Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy - Rok 2027 20-23
20
Bóg nie jest dobry ani zły,
Nie jest miłością ani nienawiścią. Bóg to Zmiana. Wszystko, czego potrzebujemy,
musimy odnaleźć w samych sobie. w sobie nawzajem -
w naszym Przeznaczeniu.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
SOBOTA, 28 SIERPNIA 2027
(zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA)
Dziś albo jutro wypada dzień odpoczynku, jednak zgodnie postanowiliśmy nie zatrzymywać się na dłuższy postój. Przez całą noc dochodził nas zgiełk dalekich wystrzałów, eksplozji i pożarów. Tam, skąd przyszliśmy, widzieliśmy łunę, podczas gdy niebo przed nami było jeszcze czyste. Chociaż wszyscy jesteśmy umęczeni, rozsądniej zrobimy, nie opóźniając wędrówki. Z samego rana obmyłam alkoholem czarny radioodbiorniczek w kolczyku, następnie włączyłam go i włożyłam do ucha. Słuchając, musiałam przekazywać dalej wszystkie wiadomości, ponieważ dźwięk był bardzo słaby. Z radia dowiedzieliśmy się, że nie tylko musimy zapomnieć o całodniowym wypoczynku, ale trzeba także zmienić plany. Uprzednio zamierzaliśmy trzymać się drogi numer sto jeden, dojść nią do San Francisco i przejść przez most Golden Gate. Jednak radio ostrzegało, aby trzymać się z dala od rejonu Zatoki. Okolice San Jose, San Francisco, Oakland i Berkeley to jeden wielki chaos. Trzęsienie ziemi dokonało tam wielkich zniszczeń, a szabrownicy, ludzkie sępy, gliny i prywatne armie ochroniarzy - wszyscy razem wyraźnie uwzięli się, by dokończyć dzieła. Naturalnie piro też zbiera swoje żniwo. Reporterzy radiowi, którzy tu na Północy skracają nazwę do "pro" albo "ro", donoszą, że jest mnóstwo uzależnionych. To właśnie im odbija na haju i wzniecają pożary, pustosząc okolicę, która oparła się trzęsieniu ziemi. Za lub przed nimi szwendają się bandy ulicznej biedoty, grabiąc, co się da, ze sklepów i z ogrodzonych murami enklaw bogaczy i niedobitków klasy średniej. No tak. Tu i ówdzie zdarza się, że bogacze uciekają śmigłowcami. Wszystkie mosty, które ocalały - a takich jest większość - kontroluje policja albo gangi. I jedni, i drudzy nastawieni są na okradanie zdesperowanych uciekinierów z broni, pieniędzy, żywności i wody - w najlepszym razie. Biednych karzą pobiciem, gwałtem i - na końcu albo od razu - śmiercią. Aby przywrócić porządek, postawiono w stan gotowości Gwardię Narodową, której może w końcu się to uda. Sądzę jednak, że na krótką metę jej działania tylko powiększą szerzący się zamęt i bezhołowie. Bo czego innego można oczekiwać, kiedy w tej obłąkanej sytuacji wkroczy na scenę jeszcze jedna dobrze uzbrojona, zorganizowana grupa? Co bardziej troskliwi gwardziści wezmą broń oraz resztę ekwipunku i znikną, żeby pomagać własnym rodzinom. Pozostali, jeśli zostaną zmuszeni do prowadzenia wojny przeciwko własnym ziomkom, będą zdezorientowani, wystraszeni i przez to niebezpieczni. Znajdą się i tacy, którzy odkryją, że nowa władza, jaka im się dostała w ręce - prawo do podporządkowywania sobie innych, do odbierania im mienia, godności i życia - bardzo ich rajcuje... Kiepska sytuacja. Chyba długo jeszcze rejon Zatoki lepiej będzie omijać szerokim łukiem. Przy śniadaniu rozłożyliśmy na ziemi mapy i przejrzawszy je, zdecydowaliśmy, że jeszcze dziś rano zejdziemy z międzystanowej
autostrady numer sto jeden. Mniejszą i niewątpliwie mniej zapchaną szosą, prowadzącą od wybrzeża w głąb lądu, dojdziemy do miasteczka o nazwie San Juan Bautista, a stamtąd szosą stanową numer sto pięćdziesiąt sześć odbijemy na wschód. Stamtąd skręcimy w sto pięćdziesiątą drugą, która zaprowadzi nas do drogi międzystanowej numer pięć, a tą z kolei okrążymy cały rejon Zatoki. Znaczyło to, że jakiś czas będziemy wędrować przez środek stanu, a nie nad oceanem. Może się też okazać, że musimy ominąć szosę międzystanową numer pięć i pójść jeszcze dalej na wschód, aż do drogi stanowej numer trzydzieści trzy albo dziewięćdziesiąt dziewięć. Jednak podoba mi się to, że większa część szosy międzystanowej numer pięć prowadzi przez zupełne pustkowie. To miasta są najbardziej niebezpieczne. Nawet te mniejsze mogą stać się zabójcze. Mimo to trzeba co jakiś czas odnawiać zapasy - zwłaszcza wody. Niewykluczone, że z tego powodu będziemy musieli zapuścić się w gęściej zaludnione obszary przy jakiejś innej autostradzie. Tymczasem pozostaje tylko się pilnować i uzupełniać wszystko przy każdej okazji, jaka się trafi - nie zmarnować szansy dokupienia gdzieś wody czy jedzenia. Nagle przyszło mi na myśl, że przecież te mapy są stare. Okolica przy szosie międzystanowej numer pięć też może być już gęściej zaludniona. Tak czy siak, by do niej dojść, musimy minąć wielkie słodkowodne jezioro - zalew San Luis. Kto wie, czy już nie wyschło. W ciągu ostatnich kilku lat zniknęło wiele akwenów. Ale będą drzewa, chłodny cień i miejsca, gdzie da się wygodnie odpocząć. Może chociaż trafi się stacja wodna. Jeśli tak, staniemy tam na biwak i odsapniemy dobę albo nawet dwie. Po wspinaczce w górzystym terenie będziemy potrzebować dłuższej chwili na oddech. Jak sądzę, wkrótce będziemy mieli na głowie szabrowników przepędzonych na północ - akurat w naszą stronę - z Salinas i uciekinierów z rejonu Zatoki idących na południe, więc też w naszym kierunku. Najroztropniej będzie po prostu zejść im wszystkim z drogi. Wyruszyliśmy wcześnie, wzmocnieni dobrym jedzeniem, które kupiliśmy w Salinas - prawdziwymi delikatesami. Złożyliśmy się na nie wszyscy i umieściliśmy je na wózku Bankole'a. Przyrządziliśmy kanapki z suszoną wołowiną, serem i pokrojonymi w plasterki pomidorami - wszystko na chlebie z pszennej mąki. Na deser zajadaliśmy winogrona. Profanacja, że wszystko w pośpiechu. Uczty złożonej z takich rarytasów nie mieliśmy od dawna. Pierwszy raz widziałam autostradę na Północ tak wyludnioną. Ośmioro dorosłych i niemowlak - stanowiliśmy najliczniejszą gromadę dookoła. Inni piechurzy - idący przeważnie w pojedynkę albo parami z dziećmi - trzymali się od nas z daleka. Odniosłam wrażenie, że wszyscy też wydłużają krok, jak gdyby i oni zdawali sobie sprawę, co prawdopodobnie zbliża się z tyłu. Czy wiedzieli też, co może czyhać - co czyha - z przodu, jeśli nie zejdą z autostrady międzystanowej numer sto jeden? Nim my to zrobiliśmy, próbowałam przestrzec dwie kobiety, które szły tylko z dziećmi, by omijały rejon Zatoki. Zagadałam do nich, że słyszałam, iż panuje tam sądny dzień: pożary, rozruchy, wielkie szkody po trzęsieniu ziemi. Ale one tylko przygarnęły swój przychówek i oddaliły się ode mnie. Niedługo potem skręciliśmy w podrzędną szosę wiodącą przez pagórkowaty teren: nasz skrót do San Juan Bautista. Szczęśliwym trafem okazała się brukowana i wcale nie tak strasznie pokruszona czy spękana. I była pusta. Na długich odcinkach nie uświadczyliśmy żywej duszy. Nikt też nie odbił w ślad za nami. Mijaliśmy farmy, maleńkie osady, koczowiska slumsów; za każdym razem ich mieszkańcy wylęgali na dwór uzbrojeni, śledząc nasz przemarsz bacznym wzrokiem. Mimo to nie zaczepiali nas. Wybór skrótu okazał się trafny. Jeszcze przed zmrokiem zdołaliśmy dojść do San Juan Bautista i zostawić je w tyle. Zaraz za wschodnimi granicami mieściny rozbiliśmy obóz. Wszyscy jesteśmy zmordowani i bolą nas stopy, całe otarte i w bąblach. Nie mogę się doczekać dnia odpoczynku, ale jeszcze za wcześnie. Jeszcze nie teraz. Rozłożyłam swój śpiwór przy śpiworze Bankole'a i wyciągnęłam się na ziemi, prawie już śpiąc. Przedtem ciągnęliśmy słomki, aby ustalić kolejność wart i moja przypadła dopiero bladym świtem. Przełknęłam trochę orzechów i rodzynków, zagryzłam chlebem z serem, po czym usnęłam jak suseł.
NIEDZIELA, 29 SIERPNIA 2027
(zapiski z WTORKU, 31 SIERPNIA)
Nad ranem zbudził mnie odgłos strzelaniny, bliskiej i głośnej. Krótkie szczęknięcia serii z broni maszynowej. Poza tym ciemność rozjaśniało jakieś światło. - Nie ruszaj się - ostrzegł czyjś głos. - Leż i bądź cicho. To Zahra. Wylosowała wartę tuż przede mną. - Co to? - dopytywała się któraś z sióstr Gilchrist. - Musimy uciekać! - Nie! - syknęłam szeptem. - Nie ruszać się, to nas miną. Zdążyłam się już zorientować, że od strony szosy stanowej numer sto pięćdziesiąt sześć biegły na nas dwie grupy. Jedna wyraźnie goniła drugą; obie grzały do siebie, jak gdyby poza nimi nie było na świecie innych ludzi. Teraz mogliśmy tylko przywarować plackiem, mając nadzieję, że jakoś ominą nas wszystkie zbłąkane kule. Leżąc nieruchomo, zwiększaliśmy tę szansę. Światło to była łuna pożaru. Paliło się gdzieś obok nas, ale na pewno nie budynki. Na postój wybraliśmy miejsce z dala od jakichkolwiek zabudowań. A jednak coś się paliło. Najprawdopodobniej to jakaś duża ciężarówka. Może to o nią wybuchła strzelanina. Jakaś banda chciała uprowadzić ciężarówkę na szosie, ale nie poszło im tak łatwo. Teraz wszystko, co było na aucie - może żywność - pożre już ogień. Zatem i rabusie, i obrońcy przegrali. Za to my wygramy, jeśli ominie nas ta bitwa. Sięgnęłam ręką, by dotknąć Bankole'a - upewnić się, czy wszystko z nim w porządku. Nie było go. Jego śpiwór i rzeczy - leżały nietknięte, lecz on sam zniknął. Starając się jak najmniej poruszyć, obróciłam się w stronę miejsca, które wyznaczyliśmy sobie na ubikację. Na pewno jest tam. Wprawdzie nic nie dojrzałam, ale gdzie indziej mógł być? Swoją drogą, fatalny moment. Zmrużyłam oczy i próbowałam coś wypatrzyć; nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy martwić, że go tam nie ma. Widoczny dla mnie mógł być też widoczny dla innych. Pukanina nie ustawała, a my przerażeni leżeliśmy bez szmeru i bez ruchu. W jedno z drzew, pod którymi obozowaliśmy, trafiły dwie kule, na szczęście sporo ponad naszymi głowami. Później eksplodowała tamta ciężarówka. Nie wiem, co w niej wybuchło. Nie wyglądała na starego diesla: takiego, co chodzi na olej - ale kto wie. Czy takie paliwo ma prawo wybuchnąć? Nie miałam pojęcia. Wybuch położył kres kanonadzie. Z rozpędu padło jeszcze kilka pojedynczych strzałów, a potem zapadła cisza. Patrzyłam, jak ludzie, widoczni w ogniowej poświacie, wracają do ciężarówki. Trochę później zauważyłam inną kilkuosobową zgraję, ulatniającą się w kierunku miasteczka. Obie grupy oddalały się od nas - a to już dobrze. No więc: gdzie był Bankole? Najciszej jak tylko potrafiłam, zapytałam wszystkich: - Czy ktoś widział Bankole'a?
Żadnej odpowiedzi. - Zahra, widziałaś, jak odchodził? - No, parę minut przed tym, zanim zaczęła się strzelanina. Dobrze. Jeśli prędko nie wróci, trzeba będzie iść go poszukać. Przełknęłam ślinę, starając się odpędzić wizję, jak znajduję go rannego czy zabitego. - Z resztą wszystko w porządku? - spytałam. - Zahra? - Nic mi nie jest. - Harry? - Jestem - odezwał się. - Mnie też nie. - Travis? Natividad? - Cali i zdrowi - powiedział za oboje Travis. - A Dominic? - Nawet się nie przebudził. Całe szczęście. Jego płacz mógłby nas wszystkich kosztować życie. - Allie? Jill? - Okej - odparła Allie. Wolno, ostrożnie, podniosłam się i usiadłam. W zasięgu wzroku nie było widać ani słychać żywej duszy, tylko w oddali jaśniała jeszcze łuna, a ciszę mąciły jedynie owady. Kiedy okazało się, że nikt do mnie nie strzela, inni też usiedli na swoich posłaniach. Czego nie zdołały dokonać hałas i światło, stało się, gdy Natividad zaczęła się poruszać: mały obudził się i zaczął kwilić, jednak mama utuliła go i szybko się uspokoił. Jednak Bankole nie wracał. Postanowiłam ruszyć na poszukiwanie. Wyobraźnia podsuwała mi na przemian dwa obrazy: raz widziałam, jak leży na ziemi, martwy lub ranny, to znów jak kuca za jakimś drzewem ze swoją dziewięciomilimetrową berettą w garści. Jeśli ta druga wizja była prawdziwa - nastraszony mógł mnie przypadkiem postrzelić. Poza tym w okolicy mogło znajdować się więcej takich kłębków nerwów z bronią gotową do strzału. - Która godzina? - zwróciłam się do Zahry, która miała zegarek Harry'ego. - Za dwadzieścia czwarta. - Daj mi pistolet - poprosiłam. - Już i tak prawie koniec twojej warty. - A co z Bankole'em? - zapytała, przekazując mi broń razem z zegarkiem. - Jeśli za pięć minut się nie zjawi, pójdę go poszukać. - Zaraz, zaraz - wtrącił się Harry. - Chyba nie myślisz, że pójdziesz sama. Idę z tobą. Chciałam się sprzeciwić - choć pewnie i tak by nie posłuchał - jednak ostatecznie nie powiedziałam ani słowa. Jeżeli Bankole był ranny i przytomny, to przecież jeśli go zobaczę, będę do niczego. Dobrze będzie, jak sama zdołam dowlec się do obozu. Musi iść ktoś, kto by go dotaszczył. - Dzięki - odezwałam się do Harry'ego. Gdy upłynęło pięć minut, ruszyliśmy na poszukiwania, zaczynając od spenetrowania naszej toalety w krzakach. W okolicy nie było nikogo - to znaczy, przynajmniej na nikogo się nie natknęliśmy. Pewnie jednak byli tacy, którzy stanęli na nocleg; ci, co brali udział w strzelaninie; i ci, co wychodzą grasować po nocy... Mimo to raz odważyłam się i zawołałam Bankole'a głośno po imieniu. Przedtem ostrzegłam Harry'ego dotknięciem; ale i tak aż podskoczył, gdy usłyszał moje wołanie. Oboje nasłuchiwaliśmy w absolutnej ciszy. Od strony drzew, które zasłaniały gwiazdy, tworząc ścianę nieprzeniknionej ciemności, doleciał jakiś szelest. Nie wiadomo, co mogło się tam kryć. Znowu szelest, a potem jakby skomlenie - dziecięcy płacz. Na koniec rozległ się głos Bankole'a: - Olamina! - Tak! - odkrzyknęłam. Odczułam tak wielką ulgę, że prawie mnie obezwładniła. - Tutaj! Od plamy mroku oderwał się wysoki, szeroki cień, który był jakoś nienaturalnie nieforemny. Bankole coś niósł. - To dzieciak - oznajmił. - Właśnie został sierotą. Jego matkę skosiła przypadkowa kula. Przed chwilą wyzionęła ducha. Westchnęłam. - On też oberwał? - zapytałam. - Nie, jest tylko wystraszony. Zaniosę go do naszego obozu. Niech któreś z was weźmie jego rzeczy. - Prowadź nas tam, gdzie ich znalazłeś - zarządziłam. Harry zebrał rzeczy dziecka, a ja matki; następnie obmacałam jej ciało. Bogiem a prawdą: wyszabrowaliśmy, co tylko się dało. Nim skończyliśmy, chłopczyk - może trzylatek - rozpłakał się. Teraz ja się wystraszyłam. Powierzyłam Harry'emu pchanie dziecięcego wózka z plecakiem zastrzelonej kobiety i obarczyłam Bankole'a kwilącym szkrabem, a sama zostałam tylko z odbezpieczonym pistoletem. Nie było mi dane zaznać spokoju, nawet gdy dotarliśmy już do naszego biwaku. Chłopczyk nie dawał się uciszyć, na dodatek dołączył do niego Dominic - płacząc jeszcze głośniej. Zahra i Jill robiły, co mogły, by pocieszyć nasze nowe dziecko, ale trudno mu się było dziwić, że w środku nocy, otoczone samymi nieznajomymi, łkało i szlochało za mamą! Przy spalonym wraku ciężarówki wszczął się jakiś ruch. Płomienie jeszcze się tliły, ale z każdą chwilą coraz mniejsze - widać było, że już dogasają. Wokół krzątali się jeszcze jacyś ludzie. Stracili cały samochód. Zwrócą uwagę, że gdzieś płacze dziecko? A jeśli tak, to czy będą chcieli przyjść mu z pomocą, czy tylko zamknąć mu jadaczkę? Jakaś ciemna sylwetka oderwała się od szkieletu auta i ruszyła kilka kroków w naszą stronę. W tej samej chwili Natividad wzięła chłopczyka i nie zważając na jego wiek, podsunęła mu do ssania jedną pierś, a Dominicowi drugą. Poskutkowało. Prawie natychmiast oba brzdące uspokoiły się. Pisnąwszy jeszcze cieniutko parę razy, zaczęły ssać. Ciemny kształt nieopodal ciężarówki zastygł w bezruchu, zapewne zdezorientowany, że ucichł hałas, który go zaniepokoił. Po dłuższej chwili zawrócił do samochodu, aż w końcu zniknął z pola widzenia. Rozpłynął się. Niemożliwe, by zdołał nas dostrzec. Ukryci w nieprzeniknionym mroku drzew, które osłaniały nasze obozowisko, sami mogliśmy obserwować i widzieć, co tylko się dało w świetle ognia i gwiazd, lecz tamci mogliby trafić do nas jedynie, gdyby usłyszeli płacz naszych dzieci. - Powinniśmy się przenieść - wyszeptała Allie. - Nawet jeśli nas nie widzą, i tak wiedzą, że gdzieś tu jesteśmy. - Zostań ze mną na warcie - zaproponowałam. - Co? - Nie kładź się i posiedź ze mną, a reszta niech jeszcze trochę pośpi. Przenoszenie obozu po ciemku jest o wiele niebezpiecznie j sze niż pozostanie na miejscu. - No... dobra. Ale nie mam spluwy. - A nóż? - Tak. - Na razie, póki nie przeczyścimy i nie sprawdzimy reszty arsenału, musi ci wystarczyć. Ostatnio zbyt byliśmy zmęczeni i za bardzo się spieszyliśmy, żeby się tym zająć. Poza tym wcale nie chcę, by Allie i Jill dostały już broń. Jeszcze nie teraz. - Po prostu trzymaj oczy szeroko otwarte - dodałam, myśląc, że i tak jedyną skuteczną obroną przed karabinem maszynowym jest ukrycie się i zachowywanie ciszy. - W tej chwili nóż jest lepszy od pukawki - dorzuciła Zahra. - Jakby co, nie narobi hałasu.
Kiwnęłam potakująco głową. - Spróbujcie wszyscy jeszcze trochę się zdrzemnąć. Pobudka o świcie. Większość naszej gromadki usłuchała mnie i ułożyła się, żeby znów zasnąć albo przynajmniej odpocząć. Natividad ze swoim synkiem i z obcym chłopczykiem. Jednak jutro któreś z nas będzie musiało się nim na stałe zaopiekować. Dzieciak w jego wieku - na etapie "włażenia wszędzie i brania wszystkiego w ręce" - był dla nas niewątpliwym ciężarem. Niestety, trafił się nam i nie ma go komu zostawić. Kobieta, która nocowała na poboczu autostrady tylko z synkiem, na pewno nie wędrowała w towarzystwie życzliwych krewnych. - Olamina - szepnął mi Bankole do ucha, cichutko, delikatnie - tak, abym tylko ja usłyszała. Obróciłam się; był tak blisko, że czułam, jak jego zarost dotyka mojej twarzy. Miękka, gęsta broda. Rano rozczesał ją sobie chyba staranniej niż włosy na głowie. Tylko on w naszej gromadzie ma lusterko. Próżny, bardzo próżny starszy pan. Prawie odruchowo nachyliłam się bliżej. Pocałowałam go, zastanawiając się, jak to będzie całować taką brodę. Trochę niezręcznie, po ciemku, moje wargi rzeczywiście wylądowały najpierw na brodzie. Za drugim razem trafiłam już dobrze, a Bankole przysunął się jeszcze trochę, objął mnie ramionami i trwaliśmy tak dłuższą chwilę. Nie miałam siły go odepchnąć. Wcale nie chciałam. Jemu też się nie śniło, aby mi na to pozwolić. - Chciałem ci podziękować, że po mnie przyszłaś - odezwał się. - Tamta kobieta była do ostatniej chwili przytomna. Mogłem jedynie zostać z nią do samego końca. - Bałam się, że to ciebie postrzelili. - Leżałem plackiem na ziemi, aż usłyszałem, jak jęczy. - Taak - westchnęłam. - Kładź się i odpocznij - dorzuciłam. Wyciągnął się tuż obok i pogładził mnie po ręce; czułam mrowienie, gdziekolwiek mnie dotknął. - Musimy pogadać - powiedział. - Na początek - zgodziłam się. Uśmiechnął się od ucha do ucha - dojrzałam, jak błyskają mu zęby - po czym obrócił na bok, żeby zasnąć.
***
Chłopiec nazywa się Justin Rohr. Jego matka miała na imię Sandra - Sandra Rohr. Justin przyszedł na świat w Riverside w Kalifornii, dokładnie trzy lata temu, i stamtąd zaszedł z mamą aż taki kawał na północ. Kobiecie udało się ocalić jego świadectwo urodzenia, kilka zdjęć oseska i jedną fotografię przedstawiającą krępego, rudego i piegowatego mężczyznę, który zgodnie z notatką na odwrocie nazywał się Richard Walter Rohr, urodzony 9 stycznia 2002, zmarły 20 maja 2026 roku. Tata Justina. Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, gdy umarł. Ciekawe, co go zabiło. Sandra Rohr uratowała też akt ich ślubu oraz inne ważne dokumenty. Wszystko to znalazłam przy jej zwłokach, zapakowane w foliowy pakiecik. Prócz tego miała przy sobie kilka tysięcy dolarów i złoty pierścionek. Za to wśród jej rzeczy nie było żadnej wzmianki o krewnych ani o jakimś konkretnym celu podróży. Wszystko wskazywało na to, że wędrowała po prostu na północ w poszukiwaniu lepszego życia. Dziś już jej synek znosił nasze towarzystwo całkiem dobrze; denerwował się tylko, gdy nie od razu umieliśmy się domyślić, o co mu chodzi. Wtedy zaczynał płakać, domagając się, byśmy oddali mu mamę. Z braku prawdziwej na zastępczą matkę najbardziej z nas wszystkich upodobał sobie Allie. Z początku broniła się przed tym, ignorując go lub odpychając. Mimo to, kiedy nie jechał w wózku, za każdym razem szedł przy niej albo chciał, żeby to ona go niosła. Pod koniec dnia Allie skapitulowała. Ci dwoje najwyraźniej przypadli sobie do gustu. - Też miała synka - wyznała mi jej siostra, gdy szliśmy szosą stanową numer sto pięćdziesiąt sześć w towarzystwie zaledwie garstki obcych piechurów, którzy także wybrali tę trasę. Szosa była naprawdę pusta. Czasem długo nie widzieliśmy nikogo, niekiedy tylko pojawiali się wędrowcy nadchodzący z przeciwka, którzy mijali nas w drodze na zachód czy południe, zdążając do wybrzeża - w kierunku odwrotnym niż my. - Dała mu na imię Adaś - opowiadała dalej Jill. - Miał dopiero parę miesięcy, jak... umarł. Przyjrzałam się jej. Na środku czoła wykwitł jej fioletowy, wielki i napuchnięty siniak, który wyglądał niczym zdeformowane trzecie oko. Jednak chyba niespecjalnie ją bolał, bo niewiele czułam. - Umarł - powtórzyłam. - Kto go zabił?
Spuściła wzrok i potarła siniaka. - Nasz ojciec. Dlatego odeszłyśmy. To on zabił Adasia. Mały płakał, a on tłukł go pięściami, póki dziecko nie ucichło. Z westchnieniem potrząsnęłam głową. Nie była to dla mnie nowina, że niektórzy ojcowie stawali się dla swoich dzieci potworami. Słyszałam takie opowieści całe życie - jednak nigdy przedtem nie spotkałam żadnej z bezpośrednich ofiar podobnego rodzica. - Podpaliłyśmy dom - wyszeptała Jill. Słysząc to, od razu odgadłam, czego jeszcze nie dopowiedziała. Sprawiała wrażenie, jakby mówiła do siebie, zapomniawszy, że ktokolwiek jej słucha. - Ojciec uwalił się na podłodze, spity do nieprzytomności. Mały już nie żył. Wzięłyśmy nasze rzeczy i pieniądze - zarobiłyśmy je! - a potem podłożyłyśmy ogień pod śmieci na podłodze i pod kanapę. Nie przyglądałyśmy się, co było dalej. Nie wiem, jak się skończyło. Po prostu uciekłyśmy stamtąd. Może pożar sam zgasł. Może tata się nie spalił. Zwróciła się ku mnie. - Kto wie, może wcale nie umarł - powiedziała ze strachem: nie z żalem czy nadzieją, ale z wyraźnym lękiem, że diabeł mógł jeszcze żyć. - Skąd uciekłyście? - spytałam. - Z jakiego miasta? - Z Glendale. - Tym w okręgu Los Angeles? - Tak. - Więc nawet jeśli żyje, został trzysta mil z okładem stąd. - No... tak. - Dużo pił, prawda? - Bez przerwy. - W takim razie nawet jeśli wyszedł cało z pożaru, nie będzie w formie, żeby was gonić. Poza tym jakie szansę ma pijak na autostradzie? Nie dotarłby nawet za granicę okręgu. Kiwnęła głową. - To samo mówi Allie. I obie macie rację, wiem. Tylko... czasami śni mi się, jak przychodzi i nas znajduje... Zdaję sobie sprawę, że to niepodobieństwo, ale i tak zawsze budzę się zlana potem. - Wiem - powiedziałam, wspominając własne koszmary z czasów, gdy szukaliśmy taty. - Rozumiem. Przez jakiś czas szłyśmy obok siebie w milczeniu. Posuwaliśmy się dość wolno, ponieważ Justin od czasu do czasu koniecznie chciał pochodzić. Za bardzo rozpierała go energia, by godzinami tylko siedzieć w wózku albo dać się nieść na rękach. Oczywiście, gdy już pozwalaliśmy mu iść na własnych nogach, musiał też wszędzie pobiegać, wszędzie zajrzeć. Ponieważ posuwaliśmy się powoli, znalazłam czas, aby na chwilę przystanąć i wygrzebać z plecaka kawałek sznurka do bielizny, który następnie dałam Jill. - Powiedz siostrze, żeby spróbowała go przywiązać - wytłumaczyłam. - Może kiedyś ocali mu to życie. Jeden koniec do jego nadgarstka, drugi do swojego. Wzięła ode mnie sznurek. - Opiekowałam się w życiu paroma trzylatkami - dodałam - i mówię ci, że Allie czeka urwanie głowy z tym dzieciakiem. Jeżeli jeszcze tego nie wie, to wkrótce się przekona. - Macie zamiar zostawić ją z tym samą? - zaperzyła się Jill. - Pewnie, że nie. Popatrzyłam na Allie i Justina, idących razem. Chuda, trochę kanciasta kobieta i pękaty, tłuściutki mały bąk. Właśnie pobiegł
obejrzeć rosnący na poboczu krzak; chwilę później, spłoszony widokiem nadchodzących drogą obcych, popędził z powrotem do Allie i tak długo wisiał uwieszony jej dżinsów, dopóki nie wzięła go za rękę. - Z drugiej strony, wyglądają jak coraz bardziej dobrana parka - stwierdziłam. - Poza tym zajmowanie się innymi to dobre lekarstwo na takie koszmary jak twoje - i może jej. - Mówisz, jakbyś wszystko wiedziała.
Potaknęłam. - Żyję na tym samym świecie.
***
Jeszcze przed południem minęliśmy Hollister. Nie wiedząc, kiedy następnym razem trafią nam się porządnie zaopatrzone sklepy, odnowiliśmy nasze zapasy. Do tej pory zorientowaliśmy się już, że niektóre z małych miejscowości, zaznaczone na mapie, w rzeczywistości już nie istniały - i to najwyraźniej od lat. Mimo że trzęsienie ziemi wyrządziło w Hollister sporo szkód, jego mieszkańcy jakoś nie zamienili się w bydlęta. Pomagali sobie nawzajem w naprawie domów, troszcząc się o tych, których kataklizm pozbawił środków do życia. Niebywałe.
21
Każde Ja musi samo
Stworzyć cel swego istnienia.
By nadać kształt Bogu,
Ukształtuj Siebie.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
PONIEDZIAŁEK, 30 SIERPNIA 2027
W zalewie San Luis zostało jeszcze sporo słodkiej wody - więcej niż kiedykolwiek widziałam w jednym miejscu; mimo to po jego ogromnych rozmiarach można poznać, że to tylko niewielka część tego, co kiedyś mieścił. Na odcinku paru mil autostrada biegnie przez tereny rekreacyjne. Dzięki temu, nie zbaczając z szosy, mieliśmy możliwość wypatrzenia niezamieszkanego miejsca - dobrego, by rozbić obóz na całą dobę i solidnie wypocząć. Dużo ludzi osiadło w tej okolicy, pobudowawszy stałe koczowiska ze wszystkiego, co tylko mieli: od brezentowo-plastikowych namiotów po drewniane chałupy, wyglądające już prawie jak ludzkie sadyby. Tylko gdzie oni wszyscy chodzą się myć i załatwiać? Jak bardzo zanieczyszczona jest woda w zalewie? Miasta, które czerpią z jego zasobów, na pewno jakoś ją uzdatniają przed użyciem. Tak czy owak, myślę, że nadszedł czas, byśmy jednak zrobili użytek z naszych tabletek do oczyszczania wody. Każde skupisko kilku chatynek i namiotów otaczają małe, nierówne spłachetki ogródków, ze świeżymi sadzonkami, które sąsiadują z pozostałościami po letnich warzywnych ogrodach. Mimo to zostało jeszcze trochę do zebrania: sporo dorodnych kabaczków, dyń, tykw - wciąż rosło sobie razem z resztką kukurydzy, marchwią, papryką i paroma innymi zieleninami. Tanie, dobre i pożywne jedzenie. Wprawdzie za mało w nim białka, ale może ci osadnicy jeszcze polują. Wszędzie widać mnóstwo broni, a pewnie nie brakuje tu zwierzyny. Prawie wszyscy tutejsi ludzie noszą olstra z pistoletami lub rewolwerami, karabiny albo śrutówki. Zwłaszcza mężczyźni. I nikt nie spuszcza nas z oka. Kiedy przechodziliśmy, ludzie przerywali pracę w ogrodzie, gotowanie na dworze czy cokolwiek akurat robili, aby nas obserwować. A my szliśmy ostro naprzód, pragnąc zdążyć przed ciżbą z rejonu zatoki, która moim zdaniem już niedługo ściągnie w tę okolicę. Z tego powodu przemieszczaliśmy się o wiele szybciej niż główny nurt wędrującej szosą ludzkiej rzeki. Jednak nasza gromada była na tyle liczna, by budzić niepokój koczowników, którzy zaludnili już te strony. Mimo to nie zaczepiali nas. Z wyjątkiem tego amoku łapczywości, jaki wzbudzają w tłuszczy przeróżne klęski żywiołowe, jak na przykład ostatnie trzęsienie ziemi, większość ludzi zostawia innych w spokoju. Myślę, że w tym, jak oceniają naszą grupę, pomaga obecność Justina i Dominica. Justin, teraz już na sznurku przywiązanym do przegubu Allie, bez przerwy buszuje po poboczu, zaglądając koczownikom wszędzie i gapiąc się na nich, póki czymś go nie wystraszą. Wtedy biegnie do Allie i domaga się, żeby wzięła go na ręce. Fajny mały bąk. Większość osiadłych tu ludzi - chudzielców o surowych, posępnych twarzach - przeważnie uśmiecha się na jego widok. Kiedy szliśmy szosą, nie zdarzyło się, by ktoś do nas strzelał czy w ogóle jakoś prowokował. Później, gdy już zboczyliśmy między drzewa - w stronę, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć dogodne miejsce na popas - też nikt nas nie niepokoił. Niebawem natrafiliśmy na stare pola kempingowe, nawet z toaletami, ale je wyminęliśmy. Zależało nam, aby zejść z oczu zarówno idących szosą, jak i mieszkańców wszelkich pobliskich namiotów i chałup. Szukaliśmy odosobnionego, niezbyt kamienistego zacisza - w sam raz by można było wygodnie spać i mieć dostęp do wody - na tyle blisko, aby korzystając z niego, nie wystawiać się na pokaz. Krążyliśmy ponad godzinę. Wreszcie dotarliśmy do starego, od dawna nieużywanego kempingu, położonego całkiem na uboczu - w dodatku na wzniesieniu terenu, więc nieco wyżej niż inne, które spotkaliśmy po drodze. Wszystkim od razu się tu spodobało. Do samego wieczora odpoczywaliśmy, pławiąc się w niecodziennej wygodzie i lenistwie, rozkoszując się myślą, że mamy na to jeszcze tyle czasu do wieczora i cały jutrzejszy dzień. Natividad nakarmiła Dominica i oboje ucięli sobie drzemkę. Biorąc z niej przykład, Allie dała jeść Justinowi - choć przyrządzenie mu posiłku jest trochę bardziej skomplikowane. I ona, i Natividad były bardziej zmęczone niż reszta, dlatego od razu wykluczyliśmy jeż losowania kolejności wart na następną dobę. Nie możemy zbyt się rozleniwiać. Uzgodniliśmy też, że nikomu nie wolno oddalać się na rekonesans albo po wodę samemu. Pomyślałam, że tylko patrzeć, jak damsko-męskie pary zaczną znikać na wspólne penetrowanie okolicy - i że chyba najwyższy czas na tę rozmowę, na którą umówiłam się z Bankole'em. Usiadłam razem z nim i wzięłam się do czyszczenia naszego nowego pistoletu, podczas gdy on pucował winchestera. Harry był na warcie z moim pistoletem. Kiedy poszłam mu go wręczyć, dał mi do zrozumienia, że zauważył, co się święci między Bankole'em a mną. - Uważaj - szepnął. - Nie przypraw dziadka o atak serca. - Przekażę mu, jak się o niego troszczysz - odgryzłam się.
Parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał. - Naprawdę bądź ostrożna, Lauren. Facet jest pewnie w porządku. Przynajmniej na takiego wygląda. Ale, no wiesz... Jakby co, od razu krzycz. Na moment oparłam rękę na jego ramieniu i powiedziałam: - Dziękuję. Kiedy robi się coś wspólnie z kimś, kto jest prawie obcy, ale kogo chciałoby się lepiej poznać, człowiek doznaje uczucia komfortu, że - gdy się chce - można rozmawiać, albo niekłopotliwe pomilczeć. Towarzystwo tej drugiej osoby i świadomość, że niedługo będziecie się kochać, działa odprężające. Przez jakiś czas oboje nic nie mówiliśmy, lekko onieśmieleni. Sporadycznie rzucałam mu tylko ukradkowe spojrzenia i przyłapałam go na tym samym. Wtedy, ku własnemu zaskoczeniu, zaczęłam z nim rozmowę o Nasionach Ziemi: bez kazań, po prostu zwyczajna rozmowę - chyba trochę, żeby go wybadać. Chciałam zobaczyć, jak zareaguje. Nasiona Ziemi to najważniejsza rzecz w moim życiu. Jeśli miałby mnie wyśmiać - musiałam przekonać się od razu. Nie oczekiwałam, że ze wszystkim się zgodzi czy chociaż żywiej zainteresuje. Ma już swoje lata i jakakolwiek religia, którą wyznawał do tej pory, pewnie w zupełności mu wystarcza. Kiedy opowiadałam mu o tym, w co wierzę, właśnie przyszło mi do głowy, że przecież nie mam zielonego pojęcia, jakiego jest wyznania. Spytałam go o to. - Żadnego - usłyszałam. - Kiedy żyła moja żona, chodziliśmy do kościoła metodystów. Wiara była dla niej ważna, więc chodziłem tam razem z nią. Widziałem, jaką radość jej tym sprawiam, i chciałem uwierzyć naprawdę, ale nigdy mi się nie udało. - My byliśmy baptystami - zwierzyłam się. - Tak się składa, że ja też nie potrafiłam uwierzyć, w dodatku nikomu nie mogłam się przyznać. Mój ojciec był pastorem. Więc trzymałam buzię na kłódkę i wtedy zaczęłam pojmować sens Nasion Ziemi. - Zaczęłaś go tworzyć - poprawił. - Odkrywać i rozumieć - powiedziałam. - Jest zasadnicza różnica między poznawaniem prawdy a zmyślaniem własnych teorii. W tej chwili przemknęła mi myśl, ile jeszcze razy i na ile różnych sposobów będę musiała wyjaśniać to coraz nowym ludziom. - To wszystko brzmi trochę jak mieszanka buddyzmu, egzystencjalizmu, sufizmu i... sam nie wiem, czego jeszcze - stwierdził Bankole. - Wprawdzie buddyzm nie nazywa zmiany bogiem, ale nietrwałość wszechrzeczy jest tam jednym z zasadniczych dogmatów. - Wiem - przytaknęłam. - Dużo czytałam. Zgadzam się, że niektóre religie i filozofie zawierają idee zbieżne z Nasionami Ziemi, ale żadne nie są nimi w całości. Wszystkie rozchodzą się w swoim własnym kierunku. Kiwnął głową. - No dobrze. W takim razie powiedz mi: jak musi postępować człowiek, jeśli chce być prawowiernym członkiem takiej Wspólnoty Nasion Ziemi? Wygodne, torujące drogę pytanie. - Najważniejszym założeniem - zaczęłam - jest nauka kształtowania Boga: troską, zapobiegliwością i pracą. Trzeba kształcić się
samemu, ale też przekazywać własną wiedzę i przynosić pożytek swojej rodzinie i wspólnocie; a wszystkim tym - przyczyniać się do wypełnienia Przeznaczenia. - Czemu ludzie mają zawracać sobie głowę jakimś nierealistycznym, wydumanym Przeznaczeniem? Co będą z tego mieli? - Wspólny, jednoczący cel w życiu tu, na Ziemi, i nadzieję na niebo dla siebie i swoich dzieci. Na prawdziwe niebo, nie filozoficzne czy mityczne: kosmos, który będą mogli formować. - Niebo albo piekło - powiedział, a jego usta lekko drgnęły. - Ludzie mają duże zdolności do stwarzania sobie przeróżnych piekieł nawet w zbytku i bogactwie. Zamyślił się na chwilę, po czym dodał: - To wszystko brzmi chyba trochę za prosto. - Według ciebie to proste? - spytałam zdziwiona. - Chciałem powiedzieć, że same idee brzmią tak nieskomplikowanie. - Niektórych wręcz zwalają z nóg. - Jak na mój gust, są zbyt... prostolinijne. Nawet ci, których do nich przekonasz, szybko je zawikłają: tak by były bardziej podatne na interpretacje, bardziej mistyczne - i niosły więcej pociechy. - Nigdy do tego nie dopuszczę! - zaprzeczyłam żarliwie. - Z tobą czy bez: tak się stanie. Wszystkie religie ewoluują. Przypomnij sobie te największe. Jak sądzisz, kim byłby dziś Jezus? Katolikiem? A może baptystą czy metodystą? A Budda? Myślisz, że w dzisiejszych czasach zostałby buddystą? Który odłam buddyzmu by praktykował? Uśmiechnął się. - Poza tym jeżeli Bóg jest Zmianą, twoje Nasiona Ziemi też jej ulegną. Muszą - jeśli przetrwają. Uciekłam spojrzeniem w bok - nie mogłam znieść, że się uśmiecha. Wszystko to nic dla niego nie znaczyło. - Zdaję sobie sprawę - powiedziałam. - Nikt nie powstrzyma Zmiany, ale - czy chcemy, czy nie - wszyscy wpływamy na Jej kształt. Właśnie o to mi chodzi: o ukierunkowanie i formowanie Nasion Ziemi, żeby stały się tym, czym powinny być. - Zgoda - skwitował, nie przestając się uśmiechać. - Jak bardzo serio traktujesz to wszystko? Jego pytanie zmusiło mnie, żeby zajrzeć naprawdę w głąb siebie. Otworzyłam usta, niemal nieświadoma, co za chwilę powiem. - Kiedy mój ojciec... zniknął - zaczęłam - właśnie wiara w Nasiona Ziemi pomogła mi jakoś przetrwać. Gdy zginęło nasze sąsiedztwo, a także cała moja rodzina - zostałam zupełnie sama i miałam już tylko moją wiarę. To, czym teraz jestem, zawdzięczam jej - właściwie cała jestem Nasionami. - Nie jesteś żadnymi Nasionami - oznajmił po dłuższej chwili - tylko bardzo niezwykłą młodą kobietą. Jakiś czas znów milczeliśmy. Byłam ciekawa, co sobie myślał. Nic nie wskazywało na to, by walczył z jakimś szczególnym rozbawieniem - w każdym razie: nie był weselszy, niż oczekiwałam. Opowiedział, jak chętnie zgodził się zaspokajać religijne potrzeby żony. Teraz musi przynajmniej przystać na moje. Zamyśliłam się nad jego żoną. Pierwszy raz o niej wspomniał. Jaka była? Dlaczego umarła? - Opuściłeś dom po śmierci żony? - zapytałam.
Odłożył długi i cienki wycior, po czym oparł się plecami o drzewo. - Moja żona umarła pięć lat temu. Trzech mężczyzn - ćpunów, handlarzy, nie wiem - włamało się do domu. Bili ją, żeby powiedziała, gdzie są narkotyki. - Jak to? - Sądzili, że mamy interesujący ich towar. Ponieważ nie zadowalały ich rzeczy, które im proponowała, bili ją dalej. Miała chore serce. Wziął długi wdech i westchnął. - Kiedy wróciłem do domu, jeszcze żyła. Jeszcze zdążyła opowiedzieć mi, co się stało. Próbowałem jej pomóc, ale dranie zabrali wszystko - w tym jej lekarstwo. Zadzwoniłem po karetkę. Przyjechała godzinę po jej zgonie. Starałem się ją jakoś ratować, reanimować. Cholera, robiłem, co mogłem... Spojrzałam w dół z naszego wzgórza: w oddali prześwitywała przez drzewa i zarośla gładź wody. Tyle bolesnych historii kryje ten świat. Czasem wydaje się, że tylko takie, a jednak - mimo wszystko pomyślałam, jak pięknie lśni przez zieleń tamta woda. - Po śmierci Sharon powinienem od razu iść na północ - podjął Bankole. - Zastanawiałem się nad tym. - Ale zostałeś. - Odwróciłam wzrok od wody i popatrzyłam na niego. - Dlaczego?
Potrząsnął głową. - Nie wiedziałem, co z sobą począć, więc przez pewien czas nie robiłem nic. Przyjaciele zajęli się mną, gotowali, sprzątali dom... Zaskoczyło mnie, że tak się troszczą. Przeważnie znajomi z kościoła. Sąsiedzi. Bardziej jej przyjaciele niż moi. Przypomniał mi się Wardell Parrish, zdruzgotany po stracie siostry, jej dzieci - i całego domu. Czyżby Bankole był takim Wardellem dla tamtej społeczności? - Mieszkałeś w ogrodzonej murem wspólnocie? - zapytałam. - Tak. Ale nie myśl, że bogatej. Daleko nam było do bogactwa. Starczało akurat na tyle, żeby nie wyprzedawać dobytku i wykarmić rodzinę. Na nic więcej. Żadnej służby ani wynajętych strażników. - Zupełnie jak w moim dawnym sąsiedztwie. - Przypuszczam, że wiele było podobnych - póki się ostały. Chyba zostałem, żeby pomóc ludziom, którzy mnie pomogli. Nie mogłem tak po prostu ich opuścić. - Jednak w końcu to zrobiłeś. Odszedłeś. Czemu? - Pożar, szabrownicy... - Więc wy też? Całe osiedle? - Całe. Domy się spaliły, większość sąsiadów zginęła... Ci, którzy przeżyli, rozproszyli się; wywędrowali do rodzin albo znajomych. To, co ocalało, zajęli szperacze i dzicy lokatorzy. Nie odszedłem z własnej woli; musiałem uciekać. Skąd ja to znam? - Gdzie mieszkałeś? W jakim mieście? - W San Diego. - Aż tak daleko na południu? - Owszem. Jak mówiłem, powinienem odejść już pięć lat temu. Wtedy jeszcze stać by mnie było na samolot i urządzenie się gdzieś na nowo. Pieniądze na bilet lotniczy i nowe lokum? Może w jego sąsiedztwie to nie było bogactwo - w moim jak najbardziej. - Dokąd zmierzasz teraz? - zapytałam. - Na północ - odparł, wzruszając ramionami. - Wszystko jedno gdzie, czy masz jakiś cel? - Gdziekolwiek, gdzie tylko zapłacą mi za usługi i pozwolą żyć wśród ludzi, którzy nie będą czyhać na okazję, żeby wykończyć mnie dla wody czy jedzenia. Albo dla prochów - uzupełniłam w duchu. Przyglądałam się jego zarośniętej twarzy, zbierając do kupy wszystkie wskazówki
i strzępki informacji, jakie usłyszałam dziś i w ciągu ostatnich paru dni. - Jesteś lekarzem, prawda?
Miał lekko zaskoczoną minę. - Byłem, tak. Lekarz domowy. Wydaje mi się, że to już tak dawno temu... - Lekarze będą zawsze potrzebni - zauważyłam. - Z takim fachem na pewno sobie poradzisz. - Moja matka powtarzała to samo - powiedział z lekko drwiącym uśmiechem. - No i popatrz, jak skończyłem. Na widok wyrazu jego twarzy w tej chwili nie mogłam nie odwzajemnić uśmiechu - mimo że uważałam, iż przynajmniej raz musiał skłamać. Mógł sobie być wysiedleńcem tak, jak przedstawiał, ale na pewno nie tułał się ot tak sobie w nieznane na północ, szukając byle jakiego miejsca, gdzie tylko zapłacą mu za praktykę i nie ograbią czy zamordują. Po prostu nie był człowiekiem, który wędrowałby bez celu. Miałam pewność, że wie, dokąd zmierza. Gdzieś tam czekało na niego bezpieczne schronienie: dom krewnych, przyjaciół, a może i drugi własny - "jakikolwiek" określony, wiadomy cel podróży. Mógł też mieć tyle pieniędzy, by kupić sobie coś w Waszyngtonie albo w Kanadzie czy na Alasce. Możliwe, że musiał wybierać między szybkim i bezpiecznym, lecz drogim przelotem a zachowaniem gotówki na ponowne osiedlenie się tam, dokąd zdążał - i wybrał to drugie. Jeśli to prawda, zdecydowałabym tak samo. Podjął większe ryzyko, ale jeżeli przeżyje, będzie miał środki, aby znów jak najszybciej stanąć na nogi. Z drugiej strony, jeśli coś z tych zgadywanek odpowiadało rzeczywistości, którejś nocy mógł się po prostu rozpłynąć we mgle. Albo okaże się bardziej szczery i pewnego dnia pójdzie sobie w siną dal. Po prostu skręci w którąś z bocznych dróg, machając na do widzenia. Nie chciałam, by tak się to skończyło; jeszcze mniej będzie mi się podobać taka perspektywa, kiedy się z nim prześpię. Nawet w tej chwili trudno by mi się było z nim rozstać. Myśl, że już coś kręci - a tak właśnie przypuszczałam - wydawała mi się naprawdę nieznośna. Z drugiej strony, właściwie dlaczego miałby od razu wszystko mi o sobie opowiedzieć? Też nie znał mnie zbyt dobrze i - podobnie jak ja - chciał przeżyć. Może udałoby mi się go przekonać, że razem, we dwoje, będzie nam łatwiej przetrwać. Tymczasem najrozsądniej zrobię, ciesząc się nim, lecz nie obdarzając całkowitym zaufaniem. W końcu wszystko to przecież tylko moje podejrzenia. Jednak coś mi mówi, że trafne. Szkoda. Po oczyszczeniu i załadowaniu obu sztuk broni zeszliśmy na dół do wody umyć się. Każdy mógł zwyczajnie przyjść na brzeg, nabrać, ile trzeba, w jakiś garnek i odejść z powrotem. Za darmo. Po drodze nie przestawałam rozglądać się na wszystkie strony. Bałam się, że ktoś nas zatrzyma albo zaczepi. Chociaż to zawsze może się zdarzyć, tym razem nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Mimo obecności sporej grupy osób, czerpiących wodę butelkami, garnkami, a nawet plastikowymi torbami, miejsce sprawiało wrażenie spokojnego. Nie zauważyłam, by ktoś komuś przeszkadzał czy kogoś niepokoił. Nami też nikt się nie zainteresował. - Taki zakątek długo się nie ostanie - zwróciłam się do Bankole'a - Szkoda. Przyjemnie by się tu mieszkało. - Obawiam się, że prawo i tak zabrania się tu osiedlać - zauważył. - To teren Stanowego Parku Wypoczynkowego. Na pewno są jakieś przepisy, jak długo można tu biwakować. Powinna też być - przynajmniej kiedyś była - jakaś straż, która go patroluje. Przypuszczam, że przynajmniej od czasu do czasu zagląda tu jakaś władza i zbiera w łapę od takich jak my. - Oby tylko nie zajrzała, póki my tu jesteśmy - powiedziałam. Wytarłam dłonie i całe ręce i czekałam, aż Bankole zrobi to samo. - Jesteś głodny? - spytałam, gdy skończył. - Jak wilk - odparł. Chwilę mi się przyglądał, a później sięgnął po mnie. Chwyciwszy za obie ręce, przyciągnął mnie do siebie, pocałował, po czym szepnął do ucha: - A ty? Nic nie odpowiedziałam. Wzięłam go za rękę i zawróciliśmy do obozu po jeden z jego koców. Następnie ruszyliśmy do ustronnego i cichego kącika, który oboje zapamiętaliśmy po drodze. Tak łatwo i naturalnie było położyć się przy nim i całą sobą czuć delikatny napór twardego, męskiego ciała. Trzymał formę. Bez wątpienia przejście tych setek mil w ciągu ostatnich paru tygodni spaliło całe sadełko, jakie kiedykolwiek mógł mieć. Mimo wieku nadal był z niego kawał wielkiego chłopa z potężnym torsem, wysokiego. Ale najmilszy był fakt, że kontakt z moim ciałem dostarczał mu szczerej i prostej przyjemności, którą, chcąc nie chcąc, współodczuwałam razem z nim. Nieczęsto zdarza mi się doświadczać jaśniejszych stron hiperempatii. Bez reszty dałam się ponieść głębokiemu, dzikiemu doznaniu. Byłam chyba bliższa zawału niż Bankole. Jakim cudem tak długo obywałam się bez tego?
Nadszedł niezręczny, mało romantyczny moment, kiedy oboje sięgnęliśmy pod zmiętoszone ubrania i jak na komendę wyjęliśmy prezerwatywy. Było zabawnie, bo oboje wpadliśmy na to jednocześnie, więc roześmialiśmy się, a następnie już na serio zaczęliśmy pieścić się i kochać. Ta jego trefiona i podstrzyżona broda, z którą tak się cacka, strasznie łaskocze.
***
- Wiedziałem, że nie powinienem cię pragnąć - stwierdził, gdy byliśmy już po dwóch razach, ale bynajmniej nie spieszyło nam się, żeby wstać i wracać do reszty. - Nie te lata. Wykończysz mnie. Parsknęłam śmiechem i wtuliłam głowę w jego ramię jak w poduszkę. - A teraz przez chwilę chciałbym pomówić z tobą poważnie, dziewczyno - podjął po krótkim milczeniu. - Zgoda.
Westchnął ciężko. - Chciałbym być z tobą - powiedział wreszcie, z lekkim wahaniem. Uśmiechnęłam się. - Ale jesteś taka młoda - ciągnął dalej. - Powinienem być rozsądny za nas dwoje. Ile ty właściwie masz lat?
Zaspokoiłam jego ciekawość. Aż podskoczył, po czym strącił mnie z ramienia. - Osiemnaście? - powtórzył, wzdragając się, jakbym nagle zaczęła parzyć. - Rany boskie, taka smarkula! Wyszedłem na pedofila! Znów chciałam się zaśmiać, lecz tym razem się powstrzymałam. Patrzyłam tylko na niego, nic nie mówiąc. Najpierw zmarszczył brwi i potrząsnął głową. Chwilę później, obróciwszy się z powrotem do mnie, zaczął badać dotykiem moją twarz, ramiona, piersi. - Musisz mieć więcej - stwierdził. Wzruszyłam tylko ramionami. - Kiedy się urodziłaś? W którym roku? - W dwutysięcznym dziewiątym. - Nie. Nieee - powtórzył, przeciągając zgłoski. - Taaak - odpowiedziałam tym samym tonem, całując go. - A teraz skończ już z tymi bzdurami. Chcesz być ze mną, a ja chcę być z tobą. Chyba nie zrezygnujemy z naszej bliskości przez moją metrykę, prawda? Znów zaczął kręcić głową. - Powinnaś być z jakimś miłym chłopakiem, kimś w stylu Travisa - oznajmił po chwili. - A ja powinienem mieć dość rozsądku i siły i dać ci spokój, żebyś mogła takiego znaleźć. Jego słowa przypomniały mi o Curtisie. Staram się myśleć jak najmniej o Curtisie Talcotcie, nie tak jak o moich bracich. Być może nie żyje, jednak żadne z nas nie widziało ciała. Widziałam natomiast trupa jego brata Michaela. Cały czas potwornie się bałam, że lada moment zobaczę martwego Curtisa. Istnieje cień szansy, że przeżył, a chociaż dla mnie przepadł na zawsze - liczę, że tak jest. Chciałabym, żeby wędrował tu teraz ze mną. Gdziekolwiek jest, mam nadzieję, że żyje i ma się dobrze. - O kim ci przypomniałem? - zapytał Bankole delikatnym, głębokim tonem. Tym razem ja potrząsnęłam głową. - O jednym chłopcu z naszego sąsiedztwa. Mieliśmy zamiar pobrać się akurat w tym roku. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. - Kochałaś go? - Tak! Chcieliśmy wziąć ślub, odejść z domu i ruszyć na północ. Mieliśmy zrobić to tej jesieni. - Szalony pomysł! Zamierzaliście tułać się po szosach z własnej nieprzymuszonej woli? - Owszem. I gdybyśmy wyszli wcześniej, byłby tu teraz ze mną. Gdybym tylko wiedziała, że nic mu nie jest...
Opadł na plecy i przyciągnął mnie do siebie. - Każdy stracił kogoś bliskiego - odezwał się. - Ale wygląda na to, że ty i ja straciliśmy wszystkich - więc chyba mamy coś, co nas łączy. - Raczej ponura ta więź - odparłam. - Na całe szczęście nie jedyna. Potrząsnął głową. - Naprawdę masz dopiero osiemnaście lat? - Jak najbardziej. Skończyłam w zeszłym miesiącu. - Wyglądasz i zachowujesz się o wiele poważniej. - Bo właśnie tak się czuję. - Byłaś najstarszym dzieckiem w rodzinie, prawda?
Potaknęłam. - Miałam czterech braci. Wszyscy czterej nie żyją. - No tak - westchnął. - Tak to jest.
WTOREK, 31 SIERPNIA 2027
Cały dzisiejszy dzień upłynął mi na rozmowach, pisaniu i czytaniu, kochaliśmy się też z Bankole'em. To taki luksus wiedzieć, że nie trzeba się zrywać, pakować i maszerować do samego wieczora. Wszyscy polegiwaliśmy, rozwaleni to tu, to tam na naszym kempingu, pozwalając biernie odpoczywać bolącym mięśniom, pojadając i nie robiąc nic specjalnego. Z autostrady zdążyło napłynąć w tę okolicę więcej wędrowców, którzy też rozbili tu swoje obozy, jednak nikt obcy nas nie niepokoił. Gdy usiadłam z Zahrą do naszej lekcji czytania, Jill i Allie zaczęły przysłuchiwać się z zainteresowaniem. Widząc to, wciągnęłam je do ćwiczeń - tak jakbym od początku miała taki zamysł. Okazało się, że obie trochę dukają, ale żadna nigdy nie uczyła się pisać. Pod koniec zajęć, nie zważając na jęki Harry'ego, przeczytałam im parę strof "Nasion Ziemi". Ku memu zdziwieniu, kiedy Allie oznajmiła, że nie będzie modlić się do żadnego boga zmian, nie kto inny, tylko właśnie Harry poprawił jej omyłkę. Słuchając go, Zahra i Travis uśmiechali się, a Bankole obserwował nas wszystkich z niekłamaną ciekawością. Po tej nauczce Allie przestała składać pogardliwe deklaracje, a zaczęła zadawać pytania, na które, notabene, zamiast mnie przeważnie odpowiadała jej cała reszta - Travis z Natividad, Harry i Zahra. Raz nawet zabrał głos Bankole, rozwijając jakąś myśl, którą dopiero co wczoraj sam ode mnie usłyszał. Gdy przyłapał się na tym - odniosłam wrażenie, że poczuł się trochę zakłopotany. - Dalej uważam, że jak na religię to nieco za proste - zwrócił się do mnie. - Całość ma sens, ale bez szczypty mistycznego zamętu nigdy się nie przyjmie. - To już zostawmy moim potomnym - odparłam, a Bankole zajął się szukaniem czegoś w swoim plecaku. Wreszcie wyciągnął torbę z migdałami i wysypawszy sobie kilka do ręki, podał ją dalej, by wszyscy się poczęstowali. Przed nastaniem nocy gdzieś przy autostradzie znowu wybuchła strzelanina. Choć z naszego obozu nie dało się nic dojrzeć, na wszelki wypadek urwaliśmy rozmowy, wyciągając się płasko na ziemi. Gdy latają kule, najmądrzej schylić głowę. Pukanina trwała jakiś czas, później ucichła, jak gdyby oddalając się, a potem znów wróciła. Akurat pełniłam wartę, więc wypatrywałam oczy i nadstawiałam uszu - jednak mimo całego zgiełku w oddali, w pobliżu nas szumiały tylko drzewa, kołysane wieczornym wiatrem. Tak spokojnie wyglądało wszystko tutaj, podczas gdy tam jacyś nieznajomi próbowali zabijać jedni drugich - niewątpliwie z powodzeniem. Dziwne, jak bardzo znormalniało nam takie leżenie plackiem i przysłuchiwanie się, jak gdzieś niedaleko ludzie mordują się nawzajem.
22
Jak wiatr, Jak woda, Jak ogień I życie. Bóg Tworzy i niszczy. Daje i zabiera - Jest rzeźbiarzem i gliną. Jest Nieskończoną Możliwością: Jest Przemianą.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
CZWARTEK, 9 WRZEŚNIA 2027
Mamy za sobą ponad tydzień forsownego marszu, pełnego strachu i zdenerwowania. Doszliśmy do Sacramento i minęliśmy je, nie natykając się na specjalne trudności. Mieliśmy za co kupować żywność i wodę, a okoliczne wzgórza kryły mnóstwo odosobnionych miejsc, które świetnie nadawały się na popas. Mimo to na całym odcinku szosy międzystanowej numer pięć, którym wypadło nam iść, żadne z nas nie zaznało nawet chwili wygody ani odprężenia. Mimo zamętu po trzęsieniu ziemi na szosie międzystanowej numer pięć panuje o wiele mniejszy ruch niż na autostradzie międzystanowej sto jeden. Czasami nawet droga była pusta. Wprawdzie nigdy nie trwało to długo, lecz się zdarzało. Z drugiej strony, jeździło tędy znacznie więcej ciężarówek. Musieliśmy uważać, bo podróżowały nie tylko w nocy, ale i za dnia. Poza tym na tej trasie walało się zdecydowanie więcej ludzkich kości: czaszek, dolnych szczęk, gnatów tułowia albo miednicy, kości rąk i nóg. - To chyba te ciężarówki - tłumaczył nam Bankole. - Potrącają ludzi i się nie zatrzymują. Żaden kierowca nie odważy się stanąć. A ćpuny i pijacy na pewno nie grzeszą ostrożnością na jezdni. Przypuszczam, że ma rację, chociaż z drugiej strony - na całym tym wyludnionym odcinku szosy spotkaliśmy jedynie cztery osoby, co do których miałam podejrzenie, że są albo nietrzeźwe, albo niespełna rozumu. Za to widzieliśmy inne rzeczy. We wtorek, gdy obozowaliśmy w małej kotlince między wzgórzami na zachód od szosy, przypałętał się wielki czarno-biały pies, który trzymał w pysku zakrwawione przedramię z dłonią, zapewne przed chwilą rozszarpał jakieś dziecko. Kiedy nas spostrzegł, najpierw zastygł w bezruchu, a potem zawrócił i pognał z powrotem tam, skąd przyszedł. Mimo to wszyscy zdążyliśmy wystarczająco dobrze napatrzeć się na bydlę i jego łup. Tej nocy wystawiliśmy podwójne warty. Dwoje ludzi, dwie pukawki - i żadnych niepotrzebnych rozmów ani seksu. Nazajutrz zgodnie postanowiliśmy, że następny całodniowy postój zrobimy dopiero wtedy, gdy miniemy Sacramento. Choć tak naprawdę nie było przecież żadnej gwarancji, że z tamtej strony miasta będzie lepiej, i tak chcieliśmy jak najszybciej zostawić za sobą te ponure strony. W nocy, szukając miejsca na nocleg, natknęliśmy się na czwórkę obdartych, umorusanych dzieciaków, kulących się wokół ogniska. Ich obraz wciąż stoi mi przed oczami. Trzech chłopców i dziewczynka, wszyscy mniej więcej w wieku moich braci: dwanaście, trzynaście, góra czternaście lat. Dziewczynka była w zaawansowanej ciąży i zapewne lada dzień zacznie rodzić. Właśnie zataczaliśmy łuk, posuwając się wyschniętym korytem strumienia, gdy wyłonili się za zakrętem: czworo smarkaczy, piekących ułożoną na wierzchu płonącego stosiku oderwaną ludzką nogę, którą obracali za stopę. Na naszych oczach dziewczynka oderwała od uda zwęglony skrawek mięsa i wpakowała go sobie do buzi. Nie pokazaliśmy im się. Szłam na czele i zdążyłam zatrzymać resztę, nim wyszli zza zakrętu. Tylko Harry i Zahra, którzy posuwali się tuż za mną, zobaczyli to samo co ja. Nie wdając się w wyjaśnienia, kazaliśmy wszystkim zawrócić; dopiero gdy byliśmy już daleko od ucztujących małych ludożerców, opowiedzieliśmy reszcie, co się stało. Ani razu nikt na nas nie napadł. Nikt nas nawet nie zaczepiał. Okolica, którą wędrowaliśmy, miejscami była nawet piękna: zielone drzewa na pofalowanych wzgórzach; maleńkie osady pośród złocistopłowych, wysuszonych traw; farmy - wiele zarośniętych i opuszczonych - i porzucone domy. Ładne strony i - w porównaniu z południem Kalifornii - naprawdę bogate. Więcej wody i żywności, więcej przestrzeni... Czemu więc ludzie jedli ludzi? Niektóre zabudowania były spalone. Znaczyło to, że tutaj też źle się działo, jednak z pewnością nie tak źle jak na wybrzeżu. Mimo to nie mogliśmy się doczekać, kiedy znów zajdziemy nad ocean. Sacramento w sam raz nadawało się, aby odnowić zapasy i szybko ruszać dalej. Naturalnie w porównaniu z cenami, jakie obowiązywały na terenach przydrożnych, woda i jedzenie były tu całkiem tanie. Jeśli chodzi o ceny, miasta zawsze są lepsze. Tyle że są znacznie bardziej niebezpieczne. Więcej gangów, więcej glin - ogólnie rzecz biorąc, więcej podejrzliwców i nerwusów z bronią. Przez miasta najlepiej przemknąć na paluszkach. Spokojnym krokiem, z czujnym spojrzeniem - starając się jak najmniej rzucać się w oczy i jednocześnie zniechęcać do zaczepki. Niełatwa sztuka. Bankole mówi, że w miastach tak już jest od dawna. A propos Bankole'a: w dzień naszego odpoczynku nie dałam mu zbyt wiele wytchnienia. Mimo to jakoś się nie skarżył. Za to powiedział coś, co muszę sobie dobrze zapamiętać. Oświadczył, że chciałby, abyśmy we dwoje odłączyli się od grupy. Tak jak podejrzewałam: czeka na niego bezpieczny azyl. Na tyle bezpieczny, na ile może być jakiekolwiek schronienie, nie obwarowane nowoczesnymi systemami bezpieczeństwa i uzbrojoną strażą. Leży w górach na wybrzeżu, niedaleko przylądka Mendocino - jakieś dwa tygodnie drogi stąd. - Mieszka tam moja siostra z rodziną - wyjawił mi - ale wszystko jest moje. Znajdzie się dość miejsca i dla ciebie. Wyobraziłam sobie zachwyt jego siostry, gdy mnie zobaczy. Siliłaby się na uprzejmość czy od razu zmierzyłaby wzrokiem najpierw mnie, potem jego i bez ceregieli spytała, czy przypadkiem nie upadł na głowę? - Słyszałaś, co powiedziałem? - spytał z natarczywością w głosie. Spojrzałam, zaciekawiona, skąd raptem ten rozzłoszczony ton. Gdzie tu miejsce na nerwy? - Nie obchodzi cię to? A może nudzi? - domagał się mojej odpowiedzi. Wzięłam go za rękę i musnęłam ją wargami. - Kiedy tylko przedstawisz mnie swojej siostrze, uzna, że potrzebny ci kaftan bezpieczeństwa. Milczał, aż wreszcie parsknął śmiechem. - No tak. Ale nie dbam o to - dorzucił po chwili. - W końcu zaczniesz, prędzej czy później. - Mimo to pójdziesz ze mną, prawda? - Nie. Chciałabym, ale nie mogę.
Uśmiechnął się. - Nieprawda. Pójdziesz. Przyglądałam mu się uważnie, próbując zgłębić ten uśmiech - niestety trudno odczytać wyraz twarzy, która ginie w zaroście. Łatwiej już powiedzieć, czego nie wyraża albo raczej: czego nie można rozszyfrować. W każdym razie nie zauważyłam, aby malowała się na niej jakaś protekcjonalność czy też ten szczególny rodzaj lekceważenia, jaki rezerwują dla kobiet niektórzy mężczyźni. Z pewnością nie brał mojego "nie" za zakamuflowane "tak". Kryło się za tym coś innego. - Mam trzysta akrów - oznajmił. - Kupiłem je wiele lat temu, traktując jako lokatę gotówki. Chcieli zbudować tam wielkie osiedle i spekulanci tacy jak ja mieli zamiar na tym zarobić tony pieniędzy, odstępując grunt inwestorom. Ale z jakiegoś powodu projekt upadł; tym sposobem zostałem z ziemią, którą mogłem albo odstąpić ze stratą, albo zatrzymać. Wybrałem to drugie. Większość nadaje się pod uprawę. Rośnie trochę drzew, sterczy parę grubych pniaków po ścince... Siostra z mężem postawili dom i kilka budynków gospodarczych. - Do tej pory mogły tam osiąść dziesiątki, setki koczowników
- zwróciłam mu uwagę. - Raczej nie. Dosyć trudno tam zbłądzić. Nie ma drogi z prawdziwego zdarzenia, a od jakiejkolwiek autostrady jest spory kawał. Naprawdę świetne miejsce na kryjówkę. - A jak z wodą? - Są studnie. Według tego, co mówi moja siostra, cała okolica wysusza się i ociepla. Nie ma się co dziwić. Ale wód gruntowych jak na razie nie ubywa. Przemknęło mi przez myśl, że chyba wiem już, do czego zmierza - pomimo to będzie musiał sam się zadeklarować. Jego ziemia, jego wybór. - Niewielu czarnych mieszka w tamtych stronach, prawda? - zapytałam. - Raczej tak - przyznał. - W każdym razie siostra nie wspominała, by miała jakieś specjalne kłopoty. - Z czego żyje? Uprawia ziemię? - Tak. Jej mąż dodatkowo ima się różnych zajęć za gotówkę
- co na pewno nie jest bezpieczne, bo wtedy ona i dzieci zostają same na całe dnie, tygodnie, a czasem nawet miesiące. Gdybyśmy dali radę utrzymać się na własną rękę, bez uszczuplania jej dochodów, moglibyśmy jeszcze się jej przydać. Poczułaby się bezpieczniej. - Ilu pociech się dorobiła? - Trojga. Niech pomyślę... Będą mieć teraz jedenaście, trzynaście i piętnaście lat. Sama ma dopiero czterdzieści. Usta lekko mu drgnęły. Dopiero czterdzieści. No tak. Nawet jego młodsza siostrzyczka mogłaby być moją matką. - Ma na imię Alex. Alexandra. Jej mąż nazywa się Don Casey. Oboje nie cierpią miasta. Tę moją ziemię traktują jak dar niebios. Wiedzą, że chowając tam dzieci, stwarzają im większe szansę dożycia dorosłości. Kiwnął głową. - Dzieci też dobrze sobie radzą - dodał. - Jak utrzymywaliście kontakt? Telefonowaliście do siebie? - To była część umowy. Sami nie mają telefonu, ale ile razy Don wypuszcza się do jakiegoś miasteczka w poszukiwaniu pracy, dzwoni do mnie i zdaje relację, co u wszystkich słychać. Za to oni nie będą wiedzieć, co mi się przydarzyło. Nie spodziewają się
mnie. Jeżeli w tym czasie Don próbował zadzwonić, na pewno są zaniepokojeni. - Lepiej było polecieć samolotem - stwierdziłam. - Jednak cieszę się, że wybrałeś się na piechotę. - Naprawdę? Ja też. Posłuchaj, musisz iść ze mną. Niczego na całym świecie nie pragnę tak bardzo, jak być z tobą. Właściwie przez długi czas oduczyłem się pragnąć czegokolwiek. Zbyt długo to trwało. Oparłam się o drzewo. Ten kemping nie był aż tak ustronny, jak tamten za San Luis, na szczęście rosły drzewa i pary mogły nacieszyć się odrobiną prywatności. Na dwie osoby przypadała jedna sztuka broni palnej, a siostry Gilchrist dostały jeszcze pod opiekę Dominica i Justina. Dałam im mój pistolet i wszystkie trzy pary oddaliły się w trzy różne strony, zostawiając je z malcami mniej więcej pośrodku nierównego trójkąta. Na szosie międzystanowej numer pięć parę razy trafiła się okazja, aby zarówno one, jak i Travis podszkolili się trochę w strzelaniu do celu. Ustaliliśmy, że odchodząc od obozu, wszyscy mamy obowiązek co pewien czas rozglądać się i sprawdzać, czy w okolicy nie pojawił się ktoś obcy. Właśnie przed chwilą zlustrowałam teren. Siedząc wyprostowana, widziałam, jak Justin biega dokoła za gołębiami. Jill tylko wodziła za nim wzrokiem i nawet nie próbowała nadążyć. Bankole złapał mnie za ramiona i obrócił twarzą do siebie. - Nie nudzi cię to, prawda? - spytał po raz drugi. Do tej pory starałam się nie patrzeć wprost na niego. Teraz spojrzałam - jednak jeszcze nie powiedział mi tego, co musiał, jeśli chciał zatrzymać mnie przy sobie. Wiedział, co to takiego? Sądzę, że tak. - Chcę iść z tobą - zaczęłam - ale traktuję serio wszystko, co mówiłam o Nasionach Ziemi. Jak najpoważniej w życiu. Musisz to zrozumieć. Czemu moja deklaracja zabrzmiała tak dziwnie? Była to najprawdziwsza prawda, a mimo wszystko, wypowiadając ją, czułam się sztucznie. - Znam swojego rywala - odparł. Możliwe, że właśnie dlatego czułam się tak niezręcznie: informowałam go, że w moim życiu bardziej liczy się ktoś inny - coś
innego. Może normalniej byłoby już oznajmić mu, że w grę wchodzi inny mężczyzna. - Mógłbyś mi pomóc - odezwałam się. - Pomóc w czym? Masz jakiś konkretny cel, do którego dążysz? - Stworzyć pierwszą Wspólnotę Nasion Ziemi.
Westchnął. - Możesz mi pomóc - powtórzyłam. - Ten świat się rozlatuje. Pomóż mi zacząć budować coś nowego, coś sensownego i konstruktywnego. - Marzy nam się naprawa świata, co? - powiedział ze spokojnym rozbawieniem. Podniosłam na niego wzrok. Przez moment byłam zbyt wściekła, aby móc coś powiedzieć. Kiedy już wreszcie zapanowałam nad głosem, odezwałam się: - Mogę pogodzić się z faktem, że nie wierzysz w to co ja, ale nie zniosę, byś się wyśmiewał. Nie wiesz, jak ciężko dziś znaleźć w ogóle cokolwiek, w co można by uwierzyć? Więc nie śmiej się. - Zgoda - odezwał się po chwili.
Przez pewien czas oboje milczeliśmy. - W "Nasionach Ziemi" wcale nie chodzi o naprawianie świata - powiedziałam w końcu. - Tak, wiem. Chodzi o gwiazdy. Wyciągnął się na plecach, lecz obrócił głowę tak, żeby zamiast spoglądać w górę, móc patrzeć na mnie. - Gdyby ludzie żyli zgodnie z tym, co napisałam w "Nasionach Ziemi", na świecie byłoby o wiele lepiej - podjęłam na nowo. - Ba, ten świat byłby o wiele lepszy, gdyby ludzie żyli według nauk każdej innej religii. - To prawda. Więc czemu mieliby żyć według przykazań twojej? - Wierzę, że znajdą się tacy. Parę tysięcy? Parę setek tysięcy? Miliony? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że kiedy tylko będę miała jakąś przystań, założę pierwszą wspólnotę. Prawdę mówiąc, zdaje mi się, że już zrobiłam początek. - Właśnie do tego jestem ci potrzebny?
Tym razem nie silił się na uśmiech czy udawanie, że żartuje. Bo też nie żartował. Przysunęłam się bliżej, by zajrzeć mu w twarz. - Chcę tylko, żebyś mnie zrozumiał - powiedziałam. - I albo zaakceptował mnie taką, jaka jestem, albo sam ruszał na swoją farmę. - Chcesz zabrać ze sobą twoich przyjaciół z ulicy, żebyś miała gdzie założyć swój kościół - stwierdził z tą samą śmiertelną powagą. - Wszystko albo nic - odparłam równie serio.
Posłał mi wyprany z humoru uśmiech. - Przynajmniej wiemy już, na czym stoimy.
Pogładziłam go po brodzie; zauważyłam, jak w pierwszym odruchu chciał się odsunąć, jednak ostatecznie nie poruszył się. - Wciąż jesteś przekonany, że chcesz mieć Boga za rywala? - spytałam. - Chyba nie mam wyboru, co? Nakrył dłoń, którą go głaskałam, swoją. - Zdradź mi jedno: czy ty kiedykolwiek przestajesz nad sobą panować, płaczesz albo wrzeszczysz? - Jasne. - Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Z ręką na sercu, nie mogę. To przypomniało mi, że jeszcze czegoś mu nie powiedziałam: czegoś, co powinien wiedzieć, zanim sam się dowie i poczuje się oszukany albo uzna, że mu nie ufam - w czym akurat rzeczywiście by się nie pomylił, przynajmniej nie do końca. Mimo wszystko nie chciałam stracić go przez własną głupotę czy tchórzostwo. W ogóle nie chciałam go stracić. - Nadal chcesz, żebym z tobą poszła? - zapytałam. - No pewnie - odpowiedział. - Chciałbym ożenić się z tobą zaraz, jak tylko się osiedlimy. Przyznaję, że udało mu się mnie zaskoczyć. Aż otworzyłam usta ze zdziwienia. - Typowa reakcja pod wpływem chwilowego impulsu - skwitował. - Muszę to sobie zapamiętać. No więc, wyjdziesz za mnie? - Najpierw mnie wysłuchaj. - Już mi wystarczy. Bierz swoich wiernych. Zakładaj kongregację. Wątpię, czy twoje gwiazdy obchodzą ich bardziej niż mnie, ale lubię ich, a miejsca jest dosyć dla wszystkich. Jeśli tylko zechcą pójść. Następne trudne zadanie, jakie mnie czeka, to przekonać ich. - To nie wszystko - zaczęłam. - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś się dowiedzieć. Potem, jeżeli dalej będziesz mnie chciał, wyjdę za ciebie, kiedy tylko ci się spodoba. Chcę być twoją żoną - i chcę, żebyś to wiedział. Czekał na dalszy ciąg. - Kiedy matka była ze mną w ciąży, zażywała - właściwie nadużywała - lekarstwo, które dostawała na receptę. Nazywało się paracetco. Przez nie cierpię na zespół hiperempatii. Przyjął to, ani jednym gestem nie zdradzając się, co naprawdę czuł. Usiadł wyprostowany i spojrzał na mnie - z ogromną ciekawością, jak gdyby miał nadzieję wypatrzyć na mojej twarzy czy ciele jakieś widome znaki choroby, o której właśnie się dowiedział. - Odczuwasz ból innych ludzi? - zapytał. - I ból, i przyjemność. Ostatnio to drugie nie zdarza się w nadmiarze, jeśli nie liczyć ciebie. - I krwawisz, kiedy ktoś krwawi? - Już nie. Kiedyś, jak byłam mała, tak. - Ale przecież... widziałem, jak zabiłaś człowieka. - Owszem. Potrząsnęłam głową na wspomnienie tego, co widział. - Nie miałam wyjścia: on albo ja. - Wiem. Ja tylko... dziwi mnie, że w ogóle byłaś do tego zdolna. - Musiałam.
Pokręcił głową. - Oczywiście, czytałem o tym syndromie, ale pierwszy raz widzę żywy przypadek. Pamiętam, jak pomyślałem wtedy, że byłoby całkiem nieźle, gdyby więcej ludzi musiało cierpieć ból, jaki sami zadają. Naturalnie z wyjątkiem lekarzy czy innych medycznych zawodów - ale większość. - Głupi pomysł. - Nie jestem taki pewny. - Słowo wrażliwca. Zły, bardzo zły pomysł. Broniąc się, nie zasługujesz na męki przeżywania bólu czy śmierci twojego napastnika. Cierpienie każdego rannego robi ze mnie kalekę. Nauczyłam się świetnie strzelać, bo przeczuwałam, że nie potrafię znieść tego, co się stanie, jeśli kogoś zranię. Poza tym... Urwałam. Patrząc przez moment w bok, wzięłam głęboki oddech, a potem znów spojrzałam na Bankole'a. - Najgorsze jest to, że gdybyś został ranny, zapewne nie byłabym zdolna ci pomóc. Twój a rana, ból - wszystko, co byś czuł, obezwładniałoby mnie. - Przypuszczam, że jakoś byś sobie poradziła - stwierdził z leciutkim uśmiechem. - Lepiej na to nie licz, Bankole. Znowu umilkłam, szukając w myśli słów, które do niego dotrą. - Nie oczekuję ani komplementów, ani duchowej pociechy. Chcę tylko, żebyś to pojął: jeżeli paskudnie złamiesz nogę, postrzelą cię albo odniesiesz jakiekolwiek inne poważne obrażenie, które cię unieszkodliwi, najprawdopodobniej mnie ono też uziemi. Musisz zdać sobie sprawę, jak paraliżująco działa prawdziwy ból. - Zdaję sobie. Ale ja też już trochę cię znam. Nie musisz mi przypominać, że masz gdzieś komplementy. Wiem. Wracajmy do obozu. Mam w torbie trochę środków przeciwbólowych. Nauczę cię, kiedy i jak je aplikować - mnie czy komukolwiek innemu. Jeśli tylko będziesz w miarę sprawna ruchowo i umysłowo i wytrzymasz do ich zażycia, po nich, jeśli zajdzie potrzeba, z łatwością zatroszczysz się o resztę. - Dobrze. Czy to znaczy, że... nadal chcesz się ze mną ożenić? Zaskoczyło mnie, jak bardzo nie w smak było mi to pytanie. Przecież wiedziałam, że tak. No, ale stało się - zadałam je, prawie błagając, aby mi odpowiedział. Musiałam to usłyszeć. Roześmiał się. Głośno, z całego serca - tak szczerze, że nie mogło mnie to urazić. - To też warto zapamiętać - oznajmił. - Wierzyłaś choć przez moment, dziewczyno, że pozwolę ci się wymknąć?
23
Wszystko wokół Może być twym nauczycielem. Wszystko, co widzisz. Czego doświadczasz, Co świat ci daje i odbiera. Co kochasz i nienawidzisz, Czego pragniesz lub się lekasz, Czegoś nauczy - Jeśli chcesz się uczyć. Bóg to twój pierwszy i ostatni nauczyciel. Zarazem najsurowszy: subtelny, lecz wymagający. Ucz się lub giń.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
PIĄTEK, 10 WRZEŚNIA 2027
Tego ranka, nim nastał świt, zakłóciła nam sen kolejna bijatyka. Strzelanina rozgorzała na południe od naszego obozu, gdzieś przy albo na samej autostradzie - później odgłosy przesuwały się w naszą stronę, aż w końcu zaczęły się oddalać. Słyszeliśmy strzały i bieganinę, wrzaski i przekleństwa... To samo co zawsze: niebezpieczna, głupia nerwówka. Pukanina trwała przeszło godzinę, jej dźwięki to gasły, to wybuchały na nowo. Na koniec rozbrzmiała potężna palba z udziałem chyba większej liczby karabinów. Później zapadła cisza. Mimo to część całej potyczki udało mi się przedrzemać. W pewnej chwili przestałam się bać, przestałam nawet odczuwać złość. Na koniec byłam już tylko zmęczona. Jeżeli dranie przyjdą mnie zabić - pomyślałam sobie - samym czuwaniem i tak ich nie powstrzymam. Nawet jeśli nie była to tak zupełnie prawda, przestało mnie to obchodzić. Zasnęłam. Jakimś sposobem - podczas walki, a może już po - mimo naszych wart dwoje ludzi wślizgnęło się do naszego obozu i zaległo między nami. Oni też usnęli. Obudziliśmy się jak zwykle wcześnie, aby podjąć wędrówkę przed nadejściem najgorszej spiekoty. Nauczyliśmy się już zrywać bez pobudki, o brzasku. Tego ranka czworo z nas prawie jednocześnie usiadło w swych śpiworach. Właśnie wyplątywałam się z mojego, by odejść na stronę i wysikać się, kiedy zobaczyłam, że mamy obce towarzystwo: dwie szare bryły na tle bladego świtu - jedna duża, druga mała - śpiące naprzeciw siebie na gołej ziemi. Spod warstw łachmanów wystawały chude jak patyki ręce i nogi. Rzuciłam okiem na boki, aby zobaczyć, co robi reszta, i przekonałam się, że wszyscy gapią się na to samo co ja - wszyscy prócz Jill, która powinna być na straży. Dopiero w zeszłym tygodniu zaufaliśmy jej i zaczęliśmy powierzać nocne warty z jednym z nas. Dziś miała dopiero drugą samotną wartę. Na co ona patrzyła? Chyba na gwiazdy. Będziemy musiały sobie pogadać. Harry i Travis bez słowa, obaj tylko w bieliźnie, wynurzyli się ze śpiworów i ruszyli w kierunku rozciągniętych na ziemi postaci. Trochę bardziej kompletnie odziana, dołączyłam do nich i kroczek za kroczkiem podeszliśmy, okrążając parę intruzów. Większy ocknął się prawie natychmiast; poderwawszy się na nogi, rzucił się dwa, trzy kroki w stronę Harry'ego, po czym raptem zatrzymał się. To była kobieta. Teraz mogliśmy lepiej jej się przyjrzeć. Brązową twarz okalała kaskada długich i prostych, ale rozczochranych czarnych włosów. Karnację miała prawie tak ciemną jak ja. Była płaska i kanciasta; kostropata, z twarzą jastrzębia. Przydałoby się jej parę solidnych posiłków i porządne szorowanie. Słowem, wyglądała jak tylu innych ludzi, których widywaliśmy na drodze. Tymczasem przebudził się drugi obcy; na widok stojącego obok Travisa wrzasnął, zwracając uwagę nas wszystkich. Wysoki, przeszywający pisk dziecka - dziewczątka, z wyglądu około siedmioletniego. Drobniutka, skulona z zimna miniaturka kobiety - podobna do matki, a może starszej siostry. Kobieta, podbiegłszy do dziewczynki, próbowała postawić ją na nogi, lecz mała jak płód zwinęła się w ciasną kulę tak, że trudno ją było chwycić. Wreszcie potknęła się i przewróciła, po czym, dosłownie w sekundę, skuliła się w taki sam kabłąk. Tymczasem cała reszta naszej grupy zdążyła już podejść, żeby zaspokoić ciekawość. - Harry - odezwałam się. - Stań z Zahrą na warcie - podjęłam, kiedy już na mnie spojrzał - i pilnujcie, żebyśmy nie mieli już więcej niespodzianek. Kiwnął głową. Oboje z Zahrą odeszli od naszego kręgu i zajęli pozycje na przeciwległych krańcach obozu - on bardziej od strony autostrady, ona bliżej dojścia od mniejszej szosy. Uprzednio zrobiliśmy, co się dało, aby jak najlepiej schować się na tym pustkowiu, które według Bankole'a było kiedyś parkiem - jednak nie mieliśmy złudzeń, że jesteśmy tu sami. Za Sacramento - wciąż szosą międzystanową numer pięć - doszliśmy do małego miasteczka, naprawdę daleko od wielkomiejskich okolic, ale i tak wszędzie tułało się mnóstwo biedoty - zarówno tutejszej, jak i napływowej jak my. A skąd przywlokła się tu ta para obszarpanych, przerażonych brudasek? - Nie zrobimy wam krzywdy - zagadałam do leżących na ziemi, ciągle skulonych kobiecin. - Możecie wstać. No dalej, ruszcie się. Weszłyście nieproszone do naszego obozu. Wypadałoby przynajmniej się odezwać. Nie ruszyliśmy ich. Bankole chyba chciał, ale gdy złapałam go za ramię, zrezygnował. Już były śmiertelnie przerażone - na widok obcego mężczyzny wyciągającego do nich ręce mogły wpaść w histerię. Roztrzęsiona kobieta rozprostowała się trochę i podniosła na nas wzrok. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że - poza karnacją - ma rysy Azjatki. Schyliwszy głowę, szepnęła coś do dziewczynki. Po chwili obie podniosły się na nogi. - Nie wiedziałyśmy, że to wasz obóz - powiedziała cichutko starsza. - Zaraz sobie pójdziemy. Pozwólcie nam odejść. Westchnęłam, patrząc na zastraszoną twarzyczkę dziecka. - Możecie iść - oznajmiłam. - Albo jeśli macie ochotę, możecie zostać i zjeść z nami śniadanie. Obie aż rwały się do ucieczki. Przypominały znieruchomiałe ze strachu sarny, w każdej chwili gotowe zerwać się do biegu. Ale wypowiedziałam magiczne słowo. Jeszcze dwa tygodnie temu bym tego nie zrobiła, jednak dziś ta zagłodzona para usłyszała z moich ust: "jeść". - Śniadanie? - powtórzyła kobieta szeptem. - Tak. Podzielimy się z wami jedzeniem. Popatrzyła na dziewczynkę. W tym momencie nabrałam pewności, że to matka i córka. - Nie możemy wam zapłacić - odezwała się znowu. - Nie mamy nic. Dało się zauważyć. - Po prostu weźcie to, co wam dajemy, ale tylko to, nic więcej - odparłam. - To już wystarczy za zapłatę. - Niczego nie ukradniemy. Nie jesteśmy złodziejkami. Naturalnie, że były. Jak inaczej zdołałyby przeżyć? Musiały co nieco podkradać i szabrować, może nawet zdarzało im się prostytuować... Jedno było pewne: nie szło im to zbyt dobrze, inaczej nie doprowadziłyby się do tak opłakanego stanu. Mimo to, przez wzgląd na dziecko, zamierzałam wspomóc je przynajmniej posiłkiem. - No to zaczekajcie - zdecydowałam. - Zaraz przygotujemy coś do jedzenia. Usiadły w tym samym miejscu, wodząc za nami głodnymi oczami. Całe nasze zapasy nie wystarczyłyby, żeby zaspokoić ich głód. Przemknęła mi myśl, że chyba jednak popełniłam błąd. Były tak zdesperowane, że aż mogły stać się groźne. Nieważne, że obie wyglądały zupełnie nieszkodliwie. Żyły i miały dość sił, by biegać - więc stanowiły zagrożenie. Na widok Justina wyraz napięcia w ich bezdennym, łapczywym spojrzeniu troszeczkę złagodniał. Całkiem golutki, maluch przydreptał do nieznajomych i zaczął je oglądać. Dziewczynka tak samo zlustrowała go wzrokiem, jej matka zaś po chwili się uśmiechnęła. Zagadała do niego coś takiego, że też się uśmiechnął. Zaraz potem pognał z powrotem do Allie, której udało się przytrzymać go na tyle długo, żeby go ubrać. Dzięki Justinowi pierwsze lody zostały przełamane. Kobieta wyraźnie zaczęła spoglądać na nas innymi oczyma. Popatrzyła, jak Natividad pielęgnuje Dominica, później na Bankole'a, który czesał swoją brodę. Najwidoczniej i matka, i córka uznały, że to zabawne, bo obie zachichotały. - Zrobiłeś wrażenie - zwróciłam się do Bankole'a. - Nie rozumiem, co jest śmiesznego w tym, że facet doprowadza do porządku brodę - wymamrotał, odkładając grzebień. Wyciągnęłam z własnego plecaka słodkie gruszki i wręczyłam po jednej naszym gościom. Kupiłam je dwa dni temu, więc zostały już tylko trzy. Reszta pojęła, o co chodzi, i idąc za moim przykładem, wszyscy zaczęli się dzielić, czym kto miał. Włoskie orzechy w łupinach, jabłka, jeden owoc granatu, pomarańcze walencjanki, figi... Takie drobne przysmaki. - Zostaw na potem, ile się da - poradziła kobiecie Natividad, dając jej migdały, zawinięte w kawałek czerwonej ściereczki. - Pamiętaj, żeby zawijać je tak jak teraz i dobrze wiązać końce. Na prawdziwy posiłek wszyscy zjedliśmy kukurydziany chleb z odrobiną miodu i jajka na twardo, które wczoraj kupiliśmy i ugotowaliśmy. Chleb upiekliśmy wieczorem w ognisku, aby nie tracić czasu i móc wyruszyć wcześnie rano. Obce pałaszowały to proste, zimne jedzenie, jak gdyby były to najlepsze frykasy, jakich próbowały w życiu - jakby wciąż nie mogły uwierzyć, że ktoś podarował im żywność. Garbiły się nad nim i schylały, jakby w obawie, że zmienimy zdanie i wyrwiemy im wszystko z rąk. - Musimy ruszać - powiedziałam w końcu. - Zaczyna robić się upał. Kobieta spojrzała na mnie; jej dziwaczne, ostre rysy znów przybrały złakniony wyraz, tym razem już nie z powodu jedzenia. - Pozwólcie nam iść z wami - wymamrotała szybko. - Będziemy pracować. Zbierać drewno, rozpalać ogień, zmywać naczynia - możemy robić wszystko. Tylko weźcie nas z sobą. Bankole przeniósł wzrok na mnie. - Przypuszczam, że wiedziałaś, czym to się skończy.
Skinęłam głową. Kobieta wodziła spojrzeniem ode mnie do niego. - Co tylko chcecie - zapewniła szeptem, który bardziej przypominał skamlenie. Jej proszące oczy były suche, za to dziewczynce popłynęły łzy. - Dajcie nam chwilę na zastanowienie - zadecydowałam, świadoma, że znaczy to: "Zostawcie nas samych, aby moi towarzysze mogli na mnie nawrzeszczeć". Do nieznajomej najwyraźniej to nie dotarło, bo nie ruszyła się ani na krok. - Zaczekajcie tam - poleciłam, pokazując na drzewa rosnące najbliżej szosy. - Naradzimy się i powiemy wam, co postanowiliśmy. Ledwo mnie posłuchała. Z wielkimi oporami wstała z ziemi, podniosła jeszcze bardziej oporną córeczkę, wreszcie obie powlokły się do kępy, którą wskazałam. - O rany - mruknęła Zahra. - Zabierzemy je, co? - Właśnie o tym musimy zdecydować - powiedziałam. - Jak to? Najpierw je karmimy, a teraz powiemy, żeby szły sobie precz i znowu przymierały głodem? - zapytała pełnym oburzenia tonem. - Jeżeli nie jest złodziejką - zabrał głos Bankole - i pod warunkiem, że nie ma jeszcze innych niebezpiecznych nawyków, chyba moglibyśmy je przygarnąć. Ten dzieciak... - Tak - przytaknęłam. - Czy u ciebie znajdzie się dość miejsca i dla nich? - U niego? - spytały unisono trzy głosy.
Nie miałam jeszcze okazji im o niczym powiedzieć. Ani śmiałości. - Bankole ma spory kawałek gruntu niedaleko wybrzeża, jeszcze dalej na północ - wyjaśniłam. - I dom. Nie możemy w nim zamieszkać, bo zajmuje go jego siostra z rodziną. Ale jest ziemia, z wodą i lasem. Powiedział, że... - urwałam, przełykając ślinę i zerkając na Bankole'a, który słuchał, lekko uśmiechnięty - ...że możemy założyć tam wspólnotę Nasion Ziemi i pobudować się - własnym sumptem. - Dają tam pracę? - zwrócił się do niego Harry. - Mój szwagier wynajmuje się przy rodzących przez cały rok ogrodach i do różnych innych dorywczych robót. W ten sposób utrzymuje troje dzieci. - Ale czy można zarobić pieniądze? - Owszem. Niedużo, ale można. Lepiej odłóżmy tę sprawę na kiedy indziej. Zamęczymy kobiecinę, trzymając ją tak długo w niepewności. - Będzie kraść - stwierdziła Natividad. - Zarzeka się, że nie, ale kłamie. Wystarczy na nią spojrzeć. - Ktoś ją bił - zauważyła Jill. - Pamiętacie, jak zwinęły się w kłębek, kiedy je nakryłyśmy? Widać, że przywykły do ciosów, do kopania i poniewierania. - Taak - potaknęła Allie z jakąś udręką w głosie. - Przede wszystkim osłaniać głowę, oczy... cały przód. Spodziewała się, że będziemy ją bili. Obie tak myślały. Wyglądało na to, że obie z Jill dobrze je rozumiały. Jakim potworem musiał być ich ojciec. Ciekawe, jaki los spotkał ich matkę? Ani razu o niej nie wspomniały. Niewiarygodne, że zdołały ujść z życiem, zdrowe na ciele i umyśle. - Mamy pozwolić im zostać? - przeszłam do rzeczy.
Obie siostry przytaknęły. - Chociaż według mnie przynajmniej z początku należy spodziewać się kłopotów - stwierdziła Allie. - Zgadzam się z Natividad, że będzie kradła. Nie powstrzyma się. Będziemy musieli dobrze jej pilnować. Tak samo jej dzieciaka. Na pewno wie już, jak skubać ludzi i dawać nogę. Zahra wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. - Zupełnie jak ja w jej wieku. Obie sprawią nam wiele kłopotu. Ale jestem za tym, żeby dać im szansę. Jeżeli potrafią się zachować i szybko się dostosują, pozwolimy im zostać na stałe. A jeśli okażą się za głupie, by się zmienić, wyrzucimy je na zbity pysk. Przeniosłam wzrok naTravisa i Harry'ego, stojących razem. - Co wy na to? - spytałam. - Zaczynasz mieć za dobre serce - odparł Harry. - Jeszcze parę tygodni temu, gdybyśmy chcieli przygarnąć żebraczkę z dzieckiem, sama urządziłabyś piekło. Kiwnęłam głową. - Masz rację. Tak by było. I może dalej powinniśmy się tego trzymać. Ale wydaje mi się... mam przeczucie, że te dwie nie są jeszcze całkiem stracone. No i nie sądzę, aby mogły nam na serio zagrozić. Jeśli się mylę, w każdej chwili możemy je wyrzucić. - Potem wcale może nie być tak łatwo - wtrącił się Travis. - Nie wyobrażam sobie, jak któregoś dnia mówimy temu dziecku, żeby wracało na szosę pędzić życie żebraczki, złodziejki i dziwki. Pomyśl, Lauren, jeśli pozwolimy im zostać, a później coś nie wypali, może być cholernie ciężko ich się pozbyć. Poza tym a nuż mają w okolicy jakichś kolesiów - takich, dla których szpiegują - wtedy może nawet trzeba będzie je zabić. W tym momencie Natividad i Harry jednocześnie zaprotestowali. Zabić kobietę i dziecko? Nie! Wykluczone! Nigdy w życiu! Wszyscy czekaliśmy, aż ochłoną ze wzburzenia. - Mogłoby dojść i do tego, ale nie wierzę, że będzie aż tak źle. Ta kobieta walczy o przeżycie. I tego samego chce dla dziecka. Przypuszczam, że jest w stanie dużo znieść dla jego dobra i nie sądzę, żeby wystawiała je na niebezpieczeństwo, zabierając na przeszpiegi dla jakiejś hałastry. Poza tym tutaj bandy biorą się do rzeczy od razu. Nie zawracają sobie głowy wysyłaniem zwiadowców. Wszyscy milczeli. - Więc jak? - postawiłam zasadnicze pytanie. - Dajemy im szansę czy każemy wracać, skąd przyszły? - Nic do nich nie mam - odezwał się Travis. - Jeśli o mnie chodzi, niech zostaną - dla dobra małej. Proponuję tylko, żebyśmy w nocy znów pilnowali dwójkami. Nie daje mi spokoju, jak, u diabła, one w ogóle wlazły nam do obozu? Jill wzdrygnęła się lekko. - Mogły się zakraść o każdej porze - próbowała tłumaczyć. - Przez całą noc. - Od tego, jak strzeżemy naszego obozu, zależy nasze życie - powiedziałam. - Nie zauważyłaś ich, Jill? - Mogły się wślizgnąć, zanim objęłam wartę! - Nawet jeśli masz rację, i tak ich nie zauważyłaś, gdy przyszła kolej na ciebie. Mogły poderżnąć ci gardło - tobie, twojej siostrze... - Ale nie poderżnęły. - One nie. Następni intruzi mogą.
Nachyliłam się w jej stronę. - Po świecie chodzi pełno szurniętych i niebezpiecznych ludzi. Nie ma dnia, byśmy nie zbierali na to dowodów. Jeżeli nie będziemy się wzajemnie pilnować, w końcu nas okradną, zabiją, może nawet potem zjedzą. Nastało piekło na ziemi, Jill - i mamy tylko siebie, jeśli chcemy, żeby nas nie pochłonęło. Milczała ponuro.
Wzięłam ją za rękę. - Jill. - To nie była moja wina! - wybuchła. - Nie macie dowodów, że to przeze mnie... - Jill! Zamknęła się i wgapiła we mnie. - Posłuchaj, na miłość boską, nikt cię za to nie zbije, ale musisz zdać sobie sprawę, że zrobiłaś coś złego, coś bardzo niebezpiecznego. Wiesz, że mam rację. - No to czego jeszcze od niej chcesz? - wtrąciła się Allie. - Ma paść na kolana i błagać o przebaczenie? - Chcę, żeby zaczęła cenić i swoje, i twoje życie na tyle, aby skończyć z taką lekkomyślnością. Tego chcę. Powinnaś chyba chcieć tego samego, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jill? Zamknęła oczy. - Niech to szlag! - wyrzuciła w końcu. - Tak, przyznaję się! Nie widziałam ich. Naprawdę. Następnym razem będę bardziej uważać. Mysz się przy mnie nie prześlizgnie. Ścisnęłam lekko jej dłoń i przytrzymałam, a potem puściłam. - W porządku. Ruszajmy. Bierzmy te zastrachane biedaczki i w drogę.
***
Zastrachane biedaczki okazały się największą mieszanką ras, z jaką się w życiu spotkałam. Oto ich historia, poskładana ze strzępków, które rzucały w rozmowach z nami przez cały dzisiejszy dzień i wieczór. Ojciec kobiety był Japończykiem, matka Murzynką, a mąż Meksykaninem. Cała trójka już nie żyje. Z całej rodziny ostała się tylko ona i jej córeczka. Nazywa się Emery Tanaka Solis. Dziewczynka ma na imię Tori, Tori Solis, i ma już dziewięć lat, a nie siedem, jak mi się wydawało. Zapewne całe życie musiała nie dojadać. Jest naprawdę drobna, ale bystra i spokojna - i ma w oczach wieczny głód. Na okrągło chowała kawałki jedzenia pod brudne łachmany. Nie przestała tego robić, nawet kiedy z jednej z koszul Bankole'a uszyliśmy jej sukienkę. Emery ma dopiero dwadzieścia trzy lata. Jako trzynastolatka wyszła za mąż za znacznie starszego mężczyznę, który obiecał się nią zaopiekować. Jej tata już wtedy nie żył; zginął przypadkowo w jakiejś strzelaninie, w której
w ogóle nie brał udziału. Matka umierała, chora na gruźlicę. To ona nakłoniła córkę do tego małżeństwa, aby ratować ją przed głodem i przemocą ulicy. Do tej pory cała historia, choć ponura, brzmiała dość banalnie. W ciągu kolejnych trzech lat Emery urodziła trójkę dzieci - córeczkę i dwóch synów. Oboje z mężem najmowali się do pracy na farmie w zamian za jedzenie, kąt do spania i używane łachy. Później farmę odkupiła wielka rolno-handlowa spółka i wszyscy robotnicy przeszli w nowe ręce. Wprawdzie dostawali dalej pensje, ale już w talonach kompanii - nie w gotówce. Za mieszkanie w zajmowanych dotychczas chałupach musieli teraz płacić czynsz, tak samo jak za żywność i ubranie, nieważne, czy nowe czy stare
- za wszystko trzeba było płacić. Naturalnie, za talony kompanii mogli robić zakupy wyłącznie w jej sklepach. Zarobki - o dziwo!
- jakoś nigdy nie starczały na opłacenie wszystkich rachunków. Zgodnie z nowymi przepisami, których raz przestrzegano, a raz nie, pracownik nie mógł wymówić pracodawcy, dopóki był u niego zadłużony. Prawo kazało mu odpracować dług na zasadzie niby umowy terminatorskiej albo jako kary za długi. Znaczyło to, że jeśli ktoś odmówił takiej pracy, można go było aresztować, wsadzić za kratki, a na koniec posłać z powrotem do dyspozycji tego samego pracodawcy. W obu przypadkach niewolnicy za długi mieli dłuższy dzień pracy za mniejszą stawkę, można ich było "karać dyscyplinarnie", jeżeli nie wyrobili normy, wymieniać albo sprzedać - z ich zgodą czy bez, z rodziną lub bez - pracodawcom w odległym rejonie kraju, którzy akurat zgłosili stałe bądź tymczasowe zapotrzebowanie. Co gorsza, w przypadku dłużników, którym się zmarło, którzy zostali inwalidami albo uciekli, obowiązek odpracowania długu przechodził z rodziców na dzieci. Mąż Emery rozchorował się i umarł. Nie było lekarza ani lekarstw z prawdziwego zdarzenia, jedynie parę środków na wszystko i nic oraz zioła, które robotnicy hodowali w swoich ogródeczkach. Jorge Francisco Solis wyzionął ducha w gorączce i bólach w swojej lepiance bez podłogi, nawet nie widząc doktora. Bankole mówi, że z opisu wygląda mu to na zapalenie otrzewnej, spowodowane zwykłym, a tylko nieleczonym zapaleniem wyrostka. Taka banalna dolegliwość. Ale to była tylko niewykwalifikowana siła robocza. Emery wraz z dziećmi odziedziczyła dług Solisów. Pogodziła się z sytuacją, zawzięła się i harowała aż do dnia, kiedy, bez żadnego ostrzeżenia, zabrali jej obu synów. Byli młodsi od Tori - jeden o rok, drugi o dwa lata - za mali, żeby rozłączać ich z matką. Kompania uznała inaczej. Nawet nie prosili Emery o zgodę ani nie raczyli powiadomić jej, co zrobią z chłopcami. Gdy już oprzytomniała po specyfiku, który zaaplikowali jej "na uspokojenie", zaczęły przychodzić jej do głowy okropne podejrzenia. Krzyczała, aby oddali jej synów, odmawiała pracy, aż w końcu właściciele zagrozili, że odbiorą też córkę. Wtedy postanowiła, że ucieknie; zabierze dziewczynkę i ruszy przed siebie szosą - mimo czyhających wszędzie złodziei, gwałcicieli, kanibali. Nie miała nic, na co można by się połaszczyć, a gwałt mógł równie dobrze przydarzyć się zniewolonej robotnicy kompanii. Co do kanibali... kto wie, może to tylko fantazje - takie bajdy, mające zmiękczyć niewolników, aby zastraszeni pogodzili się ze swym losem... - Kanibale są naprawdę - powiedziałam Emery wieczorem przy jedzeniu. - Widzieliśmy ich. Ale według mnie to raczej szperacze nie mordercy. Żerują na zabitych przy drogach, sami nie zabijają. - Nieprawda, szperacze też mordują - zaprzeczyła. - Jeśli ktoś jest ranny albo wygląda na chorego, od razu dopadają. Któregoś późnego wieczoru razem z Tori przekradły się przez uzbrojone straże i ogrodzenie pod napięciem, myląc czujność zarówno psów, jak i wykrywaczy dźwięku i ruchu. Obie wiedziały, jak bezszelestnie poruszać się, przeskakując od osłony do osłony, czasami leżąc bez ruchu długie godziny. I obie były bardzo szybkie. Niewolnicy nabywają takich umiejętności - przynajmniej ci, którzy przeżywają. Pomimo to Emery i Tori musiały mieć cholernie dużo szczęścia. Początkowo Emery zamierzała znaleźć i odzyskać synów, nie miała jednak bladego pojęcia, dokąd ich zabrano. Wiedziała tylko, że wywiozła ich ciężarówka, ale nie domyślała się nawet, w którą stronę mogła skręcić po dojechaniu do autostrady. Rodzice nauczyli ją czytać i pisać, lecz przecież na oczy nie widziała żadnego pisma w sprawie jej chłopców. Z czasem musiała dać za wygraną i przyznać, że może już tylko spróbować ocalić córeczkę. Żywiąc się dzikimi roślinami i tym, co zdołały wyżebrać lub "znaleźć", dryfowały z prądem tułaczy na północ. Tak właśnie określiła to Emery: "znajdowały różne rzeczy". Cóż, w jej położeniu pewnie też nieraz zdarzyłoby mi się coś "znaleźć". Strzelanina jakiegoś gangu sprowadziła ją do naszego obozu. Największe zagrożenie ze strony gangów jest zawsze w dużych miastach. Wędrując przez terytoria różnych gangów, najlepiej nie iść szosą, lecz trzymać się blisko niej - wtedy ma się szansę umknąć ich uwagi. Nam, jak dotychczas, to się udawało. Jednak, według relacji Emery, zarośnięty park, w którym ostatnio nocowaliśmy, musiał być ziemią sporną. Dwa rywalizujące gangi strzelały do siebie, miotając obelgi i oskarżenia pod adresem przeciwników. Od czasu do czasu zgodnie przerywali, aby ostrzeliwać przejeżdżające ciężarówki. Właśnie podczas jednej z takich przerw Emery i Tori, które biwakowały prawie na samym poboczu drogi, udało się wymknąć dalej. - Jedna banda podchodziła już coraz bliżej - opowiadała Emery. - Na przemian strzelali i biegli. Jeszcze kawałek i wpadliby na nas. Musiałyśmy uciekać. Nie mogłyśmy czekać, aż nas usłyszą czy wypatrzą. Kiedy trafiłyśmy na waszą polanę, w ogóle nie zauważyłyśmy, że ktoś tam jest. Umiecie się maskować. Cóż, chyba usłyszeliśmy komplement. Rzeczywiście staramy się wtapiać w krajobraz, kiedy tylko się da. Przeważnie okolica temu nie sprzyja. Tak jak dzisiaj. Ale od dziś znów pilnujemy dwójkami.
NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA 2027
Dzięki Tori Solis przybyło nam dziś dwoje towarzyszy: Grayson Mora i jego córka Doe, która jest tylko o rok młodsza od Tori. Wędrując obok siebie w tę samą stronę jedną szosą, obie dziewczynki zaprzyjaźniły się. Wchodząc na drogę stanową numer dwadzieścia, odbiliśmy na zachód i będziemy nią iść długo, a potem znów wrócimy na autostradę międzystanową sto jeden. Przegadaliśmy mnóstwo czasu na temat osiedlenia się na ziemi Bankole'a - mówiliśmy też o pracy, o uprawach i o tym, jak możemy się tam pobudować. Tymczasem dwie dziewczynki nie tylko zdążyły się zaznajomić, ale też, siłą rzeczy, zbliżyły do siebie swoich rodziców. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo ci dwoje są do siebie podobni. Oboje byli mniej więcej w tym samym wieku - co znaczyło, że Grayson musiał zostać ojcem niemal równie młodo jak Emery matką. Nie wydawało się to jeszcze niezwykłe; niezwykły był fakt, że to on opiekował się dzieckiem. Wysoki, chudy i ciemny Latynos, wyraźnie opiekuńczy wobec córeczki, sprawiał wrażenie raczej spokojnego - nawet jakby niepewnego. Emery spodobała mu się. Dało się jednak zauważyć, że jednocześnie nie chciał mieć z nią - i z nami - nic wspólnego. Kiedy zeszliśmy z szosy, aby rozbić obóz, poszedłby dalej - gdyby nie mała, która najpierw prosiła, a potem płakała, żeby zostać z nami. Miał własną żywność, więc zaproponowałam, że jeśli chce, możemy biwakować razem. Gdy rozmawiałam z nim, uderzyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze: nie przypadliśmy mu do gustu. To się rzucało w oczy. Nie podobaliśmy mu się ani trochę. Przemknęło mi przez myśl, że może nie pała do nas sympatią z zawiści, że tworzymy grupę i mamy broń. Zwykle nie lubi się kogoś, kto wzbudza w nas strach. Poinformowałam go, że wystawiamy warty i jeśli tylko mu to odpowiada, jest mile widziany. Wzruszył ramionami i miękkim, lecz chłodnym głosem skwitował: - Jasne. Pewnie. Więc zostanie z nami. Chce tego jego córka i częściowo także on sam - a jednak coś jest nie tak. Nie chodzi tylko o zwykłą ostrożność w drodze. Jak sądzę, Grayson i jego córka także byli niewolnikami. Mimo to - całkiem zasobny z niego biedak. Ma dwa śpiwory, jedzenie, wodę i gotówkę. Według moich przypuszczeń musiał to z kogoś ściągnąć - z żywego lub martwego. Skąd domysł, że był niewolnikiem? Po prostu w tej swojej dziwnej niepewności aż za bardzo przypomina mi Emery. No i są jeszcze Doe i Tori, które chociaż zupełnie niepodobne, dogadują się i rozumieją, jakby były siostrami. Zgoda: wśród małych dzieci to się zdarza i wcale nie musi cokolwiek znaczyć - wystarcza wspólne przebywanie. Tylko nigdy nie widziałam takiej pary, która gdy coś je przestraszy, ma podobny nawyk padania na ziemię i zwijania się w pozycji płodowej. Dokładnie to zrobiła Doe, kiedy potknęła się i upadła, a Zahra podeszła do niej sprawdzić, czy się nie potłukła. Jej ciało odruchowo skuliło się w drżący kłębek. Czy była to ta sama reakcja, o której wspominały Allie i Jill: odruch człowieka, który spodziewa się bicia i kopania - pozycja obronna, sygnalizująca zarazem uległość i posłuszeństwo? - Coś jest nie tak z tym facetem - odezwał się Bankole, zerkając na Graysona, gdy wreszcie leżeliśmy obok siebie. Byliśmy już po kolacji, wysłuchaliśmy prawie całej opowieści Emery, trochę pogadaliśmy - jednak wszyscy czuliśmy się bardzo zmęczeni. Travis i Jill pełnili wartę, ja chciałam jeszcze uzupełnić zapiski, a Bankole'owi, któremu wypadła dopiero wczesna ranna warta z Zahrą, zebrało się na gadanie. Usiadł przy mnie i szepnął mi prosto w ucho - tak cicho, że gdybym się choć trochę odsunęła, nie usłyszałabym ani słowa: - Ten Mora to straszny nerwus. Skacze, jak tylko ktoś się do niego zbliży. - Według mnie on też był czyimś niewolnikiem - odpowiedziałam takim samym szeptem. - Pewnie przeżył też gorsze rzeczy, ale to najbardziej rzuca się w oczy. - Więc ty też zauważyłaś.
Objął mnie ramieniem. - Zgadzam się. I na niego, i na małą - oświadczył z westchnieniem. - Widać też, że nie pała do nas miłością. - Nie ufa nam. Bo niby czemu? Jakiś czas będzie trzeba mieć na oku całą tę czwórkę. Są... dziwni. Którejś nocy może strzelić im do łba, żeby porwać nam parę plecaków i dać nogę. Albo zaczną znikać różne drobne rzeczy. Coś takiego bardzo pasuje do tych dzieciaków. Tak czy siak, ich rodzice przystali do nas ze względu na swoje córeczki. Dopóki będziemy je chronić i dobrze traktować, dopóty rodzice będą wobec nas lojalni. - Wygląda na to, że po cichu szykują nam nowe niewolnicze podziemie - zauważyłam. - Wracamy do niewolnictwa, i to o wiele gorszego, niż prorokował mój ojciec, a już na pewno dużo prędzej. Tato przewidywał, że jednak trochę czasu minie, zanim do tego dojdzie. - Nic nowego pod słońcem - stwierdził, układając się wygodnie przy mnie. - Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy jeszcze byłem studentem, słyszało się o hodowcach, którzy robili to samo - to znaczy: trzymali robotników wbrew ich
woli i zmuszali do pracy za darmo. Latynosów w Kalifornii, Latynosów i Murzynów na Południu. Raz od wielkiego dzwonu ktoś dostawał za to wyrok i szedł do więzienia... - Ale Emery mówiła, że powstało nowe prawo - i że dopiero od niedawna można legalnie zmuszać ludzi oraz ich dzieci do odpracowywania długów, w które są nieuchronnie, programowo, wpędzani. - Możliwe. Trudno już się rozeznać, w co wierzyć, a w co nie. Bardzo prawdopodobne, że politycy wymyślili jakąś ustawę, którą można wykorzystać do podtrzymania niewolnictwa za długi, jednak o niczym takim nie słyszałem. Z drugiej strony, ktoś na tyle brudny, żeby trzymać niewolników, bez oporów pójdzie i na to, aby łgać w żywe oczy. Zdajesz sobie sprawę, że synów tej kobiety przehandlowano jak bydło - i to pewnie do prostytucji. Kiwnęłam głową. - Ona też to wie. - Tak. Wielki Boże... - Coraz większa degeneracja.
Urwałam na chwilę. - Ale wiesz co? - podjęłam. - Jeśli uda nam się przekonać tych eksniewolników, że z nami staną się wolni, mówię ci: nikt nie będzie walczyć o zachowanie tej wolności bardziej zawzięcie niż oni. A propos walki: potrzeba nam więcej broni. I musimy być bardzo ostrożni... Droga robi się coraz niebezpieczniejsza. Musimy naprawdę uważać, zwłaszcza na dziewczynki. - Oho, już one wiedzą, jak być cicho. Ruszają się jak dwie trusie, szybko i bez hałasu. Dzięki temu jeszcze żyją.
Strona główna
Indeks