Hubbard L Ron Saga roku 3000 3



Tom III

Rozdział 22
1
Samolot uderzeniowy Bolbodów całkiem wyraźnie rysował się na ekranie. Cylindryczny, stanowiący miniaturę jednostki wojennej, do której należał, właśnie zbliżał się do lądowania w pobliżu tamy.
Niewielki szary człowiek siedział w swym niewielkim szarym biurze i dość obojętnie patrzył na sześć ekranów. Był bardzo zadowolony, że polecił oficerowi łączności zainstalować stojaki i dodatkowe ekrany, ponieważ do starych statków dołączył statek wojenny Jambitchów dowodzony przez oficera, który cały był pokryty błyszczącymi złotymi łuskami i miał oczy tam, gdzie powinny być jego usta. Poinformowano go o sytuacji i zakomunikowano, że nie wiadomo jeszcze, czy to jest właśnie "ta" planeta, a on zgodził się na dołączenie do nich i teraz orbitowali razem. Twarz Jambitchowa była na osobnym ekranie. Sześć ekranów: na pięciu z nich bacznie obserwujące twarze, a na szóstym obraz wszystkich statków kosmicznych.
Przez ostatnie dni niewielki szary człowiek czuł się znacznie lepiej. To był dobry pomysł, aby ponownie odwiedzić tę starą kobietę. Była pewna, że to nie jej herbata mu zaszkodziła. Czy pił coś jeszcze w jakimś pogańskim kraju? No cóż, mniejsza o to, niech wypije tę "maślankę". Wypił. Była chłodna i smaczna. Wkrótce też objawy niestrawności znacznie osłabły. Ale stara kobieta nie poprzestała na tym. W odległej przeszłości jakiś kuzyn przysłał jej przodkom pewne rośliny, które nadal rozkwitały wiosną na zboczu pagórka. Nazywano je miętą, zaraz je przeniesie. I rzeczywiście przyniosła, omijając szerokim łukiem zaparkowany statek kosmiczny. Zielone liście miały przyjemny aromat. Zaczął je żuć i ku jego zdziwieniu niestrawność zmniejszyła się jeszcze bardziej! Napchała mu tymi liśćmi pełną kieszeń.
Niewielki szary człowiek próbował za nie zapłacić, ale kobieta nie chciała nawet o tym słyszeć. Powiedziała, że była to zwykła pomoc sąsiedzka. Ponieważ jednak się upierał, więc w końcu powiedziała mu, że na wybrzeżu znajduje się kolonia Szwedów, z którymi ona nie może się porozumieć, ponieważ nie zna ich języka. Czy więc ta rzecz na jego szyi, do której on mówi w swoim języku, a ona powtarza jego słowa po angielsku, może także mówić po szwedzku? Powiedział, że z przyjemnością da jej tę rzecz - miał ich kilka - i zaczął zmieniać w niej mikropłyty, wzbudzając tym wyraźne zainteresowanie psa i krowy. Było to bardzo przyjemne popołudnie.
Samolot uderzeniowy Bolbodów prasnął o ziemię w pobliżu zarośniętego chodnika na tamie. Mieli na pokładzie zestaw materiałów wybuchowych.
- Myślałem, że będzie to tylko rozpoznanie - powiedział Hawvin. - Czyż nie uzgodniliśmy, że chcemy się tylko dowiedzieć, co ci ludzie robili przy tamie? Obserwowali wyczyniane przez Ziemian błazeństwa, widzieli, jak wysadzili oni w powietrze drzewa i wszystko to bardzo pobudziło ich ciekawość. Wysadzeniu drzew w powietrze nie towarzyszył żaden ogień i nic nie stanęło w płomieniach.
- Jeśli użyjemy materiałów wybuchowych na tamie, wówczas może stać się to sprawą polityczną.
- To ja dowodzę swoją załogą - zagrzmiał Bolbod.
Cały kłopot z połączonymi siłami polegał na tym, że każdy chciał dowodzić statkiem należącym do kogoś innego! Ponieważ jednak połączone siły były jego pomysłem, więc nie mógł wiele więcej powiedzieć. Załogę samolotu uderzeniowego stanowiło trzech Bolbodów. Za pierwszym z nich, który dźwigał zestaw burzący, w pewnej odległości podążali dwaj pozostali. Widoczne na ekranach wizyjnych twarze obserwowały tę operację z dużą uwagą. Była to ich pierwsza próba opuszczenia się na powierzchnię tej planety. Niewielki szary człowiek odradzał im to, ale oni chcieli koniecznie wypróbować nieprzyjacielskie systemy obronne.
Pierwszy Bolbod znajdował się teraz w odległości około pięćdziesięciu stóp od drzwi wejściowych do elektrowni. Infrapromienny odbiornik przekazywał huk przelewającej się przez grodzie wody, bardzo głośny huk. Była to zatem wielka tama.
Nagle ujrzeli jasny błysk! Wirująca czasza płomieni śmignęła w górę. Obraz na ekranie aż podskoczył od wstrząsu. Pierwszy z Bolbodów został w okamgnieniu rozszarpany na kawałki. Cokolwiek to było, spowodowało również wybuch jego zestawu burzącego. Dwaj pozostali Bolbodzi, znajdujący się za nim w dość sporej odległości, zostali powaleni podmuchem wybuchu na ziemię.
- No tak! - powiedział nadporucznik Hocknerów, jakby się tego spodziewał.
Jednakże jego "no tak" nie dotyczyło eksplozji. Obok rejonu wybuchu wylądował samolot szturmowy piechoty kosmicznej, którego jeszcze przed chwilą nie mieli na ekranach. Wyskoczyła z niego grupa ludzi. "Szwedzi" - pomyślał niewielki szary człowiek, widząc ich jasne włosy. Przewodził im brodaty młody oficer w spódniczce, uzbrojony w krótki miecz i podręczny miotacz. Z boku kadłuba samolotu szturmowego opuściła się rampa i wyjechał po niej podnośnik widelcowy. Szwedzi trzymali w rękach łańcuchy i wiązali nimi dwóch leżących na ziemi Bolbodów. Odbiornik infrapromienny przekazywał odgłosy krótkich komend, prawie zagłuszone przez huk wody w grodziach tamy. Szkocki oficer próbował znaleźć szczątki rozerwanego przez wybuch Bolboda, zbierał także kawałki pokrwawionego materiału. Zdawało się, że coś znalazł. Schował to do torby i pomachał ręką w stronę podnośnika. Za pomocą podnośnika widelcowego wkładali teraz do samolotu olbrzymie ciała. Potem załadowali do wnętrza samolot Bolbodów.
Samolot szturmowy wystartował i poleciał na północ. Grupa naziemna weszła do elektrowni i zniknęła z pola widzenia.
Z twarzy na ekranach trudno było cokolwiek wyczytać. Wszyscy przetrwali to, co przed chwilą widzieli.
Nie mieli jednak zbyt wiele czasu na zastanawianie się, gdyż ich drugi statek rozpoznawczy zbliżał się już do swego celu, a infrapromienie zostały przesunięte na ośnieżoną grań Góry Elgon, która iskrzyła się nad chmurami daleko w dole. Irytował ich widok zamontowanego tam urządzenia, które uważali za starożytny radioteleskop. Wydawało się, że śledził ich podczas orbitowania.
Samolot rozpoznawczy z pięcioma Hocknerami na pokładzie miał za zadanie unieszkodliwić owo urządzenie. I właśnie zbliżał się do celu. Samolot rozpoznawczy Hocknerów nie miał żadnego uzbrojenia, ale załoga była uzbrojona. Bez nosów, pokryci ornamentami, członkowie załogi byli dobrze widoczni przez przezroczystą pokrywę kabiny. Samolot był niewiele większy od sań i miał odrzutowy napęd. Wiał bardzo silny wiatr i samolot miał trudności z wylądowaniem na szerokim występie lodowym wierzchołka. Zaraz obok była przepaść niknąca w górnej warstwie chmur. Wicher gnał od szczytu tumany śniegu. Wprost przed nimi, ale dość oddalony od krawędzi, znajdował się rażący ich oczy radioteleskop. Poza tym obiektem i poza polem widzenia samolotu rozpoznawczego lodowiec opadał w dół.
Obserwujące samolot twarze na poszczególnych ekranach wyrażały różne reakcje. Przylot samolotu rozpoznawczego do celu, wykonanie zadania i powrót do statku macierzystego trwał zwykle dość długo.
Pułkownik Tolnepów robił przez ten czas jakieś wyliczenia dotyczące cen niewolników. Znał pewną planetę z atmosferą podobną do ziemskiej, na której płacono tysiąc kredytów za każdego dostarczonego żywcem niewolnika. Zakładał, że miał tu potencjał wynoszący jakieś piętnaście tysięcy dowiezionych żywych niewolników z około trzydziestu tysięcy, które prawdopodobnie wziąłby na pokład. Dawało to sumę piętnastu milionów kredytów. Dziewiętnaście procent z tego - tyle wynosiła jego premia dawało sumę dwóch milionów ośmiuset pięćdziesięciu tysięcy kredytów. Miał długi na sumę pięćdziesięciu dwóch tysięcy ośmiuset sześćdziesięciu kredytów, którą przegrał w gry hazardowe (był to powód wielkiej chęci z jaką wyruszał w daleką podróż), a więc zostawało mu na czysto dwa miliony siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy sto czterdzieści kredytów. Mógł przejść na emeryturę.
Hawvin z kolei myślał o tych wszystkich srebrnych i miedzianych monetach, które muszą znajdować się w ruinach starych banków - dla Psychlosów oba te metale nie miały żadnej wartości, a on miał na nie dobry rynek zbytu.
Bolbod myślał o całej tej maszynerii Psychlosów, znajdującej się tam w dole, ale myślał tak tylko do momentu pochwycenia jego samolotu uderzeniowego. Teraz myślał wyłącznie o uderzeniu na Ziemian. Dowódca Jambitchów zastanawiał się, jakby tu wykiwać resztę aliantów i pozbawić ich niewolników, metali i maszynerii.
W końcu jednak samolotowi rozpoznawczemu udało się wylądować na występie lodowym, co ponownie zwróciło ich uwagę na ekrany. Wysiadło z niego pięciu Hocknerów, bardzo grubych w swych ekstrawaganckich kombinezonach kosmicznych i niezgrabnie odpinających z pleców pasy ręcznych miotaczy. Nagle w odbiornikach zatrzeszczał głos oficera Hocknerów kontrolującego lądowanie z orbity, który natychmiast dotarł na ekrany wzdłuż infrapromienia.
- Uwaga na samolot bojowy!
Na niebie faktycznie widać było samolot bojowy zawieszony na wysokości około dwustu tysięcy stóp. Ale był on tam już od godziny i nic nie robił. Teraz także nic nie robił. Pięciu Hocknerów spojrzało w górę na daleki samolot wyglądający jak mała plamka trudna do odróżnienia od niebieskiego nieba.
- Nie, nie ten! - warknął oficer Hocknerów kierujący lądowaniem. - Tuż za zakrętem grani. Leci w górę lodowca!
Dopiero wtedy obserwujące twarze spostrzegły samolot. Z ich stanowisk obserwacyjnych wyglądał po prostu jak krecha na lodowcu, gdyż tylko jego wierzch był widoczny, a resztę zakrywała turnia stercząca stromo nad teleskopem. Samolot bojowy wznosił się do góry tuż nad powierzchnią lodowca! Zatrzymał się prawie sto jardów z tyłu teleskopu. Nikt stąd nie mógł dojrzeć, czy ktoś wysiadł z samolotu.
Pięciu Hocknerów, ostrzeżonych teraz, ale wciąż jeszcze nikogo nie widzących, przykucnęło z miotaczami gotowymi do strzału. A potem rzucili się do przodu. Tuż za teleskopem zaczęły błyskać ognie i rozległa się trajkocąca seria z miotaczy. Jeden z Hocknerów, który znajdował się w pobliżu krawędzi występu, został trafiony, wyrzucony w powietrze - poleciał w przepaść wirując przez chmury. Samolot Hocknerów trafiony serią z miotaczy zaczął się ślizgać na krawędzi lodowca i runął w pustkę. Czterech pozostałych Hocknerów szarżowało przez śnieg i wiatr, strzelając z miotaczy. Bezlitosny łomot ręcznych miotaczy niósł się po infrapromieniu. Cały teren pod teleskopem - jak się wydawało bez przerwy wybuchał zielonymi kroplami grzmiącej energii.
Jeden Hockner padł. Drugi padł. Trzeci padł! Czwarty prawie już dosięgnął teleskopu i wtedy z głuchym łomotem zwalił się w śnieg. Jedynym dźwiękiem teraz był tylko świst wichru wokół szczytu.
Spoza radioteleskopu wyskoczyło kilku Ziemian. Ruszyli biegiem do przodu, a ich czerwono-białe wysokogórskie ubiory wyglądały na tle śniegu jak plamy krwi. Odwracali ciała Hocknerów i zabierali im broń. Jeden z Ziemian wyjrzał poza krawędź, za którą spadł piąty Hockner i samolot rozpoznawczy, ale widać tam było tylko kłębiące się daleko w dole chmury.
Ciała Hocknerów zostały przez Ziemian odwleczone na bok. Za pomocą lin bezpieczeństwa, ześlizgując się w dół lodowca, załadowali Hocknerów do samolotu szturmowego piechoty kosmicznej, który teraz był lepiej widoczny. Jeden z Ziemian wrócił jeszcze i sprawdził stan radioteleskopu, a potem ześliznął się po lodowcu, uchwycił się drzwi samolotu i wskoczył na pokład. Samolot wystartował i poszybował w dół poprzez chmury. Przesunięty ponownie infrapromień przebił warstwę chmur i śledził samolot lecący z powrotem do bazy górniczej.
- To potwierdza moje podejrzenia - powiedział pułkownik Tolnepów. - Wszystko odbyło się właśnie tak, jak od samego początku przypuszczałem. Zignorował komentarze wspólników, że przecież popierał ich pomysł rozpoznania.
- To była przynęta - kontynuował. - Jest całkiem oczywiste, że ci tam przy tamie zrobili wczoraj nieszkodliwy wybuch, by nas zaintrygować. A potem zaczaili się i zdołali pochwycić dwóch członków załogi Bolbodów - Radioteleskop jest tylko atrapą, jak to podejrzewałem. Od wieków się już takich nie używa. Do wychwytywania słabych sygnałów oraz emisji radiowej każdy urywa infrapromieni. A więc ustawili go tam celowo, by ściągnąć na dół samolot rozpoznawczy. Żaden z członków załogi Hocknerów nie został zabity poza tym jednym, który był na tyle niezgrabny, że zleciał w przepaść. Wszystkie ich miotacze nastawione były na "Oszołomienie". I tak udało się im zwabić czterech Hocknerów.
- Czy powinieneś mówić tak otwarcie? - zapytał dowódca Jambitchów. - Mogą nas mieć na monitorze.
- Nonsens - odparł Tolnep. - Nasze detektory nie wykazują żadnych infrapromieni, a my wykorzystujemy tylko kanał lokalny. Mówię wam, że nikt nie używa radioteleskopu od... czasu wojny Hambon Sun! Mają za dużo szumów własnych i są zbyt nieporęczne. Tam w dole to po prostu atrapa. A czy zauważyliście, w jaki sprytny sposób ten oficer "dostrajał" go. Oni się po prostu spodziewają, że spróbujemy jeszcze raz.
- Nie sądzę, by tego potrzebowali - powiedział Hawvin. - Mają teraz do przesłuchania dwóch członków załogi Bolbodów i czterech Hocknerów i mogą robić to bez pośpiechu. Znając metody przesłuchań Psychlosów, nie chciałbym być teraz w ich skórze!
- To nie są Psychlosi! - zauważył nadporucznik Hocknerów, ukrywając fakt, że był przerażony losem członków swej załogi.- Ależ tak, są - powiedział Bolbod. - Pewnego dnia widziałeś Psychlosa razem z Ziemianami tam w dole przy jeziorze. Psychlosi wykorzystują obcych jako rasy podległe. Robili to już przedtem. Głosuję za tym, byśmy wykonali zmasowany atak i rozwalili wszelkie ich instalacje i to zaraz! Zanim zdążą się lepiej przygotować.
Ale w tym samym momencie wstrząsnął nimi niewyraźny obraz, który pojawił się na wszystkich ekranach. Była to brodata twarz mężczyzny, nad którą widać było siwą grzywę włosów. Miał niebieskie oczy. Człowiek ten - jak się zdawało - miał na sobie stary ubiór.- Jeśli przełączycie swoją transmisję na moc planetarną odezwał się Ziemianin w psychlo - to uzgodnimy w jaki sposób możecie odebrać członków waszych załóg. Dwaj Bolbodzi ulegli wstrząsowi, ale żaden nie jest ranny. Czterej Hocknerzy są po prostu ogłuszeni, choć jeden z nich ma również złamane ramię.
Przełączyli transmisję na moc planetarną, ale ich odpowiedzią było stanowcze i jednogłośne: "nie będziemy z wami pertraktować!"
Pułkownik Tolnepów zdołał przekrzyczeć wrzawę.
- Żebyście mogli pochwycić również nasz oddział ratowniczy? Stanowczo nie!
Możemy zostawić ich samych na stoku - obok tego czerwonego stożka wulkanicznego. Wszystko na otwartej przestrzeni i bez żadnego z naszych samolotów w powietrzu - perswadował Ziemianin. - Nazwijmy to rozejmem. Nikt nie będzie strzelał do waszego statku ratowniczego.
- Nie mogliście ich tak szybko przesłuchać - powiedział dowódca Jambitchów - a więc muszą być martwi.
- Czują się całkiem dobrze - odparł Ziemianin. - Czy jesteście pewni, że nie chcecie ich zabrać?
- Stanowcze nie!
- Bardzo dobrze - powiedział ziemianin, wzruszając ramionami. - Więc przynajmniej powiedzcie, co oni jedzą?
Tolnep dał sygnał pozostałym, by pozwolili mu mówić.
- A jakże, oczywiście - powiedział gładko, uśmiechając się. - Przygotujemy paczkę z żywnością i poślemy ją na dół. Włączyli moc planetarną i przeszli z powrotem na kanał lokalny. - Mówiłem wam - rzekł Tolnep - że to pułapka. Teraz gdy spartaczyliście swoją robotę, pozwólcie mi działać.
Wkrótce potem z luku powietrznego statku Tolnepów wyleciał rakietowy pakunek. Miał bardzo dobrze obliczoną trajektorię i jego spadochron otworzył się już pod chmurami. Wolno podryfował do dołu i wylądował tuż przy brzegu jeziora. Z bazy wyjechał pojazd i zaczął pędzić w kierunku pakunku. Twarze na ekranach wizyjnych uśmiechały się. Czy ci tam w dole byli Psychlosami, czy też kimkolwiek innym, czekała ich niezła niespodzianka!
I wtedy nagle nadporucznik Hocknerów, który pospiesznie kartkował książkę rozpoznawczą zawołał:
- Och, słuchajcie! To jest czołg klasy Rębajło: "Rębajłem do chwały". Totalnie opancerzony!
Czołg zbliżył się do pakunku, obniżył lufę zamontowanego w wieżyczce wielkokalibrowego miotacza i wystrzelił. Pakunek, który był oczywiście zamaskowaną bombą, eksplodował gejzerem płomieni. Czołg wystrzelił jeszcze raz, a potem ktoś wysiadł z niego i pozbierał gorące resztki bomby.
- Dostarczyliśmy im nawet fragmenty bomby do analizy! - wykrzyknął Hawvin.
Odbyli pospieszną naradę. Niewielki szary człowiek przysłuchiwał się im. "Te wojskowe umysły - pomyślał - są czasami dość nietypowe". Doszli do wniosku, że wszystko, co Ziemianie robili, było po prostu przynętą i że ich strategia polegała na szarpaniu najeźdźców po kawałku, a następnie całkowitym ich rozbiciu. Zdecydowali więc, że będą czekać na kuriera, a przez ten czas tylko najbezpieczniejsze typy sond rozpoznawczych będą wysyłane na tereny, które oczywiście nie są ani chronione, ani nadzorowane. Potem, gdy już będą wiedzieli, czy to jest ta planeta, o którą im chodzi, rzucą się w dół w zmasowanym ataku, pokonają przeciwnika i splądrują co się da.
Wszyscy dowódcy wyrazili na to zgodę z wyjątkiem Tolnepa. Był wciąż jeszcze wściekły z powodu porażki jego pomysłu z bombą.
- Powinienem natychmiast polecieć w dół - syczącym głosem oświadczył Tolnep - i wszystkich zagryźć na śmierć!
- Sądzimy, że to wspaniały pomysł - powiedział Hockner, cedząc słowa i poprawiając monokl.
- Właśnie, dlaczego nie miałbyś tego zrobić? - zgodziła się reszta. - Jesteśmy nawet pewni, że powinieneś!
Tolnep uzmysłowił sobie, że byliby pewnie zadowoleni, gdyby się go pozbyli. Na razie więc się uspokoił. Potem to już będzie zupełnie inna sprawa.
2


Jonnie wybrał się w podróż, by obejrzeć bazy, ale okazało się, że patrzy głównie na ludzi.
Lot był dość przyjemny. Nowy pilot myślał, że to on będzie pilotował samolot Jonnie'ego. Jednak pomysł, że ktoś go będzie wiózł samolotem, ubawił Jonnie'ego: przecież nie miał połamanych rąk! Ale zaraz po starcie uniosła się w powietrze eskorta złożona z trzech samolotów bojowych Typ 32, które miały bardzo duży zasięg i były również przystosowane do przewożenia oddziału piechoty kosmicznej lub grupy pracowników Psychlo. Eskorta leciała tuż za nim. Jonnie zdążał na północny wschód nad Afryką, Morzem Czerwonym, Bliskim Wschodem i wreszcie wleciał nad Rosję, utrzymując wysokość dwustu tysięcy stóp i patrząc z góry na mozaikę jezior i rzek, które pułkownik Iwan rysował mu kiedyś palcem na piasku. Spodziewał się, że będzie tam już śnieg, ale choć była późna jesień, śnieg było widać jedynie na szczytach położonych na wschodzie gór. Zorientował się w terenie, odszukał zaplanowane miejsce lądowania i nagle znalazł się wśród rozkołysanego morza ludzi! Pułkownik Iwan, przy pomocy tuzina kawalerzystów na koniach, chciał zapewnić mu miejsce do lądowania. Tłum musiał liczyć około pięciuset osób.
Jonnie otworzył drzwi kabiny i prawie został ogłuszony. Wiwatowali na jego cześć! Nad tłumem przewalały się tak hałaśliwe fale dźwięków, że nie mógł nic zrozumieć. Gdy Jonnie wyszedł z kabiny samolotu, pułkownik Iwan zsiadł z konia. Pułkownik był trochę sztywny, sądził prawdopodobnie, że Jonnie obwiniał go za śmierć Bittie'ego - wokół ramienia miał owiniętą czarną opaskę. Ale Jonnie objął go ramieniem i wszystko zdawało się być w porządku.
Podprowadzili mu konia z siodłem z owczej skóry. Tłum wiwatował. Jonnie znał tylko jedno rosyjskie słowo: "zdrastwujtie", czyli "witajcie". Wykrzyknął je zatem jak mógł najgłośniej i tłum znów wiwatował.
Jonnie rozejrzał się dookoła. Znajdowali się blisko podnóża gór, naprawdę wysokich gór... czternaście tysięcy stóp? Na ich szczytach leżał śnieg. Starodawna baza Rosjan musi być gdzieś w pobliżu. Pomyślał, że zaraz powinien udać się wprost do niej, by zobaczyć, jak wygląda i do czego się może przydać. Ale nie, wszyscy - jak się zdawało - mieli zupełnie inne pomysły. Były tam jakieś namioty ze skóry i wojłoku, ogniska, z których unosił się dym, i nagle Jonnie uzmysłowił sobie, że wszyscy w tłumie mieli na sobie swoje najlepsze ubrania. To było święto! I ze sposobu, w jaki go witano, wynikało, że wydano je na jego cześć. Zastanawiał się, czy Thor był już tu kiedyś, bo jeśli był, to wówczas wielu z tych ludzi będzie myślało, że ich już zna. No cóż, jego znajomość jedynego słowa rosyjskiego jakoś mu w tym pomoże.
Kawalerzyści pułkownika torowali mu drogę. Za każdym razem, gdy Jonnie podnosił rękę i kiwał nią, zrywał się nowy ogłuszający wybuch wiwatów. Kolory, twarze! Na tyle znał dźwięk mowy rosyjskiej, by wiedzieć, że krzyczeli po rosyjsku, ale słyszał także pojedyncze słowa, jak "Brawo!"", Bueno!" i "Viva!". Brzmiały tak, jakby wołali je Lianerowie. Tak! Były tam płaskie kapelusze z czarnej skóry. Kilka takich kapeluszy. I jakieś olbrzymie kapelusze ze słomy.
W powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa pomieszany ze specyficznym zapachem palonego w ogniskach łajna. Zespół bałałajek, hiszpańskich gitar, andyjskich fletów oraz mongolskich bębnów rozdzierał powietrze swymi dźwiękami.
Pułkownik doprowadził go do skórzanego namiotu, który specjalnie dla niego postawiono i Jonnie z pożegnalnym kiwnięciem ręką wszedł do wnętrza.
Wszedł tam również i Koordynator i Jonnie chciał się od niego dowiedzieć, czy nie mogliby teraz udać się do bary?
Pułkownik był skonsternowany. Niet, niet, mieli na to jeszcze czas. Trzeba było mieć wzgląd na ludzi. Wielu z nich, a faktycznie to większość z nich, nigdy przedtem nie widziała Jonnie'ego.
Jonnie powiedział, że cały czas myśli o ludziach! Jak uchronić ich przed możliwym nieszczęściem?
Jonnie z radością zdjął z siebie ciężki kombinezon lotniczy, ponieważ było tu znacznie cieplej niż sądził. Pułkownik przyniósł jego rzeczy, ale Jonnie nie zwracał na nie uwagi. Pułkownik podarował mu też ubiór z prawie białej skóry jeleniej, który kazał dla niego uszyć - niezupełnie taki sam, jak na banknocie jednokredytowym - te kieszenie po obu stronach piersi służyły do noszenia nabojów. Dziewczęta ze wsi uszyły go bardzo starannie. Mokasyny powinny pasować, ale jeśli wolałby coś innego, to tu były jakieś buty wojskowe i czerwone bufiaste spodnie. Ten złoty hełm? No cóż, w rzeczywistości nie był on złoty. Był to lekki hełm rosyjski, pancerne aluminium. Ktoś go zawiózł do starej bazy górniczej w Groznym, gdzie pokryto go berylem. Widzisz? Nie ma na nim żadnej gwiazdy lub jakiegoś ornamentu, ale ten pasek na podbródek ze szczelnymi zasłonami na uszy i pokrywające je kolorowe paciorki zostały zrobione przez jedno z syberyjskich plemion. Czyż nie jest to miłe? A poza tym doktor MacKendrick powiedział Jonnie'emu, aby dbał o głowę. Więc noś go! Jonnie odparł, że nic nie będzie słyszał, gdy zawiąże pasek pod brodą.
- Noś go! - upierał się Iwan.
Jonnie obmył twarz, ubrał się i powiedział pułkownikowi, że jest tyranem, a pułkownik wyznał mu, że czasem jest jeszcze gorszy niż tyran.
Sprawy przedstawiały się następująco: jego oryginalny plan, by tę bazę obsadzili Amerykanie, został przyjęty przez starą Radę kiedy jeszcze uznawano jej decyzje. Zwerbowali więc paru południowych Amerykanów i wysłali ich tu. Ale w Arktyce żyło plemię złożone z potomków syberyjskich więźniów politycznych, którzy przez większą część swego życia głodowali, więc zaczęli teraz masowo tu napływać z całym swoim dobytkiem. Byli to Sybiracy, właśnie ci w białych skórach niedźwiedzich. I jeszcze odkryli małe plemię na Kaukazie, któremu udało się przeżyć, i które takie tu było. Tak więc baza była właściwie obsadzona głównie przez Rosjan. Ale mieli tu jednego prawdziwego Amerykanina. Tak! Chcesz go zobaczyć? Jest na zewnątrz.
Wprowadzono do namiotu Amerykanina, który ciągnął za sobą młodą dziewczynę. Stanął i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Był to chłopak z rodzinnego miasteczka Jonnie'ego! Tom Smiley Townsen. Spotkanie to sprawiło im ogromną przyjemność. Tom Smiley był wielkim chłopakiem, o rok młodszym od Jonnie'ego i prawie dorównywał mu wzrostem. Powiedział, że skończył szkołę operatorów maszyn i słyszał, że mają tu niewystarczającą liczbę fachowców, więc wsiadł w samolot i już od ponad miesiąca pracuje na spychaczach górniczych, uczy innych oraz naprawia uszkodzony sprzęt.
To była jego dziewczyna, Margarita.
- Margarita, permiteme presentarte al Gran Senor Jonnie. - Dziewczyna była bardzo ładna, bardzo nieśmiała i bardzo przestraszona. Jonnie pochylił się w ukłonie. Widział, jak robił to Sir Robert. Ona też się pochyliła.
Tom Smiley powiedział, że za parę tygodni mają zamiar się pobrać. A Jonnie rzekł, iż spodziewa się, że będą mieli mnóstwo dzieci. Margarita zarumieniła się, gdy Tom Smiley przetłumaczył jej słowa Jonnie'ego, ale z entuzjazmem pokiwała potakująco głową.
Po raz pierwszy Jonnie dowiedział się, że jego miasteczko zostało przeniesione. Tom Smiley był odpowiednio przeszkolony, więc za pomocą spychacza dbał o to, by wszystkie przełęcze były przejezdne, dlatego też nie zagrażał im głód zimą, ale tam, gdzie się przenieśli, było znacznie mniej śniegu. Przenieśli się do tego miasta, które Jonnie im kiedyś zarekomendował. Zostali do tego zmuszeni przez oddziały wojskowe przysłane przez Browna Kulasa. Musieli nawet zostawić wszystkie swoje rzeczy, ale sądził, że do tego czasu pozostali chłopcy - jeszcze dwóch z nich było operatorami maszyn, a dwóch innych pilotami - zdołali je stamtąd zabrać.
Pułkownik wypchnął ich w końcu na zewnątrz i poczęstował Jonnie'ego łykiem "najlepszej wódki, jaką kiedykolwiek pędzono", który prawie natychmiast uderzył mu do głowy. Co za lekarstwo na zmęczenie lotem! Musiała to być nalewka na zębach niedźwiedzia! Pułkownik powiedział, że Jonnie ma absolutną rację i zapytał, jak to odgadł, a potem wyprowadził go na zewnątrz. Większość ludzi zajmowała się swoimi sprawami, przygotowując się do wielkiego przyjęcia z tańcami, ale wszyscy przechodząc obok Jonnie'ego, uśmiechali się do niego.
Dwóch niemieckich pilotów z bazy afrykańskiej siedziało przy ognisku i coś popijało. Trzeci pilot odbywał lot patrolowy na bardzo dużej wysokości, więc do ziemi dochodził tylko słaby szum jego silników. Jonnie powiedział im w psychlo, że powinni odpocząć i zabawić się trochę, a oni tylko popatrzyli na niego z szacunkiem. Jonnie zdawał sobie sprawę, że wydano im całkiem odmienne rozkazy: dwóch z nich miało być w stałej gotowości bojowej do alarmowego startu, spać w samolotach i mieć stale włączone radio, a trzeci samolot powinien być zawsze w powietrzu. Jonnie uświadomił sobie, że atmosferę święta zakłócał fakt, że byli w stanie wojny z potężnymi siłami.
Pułkownik zaprowadził go na niewielki pagórek i szerokim ruchem ręki pokazał, jak wielki był jego kraj. Rosła tam dzika bawełna i było jej dosyć, by zrobić z niej tysiące ubrań; rosła pszenica i owies oraz były stada owiec i bydła wystarczające do wyżywienia tysięcy ludzi. Te dalekie ruiny były kiedyś miastem pełnym fabryk i chociaż maszyny w nich już nie pracują, gdyż ich silniki są niesprawne, Tom Smiley sądzi, że uda mu się uruchomić niektóre warsztaty tkackie. Czy Jonnie wie, że bardzo daleko stąd na południowy-wschód znajduje się grobowiec, w którym został pochowany władca świata? Mongoł zwany Timur Leng. Przed blisko dwoma tysiącami lat on właśnie rządził całym światem. To prawda. Będzie musiał pokazać mu ten grobowiec. Tak jest na nim napisane.
Jonnie już dosyć się nasłuchał o różnych Hitlerach, Napoleonach. Często się zastanawiał, czy gdyby ci i im podobni zbrodniarze nie byli tak uparci w dążeniu do rządzenia światem, to czy świat osiągnąłby aż tak wysoki poziom rozwoju, by potrafił odeprzeć inwazję Psychlosów. Słyszał o teoriach mówiących, że do rozwoju techniki potrzebna jest wojna, ale myślał, że jest to maksyma Psychlosów. Nie powiedział tego jednak pułkownikowi Iwanowi. Podziwiał naprawdę piękny widok.
Baza? Pułkownik odpowiedział na pytanie Jonnie'ego. Znajdowała się tam w górze, niezbyt daleko stąd. Oprowadzi go po całej bazie jutro.
Gdy zaczęli schodzić w dół, spotkał ich wysoki, sympatyczny Szkot i jego dwóch pomocników. Był to Andrew MacNulty, dyrektor federacji i szef wszystkich Koordynatorów. Doszły do niego słuchy, że Jonnie tu jest, więc wsiadł w samolot i przyleciał. Miał bardzo miły sposób bycia i zawsze wesoły uśmiech na twarzy. Jonnie był bardzo zadowolony ze spotkania. Czekała go tu wielka praca związana z przenoszeniem wielu plemion w inne rejony i wiedział, że z tym człowiekiem będzie mu się wspaniale pracowało. Świetnie. Sir Andrew podziękował Jonnie'emu za uratowanie życia dwóm Szkotom w Afryce.
O zachodzie słońca rozpoczęto zabawy i wielka kwadratowa konstelacja gwiezdna była już nisko na niebie, gdy je zakończono. Tańce i muzyka. Tańce hiszpańskie, taniec przedstawiający polowanie na niedźwiedzia z Syberii, dzikie, pełne skoków tańce z Kaukazu. Płomienie ognisk i śmiech. Dobre jedzenie i picie. Ponieważ - jak się zdawało - każdy chciał wypić z honorowym gościem, a Jonnie nigdy nie pił za wiele, więc następnego ranka miał nieco ciężką głowę, gdy pułkownik - cały kipiący energią wyrwał go ze snu.
Po skromnym śniadaniu odjechali całą grupą, by obejrzeć starożytną bazę obronną. Pułkownik powiedział, że wszyscy porządkowali bazę i będą się starali robić nadal wszystko tak, żeby się to Jonnie'emu podobało. Nie mieli już na sobie odświętnych ubrań, ponieważ wracali do pracy.
Do starożytnej bazy wchodziło się przez tunel, który był zamaskowany nawisami skalnymi. Baza była usytuowana głęboko pod ziemią. Ponieważ służyła jako stanowisko dowodzenia, więc musiała być odporna na bombardowanie nuklearne. Ze względu na zdarzające się czasem w tym rejonie trzęsienia ziemi, zbudowana była masywnie. Brakowało jej połysku i wykończenia bazy amerykańskiej, ale była od niej nawet większa. Zainstalowano w niej oświetlenie z lamp górniczych Psychlosów. Bardzo wielu zabitych pochowano ze wszystkimi honorami. Wyczyścili całe wnętrze za pomocą sprowadzonych z Groznego spychaczy górniczych Psychlosów. Tom Simley doprowadził wodociągi do stanu używalności. Pułkownik powiedział, że właściwie to nie zamierzał ze swymi ludźmi pomagać zbyt wiele przy jej urządzaniu, gdyż miała to być baza amerykańska, ale ponieważ mieli już w tej dziedzinie sporo doświadczenia, więc wzięli się energicznie do roboty.
Było tam bardzo dużo magazynów. Mundury nie były tak dobrze zapakowane i uszczelnione jak w bazie amerykańskiej, ale wciąż jeszcze większość rzeczy w magazynach nadawała się do użytku. Ich jakość chyba była nawet lepsza. Popatrz na te przenośne miotacze płomieni. Wciąż jeszcze działają!
Znaleziono tu sto tysięcy świetnie zakonserwowanych karabinów szturmowych nazywanych AK-47 i przerobiono ich amunicję na radiacyjną i bezradiacyjną. Wręczono Jonnie'emu taki karabin, który w Groznym pokryto molekularnym chromem, wraz z magazynkami zawierającymi pięć tysięcy sztuk gwarantowanej, niezawodnej amunicji.
Rosyjski premier nie zdołał tu jeszcze dotrzeć, ale jego stanowisko dowodzenia było gotowe. Jonnie myślał, że ten wielki obraz na ścianie przedstawiał jego podobiznę, ale powiedziano mu, że była to fotografia dawnego cara rosyjskiego, który nazywał się Lenin. Panował on prawdopodobnie w czasach Timura Lenga, ale nie byli pewni. Widać jednak, że był to bardzo ważny obraz, więc go tu zostawili. Poziom po poziomie, korytarz po korytarzu szli gromadnie przez rozległą bazę, przystając od czasu do czasu, by coś Jonnie'emu pokazać i uśmiechając się, gdy coś pochwalił. Byli bardzo szczęśliwi, że Jonnie był z bazy zadowolony.
Jonnie zaś był najbardziej zadowolony z podziemnych hangarów. Było tu dość miejsca dla tysięcy samolotów. O to właśnie chodziło. Miejsce do przechowywania. Dokładnie to, czego się spodziewał. Używali tu spychaczy do usunięcia pogruchotanych wraków jakichś "migów" i innych samolotów. Jonnie nie potrafił czytać cyrylicy. Objaśnili mu więc, że "mig" po rosyjsku oznacza "samolot". Pokazali mu podręcznik taktycznej broni jądrowej oraz inne podręczniki na tematy jądrowe. Wszystkie były wydrukowane po rosyjsku. Z północnej strony bazy znajdowało się mnóstwo magazynów broni jądrowej, ale nie zamierzali zbliżać się do nich, zanim nie przeczytają podręczników. Było tam również mnóstwo "silosów", w których znajdowały się rakiety napędzane prochem, ale proch ten był już bezużyteczny, ponieważ był zwietrzały. Wprawdzie małe grudki wciąż jeszcze wybuchały, gdy się je mocno uderzyło młotkiem, ale nie nadawał się do użycia. Pokazali mu także pobliską kopalnię węgla, gdzie paliły się czarne skały. Ogrzewanie i paliwo było więc pod ręką. Zamierzali właśnie rozpocząć masowe wydobywanie tych czarnych skał. Chcieli też zebrać z pól dziką pszenicę. Mieli mnóstwo planów. Jonnie powiedział, że są to wspaniałe plany i zrobili tyle dobrych rzecz, że sami też byli wspaniali. Był z nich bardzo zadowolony. Ściskał ręce setek ludzi.
Dopiero o świcie następnego dnia mógł wylecieć do Tybetu. To, co planowano jako dwugodzinną inspekcję bazy, zamieniło się w jej dwudniowe zwiedzanie. Jonnie był zaskoczony, jak wiele potrafią zrobić ludzie, jeśli się im tylko na to pozwoli i bez wtrącania się rządu do ich spraw. W chwili odlotu miał na głowie nowy hełm. Pułkownik już o to zadbał. Paski pod brodą były też zapięte! Pułkownika nie obchodziło, czy Jonnie będzie coś słyszał, czy nie. Huk silników szkodzi uszom, a poza tym na dużych wysokościach uszy mogły mu zmarznąć. Jonnie śmiał się z niego, ale hełm założył.
3
Jako doświadczony, choć nie zawsze szczęśliwy hazardzista, pułkownik Rogodeter Snowl, należący do elity floty kosmicznej Tolnepów, uważał za pewne tylko to, co sam zobaczył, mimo iż ostatnio wzrok mu się bardzo pogorszył.
Przed tygodniem odkrył pasmo planetarnych fal radiowych, o którym pozostali członkowie "połączonych sił" nie mieli pojęcia - a on nie miał zamiaru ich o tym informować. Było ono nazywane "Kanałem Federacyjnym" przez jakichś "Koordynatorów", którzy przekazywali przez niego informacje, polecenia oraz raporty dotyczące plemion. Jako oficer floty, którego premie pieniężne zależały głównie od liczby sprzedanych niewolników, uważał, że wszystko, co dotyczyło znajdujących się tam w dole ludzi, było niezmiernie interesujące. Był to fach, w którym Tolnepowie byli dobrze wyszkoleni, mieli dobre wyposażenie oraz byli szczęśliwi, gdy się mogli wykazać w pracy. Oświadczył pozostałym dowódcom statków, że leci sprawdzić, czy nie ma jakiegoś posterunku po przeciwnej stronie planety, a potem się od nich odłączył i zajął pozycję na orbicie poza polem ich bezpośredniej obserwacji. Przed dwoma dniami zaskoczył go fakt braku jakiegokolwiek zabezpieczenia transmisji u tych potencjalnych niewolników. Paplali beztrosko w języku "angielskim" - do którego już od całych wieków miał obwody w swym wokoderze - i robili ostatnie przygotowania do wizyty jakiegoś notabla.
Było już za późno, by zrobić cokolwiek podczas wizyty, jaką ten notabl złożył na płaskiej równinie na północy, ale nie za późno, by ją obserwować. Był bardzo zdumiony, gdy zobaczył, że był to ten sam człowiek, którego widział na jednokredytowym banknocie. I nawet łatwiejszy do zidentyfikowania przez ten złoty hełm.
Radiowa sieć Federacji paplała o zamierzonej przez niego następnej wizycie do starożytnego miasta w górach, które nazywano "hasa". Koordynatorzy mieli zgromadzić tam jakieś plemiona na jego powitanie. Od tego momentu wszystko już było łatwe. Dokładna obserwacja olbrzymich gór w dole ujawniła ruch ludzi w kierunku jednego tylko miasta. Było ono ze wszystkich stron otoczone górami i samo też było położone na dużej wysokości. Lhasa!
Pułkownik Snowl szybko opracował doskonały plan. Bez informowania pozostałych, pochwyci owego notabla i przesłucha go tak, jak tylko Tolnepowie - lub być może i Psychlosi potrafili przesłuchiwać. Wydobędzie z niego bezcenne informacje, wykorzysta je imając zakładnika, zmusi do poddania się planetę i do diabła wtedy z dzieleniem się czymkolwiek z resztą. Załadować ludność na statek, popłacić hazardowe długi i przejść na emeryturę! Miał czas, miejsce i sposobność. A więc do dzieła!
Na mostku w kształcie rombu Snowl zaczął przeglądać listę aktywnych oficerów okrętu Vulcor i znalazł tam nazwisko oficera, do którego przegrał 2021 kredytów - i które wciąż jeszcze był mu winien. Był tu podchorąży Slitheter Pliss. Gdyby akcja się nie powiodła, byłby to jeden z hazardowych długów, którego nie musiałby zwracać. Wezwał na mostek podchorążego Plissa, wytłumaczył mu dokładnie, o co chodzi, polecił obudzić z hibernacji dwóch żołnierzy piechoty kosmicznej, zezwolił na użycie małej szalupy szturmowej i rozpoczął akcję pochwycenia notabla.
Był piękny, bezchmurny dzień i Jonnie przekazał stery niemieckiemu kopilotowi. Jonnie zachwycał się górami widocznymi daleko w dole. Nigdy przedtem nie widział Himalajów. Śnieg i lodowce, i kłębiący się wiatr, głębokie doliny i zamarznięte rzeki: były to imponujące góry! I tak strasznie rozległe.
Lecieli bardzo wysoko, utrzymując ogólny kurs na południowy wschód. Utrzymywali tylko niewiele większą niż naddźwiękowi prędkość, ponieważ mieli dużo czasu do planowanej godziny lądowania.
Nauszniki hełmu były całkowicie dźwiękoszczelne, znacznie lepsze niż w zwyczajnych hełmach lotniczych. Lot bez żadnego dźwięku wywoływał dziwne uczucia. Może pułkownik miał rację, że hałas rzeczywiście jest niebezpieczny dla uszu. Kopilot spostrzegł strzelający w niebo szczyt po ich prawej stronie. Byli dokładnie na kursie. Jonnie odprężył się - co to była za wizyta! Po chwili zainteresował się podarowanym mu karabinem szturmowym; położono go na płytach podłogi pod jego nogami. Karabin całkowicie pokryty chromem! Zastanawiał się, czy czasem z rozpędu nie pochromowali i wnętrza lufy - mogło to być niebezpieczne przy strzelaniu. Przećwiczył polowe rozkładanie i składanie karabinu, a potem zajrzał do lufy. Nie, nie pochromowali jej, więc wszystko było w porządku. Jeszcze raz złożył go i poćwiczył spuszczanie spustu. Potem zaś włożył do niego magazynek i ruszając tylko zamkiem, przepuścił przez komorę nabojową cały magazynek, nie oddając żadnego strzału. Wszystko działało więc znakomicie. Sprawdził w ten sposób wszystkie magazynki. Wszystkie również działały. Sprawdził wyważenie broni, celując do szczytu. Do celownika trzeba się było trochę przyzwyczaić, więc trenował to sobie.
Nie słyszał, jak kopilot usiłował powiedzieć mu, że wkrótce będą lądować, więc był zaskoczony, gdy spojrzał w dół i zobaczył Lhasę. Właśnie nad nią przelatywali.
Cóż to musiało być kiedyś za imponujące miasto! Na zboczu czerwonej góry znajdowały się ruiny monumentalnego pałacu. Pałac był tak olbrzymi, że wydawał się większy od góry. Tuż przed pałacem znajdowała się wielka otwarta przestrzeń, a wokół czegoś, co musiało kiedyś być parkiem, znajdowało się mnóstwo innych ruin. Całe miasto tworzyło coś w rodzaju misy otoczonej wysokimi górami.
Tak, był tam też tłum ludzi oczekujących go po drugiej stronie parku, większość z nich miała na sobie futra, a część żółte szaty. Było tam mnóstwo miejsca do lądowania, więc Jonnie polecił kopilotowi przelecieć nad szczytem porozwalanego gruzu, który kiedyś był budynkiem i posadzić tam samolot. Olbrzymi starożytny pałac wznosił się po ich prawej stronie, tłum był przed nimi w odległości około stu jardów od samolotu, a starożytne ruiny znajdowały się dwieście jardów za nimi. Jonnie odpiął pasy bezpieczeństwa i uchylił nieco drzwi kabiny. Tłum stał nieruchomo - dwustu, może trochę więcej - ludzi. Nie rzucili się do przodu. Nie wiwatowali. "No cóż, nie można być wszędzie jednakowo popularnym" - pomyślał Jonnie. Pas AK-47 zaczepił się o znajdującą się przed nim konsolę, więc Jonnie uniósł go do góry, otworzył szerzej drzwi i zeskoczył na ziemię. Kopilot powinien w tym samym momencie przesunąć się na fotel pilota, lecz Niemiec ani drgnął. Siedział w swoim fotelu i patrzył przerażony wprost przed siebie.
Jonnie znów spojrzał na tłum. Nikt nie wychodził do przodu, aby go powitać. Dziwne! Znajdowali się po drugiej stronie parku, oddaleni nie więcej niż sto jardów. Mógł rozpoznać w tłumie trzech Koordynatorów. Oni również stali nieruchomo, jakby nogi powrastały im w ziemię. Wyglądali jak ludzie, których ktoś trzyma na muszce broni. Pod wpływem myśliwskiego instynktu Jonnie obrócił się w kierunku rozwalonych ruin znajdujących się o dwieście jardów za samolotem.
W jego kierunku biegły jakieś trzy postacie z nisko opuszczonymi ręcznymi miotaczami. Były szare. Miały wzrost mniej więcej równy wzrostowi człowieka, na głowach hełmy z wielkimi płytami wizjerów.
Tolnepowie! Szybko zmniejszali dzielący ich dystans. Byli już w odległości siedemdziesięciu pięciu jardów.
Jonnie chciał złapać za podręczny miotacz i wtedy uświadomił sobie, że trzyma w ręku AK-47. Przykucnął, zarepetował broń i posłał serię pocisków w ich stronę.
Zatrzymali się na moment, jak gdyby zaskoczeni. Ale po chwili znów się skulili i zaczęli pędzić w jego kierunku. Pociski AK-47 nie powstrzymywały ich.
Tolnepowie! Co wiedział o Tolnepach? Czytał przecież podręcznik Psychlosów dopiero przed kilkoma dniami. Oczy! Byli na wpół ślepi i bez wizjerów w ogóle nic nie widzieli.
Przestawił dźwignię na ogień pojedynczy.
Rozciągnęli się w szereg: najbliższy z nich był teraz oddalony tylko o pięćdziesiąt jardów, a najdalszy o jakieś sześćdziesiąt. Jonnie ukląkł na jedno kolano. Wycelował w wizjer najdalej znajdującego się Tolnepa. Nacisnął spust. Przesunął celownik na środkowego.
Wycelował. Wystrzelił.
Zajęło mu to wiele czasu. Prowadzący Tolnep był już prawie przy nim. Kły! Wizjer! Nie ma czasu na strzał. Jonnie skoczył do przodu i walnął kolbą AK-47 w twarz Tolnepa. Zakończył ten ruch smagnięciem lufy. Tolnep nie upadł, zatoczył się tylko w bok. Trujące kły! Nie wolno się zbliżyć. Jonnie odskoczył do tyłu, przerzucając karabin do lewej ręki i wyciągając z kabury swój podręczny miotacz. Strzelał i strzelał przed siebie. Siła strzałów powaliła wreszcie Tolnepa na ziemię. Jonnie podszedł bliżej, ciągle strzelając. Podręczny miotacz dosłownie wbijał Tolnepa w ziemię. Gejzery pyłu przesłoniły mu widok.
Miotacz nie był przestawiony na "Płomień", ale sama siła udaru energii powaliła Tolnepa. Miał strzaskany wizjer, a jego dziwaczne oczy zaszklone i wywrócone do wnętrza czaszki. Co z innymi? Gdzie byli teraz? Jeden z nich biegł w kierunku wysokiego zrujnowanego pałacu i było oczywiste, że stracił wszelką orientację. Drugi Tolnep podążał z powrotem do czegoś, co znajdowało się w rozwalonym wraku budynku. Jonnie mógł dojrzeć błyszczący nos małego pojazdu wystający z ukrycia niszy wśród ruin. Tolnep próbował dotrzeć do tego statku!
Jonnie wskoczył do kabiny i porwał ze stojaka ręczny miotacz, wrzucając AK-47 do środka samolotu. Zeskoczył z powrotem na ziemię, ukląkł, wstrzymał oddech i oddał pojedynczy, dobrze wycelowany strzał do starającego się dotrzeć do statku Tolnepa. Żadnego skutku! Jonnie przestawił więc wyłączniki na "Płomień" i "Maksimum". Tolnep był już wśród ruin i prawie dobiegał do swego statku. Jonnie wycelował i nacisnął spust. Tolnep zamienił się w słup ognia!
Jonnie odwrócił się w kierunku drugiego Tolnepa, wycelował i nacisnął spust. Miotacz błysnął i zaraz potem wybuchł wielki płomień, gdyż eksplodował również miotacz Tolnepa.
Jonnie uważnie przyglądał się statkowi. Najwidoczniej nikogo więcej w nim nie było. Spojrzał na leżącego u jego stóp Tolnepa. Sądząc po odznakach, musiał to być oficer.
Wziąwszy z samolotu linę bezpieczeństwa, Jonnie związał Tolnepa dokładnie, a końce liny zawiązał mu na plecach. Miał on przy sobie tylko podręczny miotacz. Strzały Jonnie'ego całkowicie go zniszczyły, ale mimo to Jonnie odrzucił go daleko w ruiny. Potem odciągnął Tolnepa od samolotu. O Boże, jakiż on był ciężki! Jonnie poklepał "ciało" Tolnepa. Jak żelazo. Wyglądał jak człowiek, ale "ciało" miał tak twarde, że nie dziwota, iż AK-47 był nieskuteczny. Kule po prostu rykoszetowały.
Sytuacja była opanowana. Wszystko przebiegło tak szybko, że trzy samoloty z eskorty nie zdążyły zareagować. Poza tym były za daleko z tyłu za nimi, by mogły dostrzec atak Tolnepów. Jonnie w dalszym ciągu rozglądał się dokoła. I wtedy zadziwił go fakt, że cały tłum nadal stoi nieruchomo w odległości stu jardów od samolotu. Niemiecki pilot nadal siedział w swym fotelu, patrząc wprost przed siebie. Jonnie sięgnął do środka po lokalne radio.
- Nie schodźcie w dół! - polecił pozostałym pilotom. Statek w ruinach. Czy miał wybuchnąć, czy otworzyć ogień, czy też zrobić jeszcze coś innego?
Jonnie podniósł ręczny miotacz i szerokim łukiem zaczął zbliżać się do statku. Był on na pewno dobrze ukryty. Wykorzystali do tego głęboką niszę w gruzowisku i wepchnęli statek albo wlecieli tam tyłem, tak że był on niewidoczny z powietrza. Zbliżał się do niego bardzo ostrożnie. Na przodzie kadłuba miał zamontowany wielkokalibrowy miotacz. Pomalowany był na jasnosrebrny kolor. Miał kształt rombu. Kopuła kabiny - odrzucona do tyłu - była tak skonstruowana, że opadając uszczelniała statek. W kabinie były trzy fotele, za którymi znajdowało się pomieszczenie w rodzaju przedziału bagażowego. Trzymając się w pewnej odległości od statku, Jonnie zakołysał nim, używając do tego lufy miotacza. Statek nie wybuchł. Kołysał się. Był zadziwiająco lekki jak na statek służący do transportu tak ciężkich istot.
Oparł się ręką o kadłub, aby wejść do środka. Statek drgał. Pracowało w nim jakieś urządzenie. Przyjrzał się uważnie tablicy przyrządów. Błyskało tam kilka światełek. Urządzenia sterownicze były całkowicie odmienne. Nie miał pojęcia, z jakiego alfabetu pochodziły widoczne na nich litery. Nie wiedział też, jaki jest rodzaj napędu, gdyż podręcznik Psychlosów informował tylko, że statki Tolnepów miały zazwyczaj "napęd słoneczny". Lepiej nie dotykać urządzeń sterowniczych. Statek mógłby wystartować.
Rzucił okiem na oddalony o jakieś trzysta jardów tłum. Wszyscy stali nadal w bezruchu. Przez moment sam poczuł się, jakby go również zamurowało. Ale prawdopodobnie była to po prostu reakcja po bitwie. Jakieś urządzenie pracowało na statku! Przesuwając dłoń, szukał źródła drgań. To, co uważał za wielkokalibrowy miotacz, było czymś więcej. Miał on dwie lufy, jedną nad drugą. Górna lufa miała kielichowaty wylot. Zaczął odczuwać dziwną senność.
Wszystko, co pracuje, musi być w taki czy inny sposób zasilane. Gdzież więc jest kabel zasilający? Znalazł go pod tablicą przyrządów. Gruby kabel biegł w dół do widocznego tam akumulatora. W tyle statku leżał zwój liny, więc Jonnie przywiązał jeden z jej końców do kabla tuż nad jego połączeniem z akumulatorem. Oddalił się nieco od statku, naprężył i szarpnął mocno liną. Kabel z trzaskiem oderwał się od akumulatora. Buchnął z niego wściekły kłąb iskier.
I stały się trzy rzeczy jednocześnie. Statek przestał drgać, znikła senność i stojący dotychczas nieruchomo tłum padł na ziemię. Jonnie uwiązał koniec kabla z dala od akumulatora, aby nie mógł się samoczynnie z nim połączyć, a potem pobiegł w stronę tłumu. Gdy przebiegał obok swego samolotu, niemiecki pilot wygrzebywał się przez drzwi. Wołał coś do Jonnie'ego, lecz ten go nie mógł usłyszeć.
Dobiegłszy do tłumu, Jonnie zobaczył jak jeden z Koordynatorów usiłował uklęknąć. Inni też się ruszali, siadając chwiejnie na ziemi. Cały teren był zarzucony chorągwiami, instrumentami muzycznymi i różnymi przedmiotami, które miały służyć uświetnieniu planowanej ceremonii. Usta Koordynatora poruszały się i Jonnie pomyślał, że Szkot chyba stracił głos, ponieważ nie było słychać, co mówi. Odwrócił się i zobaczył, że jeden z samolotów eskortujących właśnie wylądował. On zaś tego też nie słyszał. Nagle uświadomił sobie, że to wszystko przez ten diabelny hełm Iwana. Odpiął pasek spod brody i zdjął z uszu wielkie i grube nauszniki.- ... i w jaki sposób tu przybyłeś? - mówił Koordynator. - Przyleciałem samolotem! - odparł Jonnie nieco zbyt ostrym tonem. - O, właśnie tam jest mój samolot!
- Tam na ziemi leży jakaś kreatura! - wykrzyknął Koordynator, pokazując na związanego Tolnepa. - Jak on się tu dostał?
Przez moment Jonnie czuł się nieco poirytowany. Cała ta strzelanina i bieganina ... Wreszcie dotarło do niego: żaden z nich nie widział, co się tu przed chwilą działo.
Ludzie byli zmieszani i zaambarasowani. Trzech szefów plemion zbliżyło się do niego w ukłonie. Byli mocno zdenerwowani, gdyż "stracili twarz". Planowali wspaniałe przyjęcie - popatrz na te flagi, instrumenty muzyczne, na prezenty tam - a on tymczasem już wylądował. Proszą więc o wybaczenie...
Koordynator starał się odpowiedzieć na pytania Jonnie'ego. Nie, nie widzieli niczego dziwnego. Wszyscy przybyli tu zaraz po wschodzie słońca, by czekać na niego i oto nagle on już tu był... Cały ich program musi teraz ulec zmianie, bo na pewno jest już dziewiąta godzina... co? Druga po południu? Nie, nie może być. Popatrz na zegarek! .Chcieli zaraz rozpocząć uroczystości powitalne, mimo że nie czuli się zbyt dobrze. Ale Jonnie powiedział odpowiedzialnemu za to Koordynatorowi, by się trochę wstrzymali, a sam poszedł do nadajnika radiowego w samolocie. Przez lokalny kanał dowódczy polecił obu krążącym w górze samolotom, by zwracali szczególną uwagę na każdy statek, który pojawi się na orbicie. Następnie przełączył się na planetarny kanał kontroli ruchu lotniczego dobrze wiedząc, że może on być podsłuchiwany przez gości. Połączył się z Sir Robertem w Afryce.
- Mała ptaszynka usiłowała tuza świergotać - powiedział Jonnie.
Nie mieli żadnego kodu. Teraz potrzebowali go z całą pewnością. Więc Jonnie zastosował kod prowizoryczny.
- Wszystko teraz w porządku. Ale nasz przyjaciel Iwan musi mieć sufit w swojej nowej jamie. Skapowałeś?
Robert Lis skapował. Wiedział, że Jonnie chciał, aby zapewnił on parasol powietrzny bazie w Rosji, więc natychmiast się do tego zabierze.
- I poleć naszemu zespołowi muzycznemu, żeby grał lament Swensona! - dodał Jonnie.
Nie było żadnego takiego szkockiego lamentu na kobzy. Była to więc prośba o ciszę radiową na kanale planetarnym. Skoro goście wiedzieli, że Jonnie miał tu przybyć, to musieli prowadzić nasłuch jego rozmów przez radio.
- Ja czasem mogę zagrać nutkę lub dwie, ale poza tym tylko lament Swensona!
Wyłączył radio. Sytuacja była bardziej niebezpieczna, niż myślał. Dla wszystkich ludzi na tej planecie.
Tylko on jeden był "głuchy" dzięki grubym nausznikom w hełmie i tylko on jeden mógł swobodnie działać. Ta lufa z kielichowatym wylotem emitowała fale dźwiękowe o wielkiej intensywności, które powodowały całkowity paraliż. Tow taki właśnie sposób Tolnepowie prowadzili swój handel niewolnikami.
4
Pilot samolotu eskortującego, który właśnie wylądował, także nie mógł zrozumieć, co tu się zdarzyło i próbował wyjaśnić to Koordynatorowi, który nie rozumiał po niemiecku. Jonnie zapytał pilota, czy zarejestrował na dysku całą akcję i pilot odpowiedział twierdząco. Wówczas Jonnie wyjaśnił im - Koordynatorowi po angielsku, a pilotowi w psychlo - że przyczyną wszystkiego było urządzenie zamontowane w kadłubie tego ukrytego tam statku patrolowego. Lepiej niech więc zbiorą cały ten tłum, zaprowadzą do jakiegoś pomieszczenia w ruinach, odtworzą zapis z dysku i wytłumaczą, co zaszło, żeby ludzie nie myśleli, iż miejsce to jest pełne diabłów. Trzeba ich zupełnie uspokoić. Powitanie można odłożyć na później.
Tłum zaczął podążać za Koordynatorem do położonego w pobliżu pomieszczenia. Jonnie podszedł do Tolnepa.
Stwór był już przytomny. Jego oczy bez wizjera wyglądały jak ślepe. Rozróżniały one jakieś inne pasma światła i dlatego potrzebowały filtrów korekcyjnych. Jonnie rozejrzał się dokoła i znalazł na wpół potrzaskaną płytę wizjera, którą - trzymając się z dala od zębów stwora - narzucił na jego oczy. Stwór próbował chapnąć go kłami.
Jonnie kucnął i powiedział:
- A teraz rozpoczniemy opowiadanie, tę długą i smutną historyjkę o twojej młodości i o okolicznościach, które doprowadziły cię do przestępstwa i do tego żałosnego końca.
- Szydzisz sobie ze mnie! - burknął Tolnep.
- Ach! - wykrzyknął Jonnie. - A więc mówimy w psychlo. Bardzo dobrze. Kontynuuj swoją historyjkę.
- Nic ci nie powiem!
Jonnie rozejrzał się dokoła. Ze szczytu tego olbrzymiego pałacu stok opadał w dolinę całkiem stromo. Dokładnie wybrał właściwe miejsce i wskazał je ręką.
- Mamy zamiar zanieść cię tam i zrzucić na dół. Widzisz to miejsce tuż przy końcu dachu tego długiego szczytu?
- Nawet się nie poszczerbię! - roześmiał się Tolnep. Jonnie zamyślił się przez moment.
- No cóż, właściwie to nie jesteśmy waszymi wrogami, więc mam zamiar znowu włączyć zasilanie w twoim statku, zamontować w nim małe urządzenie do zdalnego kierowania i odesłać cię z powrotem do twego kosmicznego statku wojennego klasy Vulcor.
Tolnep zamilkł. Było to milczenie pełne czujności.
- A więc lepiej niech się zaraz zabiorę za montowanie tego urządzenia do zdalnego kierowania... - powiedział Jonnie wstając, jak gdyby miał zamiar pójść do statku.
- Poczekaj! - zawołał Tolnep. - Czyżbyś naprawdę chciał to zrobić? Odesłać mnie?
- Oczywiście. Zatrzymanie cię tu byłoby zwykłym barbarzyństwem! Tolnep wrzasnął:
- Wy paskudni, cuchnący Psychlosi! Jesteście zdolni do wszystkiego! Do wszystkiego! Wasz ohydny sadyzm nie zna żadnych granic!
- Patrzcie no. I co z tobą zrobią twoi towarzysze?
- Wystrzelą mnie w kierunku powierzchni planety i wy dobrze o tym wiecie! A ja będę tylko skwierczał, gdy zacznę się palić wskutek tarcia powietrza!
- Ale dlaczego mieliby to zrobić? - zapytał Jonnie.
- Nie kpij sobie ze mnie! - wściekał się Tolnep. - Czy masz mnie za głupca? Czy masz ich za głupców? Zauważyłem, że nie wspomniałeś nawet o posypaniu mnie całego proszkiem wirusowym, by zarazić załogę. Jesteś wrogiem! Będę przez całą drogę wykaszliwał swe płuca, będę się skręcał w agonii, spadając w dół i palił się wolno, gdy mila po mili będzie wzrastało ciepło wytworzone przez tarcie powietrza! Idźże po prostu do piekła! - Jonnie wzruszył ramionami.
- Zatrzymanie cię tu byłoby barbarzyństwem - powiedział i ruszył w kierunku statku.
- Poczekaj! Poczekaj, powiem ci! Co chcesz wiedzieć?
I tak Jonnie dowiedział się o trudach i mozołach tego podchorążego Slithetera Plissa i jego pułkownika Rogodetera Snowla oraz o tym, jak głupią rzeczą było nie dać przełożonemu oficerowi wygrać w grę hazardową. Słyszał wiele i o innych rzeczach, ale w pewnym momencie podchorąży stwierdził:
- Snowl oczywiście, nie powiedział tego załodze, ponieważ chce wszystko sam zagarnąć, ale krążą plotki, że za jej znalezienie jest wyznaczona nagroda w wysokości stu milionów kredytów. - Jakiej "jej"? - zapytał Jonnie.
Ale podchorąży Slitheter Pliss nic więcej na ten temat nie wiedział. Wyjaśnił tylko, że czekali, żeby się upewnić, ale w każdym przypadku połączone siły przeprowadzą w końcu zmasowany atak. Dowódcy statków poprzez ekrany wizyjne uprawiali hazard, grając o podział łupów, i Rogodeter Snowl wygrał już ludność planety, jak twierdził, chociaż Snowl często kłamał i nigdy nie można było mu ufać. Ale na pewno będą potrzebowali środków transportu i być może będą musieli polecieć po nie do domu. Dom? Czy kiedykolwiek zauważył taką jasną, podwójną gwiazdę? Musi tu bardzo jasno świecić. Znajdująca się nad nią konstelacja gwiezdna wyglądała pod tym kątem jak kwadratowa skrzynka. Otóż to był ich dom. Dziewiąta planeta, licząc od gwiazdy. Tolnepowie żyli na jednej tylko planecie. Napadali natomiast na inne planety. Po niewolników.
Wydawało się, że Tolnep powiedział już wszystko, więc Jonnie oświadczył, że nie odeśle go z powrotem na statek. W każdym razie jeszcze nie teraz.
Jonnie wyczytał w podręczniku, że gdy Tolnep ukąsi, to potrzebuje sześciu dni na ponowne wyprodukowanie trucizny przez jego organizm. Wyjął więc z samolotu butelkę na próbki oraz szmatę i kazał Tolnepowi kilkakrotnie ścisnąć ją kłami. Zrezygnowany Tolnep zrobił, jak mu kazano. Jonnie włożył szmatę do butelki i zakręcił ją bardzo szczelnie. MacKendrick znał się na różnych surowicach przeciwko jadowi żmij. Być może wykombinuje więc coś przeciwko jadowi Tolnepów.
Wylądował jeszcze jeden z samolotów eskorty. Miał on również kopilota. Na podgórzu znajdowała się rozbita baza górnicza, ale powinien w niej być samolot do transportu rudy. Jonnie posłał pilotów do tej bazy, by przyprowadzili go tutaj. Miał zamiar zabrać ze sobą Tolnepa i jego statek patrolowy. Powiedział też pilotom, żeby sprawdzili, ile w bazie jest samolotów pasażerskich.
Jonnie popatrzył na popołudniowe niebo. Nie widział niczego na orbicie, ale dzienne światło i czterysta mil odległości mogły uczynić niewidzialnym każdy statek. Nieprzyjemny dzień.
Koordynator wraz z niemieckim pilotem pokazali ludziom zdjęcia, po czym tłum skierował się z powrotem w stronę samolotu Jonnie'ego. Gdy znajdowali się już na odległość głosu, nagle, jak na jakiś sygnał, wszyscy padli na kolana i zaczęli pochylać głowy aż do samej ziemi. A potem trwali w tej pozycji.
Jonnie miał już na dzisiaj dosyć widoku padających na kolana ludzi.- O co teraz chodzi? - zapytał Koordynatora.
- Są głęboko zawstydzeni. Planowali wielkie uroczystości powitalne, które się nie udały - odparł Koordynator. - A poza tym nabrali do ciebie jeszcze większego respektu. Mieli go już przedtem, ale teraz...
- Dobrze, dobrze. Powiedz im, żeby się podnieśli! - polecił Jonnie trochę już zniecierpliwiony.
Nie przybył tu po żadne pochlebstwa.
- Ocaliłeś im życie, a może nawet coś więcej - dodał Koordynator.
- Nonsens! - wykrzyknął Jonnie. - Miałem po prostu szczęście, że nałożyłem hełm z nausznikami. A teraz każ im się podnieść!
Niemiecki pilot stał tuż obok. Wydawało się, że był to dzień pełen kłopotów. Wyjaśnił Jonnie'emu, że nie śmiał otworzyć ognia, ponieważ wielkokalibrowe miotacze Typ 32 mogły zwalić połowę tego pałacu na tłum i Jonnie'ego. Była to zamknięta misa, a odrzut miotaczy...
Jonnie tylko potrząsnął głową i machnięciem ręki odprawił pilota. Koordynator przedstawił mu szefów plemion. Podszedł do niego niewielki mężczyzna z uśmiechem na mongolskiej twarzy i w futrzanym nakryciu głowy. Jonnie uścisnął mu rękę. Koordynator powiedział, że jest to Norgay szef resztek plemienia Szerpów. Byli to sławni górale, którzy prowadzili karawany z solą przez przełęcze Himalajów w Nepalu. Kiedyś było ich wielu, może nawet osiemset tysięcy, ale teraz zostało tylko może około dwustu. Ukrywali się wysoko w niedostępnych miejscach. Było tam bardzo mało pożywienia. Mimo że byli dobrymi łowcami, w wyżej położonych rejonach trudno było o zwierzynę.
A to był szef Tybetańczyków, mnich Ananda. Mężczyzna miał na sobie czerwono-żółtą szatę. Był wysokiego wzrostu i miał bardzo pogodną twarz. Tybetańczycy mieli ukryty w jaskiniach klasztor. Otóż jeszcze przed inwazją Psychlosów, Chińczycy wypędzili Tybetańczyków z ich ojczyzny, więc rozproszyli się oni po innych krajach. Chińczycy tępili buddyzm - Ananda był buddystą - ale do jaskiń trudno było dotrzeć, gdyż były usytuowane daleko w górach na zboczach wąwozów, więc nawet Psychlosom nie udało się ich stamtąd wypędzić. Tybetańczycy byli prawie zagłodzeni. Nie mogli przecież wychodzić na równiny i siać zboża, a ostatniego lata nie udało im się nawet obsiać małych spłachetków ziemi na łagodniejszych zboczach gór, ponieważ nie mieli nasion.
Obok stał szef Chińczyków. Nazywa się Czong-won. Czy Jonnie wiedział, że kiedyś było ponad osiemset milionów Chińczyków? Wyobraź to sobie! W północnych Chinach żyło jeszcze jedno plemię, które schroniło się w położonej w górach bazie obronnej. Baza? Chińczycy nigdy nie skończyli jej budowy. Nie było to nic wielkiego. Plemię w północnych Chinach liczyło około dwustu osób. Ale Szef Czong-won miał tutaj aż trzystu pięćdziesięciu Chińczyków. Żyli w dolinie, która prawdopodobnie była zaminowana. Psychlosi nigdy się tam nie zapuszczali. Oni też prawie nie mieli żywności. Nic nie chciało rosnąć tak wysoko. I było strasznie zimno. Nie, nie mają żadnych trudności w porozumiewaniu się z Chińczykami. Zachowali mnóstwo podręczników uniwersyteckich i są dość oświeceni: mówią językiem mandarynów, który kiedyś był używany na starym dworze cesarskim.
Jonnie potrząsał dłońmi. Oni się nisko kłaniali, więc Jonnie też się pochylił, co ogromnie się Chińczykom spodobało.
- Jeśli już mowa o językach - powiedział Koordynator - to przygotowali dla ciebie mały pokaz. Wszyscy się tam zgromadzili, więc czy zechcesz teraz na to popatrzeć?
Jonnie z niepokojem popatrzył na niebo. Wysoko w górze czujnie krążył samolot eskorty. On sam znajdował się niezbyt daleko od swego samolotu. Posłał do niego Niemca, by trzymał go w gotowości do startu. Tak, teraz mógł popatrzeć na pokaz. Nie miał dobrego samopoczucia: wszystkie ich chorągwie walały się po ziemi, a instrumenty muzyczne były poprzewracane.
Około osiemdziesięciu ludzi w czerwono-żółtych szatach siedziało teraz w równych rzędach. Była to część ludzi mnicha Anandy. Po podejściu bliżej Jonnie zobaczył, że ich wiek wahał się od ośmiu do pięćdziesięciu lat. Wszyscy mieli ogolone głowy. Byli tam chłopcy, dziewczęta, mężczyźni i kobiety. Próbowali wyglądać bardzo dostojnie, gdy tak siedzieli z podwiniętymi pod siebie nogami, ale w ich oczach jarzyły się psotne ogniki. Przed nimi stał stary mnich z długim zwojem pergaminu.
- Ostatniej wiosny mieliśmy kłopoty - powiedział Koordynator - nikt, ale to absolutnie nikt, nie mógł się porozumieć z tymi ludźmi. Ani w Indiach, ani na Cejlonie - to jest wyspa w ogóle nie mogliśmy natrafić na żaden ślad tybetańskiego lub tego właśnie języka. A naprawdę szukaliśmy. Ale rozwiązaliśmy ten problem. Posłuchaj!
Dał ręką sygnał staremu mnichowi.
Mnich przeczytał werset ze zwoju. Cała grupa rozpoczęła śpiewną recytację, ale nie było to powtórzenie wersetu. Było to w języku psychlo! Stary mnich odczytał następny werset. Grupa śpiewnie wyrecytowała tłumaczenie na psychlo. Jonnie nie mógł w to uwierzyć. A pokaz toczył się dalej i grupa wciąż śpiewnie recytowała.
- On czyta w języku, który kiedyś nazywał się "pali" szepnął Koordynator. - To jest oryginalny język, w którym napisano wszystkie kanony buddyzmu. Klasztor posiadał olbrzymią bibliotekę wszystkich pism Buddy, który przed trzydziestu sześciu wiekami zainicjował tę religię. I oni właśnie mówią tym językiem. Ale on już jest martwy. A więc przywieźliśmy tu...
- ...maszynę uczącą Chinkosów - wszedł mu w słowa Jonnie - i nauczyliście ich języka psychlo od podstaw!
- A oni przełożyli ją na pali! Ta baza górnicza Pschlosów tam w dole jest całkiem nieźle potrzaskana, ale jakieś słowniki i jakieś inne książki były schowane w ognioodpornych szafach, więc się zachowały, a oni biegają tam teraz jak konie wyścigowe. I tak oto możemy się z nimi teraz porozumieć.
Śpiewna recytacja trwała nadal. Wymawiali słowa z akcentem Chinko tak jak Jonnie i piloci.
- Podoba ci się to, lordzie Jonnie? - zapytał mnich Ananda w psychlo. - Oni nie tylko recytują, lecz również dobrze mówią w psychlo.
Jonnie głośno ich pochwalił, na co odpowiedzieli wiwatami. Wiedział, co zamierza im zaproponować.
- Czy są tutaj wszyscy buddyści? - zapytał Jonnie.
Nie, było ich jeszcze czterdziestu, ale dotarcie tutaj z klasztoru wymagało masę wysiłku. Trzeba było mieć liny, trochę smykałki do wspinaczek wysokogórskich i korzystać z pomocy Szerpów.
Idea pokoju zawarta w słowach religijnego nauczyciela w tej przetłumaczonej na psychlo śpiewnej recytacji miała dla Jonnie'ego cudowne brzmienie. Część muzyków odnalazła swe instrumenty i zaczęła grać na jakichś krótkich i długich rogach na bębnach. Kobiety zaczęły rozniecać małe ogniska i podgrzewać na nich niewielkie ilości pożywienia.
Z bazy górniczej powrócili piloci z transportowcem rudy. Przeniesiono samolot patrolowy i wstawiono go do wnętrza olbrzymiego transportowca, a potem włożono do niego mocno związanego Tolnepa.
- Tam jest mnóstwo samolotów - powiedział kopilot Jonnie'ego. - Atakujący bazę Szkoci musieli spowodować jakąś eksplozję w jej wnętrzu. Musiał to być wybuch gazu do oddychania - kawałki rozwalonych kopuł pokrywają ponad pięć akrów powierzchni. Nie martwili się już o wysadzenie w powietrze składu amunicji i paliwa. Hangary znajdują się na niższym poziomie. Jest w nich osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt samolotów bojowych. Niektóre są osmolone, ale wydaje się, że wszystko z nimi w porządku. Jest też mnóstwo czołgów i broni. I Bóg jeden tylko wie, dlaczego jest tam około pięćdziesięciu takich transportowców rudy. I kilkanaście warsztatów i materiałów magazynowych. Wygląda na to, że wysyłali stąd bardzo dużo boksytu. Nie ma żywych Psychlosów.
Jonnie zdecydował się. Przeszedł do swego samolotu i przełączył radio na kanał planetarny. Wywołał amerykańską bazę Dunneldeena.
- Nie wiedziałeś, że mam piętnaście córek. Muszę je pilnie wydać za mąż.- Zrozumiałem - odparł Dunneldeen i przerwał połączenie.
Jonnie wiedział, że otrzyma piętnastu pilotów, może nawet nie w pełni wyszkolonych, ale w ciągu najbliższych dziesięciu, dwunastu godzin. Dunneldeen wiedział, gdzie Jonnie się obecnie znajdował.
Przyjęcie powitalne zaczęło się dopiero rozkręcać. Ludzie otrząsnęli się już z szoku. Serwowano posiłki. Przechodzący obok Jonnie'ego ludzie uśmiechali się doń serdecznie:
Dwa samoloty eskorty krążyły w powietrzu. Samolot Jonnie'ego i trzeci samolot eskorty znajdowały się na ziemi w gotowości do alarmowego startu.
Nadszedł wieczór i udało im się nazbierać dostatecznie dużo drewna, by rozpalić ognisko. Ale na ekranach wizyjnych krążących na niebie samolotów w każdej chwili mógł się ukazać wrogi statek kosmiczny. Wygłaszali przemówienia. Wielokrotnie wyrażali Jonnie'emu swą wdzięczność i zapewniali go, że jest mile widzianym gościem. A potem przyszła kolej na Jonnie'ego. Po jego jednej stronie stanął Koordynator, mówiący po chińsku, a po drugiej mnich, który znał również język Sherpów. Jonnie musiał przemawiać po angielsku do mówiącego po chińsku Koordynatora i w psychlo do mnicha, który musiał to przełożyć na język Sherpów czy na tybetański, czy jak się on tam nazywał, co zabierało trochę czasu.
Po paru sympatycznych replikach na ich przemówienia, Jonnie przystąpił od razu do sedna rzeczy.
- Nie mogę was tu zostawić - powiedział i pokazał ręką .na niebo. - A wy nie możecie zostawić nikogo z waszych domowników.
Och, na pewno się z tym zgadzali!
Jonnie popatrzył na oświetlone płomieniami ogniska twarze ludzi siedzących w różnych grupach plemiennych.
- Zimno w tych górach!
Wszyscy byli co do tego zgodni, zwłaszcza Chińczycy. - I, oczywiście, nie ma zbyt wiele żywności.
Och, miał absolutną rację! Lord Jonnie był bardzo spostrzegawczy i dojrzał, jak chude były ich dzieci.
- Ale możecie mi pomóc pokonać Psychlosów - być może na zawsze - gdyby tu wrócili i tych cudzoziemców na niebie.
Było tak cicho, że można byłoby usłyszeć nawet odgłos spadającego płatka śniegu. Jonnie myślał, że go nie zrozumieli. Już otwierał usta, by to powtórzyć jeszcze raz. I wtedy ten karny tłum stał się nagle niezdyscyplinowany. Zapomniano o zasadach dobrego wychowania. Wszyscy runęli do przodu. Zaczęli się tłoczyć tak blisko Jonnie'ego, że aż musiał wstać.
Tylko jedno pytanie huczało wokół niego co najmniej w trzech językach:
- Jak? Jak możemy ci pomóc?
Ci pobici ludzie, te obdarte, zagłodzone resztki wielkich niegdyś narodów nawet nie marzyły, że mogą być bardzo wartościowe. Że mogą w czymś pomóc. Że mogą odegrać jeszcze jakąś rolę, a nie tylko ukrywać się i głodować. Była to myśl wręcz wstrząsająca. Pomagać!
Koordynatorzy i szefowie plemion jakoś zdołali odprowadzić ich do przydzielonych miejsc wokół ogniska, ale nikt nie usiadł. Byli zbyt podekscytowani.
Gdy Jonnie mógł znowu zabrać głos, ponownie zapanowała cisza. Ale nagle uświadomił sobie, że może mieć większą widownię, niż by sobie życzył. Czy goście, tam w górze, mogli widzieć ich na swych monitorach? Prawdopodobnie tak. Cichym głosem przeprowadził pospieszną konsultację ze Starszym Koordynatorem. Tak, odszepnął
Koordynator. Pod pałacem znajdowała się wielka sala. Była ona doprowadzona już do porządku.
Jonnie powiedział parę słów do mnicha Anandy. Z błyszczącymi z podniecenia oczami buddyści poszli do sali. Jonnie wydostał z samolotu lampy górnicze. Zamknął drzwi i przemówił do nich bardzo cichym głosem. Wszyscy mówili w psychlo. Mówili również w pali, który był martwym językiem. A także mówili nieznanym językiem, który nazywał się tybetański. Tak! - odparli szeptem. Jonnie powiedział, że dopilnuje, by ich cała biblioteka została przewieziona w bezpieczne miejsce. Na ten cel oraz na ich świątynię zostanie wydzielona specjalna podziemna sekcja w rosyjskiej bazie. Ale czy nie bali się wysokości? Wybuchnęli śmiechem: jak można zadawać tak niedorzeczne pytania ludziom gór? Czy nie mieli nic przeciw, by rozrzucić ich po całym globie, aby żyli wśród innych plemion? Nie, nie. Wszystko było wspaniałe. To, że żyli w klasztorze, wcale nie oznaczało, iż zupełnie odcięli się od tego świata. Byli zmuszeni do życia w jaskiniach ze względu na zagrażające niebezpieczeństwo.
Wytłumaczył im, czym był komunikator. Jeśli ktoś dostarczy im jakąś wiadomość w psychlo, oni będą mogli nadać ją przez radio w pali, a buddysta na drugim końcu kanału radiowego będzie mógł ją znowu przetłumaczyć i przekazać w psychlo. I nieprzyjaciel tam w górze nic z tego nigdy nie zrozumie. Uważali, że to jest wspaniałe. Globalna sieć radiowa w pali. Tak, tak, tak!
Ale były też możliwe i takie niebezpieczne sytuacje, że na przykład któryś z nich zostanie schwytany i zmuszony do nadania jakiejś wiadomości. Wówczas nada taką wiadomość po tybetańsku i to będzie ich tajemnicą. Było to niebezpieczne. Całe ich życie było pełne niebezpieczeństw. Zgodzili się więc, każdy mężczyzna, kobieta i dziecko, oraz wyrazili zgodę również w imieniu tych, którzy pozostali w domu! Jonnie chciał powiedzieć, że ich pensja będzie wynosiła jeden kredyt dziennie, co było godziwą zapłatą u większości plemion, ale nie chcieli o tym słyszeć. Pójdą, gdzie będzie trzeba i kropka! I wiedzieli, że była to tajemnica, więc nikomu o tym nawet nie wspomną. Wychodzili przez drzwi na palcach.
Następni byli Sherpowie. Trzeba było zorganizować całe mnóstwo polowań; wszędzie też trafiały się szczyty, na które trzeba było się wspinać. W Rosji były olbrzymie równiny pełne owiec i bydła. Trzeba było naszykować i zakonserwować olbrzymie ilości suszonego mięsa. Czy wszyscy oni mogliby udać się do Rosji i pomóc w nagromadzeniu w tamtejszej bazie zapasów żywności? Żywność? Sami wiecznie głodowali. A jakże, będą tam polować i zaopatrzą bazę w żywność.
Potem zaś przyprowadził swych ludzi Szef Czong-won. Lubowali się oni we wszelkiej tajemniczości. Na początku Jonnie powiedział, że jest na planecie takie miejsce, które niezbyt sprzyja zdrowiu, gdyż żyje tam mucha przenosząca choroby, ale przy odpowiednich środkach zapobiegawczych można ich uniknąć. Są tam również dzikie bestie, ale będą też uzbrojone straże, no i oni sami mogą nauczyć się strzelać. Insekty? Bestie? Niewiele ich to obchodziło! Gdzie było to miejsce? Co chciał, żeby zrobić? Zaraz tam się udadzą. Czy można dojść tam pieszo?
Jonnie odparł, że polecą samolotem. Ale był jeszcze jeden problem. Miejsce to znajduje się na wysokości jednej mili nad poziomem morza i jest tam gorąco.
Gorąco? Miejsce, w którym było gorąco? Jakie to cudowne! Jakie to absolutnie cudowne! Nikogo nie obchodziło, jak bardzo jest gorąco.
Jonnie zapytał, czy potrafią budować? Oświadczyli mu z dumą, że przez cały czas się uczą. Niektórzy z nich są inżynierami. Potrafią zbudować wszystko.
Jonnie powiedział im, że to, o czym się teraz dowiedzą, to wielki sekret, ale jest takie miejsce w pobliżu wielkiej tamy, które trzeba oczyścić i doprowadzić do porządku, wryć się do wnętrza pagórków i zbudować w nich bunkry. Dostaną wszelką pomoc techniczną. Dostaną nawet maszyny i operatorów, a sami też mogliby nauczyć się...
Mieli w Ameryce ośmiu swoich ludzi, uczących się obsługi maszyn! Dlaczego więc opóźniają swój wyjazd gadaniem? Gdzie jest to miejsce? Jonnie poinformował ich, że będą otrzymywać jeden kredyt dziennie i premię za ukończenie robót. I ziemia potem przejdzie na ich własność. Szef Czong-wong zapytał ludzi, czy się zgadzają. A oni uważali, że po prostu odwleka sprawę. Oczywiście, że się zgadzają!
Jonnie znów zaczął uczestniczyć w uroczystościach. Ale teraz zmieniły one charakter. Ludzie pozbijali się w małe grupki i coś tam do siebie szeptali w niezrozumiałych językach. Jonnie życzył im dobrej nocy, więc wszyscy obrócili się do niego i skłonili, a on się im odkłonił.
Idąc do swego samolotu, gdzie zamierzał spędzić noc, przystanął przy transportowcu rudy, w którym leżał związany Tolnep. Przez chwilę miał ochotę połączyć się z pułkownikiem Rogodeterem Snowlem i powiedzieć mu parę słów. Ale nie zrobił tego. Niech się trochę podenerwuje.
5


Będąc już w Szkocji, Jonnie odkładał spotkanie z Szefami Klanów, jak długo się tylko dało. Czekał na dyski z inwigilacji Terla w Ameryce. Ale Glencannon wciąż nie przybywał. Robert Lis, który przyleciał z Afryki, by wziąć udział w spotkaniu, powiedział mu, że Szefowie Klanów coraz bardziej się niecierpliwią, więc Jonnie wraz z nim wybrał się wreszcie na to spotkanie.
Wybrany przez Chrissie dom znajdował się tuż przy Zamku Skalnym i było do niego tylko parę kroków. W czasie drogi nie rozmawiali ze sobą, patrząc tylko na zakrywające niebo chmury. Dwóch giermków uzbrojonych w krótkie siekiery i ręczne miotacze skierowało ich do wejścia w podziemnym przejściu. Szefowie wynaleźli jakieś pozostałości po magazynach prochu i schronach przeciwlotniczych ze starożytnych wojen - i zawiesiwszy prace nad rekonstrukcją budynku parlamentu - odnowili te głębokie groty. W niszach paliły się lampy górnicze i rzucały cienie chorągwi klanów na kopulasty dach.
Wszyscy Szefowie Klanów już tam byli. Czekali już od wielu godzin. Zgromadzili się wokół Jonnie'ego, witając go i klepiąc po plecach. W końcu Szef klanu Fearghusów przywołał wszystkich do siebie.
Robert Lis odtworzył film z próbą przechwycenia radioteleskopu. Niezależnie od innych spraw, szefowie byli najbardziej zdziwieni wyglądem nieproszonych gości. Zainteresowała ich również gra, w którą grały te kreatury widoczne na ekranach wizyjnych. Jeden z jeńców Roberta nazywał ją "klepp". Każdy z graczy miał sześcioboczną tablicę i sześć różnych zestawów pionków, a gdy jeden z graczy zrobił jakiś ruch, reszta z nich powtarzała ten ruch na swoich tablicach. Pionki miały kształty małych statków kosmicznych, czołgów i żołnierzy piechoty kosmicznej, każdy z nich poruszał się według innych zasad i do zawierającej sześćset szesnaście heksagonalnych pól tablicy mocowany był magnetycznie. Szefów zainteresowała nie tyle sama gra, ile fakt, że zgłaszanymi stawkami były różne rzeczy, które miały być złupione z tej planety. To ich otrzeźwiło.
Potem Robert poinformował ich o infrapromieniach i przestrzegał, że prowadzenie dyskusji pod gołym niebem nie byłoby najmądrzejsze. Sir Robert dowiedział się od jeńca Hocknerów, że jeśli się chce rozmawiać na otwartej przestrzeni, trzeba włączyć "generator interferencyjny", ale oni go nie mają. Szefowie próbowali więc przegłosować wniosek zakazujący prowadzenia jakichkolwiek dyskusji na otwartej przestrzeni lub ustalenia tematów, na jakie można dyskutować. Zaproponowano też, by kampanię tę rozpocząć sloganem: "Wróg ma długie uszy". Ale zabrał głos Szef Klanu Argyllów i powiedział, że nie mogą podejmować uchwał legislacyjnych dotyczących wszystkich plemion, ponieważ nie byli rządem światowym - miejscem jego urzędowania była Ameryka. To, co tu proponowano, było uzurpowaniem władzy państwowej. Był to sygnał dla Jonnie'ego. Podniósł się i przypomniał, że pierwsze akcje rządowe zostały podjęte przez nich jeszcze w Górach Szkockich, na łące obok jeziora, a więc to oni byli oryginalnym ciałem ustawodawczym. Muszą utrzymywać pozory istnienia rządu w Ameryce, więc nie mogą działać tak, jakby tego rządu w ogóle nie było, gdyż to mogłoby zniweczyć jego plany, ale trzeba przedsięwziąć pewne akcje, by uchronić ludność planety przed zagładą. Tutejsze ciało rządzące kontrolowało Światową Federację do Spraw Unifikacji Rasy Ludzkiej. Jonnie był przekonany, że ciało to będzie spełniało ich polecenia, natomiast ignorowało polecenia z Ameryki. Swoje polecenia mogą nazywać "Poleceniami Federacji" i wtedy będą one miały zasięg międzynarodowy.
- Brawo! Brawo! - zawołał Andrew MacNulty, przewodniczący Federacji.
Jonnie przypomniał następnie, że Dunneldeen był tytularnym księciem Szkocji biorącym swe nazwisko, jak sądzi, od tej skały: Dunedin. Sprawował on władzę nad pilotami lub mógł ją sprawować...
- Dunneldeen i ty sprawujecie władzę nad pilotami - skorygował go Szef Klanu Campbellów.
Jonnie powiedział im, że władzę nadpilotami miało to właśnie ciało ustawodawcze. Naczelny Wódz Szkocji sprawował władzę nad całością zdolnych do walki wojsk - z wyjątkiem Zbójów. Rzeczywistość była taka, że to właśnie to ciało sprawowało władzę nad planetą. A więc jeśli te argumenty ich przekonują, to powinni uchwalić na ten temat poufną rezolucję, a potem wydać odpowiednie zarządzenie w sprawie jej realizacji.
Podyskutowali trochę, a potem podjęli uchwałę. Sir Robert miał realizować ich dyrektywy w sektorze militarnym. I w związku z osobliwą obecnie sytuacją wszystkie polecenia rządu w Ameryce miały być ignorowane, ale bez wzbudzania podejrzeń. Amerykańskie ciało rządzące popierało wrogów Szkocji, w stosunku do których Szkocja miała prawo krwawej wendetty. Obecna nadzwyczajna sytuacja wymagała podejmowania nadzwyczajnych akcji. Jonnie'emu właśnie o to chodziło.
Następnie podniósł się Sir Robert i opisał sytuację na planecie tych niewielu pozostałych ludzi oraz wysunął wniosek, żeby całą ludność zgromadzić w możliwie jak najmniejszej liczbie umocnionych miejsc, które można by bronić przed wrogiem. Miał już gotowe, dotyczące tej operacji, plany.
Zażądał, by MacTyler przedstawił swój pogląd na całokształt sytuacji. Ponieważ MacTyler był członkiem każdego klanu oraz z niezliczonych innych względów, jego ocena sytuacji będzie bardzo cenna.
Jonnie miał cichą nadzieję, że zanim spotka się z takim żądaniem, będzie miał dalsze wieści z Ameryki. Tyle przecież zależało od tego, co robił Terl, a jemu się wydawało, że nie miał stamtąd żadnych wiadomości już od wieków. W każdym razie nie zamierzał ujawnić przed tym ciałem wszystkich szczegółów prowadzonych operacji, gdyż nie chciał ryzykować ewentualnych przecieków informacji. Ale to ciało miało do odegrania całkiem poważną rolę.
Jonnie podniósł się i powiedział, że:
(a) Nie wiedzą na pewno, co się stało z Psychlo, więc ciągle istniało prawdopodobieństwo kontrataku.
(b) Goście w statkach kosmicznych nad nimi stanowią poważne zagrożenie - nie miał pojęcia, co ich powstrzymywało i to było mocno podejrzane, ale dzięki temu zyskiwali na czasie, więc musieli działać szybko, aby uprzedzić ich ewentualny atak.
(c) Podstawową troską powinna być ochrona ludzi na Ziemi; to nie było już zagrożenie ludzi jako rasy, lecz możliwość nagłej ich zagłady. Szefowie podziękowali Jonnie'emu i zatwierdzili plan Sir Roberta. Byli śmiertelnie poważni.
Przeszli do dalszych spraw. Poproszono o zabranie głosu doktora Allena, który był mocno zaangażowany w organizowaną przez Federację akcję przenoszenia plemion. W jego opinii gromadzenie plemion w zbyt bliskiej odległości od siebie było niebezpieczne, gdyż ich odporność na różnego rodzaju choroby mogła się przez wieki znacznie zmniejszyć. Przez długi czas plemiona były od siebie odseparowane, więc teraz mogłyby wybuchnąć epidemie ospy, tyfusu lub innych chorób zakaźnych. Miał kilku pomocników. Latali po całym świecie i robili, co się tylko dało. Zapoznał się z wszystkimi dawnymi dostępnymi książkami na temat szczepień ochronnych, higieny i tym podobnych spraw i przystąpili już do wyrobu szczepionek. Prosił o podjęcie dwóch środków zapobiegawczych: przymusowej izolacji każdej osoby wykazującej objawy choroby, wprowadzenie obowiązkowych szczepień ochronnych. Jego współpraca z Koordynatorami i Szefami Plemion układała się doskonale, ale chciał by jego program uzyskał oficjalną aprobatę.
Szefowie uchwalili to jako dyrektywę Federacji" i polecili, by Sir Andrew MacNulty wydał odpowiednie polecenia.
Następnie wprowadzono MacAdama z Banku Planetarnego. Prosił o przyjęcie go przez Szefów w trzech sprawach. Niski, siwowłosy i konserwatywny MacAdam był w stosunku do nich niezwykle uprzejmy i bardzo precyzyjny. Miał ze sobą teczkę pełną papierów, którą położył na stole. Rozpoczął od stwierdzenia, że rząd w Ameryce szasta pieniędzmi na wszystkie strony, tworząc lokalną inflację, która może objąć i inne rejony. Każdy ze Zbójów otrzymywał zapłatę w wysokości stu kredytów dziennie, a ponieważ było ich siedmiuset sześćdziesięciu, więc dawało to sumę siedemdziesięciu sześciu tysięcy kredytów dziennie, co niemal dwukrotnie przewyższało roczny budżet większości innych plemion. Zbóje nie cenili pieniędzy i rozrzucali je po ulicach, bo w Ameryce nie można było teraz zbyt wiele kupić i brakowało towarów na pokrycie takiej masy pieniędzy. Miał na to sposób: chciał otrzymać upoważnienie do emisji specjalnych banknotów amerykańskich, które potem można będzie dewaluować w stosunku do waluty używanej przez resztę świata. Miał pewne powody, by sądzić, że tamtejszy rząd zgodzi się na to, jeśli na banknocie tej emisji zdjęcie MacTylera zostanie zastąpione zdjęciem Browna Kulasa Staffora. Podpis pod zdjęciem będzie brzmiał: "Brown Kulas Staffor, Starszy Burmistrz Planety Ziemia". Według opinii MacAdama, brak zdjęcia Tylera na banknocie przyczyni się do jego dalszej dewaluacji, ale Tyler nie powinien figurować na zdewaluowanej emisji banknotów. Co na ten temat sądzili?
Tyler uśmiechnął się. Szefowie też się roześmiali i dali MacAdamowi swe błogosławieństwo. Ale MacAdam chciał znacznie więcej. Prosił o przyznanie mu drugiego przywileju na wydawanie pieniędzy. Nie zostanie on opublikowany, lecz chciał go mieć w swoim sejfie. Odczytano go i uchwalono. Następnie MacAdam zakwestionował wcześniejsze, prywatne i wstępne dyskusje z Sir Robertem na temat przeniesienia banku z Zurichu do Luksemburga. Było to trudne i kłopotliwe. Musieliby przenieść tam wszystkie urządzenia i poszukać kwater dla personelu. Szefowie udzielili głosu Sir Robertowi. Powiedział, że w Luksemburgu była baza górnicza Psychlosów, w której wydobywali rudę żelazną dla potrzeb lokalnych. Blisko niej znajdowała się forteca ze starożytnych czasów - Luksemburg oznacza "małą fortecę" - która leżała na skrzyżowaniu wszystkich szlaków handlowych i bankowych już od tysiącleci. Był to czasowy środek zaradczy. Luksemburga można było bronić, a Zurichu - nie.
Szefowie poradzili MacAdamowi, by lepiej się przeniósł. Zrezygnowany MacAdam odparł, że się przeniesie. Miał jednak jeszcze jeden problem dotyczący wydatków na przygotowanie się do wojny. Pociągało to za sobą wydatkowanie pewnych sum, które nie były pokrywane z budżetów plemiennych lub nie miały gwarancji w postaci terenów plemiennych. Proponował, by problem ten rozwiązać poprzez pożyczki pod zastaw czegoś innego.
Jonnie poprosił o głos. Oświadczył, że zna położenie paru dobrych złóż minerałów (nie powiedział jednak, skąd je zna) i jak tylko sytuacja się znów uspokoi, można będzie przystąpić do ich eksploatacji. Były to dość rozległe złoża. Wszyscy wiedzą, że przedtem był związany z górnictwem, więc mogą mu wierzyć na słowo. Złoża te mogą służyć jako gwarancja pożyczki, jeśli się będzie je uważało za własność Szefów, a nie własność plemion. MacAdam zapytał, czy wiedzą, że Brown Kulas twierdzi, jakoby cała planeta była jego własnością? Szefowie odparli, że wiedzą. A o tym, że rości pretensje do własności całej ziemskiej filii Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego? Szef Klanu Fearghusów odparł na to, że: czy jest to wiążące, czy nie, to i tak część wszelkich nieruchomości należy do nich, więc będą domagać się swego udziału w tych złożach minerałów dla zagwarantowania wydatków wojennych. MacAdam skrywał uśmiech na twarzy. Wiedział już, co w trawie piszczy. I akceptował to. Nigdy nie nadużyje ich zaufania. Szefowie podjęli na ten temat stosowną uchwałę i upoważnili Sir Roberta do korzystania z tego rachunku według jego uznania jak z "kasy wojennej".
Później wszyscy się rozeszli w śmiertelnej powadze. Giermkowie eskortowali Jonnie'ego aż do drzwi jego domu. Chrissie jeszcze nie spała, czekała na niego i podała mu herbatę z czymś, co nazywała "naleśnikami". Jonnie rozsiadł się w salonie, rozwiązawszy przedtem rzemienie koszuli, nałożywszy na stopy miękkie mokasyny i wyciągnąwszy nogi. Martwił się rozwojem wypadków w Ameryce, ale zmusił się do zwrócenia uwagi na sprawy domowe. Chrissie mówiła mu, że pastor i ciotka Ellen przyjdą do nich jutro na obiad, więc ma nadzieję, że Jonnie będzie w domu. Ciotka Ellen czuła się w Szkocji bardzo dobrze, policzki jej się zaokrągliły i pozbyła się uporczywego kaszlu. Naprawdę wyglądała całkiem młodo.
Jonnie zauważył, że to samo można by powiedzieć o Chrissie. Wyglądała bardzo ładnie z jasnymi włosami upiętymi w wielki kok na szczycie głowy, oczy miała jeszcze ciemniejsze i bardziej błyszczące, a jej suknia z materiału bardziej pasowała do figury niż skóra z jelenia. Blizny po obroży zupełnie już zniknęły. Chrissie zarumieniła się po tylu usłyszanych komplementach.
Panie czuła się trochę lepiej. Strasznie jednak wychudła. Leżała jeszcze w łóżku, bo mimo że gorączka już ją opuściła, była jednak jeszcze bardzo osłabiona. Jonnie powinien ją rano odwiedzić. Jedynym zmartwieniem było teraz to, że Pattie - jak się wydawało - wpadła w głęboką apatię. Może Jonnie opowie jej jakąś historię, która ją zainteresuje.
Jonnie zapytał, czy dom miał sutereny, a Chrissie odparła, że owszem i to nawet solidne i głębokie. Pochwalił Chrissie, że wyszukała bardzo ładne meble, więc jeśli zacznie się dziać coś niedobrego, to powinna przenieść co lepsze meble do sutereny, gdzie znajdą dobre schronienie. I czy miała bezpieczne miejsce w podziemnych lochach Zamku Skalnego? Chrissie odpowiedziała, że o wszystkim już pomyślała, więc nie musi się o nią martwić. Bywa teraz w świecie i ma już trochę doświadczenia. A może chciałby jeszcze herbaty? Albo jeszcze jeden naleśnik?
Było bardzo przyjemnie. Był to miły dom, tak odmienny od tych starych ruin w starym miasteczku. Jeśli pokonają wroga, a szczęście będzie mu nadal dopisywało, to wtedy może ten przyjemny zwyczaj siedzenia w salonie i rozmawiania z Chrissie lub z przyjaciółmi na spokojne tematy stanie się rutyną.
I wtedy zabrzmiał gong u drzwi i Chrissie poszła je otworzyć. Z okrzykiem radości Jonnie skoczył, by powitać Glencannona.



Rozdział 23
1
Przeklęty Terl!
Z początku Jonnie myślał, że ma nareszcie dane na temat dokładnej lokalizacji słupów energetycznych. W swym domu w Szkocji nie miał odpowiednich urządzeń wizyjnych, więc pobieżnie tylko obejrzał przysłaną przez Kera skrzynkę, w której - jak się wydawało - było tylko kilka kawałków kabli. Do Dnia 92 było jeszcze parę ładnych miesięcy, a on był szczęśliwy, że mógł zostać na obiedzie, znów zobaczyć ciotkę Ellen i pastora, a także spróbować pocieszyć Pattie.
Do bazy górniczej w Afryce Jonnie odleciał w dobrym nastroju. Tego ranka wstał gotów do przekopania się przez cały materiał. A tymczasem Glencannon opowiedział, iż opóźnienie było spowodowane tym, że Terl większość czasu spędzał na zewnątrz biura, przeprowadzając jakieś pomiary. Terl w sposób oczywisty nie lubił pozostawać zbyt długo na zewnątrz. Glencannon napomknął, że w czasie porządkowania jego biura wstrzyknięto trochę powietrza do nabojów z gazem do oddychania, aby Terl nie polubił zbytnio wałęsania się dookoła. Glencannon powiedział też, że podczas pierwszej bytności w biurze Terla zapomnieli zamontować rejestrator obrazów w pobliżu platformy, by móc nagrywać wszystko, co się tam działo. Ale teraz już zamontowali jeden rejestrator na pobliskim drzewie bez zwrócenia uwagi Zbójów i nie będą uzależnieni od przelatujących nad platform bezpilotowych samolotów zwiadowczych.
Jonnie widział teraz na klatkach zapisu, jak bardzo skrupulatnie Terl mierzył odległości między słupami. Ale nie były to pomiary, mające na celu dokładną lokalizację słupów energetycznych wokół platformy odpalania transfrachtu! Miał oto przed sobą kompletny plan instalacji z dokładnymi wymiarami: platformę odpalania, nową lokalizację konsoli oraz pełną zawijasów linię. Jonnie wiedział już teraz, dlaczego Terl spędził tyle dni nad równaniami sił. Dokonywał on precyzyjnych obliczeń, jak dalece można było zbliżyć do platformy pełną zawijasów linię bez zakłócenia teleportacji! Było to zaznaczone na końcowym szkicu: siedem całych i osiem jedenastych stopy. Dookoła całej platformy odpalania i nowej konsoli.
Przesłana przez Kera skrzynka zawierała krótką notatkę, która - o ile Jonnie znał Kera - była pisana lewą łapą.
Do Ciebie, który będziesz wiedział.
Masz tu taką kromkę, która została odkrojona zupełnie przypadkiem - ha, ha. Wykopuję to dla nich tuż obok tej tamy na południowym zachodzie, gdzie nikt już tego więcej nie używa. Na wypadek gdybyś tego nie wiedział, zowie się to "kabel jonizacji pancerza atmosferycznego". Nie załączam numerów części zamiennych, ponieważ nie będziesz ich zamawiał na Psychlo. Ha, ha. Za przekazywanie własności Towarzystwa grozi również kara w wysokości trzymiesięcznego zarobku, więc jak mnie złapią, to będziesz mi winien jeszcze jedną trzymiesięczną pensję. W takim tempie szybko zbankrutujesz. Ha, ha.
Wiesz kto.
Dodane: Płacą mi ciężkie pieniądze za wykopywanie tego. Dostaniesz swoją część, gdy zamienimy się pojemnikami na drugie śniadanie. Ha, ha, ha!
Jonnie dokładnie obejrzał skrzynkę. Jej przekrój poprzeczny był oczywiście taki sam jak skrzynek wokół tamy i bazy w Kariba. Ale teraz miał wgląd w jej części składowe. Trzeba ją było ustawiać odpowiednią stroną do góry i nastawiać na kierunek, w którym się chciało wytworzyć ekran ochronny. Cała skrzynka pokryta była pancerzem i Jonnie nie miał pojęcia, w jaki sposób Ker ją przeciął. Zasada jej działania była zupełnie jasna: wewnętrzna izolacja dna skrzynki stanowiła w rzeczywistości rodzaj reflektora. Tuż nad nim znajdowało się główne źródło prądu. A nad nim znajdował się inny zwój drutu, nad tym zaś zwojem - trzeci zwój i tak aż do samego wierzchu. Stos złożony z piętnastu zwojów drutu. Każdy z nich najwidoczniej wzmacniał ładunek zwoju znajdującego się tuż pod nim. Zwój końcowy musiał być umocowany do pokrywy skrzynki, której nie załączono, a która musiała wspomagać wzmacnianie. Uzyskany na wyjściu niewiarygodnie wzmocniony ładunek musiał być dostrojony do pól siłowych jądra i poziomów energetycznych elektronów krążących w atomach powietrza. Poddane jego działaniu cząstki powietrza zmieniały swoje uporządkowanie w molekularnej kohezji. Produktem końcowym było powstanie niewidzialnego ekranu ochronnego nazywanego "kablem jonizacji pancerza atmosferycznego". Nawet pocisk nie przechodził przez niego.
To nie był "ekran siłowy", jakich używano w przestrzeni kosmicznej, a Hawvinowie stosowali na swych wielkich statkach wojennych. To był pancerz powietrzny. I Terl miał zamiar wytworzyć go w odległości siedmiu całych i ośmiu jedenastych stopy wokół konsoli i platformy.
Wstępne plany Jonnie'ego przewidywały, że najpierw skonstruują konsolę i zbudują platformę odpalania, a potem w jakiś sposób opanują ją.
Ale to zmieniało cały jego plan. Jak można było się przedostać przez tak masywną kurtynę?
Przeklęty Terl! Jonnie stracił humor.
Jonnie zrobił kilka kopii planu platformy odpalania. Wydostał starą mapę instalacji obronnych Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego i zaznaczył miejsce, skąd Ker musiał wykopywać kabel, by zainstalować go następnie wokół platformy. Mapa była tak stara i pomięta, że wcześniej nie zauważył, iż wszystkie bazy górnicze miały takie kable wokół tam i linii zasilania. Teraz dopiero dostrzegł, że afrykańska baza miała także drugą podziemną linię zasilania mocą i że to, co w dawnych czasach nazywano "Tamą wodospadów Owensa" - było dobrze chronione. Jonnie posłał po Angusa i polecił mu sprawdzić, czy faktycznie istnieje podziemna linia, a następnie, jeśli tablica wyłączników tamy jest jeszcze sprawna, przełączyć ją na podziemne zasilanie bazy i ekranu ochronnego oraz przetrenować wartowników we włączaniu i wyłączaniu mocy, tak żeby można było wchodzić i wychodzić zarówno z tamy, jak i samej bazy.
Próbując znaleźć sposób rozwiązania tego nowego problemu, Jonnie wędrował po bazie. Właśnie przybył do bazy Sir Robert, więc pokazał mu na starej mapie, że wszystkie bazy górnicze miały pancerze atmosferyczne i że prawdopodobnie będą musieli ich użyć. Zatroskany Jonnie powędrował dalej.
Teleportacja! Tajemnica Psychlosów. Dzięki niej kontrolowali wszechświat. Jonnie nie bardzo wiedział, jak bez teleportacji można by było obronić tę planetę.
Spotkał MacKendricka. Owszem, wszyscy ranni Psychlosi mieli się teraz dobrze. Z wyjątkiem Chirk, która nadal leżała nieprzytomna. Nie, nie znalazł żadnego sposobu na wyjęcie tych przedmiotów z głów Psychlosów - naruszenie struktury kostnej czaszki zabije potwora. Tak, zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli spróbuje się pytać któregokolwiek z Psychlosów o sprawy techniczne, to zaczną atakować, a potem popełnią samobójstwo lub - w przypadku kobiet - stracą prawdopodobnie przytomność tak jak Chirk. MacKendrick martwił się, co dawać jeńcom do jedzenia. Psychlosi nie uważali tego za istotną informację i nie zamieścili jej w swych podręcznikach. Sami jeńcy wiedzieli, czym się żywili, ale nie znali odpowiednich nazw, które można byłoby odnieść do tej planety, więc jeśli nie rozwiążą tego problemu, to wkrótce nie będą mieli żadnych jeńców. Czy Jonnie wie, że mają jeszcze trzech Jambitchów? Stało się to ostatniej nocy. Wysłano najwidoczniej oddziałek rozpoznawczy, aby sprawdzić tę nową aktywność Ziemian w Kariba. Dowodzący ochroną szkocki oficer, gdy tylko został zawiadomiony, że mała jednostka oddzieliła się od orbitującego krążownika Jambitchów, uruchomił coś wymyślonego przez Chińczyków. Nazywali to "tygrysią siatką". Przebranego za Chińczyka manekina umieścili w pobliżu rozlewiska z dala od obozu - i Jambitchowie wprost tam się skierowali, aby go pochwycić, ale zostali sami złapani w rozwieszoną między drzewami siatkę. Mieli wygląd złośliwych brutali.
MacKendrick chciał się dowiedzieć, czy Jonnie nie słyszał czegoś na temat ich pożywienia. Nie? Trudno. Stara kobieta z Gór Księżycowych pomagała mu, więc może wspólnie coś wykombinują.
Jonnie wędrował dalej. Przeklęty Terl! Wszystko się skomplikowało. W jakiś sposób musi przecież znaleźć potrzebne informacje. Już kiedyś myślał o dokładnym zbadaniu silnika teleportacyjnego, by na tej podstawie otrzymać coś w rodzaju rozwiązania problemu. Silnik nie był instalacją transfrachtu, ale działał też na zasadzie zmiany pozycji przestrzennej. Miał do dyspozycji silnik i konsolę sterowania z czołgu uszkodzonego w czasie minionej bitwy, który wstawiono do garażu warsztatu remontowego. Może, gdyby rozebrał je na części składowe... mała nadzieja, bo już kiedyś badał takie urządzenia. Przebrał się jednak w ubranie robocze i udał na poziom remontowy.
"Rębajło" stał tam fatalnie poszczerbiony i bez paru płyt pancerza, które gdzieś odpadły. Jonnie wsiadł do środka, sprawdził paliwo i uruchomił silnik, wciskając na konsoli przycisk oznaczony napisem "bieg jałowy". Silnik z miejsca zaskoczył. Jedna rzecz u Psychlosów była zawsze pewna: ich wyroby działały niezawodnie do końca.
Wyłączył silnik i zaczął śrubokrętem luzować górne śruby konsoli. Każdą z nich odkręcił o pół obrotu.
Musiał przerwać swe zajęcie, gdyż zjawił się wartownik, który wręczył mu jakieś nauszniki i poprosił o ich nałożenie. Jonnie podniósł się i wyjrzał przez właz wieży, aby zobaczyć, co się dzieje.
To był Stormalong i Tolnep, podchorąży Slitheter Pliss otoczony przez wartowników.
- Co się dzieje? - zawołał Jonnie.
Nie słyszeli go. Wszyscy mieli założone nauszniki. Ale wtedy Jonnie zobaczył, że wwożono na wózku statek patrolowy Tolnepów, więc domyślił się reszty: Stormalong chciał się prawdopodobnie dowiedzieć, w jaki sposób to latało, by później nauczyć swych pilotów techniki pilotażu statków Tolnepów. Chciał też prawdopodobnie poznać częstotliwość drgań tego promienia paraliżującego.
Slitheter Pliss - jak się wydawało - był całkiem miły, chociaż musiał już pewnie spisać siebie na straty. Zobaczył Jonnie'ego i wysyczał pozdrowienie. Zamierzali dopuścić Tolnepa w pobliże tego zabójczego wibratora dźwięków, podjęli więc wszelkie środki bezpieczeństwa, by nie włączył go nagle, paraliżując ich, i nie uciekł. Jonnie nie bał się tego, gdyż Tolnep nie miał dokąd uciekać. Ale, na wszelki wypadek, też nałożył nauszniki. Tolnep zdenerwował się trochę, że końcówki akumulatora były powyginane. W odpowiedzi na jego nieme gesty ręką dali mu jakieś narzędzia, którymi wyprostował końcówki i dołączył kabel zasilania. Statek zaczął wibrować, więc wyłączył zasilanie. Dalszymi niemymi ruchami rąk zaczął pokazywać Stormalongowi różne wyłączniki i ich połączenia, a Stormalong, zdawało się, uważał to za całkiem proste. Kiwnął głową w stronę Tolnepa i dał znak wartownikom, by go odprowadzili od statku.
Gdy tylko Pliss oddalił się od pojazdu, Jonnie ostrożnie zdjął nauszniki i zaczął opuszczać się z wieży do dołu, by zająć się swoją robotą. Tolnep wystraszył trochę wartowników, zatrzymując się przy czołgu i otwierając jego boczne drzwi. O mało go nie postrzelili. Ale Jonnie gestem nakazał im, aby się cofnęli. Gdyby Tolnep próbował go ugryźć, mógł łatwo wsunąć mu śrubokręt pomiędzy zęby.
- Wy, ludzie, nie jesteście we władzy Psychlosów, prawda? - zapytał Tolnep, zawieszając się na drzwiach.
Nie otrzymawszy odpowiedzi - Jonnie nie zamierzał przekazywać jakichkolwiek informacji potencjalnemu uciekinierowi bez względu na to, jak odległa mogła być wizja takiej ucieczki Tolnep zadał następne pytanie:
- Co próbujesz zrobić z tym silnikiem czołgowym?
Jonnie popatrzył przez chwilę na niego i wtedy przyszło mu na myśl, że Pliss jako oficer Tolnepów mógł przejść przeszkolenie w tym zakresie.
- Czy wiesz, jak to działa?
- Nie, psiakrew! I nie słyszałem o nikim w żadnym ze wszechświatów, kto by coś na ten temat wiedział - odparł Pliss. - Nigdy nie dokonywaliśmy najazdu na tę planetę, ale najeżdżaliśmy inne bazy Psychlosów. Przywoziliśmy na naszą planetę tysiące takich silników, ale tylko po to, by eksperci sobie na nie popatrzyli. - Twarz wykrzywiła mu się w przerażającym uśmiechu. - Założę się o swoją następną pensję, której nigdy nie otrzymam, że wy zajmujecie się tym samym, czym zajmują się wszyscy inni.
Jonnie także się uśmiechnął zachęcająco.
- Zdobyliśmy ich wszystkie książki matematyczne - kontynuował Pliss. - Nawet udało się nam zdobyć nietkniętą konsolę transfrachtu. W książce eksploatacji było odnotowane, że była raz używana, ale jak tylko zaczęliśmy ją rozbierać, by się przekonać, jak była skonstruowana - puf! i nie było już konsoli. Najlepsi dowódcy Tolnepów przesłuchiwali inżynierów z Psychlo i nic z tego nie wyszło, bo Psychlosi rzucali się na nich, a potem popełniali samobójstwo. Czytałem gdzieś, że trwa to już od trzystu dwóch tysięcy lat!
Tolnep zmienił temat:
- Czy macie tu gdzieś pomieszczenie z próbkami metali? Jestem głodny. Może znajdę tam coś do jedzenia.
Jonnie polecił wartownikom, by go zaprowadzono do magazynu.
- A więc życzę szczęścia! - powiedział Tolnep z sarkastycznie brzmiącym świstem.
Strażnicy go wyprowadzili. Być może była to po prostu złośliwość. Ale Jonnie raczej w to nie wierzył.
Z powodu tych ciągłych przerw, stracił wątek czynności, które zamierzał wykonać. Zaczął więc znów wszystko od początku. Wcisnął najpierw przycisk "bieg jałowy", a potem klepnął w przycisk wyłącznika mocy, by zapalić silnik. Żadnego efektu. Sprawdził połączenia. Wszystko wyglądało normalnie. Próbował sobie przypomnieć, czy Tolnep czasem czegoś nie dotykał, był jednak pewien, że nie.
Jeszcze raz spróbował zapuścić silnik. Nic z tego. Co to Ker mówił mu kiedyś na temat konsoli? Mieli wówczas kłopoty z jednym ze spychaczy. Kopuła kabiny była otwarta, ponieważ Jonnie nie potrzebował gazu do oddychania, gdy nagle na konsolę spadła lawina ziemi i potem nie można już było zapuścić silnika maszyny. Ach, tak! Ker powiedział, żeby ją zostawić, a on wezwie do niej inżyniera. Nie mechanika, lecz inżyniera! I zjawił się inżynier, wymontował konsolę za pomocą małego samojezdnego dźwigu i zawiózł do podziemnego warsztatu. W owym czasie Jonnie bardziej był zainteresowany tym dźwigiem niż konsolą. Dźwig miał koliście ułożone płyty magnetyczne, pomiędzy którymi znajdowały się sprężyny. Nie miał żadnych silników. Ramiona dźwigu poruszały się dzięki doprowadzeniu mocy do magnesów. Teraz Jonnie żałował, że nie obserwował wówczas, w jaki sposób wyjmowano konsolę.
Czym był zajęty tuż przed zjawieniem się Tolnepa? Aha, luzował śruby górnej pokrywy. Psychlosi używali czasem śrub. Na ogół jednak zgrzewali po prostu metal za pomocą hezyjnokohezyjnego ostrza. Śruby ich miały trochę inny wygląd.
Wykręcił już wszystkie śruby i podniósł pokrywę. Śruby wchodziły do wnętrza czarnego tworzywa, które na swej wewnętrznej stronie mieściło wszystkie skomplikowane elementy konsoli.
Śruby! Oprócz mocowania pokrywy musiały jeszcze coś z czymś łączyć. Nie mógł znaleźć w nich żadnego wyłącznika. Wyglądały jak zwykłe śruby. Ale przekręcenie którejś z nich na pewno uszkodziło konsolę.
Zmontował wszystko z powrotem. Popatrzył na inną konsolę i zapamiętał wszystkie kąty, pod którymi śruby powinny być ustawione. Przykręcił śruby konsoli "Rębajły" pod identycznymi kątami. Mimo wszystkich jego wysiłków, silnik nie chciał zaskoczyć.
To muszą być śruby. Gdy wysiadł tamten spychacz, ziemia prawdopodobnie walnęła w śrubę pokrywy konsoli, naruszając jej położenie.
Po raz piąty już wykonał wszystkie czynności od początku, próbując ustawić śruby we właściwej pozycji. Ale wynik był wciąż taki sam. Miał czołg klasy "Rębajło" z niesprawnym silnikiem.
W końcu Jonnie zrezygnował z dalszych prób. Zszedł na brzeg jeziora i zaczął rzucać odłamkami skalnymi do krokodyli. Ale zaraz się zawstydził, że je drażni. W porównaniu z Terlem były to bardzo miłe stworzenia.
Nadjechał trójkołowiec z posłańcem od Sir Roberta, który chciał mu tylko przypomnieć, że przebywanie na otwartej przestrzeni bez ochrony nie było zbyt rozsądne. Goście mogli przesłać kogoś tu na dół.
- Czy nie chciałbyś zastrzelić jednego Psychlosa? - zapytał Jonnie zaskoczonego posłańca.
Przeklęty Terl! Przeklęci wszyscy Psychlosi! I wcale nie pocieszała go świadomość, że tysiące ras mówiło to samo już od trzystu dwóch tysięcy lat.
Będzie musiał coś wymyślić, opracować jakiś plan - nie bacząc na to, jak bardzo byłby desperacki czy niebezpieczny bo inaczej planeta przestanie istnieć.
2
Do Denver zawitała zima. Ale ani zimny wiatr, ani tumany śniegu nie były w stanie przytłumić podniecenia Browna Kulasa Staffora.
Nadszedł wreszcie nowy banknot.
Pakiet banknotów leżał na jego biurku, a cztery z nich były przed nim rozłożone wachlarzem. Jakie piękne! Były jasnożółte, zadrukowane po jednej stronie, a tam - w samym środku znajdowało się owalne zdjęcie Browna Kulasa.
Ile kłopotu mieli ze zrobieniem tego zdjęcia! Brown Kulas próbował przybierać najróżniejsze pozy, spoglądał to w tę, to w tamtą stronę. Próbował robić różne miny, marszcząc brwi lub patrząc spode łba, ale z niczego nie był zadowolony.
Lars Thorenson musiał w końcu mu pomóc. Wytłumaczył mu, że wszystkiemu winna jest jego broda. Brown Kulas nosił czarne wąsy i brodę, ale podczas gdy z wąsami wszystko było w porządku, broda była bardzo rzadka i postrzępiona. Należało więc zgolić brodę i podciąć wąsy, aż staną się kępą włosów tuż pod samym nosem: był to ten rodzaj wąsów, jakie nosił wielki bohater wojenny Hitler, więc muszą być w dobrym guście.
Potem wyłonił się problem kostiumu. Jak się wydawało, nikt nie potrafił znaleźć niczego odpowiedniego. Z pomocą przyszedł generał Snith. Słyszał od jednego ze swoich ludzi o istnieniu starego cmentarza, w którym znajdowały się uszczelnione trumny. Wykopano więc kilka z nich, szukając odpowiednio ubranych zwłok, ale po wielu tysiącach lat materiał zupełnie się rozpadał. Jedynym tego rezultatem był nagły wzrost zachorowań wśród Zbójów. Dwóch z nich zmarło, a bawiący przejazdem doktor stwierdził, że było to "zatrucie formaldehydem".
W końcu ktoś znalazł sztukę szarego materiału jeszcze w dobrym stanie, a ktoś inny wzór modelu zatytułowany: "Uniform szofera" i kobiety Zbójów uszyły kostium. Znaleźli nawet czapkę z czarnym daszkiem, która przetrwała jakoś do końca zdjęć. Snith miał całą garść znalezionej biżuterii - choć Brown Kulas sądził, że nie były to ani rubiny, ani diamenty, lecz raczej kolorowe szkiełka i umocował je na lewej klapie uniformu, żeby Brown Kulas miał "medale".
Problem ostatecznego wyboru właściwej pozy rozwiązali dzięki posiadanemu przez Larsa zdjęciu kogoś zwanego "Napoleonem", który był wielkim bohaterem wojennym starożytnych ludzi. W pozie tej ów bohater trzymał palce jednej ręki za połą surduta na piersi.
Mieli trochę kłopotu z MacAdamem. Zapytał Browna Kulasa, czy jest pewien, że chciał mieć taki właśnie portret i Brown Kulas zezłościł się. Po wszystkich tych kłopotach? Oczywiście, że chciał!
I oto miał w końcu nowy banknot. Miał on nominał stu kredytów, gdyż MacAdam oświadczył, że może wydrukować tylko jeden wzór banknotu o takiej właśnie wartości. Brown Kulas uzmysłowił sobie, że nadawało to banknotowi znacznie większą rangę. Była na nim wydrukowana nazwa banku, ale tylko po angielsku. I było tam wyraźnie napisane "Sto kredytów Amerykańskich" oraz "Ważny do spłaty publicznych i prywatnych długów w Ameryce".
Jednym z warunków dostarczenia przez MacAdama tych banknotów było zgromadzenie wszystkich wcześniej wydanych pieniędzy i wymiana ich na nowe banknoty. Było to bardzo kłopotliwe, ponieważ wcześniejsza edycja składała się z banknotów jednokredytowych. Ale pokusa, że pozbędzie się wszystkich banknotów z podobizną Tylera, była tak nęcąca, że Brown Kulas wszelkie niedobory w wymianie pokrył z własnej kieszeni. To zwycięstwo znacznie poprawiło nastrój Browna Kulasa; ostatnio był w bardzo złym humorze.
Gdy Tyler nie dał się zaprowadzić do swego zaminowanego domu na hali i udało mu się uciec z kraju, Brown Kulas tak dalece upadł na duchu, że chciał odwołać cały projekt Terla.
Lars mu to jednak wyperswadował. Jak się zdawało, w Larsie zaczęła narastać nienawiść do Tylera. (Nie przyznał się, że było to spowodowane poniżającym ukrywaniem się w garażu i zazdrością, z jaką obserwował styl latania Tylera, ale Brown Kulas dobrze rozumiał to uczucie i uważał je za naturalne). Lars powiedział mu, że jeśli będą kontynuowali prace i rzeczywiście dokonają transfrachtu, to Tyler z pewnością znów się pojawi. Terl też z nim rozmawiał. Przyznał rację Larsowi, że gdy dokonają odpalenia transfrachtu, to Tyler na pewno właśnie tu się zjawi, ale Terl przygotował na niego takie pułapki, że nawet Tyler w nie wpadnie.
I tak Brown Kulas kontynuował ten projekt.
Inne sprawy, jednakże, układały się źle. Szefowie plemion przestali się zupełnie odzywać. Lars wytłumaczył mu, że było to zupełnie naturalne - mieli do niego zaufanie. Pielgrzymi też przestali przybywać do bazy górniczej. To również było naturalne - panowała zima.
Ludzie gdzieś znikali. Pierwszy zniknął kucharz z hotelu. Potem paru szwajcarskich sklepikarzy. A potem następni i następni, aż hotel przestał funkcjonować i nie było żadnego otwartego sklepu. Zniknął szewc. Nie można była nigdzie znaleźć Niemca, który reperował buty. Lianerosi pognali swe stada na południe, gdzie - jak twierdzili - było więcej paszy w okresie zimy, i też gdzieś zniknęli.
Brown Kulas poruszył ten temat w rozmowie ze Snithem. Czy to czasem nie była wina Zbójów? Nawet Terl go o to pytał. Ale Snith zaklinał się na wszystko, że on i jego ludzie zachowywali się poprawnie.
Akademia wciąż jeszcze była na miejscu i szkoliła. Wydawało się, że było w niej bardzo dużo kandydatów na pilotów i równie dużo maszyn. Lecz piloci nie pokazywali się w mieście i tylko czasem można było zobaczyć jakiś samolot wykonujący lot ćwiczebny. Wszystkie radioaparaty i dalekopisy z biura Browna Kulasa gdzieś się podziały. Zaczęły się psuć, więc trzeba je było zabrać do naprawy, ale nie wróciły już na swoje miejsce. Mniejsza o to, Brown Kulas i tak nie umiał ich obsługiwać, a nie dowierzał nikomu innemu.
Nowy banknot znacznie podbudował jego autorytet. Postanowił, że nie będzie tymi banknotami wypłacał pilotom pensji. Zrewanżuje się im. Teraz ludzie będą wieszali na swych ścianach jego, Browna Kulasa!
Postanowił, że lepiej będzie jeśli trochę polepszy stosunki z własnym plemieniem. Oczywiście, pokaże im ten banknot. Zawołał Larsa i generała Snitha, wsiedli do górniczego samolotu pasażerskiego, który Lars stale trzymał na parkingu, i wystartowali w kierunku nowego miasteczka, dokąd przesiedlono całą ludność.
Brown Kulas wciąż zachwycał się trzymanym w ręku banknotem. Myśl o pokazaniu go ludności miasteczka ożywiła Browna. Nie zwracał nawet uwagi na męczący wszystkich sposób, w jaki Lars Thorenson prowadził samolot. Mijając o włos pokryte śniegiem szczyty, nad którymi w ogóle nie powinni byli przelatywać, Lars posadził samolot w pobliżu starego miasteczka górniczego. Wydawało się, że jest zupełnie wyludnione. W niebo nie wznosił się ani jeden słup dymu. Nie pozostało po nim nawet zapachu. Z Thompsonem w ręku, Snith dokonał rozpoznania. Puste! Żadnego śladu. Powłócząc swą szpotawą stopą po gładkim śniegu, Brown Kulas szedł od budynku do budynku, szukając rozwiązania tej zagadki. W końcu znalazł dom, w którym musieli zbierać się na narady. Walały się tam kawałki podartego papieru. I wtedy znalazł pod stołem list, który zapewne spadł tam ze sterty papierów.
Był to list od Toma Smileya Townsena.
Brown Kulas przeczytał go i natychmiast wpadł w złość. Nie było to spowodowane treścią listu, lecz faktem, że Tom Smiley był na tyle bezczelny, iż nauczył się pisać. Co za arogancja! Ale wtedy spostrzegł, że list nie był napisany, lecz wydrukowany i to raczej niezbyt dokładnie. Nawet podpis był wydrukowany. Wobec tego postanowił być tolerancyjny. Cały list opowiadał o tym, jak przyjemnym miejscem był rejon niejakiego "Taszkientu". Wielkie góry, bezkresne równiny pokryte dziką pszenicą, mnóstwo owiec. I łagodny klimat w zimie. I o tym, jak Tom ożenił się z pewną...? Z pewną Latynoską! Co za haniebny postępek! Żadnej czystości rasowej.
Brown Kulas rzucił list na podłogę. No cóż, może mieszkańcy miasteczka przenieśli się z powrotem do swych starych domostw. Nie chcieli przecież nigdzie dalej się ruszać. Ale był zdziwiony, że Indianie i ludzie z Siewa Newada oraz z Brytyjskiej Kolumbii nie pozostali tutaj, gdyż stare miasteczko zupełnie ich nie obchodziło - było tam zbyt zimno i niezbyt im odpowiadała perspektywa głodowania każdej zimy.
Polecieli więc do starego miasteczka. Lars miał trudności z lądowaniem i omal nie posadził samolotu w samym środku pierścieni uranowych. Kiedy już przestał kurczowo trzymać się fotela, Brown Kulas rozejrzał się dokoła. Tutaj też nie było widać żadnego dymu. Zajrzał do paru domów. Jeśli ludzie opuszczali je w tak krótkim czasie, musieli pozostawić sporo rzeczy osobistych. Sądził więc, że wciąż jeszcze powinny tam być. Ale nie. Wszystkie domy były puste. Nie pozostawione w nieładzie jak po splądrowaniu przez Zbójów, lecz poprostu schludnie puste. Z pewną obawą - ponieważ były tam założone miny pułapki - zbliżył się do starego domu Tylera. Wciąż jeszcze stał. Być może miny pułapki nie zadziałały. I wtedy spostrzegł, że część dachu była wybrzuszona, więc przeszedł na drugą stronę, gdzie były drzwi wejściowe. Były one rozwalone wybuchem. Lars i Snith oglądali coś w śniegu. Były to szczątki dwóch Zbójów. Co nie zostało spalone płomieniem wybuchu, zostało rozszarpane przez wilki. Było oczywiste, że natknęli się na minę pułapkę i to już dość dawno temu.
Generał Snith poszturchał wylotem lufy pistoletu maszynowego resztki pieniędzy, skóry i kości.
- Musieli tu przyńść, co by śperać za łupami - powiedział Snith. - Tyla dobrego mniensa stracone!
Brown Kulas chciał pobyć w samotności. Pociągając nogą, poszedł w górę stoku do miejsca, w którym kiedyś chowano ludzi. Tam obrócił się i popatrzył z góry na puste miasteczko rozpadające się w gruzy i porzucone już na zawsze.
Przez cały czas nie dawała mu spokoju myśl, że był szefem plemienia, nie mając już plemienia. Pozostali mu tylko Zbóje! A oni nie byli nawet rdzennymi mieszkańcami Ameryki. Zupełnie odrętwiały, uzmysłowił sobie jednak, że lepiej będzie, jeśli zachowa to w tajemnicy. Podkopywało to jego całą pozycję.
Coś przykuło jego wzrok. Pomnik? Niewielki kamienny słup wyłaniający się z ziemi. Obszedł go dokoła. Był na nim napis:
TIMOTHY BRAVE TYLER
Dobry Ojciec
Ustawiony ku Jego Szanownej
Pamięci
Przez kochającego syna J.G.T.
Brown Kulas wrzasnął przeraźliwie. Zaczął kopać pomnik, chcąc go zwalić. Ale pomnik był zbyt głęboko osadzony w ziemi, więc tylko posiniaczył sobie stopę. Stał tam, wrzeszcząc i wrzeszcząc, aż się echo rozchodziło po całej dolinie.
A potem przestał. Wszystko to było winą Jonnie'ego Goodboya Tylera. Wszystko, co złe w całym życiu przydarzyło się Brownowi Kulasowi, było totalną i całkowitą winą Tylera.
A więc Tyler znów tu się zjawi, czyż nie? Terl mógł mieć swoje plany i mogły one być nawet znakomite. Ale Brown Kulas chciał mieć absolutną pewność. Jeśli Tyler kiedykolwiek jeszcze zjawi się na tej platformie odpalania, będzie martwy. Brown Kulas zszedł w dół do samolotu.
- Uważam, że dla naszego wspólnego bezpieczeństwa powinniście nauczyć mnie obchodzenia się z pistoletem maszynowym Thompsona - powiedział Larsowi i Snithowi, nie ujawniając im jednak swych faktycznych zamiarów.
Zgodzili się z nim, że będzie to słuszny krok.
Terl wielokrotnie powtarzał, że podczas transfrachtu nie wolno strzelać z broni palnej, ale kogo to wzruszało? Dwa pistolety maszynowe! Użyje dwóch pistoletów maszynowych... Przez całą drogę powrotną do Denver Brown Kulas planował, w jaki sposób tego dokona.
3
Niewielki szary człowiek obserwował dziwny antyczny pojazd ziemski, który krążył w przestrzeni o parę mil powyżej jego orbity. Już przed miesiącem "połączone siły" otrzymały nauczkę, by zostawiać w spokoju takie pojazdy. Pułkownik Rogodeter Snowl - będący już w niełasce za próby ukradkowego porwania ziemskiego notabla i odcięcia ich od potencjalnych łupów zaatakował swym statkiem klasy Vulcor, waląc ogniem ze wszystkich miotaczy, taki pojazd, który wykonywał właśnie identyczną misję. Dziwny ten pojazd zgrabnie wywinął się spod ataku, odskakując w bok. Po czym wypuścił serię dziwnych przedmiotów w stronę statku Snowla. Snowl wyprowadził statek na orbitę parkingową zaintrygowany, co to za przedmioty. Wysłał kilku członków załogi na zewnątrz, by przeprowadzili inspekcję kadłuba, a oni - ku swemu przerażeniu - wykryli dwadzieścia samoprzyczepnych min magnetycznych ciasno przywierających do powłoki statku. Ziemski pojazd najwidoczniej zaminował ich cały statek. Snowla jeszcze bardziej zaambarasowało odkrycie, że miny nie eksplodowały. Miały zapalniki ciśnieniowe. Oznaczało to, że ciśnienie powietrza spowoduje ich eksplozję, jeśli jego statek znajdzie się na wysokości stu tysięcy stóp nad powierzchnią planety.
Każdy z dowódców pospiesznie rozkazał sprawdzić swój statek czy też nie złapał jakiejś miny. Nic nie wykryli, więc oznaczało to, że jeśli się tylko zaczęło ścigać ten pojazd ziemski, wówczas wyrzucał on na trajektorię pościgu obłok minowy. Bardzo zniechęcające! Zostawili go więc w spokoju.
Pojazd ziemski miał z boku olbrzymie drzwi i mnóstwo różnych dźwigów. Niewielki szary człowiek nie był ani saperem, ani ekspertem wojskowym, ale pojazd najwyraźniej zbierał kosmiczne szczątki. Nie używał dźwigów, więc wewnątrz drzwi musiał mieć wielki magnes.
Najwidoczniej wykryli coś na swych ekranach - niedawno przeszła przez ten system wielka i niezwykła kometa pochodząca z jakiegoś innego systemu i orbita pełna była jakichś dziwnych szczątków, które od czasu do czasu rozbijały się o ekrany antymeteorytowe większości ich statków. I wtedy ten ziemski pojazd wyruszał w przestrzeń, dostosowywał swą prędkość do prędkości obiektu - wiele z nich miało prędkość rzędu dziewiętnastu mil na sekundę - a potem nagle rzucał się w bok. Oczywiście, magnes wewnątrz drzwi pojazdu chwytał obiekt.
Niewielki szary człowiek uważał, że było to dość interesujące. Zupełnie jak koliber polujący na owady, którego kiedyś widział: wisiał nieruchomo nad kwiatem, potem nagle odskakiwał w bok lub w górę.
Niewielki szary człowiek bezskutecznie czekał na wiadomość, ale jak dotąd nie otrzymał żadnej. I prawdopodobnie nie otrzyma jej jeszcze przez parę miesięcy. Żaden nowy kurier nie przybył do niego, co oznaczało, że tej planety jeszcze nie znaleziono. Było to bardzo męczące.
Jego niestrawność znów zaczęła dawać o sobie znać. Przed około trzema tygodniami poleciał w dół, by odwiedzić starą kobietę - zużył już wszystkie liście mięty. Była bardzo zadowolona, gdy go ujrzała. Pies też się ucieszył. Wykorzystała wokoder do rozpoczęcia handlu ze Szwedami. Sprzedała im trochę owsa i masła i zaczęła zbierać pieniądze - zobacz, sześć kredytów! Wystarczy, żeby kupić cały akr gruntu lub jeszcze jedną krowę! I była teraz zajęta wieczorami. Nadchodziła zimna pora, a tam w górze musi być o wiele zimniej, więc zrobiła mu z wełny miły szary sweter.
Niewielki szary człowiek miał właśnie ten sweter na sobie. Był dość miękki i całkiem ciepły. Dotknął swetra i zrobiło mu się trochę smutno.
Powiedział tym wojakom, że wszelkie próby przeprowadzenia jakichkolwiek operacji w Górach Szkockich są niewskazane z politycznego punktu widzenia i myślał, że go posłuchali. Ale właśnie przed tygodniem poleciał w dół, by dostać więcej mięty i stwierdził, że stara kobieta wyjechała. Dom był zamknięty na cztery spusty. Nie było psa. Nie było też krowy. Żadnych śladów gwałtu nie było, ale z tymi wojakami nigdy nic nie wiadomo: czasami potrafili działać ukradkiem i bez pozostawiania śladów. Wykopał spod śniegu parę gałązek mięty, ale był tym wszystkim zmartwiony. Takie uczucia jak sentyment były mu obce. Niemniej jednak dręczyło go to. Ach ci wojacy! Byli tak opętani, że stawali się całkiem niesforni, nawet gdy prosiło się ich o poczekanie na kuriera.
Mieli takie niedorzeczne pomysły. Zauważyli, że każdy samolot i każdy obiekt techniczny tam w dole miał teraz przydzielone małe stworzenie w czerwono-żółtej szacie. I przestali rozumieć korespondencję radiową pomiędzy samolotami. Próbowali wykorzystać maszyny językowe, ale nic z tego nie wyszło. Spróbowali więc zastosować maszyny kodujące i szyfrujące - z takim samym skutkiem. Jak się wydawało, wszystkie depesze zaczynały się i kończyły rodzajem śpiewnego: "Om mani padme om".
To miejsce przy wielkiej tamie w południowej Afryce - to samo, które Ziemianie wykorzystali do zwabienia i pochwycenia w pułapkę dwóch zespołów rajdowych - było teraz starannie uporządkowane i ono właśnie dało im pierwszą wskazówkę. Wzniesiono tam konstrukcję w kształcie pagody - a właściwie wzniesiono kilka takich budowli. W jakichś starych książkach na ten temat wyczytali, że konstrukcja taka była "świątynią religijną". I tak wszyscy wojskowi zgadzali się z poglądem, że planeta przechodziła teraz polityczne wstrząsy. Władzę przejęli jacyś religijni fanatycy. Religie były bardzo groźne - rozpalały ludzi. Każdy rozsądny rząd i jego wojskowi powinni je likwidować. Ale chwilowo nie obchodziła ich ani polityka, ani religia. Mieli czekać.
Niewielki szary człowiek odwrócił swą uwagę od ziemskiego pojazdu i przeniósł ją na "połączone siły". Ich liczba zwiększyła się teraz do trzynastu. Przybyli nowi. Inne rasy. Przywieźli wiadomość, że statkowi lub grupie statków kosmicznych, które odkryją tę właśnie planetę, wypłacona zostanie nagroda w wysokości stu milionów Kredytów Galaktycznych. W związku z tym wszyscy byli bardziej chętni do wykonania rajdu na planetę w celu zdobycia dowodów, niż do złupienia jej.
To miejsce w Afryce szczególnie złościło pułkownika Rogodetera Snowla. Stało się wręcz jego obsesją. Ale jego wojskowy rozsądek podpowiadał mu, że reszta "połączonych sił" przewyższała go liczebnie, więc przed paroma tygodniami odleciał na rodzinną planetę, aby sprowadzić dodatkowe statki wojenne. Na orbicie zrobiło się tłoczno. Nawet kapitan statku niewielkiego szarego człowieka poprosił go o zgodę na oddalenie się nieco od reszty. Zanosiło się tu na straszny bałagan, jeśli ci wojacy rozwiążą wreszcie zagadkę, podzielą się nagrodą i potem zaczną łupić planetę. Niewielki szary człowiek wyraził na to zgodę.
Zaczął z powrotem leniwie obserwować ziemski pojazd. Wydawało się, że zakończył już swą misję, pewnie miał pełne ładownie. Schodził powoli w dół kierując się do afrykańskiej bazy.
4
Jonnie obserwował zbliżający się stary samolot górniczy Stormalonga. Wartownik wyłączył pancerz atmosferyczny nad bazą, wpuścił samolot do środka i włączył go ponownie. Przy włączeniu zasilania pancerza zawsze rozlegało się słabe skwierczenie, ale potem już było cicho. Poza paru nieszczęsnymi ptakami i insektami, które uderzały czasem w pancerz i zostawiały na nim pióra lub czułki, nikt nie miał pojęcia, że taki pancerz istnieje. Wszyscy piloci byli ostrzeżeni o jego istnieniu i opracowano skomplikowany system sygnałów, aby uchronić pilotów od przypadkowego rozbicia samolotu.
Stormalong posadził samolot tuż przy pulweryzatorze metalu. Psychlosi używali tego urządzenia w taki sposób, że najpierw "zmiękczało" ono metal, rozbijając jego molekularną spójność, a potem przepuszczało go przez opancerzone wałki, które dosłownie rozcierały go na kruszynki i kompletnie miażdżyły. W wyniku tego otrzymywało się tak drobny proszek metalowy, że gdy jego garść rzuciło się w powietrze, unosił się tam przez długi czas na kształt obłoku kurzu. Psychlosi potrzebowali sproszkowanego metalu w takiej właśnie postaci do procesów wytwarzania paliwa i amunicji.
Kopilot za pomocą dźwigów samolotu zaczął rozładowywać "zdobycz" wprost do pulweryzatora metalu. Stormalong wysiadł z kabiny i podszedł do Jonnie'ego.
- Ten lot przyniósł nam pięćdziesiąt pięć ton metalu - rzekł z zadowoloną miną. - Jest tego mnóstwo w górze. Krąży po orbicie. Myślisz, że będziemy jeszcze potrzebowali kilku ton?
Jonnie nie był tego pewien. Zaprzątały go inne sprawy. Zeszli w dół w kierunku bazy. Zbliżył się do nich jeden z buddyjskich informatorów. Ich sposób poruszania się zawsze intrygował Jonnie'ego. Wkładali prawą rękę w lewy rękaw, a lewą rękę w prawy rękaw, natomiast stopami ruszali tak szybko i płynnie, jakby ślizgali się po ziemi. Mieli przy tym nieruchome plecy. Jeszcze do wczoraj wielu z nich nosiło czerwono-żółte szaty, które wraz z ich gładko wygolonymi głowami bardzo wyróżniały ich z tłumu, przez co łatwo ich było dostrzec z góry. Od Iwana nadeszła olbrzymia partia tobołów z mundurami. Jego ludzie szyli je z materiału przysłanego przez jakieś warsztaty tkackie z Luksemburga. Mundury miały kolor zielony i do każdego dołączony był hełm z pancernego aluminium, również zielony. Jonnie przypuszczał, że już niedługo cała ich armia będzie tak umundurowana. Buddysta też miał mundur na sobie. Skłonił się - zawsze ten ukłon - i przekazał Jonnie'emu pakunek. Było mu bardzo przykro, gdyż nadeszło tak wiele poczty i jej dystrybucja została opóźniona. Jonnie też odpowiedział skłonem. Stawało się to zaraźliwe.
Szli ze Stormalongiem przez bazę, szukając Angusa. Jonnie otworzył pakunek. Był to podarunek od Iwana: hełm. Zwykły zielony hełm, taki jak wszystkie inne. Z nausznikami, które można było opuszczać i podnosić. Na wierzchu hełmu leżał list (któryś z Koordynatorów napisał go dla Iwana):Drogi Marszałku Jonnie
Mieszkańcy z Twojego miasteczka już tu przybyli i są bardzo zadowoleni, więc i my też jesteśmy zadowoleni. Dr Allen zabrał staremu Jimsonowi wszystek tytoń, który staruszek cięgle żuł, i wydaje się, że Jimson jeszcze chyba sobie pożyje. Wszyscy Twoi w spółbratymcy pozdrawiają Cię. Tom Smiley też cię pozdrawia.
Twoje konie zostały tu przewiezione i teraz uczą się rosyjskiego (żart). Ale są w bardzo dobrym stanie. Potrenowałem Blodgetta i teraz potrafi całkiem nieźle galopować. O konie trzeba zawsze dbać. Bibliotekę buddystów przenieśliśmy do głębokich podziemi bazy i jest teraz bezpieczna. Co do hełmu, bardzo chciałbym móc Ci powiedzieć, że w noc przed Twoim odlotem objawił mi się anioł z poleceniem, że musisz go nosić. Otrzymany od Ciebie list z podziękowaniami wprawił mnie w zaambarasowanie. Wcale nie próbowałem wówczas ratować Twego życia, ale zawsze i wszędzie gotów jestem to uczynić. Nie mogę więc przyjąć Twojej wdzięczności. To nie był żaden anioł. Wiedziałem po prostu, że w tych wysokich górach możesz sobie odmrozić(wykreślone) uszy. Ten hełm mniej się rzuca w oczy. Nie umieściłem na nim nawet gwiazdy. Przekaż Chrissie moje najlepsze pozdrowienia, gdy będziesz do niej pisał. Mam nadzieję, że ktoś dba o Twoje ubrania.
Twój towarzysz
Iwan
(Pułkownik dowodzący
rosyjską bazą do czasu,
aż wykopiesz stąd Amerykanów)
Był to ładny hełm i dobrze leżał na głowie. Miał na powierzchni parę małych wyżłobień, które nie zostały całkiem wypolerowane. Iwan musiał strzelić do niego kilka razy, aby się upewnić, że jest faktycznie kuloodporny.
Była też paczka z amunicją do AK-47. Jonnie poradził Iwanowi, aby wywiercili otwory w pociskach i wypełnili je prochem termicznym, tak aby można ich było używać przeciwko Tolnepom. Zdało to praktyczny egzamin, więc zaczęli przerabiać w ten sposób całą amunicję do AK-47.
Jonnie i Stormalong przybyli do "rejonu wypłukiwania pyłu meteorytowego". Cztery kobiety z Psychlo ciężko pracowały, mieszając rondlami wypełnionymi sproszkowanym metalem w olbrzymich kadziach pełnych rtęci. Miały na sobie ubiory ochronne, aby ustrzec się przed zatruciem rtęcią.
Kiedy Stormalong rozpoczął eksploatację orbit, zaczął przede wszystkim szkolić pilotów, którym - jak Jonnie przypuszczał - dał możliwość całkowitego wyżycia się w lataniu. Zebrany przez nich materiał był osobliwy. Meteoryty i im podobne obiekty przechwycone przez przyciąganie ziemskie i umieszczone na orbicie lub w peryhelium, zanim spłonęły w atmosferze, stawały się krystaliczne, o dość dziwnej strukturze. Jonnie właśnie miał zamiar zakazać tych lotów, spełniły bowiem swój cel, śmiertelnie wystraszając nieproszonych gości za pomocą samoprzyczepnych min magnetycznych. Ale Angus zauważył w ostatniej partii jakieś kawałki o niespotykanym składzie chemicznym. Kiedyś musiała tędy zapewne przejść kometa pochodząca z innego systemu gwiezdnego. Angus zwrócił uwagę, że owe kawałki meteorytu zawierały mikroskopijne ślady tych samych nieznanych pierwiastków, które Terl wykorzystał do wypełnienia środka swego urządzenia. Angus pokazał je na analizatorze. Mikroskopijne ślady. Jeśli sam materiał ulegał spaleniu w atmosferze, jak to się zazwyczaj dzieje z meteorytami, to i ten pierwiastek wyparowywał razem z nim. Ale te "dziewicze" kawałki go miały.
Przez cały dzień Jonnie łamał sobie głowę, jak oddzielić te pierwiastki i nagle przypomniał sobie, że złoto daje się wypłukiwać nawet "rondlem", gdyż jest cięższe niż piasek i skała. W niektórych procesach górniczych Psychlosi zużywali dosłownie tony rtęci. Pozostawili więc mnóstwo rondli. Wydostali więc te rondle i przeprowadzili próby. Żelazo, miedź, nikiel i większość pierwiastków w sproszkowanej formie była lżejsza od rtęci i wypływała na wierzch lub łączyła się z rtęcią. Ale ten obcy pierwiastek opadał "z hukiem" na dno rondla. Miał bardzo dużą spoistość kohezję i lepkość. Trzeba będzie wypłukać ogromnie dużo sproszkowanego metalu, by uzyskać trochę tego pierwiastka.
Mogliby do tego celu przystosować jakieś maszyny, ale te kobiety z Psychlo niewiele sobie robiły z ciężaru rondla wypełnionego sproszkowanym metalem i rtęcią i chętnie mieszały nim w kadzi, wypłukując proszek. Uśmiechały się do Jonnie'ego. Było z nimi wszystko w porządku, dopóki ktoś w głupi sposób nie wspomniał przy nich o matematyce. Wówczas natychmiast można było stracić jakąś kobietę. Zdarzyło się to z Chirk, a potem jeszcze z jedną kobietą z Psychlo.
Powiedziano im, że Angus wkrótce wróci. Zjawił się po paru chwilach. Zapytali go, czy potrzebuje czegoś? Angus pokręcił przecząco głową i ruchem ręki zaprosił ich do warsztatu. W Warsztacie pokazał im wykonany przez siebie duplikat skrzynki Terla, który różnił się od pierwowzoru jednym tylko szczegółem: to nie podniesienie pokrywy zsuwało razem do środka wszystkie elementy, ale robił to tłok mechanizmu zegarowego. Nastawiało się czas, a tłok łączył ze sobą wszystkie tuleje.
Angus zrobił już sześć takich duplikatów. Część środkowa nie była prawdopodobnie z tak czystego metalu jak u Terla, ale byli pewni, że nie miało to żadnego znaczenia. Ciężary wszystkich części środkowych różniły się nieco od siebie, ale wszystkie ważyły około siedemdziesięciu pięciu funtów.
- Jeśli nie masz zamiaru wysadzenia w powietrze całego wszechświata - powiedział Angus - to czy nie uważasz, że osiem duplikatów wystarczy? Z właśnie co dostarczonym ładunkiem powinno wystarczyć materiału na jeszcze dwie skrzynki.
- Ale jak to działa? - dopytywał się Stormalong.- Nie mamy pojęcia - potrząsnął głową Jonnie. - Ale jeśli Terl przygotowywał skrzynkę z takim sardonicznym wyrazem twarzy, to możecie być pewni, że jest to najbardziej śmiercionośna broń Psychlosów. Jednego możesz być pewien, Angus: zapakuj te środki oddzielnie i nie pozwól nikomu na tej planecie połączyć ich z zawartością skrzynki! Gdy już wszystko będzie gotowe, wyślij je do podziemnego arsenału w Kariba!
Jonnie wyszedł na zewnątrz. Był w pogodnym nastroju. Działo się mnóstwo dobrych rzeczy. Chińczycy z Kariba powiedzieli mu, że mają ekspertów o d drewnianych i kamiennych budowli, inżynierów budowy mostów i innych tym podobnych. Mieli również jakichś malarzy, więc ta mała niecka i jej otoczenie wyglądały teraz wręcz artystycznie. Wnętrza bunkrów pokryli wyrabianymi przez siebie płytkami ceramicznymi. Wszystko było bardzo starannie wykonane. Zbudowali nawet małą osadę pomiędzy kablem pancerza atmosferycznego a brzegiem jeziora. Ich stanowiska artylerii przeciwlotniczej pokryte były małymi daszkami przeciwdeszczowymi w kształcie kopuł nad pagodami. Także i w Ameryce robili dobre postępy.
Jonnie był niemal wesoły. Mogli mieć szansę. Malutką, ale możliwą. Pozostawał tylko nie rozwiązany problem matematyczny. Ostatnio - jak się wydawało - Terl nie robił nic innego, tylko przeglądał setki stron wypełnionych niezrozumiałymi równaniami matematycznymi. Nie wziął się jeszcze za konstruowanie konsoli, ale widać było, że musi zaczynać od samego początku. Terl zażądał, by odnaleziono i dostarczono mu starą konsolę, gdyż myślał, że będzie mógł ją wykorzystać jako wzór, mimo że była zupełnie wypalonym wrakiem. Przynoszono mu różne części, ale żadna nie pochodziła z konsoli - nie mogła, gdyż oryginalna konsola znajdowała się tu na dole, w garażu, gdzie Jonnie ją ukrył. Ale dzięki temu Terl będzie musiał zrobić nawet metalową obudowę konsoli.
Jonnie zobaczył paru Hocknerów, których przenoszono do innego pomieszczenia. Więźniowie ci bili się ze sobą jak dzikie koty - rasa przeciw rasie. Najroślejszy z Hocknerów - całkiem nieźle wyglądający mimo braku nosa - był niższej rangi wykształconym oficerem. Bardzo go interesowały zaparkowane dookoła pojazdy. Jonnie zatrzymał całą grupę, pragnąc zadać mu parę pytań.
Rosły Hockner uśmiechał się lekceważąco, spoglądając na pojazdy. Szeregowi Hocknerowie zazwyczaj nie znali psychlo, ale ich oficerowie posługiwali się nim biegle. Hockner poznał Jonnie'ego.
- Czy wiesz - zwrócił się do Jonnie'ego - że żaden kadłub w tych pojazdach nie został wyprodukowany na Psychlo?
- Nie wiedziałem - odparł Jonnie.
Hockner podszedł do pojazdu naziemnego i zajrzał pod krawędź jednego ze zderzaków.- Tutaj - powiedział, wskazując palcem.
Jonnie popatrzył na wskazane miejsce. Były tam litery jednego z alfabetów znajdujących się na banknotach galaktycznych.
- To Duraleb - wyjaśnił Hockner. - Napis brzmi: "Wyprodukowano na Duralebie". Psychlosi importują z innych Systemów Planetarnych wszystkie kadłuby do swoich samolotów i czołgów, a także całe wyposażenie. Mają tylko własne silniki, konsole i niektóre części z metalu. Inne planety wytwarzają więc różne części, ale są one dla nich bezużyteczne, ponieważ nie mają do nich napędu ani najważniejszej rzeczy - konsoli. A konsole są wytwarzane tylko i wyłącznie na Psychlo.
Jonnie podziękował mu za wyjaśnienia.
- Nie dziękuj mi, przyjacielu - odparł Hockner. - Jeśli kiedykolwiek wyczerpią ci się zapasy konsoli i silników, to choć będziesz mógł kupić, jakie tylko chcesz kadłuby, nic z tego nic wyjdzie. To jest właśnie sposób, w jaki ci wstrętni Psychlosi zawsze działają. Mają w tym dławiący gardło monopol w każdym wszechświecie. Nie możesz walczyć przeciwko nim. Hocknerowie próbowali, ale przegrali. I ty też przegrasz. Jonnie zdawał sobie sprawę, że więźniowie - choć wykazywali chęć współpracy - mieli tendencje do kłamstwa. Słyszał o tym często i nie uważał, że są to tylko czyjeś wymysły. Zmienił więc temat.
- Czy udało się wam kiedykolwiek zdobyć jakieś książki matematyczne Psychlosów?
Hockner parsknął śmiechem. Brzmiało to jak końskie rżenie. - Człowieku, najtęższe umysły w całym wszechświecie już od trzystu dwóch tysięcy lat próbują rozgryźć matematykę Psychlo. Tego się nie da zrobić. Och, to nie chodzi o ich arytmetykę. System jedenastkowy wcale nie jest taki dziwny. Istnieje rasa, która ma dwudziestotrzyjednostkowy system liczbowy. Chodzi tu o te ich niedorzeczne równania. Nic z niczym nigdy się nie równoważy. Książki? Każdy może dobrać się do ich książek. Nie mają one żadnej wartości! Banialuki! Bzdury! A teraz może wydasz polecenie, aby mnie i mojej załodze dano coś do jedzenia. tak jak Tolnepom.
Jonnie polecił wartownikom, by zaprowadzili Hocknerów do MacKendricka. Sam zaś poszedł do pomieszczenia wizyjnego i zaczął znów przeglądać taśmy rejestrujące czynności Terla. Teraz już nie miał tak dobrego nastroju. Miał bombę, którą mógł wysłać na Psychlo. Wspaniale! Nie wiedział jednak, czym mógłby ją wysłać. Nad głową mieli szybko rosnącą w siłę grupę nieproszonych gości. A Terl mitrężył czas. Jeszcze raz przejrzał równania Terla. Nie równoważyły się. Nie wynikały logicznie jedno z drugiego. A przecież los tej planety zależał od ich rozwiązania. Być może inni ludzie lub istoty z innych ras natknęli się już kiedyś na ten sam problem i znaleźli się w takim samym impasie. I przegrali. Być może inna istota siedziała tak samo, patrząc w książki i na arkusze pokryte równaniami matematyki Psychlosów, czując się nieswojo i bezradnie, a potem została przez nich zniszczona.
5
Terl stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Wyniknęły jakieś kłopoty z pieniędzmi, a Terl nie tolerował tego typu problemów. Mieli w rękach te swoje kontrakty i Terl przypuszczał, że przekażą mu pieniądze w normalny sposób. Ale nie. Jak się zdawało, dwa miliardy Kredytów Galaktycznych były złożone w Oddziale Ziemskim Banku Planetarnego w Denver. I co gorsza, Brown Kulas Staffor prowadził rozległe interesy z Ziemskim Bankiem Planetarnym, który spłacał jego olbrzymie rachunki i udzielał mu pożyczek. Ostatnia pożyczka przeznaczona była na budowę zamku na wzgórzu. Chciał go nazwać "Bergsdorfen" czy jakoś tak. Chcąc otrzymać te fundusze, Brown Kulas Staffor ofiarował bankowi jako gwarancję kontrakty Terla.
Dyrektor Ziemskiego Banku Planetarnego, człowiek o nazwisku MacAdam oraz jakiś Niemiec zjawili się tu w bazie z nowymi dokumentami, które Terl musiał podpisać. Dopóki te dokumenty nie zostaną podpisane, nie ma mowy o przekazaniu mu Kredytów Galaktycznych. Zostawianie za sobą jakichkolwiek prawnie ważnych śladów było ostatnią rzeczą, jakiej Terl pragnął. Ale nie było na to żadnej rady. MacAdam poinformował Terla, że pierwotne kontrakty nie były sporządzone właściwie pod względem notarialnym i nikt nie stwierdził autentyczności podpisów. Terl podpisał je lewą łapą. W razie czego mógł się upierać, że były sfałszowane, a on o niczym nie wiedział. Teraz bankowcy wypisali na maszynie nowiutkie, bardziej do dokumentów prawnych podobne kontrakty. Nowe kontrakty stwierdzały, że Terl był oficerem politycznym, oficerem sił zbrojnych, oficerem bezpieczeństwa i urzędującym szefem Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. Dalej stwierdzano, że nie ma Ziemskiego Oddziału Towarzystwa i że Towarzystwo po prostu działa jako całość. A więc Terl musiał podpisać kontrakty w imieniu całego Komitetu Dyrektorów Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego, a kontrakty te sprzedawały: "Towarzystwo i wszelkie udziały, jakie Towarzystwo mogło posiadać, a które mogły podlegać sprzedaży, przekazaniu, przepisaniu na czyjąś własność..." Można było je interpretować w taki sposób, że sprzedawały całą Intergalaktykę i to wszędzie! I wszystkie jej planety! Albo można było je interpretować, że sprzedawały tylko tę planetę i ten oddział Towarzystwa. Bardzo ogólnie sformułowane. Pazury Terla aż kurczyły się ze strachu. Gdyby Rząd Imperialny Psychlo dowiedział się o tym, Terl byłby przez całe dnie poddawany torturom, aż w końcu by skonał. Przez ponad trzysta tysięcy lat Intergalaktyka nigdy nie sprzedała ani cząstki swej własności, ani jednego swego udziału.
Sprowadzili szwajcarskiego notariusza i świadków. Kontrakt był sporządzony w języku angielskim, niemieckim i psychlo. Było piętnaście oryginałów do podpisu. Bez podpisania ich Terl nie dostałby żadnych pieniędzy. Opanowując więc wściekłość i strach, Terl podpisał każdy kontrakt, a potem podpisywał je Brown Kulas jako "Rzecznik Interesów Legalnie Ukonstytuowanego Rządu Planety, gdyż rzeczony kontrakt dotyczy również wszystkich jego Następców". Przekazując kontrakt do Ziemskiego Banku Planetarnego, Brown Kulas podpisał dodatkowy dokument, w którym stwierdzał, że bank "trzymał, przechowywał i przeprowadził jego egzekucję albo przekazał mu z powrotem w zamian za zwrot wypożyczonych sum".
Terl z przerażeniem obserwował, jak dokumenty były podpisywane przez świadków, stemplowane, opatrywane czerwonymi i złotymi pieczęciami i pakowane w plombowane woskiem pojemniki. Piętnaście oddzielnych kopii dokumentu na prawach oryginału! Ale oddali mu jego pieniądze! Powiedzieli, że oddział banku w Denver skończył swą działalność, więc nie mogli dłużej trzymać pieniędzy, a zatem Terl musiał zabrać je stamtąd natychmiast. Terl nie zgłaszał co do tego żadnych sprzeciwów. Na ciężarowej platformie przywieźli skrzynie z pieniędzmi i wstawili do jego sypialni. Oddali Terlowi jego kopię kontraktu, a on pokwitował kopię i odbiór pieniędzy. Potem wyszli. W momencie gdy tylko znaleźli się za drzwiami, pierwszą czynnością Terla było podarcie, spalenie i roztarcie na miał popiołu po jego kopii kontraktu. Gdyby Psychlo odkryło z niego choćby jedno słowo...
Uspokoił się trochę, więc usiadł i przez chwilę pieścił pieniądze. Lecz wtedy uzmysłowił sobie, że nie może pójść spać, nie ukrywszy pieniędzy ze skrzyń. Zawołał wartowników i poszedł z nimi do kostnicy po trzy trumny. Wydawało mu się, że było tam teraz mniej trumien niż poprzednio. Wybrał trzy trumny i przyniósł je do sypialni, a potem zabrał się do pakowania w nie pieniędzy. Zrobiło się późno, a on jeszcze nie zakończył swej pracy, więc rozłożył koce na jednej z trumien i poszedł spać.
Następnego dnia, pakując do trumien pieniądze (nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak olbrzymią ilością pieniędzy była suma dwóch miliardów Kredytów Galaktycznych), stwierdził, że brak mu jeszcze jednej trumny. Chcąc pomieścić wszystkie pieniądze, potrzebował czterech trumien. Polecił więc strażnikom, by znów zaprowadzili go do kostnicy po kolejną trumnę. Podczas ostatniego tam pobytu jedna z trumien leżała całkiem blisko drzwi wejściowych. Teraz jej tam nie było. Ktoś coś robił z tymi trumnami. Tylko szef bezpieczeństwa z talentami i wyszkoleniem Terla mógł wyjaśnić to dogłębnie. Tego Terl był pewien. Najpierw zaczął wypytywać strażników, potem kapitana Arfa Moiphy. I odkrył, że ci Zbóje, ci rzekomo świetnie wyszkoleni najemnicy, na których podobno można było w pełni polegać, sprzedawali nielegalnie kadetom trumny. Pełniące dyżur nocny komando sprzedawało kadetom trumny za whisky. Whisky to był jakiś trunek produkowany w Szkocji. Silnie trujący.
Och, Terl dobrze pojął całą tę historię. Późnym wieczorem jakiś kadet - za każdym razem inny - zjawiał się w bazie z wiadrem whisky i przehandlowywał ją za trumnę. Wartownik po prostu otwierał kostnicę, przekazywał jedną trumnę i otrzymywał whisky. Kapitan Arf Moiphy tłumaczył się, że kadeci wykorzystywali ołów do odlewania modeli statków kosmicznych i żołnierzyków. Sam nawet miał parę takich modeli. Terl wiedział o tym. Były one używane do gry zwanej "klepp". Kadeci sprzedawali pionki i tablice do gry wykonane ze stopionego ołowiu z trumien. Z trumien Towarzystwa! Terl zażądał widzenia się ze Snithem. Polecił mu przerwanie tego procederu.
W trzy dni później Terl wraz z eskortą udał się do magazynu części metalowych po potrzebne mu arkusze blach i stwierdził, że hangar jest prawie pusty. Znajdowało się w nim parę transportowców rudy i pół tuzina samolotów bojowych. Było to wszystko, co pozostało w tych olbrzymich hangarach. Terl prędko poszedł do garaży, ale i one też były prawie puste. Pozostawiono w nich zaledwie tuzin platform transportowych i parę czołgów klasy "Rębajło".
Ta baza była bezczelnie okradana!
Wezwał do siebie Larsa i wyładował na nim wściekłość. Lars tłumaczył się, że było mnóstwo wypadków podczas szkolenia i kadeci po prostu brali z hangaru nowe maszyny, by zastąpić nimi uszkodzone. Właśnie Terl miał rozerwać Larsa na strzępy, gdy nagle uzmysłowił sobie, że nie ponosi już żadnej odpowiedzialności za własność Towarzystwa. Puścił go więc wolno.
W trzy dni później miał gwałtowną sprzeczkę z Kerem. Już od pewnego czasu zaczęli usuwać szczątki i spalone przewody ze starej instalacji transfrachtu i teraz, gdy już je zupełnie usunięto, Terl chciał się upewnić, czy punkty na słupach znajdowały się w odpowiednich odległościach od siebie. Wyszedł na zewnątrz i stwierdził, o zgrozo! Ker kopał rów pod kabel jonizacji pancerza atmosferycznego przy pomocy najbardziej niedbałego i najmniej doświadczonego operatora koparki. Cały teren wokół był rozkopany! I co więcej! Wszędzie porozwalany był sprzęt i maszyny. Dźwigi, spychacze i inne urządzenia. Gdziekolwiek któryś z tych zwierzaków coś kopał lub podnosił, zostawiał tam po prostu swą maszynę albo magnetyczny dźwig.
Co za bałagan!
Stojąc na platformie na wpół chory z powodu paskudnej jakości gazu do oddychania, który mu udostępniono, nienawidząc widoku jasnego zimowego słońca, Terl miał ochotę rozerwać pazurami na strzępy tego karła.
- Nie jesteś przecież aż taki głupi! - wrzasnął Terl.
- A co mogę zrobić, jak te zwierzaki psują maszyny? - krzyknął Ker.
- Nie potrafisz zrealizować zwykłego prostego planu? - wrzeszczał Terl.- A co mogę zrobić, jak te zwierzaki nie potrafią utrzymać zwykłej prostej linii? - jeszcze głośniej wrzeszczał Ker.
Terl uprzytomnił sobie, że racja była po stronie Kera. Stojąc tu i wrzeszcząc na siebie do niczego nie dojdą.
- Słuchaj - powiedział Terl - przecież to, żebym się bezpiecznie dostał na Psychlo, leży także w twoim interesie.
- Czyżby? - z przekąsem zapytał Ker.
"Hak, potrzebny mi jakiś hak na niego", pomyślał Terl.
- Powiem ci, co zrobię - rzekł głośno. - Na twoje konto w Banku Galaktycznym wpłacę dziesięć tysięcy kredytów. Masz tam swoje konto, na którym jest już niemało, ale ja dodam...
- Brown Kulas Staffor zapłacił mi sto tysięcy Kredytów Ziemskich za samo tylko wykopanie tego kabla dla ciebie, o, tam właśnie. To wcale nie była łatwa robota i uważam, że zapłata była zbyt niska!
Terl myślał szybko.
- Dobrze, zapłacę ci sto tysięcy kredytów galaktycznych za pomoc i współpracę przy odtwarzaniu tej instalacji odpalania transfrachtu.
- Mogę dostać dwa razy tyle od Browna Kulasa za niezrobienie tego - oświadczył Ker.
- Czyżby? - zapytał Terl, w którym nagle obudziła się czujność. Przez chwilę intensywnie myślał. Tak, ten Brown Kulas ostatnio działał jakoś tak ukradkowo, jak gdyby coś ukrywał.
- On chce tylko dostać w swoje ręce pewną osobę - rzekł Ker. - I wcale nie dba o to, czy ty dostaniesz się na Psychlo.
- Ale przecież wie, że muszę zarejestrować akty sprzedaży!
- On jest zainteresowany tylko pochwyceniem jednego człowieka - powiedział Ker.
- Słuchaj - powiedział Terl - wpłacę na twoje konto pół miliona kredytów, jeśli będziesz współpracował przy wyprawieniu mnie na Psychlo. Ker myślał przez chwilę, a potem oświadczył:
- Jeśli dostarczysz mi nowe dokumenty i zniszczysz moje stare akta personalne oraz wpłacisz na moje konto siedemset pięćdziesiąt tysięcy kredytów, to wtedy dopilnuję, żeby wszystko przebiegało gładko.
Właśnie Terl chciał powiedzieć, że się zgadza, gdy Ker znów przemówił:
- Będziesz musiał również uzgodnić to z Brownem Kulasem Stafforem. Powiedz mi, w jaki sposób zamierzasz zwabić w pułapkę tego człowieka, żebym mógł uspokoić Staffora. On ma władzę nad tymi robotnikami. Zgódź się więc na to i mamy ubity interes.
Terl popatrzył na Kera. Wiedział, jak bardzo był pazerny na pieniądze.
- Zgoda. Zamierzam rozmieścić dookoła platformy, po zewnętrznej stronie pancerza atmosferycznego, pięciuset Zbójów uzbrojonych w zatrute strzały. Strzały te nie spowodują żadnego wstrząsu przy ich wystrzeliwaniu, więc jeśli tylko ten zwierzak pojawi się tutaj, rozniosą go strzałami na strzępy! Szepnij o tym Stafforowi na ucho, to będzie również z tobą współpracował. A więc interes ubity?
Ker tylko się uśmiechnął
Terl wrócił do biura szczęśliwy, że mógł zdjąć maskę do oddychania. Wypił trochę kerbango, by uspokoić nerwy. Jeszcze raz przeanalizował w myślach tę dziwną sytuację. To na pewno Staffor próbuje pomieszać mu plany. Terl zajmie się zwierzakiem, ale nie powiedział Kerowi, że zamierzał mieć na platformie Snitha z oddziałem Zbójów uzbrojonych w zatrute strzały i że zamierzał wręczyć Stafforowi piękną skrzynkę z berylu. Skrzynka ta zniszczy wszystkie dowody, kopie kontraktu, wszystko.
I Kera też!
Będzie miał zakładnika, który pomoże mu uporać się ze zwierzakiem.
Był z siebie bardzo zadowolony aż do czasu, gdy w trzy dni później stwierdził, że nie widzi ani jednego wartownika na posterunku. Wyszedł na zewnątrz i oto byli tam: pijani w trupa i porozwalani wokół kostnicy. Było oczywiste, że Snith po prostu wykorzystał otrzymaną od Terla informację na temat pobierania prowizji w formie whisky.
No cóż, poradzi sobie i ze Snithem, gdy przyjdzie na to czas. Trzeba przede wszystkim mieć oko na tego Staffora. Podejrzenia Terla były uzasadnione. To właśnie Staffor spiskował. Podkradający się szczur! Było jasne, że będzie próbował wykraść mu pieniądze.
Będąc zawczasu ostrzeżony, Terl był
pewien, że zdoła ich wszystkich przechytrzyć.
Wszedł do środka, sprawdził trumny z pieniędzmi, opieczętował je i umieścił na nich napisy: "Zabity przez promieniowanie", żeby nikt ich na Psychlo nie otworzył. Na dnie każdej trumny umieścił swój prywatny znak "x".
Będzie na Psychlo bogatym i wielkim potentatem!
Rozpostarł pościel na pokrywach trumien i miał przepiękne sny, w których monarchowie kłaniali się nisko, gdy spotkali na ulicy Wielkiego Terla. A wszystkie dowody rzeczowe i cała ta planeta zostały po jego odjeździe zniszczone.
6
W głębokich podziemiach afrykańskiej bazy, pochylonego nad ekranami wizyjnymi w półmrocznym pomieszczeniu Jonnie'ego dręczyło widmo porażki. Dzień 92. zbliżał się jak trąba powietrzna. Początkowo Jonnie miał nadzieję, że wykorzystując plany Terla, uda mu się zbudować drugą konsolę i zainstalować ją w Kariba. Pozwoliłoby to na uniknięcie beznadziejnego ataku na konsolę w Ameryce. Wszystko wskazywało jednak, że tamta konsola była ich najlepszą szansą, choć prawdopodobieństwo tego było niewielkie. Musi uniemożliwić Terlowi użycie tej dziwnej bomby, ale nie będzie tego mógł zrobić bez podjęcia szaleńczego ryzyka i udania się tam w 92. Dniu, gdy nastąpi odpalenie transfrachtu, by zaatakować platformę w ostatniej chwili i zdobyć konsolę.
Inne wiadomości też nie były dobre. Goście z góry wykonywali dwa dalsze rajdy w różnych miejscach. Jeden z transportowców rudy, powracający bez pasażerów z lotu przesiedleńczego, został nagle napadnięty przez Hawvinów i zdmuchnięty z nieba. Zarówno pilot, jak i kopilot ponieśli śmierć. Grupa myśliwska z bazy rosyjskiej została ostrzelana z góry ogniem miotaczy i zanim osłona powietrzna zdążyła zestrzelić napastnika - trzech Sybiraków i jeden Szerpa stracili życie.
Również i planowanie obrony Edynburga napotykało spore trudności. Sir Robert chciał sprowadzić parę mil kabla atmosferycznego i otoczyć nim Skalny Zamek. Wszystkie elektrownie wodne w Szkocji już od dawna jednak były w stanie nie nadającym się do użycia. Źródłem zasilania w energię elektryczną zagłębia w Kornwalii była tama wykorzystująca przypływ i odpływ morza, usytuowana w Kanale Bristolskim. I choć mieszcząca się w tamie elektrownia pracowała bez zarzutu, to jednak niemożliwe było zbudowanie bezpośredniej linii przesyłania mocy do Edynburga. a gdyby nawet - to linia ta byłaby bezbronna wobec jakiegokolwiek ataku. Sam transport takiej ilości kabla stworzyłby ogromny korek w ruchu lotniczym, ponieważ trzeba by go było przewozić do Szkocji partiami. Edynburg miał więc obronę powietrzną złożoną wyłącznie z wielkokalibrowych miotaczy przeciwlotniczych. A Szkoci, którzy się do miasta z powrotem wprowadzili, wcale nie mieli zamiaru go porzucać. Było to centrum najstarszego szkockiego nacjonalizmu. Proponowane przez Jonnie'ego przeniesienia całej pozostałej ludności do Kornwalii nie zostało zaaprobowane i Edynburg był teraz zatłoczony. Jonnie zdawał sobie sprawę, że miasto zostanie zaatakowane i poniesienie duże straty.
Terl spędzał teraz dużo czasu na mierzeniu odległości między słupami, rozpinaniu zewnętrznych przewodów i mocowaniu ich w punktach zapłonowych. Wszystko, co robił, było dokładnie powtarzane w Kariba. Mieli tam teraz rozpięte przewody i wszystkie punkty zapłonowe we właściwych miejscach. Za każdym razem, gdy otrzymywali nowe informacje, Angus pędził na złamanie karku do Kariba i instalował identyczne urządzenie na tamtejszej platformie obronnej.
Przez parę dni wyglądało to bardzo obiecująco. Terl nagromadził mnóstwo metalu i zbudował kadłub konsoli - ciężką, masywną skrzynię o powierzchni ściany około jednego jarda kwadratowego. Zbudowali więc taką samą skrzynię tutaj i znajdowała się ona teraz w jednym z zamkniętych pomieszczeń. Ale po tym przypływie energii, Terl przez ostatnie dni majstrował coś po prostu przy bezpiecznikach. Wcale nie zajmował się dalszą konstrukcją konsoli. Zapisał równaniami matematycznymi całe ryzy papieru. Ale na co się to zdało? Kto je rozumiał? Teraz były tylko bezpieczniki. Jonnie wydobył z magazynu zaopatrzenia duplikaty wszystkich bezpieczników, którymi Terl się zajmował, i próbował domyślić się, do czego on zmierza. Dowiedział się jednej rzeczy: pewne elementy w konsoli, które miały wygląd oporników czy kondensatorów, były fałszywe. Nie były to ani oporniki, ani kondensatory. Były to faktycznie bezpieczniki, które wyglądem przypominały różne elementy elektryczne.
Terl robił coś, o czym Jonnie nigdy przedtem nawet nie słyszał. Za pomocą mierników i innych przyrządów konstruował "podprądowe" typy bezpieczników. Obwód był podłączony do układu tak długo, jak długo płynął przez niego prąd. Gdy prąd przestawał płynąć, bezpiecznik ulegał przepaleniu. Był to dziwny typ wyłącznika wykonanego z włókna tak drobnego i cienkiego, że trzeba go było robić pod szkłem powiększającym. No cóż, jak się zdawało, było to wszystko, czym Terl się teraz zajmował. Zniechęcony trochę i zmęczony tym Jonnie nagle uprzytomnił sobie, że używane przez Terla włókno było bardzo podobne do włókien w srebrnych kapsułach, znajdujących się w głowach Psychlosów. Zapomniał o zmęczeniu. Popędził na złamanie karku po jedną z kapsuł wydobytych z ciała Psychlosów. Tak, to samo włókno. Wszystko mu się nagle rozjaśniło w głowie, więc pospieszył na poszukiwanie MacKendricka. Doktor właśnie zajmował się czaszką Psychlosa, czyszcząc ją do białości. Próbował znaleźć jakiś sposobna dostanie się do jej wnętrza. Położył czaszkę przed sobą na stole i usadowił się wygodniej, by wysłuchać Jonnie'ego.
- To nie jest nic niezwykłego! - wykrzyknął Jonnie, wskazuje z ożywieniem na trzymaną w ręku srebrną kapsułę. - To jest po prostu bezpiecznik! To wcale nie wibruje ani nie gasi sygnałów radiowych. To jest zwyczajny bezpiecznik!
Jonnie chwycił zdjęcie wnętrza mózgu Psychlosa.
- Popatrz! Powiedziałeś, że nerwy, między którymi ta kapsuła była zamocowana, stanowią kanały pierwotnych impulsów ich myśli. Wporządku. Matematyka to myślenie logiczne! Cały proces myślenia odbywa się między tymi dwoma kanałami. Jak długo Psychlos myśli logicznie, tak długo pomiędzy tymi dwoma nerwami płynie stały prąd. Nawet w czasie snu płynie tam bardzo słaby prąd. Nagle zjawia się obcy. Psychlos wie, że byt jego imperium i całej rasy zależy od utrzymania w sekrecie ich matematyki. A obcy chce poznać matematykę Psychlo. Więc Psychlos momentalnie przestaje o niej myśleć. Albo też następuje nagły wzrost napięcia myślowego, a potem wyłączenie prądów mózgowych. Puf! Spalony bezpiecznik!
MacKendricka nawet to zainteresowało, ale zauważył:
- To nie tłumaczy jednak samobójstwa.
- Zgoda! Popatrz jednak na to zdjęcie i na ten bezpiecznik! Srebrna kapsuła jest bardzo podobna do przedmiotu z brązu, który spina rozkosz z bólem i działaniem. Spójrz na włókno bezpiecznika! Gdy się przepali, oba jego końce wpadają do wnętrza kapsuły i powodują krótkie spięcie w przedmiocie z brązu. U Psychlosa powstaje wówczas natychmiastowa żądza zabijania. Jeśli nie może zabić od razu, krótkie spięcie pomiędzy srebrną i brązową kapsułą powoduje u niego obsesję zabijania, która nigdy nie zanika. Musi zabić kogoś, więc w końcu zabija siebie!
MacKendrick pomyślał chwilę i skinął potakująco głową.
- Jednakże - powiedział - nie wyjaśnia to przypadków z kobietami.
- To zupełnie inny typ bezpiecznika. Ponieważ matematyka wymaga myślenia logicznego, powoduje wzrost napięcia prądów mózgowych. Psychlosi mają prawdopodobnie zakaz uczenia kobiet matematyki - jest to częścią ich kodu moralnego. Kobiety są uważane za istoty, które nie potrafią logicznie myśleć. Gdy zaczynają więc myśleć kategoriami matematycznymi lub nawet tylko próbują, tak wzrasta napięcie prądu, że bezpiecznik się przepala. Kobiety nie mają przedmiotu z brązu, więc tylko tracą przytomność. Ich rozum się wyłącza i przestaje kontrolować system nerwowy.
Jonnie zamilkł na chwilę, a potem dodał:
- Moje wyjaśnienia mogą być niekompletne. Ale wiem na pewno, że to są po prostu bezpieczniki i krótkie spięcia. I w taki właśnie sposób Psychlosi chronią tajemnice swego imperium!
- I dlatego są tacy zwariowani - powiedział MacKendrick. Jestem pewien, że znalazłeś właściwe wyjaśnienie zastosowania tych przedmiotów.
MacKendrick obracał na wszystkie strony leżącą na stole czaszkę Psychlosa. Była ciężka, masywna i olbrzymia. Skomplikowana masa kości i złączy.
- Jedna rzecz tu tylko nie gra.
Jonnie był cały w skowronkach, że udało mu się wyjaśnić tak wiele. Spojrzał więc pytająco na MacKendricka.
- Nie posunęliśmy się ani o krok w rozwiązaniu zagadki, w jaki sposób wydobyć te przedmioty z ich głów - powiedział MacKendrick.
Jonnie położył zdjęcia i kapsuły z powrotem na stole obok czaszki i w milczeniu wyszedł z pomieszczenia.
Był to zdecydowanie niezbyt pomyślnie zapowiadający się dzień.
7
Samolotem bojowym Typ 32 Jonnie gnał w kierunku północno-zachodnim. Zaalarmowano go przed pół godziną, że Glencannon znalazł się w tarapatach. Stało się to w dniu 78., zaledwie na czternaście dni przed datą, którą Terl zaplanował na swój transfracht na Psychlo. Z ostatnio otrzymanej taśmy filmu wynikało, że Terl nie zaczął jeszcze budowy tablicy kontrolnej konsoli. Nastąpiły jakieś opóźnienia. A teraz jeszcze to! Lecąc tu, Glencannon został zaatakowany. Liczba nieproszonych gości zawieszonych czterysta mil nad Ziemią też się zwiększyła. Było ich teraz osiemnastu. Powrócił pułkownik Rogodeter Snowl wraz z czterema ciężkimi statkami wojennymi. Co najmniej jeden z nich, jeżeli nie więcej, był lotniskowcem. Atak na Glencannona został prawdopodobnie przeprowadzony z tego właśnie lotniskowca.
Jonnie'emu nie towarzyszył tłumacz. Gdy go zaalarmowano, znajdował się na zewnątrz. Stormalong i dwaj inni piloci zdążyli już wystartować, więc Jonnie po prostu złapał maskę powietrzną i wskoczył do samolotu. Cała korespondencja lotnicza prowadzona była teraz w pali i zarówno Glencannon, jak i Stormalong korzystali z pomocy towarzyszących im buddystów. Tak więc Jonnie nie miał pojęcia, co się tam na górze dzieje. Śpiewny sposób mówienia buddystów nigdy nie wyrażał żadnej emocji nawet podczas walki - tak że z brzmienia ich głosu niczego nie mógł się domyślić.
W miarę nabierania wysokości miał na ekranach wizyjnych coraz szersze pole widzenia. Stormalong i dwa pozostałe samoloty znajdowały się tuż przed nim. Nie zauważył jeszcze Glencannona. Skierował w górę teledetektor. Trójka gości znajdowała się wysoko w górze, ale w jasnym świetle dziennym, ze względu na nasycenie powietrza ultrafioletem, nie było ich widać tak dobrze jak w nocy. Czy to był statek klasy Vulcor? Dwa pozostałe były znacznie większe. Tak, to była klasa Vulcor; mostek dowódcy w kształcie rombu. Pułkownik Rogodeter Snowl we własnej osobie. Statki nie obniżały lotu - widocznie wymagało to zużycia znacznych rezerw energii słonecznej, a one chciały zachować ją na później. Te dwa większe statki musiały być lotniskowcami. Owszem! Z jednego wyleciała kolejna grupa samolotów. Sześć podobnych do igieł samolotów pomknęło w dół jak strzały. W psychlo Jonnie powiedział do mikrofonu:
- Z góry nadlatuje sześć nowych szerszeni! - Powinno to ostrzec Stormalonga.
A oto i Glencannon. Mknie jak błyskawica na wysokości około stu tysięcy stóp, wyciskając z silników całą moc, zmierza ku bazie kopalnianej. Ale gdzie się podziała jego eskorta? Powinien mieć eskortę śladu! Za Glencannonem mknęły cztery igły. Od czasu do czasu błyskały dalekosiężnym ogniem. Stormalong przemknął pod nimi. Trzy samoloty, lecąc w ciasnej formacji, runęły wprost na ścigających Glencannona Tolnepów. Jedna eksplozja! Druga plama gorącego niebieskiego płomienia! I trzecia! Z obłoku dymu wyprysnął tylko jeden Tolnep. Jonnie wykonał zakręt bojowy, by przechwycić sześć lecących w dół samolotów. Ich sylwetki szybko powiększały się w jego celownikach. Ustawił krzyż celownika na prowadzącym samolocie. Nacisnął spust w momencie, gdy szarpnął samolotem w bok, atakując ogniem swych straszliwych miotaczy ciasną formację Tolnepów. Jego ekrany wizyjne rozbłysły wskutek nagłej eksplozji.
Rozległo się głuche tąpnięcie, gdy odłamek samolotu Tolnepa uderzył w jego skrzydło. Pozostali mknęli obok niego, więc Jonnie błyskawicznie wykonał zwrot do tyłu. Złapał w celownik ogon ostatniego samolotu. Nacisnął spust wielkokalibrowego miotacza. Jednakże jego samolot był poddany tak wielkiemu przeciążeniu bocznemu wskutek ciasnego zakrętu, że Jonnie chybił. Ale i tak miał przed sobą już tylko czterech Tolnepów.
Błyskawicznie ich wyprzedził i znów zawrócił. Zaatakował czołowo. Na moment przed zderzeniem jego strzały dosłownie zatkały wyloty luf Tolnepa. Samolot eksplodował.
Tylko trzech Tolnepów! Wykonali pętlę i zaatakowali go całą formacją, prowadząc ogień ciągły. Strugi energii cięły powietrze wokół Jonnie'ego. Jego samolot został trafiony w przednią szybę. Połowa jej zupełnie sczerniała. Buchnęły ogniem wielkokalibrowe miotacze Jonnie'ego. Jeden Tolnep! Dwóch Tolnepów! Ostatni próbował ratować się ucieczką, śmigając w górę. Jonnie ustawił lot swego samolotu bojowego. Przestawił wyłączniki miotaczy w położenie: "Płomień" i "Zasięg maksymalny". Z wylotów ich luf wprost w górę pomknęły iglaste płomienie. Tolnep zamienił się w poszarpaną kulę ognia.
Gdzie był Glencannon?
Oto on, mknął w dół w kierunku bazy górniczej i prawie już do niej dolatywał. Tuż za nim gnał jakiś Tolnep. Stromalong i dwa towarzyszące mu samoloty pikowały na Tolnepa.
Wartownik otworzył pancerz atmosferyczny i Glencannon błyskawicznie wleciał do środka. Był już bezpieczny! Ogień miotaczy Stormalonga i dwóch pozostałych pilotów, skosił Tolnepa. Wartownik włączył ponownie pancerz atmosferyczny. Tolnep uderzył w pancerz i przebił go. Upłynęło za mało czasu, by powietrze ponownie mogło się całkowicie zjonizować. Samolot Tolnepa eksplodował w rejonie startów alarmowych, zamieniając się w kulę ognia. O mało nie zderzył się z lądującym samolotem Glencannona.
Jonnie i Stormalong uważnie wypatrywali nieprzyjacielskich samolotów. Nie było żadnych. Daleko na niebie widzieli tylko jakieś całuny dymu, znaczące miejsca, w których nastąpiła eksplozja nieprzyjacielskich samolotów. Wartownik znów otworzył pancerz atmosferyczny. Brygada strażacka gasiła palący się wrak samolotu Tolnepa. Jonnie, Stormalong i dwaj pozostali piloci wylądowali.
Glencannon nie wychodził z kabiny. Jego buddyjski towarzysz usiłował go uspokoić. Glencannon płakał. Drżały mu ręce.
- Miałem rozkaz, by się przebić za wszelką cenę, a oni pokrzyżowali mi plany - powtarzał w kółko.
Buddyjski informator odpędził ciekawskich i podszedł do Jonnie'ego i Stormalonga.
- Piloci z Akademii w Ameryce mają wiele pracy - powiedział. - Muszą zapewnić ochronę powietrzną. Nie było jednak pilotów eskortujących, więc nasz lot opóźnił się o wiele dni. Glencannon zdawał sobie sprawę, że nie można już dłużej go odkładać. Na ochotnika zgłosił się pilot szwajcarski, bliski przyjaciel Glencannona, ale niedoświadczony lotnik. Tolnepowie zaatakowali nas, jak tylko przekroczyliśmy wybrzeże północnej Afryki. Było to za daleko od Kornwalii lub Luksemburga, byśmy mogli stamtąd otrzymać jakąś pomoc. Szwajcar odparł atak. Zestrzelił trzech. Ale potrzebował wsparcia, a Glencannon miał wyraźne rozkazy, by nie wdawać się w żadne starcia z wrogiem w tego rodzaju sytuacjach, więc kontynuował swój lot. Uważa, że gdyby zawrócił i pomógł Szwajcarowi, wtedy by go nie dostali. Szwajcarski pilot leciał sam, bez informatora. Powiedział Glencannonowi, by ten leciał dalej. Tolnepowie roznieśli Szwajcara na strzępy. Gdy wykatapultował się i próbował ratować na rakietochronie, zbliżyli się i zabili go w powietrzu. Glencannon chce wystartować i zestrzelić te statki na orbicie. Przecież oni go zamordują. Proszę o pomoc!
Uspokoili Glencannona. Stormalong powiedział, że połączy się z Sir Robertem i poprosi o lepszą ochronę ważnych linii łączności. Sir Robert miał zamiar za parę dni przenieść Akademię z Ameryki do bazy górniczej w Kornwalii, ale zanim to nastąpi trzeba było wydać odpowiednie zarządzenia. Przegrupowanie niezliczonej liczby samolotów i innego sprzętu do bardziej bezpiecznych miejsc zostało już zakończone. Plemiona zostały ześrodkowane. Stormalong powiedział też, że przejmie od Glencannona jego trasę.
Glencannon przekazał im torbę z taśmami. Jonnie miał nadzieję, że były warte aż takiego ryzyka.
I rzeczywiście były!
W parę minut później, gdy Jonnie otworzył torbę kurierską i włożył dyski do odtwarzacza, zdał sobie sprawę, że oto po raz pierwszy w całej długiej i pełnej sadyzmu historii Psychlo, oczy nie-Psychlosa patrzą na proces budowy konsoli teleportacyjnego transfrachtu. Nie mając żadnego modelu ani wzorca. Terl musiał konstruować ją od podstaw. I pomimo jego szaleństwa pracował bardzo precyzyjnie. Od tej precyzji zależało przecież jego życie. Wykonał już obudowę konsoli. Na zewnętrznej stronie pulpitu wmontował wiele przycisków i innych odpowiednio oznakowanych elementów, które przyniósł z magazynu części zamiennych. Wywiercił w niej otwory na śruby mocujące pulpit z obudową konsoli.
Jonnie z zafascynowaniem obserwował ekran odtwarzacza, Terl wziął kawał zwykłej czarnej płyty izolacyjnej o powierzchni jednego jarda kwadratowego jakiej używano do montowania wszelkich zespołów elektronicznych - i dopasował ją do obudowy w taki sposób, by wypełniła przestrzeń między ścianami obudowy a pulpitem. To była widocznie ta płyta, na której miały być montowane różne elementy układu elektronicznego, jaki Terl miał zamiar zbudować. Starannie i precyzyjnie wywiercił w niej otwory, by mogła być zamocowana pomiędzy pulpitem i obudową konsoli za pomocą tych samych śrub. Przymocował tymczasowo płytę do obudowy i posypał ją jakimś proszkiem, a potem nałożył pulpit i wcisnął tak każdy przycisk, że miejsce, w którym przycisk dotknął płyty, zostało dokładnie zaznaczone. Potem rozmontował to wszystko i w miejscach, w których proszek został wgnieciony, czerwonym ołówkiem porobił dokładniejsze znaki. W każdym z tych punktów wywiercił małe otworki i włożył w nie metalowe wtyczki. Jeśli teraz wcisnęło by się któryś przycisk na pulpicie, to zetknąłby się on z metalową wtyczką.
Terl odwrócił płytę izolacyjną spodem do góry. Widać tam było drugie końce metalowych wtyczek. Zaznaczył na płycie górną i dolną jej stronę i wziął się ostro do pracy. Rzadko posługując się notatkami i wzorami, zaczął pokrywać dolną stronę płyty różnymi elementami elektronicznymi: opornikami, kondensatorami, malutkimi wzmacniaczami, przekaźnikami i wyłącznikami. Był to rodzaj staromodnego i dość prymitywnego układu elektronicznego. Wydawało się, że jest on dopasowany do metalowych wtyczek, które pod wpływem nacisku z góry łączyłyby się z różnymi elementami układu, a ze sporą liczbą wtyczek był połączony na stałe. Nietypowe było jednak, że Terl umieszczał bezpieczniki w takich miejscach układu, w których - gdyby się je włączyło - musiałyby na pewno się przepalić. Do każdej metalowej wtyczki w płycie dopasowany był bezpiecznik, który po naciśnięciu przycisku odłączał ją od właśnie budowanego układu. Wystarczyłoby tylko włączyć przycisk na górnym pulpicie i bezpiecznik natychmiast by się przepalił. Wiele tuzinów takich bezpieczników. .Jonnie uważał, że wszystko w tym budowanym przez Terla tajemniczym układzie było nawet sensowne. Wszystko... z wyjątkiem tych bezpieczników. Dlaczego pakował tyle bezpieczników do każdego miejsca układu elektronicznego?
Terl starannie wykończył skomplikowany układ. Pokolorował go kodowymi farbami i wypolerował. Układ był wreszcie gotowy. Naprawdę wyglądał cudownie dla kogoś, kto potrafił się zachwycać wszystkimi zawiłościami układu elektronicznego. Jego konstrukcja była prawie logiczna - naciskanie kolejnych przycisków na pulpicie konsoli powodowało płynięcie prądu. Płyta była gotowa. Terl popatrzył na nią z uznaniem, przerwał nawet pracę i łyknął trochę kerbanga. Potem zaś zrobił najdziwniejszą ze wszystkich możliwych rzeczy. Swymi olbrzymimi łapami podłączył jakieś przewody do źródła prądu, włożył zatrzaski przewodów na wejście i wyjście prądowe tej przed chwilą wykończonej artystycznej płyty i spalił w układzie wszystkie bezpieczniki! Spaliły się z niewielkim iskrzącym trzaskiem i obłoczkami dymu. Terl po prostu spowodował, że cały układ nie nadawał się do użycia.
I dopiero teraz naprawdę zabrał się do roboty. Przyciągnął do siebie olbrzymią stertę papieru z równaniami i wyprowadził jakieś wzory, wydostał mikrometryczne mierniki, uporządkował zestaw trójkątów i linii kreślarskich oraz tak zatemperował białe ołówki do stawiania znaków, aż miały ostrza jak szpilki.
Odwrócił płytę z dopiero co wykonanym układem pustą stroną do góry, zaznaczył na niej jakieś punkty odniesienia i przez następne dwa dni - skrupulatnie zaglądając do swych notatek - rysował nowy układ. Poza tym że pasował on do metalowych wtyczek i przycisku pulpitu konsoli, nowy układnie miał nic wspólnego ze starym, który Terl tak pracowicie konstruował na pierwszej stronie płyty. Wrysował w niego oporniki, wzmacniacze, kondensatory i wszelkie inne elementy elektroniczne za pomocą cieniutkich linii, zawijasów i spirali. Ciągle sprawdzając równania i notatki robocze, Terl z ogromną dokładnością nanosił białym ołówkiem na płytę wyniki obliczeń. Była to długa i złożona procedura, w wyniku której powstał bardzo skomplikowany układ. Gdyby składał się on z rzeczywistych elementów elektronicznych, wówczas włączenie przycisków konsoli aktywizowałoby go. Terl zakończył rysowanie układu. Następnie rozpylił na niego cieniutką warstwę czerwonego lakieru. Można było przez nią widzieć cały układ, ale gdyby się ją dotknęło końcem ołówka, od razu byłoby widać, że ktoś usiłował zrekonstruować przebieg układu. Potem Terl wziął w łapę nóż spawający z cienkim ostrzem. Jeden koniec noża ciął metal przez oddzielanie od siebie molekuł i niszczenie ich spójności. Drugi koniec natomiast był wykorzystywany do przywracania molekularnej spójności, czyli "zszywał" metal ponownie. "Zszywającym" końcem noża Terl zaczął wodzić po rysunku układu. Gdziekolwiek wodził nim wzdłuż jakiejś linii, na cienkiej czerwonej warstwie lakieru odznaczał się wyraźny ślad. W ten sposób mógł widzieć, które linie układu zostały już dotknięte ostrzem i nie bał się, że którąś ominął.
Jonnie patrzył na to z wytrzeszczonymi oczami. Potem zaś wypadł z pomieszczenia wizyjnego, pognał do jednego z magazynów bary i wyszukał w nim kawałek płyty izolacyjnej oraz nóż spawający. Spawającym końcem noża zrobił na płycie skośną linię. Podłączył zatrzaski przewodów do obu jej końców i włączył napięcie. Przez linię popłynął prąd! Poprzez ustawienie w prostą linię nie przewodzących zazwyczaj prądu molekuł otrzymywało się elektryczną ścieżkę - "drut". Jonnie widział nieraz, jak Psychlosi cięli płyty piłami, przystosowując je do odpowiednich wymiarów, by montować na nich wyłączniki. Myślał wtedy, że noże nie nadawały się do cięcia płyt. I to by się zgadzało, noże nie były przeznaczone do cięcia płyt. Ale przez ustawienie molekuł w linię płyta izolacyjna przewodziła prąd w miejscach dotknięcia nożem. Z błyszczącymi oczami Jonnie wrócił do pomieszczenia wizyjnego, by w dalszym ciągu śledzić Terla. Zdublowanie nożem całego układu zajęło Terlowi aż dwa dni. Wreszcie zakończył pracę. Po czym rozpuszczalnikiem przetarł płytę do czysta. Nie pozostał na niej żaden widoczny ślad. Ale ta płyta "izolacyjna" zawierała teraz wszystkie elementy skomplikowanego układu elektronicznego.
Wszystkie widoczne na jej spodzie elementy układu były absolutnie fałszywe. Nigdy nie będą pracować. A ktoś, kto sprawdzałby którąś z tych płyt, myślałby, że spowodował krótkie spięcie i przepalił bezpieczniki. Naukowcy wielu ras spędzili prawdopodobnie wiele set lat na próbach znalezienia sen sutego układu i jego zgodności z matematyką Psychlosów.
Terl robił coś jeszcze w górnym lewym rogu płyty. Na nieszczęście zostawił otwartą książkę w takiej pozycji, że okładka zasłaniała wiele jego czynności. Miało to jakiś związek z instalacją wyłącznika. Wyłącznik ten miał wystawać na górny pulpit. Jonnie mógł jedynie wywnioskować z zarejestrowanych na taśmie obrazów, że wyłącznik musiał być prawdopodobnie przestawiany w przeciwne położenie przy każdym użyciu konsoli: do góry przy pierwszym odpaleniu, do dołu - przy drugim, do góry przy następnym i tak dalej. Przy wyłączniku umieszczony był zwodniczy napis: "Regulator światła". Element, do którego wyłącznik został podłączony, był dość dobrze widoczny. Gdyby włączyło się konsolę w niewłaściwym położeniu wyłącznika, element ten wysłałby silny impuls elektryczny, który wymazałby z płyty niewidzialny układ elektroniczny. Jonnie nie mógł jednak dojrzeć, w jakiej pozycji wyłącznik został ustawiony do pierwszego odpalenia. Terl przystąpił teraz do montowania płyty.
Jonnie dowiedział się wreszcie, dlaczego poluzowanie śrub mocujących to wszystko razem powoduje niesprawność płyty. Terl wziął wielki elektromagnes i otoczył nim obudowę konsoli. A potem do jednej ze śrub mocujących, tam, gdzie przechodziła ona przez płytę izolacyjną, wstawił bezpiecznik.
Jonnie poszedł na dół i znalazł taki bezpiecznik. Był to "bezpiecznik magnetyczny". Dopóki płynął przez niego prąd magnetyczny, bezpiecznik działał. W momencie gdy prąd przestawał płynąć, bezpiecznik się przepalał. Aby więc zdjąć pulpit konsoli w bezpieczny sposób, trzeba było otoczyć konsolę polem magnetycznym. Gdy nakrętka śruby dotykała do pulpitu konsoli, przez śrubę zawsze przepływał słaby prąd magnetyczny do górnej namagnesowanej krawędzi konsoli. W momencie gdy śruba została poluzowana, prąd magnetyczny przestawał płynąć i bezpiecznik się przepalał. I co więcej, przepalenie się bezpiecznika aktywizowało jeden ze znajdujących się pod nim elementów, który wymazywał z płyty niewidzialny układ elektroniczny. Jeżeli trzeba było zdjąć pulpit, wystarczyło po prostu umieścić w pobliżu tej śruby polowy generator magnetyczny, a wtedy bezpiecznik się nie przepalał.
Niewidzialny układ elektroniczny, dwie pułapki wymazujące go i kompletnie fałszywy układ dla zmylenia uwagi!
I oto był cały sekret Psychlosów. Śmiertelnie poważny Jonnie zrobił mnóstwo kopii układu Terla. Można je było po prostu położyć na kawał płyty izolacyjnej i skopiować na niej cały układ. Metalowe wtyczki przechodzące przez płytę aktywizowały niewidzialny układ. Mogli wykonać ich duplikaty. Mogli zrobić wszystko z wyjątkiem jednego przełącznika. I dlatego Jonnie był śmiertelnie poważny. Nie wiedział bowiem dokładnie w jaki sposób został zainstalowany przełącznik. Nie wiedział też, w jakiej pozycji trzeba go było ustawiać przy każdym kolejnym odpalaniu transfrachtu. Jeszcze raz przejrzał taśmy. Nie, nie mógł z nich niczego wywnioskować. Na podstawie danych z taśm nie mogli zbudować silnika teleportacyjnego, ale może uda im się rozmontować go i skopiować układ elektroniczny. Być może. Ale bez tego jednego przełącznika...
Jonnie wiedział już, że będą musieli zdobyć tamtą konsolę, by zobaczyć, jak Terl ustawił ten przełącznik. Trzeba było podjąć ogromne ryzyko, narażające na niebezpieczeństwo lub śmierć wielu ludzi. Jednak Jonnie wiedział, że będą musieli to zrobić.
8
Jonnie na wypadek gdyby coś się z nim stało (co było bardziej niż prawdopodobne podczas amerykańskiego rajdu) zapoznał dokładnie Angusa ze wszystkimi zawiłościami konsoli. Zrobił dla niego mnóstwo notatek, żeby Angus potrafił odtworzyć duplikat konsoli i eksploatować ją. Poinformował go do czego można było taką konsolę wykorzystać. Angus gwałtownie sprzeciwiał się, by Jonnie wyruszył na rajd. Jonnie oświadczył, że nie ma zamiaru narażać kogokolwiek, ponieważ działania, które będzie musiał podjąć, były zbyt niebezpieczne. Będzie go wspierać trzydziestu Szkotów, dziesięciu kierowców i piętnastu pilotów. Angus usiłował jeszcze protestować, ale na nic się to zdało. Gdyby Robert Lis był tutaj, może we dwójkę mogliby go przekonać, ale Sir Robert był w Ameryce, przenosząc Akademię, więc Angus musiał w końcu - choć bardzo niechętnie się zgodzić.
Szkocki pomocnik Sir Roberta był na miejscu, więc Jonnie zapoznał go z militarnymi aspektami ich obecnej sytuacji: goście na coś czekali, ale nie wiadomo na co. Jonnie przypuszczał, że miało to związek z uruchomieniem w bazie instalacji transfrachtu. Analiza ich rozmów wykazywała, że obserwowali oni amerykańską bazę, czekając na coś, co miało się wydarzyć. Goście zobaczyli tam Psychlosów (prawdopodobnie Terla i Kera) i sądzili, że teren Ameryki jest jeszcze w rękach Psychlosów lub jest terenem politycznie spornym. Jonnie spodziewał się, że goście z nieba rzucą się na nich zaraz po pierwszym użyciu platformy odpalania transfrachtu, więc na Dzień 92. - który bardzo szybko się zbliżał - trzeba było ogłosić gotowość bojową.
Jonnie poinstruował innego oficera Szkotów, by w rejonie Singapuru jak najszybciej wybudowano fałszywą platformę odpalania transfrachtu. Na północny zachód od tego starożytnego, wyludnionego teraz miasta, znajdowała się baza górnicza, w której Psychlosi wydobywali cynę, tytan i wolfram. Miała ona własną hydroelektrownię, pancerz atmosferyczny i pozostawiono w niej pewną liczbę samolotów i trochę zaopatrzenia magazynowego. Garstka Chińczyków, trzech pilotów, tłumacz oraz ten oficer mieli zbudować platformę i postawić wokół niej słupy. Jonnie dał im starą, wypaloną konsolę, która została na nowo pomalowana. Pod osłoną pancerza atmosferycznego mieli udawać, że dokonują odpalenia transfrachtu, a różne rzeczy powinny pojawiać się i znikać z platformy. Gdy klucz samolotów z prawdziwą konsolą będzie opuszczał rejon Ameryki, główne siły eskorty powietrznej pomkną w kierunku Singapuru i w ten sposób odciągną uwagę jakiejkolwiek pogoni od prawdziwej konsoli. Platforma w Kariba od samego początku pokryta była siatkami maskującymi i nasłuch rozmów gości wskazywał, iż myśleli oni, że jest to świątynia. Jonnie ostrzegł oficera, że rejon Singapuru może znaleźć się pod bardzo silnym atakiem. Ale Szkot tylko się uśmiechnął, pozbierał przydzielonych mu ludzi i opuścił bazę.
Jonnie przeprowadził szybką inspekcję bazy w Kariba. Chińczycy wywiązali się ze swego zadania wręcz cudownie. Nad platformą odpalania - ale wewnątrz pancerza atmosferycznego - wznosił się dach wsparty na drewnianych palach. Jego spadziste szczyty i ostre wierzchołki wykonane były z wielkim artyzmem. Było na nich mnóstwo smoków wyrzeźbionych w drewnie lub ulepionych z gliny, które wystawały z końców belek. Z ich paszcz wysuwały się języki płomieni i miały ogony pokryte kolorowymi łuskami. Wewnątrz stożka ochronnego znajdowały się bunkry. Wszystkie wyłożone były kafelkami. Mieli w nich nawet mały szpital. Ich wioska położona była na brzegu jeziora, wewnątrz strefy chronionej przez kabel jonizacji pancerza atmosferycznego. Wszystko to było bardzo kolorowe i atrakcyjne. Wyglądało bardziej na ogród niż na teren ewentualnych działań wojennych.
Doktor Allen wycisnął sok z jakichś roślin rosnących w rejonie starego Nairobi - nazywał to "maruna" - który bardzo skutecznie tępił insekty. Nie mieli więc przypadków śpiączki roznoszonej przez muchę tse-tse.
Jonnie słuchał ich śpiewu i gry na dziwnych instrumentach strunowych i dętych. Nagrał sporo piosenek i melodii oraz polecił zainstalować głośniki na całym terenie i bez przerwy odtwarzać te melodie, żeby zagłuszać promienie podsłuchowe gości z góry. Zagłuszanie oraz interferencja wytworzona przez kabel pancerza powinny odciąć gości od jakiejkolwiek informacji o tym, co się tu dzieje.
Gdy Jonnie powrócił do głównej bazy afrykańskiej, był już Dzień 87. Spotkałam Stormalonga z nowymi filmami, na których było widać kolory kodowe kabli i słupy pod przewody. Mogli teraz po prostu odciąć kable od konsoli, a potem połączyć je ponownie w Kariba. Przekazał kody Angusowi.
Stormalong powiedział, że to był jego ostatni lot do Ameryki, więc Jonnie zapoznał go szczegółowo z sytuacją militarną. Jonnie był przekonany, że goście zaatakują ich wszystkimi siłami zaraz po odpaleniu transfrachtu z Ameryki. I lepiej będzie, jeśli Stormalong będzie gotów do przejęcia kontroli nad całym systemem obrony powietrznej planety. Jonnie nie weźmie go ze sobą na rajd. Osłoną powietrzną tego rajdu zajmie się Dunneldeen. Thor będzie z nim w grupie rajdowej. Jonnie żałował, że nie było tu Roberta Lisa, który zazwyczaj kierował tego rodzaju odprawami i akcjami.
Stormalong - podobnie jak Angus - nie chciał się zgodzić na udział Jonnie'ego w rajdzie. Z Ameryki wszystko wywieziono. Akademia była pusta. Jonnie będzie miał ze sobą tylko grupę rajdową i choć Angus wiedział, że wszystko zostało sto razy przećwiczone, to jednak obawiał się Zbójów. Było ich tam strasznie dużo. Zaraz gdy tylko usunęli z trzech miejsc w Akademii rejestratory, Zbóje zaczęli ją systematycznie rabować. Ale bez Sir Roberta, który mógłby go poprzeć, Stormalong też nic nie wskórał.
Gdy Jonnie szedł do górnego poziomu bazy, natknął się na Kera. Karzeł był rozpromieniony. Trzasnęli się "łapami". Ker właśnie szukał Jonnie'ego, aby pokazać mu idiotyczne banknoty, które drukowano teraz dla Ameryki i którymi "wypłacano" mu pensję. Jonnie wciągnął go do jednego z nie zajętych pomieszczeń biurowych i tylko pokiwał głową nad stukredytowym banknotem z podobizną Browna Kulasa Staffom.
- To paskudztwo jest bezwartościowe! - powiedział Ker. Zbóje po prostu rozrzucają to po ulicach!
Ker był bardzo szczęśliwy, że wyrwał się stamtąd. Opowiedział wszystko Jonnie'emu.
- I ofiarował mi siedemset pięćdziesiąt tysięcy Kredytów Galaktycznych, których nigdy nie ujrzy na oczy. On jest zupełnie zwariowanym Psychlosem - dodał ze śmiechem.
Ker przekazał Jonnie'emu końcową topografię rejonu platformy odpalania. Nie było tu nic nowego. Ker wykonał ją dokładnie według planu. Był to ten sam plan, według którego ćwiczyła grupa rajdowa, a Ker zapewnił Jonnie'ego, że nie było od niego żadnych odstępstw. Ker nie zdawał sobie sprawy, że Jonnie wybierał się do Ameryki. Kiedy się dowiedział o tym, spoważniał.
- Terl to bardzo zły facet. Bardzo możliwe, że zgotuje ci jakieś niespodzianki. Nie podoba mi się, że tam jedziesz.
Jonnie odparł, że musi jechać.
- Co będzie, jeśli zamiast Terla na platformie pojawi się oddział bojowy Psychlosów? - zapytał Ker.
- Nie sądzę, żeby się tak stało - rzekł Jonnie. - I mamy jeszcze prezent dla Psychlo.
- Mam nadzieję - powiedział Ker. -Gdyby kiedykolwiek tutaj wrócili, to mój owłosiony kark nie byłby wart nawet złamanego szeląga. Agenci I.B.I. zabijaliby mnie przez wiele dni.
- Nie wydaje mi się, byś się musiał martwić - rzekł Jonnie. - Ale zostań tu pod osłoną urządzeń obronnych! Jest tu sporo jeńców oraz wszyscy pozostali przy życiu Psychlosi. Może będziesz mógł nauczyć ich gry w karty!
Ker się roześmiał , a potem zapytał:
- Czy ten, którego nazywacie Sir Robertem, już wrócił?
- Dlaczego pytasz?
- Otóż, od pewnego czasu przestaliśmy go widywać. Chciałem z nim uzgodnić parę spraw i nigdzie nie mogłem go znaleźć. Dunneldeen też dowiadywał się wszędzie. Nie ma go ani w Edynburgu, ani w Luksemburgu, ani w Rosji. Pomyślałem więc, że musi być tutaj. Przecież on zna rozmieszczenie waszego wojska, a nawet niektóre szczegóły twojego rajdu.
Jonnie bardzo się martwił o Sir Roberta. Zbył jednak pytanie Kera uwagą:
- Nigdy nie zmuszą go do mówienia.
- I.B.I. potrafi każdego zmusić do mówienia - oświadczył Ker.
- Ale nie wiemy, czy to nieprzyjaciel go pochwycił - powiedział Jonnie. Wkrótce potem Jonnie zarządził dochodzenie w tej sprawie. Nigdzie nie było nawet śladu Sir Roberta. Parę samolotów transportowych zostało ostatnio zestrzelonych podczas nieprzyjacielskich ataków. Znajdowały się w drodze z Ameryki do Szkocji. Czyżby Sir Robert znajdował się w którymś z nich?
Sir Robert nie znał wielu szczegółów rajdu Jonnie'ego, nie było więc sensu zmieniać planów.
Ostatni dzień Jonnie spędził w bazie nad Jeziorem Wiktorii, porządkując swoje sprawy osobiste. Nie łudził się, że będzie to bezpieczny rajd. Napisał list do Chrissie wiedząc, że pastor go jej przeczyta i położył go na widocznym miejscu na biurku. Na kopercie umieścił napis: "Dla Chrissie na wypadek, gdyby mi się coś przytrafiło".
Słyszał kiedyś, że trzeba napisać ostatnią wolę, w której podaje się dyspozycje w sprawie osobistych rzeczy. Zaczął więc ją pisać. Wszystko, co posiadał, to były konie i stare ubrania. Nie mógł wymyślić niczego więcej, co stanowiłoby jego własność. Potem jednak przyszło mu na myśl, że Chrissie mogła nabyć dom w Edynburgu na jego nazwisko, więc zapisał dla Chrissie wszystkie swe udziały w wartości domu i jego wyposażeniu. Potem przypomniał sobie, że miał trochę książek, więc zapisał je Pattie. Nie pamiętał, czy jeszcze coś posiadał w życiu. Ale może ludzie będą myśleli, że posiadał jeszcze prezenty, jak ten pochromowany AK-47. Dodał więc klauzulę: "I cokolwiek jeszcze zostanie uznane za moją własność, powinno być równo podzielone pomiędzy..." i zamieścił listę nazwisk tych ludzi, którzy byli mu najbliżsi. Pomyślał przez chwilę i wpisał na listę Kera.
Słyszał także, że trzeba takie rzeczy podpisać i potwierdzić przez świadków. Spełnił ten warunek, a następnie włożył pismo do koperty, którą umieścił obok listu do Chrissie.
Uważając, że uporządkował już swoje sprawy osobiste, cały wieczór spędził na sprawdzaniu, czy jego broń i wyposażenie działało bez zarzutu, czy w ubiorze antyradiacyjnym nie ma dziur, czy zbiornik dostarczający powietrze do maski twarzowej jest pełny i czy pół tuzina jego maczug nadaje się do użycia. Włożył do torby kopię podpisanego przez Terla nowego kontraktu sprzedaży. Sprawdził, czy berylowa skrzynka z bombą jest należycie przygotowana do transportu. Sprawdził ostrza topora, którym zamierzał przeciąć kable konsoli. Czuł, że był w pełni przygotowany do rajdu, więc w nocy spał bardzo spokojnie. Zrobił wszystko, co było w jego mocy. Reszta była w ręku Boga. Lub Diabła takiego jak Terl.



Rozdział 24
1
W amerykańskiej bazie górniczej Dzień 92. zaświtał chłodem i wiatrem. A późnym rankiem, na cztery godziny przed planowanym czasem odpalania, zaczął padać gęsty śnieg. W dół spadały olbrzymie, miękkie płatki, które wirowały na wszystkie strony w podmuchach wiatru. Terl wcale na to nie zważał. Szalał z radości. To był jego ostatni dzień na Ziemi. Na razie wszystko układało się gładko. Od wschodu słońca aż do momentu, gdy zaczął padać śnieg, Terl na zewnątrz sprawdzał przewody instalacji elektrycznej i kable. Niemal z miłością wykonał końcowe polerowanie punktów odpalania na słupach; punktów, które dokonają zamiany przestrzeni i jeszcze raz przeniosą go na rodzinną planetę.
Miał już przygotowaną cudowną historię. Przybędzie tam z opowieścią o buncie, o sprzedaży planety obcej rasie. I o tym, jak on, Terl, ciężko walcząc, ocalił technologię Towarzystwa i został, niestety, zmuszony do użycia ostatecznej bomby, aby mieć pewność, że Towarzystwo nie będzie dalej oszukiwane. Na pewno mu uwierzą na Psychlo. Odpalą, oczywiście, z powrotem kamerę, ale ta zarejestruje tylko czarny, gęsty dym.
A potem przejdzie na emeryturę, twierdząc, że spowodowane tym wszystkim napięcie nerwowe jest zbyt wielkie. I pewnej pięknej nocy uda się na cmentarz, po cichu sobie pokopie i stanie się bogatszy o dziesięć pokryw trumiennych i dwa miliardy kredytów, które będzie ujawniał po trochu, mówiąc, że zarobił je na różnicy kursów walut w różnych wszechświatach.
Był to doskonały plan. Przez parę minut wałęsał się leniwie dokoła, zastanawiając się, kiedy nadejdzie z gór specjalny oddział Zbójów. Nie lubił przebywania na zewnątrz. Nienawidził tej planety. Ale dzisiaj zła jakość gazu do oddychania jakoś nie przyprawiała go o mdłości, no i był to przecież wielki dzień.
A oto byli i oni - specjalny oddział Zbójów. Tak jak im polecono, mieli ze sobą swój pakunek. Miał on podłużny kształt i wyglądał na zwykły bagaż. Tuż przed odpaleniem Terl odwinie jeden koniec pakunku, a jeden z członków osobistej ochrony Snitha wciśnie do środka maskę powietrzną. Ktokolwiek to zobaczy, dwa razy pomyśli, zanim zaatakuje platformę. Polecił specjalnemu oddziałowi, by rzucili pakunek na środek platformy i stali tam w gotowości. Teraz trzeba było wykonać następny krok. Terl wrócił do bazy, gdzie w jednym z korytarzy miał zaparkowany mały podnośnik widełkowy, wsiadł do niego i pojechał do swego biura.
Była to rzeczywiście jakby gra w orła i reszkę: co ma wziąć najpierw - trumny czy konsolę? Trumny lepiej zniosą tę paskudną pogodę. A przy pilnujących platformę Zbójach nikt mu ich nie ukradnie. Były zbyt ciężkie. Przerwał na chwilę wykonywanie swych czynności, ponieważ dostrzegł na dywanie jakieś pokryte kurzem ślady. Pomyślał jednak, że to on sam musiał je zostawić. Zrobiony przez niego znak "x" widniał na każdej trumnie. Cztery szybkie przejazdy tam i z powrotem, mistrzowskie operowanie maszyną - i cztery trumny znalazły się na zewnątrz, zwalone na platformę. Za każdym razem przypominał Zbójom, by byli czujni i pilnowali trumien.
Teraz się wziął za konsolę. Przechylił ją na bok, aby mieć dojście do nie zakrytego dna. Otworzył kluczem szafę, wydostał z niej minę i umieścił tuż nad przednią krawędzią dna. Nie uzbroił jej jeszcze. Zapalnik nastawił na dziesięć minut od chwili uruchomienia konsoli. Czas odpalania będzie trwał trzy minuty - tak wyregulował konsolę, żeby mieć sporo czasu - a odrzut nastąpi czterdzieści sekund później. A więc po sześciu minutach i dwudziestu sekundach po odpaleniu nastąpi bang! Konsola przestanie istnieć!
Zdjął konsolę z podnośnika i postawił ją na metalowej płycie, specjalnie wmontowanej w podstawę konsoli. Płyta miała wymiary dziesięć stóp na siedem i była umieszczona wewnątrz pancerza atmosferycznego. Wszystko było starannie przemyślane. Na ustawionej na pewnej wysokości nad platformą tablicy rozdzielczej zainstalowane były już od dawna wielkie wyłączniki szynowe kabla jonizacji pancerza atmosferycznego. Nie spodziewał się opadów śniegu, ale na wszelki wypadek kazał zbudować daszek nad tablicą rozdzielczą. Nie miał jednak teraz żadnej osłony dla konsoli, więc musiał narzucić na nią kawał brezentu, aby uchronić przed śniegiem przyciski.
Ustawiwszy konsolę we właściwej pozycji, Terl odstawił podnośnik poza rejon platformy odpalania. Zwalił go po prostu na bok. Cóż to miało za znaczenie? Te zwierzaki porozwalały maszyny po całym terenie - wielkie dźwigi magnetyczne, spychacze, koparki. Co za bałagan!
Zajął się teraz podłączaniem kabli prądowych ze słupów do konsoli. Nie chcąc się potknąć o nie, gdy będzie się poruszał po platformie już po wprowadzeniu jej współrzędnych do konsoli, związał ze sobą wszystkie kable. Wyszedł z tego wąż o średnicy około sześciu cali. Potem jeszcze raz sprawdził kody kolorów. Tak, wszystko było podłączone prawidłowo. Włączył pancerz atmosferyczny, by sprawdzić jego działanie. Mnóstwo nowych płatków śniegu wirowało w powietrzu. Owszem, pancerz działał. Wyłączył go. Sprawdził dopływ prądu do konsoli. Wszystko było w porządku.
Terl spojrzał na zegarek. Do planowego czasu odpalania pozostała pełna godzina. Miał więc czas, by pójść do biura na łyk kerbanga. Rozejrzał się po swoim biurze. Już po raz ostatni spoglądał na to miejsce. Chwała wszystkim diabłom! Pootwierał szafy i całą ich zawartość zaczął wrzucać do skrzynki przetwarzającej. Pootwierał fałszywe ścianki i zniszczył wszystko, co się za nimi znajdowało. Nawyki szefa bezpieczeństwa były w nim zbyt silne. Stosy notatek i wzorów wrzucił do gardzieli przetwarzacza. I wtedy dopiero zauważył, że przetwarzacz nie działał. Ach, oczywiście, musiał przepalić bezpieczniki w bazie, gdy włączył kabel pancerza. Kogo to obchodziło? Tak czy owak, planeta ta miała zamienić się w chmurę dymu. Podszedł do szafki na ubrania i wydobył z niej swój mundur oraz buty i szybko się przebrał. Na głowę nałożył galową czapkę. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Całkiem nieźle! Wrzucił do torby parę rzeczy. Spojrzał na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut. Przez oszklony dach bazy dojrzał, że zaczął padać jeszcze gęstszy śnieg. Kto by się tym przejmował? Nałożył na twarz maskę do oddychania z parą zupełnie nowych nabojów, wziął w łapy pięknie opakowaną - i bardzo trudną do rozpakowania - bombę, zarzucił na ramię torbę podróżną i po raz ostatni wyszedł ze swego biura.
Na zewnątrz wszystko już było gotowe. W skomplikowanym szyku, który sam drobiazgowo obmyślił, stało tam pięciuset Zbójów. W tych swoich bawolich płaszczach wyglądali na trochę bezładny i przypadkowy tłum. Ich łuki były osłonięte przed śniegiem. Stojąc tyłem do kabla atmosferycznego, otaczali go pełnym pierścieniem, tworząc lity mur złożony ze Zbójów. Jak się zdawało, dowodził nimi kapitan Arf Moiphy. Terl powiedział surowym głosem:
- I ty, i twoi ludzie musicie teraz pojąć, że macie używać wyłącznie łuków z zatrutymi strzałami, noży lub bagnetów. Nie może być żadnego wystrzału ani z broni palnej, ani z miotaczy energii.
- Wszistek to rozumymy! - wykrzyknął generał Snith.
Ach, świetnie! Generał Snith wraz ze swą strażą honorową złożoną z sześciu Zbójów znajdował się już na platformie. Wszyscy mieli na twarzach maski powietrzne, a łuki schowane pod płaszczami, by je chroniły przed śniegiem. Terl rozejrzał się dookoła. Poprzez te wielkie płatki śniegu, wirujące w podmuchach wiatru, trudno było coś dojrzeć. Do jego uszu dobiegł skądś odgłos rozmów.
Co to było? Na zaszczaną mgławicę! Całe plemię Zbójów zgromadziło się przy kostnicy, by pożegnać generała Snitha! Zdumiewające! Wśród padającego śniegu zgromadziły się tam wszystkie kobiety, a wśród nich było też widać wolnych od służby najemników. Dobrze, że na twarzy miał nałożoną maskę, gdyż wiedział, jak paskudnie oni cuchnęli.
I był też Brown Kulas Staffor oraz Lars Thorenson. Przyjechali na płaskowyż pojazdem naziemnym. Terl podszedł do nich. Zamiast powiedzieć: "Do widzenia" lub choćby: "Było mi przyjemnie cię poznać", Brown Kulas Staffor warknął:
- Nie widzę tu Tylera!
Terl zatrzymał się przed nim. Brown Kulas był cały zakutany w jakieś drogie futro. Oczy świeciły mu gorączkowym blaskiem. - Och, zjawi się tu - odparł Terl. - Na pewno się zjawi. Terl spojrzał w dół na stopy Browna Kulasa. Obok leżała jakaś szeroka skrzynka mająca około trzech stóp długości. Aha! Terl pochylił się i zanim Brown Kulas lubLars zdołali go powstrzymać, podniósł skrzynkę i szturchnięciem łapy wyłamał zamki. Pistolet maszynowy Thompsona! A więc miał rację, nie dowierzając temu zwierzakowi. Jeden strzał z tego pistoletu w trakcie odpalania mógł wysadzić w powietrze całą platformę. Terl ujął broń za lufę, obiema łapami wygiął ją w półkole i odrzucił na bok.
- To nie było mądre! - warknął. - Mógłbyś wysadzić w powietrze całą okolicę!
Brown Kulas nie zdawał się być tym poruszony. Patrzył nieufnie na Terla.
Terl wziął podręczny miotacz Larsa, wyjął z niego magazynek i odrzucił na odległość pięćdziesięciu stóp.
- Żadnej strzelaniny! - powiedział, kiwając ostrzegawczo pazurem przed ich twarzami.
Terl zastanawiał się, czy Brown Kulas nie miał jeszcze jakiejś ukrytej broni. Wyglądał na całkiem nieporuszonego faktem, że Terl zabrał im pistolet.
- Proszę - powiedział Terl przymilnie - będzie to dla ciebie bardzo miły prezent.
Wręczył Brownowi Kulasowi dokładnie opakowaną bombę. Ważyła około osiemdziesięciu funtów. Brown Kulas o mało jej nie upuścił. Terl - nieco tym przestraszony - złapał ją, zanim zdążyła upaść. Oddając ją z powrotem Brownowi Kulasowi, zdołał się nawet uśmiechnąć.
- To miły prezent - dodał. - Rozpakuj to po mojej teleportacji, a znajdziesz tam spełnienie swych najbardziej złocistych marzeń! Coś, co będzie ci zawsze mnie przypominać.
Nie było żadnego ryzyka w przekazaniu im bomby już teraz: samo odwinięcie pakunku zajmie całą godzinę. A potem jedno podniesienie pokrywy i ... bang! - nie ma planety!
Terl poklepał Browna Kulasa po głowie. Spojrzał na zegarek. Wciąż jeszcze mnóstwo czasu. Wszedł z powrotem na platformę. Kapitan Arf Moiphy wydał swym ludziom komendę do przyjęcia postawy zasadniczej. Terl przemaszerował przed frontem straży honorowej. Śmiałym wojskowym krokiem podszedł do konsoli. Sięgnął w dół i włączył szynę prądową kabla jonizacji pancerza atmosferycznego. Śnieg zaczął się ześlizgiwać wzdłuż jego ścian. Dobrze! Był teraz bezpieczny! Platformę wraz z konsolą otaczała teraz lita ściana pancerza, poza którą znajdował się solidny pierścień uzbrojonych Zbójów.
Spojrzał na zegarek. Miał bardzo dużo czasu. Podszedł do bagaży i kopnięciem nogi, dołączył swą torbę do ich stosu. Zbóje zabrali ze sobą mnóstwo butli powietrznych.
Generał Snith ubrany w mundur wojskowy z bawolej skóry, z wpiętym w czapkę "diamentem" i z bandolierami pełnymi zatrutych strzał - uderzył się pięścią w pierś w formie salutu.
- Czi aby na pewno wymjenysz te peniundze? - zapytał Terla, wskazując na olbrzymią hałdę banknotów Browna Kulasa. - Absolutnie tak - zapewnił go Terl. - Te kredyty idą tam, gdzie będą miały pełne pokrycie. A poza tym macie mnie jako zakładnika, nieprawdaż?
Snith znów nabrał pewności siebie. Mówiąc o zakładnikach, Terl pochylił się nad podłużnym pakunkiem i uchylił pokrywę. Przeszyło go pełne nienawiści spojrzenie czarnych oczu. Skinął na specjalnie wyznaczonego Zbója, który nałożył na twarz zakładnika maskę powietrzną i wsunął mu na pierś butlę, umocowując ją zatrzaskiem. O mało nie został przy tym pokąsany! Terl spojrzał na zegarek. Zbliżał się czas odpalania. Podszedł więc do konsoli. Znajdujący się w górnym lewym rogu pulpitu wyłącznik dwustabilny Terl przestawił w górne położenie. Włączył szynę prądową konsoli. Wszystkie przyciski na pulpicie zaczęły się jarzyć światłem. Usiadł przy konsoli, zaczął odliczać sekundy. Potem zaczął wprowadzać przyciskami od dawna zapamiętane współrzędne. Jeszcze raz sprawdził zegarek, czekając na właściwy moment. Wreszcie włączył przycisk odpalania. Sięgnął w dół i zaktywizował bombę czasową nastawioną na dziesięć minut.
Przewody zaczęły brzęczeć. Kątem oka dojrzał, jak zza pojazdu Browna Kulasa podnosi się jakiś człowiek w ubiorze antyradiacyjnym. Terl przyjrzał się uważniej i uzmysłowił sobie nagle, że ten ktoś wygląda jak zwierzak. To musiał być ten zwierzak. Ha! Brown Kulas dostał w końcu tego Tylera. Terl przeszedł na środek platformy. Brzęczenie przewodów stawało się coraz głośniejsze. Co za radość, gdy się pomyśli, że za mniej niż trzy minuty będzie bezpieczny na Psychlo!
2
Brown Kulas Staffor aż zawrzał, gdy Terl znalazł jego pistolet maszynowy. Ale widok prawie na pół zgiętej lufy spowodował, że zachował spokój. Ten olbrzymi potwór był bardzo silny. Stał więc spokojnie i przyjął prezent. To faktycznie musiało być złoto, było bardzo ciężkie. Nie miał żadnych skrupułów, przyjmując prezenty ze złota, choćby nawet wyglądało to na łapówkę. Zasłużył sobie na to. Ale poświęcał temu niewiele uwagi. Jego wzrok chciwie wypatrywał Tylera. Postanowił jednak, że wstrzyma się z jakąkolwiek akcją, aż Terl dotrze bezpiecznie do konsoli.
Widział, jak kapitan Arf Moiphy oddawał Terlowi honory wojskowe. Widział, jak Zbóje ustawili się w szyk i zaczęli wyciągać z bandolier zatrute strzały. Widział wszystko, co się rozgrywało na platformie. Terl miał tam jeszcze kogoś w pakunku. Tylera? Nie, tonie mógł być Tyler, gdyż wołałby o pomoc. Może jednak to był Tyler. Może Terl chciał go oszukać! Nie, to nie mógł być Tyler. Kto to był? Ależ tak, to mógł być Tyler. Nakładali mu maskę powietrzną na twarz. Oznacza to, że chcą go zabrać na Psychlo! Nie, to nie może być Tyler. A może jest?
Ach, Terl w końcu wraca do konsoli. Brownowi Kulasowi powiedziano, że przewody zaczną brzęczeć. Zaczeka na to. Trudno było coś dojrzeć przez padający śnieg. Kłębiące się w porywach wiatru płatki zasłaniały widok. Zaczął nadsłuchiwać. Wydawało mu się, że usłyszał jakieś brzęczenie. Nie był jednak pewien. Wiatr pojękiwał, a tłum Zbójów wrzeszczał, żegnając generała Snitha. Brown Kulas uznał, że lepiej będzie, jeśli poczeka ze swoją akcją, aż Terl wróci na środek platformy.
W bagażniku swego pojazdu miał jeszcze jeden pistolet maszynowy. Brown Kulas pomyślał o wszystkim. W momencie gdy Terl dotrze do środka platformy, Brown Kulas pobiegnie do bagażnika pojazdu, wydostanie z niego pistolet maszynowy, załaduje go, popędzi do krawędzi platformy i zasypie ją kulami. W tym pakunku musi być Tyler!
Na razie stał, trzymając w rękach swój "prezent" i czekając, aż Terl oddali się od konsoli. Wrzaski plemienia Zbójów i szum wiatru uniemożliwiały stwierdzenie, czy przewody zaczęły już brzęczeć. Musiał być tego pewien.
Lepiej będzie, jeśli zaczeka aż do ostatniej chwili. Wtedy już Terl nie będzie mógł wybiec z platformy, by go powstrzymać. Nie usłyszał tupotu biegnących stóp. Nagle wyciągnęły się czyjeś ręce i pochwyciły jego "prezent"! Pojawiła się twarz przykryta szklanym ekranem antyradiacyjnym, pod którym widać było maskę powietrzną. A potem, poprzez ołowiane szkło ekranu, Brown Kulas dojrzał jasną brodę.
Tyler był tuż przy nim!- Uciekaj! - krzyknęła twarz.
"Prezent" został wyszarpnięty z rąk Browna Kulasa.
- Uciekaj, co sił w nogach! - krzyknęła na wpół zakryta twarz.
A potem człowiek ten odwrócił się i wraz z pakunkiem pognał w stronę hangarów bazy. Po chwili rozpłynął się w padającym śniegu.
- Zastrzel go! - wrzasnął Brown Kulas do Larsa.
Zakręcił się w koło. Lars uciekał! Był już oddalony o dobre sto stóp, a śnieżny tuman na wpół skrywał jego sylwetkę. Co sił w nogach gnał w kierunku Denver.
I wtedy coś tknęło Browna Kulasa. Ten głos! Znał przecież głos Tylera. Ale nawet przez ekran i maskę powietrzną nie brzmiało to jak jego głos. Ten głos miał szwedzki akcent.
Ale to znaczy, że Tyler musi gdzieś tu być!
Brown Kulas popędził do pojazdu, by wydostać pistolet maszynowy. Z tej strony pojazdu drzwi były zamknięte. Z piskiem rozpaczy Brown Kulas obiegał pojazd dokoła. Musiał wydostać ten drugi pistolet.
I wtedy biegnąc - poprzez śnieżycę, poprzez wrzaski Zbójów usłyszał dochodzący z platformy głos Tylera. Nie było żadnej pomyłki! Musiał się więc pospieszyć.
3
Dwight uniósł się ostrożnie tuż nad krawędzią parowu. Miał na sobie antyradiacyjny ubiór maskujący, a pod zasłaniającym twarz ekranem ze szkła ołowiowego - maskę powietrzną.
Gdy Terl po raz pierwszy pojawił się w rejonie platformy, Dwight podniósł radio górnicze aż do szklanego ekranu i powiedział:- Gotowość bojowa trzeciego stopnia!
Dwight został wybrany na dowódcę zewnętrznej grupy rajdowej, ponieważ można było na nim polegać, iż będzie dokładnie wykonywał wszystkie rozkazy oraz, że jako jeden z kierowników zespołów na złożu kopalnianym potrafi należycie kierować ludźmi.
Prawie od północy leżeli w ołowianych trumnach zakopanych w ziemi wokół platformy w określonych odstępach od siebie. Trumny zostały tam już dawno ulokowane, gdy Ker wraz z kadetami pewnej nocy układał kabel jonizacji pancerza atmosferycznego. Były przysypane ziemią, a teraz pokrywała je także warstwa śniegu. Wślizgnięcie się do trumien ubiegłej nocy nie nastręczyło żadnych trudności. Wartownicy Zbójów nie zauważyli niczego, gdyż - jak każdej nocy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy - byli pijani wskutek nadużycia narkotyzowanej whisky.
Przez głowę Dwighta przemknęła zabobonna myśl, że wszystko przebiega zbyt gładko. Jonnie znajdował się wewnątrz pancerza atmosferycznego zakopany w trumnie tuż przy krawędzi platformy odpalania. Ogień z zewnątrz nie mógł go dosięgnąć: sprawdzili to. Ale na samą myśl, że Jonnie był tam sam na sam z tymi dzikimi bestiami, Dwight aż drętwiał. Próbował przekonać Jonnie'ego, by ktoś inny wykonał to zadanie, ale Jonnie odmówił, twierdząc, że nie będzie nikogo narażał na takie ryzyko. Ktoś musiał wyłączyć kabel pancerza, by za pomocą urządzenia do zdalnego kierowania zakończyć akcję dźwigu i opuścić pancerną kopułę nad konsolę w celu jej zabezpieczenia. Dźwig nie zdoła przeprowadzić akcji, jeżeli pancerz atmosferyczny nie zostanie wyłączony. Jonnie mówił też coś na temat konieczności ustalenia położenia przełącznika na pulpicie konsoli w czasie odpalania, gdyż mógł się on automatycznie przesunąć w inne położenie, gdy tylko brzęczenie przewodów ustanie. No i ktoś musiał odciąć kable od konsoli. Dwight chciał wysłać trzech ludzi, ale Jonnie oświadczył, że tylu nie zmieści się wraz z konsolą pod pancerną kopułą.
Terl podszedł teraz do konsoli.
- Gotowość bojowa drugiego stopnia! - powiedział Dwight do mikrofonu.
Gotowość bojową pierwszego stopnia ogłosi, gdy Terl włączy przycisk odpalania. Akcja bojowa zaś rozpocznie się wówczas, gdy Terl znajdzie się na środku platformy i przewody zaczną brzęczeć. Na przeprowadzenie całej akcji Dwight i jego grupa mieli tylko półtorej minuty. Ćwiczyli to w Afryce aż do znudzenia. Ale nigdy nie można było wszystkiego przewidzieć. Dwight nagle spostrzegł oddział Zbójów. Mój Boże, jak strasznie dużo tych Zbójów! Tworzyli solidną ścianę wokół perymetru platformy, prawie dotykając plecami pancerza atmosferycznego. Wyglądali niezdarnie w mundurach z bawolej skóry. Chronili przed śniegiem cięciwy łuków, a ich bandoliery najeżone były zatrutymi strzałami.
Doktor Allen przeprowadził odprawę na temat tych strzał. Trucizna działała wolno, ale powodowała śmierć. Stymulowała ona system nerwowy do coraz szybszej i szybszej akcji, co w końcu zabijało organizm. Doktor Allen opracował specjalne antidotum na działanie trucizny. Każdy z nich otrzymał zastrzyk, ale mimo to - jak powiedział doktor Allen - rana po strzale będzie wymagała leczenia. Każdy też miał przy sobie małą ampułkę tego antidotum. Dwight miał nadzieję, że będzie ono skuteczne.
Na platformie stało siedmiu Zbójów. Czy jeden z nich to przypadkiem nie generał Snith? I aż cały oddział? Nie spodziewał się tego. Co za głupiec z tego Snitha, że pozwala się odpalić na Psychlo. Jonnie nie uwzględniał ich w swoich planach. Czy nie było już za późno, by Dwight mógł jakoś zadziałać? Jednak rozkazy Jonnie'ego były bardzo wyraźne: nie robić niczego poza nakazanym zadaniem! Mieli jeszcze kogoś na platformie, związanego. Kto to mógł być? Mój Boże, plan Jonnie'ego może się nie udać! Będzie tam zupełnie bezbronny. Dwight aż zgrzytnął zębami. Rozkazano mu, by zajmował się wyłącznie wykonaniem swego zadania.
Plemię Zbójów zgromadzone przy kostnicy było hałaśliwe i wesołe. Dwight ponownie skierował uwagę na Terla. Psychlos właśnie włączył przycisk odpalania.
- Gotowość bojowa pierwszego stopnia! - polecił Dwight przez górnicze radio.
Broń, którą mieli się posługiwać, nie przerwie procesu odpalania. Sprawdzili ją. Mieli również w pogotowiu broń nuklearną na wypadek, gdyby później na platformie pojawili się Psychlosi.
Terl przeszedł na środek platformy i zatrzymał się. Poprzez szum wiatru i krzyki Zbójów rozległo się narastające brzęczenie przewodów. Do uszu Dwighta dobiegł z platformy głos Jonnie'ego. Dwight musiał rozpocząć wykonywanie swego zadania.
- Akcja! - warkliwym głosem rzucił do mikrofonu radia górniczego.
Trzydziestu Szkotów odrzuciło pokrywy z trumien. Dwudziestu pięciu z nich włączyło zapalniki. Jeden przygotował się do biegu w kierunku dźwigu. Czterech dalszych tworzyło odwód.
Błysk! Tworząc nieco nierówny zewnętrzny pierścień, dwadzieścia pięć miotaczy płomieni zaczęło zionąć śmiercionośnym pomarańczowym ogniem w zmasowane szeregi Zbójów.
- Za Allisona! - rozległ się szkocki okrzyk bojowy. - Za Bittie'ego!- Za Szkocję na wieki!
Dwight włączył przycisk zainstalowanego wcześniej głośnika. Rozbrzmiał odgłos - nagranych wcześniej - ryków atakujących słoni. Był to dźwięk, który wręcz sparaliżował Zbójów.
Najemnicy szarpnęli się do przodu, usiłując zrobić użytek ze swych łuków. Ale koszące płomienie miotaczy popaliły cięciwy. Zbóje zaczęli więc atakować bagnetami. Zgromadzone przy kostnicy plemię zaczęło wrzeszczeć, wzmagając jeszcze ogólny zgiełk. Wszyscy odwrócili się i co sił w nogach zaczęli uciekać w kierunku równiny, tratując się nawzajem. Jednemu ze Szkotów zgasł płomień w miotaczu. Atakowała go grupa uzbrojonych w bagnety Zbójów.
- Osłaniać Andrew! - warknął Dwight.
Dwaj Szkoci, znajdujący się po obu stronach uszkodzonego miotacza, rozszerzyli pole rażenia. Andrew wydobył swój miecz. Ciął nim oficera Zbójów, a potem sam zwalił się na ziemię. Dwóch Szkotów z rezerwy rzuciło się naprzód, waląc siekierami Zbójów, którzy zakisili Andrew.
Dwight spojrzał na zegarek. Jeszcze mieli pięćdziesiąt osiem sekund do dyspozycji. Miotacze płomieni bezustannie zionęły w Zbójów warkoczami ognia. Ich bawole mundury i koszule z małpiej skóry zamieniały się w ogniste kule. Ale pozostali Zbóje wciąż ich atakowali. Dwight usiłował przebić się wzrokiem przez płomienie i padający śnieg. Dźwig! Powinien już być w ruchu! Tak, operator już się do niego dostał. Jeden z rezerwowych Szkotów ubezpieczał go miotaczem płomieni. Kopułę do zabezpieczenia konsoli wraz z podłączonym do niej kablem zakopali w ziemię. Musiała najwidoczniej przymarznąć. Wykonali ją z pancerza jednego z porzuconych czołgów. W pierścień podstawy wmontowali szyny z podwozia samolotu, które miały kohezyjnie przywrzeć do metalowej platformy konsoli i uszczelnić całą kopułę.
Dwight widział, jak szczyt dźwigu zaczął się przechylać. Operator kołysał nim, by wyrwać z ziemi przymarzniętą kopułę. Wreszcie mu się udało. Kopuła wyskoczyła do góry. Zaczęła się kołysać. Zbóje rzucili się na dźwig. Ubezpieczający go Szkot bluzgnął w nich syczącym płomieniem ognia. Operator z zimną krwią przenosił kopułę na wyznaczone miejsce. Nie można jej było umieścić dalej niż przy ścianie pancerza atmosferycznego. Dwightd ojrzał, że operator przełączył dźwig na zdalne kierowanie. Jonnie miał przy sobie urządzenie do zdalnego kierownic i będzie musiał dokończyć dzieła, gdy uda mu się wyłączyć prąd zasilający kabel pancerza.
Dwight usiłował dojrzeć, co się dzieje na platformie. Ale gęsty śnieg, dym i syczące pomarańczowe płomienie zasłaniały mu widok. Był pewien, że Jonnie potrzebował pomocy. Zgrzytnął zębami i dalej wykonywał nakazane zadanie. Powoli wokół platformy miotacze płomieni zaczęły zamierać. Czyżby wymieniali butle? Nie. Znajdujący się w ich zasięgu Zbóje zamienili się w płonące stosy ciał. Poprzez padający śnieg wznosił się czarny, gęsty dym.
Dwight spojrzał na zegarek. Miał jeszcze czas. Sygnałem dla niego, by się ukrył, miało być wyłączenie przez Jonnie'ego kabla i rozpoczęcie opuszczania kopuły. Rozkazy stwierdzały jednoznacznie, że miał wówczas ponownie skryć się pod ochronną pokrywę trumny.
Miotacze płomieni Szkotów wykańczały ostatnich Zbójów. Dwóch Szkotów z rezerwy pospiesznie wkładało Andrew do trumny. Pod jego ubiór antyradiacyjny wsuwali opatrunki z gazy. Ze stosu ciał podniósł się jakiś Zbój. Trzymał w ręku bagnet. W jego pierś nagle wbił się rzucony przez kogoś szkocki sztylet. Rozbłysnął któryś z miotaczy płomieni i do przodu potoczyła się kula ognia. Operator wyskoczył z dźwigu i pędził już do swojej trumny.
- Dziesięć sekund na wycofanie się! - ostrzegał Dwight przez radio górnicze.
Nagle wszystko ucichło z wyjątkiem wiatru i trzaskania płomieni. W stosach leżących na ziemi Zbójów też nic się nie poruszało. Wydobywał się z nich tylko dym i małe języki ognia. Allison i Bittie zostali pomszczeni. Uciekające resztki płomienia były już daleko na równinie. Dym był bardzo gęsty. Dwight nie mógł dojrzeć, co się dzieje na platformie. Z głośnika górniczego słychać było podawane przez poszczególnych Szkotów liczby, które oznaczały, że kolejny Szkot znalazł się już z powrotem w swej ołowianej trumnie i zamknął jej wieko od wewnątrz. Dwight odnotowywał usłyszane liczby. Wszyscy się zameldowali, z wyjątkiem Andrew, ale Dwight wiedział, że Andrew też został włożony do swej trumny. Dwight miał nadzieję, że Andrew nie włożono do trumny na zawsze.
Dym wciąż przysłaniał Dwightowi widok na platformę. Obserwował więc dźwig. Przewody jeszcze brzęczały. Jonnie polecił, by wszyscy obowiązkowo znaleźli się pod ochronnym przykryciem, zanim nastąpi odrzut. Dwight spojrzał na zegarek. Pancerz atmosferyczny nie został jeszcze wyłączony. Szczyt dźwigu jeszcze nie zaczął się ruszać. Dwight umierał z niepokoju o Jonnie'ego, ale nie mógł przedostać się na platformę, dopóki pancerz atmosferyczny był włączony. Nie chciał podporządkować się otrzymanym rozkazom. Wiedział, że Jonnie znalazł się w kłopotach, ponieważ pancerz atmosferyczny nie został wyłączony w zaplanowanym czasie. Wybrano go jednak na dowódcę akcji dlatego, że zawsze ściśle wykonywał rozkazy.
Brzęczenie prawie ustało. Dwight wczołgał się z powrotem do jamy, wgramolił do trumny i zamknął od wewnątrz wieko.
4
Gdy z zawieszonego przy pasie radia górniczego Jonnie usłyszał komendę: "Gotowość bojowa pierwszego stopnia!", odsunął pokrywę swej trumny, która była zakopana tuż przy platformie, wewnątrz pancerza atmosferycznego. Miał na sobie antyradiacyjny ubiór maskujący, a na twarzy - pod ekranem ochronnym maskę powietrzną. Z szerokiego pasa zwisała mu torba. Uzbrojony był w trzy maczugi, szkocki sztylet i miotacz płomieni.
Nie spodziewał się, że na platformie będą Zbóje. Sześciu wartowników i generał Snith! Nie przypuszczał, by nawet Zbój był na tyle głupi, by dać się odpalić na Psychlo. Pieniądze! Na platformie leżało mnóstwo banknotów. Wszyscy Zbóje patrzyli na Terla. Terl właśnie odwracał się po włączeniu przycisku odpalania. Zbóje nie zauważali jeszcze Jonnie'ego, ponieważ znajdował się nieco z tyłu, w odległości trzydziestu stóp. Jonnie zaczął zapalać miotacz płomieni. I wtedy zauważył jakiś ruch. Coś tam mieli w podłużnym pakunku. Jedna jego część była otwarta. Ktoś był w środku. Czyżby zakładnik, którego zabierali na Psychlo? Siwe włosy, skrawek ubrania.
Sir Robert!
Jonnie musiał porzucić myśl o użyciu miotacza płomieni. Zabiłoby to również Sir Roberta. Swobodnym i pewnym siebie krokiem Terl, odszedł od konsoli i skierował się na środek platformy. Przewody brzęczały. Nagle zatrzymał się, jakby rażony piorunem. Zdawało mu się, że przed chwilą widział zwierzaka na zewnątrz, przy pojeździe naziemnym, teraz znalazł się on wewnątrz pancernej kurtyny! Czyżby kurtyna była wyłączona? Nie! Widział, że migocze na niej padający śnieg. Jak więc ten zwierzak przedostał się przez nią? Właśnie gdy Terl zamierzał zaatakować zwierzaka, zobaczył, że ten odrzucił na bok trzymaną w rękach broń z jakimś długim prętem z przodu i sięgnął do zawieszonej u pasa torby. Jonnie wyciągnął z niej podpisane przez Terla kontrakty. Szurnął je na środek platformy, a ich czerwone pieczęcie zajaśniały w padającym śniegu. Łatwe do rozpoznania kontrakty, które Terl podpisał!
Jonnie krzyknął jak tylko jak mógł najgłośniej, aby go można było usłyszeć poprzez maski i ekrany ochronne:
- Nie zapominaj zarejestrować ich na Psychlo!
Terla opanowało uczucie grozy. Pojawienie się na platformie Psychlo tych fałszywych kontaktów było ostatnią rzeczą, której by sobie życzył. Rzucił się więc w ich kierunku, by je podnieść. Zderzył się ze Snithem, który właśnie zaczął wydawać rozkazy swym łucznikom. Jonnie schylił się i podniósł berylową bombę. Zamierzał rzucić ją na środek platformy. Była zawiązana sznurkiem. Złocisty blask berylu, wymiary i sześciokątne kształty czyniły ją bardzo łatwą do rozpoznania. Sznurek nie był połączony z zapalnikiem. Zapalnik znajdował się w środku bomby i był nastawiony na osiem minut przez umieszczone na pokrywie urządzenie zegarowe. W podstawie bomby była celowo zaklinowana płyta; po odsunięciu płyty można się było dopiero dostać do wnętrza bomby i do zapalnika.
Dwie zatrute strzały przeleciały ze świstem obok niego. - Granat! - krzyknął Jonnie.
Rzucił osiemdziesięciofuntowym ciężarem wprost w Terla. Bomba odbiła się od niego rykoszetem i bęcnęła u jego stóp. Jeden rzut oka na granat z zapalonym lontem spowodował, że Zbóje zaczęli uciekać. W tym samym momencie na zewnątrz rozbrzmiał głośny ryk słoni. Zbóje uderzyli ciałami w niewidzialny pancerz atmosferyczny i odbili się od niego.
Terl tylko rzucił na bombę jedno spojrzenie i natychmiast zapomniał o kontraktach. Był piekielnie przerażony.
To przecież była bomba! Ale miała ona zapalnik czasowy. Jak temu zwierzakowi udało się zabrać ją Brownowi Kulasowi, rozpakować i wymienić zapalnik w tak krótkim czasie? Terl wiedział, że przede wszystkim musi się jej jak najszybciej pozbyć! Właśnie zaczął podnosić ją z platformy, gdy z głuchym łoskotem nadbiegli odbici od pancerza Zbóje. Terl uzmysłowił sobie, że gdyby chciał teraz wyrzucić ją z platformy, bomba odbiłaby się od pancerza.
Przewody brzęczały. Musi wymontować płytę i wyjąć jądro bomby. I musi zrobić to szybko! Dostrzegł, że zwieracze zapalnika czasowego zaczęły się już do siebie zbliżać. Przykucnął więc i zaczął szarpać pazurami płytę w podstawie bomby. Była zaklinowana! Mocował się z nią. Jonnie śmignął obok Terla. Musiał odbić Sir Roberta i przenieść go do konsoli. Jonnie wyciągnął Sir Roberta z podłużnej skrzyni. Ręce i stopy miał związane. Coś krzyczał! Coś, co brzmiało:
- Zostaw mnie i sam się ratuj!
Na zewnątrz pancernej kurtyny zapanował zupełny chaos. Rozbrzmiewały okrzyki bojowe Szkotów i ryk stada słoni. Po drugiej stronie pancerza atmosferycznego rozpryskiwały się zatrzymywane przez niego płomienie. Padający śnieg, pod wpływem wysokiej temperatury - nawet po wewnętrznej stronie platformy - zamieniał się w deszcz.
Terl wciąż szarpał pazurami płytę. Nie miał noża spawającego, by przeciąć metal. Próbował więc pazurami wydrapać pierścień wokół płyty i odciąć ją od podstawy bomby. Ryczał przy tym z wściekłości, co jeszcze potęgowało ogólny hałas. Dwóch Zbójów zaatakowało Jonnie'ego. Odskoczył od Sir Roberta, chwycił zawieszoną u pasa maczugę i zadał dwa ciosy. Zbóje zwalili się na platformę. Znowu mógł odciągnąć Sir Roberta kawałek dalej. Strasznie daleko było do tej konsoli! Podniósł się jakiś inny Zbój. Jonnie rzucił w niego maczugą. Trafiła najemnika w czoło i głowa odchyliła mu się nagle do tyłu pod nieprawdopodobnym kątem. Snith też już był na nogach. Krzyczał coś i pokazywał na Jonnie'ego. Ostatni strażnicy na rozkaz Snitha wystrzelili w Jonnie'ego zatrute strzały. Ale cięciwy łuków były zbyt wilgotne. Zbóje wydobyli więc bagnety i ruszyli do ataku. Jonnie cisnął maczugą i jeden Zbój poleciał do tyłu, jakby wystrzelony z katapulty. Inni jednak atakowali nadal. Jonnie złapał w dłoń ostatnią maczugę, sparował cios bagnetu i walnął Zbója po łbie. Maczuga wypadła mu z ręki. Przyciągnął Sir Roberta jeszcze trochę bliżej konsoli. Próbował dźwignąć go. Był w tym momencie odwrócony tyłem do platformy. Generał Snith, wykorzystując jego nieuwagę, wyrwał z bandoliery zatrutą strzałę i rzucił się do przodu. Podniósł zatrutą strzałę i wbił ją w lewy bark Jonnie'ego. Strzała przeszyła ubiór antyradiacyjny i utkwiła głęboko w ciele. Jonnie zwalił się na ziemię. Przetoczył się na bok, wyciągnął szkocki sztylet, podniósł się i wbił sztylet w serce Snitha.
Jonnie złapał za drzewce strzały i wyszarpnął ją z ciała. Okrutnie palący ból w ranie był prawie nie do zniesienia. Jonnie zgrzytnął tylko zębami. Mówiono mu, że trucizna miała powolne działanie. Miał więc jeszcze dosyć czasu, by ocalić Sir Roberta i konsolę.
Złapał uchwyt sztyletu i usiłował wyszarpnąć go z serca Snitha. Ale sztylet tkwił głęboko. Popatrzył na Terla. Odchodzący od zmysłów Psychlos wciąż mocował się z płytą. Zdzierając sobie końce pazurów, darł twardy metal, by wyciąć w nim okrągły otwór i wydobyć na zewnątrz jądro.
Z zawieszonego przy pasie radia górniczego dobiegł Jonnie'ego głos Dwighta:
- Dziesięć sekund na wycofanie się!
Jonnie wiedział już, że był spóźniony. Przewody jeszcze brzęczały. Zmusił się do koncentracji. Musiał wykonać swoje zadanie. Czuł przyśpieszone bicie serca. Podłożył dłoń pod pachę Sir Roberta i zaczął ciągnąć go przez śnieg. Dociągnął go do konsoli. Pamiętał, że w konsoli znajdowała się bomba i że musiał ją jak najszybciej rozbroić. Ale najpierw posadził Sir Roberta tuż przy konsoli, by opuszczana w dół kopuła nie amputowała mu nóg lub rąk. Rzucił okiem na konsolę. Wyłącznik na pulpicie znajdował się w górnym położeniu. Przy następnym odpalaniu powinien więc zostać przestawiony w położenie dolne. Jonnie bardzo chciał, żeby starczyło mu czasu na powiedzenie tego komukolwiek.
Grzebał w torbie, szukając urządzenia do zdalnego kierowania. Były tam kawałki rozbitego szkła. Miał uczucie, jakby jego ramię ktoś włożył do ognia. Te kawałki szkła, to były resztki ampułki z serum przeciw truciźnie. Nie miał więc żadnego serum.
Urządzenie do zdalnego kierowania drżało. Nie, to drżała jego ręka. Nacisnął wyłącznik i dźwig się zakołysał. Najpierw musiał wyłączyć pancerną kurtynę. W oczach migały mu czarne płatki. Serce biło coraz szybciej.
Pancerna kurtyna! Doczołgał się do szyny prądowej i wyłączył ją. Wróciwszy do konsoli, popatrzył na kopułę. Za pomocą skrzynki zdalnego kierowania ustawił kopułę dokładnie nad konsolą, aby podczas jej opuszczania znalazła się we właściwym miejscu. Włączył przycisk opuszczania. Kopuła szła do dołu bardzo wolno, widocznie kable musiały zesztywnieć. Nic nie mógł na to poradzić. Wyjął zza pasa topór. Będzie nim musiał odciąć kable, gdy tylko brzęczenie przewodów ustanie. Był przygotowany na ten moment. Spojrzał w stronę stojącego na platformie Terla. Wydawało mu się, że próby potwora zmierzające do usunięcia płyty zakończyły się sukcesem. Usuwając ciężkie metalowe jądro z wnętrza bomby, Terl obchodził się z nią nadzwyczaj ostrożnie.
Wtem Jonnie dostrzegł Browna Kulasa. Gnał do przodu z pistoletem maszynowym.
Przebiegł już przez to miejsce w przeciwległym krańcu platformy, gdzie przedtem była pancerna kurtyna. Próbował dotrzeć do Jonnie'ego tak blisko, by nie chybić. Kopuła nie była jeszcze opuszczona. Terl trzymał teraz jądro bomby w łapie. Miał zamiar rzucić nim w Jonnie'ego. Zrobiło się ciszej. W snującym się dymie i padającym śniegu słychać było tylko trzaskanie kabli opuszczających w dół kopułę. Jonnie wskazał ręką Browna Kulasa.
- Terl! - krzyknął. - On zaraz będzie strzelał!
Terl zakręcił się dokoła i zobaczył Browna Kulasa. Widział, jak podnosi on Thompsona i zaczyna celować. Jeden strzał w tym momencie zniweczyłby odpalanie. Cisnął w niego bombę. Cisnął ze wszystkich sił. Brown Kulas zwalił się z nóg, krzycząc:
- Bądź przeklęty, Tyler! Bądź przeklęty! - Zamilkł i leżał już nieruchomo.
Przewody wciąż brzęczały.
Terl wrzasnął w stronę Jonnie'ego:- A jednak to ja wciąż wygrywam, szczurzy móżdżku!
Nie był jednak na tyle głupi, by wykonać teraz jakikolwiek ruch. W głowie Jonnie'ego aż łomotało. Serce biło zbyt szybko. Ale mógł jeszcze odkrzyknąć Terlowi. I czuł, że musi go za wszelką cenę powstrzymać, odwrócić jego uwagę
- Te trumny są pełne trocin! Tego ranka zostały zamienione w twojej sypialni! - krzyknął.
Terl gwałtownie się odwrócił w stronę trumien.
- I złoto też nie zostało wysłane na Psychlo! Tamte trumny też podmieniliśmy! - zawołał Jonnie.
Terl otworzył usta do krzyku.
Ładunek na platformie zaczął migotać. Zamigotały trumny pełne trocin. Zamigotały porozwalane po platformie trupy Zbójów. Zamigotał wreszcie Terl. I wszystko zniknęło. Została pusta platforma, oczyszczona nawet z mokrego śniegu.
Brzęczenie ustało. Jonnie podniósł topór i trzasnął ostrzem po kablach. Nie przeciął ich od razu. Uderzył jeszcze dwa razy. Wszystkie kable zostały odcięte.
Zaczęło się ściemniać. Nie, to była kopuła. Przerobione z samolotowych płóz dolne obrzeże kopuły dotknęło metalu. Jonnie sięgnął ręką w głąb kopuły i pociągnął za wewnętrzną dźwignię mechanizmu mocowania, co spowodowało adhezyjne przywarcie podstawy kopuły do metalowej platformy konsoli.
Zrobiło się bardzo ciemno. Jonnie zdawał sobie sprawę, że stracił poczucie czasu. Przez głowę przemknęła mu przelotna myśl, że - być może - Terl wydłużył czas swego odpalania.
W swej torbie Jonnie miał małą lampkę górniczą. Z wysiłkiem ją wydostał. Cały aż dygotał, jakby wszystko w nim było zbyt naprężone. Ktoś do niego coś mówił. To był Sir Robert.
- Pospiesz się! Przetnij więzy na moich rękach!
Jonnie miał tylko topór. Zmusił się do wymacania rąk Sir Roberta. Ostrze topora było tępe. I wtedy ze zgrozą przypomniał sobie, że w konsoli umieszczona była bomba zegarowa. Rozerwałaby Sir Roberta na strzępy. Odrzucił więc topór i podparł ręką jeden z boków konsoli. Była okropnie ciężka. Jonnie miał sprawną tylko jedną rękę, podparł więc konsolę rozdzieranym bólem karkiem. Udało mu się dźwignąć jeden z boków jej podstawy. Macał dłonią wzdłuż wewnętrznych krawędzi podstawy. A potem trochę wyżej. Wyczuł bombę. Była przyklejona taśmą. Operując jedną ręką, obluzował bombę i wyciągnął ją na zewnątrz. Opuścił konsolę na miejsce. Po omacku wydobył z bomby zapalnik.
Jonnie czuł, że za chwilę straci przytomność. Rytm serca był coraz szybszy. Miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Przełącznik! Pozycja przełącznika na pulpicie konsoli. Jonnie miał uczucie, jakby kurczące się nerwy rozrywały mu ciało na kawałki.
- Sir Robercie! Powiedz im, że przełącznik... przełącznik musi być w dolnym położeniu... w dolnym położeniu przy następnym...
W zewnętrzną powłokę kopuły coś nagle walnęło z ogromną siłą, aż cała platforma się zatrzęsła! Wydawało się, jakby nagle nastąpiło trzęsienie ziemi. Jak gdyby cała planeta rozlatywała się na kawałki. Jonniego ogarnęła głęboka ciemność. Nie widział już chaosu, który zapanował na zewnątrz.
5
Mniej więcej na godzinę przed odpaleniem, orbitująca grupa statków kosmicznych ustawiła się na pozycję umożliwiającą śledzenie amerykańskiej bazy górniczej.
Mała sonda szpiegowska Hawvinów, wyprzedzająca ich na orbicie, przekazała wczesnym rankiem meldunek na temat ożywionej aktywności w bazie. Meldunek stwierdzał tylko, że w środku nocy dojrzano na ekranach podczerwieni jakąś grupę ludzi, która weszła na teren bazy i potem gdzieś zniknęła, pozostawiając za sobą tylko porozwalanych i jak zwykle śpiących nocnych wartowników.
Teleskopy orbitujących połączonych sił pokazywały, że na zbliżającym się od horyzontu terenie dzieje się coś niezwykłego. Wydawało się, że w bazie znajdowała się większa niż zwykle liczba ludzi. Lokalna burza śnieżna nadciągnęła nad ten teren i przekazywane przez infrapromienie obrazy były nieco zamazane. Ale uwaga "połączonych sił" nie była jeszcze skierowana na bazę, co miało nastąpić później. Ekrany wizyjne sieci dowodzenia zajęte były przez dyskutujące postacie.
Gdy pułkownik Rogodeter Snowl udał się na Tolnep po posiłki, skontaktował się ze swym wujkiem, admirałem Snowleterem. Rogodeter zawsze uważał, że wszelkie dobra powinny pozostawać w rodzinie. Admirał chętnie zabrał się z nim, lecąc na czele flotylli złożonej z pięciu statków wojennych, z których największy - superpancernik "Zdobycz" - należał do lotniskowców kosmicznych klasy "Postrach". Snowleter nie zostałby admirałem, gdyby nie jego spryt w działaniu. Teraz też zręcznie zadziałał, przywożąc ze sobą reportera.
Roof Arsebogger uważał się za czołowego reportera wydawanego na Tolnep czasopisma "Północny Kieł". Nawet wśród środków masowego przekazu innych systemów "Kieł" był przedmiotem zazdrości jako prawdziwa synteza niedokładności, korupcji i stronniczych wiadomości. Zawsze drukował dokładnie to, czego sobie życzył rząd, chociaż udawał, że jest nastawiony opozycyjnie. A Roof Arsebogger cieszył się reputacją reportera najbardziej zatruwającego umysły i to w grupie, która się w tym specjalizowała. Na pokładzie okrętu "Zdobycz" Arsebogger przeprowadzał wywiad z pułkownikiem Rogodeterem Snowlem. Wywiad dotyczył tła zaistniałych wypadków i był raczej nieciekawy, więc wszyscy słuchali go jednym uchem. Mieli na ten temat różne opinie. Admirał nie był zbyt lubiany. Pozostali dowódcy okrętów kwestionowali twierdzenie Snowletera, że jako najstarszy rangą stawał się automatycznie dowódca "połączonych sił". A to, że był wujkiem jeszcze mniej popularnego Rogodetera Snowla, powodowało, iż i on sam był trudniejszy do zaakceptowania. Snowla wręcz nie cierpiano.
- Otóż wracając do człowieka na tym sfałszowanym banknocie jednokredytowym - mówił właśnie Arsebogger - czy mógłbyś powiedzieć, że jest on nieuczciwy?
- Och, jeszcze gorszy - odparł Snowl.- Czy pasowałoby do niego określenie: "Jest powszechnie znanym deprawatorem"?
- Och, jeszcze gorzej - rzekł Snowl.
- Dobrze, dobrze - powiedział Arsebogger. - Ten wywiad musi ograniczać się do absolutnych faktów. Czy więc będzie do niego pasowało: "Kradnie niemowlęta i karmi się ich krwią"?
- Doskonale, doskonale - odparł Snowl. - Dokładnie tak. - Wydaje mi się, że w swych depeszach wspomniałeś - rzekł Arsebogger - jako byś kilkakrotnie zetknął się z tym... jak on się tam nazywa... z tą zakałą wszystkich uznawanych rządów... z... Tylerem? Tak. Że zetknąłeś się z nim w bezpośredniej walce.
Pozostali dowódcy słuchali wywiadu, Rogodeter nie zaliczał się do tak żądnych rozgłosu osób jak jego wujek.
- Trochę nie tak - odparł szybko. - Miałem na myśli to, że ja próbowałem, ale on zawsze uciekał.
Gdzieś spoza Arseboggera dobiegł głos admirała Snowletera:
- Ale już więcej się nam nie wymknie!
- A jeśli chodzi o twoją opinię, Rogodeter, to czy naprawdę myślisz, że to jest "ta jedyna planeta"? Niewielki szary człowiek obserwował wywiad na swych ekranach wizyjnych. Nie cierpiał reporterów, a ów Roof Arsebogger zasłużył sobie na jego szczególną niechęć: kły reportera były pokryte mnóstwem czarnych plam, twarz miał pokrytą krostami, świadczącymi o jakiejś chorobie, a zapach jego rzadko mytego ciała prawie było można wyczuć poprzez ekran wizyjny.
Na nieszczęście lub też na szczęście, zależy to od punktu widzenia, jego statek kurierski przybył dopiero wczoraj. Dostarczył wielu nieistotnych informacji, ale wśród nich znalazło się jasno sformułowane stwierdzenie, że "tej jedynej planety" nie odnaleziono. Dołączone było także ogłoszenie o dodatkowej nagrodzie. Pierwotna nagroda w wysokości stu milionów kredytów, ufundowana przez Wzajemnie Powiązaną Konfederację Systemów Hawvinów, została podwojona przez Imperium Równości Bolbodów. Niewielki szary człowiek nie wiedział, co się działo w innych sektorach, nie mówiąc już o innych wszechświatach, ale mógł przypuszczać, że panowała tam taka sama zwariowana szarpanina.
Zawartość przesyłki kurierskiej wykazywała jasno, że były to rzeczywiście dziwne i kłopotliwe czasy i że podobny problem nigdy nie zaistniał w ich dotychczasowej historii. I były tam pewne aluzje na temat jego obecności w rejonach, "w których mógłby być pożyteczny", zamiast orbitować wokół "planety, której słońce należało do klasy peryferyjnych gwiazd dwunastego rzędu". Oczywiście, nie krytykowano go w sposób otwarty. Były to po prostu aluzje i niedomówienia. Ale obecnie nie miało to większego znaczenia, czy byłby w domu, czy też nie. Jeśli nie nastąpi jakieś rozsądne rozwiązanie tego problemu, wówczas chaos będzie tak wielki, że ani on, ani nikt inny nie będzie mógł go opanować. Słuchał nadal z roztargnieniem, jak idiotyczny reporter przeprowadzał wywiad z idiotycznym wojskowym, gdy zabrzmiał brzęczyk i na ekranie pojawiła się twarz oficera dyżurnego.
- Wasza Ekscelencjo - odezwał się oficer - coś się dzieje na dole, w rejonie stolicy. Infrapromienie ulegają interferencji. Trudno powiedzieć, co się dzieje. Obrazy są niewyraźne.
"Wywiad" został nagle przerwany. Jak się zdawało, pozostali dowódcy też to zauważyli.
Na ekranie wizyjnym niewielkiego szarego człowieka pojawiła się twarz dowódcy Hocknerów.- Wasza Ekscelencjo, powiedział pan, że to jest centralna siedziba ich rządu. Otrzymujemy obrazy zmasowanych wojsk i zapisy nadmiernego wydzielania się ciepła. Czy w pańskiej opinii jest to problem polityczny?
Niewielki szary człowiek popatrzył na odwzorowanie rejonu na własnych ekranach. Niestety, tak jak i poprzednio - wskutek lokalnego sztormu - obraz był bardzo zły. Nic nie można było z tego wywnioskować. Jakaś interferencja zakłócała odbiór.
Ale co to? Ta wyszczerbiona linia mknąca przez ekran? To ślad teleportacji. Niewielki szary człowiek zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Uważam - rzekł ostrożnie Hocknerowi - że w pewnym sensie to jest problem polityczny. Wszystkie informacje, które... - Jego ekrany o mało nie uległy implozji!
Pojawił się na nich straszliwy blask, a potem już nic nie było widać.
Z głośnika rozbrzmiewał skrzekliwy głos:
- Ekrany przeciążone! Ekrany przeciążone!
Dobre nieba, to się nigdy nie zdarzało, z wyjątkiem obszarów wielkich bitew. Niewielki szary człowiek rzucił się do okna. Był pewien, że wszyscy dowódcy musieli zrobić to samo. Spojrzał w dół. W niebo wznosiła się kula ognia. Rosnąca w oczach, wirująca masa kłębiącego się dymu i ognia, unosiła się na niewiarygodną wysokość.
Błysk przyciemnił światło dzienne.
Wyglądało to, jakby cały świat rozleciał się na kawałki!
6
Sir Robert odczekał, aż ziemia przestanie dudnić. Nie zadał sobie nawet pytania, co to takiego mogło być. Jedna myśl zaprzątała mu głowę: oswobodzić ręce i pomóc Jonnie'emu.
Widział, jak strzała uderzyła w Jonnie'ego i jak chłopak wyciągnął ją z rany. Sir Robert wiedział, że strzała była zatruta i miał pewne wyobrażenia o skutkach działania trucizny. Gdy dostawała się do organizmu, wówczas wszelki ruch fizyczny przyspieszał rozprowadzanie jej po całym ciele. A Jonnie poruszał się dość gwałtownie.
Ostrze topora nie przecięło sznurka na wylot. Sir Robert musiał naprężyć wszystkie mięśnie, by sznurek puścił. Pod kopułą było ciemno jak w sztolni. Nie mógł nawet dojrzeć, gdzie Jonnie upadł i w jakiej pozycji leżał. Ale ściany kopuły były blisko siebie. Mógł i powinien był dostać się do Jonnie'ego. Nawet gdyby według wszelkiego prawdopodobieństwa - było już za późno. Z gorączkowym pośpiechem wyciągnął ręce, pomacał dokoła i znalazł ramię Jonnie'ego. To zranione ramię. Sir Robert chwycił je swoją olbrzymią dłonią tuż pod pachą, ścisnął i zahamował w ten sposób upływ krwi.
Topór musiał gdzieś tutaj upaść. Trzęsienie platformy z pewnością go przesunęło. Aż jęcząc z pośpiechu, Sir Robert zaczął macać metalową podłogę kopuły, szukać pod konsolą. Nagle namacał trzonek topora. Złapał mocno za głowicę tui za ostrzem. Próbował przeciąć rękaw ubioru antyradiacyjnego Jonnie'ego.
Posługiwanie się toporem tylko jedną ręką było bardzo trudne. I do tego jeszcze w ciemnościach. Czynił więc desperackie wysiłki, by nie pociąć ręki Jonnie'emu. Znalazł fałdę w rękawie i zaczął ciąć wzdłuż niej. Topór był stępiony i poszczerbiony przy cięciu kabli. Nasycony ołowiem materiał rękawa kroił się bardzo opornie. Sir Robert zdał sobie sprawę, że nie uda mu się przeciąć rękawa. Zwłaszcza jedną ręką. I wtedy przypomniał sobie, że Jonnie zawsze miał rzemienie w swej torbie. Jonnie leżał na niej, ale Sir Robertowi udało się ją wyciągnąć. Sięgnął do wnętrza i natknął się na rozbite szkło, które pocięło mu palce. Nie zwracał na to uwagi. Namacał koniec długiego rzemienia i wyciągnął go z torby. Podłożył pod ramię - tuż obok arterii - kawałek skręconego metalu z lampy górniczej i obwiązał go kawałkiem rzemienia. Ściągnął rzemień jak tylko mógł najmocniej. Teraz mógł przystąpić do dzieła. Odciął kawał rękawa antyradiacyjnego tuż pod opaską uciskającą. Oderwał go od ramienia. Materiał był pokryty krwią. Ramię silnie krwawiło. Trudno było z tego powodu odnaleźć samą ranę. Wreszcie Sir Robert ją odszukał. Zdjął maskę powietrzną i przywarł ustami do otworu rany. Było to wszystko, co mógł zrobić, by wydobyć z rany truciznę. Wielokrotnie wysysał ranę do sucha i wypluwał zatrutą krew. Jej smak był gorzki i piekący. Na pewno była w niej trucizna.
W końcu miał wrażenie, że krew zaczęła być czystsza. Nie wiedział, jak głęboko strzała weszła w ciało, ale nie było sposobu, by to ustalić. Pomacał przy pasie Jonnie'ego, szukając opatrunku pierwszej pomocy. Ale go nie znalazł. Trudno, krwawienie było teraz znacznie słabsze. Może żadna z żył nie została uszkodzona. I prawdopodobnie było nawet lepiej zostawić ranę bez opatrunku. Zbadał puls na drugim nadgarstku Jonnie'ego. A niech to wszyscy diabli! Ależ ten puls galopował! Był o całe niebo za szybki. Ciało Jonnie'ego było mocno naprężone. Przez jego członki przebiegało drżenie.
Po omacku Sir Robert usiłował znaleźć ampułkę w torbie Jonnie'ego. Powinna tam być. To rozbite szkło mogło pochodzić z lampy górniczej. Ale znalazł tylko dolną połówkę ampułki. Odwrócił ją do góry dnem i wlał do rany wszystko, co mogło jeszcze w niej pozostać. Następnie mocno rozmasował ramię, aby każda cząsteczka serum przeniknęła jak najgłębiej w ranę. Znów wyczuł puls. Galopował jeszcze szybciej, chorym wstrząsały dreszcze.
Czy zrobił wszystko, co było w jego mocy? W tej sytuacji nie mógł nic więcej zrobić. W ciasnym wnętrzu kopuły zaczęło się wyczerpywać powietrze, więc Sir Robert nałożył maskę powietrzną. Zdjął z twarzy Jonnie'ego ekran antyradiacyjny, który mu zawadzał, i sprawdził znajdującą się pod nim maskę powietrzną. Zawór wydechowy poruszał się z małą amplitudą, ale za to bardzo szybko. Na odprawach przypominano, żeby tuż przed ogłoszeniem gotowości bojowej trzeciego stopnia założyć nową butlę powietrzną. Jeśli Jonnie to zrobił, to miał zapas powietrza na dalsze dwie godziny.
Sir Robert usiadł na podłodze. Dopiero teraz rozplątał więzy na swych kostkach, a potem rozprostował ciało Jonnie'ego i ułożył wyżej głowę. Niech to wszyscy diabli wezmą! Ależ on dygocze! Nie uczestniczył w ostatnich odprawach i nie miał pojęcia, czy nie mówiono na nich czegoś, co mogłoby mu być teraz pomocne.
Sir Robert z goryczą przeklinał własną głupotę. Ponieważ przenosiny Akademii przebiegały gładko, więc pewnej nocy wyszedł sam - jak głupi osioł - na pagórek, by popatrzeć na bazę. Nie miał w tym żadnego specjalnego celu. Chciał, ot tak sobie, popatrzeć na teren, na którym miała się rozegrać przyszła bitwa. I Zbóje go pochwycili. Musieli śledzić go od wielu dni. Związali go i trzymali w jakiejś jaskini. Próbowali przesłuchiwać i mocno przy tym pobili, złamali nos. Sir Robert był jednak zbyt starym wojownikiem, by zmuszono go do mówienia. Nie miał pojęcia, co chcieli z nim zrobić, dopóki nie przynieśli go do bazy, nie rzucili na platformę i nie nałożyli maski powietrznej. I na samą myśl, że chcą go zabrać na Psychlo oblały go siódme poty. Miał doskonały przykład, w jaki sposób Psychlosi prowadzili swe przesłuchania. Postanowił, że nic z niego nie wyduszą. Wiedział o ataku na platformę, ale nie widział żadnego ratunku dla siebie. Zakładano bowiem, że miotacz płomieni spali wszystko na całej platformie.
I wtedy ten chłopak upuścił swój miotacz płomieni i rzucił się do ataku! Wyglądało to na tak beznadziejny wysiłek. Z powodu Sir Roberta Jonnie zrezygnował ze swej jedynej szansy. Rzucił na szalę własne życie. Sir Robert jeszcze raz sprawdził puls. O dobry Boże, jak długo mógł puls tak galopować, zanim spowoduje śmierć?
Zaczął się czuć nieswojo z powodu panującej na zewnątrz ciszy. W starej bazie powinna czekać w pogotowiu grupa ratownicza wyposażona w samoloty i platformy transportowe oraz obydwaj doktorzy: Allen i MacKendrick. Wszyscy mieli mieć na sobie ubiory antyradiacyjne i maski powietrzne.
Jakże cicho było w tym wnętrzu. Co to był za jakiś słaby skrzeczący odgłos? Jonnie powinien mieć radio górnicze. Sir Robert pomacał przy pasie Jonnie'ego, a potem zaczął wodzić rękoma po podłodze. Znalazł je! To z niego wydobywał się ten skrzeczący dźwięk. Radio pracowało, ale nie słychać było żadnych głosów. Czyżby wszyscy byli tam martwi?
Sir Robert wcisnął przycisk nadawania. - Halo! Halo!
Nie był w stanie nic więcej powiedzieć. Któż mógł wiedzieć, kto tam był na zewnątrz?
Cisza. - Halo, halo!
Sir Robert pomyślał, że może będzie lepiej, jeśli poda im swe położenie. Nie było to zbyt rozsądne, ale musiał to zrobić.
- Mówi konsola.
Czyżby to prztyknął wyłącznik nadajnika?
A potem, rozległ się szept, jak gdyby dobiegający z bardzo daleka:
- Czy to pan, Sir Robercie?
Był to głos Thora! Sir Robert o mało nie zaszlochał z ulgą.
- Thor?
- Tak, Sir Robercie.
- Thor, Jonnie jest tu wewnątrz. Trafiła go zatruta strzała. Musisz go szybko stąd wydostać!
Wtedy odezwał się doktor Allen.
- Czy ma pan na sobie ubiór antyradiacyjny?
- Nie, do cholery, nie mam ubioru! Do diabła z nim. Wydostańcie stąd chłopaka!
- Czy jego ubiór jest cały?
Sir Robert uzmysłowił sobie, że oderwał z niego rękaw. - Nie.
- Bardzo mi przykro - wyszeptał doktor Allen - ale podniesienie kopuły zabiłoby was obu. Proszę o trochę cierpliwości. Próbujemy zorientować się, co można zrobić.
Po chwili rozbrzmiał słaby, piskliwy, szepczący głos: - Sir Robert?
Był to jeden z młodych buddyjskich informatorów. Prawdopodobnie najmłodszy z nich.
Stary dowódca właśnie zamierzał wrzasnąć, co o nich myśli, gdy dziecko znów wyszeptało w psychlo:
- Sir Robercie, oni robią wszystko, co w ich mocy, szanowny panie. Tu na zewnątrz jest całkiem niedobrze.
- Gdzie jesteś? - zapytał Sir Robert, przerzucając się na psychlo.
- Tuż po zewnętrznej stronie kopuły, szanowny panie. Moje radio górnicze jest ulokowane wewnątrz maski powietrznej pod ekranem antyradiacyjnym twarzy. Przepraszam, że mówię szeptem. Nie chcemy, by cokolwiek zostało przechwycone przez nieproszonych gości z góry. Nie mogą tego słyszeć, a radio górnicze ma ograniczony zasięg.- Co robią goście?
- Nie wiem, Sir Robercie. Chmury śnieżne znów zakryły niebo. Widzę tu jednego z pilotów, więc się go zapytam. Zaraz wrócę.
Nastąpiła długa przerwa. Potem znów zabrzmiał słaby piskliwy głosik:
- Pilot mówi, że goście przesunęli się na orbicie i są gdzieś nad nami. Obserwują ten teren. Ale nasze samoloty bojowe stoją w gotowości. Dunneldeen znajduje się w górze. Dopytuje się, jak się mamy. Jak się czuje lord Jonnie?
Sir Robert czuł drżenie wspartego na nim ciała. Ale wiedział też, jak ważny jest tam na niebie duch bojowy pilotów. Nie mógł więc powiedzieć im, że - jak sądził - Jonnie jest umierający.
- Powiedz im, żeby się teraz tym nie martwili. - Dziecko na moment odeszło.
Potem znów ten słaby, szepczący głos: - Pilot przekazał im to.
- Co oni robią, żeby nas stąd wydostać? - zapytał Sir Robert. Co za piekło siedzieć tak w ciemnościach i czekać. Oddech Jonnie'ego był zbyt szybki, o wiele za szybki!
- Tu na zewnątrz jest bardzo niedobrze, Sir Robercie. Bardzo niedobrze. Czy słyszy pan odgłosy trzaskania? To palą się wszystkie linie elektryczne. Po wybuchu nastąpiło krótkie spięcie. - Czy są jakieś ofiary w grupie rajdowej?
- Och, nie wiemy tego, Sir Robercie. Grupa ratownicza wykopuje trumny spychaczami. Ja znajduję się obok jamy, która powstała w miejscu platformy. Wydobywa się z niej dym. Czy tam w środku jest gorąco?
Sir Robert dotychczas nie zauważył tego. Dopiero teraz, po dotknięciu kopuły, uzmysłowił sobie, że była ciepła.
- Mam panu przekazać, aby nie zwalniał pan dźwigni adhezyjnej przy podstawie kopuły. To w ogóle cud, że kopuła wytrzymała. Więc proszę jej nie zwalniać. Zabiorą stąd całą metalową platformę.
Jeszcze ktoś włączył się ich kanał.
- Dwight? Czy słyszysz nas? Dwight! - Słabiutki głos dziecka odpowiedział:
- Właśnie teraz znaleźli jego trumnę pod zboczem parowu. Całe zbocze osunęło się na nią. Znaleźli w garażu sprawny podnośnik widelcowy i teraz podnoszą trumnę. Otwierają wieko. Dwight wygląda, jakby był oszołomiony, ale już usiadł.
- Powinni zająć się tą kopułą! - wściekał się Sir Robert.
- Och, cała grupa się tym zajmuje, szanowny panie. Właśnie z dolnych poziomów bazy wyprowadzają niewielki dźwig. Widzę też, że ktoś zakłada klamry na wielki dźwig. Jest on przewrócony na bok, więc muszą go podnieść i ustawić w pionie.
Sir Robert zaczął wyobrażać sobie, co działo się na zewnątrz. - My byliśmy na szesnastym poziomie - powiedział słabiutki głosik. - Wstrząs był bardzo silny. Wydmuchał stamtąd całe powietrze.
- Ale co to było? Co się stało? - dopytywał się Sir Robert.
- Nie wiemy, szanowny panie.
- Mieli tam w pogotowiu broń atomową. Czy to ona eksplodowała?
- Nie, Thor powiedział, że broń ta pozostała nienaruszona i że z tego powodu jest mu znacznie lżej na sercu. Ta broń nie eksplodowała.
- No to co to było?
- Bardzo mi przykro. Nikt z nas nie wie. Właśnie nadjeżdża spychacz, który poluzuje platformę, by można było ją podnieść. Pierwszy spychacz popsuł się, gdyż wybuchł w nim pożar. Powiedziano mi, że musi pan wykazać cierpliwość. Robimy wszystko, co w naszej mocy.
I potem:
- Właśnie wydobywają trzy dalsze trumny. Pauza.- Ten, który nazywa się Andrew, nie żyje.
Platforma zatrzęsła się, gdy spychacz - jak się zdawało zaczął ją podważać. Sir Robert słyszał huk silnika.
Rozległy się ostrzegawcze krzyki, a potem łomot.
I wtedy znów odezwał się piskliwy głosik:
- Jeden ze słupów wpadł do krateru. Nikogo nie zraniło. Oto nadjeżdża pańska platforma transportowa.
- Platforma! - warknął Sir Robert. - Powinien być samolot! Powinniśmy zostać stąd zabrani samolotem!
- Znaleźli rzekę na południu. Wykorzystają ją do umycia sprzętu. Tak nam mówią piloci.
Sir Robert wyczuł puls Jonnie'ego. Galopujący!
- Nie rozumiem tego! - wykrzyknął Sir Robert. - Tu chodzi o czas! Potrzebuję serum! Czy nie możecie wsunąć mi do środka trochę serum?
- Bardzo mi przykro, Sir Robercie. Rzeka znajduje się o sto dwadzieścia mil na południe stąd. Przy starożytnej autostradzie. - Dziecko mówiło szybko, żeby Sir Robert mu nie przerwał. - Wyjęli już pompy górnicze. Wszystkie nasze samoloty i cały sprzęt uległy skażeniu. Muszą zostać dobrze spłukane wodą, żeby zmyć z nich cząstki radioaktywne. Dopiero gdy to się zrobi, można będzie otworzyć kopułę.
Sir Robert zacisnął pięści. Sto dwadzieścia mil! Ile zajmie to czasu?
Dzieciak musiał chyba czytać w jego myślach.
- Powiedziano mi, że będą bardzo szybko jechać. Na tej starożytnej autostradzie jest to możliwe. Pańską platformę poprowadzi osobiście Thor. Wiedzą, że to poważna sprawa. Pańska platforma odjedzie pierwsza. Ustawili już nad nią dźwig.
Spychacz znów wstrząsnął kopułą.
Wydawało się, że coś pod platformą jakby się rozdarło.
- Znaleźli już piętnaście trumien - powiedziało dziecko. Wszyscy znajdujący się w nich Szkoci są żywi z wyjątkiem jednego. Jego trumna została wyrzucona w powietrze i rozbiła mu czaszkę. Cały ołów na zewnątrz się stopił. Mam na myśli ich pokrywy. Są bardzo gorące i dlatego trudno nimi manipulować.
Z jękiem i zgrzytem hak dźwigu zaczepił o uchwyt kopuły. Sądząc po dźwiękach, podnoszono ich bardzo ostrożnie, aby platforma nie oderwała się od kopuły. Adhezyjne płozy trzymały jednak dobrze. Sir Robert czuł, że kołyszą się w powietrzu. Potem rozległo się głuche tąpnięcie, gdy dotknęli wierzchu platformy transportowej. Podniesiono ich jeszcze raz, by ułożyć bardziej symetrycznie.
Dzieciak musiał jeszcze stać na wystającej spod kopuły platformie. Dotarł znów jego słabiutki głosik:
- Mogę stąd teraz lepiej widzieć. Śnieg już nie pada. Daleko na równinie widzę jakieś ciała. To musi być plemię Zbójów. I widzę więcej trumien. Wszystkie kopuły w starej bazie zostały zdmuchnięte. Hula po niej wiatr. Sir Robert zbadał Jonnie'emu puls, Czyżby był słabszy?
- Thor komuś coś daje. Teraz wspina się do kabiny pańskiej platformy transportowej. Mówi, że jest dobrym kierowcą i żeby się pan nie martwił. Pojedziecie tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Proszę mi wybaczyć, ale powinienem iść do kabiny i zapiąć pasy bezpieczeństwa.
Platforma ruszyła z hukiem. Trzęsła się i podskakiwała na nierównym terenie. Sir Robert podtrzymywał głowę Jonnie'emu. Czy Jonnie jeszcze oddycha? Wjechali wreszcie na autostradę. Silnik zaczął wyć na wysokich obrotach. Sir Robert przypomniał sobie, że Jonnie miał zegarek. Próbował znaleźć przycisk podświetlania tarczy. Cyfry na tarczy obracały się. Jechali tak szybko, że Sir Robert słyszał świst wiatru na zewnątrz kopuły.
Czas, czas, czas! Pięćdziesiąt minut. Pięćdziesiąt dziewięć minut! Platforma nagle zwolniła. Zatrzęsła się na jakimś nierównym gruncie. Szarpnęła przy zatrzymywaniu. I opadła na ziemię.
Słaby piszczący głosik powiedział:
- Jesteśmy na brzegu rzeki. Jest w niej mnóstwo wody. Układają teraz górniczy rurociąg. Muszę odejść od kopuły, bo będą ją zmywać. Ja i wszyscy pozostali też musimy się dobrze opłukać. Potem przeprowadzą na nas próbę z gazem do oddychania.
O kopułę zaczęły nagle tłuc strumienie wody. Huk wody odbijał się echem wewnątrz kopuły. Dźwięk ten przenikał wszędzie. Następnie zaczęto spłukiwać platformę transportową. Wreszcie nastąpiła cisza. A potem znów rozbrzmiał piszczący głosik:
- Sir Robert? Przyjechała ciężarówka z małym dźwigiem i właśnie ją opłukali. Ja też już się opłukałem. Czy może pan znaleźć wewnętrzną dźwignię zwalniania kopuły? Ta na zewnątrz jest pogięta. Sir Robert dawno zlokalizował położenie dźwigni i już przed godziną chciał ją zwolnić. Szarpnięciem ręki przestawił ją w odwrotne położenie. Rozległ się huk i coś zadźwięczało, gdy zbliżano i zaczepiano o kopułę hak dźwigu. Kopuła uniosła się. Mroczne światło dzienne na moment go poraziło. Jonnie leżał nieruchomo. Czy jeszcze oddychał?
Właściciel słabiutkiego głosiku stał obok. Nie miał już na twarzy ani maski powietrznej, ani ekranu ochronnego, a z jego ubrania ściekała woda. Miał około trzynastu lat.
- Nazywam się Quong. Dziękuję, że był pan w stosunku do mnie tak cierpliwy, Sir Robercie. Byłem niemniej zdenerwowany niż pan.
Doktor Allen wskoczył na platformę. W ręku trzymał strzykawkę i zaraz zajął się ramieniem Jonnie'ego. Pielęgniarka zastąpiła Sir Roberta. Teraz ona podtrzymywała głowę Jonnie'emu.
Sir Robert podniósł się na niepewnych nogach. Cały był zlany potem, a tutaj wiał chłodny wiatr. Spojrzał na północ.
Niebo się jarzyło.
- Co to takiego? - zapytał.
Thor był przy nim. I jeszcze ktoś z grupy ratowniczej. Nad rzeką przybywało coraz więcej ciężarówek, które ustawiały się wzdłuż biegu rzeki.
- To Denver - odparł Thor.
Sir Robert patrzył osłupiałym wzrokiem. Właśnie wydostali się z piekła.



Rozdział 25
1
Po raz pierwszy w tym posępnym, nudnym roku niewielki szary człowiek wykazał czymś ożywione zainteresowanie. W sercu zaczęła mu się budzić nadzieja, którą od pewnego czasu już stracił.
Nie zainteresował go jednak oślepiający błysk, który zaobserwował na ekranie, i nie zadawał sobie zbytniego trudu, by śledzić zmąconą, brudną masę oszalałych chmur, które wznosiły się ponad ziemią. Ożywienie wywołał chwilowy ślad na ekranie. Odpalanie teleportacyjne! Ślad, którego już nigdy nie spodziewał się ujrzeć. Musiał koniecznie się dowiedzieć, czy któryś z tych militarnych umysłów w pozostałych statkach zauważył ten migocący ślad. Z niepokojem przysłuchiwał się ich gadaninie.
- To na pewno była eksplozja nuklearna - powiedział Bolbod. Wysunął z kołnierza swą wojowniczą twarz do przodu, jak gdyby prowokując kogoś do dyskusji.
Pułkownik Tolnepów natychmiast zaproponował, by polecieć w dół i "rzeczywiście obrócić w proch tę planetę"!
Hawvin rozważał, czy jest to sytuacja polityczna i próbował wciągnąć w spór niewielkiego szarego człowieka. Ale niewielki szary człowiek odpowiadał wymijająco: czekał aż się dowie, co inni wiedzą na ten temat.
To właśnie nadporucznik Hocknerów wszystko podsumował. Włożył monokl do oka i prychnął na nich pogardliwie.
- Wy, koledzy, nie trafiliście w sedno sprawy! - powiedział. - Wcześniejszy zwiad przekazał nam informację o nocnej grupie rajdowej, która zniknęła w tym rejonie. To, co przed chwilą widzieliśmy, jest oczywiście kulminacyjnym momentem wojny politycznej na powierzchni tej planety. I ja byłbym zdania, że nastąpiła tam teraz zmiana rządu. Jak wiemy, scena polityczna była tam niestabilna: poprzednio władzę na planecie przejął kler, ci żółci faceci w długich szatach. Ale prawdopodobnie przegrali i zostali zepchnięci do świątyni na południowej półkuli.
- Jakieś grupy militarne - kontynuował Hockner - zniszczyły byłą stolicę planety przy użyciu broni jądrowych. Przy dwóch niezależnych buntach w ciągu zaledwie paru miesięcy polityczny klimat planety jest w najwyższym stopniu niestabilny i dla nas nadszedł czas dokonania zgodnego ataku.
- Tak! - zadudnił Bolbod. - Powinniśmy rzucić się w dół i rozgnieść ich!
Dowódca Jambitchow uśmiechnął się lekko.
- Obawiam się, szlachetni panowie, że będziecie musieli mnie z tego wykluczyć. Przynajmniej na razie. Czy przyjrzeliście się tej skarpie szczytu górskiego - szczytu tuż na zachód od stolicy?
Zapanowała cisza, a potem rozległy się odgłosy przestraszonego sapania. Piętnaście doborowych samolotów bojowych i szturmowców piechoty kosmicznej właśnie wchodziło w pole ich widzenia. - To była zasadzka! - zawołał pułkownik.
- Ba! - powiedział Bolbod. - Ich siła ognia nie może nawet równać się z jakimkolwiek naszym większym statkiem wojennym!
- Ale potrafią być bardzo kąśliwi - rzekł Jambitchow swym śpiewnym głosem.
Zapanowała chwila ciszy. Nagle jakaś twarz wypełniła ekran. Był to Roof Arsebogger z "Północnego Kła", znajdujący się na pokładzie okrętu liniowego "Zdobycz" należącego do lotniskowców klasy "Postrach".
- Wasza Ekscelencjo - powiedział śliniąc się reporter czy moglibyśmy skorzystać z tej chwili ciszy, by dowiedzieć się o pańskich osobistych reakcjach na ogólny rozwój sytuacji?
Niewielki szary człowiek był zawsze spokojny i nigdy nie ulegał emocjom. Wszystko, co odpowiedział reporterowi spokojnym głosem, brzmiało:
- Wynoś się z mego ekranu!
- Och, tak, Wasza Ekscelencjo. Faktycznie, Wasza Ekscelencjo. Natychmiast. - Schorowana twarz zniknęła z ekranu. Niewielki szary człowiek skrzywił się z niesmakiem i zaczął ponownie analizować sytuację. Wcześniej czy później dowódcy dojdą do jakichś wniosków i podejmą jakąś jednomyślną akcję. Żaden z nich ani słowem nie wspomniał jeszcze o śladzie teleportacji. Żaden z nich nie doszedł do jakiegokolwiek logicznego wniosku. Czyżby każdy z nich był tak żądny nagrody pieniężnej, że trzymał wszystko w sekrecie przed innymi? Zawsze bezpieczniej było przysłuchiwać się innym.
"Połączone siły" ożywiły się i zaczęły zmieniać swą pozycję na orbicie, by znów znaleźć się nad obserwowanym terenem. Na niebie widać było płomienie wydobywające się z silników, a przez kanały foniczne dobiegało ze statków mamrotanie wewnętrznych komend.
To właśnie Hawvin poruszył sprawę, która musiała zaprzątać ich umysły - nagrody.
- Właśnie sobie wykalkulowałem, że to może być właśnie ten, ale nie jestem pewien! Mam tu meldunek o wielkim Psychlosie, który chodził po platformie odpalania dzisiaj rano.
- No cóż, jeśli to był Psychlos, to czy nie sądzisz, że powinien wiedzieć? - zapytał dowódca Jambitchow.
Do dyskusji wtrącił się admirał, w zamyśleniu stukając się w ząb. - Ponieważ istnieje teraz prawdopodobieństwo, że to oni, więc...
Pozostałe twarze zwróciły się do ekranów, na których pojawił się admirał, nie mogąc odgadnąć, jak doszedł on do tego wniosku. - ... więc nie widzę żadnych powodów, żebyśmy się nie dowiedzieli czegoś więcej, najeżdżając po prostu na planetę, ograbiając ją i wynosząc się stąd.
- Ale z drugiej strony - kontynuował admirał z olśniewającym przebłyskiem logiki - jeśli to oni, wtedy stanowią dla nas najwyższe zagrożenie i dlatego powinniśmy ich zaatakować. Tak czy owak, po prostu uderzymy na nich, podzielimy łupy i uciekniemy.
- A nagroda pieniężna? - zapytał Jambitchow.
- No cóż - odparł admirał - najłatwiej się tego dowiemy w trakcie intensywnych przesłuchań wziętych do niewoli jeńców. Jako naczelny dowódca tych połączonych sił...
Natychmiast rozległy się głosy protestu. Wszyscy zgodzili się, że powinni zaatakować planetę, złupić ją i potem wynieść się, ale nikt nie wyraził zgody, żeby admirał został ich naczelnym dowódcą! Admirał miał bardzo cierpką minę. Mając na pokładzie RoofaArseboggera, chciał się mu jak najlepiej zaprezentować. To nieporozumienie zupełnie mu nie odpowiadało, więc mocno się zezłościł.
Wynikła z tego awantura trwała przez dłuższy czas, więc niewielki szary człowiek powrócił do obserwowania terenu w dole. Zauważył nieduży konwój pędzący na południe. Składał się on z dwóch sekcji. Pierwsza, mniejsza sekcja, gnała wzdłuż czegoś, co musiało być starożytną autostradą. Druga sekcja była znacznie większa i jechała równie szybko. Początkowo mogło się wydawać, że druga sekcja ściga pierwszą. Ale teraz obie sekcje dojechały razem - bez walki -do brzegu rzeki. Wszyscy musieli być z tej samej grupy. Rzeka znajdowała się w stanie wiosennego przyboru wody i wkrótce po przybyciu pierwszej sekcji zamontowano w rzece pompy wodne i można było dojrzeć olbrzymie rozpryski wody. Spłukiwali wodą pojazdy. Niewielki szary człowiek nie wiedział, po co to robią, więc poszukał odpowiedzi w książkach. Promieniowanie! Najlepszym sposobem odkażania było obfite spłukiwanie wodą. Cząstki radioaktywne mogły zostać spłukane dzięki ich ciężarowi. A zatem to musiał być wybuch nuklearny. Przez całe wieki Psychlosi bezlitośnie niszczyli każdego, kto próbował wykorzystać taką broń. Był to już prawie zapomniany rozdział starożytnych wojen.
Niewielki szary człowiek polecił swemu oficerowi łączności, by lepiej dostroił ekrany wizyjne. Tam w dole wszystko było zamglone i pokryte chmurami, przez co widoczność była znacznie utrudniona. Miasto na północy zaczęło się gwałtownie palić, a łuna pożarów przebijała się poprzez kłęby strzeliście wznoszącego się dymu. Wiatr wiał z południa i choć oczyścił on trochę z chmur rejon rzeki, nad którą przybyły pojazdy, to i tak było mnóstwo zakłóceń w odbiorze. Przez to krótkie spięcie linii zasilania starej bazy górniczej. To ona powodowała zakłócenie pracy ekranów i skakanie obrazu. Doprowadzenie się do porządku zajęło grupie nad rzeką trochę czasu. Kim oni byli? Uciekinierami? Resztkami atakujących wojsk? I wtedy dojrzał konsolę teleportacji, znajdującą się pod kopułą, którą właśnie dźwig niósł do góry. Zaczął łączyć poszczególne wydarzenia. Nie wiedział dlaczego, ale ta walka i eksplozja miały coś wspólnego z teleportacją. Zapewne któryś z dowódców statków poprosi go w końcu o poradę. Udzieli im jednak wymijającej odpowiedzi. Przynajmniej raz im nie pomoże. Miał nadzieję i modlił się o to, żeby nikt z nich nie dojrzał w dole konsoli.
W grupie chyba byli jacyś ranni, więc zajmowano się nimi, a tymczasem nie zabezpieczona konsola stała tam widoczna jak na dłoni. W końcu przyleciało i wylądowało sześć samolotów szturmowych piechoty kosmicznej. Poza tym nad grupą pojawiła się dodatkowo silna osłona powietrzna.
Niewielki szary człowiek nie spuszczał oka z konsoli. W końcu została czymś okryta i wniesiona do jednego z samolotów szturmowych piechoty kosmicznej. Nadporucznik Hocknerów nagle zapytał:
- Czy to konsolę transfrachtu przenosili z ciężarówki do samolotu? Jeszcze raz przejrzę zapis obrazów na swoim ekranie. - Niewielki szary człowiek się skrzywił. Nie chciał, żeby ją dojrzeli. Miał nadzieję, że nie rozpoznaliby jej, nawet gdyby ją zauważyli.
Próżne nadzieje!
- To jest konsola! - powiedział z naciskiem Hockner.
Załadowanie samolotów zabrało dość dużo czasu. Część samolotów szturmowych była zupełnie pusta, a dwa z nich miały pełen ładunek. Niewielki szary człowiek sprawdził ich pojemność ładowczą. Tak, dwa samoloty szturmowe wystarczały, by pomieścić całą grupę.
Dowódcy statków rozmawiali teraz bardzo szybko. Niektórzy z nich mieli zdjęcia takich konsoli. Zaczęło wśród nich narastać podniecenie, spowodowane wizją udziału w dwustu milionach kredytów nagrody pieniężnej.
I wtedy grupa na dole porzuciła platformy transportowe, pompy i dźwig oraz parę skrzyń przypominających trumny. Sześć samolotów szturmowych piechoty kosmicznej uniosło się w powietrze. I zaraz wykonały one zagadkowy i bałamutny manewr. Zamiast utworzyć uporządkowany szyk, samoloty zaczęły przecinać wzajemne tory lotu, krążyć dokoła i miotać się w powietrzu. Nawet po ponownym przejrzeniu zapisu obrazów na ekranach, niemożliwe było ustalenie, który samolot miał na pokładzie konsolę.
Cztery samoloty szturmowe znów wylądowały. Które z nich? Które z nich miały ładunek?
Dowódcy paplali na ten temat jak najęci. Odtwarzali zapisy ekranów, szukając znaków identyfikacyjnych. Przy takich zakłóceniach statycznych nie było to jednak możliwe. Nagle Hockner rozwiązał problem. Dwa samoloty, którym towarzyszyła tylko mała część dodatkowej osłony powietrznej, wzniosły się leniwie w powietrze - ich prędkość wynosiła zaledwie tysiąc mil na godzinę - i leciały północno-wschodnim kursem. Pozostałe cztery szturmowce oraz większość samolotów osłony powietrznej nadal tkwiły przy rzece.
- To pułapka! - wykrzyknął porucznik. - Chcę, żebyśmy ścigali tę północno-wschodnią grupę!
Wszyscy obserwowali północno-wschodnią grupę, wykreślając na planszach jej kurs. Przechodził on pot ej stronie bieguna i - gdyby nie skończył się wcześniej - przecinał to miejsce na południowej półkuli, w którym znajdowała się pagoda. Z taką prędkością dotrą tam za około dziewięć godzin.
Jakby na potwierdzenie podejrzeń Hocknera, cztery pozostałe samoloty szturmowe oraz reszta osłony powietrznej nagle śmignęły w powietrze i zaczęły gnać na północ. Leciały z prędkością dwóch tysięcy mil na godzinę.
Pośpiesznie wykonana ekstrapolacja ich kursu wskazywała tylko jedno miejsce przeznaczenia, którym była baza górnicza położona w pobliżu miejscowości zwanej "Singapur".
- To nam pasuje, przyjaciele - powiedział Hockner. - Mamy meldunki, że w tamtym rejonie prowadzone są ożywione prace i wybudowano tam coś w rodzaju platformy. Wiozą tę konsolę do Singapuru.
Admirał próbował oponować. Powinni słuchać jego jako najstarszego rangą oficera. Tłumaczył, że ich celem powinna być pagoda. Przeświadczenie to wynikało z jego nienawiści do wszystkich religii. Ludzie religijni są fanatykami, sprawiają kłopoty rządom i zawsze trzeba ich unicestwiać. A tutaj prawdopodobnie mieli do czynienia z rewolucją religijną, na co były nawet dowody. Zakon religijny obalił rząd planety, a teraz jeszcze ukradł konsolę. To była właśnie "ta" planeta, więc rozkazywał, by skierowali się nad cel, którym była pagoda.
Jego rozkaz przeważył szalę. Połączone siły zostały wprawione w kontrolowany ruch i pomknęły w pogoni za grupą zmierzającą do Singapuru. Ale potężny okręt liniowy "Zdobycz", należący do lotniskowców klasy "Postrach", nie podążył za nimi. Podbechtany przez Roofa Arseboggera do podjęcia działań, które bardziej nadawały się do reportażu, oraz ze względu na swą nienawiść do wszelkich religii, admirał Snowleter zawrócił w kierunku Kariba swój olbrzymi statek liniowy, w którego brzuchu było pełno samolotów bojowych.
2
Jonnie przyszedł do siebie, gdy ogłoszono alarm. Ziemia dygotała! Pielęgniarka, która przez cały czas czuwała przy jego łóżku, wyszła z pokoju.
Rozejrzał się dokoła, nie mogąc przez chwilę zorientować się w nie znanym mu otoczeniu. Znajdował się w jednym z pomieszczeń bunkra w Kariba, który Chińczycy specjalnie dla niego wybudowali po wewnętrznej stronie stoku niecki, w której mieściła się platforma odpalania. Całe wnętrze wzgórza naszpikowali pierścieniem głębokich bunkrów, z których część była nawet wyłożona kafelkami. Bunkry oświetlone były lampami górniczymi,
Jego bunkier wyłożony był żółtymi kafelkami. Był on wyposażony w łóżko, krzesła i szafę na ubrania. Na kafelkach był nawet wyryty portret Chrissie, który skopiowano z jakiegoś rejestratora obrazów - była na nim nawet podobna do siebie, z wyjątkiem nieco skośnych oczu.
Ziemia znów się zatrzęsła. Bomby?
Jonnie właśnie podnosił się z łóżka, gdy do pokoju wszedł doktor Allen i uspokajającym głosem powiedział:
- Wszystko w porządku. Mają pełną kontrolę nad sytuacją. - W drzwiach pojawił się Sir Robert. Na nosie miał założony przez doktora Allena opatrunek.
- Przedtem miałeś paskudny puls - powiedział doktor Allen. - Ale teraz już jest normalny. Zastrzyk z serum, który dostałeś przed akcją, zneutralizował trochę działanie trucizny. Resztę zawdzięczasz Sir Robertowi. Wyssał truciznę i wlał do rany parę kropel serum.
Olbrzymi zegarek ręczny Psychlosów, należący do Jonnie'ego, leżał na stoliku obok łóżka. Jonnie spojrzał na tarczę. Spał osiemnaście godzin! Bóg jeden wiedział tylko, co się w tym czasie zdarzyło.
Doktor Allen odgadł jego myśli.
- Wiem, wiem. Ale musieliśmy ci zaaplikować lek nasenny, żeby zwolnić pracę serca.
Przyłożył stetoskop do piersi Jonnie'ego. Przez chwilę pilnie słuchał. Potem zwinął stetoskop.
- Nie wykryłem żadnych uszkodzeń serca. Wyciągnij rękę!
Jonnie wyciągnął.
- Doskonale, żadnego drżenia - powiedział doktor Allen. Sądzę, że wszystko jest w porządku. Parę dni w łóżku...
W tym samym momencie ziemia znów się zatrzęsła. Jonnie próbował wstać, lecz doktor Allen gestem nakazał mu spokój.
- Sir Robercie! - zawołał Jonnie. - Co się dzieje?
Doktor Allen dał znak głową Sir Robertowi, że wszystko jest w porządku i wyszedł z pokoju. Sir Robert podszedł bliżej i stanął przy łóżku. Nie odpowiedział na pytanie Jonnie'ego. Patrzył na niego rozpromienionym wzrokiem, ciesząc się, że widzi go żywego. Ten chłopak miał nawet zarumienione policzki.
- Co się dzieje? - powtórzył pytanie Jonnie, cedząc słowa.
- To statek Tolnepów - odparł Sir Robert. Jest na wysokości około dwustu mil, ale wciąż posyła na dół samoloty, które bombardują to miejsce. Mamy osłonę powietrzną. Stormalong jest tutaj i to on kieruje obroną powietrzną. Całą uwagę nieprzyjaciel poświęca Singapurowi.
W drzwiach pojawił się Angus. Jonnie zawołał do niego:
- Czy zainstalowałeś konsolę?
- Och, tak - odparł Angus i wszedł do środka. - Dlatego właśnie nie przeszkadzano tobie. Podniósł palec, wskazując nim do góry. - Przy całej tej strzelaninie, przy naszych miotaczach przeciwlotniczych na zewnątrz ekranu oraz przy pracy silników naszych samolotów nikt z nas nawet nie ośmieliłby się zrobić użytku z instalacji odpalania. Ale wszystko jest podłączone. Chińczycy bardzo ładnie urządzili to miejsce.
- Przy następnym odpalaniu przełącznik powinien być ustawiony w pozycji dolnej - powiedział Jonnie.
- Tak. Sir Robert już nam o tym powiedział! Wszystko jest gotowe do odpalenia, jeżeli tylko ta strzelanina kiedyś się skończy! Odpoczywaj sobie!
Agnus wyszedł i minął się z Thorem.
- Jak się czujesz? - zapytał Thor.
Jonnie pokręcił przecząco głową.
- Nieważne. Tylko tyle pamiętam, że byłem w kopule. Lepiej więc zapoznajcie mnie z obecną sytuacją. Opowiedzieli mu zatem, co zaszło i co oni zrobili.
- Taki paskudny odrzut! - wykrzyknął Jonnie.
- Jeszcze gorszy - powiedział Thor.
- Ilu straciliśmy ludzi? - spytał Jonnie.
- Andrew i MacDougala - odparł Thor. - Ale piętnastu rannych znajduje się w tym małym szpitalu. Parę złamanych rąk lub nóg. Głównie jednak są posiniaczeni, bardzo mocno posiniaczeni. Ołów w pokrywach trumien zapewnił im wystarczającą osłonę. Nie ma żadnych oparzeń radioaktywnych. Andrew został ciężko poraniony bagnetami przez Zbójów i nie miał siły, by zamknąć od środka pokrywę swej trumny, więc otworzyła się podczas wybuchu.
- A MacDougal? - zapytał Jonnie.
- No cóż, to raczej smutna opowieść. Jego posterunek mieścił się przy starej klatce i jego trumnę wyrzuciło w powietrze. Przez jakiś czas nie mogliśmy nawet znaleźć ciała.
Jonnie zauważył, że Thor trzyma w ręku jakiś ciężki pakunek: - Zaczęliśmy więc szukać ciał. Wybuch porozrzucał je na wszystkie strony, a większość zwłok była spalona. Podążaliśmy wzdłuż promienia wybuchu, sądząc, że ciało MacDougala zostało wyrzucone z platformy, i natknęliśmy się na resztki biura Terla. Kilka ciał z krawędzi platformy zostało przeniesionych podmuchem aż do tego rejonu. Nie chcieliśmy, by ktokolwiek znalazł się na liście zaginionych, więc staraliśmy się identyfikować zwłoki. I tak znaleźliśmy ciało MacDougala. Oraz znaleźliśmy to. - Thor zaczął rozpakowywać ciężką paczkę. - Wiedziałem, że będziesz zadowolony, gdy będziesz to miał. Jedne ze zwłok miały zupełnie spalone ciało, a w kręgosłupie tkwiła ta kula.
Była to kula wielkości grochu z nieznanego materiału, z którego zrobione było jądro bomby.- Brown Kulas - powiedział Jonnie. - Terl rzucił tym w niego. Jak pociskiem. Tak, jestem bardzo zadowolony, że to znalazłeś!
- Znaleźliśmy też tę drugą paczkę, którą Terl mu wręczył powiedział Thor. - Oddaliśmy ją Angusowi, żeby ją rozbroił. Mamy też całą zawartość kosza jego przetwarzacza odpadków. Domyśliliśmy się, że będzie chciał z niego korzystać, więc odcięliśmy prąd. Był naprawdę pełen! Mamy wszystko na wózku transportowym, na wypadek gdybyś chciał to przejrzeć. Na szczęście, wsadziliśmy wszystko do antyradiacyjnego wora. - Thor kiwnął ręką w kierunku drzwi.
- Chapnęliśmy kosz, jak tylko Terl opuścił swe biuro. Giermek wtoczył wózek do pokoju. Wszystkie materiały były na nim porządnie poukładane.
- Tylko nie próbuj strzelać z tych pistoletów - dodał Thor. - Ker pozakładał w nich czopy, tak że strzelają do tyłu, w użytkownika. Ker powiedział, że znów je doprowadzi do porządku.
Podali Jonnie'emu jakieś broszury i papiery, które znajdowały się w skrytkach ukrytych w tylnych ścianach i dnach szafek. Jonnie miał ich już mnóstwo. Jego wzrok padł na broszurę: "Znane środki obronne wrogich ras oraz przegląd ich planet". Przekartkował ją. Było tam wiele planet. Zajrzał pod hasło "Tolnep":
Jest to planeta należąca do systemu podwójnej gwiazdy. (Lokalizację znajdziesz na mapie współrzędnych). Sam system ma tylko trzy zamieszkane planety: siódmą, ósmą i dziewiątą. Rodzimą planetą Tolnepów jest dziewiąta. Ma ona pięć księżyców. Z nich tylko Asart ma znaczenie. Jest on wykorzystywany jako wyrzutnia startowa większych statków wojennych. Żaden ze statków kosmicznych Tolnepów nie może przeprowadzać akcji wojskowych w atmosferze, ponieważ ma zbyt słaby napęd; czerpie energię gwiezdną. Bazują one na księżycu Asart, a ich załogi i materiały zaopatrzenia są dowożone z powierzchni planety. Ponieważ od czasu do czasu wysuwane są propozycje, by planetę Tolnep zająć i rozpocząć jej eksploatację oraz uważa się, że zwyczajna taktyka ofensywna byłaby adekwatna w przypadku takiej wojny, więc dotychczas księżyc Asart nie był atakowany.
Jonnie spojrzał na datę. Notatka pochodziła zaledwie sprzed kilku lat.
Jeszcze jeden głuchy odgłos i wstrząs ziemi.
Nagle Jonnie zdał sobie sprawę ze skrywanego niepokoju, który odczuwali wszyscy znajdujący się w pokoju. Oni po prostu usiłowali go uspokoić! Gdy Jonnie czytał broszurę, Thor otrzymał jakieś pilne wezwanie. Do pokoju wbiegł goniec z plikiem depesz do Sir Roberta i zaraz wybiegł. Jonnie zauważył, że przez twarz Sir Roberta przemknął cień niezadowolenia, gdy czytał depesze.
- Sytuacja jest gorsza, niż mi ją przedstawiacie - stwierdził Jonnie.
- No, no - powiedział Sir Robert. - Nic się nie bój, chłopcze!
- Jaka naprawdę jest sytuacja? - zapytał stanowczo Jonnie.
Siwy stary Szkot westchnął.- No cóż, jeśli już musisz wiedzieć, to wróg przejął inicjatywę w swoje ręce. Z jakichś tam powodów nieprzyjaciel zdecydował się na atak wszystkimi siłami - Sir Robert postukał palcem po depeszach. - Singapur trzyma się i w chwili obecnej panuje nad większością ich sił. Ale nie wiadomo, jak długo wytrzyma. Baza rosyjska stała się celem zainteresowania samolotów z wielkiego kosmicznego statku wojennego. Edynburg jest atakowany. Żadne z tych dwóch miejsc nie ma pancerza atmosferycznego. A tam w górze - wskazał ręką na sufit - znajduje się potwornie wielki statek liniowy, który od wielu godzin śle w dół samoloty i bomby. I może również wysadzić desant w sile do tysiąca żołnierzy piechoty kosmicznej Tolnepów, a my nie mamy wystarczająco dobrego uzbrojenia, by dać sobie radę z desantem naziemnym. Taka jest prawdziwa sytuacja. Może się ona tylko pogorszyć, a nie polepszyć.
- Zawołajcie doktora Allena - polecił Jonnie. - Wstaję z łóżka!
Sir Robert próbował protestować, ale w końcu zawołał doktora. Doktorowi wcale się to nie podobało.
- Jesteś nafaszerowany znalezionym tu lekarstwem, zwanym "Sulfa", które chroni twój organizm przed infekcją i zatruciem krwi. Jeśli nagle wstaniesz, będziesz miał zawroty głowy.
Jonnie jednak nadal upierał się przy swoim. Wiedział, że robili wszystko, co było w ich mocy, ale on chciał osobiście zapoznać się z sytuacją. Nie mógł siedzieć bezczynnie i czekać, aż ich rozniosą na kawałki. Do pokoju wszedł koordynator w towarzystwie starszego, siwowłosego Chińczyka.
- To jest pan Tsung - powiedział. - Odpowiada za porządek w twoim pokoju. Uczy się angielskiego, więc będzie ci pomocny.
Tsung pochylił się w ukłonie. Był wyraźnie zadowolony, że poznałJonnie'ego. Głuche odgłosy spadających bomb trochę go niepokoiły. Trzymał w rękach miskę zupy i gdy ją podawał Jonnie'emu, dłonie mu lekko drżały. Jonnie chciał, by ją postawił obok, ale Tsung potrząsnął głową.
- Pij! Pij! - powiedział. - Może potem żadna okazja, żeby zjeść.
Ktoś kiwnął od drzwi na Sir Roberta i stary Szkot wybiegł na zewnątrz. Tsung opanował się trochę. Sporadyczne odgłosy bomb - teraz, gdy miał zajęcie - wydawały się mniej groźne. Gdy wyjmował broń Jonnie'ego, zaczął się nawet uśmiechać z większą pewnością siebie. Doktor Allen miał rację, mówiąc, że Jonnie będzie miał zawroty głowy, jeśli zbyt szybko wstanie. Jonnie przekonał się o tym, gdy zaczął się ubierać. Ramię miał sztywne i obolałe. Miał nieco trudności z ubieraniem się. Tsung ubrał go w zwykły zielony mundur, jaki nosili wszyscy. Zapiął pas, który miał po lewej stronie kaburę na rewolwer typu Smith and Wesson, a po prawej stronie kaburę na podręczny miotacz. Z czarnego jedwabiu zrobił temblak i dopasował go tak, żeby Jonnie mógł szybko wyjąć z niego rękę i sięgnąć po pistolet. Potem podał mu zwykły zielony hełm.
- A teraz strzelaj do nich! - powiedział Tsung i złożywszy dłoń na kształt pistoletu, zawołał: Bang! Bang!
Był teraz bardzo pewny siebie i miał uśmiech na twarzy. Wetknął ręce w rękawy i schylił się w ukłonie.
"Gdyby to wszystko było takie proste" - pomyślał Jonnie. Ale również schylił się w ukłonie i podziękował małemu człowiekowi. Dobry Boże, jakże mu się kręciło w głowie! Gdy schylał się, cały pokój wirował wokół niego.
Niezwykle silny wybuch wstrząsnął ziemią.
3


Gdy Jonnie wychodził ze swego pokoju, zauważył, że podziemne przejście wiodło wzdłuż szpitala. I chociaż zamierzał wyjść na zewnątrz i udać się do niecki, w której znajdowała się platforma odpalania, to jednak troska o rannych z grupy rajdowej zatrzymała go pyry drzwiach wejściowych.
Z pomieszczenia szpitalnego dobiegał jakiś łoskot. Coś, jakby szczęk ryglowanych zamków. Broń? Jonnie wszedł do sali. Znajdowało się w niej trzydzieści łóżek, z czego połowa była zajęta. Dwóch Chińczyków, których opaski na ramionach wskazywały, że są oni ze zbrojowni, pchało przed sobą mały wózek transportowy z posegregowaną bronią i wręczało rannym Szkotom ręczne miotacze, karabinki AK-47 z amunicją termitową oraz ręczne granaty.
Siwowłosa szkocka pielęgniarka zbliżyła się do Jonnie'ego. Widać było, że nie aprobowała takiego zamieszania na swoim oddziale. I wtedy - rozpoznawszy Jonnie'ego - wstrzymała się z wyproszeniem go z sali.
Jonnie liczył rannych.
- Tu jest trzynastu rannych z grupy rajdowej i dwóch kanonierów. Czy jest ich więcej? - zapytał.- Dwóch chłopców ze wstrząsem mózgu jest na chirurgii - odparła pielęgniarka. - Doktor MacKendrick twierdzi, że operacje się udały i ich stan zdrowia się poprawia. Czy pan powinien już być na nogach, MacTyler?
Jeden z rannych Szkotów zdążył już dostrzec Jonnie'ego i wykrzyknął jego imię. Jonnie właśnie zamierzał przejść się od łóżka do łóżka z przeprosinami. Jak się wydawało, z trzydziestu jeden uczestników grupy rajdowej aż siedemnastu odniosło rany. Nie, osiemnastu, wliczając również jego. Dużo! Ludzie byli mocno potłuczeni, większość miała sińce pod oczami. Parę złamanych kończyn. Czuł, że przy lepszym planowaniu rajdu można było tego uniknąć.
Pozostali Szkoci też już go dostrzegli i zaczęli krzyczeć: Szkocja zawsze górą! Siedzieli na łóżkach i wrzeszczeli. "Ci chłopcy wyrżnęli Zbójów, dopełniła się krwawa wendeta - pomyślał Jonnie. - Byli zwycięzcami. Staną się bohaterami narodu szkockiego". Niepotrzebne zatem były przeprosiny. Najpierw usiłował przekrzyczeć wrzawę, a gdy mu się to nie udało, zasalutował i z uśmiechem wycofał się na korytarz. Usłyszał, że znajdujące się na zewnątrz głośniki grają uroczystą muzykę religijną, by zagłuszyć ewentualny podsłuch. Wyszedł z podziemnego przejścia do bunkrów i popatrzył na dolinę. Światło dnia było mroczne od snujących się dymów. Lekki zapach pancerza atmosferycznego przestawionego na trzeci stopień zasilania mieszał się z zapachem węgla drzewnego. Dolina miała jakieś tysiąc stóp średnicy. Kiedyś Jonnie uważał, że to bardzo duża przestrzeń. Około trzy czwarte miliona kwadratowych stóp, jak przypuszczał. Ale teraz wydawało się, że jest za mała dla żyjących tam ludzi. Dach w kształcie pagody rozciągał się nad całą doliną znacznie poza samą platformę. Wokół doliny z pagodą w środku ciągnęło się coś w rodzaju wyłożonej płytami drogi. Wszędzie było pełno kręcących się ludzi. Dwóch szwajcarskich elektryków doprowadzało dodatkowe przewody do niektórych bunkrów. Niemiecki i szwajcarski piloci sortowali na wózku transportowym ładunek masek powietrznych. Tuż obok szkocki oficer udzielał wskazówek rosyjskiemu żołnierzowi. Dalej na lewo grupa szwedzkich żołnierzy sortowała amunicję na wózku transportowym. A tam, tuż przy wyjściu z pasażu, który musiał prowadzić na zewnątrz, dwóch myśliwskich Szerpów pchało wózek pełen mięsa afrykańskiego bawołu w kierunku, gdzie musiała znajdować się kuchnia. To tu, to tam, jakby płynęli, przemieszczali się z bunkra do bunkra buddyjscy Komunikatorzy. Wszędzie wzdłuż wewnętrznych zboczy doliny rozlokowane były chińskie rodziny wraz z dziećmi i całym dobytkiem. Na jednym z wielkich filarów podtrzymujących dach pagody, Chińczycy zawiesili tarcze plemienne reprezentujące pozostałe na Ziemi plemiona.
Scena naprawdę międzynarodowa - narody Ziemi.
Jonnie właśnie zamierzał ruszyć dalej, gdy z tyłu zabrzmiał głos mówiącego w psychlo:- Bardzo mi przykro - był to głos Szefa Czong-wona, przywódcy plemienia Chińczyków i głównego architekta tej bazy - ale musieliśmy sprowadzić tu wszystkich ludzi z wioski nad jeziorem. Jezioro jest szerokie, a pancerz atmosferyczny ma w środku niewielką grubość, więc niektóre bomby powyżej tamy przebijały się przez niego. Wywołane wybuchami fale zaczęły zagrażać wiosce. Także dym z rozpalonych ognisk nie może przedostawać się przez pancerz na zewnątrz.
Czong-won pochylił się w ukłonie. Jonnie skinął mu głową. - Spójrz -kontynuował Czong-won - moi inżynierowie kopią pod kablem tunele powietrzne na drugą stronę pagórków.
Stosy ziemi i skał po obu stronach doliny znaczyły miejsca, w których Chińczycy świdrami drążyli kanały powietrzne na zewnątrz.
- W jednym kanale zainstalują wentylatory ssące, a w drugim wypychające powietrze. Kanały będą zakrzywione, aby podmuch z rozrywających się bomb nie przedostawał się do wnętrza.
- Uważam, że wszystko robisz wspaniale - powiedział Jonnie. - Mówisz, że bomby wpadają do jeziora ponad tamą. Czy w tamie są jakieś uszkodzenia?
Szef Czong-won kiwnął ręką na chińskiego inżyniera i coś tam przez moment mówili w narzeczu mandaryńskim. A potem Czong-won powiedział:
- Nie, dotychczas nie ma, ale wybuchy niektórych bomb spowodowały, że woda przelewa się ponad koroną tamy, więc trzeba było otworzyć śluzy, by zmniejszyć przelew. Jeśli zaś ilość wody w jeziorze się zmniejszy, to możemy nie mieć elektryczności.
Pagodę w rzeczywistości stanowił tylko fantazyjny dach. Miało się tu pełny widok na platformę transfrachtu. Chińczycy wypolerowali ją tak, że błyszczała nawet w tym przytłumionym świetle. Jonnie wszedł pod wysoki dach, by mieć lepszy widok na miejsce, w którym umieszczono konsolę. I wtedy się uśmiechnął. Po drugiej stronie platformy zbudowano stanowisko konsoli, którego boki miały kształt olbrzymiej, dziko wyglądającej, uskrzydlonej bestii! Przy konsoli znajdował się Angus, który pomachał mu ręką.
- To dopiero coś, nieprawdaż? - zapytał. Faktycznie, to było coś. Olbrzymia głowa, dwa skrzydła, wijący się ogon. Wszystko z pancernego metalu. Pomalowane na czerwono i złoto.
- Smok - powiedział Czong-won. - Kiedyś był to emblemat Cesarskich Chin. Zobacz, to jest laminowany molekularny pancerz.
Stanowisko konsoli w kształcie smoka było przykryte pancerzem imitującym smocze łuski. Operator mógł nią sterować bez obawy, że ktoś niepowołany zobaczy, co on właściwie robi. Na podwyższonej platformie konsoli znajdowały się dwa stołki oraz boczna półka na komputer i dokumenty. I wszystko było opancerzone. Nic nie mogło uszkodzić tej konsoli! I jaki kształt nadano jej obudowie! Nie byłoby to zrozumiałe dla materialistycznych Psychlosów, którzy nie znali malarstwa ani innych sztuk pięknych. I czegóż to ci Chińczycy nie potrafili!
- Widzisz? - zauważył Czong-won. - On jest taki sam jak inne smoki.
Wskazał ręką na smoka, który wieńczył jeden z pobliskich szczytów dachu pagody. Każdy ze szczytów miał swego smoka. A potem Czong-won wskazał na jakieś nie dokończone dzieło na stoku.
- Każdy bunkier miał mieć nad wejściem smoka. Nie starczyło nam jednak na to czasu.
Miały to być znacznie mniejsze smoki wykonane z wypalanej gliny i pomalowane na czerwono i złoto.
Konsola wyglądała świetnie pod ochronnym przykryciem. Angus z egzemplarzem księgi współrzędnych próbował zgłębić działanie konsoli, nie naciskając jednak żadnych jej przycisków.
- Całkiem nieźle to opanowałem - powiedział Angus. Tylko sporo czasu zabierają obliczenia. Dla każdej planety podanych jest osiem ruchów i trzeba tylko wybrać właściwą planetę. Ale to nie jest zbyt trudne.
Jonnie spojrzał na niebo. Właśnie eksplodowała gdzieś jeszcze jedna bomba.
- Gdy tylko to się skończy, będziemy mieli mnóstwo roboty. Ale nie mam jeszcze pojęcia, kiedy to nastąpi, a także co należy zrobić, aby uruchomić tę konsolę.
Czong-won wskazał na wewnętrzną stronę olbrzymiego filaru, który podtrzymywał dach pagody i ochraniał platformę i konsolę przed deszczem. Na każdym filarze zamontowane były reflektory górnicze, których światło skierowane było na środek platformy.
- W nocy - powiedział - nie będą dawać blasku na zewnątrz.
Jonnie chciał teraz pójść do bunkra operacyjnego, ale Czong-won zaprowadził go najpierw do wielkiej podziemnej sali mieszczącej się w zboczu doliny. Była ona wyłożona miłymi dla oka kafelkami i miała podest z mównicą. Wstawiono do niej krzesła i mogła pomieścić około pięćdziesięciu ludzi. Bardzo ładna sala.
A potem Czong-won pokazał Jonnie'emu jeden z trzydziestu małych apartamentów, które wybudowali dla gości, niezależnie od pomieszczeń hotelowych dla pilotów i personelu. Ci chińscy inżynierowie z pewnością potrafili budować i z drewna, i z kamienia, i z kafelków, zwłaszcza gdy mieli do dyspozycji maszyny Psychlosów.
Jonnie wykazywał szczególne zainteresowanie rozmieszczeniem wielokalibrowych miotaczy, które mogły chronić platformę. Przy odpowiedniej liczbie żołnierzy można było skutecznie bronić bazę. Ale nie mieli ich wystarczająco wielu.
W końcu Jonnie doszedł do pomieszczenia operacyjnego. Panował w nim ożywiony ruch. Była to miniatura centrum operacyjnego, które odkryli w amerykańskiej bazie podziemnej. W środku pomieszczenia znajdowała się olbrzymia mapa planety. W miarę jak napływały raporty z sąsiedniego biura łączności, ludzie z długimi tyczkami przestawiali małe ołowiane modele samolotów i znajdujących się na orbicie kosmicznych statków wojennych. Statki nieprzyjaciela miały czerwone etykietki. Ich własne samoloty miały etykietki zielone.
Był tam Stormalong w swym białym szalu, skórzanym kaftanie i olbrzymich goglach. Po obu stronach miał buddyjskich Komunikatorów, którzy mówili coś do mikrofonów rejestrujących wyłącznie ich głos. Ich gładko wygolone głowy lśniły pod zbyt dużymi słuchawkami.
Jonnie'ego poinformowano, że obsługują oni planetarny kanał bojowy wykorzystywany przez Stormalonga oraz planetarny kanał dowódczy wykorzystywany przez Sir Roberta. Szkocki wódz miał do pomocy trzynastoletniego chłopca buddyjskiego, który obsługiwał jego kanał.
Nikt nie musiał Jonnie'emu referować sytuacji. Wszystko było widoczne na wielkiej tablicy operacyjnej. Singapur faktycznie był pod ostrzałem. W rosyjskiej bazie zastosowano wiele środków przeciwlotniczych. Dunneldeen zapewniał osłonę powietrzną nad Edynburgiem, Thor nad Kariba. Nic się nie działo w bazie górniczej nad Jeziorem Wiktorii ani w pozostałych bazach.
Jonnie przysłuchiwał się przez chwilę szemraniu głosów na kanale dowódczym i bojowym. Było to jednak w pali, którego nie rozumiał. Było tam jeszcze jedno stanowisko obsługiwane przez szkockiego oficera, które prowadziło nasłuch korespondencji radiowej nieprzyjaciela. W końcu pomieszczenia operacyjnego, gdzie znajdowały się zapasowe biurka, Glencannon garbił się nad stosem zdjęć. Jonnie przyjrzał się im. Jak się zdawało, były to reprodukcje zapisów ekranowych bitwy powietrznej. Czyżby tej, w której zginął Szwajcar? Glencannon miał jeszcze jeden plik zdjęć niedawno wykonanych. Przedstawiały olbrzymiego potwora, który znajdował się nad ich głowami.
Glencannon wydawał się czymś bardzo poruszony i trzęsły mu się ręce. Prawdopodobnie nie doszedł jeszcze do siebie po locie kurierskim. Stormalong nie pozwolił mu na razie latać. Nic nie odpowiedział, gdy Jonnie przemówił do niego.
Sytuacja na tablicy operacyjnej nie wyglądała zbyt dobrze, ale Jonnie nic NATO nie mógł poradzić. Będzie to ciężki mecz z mnóstwem strzelonych goli. Zastanawiał się - jak długo będą się bronić miejscowości nie mające pancerza atmosferycznego. Edynburg był szczególnie narażony na atak. Pomyślał z troską o Chrissie. Miał nadzieję, że jest bezpieczna w bunkrze pod Skalnym Zamkiem. Sir Robert odpowiedział mu na to pytanie. Tak, wszyscy tam znajdowali się w bunkrach. Edynburg był głównie broniony przez wielokalibrowe miotacze przeciwlotnicze. Dunneldeen zajmował się przechwytywaniem samolotów, które usiłowały przedrzeć się nad miasto. Bomby były niszczone przez wielkokalibrowe miotacze przeciwlotnicze.
Jonnie postanowił obejrzeć lokalny system obrony przeciwlotniczej. Nigdy nie widział jeszcze w akcji dział Psychlosów. Zwłaszcza z bliska. Wyszedł na zewnątrz. Czong-won gdzieś się zapodział. Wezwano go do innych obowiązków. Chińskie rodziny siedziały dokoła, głównie w pobliżu stanowisk strzeleckich. Twarze ludzi były zatroskane. Niektóre dzieci płakały. Ale gdy Jonnie przechodził obok nich, rodzice wstawali, kłaniali się i szeroko uśmiechali. Ich ufność i wiara w niego podniosły Jonnie'ego na duchu.
Wyjście z doliny stanowił kręty korytarz podziemny przechodzący pod kablem pancerza atmosferycznego, tak że nie trzeba go było za każdym razem wyłączać, gdy ktoś chciał wyjść na zewnątrz. Zakręty korytarza zabezpieczały przed dostaniem się do wnętrza podmuchu eksplozji i odłamków rozrywających się bomb.
Jonnie podszedł do pierwszego stanowiska artyleryjskiego. Wielkokalibrowy miotacz przeciwlotniczy miał dokoła pancerne osłony. Obaj kanonierzy mieli na sobie kuloodporne ubiory bojowe. Szkocki oficer dostrzegł go i opuścił stanowisko.
- Mamy ich za mało, a te tutaj mają zbyt mały zasięg - powiedział wskazując na działa. - Nie możemy bronić jeziora. Wszystko, na co nas stać, to zapewnienie dolinie osłony przeciwlotniczej.
Jonnie podszedł do działa. Miało ono celownik komputerowy, który automatycznie nastawiał je na wszystko, co się w powietrzu ruszało. Kanonier musiał tylko nacisnąć spust, a działo samo obliczało prędkość i kierunek poruszającego się obiektu i miotało na jego spotkanie niszczący ładunek energii, a następnie wyszukiwało kolejny poruszający się obiekt i znów go niszczyło.
Jonnie popatrzył w górę. Znajdujący się na wysokości dwustu tysięcy stóp nieprzyjacielski samolot był ledwo widoczny. Jonnie wiedział, że zasięg tego działa był o pięćdziesiąt tysięcy stóp mniejszy. Nieprzyjacielski pilot też o tym widocznie wiedział.
Samolot rzucał bomby.
Działo szczęknęło pięć razy. Pięć bomb trafionych ładunkiem energii eksplodowało w powietrzu.
- Ta bomba, której wybuch odczułeś, walnęła w jezioro - powiedział szkocki oficer.- Są one poza zasięgiem naszego sektora ogniowego. I oczywiście - wszystkie bomby, które walą w las. W ogóle się nimi nie przejmujemy.
Jonnie popatrzył w kierunku lasu. W odległości sześciu lub siedmiu mil widać było pożar. Nie, trzy oddzielne pożary. Wszystkie zwierzęta w promieniu pięćdziesięciu mil musiały uciec z tej okolicy. Mieli na szczęście mięso z bawołów prawdopodobnie wcześniej zabitych przez bomby. No cóż, las nie będzie się palił zbyt długo, ponieważ po opadach deszczu było jeszcze mokro.
Znów spojrzał na działo. Ileż spustoszenia mógł spowodować jeden taki wielkokalibrowy miotacz podczas zeszłorocznych ataków Psychlosów na bazy górnicze, gdyby szefowie bezpieczeństwa, tacy jak Terl, nie zaniedbywali systemów obronnych Towarzystwa.
Kolejna bomba walnęła w oddalone o dziesięć mil wzgórze i nawet stąd było widać gejzer ognia i kłęby dymu. Ten kosmiczny statek liniowy zrzucał ciężkie bomby. Gdyby któraś z nich trafiła w stożek ochronny, to nie wiadomo, czy wytrzymałby pancerz atmosferyczny.
Jonnie kierował się w stronę wyjścia, gdy zobaczył wychodzącego na zewnątrz Glencannona, który zapinał ciężki kombinezon lotniczy. Nie było z nim ani Komunikatora, ani kopilota. Szedł w kierunku otoczonego workami z piaskiem samolotu. Jonnie myślał, że Glencannon ma jakieś specjalne rozkazy, więc nie zatrzymywał go. Glencannon wsiadł do kabiny ciężko opancerzonego samolotu typ 32, który został przystosowany do lotów na bardzo dużych wysokościach. Jonnie właśnie zaczął schodzić w dół korytarzem wejściowym, gdy wybiegł z niego Stormalong.
- Glencannon! - zawołał.
Ale pilot już wystartował.


4
Glencannon dumał o tym już od wielu dni. Jego sny były pełne nocnych mar. W uszach ciągle mu dźwięczały słowa jego szwajcarskiego przyjaciela: "Leć dalej! Leć dalej! Ja ich zestrzelę. Kontynuuj lot!" A potem jego krzyk, gdy został trafiony. Nie zdążył się już katapultować. Przed oczami wciąż miał widok ekranów wizyjnych, na których nieprzyjacielskie miotacze pokładowe rozszarpywały na strzępy ciało jego przyjaciela. Glencannon miał własne kopie zapisów ekranowych statku wojennego, z którego startowały tamte samoloty. I miał też zdjęcia tego potwora nad głową. Był to lotniskowiec kosmiczny "Zdobycz" należący do kosmicznych statków liniowych klasy "Postrach". Nie miał żadnych wątpliwości. To była ta sama jednostka, która zestrzeliła jego przyjaciela. Czuł podświadomie, że powinien wówczas wrócić, nie bacząc na żadne rozkazy. We dwójkę mogliby wykończyć samoloty bojowe Tolnepów, tego był pewien. Ale postąpił zgodnie z otrzymanymi rozkazami.
Nie mógł zdusić w sobie chęci, by wznieść się w górę i zniszczyć ten statek. Miał uczucie, że jeśli tego nie zrobi, wówczas jego życie zamieni się w koszmar.
Na lokalnym kanale dowódczym usłyszał głos Stormalonga, który wołał w psychlo:
- Glencannon! Musisz wrócić! Rozkazuję ci, abyś wylądował!
Glencannon prztyknął w wyłącznik i kanał zamilkł.
Leciał na typie 32 należącym do Stormalonga. Samolot ten znajdował się w "Nadzwyczajnej rezerwie". Był przystosowany do lotów na bardzo dużych wysokościach, więc wszystkie drzwi i luki były dobrze uszczelnione. Miał potężną siłę ognia, a nawet boczne bomby, które mogły pół miasta obrócić w perzynę. Otoczony był grubym pancerzem, który chronił go przed najbardziej nawet srogimi ciosami. I chociaż nie było pewne, czy jego artyleria pokładowa przebije pancerz statku liniowego, to przecież były jeszcze inne sposoby.
Nikt nie mógł za nim podążyć. Wszystkie inne samoloty typ 32 znajdowały się w bazie nad Jeziorem Wiktorii, a tu operowały tylko myśliwce przechwytujące. Nie, nikt nie mógł za nim podążyć. Zwłaszcza na taką wysokość. Mknął w niebo coraz wyżej i wyżej. Dopasował maskę powietrzną tak, żeby ściśle przylegała do twarzy: zamierzał wznieść się ponad atmosferę.
Lotniskowiec "Zdobycz" krążył wolno i ociężale po eliptycznej orbicie znajdującej się trzysta pięćdziesiąt mil nad Kariba. Było to pięćdziesiąt mil powyżej górnej granicy ziemskiej atmosfery. Miał teraz włączone silniki odrzutowe, więc nie było to już zwykłe orbitowanie. Wylatywały z niego samoloty, mknęły w dół ku swym celom, a potem wracały na uzupełnienie bomb i amunicji. Jeden z samolotów spostrzegł Glencannona i zanurkował w jego kierunku. Glencannon umieścił go w środku celownika, nacisnął spusty miotaczy pokładowych. Typ 32 szarpnął w odrzucie. Tolnep wybuchnął płomieniem i jak kometa śmignął w kierunku ziemi. Ostrzegło to "Zdobycz" o jego obecności. Gdy się nadal do niego zbliżał, błysnęły jego stanowiska ogniowe i długie, wąskie języki ognia zaczęły przecinać niebo wokół Glencannona. Jeden z nich rozbił się na boku Typu 32. Cały pokład samolotu stał się gorący. Glencannon zatańczył w powietrzu i wycofał się poza zasięg ognia. Zauważył, że z luków sterujących statkiem wydobywa się ogień odrzutu i określił jego przyszły kurs. Ustawił się w odległości dwudziestu pięciu mil przed nosem statku i zaczął operować przyciskami konsoli, by utrzymywać stale tę pozycję. Był tuż poza zasięgiem ognia Tolnepów. Wyostrzył ekrany wizyjne i zaczął obserwować. W rozciągającej się nad nim ciemności jasno świeciły gwiazdy, ale nie zwracał na nie uwagi. Ziemia wabiła pod nim swymi krągłościami, ale ich nie dostrzegał. Jego cała uwaga zwrócona była na "Zdobycz". Po paru chwilach statek ponownie zaczął wypuszczać i przyjmować samoloty. Glencannon zauważył, że tuż przed otwarciem olbrzymich drzwi w przednim hangarze pokładowym zaczynało błyskać małe zewnętrzne światełko ostrzegawcze. Miało to prawdopodobnie na celu ostrzeżenie powracających samolotów, aby nie wlatywały w przedni sektor statku podczas otwierania drzwi i startu samolotów z hangaru.
Za każdym razem, gdy otwierano drzwi, Glencannon studiował powiększone na ekranach wizyjnych odwzorowanie wnętrza hangaru. Cały pokład był zawalony samolotami. Tolnepowie ubrani w ciśnieniowe kombinezony zwijali się dokoła, zaopatrując samoloty w paliwo i amunicję oraz ładując bomby. Ładowali teraz znacznie większe bomby. Drzwi od wewnętrznych magazynów pozostawiali otwarte. Pojemniki z paliwem, którym prawdopodobnie były płynne gazy, były porozrzucane w nieładzie po całym hangarze. Tolnepowie byli niedbali i zbyt pewni siebie. Ale czego można było spodziewać się po handlarzach żywym towarem?
Glencannon zwrócił uwagę na wznoszący się nad statkiem mostek dowódcy w kształcie rombu. Widać w nim było dwie poruszające się sylwetki. Jedna nie miała na sobie munduru. Była to prawdopodobnie osoba cywilna. Druga zaś, w czapce floty kosmicznej, zdawała się poświęcać całą swą uwagę temu cywilowi. Nie, wcale nie mieli się na baczności.
Ponownie zaczął obserwować drzwi hangaru i zewnętrzne światełko. Obliczył własną pozycję względem lotniskowca. Od czasu do czasu powracała myśl o śmierci szwajcarskiego przyjaciela. Jak na jawie słyszał jego głos: "Leć dalej! Leć dalej! Ja ich zestrzelę. Kontynuuj lot!" I to było dokładnie to, co Glencannon zamierzał zrobić: zestrzelić ich. Po raz pierwszy od dość dawna był spokojny, rozluźniony, pewny siebie. I absolutnie zdecydowany. Zamierzał zrobić dokładnie to, co zaplanował.
Następnym razem...
Światełko się zapaliło. Jego ręce walnęły w konsolę. Typ 32 śmignął do przodu, a nagłe przyspieszenie o mało nie zmiażdżyło mu pleców, wciskając w oparcie fotela.
"Zdobycz" rozbłysnęła ogniem wielkokalibrowych miotaczy. Jarzące się pomarańczowym blaskiem kuliste ładunki energii zaczęły bębnić o kadłub Typu 32. Samolot przebił się przez zaporę ogniową. Gdy tylko znalazł się za drzwiami hangaru, dłoń Glencannona walnęła w spust miotaczy i przycisk zwalniania bomb.
Następująca po tym eksplozja przypominała wybuch na Słońcu.
Jonnie i Stormalong obserwowali eksplozję, stojąc za ekranami wizyjnymi dział przeciwlotniczych ustawionych na zewnątrz stożka ochronnego. Widzieli samolot Glencannona wlatujący do wnętrza statku przez drzwi hangaru, plujący ogniem ze wszystkich miotaczy. Ale żeby zobaczyć blask eksplozji, nie trzeba było ekranów wizyjnych. Nagły, oślepiający błysk rozjaśnił blaknące światło dnia w promieniu pięćdziesięciu mil. Spowodował silny ból oczu. Ze względu na pustkę kosmiczną na tej wysokości nad Ziemią, wszystko odbyło się w absolutnej ciszy. Gigantyczny statek liniowy zaczął spadać w dół, najpierw bardzo powoli, a potem coraz prędzej. Wreszcie wszedł w atmosferę i zaczął się żarzyć jeszcze jaśniej. Wciąż leciał w dół, był coraz niżej.
- Mój Boże! - wykrzyknął Stormalong. - Chyba zwali się w jezioro!
A on wciąż leciał w dół, coraz szybciej i szybciej, niczym kometa zostawiając na niebie ognisty ślad. Jego trajektoria nachylona była do ziemi pod pewnym kątem.
Mięśnie Stormalonga naprężyły się, jak gdyby chciał siłą woli odepchnąć spadający wrak sponad spiętrzonej nad tamą wody i skierować go na wzgórza. Lecz on wciąż leciał: rozżarzone szczątki mknące z wielką prędkością.
Walnął w jezioro w odległości pięciu mil od tamy. Powietrzem targnął grom lecącego z naddźwiękową prędkością wraku. Potem rozległ się odgłos uderzenia o wodę. Gejzery wody i pary wodnej uniosły się w górę na tysiąc stóp. Potem zaś nastąpił błysk podwodny, gdy eksplodowały resztki paliwa. Przez jezioro zaczęła mknąć olbrzymia fala podobna do wielkiej fali powodziowej, którą poprzedzała niezwykle intensywna fala uderzeniowa. Opuszczona przez mieszkańców wioska chińska została zmieciona z powierzchni ziemi. Fala uderzeniowa walnęła w tylną ścianę tamy, przelała się nad nią, niszcząc zapory i tworząc potężne kaskady wody prujące powietrze po przedniej stronie tamy.
Zatrząsł się grunt pod stopami.
Złapawszy z powrotem równowagę, Jonnie i Stormalong z zapartym tchem utkwili wzrok w tamie. Czyżby mogło to zniszczyć całą tamę? Fale zaczęły się zmniejszać. Tama nadal znajdowała się na swoim miejscu. Światła wciąż się paliły. Generatory więc nadal działały. Z pomieszczeń elektrowni zaczęli wychodzić wartownicy na słaniających się nogach.
Nagle wezbrana woda w rzece z hukiem runęła w dół spływu, porywając za sobą kawały podmytego brzegu i niszcząc rzeczne wysepki. Spod ochronnego stożka zaczęli wybiegać technicy i inżynierowie. Większość zaparkowanych w pobliżu jeziora pojazdów mechanicznych została porwana przez fale. Inżynierowie biegali dokoła, próbując odnaleźć latającąplatformę. Znaleźli wreszcie jedną z nich, która utknęła na brzegu rzeki i do połowy była pokryta błotem. Wyciągnęli ją stamtąd, oczyścili z błota, doprowadzili do stanu używalności i wystartowali. Grupa inżynierów i operator platformy lecieli teraz wzdłuż szczytu tamy.
Jonnie i Stormalong stali przy samolocie w oczekiwaniu na informacje, czy inżynierowie będą potrzebowali pomocy. Z górniczego radia dobiegały ich mówiące po chińsku głosy.
Pancerz atmosferyczny stożka ochronnego skwierczał na trzecim stopniu zasilania. Wartownicy weszli do zabudowań elektrowni, wyłączyli kabel ochraniający tamę, a zasilanie pancerza stożka przestawili na "Stopień Pierwszy".
Chociaż jezioro przy tamie miało długość stu dwudziestu mil, to jednak wydawało się, że lustro wody się obniżyło.
Jonnie i Stormalong właśnie zamierzali wystartować, by przekonać się, czy inżynierowie coś wykryli, gdy ci wrócili już z powrotem. Wylądowali i zaczęli zdawać sprawozdanie Czong-wonowi. Było tam mnóstwo podekscytowanej i nerwowej gadaniny, więc Jonnie podszedł do nich.
- Mówią, że tama nigdzie nie została uszkodzona - powiedział mu Czong-won. - Uszkodzeniu natomiast uległy wszystkie zastawy w śluzach tamy, a nawet niektóre fragmenty betonowego chodnika oraz wszystkie poręcze ochronne. Ale to drobiazg. Grunt, że nie zauważyli żadnych pęknięć w samej tamie. Jednakże po przeciwległej stronie tamy, tam gdzie styka się ze skarpą, nastąpiło obluzowanie się jej spojenia ze stałym gruntem i przecieka woda. Twierdzą, że woda ma duże własności erozyjne i przeciek może się powiększyć. Może on nawet po pewnym czasie spowodować obniżenie się lustra wody to takiego poziomu, że przestaną pracować turbiny.
- Po jakim czasie? - zapytał Jonnie.
Czong-won przetłumaczył pytanie. Mogli tylko snuć przypuszczenia. Może cztery, może pięć godzin. Zrobią wszystko, co w ich mocy, by zatkać przeciek i zatrzymać upływ wody. Nie mieli jednak zbyt wiele zaprawy cementowej do zalania wyrwy. Wydaje się, jakby cały przeciwległy kraniec tamy został wyrwany ze skarpy brzegowej. Chcą teraz z powrotem tam polecieć i zrobić wszystko, co tylko będzie możliwe.
Z podziemnego korytarza wybiegł Angus w poszukiwaniu Jonnie'ego.- Możemy teraz odpalać! Nie ma już żadnej strzelaniny.
- Być może teraz można już uruchomić platformę odpalania - powiedział Stormalong, wciąż jeszcze wstrząśnięty samo poświęceniem się Glencannona. - Ale na jak długo?
- Przynajmniej to nam zapewnił - rzekł ze smutkiem Jonnie.
5
Niewielki szary człowiek podążył za całą grupą zmierzającą w rejon Singapuru. Kapitanowi swego statku nakazał, by nie wchodził on w drogę żadnemu ze statków wojennych ze względu na przypadkowe natrafienie na źle wycelowany ładunek energii. Spóźnili się przez to nieco na widowisko, gdyż bitwa już się zaczęła.
Baza górnicza nie była trudnym celem do zlokalizowania - był to błyszczący stożek obronnego ognia, w którym ładunki energii z dział przeciwlotniczych zataczały łuki po niebie i skupiały się na kolejnych atakujących obiektach. Była dość oddalona na północ od ruin starożytnego miasta, a tuż za nią - również w kierunku północnym -znajdowała się zapora hydroelektrowni. Intensywny ogień dział przeciwlotniczych zakłócał jego infrapromienie, uniemożliwiając przez moment bliższy wgląd w sytuację na dole.
Niewielki szary człowiek nie uważał siebie za specjalistę w sprawach wojskowych i to, co wojskowy mógł ocenić na pierwszy rzut oka, jemu zabierało zazwyczaj znacznie więcej czasu. Chciał znaleźć się na takiej wysokości, która zapewniłaby mu pełne bezpieczeństwo, lecz z której mógłby prowadzić właściwą obserwację pola walki, a identyfikacja tych dział była bardzo żmudnym zadaniem. W końcu zidentyfikował je: lokalny perymetr obronny, skomputeryzowane pojazdy antyszturmowe uzbrojone w działa miotające promienie, powodujące wybuch bomb w atmosferze i poza atmosferą; szybkostrzelność - 15 000 strzałów na minutę, maksymalny zasięg - 175 000 stóp, minimalny zasięg bezpiecznego ognia - 2000 stóp; załoga - 2 kanonierów; lufy i płyty pancerza ochronnego wykonane w Zakładach Zbrojeniowych Tamberta, Predicham; komputery wykonane przez Uzbrojenie Intergalaktyczne Psychlo; cena - 4 269 Kredytów Galaktycznych loco platforma odpalania transfrachtu na Predicham.
"Nie do wiary, jakie to tanie i działa! - pomyślał niewielki szary człowiek. - Ale takie było to Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze. Zysk przede wszystkim, ostatecznie i zawsze zysk. Nic dziwnego, że mieli kłopoty! A można się było tam spodziewać dział orbitalnych".
A więc pozostawanie na orbicie na wysokości dwustu mil było bezpieczne dopóty, dopóki nie wleźliby w drogę jakiemuś samolotowi wypuszczonemu ze znajdujących się poza atmosferą, na wysokości trzystu pięćdziesięciu mil, wielkich statków wojennych. Powiedziało tym swemu kapitanowi, a potem polecił oficerowi łączności, by wyregulował ostrość infrapromieni i ześrodkował je na tym czymś, co - jak się wydawało - było platformą otoczoną pancerzem atmosferycznym.
Spostrzegł ją od razu i poczuł nagły przypływ nadziei. To była konsola! Tuż obok platformy znajdowała się konsola transfrachtu! Kręcili się nawet wokół niej jacyś ludzie.
Z napięciem obserwował swe ekrany wizyjne, szukając na nich śladu teleportacji. Obserwował je dość długo. Ale nie dostrzegł żadnego śladu. Dziwił się, że wojskowi w statkach wojennych nie zauważyli tego. Być może nie wiedzieli nawet, że kontrolny ślad teleportacji w ogóle istniał. A może ich ekrany wizyjne miały inną konstrukcję. Prawdopodobnie jednak nigdy nie widzieli oni śladu teleportacji, ponieważ zawsze strzelali, a nie można było strzelać...
Niewielki szary człowiek westchnął. Nie był detektywem. Tak oczywisty dowód rzeczowy nie został dotychczas zauważony? Ludzie na dole w bazie nie mogli korzystać z instalacji transfrachtu. Mieli przecież w powietrzu również własne samoloty. A zarówno strzelanina, jak i obecność w powietrzu samolotów uniemożliwiały jakąkolwiek teleportację. Cała instalacja rozleciałaby się na strzępy wskutek odkształcenia przestrzeni.
Wojskowi zwrócili teraz uwagę na jezioro przy zaporze hydroelektrowni i próbowali je bombardować, by pozbawić bazę kopalnianą dopływu prądu. Dało to nieco wytchnienia samej bazie, więc niewielki szary człowiek zajął się bliższą inspekcją konsoli. Spojrzał na ślady minerałów w analizatorze.
Węgiel! To załatwiało sprawę. Ta rzecz tam w dole była spaloną konsolą. Był bardzo rozczarowany. Odsunął się nieco od ekranu i przez moment obserwował ogólną sytuację. Samoloty połączonych sił" nie odnosiły zbytnich sukcesów w atakowaniu jeziora z powodu rozciągającego się nad nim pancerza atmosferycznego, więc się zainteresowały znajdującymi się pod nimi samolotami osłony powietrznej. Rozpętała się gwałtowna walka powietrzna i niewielki szary człowiek zobaczył, że dwa samoloty bojowe Jambitchów zostały rozniesione na strzępy.
Polecił zwiększyć wysokość lotu swego statku. W dole, na południe od niego, bombowce "połączonych sił" zaczęły zrzucać bomby na opuszczone ruiny starożytnego Singapuru. W górę buchnął płomień pożaru. A potem następny. Wciąż zadziwiała go mentalność wojskowych, którzy bombardowali nie bronione miasto, nie mające żadnego znaczenia militarnego, ale w którym mogły być jakieś - tak przez nich cenione - łupy. Ale oni zawsze tak postępowali.
Znów zaczęła mu dokuczać niestrawność. To były okropne czasy. Wydawało się, że w ogóle nie ma już żadnej nadziei. Niewielki szary człowiek wiedział, że na północnym kontynencie, zwanym kiedyś przez ludzi "Rosją", również znajdowała się baza, więc polecił kapitanowi swego statku, by tam się udał.
Jeden ze statków wojennych "połączonych sił" wypuszczał swe samoloty właśnie nad tą bazą. Były to samoloty desantowe. Niewielki szary człowiek zauważył oddział piechoty kosmicznej Hawvinów złożony z około pięciuset żołnierzy, który szykował się do natarcia na równinie przed bazą. Osłaniając się tarczami przeciwogniowymi, żołnierze zaczęli posuwać się do przodu. Odnosiło się wrażenie, że baza w ogóle nie jest broniona. Nie otworzono żadnego ognia do nacierających wojsk. Oddział coraz bliżej podchodził do bary. Rozbłysło parę strzałów. Potem zaś oddział zaczął się wspinać w górę stoku, zdążając ku czemuś, co musiało być podziemnym stanowiskiem obronnym. Był już od niego oddalony o sto jardów, zasypując go gradem pocisków energetycznych, kiedy nagle ziemia pod stopami atakujących wojsk zaczęła wybuchać.
Miny! Cały teren zamienił się w morze ognia.
Z bazy zaczęły błyskać płomienie ognia broni maszynowej. Atakujący oddział pośpiesznie wycofywał się poza miasteczko. Oficerowie krzyczeli, przegrupowując żołnierzy. Ale ponad stu rannych lub zabitych Hawvinów pozostało na terenie przed bazą.
Oddział znów sformował się do ataku i zaczął zmierzać w kierunku bazy. Przez otwarte drzwi hangaru bazy zaczęły śmigać za zewnątrz samoloty i szturmować atakujące wojska.
Niewielki szary człowiek nie zauważył na swych ekranach wizyjnych żadnych śladów odpalania. Prawdę mówiąc, to nie spodziewał się odpalenia w tej strzelaninie. Polecił kapitanowi statku, by przeleciał nad amerykańską bazą górniczą na wysokości czterystu mil. Zajęło to nieco czasu, więc niewielki szary człowiek trochę sobie podrzemał. Brzęczyk oznajmił mu, że znaleźli się już nad bazą, więc znów spojrzał na ekrany wizyjne.
Daleko w dole rozciągała się zupełnie zniszczona baza górnicza. Nad rzeką trwały w bezruchu porzucone ciężarówki i pompy górnicze. Co za bezludna, pozbawiona życia sceneria! Pokrywająca konsolę kopuła nadal tam leżała, podczepiona do haka dźwigu, ale pochylona teraz na bok. Miasto na północy wciąż się paliło. Jego analizator minerałów wskazywał, że cały rejon był mocno skażony promieniowaniem. Polecił kapitanowi tak zmienić kurs orbity, by przelecieć nad Szkocją. Miał zamiar zatrzymać się tam i sprawdzić, czy stara kobieta już wróciła, ale potem czujniki jego statku wychwyciły daleko na horyzoncie najpierw promieniowanie cieplne, a potem wyraźny zarys statku wojennego Drawkinów. Spojrzał na mapy. Nie były dokładne, gdyż wyjął je po prostu ze szkolnych podręczników, ale miasto zidentyfikował bardzo łatwo. Był to "Edynburg". Miasto się paliło.
Jego radio trzeszczało, więc oficer łączności je wyregulował. Odezwało się mnóstwo różnych głosów. Niektóre głosy rozbrzmiewały językiem Drawkinów, lecz niewielki szary człowiek nie rozumiał ich mowy, choć mieli władzę na dwudziestu planetach. Mowa ta była czymś w rodzaju histerycznych wrzasków. Mógł skorzystać z wokodera, gdyż miał gdzieś obwód scalony z tym językiem. Były to prawdopodobnie tylko komendy wydawane znajdującym się niżej pilotom. Tego drugiego języka słuchał ostatnio dość często. Miał on łagodną, medytacyjną tonację. Zmitrężył nawet trochę czasu nad tabelą deszyfracji częstotliwości, próbując coś z tego języka zrozumieć, ale - jak się wydawało nie można było go rozszyfrować. Nie musiał go jednak rozumieć. Fakty były wystarczająco oczywiste. Toczyły się tam ciężkie walki powietrzne.
Spojrzał w dół przez luk. Nad miastem wznosił się wielki cypel skalny. Z niego to właśnie prowadzono ogień przeciwlotniczy. Skała otoczona była morzem ogni palącego się miasta. Bombowiec Drawkinów eksplodował w powietrzu i zaczął spadać w dół, by dorzucić jeszcze rozpryskujących się kropli zielonego płomienia do pomarańczowej łuny palącego się miasta.
Wykrycie jakichkolwiek śladów teleportacji było tu wręcz niemożliwe. Tego był pewien. Był smutny i przygnębiony. Czyżby przemęczenie w minionym roku uczyniło go podatnym na emocje? Na pewno nie! A jednak ta stara kobieta na północy Szkocji, a zwłaszcza odkrycie, że opuściła swe domostwo, poruszyły w nim jakieś sentymentalne struny. A teraz odczuwał lekki niepokój o nią. Czy jest bezpieczna? Przecież tam w dole szaleje morze ognia! Było to całkiem do niego niepodobne. Całkiem nieprofesjonalne.
Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli utnie sobie małą drzemkę, aby po obudzeniu mógł zacząć myśleć jasno i rozsądnie. Cóż to był za straszny rok.
Przeszedł do swej kabiny i położył się. A gdy się obudził - jak mu się zdawało - zaledwie w parę chwil później, cała ta sprawa wyglądała jasno i prosto. Ten zygzakowaty taniec wykonany przez ziemskie samoloty szturmowe piechoty kosmicznej! Jakże był tępy! Oczywiście, nie był żadnym taktykiem wojskowym, ale powinien uzmysłowić to sobie już dawno. Grupa samolotów lecących z wielką prędkością do Singapuru stanowiła tyko przynętę. Wypalona konsola była po prostu wabikiem. Poszedł do niewielkiego szarego biura i przejrzał zapisy ekranowe tego "tańca samolotów", a potem bardzo dokładnie wykreślił kurs właściwej grupy. Tak, lecąc tym kursem, grupa musiała dotrzeć do owej pagody znajdującej się na południowej półkuli planety. Wydał odpowiednie polecenia kapitanowi statku i zaczęli pędzić z prędkością dwa razy większą od prędkości światła.
Znalazł się na miejscu właśnie w tym momencie, gdy następowała zagłada "Zdobyczy". Zdziwiło go to. Jak statek liniowy, należący przecież do lotniskowców klasy "Postrach", mógł eksplodować na orbicie?
Wydawszy ostrzegawcze polecenie na mostek, by wycofać się na bezpieczną wysokość, niewielki szary człowiek obserwował, jak olbrzym się rozpada, leci w dół przez atmosferę i wpada do jeziora przy tamie. Przez moment jeszcze patrzył, by przekonać się, czy tama wytrzyma. Ocenił, że choć tama mogła ulec uszkodzeniu, ale - jak się wydawało - na razie trzymała. Olbrzymia masa wody rwała w dół koryta rzeki, tworząc pochłaniającą wszystko falę powodziową. Ale nie było tam nic, co mogłaby ze sobą porwać.
Nastawił ekrany wizyjne na tamę, dając maksymalne powiększenie. Tak, była uszkodzona. Sporo wody przeciekało po jej lewej stronie, większość pod spojeniem tamy. Sądząc z widoku, musiał być tam dość duży otwór. Musiała się tu toczyć niezła bitwa. Drzewa w lesie się paliły. Tak, widać nawet było na horyzoncie eskadrę samolotów ze "Zdobyczy", która uciekała w kierunku Singapuru w nadziei, że zostanie przyjęta na pokład jakiegoś statku Tolnepów w tamtym rejonie. Samoloty musiały być na zewnątrz statku w chwili, gdy "Zdobycz" eksplodowała. No cóż, prawdopodobnie to się im nie uda. Nie miały wystarczającego zasięgu. Zakończą swój lot w morzu. Lepiej zrobi, jeśli zacznie obserwować pagodę. Nie było teraz wokół niej żadnych samolotów. Jego infrapromienie nic nie mogły wykryć oprócz muzyki religijnej. Zagłuszała ona wszelkie inne głosy. Skupił się więc na obserwacji ekranów. Nie musiał czekać zbyt długo. Ślad teleportacji? Tak! Jeszcze raz przejrzał zapisy ekranów. To byłoby zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Było powszechnie wiadome, że wszystkie zdobyte konsole odpalały tylko raz. Nigdy nie odpalały po raz drugi. Wydawało mu się, że czeka całe wieki. I oto na ekranach znów pojawił się ślad teleportacji.
Ta konsola odpaliła dwukrotnie. Odpaliła dwa razy!
Radość wypełniła mu serce. Było to dotychczas nie znane mu uczucie. Zastanowił się skąd u niego te sentymenty, niepokój? A teraz radość? Jakie to nieprofesjonalne!
Trzeba się było jednak zabrać do załatwiania pilnego interesu. W jaki sposób mógłby nawiązać z nimi łączność? Kanał radiowy był pełen spokojnej, melodyjnej mowy. O czym oni tak rozmawiają?
Złapał swój wokoder. Rzucił się do nadajnika i położył wokoder przed mikrofonem. Ale jaki wybrać język? Miał ich kilka w banku pamięci. Jednym z nich był "francuski" - nie, to był kompletnie martwy język. Inny zwano "niemieckim". Też nie, nigdy nie słyszał go w ich kanałach radiowych. "Angielski"! Zacznie od języka angielskiego.
Zaczął mruczeć do wokodera, a ten głośno powtarzał do mikrofonu:
- Proszę o bezpieczne przejście przez wasze linie. Mój statek jest nie uzbrojony. Możecie skierować swe działa na mój statek. Nie mam żadnych wrogich zamiarów. Byłoby dla obu stron korzystne, gdybyście zgodzili się na rozmowę ze mną. Proszę o bezpieczne przejście przez wasze linie. Mój statek jest nie uzbrojony. Możecie skierować swe działa na mój statek. Nie mam żadnych wrogich zamiarów. Byłoby dla obu stron korzystne, gdybyście zgodzi lisię na rozmowę ze mną.
Niewielki szary człowiek czekał. Prawie nie oddychał. Tak wiele zależało od ewentualnej odpowiedzi.



Rozdział 26
1
Jonnie i Angus od razu zabrali się do dzieła. Głowy pochylili nad stołem roboczym w pomieszczeniu konsoli. Przed oczami mieli otwartą instrukcję techniczną konsoli, którą Angus znalazł w koszu urządzenia przetwarzającego odpadki w biurze Terla. Instrukcje techniczne Psychlosów były zwykle dość kiepskie, ale ta wyróżniała się nadzwyczaj złą jakością. Nie ma nic gorszego niż mętnie napisany podręcznik operatora przeznaczony dla znającego już temat użytkownika, w którym opuszczono wszystkie podstawowe i zasadnicze problemy.
Rujnowało to na wpół już sformułowane plany Jonnie'ego i wprowadzało pewne dylematy taktyczne. W instrukcji nie było żadnej wzmianki na temat właściwego położenia wyłącznika. Ale opisywała zjawisko zwane fenomenem "przestrzeni tożsamej". Podręcznik ostrzegał przed odpalaniem jakiegokolwiek transfrachtu na odległość mniejszą niż dwadzieścia pięć tysięcy mil. Jonnie miał nadzieję, że w jakiś sposób uda mu się wprowadzić taktyczną broń jądrową do wnętrza każdego z tych wielkich statków wojennych i zniszczyć je. Z podręcznika dowiedzieli się, że fenomen "przestrzeni tożsamej" polegał na tym, że przestrzeń "sama się uważała" za identyczną na zasadzie sąsiedztwa. Zgodnie z regułą kwadratów odległości, im bardziej jakikolwiek punkt był oddalony w przestrzeni, tym bardziej był "różny" od punktu wyjściowego. Całkowitej różnicy nie dało się jednak osiągnąć bliżej niż w odległości równej w przybliżeniu dwudziestu pięciu tysiącom mil. Fenomen ten był również wykorzystywany do napędu silników teleportacyjnych, lecz zasada ich działania była całkiem odmienna od funkcji transfrachtu. Działanie silnika opierało się na regule, że "przestrzeń tożsama" była bardzo oporna na jakiekolwiek odkształcenia. Im krótszy był dystans, tym większe musiało być odkształcenie. Silnik teleportacyjny wykorzystywał więc oporność przestrzeni na odkształcenia. Ale w tym przypadku nie przemieszczano samego obiektu, lecz przemieszczano tylko pozycję obudowy silnika. W tym samym pomieszczeniu mogło więc pracować nawet tuzin silników i mimo że się nawzajem zakłócały, to jednak funkcjonowały. Chcąc jednak przemieścić sprawnie jakiś przedmiot, nie powodując ani uszkodzenia samego przedmiotu, ani instalacji transfrachtu, trzeba było doprowadzić do pełnej zgodności obu przestrzeni lub do sytuacji, w której przestrzeń "sama uważa się" za tożsamą. W przeciwnym razie zamiast przemieszczanego przedmiotu otrzyma się jego poszarpane szczątki.
Wszystko to było dość mętne, a Jonnie nie czuł się zbyt dobrze. Za każdym razem, gdy się pochylał, czuł zawroty głowy. Pojawił się doktor Allen i zaczął nalegać, by Jonnie zażył trochę sulfamidów.
- Za pomocą tego urządzenia nie możemy zbombardować statków kosmicznych - powiedział Jonnie. - Ale jeśli wykorzystamy je do zbombardowania ich rodzimych planet, to atakujące siły nie będą o tym wiedzieć przez wiele miesięcy. Ich statki mają tylko napęd odrzutowy i są o lata oddalone od domu.
Westchnął i dodał:
- Nie możemy wykorzystać tej instalacji do celów ofensywnych!
Instalacja działała sprawnie. Wiedzieli o tym, ponieważ właśnie ją wypróbowali. Z części zamiennych do bezpilotowych samolotów zwiadowczych wzięli kamerę rozpoznawczą zamontowaną na żyroskopowej podstawie. Było to urządzenie rejestrujące wszelkie dane, którego używano w bezpilotowych samolotach zwiadowczych do celów obserwacji i które mogło dowolny typ rejestratora ustawiać pod dowolnym kątem sferycznym w zależności od tego, jak się taki rejestrator włożyło. Można było również włożyć do niej rejestrator obrazów i właśnie to zrobili.
Instalacja transfrachtu mogła "wyrzucić" w przestrzeń jakiś przedmiot i sprowadzić go z powrotem lub też mogła "wyrzucić" go w przestrzeń i zostawić tam. Można było przenieść tam "tę przestrzeń" i ściągnąć ją z powrotem, by w ten sposób wysłać jakiś przedmiot, który chciało się znów odzyskać. Można było też przenieść "tę przestrzeń" do współrzędnych "tamtej przestrzeni", która zatrzymywała przedmiot, natomiast "ta przestrzeń" powracała pusta. Faktycznie, to nic nie przemieszczało się przez przestrzeń. Ale "ta przestrzeń" i "tamta przestrzeń" musiały być doprowadzone do zgodności.
Jonnie i Angus wstawili rejestrator obrazów do żyroskopowo zamontowanej kamery i wysłali ją na powierzchnię księżyca, co było łatwe, gdyż Księżyc już wzeszedł i znajdował się w polu widzenia. Otrzymali z powrotem kilka ładnych zdjęć oślepiająco błyszczących kraterów. Potem "rzucili" rejestrator obrazów na Marsa. Znali jego współrzędne i orbitę. Obejrzeli olbrzymią dolinę, w której - można to było sobie wyobrazić - płynęła rzeka.
Instalacja działała. Nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Ale nie po to tu byli, by robić ładne zdjęcia. Z pobliskiego pomieszczenia operacyjnego dobiegł ich szmer głosów. Musi być coś, do czego można by wykorzystać tę instalację. A zawroty głowy i niemożność skupienia się wcale temu nie sprzyjały. Można było zagrozić napastnikom, że zniszczy się ich planety, ale najprawdopodobniej po prostu znów by zaatakowali bazę. Nagle zabrzęczał interkom z pomieszczenia operacyjnego. Rozległ się głos Stormalonga:
- Lepiej przerwijcie odpalanie! Na północ od nas, na wysokości około czterystu mil, mamy jakiś nieznany statek kosmiczny. Czekajcie w gotowości! Będę informował.
Na drugim końcu linii Stormalong zdjął palec z przycisku interkomu i zaczął przepuszczać otrzymany przed chwilą zapis celownika działa przeciwlotniczego przez odtwarzacz zapisu w celu otrzymania zdjęcia.
Młoda buddyjska kobieta, która na tej zmianie była jego Komunikatorem, dotknęła jego ramienia.
- Panie - powiedziała w psychlo - mam jakąś transmisję na kanale bojowym, której nie rozumiem. Jest monotoniczna, ale brzmi tak, jak ten rodzaj mowy, której pan i Sir Robert używacie, gdy rozmawiacie ze sobą. Mam jej zapis.
Stormalong nie zwracał na to zbytniej uwagi. Właśnie wyciągnął z odtwarzacza papier z odwzorowanym zdjęciem statku.- Odtwórz go! - polecił.
- ...Mój statek jest nie uzbrojony. Możecie wycelować swe działa na mój statek...
Stormalong aż zamrugał oczami. Angielski? Jakiś śmieszny rodzaj maszynowego języka angielskiego? Z odtwarzacza wyszło już całe zdjęcie nieznanego statku. Przyjrzał mu się, złapał magnetofon i pobiegł w kierunku konsoli. Jonnie i Angus z zaniepokojeniem spojrzeli na niego.
- Nie, nie - uspokoił ich Stormalong. - Myślę, że wszystko w porządku. Popatrzcie na to! - Położył przed nimi zdjęcie, na którym było widać statek kosmiczny w kształcie kuli otoczonej pierścieniem. - Pamiętacie ten statek, z którym się zderzyłem? I tę starą kobietę na wybrzeżu Szkocji? To ten sam statek! Czy mam go przepuścić?
- To może być podstęp - zauważył Angus.
- Czy jesteś pewien, że to nie jest jakiś inny statek? - zapytał Jonnie.
Buddyjska dziewczyna przyszła za Stormalongiem, ciągnąc za sobą kabel z mikrofonem. Stormalong wyrwał go z jej ręki.
- Halo! Halo tam w górze! Czy mnie słyszycie? - Metaliczny głos odparł monotonnie:- Tak.
- Czym częstowała cię stara kobieta? - zapytał Stormalong.
- Herbatą ziołową - odparł monotonnie metaliczny głos.
Stormalong wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Wyląduj na otwartym polu na północ od tej bazy tak, by można było wycelować w ciebie działa. Wyjdź sam i nie uzbrojony. Spotkają cię wartownicy.
- Bardzo dobrze. Bezpieczne przejście zaakceptowane - potwierdził metaliczny głos.
Stormalong wydał odpowiednie rozkazy wartownikom oraz obsłudze dział znajdujących się na zewnątrz bazy.
Odegrał Jonnie'emu całą depeszę.
- Kto to może być? - zapytał Angus.
Powiedział głośno to, o czym wszyscy myśleli.
2
Dwóch grzecznych, ale czujnych szkockich wartowników eskortowało niewielkiego szarego człowieka w drodze do rejonu pagody. Sięgał zaledwie do ramienia Jonnie'emu. Ubrany był w gustowny szary garnitur. Wyglądał tak jak istota ludzka, z jednym wyjątkiem: jego skóra miała szary kolor.
Angus przyjrzał mu się uważnie.
- To szkocki, ręcznie robiony sweter - rzekł z podejrzliwą miną.
- Wiem, wiem, - powiedział niewielki szary człowiek przez mówiący po angielsku wokoder. - Bardzo mi przykro, że nie mamy czasu na towarzyskie uprzejmości. Musimy załatwić szybko nasz interes!
Jeden z wartowników zameldował:
- Na szczycie jego statku błyska białe światło: zapala się i gaśnie.
Chłopak o imieniu Quong, który był Komunikatorem Sir Roberta, powiedział cicho do starego Szkota:
- Jego radio nadaje na częstotliwości bojowej tę frazę: "Czasowe lokalne bezpieczne traktowanie".
Komunikator rzekł to - oczywiście - w psychlo.
Niewielki szary człowiek musiał mieć bardzo ostry słuch, gdyż natychmiast wykrzyknął:
- Och! Wy rozmawiacie w psychlo!
Sam również powiedział to w psychlo. Zdjął więc z szyi swój wokoder, schował go do kieszeni i powiedział:
- A zatem możemy się bez tego obyć. Czasami nie są one zbyt dokładne: źle dobierają słowa. Prowadzi to do różnych nieporozumień.
Mówiąc te słowa - zanim zdążyli go powstrzymać - niewielki szary człowiek szybko podszedł do odkrytej konsoli i zajrzał do wnętrza.
- Ach! Standardowa konsola transfrachtu, jak się orientuję. Macie ją tylko jedną.
Jonnie odczuł to jakby swego rodzaju krytykę.
- Możemy zbudować ich więcej - powiedział. Brzmiało to jak ostrzeżenie, żeby nikt nie próbował ukraść tej konsoli, gdyż potrafią stosunkowo szybko zastąpić ją inną. Ale niewielki szary człowiek zdecydowanie aż promieniał radością. Zszedł z podestu konsoli i szybko rozejrzał się dokoła.
- Naprawdę musimy się pośpieszyć. Czy jest tu jakiś uprawniony przedstawiciel rządu planetarnego?
- To będzie chyba Sir Robert - oświadczył Jonnie, wskazując nań ręką.
- Czy masz uprawnienia do podpisywania dokumentów w imieniu twego rządu? - lapidarnie zapytał niewielki szary człowiek.
Sir Robert wraz z komunikatorem szybko nawiązali łączność z Szefem Klanu Fearghusów w obleganym Edynburgu. Całą rozmowę prowadzono w pali. Szef Klanu Fearghusów oświadczył, że nie widzi żadnych przeszkód, by Sir Robert reprezentował całą planetę, ponieważ to oni właśnie stworzyli oryginalny rząd, a poza tym teraz nie było już żadnego innego rządu.
Niewielki szary człowiek zawołał do Sir Roberta:
- Zarejestruj to w sposób nie zaszyfrowany, proszę cię! Nie możemy mieć nic nielegalnego. Nic, co może zostać zakwestionowane w sądzie lub w postępowaniu prawnym.
Nie chcieli, by poszło to w eter, więc Szef Klanu Fearghusów powtórzył rozmowę w języku celtyckim, którą tak zarejestrowano. Niewielki szary człowiek był typowym biznesmenem. Wziął zarejestrowaną taśmę i zapytał:
- Czy macie jakieś pieniądze? Mam na myśli Kredyty Galaktyczne.
No cóż, zazwyczaj ten czy ów z nich miał jakieś Kredyty Galaktyczne, które zabierano na pamiątkę zabitym Psychlosom. Ale torba Jonnie'ego została zniszczona, Angus miał przy sobie tylko zestaw narzędzi, a Robert Lis nigdy nie miał żadnych pieniędzy. Więc Komunikator Quong zaczął biegać po wartownikach i za moment wrócił ze stukredytowym banknotem, który wartownik wraz z pozdrowieniami przesyłał Sir Robertowi.
- Och, kochani! - wykrzyknął niewielki szary człowiek. - Załatwiamy wszystko tak szybko, że powinienem wypowiadać się dokładniej. Minimalną sumę stanowi pięćset kredytów.
Jonnie wiedział, gdzie można było znaleźć prawdopodobnie nawet kilkaset tysięcy kredytów - w bagażach Kera! Ale były one daleko, w bazie nad Jeziorem Wiktorii. Mieli jeszcze dwa miliony kredytów w sejfie, ale też nie tutaj.
Quong zaczął pytać pilotów. Trafił w dziesiątkę! Zabierali kredyty zestrzelonym wrogom. Jeden z nich miał banknot pięćsetkredytowy, sześć banknotów stukredytowych... Oczywiście, Sir Robert może je mieć wszystkie.
- Ach, tysiąc dwieście kredytów! - wykrzyknął niewielki szary człowiek, wypełniając kartę formularza. - A jaki jest pański tytuł? - zapytał Sir Roberta.
- Naczelny Wódz Szkocji.
- Ach, nie! Zapiszemy to tak: "Należycie Upoważniony i Upełnomocniony Sygnatariusz". A tu na górze wstawimy: "Tymczasowy Rząd Planety Ziemia". Data... Adres... Numer wywoławczy... nie, możemy tego nie wypełniać, ponieważ nie mają one jeszcze mocy prawnej. Proszę podpisać tu na dole!
Sir Robert podpisał dokument.
Tymczasem niewielki szary człowiek wyciągnął z kieszeni mały blok papieru. Otworzył go i na wewnętrznej stronie okładki umieścił napis: "Tymczasowy Rząd Planety Ziemia". A potem na górze następnej kartki napisał: Kredytów Galaktycznych 1200. Podpisał to swymi inicjałami i wręczył blok Sir Robertowi.
- To pańska książeczka czekowa. Proszę trzymać ją w bezpiecznym miejscu i nie zgubić!
Potrząsnął jego dłonią.
Niewielki szary człowiek westchnął głęboko. Odwrócił klapę swej szarej marynarki i powiedział coś przez umieszczone tam guzikowe radio. Znajdujący się na zewnątrz wartownik zameldował przez interkom:
- Światło na szczycie jego statku właśnie zmieniło się na niebieskie.
Quong powiedział:
- Jego radio transmituje obecnie frazę: "Lokalna konferencja. Nie przerywać!"
Rozpromieniony teraz niewielki szary człowiek zwrócił się do nich, zacierając ręce drobnymi szybkimi ruchami:
- Teraz, gdy jesteście już naszym klientem, mogę udzielać wam porad. A moja pierwsza rada brzmi: działajcie szybko!
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął jakąś książkę na okładce której umieszczony był napis w psychlo: Książka Adresowa.
- Trzeba będzie jak najszybciej dokonać teleportacji pod wskazane adresy. Nadamy im wojenne pierwszeństwo. Najpierw do Hocknerów... planeta Hocknerów... współrzędne... współrzędne... tak: Ogród z Fontannami przed Pałacem Imperialnym... Podstawowe współrzędne wynoszą...
Wytrajkotał całą serię liczb, a Angus szybko je zapisywał. Miały one taki układ jak w książce planet Terla.
Angus zapytał podejrzliwie:
- Umie pan obsługiwać konsolę?
Niewielki szary człowiek energicznie pokręcił głową.
- Och, nie! Nie, na miły Bóg! Nie potrafię też zbudować żadnej konsoli! Ja mam tylko adresy.
I wtedy zauważył, że Angus zamierzał właśnie uaktualnić współrzędne długopisem na papierze.
- Czy nie macie komputera do wprowadzania współrzędnych? Ręczne wprowadzanie będzie trwało wieki! Nie mamy na to czasu! Odwrócił klapę marynarki, ale zanim zaczął cokolwiek mówić, spojrzał pytająco na Sir Roberta.
- Czy któryś z członków mojej załogi może przynieść tu komputer? Potrzebne są mi też czerwone skrzynki. Czy moglibyście wysłać wartownika, by go tu eskortował? Na pewno nie ma w nich żadnej bomby, a zresztą - ja też jestem tutaj.
Sir Robert skinął głową, więc niewielki szary człowiek zatrajkotał coś przez swe radio, a jeden z wartowników wybiegł na zewnątrz. Niewielki szary człowiek czekał z niecierpliwością na powrót wartownika.- Całkiem dekoracyjna. Na ogół są one takie zwyczajne, jak się pewnie orientujecie - poklepał dłonią bok konsoli.
Członek jego załogi w szarym uniformie wbiegł wraz z wartownikiem do pomieszczenia, przekazał niewielkiemu szaremu człowiekowi imponujący komputer, położył na stole plik czegoś, co wyglądało jak czerwony karton, i został wyprowadzony na zewnątrz. Zręcznymi, wielokrotnie powtarzanymi, błyskawicznymi ruchami niewielki szary człowiek obsługiwał klawiaturę komputera. Naciskał różne przyciski, aż wreszcie zwrócił się do Angusa:
- Teraz masz gotowy komputer do wprowadzania współrzędnych. Tymi tu klawiszami wprowadzisz dokładny czas odpalania. Potem zaś tymi tu klawiszami wprowadzasz opcję, czy ma to być po prostu "przerzuć", czy "przerzuć i przywołaj", czy też "wymień". A potem po prostu wprowadź właściwy wszechświat i osiem podstawowych współrzędnych czasu zerowego. Całkiem proste. Możesz zatrzymać ten komputer jako prezent z okazji otwarcia nowego rachunku bankowego. Mam kilka takich samych. A teraz się zastanówmy! Wydaje mi się, że możemy rozpocząć odpalanie o dwudziestej drugiej zero zero czasu gwiezdnego wszechświata bazowego.
Spojrzał na zegarek.
- To znaczy za osiem minut. Jeden przerzut zabiera około dwóch minut. Mamy do wykonania trzydzieści przerzutów. Zaprosimy tu przedstawicieli wszystkich cywilizowanych narodów, omijając Psychlo. Stanowi to liczbę dwadzieścia dziewięć, ale dodamy do tego lorda Voraza - mój Boże, mam nadzieję, że nie pójdzie jeszcze do łóżka. Zabierze to nam godzinę. Potem odczekamy trzy godziny i zaczniemy akcję "przerzuć i przywołaj".
Każda z nich zajmie nam sześć minut - ułatwimy im transfracht, żeby nie zjawili się tu zdenerwowani i źli - zajmie nam to trzy godziny. I tak za siedem godzin - plus trochę czasu na sprawy organizacyjne - będziecie ich tu mieli wszystkich.
Prawie się zadyszał. Złapał w rękę plik kart leżących na stole i posunął go Sir Robertowi.
- Po prostu proszę podpisać każdą u dołu, a ja wypełnię resztę! Proszę mi je podawać zaraz po podpisaniu!
Sir Robert popatrzył na formularz. Wszystko na nim było napisane w psychlo: PILNE
Uprzejmie uprasza się o wysłanie upoważnionego ministra z pełnymi plenipotencjami we wszystkich sprawach dotyczących politycznych i wojskowych stosunków z innymi rasami oraz z pełnomocnictwem do negocjowania i zatwierdzania końcowych i obowiązujących traktatów. Jego osobie udziela się pełnych gwarancji, a każda próba zatrzymania go w charakterze zakładnika spowoduje natychmiastowe odwołanie przez niego wszelkich uzgodnień oraz jego śmierć samobójczą. Proszę przybyć o godzinie ......................... czasu miejscowego
DO: ...........................................................................................
MIEJSCE KONFERENCJI: ....................................................
CZAS TRWANIA KONFERENCJI WEDŁUG UZNANIA MINISTRÓW
NAZWA PLANETY: ...............................................................
ATMOSFERA PLANETY: .....................................................
ŚREDNIETEMPERATURY: ................................................
TYP SŁOŃCA: ........................................................................
SIŁA CIĘŻKOŚCI PLANETY: ..............................................
METABOLIZM RASY: ..........................................................
ARTYKUŁY ŻYWNOŚCIOWE:
Osiągalne dla Waszej rasy .........................................................
Nieosiągalne dla Waszej rasy. ....................................................
Gwarantuje się bezpieczny i w dobrej kondycji fizycznej powrót emisariusza wraz z kopiami wszelkich istotnych protokołów. Zaleca się:
............................................................................................................
(Podpis i pieczęć)
Uprawniony przedstawiciel legalnego rządu niniejszej planety.
(Podpis)
Wszelkie związane z tym koszty dyplomatyczne zostaną pokryte przez niniejszą planetę.
(Podpis)Według niewielkiego szarego człowieka Sir Robert zbyt długo studiował ten formularz.
- Podpisuj je, podpisuj je! - powiedział - dwa razy. Pod dwoma ostatnimi linijkami. Ja je też podpiszę, przystawię pieczęć i wypełnię resztę.
Niewielki szary człowiek zaczął składać pod kątem prostym płytki z czerwonego sztywnego kartonu. Potem łączył je po przekątnej i tak powstało dość spore czerwone pudełko. Na pokrywie każdego pudełka umieszczał flarę i nie zapaloną świecę dymną oraz mały gong, który miał stale dźwięczeć.
Z wielkim pośpiechem niewielki szary człowiek wziął pierwszą z podpisanych przez Sir Roberta kart, zapełnił ją całą masą danych, podpisał, stuknął pieczęcią i wrzucił do pudełka.
- Hockner! - powiedział do Argusa, a potem podreptał na środek platformy odpalania, położył tam pudełko, szybko wrócił i zaczął przygotowywać następne pudełko.
Jonnie spojrzał na zegarek, wziął taśmę z oznaczeniem kodowym i współrzędnymi planety, którą Argus wyciągnął z komputera, i wprowadzi dane do pamięci konsoli.- Czas! - zawołał i wcisnął klawisz odpalania.
Pierwsze pudełko trochę pomigotało i zniknęło.
- Tolnep! - powiedział niewielki szary człowiek. - Frontowe schody ich Domu Grabieży.
Argus szczękał komputerem. Jonnie wprowadzał dane do konsoli. Niewielki szary człowiek pognał na platformę i położył na niej drugie pudełko. Gdy tylko opuścił platformę, Jonnie stuknął w przycisk odpalania. Czerwone pudełko zniknęło.
Dwóch buddyjskich Komunikatorów zobaczyło tę akcję i zastąpiło niewielkiego szarego człowieka w noszeniu pudełek na środek platformy. Niewielki szary człowiek był już całkiem nieźle zadyszany. Komunikator Quong zauważył, że wszystkie karty były wypełniane tak samo, z wyjątkiem adresów, więc zaczął pomagać, tak że niewielkiemu szaremu człowiekowi pozostało tylko wypisywanie adresów, podpisywanie i pieczętowanie oraz wrzucanie kart do skrzynki. Odrobił więc nie tylko zaległości, ale uwinął się tak szybko, że cały stos pudełek był gotów do odpalenia czterdzieści minut przed wyznaczonym czasem.
Lekko dysząc, niewielki szary człowiek stanął z boku i pozwolił im zająć się wysyłką reszty pudełek.
Sir Robert zapytał go:
- Czy ma pan zamiar również poprowadzić tę konferencję?
Niewielki szary człowiek potrząsnął przecząco głową.
- O mój Boże, nie! Ja wam tylko pomagam. Gdy goście tu już przybędą, wszystko będzie na waszej głowie!
Jonnie i Sir Robert wymienili spojrzenia. Lepiej będzie, jeśli szybko coś wymyślą! Za sześć i pół godziny ministrowie pełnomocni dwudziestu dziewięciu ras - co odpowiadało około pięciu tysiącom planet - przybędą tutaj! Niewielki szary człowiek powiedział coś do klapy w marynarce.
Zewnętrzny wartownik zameldował:
- Światła na jego statku znów się zmieniły. Niebieskie światło błyska częściej i pojawiło się teraz wielkie migocące światło czerwone.
Komunikator powiedział Sir Robertowi:
- Dotychczasowa transmisja radiowa uległa zmianie. Teraz nadawany jest komunikat: "Lokalny rejon rozejmu. Bezpieczeństwo i zdrowie waszych własnych przedstawicieli może zostać zagrożone przez jakikolwiek atak, ogień z broni pokładowej lub huk silników. Trzymać się na pięćset mil z dala od tego rejonu!"
Sir Robert zapytał:
- Czy nie może pan po prostu ogłosić generalnego rozejmu na całej planecie?
- Nie mogę tego zrobić. Stałoby się to źródłem protestów uzurpacją władzy państwowej. Bardzo mi przykro. Wasi ludzie w innych miejscowościach muszą po prostu wytrzymać.
Sir Robert udał się do pomieszczenia operacyjnego, by poprzez kanał dowodzenia poinformować wszystkich o tym, co się dzieje. Dodało im to otuchy. Wszyscy meldowali, że zaciekłość ataków nie zmniejszyła się. Wytrzymywali je, ale ostatkiem sił. Według meldunków pilotów nieprzyjaciel - z niedorzecznych powodów - zbombardował Londyn bombami zapalającymi.
Argus otrzymał już z komputera taśmy z danymi dla większości odpaleń. Niewielki szary człowiek oświadczył więc, że Argus może sam zakończyć wysyłanie pudełek, a po trzech godzinach oczekiwania - rozpocząć niezbędne czynności w ramach procedury "odpal i przywołaj".
Szef Czong-won wraz z chińskim inżynierem stali nieco z tyłu, ale starali się zwrócić na siebie uwagę Jonnie'ego.
Dojrzał ich i przekazał konsolę Argusowi.
- Wybacz nam - powiedział Czong-won. - Ale chodzi o tamę. Poziom wody opada i można już zobaczyć wierzchołki wlotów kanałów doprowadzających wodę do generatorów. Mój inżynier, Fu-czing, twierdzi, że za cztery godziny może już nie być prądu.
A oni mogli zakończyć pracę dopiero za sześć i pół godziny!
3


Jonnie posłał po Thora i polecił przynieść mapy oraz kopię starej mapy obronnej Psychlo.
Jonnie przyjrzał się mapie obronnej i po raz pierwszy zauważył, że była to "kopia oryginalnej mapy". A z zaznaczonej w psychlo daty wynikało, że oryginalna mapa została wykonana blisko tysiąc lat temu. Za pomocą szkła powiększającego odczytał oryginalne dane techniczne tamy.
Oryginalna tama w Kariba, włącznie z modyfikacjami dokonanymi przez Psychlosów, gdy ją zajęli i zainstalowali ten system obronny, miała około dwóch tysięcy stóp długości. Wysokość tamy wynosiła około czterystu stóp, a poza nią znajdowało się jezioro mające sto siedemdziesiąt pięć mil długości i około dwadzieścia mil szerokości w swym najszerszym miejscu. Była to naprawdę wielka tama. Na jej szczycie znajdowała się nawet droga dla pojazdów biegnąca wzdłuż całej korony tamy. Jonnie porównał obie mapy. Na oryginalnej mapie nie było miejsca na żadną wioskę! Cóż to było takiego? Czyżby na planecie nastąpiły zmiany w jej powierzchni?
Wziął do ręki mapę całego tego regionu. Rzeka nosząca nazwę "Zambezi" miała około dwustu dwudziestu mil długości i zaliczała się do większych rzek świata. Przepływała przez "Gardziel Kariba" i tu zaprzęgnięto ją do napędu hydroelektrowni; fantastyczne przedsięwzięcie! Ściany gardzieli w tym miejscu były również strome. Nie było tam miejsca na żadną wioskę! Porównał mapy. Korona tamy, po której kiedyś biegła droga, została zmyta przez wodę, zanim jeszcze statek kosmiczny spadł do jeziora.
I wtedy Jonnie pojął, co się stało. Przez jedenaście wieków rok po roku - wody Zambezi zamulały jezioro.
- Przyprowadź Dwighta! - zawołał do Thora.- Jest w szpitalu. Ma złamane ramię i cały jest potłuczony.
- Był na złożu naszym najlepszym specjalistą od materiałów wybuchowych - odparł Jonnie. - Sprowadź go!
Przy konsoli wciąż trwało odpalanie, ale Jonnie mógł wykorzystać ten czas dla celów organizacyjnych.
Przyszedł Dwight. Miał czarne obwódki wokół oczu i gipsowy opatrunek na ramieniu. Szedł kulejąc, ale uśmiechał się od ucha do ucha.
Jonnie nie tracił czasu.
- Dwight, zgromadź dwie tysiącstopowe rolki sznura wybuchowego, trzy stufuntowe bębny płynnego materiału wybuchowego, trzy przenośne urządzenia wiertnicze ze stustopowymi świdrami każde oraz zapalniki i tym podobne rzeczy!
- Co masz zamiar robić? - zapytał Thor. - Wysadzić w powietrze całą planetę?
Jonnie rzekł krótko:
- Ty, Thor, zabierz wszystkich ludzi, którzy byli z nami na złożu oraz ilu się da Chińczyków!
Stormalong był tam również.
- Bądź w gotowości do przetransportowania przez jezioro ludzi i materiałów wybuchowych! - polecił mu Jonnie. W momencie gdy zakończą tę pierwszą godzinę odpalania, my musimy być gotowi do akcji.
Nagryzmolił notatkę dla komunikatom, by ten wręczył ją Angusowi, gdy tylko zakończą odpalanie czerwonych pudełek. Notatka brzmiała:
"Przez dwie godziny nie będziesz miał w ogóle mocy. Poinformuj nas, kiedy zakończysz pierwszą rundę odpalania, ponieważ będziemy używali silników."
4


Ktoś jeszcze był również bardzo zajęty przez ostatnie dwie godziny. Rozbrzmiewała teraz inna muzyka. Była podniosła i pełna godności. W jakiś mglisty sposób była ona znana Jonnie'emu i wtedy sobie przypomniał, jak to jeden z kadetów znalazł stos krążków, które nazywał "płytami gramofonowymi". Były to wspaniałe rzeczy: jeśli cierń róży puściło się w ruch wzdłuż nieskończenie długiego spiralnego rowka i przyłożyło ucho do płyty, to miało się wrażenie, jakby grało tam dwadzieścia czy trzydzieści różnych instrumentów. Bardzo wyblakła naklejka na płycie głosiła, że utwór nazywa się orkiestra Symfoniczna z Cleveland, Lohengrin". Rozbrzmiewająca teraz muzyka była bardzo podobna do tamtego utworu, ale jeszcze bardziej głęboka, basowa, wywołująca duże wrażenie. Jonnie podejrzewał, że niewielki szary człowiek maczał w tym palce. Czy dochodziła z jego statku kosmicznego? Oczywiście, muzyka dla przybywających delegatów.
I jeszcze coś pochodziło ze statku niewielkiego szarego człowieka: wokół całej platformy odpalania rozciągał się siatkowy, przezroczysty ekran i doktor Allen właśnie kończył jego ustawianie.
- Kontrola sanitarna - powiedział tajemniczo, gdy Jonnie przechodził obok.
Spoceni chińscy inżynierowie wyczołgali się z wlotu kanału powietrznego z rozweselonymi twarzami. Przywrócili dwustronną cyrkulację powietrza. Dym już się rozwiał.
"Dobrze, że to zrobili - pomyślał Jonnie. Mnóstwo różnych atmosfer będzie się kłębić po platformie w momencie zgodności przestrzeni, a zwłaszcza w czasie odrzutu."
Również tłum chińskich uciekinierów z wioski zmienił swój wygląd. Wprawdzie stracili wioskę, ale uratowali swój dobytek, który przedtem był porozrzucany dookoła. Teraz jednak niechlujne toboły poznikały. Dzieci i psy zachowywały się cicho, siedząc w okopach strzeleckich, a ich rodzice wraz z innymi osobami nie mającymi teraz żadnych pilnych obowiązków, stali w pobliżu. Mieli na sobie najlepsze ubrania.
Z bunkra wyszła straż honorowa, a wchodzący w jej skład żołnierze jeszcze poprawiali swój ekwipunek, to bardziej ściągając koalicyjki, to mocniej spinając klamry. Było ich sześciu z różnych narodowości i wszyscy w swych najlepszych mundurach. Nie mieli broni, lecz tylko proporce. Stary Chińczyk - nie, był to buddyjski Komunikator przebrany za Chińczyka, ubrany w jedwabną szatę ozdobioną insygniami i w małej czapeczce na głowie - zajął pozycję na czele straży honorowej. Oczywiście był to ktoś znający psychlo, by w tym języku powitać przybywających. Wyglądał na wysokiego dygnitarza.
Do pojawienia się pierwszego emisariusza zostało jeszcze trzy czy cztery minuty, więc Jonnie zaczął iść w kierunku pomieszczenia operacyjnego. Ale nie udało mu się tam wejść. Chłopiec o imieniu Quong wyskoczył na zewnątrz, strasznie gdzieś się śpiesząc, a zza drzwi wyjrzał Sir Robert, wołając za nim:- I powiedz Stormalongowi, żeby przyniósł też tę drugą księgę rozpoznawczą!
Chłopiec nie zwolnił biegu i tylko kiwnął głową.
Znajdujące się za Sir Robertem pomieszczenie operacyjne aż rozbrzmiewało wrzawą i krzątaniną pracujących tam ludzi. Jonnie już otwierał usta, by zapytać, jak stoją sprawy, gdy Sir Robert ubiegł jego pytanie. Potrząsając smutno głową, powiedział:
- Stosują teraz nowy rodzaj bomb. Działa przeciwlotnicze nie mogą ich zniszczyć. I ci idioci palą wyludnione miasta! Nasze bezpilotowe samoloty zwiadowcze jeszcze latają. Dlaczego oni chcą spalić opuszczone miasto, które kiedyś zwało się "San Francisco"? Ostatnie zdjęcia z samolotów rozpoznawczych pokazały, że po ulicy spacerowały tam tylko dwa niedźwiedzie. Mamy do czynienia za zwariowanymi imbecylami!
Jonnie wszedł do środka, mijając Sir Roberta, który znów potrząsnął głową.
- Nie możesz nic więcej zrobić, niż my właśnie robimy. Czy zastanowiłeś się już, co mamy powiedzieć emisariuszom?
- Nie mam pojęcia - odparł Jonnie. -Czy nie powinniśmy ściągnąć tu Szefa Klanu Fearghusów?
- Nie! - wykrzyknął Sir Robert. - Nie mamy najmniejszej szansy! Edynburg jest cały w płomieniach!
Jonnie poczuł, jak mu się serce ściska.
- Czy są jakieś wieści od Chrissie?
- Wszyscy zostali umieszczeni w schronach przeciwlotniczych. Dunneldeen zapewnia im osłonę powietrzną.
Stormalong wbiegł do pomieszczenia z księgą rozpoznawczą w ręku. Sir Robert spojrzał na Jonnie'ego.
- Idź i doprowadź się do porządku! I wymyśl coś, co powiesz tym przybywającym!
Zaczął popychać Jonnie'ego w kierunku jego pokoju, a potem zniknął w pomieszczeniu operacyjnym. Zamknął za sobą drzwi, by odgłosy stamtąd nie dobiegały do rejonu platformy.
Jonnie powędrował w kierunku swego pokoju. Właśnie gdy już miał wejść do podziemnego przejścia, dochodzące poprzez muzykę brzęczenie przewodów nagle ustało. Przez chwilę słychać było samą muzykę, a potem zabrzmiał głos lekkiego odrzutu. Na platformie stał emisariusz Hocknerów. Beznosy, trzymający monokl na długim pręcie, ubrany był w lśniącą szatę. Obok niego znajdował się złotego koloru kosz z pokrywą. Rozległ się dźwięk umieszczonego na siatkowym ekranie dzwonu. Cała górna krawędź ekranu rozjarzyła się purpurowym światłem. Hockner uniósł kosz, podniósł monokl do oka i rozejrzał się dookoła. Po czym opuścił platformę, drobnymi kroczkami. Straż honorowa wykonała salut i pochyliła proporce.
Przeszedłszy przez ekran kontroli sanitarnej, Hockner się zatrzymał. Posłaniec odebrał od niego koszyk. Buddysta w chińskim ubiorze schylił się przed nim w ukłonie. Wyniosłym tonem emisariusz Hocknerów powiedział w psychlo: - Jestem Blan Jetso, minister nadzwyczajny i pełnomocny cesarza Hocknerów - oby jak najdłużej nam panował! Jestem upoważniony do negocjowania i ustalania ostatecznych i wiążących poprawek do porozumień i układów we wszelkich sprawach politycznych lub militarnych. Moja osoba jest nietykalna. Wszelkie próby uczynienia ze mnie zakładnika będą daremne, gdyż mój rząd nie ma zamiaru mnie wykupić. Ostrzegam was, że przy próbach wymuszenia torturami czegokolwiek, natychmiast popełnię samobójstwo. Nie jestem nosicielem żadnej choroby ani nie posiadam przy sobie żadnej broni. Niech żyje Cesarstwo Hocknerów! I jak się macie dzisiaj?
Przebrany za Chińczyka Komunikator pochylił się w ukłonie i szybko wygłosił bardzo schlebiającą formułę powitalną. Potem oświadczył mu, że konferencja rozpocznie się za mniej więcej trzy godziny i poprowadził go do prywatnego apartamentu, aby mógł odpocząć i się odświeżyć.
Jonnie odniósł wrażenie, że wszystkie powitania będą mniej więcej takie same, a przybysze będą się różnić tylko rasami i ubiorami.
Starał się wymyślić coś, co mógłby powiedzieć emisariuszom. Było nieco szokujące, że Sir Robert powierzył to jemu. Jeśli już osiwiały stary weteran nie miał żadnych pomysłów... Ale też musi być bardzo strapiony sytuacją w Edynburgu. Jonnie też się tym martwił.
5
Wchodząc do podziemnego przejścia, Jonnie pochylił się pod górną belką drzwi i gwałtownie zakręciło mu się w głowie. Dotychczas trzymał się tylko siłą woli. Ale teraz, martwiąc się o Edynburgi Chrissie, czuł, że nie jest w zbyt dobrej kondycji. Ostatnie dni go bardzo osłabiły.
Nie był też wcale przygotowany na to, co zobaczył w przejściu tuż obok swego pokoju. Znajdowało się tam czworo ludzi pracujących nad rzeczami, których przeznaczenia nie mógł się nawet domyślić. Siedzieli na podłodze, mając głowy pochylone nad niskimi ławami, a ich ręce wręcz fruwały.
Pan Tsung wyczuł jego obecność i poderwał się z podłogi. Pochylił się w ukłonie.
- Lordzie Jonnie, poznaj moją żonę!
Siwowłosa Chinka o miłej twarzy poderwała się z podłogi, uśmiechnęła i schyliła w ukłonie. Jonnie też się schylił. Wywołało to nowy zawrót głowy. Kobieta usiadła i ponownie wzięła się do roboty.
- Poznaj moją córkę! - powiedział Tsung.
Trzecia osoba się podniosła i schyliła głowę w ukłonie. Była to piękna chińska dziewczyna o bardzo delikatnej urodzie. We włosach miała wpięty kwiat. Jonnie też się pochylił. Znów poczuł zawrót głowy. Dziewczyna usiadła i podjęła przerwaną pracę.
- Poznaj mego zięcia! - powiedział Tsung. Przystojny Chińczyk poderwał się ze swej ławy z łoskotem. Schylił się w ukłonie. Miał na sobie niebieski ubiór roboczy, jaki nosili mechanicy. Tym razem Jonnie tylko trochę się pochylił, żeby pokój znów nie zaczął wirować. Młody mężczyzna usiadł. Iskry zaczęły tryskać z jego narzędzi.
Jonnie popatrzył na nich. Cokolwiek robili, robili to z pełnym poświęceniem, prawie z zaciekłością. Jonnie'emu ścisnęło się serce. Jeśli ta konferencja zakończy się niepowodzeniem i jeśli przegrają, jakież cierpienia czekają tych przyzwoitych ludzi! I całą resztę trzydziestu pięciu tysięcy pozostałych z ludzkiej rasy. Nie mógł się pogodzić z myślą, że mógłby ich zawieść.
Wszedł do swego pokoju. Przy nogach łóżka, pod ścianą, ktoś postawił stojak z trzema ekranami wizyjnymi. Jeden z ekranów połączony był z kamerą guzikową zamontowaną w pomieszczeniu operacyjnym i Jonnie mógł widzieć zbite grupy ludzi z pełnymi napięcia twarzami. Manipulowali mikrofonami, zdjęciami z bezpilotowych samolotów zwiadowczych i konsolami operacyjnymi. Inna kamera była umieszczona w sali konferencyjnej, by przekazywać obraz na drugi ekran - sala była jeszcze pusta. Trzecią kamerę ustawiono na platformie przy konsoli i obsługiwała ona trzeci ekran wizyjny.
Właśnie gdy patrzył na ekran, przybył emisariusz Tolnepów. Ubrany był w lśniącą zieleń i nawet czapkę miał zieloną. Ale na nogach miał brudne niebieskie buty. Olbrzymie okulary zakrywały mu oczy. W dłoni trzymał coś w rodzaju berła z dużą gałką i miał ze sobą zielony kosz na pożywienie i rzeczy osobiste. Kosz zamontowany był na zielonych kołach. Tolnep był stworzeniem gado podobnym, choć chodził na dwóch nogach, miał twarz i ręce. Czyżby jego linia genetyczna wywodziła się od dinozaurów, które zminiaturyzowały swe wymiary i stały się wrażliwe na bodźce zmysłowe?
Wygłosił swe przemówienie prawie tak samo jak Hockner, wysłuchał odpowiedzi ze złośliwym uśmiechem, owinął lśniącym zielonym płaszczem swe twarde jak stal ciało i został zaprowadzony do prywatnego apartamentu. Sam jego wygląd już zapowiadał kłopoty.
Jonnie właśnie miał zamiar rzucić się na łóżko, gdy przeszkodził mu w tym Tsung, który szedł za nim.
- Nie, nie! - zawołał do Jonnie'ego. - Kąpiel!
Za Tsungiem weszło do pokoju dwóch Chińczyków. Pchali przed sobą górniczy wózek z umieszczoną na nim parującą wanną, którą postawili na podłodze, a potem opuścili pokój.
- Tak się składa, że jestem straszliwie zmęczony - zaprotestował Jonnie. - Chcę tylko umyć twarz...
Tsung stanął przed nim z lustrem.
- Popatrz tylko! - powiedział.
Jonnie popatrzył. Błoto. Ślady ziemi. Czarny jedwabny temblak wisiał w opalonych strzępach. Brodę i włosy miał popaćkane szlamem. Spojrzał w dół i stwierdził, że musiał się gdzieś aż po biodra zapaść w muł. Popatrzył na ręce i nie potrafił nawet określić koloru skóry.
Wyglądał jak coś, czego żaden pies nie wywlekłby z wioskowego śmietnika.
- Wygrałeś - powiedział Jonnie i zaczął zdejmować ubranie. Przy Tsungu stało wielkie wiadro górnicze i w miarę, jak Jonnie zdejmował poszczególne części garderoby, Tsung wrzucał je z pewnym niesmakiem do wiadra. Wrzucił tam nawet buty i miotacz Jonnie'ego.
Jonnie wszedł do wanny. Była ona zbyt mała, by mógł wyciągnąć nogi, ale woda sięgała mu do piersi. Nigdy przedtem nie zażywał gorącej kąpieli. Dotąd kąpał się tylko w rzekach i chłodnych górskich potokach. A teraz czuł, jak uchodzi z niego zmęczenie. Faktycznie, stwierdził z niejakim zdziwieniem, można dużo dobrego powiedzieć o tych gorących kąpielach!
Starając się omijać bandaż na ramieniu, Tsung szorował go szczotką i pieniącym się mydłem. Nagle przestał szorować i za plecami Jonnie'ego odbyła się prowadzona szeptem narada. Po chwili poczuł dotknięcie czyichś rąk na barkach. Jeszcze chwilę szeptano, po czym Tsung podniósł ramię Jonnie'ego, a pod ramieniem rozciągnięto kawałek sznurka.
Przez moment Jonnie był przerażony, gdy uświadomił sobie, że to córka Tsunga znajdowała się za nim, a on siedział nagi w wannie! Obejrzał się, ale córki już nie było. A Tsung szorował go dalej. Umył mu włosy i brodę. Jeszcze dwa razy przerywano kąpiel. Pierwszy raz, by owinąć mu sznurkiem klatkę piersiową, a drugi raz, by zmierzyć długość nogi. W końcu Tsung osuszył mu włosy i brodę małym ręcznikiem, a gdy Jonnie wyszedł z wanny - owinął go prześcieradłem kąpielowym. Zaczął wycierać Jonnie'ego i musiał przy tym podskakiwać, aby dosięgnąć jego barków. Ubrał go w miękką niebieską szatę i dopiero wtedy pozwolił położyć się do łóżka.
Jonnie z zadowoleniem rozciągnął się na całą długość, gdy znowu przerwano mu wypoczynek. Byli to doktorzy MacKendrick i Allen. Doktor Allen przeciął bandaż na ramieniu, wymył skórę w okolicach rany alkoholem, którego odór aż wiercił w nosie była to prawdopodobnie whisky po niezbyt dobrej destylacji, posypał ranę jakimś białym proszkiem i kazał Jonnie'emu połknąć dodatkową porcję tego samego proszku. Porcję sulfamidów! Pan Tsung stał już obok z miską zupy, gdy doktor Allan nakładał na ramię Jonnie'emu nowy bandaż.
Doktor Allen położył rękę na ramieniu Jonnie'ego.
- I to byłoby wszystko - powiedział. -Zbytnio się wszystkim przejmujesz i zbyt wiele rzeczy robisz sam. Musisz się nauczyć korzystać z pomocy innych. Pozwól innym też się wykazać! Wszystko robisz wspaniale. Ale pozwól innym, by ci w tym pomagali!
Poklepał Jonnie'ego po ramieniu i wyszedł z MacKendrickiem z pokoju. Miska zupy znacznie poprawiła samopoczucie Jonnie'ego. Zawroty głowy się zmniejszyły. Paru kolejnych emisariuszy przybyło na platformę. Jonnie martwił się nadchodzącą konferencją. Pomyślał, że już wystarczająco długo odpoczywa.
- Tsung! - zawołał. - Proszę mi przynieść mój najlepszy ubiór ze skóry jelenia!
Tak, pozwoli na to, by inni też się mogli wykazać. Pan Tsung może odnaleźć jego skóry jelenie. Jednakże reakcja pana Tsunga była niespodziewana. Tsung wparował do pokoju, wyprostował się na całą wysokość swych pięciu stóp i powiedział:
- Nie!
A potem z wielkim wysiłkiem usiłował znaleźć więcej słów ze swego ubogiego zasobu słów angielskich.
- Oni lordowie! - Nie potrafił wyrazić jaśniej, o co mu chodziło.
Zdumiony Jonnie zobaczył, jak Tsung wybiegł z pokoju i za chwilę wrócił w towarzystwie Chińczyka. Pan Tsung zaczął trajkotać do Koordynatora jak karabin maszynowy. W końcu zamilkł. Koordynator już otwierał usta, by zacząć tłumaczyć, ale Tsung jeszcze coś sobie przypomniał i znów zasypał Koordynatora lawiną słów. Dopiero wtedy cofnął się, wsadził ręce w rękawy i schylił się w ukłonie.
Koordynator, Szkot z czarną brodą, wziął głęboki wdech.
- Być może nie będzie ci się to podobało, MacTyler, ale stałeś się teraz przedstawicielem dyplomatycznym. Dobrze znam Chińczyków i kiedy wbiją sobie coś do głowy, stają się gorsi niż moja stara.
Jonnie położył się na wznak. Powiedział do sufitu:
- A co w tym złego, że po prostu poprosiłem o przyniesienie mi mego najlepszego ubrania z jeleniej skóry?
- Wszystko - odparł Koordynator. - Po prostu wszystko.
Westchnął i zaczął wyjaśniać:
- Pan Tsung jest potomkiem rodziny, która była szambelanami dynastii Ch'ing - tej samej, która rządziła Chinami od 1644 do 1911 roku. Było to chyba jedenaście wieków temu. Była to ostatnia dynastia przed przekształceniem Chin w Republikę Ludową. Dwór i cesarze nie byli Chińczykami, lecz należeli do rasy zwanej "Mandżurami". I potrzebowali wielu doradców. Tsung twierdzi, że jego rodzina dobrze służyła swym władcom, jednakże czasy się zmieniły, więc za to, że służyli Mandżurom, jego przodkowie musieli uchodzić do Tybetu. To nie złe rady jego rodziny doprowadziły do obalenia Mandżurów, lecz zachodnie mocarstwa, jak twierdzi Tsung. A więc Tsung jest prawdziwym "mandarynem z błękitnymi guzikami", co wynika z jego pochodzenia, czyli lordem dworu. Twierdzi też, że akta i pergaminy rodzinne znajdują się w bibliotece chińskiego uniwersytetu, którą kazałeś przenieść do jakichś podziemi.
- Rosja - powiedział Jonnie. - Znajdują się w rosyjskiej bazie, choć tylko Bóg jeden wie, czy jeszcze się ona trzyma.
- No cóż, w porządku - rzekł Szkot. - Tsung twierdzi, że mógłby niektóre z nich ci przeczytać, ale nie ma ich tutaj. Lecz jego rodzina zawsze przywiązywała dużą wagę do swego pochodzenia, mając nadzieję, że pewnego dnia dynastia, której mogliby służyć, dojdzie z powrotem do władzy. Ci Chińczycy mają dobrą pamięć - wyobraź sobie czekanie przez jedenaście wieków, by odzyskać pracę!
Pan Tsung zorientował się, że Koordynator zbaczał z tematu, więc trącił go łokciem w ramię i wykonał parę gestów, które oznaczały: "Powiedz mu, powiedz mu".
Koordynator westchnął. Nie był pewien, jak Jonnie to przyjmie.
- On twierdzi, że ty jesteś "Lordem Jonnie" i - resztę wypowiedział jednym tchem - nie możesz wyglądać jak barbarzyńca!
Gdyby Jonnie nie miał innych zmartwień, to wybuchnąłby śmiechem. Koordynator uspokoił się, że jego słowa nie zostały uznane za krytykę. Kontynuował więc:
- Tsung mówi, że wiedział, iż ma się odbyć konferencja dyplomatyczna, na którą przybędą liczni lordowie i że będą oni zarozumiali, snobistyczni i ekstrawaganccy. I to jest bliskie prawdy. Widziałem, jak przybywali na platformę. Ozdobione klejnotami maski do oddychania, lśniące szaty, ozdóbki - jeden z nich miał nawet ozdobiony klejnotami monokl. Bardzo ekstrawaganccy gogusie!
Przełknął ślinę i resztę znów wypowiedział jednym tchem:
- I jeśli wyjdziesz i zaczniesz przemawiać do nich ubrany w skóry, to pomyślą, że jesteś barbarzyńcą i przestaną cię słuchać. Tsung mówi, że jeśli będziesz wyglądał i zachowywał się przełknął ślinę - jak nieokrzesany dzikus, to będą tobą pogardzać. - Zamilkł z ulgą, że przebrnął przez tę kwestię.
- I to właśnie próbował ci wytłumaczyć. Nie gniewaj się na niego. A ja chciałbym do tego dodać - przy całym szacunku dla ciebie - że los około trzydziestu pięciu tysięcy istnień ludzkich nie, teraz już trochę mniej - zależy od tej konferencji. Gdyby nie to, nie przetłumaczyłbym jego wypowiedzi, ponieważ dla mnie, MacTyler, nie jesteś barbarzyńcą!
Jonnie uznał, że powinien teraz zapewnić Tsunga, iż będzie się zachowywał uprzejmie, nie będzie nikomu wymierzał policzków. I sądził, że sprawa będzie zakończona. Tymczasem okazało się inaczej!
Pan Tsung powiedział Koordynatorowi, by nadal tłumaczył dokładnie, bez żadnych poprawek to, co będzie mówił. Potem przykucnął przy łóżku i zaczął mówić. Koordynator tłumaczył po każdej przerwie w jego wypowiedzi.
- Chodzi tu o to... że możesz być wielkim wojownikiem... ale choć wygrałeś wszystkie bitwy... i przegnałeś wroga... z pola walki... cała wojna... może zostać przegrana... przy stole konferencyjnym!
Jonnie przetrawił te słowa w myśli. To prawda, daleko jeszcze było do wygrania wojny, ale nawet gdyby ją wygrali, mogli przegrać wszystko podczas negocjacji. I choć wiedział o tym, wypowiedź Tsunga zrobiła na nim wrażenie. Pan Tsung najwyraźniej miał zamiar zostać jego doradcą. No cóż, tylko niebiosa wiedziały, jak bardzo potrzebował rady. Nie przychodziły mu do głowy żadne pomysły.- Twoja postawa... - Koordynator tłumaczył dalej krótkie frazy wypowiadane przez Tsunga - ...musi być obliczona na wywołanie wrażenia... Każdy lord jest przyzwyczajony do traktowania innych w wyniosły sposób... Nie bądź za grzeczny... Bądź zimny i pogardliwy... Bądź sztywny i pełen rezerwy! Słuchaj - dorzucił od siebie Koordynator - ten stary wyciska ze mnie całą moją znajomość języka mandaryńskiego. To jest prawdziwy język dworu, którym on mówi.
Pan Tsung wykonał ruch ręką, by nie dodawał od siebie żadnych komentarzy.
- Nigdy się na nic nie zgadzaj - Szkot posłusznie kontynuował tłumaczenie - ani nawet nie rób wrażenia, że się z czymkolwiek zgadzasz... Twoje słowa mogą być przeinaczone, uznane za zgodę... unikaj więc słowa "tak"... Będą wysuwali niedorzeczne żądania, wiedząc, że nie zdołają ich osiągnąć... więc ty też powinieneś wysuwać... niemożliwe do spełnienia żądania, nawet jeśli będziesz pewien, że ich nie zaakceptują, a kto wie, może nawet uda ci się wygrać!... Dyplomacja polega na kompromisach... Pomiędzy dwoma przeciwstawnymi biegunami niemożliwych do spełnienia żądań zawsze jest miejsce na rozwiązania pośrednie... które w końcu stają się treścią układów czy porozumień... Zawsze staraj się wypracować najbardziej korzystną pozycję...
Szkot przerwał tłumaczenie i zapytał:
- Chce wiedzieć, czy pojąłeś to wszystko?
- Tak - powiedział Jonnie. - I wysłuchałem z wdzięcznością.
Czuł podświadomie, że rady te były bardzo użyteczne.
- A teraz - powiedział Koordynator - chce dać ci lekcję manier. Obserwuj go!
No cóż, mieli tu do czynienia z istotami należącymi do wielu różnych ras, więc ich maniery mogły się zasadniczo różnić od manier starożytnych Chin Imperialnych. Dlatego Jonnie obserwował Chińczyka z przymrużeniem oka. Jednak natychmiast zorientował się, że był w błędzie. Te maniery pasowały do każdej rasy!
Jak stać. Stopy rozwarte, tułów wyprostowany i lekko odchylony do tyłu. Pozycja dominująca. Skapowałeś? No to wykonaj to!
Jak trzymać berło lub buławę. Jedna dłoń na rękojeści, a przeciwległy koniec położony na drugiej dłoni. Ściskaj mocno oba końce, jeśli chcesz pokazać, że wszystko masz pod kontrolą. Postukaj końcem w dłoń, gdy chcesz dać do zrozumienia, że ktoś może spodziewać się drobnej kary, jeśli będziesz chciał wyglądać na trochę obrażonego. Machaj nią leniwie w powietrzu, aby pokazać, że przytaczane przez innych argumenty nie mają żadnego znaczenia i są jak wiejący wiatr. Rozumiesz? Masz tu pręt. Wykonaj to! Bądź bardziej swobodny, wielkopański! Zrób to jeszcze raz! Krocz tak, jakbyś w ogóle nie dbał o otoczenie. Sprawiaj wrażenie władczego! Idąc pewnym krokiem, nie zatrzymuj się - O, tak. Spróbuj jeszcze raz.
Przez pół godziny Jonnie brał lekcję manier i sposobu zachowania się godnych dyplomaty. Zdawał sobie sprawę, że jego sposób poruszania się przypominał panterę, podczas gdy na konferencji będzie musiał kroczyć majestatycznie. Tsung jeszcze raz powtórzył z nim całą lekcję, a przybieranie postaw i sposób chodzenia przećwiczył nawet po kilka razy, zanim go to wreszcie zadowoliło. Jonnie, któremu zawsze aż słabo robiło się na myśl, że mógłby zostać dyplomatą, teraz poczuł się nieco pewniej. Wymagało to pewnej sztuki. Było jak polowanie na zwierzynę, tylko że tu zwierzyna była zupełnie innego rodzaju. Było to jak bitwa, ale bardzo nietypowa.
Pomyślał, że chyba wszystko już wie. Widział na ekranie coraz więcej przybywających emisariuszy. Ale Tsung powiedział, że na pierwszym spotkaniu w sali konferencyjnej będą oni musieli przedstawić swe listy uwierzytelniające, więc jest jeszcze mnóstwo czasu. Czy Jonnie przemyślał swoją strategię? Strategia była bardzo potrzebna. Jak rozegrać tę dyplomatyczną bitwę, co zamierzało się wykorzystać do ewentualnego manewru? No cóż, Jonnie powinien o tym pomyśleć. Była to ważna bitwa, w której piechotę i kawalerię zastępowały pojęcia i słowa. Złe nimi manewrowanie oznaczało porażkę.
Powiedziawszy to Tsung wyszedł do holu, pozostawiając Jonnie'ego trochę zdziwionego. Widząc, że przez chwilę Jonnie jest wolny, Czong-won prześliznął się przez drzwi. Był rozpromieniony i potrząsał głową.
- Tama! - wykrzyknął i wykonał rękami odpowiedni gest. - Dziura. Przeciek się zmniejsza. Poziom wody w jeziorze się podnosi.
Potrząsnął żywo głową, skłonił się nisko i zniknął. Jonnie pomyślał, że przynajmniej jedna rzecz się im udała. Nie zostali pozbawieni energii elektrycznej, a mogłoby to zatrzymać niektórych dyplomatów w bardzo dla nich niekorzystnym miejscu przestrzeni kosmicznej. Teraz mógł już się tylko martwić o palącą się planetę, los swych współplemieńców i o tę konferencję.
Lekcja zrobiła swoje. Nie miał już zawrotów głowy.
6
Po chwili do pokoju weszła córka Tsunga, posadziła Jonnie'ego w fotelu naprzeciw ekranów wizyjnych i zabrała się do roboty za pomocą małych nożyczek i grzebienia. Dla Jonnie'ego było to coś nowego - zwykle po prostu obcinał włosy nożem, gdy były już za długie.
Jak się zdawało, córka Tsunga była w tej dziedzinie ekspertem z dużą praktyką i bez wątpienia musiała ostrzyc już wiele głów w swoim życiu. Posługiwała się nożyczkami tak zręcznie i szybko, że brzmiało to, jakby pracował taśmociąg rudy: klip, klip, klip.
"A więc dyplomacja jest swoistą bitwą" - pomyślał Jonnie. Patrząc na przybywających lordów, można było stwierdzić, że aż emanowali autorytetem i władzą. Atakujący Ziemię goście byli wobec nich małymi płotkami kontrolującymi najwyżej parę tuzinów planet. Jonnie wiedział z wcześniejszych lektur, że niektórzy z przybywających pochodzili z innych wszechświatów i kontrolowali setki planet w jednej tylko rządowej strefie wpływów. I byli bardzo pewni siebie. Bez względu na ich wygląd, nie było żadnych wątpliwości, że byli prawdziwymi ministrami, pełnomocnikami władców potężnych państw. Cóż za bogactwo i imponującą władzę prezentowali! Reprezentowali swoje planety z bilionami istnień w jednym tylko państwie. Byli weteranami i triumfatorami w setkach takich konferencji. Tak, konferencja była bitwą i to nawet ważniejszą niż cała wojna. A jakie szanse mieli on i Sir Robert wobec tak doświadczonych dyplomatów? Obaj byli tylko żołnierzami, a nie gładkimi, sprytnymi dworakami mającymi w zanadrzu tysiące parlamentarnych trików. Nie mając do dyspozycji ani dział, ani batalionów, a mając tylko własny rozum i udzielone przez Tsunga wskazówki, Jonnie czuł się trochę zagubiony.
Dziewczyna podniosła małe lusterko, mógł więc zobaczyć jej dzieło. Podcięła mu z tyłu włosy do wysokości kołnierza, rozczesała je i podwinęła końce. Wyglądało to tak, jak widziany kiedyś przez niego hełm z osłoną karku. Włosy były teraz lśniące. Broda i wąsy były dokładnie wymodelowane i znacznie skrócone. Z trudem siebie poznał - czyżby ona widziała jakieś stare obrazy z ludźmi mającymi w ten sam sposób przycięte brody i wąsy? Faktycznie widziała - na łóżku leżała starożytna książka Ziemian w języku angielskim otwarta na stronie, na której znajdowała się podobizna "Sir Francisa Drake'a, który odniósł zwycięstwo nad Hiszpanami dawno, dawno temu".
Coś przykuło uwagę Jonnie'ego, więc wziął od niej lusterko. Jego szyja! Blizny były ledwo widoczne, zostały tylko zgrubienia zrogowaciałej skóry, które wkrótce powinny zginąć. Musiał dobrze wytężyć wzrok, żeby dostrzec ślad blizny na policzku po wybuchu granatu Zbójów. Z czasem i ona prawdopodobnie zniknie.
Fakt, że blizny po obroży zniknęły, dał mu poczucie swobody i wyzwolenia. Byłby się roześmiał, gdyby nie zwrócił jego uwagi ekran pomieszczenia operacyjnego. Dźwięk był wyłączony, więc Jonnie oddał dziewczynie lusterko i włączył przycisk.
- ... nie mam pojęcia, do czego zmierzają! - mówił ze złością Stormalong, kończąc wyjmowanie kolejnego zdjęcia zwiadowczego z dekodera. - Straciłem już rachubę!
- Piętnaście - rozległ się czyjś głos.
- Spójrzcie na to! Grad bomb zapalających spadających na to opuszczone... spojrzał na mapę... Detroit! Dlaczego palą Detroit? Przecież w Detroit nie ma nikogo już od tysiąca lat! Czyżby chcieli, byśmy rozdzielili nasze środki i bronili również tamtego kontynentu? To szaleńcy!
Rzucił zdjęcie na podłogę.
- Nie mam zamiaru dawać żadnej osłony powietrznej tej kupie ruin! Jakie są ostatnie wieści z Edynburga?
- Działa przeciwlotnicze wciąż odpowiadają ogniem - odparł ktoś od planszy operacyjnej. - Dym przeszkadza w celowaniu. Dunneldeen właśnie zestrzelił szesnasty samolot bombowy Hawvinów.
Jonnie wcisnął wyłącznik dźwięku. Czuł, że ogarnia go zniecierpliwienie. Ci dyplomaci przybywający jeden po drugim... szło to stanowczo zbyt wolno!
Do pokoju wszedł Koordynator z Tsungiem, który trzymał w rękach mnóstwo różnych przedmiotów. Było widać, że Jonnie jest bardzo spięty. Pan Tsung powiedział coś śpiewnym głosem. Koordynator przetłumaczył:
- Pan Tsung przypomina ci, że nawet po przegranej bitwie można wygrać wojnę przy stole konferencyjnym, jeśli się wykaże dużo cierpliwości i rozumu.
Pan Tsung miał teraz inne problemy. Zdjął z Jonnie'ego serwetkę fryzjerską i pokazał mu tunikę. Na pierwszy rzut oka była to najzwyklejsza część garderoby. Skrojona z czarnego, połyskującego jedwabiu, miała stojący kołnierz. Powinna była ściśle przylegać do ciała. Ale uwagę Jonnie'ego przyciągały jej srebrzyste guziki.
Wiedział, co to było. Kiedyś powiedział nawet Kerowi, że było to zadziwiające, iż tak piękny metal stosowano na włączniki sygnałów awaryjnych Psychlo. Na pierwszy rzut oka metal przypominał srebro, ale gdy padł nań najmniejszy choćby promień światła, metal zaczynał się jarzyć wszystkimi kolorami tęczy. Ker mu odpowiedział, że używano tego metalu we włącznikach nie dlatego, że był piękny, lecz dlatego, że był twardy. Była to rozpylona warstwa stopu irydu o grubości jednej molekuły i żeby nie wiadomo ile pazurów w nią dźgało, nie zostawiłyby na niej śladu. A kiedy było się w ciemnej kopalni i miało bardzo niewiele światła, to włącznik sygnałów awaryjnych był dobrze widoczny, gdyż błyskał różnymi kolorami. Jonnie wiedział już, co robił zięć Tsunga - pokrywał guziki warstwą tego metalu. Było go wystarczająco dużo, by nawet kogoś oślepić!
Pan Tsung ubrał Jonnie'ego w tunikę oraz w czarne jedwabne spodnie, a potem zaczął zapinać tunikę na irydowe guziki rozmieszczone co parę cali na całej jej długości.
Pan Tsung pomógł mu włożyć buty. Były to buty Chinko, ale nałożono na nie warstwę stopu irydowego. Wokół bioder opasano go szerokim pasem, który również był pokryty irydem z wyjątkiem sprzączki. Przyczepiono bowiem do niego jego starą sprzączkę typu" U.S.Force". Sprzączka była dokładnie wypolerowana i połyskiwała jak złoto. Jonnie przypomniał sobie, jak kiedyś w klatce myślał o tym, że być może jest ostatnim żołnierzem dawno już nie istniejącego oddziału, któremu udało się dożyć tych czasów. Była to trochę dziwna myśl. Ale w tej chwili dodała mu otuchy.
Myślał, że ubranie leży jak ulał, więc nieco się rozczarował, gdy poinformowano go, że Tsungowi nie podoba się jakaś fałda na ramionach i pewne wybrzuszenie na plecach tuniki i musi się znów rozebrać, by posłać wszystko do poprawki. Pan Tsung miał jeszcze coś dla niego. Była to jego lekko wygięta maczuga z wyrzeźbionymi figurami. Ale teraz też pokryto ją irydem. Świeciła się purpurowym blaskiem. Jonnie zdawał sobie sprawę, że nie można jej będzie użyć zgodnie z przeznaczeniem, ale był zadowolony, że nie pójdzie na konferencję bez broni. Właśnie wtedy do pokoju wszedł zięć Tsunga. W rękach niósł hełm. W zasadzie był to zwyczajny rosyjski hełm, tylko że trochę wypolerowany. Ale co też to oni z nim zrobili? Pasek pod brodą był pokryty stopem irydu. I cały hełm także. A co to było takiego? Zięć z niejaką dumą obrócił hełm, żeby Jonnie mógł zobaczyć, co było na jego przodzie. Jak oni to zrobili`? I wtedy spostrzegł, że zięć trzyma w ręce papierowe wzorce, które musiał przykładać do przodu i boków hełmu jeden po drugim, a potem przez wycięte w nich otwory - natryskiwać różne metale.
Był to smok.
Ale co za smok!
Złote skrzydła po bokach hełmu, szponiaste pazury, które zdawały się wczepiać w dolną krawędź-hełmu. Łuski i kolce na grzbiecie z niebieskimi krawędziami, okrutny pysk z rzucającymi płomienie oczami wykonanymi z czegoś, co wyglądało na prawdziwe rubiny, białe kły w szkarłatnym pysku. Okrutny! I okrągła biaława kula w tym szeroko otwartym pysku.
Robił wrażenie trójwymiarowego. Był podobny do smoka przy konsoli oraz do glinianych smoków umieszczonych na dźwigarach budynku, z wyjątkiem tej białej kuli w pysku.
Najpierw Jonnie odniósł wrażenie, że było to wszystko zbyt ekstrawaganckie. Ale właśnie wtedy pojawił się na platformie kolejny emisariusz ze strzelistą koroną na głowie. Hełm Jonnie'ego był znacznie mniej rzucający się w oczy. Ale mimo to... Jonnie znów spojrzał na smoka. Jednak różnił się on nieco od innych smoków.
- Przepiękny smok - powiedział Jonnie, a Koordynator przetłumaczył to zięciowi.
Jego ubranie było jeszcze w poprawce. Ale mieli dużo czasu. Jonnie - przez Koordynatora - zwrócił się do Tsunga:
- Opowiedz mi coś o tym smoku!
Pan Tsung natychmiast się do tego zabrał i poprzez Koordynatora powiedział, że tron cesarski w Chinach zwano "Tronem Smoka". "Lung p'ao" lub "Chi-fu" suknie obowiązywały jako strój dworski. Był to cesarski...Jonnie znał to wszystko.
- Powiedz mu, żeby opowiedział mi o tym smoku. On jest inny.
Pan Tsung westchnął. Było całe mnóstwo innych, znacznie ważniejszych rzeczy, o których powinien powiedzieć lordowi Jonnie'emu, a poza tym nie uważa za stosowne, by zaprzątać teraz jego uwagę mitami i legendami. Ale cóż, to prawda. Ten smok jest inny. Jego cała historia? Ach, nie do wiary! Otóż to było tak: dawno, dawno temu...
Jonnie leżał na wznak na swym łóżku i słuchał, trzymając hełm na brzuchu. Niestety, miał dużo czasu. Słuchał więc, jak Tsung snuł swoją długą i zawikłaną baśń.
Nagle, gdzieś w połowie opowieści, Jonnie gwałtownie usiadł na łóżku i powiedział Koordynatorowi:
- Tak właśnie myślałem! Proszę posłać po Sir Roberta!
A potem Jonnie zwrócił się do zaskoczonego tym Tsunga:
- Dzięki ci. Bardzo dobra opowieść. Dziękuję ci bardziej, niż nawet możesz to sobie wyobrazić.
Ponieważ wydawało się, że lord Jonnie jest zadowolony, a bieżące sprawy trochę nagliły, więc Tsung poszedł upewnić się, czy jedwabny ubiór został należycie poprawiony.
Jonnie rozejrzał się bacznie dookoła, sprawdzając, czy w pomieszczeniu nie była czasem zainstalowana jakaś kamera guzikowa. Nie mógł dojrzeć żadnej z nich. Nie przypuszczał, by ukryto tu kamerę, ale - na wszelki wypadek - będzie musiał być bardzo ostrożny, aby zapewnić w ten sposób pełne bezpieczeństwo.
W parę minut później do pokoju wszedł Sir Robert. I on również przygotował się już do konferencji. Miał na sobie płaszcz w królewskim kolorze Stewartów i pasującą do niego spódniczkę oraz białe szkockie buty. Cały jego ubiór wykonany był z lśniącej wełny. Był to kompletny ubiór szkockiego wojownika i lorda, z wyjątkiem uzbrojenia. Jonnie nigdy przedtem nie widział Sir Roberta w pełnym uniformie regimentalnym. Robiło to duże wrażenie. Ale stary człowiek miał zapadnięte oczy i wyglądał na zatroskanego.
- Wszystko wskazuje na to, że będziemy mieli twardy orzech do zgryzienia - powiedział Jonnie.
- Tak, chłopcze. Widziałeś tego Tolnepa? Ze mnie żaden dyplomata, a nie ma szansy, by sprowadzić tu Fearghusa. Nie możemy zantagonizować lordów i państw, które się jeszcze nie wmieszały w konflikt. Jeden fałszywy krok i przyłączą się do naszych wrogów!
Sir Robert był naprawdę zatroskany. Jonnie nigdy nie przypuszczał, że to on będzie musiał uspokajać Sir Roberta.
- Mamy szansę. I to dużą. A oto, co proponuję zrobić: pójdziesz na spotkanie sam i zrobisz wszystko, co w twojej mocy!
Sir Robertowi niezbyt się to podobało, ale słuchał z uwagą.
- A kiedy już zakończysz swą misję albo będziesz uważał, że doszedłeś już do granic możliwości, wtedy zaprosisz mnie do środka! Możesz mnie przedstawić, jak ci się będzie podobało, byle nie nazbyt wyraźnie.
- Ciebie przedstawi Koordynator, który występuje tam w roli gospodarza - zauważył Sir Robert.
- Dobrze, tylko powtórz mu, co ci powiedziałem! W porządku?
- W porządku. Zrobię, co będę mógł. A gdy zawrzemy rozejm. to cię zawołam.
Stary wódz skierował się do wyjścia.
- Powodzenia! - zawołał za nim Jonnie.
- Będzie mi potrzebne. Na polu walki też nie idzie nam dobrze!
Jonnie spojrzał na zegarek. Nie zostało już dużo czasu. Na progu pojawił się uśmiechnięty Szef Czong-won.
- Przez dziurę w tamie przesącza się tylko mała struga wody! Moi ludzie z powrotem układają kabel pancerza atmosferycznego, sztukują go i kładą na miejsce. Przed zapadnięciem nocy całe jezioro będzie już chronione pancerzem.
7
Nie upłynęły trzy minuty od chwili wejścia na salę konferencyjną, gdy Sir Robert już uprzytomnił sobie, że czek ago najtrudniejszy pojedynek w jego życiu.
A on był do tego zupełnie nieprzygotowany. Od chwili powrotu prawie zupełnie nie spał i teraz dopiero stwierdził, że był to poważny błąd. Pomimo swego przydomka "Lis", czuł się umysłowo niemrawy. Przydomek ten zdobył na polu walki, a nie w sali konferencyjnej. Gdyby to był problem dyslokacji wojsk i zastosowania odpowiedniej taktyki, wówczas dałby sobie radę. Zorganizowałby zasadzkę na tego Tolnepa i naszpikowałby go strzałami oraz porąbałby na kawałki bojowymi siekierami. A tu oto stał Tolnep elegancki, postawny i zawzięty i już spychał Sir Roberta na pozycje obronne.
Sir Robert był załamany. Desperackie ataki samolotów szturmowych piechoty kosmicznej Tolnepów zniszczyły już połowę środków obrony przeciwlotniczej Edynburga. Rosja w ogóle przestała odpowiadać. A po zawaleniu się korytarzy do bunkrów przeciwlotniczych, nie miał żadnej wiadomości na temat żony. Za wszelką cenę musiał więc doprowadzić do jak najszybszego zawarcia rozejmu!
A ten Tolnep wprowadzał tylko zamęt, przyjmując różne pozy, bawiąc się bezmyślnie berłem, schlebiając emisariuszom i zachowując się tak, jakby czas nie grał dla niego żadnej roli.
Był to lord Schleim. Miał chichotliwy śmiech przechodzący w zdradliwe, cierpkie syczenie. Był mistrzem debaty, tak hak szermierz jest mistrzem swego miecza.
- I tak, szanowni koledzy - mówił właśnie Tolnep - nie mam właściwie najmniejszego pojęcia, po co to zgromadzenie zostało zwołane. Wasz cenny czas, wasze wygody, a nawet godność tak dostojnych jak wy osób, reprezentujących przecież najpotężniejszych lordów we wszystkich wszechświatach, nie powinny być ani naruszane, ani znieważane przez parweniuszowską grupę barbarzyńców uwikłanych w mały, lokalny spór. To jest czysto lokalna sprawa, mała sprzeczka. Nie potrzeba tu żadnych układów i ta anemiczna banda wyjętych spod prawa rebeliantów, którzy usiłują nazywać siebie rządem, dobrze wiedziała, że wasza obecność tutaj wcale nie jest konieczna. Proponuję więc, żebyśmy po prostu rozwiązali nasze zgromadzenie i pozostawili tę sprawę w rękach dowódców wojskowych.
Dostojne grono poruszyło się ze znudzeniem. A było to naprawdę dostojne grono. Na niektórych maskach do oddychania połyskiwały drogie kamienie. Błyszczące szaty falowały, gdy się poruszali. Niektórzy mieli nawet korony na głowach - symbol suwerennej władzy, którą reprezentowali. Dwudziestu dziewięciu wysłanników z szesnastu wszechświatów było w pełni świadomych swej potęgi. Zdawali sobie sprawę, że gdyby zechcieli, to jednym niedbałym skinieniem pazura lub koniuszka palca mogliby posłać w wieczność tę małą i nieważną planetę. Faktycznie, to nie zwracali nawet zbytniej uwagi na Schleima, lecz chichotali i szeptali, prawdopodobnie opowiadając sobie o banalnych skandalach, które zdarzyły się od czasu ich ostatniego spotkania. Stanowili oni fizyczny dowód tego, co może się stać, gdy różne linie genetyczne, rozwijając się od różnych korzeni, połączą się i staną się istotami wrażliwymi na bodźce zmysłowe.
Niewielki szary człowiek siedział z boku. Obok niego pojawił się inny człowiek, całkiem podobny, tylko jego szare ubranie było w znacznie lepszym gatunku. W milczeniu obserwowali Sir Roberta. Było jasne, że nie zamierzali ani interweniować, ani mu pomagać.
Sir Robert czuł odrazę do "gości". Słabi, skorumpowani i niebezpieczni - taka była jego opinia o tym towarzystwie. Ale - jak sam sobie doradzał - nie wolno mu okazać na zewnątrz swej pogardy.
- Czy możemy już rozpocząć nasze zebranie? - zapytał.
Emisariusze się ożywili. "Tak, zakończmy formalności". "Musieliśmy przecież po coś tu przybyć". "Miejmy to już za sobą, czeka mnie przyjęcie z okazji urodzin mojej jaszczurki" (uwaga przyjęta śmiechem).
Wszyscy już wcześniej okazali swe listy uwierzytelniające, które zostały uznane przez grupę. Nie dotyczyło to jednak Sir Roberta. Lord Schleim zajął miejsce z boku na samym przodzie sali, żeby wydawało się, że zwraca się do wszystkich jako ich przywódca.
- Nie sprawdziliśmy jeszcze listów uwierzytelniających tego...tego... żołnierza... który zwołał to zgromadzenie - oświadczył. - Zwracam się więc z propozycją, żebym ja był przewodniczącym konferencji, nie on.
Sir Robert przekazał im płytę. Odegrano ją. Nagranie było w języku celtyckim, którego nie znali. I byliby zapewne nie uznali tego pełnomocnictwa, gdyby jeden z nie zaangażowanych w konflikt obserwatorów-emisariuszy nie spytał niewielkiego szarego człowieka, czy może zaręczyć za prawdziwość pełnomocnictwa. Niewielki szary człowiek kiwnął potakująco głową. Reszta - ze znudzeniem - również je zaakceptowała.
Dla Sir Roberta była to bardzo krytyczna sytuacja, gdyż tuż przed wejściem do sali konferencyjnej otrzymał wiadomość, że Szef Klanu Fearghusów został ranny w czasie odpierania ataku na działa przeciwlotnicze, więc nie wiedział, czy mógłby otrzymać potwierdzenie pełnomocnictwa z Edynburga.
- Obawiam się - powiedział lord Schleim - że muszę zadać jeszcze jedno przykre pytanie. Skąd możemy być pewni, że tę parweniuszowską planetę stać jest na pokrycie nawet tak małych kosztów, jak przeprowadzenie tej konferencji? Wasze lordowskie moście na pewno nie chciałyby pozostać bez zapłaty i być zmuszone do pokrycia kosztów. Oni gwarantują pokrycie kosztów dyplomatycznych, ale nie mamy żadnego sposobu przekonania się, czy je kiedykolwiek pokryją. Strzęp papieru stwierdzający czyjeś zadłużenie niezbyt pasuje do kieszeni.
Emisariusze się roześmieli, choć był to dość kiepski dowcip.
- Jesteśmy w stanie zapłacić - z groźnym wzrokiem oświadczył Sir Robert.
- Resztkami z brudnych naczyń? - zapytał ironicznie lord Schleim.
Rozległo się parę śmiechów.
- Kredytami Galaktycznymi! - fuknął Sir Robert.
- Wyjętymi, bez wątpienia, z kieszeni członków naszych załóg - powiedział lord Schleim. - No cóż, mniejsza o to. Dostojni lordowie mają pełne prawo do ogłoszenia deklaracji, by kontynuować to zebranie. Ale ja osobiście jestem zdania, że byłoby to poniżające dla przedstawicieli możnych i potężnych suwerenów, gdyby zebrali się tylko w celu określenia warunków poddania się i kapitulacji jakichś przestępców...
- Przestań! - wrzasnął Sir Robert, który miał już tego dosyć. - Nie zebraliśmy się po to, by dyskutować o naszym poddaniu się! I są jeszcze inne planety zaangażowane w tę sprawę, które dotąd nie zabrały głosu!
- Ach - rzekł lord Schleim, leniwie i niedbale kręcąc berłem - ale moja planeta ma tu najwięcej wojennych statków kosmicznych - dwa nasze na każdy statek należący do innej planety. I dowódcą tych "połączonych sił policyjnych" jest przypadkiem Tolnep. Admirał Snowleter...- Nie żyje! - zahuczał Sir Robert. - Jego statek flagowy "Zdobycz" właśnie leży w jeziorze. Pański admirał wraz z całą załogą jest teraz kupą padliny.
- Och, czyżby? - zdziwił się lord Schleim. - Umknęło to mojej uwadze. Ale takie wypadki się zdarzają. Podróże kosmiczne są przedsięwzięciem ryzykownym. Prawdopodobnie skończyło się im paliwo. Ale to wcale nie zmienia tego, o czym właśnie mówiłem. Odtąd dowódcą jest komandor Rogodeter Snowl. Właśnie został promowany. A więc nadal największa liczba statków należy do Tolnepów i Tolnep jest dowódcą całości, co stawia mnie w pozycji głównego negocjatora poddania się waszej planety po ataku na nas.
- Ale my wcale nie przegrywamy! - wściekał się Sir Robert. Lord Schleim wzruszył ramionami. Rzucał nonszalancko okiem po zgromadzonych, jakby prosząc ich o cierpliwość dla tego barbarzyńcy, a potem powiedział, cedząc słowa:
- Czy zgromadzenie zezwoli mi na potwierdzenie pewnych istotnych rzeczy?
Tak, oczywiście, zamamrotały głosy. Rozsądna propozycja. Głowa lorda Schleima pochylona była nad kulistym zakończeniem jego berła i Sir Robert doznał wstrząsu, uświadamiając sobie, że było tam umieszczone radio i że Tolnep przez cały czas miał łączność ze swymi statkami.
- Ach - powiedział lord Schleim, unosząc głowę, pokazując kły w uśmiechu i kierując osłonięte okularami oczy na Sir Roberta. - Osiemnaście waszych głównych miast stoi w płomieniach!
A więc to dlatego palili opuszczone miasta. Żeby zrobić wrażenie, że są stroną wygrywającą. Żeby po prostu terroryzować i mieć lepszą pozycję przetargową w rozmowach na temat poddania się.
Sir Robert właśnie zamierzał oświadczyć mu, że były to nie główne miasta, lecz tylko opuszczone ruiny, w których od tysiąca lat nikt nie mieszkał, ale lord Schleim nie dał mu dojść do słowa.
- Owo dostojne zgromadzenie potrzebuje dowodów. Proszę o odtworzenie zapisu!
Z podstawy odbiornika radiowego wyciągnął mikroskopijną nitkę podobną do drutów kopiujących, na których zapisywane były dane z samolotów zwiadowczych.- Nie zrobię tego! - oświadczył Sir Robert.
Całe zgromadzenie wyglądało na nieco zaskoczone. W głowach emisariuszy zaczęła kiełkować myśl, że być może wojska tej planety jednak przegrywały.
- Zatajanie dowodów - roześmiał się lord Schleim - jest przestępstwem karanym grzywną przez zgromadzenie. Proponuję, by zmienił pan swoje stanowisko. Oczywiście, jeśli nie rozporządzacie nowoczesnym sprzętem...
Sir Robert posłał kopię do dekodera. Chwilę czekali i wkrótce zaczęły się ukazywać zdjęcia, mnóstwo zdjęć. Były to spektakularne widoki z powietrza - w pełnych barwach - dwudziestu pięciu palących się miast. Płomienie strzelały w górę na tysiące stóp, a jeśli włączyło się zapis dźwięku, wówczas odgłosy szalejących płomieni i walących się budynków przypominały wycie powietrza w piecach hutniczych. Każde zdjęcie było wykonane z takiej wysokości, która najlepiej oddawała ogrom szalejących pożarów, więc musiały robić duże wrażenie.
Lord Schleim posłał je dookoła. Wyciągnęły się łapy i obwieszone klejnotami ręce, a także wścibskie macki, które głośno zgarniały zdjęcia.- Ofiarujemy - mówił lord Schleim - bardzo liberalne warunki. Jestem pewien, że nasz Dom Grabieży udzieli mi nagany za tak liberalne stanowisko. Ale kieruje mną uczucie litości i - oczywiście - moje decyzje tu powzięte są wiążące dla mego rządu. Zgodnie z tymi warunkami cała wasza ludność zostanie sprzedana w charakterze niewolników, by pokryć straty spowodowane przez Ziemię wskutek wywołania przez nią tej nie sprowokowanej przez nas wojny. Mogę nawet zagwarantować dobre traktowanie ludzi podczas transportu, bo zwykle ponad pięćdziesiąt procent przeżywa taką eskapadę. Inne strony biorące udział w tej wojnie - Hawvinowie, Jambitchowie, Bolbodowie, Drawkinowie oraz Kayrnesowie - podzielą między siebie resztę planety, by pokryć koszty związane z obroną przed atakiem przeprowadzonym przez Ziemian na ich pokojowe statki kosmiczne. Wasz król może się udać na wygnanie na Tolnep, a nawet zostanie mu tam przydzielony dość obszerny loch. Całkiem przyzwoite warunki. Zbyt liberalne.
Pozostali emisariusze wzruszyli ramionami. Jak się wydawało, było dla wszystkich jasne, że wezwano ich tu, by mogli poświadczyć warunki poddania się w nie znaczącej wojnie. Sir Robert szybko starał się wymyślić jakieś wyjście z tej pułapki. Na samym początku zebrania zdawało mu się, że dwa czy trzy razy usłyszał brzęczenie instalacji transfrachtu. Ale nie był pewien. Nie mógł teraz już na nic liczyć. Był zmęczony. Jego król był ranny. Jego żona może już nie żyje. Powstrzymywał się, by nie skoczyć na tę ohydną kreaturę i spróbować swych sił przeciwko jego zatrutym kłom. Ale Sir Robert wiedział, że tego rodzaju akcja na oczach wszystkich emisariuszy miałaby fatalne skutki dla ich ostatnich nikłych szans.
Widząc jego niezdecydowanie, lordSchleim powiedział z ostrym, cierpkim świstem:
- Wy Ziemianie zdajecie chyba sobie sprawę, że ci potężni lordowie mogą podjąć uchwałę zmuszającą was do kapitulacji! Spodziewam się, że pozostali kombatanci z "połączonych sił policyjnych" zgadzają się na moje warunki?
Wszyscy przedstawiciele Hawvinów, Jambitchów, Bolbodów, Drawkinów i Kayrnesów skinęli potakująco głowami i oświadczyli kolejno, że w pełni zgadzają się na te warunki. Reszta zgromadzenia w milczeniu się przyglądała tej lokalnej kłótni. Ale w każdej chwili mogli oni zmienić swe stanowisko i poprzeć Tolnepa, gdyby to przyczyniło się do zakończenia bezużytecznego marnotrawienia ich czasu.
- Przyszedłem tu po to - oświadczył Sir Robert - by przedyskutować waszą kapitulację. Ale zanim zaczniemy to dalej roztrząsać, będę musiał zaprosić mego w pełni uwierzytelnionego kolegę.
Dał sygnał ręką w kierunku guzikowej kamery i usiadł. Był bardzo zmęczony. Czyż ci pozłacani gogusie nie zdawali sobie sprawy, że kiedy oni tu się wałkonili, tam w polu ginęli dobrzy ludzie! Tymczasem oni w ogóle się nie spieszyli. Właściwie, to nie byli nawet tym zainteresowani.
Sir Robert wiedział, że źle poprowadził sprawę. Miał jednak nadzieję, że nie popsuł do końca szans Jonnie'emu.
Stracone nadzieje. Wszystko teraz zależało od Jonnie'ego. Ale co ten biedny chłopak mógł tu właściwie zrobić?



Rozdział 27
1
W sali konferencyjnej zaczęła rozbrzmiewać muzyka. Była to muzyka powolna, dostojna. Robiąca wrażenie. Emisariusze rozglądali się z zainteresowaniem, ciekawi, co teraz nastąpi. Dotychczas była to śmiertelnie nudna konferencja na najwyraźniej śmiertelnie nudnej planecie, nie mającej nawet śladów nocnego życia, ani żadnych dansingów, ani nawet śpiewających kobiet podających do stołu. Konferencja rozpoczęła się bez żadnych wstępów, jakby jej przedmiotem miała być sprawa niezwykłej pilności lub wagi. Nie odbyła się zwyczajowa runda luźnych rozmów na pieprzne tematy dla wzajemnego poznania się i nawet nikt nikomu nie zaproponował żadnej łapówki! Zamiast tego wałkowano nudne tematy obchodzące wyłącznie kombatantów tego jednego tylko wszechświata, a nawet tylko jednego jego sektora. Piękna muzyka. Dobra na królewskim dworze, ale znacznie mniej stosowna na konferencji.
W drzwiach ukazał się potężny mężczyzna. Miał chyba sześć i pół stopy wzrostu, skórę żółtą, a głowę ogoloną. Goły tors przecinała szkarłatna szarfa. (Był to jeden z chińskich Mongołów). Pojawienie się jego nie było niczym szczególnym. Ale wielkie muskuły przybysza były nabrzmiałe od wysiłku dźwigania na głowie czegoś, co - jak się wydawało - było naprawdę ciężkie. Lecz nikt nie widział, co to było! Jego ramiona i trzymające coś dłonie drżały z wysiłku, widać było napięte mięśnie pleców i naprężone bicepsy. Jednak nikt nie mógł dojrzeć, co niósł na głowie.
Mężczyzna doszedł do platformy i z wielką troskliwością postawił na niej swój niewidzialny ciężar. Usłyszeli nawet stuknięcie. Był to celofanowy stół używany przez Psychlosów do drobnych prac elektronicznych, które wymagały światła ze wszystkich kierunków. Był natryskany pyłem soczewkowym przepuszczającym sto procent światła, a więc niczego nie odbijającym. Zaczął pieczołowicie ustawiać go na platformie.
Wśród zebranych zapanowało pewne poruszenie. Emisariusze - wyciągając szyje - zaczęli się temu przyglądać z rozbawieniem i zainteresowaniem. Komunikator, występujący w roli gospodarza (miał miniaturowe radio w uchu), powiedział:- Macie panowie uroczyste zapewnienie tej planety, że do sali konferencyjnej nie został wniesiony przedmiot, który groziłby śmiercią, zniszczeniem lub zranieniem.
Kilku z emisariuszy zaśmiało się. Byli prawdziwie ubawieni. Dobry dowcip: postawić nic na platformie i potem powiedzieć, że to nic nie wyrządzi nikomu żadnej krzywdy. Bardzo im się to spodobało. Wielki Mongoł wycofał się, a w przejściu ukazało się dwóch chińskich chłopców o kamiennych twarzach ubranych we wspaniałe togi. Każdy z nich niósł przepiękną poduszkę z czerwonej satyny, ozdobioną złotymi frędzlami, a na każdej poduszce leżała wielka księga. Najpierw jeden, potem drugi, dostojnie zbliżyli się do gospodarza. Ten zaś każdą z ksiąg przeniósł z poduszki na niewidzialny stół, układając je tak, by grzbietami zwrócone były ku zebranym.
Więc jednak było coś na platformie. Niewidzialny stół!
Ci, co mieli lepszy wzrok, mogli przeczytać tytuły na grzbietach ksiąg. Jedną z nich był: "Słownik Języka Psychlo", a drugą: "Zbiór Intergalaktycznych Praw Wynikających z Porozumień Rządzących Narodów". Lord Schleim, ze swymi słabymi oczami Tolnepa, nawet nie próbował odczytać któregokolwiek z tytułów. Był spięty i skupiony. Co za teatr. Chcą go oszołomić efektami teatralnymi. No, niech tam! A przecież mógłby ich, kimkolwiek są, przyprzeć do muru i zagryźć na śmierć ostrymi kłami! Saaat z tym teatrem! Niczego nie zmienią.
Dwaj chłopcy wycofali się, uroczyście wynosząc puste teraz poduszki.
Nagle muzyka umilkła.
Rozległ się łoskot bębnów.
Gospodarz wyprężył się i przekrzykując bębny, silnym, dźwięcznym głosem oznajmił:
- Władcy wszystkich planet!
Lordowie wielkich i potężnych planet szesnastu galaktyk! Pragnę przedstawić wam, dostojni obecni, LORDA JONNIE'EGO! Tego, który ucieleśnia ducha Ziemi!
Triumfalny dźwięk fanfar przebił się przez łoskot bębnów. Czyste, przeraźliwe tony uniosły się w powietrze.
Jonnie ukazał się w przejściu. Stąpał powoli, ciężko, jakby ważył tysiąc funtów. Ubrany był w srebro i czerń. W ręku trzymał srebrne berło. Lecz berło nie było wykonane ze srebra. Na takie wyglądało, ale przy najmniejszym poruszeniu błyskało oślepiającym światłem wszystkich kolorów tęczy. Jonnie podszedł do platformy, wstąpił na nią, stanął za stołem i odwrócił się do zebranych. W tej samej chwili zapłonął reflektor górniczy umieszczony tuż nad drzwiami. I tak Jonnie stał w czerni i srebrze, a mimo to w blasku koloru życia.
Nie mówił nic! Wsparty na szeroko rozstawionych nogach, nie zasłonięty przez stół, trzymał w ręku srebrne berło i po prostu patrzył na obecnych wzrokiem surowym, a nawet pogardliwym. Górował nad nimi.
Zrobiło to na emisariuszach odpowiednie wrażenie. Jeśli nawet byli obyci z pompatycznymi ceremoniami i nie przywiązywali już do nich wagi, to jednak to widowisko wzbudziło ich respekt. Ale było coś jeszcze.
Ta bestia na hełmie! Wyglądała jak żywa. Cokolwiek to było - gra światła, blask srebra czy czerwień rozżarzonych węgli oczu - wszystko to dawało pozór życia. Czyżby Jonnie miał na swym hełmie żywą, uskrzydloną bestię? Tylko na lordzie Schleimie nie zrobiło to wszystko żadnego wrażenia. Niestety, popełniono drobny błąd, który dał mu atut do ręki. Oto bowiem jedno słowo miało w języku psychlo kilka znaczeń i wystarczyła drobna tylko zmiana w wymowie, aby całkowicie zmieniło znaczenie. Słowo "duch" w języku psychlo mogło równie dobrze znaczyć "dusza", "anioł" lub "diabeł" i chociaż Komunikator wypowiedział je poprawnie, lord Schleim wybrał inne znaczenie tego słowa.
Tolnep poderwał się i, niby zadając cios z ukrycia, powiedział z jadowitym sykiem:
- Lordowie i dostojni emisariusze! Kwestionuję prawo tego diabła do przemawiania! Nie widzieliśmy jego listów uwierzytelniających. My...
- Sir - powiedział Jonnie. - Nie dosłyszałem pana. Co pan powiedział?
Lord Schleim odwrócił się gwałtownie. Zaczął gniewnie:- Powiedziałem...
- Ach, tak, tak, tak - przerwał mu Jonnie, machając ręką. - Przepraszam was, lordowie. To po prostu przez ten pański nieokrzesany, całkiem prowincjonalny akcent Tolnepa. Czy rozumiecie go, lordowie?
Roześmieli się. Prawda, Schleim miał nieco dziwny sposób mówienia, prawdopodobnie przez te jego kły i skłonność do syczenia. Tolnepowie byli istotnie prostaccy, mieli tylko jedną planetę, a i ta była dość odległa od centrum wydarzeń.
- Ty diable! - zasyczał Schleim.
- No, no, no, - powiedział Jonnie. -Żadnych gwałtów na zebraniu. Jestem całkowicie pewny, że ani ja, ani nikt spośród przybyłych tu wielce szanownych emisariuszy nie życzy sobie, by został pan z tego spotkania wydalony.
Zanim Schleim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, zdarzyło się coś jeszcze. Berło, którym Jonnie dotychczas postukiwał w dłoń, skierowane zostało nagle w kierunku nóg Schleima. Z końca berła trysnął snop światła. (Było to światło używane do wykrywania pyłu w szybach kopalnianych i miało bardzo cienki promień na kształt jakby białego ołówka lub wskazówki).
Jonnie miał taki wyraz twarzy, jakby nie bardzo dowierzał własnym oczom. Po chwili odwrócił głowę, jak gdyby skrywając uśmiech. Światło zgasło. Schleim spojrzał w dół. Musiał się mocno naprężyć, gdyż trochę przeszkadzał mu wydatny brzuch. Co ten diabeł tam dojrzał? I wtedy lord Schleim zobaczył to sam. Buty! Zamiast właściwych, zrobionych na miarę, połyskujących zielonych butów, miał na nogach stare, matowe, niebieskie buty. Brudne niebieskie buty. To kamerdyner! W pośpiechu przygotowań ten przeklęty niezdarny sługa nałożył mu niebieskie buty. Och, gdy wróci do domu... gdy wróci do domu, to już dobierze się temu idiocie do skóry. Co więcej, każe go włóczyć po ulicach, a małe dzieci będą go bić, aż do śmierci.
Ale Jonnie już zwracał się do emisariuszy:
- Muszę was przeprosić, lordowie. Proszę o wybaczenie nietaktu, jakim było moje spóźnienie. Pewien jednak jestem, że wybaczycie mi, gdy powiem, że czas ten strawiłem na szukanie wśród przepisów prawnych formuł naszego spotkania.
Popatrzył na nich łagodnym i pełnym szacunku wzrokiem, położył berło na niewidzialnym stole i uderzył dłonią w grzbiet księgi praw. (Sposób zachowania się i mówienia, zaczerpnięty ze starej płyty Chinko, nasuwał mu się teraz automatycznie. Początkowo, gdy wszedł na salę, był spięty i nienaturalny, sztywny i podniecony, ale teraz czuł się już tak, jak gdyby z podobnymi sprawami miał do czynienia przez całe życie).
- Nikt - kontynuował - chyba nie sądzi, że tak szlachetni, tak wysoko utytułowani i pełnomocni lordowie podjęliby pełną trudów podróż na tę skromną i niegodną planetę tylko po to, aby rozsądzać nieistotne spory.
Delegaci nastawili uszu. To już im bardziej odpowiadało. To było to, o czym myśleli przez cały czas. Brawo, brawo!
Sir Roberta jakby poraził piorun. Do czego zmierza ten chłopak? Wojna nie miała żadnego znaczenia? Niszczono im miasta, ginęli ich przyjaciele, a on śmiał mówić, że to nie było ważne? Spojrzał na dwóch niewielkich szarych ludzi. Obaj siedzieli uśmiechnięci, nieco obojętni, ale uśmiechnięci. Wczoraj na ich twarzach uśmiechu nie było, a Sir Robert zdawał sobie sprawę, że Jonnie nie mógł z nimi poprzedniego dnia rozmawiać, a więc wiedzieli nie więcej niż on sam. Musiał zatem powstrzymać się od zerwania z miejsca i wykrzyknięcia na cały głos, że to jest ważna wojna. Była jeszcze jedna istotna przyczyna, dla której tego nie zrobił. Otóż, wszyscy ci emisariusze o dziwnych twarzach i czułkach, w swych błyszczących, pełnych klejnotów strojach kiwali teraz potakująco głowami i wyraźnie nastawiali się na poważną konferencję.
- Nie - ciągnął Jonnie. - Byłoby to obrazą potężnych państw, które reprezentujecie, gdybyście zostali zaproszeni do odpędzania piratów!
Lord Schleim zaczął wstawać ze swego fotela. Chciał wygwizdać tego diabła i zmusić go do zmiany języka, którym przemawiał, lecz znów spostrzegł jego oczy skierowane na swoje buty. Ale tak naprawdę, to nie owo spojrzenie na buty powstrzymywało lorda Schleima. Z bystrością dyplomaty nagle uświadomił sobie, że ów diabeł sam może wpaść w pułapkę przez siebie zastawioną. Przecież bardzo łatwo można było udowodnić, że atakujące statki Tolnepów były oficjalną częścią ich sił zbrojnych, a oficerowie wchodzili w skład personelu floty kosmicznej Tolnepów. Niech więc ten diabeł ryje sobie dalej. Wkrótce weźmie go na kieł. Ha, ha, ten facet ostatecznie nie był groźnym przeciwnikiem.
- Tacy królewscy przedstawiciele monarchów i rządów - kontynuował Jonnie - powinni - a jeśli się mylę, to proszę mnie poprawić, spotykać się wyłącznie w sprawach, które są ważnymi elementami układów i prawa intergalaktycznego. I w tych sprawach ich kompetencje nie mogą być w sposób poważny ani kwestionowane, ani podawane w wątpliwość.
Brawo, brawo. Prawda. Oczywiście. O to właśnie chodzi. Mów dalej, prosimy! Wszyscy emisariusze, z wyjątkiem kombatantów, słuchali z wyraźnym zainteresowaniem. Natomiast wszyscy przedstawiciele oficerów wyglądali na zbitych z tropu. Wszyscy, z wyjątkiem lorda Schleima, który czuł się już coraz bardziej pewny siebie - ten diabeł wyraźnie kopał pod sobą dołek. Lord Schleim miał tylko jeden kłopot: przy każdym ruchu tego diabła guziki jego stroju strzelały błyskami światła, a że Tolnepowie musieli mieć na oczach filtry przetwarzające ich zdolność widzenia na zwykłe widmo świetlne, więc każdy taki błysk przesterowywał moc filtrów i aż go od tego rozbolała głowa. Marzył, by wreszcie wyłączyli ów reflektor skierowany na tego stwora.
A Jonnie ciągnął dalej.
- Kluczowym zagadnieniem jest to, że dotychczas "piractwo", jest definiowane jako pojęcie przeciwstawne do "siły zbrojnej". Tymczasem jestem pewien, że od czasu do czasu nawet w najlepiej zorganizowanych, najlepiej opłacanych i najlepiej dowodzonych siłach zbrojnych zdarzają się przypadki, że pewne jednostki flot wojennych lub nawet statki handlowe buntowały się, wchodziły na błędną drogę lub też bywały na nią wprowadzane i stawały się jednostkami pirackimi, odmawiając posłuszeństwa swym dobrotliwym i odpowiedzialnym rządom.
O, tak. Jest na to wiele przykładów. Ot, choćby miesiąc temu, w tych trudnych czasach, eskadra statków kosmicznych zbuntowała się na Oxentab. Historia notuje wiele takich przypadków. Stary problem, emisariusze nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Ileż o tym już pisano. Mów dalej!
- A więc - kontynuował Jonnie - aby uchronić prawowite władze, takie jak te, które reprezentujecie - (zadowolone twarze wszystkich z wyjątkiem żołnierzy) - i aby móc wreszcie uporać się z piractwem, definicja tego pojęcia musi w końcu zostać oczyszczona z wszelkich niejasności. To zaś może być zrobione tylko przez tak dostojne grono jak tu zgromadzone w formie oficjalnego układu. Dobry pomysł. Prawidłowy. Słuszny. Żołnierze byli mocno skwaszeni, z wyjątkiem Schleima, który teraz był pewien, że już wkrótce można będzie tego diabła posłać w płomieniach z powrotem do piekła.
Jonnie otworzył słownik języka psychlo w zaznaczonym miejscu. - Wiemy, że język psychlo jest skomponowany z wielu języków, nawet z waszych ojczystych, i w rzeczywistości nie jest to język wygenerowany wyłącznie przez Psychlosów. Jest to język uniwersalny, ponieważ wzięty został z wielu wszechświatów i jest to jedyny powód, dla którego jest powszechnie używany.
Była to prawda. Prawdziwa erudycja. Psychlosi przejęli wszystko od innych, łącznie z językiem. Nie powinien on nawet być nazywany "psychlo". Emisariusze aż huczeli na ten temat.
- Ten słownik - mówił Jonnie - jest dziełem uznanym za powszechnie obowiązującą normę, czyż nie tak? - Uniósł księgę.
Tak, skinęli potakująco głowami. Jonnie otworzył słownik i zaczął czytać:
- Mamy tu definicję: "Pirat - ten, kto dokonuje grabieży dóbr handlowych stanowiących własność społeczeństw, lub planet, używając do tego celu pojazdu, statku kosmicznego lub grupy statków niezgodnie z ustawowymi przepisami prawnymi narodów lub planetarnych rządów; również każdy dowódca lub członek załogi takiego statku".
Prawda, prawda. To jest właśnie pirat. Lord Schleim był zadowolony z siebie. Czuł, że teraz to już ma tego diabła naprawdę w kieszeni. Wiedział nawet, w jaki sposób spróbuje go załatwić. Zbicie tych argumentów powinno być dziecinną igraszką, a wtedy będzie można przejść do rozmów kapitulacyjnych. Co za rozczarowanie spotka tego diabła. Przecież każdy statek Tolnepów znajdował się pod bezpośrednią kontrolą rządu. Wszystko było zgodne z prawem.
Jonnie zwrócił się ku księdze praw intergalaktycznych.
- Jednakże według układów, z których skomponowane jest prawo intergalaktyczne, mamy inną definicję. Jeśli panowie pozwolą, przeczytam ją. Artykuł 234.352.678. oparty na układzie Psychlosów z Hawvinami, jest podpisany na Blonk, i układzie Psychlosów z Camchodami, podpisany na Psychlo: "Za pirata należy uważać każdego, kto w sposób występny przywłaszcza sobie lub wydobywa minerały".
Jonnie uderzył dłonią w księgę i lekko się uśmiechnął.- Mam wrażenie, że wiemy za czyją sprawą, jak i dlaczego doszło do takiego zniekształcenia definicji!
Nikt specjalnie nie lubił Psychlo. A Psychlo przeprowadzało każdą sprawę tak, aby nie godziła w ich interesy.
- Dlatego też uważam - rzekł Jonnie - że dostojne grono powinno ostatecznie zdefiniować pojęcia "pirat" i "piractwo" jako zjawiska międzysystemowe i międzyplanetarne oraz - po odpowiednim rozważeniu - przewidzieć nadanie ważności traktatom zabraniającym uprawiania piractwa!
Sir Robert aż jęknął. Chłopak proponował chandryczenie się przez wiele dni nad tak banalnymi tematami jak układy, gdy tymczasem planeta była rozbijana na szczątki wskutek maksymalnie silnych ataków, do których niewątpliwie podżegał ten Tolnep przez swoje ukryte radio. Ale jęk Sir Roberta utonął w ogólnym aplauzie.
Jonnie cofnął się do ksiąg. Podniósł berło. Uderzył nim kilkakrotnie w wewnętrzną część dłoni.
- W moim skromnym przekonaniu - (z pewnością nie wyglądał skromnie) - musimy do tej pracy przystąpić już teraz, aby wreszcie było wiadomo, czy oficerowie i marynarze floty kosmicznej Tolnepów powinni zostać poddani powolnej waporyzacji jako piraci, czy też powinni po prostu zostać rozstrzelani z wyroku sądu wojennego jako zbuntowani żołnierze.
Lord Schleim zerwał się z krzykiem:
- Stop!
Potoczył wzrokiem po innych oficerach. Siedzieli tuż za nim. Nic nie mówili. Wyglądali jak ogłuszeni. I wtedy Schleim uświadomił sobie, że diabeł powiedział "Tolnepów", a nie "połączonych sił". Aż mu jad się rozbryzgiwał, gdy Schleim syczał swój protest. Ten diabeł poszedł za daleko! Lord Schleim byłby gotów za to zburzyć mu dom, ale teraz trzeba było załatwić inną sprawę.
- Dla swych jadowitych insynuacji wybrał pan czcigodne siły Tolnepów - powiedział Schleim z wściekłością. - Jest to wyraźna demonstracja stronniczości. I musi być przez to grono odrzucona! Żądam, aby wygłoszone stwierdzenie zostało wymazane z naszych rejestratorów jako tendencyjne, stronnicze i świadomie obelżywe dla sił zbrojnych Tolnep.
Jonnie spokojnie uśmiechnął się do Schleima, popatrzył na jego buty, a potem na twarz, z której sterczały wielkie kły.
Bombastyczne zachowanie nie naprawi tu żadnego zła. Pańskie zachowanie jest dla lordów obrazą. Niech się pan opanuje!
- Żądam odpowiedzi! - wrzasnął Schleim.
Jonnie spojrzał na niego z pobłażaniem.
- Bardzo dobrze. Otrzymają pan. A więc w moim przekonaniu siły Hawvinów, Bolbodów, Drawkinów, Jambitchów i Hocknerów zostały po prostu zmuszone, prawdopodobnie za pomocą pokrętnych metod, do współdziałania z Tolnepami. A ponieważ, jak to pan oświadczył, liczba waszych statków znacznie przewyższała pozostałe i ponieważ, jak sam pan mówi, dowódcą tak zwanych połączonych sił był wasz najwyższy rangą oficer, a po jego śmierci inny Tolnep, więc można przyjąć za rzecz oczywistą, że wzięli oni udział w tym ataku pod przymusem, ulegając przeważającej sile ognia floty Tolnepów. Dlatego też nie możemy obarczać żadną winą pozostałych ras czy sił zbrojnych i dlatego nie oskarżamy ich. To tylko ofiary - w moim przekonaniu - nie można ich inaczej traktować, jeśli zastosuje się tu wyklarowaną definicję pojęcia "pirat".
Teraz! Teraz nadszedł czas! Lord Schleim dostrzegł właściwy moment. Teraz zmiażdży tego diabła. Wyprostował się na całą wysokość. Przyjął pozą pełną godności.
- Pańskie argumenty, diable, są niczym kamienie rzucone między skały i pył opadający między źdźbła traw. Ani admirał Tolnepów, ani komandor Tolnepów, ani żaden ze statków czy załóg Tolnepów nigdy i w żadnym przypadku nie działali wbrew rozkazom centralnego rządu Tolnep. A więc dość tego zawracania głowy na temat "piratów" i przejdźmy wreszcie do właściwego tematu, to jest do waszej kapitulacji! Smak triumfu i zwycięstwa wypełnił usta Tolnepa słodyczą trucizny. Jeszcze parę chwil i cała sprawa będzie skończona.
Sir Robert jęknął.
Widział bowiem, jak dwóch podenerwowanych niewielkich szarych ludzi wbiło wzrok w ziemię. Może żałowali, że im pomogli?
2
Jonnie zwrócił wzrok na Tolnepa.
Ze smutkiem potrząsnął głową. Spojrzał na zebranych. Przechylali się do tyłu, zaczynając tracić zainteresowanie. A już przez chwilę wydawało się, że zdarzy się coś, co zaprzątnie całą ich uwagę.
- Szanowni lordowie - powiedział Jonnie - proszę o wybaczenie tej dygresji od głównego celu naszego spotkania. Ten... ten Tolnep żąda kategorycznie, abyśmy przestali zajmować się ową drobną sprawą najazdu na spokojną planetę. A więc, za waszym zezwoleniem i nie mając innego wyboru, będę musiał załatwić to małe zakłócenie toku obrad.
Tak, oczywiście, dobrze, działaj! Nikt wprawdzie nie wie, do czego to zmierza, ale działaj! Inaczej ten Tolnep wciąż będzie przeszkadzać. A więc działaj!
Jonnie westchnął
- Dziękuję wam, Wasze Lordowskie Mości. Jesteście bardzo tolerancyjni.
Potem odwrócił się ku lordowi Schleimowi. Stanął mocno na nogach. Wziął berło do ręki i znów zaczął uderzać nim w wewnętrzną część dłoni.
- Lordzie Schleim - rzekł Jonnie - bo zdaje się, że tak pana niektórzy nazywają, prosimy o przedłożenie nam rozkazów, jakie były wydane waszym admirałom i komandorom!
Lord Schleim się roześmiał.
- Dobrze pan przecież wie, że emisariusz nie może wozić ze sobą pełnych akt dotyczących całokształtu spraw militarnych. Co więcej, pan jako barbarzyńca nie może wiedzieć, że każdy dowódca Tolnepów ma dużą swobodę w podejmowaniu decyzji w czasie ekspedycji wojennej.
- A więc jest tak, jak podejrzewałem - powiedział Jonnie. - Nie było żadnych prawnie obowiązujących rozkazów.
- Ja tego nie powiedziałem! - syknął Schleim.
- Obawiam się, że jednak pan to zrobił - odparł Jonnie. - Nie mam teraz innego wyboru, tylko kontynuować ten temat, mimo że pan stara się opóźnić tę ważną debatę.
Dwukrotnie trzasnął berłem o dłoń. Zabrzmiało to jak dwa strzały z pistoletu. Nagły ruch powstał w przejściu sali, gdy zjawili się tam dwaj umundurowani technicy i zaczęli popychać przed sobą górniczy wózek. Cały wózek pokryty był złotem. Na platformie wózka spoczywał dość sporych wymiarów projektor, który też był pokryty złotem. Był to rzutnik obrazów na ekran atmosferyczny. Jego przeznaczeniem było odwzorowywanie zdjęć szybów lub chodników górniczych. Wykorzystano w nim do rzucania światła obrazu tę samą zasadę co w kablupancerza atmosferycznego, ale z pewnymi zmianami. Światło, zderzając się z jonami atmosfery, powodowało ich większą lub mniejszą kondensację i odbijało się z powrotem. Przykładając do projektowanego w atmosferze obrazu właściwie wyskalowany miernik, można było faktycznie mierzyć odległości od jednego do drugiego punktu. W ten to sposób w cienkiej warstwie powietrza powstawał trójwymiarowy obraz.
Technicy ustawili projektor w takim miejscu, z którego można było wyświetlać obrazy w obszerną, pustą przestrzeń po lewej stronie Jonnie'ego. Na niewidzialnym stole - tuż przy dłoni Jonnie'ego - umieścili wyłącznik. Schylili się w ukłonie, zrobili w tył zwrot i wycofali się z sali.
Zjawili się na sali i opuścili ją tak szybko, że lord Schleim nie zdążył nawet zaprotestować. Zrobił to dopiero teraz.
- Muszę zaprotestować przeciwko wyświetlaniu głupich bzdur! Nie pozwolę, aby tak dostojne grono było nadal oszukiwane...
- Schleim - rzekł surowo Jonnie - nie będzie to zbyt roztropne z pańskiej strony, jeśli spróbuje pan zatajać materiał dowodowy, dobrze wiedząc, iż będzie on działał na pańską niekorzyść.
Rozległo się mamrotanie emisariuszy siadaj Schleim. Uspokój się. Wydaje się, że będzie to interesujące. Cicho, Schleim". Jonnie wcisnął dwa guziki. Reflektor nad drzwiami zgasł a jednocześnie rozbłysł tam obraz. Było to trójwymiarowe, bardzo dokładne zdjęcie twarzy Roofa Arsenboggera. Emisariuszom wydawało się, że faktycznie stał tam, w tej pustej przestrzeni. Nie słychać było żadnego dźwięku. Emisariusze nigdy przedtem nie widzieli górniczego projektora atmosferycznego z tego prostego powodu, iż Psychlosi handlowali sprzętem rozrywkowym, a to było przecież urządzenie górnicze. Cała twarz Roofa Arsenboggera była pokryta wrzodami. Kły miał czarne, a jeden z nich był złamany. Miał na sobie ubiór, który wyglądał, jakby go wyciągnięto ze śmietnika. Była to fotografia z całej serii fotografii zrobionych przez pilotów osłony powietrznej w czasie ich lotów nad Rzeką Oczyszczenia. Robiono je za pomocą radiotele fotokamery. Zdjęcia te dostarczono Jonnie'emu, gdy był on jeszcze niezdolny do akcji, by zająć mu jakoś czas.
- A teraz proszę precyzyjnie odpowiedzieć, Schleim! - rzekł Jonnie. - Czy ten osobnik jest członkiem waszego rządu? Czy jest ministrem, a może wyższym oficerem?
Kilku emisariuszy zachichotało. Ta postać była tak odrażająca, że gdyby była członkiem rządu Tolnepów... no, no!
Schleim był wyraźnie zdenerwowany. Popatrzył na zdjęcie. Co za obrzydliwa kreatura! Chciało się rzygać na jej widok! Mając ciągle jeszcze trochę oślepione oczy od błysków bijących od tego diabła, Schleim wyregulował filtry okularów i jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu. Postać ta jednak kogoś mu przypominała. Ponieważ przypatrywał się zdjęciu tak pilnie, więc wszystkim się zdawało, że być może rząd Tolnepów faktycznie składa się z takiej hałastry. Kilku emisariuszy wybuchnęło głośnym śmiechem.
To przeważyło szalę. Schleim z furią oświadczył:
- Oczywiście, że nie! Ta ohydna kreatura zostałaby wyrzucona z każdego urzędu na Tolnep! Pan mnie obraża. Pan obraża Tolnep! Prowadzi pan wyrachowaną kampanię, aby poniżyć godność i znaczenie mego rządu i mojej planety. Muszę zaprotestować...
- Cicho! - rzekł Jonnie uspokajająco. - Po prostu niech pan zwróci swą uwagę tutaj! Oświadczył pan, że osobnik ten ani nie wchodzi w skład pańskiego rządu, ani nie piastuje żadnego oficjalnego stanowiska. Czyż nie tak?
- Absolutnie tak. Ale jeśli pan myśli...
- A zatem - przerwał mu Jonnie - co on robi na pokładzie statku kosmicznego i dlaczego wydaje rozkazy admirałowi Snowleterowi?
Wcisnął inny guzik. Wydawało się, jakby fotokamera zaczęła się cofać. Na obrazie zapanował ruch. W polu widzenia pojawił się mostek dowódczy okrętu liniowego "Zdobycz", na którego boku umieszczony był przecięty romb, znak Tolnepów. A naprzeciw okropnej kreatury Roofa Arsenboggera znajdował się admirał Snowleter. Jonnie wcisnął kolejny guzik. Włączył się dźwięk. Poprzez głuchy łoskot kosmicznego statku liniowego, powodujący drganie szyb na mostku dowódczym, przebił się wyraźny głos Roofa Arsenboggera:
- Musisz działać samodzielnie, Snowleter! Musisz robić to, co daje ci najlepsze prywatne korzyści! Mówię ci więc, żebyś runął do dołu i zdobył tę bazę wyłącznie dla siebie! Gdy tylko będziesz miał tę planetę pod swoją kontrolą, wówczas możesz wszystkim innym powiedzieć, by spieprzali do diabła. Rozwal to wszystko w drzazgi! Pochwyć ludzi i sprzedaj ich na własną rękę! Ja będę cię krył. I czy ci się to podoba, czy nie - musisz to zrobić! Ja mam władzę! A zyskami się podzielimy! Zrozumiałeś?
Snowleter się uśmiechnął. Przyłożył łapę do czapki w geście salutu:
- Jestem na twoje rozkazy!
Jonnie wcisnął jeszcze jeden guzik. Teraz wydawało się, że kamera cofa się jeszcze szybciej. Obejmowała teraz obiektywem całe "połączone siły" znajdujące się na niebie nad Rzeką Oczyszczenia. Głos był wyłączony.
- To jest pański admirał, a to jest cała flota - powiedział Jonnie.
Wcisnął jeszcze parę guzików. Obraz znikł i zapalił się reflektor nad drzwiami. Emisariusze byli oczarowani. Nigdy przedtem nie widzieli projekcji atmosferycznej. Mieli wrażenie jakby patrzyli nie na obraz, ale na żywą scenerię. Tak, to na pewno była flota Tolnepów. A to był admirał. Postawa Schleima wyraźnie to potwierdzała. Nagle lord Schleim wybuchnął:
- Zdjęcia są podrobione. Każdy może podrobić zapisy. Ów, tak zwany materiał dowodowy...
- Och, przestań pan, Schleim! - rzekł Jonnie. - Bombastyczność i histeria niczego tu nie zmienią. Zdjęcia są zbyt wyraźne, by je można było - jak pan to nazwał - "podrobić". Zwrócił się do emisariuszy:
- A więc, Wasze Lordowskie Moście muszą same przyznać, iż admirał Tolnepów nie działał zgodnie z rozkazami swego rządu, lecz wypełniał rozkazy prywatnej osoby. Nie działał dla dobra swej planety, lecz dla osobistych korzyści. Siedź pan cicho, Schleim! Nie podważy pan autentyczności materiałów dowodowych skandalicznym zachowaniem. Przepraszam was, lordowie, za jego zachowanie. Można mu tylko współczuć w jego sytuacji. A tak mimochodem: ten admirał Snowleter jest wujkiem komandora Rogodetera Snowla, który - zgodnie z posiadanymi przez nas taśmami i zapisami - wciągnął go w tę całą imprezę. Był to interes rodzinny, a to pirackie przedsięwzięcie jest najwidoczniej kontynuowane przez bratanka.
Jonnie nie powiedział im jednak tego, że w pokazywanych zdjęciach i nagranych rozmowach było znacznie więcej argumentów, które niekoniecznie zgadzały się z jego twierdzeniami. Ale Roof Arsebogger bardzo wyraźnie podbechtywał admirała.
- A więc sprawa piractwa - mówił dalej Jonnie - została dowiedziona. Mamy tu flotę działającą pod rozkazami nie swojego rządu, lecz innego ośrodka władzy. Jeśli jeszcze przez moment okażecie cierpliwość, to po prostu zażądam od Schleima, by się poddał, a wtedy będziemy mogli zająć się właściwymi sprawami piractwa i układów. Schleim, zechciej pan łaskawie wywołać tego, kto obecnie dowodzi waszymi statkami i poleć mu, by osadził je na łące, której nazwę wymienię...
- Chyba zwariowałeś! - wykrzyknął Schleim. - Nasza flota całkowicie panuje nad waszym niebem, a pan żąda, byśmy...
- ... pomogli nam zakończyć to pirackie przedsięwzięcie - dokończył za niego Jonnie. - Wybaczcie mi, moi lordowie, ale ten Schleim zabierze jeszcze trochę waszego cennego czasu, zanim się go pozbędziecie. Za waszym pozwoleniem, chciałbym już zakończyć tę ohydną sprawę.
"Tak, tak. Proszę bardzo, działaj. Tymi układami możemy Zająć się później". Wszyscy się zgodzili. Tylko oficerowie spoglądali po sobie z lekkim niepokojem. W co też dali się wmanewrować? Niewielcy szarzy ludzie mieli znacznie pogodniejsze miny. Ale Sir Robert - pilnie obserwujący Schleima - wiedział, że jeszcze nie uznał się za pokonanego. Wykorzystywał właśnie ten moment i syczał coś przez swoje radio. Wydawał jakieś rozkazy, na temat samobójczych ataków. Musiał być jednak nieco skonsternowany, gdyż mówił w psychlo.
Sir Robert przeprosił zebranych i szybko udał się do pomieszczenia operacyjnego, by poinformować swe wojska, jak się mają sprawy oraz by nakazać im czujność i zdwojenie wysiłków w odpieraniu ataków.
Pierwszy z niewielkich szarych ludzi wyśliznął się na zewnątrz i przekazał polecenie do swego statku kosmicznego, by włączono dwa czerwone światła i nadawano na fonii stały sygnał radiowy:
"Uwaga! Uwaga! W tym rejonie odbywa się intergalaktyczna konferencja międzyplanetarna. Każdy statek liniowy lub jakakolwiek jednostka wojenna, naruszająca tę strefę, zostanie napiętnowana jako przestępca intergalaktyczny, a jej rząd lub właściciel poniosą wszelkie kary. Uwaga! Uwaga! W tym rejonie odbywa się intergalaktyczna konferencja..."
3
Lord Schleim nawet w najmniejszym stopniu nie był skonsternowany. Wiedział dokładnie, co ma robić: zastosowywał teraz właśnie tę maksymę dyplomacji, która stwierdzała, że jeśli dyplomacja zawodzi, trzeba uciekać się do środków militarnych.
W ciągu ostatnich paru minut stało się dla niego jasne, że jeśli będzie kontynuował poprzedni kurs, to przegra sprawę. A więc nagle i nieodwołalnie zmienił swoje plany.
Były to bardzo burzliwe czasy. Schleim uważał, że potęga niewielkiego szarego człowieka znacznie zmalała i nie musi się go obawiać jak kiedyś. A zatem można było zignorować groźbę odwetu ze strony niewielkiego szarego człowieka. Było to pierwsze od ponad roku zgromadzenie emisariuszy i Schleim był absolutnie pewien, że władza emisariuszy i zbiorowa potęga ich rządów były teraz tylko cieniem, który nie stanowił dla Tolnep żadnego realnego zagrożenia - owe cesarstwa i państwa znajdowały się po prostu zbyt daleko.
Właśnie wydawał Snowlowi ściśle określone rozkazy. Zastosował przy tym kod słowny znany tylko wyższym oficerom i wyższym urzędnikom w rządzie Tolnep. Używając określonego zestawu słów, można było przekazać treść niezgodną z ich znaczeniem. Poza tym pasmo nadawanych częstotliwości radiowych było hiperniekierunkowe, znane tylko Tolnepom, i nie można go było odebrać na żadnym innym radioodbiorniku, z wyjątkiem odbiorników zainstalowanych na statkach admiralskich i używanych przez służbę dyplomatyczną. Pasmo to stale było włączone na mostku dowódczym każdego flagowego statku wojennego Tolnepów. A gdyby tego jeszcze było mało, komunikat dodatkowo szyfrowano.
Schleim właśnie polecił Rogodeterowi Snowlowi, aby do wszystkich punktów bronionych przez Ziemian wysłał także statki kosmiczne innych armii, a sam zgromadził wszystkie siły Tolnepów i na pełnym gazie zmierzał do rejonu konferencji. Powiedział też Snowlowi, by nie zwracał uwagi na żadne sygnały ostrzegawcze ze strony niewielkiego szarego człowieka.
Ponieważ większość floty wojennej Tolnepów znajdowała się nad Singapurem, o cztery i pół tysiąca mil stąd, a więc całkiem blisko, przybędzie tu za około dwie godziny. W podstawie swego berła, po przeciwnej stronie niż radio, Schleim miał zamontowany paralizator promieniowy. Wystarczyło przekręcić nieco podstawę, a każda osoba w zasięgu głosu zostanie natychmiast sparaliżowana, oczywiście, oprócz niego: lekkie stuknięcie w uszy przed włączeniem paralizatora spowoduje zamknięcie się klapek zagłuszających. Cała konferencja była na jego łasce. Należy tylko wywabić ich na zewnątrz do niecki pod byle jakim pretekstem, żeby wszystkie straże znalazły się w zasięgu głosu, usłyszeć odgłosy nadlatującej floty, stuknąć się w uszy i skręcić podstawę berła.
Dyplomaci Tolnepów dobierani byli z osobników nie tylko obdarzonych odpowiednim rozumem, ale i odważnych. Gdyby zaszła taka potrzeba, to Schleim wyciągnąłby broń i wyrąbałby sobie drogę do wyłączników kabla pancerza atmosferycznego, wyłączył je i umożliwił wtargnięcie do wnętrza jednostkom piechoty kosmicznej Tolnepów. Jeśli chodziło o konsolę teleportacyjną, to mu na niej najmniej zależało. Tolnepowi lepiej by się powodziło, gdyby uległa ona zniszczeniu - naród, który oparł swą ekonomikę na niewolnictwie zawsze był w jakiś sposób zagrożony, a teleportacja bardziej Tolnepowi przeszkadzała, niż pomagała. On sam znajdował się w odległości jednej podróży kosmicznej od domu. Inni oficerowie byli w takiej samej sytuacji i będą musieli albo przejść pod jego rozkazy, albo zginąć. Co do reszty emisariuszy, to go wcale nie obchodziło, czy i kiedykolwiek powrócą do swych domów. A martwi emisariusze i martwe odpadki ziemskiego personelu nie będą opowiadać żadnych historii, zwłaszcza gdy zostaną na zawsze pogrzebani. Oczywiście podda torturom tego diabła i spróbuje wyciągnąć z niego tajemnicę konsoli teleportacyjnej. Jeśli w czasie przesłuchania diabeł umrze, to nie będzie to miało żadnego znaczenia. Najdowcipniejsze jednak było to, że gdyby coś się nie udało, wówczas użyje argumentacji tego diabła w obronie własnej. Będzie twierdził, że Rogodeter Snowl stał się piratem, że działał wbrew otrzymanym rozkazom i że sprowadzenie przez niego floty do rejonu konferencji było aktem przestępczym. Schleim wiedział, że może zdjąć ze stanowiska i kazać stracić Snowla. Snowl zostanie poświęcony dla dobra państwa - zwykły fortel w tego rodzaju środowiskach dyplomatycznych. Schleim mógłby nawet zniszczyć pozostałe armie zaprzyjaźnione za pomocą floty Tolnepów, gdyby do tego już musiało dojść. Było to bardzo staranne planowanie.
Jedyną rzeczą do rozwiązania teraz było, jak wywabić całą tę konferencję na zewnątrz do niecki. Czuł się teraz tak pewny siebie, że prawie wcale nie słuchał tego diabła, gdy ten ponownie przystąpił do akcji. Cokolwiek diabeł zrobi i tak będzie to bezużyteczne, zupełnie daremny trud. Lord Schleim rozsiadł się wygodnie i tylko jednym uchem przysłuchiwał się dalej toczonym obradom. Dyplomacja - to fakt - jest wielką sztuką. Ale jeśli zawodziła, zawsze jeszcze pozostawała przemoc.
Koniuszkami pazurów dotknął podstawy berła. Czekał na pierwsze odgłosy z nieba, świadczące o zbliżaniu się floty Tolnepów.
4


Nastąpiła mała przerwa w obradach, ponieważ technicy wymieniali ładunki w projektorze atmosferycznym.
Widząc, że Jonnie ponownie chce zabrać głos, emisariusze zajęli swe miejsca.
- Szanowni lordowie - rzekł Jonnie. - W pełni doceniam waszą pobłażliwość pozwalającą mi na uporządkowanie tej ohydnej sprawy Tolnepów. Rzeczywiście, wasza cierpliwość wywarła na mnie wielkie wrażenie. Zapewniam was, że już wkrótce będziemy mogli się zająć sprawami prawnie uzasadnionymi dla tak autorytatywnej grupy.
Jego uprzejmy sposób przemawiania, pełen atencji dla słuchaczy, podobał się zebranym. Byli wyraźnie po jego stronie. Oprócz, oczywiście, wojskowych.
Jonnie stał w świetle reflektora górniczego wyprostowany jak struna. Jego guziki rzucały migocące blaski. A gdy zwrócił głowę w kierunku lorda Schleima wydawało się, że smok na jego hełmie się poruszył.
- Tolnepie - powiedział Jonnie, wymawiając to słowo z pogardą i lekceważeniem - mam tu parę zdjęć, które zrobiono w czasie, gdy konferencja sprawdzała listy uwierzytelniające. Zamierzam poprosić cię o zidentyfikowanie dla mnie pewnych rzeczy.
Schleim rozsiadł się wygodnie, całkiem już teraz opanowany. - Zaczynaj, diable! - odparł prawie beztrosko.
Jonnie przyjrzał mu się bacznie. Co spowodowało ten nagły spokój? Czy było to po prostu okazywanie dyplomatycznej superkontroli nad sobą? Mimo wszystko Schleim był przecież inteligentnym i dobrze wyszkolonym dyplomatą.
Zręczne dotknięcie wyłącznika spowodowało, że reflektor górniczy zgasł i pojawił się nowy obraz, wypełniający całą pustą przestrzeń sali po lewej stronie Jonnie'ego. Było to znakomite zdjęcie. Emisariusze pochylili się i patrzyli na nie z wielkim zainteresowaniem.
Trójwymiarowy obraz w pustej przestrzeni powietrznej w sposób jasny i wyraźny ukazywał - jak gdyby widziany z luku statku kosmicznego - cały system planetarny, w którym Tolnep zajmował dziewiątą orbitę. Olbrzymie zespolone słońce - podwójna gwiazda, której mniejszy pendant krążył po większej orbicie zalewało dającym dwa cienie światłem rozległy system planet oraz ich księżyców. W książce współrzędnych Psychlo system ten nazywany był "Batafor", natomiast na starożytnych mapach konstelacyjnych ludzi nosił miano "Syriusz" lub "Gwiazda Wielkiego Psa".
- Czy to Batafor? - zapytał Jonnie lorda Schleima. Tolnep się roześmiał.
- Jeśli zrobiłeś to zdjęcie, to przecież wiesz, co to jest. Po co mnie pytasz?
Jonnie wyszukał wzrokiem Hawvina w drugim rzędzie krzeseł i wskazał go berłem.
- Być może królewski emisariusz Hawvinów będzie miał ochotę nam pomóc. Czy to jest system Batafor?
Hawvin już od pewnego czasu żałował, że się wplątał w tę awanturę. Jego naród był od wieków wrogiem Tolnepów i w minionych czasach wiele wycierpiał wskutek ich rajdów po niewolników. Miał też wrażenie, że już niedługo wypłynie tu sprawa kar i odszkodowań. Ten "Duch Ziemi" - jak się wydawało zadawał sobie wiele trudu, by wyłączyć ze sprawy pozostałych emisariuszy, więc Hawvin widział tu możliwość uniknięcia potępienia, gdyby miało się to źle skończyć - a wyraźnie się na to zanosiło. Lepiej było trochę się mu przypochlebić. Nie widział w tym żadnego niebezpieczeństwa.
Podniósł się i podszedł do ekranu, a Jonnie wręczył mu swe berło z włączonym wskaźnikiem świetlnym. Hawvin pomachał wskaźnikiem po całym systemie.
- Rozpoznaję i potwierdzam, że jest to rzeczywiście System Batafor. Jest to stara nazwa Psychlo. Lokalnie owo podwójne słońce nazywamy "Twino", co w języku Hawvinów oznacza "Matka i Dziecko".
Dotknął wskaźnikiem orbity planety najbliższej słońca.
- To jest Jubo, planeta nie zamieszkana ze względu na niesłychanie wysoką temperaturę oraz olbrzymie siły przyciągania.
Wskazał szybko na drugą, trzecią, czwartą i piątą orbitę.- Mają one również swoje nazwy, ale to nieważne. Nie są zamieszkane ze względu na trzęsienia ziemi i wulkaniczne wstrząsy.
Skierował wskaźnik na szósty pierścień, którego planeta prawie się skrywała za podwójnym słońcem.
- To jest Torthut, planeta górnicza Psychlosów. Kiedyś miała populację, która została wyniszczona.
Hawvin spojrzał pytająco na Hocknera.
- Mój lordzie, czy nie ma pan nic przeciw, jeśli będę kontynuował?
Hockner wzruszył ramionami, a potem rzekł z wymuszonym uśmiechem:- Jeśli już im tyle naopowiadałeś, drogi kolego, to możesz im jeszcze dopowiedzieć, że władają nią Hocknerowie!
- Bardzo dobrze - kontynuował Hawvin. - Siódmą planetą jest Holoban, stanowiąca część Konfederacji Hocknerów. Ósmą planetą jest Balon jedna z planet należąca do nas, Hawvinów.
Zniżył wskaźnik świetlny i spojrzał na lorda Schleima. Ale lord Schleim tylko wzruszył ramionami i powiedział:
- Wspaniały z ciebie wykładowca astronomii, lordzie Hawvinów. Zapomniałeś o faunie i florze, ale kontynuuj swój wykład!
Hawvin skierował wskaźnik na dziewiąty pierścień.
- A to, mogę zaświadczyć, jest Tolnep - rzekł i przyjrzał mu się bliżej. - Tak, te plamki dookoła niego, to pięć księżyców, choć jednego z nich nie widać pod tym kątem. W systemie, w którym planety rzadko mają więcej niż jeden księżyc, Tolnep zajmuje pozycję szczególną właśnie ze względu na swoje księżyce. Kompozycja tych księżyców sprawia, że posiadają one szczególne właściwości odbijające. Podwójne słońce wysyła światło o normalnym spektrum, ale po odbiciu się od tych księżyców światło przesuwa się w górę. Cywilizacja Tolnepów woli pracować przy świetle księżycowym, a spać w bezpośrednim świetle słonecznym. Mówi się, że nie są oni tubylcami...
- Och, daruj nam, daruj nam! - wszedł mu w słowa lord Schleim. - Zaraz zaczniesz nam opowiadać o łączeniu parami jaj Tolnepów! Wyrażaj się przyzwoicie, Hawvinie!
Niektórzy z nie zainteresowanych emisariuszy wybuchnęli śmiechem. Schleim ponownie zaczął zyskiwać ich sympatię.
- Dziesiątą planetą - ciągnął Havwin - jest Tung, górnicza planeta Psychlosów. Kiedyś istniała tam populacja, ale została usunięta przez Tolnepów jeszcze przed okupacją Psychlosów. Jedenastą planetą...
- Bardzo ci dziękuję, lordzie Hawvinów - przerwał mu Jonnie. - Byłeś bardzo pomocny.
Hawvin zszedł z podium i zaczął zmierzać w kierunku swego miejsca, ale Jonnie jeszcze go powstrzymał i wcisnął inny guzik. W powietrzu pojawił się wyraźny obraz miasta. Miało się wrażenie, jakby obserwator był zawieszony w przestrzeni nad nim.
- To jest Czeeth - wyjaśnił Hawvin. - Stolica Tolnepów. Bardzo charakterystyczna. Widzicie, jak ulice wiją się i splatają.
Wrócił i wziął wskaźnik.
- To jest Dom Grabieży, ich centrum legislacyjne. Widzicie, jak jego sekcje owijają się dokoła a potem łączą. Łatwa do rozpoznania architektura Tolnepów. A to jest Grath, ich słynny park publiczny połączony z centrum aukcyjnym handlu niewolnikami. To skaliste wzgórze z otworami w stokach...
- Dziękuję ci - wszedł mu w słowo Jonnie. - A teraz będzie to, do czego cię rzeczywiście potrzebuję.
Wcisnął guzik i obraz się zmienił. Park wciąż był nieruchomy, lecz całe jego otoczenie nagle zaczęło uciekać na zewnątrz, co przez moment sprawiało wrażenie, jakby park leżał w niecce. Kamera się wreszcie zatrzymała. Ekran ukazywał teraz tylko widok samego parku.
Można było widzieć długie bloki aukcji niewolników, wygodne siedzenia i boksy dla kupców. Ale najbardziej godna uwagi była tarcza olbrzymiego zegara umieszczonego na krawędzi wzgórza.
- Zegar - powiedział Jonnie.
- Ach, tak, zegar - Hawvin westchnął i spojrzał na lorda Schleima. ale jego lordowska mość siedziała z uśmiechem na ustach i z ukrytymi za okularami oczami. Stukał palcami po swym berle. - Zegar jest zbudowany z kości niewolników, jak głosi fama. Wielu z nich wrzucono pomiędzy obracające się koła, które tam widać przez okna. Mówi się, że pięćdziesiąt osiem tysięcy niewolnic zostało zabitych, żeby zrobić obramowanie, które tam widzicie...
- Chodziło mi o dokładny czas i datę - znów wszedł mu w słowa Jonnie. - Wyrażone są w piśmie Tolnepów, które - jak mniemam - znasz.
- Ach - odetchnął z ulgą Hawvin.
Był zadowolony, że zszedł ze śliskiego tematu. Bał się bowiem, że lord Schleim znów się do niego przyczepi.
Godzina, data. Ależ tak. Znam system numeryczny Tolnepów. To zdjęcie zostało zrobione przed około dwiema godzinami - spojrzał na zegarek. - Godzinę i pięćdziesiąt jeden minut temu, żeby być dokładnym. Nadzwyczajne. Czyżby zrobiono je właśnie dzisiaj za pomocą urządzenia teleportacyjnego, które znajduje się tam na zewnątrz? Tak. Musiało tak być zrobione.
- Wielkie dzięki - rzekł Jonnie.
Odebrał wskaźnik od lorda Hawvinów, który wrócił na swoje miejsce, rzucając nieco bojaźliwe spojrzenie na lorda Schleima. Jonnie wcisnął kolejny guzik. Na ekranie rozbłysła planeta Tolnep i jej pięć księżyców. Zdjęcie było nadzwyczaj szczegółowe.
- Lordzie Schleim - zapytał Jonnie - czy to jest planeta Tolnep i jej księżyce?
Schleim się roześmiał.
- Nie wzmocniłoby to mej pozycji, gdybym powiedział nie, nieprawdaż? Tak, diable, nie trzeba do tego być profesorem astronomii, jak nasz przyjaciel Hawvin, żeby stwierdzić, że jest to Tolnep i jej pięć księżyców - znów się swobodnie roześmiał.
- Bardzo dobrze - rzekł Jonnie. - A zatem jako rodowity Tolnep i ktoś, kto bez wątpienia lubi swe księżyce, czy mógłbyś powiedzieć, który z księżyców podoba ci się najbardziej?
To nagłe zboczenie z tematu wzbudziło czujność Schleima. Dotąd poświęcał temu tylko połowę swej uwagi. Przypuszczał, że upłynie jeszcze trochę czasu, zanim przybędzie flota, ale mogą wysłać przed sobą szybki statek zwiadowczy. Spojrzał na zegarek. Poklepał pazurami podstawę berła. Zaprzątała go myśl, jak wywabić tych emisariuszy na zewnątrz, żeby zarówno ich wszystkich, jak i całe straże załatwić jednym skrętem podstawy berła.
- No cóż - odparł Schleim. -Obawiam się, że w domu mam ciekawsze zajęcia, niż stać i przyglądać się księżycom.
- Który z nich najmniej ci się podoba? - upierał się Jonnie.
- Och, którykolwiek - odparł beztrosko Schleim.
Jonnie uśmiechnął się. Smok na jego hennie rozbłysł i zdawał się poruszać, gdy Jonnie zwrócił się do emisariuszy.
- Ponieważ lord Schleim nie ma zdania - powiedział Jonnie, kierując wskaźnik świetlny na jeden z księżyców - to my sobie wybierzemy ten oto. Asart! Zwróćcie uwagę na jego charakterystyczny kształt kraterów, to pięć elips, które księżyc ten wyróżniają.
Nagły dreszcz przeszył Schleima. Asam! Pod jego powierzchnią znajdowały się olbrzymie warsztaty montażowe i hangary całej floty Tolnepów. Lokalne frachtowce dostarczały tam części statków wojennych, które na Asart montowano. Potężne statki kosmiczne Tolnepów nigdy nie zdołałyby wystartować z powierzchni planety. Przed każdą dostawą materiałów czy załóg na Asart, całe niebo było przeczesywane, by przekonać się, czy nie ma jakiejś wrogiej obserwacji. A przed wysłaniem w kosmos każdego statku wojennego z powierzchni Tolnep wznosiły się statki szpiegowskie, które dokładnie przeglądały niebo. Funkcja spełniana przez Asart była ściśle strzeżoną tajemnicą. Jak więc temu diabłu udało się wpaść na te dane? A może to tylko przypadek? Schleim poczuł się nieswojo.
I wtedy nagle wszystkie jego troski się rozwiały. Diabeł z dziwną bestią na hennie powiedział:
- Czy mogę poprosić wasze lordowskie moście o wyjście na zewnątrz? Są tam przygotowane dla was miejsca siedzące. Odbędzie się interesujący - jak mniemam - pokaz.
Zupełnie bezwiednie rozwiązał właśnie problem Schleima!
5
Lord Schleim postarał się, żeby opuścić salę na końcu. Nie chciał, by ktokolwiek w niej pozostał. Zauważył, że drzwi sali konferencyjnej miały zamek. Wychodząc więc ostatni, mógł całkiem naturalnie zamknąć za sobą drzwi na klucz. Będzie więc miał o jedne drzwi mniej do obserwacji, a był pewien, że nikt teraz nie zaczai się w tym prawie dźwiękoszczelnym pomieszczeniu i nie wyskoczy z niego niespodziewanie na zewnątrz.
Wszyscy inni emisariusze wychodzili już rzędem z sali. Ponieważ Schleim znajdował się w jej końcu, więc było rzeczą naturalną, że opuści salę ostatni. Diabeł wyszedł za emisariuszami. Niewielcy szarzy ludzie podążyli za nim.
Ale ten przeklęty gospodarz! Starszy człowiek w fantazyjnej chińskiej szacie zbierał - jak się zdawało - jakieś papiery, które znajdowały się na podłodze obok krzesła, na którym siedział. Listy gości, oczywiście! Jedna z nich musiała mu się gdzieś zapodziać. W końcu ją znalazł i zaczął przebiegać wzrokiem rząd trudnych do wymówienia nazwisk. A zatem i Schleim musiał udawać, że coś tam zostawił, więc stał zamyślony i szperał po kieszeniach. Czekał w napięciu, aż gospodarz wreszcie wyjdzie z sali. Ale on wcale nie spieszył się z wyjściem, tylko stał tam i przesuwając palec wzdłuż listy, coś mruczał pod nosem. "Znalazł sobie świetny czas na powtórki" - pomyślał cierpko Schleim. Za parę chwil ktoś może zauważyć, że Schleim się ociąga z wyjściem. Tymczasem on musiał być pewien, że sala będzie pusta. Była ona zbyt dźwiękoszczelna! I mogły być w niej ekrany - rozejrzał się dokoła. W górnym kącie znajdowało się jakieś urządzenie. Czyżby to było urządzenie wizyjne? Trudno powiedzieć. Złe światło. Ten projektor też może być urządzeniem wizyjnym. Nie, lepiej poczekać i przekonać się, czy przypadkiem jeszcze ktoś tu nie zajrzy.
Nareszcie! Gospodarz - jakby płynął - ruszył w stronę drzwi, wciąż coś mrucząc nad listą. Schleim zaczął iść tuż za nim. Tolnep prawie już dochodził do drzwi i sięgał łapą, by je zamknąć, gdy gospodarz nagle się zatrzymał.
Prawie stojąc już w drzwiach, lord Schleim, który na nic innego nie zwracał w tym momencie uwagi, został zaskoczony nagłym pojawieniem się dwóch techników. Tych samych techników, którzy ustawili w sali projektor. Spieszyli się do sali, aby go stamtąd zabrać.
Zderzenie było nagłe i gwałtowne.
Berło wypadło z łapy Schleima.
Jeden z techników zauważył mignięcie kłów tuż przed swoją twarzą, więc podniósł do góry ramię. Rękaw ciężkiego ubioru technika walnął Schleima prosto w usta. Reakcja Tolnepa była błyskawiczna. Wgryzł się w rękaw! Wgryzał się mocno i kilkakrotnie, sycząc przy tym z wściekłością! Technik z wrzaskiem zatoczył się do tyłu. Zaczął uciekać chwiejnym krokiem, przyciskając rękaw drugą ręką i znikł w jakichś drzwiach.
Drugi technik, przerażony, zaczął trajkotać przeprosiny w jakimś języku. Chińskim? Nachylił się, podniósł z podłogi złoty przedmiot i drżącymi rękoma podał go Schleimowi.
Schleim chwycił berło mocno w łapy. Działało! Poprawił okulary i wydał westchnienie ulgi. Przynajmniej berło było bezpieczne. Gospodarz czyścił mu szaty, pokornie przepraszając. W czasie tego wykonał niecierpliwy gest ręką w stronę technika i dopiero wtedy ten przerażony człowiek wszedł do sali, zabrał projektor i wywiózł go na zewnątrz.
Ociągając się z wyjściem i udając obrażonego, Schleimowi udało się w końcu, korzystając z tego, że sala była pusta, zamknąć drzwi na zamek. Zrobił to tak, że zatroskany gospodarz nawet tego nie zauważył. Schleim nawet udawał, że trochę kuleje. Ale powiedział gospodarzowi, żeby się tym nie przejmował. I odszedł, by przyłączyć się do innych emisariuszy.
W szpitalu doktor Allen wraz z pielęgniarką zdejmowali z chińskiego "technika" jego kaftan. Robili to bardzo delikatnie. Doktor Allen odciął wywatowany rękaw - nie dotykając go rękaw wpadł do podstawionego szerokiego słoja. Na materiale widać było krople trucizny.
- Nie ma nawet zadrapania na ciele - powiedział doktor Allen w psychlo - dobrze, że założyliśmy ci dodatkową skórzaną osłonę. Dokonałeś odważnego czynu, Czong-won.
Szef zignorował ten komplement. Rzucił na ziemię cienki sztylet i mały miotacz energii.
- Sztylet miał na karku, a miotacz w bucie. Pomyślałem, że mogą się nam także przydać.
- Czy jesteś pewien, że to wszystko, co miał przy sobie? - zapytał doktor Allen. - Nie chciałbym łatać więcej dziur w ciele Jonnie'ego.
- Wszystko - odparł Czong-won - jeśli nie liczyć tego berła, którym może kogoś rąbnąć po łbie.
- Jestem pewien, że Jonnie, potrafi zrobić unik, jeśli dojdzie do walki - powiedział doktor Allen. - Ten lord Schleim to bardzo niebezpieczna kreatura.
Gestem dłoni wskazał słój, w którym znajdował się rękaw.
- Siostro, proszę to zanieść do laboratorium, żebyśmy mogli opracować odtrutkę na ten jad.


6
Pułkownik Iwan leżał w ciemnościach z miotaczem płomieni położonym na piętrzących się przed nim workach z piaskiem. Znajdował się na pierwszym zakręcie labiryntowego przejścia podziemnego, które prowadziło do wnętrza bazy. Na każdym dalszym zakręcie zbudowano z worków z piaskiem podobny szaniec, który obsadzono uzbrojonymi żołnierzami.
Broda pułkownika Iwana była osmalona, dłonie pokryte bąblami. Znajdujące się przed nim o pięćdziesiąt stóp główne drzwi wejściowe - wykonane z pancernej stali - zaczęły się rozżarzać pod wpływem uderzeń gorących ładunków energetycznych, które co parę sekund waliły w ich zewnętrzną stronę. Wycofał z walki wszystkie samoloty - kiedy to było - wczoraj? Nie miały już ani paliwa, ani amunicji i nie było z nich żadnego pożytku w powietrzu. Piloci znajdowali się teraz na dole, rozrzuceni po różnych szańcach. Antena radiowa została zniszczona. Czyżby to też było wczoraj? Wydawało się, jakby pół roku temu. Każda mina, którą założono przed wejściem do bazy, zdążyła już eksplodować. Tysiąc min? I chociaż cały teren przed bazą był pokryty warstwą dziwacznych, pozbawionych członków ciał, nie powstrzymało to ataku. Drzwi stawały się coraz bardziej gorące - ich barwa w niektórych miejscach zaczęła się przemieniać z czerwonej w niebieską. Jak długo jeszcze wytrzymają? I jak długo on sam wytrzyma to gorące piekło?
Zastanowił się, co też marszałek Jonnie robi w tym momencie. Szef Klanu Fearghusów leżał na nie zranionym boku, patrząc na skalną ścianę. Nie było stąd żadnego wyjścia. Wszystkie tunele były zawalone. Mieli już tylko jedno sprawne działo przeciwlotnicze. Nie używali go jednak do prowadzenia pionowego ognia. Wycelowali je w to miejsce, gdzie nieprzyjaciel najprawdopodobniej przypuści atak, by przełamać się przez ostatnią barykadę do skalnego urwiska.
Zamieniony w morze ognia Edynburg huczał bezustannie i odgłos ten zagłuszał terkot broni ręcznej. Jak długo mogą się palić budynki?
Myśleli, że udało im się zatrzymać wroga. Ale wysoko na niebie znowu pojawił się nowy statek. Dopiero przyleciał, a już posyłał w dół samolot za samolotem, wszystkie pełne wojska.
Tylko Dunneldeen znajdował się teraz w powietrzu. Oto nadlatywał z Kornwalii, dokąd się udał, by uzupełnić paliwo i amunicję. Dlaczego me posłuchali MacTylera i nie schronili się wszyscy w tej starej kopalni w Kornwalii? Sentyment do Edynburga? No cóż, teraz z Edynburga zostanie tylko kupa popiołów.
Zaczęła się formować kolejna eskadra wojsk nieprzyjaciela, szykując się do ataku na drugie wejście do Skalnego Zamku. Miał nadzieję, że Dunneldeen nie zginie. Szkoci - jeśli któryś z nich przeżyje to piekło - będą go potrzebowali. Szef Klanu Fearghusów nie myślał jednak, że on sam będzie go potrzebował. Ranny w bok, stracił zbyt dużo krwi.
Zastanawiał się, co też MacTyler teraz robi?
- Strzelaj nisko w pierwszy rząd! - polecił kanonierowi. Prowadź ogień dopóty, dopóki ci starczy amunicji! Jeśli umierać to w aureoli ognia!
W Singapurze szkocki oficer obrócił się do osmalonego ogniem Komunikatora, opuszczając w dół infrapromieniową lornetkę, i powiedział:
- Zupełnie tego nie rozumiem.
Piechota kosmiczna Tolnepów wykorzystała swą artylerię do wyrąbania otworu pod północnym sektorem kabla pancerza atmosferycznego. Bardzo drogo ich to kosztowało. Stracili przy tym dwanaście czołgów. Ale grupa Tolnepów ruszyła biegiem do tego odległego odcinka kabla i zanim zdołano ich zatrzymać, wyrąbała pod nim dość szeroki otwór, tracąc przy tym pięciu żołnierzy.
Szkocki oficer obawiał się, że przy następnej fali ataku, Tolnepom uda się wreszcie dotrzeć do elektrowni i wyłączyć im całkowicie dopływ prądu. Tymczasem Tolnepowie nagle się wycofali. Przez ostatnie dwadzieścia minut zabierali rannych i sprzęt bojowy, a potem wsiedli do swych szalup szturmowych, ciągle nękani przez ziemskie samoloty bojowe. A teraz szybowali wysoko, poza zasięgiem artylerii i samolotów. Przed kilkoma minutami ludzie z dowództwa obrony przeciwlotniczej zameldowali, że wszystkie inne statki odleciały: jeden do Edynburga, trzy do Rosji. Nad Singapurem pozostały tylko statki wojenne Tolnepów. - Oni też odlatują - stwierdził szkocki oficer.
No cóż, to miejsce w zagłębiu górniczym w Singapurze miało na celu zwabienie tu nieprzyjacielskich wojsk. I przez jakiś czas spełniało tę rolę przy bardzo małych stratach własnych. Nieprzyjaciel natomiast - zgodnie z planem - poniósł wielkie straty.
Wszystkie ich samoloty bojowe zaczęły lądować koło bazy. Ostatni z nich już dotykał ziemi. Gdy pilot wyłączył silnik, zapanowała taka cisza, od której po dotychczasowym ciągłym hałasie wręcz bolały uszy. Słychać było tylko skwierczenie kabla atmosferycznego.
Daleko na wschodzie czarny dym buchał w niebo nad starożytnymi ruinami Singapuru.
Statki Tolnepów kierują się na zachód! - zawołał ze swego stanowiska oficer dowodzący obroną przeciwlotniczą. - Trochę na południe od kursu zachodniego.
- Prędkość? - zapytał szkocki oficer.
- Ciągle przyspieszają. Czekaj! Wykreślam kursy na mapie. Ten kurs prowadzi ich do zagłębia górniczego w Kariba. Musiały im się już wyczerpać ładunki energii słonecznej, ponieważ lecą z prędkością około dwóch mil na sekundę. Dotrą do bazy w Kariba... za trzydzieści siedem lub trzydzieści osiem minut. Szkocki oficer polecił Komunikatorowi:
- Ostrzeż centrum operacyjne w Kariba, że zaraz będą mieli towarzystwo!
Dymiący teren wokół nich najlepiej świadczył, jakie piekło może zgotować taka flotylla. Bez pancerza atmosferycznego wszyscy w bazie byliby już dawno martwi.
Gdzieś rozśpiewał się ptak. Niesamowite - wśród tych zwęglonych ruin!
Szkocki oficer zastanawiał się, czy nie lepiej będzie, jeśli i oni ruszą do Kariba. Boże, jaki jest zmęczony! Ci Tolnepowie dali im twardy wycisk! Gdyby się nie wycofali tak nagle, to w ciągu następnych dwudziestu minut obrońcy bazy w Singapurze przy wyłączonym zasilaniu pancerza atmosferycznego - byliby wycięci w pień. Tak, lepiej będzie - jeśli już pozostali żywi zobaczyć, co się dzieje w Kariba.
7
Zajęcie przez emisariuszy miejsc siedzących na zewnątrz zabrało trochę czasu. Niektórzy z nich chcieli wymienić ładunki z gazem do oddychania, a jeden czy dwóch chciało coś przekąsie. Pozostali spacerowali dookoła, oglądając wszystko z zaciekawieniem i zachowywali się przyjaźnie. Jeden z nich zaczął się nawet targować z którymś z chińskich uciekinierów z wioski o cenę jego psa. Nigdy przedtem nie widział psa i myślał, że było to sprytne zwierzę, zwłaszcza gdy warknął na niego. Nie mógł zrozumieć dlaczego, nie znający psychlo, Chińczyk odmówił. Pięć tysięcy kredytów to było przecież strasznie dużo pieniędzy. Za taką sumę na Splandorf - jego planecie - można było kupić dom i farmę.
Wreszcie wszyscy już się usadowili. Nawet lord Schleim, który bardzo nerwowo spacerował dokoła z brodą opartą na zaokrąglonej górnej części swego berła.
Była już noc. Platformę oświetlały reflektory górnicze. Emisariusze siedzieli na ławach i krzesłach, które ustawiono półkolem tuż obok olbrzymiej metalowej platformy fransfrachtu, ale w bezpiecznej od niej odległości. Niektórzy jeszcze ze sobą rozmawiali, ale wszyscy okazywali zainteresowanie.
Jonnie stał na środku platformy i przez chwilę wszyscy się zastanawiali, czy nie ma przypadkiem zamiaru gdzieś wysłać siebie samego. Światło reflektorów odbijało się tysiącem blasków od jego guzików, a ten stwór na jego hełmie wyglądał jak żywy. Było to interesujące nawet dla znudzonego lorda.
- Szanowni lordowie - rozpoczął Jonnie - czy mogę jeszcze raz poprosić was o wybaczenie, że zajmuję wam cenny czas. Ale obawiam się, że chcąc zakończyć sprawę ze Schleimem, będziemy musieli mieć pokaz. Będzie to pokaz nadmiernego apetytu. Czy wyrażacie zgodę?
Wszyscy się roześmieli, z wyjątkiem admiralicji i lorda Schleima. Pokaz apetytu. Coś w rodzaju zawodów w jedzeniu? Już to kiedyś widzieli. Ale tak, proszę bardzo!
Jonnie dwukrotnie uderzył berłem w dłoń. Z ciemności wynurzyło się dwóch mechaników ze wspaniale udekorowanym wózkiem górniczym. Na wózku spoczywał smok podobny do smoka na hełmie Jonnie'ego. Miał długość około pięciu stóp. Z grzbietu wyrastały mu skrzydła. Miał potężny kark, okrutny łeb, ziejącą kłami paszczę, groźne czerwone oczy oraz rogi. I od głowy do ogona z grzbietu sterczały mu kolce. Pokryty złotymi łuskami smok o szkarłatnym pysku.
Mechanicy udali, że chcą zdjąć smoka z wózka, ale Jonnie kazał się im usunąć, jakby w obawie, że smok mógłby któregoś ugryźć. Schleim zaśmiał się rubasznie. Mimo że zaabsorbowany nadsłuchiwaniem oraz zajęty myślami o swoim planie, Schleim nie mógł się jednak powstrzymać od komentarza:
- To nie jest żywa bestia! - mądrzył się. - To po prostu pomalowana figura ulepiona z gliny! Jest tu takich figur więcej! Wskazał łapą na stos nie dokończonych i nie zmontowanych smoków, które leżały w pobliżu. - To jest po prostu zwykły posąg.
Co za teatr! Ten biedny głupiec myślał, że uda mu się nabrać lordów, jakby byli dziećmi! Ale lordowie spojrzeli na niego z wyrzutem za ciągłe przerywanie, zwłaszcza ten siedzący za nim, który pochylił się do przodu i powiedział: - Pst!
Schleim spojrzał na niego. Był to olbrzymi stwór, którego linia genetyczna musiała się wywodzić od drzew. Skórę miał podobną do kory a "włosy" do liści. Potężne bary miały szerokość około stopy. Schleim stwierdził, że będzie musiał na niego uważać, gdy rozpocznie niebawem swą akcję.
- Wybaczcie lordowi Schleimowi - powiedział Jonnie - jest tak zestresowany, że niezbyt dobrze widzi. Wszyscy lordowie parsknęli rubasznym śmiechem.
- Ta bestia na wózku - mówił dalej Jonnie - jest zwana "smokiem". Jeśli popatrzycie na konsolę, to ujrzycie jego matkę.
Lordowie spojrzeli na większego smoka, który otaczał konsolę. Roześmieli się. Jego matka!
Sir Robert stał w drzwiach pomieszczenia operacyjnego, a za nim Stormalong z meldunkami w ręku i o coś się z nim spierał cichym głosem. Ale Sir Robert potrząsnął przecząco głową i w końcu rzekł dość głośnym szeptem:
- Zostawcie chłopca w spokoju! Stormalong wszedł z powrotem do pomieszczenia operacyjnego. Lord Schleim zauważył to. Ktoś zapewne zameldował, że flotylla gdzieś leci. Być może będzie musiał zadziałać szybciej, niż to planował. Nastawił ucho ku niebu. Gdy będą nadlatywać, na pewno dadzą mu jakiś znak, żeby ich usłyszał. Takie były jego instrukcje.
- A teraz zechciejcie zauważyć - kontynuował Jonnie - że smok na wózku różni się od smoka na moim hełmie.
Wskazał ręką na czoło.
- Ten malutki smok jest nakarmiony.
Tak, smok na jego hełmie miał w pysku małą kulę. Małą, okrągłą, białą kulę.
- A ten smok na wózku jest głodny! - mówił dalej Jonnie. - Do waszych danych na temat fauny i flory światów możecie dorzucić i te fakty. To jest Smok Cesarski! Zjada księżyce i planety!
Uważali, że był to całkiem dobry dowcip. Władcy zawsze pożerali planety. Cesarska dieta! Dobry żart. Emisariusze świetnie się bawili. Rozumieli, że jest to pewna alegoria. Pomysłowe!
Jonnie znów dał znak mechanikom i pogłaskał uspokajającym gestem głowę glinianego smoka. A potem nagle położył ręce pod jego szyję i brzuch w taki sposób, w jaki się łapie dziką bestię. Podniósł go i zatoczył się nieco do tyłu. Smok był naprawdę ciężki! Mechanicy błyskawicznie usunęli z platformy udekorowany wózek górniczy i sami też zniknęli. Schleim pilnie ich śledził. Och, stanęli z boku i obserwują platformę! W porządku. Nie będzie problemu, gdy włączy promień paraliżujący.
Jonnie postawił smoka na środku platformy. I teraz zrobił rzecz najbardziej interesującą. Pochylił się nad smokiem i coś mu mówił do ucha.
- Bardzo dobrze - powtórzył głośno. - Wiem, że jesteś głodny. A WIĘC RUSZAJ I ZJEDZ ASARTA! Sięgnął do drugiego boku smoka, który znajdował się poza zasięgiem wzroku emisariuszy, i usłyszawszy ciche "teraz" od Angusa stojącego przy konsoli - włączył dźwignię zapalnika czasowego bomby, która znajdowała się w wydrążonym brzuchu smoka. Zapalnik miał zadziałać za pięć minut. Jednocześnie paznokciem kciuka drugiej ręki przekłuł pokrywę bomby dymnej, która była używana do obserwacji prądów powietrza w szybach kopalnianych.
Biały dym zaczął wydostawać się z pyska smoka. Strasznie okrutny smok!
Jonnie lekko zeskoczył z platformy. Angus włączył przycisk odpalania. Berło Jonnie'ego skierowane było na smoka.
- Ruszaj! I nie wracaj, dopóki nie pożresz Asarta! Ruszaj! Przewody zabrzęczały. Nastąpił niewielki odrzut. Smok zamigotał i... zniknął.
Jonnie spojrzał na zegarek. Jeszcze trzy i pół minuty do zadziałania zapalnika czasowego. Jonnie wszedł z powrotem na platformę. Miejsce, w którym platforma zetknęła się z lodowatą przestrzenią Asarta, było teraz bardzo zimne.
- Czy ktoś z obecnych tu ma rejestrator obrazów? - zapytał Jonnie. - Nie chcę używać naszych rejestratorów, ponieważ moglibyście nie mieć do nich zaufania. Chcę wypożyczyć rejestrator obrazów, który można zaplombować, żeby nikt nie mógł przy nim majstrować.
Lord z Fowljopanu, cesarstwa siedmiuset światów, powiedział, że wyświadczy Jonnie'emu tę grzeczność. Poszedł do swego apartamentu i wyjął z kosza rejestrator. Wrócił z nim i sprawdził załadowanie płyty. Jonnie poprosił go o założenie na rejestrator metalowych plomb w taki sposób, by nikt nie mógł przy nim manipulować. Obydwaj mechanicy pospieszyli teraz na platformę i ustawili na niej skrzynkę żyroskopową z bezpilotowego samolotu zwiadowczego. Jonnie poprosił lorda z Fowljopanu o włożenie rejestratora do otworu w skrzynce żyroskopowej. Lord rzucił okiem na konsolę, aby upewnić się, że nikt przy niej nie manipuluje, a potem na słupy, by przekonać się, że nie brzęczą, następnie przeszedł na środek platformy, włożył swój rejestrator obrazów do skrzynki i - tak jak Jonnie sobie życzył - zamknął wieko.
Jonnie znów spojrzał na zegarek. Upłynęło siedem minut. A więc smok został dokładnie umieszczony na powierzchni Asana. Bomba zaczęła działać przed dwiema minutami. Następne odpalenie umiejscowi rejestrator obrazów w dość sporej odległości od księżyca i nieco z boku.
- Teraz! - zawołał Angus.
Przewody zabrzęczały. Rejestrator obrazów i skrzynka żyroskopowa zamigotały i zniknęły. Nie było żadnego odrzutu. Po trzydziestu dziewięciu sekundach brzęczenie przewodów zmieniło tonację. Coś zamigotało na platformie. Skrzynka z rejestratorem obrazów ponownie się pojawiła. Brzęczenie ustało. Nastąpił lekki odrzut.
Dwaj mechanicy znów przyciągnęli wózek, na którym znajdował się projektor atmosferyczny, i ustawili go wśród emisariuszy:- A teraz, milordzie - rzekł Jonnie do Fowljopana - bądź łaskaw wyjąć swój rejestrator, przenieś go do projektora i rozplombuj! I upewnij się; proszę, że to jest rzeczywiście twoja płyta, rejestrując na niej parę słów. Następnie sprawdź czy w maszynie nie ma innych płyt lub zapisów rejestrujących i włóż do niej swoją płytę. Proszę bardzo!
Lord z Fowljopanu wykonał dokładnie to, o co go proszono.
- Rejestrator jest zimny jak lód! - To było wszystko, co powiedział.
Jonnie wstrzymał oddech. Znał dokładnie z książek skutki działania bomby, ale nie miał pewności, czy zadziałał zapalnik. Był to dla niego najbardziej krytyczny moment! Włączył zdalnie projektor. Reflektory górnicze zgasły. W powietrzu pojawił się obraz. W ciemnościach ukazał się Asart w trzech wymiarach. Identyfikowało go pięć elips.
Przyzwyczajeni do wybuchów bomb i pocisków, emisariusze spokojnie czekali na pojawienie się kłębów kurzu lub dymu. Jednak nie wszyscy wierzyli, że faktycznie coś się wydarzy. Jonnie był tak spokojny, tak uprzejmy. Na pewno nie wyglądał na kogoś, kto się zaangażował w wojnę.
Przez chwilę nie widać było na zdjęciach niczego szczególnego. Jednak w miarę pojawiania się coraz to nowych zdjęć, zobaczyli czarną dziurę, która powstała na prawej górnej powierzchni Asana. Po prostu dziura! Schleim, mając jedno ucho skierowane ku niebu, poczuł dreszcz trwogi. Co, do pięćdziesięciu diabłów, się tam działo? Ale szybko się uspokoił. Bomby zaczęły wybuchać z hukiem. Nie istniały takie bomby, które robiły tylko dziury. Płyta ze zdjęciami się skończyła i rozległy się słowa: "To jest mój głos" Fowljopana.
- Ale teatr! - roześmiał się Schleim. - Angażujecie się w takie nonsensy!
- Szanowni lordowie - rzekł Jonnie. -Czy może jeszcze ktoś z was ma rejestrator obrazów, który mógłbym wypożyczyć?
Tak, czcigodny lord Dom miał swój rejestrator. Przyniósł go więc i przeprowadzono z nim takie samo jak poprzednio doświadczenie.
Angus wprowadził poprawki czasu, wyteleportował rejestrator pod nowym kątem w stosunku do Asarta i sprowadził go z powrotem na Ziemię.
Lord Dom - nieco przestraszony ewentualnymi konsekwencjami dla tysiąca dwustu światów jego republiki - miał wyraźnie drżący głos, gdy rejestrował go na płycie. Jonnie wcisnął guziki zdalnego kierowania. W ciemnościach przed nimi roziskrzył się Asart.
Około jednej setnej powierzchni księżyca było teraz dziurą otoczoną kłębiącymi się czarnymi chmurami. I zanim płyta się skończyła, mogli zobaczyć na zdjęciach, że w dole po lewej stronie księżyca, powstawała w jego skorupie coraz to większa dziura.
Zgromadzeni emisariusze zaczęli trwożnie szeptać. Ale Jonnie nie zamierzał dopuścić do żadnych niepokojów.
- Jak więc widzicie, moi lordowie - Jonnie uśmiechnął się lekko - smok był naprawdę głodny. To również bardzo posłuszny smok. Polecono mu zjeść księżyc, no to go pożera. I jest to smok bardzo łatwy do kierowania.
Gdyby Jonnie oblał ich kubłem lodowatej wody, nie uzyskałby bardziej mrożącego krew w żyłach efektu. Z narastającym przerażeniem patrzyli na niego.
Schleim zepsuł ten nastrój. Przyszło mu na myśl, że znalazł nowy sposób na zagwarantowanie sobie sukcesu. W swoim koszu miał zarówno rejestrator, jak i zapasową broń. Właśnie przed chwilą sprawdził swój but i stwierdził brak w nim małego miotacza. Przeklęty kamerdyner! Na tych zniewolonych Hawvingów nigdy nie można liczyć.
- To, co robisz - powiedział Schleim - polega na wysyłaniu rejestratora w jakieś góry, na których znajduje się model księżyca. I masz tam ludzi, którzy przygotowują to model do fotografii. Jesteś oszustem!
I Schleim wierzył w to naprawdę. Ale musiał się upewnić, zanim się stąd wymknie.
- I ja mam rejestrator w swoim koszu - oświadczył.
- Idź i przynieś go - rzekł Jonnie.
Schleim pospieszył do swego apartamentu. Pogrzebał w koszu. Ach! Nie tylko zapasowy miotacz, ale również i ukryte na dnie kosza zapasowe berło z jeszcze jednym promieniem paraliżującym w podstawie. Jedno berło mógł więc pozostawić na krześle a z drugim dotrzeć do głównego wyłącznika, by odciąć dopływ prądu do kabla pancerza atmosferycznego. Ho-ho! Jeszcze trzy granaty do tego! Po włączeniu promienia paraliżującego wrzuci jeden granat do pomieszczenia operacyjnego, a dwa pozostałe wykorzysta do załatwienia każdego, kto wejdzie mu w drogę. Znakomicie! Nie będzie więc już torturował tego niewolnika z rasy Hawvinów. Dobry chłop!
Schleim zabrał ze sobą kosz i postawił go obok swego krzesła. Ostrożnie go otwierając - żeby nikt nie zobaczył, co jest w środku - wyjął rejestrator obrazów. Był to rejestrator innej produkcji i innego rodzaju, ale rejestrował zdjęcia na płycie.
- Diable! - zawołał Schleim. - Natychmiast skończymy z twoimi oszustwami. Nie będąc mieszkańcem tej planety, nie wiesz nawet, że po odwrotnej stronie Asarta znajduje się olbrzymi przecięty romb. Jest on wykorzystywany jako sygnał nawigacyjny i identyfikacyjny, a pokryty jest materiałem pochłaniającym światło. W praktyce o tym rombie nie wie nikt poza oficerami floty kosmicznej. Na waszych standardowych rejestratorach w ogóle się on nie ukaże. A nie macie takich - jak mój rejestratorów, które mogą zakodować nie tylko normalne spektrum, które nazywacie światłem widzialnym, ale i hiperspektrum, które jest promieniowane przez ten sygnał. Dlatego też tylko na zdjęciach zrobionych moim rejestratorem będzie widać przecięty romb. Na waszych zdjęciach go nie będzie. Oczywiście, nie mogliście umieścić rombu na tym sfałszowanym modelu. Zamierzam więc właśnie zdemaskować cię jako największego oszusta wszechczasów!
Jego głos brzmiał pewnością siebie. Ale zanim zniszczy to całe urządzenie, musi mieć absolutną pewność. Czy to był tylko model gdzieś tam w górach, czy też faktycznie Asart? Jeśli to był Asart... to musiał być pewien, że uda mu się wydostać od nich tajemnicę teleportacji. Co to za broń!
Wszedł na platformę, ślizgając się, i włożył swój rejestrator do skrzynki żyroskopowej, zamknął skrzynkę i zrobił na niej znak pazurem, a potem zszedł z platformy. Angus zmienił współrzędne w taki sposób, by rejestrator mógł zakodować widok zarówno odwrotnej strony Asarta, jak i dziury. Odpalił skrzynkę z rejestratorem, a potem przywołał ją z powrotem. Gdy tylko zamilkł odgłos odrzutu, lord Schleim pospieszył na platformę i sprawdził swój znak. Był nienaruszony. Wrócił do projektora. Upewnił się całkowicie, że w projektorze nie było niczego innego. Zarejestrował swój głos: "Tu mówi lord Schleim" na płycie i włożył ją do maszyny.
Czyżby jego ucho wykryło na niebie jakieś odległe zawodzenie?


8
Lord Schleim spodziewał się, że na zdjęciach, które za chwilę miano pokazać, nie będzie przeciętego rombu. Tylko oczy Tolnepa mogły go zobaczyć i tylko zmodyfikowany rejestrator Tolnepów mógł go sfilmować. Wykorzysta ten moment do odwrócenia uwagi wszystkich.
Tak! Z nieba dobiegało dalekie zawodzenie. Za kilka minut flota znajdzie się nad nimi. Czas się dokładnie zgadzał. Jakie to było sprytne z jego strony! Ale miał przecież zasłużoną reputację chytrego dyplomaty. Znakomitego.
Przeszedł do swego krzesła i upewnił się, czy kosz znajdował się w zasięgu ręki. Obejrzał się na zgromadzonych emisariuszy. Wszyscy w napięciu wyciągali szyje do przodu, czekając na pojawienie się zdjęć - nie podejrzewając, że grozi im niebezpieczeństwo z jego strony. Zapamiętał dokładnie miejsce, w którym stał diabeł: trochę z przodu emisariuszy i z dala od projektora. Schleim pomacał dolny pierścień berła.
- Włącz projektor i pokaż nam najnowsze zdjęcia tego fałszywego modelu! - powiedział szyderczym głosem.
Jonnie wcisnął guziki. Reflektory się wyłączyły. W powietrzu ukazało się trójwymiarowe zdjęcie Asarta. Zrobione było pod nowym kątem. Pokazywało zarówno odwrotną stronę księżyca, jak i część jego strony przedniej. Zastosowane filtry nadały mu niebieskawy odcień, ale był to na pewno Asart. Wydawało się, jakby unosił się majestatycznie w przestrzeni tuż przed nimi. A pośrodku jego odwrotnej strony czarnym jak smoła kolorem rysował się na srebrnej tarczy przecięty romb - znak Tolnepów, masywny i łatwy do rozpoznania. Schleimowi zaparło dech. To była prawda. To rzeczywiście był Asart!
Jeden z końców przecięcia wskazywał prawdopodobnie na drzwi hangaru. I właśnie wtedy owe drzwi otworzyły się i ukazał się olbrzymi ziejący otwór wydrążonej przez Tolnepów jaskini. Księżyc uległ teraz jeszcze większemu spłaszczeniu. Był podobny do błękitnego balona, którego jedną stronę ktoś bezlitośnie wgniatał do wnętrza, tworząc wielką i to coraz szybciej się powiększającą fałdę.
To, co wyglądało na czarne gazy, wirowało teraz, wypełniając brakującą część powierzchni księżyca. I nagle z hangaru wyleciał statek wojenny! Mimo że musiał mieć bardzo dużą prędkość, to jego olbrzymie wymiary sprawiały, że miało się wrażenie, jakby poruszał się w zwolnionym tempie. Co najmniej trzydzieści tysięcy ton ważący statek liniowy Tolnepów próbował uciekać w przestrzeń kosmiczną.
Ale już było za późno. Już dosięgła go ta fałda na księżycu. Tylna część okrętu zaczęła znikać. Na wlepionych w ekran oczach delegatów olbrzymi statek kosmiczny został pożarty od rufy do dziobu, a masywny metal jego kadłuba zamienił się w obłok gazu.
Zaczęły się otwierać drzwi innych hangarów. W tym miejscu jednak skończyła się taśma filmowa. Ostatnie pufnięcie czarnego gazu, gdy nieszczęście dosięgło resztek statku liniowego i... rozległ się głos: "Tu mówi lord Schleim".
Schleim wrzasnął histerycznie, a potem zaczął działać. Zamknął klapki na uszach. Podskoczył. Gwałtownie przekręcił pierścień w podstawie berła i jakby to był pistolet maszynowy - zatoczył nim szeroki łuk, aby wszystkich sparaliżować.
- Niech was sparaliżuje! - wrzeszczał Schleim. - Zdychajcie na miejscu! Niech was szlag trafi!
Zrobił się nagły ruch wśród uciekających emisariuszy. Niektórzy padali na ziemię. Schleim chwycił drugie berło z kosza, przekręcił pierścień w podstawie, zaczął nim omiatać dokoła, ogarniając również strażników w okopach. Nie padali jednak na ziemię wystarczająco szybko.
Błyskawicznie więc pochylił się nad koszem i wyciągnął trzy granaty. Z całą siłą cisnął jeden z nich w otwarte drzwi pomieszczenia operacyjnego. Drugi granat rzucił w stronę wejścia do doliny. Trzecim zaś cisnął w diabła.
Jego reakcja była tak szybka, że zanim granaty dosięgły celów, zdążył wyciągnąć miotacz z kosza. Skierował go na diabła, wprost na jego twarz oddaloną o trzydzieści stóp. Z radością nacisnął na spust.
Miotacz nie wypalił.
Lord Dom, bulwiasty stwór z jednego z najbardziej wodnistych światów, zerwał się na nogi i ruszył w kierunku Schleima.
Schleim podniósł do góry miotacz, mając zamiar walnąć nim w Doma i rozkwasić mu głowę. Silny Tolnep mógł ich wszystkich poroznosić na strzępy.
Jonnie cisnął swym berłem, które pomknęło jak świszcząca strzała. Jego twardy koniec strzaskał filtry w okularach Schleima. Lord Browl, masywny i podobny do drzewa emisariusz, który siedział za Schleimem, otoczył go swymi na stopę grubymi ramionami i trzymał jakby w skrzypiącym imadle.
- Trzymaj go mocno! - krzyknął Fowljopan. - Nie pozwól, by dotknął szyi!
Błyskawicznym ruchem Fowljopan chwycił zakrzywiony nóż w swe szpony i zbliżył się do Schleima. Tolnep się wyrywał, ale potężne ramiona go nie puszczały. Fowljopan skontrolował swymi paciorkowatymi oczami podobną do stali szyję Tolnepa.
- Ach! - zawołał w końcu. - Jest tu na wpół zagojona blizna!
Zaczął ciąć skórę nożem. Szare krople krwi Tolnepa sączyły się z płytkiego nacięcia. Fowljopan ścisnął ranę i wyskoczyła z niej krucha szklana kapsułka. Była nienaruszona.
- To jest kapsułka z trucizną - oznajmił Fowljopan. Wystarczyło tylko, by uderzył się w szyję i byłby martwy. - Popatrzył z wyrzutem na Jonnie'ego.
- Gdybyś w nią trafił swoją buławą, nie mielibyśmy już oskarżonego!
Był to pierwszy znak dla Jonnie'ego, że nie wszystko odbędzie się tak, jak sobie zaplanował i nie wszystko będzie dobrze się układało. Fowljopan zwrócił się do pozostałych emisariuszy, którzy zgromadzili się dookoła Schleima. Skrzekliwym głosem zapytał: - Czy jest wolą konferencji, by ten oto emisariusz znalazł się w areszcie konferencyjnym i stanął przed sądem?
Myśleli nad tym. Zastanawiali się. Patrzyli jeden na drugiego. Któryś z nich powiedział coś na temat "odwołania się do paragrafu 32".
Jonnie mógł myśleć tylko o jednym: o zakończeniu tej wojny. Czyż lordowie nie zdawali sobie sprawy, że przez ten czas ginęli ludzie? A jeśli chodzi o Schleima, to czyż nie widzieli, że chciał użyć broni przeciwko nim? Z nieba dobiegało stale narastające zawodzenie. To też zagrażało ich bezpieczeństwu.
- Proponuję, żeby go należycie osądzić! - zawołał jakiś lord z tylnych rzędów.
- Kto jest za tym? - zawołał inny lord.
Wszyscy lordowie nie zaangażowani w konflikt opowiedzieli się "za", natomiast przedstawiciele "połączonych sił" wypowiedzieli się "przeciw".
- Niniejszym oświadczam - rzekł Fowljopan - że emisariusz Tolnep jest więźniem konferencji i zostanie osądzony zgodnie z paragrafem 32 zastosowanie fizycznej przemocy na pokojowej debacie.
Dobiegające z nieba zawodzenie było teraz znacznie głośniejsze. Jonnie przecisnął się przez emisariuszy. Stanął tuż przed Tolnepem. Podsunął mu pod nos jego berło.
- Czy to tego berła szukałeś, Schleim? To jest prawdziwe. Inne były tylko wykonanymi przez nas kopiami, makietami, tak jak i reszta twej broni.
Schleim wyrywał się i wrzeszczał histerycznie.
- Dajcie mi jakieś łańcuchy! - zawołał Fowljopan.
Jonnie przybliżył się jeszcze bardziej do Tolnepa. Fowljopan sprawdzał, czy Schleim nie ma przypadkiem w ustach jeszcze jednej kapsułki z trucizną, którą mógłby zgryźć.
- Schleim! Poleć swemu komandorowi, tam w górze, aby się wycofał! Powiedz, albo wpakuję ci to radio do gardła! - powiedział Jonnie.
Lord Dom próbował odepchnąć Jonnie'ego.
- On jest więźniem konferencji! Aż do procesu nie może się z nikim komunikować. Paragraf 51 dotyczący procedury sądowej... - Jonnie zmusił się do panowania nad sobą.
- Lordzie Dom, konferencja w tej właśnie chwili jest zagrożona bombardowaniem! Dla jej bezpieczeństwa żądam, żeby Schleim...
- Żądam? - wykrzyknął Fowljopan. - Słuchaj, to są bardzo mocne słowa! Musimy przestrzegać określonych procedur. A ty jesteś niniejszym oficjalnie oskarżony o to, że rzuciłeś jakimś przedmiotem w emisariusza. Konferencja...
- Żeby uratować mu życie! - zawołał Jonnie, wskazując na Doma. - Tolnep rozwaliłby mu czaszkę!
- Działałeś zatem jako żandarm tej konferencji - oświadczył Fowljopan. - Ale nie przypominam sobie tej nominacji... - Jonnie wziął głęboki oddech.
- Działałem jako osoba wyznaczona przez planetę-gospodarza, która jest odpowiedzialna za bezpieczeństwo zaproszonych delegatów.
Dobrze wiedział, że nie było żadnej takiej procedury.
- Ach - rzekł lord Dom - on się powołuje na paragraf 41, który dotyczy obowiązków planety odpowiedzialnej za zgromadzenie emisariuszy.
- Aha - powiedział Fowljopan - nie wolno zatem także wytaczać żadnych oskarżeń przeciwko tobie. Gdzie są te łańcuchy? Chiński strażnik już nadbiegał ze zwojem brzęczących łańcuchów z windy górniczej. Za nim szło dwóch pilotów z jeszcze jednym splotem grubych lin.
- Zgodnie z paragrafem 41 - zawołał Jonnie desperacko - muszę żądać od więźnia, by natychmiast poddał swe ofensywne wojska!
Lord Dom popatrzył na Fowljopana. Fowljopan przecząco pokręcił głową.
- Wszystko, co możemy teraz zrobić, to zgodnie z paragrafem 19 zarządzić czasowe zawieszenie działań bojowych, jeśli zagrażają one bezpieczeństwu konferencji.
- Dobrze! - zgodził się Jonnie. Zdawał sobie sprawę, że było to ryzykowne. Emisariusze nie byli już teraz tak przyjaźnie nastawieni. Ale zrobił wszystko, co było w jego mocy. Musiał ratować życie i to nie tylko ich życie, ale również tych wszystkich, którym udało się przeżyć w Edynburgu. Podsunął radio do ust Schleima.
- Ogłoś natychmiastowe zawieszenie działań bojowych, Schleim! I rozkaż swemu komandorowi, żeby wycofał wojska!
Lord Schleim tylko splunął.
Okręcili go więc łańcuchami. Ktoś znalazł w jego koszu zapasowy filtr i zmienił go teraz w okularach Schleima.
Położyli go na ziemi. Wyglądał jak olbrzymi zwój łańcuchów dźwigowych. Widać było tylko twarz. Wargi miał zaciśnięte i wydobywało się z nich syczenie.
Jonnie zamierzał wrzasnąć na niego, że jeśli nie zarządzi przez radio zawieszenia działań bojowych, to wielki smok pożre planetę Tolnep, ale zawahał się na myśl, iż mógłby znowu pogwałcić jakiś paragraf. Szukał więc odpowiednich słów. Zanim jednak otworzył usta, problem został przypadkowo rozwiązany przez lorda Doma.
- Schleim - rzekł lord Dom - jestem pewien, że będziesz w znacznie lepszej sytuacji podczas procesu, jeśli odwołasz swe wojska.
To było właśnie to, czego Schleim chciał się dowiedzieć.
- Tylko pod warunkiem, że komandor znajdującej się tam w górze floty zaprzestanie swego pirackiego przedsięwzięcia i będzie posłuszny moim rozkazom. Dajcie mi radio!
Jonnie szybko podsunął mu radio do ust, choć raczej wolałby mu wybić nim kły.
- Żadnych kodów! Po prostu powiedz: "Niniejszym ogłaszam czasowe zawieszenie działań bojowych" oraz "Polecam ci wycofać się na orbitę odległą od wszelkich rejonów walk!"
Schleim popatrzył na pochylone nad nim twarze. Zaskoczył ich wszystkich, ponieważ gdy Jonnie wcisnął ukryty wyłącznik nadawania, Schleim powiedział do mikrofonu dokładnie to, co mu polecił Jonnie. Ale czyżby na twarzy Tolnepa błąkał się szyderczy uśmiech?
Z berła dobiegł ich głos Rogodetera Snowla:
- Zgodnie z regulaminem muszę zapytać, czy emisariusz Tolnepów nie znajduje się pod przymusem lub coś nie zagraża jego życiu?
Wszyscy spojrzeli po sobie. Było oczywiste, że regulaminy kosmiczne Tolnepów musiały przewidywać tego rodzaju nagłe i w inny sposób trudne do wytłumaczenia rozkazy.
Schleim owinięty aż po brodę w ciężkie łańcuchy dźwigów górniczych uśmiechnął się i zapytał:
- Czy mogę znów z nim pomówić?
- Każ mu natychmiast wykonać rozkazy! - polecił Jonnie.
Nie chciał w tym towarzystwie i w obecnej chwili rzucać jawnych gróźb pod adresem Tolnepa.
I znów Schleim dokładnie powtórzył to, co mu Jonnie kazał.
Rozległ się głos Rogodetera Snowla:- Mogę wykonać ten rozkaz tylko wtedy, gdy będę miał zapewnienie, że jest zagwarantowane bezpieczeństwo emisariusza Tolnepów i gdy konferencja obieca, że powróci on bez szwanku na planetę Tolnep.
Fowljopan rzekł do lorda Doma:
- To wyraźnie wyklucza egzekucję.
- Ale według paragrafu 42 - powiedział lord Browl - sąd może się odbyć. To rzecz całkiem normalna. Proponuję, żebyśmy zagwarantowali bezpieczny powrót temu emisariuszowi. Kto jest za?
Tym razem wszyscy byli "za".
Fowljopan rozglądał się dokoła.- Gdzie jest... gdzie jest...?
Niewielki szary człowiek pojawił się wśród nich. Wziął berło z rąk Jonnie'ego. Spojrzał dokoła na twarze lordów i - kiedy skinęli głowami - zaczął mówić do mikrofonu. Najpierw podał jakiś kod słowny, po którym nastąpiło brzęczenie, które - jak się zdawało - wydobywało się z klapy jego szarego surduta. A potem powiedział:
- Komandorze Snowl, potwierdzam, że emisariusz z Tolnepu powróci bez żadnego fizycznego szwanku na swą planetę we właściwym czasie, choć być może z pewnym opóźnieniem.
Znów rozległ się głos Snowla:- Dziękuję, Wasza Ekscelencjo. Proszę poinformować emisariuszy, że będę honorował czasowe zawieszenie działań bojowych i natychmiast wycofuję się na orbitę położoną z dala od tej strefy i od wszystkich innych rejonów działań bojowych. Koniec transmisji.
Jonnie wskazał ręką emisariuszy "połączonych sił". To ich wojska niszczyły Edynburg i Rosję!
- Lordzie Fowljopan - powiedział - jestem pewien, że czasowe zawieszenie działań bojowych obowiązuje także i tych wojskowych.
- Faktycznie - powiedział Fowljopan i zastanowił się przez chwilę. - Mniemamy żadnej gwarancji, że w górze znajdowały się wyłącznie statki Tolnepów. Byłoby więc niezgodne z przepisami, gdyby inni się na to nie zgodzili.
- Oczywiście, że się zgadzają! - wykrzyknął Sir Robert, patrząc na Bolboda, Drawkina, Hawvina oraz pozostałych lordów z wyrazem oburzenia na twarzy, że tak długo z tym zwlekali.
Emisariusze "połączonych sił" zaczęli rozglądać się za środkami łączności. Natychmiast zjawił się tłum tłumaczy z mikrofonami. Terkocząc różnymi językami emisariusze nakazali wszystkim swoim statkom czasowe zawieszenie działań bojowych.
"Mój Boże - pomyślał Jonnie. - Po co te ceregiele, gdy tam giną ludzie". Ale sytuacja wciąż jeszcze była krytyczna. Nikt przecież nie gwarantował, że działania bojowe nie zostaną na nowo podjęte i to z jeszcze większą zajadłością.
I kim jest właściwie ten niewielki szary człowiek, który ma nad nimi taką władzę? Kto to jest? I co chce osiągnąć? Czyżby to było jeszcze jedno zagrożenie?
9


Emisariusze właśnie odciągnęli Schleima na bok, gdy do Jonnie'ego podbiegł Quong, tłumacz Sir Roberta.
- Sir Robert prosił - wyszeptał chłopiec - żebym cię uprzedził, iż za moment w pomieszczeniu operacyjnym będzie wielki ruch, więc żebyś się nie niepokoił. Podobno setki ludzi w Edynburgu są uwięzione w schronach. Podziemne korytarze i wejścia do nich się zawaliły. Za parę minut nasi odlatują i Sir Robert prosi, żebyś tu został i dalej prowadził negocjacje. Jeśli będzie trzeba, to on przyleci z powrotem.
Jonnie poczuł, jakby jakaś lodowata ręka ścisnęła mu serce. Chrissie i Pattie! Czy jeszcze żyją?
- Powinienem też tam polecieć! - zawołał.
- Nie trzeba - odparł Quong. - Sir Robert uprzedził mnie, że tak powiesz, lordzie Jonnie. Oni zrobią wszystko, co będzie w ich mocy. Sir Robert kazał ci powiedzieć, że wszystko tu zostawia w twoich rękach.
W tej samej chwili rozpętało się istne piekło. Sir Robert jak pocisk wypadł z drzwi pomieszczenia operacyjnego. Zdążył już zmienić ubiór i tylko szara jego peleryna powiewała, gdy ją nakładał w biegu.- Do widzenia, lordzie Jonnie - zawołał Quong i pobiegł za Sir Robertem.
Sir Robert był już w podziemnym przejściu i ponaglająco machał ręką.
- No chodźcie wreszcie! - wydzierał się. - Szybko!
Doktor MacKendrick i doktor Allen nadbiegli z rejonu szpitala, zamykając w biegu swe walizeczki. Allen odwrócił się jeszcze, krzyknął coś do pielęgniarki i pobiegł dalej. Ranni, którzy mogli się poruszać, też kuśtykali w kierunku podziemnego przejścia. Przemknęło obok czterech pilotów. Strażnicy, którzy jeszcze chwilę przedtem mieli broń wymierzoną w Schleima, nawoływali się teraz ze swych okopów, a gdy przybiegł tam jakiś żołnierz z kilkoma pakunkami - razem z nim pomknęli do wyjścia.
Z pomieszczenia operacyjnego wypadł tłum oficerów i Komunikatorów, który skierował się do podziemnego wyjścia. Rozległ się huk zapuszczanych silników samolotów. Trzech szkockich pilotów wybiegło z pomieszczenia operacyjnego, nakładając na siebie kombinezony lotnicze. Sir Robert przez cały czas stał przy wyjściu i pokrzykiwał: "Prędzej, prędzej! Do jasnej cholery, przecież Edynburg się pali!" Z otwartych drzwi pomieszczenia operacyjnego - ponad panującą tam wrzawę - przebił się głos Stormalonga:
- Wiktoria? Wiktoria? Do jasnej cholery, trzymaj operatora przy swoim radiu! Weź wszystkie pompy górnicze, jakie tylko masz! Wszystkie węże powietrzne! Zrozumiałeś?!
Pierwszy samolot wystartował. Sir Robert odleciał. Drugi samolot wystartował. I jeszcze jeden, i następne. Sądząc po natężeniu gromu sonicznego, samoloty musiały osiągnąć prędkości hipersoniczne w ciągu niewielu sekund. Jonnie był ciekaw, czy zostawili chociaż jeden samolot. Do Jonnie'ego podszedł lord Dom. Na jego wielkiej, wodnistej twarzy malował się wyraz pewnego zaniepokojenia.
- Co się dzieje? Czy opuszczacie ten rejon? Musisz wiedzieć, że podczas czasowego zawieszenia działań bojowych jakiekolwiek przegrupowywanie wojsk w celu osiągnięcia czynnika zaskoczenia przy ponownym podjęciu działań jest sprzeczne z przepisami. Chciałbym cię ostrzec...
Jonnie miał już tego dosyć jak na jeden dzień. Martwił się przy tym o Chrissie i Pattie. I bardzo niepokoił o los mieszkańców swego miasteczka, którzy przenieśli się do Rosji.- Moi ludzie polecieli, żeby spróbować odkopać setki rannych w zawalonych schronach przeciwlotniczych - powiedział cierpko. - I nie sądzę, by wasze przepisy odnosiły się do cywilów, lordzie Dom. A gdyby nawet tak było, to nikt nie byłby w stanie zatrzymać tych Szkotów. Są teraz w drodze, aby uratować resztę szkockiego narodu.
I Jonnie udał się do pomieszczenia operacyjnego. Panował tam straszny bałagan pozostawiony przez pospiesznie opuszczających pomieszczenie, w którym teraz znajdował się tylko Stormalong i buddyjska tłumaczka. Kobieta skończyła właśnie przekazywanie depesz i siedziała zmęczona z nisko pochyloną głową. Przez wiele godzin oboje, bez żadnego odpoczynku, wypełniali swoje obowiązki. To była pierwsza chwila ciszy.
- Rosja? - Jonnie zapytał Stormalonga.
- Przed ponad pół godziną posłałem tam cały kontyngent z Singapuru. To jest tylko przelot nad Himalajami, więc za parę godzin będą na miejscu. Nie wiem, co tam zastaną - od paru dni nie mieliśmy z Rosji żadnych wieści.
- Edynburg? - zapytał Jonnie.
- Żadnych wieści przez ostatnią godzinę.
- Czy dobrze słyszałem, że wszystkich z Wiktorii wysłałeś do Szkocji? - zapytał Jonnie. - A co będzie ze znajdującymi się tam jeńcami?
- Dali Kerowi ręczny miotacz energii - odparł Stormalong. - A zobaczywszy wyraz twarzy Jonnie'ego, dodał: - Ker powiedział, że porozwala im łby, jeśli którykolwiek mrugnie choćby powieką! Zostawili tam też tę starą kobietę z Gór Księżycowych, żeby zadbała o ich pożywienie. A wszystkie twoje notatki są bezpieczne...
Właśnie miał zamiar dodać "tutaj", gdy zobaczył w drzwiach lorda Doma, więc zamilkł.
Lord Dom powiedział:- Nie chciałbym się wtrącać w nie swoje sprawy, ale nie mogłem uniknąć podsłuchania waszej rozmowy. Czyżbyście pozostawili rejon konferencji, a może cały kontynent, a może nawet całą planetę bez osłony powietrznej?
Jonnie wzruszył ramionami i wskazał na Stormalonga.
- Jest przecież on i ja.
Lord Dom aż zadygotał z wrażenia.
Stormalong uśmiechnął się i powiedział:
- No cóż, to i tak dwa razy więcej niż było! Jeszcze nic tak dawno był tylko on! - Wskazał ręką na Jonnie'ego.
Lord Dom wlepił zdumiony wzrok w Jonnie'ego. Młody człowiek wcale nie wyglądał na zaniepokojonego tą sytuacją.
Lord Dom wyszedł z pomieszczenia operacyjnego i opowiedział o wszystkim swym kolegom, którzy zadecydowali. że lepiej będzie mieć na Jonnie'ego baczne oko.
10
Jonnie stał za zewnątrz pomieszczenia operacyjnego i rozglądał się dokoła po dolinie. Było tu teraz cicho.
Starsze dzieci chińskie uspokoiły już młodsze i ułożyły je spać. Psy siedziały cicho wyczerpane niedawnym podnieceniem. Wszyscy emisariusze udali się bądź do swych apartamentów, bądź trzymali wartę przy związanym Schleimie. W polu widzenia nie było żadnego wartownika. Całe to miejsce wyglądało na pogrążone we śnie, choć jeszcze nie było tak późno.
Komuś, kto się wychował w górskiej ciszy, taki spokój był bardzo potrzebny. Mogła to być wprawdzie cisza przed burzą z piorunami. Ale na razie był spokój.
Wiele myśli naraz przebiegało przez głowę Jonnie'ego, wiele pytań bez odpowiedzi. Któż to wiedział, jaki będzie wynik sądu emisariuszy; Jonnie im nie ufał! Co się stanie po tym "czasowym zawieszeniu" wojny? Co zastaną w Edynburgu? I w Rosji? A jeszcze pozostawał problem Psychlo! Stał się on już czymś w rodzaju ćmiącego bólu zęba. Czy nadal istniała groźba kontrataku? Czy jest to już może po prostu tylko widmo przeszłości? Ha! Przecież miał tę rzecz, na którą tak bardzo czekał. Miał instalację transfrachtu. I była gotowa do pracy. W powietrzu nie było żadnych samolotów i nie pracowały żadne silniki. Psychlo! Zaraz załatwi się z tym problemem zagrożenia.
Ruszył do konsoli zamaszystym krokiem, omal nie wpadając na Angusa. Szkot coś intensywnie przy niej majstrował. Nawet nie podniósł głowy, mimo to wiedział, że to był Jonnie.
- Podczas gdy ty załatwiałeś się ze Schleimem - powiedział Angus, nie przerywając pracy - ja ustawiłem rejestrator obrazów na jednym ze szczytów górskich Tolnepu, żeby fotografował ten księżyc. Silniki odrzutowe nie zakłócą teleportacji - robią to tylko silniki przestrzenne. Więc po prostu odpaliłem go. Ale miałem tylko jedną skrzynkę żyroskopową do dyspozycji. Dlatego teraz montuję drugą z części zamiennych.
- Angus - powiedział Jonnie - musimy dowiedzieć się, co się stało z Psychlo! Mamy potrzebne urządzenie i mamy teraz czas.
- Daj mi jeszcze pół godziny! - poprosił Angus.
Jonnie wiedział, że Angus nie potrzebuje pomocy, więc nie zamierzał tracić czasu na czekanie. Po drodze do swego pokoju zajrzał do szpitala. Zostawiono tam pielęgniarkę, starszą już Szkotkę, która czuła się tym urażona. Spojrzała na wchodzącego Jonnie'ego.
Najwyższy czas na zastrzyk i porcję sulfa dla ciebie - rzekła surowo.
Jonnie wiedział, że nie powinien tam przychodzić. Ale chciał się dowiedzieć, jak się czują ranni. Dwaj ranni, którzy mieli pęknięte czaszki leżeli jeszcze w łóżkach. Wydawało się, że czują się już dobrze. Także dwaj kanonierzy armat przeciwlotniczych byli jak się zdawało - w niezłej kondycji. Wszyscy byli Szkotami i koniecznie chcieli być tam, w palącym się Edynburgu. Patrzyli więc ponuro na Jonnie'ego wściekli, że ich nie zabrał ze sobą Sir Robert.
- Zdejmij ten swój kaftan! - warknęła pielęgniarka. Odwinęła mu bandaże z ramienia i obejrzała ranę. - Nie będzie po niej nawet blizny! - zawołała z rozczarowaniem.
Kazała mu połknąć porcję proszku sulfamidowego i dobrze popić wodą. Wbiła dobry cal igły w jego zdrowe ramię i wstrzyknęła piekącą witaminę B Complex. Zmierzyła mu temperaturę i puls.
- Jesteś w znakomitej formie! - wykrzyknęła i zabrzmiało to jak oskarżenie.
Jonnie jednakże zdążył już zdobyć w tym dniu pewne doświadczenie w dyplomacji, więc spokojnie powiedział:- Bardzo się cieszę, że zostaliście tu. Mogę bowiem potrzebować waszej pomocy do obrony tego rejonu.
Po chwili zaskoczenia wszyscy się nagle ożywili. Odpowiedzieli, że może na nich liczyć. A kiedy Jonnie opuścił szpital, wszyscy z uśmiechem zaczęli dyskutować, w jaki sposób mogą mu pomóc. Nawet pielęgniarka się uśmiechnęła.
Jonnie nie spodziewał się zastać w swoim pokoju Tsunga. Ale Tsung tam był. Układał właśnie na łóżku błękitną kurtkę i inne części garderoby, by Jonnie mógł się przebrać. Na widok Jonnie'ego schylił się w ukłonie i cały promieniał. Z rękami wsuniętymi w rękawy schylał się i podnosił jak pompa.
Próbował coś powiedzieć, ale nie potrafił wyrazić tego po angielsku, więc nagle wypadł jak pocisk z pokoju i za chwilę wrócił z Czong-wonem.
- Patrzcie, to ty tu jesteś? - zdziwił się Jonnie. - A już myślałem, że jestem sam.
- Och, nie - odparł Czong-won. - Tylko Koordynatorzy odlecieli. Ale ponieważ mamy gości, więc zostałem ja, kucharz, elektryk i dwóch kanonierów dział przeciwlotniczych - wyliczał na palcach. - Musiało zostać około dwunastu ludzi. Mamy tylko jeden problem - zobaczył niepokój na twarzy Jonnie'ego, więc szybko dodał - chodzi o żywność. Myślałem, że będziemy musieli żywić tych emisariuszy, więc przygotowaliśmy się do serwowania najbardziej wymyślnych potraw chińskich. Tymczasem okazało się, że oni nie jedzą naszego pożywienia. Mamy więc mnóstwo jedzenia, a nie ma go kto jeść. To bardzo źle!
Dla ludzi, którzy przez wieki musieli głodować w okrytych śniegiem górach, musiała to być sytuacja wręcz tragiczna.
- Nakarmcie dzieci! - polecił Jonnie.
- Och, już je nakarmiliśmy. Nawet i psy nakarmiliśmy. Ale wciąż jeszcze mamy mnóstwo żywności. Powiem ci, co zrobimy. Jest jeszcze jeden pusty apartament, więc urządzimy w nim jadalnię i zaserwujemy ci wspaniałą kolację.
- Ale ja mam jeszcze coś do załatwienia - powiedział Jonnie.
- To żaden problem. Późna wieczerza jest nawet bardzo stylowa. Kucharz będzie zadowolony. Proszę... - Wybiegł z pokoju i po chwili przyniósł tacę z zupą i małymi pasztecikami nadziewanymi mięsem. - To są... nie ma takiego słowa w psychlo... przekąski. Uzupełniają posiłki!
Jonnie uśmiechnął się. Gdyby miał tylko takie problemy, to życie byłoby pławieniem się w słońcu! Usiadł na krześle i zaczął jeść przekąskę. Tsung. po ustawieniu małego stolika, znów zaczął się schylać w ukłonie.
- Dlaczego on się tak stale kłania? - zapytał Jonnie.
Czong-won wskazał ręką na zainstalowany w pokoju ekran wizyjny, który dublował ekran z sali konferencyjnej.
- On był tu przez cały czas, gdy ty znajdowałeś się na platformie i o mało nic zamęczył na śmierć tłumacza, każąc mu dokładnie tłumaczyć twoje słowa. Nagrali na płyty wszystko, co tam się działo. Drugi ekran zainstalowano po to, by można było widzieć zarówno ciebie, jak i emisariuszy. Zaglądałem tu raz czy dwa razy...
Pan Tsung przerwał mu gwałtownie. Czong-won przetłumaczył:
- Chce, żebyś wiedział, że jesteś najbystrzejszym uczniem, jakiego kiedykolwiek spotkał. Mówi, że gdybyś był Imperialnym Księciem Chin, a on twoim szambelanem, to Chiny nadal byłyby wielkim państwem.
Jonnie uśmiechnął się i chciał odwdzięczyć się również jakimś komplementem, ale Tsung zaczął coś bardzo szybko mówić i wyciągnął z rękawa jakiś papier. - On chce - powiedział - żebyś postawił na tym papierze swoją "pieczęć". To znaczy - swój podpis.
Rozwinął papier. Było na nim mnóstwo chińskich znaków. Czong-won uniósł brwi i przetłumaczył Jonnie'emu treść dokumentu.
- Stwierdza się w nim, że unieważniasz nakaz wygnania jego rodziny z Cesarskiego Dworu i powołujesz go na szambelana przy głównym rządzie tej planety.
- Przecież ja nie jestem członkiem rządu - zaprotestował Jonnie.
- On to wszystko wie, ale mimo to chce mieć twoją pieczęć. Przypominam ci, że on ma jeszcze dwóch braci i paru krewnych. I wszyscy są wyszkoleni w dyplomacji i etykiecie. Och, mówi, że ma jeszcze jeden papier. Tak. Ten dokument przywraca mu rangę Mandaryna Błękitnego Guza - pozwala nosić okrągłą czapeczkę z błękitnym guzem na wierzchu - czyli faktycznie przywraca mu szlachectwo. To jest przekonywające. Oni są panami wielkiego rodu.
- Ale ja nie... - rozpoczął Jonnie.
Pan Tsung wydal z siebie pół tuzina trelów protestu.
- On twierdzi, że sam nawet nie wiesz, kim ty jesteś. Umieść na tych dokumentach tylko swój podpis, a on załatwi resztę.- Ale ja nie mam żadnych uprawnień. Wojna się jeszcze nie zakończyła. Daleko jeszcze do tego! Ja...
- On twierdzi, że wojna to wojna, a dyplomacja to dyplomacja i że każda rozgrywka ma dopóty sens, dopóki trwa. Gdybym był na twoim miejscu, to podpisałbym je, lordzie Jonnie. Oni wszyscy pilnie uczą się psychlo i angielskiego. To jest jego szansa, by osiągnąć cel, czyli odzyskać utracony tytuł. Przeczytam ci te dokumenty słowo po słowie.
No cóż, Jonnie zdawał sobie sprawę, że bez pomocy Tsunga mogłoby mu się to wszystko nie udać, więc podpisał dokumenty pędzelkiem, a Czong-won poświadczył to własnym podpisem.
Pan Tsung z pełnym uszanowaniem zwinął oba arkusze papieru i włożył je do torby ze złotego brokatu, a potem odłożył ją na bok, jakby były w niej klejnoty koronne.
- Ach, jeszcze jedno - rzekł Jonnie, wychodząc z pokoju. - Powiedz, że bardzo podobało mi się jego opowiadanie o smoku, który pożarł księżyc.




Rozdział 28
1
Psychlo! Planeta dwustu tysięcy światów.
Centralny ośrodek imperium, które rządziło i rujnowało szesnaście wszechświatów przez trzysta dwa tysiące lat.
Psychlo, które prawie spowodowało wyniszczenie gatunku homo sapiens.
Co się stało z tym imperium, jeśli w ogóle coś się z nim stało? Co się stało z
Psychlo? A jeśli ta planeta jeszcze istniała, to jakie miała zamiary w stosunku do ziemi? Czy wciąż zagrażała Ziemi, czy już nie? Zastanawiali się nad tym przez cały burzliwy i wyczerpujący rok. Myśli te były jak dokuczliwy cierń. Mieli zamiar teraz się o tym przekonać.
Blade światło oświecało dolinę. Metalowa platforma połyskiwała matowo. Na niebie nie było słychać żadnego silnika. Tylko gwiazdy nad nimi świeciły jasno. Angus i Jonnie spojrzeli na siebie. Za chwilę będą wiedzieć.
- Najpierw przeprowadzimy inspekcję zagłębi górniczych i zobaczymy, które z instalacji transfrachtu są jeszcze na chodzie - powiedział Jonnie. - Być może jest tam jakiś czujnik, który może ostrzec Psychlosów. Musimy więc być ostrożni i do niczego się nie zbliżać.
Książka współrzędnych poinformowała ich o istnieniu instalacji transfrachtu na Loozite - górniczej planecie Psychlo zamieszkanej tylko przez zatrudnionych w górnictwie Psychlosów. Była to duża planeta i bardzo odległa od Psychlo.
Postawili na platformie nową skrzynkę żyroskopową, włożyli rejestrator obrazów do jej opancerzonego wnętrza, obliczyli współrzędne transfrachtu odległego o czterdzieści mil od miejsca dyslokacji platformy w Loozite, wprowadzili dane do konsoli i wcisnęli przycisk odpalania.
Przewody zabrzęczały.
Skrzynka zjawiła się z powrotem. Nastąpił słaby odrzut.
Jonnie włożył płytę do projektora atmosferycznego. Wcisnął guzik. Przez moment obaj myśleli, że źle obliczyli współrzędne i zamiast instalacji transfrachtu zrobili zdjęcia kopalni. Czterdzieści mil to była zbyt duża odległość, by można było odróżnić wszystkie detale, więc Jonnie wyregulował ostrość obrazu i przesunął go nieco do środka.
To była jama! Nie kopalnia, lecz po prostu dziura w powierzchni planety. Stał tam pod pijanym kątem jeden ze słupów instalacji transfrachtu. Nie było nawet śladu kopuły z zabudowań bazy.
Jonnie zastanawiał się, czy nie mieli czasem dwóch schematów zabudowy bazy na dwóch różnych planetach. Być może ta platforma na Loozite znajdowała się bardzo daleko od wszelkich zabudowań. Niemniej jednak Psychlosi budowali na ogół standardowe układy. Cała centralna administracja planety zazwyczaj znajdowała się w tym samym miejscu co instalacja transfrachtu. Ponieważ tam właśnie dostarczano rudę z całej planety, tam prowadzono księgowość, tam znajdowały się główne sklepy i tam przebywali ważni menedżerowie planety.
Wybrali inną miejscowość z instalacją odpalania: Mercogran w piątym wszechświecie. Była pięciokrotnie większa od Ziemi, ale o mniejszej gęstości. Odpalili i przywołali z powrotem skrzynkę żyroskopową. Gdy Jonnie włączył projektor, od razu spostrzegli, że mają tu coś innego. Musieli rozszerzyć pole widzenia w projektorze, by mieć lepszy obraz. Mercogran był położony w pobliżu łańcucha górskiego i najwidoczniej zwaliła się na niego lawina. Mogłaby ona pokryć sporą przestrzeń każdej bazy. Jonnie przybliżył obraz. dam! W dole po prawej stronie! Odwrócona czasza kopuły jakiegoś zabudowania. Leżała tam jak pęknięta miska do zupy. Był tam jeszcze słup instalacji transfrachtu i przyczepione do niego resztki zwęglonych przewodów elektrycznych. I nic więcej.
Jak dotąd nie można było wyciągnąć z tego żadnego spójnego wniosku poza tym, że wszystkie te bazy i ich instalacje transfrachtu na pewno już nie pracowały. Na chybił trafił wybrali następną planetę: Brelloton. Według przypisów w księdze współrzędnych była to planeta zamieszkana przez ludność tubylczą, lecz rządzona przez sześćdziesiąt tysięcy lat przez "regencję Psychlo".
Obliczyli współrzędne dla punktu odległego o czterdzieści mil od instalacji transfrachtu i odpalili skrzynkę żyroskopową.
Nie byli przygotowani na to, co otrzymali. Atmosferyczny obraz ukazywał miasto. Instalacja odpalania najwidoczniej znajdowała się na płaskowyżu wznoszącym się w środku miasta. Budynki, które kiedyś musiały być bardzo masywne, były porozbijane na kawałki. Tworzyły one pewien kolisty wzór, który rozciągał się promieniście od płaskowyżu. Budynki, które musiały mieć ze dwa tysiące stóp wysokości, w mieście posiadającym milion lub więcej mieszkańców - powywracały się jak domino. Resztki instalacji były dobrze widoczne. Na miejscu platformy była ziejąca pustką dziura. Wszystkie słupy instalacji były powychylane na zewnątrz. Kopuły budynków bazy leżały u podnóża płaskowyżu, więc musiały zostać zmiecione wybuchem. Widać było dobrze znajomy schemat pomieszczeń podziemnych. Powiększając obraz bazy, można było dostrzec w szczelinach jednoroczną trawę.
Nie było widać żadnego śladu życia.
Jonnie odszedł od konsoli, usiadł i zaczął myśleć. Poprosił Angusa, by znalazł zdjęcia, które osłona powietrzna robiła nad Rzeką Oczyszczenia. Widoki bazy amerykańskiej.
Angus przyniósł zdjęcia i Jonnie zaczął się im przypatrywać: dziura w miejscu, gdzie była platforma, wychylenie na zewnątrz słupów, które jeszcze tam stały, zburzone miasto w odległości ponad pięćdziesięciu mil.
- Już wiem, co się stało - zawołał Jonnie. - Moglibyśmy tak patrzeć przez całą noc na planety Psychlo, a wynik byłby zawsze taki sam. Przynieś komputer. Popatrzymy co się wydarzyło na Psychlo w Dniu 92. zeszłego roku!
Światło. Poruszało się z prędkością 5 869 713 600 000 mil na rok. Światło, które opuściło Psychlo w tym dniu, jeszcze mknęło przez przestrzeń kosmiczną. Musieli więc umieścić rejestrator obrazów - jakby gwiezdnego satelitę zwiadowczego - w takim jej punkcie, do którego to światło jeszcze nie dotarło, nastawić rejestrator na powiększenie rzędu sześciu bilionów razy i zobaczyć Psychlo w momencie, gdy to się wydarzyło. Cokolwiek to było. Trzeba było dobrać właściwy kąt gwiezdny, pod którym należało ustawić obiektyw. Uniknąć sąsiedztwa ciężkich ciał niebieskich, tak by skrzynka żyroskopowa nie znalazła się pod wpływem sił grawitacji i mogła utrzymać się w wyznaczonym punkcie przestrzeni przez pewien czas. Utrzymać ją tam przez piętnaście minut i mieć nadzieję, że nie zmieni swego położenia i uda się ją ściągnąć z powrotem.
Ustawienie tego wszystkiego zajęło im trochę czasu. Trzeba było wyregulować powiększenie, dostroić czujniki ciepła i zrobić je niewrażliwe na inne ciała niebieskie. Obliczyć wszystko co do sekundy.
Wreszcie odpalili. Przewody brzęczały, utrzymując współrzędne przez cały czas. Przywołali skrzynkę z powrotem. Zjawiła się na platformie!
Ale stała teraz w nieco innym miejscu. Jonnie chciał ją podnieść, ale Angus złapał go za rękę. Metal był tak oziębiony, że zdarłby mu skórę z dłoni. Musieli poczekać, aż się ogrzeje, ponieważ gdyby otworzyli ją od razu, to nagły wzrost temperatury mógłby spaczyć płytę. Było to jakby dręczenie spragnionego człowieka widokiem skórzanego bukłaka z wodą. W końcu wyświetlili film. Co za kapitalne zdjęcia! Początkowo myśleli, że zdjęcia mogą być trochę niewyraźne, jakby zamazane przez fale cieplne. Ale owo mknące od ponad roku światło było kryształowo czyste i niczym nie zakłócone.
Oto widać było imperialne miasto Psychlosów. Koliste szyny wozów tramwajowych, zbiegające z klifów ulice podobne do taśmociągów. Na całej architekturze miasta wyciśnięte było górnicze piętno. Olbrzymie, tętniące życiem Psychlo! Centrum władzy nad wieloma wszechświatami. Źródło napędu wielkich, okrutnych macek, które ograbiały planety z ich dóbr naturalnych. Oto był ten liczący trzysta dwa tysiące lat potwór, widoczny w całej swej obrzydliwej i sadystycznej potędze!
Ani Jonnie, ani Angus nigdy przedtem nie widzieli tak dużego miasta, tętniącego życiem. Sto milionów mieszkańców? Miliard? Nie na całej planecie, ale tylko w tym mieście wznoszącym się nad otaczającą go równiną. Tramwaje poruszające się po spiralnych szynach były podobne do wozów górniczych. Pełno w nich było Psychlosów. Tłum na ulicach! Olbrzymi tłum, samych Psychlosów! Nawet na tak małym zdjęciu można było zobaczyć, jak było ich wielu! Jonniego i Angusa ogarnęło przerażenie.
Porównali ten widok z własnymi miastami, a nawet z wielkimi zrujnowanymi metropoliami. Nie było mowy o żadnym podobieństwie! Co za arogancja, żeby zaatakować takiego mocarza! Byli tak przerażeni i przejęci, że nie zwrócili uwagi na instalację transfrachtu. Przeoczyli początek transfrachtu i musieli cofnąć taśmę. Wyregulowali ostrość soczewek projektora i ustawili go tak, by mieć platformę transfrachtu na Psychlo w jeszcze większym powiększeniu i ulokowaną bardziej w środku obrazu.
I wtedy mogli już obejrzeć całą sekwencję wydarzeń, tak jak one przebiegały zaraz po tym, gdy Jonnie i Wiatrołom buszowali po ziemskiej platformie. Najpierw widać było robotników Psychlo czyszczących w pośpiechu platformę na przyjęcie transfrachtu z Ziemi. Przy platformie znajdowały się ustawione w linię platformy transportowe dla personelu i trumien. Nastąpiło migotanie oznaczające przybycie zabitych przez Jonniego i Wiatrołoma Psychlosów. A potem zobaczyli mały obłoczek. Robotnicy nagle rzucili się do ucieczki. Włączył się ekran siłowy. Nad całą platformą błyskawicznie rozpostarła się kopuła ekranu, by zatrzymać w środku tę małą eksplozję. Był to rodzaj przezroczystego, iskrzącego się spadochronu. Wystartowały wozy transportowe. Jeden z wielkich wozów awaryjnych podjechał do platformy, chcąc widocznie zająć się naprawą ewentualnych skutków tego niewielkiego wybuchu.
Minęła minuta. I wtedy eksplodowała pierwsza śmiercionośna trumna! Wielka bomba nuklearna - "pogromca planet" obłożona dookoła minami atomowymi. Ekran siłowy wytrzymał.
Potężny wybuch został zatrzymany w środku, a jego kipiąca, okrutna energia nawet nie wybrzuszyła ekranu.
Po chwili nastąpił kolejny wstrząs, gdy eksplodował umieszczony w drugiej trumnie "pogromca planet".
Ekran wytrzymał! Dobry Boże, jaką trzeba było mieć technikę, żeby zbudować taką osłonę! Ileż musi on pobierać mocy, żeby wytrzymać takie eksplozje!
Jeszcze jeden wstrząs wewnątrz kopuły. Trzeci "pogromca planet" i cały wianuszek starodawnych bomb atomowych. Ekran trzymał. Z daleka biegli w jego kierunku Psychlosi. Ci, którzy byli bliżej platformy, leżeli na ziemi rozpłaszczeni przez przeniesione przez ekran wstrząsy.
Wybuchła czwarta bomba. Ekran wciąż był cały. Przeniesiony przez niego wstrząs rzucił do tyłu wozem awaryjnym. W znajdujących się w pobliżu budynkach wyleciały wszystkie szyby. Grunt dygotał. jakby pod wpływem gigantycznego trzęsienia ziemi. Pobliskie budynki nagle się zapadły, jakby wessane do wnętrza planety. Z innymi budynkami zaczęło się dziać to samo.
Wybuchła piąta bomba! I jakby na zwolnionym filmie najpierw na ograniczonym, a potem coraz większym terenie wszystko wokół zamieniło się w spienioną kipiącą masę atomowego ognia. Szybko poszerzyli kąt obserwacji. Cała planeta Psychlo zamieniała się powoli w radioaktywne Słońce! Taśma się skończyła, a oni siedzieli bez ruchu jak porażeni.
- Mój Boże! - powiedział tylko Angus.
Jonnie'emu zrobiło się niedobrze. Psychlosi czy nie-Psychlosi, ale właśnie oglądał ich zagładę i poczuł wyrzuty sumienia. Wzięcie na siebie odpowiedzialności za tak wielkie zniszczenia nie było łatwe. Przewidywał wprawdzie, że bomby zniszczą główną kwaterę Towarzystwa i - być może - całe imperialne miasto, ale one stworzyły nowe Słońce.
- Co się stało? - zapytał Angus.
Jonnie spuścił wzrok.
- Wyciągnąłem z tych trumien dziesięć zawleczek. Nie chcieliśmy wkładać do nich zapalników czasowych, bo w razie jakiegokolwiek opóźnienia w półrocznym odpalaniu, mogłyby wybuchnąć na Ziemi. Wiedzieliśmy, że bomby mają niewielki wyciek radioaktywny i są skażone, bo miały już stare korpusy. Dlatego używaliśmy przy nich ubiorów antyradiacyjnych. - Jonnie zrobił ręką ruch, jakby coś upuszczał na ziemię. - Podczas walki z Psychlosami rzuciłem te zawleczki od zapalników na platformę. I zapomniałem o nich. Musiały być trochę radioaktywne i gdy dotknęły platformy Psychlo, wywołały małą eksplozję. To one spowodowały ten drobny odrzut. Włączył się natychmiast ekran siłowy, o którym wspominali bracia Chamco. Ekran był na tyle mocny, że oparł się wszystkim wybuchom. Czytałem w jednej z książek Chara, że cała skorupa Psychlo jest poszatkowana porzuconymi szybami kopalnianymi. Wygląda zupełnie jak sito. Nazywają to górnictwem podrdzeniowym. Cały impet wybuchu szedł w dół. Każdy wybuch przenikał coraz głębiej w kierunku roztopionego rdzenia planety Psychlo. Piąty wybuch dotarł do jądra. Pięć następnych eksplodowało już w nim. Myślę, że broń atomowa wywołała reakcję łańcuchową w rdzeniu planety. Niezależnie więc od rozsadzenia skorupy Psychlo reakcja termojądrowa trwała nadal. I prawdopodobnie będzie trwała jeszcze przez miliony lat. Psychlo nie jest już planetą. Jest płonącym Słońcem!
Angus skinął potakująco głową.
- A wszystkie urządzenia transfrachtu w całym imperium Psychlo - przestrzegając ustalonego harmonogramu - dokonywały odpalania wprost w to radioaktywne słońce i roznosiły same siebie na strzępy!
Jonnie kiwnął głową nieco już wyczerpany:
- Tak jak i my w Denver rok później. - Wzdrygnął się. - Terl sam się wysłał w ogień piekielny. Biedny Terl!
Angus aż podskoczył, gdy to usłyszał.
- Biedny Terl? Po tych wszystkich świństwach, jakie ten potwór zrobił? Jonnie, czasami zdumiewasz mnie! Potrafisz być zimny jak lód i nagle ni stąd, ni zowąd powiedzieć coś takiego jak: "biedny Terl"!
- To jest straszny rodzaj śmierci - stwierdził Jonnie. Angus się wyprostował.- No cóż! - powiedział to tak, jakby przed chwilą wynurzył się z jeziora, do którego zanurkował. - Nie ma Psychlo! Nie ma Imperium! I przynajmniej o tę jedną rzecz nie musimy się już więcej martwić! Nie będę po nich płakał!
2
Pomimo emocjonalnego napięcia Jonnie zachował swój myśliwski instynkt. Jego żywiołem były góry, w których spędził dużo czasu na samotnym tropieniu takich miejsc, w których mogły się czaić pumy, niedźwiedzie grizzly lub wilki. Były to czasy, kiedy nieomylnie wyczuwał za sobą przyczajone drapieżne zwierzę, czekające tylko na jeden jego fałszywy ruch. Przez ostatnie piętnaście sekund Jonnie instynktownie wyczuwał podobne niebezpieczeństwo! Odwrócił się gwałtownie, gotów do ataku. Stojący za nim niewielki szary człowiek powiedział:
- Ach, więc nie wiedzieliście o tym?
Jonnie zdjął rękę z uchwytu miotacza. Jak się zdawało, niewielki szary człowiek nie zauważył tego ruchu.
- To wiele wyjaśnia z tego, czego dotychczas nie rozumiałem. Tak, Psychlo już nie istnieje. Oczywiście, my o tym wiedzieliśmy. Nie byliśmy tylko pewni, jak to się stało.
- Czy jacyś Psychlosi pozostali przy życiu? Gdziekolwiek? - zapytał Angus.
Niewielki szary człowiek pokręcił przecząco głową. Drugi niewielki szary człowiek, który został tu przeteleportowany, krył się w ciemnościach. Teraz podszedł do Jonnie'ego.
- Sprawdzaliśmy to wielokrotnie. Sondy, które wysyłaliśmy, informowały nas, że wszyscy Psychlosi wyginęli w parę tygodni po tym wydarzeniu.
Powysyłaliśmy nasze statki kosmiczne na wszystkie strony...
Pierwszy niewielki szary człowiek spojrzał na swojego towarzysza. Czyżby to było spojrzenie ostrzegawcze? Drugi niewielki szary człowiek gładko ominął to, co zamierzał powiedzieć.
- Wszystkie instalacje transfrachtu znajdowały się bądź w centralnych bazach górniczych, bądź przy pałacach regentów; takie były zwyczaje Towarzystwa Górniczego. Cały personel kierowniczy i wyżsi urzędnicy na każdej planecie byli zakwaterowani w pobliżu platformy, by nie chodzić zbyt daleko i prędzej otrzymywać ewentualne przesyłki. W tym rejonie znajdowały się też główne magazyny gazu do oddychania. Pierwsza wiadomość o totalnej katastrofie dotarła do nich, gdy odpalali transfracht na Psychlo - nie lubili zbytnio podróży kosmicznych, od kiedy mieli monopol na teleportację. Oczywiście, nie mogliśmy sprawdzić wszystkich planet we wszystkich wszechświatach, ale jesteśmy przekonani, że nie ma już ani jednej instalacji transfrachtu, ani centralnej bazy górniczej, ani też jednego Psychlosa, który by pozostał przy życiu. Straciliśmy wszelką nadzieję już pięć miesięcy, temu. Zapas gazu do oddychania wystarcza na sześć miesięcy, a ten czas już minął
Jonnie bacznie ich obserwował. Ci ludzie coś ukrywali. I czegoś chcieli. Stanowili dla nich jakieś zagrożenie. Czuł to instynktownie. Mieli nienaganne maniery. Byli bardzo sympatyczni i łagodni. Ale ich szczerość była zwykłą pozą.
- Czy możecie być absolutnie pewni - zapytał Jonnie - że jakiś inżynier Psychlo nie odbudował gdzieś instalacji transfrachtu?
- Och - zawołał drugi niewielki szary człowiek - gdyby tak było, to jeśli nie odpaliłby transfrachtu najpierw na Psychlo, to odpaliłby wprost na nas. Najbliższa od nas instalacja transfrachtu rozleciała się na strzępy. A wraz z nią pół miasta. Straszne. Ja, na szczęście, tego dnia znajdowałem się o wiele mil stamtąd, byłem z rodziną na przejażdżce. Dobrze, że nasze biura mieszczą się na piętnastym piętrze pod ziemią.
Czyżby pierwszy niewielki szary człowiek dawał mu sygnały ostrzegawcze? W każdym razie drugi szary człowiek nagle zamilkł i zaczął interesować się swymi ostro zakończonymi paznokciami.
- Nie znalazłem w żadnych wykazach planety, która miałaby taką samą atmosferę jak Psychlo - zauważył Angus. - Czy są więc jakieś planety, które mają ten sam gaz do oddychania?
Niewielcy szarzy ludzie zastanawiali się przez chwilę, a potem ten, który zjawił się ostatni, powiedział:
- "Fobia". Nie sądzę, by znalazła się w jakichkolwiek wykazach.
Obaj się roześmieli.
Pierwszy z nich powiedział:
- Wybaczcie nam! To żart. W naszych interesach najbardziej strzeżone sekrety państwowe Psychlo muszą być dla nas otwartą księgą. To, że ominęli w wykazach "Fobię", jest dla Psychlosów typowe. To tam właśnie wygnali króla haka przed dwustu sześćdziesięcioma tysiącami lat. Jest to jedyna planeta w tym systemie o podobnej atmosferze, ale znajduje się w tak dużej odległości od Psychlo, że nie można jej stamtąd dostrzec gołym okiem. Jest tam tak zimno, że gaz do oddychania się skrapla, tworząc wielkie jeziora na powierzchni planety. Psychlosi zbudowali na planecie małą kopułę, w której uwięzili króla Haka wraz z innymi spiskowcami, a potem tak się bali, że oni uciekną z tej planety, że posłali morderców, aby ich zabili. Typowe dla Psychlosów. Wymazali ten rozdział z podręczników szkolnych do historii. Popatrzmy na wasze tabele astrograficzne. - Wziął w dłonie tabele, przyjrzał im się przez chwilę, a potem się roześmiał i pokazał tabele swemu towarzyszowi. - Nie ma jej tu!
Opuszczona planeta w ich własnym systemie!
Widząc pytające spojrzenie Jonnie'ego, drugi niewielki szary człowiek powiedział:
- Nie, nie ma tam żadnego Psychlosa i nic się nie dzieje na tej planecie. Nie ma na niej nic poza zamarzniętym gazem do oddychania, którego warstwa jest bardzo cienka. Wysłane przed paroma tygodniami sondy potwierdziły, że planeta jest całkowicie wyludniona. Możecie być pewni, że to jest koniec Psychlosów. Widziałem natomiast na przeglądanych zapisach wizyjnych, że macie u siebie kilku żywych Psychlosów, ale to nie oni zbudowali tę rzecz! - poklepał ręką bok osłaniającego konsolę smoka. Z jakichś tylko Psychlosom znanych powodów prędzej popełniliby samobójstwo niż zdradzili tajemnicę! - potrząsnął głową.
- Myślę - odezwał się pierwszy szary człowiek - że koniecznie powinniśmy zwołać oficjalną konferencję. Jest parę spraw do omówienia.
"Aha - pomyślał Jonnie - wreszcie doszliśmy do tego". Zachował jednak spokój i powiedział:
- Nie jestem członkiem rządu.
Drugi niewielki szary człowiek oświadczył:
- Jesteśmy tego świadomi. Ale cieszysz się jego pełnym zaufaniem. Myśleliśmy, że gdybyśmy mogli z tobą porozmawiać, to pomógłbyś nam w zaaranżowaniu konferencji z twoim rządem.
- Takie pogaduszki o poważnych sprawach - dorzucił pierwszy niewielki szary człowiek.
Jonnie'emu błysnęła nagle myśl. Przypomniał sobie, że pierwszy niewielki szary człowiek pił herbatę ziołową.- Za pół godziny będę miał kolację. Jeśli możecie jeść nasze pożywienie, będzie mi miło, gdy się do mnie przyłączycie.
- Och, my jemy absolutnie wszystko! - oświadczył drugi niewielki szary człowiek. - Cokolwiek jest do jedzenia. Będzie nam bardzo przyjemnie.
- A więc za pół godziny - powiedział Jonnie i poszedł zawiadomić Czong-wona, że jednak będą mieć gości na kolacji.
Może teraz uda mu się dowiedzieć, jakie niebezpieczeństwo zagraża im ze strony niewielkich szarych ludzi. Nie wyimaginował sobie tego. Ci dwaj naprawdę byli niebezpieczni!
3
Niewielcy szarzy ludzie potrafili zjeść dosłownie wszystko. Jonnie był zdziwiony, jak ładnie Czong-won udekorował salon wolnego apartamentu. Różnokolorowe lampiony z papieru z górniczymi lampami w środku - zwisały z sufitu. Na ścianach wisiały dwa obrazy: jeden przedstawiał tygrysa skradającego się po śniegu, a drugi - ptaka w locie. Pod ścianami ustawiono pomocnicze stoliki, a wielki stół centralny, przy którym siedzieli, był nawet przykryty obrusem.
Pan Tsung bardzo nalegał, by Jonnie nałożył na siebie tunikę ze złotego brokatu, skoro się nie zgodził na włożenie zielonej szaty satynowej - i teraz Jonnie prezentował się znakomicie. Przy akompaniamencie dyskretnej, ale dość piskliwej muzyki oraz brzęku talerzy, które Czong-won ciągle wnosił do salonu, słychać było miarowe ruchy szczęk niewielkich szarych ludzi przeżuwających jedzenie. Były to jedyne odgłosy w tym pomieszczeniu.
Jonnie próbował zaprosić na kolację Angusa, ale ten oświadczył, że musi mieć oko na skrzynkę żyroskopową, która obserwuje Asarta. Chciał też zaprosić Stormalonga, ale pilot był zmęczony i drzemał w pomieszczeniu operacyjnym. Namawiał Tsunga i Czong-wona, by zjedli razem z nimi, ale oni się nie zgodzili, twierdząc, że muszą obsługiwać gości. Tak więc do stołu zasiedli tylko we trójkę. Jonnie był zmartwiony, gdyż niewielcy szarzy ludzie nie rozmawiali z nim, tylko jedli. Jedli i jedli!
Kolacja rozpoczęła się od przystawek: jajka faszerowane, pieczone żeberka, pieczone w folii kurczaki. I wszystko to niewielcy szarzy ludzie zjedli. Potem podano kilka rodzajów makaronów i klusek: kluski naleśnikowe, makaron z bambusa, makaron zapiekany z wołowiną, makaron z sosem sojowym - ogromne misy! I niewielcy szarzy ludzie wszystko to zjedli. Wniesiono wielkie tace pełne kurczaków nadziewanych: migdałami, nerkowcem, młodymi grzybami i chińskim mydleńcem. Po krótkim czasie tace były puste. Potem nastąpiły dania mięsne: wołowina po mongolsku, smażone bakłażany z wołowiną, wołowina w sosie pomidorowym i stek wołowy z pieprzem chili. I z tym dali sobie radę. Następnie podano tace z kaczkami po pekińsku przyrządzonymi na trzy różne sposoby - wszystko zniknęło w ich żołądkach. Teraz właśnie zajadali się potrawami z jajek: jajka foo jung w potrawce z kurczaka, jajka w kwiatach oraz jajka foo jung z grzybami.
Jonnie się zastanawiał, skąd Czong-won wytrzasnął te wszystkie specjały, aż sobie przypomniał, że przecież wokół było mnóstwo dzikiej zwierzyny, a w rejonie jeziora - dużo ptactwa oraz że Chińczycy mieli czas na założenie ogrodów warzywnych w rejonie osłanianym przez kabel pancerza atmosferycznego tamy, który chronił je przed dzikimi bestiami. Sam Jonnie nie jadł zbyt wiele. Pan Tsung poinformował go, krzywiąc się przy tym pogardliwie, że większość dań przyrządzono według receptur kuchni chińskiej z południa, podczas gdy prawdziwa kuchnia chińska rozwinęła się na północy w czasie panowania dynastii Cin, kiedy to rodzina Tsungów była szambelanami na cesarskim dworze. Kaczka po pekińsku i wołowina po mongolsku to były dania, na które trzeba było zwrócić szczególną uwagę. Jonnie go posłuchał. Potrawy były całkiem smaczne. Nie tak smaczne, oczywiście, jak przyrządzana przez ciotkę Ellen duszona sarnina, ale całkiem jadalne. Pielęgniarka ostrzegła go, żeby nie pił ryżowego wina, ponieważ bierze lekarstwa. Jonnie nigdy nie przepadał zbytnio za mocnymi trunkami.
Niewielcy szarzy ludzi konsumowali potrawy przygotowane dla trzydziestu osób! Gdzie oni to wszystko mieścili?
Jonnie wykorzystał czas przy stole, by się im dobrze przyjrzeć. Skórę mieli szarą i niezbyt gładką. Mieli matowe szaroniebieskie oczy z grubymi powiekami, czaszki okrągłe i całkowicie łyse, nosy mocno zadarte. Ich uszy były nieco dziwaczne - bardziej przypominały skrzela niż uszy. Każda ręka miała cztery palce oraz kciuk, wszystkie paznokcie były bardzo spiczaste. W zasadzie, wyglądali całkiem jak ludzie, z tą różnicą, że mieli inne uzębienie. Otóż ich szczęka miała po dwa rzędy zębów na górze i na dole.
Obserwując ich żarłoczność, Jonnie zastanawiał się, z jakiej to linii genetycznej mogli pochodzić. Coś mu przypominali... I wtedy przypomniał sobie rybę pokazywaną kiedyś przez jednego z pilotów, który odwiedził bazę w Wiktorii. Pilot pewnego razu musiał się katapultować z samolotu ze względu na awarię systemu paliwowego. Zdarzyło się to nad Oceanem Indyjskim. Gdy czekał na swej tratwie ratunkowej na pomoc, zaatakowały go takie właśnie ryby. Po wyratowaniu go, załoga samolotu zastrzeliła z miotacza pokładowego jedną rybę i utrwaliła ją na zdjęciu. Była to bardzo duża ryba. Jak ją nazywał? Jonnie starał się to sobie przypomnieć. Widzieli jej zdjęcie w jednej z dawnych książek. Ach, tak - rekin żarłacz! Tak się właśnie nazywała! Niewielcy szarzy ludzie mieli podobne uzębienie i podobną skórę. Być może pochodzili od rekinów, które w wyniku ewolucji stały się istotami inteligentnymi.
W końcu podano herbatę. I to nie dlatego, że niewielcy szarzy ludzie nie mogli już niczego więcej jeść, ale dlatego że Czong-wonowi zabrakło jedzenia! Gdy serwowano herbatę, pierwszy niewielki szary człowiek zapytał zaniepokojony, czy nie jest to czasem "herbata ziołowa". Został jednak zapewniony, że to zwyczajna zielona herbata, co - jak się wydawało - sprawiło mu wyraźną ulgę.
Obaj niewielcy szarzy ludzie wygodnie oparli się na swych krzesłach i uśmiechnęli do Jonniego. Oświadczyli, że była to najlepsza kolacja, jaką kiedykolwiek jedli, więc Czong-won wymknął się z jadalni i poszedł przekazać to kucharzom.
Jonnie pomyślał z przerażeniem, że teraz, gdy zjedli wszystko, co było w zasięgu ich wzroku, spróbują pożreć jego! "Ależ skąd, przecież to czysta fantazja! Oni są całkiem mili" - uspokajał się w duchu. Może teraz będzie mógł się wreszcie dowiedzieć, o co im chodzi i czego właściwie chcą od niego.
- Wie pan - odezwał się pierwszy niewielki szary człowiek - jeśli chodzi o te wrogie wojska, to problem polega na tym, że macie słaby system obrony kosmicznej. Tania tandeta. Ale to wina Psychlosów. Oni nigdy nie inwestowali pieniędzy w dobre systemy obronne. Woleli kupić pół tuzina nowych kobiet lub tonę czy dwie kerbango niż odpowiednie uzbrojenie. Czy wie pan, ile kosztują używane przez was działa przeciwlotnicze? Mniej niż pięć tysięcy kredytów. Tania tandeta! Nie mają nawet zasięgu dwustu tysięcy stóp. Broń kupiona okazyjnie na wyprzedaży. Używana broń z wojennych nadwyżek. A wyżsi urzędnicy Psychlo na pewno podali do księgowości cenę jak za nową broń, a różnicę schowali do własnej kieszeni.
- Ile kosztuje nowoczesne działo przeciwlotnicze. - zapytał Jonnie, aby podtrzymać temat.
Niewielki szary człowiek zastanawiał się przez moment. Potem wyjął z kieszeni kamizelki niewielką szarą książeczkę i otworzył ją. Zaczął przeglądać stronice przez szkło powiększające.
- O, tu mamy jakieś działo. Działo obronne z komputerowym systemem sterowania ogniem przeznaczone do odpierania ataków z ziemi i z przestrzeni kosmicznej: maksymalny zasięg - 599 mil, szybkostrzelność - 15 000 strzałów na minutę, możliwość jednoczesnego śledzenia 130 statków kosmicznych lub 2 300 bomb, potencjał destrukcyjny A-13 (przebicie pancerza kosmicznego statku liniowego), cena bez zniżek - 123 475 Kredytów Galaktycznych plus koszt transportu i zainstalowania. Otóż, baterie takich dział rozlokowane wokół waszych warowni dałyby sobie radę z całymi tymi "połączonymi siłami" lub trzymałyby je na takiej wysokości, że niemożliwe byłoby wypuszczenie z nich samolotów atmosferycznych.
Drugi niewielki szary człowiek w pełni się z tym zgadzał:
- Tak, to był podstawowy problem. Psychlosi byli jednocześnie rozrzutni i skąpi. Wątpię nawet, czy utrzymywali środki obronne tej planety w należytym stanie.
Jonnie zgadzał się z tym. Czuł, że w trakcie rozmowy może się dowiedzieć czegoś więcej o obu przybyszach. Niech zatem jak najdłużej gadają!
- No cóż, po prostu z ciekawości chciałem się zapytać, ile kosztowałby odpowiedni system obronny dla tej planety?
Niewielcy szarzy ludzie zaczęli coś do siebie szeptać. Pierwszy niewielki szary człowiek zaczął wyciągać z kieszeni różne małe przedmioty, przeglądał je i niektóre odkładał na bok. Drugi zaś miał na palcu lewej ręki wielki pierścień i początkowo Jonnie sądził, że się nim bezmyślnie bawi. Tymczasem z pierścienia zaczęła wysuwać się długa i tak cienka nić, że prawie nie było jej widać.
Byli bardzo przejęci i słychać było tylko ich mamrotanie:
- ...trzydzieści sond przestrzennych... emitory promieni ostrzegawczych przed obcymi sondami zwiadowczymi... piętnaście zwiadowczych sputników otwierających automatycznie ogień do każdego niezidentyfikowanego obiektu latającego... koszt wyposażenia ziemskich samolotów w urządzenia identyfikujące... 2 000 radiolatarni atmosferycznych... 256 bojowych samolotów myśliwskich Typ 50... 400 latających czołgów do zwalczania piechoty kosmicznej... 7 000 przeciwpiechotnych zapór drogowych... sto miejskich pancerzy atmosferycznych z wciąganymi wrotami... pięćdziesiąt bezpilotowych samolotów zwiadowczych z urządzeniami pracującymi w paśmie widzialnym i podczerwonym... pięćdziesiąt bezzałogowych pojazdów opancerzonych do automatycznego niszczenia celów naziemnych...
Wreszcie skończyli. Drugi niewielki szary człowiek wyciągnął nitkę z pierścienia, trzepnął palcem w jej koniec i z cichym "puf!" nitka rozwinęła się w długą taśmę papieru. Pstryknął w nią palcem i taśma wylądowała przed pierwszym niewielkim szarym człowiekiem. Ten podniósł ją, przebiegł wzrokiem wszystkie liczby i potem spojrzał na końcowy wynik.
- Wliczając koszt transportu i części zamiennych - powiedział - wyniesie to 500 962 878 432 kredytów płatnych w jedenastu oprocentowanych rocznych ratach plus około 285 000 006 kredytów rocznie na opłacenie personelu wojskowego obsługującego ten sprzęt.
Przerzucił długą taśmę przez stół do Jonnie'ego i zakończył swój wywód:
- To jest właśnie to. Skuteczny i ekonomiczny system obrony planetarnej. Wszystkie towary najwyższego gatunku. Wystarczy na co najmniej sto lat. To jest właśnie taki system obronny, jaki powinniście byli mieć! I jaki wciąż jeszcze możecie mieć!
Było to o 498 960 878 431 kredytów więcej, niż Ziemia w ogóle posiadała. Uświadomiło to Jonnie'emu, jak bardzo byli biedni. Ale teraz już najwyższy czas, żeby się czegoś bliższego dowiedzieć o tych dwóch.
- W pełni doceniam wasze informacje, panowie. Ale proszę mi wybaczyć, kim właściwie jesteście? Handlarzami bronią?
Byli tak zaskoczeni, jakby rzucił w nich granatem. Popatrzyli po sobie, a potem obaj wybuchnęli śmiechem.
- Och, tak mi przykro! - powiedział pierwszy niewielki szary człowiek. - To bardzo niegrzecznie z naszej strony. Ale wie pan, jesteśmy dość dobrze znani w rejonach naszego działania. I tyle wiemy o panu. Prawdę mówiąc, znamy pana tak dobrze, iż nawet nam przez myśl nie przeszło, że nigdy się nie przedstawiliśmy! To jest lord Voraz. Generalny Dyrektor, Główny Zarządca i Pierwszy Lord Banku Galaktycznego.
Jonnie aż zamrugał oczami z wrażenia, pochylił się i uścisnął jego dłoń. Dłoń była sucha, dość szorstka.
- A to jest jego Ekscelencja Dries Gloton - przedstawił kolegę lord Voraz.
Jonnie potrząsnął jego równie suchą i szorstką dłonią i powiedział: - Jonnie Tyler, Wasze Lordowskie Moście. Ja nie mam żadnych tytułów.
- Mamy na ten temat inne zdanie, lordzie Jonnie Tylerze - oświadczył lord Voraz. - Dries lubi nazywać siebie naczelnym poborcą, ale to jest taki bankowy żart. Obecnie jest Szefem Oddziału Banku Galaktycznego na ten sektor przestrzeni kosmicznej. Zauważył pan, że kilka razy niechcący nastąpiłem mu na odcisk. Szef Oddziału ma absolutną władzę w swym sektorze i jest zawsze trochę zazdrosny o swe prerogatywy. Wasza planeta znajduje się w jego sektorze i wszelkie interesy z nią leżą w jego gestii. Tylko on jest odpowiedzialny za osiąganie zysków w tym rejonie. Jeśli chodzi o mnie, to jestem tu tylko z tego powodu, że zebrali się emisariusze. To są bardzo niespokojne...
Dries Cloton przerwał mu ostro:
- Nie można się spodziewać, by Jego Lordowska Mość znała wszystkie tajniki interesów w każdym sektorze. On bardzo dobrze sobie radzi z prowadzeniem interesów na szczeblu wszechświatów. Lord Voraz się roześmiał.
- Mój Boże, naprawdę mi przykro, że niepokoiliśmy pana. Ale szukamy tu...Dries znowu mu przerwał.
- Jesteśmy tu właśnie po to, by wam pomóc, lordzie Jonnie. A przy okazji: czy nie zechciałby pan otworzyć u nas rachunku bankowego? Osobistego rachunku? - szukał w kieszeniach odpowiednich materiałów. - Możemy dać panu niski numer konta i zapewnić absolutną dyskrecję.
Jonnie uprzytomnił sobie nagle, że nie ma żadnych pieniędzy. I to nie tylko w kieszeni, ale w ogóle nigdy ich nie miał. Oddał nawet jedyną złotą monetę. Myślał, że może otrzymuje pensję jako pilot, którą przekazują Chrissie, ale nigdy tych pieniędzy nie widział. Szybko odsunął od siebie lękliwe myśli na temat Chrissie. Lepiej będzie, jeśli całą uwagę skupi na prowadzeniu rozmowy.
- Przykro mi - powiedział. - Może później, gdy będę miał jakieś pieniądze do złożenia w depozycie.
Obydwaj panowie rzucili na siebie szybkie spojrzenia.
- No cóż, niech pan pamięta, że nie jesteśmy waszymi wrogami - powiedział Dries.
- Mam wrażenie, że bardzo niedobrze byłoby, gdybyście nimi byli - rzekł Jonnie, wciąż starając się rozwikłać ich tajemnice. - Nieprzyjacielska flota nie oddaliłaby się, gdyby pan nie porozmawiał ze Snowlem.
- Bank Galaktyczny wykonuje wiele usług dla swych klientów. To była zwykła usługa notarialna. Chcieli mieć zakodowany zapis radiowego przekazu notarialnego, który stwierdzał, że było to prawnie ważne polecenie konferencji. Oczywiście, bank nie uwierzyłby im na słowo. Ale wszyscy mają zaufanie do banku.
- Czy zebranie tu emisariuszy także było usługą bankową? zapytał Jonnie.
- Otóż nie... - rozpoczął lord Voraz.
- Można by to tak nazwać - wszedł mu w słowo Dries. - Ponieważ czasami organizuje się tego rodzaju konferencje w ramach usług. Prowadzenie interesów pomiędzy cywilizowanymi planetami w sposób bezkonfliktowy leży w interesie Banku Galaktycznego.
Jonnie nie był zadowolony z tego wyjaśnienia, ale zrobił dobrą minę.
- Jak się wydaje, emisariusze słuchają was. Do pana mówią: "Wasza Ekscelencjo", a do lorda Voraza zwracają się: "Wasza Czcigodność". Co jednak robicie, gdy was nie słuchają? Na przykład nie przylatują na konferencję lub nie robią tego, o co ich prosicie.
Sama myśl o tym zaszokowała lorda Voraza. Zanim Dries Gloton zdołał go powstrzymać, lord Voraz powiedział: - To jest nie do pomyślenia! Bank natychmiast zażądałby zwrotu wszelkich pożyczek, zablokował wszystkie kredyty. Ich gospodarka rozleciałaby się na kawałki. Zbankrutowaliby i planeta mogłaby zostać sprzedana... Och, pomyśleliby sto razy, zanim...
Driesowi udało się w końcu mu przerwać i zatrzymać ten potok słów.
- Otóż wiem, Wasza Czcigodność - powiedział łagodnie jak bardzo jest pan wrażliwy na te sprawy, ale musimy pamiętać, że to jest mój sektor i wszystko, co dotyczy tej planety, to moje kłopoty. Proszę mi wybaczyć, ale myślę, że lord Jonnie prawdopodobnie nie wie zbyt wiele na temat faktycznej działalności Banku Galaktycznego. Przez wieki nie wznawialiśmy przecież druku ulotek informacyjnych. Czy chciałby pan dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, lordzie Jonnie?
Jonnie wyraźnie chciał. W uszach dźwięczały mu słowa lorda Voraza: "planeta mogłaby zostać sprzedana..."
4
Czong-won podał nowy imbryk herbaty.- Nie może pan jednak odnieść wrażenia, że jesteśmy ludźmi gwałtu - powiedział Dries, upijając wielki łyk herbaty z filiżanki.
,,Raczej potężni i nieludzcy" - pomyślał Jonnie.
- Nasza rasa jest zwana "Selachee" - kontynuował Dries. - Żyjemy tylko na trzech planetach Systemu Gredides. Planety są w większości pokryte wodą - na dwie części lądu przypada średnio dziewięć części wody. I naszym jedynym przemysłem jest bankowość. - Uśmiechnął się i znów wypił łyk herbaty. - Jesteśmy idealnymi bankierami. Możemy wszystko jeść, wszystko pić, oddychać prawie każdą atmosferą i żyć w warunkach prawie każdej grawitacji. Według plemiennych norm moralnych wielbimy absolutną uczciwość oraz cnotę obowiązkowości.
Jonnie pomyślał, że zapewne tak jest, ale odnosił wrażenie, iż nie mówili całej prawdy, zwłaszcza o swoich zamiarach. Pojęcie "uczciwości" mogło nie zawierać obowiązku mówienia całej prawdy. Uśmiechnął się więc uprzejmie i bacznie słuchał.
- Na każdej planecie mamy około pięciu miliardów mieszkańców - kontynuował Dries - i są oni bardzo pracowici. Mimo że głównie zajmujemy się bankowością, to mamy także inżynierów i innych specjalistów oraz wielu matematyków. Blisko pięćset tysięcy lat temu rozpoczęliśmy loty kosmiczne. To jest chyba właściwa liczba, nieprawdaż, lordzie Voraz?
Lord Voraz wciąż był jeszcze lekko zszokowany na myśl o planetach wycofujących się ze swych zobowiązań, ale zatuszował swoje zmieszanie dobrą, profesjonalną, bankową miną.
- Czterysta dziewięćdziesiąt siedem tysięcy czterysta trzydzieści dwa lata upłyną w ostatnim dniu tego roku gwiezdnego, co daje końcówkę stu trzech lat dla tego wszechświata - powiedział.- Dziękuję - rzekł Dries. - A trzysta tysięcy lat temu...
- Trzysta dwa tysiące trzy - poprawił go lord Voraz.
- Dziękuję... natknęliśmy się na Psychlosów! Nie, niech się pan nie niepokoi! Nie zostaliśmy podbici. Nie toczyliśmy nawet z nimi wojny. W owym czasie Psychlosi nie byli jeszcze źli, nastąpiło to około stu tysięcy lat później. Wówczas jeszcze nie zabijali dla samej przyjemności zabijania - jestem pewien, że nie muszę panu dalej mówić o Psychlosach.
- Oczywiście! - odparł Jonnie.
Opowieść Driesa zmierzała do czegoś, co w końcu prawdopodobnie okaże się złą nowiną. Jonnie czuł to, pomimo tych wszystkich uśmiechów.
- Właśnie - powiedział Dries. - Na czym to ja stanąłem? A więc tak czy owak - i to pana ubawi - Psychlosi wcale nie byli nami zainteresowani, ponieważ nie mieliśmy żadnych bogactw naturalnych.
My potrzebowaliśmy metali, a Psychlosi naszej techniki komputerowej, więc staliśmy się dla nich partnerem. Było to zupełnie nowe doświadczenie dla Psychlosów. Musieli się nauczyć zasad finansowania i tym podobnych rzeczy. Więc ich uczyliśmy. Ich sytuacja wewnętrzna była bardzo zła. Rozmnażali się jak... Jakie to ryby z tej planety są wam znane?... Jak śledzie! Zawsze panicznie się bali, że któraś z ich kolonii się zbuntuje. A u siebie mieli tłumy bezrobotnych. Panował ekonomiczny bałagan i kryzys. Więc pomogliśmy im stworzyć przemysł wydobywczy. Przy użyciu ich urządzeń teleportacyjnych, było to nawet dość łatwe. Zaczęło się im bardzo dobrze powodzić, rozwinęli nowoczesną technikę górniczą, a my pilnowaliśmy ich ekonomicznej stabilności. A potem nagle stała się straszna - z punktu widzenia Psychlosów rzecz. Zdarzyło się to około dwustu tysięcy lat temu.
- Dwieście dziewięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt dwa lata skorygował lord Voraz.
- Dziękuję. Inna rasa ukradła lub wynalazła teleportację!
- Boxnardowie, Szósty Wszechświat - uzupełnił lord Voraz.
- Nie ma pełnej jasności, co się wtedy zdarzyło - powiedział Dries. - Nie zawsze mamy dostęp do akt wojskowych. Myślę jednak, że Boxnardowie chcieli wykorzystać teleportację do celów militarnych. Jednakże Psychlosi wybili Boxnardów co do jednego na wszystkich ich siedmiu planetach. Zabrało to Psychlosom parę lat.
- Trzy lata i szesnaście dni - uzupełnił lord Voraz.
- Wymordowali nawet te rasy, które były z Boxnardami w jakiś sposób spokrewnione lub sprzymierzone. Nigdy już nie udało się nam znaleźć jakiegokolwiek śladu po nich. - Ta wojna, zdaje się, odmieniła również Psychlosów. Na wiele lat zerwali wszelkie kontakty z innymi światami. Był to również bardzo niedobry czas dla nas. Nasza gospodarka przechodziła recesję. Nasi przodkowie musieli chyba się zaangażować w bratobójcze walki, ponieważ w kronikach historycznych podaje się, że liczba naszej ludności zmniejszyła się o sześć jedenastych. Upłynął jeszcze cały wiek, zanim Psychlosi znów stali się aktywni. Ale byli już zupełnie innymi istotami.
"To wtedy właśnie zaczęli wkładać srebrne kapsułki do głów swoim dzieciom - pomyślał Jonnie - chcąc zachować tajemnicę techniki teleportacyjnej oraz reguł ich matematyki".
- Spalili wszystkie swe książki - mówił dalej Dries. - Nie rozwijały się sztuki piękne. Na podstawie ich słowników można stwierdzić, że przestali używać takich słów jak "współczucie" czy "litość", a nawet - jak się wydaje - "zdrowy rozsądek". Choć nazywamy ich teraz "Psychlosami" to nazwa ta nie była używana aż do owego czasu. Poprzednią swą nazwę wywodzili od imienia króla, który właśnie zasiadał na imperialnym tronie.
W każdym razie - żeby pana nie nudzić, bo widzę, że już pan coś niecoś wie na ten temat - następne stulecia były bardzo ciężkie dla wszystkich, zwłaszcza zaś dla Psychlosów. Mieli opinię najokrutniejszych i najbardziej sadystycznych ciemiężców we wszystkich wszechświatach. Ale sami też mieli kłopoty. Ich populacja rosła lawinowo. Znajdowali się w gospodarczym chaosie. Na jedenastu Psychlosów dziewięciu nie miało pracy. Dwór królewski bał się rewolucji i faktycznie - jak mi się zdaje - zamordowano czterech książąt...
- Siedmiu - skorygował lord Voraz. - Oraz dwie królowe.
- Dziękuję - rzekł Dries. - Zdesperowani Psychlosi przybyli do Systemu Gredides i wręcz błagali Selacheesów o pomoc. Potrzebowali pieniędzy na wynajęcie żołnierzy i zakup broni. Ale nasz parlament, Bardzo Zaszczytne Gremium, tak jak i inne rasy w szesnastu wszechświatach, nie chciał prowadzić z nimi żadnych rozmów, więc zanosiło się na otwartą wojnę. Ale ktoś tam w Bardzo Zaszczytnym Gremium...
- Lord Finister - dodał lord Voraz.
- Dziękuję... wykazał trochę zdrowego rozsądku i skierował ich do nas. Byliśmy wówczas już dużym bankiem. Jego ówczesny szef...
- Lord Loonger - wtrącił lord Voraz.
- Dziękuję... rozpoczął z nimi negocjacje i doprowadził do podpisania kontraktu! Bank miał załatwiać wszystkie sprawy gospodarcze z innymi rasami, prowadzić wszystkie transfery funduszów Psychlo i zajmować się konferencjami pokojowymi. A w zamian za to każdy Selachee miał być nietykalny, planety Selacheesów i cały System Gredides miały być zupełnie wyłączone spod wpływu Psychlosów. Psychlosi zobowiązali się także zorganizować dla banku system teleportacji do wszystkich wszechświatów. Podpisali kontrakt, dostali pieniądze i ustabilizowali się.
Lord Voraz podjął temat:
- Tylko dwa razy Psychlosi próbowali pogwałcić te porozumienia, ale za każdym razem nabijali sobie guza i szybciutko powracali do ich ścisłego przestrzegania.
- Tak to - kontynuował Dries Gloton - usłyszał pan całą historię powstania Banku Galaktycznego. Nazywamy go "Galaktycznym", choć - jak pan wie - właściwie powinien się nazywać "Pangalaktyczny", gdyż działa w szesnastu wszechświatach. Ale nazwa "Galaktyczny" sprawia, że wszyscy klienci mają wrażenie, iż jest to bank ich galaktyki. Brzmi to bardziej swojsko, nie sądzi pan?
A Jonnie właśnie myślał, że ma do czynienia z grupą potężniejszą niż Psychlosi. Z galaktyczną organizacją, której należało być posłusznym i spełniać jej polecenia. Stał się bardzo czujny. Gdzieś tu kryły się jakieś kłopoty.- A zatem, być może - rzekł - chcą panowie prowadzić rozmowy z tutejszym rządem na temat usług teleportacyjnych?
Dries i lord Voraz spojrzeli na siebie, a potem na Jonnie'ego.
- Nie z rządem - powiedział lord Voraz. - Wątpię, czy rząd ma tego rodzaju urządzenie. Teleportacja będzie zupełnie innym tematem i właściwie nie jesteśmy teraz przygotowani do rozmów.
Jonnie miał wrażenie, że Voraz nie mówi mu wszystkiego, ale nie chciał go naciskać. Niebezpieczeństwo najwidoczniej nie tu się kryło - ale na pewno gdzieś się kryło! Wyczuwał je. Rozsiadł się wygodnie i zapytał:
- A więc może chodzi o zapłatę rachunków za tę konferencję? One mogą być większe, niż to przewidywaliśmy.
- Ależ nie, na miły Bóg! - zawołał Dries i zaczął manipulować coś przy swoim pierścieniu.
Z pierścienia wysunęła się nitka, która z cichym trzaskiem rozwinęła się w taśmę. Dries uważnie popatrzył na nią i powiedział:
- Koszty są mało znaczące. Diety dla emisariuszy różnią się między sobą, gdyż ich rządy też się różnią wielkością, a nawet płacą im różnie. Ale w sumie wynoszą łącznie około 85 000 kredytów - oczywiście mogą wzrosnąć, jeżeli będą opóźnienia w przebiegu konferencji. Ale niewiele. Opłata bankowa jest standardowa: tylko 25 000 kredytów. Dochodzi tu, oczywiście, sprawa mego jachtu kosmicznego...
- Bank - wszedł mu w słowa lord Voraz - pokrywa wydatki na jacht tylko wtedy, gdy jest on używany do prowadzenia interesów związanych z działalnością banku. Myślę, Dries, że będzie to uczciwe, jeśli kosztami miesięcy poszukiwań obciążysz...
Dries przerwał mu ostro:
- Koszty eksploatacji jachtu będą naliczone tylko planecie Batafor w Systemie Balor. To jest oddział Banku Galaktycznego dla tego sektora - dodał tytułem wyjaśnienia Jonnie'emu. - Jest to planeta Hawvinów. A więc powiedzmy, że wynoszą one około 60 000 kredytów. W sumie koszty wyniosą zaledwie około 170 000 kredytów.
Jonnie pomyślał, że dysponowali taką kwotą.
Ale Dries się wahał.
- Nie jesteśmy jeszcze pewni, czy to wy otrzymacie ten rachunek. Będzie to zależało od wyników konferencji.
"Aha, to za tym coś się kryje" - pomyślał Jonnie.
Dochodzili więc do sedna sprawy.


5
Patrzyli na Jonnie'ego swymi - pokrytymi grubymi powiekami - oczami. Byli teraz bardzo poważni.
Jego Ekscelencja Dries Gloton pochylił się.
- To sprawa wyraźnego tytułu własności. Bank nie chciałby mieć z tym kłopotów.
- Nigdy! - wykrzyknął lord Voraz.
- Reputacja banku, a właściwie reputacja całej rasy Selacheesów - mówił dalej Dries - opiera się na absolutnej uczciwości i nieskazitelnej zgodności z prawem.
- Zawsze legalnie - dodał lord Voraz. - Gdybyśmy zrobili cokolwiek niezgodnie z prawem, zrujnowałoby to nas. Nigdy nie naginamy przepisów prawnych. Dlatego też niezliczone kwadryliony istot mają do nas całkowite zaufanie.
Ale wśród tych kwadrylionów istot nie było Jonnie'ego. Kryło się w ich słowach coś zimnego, twardego i przerażającego.
- Może byłoby lepiej, gdyby panowie wyjaśnili, o jaki akt własności chodzi - rzekł Jonnie. - Jeśli mam zorganizować dla was to spotkanie, to muszę znać sprawę, którą będziemy tam rozpatrywali.
Dries odchylił się nieco.
- Prawda. Od czego mam zacząć? No cóż, myślę, że moment odkrycia tej planety będzie dobrym punktem wyjścia. Szesnasty wszechświat był ostatnim, który odkryto prawdopodobnie przed około dwudziestoma tysiącami lat. Nigdy nie sporządzono dokładnych map tego wszechświata. Imperialny Rząd Psychlo wprawdzie wysyłał do niego sondy kosmiczne w celu sporządzenia map kartograficznych, ale przez bardzo długi czas Psychlosi nie odkryli niczego nowego.
Ta planeta jest częścią czegoś, co można nazwać "systemem gwiazd obrzeżnych" znajdujących się na dalekich peryferiach galaktyki. Nie zauważono by jej prawdopodobnie, gdyby sama nie wysłała w przestrzeń sond kosmicznych. Wówczas imperialna sonda kosmiczna wykryła ją, a reszta to już znana historia. Imperialny Rząd Psychlo otrzymał na nią tytuł własności na zasadzie prawa o wykryciu. A prawo własności tego systemu zostało po raz pierwszy zapisane w księgach wieczystych. Imperialny Rząd sprzedał planetę Intergalaktycznemu Towarzystwu Górniczemu, które - nie mając wówczas gotówki - pożyczyło pieniądze na zakup z Banku Galaktycznego. Wszystko to było zwyczajną, prostą, rutynową sprawą. Intergalaktyka robiła to setki razy. Tego rodzaju pożyczki są gwarantowane zdeponowaniem aktu własności w Banku Galaktycznym. Stopa procentowa wynosi zazwyczaj dwie jedenaste. Lub też - stosując arytmetykę inną niż na Psychlo - około osiemnastu procent rocznie. Termin spłaty długu został ustalony na dwa i pół tysiąca lat.
W przeszłości Intergalaktyka spłacała zawsze takie pożyczki bez kłopotów. Prawdę powiedziawszy, był to jedyny dług, gdyż wszystkie inne planety były już pospłacane. Tego rodzaju transakcja nazywa się "długiem hipotecznym". Czy zrozumiał pan, o czym mówiłem?
Jonnie rozumiał. Zaczął nawet domyślać się, co będzie dalej.
- Zaciągnięto również jeszcze jeden dług hipoteczny - kontynuował Dries. - Przeznaczony był on na pokrycie wydatków związanych z podbojami dokonywanymi przez Intergalaktykę. Ale była to mniej ważna sprawa, gdy istotny był tu wysoki udział w zysku, a poza tym cały dług został spłacony zaledwie w ciągu pięciu lat.
Jonnie pojął, że Bank Galaktyczny finansował inwazję Ziemi. Finansował bezpilotowe bombowce z gazem.
Lord Voraz rzekł:
- To jest biznes. Bank zajmuje się bankowością, a klienci zajmują się własnymi sprawami. Nie oznacza to więc, że bank kiedykolwiek był nieprzyjazny w stosunku do was. Teraz też nie jesteśmy wrogo nastawieni. Wszystko to jest po prostu rutynowych działaniem. Zwykłym prowadzeniem interesów bankowych.
- I tak - znów zabrał głos Dries, nie starając się nawet o uznanie swych prerogatyw - podstawowy dług hipoteczny będzie jeszcze obciążał Ziemię przez tysiąc czterysta lat.
Jonnie rozważył bardzo dokładnie usłyszane przed chwilą słowa, zanim się odezwał.
- Wydaje mi się, że wojna znosi ten dług hipoteczny.
- O Boże mój, nie! - wykrzyknął Dries. - Sam fakt wojskowego podboju planety nie zmienia podstawowej struktury jej zadłużenia. To że rząd się zmienia, nie wpływa na zmianę długu. Gdyby tak było, to rządy same starałyby się zmieniać codziennie i w ten sposób pozbywałyby się zobowiązań finansowych - zaśmiał się. - Nie, nie. Zmiana rządu lub podbój wojskowy nie zmienia zadłużeń żadnego kraju. Nowi właściciele muszą spłacać długi.
- Pierwotny podbój - zauważył Jonnie - gdy Intergalaktyka zajmowała Ziemię, nie przejmował wraz z nią żadnych długów.
- Mogły być jakieś wewnętrzne zadłużenia - powiedział Dries. - Wewnętrzne zadłużenia nie mają jednak nic wspólnego z długami międzynarodowymi. Nie, ta planeta została właściwie odkryta i zakupiona oraz Intergalaktykę Górniczą od Rządu Imperialnego Psychlo. Wszystkie dokumenty hipoteczne zostały właściwie sporządzone i od strony prawnej są bez zarzutu. Wszystko było całkowicie legalne.
- Całkowicie! - potwierdził lord Voraz.
- Co do długu nie ma żadnych wątpliwości - powiedział Dries. - Są natomiast wątpliwości co do tego, kto go zapłaci.
- Zwołaliście więc tę konferencję tylko po to, by zorientować się, kto zapłaci dług? - zapytał Jonnie.
- Sformułowanie niezbyt precyzyjne, ale bliskie prawdy. Widzi pan - odparł Dries - dopóki istniało wojenne zagrożenie i dopóki nie można było określić, kto miał stanowić obecny rząd tej planety, dopóty nie mogłem doręczyć tego dokumentu.
Trzymał w ręku wielki arkusz papieru wyglądający na dokument prawny. Nie przekazywał go jednak Jonnie'emu. Jonnie wyciągnął po niego rękę, ale Dries powiedział:
- Sam pan oświadczył, że nie jest pan członkiem rządu.
- A co się stanie, gdy już doręczy pan ten dokument?
- Zorganizujemy spotkanie w celu omówienia możliwości i warunków spłaty, a jeśli nie można będzie osiągnąć porozumienia, wówczas wykluczymy hipoteczne prawo własności.
- I co się wtedy stanie? - zapytał Jonnie.
- No cóż, planeta zostanie wystawiona na publiczną licytację i sprzedana temu, kto da najwięcej.
Jonnie zaczął teraz rozumieć, dlaczego obawiał się tych ludzi.
- A co się stanie z ludnością planety? - zapytał.
- No wie pan, to oczywiście zależy od nabywcy. W każdym razie prawo własności będzie wtedy jasne. Nabywca może zrobić z ludnością, co będzie chciał. To jest całkowicie poza sferą działań bankowych.
- A co tacy nabywcy zazwyczaj robią? - znów zapytał Jonnie.
- To zależy. Na ogół płacą gotówką lub wykorzystują kredyty, by zapłacić za zlicytowaną planetę - tacy nabywcy mają zazwyczaj kredyt lub inne gwarancje finansowe i przejmują całą różnicę długu hipotecznego. Często od razu zajmują planetę, ale jeśli lokalna ludność protestuje przeciwko temu, wówczas biorą z banku krótkoterminową pożyczkę i podbijają planetę środkami militarnymi. Czasami też sprzedają miejscową ludność jako niewolników, by spłacać zaciągnięte długi. Często chcą także osiedlać tam swoją ludność.
Jonnie przyglądał im się bez słowa.
- Nie sądzę, aby nabywcy udało się łatwo podbić tę planetę.
- Och! - wykrzyknął Dries. - Planeta nie ma żadnych liczących się środków obronnych. Macie bardzo mało ludzi. Nowoczesna broń załatwi was w ciągu paru dni. Te całe tutejsze "połączone siły" to tylko brzęczące muchy. Ale główne floty nie zostały jeszcze wmieszane w tę akcję. Proszę się jednak nie denerwować. Nie ma powodu do paniki. Jest to zwykła sprawa hipoteczna oraz spłata zaciągniętych zobowiązań. Normalna sprawa bankowa.
- A więc teraz czekacie tylko, kto zostanie zwycięzcą, by wręczyć mu ten papier - powiedział Jonnie.
- Myślę, że to wy zwyciężycie - rzekł Dries. - Dlatego właśnie z panem dzisiaj rozmawiamy. Chcemy, by zorganizował pan nam spotkanie z pańskim rządem w momencie, gdy będziemy już wiedzieć, że zwyciężyliście. A wtedy będziemy mogli wręczyć wam ten dokument oraz przedyskutować wszelkie problemy. To wszystko.
- Jeśli mam zorganizować to spotkanie - powiedział Jonnie - muszę zapoznać się z treścią dokumentu, żebym wiedział, czego dotyczy.
- Nie wręczam panu tego dokumentu - oznajmił Dries - ale może go pan sobie przejrzeć.
Dokument miał wiele stronic szczegółów prawnych oraz dotyczących odkrycia planety, pożyczki i dokonanych spłat. I miał dołączony pojedynczy olbrzymi arkusz. Jonnie podnosił do góry każdą stronicę dokumentu, by mieć lepsze światło (i ustawić ją przed obiektywem guzikowej kamery, która filmowała wszystko przez cały wieczór z górnego rogu sali). Teraz właśnie podniósł ostatni arkusz dokumentu, który stwierdzał:
ZAWIADOMIENIE O ZALEGŁOŚCIACH
Do: .................... (prawni właściciele lub okupanci planety w czasie usługi) Data: ............ Niniejszym wzywa się panów na spotkanie z oficjalnymi przedstawicielami Banku Galaktycznego, aby:
a) przedyskutować warunki bezzwłocznego uiszczenia pilnych zobowiązań finansowych, zdając sobie całkowicie sprawę z tego, że są one opóźnione o "jeden rok i... dni" bez jakiejkolwiek wpłaty oraz bez jakichkolwiek uzgodnień co do przedłużenia terminów uiszczania spłat.
b) Dokonać szybkiego przekazania W TERMINIE JEDNEGO TYGODNIA OD POWYŻSZEJ DATY tytułu własności, zarządzania i użytkowania planety, aby uniknąć dalszych kar umownych, jeśli BANK GALAKTYCZNY uzna, iż tego rodzaju uzgodnienia są niewystarczające. Nie spłacona suma rzeczonej pożyczki i długu hipotecznego w WYSOKOŚCI CZTERDZIESTU BILIONÓW DZIEWIĘCIUSET SZEŚĆDZIESIĘCIU MILIARDÓW DWUSTU SIEDEMNASTU MILIONÓW SZEŚĆIUSET PIĘCIU TYSIĘCY DWUSTU SZESNASTU KREDYTOW GALAKTYCZNYCH (40 960 217 605 216 KG) stanowi nie uiszczoną pozostałość wraz z odsetkami pierwotnej pożyczki w wysokości SZEŚĆDZIESIĘCIU BILIONÓW KREDYTÓW GALAKTYCZNYCH (60 000 000 000 000 KG) udzielonej w dobrej wierze INTERGALAKTYCZNEMU TOWARZYSTWU GÓRNICZEMU na Psychlo i wpłaconej PRZELEWEM BANKU GALAKTYCZNEGO na konto IMPERIALNEGO RZĄDU PSYCHLO zgodnie ze zleceniem rzeczonego INTERGALAKTYCZNEGO TOWARZYSTWA GÓRNICZEGO jako pełna zapłata za rzeczoną planetę "Ziemia", System Słoneczny, Wszechświat Szesnasty.
DRIES GLOTON
Kierownik Oddziału
(Podpis i pieczęć)
BANK GALAKTYCZNY
Balor System Balafor
Główne Biura Sektora 4
Wszechświat Szesnasty- A spełnienie jakich warunków będzie uważane za "wystarczające" do anulowania długu? - zapytał Jonnie.
- Och - odparł lekko Dries Gloton - wpłacenie od razu sumy pięciu bilionów kredytów oraz uzgodnienie co do dalszego wpłacania rat miesięcznych w wysokości pięciuset miliardów kredytów załatwiłoby całą sprawę. Widzi pan, pod względem prawnym pożyczka podlega natychmiastowemu zwrotowi w całości, jeśli zalega się ze spłatą rat. Moglibyśmy więc zażądać natychmiastowego zwrotu całej pożyczki, ale nasz bank załatwia interesy na warunkach jak najbardziej korzystnych dla klientów. My jesteśmy naprawdę waszymi przyjaciółmi. Szczycimy się zawsze nie tylko naszą absolutną uczciwością i rzetelnością, ale również naszymi dobrymi stosunkami z klientami.
"Pięć bilionów - pomyślał Jonnie. - Pięćset miliardów miesięcznie!" Mieli tylko dwa miliardy dwieście milionów. Nie mieli przemysłu ani żadnych dochodów. Żadne surowce, które mogliby wydobyć spod ziemi, nie pokryłyby potrzeb pieniężnych w takim czasie. Dries spostrzegł jego skrywaną konsternację.
- Będziecie mieli na to cały tydzień! To bardzo liberalne warunki.
- A skoro tylko konferencja zadecyduje o losie Schleima - powiedział Jonnie - i stosunek do pozostałych emisariuszy zostanie...
- To wtedy planeta będzie miała jasno określony tytuł własności! - wykrzyknął triumfująco Dries, wchodząc mu w słowa. - A pan będzie mógł zorganizować dla nas spotkanie, na którym wręczymy wam ten dokument i cała sprawa zostanie załatwiona!
- Zwycięski rząd - odezwał się lord Voraz - będzie miał wiele dni na przedyskutowanie tego i zastanowienie się, skąd wziąć pieniądze.
- A wy nie moglibyście nam pożyczyć? - zapytał Jonnie.
- Och nie, mój Boże! Już je przecież pożyczyliśmy.
- A kto mógłby wykupić tę planetę? - znów zapytał Jonnie.
- No, wie pan, każdy z obecnych na konferencji byłby rad, gdyby mu się ją udało zdobyć. Oni, odwrotnie niż wy, mają przemysł, kredyty i dodatkowe gwarancje finansowe.
- A zatem wygrawszy tę wojnę - jeżeli ją wygramy - możemy ją totalnie przegrać nawet z Tolnepami - powiedział Jonnie.
- Trudno!- rzekł Dries Gloton, akcentując słowa jednoznacznym gestem rąk - bankowość to bankowość. Interes jest zawsze interesem.
6
Stormalong, rozwalony bezwładnie na jednym ze stołów w pomieszczeniu operacyjnym, został wyrwany z kamiennego snu. Mocno osłabiony po wielu dniach kierowania walką, z trwogą spoglądał na Jonnie'ego.
- Obudź się! - wołał nagląco Jonnie.
Próbował potrząsnąć buddyjską Komunikatorką Tinny, aby wydobyć z niej jakąkolwiek oznakę życia.
- Co się dzieje? - zerwał się Stormalong. - Czyżby znów nas zaatakowali?
- Gorzej! - powiedział Jonnie. - Ci niewielcy szarzy ludzie!... Trony, obudź się, proszę!
Jednakże po ciężkich dniach przekazywania rozkazów bojowych, bez chwili snu, dziewczyna była prawie nieprzytomna.
Jonnie, kiedy pożegnał gości niskim ukłonem, chcąc nieco ochłonąć, wyszedł z sali bankietowej i zrobił rundę wokół pokrytej nocnym mrokiem doliny. MacAdam! Wiedział, że musi koniecznie szybko złapać MacAdama z Ziemskiego Banku Planetarnego. Nie będzie organizował żadnego spotkania z rządem. Ale na pewno zorganizuje spotkanie z kimś, kto zna się na bankowości!
Tinny powoli przychodziła do siebie.
- MacAdam! - zawołał Jonnie. - Połącz się przez radio z MacAdamem!
- Co się stało? - zapytał Stormalong. Jonnie był zwykle spokojny i opanowany. - W czym mogę pomóc?
Jonnie wcisnął mu w rękę parę płyt z nagraniem rozmowy z szarymi ludźmi.
- Zrób mi kopie! To jest nagranie z przyjęcia wieczornego.
Dla Stormalonga nie miało to żadnego sensu, ale podszedł do kopiarki płyt i zaczął je powielać.
Tinny usiłowała przywołać Luksemburg, wyśpiewując zaspanym głosem kodowy sygnał wywoławczy w pali.
- Jeśli wywołujesz Luksemburg - zauważył Stormalong - to tam nikogo już nie ma.
I wtedy dopiero uświadomił sobie, że Jonnie nie jest wprowadzony w ogólną sytuację.
To z powodu Rosji - zaczął wyjaśniać. - Dotarli tam ludzie z Singapuru, lecz nawet nie mogli się zbliżyć do bary. Cała stoi w ogniu.
Jonnie nie mógł tego pojąć: podziemna baza w ogniu?
- Byłeś tam przecież - kontynuował Stormalong. - Nie wiem po co, zgromadzili w niej jakiś czarny surowiec palny. Czy wiesz, co to było?
Węgiel! Rosyjska baza gromadziła węgiel na zimę.
- To węgiel - oznajmił Jonnie. - Czarna skała, która się pali! - Otóż, ktokolwiek budował tę bazę, zbudował ją tuż przy kopalni i w czasie walk musiał się zapalić węgiel. Załoga Singapuru nie mogła się nawet zbliżyć do bazy. Było ich za mało i nie zabrali ze sobą pomp górniczych, a gdyby je nawet mieli, to i tak w pobliżu nie było wody. Zaczęli więc wzywać pomocy. Musieli stłumić ogień, by dostać się w pobliże bazy. Luksemburg był jedynym rejonem obronnym, który nie był atakowany, i miał latające cysterny. Przed około dwiema godzinami napełnili te cysterny i polecieli do Rosji. Nie mamy żadnych dalszych raportów na temat losów rosyjskiej bazy. A w Luksemburgu nie została żadna grupa obronna.
- Ale przecież Ziemski Bank planetarny na pewno ma swoją radiostację! - zawołał Jonnie.
- Chyba tak... - powiedział z powątpiewaniem Stormalong - ale nie przypuszczam, by o tej porze ktoś przy niej dyżurował. Oni nie są częścią systemu obronnego.
- No to muszę tam polecieć - rzekł Jonie. - Jakie samoloty zostały tu...
- Prrr! - wszedł mu w słowa Stormalong. - Mam bezpośrednie rozkazy od Sir Roberta, że masz zostać tutaj!
- Ale MacAdam nie może tu przylecieć, jeśli nie ma tam pilotów. Czy w Luksemburgu nie zostawiono ani jednego pilota?
- Ani jednego.
Jonnie poczuł ogarniającą go rozpacz.
- A gdybyśmy tak ściągnęli pilota z Edynburga i wzięli...
- Żadnej szansy - odparł Stormalong. - Po przybyciu zastali tam przeraźliwy rozgardiasz. Zawalił się cały system tunelowy pod skałą. Nie można dostać się do wnętrza, by sprawdzić, czy w schronach pozostał jeszcze ktoś żywy. Mają już przewody powietrzne wraz z niezbędnym wyposażeniem, by doprowadzić powietrze do oddychania dla tych, którzy przeżyli, i ściągają teraz górników z Kornwalii. Ale wszyscy znajdujący się tam piloci są potrzebni do obsługi maszyn. Nie przypuszczam, by udało mi się wystarać o choćby jednego pilota...
- Czy masz tu jakiś samolot?
- Oczywiście. Mam nawet pięć samolotów! Ale ty stąd się nigdzie nie ruszysz!
Dziewczyna odwróciła się od mikrofonu.
- Głuchy. Nikt nie odpowiada ani z bazy górniczej w Luksemburgu, ani z banku. Tam przecież jest dopiero druga rano.
- No to lecę - oświadczył Jonnie.- Nie, nie polecisz! - krzyknął Stormalong.
- No to ty polecisz! - wrzasnął Jonnie.
Stormalong zamrugał powiekami. Ostatecznie zdrzemnął się ze dwie godziny.
- Będziesz tu musiał sam sobie radzić - powiedział. - Jeśli trzeba będzie wykonać lot obronny, weź ze sobą ten mikrofon!
- Wezmę Tinny ze sobą i będę obsługiwał sieć z powietrza, jeśli trzeba będzie wystartować i walczyć - powiedział Jonnie. - Ale to nie tam będzie się toczyć prawdziwa walka. Ona odbędzie się tu, na dole, z tymi niewielkimi szarymi ludźmi. Spróbuj nie zasnąć aż do Luksemburga!
Stormalong wzruszył ramionami, a potem skinął potakująco głową.
- W porządku - powiedział Jonnie. - Weźmiesz kopie, które zrobiłeś, z przyjęcia wieczornego, polecisz do Luksemburga i znajdziesz MacAdama. Wydobądź go choćby spod ziemi! Powiedz mu, że musi natychmiast przejrzeć te nagrania. To sprawa życia lub śmierci! I niech znajdzie jakiś sposób na anulowanie tego długu!
- Długu? - zdziwił się Stormalong.
- Tak, długu. Bo jeśli nie zapłacimy go lub jakoś inaczej nie załatwimy tej sprawy, to w efekcie przegramy tę wojnę, jeśli nawet ją wygramy!



Rozdział 29
1
Następne dwa dni były najokropniejsze w całym dotychczasowym życiu Jonnie'ego, nawet w porównaniu z pobytem w klatce lub w bezpilotowym bombowcu.
Stormalong wzniósł się w powietrze i znikł. Nie odezwał się na żadnym kanale radiowym, mimo że Jonnie wywoływał go setki razy. Biuro banku w Luksemburgu było otwarte i
odpowiadało, ale była tam tylko jakaś dziewczyna mówiąca takim językiem francuskim, którym nikt w Kariba nie umiał się posługiwać. Choć więc powtarzali "MacAdam", a ona usiłowała im odpowiadać, nic z tego nie potrafili zrozumieć. Jonnie nie mógł się ruszyć z pomieszczenia operacyjnego. Emisariusze to wchodzili, to wychodzili z sali konferencyjnej. Cały czas zajęci byli sądem. Nie zwracali też na niego zbytniej uwagi. Jonnie spał w pomieszczeniu operacyjnym i wychodził z niego tylko wtedy, gdy Czong-won zastępował go tam przez parę minut na wypadek, gdyby coś pilnego nadano przez kanały łączności. Prawda jednak była taka, że niezbyt wiele było spraw, którymi Jonnie musiałby się zajmować. Nawet gdy przychodziły pilne zapotrzebowania, niewiele mógł tu zdziałać, gdyż nie miał do dyspozycji żadnych pilotów, wojsk czy też sił obronnych. Właściwie, tylko on sam bronił tej planety. Dziewczyna, Tinny, bardzo mu pomagała, ale człowiek może wytrzymać bez snu tylko ograniczoną liczbę godzin, nawet buddyjska mniszka.
Angus spędzał wiele czasu przy instalacji transfrachtu. Na jednej z gór Tolnepu zostawił skrzynkę żyroskopową, aby dowiedzieć się o ostatecznym losie księżyca Asarta.
- Chciałem się też dowiedzieć, czy na planecie Tolnep wystąpiły trzęsienia ziemi - powiedział Jonnie'emu. - Jeśli zmienia się masę systemu, można spodziewać się zmian w siłach grawitacji. Gdzieś wyczytałem, że gdyby nasz księżyc został wybity ze swej orbity i poszybował w przestrzeń kosmiczną, to spowodowałoby to trzęsienia ziemi. Jednakie skrzynka żyroskopowa nie zarejestrowała trzęsienia ziemi na Tolnepie.
W parę godzin później Jonnie usłyszał huk silnika i podenerwowany tym wyszedł sprawdzić, co się dzieje. Zobaczył Angusa na wielkim spychaczu. Przez podziemne przejście pod kablem pancerza atmosferycznego pchał przed sobą olbrzymi kawał kosmicznego statku liniowego. Był to ten kawał statku, który spadł na brzeg jeziora. Czong-won rugał go, że metal rysuje nawierzchnię.
Angus wyjaśnił Jonnie'emu, że chce się przekonać, czy bomba "ostateczna" wysłana na Psychlo jest jeszcze aktywna.
- No cóż, tylko nie sprowadź tu z powrotem niczego, co choćby otarło się o Psychlo! - powiedział Jonnie i wrócił do pomieszczenia operacyjnego, by odpowiadać na wezwania radiowe. Następnego ranka Angus przyszedł, by zjeść z nim miskę makaronu i opowiedzieć o eksperymencie.
- Odpaliłem ten szmelc metalowy w kierunku Asarta - powiedział Angus. - Myślałem, że przeleci przez gaz...
- Jaki gaz? - zapytał Jonnie.
- Och, wydaje się, że Asart jest teraz z gazu. To po prostu olbrzymi obłok. Przez jakiś czas był ciemny, ale potem się rozjaśnił. Dobrze widać, że to obłok gazu, mimo że jest nieprzezroczysty. Teraz jest całkiem jasne, dlaczego Psychlosi nigdy nie używali tych bomb. Jako górnicy potrzebowali metalu, a nie gazu!
No i co się stało z tym złomem? - zapytał Jonnie.
- Myślałem, że przeleci przez gaz, zacznie spadać i rąbnie w powierzchnię Tolnepa. Ale tak się nie stało. Wleciał w gaz bez kłopotów, ale doszedł tylko do środka obłoku gazowego i nadal się tam znajduje. Chcesz zobaczyć zdjęcie?
- Tylko nie sprowadź z powrotem z tego obłoku ani grama materii w czasie odrzutu - powiedział Jonnie.
- Och, na pewno tego nie zrobię - przyrzekł Angus. Przypuszczam, że gdy bomba przetworzy już wszystko na gaz, wówczas się na stałe zdezaktywizuje. Analizator pierwiastków podał, że są to gazy o niskich liczbach atomowych. Głównie wodór.
- W takim razie bomba docelowa wywołuje reakcję rozszczepienia niskiego rzędu - zauważył Jonnie - która następnie stymuluje rozpad atomów cięższych metali. Nie jestem ekspertem, ale - jak mi się zdaje - to zjawisko właśnie opisujesz.
- W każdym razie - kontynuował Angus - chcę tylko powiedzieć, że masa księżyca się nie zmieniła i grawitacja jest taka sama. W niskiej temperaturze cały wytworzony gaz się skroplił, przez co księżyc stał się podobny do bańki mydlanej o bardzo dużej średnicy. Myślę, że można przez niego przelecieć.
- Wspaniale - rzekł Jonnie. - Ale nie rób tego!
Angus skończył jeść.
- Pomyślałem, że zapewne chciałbyś się dowiedzieć, czy zniszczenie tego księżyca nie naruszyło danych z naszych tablic współrzędnych. Zmiana masy mogłaby w końcu doprowadzić do pomieszania wszystkich współrzędnych.
- Masz rację! - wykrzyknął Jonnie. - To było bardzo mądre z twojej strony.
Angus też tak myślał.
Ciągle było brak wiadomości o Chrissie i o ludziach zasypanych w schronach w Szkocji oraz o losie jego współplemieńców w bazie rosyjskiej.
Szefa Klanu Fearghusów odnaleziono przy wejściu do schronu. Był bliski śmierci, więc po pospiesznie wykonanej transfuzji krwi przewieziono go do podziemnego szpitala w Aberdeen. Nie było jednak wielkiej nadziei na utrzymanie go przy życiu. W blokujących wejścia do schronów rumowiskach wywiercono otwory, przez które udało się doprowadzić rury powietrzne do wnętrza schronów. Krążyły pogłoski, że słyszano jakieś głosy. Jednakże w schronach nie było radia górniczego, a niewiele można było osiągnąć, gdy się próbowało krzyczeć przez rurę powietrzną przy pracujących pompach. Miasto, podobnie jak i Skalny Zamek, było spowite kłębami czarnego, gęstego dymu. Przeżywali tam okropne godziny, próbując odblokować główny tunel wejściowy, pracując bez chwili odpoczynku.
Wiadomości z bazy rosyjskiej wcale nie były lepsze. Ugasili pożar węgla na powierzchni, ale kopalnia nadal paliła się pod ziemią i nie wiedzieli, czy pożar znów się nie rozszaleje. Olbrzymie wrota wejściowe były tak wypaczone, że nie można ich było otworzyć nawet przy użyciu palników, więc wiercili w litej skale nowe wejście, omijając wrota, pracując nad palącą się w dole kopalnią. Tunele wentylacyjne były zbyt kręte i zbyt zapełnione filtrami, by można było nimi dostać się do środka. Napięcie w Kariba zwiększało jeszcze i to, że Dries Gloton gdzieś zniknął. Jedyny dyżurny kanonier armat przeciwlotniczych powiedział, że wyszedł on po prostu o świcie, przed wyjściem zarządził ustawienie nowego zestawu świateł sygnalizacyjnych i nadawanie nowego sygnału radiowego, a sam odleciał nie wiadomo dokąd. Dwa czerwone światła wciąż mrugały, a sygnał radiowy nakazywał wszystkim statkom kosmicznym trzymanie się z dala od rejonu konferencji.
Zapytany oto lord Voraz tylko wzruszył ramionami i odparł, że prawdopodobnie wiąże się to z interesami banku, a potem poszedł na kolejną przekąskę stale serwowaną przez kucharza. Nie był w tej sprawie zbyt pomocny. Ale największy szok w ciągu tych dwóch dni wywołało u Jonnie'ego nagłe przybycie komandora Rogodetera Snowla. Konferencja powołała go na świadka, ale nie powiadomiono o tym ani Jonnie'ego, ani kanoniera armaty przeciwlotniczej. Jonnie dowiedział się o jego przybyciu dopiero wówczas, gdy zaczęło strzelać działo przeciwlotnicze. Lord Dom wtoczył się do pomieszczenia operacyjnego jak galaretowata meduza, wrzeszcząc, by przerwać ogień. Jonnie polecił kanonierowi, by przerwał ostrzał. Na szczęście to nie Angus obsługiwał działo. Rogodeter Snowl w małej szalupie kosmicznej nie poprosił o zezwolenie na lądowanie i o mało nie został zestrzelony.
- On został powołany na świadka! - wrzeszczał lord Dom. - Czyżbyś nie wiedział, że nadal się odbywa posiedzenie sądu? - Jonnie załadował miotacz termicznymi nabojami, zawiesił go u pasa, włożył zatyczki do uszu i poszedł osobiście kierować lądowaniem szalupy za pomocą podręcznego radia. Chciał także sprawdzić, czy Tolnep nie jest przypadkiem uzbrojony. Powstrzymując się, by nie zastrzelić Rogodetera, Jonnie ograniczył się do skonfiskowania mu filtra wizyjnego oraz sprawdzenia, czy nie ma filtra zastępczego, a potem osobiście eskortował go do sali konferencyjnej. Pozostawił tam Tolnepa, informując zgromadzonych lordów, że Rogodeter przez cały czas pobytu w Kariba będzie zupełnie ślepy.
Po około pięciu godzinach wywołano go znów, by zabrał Rogodetera, więc go wyprowadził z sali konferencyjnej i odstawił do szalupy. Ale zanim oddał mu filtr wizyjny, kazał Czong-wonowi wysmarować wnętrze kopuły szalupy czarnym atramentem. Czy Rogodeter się skarżył, że będzie musiał wydrapywać dziury w kopule, by odnaleźć swój orbitujący statek? Jonnie się już nie dowiedział, ponieważ w uszach miał zatyczki. Oddał Rogodeterowi jego filtr wizyjny i powiedział:
- Jeśli cię jeszcze raz zobaczę na tej planecie, to następne spotkanie nie będzie ci się podobało. Zabieraj się więc stąd, do wszystkich diabłów! - warknął i zatrzasnął nad nim kopułę. Gdy szalupa odleciała, Jonnie wyjął z uszu zatyczki i wówczas dowiedział się, że kanonier kilka razy już go prosił o pozwolenie na "przypadkowe" zestrzelenie szalupy. Jonnie poczuł sympatię do kanoniera. Sam miał również na to wielką ochotę.
Wciąż nie było wiadomości od Stormalonga. I żadnej możliwości porozumienia się z Luksemburgiem. Ani słowa od Chrissie. Ani słowa od mieszkańców jego miasteczka. Ani słowa od przyjaciół.
Były to okropne dwa dni. Bezczynność go zabijała, a lęk o ludzi i planetę, o których ocalenie tak długo już walczył, doprowadzała go do szaleństwa.
Nie poprawiło mu nastroju również wieczorne spotkanie z lordem Vorazem, który zaproponował mu pięćdziesiąt tysięcy kredytów rocznie za przeniesienie się do Systemu Gredides i zajęcie do końca życia produkowaniem dla banku konsol teleportacyjnych. Jonnie musiał się szybko pożegnać z lordem, by nie odpowiedzieć mu zbyt ostro.
Koszmarne dwa dni!
2


Następnego dnia wszystko zaczęło się zmieniać.
Jonnie spędził noc w pomieszczeniu operacyjnym. Spał właśnie rozciągnięty na stole, gdy lord Dom wszedł do środka i obudził go.
- Za dwie godziny - powiedział - odbędzie się czytanie ostatecznych ustaleń i głosowanie nad nimi.
- Ja nie jestem członkiem rządu - zauważył Jonnie.
- Wiemy o tym. Ale jest pan tym osobiście zainteresowany, więc powinien być tam obecny - rzekł lord Dom. - Zostanie również ogłoszona wysokość odszkodowania. Więc niech pan tam będzie!
Ach, odszkodowania. Nagły przypływ nadziei. Czy wystarczą na pokrycie długu w Banku Galaktycznym? Albo przynajmniej na zapłacenie pierwszej raty?
Tinny spędziła noc na krześle. Nie było dużego ruchu w eterze, więc Jonnie poprosił Czong-wona o zastąpienie go i wyszedł z pomieszczenia operacyjnego, by się przebrać.
Pan Tsung miał na głowie małą okrągłą sztywną czapeczkę z czarnej satyny, z niebieskim guzem na środku. Od czasu gdy odzyskał należny mu tytuł, nie przestawał się uśmiechać szeroko. Pochylił się w ukłonie, wciągnął do środka wannę umieszczoną na górniczym wózku i zajął się ubraniem oraz nakarmieniem Jonnie'ego. Następnie włączył zawieszoną na szyi na jedwabnym sznurku małą skrzynkę i zaczął coś do niej szeptać. Po chwili Jonnie usłyszał dobiegający z niej bezbarwny, elektronicznie montowany głos mówiący po angielsku.
Widząc uniesione w zdziwieniu brwi Jonnie'ego, Tsung - za pomocą skrzynki - wyjaśnił, że jest ona prezentem od niewielkiego szarego człowieka, Driesa Glotona, który otrzymał przed jego wyjazdem. Prezentem z okazji otworzenia rachunku bankowego! Córka Tsunga malowała tygrysy i ptaki na wielkich arkuszach ręcznie wyrabianego papieru ryżowego i sprzedawała je emisariuszom po pięćdziesiąt kredytów za sztukę. Lordowie twierdzili, że były to "prymitywy" warte kolekcjonowania. A zięć Tsunga za pomocą molekularnej wtryskarki odwzorowywał wizerunki smoków na okrągłych metalowych płytach i sprzedawał je lordom po sto kredytów za sztukę, więc Tsung - chociaż pogardzał handlem i całą klasą kupiecką - jako dobry ojciec zatroszczył się o odpowiednie ulokowanie ich pieniędzy.
Pan Tsung wyjaśnił też, że jego Ekscelencja znalazł w swej bibliotece na statku kosmicznym płytę z nagraniem dworskiego języka Mandarynów, wykonał z niej kopię i - widzisz ten mały wyłącznik? To tłumaczenie z mandaryńskiego na angielski w górnej pozycji, z mandaryńskiego na psychlo w środkowej pozycji i z angielskiego na psychlo w dolnej pozycji. I czy nie brzmiało to zabawnie, gdy przekształcał angielski na chińską tonację harmoniczną?
Ale to jeszcze nie wszystko: to był wokoder z czytnikiem tekstu. Widzisz to małe światełko na końcu? Przesuwasz je nad znakami alfabetu mandaryńskiego, a urządzenie odczytuje je na głos po angielsku lub w psychlo. I tak samo odczytuje tekst angielski lub psychlo po mandaryńsku. Teraz więc nie będzie już więcej wprowadzany w błąd ani nie będzie sam popełniał błędów wskutek niewłaściwego doboru słów lub złych sformułowań.
Urządzenie wykorzystywało do zasilania ciepło ciała ludzkiego, więc nie potrzebowało żadnych baterii i teraz Tsung mógł rozmawiać bez pomocy tłumaczy. Oczywiście, w dalszym ciąg ubędzie się uczył języków obcych, by móc się obyć bez wokodera. Ale czyż ten Dries Gloton nie był naprawdę miłym człowiekiem?
Jonnie był zadowolony, że Tsung mógł teraz rozmawiać z nim bez Koordynatora, ale mimo to czuł się osaczony przez Bank Galaktyczny.
Pan Tsung od razu zaczął wykorzystywać swoje urządzenie.
- Powiedziano mi, że idziesz wysłuchać wyroku. Ponieważ nie wiesz jeszcze, czy uznają cię winnym, czy też nie, więc siedź cicho i z powagą przysłuchuj się wszystkiemu, a jeśli cię o cokolwiek zapytają, pochyl się w ukłonie i nic nie odpowiadaj! Tylko się pochyl w ukłonie! W ten sposób będziesz miał otwartą drogę, aby ewentualnie zażądać ponownego rozpatrzenia sprawy.
Była to dobra rada, ale niezbyt pomocna w uspokojeniu nerwów Jonnie'ego.
Szef Czong-won informował, że radio milczało. Żadnych wiadomości od Stormalonga ani z Edynburga, ani z Rosji. Wszyscy lordowie ponownie zebrali się w sali konferencyjnej.
Na platformie ustawiono wielkie biurko, za którym siedział lord Fowljopan. Po jednej stronie sali ustawiono rząd krzeseł. Schleim leżał nawóz ku górniczym owinięty łańcuchami z dźwigów i tylko jego twarz była widoczna nad więzami. Znajdował się pomiędzy biurkiem i audytorium. Lord Dom wskazał ręką, że Jonnie powinien zająć miejsce na bocznych krzesłach, gdzie siedział już lord Voraz. Dla Jonnie'ego było już oczywiste, że nie uważali go za głównego bohatera tego zgromadzenia. Lordowie nie obdarzyli go nawet jednym spojrzeniem. Ale przynajmniej nie znajdował się na wózku górniczym ze Schleimem.
- Oni zakończyli już dyskusję - szepnął lord Voraz. Teraz muszą powtórzyć wszystko jeszcze raz i głosować nad każdym ustaleniem osobno. Wygląda to bardziej na zawieranie układu niż na sąd. Jestem zdziwiony, że nieobecny jest emisariusz Ziemi. Mogą jednak kontynuować obrady bez niego aż do momentu składania podpisów.
Lord Fowljopan dał znak lordowi Browlowi, aby przywołał zebranych do porządku.
- Uzgodniliśmy już i przygotowaliśmy w postaci projektu - rzekł Fowljopan - redefinicję pojęcia "pirat". Jednakże chcę zwrócić waszą uwagę, że redefinicja ta nie może mieć żadnego wpływu na bieżące ustalenia, ponieważ powstała po incydencie, którym sąd się obecnie zajmuje. Czy tak, szanowni lordowie?
Wszyscy potwierdzili to aprobującymi gestami.
- A zatem - kontynuował Fowljopan - opieramy tę rozprawę sądową na istniejących ustaleniach i paragrafach prawa. Zeznanie komandora Rogodetera Snowla zostało wysłuchane i odpowiednio zaprotokołowane. Z zapisu wynika, że otrzymał rozkaz ówczesnego emisariusza Tolnepów, Schleima, by pogwałcić świętość rejonu konferencji. Przypuszczam, że jest życzeniem tej konferencji, aby przyjąć zeznanie i materiały dowodowe od rzeczonego Snowla, zwłaszcza w świetle faktu, iż rzeczony Snowl uważa za swój obowiązek zapewnienie ochrony emisariuszowi Tolnepów. To rozgrzesza Snowla. Czy tak głosujecie?
Wszyscy zgodnie przytaknęli.
- Przeto - ciągnął dalej Fowljopan - uważa się za ustalone przez niniejszą konferencję, iż rzeczony emisariusz Tolnepów, zwany lordem Schleimem, z własnej woli i w złym zamiarze rozkazał siłom zbrojnym Tolnepów zaatakować rejon konferencji. Czy tak to ustalacie?
Przegłosowali jednogłośnie "tak", a skuty łańcuchami Schleim tylko syczał i spluwał.
Dzięki zeznaniom dalszych świadków ustalono - kontynuował Fowljopan - iż rzeczony emisariusz Tolnepów próbował paraliżować, strzelać i ranić pozostałych emisariuszy zaangażowanych w wypełnianie prawnych i uświęconych zwyczajem obowiązków, co jest sprzeczne z wieloma poszczególnymi paragrafami prawa - zbyt wieloma, by je tu wszystkie przytaczać. Czy takie jest wasze ustalenie?
Przytaknęli jednomyślnie, a Schleim tylko syczał i jeszcze częściej spluwał.
- A zatem - mówił dalej Fowljopan - niniejsza konferencja jako zgromadzenie prawne na mocy układu zawartego pomiędzy planetami orzeka, iż Tolnepowie od tej chwili przez sto lat będą uważani za naród wyjęty spod prawa! Czy tak głosujecie?
Tak właśnie głosowali, z groźnymi i zdeterminowanymi minami.
- Wszystkie traktaty z planetą i narodem Tolnepów zostają niniejszym unieważnione - oświadczył Fowljopan. - Czy tak głosujecie?
Byli co do tego zgodni.
- Wszystkie ambasady, poselstwa i konsulaty planety i narodu Tolnepów zostaną zamknięte, a ich dyplomaci wypędzeni, przeto przez następne sto lat wszelkie funkcje dyplomatyczne w drobniejszych sprawach zostaną przejęte przez ambasady, poselstwa i konsulaty Hawvinów za zwyczajową opłatą. Czy zgadzacie się na to?
Nie było sprzeciwu.
- Ponieważ niniejsza konferencja przyrzekła pozwanemu Schleimowi osobiste bezpieczeństwo oraz zagwarantowała mu powrót do domu bez żadnego uszczerbku fizycznego, przeto konferencja postanawia, by rzeczonego Schleima przeteleportować nagiego i skutego łańcuchami na publiczny targ niewolników w mieście Creeth na Tolnep jako wyraz dezaprobaty uczestników niniejszej konferencji. Czy taka jest wasza wola?
Wszyscy się na to zgodzili. Schleim syczał i spluwał. Jonnie zastanawiał się, kiedy wreszcie poruszą temat "odszkodowań". Miał nikłą nadzieję, że to nastąpi.
A Fowljopan kontynuował:
- Ponieważ to Tolnepowie posiadali większość statków wojennych, a ich oficer - według wcześniejszych oświadczeń Schleima na niniejszej konferencji - miał najwyższy stopień wojskowy i był dowódcą połączonych sił, więc niniejsza konferencja ustala, że wszystkie narody wchodzące w skład połączonych sił" - poza Tolnepami - są uwolnione od zarzutu dokonania przestępstwa. Ponieważ jednak obecność ich wojsk stanowi zagrożenie niebios nad niniejszą konferencją, więc uwolnienie od zarzutu zależy od spełnienia następujących warunków:
a) zapewnią oni, że flota Tolnepów bezpiecznie przetransportuje wszystkich wziętych jeńców na miejsce wskazane przez naczelnego dowódcę Ziemi;
b) sami odstawią wszystkich wziętych jeńców, bez uszczerbku na zdrowiu, na wyznaczone miejsce;
c) zapewnią - przy użyciu wszelkich niezbędnych środków perswazji militarnej - powrót floty Tolnepów na planetę Tolnep i będą ją tam eskortować;
d) sprawią, że flota Tolnepów wyląduje na powierzchni swojej planety, gdyż wiadomo, że potem flota ta nie będzie w stanie ponownie wystartować;
e) po spełnieniu powyższych warunków wszyscy powrócą do swych krajów.
Paragraf ten dotyczy następujących wojsk: Bolbodów, Hawvinów, Hocknerów, Jambitchów i Drawkinów oraz wszelkich wojsk najętych przez nich, a także wszystkich wojsk należących do każdej innej planety lub narodu spoza tego systemu. Czy tak ma być zadekretowane?
Wywiązała się mała dyskusja, czy emisariusze reprezentujący te wojska powinni głosować, czy też wstrzymać się od głosu.
- Przypuszczam - szepnął lord Voraz - że ze względu na nieobecność innych władz pan może wyznaczyć miejsce dostarczenia jeńców.
- Tak - odparł mu szeptem Jonnie - ale nie mówią, co my mamy zrobić z ewentualnymi ich jeńcami!
- To nie jest układ pokojowy - szeptał lord Voraz. - To odnosi się tylko do przestępstw w stosunku do niniejszej konferencji. Ja sam przyczyniłem się trochę do poruszenia problemu jeńców ziemskich. Widzi pan, oni stanowią aktywa ziemskie. O jeńcach, należących do innych flot byłaby wzmianka wtedy, gdyby to był układ o zawarciu pokoju. I wątpię, czy wzięliby ich na pokład ze względu na możliwość skażenia - moglibyście przecież zdecydować się na wojnę biologiczną. Jesteście przed tym zabezpieczeni, gdyż w paragrafie zawarli sformułowania: "bez uszczerbku fizycznego" i "bez uszczerbku na zdrowiu".
"Aktywa" - pomyślał Jonnie. - "Interesuje cię tylko wartość aktywów, którymi chcesz zarządzać". Ale nie wyraził tej opinii na głos. Był zadowolony, że odzyskają jeńców.
Zadecydowano ostatecznie, że jeśli emisariusze pozostałych wojsk wezmą udział w głosowaniu, będzie to lepiej wyglądało w protokołach. Konferencja zgodziła się jednogłośnie.
- Zgodnie z prawami konferencji - powiedział następnie Fowljopan - trzeba rozpatrzyć także punkt dotyczący pogwałcenia nietykalności osobistej ówczesnego emisariusza lorda Schleima.
Lord Voraz dotknął kolana Jonnie'ego. - Tu chodzi o pana.
- Widziano, jak osobnik nazywający się Jonnie Goodboy Tyler rzucił laską lub berłem w rzeczonego lorda Schleima. Czy jest życzeniem niniejszej konferencji uwolnienie rzeczonego Tylera od winy? Czy tak głosujecie?
Przegłosowali jednomyślnie, a Schleim zaczął znów obficie spluwać.
- Teraz nastąpi coś przyjemnego - wyszeptał lord Voraz. - Zgodnie z paragrafem 103 - kontynuował Fowljopan - który mówi o usługach oddanych w zakresie chronienia i ocalania życia członków konferencji, za przewidywanie intencji rzeczonego Schleima oraz za rozbrojenie go, osobnikowi nazywającemu się Jonnie Goodboy Tyler nadaje się niniejszym Order Szkarłatnej Szarfy. Czy taka jest wola konferencji?
Rozległ się szum aplauzu i gwar komentarzy. Lord Voraz szepnął:
- Cesarzowa Chatovarianów o imieniu Beaz ustanowiła ten order przed osiemdziesięcioma trzema tysiącami dwustoma sześćdziesięcioma ośmioma laty, gdy jeden z uczestników uratował podczas konferencji życie jej kochanka. Ktoś próbował go zamordować, a on temu zapobiegł, ale został przy tym powierzchownie zraniony. Stąd nazwa "Szkarłatna Szarfa".
Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni niewielką książeczkę, która sama się otworzyła, i czegoś w niej szukał.
- To uprawnia pana do tytułu "Lord" oraz przyniesie panu roczną pensję w wysokości dwóch tysięcy kredytów. Będziemy zarządzać funduszem powierniczym na ten cel. Muszę zrobić notatkę w tej sprawie.
Lordowie wciąż jeszcze wyrażali swój aplauz, a lord Browl dał znak, by Jonnie wstał i pochylił się w ukłonie. Jonnie myślał z goryczą, że powiesi tę szarfę na Wiatrołomie. Nie chciał od nich żadnych zaszczytów. Siadł z powrotem. Na pewno upłynie jeszcze dużo czasu, zanim dojdą do problemu odszkodowań. Ach, oto i one!
Fowljopan właśnie rozwijał długi rulon papieru pokryty liczbami.
- Zostało też ustalone, że godność emisariuszy i ich planet została naruszona przez gorszącą próbę ataku ze strony rzeczonego Schleima. Grzywna i odszkodowanie w wysokości jednego biliona Kredytów Galaktycznych zostaje więc niniejszym nałożona przez konferencję na planetę Tolnep.
Fowljopan potrząsnął papierami i kontynuował:
- Emisariusze, których statki wojenne znajdowały się na niebie w czasie incydentu, nie zostaną włączeni do listy poszkodowanych, ponieważ w spisku uczestniczyli nieświadomie. Suma odszkodowań, według wcześniejszych ustaleń, zostanie rozdzielona wśród emisariuszy proporcjonalnie do liczby reprezentowanej przez nich ludności.
Wyklepał szybko całą masę liczb i zapytał:
- Czy konferencja to aprobuje?
Kilka liczb skorygowano.
- Ale Ziemia - szepnął Jonnie do lorda Voraza - prawie nic nie otrzymuje!
- Niektórzy emisariusze mają małą populację rzędu setek miliardów - odparł mu szeptem lord Voraz. - Chatovarianie mają blisko trzydzieści dziewięć bilionów istot na swych siedmiuset planetach. A co wy tu macie? Trzydzieści trzy tysiące?
Emisariusze zaakceptowali liczby z wprowadzonymi poprawkami. Jonnie wstrzymał oddech. Czy zostaną teraz uwzględnione odszkodowania dla Ziemi?
- Wszystkie ustalenie finansowe mają być zgodne z praktyką Banku Galaktycznego - oświadczył Fowljopan.
Nie prosił tym razem o akceptację. Tylko lord Voraz skinął potakująco głową.
- Doprowadza to do końca nasze ustalenia - rzekł Fowljopan. - Czy jest życzeniem niniejszej konferencji, by wszystkie ustalenia zapisać w ostatecznym brzmieniu, tak jak je przegłosowano, aby można je było podpisać i poświadczyć?
Jonnie szepnął pospiesznie lordowi Vorazowi:
- Chwileczkę! Twierdzili, że spalili mnóstwo miast. To też podlega odszkodowaniom wojennym.
- Próbowałem je włączyć do tych ustaleń, gdyż podniosłoby to wartość majątku - odparł mu szeptem lord Voraz - ale, jak pan wie, to nie jest konferencja pokojowa. To jest rozprawa sądowa i zawarcie układu dotyczącego przestępstw popełnionych wyłącznie przeciwko niniejszej konferencji.
Żadnych odszkodowań dla Ziemi? Jonnie miał ochotę poderwać się i zaprotestować. Gdyby tylko Sir Robert lub MacAdam byli tu obecni...
Grzywna w wysokości biliona kredytów - szepnął lord Voraz. - Dostali w skórę! Załamie to całą gospodarkę Tolnepów. Gdyby nawet Ziemi przyznano odszkodowania za spalone miasta, to i tak Tolnepowie nie mieliby pieniędzy żeby je zapłacić przy zasądzonej tak olbrzymiej grzywnie. Cieszcie się z tego, co macie. Uwolniliście się od wrogich wojsk." I uwolniliśmy się od konkurencji do tytułu własności" pomyślał z goryczą Jonnie. Byli prawowitymi właścicielami Ziemi - to było jasne! Niejasne tylko było, skąd wezmą pieniądze na spłacenie rat.
Fowljopan zaczął robić Jonnie'emu wymówki:
- Wasz emisariusz był nieobecny! To jest niezgodne z przepisami, chociaż nie zmienia ani nie unieważnia naszych ustaleń. Jeśli jednak nie przyjedzie, by je podpisać, wówczas wszystko będzie nieważne. Natychmiast zostaną przeciwko wam podjęte działania wojenne. Lepiej więc niech pan poradzi swemu rządowi, by prędko go tu przysłał! Jutro po południu wszystkie dokumenty będą gotowe do podpisania. Czy dopilnuje pan, aby wasz emisariusz przybył na czas?
- Ja nie jestem przedstawicielem... - zaczął Jonnie.
- Ale ma pan wpływy - wszedł mu w słowo Fowljopan. Niech je pan wykorzysta! Chcemy już zakończyć obrady i wracać do domu. .
- Lepiej niech pan zrobi to, co on mówi! - wyszeptał lord Voraz.
Jonnie podniósł wzrok i zobaczył stojącego w drzwiach Driesa Glotona. A więc wrócił! Gdy Jonnie wychodził z sali, Dries właśnie pytał lorda Voraza:
- Czy przybędzie przedstawiciel Ziemi?
Voraz wskazał ręką na Jonnie'ego.
- Czy sprowadzi go pan tutaj?
Jonnie odparł, że spróbuje, więc Dries i lord Voraz uśmiechnęli się szeroko. Jonnie jednak był zbyt przygnębiony, że nie przyznano Ziemi żadnych odszkodowań, by zwrócić na to uwagę.
3


Zaledwie o parę kroków od drzwi sali konferencyjnej Jonnie zaczął się wściekać.
Wojna! Każdy z tych znajdujących się w sali lordów (lub ich rząd) mógł wyrzec tylko jedno słowo, a już ich floty wojenne dawały susa w przestrzeń kosmiczną, by rąbnąć kogoś po głowie! A gdy już kogoś rąbnęli, mogli bez przeszkód pożeglować dalej, nie zastanawiając się nawet, co zrobili z domostwami tych istot i ich bytem, a potem znów mogli powrócić innego dnia, aby dokonać dalszych zniszczeń.
Jonnie przespacerował się wzdłuż otaczającej dolinę drogi. Było słoneczne południe, a górnicze wentylatory wsysające i wydmuchujące powietrze z doliny dawały lekki powiew wiatru.
Małe dzieci leżały w wykopach strzeleckich. Wodziły za nim wzrokiem. Psy poszczekiwały i powarkiwały na jego widok, ale rozpoznając w nim przyjaciela - zaczynały merdać ogonami. Starsze dzieci, nakarmiwszy już rodzeństwo, siedziały ze skrzyżowanymi nogami i jadły coś z misek: uśmiechały się do niego i pochylały głowy w powitaniu, gdy przechodził obok.
Jonnie zastanawiał się, dlaczego te dzieci nie mogły mieć szczęśliwej i bezpiecznej przyszłości? Wojna! Jakie prawo miały te obojętne narody do mordowania i postępowania jak szaleńcy, do niszczenia i zabijania bezbronnych, słabych istot?
Można to nazywać "polityką narodową", "koniecznością państwową", można nazywać, jak się tylko chce, lecz jest to na pewno działanie szaleńców.
Psychlo! Jakie prawo miało Psychlo, okupować tę planetę? Mogli dostać to, czego chcieli. Mogli przybyć tu i oświadczyć: "Potrzebujemy metalu. Damy wam za to coś innego lub nowoczesną technologię". Nie, bardziej im odpowiadało mordowanie i kradzież.
Pomyślał o czasach zanim na Ziemię przybyli okupanci, gdy byli wolni od ciemiężących ich tyranów. Ludzie byli szczęśliwi. z chęcią zabierali się do pracy. I wtedy przybyli ci goście. A z nimi bank. Nieludzka i bezduszna bestia!
Pomyślał też o Brownie Kulasie i jego idiotyzmach czynionych w imię interesu "państwa". Ale w porównaniu z obecnymi tu lordami Brown Kulas był niemal rozsądny. Jonnie popatrzył na dzieci. I zdecydował się. Cokolwiek się wydarzy, nie będzie więcej wojny. Nigdzie. Był tak pochłonięty swymi myślami, że Czong-won musiał potrząsnąć go za ramię, by zwrócił na niego uwagę. Czong-won aż podskakiwał z podniecenia i machając ręką wskazywał na pomieszczenie operacyjne, a w końcu popchnął go w tym kierunku.
Trony promieniała! W słuchawkach słychać było szybkie trajkotanie w pali. Powiedziała coś do mikrofonu i odwróciła się do Jonnie'ego.
- To szkocki oficer odpowiedzialny za ratowanie bazy w Rosji! - wykrzyknęła. - Spostrzegli wreszcie kłęby zielonego dymu wydobywające się z przewodu wentylacyjnego. Ktoś wewnątrz usunął pancerz z przewodów. Zainstalowali dźwig górniczy, którym właśnie teraz zaczęli wyciągać na powierzchnię ludzi. Co chwila napływały kolejne raporty. I wtedy Tinny znów zwróciła się do Jonnie'ego:
- To pułkownik Iwan! Chce ci coś przekazać. Mówi: "Powiedz marszałkowi Jonnie'emu, że waleczni Kozacy nadal czekają na jego rozkazy".
Jonnie chciał coś odpowiedzieć, ale z emocji głos uwiązł mu w gardle, nie mógł wymówić ani słowa. A Tinny znów powiedziała: - Jeszcze ktoś do Jonnie'ego. Chce usłyszeć twój głos! Podała mu słuchawki.
Nie bacząc na zachowanie obowiązujących reguł bezpieczeństwa, głos w słuchawkach zapytał:- Jonnie? Tu Tom Smiley Towsen!
Jonnie nadal nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
- Jonnie, wszyscy ludzie z miasteczka są zdrowi i cali. Jonnie, czy jesteś tam?
- Chwała Bogu! - Jonnie zmusił się do mówienia. - Powiedz im to ode mnie, Tom! Powiedz im wszystkim! Chwała Bogu!
A potem usiadł na krześle i zapłakał. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się o nich martwił. Tłumił niepokój w sobie żelazną wolą, by móc normalnie pracować.
Raporty wciąż napływały i po chwili zaprzątnęły go całkowicie. Chcieli wiedzieć, dokąd mają się udać, a on mógł ich z zadowoleniem poinformować o wycofaniu się przeciwników oraz o warunkach kapitulacji, co spowodowało, że poprzez głos Komunikatora zaczęły przebijać się okrzyki radości. Mieli pięciu rannych pilotów i mnóstwo przypadków poparzeń, więc prosili o pomoc ze Szkocji. Jonnie wiedział już, że stary podziemny szpital w Aberdeen wznowił działalność, więc polecił, by dostarczono tam ciężko rannych. Jednocześnie nakazał, by jedną z pielęgniarek szpitala w Aberdeen przenieść do Taszkientu, żeby zajęła się mniej poważnymi ranami i oparzeniami. Problemy te tak dalece zaprzątnęły jego uwagę, że zupełnie zapomniał o Sir Robercie i dopiero Dries Gloton i Czong-won przypomnieli mu o tym. Jonnie wiedział, że jeszcze nie udało się odblokować podziemi Skalnego Zamku, więc namówienie Sir Roberta na oderwanie się od tej akcji nastręczy wiele kłopotów. Zastanawiał się nawet, czy nie udałoby się mu namówić lorda Fowljopana na przesunięcie o dzień terminu podpisania układu. Zanosiło się, że Sir Robert będzie zachowywał się jak narowisty koń. Mimo to Jonnie przesłał Sir Robertowi informację o konieczności natychmiastowego powrotu, a potem zajął się organizowaniem sprowadzenia wszystkich jeńców wojennych do Zamku Balmoral, który był położony w odległości około pięćdziesięciu mil na zachód od Aberdeen. Było to miejsce łatwe do zlokalizowania ze względu na widoczne obok siebie trzy szczyty górskie i płynącą rzekę. Także sam zamek był rzucającą się w oczy ruiną. Prowadziła od niego do Aberdeen pięćdziesięciomilowa droga, która była w dość dobrym stanie. Thor oświadczył, że jeśli będzie trzeba, to przewiezie każdego do szpitala w Aberdeen samolotem szturmowym piechoty kosmicznej. Jonnie dał mu parę wskazówek dotyczących bezpieczeństwa tej operacji, a następnie poszedł spotkać się z emisariuszem Hawvinów, który był teraz łącznikiem z orbitującą w górze flotą. Wręczył mu szkic okolic Zamku Balmoral w celu przekazania dowódcy floty Hawvinów. Powiedzieli, że mogą dostarczyć jeńców jeszcze tego samego popołudnia, nie czekając na ostateczne podpisanie układu. Nikt nie wiedział, ilu było jeńców, ale przewiozą ich na dół różnymi samolotami pokładowymi.
Załatwiając to wszystko, Jonnie cały czas myślał o gorączkowej akcji ratowniczej wokół Edynburga, więc nie miał najmniejszej ochoty na bezpośrednią rozmowę radiową z Sir Robertem. I jeszcze raz Dries Gloton poprzez Czong-wona zaczął go o to naciskać. Dobry Boże, jak bardzo ci niewielcy szarzy ludzie troszczyli się o przybycie tu Sir Roberta!
Udało mu się w końcu przekonać Komunikatorów w Szkocji, by odnaleźli Sir Roberta, a gdy się wreszcie połączył z nim przez radio, okazało się, że wszystkie jego złe przeczucia były w pełni uzasadnione.
- Przyjechali do was!? - ostro zareagował Sir Robert i poprzez Komunikatora - który ledwie nadążał tłumaczyć jego słowa na pali -odpowiednio zbeształ Jonnie'ego.
Czyż Jonnie nie wie, że w różnych schronach pod Skałą znajduje się ponad dwa tysiące ludzi - jeżeli jeszcze żyją! Ciężkie bomby pozawalały wszelkie dojścia do tych schronów. W różnych miejscach wiercą otwory doprowadzające powietrze. Boki klifu skalnego są potrzaskane na proch, a cała skała poważnie naruszona, więc za każdym razem, gdy drążą tunele, są one wciąż zasypywane. Tak, Dwight jest tu! Dwight dostarczył obudowy tunelów z Kornwalii i teraz próbował je wmontowywać. Czyżby Jonnie myślał, że oni nic nie robią? Ponad pół godziny zajęło Jonnie'emu wbicie do głowy Sir Robertowi, że bez jego podpisu, sprawa "gości" się nie zakończy. Wreszcie Sir Robert oświadczył, że zwolni jednego z pilotów z wykonywania dotychczasowych zadań i przyleci do Karibu.
Jonnie był całkiem wyczerpany. Bardzo nie lubił utarczek z Sir Robertem. I do tego w pełni rozumiał jego stanowisko. W tych zawalonych schronach znajdowała się jego ciotka Ellen. I Chrissie! A on musiał tu siedzieć, podczas gdy powinien być tam, razem z nimi, i odkopywać schrony, choćby gołymi rękami, gdyby zaszła taka potrzeba.
Niewielki szary człowiek miał bardzo zadowoloną minę, gdy Czong-won powiedział, że Sir Robert przybędzie.
4
Mknąc z szybkością ponaddźwiękową po ciemnym nocnym niebie, wyglądający najpierw tylko jako jeszcze jedna gwiazda, do Karibu zbliżał się od północy jakiś samolot. Zabrzmiały jakieś słowa w głośniku łączności wewnętrznej kanoniera armaty przeciwlotniczej: samolot prosił o pozwolenie na lądowanie. Jonnie wyszedł na zewnątrz, aby to obserwować. Otworzyły się drzwi samolotu i ktoś wyskoczył na ziemię. Twarz blado majaczyła w mrokach nocy. Jonnie przyjrzał się uważniej: bandaże, ktoś z kompletnie zabandażowaną twarzą.
To był Dunneldeen!
Poklepali się z zadowoleniem po plecach. Potem Dunneldeen popchnął Jonnie'ego tam, gdzie było lepsze światło, i przyjrzał mu się.
- O, ktoś obciął ci połowę brody! A moja jest do połowy wypalona. Umów mnie ze swoim fryzjerem.
- Czyżby cię zestrzelono? - zapytał Jonnie, patrząc z troską na zwoje bandaży na jego twarzy.
- No, wiesz! - wykrzyknął Dunneldeen. - Przestań mnie obrażać! Jakiż Bolbod, Drawkin czy Hockner mógłby zestrzelić takiego asa nad asami! Nie, przyjacielu Jonnie, to się stało przy gaszeniu pożarów. Nie jest to zbyt poważne oparzenie, ale znasz przecież doktora Allena. Nigdy nie jest zadowolony, dopóki nie owinie cię kompletnie bandażami, jak niewinne dziecię pieluchami.
- A jak tam jest? - zapytał Jonnie.- Źle. Opanowaliśmy ogień i tyle tylko na ten temat można powiedzieć. Dwight i Thor próbują odblokować tunele wejściowe, ale skała wciąż się obsuwa. Mogę ci tylko powiedzieć, że jest spora nadzieja. Słuchaj, czy ten niewielki szary człowiek już wrócił? Czy jego statek tam parkuje?
- To on był w Edynburgu?
- Żeby tylko tam! Pętał się dookoła i męczył wszystkich pytaniami. Każdemu wlazł w drogę. A potem, kiedy dowiedział się tego, czego chciał, śmignął do Aberdeen. O mało go nie zestrzelono! I wiesz kogo szukał? Króla, Szefa Klanu Fearghusów.- A jak się czuje Szef? - zapytał Jonnie.
- No cóż, on cierpi na hemofilię. Jeśli zostaje zraniony, to nie można zatamować krwi. Zawsze mu mówiłem, żeby się trzymał z dala od wojen - to niezdrowe zajęcie! W każdym razie znaleźliśmy go i natychmiast przetransportowaliśmy do szpitala w Aberdeen, gdzie zrobiono mu transfuzję. Ten niewielki szary człowiek usiłował się do niego dostać, ale go wyrzucono. Dopadł więc jakoś doktora Allena. Wydaje się, że ten facet - Dunneldeen wskazał ręką na statek z błyskającymi światłami - kolekcjonował różne książki ze wszystkich bibliotek na naszej planecie. Robił z nich mikrokopie. Dopadł doktora Allena po to, aby mu powiedzieć, co było przyczyną choroby Szefa, więc zaczęli wertować te książki i doktor Allen wyczytał w nich, że był pewien związek chemiczny zwany witaminą K, który powodował koagulację krwi. Dokonali więc syntezy tego związku, dali go Szefowi i... co na to powiesz?... krwawienie ustało! Szef zaczyna już dochodzić do siebie. Czy ten niewielki szary człowiek jest doktorem?
- Nie - odparł Jonnie. - Pracuje w Banku Galaktycznym. Później ci to wyjaśnię. Poleciał do Szkocji, aby się upewnić, że mamy swój rząd!
- No cóż, tak czy owak był to miły gest z jego strony - powiedział Dunneldeen.
Jonnie cieszył się z poprawy stanu zdrowia Szefa. Nie powiedział jednak Dunneldeenowi, że lada moment mogli wykluczyć ich prawo własności do tej planety.
- Widziałeś może Stormalonga?
Dunneldeen pokręcił przecząco głową i powiedział:
- Weźmy się za wydobycie z samolotu Sir Roberta. Jest strasznie przemęczony.
Sir Robert osmalony i szary na twarzy w tych miejscach, gdzie skóra nie poczerniała mu od sadzy, z poranionymi rękami, w ubraniu stanowiącym pęk spalonych szmat, faktycznie wyglądał na starego człowieka, który bez żadnego odpoczynku przeszedł przez trwające wiele dni piekło.
Próbowali nieść go na rękach, ale stary wódz był ciężkim mężczyzną. Przyprowadzili więc wózek górniczy i na nim przewieźli Sir Roberta do szpitala. Jonnie obudził pielęgniarkę, która zbadała Sir Roberta. Miał rany tylko na rękach. Zrobiła mu zastrzyk z witaminy B Complex, lecz Sir Robert nawet nie drgnął, gdy wbijała igłę w ciało. Ni stąd ni zowąd pojawił się Tsung wraz ze swoją rodziną i zaraz zaczął wszystko organizować. Wkrótce potem Sir Robert został wykąpany i podcięto mu wypalone włosy na brodzie oraz głowie, po czym położono go do łóżka. Przez cały czas Sir Robert nawet nie mrugnął okiem!
Jonnie wrócił do szpitala, gdzie zostawił Dunneldeena i zastał go głęboko śpiącego na krześle, podczas gdy pielęgniarka zmieniała mu na twarzy bandaże. Oparzeliny nie groziły zeszpeceniem twarzy, ale broda była bardzo postrzępiona. Jonnie powiedział pielęgniarce, by chwilowo nie zakładała Dunneldeenowi nowych bandaży i zawołał córkę Tsunga, która przyszła z nożyczkami i uporządkowała brodę Szkota, przycinając ją na wzór brody Jonnie'ego.
Jonnie miał nadzieję, że Dunneldeen będzie mógł zastąpić go w pomieszczeniu operacyjnym, gdyby musiał wyruszyć na poszukiwanie Stormalonga. Teraz jednak Dunneldeen nadawał się tylko do spania. Jonnie przekazał go pod opiekę rodzinie Tsungów, która Dunneldeena wykąpała i położyła do łóżka.
W Edynburgu musiało być prawdziwe piekło! Jonnie połączył się przez radio z Rosją. Mieli w tej starej bazie kilka tysięcy ludzi. Było tam dwustu pięćdziesięciu Chińczyków z północnych Chin. Byli Sybiracy i Szerpowie. Trony otrzymała parę depesz, że reszta mnichów oraz biblioteka buddyjska i chińska są bezpieczne. Musiała wybiec z pomieszczenia, żeby powiedzieć o tym Czong-wonowi i Tsungowi. Mimo że w Taszkiencie i w Edynburgu była już późna noc, Jonnie zaczął dokonywać przesunięć personalnych.
Najważniejszym problemem było teraz gdzie są Stormalong i MacAdam? Jedyną rzeczą, jaką usłyszeli z Luksemburga, był głos dziewczyny mówiący coś, co brzmiało jak: "Je n'comprempt pas", a co na pewno nie miało nic wspólnego ani ze Stormalongiem, ani ze szkockim bankierem. Czyżby musiał sam sobie radzić z tą groźbą wyłączenia własności, bez niczyjej pomocy?
5
Jonniemu powiedziano, że podpisanie układu odbędzie się po południu. Lord Dom i Dries Gloton przyszli z tą wiadomością do pomieszczenia operacyjnego. Dries wyglądał na nadzwyczaj zadowolonego.
- Słyszałem - powiedział - że przedstawiciel Ziemi przybył tu tej nocy. Niech na pewno zjawi się przy podpisywaniu układu!
Jonnie spojrzał na zegarek. Był późny ranek. Udał się do pokoju w którym umieszczono starego wodza i Dunneldeena. Dunneldeen był już na nogach, kompletnie ubrany, pomimo bandaży na twarzy wyglądał całkiem nieźle. Sir Robert natomiast otwierał dopiero zaspane oczy, więc Jonnie zabrał Dunneldeena ze sobą do pomieszczenia operacyjnego.
- Chcę, żebyś przejął to stanowisko - powiedział. - Ja zostanę jeszcze na podpisanie układu, ale zaraz potem wyruszam na poszukiwanie Stormalonga.
Przez jakiś czas wprowadzał Dunneldeena w ogólną sytuację, a potem poszedł do Sir Roberta. Stary Szkot był mrukliwy jak stary niedźwiedź. Siedział na brzegu łóżka, nie mając na sobie zbyt wiele odzieży, która przykryłaby jego kościste członki i jadł śniadanie, przyniesione mu przez Czong-wona.
- Podpisywanie układu! - zrzędził pomiędzy kęsami pożywienia. - Tylko strata czasu. Oni nigdy nie dotrzymują układów. To jest piękna planeta i wszyscy chcą ją mieć! Powinienem być w Edynburgu i pomagać w odkopywaniu tych biednych ludzi. Och, miałeś rację, MacTyler, wszyscy powinniśmy być w Kornwalii!
Jonnie pozwolił mu skończyć posiłek, a gdy Sir Robert zaczął pić herbatę, kazał wnieść do pokoju projektor atmosferyczny. I choć Sir Robert cały czas gderał i użalał się, że nie jest w Szkocji, Jonnie zdołał dość szczegółowo poinformować go o obecnej sytuacji i ewentualnych swoich przedsięwzięciach.
- Nie jestem dyplomatą! - oświadczył Sir Robert. - Dowiodłem tego! Nie jestem też prawnikiem ani bankierem! Mamy bardzo małe szanse, ale będę postępował tak, jak mówisz.
To było wszystko, czego Jonnie od niego chciał.
Wczesnym popołudniem udali się do sali konferencyjnej. Sir Robert miał na sobie paradny mundur wojskowy, a Jonnie był w hełmie i czarnej tunice. Nikt nie zwrócił na nich szczególnej uwagi.
Emisariusze dokonali ostatecznej redakcji układu zgodnie z głosowaniem, przy którym Jonnie był obecny. Był on wypisany na wielkim zwoju papieru i ułożony na stole w taki sposób, żeby każdy z emisariuszy mógł tam podejść, złożyć swój podpis, przybić pieczęć, uzyskać potwierdzenie podpisu i wzoru pieczęci przez bank, a potem wrócić na swoje miejsce. Było to coś w rodzaju parady. Tylko Dries Gloton i Fowljopan tkwili przy stole. Sir Robert usiadł i zaczął gniewnie mruczeć na temat straty czasu, ale robił to po cichu i słyszał go tylko Jonnie. Emisariusze podpisywali i podpisywali. Zajęło im to blisko godzinę. Ziemia podpisywała układ ostatnia, więc wreszcie Sir Robert się podniósł, przeszedł do stołu i złożył swój podpis, a potem zapalił zapałkę, rozgrzał kawałek wosku i odcisnął w nim swój wielki sygnet. Dries uzupełnił to rejestrem bankowym i podniósł cały zwój do góry.
- Niniejszym stwierdzam - powiedział - że bank Galaktyczny poświadczył autentyczność tego układu podpisanego w Kariba, Ziemia. Układ jest zawarty. Chciałbym zaproponować, aby natychmiast przesłać jego kopie do wszystkich zainteresowanych statków kosmicznych.
Rozwinął zwój, wyjął z kieszeni na piersi mały rejestrator obrazów i przejechał nim od góry do dołu. Jonnie przekazał go Dunneldeenowi do pomieszczenia operacyjnego, by wykonał potrzebne kopie dla wszystkich atakujących statków kosmicznych, dla delegatów, dla siebie i dla banku.
Lord Hawvinów wstał i powiedział:
- Otrzymałem wiadomość, że wszyscy jeńcy zostali odstawieni na wyznaczone miejsce co potwierdził tamtejszy przedstawiciel Ziemi.
Dries spojrzał na Jonnie'ego. Wiadomość od Thora przyszła późnym rankiem. Było tam siedmiu pilotów, trzech rosyjskich żołnierzy, dwóch Sierpów i jeden Szkot. Razem trzynastu jeńców. Czuli się nieźle. Ponieważ jednak żaden z atakujących statków kosmicznych nie miał pożywienia nadającego się dla istot ziemskich, więc byli bardzo wygłodzeni i na pewno zmarliby w trakcie wielomiesięcznej podróży kosmicznej. Pospiesznie przetransportowano jeńców do Aberdeen, gdzie zaaplikowano im odżywcze kroplówki i opatrzono lekkie rany. Thor posprzeczał się z oficerem Hawvinów odpowiedzialnym za dostarczenie jeńców, gdyż jeden z nich twierdził, że jeszcze jeden pilot został przez Tolnepów wzięty do niewoli. Po odesłaniu pierwszej grupy jeńców Thor uparcie dopominał się o zabranie pilota. Tolnepowie faktycznie mieli jeszcze jednego pilota, Niemca. Ściągnięcie go na ziemię zabrało aż dwie godziny. A potem się zaklinali, że to byli już wszyscy jeńcy i Thor im uwierzył.
- Nasz oficer potwierdza, że już wszyscy jeńcy są odesłani - rzekł Jonnie.
Ci emisariusze, których statki wojenne znajdowały się na orbicie, przekazali ich dowódcom stosowne rozkazy. Po pewnym czasie Dunneldeen przyszedł z meldunkiem, że zgodnie z raportami posterunków obserwacyjnych w Rosji, cała flotylla na orbicie uruchomiła silniki, utworzyła formację wokół okrętów Tolnepów i opuściła przestrzeń okołoziemską. Zaobserwowano fenomen monstrualnego zwiększenia jej wymiarów, a potem zniknięcia w kosmosie. Stracono też z nimi kontakt radiowy.
Cała grupa wyszła teraz na zewnątrz i Angus dokonał teleportacji nagiego, skutego łańcuchami, plującego Schleima na targ niewolników w Creeth.
Układ ten miał ciekawe następstwa. Po powrocie do domu lord Schleim wykorzystał właścicieli wydawanej w Creeth gazety, czołowego dziennika Tolnepu "Północny Kieł", którzy byli doprowadzeni do wściekłości stratą swego reportera Arseboggera, do przeprowadzenia oszczerczej kampanii przeciwko komandorowi Rogodeterowi Snowlowi, zrzucając na niego winę za wszystkie nieszczęścia, ponieważ Schleim twierdził, że to "fałszywe zeznania" Snowla spowodowały hańbę Schleima i wszystkich Tolnepów. Rogodeter Snowl został zaatakowany przez podjudzony tłum na ulicach Creeth i zakatowany na śmierć. Jeden z krewnych zamordowanego oficera, Agitor Snowl oskarżył lorda Schleima o zorganizowanie ataku i morderstwo. Z grupą innych oficerów floty kosmicznej wysadził on w powietrze cały Dom Grabieży, w tym czasie, gdy Schleim wygłaszał w nim mowę na posiedzeniu rządu, co się stało później znane jako wielki Spisek Schleima". Wkrótce potem, mając unieruchomioną flotę i nie mogąc angażować się już w handel niewolnikami, który stanowił podstawę ich gospodarki, Tolnepowie nie mogli spłacać nałożonych odszkodowań. Departament podatkowy planety Tolnep - i tak zawsze mocno skorumpowany - pozostawał w tyle z płaceniem określonych sum łapówek wyższym urzędnikom, więc coraz to dopadał kolejnego obywatela Tolnepu za przestępstwo podatkowe, powodował usunięcie mu kłów i sterylizację, a potem sprzedawał w niewolę. Ostatecznie planetę Tolnep wykupili Hawvinowie, którzy dokończyli dzieła eksterminacji Tolnepów. (Wyjątki z Dokumentacji Banku Galaktycznego, wyciąg z akt Służb Obsługi Klientów, Tom 43562789A)
Emisariusze wrócili do sali konferencyjnej. Sir Robert myślał, że to już było wszystko. Siedział w pierwszym rzędzie i gderał.
Dries Gloton uśmiechał się. Podszedł do Sir Roberta i wyciągnął z kieszeni jakiś gruby papier.
- Szanowni Lordowie - Dries zwrócił się do zgromadzonych - mogą poświadczyć fakt, że nie ma już żadnych rozbieżności co do własności Ziemi. Rząd planety został zachowany. Król powraca do zdrowia. Tutejszy przedstawiciel Ziemi jest prawnie upoważniony do działania w imieniu rządu. Tytuł własności planety jest teraz jednoznaczny. Emisariuszu Ziemi! Niniejszym wręczam panu zawiadomienie o zaległościach płatniczych! Jeżeli w ciągu tygodnia dług hipoteczny nie zostanie spłacony, odebrane zostanie wam prawo własności planety wraz z całym jej majątkiem i ludźmi.
Położył papier na kolanach Sir Roberta.
- Proszę traktować to jako formalne wręczenie zawiadomienia. Zgodnie z procedurą prawa.
Sir Robert patrzył na papier.
Dries Gloton uśmiechnął się do Jonnie'ego uśmiechem rekina.
- Bardzo panu dziękuję za sprowadzenie Sir Roberta, dzięki temu mogłem mu wręczyć ten papier zgodnie z procedurą prawa. Niezależnie od tego, że jestem kierownikiem oddziału, również mam zwyczaj działania na własną rękę.
Podszedł do krzesła i wziął z niego plik wielkich broszur. Potem znów wszedł na platformę i zwrócił się do zgromadzonych emisariuszy:- Czcigodni Lordowie, podstawowe zadanie niniejszej konferencji - wyjaśnienie tytułu własności Ziemi - zostało zakończone. Jednakże wiem, że każdy z was ma upoważnienie do nabywania terytoriów dla waszych państw. Są na to inne sposoby niż wojna.
Lordowie wzruszyli ramionami.
- Wojna była zawsze pewniejszą metodą - powiedział jeden z nich.
- Psychiczne zdrowie obywateli zależało od wojny - dodał inny.
- W jaki sposób państwo może zademonstrować swą siłę, jeżeli nie podczas wojny? - zapytał Browl.
- Bank Galaktyczny przeżywałby ciężkie czasy, gdyby nie udzielał wojennych pożyczek! - zażartował Dom.
- Władcy stają się sławni tylko dzięki prowadzonym przez siebie wojnom - śmiali się jeszcze inni emisariusze.
Wszyscy byli w doskonałym nastroju.
Jonnie przysłuchiwał się im z przerażeniem. Oto zetknął się z obojętnym okrucieństwem wielkich rządów.
- Niech Wasza Ekscelencja przejdzie do sedna sprawy - krztusząc się ze śmiechu, powiedział Fowljopan. - Wszyscy przecież wiemy, co zamierza pan powiedzieć. Dries uśmiechnął się i zaczął rozdawać broszury.
- To są broszury, które przygotowałem czekając na wyjaśnienie tytułu własności. Znajdą w nich panowie takie dane jak masa, powierzchnia, warunki atmosferyczne, liczba mórz, wysokość gór, a także zdjęcia tej planety. Jest to bardzo ładna planeta. Może wyżywić kilka miliardów mieszkańców przy założeniu, że będą mogli oddychać jej powietrzem. Ale przecież większość z was ma kolonie, których mieszkańcy oddychają powietrzem, i które są teraz przeludnione.
Przestał puszczać w obieg broszury, a lordowie zaczęli oglądać zamieszczone w nich kolorowe zdjęcia.
- Macie gwarancje finansowe i kredyty, a wielu z was nawet żywą gotówkę. Opanowanie tej planety będzie wymagało minimalnej liczby wojsk najemnych, gdyż - jak wiecie - jej system obronny jest całkowicie przestarzały - nie ma sprzętu i wojska. Przeniesienie tytułu własności dotyczy również ludzi i całego majątku. Jeżeli będziecie się zbyt długo zastanawiać, po siedmiu dniach nastąpi licytacja tej planety. Bank odbierze jej dotychczasowy tytuł własności i sam stanie się jej właścicielem. Jest to bardzo prawdopodobne, gdyż nie posiada on odpowiedniej gotówki ani kredytów, ani gwarancji finansowych. Dziękuję za uwagę, szanowni lordowie.
Wszyscy paplali wesoło, przeglądając broszury. Było oczywiste, że przedłużą swój pobyt, nawet ci z odległych wszechświatów.
- A więc chodziło tylko o pieniądze! - zauważył Jonnie, zwracając się do Driesa Glotona.
Dries się uśmiechnął.
- Nie mamy w stosunku do was nawet wrogich zamiarów. Bankowość to bankowość, a interes to interes. Każdy musi spłacać swoje zobowiązania. Wie to nawet dziecko. Bankier zwrócił się do Sir Roberta:
- Niech pan będzie łaskawy zorganizować jak najszybciej spotkanie w celu przeprowadzenia negocjacji. Będziemy wówczas mieli tę sprawę już za sobą.
Sir Robert i Jonnie wyszli na zewnątrz.
6
W dolinie panowała ożywiona krzątanina. Chińskie plemię Czong-wona zostało w Edynburgu w większości zastąpione przez północnych Chińczyków, których Jonnie kazał przetransportować z Rosji.
Powracający ludzie byli osmaleni ogniem i pobrudzeni sadzą. Niektórzy z nich byli zupełnie wyczerpani i nie pomógł im nawet wypoczynek w czasie przelotu z Edynburga. Spieszyli radośnie do swych dzieci, biorąc je na ręce i całując oraz rzucając urywane pytania starszym z nich. Psy szarpały się na smyczach i ujadały radośnie. Była to typowa sceneria radosnych spotkań.
Jonnie był zadowolony, że udało mu się wymienić ich na inny zespół ratowniczy. Cały czas pracowali bez wypoczynku i wkrótce byliby niezdolni do jakiejkolwiek pracy. A mimo to pracowali, dopóki prawie nie padli. Patrząc na ojców pogrążonych w szczęśliwej paplaninie ze swymi dziećmi, patrząc na matki sprawdzające z niepokojem, czy wszystko zostało właściwie zrobione, zwłaszcza przy przygotowywaniu posiłków, Jonnie pomyślał o tych pełnych pogardy i aroganckich lordach i bezdusznej wyniosłości ich rządów. Co ich obchodzili ci ludzie? Owszem, rządy te mogły sobie pozwolić na gesty sprawiedliwości, a może nawet i na działalność społeczną, ale nadal pozostawały zimną, twardą siłą zdolną do niszczenia bez żadnych wyrzutów sumienia i bez namysłu.
Czong-won na nowo ich organizował. Powiedział Jonnie'emu, że przenosi ich do kopuły starej bazy górniczej, którą doprowadzono do porządku: miała ona mnóstwo podziemnych pomieszczeń i działał już tam kabel pancerza atmosferycznego.
No cóż! Jonnie już się uwolnił od obowiązków konferencyjnych, a Dunneldeen mógł go zastąpić w pomieszczeniu operacyjnym. Zapytał Dunneldeena:
- Czy wraz z plemieniem dotarły do nas jakieś wieści z Edynburga?
Dunneldeen pokręcił przecząco głową.
Jonnie złapał maskę powietrzną i kurtkę lotniczą.
- No to ja lecę na poszukiwanie Stormalonga!
Nie zdążył nawet dojść do wyjścia z doliny, gdy zderzył się ze Stormalongiem.
- Gdzieżeś ty był? - zawołał Jonnie. - Wywoływałem cię i wywoływałem!
Stormalong wepchnął go do bunkra, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.
- Cały czas latałem i walczyłem, aż mi o mało gogle nie poodpadały! Był wymizerowany i miał zapadnięte oczy. Jego biały szalik był brudny, kurtka poplamiona tłuszczem i zapocona. Plecy kurtki były opalone od rażenia miotaczem.
- Jesteś ranny! - powiedział Jonnie.
- Nie, nie, to nic takiego. Oficer Drawkinów nie chciał się poddać. Musiałem go gonić samolotem szturmowym piechoty kosmicznej! Wyobraź to sobie: on uciekający na piechotę po stoku góry Ben Lomond i ja próbujący oszołomić go - nie zabić, lecz tylko oszołomić - z wielkokalibrowego miotacza! A kiedy wylądowałem i wyszedłem z samolotu, to on udawał martwego i strzelił do mnie, więc znów musiałem go ogłuszyć. Och, co to był za burzliwy okres!
- Ale co ty właściwie tam robiłeś? - zapytał Jonnie, nie bardzo pojmując sens tego wszystkiego.
- Brałem do niewoli jeńców! Zostawili sporo żołnierzy piechoty kosmicznej i pilotów rozproszonych wokół bazy w Singapurze. Część z nich była ranna. Nie zatroszczyli się też o pozbieranie swych rannych w Rosji. Dunneldeen musiał zestrzelić ze trzydzieści nieprzyjacielskich samolotów wokół Edynburga i piloci, którzy się wykatapultowali porozpraszali się w Górach Szkockich i na zachód od miasta. Mogę ci powiedzieć, że trzeba było się mocno natrudzić, żeby ich wszystkich wyłapać. Myśleli, że będą poddani torturom albo zarażeni wirusem lub zabici. I dlatego nie poddawali się łatwo! Pomagało mi może z pół tuzina strażników bankowych. Ale to byli Francuzi, Jonnie. To nie są żołnierze. Być może nadają się do strzeżenia skarbca lub pomocy przy wywożeniu kosztowności...
- Stormalong, we wszystkich tych miejscach było radio! Musiałeś też mieć własny zestaw radiowy. Ludzie musieli cię widzieć! Czemu się nie odzywałeś?
- To wina MacAdama, Jonnie. To on nie pozwolił mi odpowiadać. A każdy, kto nas widział, został przez niego ostrzeżony, żeby nikomu nic na ten temat nie mówił. Uprzedzałem go, że będziesz się denerwował. Ale on się uparł! Absolutna cisza radiowa jest najwyższym nakazem. Bardzo mi przykro, Jonnie.
- Zacznijmy od początku! Czy dostarczyłeś zapisy moich rozmów z niewielkimi szarymi ludźmi?
Stormalong usiadł na skrzyni z amunicją. Sprawdził, czy nikt ich nie widzi i nie podsłuchuje.
- Przyleciałem o świcie i poszedłem wprost do sypialni MacAdama, a kiedy dowiedział się, że przybywam od ciebie, to zaraz włożył taśmę do projektora. A potem wezwał sześciu wartowników, załadował cały kosz banknotami galaktycznymi, powiedział dziewczynie w swym biurze, by nie udzielała nikomu żadnych informacji i polecieliśmy w siną dal. Po prostu mnie porwał! Byliśmy na wszystkich polach bitwy w poszukiwaniu oficerów. MacAdam miał listę narodowości i chciał mieć po kilku z każdej. Jonnie, ci francuscy strażnicy bankowi są do niczego. Sam musiałem i latać, i walczyć. Ale mogłem też czasem odpocząć. Za każdym razem, gdy zebraliśmy paru oficerów... czy wiedziałeś, że MacAdam mówi biegle w psychlo? Byłem zdziwiony, że tak pilnie się tego uczył... Gdy ich przesłuchiwał, mogłem sobie uciąć drzemkę. Potem ładowaliśmy jeńców na pokład. Wszyscy byli powiązani... pilnował ich strażnik bankowy z bronią gotową do strzału... i lecieliśmy do następnego miejsca.
- O co ich wypytywał?
- Nie wiem. Ale nie stosował tortur. Czasami wręczał im garść banknotów galaktycznych. A oni mówili.
Jonnie wyjrzał na zewnątrz przez wejście do bunkra. To na pewno byli strażnicy bankowi. Mieli na sobie szare uniformy. Wyładowywali jakieś skrzynie. Kilku Chińczyków przyciągnęło wózki górnicze i wwoziło te skrzynie do bary.
- Nie widzę tu żadnych jeńców - powiedział Jonnie.
- Otóż - odrzekł Stormalong - gdy wróciliśmy do Luksemburga, załadowaliśmy na pokład te skrzynie i MacAdam dokooptował jeszcze paru strażników - tym razem Niemców - a potem polecieliśmy do bazy górniczej nad Jeziorem Wiktorii. Zdrowo sobie tam odpocząłem, ponieważ MacAdam spędził mnóstwo czasu na rozmowach z tamtejszymi jeńcami. Umieściliśmy w bazie również naszych jeńców i przylecieliśmy tutaj. I to już wszystko. Jonnie powiedział Stormalongowi, żeby poszedł coś zjeść i odpocząć, a sam udał się na poszukiwanie bankiera.
Niski i krępy MacAdam, którego broda poprzetykana była pasmami siwizny, żywo gestykulował i poganiał ludzi. Gdy zobaczył Jonnie'ego, zatrzymał się nagle i uścisnął energicznie jego dłoń. A potem odwrócił się i skinął ręką na jakiegoś człowieka, przywołując go do siebie.
- Nie przypuszczam, byś kiedykolwiek spotkał się z baronem von Rothem - powiedział do Jonnie'ego - członkiem Ziemskiego Banku Planetarnego. Niemiec był potężnie zbudowanym mężczyzną, wzrostu Jonnie'ego, ale cięższym. Był rubaszny i serdeczny. Miał czerwoną twarz.
- Ach, bardzo mi przyjemnie! - wykrzyknął i z miejsca objął Jonnie'ego ramionami w potężnym uścisku.
MacAdam zniknął gdzieś w bazie, a Niemiec podniósł jakąś ciężką skrzynkę i pospieszył za nim.
Jonnie wiedział już trochę na temat tego Niemca. Dorobił się majątku na przetwórstwie mlecznym i innych produktach żywnościowych.
Pochodził z rodziny, która rzekomo, przed inwazją Psychlosów, przez wieki kontrolowała europejską bankowość. Wyglądał na twardego, zdolnego człowieka.
Ostatni bagaż z samolotu szturmowego piechoty kosmicznej został przewieziony do bazy. Jonnie nie mógł odgadnąć, co było w skrzynkach.
Zespół złożony z Chińczyków i paru strażników bankowych pod wodzą Czong-wona zawieszał wokół okopów pagody olbrzymie płachty brezentu, by całkowicie zasłonić rejon platformy odpalania transfrachtu. Kilku innych Chińczyków rozciągało kable górnicze i wieszało na nich mniejsze płachty, zasłaniające przejście z bunkra do konsoli. Zakrywali całkowicie platformę i wszystkie operacje na niej były niedostępne oczom ciekawskich.
MacAdam bardzo się spieszył i na pytania Jonnie'ego tylko odpowiadał:
- Później, później!
Cały bagaż zniknął we wnętrzu bazy. Znalazły się tam też dzieci i psy. Kilku Chińczyków sprzątało dolinę. Niektórzy emisariusze wychodzili z sali obrad, obojętnie patrzyli na Chińczyków zawieszających brezentowe płachty, a potem wracali, dyskutując nad jakimiś fragmentami broszur.
Dunneldeen pełnił dyżur w pomieszczeniu operacyjnym. Powiedział Jonnie'emu, że namówił Stormalonga na przycięcie brody w stylu "Sir Francis Drake". Nie, żadnych nowych wieści z Edynburga z wyjątkiem tego, że pracujący tam Chińczycy dobrze się sprawowali. Czy Jonnie wiedział, że oni są znacznie roślejsi? Ker wraz z dwoma strażnikami bankowymi trzymali na muszkach miotaczy pięćdziesięciu nowych jeńców w bazie Wiktorii.
Jonnie spojrzał w niebo. Gdyby nadeszło to najgorsze, miał już własny plan działania. Plan, który mógł się fatalnie dla niego zakończyć, ale który musiał być zrealizowany. Poszedł do swego pokoju, by przebrać się w mniej wytworny strój. Pozostało im tylko kilka krótkich dni. Końcowa konfrontacja, ostatnia bitwa, była tuż-tuż.
7
Nadszedł nieuchronny moment spotkania z przedstawicielami banku. Minęło już pięć dni. Jonnie siedział samotnie w niewielkim pomieszczeniu konferencyjnym i czekał na przybycie pozostałych emisariuszy. Nie miał najmniejszej nawet wątpliwości, że będzie to największa bitwa, w jakiej do tej pary uczestniczył. MacAdam i baron Roth czynili ostatnie przygotowania. Obaj byli bardzo zajęci. Przez pięć dni i nocy przez dolinę niosło się brzęczenie instalacji transfrachtu. Za płachtami brezentu zjawiały się na platformie jakieś przedmioty, by potem zniknąć z niej niepostrzeżenie. Odbywało się to w zupełnej ciszy. Jedyne zdania, które można było usłyszeć, brzmiały:
- Wyłączyć silniki! W powietrzu nie ma samolotów! Przygotować się! Odpalać!
Gdy ktoś - zwłaszcza emisariusz lub któryś z niewielkich szarych ludzi - próbował się zbliżyć do brezentowych zasłon lub do prowadzącego do bunkra korytarza, natychmiast srogi wartownik stanowczo ich zawracał. Nawet Jonnie nie dowiedział się niczego od MacAdama, Angus też nie zdradzał tajemnicy.
Jonnie przypuszczał, że spotkanie z bankiem potrwa parę dni. Pan Tsung powiedział mu, iż wszelkie negocjacje na temat finansów i bankowości są niezwykle trudne. Dodał przy tym zdanie, które utkwiło Jonnie'emu w pamięci.
- Moc, jaką pieniądz i złoto mają nad duszą ludzką, przechodzi wszelkie pojęcie. Nazajutrz po przybyciu MacAdama, poranne zorze zastały Jonnie'ego już w powietrzu. Dowiedział się bowiem o istnieniu jakiegoś uniwersytetu w pobliżu ruin starego miasta o nazwie Salisbury położonego sto osiemdziesiąt pięć mil na południowy wschód od Kariba. Próbował namówić Sir Roberta, by mu towarzyszył, ale stary Szkot tkwił przy radiu w pomieszczeniu operacyjnym i kierował akcją w Edynburgu. Jonnie wziął więc ze sobą paru chińskich żołnierzy, by odstraszali lwy i słonie, które mogłyby przeszkodzić mu w pracy. Uniwersytet był kupą ruin, ale wśród tych pokrytych pyłem szczątków można było odróżnić bibliotekę, której ściany i dach jeszcze znajdowały się na swoim miejscu. Zaparkowawszy samolot wśród gruzów, Jonnie rozrywał kolejne paczki posklejanych kart katalogowych, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. Kiedyś była to bardzo dobrze wyposażona biblioteka. Było w niej mnóstwo książek poświęconych ekonomii, prawdopodobnie dlatego, że kiedyś to stosunkowo nowe państwo musiało prowadzić ciężkie boje ekonomiczne o przetrwanie. Książki były napisane w języku angielskim i dotyczyły historii nauk ekonomicznych i bankowości. Pan Tsung miał absolutną rację! To był naprawdę bardzo trudny przedmiot. I gdy ktoś się pomylił, jak pewien zwariowany facet o nazwisku Keynes, na którego wszyscy się bardzo złościli, to mógł faktycznie narobić bałaganu. Ale Jonnie dowiedział się z tych książek, że państwo było dla ludzi. Dotąd tylko przypuszczał, że tak być powinno. Ludzie pracowali, wytwarzali różne rzeczy i wymieniali je na inne rzeczy. Ale łatwiej było dokonywać tego przy użyciu pieniędzy. Jednakże pieniądzem można było manipulować. Chinkosi byli wielkimi i cierpliwymi nauczycielami, więc Jonnie wiedział, jak trzeba się zabierać do studiowania. A mając lotny umysł, bardzo szybko przyswajał sobie nową wiedzę. Przez cztery z tych pięciu dni zatopiony był w książkach po same uszy, a w nosie aż go wierciło od pyłu. Chińscy wartownicy odpędzali tymczasem żmije, czarne węże, a nawet afrykańskie bawoły.
Siedząc teraz w pomieszczeniu konferencyjnym i czekając na pozostałych, Jonnie z satysfakcją pomyślał, że wprawdzie nie jest ekspertem, ale będzie przynajmniej mógł pojąć, o co się ta cała bitwa toczy.
Do pomieszczenia wszedł Sir Robert, zły i mrukliwy, i usiadł obok Jonnie'ego. Choć niewielcy szarzy ludzie twierdzili, że sprawa miała się toczyć między nimi a Sir Robertem, to stary Wódz Naczelny Szkocji dobrze wiedział, że tej bitwy nie wygrają szkockie miecze i siekiery bojowe, więc jeśli chodziło o jego zdanie, to całkowicie polegał na ekspertach. Jego głównym zmartwieniem był Edynburg. Poprzez doprowadzony do poszczególnych schronów system rur dostarczono tam już żywność i wodę, ale przy wierceniu tuneli wejściowych skała osuwała się nadal. Przez ostatnie dni wiercili je w ciężkich metalowych osłonach rurowych i mieli tylko nadzieję, że nie zostaną zgniecione przez napierającą skałę.
Wszedł Dries Gloton z lordem Vorazem. Na środku pomieszczenia był ustawiony stół dla czterech osób i obaj zajęli miejsca po jednej jego stronie. Mieli na sobie bardzo porządne szare garnitury. W rękach trzymali mnóstwo papierów i neseserków, które poukładali na stole. Wyglądali jak bardzo wygłodzone rekiny.
Zarówno Jonnie, jak i Sir Robert zachowywali się tak, jakby nie zauważyli ich wejścia.
- Coś panowie nie mają najlepszych humorów tego ranka - zauważył lord Voraz.- Jesteśmy ludźmi od miecza - odparł Sir Robert. - Nie chcemy mieć nic wspólnego z kramarzami pieniędzy w świątyni! - Nagłe zastosowanie angielskiego przez Sir Roberta spowodowało, że obaj niewielcy szarzy ludzie musieli skorzystać ze swych wokoderów.
- Gdy tu wchodziłem, to zauważyłem, że wokół w okopach strzeleckich było pół setki żołnierzy w białych tunikach i czerwonych spodniach - rzekł Dries Gloton.
- Straż honorowa - wyjaśnił Sir Robert.
- I mieli niezły asortyment broni -dodał Dries. - A jeden potężnie zbudowany facet wyglądał bardziej na zbója niż na oficera dowodzącego strażą honorową.
- Wolałbym, by pułkownik Iwan raczej nie słyszał tego, co pan mówi - rzekł Sir Robert.
- Czy pan zdaje sobie sprawę - zapytał Dries Gloton - że gdyby pan pozabijał emisariuszy i nas, to stalibyście się narodem wyjętym spod prawa? Wszyscy wiedzą, gdzie się znajdujemy. Zaraz przyleciałoby tu dwadzieścia różnych flot wojennych i rozniosłoby was w pył.
- Lepiej walczyć z obcymi flotami, niż dać się zarżnąć tylni kawałkami papieru - powiedział Sir Robert, gestem ręki wskazując na leżące na stole dokumenty. - Nie ma się czego bać jeśli będziecie mówić prawdę i grać z nami fair. Wiemy, że to jest bitwa na rozum i spryt. Ale bitwa to jest bitwa i może być krwawa. - Lord Voraz zwrócił się do Jonnie'ego.
- Dlaczego traktujecie nas w taki wrogi sposób, lordzie Jonnie? Zapewniam, że żywimy do pana jak najbardziej przyjacielskie uczucia. Bardzo pana podziwiamy!
- Mówił bardzo poważnie, więc prawdopodobnie była to prawda. - Ale bankowość to bankowość - zauważył Jonnie. - A interes to interes. Czyż nie tak?
- Oczywiście! - wykrzyknął lord Voraz. - Jednakże czasami wchodzą tu w grę także względy osobiste. W pańskim przypadku wchodzą one nawet na pewno. W ostatnich kilku dniach parę razy usiłowałem pana odnaleźć. Niedobrze się stało, że nie mogliśmy porozmawiać przed dzisiejszym spotkaniem. Jesteśmy bowiem pańskimi przyjaciółmi.
- Doprawdy? - zapytał Jonnie lodowatym tonem.
Gdy Jonnie mówił takim tonem, nawet szary niedźwiedź grizzly lub słoń by się wystraszył, ale nie lord Voraz.
- Czy zdaje sobie pan sprawę, że kiedy planeta zostaje sprzedana, to wraz z nią sprzedaje się wszystkich jej mieszkańców i całą technikę? Czyżby nie czytał pan broszury? Pan i pańscy najbliżsi współpracownicy oraz wszystko, co wytworzyliście lub wynaleźliście, jest wyłączone ze sprzedaży.
- Jakie to wielkoduszne - rzekł Jonnie z sarkazmem.
- Ponieważ nie mieliśmy okazji, aby porozmawiać, a pozostali goście, jak widać, się spóźniają - rzekł lord Voraz - mogę to panu teraz powiedzieć. Opracowaliśmy dla pana ofertę pracy. W Banku Galaktycznym stworzymy departament techniki i mianujemy pana jego kierownikiem. Wybudujemy wspaniałą fabrykę w Snautch - jak pan wie, jest to stolica całego naszego Systemu - zaopatrzymy pana we wszystko, co niezbędne i będzie pan miał kontrakt do końca życia. Gdyby suma, którą już panu proponowałem, wydawała się zbyt niska, to możemy jeszcze na ten temat podyskutować. Nigdy nie zabraknie panu pieniędzy.
- A pieniądze to wszystko! - rzekł Jonnie zgryźliwie. Obu bankierów zdziwił jego ton.- Ależ oczywiście! - wykrzyknął lord Voraz. - Wszystko ma swoją cenę! Wszystko można kupić!
- Przyzwoitości i lojalności nie da się kupić - rzekł Jonnie.
- Młody człowieku - powiedział surowo lord Voraz - jestem pewien, że masz mnóstwo talentów i wspaniałe kwalifikacje, ale wykazujesz poważne braki w dobrym wychowaniu!
- Nigdy bym z nim nie rozmawiał takim tonem - ostrzegł Voraza Sir Robert.
- Och, przepraszam! - rzekł lord Voraz. - Proszę o wybaczenie! Może się zbyt zagalopowałem w... niesieniu pomocy!
- To się chwali - powiedział mrukliwie Sir Robert i rozluźnił dłoń zaciśniętą na mieczu.
- Widzi pan - wyjaśnił lord Voraz - wychodzimy z założenia, iż naukowiec powinien być wynajęty przez firmę. Wszystkie jego wynalazki i osiągnięcia powinny więc być własnością firmy. Byłoby niedobrze gdyby naukowiec sam chciał iść swoją drogą i gdyby sam się zajmował swoimi sprawami i sam chciał wdrażać swe wynalazki. Wszystkie firmy i wszystkie banki, a z pewnością i wszystkie rządy, są co do tego całkowicie zgodne. Naukowiec powinien pobierać spokojnie swe uposażenie, przekazywać patenty firmie i kontynuować swoją pracę. Tak to zostało ustalone. Gdyby jednak próbował zrobić inaczej, to całe życie spędziłby w salach sądowych. Wszystko to zostało szczegółowo ustalone.
- A więc buty robione przez szewca należą do niego - rzekł Jonnie - natomiast osiągnięcia naukowca należą do firmy lub do państwa. Rozumiem. Bardzo proste.
Lord Voraz nie zwrócił uwagi na sarkazm w jego głosie. A może go nie dostrzegł.- Cieszę się, że pan to rozumie. Pieniądz jest wszechmocny i wszystkie rzeczy oraz talent są na sprzedaż. Jest duszą i sercem bankowości, kamieniem węgielnym robienia interesów. Naczelną zasadą.
- Myślałem, że to zysk był naczelną zasadą - zauważył Jonnie.
- Och, to też - zgodził się lord Voraz - ale tylko wtedy, gdy jest to uczciwy zysk. Niech mi pan wierzy, że duszą i sercem...
- Bardzo się cieszę, iż mogłem się dowiedzieć, że bankowość i biznes mają duszę i serce - przerwał mu Jonnie. - Do tej pory nie udało mi się tego wykryć.- Mój Boże! - zawołał lord Voraz. - Ale pan jest sarkastyczny!
- Wszystko, co niszczy porządnych ludzi, pozbawione jest serca i duszy - oświadczył Jonnie. - A włączam w to bankowość, robienie interesów, a takie rządy. Powinny one egzystować tylko wtedy, gdy są dla ludzi, gdy służą potrzebom zwykłych istot ludzkich!
Lord Voraz przyjrzał się badawczo Jonnie'emu. Pomyślał przez chwilę. Coś w tym było, o czym lord Jonnie mówił... Ale przestał się tym zajmować. Był w końcu bankierem.
- Faktycznie - powiedział - jest pan osobliwym młodym człowiekiem. Prawdopodobnie, gdy się pan dostatecznie zestarzeje, zrozumie mechanizmy tego świata...
Rozmowa została przerwana, gdyż na salę weszli MacAdam i baron von Roth.
- Kto jest osobliwym młodym człowiekiem? - zapytał baron von Roth. - Jonnie? Faktycznie jest nim, chwała Bogu! Widzę, że obaj przyszliście za wcześnie - zwrócił się do Driesa i lorda Voraza. - Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś, kto by się tak mocno upierał przy dosłownym wypełnianiu warunków kontraktu. Czy możemy zaczynać?




Rozdział 30
1
Andrew MacAdam i baron Roth rozłożyli na podłodze, po swojej stronie stołu, stosy papierów i własne nesesery, a potem wymienili krótkie uściski dłoni z Driesem Glotonem i lordem Vorazem i zasiedli za stołem.
Jonnie aż przymrużył oczy z wrażenia. MacAdam i baron mieli na sobie szare ubiory! Były one wykonane z drogiego tweedu i widać było, że szyto je

na miarę, niemniej jednak były to szare ubiory!
Cała czwórka siedziała przez chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem. Jonnie'emu przypomniały się widziane kiedyś szare wilki, skradające się do siebie z wyszczerzonymi kłami, które najpierw oceniały przeciwnika, zanim rzuciły się do warkliwej, zaciętej i śmiertelnej walki. A zanosiło się faktycznie na śmiertelny bój, gdyby bowiem MacAdam i baron przegrali, byłby to koniec ludzkości na tej planecie i koniec wszystkiego, co uważali za cenne. Jonnie nie miał pojęcia, co MacAdam i baron robili przez cały czas, dlatego też z zamierającym sercem słuchał słów MacAdam.
- Czy panowie naprawdę nie mogą dać nam trochę więcej czasu? - zapytał MacAdam. - Chociażby jeszcze miesiąc?
Dries ukazał podwójny rząd zębów w pogardliwym grymasie.
- To jest niemożliwe! Czekaliśmy przecież do ostatniej chwili. Nie może być mowy o żadnej prolongacie.
- Czasy są ciężkie - powiedział baron. - Wszędzie panuje regres ekonomiczny.
- Wiemy o tym - rzekł lord Voraz. - Nie jest to jednak żaden argument w naszej sprawie. Jeśli nie możecie spłacić długu i załatwić innych zobowiązań, to mogliście nas wcześniej o tym poinformować i zaoszczędzić niepotrzebnego czekania. Trudno mi pojąć, co przez ten cały czas robiliście?
- Przesłuchiwałem członków załóg statków kosmicznych, które odleciały do domu - wyjaśnił MacAdam. - A odnalezienie oficera z każdej rasy, która atakowała tę planetę, nastręczało trochę trudności.
- I to oni powiedzieli panu o kłopotach ekonomicznych ich planet - zauważył Dries. - Możecie więc panowie już teraz podpisać zrzeczenie się prawa własności do Ziemi i zakończyć sprawę. Podsunął formularz Sir Robertowi, który jednak nie wykonał najmniejszego gestu, by go wziąć w dłonie.
MacAdam przesunął formularz z powrotem na miejsce.
- W czasie przesłuchań dowiedziałem się, że członkowie załóg wcale nie chcieli wracać do domu. Wszystkich ich powołano, a właściwie nawet siłą wzięto, do wojska. Wielu z nich uważało, że po powrocie do domu zostaną użyci do dławienia rewolucji lub do walk w wojnach domowych, a oni nie chcieli strzelać do swych braci. Inni uważali, że zostaną zwolnieni ze służby i będą musieli przyłączyć się do grona bezrobotnych, którzy na ogół głodowali, a czasem nawet wzniecali zamieszki na ulicach wielu stolic.
- To nic nowego - rzekł lord Voraz. - Przez cały miniony rok wszędzie były zamieszki. To dlatego emisariusze planują wojny w celu podbicia innych planet, chcą odwrócić uwagę swych ziomków od spraw na ich planetach. Trzeba było mnie o to zapytać, a nie tracić czasu na rozmowę.
- To i tak niczego nie zmienia - dodał Dries. - Radzę, aby panowie po dobroci poddali swoją planetę. Każdy bowiem z tych emisariuszy byłby więcej niż rad, gdyby mógł zorganizować militarny najazd i siłą ją wydrzeć z waszych rąk. Statki kosmiczne, które teraz przeciwko wam wysłano, to nic w porównaniu ze statkami wojennymi, które by tu przybyły. A więc gdyby panowie po prostu zechcieli...
Baron przeszył go stalowym wzrokiem i powiedział:
- Zebrawszy wszelkie dostępne informacje, wyruszyliśmy w podróż, by potwierdzić je osobiście.
Jonnie stał się czujny. A więc to dlatego wciąż dokonywano tych odpaleń z platformy transfrachtu. Ta para wędrowała sobie po całym wszechświecie! Zauważył teraz na ich twarzach ledwo widoczne ślady po maskach powietrznych. Ale czy poza samym podróżowaniem załatwiali coś jeszcze?
- Wszędzie panuje ekonomiczny chaos! - powiedział baron z naciskiem. - Gdy Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze wstrzymało dostawę metali, ich brak spowodował gwałtowny skok cen. Pozamykano fabryki. Ludzie nie mają pracy i dlatego się burzą. Chcąc odwrócić ich uwagę, rządy planują niepopularne wojny. Aby uzyskać metal do wyrobu broni, rekwirują nawet prywatne samochody oraz garnki i patelnie z gospodarstw domowych. Dries wzruszył ramionami.
- To nic nowego i absolutnie nie dotyczy waszego długu. Czy Emisariusz Ziemi podpisze dokumenty, czy też musimy odwołać się do... - Dries groźnie zawiesił głos.
Przez moment wydawało się, że całe powietrze jest naładowane elektrycznością.
Spojrzenie stalowoszarych oczu barona wbiło się w Driesa Glotona.
- Pan też ma poważne kłopoty, Wasza Ekscelencjo.
Kierownik oddziału banku wzruszył ramionami.
- Wewnętrzne sprawy banku nie mają żadnego wpływu na konieczność spłaty długu. Jesteście do tego zobowiązani.
Baron von Roth zwrócił się do Sir Roberta:
- Jego Ekscelencja zaangażował swój oddział banku w pewne bardzo nieroztropne pożyczki dla wysokich urzędników Psychlo na planetach Torthut i Tun w systemie Batafor oraz w jeszcze większe pożyczki dla urzędujących gubernatorów Psychlo na szesnastu posiadanych przez nich planetach regencyjnych w czterech pobliskich systemach gwiezdnych. Ich zabezpieczenie stanowiły nieruchomości na samym Psychlo.- Jak pan to odkrył? - warknął Dries. - To jest poufna informacja bankowa.
- Zdobyłem ją od niezadowolonego pracownika, którego pan wylał z posady - odparł baron. - Nieruchomości na Psychlo poszły z dymem, a dłużnicy nie żyją. Nieroztropne ryzyko bankowe. Psychlosi byli przecież znani z braku wiarygodności.
- Depozytariusze kont mogliby wywierać naciski na bank - powiedział lord Voraz w obronie kierownika oddziału swego banku - ale to nie zmienia faktu, że wasza pożyczka...
- Faktycznie, mogliby wywrzeć nacisk - wszedł mu w słowo baron. -Podstawowe zyski Banku Galaktycznego pochodzą z obsługi transferów funduszy dla regencyjnych planet Psychlo. Nie z pożyczek, lecz z wysokiego oprocentowania, jakie bank pobiera za obsługę ich funduszy. A przy braku transferów z planet regencyjnych, Wasza Ekscelencjo, wasze banki muszą zwalniać pracowników i zamykać oddziały. Główny oddział banku w Balor, gdzie mieści się pańskie biuro, prawie wszystkich wylał już z pracy. To dlatego, Sir Robercie, jest pan poddawany takim naciskom. Dries wykoncypował sobie, że jedynym ratunkiem przed bankructwem jest ponowne przejęcie na własność ziemi. Jest to jedyna planeta we wszystkich wszechświatach, za którą Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze było winne bankowi pieniądze. Dries myślał, że jeśli uda mu się zlicytować ją, choćby za niewielką gotówkę, to zdoła zapobiec ogólnej niewypłacalności.
- Wytykanie komuś jego słabości wcale nie poprawia własnego zdrowia - powiedział Dries. - Lepiej będzie, jeśli podpiszecie ten dokument, gdyż inaczej sami możecie pójść na dno!
Przypomnienie kłopotów ostatniego roku spowodowało, że stał się drażliwy.
- Zapłaćcie dług i to natychmiast! - Dries chwycił formularz i zaczął nim machać przed nosem Sir Roberta.
MacAdam sięgnął przez stół i łagodnie przydusił rękę Driesa.
- Wrócimy do tego później.
Niewielki szary człowiek aż dygotał ze złości. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek był tak bardzo wytrącony z równowagi. To był naprawdę straszny rok. Jakie zamiary mieli ci ludzie? Jeśli nie mieli pieniędzy, to dlaczego się ociągali? Dries usiadł na swoim miejscu. Mniejsza o to. I tak koniec będzie taki sam. Niech sobie pogadają!
- Zajmijmy się teraz centralnym bankiem w Systemie Gredides - podjął wątek baron. - Udaliśmy się wprost do Pierwszego Wszechświata. Jego stolica Snautch została zniszczona wskutek odrzutu przy transfrachcie, jak też i pozostałe stolice obu planet Selacheesów. Wszystkie górne piętra banków legły w gruzach.
- Można je odbudować - zauważył lord Voraz.
- Odrzut zniszczył olbrzymie insygnia Banku Galaktycznego - te, które można było widzieć ze wszystkich stolic Systemu - i nadal tam wiszą w opłakanym stanie.
- Można je ponownie zamontować - powiedział przymilnie lord Voraz.
- Ale przez calutki rok nie zrobiliście tego! - wzrok barona świdrował lorda jak wiertło górnicze. - Otóż wszystkie planety Selacheesów są uzależnione od banków, które wpływają na losy milionów mieszkańców tych planet. Po stracie teleportacji nie mogliście już dotrzeć do pozostałych piętnastu wszechświatów, bo normalne podróże kosmiczne tu już nie wystarczają. Macie miliony Selacheesów w porozrzucanych po wszystkich tych wszechświatach oddziałach banku - tak samo wypłukanych z pieniędzy jak oddział Waszej Ekscelencji których nie możecie sprowadzić do domu. Rodziny i krewni tych pracowników są przekonani, że nigdy już nie ujrzą swych ojców, braci czy synów. Tuż za drzwiami banków burzy się tłum. Jest bardzo podniecony i domaga się krwi!
- Banki mają silną straż - wzruszył ramionami lord Voraz.
- A czym będziecie jej płacić? - zapytał baron. - Przecież dochody waszego banku nie pochodziły z udzielania pożyczek, lecz z obsługi transferów funduszy Psychlo. W momencie gdy Psychlo wraz z Intergalaktycznym Towarzystwem Górniczym wyleciało w powietrze, fundusze przestały przepływać przez bank. Zaczęliście się wypłukiwać z gotówki i zwalniać pracowników. Dowiedział się pan tu przecież od Driesa, że wiele oddziałów banku musiało zamknąć swoje podwoje.
- Przedtem też już mieliśmy kłopoty ekonomiczne - powiedział lord Voraz.
Baron pochylił się w jego kierunku.
- Ale nie tak paskudne jak teraz, lordzie Voraz. Psychlosi byli przez wszystkich znienawidzeni. Gdy wasz lord Loonger, którego wizerunek widnieje na wszystkich banknotach, zawarł przed kilku tysiącami lat układ z Psychlosami dotyczący obsługi bankowej ich finansów, wówczas zdecydowanie odmówił im prawa do uczestniczenia w radzie zarządzającej bankiem.
- Narażałoby to reputację banku - wyjaśnił lord Voraz. - Bardzo rozsądne posunięcie. Ludzie mogliby mniemać, że był to bank Psychlo.
- Och, tak - przyznał baron. Ale Psychlosi wtedy zażądali, by wszelkie rezerwy finansowe banku były trzymane w skarbcach na Psychlo. I wszystko to poszło z dymem.
Lord Voraz opuścił na chwilę swe ciężkie powieki. Przesunął dłonią po twarzy. Potem znów się ożywił.
- To prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal jesteście dłużnikami.
- Zmienia z pewnością! - powiedział z naciskiem baron. - Jesteście niewypłacalni. I jeśli szybko nie znajdziecie gdzieś aktywów finansowych, to zbankrutujecie.
- W porządku! - wykrzyknął lord Voraz. - Ale to tylko potwierdza fakt, że musimy przejąć na własność waszą planetę.
- Ta jedna planeta was nie uratuje - powiedział MacAdam.
- A dlaczego by po prostu nie zagarnąć jakichś starych planet górniczych Psychlo lub też ich planet regencyjnych? - zapytał przymilnie baron. - Jest ich przecież dokoła ponad dwieście tysięcy.- Och, co też pan! - wykrzyknął z przerażeniem lord Voraz. - Wytykanie nam naszych kłopotów i faktu, że wypłukaliśmy się z funduszy to jedna sprawa, ale sugerowanie, że bank mógłby się kiedykolwiek zaangażować w pirackie zagarnianie dóbr, do których nie ma prawa - to już zupełnie co innego.
- O Boże! - rzekł zupełnie zszokowany Dries. - Przecież te planety zostały spłacone! Nie można się więc angażować w pospolite złodziejstwo!
- Tytuły własności planet byłyby od razu kwestionowane! - powiedział z naciskiem lord Voraz. - To naraziłoby bank na konflikt zbrojny, a bank nie jest przecież organizacją militarną! Każdy, kto spróbuje sięgnąć po te planety, przegra sprawę w każdym sądzie. Nie ma do nich żadnego tytułu! Muszę przyznać, że niezbyt dobrze się orientujecie w obowiązującym prawie intergalaktycznym!
- Och - zauważył MacAdam - mam wrażenie, że się jednak orientujemy całkiem nieźle. Czy przeczytał pan kiedyś oryginalny Królewsko-Imperialny Statut Psychlo Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego?
- Bardzo dokładnie! - wykrzyknął lord Voraz. - Nie można przecież prowadzić interesów z Towarzystwem, które nie dołączyło do akt swego statutu. Został on nadany przez króla Psychlo Ditha przed trzystu dwu tysiącami dziewięćset sześćdziesięciu jeden laty. Jakżeż to, przecież jest on - a raczej był - wywieszony na ścianie każdej centralnej bazy Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego. Było to prawnie wymagane. Czytałem...
Baron rzucił na stół kopię statutu.
- Powinien pan przeczytać ten drobny druk!
Obrócił kopię tak, by lord Voraz mógł to odczytać, ale on nie zwracał na dokument uwagi, gdyż znał go prawie na pamięć.- Przeanalizujmy dokładnie ten paragraf - powiedział baron. - Numer 109: "Podczas nieobecności dyrektora lub dyrektorów, namiestnik planety stanowiącej własność rzeczonego Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego będzie miał możność podejmowania decyzji i te decyzje będą wiążące..."
Lord Voraz wzruszył ramionami.
- Oczywiście. Mieli wtedy tylko jedną dodatkową planetę i jej namiestnikiem był książę z królewskiego rodu. W owych czasach dyrektorzy nie mogli być zajęci robieniem interesów. Ale nie widzę tu...- Jest to jednakże paragraf prawnie obowiązujący - stwierdził baron.
- Oczywiście, oczywiście - potwierdził lord Voraz. - Ale panowie po prostu odwlekają...
- Weźmy teraz następny paragraf - kontynuował baron. Numer 110: "W przypadku stanu wyjątkowego i/lub zagrożenia Towarzystwa, a zwłaszcza w okresie klęsk żywiołowych, namiestnik planety może dysponować własnością Towarzystwa". Proszę zauważyć, że nie ma tu żadnych ograniczeń ani uwarunkowań.
- A dlaczego miałyby być? - zdziwił się lord Voraz. - Był to przecież ten sam książę z królewskiego rodu. Inaczej nie przyjąłby stanowiska tak oddalonego od domu. Bał się przecież jakiejś rewolucji pałacowej lub przerwania łączności. Wtedy zostałby tam z pełnymi łapami pieniędzy Towarzystwa. To był książę Sco.
- Ale przyznaje pan, że to są prawnie ważne paragrafy - zapytał baron.
- Kiedy wreszcie ponownie przejmę na własność tę planetę? - znużonym głosem zapytał Dries. - Nic w tym statucie nie pozwoli wam na wywinięcie się z zapłaty czterdziestu bilionów kredytów!
Lord Voraz skorygował go:- Czterdziestu bilionów dziewięciuset sześćdziesięciu miliardów dwustu siedemdziesięciu milionów sześciuset pięciu tysięcy dwustu szesnastu Kredytów Galaktycznych.
- Nie ma więc w tym królewskim statucie żadnej nieścisłości? - nie przestawał dopytywać się baron.
- Oczywiście, że nie ma! - oświadczył lord Voraz.
Baron von Ruth i Andrew MacAdam popatrzyli tylko po sobie i wybuchnęli śmiechem, zadziwiając tym obu pozostałych. MacAdam sięgnął do stosu papierów leżących przy jego krześle i wyciągnął stamtąd grubą paczkę dokumentów.
- Zostało to podpisane i poświadczone w jedenaście miesięcy po zniszczeniu planety Psychlo.
Z hukiem przypominającym wystrzał armatni rzucił cały plik na stół. Wszystkie dokumenty były zapieczętowane i aż jarzyły się od olbrzymich oficjalnych czerwonych wstęg oraz szkarłatnych i złotych krążków.
To był kontrakt Terla!
Sprzedawał on całość Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego, cały jego sprzęt, wszystkie nieruchomości i aktywa, planety i całość zysków.
MacAdam dorzucił jeszcze jeden dokument.
- To jest potwierdzenie ostatniego namiestnika planety, że jest to prawdziwy i ważny prawnie kontrakt. A to jest stwierdzenie o całkowitym przekazaniu wszelkich praw własności Towarzystwa. A to jest pokwitowanie zapłaty, które stwierdza: "Spłacone".
Dries i lord Voraz popatrzyli na dokumenty z osłupieniem, aż im szczęki opadły. Nigdy, w całym swym pełnym wydarzeń życiu, nie byli tak bardzo wstrząśnięci. Mijały sekundy. I nagle, jakby tknięci jedną myślą, rzucili się na stos dokumentów. Zaczęli czytać dokument po dokumencie. Szukali w nich jakichś luk prawnych.
W końcu lord Voraz powiedział ze zgrozą:
- To ma naprawdę moc prawną. Widzę nawet, że legalny rząd tej planety przeniósł swe prawo własności na rzecz Ziemskiego Banku Planetarnego tytułem zabezpieczenia pobranych pożyczek. Całkowicie zgodne z prawem. Nie do obalenia w żadnym sądzie.
Ale Dries przecząco pokręcił głową.
- Aby dokumenty były zgodne z prawem i abyście mogli je wykorzystać, by zapobiec przeniesieniu prawa własności planety, musiałyby być zarejestrowane i wpisane do akt w Pałacu Legalizacji w Snautch!
- Och, oczywiście że zostały i zarejestrowane, i wpisane do akt - rzekł baron słodkim głosem i rzucił na stół wyciągniętą z kieszeni kopię formularza z Pałacu Legalizacji. - Zarejestrowane już przed trzema dniami! Była to pierwsza rzecz, którą zrobiłem, gdy udało mi się przedrzeć przez tłum!
Dries ochłonął nieco z początkowego szoku.
- Możecie za to kupić planety i sprzęt, a nawet posiadać zabezpieczenie na nowy kredyt finansowy. Jednakże uzyskanie pożyczki z banku wymaga czasu. A my nie pożyczamy klientom, którzy nie spłacili w pełni poprzednich pożyczek. Ten dokument po prostu potwierdza fakt, że teraz jesteście naszymi faktycznymi dłużnikami. Będę więc musiał natychmiast zażądać gotówki...
- Jeszcze do tego wrócimy - przerwał mu baron. - Lordzie Voraz, ile według pana wart jest Bank Galaktyczny? Wie pan, wszystkie aktywa i pasywa, tak jak to podano w ostatnim zestawieniu bilansowym?
Lord Voraz się najeżył.- Nie mamy obowiązku ujawniać zestawień bilansowych naszego banku! Zwłaszcza w trakcie odzyskiwania długu od dłużnika!
- Przecież ma pan kopię takiego zestawienia sprzed dwóch tygodni - powiedział baron.
Lorda Voraza prawie zatkało.
- Rewidowaliście mój kosz?
- Och, Boże, wcale nie! - wykrzyknął baron. - Nie mieliśmy do tego prawa! Po prostu powiedziano mi, że ma pan kopię. Oto duplikat z pańskiego biura księgowości. - Baron wyciągnął ze stosu dokumentów olbrzymią, gęsto zapisaną kopię wydruku z maszyny liczącej i cisnął ją na stół. - Wliczając w to wszystkie budynki i posiadane nieruchomości oraz wszelkie rachunki finansowe w bankach, a odejmując podatki do zapłacenia i nie wiem, co tam jeszcze, dochodzimy - jak mi się wydaje - do około jednego kwadryliona kredytów.
- Nie mieli prawa dać panu tego zestawienia - powiedział lord Voraz. - Ale przyznaję, że wszystko się zgadza. Około jednego kwadryliona.
- Zakładając - wtrącił MacAdam - że przeoczymy ten fakt, iż właśnie zupełnie spłukaliście się z pieniędzy.
- Bank upłynni inne kapitały! - powiedział oschle Voraz.- Gdyby mógł dotrzeć do oddziałów w innych wszechświatach, co jest niemożliwe - zauważył MacAdam.
Baron machnął niedbale swą wielką dłonią.
- Ale my jesteśmy wielkoduszni, nieprawdaż Andrew?
Uśmiechnął się do Jonnie'ego i powtórzył: - Nieprawdaż? - Jonnie nie mógł oderwać oczu od tego widowiska. Jakby oglądał walkę byków.
- Nie wydaje się natomiast - rzekł MacAdam, wskazując na niewielkich szarych ludzi - by ci dwaj nasi przyjaciele byli równie wielkoduszni.
- Ale my będziemy wspaniałomyślni -powiedział baron. - Lordzie, pan gwałtownie potrzebuje kogoś, kto by pana wsparł, pan potrzebuje widocznych aktywów. Bez tego będziecie musieli zwinąć cały interes. Mam rację?
Lord Voraz popatrzył na niego wzrokiem pełnym wściekłości. A potem zwiesił głowę i wyszeptał:
- To prawda.
- A więc my jesteśmy gotowi poręczyć za was. Czyż nie tak, Jonnie? - oświadczył MacAdam.
Jonnie wzruszył ramionami. Niech kontynuują swoją grę. Ta walka dopiero się rozpoczęła. Voraz bardzo czujnie przenosił wzrok z MacAdama na barona. Baron zaś stwierdził:
- A więc Ziemski Bank Planetarny proponuje wykupienie dwóch trzecich całości aktywów Banku Galaktycznego.
- Co! - wykrzyknął lord Voraz. - Przecież taki udział zapewnia wam całkowitą kontrolę nad imperium Banku Galaktycznego! - Zamilkł na moment i chwilę pomyślał, a potem zapytał: - A czym zapłacicie?
- Zapłacimy za to planetami, których wartość wynosi dwie trzecie kwadryliona kredytów - uśmiechnął się baron i wyciągnął kolejny arkusz z leżącego obok stosu papierów. Do czasu dokładniejszej ewaluacji planeta jest warta co najmniej sześćdziesiąt trylionów kredytów.
- Mówiąc uczciwie, większość planet jest warta znacznie więcej - powiedział lord Voraz.
- A więc będziecie mieli aktywa. Będziecie mogli wesprzeć swą walutę rezerwami których teraz nie posiadacie. Psychlosi nigdy nie pozwalali wam na posiadanie planet, ale teraz będzie to możliwe. Przekażemy wam jedenaście planet o wartości sześćdziesięciu trylionów kredytów każda za prawo własności dwóch trzecich wartości Banku Galaktycznego, wszystkich jego aktywów i pasywów.
Lord Voraz był w rozterce. Ale nie powiedział jeszcze: "Tak".
MacAdam odchylił się niedbale do tyłu.
- I przekażemy Bankowi Galaktycznemu w powiernicze zarządzanie 199 989 innych planet oraz cały majątek Towarzystwa. Dzięki temu będziecie znów czerpać korzyści z transferu funduszy. Pozwoli to wam też na wydzierżawienie praw górniczych. I z pewnością uratuje bank!
- Chwileczkę! - krzyknął lord Voraz.
Przez moment myśleli, że zamierza odrzucić ofertę.
- Muszę być uczciwy w stosunku do was. Listę planet wzięliście z Intergalaktycznych Tablic Współrzędnych do Odpalania Transfrachtu. Nie ma w nich rezerwowych planet górniczych. Aby wcisnąć jak najwięcej planet Intergalaktyce i wyciągnąć z niej jak najwięcej gotówki, ukazał się Dekret Imperialny nakazujący Intergalaktycznemu Towarzystwu Górniczemu posiadanie pięciu planet rezerwowych na każdą planetę aktywnie eksploatowaną. W Pałacu Legalizacji jest zarejestrowany milion takich rezerwowych planet, których Intergalaktyka nie eksploatowała. Obawiam się, że Dries nie pokazał wam jeszcze aktualnego kontraktu nabycia waszej planety. Mówicie bowiem o niej cały czas w liczbie pojedynczej, a w kontrakt kupna włączono również dziewięć innych planet tego systemu oraz wszystkie księżyce, co zaznaczono na marginesie, ponieważ uważano je za bezwartościowe. Zarejestrowane są tam również i słońca, i mgławice, i gromady gwiezdne. Widać wyraźnie, że nie wiecie o całym majątku Intergalaktyki. Czy pozwolicie nam sporządzić wykaz tego majątku i włączyć go do masy powierniczej zarządzanej przez bank?
MacAdam się uśmiechnął.
- Czy uważasz to za słuszne, baronie? Czy widzisz w tym jakieś słabe punkty, Jonnie?
Jonnie nie widział przeszkód, by zajął się tym Ziemski Bank.
Z ręką wyciągniętą do lorda Voraza, MacAdam powiedział:
- Zgadzamy się.
Voraz także wyciągnął rękę, lecz nagle ją cofnął.
- Taka transakcja musi być ratyfikowana przez plenum Rady Nadzorczej Banku Galaktycznego.
- Bardzo dobrze. Zwołajmy zatem to plenum. Zgodnie z waszym statutem można je przeprowadzić w którymkolwiek z szesnastu wszechświatów - roześmiał się baron.
- Och, zaraz, zaraz - sprzeciwił się lord Voraz. - Jest jeszcze dwustu innych członków Rady Nadzorczej: bogatych, wpływowych Selacheesów, którzy...
- Są śmiertelnie przestraszeni - dokończył za niego baron.
- Kiepski stan banku oraz zamieszki uliczne sprawiły, że są przekonani, iż z chwilą niewypłacalności banku stracą cały swój majątek. Dlatego też uważali naszą ofertę za bardzo korzystną!
Voraz aż rozdziawił usta.
- Ależ oni nie mogli zwołać plenum bez mojej zgody!
- Nie zrobili tego - powiedział baron. - Udzielili mi tylko wszelkich pełnomocnictw, a to upoważnia mnie do głosowania w ich imieniu. - Wyłożył na stół jeszcze jeden plik dokumentów. - Oto one.
Lord Voraz popatrzył na nich wytrzeszczonymi oczami. Rozpoznał pieczęcie poszczególnych członków Rady. Dokumenty zostały nawet zarejestrowane w Pałacu Legalizacji.
- A zatem jako przewodniczący niech pan natychmiast zwoła plenum Rady Nadzorczej Banku Galaktycznego - zażądał baron - i zaproponuje, by Ziemski Bank Planetarny wykupił dwie trzecie aktywów Banku Galaktycznego...- Musi być wydrukowana rezolucja - oświadczył Voraz. "Niniejszym zwołuję plenarne posiedzenie Rady". Mam tu nawet swoje pieczęcie. Ale...
- Oto gotowa rezolucja - rzekł baron. - Wszystko zostało już wydrukowane. Strasznie się cieszę, że zwołuje pan to posiedzenie, gdyż nie muszę się trudzić ponowną podróżą do Snautch, by prosić, aby wylano pana z posady.
Voraz nagle się roześmiał.
- Jesteście parą twardych bankowych wyjadaczy! - powiedział. - To było przecież drukowane przez moją sekretarkę. Są tu jej inicjały.- Zgadza się - odparł baron. - Czarująca dziewczyna. Próbowała ratować pańską i swoją posadę! A teraz niech pan to podpisze jako Przewodniczący Rady i Prezes...
- Chwileczkę! - zawołał nagle Voraz ze zmartwionym wyrazem twarzy. - No tak, to wszystko się zgadza. Ale są trzy sprawy, które mogą zrujnować całą transakcję i nas wszystkich.
- Pierwszą z nich jest sposób, w jaki ja otrzymam swoje pieniądze tytułem spłaty długu hipotecznego na tej planecie! - wtrącił Dries.
- Ach, to! - wykrzyknął MacAdam.
Wygrzebał ze stosu papierów olbrzymi arkusz, który po rozwinięciu miał chyba jard długości.
- To jest zbiorcze zestawienie funduszy Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego transferowanych przez wasz bank. Stwierdza ono, iż w Dziewięćdziesiątym Drugim Dniu ubiegłego roku pewne fundusze Intergalaktyki były w trakcie transfrachtu. Zostały one przekazane do banku w celu przesłania ich dalej, ale bank - oczywiście - nie mógł potem dopełnić tego obowiązku. Były to zapłaty za metale, pensje... oto szczegółowy ich spis. Te pieniądze ciągle jeszcze znajdują się w waszym banku i stanowią własność intergalaktyki. Gdy byliśmy w Snautch, to otworzyliśmy rachunek na rzecz Ziemskiego Banku Planetarnego. Popatrzmy tu: łączna suma funduszy otrzymanych z dwustu tysięcy planet za ostatni miesiąc, której nie przekazano dalej, wynosi 209 438 971 438 643 kredyty. To są nasze pieniądze. Gdy odejmie się od tego kwotę obciążenia hipotecznego, to wciąż jeszcze zostaje nam około stu sześćdziesięciu ośmiu trylionów kredytów.
MacAdam poszperał w stosie swoich papierów.
- Oto nasze upoważnienie, a to jest pokwitowanie do podpisania przez pana, Dries.
Niewielki szary człowiek siedział oniemiały z wrażenia. Ciągle nie mógł uwierzyć, że został już całkowicie spłacony. I że nie ma nadziei na odzyskanie więcej niż dziesięciu trylionów przy wymuszonej sprzedaży planety. Wyprostował się na krześle i złapał za pióro, by podpisać pokwitowanie.
Lord Voraz go powstrzymał.
- Są jeszcze dwie sprawy - powiedział zmartwionym głosem. Odwrócił się do Jonnie'ego.
- Czy może nam pan wybaczyć, że chcieliśmy potraktować pana jak najemnika, lordzie Jonnie? Ale prawda jest taka, że nie możemy prowadzić żadnej działalności bez instalacji transfrachtu i bez konsoli. Jesteśmy wtedy zupełnie odcięci od wszechświata. Dotychczas do prowadzenia operacji bankowych wykorzystywaliśmy instalacje transfrachtu Psychlosów, używając tylko własnych skrzynek pocztowych banku. Brali za to od nas duże pieniądze, ale przekazanie jakiejkolwiek przesyłki statkiem kosmicznym kosztuje około pięćdziesięciu tysięcy kredytów i może trwać wieki! Czy ma pan zamiar nam w tym dopomóc?
- To wszystko stanowi własność Jonnie'ego - oświadczył MacAdam. - Bank nie jest właścicielem nawet cząsteczki tego majątku. Jonnie, możemy udzielić ci nisko oprocentowanej pożyczki i pomóc w zorganizowaniu zakładu produkcyjnego. Będzie to oddzielne towarzystwo stanowiące twoją własność. Co ty na to?
2


Jonnie otrząsnął się z zamyślenia. Był tak pochłonięty sprawami finansowymi, że teraz próbował się zmusić do myślenia o problemach technicznych.
Rozproszenie tych konsol po szesnastu wszechświatach mogłoby być niebezpieczne dla Ziemi - byłyby to tysiące, a może nawet setki tysięcy instalacji transfrachtu w rękach obcych ras nie zawsze przyjaznych czy sprzyjających Ziemi.
Za pomocą konsoli można było robić różne rzeczy: transportować ludzi, przesyłać skrzynki pocztowe, transfrachtować rudę, żywność i inne towary. Ale można było też przesyłać bomby, jak sam tego dowiódł w tak fatalny dla Psychlosów sposób i jak to potwierdził, niszcząc księżyc Tolnepów.
Do tej pory nie myślał o tym zbyt wiele. Było mnóstwo innych, bardzo pilnych spraw. Tak, nawet jedna konsola, a co dopiero na przykład milion, mogłaby być w obcych rękach bardzo niebezpieczna dla tej planety.
- Dajcie mi trochę czasu! - poprosił.
Pan Tsung również wykorzystał tę chwilę i przyniósł im herbatę oraz tacę z zakąskami. Zbliżała się pora lunchu. Dawało to również Jonnie'emu, jak Tsung mądrze zauważył, potrzebny czas na przemyślenie problemu. Psychlosi mieli własnych operatorów. Problem więc wykorzystania platform zgodnie z ich przeznaczeniem i instalacji transfrachtu nie istniał. W konsolach mogłyby być wykorzystane te same urządzenia zabezpieczające. Być może nawet trochę ulepszone. Gdyby w opancerzonej płycie czołowej obudowy konsoli umieścić kamerę, która robiłaby zdjęcie każdego ładunku... Aha! Analizatory wykrywające metal. Gdyby je wbudować w platformę, wówczas mogłyby analizować ze wszystkich stron, z góry i z dołu, a gdyby je podłączyć do obwodu elektrycznego konsoli, do którego nikt nie potrafiłby się dobrać i gdyby w ten obwód włączyć detektor metali. Tak. Gdyby cokolwiek w ładunku przypominało zakazany wykres analityczny, jak uran lub ciężkie pierwiastki bomby nuklearnej, wtedy urządzenie porównawcze obwodu wyłączyłoby zapłon konsoli i nie można byłoby odpalić ładunku...
Wzrok wpatrzonych w niego wyczekująco ludzi, przeszkadzał mu w myśleniu. Nie trzeba go było jednak przekonywać, że los wszystkich banków zależy od sprawnej teleportacji. Gdyby wraz z Allenem i MacKendrickiem mogli wyeliminować niebezpieczeństwo chorób... twierdzili przecież, że każda choroba wytwarza jakąś aurę. W każdym razie istniały też wykresy analityczne wirusów i bakterii chorobotwórczych, które mógł wpisać w program obwodu i - bez względu na to, czy choroby wytwarzały jakąś aurę, czy nie - jeśli jakiś przedmiot na platformie przypominałby zakazany wykres analityczny, obwód automatycznie wyłączałby zapłon konsoli i nie byłoby odpalenia. Mógłby zaprogramować konsolę w taki sposób, że gdyby jakakolwiek zarażona wirusem rzecz została umieszczona na platformie, a do pamięci konsoli wprowadzono by współrzędne Ziemi, wówczas konsola po prostu wyleciałaby w powietrze. A gdyby jeszcze na każdej konsoli umieścić dobrze widoczny napis, na przykład: "Każdy przypadek wykorzystania konsoli do odpalenia ładunku przemytniczego spowoduje jej natychmiastowe unieruchomienie..." Żadnego wykazu rzeczy, gdyż wówczas ktoś mógłby pokusić się o zamaskowanie wykresu analitycznego. I gdyby jeszcze dodać: "Każda próba wykorzystania niniejszej konsoli do wrogich działań przeciwko Ziemi spowoduje jej natychmiastową eksplozję..." A może umieścić napis, że konsula potrafi wyczuć złe intencje... Owszem, potrafiłby zbudować całkowicie bezpieczną konsolę. I gdyby zachować w tajemnicy miejsce jej montowania... Cały rejon budowy konsoli mógł przecież zamienić w jeden wielki system obronny. Do ostatecznego montażu dopuściłby tylko paru najbardziej zaufanych i nieprzekupnych ludzi... Mógłby otworzyć szkołę dla pozaziemskich operatorów, których by uczono tylko eksploatacji i obsługi konsoli...
- Sądzę, że będę mógł się tym zająć - odezwał się wreszcie.
Twarze wszystkich się rozjaśniły. Pan Tsung wyniósł tace.
- Jednakże - zaznaczył Jonnie - urządzenia te będą nieco droższe. I nie będę ich sprzedawał. Będę je tylko wydzierżawiał. Co pięć lat trzeba będzie wymienić konsolę na nową. Zapewni to Ziemi stały dochód, którego nie mogłaby osiągnąć w inny sposób, oraz pozwoli na inspekcję zdjęć ładunków, które były przesyłane transfrachtem. Trzeba będzie włączyć do tego również pozaziemskie przedsiębiorstwa, które zajmą się produkcją elementów oraz obudowy konsoli. W przeciwnym bowiem razie wyprodukowanie konsoli zajęłoby zbyt wiele czasu.
- Czy może się pan zająć zaopatrzeniem w konsole? - zapytał lord Voraz.- Powiedział to przecież - żachnął się baron. - Jeśli Jonnie mówi, że zamierza coś zrobić, to na pewno to zrobi!
- W porządku - powiedział lord Voraz. - Ale teraz dochodzimy do najpoważniejszej przeszkody - wskazał ręką w kierunku sali konferencyjnej. - Do emisariuszy.
Voraz miał bardzo posępną minę.
- Prawie już poznaliście problemy intergalaktycznej bankowości i będziecie w niej nadal działać, jeśli ta rezolucja zostanie podpisana. Byłoby jednak lepiej, żebyście zrozumieli, jak bardzo skomplikowaną sprawą jest właściwe postępowanie z takimi jak oni. Jak już zauważyliście, w ich państwach panuje zamęt, a gospodarka jest w ruinie. Ale oni mają taki charakter, że będą twardo tkwić w swoich uprzedzeniach, upierać się przy swoich aroganckich opiniach, a ignorować całą resztę. Właśnie teraz a mam więcej powodów niż wy, by być tego pewien - liczą wyłącznie na wojnę, która mogłaby uratować ich gospodarkę, uratować ich kraje. Sądzą, iż wojna odwróci uwagę ich narodów od codziennych kłopotów, a także umocni ich pozycje. To jest ich jedyna szansa. Nasz bank zawsze prosperował w cieniu potężnych, choć znienawidzonych Psychlosów. Teraz już ich nie ma. Ziemia czy nawet całe Gredides są małymi planetami. Nie macie wojska ani nowoczesnej broni. Mówiąc szczerze, ci lordowie wcale nie będą okazywać wam jakiegokolwiek respektu. Mieliśmy tego przedsmak w incydencie z lordem Schleimem. Sądził on, że bank nie posiada już takiej władzy jak kiedyś. Myślał, że będzie mógł bezkarnie pogwałcić konferencję. Nie udało mu się! Takie zachowanie byłoby wręcz nie do pomyślenia zaledwie przed trzynastoma miesiącami. A przecież i inni lordowie też mogą wpaść na podobny pomysł. - Wskazał na papiery. - Macie tu ponad milion dwieście tysięcy nadających się doza mieszkania światów. To bardzo smakowita przynęta dla wielkich ryb. Ponieważ owi lordowie uważają, iż tylko wojna może uratować ich władzę, więc zawsze znajdą jakiś pretekst, aby nie respektować prawa własności Intergalaktyki, Ziemi czy Banku. Dokonają najazdu na te planety. Będą się o nie kłócić. Odrzucą zupełnie zdrowy rozsądek i wszelkie argumenty. Im mają większy regres ekonomiczny, tym chętniej szukają pretekstu do przeprowadzenia bezprawnej akcji.
Jonnie pilnie mu się przysłuchiwał. Już od pewnego czasu zastanawiał się, kiedy poruszą ten zasadniczy problem.- Od chwili mego zjawienia się tutaj - mówił lord Voraz - każdy z tych eleganckich arystokratów nie omieszkał odciągnąć mnie na stronę, by przedyskutować szanse, jakie jego naród miałby w uzyskaniu pożyczki wojennej. Oczywiście, rzadko udzielamy pożyczek wojennych. Ograniczamy się raczej do wypuszczenia dla nich obligacji, które mogą sobie nawzajem sprzedawać. W pożyczki wojenne nie są więc zaangażowane prawdziwe pieniądze. Przy tak niepewnej sytuacji ekonomicznej istnieją słabe szanse na spłacenie jakiejkolwiek pożyczki. Wojny są bardziej popularne wśród lordów, którzy nimi kierują i czerpią z nich korzyści, niż wśród tych, którzy muszą walczyć! Mogą wybuchnąć rewolucje, a wówczas... to też jest ryzyko bankowe. Jeśli więc zdecydujecie się na podjęcie takiego ryzyka, to powinniście w pełni zdawać sobie z tego sprawę.
Jonnie podniósł się z krzesła. Ci niewielcy szarzy ludzie niczego jeszcze nie podpisali. Obawiał się, że będą szukali wciąż nowych wykrętów. Podniósł hełm i srebrną buławę.
- Sir Robert i ja już to przedyskutowaliśmy. Istnieje ryzyko, ale uważam, że nie mamy innego wyboru. Czy udzielicie mi na kilka godzin upoważnienia na ustalenie polityki banku? Jeśli mi się uda, nie przegramy. A jeśli mi się nie uda, to i tak niczego nie stracicie.
- Pan będzie ustalał politykę banku? - osłupiał lord Voraz.
- Niech to zrobi! - powiedział baron.
- Ale może nas wpakować w jakiś...
- Lepiej niech pan powie "tak", lordzie Voraz! - rzekł MacAdam. - To przecież proponuje Jonnie Tyler.
Lord Voraz przeniósł zdumiony wzrok z MacAdama na barona.
- Jeszcze nie podpisałem...
- Ani ja - wszedł mu w słowo Dries.
- Ależ on może zrobić coś nieodpowiedzialnego! - próbował wybełkotać lord Voraz. - To bardzo osobliwy młody człowiek!
Ale Jonnie wraz z Sir Robertem opuścili już pokój. Sir Robert miał bardzo groźny wyraz twarzy.
3
Z terenu wokół platformy odpalania transfrachtu usunięto już brezentowe zasłony. W każdym okopie strzeleckim znajdował się rosyjski żołnierz, a południowe słońce ostro załamywało się na ich białych tunikach i lśniącej broni. Paru emisariuszy przechadzało się w cieniu akapów pagody.
Jonnie polecił zwołać lordów do sali konferencyjnej.
Usłyszawszy jakiś hałas, Stormalong wyjrzał z pomieszczenia operacyjnego i z depeszą w dłoni zamierzał podbiec do miejsca, w którym Jonnie stał z Sir Robertem. Ale zatrzymały go szerokie ramiona i obandażowane ręce pułkownika Iwana.
- Zostaw ich w spokoju! - powiedział po angielsku pułkownik Iwan.
Otrzymał odpowiednie rozkazy. Stał i obserwował emisariuszy wchodzących w drzwi sali konferencyjnej. Wiedział, że za moment wejdzie tam również Jonnie i znał jego zamiary. Denerwował się trochę, ponieważ nie mógł mu zapewnić całkowitej ochrony. Widział, że wielu lordów miało ukrytą broń w swych wyszukanych ubiorach. Zachowywali się arogancko. W każdej chwili mogą zareagować gwałtem. Będzie to wyglądało jak kąpiel w rzece pełnej krokodyli! Pułkownik Iwan zdecydował się: jeśli skrzywdzą Jonnie'ego, żaden z tych wytwornych lordów ani bankowców nie opuści Ziemi żywy.
Angus klęczał przy projektorze atmosferycznym, precyzyjnie go dostrajając. Zobaczył, że wszyscy się już schodzą na obrady, więc zaczął się spieszyć. Za chwilę projektor będzie potrzebny.
Sfrustrowany Stormalong poruszał nerwowo trzymaną w dłoni depeszą i - wciąż powstrzymywany przez Iwana - obserwował ostatniego wchodzącego do sali lorda. Za nim, na samym końcu wszedł Sir Robert i Jonnie.
W sali konferencyjnej gospodarz obrad poprawiał krzesła i pomagał lordom się usadowić.
Niewielcy szarzy ludzie weszli do sali z MacAdamem i baronem von Rothem i zajęli miejsca pod ścianą. Sir Robert stał przy podniesionej platformie i spod swych gęstych siwych brwi rzucał groźne spojrzenia na lordów. Trzeba było w jakiś sposób utrzeć nosa tym potężnym mocarstwom. Nie martwił się, że ich trochę podenerwuje. I miał nadzieję, że końcowy wynik okaże się dla nich pomyślny!
Rozbrzmiała muzyka wojskowa.
Gospodarz podniósł się z krzesła.
- Szanowni lordowie, to końcowe stadium konferencji zostało zwołane przez emisariusza Ziemi. Przedstawiam Sir Roberta!
Początek nie był zbyt udany. Wśród lordów zapanował gwar. Patrzyli z ukosa na Voraza. Czyż nie miała się teraz odbyć licytacja? Dlaczego emisariusz Ziemi chciał do nich przemawiać?
Ubrany w paradny strój regimentalny Sir Robert zajął miejsce pośrodku platformy. Oświetlił go reflektor górniczy.
- Szanowni lordowie - powiedział swym silnym, donośnym głosem - oprócz licytacji mamy jeszcze coś do przedyskutowania!
- Chce pan przez to powiedzieć - zawołał Fowljopan - że byliśmy tu przez całe dnie na darmo zatrzymywani?
- Kończy się nam żywność i zapasy gazu do oddychania - wykrzyknął lord Dom - i jesteśmy już tak bardzo spóźnieni! Czy wszystko to nie jest po prostu stratą czasu?
Zaczęli być wrogo nastawieni. Lord Voraz siedział z twarzą bez wyrazu. Miał bardzo złe zdanie o całej tej akcji.
- Szanowni lordowie - powiedział Sir Robert tak donośnym głosem, że byłoby go chyba słychać na olbrzymim polu bitewnym - ostatnio słyszało się wśród was rozmowy na temat nagrody pieniężnej!
Momentalnie się uciszyli. Nagroda pieniężna zwracała uwagę każdego.
- Dwie kwoty pieniężne - kontynuował Sir Robert - każda po sto milionów kredytów, były stawką w poszukiwaniach odpowiedniego dowódcy.
Lordowie nagle stali się bardzo czujni.
- Oto on! - Sir Robert błyskawicznie wskazał ręką na Jonnie'ego.
Światło reflektora górniczego przesunęło się na Jonnie'ego, a guziki na tunice i jego hełm rozbłysły ogniem.
Było to bardzo dramatyczne zagranie. Lordom nagle zaparło dech.
Swym silnym, triumfującym głosem Sir Robert kontynuował:
- Przy pomocy paru Szkotów zdołał on położyć kres najpotężniejszemu imperium w szesnastu wszechświatach! Ten człowiek położył kres mocarstwu, które was wszystkich terroryzowało przez wieki. Wasza władza rozciąga się nad pięcioma tysiącami planet! On położył kres imperium liczącemu ponad milion planet!
Delegaci siedzieli w milczeniu. Widać było, że słowa Sir Roberta zrobiły na nich wielkie wrażenie.
- Czy chcecie więc zobaczyć, co uczynił, by na zawsze położyć kres Psychlosom?
Nie czekając na odpowiedź, Sir Robert dał znak czterem Rosjanom i pułkownikowi Iwanowi, którzy wepchnęli do sali wózek górniczy z projektorem atmosferycznym. Zgrabnie ustawili go na właściwym miejscu, wycofali się pod ścianę i przybrali postawę zasadniczą. Sir Robert dotknął przycisk zdalnego włączania. Reflektor górniczy zgasł, projektor zaczął działać. Nad platformą rozpostarła się panorama imperialnego miasta tuż przed katastrofą. Oto - jakby oglądając na żywo - mieli przed sobą pełne ruchu, błyszczące, potężne Psychlo.
Niewielu emisariuszy widziało kiedykolwiek nawet zdjęcie tego miasta. Wielu z nich natomiast oddałoby życie, żeby tam być. Ale wszyscy rozpoznali kopuły pałacu z pieczęciami Psychlo. Już sam ten widok stanowił nie lada przeżycie. A potem zaczęła się katastrofa. Wszyscy wstrzymali oddech. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widzieli. Ogarnięte piekielną śmiercią całe Psychlo na ich oczach zmieniło się w skwarne, płonące słońce.
Skończył się film, ale reflektor górniczy się nie zapalił. Głos Sir Roberta grzmiał w ciemności.
- Pomyślcie o ucisku i terrorze Psychlosów! Pomyślcie, w jakie piekło zmienili życie wielu narodów! Pomyślcie o tym, do czego doprowadziła ich tyrania! I uświadomcie sobie, że to się już skończyło. Skończyło na zawsze! Jesteście winni temu człowiekowi - reflektor górniczy oświetlił Jonnie'ego - dozgonną wdzięczność za uwolnienie was od potwora!
Emisariusze nie byli przyzwyczajeni do przeżywania strachu. Ale teraz go czuli. A Sir Robert naciskał dalej. Rozpierało go poczucie siły. I nienawidził tych bezlitosnych lordów, którzy prawdopodobnie położyli kres istnieniu Szkocji.
- Właśnie widzieliście, co on potrafi zrobić z takimi planetami, jak Psychlo! A teraz pokażę wam, co może jeszcze zrobić!
Sir Robert wyłączył reflektor. Wcisnął wyłącznik zdalnego kierowania projektorem. Ukazał się przed ich oczami księżyc planety Tolnep. Już przedtem widzieli urywki tego filmu. Nie widzieli jednak końca istnienia księżyca, gdyż pokazywane teraz zdjęcia zostały zrobione po incydencie ze Schleimem. I oto księżyc zaczął się na ich oczach rozpadać. Wielki statek kosmiczny, który próbował ucieczki, jeszcze raz został pożarty przez czarną dziurę.
Jonnie również nie widział tych zdjęć. Wydawało się, że księżyc zamienia się w obłok gazu, lecz potem ten gaz, wskutek dotkliwego kosmicznego zimna, zaczął przekształcać się w ciecz. Nie oglądał także zdjęć ukazujących zetknięcie się z powierzchnią księżyca kawałka metalu wysłanego z Ziemi. Zanim dotknął on powierzchni księżyca, pomknął ku niemu język ognia. Przez moment metal rozżarzył się do czerwoności, a potem - uderzając w powierzchnię zamieniającego się w ciecz gazu - zaczął się rozpadać, gdy dryfował w widoczny sposób ku wciąż jeszcze płynnemu jądru księżyca. Księżyc zamienił się teraz w kulę niezliczonych trylionów megawoltów elektryczności. Rozpad atomów wygenerował olbrzymi ładunek elektryczny, a ponieważ brak było tlenu i drugiego bieguna elektrycznego, by nastąpił przepływ prądu, więc niska temperatura panująca w przestrzeni kosmicznej zamroziła wygenerowaną elektryczność. Jonnie uświadomił sobie teraz, że w taki właśnie sposób działało paliwo Psychlosów i że księżyc zniszczy każdy statek kosmiczny, który się do niego zbliży, nie dezintegrując go, lecz za pomocą potężnych ładunków elektrycznych. Ach, właśnie nadlatywał meteor! Błysnął piorun i stopił go.
Emisariusze widzieli już, jak planeta zamieniła się w rozżarzone słońce. Teraz zobaczyli, jak znikał księżyc, stając się zimną, śmiercionośną, lodowatą masą.
- W każdej chwili może to samo zrobić z waszymi planetami! - grzmiał Sir Robert.
Gdyby strzelił do nich z działa ładunkiem oszałamiającym, nie osiągnąłby większego efektu.
- I co więcej - krzyknął Sir Robert - nie ma żadnego sposobu, by zatrzymać ten proces!
Jonnie nie planował tak silnych wstrząsów. Ale Sir Robert brał rewanż za wszystko.
Reflektor górniczy znowu oświetlił Jonnie'ego.
A Sir Robert krzyczał do emisariuszy:- W dwudziestu ośmiu różnych miejscach - a żadne z nich nie będzie się mieściło na tej planecie - zamierza on ulokować dwadzieścia osiem platform odpalania. Do ich konsoli zostaną wprowadzone współrzędne waszych rodzimych planet. Jeśli ktokolwiek z was zacznie okazywać wobec nas wrogie zamiary, wówczas dwadzieścia osiem platform zostanie odpalonych! Wystarczy jeden fałszywy krok - wydzierał się Sir Robert - a wszystkie wasze planety będą wyglądały tak jak ten księżyc!
Przerażenie i strach zupełnie ich sparaliżowały.
- Powinniście - darł się nadal Sir Robert - zaraz podpisać układ, który zabrania prowadzenia wojny z nami i toczenia wojen między sobą. Jeśli tego nie zrobicie, to wasze planety zostaną unicestwione jak ten księżyc, a wy i wasi rodacy zginiecie razem z nimi!
Sir Robert wskazał ręką na Jonnie'ego.
- On potrafi to zrobić! Lepiej się więc od razu zabierzcie do roboty i podpiszcie ten układ!
Nagle wybuchła straszna wrzawa.
Emisariusze zrywali się z krzeseł, wrzeszcząc z wściekłości. Pułkownik Iwan i jego żołnierze sprężyli się jak do skoku. Hałas prawie rozrywał uszy. Sir Robert przeszywał ich pełnym nienawiści wzrokiem. Rozsadzało go uczucie triumfu.
Jonnie wszedł na środek platformy. Światło reflektora górniczego podążało za nim. Podniósł rękę, by ich uciszyć. Tumult uspokoił się nieco.
Końcowy krzyk Browla wyraził uczucia ich wszystkich:
- To jest deklaracja WOJNY!
Jonnie stał i czekał aż się uciszą. Stopniowo się uspokajali.
- To nie jest deklaracja wojny - oświadczył. - To jest deklaracja pokoju! Wiem, że wasze rządy są nastawione na prowadzenie wojny. Wiem, że uważacie wojnę za najlepszy sposób pozbycia się nadmiaru - jak sądzicie - ludności. Ale w czasie wojny któraś z walczących stron musi przegrać. Każdy myśli, że go to nie dotyczy, lecz szanse na porażkę są jednakowe dla wszystkich. Deklarując więc pokój, my tylko was chronimy.
Fowljopan nagle krzyknął:
- Gdy wrócimy do domu, możemy wysłać przeciwko wam olbrzymie floty wojenne! Nawet jeśli nas wszystkich pozabijacie, te floty dotrą tu i zniszczą was. A jeśli chodzi o pana, to niech się pan od tej pory strzeże!
Sir Robert nagle znalazł się obok Jonnie'ego.- Floty wojenne nie uratują waszych planet. Przed platformami nie macie żadnych środków obronnych. Tylko ten człowiek - wskazał na Jonnie'ego - będzie wiedział, gdzie się one znajdują. A jeśli cokolwiek mu się stanie i trzydzieści dni upłynie bez ponownego ustawienia współrzędnych w pamięci konsol, wówczas nastąpi automatyczne odpalenie wszystkich platform. Jeśli cokolwiek się stanie z nim lub z Ziemią, wszystkie wasze planety zostaną zniszczone. Ma on kilku sobowtórów. Wyglądają dokładnie tak jak on i nie można ich odróżnić od siebie. Jeśli się będzie wam wydawało, że dokonaliście zamachu na niego, to najprawdopodobniej będzie to któryś z jego sobowtórów. A jeśli którykolwiek z jego sobowtórów zostanie napadnięty, wówczas nastąpi odpalenie platform. Wszystkich platform! To wy musicie teraz chronić Ziemię. Wasze życie oraz życie waszych władców i rodaków od tego zależy. A jeśli chodzi o przylot waszych flot wojennych i zniszczenie nas, to, oczywiście, mogłyby to zrobić, lecz jeśli nie wrócicie do domu, wasi rodacy nie dowiedzą się o grożącym im niebezpieczeństwie, tzn. o automatycznym odpaleniu platform. Zaatakują nas tutaj, ale nie będą mieli już dokąd powrócić. Przemyślcie to!
- On grozi emisariuszom! - wykrzyknął Browl.
- Ochrania emisariuszy! - powiedział oschle Sir Robert. - Przy waszych rozwiniętych przemysłach wojennych niejeden z was, znajdujący się w tej sali, będzie wkrótce reprezentował rząd podbity przez inną planetę! Powinniście znać prawo zwane "siła wyższa". Oznacza ono, że nagle może się zdarzyć jakiś niespodziewany i nie kontrolowany wypadek. Spowodowany przez ową siłę wyższą! Ten człowiek - i to, czego może dokonać - stanowi właśnie przykład takiej siły wyższej. Ja jestem żołnierzem, a wy dyplomatami! Od tej chwili możecie wpływać na tę siłę wyższą. Jeśli z tego nie skorzystacie, to nie jesteście dyplomatami, lecz głupcami i samobójcami!
- A jak będziemy mogli to kontrolować? - zapytał lord z dalszych rzędów.
Jonnie łagodnie odprowadził Sir Roberta na bok.
- Zanim platformy zostałyby odpalone - wyjaśnił Jonnie - zwołano by konferencję emisariuszy. Można by na niej poruszyć każdą sporną sprawę, rozpocząć negocjacje.
Spostrzegł, że wywołało to wśród emisariuszy pewne zainteresowanie. Widział, że rozważali jego słowa i przynajmniej niektórzy z nich skłaniali się ku tej idei. Mogłoby to zapewnić im jako jednostkom nową władzę w ich rządach. To było coś w ich stylu. Nie interesowała ich jego osoba, dbali jedynie o własny interes. Patrzyli na swe palce lub szpony. Przechylali głowy to w jedną, to w drugą stronę. Ale Jonnie wiedział, że jeszcze ich nie przekonał.
- To jednak nadal jest straszny układ - powiedział któryś z emisariuszy.
- I nie rozwiązuje żadnych problemów w naszej podupadłej gospodarce - dodał drugi. - Wprost przeciwnie, dopiero wtedy zacznie się chaos.
Jonnie patrzył na nich. Zaczął sobie uświadamiać, z kim ma do czynienia. Wszyscy oni przez wieki wychowywali się w cieniu okrutnych i sadystycznych Psychlosów. I mogli nawet być niezależni politycznie, ale odcisnęło się na nich piętno filozofii Psychlo, a mianowicie: wszystkie inne istoty są zwierzętami. Uważają, że chciwość, chęć zysku i sprzedajność są zwykłą normą moralną. Nie wiedzą co to przyzwoitość i moralność. Piętno Psychlosów! Sentymenty były im obce, były ideami wariata. Psychlosi ukształtowali taki styl życia, a potem oświadczyli: "Widzicie, tak wygląda życie". W jaki więc sposób trafić do serc tych potężnych lordów?
- Nasz przemysł - krzyknął któryś z emisariuszy - jest nastawiony na produkcję wojenną. Intergalaktyczny pokój zrujnuje wszystkich!
Tak, Psychlosi chcieli, żeby toczyły się wojny, gdyż wtedy robili interesy z każdą ze stron. Nie obchodził ich los tych "wolnych planet", byleby tylko kupowały metal. Psychlosi w każdej chwili mogli roznieść je w proch i pył. Psychlosi chcieli, by walczyli ze sobą jak zwierzęta i wierzyli, że istotnie są oni tylko zwierzętami! Jonnie znów zabrał głos:
- Są również inne sposoby rozwiązywania problemów ekonomicznych. Moglibyście przestawić przemysł wojenny na tak zwaną "produkcję konsumpcyjną". Produkujcie rzeczy pierwszej potrzeby. Wszyscy będą mieli wówczas zapewnioną pracę. Wasi rodacy są najlepszym rynkiem dla waszych przemysłów.
W niedalekiej przyszłości zostanie utworzona sieć transportu pomiędzy waszymi światami. Psychlosi transportowali dotychczas wszystko najpierw na swoją planetę. Teraz zostanie opracowany taki system, który pozwoli wam na tanią i szybką wymianę towarów. Dzięki temu rozwinie się handel. Wasi rodacy, którzy teraz głodują i wzniecają bunty, będą mogli znaleźć pracę. Będą mogli kupić sobie na przykład lepsze domy i meble, lepsze ubrania, lepsze pożywienie. Macie tutaj wspaniałą szansę na ogłoszenie złotego wieku. Wieku pomyślności i dostatku!
Wciąż jeszcze nie przekonał ich. Osiągnął tylko to, że go słuchali.
- To nie uspokoi trwających właśnie zamieszek - wykrzyknął Dom.
Jonnie popatrzył na niego. Szykował się do wielkiego skoku, który wstrząśnie Vorazem.- Jestem pewien, że Bank Galaktyczny z przyjemnością udzieli wystarczająco dużych pożyczek tym rządom, które zechcą zakupić żywność dla swych obywateli, by przetrwali oni do czasu, gdy ich przemysł przestawi się na inną produkcję. To - oraz zapewnienie, że nie będzie już więcej wojen - powinno zatrzymać rozruchy i ustabilizować wasze rządy.
Browl spojrzał na Voraza.
- Czy rzeczywiście tak postąpicie?
Voraz zorientował się, że po jednej stronie ma MacAdama, a po drugiej barona. Obaj szturchali go, by powiedział "tak". Ale on milczał. Jonnie znów zabrał głos:
- I jestem pewien, że bank udzieli wszelkich niezbędnych pożyczek na przestawienie przemysłu na produkcję konsumpcyjną. Ale nie tylko to. Jestem pewien, że bank także udzieli pożyczek sektorowi prywatnemu: małym przedsiębiorstwom, a nawet osobom prywatnym, by mogły nabywać nowe produkty.
Voraz ignorował otrzymywane szturchańce. Patrzył na Jonnie'ego. Ten młody człowiek mówił przecież o "bankowości handlowej", którą zajmowały się małe kramy uliczne: pół kredytu tu, pół kredytu tam, ot, coś takiego.
A Jonnie kontynuował:
- I chciałem was też poinformować, że na rynku pojawi się wiele nowych planet. Będziecie mogli pożyczać pieniądze na ich zakup i uzyskiwać wystarczające fundusze na ich kolonizację przez tych, których uważacie teraz za "nadmiar ludności".
Jonnie podniósł trochę głos i przemówił, wyraźnie zwracając się do Voraza:
- Czyż nie mam racji, lordzie Voraz?
Szef Banku Galaktycznego czuł się tak, jakby go porwała fala powodzi. Nie zgodził się przecież, by ten młody człowiek ustalał politykę banku. Czy powinien go zdemaskować?
Bank Galaktyczny prowadził interesy z różnymi narodami. Ale wtedy - Voraz nagle to sobie uświadomił - byli zależni od Psychlosów. Myślał intensywnie. Bankierzy z Gredides dobrze wiedzieli, jak należy postępować. Myślał o własnym ogromnym narodzie, o masie bezrobotnych. Nagle zobaczył wiele małych biur Banku Galaktycznego wyrastających jak grzyby po deszczu, w każdym mieście, na każdym kontynencie, na każdej planecie, a wszystkie obsadzone Selacheesami... banki w sąsiedztwie! Pożyczające pieniądze małym przedsiębiorstwom i wszystkim klientom, nawet pracownikom. Czyż tego kiedyś już nie robili? Jeszcze przed lordem Loongerem? Tak... przypomniał sobie... Wielu Selacheesów będzie miało pracę. I te planety do skolonizowania. Pożyczanie pieniędzy na ich zakup... Uderzył go nagle fakt, że będzie musiał coś zrobić z milionem dwustu tysiącami planet! Nie mogły one po prostu pozostawać w masie powierniczej bezużytecznie. A włączanie ich do produkcji będzie czynione równolegle z uzupełnianiem pieniędzy w obiegu, co zapobiegnie inflacji. Ten młody człowiek próbował uaktywnić nadwyżki majątku! Lecz z drugiej strony ta jego idea pożyczania pieniędzy rządom, by mogły zakupić żywność dla swej ludności i po prostu ją rozdawać... to przecież działalność socjalna! Nie było to nic nowego. Jednak okres zmiany produkcji przemysłowej, o której mówił, będzie trwał bardzo długo. Rządy będą tonęły po uszy w długach.
Nagle lord Voraz rzucił na Jonnie'ego pełne strachu spojrzenie. Czy on faktycznie zdawał sobie sprawę z tego, co proponuje tym wyniosłym lordom i ich rządom - jeśli to wszystko zaaprobują? Tak! Widział to w jego oczach: on wiedział.
- Odpowiedz, Voraz - zażądał Browl. - Czy się zgadzacie?
Voraz podniósł się z krzesła.
- Szanowni lordowie, tak się złożyło, że Bank Galaktyczny przejął właśnie majątek tysiąc, a może nawet więcej razy większy niż wszystko, co kiedykolwiek dotychczas kontrolował. Należy go koniecznie zainwestować mądrze, aby pomnożyć kapitał. Odpowiedź więc brzmi: "tak". Po podpisaniu odpowiednich dokumentów, załatwieniu formalności i zobowiązań finansowych Bank Galaktyczny jest gotów udzielić wam pożyczek, o których była tu mowa.
Lordowie siedzieli przez chwilę w milczeniu.
- A teraz, szanowni lordowie - odezwał się Jonnie - czy możemy przedyskutować układ dotyczący pokoju intergalaktycznego?
Wahali się. Niektórzy byli przeciwni, co widać było po ich minach. Przypomniał sobie słowa Tsunga: "Siła oddziaływania pieniędzy i złota na dusze ludzi przechodzi wszelkie pojęcie". I choć to nie byli ludzie, świetnie te słowa do nich pasowały. Zdominowani przez wiele wieków przez materializm Psychlosów sami zaczęli myśleć jak Psychlosi. Będzie więc musiał potraktować ich jak Psychlosów, czyli wykorzystać ich chciwość. Wiedział, że to, co będzie teraz musiał zrobić, było trochę niezgodne z jego zasadami. Ale chodziło o dobro wielu istnień, cywilizacji. Nie mógł pozwolić sobie na przegraną.
Jonnie przeszedł do przodu platformy. Ukląkł na kolana.
- Zgasić reflektor! - krzyknął.
Światło reflektora zgasło.
- Wyłączyć wszystkie rejestratory! - powiedział warkliwie do kamer guzikowych.- Wyłączone - odpowiedział mu cienki głosik.
- Proszę o wyłączenie wszystkich urządzeń rejestrujących! - polecił i zwrócił sil do niewielkich szarych ludzi: - Żadne rejestratory bankowe nie mogą być włączone i panowie muszą to potwierdzić!
Niewielcy szarzy ludzie poklepali klapy swych surdutów.
- Oświadczamy, że są wyłączone.
Teraz na pewno przyciągnął ich uwagę. Siedzieli jak przykuci.
Jonnie zwrócił twarz w kierunku lordów. Konspiracyjnym szeptem, tak cichym, że musieli wychylać się, żeby go usłyszeć, powiedział:
- Co produkują wasze główne firmy?
- Uzbrojenie - dobiegł go szept z sali.
- A jak myślicie, co się stanie z zyskiem, akcjami i obligacjami tych firm, gdy przestaną produkować broń?
Lordowie dziwili się, że tego nie wiedział.
- Polecą w dół na łeb na szyję!
- Dokładnie tak - wyszeptał Jonnie. - Pozwólcie mi teraz wyjaśnić, o co tu właściwie chodzi. Jeśli po powrocie do domu zaczniecie głośno rozpowiadać o układzie zakazującym jakichkolwiek wojen wówczas akcje, obligacje i zyski firm zbrojeniowych sięgną dna. I jeśli nie wspomnicie nawet słowem o planach przestawienia produkcji tych firm na produkcję towarów konsumpcyjnych oraz o przyrzeczeniach banku dotyczących udzielenia wam pożyczek, wszystkie zakłady zbrojeniowe zbankrutują. A wtedy wy wykupicie ich akcje wraz z kapitałem zakładowym - być może nawet za uzyskaną z banku pożyczkę i staniecie się ich jedynymi właścicielami. Poza tym staniecie się bohaterami dla ludzi którym dacie pieniądze na żywność. Ustaną wszelkie zamieszki. A gdy już będziecie w pełni kontrolowali wszystko, bank udzieli wam pożyczek konwersyjnych. Wszystkie firmy zaczną znakomicie prosperować. Ci, którzy są średnio bogaci, zostaną milionerami, milionerzy zaś będą miliarderami.
Przez chwilę jeszcze klęczał w milczeniu, a potem powiedział:
- Musicie zapomnieć, że cokolwiek mówiłem wam na ten temat. I nie powtarzajcie tego nikomu!
Podniósł się z kolan.
Czekał. Czyżby się pomylił? To niemożliwe. Ich sposób myślenia zbyt długo był urabiany przez Psychlosów.
Zaczęli szeptać między sobą. Rozległ się czyjś cichy chichot. Do uszu Jonnie'ego zaczęły dobiegać wypowiadane szeptem uwagi:
- Będę mógł sobie zafundować nową kochankę...
- Moja żona nigdy nie lubiła tego starego zamku...
- Nie będę musiał sprzedawać jachtu...
Nagle z tłumu podniósł się Fowljopan.
- Lordzie Jonnie - oświadczył - zapomnieliśmy o wszystkim, o czym pan tu mówił. Nic z tego, co usłyszeliśmy nie zostanie przez nas nigdy powtórzone.
Wydawało się, jakby Fowljopan zwiększył swe wymiary.- Niech pan buduje te swoje platformy! Mamy zamiar podpisać trwały, nie do obalenia pod względem prawnym, twardy jak żelazo układ antywojenny, o jakim pan nigdy jeszcze nie słyszał!
Odwrócił się do zebranych.
- Proszę o włączenie świateł! Proszę włączyć rejestratory!
Niemal jak jeden mąż całe audytorium powstało. Zaczęli wołać:
- Niech żyje lord Jonnie! Niech żyje lord Jonnie!
Pułkownik Iwan wydał z siebie gwałtowne westchnienie ulgi i zdjął palec ze spustu miotacza. A potem pospiesznie uformował żołnierzy w dwuszereg, aby umożliwić Jonnie'emu wyjście z sali. Lordowie klepali Jonnie'ego po plecach tak mocno, że prawie tracił równowagę. Pułkownik Iwan całą uwagę skupił na wyprowadzeniu Jonnie'ego z sali. Bał się, że rozwrzeszczany, kłębiący się tłum połamie mu kości.
4
Rosjanie bezpiecznie doprowadzili ich do małego pokoju konferencyjnego i wszyscy jeszcze raz zajęli swoje miejsca. Dries Gloton aż pomrukiwał z zadowolenia, gdy sprawdzał podpisy na czeku transferującym zapłatę z funduszy Intergalaktyki do jego banku. Był to na pewno największy czek, jaki trafił do depozytu jego oddziału banku. I nie był to po prostu zwykły czek. Oznaczał on wypłacalność finansową, ponowne otwarcie pododdziałów banku w mniej znaczących sektorach, zatrudnienie pozwalnianych pracowników. Nie potrzebował sprawdzać czeku. Wiedział, że jest w najzupełniejszym porządku. Ale delektował się czytaniem go.
Szerokim gestem przysunął do siebie pokwitowanie i złożył na nim zamaszysty podpis. A potem wziął w rękę dokumenty hipoteczne i wielkimi literami pospiesznie napisał w poprzek pierwszej strony "ZAPŁACONE!"
Nie do wiary, ale było to warte tylu starań i miesięcy pełnych nerwów. Włożył czek spokojnie do kieszeni, a potem przesunął pokwitowanie i dokumenty hipoteczne w stronę MacAdama.
- Zakończyliśmy więc nasze interesy. Robienie z panami interesów to prawdziwa przyjemność.
Ale gdy ściskał dłoń MacAdama, spostrzegł, że lord Voraz wciąż siedzi ze wzrokiem tępo utkwionym w stół. Zaalarmowało to Driesa.
- Wasza Czcigodność! Czy stało się coś złego?
Voraz zwrócił ku niemu twarz. Nie zważając na obecność Jonnie'ego - tak bardzo był przejęty - zapytał:
- Czyżby pan nie zrozumiał, co on zrobił?
- Czy chodzi o te spekulacyjne pożyczki? - zapytał Dries. - Lordowie będą próbowali pożyczyć pieniądze na zakup tych akcji, gdy firmy zbankrutują. Ale to przecież drobna sprawa. Te pożyczki będą dobrym interesem.
- Ależ nie - odparł Voraz. - Nie rozumie pan? Więc panu wytłumaczę.
Zapewniając powszechne zatrudnienie i umożliwiając szaremu człowiekowi z ulicy pożyczenie pieniędzy, tworzy on niezależną klasę robotniczą. W następnych latach przestaną ci ludzie stawać przed innymi z czapką w dłoni. Staną się niezależni finansowo. A państwo stanie się zależne od nich i już zawsze będzie się musiało z nimi liczyć. Banki też będą zmuszone prowadzić rozległe interesy z tą klasą robotniczą.
- Nie widzę w tym nic złego - zauważył Dries. - Przy takim zadłużeniu rządów będą one musiały robić głównie to, co im nakaże bank.
- O to właśnie chodzi - powiedział Voraz. - A bank będzie im mówił, by zwracali coraz więcej uwagi na klasę robotniczą, ponieważ z nią właśnie związane są głównie interesy banku! Ci lordowie i ich obecne rządy będą miały coraz mniej władzy. Praktycznie rzecz biorąc, zaniknie uprzywilejowana klasa.
- Ach - wykrzyknął Dries, przypominając sobie czasy szkolne. - Bankowość socjalna.
Jonnie usiadł na krześle. Był całkiem wyczerpany i chciał, żeby już zakończyli te rozmowy.
- To się nazywa "socjaldemokracja" - zauważył. - Będzie zdawała egzamin dopóty, dopóki będzie dużo nowych terenów do ekspansji. Ale tego mamy w nadmiarze, a za parę tysięcy lat ktoś wymyśli coś nowego.
Voraz spoglądał teraz na MacAdama i barona.
- Czy zdajecie sobie sprawę, czego on właśnie dokonał? W ciągu niecałej godziny dał wolność większej liczbie ludzi niż uczyniły to wszystkie rewolucje w całej naszej historii!
- Wiem tylko, że dał nam władzę nad tymi dumnymi lordami - powiedział MacAdam. - Czy możemy wreszcie podpisać rezolucję bankową, żebyśmy mogli zakończyć naszą konferencję?
Voraz otrząsnął się już z oszołomienia. Wziął w ręce pełnomocnictwa.
- Ma pan na myśli drugą rezolucję?
- Na temat lorda Loongera? - ożywił się baron.
- Tak - odparł Voraz. - Ile czasu upłynęło od jego śmierci? Dwieście...
- Proszę posłuchać - rzekł baron. - Psychlosi są najbardziej znienawidzonymi istotami we wszystkich wszechświatach. Parę setek tysięcy lat temu ten wasz lord Loonger i jego bank ocalił ich. Dzisiaj nie jest to akt cieszący się zbytnią popularnością.
- Faktycznie - zgodził się lord Voraz.
- Definicja pieniądza brzmi: "Jest to pomysł oparty na zaufaniu". Podobizna lorda Loongera na waszych banknotach tego nie gwarantuje. Nie wzbudza on zaufania.
Jonnie zaniepokoił się nagle. Przez głowę przemknęło mu pytanie, co się stało z ziemskimi pieniędzmi. Właśnie chciał o to zapytać, gdy olbrzymia dłoń Sir Roberta zakryła mu usta i powstrzymała go.
Przez ostatnią minutę Dries uważnie przypatrywał się Jonnie'emu. Nie odrywając od niego oczu, zwrócił się do lorda Voraza:
- Wasza Czcigodność, czy nie uważa pan, że ten młody człowiek mógłby uchodzić za Selacheesa? Ma szare oczy. Tak, on jest podobny do Selacheesa!
- Istotnie - rzekł lord Voraz. - On jest podobny do Selacheesa.
- Mam jego kilka zdjęć - powiedział Dries. - Możemy je dać malarzowi Rensfinowi, by namalował realistyczny portret. Z kolorowym, trójwymiarowym hełmem na głowie. Ale jaki napis umieścimy pod podobizną? Może: "Jonnie Goodboy Tyler, Zwycięzca Psychlosów".
- Ależ nie! - zaprzeczył lord Voraz.
- Który światu zwrócił wolność - zaproponował baron.
- Nie! - znów nie zgodził się Voraz. -Słowo "wolność" zantagonizuje lordów i im podobnych. To musi być coś naprawdę dobrego i ostatecznego, ponieważ chcemy wyemitować nową walutę i wycofać wszystkie stare banknoty. Wzdłuż dolnej krawędzi trzeba będzie umieścić napis: "Poparte aktywami Ziemskiego Banku Planetarnego oraz Intergalaktycznego Górnictwa". W środku możemy dać nieco większą podobiznę. Ale treść napisu... - zawahał się.
Nagle MacAdam się rozpromienił.
- Musimy mieć tam dokument jego zwycięstwa. Malarz powinien umieścić w tle wizerunek eksplozji Psychlo. A na nim możemy napisać: "Jonnie Goodboy Tyler", a zaraz pod tym: "który przyniósł szczęście wszystkim rasom".
- O to właśnie chodzi! - wykrzyknął lord Voraz. To nie dotyczy tylko zniszczenia Psychlosów. Ponieważ ten młodzieniec dokonał znacznie więcej. Ludzie szybko się o tym dowiedzą. Stanie się popularny nie tylko wśród gwiazd, ale ponad gwiazdami i planetami w szesnastu wszechświatach.
Lord Voraz poprawił się na krześle i przysunął do siebie rezolucję. Zredagował na niej napis przeznaczony do umieszczenia na banknocie. A potem sprawdził mankiety, uniósł pióra i podpisał rezolucję.
Wszystko zostało załatwione. Niewielcy szarzy ludzie podnieśli się z krzeseł. Na wszystkich twarzach widniał uśmiech. Zaczęli ściskać sobie ręce.
- Sądzę - rzekł lord Voraz do MacAdama i barona - że będzie się nam wspaniale ze sobą pracowało! To jest właśnie ta bankowość, która mi odpowiada!
Wszyscy się roześmieli. Niewielcy szarzy ludzie pozbierali swoje papiery i opuścili pokój.
- Uff! - westchnął MacAdam, uśmiechając się szeroko. - Jesteśmy swobodni, bezpieczni i wolni jak ptaki! - spojrzał na Jonnie'ego. - I to w niemałej mierze dzięki tobie, chłopcze!
5
MacAdam i baron także zbierali się do wyjścia.
- Jak, do licha, udało się wam zmusić dyrektorów w Snautch do wysłuchania was? - spytał Jonnie.
- To było proste. Otworzyliśmy konto w ich banku. W ciągu paru sekund rozniosło się to po całym banku. Ponieważ Psychlosi zewsząd zagrabiali złoto, więc stało się ono rzadkością i jego cena na Gredides osiągnęła wartość pół miliona kredytów za uncję. Otworzyliśmy nasz rachunek przy użyciu złota. Twojego złota, Jonnie. Tona złota przetopionego w sztaby! W ciągu ostatniego wieku nie widziano tam tyle złota! - zaśmiał się baron.
- A więc złoto Terla się przydało.
- To złoto ze złoża - zauważył MacAdam - należy do ciebie i reszty ekipy. Jeśli chcesz, to sprowadzimy je tu. Teraz jest wystawione na pokaz za szybą ze szkła pancernego w głównym westybulu Banku Galaktycznego wSnautch! To złoto jest historyczne, Jonnie.
- I jeszcze jedna sprawa. Jak to się stało, że Ker zgodził się podpisać te papiery?
- Ker? - zdziwił się baron. - No cóż, on jest twoim przyjacielem, Jonnie, a my powiedzieliśmy mu, że to ci bardzo pomoże. Stormalong oglądał zdjęcia z katastrofy na Psychlo, powiedział więc Kerowi, że Psychlo już nie istnieje. Nigdy nie widziałeś takiego uczucia ulgi na twarzy. Jako ostatni namiestnik planety - miał nawet przy sobie swoją nominację, którą dołączyliśmy do umowy o przeniesieniu praw własności -
był bardzo zadowolony, że mógł się tego wszystkiego pozbyć. Zagwarantowaliśmy mu pracę. Pozwoliliśmy zatrzymać kilkaset tysięcy kredytów, które zagarnął z łupów swego poprzednika i zagwarantowaliśmy ma zaopatrzenie w gaz do oddychania do końca życia. Mam nadzieję, że będziemy mogli wywiązać się z tej ostatniej obietnicy.
Jonnie przypomniał sobie Fobię. Tak, można napełniać na tym księżycu butle gazem do oddychania, używając instalacji transfrachtu.
- Bez trudu. To łatwa sprawa.
Patrzył, jak obaj zbierają dokumenty, a potem powiedział:- Z pewnością dokonaliście wspaniałego wyczynu! Naprawdę coś nadzwyczajnego!
Uśmiechnęli się do niego.
- Mieliśmy dobry przykład. Ciebie!
- Ale - zapytał jeszcze Jonnie - jak się wam udało zmusić Terla do podpisania tak sformułowanego kontraktu sprzedaży Intergalaktyki?
MacAdam się roześmiał.
- Nie musieliśmy go zmuszać, gdyż ten kontrakt już istniał i był przez niego podpisany.
- Brown Kulas Staffor usiłował wykorzystać go do zabezpieczenia emisji swych nowych pieniędzy. Wtedy zauważyliśmy, że nie jest on zgodny z prawem. Terl nawet sfałszował na nim swój podpis!
MacAdam miał kopię oryginalnego kontraktu i była to rzeczywiście śmieszna bzdura.
- A więc baron i ja zaczęliśmy myśleć. Minęło już blisko jedenaście miesięcy od chwili, gdy posłałeś bomby na Psychlo, a ciągle nie było kontrataku. Jeśli Psychlo przestało istnieć, to według Kera - było także mało prawdopodobne, by pozostałe planety górnicze przetrwały bez wystarczających zapasów gazu do oddychania.
- I tak włączył się baron -wykorzystaliśmy szansę i sformułowaliśmy kontrakt tak, aby był ważny we wszystkich okolicznościach. Mieliśmy pewność, że faktycznie udało ci się zniszczyć Psychlo.
- Nie możesz przegrać, jeśli postawiłeś na Jonnie'ego - dodał MacAdam, włożył plik dokumentów pod pachę, wziął w rękę wybrzuszony neseser, a potem rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy czegoś nie zostawił. - No to wszystko mamy załatwione.
- Och nie, nie wszystko! - zawołał Sir Robert.
Jego głos był tak kategoryczny i ostry, że zatrzymali się zaskoczeni.- Sądzę - powiedział Sir Robert - że sposób, w jaki wykorzystaliście tego biednego chłopca, jest po prostu haniebny!
- Nie rozumiem! - wykrzyknął z oburzeniem MacAdam.
- Umieszczacie jego podobiznę na ziemskich pieniądzach, wykorzystujecie jego energię i pomysły dla własnych interesów. Jesteście właścicielami ogromnej większości szesnastu wszechświatów. Planujecie ozdobić jego podobizną banknoty galaktyczne. A on jest biedny jak mysz kościelna. O ile wiem, to nie pobiera nawet swej pensji pilota! Wiem, że chcecie mu pożyczyć pieniądze, ale czy nie zamierzacie go przypadkiem wciągnąć w zasadzkę? Powinniście się wstydzić! - Sir Robert był naprawdę oburzony.
MacAdam i baron byli tak zaskoczeni, że nie mogli wykrztusić z siebie słowa. Jonnie próbował powstrzymać Sir Roberta, gdy dotarło wreszcie do niego, o czym stary Szkot mówi. Nie sądził, by potrzebne mu były jakieś pieniądze; jeśli będzie głodny, zawsze może przecież wybrać się na polowanie.
Baron patrzył oniemiały na MacAdama, a MacAdam na barona. Byli wyraźnie zakłopotani.- Moglibyście przynajmniej zapłacić mu za wykorzystanie jego podobizny!
Nagle w oczach MacAdama pojawił się błysk zrozumienia. Rzucił na stół plik swych dokumentów i zaczął grzebać w pękającym od papierów neseserze. Znalazł to, czego szukał i usiadł na znajdującym się przed nim krześle.
- Och, Jonnie, wybacz nam, proszę! Przecież to jasne, że nic po tym nie wiesz. - Zaczął wertować jakieś akta.
- Ponieważ nigdy nie wspomniałeś o tym dokumencie - rzekł baron - więc myśleliśmy, że nie chcesz, by był podany do publicznej wiadomości.
MacAdam trzymał w ręku protokół informacyjny na temat statutu banku.
- Statut banku został nadany przez oryginalną, ważną, trzydziestoosobową Radę Szefów Plemion. To jest właśnie protokół informacyjny na ten temat. A to - otworzył drugi z trzymanych w ręku dokumentów - jest sam statut, tak jak go uchwalono. Wielokrotnie dziwiliśmy się z baronem, dlaczego oba te dokumenty się różnią. Czy pamiętasz, kto był czasami zatrudniany jako sekretarz Rady Szefów?
Baron i MacAdam popatrzyli na siebie i powiedzieli chórem:
- Brown Kulas Staffor!
- Sfałszował protokół - dodał MacAdam - z którego informacje były podane do publicznej wiadomości, i wykreślił twoje nazwisko. Pomyśleliśmy, że może to ty nie chciałeś, by je ujawniono.
Otworzył statut, a w nim na samej górze - przed nazwiskami barona von Rotha o Andrew MacAdama - jasno i wyraźnie widniało nazwisko: Jonnie Goodboy Tyler!
- Czy zwróciłeś uwagę, że zawsze staraliśmy się zasięgać twojej opinii przy wszystkich większych transakcjach ? - zapytał bardzo skruszony baron.
- Byłeś zajęty robieniem znacznie ważniejszych rzeczy - powiedział MacAdam. - Sir Robercie, ten chłopak jest właścicielem trzeciej części Ziemskiego Banku Planetarnego. Na mocy statutu!
A baron wyjaśnił Sir Robertowi:
- Jonnie jest teraz również właścicielem około dwudziestu dwóch procent Banku Galaktycznego oraz jednej trzeciej wartości Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego.
Baron zwrócił się do MacAdama.
- A może powinniśmy dać mu więcej?
MacAdam popatrzył na Sir Roberta.
- Czy naprawdę myślał pan, że pozostawimy tego chłopca na lodzie? Również część z tony złota należy do niego. I biorąc wszystko razem, potrzebny jest komputer, by podsumować jego pieniądze. To są tryliony! To najbogatszy biedny chłopak, jaki kiedykolwiek pojawił się w tych szesnastu wszechświatach, wliczając w to ostatniego Imperatora Psychlo!
Sir Robert puścił Jonnie'ego i nagle wybuchnął śmiechem. Klepnął go w plecy.
- A to mi mysz kościelna w przebraniu! W porządku, panowie, niech tak będzie i dosyć już tego gadania. Po prostu powiedziałem otwarcie, co myślę. Słuchajcie - dodał - a może powinniście kupić mu z pół tuzina tych ekstrawaganckich lordów na giermków?
- On ich już kupił - powiedział MacAdam. - I to razem z butami!
Wszyscy - oprócz Jonnie'ego - wybuchnęli śmiechem. Kręciło mu się w głowie. Tryliony? Ta liczba nic mu nie mówiła. Może będzie wreszcie mógł kupić plecione ze skóry lejce dla Wiatrołoma. Lub jakieś nowe meble, jeśli Chrissie straciła wszystkie...
Na myśl o Chrissie ścisnęło się mu serce. Przez cały czas tłumił w sobie niepokój, by móc normalnie działać.
MacAdam i baron jeszcze raz pozbierali swe rzeczy i wyszli z pokoju, kręcąc głowami i mrucząc:
- Brown Kulas! Sprawiał kłopoty do samego końca!
Do pokoju dobiegł czyjś lamentujący i rozdrażniony głos. Sir Robert spojrzał na drzwi. Przy wejściu stał Stormalong. Dwóch rosyjskich wartowników nie wpuszczało go do wnętrza.
- Sir Robercie! Mam tu depeszę, która już czeka na pana od wielu godzin!
Sir Robert przecisnął się przez rosyjskich wartowników i zniknął za drzwiami. Jonnie siedział całkiem wyczerpany, próbując zebrać myśli i podjąć decyzję, co ma teraz robić. Nic go już tutaj nie trzymało. Wyjdzie więc na zewnątrz, wsiądzie w samolot i poleci z pomocą do Szkocji. Podniósł z podłogi swój hełm. Obydwaj Rosjanie przy drzwiach rozstąpili się, by go przepuścić. Zderzył się z Sir Robertem. Stary Szkot stał z zapisanym blankietem depeszy w dłoni. Płakał i śmiał się jednocześnie. Zobaczywszy Jonnie'ego, wcisnął mu depeszę w rękę.
- Ach, nareszcie! Straszny tam bałagan. Ale Jonnie, Jonnie, stara skała uchroniła ich wszystkich! Edynburg! Dziś o świcie przebili się przez ostatni tunel. Byli na wpół zagłodzeni, część była ranna, wszyscy znajdowali się w stanie skrajnego wyczerpania, ale wszystkich wydobyto na zewnątrz! Dwa tysiące sto osób.
Uczucie ulgi aż oszołomiło Jonnie'ego. Depesza nie wymieniała poszczególnych nazwisk. Potykając się, Jonnie wybiegł na zewnątrz. Miał zamiar pójść do pomieszczenia operacyjnego. Po drugiej stronie doliny stał ktoś pokryty kurzem, w hełmie na głowie, jakiego używano do lotów hiperdźwiękowych. To był Thor.
Thor machał do niego radośnie ręką i wołał:
- Zobacz, kogo ci tu przywiozłem, Jonnie!
Ktoś zaczął biec w jego kierunku, po czym zarzucił mu ręce na szyję i z płaczem wymawiał jego imię.
To była Chrissie! Wychudła i blada, z czarnymi oczami zalanymi łzami.
- Och, Jonnie! Jonnie! - szlochała. - Nigdy więcej cię nie opuszczę! Nigdy! Obejmij mnie, Jonnie!
Jonnie wziął ją w ramiona, o mało nie łamiąc jej żeber. Trzymał Chrissie w objęciach, przez długi czas nie mogąc wykrztusić słowa.




Rozdział 31
1
Jonnie jechał na Wiatrołomie wzdłuż brzegów rzeki Alzette w Luksemburgu. Leniwie kierował się już ku domowi.
Był to uroczy letni dzień: światło słoneczne przenikało przez pokryte liśćmi drzewa, tworząc zielone i złote desenie, które przemieszczały się wolno w takt cichej muzyki szemrzącego strumienia.
Wiatrołom zarżał i próbował stanąć dęba. To był niedźwiedź. Ten sam niedźwiedź, którego widzieli już kilka razy podczas trzech miesięcy spędzonych w Luksemburgu, gdyż stale jeździli tym samym szlakiem wiodącym od starej bazy górniczej do domu Jonnie'ego. Niedźwiedź łowił ryby. Przestał teraz i badał węchem okolicę, dopóki ich nie zobaczył. Był to dość duży brązowy niedźwiedź, mierzący około sześciu stóp.
- To tylko niedźwiedź, ty stary oszuście - powiedział Jonnie. Wiatrołom jakby się zaśmiał i uspokoił. Robił, co tylko mógł, by jakoś urozmaicić sobie życie. Do czasu bowiem, gdy przytransportowano samolotami konie z Rosji, zaczęli z bezczynności przybierać na wadze. Każdego ranka Jonnie jechał na nim do bazy górniczej i tam puszczał go wolno, by pobiegał sobie trochę po okolicy. Teraz też byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby mógł przebiec wyciągniętym galopem wzdłuż tych urokliwych w swej letniej szacie drzew. Ale stał spokojnie, posłuszny rozkazom pięt Jonnie'ego.
Jonnie zaś siedział w siodle i leniwie obserwował niedźwiedzia, który znów zabrał się do łowienia ryb, nie widząc żadnego zagrożenia ze strony konia i jeźdźca na drugim brzegu płytkiego nurtu. Jonnie mógł się założyć, że gdyby był Psychlosem, niedźwiedź już by dawno uciekł z tej okolicy! Jonnie chciał zobaczyć, czy niedźwiedziowi uda się złowić jakiegoś dużego pstrąga, których w strumieniu było mnóstwo.
Jonnie obudził się tego ranka z dziwnym przekonaniem, że dzień przyniesie mu coś naprawdę godnego uwagi, jakąś dobrą wiadomość. I przez cały dzień na to czekał. Zaczął podsumowywać zdarzenia dnia, aby się przekonać, czy czegoś ważnego nie przeoczył. Pojechał - tak jak zazwyczaj - do starej bary górniczej, by stwierdzić, że panowała tam rutynowa wrzawa. Przed trzema miesiącami wykupił Wielkie księstwo Luksemburga z posiadłości Intergalaktyki. Psychlosi mieli tam kopalnię rudy żelaznej. Wybudowali też małą stalownię i kuźnię, które wykorzystywali do wyrobu haków górniczych, wiader na rudę i tym podobnych rzeczy dla wszystkich kopalni na Ziemi.
Najeźdźcy nie naruszyli nawet tego miejsca, mającego bardzo dobry system obronny, a jego głębokie piętra podziemne idealnie nadawały się do ostatecznego montażu konsoli. Za pancernymi drzwiami pracował tu Angus MacTavish i Tom Smiley Townsen. Linię montażową ustawili w taki sposób, że musieli jedynie nanieść obwód na tablicę izolacyjną, zmontować konsolę i wsunąć ją do skrzynki transportowej. Wszystkie elementy konsoli były wykonywane na zewnątrz. W rzeczywistości nikt - oprócz Jonnie'ego, Angusa, Toma Smileya i Sir Roberta - nie wiedział, że konsole były kompletowane w Luksemburgu. Produkcja wstępna włączała w to nawet opakowanie do skrzynek transportowych. Ludzie, którzy to wykonywali, byli przekonani, że Angus i Tom Smiley byli tylko inspektorami nadzoru. Ale oni - pracując tylko parę godzin dziennie i wykorzystując specjalnie skonstruowane wzorce i specjalne narzędzia - wyciągali wstępnie wyprodukowaną" konsolę ze skrzynki, wykańczali ją, plombowali, a potem wstawiali do skrzynek przeznaczonych do wysłania. Później mocno strzeżony konwój zawoził je do starodawnego tunelu o długości dziewięciu mil, który kiedyś zwano Saint Gottard. Wszystkie skrzynki były tam przeładowywane na platformy kolejki górniczej i transportowane po starodawnych szynach aż do środka tunelu. Automat maszynowy umieszczał na skrzynkach napis: "Skompletowane", gdy przechodziły przez komorę blokową, i ładował je na nowy zestaw platform górniczych. Nowy konwój, jeszcze bardziej strzeżony, dowoził je do nowej platformy odpalania transfrachtu, którą zlokalizowano w górskiej dolinie niedaleko Zurichu. Tam umieszczano na nich adresy i dokonywano transfrachtu.
Ponieważ wszystkie urządzenia w tunelu zostały własnoręcznie zainstalowane przez Jonnie'ego, Angusa i Toma Smileya i ponieważ był on mocno ufortyfikowany i otoczony gęstą siecią posterunków strażniczych, nikt nie wiedział, kto wykonuje ostateczny montaż konsoli. Niektórzy myśleli, że to jakiś specjalny personel lub krasnoludki albo inne żyjące w tunelu stwory, wykonywały tę pracę. Produkowali dziennie około dwustu konsoli. Zatrudnieni przy wstępnej produkcji ludzie wykonywali całe platformy i słupy wraz z przewodami elektrycznymi, gdyż ta działalność nie była objęta tajemnicą. Były one następnie transfrachtowane razem z konsolami.
,,Nie - zadumał się Jonnie. - Tego dnia nie zdarzyło się nic zaskakującego. To w zeszłym tygodniu Tom Smiley powiedział mu, że Margarita spodziewa się dziecka".
Niedźwiedź złapał pierwszego pstrąga. Odrzucił go daleko na brzeg rzeki, rozejrzał się dookoła i powrócił znów do łowienia ryb. Wiatrołom znalazł trochę świeżej trawy i skubał ją ze smakiem. Nie było żadnych nowych wieści o Chatovarianach. Bank poinformował Sir Roberta, że wszystkie firmy zbrojeniowe oraz te, które z nimi współpracowały, zbankrutowały w Imperium Chatovarian. Sir Robert, Angus i pół tuzina Selacheesów natychmiast tam popędziło. Chatovarianie mieli opinię twórców najlepszych systemów obronnych. Zawsze się chwalili, że żaden atak Psychlosów na ich - liczące siedemset planet - imperium nie zakończy się sukcesem. Zestrzeliwali nawet bezpilotowe bombowce z gazem. Z tych więc, a także i z innych powodów nowe przedsiębiorstwo teleportacyjne Jonnie'ego - zwane "Przemysłem Instalacyjnym", ponieważ Jonnie nie zgodził się na umieszczenie w nazwie swego nazwiska - robiło teraz interesy z Chatovarianami. Selacheesi pomogli Angusowi w wyszukaniu odpowiednich firm i ułatwili Sir Robertowi ich nabycie, więc obecnie byli właścicielami jedenastu firm chatovariańskich, z których każda była wyspecjalizowana w tym, czego właśnie potrzebowali. W tym strasznie przeludnionym imperium, liczącym czterdzieści dziewięć bilionów mieszkańców, nie brakowało ani firm na sprzedaż, ani inżynierów i robotników do wynajęcia. Główne biura tych firm pozostawili na Chatovarii, a na Ziemię sprowadzili tylko ich sekcje robocze.
Nie, na ten temat też nie było żadnych nowych dobrych wieści! Było raczej trochę złych nowin. Utrzymanie głównych biur tych firm było dość kosztowne, ponieważ nie mogli zwolnić tamtejszego personelu kierowniczego. I nie wiedzieli, co te firmy miały teraz produkować na własny użytek.
Ich technologia i zdolności produkcyjne były bardzo dobre. Jonnie miał trochę kłopotów z ich matematyką - używali systemu binarnego, ponieważ wszystko, co wytwarzali, oparte było na komputerach i obwodach scalonych. Ale nie miał im nic do zarzucenia. Z jednym tylko wyjątkiem. Jonnie nie cierpiał aparatów odrzutowych. Latały one w ślimaczym tempie i wymagały specjalnych pasów do startu oraz lądowania. Były bardzo dobre w lotach kosmicznych, ale nie nadawały się do transportu atmosferycznego. I nie można było na nich uprawiać prawdziwej akrobatyki lotniczej.
Chatovarian pełno było w Luksemburgu. Były to miłe istoty. Wysocy na około pięć stóp, z cokolwiek spłaszczoną głową i wielkimi zębami. Ich skóra miała kolor jasnopomarańczowy. Ręce mieli podobne do płetw, ale bardzo zwinne. I byli bardzo silni. Jonnie przekonał się o tym, gdy kiedyś dla zabawy mocował się z jednym z ich inżynierów. Zawsze poruszali się bardzo szybko. Pracowali, pracowali i pracowali!
Żywili się drewnem. Pierwszą rzeczą, którą załogi Chatovarian zrobiły po przybyciu na Ziemię, było obsadzenie piętnastu tysięcy akrów specjalnym gatunkiem drzew, aby mieli co jeść. Sadzonki wkładali do - jak je nazywali - "doniczek katalitycznych", a robili to wszystko w tempie karabinu maszynowego. Najpierw weszli w mały konflikt z trzema znajdującymi się tu inżynierami chińskimi. Chińczycy lubili budowle z drewna, a Chatovarianie sądzili, że jest to straszne marnotrawstwo dobrego pożywienia. Chatovarianie uwielbiali pracę w kamieniu: mieli małe narzędzia promieniowe, podobne do mieczy, które cięły w kamieniu karby złączeniowe, tak że można je było łączyć ze sobą bez zaprawy murarskiej. Potem zaś spawali kamienie molekularnie, co dawało pancerną spoinę. A powierzchni tych kamieni nadawali jasne, lśniące kolory. Było to śliczne. Nauczyli tego Chińczyków, a Chińczycy nauczyli ich tkania jedwabiu, więc wszystko zostało przebaczone i wszyscy witali się z uśmiechem.
Jonnie chciał, żeby zajęli się produkcją pojazdów i samolotów wyposażonych w silniki teleportacyjne. Ale nie miał pojęcia, jak skonstruować silnik teleportacyjny, a wszelkie próby kończyły się niepowodzeniem. Ta przeklęta matematyka Psychlo! Nic się nigdy z niczym nie zgadzało.
Wszystkie te myśli napełniały go niepokojem. Niedźwiedź złapał jeszcze jedną rybę. Promienie słoneczne igrały na jeleniej bluzie Jonnie'ego. A tak był pewien, że dziś zdarzy się coś przyjemnego. No cóż, dzień się jeszcze nie skończył:
2
Wypadli z lasu i gnali galopem w kierunku zamku, a potem Wiatrołom dał wielki pokaz: stanął dęba i przebierał nogami w powietrzu.
- Popisujesz się - powiedział Jonnie. - Wcale to nie był zbyt długi galop, zaledwie pół mili.
Ale Wiatrołom był zadowolony. Jego uwagę przyciągnął zgiełk dochodzący ze środka dziesięcio akrowego trawnika. Swawoliły tam - ganiając się i udając walkę - żywy jak srebro źrebak okaleczonej Blodgett (wyglądał jak Wiatrołom, nawet z tymi zbyt długimi nogami) oraz olbrzymi brązowy pies, który niedawno został przygarnięty przez Chrissie. Blodgett patrzyła na to bez zbytniego zainteresowania. Wiatrołom przygalopował do niej.
Jonnie zsunął się z siodła i pomachał ręką rosyjskiemu wartownikowi stojącemu w wieżyczce kontrolnej ukrytej w wieży zamku. Dojrzał mignięcie białego rękawa, gdy wartownik odwzajemnił pozdrowienie. Wszystko się tu zmieniło, ale było zbyt nowe i zbyt lśniące. Chińscy inżynierowie to rozumieli, natomiast Chatovarianie w żaden sposób nie mogli pojąć, że zamek musi mieć trochę wiekowy wygląd.
Jonnie przypomniał sobie ten moment, gdy Chrissie po raz pierwszy zauważyła to miejsce. Lecieli wtedy małym samolotem i Jonnie, który właśnie kupił całe księstwo, próbował zorientować się w jego topografii. Chrissie nagle wychyliła się przez okno i krzyknęła: "Tam! Tam! Tam!", więc wylądował i pozwolił jej wszystko obejrzeć. Wciąż jeszcze była bardzo osłabiona i nie potrafił jej niczego odmówić. Zamek, a właściwie kupa kamieni, stał pośrodku puszczy, która kiedyś zapewne była parkiem. Nie można też było mieć pewności, czy ta kupa kamieni nie była kiedyś tylko skalnym nasypem.
Chrissie biegała dookoła, nie zważając na dzikie róże szarpiące jej getry z jeleniej skóry i wołając do niego w szalonym podnieceniu:
- A to jest właśnie miejsce na zagrodę dla bydła!
A w innym zakątku:
- Idealne dla twoich koni!
A potem, wytropiwszy strumień, który szemrał w pobliżu zajęty własnymi sprawami, wykrzyknęła:
- Można go będzie tak skierować, by przebiegał tuż obok drzwi kuchennych, to będziemy przez cały czas mieli bieżącą wodę!
Przeskakując przez spróchniałe i zwęglone deski czegoś, co kiedyś mogło być podłogą, roztaczała przed Jonnie'em wizję przyszłego domu.
- Jedno palenisko tutaj. A drugie tutaj. I jeszcze jedno tam!
A potem stanęła przed nim i powiedziała:
- Tutaj nigdy nie będziemy głodni, nigdy nie zawieje nas śnieg i nigdy nie będzie nam zimno!
I jeszcze dodała wyzywająco, jakby uprzedzając jego "nie": - To tu właśnie będziemy mieszkać i żyć!
Jonnie ściągnął tam głównego inżyniera Chatovarian, który przybył z dwustoma robotnikami stanowiącymi pierwszy kontyngent budowlany, i polecił mu zbudowanie na tym miejscu czegoś nowoczesnego. Myślał, że już się pozbył całego problemu. Tymczasem nazajutrz musiał się spotkać z bardzo poirytowanym zespołem chatovariańskich architektów.
Gdy Chatovarianin jest rozdrażniony, zaczyna wydawać z siebie odgłos podobny do gwizdania, który bardzo różnił się od bulgocącego odgłosu (jakby powietrze przechodziło przez butlę z wodą), kiedy się śmieje. Główny architekt aż gwizdał z oburzenia. Nie obchodzi go, że Jonnie jest właścicielem firmy. On też ma tytuł prawdziwego Chatovarianina, który otrzymał bezpośrednio od Imperatorowej Beaz!
Zupełnie zdezorientowany Jonnie musiał wysłuchać całego wykładu o architekturze. Przestudiowali wszystkie ziemskie formy architektoniczne i wielu z nich nie mieli nic do zarzucenia. Klasyczne formy greckie i romańskie były znane również w innych systemach i - chociaż mało praktyczne - wciąż jeszcze były do zaakceptowania. Architektura gotycka, neogotycka i renesansu była - jak sądzili - całkiem nowatorska. Mogli nawet zmusić swą artystyczną wrażliwość do zaakceptowania baroku. Ale nowoczesność? To oni wymówią pracę. Niech ich odeśle na Chatovarię. Niech ich odeśle, choćby nawet mieli głodować. Pewnych rzeczy po prostu nie można było robić!
Dopiero wtedy Jonnie dowiedział się, że "nowoczesność" to był dominujący styl w architekturze na Ziemi przed jedenastu wiekami i że charakteryzował się on zwyczajnymi, pionowymi ścianami osadzanymi na prostokątnym fundamencie; że ściany te były nadmiernie przeszklone i że był to pomysł kogoś, kto chciał zlikwidować całą oryginalną, starą architekturę w tym rejonie. Mówiąc krótko, nie była to żadna architektura, lecz tani sposób wznoszenia w powietrze tandety i brania za to pieniędzy.
Inżynier pokazując drżącym palcem w kierunku starego miasta
Luksemburga, zaczął lamentować, że całe to miasto było zbudowane nowocześnie i klnie się na swoją artystyczną duszę - dopóki on będzie żył, nigdy nie zgodzi się na uwiecznienie takiego samego szkaradztwa!
Jonnie zaczął się usprawiedliwiać. Chatovarianie oświadczyli, że być może całe to nieporozumienie wzięło się stąd, że rozmawiali w psychlo. Więc Jonnie zapytał, co oni proponują.
Pięciu asystentów natychmiast zaprezentowało mu olbrzymi szkic. Ten budynek, jak twierdzili, był w dawnych czasach pałacem Wielkiego Księcia Luksemburga. I choć Jonnie nie był o tym przekonany, to nie oponował. Obserwując leżące w pobliżu inne zamki doszli do wniosku, że dominowała tu architektura prawdopodobnie w stylu gotyckim i neogotyckim. A więc i ten pałac powinien mieć taki styl. Jonnie zwlekał nieco z odpowiedzią, by zasięgnąć opinii Chrissie, która chciała jedynie, by otoczenie domu zachować w urokliwym, nienaruszonym stanie. Przekonawszy się, że będzie to uwzględnione w projekcie, Jonnie kazał ruszać z budową. Tymczasem Chrissie i on obozowali w lesie, w namiocie, szczęśliwi, że uciekli od zgiełku i hałasu budowy.
Chatovarianie uprzątnęli cały plac i wznieśli szkielet konstrukcji ze stali pancernej. Potem polecieli do kamieniołomów marmuru znajdujących się na północ od Leghorn we Włoszech i zorganizowali przerzut frachtowcami zielonych, różowych i innych kolorowych płyt marmurowych. Połączyli je molekularnie w zewnętrzną i wewnętrzną okładzinę szkieletu z polerowanej pancernej skały. Zainstalowali też cały system zaopatrzenia w wodę i system kanalizacyjny. W paleniskach było również można palić drewnem, ponieważ jednak byłoby to marnotrawstwo dobrego pożywienia, więc zainstalowali w nich grzejniki napędzane energią słoneczną i symulację płomieni.
Zamek był bardzo kolorowy! Chrissie była nim oczarowana. Idąc w kierunku arkad znajdujących się po drugiej stronie zwodzonego mostu, Jonnie słyszał Chatovarian tnących na kawałki stare miasto Luksemburg. Najpierw przeprowadziły tam studia zespoły historyczne, a potem ruszyły buldożery. Była to ta cząstka nowoczesności, która miała zakończyć swe istnienie. Bank przeniósł się już z powrotem do Zurichu i Jonnie z chęcią by tam zamieszkał ze względu na bliskość gór.
Jonnie zatrzymał się. Musiał tu dzisiaj być Dries Gloton, ponieważ na trawniku były plamy wypalonej trawy. Dries po przekazaniu swego sektora terenowego został mianowany Dyrektorem Łącznikowym Banku Galaktycznego z Ziemskim Bankiem Planetarnym. To on odnalazł tego "jedynego", ale wyższy urzędnik bankowy nie mógł przyjąć takiej nagrody, gdyż mogłoby to podważyć zaufanie klientów - więc Voraz podniósł pensję Driesa do stu tysięcy kredytów rocznie, co nie tylko wystarczało na utrzymanie jachtu, ale także na zaspokojenie jeszcze paru zachcianek. Dries zostawił tu swój jacht i teleportował się do domu, a w tym czasie jego załoga złożona z Selacheesów uczyła Chatovarian gier hazardowych, wygrywając przy tym znaczną część ich zarobków.
Dries wszędzie się włóczył swoim jachtem - dziwactwo, by używać statku kosmicznego do skoczenia do narożnego sklepu po butelkę wódki, ale Dries taki właśnie był. Przyjął to stanowisko pod warunkiem, że będzie miał długie weekendy, które - jak się wydawało - zawsze spędzał w północnej Szkocji. Twierdził, że założył sobie na boku "przemysł miętowy", ale Jonnie w to nie wierzył. Był przekonany, że kryło się za tym coś innego. Dzisiaj prawdopodobnie przywiózł Chrissie masło albo coś innego. Z drugiej strony jednak mógł on też załatwiać jakieś sprawy finansowe z Tsungiem. Dries nadal obsługiwał niektórych klientów i Tsung był jednym z nich. O finanse Jonnie'ego troszczyło się teraz piętnastu Selacheesów pracujących na dole w kopalni i Dries nie miał z tym nic wspólnego. Dochód dzienny Jonnie'ego wynosił około biliona kredytów i stale wzrastał. Dries był w jakiś sposób zainteresowany kontem Tsunga. Jonnie się domyślał dlaczego. Córka Tsunga robiła duże pieniądze. Na pamiątkę ostatniej cesarzowej z dynastii Han nosiła ona imię Lu i stała się już sławna. Miała swą pracownię w znajdującej się na zapleczu małej pagodzie, która była zamaskowanym stanowiskiem obrony przeciwlotniczej i w której malowała na jedwabiu i na papierze ryżowym podobizny tygrysów na śniegu i latających ptaków, które były bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów i przynosiły jej olbrzymie dochody. Pomagała ona również Chrissie w pracach domowych i zajmowała się strzyżeniem włosów.
Jonnie postanowił, że lepiej będzie, jeśli zainstaluje dla Dries metalową płytę do lądowania. Dobrze mu się teraz z nim współpracowało. Nie było sensu robić mu wymówek, że niszczy im trawnik.
Nie mógł przejść wprost przez podwórze, ponieważ Lin Li, zięć Tsunga, pokrywał molekularną zawiesiną metalową wszystkie meble wyniesione na zewnątrz z sali bankietowej. Przyglądało mu się z respektem kilku Chatovarian. Potrafił on "malować" obrazy przy użyciu pistoletu molekularnego. Był bardzo szybki w działaniu. W tej chwili malował scenę, którą musiał skopiować z jakiegoś gobelinu. Umieścił ją na górnym blacie olbrzymiego stołu bankietowego. Zaprzestał już ręcznego wyrabiania medalionów ze smokiem. Ponieważ były one jednakowe, więc paru mechaników chatovariańskich, przejętych jego umiejętnościami, poradziło mu, by zrobił jako wzór jeden medalion absolutnie doskonały, a potem skonstruowali automat, który robił dziesięć tysięcy kopii na godzinę. Zapotrzebowanie na ten medalion we wszechświecie było tak duże, że stale otrzymywali nowe zamówienia.
Jonnie z ciekawością obserwował jego pracę. Chrissie i Tsung rozmawiali o mającym się odbyć przyjęciu i Chatovarianach, którzy mogliby na nim zjeść drewniane meble. Stąd też pewnie wzięło się to pokrywanie mebli molekularnym metalem! Musieli dostosowywać swe mieszkanie do podejmowania wielu różnych gości, którzy stale ich odwiedzali.
Ogarnęło go ponownie niejasne uczucie rozczarowania. Zaraz po przebudzeniu był pewnym, że tego dnia zdarzy się coś cudownego. Ale się nie zdarzyło.
Nagle się zdecydował.
- Chrissie! - zawołał. - Pakuj swoje rzeczy! Tinny! Zadzwoń do bazy górniczej! Niech za dwadzieścia minut na lądowisku zjawi się samolot szturmowy piechoty kosmicznej! Zadzwoń też do doktora MacKendricka w Aberdeen i powiedz mu, żeby natychmiast zjawił się w Wiktorii!
- Pattie niezbyt dobrze się czuje -powiedziała Chrissie. - To weź ją ze sobą.
- Czy to jest konferencja dyplomatyczna, czy naukowa? - zapytał Tsung.
- Medyczna - odparł Jonnie.
Pan Tsung szybko wybiegł, by włożyć do worka podróżnego biały fartuch i parę okularów. Widział taki ubiór na starych fotografiach.
- Jonnie! - zawołała Chrissie. - Mamy dzisiaj duszoną sarninę!
- Zjemy ją w samolocie! Lecimy do Afryki!
3


Jonnie pilotował szturmowca piechoty kosmicznej w kierunku południowo-wschodnim. Włączył wszystkie ekrany wizyjne. Miał nowego kopilota, który był francuskim uchodźcą i pochodził z Alp. Nazywał się Pierre Solens. Był to młody chłopak, świeżo wyszkolony, który miał jeszcze trudności w mówieniu językiem psychlo. Do jego rutynowych obowiązków należały tylko lokalne loty samolotami, ale jako pilot dyżurny bazy właśnie on musiał dostarczyć samolot przed dom Jonnie'ego. Nigdy mu się nawet nie śniło, że w ciągu kilku minut stanie się kopilotem samego Tylera i poleci do Afryki. Wszystko przebiegało pomyślnie, ale kiedy zobaczył, w jaki sposób Jonnie wystartował, ogarnął go strach. Nigdy jeszcze nie widział, by ktoś wznosił samolot w powietrze w taki sposób, jakby wystrzeliwał pocisk! A teraz lecieli z prędkością hiperdźwiękową na wysokości zaledwie piętnastu tysięcy stóp. Czy uda się im przejść nad francuskimi i włoskimi Alpami?
- Lecimy strasznie nisko - zauważył nieśmiało.
- Chodzi o tych ludzi z tyłu - wyjaśnił mu Jonnie. - Nie możemy pozwolić, by zmarźli. Patrz na ekrany, żebyśmy nie wpadli na jakiegoś trutnia!
Trutnie. Tak nazywano bezpilotowe samoloty zwiadowcze. Całe życie Jonnie był przez nie obserwowany! Teraz zapewne też. Budowa chatovariańskiego systemu obronnego nie była jeszcze całkowicie zakończona. Pomimo zakupu firmy zbrojeniowej był to bardzo drogi system, prawie trzy razy droższy niż system opisywany przez niewielkiego szarego człowieka, ale za to dziesięciokrotnie lepszy. Automatyczne działa miotające energię na wysokość tysiąca pięciuset mil mogły jedną salwą zestrzelić całą flotę kosmiczną; uzbrojone po zęby bezpilotowe samoloty atmosferyczne; satelity patrolujące wszystkie orbity; sondy kosmiczne wykrywające wszystko, co się rusza w promieniu dziesięciu lat świetlnych. Oraz kable prawdziwego pancerza atmosferycznego, które każde miasto uczynią bezpiecznym i nietykalnym. Ponieważ system jeszcze nie był gotowy, więc w powietrzu znajdowało się mnóstwo uzbrojonych trutni bojowych, które czyhały na każdy obiekt latający.
- Otrzymaliśmy cotygodniową skrzynkę pocztową ze Snautch - oznajmił Tsung. Więc to dlatego Dries przyleciał do nich z Zurichu.
- Prześlij wszystkie sprawy dotyczące interesów do biura bazy! To ich zajęcie.
- Och, przesłałem, przesłałem - rzekł Tsung. - To były same zaproszenia na wesela, bankiety i chrzciny. Prośby o przemówienia na konferencjach...
- No cóż, podziękuj im lub odmów! - powiedział Jonnie.
- Och, zrobiłem już to - odparł Tsung. - Nie mamy z tym żadnego kłopotu. Oprócz wokoderów mamy przecież także wokoczytacze i wokopisaki. Prowadzimy korespondencję w osiemnastu różnych językach. Ale mamy coraz więcej roboty.
"Aha, a więc o to chodzi". - pomyślał Jonnie. Starszy brat Tsunga został mianowany szambelanem na dworze Szefa Klanu Fearghusów. Jego młodszy brat zaczął właśnie studia w Szkole Dyplomatycznej w Edynburgu.
- Masz jeszcze jednego brata? - zapytał Jonnie, mając pełne usta sarniny.
- Przykro mi, ale nie mam - odparł Tsung. - Mam na myśli bratanka barona von Rotha. Chce odbyć w mym biurze dyplomatyczną praktykę.
- Doskonale - zgodził się Jonnie.
Pan Tsung wyregulował głośność swego wokodera, ponieważ samolot bardzo hałasował.
- Chcę też zatrudnić około trzydziestu rosyjskich i chińskich dziewcząt i wyszkolić je na urzędniczki i operatorki wokopisaków. To jest naprawdę bardzo proste. Wokoczytacz tłumaczy tekst na język operatora, który potem poprzez swój wokoder wykorzystuje wokopisak do wydrukowania odpowiedzi w języku, w którym był napisany oryginalny list...
- Faktycznie, to jest proste - zgodził się z nim Jonnie.
- Dries zostawił to dla ciebie - powiedział Tsung i wręczył Jonnie'emu mały błękitny krążek ze szpilką na odwrocie.
Na awersie krążka był napis: "Bank Galaktyczny". Gdy Tsung spostrzegł, że Jonnie patrzy na krążek, ale nie bierze go do ręki, dodał:
- Chatovariański oficer bezpieczeństwa sprawdził go. - Jonnie sięgnął po krążek.
- Czy nie dał ci czegoś jeszcze?
- Och, znasz przecież Driesa - odparł Tsung. - Powiedział, że w Górach Szkockich jest teraz nadmierna podaż masła, więc przywiózł Chrissie całe wiadro. Jakaś stara kobieta ma tam piętnaście krów rasy Holstein, a on twierdzi, że finansuje teraz jakiś interes maślany.
Jonnie się roześmiał. Wiedział, że w Szkocji nie było krów rasy Holstein. Dries musiał przekonać pilota, by przywiózł te krowy z Niemiec lub ze Szwajcarii, gdzie żyły na wolności. Jeszcze jeden "miętowy interes".
- Czy daliście mu coś w zamian?
- Och, tak - rzekł Tsung. - Zawsze dajemy mu cały kosz prażonego ryżu. Strasznie to lubi! A mój zięć znalazł książkę z kolorowymi rycinami różnych ryb i zrobił trochę medalionów, więc za każdym razem dajemy mu jeden z nich. On twierdzi, że te medaliony mają dużą wartość.
- A ty płacisz za to Lin Li - powiedział Jonnie, który znał już sposoby handlu i mentalność Chińczyków.
- Oczywiście. Z twojej podręcznej kasy na drobne wydatki. Z funduszu socjalnego.
Pojęcie "drobne wydatki" mogło mieć bardzo rozległe znaczenie. Ziemski Bank Planetarny opłatę za cały system obronny Ziemi również nazywał drobnym wydatkiem.
I Tsung kontynuował:
- Ten krążek jest zwiastunem premii, jaką banki sąsiedzkie we wszystkich wszechświatach będą rozdawały tym ludziom, którzy otworzą u nich konto. Jeśli wepniesz go w kołnierz swej bluzy i poruszysz ustami, zacznie śpiewać. Zbierają więc wszystkie pieśni ludowe charakterystyczne dla danego regionu.
Jonnie wyjął ze swego bagażu pojemnik z narzędziami. Wziął go ze sobą, by popracować trochę nad pewnym projektem. Wyjął z pojemnika mikronóż molekularny, otworzył nim krążek i zaczął przeglądać jego wnętrze za pomocą mikropowiększalnika. Był tam po prostu zestaw komórek pamięciowych o wymiarach molekularnych wraz z pewną liczbą przerzutników i przekaźników. Maciupeńka bateria ładowała się sama, wykorzystując ciepło atmosferyczne. Elektronowo wzbudzany kolec wprawiał w drgania molekuły powietrza i wytwarzał dźwięk. Proste i raczej tanie.
Ale to nie tego Jonnie szukał. Często podejrzewał, że bank zdobywał swoje informacje w dość osobliwy sposób, więc sprawdzał wszystkie wokodery i inne tego typu urządzenia, aby się upewnić, że nie zawierają ukrytych mikrofonów czy też nitek rejestrujących, które można by później wyjąć. Dotąd niczego takiego nie wykrył. Zespawał molekularnie krążek za pomocą mikronoża i wpiął go w kołnierz swej jeleniej bluzy.
- Kazał ci powiedzieć, że to nie jest standardowy krążek - piskliwie monotonnym głosem powiedział przez wokoder Tsung. - Zgromadził na nim jakieś stare nagrania amerykańskich ballad i przegrał je specjalnie dla ciebie. Nie ma zbyt wielu Amerykanów, więc nie będzie się dla nich produkować takich krążków.
Jonnie chrząknął i poruszył ustami. Krążek zaczął nucić melodię bez słów. Czyż nie słyszał już kiedyś tej melodii? Ach, tak... nazywała się "Dźwięczenie dzwonów". A potem krążek zaśpiewał:
Bank Galaktyczny!
Bank Galaktyczny Wypróbowany mój druh.
Ach, jakaż to radość
Mieć w swoim pobliżu
Sąsiada, co wart innych dwóch!
A potem dumny głos oświadczył:
- Jestem klientem Banku Galaktycznego!
No cóż, to na pewno nie była "amerykańska ballada". Czyżby Dries pozwolił sobie na dowcip? Nigdy mu się to nie zdarzało. Bardzo poważny niewielki szary człowiek.
Jonnie miał już odpiąć krążek od kołnierza, gdy jego śmiech znów go uruchomił:
Domu, mój domu gdzieś w paśmie gór,
Gdzie jeleń i bawół tak żwawo...
Jonnie przypomniał sobie, że aby krążek śpiewał, trzeba było poruszać ustami. Uruchamiało go napięcie mięśni...? Zaczął więc znów ruszać ustami.
Tam, gdzie rzadko usłyszysz
Zniechęcające cię słowo...
- Panie Tyler! - rozległ się w interkomie nerwowy głos Pierre'a. - Poprzez pokrywę chmur widzę już na ekranach Jezioro Wiktorii. Wszystko jest pokryte gęstymi chmurami. Może lepiej będzie, jeśli skieruję się do Kariba?
Jonnie przeszedł do kabiny pilotów i przejął stery. - W rejonie Wiktorii zawsze było pochmurnie.
Jonnie otworzył usta, by poprosić o zezwolenie na lądowanie, a krążek mu zaśpiewał:
A niebo pochmurne przez cały jest dzień!
"Cóż za wstrętny komunikat meteorologiczny" - pomyślał Jonnie i włożył krążek do kieszeni.


4
Sprawdziwszy warunki lotu, Jonnie nie mógł mieć pretensji do Pieree'a. Przez moment lecieli nawet w całkowitych ciemnościach. Było to zjawisko, któremu doświadczony w lotach pilot nie poświęcał większej uwagi, więc i Jonnie prawie go nie zauważył. Ale jeśli się dobrze wytężyło wzrok i jeśli się miało doświadczone oko pilota, to można było z trudem dojrzeć wynurzający się z kłębów czarnych chmur szczyt góry Elgon. Znajdująca się pod nimi warstwa chmur była tak gruba, że nakierowane na nią ekrany zamiast odwzorowywania terenu pokazywały burzę śnieżną. Trzeba było faktycznie dobrze znać kształty jeziora i bazy, aby mieć pojęcie, na co się patrzyło. Poza tym było mnóstwo zakłóceń elektrostatycznych - w bazie musiało lać jak z cebra, a niebo przeszywały błyskawice.
Pierre był w takim stanie, że chciał tylko mocno stanąć na twardym gruncie. Nie potrafił odczytać wskazań przyrządów pokładowych. Nie widział niczego poza gwiazdami w górze i ciemnością w dole, ciemnością rozświetlaną od czasu do czasu przez błyskawice. Sądził, że zginęliby, gdyby próbowali teraz przebić się przez te chmury. Któż to wiedział, w jakie wzgórze mogliby uderzyć? Na pewno osłupiałby z wrażenia, gdyby wiedział, że szczyt góry Elgon wznosił się wyżej niż ich poziom lotu, ale na szczęście nie był tego świadom. Nie wiedział także - a było to jeszcze bardziej przerażające - że przelecieli już obok paru jeszcze wyższych szczytów. Jego zaniepokojenie jeszcze wzrosło, gdy monsieur Tyler wrócił do kabiny pilotów, nucąc dziwną pieśń. Mon Dieu, przecież nie można śpiewać, gdy śmierć zagląda człowiekowi w oczy! Czysty obłęd!
Wiktoria udzieliła zezwolenia na lądowanie i Jonnie na wyczucie rozpoczął przebijanie się przez deszczowe chmury.
Obraz na ekranach nadal był niewyraźny, lecz znając rejon i porównując go z widokiem z okna wiedział, gdzie ląduje. Ekrany wizyjne wyglądały tak, jakby je ktoś polewał strumieniem wody z węża strażackiego.
Jonnie wyczuł grunt pod szynami podwozia. Wylądował bardzo miękko i Pierre znów się przestraszył, gdy Jonnie wyłączył silniki - myślał, że jeszcze znajdują się w powietrzu!
Ulewny deszcz powodował, iż w kabinie samolotu trudno było rozmawiać. Jonnie otworzył drzwi i zobaczył stojącego Kera, z którego kaskadami ściekała - dobrze widoczna w światłach samolotu - woda. Ker miał strasznie ponurą minę. Zazwyczaj bardzo się cieszył, gdy zobaczył Jonnie'ego. Ostatnim razem, gdy Jonnie był w Afryce, przez trzy noce wraz z Kerem wykorzystywali instalację transfrachtu w Kariba. Planeta Fobia była nieuchwytna. Nie mieli jej dokładnych współrzędnych, jedynie informację: "znajduje się gdzieś w okolicach słońca Psychlo", więc przez pewien czas wydawało się, że nigdy nie uda się jej odnaleźć i Ker w końcu będzie musiał umrzeć z braku gazu do oddychania. Jednakże w końcu udało się planetę zlokalizować: obiegała słońce spłaszczoną orbitą. Peryhelium Fobii (najbliższy słońca punkt orbity) był tak blisko słońca, a jej afelium (najdalszy od słońca punkt orbity) tak daleko, że gdyby ktoś próbował mieszkać na Fobii, dawno już by stracił życie, nawet Psychlos. Fobia przechodziła przez trzy stany. Gdy oddalała się od słońca, jej atmosfera ulegała oziębieniu i przechodziła w stan płynny. Gdy odległość zrobiła się bardzo duża, płyn zamarzał. Kiedy planeta zaczynała się zbliżać do słońca, cała sekwencja ulegała odwróceniu i jej atmosfera znów zamieniała się w gaz. Przez dość długie lato" - jeden rok Fobii równał się osiemdziesięciu trzem latom Ziemi - planeta porastała mchem i innymi roślinami, a potem, gdy atmosfera przechodziła w stan płynny, te porosty pozostawały w stanie utajonej wegetacji aż do następnego "lata".
Chociaż triangulacja kamery w celu właściwego określenia orbity tej planety nastręczała im mnóstwo kłopotów, wynik końcowy okazał się tak korzystny, że przechodził najśmielsze nawet marzenia Kera. Planeta na dobre wkroczyła w okres "jesieni", więc nie trzeba było stosować żadnych sztuczek, by napełnić ciekłym gazem do oddychania olbrzymie zbiorniki. Ale nie tylko to im się udało, sprowadzili także stamtąd około pięćdziesięciu ton materiału do wyrobu prawdziwego kleistego pożywienia. Tak, Ker zachowywał się wtedy jak Psychlos, który się dostał do nieba, co byłoby raczej mało prawdopodobne.
A teraz stał w deszczu z ponurą miną.
- Halo, Jonnie - powiedział głosem bez wyrazu.
- Co się stało? - zapytał Jonnie. - Zgubiłeś swoją oszukaną kość?
- Och, to nie przez ciebie, Jonnie. Zawsze witam cię z przyjemnością. To przez tego Maza. Był tu głównym inżynierem, gdy to wszystko jeszcze działało. Jeden z tych rannych. Pozbierałem zewsząd około siedemdziesięciu eks-jeńców i próbuję zarobić na siebie, ponownie eksploatując tę kopalnię molibdenu.
Zbliżył się do Jonnie'ego. Deszcz spływał kaskadami po jego masce do oddychania, a tunikę miał przesiąkniętą gorącym deszczem.
- Ja nie jestem inżynierem! - zajęczał nagle. - Byłem tylko operatorem. Wyeksploatowaliśmy już jeden pokład rudy, a drugi musi znajdować się zaraz gdzieś za nim. Ten... Maz i ci wszyscy inni... Psychlosi siedzą tam na tych swoich... tyłkach i mają ponure miny! Jakiś... dureń pokazał im zdjęcia, jak Psychlo wylatuje w powietrze, więc teraz nic nie chcą robić! - Ker klął ordynarnie. - Ja nie znam... matematyki i nie potrafię obliczyć, gdzie się znajduje następny pokład tej rudy!
"No to jest nas dwóch" - pomyślał Jonnie. Był zadowolony, że dziewczęta nie rozumiały psychlo. Eks-podziemny karzeł naprawdę umiał kląć. Ale prawie nigdy tego nie robił, jeśli nie był strasznie czymś zdenerwowany.
- To dlatego tu przyleciałem - powiedział Jonnie.
- Naprawdę? - ucieszył się Ker i rozpromienił tak, jakby eksplodował w nim ładunek górniczy.
- Czy MacKendrick już przyleciał? - zapytał Jonnie.
- Kontrola naziemna otrzymała meldunek z trutnia, że jakiś samolot leci ze Szkocji. Czy to MacKendrick? Leci jakieś trzy godziny za tobą.
Trzy godziny! Jonnie chciał od razu zabrać się do roboty. No cóż, i tak musiał najpierw sprowadzić do bazy zwłoki Psychlosów. - W samolocie są ludzie. Wyświadcz mi przysługę i zaprowadź ich do bazy!
- Zgoda! - wykrzyknął uszczęśliwiony Ker. Miał na ramieniu zwinięty brezent górniczy, którym mógł osłonić wszystkich przed deszczem. Zaczął brnąć po błocie ku tylnym drzwiom samolotu, rozwijając po drodze brezent.
Pierre już dochodził do siebie, gdy nagle znów się przeraził, widząc, że Jonnie grzebie w szafce, w której znajdowały się skafandry wysokościowe. Jonnie rzucił mu jeden z nich, a sam zaczął zakładać drugi.
Jonnie usłyszał trzaśnięcie tylnych drzwi i zobaczył zamazane postacie w strugach deszczu biegnące do bazy. Skończył zasuwać zamki skafandra i sprawdził paliwo. Dwadzieścia sekund później znów szybowali w niebiosa. Pierre wciąż jeszcze walczył z opornym skafandrem.
Mon Dieu, życie przy monsieur Tylerze było takie, że aż włosy stawały dęba ze strachu! Jonnie niewiele się tym wszystkim przejmował. Ponad chmurami deszczowymi ekrany były znów czyste i mógł nawet rozróżnić poszczególne szczyty. Światła samolotu nadal się paliły, a Jonnie wziął kurs na lodowiec, gdzie spoczywały ciała Psychlosów. Potrzebował dwóch ciał: psychloskiego robotnika i kierownika.
Samopoczucie Pierre'a wcale się nie polepszyło. Nie powiedziano mu dokąd i po co lecą. Przerażała go taka szarża w atramentową ciemność i to z taką prędkością. Nie patrzył nawet na ekrany wizyjne. Oczy miał wlepione w pokryte teraz smugami błyskawic okna kabiny.
Niebawem Jonnie znalazł się we właściwym miejscu. Wiedział, że zostawili tam podnośnik widelcowy. Będzie to dla niego punkt rozpoznawczy. Przypuszczał, że po tak długim czasie wszystkie zwłoki będą pokryte grubą warstwą śniegu.
Pierre, nie wiedząc czego ani gdzie mają szukać, wyglądał przez okno coraz bardziej przerażony. Nagle Pierre dojrzał jakąś biel. W światłach samolotu widać było kłębiące się nad nią chmury. Z przerażeniem usłyszał, że zmienił się huk silników podchodzącego do lądowania samolotu.
- Nie! - wykrzyknął. - Nie! Nie rób tego! Lądujesz na chmurze!
Złapał z tylnego przedziału rakietochron i pospiesznie założył sobie go na plecy. Całkiem możliwe, że monsieur Tyler potrafił chodzić po chmurach, ale nie dotyczyło to syna madame Solens, Pierre'a. Musiał wykazać wiele odwagi, by otworzyć drzwi samolotu, ale zdobył się na to. Zamknął mocno oczy i skoczył w otchłań, trzymając rękę na rozruszniku rakietochronu. Z pokładu szturmowca do ziemi było zaledwie osiem stóp. Ale Pierre był tak zdenerwowany, że miał wrażenie, jakby spadał z dwunastu tysięcy. Gdy dotknął nogami gruntu, to - mimo śniegu - o mało nie połamał nóg. Upadł na wznak całkowicie zdezorientowany i leżał tak wsparty na łokciach. Nie mógł pojąć, dlaczego nie przeleciał przez chmurę w dół.
Jonnie zaś, zaprzątnięty swym projektem, nie zdawał sobie sprawy z tego całego zamieszania. Z zestawu narzędzi samolotowych wziął duży łom i dziobał nim śnieg w poszukiwaniu zwłok. Musiały znajdować się pod lodem. Czub żelaznego pręta natrafił na zwłoki. Klęknął i zaczął odgarniać śnieg. Oczyścił kawałek maski do oddychania gazem, a potem ornament na czapce. Tak, to był jakiś kierownik.
Pomacał ręką pod monstrualnymi plecami, by sprawdzić, gdzie mógłby podłożyć płaski koniec łomu, aby wydobyć potwora z przymarzniętego podłoża. Jeden taki Psychlos ważył około tysiąca funtów, a ze śniegiem i lodem - na pewno więcej.
Jonnie wbił łom jeszcze głębiej i naparł na niego całym swym ciężarem. Ale potwór był tak przymarznięty, że górny koniec łomu wyśliznął się Jonnie'emu z rąk i rozerwał zapięcie skafandra.
Spróbował jeszcze raz, wytężając wszystkie siły. Z głuchym trzaskiem potwór zaczął się dźwigać do góry. Odgłos ten musiał przypominać ludzkie chrząknięcie, bo nagle śpiewający krążek bankowy w kieszeni Jonnie'ego zaintonował barytonem fragment ballady:
Upiorni jeźdźcy na niebie...
Zupełnie oszołomiony już Pierre ujrzał nagle podnoszącego się z chmury demona, który śpiewał coś grobowym głosem. Dla Pierre'a było tego już za dużo. Z cichym jękiem zwalił się nieprzytomny na ziemię.
5
Jonnie wydobył jeszcze zwłoki jakiegoś robotnika, a potem pozbijał lód z kół zębatych i urządzeń zapadkowych podnośnika. Właśnie zabierał się do jego uruchomienia, gdy spostrzegł, że nie widzi nigdzie Pierre'a. Miał bowiem nadzieję, że Pierre otworzy mu przynajmniej drzwi do ładowni samolotu.
Spostrzegł go w końcu, leżącego w cieniu balansującego silnika. Zaczął go już pokrywać śnieg. Zaniepokojony Jonnie sprawdzał czy nic mu się nie stało. Zaintrygowało go, że Pierre ma na sobie rakietochron, że jest nieprzytomny. Nie było jednak czasu na udzielanie pierwszej pomocy. Jonnie uruchomił podnośnik i zgarnął Pierre'a na widelec. Przejechał podnośnikiem wzdłuż kadłuba aż do drzwi ładowni, otworzył je i wrzucił bezwładne ciało Pierre'a do wnętrza samolotu. Następnie wrzucił do ładowni dwa monstrualne ciała Psychlosów.
Wkrótce potem Jonnie zaparkował podnośnik, zamknął wszystkie drzwi samolotu i skrył się w kabinie przed siekającym wichrem. Połączył się z bazą, prosząc by na lądowisku czekał na nich podnośnik widelcowy oraz platforma transportowa, po czym śmignął samolotem w niebo. Przypuszczał, że znowu będzie musiał przebijać się w dół przez chmury na wyczucie, mając na wpół oślepione ekrany wizyjne, tymczasem okazało się, iż najgorszy okres burzy z elektrycznym interferencjami już minął.
W bazie już nie padało i na każdym słupie paliło się światło. Wokół oczekujących pojazdów zebrał się spory tłum gapiów. Poprzednim razem Jonnie patrzył na tych byłych żołnierzy piechoty kosmicznej i byłych kosmonautów przez celownik swych miotaczy pokładowych. Widok Jambitchów, Hawvinów i innych - ot, tak sobie stojących dokoła - był trochę dziwny. Wydawali się jednak całkiem niegroźni. W tłumie znajdowali się też trzej inżynierowie chatovariańscy w pomarańczowych strojach roboczych z napisem "Obrona Desperacka" na piersi. Prawdopodobnie dokonywali oni wstępnej inspekcji bazy kopalnianej przed włączeniem jej do nowego systemu obronnego. Stał tam jeszcze jeden samolot, przy którym nikogo już nie było, więc Jonnie domyślił się, że musiał nim przylecieć MacKendrick.
Ker siedział na podnośniku widelcowym.
- W kabinie jest kopilot. Oddycha, ale jest nieprzytomny - powiedział Jonnie. - Zawieź go do szpitala. Zabierz też ciała tych dwóch Psychlosów.
Jonnie pospieszył do bazy, by odnaleźć MacKendricka.
Ker szybko i po mistrzowsku zabrał się do roboty. Wydobył z samolotu szturmowego piechoty kosmicznej trzy ciała i przeniósł je na platformę transportową. Kierowca platformy świeżo wyszkolony Jambitchow - szeroko otworzył oczy ze zdziwienia na widok ciał dwóch olbrzymich Psychlosów i małego człowieka.
Pierwszym odruchem tłumu na widok Psychlosów było nagłe cofnięcie się. Pokrywający ich śnieg i lód już się roztopił, wyglądali więc jak żywi. Kierowca w panice wyskoczył z pojazdu, aby jak najdalej znaleźć się od Psychlosów, na wypadek, gdyby nagle ożyli.
- Nie, nie! - wykrzyknął Ker. - Oni są martwi! Jambitchow z ociąganiem wrócił na fotel kierowcy platformy. Tłum zaś ostrożnie zaczął się przybliżać, by mieć lepszy widok. Wszyscy skierowali na Kera pytające spojrzenia.
- Czyż nie słyszeliście, co mi powiedział Jonnie? - zapytał Ker.
Nie, nie słyszeli. Byli zbyt daleko.
- Ci Psychlosi - wyjaśnił Ker - ukrywali się w dżungli. Nagle wyskoczyli z ukrycia i rzucili się z pazurami na kopilota, chcąc rozerwać go na strzępy. Tak to rozwścieczyło Jonnie'ego, że ich zaatakował. Złapał obu za gardło i zadusił na śmierć!
Rozdziawili ze zdziwienia szerokousta i stali niemi... Po chwili odezwał się jeden z eks-oficerów Hawvinów:
- Nic dziwnego, że przegraliśmy tę wojnę.
- Tak - rzekł Ker. - Kiedy lepiej poznacie Jonnie'ego, zrozumiecie, że kiedy się wścieka, to jest naprawdę niebezpieczny!
Dał sygnał platformie, by za nim podążała i odjechał podnośnikiem. Nie mógł się powstrzymać, żeby ich nie nastraszyć. Musiał się jednak hamować, by nie parsknąć im w twarz rubasznym śmiechem.


że elektroliza będzie właściwie przebiegała, podłączył cały układ do pistoletu.
Nacisnął spust.
Płyta elektrody wyjściowej zaczęła się pokrywać brązem.
W wyjętej z głowy Psychlosa kapsułce pojawiła się mikroskopijna dziurka.
- Ona znika! - krzyknął MacKendrick.
- Pozwalamy molekułom metalu płynąć po drucie aż do płyty. Proces ten nazywa się "elektrolizą".
MacKendrick patrzył z osłupieniem.
- Ten kawałek brązu po prostu znika!- Pojawia się znowu na płycie elektrody wyjściowej - wyjaśnił Jonnie.
Wziął nowy kawałek drutu i za pomocą małego palnika zaokrąglił jego koniec.
- Jeśli usuniemy ostry koniec, to czy będziesz mógł wsunąć drut przez ten malutki otwór w stawie szczęki, nie uszkadzając nerwów, i przytknąć go do kawałka brązu w czaszce? A potem powtórzyć to samo z drugiej strony?
Na tym MacKendrick już dobrze się znał. Sznurowe nerwy w mózgu Psychlosów można było łatwo rozsunąć na boki. Korę mózgową czy też osłony mózgu można będzie prawdopodobnie przewiercić w paru miejscach bez spowodowania poważniejszych uszkodzeń.
- Zobaczymy! - powiedział, porzucając wszelkie myśli o przełożeniu operacji do rana.
Zwłoki Psychlosów nadal leżały na dwóch wózkach górniczych za drzwiami. Pierre'a już tam nie było. MacKendrick przywołał dwie pielęgniarki oraz jeszcze jednego doktora i wwieźli olbrzymie ciało robotnika do sali sekcyjnej. Wspólnymi siłami udało im się przenieść zwłoki na stół sekcyjny.
MacKendrick operował bardzo delikatnie, doprowadzając prąd do jednej strony płytki, a odprowadzając z drugiej.
Na ekranie przypominało to czyszczenie plamy. Kawałek brązu w czaszce stawał się coraz mniejszy. MacKendrick sterował drutami dookoła niego. Po około pół godzinie nie mógł już wykryć w czaszce ani śladu brązu. Ostrożnie wyciągnął z niej druty.
- A teraz zobaczymy, czy nie spaliliśmy nerwów - powiedział. Cały zespół natychmiast przystąpił do akcji. Założyli fartuchy, rękawice, przygotowali zestaw instrumentów oraz tarczową piłę do cięcia kości.
Pielęgniarka pochyliła się nad Jonnie'm i wyszeptała:- Sądzę, że ta mała dziewczynka powinna stąd wyjść. To za wiele, dla kogoś tak młodego. Ile ona ma lat? Dziesięć?
Pattie siedziała na taborecie, obserwując poczynania lekarzy. Była tym bardzo zainteresowana.
- Zostaw ją w spokoju! - odszepnął pielęgniarce.
Odsunęli na bok ekrany analizatora i podłożyli pod czaszkę miski i ściereczki. Za chwilę piła tarczowa zawyła i zaczęła ciąć kości czaszki. Pociekła zielona krew, więc pielęgniarki zaczęły ją wycierać. MacKendrick robił to tak często, że już po paru minutach mogli zobaczyć miejsce, w którym znajdowała się kapsułka. MacKendrick usunął stamtąd resztę krwi, wziął w rękę szkło powiększające i zaczął uważnie oglądać nerwy.
- Tylko mikroskopijne ślady oparzeń - stwierdził.
- Zmniejszę natężenie prądu - powiedział Jonnie i zabrał się do wmontowywania w obwód opornika.
Zespół wziął się za ponowne składanie martwego Psychlosa. Zsunęli go ze stołu na wózek górniczy i wywieźli z sali. Dwie minuty później mieli na stole byłego kierownika. Powtórzyli całą operację molekularną z brązem i usunę ligo z głowy Psychlosa. Jonnie zrobił próbę ze srebrną kapsułką, która im została z poprzednich doświadczeń. MacKendrick przeglądał swe szkice. Doktor włożył druty do czaszki i przytknął je do umieszczonej w mózgu Psychlosa srebrnej kapsułki. Wszystko szło dobrze, dopóki nie dotarli do jej bezpiecznika. Był tak mikroskopijny i tak szybko się stopił, że wydobycie wszystkich jego kawałków zajęło trochę czasu. W końcu jednak uporali się z tym. Jeszcze raz nakładanie rękawic i piłowanie i wkrótce wnętrze czaszki oczyszczone z zielonej krwi zostało odsłonięte. MacKendrick obejrzał je z jak największą uwagą. A potem się wyprostował i popatrzył ma Jonnie'ego z podziwem. Ten chłopak wynalazł nowy sposób wykonywania operacji! MacKendrick myślał o pociskach i kawałkach metalu, które można było usuwać tą metodą bez robienia olbrzymich nacięć lub otworów. Chirurgia elektrolityczna!
- Na zwłokach metoda zdała egzamin - powiedział Jonnie i spojrzał na zegarek. - Już prawie północ. Jutro się przekonam, czy uda się operacja na żywym Psychlosie.


7
O siódmej następnego ranka cały zespół MacKendricka zaczął przygotowywać salę do operacji.
- Zbyt mało wiemy na temat chorób Psychlosów - oświadczył Jonnie'emu - a ich zwłoki, zwłaszcza gdy zaczynają ulegać rozkładowi, mogą okazać się niebezpieczne dla żywych. Ich tkanki zbudowane są z wirusów, dlatego zmień ubranie i przygotuj nowiutki zestaw drutów i przyrządów!
Jonnie przebrał się i wrócił do sali. Zaczął instalować nowe przewody, gdy ze zdumieniem usłyszał, że MacKendrick poleca pielęgniarce, by przywieziono Chirk.
- Ona i tak jest już prawie martwa - wyjaśnił Jonnie'emu. Od miesięcy jest karmiona sztucznie. Struktura mózgu jest podobna, a otwór w szczęce nawet nieco większy. Jest nieprzytomna, więc nie musimy jej nawet dawać metanu. To jest środek anestezyjny, który pozbawia ich przytomności.
- Lepiej będzie, jeśli ja sam pójdę i przywiozę ją tutaj - powiedział Jonnie.
Wziął wózek górniczy, nałożył maskę powietrzną i udał się do pomieszczenia, w którym leżała nieprzytomna Chirk. Dwie kobiety psychloskie zjawiły się natychmiast, gdy tylko zaczął pchać wózek w kierunku łóżka Chirk. Leżała nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Była bardzo chuda, obciągnięty skórą szkielet. Biedna Chirk!
Dwie silne kobiety psychloskie nie miały żadnego problemu z przeniesieniem jej na wózek.
- Dajcie mi dla niej jakąś maskę gazową! - polecił Jonnie. Obie kobiety spojrzały na niego ze zdumieniem.
- Po co? - zapytała jedna z nich.
- Żeby mogła oddychać - powiedział Jonnie trochę niecierpliwie.
A na to druga kobieta:- Próby torturowania jej niczego nie dadzą. W tym stanie nic nie będzie czuła.
Jonnie usiłował coś z tego zrozumieć, więc widząc jego zmieszanie, pierwsza z kobiet wyjaśniła:
- Spodziewaliśmy się, że ktoś tu się zjawi, żeby ją zabić. Zawsze tak się robi. Ale dziwiliśmy się, dlaczego zwlekaliście z tym tak długo. To przecież jedyny zabieg, na jaki katriści pozwalają w stosunku do lapsinów.
Co te słowa znaczyły? Otóż "katrist" to był naukowy kult medyczny, który panował na Psychlo. Czyżby tego nie wiedział? A "lapsin" to była pospolita


6
Po przybyciu do bazy Jonnie udał się na poszukiwanie MacKendricka. Znalazł go w szpitalu.
- Czy gdzieś wybuchła epidemia? - zapytał MacKendrick. Twój telefon zastał mnie w środku wykładu medycznego. Przyleciał tu ze mną cały mój zespół lekarski! A kiedy tu dotarłem, to dowiedziałem się, że ty właśnie przed chwilą wystartowałeś...
- Tym razem - wszedł mu w słowa Jonnie - dokonamy tego!
- Och! - powiedział MacKendrick. -Masz na myśli te kapsułki. Jonnie, próbowałem na wszystkie możliwe sposoby, jakie mi tylko wpadły do głowy, ale nie mogę się dostać do wnętrza czaszki. Przeszkadzają kości. Przecież ci to już pokazywałem.
Doktor podszedł do miejsca, gdzie położył ostatnio olbrzymią czaszkę Psychlosa. Postukał w nią palcami.
- To solidna kość! Mózg mieści się tuż pod dolną tylną płytą. Jeśli zaczniesz wiercić kość, by się do niego dostać, będziesz miał martwego Psychlosa.
- To ty użyłeś słowa "wiercić", nie ja - odrzekł Jonnie. Podszedł do czaszki i podniósł ją. Pięćdziesiąt funtów wagi. MacKendrick połączył szczękę z czaszką za pomocą drutów, więc Jonnie mógł ją otworzyć.
- Spójrz na kości uszne. - Ujął czaszkę mocniej w dłonie i podniósł ją do światła - Patrz! - powiedział i znów otworzył szczękę.
Staw zawiasowy szczęki, ale nie to miejsce, przez które Psychlos słyszał, lecz to, gdzie kość uszna stykała się z tylnym obrysem szczęki, otworzył się, ukazując maleńki otwór.
- Już mi to raz pokazywałeś - powiedział Jonnie - i wyjaśniałeś, że przez ten otwór nie da się przecisnąć żadnego medycznego instrumentu. Otwór zaś prowadzi wprost do tego miejsca w mózgu, gdzie są umieszczone kapsułki.
- Jonnie, przywiozłem ze sobą cały zespół medyczny, który przygotowuje się do ewentualnej operacji. Myślałem, że zdarzyło się coś naprawdę poważnego. Ale ponieważ nie ma pośpiechu, więc dlaczego nie przespać się trochę...
Jonnie położył czaszkę na stole używanym do sekcji zwłok. - Być może tobie się wydaje, że nie musimy się spieszyć. Ale prawda jest taka, że nie wiemy, jak zbudować silnik Psychlosów, ani nie mamy pojęcia, na czym opierają się reguły ich matematyki. W związku z tym wszystkie nasze zamierzenia mogą spalić na panewce. Spójrz!
Jonnie wyjął z kieszeni cienki izolowany przewód i włożył go w malutki otwór w czaszce. Drugi koniec drutu przewlókł przez podobny otwór z drugiej strony czaszki.
- Co robisz? - zainteresował się MacKendrick.
- Musisz mi teraz odpowiedzieć na pytanie, czy te druty nie uszkodzą jakichś mięśni szczęki lub ucha?
- Och, mogą one naruszyć jakąś tkankę, ale główne mięśnie znajdują się gdzie indziej. Ten otwór się tworzy dlatego, że maksymalnie opuszczona szczęka odstaje nieco od czaszki, czyli nie ma tam również żadnych chrząstek kostnych. Nie wydaje mi się...
Jonnie sięgnął do pospiesznie zapakowanego zestawu narzędzi i wyciągnął z niego pistolet molekularny.
- Pistolet pomoże nam przenieść strumień molekuł metalu w czaszce na zewnątrz.
MacKendrick był zdezorientowany.
- Nie możesz przecież włożyć do głowy takiego pistoletu!
- Pistolet pozostanie na zewnątrz - powiedział Jonnie i wydobył z zestawu płytkę elektrody.- Czy masz jakąś wydobytą przez nas kapsułkę?
MacKendrick miał jedną: dwa półkola z brązu.
Jonnie uciął kawałek izolowanego drutu i za pomocą pistoletu podłączył go do elektrody, która zazwyczaj doprowadzała prąd do metalu wykorzystywanego do natryskiwania. Drugi koniec drutu położył na kawałku brązu. Potem połączył brąz z płytką elektrody końcowej. Do odwrotnej strony tej elektrody przymocował długi drut doprowadzający prąd do pistoletu. W ten sposób zastąpił kawałkiem brązu metal do natryskiwania. Chcąc mieć pewność, choroba dziecięca, na którą czasem zapadały dziewczęta z Psychlo i choć to był bardzo rzadki przypadek u kogoś w wieku Chirk - ona ma już trzydzieści lat - to jednak bez wątpienia był to przypadek lapsin. I oczywiście, wcześniej czy później musiała zostać zabita.
- Nie mam zamiaru jej zabijać! - wykrzyknął z oburzeniem Jonnie. - Mam zamiar ją z tego wyleczyć!
Nie uwierzyły mu. Wszelkie próby leczenie lapsin były sprzeczne z prawem. Nielegalne było też jakiekolwiek dyletanckie majsterkowanie przy mózgu przez nieupoważnioną osobę. Z tego zaś wynikał wniosek, że Jonnie je okłamywał tak jak katriści. Jednak nie miały sensu próby torturowania jej przed zwaporyzowaniem, ponieważ i tak niczego nie będzie czuła, więc on nie będzie miał z tego żadnej przyjemności.
Jonnie musiał sam postarać się o maskę gazową, nałożył ją na twarz Chirk i wywiózł przez śluzę atmosferyczną. A poza jego plecami obie kobiety stwierdziły:
- Mówiłam ci, że będzie ją torturował.
Nawet lekkie otarcie się o "cywilizację" Psychlo zdenerwowało Jonnie'ego. Wkrótce dowiózł Chirk do sali operacyjnej. Mimo że była tak chuda, trzeba było trzech ludzi, by ją przenieść na stół. MacKendrick i jego zespół działali całkiem sprawnie. Drugi doktor podniósł maskę na tyle, by mógł wsunąć ekspander w usta Chrik. Pielęgniarka wsunęła pod maskę rurkę doprowadzającą metan, a potem przyłożyła stetoskop do serca Chirk, by wykryć zmianę rytmu. Akcja serca zwolniła się w stopniu ją zadowalającym, więc kiwnęła głową w stronę MacKendricka.
Otwory w szczęce znajdowały się poza krawędziami maski, więc wkrótce potem MacKendrick włożył w nie druty i dotarł nimi do mózgu. Bardzo dokładnie ułożył głowę na płycie analizatora. Jonnie tymczasem regulował mu napięcie spustu w pistolecie molekularnym. Pielęgniarka wsłuchiwała się w rytm serca i dozowała mieszankę metanu z gazem do oddychania. Kapsułka w głowie Chirk robiła się coraz mniejsza. Na płycie wyjściowej przybywało coraz więcej metalu.
W godzinę i czterdzieści pięć minut później MacKendrick wyprostował się, trzymając w dłoniach wyciągnięte już druty. Pielęgniarka zatamowała już wyciek maleńkich strużek zielonej krwi po obu stronach głowy. Wyciągnięto rurkę z metanem i wyjęto z ust ekspander. Pielęgniarka przekręciła zawór w butli z gazem do oddychania na maksimum.
- Wypróbowaliśmy już to przed kilkoma miesiącami na jednym z robotników, ale bez przeprowadzania operacji - powiedział MacKendrick. - Za jakieś cztery godziny powinna odzyskać przytomność. Jeżeli ją w ogóle odzyska!
Jonnie postanowił zrobić wszystko, by nikt jej w tym nie przeszkodził. Wypchnął wózek z sali i skierował go w stronę dolnej śluzy atmosferycznej. Obie kobiety psychloskie wciąż były w środku i bardzo się zdziwiły, gdy go znów ujrzały. Pomogły mu przełożyć Chirk z powrotem do łóżka. Gdy Jonnie zdejmował jej maskę do oddychania, jedna z kobiet powiedziała:
- Przypuszczam, że przywiózł ją pan tutaj z poleceniem, żebyśmy to my ją zabiły.
Tego było już za dużo. Jonnie wyrzucił je z pokoju. Wziął krzesło i usiadł na nim tuż poza śluzą atmosferyczną. Miał zamiar siedzieć tam przez cztery godziny, aby być zupełnie pewnym, że nikt więcej z Psychlosów nie wpadnie na jakiś kolejny, osobliwy pomysł. Miał nadzieję, że do tego czasu Chirk odzyska przytomność. Ale na wszelki wypadek będzie cały czas przy niej.


8
Na nieszczęście Jonnie'ego okazało się, że był to bardzo ruchliwy korytarz - lub też ludzie szukali po prostu wymówek, by przejść tamtędy i popatrzeć na niego.
Pierwsza znalazła go tam Chrissie.
Wyciągnęła zza pleców kopertę i zaczęła wyjmować z niej banknoty. Jeden rzut oka wyjaśnił Jonnie'emu, że Dries coś kombinował. Były to próbki nowych pieniędzy Banku Galaktycznego opatrzone napisami: "Egzemplarz okazowy, bezwartościowy przy wymianie". Były tam cztery banknoty i cztery monety różnej wielkości. Monety miały odmienne kształty geometryczne i były bardzo starannie wytłoczone. Papier i druk na banknotach były wręcz wyśmienite. Jonnie nie mógł pojąć, czemu nie mogły nadawać się do użytku.
- Ta moneta o wartości jednej jedenastej kredyta wcale nie jest zła. Jest zielona i na niej tego nie widać. Moneta o wartości trzech jedenastych kredytu, ta błękitna... Też nie jest źle... Ta moneta z czerwonego metalu, o wartości pięciu jedenastych kredytu, z trudem ujdzie. Ale żółta moneta, o wartości sześciu jedenastych kredytu, po prostu do niczego się nie nadaje.
Usłyszeć Chrissie wyrażającą swe zdanie na temat pieniędzy było zupełną nowością. Prawdopodobnie nigdy w życiu z nich nie korzystała.
- Powinieneś się jednak zainteresować wszystkimi banknotami od najmniejszego do największego. Powiedziałam Driesowi, że jestem tym bardzo podenerwowana. To jest banknot jednokredytowy. A to jest banknot jedenastokredytowy, choć napisane jest na nim "dziesięć".
- System numeryczny Psychlosów -wyjaśnił Jonnie - jest oparty na układzie jedenastkowym a nie dziesiętnym. "Dziesięć" oznacza jedną jednostkę jedenastek plus zero jednostek jedynek, co równa się jedenastu. Dlatego banknot jedenastokredytowy jest oznaczony numerycznie jako jeden-zero".
- Wierzę ci na słowo - westchnęła Chrissie - ale nie to mnie denerwuje. O, tutaj, popatrz na te banknoty! To jest... to jest... jeden-zero-zero kredytów. Tak, tak, wiem... liczby Psychlosów pokazała Jonnie'emu jeszcze jeden banknot. - A to jest banknot jeden-trzy-trzy-jednokredytowy.
Jonnie patrzył na pieniądze. Monety miały coraz wyraźniejszy grawerunek. Banknoty zaś miały zadziwiająco lśniący, połyskujący papier.
- Przykro mi - powiedział - ale nie widzę w nich niczego szczególnego.
- Chodzi o twarz - wykrzyknęła Chrissie. - Przyjrzyj się! Na monetach twoja twarz przedstawiona jest z profilu. Na mniejszych monetach tego nie widać, ale na żółtej, większej, twoja podobizna jest już wyraźna. Chodzi o nos! Twój nos na nich jest zadarty!
Jonnie wziął w rękę monety. Faktycznie, miał zadarty nos.
- A te banknoty! - powiedziała Chrissie. - Nie obchodzi mnie, że, jak twierdził Dries, trudno jest wykonać dobrą reprodukcję. Pomalowali twoją skórę na szaro. Oczy mają zbyt duże powieki. I Jonnie, przecież twoje uszy wcale nie są takie jak tu! Na pieniądzach przypominają skrzela!
Jonnie wziął w rękę banknoty. Oczywiście, przerobili podobiznę! I wtedy wybuchnął śmiechem. Wystylizowali go tak, żeby przypominał trochę Selacheesa. Wspaniale! Mniejsze prawdopodobieństwo, że wszyscy będą go pokazywać palcami.
Minęło pięć godzin, a Chirk nawet nie drgnęła. Nagle... Nie, to nie było złudzenie! Chirk poruszyła łapą. Bardzo nieznacznie, ale nią poruszyła. Po dość długim czasie Chirk wydała z siebie drżące westchnienie. Otworzyła oczy i zaczęła się nieprzytomnie rozglądać dookoła. Jej wzrok napotkał w końcu Jonnie'ego. Przez jakiś czas przyglądała mu się w milczeniu. A potem nagle uniosła się na łokciach i powiedziała:
- Jonnie, czy wysłałeś te formularze biblioteczne, o których ci mówiłam? Główne biuro będzie się bardzo złościć, gdy odkryje, że nie mamy tu kompletu książek!
Jonnie wydał z siebie westchnienie ulgi. A więc eksperyment się udał i Chirk żyje. Właśnie miał jej już odpowiedzieć, gdy spojrzała na swoje ramiona. Zaintrygowana zapytała:
- Dlaczego jestem taka chuda? - Uniosła się na łokciach nieco wyżej. - Dlaczego jestem taka słaba?
- Poczujesz się mocniejsza, gdy dostaniesz coś pożywnego do jedzenia. Mamy teraz bardzo dobre pożywienie kleiste. A nawet mamy też trochę korzeni do żucia.
Momentalnie się ożywiła, ale potem znów przygasła.
- Byłam tutaj przez dość długi czas, czyż nie, Jonnie?
- Tak, przez jakiś czas - odparł Jonnie. Pomyślała chwilę, a potem zesztywniała.
- Miałam lapsin! To jest nieuleczalne! - wykrzyknęła i zaczęła płakać.
- Jesteś już wyleczona - powiedział Jonnie.
Zastanawiała się przez moment, a potem znów się zdenerwowała.
- Ale dlaczego mnie nie zwaporyzowali? Katriści?
- Sądzę, że będziesz się dobrze czuła - rzekł Jonnie. - Myślę nawet, że będziesz zdrowsza niż przedtem.
Wydawało jej się, że zrozumiała.
- Siedzisz tu dlatego, żeby nie przyszli i nie zwaporyzowali mnie. Jonnie, to bardzo odważne z twojej strony i powinnam ci za to podziękować, ale nie możesz powstrzymać Katristów! Oni działają zgodnie z prawem. Oni są nawet ponad prawem! Mogą robić wszystko, co się im tylko spodoba, nawet w stosunku do cesarza. Jonnie, lepiej będzie, jak sobie stąd pójdziesz, zanim przyjdą.
Jonnie patrzył na nią przez chwilę. W jakim to świecie terroru i okrucieństwa żyli ci Psychlosi! A potem powiedział:
- Siedzę tutaj, by obwieścić ci wielką nowinę, Chirk. Pozbyłem się wszystkich katristów. No cóż, była to prawda. Nawet jeśli nie wiedział, kim byli katriści, to jeśli znajdowali się na Psychlo, na pewno się ich pozbył. Radioaktywnie!
Chirk aż uniosła się jeszcze wyżej, otrząsając się z otępienia.
- Och, Jonnie, to bardzo miło z twojej strony!
Zsunęła nogi z łóżka, próbując wstać.
- Gdzie moje ubranie? Lepiej zabiorę się do roboty, bo znów wpiszą mi naganę w akta.
- Ja bym się tak nie wysilał - powiedział Jonnie i pod wpływem nagłego natchnienia dodał: - To przecież twój wolny dzień. Opadła z powrotem na łóżko, wciąż jeszcze oszołomiona i drżąca z osłabienia.
- Och, co za szczęście. Czy wszystko będzie w porządku, jeśli przyjdę dopiero jutro?
Jonnie zapewnił ją o tym. Wyszedł na zewnątrz, odszukał obydwie kobiety psychloskie i oświadczył im, że otrzymał stosowne polecenia, które wyłączały Chirk spod waporyzacji, więc jeśli zrobią jej jakąkolwiek krzywdę, to zatrzyma im pensje i postawi czarne znaki w ich aktach, więc niech jej lepiej przyniosą trochę kleistego pożywienia i korzeni do żucia oraz pomogą się wykąpać. Nie mogło być żadnych nieporozumień, ponieważ przez cały czas jego dłoń spoczywała znacząco na podręcznym miotaczu. A to rozumiały bardzo dobrze.




Rozdział 32
1
Wiedząc, że wszystko zależy od wyników eksperymentu, Jonnie nie był zadowolony z tego, że trzeba będzie poczekać około trzech dni, zanim upewnią się, czy operacja Chirk zakończyła się sukcesem. MacKendrick oświadczył, że zachodziło niebezpieczeństwo infekcji lub nawrotu choroby. Musi poobserwować reakcje pooperacyjne, zanim będzie mógł zająć się następnymi Psychlosami.
Jonnie na próżno tłumaczył mu, że jeśli nie rozwiążą zagadki matematyki Psychlosów, to może ponownie znaleźć się w sali konferencyjnej, mając przeciwko sobie bardzo rozgniewanych emisariuszy i może zostać wciągnięty w nową demonstrację siły. MacKendrick odpowiedział mu, że żadne przyspieszanie nic nie pomoże.
A stan zdrowia Chirk początkowo niezbyt szybko się poprawiał. Drugiego dnia została jeszcze w łóżku, gdyż była zbyt słaba i oszołomiona, by wstać. Jonnie się nawet zaczął zastanawiać, czy usunięcie kapsułki nie naruszyło jej zmysłu równowagi, a nawet zdolności myślenia.
Zdarzyły się też i inne rzeczy. Pierre Solens znikł i wiele godzin zajęło Jonnie'emu ustalenie, że widziano go, jak wsiadał do samolotu, lecącego do Europy.
Wydawało się też, że jakieś zmiany zachodzą w Pattie. Jonnie siedział w starej bibliotece, kartkując niecierpliwie różne książki, gdy nagle zdał sobie sprawę z obecności Pattie. Najwidoczniej chciała mu coś powiedzieć. Siedział więc w milczeniu i czekał.
- Jonnie, proszę cię, powiedz mi prawdę! Czy Bittie jeszcze długo żył?
Pytanie zaskoczyło Jonnie'ego.
Przypomniał sobie ów fatalny dzień. Zalała go fala żalu. Skinął bez słowa głową.
- A zatem można go było uratować - powiedziała Pattie, nie oskarżając nikogo, lecz stwierdzając fakt.
Jonnie popatrzył na nią. Nadal nie mógł wykrztusić słowa. Na Boga, nie! Chłopak był podziurawiony jak sito, miał potrzaskany kręgosłup. Nic nie mogło uratować Bittie'ego, absolutnie nic. Ale nie mógł tego powiedzieć Pattie.
- Jonnie, gdybym się znała na medycynie i gdybym tam była, Bittie by nie umarł - Pattie powiedziała to z absolutnym przekonaniem, jakby stwierdzała oczywisty fakt.
Jonnie nadal nie mógł mówić.
- Gdy doktorzy będą stąd wyjeżdżać, chcę jechać z nimi - oświadczyła Pattie. - Będę bardzo grzeczna. Nie będę im przeszkadzać. Pójdę do szkoły, będę się pilnie uczyć, aż nauczę się wszystkiego, co trzeba, żeby zostać doktorem. Czy mi pomożesz, Jonnie?
Jonnie nadal nie mógł wykrztusić słowa. Objął ją ramieniem. Dopiero po chwili powiedział:
- Oczywiście, że ci pomogę Pattie. Możesz mieszkać u ciotki Ellen. Pomówię o tym z MacKendrickiem. I dopilnuję, żebyś miała na naukę wystarczającą sumę pieniędzy.
Pattie cofnęła się, a jej oczy błyszczały zdecydowaniem.
- Dziękuję ci - powiedziała z godnością, po czym wyszła z biblioteki.
Jonnie poczuł ulgę, myślał bowiem, że Pattie już nigdy nie dojdzie do siebie. A jednak się udało. Znalazła sobie cel w życiu i metody pozwalające go osiągnąć. Wyrwie ją to z dna rozpaczy i przywróci do normalnego życia.
Następnego dnia Jonnie pracował w warsztacie elektrycznym, kompletując potrzebny sprzęt. W poszukiwaniu danych na temat natężenia prądów w pistolecie molekularnym pośpieszył do biblioteki. Była tam Chirk. Siedziała przy biurku otoczona książkami.
- Jonnie - powiedziała nieco surowym tonem - zostawiłeś tutaj straszny bałagan. Musisz się nauczyć odkładać książki na te same miejsca na półkach, z których je wziąłeś!
Poruszała szczękami, żując korzeń. Jej bursztynowe oczy wydawały się absolutnie bystre. Przybrała już nawet trochę na wadze.
- Towarzystwo bardzo rygorystycznie podchodzi do problemu utrzymywania porządku w bibliotekach - dodała. - Musisz więc o tym pamiętać!
Ponownie zabrała się do porządkowania tomów. Jak się zdawało, miała pełną koordynację ruchów, gdyż układała książki pewnie poruszając łapami. Ułożone stosy były bardzo równe.
Właśnie zabierał się pognać do MacKendricka z tą nowiną, gdy Chirk znów się odezwała w zamyśleniu:
- Jonnie, myślę o tej matematyce. Jeśli nadal chcesz mojej pomocy, to spróbuję nauczyć cię dodawania, odejmowania i tym podobnych rzeczy. Ale powiedz mi prawdę, Jonnie - utkwiła w nim pytający wzrok - po co jakakolwiek inteligentna osoba miałaby zajmować się matematyką? To znaczy, do czego jest ona potrzebna, Jonnie? Trzy minuty później bardzo podniecony Jonnie mówił MacKendrickowi, że mogą ruszać.
2
Zabrało im to sporo czasu, ale opracowali dokładnie całą procedurę. Obcowanie z Psychlosami zawsze związane było z pewnym ryzykiem. Już samo przebywanie w ich pobliżu nie było bezpieczne. Jedno drapnięcie pazurów mogło rozedrzeć połowę twarzy. MacKendrick dlatego rozpoczął operację od Chirk, ponieważ stanowiła mniejsze zagrożenie. Robotnik, którego wcześniej testowano, był znacznie większym ryzykiem: Psychlos rzucał się w trakcie narkozy i gdyby nie był przywiązany pasami, mógłby kogoś zranić. Położenie więc Psychlosa na stole i przystąpienie do narkozy w sytuacji, w której mogło u niego występować uczucie strachu, a nawet obawy, że zaraz zostanie pozbawiony życia - było nie do przyjęcia.
Młodszy doktor, który - jak wielu lekarzy ogólnych przeszedł przeszkolenie w podstawowej dentystyce, przebadał parę czaszek, studiując stan kłów i tylnych zębów. Kleiste pożywienie zostawiło na nich ciemny nalot. Znalazł też parę widocznych ubytków.
Jonnie zdobył dla niego srebro i rtęć, więc doktor mógł zrobić amalgamat do wypełniania ubytków w zębach. Przerobił też ich maski do oddychania w taki sposób, że specjalne zatyczki w nich blokowały przepływ powietrza do ust i zmuszały Psychlosa do oddychania nosem. Znalazł parę małych wierteł.
Ich plan polegał na tym, że oświadczą wszystkim Psychlosom, iż zgodnie z nowym regulaminem muszą wyleczyć i wypolerować swoje zęby. A ponieważ może to być bolesne, więc odbędzie się pod narkozą. Gdy na specjalnej odprawie poinformowano o tym całą grupę Psychlosów, przyjęli to trochę sceptycznie, ale głównie dlatego, że Towarzystwo nie przejawiało nigdy takiej troski o zdrowie swych pracowników. Ale cóż, nowa praca - nowe zwyczaje.
Cały zespół został usytuowany na wzór linii montażowej. Psychlos zostanie wprowadzony do środka, uśpiony, usunięta zostanie kapsułka lub kapsułki i wtedy zostanie przeniesiony na drugi stół, gdzie młodszy doktor - wykorzystując stan śpiączki dokona naprawy oraz wypoleruje kły i tylne zęby. W ten sposób, nie licząc pierwszego, każdy Psychlos wchodzący do sali operacyjnej zobaczy innego Psychlosa leżącego pod narkozą na drugim stole w trakcie uzupełniania mu ubytków w zębach. Obecność analizatora metalu przy pierwszym stole będzie tłumaczona koniecznością używania go do wykrycia ubytków w zębach.
Zakasali rękawy i rozpoczęli pracę.
Linia montażowa pracowała bez zakłóceń. Psychlos wchodził do środka, usuwano mu metal z mózgu, przesuwano na drugi stół w celu wyleczenia zębów, a potem wywożono na wózku górniczym do rejonu Psychlosów w bazie, by tam dochodzili do siebie. Zajęło im to sto czterdzieści cztery godziny robocze, pełne dwanaście dni pracy po dwanaście godzin dziennie. Zanim uporali się z ostatnim Psychlosem pozostali byli już na nogach i kręcili się dookoła. Mieli w zębach mnóstwo ubytków, które trzeba było wypełnić. Niektóre zęby trzeba było nawet usunąć. Ale te błyszczące kły! Nie do wiary, jakie to zrobiło na nich wrażenie! Gdy przechodzili obok jakiejś lśniącej powierzchni, wstrzymywali oddech, unosili maskę gazową i sprawdzali od nowa swój nowy śliczny "uśmiech".
Psychlos zachwycający się pięknem, to już była zmiana! Nie stali się grzeczniejsi, ale byli za to milsi i sympatyczniejsi.
Ker nie mógł znieść, że innym czyszczono zęby, a jego przy tym nie było. Nie wiedział nawet, że nie ma w mózgu żadnej kapsułki, ale wiedział, że jego kły nie są tak błyszczące jak u innych. Musieli więc też wziąć go na stół, uśpić i wypolerować zęby.
Zespół medyczny zaczął się szykować do wyjazdu.
- Przekazujemy teraz tobie pałeczkę, Jonnie - rzekł MacKendrick. - Bądź ostrożny, gdyż nie mamy żadnej gwarancji, że nie pozostał w nich jakiś szczątkowy wzorzec zachowania wynikający z tradycji i edukacji. Mam nadzieję, że w końcu rozwiążesz tę ich matematykę.
I cały zespół powrócił do Aberdeen. Jonnie został sam.
3
Chirk zgromadziła akta personalne Towarzystwa i Jonnie zaczął je po kolei przeglądać. Teraz właśnie miał przed sobą wielką, opasłą tekę pokrytą pleśnią i zaciekami wody. Były to akta Psychlosa o nazwisku Soth, który był zastępcą kierownika kopalni w pobliżu Denver. Jonnie nigdy go nie widział, musiał więc stale przebywać w biurze lub w swym pokoju. Być może dlatego, że Soth miał sto osiemdziesiąt lat. Przeciętny wiek życia Psychlosa dochodził do około stu dziewięćdziesięciu lat, a to znaczyło, że Soth nie czuł się już dobrze. Od ukończenia pięćdziesięciu lat Soth nigdy nie powrócił na Psychlo. Przenoszono go ze wszechświata do wszechświata i zatrudniano na kilka lat. Ale nigdy żadnego powrotu na Psychlo. Za każdym razem teleportowano go z platformy na platformę, co było wbrew przyjętym zwyczajom, jako że prawie wszystkie towary przesyłano przez Psychlo i Jonnie sądził, że dotyczyło to również personelu. W rzeczywistości utrzymywanie zasady, że Psychlo jest pośrednikiem każdego transferu, było wąskim gardłem w ekspansji Psychlosów: platforma transfrachtu mogła wykonać tylko ograniczoną liczbę odpaleń dziennie. Jonnie zaczął już nawet dublować platformy w różnych miejscach - jedną do odpalania, a drugą do przyjmowania transfrachtu.
Studiował nadal akta Sotha. Po ukończeniu szkoły górniczej Soth został podprofesorem "teorii złóż rudy". Wszystko przebiegało normalnie aż do osiągnięcia przez niego wieku pięćdziesięciu lat, gdy nagle został wyznaczony na zastępcę kierownika kopalni na bardzo odległej planecie. I przez następne sto trzydzieści lat przenoszono go z miejsca na miejsce, bez awansowania. Było to bardzo dziwne. Jonnie zaczął przeglądać masę zapisków na jego temat. I w końcu znalazł notatkę mającą tę samą datę co transfer Sotha z Psychlo. Zapis stwierdzał: "Nie nadaje się do zawodu nauczyciela. Fla, Główny Katrist, Klinika Gru, Psychlo".
Ten mały skrawek papieru skazał Sotha na wygnanie trwające stotrzydzieści lat! W aktach nie było żadnych innych czarnych znaków. Jak się wydawało, Soth zawsze wykonywał to, co do niego należało, i nie było tam żadnych krytycznych uwag.
Jonnie zanim się udał do Sotha, prowadził eksperyment z Mazem. Ten Psychlos, był chyba najwyższy ze wszystkich Psychlosów znanych Jonnie'emu. Zajmował stanowisko miejscowego inżyniera do spraw planowania.
Pamiętając o braciach Chamco, Jonnie naładował podręczny miotacz - na wszelki wypadek - ustawił się w takim miejscu pokoju, aby mieć wolną drogę na wypadek, gdyby się musiał wycofać, i kazał wprowadzić Maza.
Kły Maza jasno błyszczały zza szybki wizyjnej jego maski. Usiadł swobodnie i odezwał się zgryźliwym tonem:
- Słyszałem, że ten klown Ker rozpowiada, że ja nie chcę pracować - rozpoczął Maz bez żadnych wstępów. - Jeśli jednak myślisz, że możesz postawić karłowatego, zwykłego operatora nad inżynierem planowania, to sam szukasz kłopotów!
- On po prostu chce uruchomić kopalnię molibdenu - odparł Jonnie.
- To bez sensu! Nie możesz przecież wytransferować tego na Psychlo. Wykończyłeś tę planetę!
Jonnie pomyślał, że lepiej będzie od razu przejść do sedna sprawy.
- Jeśli udostępnisz mi odpowiednie równania matematyczne od wyliczenia lokalizacji następnego złoża rudy, to sam to zrobię. - Maz rzucił gniewne spojrzenie. Jonnie przygotował się do skoku w tył.
- Coś mi się widzi - powiedział Maz, jeszcze bardziej się nachmurzając - że nie powinienem mówić o matematyce z nikim obcym. - Zamyślił się, a potem uniósł nieco tylną zapinkę maski gazowej i podrapał się po głowie. - Nie wiem, skąd mi to przyszło na myśl. Szkoła górnicza? Tak, szkoła górnicza. Słuchaj, to zabawne. Stanął mi przed oczami obraz kogoś trzymającego przede mną wirującą spiralę...
Ziewnął i znów zamyślił się na chwilę.
- Hej! - krzyknął nagle. - To był katrist odpowiedzialny za naszą grupę. Wiesz, nie myślałem o nim przez tyle lat. Pocieszny stary... Miał zwyczaj spędzania wielu godzin z najmłodszymi chłopcami, jeżeli nie wybierał się do sex-shopu w starym mieście. Tak, to był on. Ale o czym to mówiliśmy?
- O przekazaniu mi, jak się rozwiązuje równania matematyczne - odparł Jonnie.
Maz wzruszył ramionami.
- Po co się masz tym trudzić? W znacznie krótszym czasie sam porobię wszystkie wyliczenia. Co Ker zamierza robić z tą rudą? - Transfrachtować ją na inne planety - rzekł Jonnie.
- To trochę nielegalne. Jaka premia? Dla mnie, oczywiście.
- Jak zwykle - odparł Jonnie.
- Coś ci powiem. Oświadczysz Kerowi, że on nie jest moim szefem, więc niech się odpowiednio zachowuje i podwoisz moją premię od każdej wydobytej tony, a ja ci wyliczę położenie nowego złoża rudy.
Maz się roześmiał i dodał:
- Jest tu znacznie więcej molibdenu, niż Towarzystwu mogłoby się wydawać! A więc zgoda?
Jonnie zgodził się i Maz wyszedł. Był to nieprzekonywający test... jednak Jonnie nie został zaatakowany. Odczekał dwa dni, by przekonać się, czy Maz nie popełni samobójstwa. Nie zrobił tego. Po prostu wyszedł, wziął ze sobą analizatory, przyrządy i pręty miernicze i wkrótce potem wstrzeliwał w grunt "pręgi jarzeniowe" wyznaczające linie, wzdłuż których robotnicy mieli kopać grunt.


4
Soth - jak się Jonnie dowiedział - nie mieszkał we wspólnych pomieszczeniach sypialnych Psychlosów. Najwidoczniej kaszlał przez całą noc i nie dawał innym spać, więc nalegali, by go przenieść do byłego niewielkiego pomieszczenia magazynowego, które było podłączone pod system cyrkulacji gazu do oddychania. I tam właśnie Jonnie go znalazł.
Pokój wyglądał całkiem nieźle. Stary Psychlos z regałów magazynowych porobił szafki na książki i stoliki: szafki były zawalone do granic pojemności, a stoliki pokryte porozrzucanymi w nieładzie papierami.
Gdy Jonnie wszedł do środka, Soth właśnie siedział na wysokim stołku. Jego futro pokryte było pasmami niebieskich włosów znamię wiekowego Psychlosa. Jego bursztynowe oczy były nieco zamglone. Na głowie miał małą czapeczkę.
Przyjrzał się Jonnie'emu wzrokiem krótkowidza, próbując widocznie się zorientować, kto wszedł. I wtedy zauważył podręczny miotacz u pasa. - A więc przyszedłeś, aby mnie znów przetransfrachtować - powiedział Soth. - Zastanawiałem się już, kiedy wreszcie ktoś to zrobi.
- Jak się zdaje, masz tutaj mnóstwo książek - zauważył Jonnie, próbując zmienić temat.
- Miałem szczęście - odparł Soth. - Gdy zaatakowano bazę, byłem właśnie w biurze i usłyszałem sygnały pożarowe. Wiedziałem, że poleje się mnóstwo wody, więc pobiegłem na dół do swego pokoju i wszystkie rzeczy powkładałem do wodoszczelnych worków na rudę. A kiedy mieliśmy się tu przenieść, to zapytałem miłego młodego człowieka, czy mogę je ze sobą zabrać. I on mi pozwolił.
Jonnie patrzył na tytuły książek. Większości z nich nie potrafił nawet odczytać. Nigdy przedtem nie widział takiego pisma.
- Zazwyczaj pozwalają mi brać książki ze sobą - powiedział Soth. - Przy transfrachcie nie zwraca się zbytniej uwagi na wagę czy objętość bagażu. Czy pozwolisz mi je zabrać i tym razem, gdy będziesz mnie transfrachtował?
Jonnie przez chwilę myślał, że stary Psychlos mówi od rzeczy. Potem jednak uprzytomnił sobie, że przecież on nie mógł wiedzieć, że nie było już innych żywych Psychlosów, natomiast mógł myśleć, że znajdują się jeszcze gdzieś jeńcy.
- Wcale nie przyszedłem tu, by cię dokądkolwiek transfrachtować. Jesteśmy pewni, że na innych planetach nie ma ani jednego Psychlosa.
Soth przetrawił tę informację, a potem cicho chrząknął.
- Zabawny sposób zakończenia sto trzydzieści lat trwającego wygnania. Ale ono jeszcze się nie zakończyło. Wciąż będę wygnańcem, nawet gdy tu pozostanę.
Jonnie nie przerywał mu. Lepiej będzie, jeśli pozwoli mu się wygadać.- Jak to się zaczęło?
Soth wzruszył ramionami.
- Tak jak zwykle: niegrzeczne odnoszenie się do katrista. Czyż nie jest to zapisane w moich aktach?
Gdy Jonnie pokręcił przecząco głową, Soth znów podjął wątek: - Mogę ci to opowiedzieć. Ostatnio mam dziwne uczucie, że powinienem być bardziej szczery. I doceniam wyleczenie moich kłów. Dwa z nich sprawiały mi dotkliwy ból. Otóż, mieliśmy w naszej szkole pewnego młodego Psychlosa, który pogubił się w lekcjach i zażądał wytłumaczenia...
- Z matematyki? - wszedł mu w słowa Jonnie. Soth popatrzył na niego przez chwilę.
- Dlaczego o to pytasz? - rzekł w końcu.
Jego twarz na chwilę się zachmurzyła. Ponieważ Jonnie nic nie odpowiedział, więc kontynuował:
- Tak, to w jakimś sensie dotyczyło matematyki, jak sądzę. Chodziło bowiem o wyliczenie pokładów rudy uranu.
Soth westchnął i dodał:
- Ktoś musiał o tym donieść, ponieważ zjawił się szkolny katrist i zaczął krzyczeć na niego, a potem na całą klasę. Był to krzyk, od którego pękała głowa. Oczywiście, nie ma żadnego usprawiedliwienia dla mego ówczesnego postępku, ale przez wiele lat myślałem nad tym i doszedłem do wniosku, że zachowałem się zgodnie z przekonaniami mojej matki, która należała do podziemnej grupy kościelnej. Oni wierzyli, że istoty odczuwające zmysłami mają duszę, i była to bardzo silna wiara. Katrist stał tam i darł się na klasę, że wszyscy oni są zwierzętami i żeby zawsze o tym pamiętali. I robił przy tym tyle hałasu, że musiało mnie to zdenerwować. Chciałem, żeby się trochę uciszył, gdyż przeszkadzał mi w lekcji. Po prostu wyrwało mi się to z ust.
Przez długi czas siedział w milczeniu.- Mówienie o tym sprawia mi ból. Dlatego nigdy tego nie robię. Gdyby wieść o tym dotarła do... - westchnął lekko. Właśnie sobie uzmysłowiłem, że wszyscy są martwi. Mogę więc swobodnie mówić! - Spojrzał bacznie na Jonnie'ego. - Mam chyba rację, nieprawdaż?
- Na pewno - odparł Jonnie. - Ja nawet nie wiem, kim są katriści.
- Wiesz - powiedział Soth - ja również doszedłem do wniosku, że nie wiem. Ale ze względu na wpływ, jaki wywarli na moje życie, zacząłem gromadzić informacje na ich temat. Na różnych planetach było mnóstwo rozmaitych książek. Przed dwustu pięćdziesięciu tysiącami lat Psychlosi byli zupełnie inną rasą. Nie nazywali się nawet "Psychlosami". Z tego wszystkiego, co mogłem zgromadzić wynika, że żyła kiedyś grupa karnawałowych kuglarzy - sztukmistrzów, szarlatanów, szalbierzy. To właśnie byli oryginalni Psychlosi. Hipnotyzowali innych na scenie i kazali im roić różne śmieszne rzeczy, by rozbawić widownię. Po prostu hołota. A właściwie zwykli kryminaliści. Inne źródła podają, że z czasem stali się odpowiedzialni za szkoły i ośrodki medyczne. Według książek znajdujących się na innych planetach rasa ta w dawnych czasach była nazywana zgodnie z imieniem aktualnie rządzącego imperatora. Od czasu owych kuglarzy zaczęto ich nazywać Psychlosami. Tak więc zamiast nazwy sławiącej imię władcy rasa przyjęła nazwę "Psychlosi". Według niektórych starych słowników słowo to oznacza "mózg", ale także "własność". Wszyscy stali się więc własnością Psychlosów. Członkowie tej bandy rzezimieszków zaczęli nazywać siebie "katristami". Znaczy to: "lekarz psychiatra". I tak wszyscy stali się "Psychlosami", czyli "mózgami", a "katriści", czyli "lekarze psychiatrzy", stanowili faktyczny, tajny rząd. Oni uczyli wszystkie dzieci, sprawowali nadzór nad każdym obywatelem, zlikwidowali religię. Mówili wszystkim, jak mają myśleć.
Och, jakiż ja byłem głupi! Nie ma usprawiedliwienia dla tego, co zrobiłem - zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Ale ten katrist robił taki harmider! Nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem: "Oni nie są zwierzętami!" - Wzdrygnął się i po chwili dodał: - I tak się zaczęło moje wygnanie. Teraz już wiesz.
Jonnie zdawał sobie sprawę, że ta banda rzezimieszków była absolutnie obłąkana.
- No cóż - rzekł Soth, otrząsając się z przygnębienia - jeśli nie przyszedłeś, by mnie transfrachtować, to jaki jest cel twej wizyty? Taka stara ruina - jak ja - nie ma nic do zaoferowania. - Jonnie zdecydował się złapać byka za rogi.
- Ty, oczywiście, znasz matematykę.
Spojrzenie kaprawych oczu Sotha przybrało podejrzliwy wyraz. - Skąd wiesz, że matematyka to moje hobby? Tego nie ma w mych aktach. Wiem o tym, gdyż zapłaciłem kiedyś pewnej urzędniczce pięćset kredytów za prawo wglądu do akt. Zagadka ta zaintrygowała go.
- Ach - zakreślił łapą szeroki łuk w kierunku półek z książkami. - Moje książki! - A potem znów się zasępił.
- Ale to są książki pisane w innych językach i bardzo niewiele osób potrafi je przeczytać. Wiele z tych ras już dawno wymarło! A zatem powiedz mi, po co przyszedłeś?
- Chcę, żebyś mnie uczył matematyki psychloskiej - odparł Jonnie.
Soth jakby nagle się sprężył w sobie. Wydawało się, że jest zakłopotany. A potem zaczął się rozluźniać.
- Przez sto trzydzieści lat nikt nie prosił mnie o uczenie go czegokolwiek.
Należysz do obcej rasy, ale jakie to ma znaczenie? Zostało już niewielu Psychlosów. Czego się chcesz dowiedzieć?
Całe dotychczasowe napięcie opuściło Jonnie'ego. Udało mu się! - Znam trochę arytmetykę w systemie stosowanym przez Psychlosów - powiedział Jonnie. - Nie mogłem przebrnąć jednak przez równania sił.
I nie było to żadne kłamstwo. Te równania przyprawiały go o prawdziwy ból głowy. Nic się w nich nie zgadzało.
Soth popatrzył na niego przenikliwie.
- Sądzę, że szukasz formuł na teleportację. - Jonnie wzruszył ramionami.
- Mamy czynną instalację transfrachtu. Budujemy dalsze instalacje.
- Tak, słyszałem - rzekł Soth. - Dzięki temu mamy dostawy gazu do oddychania i kleisty pokarm. Słyszałem, że z planety o nazwie Fobia, na której nie można żyć. - Był tym wyraźnie zaintrygowany. - Ach! - wykrzyknął. - Zapewne któryś z waszych naukowców ułożył te równania w systemie innej matematyki i próbujecie je porównać z równaniami Psychlosów. - Wybuchnął długim śmiechem. - No więc dobrze powiedział w końcu - i tak macie już teleportację, więc co to za różnica. Wziął wielki kawał papieru i nakreślił na nim olbrzymie koło. I wtedy zamyślił się, wyprostował na krześle i popatrzył na Jonnie'ego.
- Jeśli ci to wytłumaczę - zapytał - ile mi zapłacisz?
- Pewną sumę pieniędzy - odparł Jonnie.
- Oddzielną kopułę, dostęp do biblioteki w bazie i wyposażenie do prowadzenia eksperymentów z komputerami. I żadnej teleportacji dokądkolwiek!
- Zgoda - powiedział Jonnie.
Soth szybko zrobił zestawienie spraw, o których mówił, i dodał: - Gaz do oddychania i właściwe pożywienie do końca mego życia. Przykro mi, że muszę to dodać, ale mam jeszcze około dziesięciu lat życia, więc jest to tylko tyle warte. Nic już więcej nie dodam.
Jonnie podpisał umowę. Soth odcisnął nawet na nim ślad swojej łapy. Wyglądał, jakby mu ubyło dziesięć lat. Szerokim ruchem łapy Soth przysunął do siebie wyrysowane koło. A potem położył na nie jeszcze jeden kawałek papieru.
- Czy masz jakieś pojęcie o kodach i szyfrach? O kryptografii? Otóż na wszelki wypadek masz tu alfabet psychlo. - Wypisał cały alfabet. - A tu masz liczby psychlo - dodał i zaczął je wypisywać pod poszczególnymi literami w taki sposób, że pod każdą literą znajdowała się jakaś liczba. Widzisz, każdej literze przyporządkowana jest określona wartość liczbowa.
Soth odłożył wierzchni arkusz papieru i znów zajął się wielkim kołem.
- To - rzekł pokazując koło - jest perymetr Pałacu Imperialnego na Psychlo.
Pozaznaczał na kole całą serię skośnych linii.
- To jest jedenaście bram pałacu. Nawet wielu Psychlosów nie wiedziało o tym, że mają one swoje nazwy. Ale to fakt. Idąc przeciwnie do wskazówek zegara, mamy tu następujące bramy: Brama Anioła, Brama Oszusta, Brama Diabła, Brama Boga, Brama Nieba, Brama Piekła, Brama Straszydła, Brama Koszmaru, Brama Zwady, Brama Imperatora i Brama Wiarołomcy. Jedenaście bram, z których każda posiada swoją nazwę.
Zdjął z półki książkę zatytułowaną "Równania sił".
- W wyższej matematyce psychlo typ równań nie ma żadnego znaczenia. Wszystkie są takie same. Ale ponieważ wspomniałeś o "równaniach sił", więc się nimi zajmiemy. Nie ma tu żadnej różnicy. Jednym ruchem pazura Soth otworzył książkę w miejscu, gdzie były wymienione wszystkie równania i wskazał na jedno z nich. - Widzisz to "D"? Mógłbyś sądzić, że to jest jakiś symbol w matematyce psychlo. Ale owo "D" tylko oznacza nazwę "Bramy Diabła".
Znów przysunął do siebie pierwszy papier.
- A więc jeśli natkniemy się na literę "D", widzimy, że ma ona wartość liczbową odpowiadającą cyfrze cztery. Musimy więc po prostu dodać, odjąć lub wykonać jakiekolwiek inne działanie z cyfrą cztery. Gdy przechodzimy do drugiego stopnia równania, nie napotykamy już tam żadnych liter, ale każdy matematyk z Psychlo wie, że musi tu zastosować drugą literę słowa "Diabła", to jest "I", a potem stwierdzić, jaka jest jej wartość liczbowa - w tym przypadku będzie to dziewięć - i włączyć to jako współczynnik do drugiego stopnia równania. Przechodząc do trzeciego stopnia równania, matematyk wprowadzi tu współczynnik odpowiadający wartości liczbowej trzeciej litery, czyli "A", to jest jeden. I tak dalej.
Gdyby w oryginalnym równaniu wystąpiła litera "P", to musielibyśmy wykorzystać jej wartość liczbową do pierwszego stopnia i kolejne wartości liczbowe następnych liter słowa "Piekła".
W każdym równaniu pierwszego stopnia zawsze napotkasz jedną z liter oznaczającą określoną bramę. I wykorzystujesz jej nazwę do właściwego doboru współczynników. A kiedy złoży się razem wszystkie równania, to z uzyskanych wyników trzeba otrzymać nazwę właściwej bramy. Pojąłeś to?
Jonnie pojął. Była to matematyka kodowo-szyfrowa! Nic dziwnego, że nic mu się nie chciało równoważyć. To zafałszowywało nawet oryginalne równania. A jeśli się do tego dodało jeszcze zawiły system jedenastkowy matematyki psychlo, to dla nie zorientowanego wszystko było w najwyższym stopniu pogmatwane.
Jonnie był zadowolony, że przez cały czas pracował jego rejestrator ukryty pod klapą bluzy. I niezależnie od tego, że nie był rodowitym Psychlosem, wszystkie te nazwy bram miały złowieszcze brzmienie.
- Muszę być uczciwy w stosunku do ciebie - powiedział Soth. - Nie wiem, skąd się bierze u mnie ten impuls, by być uczciwym. Muszę jednak ci powiedzieć, że wszystkie te informacje będą ci przydatne tylko w ograniczonym zakresie.
5
Jonnie cały czas milczał. Jeszcze coś? Czyżby to miało znaczyć, że mimo przebycia całej tej drogi, ciągle jeszcze nie osiągnął celu? Nic jednak nie powiedział. Czekał.
Soth podniósł podpisany przez Jonnie'ego kontrakt, a potem położył go z powrotem. Najwidoczniej miał skrupuły, czy go przyjąć.- Musisz zrozumieć, że oni mieli bzika na punkcie zachowania tajemnicy - powiedział w końcu. I chociaż wszystko, o czym ci mówiłem, odnosi się ogólnie do matematyki psychlo, jest tu jeszcze jeden problem. Otóż w książkach do matematyki nie znajdziesz odpowiedzi, w jaki sposób zastosować te równania do obliczeń dotyczących teleportacji. Rząd bał się wielu różnych rzeczy. A wśród nich i takiej ewentualności, że któryś z pracowników Intergalaktyki Górniczej, gdzieś na odległej planecie, mógłby wpaść na pomysł robienia interesów na własną rękę. Dlatego też dokładna kolejność zastosowania równań nie została podana w żadnym podręczniku, natomiast - jak sądzę - umieszczono tam równania fałszywe. Nie potrafię więc opracować dla ciebie tej konsoli.
- Ale bracia Chamco - jak się zdawało - pracowali nad nią - zaprotestował Jonnie.
- Och, bracia Chamco! - rzekł niecierpliwie Soth. - Mogli coś tam dłubać. Mogli nawet próbować. Ale nie wiedzieli, jak się buduje konsolę!
Machnął łapą w kierunku pomieszczeń mieszkalnych innych Psychlosów.
- Żaden z tych gburów - powiedział z pogardą - nie potrafiłby zbudować konsoli. Wiedzą to wszystko, o czym ci mówiłem, i umieją z tego korzystać, ale nie potrafią uruchomić konsoli!
Popatrzył tęsknie na kontrakt. Potem zaś odwrócił twarz w stronę Jonnie'ego.
- W szkole górniczej była zawsze specjalna klasa. Katriści bardzo szczegółowo egzaminowali nowo przybyłych studentów, szukając wśród nich najbardziej uzdolnionych. Tacy jednak zdarzali się rzadko. Wybranych kandydatów uczono drobiazgowo całej działalności górniczej w teorii i praktyce. Rząd imperialny zadecydował, że tylko jedna osoba na każdej planecie będzie potrafiła zbudować konsolę teleportacyjną na wypadek jakiejś katastrofy czy zagrożenia. Niewielu potrafiło zreperować zepsutą konsolę. I po to właśnie prowadzono specjalne szkolenia tej grupy studentów. Nazywaliśmy ich "supermózgami". Nie zawsze byli to osobnicy najlepiej się we wszystkim orientujący, ale katriści uważali ich za specjalistów. Z powodu bzika, jakiego miało Towarzystwo na punkcie zachowania tajemnicy, było rzeczą oczywistą, że te "supermózgi" były wyznaczane na stanowiska oficerów bezpieczeństwa.
"Terl" - pomyślał Jonnie. Jakby czytając w jego myślach, Soth powiedział:
- Terl był "supermózgiem". Ulubieńcem katristów, wyszkolonym w każdej możliwej specjalności. Zły i przebiegły. Prawdziwy produkt katristów. Tylko Terl potrafiłby zbudować od nowa całą konsolę, ale on już nie żyje.
Myśli zaczęły galopować po głowie Jonnie'ego. Miał przecież wszystkie zapiski Terla! Powiedzą mu one, jaka jest kolejność równań!
Jednak jego nadzieje okazały się płonne, gdyż Soth dodał:
- Odnosi się to również do silników. Tylko Terl mógłby zrobić obliczenia i wykreślić kompletny układ konsoli silnikowej. - Jonnie nie miał takich notatek.
- Jak wiesz - kontynuował Soth - są między nimi duże różnice. Konsola odpalania oparta jest na zasadzie "współprzestrzeni" i nie zważa na normalną przestrzeń. Silnik zaś oparty jest na oporze, jaki przestrzeń stawia wszelkim jej zmianom.
Soth dyndał kontraktem pomiędzy swymi pazurami.
- Wszystko, ci co mówiłem na temat matematyki psychlo, nadaje się do rozwiązywania wszelkich możliwych problemów z wyjątkiem teleportacji.
Jonnie się rozpromienił. Przynajmniej przyda się to do wyjaśnienia zasad setek tysięcy patentów. Ale nadal miał nie rozwiązany problem silników. Nadal był skazany na ewentualne latanie na samolotach odrzutowych. Znaczyło to, że "Obrona Desperacka" nie będzie miała łatwej konwersji na produkcję pokojową. I wtedy coś sobie przypomniał.
- Ale przecież wyżsi funkcjonariusze umieli naprawiać konsole silników - zauważył.
Soth wyprostował się na krześle. Popatrzył na kontrakt, a potem na Jonnie'ego.- Chodzi ci o sam układ? Sądziłem, że chodzi ci o matematykę. Matematyka jest przedmiotem teoretycznym - powiedział z gwałtownością każdego zapalonego hobbysty. - Ale jeśli masz na myśli sam układ... - szukał czegoś pod książkami i papierami. Gdzie jest moja maska do oddychania?
W ciągu paru minut byli już na zewnątrz i Jonnie wydawał polecenia, które Soth mu podpowiadał.
Rozkazał wymontować po jednej konsoli z samolotu, pojazdu naziemnego i latającej platformy. Miały być zaraz dostarczone do warsztatu naprawczego bez żadnego przy nich majstrowania. Mechanicy zaczęli biegać dokoła. Wkrótce na podłodze warsztatu naprawczego znalazły się trzy konsole.
- To są trzy różne typy konsoli do napędu silnikowego. Wszystkie inne konsole należą do jednego z tych trzech typów. Teraz musisz mi pomóc. Nie jestem już tak silny jak kiedyś. Soth zamknął drzwi, nie wpuszczając do środka nikogo więcej. Sięgnął na półkę i zdjął z niej "worek na zatrutą rudę". Jonnie widywał często takie worki. Były przezroczyste, miały dwa uszczelniane otwory, przez które można było włożyć ręce i ramiona. Sądził jednak, że używano ich do sortowania związków arszeniku używanych do uszlachetniania rudy.
Przy niewielkiej pomocy Jonnie'ego Sothowi udało się wsunąć do worka konsolę pojazdu naziemnego. Potem wcisnął do środka wszystkie przewody połączeń zewnętrznych, które po prostu odcięto od pojazdu. Uszczelnił dobrze cały worek. Podłączył przewód ze sprężonym powietrzem do znajdującego się w dnie zaworu i worek zaczął się wypełniać.
Wziął w łapę manometr oraz zestaw narzędzi i wsunął je do środka przez otwory na ramiona. Potem zaś włożył w nie swe ramiona i uszczelnił otwory wokół łokci.
Przez przezroczystą tkaninę worka obserwował wskazania manometru.
- Potrzeba tu stu funtów ciśnienia - powiedział.
Worek wypełnił się powietrzem. Wskazówka manometru doszła do stu. Soth sprawdził uszczelnienie worka wokół swych łokci. Ciśnienie utrzymywało się na stałym poziomie. Wyjął śrubokręt z włożonego do środka zestawu i szybko odkręcił śruby z górnej pokrywy konsoli.
Jonnie przyglądał mu się z zainteresowaniem. Raz już zrobił to samoz konsolą czołgu i konsola, niestety, przestała działać! Tymczasem Soth powyjmował śruby, podniósł pokrywę konsoli, w której znajdowały się wszystkie przyciski sterowania, i oddzielił ją od reszty, zwijając w pęk prowadzące do niej kable. Potem zajrzał do wnętrza konsoli. Znajdowały się tam różnego rodzaju elementy, ale - w odróżnieniu od konsoli transfrachtu - nie było płyty izolacyjnej. Soth wyszukał w zestawie kawałek przewodu z zaciskami na obu końcach i zamocował go po przeciwnych stronach jakiegoś trójczołowego elementu.
- Bezpieczniki ciśnieniowe - wyjaśnił Jonnie'emu. - Wnętrze konsoli wypełnione jest sprężonym gazem. Jeśli ciśnienie spadnie, każdy z tych bezpieczników rozszerza się i przepala! Gdy ktoś majstruje przy pokrywie, to gaz ulatnia się na zewnątrz. Ciśnienie spada i bezpieczniki się przepalają.
Wszystko, na co teraz patrzysz - poza bezpiecznikami i elementami systemu niszczenia układu - to same śmiecie. Nie mają nic wspólnego z działaniem konsoli. Zrobiłem mostek ponad bezpiecznikami. Spalą się i będę musiał je wymienić. Ale mechanizm niszczenia układu teraz nie zadziała. Prawdziwy układ pozostanie nienaruszony.
Jonnie się zastanawiał, gdzie też znajduje się ten prawdziwy układ. Soth jednak wiedział, co robi. Kopnął nogą przewód ze sprężonym powietrzem i worek zaczął się kurczyć. Wyciągnął ramiona z worka i rozpiął go. Worek opadł na podłogę. Przewrócił konsolę do góry dnem.
- Te przyciski przesuwają się do dołu, tak jak każde inne zwyczajne przyciski, i dotykają do fałszywego układu. Ale nie w ten sposób działa konsola. Jej prawdziwy układ znajduje się w pokrywie. Gdy włączasz przycisk, przecina on wewnętrzny promień świetlny, który uruchamia układ. Każdy przycisk pracuje na tej samej zasadzie.
Molekularnie uszeregowany układ całkowicie ukryty w płycie pokrywy. A jeśli ktoś niepowołany zaczął przy tym majstrować, to układ był natychmiast kompletnie niszczony. Wystarczyło tylko poluzować jedną śrubę pokrywy i już było po konsoli.
- Gdzie tu jest jakiś papier? - zapytał Soth.
Wyszukał wielki arkusz papieru, znacznie większy od pokrywy konsoli.
- Gdzie jest proszek żelazny?
Znalazł trochę brązowoczarnego pyłu żelaznego, tak drobnego, że prawie mógłby unosić się w powietrzu. Nasypał pył na papier i rozgarnął go tak, by pokrył całą powierzchnię cieniutką warstewką. Potem zaś - usiłując nie dopuścić do splątania się kabli - położył pokrywę konsoli na papierze. Wyszukał parę spłaszczonych przewodów, znalazł baterię i podłączył ją do konsoli przy fajerwerku błyszczących iskier. Baterię podłączył w taki sposób, by doprowadzała prąd zarówno do pokrywy, jak i do poszczególnych przycisków. Dokładnie ułożywszy pokrywę na papierze, Soth zaczął szybko uderzać w każdy z kolejnych przycisków.
Jonnie nagle zrozumiał, co Soth robi. Powstrzymał go przed podniesieniem pokrywy z papieru. Zdjął z półki kamerę analizatora metali, stanął na wysokim stołku i zrobił pionowe zdjęcie. Gdy Jonnie skończył, Soth ostrożnie uniósł pokrywę. A na papierze w uszeregowanych magnetycznie opiłkach żelaza - rysował się cały układ! Zaktywizowana ruchem przycisku każda część układu szeregowała odpowiednio swoją grupę opiłków żelaza.
Podczas unoszenia pokrywy, niektóre partie układu trochę się zamazały. Jonnie miał zdjęcie nie naruszonego układu. Dla pewności jednak jeszcze raz utrwalił na kliszy obraz tych maleńkich i cieniutkich brązowoczarnych linii. mieli wreszcie ten układ!
Soth wsadził wszystko z powrotem do worka, napełnił go powietrzem do ciśnienia stu funtów, wymienił bezpieczniki, sprawdził uszczelkę pokrywy i przykręcił pokrywę z powrotem do konsoli.
Dwie godziny później mieli układy wszystkich typów konsoli silnikowych. Notatki z wynikami eksperymentu skrzętnie ukryli, zawołali mechaników i polecili im ponowne zmontowanie i podłączenie konsoli do odpowiednich pojazdów.
Jonnie przeprowadził próbę. Wszystkie konsole uruchamiały silniki. Bardzo się różniły od konsoli odpalania transfrachtu.
6
W róciwszy do swego pokoju, zmęczony Soth pokaszliwał trochę, gdyż nieco się tego dnia nadwerężył. Jonnie usiadł na ławie i czekał, aż Soth złapie oddech.
- Nie umiem zdemontować ani odtworzyć instalacji transfrachtu, gdyż tylko Terl to potrafi - powiedział w końcu Soth. - I z pewnością nie potrafię jej zbudować. Może więc nie powinienem przyjmować tego kontraktu.
Trzymał go pomiędzy dwoma szponami, patrząc nań tęsknie, a potem chciał go zwrócić Jonnie'emu.
Jonnie nie mógł powstrzymać się od myśli, że mogłaby to być wspaniała rasa, gdyby katriści nie majstrowali przy ich mózgach.
- Ależ nie! - zawołał Jonnie, odpychając jego łapę. - Bardzo dobrze się spisałeś. Ten klucz, który mi dałeś do matematyki Psychlosów, pomoże prawdopodobnie rozszyfrować tajemnicę wielu wynalazków, które były dotychczas własnością tylko intergalaktyki. Być może przyczyniłeś się do osiągnięcia dobrobytu w wielu, wielu światach.
- Naprawdę? - zapytał Soth i zamyślił się na chwilę. - To miłe. To bardzo miłe - rzekł i znów popadł w zadumę. - Wiesz - powiedział po chwili - będziesz miał kłopoty z zachowaniem tajemnicy. Wielu osobników z różnych ras będzie robiło wszystko, by dostać w swe łapy tajemnice matematyki psychloskiej oraz ukradzione przez Psychlosów wynalazki. Chyba wiesz, że profesor En, który wynalazł teleportację, był Boxnardem? Nie wiesz? Tak, będzie mnóstwo chętnych do zdobycia tych danych. Myślę jednak, że mogę ci pomóc. - Zamyślił się na dłuższą chwilę. - Tak, sądzę, że potrafię ci pomóc - uśmiechnął się. - Jak każdy hobbysta lubię marnować czas na głupstwa, więc przed pięćdziesięciu laty - a byłem wtedy na strasznej planecie, na której nie było nawet jednego drzewa - spróbowałem wprowadzić do komputera wyższą matematykę Psychlosów. Gdyby ktoś o tym doniósł, Towarzystwo dostałoby chyba szału. Ale ja do dzisiaj pamiętam wynaleziony wówczas program dla tego komputera. Będzie on sprawnie działał, ale potrzeba mi pewnych części i odpowiednich warunków do pracy. Komputer! Jonnie z lękiem myślał o rozwiązywaniu setek tysięcy wzorów, które umożliwiłyby wykorzystanie każdego wynalazku w praktyce. Gdyby jednak miał taki komputer, to każdy członek jego zespołu mógłby się szybko z tym uwinąć.
- Jeśli to zrobisz - powiedział Jonnie, to zapłacę ci milion kredytów z własnej kieszeni.
- Milion kredytów? - Soth ze zdziwienia aż rozdziawił usta. - Chyba we wszystkich wszechświatach nie ma tylu pieniędzy!
Grzebał pomiędzy porozrzucanymi na stole papierami. Jonnie sądził, że chce znaleźć jakieś notatki, ale wnet spostrzegł, że Soth stara się zlokalizować rondel z kerbangiem. Widocznie poczuł, że potrzebny mu jest jakiś środek pobudzający. Ale rondel był pusty, więc Jonnie wyjął z kieszeni paczkę kerbanga do żucia i podał ją Sothowi. Soth z wdzięcznością zaczął żuć kęs kerbanga, lecz przypomniawszy sobie o dobrych manierach, poczęstował również Jonnie'ego, co - oczywiście - spotkało się z uprzejmą odmową.
- Zaskoczyłeś mnie - powiedział Soth. - Ale to jeszcze nie wszystko, co chciałem ci powiedzieć.
Pożuł przez chwilę w milczeniu i stwierdziwszy, że serce bije mu już bardziej miarowo, dodał:
- Wymyśliłem również system przetwarzający arytmetykę psychloską na system dziesiętny. - Znów zaczął grzebać w porozrzucanych papierach, znalazł poszukiwany arkusz na podłodze i pokazał go Jonniemu. - To zdumiewający system. Wszyscy, nawet dzieci, mogą się go szybko nauczyć. Faktycznym powodem tego, że Imperium Psychlo pozostało przy systemie jedenastkowym, była chęć zmylenia wszystkich innych ras.
- Mnie też zmylili - powiedział Jonnie.
No cóż, myślę, że to się im udało. Była to między innymi część programu bezpieczeństwa. W każdym razie podstawowe funkcje arytmetyczne oraz mniej skomplikowane wzory mogą być przetworzone na system dziesiętny. A potem może nawet pieniądze zostaną przeliczone na system dziesiętny. Doszły mnie słuchy, że nowa emisja Banku Galaktycznego nadal została wydana w systemie jedenastkowym. A teraz powiem ci, jakie są jego zalety. Otóż system dziesiętny wejdzie do powszechnego użytku. Nikt nie będzie chciał obliczać w nieporęcznym systemie jedenastkowym, więc wyjdzie on zużycia! - Soth z triumfem wyprostował się na krześle. - Będziesz miał ten swój komputer. System jedenastkowy wyjdzie z obiegu. Ludzie prędko o nim zapomną. I to też będzie swego rodzaju środek zachowania tajemnicy.
Jonnie znalazł kawałek papieru i coś szybko zaczął na nim pisać. - Drugi kontrakt! - wykrzyknął Soth.
- "W uzupełnieniu pierwszego kontraktu: dodaję dwa miliony kredytów za wykonanie komputera i jeszcze jeden milion za przetworzenie systemu jedenastkowego Psychlosów na system dziesiętny" - czytał Jonnie.
- O Boże! - wykrzyknął Soth. - Za takie pieniądze mógłbym mieć wielki magazyn pełen książek matematycznych! Dziesięć magazynów. Pięćdziesiąt! Prędko, bo zmienisz zdanie. Daj mi to do podpisu!
Gdy już sfinalizowali umowę, Soth popatrzył przez chwilę na kontrakty.
- Wiesz, na Psychlo, mając tyle pieniędzy, byłbym wielkim bogaczem. Mógłbym mieć tuzin kobiet, założyć wielką rodzinę, ba, nawet dynastię. Ale to już historia.
- Przecież zostało jeszcze kilku Psychlosów - powiedział Jonnie. - Jest nawet parę kobiet. Rasa jeszcze istnieje.
- Ach - odparł Soth - przecież nie wiesz - skurczył się w sobie - że dawno temu katriści w obawie, że żyjący na innych planetach Psychlosi mogliby ulec mutacji, dostosować się do życia w atmosferze tych planet i stać się zagrożeniem dla korony, nalegali, aby dzieci Psychlosów rodziły się wyłącznie na Psychlo.
"Gdzie mogli wkładać im do głów kapsułki" - pomyślał Jonnie.
- Od czasu do czasu i to bardzo rzadko - kontynuował Soth - jakiś wielmoża mógł zabrać swoje kobiety na inne planety, ale tylko wtedy, gdy towarzyszył mu zespół katristów. Wszystkie natomiast pracownice towarzystwa - zgodnie z od dawna obowiązującym rozporządzeniem katristów - musiały zostać poddane sterylizacji przed wyjazdem na inne planety.
- Masz na myśli...? - Jonnie wskazał ręką w kierunku pomieszczeń Psychlosów.
- Tak - odparł Soth. - Wszystkie te kobiety zostały wysterylizowane. Nie mogą już nigdy mieć dzieci. - Siedział przez chwilę w zamyśleniu. - Myślisz pewnie, że mam ci za złe zniszczenie mojej planety. Otóż, wcale nie. Od czasu bowiem, jak katriści zaczęli zdobywać władzę, cała nasza rasa zaczęła podupadać. Program poniżania, uciskania każdej grupy szukającej nowej moralności, nazywania wszystkich zwierzętami przekształcił Psychlosów w bestie. Przez całe wieki mieszkańcy wszystkich wszechświatów modlili się o rychły koniec tego imperium. Było ono powszechnie znienawidzone! - Popatrzył na Jonnie'ego. Wcześniej czy później ktoś musiał uwolnić galaktyki od Psychlosów. Wszystkie rasy marzyły tylko o tym. Ty - wycelował pazurem w Jonnie'ego - możesz sądzić, że tego dokonałeś. Ale to nie ty. Nasza cywilizacja została skazana na zagładę w momencie, gdy katriści zaczęli zdobywać wpływy. To nie ty, lecz oni zniszczyli Psychlo i całe imperium. Terl był produktem katristów i jestem przekonany, że w dużym stopniu przyczynił się do ich zagłady. Wiesz, słyszałem, że zwykł był siadywać w holu rekreacyjnym i rozpowiadać dokoła, że człowiek jest gatunkiem skazanym na wymarcie.
Tymczasem to Psychlosi są wytępionym gatunkiem! - Westchnął i popatrzył na porozrzucane papiery. No cóż, może uda mi się, przynajmniej częściowo, wynagrodzić ludzi za popełnione przez Psychlosów zbrodnie.
Potem zaś popatrzył na Jonnie'ego.
- A ty, Jonnie Goodboy Tylerze, nie miej z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia! Niszcząc Psychlo stworzyłeś szansę powrotu do lepszego życia wszystkim galaktykom. Niepotrzebne mi są te kontrakty. Ofiarowałeś mi je, więc je zatrzymam. Ale udzielenie ludziom pomocy jest dla mnie wielkim zaszczytem, więc dziękuję ci za tę szansę.


Epilog
Kilka miesięcy później Jonnie dowiedział się, że rząd Szkocji ma zamiar wprowadzić specjalny podatek przeznaczony na odbudowę Edynburga. Jonnie wiedział jednak, że naród szkocki nie znał kiedyś systemu podatkowego - król pokrywał wówczas z własnej kieszeni wszelkie wydatki państwowe. A poza tym Jonnie wątpił, by Szkocja miała na to środki pieniężne. U utrzymanie? Dlaczego musiał w tym celu rabować własnych obywateli?
Porozmawiał więc z Dunneldeenem i poprosił, by wmówił on Szefowi Klanu Fearghusów, że Edynburg zostanie odbudowany z dobrowolnych datków jego mieszkańców. Na poparcie iluzji, że Szkoci będą za to płacili, poumieszczał wraz z Dunneldeenem małe czerwone skrzynki wzdłuż szkockich dróg, by zainteresowani mogli wrzucać tam drobne monety. Czasami nawet wybierali z nich te pieniądze. W rzeczywistości jednak to Jonnie pokrywał wszystkie koszty. Posyłał tam swoje chatovariańskie przedsiębiorstwo budowlane "Buildstrong, Inc", które zakończyło budowę strefy przemysłowej w Luksemburgu i kompleksu bankowego w Zurychu. Chatovarianie posłali grupę badawczą do Szkocji, by zebrać informacje od rządu i ludzi, jak ma wyglądać nowo odbudowany Edynburg, a potem i tak zaczęli robić to, co sami uważali za stosowne.
Zdecydowali, że Edynburg będzie spełniał trzy podstawowe funkcje: będzie siedzibą rządu planetarnego, centralnym ośrodkiem szkolenia istot pozaziemskich oraz stolicą szkockiego rzemiosła. Wyrażenie tak różnych funkcji miasta w jego harmonijnej architekturze przyprawiło ich o ból głowy, gdyż zawsze utrzymywali. że wszystko musi być:
(a) zgodne z charakterem miejsca i
(b) całkowicie odpowiadające swemu przeznaczeniu.
Samo miasto - jak to wykryła grupa badawcza - miało kiedyś przezwisko "Auld Reekie" ze względu na bardzo przykre zapachy. Grupa ta stwierdziła też, że od jedenastu wieków żaden Szkot w nim nie mieszkał. Dało to Chatovarianom zupełnie wolną rękę. Zburzyli wszystko, oprócz Zamku Skalnego, szybko uruchomili kilka hydroelektrowni w Górach Szkockich i wtedy przywołali stowarzyszone z nimi przedsiębiorstwo "Obronę Desperacką", aby wykonało ono wszelkie niezbędne instalacje obronne, a potem zmontowało kompletny system kanalizacyjny i zaopatrujący miasto w zdatną do picia wodę, by wreszcie zatarłszy z radości ręce - naprawdę zabrać się do roboty.
Całą północną dzielnicę zaczęli budować jako strefę przemysłową, w której miały mieścić się zakłady wytwórcze i rękodzielnicze. Charakteru nadawały jej małe kamienne domki, tak typowe dla krajobrazu Gór Szkockich. Z rozmachem zaplanowali budowę wielu specjalistycznych szkół, które z zewnątrz wyglądały jak siedziby szkockich magnatów, jak upstrzone niewielkimi wieżyczkami zamki z rycin w starych książkach z bajkami, ale których nowoczesne wnętrza przystosowane były do potrzeb życiowych istot pozaziemskich. Wszystkie te szkoły rozlokowali po całym terenie i otoczyli wielkimi parkami.
Skalny Zamek przeznaczyli na siedzibę rządu. Był on jednaj tak zniszczony, że musieli sięgnąć do starych sztychów, by odtworzyć jego pierwotne kształty. Dla Chatovarian bowiem nie formowanie i zbrojenie skał było problemem, lecz odtworzenie architektury sprzed tysiąca lat. Dowiedzieli się, że stał tam kiedyś zamek jednego ze szkockich królów, Duncana, który jakoby został zamordowany przez niejakiego Macbetha, ale było to ich tajemnicą, skąd się o tym dowiedzieli. Ktoś twierdził, że chyba ze starej sztuki teatralnej, którą znaleźli w ruinach Muzeum Brytyjskiego.
Odtworzyli więc skałę, odbudowali wewnętrzne schrony, pokryli wszystko błękitnym włoskim marmurem, który następnie opancerzyli i wypolerowali, po czym postawili na tym błyszczący bielą zamek Duncana. W starodawnym mieście zwanym Rheims znaleźli katedrę, która - jak uważali - harmonizowała z architekturą zamku, więc wybudowali ją też na tej samej skale w iskrzącej się purpurze, i ponownie nazwali "Katedrą świętego Gilesa".
Wszyscy Szkoci byli zachwyceni wynikami swojej "inwestycji". Również i Jonnie uważał, że wyszło to całkiem dobrze. Przy okazji jednak powstało parę nowych problemów. Z powodu nadmiaru swych współplemieńców Chatovarianie zawsze zatrudniali więcej pracowników, niż było trzeba, a ponieważ ta praca określona została jako "pilna" i "dla samego szefa", więc tym razem zgromadzili olbrzymi zespół. Stosowali również politykę, zmierzającą do zatrudnienia każdego pracownika. Rozrosło się więc ponad miarę przedsiębiorstwo budowy miast równe liczbowo całej ziemskiej populacji. Jonnie zatrudnił je przy odbudowie miast spalonych przez "gości".
To też nastręczyło Chatovarianom trochę kłopotów. Dla kogo miały być owe miasta? Od jedenastu wieków nikt w nich nie mieszkał. Zespoły badawcze musiały więc same odgadnąć, jakie mogłoby być przeznaczenie miast, wykorzystując okoliczne zasoby, bliskości rzek i morza, rodzaje upraw, możliwości ewentualnego handlu oraz przewidywaną liczbę mieszkańców. Było to bardzo skomplikowane.
Uwzględnianie przy tym miejscowej architektury było bardzo łatwe w Azji, dość łatwe w Europie i całkiem niemożliwe w Ameryce: kontynent ten był tak szalenie nowoczesny, że Chatovarianie wręcz nie mogli tego ścierpieć. Musieli więc po prostu wybrać najbardziej interesujące wzorce budynków z różnych miast i powielać je, otaczając je mnóstwem parków. Ich główna firma specjalizowała się w produkowaniu jednoszynowej kolei błyskawicznej, więc sprowadzili ją na Ziemię i połączyli wszystkie miasta siecią takich kolei, by nie zniszczyć parków drogami kołowymi.
Musieli też wynająć firmę Hawvinów wyspecjalizowaną w usuwaniu promieniowania, by oczyścić teren wokół Denver. Hawvinowie używali do tego celu latających magnetycznych mioteł. Po wykonaniu swego zadania Chatovarianie odbudowali miasto wraz z okolicą, włączając w to nawet miasteczko Jonnie'ego.
Ponieważ w miastach nie było mieszkańców, więc Chatovarianie plombowali drzwi i okna, zostawiali niewielki zespół dozoru i ruszali dalej." No cóż - myślał Jonnie, gdy oglądał te puste miasta - może kiedyś ktoś w nich zamieszka".
Ker objął funkcję kierownika szkoły górniczej w Edynburgu, a inni pozostali przy życiu Psychlosi też się tam przenieśli i prowadzili wykłady oraz zajęcia praktyczne. Całe hordy pozaziemskich istot chciały uczyć się, jak wydobywać rudę na swych planetach i wytwarzać z niej metal. Ker nagrał wszystkie wykłady na rejestratorze obrazów, aby technologia górnicza nie poszła w zapomnienie. Chirk zajmowała się tworzeniem nowych bibliotek. Ker zawsze stosował pewien chwyt psychologiczny, a mianowicie na wizjerze swej maski do oddychania malował twarz tej rasy, którą właśnie szkolił. Twierdził, że dzięki temu utrzymywał przyjazne stosunki ze studentami.
Wśród byłych planet należących do Psychlosów było wiele takich, których społeczeństwo bądź żyło w ustroju niewolniczym, bądź skrywało się przed Psychlosami w górach, więc Szkoła Koordynatorów w Edynburgu aż pękała w szwach, ucząc podległe dawniej rasy, jak organizować nowe życie i zapewnić dobrobyt społeczeństwu. Wielki napływ kandydatów spowodowany był również faktem, że Bank Galaktyczny oferował znacznie korzystniejsze warunki spłaty pożyczek tym planetom, których Koordynatorzy ukończyli studia w Edynburgu.
Nowy rząd Ziemi twierdził, że Szef Klanu Fearghusów został królem (prawdopodobnie z inspiracji brata Tsunga), a Dunneldeen stał się księciem - następcą tronu. Jednak ani Szef, ani Dunneldeen nie brali tego zbyt poważnie. Rząd bardzo niechętnie wydawał dekrety, pozostawiając to generalnie szefom plemion na ich terenach i interweniując tylko wtedy, gdy nie było innego sposobu, by zakończyć jakąś kłótnię. Był więc bardzo popularny. Pułkownik Iwan otrzymał tytuł "Pułkownika Demokratyczno-Ludowej Armii" i rządził Rosją. Pomagali mu w tym mieszkańcy miasteczka Jonnie'ego. Kilku młodzieńców wróciło do Ameryki i próbowało rozpocząć nowe życie.
Szef Czong-won sprzymierzył się z plemieniem północno-chińskim i zaczęli urządzać się w Chinach. Eksport rękodzielnictwa oraz jedwabiu zaspokajał ich potrzeby. Otworzyli szkołę gastronomiczną, która cieszyła się bardzo dużą frekwencją, ponieważ Selacheesi zaklinali się, że najlepsza z możliwych jest kuchnia chińska, zwłaszcza ich dania rybne, i szybko udzielali kredytów na otwarcie restauracji chińskiej wszystkim istotom pozaziemskim, pod jednym wszakże warunkiem, że poślą kucharzy na przeszkolenie do Chin. Dlatego też więcej było w Chinach studentów sztuki kulinarnej niż samych Chińczyków. Studenci ci musieli nie tylko uczyć się przyrządzania potraw, ale i uprawy niezbędnych do ich przygotowania produktów. Dodatkowa praca i odpowiednia mechanizacja spowodowały, że chińskie rolnictwo i rybołówstwo przeżywało okres rozkwitu i - jak to zauważył Czong-won - głód nie był już głównym problemem Chińczyków. Jonnie często zastanawiał się, jak istota pozaziemska, która zupełnie czym innym się żywi, mogła nauczyć się przyrządzania potraw, których sama nigdy nie zje.
Po powszechnym wprowadzeniu we wszystkich wszechświatach systemu dziesiętnego bank zaczął rozprowadzać nową emisję pieniędzy. Bardzo to zdenerwowało Chrissie. Umieszczony na monetach i banknotach wizerunek coraz mniej przypominał Jonnie'ego. Przez parę dni marudziła, że wizerunek jest jeszcze bardziej podobny do Selacheesa. Jonnie nie przyznał się jej, jak bardzo starannie manewrował, aby tak się stało. Dzięki temu mógł teraz swobodnie wyjść na ulicę i nikt nie pokazywał go palcem. Jeszcze parę emisji i nikt go nie pozna.
Bank w Snautch nigdy nie zwrócił im złota. Gdy wybudowali tam olbrzymi kompleks bankowy, umieścili złoto za pancernym szkłem w głównym holu banku. Wisiał tam też wielojęzyczny napis:
"To złoto zostało wydobyte osobiście przez Jonnie'ego Goodboy Tylera i paru Szkotów. Powierzył je nam, ponieważ nam ufa. Ty też możesz nam zaufać. Jeśli otworzysz dziś nowy rachunek bankowy, to możesz dotknąć tego złota!"
Gdy Jonnie potrzebował trochę złota, aby pokryć nim model nowego pojazdu teleportacyjnego, który "Obrona Desperacka" przygotowała do produkcji na Chatovarii, wówczas Dwight wraz z kilkoma Szkotami ze starego zespołu musiał udać się w Andy i uruchomić tamtejszą kopalnię złota.
Po przeprowadzeniu przez bank - zgodnie z sugestiami Jonnie'ego - sondażu wśród ludzi na temat, co chcieliby kupować, przestawienie się byłych firm zbrojeniowych na produkcję dóbr konsumpcyjnych przebiegało bardzo szybko. Chwilowo jednak zapotrzebowanie na patenty Intergalaktyki było niewielkie. Mieszkańców cywilizowanych planet bardziej interesowały garnki, patelnie i tym podobne rzeczy, których produkowanie było łatwe i opłacalne.
Byli emisariusze stawali się coraz bogatsi i bardziej wpływowi. Popierali przedsięwzięcia Jonnie'ego w miarę swych możliwości, prowadząc nawet swe kraje w kierunku socjademokracji. Jonnie rzadko brał udział w ich konferencjach, natomiast oni często prosili go o opinię w jakiejś sprawie. Jak twierdzili, "działalność antywojenna była najbardziej dochodowym przedsięwzięciem handlowym, o jakim kiedykolwiek słyszeli". Handlowa służba wywiadowcza Hawvinów zaczęła rozpowszechniać tajny raport dotyczący dwudziestu ośmiu platform, nie wiedząc, że został on jej podrzucony przez Bank Galaktyczny. Wybrano ją specjalnie dla dokonania "przecieku informacji", ponieważ była to najlepsza infiltracyjna służba wywiadowcza we wszystkich wszechświatach. Raport ten szybko i "tajnie" rozszedł się po wszystkich galaktykach. Stwierdzał on, iż początkowa liczba dwudziestu ośmiu platform została zwiększona do pięćdziesięciu trzech, uwzględniając nowe narody, i że platformy zostały rozmieszczone w siedemnastym wszechświecie. Raport spowodował nowe ożywienie działalności antywojennej, ale także astrograficzne zamieszanie, ponieważ naruszył podstawową zasadę, że skoro liczba cztery podniesiona do kwadratu dawała wynik szesnaście, to tylko tyle mogło istnieć wszechświatów.
Wywołało to niemały zamęt. Kilka instytutów naukowych zaczęło prowadzić prace badawcze i to nie po to, by wykryć lokalizację platform, lecz by przekonać się, czy siedemnasty wszechświat faktycznie istnieje.
Demokratyczny Królewski Instytut na Chatovarii odkrył dodatkowy wszechświat, ale ponieważ znajdował się on dopiero w trakcie tworzenia i nie było tam żadnych śladów życia rozumnego ani możliwości umieszczenia platformy, więc uczeni z instytutu doszli do wniosku, że musiał to być osiemnasty wszechświat.
Siedemnasty wszechświat, na którym znajdują się platformy, nie został odkryty aż do dziś. I tak jak Jonnie przewidywał, było to łatwe do zrozumienia, ponieważ istniał on tylko w jego głowie. Nigdy nie zbudował tych platform.
MacAdam poinformował Jonnie'ego, że sporo planet wchodzących w skład rezerwy Intergalaktycznego Towarzystwa górniczego - choć obecnie nie zamieszkanych, ale w pełni do tego przystosowanych - nie jest zbyt chodliwym towarem na rynku. Dlatego też Jonnie - poprzez kurierów, Selacheesów ze swego zespołu - poinformował byłych emisariuszy o planetach znajdujących się w rezerwie. Dość prędko zrobili oni interesy z Towarzystwem, a potem wprowadzili te planety na rynek nieruchomości, ze sloganem: "Skorzystaj ze spokojnego, prowincjonalnego i nie będącego celem dla żadnych platform, życia". Zarówno oni, jak i ich przyjaciele zarobili na tym mnóstwo pieniędzy. Pokój okazał się najbardziej dochodowym wynalazkiem we wszystkich wszechświatach!
Jedyną niepomyślną wieścią, która w tym czasie dotarła do Jonnie'ego, był bilans finansowy jego księgowości, która liczyła teraz aż dwustu Selacheesów, którzy sumowali jego dochody. Wynikało z niego, że Ziemski Oddział Buildstrong Inc. był teraz jedynym przedsiębiorstwem przynoszącym straty. Cała reszta zaś była bardzo dochodowa. Jonnie postanowił przeprowadzić rozmowę z generalnym dyrektorem tego przedsiębiorstwa. Stwierdził, że do listy płac dodano jeszcze dwieście tysięcy pracowników. Dyrektor generalny wyjaśnił mu, że teraz nie tylko odbudowują spalone miasta ziemskie, ale poprzez swoje filie przebudowują też wszystkie inne miasta zgodnie z opracowanym przez siebie dwustuletnim planem. Jonnie oświadczył generalnemu dyrektorowi i jego sześciu zastępcom, że budują miasta, które nie mają mieszkańców i nie będą ich miały jeszcze przez kilka następnych stuleci, więc lepiej będzie, jeśli zastanowią się, w jaki sposób osiągnąć dochód. Odparli mu, że postarają się o to, ale w zamian nalegali, by mogli nadal realizować swe plany. Nie, nie mieli żadnych zamiarów osadzenia na Ziemi Chatovarian. Wiedzieli, że Chatovarianie pochłonęliby wszystkich ludzi. Chodziło im po prostu o to, że jeśli już coś budowali, to chcieliby, żeby to było naprawdę monumentalne. Jonnie pomyślał, że w końcu nie jest to jakiś wielki problem i zapomniał o całej sprawie.
Po pewnym czasie Stormalongowi znudziło się demonstrowanie nowego samolotu wyposażonego w silnik teleportacyjny, który "Obrona Desperacka" sprzedawała we wszystkich galaktykach, a także uczenie latania na nim, więc poprosił Jonnie'ego, by pozwolił mu na ponowne uruchomienie starego pojazdu orbitalnego wyposażonego w dźwig, którym można było polecieć nawet na Księżyc. Jonnie nakazał mu najpierw zdobyć parę kombinezonów ciśnieniowych, potem dobrać sobie jeszcze trzech równie zwariowanych pilotów oraz doprowadzić do stanu używalności cztery pojazdy orbitalne i dobrze je sprawdzić.
Stormalong miał wymówkę, że chce polecieć na Księżyc, by przekonać się, czy uda mu się znaleźć jeszcze trochę ciężkiego metalu. Przypuszczał bowiem, że w powierzchnię Księżyca uderzył nowy strumień meteorytów. Przygotowanie pojazdów orbitalnych wraz z podróżą na Księżyc i z powrotem zajęło im dwa miesiące. Znaleźli tam meteoryty ze śladami ciężkich metali i przywieźli na Ziemię około dwustu ton kruszywa do dalszej obróbki. Stormalong dokonał też zaskakującego odkrycia.
- Są tam ślady stóp - oświadczył Jonnie'emu. - A także ślady opon!
Jonnie bardzo się tym zainteresował. Najpierw zakładali możliwość lądowania tam jakichś napastników. Ale fachowcy z "Obrony Desperackiej" wręcz ich wyśmiali: nikt nie mógł się przedrzeć przez ich system obronny. Zaczęli się więc zastanawiać, czy nie byli to przypadkiem "goście", którzy wylądowali tam podczas ostatniej wojny. Jonnie nie miał zamiaru spędzić wielu tygodni w pojeździe orbitującym, więc wynajął od Driesa Glotona jego jacht kosmiczny na weekend, i wraz ze Stormalongiem udali się na Księżyc.
Faktycznie! Ślady stóp! Ślady opon!
I wtedy bystry, wytrenowany wzrok Jonnie'ego spostrzegł opakowanie papierowe, które ktoś musiał tu wyrzucić. Było prawie zupełnie pokryte pyłem. Na opakowaniu widniał napis "Bezcukrowa guma do żucia, Zielona Mięta, 15 sztuk, Life Savers, Inc., Nowy Jork". Stormalong sądził, że musiało ono pochodzić z zestawu awaryjno-ratowniczego któregoś z wraków statków kosmicznych. Ale nie znaleźli żadnego wraku. Natomiast Dries uważał, że zapewne ta guma służyła do reperacji przebitych dętek.
Jonnie nie pozwolił na pomieszanie znalezionych śladów z odciskami ich stóp. Sfotografował je rejestratorem obrazów i podążając nimi, doszedł do kopczyka z bardzo zniszczonymi strzępami czegoś, co kiedyś mogło być flagą. Potem zaś - mimo trudności w poruszaniu się spowodowanych bardzo małą siłą ciążenia pokręcił się po okolicy i znalazł inny kopczyk z inną flagą, ale też zniszczoną tak bardzo, że trudno ją było rozpoznać. I to było wszystko, co tam znaleźli. Ale Jonnie pokazał im, że wystające na zewnątrz części tych flag były znacznie bardziej zniszczone niż części zagrzebane w kopczykach, z czego można było wnioskować, że i ślady, i kopczyki musiały mieć wiele set lat. Stwierdzili więc, że nie zagraża im teraz żadne niebezpieczeństwo i wystartowali w powrotną podróż do domu.
Prawdziwego odkrycia dokonali jednak dopiero w drodze powrotnej. Jonnie podziwiał wyposażenie łączności jachtu, gdy Dries pokazał mu pierwsze zdjęcia planety Ziemia i Jonnie zauważył, że - jak się zdawało - pokrywa chmur była teraz znacznie większa. Zrobił parę porównań. Oczywiście, zdążali teraz w kierunku Europy, ale nadal dobrze widzieli Afrykę i Bliski Wschód. Cały Bliski Wschód był zielony! A w środku Afryki widać było wielkie jezioro. Po wylądowaniu, mimo że spóźnił się już na niedzielną kolację, Jonnie udał się wprost do oficera dyżurnego "Obrony Desperackiej" i zapytał go, czy wie coś na temat zmian dokonanych na powierzchni planety. Oficer skierował Jonnie'ego do generalnego dyrektora "Buildstrong, Inc.".
- Polecił pan nam, abyśmy zaczęli wykazywać dochody - powiedział dyrektor - więc najęliśmy jeszcze więcej Chatovarian i wykombinowaliśmy sobie, że nazwa "Buildstrong" może również oznaczać "Krzepkie ciało".
Jonnie chciał się dowiedzieć co, u diabła, oni tam zrobili. No cóż, na suchych pustkowiach Sahary były tereny depresyjne, więc doprowadzili wodę z Morza Śródziemnego i stworzyli nowe morze wewnętrzne. Opady deszczu są bardzo potrzebne w tym rejonie. Posadzili tam osiemdziesiąt pięć bilionów drzew. Drzewa takie rosną też na Bliskim Wschodzie, gdzie nie potrzebują zbyt wiele wody. Różne rodzaje wolno rosnących, lecz bardzo smakowitych drzew. I jeszcze szesnaście bilionów drzew posadzili w środkowo-zachodniej części kontynentu amerykańskiego... och, Jonnie nie widział tej części kontynentu? Otóż cała ta olbrzymia, środkowa, plaska równina była kiedyś porośnięta drzewami mieli na to dowody w postaci skamielin. Jonnie'emu byłoby jednak przykro, gdyby przez to zmienił się klimat planety. A klimat zazwyczaj zmieniał się przy takich operacjach. Za to powietrze ulegało oczyszczeniu.
Jonnie chciał się jeszcze dowiedzieć, jak takie wielkie wydatki oraz najęcie nowej armii Chatovarian mogły przynieść jakikolwiek dochód. Dyrektor generalny pokazał mu więc zestawienie bilansowe. Eksportowali drewno jadalne na te planety Chatovarian, które miały niedostatek pożywienia. Jonnie rozgrzeszył dyrektora, podniósł mu pensję i udał się do domu na bardzo spóźnioną niedzielną kolację.
Mniej więcej w tym samym czasie zdarzył się jeszcze jeden godny odnotowania wypadek. Będąc na targach w Zurychu, Jonnie - z maską na twarzy, by nie wzbudzać na ulicy sensacji i zbiegowiska - zobaczył Pierre'a Solensa. Eks-pilot był w łachmanach i opowiadał zgromadzonym, że na własne oczy widział, jak Jonnie Goodboy Tyler spacerował po chmurze i co więcej, wyczarował z niej demona, z którym śpiewał w duecie. Gdy skończył swoją opowieść, ruszył dokoła z powyginanym kubkiem na datki. Jak się wydawało, w ten sposób zarabiał na życie. Gdy podszedł do Jonnie'ego, ten zdjął maskę, a Pierre o mało nie zemdlał.
Na temat Jonnie'ego krążyło już tyle legend i kłamstw, iż jeszcze jedno kłamstwo wcale nie było mu potrzebne. Zmusił więc Pierre'a, by wsiadł z nim do samolotu i poleciał do Afryki. W Wiktorii Jonnie kazał mu wziąć inny samolot, polecieć na szczyt, na którym leżały zwłoki Psychlosów, wylądować, rozejrzeć się, a potem przebić chmury i wylądować. Pierre'owi udało się dokonać tego bez kraksy i bezpiecznie przyleciał z powrotem do Luksemburga. Pierre wrócił do swego zawodu i z czasem stał się niezłym pilotem.
Sarkofag Bittie'ego MacLeoda jakimś cudem ocalał w czasie bombardowania Edynburga. Trzy belki walącej się katedry spadły na niego, tworząc ochronną zaporę. Chatovarianie przenieśli go do krypty nowej katedry i ustawili obok trumien zmarłych bohaterów wojennych, wśród których znalazły się też szczątki Glencannona. Gdy Pattie ukończyła szesnaście lat, zażądała, by zaprowadzono ją do krypty, w której poślubi Bittie'ego MacLeoda. Nic nie było w stanie odwieść ją od tego zamiaru, więc stanęła przy sarkofagu w białej sukni ślubnej, trzymając w ręku medalion z wyrytym na nim napisem: "Mojej przyszłej żonie". Pastor, który nigdzie nie znalazł zakazu takiej ceremonii, udzielił im ślubu. Pattie przebrała się potem w szaty wdowie i kazała nazywać się pani Pattie MacLeod. Kontynuując studia medyczne, założyła Intergalaktyczną Organizację Zdrowia imienia MacLeoda. Jonnie wyłożył na to fundusze i wkrótce jej placówki stały się znanymi przystankami przy platformach odpalania we wszystkich galaktykach. Udzielały one wszystkim potrzebującym natychmiastowej pomocy medycznej.
Jonnie'emu i Chrissie urodził się syn, Tommie Brave Tyler, absolutna kopia Jonnie'ego, dwa lata później przyszła na świat córka, Missie, która - jak wszyscy twierdzili - była lustrzanym odbiciem Chrissie.
Gdy Tommie ukończył sześć lat, Jonnie stwierdził, że chłopak dotychczas nie otrzymywał właściwego wykształcenia. Miał mnóstwo "wujków": Pułkownik Iwan, Sir Robert, Dunneldeen. Każdy Szkot, który wydobywał złoto lub pracował z jego ojcem, był "wujkiem". Wszyscy oni strasznie rozpuścili malca. Przywozili mu prezenty z całego świata. Ale czy dbali o to, by Tommie otrzymał należyte wykształcenie? Nie! Co prawda, władał on całkiem nieźle kilkoma językami - rosyjskim, chińskim, chatovariańskim, psychlo i angielskim. I potrafił liczyć w pamięci. Potrafił też prowadzić pojazd teleportacyjny, który Angus i Tom Smiley specjalnie dla niego skonstruowali. Ale Jonnie obawiał się, że jego syn będzie dorastał bez znajomości najważniejszych w życiu rzeczy.
Zdecydował się więc uzupełnić luki w jego wychowaniu. Interesy szły dobrze, a i tak były prowadzone głównie przez innych. Wziął więc ze sobą tylko parę najniezbędniejszych rzeczy, wpakował Tommie'ego, Chrissie i Missie oraz cztery konie do starego samolotu szturmowego piechoty kosmicznej i poleciał do Kolorado. Wyłączył radio i radiotelefon, ukrył samolot w kępie drzew i rozbił obóz.
Przez cały następny rok - niezależnie od pogody - Jonnie uczył syna. Missie była wspaniała i bardzo pomagała mamie. Nauczyła się wszystkiego, co było związane z wyprawianiem skór, nauczyła się gotować i jeszcze wielu praktycznych zajęć. Ojciec cały czas poświęcał synowi. Z początku Jonnie miał z nim trochę kłopotów, ale po kilku miesiącach zaczął robić szybkie postępy. Nauczył się tropić i rozpoznawać różne zwierzęta, odgadywać ich zamiary. Nauczył się robić obławy na dzikie konie i ujeżdżać je, nie potrzebując przy tym takich zniewieściałych rzeczy jak siodło. Wskakiwał po prostu na grzbiet konia i bardzo mu się to podobało. Jonnie nauczył go celnego rzucania maczugą i raz nawet Tommie upolował nią kojota. Jonnie zaczynał już mieć pewność, że chłopiec da sobie radę w życiu. Właśnie zamierzał zacząć z nim wyższy kurs tropienia wilków i pum, gdy pewnego ranka usłyszeli huk lecącego samolotu. Nie był to jednak bezpilotowy samolot zwiadowczy, ale normalny pojazd łącznikowy. Zmierzał wprost ku słupowi dymu znaczącego ich obozowisko.
Jonnie z chłopcem pojechał do domu, pełen złych przeczuć.
Był to Dunneldeen i Sir Robert.
Tommie rzucił się do nich pędem, krzycząc radosne słowa powitania:
- Wujek Dunneldeen! Wujek Robert!
Chrissie przygotowała poczęstunek, a oni się nie spieszyli z wyjawieniem celu swej wizyty. Zapadł wieczór i goście wraz z całą rodziną zasiedli wokół ogniska, śpiewając szkockie pieśni. A potem Tommie pokazał, że nie zapomniał góralskiego tańca szkockiego i odtańczył go tak, jak go kiedyś uczył Thor.
W końcu, gdy Chrissie wraz z dziećmi poszła spać, Dunneldeen zagaił:
- Przypuszczam, że się zastanawiasz, po co przylecieliśmy?
- Co to za złe nowiny? - odparł pytaniem Jonnie.
- Nie ma żadnych złych nowin - powiedział gderliwie Sir Robert. - Szesnaście wszechświatów mocno trzymamy w garści. Dlaczego więc miałyby być jakieś złe wieści?
- Minął już rok - dodał Dunneldeen.- Przylecieliście tu w jakimś celu - rzekł podejrzliwie Jonnie.
- No cóż - powiedział Dunneldeen - masz rację. Parę lat temu zrobiłeś objazd wszystkich plemion Ziemi. Teraz jest propozycja, byś zrobił taką turę po wszystkich bardziej znaczących cywilizacjach w galaktyce. Wiele rządów chce obdarzyć cię nieruchomościami, medalami i tym podobnymi rzeczami za to, że warunki ekonomiczne w skali galaktycznej stały się tak pomyślne. - Bardzo to Jonnie'ego rozgniewało.
- Przecież powiedziałem wam, że biorę urlop na cały rok! Czy nie możecie zrozumieć, że mam obowiązki rodzinne? Co byłby ze mnie za ojciec, gdybym dopuścił, żeby mój syn wyrósł na nieokrzesanego dzikusa?
Zrugał ich gniewnie.
Dunneldeen wysłuchał go do końca, a potem wybuchnął śmiechem.
- Wiedzieliśmy, co nam powiesz, więc wysłaliśmy w zastępstwie Thora.
Jonnie przetrawił tę wiadomość. A potem zapytał:
- Więc jeśli to załatwione, to po co się tu zjawiliście?
Sir Robert popatrzył na niego.
- Twój rok się skończył, chłopcze. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że przyjaciele tęsknią za tobą? Jonnie wrócił więc do domu i chociaż Tommie biegle opanował piętnaście języków obcych i pięć różnych rodzajów matematyki, chociaż nauczył się prowadzenia pojazdów naziemnych tak jak Ker i latania na każdym typie samolotu, jaki Towarzystwo miało na jakiejkolwiek planecie, włączając w to nowy jacht kosmiczny Driesa Glotona - jego prawdziwa edukacja nigdy nie została zakończona. Było to prawdopodobnie jedyne niepowodzenie w życiu Jonnie'ego Goodboya Tylera.
Doktor MacDermott, historyk, cieszył się nadal dobrym zdrowiem. Napisał książkę pod tytułem: "Jonnie Goodboy Tyler, zwycięzca Psychlosów, duma narodu szkockiego". Nie była tak dobra jak niniejsza książka, gdyż była przeznaczona dla niezbyt wykształconych istot. Ale umieszczono w niej kolorowe trójwymiarowe zdjęcia, które nawet imitowały ruch - MacDermott miał dostęp do wielu archiwów - i pierwsze wydanie książki rozeszło się w nakładzie dwustu pięćdziesięciu miliardów egzemplarzy. Została przetłumaczona na dziewięćdziesiąt osiem tysięcy różnych języków galaktycznych i doczekała się wielu wznowień.
Honoraria autorskie za tę książkę przewyższały potrzeby skromnego życia doktora MacDermotta, więc ufundował on Muzeum Tylera. To jest ten pierwszy budynek ze złotymi kopułami, który zobaczycie opuszczając placówkę Intergalaktycznej Organizacji Zdrowia imienia MacLeoda na Dworcu Teleportacji Osobowej w Denver.
Wkrótce po powrocie z Ameryki Jonnie gdzieś zniknął. Jego rodzina i przyjaciele bardzo się tym zmartwili. Wiedzieli jednak, że Jonnie tęsknił za lasem, za wolnością, że męczyły go pochlebstwa i ciekawość gawiedzi. Poza tym uważał, że nie jest już potrzebny, że jego misja została zakończona. Razem z nim zniknęła torba, dwie maczugi i nóż myśliwski. Hełm ze smokiem i tunika z błyszczącymi guzikami nadal znajdowały się na tym samym kołku, na którym je ostatnio powiesił. Ale mieszkańcy galaktyk nie wiedzieli, że Jonnie znikł. Gdybyście się zapytali kogokolwiek na jakiejkolwiek cywilizowanej planecie, gdzie jest Jonnie, to prawdopodobnie otrzymalibyście odpowiedź, że jest pewnie tam, za tym wzgórzem, i czuwa na wypadek, gdyby wrócili lordowie lub Psychlosi.
Spróbujcie, a przekonacie się, że wskażą wam nawet kierunek.
Koniec




Wyszukiwarka