rozdzial 14 (43)














Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 02 - Krzywe Zwierciadło - Rozdział 14



   
Troje Ziemian siedziało przy wygiętym w półkole stoliku, popijało drinki i
zerkało na migoczącą miedzy barwnymi światłami projekcję, przedstawiającą parę
niemal nagich tancerzy. W takt muzyki wyginali się nader erotycznie na
zawieszonej wśród mroku scenie.
   
Ziemianie nie byli jedynymi gośćmi w rozległym salonie, zwanym oficjalnie
"centrum relaksacyjnym". Wkoło cieszyli się wieczorem jeszcze inni
przedstawiciele Gromady, a każda z grup podziwiała specjalnie dla niej
przygotowane widowisko.
   
Tancerze Massudów byli podobni, tyle że roślejsi, bardziej smukli i porośnięci
szarym futrem. Taniec Waisów pozbawiony był z kolei podtekstów seksualnych.
Hivistahmowie zadowalali się samą grą świateł. S'vanowie bawili się świetnie,
nie dziwota zresztą, dla tych bowiem istot mało co nie było zabawne.
Pozbawieni niemal wyobraźni O'o'yanowie nie oglądali niczego, pomimo że w
centrum dostępne były niemal wszystkie rodzaje rozrywek.
   
Troje ludzi wolało patrzeć na ekran, miast na siebie wzajem. Wprawdzie
sierżant Selinsing była nawet w miarę atrakcyjna, jej towarzysze, Carson i
Moreno, nie śmieli marzyć nawet o pozbawianiu jej odzienia. Po pierwsze,
należała do grupy, po drugie, była najstarsza stopniem.
   
Carson pomanipulował coś przy sensorach na krawędzi stołu i już po chwili
siedziało przy nim całkiem udane stworzenie, kuszące oczami jak u łani i
resztą perfekcyjnie dobranych
atrybutów kobiecości. Wiedział, że projekcja jest realna, że mógłby jej
dotknąć, popieścić... Ale cóż z tego, była to tylko fikcja, kochanka ze snu,
jak sen nie spełniona. Carson westchnął, musnął sensor i cudna zjawa wróciła
do krainy cieni.
   
Moreno wrócił do rzeczywistości jako drugi. Ku dyskretnemu rozbawieniu
kolegów, Selinsing najdłużej zabawiła w fikcyjnym świecie. Zamrugała oczami,
gdy zniknął ostatni fantom.
   
- Tego jeszcze nie było - powiedziała lekko tylko speszona. - Zmutowany
centaur... Bardzo ciekawe.
   
- Oszczędź nam szczegółów - mruknął Moreno i popił koktajlu. Był najniższy z
całej trójki, małomówny i oszczędny w gestach. Poważny i smutnawy niczym
święty miał w sobie jednak coś z jadowitej żmii. Ogarnął centrum małymi,
czarnymi oczami.
   
- Niedobrze mi, gdy na to patrzę. Widzicie tych tam? - wskazał głową.
   
Carson obrócił się leniwie niczym niedźwiedź obudzony ze snu zimowego.
Selinsing tylko lekko przekrzywiła głowę i też zerknęła na dwóch pogrążonych w
konwersacji Waisów. Słowa uzupełniali bogatą gestykulacją. Ich ruchy były
wdzięczne, ale nie do rozszyfrowania dla obcych.
   
- Siedzą tak sobie na pierzastych tyłkach i nigdy nie podejdą nawet na sto
kilometrów do pola bitwy, ale gdy przychodzi co do czego, zaraz głosują
przeciwko nam - powiedział Moreno. - Nie chcą nas widzieć w Gromadzie.
   
Carson czknął.
   
- Kto by się przejmował. Do diabła z Gromadą. Pieprzyć ją.
   
- Odwalamy całą mokrą robotę, a oni nie chcą nas u siebie - warknął Moreno.
   
- Mało mnie to obchodzi - stwierdziła Selinsing. - Nie podoba mi się tylko, że
musimy siedzieć cicho i czekać na decyzje tej ich Rady. Zawsze przesadzają z
ostrożnością.
   
-Właśnie - zgodził się Moreno. - Jeśli chcemy naprawdę skończyć z tymi
parszywcami, to musimy dać im takiego kopa, żeby się nie pozbierali. A tu co?
Siedzimy i nic.
   
- Jak wstaniemy, to niewiele zmieni - przypomniał mu Carson. - Rozkazy. Jak
zawsze. Wiesz, czego chce Rada. Cierpliwie, powoli i tak dalej.
   
- Tak, tak. I jeszcze dadzą nam Massudów, by patrzyli na ręce. Pieprzone
mordy.
   
- Oni tu zawsze słuchają się Rady - mruknęła Selinsing. - To dlatego wojna
ciągnie się bez końca. To nie tchórze, brakuje im tylko zdecydowania. Za
bardzo słuchają S'vanów i Waisów. O Turlogach nie mówiąc.
   
- Słyszałem, że dwa takie kraby siedziały na Eirrosad - warknął Moreno,
zerkając na siedzących dalej S'vanów. - Ustalali taktykę.
   
- Wcale mnie to nie dziwi - stwierdziła pani sierżant. - Rozkazy zabraniają
wypuszczania się dalej niż dwa kilometry przed własne linie. Inaczej grozi
okrążenie.
   
- Gówno, nie okrążenie - palnął Moreno. - Tyle tu wojujemy, że każdy świetnie
zna pozycje robali, a oni znają nasze. Wiemy nawet, gdzie jest ich sztab.
Trzeba rąbnąć w samo sedno, żeby kamień na kamieniu... verdad? i nie
przystawać, aż załatwimy główny sztab planetarny. I to będzie fin Celu w tym
bagnie. Może potem wyślą nas gdzie indziej.
   
- Ja tam się zgadzam - powiedziała Selinsing - ale dowództwo jest innego
zdania.
   
- Może byście tak przestali truć dupę? -spytał Carson, siadając wygodnie w
fotelu. - Tkwimy tu i tkwimy, a nasi oficerowie tylko protesty składają, że
mają te tam... obiekcje wobec oficjalnej strategii Massudów i S'vanów.
Gdybyśmy mieli oficerów z jajami... Już Ampliturowie są lepsi.
   
- Co prawda, to oni wcale nie mają jaj - mruknęła Selinsing.
   
- I pewnie są cali happy, że tak się grzebiemy - oznajmił Carson tonem
wielkiego odkrycia. - Osobiście nie myślę, żeby oni chcieli naprawdę nas
pobić. Wystarczy, że poczekają, aż wymrzemy.
   
Moreno oparł łokcie na stole. Odbita echem od ścian muzyka wracała przyciszoną
kakofonią.
   
- Ktoś musi to zmienić - stwierdził. - I to już teraz. Zaraz.
   
- A kto niby? - spytała Selinsing, przymykając oczy. Chyba wspominała
niedawnych kochanków.
   
- Nasze pozycje są akurat. Najdalej od wszystkich baz. Idealne miejsce, żeby
wyprowadzić atak. Eirrosad będzie nasza i już. - Zmrużył oczy i spojrzał na
pozostałych. - Jeśli starczy nam odwagi... Wtedy znajdzie się jeszcze paru
takich i...
   
- Chcesz, żebyśmy ruszyli swoje oddziały? - Carson poruszył się niespokojnie.
- Za mała siła ognia. I odwołają nas za wcześnie, żebyśmy zdążyli coś zdziałać.
   
- Nie, jeśli zaczniemy od wydania kilku rozkazów. Takich, jakich nie da się
cofnąć - szepnął konspiracyjnie Moreno.
   
- Za dużo tu świateł - odparł Carson. - Nie nadążam.
   
Moreno położył mu dłoń na ramieniu.
   
- A jeśli rozkaz ataku przyjdzie z samego dowództwa?
   
- Pobożne życzenia - mruknęła pani sierżant.
   
- Tak, tak, miłych snów - dorzucił Carson.
   
- A znacie pułkownika China? - spytał Moreno.
   
Carson aż uniósł brwi.
   
- Jasne, każdy zna China. Ale nie on tu dowodzi, tylko Wang-lee.
   
- Owszem, ale Wang-lee poleciał na Katullę i zostanie tam jeszcze trochę na
konferencji z krabami. Chin go zastępuje. Przypadkiem dowiedziałem się, że
Chin ma dosyć tego czekania tak samo jak my.
   
- Nigdy nie słyszałam, by mówił coś takiego publicznie.
   
- Myślisz, że będzie popisywał się przy obcych? ? Moreno uśmiechnął się jak
ktoś dopuszczony do wielkiej tajemnicy.
   
- Rozmawiałeś z nim? - zdumiał się Carson i gwizdnął z cicha. - Jeśli się
wyda, to wylądujemy jako gaciowi na jakimś zadupiu.
   
- Co i tak będzie lepsze niż siedzenie w błocie. Świra można dostać.
   
- Żarty żartami... - mruknęła Selinsing. - Chociaż, gdyby ktoś taki jak Chin
dał rozkaz...
   
- Rozkaz będzie, do diabła. A może nawet więcej. Jest tak nabuzowany, że sam
chętnie poprowadzi atak. - Moreno rozejrzał się nagle i zrozumiał, że chyba
przedobrzył. Ściszył głos. - Spokojnie. To tylko moje przypuszczenia. Nie wiem
dokładnie, ale słyszałem to i owo przy kilku okazjach. Chin jest ostrożny.
Poza tym, to dziwak, nawet jak na oficera.
   
- To mi nie przeszkadza. Swój rozum ma, to pewne - odparł Carson i pokazał na
swoje krocze. - Ważniejsze, co z tym.
   
- Jeśli uderzymy z całą siłą - zastanawiała się Selinsing - i to nie w trzy
kompanie, ale wszystkim, co mamy, to przetoczymy się po nich jak walec. Yes,
może nawet złapiemy parę robali. Wyłuskamy je z dżungli.
   
- I to będzie to! - ucieszył się Carson, opróżnił szklankę i spojrzał z
nadzieją na Moreno. - Jak myślisz, Juan? Chin pójdzie na to?
   
- Może i tak - zgodził się ostrożnie tamten. - Chin myśli o swojej karierze,
jak każdy oficer zresztą. Najpierw musi jakoś obić sobie dupę blachą na
wypadek, gdyby jednak się nie udało.
   
- Nawet w oficjalnych komunikatach zdarzają się czasem przekłamania, błędy
wynikłe z subiektywnej interpretacji - stwierdziła z uśmiechem Selinsing,
której drugą specjalnością była łączność. - W dziale operacyjnym jest pewien
oficer, Massud. Gdyby te hipotetyczne rozkazy były po massudzku, ktoś musiałby
je przetłumaczyć. Z braku fachowców mogłoby paść na pierwszą z brzegu,
minimalnie kompetentną osobę.
   
- Na przykład na ciebie? - spytał Carson. Pani sierżant znów się uśmiechnęła.
   
- To całkiem możliwe. Potem oczywiście ten dwuznaczny rozkaz dotarłby do
dowódcy bazy. Ten musiałby podjąć decyzję. Opierając się na opinii eksperta,
rzecz jasna. A pod ręką byłaby tylko jedna osoba o doświadczeniu bojowym.
   
- Znów ty - stwierdził Carson z rosnącym podziwem. Moreno poczuł się nieco
zdumiony tempem rozwoju operacji.
   
- Chwilę, poczekajcie. Jesteśmy w połowie pijani, a wy...
   
- Żadne takie - żachnął się Carson. - Ja jestem pijany co najwyżej w
czterdziestu pięciu procentach.
   
- A jeśli Chin nie potraktuje naszego pomysłu z należytym entuzjazmem?
Selinsing wzruszyła ramionami.
   
- To zawsze jeszcze mogę dać ciała przy tłumaczeniu z massudzkiego. Tyle
skłonna jestem zaryzykować. Jakby co, będzie mógł obwinić nas jedynie o
nadmiar woli walki.
   
Fotel Carsona odsunął się samoczynnie i mężczyzna wstał. Nieco chwiejnie
odszedł od stolika, reszta podążyła za nim. Ledwo opuścili przeznaczoną dla
Ziemian niszę, kusząca projekcja zamigotała. Miast lubieżnej dziewczyny
pojawiła się przysadzista i kudłata sylwetka S'vanki.
   
- No, to do roboty - stwierdził Carson niecierpliwie. - Im szybciej, tym
lepiej. Dość mam wysiadywania. Muszę kogoś zabić.
   
Nie była to deklaracja szczególnej krwiożerczości, ale normalny dla Carsona
przypływ dobrego humoru i przyjaciele świetnie o tym wiedzieli. Poszeptując
konspiracyjnie, cała trójka wyszła z centrum i reszta gości wyraźnie
odetchnęła.
   
Chin mieszkał w głębi bazy, gdzie kontakt ze światem był
ograniczony, za to ryzyko niewielkie. Jako drugi po dowódcy miał do dyspozycji
aż trzy pomieszczenia: jamę sypialną, prywatną łazienkę i salonik służący też
jako pokój operacyjny. Cały kompleks pokrywała starannie pielęgnowana
roślinność, dzięki której umocnienia były niewidoczne w dżungli.
   
Było już dość późno, gdy trójka spiskowców skierowała swoje kroki do kwater
oficerskich. Nad ich głowami kłębiła się sztucznie wytworzona mgła maskująca,
która pochłaniała tak światło widzialne, jak promieniowanie podczerwone.
   
Chin przywitał ich w samych slipkach. Z zasady nie korzystał z klimatyzacji,
przepisy mundurowe zaś miał w głębokiej pogardzie. Regulaminowo ubrani goście
już po kilku minutach spływali potem.
   
Fizycznie nie robił szczególnego wrażenia. Był niższy od całej trójki, miał
delikatne, chociaż stężałe rysy. Dziwnie kojarzył się z czaplą, na dodatek
wyglądał na więcej lat, niż miał w rzeczywistości.
   
A jednak niemal całe dorosłe życie spędził w służbie Gromady. Wykazał się
sporym talentem do wychodzenia z różnych opresji, a jego ciało pokrywały
prawie niewidoczne, za to nader liczne blizny, których nawet Hivistahmowie nie
potrafili całkowicie usunąć. Chin szczycił się nimi na równi z muskulaturą.
Mógł być niezbyt rosły, ale budził szacunek.
   
Trafiwszy o drugiej w nocy przed oblicze oficera, Carson i Selinsing zrobili
się dziwnie małomówni i ostatecznie to Moreno, pomysłodawca, musiał wyłożyć
kawę na ławę.
   
- Panie pułkowniku, moi towarzysze i ja... no, pogadaliśmy trochę i mamy
pomysł.
   
- Tak też sadziłem, gdy wprosiliście się o tej porze - stwierdził oschle Chin,
jednak Moreno się nie speszył. Wiedział, że rozmawia z prawdziwym żołnierzem.
   
- To męczyło nas od dłuższego czasu i wiele o tym rozmawialiśmy. Ale bez
pomocy kogoś z dowództwa niczego nie zrobimy.
   
- Bez pańskiej pomocy, sir - wtrąciła Selinsing. - Dyskretnej pomocy.
   
- Zaiste. Chyba myślimy o tym samym. To dobrze. Chwilkę. - Prawie nagi oficer
wstał, sprawdził drzwi, wyłączył ścienny komunikator. Potem uśmiechnął się i
usiadł ponownie. - Zimno się robi. Meteo przewiduje deszcz.
   
- A kiedy tu nie pada? - mruknął retorycznie Carson.
   
- Zaiste. Teraz słucham. W czym miałbym wam pomóc?
   
- W czymś niezmiernie ważnym, sir - stwierdził Moreno. - Najważniejszym.
   
- Pozwólcie, że sam ocenię, co jest najważniejsze. Mogę mieć inne zdanie.
   
- Podejrzewamy, że niekoniecznie, sir - powiedział Moreno i poszukał
spojrzeniem poparcia u przyjaciół. - I chyba się nie mylimy.
   
   
   
Gdy sztab pułkownika China rozesłał do podległych jednostek wstępne polecenia
tyczące rychłej ofensywy, Massudzi byli cokolwiek zdumieni, ale nie oponowali.
Kilku wyraziło nieśmiały protest, że nie skonsultowano wcześniej z nimi tego
zamiaru, usłyszeli jednak, że skoro ich samych rozkaz zastał kompletnie nie
przygotowanych, to znaczy że wszystko w porządku, wedle wszelkiego bowiem
prawdopodobieństwa przeciwnik poczuje się jeszcze bardziej zaskoczony. Długie
gadanie oznacza niepotrzebne opóźnienie, usłyszeli dość słów, pora na czyny.
   
Ziemianie powitali nowe rozkazy z niekłamaną radością. Wprawdzie mało kto
manifestował dotąd głośno swe niezadowolenie, jednak wszyscy mieli dość
bezczynności. Paru bardziej dociekliwych młodszych oficerów spytało trzeźwo,
skąd ten pośpiech i szturmowszczyzna, ale i oni włączyli się żywo w
przygotowania.
   
Personel pomocniczy robił swoje i nie pytał o nic. HMstahmowie, O'o'yanowie,
Waisowie i Yula woleli trzymać się z dala od tych, którzy na co dzień igrali ze
śmiercią i samym swym istnieniem dość budzili lęków u pokojowo nastawionych
ras. To, czy armia w ataku, czy w odwrocie, miało dla personelu odwodów jakby
mniejsze znaczenie.
   
Niektórzy tylko, z czysto hobbistycznych powodów zainteresowani strategią,
zadumali się nad przyczynami, które skłoniły dowództwo do przeprowadzenia
ataku właśnie teraz, ale i oni szybko uznali, że to nie ich sprawa. Wszyscy
wiedzieli, iż Ziemianie są nieobliczalni, wszelako skuteczni i nie ma co łamać
sobie głowy, bo i tak żadna cywilizowana istota nie pojmie motywów działania
Homo.
   
Wizja nagłego i druzgocącego ataku na całkowicie nie przygotowanego
przeciwnika przemawiała wszakże do wyobraźni. Ostatecznie nikt nie żałował sił
i pospieszne przygotowania biegły swoim torem.
   
F'fath nie był wysokim rangą oficerem, ale był S'vanem. Nie uchylał się od
obowiązków, ale chciałby wiedzieć, skąd to całe zamieszanie. Same rozkazy były
typowe, jednak napływały dziwnie wąskim kanałem i nie zostawiały nigdy czasu
na przedyskutowanie sprawy, co było dziwne. W jego własnej specjalności
dopuszczono się wręcz karygodnego zaniedbania, planowane bowiem linie
zaopatrzenia zostały mu narzucone, choć przecież o podobnych rzeczach
decydowano zawsze na stosownej naradzie.
   
Postanowił zwrócić później dowództwu uwagę na ten błąd, obecnie jednak
ważniejsze było zaopatrzenie szykujących się do wymarszu oddziałów. F'fath
miał tyle pracy, że nie starczało mu nawet czasu na poprawne sformułowanie
dręczących go pytań.
   
I o to właśnie chodziło tym, którzy ustalili odgórnie tak szalony harmonogram
przygotowań.
   
Zanim F'fath i jemu podobni zdążyli się opamiętać, dziesiątki ciężkozbrojnych
ślizgaczy ruszyły na wschód, by pod osłoną porannej ulewy zaatakować wysunięte
placówki przeciwnika. S'vanowie zwykli myśleć logicznie, uznali zatem, że
skoro operacja już się zaczęła, obiekcje należy schować dla siebie. Z tą
świadomością poszli spać.
   
Zrezygnowano z odwodów. Do ataku skierowano każdy pojazd i wszystkich, którzy
tylko mogli nosić broń. Mieszane oddziały Ziemian i Massudów przetoczyły się
przez skrajne pozycje Wspólnoty, nie dając obrońcom żadnych szans. Krygolici i
Aszreganie ginęli nieświadomi, jaka to nawałnica na nich spadła. Dotąd
królowała na Eirrosad wojna partyzancka: precyzyjne uderzenie, krótka wymiana
ognia i szybki odwrót do potężnie ufortyfikowanej bazy na tyłach.
   
Przeciwnik poczuł się zagubiony, nie wiedział wyraźnie, na czym polega wojna
błyskawiczna. Atakujący nie dawali, rzecz jasna, czasu na naukę.
   
Pierwsze, druzgocące zwycięstwa zrobiły szczególnie duże wrażenie na
Massudach. Własne straty były niewielkie, determinacja i siła ognia zrobiły
swoje. Towarzystwo walczących jak w transie Ziemian dodawało Massudom odwagi.
   
Ludzcy oficerowie uznali szybko, że decyzja o ataku była ze
wszech miar słuszna. Długa wojna pozycyjna rozleniwiła przeciwnika, który
pierzchał na wszystkich odcinkach. I bardzo dobrze, orzekł Carson, tak
trzymać.
   
Po krótkiej naradzie z podwładnymi Chin wybrał strategię pościgu. Miast
angażować się w walkę z ocalałymi tu i ówdzie placówkami, skierował główne
siły ku sztabowi sektora. Decyzje podjęto tak szybko, że doradcy ledwie
zdążyli pokiwać głowami. Dyskusji już nie było.
   
Gdyby ten plan się powiódł, siły Gromady wyszłyby na dobrą pozycję, by
zaatakować sztab całej planety, a to z kolei zwycięstwo mogłoby nie tylko
zakończyć wojnę na Eirrosad, ale zmienić całą sytuację strategiczną. Świadomi
tego żołnierze nie żałowali sił ani krwi.
   
Tam, gdzie opór był słaby lub w ogóle go nie było, oddziały szturmowe
przemykały tylko nad zdumionymi posterunkami Wspólnoty, nie dając obrońcom
nawet cienia szansy na otwarcie ognia. Szpice śligaczy wdzierały się coraz
dalej w głąb terytorium przeciwnika. Bez trudu wdeptywały w błoto te nieliczne
oddziały, które próbowały stawić im opór.
   
Ślizgacze Wspólnoty zostały zestrzelone, zanim jeszcze wspięły się na pułap
operacyjny. Inne trafiono podczas ucieczki. Druga linia napadu powietrznego
pustoszyła arsenały i instalacje wojskowe.
   
Dowódca jednej z bardziej cofniętych baz zdążył zorganizować coś na kształt
kontrataku. W powietrzu zaroiło się od myśliwców, rakiet i smug pocisków.
   
Ziemianie byli szczególnie dobrzy w podobnych, rozbitych na indywidualne
pojedynki walkach. Izolowali kolejno oddziały przeciwnika i niszczyli je, aż w
końcu zostali sami na placu boju. Znacznie mniej liczni Krygolici i Aszreganie
nie mieli szans na zatrzymanie ogniowego walca.
   
Usłyszawszy o kontrataku, nieskutecznym wprawdzie, ale zawsze, F'fath
spodziewał się, że dowództwo postanowi teraz przegrupowanie i wzmocnienie
zdobytych pozycji. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Usłyszał jedynie, że
pułkownik Chin i jego sztab są zbyt zajęci planowaniem następnych etapów
ataku, by poświęcać choć chwilę czasu na naradę z młodszym oficerem służb
zaopatrzenia. Potraktował to z humorem, chociaż nie takiej odpowiedzi
oczekiwał.
   
Nawet S'vanowie przekonali się już, że w boju to Ziemianie
podejmowali zwykle najtrafniejsze decyzje, jednak w tej konkretnej kampanii
było coś dziwnego. F'fath nie wiedział jeszcze co, ale pamiętał, że nawet
Ziemianie popełniają czasem taktyczne błędy. W pierwszej chwili spróbował
podzielić się swoimi refleksjami z co bliższymi współpracownikami, ale ci byli
albo zbyt oszołomieni miarą związanej z atakiem przemocy, albo nazbyt zajęci.
Podobnie zresztą jak F'fath. Wątpliwości musiały poczekać.


Strona główna
   
Indeks
   





Wyszukiwarka