Wieczorem już późnym weszła panna Tekla z zafrasowaną minką do pokoju, w którym stara podkomorzyna robiła pończochę i odmawiała koronkę. Po twarzy swej ulubienicy poznała zaraz zacna staruszka, że ma coś, co by powiedzieć chciała, a raczej czego by chciała, żeby się od niej dopytano. - Cóż tam, moja Teklusiu? - Wiatr i śnieżek prószy. - A, to bieda! A tu bydełku paszy potrzeba. Ale coś ty, moja droga, masz minkę skłopotaną. - O, nie, nie! - odpowiedziała panna siadając do roboty przed świecą. - Ale kiedy ja bo już widzę. To znowu sobie jakiś kłopot cudzy na swój twoje dobre serce przyjęło. - Doprawdy, pani, że nie. - Ale kiedy ja cię zawsze poznam, moja kochanko. - Ale nie, droga pani. To nic, to tak, doprawdy. - Powiedzże mi, proszę cię. Ja od razu poznałam, że coś ci jest, kiedyś wchodziła; ty nic ukryć w sobie nie umiesz. - Ale bo, droga pani... - Każę ci, mów, proszę bardzo, mów mi zaraz, panno Teklo, bo się gniewać będę. Słyszałaś, że mówiłam ci, każę. - Nie chciałam pani mówić, bo doprawdy. To znów o tych nieszczęśliwych budnikach, o których już kilka razy wspominałam pani. - Cóż im tam? - Nieszczęście, prawdziwe nieszczęście. Wszak to pokazuje się, że ojciec, a podobno i syn należeli do szajki złodziejskiej. - Jezu Maria! Czy to być może? - Teraz pobrali ich do miasteczka, a ta nieszczęśliwa Pawłowa wdowa (co to JWPani dawała jej maść do nogi) i córka Bartosza, Julusia same jedne i bez
kawałka chleba zostały. - To potrzeba by je zabrać do dworu. - A, doprawdy, to byłby prawdziwie miłosierny uczynek. Ta młoda nade wszystko, to bardzo dobre dziecko, a tak opuszczona zwalać się może. - Ale moje serce, nuż jakie nic dobrego? - Gdzie tam, JWPani, to ledwie może ma rok piętnasty! - I jak to wygląda, bo ty się cudownie znasz na fizjognomii. Nigdy nie zapomnę, jakeś od razu poznała tego Piotra, który mi potem tak swymi głupimi oskarżeniami na wszystkich dokuczył, i Dorotę, co wiesz? - Śliczne dziecko i zdaje się dobrze jej z oczu patrzy; tylko, Bóg to jeden wie, co jeszcze z niej być może. - Tak! Bóg to wie i Bóg jeden, moje serce, nawet już zepsutego łaską swoją nawrócić i na drogę dobrą sprowadzić może; nasz obowiązek wyciągnąć rękę potrzebującemu pomocy. Zadysponujże, moja droga, konie po nich jutro. Niech mój Paweł jedzie wielkim wozem i sprowadzi tu te biedactwo. A za to, żeś mnie naprowadziła do dobrego uczynku (podkomorzyna zdjęła z palca pierścionek i oddała go pannie Tekli, która całując kolana i płacząc niby, przyjęła go). - Co to za serce! Co to za serce złote! - powtarzała staruszka. Jak świt nazajutrz wysłano karecianymi końmi pana Pawła po Pawłową i Julusię.