Jerzy Szaniawski „Wybór dramatów” BN

Jerzy Szaniawski ( ur.10 lutego 1886, zm. 16 marca 1970) - polski dramaturg, felietonista i pisarz,

członek Polskiej Akademii Literatury. Sławę przyniosła mu seria opowiadań o profesorze Tutce.

Szaniawski urodził się w Zegrzynku nad rzeką Narew, w rodzinie ziemiańskiej o inteligenckich

korzeniach. Ojciec pisywał do "Przeglądu Tygodniowego", w domu bywali Maria Konopnicka,

Klemens Junosza, Konrad Prószyński i Bolesław Wysłouch. Po ukończeniu warszawskiego

gimnazjum Szaniawski zaczął studia przyrodnicze, wyjechał teŜ do Lozanny, by uczyć się w

Instytucie Rolniczym. Później wrócił do rodzinnego majątku; unikał kontaktu z ludźmi, był

niechętny artystycznej śmietance Warszawy.

Debiutował w 1912 na łamach "Kuriera Warszawskiego". Pięć lat później jego sztuka Murzyn

została wystawiona na deskach Teatru Polskiego. Po sukcesie przedstawienia z Ireną Solską w roli

głównej Szaniawski stał się wziętym dramatopisarzem. W latach 20. napisał m.in. Lekkoducha,

Ptaka, Papierowego kochanka; jego dramaty wystawiał m.in. teatr Reduta Juliusza Osterwy. W

1924 Szaniawski napisał swą jedyną powieść - Miłość i rzeczy powaŜne.

Lata 30. przyniosły Szaniawskiemu uznanie środowiska, szacunek m.in. Boya-śeleńskiego oraz

liczne nagrody literackie (które umoŜliwiły mu wybranie w 1933 do Polskiej Akademii Literatury).

W jego dramatach grali Kazimierz Junosza - Stępowski i Mieczysław Frenkiel, wystawiano je takŜe

w teatrze radiowym, słuŜyły jako scenariusze filmów.

Po wybuchu wojny Szaniawski przeniósł się z Zegrzynka do Warszawy, gdzie działał w ruchu

oporu. W 1944 został aresztowany, po uwolnieniu wyjechał do Krakowa, gdzie opublikował Dwa

teatry. Współpracował z prasą codzienną, pisząc cykl miniatur o profesorze Tutce. Odmówił jednak

tworzenia w stylu realizmu socjalistycznego, skutkiem czego między 1949 a 1955 niewiele pisał.

Sukcesy kolejnych dramatów - m.in. Łuczniczki i Dziewięciu lat nie zmieniły jego decyzji o

usunięciu się w cień.

Od 1950 Szaniawski ponownie zamieszkał w Zegrzynku. W wieku 76 lat oŜenił się z Wandą

Szatkowską. Zmarł samotnie w 1970 w Warszawie.

Twórczość

Dramaty sceniczne

• Łuczniczka (1959)

• Dziewięć lat (1960)

• Murzyn (1917)

• Papierowy kochanek (1920)

Sztuki radiowe

• Ewa (1921)

• Lekkoduch (1923)

• Zegarek (1935)

• Ptak (1923)

• W lesie (1937)

• śeglarz (1925)

• SłuŜbista (1938)

• Adwokat i róŜe (1929)

• Srebrne lichtarze (1938)

• Fortepian (1932)

• Dziewczyna z lasu (1939)

• Most (1933)

• Dwa teatry (1946)

• Kowal, pieniądze i gwiazdy (1948)

• Chłopiec latający (1949)

1

Inne formy i wydawnictwa

• Juliusz Osterwa (1956) - z J.

Hennelową

• Miłość i rzeczy powaŜne (1924) -

• W

pobliŜu

teatru

(1956)

-

powieść

wspomnienia

• Łgarze pod Złotą Kotwicą (1928) -

• Dramaty zebrane (1958)

zbiór

debiutanckich

opowiadań

• Profesor Tutka. Nowe opowiadania

publikowanych w prasie od 1912

(1960)

• Profesor Tutka (1954)

•

Teatr Szaniawskiego

• Od pierwszych sztuk Szaniawskiego zorientowano się, Ŝe jego teatr to teatr swoisty, osobliwy,

własny, oryginalny, do Ŝadnego ze współczesnych z nim istniejących nie podobny. Posługiwał się

konwencjonalną na pozór formą komedii, ale była to komedia o szczególnej tonacji, o przedziwnym

nastroju i rozgrywająca się w niezwykłej i właściwej tylko sobie przestrzeni. Szaniawski zdawał się

wyraŜać środkami sztuki scenicznej jak gdyby własną, autorską filozofie Ŝycia – miała ona swoją

formę i styl, po których moŜna było poznać natychmiast teatr tego pisarza. Ale owa „forma” i „byt”

wydawały się niemoŜliwe do pojęciowego uchwycenia i zdefiniowania.

• Szaniawski nie przedstawiał świata, lecz go konstruował, nie opisywał sytuacji, lecz tworzył ich

modele, nie charakteryzował swoich bohaterów w całej ich psychologicznej złoŜoności, lecz

szkicował postawy – był typowym kreacjonistą.

• Teatr Szaniawskiego to teatr przemilczeń i niedopowiedzeń, którego sensy i znaczenia

sugerowane są jedynie najczęściej poprzez domysł i nastrój. Nastrój nieokreślonego marzenia,

przeczucia i oczekiwania na cos więcej niŜ daje Ŝycie w swym potocznym przebiegu. Nastrój ten

pogłębia i jak gdyby utrwala cieniutka, delikatna ironia, subtelny humor.

Interpretacje DRAMATÓW ↓

I.

„PTAK”

To jakby poetycka baśń – przypowieść o odwiecznej tęsknocie ludzkiej, która potrafi się

zagnieździć nawet w najbardziej niepozornych istotach ludzkich. Jest małe miasteczko, jak tyle

innych na świecie – senne, pogrąŜone w martwocie, głucha, beznadziejna prowincja, w której nigdy

nic się nie dzieje. Jest oczywiście burmistrz i SA rajcowie miejscy. Pilnują, aby właśnie nic się nie

działo; kaŜda zmiana byłaby naruszeniem tego bezpiecznego, oswojonego trwania, w którym dzień

za dniem i noc za nocą toczą się ustalonym porządkiem, bez pospiechu, bez niespodzianek, z miła

temu sennemu bezruchowi monotonią powtórzeń. Nie chce się nawet słuchać, Ŝe gdzie indziej na

świecie jest podobno inaczej. Zbyteczne SA te wszystkie podejrzane wynalazki, których dawniej

nie było, a byli „porządni lidzie i w ogóle było lepiej niŜ teraz”. Ale oto ten dzień, w którym

podniosła się kurtyna i rozpoczyna się ów ciąg przedziwnych zdarzeń, jakie wkrótce nastąpią, staje

się dla tych urzędowych straŜników dniem fatalnym. Bulwersująca wiadomość, przyniesiona przez

Radce Sebastiana, Ŝe wszyscy, których spotkał na mieście, wyraŜali mu, czego przedtem nie było,

„swoje niezadowolenie z istniejącego porządku rzeczy”, zasiała w myślach stetryczałych ojców

miasteczka ziarenko niepokoju i najgorsze przeczucia. Czy tez pod powierzchnia pozornego

porządku nie dojrzewają jakieś sprawy niewiadome i groźne?

Powszechne niezadowolenie nie wróŜy nic dobrego. Nie wróŜą go te przyniesione relacje o jakichś

niesłychanych tęsknotach i aspiracjach, które ni stąd ni zowąd zaczęły się podobno ujawniać, i to w

„godzinach na tęsknoty nie przeznaczonych” u najbardziej statecznych i znających swe miejsce

mieszkańców miasta. Miejski felczer, zamiast się zajmować swoją profesją, wziął się do twórczości

2

dziejopisarskiej; aptekarz zamiast tłuc i mieszać swoje mikstury, oddaje się nawoływaniu do lepszej

wydajności pracy, a jego szanowna małŜonka – aptekarzowa „zamiast pilnować ogniska

domowego”, poczuła się niespodziewanie artystką i studiuje zagadnienia kolorystyczne; stary

lekarz zamiast zająć się pacjentami, daje wyraz swoim pozaprofesjonalnym i „wyŜszym”

potrzebom duchowym, chodząc „do znajomych dzieci grac w lateryjkę”. Pojawił się teŜ, nie

wiadomo jakim sposobem, na spokojnym bruku miasteczka jakiś nikomu nieznany młody frant z

szerokiego świata i rozpowiada dookoła, Ŝe to czcigodne miasto to w istocie „zapadła dziura”,

„dziura dziur”, która najlepiej naleŜałoby wysadzić w powietrze. I na koniec – t juŜ szczyt tego dnia

feralnego – ten „ptak”. Jaki ptak? Ptak z wielkiego „czerwonego afisza”. Ktoś rozlepił te afisze po

całym mieście. Afisz tez zapowiada, Ŝe jutro, po 12 w południe, po niedzielnym naboŜeństwie, gdy

z ratuszowej wieŜy zabrzmi jak zwykle hejnał, wyleci ku niebu „wielki złocisty ptak”. Wiadomość

ta, przyniesiona przez magistrackiego waŜnego, wprawiła czcigodnych męŜów w stan konsternacji.

Czy to naprawdę tylko ptak? Zwyczajny ptak? Taki sobie ptaszek; ptaszyna? Czy to nie czasem jaki

„groźny figiel”? Czcigodny i zacny burmistrz, któremu – jak sam twierdzi zawsze o sobie – moŜna

wiele zarzucić, ale nikt mu „nie zarzuci braku bystrości”, zdaje się wyczuwać w tej tajemniczej

zapowiedzi jakąś wyroczną godzinę. Czy ów ptak nie jest przypadkiem pierwszą jaskółką „nowego

porządku rzeczy”? „Wysadzić miasto, a postawić nowe …” Czy to czasem nie zbliŜa się odwieczny

moment odwiecznej walki młodych ze starymi? Bo oto pośród powszechnej konsternacji zebranych

dwie istoty przyjęły nieoczekiwaną zapowiedź z zastanawiającym zaciekawieniem. Młody sekretarz

magistracki, osobnik od dawna podejrzany na skutek ustawicznego wtrącania swych trzech groszy

o jakichś tam istniejących na świecie rewelacyjnych innowacjach – piękna córka burmistrza, istota

poetyczna, wywiedziona jak gdyby z romantycznej „ballady o burmistrzance”: „wielki złocisty

ptak” – „mówi ze zdziwieniem, z zachwytem, marząco”, „w naszym spokojnym, starym mieście …

narzaz … złoty ptak”. Tymczasem sprawca tego bulwersującego zamętu ukrywa się na wysokim

poddaszu, gdzie zajmuje małą izdebkę ze swoim ptakiem owo niedzielne przedpołudnie zapukała

do jego drzwi burmistrzanka. Rzecz niebywała, Ŝeby „dziewica” przyprowadziła „do mieszkania

samotnego studenta”. Przyprowadziła ją wiadomość, Ŝe wysoko na poddaszu mieszka student

ubogi; przyszła aby go ostrzec, Ŝe władze wszystko juŜ wiedzą, by pozyskać jego zaufanie. Bo

przecieŜ ten jego złoty ptak, to rzeczywiście Ŝaden ptak, lecz na pewno sygnał i hasło. „Drwiąc z

tego, co ludzie powiedzą, ze swym ogniwem w duszy” przychodzi do niego, aby stanąć przy nim

iść razem w ten Ŝar”.

Ubogi student, wcale nie jest ubogi, nie pisze wierszy, a ten jego ptak, który siedzi sobie na strychu

za chwilę wypuszczony poleci, „dla zabawki”, nic więcej. Niebawem student powie burmistrzowi i

delegacji miasta, by wybadać rzeczywiste intencje intruza, wichrzyciela odwiecznego porządku.”

Chce pan zniszczyć istniejący porządek rzeczy”, „wzniecić poŜar, lecz ten ptak, to cos więcej niŜ

takie latające stworzenie. Więc po co go wypuszczać?

II.

„śEGLARZ”

Jeśli „Ptak” jest bajką, dziejąca się w rzeczywistości całkowicie zmyślonej i groteskowej, „śeglarz”

jest sztuką, która mimo całej swej anegdotycznej fikcyjności dotyka bardziej konkretnie pewnych

zjawisk i mechanizmów autentycznego Ŝycia, jest nieomal środkami sztuki teatralnej

przedstawionym studium socjologicznym, jak powstają i utrwalają się w świadomości zbiorowej

pewne mity społeczne. Jest jakieś miasto w jakimś kraju, nad jakimś morzem – konkretyzacja

miejsca jest tu absolutnie zbyteczna i niewaŜna, poniewaŜ problem podjęty w tej komedii ma

znaczenie uniwersalne. Miasto jest siedziba uniwersytetu i admiralicji, jak kaŜde miasto portowe

sprzyja aktywności ludzi obrotnych i śmiałych. Ma teŜ, jak kaŜde środowisko ambitne, swoich

„wielkich ludzi” i swoja legendę. Tą legenda jest historia urodzonego w tym mieście bohaterskiego

kapitana marynarki, który „nie chcąc oddać w ręce nieprzyjaciół podpalił statek i zginął” wraz z

nim w odmętach morskich, mając zaledwie 25 lat. Zdarzyło się to przed 50 laty i oto miasto gotuje

się właśnie do uświetnienia tej rocznicy. Rektor uniwersytetu, znakomity historyk, napisał z tej

3

okazji olbrzymie dzieło o kapitanie Nucie, zamówiono tez pomnik u młodego, bardzo

utalentowanego rzeźbiarza.

Kapitan Nut:

♠ piękny, młody człowiek o ujmującej aparycji i fizjonomii, ginący bohatersko na posterunku, z

głowa dumnie podniesioną, z rozwianym włosem,

♠ romantyk, w którego krótkiej biografii znalazło się teŜ miejsce na wielką miłość do kobiety

niezwykłej, arystokratycznej, miłość poświadczoną najpiękniejszymi listami, jakie kiedykolwiek

wymienione zostały pomiędzy kochankami.

Rektor uniwersytetu ma ucznia, bardzo zdolnego, z którego jest prawdziwie dumny, ale

jednocześnie niezwykle, moŜe aŜ zanadto dociekliwego, sceptycznego, podejrzliwego, nieufnego

wobec wszelkich hipotez nie dających się sprawdzić, trochę jakby z przekory dąŜącego uparcie w

kaŜdej sprawie do sedna rzeczy. NiezaleŜnie od mistrza zainteresował się i on postacią

bohaterskiego kapitana, zniknęła nawet z horyzontu miasta na cały rok, aby szukać źródeł, dotrzeć

do osób, które swego nuta jeszcze znały, rozwiązać wszystkie zagadki do końca. Wyniki

poszukiwań i badan okazały się rewelacyjne i szokujące zarazem: rzeczywisty kapitan Nut okazał

się zupełnie kimś innym od tej wyidealizowanej postaci, jaką uformowała legenda i idący za nią

wiernie monografista. Nie było Ŝadnej bitwy, Ŝadnego zatonięcia okrętu, Ŝadnego aktu bohaterstwa,

a osobiste przymioty legendarnej osoby daleko odbiegały od jej romantycznego obrazu. Kapitan

Nut był typowym, przeciętnym marynarzem, postury raczej nieciekawej, miłośnikiem

wysokoprocentowych napojów alkoholowych, traktujący kobiety jako istoty z przyrodzonej swojej

natury nie budzącej zaufanie i domagając się nawet, aby dla utrzymania ich w ryzach przetrzepać je

od czasu do czasu. Aby rozwiać ostatecznie wszelkie w tym przedmiocie iluzje, legendarny bohater

pojawia się w końcu na scenie. Okazuje się bowiem, Ŝe kapitan Nut wcale nie zginął, lecz wręcz

przeciwnie, Ŝyje i ma się świetnie, zmienił tylko nazwisko, zowie się obecnie Szmidt, bardzo

pospolicie, cos jak polski Kowalski. Co więcej, jest on rodzonym dziadkiem owego sceptycznego

młodzieńca, którego nieustępliwa dociekliwość doprowadziła do kompromitacji mitu, zanim nie

zawalił się on ostatecznie przez zjawienie się autentycznego pierwowzoru.

Tak więc Ŝycie stworzyło problem: co naleŜy począć w tak osobliwym połoŜeniu, gdy

zderzyły się w bezpośredniej konfrontacji prawda i kłamstwo. Kłamstwo zapewne piękne, wzniosłe,

porywające, ale przecieŜ kłamstwo. Lecz głowni promotorzy imprezy, którzy nic zresztą o istnieniu

Nuta nie wiedzą, nawet gdyby wiedzieli, i tak raz rozpędzonej machiny przygotowań wstrzymać by

nie zdołali. JuŜ jest za późno. Całe miasto Ŝyje juŜ od wielu tygodni w gorączce oczekiwania.

Kapitan Nut jest na ustach wszystkich. Poruszony został entuzjazm mieszkańców, zmobilizowane

zostały wszystka młodzieŜ, szkoły, organizacje, związki, orkiestry, chóry i straŜ poŜarna. Sfery

kupieckie liczą na olbrzymi zjazd gości i na zwielokrotnione dochody, wydawcy spodziewają się

krociowych wpływów ze sprzedaŜy popularnej broszury o kapitanie Nucie, którą rzucą w tłumy.

Niesamowicie operatywny przewodniczący Komitetu wykonawczego opracował szczegółowy

scenariusz uroczystości, w którym wszystko przewidział co do minuty i wszystko zorganizował,

nawet pogodę. Kapitan Nut, ten z pomnika, jest juŜ własnością ludu, jest w pewnym sensie

nietykalny. Tak myślą i czuja wszyscy, od osób z najwyŜszego świecznika poczynając, a na

uroczych dziewczętach usługujących w lokalu śniadankowym pani „doktorowej” skończywszy. Tak

myśli nawet były kapitan Nut, aktualnie Szmidt, który swemu imiennikowi z monumentu uŜyczył

tylko nazwiska. Waha się jedynie Az do ostatniej niemal chwili tylko ów młody bezkompromisowy

obrazoburca – demaskator, choć i on skapituluje ostatecznie wobec wzniosłej nieprawdy. Bo oto

zbliŜa się wielka i osobliwa chwila. Niepoliczone mrowie tłumów wypełniło do ostatniego skrawka

ziemi plac wokół pomnika, rozdzwoniły się dzwony, a potem rozpostarła się nad całym tym

zbiorowiskiem ludzkim ogromna, wyczekująca cisza. Rektor wstąpił na podwyŜszenie i rozpoczął

swa mowę. Mówi wspaniale i porywająco: „o gwiaździstych nocach na morzu i o morskiej burzy,

[…] o wyspach nieznanych” i „o wyspach bezludnych”, zwraca się do młodzieŜy i dzieci, bo one

szczególnie ukochały od dawna swego kapitana, cytuje słowa poety: „Na tonącym pokładzie zostaje

kapitan …” Opadły zasłony, okrywające spiŜową postać, błysnęło słońce, warknęły bębny i

4

huknęły wystrzały, a nad bezmiernym morzem głów podniósł się potęŜny okrzyk zachwytu.

Wszystko, co małe i przyziemne jakby przygasło w tej chwili, a wszyscy uczestnicy zdarzenia

jakby się stali piękniejsi. Wszyscy wpatrzeni w śeglarza z osłoniętymi głowami, wzruszeni i nie

mogący ze wzruszenia słowa wymówić. Zdjęli okrycia głowy nawet ci, którzy znają prawdę –

Paweł Szmidt i jego młodzieńczy demaskator.

Nad prawdą Ŝycia zatriumfowała zatem prawda wzniosłej legendy. CóŜ z tego, Ŝe

prawdziwy kapitan Nut niewiele miała wspólnego z ta młodzieńczą, piękną postacią z kamiennego

cokołu. Stworzyła go i przyozdobiła wszystkimi urokami wielkości tęsknota tłumów, bo tłumy chcą

mieć swoich wielkich ludzi, wspaniałe wzory bohaterskie, które niby znaki orientacyjne i potęŜne

drogowskazy stoją na biegnących w nieskończoność gościńcach, wskazując kierunki

niezmordowanego pochodu ku przyszłości coraz piękniejszej i wspanialszej. Te tęsknotę tłumów

sztuka artysty przyoblekła w widomy i urzekający kształt i będzie on trwać poprzez nieskończone

obszary czasu bardziej rzeczywisty, trwalej obecny w kaŜdym wraŜliwym sercu i myśli ludzkiej

niŜ Ŝycie samo. Dobrzy i rozumiejący swe wzniosłe powołanie wychowawcy i nauczyciele będą

przyprowadzać na ten plac kolejne pokolenia młodzieŜy, będą im ukazywać piękną, młodzieńcza

postać bohatera i będą mówić: „patrzcie, podziwiajcie i bierzcie przykład z kapitana”. I niejeden

szary człowiek z ulicy przejdzie przez plac, zatrzyma się na moment, podniesie głowę, wyprostuje

się, spojrzy i coś się nagle w nim przebudzi, coś drgnie na chwilę, jakaś utajona głęboko i

przywalona szarzyzna Ŝycia tęsknota za czymś pięknym i wielkim, co istnieje ponad zwyczajną,

przyziemna codziennością.

III.

„ADWOKAT I RÓśE”

Z krainy poetyckiej groteski i dramatu idei, usiłującego udowodnić załoŜoną a priori tezę, Adwokat

i róŜe przenoszą nas w świat najzupełniej odmienny, w przestrzeń teatralna jakby zgodnie z

zasadami realizmu scenicznego uformowaną werystycznie. Nie ma tu Ŝadnych cudów, Ŝadnych z

marzeń jedynie i kaprysów imaginacji wynikających wydarzeń. Jest dom mieszkalny przy ustronnej

ulicy, w miejscu, na którym niegdyś wznosiły się i rozprzestrzeniały zabudowania klasztorne.

Przetrwały po nich jedynie szczątki starych murów. Przez mur przedostają się na zewnątrz z ogrodu

kwitnące róŜe, obok mieszkalnego budynku oszklona oranŜeria, znak, Ŝe hoduje się w tym domu

kwiaty. Ogólne wraŜenie z tego ustronia – zacisze. Schronił się w tym zaciszu znakomity ongiś i

cieszący się rozgłosem, jak nikt inny poza nim, mecenas. Dawne czasy, które Ŝyją jeszcze we

wspomnieniach starego, wiernego sługi. Gdy mecenas kiedyś w jakiejś sprawie przemawiał,

„płakała policja, płakał, prokurator. A sędziowie […] – sukno na stole sędziowskim trzeba było” po

rozprawie „wyŜymać, takie było mokre od łez”. Nie ma juŜ takich mecenasów. Zamknąwszy na

zawsze praktykę adwokacka mecenas poświęcił się hodowli róŜ. Jest równie znakomity w tym

fachu, jak w swej dawnej adwokackiej profesji, jego róŜe SA najpiękniejsze ze wszystkich. Właśnie

na ostatniej wystawie tych arystokratycznych kwiatów jedna z jego róŜ zdobyła pierwszą nagrodę.

Mecenas nazwał ja imieniem swojej młodej Ŝony Doroty. Przyniosła te najświeŜszą wiadomość o

wyróŜnieniu, wyczytana w gazecie, siostrzenica eksmecenasai oto na gorąco, pod wraŜeniem tego

radosnego zdarzenia improwizuje projekt urządzenia wieczoru, który będzie zarazem uczczeniem

triumfu hodowcy, jak i hołdem dla kobiety, która najpiękniejszej róŜy udzieliła swego imienia.

Wieczór ów wymarzyła sobie romantyczna dziewczyna niezwykły. Przed domem, w zakolu starych

murów ozdobionych girlandami pnących się róŜ, pod gwiaździstym niebem, przy blasku świec, w

świetnie dobranym towarzystwie: mecenas, stary przyjaciel, Dorota i siostrzenica, no i jako

absolutnie konieczne uzupełnienie dostojny kamerdyner. Panie w najpiękniejszych sukniach,

panowie w strojach wieczorowych. Dobre wino, interesujące rozmowy o nieśmiertelności duszy i

reinkarnacji, finezyjny dowcip.

W tym doskonale harmonijnym wieczorze Ŝycia, jaki sobie zaprojektował mecenas na

ostatnie dni, pojawiły się jednak od niedawnego czasu pewnie zakłócające owa harmonię

wydarzenia. Ktoś buszuje po jego podwórku, ktoś podkrada mu bezustannie jego piękne róŜe.

Znakomity obrońca zmuszony jest, aczkolwiek niechętnie, wejść w role dotąd mu obcą,

5

oskarŜyciela i sędziego zarazem w swej własnej sprawie. Właśnie przysłano mu agenta policji,

który zaczaił się w ogrodzie, aby schwytać intruza na gorącym uczynku. Zastawiona pułapka

okazała się celowa, tyle Ŝe sprawa zakończyła się nie tak ściśle, jak zaplanowana została.

Tajemniczy młodzieniec, podkradający ponoć róŜe, poturbował mocno agenta, usiłując się

wymknąć z zasadzki, ale przeraŜony swym czynem dał się ująć bez oporu świadków zdarzenia. I

oto u mecenasa, który zamknął juŜ bezpowrotnie swoja adwokacką karierę, zjawia się

dystyngowana dama, matka owego nieszczęsnego „złodzieja róŜ”; zjawia się z gorąca prośbą, aby

raz jeszcze, ten jeden ostatni raz, podjął się obrony jej syna. Chłopiec jest zupełnie niewinny, jest

studentem uniwersytetu; byłoby absurdem podejrzewać studenta o systematyczne podkradanie róŜ

w cudzym ogrodzie. Ów incydent fatalny z agentem policji był jedynie odruchem samoobrony.

Chłopiec siedzi w więzieniu w stanie całkowitej prostracji i na temat zdarzenia jak zaklęty milczy.

Nieszczęsną matkę sprowadza do znakomitego obrońcy bezgraniczne do niego zaufanie. Okazuje

się dawna klientka mecenasa, piękną ongiś dziewczyna o bujnym temperamencie i powikłanej

przeszłości, która on przed laty swoją sztuką obrończą wydobył z cięŜkiej opresji. I dlatego tylko

jedynie on mógłby uratować jej syna.

Ten przedziwny zbieg zaskakujących przypadków otworzył nagle przed znakomitym

adwokatem jakąś niezwykłą moŜliwość, jakiej nigdy dotąd w Ŝyciu swoim nie spotkał. Zawsze

bronił kogoś, kto przeskrobał coś w cudzym podwórku, a teraz stanął nagle jakby przed

najtrudniejszym egzaminem Ŝyciowym, miałby zająć się ratowaniem kogoś, kto wyrządził mu

krzywdę w jego własnym domu. Odsłania się bowiem z wolna cała prawda. Nie chodziło wcale o

róŜe w tej zagadkowej sprawie, lecz o tajemnicę kobiety. Domniemany złodziej wspaniałych róŜ

podkradał mecenasowi cos niewspółmiernie cenniejszego – uczucia pięknej Doroty. Podjęcie się tej

obrony byłoby zatem wzniesieniem się poniekąd ponad siebie samego. W sferze zwycięstw

moralnych czymś równie doskonałym, jak jego nieskazitelne piękne okazy róŜ. Mecenas zdobędzie

się na te próbę, na ten najtrudniejszy egzamin. Weźmie sprawę w swe ręce, choć z powodów

formalnych posłuŜy się swym młodym uczuciem, równie zdolnym, jak on, i tajemnie kochającym

Dorotę. Los, ten niezrównany reŜyser najprzedziwniejszych wydarzeń, stworzył sytuację

niezwykłą. Oto młoda, Piekar kobieta, tajemnicza, nieodgadniona i nieprzenikniona w swej

milczącej piękności i w swym wewnętrznym zamknięciu, jak ów wspaniały kwiat, jej imieniem

nazwany. I trzech męŜczyzn, którzy ja adorują i jednakowo kochają. Dwu z nich ma bronić tego

trzeciego, szczęśliwego, którego ona wybrała, wyróŜniła. Czy sprostają temu zadaniu, ponad siły na

pozór? Całą obronę przygotował mecenas, wygłosił mowę obrończą jego zdolny uczeń. Było w tym

wystąpieniu obu cos niezwykłego, cos wzniosłego, jakieś wzniesienie się ponad siebie w

najpiękniejszym akcie wielkodusznego przebaczenia, „jakieś zapatrzenie się w punkt daleki, w jakiś

znak na niebie czy w jakieś oblicze czegoś NajwyŜszego”. Wszyscy uczestnicy zdarzenia poczuli

nagle, Ŝe w tym miejscu i chwili spełniło się cos równie pięknego, jak te róŜe, które pielęgnuje

znakomity obrońca. RóŜe – symbol tęsknoty doskonałości.

IV.

„MOST”

Stary dom nad rzeką, szeroką, rozlewna i kapryśną. W budowie domu widać jego solidność i

zasobność, w których czas mijający zdąŜył jednak poczynić głębokie szczerby. Na zadymionych

ścianach głównej izby widać jakieś obrazy, malowane na tynku: wspaniała kareta w cztery konie.

Dom był kiedyś karczmą – zajazdem; tu zbierali się i zatrzymywali podróŜni przed przeprawa

promem na drugi brzeg. Były łodzie i promy, było rojno i gwarnie. Echa owych czasów minionych

zdają się jeszcze jakby błąkać nieśmiało w starych murach. Ta kareta uwieczniona na ścianie ręką

przejezdnego artysty zdaje się wciąŜ jeszcze przywoływać ów czas zaprzeszły, gdy przyjeŜdŜała tu

bogata i piękna pani, najdostojniejsza w okolicy, a kto ja pierwszy zobaczył, wołała co sił i tchu w

piersiach: „Hrabia jedzie!” Teraz wszystko stoi bezczynnie, wszystko zamarło. Sprawił to most.

Most zabił prom i łódki, zrujnował właściciela tego przejazdu. Prawie udzielny ongiś pan na

przewozie za sprawa mostu stracił wszystko – swoją dawna zamoŜność, pozycję, poczucie

przydatności Ŝyciowej, nawet kobietę, która kochał i która opuściła go w nieszczęściu. Most stał się

6

śmiertelnym wrogiem przewoźnika. Od czasu, kiedy tu stanął, stary człowiek zdziwaczał, stał się

ponury, nieprzystępny, odpychający, jakby nie chciał się pogodzić z tym, co się zdarzyło. Stary

człowiek ma syna, który nie mogą wytrzymać posępnej atmosfery domostwa uciekł z tego miejsca

w szeroki świat, skończył tam studia, stał się zapowiadającym się świetnie architektem. Dom

ojcowski odwiedzał niechętnie, rzadko i na krótko. Właśnie teraz, kiedy się zaczyna akcja dramatu,

przebywa tu od paru tygodni, sprowadzony wiadomością o niedomaganiach zdrowotnych ojca.

Jest zimowy, ponury czas, na przemian deszcz, błoto, to znów lodowate podmuchy, rzeka

płyną lodowe kry. Aby nie tracić jednak czasu młody człowiek przywiózł tu ze sobą robotę, która

spodziewa się w tym zaciszu starego domostwa spokojnie skończyć. Robota jest waŜna i być moŜe

otwierająca przed młodym architektem kuszące perspektywy kariery – projekt gmachu dla „Ligii

Przyjaciół Człowieka”. Termin załoŜenia konkursowej pracy jest niebezpiecznie bliski, ale młody

projektotwórca obliczył wszystko do godziny i spodziewa się zdąŜyć na ostatnią chwilę. Gdy

przychodzi wreszcie owa „ostatnia chwila”, okazuje się nagle, Ŝe most w nocy zerwało; przyszła

gwałtowna odwilŜ, most na słabych palach, lód naparł. Jedyna najbliŜsza droga na pocztę do

miasteczka za rzeką okazała się zamknięta. Przedostanie

się daleką drogą okręŜną nie rokuje Ŝadnej nadziei, aby zmieścić się w granicach

nieprzekraczalnego terminu. Cały wieloletni wysiłek młodego architekta moŜe się okazać daremny:

„szedł całe lata przez nędzę, poprzez głód, przez poniewierkę, Az wreszcie po latach […]” stworzył

być moŜe „dzieło najpotęŜniejsze”, które mogło mu przynieść zwycięstwo. Cały ten afektowany

wybuch młodej dziewczyny, narzeczonej architekta, pięknej, wytwornej panny z wielkiego świata,

która niespodziewanie odnalazła swego "geniusza" aŜ w tym pustkowiu, zaniepokojona jego długim

milczeniem, spotyka się z kamiennym spokojem i jak gdyby wzgardliwym wzruszeniem ramion

starego eksprzewoźnika. "Most zerwało i zaraz tyle gadania". Nie ma sytuacji bez wyjścia. Przecie

mostu dawniej nie było, a Ŝycie biegło swoim normalnym i niezakłóconym porządkiem. Przewiezie

się przez rzekę i dostarczy przesyłkę na pocztę o naznaczonej godzinie.

Przeprawa jest ryzykowna, trzeba przemknąć się lawirując wśród zwałów lodu kruchym, małym

czółenkiem. Postanowienie zostało powzięte, protesty domowników na nic się zdają. W

przeraŜeniu, w napięciu śledzą przez okno zmagania się starego człowieka "walczącego ze

śmiercią". Dopłynął. Sprawa została załatwiona, ale za jaką cenę. Pojawił się nagle na tym całym

zdarzeniu cień moralnego niepokoju. Zgodzono się i przyjęto tę decyzję starca, chociaŜ dobrze

wiedziano, Ŝe kryje się w tej wyprawie śmiertelne zagroŜenie człowieka. NaleŜało "porąbać siekierą

łódkę, Ŝeby nie mógł jechać [...J roztrzaskać łódź, Ŝeby. nie płynął". Jakieś przejmujące uczucie

upokorzenia ogarnęło młodego architekta. Jeśli nawet przypuścić, Ŝe ten jego gmach zostanie

jednak kiedyś wzniesiony i oboje z tą jego ukochaną dziewczyną, Ŝarliwą animatorką jego pracy

będą kiedyś patrzeć nań razem ("dzień będzie piękny, pogodny, słoneczny"), czy jednak na

wspaniałej fasadzie tego domu nie zamajaczy w pewnej chwili "cień jadącego w łodzi

przewoźnika"?

Tymczasem pod nieobecność starca pojawia się w jego domu tajemniczy, niespodziewany gość.

Przedstawia się zrazu jako domokrąŜny handlarz; okazuje się jednak szybko, Ŝe w istocie jest

agentem policji. Przywiodła go tu właśnie sprawa owego mostu,

bo to jest sprawa dla stróŜów publicznego porządku podejrzana. Most zwaliła co prawda kra, ale

ktoś tej krze umiejętnie pomógł, ktoś podpiłował przęsła mostu, podpiłował "fachowo", ktoś, kto

musiał znać doskonale Zycie rzeki, jej zwyczaje i miejsca, w której jej rwące prądy najsilniej

napierają na ochronne „izbice” – „człowiek z wody”. Przyszli właśnie po niego. Przy całym

podziwie dla odwagi i poświęcenia starca, który naraŜając swe Ŝycie jakby moralnie okupywał swa

winę, przy całym zrozumieniu dla motywów tkwiących w jego osobistej tragedii, które pchnęły go

do przestępczego działania, pozostaje przecieŜ problem odpowiedzialności w porządku prawa.

Prawo rządzące społeczeństwem domaga się odrębnego zadość uczynienia. Funkcjonariusze tego

prawa zgodzą się jedynie oddalić moment ingerencji, aby pozwolić mieszkańcom tego smutnego

domostwa, nad którym rozciągnął swoją władzę okrutny fatalizm złej przeszłości, jakby przeŜyć

chwilę nie oczekiwanej tu juŜ nigdy pogody i pojednania z Ŝyciem. Czyn przewoźnika stał się dla

niego jak gdyby swoistego rodzaju oczyszczeniem. Poczuł wielka ulgę, uratował jakieś dobro,

7

przekreślił w sobie samym swa winę. Stary zegar idzie spokojnie i wybija dobrą godzinę. Jest

pogodny, słoneczny dzień. W cieniu, nie dostrzegalni dla nikogo, czekają, aŜ przeminie „dobra

godzina”, wysłannik prawa i jego dwaj pomocnicy.

V.

„DWA TEATRY”

Jest teatr i jest dyrektor teatru. Dyrektor teatru ma hobby: badanie snów, własnych i cudzych,

które zapisuje dokładnie i segreguje w kartotece. Jest w tym osobliwym zamiłowaniu jakby

podświadoma tęsknota za czymś innym, tajemniczym, zakrytym, sięgającym poza

rzeczywistość widzialną. Są teŜ dwie kobiety: Laura, prowadząca dyrektorowi gospodarstwo

domowe, przesadnie troskliwa, opiekuńcza, kochająca się w nim potajemnie, czego on zdaje

się jak gdyby nie zauwaŜać. I jest druga kobieta, bardzo piękna i młoda, o teatralnym imieniu

Lizelotta, pierwsza aktorka owego teatrzyku "Małe Zwierciadło". Taką właśnie ów teatr nosi

nazwę, jego ambicją jest odbijać najwierniej rzeczywistość. Gdy w tym teatrze podaje się na

scenie kawę "to kawa pachnie". Gdy "zadzwoni ą kieliszki [...] przy wytwornym śniadaniu", to

słychać, Ŝe to szkło najwyŜszej próby. Gdy ostatnio "robiono ekspres", gdy koła zaklekotały na

zwrotnicach i mignęły oświetlone okna wagonów, były brawa przy otwartej kurtynie. "Tyle

ludzie pociągów widzieli i nie bili brawa, a ten, jak przejechał..." Dyrektor „Małego

Zwierciadła" zakreślił wokół swego teatru nieprzekraczalne granice doświadczenia. Jest to teatr

realistyczny, a nawet w szczegółach; w cyzelacji drobiazgów naturalistyczny, teatr Ŝywych

ludzi i prawdziwych, realnych zdarzeń, w którym jako jedyne siły motoryczne występują i

determinują bieg akcji prawa natury. Dyrektor, "fanatyk prawdy", pojętej w sensie empiry-

cznym, uwaŜa ten swój mały teatr za swoiście jedyny i najdoskonalszy z moŜliwych. A jednak,

niekiedy, wkrada się w tę jego pewność jakby cień wahania. Od pewnego juŜ czasu składa mu

dość często wizytę dwóch autorów, oferując swe "dzieła" do realizacji scenicznej. Obaj są

młodzi i bardzo sympatyczni.

Jest w nich coś, co w dziwny sposób pociąga dyrektora i kaŜe witać ich za kaŜdym razem

Ŝyczliwie, aczkolwiek ich teatralne pomysły są nie do przyjęcia, nie mieszczą się zupełnie w

tym rozumieniu sztuki, jakie dyrektor tego teatru uwaŜa za jedynie właściwe. Oto jeden z nich

przynosi mil np. sztukę o zagładzie całego miasta, .. wysadzonego w powietrze przez

szalonego inŜyniera, aby w jego .. miejscu stanęło nowe. To przypominać się zdaje jakieś

ponure' przepowiednie modnych aktualnie katastrofistów, ale cóŜ to moŜe mieć wspólnego z

rzeczywistością? I jak niebezpieczne skutki mogłoby spowodować w teatrze widowisko tego

rodzaju, nazbyt brutalne dla realistycznych środków wyrazu. Albo ta druga niby - sztuka,

Gałąź kwitnącej jabłoni, której tekst nie dłuŜszy jest od jej tytułu, "kilka słów o dziewczynie,

co weszła z gałęzią kwitnącej jabłoni" - i nic więcej. To nie mieści się najoczywiściej w stylu

"Małego Zwierciadła", choć w tych dziwnych pomysłach taić się jak gdyby zdaje coś

niepokojącego i pociągającego zarazem, coś ze świata niejasnych przeczuć i poetyckiego

marzenia, coś, co zdaje się przedłuŜać linię poza granice, zakreślone przez wyobraźnię i wolę

dyrektora. Czuje to Lizelotta, czuje Montek, główny mechanik teatralnej maszynerii i twórca

zdumiewających publiczność jej widowiskowych efektów. Czuje to nawet sam dyrektor, choć

broni się przed uświadomieniem sobie tej niebezpiecznej prawdy, która mogłaby zupełnie

zrujnować jego wizje teatru. Choć on sam nie zdaje sobie nawet sprawy przekracza jakby

niekiedy ów krąg przez siebie zakreślony, owo dogmatyczne „stąd – dotąd”, i autor, którego

wystawia, i widz z teatralnej Sali Ida czasem dalej, gdzie indziej. A więc poza ową

naturalistyczną rzeczywistością „Małego Zwierciadła” miałŜeby jeszcze istnieć jakiś teatr

inny, jakaś rzeczywistość „dalszych ciągów” tych zdarzeń, które kończą się pozornie z

zapadnięciem kurtyny?

Drugi akt dramatu to swoisty „teatr w teatrze”. Widz ma moŜność sprawdzić naocznie

teatralne koncepcje dyrektora, uczestnicząc w próbie dwóch przygotowywanych w jego teatrze

jednoaktówek. Pierwsza z nich nosi tytuł Matka. Kurtyna odsłania po wyciągnięciu jej w gorę

wnętrze izby mieszkalnej zagubionej wśród lasów i zakopanej wśród śniegów leśniczówki. I oto

8

przypadek, jakieś spowodowane przez obfite opady śnieŜne zakłócenie ruchu kolejowego

sprowadziło w to ustronie nie oczekiwanego tutaj nigdy gościa. Gościem jest młoda, piękna,

elegancka pani z wielkiego zapewne miasta, wytworna, pachnąca, rozszczebiotana i wyraźnie

zadowolona z tej niezaplanowanej przygody. W leśniczówce zastałą tylko starą kobietę, jedyna

Ŝywa istotę pod nieobecność głównych mieszkańców tego miejsca, młodego leśniczego i jego

spodziewającej się dzieciątka Ŝony. Leśniczówka, jak leśniczówka, ot, zwyczajne wiejskie

domostwo. Ale oto wśród pospolitych sprzętów jej wewnętrznego urządzenia spostrzega wytworny

gość przedmiot raczej nie spotykany w głuchym lesie – pianino i to znakomitej marki Erarda. Na

pianinie fotografia młodego męŜczyzny, zięcia starej kobiety, leśniczego i pana tego domostwa. I

oto okazuje się niespodziewanie, Ŝe los i przypadek, ten nieporównany reŜyser ludzkiego Ŝycia,

sprowadził do tego domu kobietę, która była kiedyś miłością tego chłopca, dziś męŜczyzny, męŜa i

niebawem juŜ ojca. Zdumienie, zaskoczenie i zarazem lekkomyślna pokusa próby sił i próby uczuć.

Zobaczyć tego człowieka, choćby ten jeden tylko raz, dla czystej satysfakcji i kobiecej próŜności,

skoro tak się zdarzyło, wypróbować moc swojego uroku i trwałość jego uczucia z tamtych czasów,

sprzed lat. Zrozumiała to wszystko stara kobieta. To nie moŜe się zdarzyć. Bo ten jej zięć to

dziwny nieraz i niepojęty człowiek. Lubi czasem stanąć przed oknem i patrzeć daleko jakby poza

ten las... A tymczasem, juŜ wkrótce, gdy pojawi się to dziecko oczekiwane, "będzie musiał patrzeć

coraz więcej tu, na środek izby, a nie tam, na drogę". Brutalnie i bezceremonialnie zmusza stara

kobieta niebezpiecznego gościa, aby się ulotnił z tego miejsca najszybciej, zanim młodzi powrócą.

I oto ledwie umilkły dzwonki sanek, które uwiozły piękną panią, zjawia się leśniczy. Słyszał z

dala, Ŝe ktoś tu był i odjechał, rozejrzał się po izbie, zobaczył otwarte pianino, poczuł nieuchwytny,

ulotny zapach perfum, "tamtych perfum", zapach wypalonych przez nieznajomą papierosów. Stanął

przed oknem, zapatrzył się, głuchy na wszystko. A więc jest tak, jak stara kobieta przewidziała i

czemu skutecznie zapobiegła. "A patrz sobie, patrz" - uśmiechnęła się ironicznie, zjadliwie.

Ledwie zapadła kurtyna, a juŜ podnosi się znowu i. odsłania przed widzem przestrzeń

odmienną. W czas powodzi schroniła się na poddaszu wiejskiego domu cała rodzina - mąŜ, Ŝona,

małe dziecko w kołysce i stary ojciec męŜczyzny. Woda wzrasta, prawic sięga okapu, jedyna

nadzieja i ratunek w zbliŜającej się z daleka łodzi, ale łódź przepełniona, przyjęcie nowych

powodzian grozi niechybnym zatonięciem. Na rozpaczliwe błagania przewodnik łodzi godzi się

ostatecznie zabrać matkę i dziecko, w końcu i młodego człowieka, bo jego silne ramiona mogą się

przydać w zmaganiach z coraz groźniej wzbierającym Ŝywiołem, ale starego ojca zabrać juŜ Ŝadną

miarą nie mogą. Starzec niezupełnie świadomy istoty rzeczy chwycił się instynktownie, kurczowo

krawędzi burty i nie chce puścić. Syn podniósł wiosło i uderzył po rękach ojca, łódź obróciła się,

odbiła i zaczęła z wolna oddalać. Tylko z tonącego domostwa dobiega rozpaczliwe wołanie

opuszczonego. Oto jeszcze jedna znamienna projekcja wizji teatralnej twórcy tego teatru. Jest to

teatr jakby „małego realizmu”, rejestrujący precyzyjnie drobne zdarzenia z codziennego i

powszedniego Ŝycia, zwyczajne, pospolite historie, jakie mogą się zdarzyć zawsze i wszędzie.

śycie stwarza pewne problemy, a człowiek musi podejmować i podejmuje określone decyzje,

które okazują się często ostateczne, zamykają jak gdyby i załatwiają sprawę na zawsze. Matka

ocaliła swoja decyzja spokój i szczęście swojej córki; młody ojciec uratował Ŝonę i dziecko, zrobił

to, co w istniejącej sytuacji zrobić był powinien. śycie przedstawione w „Małym Zwierciadle”

wydaje się ostatecznie dość proste, trzeba je jedynie rozumieć i wyciągnąć z tego rozumienia

właściwe wnioski. Ale czy istotnie zdarzenia, jakie widz obserwuje na scenie tego teatru, kończą

się definitywnie z zapadnięciem kurtyny, czy prawda „Małego Zwierciadła” jest prawda

ostateczna i całkowitą? Odpowiedź na te pytania daje akt trzeci. Minęły lata, nad światem

przewaliła się straszliwa wojna. śałosne resztki „Małego Zwierciadła” wegetują w podziemiach

zniszczonego do gruntu miasta, rozproszyli się ludzie, pozostali jedynie pani Laura, stary woźny,

kilku niedobitków wiernych starej budzie do końca, no i oczywiście dyrektor. Postarzał się,

zbiedniała, ma kłopoty ze zdrowiem, stracił dawna energię, nawet owe sny, jego dawna

namiętność, jakby mu po trosze zobojętniały . Tylko jego instynkt człowieka teatru domaga się

niecierpliwie ponownego otwarcia jego umiłowanego „Małego Zwierciadła”. Zapada zmrok,

który ogarnia z wolna dyrektora i całą przestrzeń. I oto w tym momencie akcja dramatu

9

przekracza niepostrzeŜenie niewidzialną granicę między jawą a snem, między dotykalna a

wymierna rzeczywistością Ŝycia, a jakimś tajemniczym czwartym wymiarem, sięgającym w głąb.

Zjawiają się mgliste widma dawnych znajomych: nieŜyjących juŜ niefortunnych autorów, których

odrzucone przez dyrektora dziwne sztuki, urągające rozsądkowi i dobremu smakowi, zagrało

Ŝycie; pojawia się wątły, delikatny cień Lizelotty, niosącej w reku gałąź kwitnącej jabłoni;

odzywają się echa zdarzeń, które przecieŜ w jego teatrze dawno juŜ załatwione zostały. Nic nie

pomogła mądrość starej kobiety – urocza zjawia pięknej kobiety nawiedza tajemnie stary dom w

głębokim lesie, wnosząc w jego cisze niepokój i cierpienie; głos porzuconego ojca dolatuje

wieczorami z jakiejś bezmiernej odległości jak nie dający się uciszyć wyrzut sumienia. Jak to być

moŜe, przecieŜ tam, w „Małym Zwierciadle” wszystko zostało Az do końca wygrane, wyraźne

zaskoczenia były zawsze szczególną ambicja dyrektora. Nie wszystko jednak kończy się po

zapadnięciu kurtyny. Istnieją tajemne stany duszy, głęboko skryte „pod korcem, zamknięte na

siedem zamków i siedem pieczęci [;;;] zapomniane, porosłe trawą, przywalone kamieniami”,

których naturalistyczny i dotykalny zmysłowo teatr dyrektora wydobyć i ukazać nie umiał. Robi

czas to doskonale potrafił „Teatr Snów”, teatr z tamtego brzegu, ten, który dopełnia i poszerza

rzeczywistość jawy o wymiar głębi. Dyrektor „Małego Zwierciadła” bronił się zawsze przed ta

irracjonalną pokusą, choć w głębi swego serca istnienie owej nadrealnej strefy niepojętych

tajemnic zawsze przeczuwał i jej granice nieraz nieświadomie przekraczał. Jego śmierć staje się

przejściem w ów nieuchwytny, mglisty, chwiejny w swej eterycznej konsystencji wymiar spraw

niedopowiedzianych, zakrytych, a przecieŜ równie realnych, jak dotykalny i wymierny świat jego

teatru natury.

Sylwia

10