30 lat w niewoli Strażnicy
W.J.SCHNELL
SPIS TREŚCI
PRZEDMOWA AUTORA ..
WCZESNE PRZEŻYCIA ..
POCZĄTEK INTRYGI .
POBITY W NIEWOLĘ "STRAŻNICY" .
JUDGE RUTHEFORD W NIEMCZECH ..
PRZESIEWANIE
"ORGANIZACJA BOŻA" ...
OD ZACHWYTU DO ROZCZAROWAŃ ..
PIONIERZY, PIONIERZY
ROZWÓJ DOKTRYNALNY RUCHU "ŚWIADKÓW JEHOWY"
POCZĄTKI NOWEJ STRATEGII ..
MOJA SŁUŻBA W NOWYM JORKU
SIEDMIOSTOPNIOWY PROGRAM .
MOJA ROLA W NEW JERSEY .
TEOKRACJA O ZASIĘGU ŚWIATOWYM ..
TEOKRACJA ROKU 1938 ...
KTO JEST TYM ZŁYM, ŻELAZNYM WILKIEM
WYJŚCIE Z LABIRYNTU ..
DO MOICH BYŁYCH BRACI ....
OSTRZEŻENIE .
Przedmowa autora
Z łaski Bożej znów stałem się chrześcijaninem. Bóg znalazł mnie w mojej wczesnej
młodości. Niedługo potem zostałem wciągnięty do Organizacji Strażnicy (Watch Tower
Organisation) i stopniowo stałem się jej niewolnikiem. Gdy moje duchowe życie
zamierało, czyniłem rozpaczliwe próby wyzwolenia się, lecz każda taka próba kończyła się
jeszcze silniejszą niewolą. Dwukrotnie wydawało się, że już jestem wolny, po to tylko,
aby stoczyć się z powrotem w ten sam dół. Aż nareszcie teraz przyszła wolność!
Z łaski Bożej stałem się wolnym, gdy On podniósł mnie po całonocnej modlitwie
uczyniłem ślub Bogu. Pisząc te dzieje mojej 30-letniej niewoli, spełniam właśnie ślub, za
cenę którego uzyskałem wolność. Nie przedkładam wam do czytania rozprawy naukowej,
lecz odczute sercem wyznanie o niewoli tak głębokiej, że wyrwanie się z niej kosztowało
mnie 30 lat zmagań. W ujawnieniu tych sposobów zniewalania przyświeca mi cel
chrześcijański: jeżeli znajdujesz się w tej niewoli jako jeden ze świadków Jehowy, jestem
pewny, że wyznanie moje pomoże Ci ocenić Twoje położenie, abyś, zamiast dalej brnąć w
ciemność, mógł wydostać się na światło własną drogą, którą ja znalazłem głębokim
pragnieniem serca po wielu błędach i doświadczeniach; jeśli nie jesteś jednym ze
świadków Jehowy, wówczas przeczytanie wyznania o mojej 30-letniej niewoli będzie dla
Ciebie przestrogą. Słowa tej opowieści stają się widoczne na papierze dzięki farbie
drukarskiej, ale ich treść duchowa i myśli w nich zawarte, pisane są krwią mojego życia,
uczuciem męki i tortur przeżytych w piekle bardziej dla mnie realnym niż "piekło"
Dantego.
Nie żywię nienawiści do moich byłych braci i nie pragnę zemsty, pisząc te słowa; po
prostu wypełniam swój ślub, który uczyniłem Bogu, gdy pomógł mi uwolnić się i stać się
na powrót chrześcijaninem.
W.J.Schnell
Youngstown, Ohio
Wczesne przeżycia
Moje powołanie
Pewnego niedzielnego poranka, w lipcu 1917 roku, na lekcji szkółki niedzielnej w kościele
ewangelickim, zostałem głęboko poruszony postacią Jezusa, jako Zbawiciela, w wykładzie
przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie. Słowa nauczyciela wywołały we mnie
pragnienie poznania Jezusa, przeczytania o Nim wszystkiego, co tylko było możliwe.
Miałem wówczas 12 lat. Bóg mnie wołał.
Powróciwszy do domu tego dnia w południe rozpocząłem czytanie czterech Ewangelii,
później całego Nowego Testamentu, następnie całego Pisma Świętego. To, co czytałem,
przeżywałem bardzo głęboko. Dopiero w późniejszych latach zrozumiałem, że to Ojciec
przyciągał mnie, zgodnie ze słowami Jezusa: "Nikt nie przychodzi do mnie, jeśli go nie
pociągnie Ojciec mój" (Jan 6,44). Istotnie, przez czytanie Pisma Świętego wzrosło we
mnie przekonanie o potrzebie Zbawiciela.
To, co czynił i czego uczył Jezus o potrzebie miłości i współczucia, było jaskrawym
przeciwieństwem tego, co działo się wówczas wokół mnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że
był to trzeci rok pierwszej wojny światowej. Za wzrastającym poznaniem mojego
rzeczywistego stanu oraz tego, co Bóg przedsięwziął dla mojego zbawienia w Jezusie,
przyszła w moim sercu wiara w grzech i zbawienie. Z radością zrozumiałem, że Jezus
umarł na krzyżu za takich grzeszników jak ja, że Jego krew zmyła moje grzechy i że w
Jego zmartwychwstaniu śmierć została zwyciężona dla mnie i dla wszystkich tych, którzy
przyjmują Go z wiarą. Tak nastąpiło moje odrodzenie w 14-tym roku życia.
Krótki życiorys.
Urodziłem się w Stanach Zjednoczonych, w Jersey City w 1905 roku, lecz w dziewiątym
roku mego życia rodzice przenieśli się wczesną wiosną 1914 roku na powrót do Europy,
do Niemiec. Zaraz po tym wybuchła pierwsza wojna światowa i ojca wzięto do wojska, a
nas osiedlono w pobliżu rosyjskiej granicy w okolicach Poznania. Dopiero w 1915 roku
otrzymaliśmy pierwszą wieść od ojca, który był rzucany losami wojny po wszystkich
frontach od Przemyśla do Węgier.
W grudniu 1918 roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, powitaliśmy ojca w naszym
domu. Co za radość! Lecz spokój był krótki. W styczniu 1919 roku chwycili za broń
powstańcy polscy, staczając walki ze stacjonującymi wojskami niemieckimi. Wreszcie
Niemcy skapitulowały, a ojciec mój, jako niemiecki oficer, został internowany.
Na początku 1921 roku, załadowani w wagony towarowe, zostaliśmy przewiezieni do
Niemiec w nowych granicach i osiedleni w Berlinie w obozie przesiedleńczym. Na ulicach
toczyły się walki republikanów z organizacją Spartakusa, wszystko było chwiejne i
tymczasowe, lecz wreszcie zapanował względny spokój.
Spotkanie z Badaczami Pisma Świętego.
Z wdzięczności Bogu za Jego cudowną opiekę, ja i mój ojciec, który był człowiekiem
religijnym, postanowiliśmy służyć Bogu w taki lub inny sposób. Pewnego dnia odwiedzili
nas, zagubionych w wielkim Berlinie, 'Badacze', pozostawiając niektóre książki. Nie
mieliśmy żadnych znajomości w mieście i szybko zaprzyjaźniliśmy się z badaczami. Ich
zbór okazał nam wiele braterskiego współczucia i czuliśmy się wśród nich dobrze. Właśnie
kończyłem 16 lat i począłem dojrzewać duchowo.
Tu trzeba wyjaśnić, że ówczesne zbory badaczy Pisma Świętego nie mają nic wspólnego z
dzisiejszymi miejscami zebrań świadków Jehowy, zwanymi "salami królestwa". Zupełnie
niezależni od ośrodków kierowniczych wybierali spośród siebie starszych, zgodnie z
poleceniem Pawła w Listach do Tymoteusza i Tytusa. Ludzie, z którymi zetknęliśmy się,
byli chrześcijanami, prowadzącymi uświęcone życie, przedkładającymi Panu swoje myśli,
swoje zachowanie i swoją pracę codziennego życia. Zbieraliśmy się w niedzielę na
rozważania Pisma Świętego i we środę wieczór na modlitwę. Praktykowali odwiedzanie
chorych, pomaganie biednym i z radością witali każdego gościa w swoim gronie. Niech mi
wolno będzie jeszcze raz powtórzyć, że nie miało to nic wspólnego z dzisiejszymi
praktykami świadków Jehowy, u których wszystkie wizyty mają charakter propagandowy
u obcych, a dyscyplinarny u swoich.
Jak stałem się aktywistą.
Wzrastając w środowisku badaczy, często opowiadałem o swoim nawróceniu i o Łasce
Bożej. W latach 1921 do 1924 miałem okazję studiowania, zdobywając akademickie
wykształcenie. Ale wolny czas po południu mogłem zużytkować na odwiedzanie ludzi
pragnących słuchać Ewangelii. Odczuwałem, że nasze odwiedziny przynosiły radość tym,
którzy nas zapraszali w tych niepewnych, ciemnych czasach i to był pierwszy powód
mojego czynnego zaangażowania się. Nigdy nie zapomnę pewnej niewiasty, która
opowieścią o swoich torturach, powodowanych chorobą psychiczną, przykuła mnie do
krzesła. Twierdziła, że jest opanowana przez złe moce. Jej twarz była blada, a oczy
pałające. Byłem tak przygnębiony, że nie mogąc wstać, osunąłem się na kolana i w
serdecznej modlitwie przedłożyłem Panu niedolę tej niewiasty, prosząc o Jego pomoc.
Gdy podnieśliśmy się z kolan, ze łzami w oczach prosiła, abym ją odwiedzał. O wiele
później wyznała, że choroba jej poczęła ustępować właśnie wtedy, podczas tej pierwszej
modlitwy.
Przez te trzy lata, gdy chodziłem na studia i pracowałem w Berlinie, Bóg użył mnie, abym
pomógł siedemnastu osobom stać się chrześcijanami, w tym trzem ateistom i jednemu
anarchiście. Nie chciałbym, aby ktoś mylnie zrozumiał ten rozdział jako pochwałę lub
popieranie nauk i zasad badaczy Pisma Świętego. Chciałem tylko wytłumaczyć, co
pociągnęło mnie do ich grona. Jest to konieczne, aby zrozumieć, jak i dlaczego
pozwoliłem się wciągnąć, a potem zniewolić jednemu z najbardziej dyktatorskich i
autokratycznych systemów świata.
Początek intrygi
W tym samym czasie, o którym pisałem, na naszym duchowym horyzoncie poczęły
gromadzić się ciemne chmury. Daleko, w Brooklynie nastało nowe kierownictwo
Towarzystwa Strażnicy (The Watch Tower Society). Przywódcy gwałtownie
przeorganizowali swą pracę, pragnąc równocześnie odzyskać dawne pozycje w
środowisku Badaczy Pisma Świętego, założonych przez poprzednika Karola Russella.
Nowy, ambitny przywódca Judge Rutherford, który był więziony w czasie wojny i miał o
to pretensję do duchowieństwa, pałał żądzą odwetu. Postanowił on wykorzystać
nieustabilizowane warunki na całym świecie dla zbudowania drugiego piętra "Strażnicy"
ponad budową Karola Russella.
Kierownictwo "Strażnicy" wiedziało, że chrześcijaństwo zawiera miliony nominalnych
wyznawców, nieugruntowanych w prawdzie, które mogą stać się łatwym łupem dla nowej
Organizacji Strażnicy, która z łatwością oderwie te masy od Kościołów, jeżeli
przeprowadzi mądry atak, odpowiednio upozorowany i podtrzymany. W ten sposób
powstał właśnie plan zaatakowania chrześcijaństwa zorganizowanego w kościoły. Religie
zostały przedstawione jako przyczyna wszelkiego zła, a fakt ich zorganizowania
przedstawiono jako dowód ich słabości.
"Płukanie mózgów"
Ten nowy atak został zainicjowany broszurą zatytułowaną Upadek Wielkiego Babilonu
(1919). Pretendowała ona do wyczerpującego sformułowania podstawowych zarzutów
przeciwko zorganizowanemu chrześcijaństwu. W broszurze tej nazwano chrześcijaństwo
Wielkim Babilonem, z Objawienia św. Jana, za stosowanie zasad organizacyjnych. Była to
chyba pierwsza od czasów inkwizycji hiszpańskiej próba "płukania mózgów", polegająca
na zburzeniu starych pojęć, dość luźno i płytko ugruntowanych w umysłach milionów
ludzi asymilowanych przez kościoły. Było to zarówno w tamtych czasach, jak i dzisiaj,
zadanie dość łatwe, jeśli zważyć, że nominalni chrześcijanie nie potrafią uzasadnić swoich
przekonań, ani tym bardziej obronić ich.
Ale w miejsce zburzonych pojęć trzeba zaszczepić jakąś nową myśl, gdyż tylko wtedy
"płukanie mózgów" jest skuteczne. Broszura Upadek wielkiego Babilonu taką myśl
zawierała. Jezus, jako zwycięzca nad śmiercią, miał prawo powiedzieć: ""Kto wierzy we
mnie, żyć będzie na wieki"" oraz ""Kto wierzy w Syna ma żywot wieczny"" (Jan 8,51). Tę
właśnie prawdę, starą jak samo chrześcijaństwo, wyznawaną przez żywych chrześcijan
na całym świecie, Towarzystwo Strażnicy ogłaszało, jako odkryte przez siebie "nowe
światło". I rzeczywiście, chociaż prawda była stara, to jednak wyłuskano tę perłę z całości
nauki chrześcijańskiej i dano jej sztuczną oprawę ludzkich słów. "Strażnica" ogłosiła
mianowicie w 1920 roku, że "Miliony, żyjących dziś ludzi, nigdy nie umrą".
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywierało takie hasło po wojnie światowej,
podczas której zginęły miliony ludzi w czasach głodu i niepewności. Obietnica życia
wiecznego miała być, według "Strażnicy", zrealizowana po raz pierwszy w tym pokoleniu,
pod warunkiem oczywiście, że te miliony porzucą chrześcijaństwo i przyłączą się do
Organizacji Strażnicy. Porównajmy teraz, co mówi Pismo Święte, a co "Strażnica". W
Ewangelii św. Jana 11,25.26 Pan Jezus mówi: "Ja jestem zmartwychwstanie i życie; kto
we mnie wierzy, i choćby i umarł, żyć będzie. A kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na
wieki"." Natomiast "Strażnica" głosiła: ""Każdy kto żyje i uwierzy w Organizację Strażnicy
i przyłączy się do nas, i będzie roznosił nasze książki, broszury i czasopisma, i będzie
składał sprawozdania z użytego na ten cel czasu, i będzie uczęszczał na nasze
zgromadzenia, nie umrze na wieki"". Taką treść podano jako słowa Pisma Świętego,
słusznie przypuszczając, że tysiące ludzi nie zauważy tej przewrotności.
W ten sposób rozpoczęto wdrażać nowych i dawnych wyznawców do przyjmowania
sposobu rozumowania "Strażnicy" zamiast treści Pisma Świętego. Był to pierwszy etap
"płukania mózgów", a w ślad za tym szły następne, tj. wzrastająca nietolerancja i
ograniczoność umysłowa wyznawców. Kulminacyjnym punktem tego procesu miało być, i
rzeczywiście do 1938 roku zostało osiągnięte, zupełne zniweczenie indywidualności, tj.
samodzielnego myślenia. W to miejsce wprowadzono 'teokratyczny' sposób myślenia,
podany ze szczytu Brooklynu. jako podstawa akcji masowych.
Oczywiście, cel ten był na razie dalekim od osiągnięcia, ale w miarę rozwoju
opowiedzianej w tej książce historii sami będziecie mogli podziwiać, z jakim uporem
dążono do niego, dopóki "teokratyczne" myślenie, ślepe posłuszeństwo i gęsim szeregiem
przeprowadzane akcje masowe nie stały się powszechne.
My w Berlinie, oczywiście, nie zdawaliśmy sobie sprawy z istotnych celów broszur:
Upadek wielkiego Babilonu i Miliony żyjących obecnie ludzi nigdy nie umrą..
Właściwie powinniśmy być tego świadomi, gdyż sklecony przez Towarzystwo Strażnicy
slogan w ogóle nie pasował do Pisma Świętego. Pomimo to, rozdliśmy na ślepo miliony
egzemplarzy obydwóch tych utworów. Ja sam rozpowszechniłem nie mniej niż tysiąc
egzemplarzy Miliony żyjących obecnie ludzi nigdy nie umrą. Przez całą sobotę jeździłem
berlińską kolejką Ring Bahn dookoła miasta, stojąc w zatłoczonych przedziałach trzeciej
klasy, świadcząc o tym, że Miliony... nigdy nie umrą i sprzedając broszury po 25
pfenigów. W niektóre soboty udawało mi się spieniężyć do trzystu broszur, co dawało ok.
75 marek zysku, odprowadzanego przeze mnie dla Towarzystwa Strażnicy. W ten sposób
sami kuliśmy na siebie kajdany, które później nam narzucono.
"Przez chciwość, pięknymi słówkami kupią was"
Słowa z 2 Listu Ap. Piotra 2,3 przychodzą na myśl każdemu, kto zetknie się z historią i
literaturą Towarzystwa Strażnicy. Bez przerwy w koło cytują oni słowa Pisma Świętego,
wyjęte z kontekstu, przystosowując je do własnych celów. Przy tej okazji, sprzedają
książki, zbierają pieniądze na budowę ogólnoświatowej Organizacji Strażnicy. Ten sposób
okazał się tak skuteczny, że do dnia dzisiejszego jest stosowany z powodzeniem. Ich
pisma zawierają zawsze cząstkę prawdy, zazwyczaj na początku, jako przynętę.
Natomiast całość była przesycona żargonem organizacyjnym i naciągnięta tak, że w
głowie czytelnika z reguły powstawał zamęt. Zanim ofiara się spostrzegła, została
pozbawiona zdolności własnego myślenia, podejmowania własnej inicjatywy i w ogóle
całej samodzielności. Całe to postępowanie miało na celu doprowadzenie tych, którzy
słuchali do takiego stanu, w którym mogliby czytać jedynie książki, broszury i czasopisma
Towarzystwa Strażnicy. Osobnik z tak "wypłukanym mózgiem" nie tylko wierzył ślepo w
każde słowo "Strażnicy", ale też jako ZWIASTUN KRÓLESTWA roznosił je od drzwi do
drzwi, jako prawdziwą Ewangelię. Czy może być lepszy przykład "człowieka kupionego
pięknymi słówkami"?
Ogłaszajcie!
Do zbudowania organizacji wszechświatowej, którą właśnie pragnął uczynić Towarzystwo
Strażnicy jej obecny przywódca Judge Rutherford, potrzeba było dużo pieniędzy.
Większość badaczy Pisma Świętego była biedna, a obecne nowe nauki bynajmniej nie
były popularne, aby zdobyć poparcie ludzi zasobnych. W ten sposób pomiędzy rokiem
1919 a 1922 pośród przywódców powstała myśl, na skalę amerykańskich biznesmenów,
rozpoczęcia olbrzymiej, o światowym zasięgu, kampanii głosicieli przez sprzedaż książek i
broszur, wydawanych i drukowanych przez Towarzystwo Strażnicy, a za uzyskane w ten
sposób pieniądze zbudować wymarzoną wszechświatową organizację.
Ale co głosić? Propagować samo Towarzystwo Strażnicy byłoby ryzykowne, gdyż w
Ameryce było ono niepopularne, skompromitowane sprzeciwianiem się przystąpieniu do
wojny z Niemcami i swego czasu rozwiązane dekretem prezydenta Stanów
Zjednoczonych, a przywódcy osadzeni w areszcie. Za głoszenie takich nowin, na pewno
nie uzbieracie w Ameryce pieniędzy! Co więc głosić? Same książki? Nie, przez piękne
słówka zaczęli kupczyć Słowem Bożym i ludźmi, którzy dali się nabrać na roznoszenie ich
sfałszowanego poselstwa.
Mianowicie: zdecydowali się nawiązać swoją głosicielską kampanię do starodawnej
nadziei chrześcijaństwa na przyjście Królestwa Bożego, w połączeniu z poleceniem Pana
Jezusa: ""Idźcie na cały świat, czyńcie uczniami wszystkie narody..."" (Mat 28,19). Czy w
słowach tych nie było wszystkiego, co potrzebne do powodzenia takiej kampanii? Było
tam spojrzenie w przyszłość na czasy ostateczne, była mowa o wybraniu do głoszenia
Ewangelii na całym świecie.
W 1922 roku uczestnicy wielkiej konwencji "Strażnicy" w Cedar Point ujrzeli olbrzymi
napis na z wolna opuszczającym się zwoju. Był tam elektryzujący slogan: "Ogłaszajcie,
ogłaszajcie, ogłaszajcie Króla i Królestwo!"
Chrześcijanie wiedzą, że głoszenie Ewangelii o Królestwie rozpoczęło się już w roku 33 i
bez przerwy było kontynuowane przez naśladowców Chrystusa po całym świecie przez
dwa tysiące lat. Co prawda nie zawsze to głoszenie było wierne i nie zawsze chrześcijanie
wykazywali entuzjazm godny tej wielkiej sprawy. To właśnie miała wykorzystać
"Strażnica" do stworzenia kontrastu, potrzebnego do uzasadnienia wielkiej kampanii.
Podbity w niewolę "Strażnicy"
Badacze Pisma Świętego zapłacili wysoką cenę za przyjęcie programu kampanii
głosicielskiej z 1922 roku. Z biegiem czasu ci, którzy rozpowszechniali największą liczbę
książek i broszur, spędzili największą ilość godzin miesięcznie przy ich sprzedaży,
przekazali największą ilość pieniędzy do Towarzystwa, byli faworytami, pod każdym
względem wywyższani; ci natomiast, którzy wykupywali czas, przynosząc owoce ducha,
uczynki miłosierdzia, byli coraz bardziej pogardzani, aż wreszcie napiętnowani jako "źli
słudzy".
W tym samym czasie i Towarzystwo przechodziło wielkie przemiany organizacyjne.
Zakładano biura, drukarnie, wydawnictwa, budując fundamenty wielkiej głosicielskiej
kampanii. Zamówienia napływały. U nas, w Niemczech, trzeba było przenieść biura
Towarzystwa z zachodniej części kraju, do Magdeburga, gdzie właśnie zakupiono za
uzyskane pieniądze ze sprzedaży książek wielką własność ziemską. Kierownik Oddziału
Niemieckiego rozpoczął rekrutację pracowników do nowej siedziby. 18 sierpnia 1924 roku
przekroczyłem bramę Betel - głównej kwatery Niemieckiego Oddziału Towarzystwa
Strażnicy w Magdeburgu. Nie przypuszczałem wówczas, że oddaję się w niewolę tak
głęboką, że dopiero po trzydziestu latach będę mógł podnieść się na powrót jako
chrześcijanin.
W nowym otoczeniu czułem się skrajnie inaczej niż w Berlinie, gdzie istniały wówczas
zbory przepojone duchem braterstwa i wolności. W Magdeburgu odwrotnie, od razu
wpadłem w atmosferę organizacyjną centrali "Strażnicy". Zamiast społecznością,
cieszyliśmy się sprawozdaniami, zajmowaliśmy się organizacją produkcji i zestawianiem
kosztów. Zamiast poprzednich doświadczeń, w których "Duch Święty świadczy Duchowi
naszemu, że jesteśmy dziećmi Bożym", teraz słuchaliśmy, jak przedstawiciel
Towarzystwa świadczył świadkom Jehowy, że jesteśmy dobrymi Zwiastunami Królestwa,
gdyż zebraliśmy przypadającą na nas kwotę.
Jednak największy kontrast istniał pomiędzy poziomem duchowym członków dawnych
zborów berlińskich, a obecną społecznością magdeburską. Mianowicie: przestano w ogóle
zwracać uwagę na odrodzenie duchowe i utworzono klasy członkowskie, jak w dawnych
synagogach izraelskich. Były to klasy zwane Mardocheusz-Noemi (klasa kierująca),
Ruth-Ester (klasa posłusznych) i Jonadabów (klasa ludzi dobrej woli), sprzyjających
Towarzystwu Strażnicy, szukających u niego schronienia przed gniewem Bożym. Ten stan
jest dziś powszechny wśród świadków Jehowy, lecz wówczas była w całych Niemczech
tylko jedna taka społeczność i do tej właśnie dobrowolnie wstąpiłem.
Jako 19-letni chłopiec szybko przystosowałem się do nowej sytuacji, której niezwykłość
imponowała mi. Jako urodzony i wychowany wśród Niemców, byłem posłusznym
chłopcem, przyzwyczajonym do słuchania zarządzeń i rozkazów przełożonych. Nosiłem w
sobie niemieckie zamiłowanie do organizacji i porządku z którego słyniemy zarówno w
dobrym jak i złym. Wkrótce pochłonięty zostałem pracą przy zakładaniu czasopisma Das
Goldene Zeitalter (Złoty Wiek). Rezultatem naszej pracy był wzrost nakładu
czasopisma z 50 tys. egz. w 1925r. do 325 tys. egz. w roku 1927. W wirze tego zajęcia
straciłem rychło swoją "pierwszą miłość". Coraz mniej czasu znajdowałem na
rozmyślania, czytanie Pisma Świętego i osobistą religię. Wizja "Wszechświatowego
Związku" (której wówczas nie rozumiałem jeszcze jako wizji związku niewolników), na
wzór wielkich Niemiec, zastąpiła mi rzeczywistość życia w Jezusie Chrystusie.
Przepowiednie końca świata
Towarzystwo Strażnicy zawsze było w jakimś stopniu ekscentryczne. Zwłaszcza lubowało
się w wyznaczaniu dat końca świata. Pierwsza przepowiednia wyznaczała rok 1914. Wielu
badaczy Pisma Świętego, którzy uwierzyli tej przepowiedni, czuło zawód, gdy obiecane
Królestwo nie zjawiło się.
Towarzystwo Strażnicy w swoich znanych ulotkach Upadek Wielkiego Babilonu i Miliony
obecnie żyjących nigdy nie umrą przesunęło po prostu datę na rok 1925. Tę datę
rozgłaszano jako rok ukazania się książąt Starego Testamentu pośród badaczy i rok
ustanowienia Królestwa. Oczekiwanie podsycane było specjalnymi artykułami i
pozostawiło głęboki ślad w naszych umysłach. Pamiętam, jak w 1924 roku ojciec
namawiał mnie do kupna nowego ubrania. Odpowiedziałem, że przecież tylko kilka
miesięcy pozostało do 1925 roku i oczywiście odmówiłem.
Dziś przekonany jestem, że przywódcy Towarzystwa Strażnicy nie wierzyli w swoje
przepowiednie. Chcieli tylko wytworzyć nastrój oczekiwania, aby tym bardziej zbudować
w tym czasie upragnioną organizację przez kampanię głosicielską. Już wtedy wielu
badaczy Pisma Świętego wskazywało na niekonsekwencję kierownictwa "Strażnicy", które
nie bacząc na zbliżający się koniec świata, coraz więcej kupowało domów, parcel,
zakładało nowe wydawnictwa, a wszystko to na wyrost.
Nowy Naród - poczęty w "Strażnicy"!
Na początku 1925 roku ukazał się w czasopiśmie "Strażnica" artykuł "Narodziny Narodu",
odkrywający tym razem już w formie nie zamaskowanej prawdziwe plany Towarzystwa.
Ponieważ koniec świata nie nastąpił, ani nie zjawili się oczekiwani książęta Starego
Testamentu, ogłoszono coś zastępczego: teokrację. Jak zwykle użyto do tego celu Pisma
Świętego, tym razem Listu Ap. Piotra, w którym nazywa on wierzących chrześcijan
narodem wybranym, królewskim kapłaństwem. "Strażnica" zarezerwowała tę
prawdę dla siebie. To oni są królewskim kapłaństwem!
Wspomniany artykuł roztoczył przed czytelnikami następującą wizję przyszłego
Królestwa. Na szczycie znajduje się klasa Wiernych i Mądrych Sług jako złota głowa
posągu z proroctwa Daniela. Ta klasa rządzi teokratycznie klasą "Jonadabów", która
wprawdzie nie ma udziału w Królestwie, ale jest niezbędna do jego budowy. Ta
koncepcja, jak zobaczymy później, była konsekwentnie realizowana (ta niewolnicza
teokracja miała trwać tysiąc lat).
Drugim artykułem w "Strażnicy" z roku 1925, który miał podstawowe znaczenie był:
Przymierze, czy ofiara? Jego sens był taki, że wszyscy badacze Pisma Świętego
powinni zrzec się samodzielnego myślenia i inspiracji osobistej na korzyść ślepego
wykonywania zarządzeń Towarzystwa Strażnicy i bezkrytycznego realizowania jej
polityki. Ci, którzy ośmielają się dyskutować, lub krytykować instrukcje z Brooklynu,
zostali nazwani złymi sługami. Godziło to w starszych członków zborów, cieszących się
zaufaniem.
Judge Rutherford w Niemczech
Jak już wspomniałem, ośrodek Niemieckiego Oddziału Towarzystwa Strażnicy został
przeniesiony do Magdeburga w celu zapewnienia lepszej, bardziej nowoczesnej
organizacji. Było to jedno z posunięć na większą skalę nowego kierownictwa "Strażnicy" z
Judge (czyt. Dżadż) Rutherfordem na czele.
W attyce nowo nabytego budynku, który poprzednio nazywano "Kryształowym
Pałacem", urządziliśmy sypialnie, w piwnicach natomiast założono nowoczesną
drukarnię. Schody nie były jeszcze odbudowane, więc do naszych sypialni wchodziliśmy
po drabinie przez okno. Niektórzy nazywali to żartobliwie "zstępowaniem po drabinie
Jakubowej do piekła Strażnicy".
Na początku 1925 roku wydrukowaliśmy tu milion egzemplarzy książki "Harfa Boża" w
języku niemieckim, pracując od świtu do zmierzchu przez siedem dni w tygodniu.
Przecież prowadziliśmy walkę, a ta wymaga ofiar, rozumowaliśmy wówczas. Moim
pierwszym zajęciem było miejsce przy obrotowym stole ze stosami arkuszy i składanie z
poszczególnych arkuszy drukarskich całej książki oraz przekazywanie jej do oprawy.
Pomimo braku wprawy wypuściliśmy w świat olbrzymie ilości dobrze wykonanych
książek.
Zamiast książąt
Na wiosnę 1925 roku oczekiwaliśmy zapowiadanego przez "Strażnicę" końca świata i
ukazania się proroków i książąt Starego Testamentu. Zamiast nich jednak ukazał się
Judge Rutherford, przywódca Towarzystwa Strażnicy z kieszenią pełną amerykańskich
dolarów, uzyskanych ze sprzedaży drukowanych przez nas książek i natychmiast
rozpoczął zakupywanie nowych terenów, budynków i maszyn drukarskich. Otrzymaliśmy
maszynę rotacyjną i w ten chytry sposób odwrócono naszą uwagę od zapowiadanego
końca świata na korzyść rozwoju naszej centrali.
Wizyta Rutherforda miała być połączona z wielkim trzydniowym zjazdem w Magdeburgu.
Na zgłoszonych 12 tysięcy uczestników przybyło 15 tysięcy. Musieliśmy wynająć olbrzymi
namiot cyrkowy i zorganizowaliśmy normalnie płatną restaurację, która okazała się tak
rentowna, że od tego czasu Towarzystwo przyjęło to jako regułę. Osobiście zajęty byłem
organizowaniem 14 specjalnych pociągów ze wszystkich stron Niemiec i nabijaniem kasy
Towarzystwa, sprzedawaniem kart kwaterunkowych przybyłym gościom. Na tej
konferencji Judge Rutherford usiłował sprzedać 15 tysiącom Badaczy Pisma Świętego
zgromadzonym z całej Europy, swoją ideę światowej kampanii głosicielskiej, ideę
rozbudowy poszczególnych central oraz ideę składania Towarzystwu pisemnych
sprawozdań z ilości i sposobu zużytego dla "Strażnicy" czasu przez wszystkich jego
członków. Sam Dżadż zdobył się przy tym na ewangeliczny gest nakarmienia 15 tys.
zgromadzonych, zakupując dla każdego uczestnika porcję bigosu i sałatki.
W czasie moich późniejszych podróży stwierdziłem, że delegaci nie pamiętali wielu
ważnych rzeczy, które zaszły w czasie konferencji magdeburskiej, takich jak utrata
osobowości członków, utrata samodzielności zborów, wymuszenie sprawozdawczości
czasu i książek, natomiast wszyscy doskonale pamiętali bezpłatną porcję bigosu i sałatki.
Mądry Dżadż!
W czasie pożegnalnej kolacji, którą spożywał w gronie personelu centrali magdeburskiej,
Judge wygłosił do nas krótkie przemówienie. Uprzedzając nasze pytania na temat
zapowiadanego końca świata, upominał nas, że nie powinniśmy być na tyle samolubni,
aby chcieć koniecznie iść do nieba już teraz, gdy jeszcze tyle jest na świecie do zrobienia.
Aby zrównoważyć nasze rozczarowanie, roztoczył przed naszą wyobraźnią wizję
wszechświatowej organizacji, przez którą tysiące milionów ludzi ze wszystkich państw i
królestw szereg za szeregiem, klasa za klasą przychodzą do "Strażnicy" uczyć się
Królestwa. Zapowiedział całe góry książek, które trzeba wydać i wydrukować.
Wszystko to wzbudziło zamęt w mojej głowie i zwątpienie w moim sercu. Wspominałem
wigilię nowego 1925 roku spędzoną w modlitewnym nastroju spotykania roku
zakończenia świata; a już na wiosnę rozesłaliśmy po całych Niemczech zapotrzebowanie
na cieśli, murarzy i innych rzemieślników dla rozbudowy naszej centrali w Magdeburgu na
wzór nowoczesnych fabryk.
Często w nocy budziłem się, aby rozmyślać, co się stało z moim ewangelicznym ideałem
Nowego Stworzenia? Dawniej, w okresie mojej "wiosny duchowej", kończyłem każdy
dzień modlitwą, przedkładając Panu wszystkie wydarzenia i postępki dnia. Obecnie
przejmowałem się jedynie wykonaniem organizacyjnych zadań i złożeniem z nich
sprawozdań.
Czyżbym stając się członkiem wszechświatowej organizacji ""pozyskał cały świat, a
poniósł szkodę na mojej duszy""? (Mat 16,26). W każdym razie ani duchowych, ani
materialnych, ani żadnych innych korzyści z mojej przynależności nie odniosłem.
Zupełnie jasno zdałem sobie z tego sprawę dopiero 15 lutego 1951 roku, pisząc
sprawozdanie ze swojej 22-letniej nieprzerwanej i cały mój czas pochłaniającej pracy w
Organizacji Strażnicy.
Przesiewanie
Niedługo po opisanych powyżej wypadkach miałem okazję wrócić do Berlina i odwiedzić
moich rodziców i przyjaciół. Od razu spostrzegłem, że i tutaj, ja i wszędzie, polityka
Towarzystwa Strażnicy wyrządziła w zborach wielkie spustoszenia. Wielu czcigodnych i
starszych braci zostało zmuszonych do ustąpienia, wielu innych odsunięto w ciemny kąt.
Na ich miejsce kierownictwo zborów obejmowała, przy pomocy Towarzystwa, grupa
młodych, niedoświadczonych, a za to pewnych siebie ludzi. Jako pretekstu używano
odmowy starszych składania Towarzystwu pisemnych sprawozdań ze sposobu
wykorzystania swego osobistego czasu i ilości sprzedanych książek. Tę politykę
pozbawiania zborów Badaczy Pisma Świętego samodzielności i autonomii Towarzystwo
realizowało praktycznie w ten sposób, że obok wybranych przez zbór starszych,
Towarzystwo mianowało swojego "kierownika zebrań" (service director), jako siłę
pomocniczą. Ten pomocnik stawał się wkrótce faktycznym kierownikiem zboru i jego
reprezentantem na zewnątrz.
Ten proces spychania do kąta starszych badaczy i stopniowego przechodzenia od
samodzielności do centralnego zarządzania wszystkimi zborami badaczy przez zaufanych
przedstawicieli Towarzystwa, trwał do roku 1927. Młodzi, agresywni i posłuszni
pracownicy, tacy jak ja, byli najlepszym materiałem na "kierowników zebrań",
przeznaczonych do rozbijania zborów i podporządkowania ich nowej polityce. W ten też
sposób użyto mnie do podbicia w niewolę Organizacji jednego ze zborów w Niemczech
Środkowych. Było tam 175 członków, którzy odmówili przyjęcia, mianowanego przez
Towarzystwo, "kierownika zebrań" i składania sprawozdań, jak też przyjęcia innych
instrukcji organizacyjnych. Tam właśnie wysłano mnie, 21-letniego młokosa, z
poleceniem podporządkowania lub rozbicia tej grupy.
Jak się okazało, spotkałem starszych, szlachetnych ludzi, którzy lepiej ode mnie rozumieli
sytuację. Po godzinnej dyskusji, omijając starszych, sam zwróciłem się do sali z
zapytaniem: "Kto jest za Towarzystwem Strażnicy?" Wobec braku odpowiedzi
napiętnowałem ich jako złe sługi i wezwałem wszystkich, którzy sprzyjają Towarzystwu
do opuszczenia sali i podążenia za mną. Wyszło 8 osób i w domu jednego z nich
założyliśmy nowy zbór, którego zostałem, oczywiście "kierownikiem zebrań". Na te
zebrania zwoziliśmy uczestników samochodami z innych posłusznych zborów. W ten
sposób, obok zboru cichych i szlachetnych chrześcijan, powstał drugi zbór agitatorów i
hałaśliwych sprzedawców bibuły propagandowej.
Ten sposób postępowania praktykowany był w całym kraju, aż wszędzie powstał nowy
typ zborów. Również w naszej centrali "Betel" w Magdeburgu zostało w tym okresie
wymienionych 75% osób z personelu.
"Organizacja Boża"
W 1926 r. działalność organizacyjna "Strażnicy" nabrała pełnego rozmachu, w ten sposób
powstała wyraźna sprzeczność pomiędzy zaciekłymi atakami na całe chrześcijaństwo z
racji jego zorganizowania, a obecnymi dążeniami do przekształcenia Towarzystwa w
wysoko wydajną, nowoczesną organizację i stosowaniem na każdym kroku metod
organizacyjnych. Kierownictwo w Brooklynie zapowiedziało, że sprzeczność ta zostanie
wyjaśniona na Zjeździe Londyńskim, przygotowywanym na 1926 rok. Miało to być coś
wielkiego, toteż z niecierpliwością oczekiwaliśmy objawienia tej nowej prawdy.
I rzeczywiście, bogactwo jej zostało przedstawione w całej swej krasie. Oto jak Judge
Rutherford wybrnął ze stworzonej przez siebie sprzeczności: "Bóg stworzył od początku
organizację, ale szatan ukradł tę myśl Bożą i stworzył organizację dla siebie. Wszystkie
kościoły i organizacje są organizacjami szatana. Natomiast Towarzystwo Strażnicy i
wszyscy jej zwolennicy stanowią organizację Bożą. Jest ona "małżonką Bożą".
W ten sposób "Strażnica" nadawała ezoteryczny akcent wszystkim praktykom
Towarzystwa, nie zawsze zgodnym z zasadami moralnymi, jak to zobaczymy w dalszym
ciągu. Poszczególne organizacje zostały odpowiednio podzielone i nazwane. A więc
polityczne i przemysłowe organizacje, to był Egipt, organizacje kościelne to - Moab,
Edom, itd., itd. Ten pomysł Rutherforda zaważył znacząco na całości ruchu świadków
Jehowy, a w szczególności na ich stosunku do bliźnich. Zamiast szlachetnych wysiłków
głoszenia ludziom Chrystusa i udzielania chrztu tym, którzy uwierzyli, rozpoczęło się
nachalne nagabywanie "Egipcjan".
Celem samym w sobie stało się tylko wyrwanie człowieka z "organizacji szatana" i
wciągnięcie go do "Organizacji Bożej". Wyłudzanie jak największej ilości pieniędzy od
"Egipcjan" za literaturę stało się cnotą. Państwowe władze, sądy, prawa, jako organizacje
szatana stały się godne pogardy, i przestały krępować sumienie Świadków Jehowy.
Sprzedając książki wbrew prawu. bez licencji (pozwolenia), narażali się czasami na
grzywny i więzienie. Nazywali to prześladowaniem dla imienia Bożego. Oddawanie honoru
flagom państwowym i hymnom narodowym było dla nich "kłanianiem się obrazowi
bestii".
Noszenie broni świadkowie dopuszczają jedynie w wypadku, gdy do wojska powoła ich
"Strażnica". Nie są bynajmniej pacyfistami. Wierzą np., że wszyscy źli zostaną pozabijani,
przy czym źli, to są wszyscy, którzy nie należą do Organizacji Strażnicy. W czasie
"Armagedonu" również małe dzieci tych złych zostaną pozabijane. Na pytanie, jak
postąpią oni z tymi, którzy, będąc niegdyś członkami "Strażnicy", odeszli od niej,
odpowiadają, że obecne prawa nie pozwalają takich "zdrajców" zabijać. Gdy nastąpią
jednak prawa Boże, tj. prawa "Strażnicy", zostaną oni pozabijani bezwzględnie. Na razie
trzeba ich traktować jako nieżyjących (tak właśnie traktuje mnie moja rodzina, odkąd
odszedłem od Świadków Jehowy).
Jednym z ważniejszych zagadnień Konferencji Londyńskiej był problem zwiększenia
sprzedaży książek "Strażnicy". Każdego roku ukazywała się nowa pozycja, napisana
przez Rutherforda i potrzebne były nowe metody sprzedawania tej masy książkowej. W
tym celu Dżadż zaproponował nam, tj. pracownikom centrali "Betel" w Magdeburgu,
nowe, próbne zasady rozliczania się, mianowicie: za każdą sprzedaną książkę
otrzymywaliśmy prenumeratę w postaci dwóch bezpłatnych egzemplarzy.
Zawsze byłem dobrym sprzedawcą i wykorzystując tylko niedziele, potrafiłem rozprzedać
25 książek, otrzymując 50 egzemplarzy dla siebie. Gdy jednak zostaliśmy aresztowani za
handel książkami bez licencji (pozwolenia), przełożeni polecali nam kłamliwie tłumaczyć
się, że my nie handlujemy, lecz w ten sposób głosimy Ewangelię. A przecież nasz zysk
wynosił 200% (!) To było dla mnie zawsze źródłem wyrzutów sumienia, gdyż ciągle
uważałem się za chrześcijanina.
Do dzisiaj jeszcze świadkowie Jehowy otrzymują książki po 5 centów, aby je sprzedawać
po 25 centów, uzyskując 400% prowizji i do dziś pociągani do odpowiedzialności za
niepłacenie podatków tłumaczą się, że uprawiają kaznodziejstwo, a nie handel. Nowa
metoda rozliczania okazała się niespodziewanie skuteczna. Sprawozdania z ilości
sprzedanych książek skoczyły w górę. Wkrótce drukarnie nie mogły nadążyć za
zamówieniami nadchodzącymi z całego kraju.
Od zachwytu do rozczarowań
Obecnie nadszedł czas wcielenia w życie nowych pomysłów "Strażnicy", pomysłów w
rodzaju "Organizacji Bożej". Na dany sygnał ruszyliśmy do pracy z typowo teutońską
zawziętością. Całe nasze postępowanie nabrało obecnie innego charakteru. Przecież
znajdowaliśmy się wewnątrz Organizacji. Teraz już nie przyświecało nam przykazanie
Jezusa z Ewangelii Mateusza 28, 19-20, aby wszystkie narody czynić uczniami Jego,
to jest chrześcijanami. O nie! To było zbyt mdłe i mało interesujące. Teraz my byliśmy
górą. Wszyscy inni, znajdujący się na zewnątrz "Organizacji Bożej" mieli do wyboru
przyłączyć się do nas lub zginąć w Armagedonie wraz z "Organizacją szatana".
Nie do wiary, czym może stać się takie przekonanie dla człowieka! Jak dawni faryzeusze i
saduceusze uważali się za jedynie wybrany naród. Z pokornych chrześcijan
przemieniliśmy się w wojowników i zdobywców. Czuliśmy się powołani do przejścia
pośrodku chrześcijaństwa, które zawiodło, położenia pieczęci na tych, którzy wejrzą na
nas i wprowadzenia ich do zbawiennej organizacji.
Obecnie przyszedł też czas na usunięcie w cień imienia Jezusa, od którego całe
chrześcijaństwo wywodziło swą nazwę i zastąpienia go imieniem Jehowy. Chcieliśmy za
wszelką cenę odróżnić się od chrześcijan. Ale odrzucając imię Chrystusa, równocześnie
odrzucaliśmy zasadę żywej społeczności z Bogiem, jaka jest udziałem chrześcijanina w
Chrystusie oraz samą myśl zbawienia przez krew Jezusa Chrystusa, a nie przez uczynki
spełniane przez organizację. Staliśmy się Organizacją Jehowy i uczono nas
lekceważenia w słowach i uczynkach Jezusa, ""jedyne imię dane ludziom, przez które
możemy być zbawieni"" Na wzór teokratycznych Żydów nadużywaliśmy imienia Jehowy
dla proklamowania naszej organizacji jako "Bożej Organizacji". Przecież małżonka nosi
nazwisko męża, a nasza organizacja była "Małżonką Bożą".
DO WALKI!
Naszym zadaniem, jako Organizacji Bożej, było zdobycie dla Boga całej ziemi. Z tym
przeświadczeniem atakowaliśmy na każdym kroku: w salach, w świadectwach masowych,
w małych miasteczkach, gdy ludzie szli do kościołów, w pukaniu od domu do domu, w
rozpowszechnianiu gazet i ulotek, w rozrzucaniu haseł.
Oczywiście, wywołało to kary, upomnienia, aresztowania w miastach i wsiach, ale
stawszy się fanatykami, chętnie płaciliśmy każdą cenę. Przecież byliśmy żołnierzami, a
chrześcijaństwo było naszym wrogiem. Walka kładzie koniec dyskusjom. Tak właśnie, z
podniesioną głową i poczuciem dumy, stawiliśmy czoło opozycji.
W tym czasie, tu i ówdzie, zaczęły pojawiać się grupy szturmowe hitlerowców (SS).
Politycznie nie stanowiły jeszcze siły, a program swój opierały na przemocy. Zaczęły one
nas wytykać jako propagandystów amerykańskich, kierowanych przez USA. Nie
pozostając dłużni, atakowaliśmy ich na każdym kroku w naszych wystąpieniach.
Pamiętam, że jedno z moich zebrań zostało przerwane przez bojówkę SS w czasie
mojego przemówienia, a sam zostałem pobity ciężkim dębowym Krzesłem. Wielu z nas
zostało aresztowanych, a tu i ówdzie staliśmy się ofiarami napaści ze strony tłumu.
Kościół protestancki zarzucał nam bluźnierstwo Bogu. W sądzie najwyższym Saksonii
odbył się siedmiodniowy proces z tego powodu, który jednak wygraliśmy. Również
Kościół Katolicki usiłował nas przepędzić z Bawarii, szczególnie z rejonu Fuldy, jednak
bezskutecznie.
Przez aresztowania i procesy nasi przeciwnicy oddawali nam niemałą przysługę. W ten
sposób nasze szeregi zacieśniały się i nabierały rozgłosu. Staliśmy się znani powszechnie
i ludzie niezadowoleni z ogólnego stanu rzeczy w Niemczech widzieli w nas męczenników.
Nade wszystko jednak wzrósł ogromnie popyt na nasze książki. Produkowana przez nas
bibuła szła od ręki jak świeże bułeczki, osiągając milionowe nakłady, a liczebność nasza
wzrastała tysiącami. "Organizacja Boża" była w pełnym marszu.
Łowienie ryb w mętnych wodach. W Niemczech Republiki Weimarskiej wszystko szło
ku gorszemu. Bezrobocie osiągało niespotykane rozmiary. Masy ludzkie były
zdezorientowane jak błędne owce. W skrajnej lewicy komuniści liczyli miliony
zwolenników, po przeciwnej stronie szybko zdobywali pole hitlerowcy, a umiarkowane
centrum było bezwładne. Po środku znajdowała się reszta narodu, której
przedstawialiśmy się jako "Organizacja Boża", stworzona dla nich właśnie, nieustraszona,
silna, obiecująca zaprowadzić nowy porządek. Łatwo staliśmy się ich pionierami.
Gdyby nie dojście Hitlera do władzy, kto wie, czy Niemcy nie stałyby się pierwszym
państwem Świadków Jehowy. Zrozumieli to i hitlerowcy i rozpoczęli zwalczać nas jako
trzecią siłę polityczną. Gwałtowny koniec naszej pracy w Niemczech położył Hitler
natychmiast po uchwyceniu władzy. Doświadczenia nasze tego okresu zostały później
wykorzystane w Ameryce przez centralę w Brooklynie.
Produkcja masowa
W tym czasie została ukończona rozbudowa naszej centrali w Magdeburgu i Towarzystwo
Strażnicy przysłało do nas eksperta ze Stanów Zjednoczonych, który miał nas
wprowadzić w zasady nowoczesnej organizacji produkcji taśmowej (system Taylora) w
drukarni i wydawnictwie. Polegało to na odpowiednim rozmieszczeniu ludzi i ograniczania
ich ruchów do najbardziej niezbędnych i celowych. Doszliśmy do takiej perfekcji, że koszt
własny produkcji książki za jedną markę wynosił tylko 12 fenigów. Odpadał koszt
sprzedaży, gdyż kolporterzy utrzymywali się z własnych zarobków. Te wysokie zyski
Towarzystwa były otoczone ścisłą tajemnicą, aby zachować pozory biednej organizacji
religijnej.
W nagrodę za osiągnięte przez nas wyniki centrala w Brooklynie obdarzyła nas zadaniem
objęcia swą działalnością również Polski, Czechosłowacji, Rumunii, Austrii. Byliśmy
również nominalnie wydawnictwem dla krajów skandynawskich. Do Polski wysyłaliśmy
nieoprawione książki (Harfa Boża). Były one zszywane na miejscu. Pamiętam, że do
Polski właśnie wysyłaliśmy bardzo dużą ilość książek. Moim zdaniem, religia Towarzystwa
Strażnicy byłaby dziś w Europie najgłośniejszą religią, gdyby nie wybuch II wojny
światowej w 1939 roku. Jeszcze dzisiaj, gdyby nie drastyczne środki stosowane przez
władze świeckie, świadkowie mieliby szansę stać się główną religią Stanów
Zjednoczonych, a następnie Afryki, Południowej Ameryki, a na końcu Europy i Azji.
Procentowy ich wzrost jest dziś (1954) ponad dziesięciokrotnie wyższy, aniżeli w
Niemczech w okresie przed wybuchem drugiej wojny światowej. Tam byliśmy już bliscy
zdobycia całego narodu dla świadków Jehowy. Innym razem, w jakimś innym kraju może
się stać to rzeczywistością.
Kłopoty i niepokoje w Betel
Byłem zawsze przyzwyczajony wypowiadać na głos swoje zdanie, jednak rychło
zauważyłem, że w naszej centrali lepiej jest milczeć przy stole. Tym bardziej, że coraz
częściej przyłapywałem się na używaniu wytartych sloganów "Strażnicy" i żargonu
organizacyjnego, za co sam siebie nienawidziłem. Zapanowała u nas atmosfera
powszechnej podejrzliwości. Pewnego razu zostałem wezwany do dyrektora. Okazało się,
że jeden z jego szpiegów doniósł o mojej nielojalności, którą okazałem przed rokiem.
miałem wówczas za zadanie zebrać podpisy pod deklaracją pozostania w "Betel" od
wszystkich pracowników centrali.
Niektórzy jednak odmówili podpisania deklaracji, a ja nie ujawniłem ich nazwisk wobec
dyrektora. ""Ja wiem o wszystkim, cokolwiek robicie zarówno w biurze, jak i w terenie"" -
grzmiał dyrektor. Jestem pewny, że dyrektorowi zdawało się, że zna on również nasze
myśli. Personel centrali naszpikowany był szpiegami, a donosicielstwo było cnotą. A
chociaż rządy świeckie pozwalały zwalniać obywateli od niektórych obowiązków ze
względu na sumienia, to pracownicy Towarzystwa Strażnicy nie cieszyli się takim
przywilejem. Do dziś jeszcze, jeśli członek "Organizacji Bożej" wyrazi zastrzeżenie do
jakiegokolwiek posunięcia Towarzystwa w Brooklynie, zostanie z miejsca napiętnowany
jako zły sługa.
Żadnego miłosierdzia, żadnego szacunku dla cudzych przekonań. Gdybym skądinąd nie
był przodującym, wydajnym pracownikiem, z pewnością zostałbym zwolniony z miejsca i
potępiony za ukrywanie braci. Wszystkie donosy pod adresem pracowników były
skrzętnie notowane i każdy z nas miał swoją rubrykę. Zapisane w niej "grzechy"
wykorzystywane były w chwili, gdy ktoś z nas wychylał się z szeregu. Wówczas, wezwany
do dyrektora, był ogłuszony esencją swoich "przestępstw" i zazwyczaj przestraszony
wracał czym prędzej do zaprzęgu.
Wprawdzie udało się naszemu dyrektorowi uczynić z nas dobre sługi, sam jednak
bynajmniej nie należał do takich. W czasach powszechnej biedy ubierał się kosztownie i
żył wystawnie, przedsiębiorąc kosztowne i niepotrzebne podróże najdroższym środkiem
lokomocji.
Cała organizacja nasza, chociaż groźna na zewnątrz, od wnętrza była chora, jak
żydowska teokracja czasów Nowego Testamentu, o której Pan Jezus mówił: ""Biada wam
faryzeusze i uczeni w piśmie, obłudnicy! Jesteście jak groby bielone, piękne na zewnątrz,
lecz pełne nieczystości i kości umarłych wewnątrz"".
W 1927 r. stan rzeczy w Betel stał się tego rodzaju, że miałem do wyboru cierpieć
wieczne wyrzuty sumienia lub usunąć się. Wybrałem to drugie. Korzystając ze swego
obywatelstwa, wyjechałem do Stanów Zjednoczonych.
Pionierzy, pionierzy
Po przybyciu do Nowego Jorku w lipcu 1927 r. nastąpiła przerwa w mojej aktywności na
rzecz Towarzystwa Strażnicy. Skończył się bezpowrotnie okres mojego podziwu i
bezkrytycznego oddania każdemu skinieniu "Strażnicy". Stałem z boku i przyglądałem się
sceptycznie. A jeżeli dałem się powtórnie zaangażować do pracy, to zawdzięczam to
mojej rodzinie, którą udało mi się sprowadzić z Berlina do Nowego Jorku.
Przewidywałem, że w Niemczech sprawy będą układały się coraz gorzej, że wszyscy,
którzy chcą zachować swoją indywidualność niezależnie od "Das deutsche Wesen", którzy
wyznają odrębny światopogląd, ściągną na siebie nienawiść nacjonalistów niemieckich.
Dotyczyło to także Towarzystwa Strażnicy.
Rodzina moja przyłączyła się do niemieckiego zgromadzenia w Brooklynie i rozpoczęła
wywierać na mnie nacisk w kierunku ponownego wciągnięcia mnie w wir pracy
organizacyjnej. Moje zniechęcenie, wywołane przeżyciami w Niemczech, starano się
przezwyciężyć twierdzeniem, że tutaj w Ameryce stosunki w "Strażnicy" nie były tak
dyktatorskie jak w magdeburskiej centrali. Nie wiedzieli oni, że wkrótce, w 1929 roku,
wszystkie metody wypróbowane w Niemczech zostaną przeniesione na teren
amerykański.
Amerykańskie wydawnictwo "Strażnicy" w 1927 roku stało daleko w tyle za naszym, w
Magdeburgu, pod względem sprawności i wydajności. Ich organizacja również nie
nadążała za niemiecką. Zbory ich znajdowały się w tym stadium, z którego my wyszliśmy
w roku 1924. Domyśliłem się, że działo się tak ze względu na odmienny charakter ludzi
amerykańskich. Odrzucali oni wszelki przymus i komenderowanie, przyzwyczajeni do
demokratycznych stosunków społecznych, nie poddawali się tak łatwo teokratycznym
koncepcjom "Strażnicy". Nie przeżywali też okropności pierwszej wojny światowej tak,
jak my w Europie. "Strażnica" musiała więc oczekiwać sposobności zdobycia i
wykształcenia odpowiednich kadr. Wkrótce sposobność taka nadeszła w postaci wielkiego
kryzysu 1929 roku. Ludzie stracili pewność pracy i jutra, stracili oparcie ekonomiczne i
nigdy już nie odzyskali zupełnego spokoju. Widmo kryzysu prześladowało odtąd miliony
ludzi przez długie, długie lata. To właśnie była woda na młyn "Strażnicy": potężna klasa
ludzi niezadowolonych z istniejącego stanu rzeczy.
W celu zdobycia kadr wyćwiczonych pracowników "Strażnica" zapoczątkowała służbę
"pionierów", którzy byli następcami russellowskich kolporterów. Ci ludzie, oddani całym
sercem i duszą sprawie "Strażnicy", byli oczkiem w głowie Judge Rutherforda. Z chwilą
nastania wielkiego kryzysu szeregi "Strażnicy" gwałtownie wzrosły. Oczywiście, wielu
nowicjuszy garnęło się do służby pionierskiej. Mój ojciec, siostra i jej mąż sprzedawali
swoje majętności, kupili samochód, zbudowali przyczepę mieszkalną do samochodu i w
lecie 1931 roku rozpoczęli wędrowną pracę pionierską w powiatach wokół Nowego Jorku.
Ja sam opierałem się długo namowom rodziny, aż w końcu po dwu latach uległem. W
1933 roku kupiłem "Forda" i wyruszyłem również na pionierską pracę w powiecie Clark,
aby towarzyszyć mojej rodzinie.
Zawsze byłem dobrym sprzedawcą i w niedługim czasie osiągnąłem trzydzieści do
trzydzieści pięć książek dziennie. Jednak zorientowałem się łatwo, że w terenie było
raczej mało pieniędzy. Wówczas stosowaliśmy czysto handlowe metody, sprzedając
książki za towary. Pamiętam pewną okolicę w stanie Georgia, w której "nawet lisy mówiły
dobranoc", gdzie nie było najmniejszych widoków sprzedania nawet jednej książki za
pieniądze. Prawie wszyscy otrzymywali zapomogi od państwa i żyli z nich. Przejeżdżając
przez miasteczko, zauważyłem jednak na każdym podwórzu wrak samochodu.
Nawiązałem kontakty z warsztatem samochodowym i zacząłem sprzedawać książki za
stare akumulatory i chłodnice, które odstawialiśmy za pieniądze do warsztatu.
W rezultacie zbywaliśmy do dwudziestu pięciu egzemplarzy dziennie. Takich jak ja było
wielu. Pionierzy ci, byli prawdziwymi, oddanymi i ofiarnymi pionierami, wprawdzie nie
chrześcijaństwa, ale teokracji "Strażnicy", ogłoszonej w 1938 r. Oni kładli podwaliny pod
najbardziej totalitarną organizację, jaka kiedykolwiek powstała w miłującej wolność
Ameryce.
W 1935 roku nastąpił kryzys w sprzedaży literatury "Strażnicy" w Ameryce. Po prostu
zamówienia przestały napływać, a ludzie przestali kupować nasze książki. Odkryliśmy
prawdę wyrażoną kiedyś przez Abrahama Lincolna: ""Można ogłupiać pewnych ludzi przez
cały czas, lub wszystkich ludzi przez pewien czas, ale nie da się ogłupiać wszystkich ludzi
przez cały czas"." Nawet ludzie we wioskach i małych miasteczkach odkrywali powoli
prawdziwe motywy naszej akcji sprzedawania książek, zwłaszcza gdy znajdywali w nich
niewybredne ataki na religię; wówczas po prostu odmawiali dalszego kupna. Coraz mniej
liczni, przyjmujący nadal naszą literaturę, byli skrupulatnie notowani w wykazach
wykorzystanych później w tworzeniu grup świadków Jehowy.
W 1938 roku nastąpił również zmierzch pionierów, spowodowany spadkiem popularności
literatury "Strażnicy". Wielu z nich zostało mianowanych sługami okręgowymi, innych
skierowano do seminarium Gilead, inni zostali specjalnymi pionierami Świadków Jehowy
w czasie drugiej wojny światowej.
Gdy finanse z kampanii sprzedaży literatury zmalały, Towarzystwo musiało wynaleźć
jakieś nadzwyczajne środki zainteresowania opinii publicznej swoimi ludźmi i zdobycia
popularności. Obrano drogę niezwykłą: wzbudzono falę prześladowań przeciw sobie, aby
na tej fali wypływać na wierzch życia w Ameryce. Później zobaczymy, jak ten cel został
osiągnięty.
Rozwój doktrynalny Towarzystwa Strażnicy w Ameryce w okresie od 1927 do 1931 roku
był w dużym stopniu powtórzeniem tego procesu w Niemczech w okresie wcześniejszym.
Doskonale oddają to słowa Pisma Świętego z Listu Ap. Piotra: ""A wielu pójdzie za ich
zgubą, z powodu których droga prawdy za bluźnierstwo wystawiona będzie, i przez
chciwość pięknymi słówkami kupią was sobie..."(2 Piotra 2,2-3)." Poznawanie czystego
Słowa Bożego zastąpione zostało komentarzami ogłaszanymi jako "Nowe Prawdy".
Istotny, bezpośredni sens Pisma był systematycznie odwracany, określany jako przeszły i
zastąpiony nowym tłumaczeniem w żargonie stworzonym przez "Strażnicę". Ten nie
zrozumiały dla normalnego człowieka żargon nazwany został później "czystym językiem"
lub "czystymi wargami". Z chwilą gdy ta paplanina i przewrotne tłumaczenia wyparły z
serca i umysłu człowieka bezpośrednie słowo prawdy Bożej, ukończona została pożądana
przemiana chrześcijanina na Świadka Jehowy. Zasada odrodzenia duchowego przez
pośrednictwo Pisma Świętego zastąpiona została zasadą przyjęcia nowej wiary, opartej
na prawdach "Strażnicy". Ciągły napór świeżej literatury "Strażnicy" powodował
nieuchronnie przemianę umysłu, objawiającą się w wygłaszaniu mętnych zdań, zwanych
"Zwiastowaniem Królestwa".
Wszyscy przerobieni w ten sposób powtarzali jednakowe slogany, myśleli jednakowo,
mówili jednakowo i świadczyli jednakowo. Było to głównie dziełem czasopisma
"Strażnica". Bez jego regularnego ukazywania się ruch świadków Jehowy wkrótce
umarłby śmiercią naturalną. Słusznie więc przywódcy Towarzystwa, wydający
czasopismo, uważali się za "...wierne sługi, dostarczające czeladzi pokarm słuszny czasu
swego".
Program Towarzystwa i jego cele na następny okres zawierała wydana w tym czasie
(1928) książka Rząd (ukazała się też w polskim języku, drukowana prawdopodobnie w
Niemczech. - Przyp. tłum.) Jej język i argumenty były tak samo mętne jak w innych
książkach. Jednak trafnie opisano tam powstanie "doktryny teokracji" i przyszły rozwój
sytuacji w szeregach świadków Jehowy.
Rozwój doktrynalny ruchu "Świadków Jehowy"
W tym odcinku moich wspomnień chciałbym dać wam przegląd teologicznego systemu
"Strażnicy". To oszczędzi wam błądzenia po labiryntach wywodów w literaturze
"Strażnicy" oraz ukaże, co uczyniono w celu przełamania prawdy chrześcijańskiej i
zbudowania na to miejsce systemu nauk "Strażnicy".
Obraz bestii
Jeżeli czytaliście 13 rozdział księgi Objawienia Jana, pamiętacie z pewnością
przedstawioną tam bestię, która wygłasza bluźnierstwa, walczy ze świętymi i wydaje
dekret, mocą którego nikt nie może sprzedawać ani kupować, kto nie przyjmie znamienia
bestii na swoje czoło i prawą rękę. Istnieje wiele tłumaczeń tego rozdziału, a "Strażnica"
również posiada swoje tłumaczenie.
Świadkowie Jehowy utrzymują i głoszą, że tą bestią jest chrześcijaństwo, a w
szczególności katolicy, protestanci oraz Żydzi, sprzymierzeni z władzą świecką. Cały ten
kompleks ma być zniszczony w strasznej, oczyszczającej bitwie pod Armagedonem. Jest
to bardzo ciekawe tłumaczenie i sam byłem kiedyś jego zwolennikiem. Jednak obecnie
oczy moje otworzyły się i doszedłem do wniosku wręcz odwrotnego: czyż obraz bestii nie
pasuje o wiele lepiej do Towarzystwa Strażnicy? Organizacja ta była zraniona na śmierć
po zgonie Karola Russella, w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy to oficjalnie ją
rozwiązano, a przywódców osadzono w więzieniu.
Jednak jej śmiertelna rana została uleczona wraz z objęciem kierownictwa przez
Judge Rutherforda w 1919 roku. Natomiast z chwilą ogłoszenia teokracji w 1938 roku
Organizacja była tak potężna, że mogła ""ogień sprowadzić z nieba na ziemię"", ferując
wyroki plag na "religionistów" na łamach czasopisma "Strażnica". Nikt nie może pozostać
w szeregach świadków, kto nie myśli tak, jak każe "Strażnica" (piętno na czole) i nie
postępuje według szablonu podanego przez "Strażnicę" (piętno na ręce). To
podobieństwo jest tak zadziwiające dla mnie, który przez trzydzieści lat żyłem w łączności
z Organizacją Strażnicy, że do dzisiaj nie mogę się od niego uwolnić. Oto, dlaczego
często powtarzają się w moich wspomnieniach aluzje do Organizacji, gdy wspominam o
bestii z Objawienia i jej obrazie.
Książka "Życie"
Pamiętacie zapewne oczekiwanie Badaczy Pisma Świętego na zjawienie się książąt
Starego Testamentu w 1925 roku. Począwszy od 1922 roku artykuły czasopisma
"Strażnica" rozpalały do białości ten nastrój oczekiwania. Jego celem było oczywiście
skupienie sił do przyszłej ekspansji. Aby częściowo podtrzymać tamte nastroje, zwrócono
zaraz po 1925 roku uwagę na fakt powrotu Żydów do Palestyny. Jeden z przedstawicieli,
po swoim powrocie, opowiadał cudowne rzeczy o powrocie narodu do swojej Ziemi
Obiecanej. Są one właśnie zawarte w książce Życie (1929), z której wynikało, że koniec
jest naprawdę bliski, jeżeli Żydzi powracają do Palestyny. Jak można było się domyślać
po czerwonych okładkach książki, była to przysłowiowa "gruszka na wierzbie". Jego
prawdziwe zadanie polegało na nagięciu dotychczasowych nauk "Strażnicy" do obecnych
praktyk, na przypieczętowaniu śmierci badaczy Pisma Świętego i narodzin świadków
Jehowy. Już po roku zaszła konieczność odwrócenia uwagi od powrotu Izraela do
Palestyny i odrzucenia faktów, które były podstawą napisania książki "Życie". Ogłoszono,
że prawdziwym Izraelem są świadkowie Jehowy. Począwszy od tego czasu Organizacja
Strażnicy przywłaszczała sobie wszystkie duchowe zalety Izraela i skierowała do siebie
wszystkie proroctwa dotyczące Żydów. Poszczególne wydania "Strażnicy" przepełnione
były odtąd ustępami Starego Testamentu w żargonie "Strażnicy" i dowodami wypełnienia
proroctw Starego Testamentu właśnie w ruchu Świadków Jehowy.
Przez przejęcie tych proroctw, przez adaptowanie ustroju teokracji żydowskiej, a nawet w
przyjęciu nazwy świadków Jehowy (którą to nazwę Izajasz w 43:10 podaje jako nazwę
Izraela) "Strażnica" odwróciła cały rozwój prawdy biblijnej, powracając do spraw
przeżytych i przebrzmiałych. Od tej chwili Świadkowie Jehowy uważali się za "Izraela
Bożego", za naród wybrany, znajdujący się "wewnątrz" organizacji Bożej, tak, jak kiedyś
naród żydowski. Ich stosunek do ludzi z "zewnątrz" był początkowo współczujący, a
następnie pogardliwy i potępiający. Znalazło to swój wyraz w niekulturalnym i
nieobywatelskim postępowaniu świadków Jehowy na całym świecie. Przypisując sobie
wszystkie zalety i przywileje Izraela czasów starożytnych, rzeczywiście zdobyli wszystkie
wady tamtych czasów, jak krótkowzroczność, bigoteria, upór "twardego karku" i wiele
innych cech ujemnych.
Usprawiedliwienie istnienia klas
W 1932 roku ukazała się następna książka rozwijająca nauki świadków Jehowy, pt.
Zabezpieczenie. W książce tej "Strażnica" usiłuje uzasadnić podział na klasy wiernych
wbrew nauce Pisma Świętego o konieczności osobistego przynoszenia owoców ducha.
Uzasadnienie to miało następujący przebieg: tylko niewielu byłych Badaczy Pisma
Świętego sprzed 1919 roku pozostało wiernymi Towarzystwu Strażnicy w czasie budowy
jej drugiego piętra. Reszta ta miała obecnie stanowić 144.000 wiernych z Objawienia
Jana, stanowiących, według "Strażnicy", ciało Chrystusa. Oni to mieli być tymi
wprowadzającymi zastępy nowych, młodych członków, nową klasę wiernych, tak jak
kiedyś biblijna Noemi wprowadziła Rut, a Mardochaj wprowadził Esterę do koła wiernych
Izraela. W związku z tym porównaniem klasę starszych członków byłych badaczy
nazwano klasą "Mardochaj-Noemi", a klasę świeżych członków ochrzczono mianem klasy
"Ruth-Ester".
Wkrótce jednak okazało się, że większość nowych zwolenników nie odpowiada warunkom
przynależności ani do jednej, ani do drugiej klasy, gdyż nie wykazywała żadnego
zainteresowania dla spraw duchowych, zadawalając się organizacyjną przynależnością.
Było to naturalne żniwo polityki Towarzystwa od 1925 roku, od którego to czasu za
najważniejsze uznano sprzedawanie książek i składanie sprawozdań, a szykanowano
owoce ducha, rozwój charakteru, odrodzenie duchowe, wiarę w Chrystusa. Dzisiaj każdy
mógł być głosicielem "Strażnicy". Wystarczyło spełnienie warunków zupełnie
powierzchownych, jak wypełnienie sprawozdań, sprzedawanie książek i uczęszczanie na
zebrania. Dawni badacze wierzyli, że ci, którzy nie pozostali wierni swojemu powołaniu
pomimo odrodzenia duchowego, otrzymują jeszcze jedną szansę nawrócenia się w czasie
wielkiego ucisku. Jednak nie będą królować z Chrystusem, a miejsce ich będzie przed
tronem. Obecnie "Strażnica" zmieniła to tłumaczenie. Czyż Psalmista nie głosi, że
"ziemia" jest podnóżkiem nóg Twoich"? Ci przed tronem muszą być ziemscy i to
właśnie będzie ta klasa zwolenników Organizacji Strażnicy, którzy nie wykazują żadnych
duchowo - moralnych kwalifikacji. Nazwano ich klasą "Jonadabów". Każdy, kto zechce
uważnie przeczytać VII rozdział Apokalipsy, przekona się, że tłumaczenie takie jest
zwyczajnym bluźnierstwem i przekręcaniem słów. Czy jednak jest choćby jedno ich
tłumaczenie Pisma Świętego, które nie było by przekręcone i naciągnięte wbrew istotnej
treści?
Zadaniem książek Przygotowanie (1934) i Bogactwa (1933) było nie tylko
wytłumaczyć i usprawiedliwić spadek poziomu całego ruchu, ale uczynić z tego jeszcze
przedmiot dumy przyszłych świadków Jehowy. GIBEONICI. Pozostało jeszcze
sklasyfikować rzeszę ludzi, którzy nie należąc oficjalnie do ruchu "Strażnicy", sprzyjali
mu, nabywali książki "Strażnicy" i przyjmowali wizyty ich głosicieli. Wyznaczono im rolę
biblijnych Gibeonitów, którzy, chcąc uniknąć zagłady, zawarli przymierze z Izraelitami i
chociaż poganie, mieszkali pośród Izraela jako słudzy i niewolnicy. Taki też "błogi" los
spotka biernych sympatyków "Strażnicy", czyli obecnie ruchu świadków Jehowy. Zdołają
oni ujść gniewu Bożego, ale pozostaną niewolnikami świadków Jehowy w czasie teokracji.
Zaiste piękna ilustracja panów i niewolników.
Odrzucenie chrześcijaństwa
Towarzystwo Strażnicy doszło teraz do punktu, w którym nie mogło się już zatrzymać.
Przyszedł czas na zrzucenie płaszczyka chrześcijaństwa, pod którym tak długo się
maskowało. Było to nawet konieczne dla uzyskania dalszego powodzenia w
niezadowolonych masach chrześcijan obecnie i nienawidzących chrześcijaństwa pogan w
przyszłości. Towarzystwo Strażnicy uznało, że "jedyne Imię dane ludziom, przez które
możemy być zbawieni", stało się obecnie przeszkodą na drodze postępu Towarzystwa
Nowego Świata. Cele takie, jak narzucanie swych nauk wszystkim ludziom i zdobycie
władzy nad światem, wymagały nazwy bardziej uniwersalnej. Użyto do tego Imienia
Bożego: Jehowy - stąd świadkowie Jehowy.
W 1932 roku upłynęło 12 lat od chwili wznowienia pracy Towarzystwa pod nowym
kierownictwem Judge Rutherforda. Towarzystwo postanowiło upamiętnić ten fakt
wydaniem książki Wywyższenie, w której, jak zwykle, nadużywa się Pisma Świętego do
swych celów. W tym wypadku ofiarą padła przypowieść ewangeliczna o gospodarzu,
zwołującym robotników do pracy w winnicy. Dwanaście godzin pracy, to właśnie
dwanaście lat pracy Towarzystwa na nowych zasadach. A wszystkim starym i młodym,
zasłużonym i nowicjuszom przypadnie jedna zapłata. Jaka? Cudowne imię Świadków
Jehowy. W ten sposób podciągnięto, czyli wywyższono klasy "Jonadabów" do reszty
doświadczonych członków, odrzucając ostatecznie wszelkie kwalifikacje duchowe
właściwe Kościołowi Chrystusowemu. Świadkowie Jehowy przestali być chrześcijanami
zarówno w nazwie, jak i w treści.
Początki nowej strategii
Konieczność zmiany dotychczasowej strategii kierownictwa "Strażnicy" wynikła z dwóch
przyczyn. Po pierwsze ludzie przestali kupować naszą literaturę. Chodząc od domu do
domu, spotykaliśmy się z odmową prawie zawsze. Potrzebny był jakiś nowy bodziec. Po
drugie należało w jakiś nowy sposób rozgłosić i spopularyzować nową nazwę świadków
Jehowy. Wybrano do tego celu niezwykłą drogę wzbudzenia przeciw sobie fali
prześladowań, pozorując prześladowanie za religię. W Ameryce, gdzie ludzie byli czuli na
wolność wyznania, nie było to rzeczą łatwą, pomimo to, ta wieloletnia akcja uwieńczona
została pełnym sukcesem. Jak się to zaczęło, posłuchajcie.
Na początek obrano teren możliwie blisko centrali w Brooklynie, a więc stan New Jersey.
Ten naszpikowany małymi, półmiejskimi osiedlami kraj najlepiej nadawał się do zaczepki.
Jego mieszkańcy lubili spędzać niedzielę w błogim spokoju, próżniactwie i bezruchu. Na
nich to postanowiono nasłać "niedzielne grupy świadków", nagabujące ludzi na ulicach,
przed kościołami i w domach, narzucające się ze swoją literaturą i naukami.
Przedtem wpojono "świadkom" ich zadanie. Mieli oni atakować każdą religię,
wszelkie świętości, zwyczaje i obyczaje, posługując się rzekomo Pismem
Świętym. Np. płacenie podatków, zdejmowanie kapelusza wobec starszych i
kobiet, flagi i hymny państwowe, wszystko to było przedmiotem napaści.
Zwłaszcza skuteczna była metoda nachodzenia ludzi właśnie wtedy, gdy najbardziej
potrzebują oni odpoczynku.
W rezultacie setki i tysiące skarg napłynęły do policji i sądów, zmuszając władze do
reakcji. Policja zażądała pozwolenia na sprzedaż książek i zatrzymała sporo osób, które,
oczywiście, nie mogły się wykazać opłaceniem odpowiedniego podatku. W ten sposób
władze wstąpiły w sidła zręcznie zastawione - rzucono tam oddziały rezerwowe świadków,
sprowokowano wielkie widowisko z maszerującymi oddziałami, okrzykami i
transparentami, dopóki wszystkie więzienia danego miasteczka nie zostały zapełnione i
policja bezradna musiała ustąpić.
Na drugą niedzielę obrano inne miasteczko. Oczywiście, przez cały następny tydzień
ludzie mówili tylko o niedzielnych rozruchach i stawaliśmy się głośni. Tu i ówdzie
żałowano nas, jako prześladowanych za wyznanie. Ale prawdziwego rozgłosu
przysparzały nam dopiero procesy, wynikłe wskutek tych akcji. Pisała o nich prasa,
śledziła publiczność. Obrona na procesach była z góry zaplanowana - z reguły
odwoływaliśmy się do wolności wyznania. Oskarżeni o handel książkami bez opłacenia
podatków obstawaliśmy, że jest to nasza forma nabożeństwa, względnie kaznodziejstwa,
które było dozwolone. Powoli udało nam się stworzyć nastrój prześladowania mniejszości
wyznaniowej i pozyskać rozgłos, a nawet sympatię pewnych kół ludności. Znów wielu
ludzi zainteresowało się naszymi przekonaniami i zaczęło czytać nasze książki. I chociaż
kpili z nas, to jednak sympatia dla prześladowanej mniejszości brała górę i zaczęli brać
nas w obronę.
Ale znaleźli się i tacy, których nasz rozgłos skłonił do zainteresowania się istotnymi
celami Towarzystwa jako całości, a szczególnie kierownictwa w Brooklynie. Władze
zaczęły podejrzewać, że pod pokrywką nowej religii kryje się po prostu jakiś olbrzymi
interes handlu literaturą bez pozwolenia. Raz po raz artykuły w prasie podnosiły ten
problem, np. w "Saturday Evening Post" w 1940 roku zatytułowany "Armagedon, Spółka
Akcyjna" itp.
Ta akcja zmusiła naczelne dowództwo "Strażnicy" do przeciwdziałania. Oskarżeni o
używanie religii jako zasłony, nie mogąc zaprzeczyć faktom nadzwyczajnych korzyści
finansowych, ciągniętych ze sprzedaży literatury bez podatków, "Strażnica" rozpoczęła
oskarżać religie innych ludzi o czerpanie korzyści materialnych z praktyk religijnych.
"Wasza religia jest tylko zasłoną do bogacenia się księży" wołali na ulicach do ludzi. Akcja
ta przynosiła częściowo skutek, odwracając uwagę ludzi od sedna sprawy.
Coraz liczniej powtarzające się sprawy sądowe przeciwko Świadkom Jehowy domagały
się jakiegoś oficjalnego rozwiązania ze strony władz. Zasądzeni na więzienia i grzywny w
jednej instancji z reguły odwoływaliśmy się do wyższej, wygrywając sprawę. Jednak w
przypadku miasta Griffin w stanie Georgia "Strażnica" przegrała sprawę również w sądzie
stanowym i odwołała się do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Tutaj
przedstawiono sprawę w ten sposób, że świadkowie Jehowy są biednymi ludźmi, których
nie stać na kosztowne środki propagandy, jak prasa i radio, więc szerzą swoje poglądy
przy pomocy traktatów i ulotek.
Powołano na przykłady znanych w Ameryce działaczy, jak Tomasz Paine, którzy również
przy pomocy ulotek dobrze zasłużyli się krajowi. Sąd Najwyższy przyjął to tłumaczenie,
uznał, że literatura świadków jest wolna od opłat, więc jej rozpowszechnianie podlega
pod ochronę konstytucji USA. Począwszy od 1936 r. czasopismo "Strażnica" roi się od
opisów zwycięstw w poszczególnych miastach czy okręgach. Najdziwniejsze dla mnie w
tym wszystkim jest to, że naczelnicy policji, ojcowie miasta, sędziowie pokoju a nawet
Sąd Najwyższy dali się chytrze użyć dla celów postawionych przez kierownictwo
Towarzystwa Strażnicy.
Te zwycięstwa polityczne uzyskane przez warstwę rządzącą (tzw. Mądrych i Wiernych
Sług) na zewnątrz, umocniły niepomiernie jej pozycję wewnątrz organizacji i postawiły
ponad wszelką krytykę. Była to okoliczność wprost opatrznościowa dla teokratycznych
koncepcji "Strażnicy". Odtąd świadek Jehowy, który nie współpracował w 100% w
przyjmowaniu "prawd" "Strażnicy", nie liczył się w ogóle. Po prostu nie zajmowano się
nim.
Moja służba w Nowym Jorku
W roku 1936 byłem w domu moich rodziców, w New York City, w trakcie przygotowań do
wyjazdu na Południe, gdzie miałem objąć nowy pionierski teren. Wówczas zostałem
wezwany do "Service Departament"(Wydział Służby, zajmujący się organizacją
zgromadzeń. Przyp. tłum.), gdzie zaproponowano mi stanowisko sługi jednostki
Manhattan. Z przyjęciem tej funkcji ociągałem się, będąc świadomy daleko idących zmian
w moim stosunku do Towarzystwa Strażnicy. Opuszczenie Betelu w Magdeburgu nie
pomogło mi, niestety, odzyskać utraconą pozycję chrześcijanina, jako nowego
stworzenia, którą straciłem po zaangażowaniu się w pracy Towarzystwa w dniu
18.08.1924 r.
Obecnie jest dla mnie jasne, dlaczego tak było. Po prostu nie czytałem, nie studiowałem
Pisma Świętego, jako podstawę prawdy, a zastąpiłem je czasopismem "Strażnica" i
książkami wydawanymi przez towarzystwo o tej samej nazwie. Stopniowo mój umysł
zapełnił się podawanymi tam wymysłami ludzkimi, a potem nie mogłem wyzwolić się od
organizacyjnego sposobu myślenia. Jednak jakaś odporniejsza warstwa osobowości
pozostała we mnie niezniszczalna i ta dawała znać o sobie od czasu do czasu.
Propozycja pozostania w Nowym Jorku odpowiadała mi wówczas. Poza tym ciekaw byłem
wejrzeć do wnętrza organizacji w Brooklynie i dlatego wyraziłem zgodę, z góry
postanawiając zachować wewnętrzną niezależność. Dla czytelników z grona świadków
Jehowy musi to brzmieć jak straszna herezja. Ale wierzcie mi, jest to pierwszy krok w
kierunku uwolnienia się z teokratycznych sideł "Strażnicy". Potrzebny jest stan umysłu, w
którym przyjmuje się tylko rzeczy słuszne, naszym zdaniem, i pożyteczne.
Tak więc zdobyłem arcywygodne stanowisko obserwatora sceny centrali w Brooklynie.
Po nabraniu rutyny w moich nowych zajęciach, zdolny byłem naprzód przewidzieć
pociągnięcia organizacji. Przysporzyło mi to wiele kłopotu, ale też przez to dostąpiłem
zaszczytu osobistej wizyty u "wodza", Judge Rutherforda, mianowicie: w pewnym
przemówieniu w jednostce Manhattan podałem propozycje usprawnienia, które
pamiętałem jeszcze z okresu pracy w Niemczech. Skutki nie dały na siebie długo czekać.
W czerwcu 1937 r. zostałem wezwany do prezesa. Wizyta ta była dla mnie prawdziwą
torturą. Czułem się jak żywa ofiara w objęciach ognistego Molocha organizacji.
"Chcielibyśmy widzieć Was tutaj, pośród nas. Jesteście nam potrzebni, gdyż posiadacie
doświadczenie" - powiedział po kilku słowach wstępu. W mojej duszy krzyczało "nie!", ale
nie miałem siły przeciwstawić się. Na mojej twarzy odbiła się widocznie wewnętrzna
rozterka, a Judge źle ją zrozumiał. Sądząc prawdopodobnie, że żal mi porzucić pracę w
terenie, powiedział: "Oczywiście, gdy nadejdzie odpowiedni czas, mianujemy was sługą
zgrupowania Nowego Jorku. A gdybyście nie czuli się w tym położeniu dobrze -
pozwolimy Wam odejść" Tej właśnie nadziei chwyciłem się z całej siły. Wyraziłem zgodę.
Nie przypuszczałem, że w ten sposób niewola moja przedłuży się o dalszych 18 lat, aż do
roku 1954.
Życie w Betel.
W cztery dni po tej rozmowie z Rutherfordem przybyłem do Betelu, czyli centrali
"Strażnicy". Otrzymałem do pracy pokój na pierwszym piętrze, który dzieliłem z jeszcze
jednym pracownikiem. Porządek panował tu podobny jak w centrali magdeburskiej. W
okresie posiłków cała "rodzina" zbierała się przy stole. Rano, przy śniadaniu, czytano
"codzienną mannę", zadawano pytania i żądano odpowiedzi. Ponieważ całe śniadanie
trwało 30 minut, należało porządnie się śpieszyć, aby oprócz tego programu mówionego,
jeszcze coś zjeść. Posiłki w porze obiadu przeplatane były opowiadaniem doświadczeń, po
których znów następowały pytania i odpowiedzi. Tylko wieczór był wolny, gdyż większość
"rodziny" rozchodziła się na liczne wieczorne zebrania.
Zauważyłem, że zgromadzenia przy stole nie były tak często wykorzystywane do
wytykania błędów poszczególnych pracowników, jak miało to miejsce w Magdeburgu.
Załatwiano to w bardziej finezyjny sposób. Tylko od czasu do czasu zjawiał się przy stole
Dżadż. Wówczas drżeli wszyscy kierownicy wydziałów, gdyż znany był jego sarkazm i
ironia. Byłem świadkiem, jak pewnego razu wziął na tapetę jednego z agentów
sprzedaży. Biedny chłopak czerwienił się jak burak, gdyż prezes nie tylko zrobił z niego
pachołka, ale wprost wychłostał go ze wszystkich stron słowami.
Od samego początku mojej pracy w Nowym Jorku, byłem ciekawy, czy stosuje się tu
szpiegowania i donosicielstwa, jak to miało miejsce w Niemczech. Przez kilka dni bacznie
obserwowałem swoje otoczenie, aby odszukać ludzi o szczerych, otwartych charakterach.
Jakżeż byli zdziwieni, gdy zacząłem z nimi rozmawiać na temat, kto spośród naszego
personelu może być szpiegiem i donosicielem. W ich oczach malował się strach, gdyż
początkowo byli pewni, że ja sam jestem szpiegiem, a moje pytania, to zwykła
prowokacja. Wytłumaczyłem im, że znam te sprawy z poprzedniej mojej pracy i po
prostu nie chciałbym wypowiadać wobec donosicieli niczego, co później sprawiłoby mi
kłopot.
Ku memu zdziwieniu obdarzono mnie bardzo odpowiednią pracą w Wydziale Służby w
Referacie Pionierów. Do moich obowiązków należały przydziały terenów, skierowania,
zebrania, odpowiedzi na pytania z terenu, rozwiązywanie problemów. "Sługa biura" zaraz
na początku przedstawił mnie "słudze wydziału", który był najwyższą instancją. Ten
świdrował mnie dłuższy czas oczami, badając, jakie to robi na mnie wrażenie. Ja również
patrzyłem się na niego ciekawie, gdyż wprowadzający mnie oświadczył, że "sługa
wydziału" jest człowiekiem, który "wszystko wie", a dotychczas nie spotkałem człowieka,
który by wiedział wszystko. Ku jego zadowoleniu pierwszy odwróciłem ciekawy wzrok i
dalsza rozmowa potoczyła się gładko.
Zadanie swoje opanowałem łatwo i wkrótce dawałem sobie doskonale radę ze wszystkimi
problemami. Mój najbliższy sąsiad musiał być donosicielem. Czułem to instynktownie.
Aby sprawdzić swoje podejrzenia, powiedziałem do niego, że uważam organizację
naszego biura za przestarzałą. Praca nasza byłaby wydajniejsza, gdybyśmy mieli
wspólnego sekretarza piszącego dyktowane listy, zamiast samemu pisać wszystkie listy
oddzielnie. Zaraz na drugi dzień zostałem wezwany do sanktuarium "sługi biura", który
wyjaśnił mi, że organizacja naszego biura została opracowana na podstawie doświadczeń
i jest najlepiej przystosowana do naszych zadań.
W przyszłości powinienem, jako nowy pracownik, zgłaszać swoje uwagi jemu osobiście, a
nie wobec personelu. W ten sposób przekonałem się, że mój sąsiad rzeczywiście jest
donosicielem. W podobny sposób wypróbowałem wszystkich swoich współpracowników.
Po dwóch miesiącach doszedłem do wniosku, że stosunki w Nowym Jorku są tak samo nie
do zniesienia jak w Magdeburgu. Napisałem więc do Rutherforda prośbę o zwolnienie,
powołując się na naszą wstępną rozmowę. Zwolnienie nie było jednak łatwe. Staliśmy
właśnie wobec zbliżającej się Konwencji roku 1937 i polecono mi zostać aż do jej
ukończenia, mianowicie; miałem zająć się organizacją specjalnych pociągów na tę
konwencję i innych środków lokomocji.
W międzyczasie przekonałem się niezbicie, że jestem pod stałą obserwacją. Często
śledzono trasy moich przejazdów, aby przekonać się, czy rzeczywiście udaję się tam,
gdzie oficjalnie wybierałem się. Z poprzednich doświadczeń wiedziałem już, że centrala
zbiera materiał do mojej "czarnej księgi", który zostanie wykorzystany przy najbliższej
próbie wyłamania się z szeregu, jako środek utrzymania w cuglach niesfornego
pracownika. Z całą premedytacją starałem się dostarczać szpiegom takiego materiału,
który by pomógł w zwolnieniu mnie. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pozwolono mi
odejść niedługo po zakończeniu konwencji 1937.
Pozostawiono mnie na poprzednim stanowisku sługi jednostki Manhattan. Pracowałem
tam do sierpnia 1938, tj. do czasu ogłoszenia teokracji. Potem dostałem nominację na
rzecznika, czyli sługę okręgu północno-wschodniego Ohio i północno-zachodniej
Pensylwanii. Po otrzymaniu przydziału udzielono mi szczegółowych instrukcji,
dotyczących braków i błędów istniejących tam ugrupowań. Liczono na mnie, że potrafię
doprowadzić do całkowitego podporządkowania tych grup centrali.
Siedmiostopniowy program
Mniej więcej w tym czasie, który teraz opisuję rozpoczęło się w Ameryce używanie
fonografu. Świadkowie od razu wpadli na pomysł wykorzystania tego wynalazku dla
swojej propagandy. Krótkie, sześciominutowe przemówienia Judge Rutherforda już
poprzednio były utrwalone na płytach i wykorzystywane przez radiostację Ameryki każdej
niedzieli. Jednak na skutek ataków na chrześcijaństwo oraz nachalnych metod
propagandy świadków, sytuacja zmieniła się. Wpływowe osobistości Stanów
Zjednoczonych skłoniły wszystkie większe i poważniejsze radiostacje do odmawiania
przyjmowania do swego programu audycji dostarczanych przez "Strażnicę". Tylko małe,
prowincjonalne radiostacje, które ciągle miały kłopot z zapełnieniem programu,
sprzedawały swój czas Świadkom Jehowy. W ten sposób radio, jako środek propagandy,
przestało być skuteczne w wielkomiejskich środowiskach, gdzie "Strażnica" pragnęła
ugruntować swoje wpływy. Jej celem była przecież organizacja masowa, musiała więc
szukać drogi do wielkich skupisk ludności.
Stojąc wobec faktu niemożności wykorzystywania masowych środków propagandy oraz
wobec zarzutów uprawiania handlu książkami, Towarzystwo Strażnicy zdecydowało się na
ogłoszenie manifestu stwierdzającego, że zbojkotowanie "Poselstwa Królestwa" przez
radiostacje amerykańskie zmusza Towarzystwo Strażnicy do wysłania posłów wprost do
ludności. Pieniądze, płacone niegdyś radiostacjom zostaną obecnie obrócone na użycie
fonografów.
Oczywiście, stwierdzenie, że towarzystwo "zakupywało" audycje było o tyle nieścisłe, że
bardzo rzadko płaciło przysłane rachunki, zrzucając ten ciężar na barki poszczególnych
ugrupowań Świadków Jehowy. Towarzystwo bowiem było założone po to aby brać, a nie
dawać.
Wspomniana deklaracja dawała świetny pretekst do odwiedzania ludzi w ich domach.
Mówiliśmy gospodarzom, że przychodzimy odegrać im "za darmo" z fonografu program,
który radio nie chciało nadać dla słuchaczy. To otwierało nam wiele drzwi dla przemówień
Rutherforda. Kilka minut posłuchano przemówienia, następnie podyskutowano trochę na
poruszony temat, potem ofiarowano zakup książek kontynuujących przemówienie.
Pierwsze wrażenie ofiarowania słuchowiska "za darmo" było zwyczajnym podstępem,
który momentalnie podwyższał sprzedaż książek "Strażnicy" i drukowanych egzemplarzy
słuchanych przemówień. Cenzura, indeks, były zawsze najlepszą reklamą dla książki. Ale
akcja ta przyniosła nam jeszcze inną korzyść: zdjęła z nas piętno handlarzy książek i
pozwoliła skutecznie maskować się pod postacią kaznodziejstwa. Zaraz po tym
opracowano i wprowadzono w życie tzw. siedmiostopniowy program wtajemniczenia,
który był programem płukania mózgów, nieodzownego procesu przekształcania
normalnego człowieka w tzw. "głosiciela królestwa".
Pierwszy stopień polegał na włożeniu człowiekowi do ręki książki. Każdy sposób
osiągnięcia tego celu był dobry. Nie był trudny do osiągnięcia. Mieliśmy przeważnie do
czynienia z ludźmi, którzy wyznawali chrześcijaństwo, ale bardzo niedokładnie znali
podstawowe prawdy zawarte w Piśmie Świętym. Tym bardziej uspakajali swe sumienia
kupowaniem książek religijnych traktujące ten fakt jako pewnego rodzaju wsparcie dla
religii, gdyż w wielu kościołach dochód ze sprzedaży Biblii i literatury obracany był na
wynagrodzenia dla kaznodziejów duchownych. Fakt prześladowania nas zwiększał jeszcze
sympatię ludności.
Drugim stopniem było uzyskanie zgody na powtórzenie odwiedzin. Jego celem było
zachęcenie nabywcy książki do jej przeczytania. W czasie powtórnej wizyty kładziono już
większy nacisk na kupowanie książek. Specjalne sprawozdanie pozwalało budować
systematycznie na tym, co już osiągnięto, z ostatecznym celem, którym był stopień
trzeci.
Polegał on na uzyskaniu zgody na regularne, cotygodniowe studiowanie książek razem z
wyznaczonym do tego celu głosicielem. Nazywało się to "domowe studium biblijne", ale
nazwa ta była zwyczajnym oszustwem, gdyż kurs ten miał do czynienia z Biblią tylko w
minimalnym stopniu. Podstawę stanowiła książka wydana przez "Strażnicę". Zgodnie z
ustaloną już praktyką, książka taka zawierała niewielką ilość tekstów biblijnych,
poprzekręcanych zresztą zgodnie z celami "Strażnicy" przez tłumaczenia zwane "Nowym
światłem ze świątyni".
To był dopiero właściwy początek nauczania, wtajemniczenia. Jego celem było usunięcie
rozluźnionych poprzednio dotychczasowych pojęć i praktyk religijnych. Następna książka
będzie już służyła zaszczepianiu nowych idei. Człowiek, który nabył ten "bilet", stawał się,
w nomenklaturze "Strażnicy", "człowiekiem dobrej woli". Był stopniowo zaopatrywany we
wszystkie książki wydawane przez "Strażnicę", w miarę ich ukazywania się, a także
nakłaniano go do zaprenumerowania czasopism "Strażnica" i "Przebudźcie się!". To
właśnie było owo "Studium biblijne". Jeżeli taki "Zwiastun Królestwa" miał do
przeprowadzenia dwie lekcje w tygodniu (lub więcej), wówczas przez dwu-trzykrotne
powtarzanie tych samych sloganów, uczył się ich na pamięć jak automat. W ten sposób
wytwarzał się klasyczny typ świadka Jehowy z umysłem przepełnionym "prawdami
Strażnicy". Tym skuteczniejsza była praca nad nowym zwolennikiem, czyli uczniem. W
ten sposób tworzyło się to, co "Strażnica" nazwała pierwotnie "myśleniem
organizacyjnym", a następnie "myśleniem teokratycznym".
Po kilku wizytach z programu trzeciego stopnia, obiekt był nakłaniany do uczynienia
czwartego kroku. Tym czwartym stopniem był udział w grupowym studiowaniu książek.
Takie zebrania miały zazwyczaj miejsce w piątek. Były urządzane bezpośrednio przez
miejscową jednostkę organizacji.
Do stosowanego dotychczas nauczania książkowego dochodzi teraz nowy czynnik:
nauczanie przez pytania i odpowiedzi, czyli dyskusje. To źródło "nowego światła" było
dostosowane do poziomu nowych uczestników, którym poświęcono dużo uwagi na
zebraniach. Przewodnik zebrań był mianowany bezpośrednio przez Towarzystwo i
współpracował z miejscową jednostką. W czasie tych studiów osiągano stopniowo
teokratyczne myślenie i przedstawiano teokratyczne postępowanie. Przede wszystkim
posługiwano się znanymi powszechnie wydarzeniami w celu zastąpienia normalnego
obrazu człowieka fatalistycznymi ideami końca świata. Wszystko było przedstawiane w
czarnych barwach pod kątem widzenia rychłej zagłady świata. Ten rys uczynił Świadków
Jehowy największymi w świecie ponurakami. Specjalizują się oni w stawianiu
przepowiedni, w dopatrywaniu się we wszystkim znaków, zapowiedzi i innych przesądach.
Stali się podobni faryzeuszom wyglądającym znaku z nieba. Ale znak nie będzie im dany,
chyba że "znamię Syna Człowieczego, przychodzącego na obłokach" w które zresztą nie
wierzą.
Na każdą okazję mieliśmy specjalne zarzuty oczerniające normalnych ludzi. W okresie
Bożego Narodzenia ogłaszaliśmy i demonstrowaliśmy ostentacyjnie, że Jezus urodził się
w październiku. W okresie Wielkiej Nocy dowodziliśmy, że było to pogańskie święto
wiosny, a jajko, zajączek itp.- to pogańskie symbole. I tak przez cały okrągły rok
obrzydzaliśmy ludziom życie.
Każdego tygodnia w czasie studium obwodowego zatrzymywaliśmy się, aby zwrócić
uwagę na zachowanie się nowych kandydatów. Ich wzdychania tłumaczyliśmy jako
tęsknotę za Królestwem. Kiedy płukanie mózgu osiągnie już wystarczający stopień, dana
osoba czuje, że nie należy już więcej do dawnej społeczności, że z ludźmi, z którymi
poprzednio współżyła, może obecnie tylko walczyć i sprzeczać się. To właśnie jest
moment, w którym kandydat nadaje się do nowej społeczności, do przyjęcia linii
organizacyjnej i do zamiany starych pojęć na nowe działanie.
Przy końcu każdego zebrania studium obwodowego, przewodnik studium rezerwował pięć
minut na ogłoszenia o terminach studiowania "Strażnicy", o zebraniach w tzw. "salach
królestwa" oraz wyznaczał grupy świadczących.
W czasie studium obwodowego, prowadzonego metodą pytań i odpowiedzi, zadawano
pytania dotyczące poszczególnych rozdziałów przerabianej książki, uczono sprawnego
wynajdywania odpowiednich cytatów w Piśmie Świętym, polecano odczytywać na głos
ważniejsze urywki z książek. Wszystko to było nowością dla świeżego przybysza i
stanowiło silny kontrast z dotychczasową postawą członka kościoła chrześcijańskiego.
Ambicja nakazywała im przygotować się do najbliższej lekcji i czytać ją w domu.
Dopiero bliższe zapoznanie się ze świadkami pozwoli uważnemu obserwatorowi odkryć,
jakim złudzeniem jest ich znajomość Pisma Świętego, polegająca w praktyce na
umiejętności sprawnego wyszukiwania niektórych tekstów! To wertowanie książek w
czasie studium skutecznie przesłania fakt, że tylko sześć i pół procent treści Pisma
Świętego zawierały książki "Strażnicy" i to w formie zupełnie oderwanej od całości.
Nawet te sześć i pół procent były skutecznie zniekształcone i unicestwione przez resztę
dziewięćdziesiąt trzy i pół procent żargonu "Strażnicy". W ten sposób zniszczone zostało
dane od Boga przeznaczenie Pisma Świętego dla indywidualnego zbudowania duchowego
i zastąpione systemem organizacyjnym.
Piątym stopniem było wprowadzenie człowieka dobrej woli w szerszy zakres nauk
"Strażnicy". Polegało to na udziale w niedzielnych zgromadzeniach, studiowania
czasopisma "Strażnica", zazwyczaj w tzw. "salach królestwa". Jako podstawę służyły
pytania drukowane na okładce "Strażnicy". Nowicjuszom, ludziom dobrej woli,
poświęcano na tych zebraniach najwyższy stopień uwagi. Czyniono wszystko, aby mogli
czuć się jak u siebie w domu. Wskazywano na prawa przechodniów w starożytnym
Izraelu, którzy według zakonu byli traktowani na równi z domownikami. Obiecano, że już
wkrótce mogą stać się pełnowartościowymi świadkami Jehowy, głoszącymi innym to,
czego sami nauczyli się.
Oczywiście nic nie uczono o Jezusie, ani o zbawieniu. Raczej przekonywano, że
Armagedon stoi już u drzwi i tylko ci, wewnątrz miasta ucieczki, którym była Organizacja
Boża, mieli szansę uratowania się. Zauważcie, że zanim ci ludzie zaczęli kupować książki
"Strażnicy", zanim wyrazili zgodę na powtórne odwiedziny, zanim przeszli domowe
studium i zaczęli uczestniczyć w studium obwodu, mieli, wprawdzie bardzo słabe,
wyobrażenie o zbawieniu od grzechu przez Jezusa Chrystusa. Obecnie wszelka myśl o
Jezusie jako Odkupicielu została wymazana z ich pamięci, a duszą, umysłem i ciałem
przeszczepieni zostali do sal królestwa świadków Jehowy. Kościoły i inne ugrupowania, z
których ich oderwano, stały się obecnie w ich przekonaniu "organizacjami szatana", które
wkrótce zostaną zniszczone. Armagedon zgotuje jednakowy los dla "religionistów" i dla
osób świeckich. Dzięki temu, ludzie ci stanowili zwartą grupę. Spoiwem, które ich łączyło
w poczuciu bezpieczeństwa, był sposób myślenia i instrukcje dostarczane przez
"Strażnicę".
Ostatecznym wynikiem piątego stopnia wtajemniczenia były więc
1) myślenie i postępowanie według masowych wzorców,
2) atmosfera zamkniętego klanu i nietolerancja wobec wszystkich innych ludzi,
3) poczucie bezpieczeństwa, zbawienia nie przez Jezusa Chrystusa, a przez Organizację,
przez pozostawanie wewnątrz niej.
Tak przygotowany człowiek gotowy był do szóstego stopnia, do głoszenia. Jeżeli bowiem
był zbawiony przez pozostanie wewnątrz Organizacji, to wszyscy inni w jego przekonaniu
byli potępieni i trzeba było ich ratować. "Idź, czyń i ty podobnie" mówiono im, jak zwykle
nadużywając Pisma Świętego.
Szóstym stopniem było więc specjalne szkolenie do głoszenia innym "prawd Strażnicy".
Służyły temu celowi specjalne zebrania, na których uczono używania odpowiednich
książek i literatury, metod świadczenia, grupowego zdobywania słuchaczy w domach,
skłaniania ich do powtórnych zaproszeń, a nade wszystko zbierania pieniędzy dla
Towarzystwa Strażnicy. Natomiast niczego nie uczono o życiu duchowym, o modlitwie.
Wystarczyła umiejętność sporządzania sprawozdań z czasu użytego dla "Strażnicy" i
uzbieranych pieniędzy.
Siódmy stopień był przypieczętowaniem całej "pracy" wtajemniczenia przez przyjęcie
chrztu. Następowało to po stwierdzeniu, że kandydat, czyli "człowiek dobrej woli"
uczęszcza regularnie na odpowiednie zebrania i jest sprawnym "głosicielem królestwa".
Aktu tego dokonują zazwyczaj w czasie zebrania okręgu. Jest to rodzaj publicznego
świadectwa, ostatni stopień wtajemniczenia. Chrzest ten nie ma nic wspólnego z
analogicznym obrządkiem chrześcijańskim, jako że Świadkowie Jehowy nie wierzą w
odrodzenie duchowe. Takim, jakim praktykują go świadkowie, był już stosowany przed
chrześcijaństwem w misteriach babilońskich. Był on pożegnaniem z własną osobowością,
z niezależnością myśli, z religią Jezusa i przyrzeczeniem zostania dobrym głosicielem
Królestwa. Według instrukcji Towarzystwa, miana tego nie wolno nadawać nikomu, kto
nie przyjął chrztu. Śmiało można powiedzieć, że człowiek taki stracił swoją duszę, aby
pozyskać cały Świat przez miano członka Towarzystwa Nowego Świata, jak nazywało się
Towarzystwo Strażnicy w tym okresie.
Jeżeli w przyszłości będzie wiernym, otwierają się przed nim rożne możliwości. Może
otrzymać urząd sługi miejscowej grupy, może dostąpić zaszczytu pracy w Betel. Może
stać się "pionierem" lub dostać się do szkoły Biblijnej Strażnicy i stać się misjonarzem,
albo specjalnym pracownikiem. Za szczególne zasługi może stać się księciem "Strażnicy",
a nawet dyrektorem Towarzystwa. Czy wszystkie te godności nadawane przez ludzi mogą
równać się z zaszczytem, jaki przez Słowo Boże otrzymuje wierzący w Jezusa
chrześcijanin>? "Ale wy jesteście królami i kapłanami Bożymi" - pisze Apostoł Piotr w
swoim liście.
W 1938 roku Towarzystwo ogłosiło teokrację. Wszystkie grupy świadków Jehowy składały
przyrzeczenia, że odtąd będą bez zastrzeżeń i dyskusji przyjmowały wszelkie zalecenia i
instrukcje wysyłane przez Towarzystwo Strażnicy. Wszelka, teoretyczna choćby
możliwość niezależności znikła ostatecznie. Powstała ostatecznie nowa światowa
organizacja oparta na bezmyślnym posłuszeństwie robotów i odtąd będzie rozszerzała
się, aż stanie się Towarzystwem Nowego Świata. Świadkowie Jehowy nazywają to Bożą
Organizacją lub Królestwem. W rzeczywistości jest to tylko dyktatura "Klasy Mądrych i
Wiernych Sług" z Brooklynu.
Ze wstydem przyznaję, że brałem czynny udział w przygotowaniu i utrwaleniu tego stanu
rzeczy przez moją pracę w Magdeburgu, a następnie w Ameryce. W szczególności, jako
sługa ugrupowań Nowego Jorku, pomogłem Betelitom w opracowaniu systemu studium
książek, powtórnych zaproszeń, używania fonografów, całego programu siedmiu stopni
rozwoju organizacji ludzkich robotów.
Moja rola w New Jersey
W dalszym ciągu pozostawałem w służbie "Strażnicy", służąc rękami, sercem i umysłem.
Stałem się niewolnikiem w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Czyniłem to, czego
nie chciałem, o czym wiedziałem, że jest złe i przewrotne. Byłem świadomy, że gromadzę
ciężar, który kiedyś spadnie na mnie i zniszczy mnie. Jednak okoliczności i bieg spraw
zmuszały mnie do prowadzenia takiej działalności nadal. Obecnie rozumiem, że
pozwoliłem się zniewolić, ponieważ nie studiowałem Słowa Bożego bez pomocy
niszczącego wpływu "Strażnicy". Gdy w 1943 roku zdałem sobie sprawę z tego stanu,
zacząłem stopniowo wzrastać w siłę duchową, aby ostatecznie wyzwolić się w 1954 roku.
Jak już wspomniałem, w lecie 1938 roku dostałem skierowanie do Atlantic City z
polecenia wywołania tam rozruchów, które by zwróciły uwagę publiczności. Była to
wówczas jedna z normalnych metod naszej "pracy". W tym wypadku taktyka nasza
polegała na wykorzystaniu dla propagandy słynnego Nadbrzeża, uczęszczanego w letnim
sezonie przez miliony ludzi. Zdarzyło się, że w tym właśnie czasie burmistrz miasta wydał
pozwolenie Armii Zbawienia na urządzanie zbiórki pieniężnej właśnie na Nadbrzeżu.
Wykorzystując to, świadkowie zaczęli tam głosić swoje kazania bez żadnego pytania o
pozwolenie. Ostrzegano nas, aby zaprzestać, a gdy to nie skutkowało, zatrzymano kilku
świadków w areszcie. Wtedy dopiero zwróciliśmy się o pozwolenie, lecz burmistrz
odmówił, tłumacząc, że Armia Zbawienia jest znana na całym świecie jako instytucja
charytatywna i żaden z gości Atlantic City nie poczuje się urażony ani dotknięty
wystąpieniami ich członków na Nadbrzeżu. Niestety, nie można było tego powiedzieć o
Świadkach Jehowy, którzy już od pięciu lat powodują liczne zamieszki w całym okręgu
New Jersey. Ich obecne pojawienie się na Nadbrzeżu mogło powodować tarcia i
niezadowolenie gości miasta.
Przystąpiliśmy do akcji. Zmobilizowano oddziały świadków z Filadelfii i Trenton, które
miały być użyte do akcji masowej. Akcja ta miała polegać na całodziennych
demonstracjach w Atlantic City ze specjalnym zebraniem końcowym na placu Nadbrzeża,
jako punktem kulminacyjnym akcji, wbrew wyraźnemu zakazowi burmistrza.
Wydrukowano ulotki z podaniem dokładnego czasu i miejsca zebrania oraz co jest jego
przyczyną. Mnie właśnie wyznaczono na kozła ofiarnego, tj. miałem wygłosić
przemówienie na tym zebraniu końcowym. Po otrzymaniu zadania popadłem w
przygnębiający nastrój. Nie dlatego, abym miał się bać aresztowania. Nie była to dla
mnie nowość. W ciągu działalności w Niemczech i w Ameryce szesnaście razy
aresztowano mnie dla sprawy "Strażnicy". Wielekroć zwracał się przeciwko mnie
wzburzony tłum, dwa razy obrzucono mnie kamieniami, raz rozbito mi głowę. Ale tym
razem ogarnęły mnie liczne wątpliwości, o których opowiem później.
Dokładnie o siódmej wieczorem, w wyznaczoną niedzielę, wstąpiłem na mównicę
ustawioną na Nadbrzeżu zgodnie z ogłoszeniem i zacząłem przemawiać. Zebrał się
olbrzymi tłum około 25 tys. ludzi, z których tylko nieliczni byli w stanie mnie słyszeć.
Zaledwie wypowiedziałem jakieś dziesięć słów, gdy dwóch gentelmenów wezwało mnie
abym zszedł, gdyż jestem aresztowany. Wezwałem do działania przygotowanych na to
głosicieli. Ich zadaniem było przejść przez cały tłum i rozdać przygotowane ulotki o
przyczynie mego aresztowania. Zadanie swoje wypełnili doskonale. Około siedemnastu z
nich zostało za to aresztowanych, w tym kobiety i młodociani.
Zanim przybyła więźniarka, staliśmy się publicznym widowiskiem, a na tym właśnie
najbardziej nam zależało. Była to bowiem najlepsza reklama. Jako chrześcijanin byłem
przepełniony uczuciem wstydu w ten niedzielny wieczór. Aresztowano mnie przecież za
pogwałcenie praw miasta, w którym byłem gościem. Przez cały czas byłem świadomy
tego, że nie cierpię, bynajmniej, za głoszenie Ewangelii jak utrzymywaliśmy w ulotkach.
Przywieziono mnie do więzienia, pobrano odciski palców. Zjawiło się dwóch reporterów
miejscowych dzienników, z którymi pozwolono mi rozmawiać. Powiedziałem im, że
jestem przedstawicielem Towarzystwa Strażnicy w Nowym Jorku, skąd przybyłem , aby
przeciwstawić się zarządzeniom tutejszego burmistrza White'a. Ponieważ właśnie w tym
czasie burmistrz żył w kiepskich stosunkach z prasą, cała sprawa ukazała się w
dziennikach na pierwszej stronie pod olbrzymimi nagłówkami, zwracając na nas uwagę
opinii.
Pozostawiony własnym myślom w celi więziennej, nie mogłem w ogóle zasnąć. Po
pierwsze, cela była wypełniona szumowinami. Ale o wiele gorsza (niż zawartość celi) była
treść moich myśli. Oto jestem ja "chrześcijanin" we własnym przekonaniu, ukarany jak
najgorszego typu agitator za wystąpienia przeciwko ludziom, którzy mi niczym nie
zaszkodzili, przeciwko którym nie miałem żadnych zarzutów. Było to postępowanie
zupełnie niepodobne do mojego Mistrza, o którym prorocy powiedzieli, że ""On nigdy nie
podniósł głosu na ulicach"". Formalnie przybyłem tutaj aby wygłosić kazanie na
Nadbrzeżu. Ale dobrze wiedziałem, że nie kazanie było celem lecz to właśnie, co nastąpiło
po tym. Spowodowałem aresztowanie siedemnastu osób, w tym kobiety i dzieci. Obecnie
wcale nie czułem się dumny ze swoich osiągnięć. Po prostu wstydziłem się i byłem
najnędzniejszym stworzeniem na świecie.
Rano pozwolono nam opuścić celę aby umyć się i przygotować do śniadania. Inni
"współlokatorzy" zaczęli rozmawiać ze mną. Jakiś opryszek, którego przyprowadzono w
nocy kompletnie pijanego, zapytał: "Za cóż to siedzisz, kolego?". "Za głoszenie
Ewangelii" - odpowiedziałem. Ten obejrzał mnie od stóp do głów i pokiwał z
niedowierzaniem głową. "Tego oni nie mogli zrobić" - powiedział i wyszedł. Uważali mnie
za kłamcę i mieli rację. Nie przyjechałem głosić Ewangelię, lecz doprowadzić do
zamieszek na polecenie moich teokratycznych panów.
W Brooklynie przyjęto mnie jak bohatera. Właśnie rozdzielano przydziały dla sług
okręgowych między najbardziej wartościowych pracowników. Wydarzenia w Atlantic City
musiały podnieść moją pozycję w Betel, gdyż i mnie spotkało to wyróżnienie. Dostałem
przydział na okręgowego sługę północno-zachodniej Pensylwani i północno-wschodniego
Ohio. Równocześnie z przydziałem otrzymałem szczegółowe zadania, a zwłaszcza dwa, od
których miałem zacząć: po pierwsze miałem usunąć kliki, które niepokoiły największe z
tamtejszych ugrupowań świadków Jehowy; po drugie, zorientować się, dlaczego grupy
tamtejsze nie wywołały dotychczas żadnych rozruchów publicznych, chociaż kilkakrotnie
już nadarzały się ku temu okazje. Miałem więc, jak najszybciej doprowadzić do takich
publicznych wystąpień, których finał rozegrałby się przed Sądem Najwyższym Stanów
Zjednoczonych. Teraz zrozumiałem, dlaczego wysłano mnie do Atlantic City. Była to po
prostu próba mojej przydatności dla nowego terenu pracy.
Teokracja o zasięgu światowym
Swoją pracę na powierzonym mi terenie rozpocząłem od likwidowania wewnętrznych
konfliktów w istniejących tam ugrupowaniach. Ludzie tracili zbyt wiele czasu na spory,
zamiast pracować wśród tamtejszych obywateli. Postarałem się izolować od siebie
zwaśnione grupy przez usamodzielnienie ich i zachęcić do pracy według
siedmiostopniowego programu, którego byłem entuzjastą. Udało mi się to w końcu,
chociaż nie mogę powiedzieć, abym zyskał przez to sympatię tamtejszych grup. Posypały
się pod moim adresem skargi i donosy do centrali w Brooklynie. Gdy wreszcie uporałem
się z pierwszą częścią mego zadania, mogłem przystąpić do drugiej, do spowodowania
nas rozruchów.
W miejscowości Hubbard poleciłem tamtejszej grupie świadków, zbierającej się
dotychczas w prywatnym mieszkaniu, wynająć salę miejską, na tzw. "salę królestwa".
Około setki świadków z pobliskiego Youngstown rozpoczęło kampanię ogłoszeniową,
podając adres sali i nosząc prowokacyjne transparenty przeciw religii: "Religia jest
sidłem i dymną świecą" powtarzały napisy utarty slogan Świadków Jehowy. Ludność
została wzburzona, zatrzymano kilku świadków ale burmistrz chciał załatwić sprawę
polubownie i wezwał mnie na pertraktacje. Chciał nam dać wszelkie uprawnienia w
zamian za zaprzestanie noszenia obraźliwych napisów.
Zgodnie z instrukcjami odmówiłem i w następną sobotę znów pojawiły się na ulicach
nasze szturmówki. Aresztowano około 22 osób, co było dla mnie hasłem do działania. Na
drugi dzień, w niedzielę po południu ogłosiłem zebranie protestacyjne. Prywatna
drukarnia przez całą noc drukowała ulotki, w których informowałem mieszkańców miasta,
że "W Hubbard aresztowano chrześcijan". Niedziela rano zeszła na roznoszeniu tych
ulotek, w których zapraszaliśmy na protestacyjny wiec do naszej "sali królestwa", w
której zainstalowaliśmy głośniki. Zszedł się olbrzymi tłum, ale gdy tylko zacząłem
przemawiać, zjawił się szef policji i odciął nam głośniki. W odpowiedzi wyszedłem na ulicę
i stojąc na dachu przygotowanego samochodu, kontynuowałem przemówienie. Ludzie,
rozdrażnieni naszymi poprzednimi wystąpieniami, zaczęli się złościć. Posypały się zgniłe
pomidory i inne jarzyny. Jednak i na to byliśmy przygotowani przez zmobilizowanie
specjalnych grup szturmowych, utrzymujących porządek. Dłuższy czas trwało
zamieszanie i kotłowanina, aż w końcu nie było innej rady, jak wycofać się do sali i tam
oczekiwać pomocy policji. Doszło do procesu, w czasie którego dwóch z nas otrzymało
wyroki skazujące, oprócz 25 dolarów, które mieliśmy zapłacić jako koszty. Oczywiście
wnieśliśmy apelację.
Najbardziej zachwycony całym przebiegiem sprawy był Judge Rutherford. Zapewnił mnie
o swoim całkowitym poparciu, co nie podobało się innym zazdrosnym pracownikom
centrali, szczególnie klice w Adams Street, która szykowała się do objęcia władzy po
Rutherfordzie. Kiedy przy innej okazji zorganizowałem skuteczną akcję likwidację groźby
przerwania przemówienia Judge Rutherforda w olbrzymim Madison Squar Garden w
Nowym Jorku w 1939 r., Dżadż zaprosił mnie na przyjacielską pogawędkę, spodziewając
się, że poproszę go o pracę w centrali. Kiedy to nie nastąpiło, pożartował trochę na temat
mojej rubryki w jego czarnej księdze, gdzie figurowały wszystkie donosy na mnie i na
tym się skończyło.
Po zwycięskim zakończeniu akcji w mieście Hubbard, w którym doszło do zaskarżenia
przez nas do sądu władz miejskich i policji za pobicie naszych członków, przeniosłem
swoją działalność na drugi koniec mojego okręgu, do miasta Struthers. Pomimo naszych
uporczywych demonstracji, władze miasta wciąż odmawiały nam pozwolenia na
chodzenie po domach w niedzielę tłumacząc, że w mieście obowiązuje prawo niedzielnego
spokoju, czyli zakaz budzenia mieszkańców w niedzielę rano. Wysyłając pikiety z
obraźliwymi dla miasta hasłami, napastując w niewybredny sposób obywateli,
doprowadziliśmy ich wreszcie do białej gorączki, gdy ogłosiliśmy najazd na miasto
świadków Jehowy aż z dwóch okręgów.
Doszło do olbrzymich rozruchów, zapełniono po brzegi miejskie więzienia, sprawa oparła
się o Sąd Najwyższy, gdzie byliśmy pewni wygranej, mając przygotowany jeden tylko
atut: każdej niedzieli dzwony kościołów miasta Struthers naruszają bezkarnie
ciszę poranną i nikt temu nie sprzeciwia się, dlaczego tylko nam nie wolno
dzwonić... do drzwi? Sprawę oczywiście wygraliśmy.
Po wybuchu wojny Towarzystwo Strażnicy postanowiło zabezpieczyć się przed
konsekwencjami antywojennej polityki, która w czasie pierwszej wojny światowej
doprowadziła do rozwiązania Towarzystwa przez delegację. Chodziło o to, by etatowi
pracownicy Towarzystwa, przez swoje wystąpienia antywojenne nie narazili władzom
całego Towarzystwa. Z tego względu wszyscy słudzy okręgowi otrzymali wypowiedzenia z
terminem 30 listopada 1941 roku.
Tak więc z dniem 1 grudnia 1941 roku byłem zwolniony z obowiązków. Pozostawało tylko
wrócić do pracy pionierskiej i żyć ze sprzedaży książek. Poprosiłem o przydział na
Florydę, ale odmówiono mi, polecając przyłączyć się do grupy w Youngstown. Tam
jednak, jak już wspomniałem, byłem nie lubiany przez kliki, które pozbawiłem ongiś
władzy i dziś zaczęły działać przeciwko mnie rozsiewając oszczerstwa. Moja uporczywa
praca nie dawała rezultatu. W tym czasie Ameryka przystąpiła do wojny i moją osobą
zainteresowało się FBI (tajna policja USA), a to z racji mojego pobytu w Niemczech i
opinii miejscowych władz, które nie zapomniały rozruchów, jakie urządzałem w imieniu
Towarzystwa. Ten podwójny nadzór, tj. ze strony kliki z Youngstown i przez FBI
doprowadził mnie do wyczerpania nerwowego. Jak już wcześniej wspomniałem, w samej
organizacji ruchu nastąpiły daleko idące zmiany. Towarzystwo zostało ograniczone do
niewielkiej liczby członków i zarejestrowane jako "Biblijne i Traktatowe Towarzystwo
Strażnicy" w stanie Nowy Jork, oparte na dobrowolnych składkach. Grupy świadków
Jehowy zostały pozostawione samym sobie. Ilość członków Towarzystwa wynosiła od
sześciu do ośmiu z każdego stanu. Członkowie nie byli wybierani, lecz mianowani przez
zarząd. Fakt, że Towarzystwo miało odtąd składać się wyłącznie z Amerykanów, nabrał
pełnego znaczenia dopiero po wojnie, gdy potęga Stanów Zjednoczonych otworzyła drogę
ich obywatelom do wszystkich krajów zachodnich i neutralistycznych. Tym częściowo
tłumaczy się również nagły wzrost świadków Jehowy bezpośrednio po wojnie, zwłaszcza
w Azji i Afryce. Dla mnie, to sprzęgnięcie losów ruchu z potęgą gospodarczą i polityczną,
przypomina żywo obraz niewiasty siedzącej na bestii z Objawienia św. Jana.
Wszystko to działo się w czasie wojny. Poprzednie metody pracy przy pomocy gwałtów i
przemocy, były teraz nie do pomyślenia. Towarzystwo ogłosiło, że skończył się
wojowniczy okres Dawida, a teraz rozpocznie się pokojowy okres budowy Salomona. Ale
do tego trzeba było szkoły misyjnej. Konieczność ta narzucała się już wcześniej. Metody
propagandy skuteczne wobec ludzi ograniczonych umysłowo zupełnie zawodziły przy
zetknięciu z ludźmi wykształconymi lub tymi, którzy znali Pismo Święte. Ciemnota
świadków Jehowy była zastraszająca. Podczas wojny w Stanach Zjednoczonych istniały
specjalne komisje badające tych obywateli, którzy odmawiali służby wojskowej na
podstawie przekonań religijnych. Te egzaminy zawsze napawały mnie wstydem, jak np.
wówczas, gdy przewodniczący pytał: "Twierdzi pan, że jest kaznodzieją, a nie umie pan
znaleźć w Biblii Piątej Księgi Mojżeszowej?". Młody człowiek rzeczywiście nie umiał
odszukać tej księgi. Tak więc powstał "Teokratyczny Kurs Kaznodziejski". W naszych
umysłach kurs kaznodziejski zawsze łączy się z nauką Pisma Świętego. W tym wypadku
nic takiego nie miało miejsca. Ten kurs, który obowiązkowo przechodzą pracownicy
misyjni Świadków Jehowy, dotyczy metod propagandy i argumentacji.
Seminarium w Gilead. W latach trzydziestych Towarzystwo nabyło sporą farmę w celu
zaopatrzenia w żywność pracowników centrali w Brooklynie. Był to znakomity pomysł.
Gospodarka pokrywała zapotrzebowanie z nadwyżką, a nadwyżka była sprzedawana
świadkom z Nowego Jorku po podwyższonych cenach, oczywiście jako tzw. "żywność
królestwa". W czasie wojny Towarzystwo postanowiło na terenie farmy wybudować wielki
dom, którego przeznaczeniem początkowo było przeniesienie centrali z Nowego Jorku w
wypadku zbombardowania. Tymczasowo jednak miał być wykorzystany jako seminarium
kształcące misjonarzy do pracy zagranicznej. Ten kompleks budynków został następnie
powiększony i nazwany "Seminarium Biblijne w Gileadzie". Naukę tam mieli pobierać
misjonarze, a także wszyscy pracownicy całkowicie poświęceni pracy religijno-
propagandowej. Po ukończeniu kursu otrzymywało się świadectwa. Praca misyjna.
Misjonarze w czasie wojny, która obejmowała całą Azję, wysyłani byli głównie do
Południowej Ameryki i krajów sąsiadujących z USA. Już pierwsze doświadczenia
wykazały, że poziom życia w Porto Rico, na Kubie i innych krajach, był tak niski, że
normalny misjonarz nie potrafił nigdy przystosować się do niego, aby nie utracić zdrowia.
Zaczęto więc budować domy misyjne w tych krajach, zorganizowane na wzór central
"Betel". Oczywiście, zgodnie ze zwyczajami Towarzystwa, misjonarze nie otrzymywali
pieniędzy, tylko książki i traktaty, ze sprzedaży których musieli żyć. Motywy misyjne.
Jezus pozostawił uczniom polecenie, aby szli na cały świat i pozyskiwali uczniów ze
wszystkich narodów. Celem pracy misyjnej "Strażnicy" nie było bynajmniej
przyprowadzanie ludzi do Chrystusa. Według ich programu rozmnażali oni klasę
Jonadabów, czyli sług, gruntując prestiż organizacji i realizując Organizację Nowego
Świata, czyli Teokrację - panowanie nad sumieniami poddanych.
Teokracja roku 1938
Wspomniałem już poprzednio, że Judge Rutherford użył historii Izraela Starego
Testamentu do zilustrowania dotychczasowego i koncepcji dalszego rozwoju ruchu
świadków Jehowy. Okres 1919 do 1931 roku porównywany był do okresu wędrówki po
pustyni, otrzymania zakonu od Mojżesza i wprowadzenia Izraela do Kanaanu. Rozwój
klasy Ruth-Ester, to okres Sędziów. Rok 1931, to rok przełomowy. W tym roku ruch
"Strażnicy", dawniej badacze Pisma Świętego, przyjął nazwę świadków Jehowy. Okres
1931-1938 utożsamiano z ustanowieniem Królestwa Izraelskiego od Saula do Dawida.
Rok 1938 był drugim rokiem przełomowym, rokiem ustanowienia teokracji. Modelem
budowy teokracji miała być budowa świątyni Salomona.
W miarę jak Judge Rutherford starzał się i choroba odsuwała go coraz częściej od pracy,
do głosu dochodziła grupa młodszych współpracowników, którzy pamiętając, co stało się
z królestwem izraelskim po śmierci Salomona, postanowili uniknąć tego smutnego losu
przez poprawienie historii, mianowicie: następcą Rutherforda po jego śmierci (która
nastąpiła w 1942 roku) miała być nie jakaś jedna osoba, a komitet siedmiu wybranych z
listy członków, obecnie tworzących Towarzystwo Strażnicy.
Każdy ze stanów Ameryki Płn. wysłał sześciu do ośmiu delegatów, spośród których
mianowano zarząd z prezesem, zastępcą, sekretarzem i skarbnikiem. Tak więc
kierownictwo całego ruchu na przyszłość zapewniono wyłącznie Amerykanom USA.
Budowa teokracji była trzecim piętrem "Strażnicy".
Również i ja brałem udział w jego budowie. Zaraz po otrzymaniu nowego przydziału
pracy, zostałem wyznaczony do komitetu organizacyjnego obchodów związanych z
Konwencją Londyńską 1938 r. Przygotowaliśmy miejsca dla 17 tys. ludzi, w największej
hali miasta Cleveland i tam zorganizowaliśmy transmisję konwencji z Londynu. Punktami
kulminacyjnymi były dwa przemówienia Judge Rutherforda, które teraz omówimy, jako
program dalszej działalności Towarzystwa.
Spójrzmy faktom w oczy - oto tytuł przemówienia pierwszego, dotyczącego zagadnień
najbardziej aktualnych politycznie, tj. faszyzmu i wolności. Licząc się z tym, że odrębność
doktrynalna świadków Jehowy zmusza ich do odmawiania przyjmowania broni,
Rutherford głosił, że teokracja opowiada się za wolnością, a przeciw dyktaturze. My
jednak wiedzieliśmy doskonale, że żadna wolność nie miała miejsca wewnątrz naszych
szeregów. Totalitarna polityka organizacyjna świadków Jehowy w istocie nie różniła się od
faszyzmu i nazizmu. Przemówienie Spójrzmy faktom w oczy zostało wydrukowane jako
broszura w milionach egzemplarzy i była częścią składową całej serii, zakończonej
książeczką Neutralność w 1941 r. Wydawnictwa te stanowiły prawną podstawę odmowy
służby wojskowej przez świadków, a w najgorszych wypadkach powołały wyroki najwyżej
pięciu lat. Antywojenne deklaracje były jednym z najważniejszych czynników
gwałtownego wzrostu liczby świadków Jehowy po wojnie.
Napełniajcie ziemię - to temat drugiego przemówienia, w którym Dżadż zwracał się do
wszystkich młodych świadków Jehowy, żyjących w wolnym stanie, aby wstrzymywali się
od związków małżeńskich i płodzenia dzieci. To dziwne polecenie miało swoje
uzasadnienie pozornie w zbliżającym się końcu świata (atmosfera rychłej wojny sprzyjała
tym nastrojom), a rzeczywiście w chęci zdobycia jak największej ilości swobodnych,
nieskrępowanych więzami rodzinnymi misjonarzy. "Wstrzymajcie się aż do Armagedonu"
- wołał Rutherford w swoim przemówieniu. "Lepiej będzie jeżeli założycie rodziny w
Tysiącletnim Królestwie". W 1940 r. ukazała się na ten temat książeczka Dzieci,
opowiadająca dzieje dwojga młodych świadków Jehowy, którzy kochając się postanawiają
być sobie wierni aż do Armagedonu i wówczas dopiero pobrać się.
Realizacja tego hasła przyniosła świadkom wiele korzyści w postaci wzmożonej
działalności młodych misjonarzy i kolporterów. Po kilku latach, gdy cel ten został
osiągnięty, przywódcy ruchu, sami chcąc wstąpić w związki małżeńskie, otworzyli
prawdziwy pochód do arki Noego, przystępując para za parą do ślubu w tzw. "salach
królestwa". Książeczka Dzieci poszła w zapomnienie i dzisiaj jest już nie do zdobycia,
skrzętnie ukryta wraz z innymi dowodami głupoty, żeby wspomnieć tylko owe słynne
przepowiednie końca świata, zjawienia się książąt itd., itp.
Towarzystwo specjalizuje się w takich sensacjach przeznaczonych dla wywołania
okresowych nastrojów w szeregach. Przykładem dalszych takich publikacji mogą być:
Baczność na ONZ lub Patrzcie na Rosję. Sensacje te po spełnieniu swojego zadania
idą w zapomnienie, ustępując miejsca następnym.
Kto jest tym złym, Żelaznym Wilkiem?
Poczucie sprawiedliwości, miłości braterskiej i miłości nawet do nieprzyjaciół, wpojone w
moje serce jako skutek nauk Jezusa Chrystusa, zawsze sprzeciwiało się nienawistnym,
gwałtownym i kłamliwym atakom na religie, duchowieństwo, zarówno protestantów jak i
katolików, zawartym w literaturze rozpowszechnianej przez świadków. Nawet zakładając,
że wymienione osoby i instytucje rzeczywiście są naszymi nieprzyjaciółmi, Ewangelia
uczy nas postępowania innego niż praktyka świadków. W liście do Rzymian 12,18 i
dalszych czytamy: "Jeśli można, o ile to od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój
miejcie. Nie mścijcie się sami, najmilsi... nie dajcie się zwyciężać złemu, ale złe dobrem
zwyciężaj." W młodości uczono mnie, że człowiek ma tylko jednego wroga: szatana. Ale
"Strażnica" uczyła mnie wciąż o nowych wrogach. Oto kilka przykładów wybranych z ich
literatury.
Religia jest narzędziem szatana!
Aby z chrześcijanina uczynić Świadka Jehowy, należy wpierw obrzydzić mu jego własną
religię. W tym kierunku "Strażnica" uczyniła bardzo wiele i osiągnęła swój cel:
wpoiła świadkom nienawiść i pogardę dla religii w takim stopniu, że nie mogą
już stać się znów chrześcijanami. Ideologia pretendująca do opanowania mas musi
umieścić w swym programie walkę z religią. W jaki sposób "Strażnica" potrafiła zohydzić
religię w umysłach czytelników jej literatury? Wystarczy przejrzeć książki Wrogowie,
Religia, Wywyższenie I,II,III i wiele innych, aby poznać subtelne konstrukcje logiczne
służące temu celowi. Najczęstszym trikiem "Strażnicy" jest przyklejanie wrogom
odpowiedniej etykiety. W wypadku religii taką etykietą jest słowo "Babilon". Brzmi
wystarczająco tajemniczo, aby wywołać podziw prostaków. Jeżeli się powie, bez żadnych
dowodów zresztą, że Babilon symbolizuje wszystkie religie świata, to reszta jest już
prosta. Babilon jest na usługach szatana, więc i religie są religiami szatana. A ponieważ
szatan jest najgorszym wrogiem Boga i człowieka, więc i religia jest najgorszym wrogiem
Boga i człowieka.
W ten sposób wywraca się kota do góry nogami, gdyż słowo religia zawsze i wszędzie
oznacza stosunek do Boga i to stosunek czci. Lista zarzutów i oszczerstw rzucanych na
religię jest wprost fantastyczna: wielka nierządnica, diabelska religia, narzędzie szatana,
nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego, sidło, grzech opętania, diabelskie nabożeństwo,
zapoczątkowana przez diabła, używana przez diabła itd., itd. - wszystko znajdziecie w
publikacjach Towarzystwa Strażnicy.
Kościół Rzymskokatolicki jest narzędziem szatana.
Zarzuty przeciwko kościołowi czy religii rzymsko-katolickiej dadzą się sprowadzić do
następujących: pogański Rzym przekształcił się w Rzym papieski. Używano strachu dla
nawracania pogan na katolicyzm. Powstała hierarchia, która rządziła ludem.
Praktykowano i rozpowszechniano fałszywe nauki. Użyto metod organizacyjnych dla
wzrostu liczebnego i bogactw. Wymyślono czyściec dla zdobywania pieniędzy. Ceremonie
sprowadziły nabożeństwa do formalności. Wprowadzono cześć obrazów, jako środek
zorganizowania nabożeństw. Zbudowano kościoły dla zwodzenia ludzi. Nie mam zamiaru
kwestionować w tej chwili słuszności tych zarzutów, natomiast uderzające dla mnie jest
to, że wszystkie te błędy popełniają Świadkowie Jehowy, nie widząc tego.
Od samego początku świadkowie używali i nadal używają strachu przed końcem świata
dla pozyskiwania członków. Wytworzyli system hierarchiczny, hierarchią najwyższą jest
u nich "klasa Wiernych i Mądrych Sług" w Nowym Jorku. Zastosowali system
organizacyjny i to właśnie po to, aby zdobyć liczebność i bogactwa. Ustalili
nabożeństwa sprzedawania książek, będące czystą formalnością, z takimi praktykami,
jak wypełnianie sprawozdań i formalną księgowością przedsiębiorstw. Tak samo zaczęli
budować kościoły, zwane przez nich "salami królestwa" na całym świecie, aby uprawiać
swą religię sprzedawania i kupowania. Duchowieństwo - to synowie szatana. Już na
początku książki wspomniałem, że Judge Rutherford oskarżał duchowieństwo o swoje
aresztowanie w czasie pierwszej wojny światowej i tchnął niespotykaną nienawiścią
przeciwko niemu.
Oto epitety, którymi obdarzył wszelkich duchownych wszystkich wyznań w książkach
Rząd i Proroctwo:"gonią za korzyścią, okazali się dziećmi złego, winni krwi, czynią Boga
kłamcą, są ustami szatana, są przestępcami wobec Boga." Już na początku mojej pracy w
Ameryce doszedłem do wniosku, że duchowieństwo, zwłaszcza protestanckie, odpłaca
świadkom dobrem za złe, postępując właśnie w duchu chrześcijańskiej miłości wobec nas.
Kontrast do nienawistnych napaści kierownictwa "Strażnicy" był tak uderzający, że wtedy
już wzmógł ciężar moich wątpliwości.
Szczególnie ciężkie oskarżenia spadły na duchowieństwo za wpływ na radiostacje, by
odmawiały sprzedaży czasu programów dla Świadków Jehowy. Przyklejono wówczas
duchowieństwu etykietę biblijnego Hamana. Haman nienawidził Żydów i pragnął ich
zniszczyć. Zachodzi tylko pytanie, dlaczego duchowieństwo, jeżeli rzeczywiście
dysponowało taką władzą i pałało nienawiścią, nie zniszczyło Towarzystwa Strażnicy w
Ameryce? Okazji było bardzo dużo. W praktyce okazało się, że Towarzystwo Strażnicy
było najgorszego typu duchowieństwem panującym nad sumieniami świadków, bez litości
pchając ich do zaczepnych akcji wobec spokojnych obywateli, narażając na więzienia i
kary pieniężne. Właśnie zrozumienie tych sprzeczności pomogło mi przejrzeć na oczy.
Dopiero teraz zaczynałem widzieć dużo rzeczy, ale widzenie to jeszcze nie wolność.
Widziałem głębię niewolnictwa, w które wpadłem, a w następnym rozdziale opiszę, jak się
z niego wydostałem.
Wyjście z labiryntu
Fakt, że wyszedłem na wolność z niewoli "Strażnicy" i mogę dziś opowiadać o tym, jest
cudem. Jest to niezbity dowód łaski Bożej. To, że przez trzydzieści lat byłem w niewoli, a
potem wyrwałem się z niej, świadczy, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Jest to
również dowód, że tysiące innych niewolników "Strażnicy" mogą znaleźć drogę do Boga.
Myślę, że wyznanie to wskazuje im nawet drogę wyjścia.
Od dawna wiedziałem, że Bóg oczekuje ode mnie raczej poświęcenia dla Niego, aniżeli
zniewolenia dla ludzkiej organizacji. Ale jestem tylko słabym człowiekiem i Towarzystwo
wiedziało o tym dobrze. Oni znali moją przeszłość, moje motywy, moje słabości i obawy.
Posiadało szczegółowy wykaz wszystkich popełnionych przeze mnie błędów. Wiedzieli jak
mnie dotknąć, urazić i jak zagrać na urazach, jakie sami we mnie wytworzyli. A ja
wiedziałem, że oni to wszystko wiedzą.
Jeżeli mam odwagę napisać tę książkę i dać ją do druku, zdając sobie sprawę, co to
oznacza dla mojej przyszłości, osobistego bezpieczeństwa, osobistego zarobkowania, to
tylko dlatego, że ciąży na mnie uczyniony ślub w modlitwie wobec Boga.
Kiedy skończył się mój przydział sługi okręgu w 1941 r. i rozpocząłem pracę pioniera w
Campbell, musiałem rozglądnąć się za jakimś dodatkowym źródłem zarobkowania, aby
uzupełnić dochody uzyskane ze sprzedaży książek i "Strażnicy". Mając wielkie
doświadczenie w operowaniu książkami, postanowiłem założyć własną księgarnię, przez
którą chciałem rozszerzyć nieco horyzont myślowy Świadków Jehowy, zaopatrując ich w
odpowiednie książki, a także w teksty biblijne i inne pomoce. Prowadząc sprzedaż przez
dwa lata, nie zdołałem zrobić na tym większego interesu.
W 1943 r. otrzymałem pismo z Towarzystwa Strażnicy, abym zaniechał sprzedawania
książek, gdyż mogą one stać w sprzeczności z wiedzą teokratyczną. W istocie chodziło im
o to, by nikt inny nie wchodził w paradę w możliwościach zbierania pieniędzy i w
kontrolowaniu tego, co świadkowie czytają i sprzedają. Oczywiście odmówiłem,
powołując się na konieczność uzupełnienia moich dochodów dla pokrycia wydatków
związanych z pracą pioniera.
Jednakże użyto wszelkich starań, aby mnie złamać. Świadkowie ciągle nachodzili moją
księgarnię, nie w celu zakupu książek, lecz by mnie szpiegować. Roztoczono wokół mnie
atmosferę najpodlejszych insynuacji, pomawiając o chęć wzbogacenia się kosztem
"Strażnicy". Ostatecznie w roku 1949 byłem już tak zmęczony ciągłym szpiegowaniem,
przejawami złej woli i podkopywaniem gruntu pod moimi stopami, że postanowiłem
zrezygnować z funkcji pioniera specjalnego, na jakiego byłem wyznaczony. Oznaczało to
przeniesienie na inny teren lub pozostanie na miejscu jako pionier zwyczajny.
Towarzystwo oczywiście wybrało to pierwsze wyjście, ale teraz ja nie mogłem się na to
zgodzić.
Od 1946 roku zainicjowałem interesujące wydawnictwo, informujące o ukazujących się
książkach religijnych, pt. "Nowości książkowe". Liczba stałych klientów mojej księgarni
wzrosła na skutek tego do trzech tysięcy nazwisk, przeważnie Świadków Jehowy. Stan
moich interesów poprawił się. Byłem w stanie wysyłać po dwie książki rocznie wszystkim
moim czytelnikom. Z końcem 1949 roku skończyła się moja specjalna służba pionierska i
powoli budziłem się z hipnozy "Strażnicy". Przyczyniło się do tego czytanie bez pomocy
"Strażnicy" Biblii i wielkiej ilości innych książek. Musiało to znaleźć odbicie w moich
"Nowościach książkowych", gdyż około 1951 roku rozpoczęły się perturbacje.
15 lutego 1951 r. otrzymałem od Towarzystwa pismo, że zostałem zdjęty z listy
pionierów za to, że nie poświęcam odpowiednio dużo czasu na przeznaczoną mi pracę, że
publikuję "Nowości książkowe" i że wysyłam książki do Świadków Jehowy. Towarzystwo
sądziło, że tylko ono jedno ma prawo wysyłać książki i zarabiać na tym. Napisano też, że
mogę wrócić na stanowisko pioniera, jeżeli zaprzestanę swojej niezależnej działalności i
zacznę sprzedawać ich książki w sposób ustalony przez Towarzystwo, odsyłając
odpowiednie sumy.
Tak więc przyszedł koniec mojej nieprzerwanej, pochłaniającej cały czas, dwadzieścia
jeden lat trwającej służby, z której byłem tak dumny. Przez te wszystkie lata wiernie
wypełniałem i wysyłałem wymagane przez Towarzystwo sprawozdania. Przez cały czas
mojej duchowej ślepoty wyrzekłem się dla Towarzystwa wszystkich osobistych planów,
wszelkich życzeń. Obecnie wszystko to leżało w gruzach. Zrozumiałem, że przez cały ten
czas budowałem na piasku. Przyszła burza i wszystko runęło. Czułem wewnętrzną
pustkę. Nie pozostało we mnie nic, czemu mógłbym oddać cześć. Kiedyś, dawno temu
zacząłem budować na prawdziwej opoce, którą jest Jezus Chrystus, ale czy potrafię teraz
wrócić do tych szczęśliwych dni?
Od razu po tym poznałem, czym jest bojkot. Zakupiłem właśnie wiele książek u
wydawców, gdy wszyscy świadkowie wypowiedzieli mi prenumeratę. Moje zadłużenie
było olbrzymie i gdyby wydawcy byli Świadkami Jehowy, nastąpiłoby bankructwo. Nie
mieliby dla mnie litości. Na szczęście byli to ludzie z sercem i zrozumieli moje położenie.
Byłem na tyle nierozsądny, że poszedłem na częściowe ustępstwo, zaprzestając
wydawania "Nowości książkowych". To w niczym nie poprawiło mego położenia,
odwrotnie, bojkot trwał i przybierał formy pogróżek, anonimowych telefonów i listów.
Ciągle zjawiali się szpiedzy, badający stan moich interesów pod przykrywką wizyt
braterskich. W rezultacie mój kredyt był systematycznie podkopywany. Ten stan rzeczy
zrujnował moje zdrowie, dostałem ataku serca.
Posłuszeństwo Bogu.
W miarę czytania Słowa Bożego bez "Strażnicy" odzyskiwałem równowagę duchową. Im
bardziej odczuwałem miłość Bożą objawioną w Jezusie Chrystusie, tym mocniejsze było
przekonanie, że dla ratowania niewolników "Strażnicy" powinienem opublikować jakieś
ostrzeżenie, opis rzeczywistej drogi Świadków Jehowy, którą teraz zaczynałem rozumieć.
Ale nie było to łatwe. Byłem po prostu tchórzem. Właśnie doświadczyłem, czego potrafią
dopuścić się moi dawni bracia. Przeżywałem okropne tortury duchowe. Popadłem w nałóg
pijaństwa, aby zagłuszyć głos Boży w moim sercu. Niektórzy "przyjaciele" zauważyli to i
zatroszczyli się o to, aby na ten cel nie zabrakło mi pieniędzy. Popadłem w nałóg ciągłego
strachu przed Towarzystwem. Stało się to rodzajem urazu. Na każdym kroku węszyłem
jakiś podstęp z ich strony. Przestałem sobie radzić w interesach. Nie potrafiłem w żaden
inny sposób zarobić pieniądze, gdyż całe życie kupowałem i sprzedawałem książki.
Wypełniony strachem, opanowany skłonnością do alkoholu, chory fizycznie i psychicznie,
byłem już na drodze do śmierci.
Aż pewnej nocy, gdy żona odjechała do rodziców i zostałem w domu sam, upadłem na
kolana z mocnym postanowieniem szukania ratunku. Przez całą noc spowiadałem się
Bogu z całego mojego dotychczasowego życia, ze wszystkiego zła, które czyniłem jako
niewolnik "Strażnicy". Gdy przeglądam to, co napisałem w tej książce widzę, że jest to
dokładne powtórzenie mojego wyznania Bogu w tamtą noc. Wczesnym rankiem
ślubowałem Bogu, że jeśli uwolni mnie od pijaństwa i strachu przed Towarzystwem,
napiszę i opublikuję to wyznanie, opisując cała moją drogę.
Wraz z pierwszym brzaskiem na wschodzie powstałem z kolan. Bóg wysłuchał moje
modlitwy. Oto stałem jako wolny człowiek. Wiedziałem, że już nigdy nie będę się bał
świadków, ani Towarzystwa. Wiedziałem, że jestem wolny od nałogu pijaństwa. Bóg
odpuścił moje grzechy i pierwszy raz od trzydziestu lat odczułem w sercu prawdziwy
pokój, przekraczający ludzkie pojęcie.
Wszystko to zdarzyło się w kwietniu 1952 roku, a tę książkę kończę w kwietniu 1956
roku. Cudowną rzeczą jest, że przez cały ten czas nigdy nie odczułem najmniejszego
pociągu do alkoholu, ani też cienia strachu przed świadkami czy Towarzystwem. Jak to
wytłumaczyć? To Pan odpowiedział na moją modlitwę. To jest cudowne!
Od tego czasu nie przerwałem pracy, nie odstąpiłem ani na krok od wytyczonego planu.
Szpiedzy "Strażnicy" nadal mnie nachodzili, ale nie wiedzieli nic o tym, co stało się w
moim sercu i w moim życiu. Pewnej niedzieli 1954 roku wyszedłem zdecydowanie z "sali
królestwa", aby więcej tam nie wrócić. Początkowo świadkowie odwiedzali mnie.
Przyjmowałem ich przyjaźnie i nie czyniłem żadnych wymówek. Ale też nie wspominałem
ani słowem o stanie moich interesów, co wkrótce skłoniło ich do zaprzestania swoich
wizyt.
Bardzo lubiłem zebrania. Nigdy nie opuszczałem okazji uczestniczenia w nich. Ale z
chwilą, gdy Pan uwolnił mnie z hipnozy, uwolnił mnie również od wszelkiego pragnienia
chodzenia do "sal królestwa", od ciężkiego, mętnego wina "Strażnicy". W sierpniu 1954
roku, dokładnie trzydzieści lat od czasu, gdy wpadłem w sieci "Strażnicy", wysłałem
pierwsze zawiadomienia o zamiarze publikowania "Zeszytów Społeczności
Chrześcijańskiej", które będą przeciwstawiały się Organizacji Strażnicy. Otrzymałem po
tym wiele pogróżek, wrogich wystąpień, ale to nie przestraszyło mnie. Wyszedłem z
labiryntu "Strażnicy" w "cudowną wolność dzieci Bożych" (Rz 8,21). Po raz pierwszy
oparłem się na poznaniu prawdy Słowa Bożego i prawda ta wyzwoliła mnie.
Do moich byłych braci.
A teraz kilka słów do was, z którymi kiedyś byłem związany. Wiem, że tysiące z was
tęskni za wolnością, tak jak ja tęskniłem swego czasu. Moje serce współczuje wam w
pełni. Jak możecie uzyskać wolność?
1) Po pierwsze zwróćcie wasze serca do Pana i pozwólcie, by zajął miejsce "Strażnicy".
2) Nastawcie się na czytanie Słowa Bożego, aby ono zastąpiło książki, broszury i
czasopisma "Strażnicy". Dla uniknięcia pokusy wyrzućcie je nawet z mieszkania. Jest to
bowiem owo ciężkie wino Babilonu Towarzystwa Strażnicy. Działają one na świadka jak
widok butelki na pijaka.
3) Zaprzestańcie waszej bieganiny związanej ze sprzedażą książek i zbierania pieniędzy
dla Towarzystwa. W rzeczywistości jest to bowiem czas ukradziony waszemu życiu i
Bogu. A wy jeszcze chwalicie się tym w sprawozdaniach.
4) Więcej czasu poświęcajcie modlitwie do Pana. Nawiążcie społeczność z ludźmi, którzy
kochają Pana Jezusa. Miejsce nie gra roli, ale unikajcie bliskości "sal królestwa". Tam
bowiem nie ma społeczności, tam będą was nakłaniali do religii "kupowania i
sprzedawania książek".
5) Starajcie się nie myśleć teokratycznie, uwolnijcie się od organizacyjnego sposobu
myślenia.
Z chwilą, gdy podejmiecie te kroki, będziecie stopniowo wzrastać i dojrzewać. Wkrótce,
drogi Świadku Jehowy, zaczniesz żyć duchem, dążąc do celu wskazanego przez Jezusa
Chrystusa, zamiast niemądrze chodzić drogami "Strażnicy", która nie wie, dokąd ciebie
prowadzi.
Co za wolność wówczas nastanie! Nie będziesz więcej zmuszony do wykazywania i
chwalenia się tym, co uczyniłeś, do składania sprawozdań słudze jednostki, słudze
okręgu, ani Wiernemu i Mądremu Słudze w Brooklynie! Nie będziesz za to krytykowany i
sądzony przez niego. Będąc sługą twego Pana i Zbawiciela, będziesz stał lub upadał dla
Niego.
Nie będziesz śledzony i szpiegowany, ale będziesz chodził w nowości życia. Nie będziesz
więcej ofiarą składaną w rozpalone objęcia Molocha "Strażnicy". Ale będziesz, jak mówi
apostoł Paweł w Liście do Rzymian "stawiał ciało swoje jako ofiarę żywą, świętą,
przyjemną Bogu". Bądź pewny, że twój Pan wie dobrze, co uczyniłeś, a czego nie
uczyniłeś. Nie musisz wypełniać w tym celu raportu dziennego, aby później przeczytać o
tym w "Strażnicy".
Będziesz rozwijał umysł Chrystusowy zamiast umysłu teokratycznego religii "Strażnicy",
polegającej na kupowaniu i sprzedawaniu książek. Chrześcijaństwo stanie się w tobie siłą
ku dobremu i będziesz chodził wolny, nie będąc nikomu nic dłużny, oprócz miłości, jak
pisze apostoł: "Tym, którzy miłują Pana, wszystkie rzeczy służą do dobrego" i to bez
wypełniania sprawozdań.
Co za cudowny dzień nastanie dla ciebie, gdy z twoich ramion opadną łańcuchy
"Strażnicy" i staniesz na powrót w szeregach wolnych ludzi!
Ostrzeżenie
Chrześcijanie! Wśród was w ciągu ostatnich trzech pokoleń wyrosła "teokracja" -
totalitarna forma nabożeństwa. Ten nowotwór nie tylko opanował Amerykę, ale też
wyciągnął swoje macki do niemal wszystkich krajów świata. Wypłukał całkowicie wszelkie
ślady osobistej religii Jezusa z serc swoich niewolników. Klasa "Wiernych Sług", zwana
Towarzystwem Strażnicy, rezerwuje dla siebie wyłączne prawo tłumaczenia Pisma
Świętego, nazywając je "nowym światłem", twierdząc, że Pan powierzył im wszelkie
dobra w całym Domu Swoim. W ten sposób przypisują sobie znaczenie Ducha Świętego i
odsuwają na bok samego Pana Jezusa Chrystusa. Chrześcijan zastąpili głosicielami
Królestwa, a łaskę, którą Bóg daje darmo wszystkim wierzącym w Jezusa Chrystusa
zamienili na system praktyk, które mają zastąpić zbawienie w Jezusie Chrystusie. Te
praktyki to sprzedawanie książek, składanie sprawozdań itp.
W stosunku do ludzi "zewnętrznych", tj. spoza ich organizacji, uprawiają prozelityzm,
czyli pozyskiwanie. W tym mają wielką wprawę i używają wypróbowanych metod
przekształcania chrześcijanina na głosiciela Królestwa. System ten polega na:
1) sprzedawaniu książek,
2) powtórnych odwiedzin tych, którzy nabywają ich książki,
3) organizowaniu domowego studiowania książek,
4) prowadzeniu swych ofiar na zespołowe studiowanie,
5) przyprowadzeniu ich na niedzielne studiowanie "Strażnicy" zamiast Pisma Świętego,
6) nakłanianie do przyjęcia obowiązków głosiciela,
7) zamknięcie całego procesu w chrzcie.
Ci, którzy zostali poddani takiej obróbce, rzeczywiście umarli dla siebie, ale równocześnie
umarła ich nadzieja w Jezusie Chrystusie i Jego odkupieniu. Chrześcijanie, którzy
wyznajecie i czcicie Boga według waszego własnego sumienia! Gdy kupujecie książkę od
Świadka Jehowy i dajecie mu pieniądze za nią, przez to samo uruchamiacie reakcję
łańcuchową. Spójrzcie na błysk w oczach waszego gościa, błysk nadziei na powtórne
odwiedziny, na domowe studium, na pozyskanie całej waszej rodziny.
Może kupując ich książki, wydaje się wam, że wspieracie w ten sposób jakąś religijną
sprawę. Nie mylcie się! Świadkowie Jehowy wcale nie rozumieją tego w ten sposób.
Według ich teorii jesteście tylko obrzydliwymi, nieobrzezanymi Egipcjanami, których
wyzyskiwanie i oszukiwanie jest cnotą! Kupując książkę, wchodzisz do grupy "ludzi dobrej
woli", do kandydatów, w razie powodzenia misji, na Jonadabów. Bowiem według teorii
świadków Jehowy teraz jest już za późno na wejście do klas uduchowionych. Wasze
przeznaczenie w Królestwie - to funkcje Jonadabów - nosicieli drew i wody dla narodu
panów.
Ludzie modlili się do kamieni, do bożków, do ognia, uprawiali swoją religię przez obrzędy,
przez jedzenie i picie, ale Towarzystwo Strażnicy wynalazło nową formę religii - przez
kupowanie i sprzedawanie książek. Jest to ich bałwan, którego jeszcze w dziejach
ludzkości tak nie czczono. Bądźcie więc mądrzy. Piętą Achillesową teokracji "Strażnicy",
jest zamieszczana w niej nauka. Strażnica. Głosiciele Królestwa, podobni są do
mieszaniny żelaza z gliną z postaci w proroctwie Daniela. Uderzcie w te nogi, a cały
posąg runie. Argumentujcie Słowem Bożym, gdy głosiciele wejdą do waszego domu.
Jeżeli nie potraficie tego zrobić, to uwolnijcie się przez odmowę nabycia (lub pożyczenia)
zaraz pierwszej książki. Strzeżcie się wywołania reakcji łańcuchowej programu siedmiu
stopni, bo zupełnie nieświadomie możecie wpaść w niewolę.
Niech ta historia mego życia będzie ostrzeżeniem dla was! Trzydzieści lat trwało, zanim
uwolniłem się z niej. Ze smutkiem stwierdzam, że w służbie "Strażnicy" straciłem
najlepsze lata życia, moją młodość, otrzymując w zamian złość i pogardę. Powierzając
swoje życie Jezusowi Chrystusowi, ochronisz siebie przed tym, co ja przeżyłem.
NIE DAJ SIĘ ZNIEWOLIĆ PRZEZ STRAŻNICĘ!
30 lat w niewoli Strażnicy
37
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
32 lata w niewoli Strażnicy!02 Sowiecka klasyka dźwiękowa lat trzydziestychPOLSKA PRASA LAT ZABOROWEJ NIEWOLI8 9 lat 9Mali niewolnicy10 12 lat 5więcej podobnych podstron