Ken McClure
Dawca
Donor
Przekład: Maciej Pintara
Wydanie oryginalne: 1998
Wydanie polskie: 1998
Miłość bliźniego pokrywa wiele grzechów
I List św. Piotra, IV-8
Prolog
W pokoju Amy panował przenikliwy chłód; ogrzewanie zostało wyłączone. Na dworze padał śnieg z biało-szarego nieba. Widok z okna przesłaniały wirujące w powietrzu płatki, gdy lekki wiatr ciskał nimi bezdźwięcznie w szybę. Nie słychać było odgłosu spadających kropel deszczu ani kanonady gradu. "Tak powinno być" - pomyślała kobieta wyglądająca na zewnątrz. Pogoda łaskawie dostosowała się do okoliczności. Cały świat wydawał się pogrążony w ciszy, jakby wstrzymał oddech.
Z dołu dochodził przytłumiony gwar rozmów ludzi czekających piętro niżej. Ale podkreślał tylko panującą tu ciszę. A przecież ten pokój tak często rozbrzmiewał dziecięcym śmiechem. Pozornie nic się nie zmieniło. Wszystko było na swoim miejscu. Różowe tapety, zasłony z disneyowskimi motywami, zabawki, lalki, obrazek z chłopięcą orkiestrą na ścianie... Piżamka Amy leżała na poduszce, złożona starannie w kostkę. Na nocnym stoliku piętrzył się stos zeszytów do kolorowania, a na wierzchu spoczywało pudełko kredek. Jednak żadna z tych rzeczy nie miała być już nigdy potrzebna.
Nie będzie więcej jaskrawo pokolorowanych obrazków zwierząt w dżungli, które mógłby podziwiać ojciec, zanim opowie córeczce bajkę na dobranoc, nieprawdopodobnie różowych żyraf ani fiołkowych tygrysów. Czerwone ptaki nie wzlecą ku zielonemu, zachodzącemu słońcu, a Jaś nie zabije już olbrzyma ku wielkiej dziecięcej uldze. Amy nie żyje. Leży w małej, białej trumnie na środku pokoju.
Szpital wydał specjalne zezwolenie - nieczęsto ciała pacjentów opuszczały jego mury po sekcji zwłok. Zazwyczaj trafiały z prosektorium do kostnicy, gdzie pozostawały aż do dnia pogrzebu. Ale matka Amy uparła się i nie dała za wygraną. Chciała, by jej córka wyruszyła w swą ostatnią drogę z domu rodzinnego. Nie miała pojęcia, dlaczego to zrobiła. Przypuszczała, że ktoś poszedł jej na rękę tylko dla świętego spokoju. Widocznie chciano uniknąć długotrwałych scen z udziałem zrozpaczonej kobiety. Teraz, patrząc przez okno, wiedziała jedno. Postąpiła słusznie. Amy rozpocznie ostatnią podróż ze swojego pokoju.
Twarz Jean Teasdale nie wyrażała żadnych uczuć. Jej oczy zwrócone były gdzieś w przestrzeń. Nie było w nich śladu łez - już zostały wypłakane. Ledwo zdawała sobie sprawę z faktu, że przed dom zajeżdża właśnie karawan. Koła toczyły się bezgłośnie po miękkim śniegu. Po chwili w pokoju zrobiło się głośniej, gdy za jej plecami otworzyły się drzwi. Dochodzące z dołu odgłosy ucichły ponownie, kiedy drzwi znów się zamknęły.
- Już czas, Jean - powiedział cicho jej mąż.
- Wytłumacz mi, po co to było? - zapytała.
- Sam chciałbym wiedzieć - odrzekł niemal szeptem.
- Siedem lat życia, a potem nic, pustka... Umarła. Co za strata! Co za głupia, bezsensowna strata!
Frank Teasdale położył delikatnie dłonie na ramionach żony i pocałował ją lekko w tył głowy. Nie odwróciła się, ale wyciągnęła prawą rękę i dotknęła jego dłoni.
- Musimy być dzielni - dodał.
- Wiem, że to głupie, ale nie przestaje mnie martwić ten śnieg na dworze.
- Dlaczego, kochanie?
- Wciąż się boję... Kiedy położą Amy w ziemi... przeziębi się.
Frank Teasdale nie miał już dłużej siły walczyć z własną rozpaczą, choć do tej pory jakoś sobie z nią radził. Po jego policzkach spłynęły łzy. Ramiona trzęsły mu się, kiedy próbował się opanować i zachować jak mężczyzna. Jean odwróciła się w końcu od okna i oboje mocno przylgnęli do siebie, szukając pocieszenia w tym geście. Ale w ich sytuacji nic nie mogło przynieść im ulgi.
Frank odsunął się, wyjął chusteczkę i wytarł nos. Powoli dochodził do siebie.
- Lepiej zejdźmy na dół - zaproponował. - Niech to już będzie za nami. Przyjechali ze szpitala.
Jean skinęła głową.
- To miłe.
Stali przez chwilę nad trumną Amy, dotykając dłońmi wieka w niemym geście pożegnania. Frank spojrzał pytająco na Jean. Skinęła głową. Zeszli na dół, by przyłączyć się do żałobników. U podnóża schodów minęli dwóch czekających pracowników zakładu pogrzebowego.
- Czy możemy już wejść na górę? - zapytał jeden z nich.
- Tak - odparł Frank, nie patrząc na niego.
Trumna Amy została wyniesiona z domu i umieszczona ostrożnie w karawanie. Natychmiast pokryły ją kwiaty od rodziny i przyjaciół. Wyglądały dziwnie nie na miejscu na tle śniegu; kolorowe plamy w ponurym czarno-białym świecie. Frank Teasdale przyłapał się na tym, że wpatruje się w nie jak zahipnotyzowany. Wciąż przykuwały jego uwagę, gdy patrzył przez przednią szybę stojącego za karawanem samochodu. Usadowił się na tylnym siedzeniu i otoczył Jean ramieniem. Nie sposób było nie zauważyć pewnej analogii: piękne, ulotne rzeczy istnieją tylko przez moment, a potem więdną i umierają. Tak urządzony jest świat pomyślał, że niedługo będą Święta Bożego Narodzenia.
Przez następną godzinę, podczas mszy żałobnej, Frank i Jean dodawali sobie wzajemnie otuchy. Nie byli w miejscowym kościele Świętego Mungo od chrztu Amy. Przytulili się do siebie ciasno, jakby bojąc się rozdzielić choćby na chwilę. Nie rozłączyli się również wtedy, gdy składano ciało do grobu na przykościelnym cmentarzu. Niemal z ulgą patrzyli, jak pierwsza grudka ziemi rzucona łopatą grabarza spada na wieko trumny. Amy mogła żyć teraz tylko w ich pamięci.
Frank poprowadził żonę z powrotem w kierunku parkingu. Niespodziewanie Jean zatrzymała się gwałtownie. Poczuł, jak sztywnieje jej ramię. Podniósł wzrok, by sprawdzić, co ją tak zaintrygowało. Nie opodal ścieżki, między drzewami stała kobieta. Miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, a na głowie chustę, ale Jean ją rozpoznała.
- To ta pielęgniarka - powiedziała. - Ta przeklęta pielęgniarka! Dlaczego nie zostawi nas w spokoju? Czy musi zatruwać nam życie?
Frank zauważył, że jego żona jest bliska obłędu. Próbował ją uspokoić, zanim zrobił krok w stronę kobiety stojącej pośród drzew. Ta wykonała przepraszający gest, jakby dając do zrozumienia, żeby się nie fatygował; nie zamierzała sprawiać nikomu kłopotu. Zaczęła się wycofywać i po chwili zniknęła mu z oczu.
- Poszła sobie - oznajmił Frank, stając znowu u boku żony.
- Dlaczego wciąż się upiera? - zapytała Jean.
- Naprawdę nie wiem - popatrzył ze smutkiem na drzewa.
1
- Kto nam powie, skąd się bierze chleb? - zadała pytanie Kate Chapman.
Przed nią siedziało osiemnaścioro dzieci. Uśmiechnęła się, widząc las podnoszących się gorliwie rąk i zapał na twarzach. Lubiła uczyć, zwłaszcza w szkole podstawowej. Było dla niej coś magicznego we wprowadzaniu dzieci w nieznaną krainę odkryć. Jej zdaniem, na tym polegała edukacja. Swoje obowiązki traktowała bardzo poważnie. Czuła się odpowiedzialna za swoich podopiecznych. Nie trafiała jej do przekonania teoria głoszona przez cyników, że maluchy i tak staną się wkrótce kolejnym straconym pokoleniem nastolatków. Chuliganami żłopiącymi piwo i demolującymi przystanki autobusowe, bardziej zepsutymi od poprzedniej generacji młodych ludzi. Kate nie widziała przed sobą niczego poza małymi, niewinnymi twarzyczkami pragnącymi zwrócić na siebie jej uwagę.
- Kerry?
- Od piekarza, proszę pani.
- Dobrze, Kerry! A teraz kto nam powie, w jaki sposób piekarz robi dla nas chleb?
Nie podniosła się żadna ręka.
- No, pomyślcie! Z czego piekarz wyrabia chleb?
Mały chłopiec w okularach z ciemną przesłonką korekcyjną na jednym szkle podniósł impulsywnie rękę, ale zaraz ją opuścił. Potem nieśmiało próbował jeszcze kilka razy wyciągnąć ramię, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia jakby w obawie, że się ośmieszy.
Kate wyczuła, że ma dylemat.
- Proszę, Andrew - zachęciła go. - Spróbuj. Jak myślisz, czego używa piekarz do wyrobu chleba?
- Mąki, proszę pani...? - spytał chłopiec, przechylając na bok głowę, po czym włożył koniec ołówka do buzi.
- Tak jest, Andrew! Mąki.
Malec zarumienił się z zadowolenia.
- A teraz... Kto robi mąkę, której używa piekarz?
Kate spojrzała na kolorowe obrazki wiszące rzędem na ścianie i zatrzymała wzrok na tym, który przedstawiał młyn oraz stojącą przed nim czerwoną furgonetkę piekarza.
Kilkoro dzieci zorientowało się, o co chodzi, i z podnieceniem wyciągnęło do góry ręce.
- Słucham, Annie?
- Młynarz, proszę pani.
- Dobrze - odparła Kate. - Masz rację, Annie. A teraz powiedzcie mi, czego potrzebuje młynarz do wyrobu mąki? - Przyjrzała się siedzącym w ławkach dzieciom, zastanawiającym się nad odpowiedzią. Niemal słyszała wytężoną pracę małych umysłów. Widać ją było na skupionych twarzach. Nagle zmarszczyła brwi, gdy jej wzrok padł na ładną dziewczynkę o blond włosach, w drugim rzędzie. Poczuła niepokój. Amanda nie myślała o odpowiedzi. Patrzyła gdzieś w przestrzeń, jakby była nieobecna. Na jej pobladłej twarzy perlił się pot
- Dobrze się czujesz, Amando? - zapytała.
Dziecko nie odpowiedziało. Klasa zaszemrała niespokojnie.
- Amando...? - powtórzyła.
Dziewczynka odwróciła głowę, ale jej spojrzenie nadal było tępe, nieobecne. Kate podeszła do niej i otoczyła ją ramieniem.
- O co chodzi? - spytała. Przykucnęła obok ławki i odgarnęła włosy z czoła dziecka. Dotykając dłonią głowy Amandy poczuła, że mała jest cała rozpalona. - O Boże... - westchnęła. - Źle się czujesz, prawda?
Miała teraz problem. Amanda była nie tylko jedną z uczennic, ale również jej córką. Kate potrzebowała pomocy. Jej mąż, Sandy, pracował jako technik laboratoryjny w miejscowym szpitalu i miał teraz dyżur. Nie miała do kogo się zwrócić w nagłej potrzebie. Sprowadzili się do Bardunnock zaledwie kilka miesięcy temu i wciąż byli tu nowi.
Kate stanęła przed klasą i powiedziała:
- Chciałabym, żebyście narysowali, jak wyobrażacie sobie młynarza. Muszę porozmawiać pilnie z panią Jenkins. Macie jakieś pytania?
- Co się stało Amandzie, proszę pani? - zapytała Tracy Johnson, córka miejscowego listonosza.
- Nie czuje się dobrze - odrzekła Kate. - Chyba się przeziębiła.
"Proszę cię, Boże, żeby tylko to" - pomodliła się w duchu. Chwyciła Amandę i pobiegła korytarzem. Była teraz na łasce Isy Jenkins, dyrektorki szkoły.
Isa Jenkins miała właśnie lekcję ze swoją klasą. Kate zajrzała do sali przez szybę w drzwiach. Isa zauważyła ją, wydała uczniom jakieś polecenie i wyszła na korytarz.
- O co chodzi?
- Amanda źle się czuje. Obawiam się, że złapała grypę.
Isa przechyliła głowę na bok i przyjrzała się dziewczynce wtulonej w ramiona matki.
- Biedne maleństwo. Nie wyglądasz najlepiej.
Amanda włożyła palec do buzi i mocniej przytuliła się do Kate.
- Strasznie mi przykro z tego powodu... - zaczęła Kate, ale Isa przerwała jej.
- Nonsens. Poradzimy sobie. Co masz zamiar zrobić? Chcesz zabrać ją do domu czy od razu do ośrodka zdrowia w Colbrax?
- Może raczej do domu... - odrzekła Kate. - Położę ją do łóżka i zobaczę, co będzie dalej. Ma gorączkę, ale może minie tak szybko, jak się pojawiła. Wiesz, jak to jest z dziećmi.
- Chyba już powinnam - uśmiechnęła się Isa. Była nauczycielką od trzydziestu dwóch lat.
- Naprawdę bardzo cię przepraszam, ale... - znów zaczęła Kate.
- Nonsens - powtórzyła Isa. - Do dzwonka zajmę się obiema klasami. - Spojrzała na zegarek. - A do końca lekcji zostało już tylko półtorej godziny. Nie ma problemu. Co zadałaś swoim dzieciakom?
- Mają narysować młynarza.
- W porządku. Leć do domu.
- Dzięki, Iso. Jestem ci bardzo wdzięczna - odrzekła Kate. Miała jeszcze jeden powód, by stwierdzić, że podoba jej się życie w Bardunnock.
O szóstej Kate, będąc w kuchni, usłyszała odgłos samochodu Sandyłego. Zielony, ośmioletni ford escort, nazywany w rodzinie Esmeraldą, pokonał zakręt u stóp wzgórza, wspiął się na szczyt i skręcił ostro w prawo na podjazd przed domkiem.
- Gdzie jest moja księżniczka? - zawołał od progu Sandy Chapman. Przez chwilę wycierał starannie buty, stojąc na słomiance, po czym wszedł do mieszkania. Po raz pierwszy nie powitał go tupot małych stóp i dziecięcy śmiech. Z kuchni wyłoniła się Kate, wycierając ręce.
- Obawiam się, że z twoją księżniczką jest niedobrze. Po południu musiałam zabrać ją ze szkoły.
Sandy schylił się, pocałował żonę w czoło i otoczył ją ramieniem.
- Co się stało? - zapytał.
- Myślałam, że to tylko przeziębienie, ale teraz nie jestem pewna. Chciałam zaczekać na twój powrót przed wezwaniem lekarza.
Sandy skinął głową z zafrasowaną miną. Wszedł po schodach na piętro i otworzył drzwi do pokoju Amandy. Mała nie podniosła głowy z poduszki, ale spojrzała na niego.
- Cześć, Księżniczko - powitał ją cicho.
Amanda nie odpowiedziała. Jej wzrok powędrował ku oknu, ale sprawiała wrażenie, jakby wciąż była gdzieś daleko.
W małym pokoju starego domku Sandy niemal sięgał głową sufitu, a jego ramiona wypełniały prawie całą szerokość drzwi. Usiadł na podłodze obok córki i oparł łokieć na łóżku.
- Biedna Księżniczka - westchnął. - Złapałaś jakiś brzydki zarazek?
Przesunął dłonią po czole Amandy i poczuł pod palcami warstewkę potu pokrywającą jej pobladłą twarz.
- Chyba zadzwonimy do doktora Telforda, żeby dał ci jakieś lekarstwo. Od razu poczujesz się lepiej. - Spojrzał znacząco na Kate, Zrozumiała, poszła zatelefonować. Został sam z córką.
- Powiedz tatusiowi, co cię boli. Brzuszek?
Amanda pokręciła wolno głową.
- Całe ciałko?
Przytaknęła.
- Byłaś dziś w łazience?
- Nie pamiętam.
- A pamiętasz, co jadłaś na lunch?
Nie odpowiedziała.
- To samo, co inne dzieci?
Skinęła głową.
- Ale nie brałaś do buzi żadnych owoców rosnących na krzakach w ogrodzie, prawda, Księżniczko?
Pokręciła powoli głową.
- Dobrze. Poleź teraz spokojnie. Niedługo przyjedzie pan doktor i poczujesz się lepiej. - Sandy położył obok Amandy pluszowego misia i poprawił jej kołdrę.
- Co o tym myślisz? - zagadnęła Kate, gdy zszedł na dół.
Wzruszył ramionami.
- To samo, co ty. Przypuszczam, że to tylko przeziębienie, co najwyżej grypa. Lepiej jednak zasięgnąć opinii specjalisty.
Kate oparła głowę na jego piersi. Objął ją.
- O Boże... Mam nadzieję, że to nic poważniejszego - szepnęła.
- Może niepotrzebnie się martwimy - odparł Sandy, ale zaraz spojrzał na zegarek i zapytał: - Wiesz, kiedy może zjawić się lekarz?
- W rejestracji powiedzieli mi, że za pół godziny. Musi jeszcze odwiedzić kilku pacjentów.
W pokoju Amandy było zbyt mało miejsca, by mogły się tam pomieścić trzy dorosłe osoby, toteż po przybyciu lekarza Sandy został na dole. Podczas badania Kate trzymała córkę za rękę, aby dodać jej odwagi. Sandy czekał cierpliwie, patrząc przez okno na ogród. Nie mógł pozbyć się niepokoju, choć wiedział, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć obawy rodziców okazują się bezpodstawne. Pewnie za chwilę doktor zejdzie na dół wraz z Kate, śmiejąc się i żartując, po czym będą go musieli przepraszać za zbędną fatygę.
Uznał, że z powodu swojej pracy w szpitalu jest przewrażliwiony, bo wciąż styka się z poważnymi chorobami. Skrzywienie zawodowe. Zastanawiał się, czy podobnie jest z policjantami. Czy też wszędzie widzą przestępców? Usłyszał, że drzwi pokoju Amandy otwierają się, więc podszedł do schodów. Doktor Telford schodził pierwszy, za nim podążała Kate. Na ich twarzach nie było uśmiechów.
Sandy znał Georgeła Telforda ze szpitala. Lekarze ogólni praktykujący w okolicy zajmowali się swoimi pacjentami również podczas ich pobytu w miejscowym szpitalu.
- I co pan o tym sądzi? - zapytał Sandy.
- Szczerze mówiąc, wcale mi się to nie podoba - odrzekł Telford z zatroskaną miną. - Uważam, że powinniśmy zabrać ją do szpitala i przeprowadzić badania.
- A co pan podejrzewa?
- Że jej nerki nie funkcjonują prawidłowo. Mogą się mylić, ale nie zaszkodzi zrobić kilka testów biochemicznych.
- Chyba warto... - przyznał Sandy. Kate podeszła do niego i stanęła obok. Otoczył ją ramieniem.
- Czy w ciągu ostatnich kilku dni nie skarżyła się, że ma problemy z drogami moczowymi? - dopytywał się jeszcze Telford.
Sandy spojrzał na Kate. Pokręciła głową.
- Nie! Była zdrowa jak ryba.
- No cóż... Szczegółowe badania powinny rozwiać nasze wątpliwości.
- Gdzie zostaną zrobione? - spytał Sandy.
Telford zamyślił się.
- Właśnie się zastanawiam, czy zabrać ją na noc do szpitala rejonowego, czy może od razu do Szpitala Chorób Dziecięcych w Glasgow.
- Nie wygląda na to, żeby czuła się aż tak źle - odezwała się Kate z nadzieją, że w ten sposób wpłynie na decyzję lekarza i przeważy szalę na korzyść miejscowego szpitala. O wiele bardziej wolała mieć Amandę w pobliżu, niż wysyłać ją aż do Glasgow.
- To prawda - przyznał Telford. - A zatem umieścimy ją u nas i wstępne testy wykonamy na miejscu. - Spojrzał na zegarek. - Będę musiał zadzwonić do dyżurnego technika w laboratorium. Pan dziś nie pracuje?
- Nie, dzisiaj nie mam nocnego dyżuru - potwierdził Sandy.
- Zostanę z nią na noc w szpitalu - zapowiedziała Kate. Wiedziała od Sandyłego, że w takich okolicznościach rodzicom małych dzieci wolno nocować w pokoju gościnnym.
- Dobry pomysł - zgodził się Telford.
Było tuż po wpół do dziewiątej, gdy Kate zwróciła się do męża.
- Pewnie umierasz z głodu. Nic nie jadłeś.
Siedzieli w małej, bocznej sali na zewnątrz oddziału. Amanda była już pod opieką pielęgniarek.
- Nie jestem głodny - odparł Sandy.
- Ja też nie. Co o tym wszystkim myślisz? - zapytała z niepokojem.
Nie musiał upewniać się, o co jej chodzi.
- W ciągu ostatnią godziny chyba poczuła się gorzej - odpowiedział.
- Może to tylko stres związany z przyjazdem do szpitala?
- Może... - przyznał Sandy, ale nie zabrzmiało to przekonująco.
- Jedź do domu - zaproponowała Kate. - Oboje nie jesteśmy tu potrzebni. Wystarczy, jeśli ja zostanę.
Sandy skinął głową, ale sprawiał wrażenie, jakby słowa żony nie dotarły do niego.
- Chyba wpadnę do pracowni. Zobaczę, jak Charlie radzi sobie z próbkami. Może poczekam na wyniki? Jeśli wszystko będzie w porządku, pojadę do domu. Zadzwonisz, gdyby coś się działo?
- Oczywiście - zapewniła Kate. - I nie stój Charliemu nad głową. Pamiętaj, że jesteś stroną zainteresowaną.
Sandy skinął głową. Pocałował żonę w czoło i wyszedł.
Szpitalne laboratorium nie mieściło się w głównym gmachu, lecz w oddzielnym, małym budynku z cegły, ukrytym za rzędem drzew iglastych. Wiatr szarpał gałęziami, gdy Sandy opuścił ciepłą poczekalnię i podążał ścieżką do celu. Przez uginające się konary widział zapalone światła w oknach pracowni. Właśnie poczuł na twarzy lodowate krople deszczu, kiedy mógł się schronić w porośniętym bluszczem ganku. Drzwi wejściowe były zamknięte. Sięgnął do kieszeni po klucz i wtedy przypomniał sobie, że zostawił go w domu. Musiał nacisnąć nocny dzwonek. Po kilku chwilach w progu ukazał się niski, ciemnowłosy mężczyzna o wyglądzie intelektualisty. Miał na sobie biały fartuch laboratoryjny, a na nim drugi, plastikowy, w zielonym kolorze. W grubych okularach w ciemnej oprawie, jakby za dużych do jego okrągłej twarzy, przypominał starą, mądrą sowę.
- Cześć, Charlie - rzucił na powitanie Sandy. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Charlie Rimington uśmiechnął się.
- Spodziewałem się ciebie od czasu, kiedy zobaczyłem nazwisko na etykietce dołączonej do próbek. Jak ona się czuje?
- Kiepsko, ale z dziećmi nigdy nic nie wiadomo. A jak testy?
- Na ukończeniu. Pewnie chcesz zaczekać na wyniki?
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Pamiętaj, ja też jestem ojcem.
Uporczywy dźwięk brzęczyka elektrycznego zegara przerwał ich rozmowę. Sandy odwrócił się i wyłączył aparaturę, obok której stał. Tysiące razy badał próbki cudzych dzieci. Nigdy jeszcze nie czuł się tak, jak teraz.
Nagle uzmysłowił sobie, że to nie on pełni tutaj dyżur. Sytuacja zrobiła się niezręczna, więc odsunął się, aby Rimington mógł otworzyć komorę i wyjąć z niej probówkę. Zobaczył nalepkę przyklejoną do szkła: "Amanda Chapman". Poczuł dziwne ssanie w żołądku.
Rimington oderwał wysunięty z aparatu wydruk i usiadł z ołówkiem w ręce za biurkiem, w kręgu światła lampy. Sandy stanął za jego plecami, nie mogąc doczekać się wyniku. Udało mu się jednak pohamować odruch zniecierpliwienia. Nie na długo. Po trzydziestu sekundach nie wytrzymał.
- No i...? - zapytał.
- Nie widzę oznak infekcji ani obecności substancji toksycznej - odrzekł Rimington.
- Ale... - ciągnął z niepokojem Sandy.
- Wszystko wskazuje na... ostrą niewydolność nerek.
- Jezu! - szepnął. Musiał przytrzymać się krawędzi biurka. Przez chwilę milczał, po czym wziął od Rimingtoria wydruk i sam przeczytał wyniki. - Jezu - powtórzył. - Tu konieczna jest dializa.
- Obawiam się, że tak - przyznał Rimington.
Sandy czekał bez słowa, aż jego kolega poda przez telefon wyniki analizy na oddział. Nie miał wątpliwości: Amanda musiała być umieszczona w szpitalu wyposażonym w sztuczną nerkę. Im szybciej, tym lepiej. Miejscowy szpital nie miał takiego urządzenia. Najbliżej było do Glasgow. Poczuł oganiający go strach. Bał się śmiertelnie o Amandę, ale nie mógł tego okazać w obecności Kate. Należało zorganizować przeniesienie. Kate mogłaby podróżować w karetce z Amanda. On pojechałby za nimi Esmeraldą, by potem wrócić razem z Kate do domu. Kiedy miałoby to nastąpić, nie potrafił na razie przewidzieć.
- Pracą się nie przejmuj - odezwał się Charlie Rimington. - Ja i Andrew zastąpimy cię. Weź tyle wolnego, ile ci potrzeba.
- Dzięki - odrzekł Sandy, szykując się do wyjścia. - Jestem ci wdzięczny.
Na dworze lało jak z cebra. Zanim dotarł z powrotem do szpitala, był przemoczony do suchej nitki. Musiał przystanąć w wejściu, żeby wytrzeć mokrą twarz i odgarnąć z czoła włosy lepiące się do twarzy.
Kate rozmawiała z Georgełem Telfordem. Lekarz zaznajamiał ją właśnie z wynikami testów. Na jej twarzy malował się przestrach. Zobaczyła Sandyłego i ruszyła w jego kierunku.
- Och, Sandy... - zaszlochała.
Wziął Kate w ramiona i mocno przytulił.
- No, no, Kate... - szukał słów pocieszenia. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Musimy ją tylko na trochę zostawić w dobrych rękach.
- Doktor Telford mówi, że trzeba przenieść Amandę jeszcze dziś wieczorem - chlipnęła Kate.
- To jej tylko wyjdzie na dobre - zapewnił Sandy.
- Ale jak my...
Położył palec na ustach Kate.
- Spokojnie. Wszystko po kolei. Pojedziesz z Amanda w karetce. Ja za wami naszym samochodem. Potem zobaczymy, co powiedzą lekarze w Glasgow i zadecydujemy, co dalej. Kate skinęła głową i otarła łzy.
- W porządku - powiedział łagodnie. - Nie możemy pokazywać Amandzie, że jesteśmy załamani.
Podążając za szpitalnym ambulansem drogą w kierunku Glasgow, Sandy chwilami tracił orientację, dokąd jedzie i po co. Było mu trudno pogodzić się z tym, że w życiu jego rodziny nastąpiła tak gwałtowna zmiana. Wszystko stanęło na głowie. Jeszcze przed kilkoma godzinami myślał, że wieczór spędzi spokojnie w domu, oglądając z Kate telewizję przy ciepłym kominku, podczas gdy Amanda będzie spała smacznie w pokoiku na górze. Tymczasem w deszczu i ciemnościach podążał szosą wiodącą na północ, za pojazdem, w którym znajdowały się poważnie chora córeczka i załamana żona. Bardzo pragnął, żeby to wszystko okazało się tylko złym snem. Za chwilę obudzi się w swoim łóżku i zastanie normalny stan rzeczy. Jadąca przed nim karetka zmieniła pas ruchu, żeby wyprzedzić wielką ciężarówkę. Sandy zrobił to samo i bryzgi wody wyrzucane spod kół ciężkiego pojazdu przesłoniły mu na moment widoczność. Ustawił wycieraczki na maksymalną prędkość. To nie był sen, lecz koszmar na jawie.
Kate i Sandy siedzieli na ławce w szpitalnym korytarzu. Amanda przechodziła następne testy. Wstali, gdy pojawił się lekarz, który badał ich córeczkę.
- Państwo Chapman? Jestem doktor Turner - przedstawił się.
- Jaki jest jej stan, panie doktorze? - zapytała Kate.
- Niezbyt dobrze się czuje, ale muszę podkreślić, że nic jej nie grozi. Ma we krwi substancje toksyczne z powodu kłopotów z nerkami. Kiedy krew zostanie z nich oczyszczona, poczuje się dużo lepiej, mogę to państwu obiecać.
- Czy wie pan, skąd się wziął cały problem? - spytał Sandy.
- Na tym etapie trudno cokolwiek powiedzieć - odparł Turner. - W najbliższych dniach będziemy musieli przeprowadzić dalsze testy.
- Czy można zakładać, że chodzi tylko o chwilowe niedomaganie? - chciała wiedzieć Kate.
Na twarzy Turnera pojawił się wyraz zakłopotania, charakterystyczny dla człowieka nie mogącego udzielić pokrzepiającej odpowiedzi, której się od niego oczekuje. - Prawdę mówiąc... nie sądzę, aby tak to można było traktować.
- Uważa pan, że nie skończy się na jednej dializie? - zapytał Sandy.
- Za wcześnie na stanowcze wnioski, ale... obawiam się, że nie. Tak zazwyczaj bywa w tego rodzaju przypadkach.
Sandy poczuł, że traci cały hart ducha. Wydawało mu się, że nagle nogi robią się ciężkie jak z ołowiu. Więc Amanda miała odtąd funkcjonować dzięki sztucznej nerce, aż do czasu... Odrzucił od siebie myśli o jakiejkolwiek przyszłości. Lepiej było skoncentrować się na tym, co przyniesie nadchodząca noc.
- Czy będziemy mogli tu zostać?
- Oczywiście - odparł Turner. - Jeśli jednak mógłbym coś doradzić, proponuję, żeby pojechali państwo do domu. Odpoczniecie, a dziecko jest pod dobrą opieką.
- Ale jeżeli Amanda będzie nas potrzebowała...
Turner potrząsnął głową.
- Damy jej środki uspokajające. Proszę się o nic nie martwić i przyjechać jutro. Będziemy mogli powiedzieć państwu coś więcej po wykonaniu kolejnych testów.
Chapmanowie niechętnie skorzystali z rady lekarza. Instynkt podpowiadał Kate, że powinna zostać z córką. Mieli przed sobą trzydziestomilową drogę powrotną do Ayrsnire, ale na drodze nie było nocą dużego ruchu, a ulewa zamieniła się na szczęście w mżawkę. W milczeniu szli do samochodu boczną, brukowaną alejką prowadzącą do parkingu szpitalnego. Oboje pogrążeni byli w niewesołych myślach i nie potrafili znaleźć słów otuchy, żeby się wzajemnie pocieszyć. Czarny kot, który na ich widok czmychnął między śmietniki, wydawał się poza nimi jedyną żywą istotą w ciemnościach nocy.
W domu panowało przenikliwe zimno. Ogrzewanie wyłączyło się samoczynnie przed kilkoma godzinami. Chłód potęgował uczucie pustki i przygnębienia.
- Jesteś głodny? - zapytała Kate, gdy Sandy przyklęknął, by zapalić kominek gazowy w saloniku.
- Nie. Ale chętnie napiłbym się czegoś mocniejszego.
Kate nalała whisky do dwóch szklanek. Usiedli po obu stronach kominka. Nawet nie zdjęli płaszczy.
- Za dobrze nam się układało - powiedziała Kate. - Coś takiego musiało się zdarzyć.
Sandy spojrzał na nią pytającym wzrokiem.
- Najpierw ty dostałeś pracę, potem ja. Znaleźliśmy domek we wspaniałej okolicy. Szło zbyt gładko, więc musiało się tak skończyć.
- Nonsens - zaprotestował cicho Sandy. - Typowo szkockie gadanie.
- Bo jesteśmy przecież typowymi Szkotami - odrzekła Kate.
- Co nie znaczy, że musimy wyznawać filozofię, według której za wszystko, co się w życiu udaje, trzeba koniecznie odpokutować.
- Może masz rację - przyznała Kate ze słabym uśmiechem.
- Zadowolonych z siebie spotka surowa kara - oświadczył groźnie Sandy, naśladując głos prezbiteriańskiego pastora.
Tym razem Kate uśmiechnęła się szeroko. Wstała i zaproponowała:
- Zrobię kilka tostów. Przecież musimy coś zjeść.
Oboje nie mogli zasnąć. Z ulgą powitali nadejście nowego dnia. Wreszcie można było wstać i zająć się różnymi sprawami. Zatelefonowali do szpitala i dowiedzieli się, że noc minęła Amandzie spokojnie. Poradzono im jednak, by przyjechali dopiero wczesnym popołudniem. Do tego czasu lekarze powinni uzyskać wyniki testów i będą mogli powiedzieć coś konkretnego.
Kate zadzwoniła do Isy Jenkins, opowiedziała jej wszystko i uprzedziła, że nie przyjdzie do szkoły.
- O nic się nie martw - uspokoiła ją Isa. - Spodziewałam się tego. Twoje małe biedactwo nie wyglądało zbyt dobrze. Wieczorem załatwiłam na wszelki wypadek zastępstwo. Chwilowo na twoje miejsce przyjdzie nauczycielka z Ayr, więc poradzimy sobie.
Sandy zatelefonował do Charliego Rimingtona, do domu, i dostał podobne zapewnienie.
- Mili ludzie - stwierdził, odkładając słuchawkę. Kate przytaknęła głową.
- Doktor Grayson i doktor Turner proszą państwa do siebie - powiedziała pielęgniarka, zaglądając do poczekalni. Sandy i Kate poszli za nią korytarzem. Zostali wprowadzeni do małego, słonecznego pokoju, w którym siedzieli dwaj mężczyźni. Obaj wstali, po czym Grayson przedstawił się jako lekarz konsultant na oddziale nefrologii.
- Dziś Amanda wygląda dużo lepiej - powiedział z uśmiechem Turner, widząc zaniepokojoną minę Kate.
Skinęła głową.
- Tak.
- Porządnie się wyspała, w przeciwieństwie do państwa, jak się domyślam.
Sandy przyznał mu rację.
Grayson zakończył te uprzejmości, przechodząc do rzeczy. Miał około czterdziestu pięciu lat, przerzedzone, szpakowate włosy i przyprószone siwizną wąsy. Jego ciemny garnitur wyglądał na bardzo drogi i skrojony przez dobrego krawca z milimetrową wręcz precyzją. Śnieżnobiałe mankiety koszuli wystawały z rękawów marynarki dokładnie na odległość jednego centymetra, a złote spinki ustawione były pod tym samym kątem, gdy trzymał ręce złożone przed sobą na biurku. Sandy miał wrażenie, że sztywny kołnierzyk Graysona musi być bardzo niewygodny. Sięgał wysoko, ale świetnie pasował do ciemnego, uniwersyteckiego krawata. Mężczyzna wyglądał na człowieka przywiązującego wyjątkową wagę do każdego drobiazgu.
- Będę szczery. Sprawa nie przedstawia się dobrze.
Sandy poczuł się tak, jakby go potrącił pociąg. Przełknął ślinę i spojrzał na Kate. Była również wstrząśnięta. Wyciągnął rękę i ścisnął mocno jej dłoń.
- Niewydolność nerek u Amandy jest bardzo poważna, choć nie jesteśmy w stanie znaleźć przyczyny. Zareagowała całkiem dobrze na dializę, jednak nie tak dobrze, jak oczekiwaliśmy. Co do prognoz, to w dającej się przewidzieć przyszłości należy się nastawić, że dializa będzie jej codziennością.
Sandy potarł czoło. Grayson nie owijał niczego w bawełnę, mówił prosto z mostu. Najgorsze obawy zaczęły przybierać realną formę.
- Mogę wiedzieć, czym się państwo zajmują? - zapytał Grayson.
- Jestem pracownikiem naukowym laboratorium medycznego, w szpitalu rejonowym w Dunnock - odrzekł Sandy i zerknął na żonę. Siedziała ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Nie mając pewności, czy sama odpowie, wyręczył ją. - Kate jest nauczycielką.
- Dobrze. W takim razie powinniśmy pomyśleć o domowej aparaturze do dializy dla Amandy, by zdobyć to urządzenie, gdy tylko będzie dostępne. Oczywiście oboje państwo zdajecie sobie sprawę z tego, że wiążą się z tym pewne wymagania.
Sandy uniósł lekko prawą rękę, jakby chciał dać do zrozumienia Graysonowi, że nie nadąża za tokiem jego rozumowania.
- Powiedział pan "w dającej się przewidzieć przyszłości". Co to dokładnie znaczy?
- To znaczy, że Amanda będzie musiała korzystać z dializatora tak długo, aż znajdziemy dla niej odpowiednią do przeszczepu nerkę - wyjaśnił Grayson.
Wydawało się, że na dźwięk słowa "przeszczep" Kate doznała szoku. Wpatrywała się w Graysona oczami wielkimi z przerażenia.
- Przeszczep... - powtórzył wolno Sandy.
- Tak.
- Więc sprawa jest aż tak poważna? Ale jak? Kiedy? To znaczy, jak długo...?
- Jest o wiele za wcześnie, żeby o tym mówić - odparł Grayson. - Musimy przeprowadzić jeszcze mnóstwo testów. - Wyglądał, jakby myślami był już gdzie indziej. Zanim Chapmanowie zdążyli cokolwiek powiedzieć, wstał, przeprosił i wyszedł z gabinetu, pozostawiając ich z Clivem Turnerem.
Turner sprawiał wrażenie bardziej czułego na ludzkie cierpienie. Zachowanie Graysona wyraźnie wprawiło go w zakłopotanie.
- Wiem, co państwo teraz myślą - zaczął łagodnie - ale w dzisiejszych czasach transplantacja nerki jest bardzo rozpowszechnionym zabiegiem, nie stwarzającym problemów.
- Potrzebny jest jednak odpowiedni dawca - zauważył Sandy.
Turner skinął głową.
- Zgadza się. Właśnie dlatego trzeba czekać. Musimy ustalić typ tkanki Amandy i wprowadzić dane do międzynarodowego rejestru. Kiedy znajdzie się dawca, będziemy mogli zdobyć potrzebny organ i przeprowadzić operację.
- Jak długo to potrwa? - zapytała Kate. Sandy z trudem rozpoznał jej zmieniony głos.
Turner wzruszył niepewnie ramionami.
- No cóż, jakiś czas.
- Tygodnie? miesiące? lata? - nie ustępowała Kate.
- Może upłynąć nawet rok - przyznał Turner.
Sandy spojrzał na żonę. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wyglądała na bardziej nieszczęśliwą. Jej świat nagle się zawalił.
2
Konwój złożony z trzech limuzyn i policyjnego radiowozu wjechał na dziedziniec Szpitala Mdic Ecosse w Glasgow i zatrzymał się przed wejściem. Z samochodów wyskoczyli kierowcy i usłużnie otworzyli drzwi, prężąc się z szacunkiem przed wysiadającymi pasażerami. Ośmiu mężczyzn rozejrzało się wokół, poprawiło krawaty i zapięło guziki marynarek. Po chwili w rozsuwanych, szklanych drzwiach budynku ukazał się oficjalny komitet powitamy. Na wszystkich twarzach zagościły uprzejme uśmiechy.
Na czoło wysunął się Leo Giordano, dyrektor administracyjny szpitala należącego do grupy kapitałowej Mdic International Health, i uścisnął dłoń Neilowi Bannunowi, wiceministrowi w Urzędzie do spraw Szkocji. Wysoki i przystojny Giordano był Amerykaninem z drugiego pokolenia, ale ciemne włosy i oliwkowa cera zdradzały jego śródziemnomorskie pochodzenie. Bannon był niski, rudy i zaczynał tyć. Niedawno zapuścił wąsy, łudząc się daremnie, że dodadzą powagi jego obliczu. Złośliwi obserwatorzy twierdzili jednak, że teraz jeszcze bardziej przypomina sprzedawcę używanych samochodów.
Obaj mężczyźni spotkali się już kilka razy w okresie, gdy planowano budowę szpitala. Teraz wymieniu grzeczności, po czym Giordano dokonał formalnej prezentacji. Ze względu na siąpiący deszcz i zimny wiatr ceremonia nie trwała długo. Cała grupa, kuląc się, weszła pospiesznie do środka.
- Proponuję, żebyśmy napili się kawy, zanim przystąpimy do omawiania interesów. Ludzie będą mogli się lepiej poznać.
Bannon skinął głową bez entuzjazmu. Nie odezwawszy się ani słowem, ruszył za Giordanem przez hol wyłożony dywanem do długiej, niskiej sali z dużymi oknami wychodzącymi na park. O tej porze roku krajobraz był typowo zimowy, charakterystyczny dla północnej strefy klimatycznej. Na tle szarego nieba odcinały się nagie gałęzie drzew, a kamienne ścieżki pokrywał jedynie mech. W zimnie i wilgoci trudno było się spodziewać kwitnących roślin. Pośrodku parku widniał sztuczny staw ze sterczącą z niego rzeźbą w stylu starogreckim. Figura myśliwego wyglądała żałośnie i nie na miejsca z dala od swej ciepłej ojczyzny.
Kelnerki w bladoróżowych uniformach z logo Mdic Ecosse wniosły kawę na srebrnych tacach.
- Nic dziwnego, że są w takich tarapatach finansowych - szepnął jeden z gości, członek Partii Pracy i miejscowy radny. - To nie szpital, to jakiś cholerny pałac! Spójrzcie! Wszędzie dywany, klimatyzacja, uniformy szyte na miarę. Placówka medyczna nie powinna tak wyglądać.
- Wręcz przeciwnie - zaoponował jego kolega. - Może woli pan wiktoriańskie rudery śmierdzące środkami dezynfekcyjnymi, gdzie w sobotnie wieczory słychać pijackie przekleństwa? Ja uważam, że tak właśnie powinny wyglądać wszystkie szpitale i im szybciej do tego dojdziemy, tym lepiej.
- Prywatyzacja, co...? - uśmiechnął się z przekąsem radny. - Dobra dla bogaczy, ale nie dla nas. Proszę mi powiedzieć... A co z przewlekle chorymi i cierpiącymi na zaburzenia umysłowe? Kto ma się nimi opiekować?
Drugi z mężczyzn najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w spór i wysuwać po raz kolejny starych argumentów. Problem wydawał się nie do rozwiązania. Machnął ręką z rezygnacją.
- W porządku, znam dobrze tę piosenkę. Nie musimy powtarzać sobie wszystkiego od początku.
- Coś panu powiem - oświadczył radny. - Jeśli myślą, że zgodzę się dalej finansować tę oazę dla uprzywilejowanych z pieniędzy podatników, grubo się mylą. Zapowiadali, że placówka stanie się samowystarczalna w ciągu dwunastu miesięcy, a po osiemnastu zacznie przynosić pokaźne dochody. Obiecywali nam nowe miejsca pracy i wkład w rozwój regionu. I co z tego wyszło? Minęły trzy lata od zadeklarowanych terminów, a oni znów wyciągają rękę po wsparcie. Istny skandal! Społeczeństwa na to nie stać.
Oburzony radny odszedł. Jego miejsce zajął członek osobistego personelu Bannona, który słyszał całą rozmowę.
- Nie wiem jak pan, ale ja nie widzę alternatywy - zagadnął. - Skoro już utopiliśmy w tym projekcie dwadzieścia siedem milionów, trudno teraz spisać je na straty i po prostu wycofać się. Poza tym opozycja miałaby powód do radości.
- Zgadzam się z panem. Pamiętam, jaki podnieśli szum, kiedy powstał projekt. Grozili, że nie dopuszczą do jego realizacji. Ich zdaniem, większą szansę miałaby budowa gorzelni w Rijadzie albo fabryka konserw wieprzowych w Tel Awiwie. A jednak w Glasgow, w sercu okręgu Partii Pracy stanął ekskluzywny, prywatny szpital. Mój Boże... - Mężczyzna uśmiechnął się.
- Przeważyło jedynie wysokie bezrobocie w budownictwie. Perspektywa utraty tak dużego zamówienia byłaby zbyt wygórowaną ceną czyjegoś uprzedzenia - przypomniał wysoki urzędnik.
- Kiedy chodzi o duże pieniądze, pryncypia zwykle przeistaczają się w uprzedzenia - zauważył mężczyzna.
Urzędnik uśmiechnął się z miną świadczącą o znajomości rzeczy. Wyraz jego twarzy był właściwy człowiekowi, który wie, na czym polega ta gra.
- Jak duże mają kłopoty?
- Moim zdaniem, do wygrzebania się z nich wystarczyłaby rozsądna polityka marketingowa. Interes nie rozkręca się tak szybko, jak się spodziewano, i bardzo możliwe, że macierzysta firma, czyli Mdic International sonduje, jaka będzie reakcja rządu. Uważają zapewne, że władze nie dopuszczą do bankructwa szpitala, bo co wtedy z miejscami pracy i opinią publiczną? Więc firma nawet nie próbowała uporać się z problemami we własnym zakresie, tylko podjęła grę o większe inwestycje z publicznej kasy. Podobno Bannon dostaje na tym punkcie szału.
- Ale dlaczego interes nie rozkręca się wystarczająco szybko? Gdzie są ci wszyscy bogaci pacjenci i ich rodziny? Z jakich powodów nie korzystają z placówki, która jest w stanie zapewnić najwyższy poziom usług na świecie?
- Trudno powiedzieć. Może wolą jeździć do Londynu, żeby tam wszczepiać sobie bypassy i prostować skrzywione biodra - odparł urzędnik. - W końcu, zawsze mogą liczyć na to, że dostarczą im jedzenie z "Dorchestera". A jak poczują się lepiej, wyskoczą na bezalkoholowe piwo do "Annabelle".
Mężczyzna skwitował uśmiechem aluzję do abstynencji z przyczyn religijnych.
- Ale przeszczepy to chyba co innego. Pod tym względem Mdic Ecosse cieszy się już reputacją jednego z najlepszych szpitali w kraju.
- Bez wątpienia - zgodził się urzędnik. - A James Ross należy z pewnością do najlepszych transplantologów.
- Miałem okazję poznać go osobiście. Miły facet. Rzadko spotyka się kogoś tak błyskotliwego, a jednocześnie sympatycznego.
- O ile wiem, ma również imponujący dorobek naukowy. Takich publikacji w fachowych periodykach mogłoby mu pozazdrościć wiele ośrodków uniwersyteckich. Może jego prestiż zaważy w jakiś sposób na ostatecznej decyzji.
- Wkrótce się przekonamy - powiedział mężczyzna, widząc, że minister i dyrektor administracyjny zbierają się do wyjścia. Stojący obok nich wysoki człowiek ruszył wraz z nimi. - To jeden z waszych czy ktoś od nich? - zapytał.
- Nazywa się Dunbar. Przyleciał z Londynu - odparł urzędnik. - Tylko niech pan mnie nie pyta, po co.
Człowiek, o którym była mowa, czyli Steven Dunbar, miał tytuł doktora. Był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną, a jego ciemny, elegancki garnitur wskazywał na to, że korzysta z usług dobrego, londyńskiego krawca. Nosił krawat świadczący o tym, że służył w Pułku Spadochroniarzy. Miał inteligentne oczy i bystre spojrzenie. Naprawdę nigdy się nie uśmiechał, choć szerokie usta sprawiały mylne wrażenie, że za chwilę roześmieje się od ucha do ucha.
Został przysłany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a ściślej mówiąc, przez jego specjalną komórkę, znaną pod nazwą Inspektoratu Naukowo - Medycznego. Składała się ona z niewielkiej grupy inspektorów dochodzeniowych posiadających rozległą wiedzę w wielu różnych dziedzinach nauki i medycyny. Inspektorzy pracowali na zlecenie rządu, prowadząc dyskretne śledztwa w sprawach, z którymi nie mogliby się uporać zwyczajni policyjni eksperci.
Wprawdzie policja posiadała specjalistyczne wydziały, jak na przykład Wydział do spraw Nadużyć, czy wykwalifikowanych oficerów znających się na dziełach sztuki, ale na polu nowoczesnej nauki często bywała bezradna, o czym wiedziano powszechnie. W takich sytuacjach na scenę wkraczali ludzie z Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Do nich należało rozstrzygnięcie, czy zgłoszone nieprawidłowości lub niezwykłe zdarzenia dają podstawę do wszczęcia oficjalnego śledztwa.
Dunbar był specjalistą w dziedzinie medycyny.
Ponieważ uznanymi autorytetami są zazwyczaj ludzie drażliwi, a jednocześnie wpływowi i ustosunkowani, wskazane było dyskretne i ostrożne postępowanie. Toteż pełnomocnictwa Dunbara nie zostały nikomu ujawnione. Oficjalnie występował jako urzędnik państwowy z Londynu, oddelegowany czasowo do Urzędu do spraw Szkocji. Tylko Neil Bannon znał prawdę o jego specjalnej misji.
Od chwili przybycia na miejsce poprzedniego dnia, Dunbar traktowany był przez swych gospodarzy uprzejmie, lecz z rezerwą. Nie przejmował się tym jednak. Przywykł do tego, że zawsze działa sam i wszędzie uważany jest za obcego. To mu odpowiadało. Im mniej ludzi musiał wtajemniczać w swoje sprawy służbowe, tym lepiej. Łatwiej mu się pracowało. Idealnie wykonana misja powinna wyglądać tak: zjawić się na miejscu, dowiedzieć się tego, co trzeba, i zniknąć, zanim ktokolwiek czegoś się domyśli. Nikt nie lubi, gdy na jego terenie kręci się jakiś ciekawski facet i wtyka wszędzie nos. A zwłaszcza wtedy, gdy tak naprawdę nie ma czego szukać. A tak często bywało.
Utrzymanie śledztwa w tajemnicy stanowiło w pracy Dunbara chyba najtrudniejszy, a jednocześnie zapewne najważniejszy, problem. Każda sugestia na temat czyjejś niekompetencji lub niewłaściwego leczenia wywoływała w środowisku medycznym jak najgorsze reakcje. Żadna inna grupa zawodowa nie demonstrowała lepiej tak obłudnego oburzenia i nie zwierała szczelniej swych szeregów. Musiał być absolutnie pewny, że ma rację, zanim wysunął jakiś zarzut. Teraz mógł się opierać jedynie na nie popartych żadnymi dowodami oskarżeniach dwóch byłych pielęgniarek tutejszego szpitala. Potrzebował o wiele więcej faktów, by móc ujawnić swą prawdziwą rolę.
Dunbar zajął miejsce w wyściełanym fotelu za dębowym stołem. Bilecik z jego nazwiskiem wskazał mu, gdzie ma usiąść. Z kryształowej karafki nalał do szklanki trochę wody i sącząc ją obserwował, jak zasiadają wokół stołu pozostali uczestnicy zebrania. Gruby dywan sprawiał, że cała operacja przebiegała w dziwnej ciszy. Niewiele wiedział o przyczynach przyjazdu do Mdic Ecosse specjalnej delegacji. Właściwie tylko tyle, że szpital ma jakieś kłopoty finansowe i liczy na rządową pomoc. Przełożeni Dunbara uznali to za świetną okazję do wprowadzenia go tutaj bez potrzeby ujawniania jego prawdziwej funkcji. Wszystko odbyło się dość pospiesznie. Urząd do spraw Szkocji dostarczył mu niewielu informacji. Trochę udało mu się podsłuchać podczas powitalnej kawy. Zdążył się już zorientować, o co chodzi i kto gra główne role. Teraz zamierzał przyjrzeć się interesującemu starciu.
James Ross, chirurg konsultant i zarazem dyrektor oddziału transplantacji, należał do dwuosobowej reprezentacji personelu medycznego Mdic Ecosse. Drugim przedstawicielem kadry lekarskiej był doktor Thomas Kinscherf, dyrektor do spraw medycznych. Uśmiechał się często i sprawiał wrażenie człowieka mającego wprawę w obcowaniu z ludźmi. Ross siedział naprzeciw Neila Bannona, słuchał uprzejmie tego, o czym mówiono i od czasu do czasu również się uśmiechał. Sporadycznie rzucał okiem na zegarek, zdradzając lekkie zniecierpliwienie. Najwyraźniej nie mógł się doczekać właściwej części zebrania.
Ross wyglądał sympatycznie, miał nieco ponad czterdzieści lat, był przeciętnej budowy ciała i zaczesywał do tyłu proste włosy. Jego gładka skóra nosiła ślady opalenizny. Na nosie miał duże, kwadratowe okulary bez oprawy. Sprawiał wrażenie człowieka, który czuje się swobodnie, jest zadowolony z siebie, odniósł w życiu sukces i nie musi już nikomu niczego udowadniać. Do tradycyjnie ciemnego garnituru nosił różową muszkę, a z kieszonki jego marynarki wystawała chusteczka w tym samym kolorze. Pod względem ubioru stanowił typowy okaz chirurga.
Dyrektor administracyjny, Giordano, był uosobieniem osobistego uroku, gdy rozmawiał z przedstawicielami Urzędu do spraw Szkocji. Zwracał uwagę na każde słowo wypowiedziane przez gości, kwitował uśmiechem każdy żart, czasem wręcz śmiał się na cały głos. Było oczywiste, że ludzie reprezentujący Mdic Ecosse chcą wywrzeć na przybyłej delegacji jak najlepsze wrażenie.
- Możemy zaczynać? - zapytał Bannon. Jako jeden z niewielu nie uśmiechał się.
Giordano otworzył zebranie i poprosił o ustalenie "parametrów finansowych, które mają być przedmiotem debaty". Oznaczało to konieczność zapoznania się z raportami finansowymi przygotowanymi zarówno przez księgowych Mdic Ecosse, jak i biegłych z Urzędu do spraw Szkocji.
Kiedy zakończono czytanie dokumentów, Bannon powiódł wzrokiem po ponurych twarzach ludzi zgromadzonych wokół stołu.
- Panowie - oświadczył - uważam, że powinniśmy przeciąć węzeł gordyjski i przejść od razu do rzeczy. Jest całkiem jasne, że ten szpital nie będzie mógł dalej funkcjonować, o ile natychmiast nie otrzyma zastrzyku gotówki. Powstaje tylko pytanie, z jakiego źródła mają pochodzić te pieniądze. - Zamilkł na chwilę, a zebrani wymienili znaczące spojrzenia. - Jak rozumiem, Mdic International nie ma ochoty dalej inwestować w to przedsięwzięcie. Pozostają zatem środki z funduszy publicznych. Szczerze mówiąc, nie do pomyślenia jest, byśmy wyasygnowali jakieś kwoty w okresie, gdy zaciskamy pasa i ograniczamy wydatki nawet na podstawowe cele społeczne. - Znów przerwał, aby odczekać, aż ucichnie szmer wokół stołu. - Ale z drugiej strony, rysująca się alternatywa jest również nie do przyjęcia. Zamknięcie szpitala oznacza stratę już zainwestowanych sum i pozbawienie pracy wielu ludzi. Słowem, jesteśmy między młotem a kowadłem, jakby powiedzieli nasi amerykańscy kuzyni. Osobiście uważam, że byłoby absolutną tragedią, gdyby tak nowoczesna, niedawno otwarta placówka medyczna na światowym poziomie zaprzestała działalności. Ale fakty mówią same za siebie.
- Że nie wspomnę o reperkusjach politycznych i cholernych kosztach, na jakie naraziłoby to partią torysów - mruknął laburzystowski radny.
- Skoro ten szpital jest tak wspaniały, dlaczego nie przynosi zysków? - zapytał dystyngowany mężczyzna, ubrany w przeciwieństwie do innych w jasny garnitur. Reprezentował największe szkockie towarzystwo ubezpieczeniowe, które również zainwestowało kapitał w Mdic Ecosse.
- Uważam, że potrafimy rozwiązać ten problem - odparł Thomas Kinscherf. - Tylko po prostu nie mamy na razie wystarczającej liczby pacjentów.
- Dlaczego?
- Wydaje się, że nasi potencjalni klienci wciąż wolą szpitale londyńskie, choć poprzez właściwą politykę marketingową powinniśmy zmienić ten stan rzeczy. Chodzi jedynie o położenie geograficzne naszej placówki. Na początku nie docenialiśmy ważności tego aspektu i nie podjęliśmy w porę odpowiednich kroków.
- W promieniu mili od tego miejsca znaleźlibyście aż nadto pacjentów - wtrącił się radny. - Tylko że ludzi nie stać na tak drogie leczenie.
- Mam wrażenie, że już to przerabialiśmy - zauważył niechętnie Bannon. - Szpital powstał z myślą o pacjentach zagranicznych, którzy będą zostawiać pieniądze w naszym kraju. To biznes. Placówka usługowa nastawiona na zysk, podobnie jak hotele czy parki rozrywki. Nie ma w tym nic złego. W ogólnym rozrachunku wszyscy na tym skorzystamy.
- Skoro szpital nie zarabia pieniędzy, dzieje się wręcz przeciwnie.
- Ale będzie zarabiał, sir - zapewnił Kinscherf. - Potrzebujemy tylko jeszcze trochę czasu.
- I dużych sum społecznych pieniędzy - dodał radny.
- Naprawdę nie może być mowy o dalszym, bezwarunkowym finansowaniu - zaznaczył Bannon. - Nasi ludzie dokonali dogłębnej analizy danych dotyczących każdego oddziału szpitala i sporządzili plan finansowy na najbliższe trzy lata. Na tej podstawie jesteśmy gotowi udzielić wam korzystnej pożyczki, ale pod pewnymi warunkami.
Giordano i Kinscherf wymienili spojrzenia. Uśmiechy zniknęły z ich twarzy.
- Nasi specjaliści od finansów uwypuklili pewne problemy, których rozwiązanie byłoby przez nas mile widziane - ciągnął Bannon. - Prawdę mówiąc, będziemy wręcz na to nalegać.
- Oczywiście, weźmiemy pod uwagę wasze sugestie - obiecał Giordano.
- Niepokoi nas niski wskaźnik dochodu, jaki wykazuje oddział transplantacji - powiedział Bannon.
James Ross wyglądał na zaskoczonego. Poruszył się niespokojnie w fotelu.
- Sugeruje pan, że mój oddział nie radzi sobie? - zapytał. Jego zdumienie podzielało wielu zebranych.
- Jestem daleki od takiego stwierdzenia - odparł Bannon. - Pański oddział osiągnął pełny sukces. Niestety, jak na razie, jedyny.
- Więc o co chodzi?
- Szkopuł w tym, że to raczej sukces w sensie medycznym, a nie finansowym. A wasze wydatki wydają się wyjątkowo duże.
- Przede wszystkim musimy mieć na względzie dobro pacjentów - odrzekł Ross, wciąż zdziwiony. - Chirurgia transplantacyjna to wyjątkowo kosztowna dziedzina medycyny, zarówno pod względem potrzebnej aparatury, jak i wykwalifikowanego personelu. Ale nasze osiągnięcia nie mają sobie równych.
- Znajduje to odbicie w opłatach, które pobiera szpital - skontrował Bannon. - Nikt nie kwestionuje pańskich kwalifikacji, doktorze. Pański oddział funkcjonuje doskonałe, a osiągnięcia są imponujące. O ile mi wiadomo, ma pan niezwykle wysoki wskaźnik udanych operacji.
- Nadzwyczajny - wtrącił Giordano.
- Więc czego pan ode mnie chce? - spytał Ross. - Nie mogę zmniejszyć liczebności personelu.
- To nie jest kwestia uszczuplenia kadry, doktorze. Pieniądze trafiają na pański oddział, ale nie wygląda na to, żeby inwestorzy mieli z tego jakieś profity. My już wiemy, na czym polega problem. Ma pan zbyt wysoki budżet na badania naukowe.
Ross zdawał się szukać właściwych słów, zanim odpowiedział spokojnie:
- Mój kontrakt gwarantuje mi wysokość budżetu na prowadzenie badań naukowych proporcjonalną do zysku. Przede wszystkim dlatego zgodziłem się tu przyjechać.
- W porządku - odparł Bannon. - Lecz jeśli znajdą się publiczne pieniądze przeznaczone na przedłużenie działalności Mdic Ecosse, ta umowa po prostu przestanie obowiązywać.
- Ależ mój program badawczy ma kapitalne znaczenie, jeśli chcemy pogłębiać naszą wiedzę i robić dalsze postępy w leczeniu pacjentów - zaprotestował Ross.
- Wiem, jak się pan czuje, doktorze. Wiele przemawia na pańską korzyść. Proszę jednak zrozumieć, że mamy do czynienia nie z przedsiębiorstwem komercyjnym, a z instytutem naukowym. To prywatny szpital i zwyczajny biznes. Tu się leczy pacjentów, którym wystawia się rachunki za wykonaną usługę. Proste, prawda? Fundusze na badania zapewniają uniwersytety i rady naukowe. Mdic International i jego współinwestor, czyli rząd Jej Królewskiej Mości - nie.
- Ale mój kontrakt...
- Jestem pewien, że czytając go dokładnie jeszcze raz, przekona się pan, jak w istocie został sformułowany punkt, na który się pan powołuje. Otóż zapis dotyczący finansowania badań pozostaje w mocy wtedy, gdy wszystkie oddziały szpitala uzyskują dobre wyniki, nie tylko ten jeden...
- Obawiam się, że nie rozumiem. - Ross pochylił się lekko do przodu i szukając pomocy spojrzał na Giordana, a potem na Kinscherfa.
- Zgodnie z umową pięćdziesiąt procent zysku netto z pańskiego oddziału może pan przeznaczać na realizację programu badawczego - ciągnął Bannon.
- Dokładnie - potwierdził Ross.
- Ale tylko wtedy... - Bannon uniósł palec - gdy wpływy z oddziału nie przekraczają dwudziestu procent ogólnych przychodów szpitala. Tymczasem stanowią one obecnie aż sześćdziesiąt procent zysku.
Ross z powrotem zagłębił się w fotelu i znów popatrzył na Giordana. Dyrektor administracyjny szeptał coś do siedzącego obok księgowego, a jego mina świadczyła o tym, że ma jakieś wątpliwości. Skinienie głowy, stanowiące odpowiedź, było dla wszystkich jednoznaczne.
- Ależ jakiekolwiek zmiany uzgodnionych proporcji mogą zupełnie zahamować moje prace badawcze - zaoponował zdenerwowany Ross.
- Przykro mi, doktorze - odparł Bannon. - Powtórzę: to szpital, a nie uniwersytet.
- W takim razie, panowie, będę musiał się poważnie zastanowić, jakie zająć stanowisko w tej sprawie. - Ross zaczął zbierać ze stołu swoje papiery.
W sali zapanowało wyczuwalne skrępowanie. Bannon wyraźnie przyczepił się do Rossa. A przecież podobnie jak pozostali zdawał sobie sprawę, że Ross stanowi największy atut szpitala. Bez niego i bez oddziału transplantacyjnego Mdic Ecosse skazany był na zamknięcie. Widocznie jednak strona rządowa zdecydowała się forsować twarde warunki.
Jako postronny obserwator, Dunbar mógł się tylko domyślać, że Urząd do spraw Szkocji podjął ryzykowną grę, poirytowany plotkami głoszącymi, iż Mdic International zamierza sprawdzić reakcję władz. Podejrzewał, że postawione ultimatum jest w istocie blefem i zostanie wycofane, kiedy Ross zagrozi odejściem. A ponieważ Ross stał na czele oddziału, który go interesował, był bardzo ciekaw, jak dalej potoczą się wypadki. Bannon przyglądał się przez chwilę zbierającemu się do wyjścia Rossowi, w końcu powiedział:
- Mam szczerą nadzieję, doktorze, że jednak uzna pan za możliwe kontynuowanie pracy w tutejszym szpitalu, gdzie przez ostatnie kilka lat wykonał pan tyle wspaniałych zabiegów chirurgicznych.
Ross skwitował te słowa nikłym uśmiechem. Zupełnie nie był przygotowany na to, co się stało. Odchrząknął i zapytał:
- Czy w kwestii omawianych sum możliwy jest jakiś kompromis?
- Obawiam się, że nie - odparł Bannon.
Ross przełknął ślinę i wstał od stołu.
- Panowie wybaczą... mam coś do załatwienia.
- Proszę mi wierzyć, doktorze, gdybyśmy mogli nadal finansować pańskie badania, na pewno robilibyśmy to. Wiem, jak bardzo panu zależy na kontynuowaniu pracy naukowej, jestem pełen uznania... Nalegam, aby nie podejmował pan żadnych pochopnych decyzji. Sytuacja może się całkowicie zmienić, kiedy szpital zacznie przynosić oczekiwane zyski.
Laburzystowski radny siedzący naprzeciw Dunbara pochylił się nad stołem i szepnął do niego:
- Cholerny hipokryta. Gówno ich obchodzą badania naukowe. Przemawia do nich tylko czysty zysk.
Dunbar uśmiechnął się w obliczu tej zupełnej zmiany frontu. Oto członek Partii Pracy bronił teraz Mdic Ecosse. Ale miał własne zdanie na ten temat. Uważał, że Ross został skrzywdzony. Wokół stołu wyczuwało się napięcie. Zebrani wiedzieli, o jak wysoką stawkę chodzi. Patrzyli niczym gracze śledzący kulkę wirującą na tarczy ruletki.
- Czy są jeszcze inne warunki? - zapytał Giordano, gdy Ross opuścił salę konferencyjną. Wymówił te słowa z wyraźną ironią, spodziewając się zapewne negatywnej odpowiedzi. Pomylił się jednak.
- Owszem, są - wyprowadził go z błędu Bannon. - Chcielibyśmy jakoś zmienić wizerunek szpitala w oczach opinii publicznej. Bez względu na okoliczności finansowanie prywatnej instytucji z państwowych pieniędzy zawsze wzbudza społeczny sprzeciw. Jeśli dojdziemy do porozumienia i uruchomimy dalsze środki na wspieranie szpitala, z którego większość społeczeństwa nie może korzystać, Mdic Ecosse powinien w zamian wykonać jakiś altruistyczny gest, w celu pozyskania przychylności ludzi.
- Ma pan na myśli pokazanie się społeczeństwu z dobrej strony? - upewnił się Giordano.
- Coś w tym rodzaju. Może zaoferowalibyście bezpłatne usługi pewnej liczbie pacjentów Szkockiej Narodowej Służby Zdrowia, którzy skorzystaliby z leczenia w waszej wspaniale wyposażonej placówce, zatrudniającej tak wysoko wykwalifikowaną kadrę medyczną.
Giordano odzyskał zimną krew.
- Uważam, że to doskonały pomysł, panie ministrze - powiedział z uśmiechem.
- Wprawdzie w przeszłości leczyliśmy już niektórych pacjentów bezpłatnie, ale mogę zapewnić, że bez zastrzeżeń przyjmiemy kilku następnych. Zależy nam na dobrej reklamie.
- Świetnie. Myślę, że obecny tu nasz przyjaciel też będzie z tego zadowolony - odrzekł Bannon, spoglądając w kierunku laburzystowskiego radnego.
Członek Partii Pracy wzruszył ramionami.
- Gdyby to zależało ode mnie, przejęlibyśmy cały ten interes i udostępnili go wszystkim potrzebującym.
- A personel szpitala żyłby pewnie powietrzem - zauważył ironicznie Bannon.
- Jeszcze coś? - spytał Giordano.
- Tak - skinął głową Bannon. - Ostatnia sprawa. - W sali zaległa kompletna cisza. - Chcielibyśmy wprowadzić tutaj swojego człowieka, który, ogólnie mówiąc, doglądałby prowadzenia przedsiębiorstwa.
- Jeszcze jeden ukłon w stronę społeczeństwa? - zapytał cicho Giordano.
- Powiedzmy - zgodził się Bannon. - Nasz przedstawiciel kontrolowałby, w jaki sposób wykorzystywane są pieniądze podatników.
- A, więc księgowy?
- Nie tylko. Życzylibyśmy sobie, żeby miał dostęp do całej administracji szpitala, z dokumentacją i archiwami włącznie.
- Mamy rozumieć, że pański człowiek będzie sprawował tu jakąś władzę? - spytał Giordano.
- Nie - zaprzeczył Bannon. - Chodzi jedynie o to, żeby mógł liczyć na waszą współpracę.
- W takim razie nie widzę przeszkód.
- Doskonale.
- Czy ma pan już kogoś konkretnego na myśli?
Bannon wskazał Stevena Dunbara.
- Tak. Będzie nas reprezentował doktor Dunbar.
Dunbar uśmiechnął się i skinął głową. Jednocześnie z uwagą obserwował reakcję ludzi z Mdic Ecosse. Również się uśmiechali, ale niezbyt pewnie.
- A więc tę sprawę mamy załatwioną - oświadczył Bannon. - Wciąż pozostaje otwarta najważniejsza kwestia. Czy możemy się spodziewać osiągnięcia całkowitego porozumienia?
Nikt nie zgłosił sprzeciwu, ale zebrani wiedzieli, że wszystko zależy teraz od Rossa. A jego nie było już w sali.
- Może zjedlibyśmy lunch? - zaproponował nagle Giordano. - Nasza kuchnia jest bardzo dobra. Na pewno nikt nie będzie narzekał.
- Nigdy nie myślałem, że Bannon to facet z jajami i stać go będzie na takie rozegranie partii - stwierdził mężczyzna idący przed Dunbarem.
- To kryminał, żeby tak potraktować Rossa - odrzekł jego rozmówca. - Myśli pan, że uda im się postawić na swoim?
- Chyba wiele zależy od tego, co zrobi Ross. Bez niego... będziemy mieli po prostu jeszcze jeden zwykły szpital.
- Raczej pięciogwiazdkowy hotel.
- Uważa pan, że odejdzie?
- Kto wie? Ciekawe, o ile zmniejszą mu fundusz na badania i czy są gotowi pójść na jakieś ustępstwa. Może duma nie pozwoli mu przerwać pracy. Ale przyjęliby go wszędzie na świecie z otwartymi rękami. Z jego reputacją... Jeśli chce pan znać moje zdanie, Urząd do spraw Szkocji przegra tę partię.
- A zatem nie będzie żadnych zmian.
- Przede wszystkim, dziwię się, po co w ogóle Ross tu przyjechał - zaczął się głośno zastanawiać pierwszy z mężczyzn. - Jeśli najbardziej interesuje go praca naukowa, powinien poszukać sobie miejsca w jakiejś znanej akademii medycznej.
- Słuszna uwaga - zgodził się jego rozmówca.
- A może to sprawa tutejszego jedzenia? - padło żartobliwe stwierdzenie.
Weszli do jadalni i przyjrzeli się temu, co im zaoferowano. Stoły uginały się pod ciężarem wykwintnych potraw.
Lunch dobiegi końca o drugiej. Rozpoczęcie następnej rundy rokowań zaplanowano na drugą trzydzieści, toteż w przerwie przedstawiciele obu stron dyskutowali ze sobą. Dunbar krążył po jadalni z filiżanką kawy, podsłuchując grupki rozmawiających mężczyzn. Sprytnie i z humorem odpowiadał na pytania dotyczące jego przyszłej roli. Twierdził, że jest zbyt wcześnie, żeby o tym mówić. Nie osiągnięto przecież jeszcze porozumienia.
Zebranie miało się zaraz rozpocząć, gdy zauważył Giordana zatopionego w rozmowie z Rossem. Widząc zbliżającego się ministra, dyrektor odszedł na bok, a jego miejsce zajął Bannon. Dunbar zastanawiał się, czy nie zamierza zmienić swego nieprzejednanego stanowiska. Usadowił się w pobliżu dwóch głównych protagonistów.
- Chyba pan rozumie, Ross, że nie ma w tym nic osobistego - Bannon uśmiechnął się wymuszenie.
Ross posłał mu spojrzenie świadczące dobitnie o tym, co myśli o politykach.
- Oczywiście - odpowiedział ponuro.
- Doceniam znaczenie pańskich badań, doktorze. Wiem również, czym one są dla pana. Zapewne potrzebuje pan trochę czasu, by wszystko rozważyć. Ale pomyślałem, że może już podjął pan jakąś decyzję.
- Owszem, panie Bannon - odparł Ross. - Podjąłem.
3
Mijał trzeci tydzień, a Kate i Sandy wciąż odbywali podróże do Glasgow, tam i z powrotem. Przedłużające się napięcie zaczęło dawać się im we znaki. Czuli się też winni, że nieustannie zwalniają się z pracy.
- Będę musiała zrezygnować z tej posady - powiedziała Kate, gdy w kolejny piątek jechali odwiedzić Amandę. - To nie w porządku wobec szkoły.
- Jestem pewien, że rozumieją twoją sytuację - odparł Sandy.
- Ja też jestem tego pewna, ale przeze mnie mają zbyt dużo obowiązków. Nie wypada mi wykorzystywać ich w nieskończoność, a oni są zbyt uprzejmi, by mi cokolwiek powiedzieć. Będę musiała coś zdecydować.
- Może masz rację - przyznał Sandy. Był w lepszej sytuacji. Wprawdzie dwaj koledzy musieli zastępować go podczas dnia, ale on brał więcej dyżurów nocnych, żeby im to wynagrodzić. Zarówno Charlie, jak i Andrew niedawno założyli rodziny i taki układ całkiem im odpowiadał. Kate była mniej zadowolona. Sandy spędzał z nią ostatnio niewiele wieczorów.
- Myślałam, że do tej pory Amanda dawno będzie w domu - odezwała się Kate. - Na początku mówili, że to zajmie najwyżej dwa tygodnie i potem będziemy przyjeżdżać tylko na dializy. Przypuszczam, że coś jest nie tak. A nawet jestem o tym przekonana, tyle że nic nam nie mówią.
Sandy zerknął kątem oka na żonę siedzącą obok w samochodzie. Zagryzła wargi i nerwowo wyłamywała sobie palce. Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w drogę wijącą się za szybą.
- Grayson na pewno coś by nam powiedział - próbował ją przekonać Sandy. - On niczego nie ukrywa. A skoro Turner powiedział, żebyśmy dziś przyjechali, z pewnością czegoś się dowiemy.
- Myślisz, że nasze małżeństwo wytrzyma tę próbę? - spytała nagle Kate.
- Oczywiście - odpowiedział zaskoczony. Zdjął rękę z kierownicy i mocno ścisnął dłoń Kate. Czuł, że jest bardzo spięta. - Co ci przychodzi do głowy?
- Zawsze byliśmy sobie tacy bliscy. Ale teraz jakby coś się zmieniło. Nawet już mi nie mówisz, o czym myślisz.
- Oboje żyjemy w wielkim stresie. Wiele różnych rzeczy zaprząta naszą uwagę. To chyba dlatego. Nigdy nie sądziłem, że trwające przez dłuższy czas zmartwienie może być tak wyczerpujące. Czuję się jak przekręcona sprężyna.
- Jeśli tylko w tym rzecz...
- Naturalnie, że tak.
- Nie chcę, żeby cokolwiek nas rozdzieliło - powiedziała Kate.
- Nie rozdzieli - zapewnił ją Sandy. - Niedługo Amanda wróci do domu i znów będzie jak dawniej.
- Z wyjątkiem dializ.
- Może z czasem i do tego przywykniemy. A kiedy będziemy mieli aparaturę w domu, praktycznie kłopot przestanie istnieć. Zobaczysz. Zabiegi staną się zwyczajną codziennością. Czymś tak normalnym, że nie będziemy na nie zwracać uwagi.
Kate uśmiechnęła się słabo i spojrzała na niego.
- Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie.
- Daj spokój, kochanie - odparł Sandy. - Jesteś mi tak samo potrzebna, jak ja tobie.
- Mamy problem - oznajmił Grayson z właściwą sobie otwartością. Rozłożył na biurku dokumenty i poprawił okulary.
- Jakiego rodzaju? - zapytał Sandy, czując, jak cierpnie mu skóra. Miał wrażenie, że nagle z niepokoju i niecierpliwości wyostrzyły się wszystkie jego zmysły. Słyszał każdą kroplę deszczu spływającą po szybie okiennej za plecami Graysona. Czekał, co usłyszy z ust lekarza.
- Prawdę mówiąc, nie jesteśmy pewni - odparł Grayson. - Krew Amandy ulega ponownemu zakażeniu niemal natychmiast po tym, jak ją oczyścimy. To wymaga o wiele częstszych dializ, niż zakładaliśmy. Na początku myśleliśmy, że wystarczy cykl dwutygodniowy, ale niestety sprawa wygląda inaczej. Uważamy, że to może mieć coś wspólnego z degradacją tkanki w jej nerkach.
Degradacja tkanki! Słowa te zadźwięczały w głowie Sandyłego złowrogim echem.
- Chce pan powiedzieć, że jej nerki ulegają rozkładowi? - zapytał, czując, jak zasycha mu w ściśniętym gardle. Musiał odkaszlnąć.
Grayson wzruszył ramionami.
- Taką mamy w tej chwili teorię. Oczywiście, żeby uzyskać całkowitą pewność, musimy zaczekać na pełny raport histologiczny.
Sandy miał wrażenie, że słucha mechanika w warsztacie samochodowym wyjaśniającego mu, co szwankuje w jego fordzie, a nie lekarza mówiącego o stanie zdrowia jego córki. Dlaczego akurat tacy ludzie zajmują się medycyną? Nie po raz pierwszy zastanawiał się nad tym. W swojej pracy stykał się z różnymi przedstawicielami tego zawodu, którzy w jego mniemaniu nie potrafili współczuć chorym. Nie widzieli w pacjentach żywych istot, lecz kolejne przypadki, wyzwania intelektualne, problemy do rozwiązania, batalie, które można wygrać lub przegrać, walcząc o osiągniecie następnego szczebla w karierze.
- Jak rozumiem, nie będziemy mogli zabrać jej do domu w najbliższej przyszłości? - odezwała się Kate.
- To nie wchodzi w rachubę - odparł Grayson.
Kate utkwiła wzrok w podłodze, złączyła dłonie i zaczęła wykręcać sobie palce, a lekarz ciągnął dalej.
- Z przykrością muszę stwierdzić, że Amanda należy do takich pacjentów, którym dializa po prostu nie wystarcza. To już nic nie daje. Ona naprawdę potrzebuje przeszczepu.
- Bo inaczej umrze... - dokończyła Kate bezbarwnym głosem.
W pokoju przez chwilę panowała bolesna cisza, po czym Grayson przyznał zniżonym głosem:
- Obawiam się, że tak.
Sandy zauważył, że Kate przestała przebierać nerwowo palcami. Jej dłonie spoczywały teraz bezczynnie na kolanach, a twarz była absolutnie spokojna. Zaniepokojony, wyciągnął rękę i nakrył nią dłoń żony. Poczuł, że jest lodowata. Mówienie ze ściśniętym gardłem wciąż sprawiało mu trudność, ale spytał Graysona:
- Chyba takie przypadki powinny mieć pierwszeństwo?
- Oczywiście. Amanda otrzyma w rejestrze status pacjentki oczekującej na transplantację w pierwszej kolejności - potwierdził Grayson.
- Co to oznacza w praktyce?
- Że gdy tylko organ będzie osiągalny, zostanie jej przyznany bez konieczności czekania w kolejce. Ale, oczywiście, problemy może stwarzać typ tkanki. Narząd musi być właściwie dobrany.
- A może mógłby pochodzić od któregoś z nas? - spytała Kate.
- Właśnie miałem to zasugerować - powiedział Grayson. - Możliwe, że pani lub mąż bylibyście odpowiednimi dawcami. Na pewno warto sprawdzić typ tkanki każdego z państwa, ale nie należy na to liczyć. Taka zgodność zdarza się rzadziej, niż ludzie sobie wyobrażają. Większe prawdopodobieństwo występowałoby w przypadku brata albo siostry, a wręcz idealny byłby bliźniak. Ale Amanda to państwa jedyne dziecko.
- Więc jeśli żadne z nas nie okaże się odpowiednim dawcą, pozostanie nam czekać i mieć nadzieję?
- Tak to wygląda.
- Ile mamy czasu?
- Obawiam się, że nie potrafię powiedzieć - odparł sucho Grayson.
Sandy stracił cierpliwość. Miał już dość bezduszności lekarza.
- Czy to pana w ogóle nie obchodzi? - wyrzucił z siebie.
- Słucham?
- Mówię o tragicznym położeniu naszej córki. Czy ono pana nie wzrusza jako człowieka?
- Naturalnie, że tak. - Grayson najwyraźniej poczuł się urażony pytaniem.
- Nie widać tego po panu - zauważył ze złością Sandy, ale Kate uspokajającym gestem położyła dłoń na jego ramieniu w obawie, że posunie się za daleko. Oboje wyszli z gabinetu.
Clive Turner, który przez cały czas nie odezwał się ani słowem, wybiegł za nimi.
- Przepraszam - powiedział, zamykając za sobą drzwi. - Doktor Grayson to już taki zimnokrwisty typ. W gruncie rzeczy nie jest nieczuły, tylko sprawia takie wrażenie.
Sandy skinął głową.
- Kiedy możecie zrobić nam testy sprawdzające typ tkanki?
- Nawet zaraz - odrzekł Turner. - Zanim odjedziecie. Ale jak uprzedzał doktor Grayson, lepiej nie robić sobie zbyt wielkich nadziei.
Spojrzenie Sandyłego mówiło samo za siebie. Nie to chciał usłyszeć.
- A może przedtem napijemy się herbaty? - zaproponował Turner. - Chciałbym z państwem o czymś porozmawiać.
W pierwszej chwili Sandy miał zamiar odmówić. Ale mina Turnera nie wskazywała, że zaprasza ich na rozmowę tylko przez zwykłą uprzejmość, by zatrzeć złe wrażenie, jakie wywarł na nich jego szef. Wyglądało na to, że ma im do powiedzenia coś konkretnego.
- W porządku - zgodził się. - Pewnie dobrze nam to zrobi.
W szpitalnej poczekalni dla gości unosił się mocny zapach herbaty i plastiku. Wysokie okna wychodzące na dziedziniec były zaparowane od gorąca bijącego od wciąż bulgocącego dzbanka z uszkodzonym termostatem. Przez nieliczne fragmenty szyb nie pokryte parą widać było krople deszczu rozpryskujące się w kałużach na podwórzu. Turner wskazał Kate i Sandyłemu stolik nakryty czerwoną serwetą, a sam poszedł po herbatę. Wkrótce przyłączył się do nich niosąc brązową, plastikową tacę. Przez chwilę ustawiał na spodeczkach filiżanki i rozmieszczał je na stoliku, w końcu napełnił je parującym płynem. Usiadł na swoim miejscu.
- To musi być dla państwa koszmar - zaczął.
- Wszystko stało się strasznie szybko - odparł Sandy, starając się odpowiedzieć coś sensownego. - Była zdrowa jak ryba i nagle znalazła się tutaj, i...
- Jest umierająca - dokończyła Kate.
Sandy pomyślał, że w tym momencie milczenie Turnera jest gorsze niż jakakolwiek zła wiadomość.
- O czym chciał pan z nami porozmawiać? - zapytał, nie mogąc znieść grobowej ciszy.
Turner oparł łokcie na stole i pochylił się do przodu, jakby zamierzał wyjawić jakiś wielki sekret
- Musimy zawczasu się zastanowić, co zrobić dla Amandy, gdyby żadne z was nie okazało się odpowiednim dawcą.
- Myślałem, że wówczas będziemy mogli tytko czekać - powiedział zdziwiony Sandy.
- Nie wiem, co wy na to, ale przyszedł mi do głowy pomysł, nad którym moglibyśmy się wspólnie zastanowić - wyznał Turner. - Istnieje pewna możliwość... Muszę podkreślić, że to tylko ewentualność, niezbyt pewna, ale chyba warto ją rozpatrzyć.
- Co to takiego? - spytał Sandy.
- Dostaliśmy okólnik z Urzędu do spraw Szkocji. Na podstawie jakiegoś porozumienia finansowego z rządem Szpital Mdic Ecosse, który mieści się tu, w Glasgow, ma przyjąć bezpłatnie na specjalistyczne leczenie pewną liczbę pacjentów Narodowej Służby Zdrowia. Robili to już kiedyś, ale tylko z dobrego serca. Teraz będzie się to odbywać bardziej formalnie. Podejrzewam, że znów zależy im na dobrej prasie, ale fakt pozostaje faktem. Pacjentów przyjętych na podstawie nowej umowy będą leczyć jak własnych i zupełnie za darmo.
- Czy nas to jakoś dotyczy?
- Tak się składa, że Mdic Ecosse ma znany na świecie oddział transplantacji.
- Myśli pan, że mogliby tam przyjąć Amandę, jak gdyby była prywatnym pacjentem?
- O ile zdążyłem się zorientować, nie zostało określone, jakich pacjentów można, a jakich nie można do nich kierować. Jeśli udałoby się wykazać, że pacjent wyraźnie skorzysta z pobytu u nich, byłoby to chyba wystarczające kryterium. Może to tylko moje pobożne życzenia, ale w końcu nie widziałem żadnych zastrzeżeń.
- Uważa pan, że Amanda rzeczywiście zyskałaby na tym? - zapytał Sandy.
- Sądzę... - Turner urwał, jakby chcąc starannie dobrać słowa. - Sądzę, że Amanda mogłaby się szybciej doczekać przeszczepu w Mdic Ecosse niż na naszym oddziale. A czas w jej przypadku bardzo się liczy.
- Ale w jaki sposób, skoro istnieje międzynarodowy rejestr i lista oczekujących? - spytała Kate.
Turner zastanowił się, zanim odpowiedział.
- Podejrzewam, że istnieje kilka międzynarodowych rejestrów i nie wszystkie są dostępne dla pacjentów leczonych w placówkach Narodowej Służby Zdrowia.
- Chyba nie rozumiem...
- Obawiam się, że gdy chce się coś zdobyć, ważniejsze są pieniądze, a nie stan potrzebującego. Międzynarodowy handel organami ludzkimi nie różni się od handlu innymi poszukiwanymi artykułami, których brakuje na rynku.
- To straszne! - powiedziała Kate.
- Ale nawet gdyby tak było, nie mogliby się przecież przyznać do tego i przyjąć Amandy na takich zasadach - zauważył Sandy.
- Oczywiście, że nie - uśmiechnął się Turner. - Ale mają również, co jest bardzo istotne, najnowocześniejszą na świecie aparaturę do dializy. Uważam, że już samo to uzasadnia wystąpienie z wnioskiem o przyjęcie Amandy do Mdic Ecosse. Teraz najważniejszy jest dla niej czas. A dzięki ich aparaturze miałaby go znacznie więcej. Jeśli w dodatku mogliby zdobyć dla niej nerkę, tym lepiej.
- Jak mamy to załatwić? - zapytał Sandy.
- Amanda musiałaby dostać skierowanie z naszego szpitala. Porozmawiam z doktorem Graysonem, jeśli chcecie.
- Mógłby pan? - W głosie Kate słychać było nadzieję i wdzięczność.
- Chyba nie powinienem się tak zachowywać - zaniepokoił się Sandy. - Niepotrzebnie na niego naskoczyłem.
- Niech pan się tym nie przejmuje - uspokoił go Turner. - Jest zbyt gruboskórny, żeby brać sobie takie rzeczy do serca. Złoży to na karb pańskiego zdenerwowania. Niewrażliwi ludzie zazwyczaj uważają coś takiego za nieporozumienie powstałe nie z ich winy. Odezwę się, jak tylko z nim porozmawiam. A może teraz wpadniecie na górę do Amandy? Zawiadomię was, kiedy laboratorium będzie gotowe, żeby zbadać wasze tkanki, zanim odjedziecie. To prosta procedura.
Sandy wstał i uścisnął dłoń Turnera.
- Jesteśmy naprawdę wdzięczni.
- Miejmy nadzieję, że coś z tego wyjdzie - odrzekł lekarz.
Po wyjściu Turnera Sandy zaczekał, aż Kate skończy herbatę. Nie śpieszyła się; próbowała odzyskać równowagę. Nie chciała, żeby Amanda zobaczyła łzy w jej oczach.
- Co o tym sądzisz? - zapytała, chowając chusteczkę i poprawiając włosy.
Sandy westchnął głęboko, jakby nagle opadło z niego wielkie napięcie. Pytanie Kate podziałało na niego jak przynoszące ulgę otwarcie zaworu bezpieczeństwa.
- Nie wiem, co mam o tym myśleć - wyznał szczerze. - Gubię się w tym. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie nadążam. Chciałbym zawołać: "Zaraz! Chwileczkę! Zaczekajcie! Usiądźmy i porozmawiajmy spokojnie. Nic takiego nie miało się przydarzyć naszej rodzinie. Zaszła jakaś straszna pomyłka. Niemożliwe, żeby chodziło o naszą córkę". Ale to dzieje się naprawdę, czas płynie naprzód. Boję się. - Spojrzał Kate prosto w oczy.
Przełknęła ślinę, wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni.
- Ja też - szepnęła.
Sandy pokręcił głową.
- Ciągle nie mogę uwierzyć... Zostałem skazany na siedzenie tutaj i modlenie się, żeby jakiś prywatny szpital zechciał w drodze łaski przyjąć moją córkę. Ja! Były skarbnik uniwersyteckiego Klubu Partii Pracy, weteran setek kampanii popierających i biorących w obronę Narodową Służbę Zdrowia. Jezu! Co za los.
- Jesteś po prostu ojcem próbującym pomóc swojej córce, najlepiej jak potrafisz - powiedziała miękko Kate. - Nie ma się czego wstydzić.
Sandy wzruszył ramionami. Nie był o tym do końca przekonany.
- Chodźmy do niej - westchnął.
Oboje uśmiechnęli się promiennie, gdy wkroczyli do sali Amandy, ale pogodne twarze miały tylko ukryć ich niepokój. Amanda wyglądała na bardzo chorą. Kate po raz pierwszy widziała w jej oczach tak nieobecne spojrzenie w dniu, kiedy zachorowała w szkole. Amanda była blada i miała spowolnione ruchy, jakby zupełnie opuściły ją siły.
- Mamusiu, ja chcę do domu - poprosiła, gdy Kate przytuliła ją do siebie.
- Wiem, kochanie, ale jeszcze nie czujesz się dobrze - wyjaśniła. - To już nie potrwa długo. Wszystkie dzieci z klasy przesyłają ci pozdrowienia. Prosiły, żebym przekazała ci tę kartkę. Popatrz, są na niej podpisy twoich koleżanek i kolegów.
Amanda rzuciła okiem na kartkę, lecz jej mgliste spojrzenie nie zmieniło się.
- Doktor Turner mówi, że jesteś bardzo dzielną dziewczynką - odezwał się Sandy, ale widok córki przerażał go. Sprawiała wrażenie, jakby zupełnie straciła ducha i wszelką energię, choć przecież rano miała dializę. Starał się o tym nie myśleć, ale nie mógł pozbyć się obaw, że znalezienie odpowiedniego dawcy organu nie nastąpi prędko.
W sali pojawił się Turner i zabrał Chapmanów na korytarz.
- Udało mi się porozmawiać z doktorem Graysonem. Nie ma nic przeciwko temu, żeby wystąpić z oficjalnym wnioskiem o przyjęcie Amandy do Mdic Ecosse - zakomunikował. - Załatwienie formalności pozostawił mnie, więc zaraz się tym zajmę.
- Jesteśmy niezmiernie wdzięczni - podziękowała Kate. Sandy powtórzył to samo.
- W tym czasie możecie pójść do laboratorium. Już tam na was czekają. Siostra pokaże wam drogę.
- Czy naprawdę wierzysz, że ona z tego wyjdzie? - zapytała Kate w drodze powrotnej do domu. - Szczerze?
Jej głos brzmiał tak bezbarwnie, że Sandy się zaniepokoił. Nigdy przedtem nie słyszał żony mówiącej tak apatycznie. Podczas trwającego od trzech tygodni kryzysu jakby poznawali się od nowa. Czasem zdawało mu się, że przebywa z kimś obcym. Wiedział, że udawanie optymisty nie jest dobrym pomysłem, nawet gdyby mógł się na to zdobyć, w co bardzo wątpił.
- Szczerze mówiąc, nie wiem - odrzekł cicho. - Ale jeśli istnieje Bóg i słucha modlitw tych, którzy nie tracą nadziei, i wie, jak bardzo ją oboje kochamy, sprawi, że ona przeżyje.
Kate ścisnęła jego ramię.
- Wiesz, sama już dokładnie nie mogę określić, w co jeszcze wierzę. Nie sądzę, byśmy mogli liczyć na cud, dzięki któremu Amanda nagle wyzdrowieje, a Grayson i Turner nie są optymistami i nie dają nam wielkich szans jako odpowiednim dawcom. Więc co nam pozostaje? Mieć nadzieję, że wkrótce umrze jakieś dziecko mające taki sam typ tkanki jak Amanda? Czy naprawdę możemy pragnąć, aby czyjemuś dziecku przydarzył się tragiczny wypadek? - Wybuchnęła płaczem i sięgnęła po chusteczkę. - Przepraszam...
- Uważam, że przede wszystkim powinniśmy myśleć o przyjęciu Amandy do Mdic Ecosse - odpowiedział Sandy. Bardzo chciał objąć Kate, ale musiał się koncentrować na prowadzeniu samochodu. - Jeśli rzeczywiście mają tam lepszą aparaturę do dializy, jak twierdzi Turner, Amanda powinna bardzo szybko poczuć się dużo lepiej. Kiedy zobaczymy poprawę, wtedy i my będziemy mieli lepsze samopoczucie. Co do nerek, zdajmy się na los i lekarzy. Zgoda?
Kate skinęła głową i wytarła nos.
Tymczasem w Szpitalu Chorób Dziecięcych w Glasgow Clive Turner wypełniał dokumenty potrzebne do skierowania pacjenta na bezpłatne leczenie do Mdic Ecosse. Korzystał ze źródła, jakim była historia choroby Amandy. Im bardziej się w nią zagłębiał, tym mniejszą miał nadzieję, że dziewczynka zostanie tam przyjęta. Powinien pomyśleć o tym wcześniej, zanim podsunął swój pomysł Chapmanom. Nie trzeba być lekarzem, żeby zauważyć, że przypadek Amandy stanowi duże ryzyko dla reputacji prywatnego szpitala i może nie zrobić mu dobrej reklamy. A o nią właśnie chodziło, jak zorientował się na podstawie pytań zawartych w kwestionariuszach. Mdic Ecosse potrzebował dobrej prasy po serii krytycznych artykułów w gazetach przedstawiających go jako placówkę medyczną wyłącznie dla bogatych, co wywołało falę społecznej niechęci. Ludzie bez sprzeciwu godzą się z istnieniem pięciogwiazdkowych hoteli, luksusowych aut i mnóstwa innych rzeczy dostępnych tylko dla najzamożniejszych. Lecz gdy chodzi o opiekę zdrowotną, zaczynają domagać się respektowania zasad równości. Marny los czeka polityka, który przynajmniej na pokaz nie ugnie się w obliczu takich żądań.
Zdrowy rozsądek kazał się domyślać, że Mdic Ecosse zależy na pacjentach, których łatwo i szybko da się wyleczyć, a następnie przekazać zdrowych w ręce zachwyconych rodzin, najlepiej w blasku reflektorów i w obecności kamer. Wówczas społeczeństwo pozbyłoby się uprzedzeń wobec prywatnego szpitala. Uznałoby go za placówkę prowadzoną przez fachową, ofiarną kadrę lekarską. Ludzie doceniają takie rzeczy. Natomiast, jak przypuszczał Turner, nic nie można byłoby zyskać, angażując się w trudne przypadki niosące ryzyko śmierci pacjenta. Lepiej zostawić to komuś w rodzaju Matki Teresy.
Im dłużej o tym myślał, tym większe zwątpienie go ogarniało. Zwłaszcza kiedy uświadomił sobie, że dlatego Grayson tak chętnie zgodził się na jego propozycję wystąpienia z wnioskiem o przeniesienie Amandy. Grayson również nie chciał mieć na koncie niepowodzenia. Turner pożałował, że w ogóle rozmawiał o tym z Chapmanami. Niepotrzebnie dał im nadzieję, a teraz obawiał się, że wkrótce spotka ich srogi zawód. Zastanawiał się, czy nie należałoby skorzystać z osobistych kontaktów. Może lepiej byłoby porozmawiać z kimś w Mdic Ecosse, niż wysyłać formalne zgłoszenie? Doszedłszy do wniosku, że nie zaszkodzi spróbować, podniósł słuchawką telefonu. Wszystkie linie Mdic Ecosse były zajęte.
Turner siedział i czekał z dłonią opartą na aparacie. Przez jakiś czas przyglądał się kroplom deszczu spływającym po oknach dyżurki, w końcu nacisnął przycisk powtarzający wybrany ostatnio numer. Tym razem miał szczęście.
- Chciałbym rozmawiać z kimś, kto zajmuje się przyjmowaniem pacjentów Narodowej Służby Zdrowia na nowych zasadach, czyli bezpłatnie.
Kazano mu zaczekać. Znów wpatrywał się w mokre okienne szyby. Ze słuchawki płynęły dźwięki Eine kleine Nachtmusik Mozarta.
Nagle muzyka ucichła i odezwał się inny kobiecy głos. Turner powtórzył prośbę.
- Mogę wysłać panu formularz, doktorze. Wypełni pan tylko odpowiednie rubryki, wpisując dane pacjenta, i uzasadni, dlaczego pobyt u nas byłby dla niego korzystny. Potem odeśle nam pan formularz, a rozpatrzeniem wniosku zajmie się powołana do tego komórka.
- Mam już druki - odrzekł Turner. - Chciałbym jednak porozmawiać z kimś kompetentnym na temat mojej pacjentki.
- Proszę chwilkę zaczekać.
Znów krople deszczu spływające po szybach. I znów Mozart. Na korytarzu rozległ się płacz dziecka skarconego przez matkę za złe zachowanie.
- Leo Giordano, dyrektor administracyjny Szpitala Mdic Ecosse. Czym mogę służyć?
Turner wyjaśnił, w jakiej sprawie dzwoni i zapytał o szansę Amandy na przyjęcie do szpitala.
- Zazwyczaj nie wykonujemy przeszczepów bezpłatnie - odparł Giordano. - Z oczywistych powodów. W grę wchodzą duże pieniądze.
- Czy to znaczy, że nigdy nie przyjmujecie takich pacjentów?
- Tego nie powiedziałem... - Giordano zawahał się. - Ale przeszczepy są piekielnie drogie, a nasz szpital nie jest obecnie w najlepszej sytuacji finansowej. Pewnie słyszał pan o tym.
- Obawiałem się, że usłyszę taką odpowiedź - przyznał Turner. - W tej chwili naszym największym problemem jest brak pozytywnej reakcji Amandy na dializy. Wasza aparatura jest znacznie bardziej skuteczna niż nasza. Gdyby z niej korzystała, mogłaby przeczekać okres potrzebny do znalezienia dawcy.
- Rozumiem... - powiedział Giordano. - Jak się domyślam, nie ma rodzeństwa?
- Jest jedynaczką - potwierdził Turner. - Sprawdzamy typ tkanki jej rodziców, ale szansę są niewielkie.
- Zatem rozmawiamy o dziecku, które może nie mieć innego wyjścia?
- Właśnie.
- Istnieje duże prawdopodobieństwo, że pobyt u nas też jej nie pomoże - uprzedził Giordano.
- To oczywiste... Panie Giordano, postawmy sprawę jasno - zaproponował Turner. - Wiem, że przyjmując Amandę nie odniesiecie korzyści finansowych ani politycznych. Przychylne potraktowanie przez pana mojej prośby byłoby tylko humanitarnym gestem. Ta dziewczynka to ukochane dziecko bardzo sympatycznej pary. Chciałbym, żeby udało im się wyjść z tego koszmaru, bo uważam, że po prostu na to zasługują.
- Doceniam, że jest pan ze mną szczery, i dziękuję - odrzekł Giordano. - Ostatnie słowo w tej sprawie nie należy jednak do mnie. Decyzję musi podjąć nasz dyrektor do spraw medycznych, doktor Kinscherf, i oczywiście doktor James Ross, szef oddziału transplantacji.
- Czy mógłby pan przynajmniej przedstawić im moją prośbę? - zapytał Turner.
- Naturalnie - zgodził się Giordano. - Gdyby to zależało ode mnie, od razu wyraziłbym zgodę. Uważam, że miejscowe szpitale powinny sobie pomagać. Ale bywa różnie. Kiedy Mdic Ecosse chce pożyczyć od którejś z placówek Narodowej Służby Zdrowia pół litra krwi, podnosi się krzyk, że społeczne lecznictwo wspiera bogaty, prywatny szpital. Nazywa się to skandalem i tak dalej. Wie pan zresztą, jak to wygląda.
- Wiem.
- Tak czy owak trzeba przysłać do nas formalny wniosek. Bez niego się nie obędzie.
- Dobrze. Dziękuję panu.
- Nie ma za co. Miejmy nadzieję, że się panu powiedzie, i tej dziewczynce również.
Turner wyłączył się i w zamyśleniu postukał długopisem w blat biurka. Zrobił, co mógł. A jednak nie był przekonany, że to wystarczy. Wypełnił do końca formularz i podpisał się. Wniosek powinien być jeszcze parafowany przed wysłaniem przez ordynatora oddziału, czyli Graysona. Turner spojrzał na zegarek - o tej porze szefa już nie było. Będzie musiał złapać go następnego dnia rano. Już miał odłożyć na bok dokumentację Amandy, gdy zauważył raport laboratoryjny określający typ jej tkanki. Przesiadł się do sąsiedniego biurka z komputerem i wszedł do Międzynarodowego Rejestru Dawców Organów. Zaglądał do niego już rano, ale mając przed sobą wszystkie szczegóły, chciał zrobić to jeszcze raz. Wprowadził dane Amandy i zapytał o odpowiedniego dawcę.
POSZUKIWANA HOMOLOGICZNOŚĆ? - ukazało się pytanie na monitorze.
80 PROCENT - wystukał na klawiaturze.
BRAK - odpowiedział komputer.
Turner ponowił pytanie, lecz tym razem zmniejszył procent do siedemdziesięciu.
BRAK.
Zrezygnował. Może jutro. Westchnął i mruknął pod nosem: "Ciągle jutro, i jutro, i jutro...". Wyszedł z pokoju i wrócił na oddział.
Sandy zerknął na zegarek i zaklął cicho. Na szosie prowadzącej z Glasgow panował duży ruch, w dodatku, z powodu robót drogowych, połowa jezdni została zamknięta na odcinku pięciu mil i można było jechać tylko jednym pasem.
- Zdążysz coś zjeść przed pójściem do pracy? - zapytała Kate.
- Raczej nie. Odwiozę cię do domu i pojadę do szpitala. Zjem po powrocie.
- Jestem pewna, że Charlie nie miałby ci za złe półgodzinnego spóźnienia.
- Normalnie, nie - zgodził się Sandy. - Ale dziś jedno z jego dzieci ma urodziny. Obiecałem, że będę na czas.
Kate zaproponowała, że wysiądzie u stóp wzniesienia, na którym stał ich domek. Sandy natychmiast odjechał. Spóźnił się do pracy tylko pięć minut.
4
Był niedzielny wieczór, gdy Steven Dunbar wsiadł do autobusu jadącego z portu lotniczego w Glasgow do centrum miasta. Na dworze panowała ciemność i padał deszcz. Ponury widok wiktoriańskich budynków, wyglądających jeszcze bardziej posępnie o tej porze dnia i przy takiej pogodzie, nie poprawiał mu nastroju. Następnego ranka miał rozpocząć swoją misję w Mdic Ecosse.
Nie spodziewał się, że Urząd do spraw Szkocji okaże się tak nieustępliwy w kwestii obcięcia budżetu na badania naukowe Jamesa Rossa. Nieugięta postawa delegacji rządowej zaskoczyła wszystkich uczestników zebrania. Patrząc wstecz, uznał za żenujące, że urząd nawet nie udawał zainteresowania prowadzeniem negocjacji, nie wykonał żadnego gestu dobrej woli. Jakby to, co czuje znakomity chirurg, nie miało żadnego znaczenia, a jego praca w ogóle się nie liczyła.
Dunbar był pewien, że Ross złoży rezygnację, co doprowadzi do zaniknięcia szpitala i w konsekwencji zakończy całą sprawę, ale stało się inaczej. Ku ogólnemu zdumieniu chirurg przystał na warunki Urzędu do spraw Szkocji. Z filozoficznym spokojem stwierdził po prostu, że rozumie trudną sytuację władz i konieczność ograniczania wydatków.
Dunbar podejrzewał, że grupa Mdic International prowadziła z Rossem jakieś zakulisowe rozmowy zakończone zawarciem potajemnej ugody, gdyż zależało jej na dalszym funkcjonowaniu szpitala i usługach znanego chirurga. Ale niczego takiego nie podano oficjalnie do wiadomości, podobnie jak nie wypłynęły żadne nowe fakty świadczące o dalszym finansowaniu badań Rossa z innego źródła. Ross oświadczył tylko, że jako lekarz czuje się w obowiązku nadal pracować w Mdic Ecosse. Ma listę oczekujących pacjentów, za których odpowiada i nie może ich zawieść. Oddział transplantacji będzie funkcjonował jak przedtem.
Było jasne, że ludziom z Urzędu do spraw Szkocji udało się cudem postawić na swoim. Wyraz zaskoczenia i ulgi pojawił się na twarzy Bannona zaledwie na moment, gdy Ross przełknął gorzką pigułkę i pogodził się z żądaniami niemal niemożliwymi do przyjęcia, zamiast unieść się honorem, ale Dunbar zdążył to dostrzec. Teraz trudno było mu osądzić, czy minister gotów był w ostatniej chwili pójść na ustępstwa. Zastrzyk publicznych pieniędzy dla szpitala miał w obecnej sytuacji lepsze uzasadnienie, bo strona rządowa zawarła porozumienie na dużo korzystniejszych warunkach, a społeczeństwo uzyskało szerszy dostęp do prywatnej placówki medycznej. Nawet laburzystowski opozycjonista uczestniczący w zebraniu musiał przyznać, że zawarto satysfakcjonującą go umowę.
Oczywiście, jeden z punktów porozumienia dotyczył osobiście Dunbara. Został przecież oddelegowany do Mdic Ecosse w charakterze państwowego kontrolera, mającego czuwać nad wydawaniem społecznych pieniędzy. Podstęp wymyślony przez jego prawdziwych przełożonych okazał się dobry. Mógł rozpocząć śledztwo.
Inspektorat Naukowo-Medyczny zwrócił uwagę na Mdic Ecosse po skardze pielęgniarki, która już nie pracowała w szpitalu. Według niej pięć miesięcy wcześniej dopuszczono się zaniedbania wobec jednej z pacjentek poddanej zabiegowi transplantacji. Dziewczynka nazwiskiem Amy Teasdale zmarła w wyniku przeszczepu nerki, co wydawało się początkowo rutynową operacją. Jej organizm odrzucił jednak obcy organ i nastąpił zgon. Starsza pielęgniarka, niejaka Lisa Fairfax, twierdziła, że doszło do tego na skutek pomyłki, w wyniku której pacjentka otrzymała niewłaściwy narząd. Nie potrafiła podać szczegółów, wyjaśniła jednak, że odrzucenie przeszczepu było tak gwałtowne, iż nasunęło się jej tylko jedno wytłumaczenie. W innych okolicznościach jej skargę rozpatrywano by najwyżej na szczeblu lokalnym, lecz okazało się, że podobny wypadek zdarzył się prawie trzy lata wcześniej, zaledwie w kilka miesięcy po otwarciu szpitala, i również zgłoszony został przez pielęgniarkę.
Siostra Sheila Barnes opowiedziała wówczas niemal taką samą historię. W szpitalu zmarł chłopiec, którego organizm odrzucił przeszczepioną nerkę. Po tym wydarzeniu pielęgniarka zrezygnowała z pracy na znak protestu, gdyż nikt nie potraktował jej skargi poważnie. Przełożeni wysłuchali jej, lecz nie wszczęli wewnętrznego dochodzenia na oddziale transplantacji. Uważała, że zignorowano jej meldunek w obawie przed skandalem mogącym zaszkodzić wizerunkowi nowo otwartej placówki medycznej. Siostra Barnes nigdy jednak nie wycofała swego oskarżenia. Miała zamiar doprowadzić do śledztwa, lecz wkrótce zachorowała na raka i musiała zrezygnować z planowanej kampanii. Obecnie była w ostatnim stadium choroby i przebywała w hospicjum dla nieuleczalnie chorych "Pod Bukami", znajdującym się w Helensburghu nad rzeką Clyde. Dawno zapomniano o niej i jej zarzutach, gdy nagle wpłynęła skarga od pielęgniarki Fairfax.
Komputer Inspektoratu Naukowo-Medycznego doszukał się podobieństwa tych dwóch spraw. W jego pamięci zgromadzone były wszystkie meldunki na temat różnego rodzaju nieprawidłowości występujących w brytyjskich szpitalach, nawet te najbardziej trywialne. Większość z nich miała właśnie taki charakter. Najczęściej skargi pochodziły od niezadowolonych pacjentów i okazywały się nieuzasadnione. Równie często zawistny personel bezpodstawnie oskarżał pracodawców. Czasami jednak komputer, analizujący każdą informację, wyłapywał coś, co człowiek mógłby przeoczyć. Tym razem zwrócił uwagę na zastanawiającą zbieżność meldunków obu pielęgniarek. Dwie kobiety utrzymywały, że u pacjentów pozostających pod ich opieką wystąpiły objawy odrzutu przeszczepu spowodowane wszczepieniem niewłaściwego organu. Teraz jedna z nich umierała na raka, a druga, siostra Fairfax, pozostawała bez pracy po zwolnieniu jej ze szpitala.
Dunbar zameldował się w hotelu położonym w pobliżu centrum miasta i stwierdził z zadowoleniem, że jego nowa kwatera zapewnia mu anonimowość. W dodatku była przyjemnie ciepła, co miało niebagatelne znaczenie, gdyż trząsł się z zimna. W Szkocji zawsze temperatura wydawała mu się o trzy lub cztery stopnie niższa niż na południu Anglii, gdzie mieszkał. Zauważył to po raz kolejny, gdy tylko wysiadł z samolotu. W dodatku powietrze przesycone było nieprzyjemną, marcową wilgocią. Rzucił neseser na łóżko i podszedł do okna. Mokrymi ulicami wolno sunęły samochody - światła reflektorów odbijały się w kałużach; studzienki ściekowe nie nadążały z odprowadzaniem wody z jezdni.
Po kilku minutach zaciągnął zasłony i podszedł do telefonu. Zamówił do pokoju duży dżin z tonikiem, kanapki z kurczakiem i dzbanek mocnej kawy. Potem zamierzał wziąć kąpiel i zasiąść do czytania swoich dokumentów. Musiał opracować plan działania.
Leżąc z zamkniętymi oczami w gorącej wodzie sięgającej mu do brody zastanawiał się, co skłoniło Jamesa Rossa do pozostania w Mdic Ecosse. Wiedział, że chirurg cieszy się dużą popularnością, ma opinię doskonałego lekarza i błyskotliwego naukowca, jest lubiany przez kolegów, uważany za człowieka bardzo oddanego swoim pacjentom. Ale jak każdy śmiertelnik podlegał działaniu ogólnych praw rządzących ludzką naturą. Dunbar uważał, że prawa te stanowią siłę napędową wszystkich ludzkich poczynań i doceniał ich znaczenie. Bardzo często stykał się z ważnymi osobami na wysokich stanowiskach ukrywającymi sprytnie swe prawdziwe, egoistyczne oblicze pod sympatycznie wyglądającą maską. Ale kiedy zasłona opadała, zawsze ujawniały się typowe cechy ludzkiego charakteru, które posiada każdy, czy to robotnik w hali fabrycznej, czy członek zarządu firmy, chirurg w sali operacyjnej lub księgowy.
Ross był dumnym człowiekiem. Miał ku temu wszelkie powody. Posiadał również typową cechę chirurga. Należał do ekstrawertyków. Nieśmiałość i chirurgia nie chodzą w parze. W sali operacyjnej nie ma miejsca na wątpienie w siebie. Według Dunbara, taki człowiek nie pozwoliłby sobie na to, by publicznie stracić twarz. A tak właśnie zachował się Ross. W obliczu drastycznego ograniczenia środków na jego badania i przy zupełnym braku szansy na kompromis powinien unieść się honorem i złożyć rezygnację. A jednak postąpił inaczej.
Oczywiście, mogła nim kierować troska o kolegów, którzy straciliby pracę, gdyby doszło do zamknięcia szpitala. A jeśli wyłącznie on byłby za to odpowiedzialny, poczucie winy stanowiłoby ciężar nie do udźwignięcia. Istniała jeszcze jedna możliwość. Ten człowiek był po prosta świętym, a wówczas nie miałyby do niego zastosowania zasady dotyczące ludzkiej natury, w które wierzył Dunbar.
Przypuszczał, że bez trudu udałoby mu się sprawdzić, czy Ross nie korzysta z innych źródeł finansowania swych badań naukowych. Miał przecież prawo kontrolowania działu księgowości Mdic Ecosse. Przy okazji z chęcią dowiedziałby się, czy rzeczywiście istnieje zakulisowe porozumienie z Mdic International. Ale to nie pomogłoby mu znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego Ross zachował się niezgodnie ze swoim charakterem. A to wydawało mu się najważniejsze.
Rozmyślając o Rossie, Dunbar postanowił, że po wyjściu z wanny przeanalizuje wszystkie informacje na temat chirurga, jakie posiada. Ponieważ nie zamierzał opuszczać pokoju hotelowego, włożył sweter i dżinsy, nie zawracając sobie głowy wkładaniem butów czy choćby skarpetek. Zasiadł po turecku na łóżku i rozłożył przed sobą dokumenty, po czym zaczął je czytać w kręgu światła nocnej lampki.
Kariera Jamesa Rossa od początku aż do chwili obecnej wyglądała imponująco. Droga od studiów w akademii medycznej w Londynie do najlepszych brytyjskich i amerykańskich szpitali usłana była licznymi nagrodami i wyróżnieniami. Jeszcze jako student, Ross dostał się do wiodącej nowojorskiej uczelni medycznej i uczestniczył w programie pozwalającym uzyskać jednocześnie tytuł doktora filozofii i dyplom lekarza. Doktorat robił z immunologii. Dunbar pomyślał, że to wyjaśnia zainteresowanie chirurga badaniami nad przeszczepami i tłumaczy jego wysoką pozycję zarówno w środowisku naukowym, jak i lekarskim.
Wielu lekarzy uważało się za naukowców, ale dawno minęły czasy, gdy znaczących odkryć dokonywano w bocznej sali szpitalnej przy blasku świecy. Ta epoka odeszła w przeszłość wraz z surdutami noszonymi przez medyków i mosiężnymi, jednookularowymi mikroskopami. Żeby być kimś w wyjątkowo wymagającym i nie pozbawionym konkurencji światku naukowców zajmujących się medycyną w końcu dwudziestego wieku, trzeba posiadać ogromną wiedzę i doświadczenie w prowadzeniu badań. Do takich ludzi należał Ross.
Fakt, że uzyskał jednocześnie dwa dyplomy, sugerował, iż jest wybitnie uzdolniony. To wcale jednak nie oznaczało, że musiał być dobrym administratorem. Dunbar widział już wielu ludzi obdarzonych wyjątkowym intelektem, piastujących kierownicze stanowiska na uniwersytetach, którzy nie potrafiliby poprowadzić nawet straganu na bazarze. Jeśli Rossa interesowałyby tylko badania naukowe, zarządzanie jego oddziałem mogłoby szwankować. Jednak nic na to nie wskazywało. Oddział transplantacji w Mdic Ecosse należał do najlepiej prowadzonych w kraju, więc trudno było uważać Rossa za oderwanego od rzeczywistości, nawiedzonego profesora. Doskonałe panował nad wszystkim i nie wydawało się prawdopodobne, by na podległym mu oddziale pacjentowi można było przeszczepić przez pomyłkę niewłaściwy organ.
Akta Rossa zawierały kilka informacji na temat jego życia prywatnego. Poślubił Amerykankę, którą poznał, pracując w Bostonie. Była radiologiem. Przed czterema łaty rozwiódł się z nią po trwającym trzy lata nieudanym związku. Nie mieli dzieci. Eks-żona wróciła do Stanów, gdzie powtórnie wyszła za mąż. Ross pozostał w Glasgow sam. Zajmował mieszkanie na poddaszu nowoczesnego bloku na Kelvingrove. Często wyjeżdżał do Genewy w charakterze konsultanta medycznego.
W roku podatkowym kończącym się z upływem kwietnia zarobił 87 tysięcy funtów. Jeździł dwuletnim BMW serii "S" i należał do dwóch klubów. Posiadał tytuł honorowego, starszego wykładowcy Uniwersytetu Glasgow, zobowiązujący go do udzielania w ciągu roku czterech bezpłatnych wykładów z zakresu immunologii.
Do akt dołączone były kopie czterech jego najnowszych publikacji naukowych. Jedna z nich dotyczyła czegoś określanego jako "Przygotowanie odpornościowe"; pozostałe traktowały o możliwościach wykorzystania innych gatunków jako dawców organów dla ludzi wymagających transplantacji narządów. Dunbar odłożył materiały na bok. Zamierzał przeczytać je później, gdy będzie miał więcej czasu. Taka lektura wymagała koncentracji. Immunologia i chirurgia transplantacyjna nie miały wiele wspólnego z jego specjalnością, czyli medycyną wojskową.
Steven Dunbar był jedynym synem dyrektora szkoły i nauczycielki muzyki. Urodził się u podnóża Gór Kumbryjskich i dzieciństwo spędził w małej wiosce Glenridding, położonej nad brzegami Ullswater w Krainie Jezior. Po studiach medycznych odbył staż na oddziale chirurgii ogólnej w szpitalu w Leeds, a później w Newcastle, na oddziale wypadków i pomocy doraźnej. Mniej więcej w tym samym czasie zaczął się zastanawiać, po co właściwie został lekarzem. Rozważał zmianę zawodu. Czuł się tak, jakby od ukończenia szkoły chodził w kieracie. Nauczyciele i rodzice byli zachwyceni, że dostał się na medycynę. Wszyscy dookoła aprobowali jego wybór i cieszyli się. Tylko nikt, nawet on sam, nie zastanawiał się, czy rzeczywiście powinien być doktorem medycyny. Jego przyszłość zaczęła przybierać konkretne kształty dopiero wtedy, gdy przyjaciel podsunął mu pomysł wstąpienia do wojska.
Spodobały mu się rygory życia w Pułku Spadochroniarzy. Przeszedł intensywne szkolenie najpierw jako żołnierz, a potem jako lekarz wojskowy. Następne lata przynosiły wyzwania, o jakich nawet mu się nie śniło. Podczas służby w swoim pułku rzadko bywał przydzielany do Sił Specjalnych. Ale takie życie nie mogło trwać wiecznie. Nadszedł dzień, w którym musiał pożegnać się z armią. Pogodził się z tym. Miał świadomość, że to kiedyś nastąpi. Powstał problem, co dalej.
Wojsko organizowało kursy dla oficerów odchodzących do cywila, ale Dunbar nie został włączony do tego programu. Był lekarzem i uważano, że jako cywil nadal będzie mógł wykonywać swój zawód. Na szczęście, zwierzył się zaprzyjaźnionemu oficerowi, że wcale nie ma takiego zamiaru, przynajmniej na razie. Przyjaciel miał przyjaciela, który zasugerował, że Dunbar mógłby się przydać w Inspektoracie Naukowo-Medycznym. Teraz, po czterech latach pracy w tej instytucji, czuł się zadowolony. Praca odpowiadała mu.
Żadne zadanie nie było nigdy takie, jak poprzednie. Każde stawiało nowe wymagania. Zajmując się wyłącznie problemami medycznymi, musiał stale śledzić nowości w swojej profesji. Częścią tej pracy była też ciągła gotowość do działania na terenie całego Zjednoczonego Królestwa.
Jedyną wadę takiego trybu życia stanowiły częste zmiany miejsca pobytu. Nigdzie nie przebywał wystarczająco długo, żeby wejść w trwały związek z jakąś kobietą. W wieku trzydziestu pięciu lat nadal był kawalerem.
Dunbar otworzył cienką teczkę sprawy Amy Teasdale. Dziewczynka miała problemy z nerkami od urodzenia. Leczono ją niemal bez przerwy różnymi sposobami i w różnych szpitalach, by doczekała dnia, w którym znajdzie się odpowiedni dawca organu do przeszczepu, ale jej stan wciąż się pogarszał. W końcu, po wyjątkowo ciężkim okresie choroby, przyjęto ją do Mdic Ecosse. Tamtejszym lekarzom udało się opanować sytuację na tak długo, aż zdobyto właściwy narząd.
Niestety, historia choroby Amy nie doczekała się szczęśliwego zakończenia. Organizm dziewczynki odrzucił przeszczep niemal natychmiast po transplantacji, mimo komputerowego doboru narządu o wysokim stopniu zgodności tkankowej. Dunbar znalazł na to dowód w aktach. Zgon spowodowała gwałtowna odpowiedź immunologiczna wywołana obecnością obcej tkanki, choć procent zgodności in vitro był zadowalający. Określono go na 84 procent. Dunbar pomyślał, że w tej sytuacji twierdzenie siostry Fairfax o przeszczepieniu Amy niewłaściwego organu staje się mało przekonujące.
Zajął się teraz aktami oskarżającej szpital Lisy Fairfax. Uznał za możliwe, że pielęgniarka tak mocno przywiązała się do małej pacjentki, iż jej śmierć spowodowała u niej silny wstrząs i potrzebę szukania winnego. Emocjonalne zaangażowanie zawsze stanowi ryzyko zawodowe personelu oddziałów dziecięcych. Siostra wierzyła, że zaobserwowana przez nią u małej podopiecznej reakcja odpornościowa była wynikiem transplantacji niewłaściwego organu, ale może tylko próbowała znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie tragicznego zdarzenia, z którym nie chciała się pogodzić.
Wbrew zapewnieniom dyrekcji szpitala, że Amy Teasdale z całą pewnością nie padła ofiarą pomyłki i otrzymała właściwą nerkę, czego dowiodła analiza laboratoryjna, Lisa Fairfax upierała się przy swoim i musiała rozstać się z pracą. Dunbar pomyślał, że to jednak wygląda na klasyczny przypadek zbyt emocjonalnego stosunku pielęgniarki do ulubionej pacjentki.
Zamknął teczkę. Na papierze wszystko wyglądało prosto, ale zaskakujący był upór, z jakim siostra Fairfax obstawała przy swoich oskarżeniach, aż dotarły one do Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Ludzie często rzucają oskarżenia i wskazują winnych, gdy są w rozpaczy, ale po pewnym czasie dochodzą do siebie i kiedy otrząsną się po tragedii, czują się wręcz zażenowani własnym zachowaniem. Może powinien spotkać się z nią, poznać ją osobiście? Akta nie mówią przecież wszystkiego.
Ponownie zajrzał do teczki i znalazł jednostronicowy kwestionariusz osobowy pielęgniarki. Zawierał między innymi adres i krótką informację o przebiegu pracy zawodowej. Lisa Fairfax asystowała przez trzy łata przy operacjach, a przez następne trzy specjalizowała się w opiece nad pacjentami po transplantacjach. To dało Dunbarowi do myślenia. Był gotów przyjąć teorię, że chodzi o osobę emocjonalnie niezrównoważoną, a tymczasem mógł się mylić. W ciągu sześciu lat można zdobyć duże doświadczenie w zawodzie pielęgniarki. W tym czasie siostra Fairfax musiała mieć kontakt z wieloma pacjentami oddziału transplantacji. Postanowił spotkać się z nią.
Akta dotyczące skargi Sheili Barnes były skąpe. Chłopiec nazwiskiem Kenneth Lineham zmarł, gdy jego organizm, podobnie jak w przypadku Amy Teasdale, odrzucił przeszczepioną nerkę. Organ dawcy wykazywał wysoki stopień zgodności z typem jego własnej tkanki, a jednak zdarzyło się to samo, co u Amy - po operacji nastąpił gwałtowny odrzut obcego narządu. Siostra Barnes, tak jak Lisa Fairfax, utrzymywała, że zaszła pomyłka i mały pacjent otrzymał niewłaściwą nerkę. Wstępne dochodzenie nie potwierdziło jej zarzutów, więc na znak protestu odeszła ze szpitala.
Dla Dunbara stało się oczywiste, dlaczego komputer inspektoratu wyłowił te dwa przypadki. Dwie pielęgniarki złożyły niemal identyczne meldunki dotyczące różnych pacjentów, a obie sprawy dzielił okres prawie trzech lat. W dodatku obie miały duże doświadczenie w opiekowaniu się chorymi po transplantacjach. Ale w obu przypadkach, co rzucało się w oczy, brakowało naukowego dowodu na poparcie zarzutów wysuwanych przez pielęgniarki, które zdawały się opierać swe oskarżenia tylko na własnych przeczuciach, na niczym więcej.
Dunbar był ciekaw, czy zdarzyło się więcej podobnych przypadków odrzucenia przez organizm pacjenta doskonale dobranego, sprawdzonego laboratoryjnie narządu. Mógł to ustalić za pomocą laptopa, którego miał ze sobą - umożliwiał mu połączenie z centralnym komputerem Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Wystarczyło tylko podłączyć się do linii telefonicznej pozwalającej przeprowadzić transmisję modemową. Hotel miał takie łącza.
Kiedy po podaniu swojego numeru kodowego i hasła uzyskał dostęp do komputera w Londynie, zaczął zadawać pytania o przeszczepy nerek. Przeprowadzono mnóstwo tego rodzaju transplantacji. Taki zabieg stał się niemal rutynową operacją. Musiał zawęzić zakres poszukiwań, pytając tylko o nieudane przeszczepy w okresie dwóch ostatnich lat. Kluczem do uzyskania potrzebnych informacji jest zawsze zadawanie komputerowi właściwych pytań. Co z tego, że komputer dysponuje danymi z całego świata, skoro nie wie się, o co zapytać.
Inspektorat Naukowo-Medyczny korzystał ze starannie opracowanego oprogramowania. Dunbar znów ograniczył zakres poszukiwań, pytając tylko o pacjentów, którzy zmarli w dwa dni po operacji, tak jak Amy Teasdale i Kenneth Lineham. Potem poprosił o informację, ilu z nich dostało nerki charakteryzujące się 80-procentową zgodnością typu tkanek. Otrzymał odpowiedź: żaden.
Przez kilka chwil wpatrywał się w ekran niewidzącym wzrokiem. Myślał o tym, czego się właśnie dowiedział. W ciągu ostatnich trzech lat w całym Zjednoczonym Królestwie tylko dwoje pacjentów zmarło w dwa dni po operacji przeszczepienia im doskonale dobranych organów. I oba zgony miały miejsce w Mdic Ecosse... Przypadek? Doszedł do wniosku, że nie można tego wykluczyć. Dwa śmiertelne wypadki to niewiele, statystycznie chyba bez znaczenia. Ale może zdarzyło się więcej zgonów wśród pacjentów z przeszczepami o 75-procentowej zgodności? Zadał komputerowi to pytanie, po czym zmniejszył procent do siedemdziesięciu. Bez rezultatu. Dwoje pacjentów Mdic Ecosse pozostawało jedynymi śmiertelnymi ofiarami. Sprawdził jeszcze, czy byli jacyś pacjenci, którzy zmarli w ciągu miesiąca po transplantacji. Znalazł dziesięć takich osób, ale wszystkie bez wyjątku rozstały się z życiem w zupełnie innych okolicznościach. A zatem chodziło o dwa odosobnione przypadki ze szpitala Mdic Ecosse. I to była zagadka.
5
Rano Dunbar zapytał w recepcji o wynajęty samochód. Dowiedział się, że auto czeka już na niego na parkingu hotelowym. Podpisał stosowne dokumenty i odebrał kluczyki od granatowego rovera 600Si. Było tuż po dziewiątej. Pierwszy dzień pracy biurowej zaczynał z opóźnieniem. Przyjechał do Szpitala Mdic Ecosse przed dziesiątą i zameldował swe przybycie w recepcji. Przystojna kobieta około czterdziestki w eleganckim, ciemnym kostiumie i śnieżnobiałej bluzce zachowała się z chłodną, zawodową uprzejmością. Poinformowała go, że jest oczekiwany. Gdyby zechciał na chwilę usiąść, ktoś zaraz po niego przyjdzie.
Tym kimś okazała się młoda, niska, ciemnowłosa kobieta, mająca na sobie równie elegancki kostium. Przedstawiła się jako Ingrid Landes. Miała bystre, pełne pewności siebie spojrzenie i mocny uścisk dłoni.
- Proszę ze mną, doktorze Dunbar. Zaprowadzę pana do pańskiego biura. Ma pan samochód?
- Owszem.
- Będzie panu to potrzebne... - wręczyła mu przepustkę upoważniającą do wjazdu na parking dla pracowników, oprawioną w plastik. Miał ją umieścić za przednią szybą. - Ma pan miejsce numer siedemnaście, z tyłu, za rogiem budynku. Jest wyraźnie oznakowane - dodała.
- Dziękuję pani - odrzekł Dunbar. Z zadowoleniem zauważył, że ktoś zawczasu o tym pomyślał. Jeszcze większe wrażenie wywarł na nim pokój biurowy, który dostał do dyspozycji. Umeblowano go z gustem i wyposażono we wszystko, czego mógł potrzebować, z komputerem i faksem włącznie.
- Czy pokój panu odpowiada? - zapytała Ingrid.
- Jak najbardziej.
- Cieszę się. Może podam panu kawę, zanim wyda mi pan polecenia? Co pan na to?
- Zanim wydam pani polecenia? - powtórzył zdziwiony Dunbar.
- Zostałam przydzielona do pana, żeby pomóc panu zaaklimatyzować się u nas - wyjaśnić. - Ale jeśli nie życzy pan sobie, żebym...
- Nie, nie... - przerwał jej Dunbar. - Nie spodziewałem się, że dostanę kogoś do pomocy. Jestem mile zaskoczony.
Uśmiechnęła się lekko, jakby z wyższością.
- A co z kawą?
- Poproszę bez mleka i cukru.
Kiedy Ingrid wyszła, Dunbar usadowił się za biurkiem. Zastanawiał się, po co dali mu asystentkę. Nie prosił o to. Czy kazano jej mieć go na oku? A może po prostu dyrekcja chciała zrobić dobre wrażenie na inspektorze? Możliwe, że był zbyt podejrzliwy. Na wszelki wypadek postanowił uważać.
Ingrid wróciła do pokoju i postawiła na biurku kawę. Zapach świadczył o dobrym gatunku. Ale przyniosła tylko jedną filiżankę.
- Pani nie pije? - zapytał.
- Próbuję się odzwyczaić - odrzekła, pokazując w uśmiechu nierówne zęby. - Chcę zerwać z tym nałogiem. Piłam tak dużo kawy, że zaczynałam być nerwowa, więc przeszłam na perrier.
- To może wypije pani perrier i opowie mi o szpitalu? A potem mogłaby mnie pani po nim oprowadzić. Chciałbym dobrze poznać to miejsce.
Ingrid wyszła ponownie. Dunbar wstał i podszedł do okna. Dywan wydawał mu się wręcz niebezpiecznie puszysty. Stopy tonęły w nim jak w sypkim piasku podczas spaceru po plaży. Okno wychodziło na nieciekawy, szpitalny dziedziniec. Środkową część placu zajmował parking z wymalowanymi stanowiskami. Biegnąca wokół jednokierunkowa alejka obwiedziona była podwójną, żółtą linią ciągłą. Samochody wjeżdżające na teren szpitala musiały po minięciu bramy skręcać w lewo, a potem łukiem w prawo podjeżdżać przed główne wejście.
Dunbar zobaczył długą, czarną limuzynę, która wjechała na dziedziniec i stosując się do wymalowanych strzałek okrążyła plac, po czym zatrzymała się bezszelestnie przy schodach prowadzących do drzwi budynku. Szyby samochodu były tak ciemne, że niemal nie różniły się kolorem od lśniącej karoserii. Nie sposób było dostrzec, kto siedzi w środku. Auto miało zagraniczne tablice rejestracyjne, jak się wydawało Dunbarowi - arabskie, ale nie mógł być tego pewien, bo z okna widział je pod ostrym kątem.
Do gabinetu znów weszła Ingrid. Widząc Dunbara przy oknie, stanęła obok.
- Przyjechała nasza pacjentka "Omega" - powiedziała.
- "Omega"?
- Duże pieniądze. Zarezerwowaliśmy dla niej całe skrzydło szpitala.
Z obu stron samochodu otworzyły się przednie drzwi i z wnętrza wysiedli dwaj mężczyźni. Wyglądali na ludzi z Bliskiego Wschodu, choć mieli na sobie europejskie ubrania. Kierowca limuzyny był w uniformie. Drugi mężczyzna, dobrze zbudowany, nosił jasnoszary, błyszczący garnitur i lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Rozejrzał się czujnie wokół, zanim położył dłoń na klamce tylnych drzwi auta. Drugą rękę trzymał pod marynarką.
- Co to jest, do diabła? - mruknął zaintrygowany Dunbar.
Ingrid nie odezwała się.
Uznawszy, że szpital i jego najbliższe otoczenie nie stwarzają zagrożenia dla pasażerów limuzyny, mężczyzna w szarym garniturze otworzył tylne drzwi. Z auta wysiadły cztery osoby: trzy kobiety i mężczyzna. Wszyscy mieli na sobie arabskie szaty. Jedna z kobiet na pewno była pacjentką, gdyż pozostałe pomagały jej wejść do szpitala.
Gdy cała grupka zniknęła z pola widzenia, Dunbar wyciągnął szyję, by lepiej przyjrzeć się limuzynie. Niewiele jednak zobaczył.
- Dużo macie takich pacjentów "Omega"? - zapytał.
- Nie tylu, ilu byśmy chcieli - odparła Ingrid. Po jej twarzy przemknął cień uśmiechu.
Dunbar też się uśmiechnął.
- Domyślam się, że ta kobieta nie przyjechała tutaj na wycięcie paznokcia wrastającego jej w duży palec u nogi?
- Tego naprawdę nie wiem - padła odpowiedź. - Dyskrecja to podstawowa sprawa. Nasz personel wie tylko tyle, ile rzeczywiście musi wiedzieć. Taka jest polityka firmy. Ściśle tego przestrzegamy.
- Oczywiście - odrzekł Dunbar, zastanawiając się, czy Ingrid istotnie nie ma rozeznania w tych sprawach. Nie wyglądała mu na zwykłą asystentkę z administracji szpitala.
Nagle za limuzyną zatrzymały się dwa inne pojazdy. Jednym z nich była nie oznakowana furgonetka, drugim renault espace, wiozący sześć osób. Pasażerowie renaulta szybko wysiedli i zaczęli rozładowywać furgonetkę. Dunbar domyślił się, że w licznych kufrach i skrzyniach przywieziono bagaże pacjentki "Omega". Wyładunkiem kierował bowiem mężczyzna w szarym garniturze.
Dunbar i Ingrid odwrócili się od okna.
- Jaką pracę wykonuje pani na co dzień? - zagadnął Dunbar.
- Jestem asystentką pana Giordano.
- Na pewno da sobie radę bez pani?
- Sam wpadł na pomysł, żeby przydzielić mnie do pana.
- Miło z jego strony, że mi panią wypożyczył. Teraz pewnie jest o wiele bardziej zajęty.
Dunbar starał się zaobserwować reakcję Ingrid. Liczył na to, że może zdradzi się czymś i potwierdzi jego podejrzenia co do swej prawdziwej roli. Nie dostrzegł jednak niczego. Pomyślał, że albo Ingrid Landes naprawdę nie ma o niczym pojęcia, albo jest tak dobrą aktorką.
- Czy mogę wiedzieć, co należy do pani normalnych obowiązków? - zapytał.
- Ogólnie rzecz biorąc, pomagam panu Giordano w pracy administracyjnej, i jestem łączniczką między poszczególnymi oddziałami szpitala.
- Zakładam, że wie pani, po co tu jestem.
- Został pan przysłany przez władze jako nadzorca do pilnowania ich ostatniej inwestycji. Jest pan kimś w rodzaju strażnika strzegącego państwowej kasy.
- Mniej więcej.
- Więc w czym mogę panu pomóc na początek?
- Chciałbym zapoznać się z wykazami personelu poszczególnych oddziałów, listami płac i miesięcznymi zestawieniami finansowymi za ostatnie sześć miesięcy. Interesują mnie również nadzwyczajne wydatki oraz zamówienia na usługi i opiekę szpitalną.
- Chyba mamy to wszystko przygotowane. Kopie odpowiednich dokumentów znajdzie pan na dyskietkach, w górnej szufladzie pańskiego biurka.
Dunbar zajrzał tam i zauważył identyfikator ze swoim nazwiskiem oraz plastikowe etui zawierające cztery dyskietki. Uśmiechnął się.
- Jestem pod wrażeniem. Pomyśleliście o wszystkim.
- Staramy się - odrzekła Ingrid. - Ludzie, których przyjmujemy do naszego szpitala, mają duże wymagania i oczekują obsługi na najwyższym poziomie. Są przyzwyczajeni do komfortu, więc musimy im go zapewnić.
- Podoba się pani praca tutaj?
- Naturalnie - zapewniła takim tonem, jakby zadał jej głupie pytanie. - Spotykamy się często z krytyką, wiadomo - prywatny szpital. Nikt jednak nie przeczy, że jesteśmy dobrzy. Lekarze, pielęgniarki, a nawet portierzy i sprzątaczki to starannie dobrany personel. Każdy jest dumny, że tu pracuje. Można powiedzieć, że mamy swoiste poczucie solidarności zawodowej. Wszyscy staramy się być najlepsi. To nie Kolej Brytyjska, gdzie każdy pracownik czuje się częścią anonimowej ludzkiej masy i w rezultacie pasażerowie nic go nie obchodzą. U nas jest przyjemnie. Tak powinno być wszędzie.
Dunbar skinął głową. Nie wyglądało na to, by mógł wyciągnąć od Ingrid Landes jakieś ploteczki lub dowiedzieć się czegoś o charakterze skandalu. Ale postanowił trochę ją przycisnąć, żeby sprawdzić, jak mocne jest jej poczucie lojalności.
- Stworzyliście własny, sztuczny świat - powiedział.
Połknęła haczyk.
- Słucham?
- Będąc prywatnym szpitalem możecie sobie wybierać klientelę. Tak jest o wiele łatwiej, nie sądzi pani?
- Nie uważam, że ją sobie wybieramy. Przyjmujemy każdego, kto chce się u nas leczyć.
- I stać go na to - uzupełnił Dunbar.
- To nie fair. Wielu naszych pacjentów pokrywa koszty pobytu z polis ubezpieczeniowych na zdrowie, które ludzie wykupują z własnego wyboru. Nie widzę w tym nic złego.
- Mimo to nie jesteście prawdziwym szpitalem.
- Nie rozumiem, jak pan może tak mówić - w głosie Ingrid czaiła się wrogość.
- Nie macie obowiązku świadczenia usług medycznych, których nie chcecie świadczyć. Nie ma u was oddziału nagłych wypadków i pomocy doraźnej, nie leczycie chorób wenerycznych, nie obchodzi was AIDS, gruźlica ani żadna choroba zakaźna, a o Alzheimerze albo zaburzeniach psychicznych lepiej nie wspominać. Mdic Ecosse nie chce o tym nawet słyszeć.
- Rzeczywiście nie zajmujemy się wszystkim - zaczęła się bronić - ale za to mamy jeden z najlepszych w kraju oddziałów transplantacyjnych.
- Zgoda - Dunbar uśmiechnął się szeroko. - A do tego najbardziej lojalny personel, jaki można sobie wyobrazić.
Wytrzeszczyła oczy.
- Pan mnie sprawdzał! - wykrzyknęła.
Uniósł brwi, udając zdziwienie, i zrobił niewinną minę. Ingrid roześmiała się.
- Coś takiego...
- Wszyscy tutaj są tacy lojalni?
- Tak myślę. Mamy bardzo dobre warunki pracy, zarobki aż nadto wystarczające i zachęcająco długie urlopy. Ale może nie powinnam panu tego mówić - dodała, śmiejąc się. - Gotów pan wykorzystać to przeciwko nam.
- Bez obaw - uśmiechnął się Dunbar. - Nie mam takiej władzy i zgadzam się z tym, że najlepszym trzeba dobrze płacić. Zatem nie macie kłopotów z personelem ani problemów z niezadowolonymi pracownikami?
Ingrid zmarszczyła brwi i zastanawiała się przez moment.
- Nie przypominam sobie takiego przypadku.
Dunbar milczał, chcąc ją zachęcić do dalszych zwierzeń.
- Ach, tak... pamiętam - odezwała się po chwili. - Raz zdarzyła się pewna historia, całkiem niedawno. Starsza pielęgniarka z oddziału transplantacji zaczęła wysuwać pod adresem szpitala jakieś dziwne zarzuty po śmierci jednej z pacjentek. Ale nie pamiętam nazwiska tej pielęgniarki. Nieszczęśliwa kobieta...
- Jakie były zarzuty?
- Pewna pacjentka tego oddziału, mała dziewczynka, bardzo długo chorowała. Wreszcie przeszczepiono jej nerkę, ale operacja nie powiodła się i chora zmarła. Muszę podkreślić, że był to chyba jeden z bardzo niewielu zgonów na tym oddziale. Może nawet jedyny.
Dunbar w porę ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć, że wie o drugim.
- Pielęgniarka bardzo się chyba przywiązała do swojej małej pacjentki. Była załamana i zaczęła wygadywać różne niestworzone rzeczy. Oskarżała personel medyczny o niedbalstwo i tak dalej.
- Co się z nią stało?
- Biorąc pod uwagę okoliczności, doktor Ross i pan Giordano byli wobec niej bardzo wyrozumiali. Dostała fachową pomoc lekarską i bardzo długi urlop. Ale ona upierała się przy swoim i w końcu musieli ją zwolnić.
- Biedna kobieta - westchnął Dunbar, postanawiając zakończyć ten temat. - Oprowadzi mnie pani po szpitalu?
- Co pana szczególnie interesuje?
- Absolutnie wszystko.
Dunbar był pod wrażeniem tego, co zobaczył. Nie pozwolono mu wejść do zajętych sal, bo to byłoby naruszeniem prywatności pacjentów, ale mógł wyrobić sobie zdanie o standardzie szpitala, oglądając puste pokoje. Nie powstydziłby się ich wysokiej klasy hotel. Każdy miał telefon, radio, telewizję satelitarną i system łączności ze światem godny ery kosmicznej. Tam, gdzie to było możliwe, aparatura medyczna usunięta została z widoku. Ukryto ją za rozsuwanymi ściankami specjalnych paneli. Urządzenia do kontrolowania akcji serca, aparaty tlenowe i kroplówki znajdowały się w zasięgu ręki w pobliżu łóżek, lecz pozostawały niewidoczne, gdy z nich nie korzystano. Trudno było nazwać te pomieszczenia salami szpitalnymi. Nawet powietrze, wolne od zapachu środków dezynfekcyjnych miało świeżą, przyjemną woń. Dunbar zauważył na sufitach wyloty klimatyzacyjne.
Nie gorzej wyglądały supernowoczesne pracownie, rentgenologiczna i fizjologiczna, ze lśniącymi respiratorami. Sale operacyjne wyposażono w ostatnie zdobycze techniki oświetleniowej i najnowsze modele stołów. Nigdzie nie widać było butli z gazami anestezjologicznymi, tylko same końcówki podające środki znieczulające i usypiające. Każda miała inny kolor, własny regulator i wskaźnik przepływu. Monitory endoskopowe zainstalowano na platformach ruchomych wysięgników, by chirurdzy mogli je ustawiać na odpowiedniej wysokości i pod żądanym kątem.
Kiedy czekali na windę, by wjechać na oddział transplantacyjny, Ingrid zapytała:
- I jak pan ocenia to, co pokazałam panu do tej pory?
- Trudno uwierzyć, że jestem w szpitalu - przyznał Dunbar. - Pomijając wszystko inne, bardzo tu cicho i spokojnie. Jakby wokół nikogo nie było. Szpital zawsze kojarzy mi się z pośpiechem i krzątaniną.
- To polityka firmy. Nie tylko ukrywamy aparaturę medyczną, ale nawet pielęgniarki! Ale jeśli któraś jest potrzebna, natychmiast zjawia się u boku pacjenta.
Drzwi windy rozsunęły się i z jej wnętrza wyszli trzej mężczyźni. Pierwszy miał na sobie tradycyjne, białe, arabskie szaty. W dwóch pozostałych Dunbar rozpoznał kierowcę czarnej limuzyny i ochroniarza. Ingrid uśmiechnęła się do nich i powiedziała coś po arabsku. Wyglądało na to, że płynnie mówi w tym języku.
- Zaimponowała mi pani - stwierdził z podziwem Dunbar, gdy znaleźli się w windzie.
- Pacjenci "Omega" też tego oczekują - odparła.
Po wejściu do holu recepcyjnego na oddziale transplantacji Ingrid oznajmiła:
- Będę musiała zapytać doktora Rossa, czy mogę pana oprowadzić.
Dunbar przytaknął głową.
Ingrid podeszła do recepcji, przechyliła się przez ladę i poprosiła dyżurującą pielęgniarkę o zawiadomienie doktora Rossa, że ma gości. Kobieta uśmiechnęła się, kiwnęła głową i podniosła słuchawkę telefonu. Po chwili pojawił się Ross. Powitał Ingrid skinieniem głowy, po czym odwrócił się do Dunbara i wyciągnął ręką.
- Wielki Brat pilnuje nas - powiedział z uśmiechem.
- Nie jest tak źle - odrzekł Dunbar i również się uśmiechnął. - Chyba że przeprowadzacie operacje za darmo.
- Prawdę mówiąc, jutro tak zrobimy - wyznał Ross konspiracyjnym szeptem. - Jeden z moich kolegów wykona zabieg rekonstrukcji twarzy pacjentce Narodowej Służby Zdrowia, przyjętej bezpłatnie na podstawie nowej umowy finansowej.
- To chwalebny wyjątek - odpowiedział Dunbar. - Mam nadzieję, że pozwoli mi pan obejrzeć swój oddział i zapoznać się z personelem?
- Oczywiście - odparł chirurg. - To znaczy, może pan oglądać sale, które nie są zajęte. Ingrid już panu zapewne mówiła, że prywatność pacjentów jest dla nas najważniejszą sprawą.
- Tak - przyznał Dunbar. - Wciąż to słyszę.
- Prawda jest taka, że wielu z nich nie życzy sobie, żeby ktokolwiek wiedział o ich pobycie w szpitalu. Zwłaszcza o tym, z jakiego powodu się leczą. Wiadomo - kto płaci...
- Ma prawo wymagać.
- Właśnie. Rzecz jasna, może pan obejrzeć sale operacyjne i jeden z gabinetów pozabiegowych, używany do intensywnej opieki. Pokoje dla pacjentów są w całym szpitalu niemal takie same.
- Nawet dla pacjentów "Omega"? - zapytał Dunbar.
Ross spojrzał niepewnie na Ingrid, po czym uśmiechnął się lekko.
- No... może są odrobinę lepsze.
Wszyscy troje uśmiechnęli się.
- Chodźmy na spotkanie z moim personelem - zaproponował Ross i ruszył przodem.
Weszli do sali, w której mężczyzna ubrany w zielony strój chirurga stał przed tablicą i przemawiał do grupy lekarzy i pielęgniarek. Zamilkł, widząc wchodzących gości, ale Ross dał mu znak, żeby nie przerywał. Cała trójka usiadła z boku.
- Odprawa - wyjaśnił szeptem Ross, zwracając się do Dunbara i Ingrid. - tak co dzień rano. Poczekamy, aż John skończy.
Dunbar skinął głową i zaczął się uważnie przysłuchiwać odprawie. Dowiedział się, że na oddziale przebywa siódemka pacjentów. Omawiano kolejno stan każdego z nich. Prowadzący odprawę pytał zebranych, co ostatnio zaobserwowali. Wprowadzano poprawki do kart szpitalnych i planowano czynności do wykonania w ciągu dnia. Dunbar znów był pod wrażeniem. Trafił na wzorowy oddział.
- Są jakieś pytania? - zakończył mężczyzna, którego Ross nazwał Johnem. Nikt się nie odezwał.
Ross wstał.
- Zanim się rozejdziecie - powiedział - chciałbym wam przedstawić doktora Stevena Dunbara. Został tutaj przysłany przez Urząd do spraw Szkocji, żeby mieć nas na oku, ale zapewnił mnie, że po bliższym poznaniu nie jest taki straszny.
Zebrani roześmieli się uprzejmie. Dunbar zauważył, że Ross cieszy się dużą popularnością wśród personelu. Chirurg przedstawił go kolejno każdemu ze swoich podwładnych, zaczynając od pielęgniarki operacyjnej, siostry Trudy Sinclair, a kończąc na Johnie Hatfullu, który prowadził odprawę.
- John jest moim naczelnym chirurgiem i moją prawą ręką - wyjaśnił Ross.
Hatfull był nieco niższy od Rossa, miał ciemne włosy i piwne oczy. Promieniowała od niego energia i chęć działania, co często kojarzyło się Dunbarowi z wysoką inteligencją. Trudno było wyobrazić sobie takiego człowieka w bezruchu. Uścisnęli sobie ręce.
- Czy dobrze słyszałem? Podobno pan też był lekarzem? - upewnił się Hatfull.
Dunbar przytaknął skinieniem głowy.
- Jaka była pańska specjalność?
- Medycyna wojskowa.
Hatfull wydawał się zaskoczony, a jednocześnie rozbawiony.
- Z lekarza wojskowego przeistoczył się pan w księgowego? Co za przemiana! Domyślani się, że szukał pan czegoś bardziej podniecającego od medycyny.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Dunbar uśmiechnął się przez grzeczność, ale nie podjął tematu. Wolał, żeby nikt nie zastanawiał się zbyt długo nad osobliwością takiej zmiany zawodu.
- Nie pozostaje mi nic innego, jak oprowadzić pana po oddziale - odezwał się Ross. - A może ty posłużysz panu za przewodnika, John? O ile masz czas, oczywiście.
- Z przyjemnością - zgodził się Hatfull. - Czy coś pana szczególnie interesuje?
- Wszystko - odrzekł Dunbar. - Po prostu chcę poznać ten oddział, żeby porównać jego wielkość i wyposażenie z tym, co figuruje w dokumentach finansowych.
- Proszę bardzo.
Gdy rozpoczęli zwiedzanie, Dunbar zorientował się, że Hatfull jest czujny. Postanowił zjednać go sobie trochę za pomocą małego pochlebstwa.
- Doktor Ross musi mieć do pana duże zaufanie. Na pewno może na panu polegać.
- Jest bardzo zajęty - odparł Hatfull.
- To oczywiste - zgodził się Dunbar. - Prowadzi przecież jednocześnie badania naukowe. Pan też w nich uczestniczy?
- Nie. Ja jestem tylko wołem roboczym. Pracę naukową pozostawiam inteligentniejszym od siebie.
- Jako chirurg transplantacyjny na tym oddziale, nie podejmuje pan zbyt wielu wyzwań - zauważył z uśmiechem Dunbar.
- Każdy robi to, co potrafi.
- Obcięcie funduszy na badania naukowe musiało być ciosem dla doktora Rossa, prawda?
- Owszem.
Dunbar przestał podpytywać Hatfulla. Uznał, że nic z niego nie wyciągnie.
Obejście całego oddziału zajęło im około trzydziestu minut Hatfull mówił monosylabami, jakby chciał powiedzieć jak najmniej. Dunbar próbował zadawać mu takie pytania, jakie, jego zdaniem, powinien zadawać kontroler finansowy. Interesował się okresem pobytu pacjentów w szpitalu, liczebnością personelu uczestniczącego w przed - i pooperacyjnej opiece nad chorymi i podobnymi szczegółami. Wyjął z wewnętrznej kieszeni mały notes oprawiony w skórę i wszystko zapisywał. Nie miał wielu pytań dotyczących aparatury i wyposażenia. Było po prostu na najwyższym poziomie. Kiedy już dowiedział się wystarczająco dużo jak na księgowego, dołączył do nich Ross. Był ciekaw, czy Dunbar jest zadowolony ze zwiedzania oddziału.
- Bardzo interesujące - przyznał Dunbar. Postanowił zaryzykować zmianę taktyki i zapytał wprost: - A co się dzieje, kiedy dostaje pan wiadomość, że dostępny jest organ potrzebny jednemu z pańskich pacjentów, doktorze?
- Bardzo wiele - uśmiechnął się Ross. - I wszystko jednocześnie. Cała procedura zwykle zaczyna się w momencie, gdy komputer natrafi na narząd odpowiadający naszym potrzebom. Najpierw to sprawdzamy, by mieć absolutną pewność, że właśnie o to nam chodziło. Potem kontaktujemy się z właściwym szpitalem lub kliniką, czyli posiadaczem organu i uzgadniamy warunki przekazania go nam. Bardzo wiele zależy od tego, gdzie znajduje się narząd dawcy i ile czasu zajmie dostarczenie go do nas. Jeśli nasz pacjent nie przebywa w tym czasie w szpitalu, natychmiast zawiadamiamy go, że powstała możliwość przeprowadzenia koniecznej operacji, żeby się do nas zgłosił. Zespół chirurgiczny jest już w pogotowiu i jeśli potrzeba, czuwa nawet przez okrągłą dobę. Gdy chodzi o żywą tkankę, najbardziej liczy się czas.
- To zrozumiałe.
- Oprócz zespołu chirurgicznego, potrzebujemy również pomocy laboratorium i krwi do transfuzji, która musi być dostarczona we właściwym czasie. Powodzenie operacji transplantacyjnej zależy od wielu ludzi. To wspólny wysiłek i mnóstwo rzeczy może pójść nie tak, jak powinno. Samolot może się spóźnić, na ulicach mogą być korki, kierowca może pomylić drogę i tak dalej. Słowem, jest mnóstwo spraw przypominających ogniwa jednego łańcucha i wszystkie są ważne.
Dunbar skinął głową i jeszcze raz spróbował szczęścia.
- Czy to się zdarza? - zapytał.
- Słucham?
- Że coś pójdzie nie tak.
- Odpukać, bardzo rzadko - Ross uśmiechnął się. - Kilka razy byliśmy w sytuacjach podbramkowych, ale zawsze udało się nam zdążyć na czas i wykonać zadanie.
- To bardzo ciekawe - zauważył Dunbar. - Przypuszczam, że zegar zaczyna tykać od chwili usunięcia organu z ciała dawcy?
- Dokładnie. Bardzo niewiele czasu potrzeba, żeby narząd przestał się nadawać do transplantacji.
- Pewnie byłoby idealnie, gdyby dawca mógł być podłączony do aparatury podtrzymującej funkcje życiowe do momentu, aż wszystko zostanie przygotowane?
- Rozumując na zimno, w sensie czysto klinicznym, tak byłoby najlepiej - zgodził się Ross. - Ale, rzecz jasna, mając na względzie implikacje natury moralnej, szpitale nie mogą tego robić. No... w każdym razie nie otwarcie. Wywołałoby to głośny sprzeciw społeczny.
- Oczywiście. A zatem mimo uciekającego czasu, spóźniających się samolotów i korków na ulicach musi pan wszczepić pacjentowi organ jak najszybciej od momentu pobrania go od dawcy, czy tak?
- Mniej więcej - przyznał Ross. - Jak tylko trafi do sali operacyjnej.
- Więc nie ma już czasu, żeby w ostatniej chwili sprawdzić go jeszcze raz? - spytał Dunbar, czując się tak, jakby skoczył do wody, nie znając jej głębokości.
Ross nie od razu odpowiedział. Chwila ciszy minęła w napięciu. Wreszcie odezwał się.
- Chyba nie bardzo rozumiem... Jakie sprawdzenie ma pan na myśli?
- Och, sam nie wiem... - Dunbar wykonał nieokreślony gest, starając się zachować obojętnie. - Pomyślałem o zwykłych badaniach grupy krwi, typu tkanki, upewnieniu się, czy dawca nie miał AIDS albo zapalenia wątroby typu B. Takie rzeczy... - Miał nadzieję, że swoim pytaniem nie wzbudził podejrzeń. Ale kiedy zerknął na idącego obok niego Rossa, zaczął się obawiać, że stało się inaczej. Uśmiech zniknął z twarzy chirurga.
- Zazwyczaj to wszystko robi szpital dawcy - wyjaśnił Ross.
- Naturalnie. Jest w tym sens - zgodził się Dunbar. - Zastanawiałem się tylko, czy normy obowiązujące w różnych krajach są wszędzie takie same. Skoro istnieje międzynarodowa sieć dawców organów, może występują jakieś różnice?
- We wszystkich szpitalach należących do sieci obowiązują najwyższe normy - odrzekł chirurg.
- Rozumiem.
- Ale jeśli starcza nam czasu, wykonujemy dodatkowo własne badania - dodał Ross.
- Byłem tego pewien - powiedział Dunbar.
- Wróciliśmy do miejsca, z którego wyruszyliśmy - oznajmił chirurg, gdy znaleźli się z powrotem w holu recepcyjnym. - Może jeszcze w czymś pomóc? Chce pan zobaczyć coś więcej?
- Pańskie laboratorium badawcze - odparł Dunbar. - Nie widziałem go.
- Istotnie, nie mógł go pan widzieć, bo nie znajduje się na terenie szpitala. Skoro przestaliście finansować moje badania, nie sądziłem, że macie prawo nadal się nimi interesować.
Dunbar wyczuł urazę w głosie Rossa. Postanowił powiedzieć coś pojednawczego.
- Ma pan całkowitą rację. To czysto prywatne zainteresowanie. Czy udało się panu znaleźć inne źródło finansowania, doktorze?
- Na razie mam wystarczające środki na kontynuowanie mojej pracy naukowej. Mdic International okazało się dość hojne.
- Miło mi to słyszeć. Cała ta historia wypadła dość niefortunnie.
- Nie da się zaprzeczyć - przyznał Ross, uśmiechając się ironicznie. Sformułowanie użyte przez Dunbara wydawało się go bawić. - Powiedziałbym nawet, że bardzo niefortunnie.
- A jak przebiegają badania?
- Dziękuję, całkiem dobrze, choć nigdy nie robi się tak szybkich postępów, jakby się chciało.
- Ma pan rację.
Dunbar uścisnął dłonie Rossa i Hatfulla i poszedł za Ingrid do windy.
- Nie powinienem wiedzieć o pacjentach "Omega", prawda? - zapytał, gdy jechali na dół.
Ingrid uśmiechnęła się.
- Niech pan się tym nie przejmuje. Doktor Ross był po prostu trochę zaskoczony, że pan już wie. Nie ma ich zbyt wielu, a pan jest tu zaledwie od pięciu minut.
- Skąd ta nazwa, "Omega"?
- To ostatnia litera greckiego alfabetu, a my zapewniamy tym pacjentom wszystko, co ostatnio wymyślono w dziedzinie opieki medycznej - wyjaśniła Ingrid. - Stąd to skojarzenie. Można powiedzieć, że służymy im do ostatniego tchu, wyciskamy z siebie ostatnie poty, żeby mieli to, co najnowsze i najlepsze.
- Za odpowiednią cenę - dodał Dunbar.
- Oczywiście. Są przyzwyczajeni, że się ich rozpieszcza, przynajmniej zdecydowana większość z nich. Wie pan, za co tak naprawdę nam płacą?
- Nie mam pojęcia.
- Za dyskrecję. Absolutną dyskrecję. Ludzie, którzy zamierzają przejść u nas operację plastyczną nie życzą sobie, żeby ktokolwiek z ich znajomych dowiedział się o tym. Ci, którzy się tutaj leczą, nie chcą, aby wiadomość o tym dotarła do ich wrogów. Kiedy ktoś jest na szczycie, każda wzmianka o jego złym stanie zdrowia może go narazić na utratę wysokiego stanowiska lub pozbawić udziału w milionowych zyskach. Gwarancja zachowania całkowitej dyskrecji to być może najcenniejsza rzecz, jaką mamy do zaoferowania.
- Dziwię się, że w ogóle powiedziała mi pani o pacjentach "Omega" - stwierdził Dunbar.
- Pomyślałam, że sprawdzając naszą dokumentację finansową i tak pan na to wpadnie.
- Słusznie.
- Zapewniam pana, że będzie pan miał po uszy słowa "poufne" - uprzedziła Ingrid. - Nikt tutaj nie odpowie panu, która jest godzina, zanim się nad tym dwa razy nie zastanowi. Nie dlatego, że nie będzie chciał pomóc, ale dlatego, że każdemu zależy na pracy.
- Zapamiętam to sobie - obiecał Dunbar. - Ale mam prawo żądać informacji, które uznam za istotne.
- Zapamiętam to sobie - powtórzyła jak echo Ingrid. - Chce pan jeszcze coś obejrzeć?
- Nie w tej chwili. Zabiorę się teraz do pracy, a potem może przejdę się sam po szpitalu, jeśli czas mi na to pozwoli.
- Niech pan nie zapomni identyfikatora.
Dunbar skinął głową.
- Rozumiem, że dziś nie będę już panu potrzebna?
- Myślę, że nie. Gdybym sobie coś przypomniał, zanotuję to i powiem pani jutro rano.
Ingrid spojrzała na zegarek.
- Pora lunchu. Chce pan sprawdzić, jak nas karmią, czy ma pan inne plany?
- Nie mam żadnych.
Kiedy szli do stołówki, Dunbar zapytał:
- W którym skrzydle jest ta nowa pacjentka "Omega"?
- We wschodnim. Na oddziale położniczym.
- Będzie rodzić?
- Tak podejrzewam - odrzekła Ingrid. - Jesteśmy na miejscu. - Pchnęła uchylne drzwi i przepuściła Dunbara przodem. Miejsce, gdzie żywili się pracownicy Mdic Ecosse okazało się jasno oświetlonym, przestronnym barem samoobsługowym. Sądząc po panującym tu tłoku, stołówka musiała cieszyć się dużą popularnością. Dunbar wybrał sałatkę z tuńczyka i rozejrzał się za wolnymi miejscami. Dwie pielęgniarki właśnie zwalniały stolik pod oknem. Ruszył w tamtym kierunku i pomachał ręką do Ingrid, która na chwilę straciła go z oczu. Dołączyła do niego z porcją pieczonych ziemniaków.
- Umie pan sobie radzić - stwierdziła.
- Londyński trening. Trzeba się przepychać łokciami. Zawsze tu tyle ludzi?
- Przeważnie. W okolicy nie ma zbyt wielu lokali gastronomicznych. Przystępne ceny też robią swoje - wyjaśniła Ingrid. - Firma dba o kieszenie pracowników i sporo dopłaca do posiłków.
- Zauważyłem - przytaknął.
- O Boże... - westchnęła.
- Cena sałatki z tuńczyka nie będzie miała wielkiego wpływu na wysokość rządowych inwestycji w Mdic Ecosse - zapewnił ją Dunbar.
- A co będzie miało?
- To bardzo proste. Musicie albo przyjmować więcej pacjentów, którzy dobrze płacą, albo podnieść ceny tym, których już leczycie.
- Uważam, że koszty pobytu u nas i tak są już bardzo wysokie - zaprotestowała Ingrid.
- Ja też odnoszę takie wrażenie - przyznał Dunbar. - Więc pozostaje zmiana strategii marketingowej. Należy rozszerzyć zakres usług i tym samym zwiększyć atrakcyjność waszej placówki medycznej. Trzeba pokazać swoje możliwości, zareklamować się.
- Nasi pacjenci zadowoleni są z tego, co im oferujemy.
Dunbar uśmiechnął się ponuro.
- Problem w tym, że nie mogą was nikomu polecić. Sama pani mówiła, że nie życzą sobie, żeby ktoś dowiedział się o ich pobycie tutaj. Sprzedajecie im swoją dyskrecję.
- Nie brałam pod uwagę ujemnej strony takiej sytuacji - wyznała Ingrid. - Ale wątpię, byśmy mogli prosić ich o robienie nam reklamy wśród swoich znajomych.
- Którzy w dodatku zapewnialiby ich, że są absolutnie zdrowi i niepotrzebny im szpital - dodał Dunbar, zabawnie udając oburzenie. Ingrid uśmiechnęła się.
- Doktor Ross wspominał o pacjentce Narodowej Służby Zdrowia, która jutro będzie miała operację plastyczną - przypomniał sobie Dunbar.
- Tak. Chodzi o małą dziewczynkę. Trzeba zrobić jej zabieg rekonstrukcji twarzy. Urodziła się z wystającą szczęką, co bardzo ją szpeci. Nasi chirurdzy chcą to naprawić, żeby mogła żyć normalnie.
- Jak się domyślam, zawiadomiliście o tym prasę?
- O tak! - przytaknęła Ingrid. - Rezultaty mają być podobno szokujące. Zdjęcia dziewczynki przed zabiegiem i po operacji będą stanowiły spektakularny dowód zmiany jej wyglądu.
Dunbar pokiwał głową.
- Zwłaszcza że to szczególny rodzaj operacji. Nie pozostają po niej widoczne blizny. Chirurdzy dokonają cięć tylko wewnątrz jamy ustnej i tamtędy usuną po kawałku kości szczękowej z obu stron. To powinno zrobić szpitalowi bardzo dobrą reklamę.
- Nie sądzę, żeby nasi lekarze robili zabieg tylko dla reklamy - odrzekła cicho Ingrid.
- Oczywiście, że nie - wycofał się szybko. - Przepraszam, jeśli moje słowa zabrzmiały cynicznie. Ale szpital naprawdę potrzebuje jak najwięcej dobrej reklamy.
- Wydawał się pan bardzo zaciekawiony podczas zwiedzania oddziału doktora Rossa. Czy chirurgia transplantacyjna interesuje pana z jakiegoś szczególnego powodu?
Dunbar natychmiast stał się czujny.
- Nie, bynajmniej.
- Ale chciał pan poznać szczegóły dotyczące logistyki i wypytywał, co dzieje się z organem dawcy po dotarciu do szpitala - nie ustępowała Ingrid.
W głowie Dunbara odezwały się dzwonki alarmowe. Jeśli Ingrid zwróciła na to uwagę, Ross i Hatfull tym bardziej. Niech to szlag trafi! Czyżby zdradził się już pierwszego dnia?
- Ze zwykłej ciekawości - skłamał.
6
Dunbar spędził popołudnie, przeglądając na komputerze listy personelu i dokumenty finansowe dostarczone przez biuro Leo Giordana. Uznał to zajęcie za wyjątkowo nudne, ale musiał przygotować sobie kilka pytań z tego zakresu, żeby wypaść autentycznie w roli księgowego. Jego prawdziwa misja ograniczała się na razie do obserwacji i uczenia się. Dotychczas cały szpital, a zwłaszcza oddział transplantacyjny, sprawiał imponujące wrażenie. Liczba udanych przeszczepów nie miała sobie równej. Personel składał się z ludzi o najwyższych kwalifikacjach, a na jego czele stał jeden z najlepszych chirurgów transplantacyjnych w kraju, jeśli nie na świecie. Wyposażenie stanowiło cud techniki medycznej. W dodatku oddział Rossa nie działał pod presją, która zwykle jest powodem złego funkcjonowania szpitala. Gdyby Dunbar miał się kierować pierwszym wrażeniem, uznałby, że to ostatnie miejsce na świecie, gdzie może się zdarzyć pomyłkowa zamiana ludzkich organów lub inne niedopatrzenie.
Oczywiście, nadal nie dawało mu spokoju to, co wyłowił komputer Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Dlaczego dwie doświadczone, nie znające się nawzajem pielęgniarki wysunęły w dużym odstępie czasu dwa identyczne zarzuty? Czy rzeczywiście nie miały ze sobą nic wspólnego? A może jednak znały się? Wyjął z teczki akta personalne, w które zaopatrzył go inspektorat i sprawdził dane. Sheila Barnes odeszła z Mdic Ecosse prawie dwa lata wcześniej, zanim zaczęła tu pracować Lisa Fairfax.
Zdecydował, że musi z nimi porozmawiać. Jeśli miał wykluczyć zaniedbanie czy złe zarządzanie oddziałem jako powód skarg obu pielęgniarek, należało zastanowić się nad inną przyczyną ich oskarżeń. Nie wyłączając zwykłej histerii lub złośliwości. Najpierw chciał się spotkać z Lisa Fairfax i posłuchać, co ma do powiedzenia. Zwykle więcej można się dowiedzieć podczas dwuminutowej rozmowy z zainteresowanym niż z lektury jego akt personalnych liczących pięćdziesiąt stron.
Inspektorat dołączył do kartoteki numer telefonu i adres pielęgniarki.
Dunbar podniósł słuchawkę, ale nagle zaczaj się zastanawiać, czy rozmowy telefoniczne nie są w szpitalu rejestrowane. Nie życzył sobie, aby ktokolwiek wiedział, że kontaktuje się z byłym członkiem personelu zwolnionym z pracy. Zwłaszcza że Ingrid zauważyła jego zainteresowanie tym, co dzieje się z organami dawców po dotarciu do szpitala. Gdyby przez jego nieostrożność wyszło na jaw, że władze dają wiarę absolutnie nie udokumentowanym oskarżeniom wysuwanym pod adresem tak prestiżowego oddziału w Mdic Ecosse, jak oddział Rossa, naprawdę miałby kłopoty. Postanowił skorzystać ze swojego telefonu komórkowego.
Nie miał wielkiej nadziei, że w powszedni dzień, w godzinach pracy zastanie Lisę Fairfax w domu. Okazało się jednak, że miał szczęście.
- Słucham? - odezwał się starannie modulowany głos.
- Panna Fairfax? Mówi doktor Steven Dunbar. Przepraszam, że dzwonię tak znienacka, ale czy... moglibyśmy się spotkać? Chciałbym z panią porozmawiać o pani pracy w Szpitalu Mdic Ecosse.
- I czego się pan spodziewa po tym spotkaniu?
- Pracuję w jednym z ministerstw. Prowadzimy dochodzenia w sprawach zażaleń na niewłaściwą opiekę lekarską nad pacjentami.
- Teraz się tym zajmujecie? - zdziwiła się Lisa. - Czy aby trochę nie za późno?
- No cóż... Zna pani to powiedzenie... Tryby sprawiedliwości obracają się powoli. Ale lepiej późno niż wcale. - Dunbar natychmiast pożałował swoich słów. Zabrzmiały dość nonszalancko. - Na pewno jest pani bardzo zajęta, ale byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby zechciała pani poświęcić mi trochę czasu.
- Zajęta? Wręcz przeciwnie. Od czasu odejścia z Mdic Ecosse nigdzie nie pracuję - wyjaśniła.
- Przykro mi, nie wiedziałem. Więc będziemy mogli porozmawiać?
- Nie sądzę. Wszystko już kiedyś powiedziałam, ale nikt nie potraktował tego poważnie. I co zyskałam? Straciłam pracę i pewnie innej nie znajdę, jeśli ci z Mdic Ecosse postarają się o to.
- Chciałbym usłyszeć pani wersję tego, co tam zaszło - powiedział Dunbar.
- Po co? Żeby odłożyć ją do akt? Nazwie pan to "bredzeniem umysłowo chorej", tak jak tamci ostatnim razem? A może okaże mi pan współczucie i będzie chciał służyć radą? Protekcjonalne dranie. - Lisa Fairfax panowała nad sobą, choć jej słowa były gniewne.
- Nie wiem jeszcze, co zrobię. Najpierw muszę wysłuchać tego, co ma pani do powiedzenia - odrzekł Dunbar. - Ale jeśli uznam, że pani oskarżenia nie były całkiem bezpodstawne, dopilnuję, żeby zostało przeprowadzone drobiazgowe śledztwo. Tyle mogę pani obiecać.
Lisa nie wydawała się przekonana.
- Naprawdę nie widzę sensu w wałkowaniu tego tematu od początku. Wszystko powinno być w aktach, a ja już straciłam ochotę, żeby do tego wracać.
- A może zmieniła pani swój stosunek do tej sprawy, panno Fairfax? - podpowiedział Dunbar. - Może z czasem uznała pani, że zbyt pochopnie wystąpiła pani wtedy ze swymi oskarżeniami? A teraz, po przemyśleniu wszystkiego jeszcze raz...
- Nic podobnego - zaprzeczyła Lisa lodowatym tonem. - Po prostu nie chcę do tego wracać. Ostatnim razem nie było to przyjemne. Nic z tego, co powiem, nie przywróci Aray życia. Ona umarła, ale ja żyję. Muszę znaleźć pracę i zarabiać na utrzymanie.
- Czy Amy Teasdale była dla pani kimś wyjątkowym, panno Fairfax?
Lisa westchnęła.
- Znów to samo... Nie byłam do niej przesadnie przywiązana - podkreśliła z naciskiem. - Po prostu lubiłam ją. Była miłym dzieckiem. Przyjęłam jej śmierć ze smutkiem. Zawsze boli mnie śmierć pacjenta. Ale to wszystko. Jestem zawodową pielęgniarką i wiem, że takie rzeczy się zdarzają.
- Na pewno opiekowała się pani wieloma dziećmi?
- Owszem. Dlaczego pan pyta?
- Bez powodu. Nadal chciałbym panią poznać.
- Niech pan zajrzy do akt. Można się z nich wiele dowiedzieć.
- Nie interesują mnie akta. Prowadzę własne śledztwo. Nikt tutaj o tym nie wie. Ma pani moje słowo, że wszystko, co pani powie, zostanie między nami i będzie traktowane jako poufne.
- Sama nie wiem... - zawahała się Lisa.
- Może zjemy razem kolację i wtedy porozmawiamy?
- Nie - odpowiedziała szybko. - Będzie pan musiał przyjechać do mnie.
- W porządku. Gdzie pani mieszka?
Lisa podała swój adres, a Dunbar udał, że go zapisuje. Nie wypadało mu się przyznać, że już go zna z akt.
- Kiedy mogę przyjechać? Dziś wieczorem?
- Myślę, że to równie dobra pora jak każda inna - odparła Lisa.
- Około ósmej?
- Proszę bardzo.
Lisa Fairfax mieszkała w bloku nie opodal Dumbarton Road, głównej arterii komunikacyjnej łączącej serce Glasgow z wielkimi stoczniami położonymi nad brzegami rzeki Clyde. Kiedyś budowano tu statki dla całego świata. Potężne dźwigi stały jeszcze na swoich miejscach, lecz firmy dawno straciły duże zamówienia, a ludzie dobrą pracę.
Uliczka była spokojna, ale znalezienie miejsca do zaparkowania samochodu stanowiło nie lada problem. Wieczorem, gdy okoliczni mieszkańcy wracali do domów, przybywało pojazdów. Dunbar nie był przyzwyczajony do gabarytów wypożyczonego rovera i przejeżdżając między samochodami poustawianymi gdzie bądź miał trudności z oceną, czy auto zmieści się w którejś z wąskich luk. Krążąc po przyległych do osiedla zaułkach, zauważył mały placyk. Okazało się, że jest to dojazd do dwóch bliźniaczych garaży z wymalowanym na drzwiach napisem: NIE PARKOWAĆ - GARAŻE W CIĄGŁYM UŻYCIU. Przyjrzał się starej, zniszczonej farbie i zardzewiałym kłódkom i postanowił zaryzykować. Zaparkował samochód przed garażami, zakładając, że nie zabawi tu długo.
Wrócił pieszo na uliczkę Lisy i odszukał właściwy blok. Potem nacisnął guzik domofonu.
- Tak?
- Steven Dunbar. Rozmawialiśmy dziś przez telefon.
Odezwał się głośny brzęczyk elektronicznego zamka przywodzący Dunbarowi na myśl krzesło elektryczne. Pchnął drzwi i wszedł do budynku. Klatka schodowa była jasno oświetlona i sprawiała wrażenie niedawno malowanej. Pod ścianami stały donice z terakoty, w których zapewne o innej porze roku rosły jakieś rośliny ozdobne. Teraz wypełniała je sama ziemia. Wspiął się szybko na trzecie piętro. Jedne z drzwi były uchylone. Nie miały tabliczki z nazwiskiem, ale uznał, że to na pewno mieszkanie Lisy. Zapukał ostrożnie.
- Panno Fairfax?
- Proszę wejść. Zaraz do pana przyjdę. Niech pan się rozgości w pokoju na prawo.
Dunbar zamknął za sobą drzwi, przeszedł przez długi przedpokój i skręcił w prawo. Wolał wyjrzeć przez okno niż się rozsiadać. Mimo panujących na zewnątrz ciemności zasłony nie były zaciągnięte. W oddali widniały światła ciągnące się wzdłuż brzegów rzeki Clyde. Wyglądały jak sznury pereł na czarnym aksamicie. Usłyszał za sobą kroki i odwrócił się.
- Dobry wieczór, panno... - głos zamarł mu w krtani, gdy ujrzał kobietę około osiemdziesiątki, idącą ku niemu z rozpostartymi ramionami. Wpatrywała się w niego obłąkanym wzrokiem.
- Joshua! Wróciłeś do domu! - wykrzyknęła, próbując go objąć.
Dunbar był zaszokowany. Usiłował obronić się przed tą niespodziewaną serdecznością, uważając, by nie zrobić krzywdy wiotkiej staruszce. Ale ona nie ustępowała.
- To jakaś pomyłka - zaczął tłumaczyć się i cofać. Nie zauważył stojącej za nim sofy. Wpadł na nią i przewrócił się do tyłu.
- O mój Boże! - rozległ się okrzyk drugiej kobiety, która nagle weszła do pokoju. - Mamo, przestań! Natychmiast przestań!
Dunbar pozbierał się i spojrzał na przerażoną Lisę Fairfax. Była szczupłą, atrakcyjną kobietą tuż po trzydziestce. Miała czarne, lśniące włosy związane z tyłu. W jej dużych, inteligentnych oczach widać było teraz zażenowanie.
- Strasznie przepraszam... - wyjąkała. - Myślałam, że jeszcze śpi. Cierpi na otępienie starcze.
Dunbar skinął głową i odetchnął głęboko.
- Przykro mi, że nie jestem Joshua - mruknął przepraszająco.
Lisa otoczyła matkę ramieniem i wyprowadziła z pokoju, strofując ją łagodnie jak małe dziecko. Po kilku minutach wróciła sama.
- Przepraszam. Byłam pewna, że śpi - powtórzyła. - Inaczej nie zapraszałabym pana do środka w ten sposób. Napije się pan?
Dunbar skwitował uśmiechem powrót do normalnych, towarzyskich konwenansów.
- Jeśli ma pani dżin, chętnie.
Lisa przygotowała dwie porcje dżinu z tomikiem. Lekkie drżenie jej rąk zdradzało, że wciąż jest zdenerwowana. Wręczyła Dunbarowi szklankę.
- Proszę usiąść.
- Czy ona nie powinna być w szpitalu? - zapytał.
- Powinna - przyznała Lisa. - Ale szansę, że tam trafi, są niewielkie. Tego nie można wyleczyć, więc szpitale nie chcą trzymać u siebie takich pacjentów. Po krótkim pobycie na obserwacji zalecono jej "powrót do społeczeństwa". Taka jest polityka rządzących.
- Ale pani należy się jakaś pomoc.
Lisa pokręciła przecząco głową.
- Według władz, ja jestem tym "społeczeństwem". Jestem jej córką, więc mam się nią opiekować. Pomoc mogę sobie najwyżej wynająć. I tak robiłam, dopóki nie straciłam pracy.
- Straszne.
- Pamiętam lepsze czasy - przyznała Lisa.
Powiedziała to beznamiętnie, jakby stwierdzała suchy fakt. Nie użalała się nad sobą. Robiła wrażenie dzielnej kobiety, która mimo niełatwego życia nie poddaje się przeciwnościom losu.
- Niech pani mi opowie o Amy Teasdale - poprosił.
Lisa uśmiechnęła się jakby w zadumie. Było jej z tym bardzo do twarzy. Odprężyła się. Dunbar poznał po jej spojrzeniu, że jest mu wdzięczna za delikatność okazaną w obliczu tego, co się stało.
- A tak, Amy... - zaczęła i urwała na chwilę, chcąc pozbierać myśli. - Amy była zupełnie normalnym dzieckiem, jeśli pominąć fakt, że jej nerki nie funkcjonowały prawidłowo. Praktycznie od urodzenia przenoszono ją z jednego szpitala do drugiego, więc zdążyła się do tego przyzwyczaić. Ale nie należała do potulnych, małych bohaterek cierpiących w milczeniu, jakie lubi opisywać prasa. Zapewne z czasem wyrosłaby na wymagającą damę, demonstrującą głośno swoje niezadowolenie, gdy coś nie idzie po jej myśli. Przypuszczam, że rodzice i krewni za bardzo ją rozpieszczali z powodu jej choroby. A mimo to wszystkie ją lubiłyśmy. Była jakby jedną z nas. Więc ucieszyłyśmy się bardzo na wiadomość, że znaleziono dla niej odpowiednią nerkę. Czekała na to od lat, a tymczasem w kilka tygodni po przybyciu do nas mogła ją dostać. Mówiło się, że organ jest doskonale dobrany. O ile dobrze pamiętam, miał chyba osiemdziesiąt procent zgodności z jej tkanką. Było tak, jakby ziścił się sen.
- Więc spodziewała się pani, że wszystko pójdzie dobrze?
- Oczywiście. Przeszczep nerki to w dzisiejszych czasach rutynowy zabieg. Nie było żadnych powodów, by podejrzewać, że coś się nie uda. Tylko czekałyśmy, kiedy Amy wypiszą z oddziału i powie nam do widzenia. Miała rozpocząć normalne życie.
- Ale stało się inaczej.
- Tak. Jej organizm odrzucił przeszczep i zmarła wkrótce po operacji.
- Kto ją operował?
- Doktor Hatfull, jeden z chirurgów doktora Rossa.
- Co pani o nim sądzi?
Lisa sprawiała wrażenie zaskoczonej tym pytaniem.
- Nie czuję się upoważniona do oceniania lekarzy.
- Chciałbym jednak znać pani zdanie na jego temat. Przypominam, że wszystko zostanie między nami. Żadne pani słowo nie wyjdzie poza ściany tego pokoju.
- Uważam doktora Hatfulla za doskonałego chirurga. Pozostałych też na moim byłym oddziale. To bardzo prestiżowa posada. Skok w karierze lekarza, jak mówiono. Chirurdzy i pielęgniarki czekali w kolejce, żeby podjąć u nas pracę.
- A jednak jest pani przekonana, że popełniono jakiś błąd?
- Tak. Że Amy dostała niewłaściwą nerkę. Reakcja jej organizmu była tak gwałtowna, że mógł ją spowodować tylko przeszczep obcego organu o zupełnie innym typie tkanki niż jej własna. Immunosupresory, które jej podawano, nie mogły sobie z tym poradzić. Biedne dziecko umarło w mękach.
- Domyśla się pani, jak mogło dojść do tego, że przeszczepiono jej niewłaściwą nerkę?
Lisa pokręciła głową.
- Nie mam pojęcia i wiem, że to wydaje się wręcz niemożliwe. Z innego szpitala przysłano nam tylko jeden organ pobrany od dawcy, więc jak można było coś pomylić? Typ tkanki zbadano dwukrotnie: najpierw w szpitalu dawcy, potem w Mdic Ecosse. Wszystko się zgadzało. Ale widziałam, co się później stało. Znam objawy odrzucenia przeszczepu z własnych obserwacji. U Amy wystąpiły klasyczne symptomy świadczące o niezgodności typu tkanki dawcy i pacjenta. Nic mnie nie przekona, że się myliłam.
Dunbar był pod wrażeniem. Nie miał do czynienia z kobietą niezrównoważoną emocjonalnie czy histeryczką. Lisa Fairfax wydawała się osobą rozsądną, opanowaną i stojącą mocno na ziemi. Mówiła z sensem.
- Co pani zrobiła, kiedy zdarzył się ten wypadek?
- Poszłam do przełożonej personelu pielęgniarskiego i powiedziałam jej, co o tym myślę. Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Kazała mi wziąć się w garść, bo rzekomo byłam zbyt roztrzęsiona. Usłyszałam, że powinnam się zastanowić, jak takie "wzięte z powietrza oskarżenia" mogą zaszkodzić szpitalowi.
- Ale pani obstawała przy swoim?
- Tak, choć biorąc pod uwagę moją obecną sytuację, może powinnam trzymać język za zębami. Czasem tak mi się wydaje. - Lisa z trudem zdobyła się na słaby uśmiech. - Ale wtedy zwróciłam się do doktora Kinscherfa i pana Giordana z prośbą o wszczęcie dochodzenia w celu ustalenia, czy Amy mogła dostać niewłaściwą nerkę.
- Jak na to zareagowali? Podobnie jak pani szefowa?
- Mniej więcej. Powiedzieli, że moja troska o pacjentów jest godna pochwały, ale zbyt duże zaangażowanie emocjonalne pozbawia mnie zdolności trzeźwego myślenia. Uznali śmierć Amy za jeden z tych nieszczęśliwych wypadków, które zawsze mogą się zdarzyć. Twierdzili, że odrzucenie przez organizm pacjenta narządu dawcy to jedna z wielu, wciąż nie do końca zrozumiałych dla lekarzy, odpowiedzi immunologicznych. Zasugerowali mi, żebym wzięła urlop, co w praktyce oznaczało, że - zawieszają mnie w wykonywaniu czynności służbowych. Nadal mieli mi wypłacać pensję, ale pod warunkiem, że będę chodzić do mojego lekarza ogólnego i zgłaszać się na wizyty do jakiejś starej dziwaczki po lobotomii czołowej. Wskazali ją jako terapeutkę, która "pomoże mi przejść przez okres załamania nerwowego" i odzyskać równowagę psychiczną, czyli po prostu postara się, żebym trzymała buzię na kłódkę. Kiedy przekonali się, że nie skorzystam z tej szansy zapewnienia sobie wewnętrznego spokoju i dobrego samopoczucia, jaką mi dają, wyrzucili mnie. I tak zostałam bez pracy, uwięziona w czterech ścianach, z niedołężną staruszką wymagającą opieki przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, i z przekonaniem, że może być już tylko gorzej. - Lisa przechyliła szklankę i jednym haustem dopiła resztę alkoholu.
Dunbar poczuł się niezręcznie. Mógł najwyżej powiedzieć, że bardzo mu przykro, więc wolał milczeć. Skinął tylko głową.
- Przepraszam - odezwała się Lisa. - Nie powinnam mówić tego wszystkiego komuś zupełnie obcemu.
- Ludzie zupełnie obcy są często najlepszymi spowiednikami - zapewnił ją Dunbar.
Uśmiechnęła się lekko, jakby pocieszyła ją wiadomość, że nie tylko ona tak uważa.
- Przez panią jestem w kłopocie - oświadczył Dunbar.
- Jak to?
- Przyjechałem tu w przekonaniu, że poznam przewrażliwioną pielęgniarkę, którą rozpacz po stracie ulubionej pacjentki popchnęła do rzucania histerycznych oskarżeń. Ale pomyliłem się. Uważam, że mogę pani wierzyć, choć mam swoje wątpliwości. Chyba pani to rozumie?
- Wiem, co mówię.
Spojrzenie Dunbara świadczyło wymownie o tym, że to za mało.
- Och... nie zaprzeczam, że do szpitala wysłano właściwy organ - powiedziała Lisa - i że dotarł on bezpiecznie na miejsce, a potem został sprawdzony. Ale nic mnie nie przekona, że wszczepiono go Amy.
- Czy mówi pani coś nazwisko Sheila Barnes?
Lisa wyglądała na zdziwioną.
- Nie.
- Siostra Sheila Barnes - uściślił Dunbar.
- Pielęgniarka? Z Mdic Ecosse?
- Tak.
- Nie słyszałam o niej. A powinnam?
- Niekoniecznie. - Dunbar wstał. - Byłem po prostu ciekaw, czy pani ją znała. Dziękuję, że zechciała pani poświęcić mi trochę czasu. Bardzo mi pomogła ta rozmowa. Mam nadzieję, że wszystko się jeszcze ułoży.
- Co ku mnie zmierza, to mnie nie ominie - odrzekła Lisa.
- Słucham?
- Szkockie powiedzenie - wyjaśniła. - Odpowiednik que ser ser.
Po wyjściu na ulicę Dunbar postawił kołnierz i spojrzał w gwiazdy. Przyjemnie było widzieć pogodne niebo, ale temperatura spadła poniżej zera. Miał teraz problem. Lisa Fairfax sprawiała wrażenie absolutnie pewnej, że Amy Teasdale przeszczepiono niewłaściwy organ. Po tym, co zobaczył i usłyszał podczas wizyty u Lisy, nie mógł jej uważać za nerwowo chorą pielęgniarkę, przesadnie przywiązaną do małej pacjentki. Ale czy na pewno miała rację? Skąd wziąłby się ten "niewłaściwy organ"? W szpitalach nie ma szuflad z napisem: ORGANY DAWCÓW. Jeśli do Mdic Ecosse wysłano odpowiedni narząd i dotarł on na miejsce, sprawa powinna się na tym zakończyć. Odrzucenie przeszczepu przez organizm pacjentki musiało być jednym z tych nie wyjaśnionych wypadków, które czasem się zdarzają. Tyle że w tym szpitalu stało się to już po raz drugi.
Jedyną rzeczą, której Dunbar był pewien, włączając się do ruchu na Dumbarton Road, było przekonanie, że musi pojechać do Helensburgha i odwiedzić w tamtejszym hospicjum Sheilę Barnes. Cała sprawa zaczynała go coraz bardziej niepokoić.
Dunbar spędził następny poranek za biurkiem. Siedział w przydzielonym mu pokoju i wypisywał dane liczbowe z dokumentów finansowych skopiowanych na dyskietkach. Poprosił Ingrid o dostarczenie dodatkowych rozliczeń, gdyż nie znalazł informacji na temat zaopatrzenia magazynu spożywczego szpitala. Pomyślał, że jeśli każe jej przygotować zestawienie kosztów posiłków za okres ostatnich osiemnastu miesięcy, uwolni się od niej na dłużej i będzie mógł się skoncentrować na innych sprawach. Z ulgą stwierdził, że nie natknął się na nic, czego brakowałoby na dyskietkach pochodzących z biura Giordana. Dostarczono mu całkiem przejrzyste i wyczerpujące informacje.
Po jakimś czasie coś jednak zauważył. Początkowo kartoteki pacjentów wydawały mu się prowadzone prawidłowo. Zawierały wyszczególnienie wykonywanych zabiegów i podawanych leków oraz ponoszonych przez szpital kosztów, co pozwalało na porównanie ich z wystawianymi rachunkami i zaksięgowanymi wpływami. Ale gdy dla zabicia czasu pokusił się o wykonanie akademickiego ćwiczenia i sprawdzenie tego, dostrzegł pewną osobliwość. W kartotekach pacjentów "Omega" nie figurowały odrębne pozycje mające odbicie w rachunkach. Nie sposób było dociec, jak i na co ich leczono.
Domyślał się, dlaczego Giordano uważał, że zadowolą go tylko ogólne sumy. Były to kwoty wynoszące wiele tysięcy funtów. Ale mógł zapytać o to Ingrid. Tymczasem zadzwonił z telefonu komórkowego do hospicjum "Pod Bukami" i zapytał, czy mógłby odwiedzić po południu Sheilę Baraes.
- Jest pan jej krewnym? - zapytała kobieta po drugiej stronie linii. Dunbar nie odzywał się przez moment, myśląc o tym, ile razy dziennie pada to pytanie.
- Nie. Tylko starym znajomym - powiedział w końcu.
- Ach, tak... No cóż, nie widzę przeszkód. Zachęcamy naszych pensjonariuszy do prowadzenia w miarę normalnego życia, jak długo to możliwe. Czy odpowiada panu trzecia? Muszę znać godzinę pańskiej wizyty, żeby dostosować do niej podawanie leków pani Barnes. Jechałby pan do nas na darmo, gdyby okazało się, że akurat śpi. Z drogiej jednak strony musimy dbać o nią, żeby nie cierpiała. To czasem trudne do pogodzenia.
- Rozumiem - odrzekł Dunbar. Zaczynał czuć się winny. Ale nie na tyle, żeby zrezygnować z podróży do hospicjum. - Będę o trzeciej.
Ingrid wróciła mniej więcej w porze lunchu i przyniosła wyliczenie: ile kosztuje przygotowanie posiłków dla pacjentów, ile za to płacą i ile wynosi zysk.
- Na pewno się pan przekona, że nie bierzemy za wyżywienie zbyt mało - powiedziała uprzejmie, ale Dunbar wyczuł w jej głosie, co naprawdę myśli o zadaniu, które jej zlecił.
- Dobrze jest mieć wszystkie liczby pod ręką - odparł z nadzieją, że tak stwierdziłby prawdziwy księgowy.
- Czy ma pan dla mnie jeszcze jakieś zlecenia?
- Prawdę mówiąc, tak. Jestem trochę zaintrygowany informacjami na temat pacjentów "Omega".
Ingrid nagle spoważniała.
- Naprawdę? Dlaczego?
- Bo właściwie ich nie ma.
Na twarzy Ingrid pojawił się wyraz zaskoczenia. Podeszła do biurka, stanęła za plecami Dunbara i spojrzała na ekran monitora.
- Jestem pewna, że widziałam te rozliczenia, kiedy kopiowałam dla pana dyskietki. - Pochyliła się i zaczęła wystukiwać na klawiaturze odpowiednie polecenia. Znalazła kartoteki pacjentów. Położyła wypielęgnowany palec na jednym z klawiszy i śledziła przesuwające się na ekranie zbiory danych.
- Mam - oznajmiła, cofając palec i pokazując monitor. - Jeden dziesięciodniowy pobyt za siedemnaście tysięcy funtów. Nieźle?
- Ale za co? - zdziwił się Dunbar.
Spojrzała na niego takim wzrokiem, że nie mógł odgadnąć, o co jej chodzi. Podejrzewał, że albo jest zdumiona, albo uważa go za niedorozwiniętego umysłowo.
- Pan wybaczy, doktorze - powiedziała. - Ale myślałam, że interesuje pana tylko to, czy maksymalizujemy wpływy od pacjentów, żeby zainwestowane pieniądze podatników przynosiły możliwie największy zysk.
- Zgadza się.
Ingrid miała wyraźne trudności z panowaniem nad swoimi emocjami. Widząc jej zniecierpliwienie, Dunbar spodziewał się, że za chwilę wybuchnie, odruchowo wyrzuci ręce do góry, pokręci głową i wykrzyknie: "Więc dlaczego, na litość boską, obchodzą pana tak nieistotne szczegóły?!". Ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego stwierdziła:
- Uważaliśmy, że skoro szpital dostał siedemnaście tysięcy funtów za dziesięciodniowy pobyt pacjenta, wystarczy panu ogólna suma, bez rozbijania jej na poszczególne pozycje.
Dunbar spodziewał się takiego wyjaśnienia. Przez moment zastanawiał się, czy warto naciskać dalej. Z jednej strony, chciał pokazać, że ma prawo żądać wszelkich informacji, jakie uzna za ważne, ale z drugiej, nie chciał wykorzystywać swoich pełnomocnictw jak wiejski półgłówek tylko po to, żeby dać Ingrid kolejne zajęcie.
- Z tej sumy nie wynika nawet, dlaczego pacjent w ogóle znalazł się w szpitalu - zauważył.
- Przepraszam. Wszystkiemu winna nasza polityka utrzymywania takich informacji w tajemnicy. Myśleliśmy, że zadowolą pana końcowe sumy. Jeśli to panu coś da, mogę powiedzieć, że ta konkretna pacjentka "Omega" urodziła dziecko. Zachodziła obawa, że mogą wystąpić jakieś komplikacje, ale wszystko skończyło się dobrze. O ile sobie przypominam, wszystkie trzy pacjentki "Omega", jakie tu mieliśmy, leżały na oddziale położniczym. Bardzo bogaci panowie zawsze zabiegają o to, żeby ich ciężarne żony miały jak najlepszą opiekę, jeśli obawiają się jakichś problemów. Nadal chce pan, żebym sporządziła szczegółowe zestawienie kosztów ich pobytu u nas?
Dunbar pokręcił głową.
- Nie. Myślę, że to nie będzie konieczne.
- Mogę jeszcze w czymś pomóc?
- Na razie dziękuję - uśmiechnął się. - Zrobię sobie wolne popołudnie. Chcę poznać uroki Glasgow.
- Ich widok nie zapiera tchu w piersiach - uprzedziła drwiąco Ingrid.
Patrząc na zamykające się za nią drzwi, zastanawiał się, dlaczego tylu ludzi uważa szyderstwo za oznakę wyrafinowanego gustu.
* * *
Wyruszył do Helensburgha tuż po pierwszej, prześledziwszy uprzednio trasę na mapie samochodowej Brytyjskiego Związku Motorowego, którą z zadowoleniem odkrył w wypożyczonym roverze. Droga wydawała się łatwa. By dotrzeć do celu podróży położonego nad Gare Loch musiał po prostu trzymać się północnego brzegu rzeki Clyde. Jadąc drogą ekspresową Clydebank, a później wzdłuż Dumbarton Road, minął ulicę odchodzącą w kierunku domu Lisy Fairfax. Nie mógł opędzić się od natrętnej myśli, że siedzi w swoim mieszkaniu ze starą, chorą umysłowo matką. Nasunęło mu to refleksję, jak ludzie mogą zmarnować sobie życie w przekonaniu, że muszą wypełnić swój obowiązek wobec rodziców.
Słońce świeciło jasno, gdy wjechał do Helensburgha i zaparkował samochód przy brzegu morza. Siostra przełożona z hospicjum mówiła, żeby kierował się znakami wskazującymi turystom drogę, do słynnego Hill House Charlesa Renniego Mackintosha. Hospicjum "Pod Bukami" znajdowało się na Harlaw Road, biegnącej równolegle do Hill House i nieco za nim, ale Dunbar miał trochę czasu, więc postanowił najpierw rozprostować nogi i coś zjeść. Przed wyjazdem z Glasgow zrezygnował z lunchu, bo nie był pewien, jak długo będzie jechał. Okazało się, że dotarł na miejsce w niecałą godzinę. Patrzył na morskie fale, dopóki zimny wiatr nie wypędził go znad wody. Postawił kołnierz i ruszył na poszukiwanie baru albo kafejki. Wkrótce znalazł lokal należący do sieci gastronomicznej Pierre Victoire i zamówił omlet z pieczarkami oraz kieliszek wina. Popijając na deser mocną kawę, zastanawiał się, o co ma zapytać Sheilę Barnes, o ile będzie w stanie udzielić mu odpowiedzi.
Hospicjum "Pod Bukami" mieściło się w okazałej wiktoriańskiej willi porośniętej bluszczem. W innym otoczeniu dom sprawiałby zapewne ponure wrażenie, ale tu, górując nad miastem i stojąc tuż nad wodą, wyglądał całkiem przyjemnie w promieniach popołudniowego, zimowego słońca. Dunbar zadzwonił do drzwi. Służąca w różowym uniformie i grubych, brązowych pończochach poprowadziła go do biura przełożonej. Idąc korytarzem, wyrzucała gwałtownie ramiona na boki, raz w lewo, raz w prawo. Dunbar z trudem opanował podświadomy odruch naśladowania jej chodu. W budynku było gorąco; podejrzewał, że ogrzewanie nastawione jest na cały regulator.
- Proszę wejść, doktorze Dunbar - powiedziała zapraszająco miła kobieta około pięćdziesiątki, gdy służąca zaanonsowała jego przybycie. Miała przedwcześnie posiwiałe włosy, będące zapewne niegdyś koloru blond, a na twarzy lekki, zawodowy uśmiech, często spotykany u starszego personelu pielęgniarskiego. Miał sprawiać, żeby obcy czuł się swobodniej.
- Pani Barnes nie śpi, choć muszę powiedzieć, że nie mogła sobie pana przypomnieć, gdy uprzedziłam ją o pańskiej wizycie. - Uśmiech nie zniknął z twarzy kobiety. Wpatrywała się pytająco w Dunbara.
Poczuł się winny, kiedy skłamał.
- Nie widziała mnie od wielu lat, siostro. Po raz ostatni bardzo dawno temu.
- Na pewno sobie przypomni, gdy znów pana zobaczy i pogawędzicie przez chwilę. Lubimy tu odwiedziny starych przyjaciół naszych podopiecznych. Obawiam się, że Sheili nie pozostało już wiele czasu.
- Cierpi? - zapytał Dunbar.
- Ma ataki bólu, ale ogólnie udaje się nam ulżyć jej cierpieniom. Teraz może być trochę senna. Dostała morfinę.
- Ktoś mi mówił, że jej mąż też ma raka.
- Niestety, tak. Oboje zachorowali niemal jednocześnie. Bardzo dziwne. Nie pamiętam drugiego takiego przypadku. Cyril ma pokój obok Sheili. Z nim też chce się pan zobaczyć?
Dunbar pokręcił przecząco głową.
- Nie znam go.
- Morag zaprowadzi pana na górę.
Służąca pojawiła się ponownie. Dunbar podążył za nią korytarzem wyłożonym dywanem, wszedł na pierwsze piętro, gdzie został wprowadzony do przyjemnego pokoju z oknem osadzonym w wykuszu.
- Pani Barnes, ma pani gościa - oznajmiła służąca, po czym wycofała się i zamknęła za sobą drzwi.
Dunbar zbliżył się do łóżka, w którym leżała przeraźliwie chuda kobieta. Wiedział, że ma czterdzieści siedem lat, ale wyglądała na siedemdziesiąt. Jej twarz poprzecinana była zmarszczkami cierpienia, a oczy wydawały się nienaturalnie duże, co podkreślały zapadnięte policzki.
- Pani Barnes... Nazywam się Steven Dunbar.
- Nie znam pana - odparła Sheila Barnes głosem bliskim szeptu.
- Nie, rzeczywiście... - przyznał Dunbar. - Ale muszę panią zapytać o oskarżenie, które wysunęła pani, pracując jako pielęgniarka w Szpitalu Mdic Ecosse.
Kobieta wydała z siebie słaby pomruk przypominający drwiące parsknięcie.
- Dopiero teraz?
- Niestety. Ale niedawno zdarzyło się coś, co zmusiło mnie do tej wizyty. Utrzymywała pani swojego czasu, że pacjentowi oddziału transplantacyjnego przeszczepiono niewłaściwy organ, prawda?
- Innego wytłumaczenia nie było.
- Czy darzyła pani tamtego pacjenta szczególną sympatią?
Sheila Barnes zaprzeczyła, kręcąc wolno głową.
- Nie - powiedziała. - O ile pamiętam, to był wstrętny gówniarz. Dlaczego pan pyta?
Dunbar nie widział powodu, żeby ukrywać przed nią prawdę.
- Ponieważ inna pielęgniarka z tego szpitala wysunęła identyczny zarzut - wyjaśnił.
Spojrzenie wielkich oczu stało się jakby ostrzejsze.
- Naprawdę?
- Tak. Również z oddziału transplantacji.
- Czy ktoś chciał jej słuchać?
- Została zwolniona.
Sheila Barnes uniosła głowę i zmarszczyła czoło.
- Co tam się dzieje?
- Właśnie próbuję się tego dowiedzieć - odparł Dunbar. - Proszę mi powiedzieć... co pani zapamiętała na temat tego pacjenta?
Kobieta położyła głowę na poduszce i westchnęła przeciągle. Przez chwilę wpatrywała się w milczeniu w sufit, po czym odezwała się:
- Mogę zrobić coś lepszego. Proszę wziąć moją torebkę. Leży na komodzie.
Dunbar spełnił jej prośbę.
- Znajdzie pan w niej pęczek kluczy.
Sięgnął do torebki.
- To klucze od naszego domu w Glasgow. Wszystko zapisywałam. Takie notatki mogą się panu przydać bardziej niż wspomnienia chorej kobiety, którą zawodzi pamięć. Niech pan tam pojedzie. Ja i Cyril nie wrócimy już do domu. Czarny notes. Jest w sypialni, w prawej szufladzie toaletki.
Potem podała Dunbarowi adres.
- Jeśli pani sobie życzy...
Sheila Barnes wyglądała na wyczerpaną.
- Jedna pomyłka mogła się zdarzyć - powiedziała cicho. - Ale dwie...?
7
Zamykając za sobą furtkę, Dunbar po raz ostatni spojrzał na hospicjum "Pod Bukami". Odbył dość zaskakujące spotkanie. Wiedział, jak zachowują się ciężko chorzy ludzie będący pod wpływem silnych środków przeciwbólowych. Wydają się nieobecni i otępiali, lecz ich umysły działają wciąż zadziwiająco sprawnie. Mimo swojego stanu Sheila Barnes nie straciła zdolności trzeźwego rozumowania. Sprawiała wrażenie inteligentnej, rozsądnej kobiety. Podobnie jak Lisa Fairfax nie była typem histeryczki. Znalazł jeszcze jedno zaprzeczenie teorii o chorych umysłowo pielęgniarkach.
Ale wsiadając do samochodu, zastanawiał się, czy to mu w jakiś sposób pomoże. Jeśli wyeliminuje jedną możliwość, pozostaną jeszcze dwie inne. Albo obie pielęgniarki po prostu myliły się, albo miały rację, co nie stanowiło zbyt atrakcyjnej perspektywy, bo trudno było przewidzieć, dokąd go to zaprowadzi. Postanowił pojechać do domu Barnesów jeszcze tego samego wieczoru. Może w notesie Sheili znajdowała się odpowiedź na pytanie, co naprawdę zdarzyło się w Mdic Ecosse.
Sheila i Cyril Barnesowie mieszkali w dobrze utrzymanym, białym domku na przedmieściu Glasgow, zwanym Bearsden. Kiedy Dunbar zjawił się tam, ich posiadłość pogrążona była w mroku, ale po otwarciu furtki włączyła się samoczynnie lampa oświetlająca ścieżkę prowadzącą do drzwi wejściowych. W oknie sąsiedniego domu poruszyła się zasłona i Dunbar ujrzał głowę wyglądającego na zewnątrz mężczyzny. Nie zwracając na niego uwagi, wyciągnął klucze i zaczął otwierać dobrze zabezpieczone drzwi.
Uporawszy się z zamkami, przekroczył ostrożnie próg. Obawiał się, że może włączyć się alarm przeciwwłamaniowy, o którym nie został poinformowany. Stał przez chwilę w ciemnościach, po czym wolno przesunął palcami po ścianie, szukając kontaktu. Powietrze pachniało lekko stęchlizną. Domyślił się, że dawno nikt nie wietrzył pustych pokoi. Czując się jak intruz, przeszedł wolno przez przedpokój i znalazł się w saloniku. Cisza i pustka były niemal namacalne. Zapalił światło.
Pokój wypełniały wygodne meble wypoczynkowe pokryte materiałem w jasne, kwieciste wzory. Stały wokół kamiennego kominka wraz z małymi, podręcznymi stoliczkami. Duży telewizor pod oknem pokryty był kurzem. Większość płaskich powierzchni zajmowały zdjęcia i pamiątki z wakacyjnych podróży. Patrząc na fotografie, Dunbar domyślił się, że Barnesowie mieli jednego syna. Na honorowym miejscu, na biurku, stało zdjęcie ślubne Sheili i jej męża. Na obramowaniu kominka widniała fotografia zrobiona z okazji ukończenia wyższej uczelni. Była stara, więc Dunbar odgadł, że przedstawia Cyrila.
Przeszedł do sypialni i zobaczył toaletkę, w której powinien znajdować się notes. Wyglądała solidnie. Być może stanowiła część spadku odziedziczonego przez Sheilę. Wysokie lustra miały wyszczerbione brzegi. Zapewne stary mebel uczestniczył w niejednej przeprowadzce. Kosmetyki leżące na kolorowej, szklanej tacce stanowiły przykry kontrast z bladą, zbolałą twarzą Sheili, której obraz miał przed oczami. Otworzył szufladkę i znalazł notes.
Ledwo usiadł w salonie, zamierzając zabrać się do czytania, gdy rozległ się dźwięk dzwonka przy drzwiach wejściowych. Zabrzmiał tak głośno w grobowej ciszy pustego domu, że Dunbar omal nie podskoczył. Poszedł otworzyć drzwi. W progu ujrzał niskiego, rudego mężczyznę z wąsami. Nieznajomy miał na sobie kraciastą koszulę, żółtą, wełnianą kamizelkę i flanelowe spodnie podciągnięte niemal do piersi. Jego stopy tkwiły w rannych pantoflach z baraniej skóry, jakie można kupić na straganach podczas wycieczki autokarowej po mieście. W ręce trzymał kartonowe pudełko.
- Tak?
- Dobry wieczór. Nazywam się Proudfoot - przedstawił się nieznajomy. - Mieszkam po sąsiedzku.
- Ach, tak...
- Widziałem, jak pan przyjechał. Pomyślałem, że może dowiem się czegoś o Sheili i Cyrilu.
- Są w bardzo ciężkim stanie - odrzekł Dunbar podejrzewając, że mężczyzna chce go wybadać. - Sheila prosiła, żebym coś dla niej zabrał z domu.
- Rozumiem... - powiedział niepewnie Proudfoot. - Wolno spytać, czy jest pan jej krewnym?
- Nie.
- Cóż... To trochę komplikuje sprawę...
- A w czym rzecz, panie Proudfoot? - zapytał Dunbar. Facet najwyraźniej nie przyszedł tu tylko po to, by dowiedzieć się o zdrowie sąsiadów.
- Chodzi o mój aparat fotograficzny - wyjaśnił z zakłopotaniem Proudfoot
- O pański aparat fotograficzny? - powtórzył zdziwiony Dunbar.
- Nie chciałbym być drobiazgowy w takiej chwili, ale pożyczyłem Cyrilowi swój aparat. Jego był w naprawie, ale jest już zreperowany. Mam go ze sobą. Listonosz przyniósł go dziś rano. - Proudfoot uniósł tekturowe pudełko. - Miałem nadzieję, że swój odbiorę.
- Teraz rozumiem - powiedział Dunbar. - Może pan wejdzie? Jestem pewien, że w tych okolicznościach Cyril nie miałby nic przeciwko temu.
- Bardzo panu dziękuję - mężczyzna rozpromienił się i przestąpił próg z wyraźną ulgą.
- Wie pan, gdzie jest pański aparat?
- O, tak! Cyril trzyma sprzęt fotograficzny w tamtej szafce.
Proudfoot schylił się i otworzył drzwiczki małej szafki na lewo od kominka.
- Jest - oznajmił, wyciągając skórzany futerał. - Odłożę jego aparat na miejsce. Ciekaw jestem, co powie, kiedy się dowie, że nie znaleźli w nim żadnego uszkodzenia. Oddał go do naprawy, bo psuł filmy. Trzy wyszły zupełnie zamglone. Cyril był wściekły.
- Może pochodziły z wadliwej partii?
- Chyba próbował brać je z różnych źródeł - odpowiedział Proudfoot.
- Obaj jesteście zapalonymi fotografami, jak się domyślam?
- To nasze hobby. Głównie interesują nas ptaki, ale Cyril lubił też fotografować otoczenie. Nieczynne dźwigi w starych stoczniach wzdłuż rzeki, puste rusztowania na tle nieba, takie rzeczy. Wie pan, zmierzch przemysłu. Może miało to coś wspólnego z jego chorobą. Sic transit gloria mundi, rozumie pan.
Dunbar skinął głową.
- Wiosną planujemy podróż w dół Clyde, aż do Arran.
- Przyjemna wycieczka - przyznał Dunbar, ale nie sądził, by Cyril mógł wziąć w niej udział.
Dunbar postanowił zabrać notatnik Sheili Barnes do hotelu. Tam mógł zrobić fotokopie stron zawierających istotne informacje i zwrócić notes właścicielce. Po drodze zatrzymał się, żeby kupić butelkę dżinu i litr toniku. Nie miał ochoty wychodzić wieczorem do miasta ani spędzać czasu w hotelowym barze, bratając się z jego bywalcami, ale potrzebował czegoś na odprężenie po dniu pełnym napięcia.
Długo stał pod prysznicem, potem owinął się miękkim, granatowym szlafrokiem i nalał sobie drinka. Postawił szklankę na nocnym stoliku i usadowił się wygodnie na łóżku z notesem Sheili Barnes. Otwierając go, spodziewał się, że w swym pamiętniku pielęgniarka opisała przypadek jednego pacjenta i okoliczności towarzyszące wysunięciu przez nią oskarżeń. Znalazł tam jednak o wiele więcej. Siostra Barnes prowadziła notatki w ciągu całej swojej kariery zawodowej. Zapisywała osobiste obserwacje dotyczące wszystkich pacjentów po transplantacjach, którymi się opiekowała. Musiała być doświadczoną, pełną poświęcenia pielęgniarką, bardzo dbającą o swych podopiecznych. To oni byli w jej życiu najważniejsi. Na stronach tej kroniki Dunbar dostrzegł dowody prawdziwej troski o chorych i żaden z nich nie został szczególnie wyróżniony.
Kiedy doszedł do momentu nieudanej transplantacji Kennetha Linehama, jeszcze raz uderzyło go zaangażowanie pielęgniarki i jej profesjonalizm. Odnotowała gwałtowny wzrost temperatury u pacjenta prowadzący do febry i majaczenia, natychmiastową zmianę terapii immunosupresyjnej, co nie przyniosło pożądanych efektów, przerażenie rodziców chłopca, konsultacje z kolegami i wreszcie rosnącą pewność, że przeszczepiono Kennethowi niewłaściwy organ. Opisała, jak początkowo nie mogła się zdobyć na głośne wypowiedzenie swych podejrzeń i jaką poczuła ulgę, gdy w końcu to zrobiła. Dunbar miał wszystko czarno na białym. Nie doszukał się w zachowaniu Sheili żadnych oznak histerii.
Następnie przeczytał o jej wielkim rozczarowaniu i goryczy, jaką czuła, kiedy po śmierci chłopca nikt nie chciał traktować poważnie jej spostrzeżeń, i o gniewie, jaki ją ogarnął, gdy uznano ją za chorą umysłowo. Srodze zawiodła się na przełożonych, więc zwróciła się do miejscowego dziennikarza. Początkowo wydawał się zainteresowany jej historią, lecz później przestał się angażować w tę sprawę. Wszyscy zwarli przeciw niej szyki.
Zastanawiające było podobieństwo wspomnień Sheili Barnes i relacji Lisy Fairfax. Dunbara niepokoiła ta zbieżność. Nic nie wskazywało na przypadek. Nie mógł uznać, że są to dwie różne historie, które po prostu miały taki sam koniec. Rzucała się w oczy zbyt duża liczba identycznych szczegółów. Oparł głowę o ścianę i przez chwilę wpatrywał się w sufit. Potem wrócił do czytania.
Kennetha Linehama operował doktor Phillip Cunningham, wówczas naczelny chirurg Rossa. Według pamiętnika Sheili Barnes, lekarz ten, podobnie jak cały personel, ciężko przeżył śmierć chłopca. Prywatnie był nawet skłonny zgodzić się z nią, że gwałtowny odrzut przeszczepu sugerował jakąś wadę organu dawcy. Nie miał jednak ochoty powiedzieć tego głośno i publicznie wolał uchodzić za zwolennika oficjalnej wersji, według której zdarzył się nie wyjaśniony, nieszczęśliwy wypadek. W końcu zarówno szpital dawcy, jak i Mdic Ecosse potwierdziły w swoich laboratoriach właściwy dobór narządu do przeszczepu. Chirurg uznał, że nie ma w tej sprawie nic więcej do dodania i musi myśleć o swojej karierze.
Sheila Barnes napisała w pamiętniku o swoim odejściu z Mdic Ecosse, o tym, jak później zapadła na zdrowiu, o diagnozie stwierdzającej raka u niej i jej męża, a także o koszmarze radio - i chemioterapii. Gdy Dunbar skończył czytanie, poczuł się wyczerpany. Ale teraz wiedział, że Sheila jest kobietą zasługującą na szacunek, jako człowiek i jako profesjonalistka. Mimo że przełożeni w Mdic Ecosse obeszli się z nią nieprzyzwoicie, z kart pamiętnika nie wyzierała nienawiść do tych, którzy zignorowali jej zarzuty i uznali ją za niespełna rozumu. Tylko raz dała upust swej złości, pisząc o tym, że bardziej troszczono się o pacjenta "Omega" niż o umierającego chłopca. Dunbar znalazł zdanie - o "podłych lizusach przewracających się o siebie, byle tylko dosięgnąć wypisanego czeku".
Zamknął notes i przez chwilę stukał palcami w okładkę.. Potem wstał i nalał sobie następną porcję trunku. Zastanawiał się, o czym zamelduje Inspektoratowi Naukowo-Medycznemu, gdy pod koniec tygodnia będzie musiał przekazać pierwszy raport. Przed kilkoma dniami, zanim poznał obie pielęgniarki, sprawa była prosta. Poinformowałby przełożonych, że najprawdopodobniej oskarżenia dwóch kobiet należałoby uznać za bezpodstawne. Swoją opinię poparłby jak najlepszymi wrażeniami wyniesionymi z Mdic Ecosse. Musiałby opisać szpital jako wspaniałą placówkę medyczną, doskonale zorganizowaną i zarządzaną, funkcjonującą bez napięć. A dwa zgony pacjentów po transplantacjach nazwałby nieszczęśliwymi, lecz wyjątkowymi przypadkami, które mogą zdarzyć się wszędzie.
Teraz jednak sprawa wyglądała inaczej. Nie mógł już zlekceważyć zarzutów pielęgniarek i potraktować ich oskarżeń jak urojenia chorych psychicznie czy - mówiąc bardziej uprzejmie - "nadwrażliwych" kobiet. Nie znalazł dowodów ich przesadnego przywiązania do pacjentów ani złośliwości w stosunku do pracodawcy. To, że w komputerowej bazie danych nie natrafił na inne podobne przypadki śmierci pacjentów, też miało znaczenie. Nie zamierzał wracać do Londynu z tym, co miał. Postanowił dalej prowadzić śledztwo.
Gdy następnego ranka Dunbar wkroczył do biura, zastał tam Ingrid.
- Jak minęło wczorajsze popołudnie? - zapytała.
Przez moment patrzył na nią, nie rozumiejąc, dlaczego o to pyta. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że mówił jej o zamiarze zwiedzenia Glasgow.
- Bardzo interesująco - odparł.
- Niestety, nie mogłam panu przygotować szczegółowych kosztów pobytu pacjentów "Omega", ale ustaliłam, kiedy się leczyli i na co.
- Bardzo dziękuję, jestem zobowiązany. - Wziął od niej akta i wsunął do teczki.
- Jakie plany na dziś?
- Mam ochotę przyjrzeć się liczbom dotyczącym radiologii. Wydaje mi się, że koszty utrzymania tego oddziału są nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do opłat wnoszonych przez pacjentów.
- Uważa pan, że powinniśmy więcej żądać za prześwietlenia?
- Albo zredukować wydatki. Mogłaby mi pani przygotować wydruki stanu zatrudnienia i listy płac personelu radiologii?
- Oczywiście. Coś jeszcze?
- Chciałbym obejrzeć ten oddział i zobaczyć, jak jest wyposażony. Proszę skontaktować się z ordynatorem i zapytać, kiedy mogę wpaść?
- Dobrze. - Ingrid sięgnęła po telefon.
- Doktor Svensen zaprasza w każdej chwili - oznajmiła kilka minut później. - Dziś przyjechali specjaliści z obsługi technicznej, więc pacjenci będą przyjmowani dopiero po południu. Dobrze się składa.
- Rzeczywiście - przyznał Dunbar.
- Mam panu towarzyszyć?
- Dziękuję. Sam się przespaceruję. Przez ten czas mogłaby pani przygotować dane, o które prosiłem.
Dunbar zamierzał zwiedzać radiologię jak najdłużej. Brakowało mu już pomysłów, czym zająć Ingrid. Nie widział jeszcze całego szpitala, więc postanowił pójść na radiologię okrężną drogą. Zainteresowała go klatka schodowa prowadząca z parteru na dół. Nie była oznaczona żadną tablicą informacyjną. Idąc korytarzem, pomyślał, że warto sprawdzić, dokąd dotrze tymi schodami.
Obejrzał się przez ramię i upewniwszy się, że jest sam, skręcił szybko i zbiegł po schodach. Natrafił na podwójne drzwi. Otworzyły się, gdy pchnął je lekko. Oświetlenie w podziemiach nie było zbyt dobre, więc przez chwilę przyzwyczajał oczy do mroku. Pod sufitem wisiały tylko pojedyncze żarówki osłonięte drucianymi siatkami. Posuwając się wąskim korytarzem, ciągnącym się zapewne pod całym budynkiem, zauważył szereg drzwi. Otwierał je kolejno i zaglądał do środka.
Za pierwszymi trzema drzwiami znajdowały się magazyny z metalowymi półkami oznaczonymi kodem alfanumerycznym. Leżały na nich części zapasowe do aparatury medycznej i kartonowe pudła. Czwarte pomieszczenie było ciemne. Dunbar natychmiast poczuł panujący tu chłód, przesycony wilgocią. Wzdrygnął się. Trafił do szpitalnej kostnicy. Nie dostrzegł żadnych napisów, ale białe, gładkie ściany, prosty, drewniany krzyż i solidne, metalowe drzwi chłodni mówiły same za siebie. Zdziwił go mały rozmiar kostnicy, ale przypomniał sobie, że to prywatny szpital, dla ograniczonej liczby wybranych pacjentów. Ludzie nie powinni tu umierać. Odciągnął klamkę i otworzył drzwi chłodni. W twarz uderzyło go zimne powietrze. Wewnątrz nie było żadnego ciała, tylko dwie puste szuflady na zwłoki, umieszczone jedna nad drugą.
Jego uwagę zwróciły jednak inne drzwi na prawo od szafy chłodniczej. Nie miały klamki. Przyjrzał się im dokładniej i po prawej stronie, za framugą znalazł guzik. Kiedy go nacisnął, drzwi odsunęły się. Miał przed sobą wąską, długą windę. Domyślił się, że kabinę zaprojektowano tak, by zmieściła się w niej trumna w pozycji poziomej. W środku zobaczył kilka przycisków. Winda docierała na wszystkie piętra. Próbował sobie uzmysłowić, pod którą częścią budynku znajduje się kostnica. Doszedł do wniosku, że jest usytuowana z tyłu szpitala, w dwóch trzecich jego długości. Widział tam zielone, tajemnicze drzwi, gdy parkował samochód.
Był w tym sens. Jeśli komuś przytrafiło się to nieszczęście, by umrzeć w Mdic Ecosse, jego zwłoki zjeżdżały dyskretnie na dół służbową windą. Nie trzeba było wieźć ich do kostnicy głównymi korytarzami. Tam ciało leżało w szafie chłodniczej do momentu zabrania go przez umówionych pracowników zakładu pogrzebowego. Trumnę wynoszono z budynku tylnymi drzwiami, bez wzbudzania czyjejkolwiek ciekawości.
Dunbar zamknął za sobą kostnicę i ruszył dalej.
Natrafił na następne magazyny. W jednym z nich przechowywano butle z gazami. Stały w równych rzędach, przymocowane do ścian łańcuchami. Próbował sobie przypomnieć, co oznaczają poszczególne kolory, ale pamiętał tylko, że w czarnej butli z białą nakrętką na górze znajduje się tlen. Przypuszczał, że w innych są gazy anestezjologiczne. Doszedł niemal do końca korytarza, mając nadzieję, że znajdzie drogę na górę, gdy zauważył zamknięte, dwudzielne drzwi. Otworzył jedno skrzydło i znalazł się w małym przedsionku wiodącym do umywalni. Na kołkach wisiały plastikowe fartuchy, a na podłodze stały w szeregu białe gumowce. Dalej zobaczył kolejne drzwi. Pchnął je i odnalazł włącznik światła. Pod sufitem rozbłysły jarzeniówki. Wkroczył do wyłożonego kafelkami prosektorium. W powietrzu unosił się nikły zapach formaliny i środków antyseptycznych.
Stół do sekcji wydał się Dunbarowi wyjątkowo wielki. Zbliżył się do niego i przesunął palcami po gładkiej, metalowej powierzchni i kanałach odpływowych prowadzących do dużego zlewu z nierdzewnej stali umieszczonego obok. Do sufitu przymocowana była osobliwa konstrukcja składająca się z kół i lin, ale poza tym wszystko wokół wyglądało normalnie. Na długim stole pod ścianą leżały tace z instrumentami. W świetle jarzeniówek błyszczały noże chirurgiczne i skalpele, piły i świdry. Zauważył kolczugowatą rękawicę, którą patolog wkłada podczas pracy na wolną rękę, by uniknąć przypadkowego skaleczenia, gdy w drugiej trzyma nóż. Dunbar wzdrygnął się, choć nie czuł zimna.
Mylił się, licząc, że w głębi korytarza znajdzie schody prowadzące z powrotem na parter. Musiał wrócić tą samą drogą, którą tu przyszedł. Uznał brak drugiego wyjścia z podziemi za nieco dziwny, ale usytuowanie prosektorium w "ślepym zaułku" gwarantowało, że nikt się tu niepotrzebnie nie zapuszczał. Kiedy o tym rozmyślał, nagle z boku, po lewej stronie otworzyły się gwałtownie drzwi. Poczuł, jak serce skacze mu do gardła. Z magazynu wyłonił się pracownik fizyczny szpitala. Pchał przed sobą wózek. Przestraszył się nie mniej niż Dunbar.
- Kim pan jest? - wymamrotał. - Co pan tu robi?
- Zwiedzam szpital - odrzekł Dunbar, pokazując mu swój identyfikator.
- Ach, tak, słyszałem. Rządowy ciekaws... Chciałem powiedzieć: inspektor. Zgadza się?
- Coś w tym rodzaju. A pan jest...?
- Nazywam się Johnson. Pracuję jako portier. Właśnie pobierałem towar z magazynu.
- Podoba się panu ta posada?
- Płacą lepiej niż gdzie indziej. To mi pasuje.
Dunbar spojrzał na wózek Johnsona i zauważył symbole na tekturowych pudłach. W środku były butelki z winem.
- Wino? - upewnił się.
- Tak. Na jutrzejszą konferencję prasową.
- Z jakiej okazji?
- Zaprosili dziennikarzy, żeby pokazać im dziewczynkę po operacji. To ta, co ją przyjęli za darmo.
- Rozumiem.
- Nie będzie mogła się schować, jak niektórzy pacjenci. Nie pozwolą jej.
- Pewnie nie - zgodził się Dunbar. Nie wziął tego pod uwagę. Doszli razem do drzwi kostnicy. Johnson zatrzymał się przy nich.
- Tu jest winda. Jedzie pan ze mną?
- Pójdę schodami - odrzekł Dunbar. - Obydwaj, razem z wózkiem możemy się nie zmieścić.
Natychmiast pożałował swoich słów. Zdradził się, że odkrył windę i zna jej rozmiary. Tym samym przyznał się, że tu węszył. Wydało mu się, że Johnson patrzy na niego podejrzliwie, ale może tak podpowiadała mu tylko wyobraźnia. W końcu wszyscy wiedzieli, że po szpitalu kręci się inspektor. A że jest wścibski? Nic dziwnego. Problem mógł powstać wtedy, gdy kilka osób wymieni się spostrzeżeniami. Wówczas zaczną się zastanawiać, co robił w podziemiach, skoro powiedział Ingrid, że wybiera się na radiologię.
Przystanął na chwilę na szczycie schodów. Rozważał, czy dalej ma realizować swój plan i zwiedzić drugie piętro czy od razu iść na oddział radiologii. Skoro powiedziało się A, trzeba także powiedzieć B - postanowił i szybko ruszył w stronę głównej klatki schodowej. Wbiegając na górę, minął pierwsze piętro i tablicę informującą, że mieści się tu oddział transplantacyjny.
Na drugim piętrze nad podestem widniał napis: ODDZIAŁ POŁOŻNICZY I GINEKOLOGICZNY. Dunbar zorientował się nagłe, że dotarł do kresu podróży. Dwaj Arabowie siedzący przy wejściu podnieśli się z miejsc i zastąpili mu drogę.
Dunbar wyciągnął identyfikator. Jeden z mężczyzn wziął go do ręki, obejrzał dokładnie, po czym zwrócił, kręcąc przecząco głową. Widząc przed sobą dwie ponure twarze i domyślając się, co obaj faceci chowają pod marynarkami, Dunbar wolał nie wdawać się w dyskusję. Wzruszył ramionami i zawrócił. Widocznie nadszedł czas, żeby odwiedzić oddział radiologu.
Erland Svensen podchodził do życia poważnie, o czym Dunbar miał okazję przekonać się w ciągu następnej godziny. Wysoki, rudy Duńczyk o zapadniętych policzkach był całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Ilekroć Dunbar próbował stworzyć swobodniejszą atmosferę, mówiąc coś dowcipnego, Svensen patrzył na niego przez moment bez wyrazu i natychmiast wracał do przerwanego monologu na temat swej pasji życiowej - radiologii. Wiedząc wcześniej o planowanej wizycie inspektora, dobrze przygotował się do tego spotkania. Zasypywał Dunbara faktami i liczbami dotyczącymi każdego urządzenia. Wprowadzał go w szczegóły techniczne mające wykazać wyższość posiadanej aparatury nad konkurencyjnym wyposażeniem, co usprawiedliwiało w jego przekonaniu jej zakup.
Kiedy wreszcie zamilkł, by złapać oddech, Dunbar wtrącił szybko:
- To wszystko trafia mi do przekonania, doktorze.
Svensen sprawiał wrażenie, jakby nagle zabrakło mu wiatru w żaglach. Najwyraźniej spodziewał się zastrzeżeń i sugestii zmniejszenia wydatków. Był zdziwiony, że nic takiego nie usłyszał.
- Naprawdę? - upewnił się.
- Oczywiście. Wygląda pan na człowieka, który doskonale zna się na swojej pracy. Pacjenci oczekują wszystkiego, co najlepsze, i dostają to. Jeżeli płacą tyle, ile warte są usługi pańskiego wspaniałego oddziału, mogę być tylko zadowolony.
- Ja nie ustalam stawek - zastrzegł się niepewnie Svensen. - Tym się zajmuje biuro pana Giordana.
- Tak właśnie myślałem.
- Może chciałby pan spotkać się z personelem, skoro pan tu jest?
- Bardzo chętnie - podchwycił skwapliwie Dunbar. Wszystko było lepsze od następnej porcji danych technicznych aparatów rentgenowskich.
- Mam tu dwóch techników i pomocnika w ciemni - poinformował Svensen, wyprowadzając Dunbara ze swego biura.
Dunbar był gotów założyć się, że technikami okażą się młode, piękne kobiety.
- Dziewczyny, chciałbym wam przedstawić doktora Stevena Dunbara - oznajmił Duńczyk, gdy weszli do pracowni rentgenologicznej. Potem zwrócił się do gościa. - Pozwoli pan... Melissa Timpson i Annabel Waters.
Dunbar uścisnął dłonie dwóch młodych, pięknych kobiet. Uśmiechał się przy tym nie tylko przez uprzejmość, ale również dlatego, że wygrał zakład z samym sobą. Nieraz zastanawiał się, co skłania atrakcyjne kobiety, pasujące do jachtu żeglującego po Morzu Śródziemnym, do zajmowania się radiografią. Kiedyś zapytał o to swoją ówczesną dziewczynę. Odpowiedziała mu cynicznie, że chęć wyjścia za mąż za lekarza. Potem dodała, że ewentualnie można jeszcze zostać stewardesą i poderwać pilota.
Melissa i Annabel rozmawiały z technikiem z serwisu o problemach z jakimś urządzeniem. Dunbar nie chciał im przeszkadzać i zachowywać się jak członek rodziny królewskiej zadający grzecznościowe pytania tylko dlatego, że tak wypada. Zamiast tego skierował się do wyjścia i zwrócił do Svensena:
- A co jest tam?
- Przedmiot mojej dumy i radości - odrzekł Duńczyk z szerokim uśmiechem, który nie wróżył niczego dobrego. Dunbar obawiał się, że znów uraczy go wyczerpującym opisem technicznym jakiejś aparatury.
- To aparat do naświetlania małych nowotworów - pochwalił się Svensen. - Najnowsze osiągnięcie w tej dziedzinie.
- Cóż w nim takiego szczególnego? - zaryzykował Dunbar.
- Pokażę panu. Proszę to włożyć.
Svensen wręczył mu fartuch ochronny, sam wziął drugi. - Nie, żebyśmy musieli obawiać się tej maszyny, ale tak każą przepisy.
Umieścił kliszę rentgenowską pod soczewką głowicy naświetlającej i przysunął do niej licznik radiacji. Potem włączył lampę wolframową w głowicy, by wyznaczyć cel do napromieniowania.
- Widzi pan, jak blisko kręgu światła znajduje się licznik? - zapytał.
- Widzę - odrzekł Dunbar. - Jest tuż obok.
- Niech pan obserwuje wskazania.
Dunbar spojrzał na strzałkę, ale wcale się nie poruszyła, gdy Svensen włączył źródło promieniowania.
- Ani drgnie - stwierdził.
- Otóż to! - oznajmił triumfalnie Svensen. - To urządzenie ma tak doskonale ustawioną ogniskową, że można trafić dokładnie w nowotwór, bez obawy uszkodzenia otaczających go zdrowych tkanek. Mamy teraz możliwość zwiększenia dawki promieniowania przy mniejszym ryzyku dla pacjenta.
- Rozumiem - powiedział Dunbar, pojmując, dlaczego licznik niczego nie wykazał.
Svensen podszedł do drzwi oznaczonych podświetlonym napisem: CIEMNIA - NIE WCHODZIĆ. Nacisnął guzik interkomu i powiedział:
- Wywołaj mi to, Colin.
W ścianę wbudowany był rodzaj sejfu, otwieranego z obu stron. Svensen pociągnął klamkę metalowych drzwiczek i uchylił je na szerokość kilku cali. Wsunął do środka kasetę rentgenowską i dokładnie zamknął sejf.
- To nie potrwa długo - oznajmił.
Dźwięk brzęczyka zasygnalizował, że film jest gotowy. Svensen wyjął go ze ściennej skrytki i uniósł z dumą.
- I co pan o tym sądzi?
Dunbar wziął do ręki zdjęcie. W miejscu, gdzie klisza została napromieniowana, widniał niemal idealnie równy okrąg. Wokół nie było żadnych śladów naświetlenia.
- Nadzwyczajne - przyznał, zwracając film Svensenowi. - Jestem pod wrażeniem.
Svensen przyjrzał się kliszy pod światło.
- Cudo, nie maszyna - oświadczył z zachwytem. - Proszę. Na pamiątkę.
Dunbar przyjął prezent w postaci zdjęcia i uśmiechnął się. Duńczyk oddawał się swojej pracy z prawdziwą pasją. Podziękował mu za możliwość zapoznania się z oddziałem.
- Nie ma o czym mówić - pożegnał go z uśmiechem Svensen.
- Udany poranek? - zapytała Ingrid, gdy Dunbar wrócił do biura.
- Doktor Svensen to z pewnością fachowiec wysokiej klasy - odrzekł.
Uśmiechnęła się z wyższością. - Oczywiście. Aha, przygotowałam dane, o które pan prosił.
- Świetnie.
- Mam również zaproszenie.
Dunbar zmarszczył czoło.
- Na konferencję prasową - wyjaśniła. - Z okazji wykonania udanego zabiegu wyrównania szczęki pacjentce Narodowej Służby Zdrowia.
- Zdjęcia przed operacją i... potem - pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Podobno efekt jest szokujący. Sam pan mówił, że szpital potrzebuje dobrej reklamy - odparła Ingrid.
- Jak najbardziej - zgodził się Dunbar. - Co wcale nie oznacza, że trzeba robić z pacjentki cyrkowe zwierzę.
- To chyba niewiele za cenę normalnego życia, jakie będzie mogła prowadzić dzięki naszym chirurgom.
- Może ma pani rację - przyznał Dunbar, ale w duchu podejrzewał, że szpital korzysta po prostu ze świetnej okazji, żeby zrobić na opinii publicznej wrażenie tanim kosztem. Zabieg był stosunkowo prosty i celowo wybrano tę pacjentkę, by nie ryzykować pokazywania o wiele trudniejszych przypadków, niekoniecznie nadających się do fotografowania. Zastanawiał się, jaką naprawdę korzyść odniosą pacjenci wybrani do darmowego leczenia na podstawie nowej umowy. Obawiał się, że to wszystko robione jest, niestety, tylko na pokaz. Nie ulegało wątpliwości, że wysokie kwalifikacje personelu medycznego Mdic Ecosse i doskonałe wyposażenie szpitala mogłyby pomóc w wyleczeniu niektórych, ciężko chorych pacjentów Narodowej Służby Zdrowia, ale czy o to w istocie chodziło? A może Mdic Ecosse za każdym razem opowie się za najłatwiejszym wariantem? Dunbar był ciekaw, czy istnieje sposób na wytropienie takiego precedensu i wyciągnięcie na tej podstawie właściwych wniosków.
- Kto ma ostatnie słowo przy typowaniu pacjentów do darmowego leczenia? - zapytał.
- Trzyosobowa komisja w składzie: doktor Kinscherf, pan Giordano i ordynator oddziału, na który ma trafić określony pacjent - odrzekła Ingrid. - A dlaczego pan pyta?
- Z ciekawości. O ile wiem, w przeszłości przyjęliście bezpłatnie kilku pacjentów Narodowej Służby Zdrowia. Myśli pani, że udałoby się ustalić, kim były te osoby i na co je leczono?
Mina Ingrid świadczyła o tym, że bardzo ją intryguje zainteresowanie takimi sprawami kogoś, kto ma tylko kontrolować finanse.
- Zobaczę, co da się zrobić - obiecała bez żadnego komentarza.
Dunbar doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma prawa prosić o takie informacje. Przemawiała przez niego czysta ciekawość i może nadzieja, że jeśli nawet jego właściwe śledztwo nie przyniesie rezultatu, przynajmniej uświadomi komuś w Urzędzie do spraw Szkocji, jak naprawdę wygląda realizacja umowy dotyczącej bezpłatnego przyjmowania pacjentów. O ile znajdzie dowody na to, że Mdic Ecosse próbuje wywiązać się z niej jak najmniejszym kosztem.
8
Clive Turner nie mógł się już doczekać końca dziesięciogodzinnego dyżuru w Szpitalu Chorób Dziecięcych, gdy wezwano go do telefonu. Dzwonił Leo Giordano z Mdic Ecosse.
- Doktor Turner? Mam dobrą wiadomość. Doktor Kinscherf i doktor Ross zgodzili się przyjąć do nas tę dziewczynkę nazwiskiem Chapman.
- Dobra wiadomość? Ależ to jest wspaniała wiadomość! - wykrzyknął Turner, - Musiałem z przykrością powiedzieć jej rodzicom, że żadne z nich nie może być dawcą. Wprawdzie liczyli się z tym, rzecz jasna, ale nigdy nie jest przyjemnie dowiedzieć się tego, czego się nie chce usłyszeć. A szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłem, że Amanda ma szansę na leczenie u was.
- Powiem panu prawdę: ja też nie. Ale pańskie argumenty przekonały Rossa i Kinscherfa. Powtórzyłem im pańskie słowa o tej sympatycznej parze zasługującej na uśmiech losu.
- Jestem zachwycony - wyznał Turner. - Jej rodzice też będą. Co musimy teraz zrobić?
- No cóż... Obawiam się, że mamy do pokonania jeszcze jedną przeszkodę.
- To znaczy?
- Słyszał pan może o tym, że staliśmy się ostatnio przedmiotem zainteresowania władz. Wzięli nas pod lupę.
- Owszem, co nieco.
- Dogadaliśmy się z rządem w sprawach finansowych, pod pewnymi warunkami. Zawarte porozumienie nałożyło na nas obowiązek wpuszczenia na nasz teren kogoś od nich, żeby pilnował, czy nie marnujemy publicznych pieniędzy na szampana i kawior, jak to mają w zwyczaju czynić prywatne szpitale. Turner zachichotał.
- Chodzi o to, że powinniśmy najpierw uzgodnić wszystko z tym facetem. Chyba że woli pan skontaktować się z nim osobiście i przedstawić mu swoją prośbę? Jak już mówiłem, przeszczepy są drogie i byłby to z naszej strony prawdziwy altruizm. Ten gość nazywa się Steven Dunbar. Jeśli pan chce, dam panu telefon do jego biura w naszym szpitalu.
- Dobrze, zadzwonię do niego - zgodził się Turner. Zapisał numer i zapytał: - Myśli pan, że będzie robił jakieś problemy?
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Ale może mu pan powiedzieć, że nasza opinia jest pozytywna. Przypuszczam, że to go przekona.
- Dobry pomysł. A jeśli wyrazi zgodę?
- Wówczas przyjmiemy pacjentkę w piątek. Będziemy mieli obaj dość czasu na załatwienie papierkowej roboty.
- W porządku.
- Jeszcze jedno - zastrzegł ostrożnie Giordano.
- Tak?
- Wolelibyśmy nie podawać tego do publicznej wiadomości.
Turner był zaskoczony.
- Ależ to wspaniały, wielkoduszny gest z waszej strony! Myślałem, że bylibyście zadowoleni, gdyby prasa dobrze o was pisała. Macie swoje zasługi.
- Dziękuję, ale wszystko wskazuje na to, że ta dziewczynka jest w dość ciężkim stanie, a tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo, czy potrzebny organ dotrze na czas. Ludzie lubią szybkie sukcesy, inne historie ich nie interesują. Dlatego byłbym wdzięczny, gdyby ta sprawa została między nami.
- Oczywiście, jak pan sobie życzy - zgodził się Turner.
- Dzięki - odetchnął Giordano. - Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jeśli tylko zdobędziemy tę nerkę, dziewczynka będzie miała takie same szansę, jak każdy inny pacjent. Ale gdyby z powodu dużego opóźnienia wystąpiły u niej problemy związane z degradacją tkanki, musielibyśmy publicznie przyznać się do porażki, a to nikomu z nas nie wyszłoby na dobre.
- To zrozumiałe - przyznał Turner.
- Jak się domyślam, ta mała figuruje już w rejestrze oczekujących na przeszczep?
- Tak.
- Więc wystarczy tylko zmienić adres miejsca pobytu pacjentki. Jeśli poda mi pan jej numer rejestrowy, wydam polecenie mojej pracownicy, żeby wprowadziła poprawki.
- Zaraz panu powiem... - Turner otworzył szybko akta leżące na biurku obok komputera. - Jest.
- Tak?
Turner odczytał numer, po czym Giordano powtórzył głośno to, co zapisał.
- W porządku - powiedział. - Teraz wszystko zależy od doktora Dunbara. Jeśli nie zaprotestuje, oczekujemy jej w piątek. Miejmy nadzieję, że nie będzie żadnych nieprzewidzianych problemów.
- No właśnie. Zatem do piątku. Jeszcze raz bardzo dziękuję i mówię to nie tylko w swoim imieniu.
- Nie ma za co.
Turner wyłączył się i spojrzał na kartkę z zapisanym numerem telefonu. Jeszcze jedna przeszkoda do pokonania. Ostatnia. Cholerny, rządowy urzędas! Ale przynajmniej jest lekarzem. Nie był pewien, czy to dobrze, czy źle. Podniósł słuchawkę.
- Chciałbym rozmawiać z doktorem Stevenem Dunbarem.
Natychmiast uzyskał połączenie.
- Doktor Dunbar? Mówi Clive Turner. Jestem lekarzem na oddziale nefrologii Szpitala Chorób Dziecięcych w Glasgow.
- Czym mogę panu służyć, doktorze?
Turner opowiedział szczegółowo o przypadku Amandy Chapman i podkreślił, że dziewczynka ma nikłe szansę przeżycia, jeśli czym prędzej nie zastosuje się przynajmniej środka doraźnego w postaci skutecznej dializy, a potem nie przeprowadzi się transplantacji nerki.
- Rozumiem.
- Doktor Ross zgodził się przyjąć ją na swój oddział w ramach bezpłatnego leczenia pacjentów Narodowej Służby Zdrowia. Doktor Kinscherf i pan Giordano również wyrazili na to zgodę. Ale podobno do pana należy ostatnie słowo w tej sprawie? Tak mi powiedziano, kierując mnie do pana.
- Rozumiem - powtórzył Dunbar. Nie był na to w ogóle przygotowany. Nikt go nie uprzedził, że może zaistnieć taka sytuacja, ale wiedział dlaczego. O wiele łatwiej byłoby mu odmówić dyrekcji szpitala niż lekarzowi proszącemu o przyjęcie dziewczynki na oddział. Turner reprezentował rodziców dziecka, mówił w ich imieniu. Dunbar miał teraz dylemat. Gdyby rzeczywiście był tym, za kogo się podawał, nie powinien się zgadzać ze względów finansowych. Ale jako człowiek uważał, że trzeba wykorzystać każdą szansę uratowania dziewczynki. - Nie widzę przeszkód, doktorze Turner - powiedział.
- Mówi pan poważnie? - wyjąkał zaskoczony Turner. Przygotowywał się raczej na długą dyskusję z wykorzystaniem wszystkich możliwych argumentów.
- Życzę jej jak najlepiej - odparł Dunbar.
- Nie wiem, jak panu dziękować. Jestem zmuszony całkowicie zmienić zdanie na temat urzędników państwowych. Od dziś nie dam powiedzieć na nich złego słowa.
- To już coś - odrzekł ze śmiechem Dunbar i wyłączył się.
Turner był uszczęśliwiony. Ta wspaniała wiadomość nie mogła nadejść w lepszym momencie. Stan Amandy Chapman pogarszał się. Ciągłe dializy wyczerpywały jej młody organizm i osłabiały ją psychicznie. Raz rozpoczęty proces mógł szybko doprowadzić do tragicznego końca.
Stan psychiczny ciężko chorego pacjenta często bywa niedoceniany. Wewnętrzna siła i optymizm oraz chęć przetrwania niejednokrotnie decydują o jego życiu lub śmierci. Turner wiedział o tym z doświadczenia. Widywał już dzieci podejmujące walkę i ze łzami w oczach patrzył na te, które przegrywały. Widział też takie, które odchodziły biernie, jakby bez oglądania się za siebie. Amanda zbliżała się do momentu kryzysowego. Mogła wybrać albo jedną, albo drugą drogę.
Choroba Amandy wyciskała swoje piętno również na jej rodzicach. W ciągu ostatnich kilku tygodni stawali się coraz bardziej podenerwowani i zmęczeni. Wyglądali, jakby przybyło im lat. Turner odszukał numer ich telefonu na karcie choroby Amandy i podniósł słuchawkę.
- Tak? - odezwał się kobiecy głos.
- Kate? Tu Clive Turner ze szpitala w Glasgow, lekarz Amandy.
- Czy coś się stało? Co z Amandą? Zdarzyło się coś złego?
- Nic podobnego, Kate. Zapewniani cię - uspokoił ją Turner. - Wręcz odwrotnie. Właśnie miałem telefon ze Szpitala Mdic Ecosse. Zgodzili się przyjąć ją.
- Naprawdę?! O mój Boże, to cudownie! Tak się baliśmy. Wczoraj wieczorem mówiłam Sandyłemu, że od kilku dni Amandą jest taka słaba.
- Mam nadzieję, że to się zmieni, kiedy Mdic Ecosse zastosuje swoją nowoczesną aparaturę do dializy. Nie można obiecywać sobie zbyt wiele, ale przypuszczam, że poczuje się dużo lepiej. Jeśli zdołają ustabilizować jej stan, przynajmniej zyskamy na czasie. Pozostanie czekać i wierzyć, że niedługo znajdą dla niej odpowiednią nerkę. - Usłyszał w słuchawce łkanie Kate. - Wiem, wiem... - zaczął ją pocieszać. - Dobrze jest się wypłakać. Łzy przynoszą ulgę, gdy przez dłuższy czas żyje się w niepokoju i napięciu. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, ile nagromadziło się w nim goryczy, dopóki nie wybuchnie płaczem.
- To prawda... - przyznała Kate, odzyskując równowagą. - Nie znajduję słów, żeby ci podziękować, Clive. Ty pierwszy o tym pomyślałeś.
- Zwykły przypadek. Akurat tamtego ranka zobaczyłem okólnik z Urzędu do spraw Szkocji.
- Kiedy będzie przeniesiona?
- W piątek, jeśli odpowiada wam ten termin.
- Im szybciej, tym lepiej - odrzekła Kate. - Nie mogę się doczekać, kiedy powiem o tym Sandyłemu. Dziś ma nocny dyżur.
- Zrób to jak najprędzej, a jutro zadzwoń do mnie. Wtedy wszystko ostatecznie uzgodnimy - zakończył Turner i wyłączył się.
Kate odłożyła słuchawkę i opadła na fotel. Czuła się tak, jakby opuściły ją wszystkie siły. Ujęła głowę w dłonie i przez chwilę wpatrywała się w podłogę. "Błagam cię, Boże, żeby ten koszmar wreszcie się skończył" - pomodliła się w duchu. "Żeby od tego momentu wszystko zaczęło zmieniać się na lepsze. Żebyśmy znów byli szczęśliwą rodzina, jak przedtem. Żeby do tego domu powrócił uśmiech...". Nagle otrząsnęła się i chwyciła za telefon. Musiała zawiadomić Sandyłego.
Nawet deszcz padający w piątek od rana nie mógł zgasić optymizmu, jaki zapanował w domu Chapmanów po telefonie Cliveła Turnera. Cisza i zamyślone spojrzenia utkwione w oknie podczas śniadania, które stanowiły codzienność w ostatnich tygodniach, teraz należały do przeszłości. Zastąpiły je uśmiechy i ożywione rozmowy. Nastąpił wymarzony przełom, o który tak się modlili. Wprawdzie nadal musieli czekać na odpowiedni organ dla Amandy, ale oboje czuli, że niedługo na pewno będzie on dostępny. Doszli do punktu zwrotnego tej okropnej drogi.
- Przypomnij mi, o której mamy tam być? - zapytał Sandy, wstając od stołu i sięgając po dzbanek z kawą stojący na podgrzewaczu.
- Clive powiedział, że gdybyśmy dotarli tam około drugiej, Amanda mogłaby pojechać z nami. Byłoby to dla niej dużo przyjemniejsze niż podróż karetką, nie sądzisz?
- Oczywiście - zgodził się Sandy. - Znowu razem, cała trójka... - Wracając do stołu ścisnął ramię Kate. Usiadł i napełnił filiżanki.
- Zrobić więcej tostów?
Pokręcił głową.
- Nie... Może w drodze do Glasgow wstąpimy gdzieś na lunch? Co o tym sądzisz?
- Brzmi zachęcająco - przyznała Kate.
- Nie robiliśmy czegoś takiego od wieków.
Podróż minęła im w dobrym nastroju. Zjedli lunch w zajeździe położonym tuż obok głównej, dwujezdniowej drogi. Jedzenie nie było nadzwyczajne, ale bardziej liczył się fakt, że znów są razem wśród ludzi, w lokalu. Mieli okazję pożartować z kulinarnych zdolności Szkotów.
Przed szpitalem, jak zwykle, nie mogli znaleźć miejsca do zaparkowania samochodu, ale dziś nie miało to znaczenia. Sandy nie wściekał się tym razem, co zazwyczaj robił, mając pretekst do wyładowania złości i nagromadzonego napięcia.
Clive Turner zauważył ich, gdy wchodzili na oddział, i gestem przywołał oboje do swego gabinetu.
- Jak ona się czuje? - zapytał Sandy.
- Wszystko w porządku - odrzekł Turner. - Godzinę temu miała dializę, więc jeszcze przez jakiś czas będzie w dobrej formie.
- Zdąży dojechać bez kłopotów do Mdic Ecosse? - spytała Kate.
- O tak! - zapewnił Turner. - Ma spokój na kilka godzin. Możecie zabrać ją na przejażdżkę, jeśli chcecie. Jest okazja, by spędzić razem trochę czasu, całą rodziną - nie szczędził słów zachęty.
- Myślisz, że ona czuje się na siłach? - upewniła się Kate.
- Jest wyczerpana, wiadomo. Ale myślę, że z przyjemnością popatrzy przez chwilę na coś innego niż szpitalne mury. Dobrze jej to zrobi. Tylko nie powinna się przemęczać.
- A w Mdic Ecosse nie czekają już na nas? - zaniepokoił się Sandy.
- Rozmawiałem z nimi. Znają sytuację. Trzeba się u nich zjawić przed szóstą.
- Tyle dla nas robisz. Jesteśmy ci wdzięczni - Kate uśmiechnęła się.
- Nie ma za co - odrzekł Turner. - Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. To się wam należy.
- Dzięki - powiedział Sandy, ściskając dłoń lekarza. Poszedł z Kate na oddział. Pielęgniarka zaczynała już ubierać Amandę.
- Ja to zrobię! - wyrwała się Kate z uśmiechem. - Ostatnio nieczęsto mam taką okazję.
Sandy zszedł do samochodu, a Kate w tym czasie skończyła ubierać córkę. Gdy wychodziła ze szpitala, przytrzymując drzwi przed Turnerem niosącym Amandę, Sandy czekał już za kierownicą w jednej z zatok dla podjeżdżających karetek. Kate z Amandą usiadły na tylnym siedzeniu Esmeraldy i odjeżdżając pomachały przez tylną szybę lekarzowi.
- Doktor Turner powiedział, że możesz dzisiaj zjeść dużo lodów - odezwała się Kate, przytulając córkę. - Cieszysz się?
Sandy ustawił lusterko wsteczne tak, by widzieć reakcję Amandy. Skinęła lekko głową i uśmiechnęła się blado. Sandy z trudem przełknął ślinę. Dziecko było bardzo osłabione.
- Wiem, gdzie możemy dostać najlepsze lody w mieście - pochwalił się.
- Niech zgadnę - odrzekła Kate. - U Daniellego?
- Dać tej kobiecie zagadkę... - westchnął Sandy. - Pojedziemy tam i poprosimy o największe rożki, jakie tylko pan Danielli potrafi zrobić.
Amandą zaczęła dzielnie zjadać swoją porcję, ale szybko straciła zainteresowanie lodami i mocno przytuliła się do matki w samochodzie. Sandy spojrzał pytająco na Kate. Co dalej? Wzruszyła ramionami i zmierzwiła włosy córki.
- Może popatrzymy na kaczki w parku?
Pomysł spodobał się Amandzie. Pokiwała głową niemal z entuzjazmem.
- Słusznie - zgodził się Sandy. - Ale najpierw kupimy trochę pożywienia.
Zatrzymał się przy piekarni i po chwili przyniósł sześć bułeczek. Kate i Amanda dostały zadanie podzielenia ich na kawałeczki tak, żeby mieściły się w kaczych dziobach. Tymczasem Sandy dojechał do parku i ustawił Esmeraldę nad brzegiem stawu.
Kate i Amanda zostały w samochodzie, żeby mała się nie przeziębiła. Sandy wysiadł i rzucał bułkę kaczkom. Cofał się przy tym coraz bardziej, wabiąc je do auta. Szły śladem okruchów jak szczury za dźwiękiem czarodziejskiej fujarki Szczurołapa z Hameln. Kiedy podeszły wystarczająco blisko, Kate opuściła szybę i razem z Amandą karmiła je z okna samochodu. Sandy przyglądał się temu z boku. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnął teraz usłyszeć śmiech swojej córeczki. Ale się go nie doczekał. Amanda wolno i z namysłem rzucała okruchy, patrząc nieobecnym wzrokiem na kaczki, chwytające pożywienie jedna przez drugą.
Około czwartej zaczęła być śpiąca i Kate zaproponowała:
- Może już czas, żeby ją tam zawieźć?
Sandy skinął głową i uruchomił silnik. Po piętnastu minutach byli w Mdic Ecosse.
- Czy Clive Turner dawał nam jakieś papiery? - zapytał, zatrzymując się na parkingu dla gości.
- Chyba nie... - zastanowiła się Kate. - Wszystko powinno być już załatwione.
- Miejmy nadzieję, że masz rację - mruknął. Miał wątpliwości, czy nie będzie musiał tłumaczyć komukolwiek, kim są i po co tu przyjechali. Ale jego obawy rozwiały się niemal natychmiast po przekroczeniu progu szpitala.
- Państwo Chapman? - domyśliła się uśmiechnięta recepcjonistka. - A to na pewno Amanda. Oczekiwaliśmy państwa. Już dzwonię po doktora Rossa. Zaraz zejdzie na dół. Proszę się rozgościć - wskazała komfortowo umeblowaną poczekalnię.
Kate usiadła i wzięła Amandę na kolana. Sandy zajął miejsce naprzeciwko. Amanda zaczęła ssać palec, jak zwykle, gdy była zmęczona. Popatrzyła na pudło zabawek ustawione w poczekalni, żeby dzieci miały zajęcie, ale nie wykazała wielkiego zainteresowania. W oczach wciąż miała to nieobecne spojrzenie, które tak niepokoiło Sandyłego. Kiedy odwróciła się do niego, uśmiechnął się szybko, by nie zauważyła jego smutnej miny.
- Doktor Ross zaraz przyjdzie, Księżniczko - powiedział. - Obiecuję ci, że pod jego opieką wyzdrowiejesz.
Amanda dalej ssała palec.
James Ross zjawił się w towarzystwie Thomasa Kinscherfa i dwóch pielęgniarek. Podszedł do Chapmanów i przedstawił się. Jego życzliwość i bezpośredniość natychmiast sprawiły, że Kate i Sandy poczuli się swobodniej.
- A to jest ta młoda dama, której coś dolega, tak? - Ross przyklęknął na jedno kolano i lekko uścisnął dłoń Amandy. - Zajmiemy się tym. Na razie mamy dla ciebie niespodziankę. Lubisz niespodzianki?
Amanda skinęła głową, nie wyjmując palca z buzi.
- Świetnie. - Ross odwrócił się do jednej z pielęgniarek, wziął od niej paczkę zawiniętą w elegancki papier i wręczył ją Amandzie. - To dla ciebie. Pomóc ci rozpakować?
Dziewczynka znów skinęła głową. Chirurg rozerwał opakowanie i wyciągnął puszystego królika.
- Ma na imię Albert. Podoba ci się?
Amanda wyjęła palec z buzi i uśmiechnęła się szeroko, biorąc do rąk zabawkę. Jej uśmiech był zaraźliwy i wszyscy uśmiechnęli się razem z nią.
- To bardzo miłe z pana strony - odezwała się Kate. - Dziękujemy.
Sandy zawtórował jej.
- Nie ma o czym mówić - odrzekł swobodnie Ross. - Witamy tak każdego małego pacjenta.
Sandy próbował zaznaczyć, że nie są klientami, którzy płacą, ale Kinscherf natychmiast powstrzymał go gestem uniesionej dłoni.
- Dla nas Amanda jest taką samą pacjentką jak wszyscy inni, których tu mamy pod swoją opieką, i tak będzie traktowana. Każdy, kogo przyjmujemy, zasługuje na szczególne względy i otrzymuje to, co najlepsze.
- Dziękujemy - powtórzył Sandy.
- Myślą, że czas zająć się przyjęciem tej młodej damy na oddział, prawda siostro? - zaproponował Ross.
Jedna z pielęgniarek odebrała delikatnie Amandę matce. Przez moment wydawało się, że dziewczynka zamierza głośno zaprotestować, ale chirurg szybko przejął inicjatywę.
- Nie bój się. Mamusia pójdzie z nami.
Wszyscy wsiedli do windy i wjechali na piętro, gdzie znajdował się oddział transplantacyjny. Jedna pielęgniarka zajęła się Amandą, druga zaś towarzyszyła Kate i Sandyłemu. Gdy szli korytarzem za Rossem i Kinscherfem, gawędziła z Chapmanami o pogodzie.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił chirurg. - Oto pokój Amandy.
Kate i Sandy uśmiechnęli się, kiedy weszli do środka. Pokój wyglądał tak, jakby został specjalnie zaprojektowany dla dziewczynki w wieku ich córki. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazków przedstawiających postacie z Alicji w Krainie Czarów i z Kubusia Puchatka. Zauważyli kilka lalek i pluszowych zabawek. Przypominały postacie widoczne na ścianach, jakby przenosząc bohaterów bajek z obrazków w rzeczywistość. W rogu obok łóżka stał ogromny domek dla lalek.
Ross zwrócił się do Amandy.
- Zabiorę teraz mamusię i tatusia na małą pogawędkę do pokoju obok, a przez ten czas siostra położy cię do łóżeczka. Obiecuję, że za kilka minut wrócimy do ciebie. Zgadzasz się?
Amanda skinęła głową, a Kate i Sandy uśmiechnęli się, widząc, jak szybko podporządkowała się woli lekarza mającego właściwe podejście do dzieci. Poszli za Rossem do jego gabinetu i usiedli w głębokich, skórzanych fotelach. Chirurg usadowił się na wprost nich, za biurkiem i otworzył teczkę Amandy.
- Dziś wieczorem zrobimy jej dializę i zobaczymy, jaka będzie reakcja. Potem postanowimy, co dalej - powiedział. - Najważniejsze, żeby osiągnąć stabilizację jej stanu, by móc wprowadzić pewną rutynę w postępowaniu, zamiast ciągle zmieniać czas i okres dializy. Jeśli to nam się powiedzie, jej ogólny stan poprawi się i unormuje. Pozostanie problem degradacji tkanki, ale nie wszystko naraz, prawda?
- Oczywiście - zgodziła się Kate.
- Muszę jednak uprzedzić, że nie mogę nic obiecać. Naszym kolegom w Szpitalu Chorób Dziecięcych nie udało się i nasze wysiłki też mogą zakończyć się niepowodzeniem. Zrobimy, co w naszej mocy, ale najlepszym wyjściem dla Amandy jest transplantacja. Może być jedyną szansą, choć jak państwo wiedzą, na to nie mamy wpływu.
- Zdajemy sobie z tego sprawę - odrzekł Sandy.
- Słusznie.
- A co z odwiedzinami, panie doktorze? - zapytała Kate.
- Możecie państwo przyjeżdżać, kiedy tylko chcecie - zapewnił Ross. - Z ewentualnym noclegiem też nie ma problemu. Będziecie naszymi gośćmi.
- Dobrze wiedzieć - odparła Kate.
- Aczkolwiek dzisiaj odradzałbym pozostanie na noc. Chcemy, żeby Amanda przyzwyczaiła się do nas. Musimy zdobyć jej zaufanie. To bardzo istotna sprawa. I proszę się nie martwić, zadbamy o nią.
- Jestem tego pewna - powiedziała Kate. - Dziękujemy panu. Jesteśmy bardzo wdzięczni.
Oboje wrócili do córki. Amanda była już w piżamie i z uwagą słuchała objaśnień pielęgniarki na temat domku dla lalek.
- Tu z tyłu jest taki mały pstryczek do włączania światła w środku, widzisz?
Okna domku rozświetliły się i Amanda uśmiechnęła się szeroko. Potem spojrzała na rodziców i znów na zabawkę, jakby trochę zażenowana, że aż tak jej się podoba.
Kate i Sandy wymienili spojrzenia i uśmiechy.
- Chciałabyś, żeby tatuś zbudował ci taki sam, kiedy wrócisz do domu? - zapytał Sandy, choć nie miał wątpliwości, jaką usłyszy odpowiedź. Amanda pokiwała głową i wtuliła się w poduszkę. Sandy przyklęknął obok niej. - Więc umowa stoi. Ty będziesz grzeczną dziewczynką, która słucha panów doktorów i pań pielęgniarek, a ja zbuduję ci najładniejszy domek dla lalek, jaki kiedykolwiek widziałaś.
- A będzie miał światło? - spytała Amanda.
- W każdym pokoju - obiecał Sandy i pocałował ją lekko w czoło. Amanda znów włożyła palec do buzi.
- Jest zmęczona - stwierdziła Kate, zajmując miejsce Sandyłego i odgarniając jej włosy z czoła. - Mamusia i tatuś muszą teraz iść, ale zobaczymy się jutro.
- Proszę się nie martwić - powiedziała pielęgniarka, widząc smutek i niepokój w oczach Kate. - Będzie tu pod dobrą opieką.
Po wyjściu z pokoju Sandy otoczył żonę ramieniem.
- Rozchmurz się. Od dziś wszystko ma być lepiej, pamiętasz?
- Masz rację. - Kate ścisnęła jego rękę. - Tylko czasem wydaje się taka malutka. To przecież jeszcze zupełne dziecko, a musi tyle wytrzymać.
- Wyjdzie z tego - dodał jej otuchy Sandy. - Zobaczysz.
- O Boże... Mam nadzieję. - Kate wyciągnęła z torebki zmiętą chusteczkę i przycisnęła ją do oczu. Odetchnęła głęboko i wyprostowała się. - Jedźmy już.
Na parkingu Sandy zatrzymał się nagle, zanim zdążyli dojść do Esmeraldy.
- Co się stało? - spytała Kate.
- Nie odnosisz wrażenia, że trochę nie pasujemy do otoczenia?
Kate wyglądała na zupełnie zaskoczoną. Dopiero po chwili zrozumiała. Ich Esmeralda stała pomiędzy limuzyną marki Mercedes a sportowym BMW coup.
- O rany... - westchnęła. - Chyba masz rację. - Rzut oka wystarczył, by zauważyć, że wokół zaparkowane są samochody niemal wyłącznie najlepszych marek i rzadko który ma więcej niż dwa lata.
Sandy otworzył przed nią drzwi i skłonił się uniżenie.
- Czy łaskawa pani zechce zająć miejsce? - zapytał tonem lokaja.
- Idiota - roześmiała się Kate i wsiadła do samochodu.
Sandy przekręcił kluczyk w stacyjce, ale rozrusznik nie zareagował. Rozległo się tylko ciche pyknięcie.
- Gówno z tego - zaklął.
- Nie żartuj - zaniepokoiła się Kate.
- Niestety - skrzywił się. - Nasza Esy robi nam głupie kawały.
- Ale sobie wybrała moment. - Kate obejrzała się przez ramię. - Nie wiesz, co to może być?
- Włącznik elektromagnetyczny działa, ale wirnik rozrusznika nie obraca się. Może się zablokował.
- Potrafisz to naprawić?
- A czy ptak potrafi fruwać? - Sandy otworzył drzwi i wysiadł. Kate cierpliwie czekała, gdy grzebał pod maską. Kilka przekleństw świadczyło o tym, że poszukiwania przyczyny awarii trwają. Samochód zakołysał się lekko.
- Spróbuj zapalić, Kate.
Przesunęła się na fotel kierowcy i przekręciła kluczyk. Ale spod maski dobiegło tylko przekleństwo Sandyłego.
- Nic z tego? - zapytała niepewnie.
- Wyczerpał się akumulator. Musimy spróbować na pych.
Kate zwolniła hamulec ręczny i położyła dłonie na kierownicy. Sandy wytoczył auto stojące tyłem do wyjazdu z luki parkingowej.
- Gotowa? - upewnił się, okrążając forda, żeby popchnąć go do przodu.
- Gotowa.
Parking był zupełnie płaski, a szkoda, bo drobna pochyłość terenu ułatwiłaby zadanie. Sandy z trudem rozpędził trochę samochód.
- Teraz! - krzyknął, odrywając ręce od bagażnika auta i prostując się. Kate puściła pedał sprzęgła. Ford przyhamował gwałtownie, skoczył do przodu i stanął.
- Dobra... Spróbujmy jeszcze raz - sapnął Sandy.
- Może pomóc? - zabrzmiał nagle za jego plecami męski głos.
Obejrzał się. Przed nim stał wysoki, ciemnowłosy mężczyzna.
- Trochę oporny. Nie ma ochoty zaskoczyć - zauważył nieznajomy.
- Nie rozumiem tego - Sandy rozłożył ręce. - Przecież aż tak nie zmarzł. Stał tu tylko pół godziny, a akumulator całkiem wysiadł.
Obaj mężczyźni solidnie zabrali się do roboty. Tym razem samochód potoczył się szybciej niż poprzednio.
- Teraz! - wrzasnął Sandy.
Esmeralda znów przyhamowała, skoczyła do przodu i zamarła, nie wydając z siebie żadnego dźwięku.
- Do trzech razy sztuka - zaproponował nieznajomy, ponownie opierając dłonie na klapie bagażnika.
Sandy skinął głową i już miał zacząć pchać, gdy nagle zamarł jak porażony.
- Kate?
- Tak? - dobiegło z wnętrza auta.
- Mam nadzieję, że włączyłaś zapłon?
Po dłuższej chwili ciszy usłyszał pełną skruchy odpowiedź.
- Przepraszam...
Mężczyźni wymienili znaczące uśmiechy, po czym popchnęli Esmeraldę jeszcze raz. Próba powiodła się. Kiedy Kate zwolniła sprzęgło, silnik ożył. Objechała parking dookoła, podczas gdy Sandy dziękował obcemu mężczyźnie za pomoc.
- Nie ma za co. Byliście państwo w odwiedzinach u pacjenta?
- Przywieźliśmy córkę. Przyjęli ją na oddział transplantacyjny.
- A więc do doktora Rossa.
- Pan tu pracuje? - zapytał Sandy. - Jest pan lekarzem?
- Coś w tym rodzaju - mężczyzna wyciągnął rękę. - Steven Dunbar.
- Sandy Chapman. Moja żona, Kate, zaczyna drugie okrążenie za kierownicą zielonego bolida. To Williams Renault, zwany przez nas Esmeraldą.
Dunbar od razu skojarzył nazwisko Chapmanów z telefonem od Turnera i uśmiechnął się.
Esmeraldą wolno przejechała obok. Wychylona przez okno Kate zawołała niecierpliwie:
- Kiedy będę mogła stanąć?
Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem na widok zabawnej udręki malującej się na jej twarzy.
- Nawet zaraz! - zawołał Sandy. - Tylko nie gaś silnika.
Kate nacisnęła hamulec i przez chwilę wsłuchiwała się w odgłos pracy motoru na wolnych obrotach. Stwierdziwszy, że chodzi równo, wysiadła i podeszła do mężczyzn.
- To doktor Dunbar - przedstawił nowego znajomego Sandy.
Dunbar przywitał się i wyjaśnił:
- Prawdę mówiąc, nie jestem tu lekarzem, lecz urzędnikiem państwowym. Czuwam nad wydawaniem pieniędzy, które rząd zainwestował w ten szpital.
- Interesujące - powiedziała uprzejmie Kate.
- Więc pewnie nie jest pan zachwycony, że naszą Amandę będą tu leczyć bezpłatnie? - spytał Sandy.
- Wręcz przeciwnie - zaprzeczył Dunbar. - Bardzo się cieszę, że ją tu przyjęto.
- Dziękuję za pomoc przy pchaniu samochodu - powiedział Sandy.
- Nie ma o czym mówić.
Dunbar popatrzył na odjeżdżających Chapmanów i pomachał im na pożegnanie. Był zadowolony, że wyraził zgodę na przyjęcie ich córki. Musiał zrewidować swoje poglądy na temat stosunku Mdic Ecosse do pacjentów leczonych bezpłatnie. Niesłusznie podejrzewał, że szpital interesuje się tylko łatwymi przypadkami, które zapewniają mu dobrą reklamę tanim kosztem.
Zastanawiała go jednak pewna rzecz. Wyszedł właśnie z konferencji prasowej, której bohaterką była dziewczynka po operacji szczęki. Dziennikarzom nie wspomniano natomiast ani słowem o pacjentce przyjętej bezpłatnie na oddział transplantacyjny. Dlaczego? Czyż nie powinno się wykorzystać tak wspaniałej okazji do zebrania oklasków?
Spotkanie z prasą nie wypadło tak źle, jak się obawiał. Przedstawiono na nim zwyczajną miejscową dziewczynkę, nie podejrzewającą nawet przez moment, że jest wykorzystywana w konkretnym celu. Bawiło ją, że znajduje się w centrum uwagi. Wyglądała na zadowoloną, gdy na życzenie fotografów pozowała do zbiorowych zdjęć w otoczeniu personelu szpitala i w towarzystwie lokalnego radnego, korzystającego z szansy na zbicie własnego kapitału politycznego. Dunbar pamiętał tego mężczyznę. Był to ten sam członek Partii Pracy, który podczas konferencji z udziałem przedstawicieli Urzędu do spraw Szkocji i Mdic Ecosse demonstrował swą wrogość w stosunku do prywatnych placówek medycznych. Teraz uśmiechał się do obiektywów aparatów fotograficznych, otaczając ramieniem małą gwiazdę, i starał się wywrzeć na wszystkich wrażenie, że to on jest głównym motorem całej sprawy.
Ale Dunbar nie był tym oburzony. Naprawdę liczyło się tylko to, że dzięki udanej operacji dziewczynce stworzono możliwość prowadzenia normalnego życia. Ostatecznie cena nie była zbyt wygórowana, jak wcześniej powiedziała Ingrid. Czy komuś mogło zaszkodzić to, że szpital będzie miał dobrą prasę, a przy okazji skorzysta na tym jakiś polityk? Tak zwykle postępują politycy. Tak funkcjonuje świat ludzi dbających o własne interesy. Kto nie wykorzystuje swojej szansy, ten przegrywa.
Dlatego Dunbar bardzo się dziwił, że szpital nie pochwalił się przed prasą zamiarem wyleczenia córki Chapmanów. Transplantacja to o wiele poważniejsza sprawa niż stosunkowo prosty zabieg chirurgiczny poprawiający kształt szczęki, z powodu którego odbywała się uroczystość. Miał zamiar zapytać o to Ingrid, ale dopiero po weekendzie. Na razie zaplanował wizytę w Bearsden i zwrot pamiętnika Sheili Barnes.
W połowie drogi zaczęły go ogarniać wątpliwości. Jaki sens miało odwożenie notesu do jej domu, skoro wszystko wskazywało na to, że ani ona, ani Cyril już nigdy tam nie wrócą? Z drugiej strony, miałby wyrzuty sumienia, gdyby go zatrzymał. Ten notatnik stanowił coś więcej niż tylko kronikę wydarzeń. Mówił wiele o kobiecie, która go pisała. Postanowił zwrócić go Sheili do rąk własnych, pojechać w weekend do Helensburgha, podziękować jej i powiedzieć, że bardzo mu się przydał.
Gdy wracał do miasta, przypomniał sobie o Lisie Fairfax. Powinien jej powiedzieć o Sheili Barnes, o tym, kim była, a także o jej skardze pod adresem szpitala. Ale tak przyzwyczaił się do mówienia ludziom tylko tego, co muszą wiedzieć, że wolał siedzieć cicho. Jednak Lisie mogła dodać otuchy świadomość, że jeszcze ktoś oprócz niej wysuwał takie same zarzuty w stosunku do Mdic Ecosse. A jeśli ktoś zasługiwał na to, by go podnieść na duchu, to na pewno Lisa. Niewiele miała z życia - bez pracy, bezustannie gotowa na każde skinienie chorej umysłowo matki. Pod wpływem nagłego impulsu podjechał przed jej dom i wcisnął guzik domofonu.
- Tak?
- Steven Dunbar. Mogę wejść na górę?
- Chyba tak... - w głosie Lisy zabrzmiało wahanie.
Elektryczny zamek został odblokowany i Dunbar szybko wbiegł na trzecie piętro.
- Nie spodziewałam się, że znów pana zobaczę - zdziwiła się Lisa, zapraszając go do mieszkania.
Dunbar rozejrzał się niepewnie.
- Matka śpi - uspokoiła go.
- Przejeżdżałem tedy - skłamał. - Poprzednio nie powiedziałem pani o czymś, co powinna pani wiedzieć. Chodzi o Sheilę Barnes.
- O Sheilę Barnes? - powtórzyła. - To ta pielęgniarka, o którą pan pytał. Był pan ciekaw, czy ją znałam.
- Zgadza się. Odeszła z Mdic Ecosse dużo wcześniej, zanim pani zaczęła tam pracować, ale w swoim czasie przeszła przez to samo... Jej pacjent na oddziale transplantacji zmarł wtedy w takich samych okolicznościach.
Lisa przyglądała mu się tak, jakby nie była pewna, czy powinna być oburzona, że nie poinformował jej o tym od razu.
- Chce pan powiedzieć, że nie tylko mnie zdarzyła się taka historia?
- Tak - wyznał Dunbar. - To jest prawdziwy powód mojego przyjazdu do Szkocji. Przysłano mnie tu, bo obie twierdziłyście, że waszym pacjentom przeszczepiono niewłaściwe organy.
- Czy ją też potraktowano jak wariatkę?
- Tak - potwierdził Dunbar. - Nikt nie brał poważnie tego, co mówiła. Niestety, ona i jej mąż mają raka. Sheila jest umierająca. Odwiedziłem ją w hospicjum w Helensburghu. Wyjawiła mi, że prowadziła pamiętnik. Chciała, żebym go przeczytał.
- I co panu dała ta lektura?
- Notatki są bardzo szczegółowe. Uderzyło mnie podobieństwo pani wersji wydarzeń i jej opisu.
- Więc może nawet jest pan gotów nam uwierzyć?
- Trudno byłoby mi nie uwierzyć.
- Cieszę się. Mówił pan, że mąż Sheili też ma raka?
- Przebywa w tym samym hospicjum, co ona.
- Jakie to dziwne i co za parszywe szczęście. Mam nadzieję, że razem jest im łatwiej.
Dunbar nie odezwał się, ale pomyślał tak samo. Lisa wstała i przykręciła elektryczny kominek.
- Nie żal panu praktyki lekarskiej?
- Nic a nic. Nigdy jej naprawdę nie lubiłem. Nie czułem powołania, więc zrezygnowałem. Po prostu.
Uśmiechnęła się.
- Uczciwe podejście do sprawy. Znam wielu lekarzy, którzy nie mają powołania do swojego zawodu, ale nigdy nie przyszłoby im do głowy, żeby go porzucić. Będą się trzymać tej profesji aż do emerytury, kiedy to wreszcie dostaną pamiątkowy zegar wraz z podziękowaniami od wszystkich biedaków, którym szczęśliwie udało się przeżyć pod ich opieką.
- Kiedy się raz zacznie, trudno się wycofać - zauważył Dunbar.
- Być może - zgodziła się Lisa. - Napije się pan?
- Chętnie. Mam za sobą długi dzień.
Lisa przygotowała dwa dżiny z tonikiem, podała jedną szklankę Dunbarowi i usiadła. Nagle zapytała wprost:
- Jaka jest prawdziwa przyczyna pańskiej dzisiejszej wizyty?
Pytanie zaskoczyło go.
- Chciałem powiedzieć o Sheili Barnes. Pomyślałem, że ma pani prawo wiedzieć.
- Wcale tak nie jest. Nie miał pan obowiązku mówić mi o tym. Więc dlaczego pan to zrobił?
- Uważałem, że powinna pani wiedzieć - powtórzył Dunbar, ale zabrzmiało to nieprzekonująco. Nawet dla niego samego.
- A może kierował się pan współczuciem? Użala się pan nad moim losem?
- Chciałem...
- Nie cierpię, gdy ktoś odwiedza mnie z litości. Nie potrzebuję jej.
- Moja wizyta nie ma absolutnie nic wspólnego z litością. Przysięgam - odrzekł cicho. - Po prostu od razu panią polubiłem. A ponieważ nie znam tu nikogo, chciałem się z panią znów zobaczyć i musiałem znaleźć jakiś pretekst.
- Tak już lepiej - stwierdziła po chwili zastanowienia.
- Lisa! - dobiegło nagle z sypialni. - Gdzie moje śniadanie?! Chcę zjeść śniadanie!
- Już idę, mamo - oznajmiła Lisa, nie odrywając wzroku od Dunbara.
Machinalnie spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta wieczorem. Wstał.
- I tak miałem zamiar już iść. Czy będę mógł niedługo znowu wpaść?
Spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- Pod warunkiem, że nie przyniesie mi pan w prezencie swojego współczucia.
- Przyniosę dżin - obiecał.
9
Dunbar obejrzał w swoim pokoju Wieczorne Wiadomości i wyłączył telewizor. Ciszę zakłócały tylko krople deszczu uderzające o szybę. Najpierw był to nieregularny stukot, który wkrótce przerodził się w nieustanny grzechot. Podszedł do okna i przez chwilę patrzył na nocną ulewę. Potem zaciągnął zasłony i postanowił iść spać.
Leżąc w łóżku, myślał o minionym wieczorze. Cieszył się, że ponownie nawiązał kontakt z Lisa. Bardzo mu się spodobała, zwłaszcza z powodu troski o innych. Podobnie jak Sheila Barnes, była urodzoną pielęgniarką. Miała w sobie coś, czego nie nabywa się dzięki nauce zawodu czy praktyce. Z takim charakterem przychodzi się na świat. Zapamiętał, co powiedziała o Sheili i Cyrilu. Wyraziła nadzieję, że razem jest im raźniej w ostatnich dniach życia.
Dotychczas nie zastanawiał się nad pewnym aspektem tej sprawy, choć od początku nie dawało mu to spokoju. Lisa miała rację: to było dziwne, że Sheila i jej mąż zachorowali na raka w tym samym czasie. Przełożona w hospicjum też zwróciła na to uwagę. Żadne z Barnesów nigdy nie paliło, a jednak oboje zapadli na wyjątkowo złośliwą odmianę raka płuc niemal jednocześnie. Jak gdyby oddziaływał na nich jakiś czynnik rakotwórczy, co wydawało się jednak mało prawdopodobne na zadrzewionym przedmieściu Bearsden. W tej okolicy nie roiło się raczej od zakładów chemicznych zatruwających środowisko toksycznymi wyziewami, Barnesowie nie mieszkali tuż obok elektrowni jądrowej, a ścian domków w Bearsden nikt chyba nie powykładał płytami azbestowymi.
A z drugiej strony... Dunbar przypomniał sobie wścibskiego sąsiada Barnesów, Proudfoota, i problem Cyrila z aparatem fotograficznym. Tylko że... nie było żadnego problemu. W punkcie naprawczym nie znaleziono w nim uszkodzenia, mimo że filmy wychodziły zamglone, jakby były narażone na działanie światła, albo... czegoś innego. Dunbar usiadł nagle na łóżku. Nie tylko światło może zniszczyć film w aparacie. Promieniowanie działa w ten sam sposób. A długotrwałe przebywanie w zasięgu źródła promieniowania zazwyczaj kończy się u ludzi rakiem.
Czy to możliwe? Czy można sobie wyobrazić, że Sheila i jej mąż byli narażeni we własnym domu na działanie promieniowania? W głowie Dunbara mnożyły się pytania. Co to mogło być? Gdzie się znajdowało? Skąd się tam wzięło?
Próbował przekonać samego siebie, że to niedorzeczne. Takie rozważania należało potraktować jako czysto akademickie ćwiczenie. Jako dowód bujnej fantazji, sprawdzian funkcjonowania wyobraźni, ale niejako realną możliwość. A jednak sprawa nie dawała mu spokoju. W jego umyśle zaczęło kiełkować ziarno podejrzenia. Nie mógł zmrużyć oka. Musiał wiedzieć. Musiał to sam sprawdzić. Tylko jak? Do tego potrzebny był specjalistyczny sprzęt.
Wprawdzie Inspektorat Naukowo-Medyczny mógł mu dostarczyć praktycznie każde urządzenie i służyć radą i pomocą każdego fachowca, ale to zajęłoby trochę czasu, a on nie mógł czekać. Musiał przekonać się natychmiast, czy jego podejrzenia są uzasadnione, choćby tylko po to, by mieć czyste sumienie. Potrzebował przede wszystkim aparatu do wykrywania promieniowania, licznika Geigera albo czegoś podobnego.
Spojrzał na zegarek. Do północy brakowało około trzydziestu minut. Jeśli w Mdic Ecosse nie zarządzono jakiegoś nadzwyczajnego pogotowia, o tej porze na oddziale radiologii nie powinno być nikogo. Jakiś rentgenolog na pewno czuwał pod telefonem na wszelki wypadek, ale zapewne poza szpitalem. Tam Dunbar mógł zdobyć potrzebny sprzęt. Odrzucił na bok kołdrę i wyskoczył z łóżka.
Postanowił nie zakradać się do szpitala potajemnie, lecz zupełnie jawnie zajechać przed główne wejście i powiedzieć w recepcji, że musi sprawdzić jakieś liczby potrzebne mu pilnie do zestawienia, które właśnie opracowuje. Nie sądził, by jego przyjazd wzbudził czyjeś podejrzenia. Mógł nawet zostać uznany za godnego podziwu, sumiennego urzędnika państwowego. Kwadrans powinien wystarczyć na dostanie się tylnymi schodami na oddział radiologii. Posiadanie nesesera wydawało się całkiem usprawiedliwione. W rzeczywistości musiał w nim wynieść aparat i jakiś strój ochronny. Ale jeśli radiologia będzie zamknięta? Nie mógł ryzykować włamania. Postanowił, że jeśli nie uda mu się tam wejść, odłoży sprawę do rana i zwróci się o pomoc do inspektoratu.
Idąc z parkingu do drzwi wejściowych zastanawiał się, czy możliwe jest, żeby w recepcji nikogo nie było. Oczywiście nie. Recepcja, jak wszystko w Mdic Ecosse, musiała funkcjonować bez zarzutu. W głównym holu zastał nie tylko uśmiechniętą uprzejmie dyżurną recepcjonistkę, ale również dwóch umundurowanych strażników. Mężczyźni z ochrony byli już starsi, ale wyglądali na bardzo sprawnych i czujnych. Mimo że recepcjonistka poznała Dunbara i przy powitaniu wymieniła jego nazwisko, jeden z ochroniarzy zażądał od niego przepustki.
- Wpadłem tylko na chwilę - oświadczył Dunbar, zwracając się do recepcjonistki. - Muszę sprawdzić kilka liczb.
- A ja myślałam, że tacy jak pan zajmują się tylko popijaniem herbatki - zażartowała z uśmiechem.
- Krzywdzący mit - odparł Dunbar, odwzajemniając uśmiech i kierując się w stronę podwójnych drzwi prowadzących do głównego korytarza.
Wbiegł po schodach do swojego biura. Poczuł, że ma spocone dłonie. Od dłuższego czasu nie przeprowadzał żadnej tajnej akcji, więc teraz był zdenerwowany. Zapalił światło w pokoju i położył neseser na biurku. Serce waliło mu jak oszalałe. Czy naprawdę miał ochotę to zrobić? Może stracił już do tego dryg? Nie ulegało jednak wątpliwości, że od czasu do czasu dobrze było wykonać jakieś ryzykowne zadanie, choćby po to, żeby się sprawdzić.
Czując, jak skacze mu tętno, uchylił drzwi gabinetu i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Ani żywej duszy. Ruszył szybko w kierunku tylnych schodów, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Gdy dotarł do klatki schodowej, zatrzymał się, nasłuchując. Ale wokół panowała zupełna cisza. Mdic Ecosse pogrążony był we śnie.
W połowie drogi na dół usłyszał nagle jakieś głosy. Zbliżały się. Zaczaj się obawiać, że ktokolwiek to jest, odkryje jego obecność, jeśli skręci na schody. Rozważał, czy nie wbiec z powrotem na górę, kiedy do jego uszu dotarł odgłos toczącego się korytarzem wózka. Odetchnął z ulgą. Nikt nie będzie pchał wózka schodami do góry. Uspokojony, zbiegł na dół i ukrył się za drzwiami z okrągłymi, oszklonymi okienkami. Mógł przez nie obserwować dolny korytarz.
Zobaczył cztery osoby w chirurgicznych strojach i maskach osłaniających dolną część twarzy. Zorientował się tylko, że to dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Na wózku leżała dziewczynka w wieku pięciu, może sześciu lat. Miała zamknięte oczy i była podłączona do kroplówki, którą trzymała w górze jedna z pielęgniarek. Cała grupa zatrzymała się po przeciwnej stronie korytarza, na wprost klatki schodowej, przy drzwiach windy. Dziecko wydawało się uśpione. Biorąc pod uwagę późną porę i stroje chirurgiczne całej czwórki dorosłych, zapewne było w drodze na salę operacyjną. "Powodzenia" - szepnął Dunbar, gdy nadjechała winda. Drzwi kabiny rozsunęły się i w blasku światła zobaczył bladą twarzyczkę dziewczynki. Odczekał chwilę, obserwując wyświetlacz nad windą, i przekonał się, że zespół chirurgiczny wraz z pacjentką dotarł na drugie piętro. Wysunął się z cienia i szybko ruszył korytarzem na radiologię.
Szerokie, niebieskie drzwi, które poprzednio stały otworem, by mogły tędy swobodnie przejeżdżać wózki, teraz były zamknięte. Dunbar przygotował się na najgorsze. Nie zdziwiłby się, gdyby na noc taki oddział zamykano na cztery spusty. W Mdic Ecosse panował przecież idealny porządek. Rozejrzał się, zanim położył rękę na klamce. Kiedy ją nacisnął, ustąpiła. Pchnął lekko drzwi. Otworzyły się. Głośno przełknął ślinę i wśliznął się do środka, zamykając je za sobą.
Wokół panowała kompletna ciemność, w której słyszał tylko własny oddech. Pamiętał, że na radiologii nie ma okien, więc nikt z zewnątrz nie mógł zobaczyć palącego się tu światła. Oczywiście przesączałoby się przez szpary wokół drzwi, ale o tej porze nie wydawało się prawdopodobne, by ktoś znalazł się w pobliżu. Musiał zaryzykować. Przesunął palcami wzdłuż ściany, natrafił na panel i wcisnął wszystkie cztery włączniki.
Wyposażenie pracowni sprawiało dziwnie groźne wrażenie. Jakby aparaty rentgenowskie tylko czekały, żeby się poruszył, by wycelować w niego swe promienie. Pasy służące do unieruchamiania pacjentów na leżance tylko pozornie zwisały w obojętnym bezruchu. Czaiły się jak węże gotowe go zaatakować, jeśli podejdzie bliżej. Nie mogły się doczekać, żeby spętać jego kończyny i opasać mu czoło niczym stalowe taśmy, a potem wsunąć bezwładne ciało wprost w otchłań ciemnej paszczy skanera, w czarną dziurę wiodącą do...
"Weź się w garść, człowieku!" - upomniał się Dunbar, wznosząc oczy ku niebu. Naprawdę wyszedł z wprawy. Próbował sobie przypomnieć, gdzie widział aparaturę do badania natężenia promieniowania. W którejś z szafek. Svensen wyjął stamtąd licznik, żeby zademonstrować mu swoją nową zabawkę. Ale w którym z pomieszczeń go przechowywał? Ruszył wolno przed siebie, rozglądając się uważnie. Kiedy zajrzał do gabinetu Svensena, znalazł to, czego szukał. Radiolog wyjął wtedy licznik z szafki stojącej na lewo od biurka.
Dunbar otworzył drzwiczki i dostrzegł trzy aparaty. Dwa z nich były małymi licznikami do rutynowej kontroli powierzchniowej. Trzeci różnił się od nich. Miał bardziej skomplikowaną konstrukcję, pozwalającą na dużo dokładniejsze zmierzenie dawki promieniowania. Jemu wystarczyło prostsze urządzenie. Miało kształt prostokątnej, metalowej puszki o wymiarach mniej więcej osiem cali na cztery. Na wierzchu przyczepiony był czujnik przypominający mikrofon. Z licznikiem łączył go spiralny przewód długości około trzech stóp. Z boku puszki znajdowało się pojedyncze pokrętło służące do regulacji czułości detektora i kontroli naładowania akumulatora. Dunbar ustawił je w tej pozycji i strzałka wskaźnika podskoczyła daleko poza czerwoną linię. Akumulator był w dobrym stanie. Odczepił czujnik i powiódł nim wokół siebie. Rzadkie, przerywane tykanie oznaczające występowanie normalnego promieniowania w otoczeniu upewniło go, że licznik działa.
Nadszedł czas, by zastanowić się nad strojem ochronnym. Jeśli ktoś zauważyłby brak tak małego przedmiotu, jak licznik, pomyślałby zapewne, że jest akurat w użyciu lub że został w innym pomieszczeniu. Nie od razu zorientowano by się, że zniknął z oddziału. Tak samo byłoby z rękawicami ochronnymi. Mógłby wziąć tylko jedną. Inaczej przedstawiała się sprawa z grubym fartuchem noszonym przez radiologów. Jego zniknięcie zbyt rzucałoby się w oczy. Musiał z niego zrezygnować. Tylko tego brakowało, żeby rano personel podniósł alarm, że dokonano włamania. Postanowił zadowolić się licznikiem i rękawicą.
Rozejrzał się po raz ostatni, sprawdzając, czy nie pozostawił po sobie żadnych śladów, po czym zgasił światło i przez chwilę nasłuchiwał pod drzwiami. Cisza. Wymknął się na korytarz i wrócił do biura. Wkładając do teczki zabrane z radiologii przedmioty, wydał z siebie przeciągłe westchnienie. Na razie wszystko poszło dobrze. Ale nie mógł zaprzeczyć, że ta wyprawa kosztowała go sporo nerwów. Przechodząc pewnym krokiem przez hol wejściowy, uśmiechnął się uprzejmie do recepcjonistki i życzył jej dobrej nocy. Czuł adrenalinę krążącą w żyłach.
Zbliżając się do ulicy, przy której stał domek Barnesów, sprawdził na wszelki wypadek, czy ma w kieszeni klucze. Robił to już po raz trzeci, choć wiedział, że tam są. Skrzywił się na wspomnienie zewnętrznej lampy zapalającej się samoczynnie nad wejściem. Mimo późnej pory mogła zaalarmować sąsiadów. Ale nikt nie wyszedłby z domu, żeby zapytać, co tu robi. Ludzie po prostu wezwaliby policję.
Tego akurat było mu najmniej potrzeba. Próbował sobie przypomnieć, pod jakim kątem pada na ścieżkę światło. Zapaliło się niemal natychmiast po otwarciu furtki, gdy wchodził do Barnesów po raz pierwszy. Zatem czujnik musiał znajdować się dość wysoko. Mógłby się przemknąć pod wiązką promieni, nie przecinając jej, gdyby trzymał się blisko ściany domu.
Zaparkował samochód dość daleko od domku Barnesów, przy rezydencji otoczonej wysokim, iglastym żywopłotem, przez który mieszkający tam ludzie nie mogli dostrzec auta. Wolał, żeby nikt nie zgłosił obecności stojącego samotnie obcego pojazdu. Żwawym krokiem przemierzył ulicę, mając nadzieję, że mężczyzna z neseserem nie powinien wzbudzać podejrzeń. Nie wahał się, nie skradał i nie rozglądał ukradkiem na prawo i lewo.
Tylko raz obejrzał się przez ramię. Nie zobaczywszy nikogo, przesadził nożycami płotek ciągnący się wokół ogródka Barnesów i przycupnął w zaroślach. Przez blisko minutę trwał w bezruchu, rozglądając się i nasłuchując. W żadnym z pobliskich domów nie zapaliło się światło, nie usłyszał też żadnych głosów.
Dom Proudfoota pogrążony był w ciemności. Na szczęście, wszyscy wokół spali. Dunbar podkradł się cicho do narożnika domku i przywarł do ściany. Posuwając się wzdłuż muru nie spuszczał z oka czujnika umieszczonego nad drzwiami. Nagłe przypomniał sobie, że niektóre z urządzeń zabezpieczających reagują również na ciepło ludzkiego ciała, ale musiał zaryzykować. Teraz albo nigdy. Z kluczami w dłoni przysunął się do drzwi i otworzył je, najszybciej jak potrafił. Dostał się do środka, a lampa na zewnątrz wciąż pozostawała zgaszona.
Wszedł do saloniku i zaciągnął zasłony. Były dość grube, by nie przepuszczać światła. Upewnił się, czy nie pozostawił w nich żadnej szpary i zapalił latarkę. Na wszelki wypadek odwrócił się tyłem do okna, kiedy wyjmował z nesesera licznik promieniowania. Ustawił go na największą czułość i trzymając przed sobą czujnik, zaczął wolno poruszać się po pokoju.
Licznik tykał z przerwami, nie wykrywając niczego niepokojącego. Promieniowanie było na zwykłym poziomie. Dunbar zbliżył się do szafki przy kominku, gdzie Cyril trzymał sprzęt fotograficzny. Detektor zaczął odzywać się coraz częściej, a sygnał stał się wyraźniejszy. Dunbar poczuł pulsowanie krwi w skroniach, gdy dotarł do źródła promieniowania. Była nim biała, wykonana z plastiku, telefoniczna puszka rozdzielcza zawieszona na ścianie.
Cofnął się i położył licznik na podłodze w pewnej odległości od niej. Wskazania wróciły do normy. Wyjął z teczki rękawicę ochronną oraz śrubokręt. Obracanie nim prawą dłonią w ciężkiej rękawicy nie było łatwe. Udało mu się jednak odkręcić dwie śruby krzyżowe mocujące pokrywę. Puszka okazała się jednak pusta.
Zmarszczył czoło i jeszcze raz zbliżył licznik do puszki. Sygnał pojawiał się z dużą częstotliwością, a strzałka wskaźnika wychyliła się niemal do końca skali. Nasuwało się tylko jedno wytłumaczenie. Choć w puszce nie było obecnie substancji radioaktywnej, to jednak niedawno musiała się ona w niej znajdować.
Licznik, którego używał Dunbar, był prostym urządzeniem. Dostarczał jedynie informacji o poziomie i zasięgu promieniowania, ale nie mówił niczego o jego źródle. Trzymając czujnik przed sobą, Dunbar ustalił, że w odległości około ośmiu stóp od puszki wskazania wracają do normy. Musiał się zastanowić, co dalej. Nie spodziewał się, że zaistnieje taka sytuacja. Oświetlił latarką wnętrze puszki i sprawdził wchodzący do niej cienki kabel telefoniczny. Przechodził przez nią prosto, bez żadnych odgałęzień. Puszka rozdzielcza nie była w ogóle potrzebna. Nie spełniała żadnej funkcji. Stanowiła tylko atrapę.
Jedyną rzeczą, do której mogła służyć, było ukrycie źródła promieniowania. Ktoś zainstalował ją celowo tylko po to, by narazić Sheilę Barnes i jej męża na działanie zabójczej substancji. A może chodziło jedynie o Sheilę? Bo z pewnością należało podejrzewać Mdic Ecosse. Substancji promieniotwórczych nie kupuje się w pierwszym lepszym sklepie, ale są one dostępne w szpitalach. W celach leczniczych i diagnostycznych używa się tam różnych izotopów.
Dunbar jeszcze raz przyjrzał się pustej puszce. Źródło promieniowania stanowiące dowód zbrodni zostało usunięte. Zapewne wtedy, gdy spełniło już swoje zadanie, a Sheila i Cyril trafili do szpitala z rakiem płuc. Czy tak właśnie było? Czy teraz tamci uważają, że zatarli za sobą ślady? Czy nic nie da się już zrobić? Skoro licznik reagował w wyraźny sposób, w puszce wciąż musiały znajdować się resztki promieniotwórczej substancji. Może wystarczy ich do zidentyfikowania izotopu i ustalenia, skąd pochodził? Zastanawiając się, w jaki sposób pobrać próbkę, przypomniał sobie o tacce z kosmetykami Sheili. Była w sypialni. A na niej leżały między innymi małe pędzelki. Jeden z nich nadawałby się znakomicie do tego celu. Poszedł po pędzelek, a potem zaczął się rozglądać za odpowiednim pojemniczkiem. Początkowo zamierzał wykorzystać kasetę od 35-milimetrowego filmu, znajdującą się w szafce z aparatem Cyrila. Ale plastik niezbyt dobrze chroni przed promieniowaniem. Musiał znaleźć lepsze zabezpieczenie. Przyszła mu na myśl folia kuchenna.
Bardzo ostrożnie, by w powietrze nie uniosły się drobinki zabójczego pyłu, którego nie powinien wdychać, zmiótł pędzelkiem na kawałek folii to, co pozostało w puszce. Zawinął folię starannie i zbliżył do pakunku czujnik licznika. Promieniowanie wciąż było wysokie. Nawet kilkakrotnie złożona folia okazała się zbyt cienka.
Pożałował, że uparł się, by samodzielnie przeprowadzić tę akcję. Miałby teraz czekać na przysłanie mu z inspektoratu specjalnego pojemnika do transportu radioaktywnej próbki? Nagle uświadomił sobie, że przecież domek Baraesów jest bardzo stary. Wprawdzie przed kilkoma laty ludzie pozbywali się w panice niezdrowych, ołowianych instalacji hydraulicznych, ale może gdzieś zachował się jeszcze kawałek oryginalnej rurki. Warto było to sprawdzić. Wziął latarkę i poszedł do kuchni, żeby obejrzeć urządzenia pod zlewem. Natrafił na nowoczesną instalację z miedzi, stali i plastiku. To samo znalazł w łazience.
Ostatnią szansę stanowił zbiornik wody na poddaszu. Tylko czy Barnesowie mieli opuszczaną drabinkę strychową? Mieli. Dunbar znalazł krótki drąg zakończony hakiem, otworzył nim klapę włazu i ściągnął na dół drabinę. Wspiął się po metalowych szczeblach i oświetlił latarką poddasze. Ujrzał szary, plastikowy zbiornik i kolejny fragment nowoczesnej instalacji wodnej.
Było jasne, że całkiem niedawno wymieniono w tym domu całą hydraulikę. Już miał zamknąć za sobą klapę., gdy w ostatniej chwili coś zauważył. Pod czerwonym, plastikowym zbiornikiem wyrównawczym centralnego ogrzewania leżał jakiś przedmiot Podniósł go. Okazało się, że to stara rurka przelewowa od poprzedniego zbiornika. Miała około ośmiu cali długości i, co najważniejsze, była zrobiona z ołowiu.
Zamknął strych i zabrał rurkę do pokoju. Wcisnął do niej foliowy pakunek i za pomocą śrubokręta spłaszczył jej oba końce, żeby stanowiła szczelny pojemnik. Sprawdził poziom promieniowania i z zadowoleniem stwierdził, że licznik nie wykazuje niczego niepokojącego. Tykał z normalną częstotliwością. Przykręcił z powrotem pokrywę puszki rozdzielczej i wyprostował się. W żołądku miał nieprzyjemne uczucie pustki, jakiego doznaje się podczas zbyt szybkiej jazdy windą do góry. Czym innym jest obawa przed znanym zagrożeniem, a zupełnie czym innym strach przed nieznanym niebezpieczeństwem. Wtedy człowiek boi się podwójnie. Jeszcze raz spojrzał na puszkę telefoniczną, zastanawiając się, kto mógł ją zainstalować. To musiało być dziecinnie proste. Ktoś zapewne udawał technika od telefonów. Powiedział, że musi sprawdzić uszkodzenie na linii i nie wzbudzając podejrzeń, wykonał swoje zadanie.
Dunbar schował do nesesera cały sprzęt i ołowianą rurkę. Oświetlił latarką pokój, sprawdzając, czy o czymś nie zapomniał. Potem przez chwilę przygotowywał się psychicznie do ponownego przechytrzenia lampy zapalającej się samoczynnie nad drzwiami wejściowymi.
Tym razem nie miał tyle szczęścia. Zdążył zrobić jeden krok, przywierając plecami do ściany domku, gdy nagle rozbłysło światło, zalewając białym blaskiem cały ogródek. Poczuł się tak, jakby właśnie wyszedł na scenę w London Palladium. Instynktownie oderwał się od muru i popędził przed siebie. Za rogiem budynku wpadł w zarośla, przywierając płasko do ziemi. Niemal w tym samym momencie zapaliło się światło w sypialni na piętrze domu Proudfoota i w oknie ukazała się czyjaś postać. Ktoś przecierał dłonią zaparowaną szybę, by wyjrzeć na zewnątrz.
Dunbar niezbyt polegał na marnej kryjówce, więc bał się poruszyć, by nie zdradzić swojej obecności. Nie odważył się nawet unieść głowy i spojrzeć w rozświetlone okno. Kątem oka dostrzegał, że ktoś wciąż tam jest.
Wtem na ogrodowej ścieżce pojawił się kot Zignorował zupełnie postać widoczną w oknie, ale wyczuł bliskość Dunbara. Przystanął i zaczął mu się przypatrywać. Dunbar zamknął oczy, modląc się w duchu o trochę szczęścia. Gdyby mu dopisało, sąsiad powinien pomyśleć, że to kot uruchomił czujnik włączający lampę nad drzwiami. Ale gdyby miał pecha, osoba wyglądająca na zewnątrz mogła się zorientować, że kot wyczuł intruza.
Po chwili wydającej się nieskończonością światło w sypialni sąsiedniego domu zgasło. Kot poszedł własną drogą, a Dunbar leżał plackiem jeszcze dobre trzy minuty, czekając, aż lampa sama się wyłączy. Potem wstał wolno, cofnął się poza zasięg czujnika i rozejrzał dookoła. Ulica była pusta. Szybko przeskoczył przez płot i pomaszerował energicznym krokiem do samochodu. Zimne, nocne powietrze nie pomogło mu dojść do siebie. Wciąż odczuwał lęk. Wdepnął w coś o wiele poważniejszego, niż mógł sobie początkowo wyobrazić. Sheila Barnes i jej mąż nie zachorowali na raka przez przypadek.
Rozmyślając o Sheili, przypomniał sobie o Lisie. Jeśli ktoś zdecydował się usunąć z tego świata Sheilę Barnes, mógł również planować zamordowanie Lisy. Dunbar wbił stopę w pedał hamulca i samochód zatrzymał się z przeraźliwym piskiem opon. Zawrócił w trzech rzutach i wcisnął gaz, kierując się do domu Lisy.
- Kto tam? - zabrzmiał zaspany głos.
- Steven Dunbar. Muszę z panią natychmiast porozmawiać! - rzucił do kratki domofonu.
- Czy pan wie, która jest godzina? - zaprotestowała.
- Muszę się z panią zobaczyć. To bardzo ważne.
- Lepiej, żeby naprawdę tak było - westchnęła Lisa, odblokowując zamek.
Dunbar wbiegł na górę, ściskając pod pachą neseser. Lisa czekała w progu, w szlafroku i kapciach. Czując chłód, skrzyżowała na piersi ramiona. Szybko wpuściła Dunbara do mieszkania.
- Więc o co chodzi?
- Uważam, że grozi pani niebezpieczeństwo.
- Jak to? O czym pan mówi?
Natychmiast się rozbudziła. Wpatrywała się w Dunbara szeroko otwartymi oczami. Nie zwracając na nią uwagi, wyjął z nesesera licznik promieniowania i odczepił czujnik. Podszedł do telefonu i sprawdził, jak przebiega kabel przymocowany do ściany. Nie znalazł żadnej niedawno zainstalowanej puszki rozdzielczej.
- Czy w ciągu ostatnich kilku tygodni nie odwiedzał pani nikt z telefonów? - zapytał, badając czujnikiem inne części pokoju.
- Z telefonów? - powtórzyła. - Może zechce mi pan łaskawie wyjaśnić, o co właściwie chodzi?
- Był u pani jakiś technik?
- Nie.
- Jest pani pewna?
- Oczywiście.
- Nie zjawił się nieoczekiwanie żaden inny fachowiec?
- Nikogo takiego nie było.
Dunbar odetchnął z ulgą.
- Czy może mi pan w końcu powiedzieć, o co chodzi? - ponowiła pytanie Lisa.
- Lepiej sprawdzę jeszcze sypialnię.
- Wiesz co, Dunbar? - powiedziała żartobliwym tonem. - Słyszałam już różne fajne teksty, ale ten bije wszelkie rekordy.
Nie uśmiechnął się.
- Wygląda na to, że Sheila Barnes i jej mąż nie zachorowali na raka, bo tak chciał los - odrzekł z poważną miną. - Ktoś chyba umieścił w ich domu źródło promieniowania.
Oczy Lisy zrobiły się okrągłe.
- Źródło promieniowania? Chce pan powiedzieć, że to mogło być morderstwo?
Dunbar skinął głową.
- Bardzo możliwe.
- Ale dlaczego? Kto chciał ich zabić?
- Przychodzi mi na myśl tylko jedno - odparł.
- Mdic Ecosse?! - wykrzyknęła.
Dunbar wzruszył ramionami.
- Izotopów promieniotwórczych nie sprzedają na każdym rogu ulicy. Kto inny mógł mieć do nich dostęp?
Lisa osunęła się na fotel i ukryła twarz w dłoniach.
- Potwornie się bałem, że z tobą może być tak samo - odezwał się cicho Dunbar.
Pokręciła wolno głową. Straciła całą pewność siebie. Przypominała małą dziewczynkę, która nagle czegoś się przestraszyła. Dunbar odłożył licznik i objął ją.
- Tutaj nic nie znalazłem - powiedział uspokajająco. - Ale na wszelki wypadek sprawdzę pozostałe pomieszczenia.
Pokiwała głową i ruszyła przodem. Mieszkanie było czyste.
- Dobrze się czujesz? - zapytał troskliwie, gdy wrócili do saloniku.
Lisa podniosła na niego wzrok i wzruszyła ramionami.
- Sama nie wiem. Co teraz zrobimy?
- Dopóki niczego nie wiem na pewno, zmuszony jestem zakładać, że ktoś chciał zamknąć Sheili usta, żeby nie mówiła nic więcej o śmierci tamtego dziecka, choć metoda wydaje się dość nietypowa. Moglibyśmy od razu zawiadomić policję, ale obawiam się, że wówczas nie dowiedzielibyśmy się całej prawdy.
- Więc jednak uważasz, że w tym, co obie mówiłyśmy, mogło coś być? - zapytała Lisa.
- Już wcześniej tak uważałem.
- Zakładając, że nie zawiadomisz policji, jaką masz alternatywę?
- Inspektorat Naukowo-Medyczny będzie prowadził własne, tajne śledztwo.
- Chcę wiedzieć, dlaczego umarła Amy - powiedziała Lisa. - Chcę, żeby ktoś za to zapłacił.
Dunbar skinął głową.
- A z drugiej strony boję się - wyznała.
Nie zamierzał jej okłamywać, że nie ma powodu do obaw.
- A co z tym źródłem promieniowania, o którym wspomniałeś?
- Zostało usunięte, ale znalazłem ślady śmiercionośnej substancji. Ukryto ją w telefonicznej puszce rozdzielczej na ścianie, dlatego sprawdzałem twoją linię. Pobrałem stamtąd próbkę. Wyślę ją do inspektoratu, żeby nasi eksperci spróbowali zidentyfikować izotop i ustalić jego pochodzenie. Niewiele firm obraca materiałami radioaktywnymi w Zjednoczonym Królestwie i wszystkie muszą ściśle przestrzegać obowiązku prowadzenia dokładnych rejestrów.
- Więc wasi specjaliści byliby w stanie ustalić, czy tę substancję zamówił Mdic Ecosse?
- Mam nadzieję - przyznał Dunbar. - Gdyby udało się nam wykazać, że Sheila została zamordowana, i powiązać to zabójstwo z Mdic Ecosse, zostałyby użyte wszelkie środki, żeby znaleźć motywy zbrodni. Ale jeśli teraz zawiadomimy policję, a potem nie będziemy potrafili połączyć jednego z drugim, cała sprawa rozejdzie się po kościach.
- A komu innemu mogłoby zależeć na śmierci Sheili Barnes?
- Tylko im - przyznał Dunbar, ale w jego głosie Lisa wyczuła wahanie.
- Coś nie daje ci spokoju? - zapytała.
- Nie mogę uwolnić się od myśli, że to jednak bardzo dziwny sposób pozbawienia kogoś życia. Rozumując logicznie, powinni usunąć Sheilę z tego świata jak najszybciej, a nie czekać, aż załatwi to za nich natura.
- Dzięki - mruknęła ponuro Lisa. - Bardzo mnie uspokoiłeś.
- Przepraszam, nie miałem zamiaru cię straszyć. Po prostu głośno myślę. Najwyraźniej uważają, że czas działa na ich korzyść. A co ty o tym wszystkim sądzisz?
- Zanim zawiadomimy policję, przekonajmy się, co uda się ustalić twoim ludziom - odrzekła.
- Jesteś pewna?
Pokiwała niezdecydowanie głową. Sprawiała wrażenie, jakby podjęcie takiej decyzji wymagało od niej całej odwagi, na jaką było ją stać.
- Dzielna dziewczyna - pochwalił ją Dunbar. - Na razie nie otwieraj drzwi nikomu obcemu, chyba że się wylegitymuje. A ja załatwię, żeby twój dom był pod obserwacją.
Znów pokiwała głową.
Po powrocie do hotelu Dunbar natychmiast nawiązał łączność modemową z londyńskim biurem inspektoratu. Za pomocą swojego laptopa nadał krótką wiadomość: GLASGOW - KOD CZERWONY. Dla ludzi w centrali oznaczało to, że mają do czynienia ze sprawą kryminalną i wszystkie żądania Dunbara należy traktować priorytetowo. Miał obowiązek wyjaśnić powód wszczęcia alarmu w ciągu kilku dni. W miarę możliwości powinien stawić się osobiście w Londynie. Ale teraz działał w terenie i na razie o wszystkim decydował sam.
Po kilku sekundach jego komputer odezwał się i na ekranie pojawił się napis: GLASGOW - KOD ZIELONY. Wiadomość, którą nadał, została odebrana. Po chwili otrzymał instrukcję zastosowania jednego z trzech systemów szyfrujących używanych przez inspektorat Od tego momentu wszystkie jego meldunki kodowane były automatycznie przed wysłaniem ich linią telefoniczną. To samo działo się z odpowiedziami nadchodzącymi z Londynu. Ten sposób porozumiewania się zabezpieczał treść rozmów. Po wykonaniu polecenia Dunbar odczytał pytanie, jakie są jego najpilniejsze potrzeby. Poprosił o zorganizowanie dyskretnej obserwacji domu Lisy Fairfax. Nie sądził, by w tej chwili coś jej groziło, ale wołał mieć pewność, że jest pod opieką. Obiecano mu załatwienie tej sprawy. Nie miał więcej żądań. Reszta mogła poczekać do świtu. Potrzebował snu. Dochodziła druga trzydzieści nad ranem.
Mimo późnej pory sen nie nadchodził. W głowie Dunbara wciąż wirowała karuzela wydarzeń z minionego dnia. Im dłużej szukał odpowiedzi, tym więcej nasuwało się pytań. Nurtowało go wiele drobnych szczegółów. Zastanawiał się właśnie, jak zwrócić sprzęt wykradziony z radiologii, gdy nagle coś sobie przypomniał. Zespół chirurgiczny, który widział w szpitalu, zawiózł dziewczynkę windą na drugie piętro. Wtedy nie zwrócił na to uwagi, ale teraz uświadomił sobie, że musiano ją zabrać do wschodniego skrzydła budynku, na oddział położniczy. A tam leżała pacjentka "Omega". Dlaczego dziecko trafiło właśnie tam?
10
Dunbar wstał bardzo wcześnie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było sprawdzenie, czy w komputerze nie ma dla niego jakiejś wiadomości. Znalazł spis telefonów. Były to specjalne numery policji i różnych lokalnych instytucji państwowych mogących udzielić mu natychmiastowej pomocy w nagłych wypadkach. Przepisał je do małego notesu, z którym nigdy się nie rozstawał. Otrzymał również numery dwóch kont bankowych. Mógł je wykorzystać, gdyby pilnie potrzebował dodatkowych funduszy. Był też numer gorącej linii inspektoratu, zapewniającej kontakt o każdej porze dnia i nocy. Pod tym telefonem czuwał dyżurny zobowiązany do załatwienia wszystkiego, czego życzyłby sobie Dunbar. Wreszcie następowało polecenie, by nawiązał osobisty kontakt z inspektoratem, jeśli tylko będzie to możliwe. Zakodowany plik poczty komputerowej stanowił po prostu standardowy pakiet, jaki otrzymywał każdy z inspektorów dochodzeniowych w terenie, jeśli wystąpił o przyznanie mu pełnego statusu operacyjnego.
W tej chwili wszystko zależało od tego, czy da się ustalić źródło pochodzenia substancji promieniotwórczej. Poprosił inspektorat o przysłanie kuriera po radioaktywną próbkę i zbadanie jej w laboratorium. Uprzedził, że udało mu się zebrać zaledwie trochę pyłu. Obawiał się, czy nie będzie go za mało do zidentyfikowania nieznanego izotopu i określenia, skąd się wziął.
Jak zwykle był pod wrażeniem. Inspektorat nigdy nie kwestionował żadnej prośby. Akceptowano je i pytano, czy nie potrzeba jeszcze czegoś. Zawsze uważał, że właśnie tak powinna funkcjonować administracja. Jej zadanie to maksymalne ułatwianie pracy macierzystej organizacji. Tymczasem w wielu instytucjach państwowych działy administracyjne istniały same dla siebie. Zamiast spełniać rolę pomocniczą, żerowały na rzeszach pracowników operacyjnych, traktując ich jak wytwórnie danych statystycznych i informacji potrzebnych do prowadzenia sprawozdawczości uzasadniającej konieczność własnej egzystencji. Rzeczywista działalność urzędów, do której zostały stworzone, liczyła się najmniej.
Z tego, co słyszał od przyjaciół i znajomych, wynikało, że nie lepiej jest w Narodowej Służbie Zdrowia. Personel medyczny i pielęgniarski tracił coraz więcej czasu na wypełnianie formularzy i kwestionariuszy, sporządzanie zestawień i podsumowań zgodnie z procedurą kontrolną opracowaną przez urzędników szukających usprawiedliwienia dla rozrostu administracji.
Dunbar postarał się w recepcji o tekturowe pudełko i taśmę samoprzylepną. Sporządził małą paczkę zawierającą ołowianą rurkę z próbką substancji radioaktywnej. Zanim zniósł ją na dół i zostawił dla kuriera, dokładnie sprawdził licznikiem poziom wydzielanego przez nią promieniowania. Potem wrócił do pokoju z filiżanką kawy i zaczął się zastanawiać, co dalej. Postanowił pojechać do Helensburgha i zobaczyć się z Sheilą Barnes pod pretekstem, że chce zwrócić pamiętnik. I tak zamierzał to zrobić, ale teraz przede wszystkim chciał zapytać Sheilę czy pamięta, kto i kiedy zainstalował w jej domku puszkę telefoniczną. Może potrafiłaby opisać tego kogoś lub nawet podać jego nazwisko.
Po głębszym namyśle uznał, że lepiej nie mówić jej o substancji radioaktywnej. Stała nad grobem i przyjęła wyrok losu z godnością. Taka informacja byłaby dla niej gorzką pigułką na łożu śmierci. Poza tym, zdradzając jej swe podejrzenia, powinien zawiadomić również policję. Ale czy naprawdę nie chciał jej niczego mówić tylko z tego powodu? Czasem bardzo łatwo oszukiwać samego siebie, gdy chodzi o motywy działania. Wierzył, że naprawdę ma na względzie spokój Sheili, ale do końca nie był tego pewien.
Nie zdążył wyjść z hotelu, gdy zjawił się kurier po odbiór paczki z izotopem. Mężczyznę zdumiał ciężar tak małego pakunku.
- Co tam jest? - zażartował. - Ołów?
Dunbar nie śpieszył się, jadąc do Helensburgha. Nie rozwijał dużej prędkości, więc nie potrzebował koncentrować całej uwagi na drodze. Miał trochę czasu na przemyślenie różnych spraw, a rzeczywiście musiał uporządkować sobie wszystko w głowie. Tyle że nie bardzo wiedział, od czego zacząć. Nie znajdował logicznego punktu wyjścia. Jeszcze nigdy nie czuł się tak zagubiony, prowadząc dochodzenie. Jedynym prawdziwym przestępstwem, na popełnienie którego miał dowód, było ukrycie izotopu w domku Sheili Barnes. I zapewne miało ono na celu uciszenie jej, bo za dużo wiedziała o przyczynach śmierci pewnego dziecka. A zatem w jakich naprawdę okolicznościach umarło? Co nie mogło wyjść na jaw? Kto i dlaczego posunął się do morderstwa, by zamknąć jej usta? I czy takie same okoliczności towarzyszyły śmierci Amy Teasdale?
Z powodu zaciągniętych zasłon w pokoju panował półmrok, ale Dunbar zdołał zauważyć, że Sheila jest już bliska śmierci. Jej wychudzone ciało wydawało się tak kruche, że najlżejszy podmuch wiatru wpadającego przez okno mógłby obrócić je w pył. Po wyjściu dyżurnej pielęgniarki przyglądał się przez chwilę śpiącej Sheili i zastanawiał, czy nie powinien zostawić jej w spokoju. Skoro spała, nie czuła bólu, a to było chyba najważniejsze. Ale... musiał ją zapytać o tę przeklętą puszkę telefoniczną i miał moralny dylemat.
- Sheila? - odezwał się cicho.
Nie odpowiedziała. Spróbował jeszcze raz, po czym odwrócił się i skierował ku drzwiom. Kładł rękę na klamce, gdy usłyszał za plecami:
- Peter? Czy to ty?
Obejrzał się. Sheila wciąż miała zamknięte oczy. Podszedł bliżej i już miał się przedstawić, kiedy znów zaczęła mówić.
- Wiedziałam, że przyjdziesz. Tak się cieszę. Pamiętam, kochanie, że nie rozstaliśmy się w zgodzie, ale byłam pewna, że przyjdziesz pożegnać się ze swoją starą, biedną matką. Przecież rozumiesz, że wszystko, co mówiłam, było tylko dla twojego dobra, prawda?
Dunbar usłyszał nagle własny głos: "Tak, oczywiście".
- Właśnie wspominałam nasze wakacje, kiedy miałeś osiem lat Pamiętasz? Wypłynęliście z ojcem małą łódką i złowiliście trzy ryby, a ja usmażyłam je na podwieczorek. Ten wyraz na twojej twarzy... Byłeś taki dumny...
- Pamiętam - szepnął Dunbar i cofnął się w najciemniejszy kąt pokoju na wypadek, gdyby Sheila otworzyła oczy.
- Jestem taka szczęśliwa, że przyszedłeś, mój synku. Tak cię kocham, wiesz o tym.
- Wiem, mamo - mruknął niewyraźnie Dunbar. - Ja też cię kocham. - A teraz odpocznij. Później porozmawiamy.
- Z przyjemnością, kochanie - odrzekła Sheila słabnącym głosem i z powrotem pogrążyła się we śnie.
Dunbar wyszedł na palcach z pokoju. Postanowił zamienić dwa słowa z przełożoną hospicjum. Opowiedział jej, co przed chwilą zaszło i zapytał:
- Mam nadzieję, że postąpiłem słusznie?
- W tych okolicznościach to było najlepsze, co mógł pan zrobić - zapewniła go. - Sheila jest już o krok od śmierci.
- Domyśliłem się, że syn jej nie odwiedzał, prawda? Ojca też nie?
Przełożona pokręciła głową.
- O ile wiem, Peter to czarna owca. Miedzy nim a rodzicami doszło do poważnego konfliktu z powodu pieniędzy. Peter potrzebował ich na rozkręcenie jakiegoś interesu, ale ponieważ poprzedni mu nie wyszedł, Sheila i Cyril odmówili sfinansowania nowego przedsięwzięcia. To się, niestety, zdarza.
- Faktycznie - przyznał Dunbar. Podziękował za to, że przełożona pochwaliła jego postępowanie i opuścił hospicjum, wiedząc, że już nie będzie miał powodu, żeby znów tu przyjechać.
W drodze powrotnej do Glasgow postanowił, że nazajutrz poleci do Londynu i zamelduje się osobiście w centrali. Wieczorem powinien wpaść do szpitala i zostawić wiadomość dla Ingrid. Ale nie śpieszył się z tym. Nie miał ochoty nikogo tam spotkać ani z nikim rozmawiać.
Cały optymizm w jednej chwili opuścił Sandyłego i Kate, gdy pielęgniarka wprowadziła ich do sali Amandy. Mała wyglądała jak głodujący uchodźca z któregoś z krajów Trzeciego Świata. Miała skórę białą jak papier i wielkie, wytrzeszczone oczy. Nie spała, ale tępo wpatrywała się w sufit. Biały królik, powitalny prezent od szpitala, spoczywał obok na poduszce i nie różnił się barwą od jej twarzy.
Kate usiłowała porozumieć się z Amandą. Sandy odwrócił się do pielęgniarki.
- Co się stało? - zapytał ochrypłym głosem.
- Nie jest tak źle, jak na to wygląda - uspokoiła go. - Nie miała wczoraj dializy. Doktor Ross zrobił jej kilka testów.
- Jakich testów?
- Różnych - odrzekła enigmatycznie pielęgniarka. - Chcecie państwo, żebym poszukała któregoś z lekarzy? Są w tej chwili trochę zajęci, ale mogłabym...
Sandy pokręcił przecząco głową. Poczuł się zażenowany. Nie chciał robić zamieszania.
- Doktor Ross mówił, że do jutra stan Amandy poprawi się zdecydowanie - zapewniła pielęgniarka. - To tylko typowa reakcja na niektóre rodzaje testów.
Sandy znów miał ochotę zapytać, na które. Nie rozumiał, jakie testy są aż tak ważne, żeby z ich powodu przerywać wykonywanie dializ. Ale z drugiej strony obawiał się, że tylko niepotrzebnie narobi dużo hałasu o nic. Szpital zachował się w stosunku do nich bardzo przyzwoicie. Podnoszenie wrzawy mogłoby wyglądać na niewdzięczność. Przykucnął obok łóżka, starając się powstrzymać łzy, które napłynęły mu do oczu na widok córki.
- Jak się miewa moja Księżniczka? - zapytał, ujmując Amandę za rękę tak delikatnie, jakby się bał, że ją złamie.
Dziewczynka uśmiechnęła się słabo.
- To boli, tatusiu.
- Co cię boli, Księżniczko? Brzuszek?
Amandą pokazała ręką klatkę piersiową. Sandy pogłaskał ją w tym miejscu i zauważył, że swoim dotykiem sprawia jej ból. Skrzywiła się. Wyczuł pod jej piżamą opatrunek chirurgiczny i zaniepokoiło go jego umiejscowienie. Zmarszczył brwi.
- Siostro? - zapytał, odwracając się. - Czy Amandzie robiono wczoraj nakłucie mostka? Pobrano jej szpik kostny?
- O ile wiem, tak.
Tym razem Sandy nie wytrzymał.
- Po co?
- To nic niezwykłego u pacjentów oczekujących na transplantację. Pobiera się szpik, żeby określić ich typ immunologiczny - wyjaśniła.
- Ale przecież Amandą miała już takie testy. Robili jej to wieki temu, jeszcze w Szpitalu Chorób Dziecięcych. Figuruje w międzynarodowym rejestrze. Są tam jej wszystkie dane. Jej profil immunologiczny jest znany.
- Jestem pewna, że doktor Ross miał swoje powody, żeby to powtórzyć - odrzekła pielęgniarka.
Sandy ugryzł się w język.
- Oczywiście - powiedział tylko i z powrotem skupił uwagę na Amandzie.
- Chce pan, żebym poszukała doktora Rossa? - zaproponowała pielęgniarka. Ton jej głosu zmienił się lekko. Był bardziej wyzywający niż pytający.
"Typowa reakcja profesjonalistki na nieuzasadnioną dociekliwość laika" - pomyślał Sandy.
- Nie, niekoniecznie - odparł.
- O Boże! - westchnął Sandy, gdy wraz z Kate szedł do samochodu. Czuł się tak, jakby miał nogi z ołowiu. - Chyba za dużo sobie obiecywaliśmy. Liczyliśmy na cud, który nie może się zdarzyć w rzeczywistym świecie. Oszukiwaliśmy samych siebie, jak wszyscy zdesperowani ludzie. Wierzyliśmy w gwiazdkę z nieba i Świętego Mikołaja.
- Pielęgniarka mówiła, że jutro Amanda poczuje się lepiej - przypomniała Kate. - Podobno to tylko skutek testów, które jej robiono. Wygrzebie się z tego. Zobaczysz.
Sandy uśmiechnął się blado, objął ją i mocno przytulił.
- Tak już lepiej - powiedziała.
- Dobrze, że chociaż ty się trzymasz - szepnął. - Bóg raczy wiedzieć, co by się stało, gdybyśmy oboje naraz stracili nadzieję.
Dunbar zwlekał z wyprawą do Mdic Ecosse do dziesiątej wieczorem. Na swoim biurku znalazł informacje, o które prosił Ingrid. Dotyczyły pacjentów leczonych bezpłatnie od chwili otwarcia szpitala. Nie było to szczegółowe zestawienie wszystkich danych, ale zawierało podstawowe, interesujące go dane: ile osób przyjęto, na co je leczono, jakie były zabiegi i jaką sumę szpital mógł odpisać od podatku z tytułu działalności charytatywnej. Większość chorych stanowiła łatwe przypadki o stosunkowo małym ryzyku, mogące zrobić Mdic Ecosse niemal darmową reklamę. Ale przyjęto również trzy osoby na oddział transplantacyjny. Na liście nie figurowały nazwiska, jednak Dunbar wiedział, że trzecią z kolei jest Amanda Chapman. Aż trzy? To było dla niego wielkim zaskoczeniem. Szpital okazał się wyjątkowo wspaniałomyślny. "Zbyt hojny, jak na stan swoich finansów" - pomyślał Dunbar. Ale nie zamierzał zastanawiać się nad tym. Bardziej niż pieniądze liczyli się ludzie. Schował listę do szuflady i napisał dla Ingrid wiadomość, że następnego ranka odlatuje do Londynu.
Już miał uruchomić silnik i odjechać, gdy zauważył czarnego bedforda, nie oznakowaną furgonetkę wjeżdżającą przez bramę szpitala i kierującą się na parking z tyłu budynku. Kierowca i siedzący obok pasażer mieli na sobie białe, szpitalne stroje. Ciekawość wzięła w Dunbarze górę nad chęcią powrotu do hotelu. Wysiadł z samochodu i kryjąc się pod ścianą, pobiegł szybko na tyły szpitala.
Furgonetka zatrzymała się naprzeciw zielonych drzwi prowadzących do korytarza w podziemiach. Obaj mężczyźni wysiedli i otworzyli tylne drzwi bedforda. Po chwili z budynku wyszli jeszcze dwaj inni. Wszyscy czterej unieśli za rogi nosze, na których musiał spoczywać wyjątkowo ciężki pacjent, i wyjęli je z samochodu.
Mimo że pod osłoną nocy i kilku zaparkowanych aut Dunbar podkradł się bliżej, niewiele więcej mógł zobaczyć. Światło było zbyt słabe, a ciało spoczywające na noszach okrywał ciemny materiał.
"O co tu chodzi, do diabła?" - mruknął, gdy zamknięto zielone drzwi, a furgonetka odjechała. Dlaczego jakikolwiek pacjent miałby być wnoszony do szpitala tylnymi drzwiami, i to nocą? Potem przypomniał sobie, że w podziemiach jest kostnica. Do budynku nie wniesiono chorego, lecz zwłoki.
Ten wniosek niczego jednak nie wyjaśniał. Taki sposób dostarczenia martwego ciała do Mdic Ecosse wydawał mu się równie niezrozumiały, jak wnoszenie do podziemi żywego człowieka. Postanowił rozwikłać tę zagadkę. Uznał, że skoro żadne logiczne wytłumaczenie nie przychodzi mu do głowy, należy sprawdzić naocznie, co się za tym kryje. Wrócił do biura i przez chwilę zastanawiał się, co zrobić. W końcu zadecydował, że po prostu zejdzie do kostnicy i zobaczy, czyje zwłoki przywieziono.
Odczekał dziesięć minut, mając nadzieję, że przez ten czas mężczyźni zdążą włożyć ciało do chłodni i wyjść. Na szczycie schodów prowadzących w dół nasłuchiwał przez moment, ale wszędzie panowała cisza. Zbiegł na palcach do podziemi i znalazł się przed drzwiami kostnicy. Przyłożył do nich ucho, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Uchylił drzwi, wsunął się do środka i zamknął je za sobą. Wewnątrz poczuł się bezpieczniej. Wypuścił przeciągłe powietrze z płuc, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że przez dłuższy czas wstrzymywał oddech. Nagle zamarł. Odgłos włączającego się agregatu chłodniczego na moment śmiertelnie go przestraszył. Pomyślał, że im szybciej się stąd wyniesie, tym lepiej.
Chwycił solidną, metalową klamkę i odciągnął ciężkie drzwi chłodni. Ku swemu zaskoczeniu zobaczył dwa ciała okryte białymi prześcieradłami. Spodziewał się znaleźć tylko jedno. Odsłonił częściowo zwłoki leżące w górnej szufladzie i ujrzał pomarszczoną twarz kobiety. Sądząc po wyglądzie włosów i uzębienia, musiała mieć około siedemdziesiątki. Wysunął szufladę na tyle, by móc dosięgnąć plakietki przyczepionej do dużego palca u nogi staruszki. Widniało na niej nazwisko: Angela Carter-Smythe.
Wsunął szufladę z powrotem, zakrył zwłoki i zajął się ciałem spoczywającym niżej. Po rozmiarach nieboszczyka zorientował się, że to właśnie jego przywieziono czarną furgonetką. Był zabezpieczony w dość osobliwy sposób. Nie nakryto go białym prześcieradłem zdradzającym kształty ciała, lecz opakowano w kilka warstw nieprzemakalnego materiału. Dopiero na wierzchu rozłożone zostało białe, tradycyjne okrycie. "Może to dlatego, że zwłoki są takie duże?" - pomyślał Dunbar. Pociągnął luźny róg materiału obok głowy, ale nie mógł go odchylić z powodu ciężaru ciała. Nie udało mu się również unieść głowy jedną dłonią.
Szarpnął nakrycie obiema rękami i... doznał szoku. Zamiast twarzy wielkiego, zwalistego mężczyzny miał przed sobą ryj dorosłej świni. W nozdrza uderzył go odór zwierzęcych zwłok. Martwe ślepia wpatrywały się w niego niewidzącym wzrokiem.
Kiedy po chwili doszedł do siebie, zaczął szukać w myślach jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia tego, co odkrył. Może chłodnia kuchenna jest nieczynna lub brakuje w niej miejsca? Mało prawdopodobne i wysoce nieetyczne. Poza tym po pobieżnych oględzinach przekonał się, że świnia jest cała. Nie została rozebrana na tusze czy półtusze, jakich dostarczają klientom zakłady mięsne lub rzeźnie. Bardzo dziwne...
Wsunął rękę pod warstwy materiału okrywające zwierzę i dotknął jego brzucha. Przez kilka minut ogrzewał go ciepłem dłoni. Po krótkim pobycie w chłodni zwłoki zdążyły trochę zmarznąć i zwilgotnieć, więc nie mógł niczego wyczuć. Temperatura jego ręki powoli wzrastała, zatem świnię zabito całkiem niedawno. Był w kłopocie. Nie miał pewności, czy to, na co tutaj natrafił, jest naruszeniem prawa lub może norm etycznych czy też nie. Dlaczego to zwierzę znalazło się w tym pomieszczeniu? Po co ktoś pod osłoną nocy przywiózł do Mdic Ecosse zwłoki świeżo uśmierconej świni?
Pomyślał, że może nie jest to po prostu stary wieprz, a zwierzę do badań laboratoryjnych. James Ross z pewnością wykorzystywał zwierzęta w swej pracy naukowej. Jak wszyscy transplantolodzy prowadzący prace badawcze. Świnia mogła służyć do tego celu. W początkowym okresie badań nad przeszczepami, gdy najbardziej interesowano się techniką przeprowadzania zabiegów, główną rolę odgrywały psy i małpy. Na nich chirurdzy wypróbowywali swe umiejętności. Później, kiedy już opanowano technikę wykonywania operacji, skoncentrowano się na świniach. Uznano, że mogłyby ewentualnie służyć ludziom jako dawcy organów, o ile udałoby się rozwiązać problemy z dziedziny immunologii.
Ross, jako wiodący naukowiec transplantolog, niemal na pewno posiadał zezwolenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na przeprowadzanie eksperymentów na zwierzętach. Biorąc to pod uwagę, Dunbar zaczął traktować swe odkrycie bardziej jako osobliwość niż coś zatrważającego. Tylko dlaczego zwierzę dostarczono do szpitala? Przecież własna pracownia Rossa powinna być przystosowana do przeprowadzania sekcji zwłok zwierzęcych. Chyba że ciecia budżetowe zmusiły go do poszukiwania rozwiązań zastępczych. Czy tak było w istocie? Dunbar rozmyślał nad tym, gdy z korytarza dobiegły czyjeś głosy. Nie mógł pozwolić, by odkryto jego obecność w kostnicy. Musiałby wytłumaczyć, po co tu przyszedł, a nie potrafiłby podać żadnego wiarygodnego powodu.
Rozejrzał się wokół, szukając jakiejś kryjówki, ale jej nie znalazł. Stał tu tylko zwykły stół. Był zbyt wąski, by się pod nim schować. Pozostawała... chłodnia. Otworzył ciężkie drzwi i spojrzał na wewnętrzną stronę zamka zatrzaskowego. Standardowe zamknięcie posiadało bolec zwalniający zatrzask, co umożliwiało otwarcie drzwi od środka w sytuacjach awaryjnych, choć trudno było sobie wyobrazić, by takie sytuacje zdarzały się często we wnętrzu chłodni służącej do przechowywania zwłok w kostnicy.
Głosy zbliżały się. Nie miał czasu do stracenia. Chwycił się ramy nad drzwiami, podciągnął nogi i wskoczył do górnej szuflady obok Angeli Carter-Smythe. Potem z trudem przekręcił się na brzuch w ciasnym pomieszczeniu i wyciągnął ramię w dół, by zatrzasnąć za sobą drzwi. Zamek szczęknął cicho i wokół zapanowała przytłaczająca ciemność.
Wiercąc się z braku miejsca, próbował wsunąć się jak najgłębiej, ale wciąż mógł być dostrzeżony, gdyby ktoś otworzył drzwi i spojrzał w górę. Nie miał innego wyjścia, musiał wpełznąć na zwłoki. Między martwym ciałem a sklepieniem chłodni pozostawała wąska przestrzeń. Wdrapał się na Angelę i zamarł w bezruchu, jakby był z nią spleciony makabrycznym uściskiem.
Mijały minuty, a z zewnątrz nie dochodziły żadne dźwięki. Zaczął się zastanawiać, czy nic nie słyszy z powodu dobrej izolacji grubych ścian i drzwi szafy chłodniczej czy też dlatego, że w kostnicy nikogo nie ma. W końcu ludzie idący korytarzem wcale nie musieli wejść właśnie tutaj.
Nagle drzwi chłodni otworzyły się i jej wnętrze zalało światło. Dunbar zesztywniał. Przykrycie opadło z głowy Angeli. "Proszę cię, Boże... - pomodlił się w duchu - niech się okaże, że nie przyszli tu po nią". Bał się nawet oddychać.
Z niewypowiedzianą ulgą usłyszał, że ktoś wysuwa dolną szufladę. Jacyś ludzie, postękując z wysiłku, wyciągnęli z chłodni świnię.
Drzwi zatrzasnęły się, a gwałtowny wzrost ciśnienia powietrza w małym wnętrzu boleśnie poraził uszy Dunbara. Gdy przestało mu w nich szumieć, znów słyszał wokół tylko dzwoniącą ciszę. Zdumiewało go, jak szybko ubywa w chłodni tlenu. Mimo zimna czuł, że jego czoło zaczyna pokrywać się potem. Nadszedł czas, by opuścić kryjówkę, zanim zrobi mu się słabo.
Zaczął przeciskać się z powrotem do przodu, okazując coraz mniej szacunku zwłokom Angeli, ale z powodu niewygodnej pozycji nie był w stanie poruszać się ostrożniej. Dobrnął w końcu do drzwi i sięgnął prawą ręką w dół, by uchwycić bolec wystający z zamka i odciągnąć zapadkę. Nie mógł go jednak dosięgnąć, musiał przekręcić ramię i wygiąć nadgarstek pod nienaturalnym kątem. Kiedy wreszcie dotknął go dłonią, bolec - o zgrozo! - wysunął się luźno z otworu i z brzękiem wpadł do dolnej, pustej szuflady chłodni.
Strach ścisnął Dunbara za gardło. W jego głowie zaroiło się od koszmarnych myśli. Znalazł się w pułapce. Nie zmieściłby się między krawędziami górnej szuflady a ścianami chłodni, gdyby próbował przecisnąć się na dół. Bolec leżał co najmniej dwie stopy poza jego zasięgiem. Tak przypuszczał, gdyż w ciemności nie mógł go dostrzec. W panice chciał wzywać pomocy, nie myśląc o konsekwencjach, ale zdał sobie sprawę, że nikt nie usłyszy krzyku. Szczelne pomieszczenie skutecznie tłumiło wszystkie dźwięki. Nawet, gdyby ktoś był w pobliżu, do jego uszu nie dotarłby niewyraźny pomruk. Bezcelowe, rozpaczliwe nawoływania tylko przyśpieszyłyby zużycie ograniczonej ilości tlenu, jaka mu pozostała.
Przekręcał się na plecy, usiłując rozumować spokojnie. Przypominał sobie wygląd wnętrza chłodni, wymiary szuflad, wielkość szczelin między ich krawędziami a ścianami oraz odległość dzielącą jego ciało od sufitu. Doszedł do wniosku, że ma tylko jedną szansę wydostania się z potrzasku. Gdyby udało mu się przemieścić górną szufladę i przechylić ją tak, aby spadła na dół przez otwór pomiędzy jej obramowaniami. Wtedy uzyskałby dostęp do dolnej szuflady i mógłby odnaleźć bolec. Problem polegał na tym, że leżał na górze wraz z Angelą. Stwierdził, że przy ścianach jest zbyt ciasno, by szuflada dała się przesunąć w bok. Musiał przemieścić ją wzdłuż, a potem obrócić tak, by wpadła ukośnie w środek ramy, na której spoczywa. Szansa powodzenia tej operacji wydawała się jednak tak niewielka, że wolał o tym nie myśleć. Po prostu zaczął próbować. Miał wrażenie, że za chwilę pękną mu palce, gdy naciskał coraz mocniej metalową szufladę obciążoną dwoma ciałami, usiłując podważyć ją i wypchnąć z ramy. Trzecia próba zakończyła się sukcesem. Mimo zimna pot spływał mu po twarzy i drażnił oczy. Strach triumfował nad temperaturą otoczenia.
Następnym krokiem było przesunięcie szuflady do przodu. Tym razem główny ciężar wzięły na siebie jego ramiona. Dunbar rozpostarł je i oparł dłonie o boczne ściany chłodni, by unieść się i odciążyć szufladę. Jednocześnie zahaczył stopy o jej tylną krawędź i posuwał ją wolno na wprost, by jak największa jej część nasunęła się na przednią poprzeczkę ramy. W końcu szuflada oparła się o drzwi.
Dunbar odetchnął głęboko. Zawisnął dosłownie między życiem a śmiercią. Teraz o jego dalszym losie miała zadecydować jego prawa noga. Wiedział, że jeśli mocno kopnie w tylną krawędź szuflady, a ta nie przechyli się i nie spadnie na dół otworem w środku ramy wraz z nim i Angelą, może zapomnieć o uratowaniu się. Inny plan wyjścia z opresji po prostu nie istniał.
Skupił całą uwagę na czubku własnego buta. Nie mógł przejmować się bólem nogi. Musiał włożyć w to jedno kopnięcie całą siłę, na jaką było go stać. Wolno unosił stopę, aż dotknął obcasem sufitu. Miał żałośnie mało miejsca na wzięcie dobrego zamachu. Nagle wyrzucił ją w dół. Strach dodał mu energii. Szuflada przechyliła się i spadła. Wylądował w sztywnym uścisku z Angelą, oparty o drzwi.
Powoli odsunął szufladę na bok i usadowił Angelę w pozycji siedzącej w rogu chłodni, by móc poszukać bolca. Po kilku sekundach jego prawa dłoń natrafiła na leżący w ciemności metalowy przedmiot. Po omacku odszukał otwór w zamku i zabezpieczył palcem lewej ręki. Wsunął bolec na miejsce. Potem przesunął go desperackim uderzeniem nasady prawej dłoni. Zamek odblokował się. Drzwi uchyliły się wolno.
Dunbar oparł się rękami o podłogę kostnicy i wygramolił na zewnątrz. Przez kilka chwil leżał na wznak, ciężko dysząc, i wpatrywał się w otwartą czeluść chłodni, która o mało nie stała się jego grobowcem.
Kiedy trochę odsapnął, uczucie ulgi, że żyje, ustąpiło miejsca rozważaniom na temat obecnego położenia. Musiał posprzątać po sobie bałagan, którego narobił w chłodni, i ułożyć Angelę na właściwym miejscu. Wstał chwiejnie i wyciągnął zwłoki na zewnątrz. Ponowne wsunięcie górnej szuflady w jej rolkowe prowadnice zajęło mu tylko chwilę. Upewnił się, że przesuwa się tak, jak powinna i znów wysunął ją do połowy. Podniósł martwą kobietę i umieścił ją w szufladzie. Koniuszkami palców zamknął jej oczy i nakrył głowę. "Spoczywaj w spokoju, Angelo" - powiedział w duchu. Potem wsunął szufladę i zatrzasnął drzwi chłodni.
Otrząsnąwszy się po ciężkich przeżyciach, Dunbar wrócił myślami do tajemniczej świni. Co się z nią stało? Był prawie pewien, że zabrano ją do prosektorium. Przypomniał sobie łańcuchy wiszące nad stołem do sekcji zwłok. To musiał być wyciąg do podnoszenia zwierząt. Tylko czy uda mu się zakraść tam niepostrzeżenie i zobaczyć, co dzieje się ze świnią?
Przygoda w kostnicy dała mu się porządnie we znaki. Stracił ochotę na dalsze heroiczne wyczyny. Pomyślał jednak, że mógłby dostać się do przedsionka prosektorium bez zwracania na siebie uwagi. Stamtąd pewnie zdołałby coś dostrzec.
Jak zwykle nasłuchiwał najpierw przez chwilę pod drzwiami, zanim ostrożnie wyjrzał na korytarz. Wciąż dopisywało mu szczęście. Podbiegł do drzwi prosektorium. Nie usłyszał żadnych głosów dochodzących z wnętrza, ale wejście do środka było ryzykowne. Na wszelki wypadek musiał przygotować sobie jakąś wiarygodną historyjkę. Uznał, że nie może być zbyt wydumana. Gdyby natknął się na kogoś, powinien udawać po prostu wścibskiego angielskiego urzędnika państwowego, zaglądającego w każdy kąt szpitala. Otworzył drzwi. Wewnątrz nie zastał nikogo. Wszedł cicho za próg i zajrzał do umywalni przez szybę w następnych drzwiach. Na kołkach wisiały trzy marynarki. Wstrzymał oddech, przebiegł przez umywalnię i zatrzymał się przy oszklonym oknie drzwi prowadzących do właściwego prosektorium.
Zobaczył to, czego się spodziewał. Właśnie przeprowadzano autopsję. Trzy postacie w chirurgicznych strojach i maskach pracowały nad świńskimi zwłokami przypiętymi do stołu skórzanymi pasami. Przez rozcięcie biegnące od gardła do genitaliów zwierzęcia wychodziły wnętrzności. W jasnym świetle mocnej lampy operacyjnej umieszczonej w górze narządy miały upiornie szkarłatną barwę.
Dunbar był zdumiony. Dlaczego trzyosobowy zespół przeprowadzający sekcję zwierzęcych zwłok miał pełne stroje ochronne, maski i rękawice? Takie środki ostrożności były usprawiedliwione podczas operowania żywego pacjenta. Wówczas najbardziej liczyło się zachowanie reżimu aseptycznego, by nie spowodować zakażenia. Tutaj chirurdzy usuwali niektóre świńskie narządy wewnętrzne, zawijali je w plastikową folię i wkładali do pojemników z nierdzewnej stali. Dunbar podejrzewał, że chodzi o późniejsze badania histologiczne w laboratorium, ale nagle poraziła go straszna myśl. Czy na pewno usuwają te narządy tylko w tym celu? Czy nie zamierzają wykorzystać ich do czegoś innego?
Próbował rozpoznać twarze ukryte za maskami, ale bez rezultatu. Dał sobie spokój, wycofał się do umywalni, potem do przedsionka i na korytarz. Gdy tylko wrócił do biura, zadzwonił do Lisy.
- Wiem, że jest późno, ale czy mógłbym przyjechać?
- Oczywiście.
- Świnia?! - wykrzyknęła Lisa.
- Robili jej sekcję z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, by nie wywołać infekcji.
- Ale dlaczego?
- Należałoby przypuszczać, że ma to coś wspólnego z programem badawczym Rossa.
- Używa świń?
- Jestem tego niemal pewien. Zajmuje się dziedziną nauki, której rozwój może uczynić ze świni największego przyjaciela człowieka. Periodyki medyczne traktujące o immunologii pełne są doniesień o eksperymentach z tymi zwierzętami. Ich narządy wewnętrzne odpowiadają wielkością naszym organom. Jeśli uda się rozwiązać problemy związane z odrzutem przeszczepu, mogą stać się dla nas dawcami... Obecnie trwają intensywne prace badawcze.
- Ale chyba nie w środku nocy w Szpitalu Mdic Ecosse? - zaprotestowała Lisa.
- Mnie też nie daje to spokoju - przyznał Dunbar. - Dlatego chciałem z tobą porozmawiać. Obchodzili się z tą świnią jak z pacjentem rodzaju ludzkiego. Stroje ochronne, maski... Zastanawiające.
- Dobry Boże! Chyba nie myślisz, że zamierzają...?
Umysł Dunbara też buntował się przed przyjęciem takiego założenia, a jednak nie mógł opędzić się od natrętnej myśli, że oto znalazł odpowiedź na pytanie, czy rzeczywiście dwojgu pacjentom przeszczepiono niewłaściwe organy.
- Ale przecież na zrobienie czegoś takiego trzeba mieć chyba wszystkie możliwe zezwolenia, zgody, i tak dalej? - zauważyła Lisa.
- Z pewnością. Chyba że ktoś nie zawraca sobie nimi głowy.
- Myślisz, że tak było z Amy? Dali jej nerkę świni?
- Musimy brać to pod uwagę.
- Co zamierzasz zrobić?
- Zadzwonię do Londynu. Ale przedtem muszę sprawdzić coś w hotelu. Później do ciebie zatelefonuję.
Jadąc do hotelu Dunbar myślał intensywnie. Wiedział dokładnie, co zamierza zrobić, o ile okaże się to wykonalne, ale musiał też pamiętać o konsekwencjach. W grę wchodziła ludzka wrażliwość. Jego działania mogły doprowadzić do czyjejś rozpaczy. Czy naprawdę było to absolutnie konieczne? Czy nie dałoby się tego uniknąć? Zanim znalazł się w swoim pokoju, wiedział już, że nie. Pozostawało mu tylko sprawdzić, czy zamiar jest wykonalny.
Potrzebne informacje znalazł w aktach, w które zaopatrzył go inspektorat. Kenneth Lineham, zmarły pacjent Sheili Barnes, został po śmierci poddany kremacji. Ale Amy Teasdale pochowano w trumnie. Jej zwłoki spoczywały na cmentarzu przy kościele w Lanarkshire. Zatem to, co zamierzał zrobić, było możliwe. Ale ciągle wahał się, czy powinien sięgnąć po telefon i poprosić inspektorat o zgodę.
- Chciałbym, żeby ją ekshumowano.
- Dobrze się nad tym zastanowiłeś, Dunbar? - zapytał Frobisher, człowiek numer dwa w Inspektoracie Naukowo-Medycznym. Miał prawo podejmować decyzje we wszystkich ważnych sprawach, jeśli sytuacja wymagała skontaktowania się z Londynem w nocy. - To nie są żarty. Jeśli wystąpimy z oficjalnym żądaniem wydobycia z grobu tego dzieciaka, a potem okaże się, że nie miałeś racji, wolę nie myśleć, co będzie. Taka wpadka może nam poważnie zaszkodzić. Nie jestem pewien, czy warto ryzykować na tym etapie dochodzenia. Na razie widziałeś tylko sekcję świńskich zwłok, nic więcej.
- Wszystko przemyślałem i uważam, że im szybciej ją odkopiemy, tym lepiej - odparł Dunbar. - I kto powiedział, że musimy to robić oficjalnie?
- Teraz naprawdę wkraczamy na śliski teren, Dunbar - powiedział Frobisher ostrzegawczym tonem. - Wyobrażasz sobie, że jesteśmy MI 5? Nie możemy odgrzebywać ludzi jak gdyby nigdy nic.
- Nie prosiłbym o to, gdybym nie uważał, że to ważne - zaznaczył Dunbar.
Frobisher wypuścił ze świstem powietrze z płuc.
- W każdym razie, do rana i tak nic nie załatwimy. Przekażę twoją prośbę Macmillanowi, jak tylko przyjdzie. Nie będzie zachwycony twoim pomysłem, podobnie jak ja, ale może razem wymyślimy jakiś sposób, żeby załatwić sprawę bez udziału orkiestry dętej. Ci z telewizji niczego bardziej nie lubią niż cholernego odkopywania trupów.
Dunbar miał się już wyłączyć, ale Frobisher powstrzymał go.
- Zaczekaj, jest tu dla ciebie raport z laboratorium. Potrzebujesz go teraz?
- Jak najbardziej.
- Analiza drobin radioaktywnych, które przysłałeś. Specjaliści twierdzą, że to izotop przemysłowy używany do testowania osłon chroniących przed promieniowaniem.
- Izotop przemysłowy?! - wykrzyknął Dunbar. - Nie medyczny?
- Najwidoczniej nie. Ustalono, że tylko cztery firmy używają takich izotopów. Oczywiście, jeśli nie liczyć Amersham, gdzie go wytwarzają.
- Czy któraś z nich ma siedzibę w Glasgow?
- Obawiam się, że nie. Żadna nie znajduje się nawet w Szkocji. Najbliżej ciebie jest Baxters on Tyneside.
- Jasna cholera - zaklął Dunbar.
11
- Coś cię gnębi - stwierdziła Kate, obserwując Sandyłego grzebiącego widelcem w talerzu. Po raz trzeci nabierał tę samą porcję piure.
- Mhm... - mruknął.
- Więc może mi powiesz, o co chodzi? - zażądała.
- O Amandę. Wczoraj źle wyglądała. Martwi mnie to. Myślałem, że jej stan będzie się poprawiał, a nie pogarszał. Ale jak ją zobaczyłem...
- Dziś czuła się dużo lepiej - przerwała mu Kate. - Tak, jak obiecywała pielęgniarka. A jutro powinno być jeszcze lepiej. Zobaczysz. Są z niej bardzo zadowoleni. Wczoraj była po testach, które musieli jej zrobić.
- Nie musieli. Właśnie w tym rzecz. Wszystkie testy miała już wykonane wcześniej. Jej typ immunologiczny jest w rejestrze. Dlaczego musiała przechodzić bolesny zabieg jeszcze raz?
Kate pokręciła głową, jakby uważała, że Sandy nie ma racji.
- Wiesz na ten temat o wiele więcej niż ja. Ale pielęgniarka mówiła, że to tylko rutynowa procedura w celu sprawdzenia jej immunologicznego... czegoś tam, nie pamiętam.
- Wzorca immunologicznego - wyjaśnił. - Tak, zgadza się, tylko że te rzeczy załatwione zostały już przedtem. Zbadano grupę krwi, typ tkanki, wszystko. Dane umieszczono w rejestrze oczekujących na transplantację. Po co robili jej nakłucie mostka po raz drugi? Niepotrzebnie cierpiała.
Kate wzruszyła ramionami.
- W szpitalu wiedzą lepiej, co jest konieczne. I to mi wystarczy.
- Właśnie na to liczą szpitale - zauważył kwaśno Sandy.
- Ktoś tu próbuje być cyniczny - uśmiechnęła się Kate.
Sandy uspokoił się trochę.
- No dobrze, może niepotrzebnie tak się przejmuję, ale nie zapominaj, że ja też pracuję w szpitalu. Personel medyczny nie jest nieomylny. Zdarza się, że ktoś coś pomiesza, zleci niewłaściwe testy czy przepisze zbyt duże dawki leków. Pod wieloma względami to najniebezpieczniejsze miejsca na świecie. Siedliska różnych infekcji... uchodzące za oazy higieny i sterylności.
Kate już to słyszała przedtem.
- Skoro tak cię niepokoją te jej testy, dlaczego nie umówisz się z którymś z lekarzy i nie zapytasz go wprost, o co chodzi? Wszystko ci na pewno chętnie wyjaśnią.
- Nie chcę robić zamieszania. Leczą naszą córkę za darmo i prawdopodobnie są jej jedyną szansą. Wyszłoby na to, że nie potrafię tego docenić, a ja naprawdę jestem im wdzięczny.
- Mimo wszystko uważam, że mógłbyś grzecznie zapytać o sprawy, które nie dają ci spokoju. W końcu jesteś kimś z branży, że się tak wyrażę.
- Szpitale najbardziej nie cierpią właśnie tego - odparł Sandy. - Wolą kompletną ignorancję swoich pacjentów i ich bliskich. Lekarze lubią, kiedy wierzy się im bez zastrzeżeń i niczego nie kwestionuje, bo wtedy mogą mówić tylko to, co chcą powiedzieć.
- Jeśli nie chcesz zapytać tamtejszych lekarzy, porozmawiaj z Clivem Turnerem - zaproponowała Kate. - Może będzie wiedział, dlaczego powtórzyli jej testy? Zawsze był wobec nas bardzo życzliwy. Nie możesz mieć do niego zastrzeżeń.
- Dobry pomysł - przyznał Sandy. - Powinienem tak zrobić. - Spojrzał na zegarek i dodał: - Spróbuję go złapać w szpitalu.
- Zaraz wywołam doktora Turnera - oznajmił kobiecy głos.
- Turner przy telefonie.
- Witaj Clive. Tu Sandy Chapman.
- Cześć, Sandy. Dziś rano zastanawiałem się, co u was słychać. Jak tam Amanda?
- Właśnie dlatego dzwonię. Kiedy wczoraj byliśmy u niej, bardzo źle wyglądała. Pielęgniarka powiedziała, że przerwali dializy, bo musieli skierować ją na jakieś testy, z nakłuciem mostka włącznie.
- Zrobili jej nakłucie mostka?
- Też się nad tym zastanawiałem - powiedział Sandy, słysząc zdumienie w głosie Turnera. - Pielęgniarka twierdziła, że nic w tym niezwykłego, jeśli pacjent oczekuje na transplantację. Wyjaśniłem jej, że Amanda miała już zrobione wszystkie testy, ale nie wiem, czy to do niej dotarło. Nie chciałem wywoływać zamieszania i żądać rozmowy z lekarzami, ale z drugiej strony chciałbym wiedzieć, o co chodzi. Może tobie przychodzi coś do głowy?
- Wstyd się przyznać, ale nie mam pojęcia - odrzekł z zakłopotaniem Turner. - Przecież wszystkie dane dotyczące typu immunologicznego Amandy są w rejestrze.
- Też tak sądzę.
- Nie wiem, po co mieliby cokolwiek powtarzać... Ale jakiś powód musiał istnieć. Zastanawiam się, jak mógłbym dowiedzieć się tego, nie nadeptując na odcisk komuś wrażliwemu.
- Też nie chciałbym rozrabiać, ale ta sprawa trochę mnie niepokoi.
- Doskonale cię rozumiem - zapewnił Turner. - Znam tam faceta... Nazywa się Steven Dunbar. Jest lekarzem, ale nie należy do personelu medycznego szpitala, więc nie poczuje się urażony. Zapytam go, czy nie można tego dyskretnie ustalić. Poznaliśmy się, negocjując przyjęcie Amandy do Mdic Ecosse.
- Ja też go znam - stwierdził Sandy, gdy usłyszał nazwisko. - Któregoś dnia pomógł mi zapalić samochód na pych. To jakiś wysoki urzędnik państwowy, coś w tym rodzaju?
- Zgadza się. Prawdę mówiąc, dzięki niemu przyjęli Amandę. Miał w tej sprawie ostatnie słowo i nie sprzeciwił się. Po prostu zgodził się od razu. Sprawia wrażenie porządnego chłopa.
- A ja o tym nie wiedziałem! - wykrzyknął Sandy. - Nic mi nie powiedział. W takim razie, jestem mu winien kolejkę.
- Wyjątkowo nietypowy urzędnik - zauważył Turner. - Tak czy owak, spróbujemy. Może zdoła wyjaśnić zagadkę nakłucia mostka Amandzie.
- Będę ci zobowiązany. Zresztą nie po raz pierwszy.
Turner zadzwonił do Dunbara następnego dnia rano. Wymienili uprzejmości, po czym Turner powiedział:
- Wiem, że to właściwie nie pańska działka, ale zastanawiałem się, czy mógłby mi pan w czymś pomóc.
- Mam nadzieję, że nie chodzi o jeszcze jedną bezpłatną transplantację - zażartował Dunbar.
- Nie z tych rzeczy - roześmiał się Turner. - Zdają sobie sprawę, że macie ograniczone możliwości. Mam pytanie, na które może mógłby mi pan odpowiedzieć... w tajemnicy.
- Spróbujmy.
- Telefonował do mnie ojciec Amandy Chapman. Jest zaniepokojony, że córka musiała jeszcze raz przejść bolesny zabieg nakłucia mostka, podczas gdy wszystkie jej dane immunologiczne są już znane. Nie chciał robić szumu i wyjść na niewdzięcznika, więc zapytał mnie, jaki mógł być tego powód. Przyznam szczerze, nie mam pojęcia. Obiecałem mu, że postaram się sprawdzić to dyskretnie, i pomyślałem o panu.
- Rozumiem - odrzekł Dunbar. - Nie chce pan nadepnąć na odcisk nikomu z branży.
- Dokładnie - zgodził się Turner. - Pan zapewne ma dostęp do odpowiednich dokumentów, żeby rzucić na nie okiem?
Dunbar uśmiechnął się sam do siebie.
- Niczego nie obiecuję, ale zobaczę, co się da zrobić. Jeśli coś znajdę, dam panu znać.
Odłożył słuchawkę i zamyślił się. Poczekał, aż Ingrid wyjdzie z pokoju i odnalazł w komputerze zestawienie kosztów leczenia Amandy Chapman. Zgodnie ze szpitalną procedurą, każdy test czy zabieg musiał być zarejestrowany i uzasadniony, by uniknąć późniejszych zarzutów, że nie był konieczny i został przeprowadzony tylko po to, by zwiększyć rachunek wystawiony pacjentowi. Choć rodzice Amandy nie płacili za jej pobyt w szpitalu, założono standardową kartotekę komputerową. Nie było sensu zmieniać programu dla pojedynczej pacjentki.
Jednak lista zabiegów, która pojawiła się na ekranie monitora, nie zawierała nakłucia mostka. Nie było na ten temat żadnej wzmianki. Dunbar sprawdził ostatnią datę. Kartoteka Amandy Chapman była uzupełniana tego ranka. Wprowadzono do komputera dializy, wraz z podaniem codziennych kosztów pobytu, ale nie istniał żaden ślad po specjalnym teście czy też drobnym zabiegu chirurgicznym.
Dunbar ssał w zamyśleniu końcówkę długopisu. Teoretycznie można było podejrzewać, że personel oddziału niezbyt przykłada się do regularnego uaktualniania kartoteki Amandy, wiedząc, że nie będzie z tego pieniędzy. Ale w szpitalu funkcjonującym jak szwajcarski zegarek nie wydawało się to prawdopodobne. A zatem ktoś musiał świadomie podjąć decyzję, by nie wykazywać nakłucia mostka. Dlaczego? Nie chciano, żeby figurował w kartotece? Może to zbyt melodramatyczne. Nakłucie mostka nie jest niczym niezwykłym. Tyle że fakt posiadania wszystkich danych Amandy z zakresu immunologii podważał celowość powtarzania zabiegu.
Pomyłka? Niepotrzebne zdublowanie testu? Czyżby któryś z młodszych lekarzy, nie znający dokładnie przypadku Amandy, zalecił nakłucie mostka, nie wiedząc, że jest zbędne? Takie wytłumaczenie wydawało się możliwe do przyjęcia. Dunbar zastanawiał się, jak można to sprawdzić. Przypuszczał, że gdzieś musi istnieć zapis o przeprowadzeniu zabiegu, nawet jeśli nie wprowadzono go do komputera. Należało ustalić, w której sali operacyjnej miało w ostatnich dniach miejsce nakłucie mostka i który lekarz je wykonał. Nie chciał robić z tego wielkiej sprawy, po prostu chciał wiedzieć.
Komputer posłusznie odnajdywał grafiki wykorzystania poszczególnych sal. W żadnej z nich nie przeszła zabiegu Amanda Chapman. Oczywiście pozostawała jeszcze sala operacyjna na oddziale położniczym w skrzydle dla pacjentki "Omega". Wprawdzie żadne informacje na temat wykorzystania tej sali nie były dostępne ze względu na pełną dyskrecję, ale nie wydawało się prawdopodobne, by tam... A może jednak? Dunbar przypomniał sobie nagle dziewczynkę, którą wieziono windą na piętro "Omega" tej nocy, gdy zakradł się na radiologię. Teraz wszystko miało sens. Tą dziewczynką musiała być Amanda.
Do pokoju wróciła Ingrid.
- Mam koszty leczenia pacjentów oddziału transplantacyjnego, o które pan prosił.
- Dobra robota - pochwalił ją Dunbar.
- Pewnie będzie pan trochę zaszokowany - powiedziała, kładąc przed nim zestawienie.
Dunbar spojrzał na końcową kwotę i gwizdnął przez zęby. - Aż tyle?!
- Niestety. Interes jest drogi.
Pokiwał głową. Ingrid uśmiechnęła się.
- Pożałuje pan wydania zgody na bezpłatne przyjęcie pacjentki Narodowej Służby Zdrowia - zażartowała.
- Pieniądze to nie wszystko - odparł.
- Nie sądzę, by Urząd do spraw Szkocji podzielał pańskie zdanie - zauważyła Ingrid.
- Być może. Ale zapewne duża część tych kosztów zwróci się po zapłaceniu rachunku przez pacjentkę "Omega".
- Pan wybaczy, ale nie bardzo rozumiem...
- Pomyślałem, że zyski z leczenia pacjentów "Omega" wyrównują straty ponoszone przez szpital na skutek wspaniałomyślnego przeprowadzania bezpłatnych transplantacji.
- Ach, o to chodzi... - powiedziała Ingrid.
- Przypadek Amandy Chapman nie jest odosobniony w historii darmowych operacji przeszczepu narządów - stwierdził Dunbar. - W przeszłości mieliście dwa inne. Znalazłem je na liście leczonych bezpłatnie pacjentów, którą od pani dostałem. Zastanawiam się, czy koszty tamtych transplantacji również pokryli pacjenci "Omega".
- Nie jestem pewna... - w głosie Ingrid przez moment słychać było zaniepokojenie. Szybko jednak odzyskała pewność siebie. - Chyba ma pan rację.
Dunbar był zaskoczony. W grę wchodziły tak duże sumy, że Ingrid musiała dobrze wiedzieć, kto sfinansował bezpłatne transplantacje. Dziwiło go również, że szpital wcale nie chwalił się publicznie swoją dobroczynnością. A przecież doniesienia mediów o przeznaczeniu tak pokaźnych dochodów na cele charytatywne wpłynęłyby bardzo korzystnie na wizerunek Mdic Ecosse. Skorzystałby na tym zwłaszcza oddział Rossa, gdyż jemu należałoby przypisać główne zasługi. Zakładając, oczywiście, że nie przeprowadzał eksperymentów ze zwierzęcymi organami na ludziach.
Nagle Dunbar wpadł na pomysł, jak zapytać Ingrid o testy Amandy Chapman bez wzbudzania podejrzeń. Spojrzał na zestawienie kosztów transplantacji i zażartował.
- Wygląda na to, że wobec Amandy Chapman zastosowaliście taryfę ulgową.
- Co pan ma na myśli?
- W jej kartotece nie widzę wyszczególnionych testów, które zazwyczaj wykazywane są w rachunkach pacjentów oddziału transplantacyjnego.
Ingrid stanęła za plecami Dunbara, wpatrując się w ekran.
- Proszę... - wskazał na monitor. - Nic tu nie ma.
Uśmiechnęła się z ulgą.
- Ach, już wiem dlaczego... Amandzie nie robiono tych badań, bo przysłali ją do nas ze Szpitala Chorób Dziecięcych. Tam przeszła wszystkie testy immunologiczne. U nas nie trzeba było ich ponawiać. Jej dane były już w rejestrze.
- No, jasne - Dunbar pokiwał głową. - Że też o tym nie pomyślałem.
Ale odpowiedź Ingrid podsunęła mu następne pytania. Co tu się, do cholery, dzieje? Dlaczego ktoś w Mdic Ecosse zrobił Amandzie nakłucie mostka, i to akurat nocą, w skrzydle dla pacjentów "Omega"? Skoro Ingrid Landes, sekretarka, wiedziała, że Amandzie nie są potrzebne żadne testy, to chyba tym bardziej musiał być tego świadomy personel medyczny? A swoją drogą, skąd o tym wiedziała Ingrid? Pracowała w administracji u Giordana. Nie była nawet sekretarką medyczną. Znała się na immunologii? Dunbar był zdziwiony. Postanowił, że jak tylko zostanie sam w pokoju, zajrzy w jej akta personalne.
Tymczasem zaczął się przekopywać przez sprawozdania finansowe za ostatni rok podatkowy. Jednocześnie z niecierpliwością czekał na odpowiedź z inspektoratu w sprawie ekshumacji zwłok Amy Teasdale. Dla urozmaicenia sobie nudnego zajęcia próbował znaleźć coś na temat finansowania badań Rossa. Tego rodzaju informacja mogła mu się przydać w przyszłości.
Pamiętał, że dopóki Urząd do spraw Szkocji nie obciął funduszy, Ross wykorzystywał na swoje potrzeby proporcjonalną do zysków część przychodów oddziału transplantacyjnego. Dokumentacja finansowa szpitala mogła zatem zawierać jakieś wyszczególnienie tych kwot. Dunbara interesowało, na co szły te pieniądze. Miał również nadzieję dowiedzieć się, skąd obecnie Ross czerpie środki na badania naukowe.
Początkowo wydawało się, że sumy tworzące budżet na prace badawcze nigdzie nie figurują. Dunbar nie mógł tego zrozumieć. To nie powinno być chyba tajemnicą. Ross był uznanym autorytetem naukowym. Każdy słyszał o jego programie badawczym. Skoro pieniądze przeznaczone na badania nie występowały pod hasłem "Fundusz na prowadzenie prac naukowych", może nazywano je inaczej. Dunbar sprawdził jeszcze raz nazwy plików. Jego uwagę zwróciły "Koszty utrzymania Farmy Vane". A to co?
Otworzył plik i znalazł to, czego szukał. Pracownia Rossa okazała się Farmą Vane. Dunbar uznał ten fakt za całkiem logiczny, skoro główna część pracy naukowej polegała na przeprowadzaniu eksperymentów na zwierzętach. Wyglądało na to, że wszystkie wydatki związane z badaniami Rossa księgowano na rachunku farmy. Od pensji laborantów do opłat za dzierżawę gruntu, od zakupów wyposażenia pracowni po koszty wynajęcia ochrony obiektu. Zauważył również rachunki związane z zakupem świń.
Nie znalazł jednak żadnego nowego źródła finansowania tego przedsięwzięcia w bieżącym roku. Spodziewał się, że wzrosły przelewy z Mdic International przeznaczone na ten cel, co wyjaśniałoby, w jaki sposób Ross radzi sobie teraz, kiedy pozbawiono go możliwości korzystania z części zysków z jego oddziału szpitalnego. Ale nie było po tym śladu. Mimo to Dunbar nadal uważał, że tak może być. Przecież Mdic International nie musiało przelewać pieniędzy na konto szpitala, skoro pracownia Rossa znajdowała się gdzie indziej. Uznał to za najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Chyba że... Ross sam finansował swoje badania. Ale musiałby być ogromnie bogaty, żeby sobie na to pozwolić.
Tymczasem Dunbar znał zarobki Rossa. Miał je wykazane w aktach Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Z pewnością chirurga nie było stać na prywatną pracownię badawczą. Ale z drugiej strony miał przecież konsultacje w Genewie. Inspektorat nie dostarczył Dunbarowi szczegółów, tylko suchą wzmiankę na ten temat. Czy dlatego, że nie posiadał bliższych informacji? Postanowił zapytać o to, kiedy jego przełożeni odezwą się wreszcie do niego. Dlaczego każą mu tak długo czekać?
Ingrid poszła na lunch. Dunbar wykręcił się od wspólnego zjedzenia posiłku mówiąc, że wyjdzie później. Ściśle przestrzegał zasady utrzymywania z nią znajomości tylko na gruncie służbowym. Wciąż nie był jej pewien. Zawsze pamiętał o tym, że być może ma zadanie śledzić jego poczynania, więc bezpieczniej było trzymać ją na dystans. Kiedy został sam, zabrał się do sprawdzania jej akt personalnych.
Odkrył, że Ingrid Landes jest w pełni wykwalifikowaną pielęgniarką. Ukończyła studia na wydziale pielęgniarskim uniwersytetu w Edynburgu. Przed zatrudnieniem się w dziale administracyjnym Mdic Ecosse pracowała w kilku prywatnych klinikach. Jej ostatnim miejscem pracy była Klinika Świętego Piotra w Genewie.
"No, no..." - pomyślał Dunbar. "Jaki ten świat mały. Czyżby Ross ściągnął ją do Mdic Ecosse?"
Tok myślenia przerwał mu dźwięk jego telefonu komórkowego. Spodziewając się, że to inspektorat, chwycił aparat. Nareszcie dowie się, co z ekshumacją.
- Steven? Przepraszam, że zawracam ci głowę... - zabrzmiał głos Lisy - ale pomyślałam, żeby cię zawiadomić, gdzie teraz będę. Mógłbyś być zaniepokojony, gdybyś do mnie zadzwonił i nikt nie podnosiłby słuchawki.
- Jakieś kłopoty? Coś się stało? - zapytał Dunbar.
- Chodzi o mamę. W nocy ciężko zachorowała. Lekarz stwierdził zapalenie płuc. Zabierają ją do Szpitala Zachodniego. Jadę z nią.
- Przykro mi. Prawdę mówiąc, rzeczywiście miałem do ciebie dzwonić - zaczął niepewnie Dunbar.
- Tak?
- Chodzi o Amy...
- To znaczy?
- Zażądałem ekshumacji... Nie mówiłem ci o tym wcześniej, bo nie byłem pewien, jak to przyjmiesz.
W telefonie zapanowała dłuższa cisza.
- Jesteś tam jeszcze?
- Jestem - odpowiedziała Lisa. - Zaskoczyłeś mnie. Ale chyba nie powinnam się dziwić. Pewnie trzeba tak zrobić.
- Nie ma innego sposobu, żeby dociec prawdy - wyjaśnił łagodnym tonem Dunbar.
- Zapewne - odrzekła w zamyśleniu Lisa. - Jej biedni rodzice... Po tym wszystkim, co przeszli... Będą mnie za to winić.
- Dlaczego ciebie?
Lisa nie odpowiedziała.
- Muszę kończyć. Czekają na mnie. Później porozmawiamy.
- Zaczekaj... - Dunbar usłyszał dźwięk odkładanej słuchawki - Cholera - zaklął pod nosem. Przez kilka minut siedział bez ruchu, po czym postanowił pojechać do Szpitala Zachodniego.
Zostawił samochód w bocznej uliczce, co najmniej ćwierć mili od wejścia. Obawiał się kłopotów z parkowaniem. Gdyby próbował znaleźć wolne miejsce bliżej szpitala, zapewne po dziesięciu minutach jazdy w ślimaczym tempie wzdłuż krawężnika zwiedziłby wszystkie okoliczne zaułki i w końcu wylądował tu, gdzie teraz stanął. Szybko poszedł w kierunku budynku i podążył wzdłuż strzałek wskazujących drogę do izby przyjęć. Znalazł Lisę siedzącą na brzeżku plastikowego krzesełka w korytarzu. Zaciskała złożone dłonie między kolanami. Ze wzrokiem utkwionym w podłodze wyglądała bardzo nieszczęśliwie.
- Lisa?
Podniosła na niego zaczerwienione oczy.
- Co tu robisz? - zapytała, ale nie wydawała się niezadowolona.
- Byłaś zdenerwowana. Pomyślałem, że może odwiozę cię do domu.
Uśmiechnęła się blado.
- To miło z twojej strony.
- Co cię tak bardzo martwi? Twoja matka czy sprawa Amy?
- Chyba jedno i drugie, każde na swój sposób.
W drzwiach izby przyjęć ukazała się pulchna pielęgniarka z wyraźnym płaskostopiem. Stawiała nogi w pozycji "za dziesięć druga". W jednej ręce trzymała clipboard, w drugiej ołówek.
- Panna Fairfax? - zapytała.
Lisa wstała.
- Tak?
- Doktor Campbell prosi panią do siebie.
Lisa spojrzała niezdecydowanie na Dunbara.
- Idź. Poczekam na ciebie - powiedział.
Wróciła po pięciu minutach. Dunbar podniósł się z krzesła.
- Jakie wiadomości?
- Położyli ją do łóżka. Na razie będą jej podawać antybiotyki.
Kiedy w drodze do Lisy zatrzymali się na czerwonym świetle, Dunbar odezwał się cicho:
- Dostałem z naszego laboratorium wynik analizy izotopu z domku Sheili Barnes. Nie można go powiązać z Mdic Ecosse.
- Chyba żartujesz?! - wykrzyknęła. - Więc nie oni? Któż inny chciałby ją zabić?
- Też tak uważam, ale laboratorium stwierdziło, że to izotop przemysłowy nie stosowany nigdzie w Szkocji.
- Zatarli za sobą ślady - odrzekła Lisa.
- Na to wygląda.
Ruszyli spod świateł.
- Co miałaś na myśli, mówiąc, że rodzice Amy będą winić ciebie? - zapytał Dunbar.
Lisa westchnęła. To było dla niej bolesne wspomnienie.
- Po jej śmierci dyrekcji Mdic Ecosse udało się ich przekonać, że jestem niezrównoważoną psychicznie kobietą, która niepotrzebnie rozrabia i wygaduje głupstwa. Pewnie łatwo im było uwierzyć, że tak jest naprawdę. Zakłócałam ich spokój w cierpieniu. Nie było mi lekko.
- Wyobrażam sobie - odrzekł Dunbar. - Ale robiłaś to, co uważałaś za słuszne. To nigdy nie jest łatwe.
- Teraz znów mam dylemat - głos Lisy był pełen zwątpienia.
- Na pewne sprawy nie masz wpływu, Liso.
- Mhm... - mruknęła bez przekonania.
W środku dnia wokół domu Lisy pełno było wolnych miejsc parkingowych. Dunbar zatrzymał się na wprost wejścia do bloku.
- Wejdziesz na chwilę? - zapytała.
Skinął głową i oboje wysiedli z samochodu.
- Kawy? - zaproponowała, gdy znaleźli się w mieszkaniu.
- Ja zrobię. A ty przemyj oczy - zaproponował Dunbar.
Uniosła rękę do twarzy.
- O Boże... Muszę strasznie wyglądać. Nie pomyślałam o tym.
Poszła do łazienki, a Dunbar nastawił czajnik. Wyglądając przez okno, czekał, aż zagotuje się woda.
Lisa wróciła po kilku minutach, przygładzając włosy. Roztaczała wokół siebie zapach perfum. Miała na twarzy dyskretny makijaż.
- Teraz lepiej - stwierdziła z uśmiechem. - Znów czuję się jak człowiek.
Dunbar również się uśmiechnął, widząc, jak stara się odzyskać normalny wygląd i dobry nastrój. Lisa przymknęła oczy.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem.
- Nie powiedziałam ci o czymś.
- O czym? - Wziął ją w ramiona, ujrzawszy łzy płynące po jej policzkach.
- Poszłam na pogrzeb Amy... Chciałam się z nią pożegnać. Starałam się trzymać z daleka, ale jej matka zauważyła... Nikt nie patrzył na mnie nigdy takim wzrokiem... Miała w oczach nienawiść.
- Nie myśl o tym - zaczął ją uspokajać. - Była zrozpaczona i zdenerwowana. Próbowałaś wyrazić własną opinię. Postąpiłaś słusznie. Kiedy znajdziemy dowód na to, co naprawdę zrobiono Amy, okaże się, że miałaś rację. - Rozluźnił uścisk. Lisa spojrzała mu w oczy.
- Dziękuję ci - powiedziała.
- Za co?
- Za to, że tu jesteś.
- Pst...
Ich twarze niemal stykały się ze sobą. Dunbar popatrzył w ciemne, łagodne oczy Lisy i uświadomił sobie, że z każdym dniem znaczy dla niego coraz więcej. Kiedy się nie widzieli, nie przestawał o niej myśleć. Drżące wargi Lisy rozchyliły się lekko. Nie odsunęła się, czując jego podniecenie. Odgarnął z jej twarzy niesforny kosmyk włosów i delikatnie założył za ucho. Pogładził ją palcami po policzku i szyi, ujął lekko pod brodę. Niepewnie musnął wargami jej usta.
Lisa wyczuła to wahanie. Wsunęła palce w jego włosy i przylgnęła do niego. Ich wargi znów się spotkały. Zaczęli się całować, najpierw lekko, potem coraz bardziej żarliwie.
Dunbar pozbył się nagle wszelkich oporów. Jeśli przedtem myślał, że zbyt łatwo może ją zranić, teraz już nie miał takich rozterek. Czuł tylko bliskość Lisy i szybkie ruchy jej języka w swoich ustach. Przesunął dłońmi po smukłej talii, dotarł do pośladków i przyciągnął je mocno do siebie. Ich biodra i uda złączyły się. Chciał, żeby poczuła, że ma wzwód.
Cofnęła się lekko. Oddychała szybko i nieregularnie.
- Chodź... - szepnęła i pociągnęła go za rękę w kierunku sypialni.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? - zapytał, łapiąc oddech i znów przyciągnął ją do siebie.
- Absolutnie tak. - Oplotła go ramionami w pasie i wyciągnęła mu koszulę ze spodni. Potem wsunęła pod nią dłonie i zaczęła gładzić jego tors. Ani na chwilę nie odrywała od jego twarzy wzroku, gdy rozpinała mu pasek i ściągała spodnie.
Naśladując jej ruchy, Dunbar zrobił to samo. Wyciągnął jej bluzkę ze spódniczki. Wyczuł dłońmi gładki brzuch. Sięgnął wyżej, rozpiął biustonosz i zaczął pieścić jej piersi. Mruczała z rozkoszy, gdy wodził pakami po sutkach. Odchyliła do tyłu głowę, pozwalając, by całował jej szyję. Czekała, aż ułoży ją na łóżku.
Dunbar wodził wargami po jej ciele, rozchylając coraz bardziej bluzkę. Ssał kolejno jej sutki, gładząc jednocześnie dłonią nagie uda i ściągając majteczki. Wsunął się między nogi Lisy i lekko uniesiony całował ją długo, czując rosnącą żądzę. Wszedł w nią, gdy uniosła biodra i przyjęła go do siebie.
Lisa jęczała, a on uniósł się lekko i wsunął dłoń pomiędzy jej uda. Pieścił ją delikatnie i z wprawą, dławiąc okrzyki pocałunkami. Wchodził w nią coraz głębiej i poruszał się coraz gwałtowniej, aż wstrząsnął nim dreszcz i poczuł, jak jej ciało wije się w konwulsjach.
Gdy minęły chwile uniesienia, znieruchomieli spleceni ze sobą uściskiem. Dunbar poruszył się pierwszy. Uniósł się, pocałował Lisę w czoło i znów mocno ją przytulił.
- Boże... - mruknęła. - Minęło tyle czasu... Nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Nie miałaś nikogo?
- Przez krótki czas byłam zaręczona, ale on zrezygnował, widząc, że muszę wnieść w posagu chorą matkę. Zniknął jak śnieg w lipcu. Dwa lata temu. A ty? Pewnie nadszedł właściwy moment, żebyś mnie uprzedził, że jest pani Dunbar, a wasze bliźniaki kończą w niedzielę trzy lata?
Dunbar uśmiechnął się.
- Nie ma żadnej pani Dunbar. - Otoczył Lisę ramieniem i pieszczotliwie pogładził jej czoło.
- Wiesz, za tym najbardziej tęskniłam - odezwała się.
- Za czym?
- Żeby ktoś mnie tak dotykał. To takie przyjemne uczucie, kiedy ktoś dotyka cię z miłością. Seks może być wspaniały, ale kiedy wiesz, że twój partner coś do ciebie czuje, jest zupełnie inaczej. Choćby zwykłe dotknięcie ręki, zmierzwienie włosów czy klepnięcie w pośladek odbiera się wtedy w inny sposób. Czy nie mówię jak stuknięta?
Dunbar pocałował jej włosy.
- Nie - odpowiedział.
Rozległ się przytłumiony, melodyjny sygnał.
- Co to? - zapytała Lisa.
- Mój telefon - wyjaśnił Dunbar i poczuł się cholernie głupio.
- Nie wyłączyłeś go?
- Nie pomyślałem o tym. Nie spodziewałem się, że...
- Lepiej odbierz.
Dunbar wstał i zaczął szukać telefonu. Znalazł go w drugim pokoju. Po kilku chwilach wrócił z wiadomością.
- Dzwonili z Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Jest zgoda na ekshumację.
12
W dniu ekshumacji Dunbar nie mógł spokojnie usiedzieć na miejscu. Inspektorat Naukowo-Medyczny postanowił potajemnie odkopać ciało, korzystając z pomocy Wydziału Specjalnego. Występowanie do sądu o wydanie oficjalnego nakazu było zbyt ryzykowne, gdyż mogło wywołać niepotrzebne poruszenie.
Dunbar był zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale jednocześnie miał świadomość ryzyka, jakie pociągają za sobą tajne operacje, jeśli coś pójdzie źle. Wystarczy, że jedna osoba znajdzie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i spektakularna wpadka gotowa.
Rodziców Amy nie było w kraju. Spędzali urlop za granicą. Jej matka wciąż nie mogła dojść do siebie po tragedii sprzed pięciu miesięcy - mąż uznał, że trochę słońca zimą dobrze jej zrobi. Od trzech dni przebywali na Teneryfie i mieli tam pozostać jeszcze przez dziesięć następnych. Właśnie ten fakt skłonił inspektorat do przeprowadzenia ekshumacji po kryjomu. Gdyby wszystko przebiegło gładko, rodzice Amy nigdy nie dowiedzieliby się o tym.
Plan przewidywał odkopanie zwłok dziewczynki nad ranem i przewiezienie ich do kostnicy w Glasgow. Autopsję miał przeprowadzić wtajemniczony patolog z Urzędu do spraw Szkocji, wyznaczony przez Neila Bannona. Po zakończeniu sekcji miał zatelefonować do Dunbara i zdać mu relację. Przed zachodem słońca ciało Amy powinno powrócić do grobu.
Teraz Dunbar nie miał już wpływu na bieg wypadków, ale czuł się jak zawodnik przed wielkim wyścigiem, spacerujący nerwowo za linią startu. Gdy odezwał się telefon, chwycił go błyskawicznie.
- Tak?
- Steven? Tu Lisa. Żadnych wiadomości?
- Jeszcze nie. Wydaje mi się, że upłynęło cholernie dużo czasu.
- Lepiej odblokuję linię, bo może próbują skontaktować się z tobą.
- Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę coś wiedział.
Dunbar powrócił do nerwowego spaceru wokół pokoju. Zaczynał się zastanawiać, czy nie wystąpiły jakieś kłopoty z łącznością. Podczas niecierpliwego wyczekiwania na coś ważnego człowiek wyobraża sobie różne rzeczy. Zwłaszcza gdy oczekiwanie wydłuża się nadmiernie. Może wyniki sekcji przekazano bezpośrednio do centrali inspektoratu w Londynie, policja została już zawiadomiona i lada chwila zjawi się w szpitalu, a tymczasem nikt nie raczy go poinformować, co się dzieje? Karmił się tą paranoją, gdy telefon odezwał się po raz drugi.
- Z doktorem Dunbarem proszę.
- Przy aparacie.
- Pański kod?
Dunbar podał go.
- Przepraszam za tę formalność, ale było polecenie, żeby postępować ściśle według instrukcji.
- W porządku.
- Moje nazwisko McVay. Na żądanie Inspektoratu Naukowo-Medycznego Urząd do spraw Szkocji zlecił mi przeprowadzenie sekcji zwłok ekshumowanej Amy Teasdale.
- Tak. Czekałem na telefon od pana.
- Przykro mi, że to trwało tak długo, ale było z tym sporo pracy w laboratorium.
- Rozumiem. Co pan odkrył?
- No cóż... Nikt nie podał mi zbyt wielu szczegółów. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby mnie uprzedzić, że dziecko przeszło już dokładną sekcję.
- Całkiem możliwe - odrzekł Dunbar. - Zmarło po nieudanej operacji przeszczepu nerki. W tych okolicznościach autopsja była zapewne nieodzowna.
- Pomyślałem, że po prostu wspomnę panu o tym. Serce i nerki dziewczynki usunięto, by je zbadać, po czym z powrotem włożono na miejsce. Wewnątrz znalazłem nawet kilka tamponów, których wtedy użyto. Nie cierpię, kiedy patologom nie chce się po sobie posprzątać. Co oni sobie wyobrażają? Że zwłoki to pojemnik na odpadki? Cholerne lenie!
Dunbar przygryzał wargi, by nie zdradzić swego zniecierpliwienia, ale w końcu zapytał:
- Co pan właściwie znalazł, doktorze?
- Dostałem polecenie, żeby skoncentrować się na przeszczepionej, prawej nerce i przeprowadzić badania immunologiczne pod kątem zgodności tego narządu z typem tkanki pacjentki, oraz ustalić... czyj to był organ.
- Tak.
- Do transplantacji posłużyła ludzka nerka. Doskonale zresztą dobrana. Procent zgodności można określić na osiemdziesiąt jeden.
Dunbar poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg.
- Ludzka nerka i zgodność osiemdziesiąt jeden procent - powtórzył jak echo. - Jest pan tego pewien?
Pytanie było głupie i McVay dał to odczuć Dunbarowi.
- Oczywiście! - parsknął z rozdrażnieniem. - Plus minus pięć procent.
- Dziękuję panu, doktorze - odrzekł bezwiednie Dunbar. - Więc pewnie nie znalazł pan w ogóle nic nietypowego?
- Nic poza tym, że zwłoki poddane były wcześniej autopsji. Jeśli chce pan znać moje zdanie, wstyd, że niepotrzebnie ją wykopano.
- Ma pan rację - przyznał Dunbar i wyłączył się.
Przez kilka minut wpatrywał się tępo w ścianę, nie wiedząc, czy bardziej czuje się zawiedziony, przygnębiony, zaskoczony czy ośmieszony. Wyszedł na durnia, a to wcale nie było przyjemne. Wiedział, że powinien zadzwonić do Lisy, ale w tej chwili był zły nawet na nią, nie mówiąc już o Sheili Barnes. Obie zdołały go przekonać, że zmarłym dzieciom rzeczywiście przeszczepiono niewłaściwe organy. Resztę sam sobie dośpiewał po tym, co zobaczył w prosektorium Mdic Ecosse.
Teraz wyglądało na to, że Amy Teasdale otrzymała nerkę pochodzącą od właściwego dawcy, a w podziemiach szpitala dokonywano po prostu sekcji zwłok zwierzęcia służącego do celów badawczych. Postronnemu obserwatorowi mogło się to wydawać dziwne, ale na pewno było legalne i dozwolone.
Jedyną rzeczą mogącą świadczyć o tym, że jednak nie popełnił kolosalnej pomyłki, pozostawał fakt, że ktoś usiłował zabić Sheilę Barnes. Ale po co? Skoro wszystko było w porządku, a ona nie miała racji, dlaczego ktokolwiek miałby ją pozbawiać życia? To nie miało sensu. Ale też nic tu nie miało sensu. Sięgnął po telefon i zadzwonił do Lisy.
- No i co? - zapytała z niepokojem.
- Nerka, którą przeszczepiono Amy, była bez zarzutu. To ludzki organ, a zgodność wynosiła osiemdziesiąt jeden procent.
Po chwili ciszy Lisa powiedziała:
- Niemożliwe! Jej organizm tak gwałtownie odrzucił ten przeszczep, że to po prostu nie mógł być właściwy organ.
- Przykro mi, Liso - odparł Dunbar. - Ale powtarzam ci słowa patologa wyznaczonego przez Urząd do spraw Szkocji. Musimy zgodzić się z tym, co stwierdził.
- Nic z tego nie rozumiem. Nie do pomyślenia, żeby tak silną reakcję wywołało... - urwała, nie kończąc zdania.
- Przykro mi - powtórzył Dunbar.
- Więc dlaczego ktoś chciał zabić Sheilę Barnes? - zapytała, chwytając się tej samej, ostatniej szansy co Dunbar.
- Masz rację, coś tu się nie zgadza - przyznał. - Myśleliśmy, że wszystko do siebie pasuje, ale tak nie jest.
- I co teraz?
- Pewnie wezwą mnie do Londynu, żebym się wyspowiadał. Nie wiem, co będzie dalej.
- Przepraszam. To moja wina - powiedziała Lisa.
- Nie ma tu niczyjej winy - sprostował Dunbar. - Przy odrobinie szczęścia nikt nie dowie się o ekshumacji. Nikomu nie wyrządziliśmy żadnej krzywdy.
- Boże... Nie zniosłabym tego, gdyby rodzice Amy odkryli, że przeprowadzono ekshumację bez powodu. Po tym wszystkim, co przeze mnie przeżyli... Wolę o tym nawet nie myśleć. Byłam taka pewna, że Amy przeszczepiono zwierzęcy organ.
- Ja też.
- Nie sądzisz, by jej rodzice mogli się dowiedzieć, prawda? - zapytała z niepokojem.
- O ile wiem, nie było żadnych problemów, więc sprawa nie powinna wyjść na jaw. Miejmy nadzieję. Lisa westchnęła głęboko.
- Wiesz co? Wbrew temu, co mi powiedziałeś i z czym powinnam się zgodzić, nadal uważam, że mam rację. Nie wiem dlaczego, ale tak czuję.
Dunbar nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
- Szkoda, że nie ma sposobu... - zaczął.
- Nie przejmuj się - uspokoiła go. - Nie oczekuję od ciebie, że będziesz zaprzeczał stwierdzonym faktom. Po prostu nie rozumiem tego, to wszystko. Naprawdę nie rozumiem. Zresztą, nie tylko tego. Odrzutów doskonale dobranych organów, raka Sheili, eksperymentów ze świnią w szpitalu... A teraz się okazuje, że wszystko jest w porządku, tak?
- Mnie też przeczucie podpowiada, że coś tu nie gra. Wierz mi. Tyle że zanim cokolwiek zrobię, muszę mieć jakiś dowód, a nie mam go.
- Ludzie w Londynie nie byli zachwyceni twoją propozycją odkopania zwłok, prawda? - spytała Lisa.
- Zgadłaś - odparł kwaśno Dunbar.
- Będziesz miał kłopoty?
- W każdej chwili spodziewam się wezwania do Londynu, żeby wypić piwo, którego nawarzyłem.
- Ale chyba nie stracisz pracy?
Dunbar skrzywił się.
- W zaistniałych okolicznościach może sam powinienem złożyć rezygnację.
- Nie rób tego.
- Słucham?
- Nie popełniłeś błędu. Działałeś w dobrej wierze. Miałeś odwagę postępować zgodnie z własnym przekonaniem. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Dunbar uśmiechnął się sam do siebie.
- Ale fakt pozostaje faktem, że ekshumacja okazała się pomyłką.
- To tylko tak wygląda z dystansu - Lisa nie ustępowała. - Nikt nie ma prawa oceniać cię na odległość. Nie rezygnuj. Jeśli cię wyrzucą, trudno. Niewiele będziesz mógł zrobić. Ale nie ułatwiaj im zadania. Ty jesteś tutaj, na miejscu, nie oni. Nie zrobiłeś nic złego. Postaw się im.
- Zobaczymy... - Dunbar wzruszył ramionami. Był jej wdzięczny za moralne wsparcie.
O czwartej po południu nadeszło oczekiwane wezwanie. Dunbar dostał rozkaz stawienia się w Londynie następnego dnia przed południem - dyrektor Inspektoratu Naukowo-Medycznego chciał go widzieć u siebie o jedenastej. Zadzwonił do Lisy, żeby jej o tym powiedzieć.
- Wpadnij do mnie później - zaproponowała. - Skazaniec zasługuje na czułe pożegnanie.
Z Heathrow do centrum Londynu Dunbar pojechał metrem. Już od rana na dworze lało jak z cebra i w wagonie unosił się zapach mokrych ubrań. Na twarzach podróżnych nie było uśmiechów. Najwidoczniej wszystkich czekał ciężki dzień, podobnie jak Dunbara. Dla zabicia czasu próbował zgadywać, czym zajmują się na co dzień poszczególni pasażerowie. Niestety, nie mógł spytać żadnego z nich, czy ma rację.
Z ulgą wysiadł z kolejki i wspiął się schodami do wyjścia, spragniony świeżego powietrza. Nawet nie zwrócił uwagi na deszcz. Zaczął rozglądać się za taksówką, która zawiozłaby go do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przy tak paskudnej pogodzie musiało to trochę potrwać, ale wcale mu się nie śpieszyło. Indyk nie tęskni za Świętami Bożego Narodzenia.
- Miło znów pana widzieć, doktorze Dunbar - powitała go z uprzejmym uśmiechem sekretarka dyrektora, panna Roberts. - Pan Macmillan na pewno nie każe panu długo czekać.
- Nic pilnego, mam czas - odrzekł Dunbar z nie ukrywaną ironią.
Panna Roberts znów się uśmiechnęła, ale nic nie odpowiedziała. Po chwili na jej biurku odezwał się brzęczyk. Skinęła głową w kierunku Dunbara.
- Powodzenia - szepnęła, gdy przechodził obok niej.
- Aaa... Dunbar. Wejdź i siadaj - przywitał go Macmillan. W innym otoczeniu ten wysoki, siwowłosy mężczyzna wyglądałby nadzwyczaj dystyngowanie, ale tu, w Whitehallu, był tylko jednym z wielu. Odpowiedzialne stanowiska w służbie państwowej zdawały się przyciągać takich właśnie ludzi. Dunbar zastanawiał się nieraz, czy to oni pasują do tej pracy, czy odwrotnie. Przypuszczał, że taki typ człowieka byłby odpowiedni dla większości wyższych stanowisk. Oczywiście, zdarzają się wyjątki, ale w wielu zawodach hollywoodzki stereotyp często niezbyt daleko odbiega od rzeczywistości.
Macmillan zamknął akta, nad którymi właśnie pracował, przerywając te filozoficzne rozważania Dunbara.
- Ty nas w to wpakowałeś, Dunbar - powiedział.
- Przykro mi - odparł Dunbar. - Byłem pewien, że mam rację.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, ile nas kosztowało zmontowanie takiej akcji jak potajemna ekshumacja?
Dunbar nie miał pojęcia, ale czuł, że zaraz się dowie. Kiedy dyrektor powiedział mu, był zaszokowany.
- Nie mówiąc już o tym, kogo musieliśmy prosić o przysługę. Jesteśmy teraz dłużnikami Wydziału Specjalnego.
- Wszystko wskazywało na to, że temu dziecku przeszczepiono niewłaściwy organ. Nieodpowiedni, zwierzęcy narząd - wyjaśnił Dunbar.
- Masz na myśli rozhisteryzowaną kobietę, która ci podsunęła tę teorię? I od razu wysnułeś daleko idące wnioski.
- Żadnej z dwóch kobiet uwikłanych w tę historię nie można nazwać histeryczką - zaprotestował Dunbar. - Przesłuchałem je i jestem tego całkowicie pewien. Zastanawiający jest natomiast fakt, że jedną z nich, Sheilę Barnes, próbowano pozbawić życia. I ten zamach okazał się skuteczny.
- A tak... ten izotop w ścianie - przypomniał sobie Macmillan. - Nie zapominaj jednak, że laboratorium nie znalazło żadnego związku między tą substancją a Mdic Ecosse.
- Co wcale nie znaczy, że go nie było.
Macmillan skwitował tę uwagę powątpiewającym wzruszeniem ramion. Przez chwilę przygładzał wąsy w zamyśleniu, po czym oświadczył:
- Moim zdaniem, sprawę tej Barnes powinniśmy przekazać policji. Raczej nie ma wątpliwości, że popełniono zbrodnię, więc niech oni się tym zajmą. A my, przy odrobinie szczęścia, wycofalibyśmy się z tego bałaganu, w którym siedzimy przez ciebie.
- Wbrew temu, co stwierdził pański patolog, nadal uważam, że w zgonach tej dwójki dzieci było coś dziwnego - odrzekł Dunbar. - Szukałem w komputerze podobnych przypadków, ale nie znalazłem ani jednego. Tymczasem w samym Mdic Ecosse zdarzyły się aż dwa. Uważam, że powinniśmy dalej prowadzić dochodzenie. Mamy najlepsze kwalifikacje, jeśli chodzi o takie sprawy. Od tego jesteśmy.
- Nie próbuj mnie pouczać, od czego jesteśmy, Dunbar! - parsknął gniewnie Macmillan.
- Ależ nie zamierzam, sir. Sądzę tylko, że przekazanie sprawy policji na tym etapie to niezbyt szczęśliwy pomysł. Rozpoczną śledztwo, ale do niczego nie dojdą. Mam wrażenie, że bardziej zależy panu na tym, żebyśmy wyszli z tego czyści niż na rozwiązaniu zagadki.
Przez moment Dunbar obawiał się, że posunął się za daleko. W wyobraźni widział już przygotowany dla niego formularz P 45. Ale w oczach dyrektora nie dostrzegł gniewu.
- Tak myślisz? - padło pytanie.
- Tak jest, sir.
- Coś ci powiem. Jeśli potrafisz wyjaśnić, jakim cudem te dwie cholerne kobiety mogły mieć rację mimo faktu, powtarzam: faktu, że w ciele Amy Teasdale znaleziono właściwy organ, będziemy kontynuować to dochodzenie.
- Ile mam czasu? - zapytał Dunbar.
- Trzy dni.
Dunbar wyszedł z ministerstwa z mieszanymi uczuciami. Spodziewał się, że będzie gorzej. Mogli go wywalić bez gadania. Zamiast tego dali mu trzy dni na znalezienie odpowiedzi, której i tak szukał od początku. Szedł wzdłuż Embankment, mając nadzieję, że spłynie na niego olśnienie. Ale na razie spływała na niego tylko woda. Londyn był jego ulubionym miastem, dziś jednak nie dostrzegał w nim żadnego uroku. W ulewnym deszczu mógł uchodzić za Berlin Wschodni. Udał się na lotnisko, by złapać wahadłowy lot do Glasgow.
W samolocie próbował utopić troski w dużym dżinie z tomikiem, zaoferowanym przez stewardesę. Paskudnego nastroju nie poprawiało mu towarzystwo siedzącego obok pulchnego biznesmena z Północy. Od pierwszego pytania: "A zatem często lata pan do Szkocji?" wiedział, że nie będzie miał spokoju. Odpowiedzi wygłaszane monosylabami nie zrażały Arthura Shelbyłego z branży systemów hydraulicznych, który postawił sobie za cel wypełnienie tej luki w wykształceniu Dunbara w ciągu trwającego pięćdziesiąt pięć minut lotu. Shelbyłemu ledwo starczyło czasu, by w końcu zapytać: "A pan, przepraszam, na jakim polu działa?". W tym momencie samolot wylądował i Dunbar nie zdążył odpowiedzieć. Odetchnął z ulgą i zadzwonił z lotniska do Lisy.
- Jak poszło? - zapytała.
- Nie wyrzucili mnie. Dostałem trzy dni na znalezienie wyjaśnienia.
- To dobrze czy źle?
- Zależy, czy mi się uda, czy nie.
- Przyjedziesz?
- Mam lepszy pomysł. Może wybralibyśmy się gdzieś na kolację?
- Mógłby nas zobaczyć ktoś z Mdic Ecosse - odparła Lisa.
- W takim razie pojedziemy za miasto.
- Jesteś pewien, że chcesz zaryzykować?
- Spróbujmy. Wpadnę po ciebie o siódmej.
- Będę czekać.
Dunbar zjawił się u Lisy punktualnie. Była gotowa do wyjścia. Ubrała się bardzo elegancko.
- Wyglądasz wspaniale - stwierdził z uśmiechem.
- Dziękuję. Odzyskana wolność ma na mnie niebezpieczny wpływ.
- A właśnie... Jak twoja matka? - zapytał, przypominając sobie, że to jej choroba stała się kluczem do tej wolności.
- Nie jest najgorzej.
- Co do wyboru lokalu muszę zdać się na ciebie.
- Moglibyśmy pojechać nad Jezioro Menteith. To niedaleko i jest tam przyjemny hotel. Tuż nad brzegiem.
- Wspaniała propozycja. Sądzisz, że będą mieli wolne miejsca?
- Pozwoliłam sobie zrobić rezerwację zaraz po twoim telefonie - wyznała Lisa.
Droga nad Jezioro Menteith nie była skomplikowana, a gdy dotarli na miejsce, Dunbar z zadowoleniem zauważył, że na parkingu stoją tylko cztery samochody. Miał ochotę spędzić spokojny wieczór i porozmawiać bez pośpiechu. Przeglądając menu, powoli sączyli dżin z tonikiem. Kiedy po przyjęciu zamówienia kelner oddalił się, Lisa zapytała:
- Więc co ci kazali wyjaśnić?
- Czy to możliwe, że ty i Sheila Barnes miałyście rację na przekór wszystkiemu.
- Widzę, że w Londynie trzymałeś naszą stronę.
Dunbar skinął potakująco głową.
- Całkiem słusznie.
Przez chwilę przyglądał się Lisie w milczeniu. W końca powiedział:
- Czuję ulgę, słysząc, że jesteś tego taka pewna. Ani przez chwilę nie miałaś wątpliwości, że masz rację, prawda?
- Byłam bliska zwątpienia, gdy poinformowałeś mnie o ustaleniach patologa - zwierzyła się. - Ale wiem, co widziałam, i nie była to reakcja na przeszczepienie właściwego organu.
- Więc musimy zacząć od przyjęcia założenia, że Amy z całą pewnością przeszczepiono niewłaściwą nerkę.
- Tak - odparła z przekonaniem Lisa.
Podano pierwsze danie i Dunbar przerwał na chwilę rozmowę. Potem ciągnął dalej.
- A zatem skoro w ciele Amy znaleziona została po ekshumacji nerka pochodząca od właściwego dawcy... musiano ją tam umieścić już po operacji. Jeśli Amy zmarła na skutek odrzucenia przeszczepu, to znaczy, że otrzymała tę nerkę w jakiś czas po śmierci... Ależ jasne! - wykrzyknął nagłe, gdy wszystko zrozumiał. - Podczas pierwszej sekcji zwłok! Teraz pasuje... Rzeczywiście przeszczepiono jej niewłaściwy organ, ale potem zamieniono go na właściwy, gdy umarła.
Oczy Lisy błyszczały z podniecenia.
- Masz rację. Właśnie tak musiało być. Ale dlaczego?
- Zastanówmy się. Mdic Ecosse trafia na dawcę organu, otrzymuje jego narząd od szpitala, w którym go pobrano... ale zamiast przeszczepić go pacjentowi oczekującemu na transplantację, poddaje tę osobę eksperymentowi z organami zwierzęcymi.
- A jeśli coś się nie udaje, podczas sekcji zwłok wstawia mu ten właściwy narząd celem zatarcia śladów - dokończyła Lisa.
- Tylko jak to udowodnić? - zasępił się Dunbar.
Oboje zamilkli na dłuższą chwilę.
- Najpierw zjedzmy kolację - przerwał ciszę Dunbar, biorąc do rąk sztućce. - Jesteśmy na dobrym tropie.
Podczas posiłku prawie nie rozmawiali. Oboje pochłonięci byli własnymi myślami. Przy kawie nie mieli jeszcze pomysłu, jak udowodnić swoją hipotezę. Ale na początek wystarczyło im, że uporali się z pierwszym fragmentem układanki.
Po kolacji wyszli z hotelu na molo i patrzyli na jezioro w blasku zimowego księżyca.
- Ludzie prowadzący prace badawcze z zakresu medycyny to doświadczeni naukowcy - powiedział Dunbar. - Są bardzo skrupulatni i działają z dużą precyzją. Przywiązują wielką wagę do najdrobniejszych faktów i wszelkich liczb.
- Do czego zmierzasz? - zapytała Lisa.
- Chyba jeszcze nie spotkałem naukowca, który nie prowadziłby szczegółowych notatek.
- Więc...?
- Podstawowym wymogiem pracy badawczej jest dokładne rejestrowanie wszystkiego, co się robi, by móc opublikować wyniki badań w czasopismach fachowych. Należy bowiem poprzeć swoje wnioski dowodami, jeśli środowisko naukowe tego zażąda. Wszystkie odkrycia stają się przedmiotem dogłębnych analiz.
- Wciąż nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała Lisa, otulając się szczelnie płaszczem.
- Muszą gdzieś rejestrować eksperymenty, które prowadzą.
- Masz na myśli tajne notatki?
- W dzisiejszych czasach bardziej prawdopodobne wydaje się przechowywanie danych w komputerze - odparł Dunbar.
- Więc gdyby udało ci się do nich dotrzeć, miałbyś dowody, których potrzebujesz, tak?
- Otóż to - zgodził się Dunbar. - Na pewno gromadzą wszystkie spostrzeżenia: co poszło dobrze, a co poszło źle, jakie z tego płyną wnioski i jakie będą następne kroki.
- Brzmi sensownie - przyznała Lisa. - Ale jak dotrzeć do tych danych?
- Przypuszczalnie Ross przechowuje je w swojej pracowni. Musiałbym się tam jakoś dostać, nie wzbudzając podejrzeń. Na razie nikt z jego oddziału nie ma powodu, żeby się mieć na baczności. Jestem pewien, że uda mi się coś wymyślić. Gdybym zdobył dowód w postaci archiwum, gdzie opisane są eksperymenty z udziałem dzieci, i wręczył go policji, zostaliby przygwożdżeni.
Lisa spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- To chyba nie najlepszy pomysł. Taka akcja może być niebezpieczna. Nie wiesz jeszcze, z kim naprawdę masz do czynienia.
- To nie są zawodowi przestępcy - zapewnił ją Dunbar. - Uważam, że rozmawiamy po prostu o grupce zbyt ambitnych sukinsynów, którzy idą na skróty, żeby przyspieszyć swoje badania.
- Nie zapominaj, że zabili dwoje dzieci i prawdopodobnie pielęgniarkę oraz jej męża. Nie sądzisz, że trochę tego za dużo, nawet jak na wyjątkowo ambitnych naukowców?
Dunbar musiał przyznać jej rację.
- Myślisz, że czegoś nie biorę pod uwagę?
- Bardzo możliwe. I nie chcę, żebyś przypłacił ten błąd życiem - odrzekła Lisa.
- Będę o tym pamiętał.
- Nie wpadłeś na nic nowego z tym izotopem?
Dunbar pokręcił przecząco głową.
- Podejrzewam, że ludzie z Mdic Ecosse byli po prostu zbyt sprytni i ostrożni, by używać czegoś, co mogłoby naprowadzić na ich ślad. Wygląda na to, że potrafią zadbać o wszystko. Nie zapominają nawet o zamianie narządów w zwłokach na wypadek, gdyby ktoś chciał je odkopać i zbadać.
- Niedługo przełamiesz złą passę - powiedziała Lisa, wsuwając rękę pod jego ramię, gdy ruszyli w kierunku parkingu. - Czuję to.
Z samego rana Dunbar zadzwonił do Inspektoratu Naukowo-Medycznego i poprosił o połączenie go z dyrektorem.
- Polecił mi pan znaleźć odpowiedź na pytanie, jak można pogodzić zarzuty pielęgniarek z tym, co stwierdził patolog, sir. Uważam, że coś mogę powiedzieć na ten temat.
- Zadziwiasz mnie - odparł ironicznie Macmillan. - Mów.
- Zamienili organy po śmierci, prawdopodobnie podczas sekcji zwłok.
- Po śmierci?
- Bardzo możliwe, że przeprowadzają eksperymenty na dzieciach z wykorzystaniem narządów zwierzęcych. Czekają, aż będzie osiągalny organ odpowiedniego dawcy i sprowadzają go dla pacjenta. Ale nie wszczepiają go, lecz trzymają jako zabezpieczenie. Jeśli eksperyment nie udaje się, zamieniają organ zwierzęcy na ludzki, zanim ciało trafi do grobu.
- Mój Boże... Co za makabryczny pomysł! - powiedział Macmillan. - Przypuszczam, że to rzeczywiście możliwe, ale cholernie trudne do udowodnienia.
- Chciałbym spróbować, jeśli da mi pan więcej czasu.
- Zaczekaj, Dunbar. Nawet jeżeli masz rację, nie sadzisz, że zaprzestaliby takich prób po pierwszym zgonie?
- Słucham?
- Dlaczego nie skończyli z tym po śmierci pierwszego pacjenta? Po co mieliby kontynuować eksperymenty, wiedząc, że są skazane na niepowodzenie?
- Być może mieli nadzieję, że z czasem uda im się rozwiązać wszystkie problemy - dodał Dunbar.
- Mhm... - mruknął bez przekonania Macmillan.
Dunbar nie zamierzał się spierać. Lisa zasugerowała, że za całą sprawą kryje się coś więcej. Teraz Macmillan starał się dać mu do zrozumienia to samo. Możliwe, że oboje mieli rację.
13
Późnym wieczorem Dunbar postanowił wyjść na spacer. Deszcz przestał padać. Ulice jeszcze nie wyschły, ale za to panowała bezwietrzna pogoda. Powietrze było suche i mroźne. Postawił kołnierz płaszcza i ruszył bez celu przed siebie. Musiał pomyśleć. Otaczająca go ciemność i pustka sprzyjały samotnym rozważaniom.
Lisa i Macmillan zdawali się wskazywać, że w jego rozumowaniu tkwi jakiś błąd, i to go niepokoiło. Takiego uczucia doznaje się wtedy, gdy człowiek jest przekonany, że zmierza we właściwym kierunku, i nagle zaczyna dostrzegać jakieś oznaki podważające tę pewność. Z początku niechętnie zwraca na nie uwagę, gdyż nadal chce wierzyć, że wszystko jest w porządku. Potrafi nawet wmawiać sobie, że widzi na swej drodze znaki, które właśnie powinien zobaczyć. Po prostu zmienia lub modyfikuje swe oczekiwania tak, żeby pasowały do sytuacji. Nawet gdy znajduje dowód na to, że się mylił, wbrew wszystkiemu upiera się przy swojej teorii, ponieważ nie chce się przyznać przed samym sobą, że się zgubił.
Dunbar obawiał się, że tak właśnie może być z jego podejrzeniami co do wykorzystywania w Mdic Ecosse organów zwierzęcych do transplantacji. Przyjął założenie, że narządy zostały zamienione po śmierci pacjentki i teoretycznie nadal mógł mieć rację. Ale teraz, kiedy zastanawiał się nad tym spokojnie i bez emocji, zaczynał mieć wątpliwości.
Lisa z uporem obstawała przy swoim zdaniu, gdyż widziała gwałtowną reakcję Amy Teasdale na przeszczep. Jako doświadczona pielęgniarka oddziału transplantacyjnego, nie mogła po prostu uwierzyć, że Amy dostała właściwy organ. Tak samo było w przypadku Sheili Barnes i jej pacjenta, Kennetha Linehama. Dunbar przyłapał się na tym, że do tej pory było mu wygodniej ignorować nasuwający się wniosek, że organy nie tylko były niewłaściwe, ale wręcz zupełnie nie nadawały się do przeszczepu.
To była najważniejsza zagadka, którą musiał rozwiązać. Ross nie należał do badaczy przypominających postępowaniem Myszkę Miki. Nie mógł wstawić pacjentowi starego narządu tylko po to, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Był uznanym ekspertem w dziedzinie immunologii transplantacyjnej. Dzięki prowadzeniu rozległych prac badawczych w warunkach laboratoryjnych wiedziałby z góry, jakie szanse przeżycia ma pacjent. Należało nawet założyć, że w ogóle nie przyszłoby mu do głowy przeprowadzanie eksperymentów chirurgicznych, zanim nie miałby zupełnej pewności, że zabieg się powiedzie. A jednak zdarzyły się dwie wielkie pomyłki. Dlaczego?
To podsuwało Dunbarowi następne pytania. Ile eksperymentów przeprowadzono ogółem? Czy dwa niepowodzenia były tylko wyjątkami? Czy miały miejsce udane przeszczepy zwierzęcych organów, czego nigdy nie ujawniono? Jak dużo było takich operacji? Nie było sposobu znalezienia jakiejkolwiek odpowiedzi bez wejścia do pracowni Rossa. Oczywiście wciąż istniała możliwość, że całkowicie się myli. Ross nie zrobił nic złego, nie było żadnych eksperymentów z narządami zwierzęcymi, a dwoje zmarłych dzieci cierpiało na nieznaną chorobę tkanki, uniemożliwiającą przyjęcie przeszczepu przez organizm, nawet gdyby wydawało się to nieprawdopodobne. Wówczas całe cholerne dochodzenie okazałoby się niewypałem od samego początku.
Dunbar wiedział, że wkrótce będzie musiał porzucić teoretyczne rozważania i podjąć konkretną decyzję. Czy powinien włamać się na Farmę Vane i narazić na ryzyko zarówno siebie, jak i inspektorat? Czułby się dużo lepiej, wiedząc, że taka akcja jest w pełni usprawiedliwiona. Szukał w myślach jakiegoś uzasadnienia, rozpatrując wszystko, co mogło wydawać się dziwne w Mdic Ecosse.
Patrząc wstecz, przede wszystkim ciągle dziwił się, że Ross zgodził się bez słowa sprzeciwu na obcięcie mu funduszy na badania przez Urząd do spraw Szkocji. To nie było w jego stylu. Swego czasu Dunbar przypuszczał, że chirurg ma zapewnione inne źródło finansowania. Tylko skąd miały pochodzić te środki? Fakt, że nie znalazł żadnego śladu, nie oznaczał, że takie źródło nie istnieje. Ale niezależnie od tego, czy istniało, czy też nie, Ross mógł mieć zupełnie inne powody, żeby pozostać w szpitalu.
Idąc dalej tym tokiem rozumowania, Dunbar zastanawiał się, co mogło wpłynąć na taką decyzję Rossa. Dlaczego pozwolił, by upokorzono go publicznie? Może w Mdic Ecosse działo się coś, czego nie chciał przerywać? Coś tak ważnego, że gotów był stracić twarz, byle to kontynuować? Czyżby ważniejsza od pieniędzy i godności była sława naukowca? Możliwe. Ale Ross od dawna cieszył się międzynarodowym uznaniem i doskonałą reputacją. Nie potrzebował niczego udowadniać. Nie był już młodym, ambitnym badaczem, który dopiero musi wyrobić sobie nazwisko, i gotów jest w razie potrzeby iść na skróty.
Im dłużej Dunbar o tym rozmyślał, tym mniej wydawało mu się prawdopodobne, by Ross ryzykował swoją karierę i reputację, uśmiercając dwoje dzieci, którym w celach eksperymentalnych przeszczepił organy zwierzęce, nie upewniwszy się, jaki będzie tego skutek. Byłaby to zbyt wysoka cena za przyśpieszenie badań nad przydatnością narządów zwierzęcych do transplantacji. Lisa też to zauważyła. Poza tym nie mógłby opublikować wyników swych badań bez przyznania się do winy. Co najwyżej miałby możliwość wykorzystania tych dwóch niefortunnych przypadków do wyciągnięcia właściwych wniosków i zebrania faktów przydatnych w dalszej pracy naukowej prowadzonej legalnie. A zatem jeśli powodem pozostania Rossa nie była chęć sławy, to co?
Oczywiście, w grę mogły wchodzić pieniądze. Nie ma takiej rzeczy na świecie, której ludzie nie zrobiliby dla zysku, pod warunkiem, że jest on odpowiednio wysoki. Takie jest życie. Ale jeśli motywem były pieniądze, to kryło się za tym przestępstwo. Dunbar nie wyobrażał sobie, w jaki sposób człowiek taki jak Ross mógłby zarobić na transplantacjach organów zwierzęcych tyle, żeby ryzykować wszystko, co ma. W dodatku nie wyglądało na to, że jest bardzo bogaty. Jego styl życia odpowiadał mniej więcej jego zarobkom w wysokości osiemdziesięciu tysięcy rocznie, choć naturalnie mógł coś ukrywać. Sprawiał wrażenie wyjątkowo sprytnego człowieka. Nie zdradziłby się, żyjąc ponad stan, gdyby naprawdę był zamieszany w jakąś groźną, nielegalną działalność.
Myśląc o dochodach Rossa, Dunbar przypomniał sobie, że miał poprosić inspektorat o więcej informacji na temat pracy chirurga w Genewie. Być może nie miało to wielkiego znaczenia, jednak nie dostarczono mu ich na początku dochodzenia. Postanowił upomnieć się o szczegóły przy najbliższej okazji. Pozostawienie takiej luki w aktach było dla inspektoratu czymś nietypowym.
Nagle Dunbar uświadomił sobie, że jeśli Ross dbałby wyłącznie o własny interes, trudno byłoby wyjaśnić przyczynę jego filantropii w stosunku do pacjentów Narodowej Służby Zdrowia przyjmowanych na oddział transplantacyjny. W ciągu trzech lat chirurg zgodził się bez żadnych nacisków na dokonanie trzech bezpłatnych przeszczepów. Taki gest drogo kosztował. Znacznie zmniejszał dochody oddziału, a co za tym idzie, udział Rossa w zyskach, do których miał prawo na mocy starej umowy. Nikt nie miałby za złe Mdic Ecosse, że uchyla się od bezpłatnego wykonywania drogich zabiegów, skoro znalazł się w tarapatach finansowych. A jednak szpital zdecydował się na trzy takie transplantacje.
Inną zagadkę stanowiła wyraźna niewiedza Ingrid co do źródła finansowania takich zabiegów. Dunbar spodziewał się skwapliwego potwierdzenia, gdy zapytał ją, czy koszty bezpłatnych operacji są pokrywane z wpływów pochodzących od pacjentów "Omega". Tymczasem zachowała się tak, jakby to dopiero on podsunął jej tę myśl, i niepewnie przyznała, że tak przypuszcza. Uznał, że ta sprawa też wymaga wyjaśnienia.
W końcu przypomniał sobie, że jeszcze nie odezwał się do Cliveła Turnera ze Szpitala Chorób Dziecięcych i nie odpowiedział mu na pytanie o powód nakłucia mostka Amandzie Chapman. Nie zadzwonił do niego nie dlatego, że zapomniał, ale po prostu nie wiedział, co mu powiedzieć. Oficjalnie ten zabieg w ogóle nie miał miejsca. To było jeszcze jedno dziwne zdarzenie w Mdic Ecosse. Samo w sobie znaczyło niewiele, ale nie pasowało do wizerunku szpitala szczycącego się tak doskonałą organizacją na każdym odcinku pracy. Wprawdzie byłoby naiwnością sądzić, że tutejszy personel nigdy nie popełnia żadnych błędów, ale należało sprawiedliwie przyznać, że zdarza się ich tu o wiele mniej niż gdzie indziej.
Wreszcie musiał zadać sobie najważniejsze pytanie: czy naprawdę uważa, że znalazł wystarczające powody, by ryzykować włamanie na Farmę Vane? Nie znał innego sposobu zdobycia większej ilości informacji na temat prac badawczych Rossa, zatem odpowiedź musiała brzmieć: tak.
Przechodząc przez jeden z mostów łączących brzegi rzeki Clyde, Dunbar zatrzymał się, oparł o barierę i popatrzył w ciemną, wzburzoną wodę płynącą w dole. Szukał natchnienia. Nie wiedział, czy powinien przeprowadzić tę akcję sam czy z czyjąś pomocą. Wciąż zastanawiał się nad tym, gdy kątem oka dostrzegł zwalniający samochód. Odwrócił się i zobaczył policyjny wóz patrolowy. Dwaj mężczyźni w mundurach przyglądali mu się uważnie. Zignorował ich i powrócił do swego zajęcia polegającego na wpatrywaniu się w nurt rzeki. Miał nadzieję, że radiowóz zaraz pojedzie dalej. Mylił się jednak. Samochód podjechał bardzo blisko i zatrzymał się. Dunbar usłyszał za plecami głos, w którym pobrzmiewał miejscowy akcent:
- Chyba nie zamierzamy zrobić jakiegoś głupstwa, co?
"Jak na ironię, akurat teraz musieli mnie o to zapytać" - pomyślał Dunbar, uśmiechając się w duchu, i odwrócił się.
- Nie ma obawy, panowie. Chcę tylko odetchnąć świeżym powietrzem.
Odpowiedź najwyraźniej usatysfakcjonowała policjantów, gdyż odjechali.
"Absolutnie żadnych głupstw" - zadecydował w myślach Dunbar. Narażał się aż nadto od początku dochodzenia. Postanowił zwrócić się do inspektoratu o zapewnienie mu fachowej pomocy. Macmillan powiedział, że można "jeszcze trochę" pociągnąć to śledztwo. Tylko nie sprecyzował, co ma na myśli.
Dunbar przedstawił swoją prośbę następnego dnia rano. Zapytał również o konsultacje Rossa w Genewie. Odpowiedź była łatwa do przewidzenia. Inspektorat przyjął do wiadomości jego życzenia i obiecał załatwić wszystko tak szybko, jak tylko się da. Nie pozostawało mu nic innego, jak czekać.
Po przyjściu do szpitala Dunbar oświadczył Ingrid, że nie jest mu potrzebna. Nie chciał, żeby kręciła się w pobliżu, gdy będzie próbował ustalić źródła finansowania bezpłatnych transplantacji. Mimo że wszystko, co dotyczyło pacjentów "Omega", trzymano w ścisłej tajemnicy, Ingrid dostarczyła mu pewnych informacji, kiedy ją przycisnął. Dzięki temu wiedział, że były trzy takie osoby i jaki zysk netto przyniósł ich pobyt w szpitalu. Nie pamiętał tylko, czy te dane obejmowały również daty rozpoczęcia hospitalizacji. Chciał się przekonać, czy są zbieżne z datami przyjęcia na oddział transplantacyjny pacjentów zwolnionych z opłat za operacje.
Kiedy odnalazł odpowiednie informacje, okazało się, że dysponuje też datami. Porównał więc listę pacjentów "Omega" z listą pacjentów Narodowej Służby Zdrowia przyjętych bezpłatnie. Znalazł dokładnie to, czego szukał. Każdego z pacjentów "Omega" przyjęto do szpitala w tym samym czasie, co pacjenta skierowanego na bezpłatny przeszczep. To potwierdzało teorię, że prawdopodobnie wpływy pochodzące od pacjentów "Omega" pozwalały na finansowanie transplantacji. Nie stanowiło to jednak wyjaśnienia, dlaczego Ingrid nie była tego pewna. Zawsze lojalnie dbała o interesy Mdic Ecosse, więc powinna natychmiast skorzystać z szansy wykazania, że szpital postępuje filantropijnie, przeznaczając pieniądze bogaczy na pomoc dla biedniejszych pacjentów. Coś się tu nie zgadzało. Musiał czegoś nie dostrzegać.
Odezwał się telefon komórkowy. Dzwoniła przełożona hospicjum w Helensburghu.
- Doktorze Dunbar, bardzo mi przykro. Uznałam, że jako przyjaciel pani Barnes, powinien pan wiedzieć, że... Zmarła dziś o trzeciej nad ranem. Nie cierpiała.
- Dziękuję za wiadomość - westchnął Dunbar. - I za to, co pani dla niej zrobiła. Czy przed śmiercią udało jej się zobaczyć syna?
- Niestety, nie pokazał się. Zapewne interesują pana szczegóły dotyczące pogrzebu?
Dunbar przytaknął.
Ingrid zjawiła się po lunchu, żeby zapytać, czy nie ma dla niej jakiegoś zajęcia. Gdy usłyszała, że jest wolna, uśmiechnęła się po swojemu, nieco protekcjonalnie.
- Wie pan, nie sądzę, żeby był pan księgowym - powiedziała wprost. Przysiadła na rogu biurka i oparła splecione dłonie na kolanie.
Dunbar poczuł na plecach zimny dreszcz. Usiłował jednak zachować spokój i zapytał:
- W takim razie, kim według pani jestem?
- Och... tego nie wiem. Może kimś w rodzaju detektywa?
- Dlaczego tak pani uważa?
- Bo przeglądał pan moje akta personalne.
Dunbar miał bolesną świadomość, że Ingrid uważnie śledzi jego reakcje.
- Skąd to przypuszczenie? - spytał.
- Każde otwarcie pliku rejestrowane jest automatycznie, z zaznaczeniem daty i dokładnego czasu - wyjaśniła. - To takie zabezpieczenie bazy danych. Ostatni dostęp do moich akt personalnych uzyskano na komputerze w tym pokoju.
- To raczej pani jest detektywem - oświadczył Dunbar, siląc się na swobodny uśmiech. - Tak, ma pani rację. Zaglądałem do pani akt. Chciałem dowiedzieć się o pani czegoś więcej.
- Dlaczego?
- Kiedy spytałem panią o testy medyczne, które robi się pacjentom oddziału transplantacyjnego, odniosłem wrażenie, że wie pani na ten temat wszystko. Byłem tym zaintrygowany. Mając pod ręką komputer, mogłem zaspokoić swoją ciekawość.
- I co pan odkrył?
- Że w rzeczywistości jest pani doświadczoną pielęgniarką - odrzekł Dunbar. Gra była ryzykowna. Po prostu powiedział jej prawdę.
- Byłam - poprawiła go Ingrid.
- W takim razie, jest nas dwoje o podobnym statusie - stwierdził. - Ja jestem lekarzem, który nie wykonuje swojego zawodu, a pani jest pielęgniarką, która pracuje w innym charakterze.
- Nie myślałam o tym w ten sposób - odparła Ingrid. - To czysty przypadek.
Kiedy wyszła z pokoju, Dunbar odetchnął z ulgą. Nie na długo. Po chwili zaczął się zastanawiać z niepokojem, ile jeszcze zbiorów, które przeglądał, ma podobne zabezpieczenia. Był na tyle ostrożny, że nie szukał w szpitalnym komputerze niczego na temat Lisy ani Sheili Barnes. Na temat zmarłych dzieci też nie. Całe szczęście. W przeciwnym razie na pewno już by się zdradził. Wiele informacji było na dyskietkach, które mu oficjalnie dostarczono, więc nie miał potrzeby szukać ich w pamięci komputera. Zatem nikt nie powinien znać jego szczególnych zainteresowań. Chyba że... Skąd Ingrid wiedziała, że przeglądał jej akta? Musiała do nich sama zajrzeć. Ale po co? A może miała inny sposób, żeby to sprawdzić...
Czuł przyśpieszone bicie serca, gdy zaczął oglądać tylną ściankę monitora. "Daj Boże, żebym się mylił..." - pomyślał. Znalazł przewód zasilający, kabel łączący monitor z komputerem i... trzeci, tajemniczy przewód. Puls skoczył mu gwałtownie, gdy domyślił się, dokąd prowadzi. Nie był tego stuprocentowo pewien, ale mógł się założyć, że cienki, szary kabel jest podłączony do dodatkowego monitora. Ktoś śledził wszystko, co wyświetlało się na jego ekranie.
W pierwszej chwili poczuł się całkowicie zdemaskowany. Ale kiedy przemyślał rzecz na spokojnie, doszedł do wniosku, że nadal może czuć się stosunkowo bezpiecznie. Grał rolę wścibskiego księgowego całkiem przekonująco. Zwłaszcza na początku, gdy bezustannie poszukiwał nowych danych i liczb, by sporządzać pozornie nie kończące się zestawienia wpływów i wydatków. Oczywiście, od czasu do czasu prosił Ingrid o jakieś informacje, choćby o przybliżone koszty transplantacji, listę pacjentów przyjętych bezpłatnie czy ostatnio - zasady finansowania ich zabiegów. Ale to nie powinno wzbudzać podejrzeń.
Więc dlaczego się wygadała? Po co powiedziała mu, że wie o tym, że zaglądał do jej akt? Czy ktoś kazał jej to zrobić, żeby sprawdzić jego reakcję? Czy kogoś zaniepokoiły pytania, które zadawał? Miał dziwne przeczucie, że tak właśnie jest. Podejrzewał, że zbliżył się niebezpiecznie do czegoś, o czym nie powinien wiedzieć. Problem polegał na tym, że nie wiedział, co to takiego.
- Jak ona się czuje, doktorze? - zapytał Sandy, gdy wraz z Kate został zaproszony do biura Rossa na rozmowę o stanie zdrowia Amandy.
- Nie ma powodu do zmartwień - odrzekł z uśmiechem chirurg. - Osiągnęliśmy znaczący postęp.
- Tak?
- Mógłbym państwa uraczyć fachowymi szczegółami, ale lepiej przekonajcie się sami - odparł konspiracyjnie Ross. - Proszę do niej zajrzeć.
- Dobrze, już idziemy - powiedział Sandy. Razem z Kate powędrował za pielęgniarką.
Kiedy weszli do sali Amandy, dziewczynka siedziała na łóżku. Wyglądała na bardzo ożywioną. Miała jasne, bystre spojrzenie, a jej uśmiech sprawił, że niemal całkowicie opuściło ich przygnębienie towarzyszące im przez ostatnie dni. Od dawna nie czuli się tak bardzo podniesieni na duchu. Wzruszenie ścisnęło Sandyłemu gardło, gdy patrzył, jak Kate przytula córkę i spogląda na niego ponad jej ramieniem.
- Wyglądasz wspaniale - powiedziała Kate do Amandy, trzymając ją w ramionach. - Na pewno czujesz się dużo lepiej, prawda?
- Mam tego dosyć - poskarżyła się dziewczynka. Jej głos brzmiał jak kiedyś, normalnie. Nie był to znużony szept, którym mówiła od kilku tygodni. Kate i Sandy wybuchnęli śmiechem.
- Masz dosyć? Czego? - zapytała Kate, widząc zagniewane spojrzenie Amandy, która nie rozumiała, dlaczego rodzice śmieją się z niej.
- Nie pozwalają mi wychodzić z łóżka i bawić się domkiem dla lalek.
- Może jutro - wtrąciła się pielęgniarka.
- Dorośli zawsze tak mówią - naburmuszyła się Amanda, co wywołało następny wybuch śmiechu.
Sandy zwrócił się do pielęgniarki.
- Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Doskonale dziś wygląda.
- Lekarzom udało się uporać z problemem postępującej degradacji tkanki i teraz dializy odnoszą lepszy skutek - wyjaśniła. - Poprawa jest większa, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Wszyscy jesteśmy z niej bardzo zadowoleni. Jest naszą gwiazdą.
Sandy wziął córkę od Kate i mocno przytulił.
- Jak to dobrze, że moja mała księżniczka wygląda i czuje się lepiej.
Pielęgniarka zostawiła ich samych i cała trójka mogła beztrosko pogawędzić o wszystkim i o niczym. Amanda dopytywała się o obiecany domek dla lalek. Sandy zapewnił ją, że rozrysował plany i budowa już ruszyła.
- Musi mieć światło - przypomniała mu.
- W każdym pokoju - zgodził się Sandy.
Po jakimś czasie Kate zauważyła, że Sandy odzywa się coraz rzadziej, jakby był zamyślony.
- Co się stało? - spytała, gdy Amanda zajęła się przeglądaniem książeczki z obrazkami w poszukiwaniu słonia, którego chciała im pokazać.
Wzruszył ramionami.
- Sam nie wiem. Chyba zaczynałem myśleć, że już nigdy nie będzie dobrze. O mało nie straciłem resztek nadziei, a tymczasem...
- Nie analizujmy tego - poprosiła cicho Kate. - Po prostu bądźmy wdzięczni losowi.
Skinął głową i położył rękę na jej dłoni.
- O czym tak oboje szepczecie? - spytała nagle zniecierpliwiona Amanda.
- O niczym - odrzekła Kate.
- Nie wygląda mi na to, że o niczym - stwierdziła dziewczynka.
- No cóż, młoda damo! - udała oburzenie Kate. - Dobrze. Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, naradzamy się, które z nas pierwsze połaskocze cię w brzuszek. - Mówiąc to zaatakowała Amandę. Dziewczynka zaczęła chichotać. Sandy uśmiechnął się szeroko. Żadna symfonia nie zabrzmiałaby teraz w jego uszach bardziej słodko.
Kiedy później wracali oboje do samochodu, Kate zagadnęła go.
- I co o tym sadzisz?
- Pewnie to samo, co ty. Istny cud!
- Nie boisz się, że to tylko remisja? Często słyszy się, że pacjent chwilowo ma lepsze samopoczucie, a potem następuje nawrót choroby.
Sandy pokręcił przecząco głową.
- Nie. Tak bywa z chorymi na raka. Na szczęście Amanda go nie ma. Myślę, że nowoczesna aparatura do dializy, którą tu mają, naprawdę jej pomogła. Oczyszcza krew o wiele lepiej niż inne. Usuwa więcej toksyn. Dlatego Amanda odzyskała siły i energię.
- Była dziś taka, jak kiedyś - powiedziała Kate.
Sandy przytaknął i dodał:
- Skuteczniejsza dializa oznacza dłuższe przerwy między kolejnymi sesjami. Lekarze mają więcej czasu na doprowadzenie do ustabilizowania się stanu Amandy. Nie muszą już walczyć o utrzymanie jej przy życiu. A kiedy wszystko się unormuje, będzie można z kolei pomyśleć spokojnie o sprowadzeniu odpowiedniej nerki do transplantacji.
Otoczył Kate ramieniem i przyciągnął do siebie.
- Udany dzień - powiedział. - Wybierzemy się gdzieś na kolację?
Skinęła głową i przytuliła się do niego.
Po powrocie do hotelu Dunbar znalazł czekającą na niego wiadomość z inspektoratu. Polecono mu spotkać się z niejakim Jamesem Douglasem. Miał zjawić się o ósmej w pubie "Żuraw" na Salamander Street. Inspektorat przepraszał również za brak informacji o działalności Rossa w Genewie. Początkowo uznane zostały za nieistotne dla śledztwa w Glasgow, a ponieważ trudno je było zdobyć, zaniechano dalszych ustaleń. Teraz obiecano zająć się tym ponownie.
Dunbar postanowił zostawić samochód na parkingu hotelowym i pojechać do "Żurawia" taksówką. W ten sposób nie musiał się martwić, jak trafić na Salamander Street i gdzie się tam zatrzymać. Kiedy wsiadł do taksówki i podał kierowcy nazwę pubu, zapytał na wszelki wypadek:
- Zna pan ten lokal?
- No jasne. A pan?
- Nie rozumiem? - zdziwił się Dunbar.
- Jak zajedziesz pan pod tę spelunę gablotą, chłopcy zaraz pomyślą, że jesteś pan tajniakiem, co chce tam powęszyć. Ale chyba pan nim nie jesteś, co?
- Nic z tych rzeczy.
- Nie moja sprawa, ale jak chcesz pan posłuchać dobrej rady, wysiądź pan z taryfy parę ulic wcześniej i... dalej na piechotkę.
- Dzięki, że mnie pan uprzedził.
- Nie ma sprawy. Tylko ten pański akcent... Ale z tym nic pan nie możesz zrobić.
- Faktycznie.
- Wiesz pan co...?
- Wiem - domyślił się Dunbar. - Lepiej, żebym trzymał gębę na kłódkę.
- Znasz się pan na rzeczy - roześmiał się kierowca.
Taksówka zatrzymała się w okolicy, gdzie oświetlenie ulic wydawało się nieznanym wynalazkiem rodem z innej planety.
- Ta dzielnica zdycha - stwierdził smętnie kierowca. - Pod koniec roku przyjadą spychacze i wszystko rozwalą.
Dunbar podziękował mu i dał dziesięć funtów, choć za kurs należało się tylko sześć.
- Życzę zdrowia. Pański lokal jest tam, prosto po lewej. Trudno nie trafić.
Samochód zawrócił w poprzek jezdni i oddalił się z klekotem. Dunbar zastanawiał się przez chwilę, dlaczego jest tu tak cicho. Szedł ulicą zabudowaną po obu stronach domami czynszowymi, a mógłby usłyszeć szpilkę spadającą na jezdnię. Żadnych głosów, żadnego dźwięku płynącego z radia lub telewizora, żadnego szczekania psów. Nie czuć było również kuchennego zapachu. W powietrzu unosiła się tylko woń spalin dieslowskiego silnika taksówki. W żadnym domu nie paliło się w oknach światło. Budynki stały niczym puste, czarne pomniki z kamienia, nawiedzane przez duchy byłych mieszkańców. Coś przemknęło nie opodal przez chodnik i skryło się w mroku jednej z posesji. Próbował sobie wmówić, że zobaczył kota, ale nie bardzo w to wierzył. Przyspieszył kroku.
Już zaczynał wątpić, czy w tym otoczeniu działa jeszcze jakiś pub, gdy w odległości stu jardów przed sobą zobaczył światło padające na ulicę. Kiedy zbliżył się trochę, do jego uszu dotarł męski śmiech. "Żuraw" był jedynym miejscem w okolicy, gdzie znajdowali się ludzie. Niezbyt okazała fasada wskazywała na to, że nie zawsze mieścił się tu pub. Lokal miał płaską ścianę frontową, z dwoma oknami wystawowymi. Za przezroczystymi szybami wisiały grube, ciemnozielone zasłony, ciężkie od nagromadzonego przez lata brudu. Zawieszono je na dwóch mosiężnych, rurowych karniszach, w trzech czwartych wysokości okien. Ponad nimi Dunbar mógł dostrzec jedynie sufit, pociemniały od nikotyny.
Wchodząc do środka musiał się schylić i z zaskoczeniem stwierdził, że za progiem są trzy stopnie prowadzące na dół. Na moment przystanął u szczytu schodków i rozejrzał się. Kilku gości przy barze odwróciło głowy i utkwiło w nim wzrok. Dunbar nie znał Douglasa i nie miał pojęcia, jak go rozpoznać, więc postanowił po prostu poczekać. Podszedł do kontuaru i zamówił piwo. Barman bez słowa postawił przed nim pełną szklankę. Przyjął banknot pięciofuntowy, wydał resztę i dopiero wtedy powiedział:
- Zanim pan zapytasz, ja nic nie wiem.
- Czego pan nie wie? - zdziwił się Dunbar.
Barman oparł się łokciem o blat baru.
- Posłuchaj, koleś. Prędzej tę budę odwiedzi Królowa Matka, niż ja będę sypał. Przecież nie przylazłeś tu po to, żeby się nachlać browaru, no nie? Szukasz informacji. Dlatego z góry mówię, że ze mnie nic nie wyciągniesz. Kapujesz?
- Kapuję - przytaknął Dunbar.
- Nie wstawiaj takiej gadki mojemu kumplowi, Harty - odezwał się z tyłu męski głos, z miejscowym akcentem.
Dunbar odwrócił się. Za nim stał szczupły, żylasty mężczyzna w czarnych dżinsach, ciemnym swetrze polo i miękkiej, skórzanej kurtce. Miał krótko ostrzyżone, rude włosy i wyglądał na niezłego boksera wagi lekkiej.
- Jak leci, Steve? - zagadnął Dunbara.
- W porządku... Jimmy - odparł Dunbar.
- Przepraszam, Jimmy. Nie wiedziałem... - wtrącił się barman. - Bez urazy, kolego - zwrócił się do Dunbara.
- Nie ma sprawy.
- Klapniemy? - zaproponował Douglas.
Poprowadził Dunbara w stronę ławy z podartymi, wyściełanymi siedzeniami. Postawili swoje szklanki na stole zalanym piwem.
- Dlaczego spotykamy się akurat tutaj? - zapytał Dunbar, gdy nagle otworzyły się obok drzwi i w nozdrza uderzył go odór moczu.
- Musiałem się upewnić, czy nie będziesz śledzony. Nie byłeś.
- Przyjechałem taksówką.
- Wiem. Dałeś kierowcy niezły napiwek.
Dunbar nie dociekał, skąd Douglas o tym wie. Zamiast tego spytał:
- Po co te środki ostrożności?
- Nie mam pojęcia, kim jesteś ani co robisz. Ludzie, którzy mnie zatrudniają, nie mówią mi takich rzeczy. Uważają, że nie muszę wiedzieć. Wszystko załatwia się przez pośredników, żeby klienci mogli udawać, że są czyści, gdyby coś poszło nie tak. Każdego muszę traktować tak samo. Mógłbyś być na przykład najbardziej poszukiwanym facetem w Europie.
- Więc co wiesz? - zapytał Dunbar.
- Że chcesz się dostać tam, gdzie drzwi są zamknięte na klucz. Mam ci pomóc wejść, a potem stamtąd wyjść.
- To laboratorium badawcze. Eksperymentują na zwierzętach. Miejsce nazywa się Farma Vane. Trzy mile na północ od miasta, przy Lomond Road.
Douglas zapisał to w notesie.
- Czego szukasz?
- Informacji, co oni tam naprawdę robią. Podejrzewam, że znajdę je w komputerze, w budynku laboratorium.
- To prywatny czy uniwersytecki ośrodek badawczy?
- Prywatny.
- Szkoda. Pewnie jest dobrze strzeżony. Wiesz coś na ten temat?
Dunbar powiedział mu to, czego dowiedział się podczas przeglądania danych dotyczących ubiegłorocznego budżetu na badania.
- Znasz wewnętrzny rozkład budynku?
- Nie.
- Ile mamy czasu na ten skok?
- Wystarczająco dużo. Ważniejsze, żeby nikt się nie zorientował, że tam byłem - odparł Dunbar. Douglas przygryzł wargi, po czym powiedział:
- Mamy wejść i wyjść bez śladów? Nie zawsze tak się udaje.
- Ale to ważne.
- Obejrzę sobie ten obiekt, a potem znów się spotkamy.
- Kiedy?
- Muszę zrobić pełne rozpoznanie w dzień i w nocy. Bądź tu pojutrze o tej samej porze.
Dunbar wyszedł z "Żurawia", odnalazł drogę do głównej ulicy, złapał tam taksówkę i pojechał do Lisy. Wydała mu się bardziej zrelaksowana niż kiedykolwiek przedtem.
- Jak ci minął dzień? - zapytał.
- Wspaniale.
- Z jakiegoś szczególnego powodu?
- Wyszłam na spacer i przeszłam całe mile - odrzekła Lisa. - Wędrowałam, gdzie mi się podobało. Po prostu szłam i szłam, bo nie musiałam tu siedzieć. Mogłam robić to, na co tylko miałam ochotę. I czułam się cudownie.
- Świetnie - przyznał Dunbar.
- A ty?
Dunbar zdradził jej swój plan dostania się na Farmę Vane i dotarcia do archiwum Rossa.
- Więc się zdecydowałeś?
- Może to wreszcie położy kres wszelkim spekulacjom. Jeśli zdobędę jakikolwiek dowód przeszczepiania pacjentom narządów zwierzęcych, policja będzie mogła natychmiast wkroczyć do akcji.
- Kiedy się tam wybierasz?
- Za kilka dni. Nie zrobię tego sam.
- Będziesz ostrożny, prawda? - spytała cicho.
- Oczywiście.
- O czym rozmyślasz? - zapytała, gdy Dunbar zamilkł na dłuższą chwilę.
- O jutrze.
- A co ma być jutro?
- Pewien pogrzeb.
Następnego dnia rano Dunbar wyruszył do Irvine, rodzinnego miasta Sheili Barnes, położonego nad rzeką Clyde. Przed śmiercią prosiła, by pochować ją na tamtejszym cmentarzu przy kościele Świętego Andrzeja, w którym ona i Cyril wzięli ślub dwadzieścia sześć lat wcześniej. Dunbar pomyślał, że to jedyna łaskawość losu spotykająca nieuleczalnie chorych - mają czas na uporządkowanie swoich spraw, zanim zejdą z tego świata. Większość ludzi zwleka z tym do ostatniej chwili, a potem jest już za późno.
Kościół Świętego Andrzeja trudno było nazwać przyjemnym. Miał zimny, odpychający wygląd. Zamiast niskiego muru lub żywopłotu, otaczał go parkan z żelaznych sztachet. Nawet kościelny cmentarz sprawiał wrażenie wyjątkowo ponurego. Nie rosły tu ani drzewa, ani krzewy mogące rozdzielać rzędy nagrobków, ciągnące się na przestrzeni ponad dwustu jardów. Ale widocznie to miejsce wiele znaczyło dla Sheili. Dunbar słyszał niedawno w radiu duchownego, który mówi: "Patrząc na kościoły trzeba widzieć wiernych, a nie budowle".
Wchodząc do świątyni, dostrzegł, że niebo pociemniało groźnie. Miał nadzieję, że deszcz nie zacznie padać przed końcem uroczystości. Rozmokła ziemia zamieniona w błoto niezbyt nadawała się do chowania w niej zmarłej. Nie chcąc przeszkadzać rodzinie i przyjaciołom Sheili, usiadł z tyłu, na prawo od przejścia między ławkami. Z pewnym zadowoleniem stwierdził, że kościół jest zapełniony niemal w trzech czwartych. Polubił Sheilę Barnes. Mimo że poznał ją w bardzo zaawansowanym stadium choroby, wywarła na nim wrażenie jako kobieta z charakterem. Zasługiwała na to, by w ostatniej drodze towarzyszyło jej tylu ludzi. Nie zauważył Cyrila, ale nie zdziwiło go to. Był też bliski śmierci.
Mszę celebrował pastor Kościoła Szkockiego, który musiał znać Sheilę osobiście. Jego dźwięczny, donośny głos docierał do najodleglejszego miejsca w kościele. Z dużym zaangażowaniem i bardzo wyczerpująco nakreślił wspaniałą biografię Sheili Barnes. Dunbar pomyślał, że sposób jej przedstawienia znacznie różni się od tego, co w dzisiejszych czasach słyszy się zazwyczaj na pogrzebach, kiedy to duchowni wygłaszają krótkie wzmianki o zmarłych na podstawie kilku informacji zebranych w ostatnim momencie od krewnych. Teraz dowiedział się, że na początku swej kariery zawodowej Sheila pracowała przez dłuższy czas w krajach Trzeciego Świata. Jej długie i szczęśliwe pożycie z Cyrilem zostało nazwane wzorem wzajemnej, silnej miłości dwojga ludzi. Pastor wspomniał o ich synu, Peterze, ale Dunbar odniósł wrażenie, że duchowny celowo nie rozwinął tego tematu. Najwidoczniej znał rodzinne problemy Barnesów, podobnie jak przełożona hospicjum "Pod Bukami".
W pierwszej ławce siedział mężczyzna, który, zdaniem Dunbara, musiał być Peterem Barnesem. Trzymał się nieco z dala od innych, starszych wiekiem żałobników wyglądających na siostry i braci Sheili. Sprawiało to wrażenie, jakby rozdźwięk w rodzinie nie ograniczał się tylko do rodziców i syna. Peter Barnes był wysoki i miał ciemne włosy. Kiedy odwrócił głowę w kierunku zebranych, Dunbar zauważył na jego twarzy cień uśmiechu, jakby Barnes przypomniał sobie nagle jakiś dowcip. Nie miał czarnego krawata, lecz purpurowy, i tego samego koloru chusteczkę wystającą z górnej kieszeni marynarki. Mimo że odcień czerwieni nie był jaskrawy, wyglądał bardzo nie na miejscu.
Również przy grobie Dunbar nie zbliżył się do rodziny i przyjaciół zmarłej. Kiedy procesja ruszyła powoli żwirową ścieżką z powrotem w kierunku wyjścia z cmentarza, szedł niemal na końcu. Peter Barnes też trzymał się na uboczu i podążał do bramy samotnie. Dunbar skorzystał z okazji i złożył mu kondolencje.
- Dziękuję panu - odrzekł Peter.
- Nie udało się panu odwiedzić matki w hospicjum, zanim zmarła, prawda?
- Niestety, nie - powiedział Barnes. - Moja praca jest dość absorbująca. Raczej trudno byłoby mi się wyrwać do Helensburgha.
- Rozumiem... - odparł Dunbar i zawahał się, po czym dodał:
- Wiem, że to nie moja sprawa, ale jeśli może to przynieść panu jakąś ulgę... Pańska matka wzięła mnie za pana podczas mojej ostatniej wizyty u niej. Nie wyprowadzałem jej z błędu. Była bardzo szczęśliwa. Umarła w przekonaniu, że się pogodziliście.
Peter uśmiechnął się.
- Dziękuję, że mi pan o tym powiedział, panie...?
- Dunbar. Steven Dunbar.
- Bardzo mnie to uspokoiło. Czy mogę wiedzieć, jakiego rodzaju sprawę miał pan do mojej matki?
- Musiałem ją zapytać o kilka rzeczy z czasów, gdy pracowała w Szpitalu Mdic Ecosse. Chodziło mi o uzupełnienie pewnej dokumentacji, którą opracowuję.
- Ach... dokumentacji... - W głosie Petera Barnesa Dunbar wyczuł wyraźną drwinę. Przestał się dziwić, dlaczego syn Sheili nie jest przez nikogo lubiany.
- A czym pan się zajmuje, panie Barnes? - zapytał.
- Projektowaniem okrętów wojennych.
- Hm, interesujące. Sporządza pan ogólne plany, czy ma pan jakąś specjalność?
- Ochrona przed promieniowaniem.
Dunbar z trudem przełknął ślinę. Poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie.
- Naprawdę? - spytał i odkaszlnął, bo zaschło mu w gardle. - Czy wolno spytać, co to za firma, w której pan pracuje?
- Baxters on Tyneside.
Natychmiast po powrocie do hotelu Dunbar połączył się z Macmillanem i przekazał mu nowe wiadomości.
- Zgadzam się, że nie ma mowy o przypadku - przyznał Macmillan. - Ten cały Barnes mógł zaplanować zgładzenie rodziców, żeby dostać spadek. Na pewno uważał, że wszystko mu się uda bez problemu. I o mały włos tak by było. Chcesz, żebym przekazał to policji w Glasgow?
- Byłbym wdzięczny - odrzekł Dunbar. - Ja nie mam serca do tej sprawy. Nie wiąże się z tym, co mnie interesuje.
- Nie lekceważ jej. Właśnie wyjaśniłeś zagadkę, podwójnego morderstwa i to bardzo nietypowego - powiedział Macmillan.
- Ale nie tego podwójnego morderstwa, które mnie interesuje - przypomniał Dunbar.
- Chcesz mi powiedzieć, że Sheili wcale nie zamordowano dlatego, by ją uciszyć? - zdziwiła się Lisa.
- Niestety, wyszło inaczej - odrzekł Dunbar. - To założenie było chyba błędne od samego początku. Jeśli chce się kogoś zabić, żeby mu zamknąć usta, nie skazuje się go na powolną śmierć. Ale jeśli ktoś chce upozorować naturalny zgon i ma czas, wtedy takie działanie ma sens.
- Jej własny syn... - powiedziała Lisa z odrazą.
- I tak w życiu bywa.
- Więc teraz nie masz już żadnego dowodu przeciwko Mdic Ecosse - stwierdziła.
Dunbar wzruszył ramionami.
- Żadnego, jeśli nie liczyć zeznań dwóch pielęgniarek, z których jedna nie żyje.
- Ale ta pozostała przy życiu wie, co mówi - odparła z naciskiem Lisa.
14
Dunbar postanowił rzucić okiem na wyniki badań opublikowane przez Rossa, zanim wybierze się na Farmę Vane. Mogły mu pomóc w znalezieniu tego, czego tam szukać. Inspektorat Naukowo-Medyczny zaopatrzył go w kopie najnowszych prac chirurga, ale do tej pory leżały one nietknięte. Trzy z nich dotyczyły zwierząt, czwarta zaś traktowała o czymś, co określone zostało jako "Przygotowanie odpornościowe". Na razie Dunbar nie miał czasu zapoznać się z nimi. Były ważniejsze problemy.
Obawiał się, że może mieć trudności ze zrozumieniem treści publikacji, ale Ross pisał swoje artykuły w przystępny sposób i dobrym stylem. Najbardziej pomocny okazał się fakt, że zamieszczał je w jednym z przeglądów naukowych adresowanym wprawdzie do badaczy, ale nie tylko z jednej dziedziny, więc specjalistyczne szczegóły ograniczone były do niezbędnego minimum.
Z wywodów Rossa jasno wynikało, że wierzy w przyszłość organów zwierzęcych, a zwłaszcza świń, jako materiału do transplantacji. Ich wykorzystanie pozwoliłoby wyeliminować ryzyko, że pacjent nie otrzyma właściwego ludzkiego narządu na czas. Zniknąłby również towarzyszący przeszczepom dylemat moralny, czy można życzyć komuś gwałtownej śmierci, by pozyskać odpowiedni organ jak najszybciej. Poza tym uporano by się wreszcie z koniecznością ciągłego przekonywania społeczeństwa, że posiadanie karty przyszłego dawcy nie jest złym pomysłem. Ludzie wciąż odnosili się do tego niechętnie. Uważali to za kuszenie losu, prowokowanie nieszczęścia.
Taki postęp w medycynie mógłby też położyć kres spekulacjom na temat wykorzystywania niektórych pacjentów w śpiączce, uważanych przez ekspertów za ludzi z obumarłym mózgiem. Ludzie bali się, że zostaną pogrzebani za życia; wyobrażali sobie, że usunie się im jakieś organy, podczas gdy będą zupełnie przytomni, choć niezdolni do porozumiewania się.
Następna korzyść płynąca z wykorzystywania narządów zwierzęcych polegała, zdaniem Rossa, na możliwości utrzymywania zwierzęcego dawcy przy życiu do ostatniej chwili, w której organ potrzebny będzie do przeszczepu. Byłby on dobrze utlenowany i po prostu "świeży". Skończyłby się pośpiech przy jego transporcie z jednego miejsca na kuli ziemskiej do drugiego; zniknęłaby świadomość, że z każdą mijającą godziną tkanka coraz bardziej się psuje. Uniknęłoby się strasznej niepewności, czy nie zdarzy się coś nieprzewidzianego, co opóźni dostarczenie narządu i uczyni go bezużytecznym. Odeszłyby w przeszłość podejrzenia, że szpitale celowo przedłużają życie przyszłych dawców, sztucznie podtrzymując ich funkcje życiowe po to tylko, by zachować w dobrym stanie ich organy.
Badania koncentrowały się na najważniejszym aspekcie sprawy, czyli na problemach immunologicznych związanych z wprowadzeniem do organizmu obcej tkanki. Podobnie jak wszystkie inne, również organy pochodzenia zwierzęcego musiałyby być zgodne z systemem odpornościowym pacjenta. W przeciwnym razie szybko nastąpiłby odrzut przeszczepu, a transplantacja okazałaby się fiaskiem i doprowadziłaby do śmierci osoby poddanej operacji. Wyniki uzyskane przez Rossa potwierdzały możliwość wyhodowania świni z dodatkowym, ludzkim systemem odpornościowym konkretnego pacjenta. Taki scenariusz zapewniłby doskonałą przyswajalność narządów świń przez człowieka, którego system posiada zwierzęcy osobnik. Oczywiście, na razie trwały eksperymenty, mające na celu sprawdzenie prawdziwości tej teorii. Pomysł stworzenia banku organów świń dla wszystkich ludzi na wypadek, gdyby kiedyś potrzebowali przeszczepu, nie był realny. Zupełnie inną sprawą była kwestia moralna.
Dunbar zastanawiał się, czy z góry zakładano możliwość wypróbowania nowej metody na wybranych pacjentach Mdic Ecosse, ale uznał to za nieprawdopodobne. W przypadku Amy Teasdale i Kennetha Linehama nie starczyłoby czasu na przygotowania. Tych dwoje przyjęto do szpitala, gdy byli już ciężko chorzy i natychmiast potrzebowali transplantacji. Im dłużej czytał, tym bardziej czuł się przygnębiony. O ile Ross nie dokonał w sekrecie jakiegoś wielkiego przełomu technologicznego, próby przeszczepiania ludziom narządów świń właściwie nie miały sensu. Istniała niemal stuprocentowa pewność, że za każdym razem nastąpi odrzucenie obcego organu. Więc czy Ross dokonał takiego przełomu? Miał nadzieję dowiedzieć się tego na Farmie Vane.
Gdy Dunbar zjawił się w "Żurawiu" za pięć ósma, Douglas już na niego czekał. Uścisnęli sobie ręce i usiedli tam, gdzie poprzednio.
- Jak poszło? - zapytał Dunbar.
- Nieźle. Da się to zrobić. O dziesiątej nie ma tam już nikogo z personelu. Zostają tylko dwaj ochroniarze w budce przy bramie. Mają obowiązek patrolować teren co pół godziny, ale po północy nie bardzo im się chce. Najwidoczniej mają zaufanie do ogrodzenia pod napięciem.
- Ogrodzenie jest pod napięciem? - zaniepokoił się Dunbar.
- Nie ma się czym przejmować - uspokoił go Douglas. - To bardziej system alarmowy niż zabezpieczający. Napięcie nie jest wysokie. Z łatwością zamkniemy obwód, kiedy rozetniemy druty.
- A co z budynkiem?
- Tu jest największy problem. Nie ma żadnych okien, więc ten sposób wejścia odpada. A drzwi mają elektroniczny zamek.
- Ale mówiłeś, że to możliwe.
- Bo tak uważam - odparł Douglas. - Wszystko zależy od tego... - Wyjął z kieszeni kawałek plastiku wielkości karty kredytowej. Nie miał żadnych oznaczeń, z wyjątkiem paska taśmy magnetycznej.
- Hm, klucz?
- Będziemy mogli tak to nazwać dopiero, gdy zadziała.
- Ty go zrobiłeś?
- Właściwie... mój znajomy. Przekonałem go, żeby odpuścił sobie na chwilę gnębienie Banku Szkocji i wykonał dla mnie małą robótkę.
- Zamek ma pewnie również kod cyfrowy? - spytał Dunbar.
Douglas skinął głową.
- Wystukuje się go na klawiaturze dźwiękowej. Nagrałem kombinację na magnetofon, kiedy jeden z ochroniarzy wchodził do budynku. Znam ten numer.
- A jeśli twój klucz nie zadziała?
- Decyzja należy do ciebie. Możemy załatwić ochroniarzy i zabrać im oryginał.
- Żadnej przemocy - zaznaczył Dunbar.
- Jak sobie życzysz.
- Kiedy ruszamy?
- Dziś w nocy, jeśli ci pasuje.
Dunbar pokiwał głową.
- W porządku. Jak się spotkamy?
Douglas przyjrzał mu się uważnie.
- Robiłeś już kiedyś coś takiego?
- Owszem, bywało - odparł Dunbar. Nie zamierzał niczego wyjaśniać i Douglas o nic więcej nie pytał. Skinął tylko głową i zaczął tłumaczyć, jak dotrzeć do nie używanej stacji kolejowej na północ od miasta. Dunbar miał tam zostawić swój samochód i pojechać na Farmę Vane razem z Douglasem jego land-roverem.
- Na wypadek, gdybyśmy później musieli poruszać się na przełaj w ciężkim terenie - dodał Douglas. - Potrzebujesz odpowiedniego ubrania?
- Znajdę coś ciemnego - odrzekł Dunbar. - Ale przydałaby mi się kominiarka.
- Żaden problem. Masz rękawice?
- Mam.
- Więc spotykamy się o pierwszej.
Dunbar wrócił do hotelu, włączył telewizor i zaczął przygotowywać strój na później. Chciał, żeby dźwięk i obraz oderwały go od myślenia o konsekwencjach wyprawy, gdyby coś poszło nie tak. Telewizja Szkocka pokazywała epizod z Taggarta. Ponure twarze i niewybredne dowcipy towarzyszyły wydobywaniu ciała z rzeki Clyde. Scena nie poprawiła Dunbarowi nastroju. Wyłączył telewizor i nastawił radio. Stacja nadająca muzykę klasyczną na falach FM dawała właśnie koncert na róg Mozarta. To mu odpowiadało.
O wpół do pierwszej Dunbar po raz ostatni sprawdził kieszenie, opuścił pokój i poszedł cicho do windy. Czuł już przypływ adrenaliny. Wręczył klucz recepcjoniście z nocnej zmiany, który zareagował tylko kiwnięciem głowy, po czym powrócił do lektury gazet Dunbara ucieszył brak zainteresowania z jego strony.
Douglas udzielił mu precyzyjnych wskazówek, więc bez problemu znalazł starą stację. Kiedy wjechał na pogrążony w ciemnościach plac dworcowy, do pierwszej zostało siedem minut O tej porze nie było prawie żadnego ruchu na ulicach. Wolno objechał plac, rozjaśniając reflektorami samochodu zarośnięty chwastami, podziurawiony asfalt. Cofnął auto w najdalszy kąt, skąd mógł obserwować wjazd, i wyłączył światła.
Zza rzadkich chmur wyłonił się księżyc i oświetlił wstęgę szosy wiodącej z parkingu pod górę, poza miasto. Była prawie pełnia. Ostatni raz widział taki księżyc na pustyni w Iraku. Wraz z innymi czekał, aż zniknie, żeby móc się ruszyć. Usiłował przypomnieć sobie nazwiska kolegów, którzy wtedy z nim byli, gdy usłyszał zbliżający się samochód. W pierwszej chwili myślał, że minie stację, ale kierowca zwolnił w ostatnim momencie i wjechał na parking, oślepiając Dunbara na krótko. Pojazd zatrzymał się z boku. Dunbar włączył swoje światła i ujrzał w ich blasku ciemnozielonego land-rovera. Wysiadł z samochodu, zamknął go i pobiegł na spotkanie z Douglasem.
- Widzę, że nie miałeś kłopotu z dojazdem - stwierdził Douglas.
- Żadnego.
Jechali w milczeniu. W pewnym momencie Douglas odezwał się:
- Jest przed nami, po lewej. Przejedziemy obok. Trzysta jardów dalej odchodzi w bok polna droga. Tam zostawimy samochód.
Dunbar ujrzał w światłach reflektorów tablicę z napisem: "Farma Vane. Instytut Opieki nad Zwierzętami" i uśmiechnął się cierpko.
- Czy to na pewno tutaj? - zapytał Douglas. Jego głos brzmiał trochę niepewnie.
- Wszystko się zgadza - uspokoił go Dunbar. - Po prostu rozbawiła mnie ta nazwa.
Douglas zrozumiał, o co chodzi.
- W dzisiejszych czasach wszyscy tak robią - powiedział. - Chyba tylko wariat powiesiłby sobie szyld "Zakład Wiwisekcji" albo "Instytut Rozpruwania Małych Futerkowych Stworzonek bez Wyraźnego Powodu".
- Jasne.
- Czym się tu zajmują?
- Robią eksperymenty na świniach.
- Może one nie wywołują takich emocji jak puszyste króliczki, ale podejrzewam, że tym świrom demonstrantom jest to w gruncie rzeczy obojętne.
- Dużo macie problemów z aktywistami ruchu obrony zwierząt? - zapytał Dunbar.
- Sporo. Parę miesięcy temu spalili laboratorium badawcze w Edynburgu, a kilku naukowców dostało w paczkach bomby. Niedługo naprawdę kogoś zabiją.
Douglas skręcił z szosy w polną drogę, przejechał kawałek i zatrzymał land-rovera. Zgasił światła i oznajmił:
- Czas zabrać się do roboty. - Sięgnął za siebie i wydobył mały plecak oraz dwie czarne kominiarki. Jedną wręczył Dunbarowi. Obaj włożyli je na głowy.
- Wrócimy przez pole, trzymając się żywopłotu, dopóki nie dojdziemy do ogrodzenia farmy. Potem pójdziemy wzdłuż drutów na północ, aż do północno-wschodniego narożnika, i tam je przetniemy. Gra?
- W porządku.
Douglas podał Dunbarowi nożyce do cięcia metalu.
- Ciachniesz ogrodzenie, jak połączę obwód.
Zamknęli samochód i szybko zbiegli z drogi na pole po łagodnie nachylonej skarpie. Potem pod osłoną żywopłotu ciągnącego się wzdłuż nasypu ruszyli z powrotem w kierunku Farmy Vane. Nagle idący przodem Douglas uniósł rękę i obaj przykucnęli. Dunbar dostrzegł wartownię przy bramie farmy. Przez duże, jasno oświetlone okna widać było dwóch mężczyzn. Wyglądało na to, że są zajęci czytaniem.
Douglas dał znak Dunbarowi, że muszą iść w prawo, i podążyli w stronę najdalszego narożnika ogrodzenia. Gdy znaleźli się przy narożnym słupie, Douglas ściągnął z ramion plecak i wyjął dwa przewody zakończone z obu stron dużymi zaciskami szczękowymi. Umocował je na dwóch drutach ogrodzenia, które Dunbar przeciął następnie między krokodylkami. Obwód elektryczny nie został przerwany. Odgięli rozcięte druty i przez powstałą lukę wpełzli na teren farmy. Pierwszy przeczołgał się Douglas i odebrał od Dunbara plecak z zapakowanymi z powrotem nożycami.
Douglas pokazał Dunbarowi, żeby nie wstawał i pełzł dalej na brzuchu. Dunbar uznał to za lekką przesadę, ale zastosował się do polecenia. Wolał mieć do towarzystwa zbyt ostrożnego kompana niż ryzykanta. Czołgali się obok siebie do głównego budynku, poruszając pracowicie łokciami, by jak najszybciej pokonać nierówny teren.
Z miejsca, skąd było już blisko do wejścia, mieli dobry widok na wartownię. Jeden z ochroniarzy siedział zwrócony do nich twarzą i czytał gazetę. Gdyby podniósł wzrok w czasie otwierania drzwi, zobaczyłby ich. Douglas zerknął na zegarek i szepnął:
- Zaczekajmy chwilkę. Zobaczymy, czy się ruszy.
Mijały minuty, a ochroniarz ani myślał przerywać lektury. Douglas i Dunbar spojrzeli na siebie i skrzywili się, ale nie pozostawało im nic innego, jak czekać dalej. Po następnych dziesięciu minutach wartownik wreszcie złożył gazetę i sięgnął po czajnik. Potem wstał i zniknął im z oczu.
- Teraz! - zadecydował Douglas. Poderwał się, dobiegł do drzwi i wsunął w szparę zamka kartę magnetyczną. Następnie szybko wystukał kod na klawiaturze. Dunbar przez cały czas z niepokojem obserwował wartownię. Obawiał się, że w każdej chwili strażnik może wrócić. Drzwi do budynku ani drgnęły.
- No dalej... dalej... - mruczał pod nosem Douglas, ponownie wsuwając kartę i wprowadzając kod. Bez rezultatu.
- Zabraknie nam czasu! - syknął Dunbar przez zaciśnięte zęby.
Douglas spróbował jeszcze raz, ale bez powodzenia.
- Wrócił! - ostrzegł go Dunbar.
Obaj przypadli do ziemi, nie spuszczając z oka wartowni. Zastanawiali się, czy mogli zostać zauważeni. Ale ochroniarz znów usiadł i rozłożył gazetę.
- I co teraz? - szepnął Dunbar.
- Moglibyśmy ich załatwić - odparł Douglas, wciąż przypatrując się wartowni.
Dunbar pokręcił głową.
- Nie. Obejrzyjmy budynek dookoła. Może jest jakieś inne wejście.
- Nie ma tu okien ani drugich drzwi - odezwał się Douglas. - Mówiłem ci, wszystko sprawdziłem.
- Nie psuj mi humoru - powiedział Dunbar i ruszył pierwszy na tyły budynku, gdzie nie byli już widoczni z wartowni. Pełzli wzdłuż tylnej ściany, która stanowiłaby zupełnie gładką, jednolitą powierzchnię, gdyby nie to, że w połowie jej długości wystawała z niej wielka, kwadratowa rura.
- Co to może być? - spytał Dunbar.
- Może jakiś odpływ ścieków?
Czołgali się dalej, ale budynek wciąż wydawał się niedostępny. Ściana szczytowa też była gładka. Cofnęli się, by zerknąć na dach, lecz nie dostrzegli w nim ani świetlików, ani odsłoniętych wylotów wentylacyjnych.
- Przecież ci mówiłem - powtórzył Douglas.
- Przyjrzyjmy się bliżej tej rurze ściekowej - zaproponował Dunbar.
Odpływ składał się z połączonych nitami blaszanych odcinków o przekroju kwadratowym, szerokości około dwóch stóp. Dunbar odgarnął ziemię wokół jego podstawy i odkrył dwie metalowe klapy. Kiedy obaj z Douglasem unieśli jedną z nich, omal nie udusili się z powodu bijącego z głębi fetoru.
- Jezu! - wykrzyknął Douglas.
- Świńskie pomyje - stwierdził Dunbar. - Daj latarkę.
Douglas wręczył mu długi, obciągnięty gumą "paluch". Dunbar zajrzał do wnętrza - koniec rury nie był zanurzony w cuchnącej brei. Sięgnął ręką w głąb i sprawdził, czy nie ma tam kraty. Nie natrafił na żadną przeszkodę. Wyprostował się i powiedział:
- Moglibyśmy wejść tą rurą.
Douglas skrzywił się z odrazą, ale nie zaprotestował. Wiedział, że to jedyna możliwość dostania się do budynku. Spojrzał w dół na zbiornik ścieków i zapytał:
- Jaka tu może być głębokość, twoim zdaniem?
- Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. - Dunbar usiadł na brzegu dołu i opuścił nogi, zanurzając je w śmierdzącym grzęzawisku. Kiedy stanął w nim, nieczystości sięgały mu nieco powyżej kolan. - Mam grunt.
- Będę musiał to zostawić. - Douglas ściągnął z ramion plecak.
Dunbar przykucnął, żeby móc wejść do wylotu rury, W nozdrza uderzył go odór zapierający dech, gdy wsunął do ciasnego wnętrza najpierw ręce, a potem głowę i ramiona. Uniósł się i przesunął dłońmi po śliskich ściankach odpływu, szukając czegoś, czego mógłby się chwycić. Z braku miejsca nie było to łatwe, ale w końcu natrafił na wystające połączenie segmentów rury i zacisnął na nim palce. Gdyby zdołał podciągnąć się trzy stopy wyżej, znalazłby się na wysokości poziomego odcinka kanału i mógłby przeczołgać się nim do końca.
- Wszystko w porządku? - zapytał Douglas.
- Jak na razie, tak.
Dunbar z najwyższym wysiłkiem podciągnął się do góry, używając tylko końców palców. Po chwili udało mu się wgramolić niezgrabnie na płaską powierzchnię. Zaczął pełznąć powoli w kierunku jej krańca, aż napotkał na swej drodze kratę. Ale był już wewnątrz budynku. Naparł na przeszkodę i odepchnął ją. Kiedy krata ustąpiła, wpełzł do szerokiego, płytkiego, metalowego basenu. Odgłosy, które usłyszał, świadczyły o tym, że znalazł się w towarzystwie świń. Odwrócił się, by przywołać Douglasa. Ten pojawił się wkrótce tuż za nim, klnąc przy każdym pokonanym metrze upiornej drogi.
- Tu trzymają świnie - wyjaśnił Dunbar.
- Co ty powiesz? - odparł drwiąco Douglas i zapalił latarkę.
Stali w korycie odprowadzającym wodę używaną do mycia świń. Ze ściany wystawał kawałek rury z dwoma wielkimi kurkami. Dunbar odkręcił jeden z nich i zaczął zmywać z siebie brud. Gdy skończył, Douglas zrobił to samo.
- Teraz pewnie umrzemy na zapalenie płuc - powiedział, wyżymając przemoczone ubranie. - Ale wolę to niż ten cholerny smród.
Wydostali się z chlewa i dotarli do głównego korytarza budynku. Brak okien umożliwiał im bezpieczne korzystanie z latarki. Woleli nie włączać wewnętrznego oświetlenia. Po drodze napotkali kilka małych pracowni i jedno duże laboratorium, aż wreszcie znaleźli pokój wyposażony w komputer. Dunbar zasiadł za biurkiem, zapalił małą lampę i zaczął szukać interesujących go informacji. Zauważył kilka listów adresowanych do Rossa i upewnił się, że jest we właściwym miejscu. Przeszukał wszystkie otwarte szuflady biurka, ale nie znalazł żadnych dyskietek. Najniższa szuflada była zamknięta na klucz. Musiał poprosić o pomoc Douglasa.
Douglas przyklęknął i obejrzał zamek. Uśmiechnął się, wyciągnął pęk wytrychów i wybrał jeden z nich. Wsunął go do zamka i obrócił, patrząc na Dunbara. Przekręcając wytrych, nasłuchiwał odgłosów dochodzących z wnętrza zamka.
- Abrakadabra... Załatwione - oznajmił, gdy usłyszał szczęk i zamek ustąpił.
Dunbar otworzył szufladę. W środku znalazł plastikowe pudełko z dyskietkami. Każda była starannie opisana, zgodnie z naturą Rossa. Dunbar podziękował mu w duchu za tę dokładność. Odłożył na bok dyskietki, które dotyczyły spraw finansowych, a zostawił tylko te, które opatrzone były naklejką "Eksperymenty". Włączył komputer.
- Ile to potrwa? - zapytał z niepokojem Douglas.
Dunbar sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął foliową torebkę z kilkoma czystymi dyskietkami.
- Niedługo - odrzekł. - Muszę tylko skopiować dane.
- Rozejrzę się - powiedział Douglas.
- Niczego nie dotykaj - ostrzegł go Dunbar. - Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że był tu Święty Mikołaj.
Skopiował dane z trzech dyskietek, wyłączył komputer i zostawił wszystko tak, jak zastał.
- Załatwione - oznajmił, kiedy wrócił Douglas.
- Możesz z powrotem zamknąć tę szufladę?
Douglas spojrzał na niego tak, jakby usłyszał najdziwniejszą prośbę w życiu. Ale bez słowa zabrał się do roboty. Zamknięcie zamka sprawiło mu więcej kłopotu niż jego otwarcie, w końcu jednak uporał się z tym.
- Chodźmy - przynaglił go Dunbar.
Wyszli z biura i skierowali się do chlewa. Nagle Douglas zapytał:
- Nie zauważyłeś niczego dziwnego?
- To znaczy?
- Rozejrzyj się dobrze, a potem przypomnij sobie, jak wygląda budynek z zewnątrz.
Dunbar oświetlił latarką ściany wokół siebie.
- O co ci chodzi?
- Brakuje części budynku. Połapałem się w tym, jak przyszedłem tu na zwiady. Spójrz na długość pomieszczenia - Douglas przesunął światłem latarki tam i z powrotem. - A teraz porównaj ją z tym, co widać z zewnątrz.
- Masz rację - przyznał Dunbar i skierował latarkę przed siebie. - To musi być fałszywa ściana.
- Jeśli nie ma tam wejścia z zewnątrz, drzwi są gdzieś tutaj.
Podeszli do ściany szczytowej i zaczęli ich szukać.
- Dziwne - mruknął Dunbar, przesuwając dłońmi po ścianie. - Wydaje się jednolita.
- Ciekawostka - zgodził się Douglas. Nagle dotknął przypadkiem czegoś, co sprawiło, że fragment ściany odjechał na bok. Przestraszony, upuścił latarkę. Upadając, zgasła i korytarz pogrążył się w ciemności.
- Chryste! - krzyknął Douglas. - Co to?
Do ich uszu dotarły niespodziewanie donośne odgłosy chrząkania.
- Chyba świnie - odparł Dunbar.
- Sądząc po zapachu, nie wygląda mi na to - stwierdził Douglas. Ostrożnie wszedł w otwór w ścianie i wyciągnął rękę w bok, szukając włącznika światła. - Gdzie się zapala to cholerstwo? - wymamrotał, nie mogąc znaleźć kontaktu.
Dunbar powoli posuwał się za jego głosem. Wtem powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. Dunbar skamieniał.
- Co to, do cholery? - wykrztusił. - Gdzie jesteś?
Na ślepo dotarł do wejścia i wymacał włącznik. Gdy rozbłysło światło, ujrzał wykrzywioną bólem twarz Douglasa. Tkwił w uścisku wielkiej małpiej samicy, która zdołała dosięgnąć go łapami przez pręty klatki. Musiała ugryźć go w ramię, a teraz próbowała wyrwać mu je ze stawu. W oczach Douglasa widział błaganie o pomoc. Wzdłuż jego ręki spływała krew.
Dunbar rzucił się na małpę, próbując zadawać jej ciosy przez kratę. Starał się wystraszyć ją głośnym krzykiem, ale zwierzę nie zamierzało zrezygnować ze zdobyczy. Dunbar rozejrzał się za jakąś bronią i zobaczył leżącą latarkę. Upadła tuż przy odsuniętym kawałku ściany. Chwycił ją i zaatakował stworzenie. Jeden celny cios w łeb wystarczył, by małpa zwolniła uścisk i zatoczyła się do tyłu. Dunbar natychmiast odciągnął Douglasa od klatki.
Douglas osunął się na podłogę. Drżał cały z powodu doznanego szoku.
Dunbar usiłował zatamować krwawienie za pomocą dwóch ręczników znalezionych obok zlewu w głębi pomieszczenia. Zakładając Douglasowi prowizoryczną opaskę uciskową, zdał sobie sprawę, że przypatruje mu się pięć małp. Wszystkie były samicami w zaawansowanej ciąży. Zauważył, że mają na brzuchach szramy jak po cesarskim cięciu, a mimo to nadal nosiły w sobie płody.
Douglas uwiesił mu się na szyi, mamrocząc coś niezrozumiale. Dunbar przysunął się bliżej.
- Omnopon... - dotarło do jego uszu.
Dunbar pojął po chwili, o co chodzi. Sięgnął pod koszulę Douglasa i wyciągnął małą torebkę ze środkiem przeciwbólowym. Wisiała na skórzanym rzemyku na jego szyi.
- Niełatwo wykorzenić stare nawyki - stwierdził.
Domyślił się, że Douglas służył w piechocie morskiej. Omnopon stanowił tam standardowe wyposażenie żołnierza podczas akcji. Zaaplikował rannemu lek, ściągnął kurtkę i ułożył ją pod jego głową. Musiał się zastanowić, co dalej. Nagle usłyszał szczęk otwieranych drzwi.
- Zaraz wracam - szepnął. Wstał i zgasił światło.
- Mówię ci, że słyszałem jakiś cholerny krzyk - rozległ się podniecony męski głos.
- Zdawało ci się - zabrzmiał spokojnie drugi. - To musiało być radio.
- Pieprzysz! Żadne radio.
Dunbar przywarł do ściany, nie bardzo wiedząc, co robić. Obaj ochroniarze nie byli zgodni co do źródła krzyku i musieli to dopiero sprawdzić. Można się było domyślić, że tylko jeden z nich coś usłyszał, więc pewnie na razie jeszcze niczego nie zgłosili. Gdyby udało mu się zamknąć odsuwaną ścianę, może odeszliby z powrotom. Chyba że mieli obowiązek przeszukać rutynowo cały budynek. Usiłował wymacać jakiś przycisk, gdy nagłe usłyszał głośny jęk Douglasa. Gra była skończona. Ochroniarze rzucili się biegiem przed siebie.
Niemal bez zastanowienia Dunbar naciągnął na twarz kominiarkę i gdy rozbłysło światło, rzucił się na strażników. Obaj byli tak zaskoczeni, że nie zdążyli zareagować w porę. Jeden otworzył usta, ale silny cios Dunbara zwalił go z nóg jak ścięte drzewo. Drugi próbował uciekać. Dunbar dopadł go i unieszkodliwił uderzeniem w szyję. Gdy osunął się na podłogę, Dunbar zaciągnął go tam, gdzie już leżał jego kolega. Miał nadzieję, że atak nie był zbyt brutalny i nie wyrządził im krzywdy.
Wrócił czym prędzej do Douglasa. Środek przeciwbólowy zrobił swoje. Douglas był przytomny i spokojnie siedział, przytrzymując opatrunek zdrową ręką.
- Możesz wstać? - zapytał Dunbar.
- Jasne. - Douglas dźwignął się i przy niewielkiej pomocy Dunbara stanął na nogach. Dunbar z powrotem włożył kurtkę.
- Zarzuć mi zdrowe ramię na szyję - polecił.
Podtrzymując Douglasa, dobrnął do frontowych drzwi. Zgasił światło i nacisnął przycisk zwalniający blokadę zamka. Drzwi odsunęły się. Owiało ich świeże, nocne powietrze.
- Gdzie zostawiłeś plecak? - zapytał Dunbar.
Wydawało mu się, że Douglasa ogarnia senność. Zawahał się, zanim odpowiedział.
- Za rurą.
Droga na tyły budynku ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie dotarli do rury ściekowej i Dunbar wydobył plecak z ukrycia. Zaczął wciągać go na ramiona, ale Douglas powstrzymał go.
- Farba... - wymamrotał. - W środku... Farba... w sprayu.
W pierwszej chwili Dunbar pomyślał, że Douglas majaczy, ale potem zrozumiał. Mimo bólu i szoku Douglasowi nadal zależało na wypełnieniu misji do końca.
- Gdyby coś... poszło nie tak, trzeba... na kogoś zwalić... winę.
Dunbar otworzył plecak i znalazł farbę.
- Poradzisz sobie sam przez minutę?
- Idź...
Dunbar zbliżył się do ściany budynku i zaczaj robić sprayem napisy: "NIE dla wiwisekcji... Uwolnić zwierzęta... Naukowcy to dranie... Przerwać eksperymenty... Parszywe sukinsyny...". Puszka była pusta. Podbiegł do leżącego Douglasa i schował pojemnik po farbie do plecaka. Zarzucił go sobie na plecy i pomógł Douglasowi wstać.
- Muszę odstawić cię do szpitala - zadecydował.
Przebycie trzystu jardów dzielących ich od land-rovera zdawało się trwać całą wieczność, ale na farmie nikt jeszcze nie wszczął alarmu. Widocznie ochroniarze wciąż leżeli nieprzytomni. Dunbar wyciągnął z kieszeni Douglasa kluczyki, ułożył go na ziemi i otworzył samochód. Potem pomógł mu usadowić się na przednim siedzeniu i zapiął pasem bezpieczeństwa. Douglas zwiesił głowę na pierś, ale nie stracił przytomności.
- W porządku? - upewnił się Dunbar.
- Wszystko gra... - mruknął Douglas.
Dunbar uruchomił silnik i ruszył. Przez moment zastanawiał się, czy nie pojechać na przełaj przez pola. W ten sposób mogliby uniknąć ewentualnego spotkania z policją wezwaną na Farmę Vane. Ale Douglasowi na pewno nie wyszłaby na zdrowie jazda terenowa. Musieli zaryzykować powrót drogą.
Mijając bramę farmy, Dunbar spojrzał w prawo. Wartownia była pusta. Odwrócił się do Douglasa i zapytał, czy Omnopon jeszcze działa.
- Ciągle bujam w przestworzach... - zażartował Douglas, nadal był w szoku.
Kiedy dojechali do stacji, Dunbar zaparkował land-rovera obok swojego wozu i przetaszczył do niego Douglasa. Zanim posadził go na fotelu, na moment rozluźnił opaskę uciskową.
Obawiał się problemów z krążeniem krwi.
- Będziemy musieli zostawić tu twój samochód - oznajmił. - Wolę, żeby mój tu nie stał, bo mogliby go znaleźć i skojarzyć mnie z włamaniem na farmę. Land-rover nie wzbudzi podejrzeń.
- Jeden z moich kumpli zabierze go stąd - odrzekł Douglas. - Dam mu cynk, żeby tu przyjechał.
- Im szybciej dotrzemy do szpitala, tym lepiej.
- Tylko nie szpital - zachrypiał Douglas.
- Potrzebujesz fachowej pomocy lekarskiej - nie ustępował Dunbar. - Masz paskudną ranę.
- Żadnych szpitali - powtórzył z uporem Douglas. - Zadają tam za dużo pytań, a ja zamierzam pozostać w branży. Zależy mi na tej robocie, człowieku. Do niczego innego się nie nadaję.
- Jeśli ktoś nie opatrzy ci prawidłowo tej rany, nie będziesz się nadawał również do tej roboty - ostrzegł Dunbar. - Możesz stracić rękę.
- Mówisz poważnie?
- Nie żartuję.
- Jesteś lekarzem? - spytał ironicznie Douglas, spodziewając się przeczącej odpowiedzi.
- Zgadza się.
Douglas pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Więc co... W takim razie ty się możesz tym zająć.
- A niby jak? Przy użyciu lewarka samochodowego i łyżki do opon? Musisz iść do szpitala.
Douglas wydał z siebie przeciągłe westchnienie.
- Zawieź mnie z powrotem do "Żurawia".
- Jest nieczynny od kilku godzin.
- Mieszkam nad knajpą. Mogę stamtąd wezwać pomoc. Już tak kiedyś robiłem. Znam odpowiedniego faceta.
- Masz na myśli jakiegoś starego, zapijaczonego felczera, który zszywa rozbite głowy za kilka piw?
- Coś w tym rodzaju. Ale do żadnego szpitala nie pójdę.
- Dogadajmy się - zaproponował Dunbar. - Pojedziemy do ciebie, ale to ja wezwę swoich łudzi. Powiem im, że wszystko ma pozostać w tajemnicy.
- Myślisz, że pójdą na taki układ?
- Pójdą, ale i tak możesz nie uniknąć szpitala.
- Żadnych szpitali.
Wjeżdżali do miasta, gdy minęły ich dwa policyjne radiowozy pędzące w przeciwnym kierunku. Dunbar odetchnął z ulgą. Nie tylko dlatego, że nie zostali zatrzymani, ale również dlatego, że przynajmniej jeden z ochroniarzy musiał już dojść do siebie.
Bez przeszkód dotarli na Salamander Street. Dunbar zaparkował samochód przed pubem, choć miał trudności z odnalezieniem lokalu w ciemnościach, gdyż w oknach nie paliło się światło. Fronton "Żurawia" doskonale zlewał się z tłem, jakie stanowił rząd mrocznych, opuszczonych kamienic czynszowych. Douglas nie bardzo mógł mu pomóc. Zmagał się teraz z narastającym bólem ręki, bo środek przeciwbólowy przestawał działać. Siedział z głową odchyloną do tyłu, zaciskając mocno powieki.
- Naprawdę uważam... - zaczął Dunbar.
- Nie! - warknął Douglas.
Dunbar wzruszył ramionami.
- Jak się do ciebie wchodzi?
- Drzwi... po lewej. Klucze... w bocznej... kieszeni plecaka.
Dunbar odnalazł je, wysiadł z samochodu i otworzył ciężkie drzwi na lewo od wejścia do pubu. Wrócił po Douglasa i pomógł mu przebyć chodnik. Znaleźli się w długim, ciemnym korytarzu. Do ich uszu dobiegł odgłos umykających stworzeń.
- Które piętro? - zapytał Dunbar.
- Pierwsze... I pierwsze drzwi... Tylko ja... tu mieszkam...
Po omacku wspięli się po krętych, wąskich, kamiennych schodach. Ciasnota i zużyte, wyślizgane stopnie nie ułatwiały zadania Dunbarowi holującemu Douglasa. Z ulgą postawił stopę na podeście. Wciąż podtrzymując swego kompana, dobrnął wzdłuż ściany do pierwszych drzwi. Drugi klucz, który na ślepo znalazł w pęku pasował do zamka. Wszedł do przedpokoju, zapalił światło i przetransportował półprzytomnego Douglasa do pokoju. Douglas opadł na sofę.
- Gdzie jest telefon? - spytał Dunbar, ale nie musiał czekać na odpowiedź. Zobaczył aparat stojący na małym stoliku, przy kominku gazowym. Najpierw jednak zaciągnął zasłony i zapalił ogień. Douglas trząsł się nie tylko z zimna, lecz głównie z powodu szoku.
Dunbar połączył się z Inspektoratem Naukowo-Medycznym i powiedział dyżurnemu, że pilnie potrzebuje pomocy lekarskiej dla rannego mężczyzny.
- To ciężki uraz ramienia spowodowany przez małpę poddawaną eksperymentom - zameldował. - Poszkodowany został również ugryziony. Nie wiadomo, czy zwierzę było na coś chore, ale nie można tego wykluczyć. Duży upływ krwi.
Nagle przyszło mu do głowy, że Douglas, jako były żołnierz piechoty morskiej, powinien znać swoją grupę krwi. Zapytał go o to i podał odpowiedź przez telefon: A, dodatnia. Następnie wyjaśnił, gdzie teraz są i spytał, jak długo będzie musiał czekać.
- Trudno powiedzieć. Zrobimy, co się da.
Dunbar wyłączył się, po czym zdjął Douglasowi opaskę i opatrunek. Przyjrzał się ranie.
- Muszę ci ją trochę przemyć - powiedział. - Masz w domu whisky?
- Chyba nie zamierzasz wylewać jej na moje ramię? - oburzył się Douglas.
- Nie martw się - uspokoił go Dunbar. - To nie film z Johnem Waynem. Po prostu musisz się napić, bo cię będzie bolało jak jasna cholera. - Ponownie założył opaskę uciskową, przygotował alkohol i wyszedł do łazienki poszukać jeszcze czegoś. Po powrocie do pokoju wręczył Douglasowi pół kubka whisky, zdjął mu opaskę i uciskając palcami jego ramię przemył rozerwane ciało wacikiem nasączonym środkiem antyseptycznym.
Douglas pociągnął łyk alkoholu i wstrzymał oddech. - I co o tym myślisz?
- Sam nie wiem.
Douglas odrzucił głowę do tyłu.
- Chryste! - wykrzyknął. - Tam miały być świnie! Świnie, człowieku!
- Przepraszam. Nie wiedziałem, że... - Dunbar próbował się usprawiedliwić.
- Wiem, nie twoja wina. Jestem ci wdzięczny, że ocaliłeś mi tyłek. Ta pieprzona małpa mogła mnie zamienić w komplet klocków lego. Widziałeś, że była w ciąży?
- Widziałem. Wszystkie były.
Czas mijał powoli. Douglas zapadł w stan pomiędzy snem a brakiem przytomności. Czasami pojękiwał, co świadczyło o tym, że jeszcze trochę cierpi. Ale połączenie środka przeciwbólowego z alkoholem zrobiło swoje i przyniosło mu sporą ulgę. Ta kombinacja, często tragiczna w skutkach, w pewnych okolicznościach okazuje się błogosławieństwem. Co piętnaście minut Dunbar wyrywał go z letargu, żeby rozluźnić opaskę uciskową. Musiał utrzymać prawidłowe krążenie krwi. Po dwóch godzinach usłyszał zatrzymujący się przed domem samochód, a potem pukanie do drzwi wejściowych.
W progu stanęli dwaj mężczyźni. W porannym brzasku Dunbar zobaczył, że mają na sobie stroje chirurgów z emblematem Kliniki Bladen na lewej piersi. Jeden z nich trzymał składane nosze, drugi czarną walizeczkę lekarską.
- Doktor Dunbar? Przyjechaliśmy po pańskiego pacjenta.
Dunbar zaprowadził ich na górę i wskazał leżącego na sofie Douglasa.
- Czy jest w takim stanie, że można go przewieźć?
- Wytrzyma. Nic nie mogłem zrobić poza zatamowaniem krwotoku - wyjaśnił Dunbar. - Mniej więcej cztery godziny temu zażył Omnopon, a potem dałem mu porcję alkoholu, by złagodzić ból. Może powinniście zaaplikować mu roztwór fizjologiczny, zanim go zabierzecie. A jeśli macie porządny opatrunek, to go zmienię.
Mężczyźni przygotowali kroplówkę, a Dunbar na nowo opatrzył ranę.
- Kto go tak urządził, do diabła? - zapytał jeden z sanitariuszy, gdy zobaczył ramię Douglasa.
- Małpa.
- Jezu!
- Czy w klinice wszystko jest przygotowane?
Sanitariusz skinął głową.
- Sala operacyjna czeka, a chirurg już jedzie.
Douglasa ułożono na noszach. Podczas karkołomnej drogi krętymi schodami na dół Dunbar trzymał kroplówkę. Na szczęście, ranny nie stracił całkowicie przytomności. Dunbar ścisnął jego zdrową rękę.
- Powodzenia, Jimmy - powiedział na pożegnanie, zanim sanitariusze zatrzasnęli drzwi karetki. Śledził odjeżdżający samochód, dopóki jego tylne światła nie zniknęły w oddali, a potem wrócił na górę, żeby zamknąć mieszkanie.
"Co za gówno! - szepnął do siebie, wychodząc znów na ulicę - co za pieprzone gówno".
15
Dunbar dotarł do hotelu wykończony psychicznie i fizycznie. Zaparkował samochód, przygładził włosy i poprawił ubranie. Miał zamiar jak najszybciej podejść do recepcji, poprosić o klucz i zniknąć w drzwiach windy. Wolał, żeby recepcjonista nie zapamiętał jego wyglądu. Gdy tylko znalazł się w pokoju, zrzucił z siebie przemoczony, brudny strój i wepchnął go do hotelowej torby na pranie. Potem wszedł pod prysznic i stał w strumieniach ciepłej wody przez dobre dziesięć minut. Taki relaks dobrze zrobił jego obolałym kończynom. Z przyjemnością włożył na siebie czyste rzeczy i przyrządził sobie duży dżin z tonikiem. Następnie zadzwonił do Lisy. Dochodziła szósta trzydzieści.
- Steve? Wszystko w porządku? - zapytała, słysząc jego głos.
- Wręcz odwrotnie. Kiepsko nam poszło. Wprawdzie nic mi się nie stało, ale Jimmy Douglas jest ciężko ranny.
- Złapali was?
- Nie, zdążyliśmy uciec. Nawet udało mi się zdobyć to, co chciałem, ale wpakowaliśmy się w tarapaty. Dopiero niedawno wróciłem. Jeszcze nie miałem okazji przyjrzeć się temu.
- Może przyjedziesz do mnie? Zrobię ci śniadanie, a ty mi wszystko opowiesz.
Dunbar obiecał, że będzie za pół godziny.
* * *
- Boże, co za koszmar... - powiedziała Lisa. - Po co mu małpy? Co z nimi robi? Myślałam, że te czasy dawno minęły.
- Wszystkie były w zaawansowanej ciąży i miały wyraźne, świeże blizny po cesarskim cięciu.
- Nie rozumiem, jak to możliwe.
- Podejrzewam, że ten zabieg nie miał na celu odebrania porodu. Dokonano jakiejś operacji na płodach - odrzekł Dunbar.
- Zabieg in utero! - wykrzyknęła Lisa, otwierając szeroko oczy. - Czytałam o tym w Magazynie Pielęgniarskim. Pisali, że to kwestia przyszłości, rzecz jest trudna. Można łatwo wywołać przedwczesny poród i stracić płód. Dlaczego Ross miałby się tym interesować?
Dunbar wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Ale to musi mieć coś wspólnego z jego badaniami. Zadał sobie wiele trudu, żeby wszystko ukryć.
Opowiedział jej o fałszywej ścianie i jak doszło do zranienia Douglasa.
- Myślisz, że straci rękę? - zapytała.
- Jest poważnie uszkodzona. Ma szansę pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
- Biedak - westchnęła Lisa. - Co za straszna historia. Mówiłeś, że ochroniarze też zostali ranni?
- Musiałem ich unieszkodliwić, żebyśmy mogli uciec.
- Więc cię widzieli.
- Miałem na głowie kominiarkę.
- Może będzie coś w porannych wiadomościach. - Lisa włączyła telewizor. Telewizja Szkocka nadawała właśnie program śniadaniowy. Dziesięć minut później regionalny magazyn informacyjny podał:
Ostatniej nocy aktywiści ruchu obrony praw zwierząt włamali się do ośrodka badawczego doktora Jamesa Rossa, chirurga transplantologa z Glasgow, i zaatakowali dwóch strażników. Wymalowali na ścianach swoje hasła i prawdopodobnie dokonali poważnych zniszczeń w budynku. Pracowników ochrony przewieziono do szpitala, ale ich zdrowiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
Dunbar odetchnął z ulgą.
Doktor Ross, z którym rozmawialiśmy przez telefon, potępił tę napaść jako akt bezsensownego wandalizmu. Stwierdził, że takie ekscesy niczemu nie służą i opóźniają jedynie ważne prace badawcze z dziedziny transplantologii. Ludzie, którzy dopuścili się włamania na Farmie Vane, stwarzają zagrożenie dla życia chorych dzieci
- No dalej... Uderzcie jeszcze mocniej w tę wzruszającą nutę - mruknął pod nosem Dunbar.
- Co o tym sądzisz? - zapytała Lisa, gdy w telewizji zakończono ten temat.
- Wygląda na to, że kupili wersję o obrońcach zwierząt - odparł Dunbar.
- Aktywistom niesłusznie się dostanie - zauważyła.
- Nie żałuj ich. Nie są bez winy. Zbyt często łamią prawo.
Nie zamierzała się spierać.
- Chcesz jeszcze kawy? - spytała.
Dunbar wyciągnął rękę z pustą filiżanką.
- Podobno zdobyłeś to, co chciałeś - przypomniała mu Lisa.
- Udało mi się skopiować dyskietki z wynikami badań Rossa.
- Czy to dowód, którego szukałeś?
- Tego muszę się dopiero dowiedzieć - odrzekł Dunbar, wstając trochę niepewnie. - Lepiej zabiorę się do roboty.
- Jesteś wykończony - zaprotestowała Lisa. - Najpierw odpocznij.
Dunbar próbował dyskutować, ale nie ustąpiła.
- Jest jeszcze bardzo wcześnie. Połóż się na kilka godzin. Zobaczysz, poczujesz się dużo lepiej. Obiecuję, że cię obudzę.
Dunbar wahał się, ale w końcu przyznał jej rację. Zasnął w łóżku Lisy natychmiast, jak tylko przyłożył głowę do poduszki. Obudziła go o dziesiątej.
- Zanim wyjdę, dowiem się, co z Jimmym - powiedział, zbierając się do drogi. - Bezpieczniej będzie, jeśli zadzwonię od ciebie.
- Proszę bardzo.
Dunbar połączył się z inspektoratem. Nie prosił o rozmowę z Macmillanem, ale dyrektor i tak wszedł na linię.
- Coś poszło źle, Dunbar?
- Po prostu mieliśmy pecha. Przytrafiła się nam seria niefortunnych zdarzeń. Nikt nie był w stanie ich przewidzieć.
- Jakie mogą być skutki?
- Przy odrobinie szczęścia... żadne - odparł Dunbar. - Telewizja Szkocka podała dziś rano w regionalnym magazynie informacyjnym wiadomość o napaści na farmę. Winą obarcza się aktywistów ruchu obrony praw zwierząt.
- Czy przynajmniej znalazłeś to, czego szukałeś?
- Owszem, ale jeszcze nie miałem czasu, żeby przeanalizować dane.
- Informuj mnie na bieżąco.
- Tak jest, sir. Właściwie zadzwoniłem, żeby dowiedzieć się o stan zdrowia faceta, który został mi przydzielony. Nazywa się James Douglas.
- Poczekaj chwilę, przełączę cię.
- Szef do spraw operacyjnych - odezwał się w słuchawce inny głos.
- Tu Steven Dunbar. Chciałbym się dowiedzieć, w jakim stanie jest James Douglas. Pracował ze mną ostatniej nocy i został ranny.
- Właśnie przeczytałem raport dyżurnego. Karetki pogotowia wzywane w środku nocy, potajemne operacje, chirurdzy wyciągani z łóżek... Bóg raczy wiedzieć, jak mam to wciągnąć do rejestru.
Dunbar stracił cierpliwość.
- Co z Jimmym? - zapytał poirytowanym tonem.
- Zobaczmy... Informacja z Kliniki Bladen, Glasgow, godzina dziewiąta... Pacjent czuje się dobrze. Przeszedł operację po poważnym uszkodzeniu ścięgien i tkanki prawego ramienia. Jego zdrowiu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, ale pełne wyleczenie wymaga czasu.
Dunbar zamknął oczy.
- Dzięki Bogu - szepnął.
- To pański przyjaciel? - zainteresował się szef do spraw operacyjnych.
- Przeprowadziliśmy razem pewną akcję. Nie wszystko poszło zgodnie z planem.
- Zdarza się.
Dunbar wyłączył się.
- Jakie wiadomości? - spytała Lisa, która weszła do pokoju, słysząc, że odłożył słuchawkę.
- Jimmy wyliże się z tego.
- Ulżyło ci, prawda?
- Bardzo. Czułem się za niego odpowiedzialny.
- Z tego, co mi mówiłeś, wynika, że to tylko jedna z wielu takich spraw.
- Tak, ale nikt z nas nie lubi zbytnio takiego wytłumaczenia. - Dunbar pocałował ją lekko w czoło.
- Zadzwonisz później?
- Oczywiście.
Kate klęczała na podłodze i szorowała piekarnik. Normalnie nie znosiła tego zajęcia, ale dziś podśpiewywała sobie przy pracy. Stan zdrowia Amandy tak się ostatnio poprawił, że cały świat wydawał się piękniejszy. Znów warto było żyć. Nie chciała nic mówić Sandyłemu, żeby nie zapeszyć, ale czuła, że Amanda niedługo wróci do domu i wystarczą jej już tylko dializy robione na miejscu. Na razie namówiła męża, żeby podczas weekendu wybrał się z przyjaciółmi na wzgórza. Lubił wspinaczkę, ale od początku choroby Amandy ani razu nie spotkał się z kolegami. Już niemal ukończył budowę domku dla lalek ze światłem w każdym pokoju. Należał mu się wreszcie porządny odpoczynek.
Kate miała głowę do połowy wsuniętą do pieca i głośno, choć nieco fałszywie nuciła "Miłość jest wszędzie wokół nas", gdy nagle zamilkła. Nie mogła się przesłyszeć. Dzwonił telefon. "Czy mogłoby być inaczej?" - pomyślała, zrywając się na równe nogi i ściągając rękawice. Szybko pobiegła do pokoju.
- Pani Chapman? Tu doktor Hatfull z Mdic Ecosse. Mam dobrą wiadomość. Spodziewamy się, że lada chwila dostaniemy nerkę dla Amandy.
Kate na moment zaniemówiła.
- Pani Chapman? Jest pani tam?
- Tak, przepraszam, jestem... Cudownie. Proszę mi wybaczyć, ale... - Kate sięgnęła po chusteczkę. - O Boże, zaraz pan pomyśli, że jestem głupią, zbyt wrażliwą kobietą...
- Ależ nie. My też się bardzo cieszymy.
Kate opanowała się z najwyższym trudem. Wzięła głęboki oddech i zapytała:
- Może mi pan powiedzieć, kiedy to nastąpi, doktorze?
- Kwestia kilku dni, jak sądzę.
- Tak szybko?
- O ile mi wiadomo, przyszły dawca wegetuje z obumarłym mózgiem, jego funkcje życiowe są jeszcze sztucznie podtrzymywane. Uzyskano zgodę na pobranie jego organu, pozostały tylko drobne formalności. Trzeba uzgodnić sprawy związane z transportem narządu, bo dawca nie przebywa w brytyjskim szpitalu. Niestety, nie jestem w stanie podać pani teraz więcej szczegółów. Nie dysponuję dokładniejszymi informacjami.
- Chyba te mi wystarczą - odrzekła Kate.
- Oczywiście. Może zadzwoni pani do nas później, spróbujemy ustalić jakąś datę?
Kate odłożyła słuchawkę. Ręce jej się trzęsły, a puls skoczył gwałtownie. Nie wiedziała, co zrobić najpierw. Sandy! Ledwo jej się udało wybrać zdrętwiałymi palcami numer miejscowego szpitala.
- Poproszę z laboratorium.
- Łączę.
- Pracownia.
- Sandy, to ja. Za kilka dni Amanda dostanie nerkę!
- Żartujesz?!
- Nie. Właśnie dzwonił do mnie doktor Hatfull. Znaleźli odpowiedniego dawcę i mają zgodę na pobranie organu. Jest za granicą, więc trzeba zorganizować transport, ale to wydaje się pewne. Nareszcie.
- Tak się cieszę! Nie mogę uwierzyć... Myślałem, że będziemy musieli czekać Bóg wie ile.
- Ja też. Spodziewałam się co najwyżej tego, że niedługo wypiszą ją do domu, a tu taki szczęśliwy traf.
- Nieprawdopodobne! - wykrztusił Sandy. - Co za cudowne zrządzenie losu... - Wzruszenie odebrało mu głos.
Kate usłyszała, że łka.
- Wiem, wiem... - powiedziała łagodnie. - Ja czuję się tak samo.
Czyszczenie piecyka zupełnie wyleciało jej z głowy. Chciała, żeby wszyscy wiedzieli o jej radości. Zadzwoniła do rodziców, a potem do teściów. Później narzuciła płaszcz i pobiegła do szkoły, żeby podzielić się wspaniałą nowiną z Isą Jenkins. W wejściu wpadła na woźnego.
- Witam, pani Chapman - ucieszył się. - Kiedy pani do nas wróci?
- Niedługo, Joe, niedługo! - odkrzyknęła i minąwszy go, pobiegła korytarzem do klasy Isy.
Isa prowadziła lekcję, ale kiedy Kate pomachała do niej przez oszklone drzwi, uśmiechnęła się i wyszła z klasy.
- Amanda będzie miała transplantację - oznajmiła Kate. Oczy błyszczały jej z podniecenia.
- O Boże... Tak się cieszę - odrzekła Isa, przytulając ją do siebie.
- Nie do wiary. Bóg wysłuchał naszych modlitw, marzenie się spełniło.
- Przeszczep nerki to w dzisiejszych czasach rutynowy zabieg - powiedziała Isa. - Mam nadzieję, że niedługo obie wrócicie do szkoły. Tęsknimy za wami.
- Nie mogę się tego doczekać - wyznała Kate. - Tak bym chciała, żeby wszystko było znów jak dawniej.
- Na pewno będzie. Na razie muszę wracać do geografii i delty Amazonki, a ty pewnie masz tysiąc różnych spraw na głowie.
- Nie wiem, od czego zacząć - roześmiała się Kate. - Ale musiałam wpaść tutaj, żeby ci powiedzieć nowinę i podziękować za wsparcie w tym trudnym okresie.
- Nie ma o czym mówić - machnęła ręką Isa. - Będę się modlić, żeby wszystko dobrze poszło.
Po powrocie do domu Kate postanowiła zawiadomić Cliveła Turnera. Zadzwoniła do Szpitala Chorób Dziecięcych.
- To wspaniale - ucieszył się Turner. - Macie szczęście. Właściwie prawie nie musieliście czekać.
- Sama nie mogę w to uwierzyć. Chciałam podziękować przede wszystkim tobie, bo to ty wpadłeś na pomysł skierowania Amandy do tego szpitala. Aż boję się myśleć, co mogło się stać, gdyby nie było takiej możliwości.
Turner chciał zaznaczyć, że Szpital Chorób Dziecięcych też doprowadziłby pewnie do stabilizacji stanu Amandy, gdyby dłużej w nim pozostała, ale ugryzł się w język. Kate była w euforii i przecież nie winiła za nic szpitala, w którym pracował. Powiedział tylko:
- Życzę jej szczęścia, Kate, choć nie sądzę, by go teraz jeszcze potrzebowała.
Z powodu niewyspania Dunbar omal nie popełnił niewybaczalnego błędu. Chcąc zapoznać się z danymi na jednej z dyskietek skopiowanych w pracowni Rossa, wsunął ją do biurowego komputera i wtedy przypomniał sobie o kablu prowadzącym do dodatkowego monitora. Natychmiast uderzył kciukiem w przycisk wyrzutnika i dyskietka wyskoczyła z powrotem. Poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Czy coś wyświetliło się na ekranie, zanim zdążył wyciągnąć dyskietkę? Na swoim monitorze niczego nie zauważył, ale prawdę mówiąc, niezbyt uważnie wpatrywał się w ekran.
Strach sprawił, że rozbudził się na dobre. Musiał działać szybko. Wyciągnął swojego laptopa i załadował dyskietkę. Musiał znać jej tytuł. Nazywała się po prostu: "Dane badawcze numer jeden". Miał szczęście. Wyjął ją i wsunął do laptopa czystą dyskietkę, którą nazwał tak samo. Nie było powodu, dla którego nie mógłby posiadać własnej dyskietki oznaczonej w ten sposób. Postanowił celowo zostawić ją na biurku na wypadek, gdyby w komputerze szpitalnym pozostał ślad po wsuniętej na chwilę dyskietce z danymi Rossa. Przeniósł na czystą dyskietkę trochę danych z zakresu księgowości i zadowolony z siebie odłożył ją na bok. Uznał, że ślady zostały zatarte. Potem włożył do laptopa dyskietkę z danymi badawczymi Rossa i zaczął je analizować.
Zgodnie ze swym charakterem Ross bardzo sumiennie i starannie rejestrował wszelkie dane dotyczące prowadzonych eksperymentów. Dla kogoś, kto miał wykształcenie medyczne były one łatwo czytelne. Dunbar bez trudu i bardzo szybko odnalazł to, czego szukał. Był zadowolony. Ze zgromadzonego materiału wynikało, że Ross i jego koledzy dokonali znaczącego postępu w zakresie zmian układu genetycznego świń, wprowadzając do niego elementy ludzkiego systemu odpornościowego. Niestety, do przeszczepiania ludziom organów świń wciąż było jeszcze bardzo daleko. Nadzieja na sukces wydawała się na razie dość mglista.
Z zarejestrowanych informacji Dunbar dowiedział się, że problemy immunologiczne od początku były zmorą programu badawczego. Ross i jego zespół zmagali się z brakiem stabilności stworzonych przez siebie zwierzęcych organizmów transgenicznych, co praktycznie zahamowało dalszy postęp. Nic nie wskazywało na to, by w najbliższej przyszłości miał nastąpić przełom. Nawet nie zaczęto zajmować się zagadnieniem przenoszenia przez świnie wirusów na człowieka, a od rozwiązania tego problemu uzależnione było wydanie na szczeblu rządowym zezwoleń na przeszczepy.
To wszystko oznaczało dla Dunbara tylko jedno. Jego wątpliwości okazały się uzasadnione. Od początku szedł złym tropem. W istniejącym stanie rzeczy Ross nie mógł nawet marzyć o przeszczepianiu ludziom narządów świń.
Po upewnieniu się, że Lisa jest w domu, Dunbar pojechał do niej, by osobiście przekazać jej złą wiadomość.
- Nie było żadnej wielkiej rewolucji naukowej - powiedział przygnębiony. - Ross jest jeszcze bardzo daleko od etapu, na którym mógłby z powodzeniem dokonywać transplantacji z wykorzystaniem organów zwierzęcych. Na razie nie byłoby sensu nawet próbować. Myliliśmy się.
- A jednak tamte dzieci umarły - odparła Lisa. - I nadal jestem pewna, że przeszczepiono im niewłaściwe narządy.
Dunbar tylko skinął głową.
- Przecież sam widziałeś, jak w szpitalu usuwano świni organy wewnętrzne - dodała.
- Bez wątpienia Ross do czegoś zmierza - zgodził się Dunbar. - Ale to nie takie proste, jak nam się zdawało. Facet jest bardzo sprytny. Próbowałem zestawić razem wszystko, co wydało mi się dziwne w Mdic Ecosse, ale do tej pory nie udało mi się ułożyć kawałków łamigłówki w sensowną całość.
- A co dziwnego zauważyłeś? - spytała.
Wzruszył ramionami.
- Drobiazgi. Na przykład leży tam teraz dziewczynka, Amanda Chapman. Czeka na transplantację nerki. Zrobili jej nakłucie mostka, całkiem niepotrzebnie. Miała już gotowe wszystkie testy. Wygląda to tak, że wiedzieli o tym wszyscy, z wyjątkiem ludzi odpowiedzialnych za jej leczenie.
- Nakłucie mostka?! - wykrzyknęła Lisa, jakby coś jej to mówiło.
Dunbar poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki.
- Tak. A co?
- Amy również to zrobiono.
- Amy Teasdale też miała ponowne nakłucie mostka?
- Pamiętam, jak jeden z młodszych lekarzy zauważył, że jest ono niepotrzebne, ale doktor Ross uparł się, że należy je zrobić.
- Opowiedz mi o tym - poprosił Dunbar. - Chciałbym wiedzieć wszystko, co działo się z Amy.
- Większość już wiesz. To był trudny przypadek. Chorowała niemal od urodzenia. Przyjęcie do Mdic Ecosse miało być dla niej ostatnią deską ratunku.
- Więc nikogo zbytnio nie zaskoczyła jej śmierć - odrzekł w zamyśleniu Dunbar.
- Chyba można tak powiedzieć - przyznała Lisa. - Ludzi bardziej dziwiło, że szpital w ogóle ją przyjął, mając kłopoty finansowe. Wiadomo było, że Amy i tak przegra.
- Podobnie jak Amanda.
Lisa spojrzała pytająco, ale Dunbar nie zamierzał rozwijać tego tematu.
- Zatem rozpętałaś burzę, kiedy wysunęłaś zarzut, że Amy przeszczepiono niewłaściwy organ?
- Tak sądzę. Widzisz, ona nie miałaby żadnych szans tylko wtedy, gdyby nie znaleziono dla niej odpowiedniej nerki. A tymczasem po kilkutygodniowym pobycie w Mdic Ecosse narząd stał się dostępny. A więc po operacji powinna być całkowicie wyleczona.
- W tym samym czasie w szpitalu przebywała pacjentka "Omega", prawda? - Dunbar nadal wydawał się pochłonięty własnymi myślami.
- Tak. Skąd wiesz?
- Porównałem daty bezpłatnych transplantacji z datami pobytu pacjentów "Omega".
- Po co?
- Początkowo myślałem, że wpływy od pacjentów "Omega" pokrywały koszty drogich, bezpłatnych przeszczepów.
- A teraz?
- Jest w tym coś więcej. Ciekaw jestem, czy Kenneth Lineham też był darmowym pacjentem?
- Nie mogłeś tego sprawdzić?
- Lista osób leczonych bezpłatnie nie zawiera nazwisk. Przypuszczam, że mógłbym... - Dunbar urwał nagle w pół zdania.
- Co?
- Właśnie coś sobie przypomniałem - odrzekł z podnieceniem. - Sheila Barnes napisała w swoim pamiętniku, że w pewnym momencie oburzyło ją, że pacjent "Omega" otaczany był większą troską niż ten, którym się opiekowała. To znaczy, że w tym samym czasie co Kenneth Lineham, w szpitalu przebywał taki pacjent. Ten chłopiec pierwszy skorzystał z bezpłatnej transplantacji, Amy była druga, a teraz Amanda ma być trzecia. Każde z tej trójki to beznadziejny przypadek i wszystkich przyjęto z dobrego serca w tym samym czasie, co pacjentów "Omega".
- Ale to chyba oznacza...
- Że Amanda Chapman jest w wielkim niebezpieczeństwie - przerwał Dunbar. - Jak tamtych dwoje.
- Co zamierzasz zrobić?
- Potrzebujemy czegoś więcej niż tylko podejrzeń. - Na twarzy Dunbara malowało się rozdrażnienie. - Musimy mieć niezbity dowód, a nie mamy go. Nawet dokładnie nie wiemy, o co naprawdę chodzi.
Lisa zaniepokoiła się.
- Przecież nie możemy siedzieć bezczynnie.
- Porozmawiam z Clivem Turnerem. Może on wpadnie na jakiś pomysł.
Lisa skinęła głową.
Dunbar zadzwonił do Szpitala Chorób Dziecięcych.
- Przepraszam, że nie odezwałem się wcześniej... - zaczął, gdy do telefonu podszedł Turner - ale nie udało mi się ustalić, dlaczego Amandzie Chapman zrobiono bez potrzeby nakłucie mostka.
- Nic nie szkodzi. Nawet jeśli zaszła pomyłka, nikt nie będzie miał o to pretensji - odrzekł swobodnie Turner.
- Coś się zmieniło? - zapytał zdziwiony Dunbar.
- Znaleziono odpowiednią nerkę dla Amandy. Nie słyszał pan?
- Nie, nie słyszałem... Znakomita wiadomość - powiedział wolno Dunbar, Ale pomyślał coś wręcz odwrotnego. "To znów się zdarzy. Amandę spotka dokładnie to samo, co tamte dzieci. Umrze, bo jej organizm odrzuci przeszczep".
- Zadziwiająco pomyślny zbieg okoliczności - stwierdził Turner. - Ta młoda dama ma wyjątkowe szczęście.
- Posłuchaj, Clive. Chciałbym się z tobą zobaczyć. Musimy porozmawiać. Mogę wpaść do ciebie?
- Ale... Chyba tak... Czy coś się stało?
- Nie jestem pewien. Zaraz przyjadę, dobrze?
- Jeśli chcesz...
- Będę za piętnaście minut.
Zastał Turnera w dyżurce, rozmawiającego z kolegą.
- Clive? Jestem Steven Dunbar.
Turner przerwał konwersację i uścisnęli sobie dłonie.
- Pogadajmy tutaj - zaproponował i zaprosił Dunbara do małego, spartańsko umeblowanego pokoiku, po czym poczęstował go kawą z opróżnionego do połowy dzbanka stojącego na elektrycznym podgrzewaczu. Wraz z komputerem, dwoma twardymi krzesłami i starym stołem pokrytym laminatem urządzenie to stanowiło całe wyposażenie pokoju i świadczyło o tym, jakie są teraz priorytety.
- Dzięki. Poproszę bez mleka i cukru.
Turner podał Dunbarowi kawę i usiadł naprzeciw niego.
- Twój głos brzmiał przez telefon tak, jakby sprawa była poważna.
Dunbar skinął głową.
- Prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć. Pewnie trudno będzie ci w to uwierzyć, ale w Mdic Ecosse dzieje się coś złego. Uważam, że Amanda Chapman jest w wielkim niebezpieczeństwie.
- Mów. - Twarz Turnera przybrała skupiony wyraz.
Dunbar wyjawił mu, kim jest naprawdę i dlaczego został przysłany do Glasgow.
- Jednym słowem, podejrzewasz, że Amandzie coś zagraża. Tak, jak poprzednio tamtej dwójce - podsumował Turner.
- Tak. Nie wiem dokładnie co i dlaczego, ale tego się obawiam.
Turner uniósł ręce w geście bezradności. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
- Przepraszam, że wciągam cię w to tak nagle, ale potrzebuję twojej pomocy. Jesteś ekspertem w dziedzinie transplantologii - powiedział Dunbar.
- Sprawa nie jest łatwa. James Ross cieszy się międzynarodową sławą. Trudno uwierzyć, żeby był zamieszany w coś podejrzanego. Ale z drugiej strony, jeśli mówisz prawdę... Czego ode mnie oczekujesz?
- Współpracy. Chciałbym wiedzieć, że mogę na ciebie liczyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. I byłbym wdzięczny za wszelkie możliwe sugestie dotyczące śmierci tamtych dzieci.
- Mówisz, że obojgu przeszczepiono pozornie doskonale dobrane organy, a jednak nastąpiły bardzo silne odrzuty? Coś niebywałego!
- Komputer stwierdził to samo, co ty - odparł Dunbar. - Sprawdziłem. To jedyne wypadki w kraju. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby pacjent zmarł po transplantacji narządu o tak wysokim stopniu zgodności tkanki.
Turner skinął głową.
- Wiesz, że Ross eksperymentuje z organami zwierzęcymi, ale uważasz, że nie zaryzykowałby ich użycia do transplantacji, tak?
- Widziałem dane dotyczące jego badań. W obecnym stadium nie ma mowy o wykorzystaniu świń jako dawców. Nie ma sensu próbować.
- A może zdarzyła się pomyłka w ocenie stopnia zgodności organu dawcy z tkanką biorcy? - zasugerował Turner.
- W przypadku Amy Teasdale sprawdzono to po obu stronach - odrzekł Dunbar.
Turner skrzywił się.
- Wyniki zgadzały się ze sobą?
- Z dokładnością do pięciu procent.
- Więc może powinniśmy sprawdzić tę nerkę, którą znaleziono dla Amandy?
- Dobry pomysł - przyznał Dunbar.
Turner podszedł do komputera stojącego w rogu pokoju i wystukał na klawiaturze polecenie wejścia do bazy danych dawców organów. Podczas gdy komputer analizował otrzymaną komendę, zaklął nagle, jakby coś sobie przypomniał, i wybiegł do drugiego pokoju. Po chwili wrócił, ściskając w dłoni stare dokumenty Amandy Chapman.
- Mamy szczęście - oznajmił. - Myślałem, że już je zabrali do archiwum. Przecież muszę znać typ jej tkanki.
Zastanawiał się przez moment, po czym powiedział:
- Próba dobrania odpowiedniej nerki dla Amandy nic nam nie da, skoro już ją znaleziono i zarezerwowano dla niej. Ale może dostępna jest wątroba. - Wprowadził do komputera polecenie odszukania właściwego narządu i podał typ tkanki pacjentki.
Po upływie około trzydziestu sekund na ekranie pojawiły się informacje.
- Jesteśmy w domu - mruknął cicho. - Oto nasz dawca. Homologia osiemdziesiąt cztery procent Zgodność pierwsza klasa. Amanda nie powinna mieć najmniejszych problemów. Wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Dunbar wpatrywał się w monitor bez żadnych emocji.
- Lepiej wycofaj prośbę o wątrobę - doradził - bo zatrzymają ją dla ciebie. Turner miał właśnie skasować dane, kiedy Dunbar położył mu dłoń na ramieniu.
- Zaczekaj. Zanim to zrobisz, mógłbyś sprawdzić, skąd pochodzi ten organ?
- Jasne.
Turner poprosił o tę informację, wciąż pod pretekstem poszukiwania wątroby dla kogoś posiadającego typ tkanki Amandy.
- Jest - oświadczył, gdy na ekranie wyświetliło się to, czego potrzebował. - Organ zapewnia Klinika Kohla.
- Gdzie to jest? - zapytał Dunbar.
- W Genewie.
- Jezu Chryste... - jęknął Dunbar.
- Coś nie tak?
- Ross ma kontakty w Genewie. Jeździ tam jako konsultant, czy coś w tym rodzaju.
- W Szwajcarii jest pełno prywatnych klinik - odparł Turner. - Z tej informacji nie wynika chyba nic strasznego?
Dunbar uniósł ręce w obronnym geście.
- Wiem, wiem... Ale gdzie się nie obejrzę, wciąż natrafiam na takie drobne wskazówki. I wciąż nie mogę dopasować ich do siebie.
Turner przyglądał mu się w milczeniu przez kilka sekund, wreszcie powiedział:
- Życzę ci szczęścia. Czuję się odpowiedzialny za los Amandy. To ja wpadłem na pomysł, żeby skierować ją do Mdic Ecosse.
- A ja się nie sprzeciwiłem - dodał Dunbar z gorzkim uśmiechem. - Więc też nie jestem bez winy. Powiedziałeś, że "organ zapewnia Klinika Kohla". Co to dokładnie znaczy?
- Nie jestem pewien - wyznał Turner. - Przypuszczam, że dawca nie jest pacjentem tej kliniki. Ona tylko pośredniczy.
- Rozumiem... - odrzekł w zamyśleniu Dunbar. Czuł, że Turner nie mówi mu wszystkiego. - Tylko pośredniczy? - powtórzył.
- No dobrze... Mam pewne podejrzenia - przyznał Turner. - Istnieje czarny rynek ludzkich narządów. Działa jak każdy inny, na którym można dostać poszukiwane towary dostępne w niewystarczających ilościach. Prawdopodobnie Klinika Kohla potajemnie trudni się tym procederem.
- Słyszałem o zdrowych ludziach sprzedających dla zysku swoje nerki, na przykład w Indiach - powiedział Dunbar. - Ale nie wiedziałem, że jest to tak rozpowszechnione.
- Interes kwitnie. Podobno stworzono nawet rejestr typów tkanek ludzi, którzy są gotowi sprzedać swoje narządy. Wystarczy ich zawiadomić, że dany organ jest potrzebny i można sfinalizować transakcję.
- Chryste! Na jakim świecie my żyjemy - westchnął Dunbar.
- To tylko domysły - zaznaczył Turner. - Ludzkie organy nie są tanie. Nie widzę sensu w tym, żeby Mdic Ecosse płacił za nerkę dla Amandy.
- Zgoda. Ale w tej sprawie wszystko pozornie nie ma sensu.
- Przykro mi, że nie mogę być bardziej pomocny.
- Podsunąłeś mi temat do rozmyślań - pocieszył go Dunbar.
- Naprawdę tak cię niepokoi ta transplantacja? - zapytał poważnie Turner.
- Mam złe przeczucia. Ale z drugiej strony Amanda jest pacjentką szpitala najwyższej klasy, znajduje się pod opieką światowej sławy chirurga i będzie miała przeszczepiony doskonale dobrany organ, o stopniu zgodności osiemdziesiąt cztery procent. Więc co mogę zrobić?
- Niewiele - przyznał Turner.
- Przypadkiem dowiedziałem się, że Amy Teasdale też zrobiono nakłucie mostka i nie była to pomyłka. Ross wiedział, że już przedtem miała ten zabieg.
- Widocznie chciał pobrać komórki macierzyste krwinek. Ciekawe dlaczego? Może były mu potrzebne do badań z zakresu przygotowania odpornościowego? - Turner wzruszył ramionami. - Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?
- Po prostu bądź uchwytny - poprosił go Dunbar. - W tej chwili jeszcze nic potrafię powiedzieć, kiedy i do czego będziesz mi potrzebny.
- Dam ci mój telefon domowy i numer mojej komórki.
Dunbar wrócił do Mdic Ecosse. Po rozmowie z Turnerem poczuł się trochę lepiej, ale daleko mu było do odzyskania dobrego samopoczucia. Kiedy zaparkował samochód za szpitalem i okrążył budynek, kierując się do głównego wejścia, przed frontowymi drzwiami zatrzymała się taksówka. Wysiedli z niej dwaj mężczyźni. Byli elegancko ubrani i wyglądali na ludzi sukcesu. Mijając ich Dunbar zauważył, że jeden z nich trzyma w ręce bardzo drogą walizeczkę lekarską ze skóry aligatora. Obaj mówili z amerykańskim akcentem.
Przez ciekawość Dunbar zatrzymał się na chwilę przy recepcji, udając, że szuka czegoś w neseserze.
- Jesteśmy umówieni z doktorem Rossem - powiedział jeden z mężczyzn, podchodząc do recepcjonistki.
- Tak, doktor uprzedził mnie, że panowie przyjadą - potwierdziła i uderzyła w dzwonek stojący na ladzie. - Proszę zaprowadzić panów do skrzydła "Omega" - poleciła, gdy obok niej pojawił się portier.
Dunbar poczekał, aż mężczyźni znikną z pola widzenia, i podszedł do lady.
- Czym mogę służyć, panie doktorze?
- Kim są ci dwaj dżentelmeni?
- Dokładnie nie wiem. Doktor Ross powiedział mi tylko, że po południu zjawią się dwaj panowie z branży medycznej. Sądząc po akcencie, to Amerykanie.
16
Dunbar zasiadł za biurkiem, napawając się otaczającą go ciszą. Oddychał wolno i głęboko, mając nadzieję, że to pomoże mu w jasnym i racjonalnym myśleniu. Ale narastająca frustracja zbyt go rozstrajała. Wiedział dokładnie, co powinien zrobić. Należało przeszkodzić w transplantacji, której miała być poddana Amanda Chapman. Ale jak? Nie potrafił znaleźć na to żadnego sposobu i był coraz bardziej zdenerwowany. Nie mógł zapobiec tej operacji bez wyraźnego powodu. Gdyby spróbował, zostałby uznany za nieodpowiedzialnego wariata cierpiącego na poważne zaburzenia psychiczne. Zasłużyłby na miano niebezpiecznego szaleńca zagrażającego niewinnym ludziom.
Nikt nie zamierzałby go słuchać i trudno byłoby się temu dziwić. Nie miałby nic na swoją obronę. Wszyscy zwróciliby się przeciwko niemu: szpital, oddział transplantacyjny, rodzice Amandy, Inspektorat Naukowo-Medyczny... Dosłownie wszyscy. Nawet gdyby zdołał nie dopuścić do transplantacji, Amanda mogłaby umrzeć bez przeszczepu wykonanego na czas. Nie omieszkano by mu wtedy wytknąć, że przez niego straciła ostatnią szansę. W oczach ludzi stałby się sprawcą jej śmierci, a wszystko z powodu rzekomego niebezpieczeństwa. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ma czas tylko do chwili dostarczenia z Genewy nerki dawcy. Jeśli do tego momentu nie uda mu się odkryć, jakie są prawdziwe zamiary Rossa, nie zrobi już nic i będzie musiał siedzieć cicho. A gdyby zgodnie z jego podejrzeniami transplantacja zakończyła się odrzutem przeszczepu przez organizm Amandy, podobnie jak w przypadku Amy Teasdale i Kennetha Linehama, też będzie ponosił winę, bo dopuścił do operacji. I tak źle, i tak niedobrze. Zaklął, wstał i zaczął spacerować po pokoju.
Jeszcze raz spróbował poukładać w głowie kawałki łamigłówki, ale wciąż nie chciały do siebie pasować. Może było ich za mało, a może zbyt dużo, żeby wyłonił się z nich jasny obraz sytuacji.
Nagle jego uwagę zwrócił terkot dieslowskiego silnika taksówki, zatrzymującej się przed szpitalem. Wyjrzał przez okno i zobaczył jeszcze jedną osobę z walizeczką lekarską. Najwyraźniej wokół pacjentki "Omega" coś się działo. Pomyślał, że wkrótce będzie również wiele zamieszania wokół Amandy Chapman. Zmarszczył brwi i znów zadał sobie pytanie: co ma wspólnego jedno z drugim?
Amandę zabrano do skrzydła "Omega" na zupełnie niepotrzebne nakłucie mostka. Dunbar nie był w stanie odgadnąć, z jakiej przyczyny, ale jedno wiedział na pewno. Nie chodziło o pomyłkowe powtórzenie zwykłego testu. Amy poddano takiemu samemu zabiegowi, bo nalegał na to Ross. Jak to określił Turner? Ross musiał potrzebować komórek macierzystych krwinek do badań nad przygotowaniem odpornościowym?
Nagle Dunbar doznał olśnienia. Testów wcale nie przeprowadzano na użytek pacjenta. Ross nie chciał ich powtarzać. Komórki macierzyste krwinek pobrane od pacjenta nie były mu potrzebne do zwykłego określenia typu immunologicznego... Nikt nie miał zamiaru niepotrzebnie powtarzać testów.
Dunbar poczuł rosnące podniecenie. Wreszcie do czegoś doszedł. Przygotowanie odpornościowe... Gdzie ostatnio zetknął się z tym określeniem? Użył go Turner, ale Dunbar widział ten termin jeszcze gdzieś. Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć... Nagły dźwięk telefonu przerwał jego tok myślenia. Zaklął i podniósł słuchawkę. Okazało się, że to nic ważnego.
Dunbar próbował ponownie skoncentrować się na swych rozważaniach, ale bez powodzenia. Decydujący moment minął. Postanowił dać sobie spokój i przestać rozmyślać. Podłączył laptopa do linii telefonicznej i skontaktował się z inspektoratem. Potrzebne mu były ostatnie informacje na temat Jamesa Rossa.
Z rosnącym zaciekawieniem chłonął przesyłane wiadomości. Dotyczyły związków Rossa z Genewą. Ludziom z inspektoratu udało się w końcu czegoś dowiedzieć. Wcześniejsze problemy polegały na tym, że nie mogli ustalić, które z genewskich klinik lub szpitali należą do Mdic International. Z tej prostej przyczyny, że Mdic International nie posiadało w Genewie żadnej placówki medycznej i w ogóle nie prowadziło w tym mieście interesów. Ross bywał w Szwajcarii z zupełnie innych powodów. Miał tam również dom, willę, z widokiem na jezioro. Trzy lata temu zapłacił za nią dwa miliony dolarów.
"Jezu..." - jęknął w duchu Dunbar. Więc jednak chodziło o pieniądze. O duże pieniądze. Nie kupuje się takiego domu, mając roczny dochód wynoszący osiemdziesiąt tysięcy funtów. Ross miał udziały w szwajcarskiej agencji rekrutującej personel medyczny. Nazywała się Roche Dubois. Prowadziła nabór wysoko wykwalifikowanej kadry do prywatnych klinik w całej Europie. Lekarze, pielęgniarki czy technicy wszelkich specjalności mogli otrzymać atrakcyjną i wysoko płatną pracę, jeśli byli wystarczająco dobrzy w swoim fachu. Agencja działała absolutnie legalnie i cieszyła się dobrą reputacją. Specjalizowała się w wyszukiwaniu posad dla amerykańskich lekarzy i pielęgniarek, pragnących z różnych powodów pracować w Europie, choć załatwiała takie sprawy również Europejczykom.
Dunbar zastanawiał się, czy ta informacja będzie dla niego istotna. Czy doktor Ross miał powód, by rekrutować personel dla siebie? Przypomniał sobie o amerykańskich lekarzach, którzy przyjechali do skrzydła "Omega". Czy tylko dyskrecja była powodem angażowania obcych specjalistów i strażników o kamiennych twarzach oraz otaczania wszystkiego tak ścisłą tajemnicą? Nie, za tym musiało kryć się coś więcej.
Dunbar uznał, że kluczem do wyjaśnienia tej całej cholernej sprawy są pacjenci "Omega". I nie ich pieniądze pokrywały koszty bezpłatnego leczenia pacjentów Narodowej Służby Zdrowia. Wręcz odwrotnie. To ci przyjmowani bezpłatnie biedacy służyli w jakiś sposób bogaczom. Dlatego Ingrid udawała, że nic nie wie, gdy poruszył sprawę finansowania dobroczynnych zabiegów. W rzeczywistości dobrze wiedziała, co się tu naprawdę dzieje. Jego uwaga zbiła ją z tropu, ale z innego powodu, niż myślał.
Ale to w dalszym ciągu nic mu nie dawało. Jedynym powiązaniem między jednymi i drugimi było na razie to, że Amandzie Chapman zrobiono nakłucie mostka w skrzydle "Omega" i fakt, że w czasie pobytu Amy Teasdale i Kennetha Linehama w szpitalu, przebywali tam również pacjenci "Omega". Tylko kim, u diabła, byli ci pacjenci? Po co naprawdę przyjmowano ich do Mdic Ecosse?
Dunbar miał niemiłe uczucie, że czas mija nieubłaganie i jest go coraz mniej. Potrzebował informacji, i to szybko. Należało zmienić taktykę. Koniec z zabawą w podchody. Trzeba wywołać poruszenie, zadając pytania bez ogródek. Nie był w stanie przeszkodzić operacji Amandy, ale przynajmniej mógł udawać, że wie o wiele więcej, niż to się komuś wydawało. Może któraś z wtajemniczonych osób nie wytrzyma nerwowo i popełni jakiś błąd. Choć taka gra mogła się okazać niebezpieczna. Niewiedza nie daje przewagi. Podniósł słuchawkę telefonu i wybrał wewnętrzny numer Ingrid
- Czy mogłaby pani przyjść do mojego biura?
Ingrid pojawiła się uśmiechnięta.
- Ma pan dla mnie coś do roboty?
- Chcę wiedzieć, kim jest pacjentka "Omega" przebywająca obecnie w szpitalu. Chcę znać jej nazwisko i powód jej pobytu tutaj. Interesuje mnie również to, gdzie się przedtem leczyła i kto ją skierował do Mdic Ecosse.
Uśmiech zniknął z twarzy Ingrid.
- Nie jestem pewna, czy mogę wyjawić te dane - wybąkała. - Obowiązująca nas ścisła dyskrecja...
- Muszę to wiedzieć - przerwał jej Dunbar. - Proszę natychmiast udzielić mi informacji.
Ingrid szybko otrząsnęła się z zaskoczenia.
- Jest pan tego absolutnie pewien? - zapytała impulsywnie. - Zechce mi pan wybaczyć, ale nie sądzę, żeby tego rodzaju informacje wiązały się z kontrolą naszych spraw finansowych.
Dunbar spodziewał się sprzeciwu.
- Wręcz odwrotnie - odparł. - Mam podstawy, by podejrzewać, że nie wykazujecie prawdziwych dochodów uzyskiwanych z tytułu leczenia pacjentów "Omega".
- Przecież widział pan liczby - zdziwiła się Ingrid. - Zyski szpitala wynoszą wiele tysięcy funtów.
- Widziałem deklarowane przez was zyski - przyznał Dunbar. - Ale chciałbym sprawdzić, skąd one się biorą. Dlatego muszę wiedzieć, kim jest obecna pacjentka "Omega" i dlaczego tu przebywa. Potrzebne jest mi potwierdzenie jej stanu zdrowia uzyskane od kogoś z zewnątrz, najlepiej ze szpitala lub kliniki, która ją tu skierowała.
- Rozumiem - powiedziała Ingrid. - Ale bardzo wątpię, czy pan Giordano i doktor Kinscherf zechcą spełnić pana żądanie.
- Jeśli się nie zgodzą, złożę na ręce moich kolegów w Urzędzie do spraw Szkocji formalną skargę. Zamelduję, że utrudniacie mi wykonywanie obowiązków i zasugeruję, by Wydział Nadużyć wszczął natychmiastowe dochodzenie.
Ingrid próbowała przez moment wytrzymać spojrzenie Dunbara, jakby chciała rzucić mu wyzwanie, ale szybko zrezygnowała.
- Zobaczę, co da się zrobić - obiecała cicho. Najwyraźniej jego zachowanie wywarło na niej wrażenie. Nie znała go od tej strony.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Dunbar przez chwilę siedział bez ruchu, zastanawiając się, czy zaszarżował skutecznie. Ustąpią i dostarczą mu informacji, czy będą grać na zwłokę? Musiał przyznać, że to drugie wyjście byłoby sprytnym posunięciem. Byli zagrożeni tylko tak długo, dopóki w szpitalu przebywała pacjentka "Omega". Po jej wyjeździe znowu będą mogli czuć się bezpieczni. Nieznana kobieta rozpłynie się we mgle tajemnicy. Dunbar liczył tylko na to, że Ingrid przestraszyła się dochodzenia Wydziału Nadużyć. Może jej przełożeni uwierzą, że rzeczywiście interesują go tylko sprawy finansowe i zaryzykują dostarczenie mu potrzebnych danych. W końcu obecnej pacjentce nie wystawili jeszcze rachunku. Nie mieli się czego obawiać. Postanowił wykorzystać fakt, że jego komputer połączony jest z dodatkowym, ukrytym monitorem. Usiadł wygodnie i zaczął pisać list do Urzędu do spraw Szkocji. Prosił w nim o wzięcie pod uwagę możliwości przekazania sprawy Wydziałowi Nadużyć, gdyż szpital odmawia mu dostępu do dokumentów mogących ukrywać oszustwa finansowe.
Ingrid wróciła po upływie niespełna trzydziestu minut. Przyniosła akta.
- Oto dane, o które pan prosił, doktorze - oznajmiła beznamiętnym tonem. - Kazano mi przypomnieć panu, że są ściśle poufne. Proszę mnie zawiadomić, kiedy pan skończy.
- Oczywiście.
Dunbar poczuł dreszcz emocji, gdy otworzył akta i zaczął je czytać.
Pacjentka była trzydziestoletnią mieszkanką Arabii Saudyjskiej i żoną szejka prowadzącego rozległe interesy w branży naftowej, przynoszące mu odpowiednie zyski. Po raz trzeci zaszła w ciążę. Dwoje pierwszych dzieci urodziło się martwe z powodu dziedzicznej wady serca. Szejk nie widział świata poza żoną i chciał mieć pewność, że podczas obecnej ciąży będzie miała opiekę najlepszą z możliwych. Poprzednio przebywała w Klinice Mayo, w Rochester, w Minnesocie. Zajmowano się nią troskliwie, ale bardzo szybko odkryto, że ostatni płód też ma tę samą wadę, co zmarła dwójka dzieci. Stwierdzono to za pomocą najnowszej aparatury, pozwalającej na przeprowadzenie badań we wczesnym stadium ciąży. Kobieta została natychmiast przewieziona samolotem do Europy i umieszczona w Mdic Ecosse. Planowano, że tuż po udanym porodzie przeprowadzony będzie korekcyjny zabieg chirurgiczny.
Dunbar zanotował nazwisko lekarza prowadzącego pacjentkę w Klinice Mayo. Nazywał się Gordon Hasselhof. Potem zamknął akta i zamyślił się. Na pewno nie chodziło tylko o ciężki poród. Ale o co? Nie miał pojęcia, w jaki sposób powiązać małą Amandę Chapman z trzydziestoletnią ciężarną kobietą z Bliskiego Wschodu. Zadzwonił do Ingrid i zawiadomił ją, że już skończył. Odebrała akta bez słowa w ciągu kilku minut.
Przyszło mu do głowy pewne pytanie, choć nie wiedział, czy ma jakieś znaczenie. Właściwie dlaczego przeniesiono tę kobietę do Mdic Ecosse? Klinika Mayo jest jedną z najsłynniejszych placówek medycznych na świecie. Lot transatlantycki i stres związany z przeprowadzką do obcego kraju i kolejnego szpitala na pewno nie wyszły pacjentce na zdrowie. Dlaczego podjęto takie ryzyko? Czy w Klinice Mayo doszło do jakiegoś nieporozumienia na tle opieki lekarskiej? Pojawił się jakiś problem?
Początkowo Dunbar wcale nie miał zamiaru kontaktować się z lekarzem lub szpitalem, który skierował pacjentkę do Mdic Ecosse, i wypytywać o jej stan zdrowia. Powiedział tak Ingrid tylko dlatego, żeby nikt nie próbował wywieść go w pole. Ale teraz postanowił zasięgnąć informacji u źródła. Na obecnym etapie niewiedzy nie powinien lekceważyć żadnego tropu. Spojrzał na zegarek. Z uwzględnieniem różnicy czasu, w Minnesocie dochodziła dziesiąta rano. Poprosił centralę telefoniczną o połączenie.
- Dzień dobry, tu Klinika Mayo. Czym mogę służyć? - odezwał się kobiecy głos przywodzący na myśl robota.
- Chciałbym rozmawiać z doktorem Gordonem Hasselhofem.
- Mogę spytać, kto mówi?
- Doktor Steven Dunbar. Dzwonię z Glasgow w Szkocji.
- Proszę zaczekać.
Przez chwilę Dunbar słyszał w tle odgłosy codziennej, szpitalnej krzątaniny, po czym włączyła się muzyka. Angielska melodia dochodząca z niewłaściwej strony Atlantyku sprawiała nieco osobliwe wrażenie.
- Halo?
- Tak?
- Doktor Hasselhof jest w tej chwili na konferencji. Zostawi pan wiadomość, czy zadzwoni później?
- Spróbuję zadzwonić później - odpowiedział Dunbar.
- Życzę miłego dnia, panie doktorze.
- Wzajemnie - odrzekł i pomyślał, że lepiej usłyszeć nieszczere "życzę miłego dnia" niż szczere "spadaj".
Odłożył słuchawkę i zaczął porządkować papiery na biurku. Spojrzał na ekran monitora i zobaczył, że w komputerze wciąż jest jego pismo adresowane do Urzędu do spraw Szkocji. Postanowił je skopiować. Wsunął do komputera dyskietkę, której wcześniej nadał tytuł "Dane badawcze numer jeden", by zatuszować swój błąd z dyskietką Rossa. Patrząc na ten napis, zastanawiał się nad badaniami prowadzonymi przez chirurga i nagle przypomniał sobie, gdzie widział termin "przygotowanie odpornościowe". Tak nazywała się jedna z prac Rossa. Odłożył ją na bok, gdy czytał pozostałe. Chwycił marynarkę i neseser, po czym wybiegł z biura i popędził na parking. Rozprawa naukowa leżała wraz z innymi dokumentami w jego pokoju hotelowym.
Na łóżku zastał torbę z pralni hotelowej. Na wierzchu przypięta była koperta. Obawiał się, że to liścik zwracający mu uwagę, że nie powinien oddawać do prania rzeczy w takim stanie, w jakim były po wyprawie na Farmę Vane. Mylił się jednak. Hotel zawiadamiał, że zwraca mu kluczyki od samochodu znalezione w jednej z kieszeni. Dunbar popatrzył na nie i zaczął się zastanawiać, jak oddać Jimmyłemu Douglasowi jego własność. Trzymał w dłoni komplet kluczyków od land-rovera.
Kiedy odnalazł w aktach pracę Rossa, zauważył, że została napisana przeszło trzy lata temu. Fakt ten nie napawał optymizmem. Czy treść starej rozprawy naukowej mogła mu w czymś pomóc? Jeśli w minionym okresie chirurg zrobiłby znaczące postępy, na pewno opublikowałby najnowsze wyniki swoich badań. Usiadł i zabrał się do czytania.
Początkowo miał trudności ze zrozumieniem żargonu z dziedziny immunologii, ale stopniowo radził sobie coraz lepiej i wyławiał z tekstu najważniejsze kwestie.
Podstawową sprawą było stwierdzenie, że płód ludzki nie rozpoczyna istnienia od razu z własnym systemem odpornościowym. Jeśli wprowadzi się do niego materiał biologiczny obcego pochodzenia, zanim zdąży rozwinąć swój własny system, to przyswoi go. Co więcej, kiedy w końcu dziecko będzie miało wykształcony własny system, jego organizm nadal będzie akceptował obcy materiał, i to przez całe życie. Eksperymenty na zwierzętach przeprowadzone z użyciem komórek macierzystych krwinek... - Dunbar z trudem przełknął ślinę czytając te słowa - ...są tego niezbitym dowodem. Nie narodzone myszy, które poddano chirurgicznej infuzji ludzkich komórek macierzystych krwinek, zanim miały rozwinięty własny system immunologiczny, przyszły później na świat zarówno z ludzkim, jak i własnym systemem odpornościowym.
Zastosowanie tej techniki umożliwia odpowiednie "przygotowanie" płodu w łonie matki poprzez chirurgiczne wprowadzenie do niego komórek macierzystych krwinek pobranych od przyszłego dawcy, a następnie, po narodzinach dziecka, dokonanie udanej transplantacji. Nie potrzeba uciekać się do steroidów czy innego rodzaju immunosupresorów, by zapobiec odrzutowi przeszczepu. Ten problem po prostu przestaje istnieć. Zgodność typu tkanki dawcy i biorcy jest stuprocentowa. Można więc mówić o transplantacji doskonałej.
Ograniczenia w wykorzystaniu tej strategii, jak podkreślał Ross w swojej rozprawie naukowej, Wydawały się oczywiste. Takie transplantacje mogły obejmować tylko te narządy, bez których organizm dawcy byłby w stanie dalej funkcjonować, na przykład nerkę lub pół nerki. Jeśli płód miałby wadę serca czy wątroby, dawcą nie mógłby, rzecz jasna, zostać człowiek. W grą wchodziły zatem zwierzęta i Ross sugerował ich udział w rozwoju tej techniki "uodporniania" płodów na odrzuty przyszłych przeszczepów. Należało również dopracować metody chirurgicznego wprowadzania do nich obcych komórek macierzystych krwinek, by uniknąć ryzyka wywołania przedwczesnego porodu.
Dunbarowi przeszły ciarki po plecach, kiedy oczami wyobraźni zaczaj dostrzegać wyraźny obraz sytuacji. Odkrył coś tak potwornego, że sam nie chciał w to wierzyć. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem tekst. Jego uwagę przykuły słowa: "...dawcą nie mógłby, rzecz jasna, zostać człowiek". Patrzył na nie jak zahipnotyzowany, a w jego głowie powstawała zmodyfikowana wersja tych wywodów: dawcą nie mógłby, rzecz jasna, zostać człowiek, chyba że... stawka byłaby na tyle wysoka, by opłaciło się nawet morderstwo... O to chodziło w eksperymentach z małpami. Ross przeprowadzał zabiegi chirurgiczne na płodach, by wprowadzić do nich komórki macierzyste krwinek, zanim narodzi się potomstwo. Chryste! Teraz wszystko się zgadzało. Kenneth Lineham, Amy Teasdale i w końcu Amanda Chapman nie zostali przyjęci do Mdic Ecosse w charakterze biorców organów. Byli ich dawcami!
Dunbar potarł czoło, wciąż nie mogąc się pogodzić z tym, do czego doszedł. Amandzie zrobiono nakłucie mostka, żeby pobrać jej komórki macierzyste krwinek i wprowadzić je chirurgicznie do płodu pacjentki "Omega". Dlatego dziewczynkę zabrano nocą do tamtego skrzydła szpitala. W ciągu minionych tygodni w organizmie nie narodzonego dziecka arabskiej kobiety wykształcił się system immunologiczny Amandy i teraz mogło ono przyswoić jej tkankę jako swoją własną.
Dunbar zaczął się zastanawiać nad terminem zabiegu transplantacji. Musiano zgrać ją w czasie z cesarskim cieciem, by noworodek był na tyle duży, żeby przeszczepić mu serce dziewczynki.
Wydawało się oczywiste, że Ross szybko znalazł na czarnym rynku odpowiednią nerkę dla Amandy, bo mógł zaoferować za nią wystarczająco duże pieniądze. W którymś momencie operacji, lub nawet jeszcze przed zabiegiem, zastąpi ją narządem zwierzęcym, wiedząc, że nastąpi odrzut przeszczepu i dziewczynka umrze. Następnie usunie jej serce i wstawi je dziecku pacjentki "Omega". Podczas autopsji zamieni organ zwierzęcy na doskonale dobraną nerkę od właściwego dawcy i w ten sposób zatrze wszelkie ślady. Zgon Amandy zostanie uznany za jeszcze jeden nieszczęśliwy wypadek, który zawsze może się zdarzyć. Podobnie jak wcześniej śmierć Amy i Kennetha. Niczego by nie wykryto, gdyby nie... upór dwóch pielęgniarek.
Dunbar wrócił myślami do raportu patologa McVayła z sekcji zwłok Amy Teasdale. Stwierdził on, że usuwano jej nie tylko nerkę, ale i serce. Obaj sądzili wówczas, że były to rutynowe czynności podczas pierwszej autopsji. McVay miał polecenie zbadać nerkę przeszczepioną Amy, ale gdyby zajął się jeszcze jej sercem, niemal na pewno odkryłby, że to obcy organ, pochodzący z ciała dziecka pacjentki "Omega" przebywającej wtedy w szpitalu. Dunbar gotów był się założyć, że serce Amy bije teraz w piersi czyjegoś potomka w jakimś nieznanym kraju. Można by tego dowieść, przeprowadzając drugą ekshumację zwłok dziewczynki, ale Dunbar modlił się w duchu, żeby nie było takiej konieczności. Na razie najważniejszym zadaniem było uratowanie życia Amandzie Chapman.
Najlepszym pomysłem wydawało mu się zawiadomienie inspektoratu i wezwanie policji. To natychmiast położyłoby kres całej sprawie. Jednak częścią tej "całej sprawy" była Amanda. Problem polegał na tym, że potrzebowała transplantacji wykonanej we właściwym czasie. Mimo wszystko znaleziono dla niej odpowiednią, doskonale dobraną nerkę. Tyle że Ross chciał ją wykorzystać dopiero po jej śmierci. Dunbar pomyślał, że musi znaleźć sposób na to, żeby ta nerka po dotarciu na miejsce rzeczywiście została przeszczepiona Amandzie. Postanowił zadzwonić do Szpitala Chorób Dziecięcych, do Cliveła Turnera. Ale przedtem należało doprowadzić do końca ostatni nie wyjaśniony wątek afery. Ponownie zatelefonował do Hasselhofa z Kliniki Mayo.
- Słucham, kto mówi? - zapytał po krótkim oczekiwaniu męski głos z amerykańskim akcentem.
- Nazywam się Steven Dunbar. Dzwonię ze Szpitala Mdic Ecosse w Glasgow, w Szkocji.
- Ma pan tupet! - parsknął Hasselhof.
- Że co, proszę? - zdziwił się Dunbar, odsuwając trochę słuchawkę od ucha.
- W profesji medycznej jest dość problemów bez takich szarlatanów jak wy.
- Przepraszani, ale zaszła chyba jakaś pomyłka. Nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze. Dzwonię w sprawie jednej z pacjentek, którą przeniesiono do nas z waszej kliniki.
- Domyśliłem się - warknął Hasselhof. - Obiecaliście tym dwojgu ludziom coś, czego nie da się zrobić. Nie ma sposobu na uratowanie dziecka tej kobiety. Deformacja serca jest zbyt duża, by mógł tu pomóc jakikolwiek korekcyjny zabieg chirurgiczny. Ale wam najwyraźniej udało się ich przekonać, że jest inaczej. Według mnie, drogi panie, to zwyczajne oszustwo. I pan ma teraz czelność dzwonić do mnie po radę?!
W pierwszej chwili Dunbar miał zamiar wyjaśnić amerykańskiemu lekarzowi, że nie dzwoni po radę i nie należy do personelu medycznego Mdic Ecosse, ale zmienił zdanie. Szkoda było na to czasu. Zadał mu po prostu jedno pytanie:
- A gdyby temu dziecku przeszczepić serce, doktorze?
- Przeszczepić serce? Ono nie dożyje chwili, w której znajdzie się odpowiedni dawca. A gdyby nawet, działanie steroidu niezbędnego do wywołania immunosupresji uczyniłoby je podatnym na każdą infekcję, jaką tylko można sobie wyobrazić. To zupełnie niemożliwe.
- Dziękuję panu, doktorze - odrzekł Dunbar. - Jestem zobowiązany.
Wyłączył się i zamruczał pod nosem: Ależ to całkiem możliwe, doktorze Hasselhof, o ile się wie, jak doprowadzić do tego, by dziecko przyswoiło sobie cudzą tkankę jak swoją własną, bez stosowania steroidów, i jest się gotowym zamordować dawcę, by ukraść mu serce".
Następnie zadzwonił do Szpitala Chorób Dziecięcych i poprosił do telefonu Cliveła Turnera.
- Doktor Turner jest w tej chwili w sali operacyjnej - usłyszał w odpowiedzi.
- Jasna cholera! - zaklął, odkładając słuchawkę. Ale wewnętrzny głos kazał mu zachować spokój. "Nie panikuj - mówił mu - pomyśl. Po pierwsze, ustal kiedy mają operować Amandę."
Postanowił wrócić do Mdic Ecosse i dowiedzieć się tego, stosując nadal taktykę zadawania bezpośrednich pytań. Już miał wyjść z pokoju, gdy nagle zaczaj się zastanawiać, czy o czymś nie zapomniał. Odniósł niemiłe wrażenie, że jednak tak, ale w tej chwili nie potrafił określić, co to takiego. Miał komputer, neseser, notes... Jak tylko ustali datę i godzinę dostarczenia nerki z Genewy, ułoży plan przejęcia jej i zawiadomi o tym Mdic Ecosse. Odetchnął głęboko i zamknął za sobą drzwi. Zbliżała się decydująca rozgrywka mająca zakończyć cały koszmar.
Doszedł tylko do parkingu, stanął przy drzwiach samochodu. Gdy wkładał kluczyk do zamka, poczuł ostry ból w udzie i świat zawirował mu przed oczami. Ogarnęły go mdłości, zapadał się w nicość... Zdążył jeszcze pomyśleć, że w Mdic Ecosse wiedzą już o jego telefonie do Kliniki Mayo. Pierwszy raz dzwonił tam ze szpitala i ktoś na pewno zarejestrował tę rozmowę. Zdradził się z tym, że jego zainteresowanie pacjentką "Omega" nie miało nic wspólnego ze sprawami finansowymi.
* * *
Dunbar ocknął się w zupełnych ciemnościach. Ból rozsadzał mu czaszkę. Miał nudności, zapewne częściowo z powodu unoszącego się wokół zapachu, który był dziwną mieszaniną odoru ekskrementów i woni wilgotnego zboża, jak się domyślał. Taki zapach czuje się na polach w czasie żniw. Przypominał mu dzieciństwo. Chociaż nie... To nie to... To była pasza dla zwierząt i w pobliżu znajdowały się zwierzęta.
Mimo zawrotów głowy szybko uświadomił sobie, że musi być na Farmie Vane. Spróbował się podnieść, ale ból głowy stał się tak silny, że opadł z powrotem. Dopóki leżał, mógł jeszcze jasno myśleć. Przesunął rękami po ciele. Miał na sobie ubranie; koszulę, spodnie, buty. Lewy rękaw koszuli był oderwany. Bolało go ramię. O Boże! Robili mu jakieś zastrzyki. Nie potrafił określić, jak długo był nieprzytomny. Może kilka dni, a może nawet tygodni. Amanda Chapman mogła już nie żyć.
Dziwił się, dlaczego w ogóle pozwolono mu się ocknąć. Celowo czy przez pomyłkę? Organizm ludzki szybko przyzwyczaja się do narkotyków, żeby uzyskać pożądany efekt, trzeba ciągłe zwiększać dawkę. Czy tym go nafaszerowano? Dostanie za chwilę następną porcję? Jeśli tak, zapewne nie ma zbyt dużo czasu. Przekręcił się na brzuch i zaczął pełznąć przed siebie, by zorientować się w otoczeniu.
Pierwszą rzeczą, na którą natrafił, był wypchany czymś, szorstki, jutowy worek. Uniósł się i zanurzył w nim ręce. W dłoniach trzymał garść małych, twardych kulek. Powąchał je. Pasza dla zwierząt. Wewnątrz znalazł również metalowy czerpak. Schował go do kieszeni. Ostatecznie mógł mu posłużyć jako broń.
Znajdował się w magazynie paszy. Poza workami była tu jeszcze jakaś maszyna, stojąca na podłodze. Dunbar obmacał ją i uznał, że przypomina młyn do mielenia karmy. Miała na górze duży lej załadowczy, a na dole rurę wylotową, osłoniętą kratą. Z przodu urządzenia znajdował się panel sterowniczy z dwoma przyciskami. Jeden z nich wystawał na zewnątrz, drugi tkwił w zagłębieniu. Zapewne służył do uruchamiania maszyny i dlatego był trudniej dostępny. Ze względów bezpieczeństwa urządzenia przemysłowe zawsze mają takie rozwiązania.
Nagle Dunbar zamarł. Do jego uszu dotarły głosy jakichś ludzi. Słyszał je bardzo wyraźnie, choć nie potrafił rozróżnić słów. Początkowo myślał, że to z powodu otępienia. Dopiero po chwili zrozumiał, że ci ludzie nie rozmawiają po angielsku. Ich mowa sugerowała, że są Arabami. Zapewne byli to dwaj mężczyźni i szli zrobić mu kolejny zastrzyk, albo coś jeszcze gorszego. Niewiele mógł zdziałać, by ich powstrzymać. Był słaby i uzbrojony jedynie w czerpak.
Zadźwięczał telefon komórkowy i mężczyźni zamilkli. Po chwili jeden z nich znów zaczął mówić po arabsku. Kiedy rozmowa telefoniczna dobiegła końca, Dunbar domyślił się, że któryś z Arabów został dokądś wezwany. Głosy ucichły. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych, a potem zamykanych drzwi frontowych. Spodziewał się odgłosu kroków. W starciu z jednym przeciwnikiem miał nieco większe szansę. Położył się spokojnie, chowając za plecami prawą rękę, ściskając w niej metalowy czerpak Żałował, że nie ma jasnego umysłu. Czuł się jak w otępieniu alkoholowym.
Uniósł trochę powieki, by móc coś zobaczyć, gdy otworzą się drzwi. Szczęknął zamek i w progu ukazała się sylwetka wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny ze strzykawką w prawej dłoni. Wydawał się tkwić w wejściu przez całe wieki, jak kat napawający się widokiem szyi skazańca spoczywającej na pniu przed ceremonią ścięcia głowy.
Dunbar nie śmiał nawet przełknąć śliny. Gdy w pomieszczeniu zrobiło się jasno, zamknął oczy. Następne sekundy miały zadecydować o jego życiu lub śmierci. Poczuł na powiekach cień, kiedy postać mężczyzny przesłoniła światło, pochylając się nad nim. Oprawca przykucnął z lewej strony. Dunbar słyszał jego oddech. Poczuł woń egzotycznych potraw, którą przesycone było ubranie obcokrajowca.
Ramię Dunbara zostało unieruchomione w mocnym, ale nie brutalnym uścisku. Mężczyzna niczego nie podejrzewał. Teraz liczył się czas. Gdy nastąpiło ukłucie igły, Dunbar zwinnie przekręcił się na bok, by nie zagłębiła się w jego ciele. Jednocześnie uniósł prawą rękę uzbrojoną w czerpak i wymierzył celny cios w głowę oprawcy. Rozległ się przytłumiony, metaliczny dźwięk i Arab stracił równowagę. Ale Dunbar wiedział, że to za mało, by wyłączyć przeciwnika z gry. Oprawca mógł szybko dojść do siebie. Liczył jednak, że adrenalina osłabi działanie narkotyku.
Strach dodał mu sił. Dźwignął się i w pozycji klęczącej machnął przed siebie prawą pięścią. Ale ramię było jak z ołowiu i atak nie powiódł się. Arab z łatwością zrobił unik i wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu, gdy Dunbar z powrotem osunął się na podłogę. Dalsze próby zadawania ciosów były bezcelowe. Przeliczył się. Nie wiedział, że jest aż tak słaby. Cofał się tylko instynktownie, by przetrwać jak najdłużej. Arab podniósł strzykawkę, leniwie sprawdził jej zawartość i zaczął się zbliżać.
Posuwając się do tyłu, Dunbar zawadził o pełny worek i przewrócił go. Na ziemię wysypał się pokarm dla zwierząt Chwycił garść kulek i cisnął je po podłodze pod nogi przeciwnika. Sam nie mógł w to uwierzyć, ale tym razem miał szczęście. Arab pośliznął się, zachwiał i poleciał do przodu. Broniąc się przed upadkiem trafił ręką w lej młynka. Dunbar, nie tracąc ani sekundy, niemal odruchowo sięgnął po omacku do włącznika. Wcisnął go i maszyna ożyła.
Napastnik nie zdążył cofnąć ręki. Ostre łopatki wirnika wciągnęły jego ramię. Zemdlał, zanim wydał z siebie okrzyk bólu. Ale maszyna hałasowała dalej. Dunbar wcisnął wyłącznik i zatrzymał ją. Wokół zaległa cisza.
"Zdaje się, że tak wymierzacie sprawiedliwość - mruknął - ręka za rękę".
17
Dunbar zdawał sobie sprawę z tego, że jest tylko jeden sposób, żeby się uratować. Musiał wydostać się z budynku, zanim wróci drugi Arab lub z wartowni przybiegną ochroniarze. A co z personelem? Uznał, że na pewno nikt tu teraz nie pracuje. Ross i Arabowie musieli przerwać badania na czas przekształcenia farmy w więzienie. Był kompletnie zdezorientowany. Nie wiedział, jaka jest pora dnia ani w ogóle jaki jest dzień. Dobrnął do drzwi frontowych i wtedy pomyślał, że nie może nimi wyjść. Znajdowały się na wprost wartowni. Zostałby zauważony. Zwłaszcza jeśli na zewnątrz było jasno. Oprócz drzwi jedyną drogę ucieczki stanowiła rura ściekowa, z której skorzystał poprzednio wraz z Jimmyłm Douglasem.
Pomysł ponownego przeciskania się nią niezbyt mu się podobał. Wątpił, by dał sobie z tym radę w obecnym stanie ciała i umysłu. Nie widział jednak innego wyjścia. Tylko co potem? Tym razem nie czekał na niego samochód zaparkowany w odległości trzystu jardów, a nie miał siły biec na przełaj przez pola. Czarna rozpacz.
Nagle w jego głowie zaświtał promyk nadziei. Przypomniał sobie o land-roverze Douglasa. Pralnia zwróciła mu kluczyki. "Boże, żeby nadal były w kieszeni - pomodlił się w duchu - i żeby był to jedyny komplet...". Jimmy wspominał, że ktoś ma odebrać samochód ze stacji. Sięgnął do kieszeni i uśmiechnął się. Miał szczęście.
Jeśli policja nie usunęła land-rovera, a istniała duża szansa, że nie, dysponowałby środkiem transportu. O ile... uda mu się do niego dotrzeć. Żołądek podszedł mu do gardła, kiedy wyobraził sobie wnętrze rury. Powrót tą drogą stwarzał całą masę nowych problemów. Wydostanie się cuchnącym kanałem na pewno okaże się trudniejsze niż wejście do budynku. Poprzednio mógł przynajmniej podnieść z zewnątrz klapy i wleźć do dołu ze ściekami. Teraz będzie musiał podważyć pokrywę od spodu. Żeby tego dokonać, należało całkowicie zanurzyć się w szambie.
Dunbar zaczął przygotowywać się psychicznie do przeżycia czekającego go koszmaru. Próbował sobie wyobrazić, że jest już na świeżym powietrzu i wolny jak ptak biegnie przez pola. Ale rzeczywistość nie dawała za wygraną. Jeśli ucieczka powiedzie się, wynurzy się z rury jak potwór z innego świata. Nie będzie miał ani wody do umycia się, ani ubrania na zmianę. Wtem przyszło mu coś do głowy. Przecież w budynku powinna być jakaś odzież robocza dla pracowników. Gdyby ją znalazł i zdołał owinąć plastikową folią...
To, czego potrzebował, znajdowało się w szafce, w korytarzu prowadzącym do szatni dla personelu. Wziął bluzę i spodnie chirurgiczne oraz ręcznik. Potem natrafił jeszcze na rulon plastikowych worków na śmieci. Oderwał jeden worek i wepchnął do niego strój lekarski oraz ręcznik. Spłaszczył pakunek jak tylko mógł, schował go za koszulę i wygładził, żeby jak najmniej odstawał od ciała.
Z każdą minutą czuł się coraz lepiej. Narkotyk przestawał działać. Ale myśl o rurze ściekowej wciąż go przerażała. Obawiał się, że jeśli nie zdoła unieść od spodu klap włazowych, dostanie ataku klaustrofobii i koszmar zakończy się jego śmiercią.
Bez pośpiechu wyjął wewnętrzną kratę i wsunął się do rury, nogami do przodu. Tylko lęk przed prześladowcami zmuszał go do tego. Świnie wokół niego zdawały się chrząkać z aprobatą.
Poziomy odcinek tunelu nie był trudny do przebycia. Potem rura skręcała i opadała pionowo w dół. Dunbar czuł krew pulsującą mu w skroniach. Starał się nie myśleć o niczym i nie zatrzymywać się. Przed pionowym odcinkiem zamknął oczy, wstrzymał oddech i wolno odchylił się do tyłu. Po chwili siła grawitacji zrobiła swoje. Zjechał w dół, nabierając coraz większej prędkości, i wpadł prosto do dołu. Lądowanie było tak twarde i gwałtowne, że poczuł je w krzyżu, a ponadto kłapnął zębami. Stał w zbiorniku ze ściekami. Teraz musiał się schylić, wydostać spod rury i unieść klapy włazu.
Nie mógł już dłużej wstrzymywać oddechu. Wyciągnął głowę jak najwyżej ponad cuchnącą mazie i zaczerpnął łyk powietrza. Wciągnął je do płuc i zamknął usta. Wiedział, że nie uda mu się zrobić tego ponownie. Wzdrygnął się, skulił i zanurzył w zbiorniku, a potem zaczął przeć ramionami i plecami na klapy. Ani drgnęły. Ogarnęło go przerażenie, że zostały zamknięte od góry na kłódkę. Wytężył wszystkie siły i spróbował jeszcze raz. Puściły z głośnym mlaśnięciem. Po prostu zbyt mocno się przyssały. Ostatnia ulewa sprawiła, że na ich krawędziach zebrała się uszczelniająca warstwa błota. Odetchnął z ulgą, czując orzeźwiający, nocny chłód, i zaczął ścierać brud z twarzy. Niebo było czarne jak smoła, padał deszcz.
Powstrzymując wymioty, zamknął właz i... przypomniał sobie o ogrodzeniu pod napięciem. Z rozpaczy opadł na kolana i omal się nie rozpłakał. Nie było mowy, żeby mógł przez nie przejść albo zrobić podkop. Nie miał też niczego do przecięcia drutu ani do zamknięcia obwodu elektrycznego. Musiał wydostać się z farmy główną bramą.
Podczołgał się na brzuchu do rogu budynku i rozejrzał w sytuacji. Zadanie nie wydawało się aż tak trudne, jak się obawiał. Wartownię zaprojektowano bardziej pod kątem kontrolowania osób wchodzących niż wychodzących. Gdyby zdołał, nie zauważony, pokonać dwadzieścia metrów otwartej przestrzeni między głównym budynkiem a bramą, mógłby okrążyć wartownię z tyłu i wyjść na sąsiednie pole w kącie formy, gdzie kończyło się ogrodzenie pod napięciem. Uniósł się, przykucnął i przygotował do krótkiego, szybkiego biegu. Wciąż kręciło mu się trochę w głowie, więc musiał chwilę odczekać. Skutki ewentualnego potknięcia i upadku byłyby fatalne.
Mężczyźni w wartowni wydawali się kręcić bez celu. Dunbar wybrał moment, gdy żadnego z nich nie było przy oknie wychodzącym na główny budynek, i wystartował. Przebiegł asfaltowym wjazdem i zniknął w mroku. Zatrzymał się i przez chwilę stał nieruchomo. Potem obszedł wartownię z tyłu, gdzie nie miała okien, i przecisnął się na zewnątrz za elektrycznym parkanem.
Ruszył przed siebie, zastanawiając się, czy land-rover stoi jeszcze na parkingu opuszczonej stacji kolejowej. Noc była tak ciemna, że bez przerwy potykał się i zataczał, idąc polem ciągnącym się wzdłuż drogi. Lodowaty deszcz częściowo spłukał brud z jego twarzy i włosów. Mimo to Dunbar marzył, by wreszcie napotkać jakiś rów nawadniający na tyle napełniony wodą, żeby móc się w nim porządnie umyć. Znalazł go dopiero przy końcu następnego poła. Obok sosnowego lasku płynął prawdziwy strumyk. Woda była przeraźliwie zimna, ale nie mógł odmówić sobie przyjemności skorzystania z kąpieli.
Kiedy ściągnął brudne ubranie i przykucnął w strumieniu, żeby się wyszorować, miał wrażenie, że wszystkie jego mięśnie dostały nagle drgawek. Po skończonej toalecie wygramolił się niezgrabnie na brzeg i dłońmi starł z siebie resztki wody. Sięgnął do plastikowego worka po ręcznik i zaczął się nim energicznie wycierać, by poprawić krążenie krwi. Wreszcie zabrał się do wkładania stroju chirurgicznego. Klął przy tym na czym świat stoi, bo świeże ubranie przylepiało się do wilgotnej skóry, i tak trząsł się z zimna, że ledwo sobie z tym poradził. Opróżniwszy kieszenie, zwinął zszargane ubranie w kłębek i wepchnął je pod polny kamień. W dalszą drogę wyruszył biegiem, żeby się rozgrzać. Nie mógł się jednak poruszać zbyt szybko.
Ciągle wstrząsały nim dreszcze. W końcu dotarł na parking i zobaczył land - rovera.
Silnik zaskoczył natychmiast. Dunbar chciał go rozgrzać jak najprędzej, żeby włączyć nadmuch ciepłego powietrza. Miał świadomość, że grozi mu hipotermia. Z głośnym zgrzytem wepchnął pierwszy bieg, gdyż nie mógł do końca wcisnąć pedału sprzęgła trzęsącą się nogą. Samochód skoczył do przodu i potoczył się zbyt szybko po wyboistym placu. Dunbar omal nie zsunął się z siedzenia, gdy ostro skręcił, wyjeżdżając na drogę, i pojazd przechylił się. Musiał znaleźć automat telefoniczny.
Mimo że podróżował najszybciej, jak tylko mógł, miał wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie. Każda zmiana biegu wydawała się trwać wieczność. Obroty silnika spadały powoli, tryby zazębiały się niechętnie i efekt był taki, jakby pojazd ciągnął na holu jakiś nieprzyjazny balast W końcu postanowił jechać na niskim biegu. Silnik wył na zbyt dużych obrotach, kiedy samochód pokonywał krętą, wiejską drogę prowadzącą do miasta.
Z pierwszej napotkanej budki telefonicznej dzwoniła jakaś kobieta. Dunbar zahamował z piskiem opon i wyskoczył z land-rovera. Jego wygląd sprawił, że natychmiast odłożyła słuchawkę. Wolała nie ryzykować bliskiego spotkania ze słaniającym się na nogach mężczyzną z potarganymi, mokrymi włosami i w lekarskim stroju. Podejrzewając, że ma przed sobą uciekiniera z zakładu dla obłąkanych, wypadła z budki i uciekła, oglądając się niespokojnie za siebie.
Dunbar ze zgrozą stwierdził, że nie pamięta numeru Szpitala Chorób Dziecięcych. Jednak po chwili koncentracji przypomniał go sobie. Potem miał trudności z jego wybraniem, bo ciągle trzęsły mu się ręce. Trzykrotnie wystukiwał palcami po dwie cyfry jednocześnie. Wziął głęboki oddech, uspokoił się trochę i za czwartym razem próba powiodła się. Poprosił do telefonu Cliveła Turnera, modląc się w duchu, żeby był na miejscu.
- Turner przy aparacie.
- Dzięki Bogu... - wymamrotał niewyraźnie Dunbar.
- Kto mówi?
- Clive, to ja, Steven Dunbar. Czy Amanda Chapman miała już operację?
- Steven? Gdzie jesteś, u diabła? Co się z tobą dzieje? Masz dziwny głos.
- Powiedz mi tylko, czy już ją operowano.
- Transplantacja została zaplanowana na dziś, na ósmą wieczór. Rano dzwonił do mnie jej ojciec. Co się dzieje? Gdzie jesteś?
Dunbar poczuł, jak zamiera mu serce.
- Która jest teraz godzina? - zapytał z obawą.
- Dziesięć po dziewiątej. Ale o co chodzi? Co się stało?
- Słuchaj uważnie. Amandzie celowo przeszczepiają niewłaściwą nerkę. Chcą, żeby umarła. Potem usuną jej serce i przeszczepią innemu pacjentowi.
- Chyba nie mówisz poważnie?! - wykrzyknął Turner.
- Wierz mi, to prawda. Musimy ją uratować, o ile jeszcze nie jest za późno.
- Ale co możemy zrobić? Skoro twierdzisz, że wstawiają jej niewłaściwą nerkę...
- Dostali odpowiednio dobrany organ z Genewy. Musiał już dotrzeć na miejsce, jeśli zdecydowali się na operację. Ale planują wszczepienie go Amandzie dopiero po śmierci. Jeżeli uda nam się go zdobyć, możemy dopilnować, żeby wstawili jej właściwą, ludzką nerkę, a nie jakiś cholerny narząd zwierzęcy!
- Trudno mi w to uwierzyć - mruknął Turner.
- Clive, zaufaj mi. Mówię prawdę. Chcę, żebyś zebrał zespół chirurgiczny. Spotkamy się na parkingu przed Mdic Ecosse, jak najszybciej. Wezwę posiłki.
- W tej chwili mam na dyżurze tylko chirurga stażystę i technika operacyjnego.
- Zrób, co możesz. Chyba będę w stanie sprowadzić pielęgniarkę operacyjną.
Dunbar wyłączył się i zadzwonił do Lisy.
- Gdzie ty byłeś?! Tak się o ciebie bałam, że odchodziłam od zmysłów! - wykrzyknęła. - Od dwóch dni nie dajesz znaku życia!
- Przepraszam, ale nie czas na wyjaśnienia - odrzekł Dunbar. Szybko przedstawił jej sytuację i dodał:
- Dziś w nocy może się przydać każda pomoc. Jesteś doświadczoną pielęgniarką. Przyłączysz się?
- Oczywiście. Co mam zrobić?
- Jedź szybko do Mdic Ecosse. Będę czekał na parkingu.
Następnie Dunbar połączył się z londyńskim numerem Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Tym razem musiał rozmawiać na koszt abonenta, bo skończyły mu się pieniądze. Na szczęście nie było z tym problemu. Jego prośba została przyjęta automatycznie.
- Tu Steven Dunbar. Dzwonię z Glasgow. Potrzebuję pilnie pomocy. Ale wszystko musi być załatwione z waszej strony. Zrozumiał pan?
- Zrozumiałem - potwierdził dyżurny. - Tylko pewnie będę musiał poprosić o autoryzację.
- Niech pan najpierw załatwi to, czego potrzebuję! - zdenerwował się Dunbar. - A potem może pan dzwonić, do kogo się panu podoba. Całą odpowiedzialność biorę na siebie. Muszę dostać wsparcie policji. Niech zjawią się jak najszybciej w Szpitalu Mdic Ecosse. Mają być uzbrojeni. Niczego nie muszą robić, dopóki tam nie dotrę. Niedługo powinienem być na miejscu. Proszę im powiedzieć, żeby czekali w ukryciu, wokół parkingu. W porządku?
- Jest pan pewien co do broni?
- Podejrzewam, że mają ją co najmniej dwaj przeciwnicy wyjaśnił Dunbar, myśląc o arabskich ochroniarzach pacjentki "Omega". Miał nadzieję, że skoro nie o nich chodzi, nie włączą się do akcji, ale lepiej było nie ryzykować.
- Coś jeszcze?
- Wśród policjantów powinny być kobiety. - Dunbar znów pomyślał o skrzydle "Omega".
- Jeszcze coś?
- Potrzebny będzie lekarz sądowy, patolog. Chodzi o biopsję nerki.
- Poprosimy o to policję. Czy to wszystko?
- Na razie tak, ale oprócz tego policja mogłaby się przejechać na Farmę Vane. Na północ od Glasgow, przy Lomond Road. Byłem tam przetrzymywany przez ostatnie dwa dni przez dwóch arabskich dżentelmenów. Możliwe, że jeden z nich trafił już do szpitala z poważnymi obrażeniami dłoni i przedramienia.
- Przekażę wszystko pod odpowiedni adres. Wygląda na to, że ostatnio ma pan co robić.
- Niech pan się zabiera do pracy.
- Załatwione. Dunbar wrócił do land-rovera i szybko pojechał do Mdic Ecosse. Oczami wyobraźni widział Amandę leżącą na stole operacyjnym. Mordowano ją precyzyjnie i z zimną krwią.
Kiedy był w odległości mili od szpitala, na długim zjeździe w dół wyprzedził go pędzący wóz policyjny. Dunbar skorzystał z okazji i wcisnął pedał gazu do podłogi. Jadąc za radiowozem miał utorowaną drogę w ruchu ulicznym. Wszystko szło dobrze, dopóki zjeżdżali z góry, a potem mknęli po prostej. Rozpędzał się coraz bardziej. Ale pojazdem terenowym nie mógł pokonywać zakrętów tak, jak samochodem osobowym. Na każdym ostrym łuku wewnętrzne koła land-rovera odrywały się niebezpiecznie od ziemi. Potem wóz opadał z hukiem na cztery koła.
Gdy w końcu oba pojazdy zatrzymały się z piskiem opon na ulicy przed szpitalem, Dunbar na moment pochylił się i oparł głowę na kierownicy. Był wykończony nerwowo. Musiał chwilę odpocząć i dojść do siebie. Zanim zdążył się zorientować, dwaj policjanci z radiowozu pojawili się z obu stron land-rovera.
- Co ty sobie wyobrażasz, człowieku, do jasnej cholery?! - usłyszał. - Gonisz nas?! Wyłaź z samochodu, idioto!
- Nazywam się Steven Dunbar. Jesteście tu, żeby udzielić mi pomocy.
Policjanci wymienili niepewne spojrzenia, po czym popatrzyli podejrzliwie na strój Dunbara.
- Dawajcie dowódcę! - warknął, kładąc kres ich rozterce. - Ale już!
W tym momencie zauważył Cliveła Turnera i Lisę, idących mu na spotkanie. Po drodze dołączył do nich inspektor policji.
- Spójrz na siebie - powiedziała Lisa, zarzucając mu ramiona na szyję. - Jak ty wyglądasz!
- Musisz być wykończony - dodał Turner.
- Doktor Dunbar? Jestem inspektor Renton. Jakie ma pan dla nas polecenia?
- W szpitalu trwa transplantacja. Musimy ją przerwać. Chirurdzy uśmiercają pacjentkę, zamiast ją ratować. Chciałbym, żebyście nas ubezpieczali, kiedy tam wejdziemy, i ułatwili nam zadanie.
- Jakich możemy mieć przeciwników? - zapytał Renton.
Dunbar powiedział mu o dwóch arabskich ochroniarzach, którzy prawdopodobnie są uzbrojeni.
- Zajmiemy się nimi w pierwszej kolejności. Tylko niech pan powie, gdzie ich znaleźć.
Lisa wyjaśniła inspektorowi, jak trafić do skrzydła "Omega". W tym czasie Dunbar zapytał Turnera, ile osób udało mu się ściągnąć.
- Dwóch lekarzy i jednego technika.
- Lisa jest wykwalifikowaną pielęgniarką operacyjną - poinformował go Dunbar i dokonał oficjalnej prezentacji. Potem rozejrzał się za Rentonem. Policjant stał na uboczu z radiotelefonem.
Dunbar podszedł do niego.
- Liczy się każda sekunda - przynaglił.
- Czekam na meldunek od ludzi z jednostki specjalnej. Są już w środku. Sekundy wlokły się jak godziny. Nagle obok zatrzymał się samochód, wysiadł z niego mężczyzna w cywilnym ubraniu.
- To Farrow, patolog policyjny - oznajmił Renton.
W tym momencie odezwało się jego radio. Czyjś głos zameldował, że Arabowie zostali rozbrojeni.
- W porządku - odparł inspektor. - Wchodzimy.
Dunbar pobiegł pierwszy korytarzami i schodami prowadzącymi na oddział transplantacyjny. Zdumiony personel usuwał się na bok, nie otrzymując odpowiedzi na pytania, co się dzieje. Przed drzwiami umywalni Dunbar poprosił policjantów, żeby na razie poczekali na zewnątrz. Nie chciał ich wpuszczać do sterylnych pomieszczeń. Uprzedził jednak, że nie wie, co zastanie w sali operacyjnej.
- Bądźcie przygotowani na wszystko - ostrzegł. - A teraz... do mycia - zwrócił się do swoich przyjaciół.
Pracownicy Mdic Ecosse zostali wyproszeni na korytarz i oddani pod opiekę policji. Dunbar ostatni skończył przygotowania. Musiał wziąć solidny prysznic. Kiedy wszyscy mieli na sobie stroje chirurgiczne i maski, zapytał Turnera:
- Jesteś gotów?
Zdenerwowany lekarz skinął głową i poprawił maskę.
Dunbar pierwszy wkroczył do sali operacyjnej i spojrzał ponad stołem na głównego chirurga. Ich oczy spotkały się. To nie był Ross. Miał przed sobą Hatfulla.
- Co to... Kim pan jest, do diabła? - zapytał chirurg.
- Steven Dunbar, doktorze Hatfull. Jestem tu z upoważnienia Inspektoratu Naukowo-Medycznego i w asyście Szkockich Sił Policyjnych. Na jakim jest pan etapie?
- Ale... O co panu chodzi, u licha? - wymamrotał Hatfull.
- Pytałem, na jakim jest pan etapie? - powtórzył groźnie Dunbar.
- Do zamiany narządów zostało dziesięć minut. Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co robi? Nie widzi pan, co tu się dzieje?
- Owszem - odparł Dunbar, patrząc chirurgowi prosto w oczy. - Właśnie zamierzacie wstawić temu dziecku niewłaściwą nerkę.
Hatfull omal nie dostał apopleksji.
- Niewłaściwą nerkę?! - wybuchnął. - Ten cholerny organ przyleciał prosto z Genewy! Jest tak doskonale dobrany, że lepiej chyba nie można!
- Ale został zastąpiony innym.
- Czy pan stracił rozum? Co pan wygaduje?!
- Nie przez pana - uspokoił go Dunbar. Zdążył już dojść do wniosku, że Hatfull nic nie wie o całej aferze. - Niech pan jeszcze nie usuwa jej własnej nerki. Zamierzamy zrobić biopsję organu dawcy, trzeba będzie poczekać na wynik. Hatfull przetarł ramieniem czoło i westchnął z rezygnacją.
- Czy ktoś mógłby mi wreszcie wyjaśnić, o co chodzi? - zapytał spokojnie.
- Naszą jedyną szansą uratowania życia Amandzie Chapman jest odnalezienie tej nerki, która nadeszła z Genewy. Ma pan jakiś pomysł, gdzie należy jej szukać?
Chirurg spojrzał na stojący obok niego pojemnik wypełniony lodem. Turner pobierał właśnie stamtąd wycinek nerki.
- To nie ta, zapewniam pana - powiedział Dunbar.
- W takim razie... nie mam pojęcia. - Hatfull wzruszył ramionami.
- Niech pan się postara, żeby jej stan był stabilny. - Dunbar wskazał wzrokiem Amandę. - A gdzie może być Ross?
- Dziś odleciał do Genewy.
Dunbar wytrzeszczył oczy.
- Do Genewy? - powtórzył. Nie spodziewał się takiego zakończenia. Turner umieścił wycinek tkanki z nerki dawcy w szklanym naczyniu i wręczył je Farowowi.
- Niech pan to zbada jak najszybciej - poprosił.
Dunbar wyszedł z sali operacyjnej na korytarz i ściągnął maskę.
- Jaka sytuacja? - zapytał Renton.
- Zła - wyznał Dunbar. - Nasz główny podejrzany zwiał do Genewy. Zespół chirurgiczny przeprowadzający transplantację nic nie wie o całej aferze. Tylko Ross mógłby nam powiedzieć, gdzie ukrył prawdziwy organ dawcy. Jasna cholera! Niech to szlag trafi!
Był na siebie wściekły. Nie pomyślał o tym, że Ross nie będzie operował Amandy osobiście. A przecież nie operował również ani Kennetha Linehama, ani Amy Teasdale. Zapewne wolał zawsze trzymać się z daleka po dokonaniu zamiany organu dawcy na zwierzęcy i powierzał przeprowadzenie transplantacji komuś innemu. Sprytne posunięcie. Ale dlaczego Genewa? Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej sensu widział w tym wszystkim. Jeśli organizm Amandy miał odrzucić przeszczep, zgon nastąpiłby w ciągu dwudziestu czterech, najdalej trzydziestu sześciu godzin. Ross powinien być wtedy na miejscu, by wykonać transplantację serca z własnym zespołem chirurgicznym, czyli z Amerykanami, którzy przylecieli przed dwoma dniami. Coś tu się nie zgadzało. Jeśli tamci czekali tutaj, to dlaczego Ross wybrał się do Genewy? Dunbar doszedł do wniosku, że to nieprawdopodobne. Ten wyjazd jest oszustwem. Ross musiał się ukrywać w skrzydle "Omega" razem z Amerykanami.
Postanowił podzielić się swymi podejrzeniami z Rentonem.
- Skoro tak, żaden z nich niczego się nie spodziewa - odrzekł inspektor. - Ludzie z jednostki specjalnej zdjęli Arabów przy drzwiach, bez hałasu. Zabrali ich na dół.
- Idziemy tam - zdecydował Dunbar.
- W towarzystwie naszych komandosów?
- Może weźmy jednego - odparł Dunbar. - Nie wiadomo, kto jest w środku.
Renton, Dunbar i troje posterunkowych, w tym jedna policjantka, ruszyli szybko przed siebie. Ubezpieczał ich komandos z jednostki specjalnej w oporządzeniu ochronnym i z bronią automatyczną. Wbiegli po schodach na górę i bez przeszkód dostali się do skrzydła "Omega". Nikt już nie pilnował wejścia. Wokół panowała cisza. Szli ostrożnie korytarzem, nasłuchując pod kolejnymi drzwiami. Nagle zatrzymali się. Z jednego z pomieszczeń dochodziły głosy kobiet mówiących po arabsku.
- Pokój pacjentki - szepnął Dunbar. - Chodźmy dalej.
Zdążyli zrobić kilka kroków, gdy otworzyły się przed nimi drzwi. W progu ukazała się Arabka. Na widok intruzów wrzasnęła przeraźliwie. Z pokoju naprzeciwko wychylił się Leo Giordano. Zobaczył Dunbara, cofnął się i zatrzasnął drzwi.
- Są tam! - krzyknął Dunbar i rzucił się naprzód.
Giordano nie zdołał w porę zablokować zamka. Dunbar uderzył ramieniem w drzwi. Natychmiast pomogli mu dwaj policjanci i wszyscy trzej wpadli z hukiem do środka.
- To skandal! - zawołał Giordano. - Ja...
- Zamknij się pan - uciszył go Dunbar, rozglądając się dookoła. Towarzystwo było w komplecie: Ross, Kinscherf, Ingrid i Amerykanie. Siedzieli z nimi jacyś dwaj Arabowie.
- Przerwałem transplantację Amandy Chapman - oznajmił Dunbar, wpatrując się w Rossa. - Wiem wszystko. Gdzie jest nerka prawdziwego dawcy?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - odparł spokojnie Ross, wytrzymując jego spojrzenie. - Takie najście to skandal! Proszę mi wytłumaczyć...
- Gra skończona, Ross. Chyba to rozumiesz. Gdzie nerka? - Dunbar podniósł głos.
Przez chwilę panowała cisza. Niespodziewanie odezwała się Ingrid.
- On ma rację. Powiedz mu, na litość Boską!
- Nie wtrącaj się! - warknął Ross.
Amerykanie poruszyli się niespokojnie. Jeden z nich wstał i zwrócił się do Dunbara.
- Nie wiem, co tu się dzieje, ale nie mam z tym nic wspólnego. Podpisałem tylko kontrakt na udział w jednej transplantacji.
- Ja też - zawtórował mu drugi, stając obok kolegi. - Nic nie wiem.
- No, jasne. Nic nie wiecie. - Dunbar uśmiechnął się cierpko. Obaj mężczyźni spuścili wzrok.
- Siadać! - rozkazał Dunbar i znów spojrzał na Rossa. Ekshumowano Amy Teasdale i zbadano jej serce - skłamał.
Po raz pierwszy w oczach Rossa pojawił się błysk niepokoju.
- Błagam, powiedz mu! - zawołała Ingrid.
Ross odwrócił się do młodszego z Arabów.
- Proszę powiedzieć szejkowi, że ci ludzie chcą przeszkodzić w operacji, która ma uratować życie jego syna.
Mężczyzna przetłumaczył słowa chirurga. Szejk wysłuchał go, po czym wolno powiódł wzrokiem po osobach, które wtargnęły do pokoju. W jego spokojnych oczach błysnął gniew. Gardłowym głosem wydał młodszemu mężczyźnie jakieś polecenie. Ten wyciągnął pistolet i wymierzył go w Dunbara.
Policyjny komandos wykonał błyskawiczny ruch. Trzasnął Araba w szczękę kolbą automatu. Ochroniarz szejka osunął się na podłogę, a wówczas komandos odebrał mu pistolet. Dunbar zrobił krok ponad leżącym ciałem i zbliżył się do Rossa.
- Wszystko skończone, Ross. - powtórzył. - Gdzie to jest?
- Powiedz mu wreszcie! - wrzasnęła histerycznie Ingrid.
Dunbar skinął na policjantów, żeby ją zabrali.
- Gdzie jest nerka, Ross? - zapytał ponownie, zniecierpliwionym tonem.
- Nie mam nic do powiedzenia. Żądam widzenia się z moim adwokatem.
- Czy ktoś wie, gdzie jest prawdziwa nerka? - Dunbar rozejrzał się po pokoju. - Na miłość Boską, to dziecko umrze!
Spiskowcy pokręcili przecząco głowami, ich pobladłe twarze pozostały bez wyrazu.
- Jezu... - jęknął Dunbar. - Nikt nic nie wie?
- Moglibyśmy przeszukać budynek - zasugerował Renton.
Dunbar zerknął na zegarek.
- Nie ma czasu. - Popatrzył z nienawiścią na Rossa i Kinscherfa, - Zabierzcie ich stąd.
Pocierając palcami skronie, zastanawiał się gorączkowo, gdzie mogła być ukryta nerka. "Pomyśl, człowieku..." - mruczał sam do siebie. "Pomyśl dobrze...".
Nagle rozjaśniło mu się w głowie. Organ musiał być pod ręką, tam, gdzie Ross zamierzał go wkrótce wykorzystać. Prosektorium! Wypadł z pokoju, rozepchnął policjantów i aresztowanych, po czym pognał schodami na dół, do podziemi. Dobiegł do prosektorium, pchnął drzwi i zapalił światło. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, zanim rozbłysły jarzeniówki. "Lodówka... lodówka..." - powtarzał, otwierając kolejne szafki. W końcu znalazł ją. Szarpnął drzwiczki. W oświetlonym wnętrzu ujrzał metalowy pojemnik. Był taki sam jak ten, który stał na stole operacyjnym obok Amandy, w sali na górze. Dunbar wyjął go ostrożnie i zajrzał do środka. Wśród pokruszonego lodu spoczywała nerka. Szkarłatna plama na białym tle. Modląc się, żeby nie było za późno, popędził z powrotem na oddział transplantacyjny. W rękach ściskał pojemnik.
- Masz ją! - wykrzyknęła Lisa, gdy wpadł do umywalni.
Dunbar nie mógł złapać tchu. Bez słowa wręczył pojemnik czekającemu w pogotowiu Turnerowi.
- Jaka sytuacja? - wysapał po chwili.
- Miałeś rację. Patolog stwierdził, że organ przygotowany do transplantacji to narząd zwierzęcy.
- Co z Amandą? - spytał Dunbar.
- Zaraz się przekonamy - odrzekł Turner.
Wchodząc do sali operacyjnej, minął w drzwiach jedną z pielęgniarek asystujących przy zabiegu. Wybiegła na zewnątrz, szlochając.
- Nie mogę w to uwierzyć... - mówiła przez łzy. - Przepraszam... Po prostu... nie mogę uwierzyć...
Dunbar skinął Lisie głową.
- Powodzenia.
Nie zdążył się umyć, więc nie wolno mu było wejść do sali. Wspiął się po schodach na galerię obserwacyjną służącą do celów szkoleniowych, żeby stamtąd przyjrzeć się transplantacji. Włączył głośnik. Mógł teraz słyszeć każde słowo.
- Doktorze Turner, zechce mi pan asystować? - zapytał Hatfull. Nagle odwrócił się do Lisy - Siostro Fairfax, jestem pani bardzo wdzięczny... Wszyscy gotowi? - Członkowie zespołu pokiwali głowami. - Dobrze. Więc do roboty.
Dunbar usiadł i poczuł, juk ogarnia go znużenie. Sprawa dobiegła końca. Nareszcie. A jeśli na tym świecie istnieje jeszcze sprawiedliwość, przeszczepiona nerka zwróci Amandzie Chapman utraconą część dzieciństwa. Jej rodzina odzyska szczęście... Jej rodzina? Dunbar uświadomił sobie, że Kate i Sandy na pewno czekają na dole na wiadomość, jak poszła operacja. Zastanawiał się, co im powiedziano. Czy w ogóle coś wiedzą? Postanowił wziąć to na siebie.
Kiedy przekroczył próg poczekalni, Chapmanowie wstali.
- Czy już coś wiadomo? - zapytali niemal jednocześnie, zanim go rozpoznali.
- Operacja trwa - odrzekł Dunbar. - Chirurdzy mieli na początku małe problemy, ale teraz wszystko idzie dobrze.
- Strasznie się baliśmy - wyznał Sandy. - Zdaje się, że w szpitalu było dziś wieczorem niezłe zamieszanie.
- Widzieliśmy na zewnątrz wozy policyjne - dodała Kate.
- Chyba nie zapomnieliście zapłacić podatku za Esmeraldę? - zażartował Dunbar, chcąc zmienić temat rozmowy.
- Mam nadzieję - uśmiechnął się Sandy.
* * *
Dunbar obudził się, czując na powiekach promienie zimowego słońca, przesączające się przez okno. Minęła dłuższa chwila, zanim uprzytomnił sobie, że jest w mieszkaniu Lisy.
- Już się obudziłeś? - zapytała z uśmiechem, stając w drzwiach pokoju.
- Chryste... Spałem jak zabity.
- Należało ci się.
- Która godzina?
- Jedenasta trzydzieści.
- Dobry Boże! Co z Amandą?!
- Wszystko w porządku. Rano dzwoniłam do szpitala. Nowa nerka funkcjonuje prawidłowo i mała z pewnością szybko wróci do zdrowia.
- Dzięki Bogu... - westchnął Dunbar.
- Nie. Dzięki tobie - poprawiła go Lisa.
- Dzięki wielu ludziom, z tobą włącznie.
- Czy cała organizacja Mdic International jest winna?
Dunbar pokręcił przecząco głową.
- Nie. Tylko tych czworo: Ross, Kinscherf, Giordano i Ingrid. Oczywiście, jest też piąty element.
- Piąty element?
- Bezmyślna, żałosna chciwość.
- Przerażające... - powiedziała cicho Lisa. - Dla pieniędzy ludzie gotowi są zrobić wszystko.
- Niestety, lekarze nie należą do wyjątków.
- No, Dunbar... Muszę ci pogratulować - oświadczył Macmillan. - Dobra robota!
- Dziękuję panu.
- Mam wrażenie, że wypadliśmy zupełnie nieźle. Minister spraw wewnętrznych był zadowolony, kiedy mu o wszystkim opowiedziałem. Chyba wreszcie doszedł do wniosku, że Inspektorat Naukowo-Medyczny może się jednak na coś przydać.
Dunbar uśmiechnął się.
- Teraz pewnie zrobisz sobie urlop?
- Tak jest, sir.
- Dobrze jest wrócić do Londynu, co?
- Prawdę mówiąc, wracam do Szkocji, sir. Wynająłem już domek na zachodnim wybrzeżu. Spędzę tam kilka tygodni.
- Sam czy z przyjaciółmi?
- Z przyjaciółką - uściślił z uśmiechem Dunbar.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
McClure Ken ZarazaMcClure Ken Spirala pandoryMcClure Ken Czerwona zimaKen Rockwel D700Dawn McClure SamaelDawn McClure Fallen Angel 2 Asmodeus ROZDZIAŁ CZWARTYwięcej podobnych podstron