Pawlukiewicz Bóg dobry aż tak


Bóg dobry aż tak?
O Bożym miłosierdziu myśli kilka
Oficyna Wydawnicza "Liberton?? Warszawa 2000
Za zgodą Kurii Metropolitalnej Warszawskiej z dnia 16.09.1999 r., Nr
3841/NK/99
Wikariusz Generalny bp Tadeusz Pikus
i
Notariusz
ks. Stanisław Pyzel
Copyright by: Oficyna Wydawnicza "Liberton", an rights reseryed, Warszawa
1999
ISBN 83-910699-2-3
Oficyna Wydawnicza "Liberton" Wydanie II zmienione Warszawa 2000
Spis treści
Wstęp, czyli słowo do zniechęconych ..................11
Bezgrzeszni? ........................................................ 12
"Komu mało się odpuszcza, mało miłuje" ...............27
Jezus dobry aż tak? .............................................36
Najpiękniejszy obraz świata .................................43
Nie zginiesz, zwyciężysz, obronię cię! ...................52
Osiągniesz wszystko! .............................................62
I jeszcze dwie obietnice ........................................68
W górę serca! ......................................................71
Odpuść, jako i my... ..................................................... 87
Zamiast zakończenia ........................................... 117
O Boże mój, mów do mnie o nadziei... Jakżeż by mogły na tej biednej ziemi
zrodzić się myśli tchnące nadzieją? Czyż nie muszą one przyjść z nieba?...
Nadzieja, która wznosi nas tak bardzo ponad samych siebie, która tak bardzo
przewyższa wszelkie nasze marzenia, ta nadzieja jest nam nie tylko przez
Ciebie dozwolona, lecz nakazana jako obowiązek!... Chociaż jestem tak zły,
chociaż jestem grzesznikiem, muszę mieć nadzieję, że pójdę do nieba Ty
zabraniasz mi rozpaczy... Bez względu na moją niewdzięczność, oziębłość,
nikczemność, bez względu na to, jak dalece nadużywałem Twych łask, o Boże mój.
Ty każesz mi spodziewać się, że będę żył na zawsze u stóp Twoich, w wiecznym
miłowaniu i świętości!... Zabraniasz mi zniechęcenia, nie pozwalasz, bym
kiedykolwiek, widząc swą nędzę, powiedział: "Już nie mogę iść dalej, droga do
nieba jest za stroma, muszę cofnąć się i stoczyć na sam dół". Nie pozwalasz,
bym na widok moich ustawicznie popełnianych błędów, za które codziennie Cię
przepraszam i w które wciąż na nowo popadam, powiedział sobie: " Nigdy nie
potrafię się poprawić. Świętość jest nie dla mnie. Co może być wspólnego
pomiędzy niebem a mną?... Jestem naprawdę zbyt niegodny, bym mógł tam się
dostać ". Zabraniasz mi, Panie, bym wspomniawszy na niezliczone łaski, jakimiś
mnie obsypał, powiedział sobie: "Nadużyłem zbyt wielu łask, powinienem być
świętym, a jestem grzesznikiem, nie mogę się poprawić, to jest za trudne,
jestem samą tylko nędzą i pychą. Po tym wszystkim, co Bóg dla mnie uczynił,
nie ma we mnie nic dobrego i nigdy nie pójdę do nieba ". Chcesz, bym nie
tracił nadziei mimo wszystko, chcesz, bym zawsze ufał, że mam dosyć łask, by
móc się nawrócić i dojść do chwały... Niebo i ja, doskonałość i nędza cóż
jest między nimi wspólnego? Jest Twoje Serce, Jezu, Panie mój. Twoje Serce
łącznik spajający z sobą te dwie rzeczy tak bardzo różne... i miłość Ojca,
który tak umiłował świat, że swego Syna Jednorodzonego dał...
(Karol de Foucauld, Pisma duchowe - fragment)
Wstęp, czyli słowo do zniechęconych
Na pewno już nie raz w życiu widziałeś obraz Jezusa Miłosiernego. Być może
słyszałeś, jak w kościele grupa starszych pań modliła się, powtarzając
kilkadziesiąt razy słowa: " Dla Jego bolesnej męki - miej miłosierdzie dla nas
i całego świata ". Słyszałeś też zapewne o błogosławionej Faustynie
Kowalskiej. I może właśnie dlatego, że widziałeś, że słyszałeś, to teraz wcale
nie masz zamiaru czytać tej książeczki. Być może Twoim zdaniem te promyczki z
Jezusowego serca, ta monotonna modlitwa - to wszystko jest dobre, ale dla
starych babć. Ośmielę się jednak zaproponować: przeczytaj cierpliwie te słowa.
Niewiele brakowało, a i ja kiedyś nabrałbym jakże mylnego przekonania, że kult
Miłosierdzia Bożego jest czymś powierzchownym i płytkim. Dziś dziękuję Bogu,
że ocalił mnie od tej tragedii.
I jeszcze tylko słowo na temat zdjęcia zamieszczonego na okładce tej książki.
Otóż spowiadałem kiedyś pewnego człowieka. Wracał do Boga z dalekiej tułaczki
po duchowych bezdrożach. Długo wyznawał swe grzechy. Gdy skończył i prosił o
rozgrzeszenie, chciałem go zapytać, czy żałuje za wszystko. I wtedy właśnie,
przez kratki konfesjonału, zobaczyłem kątem oka, jak człowiek ten ściska stułę
przełożoną przez krawędź drzwiczek. I nie pytałem już o nic.
Bezgrzeszni?
Zacznijmy od fragmentu Ewangelii: "Jeden z faryzeuszów zaprosił Jezusa do
siebie na posiłek. Wszedł więc do domu faryzeusza i zajął miejsce za stołem. A
oto kobieta, która prowadziła w mieście życie grzeszne, dowiedziawszy się, że
jest gościem w domu faryzeusza, przyniosła flakonik alabastrowy olejku, i
stanąwszy z tyłu u nóg Jego, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego nogi i
włosami swej głowy je wycierać. Potem całowała Jego stopy i namaszczała je
olejkiem. Widząc to faryzeusz, który Go zaprosił, mówił sam do siebie: Gdyby
On był prorokiem, wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go
dotyka, że jest grzesznicą. Na to Jezus rzekł do niego: Szymonie, mam ci coś
powiedzieć. On rzekł: Powiedz, Nauczycielu!)). Pewien wierzyciel miał dwóch
dłużników. Jeden winien mu był pięćset denarów, a drugi pięćdziesiąt. Gdy nie
mieli z czego oddać, darował obydwom. Który więc z nich będzie go bardziej
miłował?. Szymon odpowiedział: Sądzę, że ten, któremu więcej darował)). On
mu rzekł: Słusznie osądziłeś)). Potem zwrócił się do kobiety i rzeki
Szymonowi: Widzisz tę kobietę? Wszedłem do twego domu, a nie podałeś Mi wody
do nóg; ona zaś łzami oblała Mi stopy i swymi włosami je otarła. Nie dałeś Mi
pocałunku; a ona, odkąd wszedłem, nie przestaje całować nóg moich. Głowy nie
namaściłeś Mi oliwą; ona zaś olejkiem namaściła moje
12
nogi. Dlatego powiadam ci: Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo
umiłowała. A ten, komu mało się odpuszcza, mało miłuje. Do niej zaś rzekł:
Twoje grzechy są odpuszczone)). Na to współbiesiadnicy zaczęli mówić sami do
siebie: Któż On jest, że nawet grzechy odpuszcza?)). On zaś rzekł do kobiety:
Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!)). (Łk 7, 36-50)
Fragment ten opisuje spotkanie Jezusa z dwiema jakże różnymi osobami. "Jeden z
faryzeuszów zaprosił Jezusa do siebie na posiłek". W zasadzie nic nie wiemy o
tym człowieku. Zapewne jednak, jak przystało na faryzeusza, był osobą
poważaną, zachowującą przykładnie religijne przepisy, pochodzącą z tak zwanych
wyższych sfer. Ów człowiek wprawdzie zaprosił Jezusa do siebie, ale przyjmował
Go z wyraźnym dystansem. Nie podał mu wody do obmycia nóg ani oliwy do
namaszczenia głowy. Nie ucałował Jezusa serdecznie, choć ten gest był
powszechnie przyjęty w ówczesnym zwyczaju. O czym to wszystko świadczy? Może o
tym, że ten faryzeusz zaprosił Jezusa do siebie nie z życzliwości, nie po to,
aby swój ą gościną oddać Mu należny hołd, ale być może jedynie z czystej
ciekawości. Może myślał tak: "Tyle opowiadają o tym Jezusie. Że podobno taki
mądry, że cuda czyni. Zaproszę Go do siebie i sam Mu się przyjrzę z bliska,
sam się o wszystkim przekonam". Zaprosił Jezusa, ale uczynił to dla próby.
Świadczą o tym słowa, które wypowiedział do samego siebie, gdy grzeszna
kobieta przypadła do stóp Zbawiciela. Rzekł wtedy: "Gdyby On był prorokiem,
wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest
grzesznicą".
Kobieta, o której mowa, zachowała się zupełnie inaczej. Nie przyglądała się,
nie analizowała. Nie patrząc
13
na to, co powiedzą inni, bez żadnego wyrachowania upadła do stóp Jezusa,
całowała Jego stopy i ocierała je swoimi włosami. Swoim zachowaniem tak bardzo
upokorzyła się przed Chrystusem.
Ta biblijna historia przypominała mi się nieraz, gdy pracując jako kapelan
szpitala, przemierzałem korytarze, zaglądałem do sal i proponowałem chorym
spowiedź i przystąpienie do komunii świętej. To właśnie na oddziale męskim
czułem się niekiedy jak w gościnie u faryzeusza. "A, witamy, witamy! Niech
księżulek usiądzie, pogadamy. Co tam w polityce? A może ksiądz jakiś kawał nam
opowie, bo tu w szpitalu okropnie nudno". Jakże często takimi słowami witali
mnie chorzy panowie. Przyglądali mi się bacznie, bo byłem zaraz po
święceniach. Niektórzy myśleli zapewne: "A co taki młokos może nam tu
powiedzieć". Niekiedy, jako doświadczeni życiem, wystawiali mnie na próbę: " A
jak tam się księdzu ta nowa lekarka podoba? A ksiądz to tak nic, na boku?
Zupełnie nic?". I patrzyli ciekawie: czerwieni się księżulek czy sienie
czerwieni. Ale gdy przychodziło do pytania: "A może by się któryś z panów
wyspowiadał?", to wielu miało stałą odpowiedź: "Jeszcze nie umieramy! A
zresztą z czego tu się spowiadać? A bo to ja kogo zabiłem czy okradłem? Choiy
jestem, to i grzeszyć nie mogę. Owszem, nieraz się trochę wypiło, ale przecież
za swoje! To żaden grzech!".
Inaczej było na oddziale kobiecym. Chętnych do spowiedzi i komunii pań było
zazwyczaj znacznie więcej. Oczywiście, może to pewne uogólnienie, ale od dawna
wiadomo, że kobiety są pobożniejsze. Jednak nie mogę w tym miejscu nie
zacytować słów pewnego rekolekcjonisty. Podczas nauki stanowej dla mężczyzn
powiedział: "Jak się już chłop Panem Bogiem przejmie na poważnie, to nie ma:
zmiłuj się".
14
JL
Wróćmy jednak do moich dyskusji na oddziale męskim. Starałem się tłumaczyć
moim "bezgrzesznym" pacjentom, że gdyby się tak dobrze przyjrzeć ich życiu
duchowemu, to by się zapewne jakąś skazę na ich sumieniu znalazło. Kiedy
gorąco temu zaprzeczali, opowiadałem im historię, którą sam usłyszałem przed
laty na rekolekcjach dla dzieci. Ksiądz rekolekcjonista mówił mniej więcej
tak: "Wydaje nam się, drogie dzieci, że tu, w kościele, powietrze jest
przezroczyste. Świecą się światła i wszyscy widzimy się bardzo dobrze. Nie ma
tu żadnej mgły, żadnego dymu. Ale gdybyśmy teraz zaświecili tutaj mocny
reflektor, taki jak w teatrze, to zobaczylibyśmy w jego świetle, że w całej
świątyni, w powietrzu unosi się mnóstwo kurzu. Dlaczego teraz go nie widzimy?
Ponieważ jest za ciemno. Owszem, zapalone światło wystarcza, abyśmy mogli
poruszać się po kościele, wzajemnie się widzieć. Ale żeby zobaczyć drobne
pyłki kurzu, potrzeba lepszego oświetlenia. Podobnie jest z naszymi grzechami
aby je dostrzec, potrzebne jest mocne światło. Nie takie, jakie daje słońce
czy żarówka. Potrzebne jest światło, którym jest sam Jezus Chrystus. Jeśli
jakaś elegancka pani chce założyć sukienkę, to wyjmuje ją z szafy, podchodzi
do okna i tam bacznie się przygląda, czy ona jest czysta. Nikt nie sprawdza
czystości ubrania w ciemnym przedpokoju, bo tam nie widać brudu. Podobnie jest
z naszym sumieniem. Jeśli ktoś oddali się od Chrystusa, to dzieje się tak,
jakby stanął w półmroku. Nie dostrzega swoich grzechów. To dlatego często
ludzie oddaleni od Boga, którzy prowadzą złe życie, będą się zaklinać, że nie
mają żadnych grzechów. Natomiast ci, którzy często czytają Pismo Święte, modlą
się, uczestniczą w mszy świętej, będą doskonale widzieć na swoim sumieniu
nawet najmniejszą skazę ".
15
Taką myśl zapamiętałem z tamtej dziecięcej nauki i bardzo mi się spodobała. I
serdecznie radzę osobom, które doszły do wniosku, że nie mają żadnych
grzechów, aby przyszły do konfesjonału i powiedziały szczerze: "Proszę
księdza, ze mną jest już tak źle, już tak oddaliłem się od Chrystusa i żyję w
takiej ciemności, iż wydaję mi się, że nie mam grzechów".
Poczucie bezgrzeszności jest bardzo niebezpiecznym stanem. Wielu z nas
słyszało zapewne o tym, że zdarza się czasem, iż chory, na krótko przed
śmiercią, zaczyna niespodziewanie czuć się znacznie lepiej. Gdy pracowałem w
szpitalu, to sam spotkałem się z takimi przypadkami. Rozmawiałem nawet o tym z
lekarzami. Jeden z nich powiedział: "Proszę księdza, kiedy organizm człowieka
zaczyna powoli umierać, to wyłącza mu się stopniowo system nerwowy. Chory
przestaje wtedy odczuwać ból, który dręczył go niekiedy całymi tygodniami. To
przynosi mu ulgę. Myśli, że wraca do zdrowia, a w istocie dzieje się zupełnie
odwrotnie - nadchodzi śmierć".
Z sumieniem jest bardzo podobnie. W naszym życiu duchowym pełni ono funkcję
systemu ostrzegania. Gdy pragniemy wkroczyć na drogę grzechu, gdy zaczynamy
brnąć już w stronę duchowej śmierci, sumienie nas ostrzega. Tak jak fizyczny
ból jest dla nas czerwonym światłem sygnalizującym, że coś jest nie tak z
sercem, z nerkami, z płucami, że funkcjonowanie naszego organizmu jest
zagrożone, tak i sumienie mówi: uważaj, to co czynisz niszczy w tobie życie
duchowe, życie nadprzyrodzone. Grozi ci śmierć.
Co robią ludzie, gdy zaczynaj ą odczuwać ból? Wielu robi konieczne badania,
zaczynają się leczyć. Jednak są i tacy, którzy bagatelizują sprawę. Mówią
sobie: to nic
16
groźnego. Biorą tylko jakiś środek przeciwbólowy i ból na jakiś czas w istocie
ustaje. Ale choroba rozwija się dalej. Podobnie jest z sumieniem. Można je
zagłuszyć, a nawet zupełnie "wyłączyć". Wystarczy sobie mocno powtarzać: ja
nic złego nie robię, inni też tak postępują. Po jakimś czasie wyrzuty mogą
stać się słabsze, a nawet mogą zniknąć zupełnie. Kiedy czytamy relacje z
rozpraw sądowych dotyczących okrutnych zbrodni, to nierzadko możemy spotkać
się z określeniem: "sprawca nie okazywał najmniejszych wyrzutów sumienia".
Normalnym ludziom nie mieści się to w głowie, że po zamordowaniu niewinnego
człowieka można jeszcze, patrząc w oczy bliskim ofiary, uśmiechać się
cynicznie. Życie pokazuje jednak, że jest to możliwe. Do takiego stanu
odczłowieczenia dochodzą właśnie ci, którzy przez lata zagłuszali w sobie głos
sumienia. Oczywiście, to są przypadki skrajne, ale na codzień też możemy
spotkać się z czymś takim.
Pamiętam, gdy jeszcze za czasów komuny poprosiłem pewnego pana, aby naprawił
mi zamek w drzwiach. Życzliwy parafianin już następnego dnia zjawił się na
plebanii i ochoczo przystąpił do pracy. Widząc jego narzędzia, zapytałem
ciekawie:
- A skąd pan ma, panie Stanisławie, taki wspaniały komplet pilniczków? Gdzie
coś takiego można kupić?
Pan Stanisław, nie przerywając pracy, odpowiedział z uśmiechem i bez żadnego
zająknięcia:
- Nie, proszę księdza. Tego się nigdzie nie kupi! Z roboty sobie niedawno
przyniosłem. Fajne iglaczki, co?
Westchnąłem głęboko i zacząłem rozmyślać o bardzo skomplikowanych wyborach
moralnych, przed jakimi stawali ludzie żyjący w PRL, gdy z zadumy wyrwały mnie
słowa pana Stanisława:
17
A to złodzieje, proszę księdza! A to złodzieje!
Gdzie złodzieje, jacy złodzieje? - zaniepokoiłem się nie na żarty.
U mnie, na magazynie! Widzi ksiądz? Jednego pilniczKa brakuje! I to tego
okrągłego! A właśnie teraz go potrzebuję. Jak to tak można kraść? - dziwił się
jeszcze długo pan Stanisław.
Przykłady takiego "wyłączenia" sumienia można by mnożyć w nieskończoność.
Chyba każdy z nas mógłby tu dorzucić coś z własnego życia. Sumienie jest
wielkim, choć niekiedy w istocie bardzo uciążliwym darem Pana Boga. Ale kto je
"Wyłączył", znajduje się w sytuacji kogoś, komu zepsuła się latarka w czasie
nocnej wędrówki przez las. Do nieba jest wtedy bardzo trudno trafić.
Jak już wspomniałem, najbardziej popularnym sposobem zagłuszania sumienia są
stwierdzenia: "Owszem, może to, co zrobiłem, nie było moralne, ale..." - i tu
następuje zazwyczaj jeden z dwóch wariantów: "wszyscy tak robią" albo:
"musiałem tak zrobić".
Jeśli chodzi o pierwszy argument, to rzeczywiście, wielu ludzi grzeszy. Ale
czy naprawdę wszyscy? Przecież nie wszystkie małżeństwa używają środków
antykoncepcyjnych. Znam ludzi, którzy - gdy w tłoku przejadą autobusem kilka
przystanków i mimo szczerych chęci nie uda im si? dotrzeć do kasownika - to po
wyjściu z pojazdu sami przedzieraj ą bilet i wyrzucają go do kosza. Znam też
takie osoby, które NIGDY nie przeklinają, znam ludzi, którzy NIGDY z własnej
woli nie opuściły w dorosłym życiu ani jednej mszy świętej. Powtarzam: wielu
grzeszy, ale nie wszyscy.
I drugi argument. Czy rzeczywiście MUSIMY grzeszyć? Czy MUSIMY kłamać, kraść?
Czy naprawdę
18
nienarodzone dzieci MUSZĄ być zabijane? Proszę pójść do domów wielodzietnych
rodzin, porozmawiać z rodzicami i dziećmi. Wiem, że ich życie zazwyczaj nie
było i nadal nie jest sielanką. Jednak ich wzruszające świadectwa są niezbitym
argumentem, że można z miłością przyjąć i wychować czwarte czy piąte dziecko.
Życie takich rodzin demaskuje fałsz argumentów wysuwanych przez zwolenników
aborcji, którzy twierdzą, że bezwzględna konieczność zabicia nienarodzonego
dziecka wynika z sytuacji losowej danej rodziny. Tak naprawdę jednak to nie
jest przymus, ale wybór. Dramatyczny niekiedy, ale jednak wolny wybór.
Lewicowe media nieustannie przynoszą informacje o zastraszających warunkach
życia rodzin wielodzietnych. Ma to być argumentem, jaki wkłada się do ręki
wahającym się kobietom: "usuń, bo inaczej twoja rodzina wpadnie w nędzę".
Mechanizm propagandowy jest w tym przypadku bardzo czytelny. Ale szczęśliwe
wielodzietne rodziny zadają kłam słowu "MUSZĘ", którym wielu próbuje uzasadnić
odrzucenie poczętego życia.
Prócz powyższych przyczyn, które doprowadziły wielu do przekonania o własnej
bezgrzeszności, chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej. Otóż poczucie żalu za
grzech, siła wyrzutów sumienia zależą na pewno od wagi popełnionego występku.
Inny będzie żal, gdy ktoś kogoś obrazi słowami, inny, gdy uderzy go w twarz.
Inne są wyrzuty sumienia, gdy ktoś nieskromnie spojrzy na kobietę, a inne, gdy
dopuści się z nią cudzołóstwa. Ale stopień poczucie winy zależy nie tylko od
tego. Pozwolę sobie tu przytoczyć wymyślony przykład: ktoś wraca samochodem do
domu. Właśnie przed chwilą spadł ogromny deszcz i ulice toną w kałużach.
Kierowca bardzo się spieszy, bo umówił się w domu ze swym przyjacielem i nie
chce się
19
spóźnić. W wąskiej uliczce wjeżdża w kałużę. Spod kół tryska fontanna wody i
ochlapuje jakiegoś psa, który biegł chodnikiem. Kierowca patrzy w lusterko i
widzi, że pies, któremu nic się nie stało, otrząsa się z wody. Skoncentrowany
na jeździe, już za chwilę zapomina o prysznicu, jaki sprawił bezpańskiemu
zwierzakowi. Dwie ulice dalej, zaraz za zakrętem, przed sklepem stoi jakiś
mężczyzna. Nasz kierowca nie zdążył ominąć kałuży i - niestety - także go
ochlapuje. Mokry przechodzień zaczyna coś krzyczeć w stronę odjeżdżającego
samochodu. Kierowca poczuł się nieswojo. Wie, że to była jego wina. Wprawdzie
tłumaczy sobie, że przecież nie potrącił tego człowieka, a jednak pewien
niesmak pozostał. Do domu jest już bardzo blisko i kierowca widzi z daleka, że
przed furtką czeka przyjaciel. Przyciska mocniej gaz i za chwilę z piskiem
opon zatrzymuje się przed domem. Nie przewidział, że i tu zebrała się spora
kałuża. Woda spod kół tryska na kolegę. Kierowca szybko wyskakuje z auta,
zaczyna serdecznie przepraszać przyjaciela i własną chusteczką staranie
wyciera j ego kurtkę. Przedstawiając tę historyjkę, chciałem zwrócić uwagę na
fakt, że żal za grzech zależy nie tylko od samego rodzaju postępku, ale także
od tego, kim dla mnie jest ten, którego skrzywdziłem. Czy jest dla mnie jak
bezpański pies, czy jak ktoś zupełnie obcy, kogo nie znam, czy jak serdeczny
przyjaciel. Każdy grzech jest jakimś zlekceważeniem Pana Boga, jest obrazą
Stwórcy. To, czy człowiek będzie żałował za swoje przewinienia, zaniedbania
wobec Boga, zależy w istotny sposób od tego, kim jest dla niego sam Bóg.
Kiedyś byłem po kolędzie u pewnego pana, który mieszkał sam i miał dużego psa.
W rozmowie wyznał mi szczerze, że jest bardzo zapracowany i nawet nie ma czasu
na poranną modlitwę. Zapytałem go wtedy, czy wychodzi
20
rano z psem na spacer. Odpowiedział: "Oczywiście, przecież z psem muszę
wyjść!". I kto tu jest ważniejszy?
Widziałem ludzi, którzy, gdy zapomnieli wyprowadzić swojego czworonożnego
ulubieńca na spacer, brali go potem na kolana i ciepłym, serdecznym głosem
mówili: "Niech piesek się nie gniewa na pana. Pan już będzie dobry i będzie
kochał pieska". Widziałem nawet, jak przy tym całowali psa. Często ci sami
ludzie nie chodzą do kościoła latami, nie modlą się, łamią chrześcijańską
moralność na różne sposoby, ale są przy tym mocno przekonani, że nic złego nie
robią, że są to w istocie drobne grzeszki, którymi nie ma co się przejmować.
Dlaczego tak jest? Otóż między innymi dlatego, że przejmują się Panem Bogiem
tak jak zeszłorocznym śniegiem. "Nie byłem w kościele? Przecież to drobiazg!
Nie odmówiłem pacierza? No, nie przesadzajmy, przecież to żadna zbrodnia!".
Otóż taka postawa ma swoją konkretną przyczynę. Jest nią sprowadzenie
chrześcijaństwa do zbioru rozmaitych przepisów. Wielu ludzi traktuje religię
bezosobowo. Owszem, i oni za poważne grzechy uznają krzywdy wyrządzone innym
ludziom. W ich mniemaniu kradzież, pobicie czy morderstwo to rzeczywiście
występki godne napiętnowania. Ale już jakiekolwiek zaniedbanie czy
zlekceważenie praktyk religijnych nie jest dla nich większym problemem. Na
pewno u podłoża takiej postawy leży po prostu brak wiary w Boga. Ci ludzie nie
wierzą w Boga, nie "widzę" Go i dlatego nie czują, że - opuszczając choćby
niedzielną eucharystię - coś złego komuś robili. W ich mniemaniu to tylko
złamanie przepisu. To tak, jakby opuścić cotygodniową zbiórkę harcerską.
Ludzie ci są nawet zdziwieni, gdy mówi się im, że "opuszczenie niedzielnej
mszy to grzech ciężki. "W czym tu problem? - pytają. -
21
Była ładna pogoda, więc pojechaliśmy na działkę. Czy jest w tym coś złego?"
Gdyby chorował im pies, pozostaliby zapewne w domu...
Kilka lat temu odwiedziłem pewną starszą panią. Gdy tylko wszedłem do jej
skromnej kawał erki, to od razu zauważyłem odświętnie nakryty stół. Widok był
naprawdę wzruszający: stary obrus, a na nim poszczerbione talerzyki i
kubeczki, każdy inny. Przy talerzykach leżały aluminiowe łyżeczki. Na środku
stołu stał większy talerz z jakimiś herbatnikami, obok owoce i wazonik ze
sztucznymi kwiatami.
- A cóż to za przyjęcie? - zapytałem.
- A, dziś są moje imieniny! Dzieci do mnie przyjdą! - odpowiedziała mi z
uśmiechem.
- A zapraszała pani dzieci?
- Nie, nie zapraszałam. Przyjdą bez zaproszenia. Przecież to imieniny mamy!
Siedziałem u tej pani jedną godzinę, potem drugą. Nie przyszedł nikt. Do końca
życia nie zapomnę, jak ta staruszka chowała do kredensu te kubeczki i
talerzyki, mówiąc sama do siebie:
- Chyba coś im wypadło. Pewnie przyjdą jutro.
Nigdy nie zapomnę łez, jakie miała wtedy w oczach. I ona, i ja wiedzieliśmy,
że jutro też nikt nie przyjdzie.
Dedykuję tę historyjkę tym, którzy lekko i z uśmiechem mówią: "Nie byłem na
mszy, bo działka, bo grzyby, bo rodzina do mnie przyjechała. Ale to przecież
drobiazg. Nic się nie stało".
Aby zabezpieczyć się przed takim "znieczuleniem" sumienia warto pamiętać o
tym, by rachunek sumienia i sama spowiedź nie były dla nas jedynie
sporządzaniem bezosobowego bilansu życia duchowego. Ma to być
22
spotkanie z żywym Jezusem, którego chcemy za coś przeprosić. Nie wolno
zapomnieć o samym sposobie wyznawania grzechów. Jakże niewinnie brzmią na
przykład słowa: "nie odmawiam pacierza". Ale gdy powiemy: "nie rozmawiam z
Ojcem", to chociaż mówimy o tym samym grzechu, od razu sami czujemy, że sprawa
jest poważniejsza. Gdyby nam ktoś powiedział, że od miesiąca nie odzywa się do
ojca, z którym mieszka pod jednym dachem, to chyba słusznie byśmy wnioskowali,
że relacje w tej rodzinie układają się fatalnie. A taką właśnie fatalną
sytuację duchową można ukrywać przed samym sobą, ubierając ją w niewinnie
brzmiące słowa: "nie odmawiam pacierza".
Ogromna większość katolików w wieku dziecięcym uczy się rachunku sumienia, a
także reguł samego spowiadania się. Bezmyślność życia religijnego może
sprawić, że człowiek, rozwijając się latami pod względem intelektualnym, w
dziedzinie religijnej wciąż pozostaje dzieckiem. Przez całe lata automatycznie
powtarza przy konfesjonale, że "nie odmawiał pacierza, opuścił mszę, pokłócił
się" itp. W jego mniemaniu są to wprawdzie grzechy, ale przecież nie takie
straszne. Ta fatalna rutyna nie pozwala mu zauważyć spraw fundamentalnych. Na
przykład tego, że wcale nie kocha Pana Boga, że nie spełnia pierwszego i
najważniejszego z Bożych przykazań. Ktoś taki, robiąc rachunek sumienia,
usiłuje niekiedy przypomnieć sobie, ile razy przeklął od ostatniej spowiedzi
albo ile razy złamał piątkowy post. Jednak zupełnie nie pomyśli o tym, że w
jego życiu Bóg jest o wiele mniej ważny niż na przykład jego samochód.
Kolejnym nieporozumieniem dotyczącym pozornej bezgrzeszności jest
przeświadczenie, że grzechem jest tylko to, co złego człowiek uczynił.
Tymczasem już spowiedź powszechna podpowiada nam, że zgrzeszyć można także
23
zaniedbaniem. Moją winą może być także i to, czego nie zrobiłem, a co mogłem i
powinienem uczynić. Niestety, wielu ludziom nie przyjdzie do głowy, żeby na
spowiedzi powiedzieć na przykład to, że od lat absolutnie nie przejmują się
duchowymi obowiązkami ojca czy matki chrzestnej. Nie wpadnie im na myśl, że
coś jest nie tak, gdy czyta się różne gazety i książki wątpliwej niekiedy
wartości, a nie zajrzy się nigdy do Pisma Świętego, które od lat stoi na
półce. Grzechem o wiele większym niż złamanie piątkowego postu czy sprzeczka
ze współmałżonkiem jest brak pamięci o kimś samotnym, kto może już latami
czeka na list lub odwiedziny. Przy rachunku sumienia warto pomyśleć o naszych
babciach, ciociach i dalekich krewnych.
Stopień naszej winy przed Panem Bogiem uzależniony jest także od tego, do kogo
się porównamy. Jeżeli zestawimy siebie z jakimś zbrodniarzem, to rzeczywiście
możemy nabrać przeświadczenia, że jesteśmy nieomal aniołami. Gdy natomiast
spróbujemy porównać nasze postępowanie z życiem osób świętych, to ocena może
wypaść zgoła odmiennie. Do kogo więc mamy się porównywać? Do Pana Jezusa. On
jest naszym wzorem. Jego mamy naśladować. Ktoś może powiedzieć, że
porównywanie się do Chrystusa może nas szybko wpędzić w zupełne załamanie.
Przecież On postępował absolutnie bezbłędnie. On jest Bogiem. Tak, to prawda.
Ale pamiętajmy, że Jezus jest nie tylko naszym wzorem, który o własnych siłach
mamy naśladować. On przez sakramenty i duchowe dary pragnie udzielać nam
samego Siebie. W zasadzie mamy Go nie tylko naśladować, ale pozwolić Mu, by
żył w nas.
Dlatego też nie pocieszajmy się tym złudnym argumentem, że inni postępują
gorzej od nas. Nie jest to
24
dla nas żadnym usprawiedliwieniem. Bóg na kartach Pisma Świętego wyraźnie i
jednoznacznie wzywa nas do świętości. Daje nam też wszystko, co potrzebne,
abyśmy to powołanie zrealizowali.
Przedstawiałem te argumenty wielokrotnie moim rozmówcom, tym "bezgrzesznym i
zupełnie bez winy". Niektórzy się zamyślali, inni upierali się przy swoim.
Pokazywałem im także fragment Pierwszego Listu św. Jana, w którym jest
napisane: "Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i
nie ma w nas prawdy" (U l, 8). Mówiłem o tym, że nawet papież regularnie się
spowiada. Pytałem: "To co, jest pan lepszy od papieża?". Tu niektórzy się
trochę łamali: " No nie, od papieża to raczej nie...". Wiem, że potrzeba
czasu, aby stanąć w prawdzie przed Bogiem po latach duchowego zagubienia czy
nawet, powiedzmy to wprost, zakłamania. Dlatego nie martwiłem się zbytnio tym,
że moi rozmówcy w wielu przypadkach nie od razu prosili o spowiedź.
Zostawiałem ich z tymi myślami i miałem nadzieję, że ich wewnętrzna uczciwość
nie do końca umarła. Wiedziałem też, że niekiedy człowiekowi, którego może
przekonały moje argumenty, trudno jest się do tego przyznać. Dlatego miałem
nadzieję, że moi rozmówcy, choć nie powiedzą mi o tym, wyspowiadają się u
innego księdza.
Refleksje o naszej pozornej bezgrzeszności zamieściłem na początku tej
książeczki nie bez powodu. Chciałem zapobiec sytuacji, w której ktoś mógłby
błędnie pomyśleć, że ten temat jego nie dotyczy. Boże miłosierdzie jest
potrzebne nie tylko pragnącym odmienić swoje życie przestępcom, prostytutkom,
oszustom, złodziejom itp. Nie. To ratunek dla nas wszystkich. To szansa dla
ludzi wewnętrznie uczciwych. Bo każdy z nas jest duchowym
25
nędzarzem. Jednak radosne przesłanie Ewangelii mówi nam, że bogaty w
miłosierdzie Bóg z ojcowską dobrocią i troską pochyla się nad nami. Jesteśmy
prochem, ale Bóg umiłował ten proch.
,Komu mało się odpuszcza, mało miłuje'
Przed kilku laty na krakowskim rynku, przy Sukiennicach, grupa amerykańskich
turystów pytała napotkanych przechodniów, gdzie tu, w Krakowie, znajduje się
kościół z relikwiami błogosławionej siostry Faustyny Kowalskiej, gdzie mieści
się Sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Wielu krakowian bezradnie rozglądało się
dokoła i nie potrafiło wskazać drogi do poszukiwanej świątyni. Opowiadano mi
potem, że goście zza oceanu dziwili się niepomiernie temu, iż oni przelecieli
kilka tysięcy kilometrów, żeby między innymi pomodlić się przy grobie
błogosławionej Faustyny, a ci, którzy mieszkają tuż obok tego miejsca, nie
orientuj ą się nawet, gdzie się ono znajduje.
Słyszałem także, że na dalekich Filipinach produkuje się zegarki, które
dyskretnie przypominają ich właścicielom, że mija właśnie godzina piętnasta, i
że o tej godzinie przerywany jest na chwilę program telewizyjny, a na ekranach
telewizorów pojawia się obraz Jezusa Miłosiernego. Wszystko po to, aby
pamiętać o godzinie Bożego Miłosierdzia. Wyobrażam sobie, co by się działo w
katolickiej Polsce, gdyby taki obyczaj spróbowano wprowadzić.
Dlaczego objawienia skierowane do siostry Faustyny, nabożeństwo do
Miłosierdzia Bożego zyskują na świecie taką popularność? Na pewno jedną z
przyczyn jest to, że miliony ludzi noszą jeszcze w swoich sercach wykoślawiony
27
obraz Pana Boga. Niewątpliwie od dziesiątków lat coraz więcej w Kościele mówi
się o dobroci Boga, odchodzi się od moralizatorsko-piekielnego stylu w
duszpasterstwie i homiletyce, ale jednak ciągle całe rzesze ludzi niekiedy
panicznie wręcz boją się Stwórcy. Dlaczego? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć.
Często jest to owoc niezbyt fortunnej edukacji religijnej z czasów
dzieciństwa. Wystarczyło, że ktoś kilka razy, gdy był malutkim dzieckiem,
usłyszał słowa: "Widzisz, błyska się na niebie. To Bozia gniewa się na ciebie,
bo jesteś niegrzeczny!". I choć potem taki ktoś w dorosłym życiu wysłucha
wielu kazań o dobroci Boga, choć wiele razy zaśpiewa pieśń Boże w dobroci
nigdy nieprzebrany, to jednak kiedy popełni grzech i zaczyna myśleć o swoim
pośmiertnym losie (a przypadkiem jeszcze w tym czasie błyska się na niebie),
to lęk przed surowym Sędzią dosłownie paraliżuje duszę.
Ktoś powie: na szczęście minęły czasy takich metod wychowawczych. Niezupełnie.
Nie dalej jak rok temu na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie mijałem młodą
mamę me mogącą sobie poradzić ze swoim rozkapryszonym synkiem. W pewnym
momencie usłyszałem, jak ta młoda kobieta, wskazując na mnie, mówiła do
dziecka: "Bądź grzeczny, bo jak nie, to cię ksiądz zabierze". Niekiedy
wystarczy tylko tyle, by komuś na całe lata w istotny sposób skrzywić
religijne i duchowe życie.
Dlaczego jeszcze tak bardzo boimy się Boga? Otóż znana jest nam wszystkim
prawda, że zostaliśmy stworzeni na podobieństwo samego Stwórcy. Ale jakże
często to my tworzymy sobie Boga na nasze podobieństwo. W naszych relacjach z
bliźnimi zdarza się nam doświadczać sytuacji, w których tracimy już
cierpliwość, zaufanie, kiedy po prostu mamy już kogoś naprawdę dość. Ktoś na
przykład pożyczył
28
od nas raz pieniądze i nie oddał, a potem pożyczył jeszcze raz i też nie
oddał. Za trzecim razem zaklinał się na wszystko, że tym razem będzie inaczej,
a było tak jak zwykle. I wtedy właśnie reagujemy często słowami: "No nie! Tego
już za wiele! Teraz nie dostaniesz już ode mnie ani grosza! Straciłem do
ciebie zaufanie!". Podobnie może być z kłamstwem, z niesolidnością w pracy
itp. Zawiodłeś wiele razy, a więc koniec! Jesteś spalony! I często, kierując
się na codzień takimi obyczajami, żyjąc w takim świecie, jakoś podświadomie
zdobywamy przekonanie, że Bóg jest taki sam. Raz obiecałeś poprawę i znowu
zgrzeszyłeś. I drugi raz, i trzeci, a potem znowu upadłeś. Zaklinałeś się w
konfesjonale, że już nigdy, że to było tylko wyjątkowo, a tydzień nie minął i
wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. I wtedy pomyślałeś tak logicznie, po
ludzku: "On już mnie ma dość. Już mnie skreślił. Więcej mi nie zaufa, nie
wybaczy". I w takiej sytuacji to nawet nie mamy do Pana Boga pretensji. Sami
zrobilibyśmy tak samo. Jednak rzecz w tym, że On nie jest taki jak my! Myśli
Boga nie są naszymi myślami. Postawa Jego miłości i miłosierdzia nie jest
podobna do naszych zachowań wobec bliźnich. I choćbyśmy po raz setny czy
tysiączny zawinili, choćbyśmy zaczynali spowiedź od słów: "Ostatni raz
spowiadałem się dwa dni temu...", choćby pasmo upadków trwało całymi latami,
to jeśli jest w nas choćby iskra nadziei na powstanie - nadziei opartej nie na
naszej sile, ale na Jego miłości - jeśli naprawdę, może wbrew ludzkiej logice
i pojmowaniu pragniemy Boga, to On nam wybaczy i zaufa. I wielu świętych tę
najtrudniejszą lekcję chrześcijaństwa przerabiało w swoim życiu dziesiątki, a
może nawet setki razy.
Wielką tajemnicą jest to, że do świętości prowadzi często nie szeroka
autostrada tak zwanego porządnego
29
l
życia, ale zawiła ścieżka, która wiedzie niekiedy przez duchowe rowy, pola i
bezdroża. Do końca nigdy chyba nie zrozumiemy, dlaczego Bóg dopuszcza do tego,
by człowieka niekiedy dosłownie sparaliżowała świadomość własnej grzeszności.
Wtedy wątpimy już we wszystko, w naszym mniemaniu bramy piekła otwierają się
na oścież, leżymy zupełnie rozłożeni na łopatki i nie możemy z siebie wydobyć
nawet najcichszego szeptu modlitwy. Może ktoś, kto czyta te słowa, bliski jest
takiego stanu rozpaczy. Bo znowu się stało, znowu wróciło, znowu upadek. I już
żadnej nadziei. Leżymy jak sparaliżowani. Warto sobie przypomnieć wtedy
biblijną historię człowieka, którego przyjaciele przez otwór w dachu spuścili
do stóp Jezusa. Leżał przed Zbawicielem i nie potrafił powiedzieć ani jednego
słowa, poruszyć nawet najmniejszym palcem. Leżał jak kłoda drewna. Cóż za
wstyd - taki bezradny, a na dodatek wszyscy dokoła się gapią. Ilu z nas to
przerabiało. Wszyscy dokoła się gapią, a my nie możemy sobie poradzić sami ze
sobą czy z tak zwanym życiem. I wokół nas słychać szept: "Ale się stoczył, ale
wykoleił, ale pogubił". I jeszcze dodaj ą życzliwie: "No, brachu, weź się w
garść. Zmień się. Tak nie można. Życie marnujesz". Jak nas wtedy te słowa
denerwują: zmień życie. Jak tu zmienić życie, kiedy palcem nie można kiwnąć!
Szatan trzyma za kołnierz i rzuca człowiekiem jak śmieciem o ziemię, a ci
porządni mówią: "zmień życie". A tu zupełny paraliż! Ale czy pamiętamy, co się
wtedy stało, tam, w tej biblijnej historii? Ten sparaliżowany nie mówił nic,
lecz Jezus wiedział, o co chodzi. Powiedział tylko: "Weź swoje łoże i chodź".
Do tej pory łoże jakby panowało na nim. Był do niego przykuty. To właśnie łoże
go "nosiło", ale teraz Jezus mówi mu niejako: "To ty zapanuj nad łożem! Nie
zostawiaj go, nie odrzucaj, tylko weź pod pachę i idź!".
30
Tak jest i w naszym życiu. Pokusy, jak to łoże, pozostaną w tobie, ale to nie
one będą cię niosły, ale tyje poniesiesz.
To było cudowne wydarzenie dla trędowatego. Musiał z wielką miłością patrzeć
na swego Zbawcę, Jezusa. Ale zanim to się stało, musiał leżeć jak kłoda u Jego
stóp. Niech pamiętają o tym wszyscy, którzy dziś zupełnie nie potrafią się
modlić, konfesjonał omijają z daleka, a grzech dyryguje ich życiem. Niech
pamiętają o tym wszyscy ogarnięci duchowym bezwładem beznadziejności. Zupełny
paraliż u stóp Jezusa to dobry punkt wyjścia do wielkiej miłości Boga. I
dlatego nasz Pasterz niekiedy godzi się na to, aby życie sprowadziło nas do
parteru, ale zaraz potem wzywa nas do głębokiej wiary w Jego niezgłębione
miłosierdzie.
Gdy rozmyślam o tej wielkiej tajemnicy ludzkiego życia, jaką jest każdy nasz
błąd i upadek, które w końcowym rezultacie doprowadzają nas do Pana Boga, to
próbuję zrozumieć ten pozorny paradoks przy pomocy takiego wymyślonego
przykładu. Wyobraźmy sobie kilkuletnie dziecko. Załóżmy, że jest ono po prostu
dzieckiem wzorowym. Wstaje zawsze punktualnie, myje się, odmawia pacierz,
zjada śniadanie i nigdy nie grymasi. Do szkoły przychodzi punktualnie i
oczywiście jest tam wzorowym uczniem. Po lekcjach grzecznie się bawi, odrabia
sumiennie pracę domową, samo z własnej inicjatywy sprząta swój pokój, chodzi
po zakupy, wieczorem ogląda tylko dozwolone filmy i chodzi spać o przyzwoitej
porze. Dziecko idealne. I wydawać by się mogło, że jest ono ogromną radością
swoich rodziców, ale tak nie jest. Otóż załóżmy, że to dziecko, choć tak
solidne, grzeczne i uporządkowane, wobec rodziców zachowuje pewien chłód i
dystans. Owszem, zawsze powie "dziękuję", "przepraszam" i "w czym ci pomóc,
mamo", ale
31
wszystko to takie suche i mechaniczne. Nigdy się ten dzieciak do mamy gorąco
nie uśmiechnie, nigdy tatusiowi nie wdrapie się na kolana, nigdy nie
przybiegnie rankiem do rodziców, aby się wygrzać u nich pod kołdrą i z nimi
pożartować. Co dla takich rodziców może się stać chwilą nieopisanego
szczęścia? Otóż paradoksalnie może to być sytuacja, kiedy ich dziecko na
przykład rozbije sobie niegroźnie kolano i przybiegnie z płaczem do domu, i
zacznie krzyczeć: "Mamusiu, boli! Mamusiu, ratuj!". Jeśli przy tym rzuci się
mamie na szyję i zacznie ją ściskać i przytulać swój policzek do policzka
mamy, to jestem przekonany, że taka mamusia -widząc przecież, że otarcie jest
niegroźne - będzie szczęśliwa, że nareszcie jej dziecko otworzyło przed nią
swe serduszko. Szczęśliwi byliby rodzice takiego superporządnego dziecka,
gdyby coś go w nocy troszeczkę przestraszyło i żeby przybiegło do łóżka swoich
rodziców, krzycząc: "Mamusiu! Tatusiu! Ja się boję!".
Przykład wymyśliłem może nieudolnie i mało realistycznie, bowiem zazwyczaj
takie wielce porządne dzieci bardzo kochają swoich rodziców i okazują im
ciepło i miłość nie tylko w sytuacjach zagrożenia. Jednak w naszej relacji do
Boga taka sytuacja może mieć miejsce. Ignacy Rzecki z Lalki Bolesława Prusa
mawiał często: "Ech! Gdybym ja był Panem Bogiem. Ale gdzie tam marzyć o tem ".
A jednak spróbujmy trochę wczuć się w Pana Boga, jak z góry patrzy na nas. I
co widzi? Niekiedy w miarę porządnych ludzi. Wstają rano, odmawiają pacierz,
idą do pracy, wracają do domu, dalej pracują, wypoczywają. Nie nadużywaj ą
alkoholu, nie palą, nie przeklinają. Tylko że często ci tak zwani "porządni
ludzie" nie kochają Pana Boga. Miłość Boga polega wprawdzie na przestrzeganiu
Bożych przykazań, właśnie na porządnym życiu. Ale można takie prowadzić, a
Boga nie
32
kochać. Wspaniałym, choć smutnym przykładem takiej postawy jest ewangeliczny
młodzieniec, który wprawdzie przykazania zachowywał, ale Bóg nie był dla niego
najważniejszy. Nie kochał Go całym sercem i całą duszą. I co wtedy ma zrobić
Pan Bóg, gdy patrzy na takiego porządnego człowieka? Porządnego, a jednak nie
wypełniającego w swoim życiu pierwszego i najważniejszego przykazania, które
brzmi: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą,
całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Właśnie ta miłość jest dla Pana Boga
najważniejsza, a nie punktualność, pracowitość itp. Co ma w takiej sytuacji
zrobić nasz dobry Pan Bóg? Otóż dopuszcza niekiedy, abyśmy w tym naszym
"porządnym" życiu trochę sobie kolana porozbijali, i w wyniku tego wtulili się
w Niego. Abyśmy nasze uporządkowane "pacierze na poziomie" zamienili na
zroszone łzami wyznanie: "Jezu, daruj... Nie opuszczaj mnie". Pan Bóg sam
niekiedy zgasi w naszym życiu ów blask naszej pewności siebie i dobrego
mniemania o sobie, abyśmy pobiegli do niego z gorącą modlitwą na ustach: "Bądź
ze mną!!!". I będzie to modlitwa miła Panu Bogu nawet wtedy, gdy wywoła ją
nasz moralny upadek. Taka jest, niestety, smutna prawda o naszym życiu, że
dopiero gdy jak dzieci narozrabiamy, czujemy, że Bóg jest nam naprawdę
potrzebny.
Jest w języku polskim powiedzenie: jak trwoga - to do Boga. Dotyczy ono
sytuacji, kiedy dopiero jakieś nieszczęście czy niepowodzenie skłania ludzkie
serce ku Stwórcy. Mógłby ktoś pomyśleć, że ta maksyma krytykuje takie
zachowanie i taką pobożność wy wołaną nieszczęściem. Tak jednak nie jest. Oby
każdy z nas jak najszybciej uciekał pod skrzydła Bożej opieki, gdy przyjdzie
na niego jakakolwiek trwoga. Ostatecznym bowiem sensem życia człowieka
33
na ziemi jest umiłowanie Boga, i czymś zupełnie drugorzędnym jest sprawa
drogi, którą się do tego dochodzi. A zresztą, czy w historii ludzkości, oprócz
osoby Matki Bożej, byli tacy, którzy pokochali naprawdę Boga, nie
doświadczając goryczy upadku? Czy można pokochać Boga, nie doświadczając
nieopisanej radości, gdy Pan wydobywa nas z otchłani grzechu? Jakże wiele dają
do myślenia słowa Jezusa: "Komu mało się odpuszcza, mało miłuje" ( Łk 7, 47).
To, że Jezus wybrał na pierwszego z Apostołów Piotra, który najczęściej
upadał, ale i zaraz powracał do Zbawiciela, daje nam dużo do myślenia. Dlatego
zasadniczym problemem człowieka nie jest w istocie sam grzech, ale to, jak
zachowuje się po popełnieniu grzechu, czy raczej to, co z tym grzechem dalej
robi. Zwycięstwo nad grzechem to uczynienie go błogosławioną w i n ą, a
więc natychmiastowy powrót do Boga i zachwycenie się ogromem Jego
miłosierdzia. Tymczasem wydaje się nam niekiedy, że najbardziej poprawną
reakcją chrześcijanina po obrażeniu Pana Boga jest zatopienie się w głębokim
smutku. Jest to rzeczywiście naturalne uczucie, które pozytywnie świadczy o
wrażliwości tego, który zgrzeszył. Ale zwycięstwem szatana byłoby to, gdyby
ten smutek odebrał człowiekowi wiarę w Boże miłosierdzie, gdyby zupełnie
sparaliżował jego życie duchowe. Pamiętam, jak pewien pan opowiadał mi o swoim
zdziwieniu, gdy kiedyś w czasie spowiedzi wyznał spowiednikowi dość poważny
grzech. Otóż ksiądz największy problem widział nie w samym przewinieniu, ale w
smutku, który dogłębnie przeniknął serce penitenta. "Ciesz się, raduj i śmiej!
Wtedy pokonasz szatana! Tym wyznasz wiarę w to, że Chrystus jest miłosierny,
że On rzeczywiście pokonał grzech w świecie i w twoim sercu!" - tak
przekonywał zasmuconego penitenta ten mądry kapłan.
34
Błogosławiona wina. Bóg nigdy nie chce zła, nigdy nie chce grzechu w naszym
życiu, ale - gdy się zdarzą -pragnie dobrych skutków, jakie może wywołać nasz
upadek. Wiem, że może nie do końca jasne to słowa, bo dotykam w tym miejscu
wielkiej tajemnicy. I znów wraca mi przed oczy obraz matki i takiego
porządnego, ale niekochającego dziecka. Czy można powiedzieć, że taka kobieta
chciałaby, żeby jej pociecha rozbiła sobie kolana, żeby czegoś bardzo się w
nocy przestraszyła? Na pewno nie! Ale to serce matki, tak tęskniące za
miłością swojego dziecka, będzie w sumie dziękować Bogu za ten niegroźny
upadek czy nocny lęk, który pozwoli jej usłyszeć słowa: "Mamusiu, kocham cię.
Mamusiu, potrzebuję cię". Błogosławiony upadek, błogosławiona wina.
Przypomnijmy sobie nasze ostatnie duchowe dramaty i kryzysy. A może nie jest
najważniejsze to, że ktoś się kiedyś upił, cudzołożył, pokłócił? Może
najbardziej istotne jest to, że teraz, po tym wszystkim, jak tylko potrafi,
stara się odmienić swoje życie, nawrócić się. I już niejako przepisany
pacierz, ale z potrzeby serca, jak dziecko tatusiowi, ktoś taki szepcze Bogu
słowa: "Kocham Cię". Może tak naprawdę po raz pierwszy w życiu i szczerze mówi
takie słowa, choć pacierzy było już przedtem tysiące. Może - podobnie jak w
wierszu Jana Kochanowskiego, w którym pisał o ludzkim zdrowiu - i Pana Boga
trzeba na jakiś czas utracić, żeby zrozumieć, jak bardzo jest nam bliski, żeby
dopiero wtedy naprawdę Go pokochać.
Każdy grzech jest jakby zerwaniem liny pomiędzy nami a Bogiem. Każdy powrót do
Niego jest jakby zawiązaniem na tej linie supła. Im więcej supłów, tym lina
krótsza, tym bliższy Bóg. Wielka to tajemnica. Ale czyż może być radośniejsza
wieść dla nas, grzeszników?
Jezus dobry aż tak?
Objawienia, jakie otrzymała błogosławiona siostra Faustyna Kowalska, były i są
nadal dla całego świata wielkim przypomnieniem prawdy o Bożym miłosierdziu, o
nieskończonej dobroci Boga. Są przypomnieniem tych pięknych tajemnic, jakie na
kartach Bożego Objawienia Stwórca stopniowo odsłaniał przed człowiekiem. Całym
blaskiem zajaśniały one w Chrystusie, którego Osoba jest pełnią Bożego
Objawienia. Jezus błogosławionej Faustynie w istocie nie odkrył niczego
nowego. Chciał jednak uwypuklić tę prawdę, która w życiu Kościoła bywała
czasami nieco odsuwana w cień i zastępowana chłodną i kazuistyczną wizją
bezwzględnego Boga - Sędziego. Chciał przypomnieć, że jest Bogiem Dobrego
Serca i wielkiej wrażliwości, który umiłował nas aż do końca.
W pierwszej części naszych rozważań próbowałem wskazać na pewne przyczyny
dramatycznego w skutkach wykrzywienia obrazu Boga, jakie ma miejsce w sercach
wielu ludzi wierzących. Teraz chciałbym dodać do tych przyczyn jeszcze i to,
że wiele osób wcale nie czyta Pisma Świętego. W konsekwencji ich wyobrażenia o
Bogu są często syntezą mglistych wspomnień z dawnej katechezy, nierzadko
prowadzonej przez nadgorliwą babcię albo porywczą katechetkę. Do tego dochodzą
płomienne kazania rekolekcyjne, przez które także za wszelką cenę chciano
skruszyć serce grzesznika (ze wstawkami w stylu: ,, I pamiętaj - śmierć to
kosmiczny
36
utrwalacz!!!"), jakieś zasłyszane fragmenty różnej jakości prywatnych objawień
czy wręcz obrazy z krwawych horrorów. Iluż to ludzi na świecie na podstawie
takiej edukacji ukształtowało w sobie fałszywy i ponury obraz Boga i spraw
ostatecznych. Nie muszę dodawać, że za wszelką cenę chce się potem o tym
wszystkim zapomnieć i wyrzucić taką religijność ze swojego życia, ale nie
przychodzi to łatwo. W przypadku wielu ludzi służy temu programowa anty-
kościelność. Jak sobie ktoś ponarzeka na czarnych, to mu na jakiś czas słabnie
perspektywa potępienia za grzeszne życie, jakie prowadzi. Zazwyczaj na długo
to nie wystarcza i "terapię" trzeba zaczynać od nowa.
Jak to jednak jest z tym Bogiem, piekłem i karą za grzech? Aby znaleźć
odpowiedzi na te pytania, najlepiej otworzyć Biblię, a zwłaszcza Nowy
Testament. Tam jest dokładnie i jasno opisane, jak Bóg traktuje grzeszników.
Przyznam osobiście, że choć teksty te znam od wielu lat i wiele razy je
czytałem, to gdy wracam do nich powtórnie, zadziwiają mnie i wciąż zachwycają.
I rozumiem tych, którym w głowie się to nie może pomieścić, że Bóg jest aż tak
dobry. Sam się do nich w pierwszym rzędzie zaliczam.
Przeczytajmy na przykład fragmenty ostatniego rozdziału Ewangelii św. Jana.
Oto Apostołowie, ciągle przerażeni swoją sytuacją po śmierci Jezusa, poszli
łowić ryby. Do swoich nieszczęść dołożyli jednak jeszcze i to, że nic nie
złowili. O świcie Jezus staje na brzegu i pyta ich: ,J)Dzieci, czy macie co na
posiłek?" (J 21, 5). Oni Go jednak nie poznali. Nic dziwnego. Cały czas czują
się jeszcze, delikatnie mówiąc, niespecjalnie po tym, jak gromadnie stchórzyli
i zostawili swojego Mistrza w godzinie męki i śmierci. Do głowy im nie
przychodzi, że On, Mesjasz, który pokonał śmierć, zwróci się do nich z
pytaniem o śniadanie,
37
że zainteresuje się tym, czy są głodni. Czy mogli się tego spodziewać, że po
tym wszystkim, co zrobili, jak się zachowali, On zwróci się do nich słowem
"dzieci"? Mógłby wygarnąć im ostro: wy tchórze, zdrajcy, egoiści! Ale nic z
tego. Do tych jedenastu przerażonych chłopów On, bez ironii, bez podstępu
mówi: dzieci. A gdy przypływają do brzegu, okazuje się, że Zbawiciel już
przygotował dla nich pieczoną rybę i chleb. Aby ośmielić ich prosi, by
przynieśli jeszcze trochę ryb złowionych w cudowny sposób. Gdy Apostołowie
stoją jeszcze zalęknieni, Jezus, jak podaje św. Jan, "wziął chleb i podał im -
podobnie i rybę" (J 21, 13).
Wydawać by się mogło, że teraz, po zmartwychwstaniu, tuż przed
wniebowstąpieniem, jest najlepszy moment, by Jezus wygłosił jakąś mowę o
marności tego świata, by jeszcze raz wezwał ich do przejęcia się sprawami
Królestwa Bożego. Jednak tak się nie stało. Bóg zmartwychwstały, Pan Kosmosu
smaży rybę i łamie chleb dla jedenastu winowajców. Być może lękali się, czy to
nie podstęp, czy to nie chwyt, po którym nastąpi reprymenda, zapowiedź kary za
zdradę. A może dopiero wtedy zaczęły pojawiać się w ich sercach pytania: czy
to możliwe, żeby On był aż tak dobry? Aż tak?!!!
Pamiętamy dobrze, jak Jezus wskrzesił córkę Jaira. Nikt z nas nie wyobrazi
sobie zdziwienia osób obecnych przy tym cudzie. Nikt nie wczuje się w radość
rodziców. Przecież wszyscy widzieli dziewczynkę, gdy była umarła, a teraz to
samo dziecko siedzi i uśmiecha się. Świadkowie tego wydarzenia zapewne
dotykali dziecka, by móc uwierzyć w to, co się stało. Rodzice ściskali raz
córkę, a raz Jezusa. Padali z płaczem do Jego stóp. I wśród tej eksplozji
radości i wzruszenia tylko Jezus, TYLKO Jezus, zauważył, że dziewczynka jest
głodna. Zbawiciel nie
38
wyszedł na taras, nie wygłosił tryumfalnej mowy o swoim posłannictwie. Po
prostu zatroszczył się o jedzenie dla dziecka. Nawet jej mama (a przecież to
właśnie matki są najlepszymi specjalistkami od karmienia dzieci) zapomniała o
posiłku.
Taki jest Jezus. Taki jest Bóg. Nie kocha idei doskonałego człowieka, ale
kocha konkretnego człowieka z jego głodem duszy i ciała. Może kiedyś strasznie
narozrabiasz, zdradzisz, uciekniesz, zaprzesz się. Jednak po tym wszystkim On
zacznie rozmowę z tobą może właśnie tak: "Dziecko, nie zjadłbyś czegoś?".
I może popatrzmy jeszcze na trzeci fragment Ewangelii, który w urzekający
wręcz sposób pokazuje dobroć Jezusa, okazywaną zwłaszcza wobec grzeszników.
Ten fragment Nowego Testamentu też wszyscy doskonale znamy. Uczeni w Piśmie i
faryzeusze przyprowadzili do Jezusa jawnogrzesznicę i teraz chcą Go
wypróbować: wyda na nią wyrok czy nie? Pamiętamy, jak Jezus mądrym zdaniem
"Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień "(J 8, 7)
pozbywa się żądnych sensacji obłudników. Zostaje z cudzołożnicą sam na sam. On
-Źródło świętości i ona - grzesznica. On, Prawodawca i ona, która to prawo
pogwałciła. On mógł j ą teraz jednym aktem woli ukarać, zniszczyć, unicestwić.
Sponiewierana kobieta leży u Jego stóp, oczekując na wydanie wyroku. Wie, że
zasłużyła na karę. Lecz oto co się dzieje? Jezus pyta: " Nikt cię nie potępił?
"(J 8,10). Chciałoby się powiedzieć: "Panie Jezu, po co o to pytasz? Czy nie
widzisz, że wszyscy odeszli?". Rzeczywiście, dlaczego Jezus zadał takie dziwne
pytanie? Przecież sam widział, co się stało.
Czy zdarzyło się komuś z was być w tak zwanej głupiej, czy może raczej
niezręcznej sytuacji? Takiej,
39
w której zazwyczaj pyta się o pogodę, miętosi koniec obrusa na stole, nerwowo
bawi się zapalniczką? Może to była właśnie sytuacja, kiedy kogoś przyłapaliśmy
na kłamstwie, drobnej kradzieży, nieuczciwości. Jemu głupio, a i my nie wiemy,
co powiedzieć. Bo to nasz dobry znajomy, przyjaciel, a tu taka wpadka. Niech
mi zawodowi egzegeci wybaczą, to jest moja bardzo prywatna interpretacja, ale
wydaje mi się, że wtedy, w tamtej sytuacji, było właśnie coś z tej atmosfery.
Jezus widzi, że ta kobieta cała drży ze strachu, ze wstydu, wie, że całe jej
życie jest teraz w Jego rękach. Zbawiciel chce ją niejako ośmielić, delikatnie
wy dobyć ją z paraliżu rozpaczy. Chce, żeby-mimo że jest ogarnięta strachem -
chociaż tylko otworzyła usta. Kobieta odpowiada: "Nikt, Panie!". Może nawet
nieśmiało patrzy na Niego. I wtedy Jezus mówi krótko: "I ja ciebie nie
potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!" ( J 8, 11). Czy zdarzyło się
wam wyjmować komuś jakiś pyłek z oka? Bierzemy rożek chusteczki i delikatnie,
jak najdelikatniej, aby nie urazić naszego pacjenta, przeprowadzamy zabieg.
Niekiedy, chcąc w pierwszej chwili od razu dotknąć oka, cofamy nagle rękę, by
zastanowić się, jeszcze dokładniej się przyjrzeć. Wiemy, że nasze najmniejsze
nawet niedelikatne dotknięcie spowoduje ból. Podobnie czyni Jezus z sercem
skażonym przez grzech. Delikatnie, jak najdelikatniej zaczyna rozmowę od
takiego pytania, które ma jawnogrzesznicy pomóc otworzyć usta, otworzyć serce.
Chrystus nie przeprowadza całej rozprawy sądowej. Nie stawia pytań, którymi
często ludzie lubią z nieukrywaną rozkoszą dręczyć winowajców: "A który to już
raz ci się przydarzyło? A dlaczego to zrobiłeś? A jakie ja mam gwarancje, że
to się nie powtórzy? I co teraz mam z tobą zrobić?". Nic tego. Żeby nie
sprawiać niepotrzebnego bólu
40
Chrystus mówi krótko i konkretnie: "/ Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej
chwili już nie grzesz!".
Jak mądry jest Kościół, że na przestrzeni wieków miejscem spowiedzi uczynił
dyskretny konfesjonał. Ci, którzy tego pragną, mogą nawet nie pokazywać
swojego oblicza spowiednikowi. Jak to dobrze, że w konfesjonałach nie trzeba
się przedstawiać. Kiedyś pewien proboszcz z letniskowej miejscowości
specjalnie ustawił konfesjonał na zewnątrz świątyni, blisko żywopłotu. Kiedy
tylko zaczynało szarzeć, zza ściany zieleni dopadały kratek konfesjonału
tajemnicze postacie i po kilku minutach równie dyskretnie znikały. Ilu to się
podobno wtedy, w te wakacyjne miesiące, wyspowiadało osób różnej orientacji
politycznej, które tak na co dzień kościół parafialny omijały z daleka.
Ktoś jednak może wyrazić swą wątpliwość w tę łagodność Jezusa. Przecież On też
potrafił krzyknąć, postraszyć piekłem i uderzyć biczem kupczących. Tak, to
prawda. Chrystus też potrafił być groźny, ale tylko dla tych, którzy innym
zamykali drogę do Boga i którzy żyli w zatwardziałości swoich grzechów. Na
tych rzeczywiście podnosił głos i rękę, i potrafił im grozić bardzo poważnie.
Nie ma jednak w Ewangelii takiej sceny, żeby Jezus właśnie tak stanowczo
potraktował powracającego grzesznika. I dlatego też tych wszystkich, którzy
może już od lat żywią się -jak syn marnotrawny - gorzkimi strąkami wyrzutów
sumienia, gorąco zachęcam: wróćcie! Choćby ktoś już trzydzieści czy
czterdzieści lat nie był u spowiedzi, choćby nie pamiętał już katechizmowych
formułek, jakie zazwyczaj wypowiada się przy konfesjonale. Nawet gdyby miał na
sumieniu grzechy, które pokazuje się tylko w filmach, wyświetlanych późną nocą
w kodowanych programach telewizji. Księdza w konfesjonale to nie zaskoczy ani
nie
41
zgorszy. My, kapłani, wiemy, jak szatan potrafi upokorzyć człowieka. I choćby
ktoś miał w spowiedzi powiedzieć: "sto, może pięćset razy", to nic. Niech
przyjdzie. Właśnie mech tym bardziej przyjdzie. W takich sytuacjach nawet już
me trzeba dawać żadnej nauki. Taki wieloletni, udręczony przez diabła
grzesznik doskonale wie, jak wiele zła uczynił. Zdarza się też, że przez te
lata często odbył już potworną pokutę wyrzutów sumienia. Naprawdę warto
przyjść, żeby po latach usłyszeć te najpiękniejsze w świecie słowa: "Idź, i ja
ciebie nie potępiam ".
Najpiękniejszy obraz świata
Prawda o Bożym miłosierdziu od samego początku zajmuje istotne miejsce na
kartach Objawienia. Już Stary Testament przedstawia oblicze Boga Miłosiernego.
Ale jednocześnie jest to dla wielu chrześcijan jedna z najtrudniejszych do
przyjęcia prawd wiary. I największym dramatem nie jest to, że ludzie
cudzołożą, upijają się, kłócą i kradną. Największym dramatem jest to, że po
tym wszystkim nie potrafią, nie chcą wrócić do Boga. Nie wierzą w to, że On
ich przyjmie, że wszystko wybaczy. W wyniku takiego trwania w grzechu
przestają sami siebie szanować, czują do siebie niechęć, a nawet nienawiść. A
stąd już tylko krok do znienawidzenia innych. Jednym z największych zadań
współczesnego Kościoła jest wyjście naprzeciw grzesznikom z przesłaniem o
Dobrym i Miłosiernym Bogu. Dlatego tak gorliwie propaguje się dziś kult Bożego
Miłosierdzia.
Zanim jeszcze napiszę kilka słów o formach i duchowym kształcie kultu
Miłosierdzia, wspomnę o pozornej płyciźnie tego nabożeństwa, o której
wspomniałem we wstępie do tej książeczki. Domyślam się bowiem, że wśród
czytających te słowa znajdą się i tacy, którzy nie mogą sobie absolutnie
wyobrazić, aby mieli przesuwać paciorki różańca i wypowiadać przy tym
pięćdziesiąt razy tę samą formułkę. Podobnie być może nie porywa kogoś sam
obraz Jezusa Miłosiernego. Może dla kogoś Pan Jezus taki na nim słodki,
43
i jeszcze te promyczki wychodzące z Jego serca. Otóż nie
dajmy się na to nabrać. Czy pamiętacie historię Naamana,
wodza wojska Aramu? Zachorował na trąd i jego bliscy
poradzili mu, żeby się udał do słynnego proroka Elizeusza,
do Samarii. Zabrał więc ze sobą Naaman niezliczone
bogactwa, jako zapłatę za ewentualne wyzdrowienie, i
wyruszył w drogę. Kiedy przybył na miejsce, prorok kazał
mu zanurzyć się siedem razy w Jordanie. To zaskoczyło,
rozczarowało, a nawet rozgniewało Naamana. Spodziewał
się raczej specjalnych obrzędów uzdrowienia, modłów,
dotknięć, zaklęć, a tu, zamiast tego wszystkiego, otrzymał
polecenie, aby się wykąpać w rzece. "Przecież mogłem się
wykąpać tak samo u siebie w domu. Czy nasze rzeki są
gorsze?" - mówił rozgoryczony. Na szczęście ludzie z jego
otoczenia nakłonili go do spełnienia polecenia Elizeusza i,
jak można się domyślać, nastąpił cud uzdrowienia.
Tylu ludzi ma dzisiaj poważne kłopoty duchowe, choćby z rodziną, czy
jakiekolwiek inne, spędzające im sen z oczu. Być może myślą oni sobie :
"Gdybym pojechał na jakieś wspaniałe rekolekcje, gdybym mógł mieć za
kierownika duchowego jakiegoś wspaniałego i znanego spowiednika, to może by mi
to coś pomogło. Ale paciorki na różańczyku odmawiać? Nie, to dobre dla starych
babek, ale nie dla mnie". Nie dla ciebie? To spróbuj. Bóg najchętniej
przychodzi drogą ukrytą w prostocie i szarości. Jezus nie chce, abyś zachwycił
się samym kultem Miłosierdzia. Tu nie chodzi o zachwyt nad obrazem, nad formą
modlitwy. Jezus chce, abyś odkrył i pokochał Jego przebaczającą dobroć, i z
ufnością zaufał Jego miłosierdziu. Dobry Jezus przekazał na ręce prostej i
niewykształconej zakonnicy Faustyny Kowalskiej nowe formy kultu Miłosierdzia
Bożego. Jego praktyka ma prowadzić
l
do odrodzenia życia religijnego w duchu chrześcijańskiej ufności i
miłosierdzia. Te formy są duchowymi i modlitewnymi sposobami odzyskiwania
wiary w to, że Bóg nas nie opuścił. Przez nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego
można zyskać niepojęte dary z rąk Boga. Zacznijmy od kultu obrazu Jezusa
Miłosiernego.
Każdy z nas w swoim życiu widział już wiele religijnych obrazów. Wizerunki
samego Jezusa, Matki Bożej, wielu świętych znane są nam już od dzieciństwa. Na
ich tle obraz Jezusa Miłosiernego jest czymś zupełnie wyjątkowym. Nie chodzi
tu wcale o jego plastyczne wartości. Obraz ten jest niepowtarzalny, ponieważ
nie ma swojego oryginału. Nawet ten pierwszy, namalowany w roku 1934 jest już
kopią. Tajemnicę obrazu wyjaśnia nam zapis w Dzienniczku błogosławionej
siostry Faustyny. Znajdujemy tam takie słowa: "Wieczorem, kiedy byłam w celi,
ujrzałam Pana Jezusa ubranego w szacie białej. Jedna ręka wzniesiona do
błogosławieństwa, a druga dotykała szaty na piersiach. Z uchylenia szaty na
piersiach wychodziły dwa wielkie promienie, jeden czerwony, a drugi blady. W
milczeniu wpatrywałam się w Pana, dusza moja była przejęta bojaźnią, ale i
radością wielką. Po chwili powiedział mi Jezus: Wymaluj obraz według rysunku,
który widzisz, z podpisem: "Jezu, ufam Tobie". Pragnę, aby ten obraz czczono
najpierw w kaplicy waszej i na całym świecie^" (Dz . 47). Gdy błogosławiona
Faustyna w roku 1934 zobaczyła obraz namalowany w Wilnie przez artystę
Eugeniusza Kazimierowskiego, zasmuciła się, bo nie był on tak piękny jak jej
mistyczne widzenie. Zaraz potem Jezus jej powiedział: "Nie w piękności farby
ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w lasce mojej ".
Zanim wspomnimy o obietnicach, jakie Jezus
44
45
pozostawił dla tych, którzy będą czcili Jego obraz, przyjrzyjmy się samemu
wizerunkowi. Warto to uczynić, bo przecież wszystko w tym obrazie jest ważne.
To, że wygląda on tak, a nie inaczej, jest wolą samego Zbawiciela. Każdy
szczegół malowidła ma nam coś powiedzieć. Zwróćmy uwagę na niektóre jego
elementy.
Otóż proszę popatrzeć na prawą dłoń Zbawiciela. Jest ona wyraźnie wzniesiona
do błogosławieństwa. Komu Jezus pragnie błogosławić? Każdemu człowiekowi
dobrej woli. A mówiąc dokładnie, każdemu przejawowi dobrej woli w naszym
sercu. Choćby najmniejszemu.
Jest rzecz, która w całym bogactwie duchowym Kościoła katolickiego szczególnie
mnie zachwyca. Wprawdzie znane są powszechnie słabości katolików w Polsce i w
innych regionach świata - ignorancja religijna, brak konsekwencji wiary
wyrażanej w codziennym życiu. Ubolewamy nad tym i przecież staramy się to
zmienić. Ale obok tego jest coś, z czego my, katolicy, możemy być naprawdę
dumni. Dostrzeżemy to, patrząc na nasze kościoły. Chodzi mi o otwarte drzwi
świątyń, które są najlepszym znakiem otwartości Kościoła na każdego człowieka.
Kiedy odprawiam mszę świętą w kościele świętej Anny w Warszawie, na Starym
Mieście, to mam często wrażenie, że odprawiam ją na ulicy. Przez szeroko
otwarte drzwi widzę spacerujących turystów, osoby spieszące się do pracy. Co
chwila przejeżdżający samochód oślepia mnie odblaskiem słonecznym na szybie i
nierzadko mam wrażenie, że rozpędzony ulicą Miodową autobus wjedzie wprost do
kościoła. Drzwi są otwarte szeroko. I każdy może wejść do kościoła. I
prostytutka, i człowiek mafii, i złodziej, i morderca. I nie stoją przy
drzwiach wejściowych żadne służby porządkowe, które stawiałyby wchodzącym
pytanie:
46
"A kim pan jest? A czy porządnie się pani prowadzi? A czy zasłużył pan na
wejście do świątyni?". Niczego takiego nie ma. Wejść może każdy. I co go
powita w świątyni? W kościele świętej Anny w Warszawie, jak i wielu
świątyniach całego świata, wchodzący dostrzeże właśnie wizerunek Jezusa
Miłosiernego i Jego błogosławiącą dłoń. Bo Chrystus błogosławi każdemu. Jeśli
przyszedł tu zatwardziały grzesznik, to Zbawiciel błogosławi mu na jego powrót
do Boga. Nie na dalszą drogę przestępstw, ale błogosławi tej malutkiej może
iskierce dobrej woli, która jak mikroskopijne światełko zabłysła w duszy
grzesznika.
Ktoś może powie, że to daleka nadinterpretacja. Przecież ta ręka, ten obraz to
tylko farba i płótno. Przecież to jakiś ksiądz kupił go kiedyś, czy zamówił go
u malarza i potem powiesił w kościele. Czy można zaraz mówić, że to Jezus
błogosławi konkretnemu człowiekowi wchodzącemu do świątyni? Mocno wierzę, że
tak. l jestem przekonany, że gdyby Wszechmogący Bóg chciał, to ten konkretny
obraz nie zawisłby w tym konkretnym kościele. Stwórca może komuś albo zasłonić
wejście do kościoła, albo wewnętrznym natchnieniem zaprosić go do świątyni.
Jeśli stoisz i patrzysz na obraz, który sam Jezus dał światu, to znaczy, że On
tego chce. I On ci w tym momencie błogosławi swoją dłonią. A może właśnie do
tej pory, choć wiele razy patrzyłeś na ten święty wizerunek, nigdy nie
zauważyłeś, nie pomyślałeś o tym błogosławieństwie? Może dopiero teraz Jezus
odsłania je przed tobą?
Na żadnym obrazie na świecie nie istnieje wizerunek Jezusa z zaciśniętą
pięścią wzniesioną w geście groźby. Taki obraz istnieje natomiast w sercach
bardzo wielu ludzi, o których już pisałem. Rozpaczliwie, o własnych siłach
starają się stanąć przed Bogiem w glorii
47
doskonałości. A ponieważ ciągle im się to nie udaje, nieustannie chodzą
wściekli na siebie i na cały świat. To oni przede wszystkim powinni powiesić
sobie w pokoju, postawić na biurku, włożyć do portfela ten błogosławiony
wizerunek Jezusa Miłosiernego.
Drugi charakterystyczny szczegół, jaki możemy dostrzec, patrząc na ten
niezwykły obraz, to układ stóp Jezusa. Widać wyraźnie, że Zbawiciel nie stoi w
miejscu. On idzie. Idzie w kierunku patrzącego na obraz. To bardzo ważna
prawda. W mniemaniu wielu tradycyjnych katolików dzieło naszego zbawienia leży
w rękach nas samych. Bóg dał nam prawo, objawił nam swoją wolę, pokazał drogę
i wygodnie usiadł w fotelu w niebie. A teraz patrzy, jak my z tym wszystkim
dajemy sobie radę. Owszem, od czasu do czasu jest nam gotów pomóc, ale tak w
istocie to On już zrobił to, co do Niego należało. Teraz czas na nasze
działanie i nasze wysiłki. Otóż nic bardziej błędnego!
Kiedyś w jednej z książek księdza Janusza Pasierba przeczytałem słowa, które
bardzo mocno uświadomiły mi, kim jest dla nas Jezus. Autor napisał tak: "W
filmie ,, O jeden most za daleko " młody oficer amerykański rozmawia przed
bitwą ze starszym od siebie sierżantem. Chłopiec boi się i prosi sierżanta, by
mu dał słowo, że on, ten miody oficer... nie zginie. Sierżant po dłuższym
wahaniu daje obietnicę. Po bitwie widzimy sierżanta, jak w poprzek linii
frontu pędzi drogą przez łaś, pośród zabitych odszukuje porucznika, zabiera
bezwładne ciało, kluczy pod ostrzałem między drzewami, dowozi do swoich i,
ryzykując sąd wojenny, zmusza pistoletem pułkownika chirurga, by wyjął z
potwornie okaleczonej głowy odłamek.... I dopiero wtedy dowiadujemy się, że
konający został uratowany, wbrew wszelkim nadziejom.
48
Dawno nie widziałem filmu, który by pokazywał lepiej, jak odbywa się nasze
zbawienie, jak karkołomnie Jezus dotrzymuje danego nam słowa".
Jezus obiecał nam na chrzcie świętym, że będziemy zbawieni. I będzie nas nosił
na rękach, będzie nas wygrzebywał spod sterty grzechów i słabości, byle
dotrzymać słowa. On cały czas zabiega o nasze zbawienie! Owszem, Jezus nigdy
nie naruszy naszej wolności, ale będzie aranżował w naszym życiu różne
sytuacje, dobijał się do naszego sumienia. Jeśli trzeba, ześle nam burzę z
piorunami, w innej sytuacji postara się o cudowny wschód słońca. Postawi na
naszej drodze dobrego spowiednika albo niebezpiecznego łotra, jeżeli okaże
się, że już tylko w ten sposób można nas obudzić ze śmiertelnego snu. Kiedy my
o Nim nie pamiętamy, On nie przestaje o nas myśleć. Przez te kilkadziesiąt lat
naszego życia na ziemi w niebie trwa gorąca akcja ratunkowa po kryptonimem
"Twoje zbawienie". Jest w nią zaangażowana Trójca Święta, Matka Boża, święty
Józef i wszyscy święci. A ile się anioł stróż nalata, żeby swoją robotę
wykonać! Piszę o tym może żartobliwie, ale to najświętsza prawda. To, co my
robimy w naszym życiu religijnym, jest w istocie drobiazgiem wobec aktywności
Nieba. I właśnie dlatego na obrazie Jezus nie stoi w miejscu, ale idzie do
każdego z nas.
I może popatrzmy jeszcze na trzeci element obrazu Jezusa Miłosiernego, na
napis: Jezu, ufam Tobie. Tego też nie wymyśliła siostra Faustyna ani malarz.
Sam Chrystus pragnął, aby takie słowa widniały pod Jego wizerunkiem.
Potocznie przyjęło się dzielić ludzi na tych, którzy wierzą i tych, którzy nie
wierzą w Boga. Jest oczywiście sens takiego podziału, chociaż w istocie nie
jest on najważniejszy. Można przecież uznawać istnienie Pierwszej Przyczyny,
49
można wierzyć, że jest Ona Osobą, ale też można jednocześnie wcale się wtedy
Bogiem nie przejmować. Są wokół nas ludzie, którzy wierzą, że "gdzieś Ktoś
jest", ale nawet w najmniejszym stopniu ten Ktoś nie ma wpływu na ich życie.
Dlatego bardziej istotnym wydaje się być podział na tych, którzy uwierzyli
Bogu (zaufali Mu) i tych, którzy nie przyjęli z wiarą Jego słów, Jego oferty
miłości. I przy takim rozróżnieniu nie można mówić, że jedni są wierzący, a
drudzy niewierzący. Wierzący są wszyscy, problem polega tylko na tym, kto komu
i jak bardzo uwierzył, zaufał. Ludzie bowiem wierzą bankom, lekarzom, biurom
turystycznym, sąsiadowi, który zachwala nowo otwarty sklep, znajomemu, który
poleca kupno takiego, a nie innego samochodu. Jednemu nie wierzymy, drugiemu
wierzymy, ale generalnie bez wiary żyć się nie da. Wszystkiego nie da się
sprawdzić. Wierzymy przecież w to, że nasi rodzice są naszymi rodzicami.
Chwili własnego narodzenia nie pamięta przecież nikt. I teraz w tym kontekście
zapytać można, czy wierzę Jezusowi Chrystusowi? Czy wierzę w to, co mówił? Czy
wierzę w sens drogi, którą mi zaproponował? Czy wierzę w to, że naprawdę mnie
kocha, że Mu na mnie zależy, że jest gotów przyjąć mnie do siebie po moim
kolejnym odejściu? Czy wierzę Mu, kiedy mówi mi, że chce mnie obdarzyć
nieśmiertelnością? Czy wierzą Jezusowi te matki, które prowadzą swoje dzieci
co tydzień na język angielski, na muzykę, a w niedzielę zamiast do kościoła
jadą z nimi na działkę i na grzyby? W przydatność angielskiego wierzą, muzyki
też, a mszy świętej? Ludzie wierzą funduszom emerytalnym, w to, że kiedyś po
latach te dzisiejsze, całkiem spore wpłaty dadzą im porządną emeryturę. Ale
czy ci, którzy opuszczaj ą mszę świętą w niedzielę wierzą w to, że po śmierci
eucharystia zapewnia życie wieczne?
50
Ksiądz Kazimierz Wójtowicz przedstawił w swoich powiastkach pouczającą
historyjkę. Do miasta przyjechał cyrkowiec. Rozpiął wysoko nad ulicą linę od
dachu jednego budynku do drugiego. Gdy zebrał się już tłum gapiów, przejechał
pewnie rowerem po linie. Zerwał się huragan braw. "Ludzie - zapytał cyrkowiec
- czy wierzycie, że przejadę teraz po tej linie z powrotem?! - Oczywiście, że
wierzymy! Jesteś wspaniałym cyrkowcem! odpowiedział zgodnie tłum. - To kto
ze mną wsiądzie na rower?" -postawił pytanie cyrkowiec. Niestety, chętnych nie
było. Czy wierzysz w to, że Bóg jest wszechmogący, że błogosławi wszystkim
uczciwym? "Oczywiście, że wierzę!" Jeżeli tak, to przestań oszukiwać w swoim
sklepie, w zakładzie pracy. "No, tak od razu to się nie da, ja nie mogę, tak
trochę to ja muszę zakombinować". Czy wierzysz, że sam Bóg jest obrońcą ludzi
prawych? "Ależ oczywiście!". To przestań kłamać, knuć intrygę. "No, ale ja nie
mogę inaczej, przecież inni też tak postępują. Taki jest świat".
Chrześcijaństwo jest dla wielu wspaniałym rowerem, tylko za nic nie chcą na
niego wsiąść.
Jezu, ufam Tobie. Jak widać, to nie jest takie proste. Tu nie wystarczy
tradycyjna wiara z dziada pradziada. Tu nie wystarczą święte obrazy na
ścianach, bezmyślne wypełnianie praktyk religijnych. Tu trzeba daru żywej
wiary. Wiary we wszechmoc Bożą, w miłość Bożą i w Boże miłosierdzie. A jak już
pisałem, niekiedy jest nam w to najtrudniej uwierzyć. W to, że On jest aż tak
dobry, aż tak przebaczający. Dyktując ten napis błogosławionej siostrze
Faustynie, Jezus pragnął niejako włożyć w nasze usta to wyznanie, chciał nas
ośmielić do ufnego wypowiadania tych słów: Jezu, ufam Tobie. Tym, którzy czczą
ten obraz, Zbawiciel naprawdę pomaga Mu zaufać.
Nie zginiesz, zwyciężysz, obronię cię!
Z kultem obrazu Jezusa Miłosiernego Zbawiciel związał trzy obietnice. Już
pierwsza z nich jest wprost szokująca: " Dusza, która czcić będzie ten obraz,
nie zginie ". Jest to jednoznacznie wyrażona obietnica wiecznego zbawienia.
Proszę pamiętać, że mamy do czynienia nie z zapiskami nawiedzonej dewotki, ale
osoby, którą Kościół uznał za błogosławioną. Pisma błogosławionej siostry
Faustyny były mozolnie i całościowo przebadane przez kompetentnych teologów.
Kościół uznał, że zawarte w nich przesłanie jest zgodne z nauką objawioną.
Dlatego z całą powagą należy przyjąć tę, jak wspomniałem, szokującą obietnicę.
Zaznaczyć przy tym należy, że cały kult chrześcijański, a w tym także
chrześcijański kult obrazów, nie ma w sobie nic z magii. Nie można więc
obietnicy Chrystusowej interpretować tak, że powieszenie obrazka na ścianie,
zanoszenie przed nim modlitw, ozdabianie go kwiatkami automatycznie daje nam
zbawienie, i że już wtedy można sobie hulać i żyć, jak się chce. Oczywiście,
że nie. Kult obrazu musi dokonywać się, jak cały kult chrześcijański, w duchu
i w prawdzie. Obraz, prócz zewnętrznych znaków, czcić trzeba przede wszystkim
duchową, solidną pracą. Temu jednak, kto będzie tak czynił, mimo oczywistej
niedoskonałości swoich starań, Jezus obiecuje Niebo. Czyż w takiej sytuacji
nie ma się ochoty wyjść na ulicę i tańczyć ze szczęścia?! Czy ktoś, kto
52
naprawdę przejmuje się swoim zbawieniem, nie powinien natychmiast i już do
końca życia czcić ten obraz jak tylko potrafi?!
Siostra Emmanuel z Medjugorie zadała kiedyś grupie pielgrzymów takie pytanie:
"Jak myślicie, gdzie pójdziecie po śmierci?". Prawie wszyscy uśmiechnęli się
nieco zakłopotani i w mniemaniu swojej skromności odpowiedzieli zgodnie, że
mają przynajmniej nadzieję na czyściec. Wtedy siostra niemalże zakrzyknęła:
"Co wy mówicie?! Jak możecie tak spokojnie to mówić?! Czyściec jest straszny!
Nieba! NIEBA pragnijcie!!!".
Mówi się dziś, że tragedią współczesnego człowieka jest jego zachłanność.
Ludzie chcą dzisiaj mieć samochód, piękne mieszkanie, chcą wyjechać w
eleganckie miejsce na wakacje i posiadać zasobne konto bankowe. Moim jednak
zdaniem problemem współczesnego człowieka jest właśnie brak zachłanności.
Niekiedy nawet prowokująco pytam ludzi, którzy opowiadają mi o swoich
materialnych aspiracjach: "Chcesz mieć tylko piękny dom i najlepszy samochód?
Tak mało?!".
Kiedy rozmawiam z mamami czy babciami na temat ich dzieci czy wnuków, to jak
Polska długa i szeroka słyszę mniej więcej takie słowa: "Ja to tylko chcę,
proszę księdza, żeby mi te dzieci zdrowe były. Żeby mi nie chorowały, żeby się
dobrze chowały". Te panie też prowokuj ę pytaniem: "Tak mało pani chce?! Tak
mało?! Bo gdybym ja miał takie wspaniałe dziecko, takiego pięknego wnuka, to
przede wszystkim pragnął bym dla niego jednej rzeczy: wieczności. Chciałbym z
nim żyć WIECZNIE! Bez końca! Bez chorób, lęku, trosk i smutku! Zawsze z
Jezusem!". Ktoś powiedział, że ludzie nie widzą tego problemu, bo nie kochają
się tak do końca. Dopiero tych
53
naprawdę zakochanych przeraża śmierć. Tym średnio zakochanym wystarczy, jak
wykształcą dziecko, dadzą mu posag, zapewnią karierę i godziwe warunki w
dorosłym życiu. I choć są tak prze widujący, to jednak o tym, co będzie dalej,
jakoś już dziwnie nie myślą.
Druga obietnica Jezusa: "Obiecuję także już tu, na ziemi, zwycięstwo nad
nieprzyjaciółmi". Co oznaczają te słowa? Czy chodzi o pokonanie wrogów
osobistych? Politycznych? Oczywiście, nie. Każdy człowiek tak naprawdę ma
jednego wroga - szatana. I Jezus obiecuje nam zwycięstwo nad nim. Czy nie jest
to niesamowita wieść dla tych, którzy przeżywają tragedię narkomanii swoich
dzieci, rozpadu małżeństwa? Czyż to nie wielka otucha i nadzieja dla rodziców
dzieci, które odeszły od Boga, które może żyją bez ślubu kościelnego? Niezgoda
w rodzinie, alkoholizm, zdrada małżeńska - takich sytuacji w Polsce są setki
tysięcy, a przecież u źródła każdej z nich leży działanie szatana. Próbujemy
go niekiedy pokonać krzykiem, tłumaczeniem drugiemu człowiekowi jego błędu,
ale przecież zły duch śmieje się tego. I oto teraz Jezus przychodzi z
konkretną obietnicą: pokonasz szatana. Jezus nie bawi się nami, nie bawi się
tymi, którzy stoją niekiedy na granicy rozpaczy. Mówi prosto i konkretnie. Nie
używa słów: "może", "raczej" czy "prawdopodobnie". Nie. Jego słowo jest jasne
i konkretne: zwyciężysz! Na pewno! Ktoś zapyta: "Czy to naprawdę możliwe? Czy
czczenie obrazu może przynieść rozwiązanie dramatycznych sytuacji rodzinnych
czy osobistych?". To prawda. Wielu ludziom nie udało się tego osiągnąć. Ale
tylko dlatego, że nigdy nie spróbowali.
I wreszcie trzecia obietnica: " Ja sam będę bronić duszy, która będzie czcić
ten obraz, jako swej chwały
54
w godzinie śmierci". Aby w pełni zrozumieć wagę tej obietnicy, trzeba
wspomnieć kilka słów na temat spraw ostatecznych.
Otóż chyba najbardziej rozpowszechnionym w świadomości ludzi obrazem Sądu
Ostatecznego jest scena, kiedy to naprzeciwko Stwórcy staje zmarły człowiek i
czeka cierpliwie, aż Pan Bóg przejrzy całą księgę jego życia. Potem zapada
wyrok: niebo, piekło albo czyściec. Otóż powiedzieć trzeba, że wszelkie
ludzkie pojmowanie Sądu Ostatecznego jest zawodne, ponieważ będzie on
dokonywał się już w tamtej rzeczywistości, a ona wymyka się naszemu
pojmowaniu. Tym niemniej, jeśli mielibyśmy posługiwać się w tym przypadku
jakimś obrazem, to raczej powinniśmy widzieć to tak, że w chwili Sądu człowiek
pozna całą prawdę o sobie. Zobaczymy samych siebie takimi, jacy w istocie
jesteśmy. Dla wielu może to być szokujące. Nawet bardziej niż ten wstrząs,
który przeżywamy, słysząc swój głos nagrany na taśmę, albo oglądając siebie na
zdjęciu czy filmie wideo. Jakże często wtedy pytamy: "To ja? To mój głos? To
ja jestem taki gruby? To ja tak skrzeczę?". Niby na co dzień widzimy się w
lustrze, słyszymy swój głos, a jednak często taki eksperyment jest dla nas
wstrząsający. Otóż w chwili Sądu Ostatecznego zobaczymy siebie samych w całej
prawdzie. Dlatego przygotowanie na ten moment polega w istocie na życiu w
prawdzie już tu, na ziemi, na walce z okłamywaniem siebie samego. Warto za
życia słuchać swoich wrogów. Niekiedy mówią nam więcej prawdy o nas niż ci,
których uważamy za naszych przyjaciół. To ich słowa są dla nas często
najlepszym przygotowaniem na Sąd Ostateczny.
Tak więc w tej decydującej chwili poznamy prawdę o sobie i, co bardzo ważne,
my sami wybierzemy sobie
55
wieczną przyszłość. Jeśli ktoś całe życie powtarza: "Jestem do niczego, nie
jestem nic wart, jestem grzesznikiem, nikt mnie nie kocha, Bóg mnie nie
kocha", to istnieje realne niebezpieczeństwo, że w chwili Sądu taki ktoś
wybierze pustkę^ i nicość, jako konsekwencję swojej niewiary w miłość Boga,
niewiary w swoją godność dziecka Bożego, l o dlatego mamy już tu, na ziemi
wzrastać w wierze w Boże miłosierdzie, abyśmy, gdy w chwili śmierci zobaczymy
całą prawdę o sobie, potrafili powiedzieć: "To prawda, jestem człowiekiem
grzesznym, ale Boże miłosierdzie jest większe od moich grzechów". Tak będzie
mógł wtedy powiedzieć ktoś, kto już na ziemi uwierzy w Bożą dobroć dla
skruszonych grzeszników.
Co ciekawe, także czyściec jest dobrowolnym
wyborem człowieka. Siostra Emmanuel z Medjugorie
porównuje wybór czyśćca do sytuacji znanej nam z
codziennego doświadczenia. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy
w trakcie gruntownych porządków domowych. Mamy na
sobie roboczy fartuch, jesteśmy spoceni, a ręce mamy całe
w paście do podłogi, l właśnie w tej chwili ktoś dzwoni do
drzwi. Otwieramy je i widzimy drogiego nam człowieka,
którego z utęsknieniem oczekiwaliśmy. Stoi w drzwiach
elegancko ubrany, uśmiecha się do nas i wyciąga ku nam
ramiona. Wydajemy z siebie okrzyk radości i chcemy
odruchowo rzucić mu się na szyję, ale błyskawicznie
rezygnujemy z tego zamiaru. Patrzymy na swój strój, brudne
ręce i mówimy do drogiego gościa: "Poczekaj chwilę, zaraz
się umyję, przebiorę i przywitam się z tobą".
Podobnie jest i z czyśćcem. Kiedy człowiek mający jeszcze serce zabrudzone
egoizmem, pychą czy jakimkolwiek grzechem stanie na przeciw Pięknego i Dobrego
Boga, to też będzie miał natychmiast pragnienie, by się
56
z Nim zjednoczyć, by zamieszkać w Jego domu. Ale kiedy w świetle tej Bożej
prawdy o sobie zrozumie, że jest to jeszcze niemożliwe, to sam zapragnie
oczyszczenia. Ciekawe jest też to, że chociaż czyściec jest wielkim
cierpieniem, to jednak nikt z tam przebywających nie chce wrócić na ziemię.
Jest tak dlatego, ponieważ z czyśćca jest tylko jedna droga- do Nieba, a z
ziemi można trafić jeszcze gdzie indziej.
W chwili ostatecznego wyboru człowieka będzie przy nim oczywiście Bóg, ale
jest wielce prawdopodobne, że do końca będzie obecny tam i szatan. Jeśli tak,
to i on będzie człowiekowi mówił prawdę o jego życiu, ale tylko o tych
ciemnych stronach naszego ziemskiego pielgrzymowania. A będzie mówił całą
prawdę i tylko prawdę. Będzie liczył na to, że w końcu powiemy: "No tak,
rzeczywiście, popełniłem mnóstwo zła. Absolutnie nie zasługuję na niebo, ani
nawet na czyściec". Jeśli szatanowi się uda, to wtedy człowiek sam wybierze
piekło.
Siostra Klara Jaroszyńska, franciszkanka z Lasek, opisując ostatnie chwile
agonii księdza Aleksandra Fedorowicza, kapłana, o którym papież powiedział
kiedyś prywatnie, że był świętym duszpasterzem, zapisała takie słowa: "Nigdy
nie będziemy wiedzieli, dlaczego oczy księdza zaczęły wyrażać przerażenie,
rozpacz, jakąś straszliwą szarpaninę i niepokój. Słyszeliśmy urywane słowa
jakiej ś rozmowy, jakiegoś ostatecznego rozrachunku: Nie, tego nie robiłem...
to było., tak... tak... zdarzało się. Naraz wykrzyknął: Nie! Nie! Nigdy!. I
znowu spokojnie: Nie pamiętam, nie wiem.... I wreszcie: A jeśli cała ta
powieść okaże się nieprawdziwa, a ja największym zbrodniarzem, to co?.
Byliśmy przerażeni, spłoszeni -wspomina siostra Klara. Wzięłam wtedy w garść
wody
57
święconej i chlusnęłam na księdza. Uspokoił się! Uspokoił się nagle!".
Przygotować się na śmierć, to wzrastać w ufności w Boże miłosierdzie. Jeśli
ktoś uwierzy, że Bóg odpuścił mu grzechy z ostatniego miesiąca, z ostatniego
roku, dziesięciolecia, że mu naprawdę przebaczył, to jest wtedy szansa, że
uwierzy w Boże miłosierdzie, kiedy szatan będzie w chwili śmierci wygłaszał
swój ą prokuratorską mowę. Jak to dziś sprawdzić, czy ja w to wierzę? Musimy
sobie przypomnieć, czy jesteśmy smutni czy radośni po spowiedzi. Ludzie,
którzy po otrzymaniu rozgrzeszenia odchodzą od konfesjonału smutni i wzdychają
przy tym, mówiąc: "I tak jestem do niczego", są na bardzo niebezpiecznej
drodze. Ich serca są ciągle ogarnięte pychą. Sami z siebie chcą być
perfekcyjni i grzech krzyżuje im plany. Oni nie chcą kochać Boga. Chcą
zaimponować Mu swoją bezgrzesznością, i ciągle im się to nie udaje.
W świetle tego, co napisałem, trudno jest może uwierzyć w to, że ktoś może sam
dobrowolnie wybrać dla siebie piekło. Otóż, by wyjaśnić ten "piekielny
mechanizm", można posłużyć się porównaniem z naszej codzienności. Zdarzyła się
nam zapewne nie raz taka sytuacja, kiedy to pokłóciliśmy się z kimś nam
bliskim i wiemy, że stało się to z naszej winy. Czujemy się po czymś takim
zazwyczaj fatalnie i dosłownie fizycznie cierpimy. Wiemy, że wystarczyłby
jeden telefon, jedno słowo, jedno wyciągnięcie ręki, ale... nie idziemy! Nie
dzwonimy! Dobrowolnie trwamy w tym cierpieniu. I to jest właśnie mechanizm
piekła. Taka ziemska sytuacja to jest właśnie przedsionek piekła. To jest
właśnie to tajemnicze i fatalne zacięcie się w nienawiści i cierpieniu
jednocześnie. Zupełnie nielogiczne i niezrozumiałe. Oparte na pysze i na
głupocie. Piekło
58
wybierają właśnie pyszni i głupi, którzy się tak właśnie zacięli na Pana Boga.
Warto sobie przypomnieć, czy teraz w relacji do kogoś nie pozostaję taki
nieugięty.
Otóż właśnie Chrystus obiecuje wszystkim czcicielom obrazu Jezusa
Miłosiernego, że będzie o nich walczyć w godzinie śmierci. Że będzie ich
bronić przed zwątpieniem, przed takim głupim i pełnym pychy wyborem.
Opowiadano mi kiedyś o tragicznym wydarzeniu. W czasie wakacji wywróciła się
łódka na jeziorze i utonął młody chłopiec, kleryk. Rodzice przeżywali potworne
katusze. Tak się cieszyli, że będą mieć syna księdza. Tragizm sytuacji
potęgował fakt, że mimo wielu dni poszukiwań nie odnaleziono ciała. I nagle
ktoś przybiegł z wiadomością, że ciało zostało wyłowione. I właśnie wtedy,
kiedy wydawało się, że już nic nie ukoi bólu zrozpaczonych rodziców, pewna
rzecz jakże uspokoiła ich serca. Kiedy wyciągnięto na brzeg zesztywniałe już
zwłoki, wszyscy od razu zauważyli, że ten zmarły młody człowiek miał ułożone
ręce jak Jezus Miłosierny na obrazie. Lewa dłoń rozchylona, ułożona na
piersiach, prawa na wysokości twarzy, wzniesiona w geście błogosławieństwa.
Wszyscy odczytali to jednoznacznie -w chwili śmierci ten chłopiec widział
Jezusa Miłosiernego! Kiedy ktoś odruchowo wyciąga do nas rękę, my czynimy to
samo. Kiedy wyciąga ku nam ramiona, my także chcemy go przytulić. Otóż
zastygła postawa tego chłopca mówiła świadkom tej tragedii, że w chwili
śmierci spotkał on Kogoś, kto mu tak właśnie błogosławił. Gdy jego rodzice
zobaczyli ciało zmarłego syna, gdy bez najmniejszych wątpliwości tak
zinterpretowali gest jego dłoni, dopiero wtedy pogodzili się z tym niezbadanym
wyrokiem Bożej Opatrzności.
59
Dzienniczek błogosławionej siostry Faustyny jest wielkim przesłaniem o
nieskończonej dobroci i miłosierdziu Boga. Tym więcej do myślenia daje nam
fakt, że właśnie na jego kartach znaleźć możemy tak bardzo przerażający obraz
piekła. Przytoczę go w całości, ponieważ w ostatnich latach w różnych
środowiskach pojawiają się głosy, że piekła nie ma, a jeżeli jest, to na pewno
świeci pustkami. Jezus pokazał Faustynie jednak inny obraz: "Dziś byłam w
przepaściach piekła, wprowadzona przez anioła. Jest to miejsce wielkiej kaźni,
jakiż jest obszar jego strasznie wielki. Rodzaje mąk, które widziałam:
pierwszą męką, która stanowi piekło, jest utrata Boga; drugie - ustawiczny
wyrzut sumienia; trzecie -nigdy się już ten los nie zmieni; czwarta męka -jest
ogień, który będzie przenikał duszę, ale nie zniszczy jej, jest to straszna
męka, jest to ogień czysto duchowy, zapalony gniewem Bożym; piąta męka -jest
ustawiczna ciemność, straszny zapach duszący, a chociaż jest ciemność, widzą
się wzajemnie szatani i potępione dusze, i widzą wszystko zło innych i swoje;
szósta męka -jest ustawiczne towarzystwo szatana; siódma męka -jest straszna
rozpacz, nienawiść Boga, złorzeczenia, przekleństwa, bluźnierstwa. Są to męki,
które wszyscy potępieni cierpią razem, ale to jest nie koniec mąk. Są męki dla
dusz poszczególne, które są mękami zmysłów: każda dusza czym grzeszyła, tym
jest dręczona w straszny i nie do opisania sposób. Są straszne lochy,
otchłanie kaźni, gdzie jedna męka odróżnia się od drugiej; umarłabym na ten
widok tych strasznych mąk, gdyby mnie nie utrzymywała wszechmoc Boża. Niech
grzesznik wie: jakim zmysłem grzeszy, takim dręczony będzie przez wieczność
całą. Piszę o tym z rozkazu Bożego, aby żadna dusza nie wymawiała się, że nie
ma piekła, albo tym, że nikt tam nie był i nie wie, jak tam jest.
60
Ja, siostra Faustyna, z rozkazu Bożego byłam w przepaściach piekła na to, aby
mówić duszom i świadczyć, że piekło jest. O tym teraz mówić nie mogę, mam
rozkaz od Boga, abym to zostawiła na piśmie. Szatani mieli do mnie wielką
nienawiść, ale z rozkazu Bożego musieli mi być posłuszni. To, com napisała,
jest słabym cieniem rzeczy, które widziałam. Jedno zauważyłam: że tam jest
najwięcej dusz, które nie dowierzały, że jest piekło. Kiedy przyszłam do
siebie, nie mogłam ochłonąć z przerażenia, jak strasznie tam cierpią dusze
(...) " (Dz. 741).
Czy ten opis nie stoi w sprzeczności z prawdą o Bożym miłosierdziu? Pytaj ą
niektórzy: skoro Bóg jest tak dobry, to dlaczego stworzył piekło? Otóż
pamiętać trzeba, że to nie Bóg jest twórcą tej potwornej kaźni. To szatan i
wszyscy ci, którzy powiedzieli "nie" Bożej miłości, sami zgotowali sobie taki
los. Jeśli komuś z nas jest smutno z tego powodu, że są dusze, które doznały
potępienia, to proszę pamiętać, że Jezus z tego powodu cierpiał nieskończenie
więcej. Jest to dla nas absolutnie niewyobrażalne, jest to niepojętą
tajemnicą, jak bardzo zraniona jest ojcowska miłość Boga, który swoje dzieci
widzi w wiecznym zbuntowaniu i cierpieniu.
Przesłanie o Bożym miłosierdziu nie jest jakimś słodkim dodatkiem, który ma
znieczulić nas na prawdę o dramacie szatana i każdego człowieka, który wybiera
drogę potępienia. Jest ono ukazaniem możliwości ratunku z jak najbardziej
realnego zagrożenia, przed jakim staje każdy z nas. I dlatego obietnice Jezusa
w sposób niezwykle konkretny stają się fundamentem naszej radości i pokoju
naszego serca.
Osiągniesz WSZYSTKO!
Kolejną formą wypraszania Bożego miłosierdzia, o jakiej Pan Jezus powiedział
siostrze Faustynie, jest koronka do Miłosierdzia Bożego. Jak już o tym
pisałem, niedobrze by było, gdyby ktoś odruchowo zaliczył ją do bezmyślnego
klepania w kółko tej samej modlitewki i na dodatek przekładania w dłoni
paciorków różańca. Ta modlitwa ma głęboki związek z mszą świętą i w zasadzie
można powiedzieć, że jest ona modlitewnym przedłużeniem eucharystii.
Szczególnie wiąże się ona z bardzo istotnym momentem mszy świętej, jakim jest
tak zwana doksologia końcowa. Są to słowa, które kapłan wypowiada na
zakończenie modlitwy eucharystycznej, tuż przed wprowadzeniem do modlitwy
Ojcze nasz. Trzymając podniesione nad ołtarzem patenę z Hostią i kielich z
Krwią Pana Jezusa, celebrans mówi: "Z Chrystusem, w Chrystusie i przez
Chrystusa, Tobie, Boże Ojcze Wszechmogący, w jedności Ducha Świętego, wszelka
cześć i chwała przez wszystkie wieki wieków". Wierni odpowiadaj ą słowem
"Amen".
Ksiądz Aleksander Fedorowicz często podkreślał, że właśnie to "Amen" jest
najważniejszym słowem wypowiadanym przez uczestników każdej mszy świętej.
Wspominał nawet, że cały wysiłek duszpasterstwa sprowadza się do tego, aby
nauczyć ludzi wypowiadać to "Amen" w sposób świadomy i głęboki. Wypowiadać
oczywiście nie tylko ustami, ale całym swoim życiem. Msza
62
święta jest ofiarą i w tym właśnie momencie eucharystii Kościół ofiaruje Bogu
Ojcu Ciało i Krew Syna Bożego. Proszę mi wybaczyć pewne skojarzenie, ale
zapewne każdy z nas zbroił coś w dzieciństwie w taki czy inny sposób. Paleta
możliwości zawsze była na tym polu ogromna. Chcąc niekiedy przebłagać gniew,
czy choćby zniecierpliwienie rodziców, albo biegliśmy na łąkę po jakiś
kwiatek, albo lepiliśmy z plasteliny misia lub dzbanuszek i potem z tym "darem
przebłagalnym" stawaliśmy przed mamą czy tatą. Ze spuszczoną głową bąkaliśmy
pod nosem, że "już nigdy więcej..., że przepraszam". I może wprawdzie
dostawaliśmy jeszcze od rodziców jakąś karę "ku pamięci", ale generalnie ten
kwiatuszek czy dzbanuszek, ta spuszczona głowa i pokorne mruczenie sprawę
załatwiało. Otóż kiedy stoję przy ołtarzu i trzymam w dłoniach Ciało i Krew
Zbawiciela, niekiedy przypominają mi się tamte wydarzenia z dzieciństwa.
Podobieństwo jest naprawdę uderzające! Biały Chleb i te krople Wina są tak
wzruszająco skromnymi w swojej formie darami. A przecież w tym momencie ksiądz
i wszyscy wierni, grzesznicy wobec Boga, stoimy bezradni i skruszeni przed
naszym Tatusiem i składamy Mu dar przebłagania. Nie jest to już jednak
dziecięcy podarek, ale nieskończona ofiara miłości Syna Bożego. I choć już w
innych, uroczystych słowach, ale mówimy do naszego Ojca właściwie to samo: "To
dla Ciebie, Tatusiu. Nie gniewaj się na nas".
I ten ważny moment naszego życia duchowego zawiera w sobie koronka do
Miłosierdzia Bożego. Wypowiadamy w niej takie słowa: "Ojcze Przedwieczny,
ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana
naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata". I
potem jeszcze
63
powtarzane wielokrotnie wezwanie: ,J)la Jego bolesnej męki miej miłosierdzie
dla nas i całego świata". To jest właśnie modlitwa grzesznego dziecka przed
Dobrym Ojcem. Dziecka, które trzyma w rękach niepojęty skarb Chrystusowej
miłości, wyrażonej przez mękę na Golgocie i zawartej w tajemnicy mszy świętej.
Wszystkim, którzy będą odmawiać tę koronkę, Jezus pozostawił taką obietnicę
zapisaną w Dzienniczku siostry Faustyny: " Przez odmawianie tej koronki podoba
Mi się dać wszystko, o co Mnie będziesz prosić ". W innym miejscu Dzienniczka
znajdujemy takie słowa: "Przez koronkę uprosisz wszystko, jeżeli to, o co
prosisz, będzie zgodne z moją wolą". Znowu ten niesamowity konkret: uprosisz
WSZYSTKO, co jest zgodne z Jego wolą. A czy nie jest zgodne z wolą Chrystusa
uwolnienie z nałogu, zgoda w rodzinie, doprowadzenie do zawarcia ślubu
kościelnego tych, którzy żyją bez niego? Czyż nie jest zgodne z wolą
Chrystusa, aby ktoś odwrócił się od zła i wrócił na drogę chrześcijaństwa?
Niech wczytają się pilnie w te obietnice ci,' którym szatan zniszczył
szczęście rodzinne, odebrał pokój ducha. Niech natychmiast sięgną po cudowne
lekarstwo, jakie daje strapionym Bóg.
Nigdy nie zapomnę rozmowy z pewnym zamożnym, przystojnym mężczyzną. Pozwolił
mi, abym tę j ego historię, bez szczegółów oczywiście, opowiadał, gdzie to
tylko może okazać się pożyteczne. Brzmi ona tak: "To stało się kilka lat po
ślubie. Miałem piękną i kochającą żonę, przeurocze dzieci i żadnych powodów do
narzekania. I właśnie wtedy opętał mnie duch nieczystości. Zaczęło się od
coraz bardziej odważnych dowcipów z koleżankami w pracy, potem niby
żartobliwych dotknięć, aż wreszcie nastąpiła pierwsza zdrada. Z pomocą
alkoholu, który usuwał wstyd i łamał
64
skrupuły, brnąłem dalej w nieczystość. Jedna koleżanka, druga koleżanka, potem
jakaś stara miłość sprzed lat, i dalej, co było potworne, zaliczyłem także
żonę kolegi. Zdobywałem łupy jak doświadczony myśliwy. Wszystkie te kobiety
traktowałem jak, przepraszam za słowo, samiczki. Nie było między nami żadnych
uczuć, tylko czysty seks. Najwyżej lubiliśmy się. Moje poczucie humoru, uroda,
hojne prezenty i wystawny styl życia pomagały osiągnąć niemalże wszystko, co
chciałem. Na szczęście Bóg nie odebrał mi światła sumienia. Wiedziałem, że to,
co robię, jest podłe. Żona nie domyślała się niczego. Ale gdy wracałem do
domu, a ona z uśmiechem i czułym słowem podawała mi obiad, to dosłownie
chciało mi się wyć z bólu. Uciekałem przed spojrzeniem dzieci jak przed
rozpalonym żelazem. A następnego dnia, mimo mocnych postanowień z poprzedniego
wieczoru, kolejną panią trzymałem już w ramionach.
Jestem katolikiem i spowiadałem się z tego wszystkiego. Nie chciałem, aby żona
zauważyła, że w niedzielę na mszy świętej przestałem przystępować do komunii,
więc spowiadałem się często. I nie z czystego formalizmu. Naprawdę byłem
zrozpaczony i chciałem przerwać to pasmo grzechu. Nie potrafiłem. Przy
konfesjonale byłem szczery, księża naprawdę starali mi się pomóc. Ja to
wszystko doskonale rozumiałem, ale mimo to, jak ćma, wracałem do tego, co mnie
wyniszczało. Aż przy jednej spowiedzi ksiądz powiedział krótko i konkretnie:
Bracie, obrazek Jezusa Miłosiernego do portfela i codziennie koronka do
Miłosierdzia Bożego. A obrazka nie zapomnij codziennie ucałować. Po raz
pierwszy myślałem, że się na spowiedzi zdenerwuję. Miałem bowiem jeszcze
nadzieję, że mi jakieś ekstrarekolekcje pomogą, jakaś spec-
65
I jeszcze dwie obietnice
Teraz chciałbym napisać o dwóch ostatnich, nie w sensie ważności oczywiście,
sposobach zasługiwania na przecudowny dar Bożego miłosierdzia. Otóż w swoich
objawieniach, skierowanych do siostry Faustyny, Jezus bardzo mocno podkreślił
wagę święta Miłosierdzia. Pragnął, aby było ono obchodzone w pierwszą
niedzielę po Wielkanocy. "Kto w tym dniu przystąpi do Źródła Życia, ten
dostąpi zupełnego odpuszczenia win i kar". Tym źródłem życia jest oczywiście
eucharystia.
W innym miejscu w Dzienniczku znajdujemy takie słowa o święcie Miłosierdzia:
"W tym dniu otwarte są wszystkie upusty Boże, przez które płyną łaski. Niech
się nie lęka zbliżyć do Mnie żadna dusza, chociażby jej grzechy były jako
szkarłat".
Warto pomyśleć o szczególnym przeżyciu tego dnia. Jeśli ktoś ma możliwość,
może wybrać się do Krakowa, do Łagiewnik, aby w Sanktuarium Bożego
Miłosierdzia pomodlić się przy grobie błogosławionej siostry Faustyny. Może
ktoś inny wybierze się na ulicę Żytnią w Warszawie, do kaplicy Sióstr Matki
Bożej Miłosierdzia. Pomysłów na pewno znajdzie się wiele. To oczywiście tylko
zewnętrzne formy. Istota sprawy dokonuje się w sercu człowieka. Ogromnie dużo
zyskują ci, którzy tego dnia ze szczególną intencją przy stępuj ą do komunii
świętej, a jeśli trzeba, to i do spowiedzi. Można przeczytać jakiś fragment
68
Dzienniczka, wspólnie odmówić koronkę, "przypilnować" szczególnie godziny
piętnastej. Ważne jest bowiem, aby tego dnia nie przegapić, aby zamiast
siedzieć i narzekać: "jaki to człowiek jest do niczego", wtulić się ramiona
miłosiernego Ojca. Tam tylko odnaleźć można dziecięcy pokój serca, za którym
tak bardzo tęsknimy.
Ostatnia forma nabożeństwa do miłosierdzia Bożego to szerzenie czci
miłosierdzia, gdyż i z tą formą związane są obietnice. "Dusze, które szerzą
cześć miłosierdzia mojego, osłaniam przez całe życie jak czuła matka swe
niemowlę, a w godzinie śmierci nie doznają przerażenia. Miłosierdzie moje
osłoni je w tej ostatniej walce".
Nawet sienie domyślamy, ilu ludzi żyjących wokół nas, nawet tych na co dzień
pogodnych i uśmiechniętych, potrzebuje Bożego miłosierdzia. Jakże często u
podłoża wielu depresji, buntów, odejścia od Boga, od Kościoła, leży właśnie
jakiś duchowy dramat wynikający z zagubienia Bożej, przebaczającej dobroci.
Kto w sposób właściwy, delikatny wyjdzie naprzeciw takim ludziom z przesłaniem
Bożego miłosierdzia, temu Zbawiciel obiecuje niezwykłe łaski.
Trudno jest może wygłaszać bratu czy ojcu kazania o Bożym miłosierdziu. To
można zostawić księżom. Ale kupić komuś w prezencie Dzienniczek siostry
Faustyny, zabrać kogoś na pielgrzymkę do Sanktuarium Miłosierdzia, podarować
kopię obrazu czy choćby mały obrazeczek z tekstem koronki, to przecież jest
możliwe.
Niech ta radosna wieść o Bogu, który przebacza i nakazuje przebaczać nawet
siedemdziesiąt siedem razy, płynie wartkim strumieniem ku wszystkim ludziom, a
zwłaszcza ku tym, którzy pozostają w niewoli smutku i załama-
69
nią po grzechu. Dlatego cichym marzeniem autora niniejszej książeczki byłoby
to, aby nie zagrzała ona w Twoim domu zbyt długo miejsca. Dać ją komuś w
prezencie, a nawet położyć gdzieś w kościele, to już jest kolejny sposób
"przymuszenia" Pana Jezusa, by zrealizował wobec ofiarodawcy swój ą obietnicę,
że nad ludźmi szerzącymi Boże miłosierdzie roztoczy szczególną opiekę.
W górę serca!"
Coraz więcej mówi się i pisze o dobroci Boga, ale wielu ludziom jakby wcale to
nie pomaga w spotkaniu miłosiernego Boga. Jak już o tym pisałem, ich głównym
problemem pozostaje nadal lęk przed odrzuceniem przez Boga. Dlaczego tak się
dzieje? Dlaczego te liczne książki, piosenki, plakaty przed świątyniami, które
wielkimi literami informują, że "Bóg cię kocha", nie rozpraszaj ą tego lęku w
ludzkich sercach? Otóż trzeba sobie jasno powiedzieć, że od samych usłyszanych
czy przeczytanych słów wykrzywiony obraz Boga w naszych sercach natychmiast
się nie zmieni. Słuchać i czytać o tej prawdzie to dopiero początek. Żywego i
nieskończenie dobrego Boga trzeba spotkać i doświadczyć. A to dokonuje się
głównie przez modlitwę. I właśnie jej brak zamyka nam drogę do prawdziwego
pokoju serca. Tylko człowiek, który potrafi modlić się sercem, który podczas
mszy świętej
W tym miejscu jestem winien Czytelnikom jedno wyjaśnienie. Ten rozdział jest
nieco zmienionym fragmentem mojej wcześniejszej książki Porozmawiajmy
spokojnie o tych sprawach. Książka ta porusza kwestie problemów związanych z
czystością. To właśnie one, powtarzając się wielokrotnie, doprowadzają wielu
ludzi do bolesnego poczucia winy, a nawet rozpaczy. Postanowiłem zamieścić ten
fragment dlatego, że wspomniana pozycji a pisana była głównie z myślą o
ludziach młodych, a kwestie poruszane w obecnym rozdziale, jak sądzę, nie
dotyczą tylko młodzieży. Poza tym, co bardzo istotne, wiążą się one w sposób
szczególny z tematem Bożego miłosierdzia.
71
naprawdę czuje się zaproszony przez Jezusa do wspólnej Wieczerzy, podczas
której karmiony jest nie zwykłym pokarmem, ale najczystszą miłością, nie
będzie bał się Pana Boga. Prawdziwie rozmodlony człowiek, żyjący w obecności
dobrego Boga, może jedynie lękać się, że utraci tak bliski kontakt ze Stwórcą.
Jezus obiecał nam na chrzcie świętym, że będziemy zbawieni. I będzie nas nosił
na rękach, będzie nas wygrzebywał spod sterty grzechów i słabości, aby
dotrzymać słowa. I takiego Jezusa musimy koniecznie zaprosić do naszego życia.
Nie Jezusa, który jest nagrodą za nasze dobre zachowanie. Wielu ludzi żyje w
takim przekonaniu, że mają prawo modlić się, mają prawo przychodzić do Pana
Boga tylko wtedy, kiedy są porządni, kiedy wszystko w swoim życiu ułożą
poprawnie. A tak nie jest. Czy ktoś z nas mówi sobie: "Nie pójdę do lekarza,
bo jestem taki chory, mam gorączkę, kaszlę i kicham. Wstyd byłoby się w takim
stanie pokazywać doktorowi. Jak się trochę podkuruję, to wtedy pójdę do
przychodni". Nikt tak nie myśli, bo to byłby absurd! Do lekarza idziemy
właśnie wtedy, kiedy jesteśmy chorzy. I do Jezusa idziemy szczególnie w tym
czasie, kiedy upadamy, kiedy coś nie wychodzi, kiedy grzech znów tryumfuje nad
nami.
Ogromne rozterki przeżywają ludzie, którym często zdarza się upadać, czy to w
nadużywanie alkoholu, w samogwałt, cudzołóstwo albo kradzież. Tak często
ocierają się o poczucie rozpaczy, kiedy grzech powtarza się po raz setny,
tysiączny, kiedy trwa miesiąc, rok, nawet kilka czy kilkanaście lat. Pojawia
się wtedy myśl: "To nie ma sensu. Taki już będę, tak widać być musi. Nic się
tu nie zmieni. Bóg już na pewno ma mnie dość. Przecież ciągle upadam, tyle
razy postanawiałem poprawę. Już chyba najbardziej cierpliwy człowiek nie
72
wytrzymałby tego, gdybym go tyle razy zawiódł, więc Bóg chyba też mówi mi:
Dość! Nie będziesz mnie już więcej zwodził swoimi postanowieniami poprawy!
Teraz czeka cię już tylko surowy sąd i wyrok!". I wtedy nierzadko przychodzi
zmiana przekonań moralnych. Taki ktoś, zrozpaczony codziennymi upadkami, w
końcu sięga po rozwiązanie pseudowyzwolenia, które chętnie podsuną mu różne
wyluzowane środowiska: "Ależ to, co robiłeś, to wcale nie jest grzech! Jeśli
jest to nawet trochę nie w porządku, to nie można się tym za bardzo
przejmować. Do piekła się od tego nie idzie! To tylko jakieś anachroniczne
przekonania księży. I to zresztą nie wszystkich. A poza tym tak jak ty
postępuj ą miliony innych ludzi. Po prostu inaczej się nie da!". I kiedy takie
zwątpienie wkrada się w serce człowieka, kiedy zaczyna kupować takie
rozwiązanie, jest to znak, że trzeba... znowu powstać. Setny, tysiączny raz.
Trzeba się z tego natychmiast wydźwignąć! "Ale w imię czego? - ktoś zapyta. -
Przecież wszystkie sposoby, postanowienia zawiodły. Na czym mam oprzeć swój ą
nadziej ę? Przecież wiem, że będę dalej upadał!". Tak, to jest bardzo
prawdopodobne przypuszczenie. Czas upadków może jeszcze trwać. Bóg da
wytrwałym łaskę uzdrowienia, ale rzeczywiście przychodzi nam niekiedy długo na
nią czekać. Cóż więc robić, kiedy rodzinne kłótnie, uczucia nienawiści, upadki
w nałóg powtarzają się mimo mocnych postanowień i licznych prób podźwignięcia
się?
Przed kilku laty uczestniczyłem w spotkaniu ewangelizacyjnym, na którym pewien
świecki człowiek zadał zgromadzonym słuchaczom konkretne pytanie:
- Czy jesteście święci?
Ludzie zaczęli spoglądać niepewnie na siebie, a na ich twarzach malował się
wyraz zakłopotania. Prowadzący spotkanie nie dawał jednak za wygraną.
73
- Czy jesteś święty? - zapytał młodego mężczyznę siedzącego w pierwszym
rzędzie.
Wyrwany znienacka do odpowiedzi rzekł:
- No... no... próbuję być święty.
Takiej odpowiedzi udzieliłoby chyba wielu z obecnych na sali, bowiem duża
część ludzi, gdy usłyszała te słowa, zaczęła potakująco kiwać głowami. Wtedy
pytający zwrócił się do swojego rozmówcy z poleceniem:
-Próbuj wstać!
Kiedy ów powstał z krzesła, tamten rzekł:
- Nie powiedziałem ci: "wstań", ale: "próbuj wstać". Człowiek ten usiadł, a
potem... znowu wstał. I tym razem jednak pro wadzący spotkanie był
niezadowolony.
- Ty przecież wstałeś, a ja powiedziałem ci: "próbuj wstać".
- Jak to mam "próbować wstać"? - pytał zmieszany słuchacz. - Albo siedzę, albo
wstaję. Co to znaczy: "próbować wstać"?
I wtedy padła odpowiedź, która jest dla nas wszystkich bardzo ważnym pytaniem:
- A co to znaczy: "próbować być świętym"? Albo jesteś w konkretnej chwili
święty, albo nie jesteś.
Drogi Czytelniku, odłóż na chwilę tę książeczkę, spójrz na zegarek i zapytaj
samego siebie: "Czy teraz, o tej godzinie, w tej chwili jestem święty? Czy
jestem w stanie łaski uświęcającej? Czy mojego sumienia nie obciąża jakiś
poważny grzech, czy nie trwam w jakimś złym uporze? Może jestem z kimś
skłócony, postanowiłem nie odzywać się do niego? Czy nie planuję niczego
złego? Czy po prostu mogę teraz spojrzeć Jezusowi w oczy?". Jeżeli tak, to
jesteś święty! A jeżeli nie? Jeżeli między tobą a Bogiem jest jakiś mur
grzechu? To co wtedy?
74
Są takie dwa słowa, które w naszym życiu duchowym toczą ze sobą swego rodzaju
walkę. To właśnie słowo "próbować" i słowo "natychmiast". Które z nich jest
bliższe duchowi Ewangelii, można bardzo łatwo stwierdzić, zaglądając do
biblijnej konkordancji. Otóż słowo "natychmiast" pojawia się w Ewangeliach
dwadzieścia siedem razy. Gdy Jezus został ochrzczony, to natychmiast wyszedł z
wody, Apostołowie natychmiast zostawili sieci i szli za Zbawicielem. Gdy Piotr
zaczął tonąć w jeziorze, Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go. Gdy
Chrystus powiedział do ojca chorego chłopca: " Wszystko jest możliwe dla tego,
kto wierzy", ten natychmiast zawołał: "Wierzę, zaradź niedowiarstwu memu".
Jezus natychmiast uzdrawiał chorych. Natychmiast wstał paralityk, natychmiast
ustał krwotok chorej kobiety, natychmiast powstała wskrzeszona dziewczynka.
Gdy Apostołowie płynęli po wzburzonym jeziorze, a Jezus przyszedł do nich po
wodzie, to "łódź natychmiast znalazła się przy brzegu". Natomiast wspomniane
słowo "próbować" jest użyte w Ewangelii tylko raz, gdy Jezus mówi do Żydów:
"Nie próbujcie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca" (Łk 3, 8). Poza tym Jezus
nie wypowiada go nigdy.
Przeciwstawiając sobie słowa "natychmiast" i "próbować", nie chcę powiedzieć,
że zawsze, gdy chrześcijanin coś próbuje robić, jest to złe i nieewangeliczne.
Chodzi mi tylko o podkreślenie, jak bardzo ważne jest w życiu chrześcijańskim
zdecydowane działanie, czynienie od razu wszystkiego, co jest naszym
powołaniem, co w danej chwili jest możliwe do zrobienia. Bowiem jak mówi
Ewangelia: "Ludzie gwałtowni zdobywają królestwo Boże" (Mt 11, 12). I dlatego
ważnym momentem w życiu duchowym każdego chrześcijanina jest chwila
postanowienia: "Będę
75
święty, muszę zostać świętym! Właśnie teraz!". I choć może człowieka, którego
powinieneś przeprosić, spotkasz dopiero jutro, może do spowiedzi będziesz mógł
pójść za kilka godzin, może tę rzecz, którą musisz oddać, odniesiesz
właścicielowi za kilka dni, to tę decyzję możesz podjąć już teraz! I jesteś
święty. Natychmiast! Możesz natychmiast stać się święty - w autobusie, w
kolejce do kasy, nawet leżąc w łóżku. Każdy człowiek na świecie, gdzie chce i
kiedy chce, może natychmiast stać się święty! I to jest najprawdziwsza,
niesamowita wolność, którą zyskaliśmy przez to, że Jezus już nas zbawił.
Zanim jednak będziemy mieć w niej pełny udział, trzeba będzie jeszcze stoczyć
walkę ze złym duchem, który przychodzi do nas z argumentem z pozoru bardzo
logicznym, a co niebezpieczniejsze, mającym posmak tak docenianej w
chrześcijaństwie pokory. Mówi serdecznym, rozsądnym głosem: "Ty chcesz zostać
święty? No tak, oczywiście, to dobry pomysł, ale czy to nie zarozumiałość?
Przypomnij sobie swoje ostatnie upadki. Pamiętasz? Samogwałt, alkohol,
kradzież. Może było tego nawet więcej niż kiedyś. I ty chcesz być święty?
Oczywiście, próbuj, staraj się poprawić, ale bądź realistą. Musisz to wszystko
spokojnie przemyśleć, zastanowić się. Ale może nie podejmuj decyzji tak
gwałtownie. Może zaczniesz od jutra, od przyszłego miesiąca? A potem to
owszem, może rzeczywiście spróbujesz żyć inaczej. Zresztą popatrz na innych:
czy są wśród nich święci? Ludzie są tacy zwykli, szarzy, a ty chcesz być
święty? Nie łudź się. Owszem, bądź porządny, przyzwoity i próbuj się poprawić,
ale...". Właśnie! Z tym "ale" trzeba się rozprawić. Trzeba być
"zarozumiałym" i upartym. Fanatycznie upartym. "A ja właśnie będę święty!".
Dlaczego takim trzeba być? Bo nie
76
ma się nic do stracenia. Jan Bosco powiedział: "Albo będziesz święty, albo
będziesz nikim". Choćby mnie moje grzechy ciągle odrzucały od bram nieba,
kalały brudem, poniżały i upokarzały, będę podnosił się natychmiast i wracał.
Będę ufał nie swoim siłom, umiejętnościom czy duchowym kalkulacjom. Ufam Bogu,
który mnie stworzył, W chrzcie świętym uczynił mnie swym przybranym dzieckiem.
Karmi mnie swoim Ciałem, w konfesjonale pozwala mi doświadczyć cudu
miłosierdzia nawet siedemdziesiąty siódmy raz. Ja już nawet nie wierzę sobie,
ale wierzę Jemu. To nie ja jestem szalony, gdy mówię: "będę święty". To Bóg
jest niepojęty, wzywając mnie do swego domu, nazywając mnie swoim dzieckiem,
nakazując mi być świętym człowiekiem. A przecież On zna wszystkie zakamarki
mojego serca. Te ciemne też. I odpowiem na to wezwanie do świętości już teraz!
Natychmiast! Bo po co te minuty obok Niego. Te dni z tak wykańczającym
kompromisem sumienia. Wstanę i wrócę do mojego Ojca! Gdy tylko po ludzku
spojrzymy na problem naszego wezwania do świętości, to odpowiedź jest jedna:
"to niemożliwe". Tyle słabości krępuje świat naszego ducha, tyle pokus wokół
nas, pragnienia ciała są tak niesamowicie silne, wyobraźnia tak łatwo szybuje
ku strefie zakazanej. Tak, to prawda, ale czy naprawdę to wszystko aż tak
bezlitośnie nas zniewala? Gdy byłem jeszcze małym chłopcem, to spędzałem
wakacje na jednej z mazurskich wsi. Córka gospodarzy, u których mieszkałem,
pokazała mi kiedyś taką, jak to mówiliśmy, sztuczkę. Złapała chodzącą po
podwórku kurę, ścisnęła dłonią obie jej nogi i zaczęła przy nich manipulować
tak, jakby je wiązała. Następnie położyła przestraszonego ptaka na boku i
patykiem namalowała na ziemi, przed oczami kury, biegnącą
77
od jej nóg kreskę tak, jakby to był koniec sznurka. Rzecz niesłychana. Biedna
kura, mając zupełnie nieskrępowane nogi, myślała, że są one związane i
pokornie leżała na ziemi, nie próbując nawet wstać. Zdarzało się niekiedy, że
trwało to parę ładnych minut. Czy czasem zły duch nie robi z nami podobnej
rzeczy? Leżymy i nawet nie próbujemy wstać, mając przed oczami kreskę naszych
wyrzutów sumienia. Dajemy się niekiedy nabrać na głos świata, któremu za
wszelką cenę zależy na tym, by przekonać wszystkich, że świętość jest
niemożliwa. Że, jak to mówią, "każdy jest umoczony". Każdy robi to, co jest
twoim wyrzutem sumienia. Obmowa, zawiść, antykoncepcja - to wszystko jest
popularne na całym świecie. Dotyczy to setek milionów ludzi. To wszystko
prawda. A jednak... A jednak Kościół na placu Świętego Piotra ustami papieża
nieustannie ogłasza całemu światu imiona tych, którzy na wzór Mistrza z
Nazaretu przeszli przez ziemię, dobrze czyniąc. Żyli w czystości,
niejednokrotnie oddając za nią swoje życie. Nie byli wolni od ludzkich
ułomności, ale powstawali, powracali i nieustannie wierzyli głęboko w Boże
miłosierdzie. Imion tysięcy innych świętych, tych niekanonizowanych, tu, na
ziemi, nie poznamy nigdy. Jako spowiednik mogę powiedzieć tylko tyle, że żyją
wśród nas.
Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. Dał nam Księgę, która jest prawdą o
Bogu, o ludziach, o świecie. Dał nam sakrament pojednania, eucharystię, dał
nam swojego Ducha. Więc "któż może odłączyć nas od miłości Chrystusowej?!"(Rz
8, 35). "Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam?!"(Rz 8, 31). A więc bądź
święty! Dosłownie. Ktoś może jednak nie dowierzać: "Ale jak to: bądź święty?
Od kiedy?". Od teraz, właśnie natychmiast. Kiedy Matka Teresa z Kalkuty
odwiedziła jeden z domów,
w którym mieszkały siostry jej zgromadzenia, to zauważyła, że wbrew obyczajom
przyjętym w zakonie, w kaplicy, na podłodze leżał duży dywan. Nie zaczęła
rozważać, co uczynić w tej sytuacji, nie zwołała zebrania na ten temat. Ona
sama, kobieta tak drobnej postury, zwinęła ten dywan i wyrzuciła go przez
okno. Już, natychmiast! To jest duch Ewangelii. Dziś jeszcze zadzwonić do
bliźniego i powiedzieć: przepraszam. Temu, komu trzeba, powiedzieć: żegnaj,
innemu: przyjdź do mego domu. Oddać to, co mam, a co nie jest moje. Położyć
sobie karteczkę z tekstem krótkiej modlitwy na biurku. Wyrzucić na śmietnik
czasopismo, które brudzi moje myśli. Natychmiast, jeśli trzeba, przystąpić do
kratek konfesjonału.
Ktoś powie: "No tak, może nawet byłoby mnie stać na taki jednorazowy,
heroiczny zryw. Ale przecież przede mną całe życie, tyle dni, tyle różnych
sytuacji, tyle pokus. Czy wytrwam, czy mam szansę wytrwać? Czy sprawdzę się we
wszystkim?". Zadam Ci pytanie: czy potrafiłbyś przeżyć najbliższy kwadrans w
świętości? To tylko piętnaście minut. A czy mógłbyś przeżyć, powiedzmy,
najbliższą godzinę bez grzechu, bez kłótni, złośliwości, po Bożemu realizując
swoje plany? Tylko godzinę. Na razie nie myśl o dniu jutrzejszym, o przyszłym
tygodniu, miesiącu, roku, o całym życiu. Na razie ta godzina. Bo widzisz, to
jest wielkie odkrycie: jeśli potrafisz być świętym, tak normalnie, zwyczajnie
świętym w tym kwadransie, w tej godzinie, to dlaczego nie potrafiłbyś być
takim w następnej? A życie, całe długie życie, składa się z takich właśnie
zwykłych godzin. I nie martw się za dużo na zapas. Ile tych godzin będzie, wie
tylko Bóg. Ksiądz Aleksander Fedorowicz napisał kiedyś: "Każdy człowiek,
naukowiec i sprzątaczka, artysta i hydraulik, biskup i ministrant staje
79
nieustannie przed jednym zadaniem -"przeżyć jeden, konkretny dzień".
Kiedyś, w czasie moich pierwszych w życiu ferii seminaryjnych zwierzyłem się
jednej siostrze zakonnej, że mam pewne wątpliwości, czy uda mi się wytrwać w
seminarium, a potem w kapłaństwie. Pamiętam moje słowa, które w moim mniemaniu
miały uchodzić za wyraz odpowiedzialności i dojrzałości. Mówiłem mniej więcej
tak: "Przecież tyle jeszcze lat przede mną, tyle nieprzewidzianych sytuacji, i
to aż do końca życia! Miesiąc czy rok to mogę wytrzymać, ale zawsze?!". I
wtedy bardzo zaskoczyła mnie jej pełna spokoju odpowiedź: "A co ty się
martwisz? Wybrał cię Bóg, to niech On się martwi o ciebie! Dziś jesteś w
porządku, a jutro Pan da ci łaski, o jakich jeszcze dziś ci się nie śni.
Zamiast biadolić, chodź, lepiej napijemy się kawy".
Tak bardzo się cieszę, że moim patronem jest święty Piotr. To przecież w
pewnym sensie dramatyczna postać. Spośród wszystkich Apostołów wyróżniał się
niezwykłą aktywnością, ale prawie wszystkie jego inicjatywy, mówiąc
delikatnie, nie wypaliły. To przecież on doradzał Zbawicielowi, aby Ten nie
szedł na krzyż. Został za to przez Mistrza niesamowicie surowo skarcony. Gdy
był z Jezusem, Jakubem i Janem na Górze Przemienienia, to zaczął ze strachu
mówić coś o postawieniu jakichś trzech namiotów. Było to tak niedorzeczne, że
Jezus nawet tego nie skomentował. Kiedy chciał sobie pospacerować po jeziorze,
to mu wiary zabrakło i skąpał się na oczach pozostałych jedenastu. Taki wstyd
- chciał być bohaterem, a tu Jezus musi go ratować przed niechybną śmiercią. W
wieczerniku zaklinał się, że Zbawiciela nigdy nie opuści, a jeszcze kogut nie
zaczął piać, gdy on już wyparł się Jezusa trzykrotnie. Jeszcze wcześniej
80
chciał być wierny obietnicy i sługę Sanhedrynu uderzył mieczem w głowę, ale to
też się Chrystusowi nie spodobało. Właściwie, prócz wyznania wiary w Jezusa
pod Cezareą Filipową, do chwili Jego zmartwychwstania Piotrowi nie wyszło nic.
Zupełnie nic. Jak chyba żadna z postaci Nowego Testamentu, to właśnie on wciąż
zawodził. I ten Piotr, po tym wszystkim, trzykrotnie powiedział Jezusowi, że
Go kocha. Być może, gdy to mówił, któryś z Apostołów mógł sobie pomyśleć: "Jak
śmiesz, Piotrze, mówić, że kochasz Mistrza. Przecież zdradziłeś, uciekłeś, nie
zrozumiałeś". A jednak on twardo mówił: kocham! I Jezus to wyznanie przyjął.
Bo Piotr umiał jedno - umiał wracać. Wracać natychmiast. I dlatego, po tych
wszystkich doświadczeniach, w swoim Pierwszym Liście pisał: "W całym
postępowaniu stańcie się wy również świętymi na wzór Świętego, który was
powołał". I dalej: "Upokorzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w
stosownej chwili. Wszystkie wasze troski przerzućcie na Niego, gdyż Jemu
zależy na was" (1P 5, 6-8). Jakże bardzo Piotr doświadczył tego, jak Bogu
ogromnie na nas zależy. Dlatego gotów jest ciągle nam wybaczać i chwytać nas
za rękę jak swego ukochanego Apostoła, gdy ten zaczął pogrążać się w falach
wzburzonego jeziora.
Tak, my też zawodzimy, ale przez to nie przestajemy być wybrani. Nie
przestajemy być powołani do świętości. Do każdego z nas Bóg powiedział na
chrzcie, że czyni go swym przybranym dzieckiem. Przy każdej spowiedzi słyszymy
słowa: "Ja odpuszczam tobie grzechy". I gdy wychodzimy z kościoła, gdy
wstajemy od modlitwy, to czeka na nas kolejna godzina, kolejny dzień jak biała
karta, na której mamy spisywać historię swego życia. I bez względu na to, co
do tej pory było na niej napisane, możemy
81
nieustannie przed jednym zadaniem -^przeżyć jeden, konkretny dzień".
Kiedyś, w czasie moich pierwszych w życiu ferii seminaryjnych zwierzyłem się
jednej siostrze zakonnej, że mam pewne wątpliwości, czy uda mi się wytrwać w
seminarium, a potem w kapłaństwie. Pamiętam moje słowa, które w moim mniemaniu
miały uchodzić za wyraz odpowiedzialności i dojrzałości. Mówiłem mniej więcej
tak: "Przecież tyle jeszcze lat przede mną, tyle nieprzewidzianych sytuacji, i
to aż do końca życia! Miesiąc czy rok to mogę wytrzymać, ale zawsze?!". I
wtedy bardzo zaskoczyła mnie jej pełna spokoju odpowiedź: "A co ty się
martwisz? Wybrał cię Bóg, to niech On się martwi o ciebie! Dziś jesteś w
porządku, a jutro Pan da ci łaski, o jakich jeszcze dziś ci się nie śni.
Zamiast biadolić, chodź, lepiej napijemy się kawy".
Tak bardzo się cieszę, że moim patronem jest święty Piotr. To przecież w
pewnym sensie dramatyczna postać. Spośród wszystkich Apostołów wyróżniał się
niezwykłą aktywnością, ale prawie wszystkie jego inicjatywy, mówiąc
delikatnie, nie wypaliły. To przecież on doradzał Zbawicielowi, aby Ten nie
szedł na krzyż. Został za to przez Mistrza niesamowicie surowo skarcony. Gdy
był z Jezusem, Jakubem i Janem na Górze Przemienienia, to zaczął ze strachu
mówić coś o postawieniu jakichś trzech namiotów. Było to tak niedorzeczne, że
Jezus nawet tego nie skomentował. Kiedy chciał sobie pospacerować po jeziorze,
to mu wiary zabrakło i skąpał się na oczach pozostałych jedenastu. Taki wstyd
- chciał być bohaterem, a tu Jezus musi go ratować przed niechybną śmiercią. W
wieczerniku zaklinał się, że Zbawiciela nigdy nie opuści, a jeszcze kogut nie
zaczął piać, gdy on już wyparł się Jezusa trzykrotnie. Jeszcze wcześniej
80
chciał być wierny obietnicy i sługę Sanhedrynu uderzył mieczem w głowę, ale to
też się Chrystusowi nie spodobało. Właściwie, prócz wyznania wiary w Jezusa
pod Cezareą Filipową, do chwili Jego zmartwychwstania Piotrowi nie wyszło nic.
Zupełnie nic. Jak chyba żadna z postaci Nowego Testamentu, to właśnie on wciąż
zawodził. I ten Piotr, po tym wszystkim, trzykrotnie powiedział Jezusowi, że
Go kocha. Być może, gdy to mówił, któryś z Apostołów mógł sobie pomyśleć: "Jak
śmiesz, Piotrze, mówić, że kochasz Mistrza. Przecież zdradziłeś, uciekłeś, nie
zrozumiałeś". A jednak on twardo mówił: kocham! I Jezus to wyznanie przyjął.
Bo Piotr umiał jedno - umiał wracać. Wracać natychmiast. I dlatego, po tych
wszystkich doświadczeniach, w swoim Pierwszym Liście pisał: "W całym
postępowaniu stańcie się wy również świętymi na wzór Świętego, który was
powołał", l dalej: "Upokorzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w
stosownej chwili. Wszystkie wasze troski przerzućcie na Niego, gdyż Jemu
zależy na was" (1P 5, 6-8). Jakże bardzo Piotr doświadczył tego, jak Bogu
ogromnie na nas zależy. Dlatego gotów jest ciągle nam wybaczać i chwytać nas
za rękę jak swego ukochanego Apostoła, gdy ten zaczął pogrążać się w falach
wzburzonego jeziora.
Tak, my też zawodzimy, ale przez to nie przestajemy być wybrani. Nie
przestajemy być powołam do świętości. Do każdego z nas Bóg powiedział na
chrzcie, że czyni go swym przybranym dzieckiem. Przy każdej spowiedzi słyszymy
słowa: "Ja odpuszczam tobie grzechy". I gdy wychodzimy z kościoła, gdy
wstajemy od modlitwy, to czeka na nas kolejna godzina, kolejny dzień jak biała
karta, na której mamy spisywać historię swego życia. I bez względu na to, co
do tej pory było na niej napisane, możemy
81
natychmiast napisać tam słowo "tak". "Tak" Panu, "tak" Ewangelii, "tak"
wezwaniu do czystości i świętości. Bóg jest dobry, bo - skoro żyjemy - to
znak, że nasze księgi są otwarte i nie brak w nich białych kart.
Chciałbym jednak nieco dowartościować skrytykowane przed chwilą słowo
"próbować" i jakoś pogodzić je ze słowem "natychmiast". Wydaje mi się bowiem,
że nasza chrześcijańska świętość do końca życia polegać ma na tym, że po
upadku będziemy natychmiast próbować, by jeszcze raz zacząć wszystko od nowa.
To słowo "próbować" jakoś szczególnie spodobało mi się po obejrzeniu słynnego
filmu pod tytułem Lot nad kukułczym gniazdem. Jest tam scena, kiedy
pensjonariusze zakładu psychiatrycznego postanawiają z niego uciec. Gromadzą
się w łaźni i wtedy jeden z nich, główny bohater filmu, McMurphy, rzuca
pomysł, aby wyrwać stojący na środku marmurowy postument, do którego
przymocowane są krany. Potem rzucić nim w okno, rozerwać kraty i tak oto
uzyskać drogę ku wolności. Jeden z towarzyszy niedoli zaczyna jednak wątpić w
powodzenie tego planu:
- Nie wyrwiesz! - mówi.
- Wyrwę - odpowiada McMurphy.
-Nie wyrwiesz!
- Wyrwę. Zakładasz się? - pada propozycja.
-O co?
- O dziesięć dolarów.
- Dobrze.
Ktoś z obecnych przecina podane dłonie i układ zostaje zawarty. McMurphy
podchodzi do potężnego postumentu, obejmuje go ramionami, napręża mięśnie, ale
cokół ani drgnie. Kolejne próby także nie przynoszą żadnego efektu. Wtedy
zmęczony i przegrany McMurphy podchodzi do zwycięzcy zakładu i mówi:
82
- Masz tu swoje dziesięć dolarów. Przegrałem. Ale przynajmniej próbowałem.
Bardzo mi się spodobały te słowa: "przynajmniej próbowałem". Może to one ocalą
nam życie na Sądzie Ostatecznym? "Przynajmniej próbowałem, Panie Jezu. W
chwilach trudnych, kiedy w ciągu dnia wszystko się waliło, kiedy noc nie była
spokojna, paliłem lampkę oliwną przed Twoim obrazkiem. Kupowałem kwiaty dla
Matki Bożej, szukałem książki, spowiednika, dobrych rekolekcji. I wiem, że
zdarzały się upadki, ale co mogłem robić więcej? Może rzeczywiście mało, ale
to był taki mój wdowi grosz". Jestem przekonany, że takie wyznanie wzruszy
miłosierne Serce dobrego Jezusa.
Na zakończenie tej książeczki chciałbym powiedzieć coś tym wszystkim, którzy
może są bliscy utraty nadziei, że można wy dźwignąć się z grzechu, że można
żyć w czystości i świętości. Tym, którzy zaczynają wątpić w to, że Jezus
naprawdę może darować winę nawet po raz tysiączny. Otóż jest sens, by jeszcze
raz iść do spowiedzi, choć bywało się tam częstym gościem. A tym wszystkim,
którzy bliscy są już tylko ucieczki, rezygnacji, popadnięcia w rozpacz,
chciałbym zadedykować jedną z homilii znanego kaznodziei i rekolekcjonisty,
księdza Kazimierza Orzechowskiego. Mówi ona właśnie o Bożym miłosierdziu i
nadziei:
" Wielu ludzi żyje w przekonaniu, że Pan Bóg nie wysłuchuje modlitwy
grzesznika, że On wysłuchuje tylko sprawiedliwych. Bolesne to jest i smutne,
bo co w takim razie mają robić ci biedni grzesznicy, skoro Bóg ich nie
wysłuchuje. Ale my spokojnie zapytajmy: czy rzeczywiście Bóg nie wysłuchuje
grzesznika?
Pierwszą odpowiedź daje nam już święty Augustyn, doktor Kościoła. Cóż on na to
odpowiada? Mówi, że Bóg
83
wysłuchuje grzesznika. Dlaczego? Bo w chwili, gdy grzesznik zaczyna się
modlić, to już jest w zasięgu łaski, czyli już w tym momencie Bóg dał mu jakiś
dar, i to znaczy, że już mu przebaczył. Otrzymał natchnienie do modlitwy i na
to wezwanie odpowiada, a to już jest znakiem przebaczenia. Gdy grzesznik
zaczyna się modlić, to już jest w kontakcie z Panem Bogiem. Stwórca zwrócił ku
niemu swoje oblicze.
Zresztą już w samym Nowym Testamencie święty Jan Apostoł, umiłowany uczeń
Pana, mówi nam tak: Jeśliby nawet kto zgrzeszył, mamy Rzecznika wobec Ojca
Jezusa Chrystusa sprawiedliwego. On bowiem jest ofiarą przebłagalną za nasze
grzechy, i nie tylko za nasze, lecz również za grzechy całego świata (U 2,
1). To jest tekst Pisma Świętego. Wobec Boga Ojca mamy obrońcę, którym jest
Jezus Chrystus.
A teraz przypatrzmy się, co mówi na ten temat błogosławiona siostra Faustyna
Kowalska. Pisze tak: Chociażby grzechy nasze były czarne jak noc, to kiedy
grzesznik zwraca się do miłosierdzia Bożego, oddaje Bogu największą chwałę.
Jego dusza wysławia Bożą dobroć. Wtedy szatan drży przed nią i ucieka na samo
dno piekła. Wspomnijcie na moją mękę - mówi Jezus - a jeżeli nie wierzycie
słowom moim, to przypatrzcie się moim ranom. O, żebyś wiedział, jak boleśnie
rani Mnie niedowierzanie mojej dobroci. Najboleśniej ranią Mnie grzechy
nieufności.
Chrystus kazał też napisać siostrze Faustynie i takie słowa: Niechaj
pokładają nadzieję w moim miłosierdziu najwięksi grzesznicy. Oni mają pierwsze
prawo przed wszystkimi do mego miłosierdzia, do ufności, do przepaści mego
miłosierdzia. Dno nędzy samej przywołuje przepaść
84
mego miłosierdzia. Mów o miłosierdziu moim duszom znękanym, które się odwołują
do mojego miłosierdzia. Takim duszom udzielam łask ponad ich życzenia. Nie
mogę ich karać. A my ciągle żyjemy w strachu między grzechem a karą boską.
Ale to nie jest Nowy Testament, to nie jest Radosna Nowina o zwycięstwie nad
grzechem, nad ciemnością. Jezus mówi Faustynie: Nie mogę karać nikogo, choćby
był największym grzesznikiem, jeśli odwoła się do mojej litości.
Usprawiedliwiam go w niezbadanym, niezgłębionym moim miłosierdziu. Wszystkie
te teksty wskazują, że im większa jest nędza człowieka, tym większe ma on
prawo do Bożego miłosierdzia. W księgach Nowego Testamentu Paweł Apostoł mówi:
Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się laska (Rz
5, 20). Oto główna idea przesłania orędzia siostry Faustyny. W chwilach
załamania i rozpaczy mocno musimy pamiętać o słowach, które słyszymy na każdej
mszy świętej -sursum corda, w górę serca. Te słowa wypowiedział przed wiekami
prorok Jeremiasz w Jerozolimie. Był to rok 586 przed Chrystusem, kiedy
Nabuchodonozor oblegał świątynię jerozolimską. Jeremiasz był prorokiem ruin,
pożarów, prorokiem żałoby i łez, prorokiem kary Bożej. Dlaczego? Zapowiadał
bowiem, że spadnie kara Pańska na naród i nie pomoże Żydom mówienie:
świątynię mamy, świątynię, świątynię. Nie uratuje was świątynia, jeżeli
odejdziecie od Boga. I tak się stało. Odszedł naród od Boga. Bóg zapłonął
gniewem. Prorok lata całe zapowiada straszliwe kary, z powodu których będą
bardzo cierpieć. Żydzi nie mogli, nie chcieli w to uwierzyć. Proroctwo
Jeremiasza było dla nich obrazą i bluźnierstwem, i dlatego chcieli go zabić.
Jak to -pytali oburzeni - świątynia ma być spalona? Miejsce Boga? Bóg nie jest
tak mocny, żeby nie obronić świątyni swojej?!
85
Miasto święte, miasto Najwyższego będzie w ruinach? Co ty, Jeremiaszu, mówisz?
A on ogłaszał z roku na rok, że zbliża się czas wielkiej pomsty. I
rzeczywiście. W roku 586 przed Chrystusem świątynia została spalona, legła w
gruzach. Miasto zostało zniszczone. Naród zaprowadzono do niewoli
babilońskiej. Żydom zawalił się cały świat. Wszystko runęło. Cały Stary
Testament, cały Abraham, Izaak, Jakub. Cały Mojżesz i Dawid, i Salomon, nic z
tego już nie będzie. Naród jak pień obumarły. Nie ma życia, nie ma Boga, nie
ma świątyni. Są w niewoli, a barbarzyńcy depczą te święte miejsca świątynne.
Zniszczenie takie, że naród już nigdy się nie podźwignie. Z ziemi będzie
wytarte imię jego, zapomniane. Głosił to prorok, a oni teraz to wszyscy widzą,
wszystko zrównane z ziemią. Nie ma Boga. Bóg odstąpił, odszedł od nich. I
wtedy, w tej sytuacji, ten prorok porwany nagle natchnieniem Bożym, staje na
tych ruinach i krzyczy: W górę serca!!!. W górę, zawsze w górę!!! Nigdy nie
trać nadziei, nigdy nie wolno ci zwątpić, nigdy nie wolno ci upaść, nie wolno
ci rozpaczać!!! W górę serca, słyszysz. Nic nie szkodzi, że miasta nie ma, że
świątyni nie ma, że Bóg odszedł. Nieważne. Wszystko może stać się od początku,
od zera, na nowo. Bo Bóg jest wszechmocny, wszystko może uczynić, światy,
galaktyki. Wszystko zniszczyć i na nawoje stworzyć. Miasto święte i świątynię
też. Nie trać nadziei, nigdy, nigdy!!! Gdy rak cię niszczy, gdy ktoś umiera,
gdy popadasz w nieszczęście, gdy grzech znowu powraca, gdy ci najtrudniej w
życiu, mów: sur sum corda, w górę serca!!! Nigdy, nigdy nie trać nadziei!!!
NIGDY!!! I ten najwspanialszy krzyk, to najcudowniejsze zawołanie ksiąg
Starego Testamentu znajduje się w każdej mszy świętej - sursum corda, w górę
serca. Bóg jest z tobą ".
Odpuść, jako i my...
Zdarza się, że my, katolicy, wyrażamy się niekiedy z niekłamanym uznaniem o
wyznawcach innych religii, a nawet sekt. Podziwiamy muzułmanów za to, że nawet
w parkach czy na ulicach potrafią się modlić, oddając pokłony Allahowi, gdy
tymczasem wielu z nas wstydzi się choćby przeżegnać przed posiłkiem czy przed
podróżą. Niektórzy zazdroszczą świadkom Jehowy, że są tacy rygorystyczni w
przestrzeganiu abstynencji, solidni w pracy, a po każdym spotkaniu na
stadionie czy w hali sportowej pozostawiają po sobie idealny porządek. Mówimy
niekiedy: "Oni to mają rygorystyczne zasady!". Myślę jednak, że by ująć
rzecz ściśle - ów podziw nie dotyczy samego kodeksu moralnego, lecz stopnia, w
jakim wyznawcy innych religii stosują w życiu obowiązujące ich prawo.
Istotnie, w tej dziedzinie wielu katolików rzeczywiście nie świeci przykładem.
Jeśli jednak chodzi o samą naukę i zawarte w niej reguły postępowania, to z
całą pewnością można powiedzieć, że nie ma na świecie religii bardziej
wymagającej niż chrześcijaństwo. A jednym z najtrudniejszych przykazań jest
to, które nakazuje nam kochać każdego człowieka. KAŻDEGO!!! I to jest o wiele
trudniejsze niż abstynencja, długie modlitwy czy solidność w pracy.
Każdy z nas pamięta dialog Jezusa z Piotrem, kiedy to Apostoł zapytał Mistrza,
ile razy mamy wybaczać
87
swojemu bratu. Odpowiedź Chrystusa nie pozostawia żadnych wątpliwości. A
symboliczna liczba siedemdziesiąt siedem, której Zbawiciel użył w odpowiedzi,
oznacza, że wybaczać mamy w nieskończoność. Innym razem Jezus powiedział: "I
jeśliby brat twój siedem razy na dzień zawinił przeciw tobie i siedem razy
zwróciłby się do ciebie, mówiąc: Żałuję tego, przebacz mu!" (Łk 17, 4). Od
dzieciństwa pamiętamy ewangeliczne wezwania, by bijącemu nadstawić drugi
policzek. Temu zaś, kto chce zabrać nam suknię, darować i płaszcz. A z tym,
który nas zmusza, by iść tysiąc kroków, pójść nawet dwa tysiące. Powtórzę raz
jeszcze: zdaję sobie sprawę z tego, iż wielu ludzi, uważając się za katolików,
nie przestrzega tych zasad. Jednak ich obecność w Ewangelii czyni naukę
chrześcijańską niezwykle wymagającą.
Każdy wie, jak wielką siłą w postępowaniu człowieka może być nienawiść, jak
wiele można z nienawiści uczynić. Jednak nam, chrześcijanom, absolutnie nie
wolno dopuścić do sytuacji, gdy powoduje nami jakakolwiek niechęć czy złość.
Ale wielu niekatolików nie wyznaje tej zasady i kto wie, czy nie w tym właśnie
tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego ich religijna gorliwość w nawracaniu na
swą wiarę jest niekiedy tak wielka. Znamy przecież takich, którzy bez ogródek
mówią o papieżu, że jest to diabeł w białej sutannie. I widać wyraźnie, że z
powodu złości na Kościół katolicki ludzie ci są gotowi do wielkich poświęceń.
Nam, chrześcijanom, nie wolno tak mówić o nikim. Według Ewangelii nawet dobry
uczynek czy solidna praca motywowane nienawiścią nie mają żadnej wartości
przed Panem Bogiem. A taka sytuacja ma miejsce choćby wtedy, gdy - na przykład
- ktoś z wielkim zaangażowaniem pracuje, aby skonstruować nowy rodzaj bomby
dla
88
terrorystów. Wszystko, co czynimy, czynić mamy dla spełnienia jakiegoś dobra,
a jest to zazwyczaj o wiele bardziej trudne i mozolne niż walka z drugim
człowiekiem. Dlaczego w książce o Bożym miłosierdziu podejmuję temat miłości
bliźniego, jej zasadniczego miejsca w chrześcijańskim kodeksie moralnym? Otóż
kiedy ktoś z serca nie chce darować winy bliźniemu, gdy będzie go nienawidzić,
to taką postawą sam siebie pozbawia możliwości doświadczenia Bożego
miłosierdzia. Na nic wtedy modlitwy, prośby, odmawianie koronki, cześć dla
obrazu Jezusa Miłosiernego. Tę prawdę najdobitniej wyłożył sam Chrystus w
przypowieści o nielitościwym dłużniku: "Podobne jest królestwo niebieskie do
króla, który chciał się rozliczyć ze swymi sługami. Gdy zaczął się rozliczać,
przyprowadzono mu jednego, który mu był winien dziesięć tysięcy talentów.
Ponieważ nie miał z czego ich oddać, pan kazał sprzedać go razem z żoną,
dziećmi i całym jego mieniem, aby tak dług odzyskać. Wtedy sługa upadł przed
nim i prosił go: Panie, miej cierpliwość nade mną, a wszystko ci oddam. Pan
ulitował się nad tym sługą, uwolnił go i dług mu darował. Lecz gdy sługa ów
wyszedł, spotkał jednego ze współsług, który mu był winien sto denarów.
Chwycił go i zaczął dusić, mówiąc: Oddaj, coś winien!. Jego współsługa upadł
przed nim i prosił go: Miej cierpliwość nade mną, a oddam tobie. On jednak
nie chciał, lecz poszedł i wtrącił go do więzienia, dopóki nie odda długu.
Współsłudzy jego widząc, co się działo, bardzo się zasmucili. Poszli i
opowiedzieli swemu panu wszystko, co zaszło. Wtedy pan jego wezwał go przed
siebie i rzekł mu: Sługo niegodziwy! Darowałem ci cały ten dług, ponieważ
mnie prosiłeś. Czyż więc i ty nie powinieneś był ulitować się
89
nad swoim współsługą, jak ja ulitowałem się nad tobą?. I uniesiony gniewem
pan jego kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Podobnie
uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca
swemu bratu" (Mt 18, 23-35).
O tym, jak bardzo odpuszczenie naszych win związane jest z przebaczającą
miłością bliźniego, świadczy fakt, że w najważniejszej modlitwie
chrześcijańskiej, którą zostawił nam sam Chrystus, znalazły się takie właśnie
słowa: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym
winowajcom". W świetle tego wezwania każdy człowiek niejako sam na siebie
wydaje wyrok za swojej przewinienia. Jeśli odpuści tym, którzy zawinili wobec
niego, sam może liczyć na Boże miłosierdzie. Gdy jednak zaniknie swoje serce
przed innymi, wtedy to samo spotka go ze strony Pana Boga. Stwórca zdaje się
mówić do każdego z nas: wybieraj sam, jak mam ciebie potraktować na Sądzie
Ostatecznym. I na nic się tu zdadzą argumenty, jakimi zazwyczaj próbujemy
wytłumaczyć naszą wrogość do drugiego człowieka. Mówimy, że "to jego wina, to
on zaczął". A przecież to Bóg pierwszy odezwał się do człowieka i oddał za nas
życie, gdy byliśmy jeszcze grzesznikami. Zbawiciel nie powiedział do ludzi:
najpierw się poprawcie, zmieńcie swoje postępowanie, uregulujcie ze Mną swoje
sprawy, a Ja wtedy do was przyjdę. Jezus przyszedł na świat i umarł, gdy
byliśmy jeszcze grzesznikami. Swoim postępowaniem dał nam przykład, jak i my
mamy postępować - zło zwyciężać dobrem. Miarą naszego miłosierdzia winna być
Jego nieskończona litość nad grzesznikiem.
Wszystko to ładnie wygląda na papierze, łatwo się o tym mówi, a jednak w
naszej codziennej rzeczywistości
90
ciągle jest tyle sporów, kłótni i waśni. Nawet pomiędzy tymi, którzy gorliwie
chodzą do kościoła, czytają Ewangelię i odmawiają codziennie modlitwę Pańską.
Jednak to wszystko nie przeszkadza im niekiedy trwać w złości na brata, żonę,
sąsiada, znajomego, kolegę. "Nie odezwę się, nie zadzwonię, nie podam ręki,
nie pój de do niego! To j ego wina! To on mnie tak potraktował, niech on
pierwszy przyjdzie i przeprosi!". Niektórzy dodają nawet: "Nigdy! Absolutnie
nigdy! Do końca życia się nie pogodzę!". Sprawa to niezwykle poważna i
niebezpieczna. Ten grzech, taki uraz, to największe duchowe zagrożenie dla
każdego człowieka. Większe niż pijaństwo, cudzołóstwo, kradzież.
Przed kilku laty ukazała się niewielka książeczka zatytułowana Przedziwne
sekrety dusz czyśćcowych. Jest to zapis wywiadu, jaki siostra Emmanuel
przeprowadziła z Marią Simmą, prostą kobietą z Austrii, która od lat ma
tajemniczy kontakt z duszami czyśćcowymi. Jedno z pytań, jakie postawiła
siostra Emmanuel, dotyczyło tego, które grzechy najbardziej zagradzają
człowiekowi drogę do nieba. Maria Simma odpowiedziała bez wahania: "Grzechy
przeciwko miłosierdziu, przeciwko miłości bliźniego: zatwardziałość serca,
wrogość, oszczerstwo". Natomiast na pytanie, jacy ludzie maj ą największe
szansę na to, aby pójść prosto do nieba, Simma odpowiedziała: "Ci, którzy mają
dobre serce. Dobre serce dla wszystkich. Miłość zakrywa wiele grzechów". Te
poglądy nie są oczywiście żadną nowością w Kościele. Tak od wieków uczy Pismo
Święte, Tradycja. W ciągu wieków na ten temat mówiło i pisało wielu
chrześcijan.
O ile postawa ciągłej gotowości do przebaczania umożliwia każdemu człowiekowi
dotarcie do bram nieba, o tyle droga do piekła wiedzie właśnie przez
zatwardziałość
91
serca. Wie o tym szatan. W Apokalipsie świętego Jana zapisane jest jedno z
wielu imion diabła: oskarżyciel. Szatan oskarża nas przed Bogiem, ale też
oskarża nas wzajemnie przed sobą, jednego człowieka przed drugim. Nieustannie
prowadzi intrygę, aby nas wzajemnie poróżnić, skłócić i przez to zamknąć nam
drogę do nieba. Raz szepnie mężowi: "Popatrz, jaka ta twoja żona jest
bezmyślna. Zobacz, jak się ciebie czepia, chodzi jej tylko o pieniądze i
własną wygodę". I zaraz potem podpowie żonie: "Ten twój mąż zupełnie o ciebie
nie dba, w głowie mu tylko piwo i telewizor. I jeszcze jest tak bezmyślnie
zapatrzony w swoją matkę". Zazwyczaj w każdym z tych oskarżeń jest mniej lub
więcej prawdy, i jeśli damy się na tę diabelską dyplomację nabrać, to wojna
wisi w powietrzu. Każdemu, nawet najprzystojniejszemu człowiekowi można zrobić
zdjęcie w taki sposób, że wyjdzie na nim wręcz karykaturalnie. I to bez
żadnego fotomontażu. Wystarczy odpowiednio, czyli złośliwie, ustawić obiektyw
aparatu. I właśnie szatan nieustannie pokazuje nam takie zdjęcia naszych
bliźnich. Bez retuszu, ale wyjątkowo niekorzystne.
Innym powodem wiecznej wrogości, swarów, kłótni jest zupełnie różne
postrzeganie tej samej rzeczywistości. Kiedyś, w czasie mszy świętej dla
dzieci ksiądz pokazał swoim małym słuchaczom tekturkę, na której maluchy
ujrzały przyklejony obrazek psa. Kaznodzieja zapytał:
- Jak się wam ten kotek podoba? Dzieci na to:
- Proszę księdza! To nie kot, to pies!
Ksiądz, udając nieco zdziwionego, odpowiedział:
- Kto to widział, żeby pies miał takie wąsy i pił mleko z miseczki?! Przecież
widzę na własne oczy, że to kot!
92
Dzieci nie dawały za wygraną i ze wszystkich stron dały się słyszeć coraz
głośniejsze okrzyki:
- To nie kot! To pies! I wcale nie pije z miseczki, tylko trzyma w zębach
kość!
Ten dziwny dialog trwał jeszcze kilka chwil, aż wreszcie nieporozumienie
zostało wyjaśnione. Otóż homiletyczna pomoc była tak spreparowana, że na
tekturce naklejone były dwa obrazki - z jednej strony psa, a z drugiej kota. I
dlatego ksiądz widział jednego zwierzaka, a jego słuchacze drugiego. I obie
strony miały rację. Ten dialog w kościele dzieci potraktowały jako
przekomarzanie się z księdzem, ale w życiu takie zdarzenia bardzo często
kończą się awanturą. Oto prosty przykład. Pewna pani przez kilka tygodni nie
mogła uprosić męża, żeby naprawił jej żelazko. Wreszcie ruszony sumieniem
małżonek postanowił w sobotnie popołudnie wziąć się za reperację. Miał dobry
humor, wiedział, że ze sprzętem sobie poradzi i oczyma wyobraźni widział już
radość żony. Cieszył się, że zrobi jej niespodziankę. Tymczasem ona wracała
zmęczona z sobotniego dyżuru w szpitalu i całą drogę biła się z myślami, czy
zająć się dziś jeszcze robieniem przetworów na zimę, czy odłożyć to do
poniedziałku. Wreszcie podjęła decyzję, że weźmie się za to zaraz po powrocie
do domu. Humoru jej to nie poprawiło, bo wcale nie miała ochoty, by cały
wieczór stać przy kuchni. Ale wiedziała, że najlepiej zrobić to teraz i mieć
sprawę z głowy. Kiedy weszła do domu i zajrzała do kuchni, zobaczyła na stole
rozkręcone żelazko i majstrującego przy nim męża. Oboje patrzyli na ten sam
stół, na porozkładane części i narzędzia, ale widzieli zupełnie coś innego.
On, dumny ze swych technicznych umiejętności, patrzył na naprawione żelazko.
Ona natomiast widziała stół, a na nim jedynie brud i bałagan. Już wiedziała,
93
że jej misternie układany plan zajęć stał się nieaktualny. Stół był zajęty i
nie miała gdzie rozłożyć się ze słoikami i owocami. Mąż czekał na pochwałę,
ale zamiast tego usłyszał odruchowe: "Nie miałeś się kiedy rozłożyć z tym
grzebaniem!". On, rzecz jasna, o żadnych przetworach nic nie wiedział. Mocno
się zdziwił, a już za chwilę zdenerwował tym, że żona sama go o naprawę
prosiła, a teraz j ego pracę nazywa pogardliwie "grzebaniem". Patrzył na
żelazko i widział koraliki misternie pozakładane na nową spiralę, wymienioną
wtyczkę, wyczyszczony spód. To wszystko kosztowało go wiele trudu. Ale żona
widziała jedynie pobrudzony blat stołu i krzyknęła nawet, że kuchnia to nie
warsztat. On wiele razy w życiu wycierał stół po jakimś majsterkowaniu i dla
niego takie zabrudzenie nie było żadnym problemem. Dla niego było jasne, że
żona się po prostu czepia. I to właśnie teraz, kiedy chciał być dla niej
szczególnie dobry. W takich sytuacjach bardzo łatwo radosny nastrój zamienia
się w złość. A przecież mąż nie domyślał się, że ten jej krzyk - tak naprawdę
- to nie była reakcja na brudny stół. Tu do głosu doszło zmęczenie
wielogodzinną pracą, podenerwowanie, które towarzyszyło jej już w drodze do
domu. I wreszcie irytacja, że coś stanęło na przeszkodzie w realizacji dopiero
co obmyślonych zamiarów. W całym tym spięciu do głosu doszły zapewne jeszcze i
inne sprawy, których nawet ona sama nie była w tym momencie świadoma.
Prawdopodobnie ten bałagan, cała ta kuchenna sytuacja była jedynie jakimś
impulsem, swoistym pretekstem do wyrzucenia z siebie złości i rozdrażnienia. A
zatem tych emocji, które były w niej wcześniej i z nieszczęsnym żelazkiem nie
miały nic wspólnego. Jednak w tej chwili kobieta była zbyt uniesiona, by sobie
to wszystko spokojnie uświadomić i wytłumaczyć mężowi. Nieś-
94
wiadomy niczego mąż nerwowo odsunął od siebie żelazko, mówiąc, by sama je
sobie poskręcała. W kobiecie poczucie krzywdy doznanej od męża mieszało się z
bezsilną złością na niego i w ogóle na cały świat. Jakby tego było mało, czuła
żal do samej siebie. Gdzieś tam w głębi wiedziała przecież, że to żelazko
trzeba było kiedyś naprawić. I teraz to już sama nie wiedziała, co z tym
wszystkim zrobić. Usiadła więc przy stole, zakryła twarz i rozpłakała się. A
mąż pomyślał: "Histeryczka! Płacze, bo się stół pobrudził. Już sama nie wie,
czego chce. Jak nie naprawiam żelazka, to źle. Jak naprawiam, to też
niedobrze".
I tak, w całkiem zgodnym małżeństwie, mogą zacząć się ciche dni. Co ciekawe,
często w takiej sytuacji obie strony są przekonane o swojej niewinności. I w
pewnym sensie oboje mają rację. Tylko że jedna strona widzi swoje poświęcenie
i pracę, a druga zrujnowany plan swoich zajęć i w ogóle to całe trudne życie.
Ktoś zauważa zabrudzony stół w kuchni i niezrozumienie bliźniego, a inny nerwy
i niesprawiedliwe uniesienie. A jeśli przy wspomnianej kłótni wyrwał się komuś
jakiś mocny epitet, osąd w stylu: "nigdy mnie nie szanowałeś, jesteś niedobrym
człowiekiem", to sprawa może mieć często poważne konsekwencje. A przecież tak
naprawdę nikt tego nie chciał.
I takich sytuacji przeżywamy w życiu setki. Ten sam utwór muzyczny może być
dla młodej dziewczyny wspomnieniem wczorajszej cudownej zabawy na dyskotece, a
dla jej zmęczonej matki jedynie przyczyną bólu głowy. Matka nic nie wie o
wspaniałej zabawie, córka o nerwach i napięciu matki. Muzyka jest jedna, ale
każda z nich słyszy coś zupełnie innego. Pierwsza słodkie brzmienie, druga
bolesny jazgot. Awantura gotowa. A przecież - gdy córka mówi: "to jest
piękne!", a matka: "to jest okropne!" - obie w tym
95
momencie mają rację. Podobnie dwóch posłów z różnych ugrupowań politycznych
może zapoznawać się z tym samym projektem ustawy. Jeden z nich ujrzy w tym
dokumencie zbawienie dla kraju, a drugi zagrożenie najwyższego stopnia. I
zawsze w takich sytuacjach fascynuje mnie subiektywność postrzegania i
jednoczesna, absolutna pewność obu stron co do swych racji.
Proszę popatrzeć choćby na piłkarski stadion. Na trybunach siedzi, powiedzmy,
dziesięć tysięcy ludzi. Pięć tysięcy to kibice jednej drużyny, drugie pięć
tysięcy kibicuje przeciwnemu zespołowi. W pewnym momencie dwóch zawodników,
walcząc o piłkę, przewraca się na murawę. I oto, co się dzieje: na całe
wydarzenie patrzy w miarę z bliska- dziesięć tysięcy ludzi. Wszyscy mają
zdrowe oczy, podobną inteligencję czy wykształcenie, zbliżony ogląd świata.
Siedzą na trybunach obok siebie, a jednak w tej sytuacji pięć tysięcy kibiców
jest p e w n y c h, że faulował zawodnik drużyny przeciwnej (i są gotowi
przysięgać na wszystko, i dać za to głowę), a drugie pięć tysięcy - co do
jednego! -jest zupełnie odmiennego zdania (i też są gotowi przysięgać na
wszystko, i dać za to głowę). Taką to wartość mają często nasze zapewnienia:
"Tak było! Na własne oczy widziałem!". Zarówno na boisku, jak i w
argumentowaniu swoich racji dotyczących sporów z innymi ludźmi. Muszę szczerze
przyznać, że w wielu sytuacjach - choćby wtedy, gdy ktoś opowiada mi o
wieloletniej i bardzo skomplikowanej historii swojego konfliktu z innym
człowiekiem - chętnie zapytałbym Pana Boga: jak to było naprawdę? Jak Ty,
Boże, widzisz tę całą sprawę? Tylko jak i gdzie postawić te pytania?
Przed dwudziestu paru laty kupiłem sobie pierwszy w moim życiu stereofoniczny
magnetofon ze słuchawkami.
96
Był dla mnie ogromną radością i powodem do dumy. Dlatego też każdemu, kto
zawitał do mojego pokoju, obowiązkowo pokazywałem ten cud techniki. Wujkowi,
cioci, kolegom czy sąsiadom nakładałem na głowę słuchawki i ciut głośniej -
dla uwypuklenia efektu stereofonicznego - puszczałem jakąś muzykę. I wtedy
wszyscy bez wyjątku zachowywali się podobnie. Przytrzymując ręką słuchawki,
patrzyli na mnie i krzyczeli głośno: "Aha! ! ! Rzeczywiście! ! ! Pięknie
brzmi! ! ! O!!! Teraz w jednym uchu!!! O! A teraz w drugim!!!". Wtedy lekko
odchylałem od głowy słuchacza jedną ze słuchawek i mówiłem: "Nie trzeba
krzyczeć. Ja muzyki nie słyszę. Do mnie można mówić normalnie". Ale z reguły
moje prośby nie przynosiły żadnych rezultatów. Po chwili rozentuzjazmowany
słuchacz nadal krzyczał na całe gardło: "A drogi taki magnetofon!!!? O!!!
Teraz to aż mi ciarki przeszły!!!". Jak trudno sobie wyobrazić, że ktoś, kto
stoi tuż obok mnie, słyszy zupełnie coś innego. Przecież skoro jest tak
blisko, to musi słyszeć i widzieć to samo. To chyba logiczne, prawda? "Skoro
ja widzę ciężką pracę nad zepsutym żelazkiem, to ona też. A skoro ma
pretensje, to znaczy, że jest niesprawiedliwa i się czepia". "Skoro ja słyszę
piękny utwór heavymetalowy, to moja mama też. A skoro każe wyłączyć
magnetofon, to znaczy, że jest dla mnie niedobra i się uwzięła". "Skoro ja
wyraźnie widziałem, kto faulował, to przecież kibic drużyny przeciwnej też
musiał to widzieć. A skoro mówi, że faulował ktoś inny, to znaczy, że kłamie.
A jeśli kłamie, to trzeba mu tę skłonność do kłamstwa wyperswadować. Najlepiej
pięścią".
Ogromna dojrzałość cechuje tych ludzi, którzy pamiętają, że stojący tuż obok
człowiek może widzieć i słyszeć coś zupełnie innego. Jak choćby to, że na
przykład
97
czyjś niewinny żart jest w oczach drugiej osoby przejawem złośliwości.
Błogosławieni ci ludzie, którzy potrafią to sobie spokojnie wytłumaczyć.
Błogosławieni ci, którzy potrafią powiedzieć: "Dajmy spokój kłótniom. Nie
dojdziemy do tego, j ak było naprawdę. Ja to inaczej postrzegam, ty inaczej.
Najważniejsze, abyśmy podali sobie ręce". Bo w takich sytuacjach, zamiast
wydawać wyroki, po prostu lepiej niekiedy "spisać protokół rozbieżności" i
sprawę odłożyć na bok. Może w przyszłości spojrzenia się ujednolicą.
Przeczytałem kiedyś, że gdy ma się pięć lat, to zazwyczaj żyje się w
przeświadczeniu, że tatuś potrafi zrobić wszystko. Gdy ma się lat piętnaście,
to wydaje się, że jednak na wielu sprawach tata się nie zna. W wieku
dwudziestu pięciu lat często wyraża się opinię, że ojciec jest życiowym
nieudacznikiem. Za dziesięć lat dochodzi się do wniosku, że jednak nie jest on
taki głupi. A po jego śmierci nierzadko mówi się: "mój ojciec był wspaniałym
człowiekiem". I tak to bywa z obiektywizmem naszych sądów...
Bardzo często, aby ustalić, czy jakiś człowiek popełnił przestępstwo, sąd
przesłuchuje wielu świadków, prosi o opinie biegłych, dokonuje wizji
lokalnych. Rozprawa ciągnie się niekiedy miesiącami, a wyrok, jaki wreszcie
zapada, często w oczach wielu ludzi i tak jest bezzasadny. My zaś - nierzadko
w ciągu paru chwil - chcemy i potrafimy osądzić człowieka, wydać wyrok, a
często i wymierzyć karę. Zaś o słuszności całego procesu jesteśmy całkowicie
przekonani. A przecież są wydarzenia, sytuacje, kiedy potrzeba dosłownie
całych lat, by pojąć, o co w tym wszystkim naprawdę chodziło. Dlatego przy
okazji refleksji o Bożym miłosierdziu warto zrobić sobie rachunek sumienia.
Zastanowić się, czy przypadkiem jakaś sporna sytuacja z drugim człowiekiem - w
której wydawało mi
98
się, że "na własne uszy słyszałem, na własne oczy widziałem" - była
rzeczywiście tak jednoznaczna. Może naprawdę warto wyciągnąć rękę i
powiedzieć: "Przepraszam, dajmy spokój z rym dociekaniem winy, bo to wszystko
nie jest takie proste".
Jezus nakazuje nam, byśmy nikogo nie sądzili, bo tylko Bóg zna człowieka do
końca. I dlatego, by nie wydawać wyroku, Jezus powiedział krótko: "Nie
sądźcie, abyście nie byli sądzeni" (Łk 6, 37).
Swego czasu usłyszałem na ten temat bardzo pouczającą historię. Otóż niedługo
po wojnie przyszedł na parafię młody ksiądz, który całkiem niedawno przyjął
święcenia kapłańskie. Starszy proboszcz przywitał go bardzo serdecznie, a
wieczorem obaj księża zasiedli do wspólnej kolacji. I tu nastąpił pierwszy
zgrzyt, bo ksiądz proboszcz postawił koszyczek z chlebem tuż obok siebie i
powiedział:
- Jak ksiądz będzie chciał kawałek chleba, to proszę powiedzieć, a ja księdzu
podam.
Zdziwiony wikariusz poprosił jeden raz i drugi. Kolacja dobiegła końca, ale
rano przy posiłku sytuacja się powtórzyła: proboszcz postawił chleb tuż obok
siebie i także, kromka po kromce, wydzielał młodemu księdzu. Nietrudno się
domyśleć, że nie wpłynęło to zbyt dobrze na relacje pomiędzy kapłanami.
Wikariusz poczuł się upokorzony i zaczął niechętnie patrzeć na swojego
przełożonego. To z kolei spotkało się z reakcją proboszcza i powody do
wzajemnej niechęci pojawiały się jeden za drugim.
Po kilku miesiącach młody kapłan udał się do księdza dziekana z prośbą o
zmianę miejsca pracy.
- Bo widzi ksiądz dziekan, proboszcz mi po kawałku chleb wydziela - tłumaczył
swoją prośbę wikariusz. - A czyja na ten chleb nie pracuję? Czy on mi się nie
należy?
99

- A czy ty słyszałeś już kiedyś historię swojego proboszcza? - zapytał ksiądz
dziekan.
- Jaką historię? - odpowiedział pytaniem młody ksiądz.
- W czasie wojny był więźniem obozu koncentracyjnego. Kiedy w czterdziestym
piątym weszli Amerykanie, ważył trzydzieści kilogramów, leżał pod drutami i z
głodu jadł trawę. Ledwo go odratowali. Wrócił do życia, ale po tamtym piekle
pozostała mu ta pamiątka - panicznie boi się głodu. Boi się, że zabraknie
chleba. Zawsze musi mieć kromkę przy sobie. Nawet w nocy kładzie ją na nocnym
stoliku. Wracaj, bracie, do parafii. Twój proboszcz to dobry człowiek. Zawsze
da ci i chleba, i jeszcze dużo więcej. A na jego dziwne zwyczaje musisz
spojrzeć wyrozumiale. Jakże często dostrzegamy, że ktoś jest złośliwy, chciwy,
że posiada taką czy inną wadę. Odruchowo wydajemy wyrok, odsuwamy się. A czy
jesteśmy pewni, że wiemy wszystko? Czy znamy dzieciństwo swojego szefa w
pracy? Problemy sąsiada? To prawda, że może zachowuje się fatalnie. Ale może w
jego życiu coś, gdzieś, kiedyś...
Gdy jestem na rekolekcjach dla rodzin, to zdarza mi się niekiedy spowiadać i
rodziców, i ich dzieci. I często widzę, jak ci ludzie, mieszkając od lat pod
jednym dachem, w wielu przypadkach nie mają pojęcia o swoich problemach. Tylko
Bóg wie wszystko o wszystkich. On sprawiedliwie osądzi. Zostawmy to Jemu. A my
swoim przebaczeniem pomóżmy drugiemu człowiekowi powstać ze swoich słabości.
Bo tak jak szatan jest wobec nas oskarżycielem, tak Chrystus jest naszym
obrońcą i lekarzem. Do ostatniej chwili naszego życia będzie starał się
wydobyć dobro z każdego człowieka. Nawet z tego, którego wyklęło już całe
otoczenie. Historia dobrego łotra pokazuje nam, jak Jezus
100
potrafi uratować nawet wielkiego zbrodniarza. Dopóki człowiek żyje, Jezus w
niego wierzy. I my powinniśmy postępować podobnie.
Bardzo lubię przyglądać się, jak niekiedy siostra zakrystianka pielęgnuje
płomyczek świecy na ołtarzu. Taki zabieg to czasem pasjonująca walka, która
zapiera dech w piersiach. Zgaśnie czy nie zgaśnie? Powoli, powoli, końcem
drucika czy zapałki trzeba dokonać niezwykle precyzyjnych zabiegów, aby
uratować płomyczek, który niekiedy jest już tak mały jak łepek od szpilki. Z
największym skupieniem i ostrożnością trzeba podnieść knotek. Jeśli się uda,
to w jednej chwili świeca rozpala się jasnym płomieniem. Podobnie jest z
człowiekiem. Dobro niekiedy tak w nim przygasa, że doprawdy ledwo się tli. I
jeśli wtedy powiemy takiemu komuś: "Nie chcę cię znać! Odejdź ode mnie!", to
często możemy zupełnie zgasić w nim choćby resztki nadziei. A naszym
powołaniem jest wydobywać dobro z drugiego człowieka. Jest to niezmiernie
trudne, bo jest ono często ukryte pod zwałami grzechu, bardzo, bardzo głęboko.
I chcąc je wydobyć, rozdmuchać, musimy się niekiedy przedzierać przez świat
słabości i zła w drugim człowieku. Każdy z nas ma bowiem taką trójwarstwową
budowę. Na wierzchu - piękne opakowanie. Zawsze je sobie pokazujemy przy
pierwszym spotkaniu:
- Ach, jak mi miło!
- A może przeszkadzam?
- Ależ skąd! Co za radość, że pani przyszła!
- Ach, jak tu u pani uroczo.
- Naprawdę? Pani jest taka miła.
- Ale gdybym sprawiała jakiś kłopot, to proszę mi powiedzieć.
i' Ależ wręcz przeciwnie! Proszę się czuć jaku siebie.
101
I tak dalej, i tak dalej. Każdy z nas to zna i prawie każdy z nas ma na sobie
tę pierwszą warstwę wspomnianego opakowania. Ale gdy przyjdzie z kimś dłużej
pomieszkać, gdy zaczynamy ze sobą na co dzień pracować, to dość szybko pod tym
pięknym opakowaniem zaczynamy dostrzegać w drugim człowieka jego słabości. Bo
i one przecież są w każdym z nas. Wtedy zazwyczaj przychodzą pierwsze
rozczarowania: "Jaki to był czuły przed ślubem, jak nadskakiwał, a jaki był
opiekuńczy. A teraz wyszło szydło z worka!". I nierzadko bywa też tak, że po
jakimś czasie mija zachwyt nad wykładowcami na uczelni ( "a na początku to tak
bardzo imponowali wiedzą i otwartością") czy może sympatia do nowych sąsiadów
("a tacy byli uprzejmi"). I wtedy często mówimy: "Już ja się na nim poznałem!
Już ja ich dobrze znam!".
Jeden z moich znajomych księży opowiedział mi kiedyś taką historię: "Miałem w
dzieciństwie kolegę -Władka. Razem bawiliśmy się w piaskownicy, razem graliśmy
w piłkę. Ale potem nasze drogi zaczęły się rozchodzić, aż wreszcie rozeszły
się zupełnie -ja poszedłem do seminarium, a Władek do więzienia. I tak z dość
sympatycznego choć urwisowatego chłopaka stał się groźnym recydywistą. Swoim
wyglądem wzbudzał powszechny strach i odrazę. Ludzie zaczęli się go bać tak,
że gdy Władek wsiadał do windy, to nagle wszyscy woleli iść pieszo po
schodach, nawet na jedenaste piętro. Czasami spotykałem go koło rodzinnego
domu i także z niemałym strachem podawałem mu rękę. Ale mój dawny kolega był
dla mnie bardzo grzeczny, choć rzadko zdarzało mi się widzieć go trzeźwego.
Pewnego dnia przyszła do mnie jego matka i poprosiła, bym odwiedził jej syna.
Leżał w szpitalu i wszystko
102
wskazywało na to, że już z niego nie wyjdzie. Miał przepity i wyniszczony
organizm. Zgodziłem się pójść. Władek rzeczywiście wyglądał fatalnie, ale na
mój widok uśmiechnął się i zaczęliśmy serdecznie rozmawiać. W pewnym momencie
puścił do mnie oko i szepnął, że jak pielęgniarka wyjdzie z sali, to coś mi
pokaże. Coś, co ma schowane pod poduszką. Byłem pewny, że pochwali się
przemyconymi do szpitala papierosami albo nawet butelką wódki. Może z dumą
chce pokazać - myślałem - że nawet tu, w szpitalu, nie traci fantazji
warszawskiego cwaniaka. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po chwili Władek
wyjął spod poduszki książeczkę do nabożeństwa. Oczy mu się trochę zaszkliły i
z charakterystycznym akcentem warszawskiej Pragi powiedział do mnie:
- Wiesz, Boguś, matka mię te modlytewki przyniesła. I wiesz, tak se je czytam
i czytam. I wiesz, że nawet fajne są niektóre!
A potem się Władek wyspowiadał. I za kilka dni umarł".
Tyle historii o Władku. Może nawet ktoś z nas widział go kiedyś w Warszawie.
Gdzieś na Targowej, Ząbkowskiej czy Brzeskiej. I co wtedy mogliśmy pomyśleć?
"Powywieszać tych kryminalistów! Do więzienia z nimi! Do kamieniołomów! Już my
ich dobrze znamy!". Ja wiem, że prawo karne, sądy i więzienia są w
społeczeństwie konieczne. I jestem zwolennikiem surowego karania przestępców.
Ale przecież to, że jesteśmy roztropnymi obywatelami, nie oznacza, że wolno
nam zapominać o Ewangelii. Może przez wzgląd na naszą pamięć o Golgocie, gdzie
Chrystus obiecał raj zbrodniarzowi, przez wzgląd na nasze miłosierne
spojrzenie nawet na tych najgorszych, Bóg pozwoli i nam przed śmiercią
"modlytewki" odmawiać,
103
l
wyspowiadać się i pójść na Sąd Boży. I może Władek,
którego na pewno wielu osądziło, ale chyba nikt go tak
naprawdę do końca nie poznał, wyprosi nam to w niebie.
Jak łatwo się można pomylić! I dlatego Jezus
powiedział: "Nie sądźcie!". A może warto w tym momencie
odłożyć na chwilę tę książeczkę i pomyśleć - tak imiennie
o naszych winowajcach. Ten zięć, ta moja teściowa, ten
znajomy z pracy, ten syn... Ci, o których często właśnie
myślimy: "Już ja go dobrze znam!". A może wcale tak nie
jest? Czy pomyślałem kiedyś o dobru, jakie być może ukryte
jest w tym człowieku? Ukryte bardzo, bardzo głęboko...
Kiedyś pewien pan opowiadał mi o swoim kuzynie, którego wręcz organicznie nie
znosił. Za arogancję, cynizm, cwaniactwo. Za głośny śmiech i absolutną pewność
siebie. Za krytykanctwo i prymitywne wywyższanie się ponad cały świat. Nie
cierpiał tego człowieka już od wielu lat. Aż pewnego dnia obaj panowie
spotkali się na pogrzebie matki owego niesympatycznego kuzyna. I wtedy mój
rozmówca po raz pierwszy w życiu zobaczył, jak tamten człowiek plącze. Płacze
jak małe dziecko. I był to dla niego szokujący widok. On, taki mocny, taki
zawsze doskonale zaradny i bezbłędnie wszechwiedzący, stał teraz nad grobem
mamy, a łzy płynęły mu po policzkach. Powiedział mi ów człowiek: "Po raz
pierwszy w życiu w tym marnym aktorze zobaczyłem człowieka. I to jak biednego
człowieka. Po pogrzebie wszystko wróciło do normy, on nadal był taki sam.
Ilekroć spotykałem tego kuzyna, to jego zachowanie i słowa znów wyprowadzały
mnie z równowagi. Ale wtedy ze wszystkich sił przywoływałem sobie w pamięci
tamten obraz z cmentarza. I bardzo mi to pomagało, żeby go nie znienawidzić".
Jak trudno jest zobaczyć prawdziwe oblicze drugiego człowieka. Wiem, że jest
to zupełnie nierealne, ale szkoda,
104
iż nie możemy czasem posłuchać spowiedzi człowieka, którego trudno jest nam
kochać. Chyba w wielu przypadkach bylibyśmy bardzo zaskoczeni, może nawet
zaszokowani tym, jak ci, których słabości osądzamy, opłakują je w
konfesjonale. To, co widzimy w drugim człowieku na co dzień, zazwyczaj jest
jedynie czubkiem góry lodowej. Aż wierzyć się nie chce, ale tak jest.
Z drugiej strony jak łatwo jest kochać tych, którzy są daleko, z którymi nie
mieszkamy pod jednym dachem. Wydają się nam niekiedy o niebo wspanialsi od
naszych domowników. Często jednak opiera się to na zasadzie: wszędzie dobrze,
gdzie nas nie ma. Znamy tych ludzi ze spotkań towarzyskich, wspólnego
spędzania wakacji, ale zupełnie nie mamy pojęcia, jak by się zachowywali jako
nasi bracia, siostry, współmałżonkowie czy dziadkowie. Po jednej z pierwszych
wizyt Ojca świętego w Polsce usłyszałem refleksję, która bardzo mnie
zastanowiła. Ktoś mianowicie powiedział, że my, Polacy, bardzo kochamy
Papieża, lubimy odwiedzać go w Rzymie i cieszymy się, gdy przybywa do
ojczyzny. Ale ciekawe jest, czy Ojciec święty też wzbudzałby taki entuzjazm,
gdyby został proboszczem w jakiejś konkretnej polskiej parafii. Czy parafianie
też by go tak uwielbiali, gdyby na niedzielnych mszach już nie tak
uroczystych jak te papieskie - zaczął w kazaniach stawiać wymagania, a wiele
rzeczy nazwałby po imieniu. Albo gdyby został katechetą w szkole. Czy młodzież
też uwielbiałaby go, gdyby zaczął dawać trudne pytania na pracach kontrolnych
z religii.
Ludzie często zakochują się w bohaterach seriali telewizyjnych, uwielbiaj ą
postacie z pierwszych stron gazet. Ale jest tak chyba dlatego, że telewizor
można wyłączyć, gazetę odłożyć na bok, a z matką, ojcem, bratem, siostrą
105
tak się nie da postąpić. Z nimi trzeba żyć. Oni mają swoje gusty, upodobania,
kompleksy, słabości, plany i zamierzenia. I z tym wszystkim nieustannie
wchodzą w nasze życie. Inaczej się nie da, bo rodzina czy inna wspólnota to
setki skrzyżowań, na których często nie działa sygnalizacja, a znaki drogowe
bardzo się zabrudziły. Dochodzi więc do kolizji. Nie mówmy więc, że ci nasi
bliscy są gorsi od tych innych. Nie są gorsi. Najczęściej są raczej tacy sami,
tylko my znamy ich lepiej.
Jednak dotychczasowe rozważania nie powinny skłaniać nas do wniosku, że każde
postępowanie drugiego człowieka, które wydaje się nam niemoralne, musimy
natychmiast usprawiedliwiać swoją niewiedzą. Że każdy postępek drugiego
winniśmy natychmiast wybaczać i automatycznie przechodzić nad nim do porządku
dziennego. To prawda, że w swych rozważaniach staram się, by jak najbardziej
usprawiedliwić naszych winowajców, a przynajmniej zasiać niepewność co do ich
winy, której tak często jesteśmy absolutnie pewni. Nie znaczy to jednak, że
nie ma sytuacji, w których ktoś niewątpliwie wyrządził nam krzywdę. A wtedy
sprawa wymaga wyjaśnienia, przeprosin czy zadośćuczynienia.
W relacjach z innymi ludźmi powinna zawsze kierować nami wzajemna miłość,
dobro nasze i dobro bliźniego. I jeżeli dobrem dla tego człowieka, który nas
obraził, byłoby udawanie, że niczego nie zauważyliśmy, to można i tak tę
sprawę rozwiązać. Mam tu oczywiście na myśli jakieś drobne konflikty, których
chyba rzeczywiście czasami lepiej nie roztrząsać. Ale są sytuacje, kiedy d l a
dobra drugiego człowieka nie możemy udawać, że nic się nie stało i puszczać
sprawę w niepamięć. Każdy bowiem, kto obraża czy poniża drugiego, czyni
krzywdę temu
106
człowiekowi, ale także i samemu sobie. Wypowiadając kłamliwe słowa,
oszczerstwa, zachowując się niemoralnie, grzeszy i kompromituje siebie. I aby
zmyć ten brud, aby móc z powrotem powiedzieć o sobie: "jestem prawym
człowiekiem", musi sam przeprosić i rzecz naprawić.
Andrzej Poniedzielski napisał kiedyś taki krótki, ale zarazem jakże mądry
wiersz:
Marzenia o domu
Bo można pięścią w stół uderzyć,
Szczękną nożyce, coś się potłucze,
Nic się nie stało nikomu.
Tyle że dobrze jest pozbierać szkło,
Zanim się powie:
"Jestem we własnym domu ".
Są takie sytuacje, kiedy człowiek poniżony nie powinien mówić swemu winowajcy:
"Ależ nic sienie stało, nie przepraszaj mnie, ja już o niczym nie pamiętam".
Nie powinien tak mówić dla dobra tej osoby. W sytuacjach poważnych powinniśmy
domagać się od niej słowa "przepraszam" i powinniśmy na nie czekać. Tylko to
słowo i okazana skrucha pozwoli temu, który zawinił, wyjść z całej sprawy z
honorem.
Ale co zrobić, kiedy druga strona nie chce nas przeprosić? Kiedy uważa, że to
my jesteśmy winni? Przede wszystkim trzeba uzyskać pewność, że nie mylimy się
w ocenie sytuacji. O wielkim niebezpieczeństwie popełnienia błędu, jakie
wynika z naszego subiektywnego spojrzenia, mówiłem już kilkakrotnie. Można
więc w takim przypadku - starając się o maksymalny obiektywizm - opisać komuś
107
trzeciemu całą sytuację i poprosić, by wyraził swoją opinię. Może to być na
przykład ksiądz w konfesjonale. W takiej sytuacji trzeba koniecznie powiedzieć
i o swojej winie, która może być niewielka, ale zazwyczaj istnieje. Nie wiem,
czy w ogóle (a jeśli już, to chyba bardzo rzadko!) zdarzają się sytuację,
kiedy w jakimś sporze jedna strona jest absolutnie bez skazy, a druga ponosi
całkowitą winę.
Ale co zrobić, kiedy zdobyliśmy - na ile to możliwe -pewność, że ktoś powinien
nas przeprosić, a on nie chce tego uczynić? Obrazić się? Przestać odzywać?
Przechodzić na drugą stronę ulicy? W takiej sytuacji nie chodzi o to, aby
pokonać drugiego człowieka, aby nad nim zatryumfować. Powtarzam: tu chodzi o
jego dobro. Owszem, także o naszą moralną satysfakcję i zadośćuczynienie, ale
równie ważne jest to, by nasz winowajca sam przywrócił sobie dobre imię. I
dlatego trzeba sobie postawić pytanie: czy właśnie takie nieodzywanie się,
omijanie kogoś zwiększą szansę rozwiązania sprawy? Czy to jeszcze nie pogłębi
konfliktu? Czy pomoże drugiemu człowiekowi przełamać swoje zacięcie? Chyba
nie. Co więc uczynić? Trudno tu dać jakąś konkretną radę. Każda sytuacja ma
wiele niepowtarzalnych odcieni. Ogólnie rzecz ujmując, można powiedzieć tak:
powinniśmy dać wyraźnie do zrozumienia temu, kto wobec nas zawinił, że chcemy,
aby wszystko było jak dawniej. Jednak dopóki nas nie przeprosi, to w naszych
wzajemnych relacjach coś wciąż będzie nie tak. Na przykład żona może
powiedzieć mężowi: "Sprawiłeś mi przykrość i zraniłeś mnie swoim zachowaniem.
Być może sprowokowałam cię w jakiś sposób. Zdaję sobie z tego sprawę i za to
cię przepraszam. Ale sprawa twojej winy pozostaje nadal nie załatwiona. Nie
przestanę się do ciebie odzywać, nie przestanę gotować ci obiadów, bo to do
niczego nie doprowadzi. Poza tym taka
108
milcząca walka szybko odbiłaby się na dzieciach. Ale pamiętaj, że cały czas
czekam na słowo przepraszam i na wyjaśnienie całej sprawy". Wydaje mi się,
że taką postawę może przyjąć osoba pokrzywdzona. Można ją wyrazić w takich czy
innych słowach i... cierpliwie czekać, modląc się czy nawet podejmując jakieś
wyrzeczenie w intencji osoby, która być może w tym czasie toczy ze sobą trudną
walkę. Przypomina mi się tym momencie historia pewnego małżonka. Bardzo
męczyły go ciche dni po małżeńskiej kłótni. Owszem, widział i swoją winę, ale
tak trudno było mu się do niej przyznać. W zasadzie od rana do wieczora nie
mógł myśleć o niczym innym. Cała sytuacja była bardzo bolesna, ale męska
ambicja nie pozwalała na jej proste rozwiązanie. Wreszcie ów człowiek nie
wytrzymał. Poszedł na pocztę i wysłał do swojej żony telegram ze słowami:
"Przecież wiesz, jak bardzo Cię kocham. I tak mi jakoś głupio... Marek". Gdy
wrócił do domu, na stole leżał już piękny obrus i paliły się świece. Jak za
dawnych lat. A radości nie było końca...
W życiu politycznym, w przypadku narastającego sporu pomiędzy dwoma państwami,
aby zażegnać groźbę wybuchu konfliktu posługiwano się od wieków metodą
mediacji. Zazwyczaj podejmował się jej jakiś neutralny kraj czy organizacja.
Taka forma rozwiązywania konfliktów może okazać się przydatna także w naszej
codzienności. W sytuacji wzajemnej, zaciętej niechęci właśnie ktoś trzeci,
znajomy czy przyjaciel osób poróżnionych, może na osobności cierpliwie
wysłuchać żalów i pretensji obu stron i spróbować znaleźć drogę do wzajemnego
porozumienia. Powinien przy tym starać się, aby każdej ze skłóconych osób
pokazać drugiego człowieka w dobrym świetle. Trzeba za wszelką cenę zmienić te
niekorzystne ujęcia, w których, poprzez
109
intrygę szatana, postrzegają się urażeni ludzie. Niekiedy taki negocjator musi
się sporo nachodzić, aby wreszcie udało mu się kogoś przekonać, że w tej
drugiej osobie jest dobra wola, że w zaistniałej sytuacji ona też miała swoje
racje.
W takich konfliktowych sytuacjach musimy pamiętać, że słowo "przepraszam"
można wypowiedzieć na różne sposoby. Bardzo często możemy wyczuć, że ktoś, kto
wobec nas zawinił, żałuje tego i pragnie się z nami pojednać, choć tego
właśnie słowa nie wypowiada. Jeżeli po jakimś spięciu ktoś taki stara się być
wobec nas szczególnie grzeczny, usłużny, gdy w ogóle widzimy w jego
spojrzeniu, w słowach, w zachowaniu jakby swego rodzaju uniżenie, to
najprawdopodobniej w ten właśnie sposób pragnie nas przeprosić. I chyba błędem
byłoby wtedy domaganie się, aby jednak wypowiedział ów czasownik
"przepraszam". Dla niektórych ludzi jest to po prostu bardzo trudne. I nie z
powodu pychy, ale ich charakteru i jakiejś blokady psychicznej. Tak więc
najistotniejsza jest nie forma, ale sam fakt, że ktoś nas przeprasza. Nie jest
chyba dobrze, gdy ktoś koniecznie domaga się, aby jego winowajca stanął przed
nim na baczność, jasno i wyraźnie określił swą winę, wyraził skruchę i dał
wiarygodne gwarancje, że to już się więcej nie powtórzy. Temu, kto nas
obraził, winniśmy jak najbardziej ułatwić dotarcie do nas ze swoimi
przeprosinami. W jednym z poprzednich rozdziałów opisałem, jak pięknie,
delikatnie i dyskretnie Jezus odpuścił grzechy jawnogrzesznicy. A przecież ona
nawet nie powiedziała do Niego słowa "przepraszam".
To prawda, że w naszym otoczeniu możemy spotkać wielu ludzi niemiłych,
opryskliwych i, delikatnie mówiąc, niesympatycznych. Może nieraz wzdychamy,
mówiąc:
110
"Ależ się teraz ci ludzie porobili okropni!". Warto jednak-zanim zaczniemy
osądzać naszych bliskich, sąsiadów czy znajomych - zastanowić się, dlaczego
tak jest. Dlaczego tak często jesteśmy dla siebie tak bardzo uciążliwi. I tu
nasuwa mi się pewna refleksja. Otóż złość, właśnie ta nasza
"niesympatyczność", jest swego rodzaju chorobą zakaźną. Każdy z nas to chyba
przerabiał, gdy łapaliśmy od kogoś taki "wirus" i z kolei zarażaliśmy nim
kogoś innego. Tak nas zdenerwowała jakaś niesympatyczna pani na poczcie, że
już za kwadrans rzucaliśmy niemiłe słowo komuś, kto potrącił nas niechcący w
autobusie. A ten nieznajomy może pół godziny potem podnosił głos na dziecko,
które odbierał właśnie z przedszkola. "Choroba zdenerwowania" roznosi się
niekiedy wręcz błyskawicznie. Na szczęście podobne reguły dotyczą wzajemnego
obdarowywania się dobrocią i życzliwością.
Pamiętam, że kiedy jeszcze za czasów komuny po raz pierwszy byłem na
Zachodzie, konkretnie w Londynie, to najbardziej zachwyciły mnie nie
eleganckie sklepy, samochody, ulice, ale właśnie życzliwość ludzi. W
porównaniu z naszą, polską rzeczywistością robiło to na mnie ogromne wrażenie,
l dlatego z taką przyjemnością przyglądałem się, jak kierowca autobusu
cierpliwie czekał na staruszkę, która z trudem podchodziła do przystanku, i
jak potem ona mu z uśmiechem (odwzajemnionym!) za tę grzeczność dziękowała.
Gdy kupowałem puszkę coca-coli, z niedowierzaniem słuchałem, jak sprzedawca,
kłaniając się, mówił do mnie z uśmiechem: "Thank you, sir". Nie chcę
idealizować tamtego społeczeństwa, ale takich sytuacji było naprawdę wiele. I
kiedy wróciłem po miesiącu do Polski, ze zdumieniem stwierdziłem, że teraz i
ja się jakoś do ludzi częściej uśmiecham. Po prostu "zaraziłem się".
111
Starczyło tego na kilka dni, a potem stopień życzliwości wrócił do normy.
To jest nasze chrześcijańskie powołanie - rozsiewać dobro. To nic, że na nasz
uśmiech ktoś zareaguje złośliwą uwagą. Nie ja wtedy przegrałem, ale on. A może
za trzecim, piątym czy dziesiątym razem i w nim coś się przełamie. Każdy z nas
powinien być takim zapalnym ogniskiem dobroci. Jeżeli bowiem będziemy tylko
narzekać, że nasze otoczenie jest takie niesympatyczne, jeżeli sami włączymy
się do tej "misji goryczy i złośliwości", to przypominać będziemy mieszkańców
pewnej miejscowości, o których mówi taka oto historyjka:
W małym miasteczku postanowiono urządzić festyn. Mieszkańcy omówili już, jakie
będą na nim atrakcje i uradzili też, że każdy dorosły obywatel przyniesie ze
sobą na to święto butelkę wina tego samego gatunku. Wino wleje się do
wielkiego kotła, a potem każdy będzie z niego czerpał, pił i bawił się. Ale
jeden z mieszkańców pomyślał sobie tak: "Trochę mi szkoda butelki wina.
Przyniosę ze sobą wodę w butelce po winie. Tyle ludzi będzie na festynie, nikt
się nie zorientuje, że wlałem wodę, a nie wino". Tak też uczynił. Gdy zabawa
się zaczynała, napełniono naczynia, wzniesiono toast, ludzie napili się i...
konsternacja! W kotle była sama woda! Wszyscy pomyśleli tak samo jak nasz
bohater!
Być może w wielu rodzinach, klasach szkolnych, grupach studenckich zachodzi
takie samo zjawisko. Ktoś sobie myśli: "Oni są tacy niesympatyczni, to i ja
taki będę. Co się będę wychylać? A z jakiej to racji ja mam być inny?". Niby
to logiczne, a tymczasem lejemy tę wodę i lejemy, a potem wszyscy razem musimy
ją pić. Zmarły przed kilku laty Stefan Kisielewski mawiał: "Od samego
mieszania
112
herbata nie robi się słodka. Trzeba dodać cukru". Myślę, że tę dewizę odnieść
można do opisywanych przeze mnie sytuacji. To nasze narzekanie, jacy jesteśmy
niesympatyczni, obmawianie się i wzajemne wytykanie swoich win jest właśnie
takim mieszaniem wciąż gorzkiej herbaty. A rozwiązanie problemu zależy od
tego, czy znajdzie się ktoś, kto zacznie ją wreszcie słodzić. Powtarzam:
choćby tylko zacznie. Bo, jak pisałem, dobro jest energią, która potrafi
drugiego człowieka tak skłonić do życzliwości, że sam poniesie j ą dalej.
Wielu z nas pamięta zapewne Krótki film o zabijaniu w reżyserii Krzysztofa
Kieślowskiego. Fabuła tego obrazu jest zarazem prosta i tragiczna. Młody
chłopak morduje taksówkarza. Zostaje szybko zatrzymany, osądzony i skazany na
śmierć. W czasie procesu broni go młody adwokat. Oskarżony sprawia wrażenie,
jakby zupełnie nie był zainteresowany tym, co dzieje się na sali sądowej. W
chwilę po wydaniu wyroku, gdy skazany przechodzi przez sądowe podwórko i
wsiada do karetki więziennej, jego obrońca otwiera okno i, chyba sam nie
wiedząc dlaczego, krzyczy głośno: "Proszę pana! Proszę pana! Jacek!". Za kijka
dni adwokat dostaje wiadomość, że przebywający w celi śmierci więzień chce się
z nim zobaczyć. Jedzie do więzienia i jest zaskoczony tym, że jego były klient
zaczyna z nim głęboko i szczerze rozmawiać. Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego
nie otworzył się przed nim, gdy jeszcze trwał proces? Tajemnica rozwiązuje
się, gdy skazany mówi do niego w pewnym momencie: "Bo wtedy, po zakończeniu
procesu, pan zawołał do mnie przez okno: Jacek!. Mam dwadzieścia jeden lat,
ale oczy mi się zaszkliły".
Może dlatego wielu ludzi jest tak bardzo zamkniętych, niesympatycznych,
agresywnych, bo już dawno nikt nie
113
wypowiedział ich imienia ciepło i zdrobniale. Czy myślimy o tym, kiedy
ostatnio do naszego ojca, mamy, babci ktoś powiedział z uśmiechem: "Krzysiu,
Małgosiu, Kasiu... Dobrze, że jesteś"? Dobrze wiem, że tysiące ludzi nie
słyszało takich słów od lat.
Na koniec tych rozważań chciałbym zwrócić uwagę jeszcze na jedną rzecz. Jak to
dobrze, że w Piśmie Świętym nie ma przykazania, że mamy się wszyscy wzajemnie
lubić. Winniśmy się kochać, ale niekoniecznie wszyscy wszystkich musimy lubić.
Nasze uczucia sąjak wiatr. Wieją mocniej lub słabiej, w taką lub inną stronę.
Mogą nas popchnąć mocno ku drugiemu człowiekowi, ale mogą też nas od niego
daleko odrzucić. I nawet nie zawsze rozumiemy, dlaczego tak się dzieje, i nie
zawsze to od nas zależy. Chyba wielu z nas doświadczało mniej więcej takiej
sytuacji: spotykam jakiegoś obcego człowieka i niemal od razu czuję, że go nie
lubię ("a bo tak się jakoś dziwnie śmieje, a ten jego strój taki dziwaczny").
Potem, przy takim nastawieniu, zazwyczaj bardzo szybko znajdujemy wiele
argumentów, które utwierdzają nas w przekonaniu, że ten człowiek jest
rzeczywiście niemiły i niesympatyczny. I w zasadzie do końca nie wiadomo,
dlaczego tak się to ułożyło. Jakże cenna jest umiejętność rozdzielania naszych
często irracjonalnych uprzedzeń od rzetelnej oceny drugiego człowieka. Mądrym
i dojrzałym jest ktoś, kto potrafi sobie powiedzieć: "Nie lubię tego
człowieka, ale niech mu się wiedzie. Nie będę go osądzał, obmawiał, nie będę
szukał argumentów uzasadniających moja antypatię. Postaram się nawet odkryć w
nim coś dobrego. Ale na razie jest, jak jest". Moim zdaniem nie jest
wykroczeniem moralnym to, że czasem może nawet omijamy takiego człowieka.
Przecież nie wynika to z wrogości do niego. Raczej z obawy,
114
że moje i jego wiatry wieją w różne strony i przy pewnej nieuwadze moglibyśmy
się zderzyć. Kiedy drugi człowiek nie oczekuje ode mnie pomocy, kiedy jego
dobro czy dobro jakiejś trzeciej osoby nie wymaga naszych kontaktów, to możemy
dyskretnie, bez manifestowania tego, unikać trudnych dla nas spotkań. A kiedy
już do takich dojdzie, powinniśmy starać się ze wszystkich sił, by wobec tego
człowieka zachować życzliwość. I jeśli nam się udaje, to -choć tego człowieka
nie za bardzo lubimy - w rzeczywistości naprawdę po chrześcijańsku go kochamy.
I myślę, że - jeśli wytrwamy w takiej postawie - być może po pewnym czasie
zaowocuje ona nawet jakąś wzajemną, niekłamaną sympatią.
Trzeba mieć świadomość, że tacy ludzie, których trudno jest pokochać, często
mogą być dla nas, paradoksalnie, większym darem niebios niż nasi serdeczni
przyjaciele. Bo to ci "niesympatyczni" sadła nas tą biblijną wąską bramą do
nieba. To om ciągną nas w górę, są ogniem, w którym hartuje się złoto naszej
chrześcijańskiej miłości. To oni zmuszają nas często, byśmy zdobyli się na
przełamanie naszego egoizmu.
"Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Odpuść,
Panie Boże, dokładnie tak samo. Ta prośba, którą włożył w nasze usta sam
Zbawiciel, czyni nas sędziami samych siebie. Jak bardzo Bóg szanuje naszą
wolność! To my sami decydujemy o tym, czy ogarnie nas Boże miłosierdzie.
Dlatego zanim poprosimy kapłana o rozgrzeszenie, zanim podejmiemy starania, by
zyskać dar odpustu, zanim klękniemy do odmawiania koronki
115
i powiesimy na ścianie obraz Jezusa miłosiernego, najpierw sami rozgrzeszmy,
dajmy komuś odpust, sami bądźmy miłosierni. I wtedy już naprawdę można żyć w
pokoju.
Zamiast zakończenia
Bóg jest niepojętą Tajemnicą. Niepojętą tajemnicą jest to, że stał się dla nas
człowiekiem i zmył nasze winy swoją krwią. Jesteśmy bezradni, by objąć rozumem
prawdę o Bożej sprawiedliwości i Jego miłosierdziu. I dlatego, na zakończenie
tej książki, zamiast szukać precyzyjnych słów, by jeszcze raz w kilku zdaniach
podsumować te wszystkie treści, chciałbym posłużyć się wierszem, który
napisałem przed laty. Dedykuję go tym wszystkim, którzy do domu Ojca zmierzają
nie szeroką, jednokierunkową autostradą, ale pokonują strome wzniesienia,
wygrzebują się z przydrożnych rowów i nie raz muszą wracać, by odnaleźć
zagubiony szlak i zaczynać wszystko od nowa.
Pragnącemu... - Apokalipsa 21, 6
Dopóki nie poczujesz łez
Dopóki me zagubisz się
Dopóki mocno będziesz wierzył w dłoni moc
Dopóki będziesz mówił - wiem
Dopóki będzie trwał ten sen
Dopóki kur nie wedrze się swym krzykiem w noc...
117
Dopiero gdy poczujesz krat Na swojej twarzy chłodny ślad Otworzysz usta swe by
wołać krzyczeć:
Choć I krwi swej kroplę z krzyża daj! Dotknąć szaty! Usłyszeć słowo wstań!
Krzewie winny Panie nasz!
Jan Kochanowski
Pieśni. Księgi wtóre, Pieśń IX
Dopiero gdy zobaczysz jak Na rękach przeniósł ciebie Pan Spojrzysz Mu w oczy
Nic nie powiesz Bo słów wdzięczności me zna świat
Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje:
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi, A po złej chwili piękny dzień przychodzi
Patrzaj teraz na lasy,
Jako prze zimne czasy
Wszystką swą krasę drzewa utraciły, A śniegi pola wysoko przykryły.
Po chwili wiosna przyjdzie,
Ten śnieg z nienagła zejdzie,
A ziemia, skoro sionce jej zagrzeje, W rozliczne barwy znowu się odzieje.
Nic wiecznego na świecie:
Radość się z troską plecie,
A kiedy jedna weźmie moc nawiętszą, Wtenczas masz ujźrzeć odmianę naprędszą.
Ale człowiek zhardzieje,
Gdy mu się dobrze dzieje;
Więc też, kiedy go Fortuna omyli, Wnet głowę zwiesi i powagę zmyli.
Lecz na szczęście wszelakie
Serce ma być jednakie,
Bo z nas Fortuna w żywe oczy szydzi, To da, to weźmie, jako sięjej widzi.
Ty nie miej za stracone, Co może być wrócone
Siła Bóg może wywrócić w godzinie;
A kto mu kolwiek ufa, me zaginie.
Błogosławiona s. M. Faustyna Kowalska 1905 - 1938
Oficyna Wydawnicza "Liberton" opublikowała i poleca Państwu następujące
książki ks. Piotra Pawlukiewicza:
Dzieciom o mszy świętej - w domu, w kościele, na katechezie
Dzieciom o sakramencie pojednania - w domu, w kościele, na katechezie
Z młodzieżą spokojnie o wolności
Z rodzicami spokojnie o młodzieży - z młodzieżą spokojnie o rodzicach
Porozmawiajmy spokojnie o księżach
Porozmawiajmy spokojnie o starości
Porozmawiajmy spokojnie o tych sprawach - o seksie ortodoksyjnie i z
przykładami
Książki dostępne w księgarniach katolickich. Sprzedaż wysyłkową prowadzą:
Księgarnia Św. Jacka, ul. Warszawska 58, 40-008 Katowice, tel. (032) 599-221
Hurtownia "Exodus", ul. Narutowicza 6, 20-004 Lublin, tel. (081) 534-63-30
Hurtownia "Rhema", ul. Lubicz 10, 31-504 Kraków, tel. (012) 429-46-72
Więcej informacji o wydawnictwie, autorze i jego książkach na stronie
internatowej:
www.libcrton.com.pl




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
bog dobry jest
Albowiem tak Bog swiat umilowal
albowiem tak bog swiat umilowal
[Albowiem tak Bog
Katecheza dorosłych 1 Bóg tak świat umiłował
Bo Bog tak ukochal nas
Dobry Bóg
palka tak bowiem bog
albowiem tak bog umilowal swiat
Albowiem tak Bóg umiłował świat
dobry bog
Tak bowiem Bóg (Pałka)
0 bog tak umilowal swiat
bog tak ukochal swiat

więcej podobnych podstron