Rybarczyk Spotkanie przy wielkim czasie


Zbigniew Rybarczyk

Spotkanie przy wielkim czasie

Zmierzchało. Seear był u kresu sił, jeszcze jeden taki
dzień, a nawet on nie dałby rady. Cóż, teraz musiał.
Przeciwnik był już blisko, czuł to całym sobą. Zajeździł już
trzy konie, jeżeli ten pod nim nie padnie, jeszcze tej nocy
dopełni się misja. Rozpoczął przygotowania, z namaszczeniem
otworzył malutką buteleczkę, jednym łykiem wypił zawartość,
nalewka miała niepokojący smak. Rozwiązał podróżną torbę i
wyciągnął malutki amulet, dar od ojca przełożonego. Zwolnił,
teraz może odpocząć. Gdy przyjdzie na niego czas, na pewno
nie przeoczy tej chwili. Na razie niewiele od niego
zależało, musi czekać. Czekać i odpoczywać.
Las powoli kończył się, widać już było wzgórza
zwiastujące niedalekie góry. Słońce całkiem schowało się za
widnokręgiem, było jasno, światło gwiazd i malutkiego
księżyca odbijało się od śniegu dając przepiękne refleksy. W
innych okolicznościach zachwycałby się urodą tego miejsca,
ale nie dziś. Czuł nadciągające spotkanie, resztę widział
jak w krzywym zwierciadle. Wiedział, że jest ścigany,
wiedział, że musi zacierać ślady, ale wykonanie tego
przychodziło mu z coraz większym trudem. Teraz musi znaleźć
odpowiednie miejsce, musi zacząć Próbę. Gdy zobaczył duży
dąb, rosnący na środku niewielkiej polany - chyba ojca i
matkę wszystkich dębów tego lasu - zdecydował się. Tutaj
spróbuje skusić los. Z namaszczeniem pętał nogi konia,
dobrze mu służył ten mały kuc, teraz niech odpoczywa.
Później zaczął się rozbierać. Nagość dawała cień szansy,
przynajmniej tak mówiła reguła. Reszta była niewiadomą. Gdy
był już nagi, poświęcił ziemię i rozpoczął pierwszą próbę
przywołania. Poszło nadzwyczaj dobrze, w odległości jakichś
trzech kroków światło poczęło się załamywać, zniknęły
cienie. Seear poczuł falę gorąca, widomy znak nawiązanego
KONTAKTU. Błogosławił wypity wywar, bez którego chyba by
spłonął. Teraz musiał ściągnąć do siebie Przeciwnika. Z
tego, co wiedział, tylko kilku ludzi próbowało tego przed
nim. Część już nigdy nie wróciła, część zmarła. Mógł mieć
tylko nadzieję, że jego los oszczędzi. Rozpoczął drugą część
przywołania. Płynący z jego ust potok słów sprowadzał tylko
nienawiść ludzi. Nie było jednak odwrotu.
Coraz wyraźniej czuł obecność tego, którego prosił o
przybycie. Nie liczył, że pójdzie tak dobrze, wręcz łatwo,
jednak Przeciwnika jeszcze nie było. A teraz liczył się
czas, musiał działać szybko, niedługo skończy się działanie
nalewki, niedługo nadciągnie pościg, niedługo zamarznie...
Gdyby zdecydował się pójść na skróty, mógłby spróbować ZEWU
KRWI. Podobno to gwarantowało powodzenie, ale cena, jaką
trzeba było zapłacić, była za wysoka. Nawet dla niego.
Teraz wystarczy jeszcze jeden zryw, jeszcze jeden potężny
akt woli i powinien spotkać tego, którego poszukiwał.
Uklęknął na ziemi, jeszcze raz krótkim gestem poświęcił ją i
rozpoczął wymawiać słowa układające się w CZAR, jaki można
wypowiedzieć tylko raz w życiu. CZAR PRZEJŚCIA.
Przepływająca moc rozszarpywała mu wnętrzności. Ból
wydawał się nie do zniesienia i gdyby nie świadomość, że
minie szybko i bez śladu, postradałby zmysły. Czar okazał
się skuteczny i nie wymagał powtórzenia, Seear poznawał to
po ogromnych zmianach, jakie zaszły w otoczeniu. Las rozwiał
się i jakby odsunął dalej, kontury bliskich przedmiotów
rozmyły się, ucichły leśne odgłosy. Był poza swoim światem,
mógł spotkać się z tym, kogo wzywał.
- Witaj, nie liczyłem, że tak szybko któryś z was mnie
odnajdzie, stajecie się coraz lepsi. - Kpina zawarta w
głosie Przeciwnika nie zraziła Seeara. Był na nią
przygotowany.
Już czwarty dzień podążali jego tropem, a on ciągle był
daleko, daleko przed nimi. Przewodnik, mnich-banita,
twierdził, że tej nocy ścigany powinien trochę odpocząć,
może spróbuje się przespać. Pomaer po cichu liczył, że
właśnie dziś go dościgną. Podążali więc najszybciej, jak
było możliwe. Pochwycenie Pątnika na gorącym uczynku
zapewniało sławę, a przede wszystkim pieniądze. I to nie
tylko w Fanaan, ale i w stolicy. Gra była warta świeczki.
Razem z przewodnikiem było ich dwunastu. Podobno to
minimalna liczba zapewniająca sukces przy spotkaniu z takim
wrogiem. Dobrani byli specjalnie, Pomaer szukał najlepszych
z najlepszych, a i tak obawiał się o wynik walki. Wiedział,
jak nikłe szanse daje topór przeciw Lasce, miecz przeciw
Mocy. Jedyna nadzieja w zaskoczeniu, dlatego poganiał
wykończonych ludzi, ryzykując zajeżdżenie ostatniej zmiany
koni. Jeżeli zdążą, zaskoczą Pątnika podczas dziwnych
obrzędów; wtedy powinno się udać, jego czujność będzie
zmniejszona. Jeżeli nie - już nic nie będzie ważne. Czas
uciekał.
Zaczynało zmierzchać, w oddali widać było las, gorzej już
być nie mogło. Ciemności i mnóstwo leśnych ścieżek, żeby
to... Pomaer kazał zwolnić, ludzie i przede wszystkim konie
trochę odpoczną. Wściekły wrzasnął bez sensu, ale i tak
zrozumieli, słychać było westchnienie ulgi całej kolumny.
Mimo wszystko jemu też trochę ulżyło, śmiertelna ruletka
odroczona do rana. Chyba, chyba że zdarzy się cud.
Dojeżdżali do lasu, już przy wjeździe trakt rozgałęział się
na trzy dróżki, dalej pewnikiem będzie jeszcze gorzej.
Oddział stanął. Trzeba coś zdecydować, o rozdzieleniu się
nie może być mowy, w mniejszej grupie nie mieli szans.
- Dokąd? - rzucił do przewodnika zastanawiając się, na
ile może mu ufać.
Przewodnik wjechał w las, po chwili usłyszeli, jak
mamrocze. Brzmiało to tak, że aż skóra cierpła. Bez niego
nie mieli żadnych szans na odnalezienie Pątnika, inaczej już
dawno dostałby to, co mu się słusznie należy. I on chyba
zdawał sobie z tego sprawę.
- Panie, nie wiem, on zaciera ślady, tu w lesie jest tyle
innych tropów, że prawie oślepłem. Ale na zachodnim trakcie
wyczuwam słaby ślad, może to on.
- Dilur, sprawdź to. - Pomaer wątpił, żeby Dilur wykrył
coś więcej niż przewodnik, ale mógł przynajmniej sprawdzić,
czy tamten nie kłamie.
Przysadzisty łowca przywarł do ziemi, tropienie śladów to
było jego życie, od kiedy pamiętał, a jego prawdziwym domem
był las. Teraz przywołał wszystkie swoje umiejętności całe
doświadczenie. Ale nic - ziemia była nietknięta, żadna
trawka nie była złamana, na żadnej gałęzi nie została
najmniejsza nitka, grunt pachniał lasem. Nie było cienia
nadziei na pochwycenie tropu.
- Nic nie widzę, panie, nie ma śladu... - Dilur bezradnie
rozłożył ręce.
Co robić? W miarę jak będą doganiać Pątnika, lojalność
przewodnika będzie malała. Strach może się okazać silniejszy
niż pieniądze, własna skóra ważniejsza niż sława i
zaszczyty. Pomaer nie mógł go sprawdzić. Pytanie, czy już
zaczął kluczyć, czy na razie prowadzi ich dobrze? Musi sam
odpowiedzieć na to pytanie i to odpowiedzieć trafnie.
- W lewo, pogońcie te szkapy, on dziś będzie nasz!!! -
Krzyknął gromko, ale bez wiary, ten las sprawiał, że
zaczynał się bać, on, który bać się nie mógł.
- Szybciej, ruszać się, ruszać!!!
Mistrz Wieści pędził szybko przez klasztorny dziedziniec, na
ile pozwalał mu wiek i niezbyt luźny habit. Nigdy dotąd nie
narzekał na zbyt wielką przestronność Zakonu, wręcz
przeciwnie, Przeor nie mógł się opędzić od jego coraz to
nowych pomysłów rozbudowy. Dziś jednak dużo by dał, aby
uczynić klasztor mniejszym. Pozostało mu do przebycia tylko
skrzydło Nowicjuszy, ale i to było sporo. Ech, młodość! Gdy
już dotarł do celi Przeora, dłuższą chwilę dyszał, nie mogąc
wydobyć z siebie głosu. Przeor podniósł go z klęczek i
potrząsnął jak workiem ziemniaków.
- Mów, bracie, mów szybko - nigdy nie posądzał go o taką
siłę.
- Seear znalazł go, spotkali się przy starym dębie, w
lesie Wiutalem, zaczęło się!
- Teraz wszystko w jego rękach! Oby podołał, jest już
ostatnim. Ostatnim.
- Mistrzu, nie mów tak, on podoła, jest ostatnim, ale i
największym z tropicieli, musi podołać - w głosie Mistrza
Wieści słychać było determinację. Niestety również strach...
- Zwołuj kapitułę, czas nagli - ojciec przełożony
niecierpliwie machnął ręką i podszedł do okna celi. - Czas w
drogę.
Wychodząc z celi przeora Mistrz Wieści zauważył pierwsze
oznaki ożywienia. Wiadomości rozchodzą się szybko. Kto jak
kto, ale on o tym wiedział. Nie pierwszy raz zwoływał
kapitułę i przeważnie nim zdążył obejść jedno skrzydło,
reszta już czekała na miejscu. Nawet gdy sprawa była poufna.
Tym bardziej teraz, gdy ważyły się losy Zakonu. Po
zaglądnięciu do czterech - pustych już - cel, spokojnie udał
się do refektarza. Stateczne kroki rozbrzmiewały echem w
pięknie sklepionym korytarzu. Gdy w klasztorze życie płynęło
zwykłym torem, lubił tu odpoczywać, zawsze panował tu
spokój, nawet teraz. Skręcił w malutki korytarzyk biegnący
równolegle do refektarza, przeszedł może pięć metrów, minął
drzwi kuchenne. Do refektarza wszedł bocznymi drzwiami,
obecni byli już wszyscy. Nie dziwił się. Minęła chwila, nim
go spostrzegli, ale gdy został już zauważony, umilkli.
- Mów, musimy zadecydować co dalej - Przeor był bardzo
niecierpliwy.
- Seear znalazł go, rozpoczęli kontakt, co dalej, nie
wiem, wyszli z naszego świata - bezradnie rozłożył ręce.
- To już jego rzecz, radźmy, co zrobić z pogonią.
- Wjechali za nim w las. Wiutalem jest duży, ale wygląda
na to, że przewodnik wie, dokąd ich prowadzi.
- Przeklęty banita, nie można by go jakoś zgładzić? Bez
niego oni będą ślepi.
- Wiem, o co ci chodzi, bracie Aklino, ale kto zdobędzie
się na takie ryzyko?
Wstał najstarszy z kapituły, Mistrz Pożegnań. Rzadko
ostatnio zabierał głos, ale gdy już miał go zabrać, wszyscy
milkli.
- Gra w was gorąca krew, bracia, to, co zasugerował brat
Alkino, to szaleństwo, za duża odległość. Pewna śmierć.
- Podania mówią, że brat Wetum przeskoczył na odległość
dwakroć większą.
- Podania mówią też, że po nim próbowało wielu. Żaden z
nich nie powrócił.
- Ale my musimy spróbować, nie mamy nic do stracenia. Ja
jestem gotów.
- Mówiłem już, gra w was gorąca krew, to nie jest
najlepszy doradca. Mam inną propozycję - musiał przerwać,
gwar był tak wielki, że uniemożliwiał wszelką dyskusję.
Przeor czekał, nie chciał ich uciszać, wiedział, że
lepiej pozwolić im się wygadać, później łatwiej będzie
dyskutować. Tak, jak przypuszczał, po chwili umilkli.
- Bracie, wybacz im brak ogłady i mów dalej.
- Złudzenia - to było słowo klucz. - Trzeba ich zasypać
przeróżnymi złudzeniami.
Dyskusja była skończona.
- Uczymy się szybciej niż przypuszczasz.
- Jeżeli mierzyć trupami wasze postępy na ścieżce wiedzy,
to idzie wam nieźle.
- Starasz się być dowcipny.
- O, ja tylko komentuję fakty.
- A fakty są takie, że to twoja zasługa. Nie możesz
powiedzieć, że jest inaczej, i dajmy już spokój jałowym
sporom. Zaraz zaczniemy odczuwać uroki tego miejsca, więc
chyba czas przejść do konkretów.
- Słucham... - Przeciwnik nie przejął się mową Seeara,
cóż, mimo wszystko to on dyktował warunki. Prośbę Zakonu o
spotkanie potraktował lekko, później za jego fanaberie
zapłacić musieli bardzo wysoką cenę. Stracili trzech
wielkich Mistrzów. Niestety, nie mieli innego wyjścia.
Potrzebowali jego pomocy, a on o tym wiedział. Samo odkrycie
jego marszruty przez naszą rzeczywistość było, jak się
zdawało, zadaniem nad siły. Na szczęście jednak nie włożył w
swoje ukrycie wiele wysiłku i zaczął zostawiać wyraźne ślady
w miejscach, gdzie dotykał naszej rzeczywistości. Mimo to
Mistrz Dróg spędził dwa dni w swojej celi, nim zobaczył jego
dalszą marszrutę.
Teraz musiał tak poprowadzić spotkanie, by poniesiony
trud nie poszedł na marne. Najtrudniej jest zacząć.
- Nastały dla nas trudne czasy, przestaliśmy być pożądani
przez władców, lud zaczął widzieć w nas przyczynę zła, nie
bez udziału możnych obarcza się nas odpowiedzialnością za
wszystkie możliwe nieszczęścia. Co za tym idzie, nie ma
prawie w ogóle nowicjuszy. Zakon wymiera. Nagonka rozpoczęta
przez Tilonda doprowadziła do Bitwy o Wzgórze. Bitwy podobno
nie rozstrzygniętej. Ale dla nas była to klęska, połowa
ludzi z Zakonu zginęła, poważna część murów została
nadwerężona, a z Mistrzów ocalał co czwarty. Tylko dzięki
temu, że w tych czasach sztuka dyplomacji wymiera, Zakon
mógł zabłysnąć i tutaj. Osiągnęliśmy pokój, na jak długo,
nie wiadomo. Następnej takiej bitwy nie przetrzymamy...
Przerwał mu zdecydowanym ruchem ręki. Widać było, że jest
poruszony. W końcu też był zakonnikiem z takiego samego
zakonu, tyle że z innej rzeczywistości. Był prześmiewcą, ale
także wielkim Magiem, potrafił wyszydzić każdy ich projekt,
ale Seear liczył, że zrozumie wagę ich prośby. Prośby, jaką
Przeor śle Przeorowi. Zapadła dziwna cisza, zwykle gdy
spotkanie odbywało się w tym osobliwym miejscu, starali się
nie czynić nic, co przedłużałoby je nad miarę. Była więc
nadzieja, że jego wysiłek miał sens. Czekał.
- Mów dalej, słucham - nie było już jadu w tym głosie.
- Radziliśmy długo, co robić. Pomysłów nie było za wiele,
bo sytuacja nie pozwala na ryzyko. Ostatecznie
zdecydowaliśmy się poprosić o pomoc ciebie.
Zbliżała się kompleta. W refektarzu ponownie zbierała się
kapituła, ucichły podniecone głosy, zażarte spory wygasły.
Decyzja została podjęta. Zamkną krąg i spróbują złudzeniami
choćby na chwilę powstrzymać pościg.
Mistrz Wieści już od nieszporu tkwił w celi wsłuchany w
treści płynące zza Murów. Już dawno Laska nie rozżarzyła się
tak jak dziś. Mimo późnej pory w celi było jasno. Runy
zdobiące Laskę świeciły ognistym blaskiem. Okucia śpiewały
pieśń Wieści. Mistrz był w Zakonie dwudziesty trzeci rok,
Laskę Wieści otrzymał osiem lat temu po śmierci poprzednika.
W czasach gdy Zakon miał swoje domy we wszystkich
ważniejszych miastach i warowniach, rola jego była inna niż
obecnie. Był przede wszystkim wędrowcem, później dyplomatą,
a na końcu źródłem informacji. Służył Zakonowi nie tak
bezpośrednio jak teraz. Był kimś w rodzaju twórcy legend czy
wędrownego Nauczyciela. Opowiadał o Zakonie ludziom, którzy
nie mieli nawet możliwości zobaczyć klasztoru z bliska.
Dzięki jego działaniom legenda Zakonu zataczała coraz
szersze kręgi i działoby się tak dalej, gdyby nie Tilond z
jego obsesją zniszczenia Zakonu. Przedtem informacje o
świecie zewnętrznym klasztor otrzymywał z innego źródła,
Mistrz Przesłań zorganizował wzorowo działającą sieć
informatorów z uczniów rozmieszczonych we wszystkich domach
Zakonu, dzięki temu można było uzyskiwać informacje
jednocześnie z całego niemal świata.
Po izolacji klasztoru Laska Wieści okazała się nie -
zastąpiona. Teraz ona była jedynym źródłem informacji o
świecie za Murem. Tak było i dziś. Wsłuchiwał się w rytm
wygrywany przez okucia, wpatrywał się we wzory błądzące po
Runach i starał się jak najwięcej uchwycić z przepływających
informacji. Dziś las Wiutalem był środkiem Świata, ale poza
Zakonem nikt o tym nie wiedział. I tak było dobrze. Wieści
płynące stamtąd były niewesołe, oddział dalej podążał śladem
tropiciela. Pozostały mu nie więcej niż trzy godziny czasu,
ale czasu miejscowego, dla niego mogło to być pół godziny
albo i dwa dni. Dlatego muszą się śpieszyć. Jeszcze raz
sprawdził, czy aby Seear nie powrócił i wymówił Czar
Zamknięcia. Laska usnęła. Zniknął blask i muzyka, była teraz
tylko krzywym kosturem. Mistrz zawinął ją w futerał i
odstawił do kąta. Wiedział już tyle, ile wiedzieć chciał.
Mógł udać się do refektarza, znów będzie ostatni. Poszedł
swoją ulubioną drogą, bocznymi korytarzami, krętymi
schodami, wąskimi galeryjkami, przeszedł przez opuszczone
teraz Skrzydło Straży do głównego korytarza. Tym razem do
refektarza wszedł głównym wejściem. Czekano na niego.
- Przepraszam - powiedział cichutko. - Pokażę wam, gdzie
są ci, których musimy powstrzymać. - Podszedł do stojaka z
mapami, chwilę szukał właściwej, rozwinął ją i wskazał
palcem. - Są tutaj, na skraju Wiutalem. Seear zniknął tutaj
- odległość między wskazanymi punktami była niepokojąco
mała.
- Musimy skierować ich na tę ścieżkę - była to dróżka
wiodąca prostopadle do obecnej marszruty oddziału - to
wszystko, co wiem. I jeszcze jedno. Oni już czwarty dzień są
w drodze, muszą być mocno zmęczeni. - Mistrz usiadł na swoim
zwykłym miejscu. Teraz poczuł, że i jego opuszczają siły.
- Niewiele, ale musi wystarczyć. Co proponujecie? -
zapytał Przeor.
Wstał Opiekun Map. Nie był jeszcze Mistrzem, ale w tych
ciężkich czasach przysługiwało mu prawo uczestniczenia w
zgromadzeniach kapituły. Podszedł do mapy wybranej przez
Mistrza Wieści, delikatnie wygładził nie istniejące fałdy,
bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby przyglądnął się
jej przez Szkło. Chwilę jakby się zadumał, znany był z
zamiłowania do teatralnych gestów.
- Jeżeli pozwolicie wyrazić mi moje zdanie, moje skromne
zdanie...
- Streszczaj się!
- Już mówię, już mówię - skłonił się Przeorowi. - Patrząc
na tę mapę i słuchając słów Mistrza Wieści dostrzegam kilka
możliwych wniosków. Po pierwsze, trudno będzie nakłonić ich
do tak wielkiej zmiany kierunku, po drugie, w tej części
lasu nie ma innych ścieżek. Wydawać by się mogło, że sprawa
nie jest ciekawa. Otóż nie jest tak źle, znalazłem inne
wyjście. Proszę, podejdźcie do mapy... - Dwudziestu członków
kapituły z trudem mieściło się przy niewielkim mapniku, w
najgorszej sytuacji był Mistrz Ziół, którego tusza nie
straciła na okazałości nawet w tych trudnych czasach, po
chwili jednak każdy znalazł miejsce. - Przyjrzyjcie się
ścieżce, którą idzie pościg, Widzicie to malutkie
zgrubienie, prawie na skraju lasu, o tutaj? To polanka.
Dawniej stała tam karczma. Myślę, że można by ją stworzyć na
nowo. To nie powinno być trudne - skłonił się i umilkł.
To miało sens. Ale gospoda leżała niebezpiecznie blisko
miejsca, gdzie zniknął Seear. Gdy coś się nie powiedzie,
może być za późno na drugą próbę. Inne możliwe rozwiązania
też zawierały ryzyko, w końcu pościg prowadził mnich.
Zadecydować musiał Przeor.
- Mistrz Wieści zaproponował najtrudniejsze rozwiązanie
dające jednak dużo czasu Seearowi, oczywiście w wypadku
powodzenia. Opiekun Map zaproponował rozwiązanie prostsze,
dużo prostsze, ale bez możliwości ponowienia próby w wypadku
niepowodzenia. Ja muszę rozstrzygnąć co lepsze...
Starym zwyczajem podszedł do okna. Teraz nikt nie
odważyłby się pisnąć słówka, Ojciec Przełożony myślał.
Mistrz Wieści czasami zazdrościł Przeorowi jego roli w
Zakonie, jego autorytetu, szacunku, jakim się cieszył. Ale w
takich chwilach nie chciałby być na jego miejscu. Ciężar
decyzji bywał tak ogromny, prawo składające na barki Przeora
odpowiedzialność za decyzje podejmowane podczas zebrań
kapituły było wręcz okrutne. Wtedy doceniał spokój, jaki był
jego udziałem. Nawet teraz jego rola w Zakonie nie była zbyt
eksponowana, właściwie poza dniem dzisiejszym pozostawał w
cieniu. Mógł poświęcać się swoim ulubionym wędrówkom po
zapomnianych zakamarkach Klasztoru. Mógł godzinami
przesiadywać w bibliotece. Po prostu robić to, na co miał
ochotę. On żył jeszcze w świecie sprzed Blokady.
Przeor stał przy oknie. Widać było, jak trudno podjąć mu
decyzję. Niektórzy z młodszych Mistrzów zaczynali się
niecierpliwić, ale zdołali to ukryć. Jak to powiedział
Mistrz Pożegnań, gorąca krew nie grała już w sercach
zakonników.
W końcu Ojciec Przełożony odwrócił się. Cisza pogłębiła
się jeszcze, napięcie było wręcz namacalne.
- Zrobimy tak, jak radzi Opiekun Map, tak będzie lepiej.
To było wszystko, co Przeor powiedział, reszta należała
do kapituły. Trzeba będzie opracować szczegółowy plan
działania, podzielić role przypadające każdemu mistrzowi,
ale to już detale. Kości zostały rzucone.
Tak, jak myślał, las był ich wrogiem, już trzy razy zmuszony
był podejmować bardzo ryzykowne decyzje. Starał się coraz
mniej opierać na sugestiach Przewodnika, coraz bardziej ufał
swojemu instynktowi.
Dojeżdżali do kolejnego rozwidlenia, a raczej ten leśny
trakt wydzielał z siebie niewielką odnogę, biegnącą prawie
prostopadle do obecnej marszruty. Poamer machinalnie skinął
ręką na przewodnika i zaraz potem przyszła obawa o
rzetelność tego drania. Kazał też sprawdzić drogę Dilurowi,
lecz nie łudził się, on nic nie znajdzie. Mnich odjechał jak
zwykle na niewielką odległość od oddziału, pomamrotał chwilę
i wrócił. Bez słowa wskazał ręką główny trakt. Oddział powoli
ruszył.
- Panie, jest jakiś ślad - tego Poamer się nie
spodziewał, po raz pierwszy Dilur coś znalazł! - Tu jest
złamana gałązka, a tu zadeptane źdźbła trawy, wygląda, że
pojechał prosto.
Potwierdzałoby to słowa Mnicha, może i lepiej, chyba że
ściganemu o to właśnie chodziło. Do tej pory nie zostawiał
żadnych śladów. Dziwne... Było, nie było, jechali dalej. Po
dłuższej chwili las zaczął się przerzedzać, dojeżdżali do
sporej polany, wyglądało, że nie była ona pusta. Po prawej
stronie, bliżej lasu, widać było budynek, w miarę jak las
się przerzedzał, poznać można było kształty gospody. Powoli
zapadające ciemności nadawały temu miejscu nadnaturalny
wygląd, ta gospoda w środku lasu zdawała się jakby dla nich
stworzona. Teraz już nic nie będzie w stanie zmusić jego
ludzi do dalszej drogi. Czas wypełni się jutro.
- Z koni, rozpoprężyć i odprowadzić do stajni. Na dziś
wystarczy, pora wieczerzać. - Rozglądnął się sprawdzając
ludzi, czasami lubił patrzyć na swoją drużynę, szczególnie
wtedy, gdy nie myślał o nadchodzących trudach. Teraz widział
wdzięczność na ich twarzach i był z tego zadowolony. Ta
wyprawa i jemu zaczynała wychodzić bokiem.
Gospoda była nad wyraz przytulna, położona na uboczu,
niezbyt bogata, na ich wymagania wystarczała jednak w
zupełności. Gospodarz, człowiek uprzejmy, gości traktował
wręcz z krępującą czołobitnością. Miał też cztery niezwykle
urodziwe córy, a to wpłynęło na wyśmienity nastrój gości.
Poamera niepokoiła tylko nieobecność Mnicha, on, co prawda,
chodził zawsze swoimi drogami, ale teraz nawet nie
napomknął, że ma zamiar zniknąć. Cóż z tego, to nie jest
ważne, szczególnie, że Ajula, najstarsza córka karczmarza
przyglądała się Poamerowi od dłuższego czasu. Bez namysłu
uśmiechnął się do pięknej dziewczyny licząc, że zrozumie.
Nie pomylił się, spokojnym krokiem zbliżała się do niego, a
raczej płynęła przez dzielącą ich przestrzeń. Posiadała ten
rzadki, wręcz hipnotyzerski, dar przykuwania wzroku. Zanim
podeszła, Poamer zdążył jeszcze zdziwić się, co ona robi w
tej dziurze. Mogła być ozdobą każdego dworu.
- Może napijesz się miodu... Panie - głos miała miękki,
choć nie pozbawiony nuty przekory. Zapowiadał się
fascynujący wieczór. Był zachwycony.
- Z rąk twoich choćby cykuty, proszę, usiądź tutaj -
zupełnie naturalnie przyjął dworski ton, przesunął się też,
aby zrobić jej miejsce. Myśl, by posadzić ją na kolanach
zupełnie nie przyszła mu do głowy. Usiadła.
- Powiedz mi, co robisz w tej głuszy, jesteś tak
piękna...
- O, oszczędź... Panie tych słów dla znaczniejszych niż
ja dam, ja jestem tu, aby czekać na ciebie i tobie podobnych
gości. Proszę - podała mu puchar. Poamer ukrył zmieszanie
pijąc spory łyk.
- Czy jesteś, pani, czarodziejką, to nie miód, to
nieziemski nektar, to niczym...
- To raczej wątpliwy komplement w czasach, gdy
Czarnoksiężnicy ścigani są niczym wcielenie wszelkiego zła.
Dowódca był zbity z tropu. Oczekiwał innych niż
intelektualne rozrywek tego wieczoru, a aluzja do ścigania
Pątnika była oczywista. Spojrzał na Ajulę, figlarne ogniki w
jej oczach zostawiały nadzieję, że oprócz intelektualnych
także inne atrakcje mogą czekać go tego wieczora. Dyskretnie
przysunął się do niej i objął w pasie. Przytuliła się w
sposób tak naturalny, że wątpliwości rozwiały się jak
zdmuchnięte. Od tej chwili rozmowa obracała się wokół miodu,
urody i uroków lasu.
Poamer nie pił dużo, więc kiedy zobaczył, jak ich
przewodnik pojawia się w gospodzie, przechodząc przez
ścianę, mocno się zdziwił. Mnich zazwyczaj unikał takich
sztuczek, przenikanie ścian, jak sam kiedyś przyznał, nie
było sprawą prostą. Dowódca pocałował delikatnie dziewczynę
i przeprosił ją na chwilę. Przewodnik czekał na niego w rogu
izby zaraz koło pieca, a co najdziwniejsze, prawa noga
wnikała w piec. Dowódca zaczynał być wściekły. Nie znosił
czarów.
- Co jest!!!
- Panie, musimy porozmawiać, teraz, ale nie tutaj... - to
mówiąc, nie zauważony przez nikogo z wyjątkiem Poamera,
wyszedł przez ścianę na zewnątrz.
Rozwścieczony dowódca pognał do drzwi. Wzbudziło to
docinki jego podkomendnych.
- Patrzcie, dziewki się wystraszył!
- E, co ty wiesz, tutejszy miód mu nie służy!
Salwy śmiechu zbył niecierpliwym machnięciem ręki.
Później z nimi pogada. Musiał obiec dookoła karczmę, zanim
natknął się na Mnicha. Miał zamiar mu przyłożyć, lecz nim
zdążył cokolwiek uczynić, poczuł, że dzieje się coś
dziwnego. Nie mógł wykonać gwałtowniejszego ruchu, nie mógł
biec, o uderzeniu banity nie było nawet co marzyć. To
właśnie jego sprawa. Poamer, gdyby mógł, zabiłby go teraz.
- Pozwoliłem sobie ograniczyć twoje ruchy, ale tylko po
to, żebyś mnie W S P O K O J U wysłuchał. Jak usłyszysz,
o co chodzi, zdejmę czar. Obiecuję.
- Gadaj!!! - Cała ta przemowa nie zrobiła wrażenia na
uwięzionym, oczywiście poza fragmentem o uwolnieniu.
Wiedziałby, co zrobić z wolnością.
- Posłuchaj i postaraj się zrozumieć - warknięcie było
jedyną odpowiedzią. - To, co widzisz, nie jest
rzeczywistością, to ZŁUDZENIA: karczma, dziewczyna, miód nie
istnieją. To podarunek od Zakonu. Kłoda rzucona nam pod
nogi, najlepsza, na jaką było ich stać.
Dowódca szarpnął się bezradnie. Jakie złudzenia, jaka
kłoda, przecież Ajula była rzeczywistością. Ten szalony
Mnich nie będzie próbował mu wmówić, że jest inaczej.
- Niestety, muszę przekonać cię, że się mylisz. - Poamer
spróbował jeszcze raz rzucić się na Mnicha. Bezskutecznie. -
Żmijo, czytasz mi w myślach!
- Nie muszę. Twoja twarz mówi za ciebie. Musimy stąd
odjechać, trzeba kontynuować pościg. ON jest już niedaleko,
nie dalej niż o cztery strzały z łuku.
Poamer tylko warknął...
Zdziwienie, jakie malowało się na jego twarzy, wręcz
ucieszyło Seeara. Teraz już wiedział, nie jechał na próżno.
- Na czym moja pomoc ma polegać?
Jak mawiał Przeor, był w domu, teraz zostały już tylko
szczegóły. A z tym nie powinno być kłopotów.
- Jak już wspomniałem, następnej bitwy nie przetrzymamy,
a o tym, że zbliża się ona wielkimi krokami, dowiedzieliśmy
się nie dalej niż miesiąc temu. Znowu zbierana jest wielka
armia, płatnerze mają masę roboty...
- Streszczaj się!
- Dobrze, już mówię. Summa summarum, jeżeli nie możemy
wygrać tej bitwy ani jej uniknąć, musimy się ukryć.
Postanowiliśmy więc, że jeżeli musimy uciekać, zróbmy to w
sposób wręcz radykalny. Chcemy przenieść cały klasztor o
sto, sto pięćdziesiąt lat w przyszłość.
Spojrzał na twarz swego rozmówcy szukając w niej oznak
zaskoczenia czy wręcz niedowierzania, ale znalazł tylko
zadumę.
- Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z ryzyka. Na tą
skalę nikt tego jeszcze nie robił.
- Właśnie dlatego prosimy cię o pomoc, a w zasadzie
prosimy o pomoc cały twój Zakon. Największy do tej pory
przerzut obejmował domek pustelnika z nim w środku, więc
skala faktycznie jest inna. Ale tylko skala, poza tym
wszystko powinno być jak zwykle.
- Powinno... A jak nie będzie?
- I tak zginęlibyśmy, musimy spróbować.
- Załóżmy, że się zgodzę, muszę mieć jakiś argument,
który mógłby przekonać kapitułę. Musi to być wymierny
argument.
- Jesteśmy i na to przygotowani. Chcemy wam ofiarować
coś, co w waszym świecie zaginęło. Podobno już przeszło
dwieście lat temu...
- Formułę Czaru Przejścia???
- Tak.
- Wiesz, że teraz muszę się zgodzić. Draniu, nie mogłeś
wcześniej powiedzieć, jaka jest wasza zapłata? Nie
tracilibyśmy niepotrzebnie czasu.
- Najpierw musiałem mieć twoją zgodę na współpracę, zgodę
nie wymuszoną obietnicą zapłaty. Zbyt łatwo złamać dane w
ten sposób słowo.
Seear czuł ogarniającą jego ciało ogromną falę zmęczenia,
jego misja dobiegła końca. Powrót do klasztoru nie powinien
sprawić większego kłopotu. Zapomniał w tej chwili o pościgu.
Spoglądając na swojego rozmówcę zastanawiał się, skąd
wzięła się nazwa Przeciwnik. Nigdy nie odważył się spytać o
to Przeora, a sam nie potrafił jej uzasadnić.
- Dlaczego nazywamy was Przeciwnikami? - zupełnie
bezwiednie zadał to pytanie.
Widać było, że jednak go zaskoczył. Przeciwnik uśmiechnął
się dyskretnie i jakby zamyślił.
- Widzisz, my was też nazywamy Przeciwnikami. Skąd to się
wzięło? Sami dobrze nie wiemy. Przypuszczamy, że pierwszy
kontakt między naszymi światami był przepojony wzajemną
nieufnością i podejrzliwością i chyba wtedy narodziła się ta
nazwa. I zdaje się przetrwała znacznie dłużej niż ówczesne
animozje.
Uśmiech miał być potwierdzeniem jego tezy. Czas animozji
minął już dawno i bezpowrotnie.
- Nie powiedziałeś jeszcze, kiedy chcecie, byśmy zamknęli
krąg. I przede wszystkim, dokładnie na ile lat chcecie
zniknąć.
- Chcemy, aby wszystko odbyło się za trzy dni o świtaniu.
A czas ustalimy, gdy już nasze kręgi połączą się w jeden.
- Dobrze, to już chyba wszystko. Czas wracać, robi się tu
nieprzytulnie.
- Fakt, trzeba wracać. Żegnaj, właśnie jak cię zwą?
- Cateltin.
- Ja jestem Seear.
Mocny uścisk dłoni zakończył ich spotkanie. Wrócili do
swoich światów.
Dochodził do siebie wyjątkowo powoli, jak dotąd był to jego
najdłuższy pobyt na zewnątrz. Czuł się paskudnie, ledwie
dowlókł się do swojego konia i napił się ziół na
wzmocnienie. Przypomniał sobie o istnieniu pościgu i nie
była to myśl wesoła, ciężko by mu było obronić się teraz.
Wolał nie myśleć, że go znajdą. Gdy już ochłonął,
ubrał się i uwolnił konia. Sięgnął po Laskę. O mały
włos nie utrzymałby jej w dłoni. Była rozżarzona. Oznaczać
to mogło tylko jedno: pościg był już bardzo blisko. Chyba
zbyt blisko, by myśleć o ucieczce. Najpierw uspokoił Laskę,
później zaczął zastanawiać się nad sposobem obrony.
Najpewniejszy - zmiana postaci nie wchodziła w grę, na to
był za słaby. Czasu pozostawało coraz mniej, już powoli
wyczuwał ich. A to znaczy, że są bardzo blisko. Nie
pozostało mu nic innego, jak przysposobić się do walki
bezpośredniej. Kuca wygonił w las, to powinno dać dodatkowe
minuty na nabranie sił. Teraz liczyła się każda chwila.
Przygotował Laskę do czekającej ją bitwy, jednym prostym
zaklęciem oczyścił teren wokół dębu. Musiał porządnie
widzieć swoich prześladowców. Było ich za wielu, aby mógł
pozwolić sobie na jakieś niedopatrzenie.
Zobaczyli go w końcu. Tak, jak podejrzewał, nie wiedzieli,
co mają robić. W końcu najwyższy z nich, wyglądający na
przywódcę, gestem nakazał, by go otoczyli. Bez jednego słowa
zaczęli rozjeżdżać się na boki. Mieli doświadczenie w takiej
wojaczce. Seear odrzucił do tyłu kaptur ukazując im ohydną
twarz Polikona. Nie starczało mu sił na właściwe
przeistoczenie, ale to małe złudzenie powinno wywrzeć też
niezły skutek. Nie pomylił się, widać było zaskoczenie na
ich twarzach. Najmocniej zareagowały konie, prawie wszystkie
stanęły dęba i nijak nie chciały ruszyć z miejsca. To już
coś, łatwiej walczyć z pieszymi niż z konnicą.
Już bez koni manewr był kontynuowany. Przyszedł czas na
bardziej zdecydowane działania. Nie odrywając pleców od dębu
Seear wyciągnął przed siebie Laskę i gestem inwokacji
rozpoczął zaklęcie niszczenia. Ale coś się nie zgadzało!!!
Tu na miejscu musiał być inny mag i to nie pozbawiony dużej
mocy. Stłumił bowiem jego czar prawie idealnie. Seear trochę
za późno go zlokalizował, lecz teraz widział wroga wyraźnie,
ten trzymał się z tyłu grupy, ukryty za niewielką sosenką na
skraju polany. Nie sądził, że któregoś z tych
zdrajców Zakonu spotka podczas krótkiego wypadku za mury.
Właśnie jego musi teraz przede wszystkim pokonać. Na
zastanawianie się czas przyjdzie później. Ignorując
pozostałych prześladowców całą moc skoncentrował na zdrajcy.
Ten nie mógł odeprzeć ataku i z potwornym okrzykiem bólu
padł na ziemię. Jego wrzask podziałał niby hasło do walki na
pozostałych napastników, z potępieńczym wyciem rzucili się
do ataku. nie zamknąwszy wcześniej kręgu wokół dębu.
To był ich błąd. Seear już bez przeszkód wypowiedział
Czar Niszczenia i nim dobiegli do niego na odległość ciosu,
mieczem skierował Laskę przeciw najbliższej trójce. Widok
był nieprzyjemny. Eksplodowali brudząc towarzyszy swoją
posoką. To ich powstrzymało. Wycofali się. Dowódca wrzasnął
coś w nieznanym mu języku do swoich ludzi. Skutek był taki,
że odeszli jeszcze kawałek. Rzucenie jakiegokolwiek czaru na
odległość większą niż metr, półtora przekraczało jego
możliwości. Musiał czekać, co zrobią. A sytuacja zaczynała
wyglądać niewesoło, wyglądało, że zaraz zaczną strzelać z
łuków. To jeszcze samo w sobie nie było najgorsze, ale gdy
wpadną na pomysł, żeby jednocześnie zaatakować go, najlepiej
od tyłu, będzie gorąco...
Wlókł się noga za nogą. Miał nadzieję wykrzesać z siebie
resztkę sił w pobliżu klasztoru. Próżna to była nadzieja.
Wzgórze klasztorne powinien zobaczyć zaraz po wyjściu z
lasu, jednak jakoś sił mu nie przybywało. Ważne, że to już
koniec jego drogi. Od czasu gdy udało mu się wyrwać z
klatki, w której był pokazywany niczym dzikie zwierzę, nie
mógł dojść do siebie. Ten banita, który go strzegł, znał się
na swoim fachu. Gdyby nie to, że Seear dysponował jeszcze
potężniejszą mocą, skończyłby życie jako obwożony po
miastach relikt minionej epoki. A tak powoli rosła legenda
ostatniego Pątnika, który złamawszy strzegące go czary,
uciekł wycinając dwa tuziny straży miejskiej i zastęp
strzegących go najemników. Z początku czuł się dumny, gdy
niby to jednym uchem słuchał po karczmach opowieści o swoim
wyczynie. Teraz, gdy coraz więcej w niej było plotki i coraz
mniej prawdy, nie znosił jej wręcz chronicznie.
Nie bardzo wiedział, na co liczy, podążając ku miejscu,
gdzie dawniej stał klasztor. Nie jeden raz próbował nawiązać
kontakt z Zakonem. Bezskutecznie. Liczyć na to, że jego
obecność w tym miejscu coś zmieni, było szaleństwem. Ale
spróbować musi.
Wychodził z lasu, mimo że była bardzo wczesna pora i mgła
nie zdążyła jeszcze opaść. Doskonale widział wzgórze
klasztorne. Rozpoczął mozolną wspinaczkę, na szczycie nie
czekał już Mistrz Powitań, który bywał niezastąpiony w
takich chwilach.
Wreszcie osiągnął szczyt. Widok był koszmarny, po
klasztorze nie został nawet ślad. Mimo że tkwił tu nadal,
nikt nie mógł go widzieć. Klasztor czekał na swój czas.
Dłuższe przebywanie w tym miejscu mogło ściągnąć na Seeara
zdrowe nieprzyjemności. Gdyby go ktoś tu dostrzegł, mógłby
skończyć nawet na mękach. Nie zwlekając rozpoczął
inwokację...
Po ostatnich słowach czekało go nie lada zaskoczenie. Na
wprost Seeara na wysokości oczu świecił napis, a właściwie
list. Autor tego dziwnego posłania nie stanowił dla niego
niespodzianki, za to treść - tak. Przeor prosił Seeara o
pozostanie w czasie, w którym się znajdował i o pełnienie
roli wybielacza opinii o Zakonie. Miał w bardzo
zakamuflowany sposób tworzyć legendę Zakonu. Dobrą legendę.
Przeor sugerował, żeby oprzeć ją na istniejącej już
legendzie ostatniego pątnika. W zamian za pozostanie w tych
niebezpiecznych czasach Seear miał otrzymać nieśmiertelność,
a w zasadzie jej namiastkę. Nie umrze do czasu ponownego
pojawienia się klasztoru.
Co było robić, prośba przeora była dla niego rozkazem.


Wyszukiwarka