Jerzy Szaniawski „Wybór dramatów” BN
Jerzy Szaniawski ( ur.10 lutego 1886, zm. 16 marca 1970) - polski dramaturg, felietonista i pisarz,
członek Polskiej Akademii Literatury. Sławę przyniosła mu seria opowiadań o profesorze Tutce.
Szaniawski urodził się w Zegrzynku nad rzeką Narew, w rodzinie ziemiańskiej o inteligenckich
korzeniach. Ojciec pisywał do "Przeglądu Tygodniowego", w domu bywali Maria Konopnicka,
Klemens Junosza, Konrad Prószyński i Bolesław Wysłouch. Po ukończeniu warszawskiego
gimnazjum Szaniawski zaczął studia przyrodnicze, wyjechał też do Lozanny, by uczyć się w
Instytucie Rolniczym. Później wrócił do rodzinnego majątku; unikał kontaktu z ludźmi, był
niechętny artystycznej śmietance Warszawy.
Debiutował w 1912 na łamach "Kuriera Warszawskiego". Pięć lat później jego sztuka Murzyn
została wystawiona na deskach Teatru Polskiego. Po sukcesie przedstawienia z Ireną Solską w roli
głównej Szaniawski stał się wziętym dramatopisarzem. W latach 20. napisał m.in. Lekkoducha,
Ptaka, Papierowego kochanka; jego dramaty wystawiał m.in. teatr Reduta Juliusza Osterwy. W
1924 Szaniawski napisał swą jedyną powieść - Miłość i rzeczy poważne.
Lata 30. przyniosły Szaniawskiemu uznanie środowiska, szacunek m.in. Boya-śeleńskiego oraz
liczne nagrody literackie (które umożliwiły mu wybranie w 1933 do Polskiej Akademii Literatury).
W jego dramatach grali Kazimierz Junosza - Stępowski i Mieczysław Frenkiel, wystawiano je także
w teatrze radiowym, służyły jako scenariusze filmów.
Po wybuchu wojny Szaniawski przeniósł się z Zegrzynka do Warszawy, gdzie działał w ruchu
oporu. W 1944 został aresztowany, po uwolnieniu wyjechał do Krakowa, gdzie opublikował Dwa
teatry. Współpracował z prasą codzienną, pisząc cykl miniatur o profesorze Tutce. Odmówił jednak
tworzenia w stylu realizmu socjalistycznego, skutkiem czego między 1949 a 1955 niewiele pisał.
Sukcesy kolejnych dramatów - m.in. Łuczniczki i Dziewięciu lat nie zmieniły jego decyzji o
usunięciu się w cień.
Od 1950 Szaniawski ponownie zamieszkał w Zegrzynku. W wieku 76 lat ożenił się z Wandą
Szatkowską. Zmarł samotnie w 1970 w Warszawie.
Twórczość
Dramaty sceniczne
• Łuczniczka (1959)
• Dziewięć lat (1960)
• Murzyn (1917)
• Papierowy kochanek (1920)
Sztuki radiowe
• Ewa (1921)
• Lekkoduch (1923)
• Zegarek (1935)
• Ptak (1923)
• W lesie (1937)
• śeglarz (1925)
• Służbista (1938)
• Adwokat i róże (1929)
• Srebrne lichtarze (1938)
• Fortepian (1932)
• Dziewczyna z lasu (1939)
• Most (1933)
• Dwa teatry (1946)
• Kowal, pieniądze i gwiazdy (1948)
• Chłopiec latający (1949)
1
• Juliusz Osterwa (1956) - z J.
Hennelową
• Miłość i rzeczy poważne (1924) -
• W
pobliżu
teatru
(1956)
-
powieść
wspomnienia
• Łgarze pod Złotą Kotwicą (1928) -
• Dramaty zebrane (1958)
zbiór
debiutanckich
opowiadań
• Profesor Tutka. Nowe opowiadania
publikowanych w prasie od 1912
(1960)
• Profesor Tutka (1954)
•
Teatr Szaniawskiego
• Od pierwszych sztuk Szaniawskiego zorientowano się, że jego teatr to teatr swoisty, osobliwy,
własny, oryginalny, do żadnego ze współczesnych z nim istniejących nie podobny. Posługiwał się
konwencjonalną na pozór formą komedii, ale była to komedia o szczególnej tonacji, o przedziwnym
nastroju i rozgrywająca się w niezwykłej i właściwej tylko sobie przestrzeni. Szaniawski zdawał się
wyrażać środkami sztuki scenicznej jak gdyby własną, autorską filozofie życia – miała ona swoją
formę i styl, po których można było poznać natychmiast teatr tego pisarza. Ale owa „forma” i „byt”
wydawały się niemożliwe do pojęciowego uchwycenia i zdefiniowania.
• Szaniawski nie przedstawiał świata, lecz go konstruował, nie opisywał sytuacji, lecz tworzył ich
modele, nie charakteryzował swoich bohaterów w całej ich psychologicznej złożoności, lecz
szkicował postawy – był typowym kreacjonistą.
• Teatr Szaniawskiego to teatr przemilczeń i niedopowiedzeń, którego sensy i znaczenia
sugerowane są jedynie najczęściej poprzez domysł i nastrój. Nastrój nieokreślonego marzenia,
przeczucia i oczekiwania na cos więcej niż daje życie w swym potocznym przebiegu. Nastrój ten
pogłębia i jak gdyby utrwala cieniutka, delikatna ironia, subtelny humor.
Interpretacje DRAMATÓW ↓
I.
„PTAK”
To jakby poetycka baśń – przypowieść o odwiecznej tęsknocie ludzkiej, która potrafi się
zagnieździć nawet w najbardziej niepozornych istotach ludzkich. Jest małe miasteczko, jak tyle
innych na świecie – senne, pogrążone w martwocie, głucha, beznadziejna prowincja, w której nigdy
nic się nie dzieje. Jest oczywiście burmistrz i SA rajcowie miejscy. Pilnują, aby właśnie nic się nie
działo; każda zmiana byłaby naruszeniem tego bezpiecznego, oswojonego trwania, w którym dzień
za dniem i noc za nocą toczą się ustalonym porządkiem, bez pospiechu, bez niespodzianek, z miła
temu sennemu bezruchowi monotonią powtórzeń. Nie chce się nawet słuchać, że gdzie indziej na
świecie jest podobno inaczej. Zbyteczne SA te wszystkie podejrzane wynalazki, których dawniej
nie było, a byli „porządni lidzie i w ogóle było lepiej niż teraz”. Ale oto ten dzień, w którym
podniosła się kurtyna i rozpoczyna się ów ciąg przedziwnych zdarzeń, jakie wkrótce nastąpią, staje
się dla tych urzędowych strażników dniem fatalnym. Bulwersująca wiadomość, przyniesiona przez
Radce Sebastiana, że wszyscy, których spotkał na mieście, wyrażali mu, czego przedtem nie było,
„swoje niezadowolenie z istniejącego porządku rzeczy”, zasiała w myślach stetryczałych ojców
miasteczka ziarenko niepokoju i najgorsze przeczucia. Czy tez pod powierzchnia pozornego
porządku nie dojrzewają jakieś sprawy niewiadome i groźne?
Powszechne niezadowolenie nie wróży nic dobrego. Nie wróżą go te przyniesione relacje o jakichś
niesłychanych tęsknotach i aspiracjach, które ni stąd ni zowąd zaczęły się podobno ujawniać, i to w
„godzinach na tęsknoty nie przeznaczonych” u najbardziej statecznych i znających swe miejsce
mieszkańców miasta. Miejski felczer, zamiast się zajmować swoją profesją, wziął się do twórczości
2
dziejopisarskiej; aptekarz zamiast tłuc i mieszać swoje mikstury, oddaje się nawoływaniu do lepszej
wydajności pracy, a jego szanowna małżonka – aptekarzowa „zamiast pilnować ogniska
domowego”, poczuła się niespodziewanie artystką i studiuje zagadnienia kolorystyczne; stary
lekarz zamiast zająć się pacjentami, daje wyraz swoim pozaprofesjonalnym i „wyższym”
potrzebom duchowym, chodząc „do znajomych dzieci grac w lateryjkę”. Pojawił się też, nie
wiadomo jakim sposobem, na spokojnym bruku miasteczka jakiś nikomu nieznany młody frant z
szerokiego świata i rozpowiada dookoła, że to czcigodne miasto to w istocie „zapadła dziura”,
„dziura dziur”, która najlepiej należałoby wysadzić w powietrze. I na koniec – t już szczyt tego dnia
feralnego – ten „ptak”. Jaki ptak? Ptak z wielkiego „czerwonego afisza”. Ktoś rozlepił te afisze po
całym mieście. Afisz tez zapowiada, że jutro, po 12 w południe, po niedzielnym nabożeństwie, gdy
z ratuszowej wieży zabrzmi jak zwykle hejnał, wyleci ku niebu „wielki złocisty ptak”. Wiadomość
ta, przyniesiona przez magistrackiego ważnego, wprawiła czcigodnych mężów w stan konsternacji.
Czy to naprawdę tylko ptak? Zwyczajny ptak? Taki sobie ptaszek; ptaszyna? Czy to nie czasem jaki
„groźny figiel”? Czcigodny i zacny burmistrz, któremu – jak sam twierdzi zawsze o sobie – można
wiele zarzucić, ale nikt mu „nie zarzuci braku bystrości”, zdaje się wyczuwać w tej tajemniczej
zapowiedzi jakąś wyroczną godzinę. Czy ów ptak nie jest przypadkiem pierwszą jaskółką „nowego
porządku rzeczy”? „Wysadzić miasto, a postawić nowe …” Czy to czasem nie zbliża się odwieczny
moment odwiecznej walki młodych ze starymi? Bo oto pośród powszechnej konsternacji zebranych
dwie istoty przyjęły nieoczekiwaną zapowiedź z zastanawiającym zaciekawieniem. Młody sekretarz
magistracki, osobnik od dawna podejrzany na skutek ustawicznego wtrącania swych trzech groszy
o jakichś tam istniejących na świecie rewelacyjnych innowacjach – piękna córka burmistrza, istota
poetyczna, wywiedziona jak gdyby z romantycznej „ballady o burmistrzance”: „wielki złocisty
ptak” – „mówi ze zdziwieniem, z zachwytem, marząco”, „w naszym spokojnym, starym mieście …
narzaz … złoty ptak”. Tymczasem sprawca tego bulwersującego zamętu ukrywa się na wysokim
poddaszu, gdzie zajmuje małą izdebkę ze swoim ptakiem owo niedzielne przedpołudnie zapukała
do jego drzwi burmistrzanka. Rzecz niebywała, żeby „dziewica” przyprowadziła „do mieszkania
samotnego studenta”. Przyprowadziła ją wiadomość, że wysoko na poddaszu mieszka student
ubogi; przyszła aby go ostrzec, że władze wszystko już wiedzą, by pozyskać jego zaufanie. Bo
przecież ten jego złoty ptak, to rzeczywiście żaden ptak, lecz na pewno sygnał i hasło. „Drwiąc z
tego, co ludzie powiedzą, ze swym ogniwem w duszy” przychodzi do niego, aby stanąć przy nim
iść razem w ten żar”.
Ubogi student, wcale nie jest ubogi, nie pisze wierszy, a ten jego ptak, który siedzi sobie na strychu
za chwilę wypuszczony poleci, „dla zabawki”, nic więcej. Niebawem student powie burmistrzowi i
delegacji miasta, by wybadać rzeczywiste intencje intruza, wichrzyciela odwiecznego porządku.”
Chce pan zniszczyć istniejący porządek rzeczy”, „wzniecić pożar, lecz ten ptak, to cos więcej niż
takie latające stworzenie. Więc po co go wypuszczać?
II.
„śEGLARZ”
Jeśli „Ptak” jest bajką, dziejąca się w rzeczywistości całkowicie zmyślonej i groteskowej, „śeglarz”
jest sztuką, która mimo całej swej anegdotycznej fikcyjności dotyka bardziej konkretnie pewnych
zjawisk i mechanizmów autentycznego życia, jest nieomal środkami sztuki teatralnej
przedstawionym studium socjologicznym, jak powstają i utrwalają się w świadomości zbiorowej
pewne mity społeczne. Jest jakieś miasto w jakimś kraju, nad jakimś morzem – konkretyzacja
miejsca jest tu absolutnie zbyteczna i nieważna, ponieważ problem podjęty w tej komedii ma
znaczenie uniwersalne. Miasto jest siedziba uniwersytetu i admiralicji, jak każde miasto portowe
sprzyja aktywności ludzi obrotnych i śmiałych. Ma też, jak każde środowisko ambitne, swoich
„wielkich ludzi” i swoja legendę. Tą legenda jest historia urodzonego w tym mieście bohaterskiego
kapitana marynarki, który „nie chcąc oddać w ręce nieprzyjaciół podpalił statek i zginął” wraz z
nim w odmętach morskich, mając zaledwie 25 lat. Zdarzyło się to przed 50 laty i oto miasto gotuje
się właśnie do uświetnienia tej rocznicy. Rektor uniwersytetu, znakomity historyk, napisał z tej
3
okazji olbrzymie dzieło o kapitanie Nucie, zamówiono tez pomnik u młodego, bardzo
utalentowanego rzeźbiarza.
Kapitan Nut:
♠ piękny, młody człowiek o ujmującej aparycji i fizjonomii, ginący bohatersko na posterunku, z
głowa dumnie podniesioną, z rozwianym włosem,
♠ romantyk, w którego krótkiej biografii znalazło się też miejsce na wielką miłość do kobiety
niezwykłej, arystokratycznej, miłość poświadczoną najpiękniejszymi listami, jakie kiedykolwiek
wymienione zostały pomiędzy kochankami.
Rektor uniwersytetu ma ucznia, bardzo zdolnego, z którego jest prawdziwie dumny, ale
jednocześnie niezwykle, może aż zanadto dociekliwego, sceptycznego, podejrzliwego, nieufnego
wobec wszelkich hipotez nie dających się sprawdzić, trochę jakby z przekory dążącego uparcie w
każdej sprawie do sedna rzeczy. Niezależnie od mistrza zainteresował się i on postacią
bohaterskiego kapitana, zniknęła nawet z horyzontu miasta na cały rok, aby szukać źródeł, dotrzeć
do osób, które swego nuta jeszcze znały, rozwiązać wszystkie zagadki do końca. Wyniki
poszukiwań i badan okazały się rewelacyjne i szokujące zarazem: rzeczywisty kapitan Nut okazał
się zupełnie kimś innym od tej wyidealizowanej postaci, jaką uformowała legenda i idący za nią
wiernie monografista. Nie było żadnej bitwy, żadnego zatonięcia okrętu, żadnego aktu bohaterstwa,
a osobiste przymioty legendarnej osoby daleko odbiegały od jej romantycznego obrazu. Kapitan
Nut był typowym, przeciętnym marynarzem, postury raczej nieciekawej, miłośnikiem
wysokoprocentowych napojów alkoholowych, traktujący kobiety jako istoty z przyrodzonej swojej
natury nie budzącej zaufanie i domagając się nawet, aby dla utrzymania ich w ryzach przetrzepać je
od czasu do czasu. Aby rozwiać ostatecznie wszelkie w tym przedmiocie iluzje, legendarny bohater
pojawia się w końcu na scenie. Okazuje się bowiem, że kapitan Nut wcale nie zginął, lecz wręcz
przeciwnie, żyje i ma się świetnie, zmienił tylko nazwisko, zowie się obecnie Szmidt, bardzo
pospolicie, cos jak polski Kowalski. Co więcej, jest on rodzonym dziadkiem owego sceptycznego
młodzieńca, którego nieustępliwa dociekliwość doprowadziła do kompromitacji mitu, zanim nie
zawalił się on ostatecznie przez zjawienie się autentycznego pierwowzoru.
Tak więc życie stworzyło problem: co należy począć w tak osobliwym położeniu, gdy
zderzyły się w bezpośredniej konfrontacji prawda i kłamstwo. Kłamstwo zapewne piękne, wzniosłe,
porywające, ale przecież kłamstwo. Lecz głowni promotorzy imprezy, którzy nic zresztą o istnieniu
Nuta nie wiedzą, nawet gdyby wiedzieli, i tak raz rozpędzonej machiny przygotowań wstrzymać by
nie zdołali. Już jest za późno. Całe miasto żyje już od wielu tygodni w gorączce oczekiwania.
Kapitan Nut jest na ustach wszystkich. Poruszony został entuzjazm mieszkańców, zmobilizowane
zostały wszystka młodzież, szkoły, organizacje, związki, orkiestry, chóry i straż pożarna. Sfery
kupieckie liczą na olbrzymi zjazd gości i na zwielokrotnione dochody, wydawcy spodziewają się
krociowych wpływów ze sprzedaży popularnej broszury o kapitanie Nucie, którą rzucą w tłumy.
Niesamowicie operatywny przewodniczący Komitetu wykonawczego opracował szczegółowy
scenariusz uroczystości, w którym wszystko przewidział co do minuty i wszystko zorganizował,
nawet pogodę. Kapitan Nut, ten z pomnika, jest już własnością ludu, jest w pewnym sensie
nietykalny. Tak myślą i czuja wszyscy, od osób z najwyższego świecznika poczynając, a na
uroczych dziewczętach usługujących w lokalu śniadankowym pani „doktorowej” skończywszy. Tak
myśli nawet były kapitan Nut, aktualnie Szmidt, który swemu imiennikowi z monumentu użyczył
tylko nazwiska. Waha się jedynie Az do ostatniej niemal chwili tylko ów młody bezkompromisowy
obrazoburca – demaskator, choć i on skapituluje ostatecznie wobec wzniosłej nieprawdy. Bo oto
zbliża się wielka i osobliwa chwila. Niepoliczone mrowie tłumów wypełniło do ostatniego skrawka
ziemi plac wokół pomnika, rozdzwoniły się dzwony, a potem rozpostarła się nad całym tym
zbiorowiskiem ludzkim ogromna, wyczekująca cisza. Rektor wstąpił na podwyższenie i rozpoczął
swa mowę. Mówi wspaniale i porywająco: „o gwiaździstych nocach na morzu i o morskiej burzy,
[…] o wyspach nieznanych” i „o wyspach bezludnych”, zwraca się do młodzieży i dzieci, bo one
szczególnie ukochały od dawna swego kapitana, cytuje słowa poety: „Na tonącym pokładzie zostaje
kapitan …” Opadły zasłony, okrywające spiżową postać, błysnęło słońce, warknęły bębny i
4
huknęły wystrzały, a nad bezmiernym morzem głów podniósł się potężny okrzyk zachwytu.
Wszystko, co małe i przyziemne jakby przygasło w tej chwili, a wszyscy uczestnicy zdarzenia
jakby się stali piękniejsi. Wszyscy wpatrzeni w śeglarza z osłoniętymi głowami, wzruszeni i nie
mogący ze wzruszenia słowa wymówić. Zdjęli okrycia głowy nawet ci, którzy znają prawdę –
Paweł Szmidt i jego młodzieńczy demaskator.
Nad prawdą życia zatriumfowała zatem prawda wzniosłej legendy. Cóż z tego, że
prawdziwy kapitan Nut niewiele miała wspólnego z ta młodzieńczą, piękną postacią z kamiennego
cokołu. Stworzyła go i przyozdobiła wszystkimi urokami wielkości tęsknota tłumów, bo tłumy chcą
mieć swoich wielkich ludzi, wspaniałe wzory bohaterskie, które niby znaki orientacyjne i potężne
drogowskazy stoją na biegnących w nieskończoność gościńcach, wskazując kierunki
niezmordowanego pochodu ku przyszłości coraz piękniejszej i wspanialszej. Te tęsknotę tłumów
sztuka artysty przyoblekła w widomy i urzekający kształt i będzie on trwać poprzez nieskończone
obszary czasu bardziej rzeczywisty, trwalej obecny w każdym wrażliwym sercu i myśli ludzkiej
niż życie samo. Dobrzy i rozumiejący swe wzniosłe powołanie wychowawcy i nauczyciele będą
przyprowadzać na ten plac kolejne pokolenia młodzieży, będą im ukazywać piękną, młodzieńcza
postać bohatera i będą mówić: „patrzcie, podziwiajcie i bierzcie przykład z kapitana”. I niejeden
szary człowiek z ulicy przejdzie przez plac, zatrzyma się na moment, podniesie głowę, wyprostuje
się, spojrzy i coś się nagle w nim przebudzi, coś drgnie na chwilę, jakaś utajona głęboko i
przywalona szarzyzna życia tęsknota za czymś pięknym i wielkim, co istnieje ponad zwyczajną,
przyziemna codziennością.
III.
„ADWOKAT I RÓśE”
Z krainy poetyckiej groteski i dramatu idei, usiłującego udowodnić założoną a priori tezę, Adwokat
i róże przenoszą nas w świat najzupełniej odmienny, w przestrzeń teatralna jakby zgodnie z
zasadami realizmu scenicznego uformowaną werystycznie. Nie ma tu żadnych cudów, żadnych z
marzeń jedynie i kaprysów imaginacji wynikających wydarzeń. Jest dom mieszkalny przy ustronnej
ulicy, w miejscu, na którym niegdyś wznosiły się i rozprzestrzeniały zabudowania klasztorne.
Przetrwały po nich jedynie szczątki starych murów. Przez mur przedostają się na zewnątrz z ogrodu
kwitnące róże, obok mieszkalnego budynku oszklona oranżeria, znak, że hoduje się w tym domu
kwiaty. Ogólne wrażenie z tego ustronia – zacisze. Schronił się w tym zaciszu znakomity ongiś i
cieszący się rozgłosem, jak nikt inny poza nim, mecenas. Dawne czasy, które żyją jeszcze we
wspomnieniach starego, wiernego sługi. Gdy mecenas kiedyś w jakiejś sprawie przemawiał,
„płakała policja, płakał, prokurator. A sędziowie […] – sukno na stole sędziowskim trzeba było” po
rozprawie „wyżymać, takie było mokre od łez”. Nie ma już takich mecenasów. Zamknąwszy na
zawsze praktykę adwokacka mecenas poświęcił się hodowli róż. Jest równie znakomity w tym
fachu, jak w swej dawnej adwokackiej profesji, jego róże SA najpiękniejsze ze wszystkich. Właśnie
na ostatniej wystawie tych arystokratycznych kwiatów jedna z jego róż zdobyła pierwszą nagrodę.
Mecenas nazwał ja imieniem swojej młodej żony Doroty. Przyniosła te najświeższą wiadomość o
wyróżnieniu, wyczytana w gazecie, siostrzenica eksmecenasai oto na gorąco, pod wrażeniem tego
radosnego zdarzenia improwizuje projekt urządzenia wieczoru, który będzie zarazem uczczeniem
triumfu hodowcy, jak i hołdem dla kobiety, która najpiękniejszej róży udzieliła swego imienia.
Wieczór ów wymarzyła sobie romantyczna dziewczyna niezwykły. Przed domem, w zakolu starych
murów ozdobionych girlandami pnących się róż, pod gwiaździstym niebem, przy blasku świec, w
świetnie dobranym towarzystwie: mecenas, stary przyjaciel, Dorota i siostrzenica, no i jako
absolutnie konieczne uzupełnienie dostojny kamerdyner. Panie w najpiękniejszych sukniach,
panowie w strojach wieczorowych. Dobre wino, interesujące rozmowy o nieśmiertelności duszy i
reinkarnacji, finezyjny dowcip.
W tym doskonale harmonijnym wieczorze życia, jaki sobie zaprojektował mecenas na
ostatnie dni, pojawiły się jednak od niedawnego czasu pewnie zakłócające owa harmonię
wydarzenia. Ktoś buszuje po jego podwórku, ktoś podkrada mu bezustannie jego piękne róże.
Znakomity obrońca zmuszony jest, aczkolwiek niechętnie, wejść w role dotąd mu obcą,
5
oskarżyciela i sędziego zarazem w swej własnej sprawie. Właśnie przysłano mu agenta policji,
który zaczaił się w ogrodzie, aby schwytać intruza na gorącym uczynku. Zastawiona pułapka
okazała się celowa, tyle że sprawa zakończyła się nie tak ściśle, jak zaplanowana została.
Tajemniczy młodzieniec, podkradający ponoć róże, poturbował mocno agenta, usiłując się
wymknąć z zasadzki, ale przerażony swym czynem dał się ująć bez oporu świadków zdarzenia. I
oto u mecenasa, który zamknął już bezpowrotnie swoja adwokacką karierę, zjawia się
dystyngowana dama, matka owego nieszczęsnego „złodzieja róż”; zjawia się z gorąca prośbą, aby
raz jeszcze, ten jeden ostatni raz, podjął się obrony jej syna. Chłopiec jest zupełnie niewinny, jest
studentem uniwersytetu; byłoby absurdem podejrzewać studenta o systematyczne podkradanie róż
w cudzym ogrodzie. Ów incydent fatalny z agentem policji był jedynie odruchem samoobrony.
Chłopiec siedzi w więzieniu w stanie całkowitej prostracji i na temat zdarzenia jak zaklęty milczy.
Nieszczęsną matkę sprowadza do znakomitego obrońcy bezgraniczne do niego zaufanie. Okazuje
się dawna klientka mecenasa, piękną ongiś dziewczyna o bujnym temperamencie i powikłanej
przeszłości, która on przed laty swoją sztuką obrończą wydobył z ciężkiej opresji. I dlatego tylko
jedynie on mógłby uratować jej syna.
Ten przedziwny zbieg zaskakujących przypadków otworzył nagle przed znakomitym
adwokatem jakąś niezwykłą możliwość, jakiej nigdy dotąd w życiu swoim nie spotkał. Zawsze
bronił kogoś, kto przeskrobał coś w cudzym podwórku, a teraz stanął nagle jakby przed
najtrudniejszym egzaminem życiowym, miałby zająć się ratowaniem kogoś, kto wyrządził mu
krzywdę w jego własnym domu. Odsłania się bowiem z wolna cała prawda. Nie chodziło wcale o
róże w tej zagadkowej sprawie, lecz o tajemnicę kobiety. Domniemany złodziej wspaniałych róż
podkradał mecenasowi cos niewspółmiernie cenniejszego – uczucia pięknej Doroty. Podjęcie się tej
obrony byłoby zatem wzniesieniem się poniekąd ponad siebie samego. W sferze zwycięstw
moralnych czymś równie doskonałym, jak jego nieskazitelne piękne okazy róż. Mecenas zdobędzie
się na te próbę, na ten najtrudniejszy egzamin. Weźmie sprawę w swe ręce, choć z powodów
formalnych posłuży się swym młodym uczuciem, równie zdolnym, jak on, i tajemnie kochającym
Dorotę. Los, ten niezrównany reżyser najprzedziwniejszych wydarzeń, stworzył sytuację
niezwykłą. Oto młoda, Piekar kobieta, tajemnicza, nieodgadniona i nieprzenikniona w swej
milczącej piękności i w swym wewnętrznym zamknięciu, jak ów wspaniały kwiat, jej imieniem
nazwany. I trzech mężczyzn, którzy ja adorują i jednakowo kochają. Dwu z nich ma bronić tego
trzeciego, szczęśliwego, którego ona wybrała, wyróżniła. Czy sprostają temu zadaniu, ponad siły na
pozór? Całą obronę przygotował mecenas, wygłosił mowę obrończą jego zdolny uczeń. Było w tym
wystąpieniu obu cos niezwykłego, cos wzniosłego, jakieś wzniesienie się ponad siebie w
najpiękniejszym akcie wielkodusznego przebaczenia, „jakieś zapatrzenie się w punkt daleki, w jakiś
znak na niebie czy w jakieś oblicze czegoś Najwyższego”. Wszyscy uczestnicy zdarzenia poczuli
nagle, że w tym miejscu i chwili spełniło się cos równie pięknego, jak te róże, które pielęgnuje
znakomity obrońca. Róże – symbol tęsknoty doskonałości.
IV.
„MOST”
Stary dom nad rzeką, szeroką, rozlewna i kapryśną. W budowie domu widać jego solidność i
zasobność, w których czas mijający zdążył jednak poczynić głębokie szczerby. Na zadymionych
ścianach głównej izby widać jakieś obrazy, malowane na tynku: wspaniała kareta w cztery konie.
Dom był kiedyś karczmą – zajazdem; tu zbierali się i zatrzymywali podróżni przed przeprawa
promem na drugi brzeg. Były łodzie i promy, było rojno i gwarnie. Echa owych czasów minionych
zdają się jeszcze jakby błąkać nieśmiało w starych murach. Ta kareta uwieczniona na ścianie ręką
przejezdnego artysty zdaje się wciąż jeszcze przywoływać ów czas zaprzeszły, gdy przyjeżdżała tu
bogata i piękna pani, najdostojniejsza w okolicy, a kto ja pierwszy zobaczył, wołała co sił i tchu w
piersiach: „Hrabia jedzie!” Teraz wszystko stoi bezczynnie, wszystko zamarło. Sprawił to most.
Most zabił prom i łódki, zrujnował właściciela tego przejazdu. Prawie udzielny ongiś pan na
przewozie za sprawa mostu stracił wszystko – swoją dawna zamożność, pozycję, poczucie
przydatności życiowej, nawet kobietę, która kochał i która opuściła go w nieszczęściu. Most stał się
6
śmiertelnym wrogiem przewoźnika. Od czasu, kiedy tu stanął, stary człowiek zdziwaczał, stał się
ponury, nieprzystępny, odpychający, jakby nie chciał się pogodzić z tym, co się zdarzyło. Stary
człowiek ma syna, który nie mogą wytrzymać posępnej atmosfery domostwa uciekł z tego miejsca
w szeroki świat, skończył tam studia, stał się zapowiadającym się świetnie architektem. Dom
ojcowski odwiedzał niechętnie, rzadko i na krótko. Właśnie teraz, kiedy się zaczyna akcja dramatu,
przebywa tu od paru tygodni, sprowadzony wiadomością o niedomaganiach zdrowotnych ojca.
Jest zimowy, ponury czas, na przemian deszcz, błoto, to znów lodowate podmuchy, rzeka
płyną lodowe kry. Aby nie tracić jednak czasu młody człowiek przywiózł tu ze sobą robotę, która
spodziewa się w tym zaciszu starego domostwa spokojnie skończyć. Robota jest ważna i być może
otwierająca przed młodym architektem kuszące perspektywy kariery – projekt gmachu dla „Ligii
Przyjaciół Człowieka”. Termin założenia konkursowej pracy jest niebezpiecznie bliski, ale młody
projektotwórca obliczył wszystko do godziny i spodziewa się zdążyć na ostatnią chwilę. Gdy
przychodzi wreszcie owa „ostatnia chwila”, okazuje się nagle, że most w nocy zerwało; przyszła
gwałtowna odwilż, most na słabych palach, lód naparł. Jedyna najbliższa droga na pocztę do
miasteczka za rzeką okazała się zamknięta. Przedostanie
się daleką drogą okrężną nie rokuje żadnej nadziei, aby zmieścić się w granicach
nieprzekraczalnego terminu. Cały wieloletni wysiłek młodego architekta może się okazać daremny:
„szedł całe lata przez nędzę, poprzez głód, przez poniewierkę, Az wreszcie po latach […]” stworzył
być może „dzieło najpotężniejsze”, które mogło mu przynieść zwycięstwo. Cały ten afektowany
wybuch młodej dziewczyny, narzeczonej architekta, pięknej, wytwornej panny z wielkiego świata,
która niespodziewanie odnalazła swego "geniusza" aż w tym pustkowiu, zaniepokojona jego długim
milczeniem, spotyka się z kamiennym spokojem i jak gdyby wzgardliwym wzruszeniem ramion
starego eksprzewoźnika. "Most zerwało i zaraz tyle gadania". Nie ma sytuacji bez wyjścia. Przecie
mostu dawniej nie było, a życie biegło swoim normalnym i niezakłóconym porządkiem. Przewiezie
się przez rzekę i dostarczy przesyłkę na pocztę o naznaczonej godzinie.
Przeprawa jest ryzykowna, trzeba przemknąć się lawirując wśród zwałów lodu kruchym, małym
czółenkiem. Postanowienie zostało powzięte, protesty domowników na nic się zdają. W
przerażeniu, w napięciu śledzą przez okno zmagania się starego człowieka "walczącego ze
śmiercią". Dopłynął. Sprawa została załatwiona, ale za jaką cenę. Pojawił się nagle na tym całym
zdarzeniu cień moralnego niepokoju. Zgodzono się i przyjęto tę decyzję starca, chociaż dobrze
wiedziano, że kryje się w tej wyprawie śmiertelne zagrożenie człowieka. Należało "porąbać siekierą
łódkę, żeby nie mógł jechać [...J roztrzaskać łódź, żeby. nie płynął". Jakieś przejmujące uczucie
upokorzenia ogarnęło młodego architekta. Jeśli nawet przypuścić, że ten jego gmach zostanie
jednak kiedyś wzniesiony i oboje z tą jego ukochaną dziewczyną, żarliwą animatorką jego pracy
będą kiedyś patrzeć nań razem ("dzień będzie piękny, pogodny, słoneczny"), czy jednak na
wspaniałej fasadzie tego domu nie zamajaczy w pewnej chwili "cień jadącego w łodzi
przewoźnika"?
Tymczasem pod nieobecność starca pojawia się w jego domu tajemniczy, niespodziewany gość.
Przedstawia się zrazu jako domokrążny handlarz; okazuje się jednak szybko, że w istocie jest
agentem policji. Przywiodła go tu właśnie sprawa owego mostu,
bo to jest sprawa dla stróżów publicznego porządku podejrzana. Most zwaliła co prawda kra, ale
ktoś tej krze umiejętnie pomógł, ktoś podpiłował przęsła mostu, podpiłował "fachowo", ktoś, kto
musiał znać doskonale Zycie rzeki, jej zwyczaje i miejsca, w której jej rwące prądy najsilniej
napierają na ochronne „izbice” – „człowiek z wody”. Przyszli właśnie po niego. Przy całym
podziwie dla odwagi i poświęcenia starca, który narażając swe życie jakby moralnie okupywał swa
winę, przy całym zrozumieniu dla motywów tkwiących w jego osobistej tragedii, które pchnęły go
do przestępczego działania, pozostaje przecież problem odpowiedzialności w porządku prawa.
Prawo rządzące społeczeństwem domaga się odrębnego zadość uczynienia. Funkcjonariusze tego
prawa zgodzą się jedynie oddalić moment ingerencji, aby pozwolić mieszkańcom tego smutnego
domostwa, nad którym rozciągnął swoją władzę okrutny fatalizm złej przeszłości, jakby przeżyć
chwilę nie oczekiwanej tu już nigdy pogody i pojednania z życiem. Czyn przewoźnika stał się dla
niego jak gdyby swoistego rodzaju oczyszczeniem. Poczuł wielka ulgę, uratował jakieś dobro,
7
przekreślił w sobie samym swa winę. Stary zegar idzie spokojnie i wybija dobrą godzinę. Jest
pogodny, słoneczny dzień. W cieniu, nie dostrzegalni dla nikogo, czekają, aż przeminie „dobra
godzina”, wysłannik prawa i jego dwaj pomocnicy.
V.
„DWA TEATRY”
Jest teatr i jest dyrektor teatru. Dyrektor teatru ma hobby: badanie snów, własnych i cudzych,
które zapisuje dokładnie i segreguje w kartotece. Jest w tym osobliwym zamiłowaniu jakby
podświadoma tęsknota za czymś innym, tajemniczym, zakrytym, sięgającym poza
rzeczywistość widzialną. Są też dwie kobiety: Laura, prowadząca dyrektorowi gospodarstwo
domowe, przesadnie troskliwa, opiekuńcza, kochająca się w nim potajemnie, czego on zdaje
się jak gdyby nie zauważać. I jest druga kobieta, bardzo piękna i młoda, o teatralnym imieniu
Lizelotta, pierwsza aktorka owego teatrzyku "Małe Zwierciadło". Taką właśnie ów teatr nosi
nazwę, jego ambicją jest odbijać najwierniej rzeczywistość. Gdy w tym teatrze podaje się na
scenie kawę "to kawa pachnie". Gdy "zadzwoni ą kieliszki [...] przy wytwornym śniadaniu", to
słychać, że to szkło najwyższej próby. Gdy ostatnio "robiono ekspres", gdy koła zaklekotały na
zwrotnicach i mignęły oświetlone okna wagonów, były brawa przy otwartej kurtynie. "Tyle
ludzie pociągów widzieli i nie bili brawa, a ten, jak przejechał..." Dyrektor „Małego
Zwierciadła" zakreślił wokół swego teatru nieprzekraczalne granice doświadczenia. Jest to teatr
realistyczny, a nawet w szczegółach; w cyzelacji drobiazgów naturalistyczny, teatr żywych
ludzi i prawdziwych, realnych zdarzeń, w którym jako jedyne siły motoryczne występują i
determinują bieg akcji prawa natury. Dyrektor, "fanatyk prawdy", pojętej w sensie empiry-
cznym, uważa ten swój mały teatr za swoiście jedyny i najdoskonalszy z możliwych. A jednak,
niekiedy, wkrada się w tę jego pewność jakby cień wahania. Od pewnego już czasu składa mu
dość często wizytę dwóch autorów, oferując swe "dzieła" do realizacji scenicznej. Obaj są
młodzi i bardzo sympatyczni.
Jest w nich coś, co w dziwny sposób pociąga dyrektora i każe witać ich za każdym razem
życzliwie, aczkolwiek ich teatralne pomysły są nie do przyjęcia, nie mieszczą się zupełnie w
tym rozumieniu sztuki, jakie dyrektor tego teatru uważa za jedynie właściwe. Oto jeden z nich
przynosi mil np. sztukę o zagładzie całego miasta, .. wysadzonego w powietrze przez
szalonego inżyniera, aby w jego .. miejscu stanęło nowe. To przypominać się zdaje jakieś
ponure' przepowiednie modnych aktualnie katastrofistów, ale cóż to może mieć wspólnego z
rzeczywistością? I jak niebezpieczne skutki mogłoby spowodować w teatrze widowisko tego
rodzaju, nazbyt brutalne dla realistycznych środków wyrazu. Albo ta druga niby - sztuka,
Gałąź kwitnącej jabłoni, której tekst nie dłuższy jest od jej tytułu, "kilka słów o dziewczynie,
co weszła z gałęzią kwitnącej jabłoni" - i nic więcej. To nie mieści się najoczywiściej w stylu
"Małego Zwierciadła", choć w tych dziwnych pomysłach taić się jak gdyby zdaje coś
niepokojącego i pociągającego zarazem, coś ze świata niejasnych przeczuć i poetyckiego
marzenia, coś, co zdaje się przedłużać linię poza granice, zakreślone przez wyobraźnię i wolę
dyrektora. Czuje to Lizelotta, czuje Montek, główny mechanik teatralnej maszynerii i twórca
zdumiewających publiczność jej widowiskowych efektów. Czuje to nawet sam dyrektor, choć
broni się przed uświadomieniem sobie tej niebezpiecznej prawdy, która mogłaby zupełnie
zrujnować jego wizje teatru. Choć on sam nie zdaje sobie nawet sprawy przekracza jakby
niekiedy ów krąg przez siebie zakreślony, owo dogmatyczne „stąd – dotąd”, i autor, którego
wystawia, i widz z teatralnej Sali Ida czasem dalej, gdzie indziej. A więc poza ową
naturalistyczną rzeczywistością „Małego Zwierciadła” miałżeby jeszcze istnieć jakiś teatr
inny, jakaś rzeczywistość „dalszych ciągów” tych zdarzeń, które kończą się pozornie z
zapadnięciem kurtyny?
Drugi akt dramatu to swoisty „teatr w teatrze”. Widz ma możność sprawdzić naocznie
teatralne koncepcje dyrektora, uczestnicząc w próbie dwóch przygotowywanych w jego teatrze
jednoaktówek. Pierwsza z nich nosi tytuł Matka. Kurtyna odsłania po wyciągnięciu jej w gorę
wnętrze izby mieszkalnej zagubionej wśród lasów i zakopanej wśród śniegów leśniczówki. I oto
8
przypadek, jakieś spowodowane przez obfite opady śnieżne zakłócenie ruchu kolejowego
sprowadziło w to ustronie nie oczekiwanego tutaj nigdy gościa. Gościem jest młoda, piękna,
elegancka pani z wielkiego zapewne miasta, wytworna, pachnąca, rozszczebiotana i wyraźnie
zadowolona z tej niezaplanowanej przygody. W leśniczówce zastałą tylko starą kobietę, jedyna
żywa istotę pod nieobecność głównych mieszkańców tego miejsca, młodego leśniczego i jego
spodziewającej się dzieciątka żony. Leśniczówka, jak leśniczówka, ot, zwyczajne wiejskie
domostwo. Ale oto wśród pospolitych sprzętów jej wewnętrznego urządzenia spostrzega wytworny
gość przedmiot raczej nie spotykany w głuchym lesie – pianino i to znakomitej marki Erarda. Na
pianinie fotografia młodego mężczyzny, zięcia starej kobiety, leśniczego i pana tego domostwa. I
oto okazuje się niespodziewanie, że los i przypadek, ten nieporównany reżyser ludzkiego życia,
sprowadził do tego domu kobietę, która była kiedyś miłością tego chłopca, dziś mężczyzny, męża i
niebawem już ojca. Zdumienie, zaskoczenie i zarazem lekkomyślna pokusa próby sił i próby uczuć.
Zobaczyć tego człowieka, choćby ten jeden tylko raz, dla czystej satysfakcji i kobiecej próżności,
skoro tak się zdarzyło, wypróbować moc swojego uroku i trwałość jego uczucia z tamtych czasów,
sprzed lat. Zrozumiała to wszystko stara kobieta. To nie może się zdarzyć. Bo ten jej zięć to
dziwny nieraz i niepojęty człowiek. Lubi czasem stanąć przed oknem i patrzeć daleko jakby poza
ten las... A tymczasem, już wkrótce, gdy pojawi się to dziecko oczekiwane, "będzie musiał patrzeć
coraz więcej tu, na środek izby, a nie tam, na drogę". Brutalnie i bezceremonialnie zmusza stara
kobieta niebezpiecznego gościa, aby się ulotnił z tego miejsca najszybciej, zanim młodzi powrócą.
I oto ledwie umilkły dzwonki sanek, które uwiozły piękną panią, zjawia się leśniczy. Słyszał z
dala, że ktoś tu był i odjechał, rozejrzał się po izbie, zobaczył otwarte pianino, poczuł nieuchwytny,
ulotny zapach perfum, "tamtych perfum", zapach wypalonych przez nieznajomą papierosów. Stanął
przed oknem, zapatrzył się, głuchy na wszystko. A więc jest tak, jak stara kobieta przewidziała i
czemu skutecznie zapobiegła. "A patrz sobie, patrz" - uśmiechnęła się ironicznie, zjadliwie.
Ledwie zapadła kurtyna, a już podnosi się znowu i. odsłania przed widzem przestrzeń
odmienną. W czas powodzi schroniła się na poddaszu wiejskiego domu cała rodzina - mąż, żona,
małe dziecko w kołysce i stary ojciec mężczyzny. Woda wzrasta, prawic sięga okapu, jedyna
nadzieja i ratunek w zbliżającej się z daleka łodzi, ale łódź przepełniona, przyjęcie nowych
powodzian grozi niechybnym zatonięciem. Na rozpaczliwe błagania przewodnik łodzi godzi się
ostatecznie zabrać matkę i dziecko, w końcu i młodego człowieka, bo jego silne ramiona mogą się
przydać w zmaganiach z coraz groźniej wzbierającym żywiołem, ale starego ojca zabrać już żadną
miarą nie mogą. Starzec niezupełnie świadomy istoty rzeczy chwycił się instynktownie, kurczowo
krawędzi burty i nie chce puścić. Syn podniósł wiosło i uderzył po rękach ojca, łódź obróciła się,
odbiła i zaczęła z wolna oddalać. Tylko z tonącego domostwa dobiega rozpaczliwe wołanie
opuszczonego. Oto jeszcze jedna znamienna projekcja wizji teatralnej twórcy tego teatru. Jest to
teatr jakby „małego realizmu”, rejestrujący precyzyjnie drobne zdarzenia z codziennego i
powszedniego życia, zwyczajne, pospolite historie, jakie mogą się zdarzyć zawsze i wszędzie.
śycie stwarza pewne problemy, a człowiek musi podejmować i podejmuje określone decyzje,
które okazują się często ostateczne, zamykają jak gdyby i załatwiają sprawę na zawsze. Matka
ocaliła swoja decyzja spokój i szczęście swojej córki; młody ojciec uratował żonę i dziecko, zrobił
to, co w istniejącej sytuacji zrobić był powinien. śycie przedstawione w „Małym Zwierciadle”
wydaje się ostatecznie dość proste, trzeba je jedynie rozumieć i wyciągnąć z tego rozumienia
właściwe wnioski. Ale czy istotnie zdarzenia, jakie widz obserwuje na scenie tego teatru, kończą
się definitywnie z zapadnięciem kurtyny, czy prawda „Małego Zwierciadła” jest prawda
ostateczna i całkowitą? Odpowiedź na te pytania daje akt trzeci. Minęły lata, nad światem
przewaliła się straszliwa wojna. śałosne resztki „Małego Zwierciadła” wegetują w podziemiach
zniszczonego do gruntu miasta, rozproszyli się ludzie, pozostali jedynie pani Laura, stary woźny,
kilku niedobitków wiernych starej budzie do końca, no i oczywiście dyrektor. Postarzał się,
zbiedniała, ma kłopoty ze zdrowiem, stracił dawna energię, nawet owe sny, jego dawna
namiętność, jakby mu po trosze zobojętniały . Tylko jego instynkt człowieka teatru domaga się
niecierpliwie ponownego otwarcia jego umiłowanego „Małego Zwierciadła”. Zapada zmrok,
który ogarnia z wolna dyrektora i całą przestrzeń. I oto w tym momencie akcja dramatu
9
przekracza niepostrzeżenie niewidzialną granicę między jawą a snem, między dotykalna a
wymierna rzeczywistością życia, a jakimś tajemniczym czwartym wymiarem, sięgającym w głąb.
Zjawiają się mgliste widma dawnych znajomych: nieżyjących już niefortunnych autorów, których
odrzucone przez dyrektora dziwne sztuki, urągające rozsądkowi i dobremu smakowi, zagrało
życie; pojawia się wątły, delikatny cień Lizelotty, niosącej w reku gałąź kwitnącej jabłoni;
odzywają się echa zdarzeń, które przecież w jego teatrze dawno już załatwione zostały. Nic nie
pomogła mądrość starej kobiety – urocza zjawia pięknej kobiety nawiedza tajemnie stary dom w
głębokim lesie, wnosząc w jego cisze niepokój i cierpienie; głos porzuconego ojca dolatuje
wieczorami z jakiejś bezmiernej odległości jak nie dający się uciszyć wyrzut sumienia. Jak to być
może, przecież tam, w „Małym Zwierciadle” wszystko zostało Az do końca wygrane, wyraźne
zaskoczenia były zawsze szczególną ambicja dyrektora. Nie wszystko jednak kończy się po
zapadnięciu kurtyny. Istnieją tajemne stany duszy, głęboko skryte „pod korcem, zamknięte na
siedem zamków i siedem pieczęci [;;;] zapomniane, porosłe trawą, przywalone kamieniami”,
których naturalistyczny i dotykalny zmysłowo teatr dyrektora wydobyć i ukazać nie umiał. Robi
czas to doskonale potrafił „Teatr Snów”, teatr z tamtego brzegu, ten, który dopełnia i poszerza
rzeczywistość jawy o wymiar głębi. Dyrektor „Małego Zwierciadła” bronił się zawsze przed ta
irracjonalną pokusą, choć w głębi swego serca istnienie owej nadrealnej strefy niepojętych
tajemnic zawsze przeczuwał i jej granice nieraz nieświadomie przekraczał. Jego śmierć staje się
przejściem w ów nieuchwytny, mglisty, chwiejny w swej eterycznej konsystencji wymiar spraw
niedopowiedzianych, zakrytych, a przecież równie realnych, jak dotykalny i wymierny świat jego
teatru natury.
Sylwia
10