M. Robert Falzmann
Kosmopol Inc.
- Proszę tego nie ruszać, to jest niebezpieczne... - Tomms
podbił w górę dłoń profesora.
Stankow z niedowierzaniem przyjrzał się szarej skałce
wyrastającej z rdzawej, gąbczastej flegmy śluzowatych mchów. Jego wzrok omiótł
siną, bąblastą błonę pobliskich bagien i utknął w ponurym, gęstym oparze, jaki
otaczał całą dolinę.
- Ta skała? - bez przekonania cofnął się w stronę pojazdu -
przecież to zwykły łupek.
Tomms z miotaczem na biodrze i dłonią na rękojeści wydawał się
węszyć.
- Owszem... łupek... trupek... - mruknął, kucając w błocie i
nasłuchując czegoś, co wprawiało kępy mchu w drżenie - ...od pięciu tysięcy wolt
zaczyna się napięcie jakie wytwarza ten naturalny iskrownik, nigdy mniej, nawet
po deszczu, a tutaj już dawno nie padało... - prostując się, miał nagle zbielałą
twarz - niepokojąco dawno!!
Adams, oparty o uchylony luk, badał stężenie jonowe bagiennego
osocza. Wyniki musiały być fatalne, skoro ze złością złożył instrumenty
pomiarowe i wskazując w stronę niewidocznych gór powiedział:
- Nie masz szczęścia profesorku, nici z naszych planów. Za
kilka minut zacznie się zabawa, pryskamy!!
- I to szybko! - Tomms bezceremonialnie pchnął Stankowa w
stronę luku - wolę nie mieć cię na sumieniu...
- Takie to groźne? - profesor niechętnie wpełzł do swojego
hamaka - Byle deszcz chyba nas nie wystraszy... i po jakie licho te kajdany?
Tomms, sapiąc z wysiłku, zatrzasnął egzobiologa w siatce
elastycznych obręczy i pasów.
- Szczęśliwi ci co nie znają prawdy - powiedział, niknąc w
analogicznej siatce z wyrazem przerażenia na twarzy - Gotowi!!
Hermetyczne grodzie osłony biologicznej, z ciężkim sapnięciem
tłoków, podzieliły pojazd na szereg samodzielnych jednostek.
- My też! I tylko nie srać pod siebie, bo mamy mało bielizny na
zmianę - głos płynący z interfonu należał do Kaliny, dowódcy wszędołaza.
- O czym on mówi? - profesor z trudem obrócił głowę w stronę
Tommsa.
- Na matkę Ziemię! Czy niczego ci nie powiedzieli nim tu
zawitałeś? - zwykle opanowany i uśmiechnięty sierżant teraz cały dygotał, a po
jego skroniach, czole i policzkach ciekły krople potu.
- Tyle, że to jedyna planeta, gdzie martwe i żywe splata się w
gordyjski węzeł dla każdego egzobiologa...
- Dranie! - Tomms wyraźnie starał się opanować lęk i wyczyniał
przedziwne miny, śmiesząc tym Stankowa.
- Wyglądasz jakby cię zaraz mieli obedrzeć żywcem ze skóry -
profesor pozwolił sobie na krótki uśmiech - Czy ten deszcz jest istotnie taki
straszny?
- Kurwa! Pogadamy jak się rozpogodzi! - warknął sierżant i w
tej samej chwili, profesor zawył przeciągle jak syrena Titanica w minutę po
zderzeniu z lodem.
- Aaaaa! - Tomms był twardszy - Tttoo..tttylko uwertura!
Ppppoczekaj bracie na ffffinał... i oszczędzaj płuca na bisss....aaaaahhhrrr!!!
Teraz, obaj, spięci potwornym bólem, zanieśli się wrzaskiem
ludzi, którym niedźwiedź żywcem wyjada wątrobę.
- Tttoo... mmmnieee...zzzzaaabijeee... - wycharczał plujący
śliną Stankow.
- Nnnnieeee... - głos sierżanta utonął w nagłym mroku i tępym
huku młota miażdżącego z ogromną szybkością skorupę wszędołaza.
Wewnątrz, wszystko wibrowało, drżało i zawodziło. Martwe,
metalowe i plastikowe elementy pojazdu nagle ożyły głosem mechanicznej skargi.
Tak jakby starały się wypłakać ból, swojej, torturowanej i niszczonej
krystalicznej sieci.
W tym przerażającym, narastającym crescendo, wizgu i zgrzycie
tysięcy noży drapiących po szkle, zawodzenie załogi było jedynie nikłym echem
prawdziwej orgii hałasu produkowanej przez pojazd.
A potem nastała cisza.
Duszna i gorąca. Nieludzka, gdyż mieli gardła zdławione stalową
łapą przeciążenia i nie oddychali, nie dygotali, nie słyszeli pracy własnego
serca. Toneli, zapadali się w coś co było jak tężejący ołów. Płonące i miażdżące
zarazem, a gdy sądzili, że to już koniec, agonia, umieranie... cisza uskoczyła
przed swoim bratem hałasem... i, był to hałas dnia codziennego.
- Co to było? - egzobiolog z głębokim westchnieniem zawisł na
siatce. Mimo, że fizycznie był do niczego, psychicznie czuł się dobrze, nawet
bardzo dobrze.
- Lokalny koloryt - sierżant zwymiotował. Ocierając usta dodał
- oficjalnie nazywa się toto rezonansem molekularnym, nieoficjalnie dyskoteką
świętego Wita i zawsze wiąże z deszczem.
- Nie można tego ekranować? - profesor po kilku kurczowych
kaszlnięciach poszedł w ślady Tommsa.
- Owszem, kilometrową warstwą skały albo ucieczką na orbitę,
tam gdzie czeka Hefajstos... - w otworze luku stał Kalina podpierając ramieniem
Adamsa. - Aleście tutaj napaskudzili... - ślizgając się, poprowadził pilota do
wolnego fotela.
- Szok? - sierżant drżącymi palcami nieporadnie odpinał swoją
siatkę.
- Gorzej! Wypadł z hamaka - Kalina obrócił głowę i spekulująco
popatrzył na oklapniętego Stankowa - Profesorze? Pacjent czeka...
Stankow pokręcił głową przecząco - Nie, nie... ja nie jestem
chirurgiem. Ja jestem egzobiologiem... - jego wzrok znalazł lewą rękę pilota
zwisającą bezwładnie i pod nienaturalnym kątem. Krew ściekającą po dłoni. Kość
wystającą z rękawa.
- Egzo czy nie, nadal biolog - Kalina pomógł Stankowowi wyjść z
hamaka.
- Wgląda fatalnie. Zrobię co mogę, ale lepiej wrócić do bazy...
- profesor urwał widząc w oczach dowódcy mieszaninę lęku i złości.
- Jak?! Czym? - Kalina kopnął w ścianę - ten pojazd to wrak.
Rozjebało nam silniki. Na pieprzony proszek...
- A mówiłem - pilot z jękiem obrócił się w fotelu - na
przyszłość nauczka by wyłączać wszystko. Nawet zegary. Ten wściekły rezonanas
tylko czeka na obcy rytm. Sekunda nieuwagi a wszystko się sypie...aajjj!!
- Przepraszam - Stankow tnąc rękaw uraził Adamsa w ramię -
ciągle mi dygoczą ręce a to tutaj wygląda szpetnie. Otwarte...
- I co? - Kalina zdawał się czekać na cud.
- Źle! Musiałbym to prześwietlić. - profesor wahał się co robić
dalej.
- A może jeszcze stół operacyjny, asystent i anestezjolog do
pomocy? - pilot sycząc położył rękę na oparciu fotela - Sam się przecież nie
poskładam... - głucho pojękując, złapał prawą ręką za nadgarstek lewej i zaczął
ciągnąć.
- Ale... tak nie można! - profesor czuł nawrót mdłości. To co
widział było...
- Słyszałeś człowieka - Kalina uderzył pięścią w grodziową
ścianę - rób!
- On nie rozumie - Tomms uśmiechnął się i bardzo wolno
powiedział - widzisz, jak złożysz mu kości, to za godzinę wszystko się zrośnie.
Tutaj nie ma problemu z gojeniem. Wierzaj mi... tutaj nie ma... rozumiesz?
- Nie! - Stankow z poddaniem sięgnął do rany. Nikt nie
argumentuje z hyziami. Po dziesięciu minutach, upaćkany w lepkiej czerwieni po
łokcie, zdołał naciągnąć i zabezpieczyć kość przedramienia robiąc tymczasowy
temblak ze ściągacza od podkoszulki oraz wyłamanej ze ściany plastikowej półki.
Kalina i Tomms asystowali, a Adams szczęśliwie zemdlał.
- Czy wy tutaj nie macie, bodaj apteczki? - pytanie jak
przysłowiowa musztarda po obiedzie, ale profesor był jedynie ciekaw.
- Nie, bo i po co? - sierżant i dowódca dźwignęli
nieprzytomnego i ruszyli na zewnątrz. Stankow poszedł za nimi. Sprawa była
prawie kryminalna. Dwóch wariatów niosło trzeciego i chichotało znacząco.
Omijając ostrożnie morderczy łupek, panowie przedarli się poprzez krystaliczne
nibykrzaki i zatrzymali na brzegu bagna - Hej, hop! - potężny zamach i na
komendę raz, dwa, trzy, ciało pilota zatoczyło w powietrzu krótki łuk,
bezgłośnie znikając pomiędzy taflami błoniastej, galaretowatej, kry, rozpełzłej
po powierzchni oparzelisk.
- To jest nasza apteczka - wyjaśnił Tomms, otrzepując dłonie. A
Kalina dodał szybko, widząc na twarzy Stankowa wyraz osłupiałej zgrozy - Lepszej
nie ma na całym..., i w całym, znanym nam świecie. Jak wyzdrowieje, to go to
żywe bagno wypluje na sam brzeg
- Leczy wszystko, nawet kaca - Tomms usiadł w trzeszczących
krzakach i zaczął skubać małe białe kulki, wysysając z nich sok.
- Uważaj ile... - dowódca zerknął na sierżanta, na zegarek i
wrócił do pojazdu, z którego zaczęły sypać się solidne chuje, parszywe pizdy i
bagaż.
- Może pomóc? - zaoferował Stankow, po umyciu rąk i twarzy.
- Tak. Nie pętaj się pod nogami - Kalina miał bogaty słownik i
był wyraźnie wściekły. Profesor nie nalegał. Wracając nad brzeg zobaczył, że
Tomms drzemie. Nie wiele myśląc dosiadł się i sięgnął po dziwne owoce. Jako
egzobiolog powinien był interesować się wszystkimi formami obcego życia...
- Cholera. Powinienem był coś niecoś poczytać na temat
tutejszej flory...
Kulki nie były złe. Coś jak niedojrzała brusznica ze smakiem
ananasa. Niewiele myśląc zebrał kilka garści i zjadł ze smakiem, ale to było
mało. Sięgając po więcej oparł się łokciem o ziemię i... był bardzo, bardzo
zmęczony...
- Ej, śpiochu, czas wstawać!!
Czuł, że trzęsą nim jak skarbonką na dobroczynny cel, ale było
mu to zupełnie obojętne. Dopiero głos pilota wyrwał go częściowo z sennego
oparu.
- Tutaj trzeba się pytać, co wolno, a czego nie wolno! - Adams
brutalnie otworzył mu usta i wpychając palce do gardła zmusił by oddał to co
połknął.
- Wystarczy kilka garści a można przespać datę własnej śmierci
- dowódca nadszedł z dłonią pełną galarety z bagna - No, łykaj, psorku!
Mogli go nakarmić cjankiem. Było mu zupełnie obojętne co z nim
robią...
- Nieeee!! - idąc balistycznym do góry i za siebie, wywinął
trzy fikoły nim złapał równowagę - Mój żołądek!!
- Pomogło, co? - Tomms stojący z tyłu, szczerzył zęby - Nie
panikuj, zaraz ci przejdzie. A zupełnie ci przejdzie jak machniesz piechotką sto
kilometrów, bo tyle nas dzieli od bazy.
- A co z deszczem? - Stankow masował obolały brzuch.
- Mamy siatki, kołki... - sierżant popatrzył na niebo i
rzedniejący opar mgły. Jego nozdrza zdały się falować do taktu pulsujących chmur
- ...tutaj deszcz jest na samym dole listy naturalnych zagrożeń. Bo są gorsze.
Znacznie gorsze.
- Nie wiem, co może być gorszego - profesor zobaczył Kalinę
niosącego w jego kierunku pokaźny plecak. - To dla mnie?
- Skąd. Konika garbuska - dowódca bezceremonialnie załadował
bagaż na plecy Stankowa - I nie szarp ramionami. Pasy ocierają, a tu nie
wszędzie są bagna. A teraz marsz. Całość marsz. Nie podabają mi się te chmury.
Tomms! Jak tobie?
- Skaczą, jebusy kumulusy. Coś je rusza. Pachnie następnym
syfem.
Stankow, nie słuchał.
Z dłonią na żołądku i ogromnym pakunkiem na ramionach, pełzł
wolno na końcu kolumny klnąc pod nosem drewniany los małego pinokio. Jego ponure
zadumanie przerwał sierżant szukający wolnego słuchacza.
- I jak ci się tutaj podoba, psorek? Uroczo. Tak?
- Jak w piekle. Dante Alighieri i spółka.
W odpowiedzi, Tomms splunął na mijany kopiec łupku, który
strzelił iskrami i zniżając głos, powiedział: - Gorzej. Znacznie gorzej. Tutaj
są upiory. Tutaj jest coś co zamienia ludzi w szaleńców. Odbiera im duszę...
- Upiory - Stankow mimowolnie obejrzał się do tyłu i z krzykiem
pomknął do góry lekko wymijając ciężko dyszących towarzyszy niedoli - Tam! Cccoo
ttto jest?
Wspinający obejrzeli się przelotnie i bez komentarza parli
dalej.
Za nimi, w mgle i bagiennych oparach, dwa cienie tańczyły
dookoła wszędołaza, tnąc go smugami ognia na nieregularne bryły.
- Co to jest? - Stankow błagalnie popatrzył na sapiącego
sierzanta.
- Kto to wie? - Tomms zaklął ślizgając się na gliniastym zboczu
- Ich jeszcze nikt nie zdołał złapać. Raczej trudne do upolowania w siatkę na
motyle. Nawet z tytanowego stopu... cholera...
- Ale one niszczą nasz pojazd - profesor wyprzedził sierżanta -
a może i nas, też?
- Niee... nie było wypadku by Plazmiaki dobierały się do ludzi.
Tomms nie oglądał się jak Stankow, ale jego ciężki laser
znalazł się nagle w pozycji bojowej z odwiedzionymi bolcami bezpieczników i
profesorowi ten widok skojarzył się z czymś niejasnym i groźnym, co otaczało ich
cały czas niewidzialną siecią czujnych i drapieżnych oczu.
- Jebana zagadka - Stankow był zadowolony gdy wreszcie
zostawili za sobą ponurą dolinę i dotarli do siodła przełęczy. Waląc się wraz z
innymi na wilgotny kożuch łąki, słuchał jak Kalina nawiązuje do tematu lokalnych
duchów.
- Tam są jaskinie i demony... podobno.
Wskazując na ciemnobrunatny szczyt wyrastający gołą skałą z
kłębowiska wężokrzewów, dowódca wyjaśnił: - Tam zaczynają się jaskinie i jeżeli
pański poprzednik, profesor Berth nie pomylił się, to jest to jedyne tutaj
miejsce, gdzie można spotkać upiora... przynajmniej po tej stronie Gór Smoczych.
Stankow przypomniał sobie krótką rozmowę z Berthem i zadrżał.
To była izolatka, pasy i człowiek o włosach białych jak śnieg - młody naukowiec
związany jak baleron i bełkoczący bez związku o zemście i pokucie za
bezczeszczenie grobów.
Początkowa rozmowa była względnie normalna, lecz posiwiały
profesor słysząc wzmiankę o Nekropolis zamienił się w ryczący wulkan gniewu i
samozagłady. Tylko pasy i trzech sanitariuszy z trudem uratowało go przed
skokiem z okna sali na trzydziestym piętrze szpitala i zarazem Instytutu
Cywilizacji Pozaziemskich.
- To był fajny gość, ten Berth - wtrącił Tomms - ale piekielnie
roztargniony. Raz, pamiętam, uparł się wylądować wszędołazem tutaj, obok tych
wężokrzewów blokujących wejście do jaskiń. Oczywiście te piekielne metalolubne,
jak zresztą wszystko tutaj, zarośla, tylko czekały na taki smaczny kąsek. Po
pięciu minutach nasz miły jajogłowy siedział nagi i bosy w środku wężowego
piekła - sierżant złapał Stankowa za szyję i udawał, że go chce ugryźć - ale to
było nic w porównaniu z wampirami. Te nietoperze żyjące pod skałą są wielkie jak
orły. Biedny profesor, zamiast na zewnątrz, uciekł w głąb jaskiń. Bez światła,
hełmu, kombinezonu. Kiedy go znalazłem przypominał wyssaną cytrynę. Gdyby nie te
bagna w dolinie, to nie wiem...
- Koszmar - Stankow delikatnie odsunął się w bok - Cholera,
skoro ta planeta jest tak wroga, czemu właśnie tutaj idzie całe uderzenie sił
Instytutu CP? Ostatecznie my badamy aż dwieście Układów Słonecznych...
- Tego się nie mówi, ale... - odezwał się Kalina, ze smakiem
gryzący bulwiasty korzeń podobny do marchwi - ...istnieje podejrzenie, że
jedynie tutaj, jest, lub było, jakieś wyżej zorganizowane życie...
cywilizacja.... Słyszałeś chyba o tym malowidle na szkle, które znalazł Berth,
tutaj, w Nekropolis?
Stankow skinął potakująco.
- Tak, nawet widziałem i trudno to określić jako malowidło. Ot,
kawałek szkła z wtopionym rysunkiem istoty z płonącymi oczami, ubranej w habit i
kaptur. Co jest jedynie interpretacją zabrudzeń wewnątrz wulkanicznego odpadu.
Znamy takie cuda na Ziemi.
- Wulkaniczny odpad - tym razem był to Adams - dobre sobie.
Powinieneś zobaczyć jaskinie i Nekropolis. Niby zjawisko krasowe, te wszystkie
stalagmity i stalaktyty, tyle, że wewnątrz, są tam rdzenie grafitowych żył i
stopy, zważ, stopy żelazocynkowe z domieszką ciężkich pierwiastków, a wszystko
to połączone w jedną całość.
- Jebana fabryka straszaków, jak mnie kto spyta - Tomms
znienacka wstał i z ręką przy uchu zapatrzył się na dygoczące, niskie chmury.
- Ty słuchasz patrząc, czy patrzysz słuchając? - zakpił
Stankow.
- Cisza! - Kalina też zastygł z dłonią przy uchu - Cholera. Nie
mamy szczęścia...
- Deszcz?!! - profesor rozpłaszczył się w trawie.
- Gorzej! - Tomms już sięgał po plecak - Burza! Pryskamy do
jaskiń. Na biegu! Ty, psorek! Łap to - w ręku Stankowa znalazł się ciężki laser
- biegnij!
- A bagaż? Dlaczego?
- Biegiem marsz! - ryknął Tomms niedwuznacznie szykując się do
kopa.
- Dobrze, dobrze - Stankow ruszył pieskim truchtem za Kaliną i
Adamsem.
Ci byli już u podnóża nagiego szczytu i nerwowo rozpakowywali
plecaki. Na jego widok, bez słowa wyjaśnienia, jak dwie panny garderobiane,
rzucili się z z czarnym kombinezonem z silikonowej folii w rękach i Stankow w
minutę, ubrany, w hełmie i z bronią, znalazł się w gąszczu wężokrzewu.
- Znajdź miejsce gdzie są zakorzenione te zielone anakondy i
strzel. Ustaw laser na jedynkę. To ich nie zabije, lecz uśpi. - komenderował
Kalina - Zwykle robimy to używając reflektorów wszędołaza. Dla tych krzaków,
nadmiar fotonów, to jak neuroleptyk dla nas. Wali je w stupor.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Krzak tej wielkości był głodny. Zawsze głodny metali. A
człowiek właśnie niósł metalowy przedmiot. Czyli był konkurentem.
Potężne centralne konary nabrały giętkości, boczne rozwidlenia
uformowały setkę chwytliwych palców, cienkie czuciowe witki sensorów nie
zważając na palącą je silikonową folię sięgnęły po kolbę lasera.
- Radość pływania w doznaniach... egzobiologicznych - Stankow
odkrył korzeń rośliny i zdążył strzelić. Trafił za pierwszym razem. Nad jego
głową, zielona kopuła krzyknęła i zaczęła się walić.
- Zagniecie! - profesor porzucił broń uwięzioną w uścisku łodyg
i skoczył do tyłu.
- Szybkiś, kolego - Tomms z podziwem w głosie pomógł mu
wydostać się z pod gałęzi - Dobrze. Tam... ruszaj!
Przed Stankowem ziała ciemna paszcza jaskini, do tej pory
ukryta przez krzaki. Ostrożnie depcząc dygocące i wyraźnie żywe wężokrzewy,
zdołał dotrzeć do skały, gdy nagle coś ciężkiego spadło na ziemię, z mokrym
chlapnięciem rozbryzgując się na strzępy.
Idący za nim sierżant zareagował krzykiem i nagłym atakiem.
Stankow poczuł, że frunie, miotnięty jakimś obłąkanym chwytem ze szkoły judo,
wprost w mrok jaskini. Tomms był tuż za nim, tocząc się po piasku wyściełającym
dno.
- To było blisko - sierżant oparty na łokciu szczerzył zęby i
ciężko oddychał.
Za nimi, powtórnie coś spadło, chlapiąc i bryzgając wilgocią na
wszystkie strony.
Nagły grzmot i niewyobrażalnie długa błyskawica tnąca szary
nieboskłon od horyzontu do horyzontu, otrzeźwiły zaszokowanego profesora.
- Brzmi, jakby z chmur leciały całe worki mokrego szlamu -
ocenił następne dwa czy trzy, ciężkie stękające uderzenia na zewnątrz - Co to
jest?
- Lokalny koloryt - Adams, w głębi pomagający Kalinie
przepakować plecaki, ostrożnie zbliżył się do wyjścia - i to jest jak szlam.
Koacerwat buszujący w chmurach. Kilometry latającej pajęczyny żyjące w
atmosferze planety. Raz trafione wyładowaniem, kurczą się w zgęstki po kilka
kilo każdy i gnają kilometr nim uderzą w ziemię.
- Czytałem, ale nie sądziłem, że to może tak wyglądać -
Stankow, z jękiem wstał z piasku i stanął za Adamsem - przestało grzmieć i
przestało pluskać....
- Na parę minut - pilot zawrócił w głąb jaskini - ale będzie
dalej... hej!...gdzie?!
Jego okrzyk gonił za profesorem, który znienacka udawał
kangura, skacząc i nurkując pomiędzy nadal śpiącymi konarami.
- Czyś ty bracie zwariował? - Adams wybiegł za Stankowem i gdy
ten wychynął z gąszczy, z kolbą lasera nad głową, pomógł mu wrócić pod zbawczy
dach jaskini.
- No co? - profesor pokazał odzyskaną broń - Mamy tylko jeden,
zaś tutaj...
- Jajogłowy a myśli - z podziwem odezwał się leżący na piasku
Tomms.
- Samobójca! - Kalina wyszedł z mroku jaskini i pokazał na to
co kłębiło się na zewnątrz - Tylko patrz...
Jeszcze nie skończył mówić, gdy niebo zmatowiało, zżółkło,
poczerniało i z za gór nadbiegł turkoczący ekspres tornada będącego fortpocztą
sztormu.
- To może porwać cały wszędołaz. Ciebie też... - dowódca
przekrzykiwał piekielne zawodzenie wiatru i palbę wyładowań.
Stankow potaknął głową. Burza była czymś nie do opisania.
Wnętrze jaskini dudniło jak wielki mosiężny dzwon. Nie tylko ściany, lecz
powietrze i piasek były w stałym widocznym ruchu.
- Na dół. Do podziemi!! - Kalina popędzał wszystkich, lecz oni
nie potrzebowali zachęty. Kulisty piorun idący zygzakiem w stronę skały poruszył
nawet Tommsa.
Pospieszny odwrót zakończył się na ścianie pociętej głębokimi
szczelinami.
- Niżej jest Nekropolis i ja tam nie idę - Adams zaparł się w
przejściu.
- Wolisz te pieszczochy? - Kalina zanurkował przed atakującym
nietoperzem wielkości orła.
- Nie! - pilot klnąc wstąpił w mrok ciasnego korytarza.
Stankow idący na końcu odbezpieczył broń, lecz sam reflektor na
jego hełmie wystarczył by rozgonić mielący się pod dalekim sufitem tabun
wampirów.
Planeta, z minuty na minutę nabierała wymiaru generalnego
sennego koszmaru. Brednie osiwiałego w godzinę Bertha, nagle nie były, aż tak
lunatyczne. Istotnie, ktoś mógł tutaj być. Ten wygładzony korytarz... a pod
butami coś jak schody?
- Cholerna burza! Nie zdziwię się jak uszkodzi nam emiter... -
Tomms stał obok Kaliny i gestykulował zawzięcie - ...wiesz, rozłożyłem to cudo
techniki na przełęczy i Kolcow ma naszą lokalizację w Hefajstosie, ale bym się
nie pogniewał jak tutaj zawita teraz, a nie jutro...
- Nie sądzę - dowódca liczył coś na podręcznym kalkulatorze -
on tu nie wyląduje przed upływem sześciu godzin, lub gdy skończy się burza, co
może trwać i dwa dni. Lepiej rozbijmy obóz.
- Ja tutaj nie rozbijam nic! - zabasował Adams - To jest
Nekropolis...
- To?! - Stankow lekceważąco poklepał najbliższą kolumnę - To
jest tylko...
Nie skończył.
Z za załomu skały wyszło coś co było powiększoną i animowaną
kopią malowidła.
- Matko Ziemio miej nas w opiece! - Tomms kicnął w mrok
jaskini. Kalina za nim. Adams zemdlał.
- Hello!! - profesor wolno spoziomował odbezpieczoną broń -
Witam!
- Jjjjooouuu... - przybysz z przeraźliwym jękiem cofnął się za
skałę.
- Bracie! Skacz tutaj! - Tomms pokazał się na moment z za
kolumny.
- Po co? Jeden zero dla Bertha - Stankow przejechał reflektorem
po ogromie krypty i przysiągłby, że widzi dookoła setki płonących ślepi.
Czyli, że prawdziwy profesor miał rację, ale i my też... dodał
w myśli, powoli odkładając broń '...pytanie tylko, jak długo. Te maszkary są
zaawansowane. Udało im się uniknąć naszych kamer i czujników, ale może nie
mnie... cholera... czas pociągnąć za sznur i odseparować CPU od cebra. Idą
tutaj...i ciekawe, ja się nie boję. A powinienem.' Łamiąc mały palec będący
protezą, Stankow opadł na kamienną podłogę ostatnim przebłyskiem świadomości
rejestrując przeraźliwy krzyk Tommsa i zalewającą kryptę falę obcych pierzastych
ciał. A dalej był mrok.
Tak jak obliczał Kalina, ich odwód w postaci orbitującego w
Hefajstosie Kolcowa, znalazł ich po zakończeniu burzy.
Cztery bezwładne ciała w głębokim uśpieniu.
Rad nie rad, Kolcow zapakował wszystkich do hibernatorów i
ruszył na Ziemię.
Stankow, sztywny jak dębowa kłoda trafił do separatki w
Instytucie i pierwszej nocy miał wizytę kogoś w mundurze sił ONZO. Młoda kobieta
zostawiła przy jego łóżku typowy czytnik InfoLine i paczkę zaległych listów.
Oraz kwiaty. Silnie pachnące róże. Pilnujący chorego pielęgniarz nie miał
zastrzeżeń. Ot, typowa wizyta narzeczonej i typowe prezenty.
Lecz to nie były typowe prezenty. Róże i opakowanie nasycono
cyklo metracyną, silnym psychomotorycznym stymulantem.
Stankow otworzył oczy po godzinie oddychania oparami leku.
Czytnik InfoLine ukrywał mały lecz destruktywny miotacz dużej
mocy.
Stankow schował go za pasek szpitalnej piżamy.
Paczka listów zawierała jeden z miniaturową mapą. Piętra i
korytarza gdzie leżał.
O czwartej rano, gdy pielęgniarz złapał drzemkę, ktoś cicho
otworzył drzwi.
- Co?! Cooo? - pielęgniarz był zaskakująco szybki, lecz nie tak
szybki jak pacjent.
- Proszę. Jeden z głowy. Trzeba było kolejno aresztować
wszystkich i pod rentgen albo lancet. Szef miał rację. Oni nas od środka.... -
Stankow otarł dłonie o kitel pielęgniarza. Coś szarego i mokrego lało się po
podłodze.
- Sprawdźmy jak z resztą personelu.
Idąc za wskazówkami mapy, dotarł do części administracyjnej.
Pod jego palcami, zamek kraty dzielącej korytarz odskoczył bez wahania. Urwany.
- Małe plusy nie bycia całkiem człowiekiem.
Kocie skradanie się zaowocowało niespodzianką. W gabinecie
ordynatora paliło się światło. Wewnątrz było słychać przytłumione głosy.
- Miał być jeden a mamy..? - Stankow ukrył dłoń z miotaczem za
plecami i odważnie wkroczył do gabinetu - ...jedenastu. Tyle liczyliśmy...
- Wy? Kogo? - obok ordynatora siedział Berth - Co pan tutaj
robi?
- Liczę upiory.
- A nie mówiłem wam? Ten... nie jest normalny! - jeden z
siedzących poderwał się z fotela i pod kitlem był jedynie kłębowiskiem
pierzastych macek wylewających się z jego szeroko otworzonego brzucha.
Stankow strzelił raz i przepoczwarzający się koszmar zastygł w
stężeniu agonalnych drgawek.
- Racja. Nie jestem normalny. Jestem Cyborgiem i mogę was zabić
lecz wolałbym rozmawiać. Zawsze chcieliśmy nawiązać kontakt z obcymi. My wiemy..
Nie dali mu dokończyć. Skoczyli na niego z dziką i drapieżną
ochotą. Gdyby był człowiekiem umarłby, lecz nie był, więc to oni umarli.
- Klasyczny przypadek dyplomacji z użyciem siły - Stankow
wywołał na ściennym videofonie centralę Kosmopolu. Dyżurny oficer mając przed
oczami pobojowisko za plecami dzwoniącego zrobił się biały, wybałuszył oczy i
zaczął zipać.
- Tak, tak... wygląda źle - Stankow udał, że salutuje -
Porucznik Stanisław Maclaski melduje zniszczenie wrogiej agentury na Ziemi.
Proszę przekazać do trzeciego departamentu ONZO. Oni znają adres.
- Jezu! - oficer przeniósł wzrok na rozmówcę - Wy to się nie
pierdolicie w tańcu. Jatka! - jego pełen podziwu okrzyk miał uzasadnienie.
Zobaczyć legendarnych cichociemnych z tajnego wydziału trzeciego będącego w
gestii samego sekretarza ONZ-tu nie było wydarzeniem codziennym.
- Zależy, kto gra i gdzie - Stankow wyłączył vidfon i odnalazł
salkę gdzie spali jego niedawni koledzy z Planety Upiorów.
- Wy chłopaki w całości? - spytał zapalając światło - Bo tamci
to w proszku.
- Kurwa! Miałeś na nas czekać! - wściekł się Tomms - wczoraj
przyszedł rozkaz.
- Zmieniłem zdanie. To była robota dla jednego...
- Hej! Co to ma znaczyć - do pokoju weszła zaspana pielęgniarka
- Czwarta dwadzieścia rano to nie czas na wizyty. Ładne z was kwiatki.
- Błąd - Stankow wyszczerzył zęby - To nie są kwiatki. To jest
kwiat Kosmopolu.
przekład :
powrót
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
SWOISTOŚĆ CZY KOSMOPOLITYZM CZYM JEST POLSKIE OŚWIECENIE 05 [Arkadiusz M Stasiak]więcej podobnych podstron