glob


TW Nr 42 - Globalna wioska Dmytro i Walera zapraszali mnie od dawna na Ukrainę. Przestali jednak gadać, słać listy z obietnicami, zaczęli podrzucać zdjęcia. Dmytro jest dziennikarzem w jednej z kijowskich gazet, Walera fotoreporterem. Rozłożyli mnie na łopatki.     NR 42      1 CZERWCA Wydawca: KROKUS ska z o. o. oraz Zespół - Łódź i Wałcz   RZEKA PO HORYZONT      Zacząłem śnić o Dnieprze. W majakach jawiła mi się rzeka po horyzont, rzeka gadająca zwarami na wodzie, falą nad przykosami i strugami przyśpieszeń w szerokich rynnach. Wszystko w nieco archaicznych barwach sepii oraz ugru, Walera bowiem uparł się, by mnie zamordować absolutnym pięknem i zdjęcia stylizował na fine de siecle.      Obaj są sławnymi na cały Kijów łowcami sumów. Od ponad dziesięciu lat łączą tradycyjne metody połowu z nowoczesnością. Za czasów ZSRR mieli przewagę nad większością ukraińskich wędkarzy z racji dostępu do zachodniego sprzętu. Dziś szanse niby się wyrównały, w Kijowie można kupić praktycznie wszystko, choć ceny są horrendalne. Ale zostało im jedno - kilka lat przewagi, kilka lat więcej doświadczeń znad rzeki.      Dniepr toczący swe wody między Zbiornikiem Kijowskim a Krzemieńczuskim słynie z ogromnych sumów. Łowienie tych największych europejskich ryb żyjących na śródlądziu to prawdziwa big game, wielka gra, porównywalna do pełnomorskich polowań na największe potwory głębin. Wieść gminna niesie, że w rzece żyje co najmniej kilkadziesiąt osobników, których waga znacznie przekracza sto kilogramów. Zarówno Walera, jak i Dmytro spotkali się z takimi rybami osobiście i choć obaj mają na rozkładzie po kilka ponad siedemdziesięciokilowych sumów, choć dysponują nowoczesnym sprzętem i są bezbłędni technicznie, nie dali im rady. Dmytro nawet okupił zmagania z olbrzymim wąchalem poważnym zapaleniem mięśni - mocował się prawie pięć godzin, ale kiedy Walera zadrapał rybę osęką, ta wysnuła z multiplikatora trzysta jardów plecionki o wytrzymałości 70 funtów, wyrwała kołowrotek z gniazda, zniszczyła przelotki, zerwała w końcu linkę i poszła w Dniepr. KONTYNENTALNA WIOSNA      Przysięgali, że dnieprzańskie sumy łowić można od trzeciej dekady kwietnia. Trochę się bałem ukraińskiej pogody, przecież kontynentalny klimat przynosi zimą temperatury, które zatrzymały armię Napoleona i Hitlera. Zima '93-'94 była mroźna, jak to na Ukrainie. Temperatura - bywało - spadała poniżej 30 stopni Celsjusza na minusie.      - Uwierz w kontynentalną wiosnę - prosił mnie Dmytro na kijowskim dworcu. - Takiej jak na Ukrainie, nie ujrzysz nigdzie na świecie. Po mroźnej zimie świat wybucha życiem z siłą bomby atomowej.      Bankiet, przyjęcie w ukraińskim stylu, po którym przez kilka dni nie chce się jeść, lekki kac, kurtuazyjne wizyty w jakichś redakcjach. I język doskonale zrozumiały, jeśli poprosić o nieśpieszne mówienie. Rosyjski używany z największym obrzydzeniem, bodaj większym niż u nas.      A potem raz rodyła maty - pakowanie sprzętu do starego, zdemobilizowanego UAZ-a.      Wyprawa jak na Kołymę, potężny zapas żarcia, picia, koce, śpiwory, materace, butle gazowe. Siedziałem na jakimś kontenerku i rozszerzały mi się gały na to całe ładowanie. Przecież miejsce, które Walera pokazywał mi na mapie, jest odległe od Kijowa o niespełna sto kilometrów.      - Tyle, że to miejsce zapomniane przez Boga, ludzi i gołębie. - wyjaśniał Dmytro. - Drogi tam żadne, osad niewiele, nic tylko pola dziś puszczone w odłóg, lasy i olsy, bagna i moczary. Dniepr co prawda nie wylewa jak przed dziesiątkami lat, bo retencja zrobiła swoje, ale dzikie to tereny, wilczaste, niedźwiedzie...      Faktycznie, od zjazdu z asfaltowej szosy mija godzina za godziną, a rzeki jak nie było, tak i nie ma. Jedziemy przez zaorane pole - spoglądam na licznik, jedna skiba ma ponad dziewięć kilometrów. Niewyobrażalne wielkości, oracz podnosi lemiesze dopiero po godzinie. Jedziemy przez rzadki łęg poprzedzielany co i raz remizami kwitnącej na biało tarniny. Tu i ówdzie brzeziny - jak z Wajdy, nierzeczywiste takie z przezroczystym seledynem wiosennych listków.      Jedziemy przez czarny ols - na drzewach tysiące gawronów, nad drzewami drugie tyle...      - Z Polski wracają po zimie - uśmiecha się Dmytro i poklepuje mnie po plecach. - Internacjonalistyczne ptaszki, znaczy się, nie?      Do Dniepru dojeżdzamy po czterech godzinach terenowego rajdu. Niektóre odcinki trzeba było pokonywać z włączonym napędem obu osi. Teraz rozumiem, dlaczego w tyle wozu stoi pięć dwudziestolitrowych kanistrów z paliwem. UAZ żre benzynę jak foka śledzie.      Najpierw widać linię drzew, potem pas wierzbowych zarośli - kiedy wyjeżdżałem z Warszawy na wiślanych wierzbach pękały pąku, tu są już dobrze wykształcone liście. Obiecali kontynentalną wiosnę, i oto mam ją przed sobą. WIELKA RZEKA      Obłęd. W życiu takiej rzeki nie widziałem. Sądziłem dotąd, że takie widoki są zarezerwowane dla ekip z National Geografic. Dniepr niknie daleko w mgle. Kiedy słońce osuszy horyzont, w oddali zarysuje się drugi brzeg - cieniutką, delikatną linijką. Walera twierdzi, że drzewa po tamtej stronie są równie wysokie jak tutaj. Wręcza mi potężną morską lornetę. Faktycznie, cienka kreska zamienia się w wyraźniejszy obrys, ale i tak jest on zbyt odległy, by odróżnić jakiekolwiek szczegóły.      Mija kolejna godzina jazdy, gdy wreszcie zatrzymujemy się na dobre. Znajdujemy się na wschodnim brzegu, na przeogromnym zewnętrznym łuku rzeki. Dniepr jest tu upstrzony rozległymi ostrowami, między którymi muszą znajdować się jakieś obrywy skalne - wyraźnie słychać huk wody. Walera wyjaśnia, że podobnie wyglądały słynne dnieprzańskie porohy, które jeszcze przed stuleciem pokonywane były przez Kozaków na czajkach, a przed wiekami przez Wikingów i Waregów zmierzających na służbę do Bizancjum.      Dziś można oglądać jedynie pozostałości progów, działalność ludzi radzieckich zrobiła swoje. Skorzystali z naturalnych przegród i wznieśli wzdłuż porohów kolejne zapory - w Kachowce, Dnieprodzierżyńsku, Krzemieńczuku i przed Kijowem. Dmytro jest Zaporożcem - jak sam przyznaje tuż po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości miał nawet nacjonalistyczne odbicie i zapuszczał osełdec - więc jest w stanie zamiast nazw miast operować kozackimi określeniami progów - Koński Łeb, Scytyjska Gardziel, Pieczyngi, Poroh Nad Porohami...      Rozbijamy obozowisko. Mam trochę szowinistycznej frajdy, kiedy okazuje się, że prześliczny namiot z podwójnymi ścianami i dachem produkowany był w Legionowie, zaś pneumatyczne materace w Grudziądzu. Walera bierze się za przygotowanie posiłku, a Dmytro i ja łapiemy się za sprzęt. Obaj jesteśmy zaprzysięgłymi spinningistami, więc radzimy sobie błyskawicznie. Przed Walerą więcej roboty - preferuje spławik, zestaw podobny do żywcówki, z tym że przynętę stanowić będzie tzw. mietła, piętnaście rosówek nadzianych na hak nr 8/0 albo ogromna żaba wodna, jedna z tych, które kilka dni temu upolował na stawie w parku miejskim. IM PÓŹNIEJ, TYM WYŻEJ      Kazali mi nie brać wędzisk, co najwyżej zabrać pudło z przynętami. I dobrze się stało - kij, który wręcza mi Dmytro, mógłby zatrzymać rozpędzonego TIR-a. Takich na składzie nie posiadam.      To dziewięciostopowe, amerykańskie wędzisko do połowów morskich. Jak na swoje gabaryty nie jest ciężkie, da się nim spinningować, choć po setce rzutów trzeba będzie odpocząć. Zmusi do tego nie tylko masa kija, ale także potężny morski kołowrót o stałej szpuli przypominający jako żywo maszynkę do mielenia mięsa.      Dmytro ma podobne wędzisko, tyle że cynglowe typu zoom z potężnym multiplikatorem Triton. Obaj mamy na szpulach ściśle splecioną linkę o wytrzymałości 50 funtów i grubości ok. 0,30 mm.      Grzebiemy w pudłach z przynętami. Dmytro kręci nosem nad moimi. Kazali wybrać wielkie, więc wybrałem. Nie podobają się jednak mojemu ukraińskiemu koledze. Kształty owszem, interesujące, ale usterzenie typu magnum, zdaniem Dmytra, sprowadzi je zbyt głęboko. Kwietniowego suma podczas ustalonej pięknej pogody nie szuka się nisko, lecz w pół wody w okolicach południa, a potem coraz wyżej, tak by o zmierzchu penetrować przypowierzchniową warstwę wody.      Znajduję dwudziestocentymetrowego woblera z niemal prostopadle wklejonym sterem, Dmytro aprobująco kiwa głową, ale sam zakłada ogromną, czterdziestopięciogramową wahadłówkę przypominającą gnoma, z jednej strony niklowaną, z drugiej pokrytą błyszczącym galwanicznym mosiądzem.      - Przed samym wieczorem przerzucę się na to - pokazuje potężnego plastikowego woblera typu Big S. - Chodzi bardzo agresywnie, grzechoce i zanurza się najwyżej na 70 cm.      Wyruszamy. Będziemy łowić na skraju rozległych, piaszczystych płycizn. Sumy podobno licznie penetrują te miejsca, pływają wzdłuż kantów i napychają kałduny wygrzewającą się na blatach drobnicą.      - Uważaj podczas brodzenia - ostrzega Dmytro - dno z metrowego blatu raptownie spada do sześciometrowej głębi...      Każdy z nas znajduje dobre, twardodenne stanowisko nad samym kantem. Rzucamy w poprzek dość szybkiego nurtu i powoli, dość jednostajnie ściągamy przynęty. Miejsce jest zachęcające, po zwarach na wodzie widać, że za głęboką rynną o szerokości ok 10 m znajduje się kamieniste wypłycenie. Sumy powinny więc chodzić wzdłuż obu kantów - piaskowego i kamiennego. UCHA NAD UCHAMI      Pierwszą rybę mam ja. Trzykilowy szczupak. Dmytro macha ręką, krzyczy, że ryba nic nie warta, że mam ją wypuścić. Wypuszczam. Drugą także łowię ja - sześciokilowy sum. Znów macha pogardliwie. Ją też mam wypuścić?      - Ty zwył rozuma?! - Wściekam się na Dmytra, ale rybę uwalniam, on tu gospodarz.      Po kwadransie pojmuję, że Dmytro miał rację. Skoncentrowałem się na swoim woblerze, więc nie zauważam, kiedy Ukrainiec zacina. Dopiero kiedy słyszę potworną, stękającą wiązankę po rosyjsku (podobno język ukraiński ani się umywa w tej materii do rosyjskiego) odwracam się w jego stronę. Coś niesamowitego, kij wygięty w chińskie osiem, wsparty dolnikiem o pachwinę, wizgot tritonowskiego hamulca, murowanie do dna.      Pompowanie, plecionka pozwala na forsowanie wędziskiem. Ryba ustępuje minimalnie, kręci koła o promieniu pięciu, sześciu metrów. Dmytro dalej klnie i stęka. Brnę w jego kierunku. Widzę jak ryba przesuwa go wrytego piętami w piach. Pół metra, metr. Krzyczę, zaraz będzie obryw. Ale Dmytro jest starym sumiarskim repem. Odwraca się plecami do głębi, opiera kij o ramię, jak Koziołek Matołek swój węzełek i niczym burłak brnie w głąb płycizny. Klnie dalej, Boże, ależ on pięknie zemści...      Po dziesięciu metrach odwraca się znów twarzą do ryby. Walka trwa ponad pół godziny, ale mocny kij, mocarna plecionka i twardo wyregulowany hamulec multiplikatora powodują umordowanie ryby. Po trzech kwadransach jest już nad płytkim blatem, obija się jeszcze o dno, odjeżdża na kilka metrów raz i drugi, ale w końcu słabnie. Ma z metr osiemdziesiąt albo i lepiej. Stoję blisko Dmytra i się boję. Nie mam pojęcia jak ją podebrać. Spróbuję ją wziąć na ręcę jak narzeczoną. Zbliżam się...      - Ne treba - warczy Dmytro i oto oglądam słynny kozacki chwyt sumowy. Wędkarz podprowadza rybę pod nogi, chwyta ją za dolną szczękę, gwałtownym ruchem przewraca do góry brzuchem, wyrywa żuchwę ze trzydzieści centymetrów nad wodę i idzie w kierunku brzegu. Sum jest kompletnie bezradny, majta się za Dmytrem jak wielka szmata. Ten uchwyt ma sens, przecież górną szczęką nie kłapnie żadne stworzenie, zaś na zatrzaśnięcie dolnej nie pozwala rybie własna masa. Takie lądowanie jest więc bezpieczne - na dolnej szczęce sum ma bardzo drobniutkie, tarkowate ząbki, które mają moc kaleczenia podobną do ubraniowego rzepa, czyli żadną.      Do obozowiska niesiemy bydlaka na drągu. Waży chyba pod czterdzieści kilo. Walerka także ma jednego, chyba o połowę mniejszego. Nałapał też jazgarzy i krąpi, warzy uchę, właśnie przeciera przez sito ugotowane już drobne rybki. Ależ rosół... Zaraz wrzuci doń grube kawały odfiletowanego suma i pokrojone w kostkę ziemniaki.      Psia krew, nie mam zaufania do tej zupy. Rybą śmierdzi. Grzeczność jednak każe spróbować. Czynię to półgębkiem, nieufnie, podejrzliwie. A potem zżeram cztery miski, chlipiąc i siorbiąc niczym czerń kozacka.      W ciągu trzech dni łowimy sześć sumów powyżej dwudziestu kilo. Dwa mają powyżej trzydziestu - ten Dmytra oraz potwór złowiony na żabę przez Walerę. Zabieramy je do Kijowa - zjedzą je redaktorzy i drukarze. Na Ukrainie niebogato bowiem. Jacek Jóźwiak   All rights reserved, teksty, rysunki i zdjęcia powierzone przez autorów do publikacji wyłącznie na tych stronach internetowych

Wyszukiwarka