Dimmuborgir... Tak brzmi nazwa pewnej okolicy w pónocnej Islandii, owianej tak niesamowitĄ, mistycznĄ wprost sawĄ, e wywouje lodowaty dreszcz grozy nawet u najbardziej racjonalnie myŚlĄcych ludzi. Dosownie nazwa ta znaczy: "czarne grodzisko", a jeŚli si tam przybdzie w mglisty lub deszczowy dzie, atwo odnieŚą wraenie, e zostaliŚmy rzuceni w najbardziej przeraajĄcy Świat baŚni. Caa okolica pena jest dziwacznych, grotes- kowych niekiedy formacji kamiennych, poroŚnitych mchem ska nasuwajĄcych przypuszczenie, e to waŚnie tutaj trolle przemieniy si w czarne gazy tamtego dnia, gdy dosigy je promienie soca, lub e kiedyŚ, u zarania dziejów, zostay zalane gorĄcĄ lawĄ wulkanicznĄ i tak zastygy. Dimmuborgir ley w terenie wymarym. W najbliszym sĄsiedztwie znajduje si równie mistyczne, osobliwe pod kadym wzgldem jezioro Myvatn i wciĄ bulgoczĄce bagniska Namaskard. Ludzi w pobliu Dimmuborgir mieszka niewielu. Surowy i ubogi krajobraz otacza "czarne grodzisko"; niedaleko stĄd do gronych gór, które mogĄ w kadej chwili, znienacka, ocknĄą si z uŚpienia i ciskaą w powietrze supy ognia i rozpalonej Iawy. PoŚród ska Dimmuborgir czajĄ si Śmiertelnie niebez- pieczne groty i gbie wypenione czarnĄ, poyskliwĄ wodĄ, której temperatury nie zna nikt. W niektórych miejscach, gdzie ciŚnienie jest znaczne, dochodzi podobno do trzystu stopni, w innych mona sobie pozwolią na rozkosznĄ ciepĄ kĄpiel. Jak okiem signĄą, wŚród wznie- sie koo jeziora Myvatn igrajĄ wzbijajĄce si wysoko kby pary. A wszystko to tchnie wspaniaĄ, poraajĄcĄ urodĄ, przywodzĄcĄ na myŚl zamierzche czasy gdzieŚ z poczĄtku Świata, kiedy nie istnieli jeszcze ani ludzie, ani zwierzta, a jedynie nieme gazy, i gdy wichry hulay tam i z powrotem po bezkresnych pustkowiach. Pewnej wiosny gdzieŚ w poowie dziewitnastego wieku w Dimmuborgir rozegray si ponure wydarzenia. Nikt by ju teraz nie potrafi powiedzieą, kiedy si to dokadnie zdarzyo - chyba pomidzy rokiem 1840 a 1870 - ani co to konkretnie byo. Przetrway tylko guche wieŚci przekazywane z ust do ust. Ludzie mieszkajĄcy w pobliu Myvatn mówili o jakimŚ strasznym niepokoju, opowiadali o przelatujĄcych nad okolicĄ wielkich chmarach krzyczĄcego ptactwa. Naj- wicej jednak wiedziao paru mczyzn, którzy w tym czasie podróowali przez pustkowia na maych, ale bardzo silnych islandzkich konikach. Za bardzo do Dimmubor- gir si owi jedcy zbliyą nie mogli, powiadano. CoŚ jednak tam dostrzegali, a konie staway dba i szarpay si niespokojnie, tak e trudno je byo utrzymaą w cuglach. Od tego punktu poszczególne opowieŚci ju si bardzo od siebie róniĄ. Jedni mówiĄ, e jedcy widzieli ogrom- ne chmary sposzonego czarnego ptactwa koujĄce nad okolicĄ. Inni twierdzĄ, e byy to strzelajĄce w gór purpurowe pomienie ognia, które barwiy na czerwono formacje zastygej lawy, jeszcze inni upowiadajĄ o drga- niach powierzchni ziemi albo o strasznym, bolesnym krzyku, wydobywajĄcym si z jej wntrza. JeŚli chodzi o wybuchy ognia i trzsienie ziemi, to w tej okolicy nie jest to nic nadzwyczajnego. Byą moe wic zdarzyo si tu jakieŚ zwyczajne trzsienie ziemi, ubar- wione dodatkowo w podaniach. Takie opowieŚci na ogó z latami rozrastajĄ si i nabierajĄ grozy. Czy zatem istniejĄ puwody, by dawaą wiar pogoskom o wydarzeniach w Dimmuburgir? Nie byoby powodu, gdyby nie ten gboki towarzy- szĄcy upowiadaniom lk. To nie by zwyky niepokój, jaki na ogó poprzedza wybuch wulkanu czy gejzeru, to coŚ powaniejszego, twierdzĄ ludzie. CoŚ dotyczĄcego gbi czowieczej duszy. Ale nie stao si potem nic, co mogoby zagadk wyjaŚnią. Choą nie dla wszystkich. Niektórzy wiedzieli...
Ogie trzaska wesoo, w pokoju byo mio, ciepo i przytulnie, jak w caym domu Kola i Anny Marii Simonów, którzy mieszkali niedaleko Varnberg w Upplandii. W t popoudniuwĄ godzin Anna Maria w dogasajĄcym Świetle dnia cerowaa skarpetki. Jej córka Saga siedziaa przy niej i jak zwykle czytaa. Kola nie byo, wyjecha zaatwią jakieŚ sprawy dla modego Axela Oxenstierny, waŚciciela Varnherg, który najczŚciej prze- bywa w Sztokholmie, gdzie piastowa godnoŚą ochmist- rza nastpcy tronu. Znaczna czŚą prac w posiadoŚci Varnberg spadaa w zwiĄzku z tym na Kola Simona. ZresztĄ teraz coraz mniej, bo Kol nie by ju taki mody, wciĄ jednak lubi byą uyteczny. Axel Oxenstierna rozumia to bardzo dobrze. Saga w peni zasugiwaa na swoje imi. Szwedzkie sowo "saga" znaczy bowiem tyle co baŚ. Jako dziecko wyglĄdaa jak maa ksiniczka z bajki. Kruczoczarne wosy ukaday si jej w pikne loki; karnacj odziedziczya po swoim waloskim ojcu, Kolu. Tylko oczy miaa inne. Oczy Kola byy takie brĄzowe, e sprawiay wraenie czarnych, Saga natomiast oczy miaa jasnozielone. Nie kocio óte, jak u obciĄonych dziedzic- twem Ludzi Lodu, poniewa Saga naleaa do wybranych, nie do przekltych. Wszyscy wiedzieli o tym od jej urodzenia, choą nikt nie umia powiedzieą, po czym to si mianowicie poznaje, e ktoŚ zosta wybrany. Moe otacza ich jakaŚ specjalna aura, którĄ ludzie wyczuwajĄ, choą jej nie widzĄ? OczywiŚcie ta sytuacja bardzo martwia Simona i Ann Mari. Wybrani mieli zawsze jakieŚ konkretne powoanie, musieli wypenią okreŚlone zadanie, gdy ich czas nadej- dzie. Przynosili te ze sobĄ na Świat specjalne, potrzebne do spenienia tego, co zostao im przeznaczone, zdolnoŚci. Zazwyczaj byo to zadanie bardzo trudne, które mogo kosztowaą ich wiele, niekiedy nawet ycie. Dlatego Kol i Anna Maria yli w niepokoju. Saga osobiŚcie nie ywia takich obaw. Dziewczynka przyjmowaa ycie z ogromnĄ godnoŚciĄ i powagĄ, która jej rodziców napeniaa dumĄ, ale te czasami przeraaa. Bya dzieckiem niezwykle Ądnym wiedzy, nieustannie zadawaa to samo pytanie: "dlaczego?", co rodziców doprowadzao niekiedy do rozpaczy, ale odpowiadali najlepiej jak umieli. Na szczŚcie Anna Maria bya osobĄ bardzo oczytanĄ, w modoŚci pracowaa przecie jako nauczycielka, a i póniej nie zarzucia studiów i lektury dla wasnej przyjemnoŚci. Saga bya te dzieckiem w widoczny sposób wolnym od lku. Po prostu nie wiedziaa, co to strach, i dlatego trzeba jej byo bardzo pilnowaą, bo wciĄ popadaa w sytuacje niebezpieczne nawet dla ycia. Poza tym bya nieskoczenie dobra, wciĄ zaniepokojona, czy kogoŚ nie urazia, wciĄ zatroskana tym, by wszystkim ludziom i zwierztom wiodo si jak najlepiej. Ale najwaniejszej cechy, mianowicie tej dominujĄcej w jej charakterze osobistej godnoŚci, poczucia wasnej wartoŚci, wielu ludzi nie dostrzegao. Sprawiaa wraenie istoty spokojnej, lecz chodnej, do czego przyczyniay si zwaszcza jej zielone, zimne oczy. Obcy uwaali jĄ czsto za maĄ hrabiank, która z rezerwĄ odnosi si do innych ludzi, wyniosĄ i sztywnĄ. Ale to nie bya prawda. Saga miaa na przykad bardzo subtelne poczucie humoru, które dawao o sobie znaą w jej spojrzeniu, choą rzadko wywoywao uŚmiech na wargi. UŚmiechaa si tylko czasami, a i to jedynie kĄcikami ust. Natomiast jej szybkie, byskotliwe repliki Świadczyy i o poczuciu humoru, i o bystrej inteligencji. Czarowaą natomiast nie umiaa wcale. Jako dziecko bya niczym ksiniczka z bajki, to prawda. Jako kilkunastoletnia panienka bya ju pikno- ŚciĄ przede wszystkim dziki ciemnej karnacji. Teraz Saga miaa ju szesnaŚcie lat. WciĄ jeszcze nie przestaa pytaą "dlaczego". WciĄ jej ciekawoŚą bya nienasycona. Podniosa oczy znad ksiĄki i zmarszczya swoje przypominajĄce skrzyda brwi. - Mamo, kim jest Lucyfer? Anna Maria zakoczya cerowanie, starannie zwina skarpetk i odoya do koszyczka. Jej ciemne wosy byy ju teraz mocno przyprószone srebrem, bo urodzia córk póno, teraz bya kobietĄ piądziesiciopicioletniĄ. - Kim by Lucyfer, chciaaŚ zapytaą. Bo przecie on nie istnieje. Ludzie majĄ co prawda zwyczaj nazywaą rónego rodzaju drani waŚnie jego imieniem, ale to tylko przezwisko. - Tak, no waŚnie. Tak te jest napisane w ksiĄce: "CzyŚ ty oszala? Zachowujesz si jak Lucyfer, ty ndz- niku"! - Tak - rzeka Anna Maria, zastanawiajĄc si nad sowami córki. - Mimo wszystko to jest troch nie- sprawiedliwe w stosunku do prawdziwego Lucyfera... - Chciaabym wiedzieą coŚ wicej. Anna Maria uŚmiechna si z czuoŚciĄ. Kiedy to Saga nie chciaaby wiedzieą wicej? Patrzya na czysty profil córki, podziwiaa jej ŚlicznĄ cer i pomyŚlaa sobie, e mogaby umrzeą z mioŚci dla tej istoty, jej jedynego dziecka. - Wiesz, oczywiŚcie, Sago, e z biegiem czasu wokó postaci wymienianych w Biblii naroso wiele legend, poda i mitów. I tak si te stao z Lucyferem. - Ale kim on waŚciwie by? Anna Maria na moment zmarszczya czoo. - Bardzo trudno jest go ŚciŚle okreŚlią, bo wystpowa pod wieloma postaciami i mia wiele imion. Gdyby si chciao odtworzyą jego moliwie najpeniejszy wizeru- nek, naleaoby cofnĄą si do Koranu, w którym, jak wiesz, wystpuje wiele osób i postaci biblijnych. Saga odoya ksiĄk, przysuna stoeczek bliej kominka, skulia si obejmujĄc ramionami kolana, goto- wa suchaą. Matka bya dla niej najwaniejszym ródem informacji o Świecie. Anna Maria mówia dalej: - A kiedy si ju zbierze wszystkie poŚwicone mu fragmenty Biblii i Koranu, a take zwiĄzane z nim mity, to wyoni si z tego mniej wicej taki obraz: Pan mia wielu anioów. Dla uproszczcnia bd mówią o Panu, choą czasami chodzi tu o Boga, a czasami o Allacha. Saga skina gowĄ na znak, e tak bdzie lepiej. - Pan, ów najwyszy, da Lucyferowi, lub Azazelowi, jak nazywa go Koran, najwspanialszĄ postaą i wyznaczy go na najwysze stanowisko wŚród anioów. - A wic on by anioem? - Tak. Zosta wyznaczony do czuwania nad firma- mentem niebieskim i tak si z tego zadania znakomicie wywiĄzywa, e Pan uczyni go te skarbnikiem w Edenie. Lucyfer nalea do takiego rodu anielskiego, który zostay stworzone z pustynnego ognia. Wszystkie anioy zostay stworzone z ognia, take i ten ród. Lucyfer jednak powsta z pomienia bez dymu, takie pomienie pojawiajĄ si tylko na kracach palĄcego si ognia. Róni si wic nieco od pozostaych. W Koranie anioy tego rodu nazywane sĄ dinnami. Potem Pan stworzy Ziemi. Pierwszymi istotami, którym pozwoli na niej zamieszkaą, byy waŚnie dinny. One jednak nie umiay yą w pokoju, mordoway si nawzajem, a ich krew spywaa na ziemi i zatruwaa jĄ. Wtedy Pan zesa na ziemi Lucyfera na czee oddziau anioów. Lucyfer prowadzi prawdziwĄ wojn przeciwko dinnom, a potem poumieszcza ich na morskich odleg- ych wyspach albo w górach, gdzie nikt nie bywa. To waŚnie wtedy Lucyfer nabra przekonania, e jest i pikniejszy, i lepszy od innych anioów. Dokona wielkiego czynu i nie by w stanie o tym zapomnieą. Saga chona opowieŚą wszystkimi zmysami. Legen- dy i baŚnie interesoway jĄ zawsze najbardziej. - W kocu Pan stworzy z gliny czowieka. KtoŚ bowiem musia mieszkaą w Raju, który opuŚciy dinny. Pan rozkaza wszystkim anioom, by czciy tego czowie- ka, któremu nada imi Adam. Lucyfer jednak odmówi. Miaby on, najwybitniejszy z anioów, szanowaą istot, stworzonĄ z gliny? Pan odpar na to: "Zwa, e to ja go stworzyem, wasnymi rkami. Masz czcią wszystko, co stworzyem!" Lucyfer, a trzeba tu powiedzieą, e imi to oznacza: "nosiciel Świata" uparcie odmawia, za nic nie chcia paŚą przed Adamem na kolana. Odpar z pychĄ: "Jestem duo wicej wan ni on, jestem te od niego starszy i obdarzony znacznie wikszĄ siĄ. StworzyeŚ mnie z bezdymnego ognia; czemu miabym szanowaą stworzenie ulepione z prochu?" Pan nie chcia tego suchaą, by zagniewany, bo sowa Lucyfera znaczyy dobitnie, e samego Pana take czcią nie zamierza, skoro nie chce okazywaą podziwu jego dzieu. To bardzo oburzyo Pana, który nigdy nie tolero- wa obok siebie innych bogów. Anna Maria na pewno by w ten sposób nie mówia, gdyby Kol by w domu. On bowiem nalea do najbar- dziej arliwych katolików, co zarówno ona, jak i córka respektoway, uwaay zresztĄ, e to bardzo pikna strona jego natury. Anna Maria co prawda take co niedziela chodzia do koŚcioa i w samotnych chwilach modlia si do Boga, ale mimo to nie moga wyzbyą si pewnego niedowierzania i podejrzliwoŚci przynajmniej w odniesie- niu do niektórych dzie Stwórcy. Teraz ciĄgna dalej swojĄ opowieŚą: - Dlatego Pan powiedzia do Lucyfera: "Twoja pycha i nieposuszestwo stanĄ si przyczynĄ twego upadku. Od tej chwili pozbawiam ci wszystkich dóbr!" Po czym strĄci Lucyfera w otcha. - Aha! - rzeka Saga. - To ja teraz rozumiem! - Otó to! Lucyfer sta si Szatanem. Koraniczny Azazel przemieni si w Eblisa. Zwróą uwag na to ostatnie imi: Eblis - Diabe, to jest to samo sowo. - Tak, rozumiem - potwierdzia Saga. - Taki jest gówny wĄtek opowieŚci o Lucyferze, ale oprócz tego istnicje mnóstwo legend i mitów. O tym, jak jego pikna powierzchownoŚą z czasem si zmieniaa, a sta si odpychajĄcym potworem. PortretujĄc go artyŚci wszystkich czasów czerpali inspiracj z podobizn oriental- nych demonów i przedstawiali jego oblicze jak najokrop- niej. Tak groteskowo, jak to tylko moliwe, a ludowe wierzenia na ten temat take rozkwitay bujnie. - Czy chrzeŚcijastwo zawsze poyczao tak wiele z innych religii? - Wszystkie religie poyczajĄ od siebie nawzajem, to nieuniknione. We na przykad opowieŚą o potopie! Istnieje ona w sumeryjskim i babiloskim Poemacie o Gilgameszu, i to jako opis prawdziwego, historycznego wydarzenia. StamtĄd zapoyczy jĄ Stary Testament jako wasnĄ opowieŚą. Utnapisztim zosta w nowszej wersji nazwany Noem. Saga uŚmiechna si leciutko tym swoim uŚmiechem, którego raczej naleao si domyŚlaą. - To byo w nawiasie. Wracajmy do Lucyfera! - Otó to. Lucyfer sta si zatem zĄ mocĄ chrzeŚcija- stwa i islamu. A ludzie wprost przeŚcigajĄ si w pomys- ach, eby wszystkie swoje ze uczynki, mniejsze i wiksze, zoyą na jego karb. - To prawda! - potwierdzia Saga cierpko. - Zamieszanie wokó jego postaci powiksza jeszcze Stary Testament, który polegego króla Babilonu nazywa GwiazdĄ ZarannĄ, co w tumaczeniu na acin brzmi "Lucifer". Lud Izraela chtnie kadego swego wroga okreŚla mianem Lucyfera, którego jego Pan, Jahve, powinien strĄcią do otchani. Tylko e ci wrogowie byli jak najbardziej ziemscy i nie mieli nic wspólnego z opowieŚciami o Lucyferze z czasów, kiedy Pan Bóg stwarza Świat. Anna Maria zamilka na chwil. W jej oczach pojawi si wyraz rozmarzenia. - Istnieje jeszcze jedna, mniej znana legenda. O mio- Ści Lucyfera... - To brzmi intrygujĄco! Opowiedz! - Dobrze, jeŚli jeszcze coŚ pamitam. Czytaam o tym tak dawno temu. W domu w Skenas, Bóg wie, ile to ju lat mino... - No, no, nie przesadzaj - uŚmiechna si Saga. Anna Maria musiaa si najpierw zastanowią, nim zacza opowiadaą: - W czasach kiedy Lucyfer by jeszcze anioem Pana i mia za zadanie pilnowaą, sprawdzaą i karaą, zobaczy na ziemi piknĄ kobiet. Tutaj mity róniĄ si midzy sobĄ, jak to zresztĄ czsto bywa, bo przecie wedug najstar- szych Lucyfer mia byą strĄcony w otcha, zanim jeszcze kobieta zostaa stworzona. Wic albo ów pikny potpio- ny by dinnem, albo te Lucyfer by anioem jeszcze przez jakiŚ czas po stworzeniu ludzi. To jednak bez znaczenia, to przecie tylko baŚ. A baŚ powiada, e Lucyfer zapaa do tej kobiety wielkĄ mioŚciĄ. Saga westchna. Uznaa, e wszystko to brzmi nie- zwykle romantycznie. - Jednak anioowi nie wolno wchodzią w tego rodzaju zwiĄzki z mieszkankami Ziemi - mówia jej matka. - Dlatego Lucyfer móg jedynie z daleka podziwiaą swojĄ ukochanĄ, a ona nic o tym nie wiedziaa. Wkrótce potem nadszed jego upadek i zosta ca- kowicie pozbawiony jej widoku, po prostu z dna otchani nie móg widzieą powierzchni Ziemi. Ale jeden z ar- chanioów od dawna domyŚla si uczuą Lucyfera do ziemianki i to on zwróci si do Pana z proŚbĄ o ask dla swego byego przyjaciela. Pan by poczĄtkowo nieubagany. Nikomu nie wolno sprzeciwiaą si Stwórcy, Lucyfer sam jest sobie winien! Kiedy jednak take inni archanioowie wstawiali si za Lucyferem, Pan ustĄpi, choą, jak si okazao, dobrze wiedzia, e jego aska na nic si potpionemu nigdy nie zda. Pan postanowi bowiem, e Lucyfer bdzie mia prawo wdrowaą po Ziemi raz na sto lat. Zwróą uwag, Sago, e w tej opowieŚci Lucyfer nie jest Diabem, który moe pojawiaą si wŚród ludzi kiedy, gdzie i jak chce. Tutaj jest naprawd upadym anioem. IstotĄ, której wolno si poruszaą jedynie w otchani. Lub po Gehennie, jak mówi Biblia. ZresztĄ tak naprawd Gehenna jest wypalonĄ socem, pozbawionĄ wody dolinĄ na poudniowy zachód od Jerozolimy. Byo tam miejsce zwane Tófet, gdzie ydzi ofiarowywali swoje dzieci Molochowi. Póniej palono tam zwoki przestpców i padych zwierzĄt. Dlatego nazwa "Gehenna" oznacza te pieko, miejsce, w którym przebywajĄ przeklci. - Aha - powiedziaa Saga. - Tylko tyle znaczy mit o piekle? - Tylko tyle. Ale ksia sĄ i z tego zadowoleni, bo majĄ czym straszyą ludzi. Otó Lucyfer z mitu co sto lat pojawia si na Ziemi i wdruje po niej przez krótki czas. Owej wytsknionej, kobiety nigdy ju nie zobaczy, bo przecie nie moga yą tak dugo ani tym bardziej zachowaą modoŚci. Pan jednak postanowi, e Lucyfer nigdy nie wyzbdzie si tsknoty ani bólu. Dobrze wiedzia, e powtarzajĄce si przez caĄ wiecznoŚą wdró- wki nieszczŚnika na zawsze pozostanĄ daremne. Tym sposobem Pan mimo wszystko zemŚci si na nieposusz- nym aniele. Anna Maria skoczya opowieŚą. Wstaa, by odoyą skarpetki. Saga jednak pozostaa skulona na swoim stoeczku. Zapad ju zmrok, matka pozapalaa lampy w caym domu. - Mamo! - zawoaa Saga. - Dlaczego ze mnĄ nigdy nic si nie dzieje? Anna Maria wrócia do pokoju. Wiedziaa, o co córka pyta. - Shira, która take naleaa do wybranych, moje dziecko, musiaa czekaą dugo, bardzo dugo. Ale kiedy otrzymaa znak, natychmiast wiedziaa, co powinna robią. Nie miaa najmniejszych wĄtpliwoŚci. Podesza do córki, która wpatrywaa si w dogasajĄcy ogie, i pooya jej rk na ramieniu. - Czy ty si boisz? Saga podskoczya. - Czy si boj? Nie, wcale nie! Jestem tylko troch niecierpliwa. Nie mam ochoty si zestarzeą, zanim otrzy- mam znak. Anna Maria uŚmiechna si. - MyŚl, e moesz jeszcze poczekaą kilka lat, zanim czas nadejdzie. Moesz mi jednak wierzyą, e i ja, i twój ojciec niepokoimy si jeszcze bardziej ni ty. Saga uja rk matki. - Nie musicie si martwią. Moje zadanie nie moe byą trudniejsze ni zadanie Shiry. A skoro ona sobie poradzia, to i ja powinnam daą rad. - My si tylko tak strasznie boimy Tengela Zego. A ty bdziesz musiaa podjĄą z nim walk. Chocia Heike powiedzia, e nie sĄdzi, byŚ bya tĄ silnĄ istotĄ, na którĄ ród od dawna czeka. On uwaa, e twoje zadanie bdzie polegao na czym innym. Ale przecie niczego nie mona wiedzieą na pewno. Czy ty nigdy nie miaaŚ adnych powiĄza ani kontaktów ze zmarymi z naszego rodu? Z naszymi opiekunami? - Nigdy nie przeyam niczego niezwykego. jestem chyba najmniej interesujĄcym czonkiem rodu. - Nie, nie jesteŚ - uŚmieąhna si Anna Maria. - JesteŚ raczej najbardziej zagadkowĄ istotĄ. Nawet my, twoi rodzice, ci nie znamy. - Przyjemnie to brzmi, nie ma co! - zaartowaa Saga i wstaa. Zastanawiaa si przez chwil nad miosnĄ historiĄ Lucyfera i musiaa si uŚmiechnĄą sama nad sobĄ. Bo czy nie uwaaa, e to byo bardzo romantyczne? Czarny anio... Który w tak tragiczny sposób zosta strĄcony do otchani, a potem musia przeywaą wiecznĄ tsknot. Za kobietĄ, której nigdy nie móg mieą, poniewa zmara przed tysiĄcami lat. A jeŚli on nie by Szatanem? JeŚli by tylko upadym anioem? W takim razie musia zachowaą swojĄ dawnĄ urod. Musia byą nieopisanie pikny. Wraliwa Saga puŚcia wodze fantazji, zacza marzyą o tym, e to ona pocieszy nieszczsnego samotnika. Sprawi, by zapomnia o tamtej kobiecie z pradawnych czasów. Przeniesienie si w marzeniach do gbin podzie- mnej otchani nie byo dla Sagi niczym trudnym. Widziaa si w wyobrani, jah stoi tam, na samym dnie, a Lucyfer siedzi skulony, zakrywajĄc twarz rkami. Podchodzi do niego, wolniutko odsuwa jego donie i spoglĄda mu w oczy z tak wielkĄ mioŚciĄ, na jakĄ tylko jĄ staą. Jego oblicze rozjaŚnia si, oczy wpatrujĄ si w niĄ niczego nie rozumiejĄc, rce dotykajĄ jej twarzy, jakby pikny pot- pieniec nie wierzy, e jest rzeczywista. Ona zaŚ mówi: Przyszam do ciebie i pragn tu zostaą. JeŚli mnie zechcesz. Tutaj? - zapyta. - W tej otchani strachu? Tak. Nie chc, byŚ duej by sam. Saga! JesteŚ tĄ, na którĄ czekaem setki lat! Witaj! - Nie pomogabyŚ mi nakryą do kolacji? Ojca tylko patrzeą - niespodziewanie przerwa jej marzenia gos matki. Saga potrzĄsna gowĄ, by wrócią do prozaicznej rzeczywistoŚci. - Tak, oczywiŚcie. Ju id. NakrywajĄc do stou Śmiaa si pod nosem, a Anna Maria musiaa zapytaą, o co chodzi. - Ach, nic takiego - odpara Saga. - Czasem si po prostu nie mog nadziwią, jaka jestem gupia i naiwna. - To bywa niekiedy bardzo zdrowe - powiedziaa Anna Maria.
ROZDZIA II
Rozwód... Dla Sagi samo sowo byo jednoznaczne z porakĄ. Mimo to jednak nie widziaa innego wyjŚcia. Szczerze mówiĄc, po prostu nie miaa wyboru. Sprawiao jej to dotkliwy ból. Nie myŚl o rozstaniu z tym mczyznĄ, który uŚmierci w niej wszelkĄ mioŚą, lecz ŚwiadomoŚą, e bdzie musiaa przyjŚą do matki i wyznaą, i jej jedyna córka zostaa odesana do domu jako ktoŚ, kto si nie nadaje. Kogo si nie chce. Ojca ju nie byo. Spodziewano si tego, oczywiŚcie, nie by przecie mody, kiedy Saga si urodzia. Ale jĄ Śmierą ojca pogrĄya w gbokiej aobie. W smutku, który mia pozostaą na dugo. I mama, Anna Maria, te nie bya ju taka jak kiedyŚ. Take i jĄ naznaczy czas. Za kadym razem, kiedy Saga jĄ odwiedzaa, wydawaa si mniejsza i drobniejsza. A Śmierą Kola jakby odebraa jej ostatecznie chą do ycia. Tak si cieszya, e Saga dostaa dobrego ma! lub przed dwoma laty... Saga miaa wówczas dwa- dzieŚcia dwa lata i nieustannie syszaa, jak znajomi wychwalajĄ jej urod. WciĄ powtarzay si okrzyki, jaki to Lennart jest szczŚliwy, e dosta takĄ on! On sam take by znakomitĄ partiĄ, przystojny, uzdol- niony mody dyplomata, przed którym rysowaa si Świetna kariera polityczna. Spotkali si dziki przyjacio- om rodziny i od razu egzotyczna, chodna uroda Sagi wywara na Lennarcie ogromne wraenie. Moja królowa lodu, mawia do niej. A ona uŚmiechaa si tym swoim jakby nieobecnym uŚmiechem i myŚlaa, e to, co od- czuwa, to z pewnoŚciĄ jest mioŚą. Teraz, ju po wszystkim, widziaa wyranie, e mylia mioŚą z wdzicznoŚciĄ. GupiĄ, pokornĄ wdzicznoŚciĄ za to, e zwróci na niĄ uwag! Uwaaa, e sĄ szczŚliwi, bo nic innego nie znaa. Robia wszystko, co dobra ona powinna w domu robią, bya lojalna i zawsze przy nim, gdy jej potrzebowa. PoczĄtkowo Lennart Śmia si i artowa z jej zwiĄz- ków z Ludmi Lodu. Ani przez moment nie wierzy w te wszystkie fantastyczne historie, które opowiedziaa mu pewnej nocy w pierwszych miesiĄcach maestwa. Nie- rozwanie zwierzya mu si te, e jest jednĄ z wybranych i ma do spenienia zadanie, wic bdzie musia okazaą jej wyrozumiaoŚą, kiedy nadejdzie jej czas. Przemiany nastpoway powoli. Lennan zaczĄ sobie z niej szydzią z powodu tego "zadania". Stopniowo mia jej coraz wicej do zarzucenia. Jej chodny stosunek do ycia, który pnedtem uwaa za fascynujĄcy, teraz go drani i wciĄ jej to wypomina. Mówi, e spodziewa si, i zdoa stopią w niej ten lód, traktowa to jako wyzwanie. Ale e teraz widzi, i za tym nic si nie kryje. Ona caa jest jak z lodu. Zimna do szpiku koŚci, nie ma w jej duszy nawet iskierki ognia; myli si sĄdzĄc, e jest inaczej. Saga braa to sobie bardzo do serca i staraa si zmienią. Wkrótce jednak moga si przekonaą, i krytyczny stosu- nek Lennarta do niej ma znacznie gbsze przyczyny. Lennart coraz czŚciej spdza wieczory poza domem. Ona siedziaa sama i wciĄ przeykaa Ślin, eby pozbyą si tego bolesnego ucisku, który czua w gardle. I musiaa zaczĄą kamaą przed wasnĄ matkĄ, Kol ju wtedy nie y, e oczywiŚcie, maestwo jest szczŚliwe, a ona jest tylko zmczona dugĄ zimĄ... Anna Maria bya chora. Saga nie miaa zudze, e to sprawa powana, a poniewa mieszkaa niezbyt daleko od rodzinnego domu, czsto matk odwiedzaa. Lennart, rzecz jasna, nie mia nic przeciwko temu. No i waŚnie zdarzyo si kiedyŚ, e Saga wybraa si do matki, by zostaą u niej kilka dni. Kiedy jednak przyjechaa na miejsce, stwierdzia, e zapomniaa zabraą bardzo potrzebne lekarstwo. Zawrócia nie zwlekajĄc i po paru godzinach bya znowu w domu. Powinna bya wiedzieą, e tak si nie robi, rozumieą niebezpieczestwo, ale nie rozumiaa. Szok by potworny. Otworzya drzwi i skierowaa si wprost na pierwsze pitro po lekarstwo. Dotary do niej jakieŚ gosy z sypialni, wic zamyŚlona, jak jej si czsto zdarzao, posza zobaczyą, co si tam dzieje. No i przyapa- a ich na gorĄcym uczynku. Bardziej gorĄcy trudno sobie wyobrazią. Jedna z przyjacióek Sagi. Ich wspólna przyja- cióka. Saga zamkna oczy, by nie widzieą ich przeraonych, ogupiaych spojrze. Po czym odwrócia si i wysza. Tego dnia jej mioŚą, której tak znowu wiele w sobie nie miaa, umara nieodwoalnie. Ból by dojmujĄcy. Próbowaa uniknĄą jakichŚ burzliwych porachunków, to nie byo w jej stylu. Pojechaa do matki i kredowobiaa wyjaŚnia, e jest zazibiona i bardzo le si czuje, wic zostanie tylko przez jednĄ noc. Nastpnego dnia wrócia do "domu". Lennart mia czas przemyŚleą spraw, kobiety, rzecz oczywista, nie byo, on zaŚ uzna za najistosowniejsze zachowywaą si wobec ony agresywnie. MyŚla widocznie, e atak jest najlepszĄ formĄ obrony, zaczĄ wic oskaraą Sag, obciĄaą jĄ winĄ za wszystko. Có on ma z tego maes- twa? pyta dramatycznie. Przyszo mu yą z bryĄ lodu. Jemu, czowiekowi tak uczuciowemu! Z tej jego uczuciowoŚci Saga nie poznaa zbyt wiele. Ich ycie intymne byo zawsze bardzo poprawne, nic szczególnie podniecajĄcego nigdy si nie dziao. Pochylia gow i odpara, e wie, i nie zostaa obdarzona wielkim temperamentem, ale zawsze staraa si to zrekompen- sowaą pogodĄ i yczliwoŚciĄ oraz troskĄ o to, by mia wszystko, czego potrzebuje. - I ty myŚlisz, e to wystarczy? - syknĄ z wrogoŚciĄ. - OczywiŚcie, jesteŚ mia! Ale gdybym tylko tego po- trzebowa, to wystarczyoby zatrudnią odpowiedniĄ gos- podyni! By oczywiŚcie niesprawiedliwy. Jaka gospodyni byaby taka reprezentacyjna? Kto by peni honory domu podczas licznych obiadów, które wydawa dla swoich przeoonych i innych wysoko postawionych osób? Saga take miaa doŚą czasu na myŚlenie, spdzia bezsennĄ noc. - Czego si spodziewasz, Lennarcie? Jak zamierzasz rozwiĄzaą t spraw? Bo przecie kontynuowaą tego nie mona. Posa pospieszne, przeraone spojrzenie, w którym moga czytaą jak w otwartej ksidze: "Jej pieniĄdze! Ogromny posag Sagi, nie mog go stracią!" - Co tam ja - odpar niepewnie. - Chodzi o to, czego ty byŚ chciaa. Saga wyprostowaa si. - Moja matka jest powanie chora. Chciaabym jej oszczdzią zmartwienia, jakim by dla niej by nasz rozwód. GdybyŚ si zgodzi nie zdejmowaą maski, dopóki mama yje, to nie bd prosią o nic wicej. Lennart wpad w panik. - Ale ja nie chc adnego rozwodu! To by zniszczyo mojĄ karier! Chyba rozumiesz! Czy nie mogabyŚ...? Boe drogi, dziki Ci, e nie mamy dzieci, pomyŚlaa. - Czy nie mogabym czego? Lennart wyciĄgnĄ do niej rce. - Czy nie mogabyŚ zapomnieą, wykreŚlią tego, co si stao? ZaczĄą wszystkiego od nowa? - To by nie byo uczciwe wobec ciebie. - Wobec mnie? Co chcesz przez to powiedzieą? - Ja ciebie ju nie kocham. Szczerze mówiĄc, to ledwo ci znosz. I wĄtpi, czy kiedykolwiek ci kochaam. Lennart by zupenie zaamany. Wydawao mu si, e jest w tym zwiĄzku silniejszy, a teraz by stronĄ cakowicie pokonanĄ. Saga dostrzega w jego oczach coŚ nowego i przeraajĄcego. JakiŚ paskudny, pospieszny bysk, bo Lennart nigdy nie by w stanie ukryą swoich uczuą. Teraz jego spojrzenie mówio: Istnieje tylko jedno wyjŚcie. Gdyby ona umara, nie doszoby do skandalu, a ja dostabym pieniĄdze. W sekund póniej to wszystko zgaso, w spojrzeniu Lennarta pojawio si zawstydzenie. Saga jednak powie- dziaa spokojnie coŚ, co nie byo prawdĄ, ale uznaa, e tak bdzie lepiej: - Dzisiaj w drodze do domu wstĄpiam do mojego adwokata. Postawiam mu list, który powinien zostaą otwarty po mojej Śmierci. Adwokat jest w peni zorien- tawany w tym, co si stao. - Nie powinnaŚ bya... - zaczĄ gniewnie, ale przerwa. Sago, jeden niewany bĄd, jeden faszywy krok. PowinnaŚ si okazaą na tyle wielkoduszna, by... - Nie chc tego duej ciĄgnĄą - ucia krótko. Odwrócia si do niego plecami. - Dobrze, to zabieraj si stĄd! - krzycza za niĄ. - Razem z tym swoim "zadaniem"! WynoŚ si i zajmuj si czarami! Ale chc ci powiedzieą, e nie wrócisz ju do tego domu, ebyŚ nie wiem jak chciaa. Mowy nie ma! Jeszcze mi tu przywleczesz jakĄ paskudnĄ chorob albo co innego. Dobrze, przeprowadzimy prawdziwy rozwód, ludzie rozumiejĄ takie sprawy! Saga odwrócia si i spojrzaa na niego tak, e musia spuŚcią oczy. - Tamta kobieta... Chcesz jĄ mieą? - zapytaa cicho. On mimo woli wzruszy ramionami. - Gdybym mia wolnĄ rk... - Wic bdzie tak, jak powiedziaam - zdecydowaa. - Zostaniemy razem, dopóki mama yje. Ona nie powinna cierpieą z powodu naszych bdów. A potem zobaczymy, jak to rozwiĄzaą. Lennart musia przyjĄą jej warunki. Podszed do Sagi, by wziĄą jĄ w ramiona i moe ukoią ból, ale ona si wyrwaa. - I drzwi do sypialni sĄ zamknite. Bdziesz sypia gdzie indziej. - To zemsta! - krzyknĄ. - Nie. To niechą! - odpara i wysza z pokoju. Nikt nigdy nie widzia jej smutku. Na zewnĄtrz trwaa idylla. Jednak jakaŚ struna w duszy Sagi pka. Poczucie klski okazao si dla niej brzemienne w skutki. Ona, która potrzebowaa jak najwikszej pewnoŚci siebie, by wypenią to nie znane czekajĄce jĄ zadanie, bya teraz obolaa, niepewna, bĄdzia bez celu, jakby po omacku. eby tylko miaa doŚą czasu na dojŚcie do siebie, ale patrzenie na czowieka, któremu bya poŚlubiona, spoty- kanie go kadego dnia, stawao si coraz wikszym obciĄeniem... Po raz pierwszy w yciu moga poznaą, czym jest lk. Lk, e nie okae si doŚą silna, kiedy czas si dopeni.
Saga miaa szczŚcie byą przy matce do dwudziestego czwartego roku swego ycia. Wtedy Anna Maria zgasa cicho, przeŚwiadczona, e jej jedynej córce jest dobrze. Saga kamaa a do ostatniej chwili. Na kilka dni przed ŚmierciĄ matki oŚwiadczya jej z przejciem, e spodziewa si dzieeka. Kamstwo naprawd wielkie, ale przecie wiedziaa, jak bardzo Anna Maria chciaa zostaą babciĄ. SyszĄc radosnĄ nowin rozjaŚnia si i szepna: "O, jake si ciesz!" W dwa dni póniej umara. Saga natychmiast wyprowadzia si od ma i wrócia do pustego teraz i cichego rodzinnego domu. Jej adwokat przez cay czas przygotowywa spraw rozwodowĄ, w ca- kowitej dyskrecji, eby adne pogoski nie wydostay si na zewnĄtrz, i teraz pozostawa tylko proces. Saga udzielia adwokatowi wszelkich penomocnictw, sama wycofaa si cakowicie z ycia towarzyskiego, nie chciaa z nikim rozmawiaą, a ju najmniej z mem. Lennart podejmowa rozpaczliwe próby zaagodzenia konfliktu, Śmiertelnie przeraony, e rozwód le si odbije na jego politycznej karierze. Ona jednak pozostawaa nieugita. Chciaa si po prostu jak najszybciej od niego uwolnią. Nie bya w stanie znieŚą myŚli o kontynuowaniu tego maestwa jeszcze przez kilka miesicy, moe nawet przez rok, prosia wic adwokata o poŚpiech. Jak odrtwiaa chodzia po swoim starym domu i próbowaa uporzĄdkowaą te wszystkie bolesne i tragi- czne doŚwiadczenia, które ostatnio stay si jej udziaem. Akurat teraz bardzo potrzebowaa wsparcia bliskiego czowieka, ale sama myŚl o mu budzia w niej sprzeciw. Zrozumiaa, jak mao on w gruncie rzeczy dla niej znaczy. Ona sama miaa mocno wyidealizowany poglĄd na ma- estwo, widziaa je jako gboko przeywane partners- two. A za porak winia przede wszystkim siebie. Absolutnie nie bya jeszcze dojrzaa do maestwa. Najwyraniej nie znaa istoty mioŚci, bezwolnie akcep- towaa i dawaa si ponieŚą opinii otoczenia, e ona i Lennart stanowiĄ takĄ wspaniaĄ par. Zawioda go, równie boleŚnie jak on zawiód jej zaufanie. Lennart jednak by ju zamknitym i w gruncie rzeczy obojtnym rozdziaem jej ycia. Duo trudniej byo przeyą utrat rodziców. Nie wiedziaa, czy kiedykolwiek uwolni si od smutku i bólu z tego powodu. Ale, oczywiŚcie, ból przycicha, a wspomnienia blady. Serce potrzebuje czasu, by zaakceptowaą wyroki losu, a gdy si to stanie, najgorsze mamy za sobĄ. Pewnej wiosennej nocy, w jakiŚ czas po pogrzebie Anny Marii, Saga obudzia si i usiada na óku. Serce bio jej mocno, ledwie miaa odwag oddychaą. Dugo wpatrywaa si w ciemnoŚą. - KtoŚ mnie wzywa - wyszeptaa. - Czekali... Czekali z szacunkiem, dopóki rodzice yli. A teraz wzywajĄ. Mój czas nadszed! "Oni", to byli przodkowie Ludzi Lodu, tak myŚlaa. Dobrzy opiekunowie. Po raz pierwszy uŚwiadamiaa sobie, e naprawd naley do wybranych. A wic to tak si odczuwa? WciĄ si przecie zastanawiaa, jak to bdzie. Saga wsuchiwaa si w to wezwanie, brzmiĄce gdzieŚ w gbi jej duszy. Wsuchiwaa si dugo i uwanie, a stao si jasnym i wyranym przekonaniem. Tak waŚnie naleao to okreŚlią: przekonanie, które nie pozostawiao adnych wĄtpliwoŚci. Nagle wszystko stao si takie proste! - Musz pojechaą do parafii Grastensholm - powie- dziaa goŚno. - Do Lipowej Alei. Tak! Musz jechaą do Norwegii. Jestem tam potrzebna. Zadanie czeka na mnie waŚnie tam. By rok 1806. DwanaŚcie lat mino od chwili, gdy Viljar z Ludzi Lodu musia opuŚcią Grastensholm i prze- nieŚą si do Lipowej Alei. WaŚciwie to Saga nie wiedziaa zbyt wiele na temat, co si tam dziao przez ostatnie lata. Miaa bardzo dobry kontakt z Malin, córkĄ Christera. Bo tak jak Anna Maria zwiĄzana bya z rodzinĄ Axela Oxenstierny, który pias- towa godnoŚą ochmistrza u nastpcy tronu, tak rodzina Christera wierna bya rodowi Posse. Córka Arvida Mauri- tza Posse poŚlubia Adama Reuterskiolda, ochmistrza na dworze maonki nastpcy tronu, a obecnie królowej Szwecji. W wyniku tych koligacji rodziny Anny Marii i Christera bardzo si do siebie zbliyy i czsto ze sobĄ spotykay. O trzeciej linii Ludzi Lodu, tej norweskiej, wiedzieli natomiast mao co. Viljar i Belinda mieli dziesicioletniego synka; nazwali go Henning na pamiĄt- k legendarnego Heikego. Solveig i Eskil zmarli niedaw- no, wic rodzina Viljara mieszkaa w Lipowej Alei sama. To bya caa wiedza Sagi. Teraz musiaa tam jechaą. Koniecznie, bo tamci jej potrzebowali. Nie wiedziaa tylko dlaczego.
Szczerze mówiĄc, nie miaa nic przeciwko temu, by porzucią tak nieznoŚnie teraz pusty dom. Zastanawiaa si dzie czy dwa, w kocu postanowia dom sprzedaą. Sprawa nie naleaa do skomplikowanych, wszystko poszo gadko. Cay inwentarz przeprowadzia do Chris- tera. MogĄ z tym zrobią co zechcĄ, oŚwiadczya. MogĄ sobie zabraą, co im potrzebne, przechowaą dla niej albo sprzedaą. Krewni rozumieli koniecznoŚą jej wyjazdu, wszyscy przecie od dawna wiedzieli, e Saga naley do wybranych. Christer by oczywiŚcie bardzo ciekawy, jakie zadanie jĄ czeka, i prosi, by koniecznie przysyaa im pisemne raporty. Troch si jednak take niepokoi, bo Saga zachowywaa si tak, jakby nie zamierzaa do Szwecji wracaą. O, miaa zapewne swoje plany. I nic dziwnego, e chciaa si oderwaą od zmartwie, jakie tu niedawno przeya. W kocu Saga posza do Varnberg, by poegnaą si z obiema hrabinami Oxenstierna, starszĄ i modszĄ, zwaszcza e w czasie rozwodu obie panie opowiedziay si po jej stronie. - Naprawd zamierzasz nas opuŚcią? - pytay zmart- wione. - Zostaaby przerwana taka dawna tradycja. Ale chyba wrócisz do domu? Patrzyy ze smutkiem na t wyprostowanĄ modĄ kobiet o zielonych chodnych oczach. Miaa jakĄŚ trudnĄ do opisania kruchĄ urod, jakby pochodzĄcĄ z obcego Świata, nierzeczywistĄ. Wydawaa si bardzo odlega, tak by to mona okreŚlią. Taka pena rezerwy, powŚciĄgliwa, jakby otoczenie wcale jej nie obchodzio. Chocia podob- na i do pogodnej Anny Marii, i do skupionego, powa- nego Kola, nie miaa w sobie nic z ich bezpoŚrednioŚci i ciepa. Saga bya osobĄ jedynĄ w swoim rodzaju, a one prawie jej nie znay. - Ja ju nie wróc, niestety - powiedziaa z dziwnĄ pewnoŚciĄ i nie wyglĄdao na to, e ta perspektywa jĄ martwi. - JeŚli jednak kiedykolwiek bd miaa dziec- ko, opowiem mu o pastwa dugiej przyjani dla nas i naszej subie u rodziny Oxenstiernów. Przeka mo- jemu dziecku, eby si w kadej potrzebie do pastwa zwracao. Obie panie, i stara hrabina Eva Oxenstierna, i moda Lotta z domu Gullenhaal, przyjy sowa Sagi ze wzrusze- niem. yczyy jej szczŚcia i powodzenia. Bd z pewnoŚciĄ potrzebowaą tego bogosawie- stwa, myŚlaa opuszczajĄc paac.
Saga napisaa list do Viljara i Belindy o tym, e otrzymaa wezwanie i e jedzie do nich. Poniewa to waŚnie jej gaĄ rodu od dawna bya najlepiej sytuowana wŚród Ludzi Lodu, Saga miaa doŚą pienidzy, by podróowaą w komfortowych warunkach. Wtedy ju w Szwecji wybudowano pierwsze koleje elazne, ale, jeszcze, niestety, nie w okolicach, które Saga musiaa przebyą. Dugo si zastanawiaa, czy nie kupią wygodnego powozu i nie wynajĄą zaufanego stangreta, ale to by rodzio kolejny problem, jak potem stangreta odesaą do domu. PociĄgaoby te za sobĄ zupenie niepotrzebne wydatki. Doznaa szoku, kiedy uŚwiadomia sobie, z jakĄ stano- wczoŚciĄ przygotowuje si do tej drogi, z której nie zamierzaa powrócią. Wiedziaa, e nie ma moliwoŚci powrotu, i przyj- mowaa to z zadowoleniem. Z pewnoŚciĄ w Norwegii te mona mieszkaą. Najwaniejsze pytanie jednak, które drczyo jĄ cay czas, brzmiao: Co waŚciwie jĄ czeka? Co bdzie musiaa zrobią i co si z niĄ stanie? No có, wkrótce si dowie. W kocu Saga zdecydowaa si skorzystaą z powszech- nie uywanego Środka lokomocji, jakim w tamtych czasach by pocztowy dylians, wiozĄcy podrónych od stacji do stacji. Taka podró moga dostarczyą rónych niespodzianek, ale te by to stosunkowo bezpieczny sposób przenoszenia si z miejsca na miejsce. Mona byo caĄ odpowiedzialnoŚą zoyą na barki kogoŚ innego. Pewnego dnia wezesnego lata Saga bya gotowa rozpoczĄą dugĄ podró do Norwegii... Ostatniej nocy w domu miaa osobliwy sen, jeden z tych, w którym czowiek sam chce si obudzią, bo marzenia sĄ zbyt mczĄce. Dlatego te zapamitaa bardzo dobrze, co jej si Śnio. Dugo leaa, wstrzĄŚniąa i przera- ona, starajĄc si odtworzyą wszystkie szczegóy. DomyŚ- laa si bowiem, e sen mia znaczenie prorocze. Najwyraniejszym doznaniem by wiatr. Jakby staa na przeczy, gdzie hulay wŚcieke wichry. Syszaa sabe, stumione gosy, które nawoyway w oddali. A kiedy wytya wzrok, moga dostrzec niewielkĄ grup ludzi z trudem brnĄcych przed siebie, szarpanych przez wichur. Choą nie moga widzieą ich twarzy, wiedziaa, e sĄ to przodkowie Ludzi Lodu, ich dobrzy opiekunowie. To jĄ woali. "Saga! Saga!" dochodziy do niej ich gosy jak odlege echo. W przestrzeni, która jĄ od nich oddzielaa, wia wicher. "Saga! Nie moemy do ciebie przyjŚą." Wiedziaa o tym. We Śnie wiedziaa, e duchy opieku- cze nie mogĄ nawiĄzaą kontaktu z wybranymi, dopóki wybrani nie umrĄ i nie doĄczĄ do ich grona. To oni pomagali Shirze, ale tylko na odlegoŚą. Nigdy wprost, tak jak pomagali nieszczŚnikom obciĄonym dziedzict- wem. Tarjei take nalea do wybranych. On jednak nie otrzyma adnej pomocy, wic zginĄ, zosta zamor- dowany, zanim zdĄy wypenią swoje zadanie. Ciko byo teraz o tym myŚleą. Jak radzią sobie cakiem samotnie, kiedy czowiek nie wie, co powinien robią? Villemo, Dominik i Niklas take byli wybranymi. Tylko e ich zadanie byo stnsunkowo proste. Mieli przemienią besti, jakĄ by Ulvhedin, w istot myŚlĄcĄ i czujĄcĄ po ludzku. Nie mieli do czynienia z duchami. A czy Saga bdzie miaa? Trzeba poczekaą, przekonaą si... "Saga! Saga!" rozlego si aosne echo. "BĄd ostro- na z..." "Co mówicie?" zawoaa, a wiatr porywa jej sowa. "Nie mog zrozumieą, co mówicie!" Bo tak to jest, e czowiek we Śnie widzi i ludzi, i rzeczy doŚą wyranie, lecz gosy zawsze sĄ niejasne. Zawsze! A jeŚli na dodatek dochodzĄ z tak daleka i przedzierajĄ si przez wichur, to naprawd nie mona zrozumieą ani sowa. "Stao si coŚ cakiem nieoczekiwanego!" woali tamci. "ZnalazaŚ si w niebezpiecznej strefie, a my nie moemy ci pomóc." "Co wy mówicie?" zawoaa znowu. "Co si stao?" Nie syszaa odpowiedzi. Po chwili jednak wiatr znowu przywia kilka sów: "PrzysaliŚmy do ciebie czowieka. Zwykego Śmiertel- nika, eby ci pomóg. Polegaj na nim." "Kto to taki? I kogo mam si wystrzegaą?" Wiatr przemieni si teraz w grzmiĄcy huragan, grupa przodków stawaa si coraz mniej widoczna i wreszcie cakiem znika. Kontakt z tamtym Światem zosta prze- rwany i Saga, która rzucaa si na óku i krzyczaa zdawionym gosem, zdoaa si w kocu uwolnią z kosz- maru. Rozdygotana, ciko dyszĄc, próbowaa zrozumieą przesanie. Na ile mona wierzyą sennemu marzeniu? W gbi duszy czua, e powinna je potraktowaą ze ŚmiertelnĄ powagĄ. Gdyby tylko wiedziaa choą troch wicej! Powinna byą ostrona, to prawda. Ale to nie takie proste zachowywaą ostronoŚe, jeŚli czowiek nie wie, gdzie czai si niebezpieczestwo ani na czym ono polega.
ROZDZIA III
GorĄco! Straszne gorĄco! Soce palio dach powozu; wewnĄtrz dyliansu pano- wa upa jak w piecu chlebowym. Wszystko byo mokre i lepkie, kurz osiada grubĄ warstwĄ na skórze i wosach, trzeszcza w zbach, pot spywa strukami po ciele. Wilgotne ubrania przyklejay si do rĄk i nóg, krew pulsowaa gucho w skroniach, mokre, czerwone twarze wokó i smród, smród! Teraz wychodzio na jaw, kto dba o higien, a kto zapomnia zmienią bielizn przed wyjazdem. Podró bya potwornie dokuczliwa, prawie nieznoŚna w tej zatoczonej, kiwajĄcej si i trzsĄcej karocy. Saga bya zmczona i czua si le. Cae ciao miaa obolae, ale staraa si zachowaą spokój i opanowanie. Nie mona byo otworzyą adnego okna, zaduch panowa straszny, a ciko pracujĄce puca podrónych wciĄ wdychay to samo gste powietrze i znowu je wypuszczay. Roczne dziecko krzyczao nieustannie, a matka bliska histerii jczaa: "Cicho bĄd, dziecko!", co oczywiŚcie odnosio skutek dokadnie odwrotny do zamierzonego. Ojciec malca, sympatyczny i nieŚmiay czowiek o bardzo niepozornym wyglĄdzie, stara si uspokajaą niemowl i chronią przed niecierpliwymi rkami matki. Na samym poczĄtku podróy matka wdaa si w zupe- nie otwarty flirt z jakimŚ komiwojaerem, ubranym z pospolitĄ, krzykliwĄ elegzncjĄ, chocia doŚą ndznie. Czarny tuurek by wyŚwiecony na rkawach i ko- nierzyku, rondo kapelusza miao tustĄ obwódk, a ciasne spodnie najwyraniej pamitay lepsze czasy. To wszystko mogo oczywiŚcie nie mieą znaczenia. Duo gorsza bya jego haaŚliwa jowialnoŚą, pokrywajĄca zdenerwowanie. Saga powanie wĄtpia w jego odpowiedzialnoŚą w inte- resach, a tym bardziej w sprawach romansowych. Wyko- rzystywa swojĄ powierzchownoŚą i bardzo dobrze zda- wa sobie spraw, jakie ma atuty. Kiedy tylko wsiad do powozu, pospiesznym spojrzeniem dokona oceny sytua- cji i natychmiast skierowa zainteresowanie na Sag. Poniewa nie zareagowaa, zaczĄ kokietowaą modĄ matk, co szo mu znacznie lepiej. Saga wspóczua maonkowi kobiety, który boleŚnie dotknity pochyla gow nad dzieckiem. Teraz jednak upa pokona nawet chą flirtu. Jedynym uczuciem, jakie dawao o sobie znaą, bya irytacja. W rogu drzemaa jakaŚ starsza wiejska gospodyni. Byli w podróy od kilku dni i Saga nabraa pewnej rutyny. Miaa ju za sobĄ róne postoje, noclegi, jedni pasaerowie wysiadali, inni wsiadali. UŚwiadamiaa sobie, jak bezpiecznie i komfortowo ya dotychczas w czterech Ścianach rodzinnego domu. Podczas tej podróy poznaa sprawy, o których nie byaby w stanie mówią goŚno. Poprzedniej nocy musiaa dzielią pokój z tĄ waŚnie drzemiĄcĄ w powozie gospodyniĄ, co dla tamtej byo doŚą trudnym doŚwiadczeniem. Mieszkaą w jednym pokoju z takĄ eleganckĄ i wytwornĄ paniĄ, kiedy samemu ma si takĄ ndznĄ bielizn! Saga jednak poradzia sobie nieoczekiwanie dobrze; tak naprawd zawsze ya we wasnym, odrbnym Świe- cie, uŚmiechaa si teraz chodno, jak to una, mówia cicho i przyjanie, dobrze rozumiejĄc skrpowanie tamtej. W pewnym sensie okazyway sobie przyja, w jakiŚ taki peen nieŚmiaoŚci powŚciĄgliwy sposób. Od czasu do czasu uŚmiechay si do siebie albo wymieniay kilka konwencjonalnych zda, kiedy sytuacja stwarzaa po temu okazj. Jady przy tym samym stole Śniadanie, najpierw jedna nieŚmiao zapytaa, czy mona si przy- siĄŚą, a druga, równie skrpowana, odpara, e oczywiŚcie, bdzie bardzo mio. Nagle Saga zauwaya, e kobieta w kĄcie powozu zrobia si ziemistoblada. Zacza wic stukaą w Ściank do wonicy, a kiedy zatrzyma konie, otworzya drzwi i zawoaa: - Prosz zjechaą nad rzek! Jedna z pasaerek zasaba od gorĄca. Powóz ruszy pospiesznie we wskazanĄ stron, a Saga wachlowaa chorĄ domi. Powietrze na zewnĄtrz byo nieznoŚnie cikie, ar la si z nieba. Nad horyzontem zaczynay si zbieraą ciemne burzowe chmury. Mimo wszystko opuszezenie powozu byo niesychanĄ ulgĄ. Tu przynajmniej powietrze choą troch si poruszao. - Bdziemy mieą burz - oŚwiadezy komiwojaer. - Jeszeze tylko tego brakowao - burkna ze zoŚciĄ moda matka. Jej mĄ pomóg Sadze wyprowadzią chorĄ kobiet z powozu. Nie moga staą o wasnych siach, opieraa si ciko na podtrzymujĄcych jĄ ramionach, przybieg te wonica z pomocnikiem i wspólnie doprowadzili kobiet nad brzeg rzeczki, gdzie uoyli jĄ na trawie. Saga umoczya chusteezk do nosa i obmywaa twarz chorej. - Co z niĄ bdzie? - pyta wonica. - Nie wiem - odpaia Saga. - Spróbuj porozpinaą jej ubranie pod szyjĄ i w pasie. Mimo wszelkich prób pomocy kobieta wciĄ czua si bardzo le. Leaa z przymknitymi oczyma, oddech miaa ciki, urywany. Twarz robia straszne wraenie, sino- blada z czerwonymi plamami. Saga rozejrzaa si wokó. Pod drzewem niedaleko od nich siedzia mezyzna, ale widziaa go niewyranie w rozedrganym od upau powietrzu. WaŚnie miaa na niego zawoaą, gdy tĄ samĄ drogĄ, którĄ przyby dylians, nadjecha jeszeze jeden ekwipa. W oddali sychaą byo pierwszy guchy grzmot. Powóz zatrzyma si i wysiad z niego eleganeki pan, na którego widok Saga mimo woli otworzya szerzej oczy. Nigdy przedtem nie widziaa nikogo takiego, nawet nie przypuszezaa, e istniejĄ istoty podobne do czowie- ka, który si do niej zblia. Schodzi z niewielkiegu wzniesienia, od strony powozu, soce mia za plecami, tak e jego pikne jasne wosy tworzyy wokó gowy aureol. Mia wspaniaĄ sylwetk, królewskĄ, uznaa Saga, a kiedy podszed bliej i znalaz si w innym oŚwietleniu, zobaczya wyraniej rysy twarzy. By to czowiek wyjĄtkowy pod kadym wzgldem. Ogromne oczy uŚmiechay si do niej, nos przybysza bv arystokratyczny, prosty, a zby biae i silne. Twarz doskonaa w kadym szczególe. Inni podróni przyglĄdali mu si take. On zaŚ bardzo uprzejmie zwróci si do Sagi: Przydarzyo si jakieŚ nicszezŚcie? Czy mógbym w czymŚ pomóc? To przywoao Sag do rzeczywistoŚci, doŚą nieskad- nie zacza opowiadaą, e w dyliansie panowao straszne gorĄco, czego ta nieszczsna kobieta nie zniosa. - W moim powozie jest duo chodniej - powiedzia wytworny pan agodnym, melodyjnym gosem. - Czy moglibyŚmy tam przenieŚą pani przyjaciók? Chtnie zabior obie panie. Podczas gdy Saga zakopotana zastanawiaa si, co odpowiedzieą, dostrzega kĄtem oka, e mczyzna sie- dzĄcy dotychczas pod drzewem wsta i zblia si do nich. Dziwnie zmieszana odniosa wraenie, e o tym wszyst- kim, co si tutaj dzieje, zadecydowa los. Jakby uczest- niczya w jakimŚ dramatycznym spektaklu, we Śnie, czy czymŚ takim... Wszyscy odwrócili si ku nowo przybye- mu. Saga zmarszezya brwi. Gdzie ona ju przedtem wi- dziaa t twarz? Na odpowied nie musiaa dugo czekaą. - O Jezu! - szepna moda kobieta. - Czy pastwo sĄ rodzestwem? Wtedy Saga poja, kogo jej ten czowiek przypomina. Czarne loki otaczajĄce piknie rzebionĄ twarz, oczy, które na tle ciemnej twarzy wydaway sig bardzo jasne, ich troch rozmarzony, nieobecny wyraz... jakby widziaa samĄ siebie! W nieco bardziej wyrazistym mskim wyda- niu! On take zwróci uwag na podobiestwo. Poznaa to po bysku zaskoczenia w jego oczach. Nie byo jednak czasu zastanawiaą si nad tym. Nieznajomy uklĄk przy chorej, dotknĄ doniĄ jej twarzy, potem zbada puls... - Czy pan jest lekarzem? - zapytaa Saga zdziwiona, bo nie wyglĄda na medyka. Jego szeroki ciemnobrĄzowy paszcz przypomina raczej zniszczony mnisi habit, a pros- te, podobne do sandaów buty nosiy Ślady dugiej wdrówki. - KiedyŚ byem - odpar krótko. - Ale musiaem zmienią zawód. I nic wicej. Kady móg te sowa rozumieą, jak chcia. Wykwintny pan o jasnych wosach stanĄ obok Sagi i delikatnie pooy rk na jej ramieniu. Jakby chcia si oprzeą, kiedy si pochyla, patrzĄc na chorĄ. Saga nieby- wale ostronie usuna rami. Z trudem znosia taki bezpoŚredni kontakt z innymi ludmi. Caa jej istota zdawaa si mówią: noli me tangere, nie dotykaj mnie. Sprawa z Lennartem take zrobia swoje, dopenia miary, mona powiedzieą. I nic nie pomogo, e ten pan tutaj wyglĄda niezwykle sympatycznie, na dodatek do wszyst- kich swoich wspaniaych cech. Mczyzna o ciemnych wosach spojrza na Sag. W ogóle bardzo jĄ dziwio, e obaj obcy zwracajĄ si akurat do niej, choą pozostali podróni starali si to przyjmowaą jako coŚ oczywistego. - Chora zaraz dojdzie do siebie - powiedzia jakimŚ piskliwym gosem. - MyŚl, e powinna siedzieą obok stangreta, tam bdzie jej najlepiej. Wonica dyliansu skinĄ gowĄ na znak, e si zgadza. Elegancki pan wsta, a leĄca na ziemi kobieta otworzya oczy, jkna i zakrya twarz domi. Ciemnowosy mczyzna ukoni si Sadze i odszed, zanim zdĄya powiedzieą coŚ na temat tego uderzajĄcego podobiestwa midzy nim a sobĄ. Ale z pewnoŚciĄ byo ono najzupeniej przypadkowe. Pan o blond wosach kania si take. - Mój powóz jest w dalszym ciĄgu do pani dyspozycji - rzek. - Powinna pani podróowaą w bardziej komfor- towych warunkach. - Bardzo dzikuj - odpara Saga z penym rezerwy uŚmiechem. - Ale w dyliansie daj sobie znakomicie rad. Gorzej jest z mojĄ wspópasaerkĄ. Nie wyglĄdao na to, e pan równie chtnie ofiaruje miejsce w swoim powozie wieŚniaczce. - MyŚl, e bdzie jej bardzo dobrze na siedzeniu obok wonicy - uŚmiechnĄ si. - Niech tylko woy czepek na gow dla ochrony przed socem! Ale prosz mi wyba- czyą, nie przedstawiem si. Nazywam si hrabia Paul von Lengenfeldt. - A ja jestem Saga Simon. Dzikuj panu za uprzej- moŚą i pomoc, hrabio. Ale teraz myŚl, e powinniŚmy ruszaą dalej. Saga wrócia po rozwodzie do panieskiego nazwiska. Nie bya w stanie uywaą nazwiska Lennarta. Ekwipa hrabiego ruszy przed dyliansem. Saga patrzya w Ślad za nim, dopóki nie zniknĄ za zakrtem. Stangreta hrabiego nie widziaa z bliska, jedynie skulonĄ, pokracznĄ postaą na kole. WciĄ miaa przed oczyma sylwetk szlachcica. Jaki to pikny mczyzna! Niczym ksiĄ z bajki, albo - dziwne porównanie - archanio. Ale w kocu, dlaczegó by nie? Có za gupstwa, uŚmiechna si sama do siebie. Wszyscy wrócili ju na miejsca, wic i Saga musiaa wsiĄŚą do powozu. Burzowe chmury zasnuy ju wikszĄ czŚą nieba. Byo cakiem ciemno, kiedy powóz wjeda na dzie- dziniec adnej gospody, w której mieli nocowaą. Znaj- dowali si ju daleko w Varmlandii, dowiedziaa si Saga. Czyli e poow drogi miaa za sobĄ. Bogu dziki, bo bya to jazda naprawd wyczerpujĄca. Saga dostaa tym razem pokój tylko do swojej dys- pozycji. Umya si wic starannie i przebraa, zanim zesza na dó na spónionĄ kolacj. Nad okolicĄ szalaa burza z piorunami, deszcz la taki, jakby si chmura oberwaa. Dobrze byo w takĄ pogod siedzieą w ciepej izbie, pod dachem, przy zastawionym stole. WieŚniaczka ju ich opuŚcia, jej podró dobiega koca. Komiwojaer natomiast uzna, e naley mu si w ko- cu jakaŚ przygoda. Woy do kolacji ŚwieĄ koszul, zla si czymŚ mocno pachnĄcym, a przed jedzeniem, i do posiku take, wypi par kufli piwa i by gotów do ofensywy. Najpierw zastanawia si, czy uderzyą do Sagi, czy do modej kobiety z dzieckiem. To znaczy dziecko ju spao, a przy stole siedzieli we czworo: mode maestwo, Saga i komiwojaer. W gbi mrocznej sali, przy stoliku w kĄcie, Saga widziaa owego ciemnowosego wdrowca, który tak by podobny do jej ojca, a zwaszcza do niej. Zdziwio jĄ, jak si tutaj dosta. Z pewnoŚciĄ ktoŚ go podwióz. Lekarz, który musia zmienią zawód? A moe z innych powodów krĄy po wiejskich drogach? Nie mona przecie sĄdzią czowieka nie wysuchawszy jego racji. Tak uwaaa. Ale nie moga przestaą si nim interesowaą. I chocia sama spoglĄdaa w jego stron rzadko, wiedziaa, e on przyglĄda jej si niemal bez przerwy. On take, podobnie fak ja, zastanawia si nad naszym podobiestwem, myŚlaa. Niebo rozdara byskawica i uderzy piorun. Wszyst- kim si zdawao, e nad samĄ gospodĄ. Moda kobieta krzykna przestraszona i rzucia si w objcia komiwoja- era, który przytuli jĄ mocno. Saga wpada w gniew. - Niech si pani trzyma swego ma! - powiedziaa ze zoŚciĄ. - Zachowuje si pani Śmiesznie! Jej sowa podziaay na wszystkich, siedzieli zakopota- ni i Saga poaowaa swego wybuchu. Zwaszcza kiedy komiwojaer ze zoŚliwym uŚmieszkiem zapyta, czy przypadkiem nie jest zazdrosna. Ale tej modej kobiecie naprawd potrzebny by taki wstrzĄs, zaczynaa ju przekraczaą granice przyzwoitoŚci. - Wybaczcie mi - powiedziaa Saga przygnbiona. - Nie chciaam psuą nastroju. Chodzi po prostu o to, e... - Och, jak im to wytumaczyą? Musiaa jednak znaleą odpowiednie sowa. - Jestem wytrĄcona w równowagi. Moi rodzice zmarli niedawno, a ich zwiĄzek by wyjĄt- kowo udany... i nie mog patrzeą, jak maestwo jest wystawiane na takie ryzyko dla jakiegoŚ taniego, przypad- kowego i najzupeniej niepotrzebnego flirtu. Ale wybacz- cie mi, nie mam prawa... O wasnym rozbitym maestwie nie moga jeszcze mówią. Nastrój sta si w najwyszym stopniu kopotliwy. Uratowa sytuacj komiwojaer, który rozeŚmia si i po- klepa Sag po rce. - Pani jest stanowczo zbyt powana, panienko! To przecie jasne dla wszystkich, e ani ta moda dama, ani ja nie myŚleliŚmy nic zego. Rozejrza si po sali, jakby szukajĄc wsparcia. - Hej! Ty, tam w kĄcie! Chod tu do nas, nie sied tak samotnie. Przecie si ju poznaliŚmy! Po chwili wahania mczyzna wsta i podszed do ich stou. Saga ukradkiem przyglĄdaa si jego twarzy. Rysy mia adne i wyrane, oczy gboko osadzone, rzsy kruczoczarne. Usta byy wraliwe, a w uŚmiechu stawa- y si bardzo pociĄgajĄce. Czarne loki opaday na czoo i na ramiona. By w nim jakiŚ cie smutku, uwaaa Saga. Kiedy usiad przy stole, nieŚmiao, jakby proszĄc o wybaczenie, e si narzuca, komiwojaer powiedzia: - To zdumiewajĄce, jacy wy jesteŚcie do siebie podo- bni! Naprawd macie pewnoŚą, e nie jesteŚcie rodze- stwem? - AbsolutnĄ pewnoŚą - odpara Saga wciĄ badawczo przyglĄdajĄc si ciemnowosemu mczynie. Mia okoo trzydziestu piciu lat, a zatem by o jakieŚ dziesią lat starszy od niej. - Poniewa jednak ten pan jest bardzo podobny do mojego ojca, a on by Walonem, pozwol sobie zapytaą, czy i pan nie pochodzi z waloskiej rodziny? Twarz obcego rozjaŚnia si w radosnym uŚmiechu. - Pochodzi pani z Walonów? To wszystko wyjaŚnia, bo ja take. Jak si nazywa pani ojciec? - Kol Simon. Nie, przepraszam, waŚciwe imi ojca brzmiao Guillaume. Guillaume Simon. Tamten podniós wzrok. - Simon...? Mój dziadek mia siostr, która chyba wysza za mĄ za kogoŚ nazwiskiem Simon. Ale on umar. Ciotka ponownie wysza za mĄ i zdaje mi si, e to drugie maestwo nie byo szczŚliwe. - Tak, drugie maestwo mojej babki nie byo udane. Bo wysza za mĄ za nie-Walona. Mody czowiek uŚmiechnĄ si do niej. Jakie mia fantastycznie ciepe i agodne oczy, kiedy powiedzia: - W takim razie jesteŚmy doŚą bliskimi kuzynami, prawda? - Tak, rzeczywiŚcie! - Saga uja jego rk i mocno uŚcisna. - Tak si ciesz! Tak si ciesz, e mog poznaą kogoŚ z rodziny ojca! Jak si nazywasz? - Marcel. A nazwisko nie ma znaczenia. Zbyt dugie i trudne. - Rozumiem. Nosisz, naturalnie, waloskie nazwisko - uŚmiechna si Saga. - Och, jaka jestem rada! - Ja take - odpar Marcel, ale wyraz smutku nie zniknĄ z jego twarzy. Saga domyŚlaa si, e nie mia atwego ycia. - DokĄd jedziesz? - zapyta. - Do Norwegii. - Ja te jad do Norwegii - uŚmiechnĄ si szeroko. - Czy w takim razie nie mógbyŚ podróowaą dylian- sem? PotrzĄsnĄ przeczĄco gowĄ. - Nie staą mnie na to. - Ale ja mogabym... Marcel natychmiast jej przerwa: - Nawet mowy nie ma! Radz sobie znakomicie, korzystam z przygodnych podwód i wszystko jest w po- rzĄdku. - Dobrze, ale w takim razie musimy mieą czas wieczorem, eby porozmawiaą. My... Przerwaa, bo ktoŚ waŚnie wszed do lokalu. I nagle jakby caa izba wypenia si Światem. To pewnie te jego zociste wosy, pomyŚlaa Saga. A moe promienny wyraz jego twarzy. Sprawia wraenie kogoŚ znakomitego... w jakiŚ sposób nieziemskiego. I ta postawa, jakby posiada cay Świat! Ta przytaczajĄca wszystkich osobowoŚą... Nigdy nie spotkaa nikogo podobnego! Hrabia von Lengenfeldt podszed wprost do ich stou. - Zatem znowu spotykam znajomych z wiejskich dróg - rzek z uŚmiechem. - Czy mog si przysiĄŚą? Pozwolono mu, oczywiŚcie; czuli si zaszczyceni jego towarzystwem. Hrabia ubrany by znakomicie, nosi wysoki czarny cylinder, chustka pod szyjĄ i inne dodatki miay jaskrawe kolory, zgodnie z najnowszĄ modĄ, w ogóle cechowaa go elegancja w najlepszym stylu. Kuzyn Sagi, Marcel, wy- glĄda w porównaniu z nim doŚą biednie. Jak pielgrzym, który po dugiej i mczĄcej wdrówce znalaz si pod jednym dachem z salonowym Iwem. Hrabia wyjaŚni, e i on jedzie do Norwegii, ŚciŚlej do Christianii, bliszych szczegóów jednak nie zdradzi. Zachowywa cakowite milczenie na temat celu swej podróy. Saga musiaa raz jeszcze wyjaŚnią pokrewiestwo pomidzy sobĄ i Marcelem, poniewa hrabia take wyrazi zdumienie, e tacy sĄ do siebie podobni. Zdawao si, e wyjaŚnienie go bawi, a w kadym razie e przyjmuje je z ulgĄ. Przy stole mówi przewanie komiwojaer, porzĄdnie ju podpity. Hrabia próbowa wprawdzie raz po raz kierowaą rozmow na bardziej interesujĄce tematy ni ceny róowego perkalu czy lenistwo sprzedawców, ku- piec wraca jednak z uporem do swojego, nie baczĄc, czy to kogoŚ interesuje, czy nie, i by w stanie zagadaą wszystkich. Saga napotykaa co chwila wzrok hrabiego i widziaa wyranie, co ten elegancki pan myŚli o gadulstwie komiwojaera. Czasami jednak w niezwykle piknych oczach hrabiego pojawiay si diabeskie byski. Saga miaa wraenie, e dostrzega wtedy drugĄ stron jego natury. Choą okazywa wiele wyrozumiaoŚci pospolitemu Światu, Saga nie moga pozbyą si myŚli, e on odgrywa jakĄŚ rol. Nie potrafiaby jednak okreŚlią, jakie jest jego prawdziwe ja. Piwa nie mona naduywaą bezkarnie. Komiwojaer robi si coraz bardziej znuony, mówi betkotliwie i coraz czŚciej kad rce na kolanach lub ramionach Sagi, lepkie i natrtne. W kocu natura upomniaa si o swoje prawa; nudziarz musia wstaą od stou, na niepewnych nogach uda si na dwór w nie cierpiĄcej zwoki sprawie. Wszyscy mieli nadziej, e potgm pójdzic spaą. Moda para wstaa take. Saga zamierzaa pójŚą za ich przykadem, ale hrabia tĄ powstrzyma: - Nie zechciaaby pani zostaą jeszcze chwil? Byoby mio porozmawiaą z modĄ, kulturalnĄ osobĄ. Saga rzucia pytajĄce spojrzenie swemu kuzynowi, ale on skinĄ gowĄ. Zostaa wobec tego, nie widziaa w tym nic niestosownego. Teraz potoczya si bardzo interesujĄca rozmowa. Obaj panowie byli ludmi wyksztaconymi, Saga musiaa wytaą caĄ inteligencj, eby uczestniczyą w ich wymia- nie myŚli. Po jakimŚ czasie hrabia oŚwiadczy: - JesteŚ bardzo zajmujĄcĄ osobĄ, Sago. Po prostu czarujĄcĄ, ale troch zbyt chodnĄ, zbyt powanĄ. Pozwól ujawnią si temu ciepu, które w sobie nosisz, wiem, e masz go wiele, czasem ujawnia si w twoim szczerym spojrzeniu, ale zaraz znowu je tumisz. Czego si tak boisz? Saga spuŚcia oczy. - Ja... Och, jest wiele przyczyn... - Moe nam opowiesz - zachca hrabia. - Rozumiesz chyba, e czowiek w twoim towarzystwie odczuwa potrzeb uwolnienia w tobie tego ciepa. Prawda, Mar- celu? Marcel dugo nie odpowiada, uŚmiecha si tylko, jakby rozwaa sowa tamtego. Potem rzek z wolna: - Owszem... - A zatem, Sago, opowiadaj! - Wiele jest pewnie konsekwencjĄ tego, e mam za sobĄ rozwód, bardzo trudnĄ spraw, i straciam wiar w siebie, chocia nie to jest najwaniejsze... UŚwiadomia sobie nagle, e chce histori swego ycia opowiedzieą waŚnie tym dwóm mczyznom. Oni chyba zrozumiejĄ, a przecie Saga nie miaa teraz niko- go, z kim mogaby porozmawiaą o swoim wielkim niepokoju. - Sprawy majĄ si tak, e ja urodziam si po to, by spenią pewne zadanie. To mnie bardzo ogranicza i pew- nie dlatego jestem taka sztywna. - Wcale nie jesteŚ sztywna - odpar hrabia. - JesteŚ chodna, pena rezerwy. - Moliwe. Ale waŚnie zostaam wezwana do wype- nienia mojego zadania. Po prostu ja nie jestem taka jak inni ludzie... - To odkryliŚmy ju dawno - powiedzia Marcel agodnie, jak to on. - RzeczywiŚcie, masz bardzo silnĄ aur - przyzna hrabia, który chcia, by Marcel i Saga mówili mu po imieniu i sam te tak si do nich zwraca. - Tak, tak, ja si na takich rzeczach znam, bo ja sam te si róni od innych ludzi. - Och, ja bym powiedziaa, e bardzo si rónisz! - zawoaa Saga z przejciem. Hrabia uŚmiechnĄ si, najwyraniej zadowolony... - Ale teraz opowiadaj, jakie to zadanie ci czeka! - To bardzo duga historia. - Przed nami caa noc. Saga wahaa si. - A w kocu co to szkodzi - westchna. - Wolno mi przecie opowiadaą o Ludziach Lodu. - O Ludziach Lodu? - zawoa hrabia. - Chyba ju o nich syszaem. To przeklty ród, prawda? Zaprzedany Szatanowi? - Nie Szatanowi - sprostowaa Saga. - Ale zu. I chocia chrzeŚcijanie ze moce okreŚlajĄ mianem Szatana, to przecie jest to coŚ wicej, prawda? CoŚ znacznie gbszego, tak mi si zdaje. - OczywiŚcie! - przyzna ciemnowosy Marcel. - Sza- tan, ten z tradycji chrzeŚcijaskiej, to tylko niewielki fragment Świeckiego obrazu za. Paul nie odpowiedzia. Sprawia wraenie, e le si czuje, nie by zadowolony, e rozmowa przybraa taki obrót. Moe jest czowiekiem gboko wierzĄcym? myŚ- laa Saga. A moe nie podoba mu si, e jestem roz- wiedziona? Deszcz bbni o szyby, syszeli szum wody spywajĄcej po dzicdzicu. - Nie powinniŚcie jednak sĄdzią, e ja take zo- staam zaprzedana zu - powiedziaa sposzona. - Moim zadaniem jest waIczyą ze zem. Tylko nie wiem jeszcze jak. - Czy nie mogabyŚ powiedzieą nam czegoŚ wicej o Ludziach Lodu? - poprosi Marcel. Saga dopiero teraz zdaa sobie spraw z tego, jak wielki autorytet posiada ten czowiek. By bardzo przystojny, choą nie tak oŚlepiajĄco pikny jak hrabia Paul. A jednak w spokoju Marcela Saga znajdowaa pocieszenie. U kogoŚ takiego jak Marcel mona szukaą ochrony, choą z pew- noŚciĄ jest on równie biedny, jak hrabia bogaty. Ponadto w Marcelu byo coŚ nieokreŚlonego, czego po macoszemu przez ycie potraktowana Saga nie bya w stanie rozpoznaą. Inttygowao jĄ to, choą nie rozumiaa, o co chodzi, wiedziaa tylko, e jĄ to niepokoi. Te jasnozielone oczy w mrocznej, jakby zacitej twarzy, uŚmiech, który miao si ochot wywoaą na jego twarzy, bo czowiek wiedzia, e na pewno istnieje - wszystko to niesychanie jĄ pociĄgao. Nie mona byo winią Marcela za to, e znajdowa si cakowicie w cieniu Paula, mczyzny tak urodziwego, e patrzĄcym a zapierao dech, zwracajĄcego uwag wszyst- kich. Paul by czowiekiem o dwóch obliczach. Archanioa i diaba. To tak bywa, kiedy si sĄdzi po pozorach, pomyŚlaa Saga z ironiĄ. Nie zdĄya nawet rozpoczĄą opowieŚci o Ludziach Lodu, bo do izby wszed wonica dyliansu wraz z pomo- cnikiem. - O, panienka jest tutaj - powiedzia wonica. - I pa- nowie, jak syszaem, te jadĄ do Norwegii. Prawda to? - Prawda. - Pozostali pasaerowie pewnie si ju pooyli? - Chyba tak. - Obawiam si, e przynosz nie najlepsze wiadomo- Ści. Z dalszej podróy do Norwegii nic nie bdzie, niestety. - Co takiego? - zawoaa Saga. - Ja musz tam jechaą! - Nic na to nie poradz. Granica zostaa zamknita. W tej okolicy Szwecji panuje cholera i Norwegowie nie chcĄ, eby pasaerowie przywlekli chorob do nich. - Cholera? - zapytaa Saga. - Tutaj? Moe take w tej gospodzie? - WaŚciciel powiada, e nie. MogĄ wic pastwo byą spokojni. Jedzenie nie jest zakaone. Ale jechaą dalej nie mona. Poczta zostanie tutaj a do otwarcia granicy, a ja wracam do domu. auj, ale nie mam tu ju nic do roboty. Wyszed. Saga i jej towarzysze wstali i spoglĄdali na siebie nawzajem. Saga zauwaya, e jest z nich najnisza, co przecie nie powinno nikogo dziwią. Marcel by niemal o gow od niej wyszy, natomiast hrabia Paul sprawia wraenie olbrzyma, chocia tak naprawd obaj mczyni byli prawie równego wzrostu. Burza ju przesza. Tylko w oddali odzywao si jeszcze od czasu do czasu guche dudnienie grzmotu i sabe byskawice rozjaŚniay ciemny prostokĄt okna. Zrobio si póno i w izbie poza ich trójkĄ nie byo nikogo. - Ja musz do Norwegii - powtórzya Saga. - Ja take - oznajmi Marcel. - I ja - przyĄczy si do nich Paul. - Udamy si tam moim powozem. - Nigdy nam si nie uda przekroczyą granicy - ostrzeg Marcel. - Owszem, jeŚli pojedziemy przez pustkowia. - A jakie to drogi prowadzĄ przez pustkowia? - zapy- ta Marcel. Saga zadraa. Syszaa o tutejszych pustkowiach. O dzikich rozlegych przestrzeniach czŚciowo poroŚ- nitych lasami. Wymare odogi, bagniska, jakieŚ niewiel- kie laski, to znowu sosnowe bory, gdzie trwa wieczna cisza, a panujĄ wilki i niedwiedzie. Ich królestwo, gdzie sychaą tylko tajemnicze gosy sów i puszczyków, gdzie najbujniej rozkwitajĄ baŚnie i podania o czarach i o wszys- tkich tych nazwanych i bezimiennych istotach z tamtego Świata. Hrabia Paul mówi dalej przyciszonym gosem: - Pojedziemy leŚnymi drogami, jak dugo bdzie to moliwe. Wyruszymy o brzasku, zanim jeszcze ktokol- wiek si obudzi. W tej chwili za bardzo pada, a poza tym konie sĄ zmczone. My zresztĄ take - uŚmiechnĄ si przelotnie. - Wonica bdzie czeka z powozem, dopóki granica nie zostanie ponownie otwarta, my tymczasem przekroczymy jĄ na piechot. Marcel spoglĄda pytajĄeo na Sag. - Co do mnie, to si zgadzam. Przyzwyczajony jestem do chodzenia piechotĄ. Przyjmuj propozycj z wdzicz- noŚciĄ. Ale czy ty, moja kuzyneczko, podoasz trudom? - OczywiŚcie, jestem silna. Ja take przyjmuj propo- zycj, Paul. Dzikuj. Umówili si z gospodarzem, kiedy ma ich obudzią, zapacili i rozeszli si do swoich pokoi. To znaczy Paul i Saga, bo Marcel nocowa w stajni. Saga bya oszoomiona. Wszystko stao si tak szybko. Tyle nowych wrae, nowi przyjaciele... I có za mczyzn dzisiaj spotkaa! Mczyzn, którzy obudzili w niej marzenia, jakich nigdy przedtem nie miewaa! Tej nocy take coŚ jej si Śnio, ale niewyranie. KtoŚ - nie moga sobie potem przypomnieą, kto to by - coŚ do niej mówi. Uparcie i jakby z lkiem: "Ty nie masz czasu, Sago! Nie masz na to czasu, twoje zadanie czeka na ciebie gdzie indziej, powinnaŚ jechaą do parafii Grastensholm. To jest puapka, niespodzianka, nie daj si w niĄ po- chwycią, uwolnij si!" Ale, jako si rzeko, by to tylko niewyrany sen i rankiem nie bya w stanie rozstrzygnĄą, czy naprawd wszystko to miao miejsce, czy te to tylko sprawa jej wyobrani. A poza tym do jakiego stopnia mona wierzyą w sny? Moe to po prostu odbicie jej wasnych lków, niepewnoŚci, czy powinna jechaą z dwoma nieznajomy- mi? Z niepokojem przygotowywaa si do drogi. Na dworze panowa jeszcze szary, zimny mrok. wiat po- grĄony by w ciszy, przestao padaą, a nad ziemiĄ unosiy si oboki pary i mgy snuy si ponad lasem. WaŚnie teraz myŚl o dalekich pustkowiach wprawiaa Sag w przeraenie. Sag, która nigdy niczego si nie baa! Widocznie naprawd ycie jĄ ciko doŚwiadczyo! Naprawd stana w obliczu czegoŚ cakiem nowego!
ROZDZIA IV
Saga zapomniaa, e to nie dwóch mczyzn miaa mieą za towarzyszy dalszej podróy, lecz trzech. Przynajmniej pierwszego dnia. Akurat kiedy o szarym Świcie wysza z uŚpionej gospody, stangret Paula von Lengenfeldta zeskoczy z powozu na ziemi jak wielka, niezdarna aba. Rzeczywi- Ście bya to przeraajĄca figura o gowie osadzonej tak nisko i tak podanej do przodu, e Saga skorygowaa swoje pierwsze wraenie: wonica przypomina nie tyle ab, co raczej bizona stajĄcego dba. Popatrzy spode ba na Sag, ale jej nie pozdrowi. WziĄ tylko jej kuferek, bez wysiku, jakby nic nie way, i ulokowa go z tyu powozu. Kuferek rzeczywiŚcie nie by ciki, Świadomie wik- szoŚą swoich rzeczy zostawia w Szwecji. Pienidzy miaa jednak doŚą, zamierzaa bowiem rozpoczĄą w Norwegii nowe ycie i kupią tam wszystko, co potrzebne. Wioza wic tylko to, co niezbdne w podróy, i rzecz najwaniej- szĄ ze wszystkiego: spadek, który teraz nalea do niej. Uzdrowicielski skarb Ludzi Lodu. I oczywiŚcie take magicznĄ czŚą tego skarbu, ale o tym wolaa nie myŚleą. Przenika jĄ dreszcz na samo wspomnienie. Pewne jego elementy na razie byy przechowywane w Norwegii. Na przykad yciodajna woda Shiry. Rzecz jasna nie w Grastensholm i nie w Lipowej Alei, która stanowia bardzo niepewnĄ kryjówk. Bezcenna butelka zostaa zoona w tajemnym miejscu, które znali tylko czonkowie rodu. Wioza jednak ze sobĄ t czŚą skarbu, którĄ dostaa od Viljara po Śmierci Heikego i Tuli. Nic nie wiedziaa na temat czekajĄcego jĄ zadania, ale chciaa byą moliwie jak najlepiej przygotowana na wszelkie trudnoŚci. A baa si, e czeka jĄ wiele rónych kopotów. Kiedy tak staa na progu gospody i patrzya na dziedziniec, gdzie gsta rosa perlia si jeszcze na trawie i kamieniach, a biaa mga otulaa zabudowania, osaniajĄc przed jej wzrokiem leĄcĄ nieco na uboczu wieŚ, zalaa jĄ nagle gwatowna fala niepojtego lku. Ten niewyrany mglisty pejza kry w sobie jakieŚ zagroenie, coŚ, co w kadej chwili moga jĄ zaatakowaą. Uciekaj, Sago, uciekaj! szepta w duszy jakiŚ gos. Saga jednak staa, jakby wbrew sobie, nie chciaa tego, ale staa. W kocu zesza ze schodów i ruszya w stron powozu. Jakby nogi same si tam kieroway, bez udziau woli. Paul von Lengenfeldt te ju by na dworze i wydawa polecenia stangretowi. - Czy on nie jest wspaniay? - zapyta, gdy Saga nadeszla. - Wynalazem go w ogrodach Szatana. Stangret gapi si na nich z niechciĄ. Serce Sagi Ścisno si boleŚnie. - To bya niepotrzena i bezlitosna uwaga - rzeka zdawionym gosem. - Absolutnie nie - uŚmiechnĄ si Paul. - To zwyczaj- na autoirania. Wyszukaem go wyĄcznie po to, by stanowi dla mnie kontrast. By moja uroda staa si jeszcze bardziej wyrazista, robia wiksze wraenie. Spójrz na niego, sama zobacz rónic! - Ja widz po prostu czowieka - odpara Saga i wesza do gospody, by przynieŚą reszt swoich rzeczy. Na schodach sta Marcel. Saga poczua, e na jego widok jej ciao napenia si ciepem. Spojrza na niĄ przeciĄgle i Sag znowu ogarno pragnienie, eby si do niego zbliyą, z wielu rónych pawodów, zarówno szlachetnych, jak i nieco bardziej mrocznych. ćle mi si zaczyna ten dzie, myŚlaa wchodzĄc na gór. Co to si stao z moim poczuciem humoru, z mojĄ zdolnoŚciĄ do citych replik, z moim dystansem do Świata? Chodz naburmuszona i za, to do mnie niepodob- ne. Saga nie zdawaa sobie sprawy z tego, jak bardzo jest napita. To skutek obciĄenia, które towarzyszyo jej przez cae ycie. Na dodatek cakiem niedawno stracia oboje rodziców, a nieudane maestwo byo kroplĄ, która przepenia czar goryczy. W konsekwencji bya jak zbyt mocno naciĄgnita struna, która w kadej chwili moe pknĄą. I do tego jeszcze ten niepokój przenikajĄcy wszystko wokó niej, jakiŚ trudny do okreŚlenia lk. Ju tylko z tego powodu tak bardzo potrzebowaa kogoŚ, komu mona zaufaą, kto mógby jĄ otoczyą opiekuczym ramieniem, odsunĄą od niej ten lk, wypenią jej bez- granicznĄ samotnoŚą. Podobnie jak kiedyŚ Shira samotnie oczekiwaa swego losu, tak teraz Saga staa, sama i przeraona, u progu nieznanej przyszoŚci. Nie zwracaa uwagi na jawnie jej okazywane zainteresowanie Paula, nie bya w stanie myŚleą teraz o czymŚ takim jak flirt czy miostka, to by jĄ tylko rozpraszao, jeszcze bardziej wytrĄcao z równo- wagi. agodny spokój Marcela i jego wyraajĄce trosk spojrzenia byy dla jej duszy niczym balsam. Pierwszy kogut odezwa si w kurniku naleĄcym do gospody, kiedy powóz ze skrzypieniem kó rusza w drog. Trójka podrónych rozsiada si we wntrzu ze zotymi ozdobami i pokrytymi pluszem kanapami. Tylko stangret jecha wydany na wiatr i niepogod, chocia ten poranek nie nalea do najgorszych. Nocny deszcz odŚwiey powietrze, a poranny chód powinien niebawem ustĄpią. Saga mimo wszystko nie moga si pozbyą nieprzyjem- nego uczucia. PrzeŚladowao jĄ, zanim wsiada do powo- zu, i nadal dawao o sobie znaą. Nikt ich nie widzia, kiedy odjedali. Caa parafia jeszcze spaa. Saga pomyŚlaa przez chwil o pozostaych pasaerach, którzy take spali, nic wiedzĄc, e ich podró zostaa przerwana, o modej rodzinie i wdrownym kupcu. Ale czy mogli ich zabraą, czy takie mae dziecko zniosoby podró przez lasy i odludzia? Hrabia chyba nie by w stanie tamtym pomóc, w adnym razie. Poza tym jego powóz by duo mniejszy ni dylians, nie dla wszystkich starczyoby miejsca. Mimo to miaa troch wyrzutów sumienia. Zostawili tamtych w okolicy dotknitej cholerĄ... Wprawdzie mogĄ zawrócią... Jechaą z powrotem do domu... Saga naleaa do tych niezliczonych kobiet, które przychodzĄ na Świat z nieczystym sumieniem i przez cae ycie uwaajĄ, e starajĄ si za mao i robiĄ nie to co trzeba. I jest to cecha, której nie mona si pozbyą. Jechali w szarobiaym tumanie, który zdawa si przez szczeliny w drzwiach przenikaą do wntrza powozu. Tylko od czasu do ezasu w okolicach, gdzie teren si wznosi i nie byo mgy, widzieli jakieŚ fragmenty krajobrazu. - No tak - powiedzia Paul ze swoim sympatycznym uŚmiechem. - No tak, Sago. Nareszcie nadszed czas, byŚ nam opowiedziaa o tych niezwykych Ludziach Lodu. - A waŚnie, gdzie syszaeŚ o mojej rodzinie? - zapyta- a Saga. - Och, podróuj pomidzy SzwecjĄ i NorwegiĄ, czsto bywam w Christianii, gdzieŚ w tamtych okolicach musia mi ktoŚ powiedzieą, ale to byo dawno temu. To moliwe, pomyŚlaa Saga. Ludzie Lodu nie yli przecie w izolacji, trudno si dziwią, e sobie o nich opowiadano. W kadym razie w Norwegii, gdzie uywajĄ jeszcze starego nazwiska. UŚmiechna si. - SĄdz jednak, e nie tylko ja mam do opowiedzenia ciekawĄ histori. Kady z was pewnie take przey to i owo. - MyŚl, e tak - rozeŚmia si Paul. - Ale panie zawsze majĄ pierwszestwo. - Pod warunkiem, e obaj obiecacie pójŚą za moim przykadem. Obiecali. Saga nie spuszczaa oczu z urodziwego Paula. Po prostu nie moga patrzeą w innĄ stron. By jak dzieo sztuki, doskonae do najdrobniejszego szczegóu. Te wielkie, bkitne oczy ocienione dugimi rzsami, zociste wosy, delikatna cera, wspaniae zby... Stwórca musia byą w dobrym humorze tego dnia, kiedy Paul von Lengenfeldt przyszed na Świat. Marcela dobrze nie widziaa, bo siedzia obok niej. Miaa tylko nieodpartĄ, prymitywnĄ ŚwiadomoŚą, e jest przy niej mczyzna. W ciasnym powozie trudno jej byo uniknĄą dotykania kolan Paula, ale on nie dziaa na niĄ tak silnie. Byo jasne, e powóz opuŚci zamieszkane okolice. Trzso coraz bardziej, pojazd koysa si z boku na bok, koa obracay si z trudem, karoseria skrzypiaa. - No dobrze, tylko od czego zaczĄą? - zastanawiaa si Saga. - Historia Ludzi Lodu jest niezwykle bogata, przedstawi jĄ tylko w najogólniejszych zarysach. Po czym opowiedziaa o Tengelu Zym i jego do- tknitych dziedzictwem potomkach. O Tengelu Dobrym, który zdoa w pewnym stopniu zagodzią przeklestwo, przynajmniej na tyle, e prócz obciĄonych na Świat przychodzĄ take wybrani. Opowiadaa o Shirze i o Hei- kem, za którym wszyscy tak bardzo tskniĄ, a Paul przerywa jej wielokrotnie okrzykami w rodzaju: "Nie, to niemoliwe! Nie moesz traktowaą tego powanie!" Marcel take odnosi si do jej opowiadania sceptycznie, wyczuwaa to, choą si nie odzywa. Póniej opowiedziaa o alraunie, którĄ wiezie teraz do Norwegii i która, oczywiŚcie, spoczywa zapakowana w kuferku, ale która jest czymŚ w rodzaju ywej istoty, gdyby chcieli póniej zobaczyą ów niezwyky amulet, to... Chtnie na to przystali i prosili, by opowiadaa dalej, ale wyezuwaa w ich gosach niedowierzanie. Jak ich przekonaą, skonią, by mi uwierzyli, zastana- wiaa si. Nie znam si przecie na czarach, a alrauna w mojej obecnoŚci si nie porusza. Dzielnie jednak brna dalej. Opowiadaa o przodkach rodu, którzy pomagajĄ nieszczŚnikom obciĄonym dziedzictwem i próbujĄ na- prawiaą wyrzĄdzone przez nich zo, ale którzy nie majĄ moliwoŚci nawiĄzania kontaktu z wybranymi. O szarym ludku, który Vinga i Heike sprowadzili na Świat, a który potem odmówi opuszczenia Grastensholm. I wreszcie o dziwnych demonach, które w istocie pomogy Ludziom Lodu, a zwaszcza Tuli, w walce z Tengelem Zym. - I to jest waŚnie niepojte - powiedziaa na koniec. - Bo demony naleĄ przecie do zych mocy. Nikt nigdy nie sysza o demonach przyjaznych ludziom! Paul uŚmiecha si z tego jej przejcia, natomiast Marcel opar si wygodniej i rzek: - Z czysto teoretycznego punktu widzenia sprawa nie jest taka dziwna, jak si na pozór wydaje, Sago. WaŚnie o tym rozmawialiŚmy wczoraj, o istocie za. - Co chcesz przez to powiedzieą? - zapytaa prze- straszona, e nie pojmuje jego zbyt jak dla niej uczonych wyjaŚnie. On chyba zrozumia, bo wytumaczy jej wszystko uywajĄc mniej wyszukanych sów: - O ile dobrze pojĄem, to Tengel Zy rzeczywiŚcie dotknĄ samej istoty za, kiedy dotar do ćróde ycia i do ciemnej wody. To musiao wstrzĄsnĄą ziemiĄ do samej gbi. Saga skina gowĄ. - Opowiadano o drganiaeh morskiego dna i ska i o straszliwym krzyku, jaki si wtedy wydobywa spod ziemi. - Otó to! Jak widzisz, ja wierz w twoje opowiada- nie, uwaam, e powĄtpiewanie byoby dla ciebie obra- liwe. Ale czy pamitasz, o czym rozmawialiŚmy wczoraj? e Szatan, taki jak go okreŚla chrzeŚcijastwo, jest jedynie maym fragmentem za? Trzeba ci wicdzieą, e pierwsi ojcowie KoŚcioa mieli nie lada dylemat, kiedy naleao objaŚnią problem diaba. Nie chcieli za nic definiowaą za jako samoistnej siy, która by egzystowaa na Świecie równoczeŚnie z Bogiem. Bowiem ich Bóg by Ojcem wszystkiego, by Jedynym! Wszystko musiao byą stwo- rzone przez niego. Równie Szatan. Dlatego poĄczyli dwie pierwotnie róne opowieŚci. T o Lucyferze, aniele, który przeciwstawi si Panu... - Tak - wtrĄcia Saga. - Ja znam t opowieŚą. Lucyfer zosta za kar strĄcony do otchani. - To prawda - uŚmiechnĄ si Marcel. - Ojcowie KoŚcioa dokonali tu jednak naduycia twierdzĄc, e ten upady anio, Lucyfer, sta si Szatanem. Tak naprawd Szatan by pradawnym bóstwem, które egzystowao od tysicy lat. - A zatem Lucyfer nie jest zy? Tym razem Marcel powstrzyma uŚmiech. - Có, anioem to on ju nie jest. I wĄtpi, czy ktoŚ, kogo zmuszono do ycia przez caĄ wiecznoŚą w otchani, zdolny jest kochaą ludzi. To przecie z ich powodu zosta tam wtrĄcony. - Tak, pamitam, za co si tam dosta. - A zatem traktuj Lucyfera tak, jak na to zasuguje. Uwaaj, e jest to upady anio. Czarny anio. I nie do nas naley rozstrzyganie, czy jest dobry, czy zy. Choą bardziej prawdopodobne jest to ostatnie. Paul poruszy si, jakby go coŚ uwierao. Wyraz jego twarzy wskazywa, e nie bardzo mu si ta rozmowa podoba, zwaszcza e wszelkie próby uwodzenia Sagi spalay na panewce. Moda dama odsuwaa si od niego zdecydowanie. Powóz nagle gwatownie skrci i Saga mimo woli wpada na Marcela. On jĄ podtrzyma, nie mogo byą inaczej, i przcz chwil czua jego rce na swoim ciele. Przeraona wasnĄ reakcjĄ wyprostowaa si i prze- prosia. Z jednym ze swoich najbardziej czarujĄcych uŚmie- chów Paul zaproponowa: - SĄdz, Marcelu, e powinniŚmy si zamienią miejs- cami. Co ty na to, Sago? Ona, skrpowana, nie odpowiedziaa na pytanie. Rzek- a natomiast stanowczo: - No, a wracajĄc do demonów... - No waŚnie, wybacz mi, rzadko mi si zdarza wtrĄcaą takie dugie dygresje. Przepraszam - uŚmiechnĄ si Marcel, a Sadze ten jego uŚmiech niezwykle si spodoba. Nie rozumiaa te, dlaczego jest taka poruszo- na. Oprócz sprawy z Lennartem nie bardzo si dotychczas zajmowaa mczyznami. I gdyby powiedzieą prawd, to Lennart wcale jej tak bardzo nie podnieca, w kadym razie nie byo o czym mówią. Mimo to przecie waŚnie on, Lennart, znaczy dla niej najwicej ze wszystkich modych mczyzn, których spotkaa i którzy jej si podobali. Ale bliskoŚą Marcela sprawia, i doznawaa zawrotów gowy. Musiaa spuŚcią wzrok, nie bya w stanie patrzeą mu w oczy. Marcel nie zdĄy dokoczyą swoich wyjaŚnie o de- monach, gdy Paul przerwa mu zirytowany: - Wszystko to tylko takie wyssane z palea sprawy, krótko mówiĄc, niepowane gadanie. Chciabym si dowiedzieą czegoŚ bardziej interesujĄcego. Opowiedz nam o swoim rozwodzie, Sago. To przecie wielki skandal! Jak mogaŚ coŚ takiego zrobią? Sprawiasz wrae- nie porzĄdnej panny. Twarz Sagi wykrzywi grymas. MyŚl o rozwodzie nadal spcawiaa ból. - MyŚl, Paul, e uyeŚ najwaŚciwszego sowa. By- am po prostu za bardzo porzĄdna. - A dziewczyna nie powinna taka byą? - pyta zoŚ- liwie. - Nie wiem, ale myŚl, e do nieszczŚcia doszo z mojej winy. Choą byo to dla niej bardzo trudne, opowiedziaa im o swoim niezbyt romantycznym i niemal od poczĄtku nie bardzo udanym maestwie z Lennartem. O tym, e ona sama nie miaa do ofiarowania adnych uczuą, i o tym, e chcĄc mu to zrekompensowaą, staraa si byą tak zwanĄ dobrĄ onĄ i e chyba przez jakiŚ czas jej si to udawao. Potem, nie patrzĄc na nich, opowiedziaa o tamtym fatalnym dniu, kiedy poznaa, jak si rzeczy majĄ napraw- d. - Czasami myŚl, e moe byam zbyt nieustpliwa - powiedziaa zaciskajĄc donie. - Inne kobiety z pewnoŚ- ciĄ przemilczayby to, co si stao, i trway w maestwie. A moe nawet z czasem by wybaczyy. JakoŚ by z tym yy, by uniknĄą skandalu. Ale dla mnie kompromis by niemoliwy. Zostaam z mem, dopóki moja matka ya, poniewa nie chciaam jej ranią. Ale z trudem znosiam nawet widok Lennarta, wic opuŚciam go tego samego dnia, w którym moja ukochana mama zamkna oczy. Masz racj, Paul. Jestem zimnĄ kobietĄ. - A ja uwaam, e postĄpiaŚ waŚciwie - rzek Marcel po chwili milczenia. - OczywiŚcie, na tego czowieka w aden sposób nie mogaŚ liczyą - zgodzi si Paul. - ZachowaaŚ si bardzo dzielnie, e odwayaŚ si odejŚą mimo skandalu. Saga zachichotaa. - Ale teraz uciekam! - O, to raczej twoje zadanie skonio ci do wyjazdu - rzek Marcel. - A teraz Paul bdzie mi musia wybaczyą, ale jestem ci winien jeszcze wyjaŚnienia, Sago. Co do twoich demonów... - Tak. Dzikuj ci! - zawoaa, a Paul westchnĄ ciko. Marcel mówi wolno: - Otó wydaje mi si, e kiedy ów Tengel Zy osiĄgnie wadz nad Światem - Boe, uchowaj nas przed tym - to bdzie ona obejmowaą równie ze bóstwa i ze duchy. I waŚnie tego demony si lkajĄ. Nie chcĄ si znaleą pod panowaniem Tengela Zego. - Wszystkie ze moce? - zapytaa Saga. - Takie jak Szatan? - Jak Szatan chrzeŚcijan i jak Iblis islamu, Ahriman Persów, Kali hinduistów, choą akurat ona jest i dobra, i za, jak Baal, Moloch... - I jak Nga Samojedów - wtrĄcia Saga. - Duo wiesz! - uŚmiechnĄ si Marcel. - Ech, to nie ja, o tym mona przeczytaą w ksigach Ludzi Lodu. - Bardzo bym chcia je kiedyŚ przejrzeą. Saga stwierdzia, e ten pomys bardzo si jej podoba. Byaby okazja do zacieŚnienia znajomoŚci... - Zatem uwaasz, e wadza Tengela Ziego bdzie wielka? - zapytaa i nie moga si pozbyą niejasnego wraenia, e majĄ jakĄŚ zĄ moc blisko siebie, w powozie. To oczywisty absurd, rezultat rozmowy o sprawach nadprzyrodzonych. - Bdzie to wadza ogromna - powiedzia z naciskiem. - JeŚli wszystko, co nam opowiedziaaŚ, jest prawdĄ, a nie mam powodu w to nie wierzyą, to Tengel Zy rzeczywiŚ- cie znalaz ródo za, to potworne miejsce, z którego ono wypywa. Dlatego jego przebudzenie bdzie katastrofĄ, tragediĄ dla Świata. Skoro drĄ bogowie i demony, to co si stanie z nieszczsnym czowiekiem? JeŚli wziĄą za punkt wyjŚcia histori religii, to widaą, e... Paul, który przysuchiwa si ich rozmowie z rosnĄcĄ irytacjĄ, teraz rzek sarkastycznie: - Có to za gadanie? Nie macie o tym wszystkim najmniejszego pojcia... To wyssane z palca teorie, Mar- celu. Rozprawiasz o diabach i demonach, jakbyŚ roz- wiĄzywa matematyczne zadanie. A to sprawa uczuą. Albo wiary, jeŚli kto woli. wiato padao z boku i oczy Paula wydaway si przezroczyste. WyglĄdao to okropnie i odbierao urod jego fascynujĄcej twarzy, zwaszcza e by taki zirytowa- ny. Saga myŚlaa poczĄtkowo, e Paul naley do ludzi, którzy biorĄ ycie lekko, cokolwiek by si dziao. Teraz stwierdzaa, e wyglĄda... no tak, tak, niemal demonicz- nie! - Mój drogi hrabio - rzek Marcel. - OczywiŚcie to jest sprawa wiary. Szatan i to wszystko to tylko symbole. Wiara ludu. Przecie aden czowiek wyksztacony w nic takiego nie uwierzy z caĄ powagĄ! Mieli wraenie, jakby Paul rós im w oczach. Ale on po prostu uniós si gniewnie, wypiĄ pierŚ do przodu i oddycha ciko. - Teraz znowu szydzisz - syknĄ ze zoŚciĄ. - Bardzo dobrze wiesz, e bez za nie mogoby si ujawnią dobro. Czy napcawd chciabyŚ zaprzeczyą istnieniu ksiĄĄt CiemnoŚci i wiata? Odrzucasz ich istnienie? Ale zapew- niam ci, mnie moesz wierzyą. Ja wiem lepiej! Sytuacja zaczynaa byą nieprzyjemna. Powóz by zbyt ciasny na takie gwatowne dyskusje. Ponadto Saga uwaa- a, e Marcel bywa niekonsekwentny, ale moe to jej wina, e nie nadĄa za jego rozumowaniem. - Nie chc w aden sposób zaprzeczaą istnieniu Boga ani Diaba - odpar Marcel spokojnie z najwikszĄ powagĄ. - Oni yjĄ. Lecz yjĄ dlatego, e ludzie ich stworzyli. W chwili gdy ludzie przestanĄ w nich wierzyą, dokadnie w tej samej chwili bdĄ martwi. Czym na przykad jest dzisiaj Baal? Albo Moloch? - Oni byli bokami - sprostowa Paul krótko. Saga jednak zwrócia si ku Marcelowi: - Dokadnie to samo, co teraz mówisz, powiedzia kiedyŚ Shama do Shiry. - By to bez wĄtpienia bardzo rozsĄdny czowiek - odpar Marcel ze Śmiechem. - To nie by aden czowiek. Shama by duchem. - Tak, chyba musia byą duchem. Albo zym bokiem. Paul, jeŚli wyraam si tak krytycznie o ojcach KoŚcioa, to dlatego, e oni wypaczyli opowieŚci biblijne. I teraz ju nie wiadomo, co jest prawdĄ, a co zostao przez nich upikszone. We dla przykadu opowieŚą o kraju Kanaan, który Pan obieca swojemu ludowi. Przyrzek, e to bdzie ich kraj. Biblia ukrywa jednak fakt, e w tym kraju y ju inny lud. Plemi liczĄce wiele tysicy osób. I nie wspomi- na te nic o tym, e dzieci Izraela obciy gowy wikszoŚci z nich, a reszt wypdziy na pustyni. Otó ja nie wierz, e dobry Bóg obieca ten kraj swemu ludowi, uwaam natomiast, e to jest naduycie twórców Pisma, sposób na uspokojenie wyrzutów sumienia po tym zbiorowym mordzie. Bóg ze Starego Testamentu to okrutny wadca. Zosta opisany przez kapanów, którzy chcieli mieą wadz nad ludmi. Ja natomiast wierz w Boga penego mioŚci. Saga potakujĄco kiwaa gowĄ, Paul jednak nie by zadowolony. - Dosyą ju rozmów na ten temat. Nie powinieneŚ wypowiadaą si w sprawach, o których nie masz pojcia. SkĄd moesz wiedzieą to wszystko? Nie lubi, kiedy wyszydza si sowa Pana. - Nikt ich nie wyszydza - oburzy si Marcel. - Ale masz racj, nie yem w tamtych czasach, nie widziaem jak byo, a poza tym nasza rozmowa zesza na boczne tory i to jest moja wina. JeŚli tylko mam okazj rozmawiaą z inteligentnymi ludmi, staj si nieodpowiedzialny. Paul zagodnia, syszĄc komplement o inteligentnych rozmówcach. Marcel zatem doda pospiesznie: - MieliŚmy opowiedzieą sobie nawzajem historie na- szego ycia. Twoja kolej, Paul. Chyba rozumiesz, e jesteŚ dla nas postaciĄ w najwyszym stopniu zagadkowĄ. Z rozbrajajĄcĄ szczeroŚciĄ Paul oŚwiadczy, e sucha tego z najwikszym zadowoleniem. Saga zacza sobie przypominaą, co jej matka, Anna Maria, powiedziaa kiedyŚ na temat silnych osobowoŚci. e jest w nich take sporo przesady. To znaczy, e ich przytaczajĄca, niezwyka osobowoŚą moe staą si mczĄ- ca dla otoczenia, e zwyczajny czowiek nie jest w stanie znieŚą bijĄcego od nich promieniowania. To waŚnie mona byo powiedzieą o Paulu. Saga wcale by si nie zdziwia, gdyby zakochaa si w tym niezwykle piknym mczynie, ale niczego takiego nie odczuwaa. By jakiŚ taki jakby nieprawdopodobny. W jakiŚ sposób nierzeczy- wisty. Moe zresztĄ byo w nim coŚ jeszcze, co jĄ po- wstrzymywao, coŚ, co waŚnie teraz dao o sobie znaą. O takieh ludziach matka take wspominaa. Paul nie znajdowa adnej przyjemnoŚci w uczestniczeniu w roz- mowie, w której nie by gównĄ postaciĄ, centralnym punktem. OczywiŚcie, czowiek z jego urodĄ musi byą z pewnoŚciĄ rozpieszczony, ale on nudzi si tak osten- tacyjnie, kiedy Marcel wygasza swój krótki teologiczny wykad, a rozkwit tak radoŚnie, kiedy uwaga znowu zostaa skierowana na niego, e to a si rzucao w oczy. Anna Maria ostrzegaa córk przed takimi ludmi, zwasz- cza przed mczyznami. Maestwo z kimŚ takim bywa bardzo trudne, mówia matka, i Saga przyznawaa jej racj. Paul by teraz znowu sobĄ, jak dawniej interesujĄcy, czarujĄcy, oywiony. Owo przezroczyste Świato w jego oczach zgaso i nie wydawa si ju taki nierzeczywisty. Mimo to w jego obecnoŚci nie czua si dobrze. Hrabia nie zdĄy jednĄk nawet zaczĄą swojej opowie- Ści, bo powóz gwatownie si zatrzyma i stangret ze- skoczy z koza. Paul otworzy drzwiczki. - Co si stao? - Dalej nie pojedziemy - burkna dziwaczna figura. Najohydniejsza na Świecie gba pochylaa si do jadĄcych z wyrazem zdecydowania. Wysiedli. Rozmowa w powozie bya tak interesujĄca, e nie zauwayli nawet, i las zamknĄ si wokó nich gstym pierŚcieniem. Soce osiĄgno swój najwyszy punkt na niebie, ale tutaj jego Świato docierao jedynie w postaci niewielkich, migotliwych plam. Wonica mia, oczywiŚcie, racj. Saga ju wczeŚniej zauwaya, e droga jest coraz bardziej nierówna, ale nie zdawaa sobie sprawy z tego, co to znaczy. Trzso przecie mniej lub bardziej przez cay czas. Teraz zoba- czyli, e ostatni kawaek przebyli ledwo widocznym leŚnym duktem przez brzozowe zagajniki, a teraz wjechali w sosnowy bór. I mieli przed sobĄ tylko wĄskĄ Ścieyin. - No tak - rzek Paul z westchnieniem. - To koniec z wygodami. Teraz mamy do dyspozycji tylko wasne nogi. Gdzie jesteŚmy? - W drodze do norweskiej granicy - mruknĄ wonica ponuro. - Ale gdzie dokadnie, to nie wiem. Saga pamitaa widok samotnych jeziorek i piknych, ale niestety odludnych krajobrazów, jakie mijali w ciagu ostatnich godzin. Ale przewanie zajta bya rozmowĄ i rzadko wyglĄdaa przez okno. - A gdzie jest gówna droga? - zapyta Paul. - Na poudnie stĄd - odpar wonica. - I myŚl, e dosyą daleko. Marcel rozejrza si. Nie eby spodziewa si zobaczyą coŚ innego oprócz lasu, ale przecie mona si rozglĄdaą - eby tak powiedzieą - bez powodu. - Musimy si znajdowaą w gbi sosnowych puszcz - powiedzia. - RozciĄgajĄ si one po obu stronach norwesko-szwedzkiej granicy. Jedyne, co moemy teraz zrobią, to kierowaą si wedug soca na zachód. Dopóki nie dojdziemy do zamieszkanych terenów, ju w Nor- wegii. - To bdzie duga droga - zauway Paul. - MyŚl, e powinniŚmy tutaj coŚ zjeŚą. Rozoyli si na niewielkiej polance poŚród mrocznego lasu. Saga nie potrzebowaa wiele czasu, by si zorien- towaą, e prowadzi tdy szlak osi. Soneczne Świato z trudem docierao na dó, wic na ziemi nic prawie nie roso, pokrywao jĄ tylko zesche igliwie. Poprosili hrabiego, by opowiada swojĄ histori, lecz on odmówi. Widocznie nie chcia si zwierzaą, gdy wonica by w pobliu. Kiedy si najedli, wonica zdjĄ z baganika may dwukoowy wózek i zaczĄ na niego pakowaą ich kuferki i walizy. - Mój podróny wózek - zawoa Paul, który po jedzeniu i piciu by znowu w promiennym humorze. Wypili butelk wina z jego zapasów. Marcel wprawdzie odmówi, ale Saga wypia troch i duga podró przez pustkowia niepokoia jĄ teraz znacznie mniej. Wszystko bdzie dobrze, myŚlaa zadowolona. - Ten wózek jest wspaniay - zapewnia Paul. - Bar- dzo leciutki, nigdzie si bez niego nie ruszam. Saga jednak podejrzliwie przyglĄdaa si jego skrzyni, którĄ stangret lokowa waŚnie na dwukóce. W porów- naniu z tĄ skrzyniĄ jej kuferek by drobiazgiem. Marcel w ogóle nie mia bagau, tylko niewielki wzeek. - W gstym lesie trudno bdzie to ciĄgnĄą - powie- dzia Marcel, wskazujĄc na wózek. - Nic podobnego! - zawoa Paul beztrosko. - Nie bdzie kopotów, wiem, e nie bdzie. Saga zastanawiaa si, czy moe Paul ju kiedyŚ nie odby takiej podróy, ale uznaa to za niemoliwe. Staa sama przy duym powozie, gdy nagle usyszaa, e od tyu ktoŚ si zblia, stĄpa ciko i utyka. Wonica...! Zadraa, ale si nie odwrócia. Udawaa, e poprawia ubranie. Obaj panowie zajci byli bagaami. Wonica by niszy, ni jej si przedtem zdawao, i jakiŚ taki skulony, jakby dawno temu coŚ na nim usiado i przygniatao go do ziemi. Gdy jĄ mija, wymamrota jakby sam do siebie: - Panienka jest takim dobrym czowiekiem. Niech panienka na niego uwaa! On nie jest tym, za kogo si podaje. Niech si panienka trzyma tego drugiego! - Co to znaczy? - zapytaa równie bardzo cicho - Co masz na myŚli mówiĄc: Nie jest tym, za kogo si podaje? Wonica sta przy niej i wyjmowa z powozu jakieŚ rzeczy Paula. Pochyli gow i wymamrota jeszcze ciszej: - On jest diabem! Tak, to waŚnie chciaem powie- dzieą! To prawdziwy, najprawdziwszy diabe! To nie jest ludzka istota! Paul coŚ zawoa i wonica pospieszy na wezwanie. Saga staa wstrzĄŚnita. Owszem, skonna bya przy- znaą, e Paul odnosi si po diabelsku do tego nieszczŚ- nika. Nagle usyszaa, e Paul ryczy wŚciekle: - Co? I mówisz o tym dopiero teraz? Natychmiast podesza, eby si dowiedzieą, o co chodzi. Paul by czerwony ze zoŚci. - Ten tumok, ta kreatura, a nie stangret, zapomnia nam powiedzieą, e w puszczy trwa pogo. - Co za pogo? - zapytaa Saga i mimo woli stana pomidzy Paulem i stangretem. Odpowiedzia jej Marcel: - WyglĄda na to, e w jakiejŚ leŚnej osadzie wybucha awantura. Pijatyka i bójka, zakuli kogoŚ noami. Teraz za noownikiem, który uciek w lasy, wysali obaw. Ale ten przecie nie musi byą w tej okolicy, Paul. Puszcza jest rozlega. Dlaczego akurat miaoby si to wydarzyą na szlaku, którym my idziemy? ZresztĄ tutaj wszdzie takie odludzie, sam widzisz. - Tak, tak, a poza tym jest za póno na cokolwiek. Musimy ruszaą na los szczŚcia. ebyŚmy tylko nie wpadli prosto na jakiegoŚ lensmana, to wszystko pójdzie dobrze. A kiedy ju przekroczymy norweskĄ granic, to nikt nas nie powstrzyma. Wonica zawróci konie i powóz odjecha. Na moment SagĄ owadno przemone pragnienie, eby pobiec za nim, by znaleą si w bezpiecznym powozie i wrócią do ludzi. Kiedy kareta znikna im z oczu, Saga poczua si kompletnie opuszczona. Zagubiona, bez moliwoŚci ra- tunku. To oezywiŚcie niemĄdra myŚl, lecz las wyda jej si nagle taki pusty, taki rozpaczliwie pusty! Rozpocza si szalecza wdrówka przez nieznany bór. Broni nie mieli adnej. Wprawdzie Paul niós spory pistolet, ale nie zabra amunicji. Marcel natomiast mia nó o dugim ostrzu. To wszystko. - Czy nie zagraajĄ nam dzikie zwierzta? - zapytaa Saga. - Nie, nie sĄdz - odpar Marcel. - Jest nas troje. Drapieniki rzadko atakujĄ grupy ludzi, prawda? - Masz racj - odpowiedzia Paul. - A poza tym niech no nas tylko zaczepiĄ! ZresztĄ wilki i niedwiedzie zostay przecie prawie zupenie wytpione, czy nie? - Szczerze mówiĄc, nie wiem, jak to jest w tych okolicach - rzek Marcel z wahaniem. - MyŚl, e wiele ich nie zostao, ale pewien nie jestem. Dla Sagi brzmiao to strasznie, te rozmowy o ewentual- nym spotkaniu z dzikimi zwierztami. Fakt, e ona sama ywia wielki respekt dla osi, wcale jej odwagi nie dodawa. Na wszelki wypadek sza w Środku pomidzy dwoma swoimi towarzyszami. Hrabia Paul z wrodzonĄ arystokratycznĄ niezalenoŚciĄ objĄ przewodnictwo a ciĄgnicie wózka z bagaem zostawi "wóczykijowi", jak raz okreŚli Marcela. WciĄ jeszcze trwa dzie. Scieka bya stosunkowo szeroka, bez trudu mogli iŚą blisko siebie i rozmawiaą, wdrowali wic w dobrych nastrojach, tak to przynaj- mniej wyglĄdao. Paul opowiada swojĄ histori, lecz Saga wciĄ nie przestawaa myŚleą o sowach wonicy: "On nie jest tym, za kogo si podaje". Suchaa wic jego opowieŚci ze sporym sceptycyzmem. Rodzina hrabiego nie pochodzia ze Szwecji, opowia- da, o czym zresztĄ mogo te Świadczyą jego nazwisko. Nie byo zatem Langenfeldtów w spisach heraldycznych. ( Nie, no pewnie, e nie, myŚlaa Saga zoŚliwie.) Ród musia uciekaą ze swojego kraju w czasie wojen napoleo- skich i osiedli si w nieurodzajnej Szwecji. - Ja objawiaem ju od wczesnego dziecistwa... pewne zdolnoŚci - oŚwiadczy Paul w ten waŚciwy sobie czarujĄcy i na pozór bezpretensjonalny sposób, który jednak Sagi nie by ju w stanie zwieŚą. - Rodzina zatem oya znaczne sumy na moje wyksztacenie. I teraz jestem, no... czymŚ w rodzaju ambasadora mojego kraju. Dlatego czsto wyjedam za granic. Tak jak teraz. Kamiesz, myŚlaa Saga. Nie wiedziaa dlaczego, ale bya pewna, e przez cay czas w sowach, zachowaniu, w calej osobie Paula jest coŚ faszywego, jakieŚ za- kamanie, czego nie bya w stanie zaakceptowaą. Wonica te zwróci jej na to uwag. Uwodzicielski, czarujĄcy, beztroski i w gruncie rzeczy skonny do przesady Paul. Tak, ale pod tĄ piknĄ i gadkĄ fasadĄ czaio si coŚ nieprzyjetmnegn. CoŚ... niehezpiecz- nego? Saga nie wiedziaa, dlaczego nagle zadraa z zimna w Środku letniego, ciepego dnia, idĄc za plecami tego mczyzny. Jakby czekao jĄ coŚ strasznego... Och, jest po prostu gupia! Nie trzeba przecie od razu puszczaą wodzy fantazji tylko dlatego, e idzie si przez mroczny, niesamowity las. Paul mówi i mówi. O przyjciach, przepychu i spra- wach honoru, o yciu na królewskim dworze, o kobie- tach, które go nienawidziy, o przygodach; zblazowanym tonem opowiada o swoich podbojach. Saga i Marcel suchali w milczeniu. Momentami Paul przybiera tragiczny ton, skary si, ale po chwili znowu uŚmiech rozjaŚnia mu twarz. Zostaem przeznaczony do czegoŚ wielkiego, to wszyscy widzĄ. I dlatego mam przeciwników. ZazdroŚą, rozumie- cie. Niektórym bardzo si nie podoba, e pn si w gór. Wysoko postawieni panowie nie lubiĄ rywali. Tak wic musiaem zrezygnowaą z wysokiego stanowiska. Ale co tam...! Paul von Lengenfeldt nie spuszcza nosa na kwint z takiego powodu! Pracuj w ciszy, rozumiecie. I pew- nego piknego dnia... No dobrze, to niewane, nie powinienem niczego ujawniaą, zanim ten dzie nadejdzie. - Masz racj - uŚmiechna si idĄca za nim Saga. Kiedy Paul mówi o swojej wielkoŚci, trudno mu si byo oprzeą. Mona go byo podziwiaą za samo to, e istnieje, e jest na Świecie istota tak doskonaa! Ale jego nastpne sowa byy dla Sagi szokiem. Kiedy coŚ do niego mówia, odwróci si, szed przez jakiŚ czas tyem, patrzĄc na niĄ, po czym zawoa: - Och, Sago, jesteŚ fantastyczna, jeŚli tylko si na chwil zapomnisz i uŚmiechniesz si szczerze. Wtedy czowiek ma ochot chwycią ci w ramiona i sprawią, byŚ uŚmiechaa si tak ju zawsze. Widzieą ci radosnĄ i bosko piknĄ! Tak, bo jesteŚ pikna, Sago! ebyŚ tylko umiaa pozbyą si tego smutku! - To nie moja natura jest taka - odpara Saga. - To aoba, którĄ w sobie nosz, i lk, który mnie nie opuszcza. - Tak, tak, ale nie mówmy teraz o tym! Czy ty nie rozumiesz, e jesteŚ tĄ, której szukam od tysicy lat? Przez tysiĄce niespokojnych lat Śniem o tobie, Sago! I w kocu, w kocu ci znajduj! WyciĄgnĄ ramiona w Świadomie teatralnym geŚcie, jakby zamierza podwayą powag swoich sów, po czym rozeŚmia si haaŚliwie. Saga jednak wiedziaa, e mówi serio. Chcia jĄ mieą, a by mczyznĄ, który bra to, czego pragnĄ. Nieoczekiwanie Saga pomyŚlaa, e bardzo chtnie zajrzaaby do wielkiej skrzyni Paula. Czua, e tam kryje si rozwiĄzanie jego tajemnicy. JeŚli w ogóle mia jakieŚ tajemnice... Bo to prawda, e by kimŚ innym, ni mówi, bya o tym przekonana. I skĄd móg si wziĄą taki fantastyezny mczyzna? Czy nie powinien byą znany na caym Świecie? Móg stanowią towarzyskĄ sensacj, gdzie- kolwiek si pokaza. Czy ktoŚ taki powinien wdrowaą jak zwyczajny Śmiertelnik po tych upiornych pustkowiach? To prawda, mówi o wspaniaej przeszoŚci, a z tym wyglĄdem móg osiĄgnĄą wszystko i przeyą bardzo wiele. Ale Saga sporo wiedziaa o szwedzkim dworze królewskim, przez rodzin Oxenstiernów, i nigdy nie syszaa, eby mówiono o kimŚ takim jak on. Ani o hrabim Paulu von Lengenfeldt, ani o adnym niezwykle przystoj- nym, ba, olŚniewajĄcym mczyznie. A przecie by mówiono, gdyby Paul pojawi si na dworze. Nie by jeszcze stary. Trudno byoby okreŚlią, ile ma Iat. W pewnym sensie by bez wieku, prawdopodobnie jednak modszy od Marcela. Chyba nie mia jeszcze trzydziestki. Zwalczany? Przez zazdrosnych rywali? Utraci wysokĄ Pozycj w wyniku intryg, czy coŚ takiego, nie pamitaa dokadnie, jak to okreŚli. Saga chciaa myŚleą o czymŚ przyjemniejszym. - Teraz twoja kolej, Marcel! Ale Paula to nie interesowao. Zatrzyma si. - Ciii! - szepnĄ. - SyszeliŚcie? Saga i Marcel zaczli nasuchiwaą. Las nie by ju taki gsty, przewanie rosy tu wysokie sosny, dumne i proste, otwiera si wspaniay widok - daleko, daleko ponad poroŚnitĄ zielonym mchem ziemiĄ. Saga syszaa tylko jakieŚ pene skargi nawoywanie z oddali, jakby echo sów, które umilky dawno temu. Ale w tym woaniu sychaą bylo strach i Saga miaa wraenie, e skierowane jest ono do niej - jak ostrzeenie wy- krzykiwane bez nadziei, e zostanie usyszane.
ROZDZIA V
- Co ty syszaeŚ, Paul? - zapyta Marcel niskim, troch jakby ŚwiszczĄcym gosem. Paul przesta nasuchiwaą. - JakĄŚ rozmow, tak mi si zdawalo. Blisko nas. Marcel rozejrza si uwanie. - Musiao to nie byą tak blisko. JeŚli Paul dostrzeg ironi, to w kadym razie nie da tego po sobie poznaą. - Chyba masz racj. Przestrze jest tu otwarta jak na morzu. Tylko bardzo szczupe istoty mogyby si ukry- waą za tymi sosnami. Czowiek sobie wyobraa róne rzeczy. - Idziemy ju bardzo dugo. GdybyŚmy teraz usiedli tam, przy tych zaroŚlach, to nikt by nas nie zobaczy, a my mielibyŚmy widok na caĄ okolic. - Bardzo rozsĄdna uwaga. Ja take zgodniaem. Soce chylio si ku zachodowi. Sag przenika dreszcz na myŚl o zmroku. Nawet drzewa wydaway jej si grone, niemal wrogie, ale to oczywiŚcie po- budzona wyobrania podsuwaa jej takie wizje. Prze- raa jĄ ten drczĄcy lk, dotychczas zupenie nie zna- ny. Ale ona te zrobia si godna. Poniewa nie wiedzieli, kiedy dojdĄ do jakichŚ zamieszkanych okolic, musieli oszczdzaą prowiant. Paul nie mia ju wina, butelki byy zbyt cikie, eby je transportowaą w tych warunkach. Marcel, przyzwyczajony do takich podróy, odkroi tylko cienki kawaek ze swojego bochenka chleba i zjad odrobin suszonego misa, wic i Saga staraa si wy- tumaczyą sobie, e gód jest taki dokuczliwy tylko pierwszego dnia. Ona te oszczdnie korzystaa z zapa- sów. Poza tym miaa nadziej, e wdrówka rycho dobieg- nie koca. Martwio jĄ to, e traci tutaj cenny czas, zadanie czeka na niĄ w parafii Grastensholm, a ona si tu wóczy po bezdroach z dwoma obcymi... Choą przecie Marcel nie jest obcym. To jej kuzyn, ponadto Ączy ich teraz bardzo pikne porozumienie, wzajemne zaufanie. Nie musieli na siebie patrzeą, nie musieli si dotykaą. Odczuwali nawzajem wasnĄ obec- noŚą. - Marcel, teraz koniecznie musz usyszeą twojĄ histori - powiedziaa Saga. - Nadal stanowisz dla mnie zagadk. Marcel uŚmiechnĄ si blado, a Paul z nagym zaintere- sowaniem zaczĄ obserwowaą dbo trawy. - Tak naprawd to nie ma we mnie niezego zagad- kowego - powiedzia Marcel. - JeŚli ju, to raczej moje przeycia okreŚlibym jako tragikomiczne. Podobnie jak ty, Paul, byem rodzinnym geniuszem, tak przynajmniej wszyscy uwaali. MyŚl, e wywierali na mnie wielki nacisk, kiedy byem modszy. Oczekiwano, e poradz sobie ze wszystkim, z wszystkimi szkoami, z kadĄ sprawĄ, której si podejm. - MieszkaeŚ wŚród Walonów? - zapytaa Saga. - Czasy si zmieniy - odpar. - Walonowie nie sĄ ju takĄ zamknitĄ grupĄ, zaczli bardziej wchodzią w spoe- czestwo szwedzkie. Ale oczywiŚcie to moja waloska rodzina wywieraa na mnie presj. A ja si poddawaem, braem na siebie zbyt wiele... - MówieŚ, e byeŚ lekarzem? Marcel westchnĄ. - Nie tak od razu. Studiowaem bardzo powanie wiele przedmiotów. Teologi, histori, filozofi... a w kocu zajĄem si medycynĄ. Tak, zostaem lekarzem. Ale stawiaem sobie zbyt wielkie wymagania, podjĄem si leczenia bardzo trudnego przypadku, czego nie powinie- nem by robią. Nie udao mi si. Paul i Saga siedzieli bez sowa. - Czy chory zmar? - zapytaa Saga, gdy milczenie si przeciĄgao. Marcel wpatrywa si w ziemi pomidzy swoimi zgitymi kolanami. - CoŚ w tym rodzaju. Nie udaa mi si operacja i zniszczyem cudze ycie. Naturalnie straciem prac. Póniej wdrowaem z miejsca na miejsce, a teraz jestem w drodze do Norwegii i mam nadziej, e tam powiedzie mi si lepiej. No, czy nie powinniŚmy ruszaą? Im dalej dzisiaj zajdziemy, tym lepiej. Wstawali opieszale. Saga stwierdzia, e skóra jej stóp jest bardzo wraliwa. I na pewno bdzie miaa pcherz na stopie, jeŚli natychmiast nie opatrzy otarcia. Usiada na powrót i zdja but. Marcel uklĄk przy niej i uwanie obejrza nog. - Poó tutaj liŚą - zaleci. - O, ja mam lepsze Środki - uŚmiechna si Saga. - Czy nie zechciabyŚ przynieŚą z wózka mojego kufer- ka? Kiedy zobaczy jej zbiór Środków leczniczych, naj- pierw zaniemówi, a potem rzek: - Boe drogi, kto tu jest lekarzem? Ja czy ty? - Och, to tylko niewielka czŚą zbioru Ludzi Lodu. Ja rzadko tega uywam, bo te i skarb nie do mnie naley. Nie jestem jednym z rodzinnych uzdrowicieli. Marcel bra po kolei róne woreczki i przyglĄda im si w najwyszym zdumieniu. - Masz tu proszki i piguki, które od dawna wyszy z uycia! Jak na przykad ten Środek do tamowania krwi albo lekarstwo na uspokojenie serca i... o, no waŚnie, proszek z alrauny. SkĄd ty, na Boga, to wziaŚ? - Mnie o to nie pytaj. To jest spadek, nic wicej nie wiem. Zdumiony krci gowĄ. - Czy ty sabie zdajesz spraw z tego, e to jest warte majĄtek? Saga bya zaskoczona. - Nikt nigdy w naszym rodzie nie patrzy na skarb z tego punktu widzenia - odpara. Na dwik sowa "majĄtek" Paul nastawi uszu i pod- szed do nich. UkucnĄ i z uwagĄ przyglĄda si skarbowi Ludzi Lodu. W zaroŚlach wiatr szeleŚci zeschymi liŚąmi, co brzrmia- o jakoŚ nieprzyjemnie, zowieszczo. Wyobrazia sobie, e tak moe szeleŚcią pezajĄcy grzechotnik. Marcel podnosi teraz jednĄ pa drugiej malekie flaszeczki. - Tylko za to jakiŚ aptekarz albo kolekcjoner daby tyle, e mogabyŚ wygodnie yą przez dugi czas! - Ale ja nie zamierzam tego sprzedawaą - uŚmiechna si, myŚl wydaa jej si niewiarygodna. - Nigdy w yciu, wolaabym ju raczej umrzeą z godu! W oczach Paula pojawi si jakiŚ dziwny blask. Siedzia i przekada poszczególne elementy skarbu, rce dray mu z przejcia. - Co to, na Boga, jest? - spyta nagle zdumiony dotykajĄc jakiegaŚ dziwnego przedmiotu. - JakieŚ zwie- rz, czy co... Au, ratunku! To przecie ywe! Odrzuci to, co trzyma w rce, jakby go oparzyo, i zerwa si na równe nogi. - To jest waŚnie alrauna - wyjaŚnia Saga. Podniosa amulet z ziemi i uoya starannie w niewielkiej szkatuce. - Ona do mnie nie naley. Zauwaya wyranie, e alrauna skurczya si, jakby jĄ coŚ zaniepokoio. Byo to osobliwe uczucie, Saga nigdy by nie przypuszczaa, e alrauna zareaguje na jej bliskoŚą; teraz jĄ to przerazio. A moe to nie jej obecnoŚą poruszaa alraun tak nieprzyjemnie? Moe chodzio o Paula? Bo to przecie w jego piknych oczach dostrzega obrzydzenie. Napotkaa zdumione spojrzenie Marcela. Oboje popat- rzyli w stron Paula, który cofa si z pobladĄ twarzĄ, sztywny ze strachu. - Nie bój si - uspokajaa go Saga. - Ona nie zrobi ci nic zego, dopóki nie zagrozisz nikomu z Ludzi Lodu. A przecie nie jesteŚ dla mnie niebezpieczny, prawda? - uŚmiechna si. Paul odzyska spokój, kiedy alrauna znikna w za- mknitej szkatuce. Po chwili powiedzia ju swoim zwykym, lekkim tonem: - PowinnaŚ to sprzedaą, wiesz. Bo jeŚli tego nie zrobisz, to narazisz swojĄ dusz na potpienie. - Nie. Alrauny ani nie trzeba, ani nie mona sprzedaą - powiedziaa Saga tak stanowczo, jakby chciaa, eby szczelnie owinity amulet sysza jej sowa. - ZresztĄ to w ogóle niemoliwe, jak z pewnoŚciĄ wiesz. I opowiedziaa legend o alraunie, przede wszystkim dla Marcela, który jej nie zna. O tym, e alraun mona sprzedaą tylko za niszĄ cen, ni ta, za którĄ si jĄ kupio, i e w kocu ten, który nie moe ju bardziej ceny obniyą, zostaje z niĄ na zawsze i musi zaprzedaą dusz diabu. - Ale to si odnosi do zwyczajnej alrauny - uspokajaa Saga. - Amulet Ludzi Lodu jest wyjĄtkowy. PrzywiĄza si do naszego rodu i nie moe naleeą do nikogo innego. MyŚl, e dla tego z rodziny, kto by si jej pozby, le by si to skoczyo. Paul krci gowĄ z przejcia. Wyraz jego twarzy Świadczy wymownie, co myŚli on o mĄdroŚci Sagi, a ŚciŚlej biorĄc o jej gupocie. Ale nie chcia znaleą si ponownie w pobliu alrauny. Marcel pomóg Sadze opatrzyą stop. Rce mia niezwykle ksztatne i wraliwe. Ich dotyk by dla Sagi doznaniem prawdziwie erotycznym, znacznie wikszym ni wszelkie pieszczoty Lennarta. SpoglĄdaa w dó na pochylonĄ gow Marcela, na jego czarne loki. Kady jego ruch Świadczy, e i on odczuwa to niezwyke napicie midzy nimi. Cudowna, jakby zaczarowana chwila w tym cichym, przeŚwietlonym so- necznym blaskiem zagajniku. Rozedrgana aura zmys- owoŚci otaczaa ich niby gsty obok. Tylko ich. Marcel trzyma swoje donie na stopie Sagi duej, ni to byo konieczne, jakby chcia utrwalią t ĄczĄcĄ ich wi, to wzruszenie, poczucie wspólnoty. Potem wsta i spojrza jej w oczy. O Boe! myŚlaa Saga. Ja... To musi byą to, czego zawsze pragnam. MioŚą. Owo uczuciowe porozumie- nie midzy kobietĄ i mczyznĄ, które jest czymŚ wicej ni erotyka, które odmienia czowieka gruntownie, zapa- da w jego serce i pozostawia w nim na wieki gorejĄce znami. O Boe! Dziki Ci, e dane mi jest to przeywaą! Natychmiast jednak przyszo zastanowienie. No i co teraz? Co si teraz stanie? Czy wszystko ma si ograniczyą tylko do tej jednej chwili uniesienia i gorĄcych marze, czy te bdzie jakiŚ ciĄg dalszy? Czy mam prawo spodzie- waą si dalszego ciĄgu? Czeka mnie przecie zadanie do spenienia i na nim powinnam si koncentrowaą. Czy wobec tego mam prawo ywią tak silne uczucie do mczyzny? Shira takiego prawa nie miaa. Cztery duchy odebray jej zdolnoŚą kochania. Dugo, bardzo dugo myŚlaam, e mnie czeka podobny los, bo przecie wiedziaam, e moje uczucie do Lennarta nic nie znaczy. Z rozmarzenia brutalnie wyrwa jĄ gos Paula. - Czy nigdy nie wyjdziemy z tego przekltego lasu? - wybuchnĄ gwatownie. Czar prys. I Saga, i Marcel odetchnli gboko jak po cikim wysiku fizycznym. Musieli jednak przyznaą Paulowi racj. Im take to pytanie przychadzio do gowy. Cay dzie szli przez sasnowy bór, majĄc pod stopami mchy i kujĄce porosty, przez jagodniki i wrzosowiska pod wysokimi drzewami, przez niesamowite, jakby zaczarowane lasy, gdzie peno byo poroŚnitych mchem gazów, lub przez zagajniki, gdzie drzewa iglaste rosy na przemian z liŚciastymi i gstymi krzewami. Tam gdzie las sosnowy by gsty, musieli przedzieraą si poŚród uschych, kujĄcych gazi. UdrkĄ byo w takich okolicach ciĄgnicie wózka, który beuzstannie zapiera si o korzenie, sterczĄce gazie czy po prostu na nierównej ziemi. Marcel przeklina wtedy paskudnie. Robi to wprawdzie bardzo cicho, ale Paul i tak go sysza i sycza ze zoŚciĄ. - Nie naduywaj imienia Szatana - upomina ostro. - To si moe zemŚcią! Saga nie bardzo wiedziaa, co myŚleą o Paulu. By czowiekiem bardzo skomplikowanym, nikogo podob- nego nigdy przedtem nie spotkaa. Dziki, a jednoczeŚnie religijny, dobry i zarazem zy. ZresztĄ czy naprawd by religijny? Broni przede wszystkim Szatana. Boga nigdy. Tymczasem wyszli wprost na due jezioro i musieli je okrĄyą. Znaleli si w otwartym krajobrazie i widzieli dalekie osiedla. Stosunkowo najbliej leaa niedua wieŚ z koŚciókiem poŚrodku. Nie odwayli si jednak pójŚą do ludzi, póki nie bdzie pewnoŚci, e to ju Norwegia. Brnli wic z determinacjĄ dalej. Od dróg trzymali si z daleka. Zdarzao si, oczywiŚcie, e nieoczekiwanie otwiera si przed nimi jakiŚ leŚny trakt, wszy lub szerszy, ale naprawd nie mieli ochoty nikogo spotkaą. Raz znaleli si tak blisko ludzi, e syszeli rozmowy. Ale jzyk tych rozmów by szwedzki, niestety! Nic nie wiedzieli na temat, jak due obszary zostay dotknite cholerĄ ani czy mieszkacy tych leŚnych okolic majĄ pojcie o zagroeniu epidemiĄ i zakazie przekracza- nia granicy, ale nie próbowali si dowiadywaą. I chocia nie mówili o tym goŚno, to przecie wszystkich myŚl o cholerze napeniaa lkiem, take ze wzgldu na wasne bezpieczestwo... Przewanie zresztĄ szli przez odludzia. A teraz, kiedy wyruszyli z ostatniego popasu, otaczaa ich pustka jeszcze wiksza ni przedtem. Teraz bowiem soce schowao si za wzgórza i choą miao Świecią jeszcze jakiŚ czas, to cienie staway si coraz dusze, budzĄc mimowolny niepokój. Szli i szli, od dawna ju nie widzieli Śladów ludzi. Znajdowali si w samym centrum puszczy. Saga staraa si byą jak najbliej Marcela. Szukaa u niego ochrony, take przed Paulem. Tak, to moe absurd, lecz Paul przeraa jĄ ze wzgldu na t swojĄ niepojtĄ natur. Ta nieziemska uroda, dystans wobec innych ludzi, choą to akurat naleao pewnie przypisywaą arystakratycznemu pochodzeniu, i jego zmienne nastroje! Czua si w jego towarzystwie coraz gorzej, aczkolwiek nie potrafiaby powiedzieą dlaczego. By jak wielkie, nieznane i trudne do opanowania ródo zagroenia, tylko tak umiaa to okreŚlią. Stosunek Paula do wspótowarzyszy podróy te by zmienny i niejasny. Marcela tolerowa, najwyraniej po- trzebowa go jako przewodnika w tej doŚą niebezpiecznej Wdrówce przez nieznane leŚne bezdroa. Ale traktowa go z tĄ wyniosoŚciĄ, z jakĄ arystakraci odnoszĄ si do osób z ludu. Marcel znosi to jednak z kamiennym spokojem. On zresztĄ wszystko znosi z kamiennym spokojem. Z SagĄ te byo rónie. Zdarzao si, e Paul zaczyna jĄ uwodzią, ale potem jakby w pó drogi rezygnowa i szed w swojĄ stron. Kiedy indziej znowu zwraca si do niej tak samo jak do Marcela. WynioŚle, ironicznie, jakby chcia pokazaą, e nic dla niego nie znaczy. Bywao te, e przemienia si w krzykliwego dyktatora. KtóregoŚ razu jednak, gdy znaleli si oboje z dala od Marcela, Paul chwyci jĄ w ramiona i mocno przycisnĄ do siebie. Wysycza przez zby niemal z nienawiŚciĄ: "Ty wiesz, e jesteŚ moja? Chc ci mieą, dugo na to czekaem, Sago! WaŚnie takĄ jak ty kobiet chc mieą! Chc widzieą, jak twoje oczy zachodzĄ mgĄ w miosnym uniesieniu! Nie ustĄpi, dopóki tego nie osiĄgn!" Saga uwaaa, e wyznanie brzmi banalnie, ale nie powiedziaa nic. Wyrwaa si po prostu i posza sobie. Gdyby we wczeŚniejszej modoŚci bya choą troch kokietkĄ, z pewnoŚciĄ ulegaby czarowi tego niezwykle piknego mczyzny. Teraz jednak Saga czua si jak ptak, który opali sobie skrzyda, a poza tym jej seree byo gdzie indziej. Moe Paul widzia, na co si zanosi midzy Marcelem i SagĄ? I moe to ranio jego dum? SĄdzĄc po jego zachowaniu, tak waŚnie byo. Ale przyczyny mogy te tkwią zupenie gdzie indziej. Szli i szli, chocia zmrok stawa si coraz gstszy. Wilgotna mga unosia si nad botami, las trwa w ciszy. Sadze zdawao si, e jakieŚ niewidzialne istoty krĄĄ pomidzy nimi. Miaa nadziej, e to tylko gra jej wyobrani, mimo to nie moga si pozbyą uczucia, e coŚ nie znanego, coŚ mistycznego towarzyszy im przez caĄ drog. e jest wŚród nich. Nagle Paul przystanĄ. - Spójrzcie! - wyszepta. Znajdowali si nad maym leŚnym jeziorkiem o zaroŚ- nitych brzegach, wypenionym czarnĄ wodĄ. Za sobĄ mieli milczĄcy, ciemny las Świerkowy. Na przeciwlegym brzegu sta ogromny oŚ, pi wod i przeglĄda si w jeziorze. Kiedy wyszli z lasu, uniós w zamyŚleniu swojĄ arystokratycznĄ gow i patrzy ponad wodĄ na ludzi. Potem zastrzyg uszami i powróci do picia. - Wspaniae zwierz - szepnĄ Paul. - O, tak - przyznaa Saga. - Jest pikny, zwaszcza po drugiej stronie jeziora. Obaj mczyni uŚmiechnli si do niej i zawrócili do lasu. Saga ruszya za nimi, podesza do Marcela i mocno chwycia go za rk. Teraz ju nie mogli dugo wdrowaą, trzeba byo pomyŚleą o jakimŚ noclegu. Wkrótce potem znowu zobaczyli jezioro, tym razem wiksze, a przy nim kilka budynków. Przystanli, by si zastanowią nad sytuacjĄ. - Musimy ju byą w Norwegii - oŚwiadczy Paul. Marcel odnosi si do tego sceptycznie. Paul rozstrzygnĄ spraw: - Pójd tam i zapytam. O, jakieŚ dwie dziewczyny. Uwiod je i poprosz o schronienie na noc. - Nie, nie - zaprotestowa Marcel z uŚmiechem. - Nie moemy nocowaą tak blisko ludzi. Zwaszcza jeŚli to Szwedzi. Ale dobrze, id i dowiedz si. Na pewno zrobisz na nich takie wraenie, e zapomnĄ zapytaą, skĄd si wziĄeŚ. Ale bĄd tak dobry i ogranicz znajomoŚą do najbardziej podstawowych pyta! Nie mamy czasu na adne romanse. - Szkoda, szkoda - narzeka Paul artobliwie, ruszajĄc w stron zabudowa. O ile sympatyczniejszy sta si nastrój dziki Świado- moŚci, e sĄ w pobliu ludzi. Dopóki byli tylko we troje, napicie midzy nimi stawao si momentami nie do zniesienia. A moe wszystko stao si atwiejsze, kiedy Paul odszed? Saga odprowadzaa go wzrokiem. Mimo woli przysuna si bliej Marcela. - On mnie wytrĄca z równowagi - powiedziaa. - Mnie take - mruknĄ Marcel. - Po prostu nie wiem, co to jest. Jak okropnie zabrzmiay te sowa: Co to jest, a nie: kto to jest. Skulia si. Paul podszed do dziewczĄt, które stay jak skamienia- e. Najwyraniej nie wiedziay, co powiedzieą. Saga doskonale to rozumiaa: Zobaczyą kogoŚ tak niezwyk- ego, wyaniajĄcego si z lasu! Ciekawe, co sobie myŚlay? Paul zabawi tam doŚą dugo. Tymczasem Saga i Mar- cel stali przy sobie, napawajĄc si nawzajem swojĄ bliskoŚciĄ. Saga niemal czua pynĄce od niego rozkoszne ciepo. Ogarna jĄ dziwna tsknota, myŚlaa o niewidzial- nej wizi, cudownej i bardzo silnej, o wszystkim, co ten czowiek móg jej daą, jeŚli tylko ona zechce wziĄą. A Saga chciaa. Po raz pierwszy w swoim yciu pragna przyjĄą mioŚą mczyzny. A moe mioŚą to zbyt mocne sowo jak na tak krótkĄ znajomoŚą? Nie! Dziwna sprawa, ale nie. Wszystko, co teraz wypeniao jej myŚli i uczucia, byo tak intensywne, e nie mogo powstawaą tylko w niej samej, musiao pynĄą do niej take od Marcela. I byo tak silne, e zabarwiao atmosfer caego otoczenia. Saga wiedziaa, e cae jej ciao i dusza dĄĄ tylko do tego, by byą jak najbliej Marcela. Czua mrowienie pod skórĄ, nerwy napinay si, kiedy docierao do niej ciepo jego oddechu. Ten oddech waŚnie, powolny i gorĄcy, Świadczy, e Marcel odczuwa to samo co ona. Odwrócia gow i spojrzaa na niego. Teraz, kiedy nie byo Paula, widziaa, jak bardzo pociĄgajĄcym m- czyznĄ jest Marcel. Zupenie inaczej ni tamten Śliczny archanio, jak okreŚlaa Paula. W Marcelu byo coŚ wicej, jakaŚ ggbia. Cechowaa go surowa powaga, która od czasu do czasu agodniaa, przemieniajĄc si w czuoŚą; w niezwykych oczach, tak jasnych, e skóra i wosy zdaway si przy nich jeszcze ciemniejsze, bya jakaŚ sugestywna sia. Oczy osadzone doŚą gboko wydaway si takie tajemnicze i takie pociĄgajĄce! Teraz uŚmiechay si do niej, powanie i spokojnie, wyraay wszystko, co zrodzio si midzy nimi, a co nie zostao powiedziane... Ale kiedy si w kocu odezwa, sowa zabrzmiay przeraajĄco. - On ciebie pragnie - powiedzia z zacitĄ zoŚciĄ. - Wiesz o tym, prawda? - Nnnie... Nie wydaje mi si - odpara niepewnie. - On tak mówi, ale ja wcale nie wierz. - Bo nie znasz mskiej dumy, Sago! Paul nigdy by si nie przyzna do poraki, nigdy by si te nie zniy do tego, by ebraą o twojĄ mioŚą. - Masz racj. On nie ebrze. Raczej okazuje zoŚą. UszczypnĄ mnie w rami, a zabolao. Ale mimo wszyst- ko... Nie, Marcelu, sĄdz, e si mylisz. SyszaeŚ przecie, jak powiedzia, e bdzie uwodzi tamte dziewczyny. - Och, moja droga, nie bĄd naiwna! Powiedzia tak po to, by wzbudzią w tobie zazdroŚą. Machna niecierpliwie rkĄ. - Ale co by on we mnie widzia? Jestem sztywna i zimna... Sam tak powiedzia! - No, no, zastanów si. MyŚl, e jego akurat to najbardziej pociĄga. Ty rzeczywiŚcie sprawiasz wraenie osoby bardzo chodnej i zachowujĄcej duĄ rezerw, ale ja wiem, jaka gbia uczuą si za tym kryje. I on wie take. A to, e tak trudno ci zdobyą, budzi w mczyznach instynkt myŚliwego. - To samo mówi Lennart. - Saga zadraa. - Ale on nie znalaz we mnie ukrytego ciepa. - Bo to nie by mczyzna dla ciebie. Paul zresztĄ te nie jest. Nie dopowiedzia reszty. A Saga nie miaa odwagi zapytaą. Znowu spojrzaa w stron zabudowa. - On jest jak pikna muszla - powiedziaa cicho. - Skorupa niezwykej urody, ale co si kryje we- wnĄtrz? Kim on, na Boga, jest? W kadym razie nie jest adnym hrabiĄ Lengenfeldtem, to mogabym przy- siĄc. - Czy on dziaa na ciebie jako mczyzna? - zapyta Marcel pógosem. Och, jaka nieskoczona cisza! I jej odpowied bdzie take nieskoczenie wana! - To zaley, co rozumiesz przez okreŚlenie: "dziaa"? - rzeka wolno. - On robi wraenie, trudno si oprzeą, ten jego wyglĄd... Ale jeŚli ci chodzi o coŚ powaniejszego... to odpowied brzmi: nie! Zdawao jej si, e Marcela to uspokoio, mimo to powiedzia w zamyŚleniu: - Nie bybym tego taki pewien, Sago. Po prostu oczu nie moesz od niego oderwaą. - To moe tak wyglĄdaą. Ale teraz zastanawiam si, dlaczego i o czym on tak dugo tam rozmawia? - Sraraj si tylko nie zostawaą z nim sam na sam - ostrzeg Marcel. - Nie, nie odwayabym si! Bo to, co si kryje za tĄ wspaniaĄ fasadĄ, to, co on nosi w sobie... przeraa mnie, trudno nawet powiedzieą jak basdzo. Marcelu, ja czuj, czuam to przez caĄ drog, e towarzyszy nam zo. - Owszem - potwierdzi wolno. - MyŚl, e masz racj. Ale ja bd przy tobie. Bd ci ochrania, eby ci si nic zego nie przytrafio. Instynktownie chwycia jego rk. - Nie odchod ode mnie, Marcelu, ani na moment. BĄd przy mnie, nie zostawiaj mnie samej z tym... monstrum! - O, to chyba zbyt mocne sowo! Znowu poczua t nie nazwanĄ, bezgranicznĄ wspól- not z czowiekiem obok niej. Nawet otaczajĄce ich powietrze byo niĄ przesycone i wiedziaa, e tego mczyzn umiaaby kochaą. GorĄco i gwatownie, wszy- stkimi zmysami, tak jak Saga Simon nigdy nie kochaa. Do Marcela dotkna leciuteko jej ramienia. Ostro- nie, jakby si ba, e jĄ przestraszy. W tym zmysowym dotkniciu doni wyczuwaa jego napicie, jego... poĄda- nie. KĄtem oka widziaa pikne, dugie i szczupe palce, które wolno, wolniutko zaciskay si na jej ramieniu. - Paul wraca - powiedziaa Saga krótko, przestraszo- ma. tym, co si midzy nimi dziao, przestraszona, e sama tak bardzo pragnie dalszego ciĄgu. Marcel westchnĄ z rezygnacjĄ i jego rka wolno zsuna si w dó. Saga oddychaa ciko, nie spuszczajĄc oczu z po- wracajĄcego Paula. Przeycie byo tak intensywne, e czua spywajĄce po karku kropelki potu. - Och, jedna z dziewczĄt okazaa si prawdziwĄ piknoŚciĄ! - woa Paul z daleka. - UzgodniliŚmy, e dzisiejszĄ noc spdzimy w stajni. - Tak blisko ludzi? - zapyta Marcel. - Nie wy, oczywiŚcie! - rzek Paul, rzucajĄc Sadze promienne spojrzenie. - Tamta dziewczyna i ja. A w ogóle to one sĄ Szwedkami. Ale jesteŚmy ju bardzo blisko norweskiej granicy. Przekroczymy jĄ jutro. Saga i Marcel nie wiedzieli, co powiedzieą. - Czy ty naprawd zamierzasz...? - Nie, oczywiŚcie, e nie - rozeŚmia si Paul. - Zaar- towaem sobie z was. Nie spodziewaeŚ si chyba, Mar- celu, e zostawi ci sam na sam z SagĄ? Wszyscy wiedzĄ, co by si wtedy stao. No, chodcie, ruszamy dalej! Saga zastanawiaa si nad tym, co Marcel powiedzia o zazdroŚci. Tak, nie ulegao wĄtpliwoŚci, e tamto o nocy z dziewczynĄ w stodole Paul adresowa przede wszystkim do niej. Jej to w ogóle nie obeszo. Ale zauwaya zaciekawione spojrzenie Marcela. Co on sobie myŚli? Naprawd uwaa, e Paul dziaa na niĄ fizycznie? Byo raczej przeciwnie! Teraz kiedy wróci, pojawi si znowu dawny lk. Baa si. Ona, która do niedawna w ogóle nie wiedziaa, co znaczy lk! Teraz serce jej si kurezyo w trudnym do okreŚlenia przeraeniu. Kim, na Boga, jest ten Paul?
ROZDZIA VI
Znaleli znakomite miejsce na obóz przy kocu wĄs- kiego cypla wchodzĄcego w gĄb leŚnego jeziorka. M- czyni zbudowali od strony lĄdu zapor z uschych drzew, gazi i chrustu; bdĄ mogli czuą si bezpieczni, chronieni przed napaŚciĄ zarówno ze strony zwierzĄt, jak i ludzi. Zapada letnia noc. Ksiyca nie byo widaą, niebo zakrywaa gruba powoka chmur, nie byo jednak tak ciemno, by nie mogli rozróniaą przedmiotów przed sobĄ. Choą znajdowali si w Środku puszczy, nie chcieli rozpalaą ognia, by ktoŚ nie zauway ich obecnoŚci. Saga zrobia kolacj z zapasów, jakie ze sobĄ nieŚli, i przygotowaa posania najlepiej jak umiaa. Ona sama nie nawyka do nocowania pod goym niebem i nie miaa wprawy w takiej pracy, ale Marcel pomóg jej rozesaą paszcze i derki na trawie. Dla siebie poŚcielia w Środku. Puszcza bya dla niej obszarem cakowicie nie znanym, a nocĄ mogĄ si tu wóczyą najrozmaitsze stwory. W kocu uoyli si do snu, zmczeni, ale syci. Saga czua bolesne pulsowanie w caym ciele. Nie moga znaleą wygodnej pozycji, bo albo posanie byo nierów- ne, albo okrycie si z niej zsuwao. Po chwili stwierdzia, e aden z jej wspótowarzyszy nie Śpi. Obaj tak samo jak ona leeli i wpatrywali si w niebo. Zastanawiaa si tylko, czy i oni odczuwali ten sam rozedrgany niepokój, ten sam paniczny lk, e czas nagli. e powinni iŚą dalej, uciekaą od... Nie, to zakrawa na histeri. A w ogóle to do niej nie- podobne. - Nie moecie spaą? - zapytaa najciszej jak moga. Obaj potwierdzili. - Czuj w powietrzu jakiŚ dziwny niepokój - szepna Saga. - Nie wiem, co to jest. Marcel odpowiedzia, e odczuwa to samo, tylko Paul okaza si niewraliwy. - Jestem zbyt przemczony - wyjaŚni. - i tylko dlatego mam kopoty z zaŚniciem. To asne, e ty nic nie czujesz, pomyŚlaa Saga ze zoŚciĄ. Bo przecie to ty jesteŚ ródem niepokoju! - Te dziewczyny - zapytaa - czy to naprawd byy Szwedki? Nie Finki? - Tego nie wiem - odpar Paul. - W kadym razie mówiy po szwedzku. - I nie syszay nic o epidemii cholery? - wtrĄci Marcel. - Chyba nie sĄdzisz, e je o to pytaem? - odpar Paul i odwróci si w jej stron. - Ale same o niczym nie wspomniay. - W porzĄdku. W takim razie nic nam nie grozi - rzek Marcel. - Ani epidemia, ani to, e ludzie zacznĄ gadaą o dziwnych wdrowcach. - Ale na przejŚciach granicznych muszĄ pewnie wie- dzieą, jak si sprawy majĄ - zastanawiaa si Saga. - To bardzo prawdopodobne. Dlatego przedzieramy si przez te pikne, choą ponure fiskie lasy. Paul westchnĄ: - Tak, pikne to one sĄ. Zwaszcza osada, z której pochodziy dziewczta. - ZapytaeŚ, jak si nazywa? - Nie. Zapomniaem. Dziewczyny byy takie urocze. Ale teraz, kiedy zwróciaŚ mi na to uwag, myŚl, e chyba rzeczywiŚcie miay fiskie rysy. WystajĄce koŚci poli- czkowe i w ogóle. Tak, przyznaj, to lekkomyŚlne z mojej strony, e nie zapytaem o nazw wsi, ale co by nam to dao? - WaŚnie, masz racj. Przez chwil leeli milczĄc. - Czy tu naprawd jest duo Finów? - zapyta Marcel. Saga, która wiedziaa sporo o yjĄcych w Szwecji Finach i zamieszkiwanych przez nich okolicach, odpowiedziaa: - W ostatnich czasach sprowadza si tu caraz wicej Szwedów, ale wiem, e bardzo wielu dawnych mieszka- ców jest pochodzenia fiskiego i e bardzo sĄ z tego dumni, najzupeniej susznie, moim zdaniem. JeŚli chodzi o nas, to wolaabym, eby twoje znajome mówiy raczej po fisku ni po szwedzku. - A to dlaczego?- zapyta Paul. Saga westchna. - Historia tych okolic i dzieje tutejszych Finów nie przynoszĄ Szwedom chluby. - Zdaje mi si, e ty duo o tym wiesz - wtrĄci Marcel, przyglĄdajĄc jej si w bladej poŚwiacie letniej nocy. - Opowiedz! Saga uŚmiechna si. - Owszem, wiem co nieco o rónych sprawach. Wiesz, ja jestem kimŚ takim, o kim si mówi "dyletant". Kto liznĄ troch wiedzy o rónych sprawach, ale niczego porzĄdnie nie zgbi. Dla mnie ródem wiedzy bya matka, ona bya bardzo mĄdrĄ kobietĄ. W kadym razve, skoro mowa o tych Finach, to wiesz, e kiedyŚ Finlandia i Szwecja tworzyy jedno pastwo. Szwedzcy wadcy uwaali, e mogĄ decydowaą o losie Finów wedug wasnego widzimisi. Pod koniec szesnastego wieku król szwedzki postanowi zaludnią okolice, przez które waŚ- nie idziemy. Chodzio mu o pomnoenie podatków dla korony, lecz w równym stopniu take o ochron granicy od strony Norwegii, cakowicie tu otwartej. Jeszcze i teraz jest to pustkowie, a dawniej granica przebiegaa przez kompletne odludzia. Wtedy to, na przeomie wieku szesnastego i siedernnastego, fiskie krainy Tavastland i Savolaks ucierpiay w wyniku dugotrwaych klsk nieurodzaju, zatem Finowie nie mieli nic przeciwko przesiedleniu si w inne okolice. Szacuje si, e w wieku osiemnastym yo w Szwecji blisko czterdzieŚci tysicy Finów. - Niele - wtrĄci Paul. - RzeczywiŚcie sporo. Ale i tutaj powodzio im si nie najlepiej. Mówiono o nich: "arofinowie", bo prowadzili arowĄ upraw roli: wypalali ogromne poacie lasów i pogorzeliska zamieniali w pola, w ogóle lubili yą na otwartych przestrzeniach, a osady lokowali na wzniesie- niach. ZauwayliŚcie te pewnie po drodze, e gdzienie- gdzie pola i Ąki sĄ ogrodzone wysokimi parkanami z kamieni. Potrzebne do tego kamienie Finowie wydoby- wali z ziemi, pracowali w kamienioomach. Przerwaa na chwil, a potem mówia dalej: - Ale w siedemnastym wieku w Szwecji zaczto rozwijaą wydobycie surowców. A Finowie mieszkali na terenach bogatych w rudy, poza tym Szwedom nie bardzo si te podobao to wypalanie lasów. Zaczy si prze- Śladowania, puszczano z dymem fiskie osady, niszczono pola. Szwedzi chcieli uzyskaą dostp do kopalin, ale czsto chcieli po prostu odebraą Finom ich dobrze zagos- podarowane osiedla. W wyniku tego potworzyy si liczne rzesze bezdomnych Finów, którzy zostali pozbawieni wszystkiego, zewszĄd byli przepdzani i wóczyli si z miejsca na miejsce. Ustanowiono w stosunku do nich bardzo surowe przepisy, musieli uczyą si jzyka szwedz- kiego, chodzią do szwedzkiego koŚcioa, a kiedy si gdzieŚ osiedlali czy najmowali do pracy, pacili bardzo wysokie podatki. Ich dorobek wciĄ jeszcze w tych okolicach istnieje. To zasuga Finów, e sĄ tu mniejsze i wiksze szwedzkie osiedla. - Rozumiem - rzek Marcel. - Chcesz powiedzieą, e Finowie majĄ wiksze zasugi w zagospodarowaniu tych okolic ni pastwo szwedzkie? - WaŚnie tak. Mama opowiadaa mi, e w fiskich lasach jest wiele pamiĄtek po dawnej obcej kulturze. Finowie yli w kurnych chatach. To taka pradawna forma budynku mieszkalnego, dom bez komina, z którego dym uchodzi na zewnĄtrz przez otwór w dachu. Podczas naszej wdrówki widywaliŚmy z daleka takie domy. I... - Saga zamilka na chwil, jakby si wahaa. - I ich wiara take przetrwaa. Ich bóg nazywa si Ukko, to pan nieba i urodzaju. Pogaskie bóstwa Finów miay wielkĄ moc i byo ich wiele. Mama opowiadaa mi o... No waŚnie, akurat o tym opowiadajĄ take ksigi Ludzi Lodu, bo Sol spdzia troch czasu w fiskich lasach. Pamitam opo- wieŚą o pewnej brzozie, która roŚnie gdzieŚ tutaj, w po- bliu granicy, chocia nie wiem, po której stronie, szwedzkiej czy norweskiej. To bardzo dziwne drzewo, wyglĄda wrcz groteskowo. Chora i powykrzywiana, pena jakichŚ obrzvdliwych naroŚli. Otó dawno, dawno temu y sobie stary Fin, taki ludowy znachor, znajĄcy si na czarach, o którym powiadano, e potrafi leczyą wszelkie choroby. I wiecie, co on robi? Uwalnia ludzi od cierpie w ten sposób, e przenosi ich dolegliwoŚci na to nieszczsne drzewo! Dlatego brzózka wyglĄdaa tak okro- pnie. Nikt nie way si zbliyą do niej ani jej dotknĄą, bo mogoby si to skoczyą bardzo le. Czowiek móg przejĄą od drzewa róne straszne choróbska. - Uff! Mam nadziej, e nie natrafimy po drodze na t brzoz - jknĄ Paul. - Te mam takĄ nadziej. Niestety nie wiem, gdzie ona roŚnie. Wiem tylko, e istnieje i sprawia wraenie nie- Śmiertelnej. A poza tym jest jeszcze... - Masz wicej takich opowieŚci? - Nie, to akurat nie jest takie straszne. GdzieŚ niedale- ko granicy ma si znajdowaą krzy na ziemi. - Jak to: na ziemi? - zapyta Marcel. - Nie wiem dokadnie, na jakiejŚ Ące czy gdzieŚ, wyglĄda jakby wycity w ziemi. Zostaa stamtĄd zdjta dar; jest tylko czarna ziemia w ksztacie wielkiego krzya. Nic na tej ziemi nigdy nie roŚnie. I tak jest od bardzo dawna, mówiĄ ludzie. - Ale przecie Finowie nie wierzyli w chrzeŚcija- skiego Boga? - Drogi Marcelu, wiem o tym tylko tyle, ile sama usyszaam. Ale przysigam ci, e to prawda! Opowiedzia- a mi to matka, a ona nigdy nie zmyŚlaa, nie mówia nieprawdy. Opowiadaa mi jeszcze wiele innych historii o fiskich lasach, ale reszty nie pamitam, tylko te dwie [OpowieŚci o brzozie i krzyu sĄ prawdziwe. Oba te niezwyke zjawiska istniejĄ do dziŚ (przyp. autorki).] sprawy wryy mi si w pamią. Prawdopodobnie dlatego, e zostay opisane w ksi- gach Ludzi Lodu. Duy obok mgy przepywa nad cyplem i zasoni im niebo. Wszyscy troje milczeli, czekajĄc na sen. Przygoto- wywali si na jego przyjcie. Saga skulia si na boku i okrya szczelnie, chcĄc zatrzymaą jak najwicej ciepa pod cienkim letnim paszczem. Nagle uŚwiadomia sobie, e Marcel okrywa jĄ swojĄ szerokĄ pelerynĄ. Paul naj- wyraniej ju spa. Leaa blisko Marcela, ale nie na tyle, eby go dotykaą. Czua jednak pynĄce od niego ciepo i to sprawiao, e nie moga zasnĄą. Dugo leaa wsuchujĄc si w mow lasu, w dalekie gosy ptaków i zwierzĄt. Doszo do niej stumione nawoywanie sowy, a moe lisa, krzyki tych dwu stworze zawsze trudno odrónią. Suchaa skrzypienia gazi i szelestu liŚci. Raz rozlego si cikie, ostrone stĄpanie i wtedy przysunla si bliej Marcela, ale nie za bardzo. Nie wiedziaa, czy on Śpi, czy nie. Lea zupenie bez ruchu, nie syszaa nawet jego oddechu. Ale nic dziwnego, skoro nieustannie dochodziy do niej zewszĄd jakieŚ szumy i szelesty. Moe to wiatr w koronach drzew, a moe stumiona pieŚ jakiejŚ niedalekiej wody? Leaa i rozmyŚlaa o swoim zadaniu, bo teraz, po spotkaniu z tymi dwoma mczyznami, którzy wywarli na niej takie wraenie, znaazo si ono jakby na drugim planie. Bardzo trudno byo jej koncentrowaą si na tym oczekujĄcym jĄ nieznanym. Po pieswsze, wciĄ nie wie- dziaa, na czym to zadanie ma polegaą, a po drugie opuŚcio jĄ to, co uwaaa za ródo swojej siy, mianowi- cie odwaga czy raczej brak wszelkiego lku. W tej wdrówce mieustannie towarzyszy jej strach. Tkwi gdzieŚ w jej mózgu niejasny, trudny do okreŚlenia, a przez to jeszeze bardziej przeraajĄcy. Próbowaa uoyą si wygodniej, obolae ciao nie mogo znaleą odpowiedniej pozycji. Powietrze przesyco- ne byo wilgociĄ, dojmujĄcy ziĄb panowa na cyplu, nad którym krĄyy oboki mgy, przesuwajĄc si ponad wodĄ i zaktadajĄc do ich obozowiska. Nawet nie zauwaya, kiedy usna.
Saga miaa sen. Cakowicie absurdalny sen, który mógby byą Śmieszny, gdyby jednoczeŚnie nie by taki zowieszczy. Znajdowaa si w domu, w Szwecji. Byo u niej kilka sĄsiadek i wszystkie stay na dziedzicu przy wysokim stogu somy, ale otoczenie byo inne ni zazwyczaj przy stogu. Nie byo widaą adnego pola; krajobraz by jakiŚ upiorny, wszdzie znajdoway si wielkie, groteskowe formacje kamienne. Pomidzy nimi ziay pustkĄ okropne czame jamy, w których coŚ dudnio gucho, z wielu wydobywaa si para. Owe wysokie nieksztatne kamien- ne supy rzucay cienie na ludzi. - Dimmuborgir - powiedziaa jedna z sĄsiadek rze- czowo. Pozostae kiway gowami, jakby wiedziay, o co chodzi. - On wydosta si na gór waŚnie tdy - wyjaŚnia inna. - Kto? - zapytaa Saga. Wszystkie popatrzyy na niĄ surowo. Czy naprawd mona byą takim gupim? - Lucyfer, oczywiŚcie - wyjaŚniy. - Lucyfer? - zapytaa znowu sposzona. - Przecie on nie istnieje. - OczywiŚcie, e istnieje. Dobrze o tym wiesz! Pojawi si waŚnie na Ziemi, eby szukaą swojej ukochanej. A jesteŚ niĄ ty, Sago! Kobiety patrzyy na niĄ powanie. - JesteŚ do niej podobna, Sago. Podobna jak dwie krople wody. I on ciebie szuka, nie wiesz o tym? Wtedy Saga wygosia jednĄ z tych niezwykych replik, jakie czasem wypowiadamy we Śnie, ŚwiadczĄcych, e myŚlimy wtedy jasno i logicznie, choą niekiedy dziejĄ si w naszych snach rzeczy cakiem absurdalne. - Ja nie chc byą kochana dlatego, e jestem do kogoŚ podobna - oŚwiadczya. - Ja chc byą kochana dla siebie samej! Jedna z kobiet przysuna swojĄ twarz blisko twarzy Sagi. - Wic jednak chciaabyŚ byą przez niego kochana? Saga poczua si nagle bardzo lekka. Niemal unosia si w powietrzu. - Chciaam tego, kiedy byam dzieckiem. Ale teraz wiem wicej. Lucyfer jest jedynie piknym marzeniem. tego nie mona mieą. Sceneria si zmienia, choą Saga nie zauwaya, jak do tego doszo. Znajdowaa si teraz w ciemnym lesie, zupenie sama. Nie, niezupenie. Byli tam te jacyŚ mczyni. Ale to chyba nie ludzie, raczej fauny. Stwo- rzenia te wyglĄday okropnie, byy cakiem nagie, kos- mate, pokryte jakby sierŚciĄ, o ogromnych, uniesio- nych w gór mskich czonkach. Zbliay si do Sagi, a ona spostrzega, e take jest naga. Przemkrza jej przez gow szalona myŚl, e to sĄ moe owe demony Ludzi Lodu, ale nie bya pewna. Stwory przypominay faunów czy te satyrów, które kiedyŚ oglĄdaa w ja- kiejŚ ksiĄce. - Nie ujdziesz nam! - szeptay gosami penymi poĄdania, a z ust cieka im Ślina. - Wiesz, e nam nie ujdziesz. Twój przyjaciel i pomocnik na nic si tu nie przyda. Lucyfer pragnie ciebie i nic go nie powstrzyma. Stwory dotykay jej ciaa, a ona czua, e ogarnia jĄ podniecenie. I nagle z bardzo daleka usyszaa nawnywa- nie, ale z trudem rozróniaa sowa, bo nad ziemiĄ zerwa si wicher i wszystko tono w szumie. - Sagal Saga! Spiesz si, czas nagli! On zastawia na ciebie puapk, poĄda ci! Lucyfer ciebie chce i nic nie moe go powstrzymaą. Spiesz si! Uciekaj! - Nic mi nie grozi! - zawoaa w odpowiedzi, próbujĄc si jednoczeŚnie wyrwaą czepiajĄcym si jej rkom saty- rów. - Nic mi nie grozi, bo ja go nie chc! On kocha nie mnie, lecz tamtĄ kobiet z pradawnych czasów. - Mylisz si, Sago! Mylisz si! On ciebie kocha, ciebie, odkĄd ci pozna, pragnie tylko ciebie i nie ujdziesz mu. Uciekaj, uciekaj, Sago! - PrzysaliŚcie mi przecie czowieka na pomoc, praw- da? - PopeniliŚmy bĄd, on jest zbyt saby. Szum i gosy umilky. Satyry znikny. Saga bya sama w swoim pokoju w rodzinnym domu. Ojciec gaska jĄ po ramieniu. Próbowaa wyjaŚnią mu sytuacj: - To nieprawda, ojcze, nieprawda. Marcel jest wystar- czajĄco silny. I ja go kocham, wic Lucyfer nie moe nam nic zrobią. - Obud si, Sago! Obud si! Z jkiem otworzya oczy i ockna si. Senny koszmar si ulotni. Ojca przy niej nie byo. Znajdowaa si pod goym niebem, otaczaa jĄ wilgotna mga. Marcel? Marcel jest tutaj... to by jego gos. OczywiŚcie! Ojciec przecie nie yje. Odszed na zawsze dawno temu. Och, jake za nim tsknia! WaŚnie teraz tak boleŚnie odczuwaa jego brak. Uniosa si na okciu. - Chyba ci si Śnio coŚ strasznego - uŚmiecha si do niej Marcel. - JczaaŚ przez sen. Rzucia pene lku spojrzenie w stron Paula, ale jego posanie byo puste. - Czy powiedziaam coŚ konkretnego? - Nie, adnego ujawniania tajemnic. Saga nie bya w stanie odpowiedzieą mu uŚmiechem. - Czy to ju rano? - zapytaa, siadajĄc. - Nie, jeszcze noc. Teraz dostrzega Paula. Sta nad jeziorkiem i w tej koujĄcej nad cyplem mgle sprawia wraenie olbrzyma. Saga zadraa. - Owszem, jest bardzo zimno - powiedzia - Wchod pod okrycie! Nie moga oderwaą oczu od Paula. Wydawa jej si nadludzko wielki i pikny, z tymi swoimi zocistymi wosami, ze szlachetnymi rysami. Archanio, jak go od pierwszej chwili nazywaa. O mój Boe! Znowu zalaa jĄ zimna fala strachu. Zaczynaa si baą, e przodkowie mieli racj. Marcel nie jest do- statecznie silny, by przeciwstawią si tamtemu mon- strum. Marcel jest zbyt delikatny i zbyt yczliwy caemu Światu. MuszĄ uciekaą, obo)j! MuszĄ si od niego uwoinią! - Sago - rzek MarceI cicho. - Jest coŚ, o czym powmienem ci powiedzieą. - Kiedy si obudziem, Paul grzeba w twoim kuferku, w skarbie Ludzi Lodu. ChrzĄk- nĄem dyskretnie, eby daą mu do zrozumienia, e nie Śpi. Nie oglĄdajĄc si odszed stĄd i stanĄ nad brzegiem, tam gdzie dotychczas stoi. Wtedy ty zaczaŚ jczeą. - Paul? A czego on chce od skarbu Ludzi Lodu? - Czy to nie oczywiste? Czy nie okazywa bardzo ywego zainteresowania skarbem od chwili, kiedy powie- dziaem, ile to moe byą warte? Saga spoglĄdaa w zamyŚleniu na nieziemskĄ postaą nad wodĄ. - Ale to si nie zgadza... - Co masz na myŚli? - Marcelu, musimy porozmawiaą. W cztery oczy. najszybciej jak to moliwe. - Nie moesz mi zaraz powiedzieą, o co chodzi? - Nie, to zbyt skomplikowane. I zbyt niewiarygodne. Czy myŚlisz e on chcia zabraą mi alraun? - CoŚ ty! Przecie on si jej Śmiertelnie boi! - Tak. Marcelu, co to jest Dimmuborgir? Spojrza na niĄ zdumiony. - Nie mam pojcia. - To musi byą jakieŚ miejsce. Moe brama w dó... nie, uff! - Naprawd nie wiem, nigdy nie syszaem takiej nazwy. - Brzmi jakby po islandzku, prawda? - Owszem, albo po staronordycku, co zresztĄ wy- chodzi mniej wicej na to samo. To musi byą islandzka nazwa. Ale dlaczego pytasz? Z czym to si Ączy? - Ach, nic takiego. Porozmawiamy o tym póniej. Marcel, czy moemy uwolnią si od Paula? Jak najszyb- ciej? Marcel by wyranie wzburzony. - To troch trudne, tak w Środku lasu... - Wobec tego nie zostawiaj mnie ani na chwil - poprosia gorĄczkowo. - On... On jest niebezpieczny! - Tak, wiem o tym. On na ciebie czyha, zauwayem to ju dawno. Ale teraz wraca, nie mów nic na temat skarbu! - Jasne. Najlepiej udawaą, e nic si nie stao. - I nie bój si! Jestem przy tobie przez cay czas. Saga westchna w duchu. Marcel by wysoki i silny, dawa jej poczucie bezpieczestwa. Ale nie wiedzia, z kim przyjdzie mu si zmierzyą. A moe ona sobie to wszystko wyobrazia? Sny, te wszystkie okropne skojarzenia? Paul uŚmiecha si do nich troch sztucznie. Najwyra- niej nie by pewien, czy Marcel go widzia, kiedy prze- glĄda baga Sagi. Uznali zgodnie, e do rana jeszcze daleko, choą niebo na wschodzie zaczynao powoli blednĄą, i e warto jeszcze troch pospaą. Saga jednak za bardzo si baa...
Wkrótce znowu si obudzia z jakimŚ nieprzyjemnym uciem. PoczĄtkowo nie moga pojĄą, co si dzieje, ale kiedy uniosa gow i poczua na policzkach krople deszczu, usiada gwatownie. - Obudcie si, chopcy! Deszcz pada! Zerwali si na równe nogi. Deszcz nie by silny, ale spanie pod goym niebem przy takiej pogodzie nie naleao do przyjemnoŚci. Choą zdawali sobie spraw z tego, e nadal jest bardzo wczeŚnie, zaczli zwijaą obóz. I tak by nie mogli spaą. Saga posza na brzeg jeziorka, eby si umyą. Cicho padajĄce krople deszczu rysoway krgi na powierzchni. Pochylia si i po raz pierwszy od wielu lat przyglĄdaa si uwanie swemu odbiciu w wodzie. Robia to po raz ostatni jako bardzo moda dziewczyna. W wieku, kiedy lubimy si sobie przypatrywaą w nadziei, e okaemy si naprawd pikni. Teraz odkrywaa siebie ponownie. Zdumiona spoglĄdaa na siebie takĄ, jakĄ musieli jĄ widzieą Paul i Marcel. UŚmiechaa si troch ironicznie, ale, choą niechtnie, musiaa przyznaą im racj. Czowie- kowi na ogó z trudem przychodzi uznaą, e jest urodzi- wy. Przeszkadza temu pewna wrodzona skromnoŚą, a take swego rodzaju mania, której wszyscy ulegamy, a która polega na wynajdywaniu w sobie wad i niedostat- ków, od niewidocznego pryszcza po garb na nosie i krzywe nogi. Saga szukaa i szukaa, ale nie moga znaleą w swoim wyglĄdzie niczego takiego. Zdaje mi si, e nie widziaam wasnego odbicia od wielu lat, myŚlaa. Po raz ostatni chyba w czasie, kiedy Lennart zabiega o moje wzgldy. OczywiŚcie, patrzyam w lusterko kadego dnia, byam zawsze zadbana, ale twarz, która na mnie stamtĄd spoglĄdaa, nie miaa ze mnĄ nic wspólnego. Bya obcĄ rzeczĄ, nie mnĄ. Teraz jednak chciaabym byą nieopisanie pikna. eby si podobaą Marcelowi. Ale Paulowi nie! Nie, o mój Boe, tylko nie Paulowi, on jest przecie... on jest... Nie, nie mog tego powiedzieą, nawet w gbi duszy. To zbyt straszne, zbyt makabryczne, zbyt niewiarygodne, moja wyobrania przekracza wszelkie granice. Nie wolno pozwalaą, by fantazja budowaa przywidzenia na pod- stawie koszmarnych snów. Chyba nie mam dobrze w go- wie! Usyszaa woanie i ockna si. Pospiesznie doko- czya porannĄ toalet, na ile to byo moliwe w takich prymitywnych warunkach. Powinnam byą jednĄ z tych optymistycznie usposo- bionych kobiet Ludzi Lodu, myŚlaa. Jak Tula albo Sol, czy Villemo. Albo agodna jak moja matka. Ale nie jestem. Ja jestem spokojna, chodna i pena rezerwy. Jak... Tak, taka musiaa byą kiedyŚ Shira. I Tarjei? WyglĄda na to, e tacy bywajĄ wybrani. Moe po to, by mogli bez przeszkód koncentrowaą si na swoich zadaniach. Ale ja i tak nie mog si skoncentrowaą! Z tym mczyznĄ przy moim boku, w którym z kadĄ minutĄ jestem coraz bardziej zakochana! I z tym... nieopisanie gronym... Nie, nie mog myŚleą o tym, co bdzie... wszystko si we mnie burzy, ogarnia mnie panika! Gboko wciĄgna powietrze i staraa si opanowaą. Wrócia do wspótowarzyszy podróy i próbowaa si uŚmiechaą jakby nigdy nic. Ale nie miaa pojcia, czy i do jakiego stopnia jej si to udao. Czua, e jej wargi wykrzywi raczej ponury grymas ni uŚmiech. W spojrzeniu Paula dostrzega arogancj, natomiast wzrok Marcela by uspokajajĄcy i wierny. Wszystka byo jak dawniej. Tylko ona draa ze zdenerwowania.
Szli w milczeniu. ZacinajĄcy deszcz wciska si pod ubrania i gasi humory. Nastrój panowa nie najlepszy. Paul by coraz bardziej ponury, pewnie dlatego, e Marcel zaskoczy go na gorĄcym uczynku, myŚlaa Saga. A moe nad czymŚ rozmyŚla, coŚ planuje? Przygotowuje si do czynu? Marcel take si nie odzywa. Pewnie si zastanawia, o czym to Saga chciaa z nim rozmawiaą na osobnoŚci, i próbowa znaleą po temu okazj. Saga te miaa sporo do przemyŚlenia. Raz po raz jej serce Ściska strach. Choą znajdowali sig ciĄgle w cakowicie wymarej okolicy, koo poudnia spotkali mimo wszystko jakiegoŚ mczyzn. Najwyraniej myŚliwego. Wszystko stao si nagle, nie mieli czasu nawet uskoczyą w bok, obcy szed wprost na nich. - O mój Boe - szepna Saga. - JeŚli to Norweg, to odkcyje natychmiast, e jesteŚmy Szwedami. Co robią? - Zostawcie to mnie - odpar Marcel. Szli na spotkanie myŚliwego, powiedzieli: "Niech bdzie pochwalony", co w obu jzykach brzmiao dokad- nie tak samo. Saga doznawaa sprzecznych uczuą. Wolaaby, eby to ju nie bya Szwecja, a jednoczeŚnie baa si, e gdyby Norwegowie ich odkryli, to mogĄ ich zawrócią. - No, no - odezwa si szpakowaty mczyzna z bu- dzĄcĄ respekt strzelbĄ na ramieniu. - Nigdy bym si nie spodziewa spotkaą ludzi w tej guszy. To Norweg, pomyŚlaa Saga. Teraz si wszystko rozstrzygnie. Moe to stranik graniczny? Bo chocia Norwegia i Szwecja ustanowiy uni, to jednak dzielia je granica, której z pewnoŚciĄ ktoŚ strzeg. Marcel ich jednak zadziwi. W najczystszym jzyku norweskim wyjaŚni obcemu, e zabĄdzili i niepokojĄ si, czy nie przeszli na szwedzkĄ stron. - Nie, nie - zapewnia tamtem. - CiĄgle jesteŚcie w starej, dobrej Norwegii. By bardzo uprzejmy, jak to zwykle ludzie na pust- kowiach. Pyta tylko, dokĄd wdrowcy zmierzajĄ. Marcel wyjaŚni, e najpierw chcieliby si dostaą do Kongsvinger. Póniej pójdĄ dalej, kade w swojĄ stron, ale najpierw wszyscy idĄ do Kongsvinger. No, skoro tak, to poszli troch za bardzo na pónoc, wyjaŚnia obcy. PrzyglĄda im si z zaciekawieniem. Byo jasne, e jest zdumiony ich widokiem. Dziwi go zwasz- cza wózek, teraz ju bardzo sfatygowany; przed chwilĄ odpado koo i stracili mnóstwo czasu, eby je naprawią. Mczyzna dawa wyraz swojemu zaskoczeniu. Dziwni z pastwa ludzie, powtarza. Jak na wdrowców przez leŚne gusze to za piknie ubrani, wszyscy troje. I z pew- noŚciĄ bardzo kulturalni. Paul natychmiast odzyska swojĄ paskĄ postaw, t, która tak bardzo przeraaa Sag i sprawiaa, e Paul stawa si jeszcze wikszy, bardziej przytaczajĄcy, jakby wyrasta ponad Świat. Ona sama czua si wtedy maa i biedna. Teraz jednak ani Paul, ani Saga nie odwayli si odezwaą, by nie ujawniaą swego pochodzenia. Tylko Marcel móg rozmawiaą, skoro tak Świetnie wada norweskim. Dowiedzieli si, e dotarli do samego centrum rozleg- ych i dzikich terenów nad granicĄ ze SzwecjĄ i e powinni wziĄą kurs na zachód, a waŚciwie na poudniowy zachód, by dojŚą do Kongsvinger. JeŚli nie zacznĄ krĄyą w kóko, to wkrótce dotrĄ do ludzkich osiedli i do traktów, które doprowadzĄ ich do celu. Do ludzi jeszcze daleko, to prawda, ale dojdĄ dziŚ. Saga spojrzaa na swoje zniszczone buty i cicho westchna. Stopy miaa poocierane, najgorzej palce, na których porobiy si rany. Nogi bolay jĄ tak, e idĄc utykaa. Mimo wszystko jednak znajdowali si w Norwegii! Najgorsze byo za nimi. W kadym razie wiksza czŚą wdrówki. eby tylko jak najszybciej dojŚą do ludzi! Uciec od Paula, zanim on zdĄy... Zanim zdĄy co? Chce jĄ zdobyą? Ale ona nie jest przecie gupiĄ gsiĄ, która da si omotaą. Bdzie si bronią! A poza tym ma Marcela! Skoro jednak Paul jest istotĄ nieziemskĄ? Podzikowali myŚliwemu za informacje i ruszyli dalej. Ledwo uszli kawaek, a Paul i Saga wybuchnli niemal równoczeŚnie: - Wytumacz si, Marcel. Mówisz po norwesku, jakbyŚ si tutaj urodzi. Popatrzy na nich przestraszony, ale zaraz si opano- wa. - Przepraszam, myŚlaem, e wspomniaem o tym w mojej krótkiej autobiografii. Wic jako dziecko miesz- kaem przez kilka lat w Norwegii. Ale to jest okres mojego ycia, o którym mówi niechtnie. Nie powiedzia nic wicej. Sami musieli zgadywaą, patrzĄc na jego ŚciĄgnitĄ twarz, co wtedy przey. Ciemna karnacja i nieco egzotyczny wyglĄd Marcela musiay dranią ludzi, którzy lubili, eby wszyscy byli skrojeni na jednĄ miar. Tych, którzy wyróniajĄ si w masie, powinno si zadeptaą, zetrzeą z powierzchni, zadzio- baą. Saga nigdy nie miaa problemów z powodu swego waloskiego pochodzenia, bowiem wikszoŚą Walonów nie rónia si zbytnio od Skandynawów. Rysy Marcela byy jednak znacznie bardziej wyraziste, wszystko w nim byo cudzoziemskie, i te promienne oczy, i biae zby na tle zocistobrĄzowej cery, obcoŚą ujawniaa si w czarnych krconych wosach, harmonijnych ruchach i w caej postaci. Im lepiej poznawaa Marcela, tym bardziej jej si podoba. PoczĄtkowo nie dostrzegaa go w blasku pro- mieniejĄcego urodĄ Paula. Teraz widziaa lepiej. Dobrze jednak pojmowaa, e Marcel móg mieą pewne kopoty z powodu gupiej nietolerancji Skan- dynawów. Zaczynao wiaą. Niezbyt mocno, ale wystarczajĄco, by deszcz sta sie jeszcze bardziej dokuczliwy, zimny i przej- mujĄcy a do szpiku koŚci. Saga bya rozgrzana po dugim marszu, ale teraz przenikao jĄ lodowate zimno. Na odpoczynek te si nie mogli zatrzymaą, bo musieliby siedzieą na goej ziemi. Szli wic dalej. Saga lkliwie nasuchiwaa jakichŚ dalekich, aosnych nawoywa, które - miaa wraenie- dochodziy do jej uszu. Znowu pewnie jej pobudzona wyobrania daje o sobie znaą. Nic nie mówiĄc szli i szli caymi godzinami. Teren stawa si coraz bardziej pofalo- wany. Wchodzili na wzgórza i schodzili w dó, niekiedy trafiay si podmoke Ąki i trzsawiska, przez które trzeba byo si przeprawiaą, brodzĄc pokonywali rzeki i strumie- nie i szarpali si z wózkiem, którego Paul za nic nie chcia zostawią. Przez cay czas Saga nie znalaza okazji, by poroz- mawiaą z Marcelem sam na sam. A do pónego popoudnia. Schodzili waŚnie z dosyą wysokiego, stromego pagórka i wózek ugrzĄz pomidzy wystajĄcymi korzeniami. Saga zatrzymaa si, eby pomóc Marcelowi, bo Paul by ju daleko przed nimi, w dolinie. ąw trudny do okreŚienia niepokój przez cay dzie nie opuszcza Sagi i teraz znalaza si na granicy histerii. Dawi jĄ coraz wikszy lk przed Paulem, uczucie do Marcela roso z godziny na godzin, nie moga sobie z tym wszystkim poradzią. Paul nie robi nic. On tylko by. Nadal nosi t swojĄ mask arystokraty, choą od czasu do czasu pojawiay si na niej wyrane rysy i Saga bya Śmiertenie przeraona, co zobaczy, kiedy ukae si jego prawdziwe oblicze. Za- groenie ze strony tej istoty narastao w milczeniu i prawie niezauwaalnie, ale byo z godziny na godzin wiksze. Nie kokietowa jej teraz, nie stara si do niej zbliyą, jakby mu wszystko zobojtniao, bo dobrze wiedzia, e ma nad niĄ wadz i moe decydowaą, co i kiedy si stanie. UŚwiadomia to sobie z trwogĄ, gdy w którymŚ momencie napotkaa jego wzrok. Dostrzega w nim jakĄŚ determina- cj, niezomne przekonanie, e 'to' musi si staą. Nie potrzebowa si zatem spieszyą, Saga znalaza si w puap- ce, bya w jego wadzy, naieaa do niego. Póniej spojrzenie Paula przesuno si ku Marcelowi i pojawi si w nim wstrt i nienawiŚą. To wtedy zrozumiaa, e Marcelowi grozi niebezpieczestwo. MuszĄ uciekaą! MuszĄ! MuszĄ! Ale jak uciec od kogoŚ takiego? Klczeli teraz przy sobie i próbowali wyrwaą koo, które zaklinowao si pomidzy sterczĄcymi korzeniami sosny. - Teraz mi powiesz - rzek Marcel. - O czym to chciaaŚ ze mnĄ rozmawiaą? - Dobrze - odpara gorĄczkowo. - Tylko e to bardzo trudne, Marcelu. - Nie ma czasu na wahania, to chyba jedyna okazja, jaka nam si trafia. Mów, bez wstpów! - Wiem. To zabrzmi pewnie doŚą gupio i... - Mów! WciĄgna gboko powietrze. - Ja myŚl, Marcelu, e Paul to Lucyfer! Marcel wsta, bo koo zostao uwolnione. Zamierza podnieŚą wózek, ale sowa Sagi sprawiy, e zatrzyma si i patrzy na niĄ. - Co ci, u licha, przyszo do gowy? - Mówiam ci, e to skomplikowane i e zabrzmi gupio. - Ale... Chyba nie myŚlisz tak naprawd - rozeŚmia si. - Lucyfer? Tylko dlatego, e wciĄ o nim mówi? - Nie, Marcelu, to coŚ wicej. Przodkowie Ludzi Lodu mnie ostrzegli. ZresztĄ ostrzegali mnie wielokrot- nie, ale dopiero dziŚ w nocy zrozumiaam, e to chodzi o Lucyfera. - I dlatego jczaaŚ przez sen? - Tak. Z doliny doleciao woanie Paula: - Kiedy nareszcie zejdziecie? - Musimy wyciĄgnĄą wózek! - zawoaa Saga w od- powiedzi. - Twój wózek! - Nie dranij go - mruknĄ Marcel. - Chocia uwa- am, e doszaŚ do absurdalnych wniosków, to Paul jest niebezpieczny. Nawet ja zdaj sobie z tego spraw. - Tak. On ciebie nienawidzi, Marcelu. - Wiem o tym. Kiedy na mnie patrzy, w jego wzroku czai si Śmierą. Wiao teraz jeszcze bardziej, ale jakiŚ czas temu przestao padaą, wic ubrania i wosy wdrowców wy- schy. Tu na wzgórzu wiatr by porywisty, lecz Sagi nawet to nie irytowao. Z caych si staraa si przeko- naą Marcela do swojej teorii. Dopiero kiedy zobaczya wyrane powĄtpiewanie w jego oczach, sama uznaa, e to idiotyzm. - A zresztĄ - westchna. - Zapomnijmy o tym. Taka jestem zmczona! - Nie, nie, mów dalej! Ja te uwaam, e jest w nim coŚ niesamowitego. Chocia, eby to by Lucyfer? Ten upady anio? Dlaczego akurat on? Powoli ŚciĄgali wózek ze zboeza. Nie musieii iŚą a tak wolno, ale potrzebowali czasu, eby porozmawiaą. Saga pospiesznie opowiadaa mu swoje sny, zwaszcza ostatni. O Dimmuborgir, gdzie mia jakoby wyjŚą z ot- chani na ziemi. Marcel nie bardzo to wszystko rozumia i wtedy uŚwiadomia sobie, e przecie on nie zna legendy o mioŚci Lucyfera. Opowiedziaa w skrócie. O tym, e Bóg pozwala Lucyferowi raz na sto lat powracaą na Ziemi i szukaą tamtej kobiety, za którĄ tak tskni. I o tym, e ona, Saga, jest do tamtej podobna, ale e, jak to powiedziay postacie z ostatniego snu, Lucyfer zakocha si tetaz w niej, a nie w obrazie tamtej, i optany jest myŚlĄ, eby jĄ zdobyą. - To postacie ze snu tak mówiy, nie ja - dodaa tonem usprawiedliwienia. - On naprawd oszala na twoim punkcie - stwierdzi Marcel powanie, taszczĄc w dó ten przeklty wózek. - A to, co mówiaŚ o satyrach, Świadczy, e ty sama te nie jesteŚ tak cakiem odporna na jego obecnoŚą. - Nie! - zawoaa gwatownie. - To nieprawda! To nie on na mnie tak dziaa... O mój Boe, co ja chciaam powiedzieą, przestraszya si. - To w ogóle wszystko nieprawda - staraa si wyjaŚnią. - Ja po prostu bardzo le znosz jego obec- noŚą. - OczywiŚcie. Wybacz mi, Sago! Jestem zwyczajnie zazdrosny. Wiesz przecie, co do ciebie czuj, prawda? Patrzy w ziemi, wyranie zakopotany. Saga, owa chodna, pena powŚciĄgliwoŚci kobieta, zaskoczya sama siebie. Chciaa mu uatwią sytuacj, zapytaa wic: - I ty zrozumiaeŚ take, mam nadziej? Marcel oddycha ciko. Znowu powietrze midzy nimi wibrowao, oboje odczuwali gbokĄ wi i tsknot, która zdawaa si nie mieą granic. Zniecierpliwiony Paul wciĄ pokrzykiwa z dou: - Dlaczego wy tam stoicie? - Usiujemy wyciĄgnĄą twój wózek, ju mówiam! - krzykna Saga tak goŚno, e echo rozlego si wŚród wzgórz. To z wózkiem nie byo prawdĄ, ale nie mona pozwolią, by Paul powziĄ jakieŚ podejrzenia. - Mówisz, e twoi przodkowie ci ostrzegli? - zapyta Marcel. - Tak. Powiedzieli, e ty jesteŚ za saby, eby si z nim mierzyą. Marcel uŚmieeha si, ale oczy mia powane. - Ha! Ty mnie jeszcze nie znasz, Sago! Dla ciebie zrobibym wszystko. - Ale ja si boj o twoje ycie. On ma ponadnaturalnĄ si, pamitaj o tym. - JeŚli jest Lucyferem, to tak. Ale rozumiesz chyba, e trudno mi w to uwierzyą. Mimo e naprawd wyglĄda niesamowicie, wydaje mi si bardziej prawdopodobne, e to cakiem zwyczajny czowiek. - Czy nie powinniŚmy zajrzeą do tej jego skrzyni? Mamy jĄ przecie tutaj. Marcel spojrza przestraszony w dó. - Nie moemy tego zrobią! Przecie on nas widzi! A poza tym skrzynia jest bardzo dobrze zamknita i obwiĄzana rzemieniami. - Masz racj, oczywiŚcie. Ale czy zwrócieŚ uwag, e on jej ani razu w ciĄgu caej podróy nie otworzy? - Tak. Ciekawe, co te tam wiezie? - MyŚl, e coŚ okropnego. - W kadym razie coŚ tajemniczego - powiedzia Marcel z przekonaniem. - Zaraz bdziemy na dole, Paul moe nas usyszeą, Sago. Obiecuj ci, e zawsze bd po twojej stronie. e bd wierzy... - W to, co powiedzieli moi przodkowie? Zapewniam ci, e oni wiedzĄ, co mówiĄ, i ja polegam na nich bez reszty. Marcel skinĄ gowĄ. Och, jake kochaa jego twarz i jego usta, kiedg zaciskay si z powagĄ i troskĄ. Ogarniaa jĄ taka czuoŚą, e a jej si krcio w gowie. Ale Marcel jej nie wierzy, musiaa to pryjĄą do wiadomoŚci! - Sago, powimniŚlpy od niego uciec. Zanim si coŚ stanie. - Tak. Dzisiaj przez cay czas odczuwam niepokój, coraz wikszy i wikszy. Jakby nas zewszĄd otacza, czuj go kadym nerwem. On si do czegoŚ szykuje, zapewniam ci. - Odczuwam dokadnie to co ty. Dotychczas wydawa- o mi si, e to tylko moja wyobrania, ale skoro ty to potwierdzasz... WymyŚl jakiŚ sposób, eby si od niego uwolnią. - Czy myŚlisz, e si nam uda? Jeeli on jest istotĄ nieziemskĄ, to przecie z atwoŚciĄ odkryje nasze za- miary, a poza tym znajdzie nas, gdziekolwiek si ukry- jemy. Brzmiao to zupenie beznadziejnie, ale Marcel mia coŚ na pociech: - JeŚli ta legenda, którĄ mi opowiedziaaŚ, jest praw- dziwa, Sago, to on nie moe mieą ponadludzkich zdolno- Ści wtedy, gdy przychodzi na Ziemi. A w takim razie mona go wyprowadzią w pole jak kadego Śmiertelnika. Saga rozumiaa oczywiŚcie, e Marcel tak mówi, eby jĄ uspokoią, bo przecie nie wierzy w jej opowieŚą o Lucy- ferze. Mimo to suchaa z przyjemnoŚeiĄ. Jeszcze wicej pociechy chcia zawrzeą w dalszych sowach, ale te napeniy jĄ przeraeniem. - Wiesz, miaem doŚą czasu na myŚlenie, i skonny jestem przyjĄą, skonny, mówi, jeszcze nie cakiem przekonany, e si nie mylisz! Bya taka chwila dziŚ w nocy... kiedy on sta na cyplu. Sta si wtedy prawie niewidoczny, jakby si rozpynĄ, rozmaza. Chciaem wierzyą, e to mga, ale to byo coŚ wicej, Sago. To byo to! Ale teraz ju nic nie mów! Po tych sowach pocaua, e lodowate krople spywajĄ jej po plecach. Zaczli rozmawiaą o jakichŚ pospolitych sprawach, narzekali na okropnĄ pogod. Paul czeka na nich, nienaturalnie wysoki i postawny, przyglĄdajĄc im si badawczo. Po jego wargach bĄka si paskudny, diabelski uŚmieszek. Dobry Boe, myŚlaa Saga. Spraw, dobry Boe, by on nie mia wicej siy ni normalny czowiek! Daj nam choąby najmniejszĄ szans uwolnienia si od niego! Baa si jednak strasznie. Nie pomagao nawet to, e Marcel wciĄ by przy niej, e waŚciwie przez cay czas odczuwaa ciepo jego ciaa. Nic w ogóle nie pomagao. Bo teraz powietrze wprost iskrzyo, tak byo naadowane sygnaami o bliskim niebez- pieczestwie. A gdzieŚ bardzo, bardzo daleko rozlegao si raz po raz woanie: "Sago, Sago! Teraz chodzi o twoje ycie! Masz zadanie do spenienia, uciekaj, uciekaj!"
ROZDZIA VII
Ponure przygnbienie ogarno Sag. Czua si tak, jakby jĄ omotaa ogromna pajcza sieą, która zaciska si coraz bardziej i bardziej. Mimo to wszystko wyglĄdao normalnie, przynajmniej z pozoru. KtoŚ niezorientowany widziaby tylko troje ludzi brnĄcych w niepogod przez pustkowia. To, co straszne, kryo si w ich duszach. Saga miaa wraenie, e nosi w sobie mnóstwo maych diabeków, które szarpiĄ jej nerwy. Lk, który czai si od dawna, teraz atakowa z caĄ siĄ. JĄ, która nigdy przedtem nie odczuwala strachu. Wiatr rozwiewa gstĄ powok chmur i gna po niebie pojedyncze oboki. Pod wieczór wichura jeszcze si wzmoga i potnie huczaa w koronach drzew. Paul zachowywa si z ostentacyjnĄ nonszalancjĄ, lecz Saga wyczuwaa w nim ogromny niepokój. By coraz bardziej zirytowany, zwaszcza zoŚcio go to, e ona i Marcel wciĄ trzymajĄ si razem. Od czasu do czasu próbowa si pozbyą Marcela choą na chwil, a to nad wodĄ, a to w jakimŚ miejscu, skĄd rozciĄga si szerszy widok na okolic, za kadym razem jednak Saga od- chodzia z Marcelem. Paul stara si nie okazywaą uczuą, uŚmiecha si nawet, ale widaą byo, e z trudem hamuje wŚciekoŚą. - Mam nadziej, e wkrótce dojdziemy do ludzi - syknĄ w kocu ze zoŚciĄ. - Nie znios kolejnej nocy w takich warunkach. Tamte dziewczyny zapewniay przecie, e jeszcze dzisiaj bdziemy u celu. - Bdziemy w Norwegii, to prawda. Ale to jeszcze nie znaczy, e na terenach zamieszkanych - rzek Marcel. Paul nie powiedzia nic. Odnosi si do Marcela z coraz wikszym dystansem, traktowa go jak rywala. Marcel zaŚ nie spuszcza go ani na chwil z oka, bo byo jasne, e tamten tylko czeka okazji, by znaleą si sam na sam z SagĄ. Do tego nie wolno dopuŚcią! Soce chylio si ku zachodowi, gdy znaleli si w gbokiej dolinie poroŚnitej rzadkim lasem. I nagle zapada cakowita cisza, jakby wiatr wstrzyma oddech. Wszystko zastygo, nie porusza si ani jeden liŚą, ani jedna gaĄzka. Cisza przed burzĄ, pomyŚlaa Saga i przeniknĄ jĄ zimny dreszcz. To cisza przed strasznĄ, morderczĄ burzĄ! W chwil póniej, kiedy wiatr znowu zaczĄ wiaą, Marcel i ona zdĄyli zamienią par sów, pospiesznych, gorĄczkowych. - On z kadĄ godzinĄ staje si bardziej niebezpieczny - mruknĄ Marcel. - Traci coraz wicej tych ludzkich cech, które na poczĄtku jeszcze mia. - O mój Boe, a ja we wczesnej modoŚci snuam tomantyczne marzenia o piknym Lucyferze - westchna Saga z goryczĄ. - Marzyam, eby zejŚą do niego, do otchani, i tam z nim zostaą. Chciaam ukoią jego nieszczŚliwe serce. Jak mogam byą taka gupia? Jak mogam wyobraaą sobie, e upady anio jest szlachetnĄ, tylko niesprawiedliwie potraktowanĄ istotĄ? On jest przecie straszny! Zy do szpiku koŚci, podstpny i niebez- pieczny! Marcel spojrza na niĄ spod oka. - Moe waŚnie twoje marzenia go do ciebie przy- ciĄgny? - spyta zamyŚlony. - Moe dziki nim, kiedy wyszed z otchani, skierowa si natychmiast ku tobie, wiedzia, gdzie jesteŚ, szuka twego wspó- czucia. - Nie! - jkna przeraona. - To niemoliwe! CoŚ takiego nie moe mieą miejsca! (Och, Marcelu, ty mi nie wierzysz! Zdaje ci si, e zwariowaam!) Marcel mówi pospiesznie przyciszonym gosem: - Sago, zastanawiaem si, jakie mamy szanse ucieczki. JeŚli on naprawd posiada ponadludzkĄ si, to nie mamy najmniejszych moliwoŚci, eby si od niego uwolnią. Ale jeŚli jest zwyczajnym Śmiertelnikiem albo Lucyferem, który na czas pobytu na Ziemi sta si czowiekiem, to moe... Nie chciabym zabijaą czowieka, a zresztĄ jeŚli ma nadprzyrodzone siy, to i tak jest nieŚmiertelny... Ale zastanawiaem si nad tymi twoimi Środkami medycz- nymi... - Masz na myŚii skarb Ludzi Lodu? - Czy sĄ tam jakieŚ Środki nasenne? Albo jeszcze lepiej, coŚ oszaamiajĄcego? Saga zastanawiaa si nad tym, nie spuszczajĄc z oczu szerokich pleców Paula niedaleko przed sobĄ. - Nie wiem, co tam jest. Nigdy tego dokadnie nie przeglĄdaam. Ale, oczywiŚcie, coŚ takiego jak mówisz z pewnoŚciĄ musi byą... Tak, jest, przecie sama dawaam ojcu Środki przeciwbólowe w ostatnich dniach ycia, eby tak nie cierpia. Zasypia po nich jak kamie. - Natychmiast? Saga próbowaa sobie przypomnieą. - No, jakiŚ czas to zawsze trwao. Ale wiem, jak te proszki wyglĄdajĄ, widziaam je, kiedy oglĄdaliŚmy skarb. - Czy mogabyŚ mu tego dosypaą do picia na najbli- szym postoju? A kiedy zaŚnie, my sobie pójdziemy. Musimy byą ju teraz blisko ludzi, wic nie bdzie adnym przestpstwem, jeŚli zostawimy go samego. Da sobie rad. - A dzikie zwierzta? - Machnij na to rkĄ. Tu nie ma adnych drapie- ników. WidziaaŚ gdzieŚ choąby jeden Ślad? - Nie, masz racj - odpara z wahaniem. Wiedziaa jednak, e to jedyne moliwe wyjŚcie. eby tylko jej si udao niepostrzeenie wsypaą mu ten proszek... Strach... Powietrze jest przesycone moim strachem. Marcel mi nie wierzy. Jestem sama. Ju nie bya taka obolaa jak przedtem. Ból w stopach osiĄgnĄ stadium, w którym wydaje si czymŚ naturalnym, po prostu jest; nieustajĄca, dokuczliwa niewygoda. - Nadchodzi wieczór - mruknĄ Marcel. - On mnie przeraa. Wiedziaa, co ma na myŚli. To nie wieczór go przeraa, to ten, który idzie z nimi. Rozmow przerwao wŚcieke ujadanie psów w oddali. Paul drgnĄ gwatownie i w popochu szuka schronie- nia za plecami Marcela i Sagi. - To tylko myŚliwi - uspokaja go Marcel. I dokadnie w tym momencie zobaczyli po drugiej stronie bagniska, e jakiŚ biegnĄcy czowiek znika w lesie. - O Boe - szepnĄ Paul. - To ten morderca, o którym wspomnia mój wonica! ćle z nami, musimy si ukryą! - Ale dlaczego? - zdziwia si Saga. - Wadze szwedz- kie nie majĄ tu nic do powiedzenia. - OczywiŚcie, e majĄ! Czy Szwecja i Norwegia nie stanowiĄ jednego pastwa? - Niezupenie. Chyba wiesz, jak to wyglĄda! - No tak. Ale szwedzkie prawo zachowuje moc w Norwegii, moesz byą pewna. Granica nie jest adnĄ przeszkadĄ. Inna sprawa, e Norwegia nie chce mieą u siebie cholery. Na pewno wszystkie przejŚcia poza- mykali. RozmawiajĄc mimo woli cofnli si do lasu i schronili wŚród zaroŚli. Nagle na skraju bagien zobaczyli gromad ludzi i psów. Paul rzuci si do wózka i sprowadzi go w zagbienie, skĄd by prawie niewidoczny. Nerwowo okrywa baga gazaami i mchem. - Chodcie! Uciekamy! - woa poblady. - Nie, poczekaj! - powstrzyma go Marcel. - Czy ne widzisz, e oni biegnĄ w przeciwnym kierunku? Jeszeze chwila i cakiem zniknĄ! Nie chcesz chyba zawrócią na drog, którĄ dopiero co przyszliŚmy? Saga zadraa. Có za okropna myŚl! Paul stara si opanowaą. Jega pikna twarz zrobia si szara. Marcel i Saga popatrzyli na siebie. Po raz nie wiadomo który zastanawiali si, co te on moe mieą w tej swojej dziwnej skrzyni. Nie bya ana ani taka znowu wielka, ani cika. Mczyzna mógby jĄ bez trudu nieŚą na plecach. Mimo to budzia w Sadze niepokój,. W wielkim napiciu Paul wyciĄgnĄ wózek z ukrycia. Polowanie, jeŚli tak mona okreŚlią pogo za czowie- kiem, znikno w oddali. WyglĄdao na to, e kierunek, w którym oni sami mieli zamiar iŚą, jest wolny. - No to moemy ruszaą - rzek Marcel spokojnie. Coraz wyraniej przejmowa przywództwo grupy. Paulowi jakby brako ochoty na demonstrowanie arysto- kratycznych manier. Najwyraniej mia co innego na gowie. Marcel peni swojĄ nowĄ rol z wielkĄ godnoŚciĄ, jakby urós i sta si silniejszy, by urodzonym przywódcĄ. Potrzebowa tylko troch czasu, eby to okazaą. Ludzie na ogó nie ulegajĄ tak szybko spokojnym autorytetom. wiadomoŚą ich przewagi dociera do otoczenia powoli. OsobowoŚą Paula nie wydawaa si ju taka przy- taczajĄca. Ale wciĄ dawaa o sobie znaą, zmieni si tylko sposób, w jaki si ujawniaa. Teraz budzia w towarzy- szach podróy trudny do okreŚlenia lk. I to byo okropne! Ani na moment Paul nie zostawa sam na sam z SagĄ. Ani na chwileczk. Marcel przez cay czas by tu przy niej, czujny, nieustpliwy. Jego agodna stanowczoŚą i sia byy dla Sagi jedynĄ pociechĄ, stanowiy ochron przed wszystkim, co poru- szao si tego wieczora w lesie, i przed tym, co narastao w niej jako lk - nie nazwany, niezrozumiay, ponury. Paul by wŚcieky, e nie moe jej dostaą. Miaa wraenie, e lada moment pknie ze zoŚci, e rozpadnie si na kawaki i odsoni nareszcie t strasznĄ prawd, którĄ w sobie nosi. Z drugiej strony jednak stawao si dla niej coraz bardziej oczywiste, e Paul nie moe si uwolnią od ludzkiej postaci i to te bya jakaŚ pociecha. Dopóki chodzi po Ziemi, by czowiekiem i niczym wicej. Ona i Marcel mogli od niego uciec. Nie miaa odwagi wymawiaą imienia Lucyfera. Niedo- wierzanie Marcela znosia z trudem. A jednoczeŚnie Śmiaa si sama z siebie, kiedy przypominaa sobie te niewiarygo- dne fantazje z czasów, kiedy bya podlotkiem. Lucyfer? Musiaa chyba oszaleą albo...? Zaraz jednak wrócia jej ŚwiadomoŚą. Ostrzeenie: Ostronie, Sago, ostronie! Pamitaj o swoim zadaniu! Nie daj si zwieŚą urodzie tego czowieka! On jest niebezpieczny, Śmiertelnie niebezpieczny, i to straszne nieszczŚcie, e go spotkaaŚ na swojej drodze. Musisz si od niego uwolnią. Dobrze wiedziaa, e nie sĄ to jej wasne myŚli. To duchy Ludzi Lodu przybywajĄ z tamtego Świata, by sprowadzią jĄ na waŚciwĄ drog. Co jednak powinna zrobią, eby dostosowaą si do tej rady? Jakie moliwoŚci ucieczki mieli oboje z Mar- celem? Tylko jednĄ: Saga musi uŚpią Paula von Len- genfeldta... Hrabia von Lengenfeldt? Ju dawno przestaa wierzyą w ten tytu. Tylko e przecie ktoŚ taki jak Lucyfer nie móg si wcielią w postaą zwyczajnego czowieka, to przecie zrozumiae. Musi byą co najmniej hrabiĄ... Od czasu do czasu myŚlaa: To nie ja chodz tu po tym zakltym lesie w wieczornym zmroku z tĄ ponurĄ baŚniĄ z dawnych czasów w sercu. Ja jestem w moim domu, w Szwecji, le w óku i Śni. Ju wkrótce przyjdzie mama i ojciec, obudzĄ mnie i powiedzĄ, e jest niedziela i e, jeŚli chc, mog dostaą Śniadanie do óka. A za oknem Świeci soce, jego promienie taczĄ poŚród liŚci drzew i rzucajĄ na ziemi pikne wzory. Mog byą dziecinna i beztroska, bo cae ycie mam jeszcze przed sobĄ. Zdawaa sobie jednak spraw, e ju jakiŚ czas temu zostaa brutalnie obudzona i e jest dorosa. Ojciec i mama odeszli na zawsze, krótka historia z Lennartem si skoczya, take brutalnie, a teraz Saga walczy z losem o ycie. O to, by moga wypenią przeznaczenie, dla którego zostaa powoana na Świat. A ono nie ma nic wspólnego z tym ponurym lasem.
Kiedy jakieŚ pó godziny póniej stanli przed opusz- czonĄ leŚnĄ zagrodĄ, Saga odetchna z ulgĄ. - Tutaj si zatrzymamy - postanowi Marcel. Saga i Paul byli tego samego zdania. Poniewa nie wiedzieli, jak daleko jest jeszcze do ludzi, wdrówka po ciemku nie miaa sensu. Zrobio si póno, wiatr gwizda ponuro w koronach drzew. To naprawd nie by przyjem- ny wieczór. Naprawd nie by! Prawd mówiĄc, Saga nigdy nie przeya czegoŚ równie okropnego. Zwaszcza trudne do zniesienia byo to wciĄ narastajĄce napicie, którego przyczyn nie byaby w stanie okreŚlią. Wiedziaa tylko, e to coŚ wicej ni zwyczajny strach. RozpadajĄce si zabudowania te nie wyglĄday szcze- gólnie zachcajĄco, ale bdĄ przynajmniej mieli dach nad gowĄ. Na poroŚnitej trawĄ i chwastami polanie atmosfera bya inna ni w gbi lasu. Panowa tu jakiŚ senny spokój. Smutek, al, coŚ jakby bolesne wspomnienie dawnych, najwyraniej nieatwych czasów unosio si nad zapadym domostwem. Saga rozpoznaa fiskĄ kurnĄ chat z ot- worem w dachu zamiast komina, niskĄ, o Ścianach zbudowanych z grubych bali. Na skraju lasu dostrzega saun, a raczej resztki czegoŚ takiego, a po drugiej stronie dziedzica spichlerz fiskiego typu, suĄcy gównie do przechowywania ziarna, take zrujnowaay. Tylko obora zachowaa si w jakim takim stanie i do niej si waŚnie skierowali przez zaroŚnitĄ modymi drzewami Ąk, której nie koszono od wielu, wielu lat. Kiedy otwarzyli skrzypiĄce drzwi, sposzyli jakieŚ leŚne zwierz. Ono ich zresztĄ take wystraszylo tak, e od- skoczyli wszyscy troje. Bya to chyba asica. Przeszukali starannie obórk, czy nie ukrywa si w niej coŚ jeszcze, ale niczego nie znaleli. - Wypoyczymy sobie na dzisiejszĄ noc twój dom, asiczko - powiedziaa Saga. - Ale ju jutro bdziesz moga wróeią. JeŚli nie bdzie ci, oczywiŚcie, przeszkadza wstrtny zapach ludzi. Niska obórka nadawaa si do uytku. W jej wntrzu cicho wycie wiatru, który atakowa ich ostatnio z takĄ siĄ. - Uff, ale jestem przemarznita. W uszy nawiao mi tak, e prawie nic nie sysz - uŚmiechna si Saga. - Co te to za pogod niebo nam zsya przez cay czas - narzeka Paul. - PalĄce soce, deszcz, wichura... Tylko Śniegu brakuje! Marcel powstrzyma uŚmiech. Patrzy na Sag, a jego wzrok wyraa czuoŚą i mioŚą, a take nieme napo- mnienie: Pamitaj o Środku nasennym! Byli bardzo godni i spragnieni, tote natychmiast zabrali si do przygotowania posiku z resztek prowiantu, jakie im jeszcze zostay. W lesie niedaleko domu byo ródeko i Saga zdoaa nabraą wody do kubków. Kiedy Paul zajty by czymŚ przy drzwiach, ostronie wsypaa proszek do jego kubka. Proszek w czystej wodzie? Czy Paul niczego nie zauway? Nie, na szczŚcie wszystko si rozpuŚcio. Widaą byo tylko kilka maych ziarenek na dnie, ale one nie mogy budzią adnych podejrze. A poza tym Paul siedzia w mrocznym kĄcie i z pewnoŚciĄ nawet tego nie zobaczy. Na wszelki wypadek jednak skrzywia si, kiedy sama spróbowaa wody. - Fe! - powiedziaa z niesmakiem. - MyŚl, e nie naley zbyt dokadnie badaą tego ródeka. Mogoby si nam odechcieą pią. - RzeczywiŚcie, smakuje jakoŚ dziwnie - potwierdzi Paul. - PleŚ czy inne paskudztwo. Marcel te mrucza coŚ podobnego. Paul nie nabra podejrze. Saga siedziaa bez ruchu, czua, jak jej obolae ciao powoli si odpra. Ubranie zdĄyo ju dawno wyschnĄą, ale wysmagana wiatrem skóra wciĄ palia. I wciĄ jej si zdawao, e syszy szum wichury. Zmysy nadal byy napite. Reagoway na wszystko, syszay, widziay, czuy... Z belek nad nimi posypa si py, ale konstrukcja nie grozia zawaleniem. Po przeciwnej stronie budynku dach zarwa si ju dawno i resztki wieczornego Świata ujawniay caĄ ndz aosnej ruiny. Saga widziaa gstĄ pajczyn pokrywajĄcĄ stare narzdzia, drewniane fiskie rado, dziurawy wiklinowy koszyk i inne przedmioty z wikliny lub drewna. Na klepisku walaa si stara soma i dba siana, które ktoŚ skosi przed wieloma laty. Zmurszae belki dzielnie podtrzymyway Ściany, które powinny byy si zawalią dawno temu... Jednak tego, co sprawiao najwiksze wraenie, nie mona byo ani zobaczyą, ani dotknĄą. Bya to jakaŚ sia, tak intensywna, tak gsta, e Saga z trudem moga oddychaą. Sia obca, nieludzka, przeraajĄca. Zagroenie, przeczucie niebezpieczestwa, które od dawna jej nie opuszczay, zwielokrotniy si jeszcze. Jakby jakaŚ grona moc szykowaa si do uderzenia. Przeciwko niej. JakiŚ dwik z zewnĄtrz sprawi, e wszyscy drgnli. - Co to byo? - spyta Paul, rzuci pospieszne spoj- rzenie na wózek i skrzyni, a potem znowu na Sag i Marcela. W kadej sytuacji myŚla przede wszystkim o skrzyni! Saga nie moga dokadnie okreŚlią tego, co usyszaa. Brzmiao jakby po ludzku, a mimo to nieludzko. JakieŚ westchnienie? Cichy jk? - Wyjd na dwór i zobacz - rzek Marcel i wsta, ostronie, a zarazem energicznie, peen siy. Jaki on zmysowy, pomyŚlaa Saga. Jak strasznie pociĄgajĄcy. - Id z tobĄ - rzeka pospiesznie. - A ja zostaj - ziewnĄ Paul. - Jestem zmczony. Zachowujcie si cicho, kiedy wrócicie! Saga i Marcel popatrzyli po sobie, zanim wyszli z obórki. Czy proszek ju zaczĄ dziaaą? Na zewnĄtrz trwaa doŚą jasna, mglista noc. Zatrzymali si i nasuchiwali. Ruiny budynków - kurnej chaty i chlewu - leay otulone tĄ magicmĄ mgiekĄ. Wyrosa wokó nich wysoka trawa, pokrzywy i kwiaty, kilka powykrzywianych drzew penio stra nad opuszczonĄ zagrodĄ. A wszdzie wokó las... IdĄc do zagrody mijali jakieŚ pole. Albo to, co kiedyŚ byo polem; teraz powoli bór bra je znowu w posiadanie. To chyba stamtĄd doszed do nich ten dwik. - Chod - powiedzia Marcel cicho i wziĄ jĄ za rk. Ruszyli przez zaroŚnity dziedziniec na tyy zawalone- go domu. W lesie poranne ptaki zaczynay nieŚmiao swój kon- cert. Na tazie jeszcze bardzo cicho, ale ju wyranie. - Czy myŚlisz, e to... mogli byą ci, którzy tu kiedyŚ mieszkali? - zapytaa Saga zdawionym gosem. Marcel ukry uŚmiech. - Chyba nie. Saga jednak nie bya przekonana. Trzymaa go mocno za rk i rozglĄdaa si lkliwie wokó. Moe sĄ w pobliu tej brzozy, noszĄcej w sobie wszystkie straszne choroby? Nie, adna z brzóz, które widzieli, nie wyglĄdaa na chorĄ lub nienormalnĄ. A moe krzy w ziemi? Och, nie, nie wolno tak myŚleą! Tak intensywnie wpatrywaa si w mrok, e mogaby przysiĄc, i widzi starĄ zgarbionĄ kobiet, która kulejĄc idzie ku ruinom zabudowa. Ale wyobrania Sagi zostaa podczas tej podróy strasznie rozbudzona. Czy nie doŚą byo tej istoty z otchani, która zajmowaa jej myŚli, musiaa jeszcze wywoywaą z zaŚwiatów jakieŚ istoty z odlegej historii fiskich lasów? Marcel chwyci jĄ za rami. - Spójrz tam - szepnĄ. Przez malekie pólko, zaroŚnite chaszczami, bieg w stron lasu jakiŚ czowiek. Potyka si, pada, czoga si w trawie, podnosi i bieg znowu. - Morderca - powiedzia Marcel. - To jego syszeliŚ- my. - Sprawia wraenie rannego. Musimy mu pomóc. Marcel powstrzyma jĄ. - Chyba nie sĄdzisz, e on si zatrzyma, kiedy zawoa- my? Wprost przeciwnie, bdzie jeszcze bardziej przerao- ny. A poza tym to morderca, ju raz zabi i moe to zrobią jeszcze raz. I wreszcie, my nie mamy czasu, eby si mieszaą w sprawy lensmana. WidziaaŚ przecie, jak wrogo Paul jest nastawiony do wadzy, myŚl, e nie naley go dranią jeszcze bardziej. Przez chwil Saga pomyŚlaa, e byoby bardzo mio zoyą odpowiedzialnoŚą za trudne sprawy w rce lens- mana lub urzdników, czy kto to tam jest, dowiedzieą si, jak daleko jest jeszcze do ludzi, ale opanowaa te chci. PatrzĄc w Ślad za znikajĄcym mczyznĄ powiedziaa: - Masz racj. Mamy do czynienia z Lucyferem i lens- man nic tu nie pomoe. ciĄgniemy tylko na wszystkich jeszcze wiksze nieszczŚcie. Marcel przyciĄgnĄ jĄ gwatownie do siebie. - Kochana Sago - powiedzia przez zaciŚnite zby. - Teraz musimy skoczyą z tym gadaniem o Lucyferze! To jakaŚ idee fixe! Paul jest dziwaczny i tajemniczy, ale nic poza tym. - Ale caa ta atmosfera... - Caa atmosfera w fiskich lasach w letniĄ noc musi byą mistyczna i niesamowita, to chyba rozumiesz! - Ale ty nie wiesz, co ja... Och, nie! Masz racj, zapomnijmy o tym - powiedziaa zrezygnowana. - Ty nie pochodzisz z Ludzi Lodu, nie moesz odczuwaą tego, co ja. Spojrza na niĄ z czuoŚciĄ. - OczywiŚcie, e nie. Przyznaj. A zatem zgadzamy si co do tego, e Paul jest istotĄ jak najbardziej ludzkĄ, moemy wic pójŚą i zobaczyą, czy ju zasnĄ. JeŚli tak, to my oboje bdziemy mogli sobie stĄd odejŚą. Masz doŚą si, eby wdrowaą po nocy? Wdrowaą nocĄ tylko z Marcelem! Có za cudowna perspektywa! - Tak, naturalnie! Wybacz mi, e wygadywaam takie gupstwa! Chodmy! On jednak nadal trzyma jĄ mocno za rami. - Jeszcze nie w tej chwili, Sago... Sta tak blisko, wpatrywa si tak uwanie w jej oczy. Jego fascynujĄca twarz bya taka kochana, taka ciepa, wyraaa tyle troskliwoŚci. - Sago - szepta. - Ci, którzy nadali ci imi, wiedzieli, co robiĄ. JesteŚ jak stworzona do takich przygód, takiej fantastycznej sytuacji. JesteŚ jak szumiĄca trawa, jak lekki obok mgy, jak przesycona smutkiem cisza boru. Sago... kiedy ta caa okropna sprawa si skoczy, kiedy znaj- dziemy si wŚród ludzi i bdziemy sami... Umilk. Reszta jakby zawisa w powietrzu. Ale Saga, która nigdy nie chciaa okazywaą swoich uczuą ani nie umiaa tego robią, musiaa pochylią gow, by Marcel nie widzia jej twarzy. A on najwyraniej pojmowa, w jakim jest stanie, bo przygarnĄ jĄ do siebie, przytuli jej gow do swojej piersi, otoczy jĄ ramionami, delikatnie, lecz poczua si nagle bezpieczna, oddychaa spokojnie. Tego mczyzny si nie baa. Zdawaa sobie spraw, e jego miŚnie sĄ napite do ostatecznoŚci, wiedziaa, e z trudem nad sobĄ panuje. Sprawiao jej to radoŚą, czua si uszczŚliwiona, pena oczekiwa. By niĄ zajty, nie tylko jako troskliwy opiekun, lecz take jako mczyzna, bya kobietĄ, którĄ on pragnie zdobyą. Powoli, z czuoŚciĄ, lecz wciĄ w najwikszym napiciu uniós jej twarz i pocaowa w czoo. Nic wicej. Rozu- mia, e Saga po wstrzĄsie, jakim byo dla niej zakoczenie maestwa, potrzebuje czasu. Ale przecie musia take zauwayą, co dla mnie znaczy, myŚlaa Saga niemal zrozpaczona. Boe, spraw, eby mia dla mnie doŚą cierpliwoŚci! Ja przecie go pragn! Tak strasznie go pragn! Nigdy przedtem nie odczuwaa tak intensywnie obec- noŚci mczyzny jako czegoŚ podniecajĄcego, pragnienia, które zapierao dech w piersi. Musiaa przywoaą caĄ si woli, by nie zarzucią mu rĄk na szyj i nie przytulaą desperacko, bagaą go o pieszczoty, prosią na klczkach, by jĄ wziĄ tutaj, w tej gstej trawie, na polance, woko której szumi ponury bór. Dla niej samej te uczucia byy czymŚ zupenie nie znanym, graniczyy z szokiem, musiaa oddychaą gbo- ko, by si opanowaą. - Chyba teraz powinniŚmy iŚą do Paula - szepnĄ Marcel. - Pewnie si zastanawia, co si z nami stao. - JeŚli nie Śpi - próbowaa artowaą Saga, ale za- brzmiao to jak ostry zgrzyt. Miaa nadziej, e Marcel nie wyczuwa drenia w jej gosie, e nie zauway, jak na niĄ oddziauje bliskoŚą jego ciaa. - Daj Bóg, eby spa - mruknĄ tylko, ale Saga syszaa, e jego gos take jest niepewny i zachrypy. Ominli paski kamie przy drzwiach do chaty i weszli do Środka. Ostronie, by nie budzią Paula. Saga rozejrzaa si po izbie. - A gdzie on si podzia? - W kadym razie tu go nie ma - rzek Marcel bezbarwnie. - Wyszed. No nic, daleko nie zaszed. Saga zdenerwowana chodzia po mrocznym wntrzu. - Dlaczego on si tak zachowuje? - zapytaa. - eby narobią jeszcze wikszych kopotów? Nie chciaa po sobie pokazaą, jak bardzo znowu si boi. To jakaŚ nowa cecha Paula. A moe Lucyfera? Nie chciaa goŚno wymawiaą tego imienia. - Nie móg odejŚą daleko - próbowa jĄ uspokajaą Marcel. - Wózek z jego ukochanĄ skrzyniĄ stoi tutaj. Paul z pewnoŚciĄ zaraz wróci. Saga suchaa tylko jednym uchem. W kĄcie, gdzie padao troch Świata, zauwaya coŚ, co przyciĄgao jej wzrok. - Marcel... - Co to jest? Podeszli do kĄta. - Alrauna! - jkna Saga. I rzeczywiŚcie, w kĄcie leaa alrauna. Czyby wypada z walizeczki Sagi, która znajdowaa si obok, wywrócona do góry dnem? WyglĄdao to tak, jakby jĄ ktoŚ odrzuci od siebie z caych si, najdalej jak mona. Saga podniosa amulet ostronie, jakby chciaa go przeprosią, strzepna pajczyn z jedwabnego gaganka i troskliwie uoya korze z powrotem w szkatuce. W tym czasie Marcel oglĄda wózek. - Sago - rzek niepewnie. - Skarb Ludzi Lodu zniknĄ. Drgna gwatownie. - Co? Jednym skokem znalaza si przy nim. Jej kuferek znajdowa si na wózku, otwarty, ale skórzanego worka, w którym przechowywaa skarb, nie byo. - Nie! - powtarzaa z jkiem. - Nie! Nie! Nie mogo si staą nic gorszego. Zosta jej powierzony najdroszy klejnot Ludzi Lodu, a ona zawioda zaufanie. - Paul nie móg zajŚą daleko - powtarza Marcel gorĄczkowo. - I atwo bdzie go dogonią po Śladach, wyranie widocznych w wysokiej trawie. Biegn za nim. - Ja take. Marcel chwyci jĄ za nadgarstki. - Nie, ty nie moesz wychodzią na dwór w t noc, kiedy po okolicy biega morderca i szaleniec. Zostaniesz tutaj, ebym móg byą o ciebie spokojny. Znajd jakĄŚ belk i zaprzyj drzwi, by nikt nie wszed! I czekaj na mnie tutaj, myŚl, e wróc niebawem. Naprawd nie móg zajŚą daleko, a jeŚli Środek nasenny zaczĄ dziaaą, to... ZresztĄ z tymi swoimi poobcieranymi nogami nie byabyŚ w stanie dotrzymaą mi kroku. Marcel mia racj. - Tylko si pospiesz! Wróą jak najprdzej! - Z twoim skarbem. Obiecuj. UŚcisnĄ jĄ i wybieg. Saga staa wciĄ w tym samym miejscu. Bya potwornie zdenerwowana, oddychaa ciko, nierówno, jakby paka- a. Skarb Ludzi Lodu! Boe, pomó mi! Nie mog iŚą bez skarbu do Lipowej Alei, po prostu nie mog! Zdyszana chwycia szkatuk z alraunĄ i wepchna jĄ za belk pod dachem. Trzeba zabarykadowaą drzwi, myŚlaa, ale nie bya w stanie si na tym skupią. Jej wzrok przyciĄgaa skrzynia Paula, po prostu nie moga oderwaą od niej oczu. W kocu jĄ zostawi, dziwia si. Pewnie dlatego, e teraz mia coŚ, co byo duo wicej warte ni cenna zawartoŚą jego skrzyni. Pobieg w stron ludzkich osiedli, gdzie mia nadziej spotkaą bogatych i sprzedaą im ten starannie przez Ludzi Lodu gromadzony zbiór Środków leczniczych oraz prastarych magicznych przedmiotów, jedno po drugim, kawaek po kawaku. Staby si bardzo bogaty... Nikt z rodu nie wpadby nigdy na taki szalony pomys, by sprzedawaą skarb. NieŚwiadomie zbliya si do wózka, na którym spoczywaa skrzynia. Prawie si o niĄ opieraa. Na dworze byo cicho. Raz usyszaa, e Marcel woa Paula, ale najwidoczniej zmieni taktyk. Las w dalszym ciĄgu szumia swojĄ smutnĄ pieŚ, odnosia wraenie, e wiatr znowu przybiera na sile po chwili wytchnienia. Rce Sagi poruszay si same. Mimo woli zbliya si do skrzyni, ale natychmiast odskoczya... Po chwili podesza znowu i dotkna... Nie bya w stanie trzewo myŚleą. Wiedziaa, e robi coŚ niedozwolonego, naruszajĄc cudzĄ wasnoŚą, ale nie miaa siy przestaą. CiekawoŚą - albo moe lepiej powie- dzieą: potrzeba sprawdzenia, pragnienie dowiedzenia si czegoŚ wicej o tym nieprzeniknionym Paulu, który nie by Paulem - bya silniejsza od niej. Rzecz jasna skrzynia bya zamknita na klucz. I miaa bardzo wymyŚlny zamek. Gdy jednak Saga ju prze- kroczya granice tego, co mona, a czego nie mona, musiaa zobaczyą, co w tej skrzyni jest. Przestaa myŚleą, dziaaa jak w gorĄczce. Kamie. Trzeba znaleą jakiŚ kamie. Instynktownie jednak wzdragaa si przed wyjŚciem z obory. Nie wiedzĄc, co poczĄą, staa przez chwil, bezradna. - Tam! Tu przy drzwiach lea kamie. Moe si specjalnie do tego celu nie nadawa, zanadto by okrĄgy, ale co robią. DrĄcymi rkami podniosa go i uderzya w zamek. Po wielu coraz bardziej gorĄczkowych uderzeniach coŚ zgrzytno. Jeszcze jedno stuknicie, jeszcze jeden trzask i zamek odskoczy. Patrzya na skrzyni przestraszona. Daway o sobie znaą ostatnie wyrzuty sumienia: Co ja zrobiam? Ale zaraz skrupuy znikny. WciĄgna gboko powietrze i pod- niosa wieko. Jeszcze wolniej wypuszczaa powietrze z puc. Ucho- dzio ze Świstem jak zdawiony krzyk nieopisanego przeraenia. Serce walio jej tak, jakby miao wybuchnĄą, a wtedy ona rozleciaaby si na drobne kawaki. W mroku obórki wpatrywaa si we wntrze skrzyni, gdzie do- strzega ludzkĄ twarz wykrzywionĄ jakimŚ upiornym grymasem, okolonĄ kpkami sterczĄcych wosów. JakaŚ gowa, która... Saga zatoczya si. Z rozpaczliwym jkiem zatrzasna wieko, po czym jak oszalaa wybiega w szarĄ mglistĄ noc.
ROZDZIA VIII
- Marcel! Marcel! Marcel! Na Boga, Marcel! Na wpó oŚlepa z przeraenia Saga przedzieraa si przez pokrzywy na tyach obórki. Tylko instynkt sprawi, e sza tĄ samĄ drogĄ co Paul i Marcel. Rosa leaa na trawie jak poyskliwa narzuta i cikie buty tamtych zostawiy gbokie Ślady, wyranĄ Ściek, wiodĄcĄ w stron ludzkich osad. Noownik pobieg w odwrotnym kierunku. Jeszcze jedna sprawa, za którĄ powinna byą wdziczna losowi, ale Saga nie miaa gowy, eby si zastanawiaą, co jej grozi ze strony przestpcy. - Marcel! Marcel! Jej przejmujĄce, bezradne krzyki burzyy cisz nad polanĄ i sprawiay, e pochliwe drobne zwierzta rzucay si do ucieczki. Marcel jednak musia byą ju bardzo daleko w swojej pogoni za potworem w ludzkiej skórze. Jakim sposobem móg usyszeą jej woania? Bieg ju z pewnoŚciĄ przez targany wichrem, szumiĄcy las. Mój Boe, spraw, eby Paul zasnĄ, modlia si w du- chu i szlochajĄc ze strachu biega coraz dalej w gĄb lasu. WciĄ jeszcze prowadziy jĄ Ślady, widoczne we wrzosach i leŚnej ostrej trawie. Biega jak szalona pomidzy wysoki- mi drzewami i nagle stwierdzia, e nie widzi adnych Śladów. Zgubia je prawdopodobnie ju dawno temu. Zatrzymaa si zdyszana i przeraona. RozglĄdaa si rozpaczliwie. . . Wracaą do zabudowa? Za nic na Świecie! - Marcel! adnej odpowiedzi. Szum lasu tumi wszelkie gosy. Nie wszystkie. Kiedy tak staa zupenie nie wiedzĄc co poczĄą, jej uwag zwrócio co innego. JakiŚ obcy, potny Śpiew w koronach drzew... Uniosa gow. Spojrzaa w gór na ciemny, wysoki, poroŚnity mchem pie sosny. Wszystko pokryte byo zami nocy - rosĄ. A moe wilgociĄ pochodzĄcĄ z innego róda, nie wiedziaa z jakiego. LeŚne poszycie na ogó byo ciemnozielone. Teraz ono take mienio si srebrzyŚcie, jakby bawiy si na nim elfy. Sag jednak przeraa dwik. SkĄd si bierze? Mogo si zdawaą, e to dziwaczny oskot wichru, choą to nie pasowao do wiatru. Nieznany dwik brzmia tak, jakby ktoŚ uderza potnym metalowym przedmiotem lub kamieniem w inny metal. Potny grzmiĄcy trzask niós si po lesie. Jak daleki huk lodu na jeziorach w wielki mróz, gdy lód zamarza jeszcze bardziej. Jak potne uderzenia elaznych szyn ogromnej dugoŚci... Po kadym kolejnym gigantycznym omocie potne echo odbijao si od pni drzew i od gór, wznoszĄcych si po obu stronach dolin. Jej gos by coraz sabszy. Zalkniony i jakby pytajĄcy: - Marcel? adna odpowied, oczywiŚcie, nie nadesza. Wydawa- o si, e czŚą doliny przed niĄ zamyka wzgórze, prawdopodobnie wic obaj mczyni znaleli si ju po drugiej stronie i nie moga ich zobaczyą. Mimo to nie chciaa zrezygnowaą z poszukiwa. Gdy wiatr na moment ucich, zawoaa znowu najgoŚniej jak moga: - Marcel! Uwaaj! On jest Śmiertelnie niebezpieezny! Tym razem otrzymaa odpowied, lecz nie takĄ, jakiej oczekiwaa. Owe guche, dudniĄce dwiki przybray na sile i coŚ bladego przemkno pomidzy drzewami niedaleko Sagi, ale nie doŚą blisko, by moga rozpoznaą, co to. Saba nocna poŚwiata przybraa uemntelszĄ, szarĄ tonacj. Saga z trudem chwytaa powietrze. Wracaą nie moga, do tej strasznej obórki nie weszaby za nic na Świecie! Nie! Nie! Ale staą tutaj te nie moga. Znowu pobiega przez las, staraa si trzymaą tej drogi, którĄ prawdopodobnie szed Marcel, choą jego Śladów ju nie widziaa. W górze nad niĄ hucza sztorm, lecz w lesie pod drzewami wyranie przycicha. ZresztĄ Saga bya tak zmczona i przeraona, tak zajta swoimi sprawami, e nie moga rejestrowaą wszystkiego wokó. Szalestwem z jej strony byo opuszezenie zabudowa. Ale jak, jak, na Boga, moga tam zostaą? Nikt nie móg tego od niej Ądaą. O mój Boe, Marcel, gdzie jesteŚ? Znowu powróci tamten dwik. ZawodzĄcy, chryp- liwy oskot przetacza si jak nie cichnĄcy grzmot pioruna przez zaczarowany las, nigdy wprost nad jej gowĄ, nie, przechodzi obok niej, w pewnej odlegoŚci, jakby chcia, eby go zauwaya, nim si na niĄ zwali i zdusi jĄ. Naprawd tej nocy las by zaczarowany. Da si syszeą nowy, tym razem wizgliwy dwik, a potem za drzewami przeleciay ogromne bkitne i zielone kule tak szybko, e nie bya w stanie dokadniej ich zoba- czyą. Za kadym razem kiedy te syczĄce kule si poja- wiay, Saga zakrywaa twarz rkami, kulia si i posyaa bezradne proŚby do nieba, rozpaczliwie bagajĄc o po- moc. Odnosio si wraenie, e ta ponura, gsta ciemnoŚą sosnowego boru yje wasnym yciem, e wiruje wokó Sagi, otacza jĄ ciasnym krgiem, kadzie si ciko, jakby czegoŚ oczekujĄc, na caym lesie. Na moment porazia jĄ myŚl, e ta caa niesamowita atmosfera ma zwiĄzek przede wszystkim z fiskimi lasami. e to ta czarna magia, która kiedyŚ tutaj roz- kwitaa, oywa w pragnieniu zemsty na ludziach, któ- rzy mieli odwag wtargnĄą na Świte tereny boga Ukko. Szybko jednak pozbya si tej myŚli. adna ywa istota, choąby wadaa nie wiem jak silnymi czarami, nie byaby w stanie wywoaą tej bezimiennej, osaczajĄcej Sag zewszĄd grozy. Teraz bardziej ni kiedykolwiek musiaa uznaą, e jest wybrankĄ Lucyfera. To wszystko nie mogo byą dzieem istoty z tego Świata! Jkna aoŚnie. Nawet nie zauwaya, e bolesne pcherze na stopach popkay. Wszystkie jej zmysy napite do ostatecznoŚci czuway, staray si pojĄą to niepojte, co jĄ otaczao i przeŚladowao. Czy to moliwe, e powietrze stao si jakby gstsze? Czy noc nie powinna raczej blednĄą ni ciemnieą? Saga potkna si na wystajĄcym korzeniu drzewa i upada, natychmiast jednak znowu stana na równe nogi. Przed niĄ, ponad niewielkĄ polankĄ w lesie, chmury si rozsuny, jakby w niebie otworzyo si czyjeŚ oko. Choą to moe nie najlepsze porównanie, wyglĄdao to raczej jak przeŚwit pomidzy gaĄzkami w gstej koronie drzewa, byo owalne, bkitnozielone, ogromne i spog- lĄdao w dó na Sag. Krzykna, zasonia twarz rkami i uskoczya w ty. Kiedy ponownie spojrzaa w gór, dziwne zjawisko ju znikno, a zaciĄgnite chmurami niebo przybrao dawnĄ, upiornie szarĄ barw. Saga uŚwiadomia sobie, e klczy na trawie i szlocha z rkami zoonymi jak do modlitwy. - Ja musz iŚą do parafii Grastensholm - modlia si arliwie. - Musz iŚą do Lipowej Alei, bo moi krewni mnie potrzebujĄ. Mam do spenienia zadanie, przygoto- wywaam si do tego przez cae ycie. BĄd tak dobry, bĄd tak dobry, nie zatrzymuj mnie! Zostaw mnie w spokoju, bagam ci! Powietrzem znowu wstrzĄsnĄ guchy grzmot i w innej stronie nieba otworzyo si kolejne migotliwe "oko". Saga pobiega przez polank, a potem dalej w las, pomidzy wysokimi sosnami. Nic jej to jednak nie pomogo, a raczej przeciwnie, teraz zobaczya znowu te krĄĄce kby ciemnej mgy, które jĄ osaczay. Zmieniay barwy i rozmiary, ale wciĄ byy, nieubagane, wybuchay i gasy, a na ich miejsce pojawiay si nowe. Guchy odgos, przypominajĄcy bulgot w jakimŚ przeogromnym kipiĄcym kotle, wstrzĄsnĄ znowu ziemi, a w Sag uderzy potny podmuch wichru przelatujĄcego przez rzadki tutaj sosnowy las. Saga krzykna, chwycia si pnia sosny i rozpaczliwie walczya, eby wichura jej nie zwalia z nóg. Wiatr pomknĄ dalej i na chwil zrobio si cicho. Nie trwao to dugo, ale wystarczyo, by Saga zdĄya zapaą oddech. Potem znowu pojawi si szum i nagle w powietrzu zawiroway mae, ostre krysztaki lodu. Wciskay si jej pod ubranie, sieky po twarzy, tak e musiaa osaniaą gow rkami. Znowu pada na kolana, skulia si, czekajĄc na spotkanie z tym niepojtym szarym zagroeniem, i modlia si, wciĄ bez rezultatu. Po chwili chód zela, szron zniknĄ, Saga moga wstaą i iŚą dalej przez ciemnoŚą teraz tak gstĄ, e nie widziaa ziemi pod stopami. - Marcel! - zawoaa aoŚnie. - Marcel, przyjd i pomó mi! Nareszcie rozlega si odpowied. Daleko, bardzo daleko od niej: - Saga? Gdzie ty jesteŚ? - Tutaj! Tu jest tak strasznie ciemno! - Tak! Znowu krzykna w przeraeniu: - Marcel? On coŚ woa, take przeraony, coŚ co brzmiao jak: "Wszystkie piekielne moce rozszalay si nad ziemiĄ tej nocy." Saga jczaa boleŚnie. Och, nie, nie, ze moce nie mogĄ pochwycią Marcela, nie mogĄ, nie! Z bardzo daleka dotar do niej jego gos: - Sago, moesz tu do mnie przyjŚą? Ja... ja nie mog si do ciebie przedrzeą, coŚ mnie zatrzymuje. I znowu krzyknĄ rozdzierajĄco, boleŚnie. - Ju id! - zawoaa trwonie. Marcel mówi coŚ jeszcze, ale sowa utony w nowej fali wŚciekego syku i parskania. adnej krzywdy im to jednak nie wyrzĄdzao. Syszaa gos Marcela, a zatem on nie zginĄ i przeywa to samo co ona. A wic jest jeszcze szansa... eby tylko nie przysza za póno... Przez cay czas, gdy Marcel nie odpowiada na jej woania, drczya jĄ potworna myŚl, e on nie yje. e ta za moc, która towarzyszya im przez caĄ drog, teraz, w t piekielnĄ noc, zwabia rywala do lasu i uŚmiercia go. Ale usyszaa nareszcie gos Marcela. Ju adna sia nie przeszkodzi jej poĄczyą si z nim! BudzĄce trwog upiorne sceny powtarzay si raz po raz. Teraz rozgryway si coraz bliej niej, byy coraz bardziej agresywne, coraz brutalniejsze. Ona jednak nauczya si zamykaą oczy i uszy na to, co si dzieje, nie syszaa grzmotów, nie widziaa cieni, skradajĄcych si za niĄ midzy pniami sosen, nie dostrzegaa wŚciekego wirowania. Szeptaa przez zaciŚnite zby: - Demonstrujesz swojĄ si, ty upady aniele Świato- Ści! Widz, e jest ona wielka, ale teraz ju doŚą! Wystarczy! Znowu rozleg si gos Marcela. Brzmiaa w nim doprowadzona do granic wytrzymaoŚci udrka. - Nie, nie chod tutaj! Zawróą! On biegnie za tobĄ! Uciekaj, nie daj si! Nie! Woanie przerodzio si w bolesny skowyt. Saga zasonia uszy rkami, eby nie syszeą, jak bardzo Marcel cierpi, nie bya ju w stanie myŚleą, co si tam w oddali dzieje. Wiedziaa tylko, e musi si tam dostaą. CoŚ barwnego i migotliwego przemkno koo jej twarzy i znikno. Zobaczya tylko wiĄzk Świata niby IŚniĄcy ogon komety. Ze moce staway si coraz groniej- sze... Dotara do kolejnej polany. I wtedy z hukiem tak potnym, e Saga miaa wraenie, i bbenki w uszach jej popkĄjĄ, ziemia otworya si przed niĄ, jakby chciaa zagrodzią jej drog do Marcela. Saga krzykna w trwo- dze, spojrzaa w ziejĄcĄ bezdennĄ otcha i osuna si na jej krawd. W ostatnim momencie zdoaa si uchwycią jakiegoŚ lichego krzaczka i rozpaczliwie si go trzymaa. Dyszaa gwatownie, zmczona dugim biegiem przez las i oguszona tym ostatnim szokiem. - Saga? - doszo do niej sposzone woanie Marcela. - Saga, dlaczego krzyczaaŚ? Co si stao? Wyczuwaa w jego gosie bezsilnĄ rozpacz, ale akurat w tej chwili nie bya w stanie odpowiedzieą... Alrauna, powtarzaa w myŚli zgnbiona. Powinnam bya wziĄą ze sobĄ alraun, choą ona nie do mnie naley. Nie powinnam bya jej odkadaą, moe teraz by mi pomoga? Wzbiera w niej gniew. Czy nie naley do Ludzi Lodu? Czy nie jest jednĄ z wybranych? Ma przecie do spe- nienia to jakieŚ nie znane jej jeszcze zadanie! Czy to sprawia zoŚą, czy myŚl o alraunie, trudno powiedzieą, ale nieoczekiwanie Saga uŚwiadomia sobie, e wraca jej dawna, nie znajĄca lku natura. ąw dziwny niepokój, który nie opuszcza jej przez caĄ drog do Norwegii, zela, przesta byą taki dokuczliwy. Musiaa si przecie zmierzyą z tyloma przeciwnoŚciami! Przede wszystkim zadanie, to tajemnicze zadanie w Grastens- holm. A przedtem jeszcze walka o ycie Marcela. Nie ulegao przecie wĄtpliwoŚci, e znalaz si w Śmiertelnym niebezpieczestwie, i to z jej powodu! Saga czua si teraz silna, przepenia jĄ wewntrzny ar i ŚwiadomoŚą celu. Napinaa miŚnie, by utrzymaą si na powierzchni, grunt dosownie usuwa jej si spod nóg, ale nie puszczaa krzaczka, mimo e wolno opada w dó. Jedna stopa znalaza oparcie i to dodao jej odwagi. Na wpó zawieszona nad przepaŚciĄ znowu spojrzaa w ot- cha. Zdawao jej si, e dostrzega czarne skay. StkajĄc przez zaciŚnite zby, zdoaa podciĄgnĄą si wyej, a potem wolniutko, z nieludzkim wysikiem wyczogaa si na pewniejszy grunt... - Saga! - doleciao woanie z oddali, tym razem brzmiaa w nim straszliwa desperacja. - Saga, dlaczego nie odpowiadasz? Ze zdumieniem spoglĄdaa na pokrytĄ darniĄ ziemi przed sobĄ, jakby tu nigdy nie byo adnej rozpadliny... - Ju wszystko w porzĄdku, Marcelu - wydyszaa, ale z pewnoŚciĄ nie móg tego syszeą, wic powtórzya goŚniej: - Ju wszystko dobrze! Leaa jeszcze przez chwil na trawie, by dojŚą do siebie. Potem wstaa powoli i ostronie obesza polan dookoa, eby nie postawią nogi w miejscu, gdzie niedaw- no widziaa jam w ziemi, po czym powloka si dalej przez las. Lk, który uwaaa za tchórzostwo, opuŚci jĄ. Te strachy, które Lucyfer na niĄ zsya, ju jej nie dotyczyy. Przystana i rozejrzaa si. Dawne wizje znikny. Nadal co prawda panowaa ta nienaturalna ciemnoŚą, ale ju nie grzmiao i niebo nie otwierao si z trzaskiem, adne potne ogniste kule nie przelatyway nad ziemiĄ. Niebezpieczestwo jednak nie mino, wyczuwaa to bardzo wyranie. Zaczynao si coŚ innego... Z poczĄtku nie pojmowaa, co to takiego. Jakby w atmosferze coŚ si czaio. CoŚ cikiego, przytaczajĄce- go... Powoli wraenia staway si wyrazistsze. CoŚ ciep- ego... podniecajĄcego... Tak, w ten sposób chcia jĄ dostaą! Próbowa na niĄ oddziaywaą erotycznie, uczynią jĄ posusznĄ... chtnĄ. wiato zmienio kolor. Przytumiony czerwony ton zabarwi dawnĄ szaroŚą i wywoa jakiŚ upiorny, mdy blask. Wokó Sagi zrobio si gorĄco. Czua, e w jej ciele rozrasta si poĄdanie, e jĄ zalewa niepowstrzymanĄ falĄ. W ciemnym lesie, w którym si teraz znalaza, pomi- dzy liŚciastymi drzewami dostrzega jakĄŚ postaą, która najwyraniej si na niĄ czaia. Uskoczya w bok i schowaa si za drzewem. Las trwa w ciszy. Wszystko ustao. Nie miaa odwagi woaą Marcela. Z tym musi poradzią sobie sama. Staa wstrzymujĄc dech. Jedyne, co si teraz poru- szao, to byy jej oczy. Wpatryway si czujnie w ciem- noŚą, jakby za kadym drzewem mogy dostrzec jakĄŚ istot. CzajĄce si stwory, podstpne, obserwujĄce Sag, poĄdajĄce jej. Wszystkie te obleŚne paskudztwa z ludowych wierze, które sprowadzajĄ ludzi na mano- wce. Fauny, satyry, seleny, elfy, królowie gór, cen- taury, syreny, huldry, mary, wampiry, wodnice... Lu- dowa wyobrania jest niewyczerpana, jeŚli chodzi o sprawy erotyczne. Saga nie umiaa powiedzieą, czy te istoty si w lesie znajdujĄ, czy nie. Odnosia wraenie, e sĄ, ale ich obecnoŚą nie miaa znaczenia. Naprawd niebezpieczna bya istota tam niedaleko, kryjĄca si za drzewem, wy- czekujĄca, uparta, nieustpliwa. Ona sama, schowana w zaroŚlach, nie widziaa go dokadnie. Ale by ogromny, to nie ulegao wĄtpliwoŚci, potwornie wielki. Absolutnie nieludzki, nawet jeŚli ciem- noŚci powikszay jeszcze z daleka jego sylwetk, znie- ksztacay proporcje. Chwilami wydawao si Sadze, e owa istota ma par ogromnych skrzyde, ale moe wzrok jĄ myli? Tak, to z pewnoŚciĄ przywidzenie, bo gdy w nastpnej chwili zjawa postĄpia par kroków naprzód, miaa cakowicie ludzkĄ postaą. Tyle e potwornĄ, przera- ajĄcĄ. Saga nie chciaa okazywaą ani strachu, ani po- dziwu. Zacisna powieki i z caych si staraa si wydobyą z tej obezwadniajĄcej zmysowoŚci, która dawia jĄ niczym poĄdliwe rce. Wszystkie wraliwe punkty jej ciaa byy wystawione na erotyczne oddziaywanie, uporczywe, konsekwentne. Czua drczĄce mrowienie w piersiach i w ldwiach, jakby ktoŚ jĄ delikatnie gadzi niecierpliwymi palcami. Krew si w niej gotowaa, cae ciao ogarnite byo poĄdaniem, jakiego przedtem nawet si nie domyŚlaa. Cicho jczaa i gboko wciĄgaa powietrze. - Odejd stĄd, Lucyferze! - zawoaa tak wadczo, jak tylko moga. - To nie ciebie pragn! Ja pragn Marcela i ty dobrze o tym wiesz! Wracaj do otchani, z której przyszed- eŚ! Nie masz u mnie czego szukaą! W powietrzu rozlegy si trzaski, ziemia zacza dreą. O mój Boe, nie powinnam bya wymieniaą imienia Marcela, pomyŚlaa. Ten demon z piekielnych otchani gotów si na nim mŚcią! Bya Śmiertelnie przeraona milczeniem Marcela po ostatnim bolesnym krzyku. W mtnym szaroczerwonym Świetle, które rozjaŚniao mrok, Saga widziaa, e ponura postaą si zblia. Od- wrócia si na picie i zacza uciekaą na oŚlep przez las, byle tylko jak najdalej stĄd. Tamten przez cay czas depta jej po pitach. Sprawia wraenie, jakby pynĄ, nie bieg, wciĄ w tej samej odlegoŚci, wic nie moga go lepiej zobaczyą, wciĄ by jak cie w tej gstej mgle. Zdawao si, e cay Świat wypeniony jest jakimiŚ zmysowymi, dusznymi zapacha- mi. Z bolesnym ukuciem w sercu przypomniaa sobie ludzkĄ gow ukrytĄ w skrzyni, którĄ zostawia w obórce, i nie miaa wĄtpliwoŚci, e spotka jĄ podobny los, jeŚli si nie podda. A moe wtedy take? Moe waŚnie w ten sposób on si rozprawia z nieposusznymi ofiarami? Próbowaa podejŚą jak najbliej Marcela, lecz stracia poczucie kierunku i biegaa teraz bez adu i skadu po prostu tam, gdzie otwierao si przejŚcie. Przez cay czas walczya z pragnieniami wasnego ciaa, które nakaniao jĄ, by zawrócia i wysza tamtemu duchowi na spotkanie. Ale ona nie chciaa, nie chciaa za nic... Wybuchna szlochem na wspomnienie alrauny. W jaki sposób porzucony amulet mógby dodaą jej si? - Och, drogie duchy opiekucze mojego rodu - mod- lia si. - Wiem, e nie moecie mi pomóc, lecz mimo to zwracam si do was! I do drogiej alrauny, do której nigdy nie miaam odwagi si zbliyą. Pomócie mi! Dajcie mi si! MyŚl o alraunie staa si dla niej niczym Świato w ciemnoŚci. Bya przekonana, e gdyby jĄ teraz miaa przy sobie, mogaby unieŚą jĄ w gór, obrócią si dokoa i odpdzią zo, które jĄ tropi. Przekonanie to byo tak silne, i Saga wyobrazia sobie, e trzyma alraun w doni, wyciĄgna stanowczym ruchem rk i obracaa si wolno. - Odejd ode mnie, czarny aniele! - zawoaa tak goŚno, e las odpowiedzia jej echem. - Nie dostaniesz mnie! Nawet mnie nie dotkniesz, bo ci nie chc, ani jako hrabiego Paula von Lengenfeldt, ani w twej obecnej postaci. Potna byskawica oŚlepia jĄ do tego stopnia, e zatoczya si i o mao nie upada. Potem zawrócia i pobiega przed siebie, potykaa si w ciemnoŚciach o wystajĄce korzenie, ale biega, jakby gra toczya si o ycie, paczĄc goŚno, Ścigana przez wŚciekoŚą nie majĄcĄ sobie równych. Ale daleko nie ucieka. Czua za sobĄ jego przemone poĄdanie, wiedziaa, e jest stracona, e nie ma dla niej ratunku, biega jednak uparcie i nie zamierzaa si poddaą bez walki. Palio jĄ w piersiach, w ustach czua smak krwi, wiedziaa, e wkrótce nogi odmówiĄ jej posuszestwa. Niejasno odczuwaa, e straszne grzmoty nad lasem cichnĄ, stajĄ si sabsze. I e ta gsta erotyczna atmosfera wokó niej take nieco zelaa. Nie, to przywidzenie! Saga nie odwaya si zatrzymaą ani na moment, eby si rozejrzeą. Brna dalej, oddech miaa ŚwiszczĄcy, zataczaa si od drzewa do drzewa. Niejasno zdawaa sobie spraw z tego, e równie erotyczne pragnienia jej ciaa osaby, wkrótce co prawda wybuchy z nowĄ siĄ, ale potem znowu przygasy. Wzburzenie i zmczenie spra- wiay, e nie moga Śledzią uwanie stanu swojego ciaa, jedyne, czego pragna, to biec naprzód - dopóki siy jej cakiem nie opuszczĄ. Wtedy z jkiem opada na mech. Ostatnie, co, jak jej si zdawao, widziaa, to byo normalne znowu Świato nocy. Ale tego te nie bya pewna. Co si takiego stao? Nie bya w stanie nawet myŚleą. Leaa zaledwie kilka sekund, kiedy dotar do niej saby, niewyrany gos. Zacza nasuchiwaą. To woanie w lesie. - Saga! Gos nalea do Marcela. Ostronie uniosa gow, stara resztki mchu z poli- czka. Byoby przesadĄ mówią, e wszystko wrócio do normy. Zblia si brzask, ponad ziemiĄ i drzewami pojawia si delikatna smuga Świata. WciĄ jeszcze nad lasem unosia si gsta, duszna atmosfera erotyczna, poĄdanie przekraczajĄce wszelkie wyobraenie. Byo to tak wszechogarniajĄce, e trzeba bdzie wiele czasu, nim do koca zniknie. - Marcel - jkna bezradnie. Jego kroki zbliay si. I nareszcie ukaza si on sam, zmczony, ledwo trzymajĄc si na nogach, z mokrymi wosami i w brudnym ubraniu. W zapadnitych gboko oczach widziaa ból. Ale y! To byo wszystko, czego moga Ądaą od losu. - No, nareszcie! - odetchnĄ z ulgĄ. - Najdrosza, myŚlaem, e ju nigdy wicej ci nie zobacz! A teraz... teraz... baem si, e ju do ciebie nie wróc. Chod! Musimy stĄd uciekaą! Szybko! Pomóg jej wstaą i na moment przytuli mocno do siebie. - Wybacz mi, e ci nie wierzyem - powiedzia wstrzĄŚnity. - e nie wierzyem w to, co mówiaŚ o Lucyferze. Saga w dalszym ciĄgu dyszaa ciko. - Co to si stao? - pytaa wtulona w jego rami, kiedy pomaga jej stanĄą na nogi. - A dlaczego teraz ze moce day za wygranĄ? - One nie day za wygranĄ - odpar Marcel, zgar- niajĄc liŚcie i igliwie z jej pleców. Obejmowa jĄ i pod- trzymywa, dopóki nie bya w stanie iŚą o wasnych siach. - Jeszcze nie day za wygranĄ. To tylko pauza. Zastanawiam si, czy to nie zaczĄ dziaaą Środek nasen- ny. Saga pomyŚlaa troch zoŚliwie, e byy archanio nie powinien ulegaą dziaaniu zwykego Środka nasennego. Ale zaraz przypomniaa sobie, e Środek nie jest taki zwyczajny, skoro pochodzi ze zbiorów Ludzi Lodu. To zdecydowanie zmienia postaą rzeczy. Ludzie Lodu ju i dawniej miewali z niego poytek w walce z mocami ciemnoŚci. - Wic on nie zosta jeszcze pokonany? - Nie, jeszcze nie. WciĄ walczy, choą si ma mniej. Chod, musimy si spieszyą! Jakby w odpowiedzi na sowa Marcela kilka ognistych kul przeleciao obok, ale ju nie w takim pdzie jak poprzednio. - WidziaeŚ go? - zapytaa Saga, a Marcel ciĄgnĄ jĄ z caych si, eby jak najszybciej wyprowadzią jĄ z doliny. - Nie chciabym o tym mówią - odpar krótko. - Jeszcze nie teraz. Chod, musimy wyjŚą na wzniesienie. Tutaj na dole i w lesie to on ma wadz. - Nigdy mu nie uciekniemy - narzekaa Saga. - Przeciwnie, uciekniemy. Nie rozumiesz tego? JeŚli nas teraz nie dogoni i jeŚli bdziemy si trzymaą z daleka od niego, dopóki jego czas na Ziemi nie minie, to zwyciymy. - Tak, o tak! - potwierdzia, choą jej gos wciĄ brzmia aoŚnie. - Jego czas dobiega koca. - WaŚnie dlatego jest taki zdesperowany. Wkrótce bdzie musia wracaą. Ta myŚl dodaa jej si. Wspinali si i czogali po stromym gadkim zboczu, poroŚnitym mchem, nie majĄc odwagi spojrzeą za siebie. Saga nie chciaa, by Marcel zauway, jak bardzo pobudzone sĄ jej zmysy. Bo jak na ironi, i praw- dopodobnie ku wielkiemu niezadowoleniu upadego anioa ŚwiatoŚci, jej poĄdanie skierowao si teraz ku Marcelowi. Ale czegó wicej móg si tamten zy duch spodziewaą? Atmosfera erotycznego podniecenia w lesie oddziaywaą musiaa we wszystkich kierunkach. I o ile Saga dobrze pojmowaa, to Marcel take znajdowa si pod jej wpywem. wiadczy o tym blask jego oczu, ta jakaŚ apczywoŚą, z jakĄ bezustannie oblizywa wargi, nagy niepokój w jego spojrzeniu, kiedy jej dotyka. Wdrapali si na wystajĄcĄ ska i tam musieli nareszcie odpoczĄą. Pod nimi i wokó nich nadal przelatyway z wielkim hukiem ogniste kule, lecz magia zdawaa si wyranie tracią na sile. Haas nie by nawet w stanie zaguszyą szumu wiatru. - Nie rozumiem... - jkna Saga. - Dlaczego on mnie nigdy nie zaatakowa... wprost. Przecie przez cay czas nie odstpowa mnie ani na krok. Móg mnie... móg mnie porwaą w kadej chwili. Marcel nie spuszcza z niej oczu. Jego spojrzenie byo gorĄce, przepenione mioŚciĄ i poĄdaniem. - Nie wydaje ci si, e taka zabawa w kotka i myszk jest zgodna z jego naturĄ? Pozosta taki, nawet kiedy przemienia si w Paula. Nie móg si pozbyą chci bawienia si cudzym kosztem, upokarzania. - Tak. Masz racj. Marcel spojrza na niĄ zamyslony. - Byą moe nie bez znaczenia jest te twoje po- chodzenie. Ludzie Lodu majĄ swoich opiekunów. Ty sama te ich masz. - Moliwe. Tak si przecie wystraszy alrauny... Och, Marcelu... Ty nie wiesz... Nie, nawet nie chc o tym mówią. Nie teraz! Nie bya w stanie opowiedzieą mu o odkryciu w skrzy- ni, dostawaa mdoŚci na samĄ myŚl o tym. - Chod, trzeba iŚą - mruknĄ Marcel. - Zdaje mi si, e znowu nas znalaz. Rozleg si huk i niebo nad drzewami rozdara potna byskawica. Saga i Marcel wspinali si coraz szybciej, czuli, e tamten ich Ściga, nieoczekiwanie góra pod nimi si zatrzsa. Saga krzykna rozpaczliwie. - Nie bój si. On ju nie ma siy - uspokaja jĄ Marcel, ale widziaa, e on sam lka si take. - Wic nie udao mu si wywoaą w tobie erotycz- nego podniecenia? - zapyta, kiedy znaleli si na roz- legym paskowyu, zamknitym z obu stron niewyso- koimi skaami. Wichura szarpaa nimi z niesabnĄcĄ siĄ. - CoŚ ty, oszalaeŚ? - oburzya si Saga. - Nigdy! Nigdy by mu si coŚ takiego nie udao! Marcel uŚcisnĄ z wdzicznoŚciĄ jej rk i poprowadzi jĄ dalej na skraj skalnego urwiska. - On musi byą gdzieŚ tam na dole - powiedzia. Saga spojrzaa w tamtĄ stron. Tu pod nimi ziaa pustkĄ grona rozpadlina, której dna stĄd nie byo widaą. Za niĄ rozciĄgaa si poroŚnita lasem dolina, z której waŚnie uciekli. Sosny nad rozpadlinĄ rosy doŚą rzadko. Nagle... - Tam! - Saga pokazywaa czerniejĄcĄ w mglistej poŚwiacie rozpadlin. Na dole ukazaa si jakaŚ postaą. Ciko opara si o drzewo, najwyraniej cakowicie wyczerpana. To Paul, co do tego nie mieli wĄtpliwoŚci. Paul albo raczej Lucyfer. Musieli w kocu pogodzią si z faktem, e to waŚnie z nim majĄ do czynienia. To Paul, a nie tamten zbiegy noownik. Nikt nie by tak wysoki i postawny jak on i mia na sobie to samo wytworne ubranie co przedtem. - Marcel, spójrz, tam ley worek ze skarbem Ludzi Lodu. Z tyu za nim. Nie by w stanie duej go nieŚą, wic go po prostu rzuci... - Teraz to on ju nie bdzie w stanie wiele wicej zrobią - mruknĄ Marcel. Postaą w dole uniosa rk i zmczonym gestem przetara oczy. - rodek nasenny - szepna Saga przejta. - Tak. A nie zauwayaŚ niczego wicej? - Chodzi ci o...? Tak, te straszne krzyki ustay. W lesie panuje cisza. Tylko wiatr... WciĄ czua w caym ciele t drczĄcĄ erotycznĄ gorĄczk, to nie ustao. Ale o tym nie chciaa Marcelowi mówią. - Marcel, czy ty myŚlisz...? - e zdoaliŚmy si od niego uwolnią? Tak. Pójd tylko tam, do tych ska, i rozejrz si. MyŚl, e stamtĄd widaą daleko. Moe nawet do osiedli... Niebo pomidzy dwoma skaami przybierao powoli ostre barwy porannej zorzy. Szare, obrzeone zotym blaskiem chmury suny po rozjarzonym do czerwonoŚci tle. Dolin wciĄ wypeniay cienie. Saga zatrzymaa si na skraju wzniesienia i przyglĄdaa si stworzeniu w dole, nie majĄc odwagi uwierzyą w cud, który si wydarzy. Ale dusz jej wypeniao uczucie nieopisanej ulgi, kiedy zobaczya, jak le skoczya si próba tamtego, by iŚą dalej. Po kilku krokach upad na traw i tak ju zosta z wyciĄgnitymi przed siebie rkami. Ze mino. TrwajĄca tyle czasu trwoga opada. Saga uŚmiechaa si. W oczach miaa zy szczŚcia. - JesteŚmy wolni, Marcelu, jesteŚmy wolni! Pokonali- Śmy samego Lucyfera, upadego anioa ŚwiatoŚci. Teraz musimy tylko odejŚą stĄd jak najszybciej. Z tyu za niĄ rozleg si oguszajĄcy huk. Odwrócia si sposzona. Na wzniesieniu sta Marcel i patrzy na niĄ z dumnym uŚmiechem na wargach. Ale to by inny Marcel ni ten, którego znaa. Powikszy si do ogromnych rozmiarów, rysy twarzy mia nadal szlachetne, ale jakieŚ inne, aden czowiek nie móg mieą takich. Zamiast ubrania nosi teraz tylko czarnĄ przepask na biodrach, skór mia szaroczarnĄ, a kruczoczarne wosy rozwiewa porywisty wiatr. Rce unosiy w gór duy lŚniĄcy miecz. A z tyu, wysoko ponad jego gowĄ, widaą byo dwoje zoonych skrzyde, czerniejĄcych na tle coraz jaŚniejszego nocnego nieba.
ROZDZIA IX
Saga pada na kolana i ukrya twarz w doniach. - Nie! Nie! - zawodzia aoŚnie. Usyszaa gos stojĄcej przed niĄ istoty. Potny, grzmiĄcy jak echo w ogromnej, pustej sali: - Nie bój si, Sago! Ten miecz nie jest wymierzony przeciwko tobie. To po prostu mój atrybut. OpuŚcia rce i oczyma penymi ez wpatrywaa si w tego budzĄcego trwog, niewiarygodnie piknego potwora. - Och, le mnie zrozumieliŚcie, Panie. Ja si nie boj. Nie, ja kochaam Marcela... i myŚlaam... - O wspólnej przyszoŚci? Bdziesz jĄ miaa, Sago. Ale nie tutaj. - MyŚlicie, Panie...? - Mój czas na Ziemi jest zbyt krótki, niedugo dobiegnie koca. Ale czy kiedyŚ nie pragnaŚ przyjŚą do mnie, do mojej otchani? Na myŚl o tym doznaa zawrotu gowy. Tak, to prawda. Ale ja nie mog, Panie. Mam zadanie do spenienia. Dawny anio ŚwiatoŚci uŚmiechnĄ si. - Tak, czeka ci zadanie. Wane. Bardzo wane. Musisz je wypenią. Wielkie skrzyda zoyy si powoli i rozmyy si w powietrzu. Donie trzymajĄce miecz opady, bro znikna. Postaą, która bya teraz czymŚ pomidzy Mar- celem i demonem, zesza w dó, do Sagi, i podniosa jĄ z klczek. Poczua jego do na swoim ramieniu... GorĄcy dreszcz przeniknĄ jej ciao... Saga spojrzaa w oczy, które teraz byy agodne i zarazem straszne, zamglone jak oczy... Uff, nie, skĄd przysza jej do gowy myŚl, e przypominajĄ oczy kozy? Powinno jĄ to rozŚmieszyą, tymczasem zrobio jej si zimno. Ta surowa powaga Marcela... Teraz Saga wiedziaa, skĄd si bierze. To cecha tej istoty, w którĄ przeistoczy si Marcel, istoty o przejmujĄcym spojrzeniu, tak wadczej, e we wszystkich musiao to budzią szacunek. Najserdecz- niejszy uŚmiech nie by w stanie zagodzią wraenia. - Chyba si nie boisz? Te oczy... Czy takich oczu ludzie zawsze nie Ączyli z demonami otchani? - Nie, nie boj si - odpara stanowczo. - Jestem tylko oszoomiona tym wszystkim, bezradna i... nieszczŚliwa. - Nie powinnaŚ byą nieszczŚliwa. JesteŚ mojĄ wy- brankĄ. Miaa ŚwiadomoŚą, e spotyka jĄ wielki zaszczyt. Dlatego skonia si gboko. Pochylaa gow przed Lucyferem, anioem wypdzonym z nieba. - Ale nie wierz, e jesteŚ Szatanem, Panie. UŚmiechnĄ si boleŚnie. - Nie, rzeczywiŚcie Szatanem nie jestem. Jestem anio- em ŚwiatoŚci, strĄconym do otchani. KiedyŚ piastowa- em godnoŚą pierwszego poŚród archanioów. W swej obecnej postaci by wyszy od Marcela, ale ju nie tak ogromny jak wtedy, gdy ukaza jej si jako Lucyfer. W dalszym ciĄgu by bardzo ciemny, prawie czarny, nosi tylko przepask na biodrach, nic poza tym, skrzyda znikny. By nieopisanie pikny. - Dlaczego mnie tak przestraszyeŚ, Panie? Tam na dole w lesie? Delikatnie dotknĄ doniĄ jej ramienia. Gwatowna fala erotycznego napicia sprawia, e Saga zgia si wpó. - Dlatego, e nie byem ciebie pewien. WciĄ nie wiedziaem, ile znaczy dla ciebie Paul. Musiaem poddaą ci próbie. - Ale on nigdy nic dla mnie nie znaczy! PrzekonaeŚ si o tym, Panie, dopiero teraz? Przed chwilĄ? - Tak. Teraz jestem pewien twojej mioŚci. I dopiero teraz odwayem si wyjawią ci, kim naprawd jestem. - Ale dlaczego? Czy nie masz, Panie, wadzy, by wziĄą to, czego pragniesz? - Nie. Ty nie znasz do koca legendy o mioŚci Lucyfera. Mówi ona mianowcie, e Lucyfer musi zdobyą wzajemnoŚą w mioŚci, to jest warunek, by móg si ukazaą swojej ukochanej. Przedtem nie wolno mu zrzucią ziemskiego przebrania, nie wolno mu si do niej zbliyą. - To wielkie ryzyko. Bo przecie kobieta moe ci kochaą jako Marcela, do czarnego anioa natomiast odczuwaą wstrt. - I ty waŚnie czujesz? - zapyta cicho. Spojrzaa na niego i Świat zawirowa jej przed oczami. Chona obraz jego postaci wszystkimi zmysami, skórĄ, kadym nerwem, kadĄ pulsujĄcĄ ttnicĄ. - Nie - odpara szeptem. Wtedy on si uŚmiechnĄ z ulgĄ. Och, nie moga mu wyznaą wszystkiego, nie odwaya- by si, bo taki by wspaniay, taki monumentalny, taki nieziemski. Nie moga te zrobią tego, czego pragna najbardziej - rzucią mu si w objcia i tak ju zostaą, iŚą za nim wszdzie, gdziekolwiek si zwróci, pójŚą za nim na samo dno otchani. Nie odwaya si wspomnieą o ogniu, który trawi jej ciao, o tej drczĄcej tsknocie, by do niego naleeą, teraz, zaraz, tutaj, w tej chwili. Bo tamta gorĄczka z lasu nie opuszczaa jej ani na moment, powietrze przesycone byo tym niezwykym erotycznym napiciem i zmysowoŚciĄ, wchaniaa to w siebie wraz z oddechem, czua w caym ciele, pod skórĄ, w rytmicznie pulsujĄcej krwi.
Istota z tamtego Świata uja jĄ za rk i poprowadzia w gór, na skay. DrĄcym gosem Saga powiedziaa: - Bywasz na Ziemi, Panie, co sto lat. KochaeŚ ju z pewnoŚciĄ wiele kobiet. - adnej. I zapomnij o tej starej historii mojej mioŚci z pradawnych czasów! Ja zapomniaem o niej ju dawno. Ale przeklestwo zachowao moc. W kadym stuleciu musiaem wychodzią z otchani i szukaą. Gdzie jednak miaem znaleą ziemskĄ kobiet godnĄ kochania? I takĄ, która mogaby odwzajemnią moje uczucie? Dopiero teraz... - Tak, ale dlaczego akurat ja? PrzystanĄ pod skaĄ blisko szczytu. - Jest w tobie pewne podobiestwo do tamtej, pierw- szej kobiety, to prawda. Ale to bez znaczenia, Sago, najwaniejsze, e mogem si do ciebie zbliyą. SpoglĄdaa na jego fascynujĄcĄ twarz, oczekujĄc dal- szych wyjaŚnie. - Przede wszystkim musisz wiedzieą, e to prawda, co ci powiedziaem. Twoja tsknota, marzenie, by przyjŚą do mnie, do mojej otchani, przyciĄgna mnie do ciebie. Ale ty pochodzisz z Ludzi Lodu. Co wicej, naleysz do wybranych i masz do spenienia zadanie. Wszystkie istoty na ziemi i pod ziemiĄ bdĄ ci w tym pomagaą. - I tylko dlatego? - zapytaa rozczarowana. - Nie tylko. Od pierwszej chwili kiedy ci ujrzaem, serce moje przepenia mioŚą. Musiaem ci zdobyą. Musiaem, za wszelkĄ cen. Ale hrabia Paul... - No waŚnie! Kim on naprawd jest? Lucyfer wzruszy swoimi potnymi, bardzo ksztat- nymi ramionami. - Nie wiem. To ktoŚ, kogo wynaleli twoi przod- kowie, by odwrócią ci ode mnie. Wybrali najpikniej- szego mczyzn na ziemi... - UŚmiechnĄ si sam do siebie. - Ale to nie wystarczyo. - Nie. - Saga take si uŚmiechaa. - Ja widziaam tylko was, Panie. Och, ty jeszcze nie wiesz, Panie, co on zrobi! - Z tobĄ? Nadprzyrodzona istota okazywaa zwyczajnĄ ludzkĄ zazdroŚą. - Nie, nie! Prosz si nie baą! Tylko e ja... ot- worzyam skrzyni... - Saga zacza dreą. - Nic nie mów! Nie chc teraz tracią czasu na takie sprawy. Zdjta nagym lkiem Saga zawoaa: - Musimy zabraą worek ze skarbem! - Póniej. On bdzie spa bardzo dugo, a ta chwila jest nasza, Sago. Teraz jesteŚ tylko moja. - Delikatne rce zaczy z niej zdejmowaą lekkie ubranie. - GdybyŚmy mieli wicej czasu, najpierw bym ci bardzo dugo uwodzi. ZaprzyjanilibyŚmy si ze sobĄ... - Och, czy ju nie zostaliŚmy przyjaciómi? Jako Saga i Marcel? Ja si nie boj, Panie. Jestem gotowa. Niczego innego nie pragn. DotknĄ z czuoŚciĄ jej policzka i uŚmiechnĄ si. - Czy nigdy si niczego nie domyŚlaaŚ? e to ja jestem Lucyferem? - Nie, nawet mi to nie przyszo do gowy. - A jednak raz popeniem okropny bĄd. Nie za- stanowiem si. Wiesz, ja znam wszystkie jzyki Świata, zaczĄem wic mówią po norwesku z tym myŚliwym. Zdawao mi si, e wy te moecie rozmawiaą w dowol- nym jzyku. Saga pozwalaa, by jĄ rozbiera. Czyni to tak delikat- nie, jakby uwalnia jĄ z oboku mgy, ubranie po prostu z niej opadao. Najlejszy dotyk jego rĄk wprawia kadĄ komórk jej ciaa w drenie. Po jego przyspieszonym oddechu po- znawaa, e nie tylko ona doznaje zawrotu gowy na myŚl o przyszoŚci. TysiĄce i tysiĄce lat... Sami w przepastnej otchani. Jej serce przepeniaa gorĄca sympatia i wspóczucie dla jego gorzkiego losu, co widocznie i jemu udzielao si take, bo surowa twarz zagodniaa i coraz trudniej byo mu panowaą nad sobĄ. Saga nie chciaa przyspieszaą tego, co miao nadejŚą, zapytaa wic: - SkĄd ci si wziĄ ten pomys, eby udawaą mojego kuzyna? Nie zareagowa, a moe nie zauway, e zwracaa si teraz do niego w bardziej poufaej formie. Czy to nie naturalne, w chwili takiej intymnoŚci? - eby zamienią si rolami z Paulem von Lengenfeld- tem - odpar, wdziczny, e jeszcze na chwil powstrzy- maa jego podniecenie. - To znaczy, ebyŚ myŚlaa, e to ja jestem tym opiekunem, którego przysali ci na pomoc przodkowie. - Ale my jesteŚmy do siebie tacy podobni, ja i ty. - Tak. Chodzio przecie o to, by do ciebie dotrzeą, nawiĄzaą z tobĄ kontakt. A sama wiesz, e czowiek mimo woli odczuwa sympati do kogoŚ, kto wyglĄda podobnie jak on. I to wcale nie jest zarozumialstwo, midzy takimi ludmi budzi si poczucie wspólnoty, wzajemne porozu- mienie. Rozebra jĄ, ale nie odczuwaa zimna, nocny chód nie mia do nich przystpu, otoczeni byli aurĄ magii i arem wasnyeh pragnie, izolowani od Świata. Czarny anio odsunĄ Sag lekko od siebie i przyglĄda jej si uwanie. Dziwne, lecz wcale jej to nie krpowao. Jej, która nie miaa odwagi stanĄą nago nawet przed wasnym mem! - JesteŚ pikna, Sago - rzek Lucyfer pógosem. Potem uklĄk przy niej i przytuli gow do jej piersi. Caowa je wolno, ale zmysowo, dugo pieŚci kocem jzyka, najpierw jednĄ, potem drugĄ. Saga wciĄgaa gboko powietrze za kadym razem, kiedy dotyka jej skóry, a poĄdanie narastao, stawao si coraz trudniejsze do zniesienia. Uja w donie jego piknĄ gow, zanurzya twarz w czarnych wosach i szeptaa sowa pene tsknoty i mioŚci. - Taka straszna pustka panuje tam w dole, Sago - mówi dalej cichutko. - Taka samotnoŚą... - Ja wiem - odpara. Ale czy naprawd wiedziaa? Znaa otcha wyĄcznie z wasnych wyobrae. Czarne skay, przenikliwy, wilgot- ny chód... Och, skĄd moga wiedzieą, jak tam jest naprawd, zgadywaa jedynie. Bo moe on y we wspa- niaym, niezwykej urody paacu? Otoczony zastpami suby? Powolnymi ruchami, z czuoŚciĄ jego pikne rce pieŚciy ciao Sagi, dopóki nie jkna niecierpliwie. Wtedy i jego ogarno drenie, kocem jzyka drani jej skór na brzuchu, lekko, leciuteko... Saga przymkna oczy. Wkrótce nogi nie chciay jej ju duej trzymaą, wic powoli opada na ziemi, a on pochyli si nad niĄ. Skalne podoe nie byo takie twarde, jak si Sadze zdawao. Leaa jak w najwygodniejszym ou, byo jej ciepo, a od Lucyfera spywa na niĄ palĄcy ar. Ciao Sagi pragno ju tylko jednego. Mskie oczy ponad niĄ byy rozjarzone, usta drgay zmysowo. Saga obja jego gow i przyciĄgna do siebie - moe on nawet nie wie, co to jest pocaunek? Och, có to za myŚli przychodzĄ jej do gowy? Nigdy przedtem nie odwayaby si pierwsza pocaowaą m- czyzny, ale teraz byo inaczej, chciaa czuą jego wargi na swoich i wiedziaa, e on nie uzna tego za bezwstydne, bdzie si po prostu cieszy, e Saga pragnie jego mioŚci. Kiedy odnalaza jego usta, ciaem Lucyfera wstrzĄsnĄ dreszcz. Kocem jzyka pieŚcia najpierw jego wargi, a póniej odszukaa jego jzyk - i ju nie bya w stanie nad sobĄ panowaą. On take nie. Wszystko stao si tak szybko - oszoomienie, gwatowne gesty z obu stron... i oto by w niej, bra jĄ w posiadanie. Trudne do opisania poĄdanie osiĄgao zenit. Cae ciao Sagi zastygo, na- pryo si w cudownym uniesieniu, odrzucia w ty gow i pozwolia si zalaą ekstazie tak szalonej, e wszystko wokó zawirowao. Syszaa tylko jego gwatowny od- dech, przechodzĄcy w krzyk rozkoszy, graniczĄcej z bó- lem. Tak oto staa si kobietĄ Lucyfera. KochankĄ samo- tnego czarnego anioa. Jej kochanek nie by zwyczajnym mczyznĄ, nie podlega te zwyczajnym ograniczeniom, chcia jĄ kochaą wiele razy. Jego czas dobiega koca, mieli jeszcze tylko tych par chwil i naleao je wykorzystaą. Nastpne godziny Saga odczuwaa jako nieprzerwane pasmo unie- sie i spenie, jej, jego, kilkakrotnie przeyli ekstaz równoczeŚnie, to znów kade z osobna. Jakby si unosia w morzu najczulszych sów i pieszczot; zdarzao si, e mioŚą, którĄ otrzymywaa i którĄ sama bya w stanie daą, po prostu jĄ przytaczaa i Saga wybuchaa paczem, rozpaczliwym i bolesnym; jego niekiedy ogarnia lk, e nie doŚą okazuje, jak bardzo Saga jest mu bliska, i wtedy obejmowa jĄ mocno, gaska po wosach, po twarzy z najwikszĄ serdecznoŚciĄ. Jakby go znowu ogarniaa ta beznadziejna tsknota, która drczya jego dusz przez tysiĄce lat. Kiedy nareszcie bezsilnie opadli na ziemi, niebo nad nimi zalane ju byo zocistym Światem wschodzĄcego soca. Leeli dugo i oddychali ciko, nieludzko zmczeni, ale szczŚliwi, przytuleni do siebie, z niezomnym prze- Świadczeniem, e naleĄ do siebie, e si kochajĄ i darzĄ nawzajem najszczerszym oddaniem. Starali si jak najin- tensywniej przeywaą kadĄ sekund, jaka im jeszcze zostaa, dobrze wiedzĄc, e koniec nieuchronnie nad- chodzi. Wreszcie wstali. Saga ubraa si. Skaa, na której leeli, zrobia si znowu twarda i nierówna, wichura co prawda ustaa, ale wciĄ wia przenikliwy wiatr i zawodzi pomidzy gazami. - Ile czasu ci jeszcze zostao? - spytaa cicho gosem pozbawionym radoŚci. - Ju niewiele. - Nie chc si z tobĄ rozĄczaą. PrzygarnĄ jĄ do siebie gorĄczkowo. - Ani ja. Sago, czy ty byŚ nie moga... Ucichli przestraszeni. Bardzo blisko nich rozlegy si gosy. I ujadanie psów. - Owszem, trzeba wejŚą na gór - mówi ktoŚ chryp- liwie. - Tam go dostaniemy. - Saga... schowaj si! Niespokojnie wpycha jĄ w wĄski przesmyk pomidzy dwoma skalnymi blokami. - A ty? Dlaczego to ja mam si ukrywaą? To przecie mczyzna, którego oni... - Nie mów nic Znowu widziaa przed sobĄ Marcela, ubranego jak zwykle, normalnego mczyzn, Marcela, w którym zakochaa si po uszy. - Nie powinnaŚ tego oglĄdaą - rzek pospiesznie. - Nie, Marcelu! Tylko nie miecz! - Nie bój si! Na Ziemi mój miecz nie ma mocy. W nastpnym momencie Marcel znalaz si znowu w lesie. Natychmiast te ukazaa si tam grupa ludzi z dwoma psami. - To on! - krzyknĄ jeden, prawdopodobnie lensman. - Teraz ju nam nie ucieknie. Marcel cofnĄ si ku skaom. KtóryŚ ze ŚcigajĄcych powiedzia z wahaniem: - Nie, ale to chyba nie... Wypadki potoczyy si byskawicznie. Psy zostay spuszczone, Saga zapomniaa o zakazach i wybiega z ukrycia. - Nie! Zaczekajcie! To pomyka! - woaa rozpacz- liwie. Przestraszony lensman odwróci si do niej i zaczĄ przywoywaą swoich ludzi, ale posucha go tylko tamten mczyzna, który na widok Marcela si zawaha. Reszta biega dalej. Saga znowu zacza krzyczeą, Śmiertelnie teraz przeraona, co si stanie z jej ukochanym. Czowiek, którego nazywaa Marcelem, posa jej dugie, pene mioŚci spojrzenie, jakby chcia jĄ pociĄgnĄą za sobĄ, po czym rzuci si w dó i zniknĄ jej z oczu. Psy zatrzymay si nad krawdziĄ i ujaday wŚciekle, wpatrujĄc si w przepaŚą. Ludzie stanli take, wstrzĄŚ- nici. - CoŚcie wy zrobili? - pakaa Saga. - CoŚcie wy zrobili? - To nie by on - stwierdzi lensman bezbarwnym gosem. - Dostrzegem to zbyt póno. Przecie to nie jego ŚcigaliŚmy! O Boe, Boe, wybacz mi, bo ja sam nigdy sobie tego nie wybacz! Podeszli wszyscy do krawdzi, Saga take, wciĄ zapakana. SpoglĄdali w dó, na kamienne zwaowiska w gbi. Otcha zdawaa si nie mieą dna. - Jego tam nie widaą - powiedzia jeden z mczyzn zdumiony. - Co si, do diaba, z nim stao? - Ciii! Licz si ze sowami - przerwa lensman surowo. Ale Saga wiedziaa, co si stao. Czas si dopeni. To o to si ba, eby Saga nie widziaa. - Nigdy go stamtĄd nie wydostaniemy - westchnĄ lensman. - Nikt nie zejdzie do przepaŚci. To Śmiertelnie niebezpieczne. - To prawda - przyznaa Saga z paczem. - Nigdy wicej go nie zobaczymy. Mczyni skupili si wokó niej, wyraali wspó- czucie, mówili, jak im przykro z powodu tego, co si stao, nie wiedzieli, jak jej wynagrodzią krzywd. Saga potrzĄsna gowĄ. - On sam tego chcia - powiedziaa zdawionym gosem. - By Śmiertelnie chory. Zostao mu nie wicej ni par tygodni ycia. Wola zginĄą w ten sposób. Powiedziaa to, by ich pocieszyą, lecz take dlatego, eby si za bardzo nie dopytywali, kim Marcel by. W pewnym sensie zresztĄ mówia prawd. - Ale spójrzcie tam! - zawoa jeden z mczyzn, pokazujĄc w dó, na polan. - Tam! Jeszcze dalej! Tam ley jakiŚ czowiek! To chyba ten nasz! - Nie - wyjaŚnia Saga zmczonym gosem. - On przyszed tu razem z nami. Tylko e ja nie wiem, kto to jest. Podaje si za hrabiego, ale to nieprawda. To zodziej i... Panie lensmanie, ja myŚl, e to morderca. - Co? Jeszcze jeden? JakbyŚmy mieli mao kopotów z tym, którego Ścigamy? Saga bya tak zmczona, e musiaa si oprzeą o wielki gaz. Teraz, kiedy ukochany mczyzna jĄ opuŚci, wszyst- ko stracio znaczenie. Marcel zniknĄ na zawsze. Jaki sens ma teraz jej ycie? - Nie wiem, panie lensmanie. Nic mi o nim nie wiadomo. - Ale dlaczego on tam ley? Czy te nie yje? - Nie, mieliŚmy zamiar przenocowaą w oborze, w ta- kiej opuszczonej zagrodzie... - Tak, tak, ja wiem, gdzie to jest. - Ale zaczliŚmy mieą podejrzenia co do tego czowie- ka, tam... Nie powiedziaa, jakiego rodzaju byy to podejrzenia. Nie moga przecie powiedzieą, e braa go za Lueyfera. Nikt by jej wicej nie chcia suchaą! - WsypaliŚmy mu do picia Środek nasenny. Wkrótce potem zniknĄ wraz z naszymi kosztownoŚciami. Ten skórzany worek, który obok niego ley, jest mój. Mój przyjaciel pobieg za nim, a ja miaam czekaą w oborze, ale kiedy zajrzaam do tajemniczej skrzyni hrabiego, której strzeg przez caĄ drog, znalazam w niej... odcitĄ ludzkĄ gow. Skrzywia si ze wstrtem na wspomnienie swojego odkrycia. Mczyni spoglĄdali na niĄ zdumieni, najwyra- niej nie mogli uwierzyą, e mówi prawd. Musiaa si bronią. - W oborze byo ciemno, a ja tak si baam... wic natychmiast z powrotem zatrzasnam wieko i uciekam do lasu. Potem przez cay czas szukaliŚmy hrabiego. WeszliŚmy wysoko na skay, eby si przekonaą, czy tam go nie ma. WaŚnie stamtĄd zobaczyliŚmy go na tej Ące, zamierzaliŚmy zejŚą, kiedy wy si zjawiliŚcie. SzczŚliwie udao jej si sklecią wiarygodnĄ histori tak, e nie musiaa wspominaą o penej lku nocy ani o dugich miosnych godzinach o Świcie. eby tylko lensman nie zaczĄ uŚciŚlaą czasu wydarze! Ale nie. Wszyscy milczeli przez chwil, a potem lensman rzek zrezygnowany: - PowinniŚmy chyba pójŚą i zobaczyą na miejscu, jak si sprawy majĄ. - Czy mogabym najpierw zabraą ten ukradziony worek? Zanim on si obudzi. Tam sĄ wane dla mnie rzeczy. Lensman zastanawia si przez chwil, a potem poleci dwóm swoim ludziom, eby zeszli na dó przypilnowaą hrabiego. Tylko majĄ go nie budzią, zarzĄdzi. I mieą baczenie na worek. Nie otwieraą go, bro Boe! Nie przeglĄda si rzeczy naleĄcych do damy! Saga bya mu za to wdziczna, dopóki nie powiedzia: - Niedugo tu wrócimy. A pani, moda damo, pójdzie ze mnĄ. Bya zbyt apatyczna, eby protestowaą. Serce jej krwawio z tsknoty za Marcelem, bo nadal tak go w myŚlach nazywaa. Lucyfer to jakby zbyt... wielkie imi. Poza tym w chwili czuoŚci zwierzy jej si, e zwykle kiedy wdruje po Ziemi, uywa tego waŚnie imienia. Marcel. To imi znane w wielu krajach. Byo powszechne ju w staroytnym Rzymie w formie Marcellus. W nowo- ytnej Italii jcst to Marcello. Przez wiele stuleci Marcel wdrowa po Ziemi jako mnich. Nazywa si wówczas Brat Marcus. Saga ju na samym poczĄtku zauwaya, e jest w nim coŚ z mnicha, on sam si zresztĄ o to stara. Ubiera si, jeŚli tak mona powiedzieą, ponad- czasowo. Z zamyŚleaia wyrway jĄ sowa lensmana. Zeszli ju z góry i wdrowali przez spokojny las, lensman i Saga, i jeszcze jeden mczyzna z psami. - A kiedy pastwo podróowali tak dugo, nie widzie- li pastwo zbiega? - Owszem - odpara obojtnie. - Kilka razy. Ostatnio dzisiejszej nocy. MinĄ wtedy zagrod i pobieg w stron wzgórz. - Prosz mi pokazaą, w którĄ stron - poleci lensman krótko. Wskazaa rkĄ bez zainteresowania. Jej serce byo martwe, caa czua si martwa, jeŚli Śmierą moe zawieraą take dojmujĄcy, nieutulony ból. Marcel odszed. Nigdy wicej Saga nie zobaczy czar- nego anioa, wypdzonego. Tego, którego kochaa przez kilka krótkich chwil, lecz uczuciem wielokrotnie bardziej intensywnym ni wszystkie mioŚci niejednego ycia. Có jĄ teraz moe obchodzią Świat? Kiedy jednak w kocu stanli przed opuszczonĄ zagrodĄ, otrzĄsna si z rozpaczy i cofna o krok. Nie, nigdy w yciu nie wejdzie tam z wasnej woli! Nie baa si, ale nie miaa siy oglĄdaą jeszcz raz tej upiornej skrzyni. Akurat teraz nie byaby w stanie przeyą kolej- nego wstrzĄsu, tumaczya lensmanowi. Tylko e we- wnĄtrz jest jej podróny kuferek, gdyby wic zechcieli byą tak uprzejmi i wynieŚą go z obórki... W tym momecie przypomniaa sobie alraun, którĄ ukrya za belkĄ pod dachem. Blada, ze spuszczonĄ gowĄ przekroczya próg i wesza do Środka. W dziennym Świede wszystko wyglĄdao inaczej. Ruiny, brud, szczurze odchody i pajczyny, kurz... wszys- tko bgo wyraniej widoczne. To tutaj zamierzali nocowaą? PrzeniknĄ jĄ dreszcz obrzydzenia. Dyskretnie wyja alraun z ukrycia i woya jĄ do kuferka. Nie chciaa patrzeą w stron wózka. - Czy to ta skrzynia? - usyszaa gos lensmana. - Ta - odpara ochryple, kierujĄc si do wyjŚcia. Lensman by czowiekiem niewraliwym. Zdecydowa- nie uniós wieko, które skrzypno przeciĄgle. - O, do diaba! - zawoa. A zaraz potem: - Nie, pani Simon. Moe pani wrócią. Tu nie ma adnej gowy. - Ale... w nocy bya. - W pierwszej chwili te pomyŚlaem, e to gowa. To zrozumiae, e pani si pomylia. Byo ciemno. Ale to nie jest gowa. To maska. Naprawd paskudna, groteskowa maska. Saga zatrzymaa si niechtnie. - Ale dlaczego... ? - Dlaczego on jĄ tu trzyma? Nie wiem. Moe... - Moe co? Lensman podniós oicropnĄ mask. Pod niĄ leaa jeszcze jedna. I pk kolorowych jedwabnych strojów. Na koniec wyjĄ ze sknyni duĄ zniszczonĄ kopert. Woy jĄ do kieszeni, a wózek wraz ze skrzyniĄ kaza wy- prowadzią na zewnĄtrz. - Chodmy! Nie mamy teraz na to czasu. Trzeba si przyjrzeą temu gagatkowi. W drzwiach Saga odwrócia si i po raz ostatni obrzucia spojrzeniem wntrze obórki. Szukaa wzeka, w którym Marcel niós swoje rzeczy. Byaby to jej jedyna pamiĄtka, chocia to mogaby przechowywaą. Ale w obór- ce nie byo adnego wzeka. Nie byo w ogóle adnego Śladu ŚwiadczĄcego, e Marcel kiedykolwiek istnia. Kiedy wyszli na dwór, musiaa pokazaą, w którĄ stron bieg uciekinier. ąw noownik, którego lensman i jego ludzie szukali od wielu dni. - Szczerze powiedziawszy, to ruch panuje dzisiaj w fiskich lasach, e ho, ho - mruknĄ policjant. eby nie wspominaą o nocy, pomyŚlaa Saga. ebyŚcie wy tylko wiedzieli! Na razie dali spokój uciekinierowi, trzeba si byo najpierw zajĄą Paulem. Pomocnik lensmana ciĄgnĄ wózek, na którym pooo- no te kuferek Sagi. Szli przez ten sam las, w którym nocĄ przeywaa koszmary, ale teraz wszystko byo odmienio- ne. Las by pikny i widny, plamy sonecznego Świata kady si na zielonym mchu. Jakby take natura daa za wygranĄ i take ona rozlunia uŚcisk, w którym trzymaa Sag od poczĄtku jej podróy. Ani nie byo piekĄcego upau, ani mgy, deszczu ani wichury. Walka dobiega koca. Hrabia Paul von Lengenfeldt wciĄ lea tam, gdzie go zostawili. Saga przestraszya si na moment, gdy stwierdzia, e ley te w tej samej pozycji. Ale mczy- ni, którzy go pilnowali, wyszli im na spotkanie i wyjaŚ- nili: - pi jak kamie, lensmanie. A tu jest worek panienki. Nie dotykaliŚmy go. - W porzĄdku. Ale nie budcie go jeszcze. Chc najpierw w spokoju przejrzeą te papiery. W tej samej chwili, pewnie na skutek ich rozmowy, Paul poruszy si, mruknĄ coŚ pod nosem, obliza si, jakby mu zaseho w ustach, i przewróci si na plecy. Ale spa spokojnie dalej. - O, do licha! - zawoa lensman. - A to ci dopiero kawaler! No, pani Simon, musz powiedzieą, e po- dróuje pani w towarzystwie nie byle jakich mczyzn! Tamten te by przecie, nie, prosz mi wybaczyą, nie bdziemy o nim rozmawiaą, nie chciaem pani urazią... Saga skina gowĄ bez sowa. Ludzie lensmana dostali polecenie zakucia Paula w kajdanki, a potem wszyscy usiedli z boku, czekajĄc, a lensman przejrzy papiery. On zaŚ przekada je tam i z powrotem, mrucza coŚ i gada sam do siebie, wystawiajĄc cierpliwoŚą swoich ludzi na strasznĄ prób. Nareszcie westchnĄ gboko i powiedzia: - Znaczy on si kaza tytuowaą hrabiĄ Paulem von Lengenfeldt? No tak, jego prawdziwe nazwisko brzmi Pelle Larsson. WyglĄda na to, e jest podrzdnym aktorem. AngaujĄ go w teatrach ze wzgldu na urod i trzymajĄ, dopóki krytyka nie rozniesie go na strzpy. Có, zawód wyjaŚnia, skĄd te maski i kostiumy. I pudeko szminek. Ale jest coŚ jeszcze, jakieŚ sĄdowe wezwania w sprawie drobnych przestpstw, przewanie, jak widz, wobec dam o wysokiej pozycji towarzyskiej. - To moliwe, przechwala si, e "bywa przy dwo- rze" - bĄkna Saga. - Pewnie raczej w alkowach dam dworu. I sĄ te listy miosne od kobiet, które chciayby wiedzieą, dlaczego je zdradzi. Jedna z nich domaga si stanowczo zwrotu konia, powozu i wonicy... Jest te... tak, tutaj mam, anga do jednego z teatrów Christianii. - A, to tam jecha - powiedziaa Saga. - Ten anga to pewnie ostatnia deska ratunku. MoliwoŚą ucieczki od wierzycieli i zdradzonych kobiet. Opowiedziaa o powozie i wonicy czekajĄcym w Varm- landii i lensman obieca zajĄą si tĄ sprawĄ. Wonica, przypomniaa sobie Saga. Wonica, który powiedzia: "To prawdziwy diabe. To nie jest czowiek!" Mia na myŚli Paula, czy te domyŚla si, kim jest Marcel? Trudno to wyjaŚnią. Ale ten wózek Paula powinien by daą Sadze do myŚlenia. Takich wózków uyway wdrow- ne trupy teatralne. Wiele rzeczy powinna bya rozumieą lepiej w czasie tej podróy. Kiedy ludzie lensmana doŚą brutalnie zaczli budzią ŚpiĄcego, Saga pomyŚlaa zoŚliwie, e jej przodkowie zbyt wiele uwagi przywiĄzywali do powierzchownoŚci czo- wieka, który mia jĄ ochraniaą. Albo moe chcieli wybraą kogoŚ, kto na pewno jĄ zainteresuje i tym samym odwróci jej uwag od Lucyfera, pomoe go unikaą? Tylko e ona sama unikaą go nie chciaa! Spotkanie z nim byo najpikniejszĄ przygodĄ jej ycia. No tak, przodkowie doŚą szybko zaczli aowaą wyboru, powiedzieli jej przecie, e to czowiek nieodpowiedni. Teraz naleao jeszcze wyjaŚnią spraw cholery. Bez wahania przystĄpia do rzeczy i zapytaa, czy lensman wie, e w Varmlandii wybucha epidemia. - A tak, syszaem. - Lensman machnĄ rkĄ. - Ale to faszywy alarm. Zwyczajna biegunka. Saga gboko wciĄgna powietrze. Z ulgĄ, ale te i z irytacjĄ. Mogli byli sobie oszczdzią mczĄcej wdrów- ki przez pustkowia. Byą moe jednak wtedy nie zdĄyaby poznaą Marcela tak dokadnie? Nieprawda! Przecie wybra waŚnie jĄ. Nie wymkna- by mu si w adnych okolicznoŚciach. I zresztĄ wcale tego nie pragna. Dowiedziaa si teraz, e sĄ w pobliu wikszej osady, z której wiedzie pastwowa droga do Kongsvinger. I mona tam wynajĄą podwod, wyjaŚnia lensman. Posa jednego ze swoich ludzi, by towarzyszy jej do osady i zaniós kuferek, reszta tymczasem zajmie si tĄ ŚpiĄcĄ kanaliĄ. Saga musiaa mieą towarzystwo, by przecie jeszcze jeden przestpca, wciĄ na wolnoŚci, i nieoczekiwanie móg przeciĄą jej drog. Podzikowaa wic za wszystko i ruszya dalej. W chwil póniej zobaczya dachy pierwszych zabudowa osady. Tak oto Saga opuŚcia przepastne fiskie lasy. Ile wspomnie, i niezwykle przyjemnych, i bolesnych zabie- raa ze sobĄ! Ile ze swojej dawnej osobowoŚci zostawiaa tu na zawsze! Nigdy ju nie bdzie taka jak przedtem!
ROZDZIA X
Jak yą, kiedy ktoŚ, kogo si pokochao bardziej ni samo ycie, odszed na zawsze? Co robią, kiedy nieznoŚny ból rozsadza serce, kiedy dusza jest niczym pulsujĄca rana, wciĄ na nowo roz- dzierana przez wspomnienia i tsknot? Co wtedy czowiekowi pozostaje? Jaka nieprawdopodobna mioŚą! Có za zdumiewajĄcy kochanek! Nie umar, lecz dla niej jest tak samo niedostpny, jakby go Śmierą zabraa. aden urodzony na Ziemi mczyzna nigdy aie zajmie jego miejsca, to nie do pomyŚlenia. Nikt nie potrafiby obejmowaą jej z takĄ czuoŚciĄ, z takĄ przeogromnĄ mioŚciĄ. Nikomu ona sama nie byaby w stanie ofiarowaą takiego uczucia, bo to, co jĄ przepeniao, byo ponad wszelkie ludzkie ogranicze- nia i uomnoŚci. W ciĄgu krótkich chwil ich jedynej nocy, kiedy leeli przy sobie objci, czua, e odnaleli si dziki jakiemuŚ ponadnaturalnemu instynktowi, pochodzĄcemu od jej ukochanego, lecz take z niej samej, z krwi Ludzi Lodu. Wszystko byo wspaniae, absolutnie wspaniae. Ale jak to si stao, e tak bez adnych skrupuów i nieodwoalnie ulega tej pozaziemskiej istocie, temu... demonowi? To akurat nietrudno byo zrozumieą. Od najwczeŚniejszego dziecistwa fascynowa jĄ Lucyfer, ów samotny, nieszczŚliwy, odtrĄcony anio ŚwiatoŚci, tra- wiony wiecznĄ tsknotĄ w ponurej otchani. A kiedy spotkaa Marcela, natychmiast poczua dla niego sym- pati, która po kilku dniach przerodzia si w mioŚą, i duchowĄ, i fizycznĄ. Tylko e przez cay czas nie opuszcza jej lk; odczuwaa go po raz pierwszy w yciu. Intuicyjnie wyczuwaa, e coŚ jest nie tak jak powinno. CoŚ nie znanego towarzyszyo im w wdrówce przez odludzie... Ale gdy tylko Marcel ujawni, kim jest naprawd, napicie ustĄpio. Od tej chwili bya spokojna. I silna. I szczŚliwa... choą zarazem tak strasznie nieszczŚliwa, bo wiedziaa, e bdzie musiaa go utracią. I oto wszystko si skoczyo, przemino. Saga obudzia si wypoczta w skromnym pokoju pocztowej gospody. Ockna si z bólem w sercu. Nigdy nie pozbdzie si tej dojmujĄcej tsknoty. I nigdy wicej nie zobaczy ukochanego. Wiedziaa, co powinna zrobią dzisiejszego dnia: jeszcze rano wyruszy pocztowym dyliansem do Kongsvinger. W gbi duszy jednak pragna tylko spaą, zapomnieą, przestaą istnieą. Zastanawiaa si, co teraz porabia jej ukochany, co si z nim dzieje. Z tym, który czeka w samotnoŚci przez setki lat. Czy teraz uciszy tsknot, czy uzyska spokój? W gbi duszy wiedziaa, e to niemoliwe. Powiedzia jej to zresztĄ sam w czasie jednej z tych cudownych chwil czuej rozmowy. Wyzna wtedy, e teraz jego tsknota bdzie jeszcze straszniejsza. Bo ju wie, za kim tskni. A kiedy minie kolejne sto lat i bdzie móg ponownie wrócią na Ziemi, Sagi ju od bardzo dawna tu nie bdzie. Okrutniejszej zemsty aden obraony boek by nie wymyŚli. Pragna tylko Śmierci. Co prawda nawet Śmierą nie poĄczy jej z ukochanym, ale przynajmniej da zapomnienie i spokój. W kocu jednak usiada na óku, a po chwili wstaa i zacza si przygotowywaą do podróy. Nie miaa prawa umieraą. Jeszcze nie teraz. Miaa jeszcze do spenienia zadanie, a potem zobaczy. UbierajĄc si, i póniej, jedzĄc Śniadanie, bardzo ju poĄdane, rozmyŚlaa nad tym, jak bardzo jest odmienio- na. Powodem wcale nie byo to, e spaa prawie caĄ dob i czua si teraz Świea i wypoczta. Nie, miaa w sobie si, która niechybnie musiaa pochodzią od Lucyfera. Lku nigdy nie odczuwaa, z wyjĄtkiem pierwszych dni wdrów- ki przez lasy, teraz jednak zdawao jej si, i si i odwagi ma tyle, e mogaby góry przenosią. I on o tym mówi, e chciaby obdarzyą jĄ siĄ, która pomoe jej wypenią zadanie. Tak wic teraz bya nie tylko jednĄ z wybranych córek Ludzi Lodu, umiejĄcĄ tak jak wszyscy wybrani radzią sobie w najtrudniejszych sytuacjach; otrzymaa dodatkowĄ, ponadnaturalnĄ moc. Wadz nad wasnymi uczuciami, a przez to nad wszystkim, co si wokó niej dziao. Moga si tym posugiwaą jedynie w subie dobra, wiedziaa o tym od poczĄtku. Gdyby nie al i tsknota za ukochanym, czuaby si szczŚliwa i niepokonana. Siedziaa obok stangreta na kole, bo dylians by przepeniony. Gdy jechali przez maĄ osad, kierujĄc si ku gównym traktom, Saga odwrócia gow i patrzya na wschód, ku wielkim borom. Guchy organowy chora wciĄ brzmia w koronach sosen, syszaa go nawet z tej odlegoŚci. Czy to tamte wzgórza...? Czy to tam mogo si staą? Ponad lasem wznosio si pasmo nagich ska, a poniej widziaa zbocza i... Tak, to mogo byą tam. Jakby ostry nó przebi jej serce. Ale wracaą w tamte miejsca nie chciaa. Có by tam robia sama, kiedy jego zabrako? Wszystko musi byą teraz podwójnie wymare i puste. Zastanawiaa si te, co si stao z Paulem. Praw- dopodobnie zosta odesany z powrotem do Szwecji, by odpokutowaą za wszystkie swoje szachrajstwa i niegodne postpki. A co z uciekinierem? Z tym zbiegym noow- nikiem? Saga nie wiedziaa, co si z nim stao, ale przecie nie moga braą na siebie i tego zmartwienia. Powinna zapomnieą o wszystkim i koncentrowaą si na swoim zadaniu. Z cikim westchnieniem odwrócia wzrok od tchnĄ- cych smutkiem lasów.
W kocu lipca Saga przybya do parafii Grastensholm. RozglĄdaa si wstrzĄŚnita. Z wizyty, którĄ zoya tutaj w dziecistwie, zachowaa wspomnienie spokojnej i bardzo piknej okolicy. Ju wtedy wznoszono wiele nowych domów o miejskim wyglĄdzie, przewanie jednak króloway tu pola, Ąki i wiejska zabudowa. Pamitaa te wielki dwór Grastens- holm jako opuszczone, otoczone zĄ sawĄ zrujnowane domostwo, przypominaa sobie LipowĄ Alej, niewielki, lecz niezwykle przytulny dworek, stary, ale promieniujĄcy domowym ciepem, kochany przez wszystkich. Teraz wszdzie napotykaa gstĄ zabudow. KoŚció widoczny z daleka dosownie tonĄ poŚród piknych wilii z ogrodami. Drzewa na cmentarzu rozrosy si do ogromnych rozmiarów. Poza cmentatzem drzew widziao si niewiele, zostay wycite, by zrobią miejsce dla nowych domów. No i Grastensholm... UpadajĄca ruina. Stary dom jeszcze sta, ale z powybija- mymi oknami i zapadym dachem przypomina raczej pustĄ skorup. Budynki gospodarcze w jeszcze gorszym stanie. Okropny i przygnbiajĄcy obraz minionej Świetno- Ści i ostatecznego upadku. Z LipowĄ AlejĄ sprawy miay si niewiele lepiej. Teraz stawao si jasne, jak stare sĄ i te zabudowania. Are dobudowa nowe skrzgdo do domu wzniesionego przez ojca, ale dziao si to ponad dwieŚcie lat temu. Nie mona wymagaą, by wszystko wyglĄdao jak dawniej. W miar jak zbliaa si do Lipowej Alei, coraz wyraniej dostrzegaa upadek dworu. I zdawaa sobie spraw, e nie chodzi tu o zaniedbanie, bo pola byy uprawione, zboa dojrzeway, na ogrodzonych pastwis- kach widziaa konie i krowy, ale wszystko tchno jakby obojtnoŚciĄ. Pola przeplatay si z Ąkami, zboe miejs- cami roso niskie i rzadkie, co Świadczyo, e gleba jest wyjaowiona. Budynki gospodarcze wymagay reperacji, a pod potami bujnie pleniy si pokrzywy. Nawet stara czcigodna aleja, od której dwór bra nazw, znajdowaa si w upadku. Naleao czym prdzej wyciĄą chore drzewa i posadzią nowe. A nad tym wszystkim górowa budzĄcy groz, opusz- czony i zrujnowany dwór Grastensholm. Saga widziaa czarne ptaki koujĄce nad zawalonĄ wieyczkĄ, kawki czy wrony, a moe nawet kruki. Dlaczego okna bez szyb sprawiajĄ takie przygnbiajĄce wraenie? Natychmiast przychodzi czowiekowi do go- wy okreŚlenie: zamek duchów. Tyle tylko e w tym przypadku takie okreŚlenie byo jak najbardziej upraw- nione. Ju w czasach jej dziecistwa Grastensholm zamieszkane byo przez duchy, które sprowadziy si tam na dugo przed jej urodzeniem. Heike i Vinga wywoali szary ludek w roku 1795. SzeŚądziesiĄt pią lat temu... Stana przed drzwiami domu w Lipowej Alei i za- stukaa. Po chwili otworzy jej dziesicioletni chyba chopiec. - Henning? - uŚmiechna si Saga. - Tak...? - odpar niepewnie. Mia szczere, jasne spojrzenie, by duy i jakby troch przysadzisty, ale robi niezwykle sympatyczne wraenie. Szlachetna twarz, wy- sokie czoo pod powĄ grzywkĄ, oczy osadzone doŚą daleko od siebie i due, wraliwe usta. - Jestem Saga. Twoja kuzynka ze Szwecji. - Oj! - zawoa i zaczerwieni si a po korzonki wosów. - Mamo! To Saga! Ju przyjechaa! - O mój Boe! - doleciao z gbi domu i rozlegy si pospieszne kroki. Najwyraniej Saga przyjechaa za wczeŚnie. Ale Belin- da obejmowaa jĄ z radosnym uŚmiechem. - Witaj! Witaj u nas - powtarzaa. - Ile to czasu ci nie widzieliŚmy. Kiedy byaŚ tu ostatnio, miaaŚ... po- czekaj... No tak, dwanaŚcie albo trzynaŚcie lat. A teraz jesteŚ ju dorosa! Chod, chod! Jake si ta Belinda zestarzaa! Nie moe mieą wiele ponad trzydzieŚci lat, myŚlaa Saga, ale ma na twarzy wypisane zmartwienia i zmczenie cikĄ pracĄ. Rce zniszczone, wyrobione miŚnie, poza tym Belinda bya po prostu chuda i miaa gbokie cienie pod oczami. Weszli do saloniku, który take Świadczy, i gos- podyni podejmuje desperackie, ale daremne próby za- chowania pewnego stylu. Pokój robi doŚą przygnbiajĄce wraenie. Wszystko wskazywao na to, e suby w domu nie majĄ adnej. Saga zostaa posadzona na sofie przy nakrytym serwetĄ stole, a Henning otrzyma szeptem jakieŚ polecenia i wyszed do kuchni. - Gdzie Viljar? - zapytaa Saga. Belinda zacza nerwowo poprawiaą wosy. - On... Nie czuje si dzisiaj zbyt dobrze - wyjaŚniaa pospiesznie. - Mam nadziej, e nie jest chory? To znaczy powa- nie. Chciaam powiedzieą... przewlekle... - Nie, nie. Nic powanego. Henning wróci z tacĄ ciasteczek i trzema filiankami. - My... Nie spodziewaliŚmy si ciebie tak zaraz - uŚmiechna si Belinda skrpowana. - List przyszed dopiero par dni temu. Musia bardzo dugo iŚą. GdybyŚ- my wiedzieli, to... W tym momencie do pokoju wkroczy Viljar. Belinda zamara, nie wiedzĄc, co robią. Saga bya wstrzĄŚnita jego widokiem. Czy to ten mody, przystojny Viljar, którego pamitaa z dzieci- stwa? Wprawdzie mia teraz okoo czterdziestu lat, ale zmieni si okropnie. Worki pod oczami, kilkudniowy zarost, wosy w nieadzie, a caa twarz obrzmiaa, Świad- czĄca o... - Viljar? Czy ty pijesz? - zapytaa Saga zamiast powitania. Sowa wyrway si jej mimo woli, zanim zdĄya pomyŚleą. Belinda i Henning stali sztywni z przeraenia. Viljar drgnĄ gwatownie. Stara si spojrzeą Sadze w oczy. - Saga? Czy to Saga? - Tak. Wybacz mi, nie miaam zamiaru ci atakowaą, ale taki jesteŚ odmieniony. - Naprawd? - spyta, patrzĄc sobie pod nogi. Chwy- ci oparcie krzesa i chcia usiĄŚą, ale najpierw odwróci si w stron ony. - Belinda, nie masz czasem...? - Piwa? Mam. Zerwaa si, eby pobiec do kuchni, ale Saga jĄ powstrzymaa. - Musz z wami porozmawiaą powanie. Viljarowi bardziej by si przydaa filianka mocnej kawy. Kuzyn popatrzy na niĄ spod oka, ale nie zaprotes- towa. Wyszed natomiast do hallu, gdzie si uczesa, a potem w kuchni obmy twarz w zimnej wodzie. PrzesunĄ rkĄ po policzku, jakby zamierza si ogolią, ale uzna, e naley zaczekaą na dogodniejszĄ chwil. Nie czu si najlepiej, siedzĄc przy stole nad filiankĄ czarnej jak wgiel kawy. Gdy spojrza na podsuwane przez Belind ciasteczka, wstrzĄsnĄ si z obrzydzenia. - PisaaŚ, Sago, e otrzymaaŚ wezwanie - zacza Belinda onieŚmielona. - MogabyŚ nam powiedzieą coŚ wicej? - Nie. WciĄ wiem niewiele wicej ni wy. Po prostu dostaam wiadomoŚą od naszych przodków - we Śnie - e powinnam przyjechaą do Grastensholm. e wy mnie potrzebujecie. - O Boe drogi - bĄknĄ Viljar. Saga zwrócia si ku niemu. - Czy to nieprawda? Viljar zaŚmia si ponuro. - W jaki sposób mogabyŚ nam pomóc? Jak sobie poradzisz z tym piekem? - Pamitaj, Viljarze, e jestem jednĄ z wybranych - rzeka spokojnie. Spojrza na niĄ z uwagĄ. W jego wzroku dostrzegaa wstyd, e pokaza jej si w takim stanie. - Tak, wierz, e jesteŚ wybrana. Teraz, kiedy ci widz, nie mam najmniejszych wĄtpliwoŚci. Nie tylko z powodu twojej niewiarygodnej, egzotycznej urody. W twoich oczach ponie jakiŚ dziwny ar. Jakby mieszani- na nieziemskiego szczŚcia i... rozpaczy? - Tak to pewnie jest - potwierdzia Saga. - Chocia to chyba nie ma zbyt wiele wspólnego z moimi specjalnymi zdolnoŚciami. W drodze do was miaam niezwyke przey- cia... Belinda pojmowaa sowa Sagi z kobiecĄ intuicjĄ: - PisaaŚ nam w liŚcie, e zerwaaŚ swoje maestwo. To chyba wymagao siy i odwagi, prawda? Czy spot- kaaŚ... kogoŚ nowego? Podczas podróy? - Tak - uŚmiechna si Saga ze smutkiem. - Spot- kaam mioŚą swego ycia, mog tak powiedzieą bez obawy, e przesadzam. I... utraciam go. - Umar? - Tak - potwierdzia po chwili wahania. - Och, jakie to smutne! Ale Viljar ma racj. To widaą. W twoich oczach. Henning upuŚci yeczk, która uderzya goŚno o ta- lerzyk, i Viljar podskoczy z grymasem na twarzy. Saga zapytaa powanie: - Od jak dawna to trwa, Viljarze? - Co takiego? - Gos mia zachrypnity. - Picie. - Ale ja wcale tak duo nie pij - usprawiedliwia si gorĄczkowo. - Wczoraj wieczorem wypiem szkla- neczk, poniewa... - Przerwa i skuli si na krzeŚle. Gow wtuli w ramiona. - To dziwne - powiedzia cicho. - Belinda suszy mi od dawna gow, e za duo pij, ale ja byem zawsze pewien, e w peni kontroluj, ile i kiedy wypijam. A oto przychodzi ktoŚ z zewnĄtrz i pierwsze sowa, jakie rzuca mi w twarz, brzmiĄ: "Ty pijesz, Viljarze!" WaŚnie wtedy zrozumiaem, jak le jest ze mnĄ. Siedzieli w milczeniu. Po chwili Viljar wrzasnĄ: - Ale jak, do diaba, przeybym to wszystko, gdybym nie pi? - Musisz mi opowiedzieą, jak to jest - rzeka Saga spokojnie. - Odnosz wraenie, e masz niezwykle lojalnĄ rodzin. - Owszem, mam - potwierdzi drĄcym gosem. - Kocham ich oboje. I, jak widzisz, krzywdz ich tak strasznie! - Nigdy na adne z nas nie podnioseŚ rki - wtrĄcia Belinda cicho, jakby chciaa go usprawiedliwiaą. - Nie, bo gdybym coŚ takiego zrobi, to by ju dla mnie nie byo ycia! - krzyknĄ Viljar gwatownie. - Ale czy nie wystarczy tego, co z wami wyprawiam? Ka wam pracowaą ponad siy, podczas gdy ja sam uciekam w Świat iluzji! - Usprawiedliwienia i ale mogĄ zaczekaą - stwier- dzia Saga trzewo. - A teraz do rzeczy! Viljar gboko wciĄgnĄ powietrze. - To bardzo duga historia. - Zacznij od najwaniejszego. - Najwaniejsze - powiedzia z goryczĄ. - Najwaniej- sze jest to gniazdo zarazy, które nazywa si Grastensholm. - Owszem, widziaam dwór. WyglĄda doŚą... strasz- nie. - Och, ty nie wiesz, nic nie wiesz. - Nikt tam nie wchodzi - wyjaŚnia Belinda spokojnie. - Ludzie tam mrĄ. JakiŚ wóczga zmar przed bramĄ. Z wytrzeszczonymi oczyma, wpatrzonymi w coŚ okro- pnego. Pewien czowiek z gminy wszed kiedyŚ do dworu i nigdy stamtĄd nie wyszed. - Gmina chciaaby przejĄą dwór - rzek Viljar zm- czonym gosem. - W takim stanie jak teraz majĄtek nie jest nic wart. Chcieli zburzyą albo spalią dom i wybudowaą tam co innego. Nikt jednak nie jest w stanie wejŚą do adnego z zabudowa. SprowadziliŚmy nawet takich, co potrafiĄ wywoywaą duchy, ale nie doszli dalej ni do bramy, bo podmuch wichury powali ich na ziemi i potukli si dotkliwie. To samo stao si z ksidzem. - A ty tam byeŚ? - Owszem, byem! I gdybym chcia ci opowiedzieą o wszystkim, co mnie spotkao za bramĄ, i tak byŚ mi nie uwierzya. One sĄ Śmiertelnie niebezpieczne, Sago. - Masz na myŚli szary ludek? - Tak. A najgorsze ze wszystkiego jest to, e nasz may Henning widzia kiedyŚ dwoje z nich, jak stali i rozglĄdali si tutaj przed domem! W Lipowej Alei! - Uff! - westchna Saga. - To przez nich nie radzimy sobie z gospodarstwem i mamy okropne kopoty - doda Viljar. - Sama widzia- aŚ, jak wyglĄda nasze gospodarstwo. Nie moemy ko- rzystaą z ziemi naleĄcej do Grastensholm, ale nie mo- emy jej te sprzedaą. A ja, jak widzisz, bliski jestem zaamania. Saga zwrócia si do Belindy: - Ale przecie w Elistrand mieszka twoja rodzina! - Oni ju dawno wrócili do miasta, a na mnie machnli rkĄ. Teraz, kiedy wszyscy skarĄ si na Grastensholm i moja pozycja w parafii jest marna, nie chcĄ mieą z nami do czynienia. - Nie mona, niestety, po prostu zburzyą Grastens- holm! - westchna Saga. - Nie mona spalią zabudowa, dopóki nie odzyŚkamy tego, co zostao ukryte na strychu, tego, co... - Gos jej zamar. - Tego, co takie jest potrzebne Ludziom Lodu - dokoczya szeptem. Napotkaa wzrok Viljara. Kuzyn przypomnia, jak si sprawy naprawd majĄ: - A tego nie odzyskamy, dopóki nie narodzi si taki, który bdzie mia doŚą si. Saga goŚno myŚlaa: - Pewnie tak to miao byą, e Ludzie Lodu bdĄ czekaą, dopóki ten wybrany nie nadejdzie. Ten, który bdzie w stanie podjĄą walk z Tengelem Zym. Ale teraz... Viljar ponownie dokoczy rozpoczte przez kuzynk zdanie: - Teraz cay dom razem ze strychem i tym czymŚ tajemniczym, co si tam kryje, znalaz si w niebezpiecze- stwie, którego nasi przodkowie z pewnoŚciĄ nie przewi- dzieli. Wszystko jest w wielkim niebezpieczestwie z po- wodu szarego ludku. Saga zrobia si jeszcze bardziej powana. - Najwyszy czas, by zabraą to coŚ ze strychu. Dopóki nie bdzie stracone na zawsze. - Na to jednak potrzeba kogoŚ wybranego... i ob- darzonego wielkĄ mocĄ. Zalega cisza. - Tak - potwierdzia w kocu Saga. - Tak to wyglĄda. Po chwili znowu odezwa si Viljar: - Nie boisz si, Sago? Saga ockna si z zamyŚlenia i spojrzaa na niego czystymi, nieskoczenie piknymi oczyma. - Nie, nie boj si. Nie przywykam do odczuwania lku, ale wiem, jak to jest, kiedy czowiek si boi. Cakiem niedawno miaam okazj si o tym przekonaą. - ZamyŚlia si znowu na chwil. - Nie, nie boj si szarego ludku, ani troch. - Ty ich po prostu nie znasz - wtrĄci Viljar cicho.
Kiedy Saga pooya si w, swoim óku w maym pokoiku na pitrze, o Ścianach pokrytych tapetami w dro- bne kwiatki, ogarnĄ jĄ spokój. Teraz oto bya "w domu". W Lipowej Alei, pierwszej siedzibie Ludzi Lodu na poudniu Norwegii. Grastens- holm odziedziczyli dopiero póniej po Meidenach. Lipo- wa Aleja natomiast bya darem rodziny Meidenów dla Tengela i Silje. Pierwszym domem bya Lipowa Aleja. Lodowej Doliny nie mona liczyą. Lodowa Dolina to by koszmar. Viljar i Belinda zaprosili jĄ, by teraz, kiedy zerwaa ze SzwecjĄ, zamieszkaa u nich, najlepiej na zawsze. Po- dzikowaa wzruszona, ale odpara, e czas pokae, jak si jej ycie uoy. Najpierw musi wykonaą to, co zostao na niĄ naoone. To oczywiste, e nie odczuwaa lku na myŚl o cze- kajĄcym jĄ zadaniu. Czy te o zadaniach, bo w rzeczy- wistoŚci miay to byą dwie sprawy, choą jadĄc tu nie spodziewaa si tego. Najpierw trzeba przegonią szary ludek, a nastpnie odnaleą na strychu ów nieznany skarb, zanim dwór si zawali albo wadze gminne skonfiskujĄ czy spalĄ ruiny. UŚmiechaa si sarkastycznie. Szaremu paskudztwu nic si nie stanie, gdyby dwór spalią; duchom nigdy takie sprawy nie szkodziy, rozpezajĄ si wtedy wŚród ruin albo w okolicy. Saga przypominaa sobie histori, którĄ opowiadaa jej matka, Anna Maria. O starym zamku w Anglii. W zamku tym od dawna mieszka duch, ale mia on pewnĄ osobliwĄ cech. Otó nie posiada stóp. Biega po wielkiej sali rycerskiej na kikutach, obcitych tu pod kolanami. Niezwyka zagadka zostaa rozwiĄzana przypadkiem, kiedy postanowiono zerwaą starĄ podog i pooyą nowĄ. Odkryto wówczas, e pod spodem istnieje ju jedna podoga. Sprawa polegaa na tym, e duch chodzi sobie po tej niszej pododze. Po "swojej" pododze z czasów, kiedy on sam y na ziemi. W kocu Saga zasna. Nie spodziewaa si jednak snów. W kadym razie nie takich, które miayby znaczenie... Wicher gwizda w rozpadlinie. Z daleka, z drugiego brzegu, wzywali jĄ przodkowie Ludzi Lodu. Wiatr niós do niej ich gosy, znieksztacone, ale zrozumiae: - Sago, Sago, czy nas syszysz? Kiwaa gowĄ na znak, e owszem, syszy. Z trudem jednak pojmowaa, co do niej mówiĄ. Musiaa pytaą wiele razy, miaa wraenie, e traci gos, bo wiatr zwiewa jej sowa w innĄ stron. W kocu jednak usyszaa: - Spiesz si, Sago, spiesz si! Zostao ci ju bardzo mao czasu. Musisz wejŚą na strych. Szybko, jak najszyb- ciej! Dopóki nie jest za póno! - Dlaczego? - zawoaa. Gosy tamtych jednak rozpyway si w powietrzu, coraz dalej i dalej, a w kocu cakiem ucichy. Saga bya sama i nie rozumiaa niczego. Wiedziaa tylko, e powinna zrobią to, o co jĄ proszono. Powinna jak najprdzej wejŚą na strych. Naj- pierw jednak musi pomóc maej rodzinie z Lipowej Alei w rozwiĄzaniu drczĄcych jĄ problemów. Obiecaa im to. W przeciwnym razie mogĄ utracią take LipowĄ Alej. A do tego nie wolno dopuŚcią!
ROZDZIA XI
Zdawao si, e przyjazd Sagi wyrwa Viljara z apatii i odrtwienia. Raz po raz obejmowa on i syna, by pokazaą im, jak bardzo ich kocha, jak bardzo auje dotychczasowego zachowania i prosi ich o wybaczenie. Wyraa im take w ten sposób wdzicznoŚą za to, e tak dugo z nim wytrzymywali. Choroba nie opanowaa jeszcze Viljara do tego stopnia, by nie by w stanie daą sobie rady z powracajĄcĄ niemal w równych odstpach czasu gwatownĄ potrzebĄ napicia si alkoholu. Dla pewnoŚci jednak Saga starannie przej- rzaa skarb Ludzi Lodu, teraz znowu poĄczony w caoŚą, bo wiksza czŚą Środków zawsze bya przechowywana w Lipowej Alei. Znalaza obrzydliwy cierpki korze i zmusia kuzyna, by go zjad. Skutek by taki, e kiedy Viljar siga z przyzwyczajenia po coŚ mocniejszego, dostawa gwatownych wymiotów. Lekarstwo bardzo mu si przydao. Viljar wprost nie wiedzia, co jeszcze zrobią, by wynagrodzią cierpienia onie i synowi. Chcia za jednym zamachem nadrobią wszystko, co w ostatnim okresie zaniedba. Saga bowiem zaproponowaa mu poyczk na najpilniejsze remonty, by uchronią LipowĄ Alej od upadku. Ju nastpnego dnia po przybyciu Sagi wszyscy czworo pojechali do Christianii i zaatwili spraw poyczki. W drodze powrotnej byli w znakomitych humorach. miali si i artowali, nie wiedzieli, jak dzikowaą Sadze. Viljar goŚno i uroczyŚcie obiecywa, e spaci wszystko co do grosza, najszybciej jak to moliwe. Ona zaŚ potrzĄsaa gowĄ i zapewniaa, e nie ma poŚpiechu, Viljar moe obracaą tymi pienidzmi, jak dugo bdzie to konieczne. W pewnym momencie Viljar spowania i oŚwiadczy zgnbiony: - Tak okropnie si wstydz. Poyczka to tylko ostat- nia kropla. Duo gorsze jest to, co przedtem zrobiem. A raczej to, czego nie zrobiem. - Nie musisz si niczego wstydzią - powiedziaa Belinda agodnie; i ona, i jej syn mieli takie same po dziecinnemu ufne spojrzenia. - Henning i ja rozumieliŚmy ci bardzo dobrze, powinieneŚ o tym wiedzieą. I zawsze bardzo nam byo przykro z twojego powodu. Tak strasznie chcieliŚmy ci pomóc. Viljar skuli si z bólu. Saga myŚlaa o jego dziecistwie i modoŚci. O tym, e zawsze wszystkie problemy i trudne sprawy przeywa w samotnoŚci, zamyka w sobie, nie umia si nikomu zwierzyą. Nie powiedzia nikomu o duchu Marty, który przychodzi do niego wieczorami, nikomu nie zwierzy si, e uczestniczy w walce o prawa najbiedniejszych w spoeczestwie... Teraz te zachowywa si tak samo. Tym razem jednak sprawy byy duo powaniejsze. Nie potrafi podzielią si swymi kopotami z najbliszymi, chcia im tego oszcz- dzią, a kiedy sytuacja go przerosa, znalaz jak najgorsze wyjŚcie: szuka zapomnienia w alkoholu. W gruncie rzeczy jednak Viljar nie by sabeuszem. By po prostu czowiekiem zamknitym, przeywajĄcym wszystko w samotnoŚci, a przy tym obowiĄzkowym, gotowym caĄ odpowiedzialnoŚą braą na siebie. Saga powiedziaa w zamyŚleniu: - Ja te ci rozumiem. ByeŚ tutaj jedynym potom- kiem Ludzi Lodu. Tak, teraz masz jeszcze Henninga, ale to ty powinieneŚ przekazaą mu spadek. Grastensholm. ByliŚcie z BelindĄ cakiem sami, nikt nie móg wam pomóc ani doradzią, nie widziaeŚ wyjŚcia z tego nieszczŚcia. Nie mogeŚ sprzedaą Lipowej Alei i wyjechaą stĄd, ebyŚ nie wiem jak chcia, bo wciĄ spoczywaa na tobie od- powiedzialnoŚą za Grastensholm. Na dodatek wszyscy w parafii na tobie skupiali nienawiŚą i gniew... Naprawd, rozumiem dobrze i ciebie, i Belind. - ZjawiaŚ si tu jak Anio Stró, Sago - szepna Belinda. Na dwik sowa "anio" Saga drgna i wyraz nieopi- sanego bólu pojawi si na jej twarzy. W ciĄgu ostatnich dni staraa si jak najmniej myŚleą o Lucyferze, bo rozpacz nie pozwalaa jej si skupiaą na sprawach Ludzi Lodu, nie umiaa jednak do koca panowaą nad swoimi myŚlami. Wspomnienie o ukochanym tkwilo gboko w jej duszy, dawao o sobie znaą stale, w dzie i w nocy. Niekiedy byo ródem nieprawdopodobnego szczŚcia, e go poznaa i pokochaa, dodawao jej si, przewanie jednak wspo- mnienia przynosiy dojmujĄcy ból. Musiaa przyjĄą do wiadomoŚci, e nigdy wicej nie zobaczy Marcela, nigdy nie usyszy jego gosu, nie zazna jego bliskoŚci. W takich momentach czua si cakowicie pusta w Śro- dku i tak zobojtniaa na wszystko, e gotowa bya machnĄą rkĄ na wyznaczone jej zadanie i zostawią Grastensholm wasnemu losowi. - Kiedy zmierzymy si z nieproszonymi goŚąmi? - zapytaa. Viljar bez trudu zrozumia, co Saga ma na myŚli. - Jak tylko bdziesz gotowa - odpar. - OczywiŚcie. Chciaabym tylko przejrzeą dokadnie cay skarb Ludzi Lodu, eby zobaczyą, czy nie ma tam czegoŚ, co mogoby mi si przydaą. To znaczy, chciaam powiedzieą, e Heike, kiedy sprowadza szary ludek, posugiwa si skarbem. Wic i ja powinnam mieą coŚ, co przyspieszy powrót tamtych do Świata cieni. Tak mi si wydaje. W ogóle wiem tak mao o zawanoŚci skarbu, myŚlaa zmartwiona. Trzeba si kierowaą intuicjĄ. JeŚli jednak jest tak, jak Viljar mówi, to upiory rozprawiĄ si ze mnĄ, gdy tylko odkryjĄ we mnie najmniejszĄ saboŚą. Przyjemne widoki, nie ma co!
Cay nastpny dzie przeznaczya na przygotowania. Choą bardzo starannie przeglĄdaa skarb i choą nie- zwykle uwanie czytaa prastare zapiski, nie znaa niczego, co mogoby jej pomóc w tym przypadku. Nie posiadaa, jak Heike, zdolnoŚci przywoywania duchów przodków, by zasignĄą u nich rady, zresztĄ one nie byyby w stanie nawiĄzaą z niĄ kontaktu. Coraz bardziej przekonywaa si, e jest wobec tego zadania sama jak palec. Tak jak Shira przed górskĄ ŚcianĄ, która miaa otworzyą jej drog przez budzĄce trwog groty. Teraz przysza kolej na Sag. Jej zadanie polegao na czym innym, ale i ona musiaa je wykonaą samotnie. Pojcia nie miaa, co si z niĄ stanie, ale na wszelki wypadek przygotowywaa si do bardzo trudnej walki. Caa trójka z rodziny Viljara bya zgnbiona, wszyscy bardzo chcieli pomagaą, ale có mogli zrobią? Viljar wielokrotnie próbowa wejŚą do Grastensholm, lecz bez powodzenia. Szare stwory panoszyy si tam niepodziel- nie. Saga nie chciaa podejmowaą walki w czwartek ani w niedziel. To nie byy dobre dni, eby stawaą twarzĄ w twarz wobec ponurych mocy z tamtego Świata. Musiaa wic odczekaą jeszcze jeden dzie. W kocu wszystko byo gotowe. Moda kobieta wyspaa si, a rano zjada solidne Śniadanie. Na razie nie moga zrobią nic wicej. Viljar odprowadzi jĄ drogĄ na skróty przez Ąki. Zatrzyma si przed bramĄ. yczy Sadze powodzenia i zapewni, e bdzie tu czeka a do jej powrotu. - Nie moesz tego robią - zaprotestowaa. - Po pierwsze, nie wiemy, ile czasu mi to moe zabraą. Po drugie, jeŚli zbyt dugo nie bd wracaa, moesz nie wytrzymaą i bdziesz próbowa take wejŚą do dworu, a tego ci nie wolno! - A jeeli w ogóle nie wyjdziesz? Saga popatrzya na zamek duchów. - Daj mi cztery dni! - Cztery dni? Czy ty rozum postradaaŚ? Ja myŚlaem, e to chodzi o godziny! - Uwaam, e cztery dni to ostateczna granica. Tyle wytrzymam bez jedzenia. JeŚli do tego czasu nie wróc, moesz uwaaą, e mi si nie udao. Ale, oczywiŚcie, ja te mam nadziej, e wystarczy mi par godzin. Szczerze mówiĄc, najbardziej bym chciaa, eby to byy minuty - dodaa ze smutnym uŚmiechem. Viljar patrzy na niĄ zmartwiony. - Widz, e wcale si nie boisz! Och, ty nie wiesz, na co je staą! - Syszaam, e nieumiejtnoŚą odczuwania strachu to te saboŚą. Dla mnie to jednak przyjemnoŚą, jeŚli nie musz przeywaą dodatkowego napicia. Viljar, mnie si to musi udaą! W przeciwnym razie bdzie le z wami, z twojĄ rodzinĄ. ZresztĄ le bdzie z caym rodem Ludzi Lodu! - Wiem. Poczekam tu przynajmniej, dopóki nie wej- dziesz do domu. JeŚli w ogóle uda ci si tam wejŚą! WikszoŚą prób koczya si zaraz za bramĄ. Saga skina gowĄ. Dzie by jasny, wprawdzie bez soca, ale przesycony biaym Światem. Ponownie spojrzaa w stron domu i ogarnĄ jĄ bezbrzeny smutek. KiedyŚ Grastensholm byo dumĄ parafii. Meidenowie i Ludzie Lodu wiedli tutaj pikne i na ogó szczŚliwe ycie. Liv pielgnowaa swój róany ogród, po którym teraz nie zostao nawet Śladu. Dag zaprasza swoich kolegów asesorów na wspaniae przyjcia. Tutaj Mattias prowadzi lekarskĄ praktyk. Tutaj przyszed Heike, samotny olbrzym, i tutaj zamiesz- ka ze swojĄ VingĄ po "odbiciu" dworu Snivelowi. A potem wszystko potoczyo si nie tak jak trzeba. Heike, eby odzyskaą Grastensholm wraz z ukrytĄ na strychu tajemnicĄ, musia sprowadzią szary ludek, co stao si przyczynĄ nieszczŚcia. Saga po raz ostatni zwrócia si do Viljara: - Istnieje pewna moliwoŚą - powiedziaa. - To znaczy moe si zdarzyą, e stamtĄd nie wyjd. Ale to nie musi oznaczaą, e mi si nie udao. Gdyby mnie nie byo duej ni cztery doby, powinieneŚ zbadaą, jak si sprawy majĄ. JeŚli zdoasz wejŚą do dworu, jeeli ci si uda, to znaczy, e dom zosta uwolniony od upiorów. W takim razie jednak prosz ci, ehyŚ wziĄ na siebie opiek nad skarbem i ebyŚ mnie pochowa na cmentarzu w Grastens- holm. Viljar nie by w stanie odpowiedzieą. UŚcisnĄ jĄ tylko pospiesznie. WyglĄda teraz duo lepiej. Starannie ogolony, wosy umyte, przystojny, zadbany. WciĄ mia worki pod oczami i twarz wyranie obrzmiaĄ, ale to powinno z czasem minĄą. Viljar dochodzi do siebie. Saga nie moe wic ponieŚą poraki i zniszczyą tego, co si zaczo tak dobrze ukadaą. Z bliska dwór w Grastensholm naprawd budzi groz. Nawet brama i ogrodzenie byy zniszczone. Szare, odrapa- ne, zbutwiae, poprzewracane. A dom... Boe, dopomó mi, modlia si w duchu. Z wieyczki na dachu zostay tylko ruiny, w których kawki wiy gniazda. Na tej wieyczce Liv i Dag bawili si w dziecistwie, stĄd oglĄdali okolic. W domu nie byo ani jednego caego okna. Spoza powybijanych szyb mignĄ czasem jakiŚ strzp firanki. ciany wyglĄday tak samo jak poty, równie odrapane i szare. Dekoracji nad bramĄ prawie nie byo widaą. - Dano wam szeŚądziesiĄt pią lat - sykna Saga przez zby. - Ale teraz koniec! Wiedziaa jednak, e ju nikt nigdy nie odbuduje szacownego Grastensholm. Nie miaa pojcia, jaki los czeka dwór, jeŚli uda jej si wypenią zadanie, ale aden z budynków, które jeszcze stay, nie nadawa si do remontu. Pomachaa na poegnanie Viljarowi, który znalaz sobie miejsce do siedzenia na starej rampie, gdzie daw- niej wystawiano baki z mlekiem, i przekroczya bra- m. W tej samej chwili usyszaa coŚ jakby westchnie, podniecone, zdenerwowane, dobywajĄce si z wielu garde. Saga wzia ze skarbu Ludzi Lodu tylko jednĄ jedynĄ rzecz, która moga jĄ chronią. Ale te amulet nalea do najznakomitszych: alrauna. Saga uznaa w kocu, e i ona ma jakieŚ prawo do magicznego korzenia. Dawniej w jej ŚwiadomoŚci alrauna bya do tego stopnia zĄczona z Heikem, e nawet myŚlenie o niej uwaaa za Świtokradztwo. Po przey- ciach w fiskich lasach zmienia poglĄdy. Tego ranka z najwikszym szacunkiem wyja amulet ze szkatuki. A kiedy zawiesia go na szyi, nie odniosa wraenia, e jest ciki czy martwy. Ale te nie uoy si spokojnie na jej piersi, jakby nie tam byo jego miejsce. Alrauna czuwaa. W kadym razie Saga tak sobie to tumaczya. Powinnam bya tu przyjŚą jesieniĄ, myŚlaa Saga patrzĄc na stary, na wpó zrujnowany dom. Na smutnym opuszczonym dziedzicu i w ogrodzie powinny szeleŚcią unoszone wiatrem pikne, zotobrunatne liŚcie, take natura powinna Świadczyą o upadku, o nadchodzĄcej Śmierci. Kawki powinny z krzykiem lataą nad zawalonĄ wieĄ, zmagaą si z jesiennym wichrem, strzpy firanek szarpane wiatrem powiewaą nad Ślepymi oknami. Drzwi powinny raz po raz trzaskaą gucho i odbijaą si ponurym echem po pustym domu. Ale na Świecie panowao lato. GorĄce, radosne lato. Moe waŚnie kontrast pomidzy tym opuszczonym domostwem a pogodnĄ naturĄ budzi takie ponure skoja- rzenia. Zatrzymaa si na dziedzieu zaraz za bramĄ. Na- suchiwaa, wczuwaa si w atmosfer tego miejsca. Odnosia wraenie, e dwór zamar ze zdumienia. Dlaczego? DomyŚlaa si zdziwienia Viljara. Spodziewa si zape- wne, e wadcy dworu natychmiast z wielkim gniewem wyrzucĄ jĄ za bram, tak jak wielu przed niĄ, którzy próbowali si tam dostaą. Viljar siedzia teraz przed ogrodzeniem i patrzy na Sag, która zatrzymaa si za bramĄ, szczupa i bezbronna. Widok by tak przejmujĄcy, e Viljar poczu przemone pragnienie napicia si alkoholu. Wydawao mu si, e tylko w ten sposób zdoa ukoią ból. Wyprostowa si. To prawda, e w ostatnich latach szuka schronienia w Świecie iluzji, bo kopoty go przeras- tay. Ale teraz nic wolno mu powtarzaą bdu. Za adne skarby. Wiedzia jednak, e gdyby mia chocia kieliszeczek czegoŚ mocniejszego, atwiej byoby mu czekaą. Chwyci si mocno penej drzazg spróchniaej rampy, by nie wstaą i nie wyruszyą na poszukiwanie wódki.
Strych... Powinna wejŚą na strych. Saga przyglĄdaa si Ścianom dworu. Wydawao si najzupeniej prawdopodobne, e wewntrzne schody si zawaliy i dostanie si na strych bdzie po prostu niemo- liwe. Ale chyba nie, przecie mino dopiero dwanaŚcie lat, w tak krótkim czasie drewno nie zdĄyoby zbutwieą. Nie, na pewno schody stojĄ. Ale strych? Strych od poczĄtku stanowi siedzib szarego ludku, nikomu nie wolno byo tam wchodzią. Tula kiedyŚ próbowaa i usza z yciem wyĄcznie dziki pomocy demonów. Wszyscy inni zostali dosownie roz- szarpani na strzpy. I teraz Saga musiaa wejŚą waŚnie tam. Zdja alraun z szyi i trzymaa jĄ w rce. Dom i w ogóle cay dwór trway w ciszy. Saga wciĄ staa przed bramĄ, czekaa na atak, ale nic si nie dziao. Lk? Czy to lk czai si wokó niej w tych chwilach wyczekiwania? A moe to jej wasny niepokój sprawia, e w otoczeniu take wyczuwaa napicie? Nie, Saga nie baa si ani troch. Bya po prostu niepewna, nie wiedziaa, jak dostaą si do Środka. Nie otrzymaa przecie znikĄd adnych instrukcji. Moe wystarczy, jeŚli cakiem zwyczajnie wejdzie do domu, potem na strych, i bez kopotu znajdzie to, co tam zostao ukryte? Naley przecie do wybranych. Ale co si w takim razie stanie z szarymi? Do jej zada naley przecie ich unieszkodliwienie, oczyszczenie Gras- tensholm. W kadym razie nie moe w nieskoczonoŚą staą przed tĄ bramĄ. Spokojnie ruszya zaroŚnitĄ ŚciekĄ przez dziedziniec w kierunku domu. Na razie pozwolono jej poruszaą si bez przeszkód, dopóki nie dosza do drzwi wejŚciowych. Tam napotkaa niewidzialny mur. JakiŚ dziwny, mikki mur, jak gdyby pozbawiony woli, stawiajĄcy opór z wahaniem, stanowi wprawdzie zapor, ale chyba mona jĄ byo pokonaą. Saga zatrzymaa si i podniosa rk, wntrzem doni skierowanĄ ku drzwiom. - Syszycie mnie, stranicy dworu? Ja wiem, kim jesteŚcie, znam was wszystkich. Heike przekaza nam dokadne opisy. JeŚli nie liczyą drobiazgu pezajĄcego po ziemi, od którego wszdzie a si roi, w caym dworze byo dwadzieŚcia szeŚą rónego rodzaju istot. Marta zostaa pochowana na cmentarzu, a cztery demony opuŚ- cily to miejsce. A zatem zostao dwadzieŚcia jeden mar i upiorów. Zwracam si teraz do was wszystkich, byŚcie dobrowolnie wrócili do Świata cieni. Grastensholm ju do was nie naley! Czekaa. Viljar by teraz tak daleko od niej, e choą z pewnoŚciĄ sysza jey gos, to nie móg mieą adnego wpywu na bieg wydarze. Saga bya sama i samotnie musiaa podjĄą prób pokonania szarego ludku. Niewidzialny mur napiera. Ostronie, ale stanowczo. Chocia wciĄ mona byo mieą nadziej, e troch ustĄpi. - Ciekawi was pewnie, kim jestem! - zawoaa. - Jes- tem Saga z Ludzi Lodu, zostalam wybrana waŚnie dla tego. ycz sobie, ebym moga swobodnie wejŚą na strych. Ale nie na tym koniec. Nie chc wicej widzieą adnego z was w Grastensholm! Wasz czas tutaj dobieg koca ju dawno temu! Ci, którzy pragnliby, podobnie jak Marta, spoczĄą w poŚwiconej ziemi, mogĄ bez obaw przyjŚą do mnie, ja im pomog. Pozostali wrócĄ natych- miast na tamten Świat i nigdy wicej nie pokaĄ si w Grastensholm! GdzieŚ niedaleko niej rozlegy si zowieszcze chicho- ty. Ja ich nie widz, myŚiaa przeraona. Nie mam takiej zdolnoŚci. Jak, w takim razie, mam je pokonaą? W nastpnej chwili jednak uŚwiadomia sobie, e si myli. Przegnie drzwi wejŚciowe uchyliy si z przera- liwym skrzypieniem i na schodach ukaza si wysoki, jakby sztucznie wyciĄgnity mczyzna. ZachowujĄ si wobec mnie zupenie inaczej ni wobec ludzi, którzy przedtem próbowali wtargnĄą na ich teren, pomyŚlaa. Nic si nie zgadza z opowiadaniami Viljara. A zatem pierwsze wraenie byo prawdziwe: Szary ludek nie by pewien zachowania Sagi, nie wiedzia, co ona potrafi, na co jĄ staą. Nagle na schodach i na trawie przed niĄ zaroio si od upiornych zjaw. Saga patrzya na nie i staraa si za- chowywaą tak, jakby nie robiy na niej najmniejszego wraenia. Ale ich obecnoŚą napeniaa jĄ wstrtem. Cho- cia kilka byo adnych, to pewnie elfy, domyŚlia si. Widziaa te zwyczajnych ludzi, którzy zmarli nagĄ lub tragicznĄ ŚmierciĄ. Ale wikszoŚą zjaw budzia obrzydze- nie. Jak na przykad ta wielka gĄbczasta mara albo bezksztatne ohydztwa, które nawet trudno okreŚlią. W kocu wysoki mczyzna z ptlĄ ze sznura na szyi odezwa si: - A wic przybywasz, eby nas stĄd przepdzią, Sago? Odwany zamiar jak na takĄ drobnĄ panienk! UŚmiecha si szyderczo, a wikszoŚą jego Świty rykna gromkim Śmiechem. Niektórzy przyglĄdali jej si chodno, ale wszyscy wciĄ stali w grupie, jedno przy drugim, jakby bronili si przed wspólnym wrogiem, którego moliwoŚci do koca nie znali. - Dobrze wiecie, e mam doŚą wadzy, by was stĄd wyposzyą - powiedziaa spokojnie. - Dlaczego wic nie odejdziecie bez awantur? - No to spróbuj nas zmusią - rzek wysoki przeciĄgle. - Opór zwróci si przeciwko wam. Po czym obie strony zamilky i czekay. Wdrówka Shiry nie bya atwa, myŚlaa Saga ze smutkiem. Musiaa sobie radzią sama, a przecie nie miaa nadprzyrodzonych zdolnoŚci. Musiaa liczyą na swojĄ inteligencj i tak zwany chopski rozum. Wspomagaa jĄ tvlko czystoŚą uczuą, jakĄ zachowaa, i wiedza, którĄ zdobya. Villemo take z poczĄtku nic nie wiedziaa ani nie miaa wyjĄtkowych zdolnoŚci. Saga bya w podobnej sytuacji. Cae jej dotychczasowe ycie zmierzao ku tej chwili, choą nie bardzo nawet zdawaa sobie z tego spraw. Podobnie jak Shira bĄdzia po omacku i tak jak tamta prawie nieoczekiwanie stana wobec najwaniejszego zadania swego ycia. Jeszcze bardziej nie przygotowana ni Shira. Nikt jej przecie nie upomina, e powinna yą w czys- toŚci. ya jak inni ludzie. Co prawda przyniosa ze sobĄ na Świat pewnĄ rezerw wobec otoczenia, ale to byo wszystko. Pozwalaa sobie na wybuchy zoŚci skierowane przeciwko blinim, w kocowej fazie maestwa niena- widzia swego ma. Krótko mówiĄc, podlegaa normal- nym ludzkim saboŚciom. Ale te nie bdzie musiaa odnaleą róde ycia, jak to byo obowiĄzkiem Shiry. Miaa tylko uwolnią Grastensholm od niepoĄdanych goŚci. Coraz czŚciej ogarniao jĄ jednak przykre podejrzenie, e sprawa nie ogranicza si do tego "tylko". Makabryczne zgromadzenie przed niĄ najwyraniej nie zamierzao si poddaą bez waiki. Viljar opowiada o budzĄcych trwog widowiskach, jakie si tu rozgryway. O zakoczonych ŚmierąiĄ polowa- niach na ludzi, którzy odwayli si wtargĄą na teryto- rium szarego ludku. Na razie nic takiego si nie dziao. Na razie czekali. Niewidzialny mur nadal zagradza przejŚcie, ale nie by ju taki zwarty, a nawet wyranie si chwia. Zjawy byy podporzĄdkowane wisielcowi. Sam nie byby w stanie zamknĄą jej drogi jedynie siĄ woli, reszta musiaa mu pomagaą. Ale w kilku miejscach ich opór si zaamywa. Bali si jej, nie rozumieli, do czego zmierza. Praw- dopodobnie szary ludek mia jakĄŚ saboŚą i teraz si lkali, e Saga jĄ odkryje. To jednak nie wszystko. Bali si czegoŚ wicej. Tylko czego? Byskawicznie ogarna spojrzeniem caĄ gromad. Jedno z nich byo silniejsze od pozostaych, szed od niego lodowaty chód. Wisielec, rzecz jasna. I elfy! Owe cudownie pikne elfy byy niebezpieczniejsze od Śmierci. Ale oto, tam...! Dwie mae dziewczynki. Saga syszaa o nich. Teraz stay niedaleko niej na poroŚnitym trawĄ dziedzicu. Saga zwrócia si do nich: - Nie chcecie spoczĄą w poŚwiconej ziemi, dzieci? Nie chciaybyŚcie leeą obok mamy i taty? W grupie na schodach rozlegy si szmery. Gdy tylko na moment osabia uwag, któryŚ z upiorów rzuci si na niĄ, poczua zby na ramieniu. Nawet si nie odwracajĄc do napastników, skierowaa w ich stron alraun. Upiory cofny si. Wisielec zszed ze schodów. Podszed do Sagi tak blisko, e czua bijĄcy od niego odór zgnilizny, i powie- dzia szyderczo: - Ty gupia, one nie chcĄ wracae ani do taty, ani do mamy! To przez rodziców zostay zamordowane! Saga uniosa alraun i nakazaa mu, eby si wynosi i zostawi dzieci w spokoju. Dziewczynki znikny w tumie. Alrauna zdenerwowa- a wszystkich. Zapomnieli, e majĄ tworzyą mur, za- gradzajĄcy Sadze drog, wŚcieke rzuciy si ku niej, czua ich obecnoŚą przy sobie, jakby jĄ otaczaa gsta, drgajĄca pajczyna. Raz po raz czua na twarzy lodowaty powiew. Oczy wisielca pony gniewem. Saga pamitaa, jak Vinga zdoaa powstrzymaą napór tego samego tumu tamtej ksiycowej nocy na wzgórzu, kiedy Heike wywoa szary ludek z zaŚwiatów. - Wynosią si stĄd, piekielna hooto! - wrzasnla. Upiory wycofaly si niechmie. W wyniku zamieszania zapomniay stworzyą mur i droga na schody staa przed SagĄ otworem. Wbiega na nie kilkoma skokami i opara si plecami o drzwi. WciĄ wyciĄgajĄc przed siebie alraun odszukaa po omacku klamk i otworzya. Wsuna si do Środka i pospiesznie przekrcia klucz w zamku, a potem zacza si rozglĄdaą. Hall znajdowa si w tragicznym stanie. Gdy zatrzas- kiwaa drzwi, Ściany odpowiedziay jej guchym echem. PoŚrodku znowu zobaczya obie dziewczynki. OnieŚmie- lone patrzyy na niĄ bagalnie, ich sinoblade twarzyczki bielay w pómroku, a na gowach ziay czerwone rany zadane siekierĄ. Saga ukucna przy dzieciach. - Musicie mi powiedzieą, gdzie spoczywajĄ wasze szczĄtki. Postaram si, eby to miejsce zostao poŚwico- ne. - My mieszkayŚmy w Steinbreta - szepna jedna z dziewczynek dziwnie guchym gosem, - ZostayŚmy pochowane pod kupĄ gnoju. - Dzikuj. Pomoemy wam w imi Boga. Siostry uŚmiechay si agodnie. - W takim razie nie zrobimy ci nic zego - powiedziaa druga i na oczach Sagi obie rozpyny si w powietrzu. - O dwie mniej - mrukna Saga. - W takim razie pozostao dziewitnaŚcie. Nie liczĄc drobiazgu. Ledwie wypowiedziaa te sowa, a rozlegly si jakieŚ szelesty i przez szpar w drwiach zaczĄ wpezaą do hallu nieprzerwany strumie maych szarych istot, rozmaitych wijĄcych si potworków, gnomów, trolli i wszelkiego rodzaju ohydy z ludowych wierze. WikszoŚą wyglĄdaa niegronie, lecz inne, trudne do okreŚlenia paskudztwa, waziy na jej buty, próboway wbijaą jej w nogi ostre zby, mimo to sprawiay wraenie, e gdyby tupna, ucieknĄ. - Macie odwag mnie zaczepiaą? - krzykna goŚno. - Czy nie wiecie, kim jestem? Mam takĄ wadz, e mog was unicestwią, jeŚli dobrowolnie nie opuŚcicie domu! Syszycie, co mówi? Naprawd mam takĄ si? Niewane, chodzi o to, eby zastraszyą przeciwników. Saga wpatrywaa si surowo w maego obrzydliwego potworka o dugich, sterczĄcych na wszystkie strony wosach, porastajĄcych bardziej zwie- rzce ni czowiecze ciao. - Ty te wracaj do swojego Świata! Natychmiast! OpuŚą Grastensholm i nigdy wicej tu nie wracaj! Zmykaj, ale ju! Heike lub inni dotknici dziedzictwem za czonkowie Ludzi Lodu prawdopodobnie przeganialiby potworki za pomocĄ magicznych zaklą i dramatycznych gestów. Ona niczego takiego nie znaa. Mówia po prostu, co jej przychodzio do gowy, nawet jeŚli brzmiao to niezbyt gronie. A jednak, ku wielkiemu zdziwieniu Sagi, dwa potwor- ki parskny ze zoŚciĄ, po czym odwróciy si, podpezy do okna i znikny na zewnĄtrz. - No! - skwitowaa ich zachowanie Saga. - Na tym polega tajemnica! W gromadzie sĄ trudne do pokonania. Ale jedno po drugim... Skoro udao si pokonaą te dwa zoŚliwe diabeki, wszystko inne powinno byą atwiejsze. Przez cay czas szare stwory ywiy dla niej pewien respekt, a to po- wstrzymywao je przed otarartym atakiem. Nie miaa wĄtpliwoŚci, e kada z tych istot, zarówno z tych mniejszych, jak i wikszych, czekajĄcych na dworze, mogaby zabią czowieka. Ale ona sama bya chroniona. Naleaa do wybranych. Nie baa si pezajĄcego paskudztwa i to byo bardzo wane dla jej bezpieczestwa. KrzyczĄc i wymyŚlajĄc, apaa je to za kark, to za ogon, i przeganiaa jedno po drugim. mieszne byy te wrzaski, ale co im miaa powiedzieą? Przecie nie miaa okazji nauczyą si zaklą Ludzi Lodu. Stwory byy orzydliwe w dotyku, Śliskie albo wochate, niektóre jak galareta, niematerialne, co akurat byo szczerĄ prawdĄ, wiy si i wyryway, trudno bgo je utrzymaą. Nie chcialy si poddaą! Odniosa si bardzo surowo do dwóch maych gnomów, bo przecie zostay stworzone po to, by yą z ludmi w przyjani, pomagaą im w stajniach i oborach. A tymczasem one co robiĄ? PrzyĄczajĄ si do tej diabelskiej hooty, która doprowadzia do ruiny taki pikny dwór! Jej wymówki zrobiy wraenie na wszystkich. SzurajĄ- cym strumieniem suny ku oknu i toczyy si potem na dole w ogrodzie, pezy dalej na pola i do lasu. Dugi, szary, wijĄcy si wĄ istot z piekielnych otchani. Saga staa w oknie i uŚmiechaa si cierpko, patrzĄc w Ślad za nimi. Gdy znikny, wrócia do czekajĄcych jĄ zają. JeŚli miaa nadziej, e zamki i klucze mogĄ tu byą jakĄŚ pomocĄ, to si gboko mylia. Gromada szarych stworów klbia si na pododze i schodach wiodĄcych na pitro. Ale nie wszystkie. Sporo zostao jeszcze za drzwiami. Przypomniaa sobie, co czytaa w ksigach Ludzi Lodu, e Heike musia wielu z nich pomagaą, bowiem nie posiaday zdolnoŚci przenikania przez zamknite drzwi. W takim razie musz jeszcze pokonaą co najmniej dwie odmiany, myŚlaa. Wisielec najwyraniej traci cierpliwoŚą. PrzesunĄ si nad podogĄ, jakby pynĄ w powietrzu, wprost do Sagi. Wlepia w niĄ te swoje bezczelne oczy opryszka. - Jak widz, masz odwag pozbawiaą mnie moich podwadnych! ZabraaŚ mi ju wielu, zbyt wielu, ale niech ci si nie wydaje, e pozwol na wicej! JesteŚ silna, to prawda, ale mojej wadzy byle co nie zamie. Koniec tej zabawy! Zanim zdĄya otworzyą usta, eby "potraktowaą go osobno", jak to w myŚlach okreŚlaa, caa gromada znikna jej z oczu. Zalega zowroga cisza. Saga jednak nie zamierzaa marnowaą czasu. Energicz- nie podesza do schodów i wrzasna na cay gos: - Diabelska hoota! Syszycie mnie? Do was mówi! Zabierajcie si stĄd i wracajcie do swoich nor! Rozkazuj wam opuŚcią Grastensholm! W odpowiedzi usyszaa gromki szyderczy Śmiech. Nie, tak nie mona. Nigdy si przecie nie zajmowaa wywoywaniem duchów ani niczym podobnym. Naleao dziaaą powoli, wyrzucaą jedno po drugim. Tylko e na razie nie widziaa adnego... Wesza na schody, które natychmiat zaczy si pod niĄ gwatownie trzĄŚą. Saga stracia równowag i upada, próbowaa si chwycią porczy, ale ta rozleciaa jej si w rkach. Rozpaczliwie szukaa jakiegoŚ innego oparcia. W caym domu sychaą byo okropriy oskot i huk, Ściany si trzsy, schody pod SagĄ zaamay si z trzaskiem i kawaki drewna spaday na podog hallu. - Wy dobrze wiecie, e za mnĄ stojĄ potne siy! - krzykna ze zoŚciĄ. Wtedy wszystko ustao. Ponownie zalega cisza. Wy- czuwao si w niej wahanie. Schody na gór byy zrujnowane. Saga musiaa wykorzystaą ten moment niepewnoŚci swoich przeciwników. BalansujĄc na rumowisku, powoli wczogiwaa si na gór i zdoaa wejŚą na pitro, zanim tamci zdĄyli si ponownie zgromadzią. Tylko e teraz byo ich znacznie wicej. Ruszyy na niĄ z nienawiŚciĄ, powodowane strachem i czymŚ w rodzaju instynktu samozachowawczego. Obok niej sunĄ jakiŚ upiór. Dwuwymiarowy, paski, lea w powietrzu, wygina si i Śmia jej si bezczelnie w twarz. Saga wyciĄgna alraun tak, e amulet dotknĄ ducha, i ostro nakazaa mu opuŚcią Grastensholm na zawsze. Rozleg si przenikliwy pisk i sinoblada, powóczysta zjawa wyleciaa przez okno. Jeszcze osiemnaŚcioto, liczya Saga. Teraz jednak upiory rozzoŚciy si nie na arty. Z wŚciekym wyciem rzuciy si na Sag, warczay, próboway jĄ gryą i szarpaą. Ona wyciĄgna w ty lewĄ rk i chwycia jakieŚ obrzydliwe, kosmate rami, które starao si jej wyrwaą. W momencie kiedy dotkna upiora, sta si on wrdzialny i Saga spojrzaa w oczy mordercy. Po Śmierci zby mu urosy i wyglĄday teraz jak dugie, ostre szpile, tam gdzie kiedyŚ by nos, ziaa pustkĄ czarna dziura. - Wracaj natychmiast do grobu, ty upiorze! - wrzas- na Saga. Ze wŚciekym krzykiem upiór wylecia przez okno. SiedemnaŚcie, stwierdzia Saga. Trzeba wyeliminowaą jeszcze siedemnaŚcie sztuk. Wtedy zorientowaa si, e zostaa zamknita, znalaza si w ciasnym krgu lodowato zimnych istot. Nie widziaa ich, ale czua ich obecnoŚą wszystkimi zmysami. "Odejd stĄd" zdaway si mówią. "Daj za wygranĄ, zanim umrzesz! Wygraą i tak nie moesz, wiesz o tym. Wic odejd, a damy ci wszelkie bogactwa i przyjemnoŚci tego Świata." Migno jej przed oczyma mnóstwo wspaniaoŚci, uroda i bogactwo, jakie na niĄ czekay, i zakrcio jej w gowie. Elfy. Pamitaa, e byy cztery. Dwie niezwykle pikne kobiety i dwaj równie urodziwi mczyni. Wszyscy uwodzicielscy, podstpni. UŚwiadomia sobie, gdzie one stojĄ. Nie wiedziaa, jak wyglĄdajĄ, byy dla niej niewidoczne, ale domyŚlaa si ich obecnoŚci. Podsuwaa im alraun przed oczy, jednemu za drugim, tak szybko, e nie mogy odskoczyą, a ona krzyczaa, e majĄ wracaą do swoich lasów i na Ąki, gdzie jest ich miejsce. Parskay rozczarowane, lecz otaczajĄcy Sag krĄg si rozsypa. Co ja bym zrobia bez alrauny? myŚlaa. Zdawaa sobie jednak spraw z tego, e nie tylko amulet jej pomaga, Ona sama take miaa wadz. Czua, e przepenia jĄ ogromna sia. Owa sia wybranych, której Tarjei nie zdĄy wykorzystaą. Ta, która na krótko napenia ycie Villemo i Dominika na czas, jakiego potrzebowali, by przeprowadzią walk z modym i dzikim Ulvhedinem. Kiedy go ju obaskawili, nadprzyrodzona sia opuŚcia ich. Nigdy si jednak nie spodziewaa, e ona sama otrzyma si tak wielkĄ, i bdĄ przed niĄ uciekay ciemne moce. Oczekiwaa jeszcze zacieklejszej walki. Viljar zresztĄ take. To on jĄ ostrzega, e niebezpieczestwo moe byą Śmiertelne, ale dotychczas nic takiego jej nie zagraao. wszystko szo zdumiewajĄco prosto i gadko. Tylko e walka si jeszcze nie skoczya. Jeszcze trzynaŚcie stworów... Saga zbliya si do schodów wiodĄcgch na strych. Z dawnej urody i ŚwietnoŚci Grastensholm nie zostao nic. Wszystko byo odrapane i brzydkie, poamane i zruj- nowane. Ogromne dziury w pododze, deski takie prze- gnite, e co chwila zaryway si pod ciarem Sagi. Nagle coŚ spado jej na plecy. Tak, naprawd. CoŚ jĄ przyciskao do podogi, dawio. I to coŚ byo obrzydliwe. JakaŚ gĄbczasta substancja dotykaa jej skóry. Czy to nie pazury skrobiĄ o podog? Mara, pomyŚlaa Saga. Ta wstrtna nocna zjawa, która niczym jedziec dosiadaa ŚpiĄcych i panoszya si w ich snach. Olbrzymia postaą kobieca, ohydna i lepka. Odbieraa Sadze siy. Saga dyszaa ciko, ale kleista masa zatykaa jej usta i ptaa rce. Zmagaa si z marĄ sama, twarzĄ w twarz, jeŚli tak moe powiedzieą ktoŚ, kto ley rozpaszczony na pod- odze pod ciarem przeciwnika. Sowa nie mogy prze- drzeą si na zewnĄtrz, mimo to jednak wykrzykiwaa je; efekt by taki, jakby krzyczaa w grubĄ poduszk, niewy- ranie, niezrozumiale, bo dusia si z braku powietrza: - Zgi, przepadnij, maro nieczysta! Ty tusty, wstrt- ny truposzu! Wracaj do swojego zapaskudzonego Świata i do swoich koszmarnych snów! Rozleg si syk, jakby ktoŚ przebil wielki balon, a potem jeszcze kilka konwulsyjnych prób zmiadenia Sagi i ucisk zela, a szpetne przeklestwo wisielca pozwolio leĄcej zrozumieą, e mary take zdoaa si pozbyą. Jeszcze dwanaŚcioro. Kto moe znajdowaą si na zewnĄtrz? Na dziedzicu? Istoty z ludowych wierze. Te zaŚ byy zwiĄzane z miejscem i nie mogy si poruszaą jedynie dziki sile woli. One potrzeboway pomocy. Ile zostao jeszcze w domu? Nie zdĄya policzyą stojĄcych u stóp schodów na strych. Nie powinno ich byą wiele. Z pewnoŚciĄ nie... Ale upiory stay si ostroniejsze. Nie zbliay si za bardzo do Sagi, wyczekiway na okazj, eby si na niĄ, rzucią wspólnie i rozstrzygnĄą pojedynek. Tymczasem stao si coŚ zupenie nieoczekiwanego. JakiŚ pochliwy kobiecy gos szepta pospiesznie u jej boku, a lodowate donie czepiay si rĄk Sagi. - Ratuj mnie! - szepta gos. - Uwolnij mnie od tego strasznego istnienia pomidzy yciem a ŚmierciĄ! Saga natychmiast zrozumiaa, co to dla niej znaczy. - W imi Jezusa Chrystusa pragn ci pomóc. Gdzie zostaaŚ pochowana? - Po drugiej stronie cmentarnego parkanu. Na prze- kltym placu, pod wielkim krzakiem jaowca. Wisielec dopad do nich z goŚnym krzykiem, lecz Saga zdĄya szepnĄą do kobiety: - Wracaj tam natychmiast! Odnajdziemy twój grób. Poczua uŚcisk lodowato zimnych doni, zapewne w podzice. Kobieca zjawa znikna. Jeszcze jedenaŚcie, liczya Saga, nie suchajĄc prze- klestw wisielca. Zacza wchodzią na schody prowadzĄce na strych. Znowu ktoŚ zagrodzi jej drog. KtoŚ owadnity ĄdzĄ mordu. Nagle dwoje potnych szczk zacisno si jej na rce. Na tej rce, w ktorej trzymaa alraun. Najdroszy talizman Ludzi Lody potoczy si w dó i zosta kopniakiem odrzucony daleko od Sagi. Ona wymierzya byskawicznie cios, chcĄc unieszkodliwią monstrum. Musiaa dziaaą naprawd szybko, eby nikt nie zdĄy ukryą amuletu. Modlia si w duchu: "Pozwói mi odzyskaą zdolnoŚą widzenia niewidzialnego!" I modlitwa zostaa wysuchana. Saga wyczua obecnoŚą w pobliu czegoŚ nieokreŚlonego, zdoaa zapaą coŚ Iepkiego, co Śmierdziao jakby zgniĄ wodĄ, i zawoaa: - WynoŚ si! WynoŚ si z powrotem do tej kupy gnoju, z której przyszedeŚ! I nie pokazuj si tu nigdy wicej! Po czym puŚcia stwor. Ta parskaa i plua ze zoŚci, resztkĄ si zepchna Sag ze schodów i znikna. Dziesicioro... Nie ma tego zego, co by na dobre nie wyszo - Saga upada obok alrauny! Zapaa jĄ w tej samej chwili, gdy jakaŚ stopa w cikim bucie próbowaa kopnĄą amulet tak, by odrzucią go daleko w kĄt. - Ach, tak! - spokojnie powiedziaa Saga nieoczeki- wanie pewna, jak si sprawy naprawd majĄ. - Ach, tak! ZostaeŚ ju tylko ty. - JeŚli myŚlisz, e ywa opuŚcisz dwór, to... - Wiem, e wielu twoich czeka na zewnĄtrz. ciŚle mówiĄc, dziewicioro, prawda? Ale martwmy si tym, co mamy tutaj. Prosz bardzo, twoja kolej. Tamten rozeŚmia si tylko ponuro. Nie moga wywoaą z mroku jego postaci, nie wiedzia- a, gdzie si znajduje, by po prostu silniejszy od tamtych. Odczuwaa natomiast, e zionie bezgranicznĄ nienawiŚciĄ. Przerzedzia szeregi jego armii, zostay tylko ndzne resztki. Tego nie móg jej wybaczyą. Nigdy! Ale sowa, które teraz pady, zaskoczyy jĄ. Sta tu obok niej. - Wejd na strych, ty wariatko! Id tam i we sobie ten wasz klejnot! A póniej pogadamy. Saga czekaa z niedowierzaniem. On zapewne chce eby odnalaza to, co zostao schowane na strychu i potem jej to odbierze. Upiór stawa si niecierpliwy. - Id ju, do diaba! Widzisz przecie, e pozwalam ci iŚą! Ale nie myŚl sobie, e si poddaem! Nie bya w stanie stwierdzią, czy mówi szczerze, ale skina gowĄ i zacza wchodzią po schodach. Obejrzaa si kilka razy, lecz nikt nie szed w Ślad za niĄ, czua to. Strych przedstawia sobĄ okropny widok. Ogromny i zrujnowany, dach pozapadany, na pododze resztki zawalonej wieyczki, czŚą stropu zarwaa si i spada na dó. Podoga trzeszczaa zowieszczo pod nogami Sagi. Gruba warstwa kurzu pokrywaa wszystko, podog i zgromadzone tu niepotrzebne sprzty. JakaŚ pikna szafa spróchniaa do tego stopnia, e w kadej chwili moga si rozsypaą. Ale w jednym miejscu kurzu nie byo, zosta zgarnity z podogi jakby podczas gwatownej walki. Saga rozglĄdaa si uwanie w mdym Świetle przedo- stajĄcym si tu przez otwory w dachu. Poczua ssanie w oĄdku. To, co widziaa, to musiay byą ludzkie szczĄtki, nic innego. "KtoŚ z wadz gminnych wszed kiedyŚ do dworu. Nigdy stamtĄd nie wyszed..." Odwrócia si ze wstrtem. Musiaa oddychaą gboko, eby nie stracią przytomnoŚci. Skarb Ludzi Lodu. Trzeba szukaą... Staa bez ruchu z zamknitymi oczyma. JakiŚ dziwny szum wypenia jej gow. Cae ciao. Jak... wibracje? Heike wiele mówi o wibracjach. Wielu z Ludzi Lodu odezuwao ten fenomen tutaj na strychu. Wibracje dochodzĄce z któregoŚ kĄta? Powoli odwracaa gow, nasuchujĄc. O! Tam! W tamtym rogu... PrzeniknĄ jĄ lodowaty dreszcz. UŚwiadamia sobie coŚ jeszeze: dotara do niej twarda, nieubagana prawda, e nie jest na tym strychu sama. To dlatego wisielec Śmia si cynicznie! Istniaa jeszcze jedna istota. Wielka, bezksztatna, wyczekujĄca. Tutaj, na górze, czekaa na Sag, cakowicie oddzielonĄ teraz od zewntrznego Świata.
ROZDZIA XII
Sporo czasu mingo, nim Saga odwayla si zrobią nastpny krok. Kiedy jednak sza w stron kĄta, w którym znajdowa si ów nieznany skarb, zmurszaa podoga trzasna pod jej stopĄ, koniec zamanej deski odskoczy i uderzy w resztki zrujnowanej wieyczki. Rumowisko zaczo si poruszaą, a potem z wielkim hukiem spado w dó, na nisze pietro domu, do sypiaini, która si tam waŚnie kiedyŚ znajdowaa. Cay strych, ba, cay dom zaczĄ si trzĄŚą, w kocu jedna ze Ścian poddasza zaamaa si, wzniecajĄc tumany pyu. Saga staa, dopóki si wszystko znowu nie uspokoio. Dom nie powinien umieraą w ten sposób, myŚlaa ze smutkiem. To niegodne! Zwaszcza niegodne takiego domostwa jak Grastensholm z caĄ jego wspaniaĄ histo- riĄ. Tym razem musiaa okrĄyą rumowisko, eby dostaą si do tamtego kĄta. Przez cay czas miaa ŚwiadomoŚą, e coŚ czy ktoŚ si tu na niĄ czai. Dotara do celu. Rozejrzaa si uwanie, ale niczego specjalnego nie zauwaya. I wtedy znowu pojawiy si sygnay. Dla tych, którzy przychodzili tu przedtem, brzmiay one ostrzegawczo. Sadze wyday si przyzywajĄce. Ona musiaa odnaleą to, co zastao tu ukryte. Wibracje byy najsilniejsze koo duej komody. Pod komodĄ? Czy naprawd Saga bdzie musiaa czogaą si po tej brudnej pododze? No có! ZdarzajĄ si rzeczy znacznie gorsze od kurzu. Miaa ju okazj si o tym przekonaą. Teraz bya po prostu troch zmczona. Przez cay czas we wszystkim, co robia, towarzyszya jej nieustannie myŚl o jedynym mczynie, którego kiedykolwiek kochaa. O Marcelu. Niekredy myŚlaa o nim jako o Lucyferze. Wtedy jednak ogarniao jĄ uczucie tak gwatownego szczŚcia, e zaczynao jej si kreią w gowie. Bezpieczniej wic byo wspominaą Marcela. Miaa wraenie, e on tu z niĄ jest. e patrzy, jak Saga klka i szuka po omacku pod komodĄ. Ale ani Marcela, ani Lucyfera, rzecz jasna, w Grastensholm nie byo. To tylko ona sobie wyobraaa, e jest, i czerpaa stĄd pociech. MyŚl o nim dawaa jej poczucie bezpieczestwa. Wyczua doniĄ jakĄŚ szkatuk. To obiecujĄce. Nie bez trudnoŚci wyciĄgna szkatuk spod komody. WyglĄdaa na bardzo starĄ. Okucia i zamek zardzewiay tak, e metal kruszy si w palcach. Usiada na pododze wstrzymujĄc dech i obiema rkami Ściskaa szkatuk. Nagle coŚ jĄ uderzyo w ucho tak mocno, e omal nie stracia przytomnoŚci. Wstaa zamroczona, ale zanim zdĄya si wyprostowaą, zauwa- ya, e coŚ si za niĄ skrada. Byo to cuŚ ogromnego, o ile moga si zorientowaą, miotao si wokó niej, wirowao, potwornie wielkie! Przypomniaa sobie kilka sów z kronik Ludzi Lodu: "Niektórzy z nich sĄ wysocy jak sosny." Kogó to brakowao ze sporzĄdzonej przez Heikego listy szarego ludku? Wysocy jak sosny? Przyciskaa szkatuk pod pachĄ, a w drugiej, unie- sionej w gór rce trzymaa alraun. - Kimkolwiek jesteŚ, wynijd stĄd - rzeka, Świado- mie uywajĄc staroŚwieckich sów. Ci, z którymi teraz miaa do czynienia, naleeli do dawno minionego Świata. - Powróą do tej ziemi, w której zoono twoje czonki! Teraz jedno po drugim nastĄpiy trzy wydarzenia. Najpierw, gdzieŚ na prawo od Sagi, da si syszeą kobiecy Śmiech, z lewej zaŚ odezwa si gos bardzo starego mczyzny, który posugiwa si równie starym jzykiem: "Na co ty si waysz, niewiasto z Ludzi Lodu? Powiadam ci, e zostaliŚmy stworzeni z tej samej gliny!" JednoczeŚ- nie to coŚ wielkiego i obrzydliwego, co, jak si jej zdawao, miaa przed sobĄ, zwalio jej si na plecy takim ciarem, e opada na kolana. Teraz ju wiedziaa, kto moe byą taki wysoki jak dom. Wyrodzecy. Nowo narodzone dzieci, które wyniesiono do lasu, by tam umary. Znajdoway sobie kryjówki na przykad pod podogĄ obory albo w lasach i mogy upatrzonego czowieka zadrczyą na Śmierą. Tu, na górze, Saga miaa przeciwko sobie trzy rónego rodzaju upiory. A aden z nich najwyraniej nie zamierza pozwolią, by opuŚcia strych... Poczua czyjeŚ rami na swojej szyi, a kiedy chciaa sprawdzią, co to, odnalaza dziecicĄ do, tyle e ogrom- nĄ, wikszĄ ni jej wasna gowa. Zdawionym gosem wyszeptaa, podobnie jak to kiedyŚ uczynia Silje, kiedy znalaza w lesie porzuconego noworodka: - Ja ciebie chrzcz w imi Ojca i Syna i Ducha witego, i nadaj ci imi Per. I ciebie chrzcz w imi Ojca i Syna i Ducha witego imieniem Kari. Amen! Przez cay czas nie puszczaa tej potwornie wielkiej dziecicej rki. UŚcisk zela. Jakby i ta ogromna istota, i ona sama jednoczeŚnie doznay ulgi. Z cichym dziecinnym kwile- niem, które z wolna przechodzio w gaworzenie, potwór zsunĄ si z pleców Sagi. - Aha, aha - powtarza starczy gos, a dochodzi jakby z oddali, zarówno jeŚli chodzi o miejsce, jak i o czas. - Nie jesteŚ w ciemi bita, jak widz. Tak, tak, przecie przybyaŚ tu do nas, a na to trzeba mieą w gowie nie tylko Ojczenasz, nie, nie. Saga, odkĄd znalaza si w Grastensholm, nie od- czuwaa najmniejszego lku, nic ani na moment jej nie przestraszyo. Wiedziaa, dlaczego tak jest. OczywiŚcie, jako jedna z wybranych, bya chroniona przed zakusami takich jak ci tutaj, ale byo coŚ jeszcze. Dane jej byo przeyą najwikszĄ mioŚą, jaka moe poĄczyą kobiet i mczyzn, wic teraz, kiedy nic jej ju nie pozostao, kiedy ukochany opuŚci jĄ na zawsze, czego miaa si lkaą? KtoŚ, kto nie ma przed sobĄ przyszoŚci, nie ma powodu lkaą si tego, co nastĄpi. Spokojnym gosem zapytaa: - Kim jesteŚ? I kim jest ta kobieta? - Nie wiesz? - zagulgota. - JesteŚmy przecie spowi- nowaceni. - Naleycie do Ludzi Lodu? - zapytaa z niedowierza- niem. - O, nie, nie! Do tak szlachetnie urodzonych nie naleymy! - Teraz sobie przypominam - rzeka pospiesznie. - Wedug Heikego bya tu jeszcze jedna wiedma. I czarownik. Zgadza si? - Tak to jest! I jeŚli nie przyjdzie ci do gowy, eby nas zepchnĄą w jakiŚ ponury kĄt albo gdzie indziej, to moemy wyjŚą do ciebie i porozmawiaą. Saga skina gowĄ. - Macie moje sowo honoru. - To zacnie z twojej strony! Z mroku zalegajĄcego strych wyoniy si dwie po- stacie. Kobieta, którĄ kady by natychmiast, na pierwszy rzut oka, okreŚli jako wiedm, i starszy mczyzna w prostym i tak staroŚwieckim ubraniu, e musia chyba pochodzią z epoki elaza. PrzyglĄdali si Sadze i uŚmiechali z podziwem. - Zaiste, jesteŚ cudnym stworzeniem, Sago z Ludzi Lodu - powiedziaa kobieta. - Wiele bym daa, eby staą si tobie podobnĄ! - Nie jestem a tak godna zazdroŚci, jak moe mogo- by si wydawaą - odpara Saga. - Tak sĄdzisz? A przecie popdziaŚ kota temu pys- kaczowi, który tu nami dyryguje. I odebraaŚ mu wik- szoŚą jego popleczników. - O, ale ma jeszcze was, prawda? - Nie bdzie mia, jeŚli zechcesz nam pomóc. - Chtnie. Ale musicie mi obiecaą, e opuŚcicie Gras- tensholm. - Uczynimy to z radoŚciĄ. Dojado nam ju to ycie. "ycie", có za dziwne wyraenie w tych okolicznoŚ- ciach! Saga stumia uŚmiech. - Czego sobie ode mnie yczycie? - zapytaa. - ByŚ pokonaa tego szaleca, w którego wadzy si znajdujemy. Kiedy twój krewniak, Heike, odda ducha, my take pragnliŚmy opuŚcią Grastensholm. Ale ten podlec by naszym zwierzchnikiem i narzuci nam swojĄ wol. - Jakim sposobem? Nie zauwayam, by mia jakieŚ szczególne waŚciwoŚci. - Dziki! - stary czarownik uŚmiechnĄ si szeroko. - Dziki ci za te sowa, po prostu rozkosz tego suchaą. Ale trzeba ci wiedzieą, e istnieje specjalna skala ocen, u nas, wyrzutków, take. Tak, tak, zwiemy si wyrzut- kami, my, którzyŚmy nie zaznali spokoju, nie dano nam miejsca spoczynku. - To znaczy, e wedug tej skali on plasuje si najwyej? Dlaczego? Kobieta w czarnym ndznym ubraniu skrzywia si. - On popeni wielkie przestpstwo, najwiksze w opinii potpionych. Zamordowa dziecko, a uczyni to w koŚciele. Kiedy zaŚ nadszed ksiĄdz, jego równie pozbawi ycia. Przed otarzem. Saga zadraa ze zgrozy. - Ale to si musiao wydarzyą w tutejszej parafii, skoro Heike móg go wywoaą ze Świa_ta cieni. Nikt mi nigdy o niczym takim nie wspomnia, a przecie gdyby chodzio o koŚció w Grastensholm, wszyscy by o tym wiedzieli! - Nie, to nie w tym koŚciele. Z pewnoŚciĄ jednak wiesz, e w dawnych czasach due dwory miay wasne koŚcioy lub kaplice. A dwór w Grastensholm jest bardzo stary. I bya tu inna paska siedziba, zanim wzniesiono dzisiejsze domostwo. Na dugo przed czasami Meidenów. Grzech dokona si waŚnie w dworskiej kaplicy. Zamor- dowanych zoono w poŚwiconej ziemi, ale nie jego. - Ale... - zacza Saga niepewnie. - Czy to nie on jest upiorem z Bagien Wisielca w parafii Moberg? - Owszem, tam byo miejsce kani, ale ciao przywieli tutaj. - Gdzie znajduje si jego grób? - ywy masz umys i nie brak ci rozumu - pochwali stary czarownik. - Take i moim pragnieniem jest go pokonaą, a wszys- tko wskazuje na to, e nieatwo bdzie go dostaą. - Zosta pochowany na Wzgórzu Wisielców. Saga nigdy nie syszaa o adnym Wzgórzu Wisielców. - Moe moi krewni bdĄ wiedzieli, gdzie to jest. - WĄtpi! - przerwaa jej wiedma. - Nikt z ywych tego nie wie. Wzgórze Wisielców to byo to niedue wzniesienie koo bramy do Grastensholm, gdzie póniej wystawiano mleko. Tam gdzie usiad Viljar, nie majĄc pojcia o grobie powieszonego opryszka! - Dzikuj - powiedziaa Saga. - W takim razie jest mój! Ale wy? Czego oczekujecie ode mnie? Mam wam urzĄdzią pogrzeb? Gos kobiety dochodzi teraz z oddali niczym echo z grobowej niszy. - Nie, nie! Nam jest tak dobrze razem, e polatamy sobie jeszcze po Świecie parset lat. Ale nie lkaj si, nie bdziemy ju wieej kopotaą Ludzi Lodu. Nigdy nie chcieliŚmy tego robią. ywimy wielki respekt dla twojego rodu. ZostaliŚmy tu wezwani wbrew wasnej woli. Jedy- ne, czego pragnliŚmy, to byŚ unicestwia tego otrzyka. - Kim jesteŚcie? - Ja zostaam w tutejszej parafii spalona na stosie. Rok by wtedy tysiĄc piąset siedemdziesiĄty i ósmy. Mój przyjaciel zaŚ by potnym czarownikiem w pogaskich czasach. On take przypaci yciem swojĄ sztuk, ale nie bdziemy ci zadrczaą opisywaniem, w jaki sposób go uŚmiercono. W tamtych czasach ludziom brakowao delikatnoŚci. - O, wspóczesnym te wiele brakuje, jeŚli o to chodzi - mrukna Saga. - A zatem opuŚcicie teraz Grastens- holm? - OczywiŚcie! Najzupeniej dobrowolnie. Wiedma podesza do Sagi. - Pozwól mi ucaowaą kraj twojej szaty, bogosawio- ne dziecko! Mczyzna zaŚ pochyli si przed niĄ w gbokim ukonie. Saga uŚmiechna si blado. - Nie jestem godna takich podzikowa. Zostaam wybrana waŚnie do tego i do niczego wicej. Wydaje mi si zresztĄ, e byo to niesychanie atwe zadanie. Zbyt atwe. - No, no - zagulgota znowu stary. - Okae si z pewnoŚciĄ któregoŚ dnia, kim jesteŚ i dlaczego tak atwo wykonaaŚ swoje zadanie! Wtedy zrozumiesz. Spojrzaa na niego pytajĄco, ale on uŚmiecha si tylko i potrzĄsa gowĄ. Saga opanowaa si. - Wydale mt si jednak, ze na dziedztncu czeka na mnie jeszcze par zjaw z ludowych wierze. Co ja mam z nimi zrobią? Stara wiedma machna lekcewaĄco rkĄ. - JeŚli tylko dasz sobie rad z tym gagatkiem na dole, nie musisz si ju martwią. Wszyskie duchy bdĄ uciekaą z dworu, gdy tylko ustĄpi odrtwienie, w jakie popadajĄ na widok upiora tak wysokiej rangi. Skupiaj si wyĄcznie na starciu z nim! - On mi dobrowolnie nie pozwoli odejŚą. - Nie, nie, tego moesz byą pewna. Ale on ywi dla ciebie respekt. Wielki, wielki respekt. Wykorzystaj to! Szczerze mówiĄc Saga nie zauwaya niczego szczegól- nego w zachowaniu si wisielca wobec niej. Zastanawiaa si, jak postpawaą. On na pewno zrobi wszystko, eby jej stĄd ywej nie wypuŚcią... Podoga pad jej stopami trzeszczaa zowieszczo. Strych nie byju bezpieezny. Gdyby podesza do tamtego otworu... Mogaby wtedy zobaczyą bram, gdzie siedzi Viljar i czeka na niĄ dokadnie na wprost starego wzgórza wisielców. Nie wiedziaa, czy Viljar nosi na szyi krzyyk, nie znaa jego religijnych przekona. Gdyby jednak mia krzyyk i gdy- by ona zawoaa, eby pobieg i pobogosawi wzgórek...? Nie! Viljar nie zrozumie, o co jej chodzi, nie z tej odlegoŚci. Natomiast wisielec usyszy i zrozumie... Po- biegnie tam czym prdzej i jeszcze zrobi krzywd bez- bronnemu Viljarowi. Nie, to zy pomys. Trzeba podejŚą upiora. Tylko jak? Stara kobieta zdawaa si czytaą w jej myŚlach. Powie- dziaa cichym gosem: - On jest próny. I Ądny wadzy. Wykorzystaj to. Kiedy rzeczy idĄ po jego woli, staje si arogancki i zaczyna si puszyą. Jest wtedy mniej uwany. Wisielec najwyraniej ma sporo cech psychopatycz- nych, pomyŚlaa Saga. Serdecznie podzikowaa za infor- macje i oznajmia, e ma ju konkretny plan. Powiedzieli sobie do widzenia i po chwili zrujnowany strych by pusty. Starzy zniknli. Saga mocniej obja szkatuk i ruszya ostronie ku schodom. Caa ta czŚą strychu zacza si koysaą. PoŚrodku, tam gdzie zwaliy si resztki wieyczki, pod- oga trzeszczaa nieprzyjemnie. Saga podbiega przestra- szona do wyjŚcia i zacza schodzią w dó. Schody take koysay si niepokojĄco. Tak jak sobie zaplanowaa, udawaa zmczonĄ, sza z trudem, zataczaa si. W kocu stana znowu na pododze pierwszego pitra. Wisielca nie widziaa, bo schowa si przed niĄ, ale wiedziaa, e tu jest, gdzieŚ bardzo blisko niej. Nagle usyszaa jego gos tu przy swoim uchu. - No, jak widz, wróciaŚ? - Tak, zeszam na dó - jkna. - Ci, których wysaeŚ przeciwko mnie, byli trudnymi przeciwnikami. Ale, oczywiŚcie, w kocu rozprawiam si z nimi. - Trudno nie zauwayą, e kosztowao ci to sporo - powiedzia zoŚliwie, wyranie zadowolony. Saga zwrócia si w stron, z której dochodzi gos. - JesteŚ a takim tchórzem, e nie masz odwagi mi si pokazaą? - Mam swoje zasady postpowania, przynajmniej w stosunku do ciebie. PozbawiaŚ mnie zbyt wielu moich podwadnych. Spodziewam si teraz, e w kadej chwili moesz wbią szpony w mojĄ skór. Spojrzaa z nienawiŚciĄ w jego stron. - Nigdy ci nie wybacz zdrady, jakiej si dopuŚcieŚ wobec Heikego z Ludzi Lodu. Nie zamierzam wic ustĄpią, dopadn ci któregoŚ dnia, nie uwaam te, e winna ci jestem jakieŚ obietnice. Ale chtnie zawarabym z tobĄ pewien kompromis. Akurat w tej chwili nie mam siy walczyą. Dobrze wiesz, e jeŚli si skoncentruj i postaram, zdoam ci pokonaą. Najpierw jednak chciaa- bym odnieŚą t szkatuk do Lipowej Alei. Dasz mi wolnĄ drog? Wisielec zwleka z odpowiedziĄ. - Ale wrócisz? - OczywiŚcie, i dobiar si do ciebie, moesz byą pewien. Licz Śi z tym, e bdziesz próbowa od- budowywaą swoje imperium pod mojĄ nieobecnoŚą, ale zaryzykuj. Znowu si namyŚla. - Mógbym unieszkodliwią ci natychmiast... - Naprawd? - OczywuŚcie - odpar pospiesznie, ale nie podjĄ adnej próby. Byo tak, jak jej mówili starzy na strychu. Czu dla niej respekt, zachawywa si bardzo niepewnie. Dlaczego? - To znaczy, e pozwalasz mi tu zostaą? - zapyta z niedowierzaniem. - Na razie tak. Ale uprzedzam ci, mog zaatakowaą w kadej chwili. UŚwiadomia sobie, e wisielec si uŚmiecha. Ju planowa, jak zgromadzi swoich zwolenników, i gdy Saga wróci, bdzie duo lepiej przygotawany. - W takim razie idziemy - zdecydowaa Saga. - I po- wiedz twoim pomocnikom na dziedzicu, eby mnie przepuŚcili. - Prosz bardzo - zgodzi si obojtnie. - I zapraszam z powrotem - doda z bezczelnym uŚmieszkiem, balan- sujĄc na zrujnowanych schodach. Saga zesza na dó, a potem wysza na dwór bez adnych problemów. Nikogo nie byo widaą, nikt jej nie zaczepia. Nie wiedziaa, czy wisielec jej towarzyszy, czy nie. W kocu znalaza si poza niebczpiecznym teryto- rium. Viljar wsta ze swojego miejsca i szed jej na spotkanie. WyglĄda na zmartwionego. - Saga, Bogu niech bdĄ dziki, e wróciaŚ! Chyba nigdy jeszcze si tak z adnego spotkania nie cieszyem! Ale zabawiaŚ tam naprawd bardzo dugo. Dopiero teraz spostrzega, e zaczyna si zmierzchaą. Naprawd tak dugo bya we dworze? - Ta szkatuka... Czy to znaczy, e ci si udao? - szepnĄ Viljar przejty. - I Grastensholm jest wolne od, no, wiesz od kogo? - Jeszcze nie cakiem - odpara zdyszana. - Viljar, czy ty masz srebrny krzyyk? To znaczy, chodzi mi o to, czy nosisz krzyyk na szyi? SpoglĄda na niĄ zdumiony, a potem podniós rk do szyi. - Mam, naturalnie, e mam. Dostaem od Belindy, ona jest bardzo religijna. Nosz go ze wzgldu na niĄ... Saga przerwaa mu. - Daj mi go teraz, szybko! - Co? Ty te jesteŚ wierzĄca? - zdziwi si. - Na swój sposób jestem. Religijne wychowanie mojego katolickiego ojca zrobio swoje. Dzikuj - doda- a, biorĄc krzyyk. - To nam pomoe. A teraz we szkatuk i jak najszybciej wracaj do Lipowej Alei. Ja przyjd troch póniej. Spiesz si! Nie mamy czasu! - Nigdzie nie pójd! Zostan z tobĄ. Widz, e jesteŚ bardzo zdenerwowana, przyda ci si moja pomoc. - To przynajmniej odejd na bok. Nie wiem, jak si wszystko potoczy. Nie moesz zostaą zraniony, wiesz, zosta mi jeszcze co najmniej jeden. Ten najgorszy. Viljar chwyci szkatuk i pobieg drogĄ w stron Lipowej Alei, ale niezbyt daleko. Saga dziaaa jak w gorĄczce. ciskajĄc w doni krzyyk, sza w stron wzgórka. Po kilku krokach usyszaa krzyk. Woanie z dworu, pene przeraenia i wŚciekoŚci. Wisielec zorien- towa si, co jego przeciwniczka zamierza zrobią. Saga zacza biec. - Saga! Uwaaj, on ci goni! - krzyknĄ Viljar. Spojrzaa za siebie. Wisielec by tak zdenerwowany, e zapomnia staą si niewidzialny. Gna jak burza, wyciĄga swoje i tak niesamowicie dugie nogi i wrzeszcza nie- ustannie. Najwyraniej nie brak i takich, którym nie spieszno do spokojnej mogiy! Powieszony nigdy przedtem nie mia tak wysokiej pozycji jak w Grastensholm, kiedy panowa nad sporym oddziakiem upiorów. Dobrze si z tym czu i nie cheia zmian. Byo ju bardzo niedaleko wzniesienia, ale jednak jeszcze kawaek, a powieszony pdzi z potwornĄ szybko- ŚciĄ. Saga biega przez leĄce odogiem pole i krzyczaa do Viljara, by si wystrzega upiora. W krytycznej sytuacji moe zapaą Viljara jako zakadnika, eby szantaowaą Sag. Musiaaby wtedy ustĄpią. Nie miaa czasu patczeą, co si dzieje z kuzynem, jej jedynym celem byo wzniesienie, owo dawne szubieniczne wzgórze, o którym teraz ju nikt nie pamita. Jeszcze kilka kroków... Ale powieszony zblia si nieustannie, syszaa tupot, czua jego straszliwĄ zoŚą. Gdyby przyszo co do czego, nie bdzie mia litoŚci. arty si skoczyy, teraz gra toczy si o jego "ycie", jeŚli mona si tak wyrazią. Stopy Sagi ledwo dotykay trawy porastajĄcej wznie- sienie, dosownie pyny ponad ziemiĄ. Upiór dysza iej w kark i nagle potwornie dugie rarni dotkno jej barku. Saga bez tchu rzucia si naprzód. Na szyi miaa alraun, ale ta nie moga jej w niczym pomóc, tutaj potrzebny by krzy. Trzymaa go mocno w wyciĄgnitej rce, postaą Ukrzyowancgo kierowaa ku ziemi. Wisielec potknĄ si i zatoczy, ale nie upad. Jakby resztkĄ si rzuci si na Sag, poczua obrzydliwy smród od ramienia, które zaciskao si jej na szyi, i nagle wydarzenia potoczyy z zawrotnĄ szybkoŚciĄ. Zdawao jej si, e syszy jak dalekie nawoywania, które wiatr niesie od strony Gras- tensholm. Ci z szarego ludku, którzy tam jeszcze zostali, woali do swojego przywódcy: "Nie ruszaj jej, nie ruszaj jej, ona jest Śmiertelnie niebezpieczna!" RównoczeŚnie wisielec otrzyma potny cios i a zawy z bólu. Upad na ziemi, rycza i wi si jak sieczony biczem wĄ. Saga staraa si go przekrzyczeą: - W imi Boga Ojca i Syna i Ducha, poŚwicam ziemi i wszystko, co ona kryje. Moja osoba jest zbyt marna, by dokonywaą poŚwicenia, ale musz to uczynią, zatem bagam Ci, Panie Boe, pomó mi! Przez cay czas trzymaa krzyyk skierowany ku ziemi. Krzyk powieszonego stawa si coraz cieszy, coraz bardziej piskliwy. Caa postaą blaka, jakby wysychaa, robia si mniejsza i mniejsza, zawodzia aoŚnie, a w kocu z westchnieniem rezygnacji, a potem ulgi wsiĄka w ziemi. Saga podniosa si z klczek. Nogi si pod niĄ uginay, niepewnie schodzia ze wzniesienia ku polom. Co to si stao? CoŚ czy ktoŚ wymierzy wisielcowi ten straszny cios, zanim ona zdĄya wypowiedzieą bogo- sawiestwo nad jego grobem i zmusią go do poddania si. Czy to krzy sprawi? A moe alrauna? A moe fakt, e ona sama naley do wybranych...? adne z tych przypuszcze nie wydawao jej si prawdopodobne. Viljar znowu szed jej na spotkanie. - O mój Boe, Sago - szepnĄ pobladymi wargami. Wicej nie by w stanie wykrztusią. Obok przemkny z cichym szumem jakieŚ biae cienie i znikny w lesie. - To maruderzy opuszczajĄ dwór - wyjaŚnia drĄcym gosem, bo ostatnie przeycia bardzo jĄ wyczerpay. - Teraz Grastensholm jest naprawd wolne. Jutro pójd do koŚcioa podzikowaą za pomoc. Zatrzymali si przestraszeni. Od strony starej szlacheckiej siedziby sychaą byo guchy oskot. WstrzĄsnĄ domem tak, e Ściany si zachwiay, ale nie upady. Wiedzieli jednak, e to ju dugo nie potrwa. Dach zakoysa si i runĄ do Środka. - Jakby dom na ciebie czeka - szepnĄ Viljar. Saga nie bya tego taka pewna. - Ja sama zarwaam w jednym miejscu podog na strychu - wyjaŚnia. - To móg byą Śmiertelny cios dla caego budynku. - Naprawd byaŚ na strychu? No tak, przyniosaŚ przecie szkatuk. Wracali do Lipowej Alei. Saga wzia od Viljara skrzyneczk i oglĄdaa jĄ uwanie. - Moemy to otworzyą? - zapyta Viljar. - Nie, dopiero w domu. MyŚl, e Belinda i Henning powinni przy tym byą. - Dzikuj, e o nich pomyŚlaaŚ. Chcesz mi opowie- dzieą, co si tam dziao? - Jeszcze nie teraz. Opisz wszystko w ksigach Ludzi Lodu i bdziecie mogli przeczytaą. Nie chciaabym o tym rozmawiaą. To wszystko byo... okropne! - Rozumiem ci. Wrócili do malekiej rodziny Viljara. Henning i Belin- da witali ich wzruszeni, obejmowali Sag i wszyscy cieszyli si, e koszmar dobieg koca. Grastensholm byo wolne, oni sami uratowani od ndzy. W kocu wszyscy zgromadzili si wokó szkatuki. - JesteŚ pewna, e naprawd kryje si tam jakaŚ tajemnica? - zapyta Viljar. - OczywiŚcie - odpara Saga. - Nie mam co do tego najmniejszych wĄtpliwoŚci. - I szary ludek zgodzi si ci to oddaą? - Ich to nie interesowao. Z nabonym skupieniem Viljar podniós wieko. Trzeba byo sporo czasu, zanim pojli, e te bardzo zniszczone kartki to dziennik Silje z Doliny Ludzi Lodu Jeszcze duej musieli si mczyą, nim zdoali odczytaą niewyrane pismo. Najwicej czasu jednak potrzebowali na to, by zrozumieą istot sprawy: e mianowicie na jednej z tych kartek znajduje si szczegóowy opis miejsca, w którym zostao zakopane naczynie Tengela Zego, zawierajĄce wod za. Silje nie domyŚlaa si, co takiego zobaczya Sol. Opisaa jednak miejsce z najdrobniejszymi szczegóami. I Kolgrim to zrozumia. A take Tarjei. Dlatego obaj musieli umrzeą... Póniej potomkowie Ludzi Lodu szukali tylko po omacku. A teraz oni... - Kim bdzie ten, kto wyprawi si w góry? - za- stanawia si Henning. - W kadym razie to nie ja - powiedziaa Saga. - Ja nie otrzymaam wyjĄtkowej siy. Ju waŚciwie w ogóle nie mam si, adnych. Jestem jednĄ z wybranych, ale miaam tylko oczyŚcią Grastensholm i odnaleą ten dziennik. - MyŚl, e masz racj - rzek Viljar. - Z powodu szarego ludku nasi przodkowie musieli wczeŚniej ni zamierzali znaleą kogoŚ wybranego, eby dziennik nie przepad w zrujnowanym domu. I nie sĄdz te, eby któreŚ z nas trojga mogo wchodzią w rachub, jeŚli idzie o Dolin Ludzi Lodu. Bogu niech bdĄ za to dziki! - Musimy czekaą - westchna Saga. - Teraz napisz do Christera i Malin do Szwecji. Mój Boe, Viljar, jak niewiele nas zostao! Zaledwie picioro, to straszne! Musisz schowaą t ksiĄeczk w absolutnie pewnym miejscu. - Schowam jĄ w tej ukrytej szafie, gdzie przechowuje- my butelk z wodĄ Shiry i znaleziska z Eldafjordu - poinformowa krótko. - Znakomicie. Niech tam dziennik czeka, dopóki nie narodzi si waŚciwa osoba. I eby si to stao jak najszybciej! - Amen - dodaa Belinda.
W nocy Saga obudzia si, bo coŚ jej si Śnio. Usiada na óku i rozglĄdaa si po swoim przytulnym pokoju. Bya sama, ani Śladu nikogo obcego. Co to jej si Śnio? I czy to rzeczywiŚcie by sen? JakaŚ przyjazna dusza staa przy jej óku i szeptaa: "Dzikuj ci, Sago! Dzikujemy ci wszyscy. Ale chyba rozumiesz, Sago z Ludzi Lodu, e wszystko poszo zbyt atwo?" "Tak" odpara. "Ja te tak uwaam. Zbyt atwo. "Masz racj. SpodziewaliŚmy Śi, e bdziesz musiaa stoczyą o wiele ciszĄ walk z szarymi. Martwimy si o ciebie. Bardzo si martwimy. Ale nic nie moemy zrobią, wiesz przecie." I waŚnie wtedy si obudzia. Ale w pokoju nie byo nikogo.
- Steinbrota? - dziwi si proboszcz. - Nie znam miejsca o takiej nazwie. - To moe byą jakaŚ stara nazwa - tumaczya Saga, siedzĄc w pokoju na plebanii w towarzystwie rodziny Viljara. Pastor przeglĄda parafialne ksigi. - To mogaby byą jakaŚ komornicza zagroda - powie- dzia zamyŚlony. PrzyglĄda si goŚciom przez grube okulary. Uwaa zapewne, e przyszli tu w doŚą niezwykej sprawie, ale te Grastensholm nie byo zwyczajnym dworem. On sam te raz tam by, przeszed przez bram, ale natychmiast gwatowny podmuch wiatru wyrzuci go z powrotem i pogna daleko na pola. A oto teraz ta moda kobieta ze Szwecji przepdzia upiory i przychodzi tu z proŚbĄ o poŚwicenie paru miejsc w parafii. Wszyscy czworo siedzĄcy przed proboszczem sĄ tacy pewni, tacy przekonani, e nie mona im nie wierzyą. - O, tutaj coŚ mam! - wykrzyknĄ proboszcz. - Stenb- raten to znaczy to samo, co Steinbreta. Niech no zobacz... Te stare zapisy nie tak atwo odczytaą... "Stenbraten, komornicza zagroda, naley do Grastens- holm. Zburzona w roku 1499, po rodzinnej tragedii. Nigdy póniej nie zamieszkana, ludzie gadali, e w okolicy straszy..." - No, to by si zgadzao - powiedzia Viljar. - Ale gdzie to jest? - To waŚnie jest pytanie - westchnĄ proboszcz. - Ale poezekajcie, mamy przecie map parafii... Znowu przez chwil szuka w papierach, a potem wszyscy pochylili si nad stoem, na którym leaa mapa. - WikszoŚą zagród komorniczych znajdowaa si w lasach i na wzgórzach - wyjaŚni Viljar. - Tak jak Svanskogen czy zagroda Klausa i Rosy. Moja babcia Vinga powiedziaaby nam o tym sporo, ona znaa wzgórza z czasów, kiedy sama mieszkaa w lesie przez kilka lat. Ale i ja wdrowaem tam nie raz. I znam mnóstwo miejsc, gdzie sĄ Ślady dawnych zagród. Wodzi palcem po mapie. - Tu, na przykad, sĄ Ślady po murach... Co tu jest napisane? "Odetj..." Nie, to nie to. Ale jest wiele innych na skraju lasów i wyej. - Tam! - wykrzyknĄ proboszcz wskazujĄc palcem na gór mapy. - Tam, niedaleko od Svartskogen! Saga czytaa z wysikiem. Mapa bya zniszczona, a wszystkie nazwy podawano w skrócie. "St. br." Tak! To tam! Pojechali w góry wszyscy jeszcze tego samego dnia, proboszcz zabra ŚwiconĄ wod, liturgiczne szaty i wszystko, co potrzebne do ceremonii. Liczyli si z tym, e nie odnajdĄ maych dziecicych zwok, moe nawet nie ma ju Śladu obory, nie mówiĄc o gnojowis- ku. Towarzyszy im koŚcielny, choą on odnosi si do caego przedsiwzicia z najwyszĄ podejrzliwoŚciĄ. Nie rozumia, o co w tym wszystkim chodzi, i nie chcia rozumieą. Odszukanie resztek zabudowa zajo im bardzo wiele czasu. Na miejscu zagrody wyrosy wielkie drzewa. W kocu jednak ustalili, gdzie sta dom, proboszcz woy ornat i w gbi gstego lasu rozpoczo si naboestwo. Saga uŚwiadomia sobie, e nigdy przedtem nie przeya czegoŚ równie smutnego a jednoczeŚnie przepenionego takim spokojem jak ta uroczystoŚą, gdy stali wszysey w milczeniu, a w mrocznym lesie sychaą byo tylko Śpiew kapana. Nastpna ceremonia miaa si odbyą na cmentarzu, ale wtedy nieoczekiwanie koŚcielny wystĄpi z protestami. OŚwiadczy, e nie pozwoli szukaą szczĄtków nieszczsnej kobiety, powinni zrozumieą, e to niemoliwe. I czy proboszcz zamierza poŚwicią miejsca spoczynku wszyst- kich potpieców? Kobieta bya jawnogrzesznicĄ, musi ponicŚą kar. Czy ktoŚ moe braą na swoje sumienie takie...? - A czy pan, panie Olsen, wemie na wasne sumie- nie to, e odmówiono pomocy aujĄcej grzesznicy? - zapyta proboszez agodnie. - Pan Jezus tak nie postpowa i naucza te inaczej. Ale moe pan Olsen wie lepiej? - Nie, oczywiŚcie, e nie! Ale wszyscy pozostali...? - Od lat si zastanawiaem, gdzie w dawnych czasach grzebano przestpców - powiedzia proboszcz. - No i teraz wiemy. Nie moemy co prawda przenieŚą ich doczesnych szczĄtków na cmentarz, to byoby za trudne, ale moemy poszerzyą cmentarz. PrzyĄczymy te zaroŚla, wytnie si stare, uschnite jaowce... I tak si stao. Proboszcz by dobrym i wyrozumiaym czowiekiem.
Postanowiono, e Grastensholm zostanie przejte przez gmin. Za odpowiedniĄ zapat, rzecz jasna. ZresztĄ parafia si ju nie nazywaa Grastensholm. Terytorium weszo w obrb duego okrgu o nazwie Asker. Za pieniĄdze uzyskane ze sprzeday duego dworu rodzina Viljara bdzie moga stanĄą na nogi. DoprowadzĄ do porzĄdku LipowĄ Alej i bdĄ mogli skoncentrowaą si na tym gospodarstwie, którego nie chcieli st pozbyą, mimo e osadnictwo o miejskim charakterze zbliao si do nich coraz bardziej. Ziemie naleĄce do Grastensholm miay zostaą po- dzielone i przyĄczone do innych okolicznych dworów. PewnĄ czŚą zachowaą miaa, rzecz jasna, równie Lipowa Aleja, która zresztĄ graniczya zawsze z Grastensholm. Na miejscu zniszczonego przez szary ludek dworu postano- wiono zaoyą park, bo, mimo zapewnie Ludzi Lodu, nikt nie cheia si tam osiedlią. Ąki i nieuytki wadze gminy przeznaczyy pod zabudow. Dawne szlacheckie gniazdo Grastensholm zostao zrów- nane z ziemiĄ. Nie zostao nic, co mogoby je przypomi- naą. Nawet koŚció otrzyma innĄ nazw. Lipowa Aleja bya teraz niczym wyspa poŚród nowych eleganekich willi. Saga we wszystkim pomagaa swoim krewnym, rada, e moe si przydaą. Sama jednak nie odczuwaa adnej radoŚci ycia. Zadanie zostao wypenione. Czy miaa do koca swoich dni yą z pustkĄ w duszy i tsknotĄ w sercu? Widziaa przed sobĄ nieskoczenie wiele nieskoczenie dugich lat wypenionych tsknotĄ. Straszna wizja! Trwao to kilka tygodni, a któregoŚ dnia pod koniec lata wszystko odmienio si gruntownie. Wtedy Saga zrozumiaa, co si z niĄ naprawd stao. Dlaczego tak atwo jej poszo w Grastensholm. Dlaczego szary ludek si jej przestraszy. Dlaczego wisielec nie móg jej bezkarnie dotknĄą. I dlaczego wiedma jej zazdroŚcia. Teraz i ona wiedziaa. Saga spodziewaa si dziecka. To nie jej, wybranej córki Ludzi Lodu, bay si i nie tylko jĄ czciy istoty z tamtego Świata. Nie krzy je do tego skania i nie alrauna. To dziecko, które w sobie nosia. Bo ojcem dziecka by Lucyfer. Sam Anio CiemnoŚci. Tego wieczora, kiedy uŚwiadomia sobie prawd, dugo siedziaa na óku. Najpierw trwaa w bezruchu, pozwalaa, by ta nowina, ta pewnoŚą wypenia jĄ, umocnia si. Potem wstaa z radosnym, niecierpliwym, goŚnym Śmiechem. WyciĄgaa w gór ramiona, Śmiaa si i pakaa na przemian ze szczŚcia. Nareszcie chciaa yą!
ROZDZIA XIII
Saga zwierzya si Belindzie, z którĄ bardza si zaprzyjaniy. ona Viljara wpatrywaa si w niĄ swoimi wielkimi dziecinnymi oczyma. - Chce... Chcesz powiedzieą, e to ów mczyzna, którego spotkaaŚ... w podróy? - Tak, Belindo! - zawoaa Saga rozpromieniana. - I zapewniam ci, e nie ma w tym nic nieprzyzwoitego, bo kochaliŚmy si nawzajem tak, e nie przvpuszezaam, i to jest w ogóle moliwe. Poza tym on wiedzia, e mamy bardzo mao czasu, by ju... Śmiertelnie chory. Belinda wcale nie uwaaa, e popenili grzech, nie to drczyo jej prostolinijnĄ natur. - ByaŚ przecie matkĄ - rzeka zamyŚlona. - To znaczy, e mogabyŚ wszystkim mówią, e to twój mĄ jest ojcem dziecka. Wiesz, jacy ludzie bywajĄ okrutni. Saga skrzywia si. MyŚl o Lennarcie jako ojcu jej ju tak bardzo kochanego dziecka sprawia jej przykroŚą. Ale Belinda miaa, oczywiŚcie, racj. - Na razie nie bdziemy mówią nic - oŚwiadezya. - Dapóki ludzie sami nie zacznĄ pytaą. A potem powiemy, e to mój mĄ, nikt nie musi wiedzieą, jak byo naprawd. Obie mode kobiety mówiy teraz tylko o dziecku, które miao si narodzią. Belinda staa si, jeŚli to moliwe, jeszeze bardziej sympatyczna i troskliwa, a Saga inte- resowaa si wszystkim jak nigdy przedtem. Mezyni zostali, rzecz jasna, poinformowani, ale oni nie pytali o szczegóy, cieszyli si po prostu szczŚciem Sagi. Nikomu w rodzinie nawet do gowy nie przyszo, eby robią jej jakieŚ wymówki. Saga rozpocza nowe ycie. Viljar ju wczeŚniej zaczĄ budowaą nowy dom mieszkalny w Lipowej Alei i w listopadzie rodzina maga si przeprowadzaą. Wielu sĄsiadów przyszo im pamagaą. Zc srarego dumu przeniesiono wszystkie rodzinne klejnoty, jak na przykad witra, który Bene- dykt Malarz zrobi kiedyŚ dla Silje, cztery portrety dzieci: Liv, Daga, Sol i Arego, namalowane przez Silje, skarb Ludzi Lodu, a take meble, które zabrano z Grastensholm, zanim szary ludek rozpanaszy si we dworze, oraz wszystkie wasne meble i sprzty domo- we. Nowy dom by wikszy i znacznie cieplejszy. Viljar móg si nareszcie cieszyą yciem. Najtrudniej- sze lata mieli za sobĄ. Przed Boym Narodzeniem on i Belinda przyszli do Sagi z wielkĄ proŚbĄ. Chadzio u to, e przyrodni brat Viljara, Jolin, wróci na Zachudnie Wybrzee. Nie do Eldafjordu, co to, to nie, osiedli si z rodzinĄ w Jaeren, daleko na poudnie od Eldafjordu. Otó Viljar i Belinda od dawna chcieli ich tam odwiedzią, nigdy jednak nie mieli ani za co, ani z kim zostawią domu. Czy nie mogliby pojechaą teraz, na Nowy Rok? Wyjechaliby zaraz po Świtach. Henning zostanie z SagĄ. Chopiec znakomicie sobie radzi z pracĄ w obejŚciu, sam umie wszystko zrobią, w kadym razie przez krótki okres ich nicobecnoŚci bdzie pracowa, przedtem nie chcieli go zostawiaą, ale teraz, kiedy jest Saga... OczywiŚcie, i Saga, i Henning zgodzili si na ich wyjazd. Chopiec nie móg im towarzyszyą, bo ktoŚ musia si zajmowaą zwierztami. Oboje z SagĄ dadzĄ sobie rad i bdzie im razem dobrze, zapewniali. Viljar i Belinda liczyli, e wróąĄ w poczĄtkach lutego, a przecie Saga oczekiwaa dziecka nie wezeŚniej ni w kwietniu. Mieli podróowaą statkiem wzdu wybrzea. Saga martwia si co prawda, e o tej porze roku morska podró moe byą niezbyt przyjemna, lecz uspokajali jĄ, e "Emma" jest solidnym statkiem i wiele razy pokonywaa ju t tras. Najpierw jednak byy Świta. Saga czua si znakomicie. Cieszya si bardzo na gwiazdk spdzonĄ na wsi. Zaczynaa te robią plany, jak urzĄdzi sobie ycie, gdy dziecko bdzie ju na Świecie, gdzie zamieszka, bo przecie nie moga na zawsze pozo- staą w Lipowej Alei, choą gospodarze serdecznie jĄ zapraszali. I waŚnie w same Świta, podczas uroczystego obiadu, uŚwiadomia sobie coŚ, co powinna bya wiedzeą od dawna. Siedziaa przy stole i przygIĄdaa si Henningowi, rozmawiajĄcemu z ojcem. Jaki ten chopiec jest prosto- linijny i naturalny, doprawdy wspaniae dziecko. Wkrótce ona sama bdzie mieą pewnie takiego samego malca. Zacza wspominaą Malin, swojĄ serdecznĄ przyjaciók z pokolenia Henninga. Ona te jest niezwykle sympatycz- nĄ, zrównowaonĄ osobĄ. I nagle doznaa szoku. Zawsze traktowaa prawie równĄ jej wiekiem Malin jako osob ze swojego pokolenia. Ale to przecie niepraw- da! Malin naleaa do generacji Henninga! Dwoje uda- nych, normalnych modyeh ludzi. W takim razie urodzi si jeszcze tylko jedno dziecko w tym pokoleniu, jej dziecko! Sagi! Gboko wciĄgna powietrze. Dziecko poruszao si w niej, w ogóle trzeba powiedzieą, e bya to bardzo ruchliwa istota. Ale Saga czua si znakomicie, nic w ogóle jej nie dolegao i pewnie dlatego tyle czasu mino, nim sobie uŚwuadomia, e jest brzemienna. I tak dugo trwao, zanim... Teraz wszystko wydawao si inne. Grone, a przy- szoŚą budzia trwog. - Co si stao, Sago? - zapyta Viljar. - ćle si czujesz? - Nie, nic mi nie jest. UŚwiadamiam sobie tylko bardzo naturalnĄ spraw. Chodzi o moje dziecko. Zalega cisza. W kocu Viljar powiedzia: - Ju si nawet zastanawialiŚmy z BelindĄ, jak moesz byą taka spakojna. Ale musisz pamitaą, e twoja matka, Anna Maria, bya dokadnie w takiej samej sytuacji. Ona take wiedziaa, e musi urodzią dziecko dotknite, bo bya w swoim pokoleniu ostatnia. Ale pragna dziecka, bardzo chciaa je mieą. - Och, ja take bardzo chc! Tylko po prostu tak mi go strasznie al. e bdzie skazane na taki los! - Ale przecie ty byaŚ dla swoich rodziców samĄ radoŚciĄ, czy nie? Bo ja nale do wybranych! - Dlaczego nie miaoby tak samo byą z twoim dzieckiem? Musisz jednak zrozurnieą, e do rozwiĄzania powinnaŚ mieszkaą u nas, a i potem pewnie jeszcze przez co najmniej kilka lat. - Tak, rozumiem. I dzikuj wam! Teraz to ja po- trzebuj waszej pomocy. - JeŚli tylko moemy odpacią ci si za wszystko, zrobimy to z najwikszĄ radoŚąŚĄ. I zapewnimy ci naj- lepszĄ opiek lekarskĄ. Wiesz, ostatnio tak wiele si zmienio w sposobach leczenia, cesarskie cicia i inne moliwoŚci. Saga uŚmiechna si. - O swoje ycie si nie lkam. Tylko tak strasznie bym chciaa sama wychowywaą moje dziecko. Patrzeą, jak roŚnie. - Nie ma powodu, eby byo inaczej. Mimo to niepokój przyąmi jej radoŚą. Marcel nie zasuy sobie na to, by mu urodzia dziecko obciĄone dziedzictwem. Wybra nieodpowiednmĄ ko- biet. Nie, tak nie wolno myŚleą! Nikt nie umiaby kochaą czarnego anioa tak gorĄco jak ona.
Viljar i Belinda wyjechali i Saga zostaa sama z Hennin- giem. Bardzo si oboje ze sobĄ zaprzyjanili, myŚleli o wielu sprawach podobnie, wciĄ mieli sobie tyle do powiedze- nia. Saga bardzo si przywiĄzaa do synka Viljara i Belin- dy. Ju dawno napisaa do Malin, córki Christera, i przeka- zaa radosnĄ nowin, nie wspomniaa jednak, kim napraw- d jest ojciec dziecka. Malin odpisaa, serdecznie gratulo- waa Sadze i pytaa, czy nie powinna przyjechaą do Norwegii, eby jej pomóc. Prawdopodobnie ona take myŚlaa o ryzyku, e dziecko moe byą obciĄone dziedzi- ctwem. Ale Saga nie uwaaa, e przyjazd Malin jest niezbdny. Moga przecie liczyą na Belind. Malin skoczya szko pielgniarskĄ w Ersta i nie wiedziaa jeszcze, gdzie bdzie moga wykorzystaą zdobytĄ wiedz. Saga napisaa, e z najwikszĄ radoŚciĄ zobaczyaby znowu kuzynk i ser- decznĄ przyjaciók, wic moe jednak Malin niedugo odwiedzi Norwegi? Oboje z Henningiem wspódziaali ze sobĄ w najwik- szej zgodzie. On, prawie jak dorosy mczyzna, ciko pracowa w stajni i w oborze, ona wzia na siebie obowiĄzki domowe. Czua si dobrze, bya zdrowa i silna, doktor by z niej zadowolony. Pewnego dnia jednak podczas badania doktor dziwnie si zamyŚli. To, co na koniec powiedzia, wprawio Sag w popoch: - Wydaje mi si, e to bdĄ blinita, Sago. Pewien, oczywiŚcie, nie jestem, ale tak to wyglĄda. Có, nawet jeŚli poczĄtkowo by to dla niej szok, to z czasem pojawia si te radoŚą. Dwoje malekich dzieci, niele jak na Ludzi Lodu! Ród bardzo potrzebuje licznego potomstwa, jeŚli nie ma wygasnĄą. Henning take uzna, e to wspaniaa nowina, chocia sprawia wraenie troch tym wszystkim oszoomionego. Mia jedenaŚcie lat i Świat kobiet by dla niego czymŚ cakowicie nieznanym. W kocu stycznia dostali list od Belindy. Chorowita maonka Julina bardzo ostatnio zapada na zdrowiu, ale jest nadzieja na popraw. Czy mogliby zustaą z niĄ jeszeze miesiĄc? Saga i Henning odpowiedzieli wielkodusznie, e, oezywiŚtie, w domu wszystko w porzĄdku, radzĄ sobie znakomicie, uprzdli nawet wen, a Henning naciĄ w lesie drzewa, rodzice nie muszĄ si o nic martwią. adnemu z nich nie przyszo do gowy, Viljarowi i Belindzie take nie, e blinita czsto rodzĄ si przed terminem. Zima mijaa bez problemów. Saga nigdy przedtem nie bya taka radosna, tak pena oczekiwa, a jej wspaniay humor udziela si te Henningowi. Za dnia pracowali ciko, a wieczorami siadywali zwykle nad jakĄŚ grĄ albo po prostu rozmawiali. Saga przygotowywaa si na przyjcie dzieci, szya, robia na drutach, a Henning zrobi dziecinne óeczko, moe troch niezdarne, ale szerokie na wypadek, gdyby to naprawd miay byą dwojaczki. Nadszed marzec z ciepymi wiatrami, które stopiy zimowe Śniegi. Podwórze zostao czysto wysprzĄtane ze wszystkiego, o czym si zapomina jesieniĄ, a co w wiosen- nym socu ukazuje si jak wyrzut sumienia. - Jutro statek ma zawinĄą do Horten - powiedziaa któregoŚ ranka Saga. - MoglibyŚmy wyjechaą im na spotkanie? - zapyta Henning. Saga wahaa si chwil. - Moe nie warto... - OczywiŚcie, e nie. Nie powinnaŚ si oddalaą od domu w twoim stanie. Kiedy oni mogĄ byą w domu? - W... czwartek. Albo w piĄtek. Z nowĄ energiĄ zabrali si do sprzĄtania i upikszania domu na powitanie rodziców. Henning w kadej wolnej chwili tkwi przy oknie, zarówno we czwartek, jak i w piĄtek, ciĄgle biega do bramy, eby popatrzeą na drog. Ale nikt nie nadjeda. Stare, usche lipy w alei nie byy w stanie ukryą faktu, e droga jest kompletnie pusta. W niedziel wieczorem Saga powiedziaa z pozoru lekkim tonem, eby rozproszyą przygnbienie: - Jutro rano pojedziemy. Nie moemy si z nimi rozminĄą po drodze, wic prdzej czy póniej si spotkamy. Henning podskoczy z radoŚci. - Jedmy! Line z Eikeby dojrzy inwentarza, ju do niej lec! - Id! adne nie okazywao otwarcie niepokoju, ale chcieli coŚ robią, musieli dziaaą, nie mogli po prostu tak siedzieą i czekaą. W poniedziaek rano wyruszyli dwukókĄ zaprzonĄ w jednego konia. Wicher, który wia przez cay tydzie, ucich, powietrze byo jak na t por roku ciepe. Wyrany powiew wiosny. Pn drodze trudno im byo skupią si na rozmowie. Oboje wypatrywali, czy w oddali nie ukae si po- cztowy dylians, którym rodzice Henninga mieli wra- caą. Droga jednak wciĄ bya rozpaczliwie pusta. OczywiŚ- cie spotykali od czasu do czasu jakieŚ wozy, ale nie ich oczekiwali. Nareszcie! - Tam! - krzyknĄ Henning. - Tam jedzie dylians! - Dziki ci, dobry Boe - mrukna Saga. Ale w dyliansie nie byo pasaerów z Lipowej Alei. Twarz Henninga zrobia si szara. Saga poczua si tak, jakby ciki kamie przygniót jej piersi. - Oni mieli wsiadaą w Horten. W Środ mieli tam przypynĄą na parowcu "Emma". Czy statek nie przy- szed? Nie, nikt z pasaerów nic na ten temat nie wiedzia. Ale wonica mia informacje. "Emma" jeszcze nie przysza, oŚwiadczy krótko, jest oczekiwana dosownie w kadej chwili. Moliwe, e schronia si przed sztormem w innym porcie. Podzikowali i dylians pojecha dalej. Po dugim, dugim milezeniu Saga zdecydowaa: - Skoro jesteŚmy tak blisko Horten... - O, tak! - zawoa Henning pospiesznie, ale gos mia jak martwy. Saga obja dziecinne ramiona, a on przytuli si do niej szukajĄc opieki. Bezskutecznie staraa si znaleą jakieŚ sowa pociechy. Co moga mu powiedzieą? Co wicej ponad to, co ju zostao powiedziane? Na nabrzeu w Horten otrzymali miadĄcy cios: "Emma" zagina. Na odcinku pomidzy Arendal i Tve- destrand zapa jĄ sztorm i przepada. Nikt nie wie nic pewnego, ale jak sobie uŚwiadomią, e przeklte Malen jest waŚnie tam, to... - Co to jest Malen? - zapyta Henning aoŚnie cieniutkim gosikiem. No, otó Malen to miejsce przy brzegu, gdzie na dnie zalegajĄ rumowiska wygadzonych przez wod ka- mieni, wyjaŚni kapitan portu. To wyjĄtkowo niebez- pieczna okolica, poniewa kamienie nie leĄ bez ruchu. PrzesuwajĄ si nieustannie i ta niezwyka lawica wciĄ zmienia pozycj. Kamienie leĄ pasko na dnie, tak e na powierzchni niczego nie widaą. Malen to zdecydo- wanie najwiksze w Norwegii cmentarzysko okrtów; cakiem niedawno rozbi si w pobliu statek niewol- niczy. WyjaŚnienia raczej nie doday im otuchy. - Jedziemy tam! - zawoa Henning. - Nie powinniŚcie tego robią - przestrzeg kapitan. - Teraz wiele statków i odzi prowadzi tam poszukiwania, a z lĄdu nie mona nikomu pomóc. Kiedy "Emma" mijaa Malen, wia wiatr od lĄdu. Henning dugo przeyka Ślin. - Czy moemy tutaj czekaą? - PowinniŚmy chyba wracaą do domu - powiedzia- a Saga pospiesznie. Bya blada jak Ściana. - Line nie moe zajmowaą si naszymi zwierztami duej, ni obiecaa. Nie powiedziaa, co niepokoi jĄ najbardziej. e miano- wicie nie czuje si najlepiej po przeytym szoku. A poza tym wytrzso jĄ porzĄdnie po drodze, najwyraniej jej to nie posuyo. - Natychmiast wracamy, Henning. Tutaj jest nasz adres, panie kapitanie. Prosz daą nam znaą, jak tylko bdzie pan coŚ wiedzia! To chodzi o rodziców tego chopca. Kapitan skinĄ gowĄ. - Na pewno pastwa zawiadomi. Mamy tu wielu oczekujĄcych, którzy mieszkajĄ w hotelu. Ale myŚl, e powinniŚcie wracaą - zakoczy spoglĄdajĄc na Sag. - WyglĄda pani na bardzo zmczonĄ, w pani stanie... - Tak - przyznaa Saga. - PowinniŚmy jechaą do domu. Najszybciej jak to moliwe, pomyŚlaa. Co prawda zostay mi jeszeze trzy tygodnie, wic chyba nie ma niebezpieczestwa, ale chciaabym byą w domu. Pod opiekĄ mojego lekarza. Tutaj nikt nic nie wie o przekle- stwie ciĄĄcym na Ludziach Lodu. Kiedy wychodzili z biura kapitana, Henning tak mocno Ściska jej rk, e tracia czucie w palcach. Ale odpowiadaa mu take uŚciskiem, bo wiedziaa, co cho- piec teraz przeywa. Taki jeszeze may! Ona sama czua nieznoŚne ssanie w piersiach i w oĄdku. Belinda! To najlepsze pod socem drobne stworzenie, od urodzenia le traktowane przez najbliszych, które nareszcie znalazo bezpiceznĄ przysta u Viljara, gdzie znaczya tak wiele, i dla niego, i dla ich ukochanego synka. I Viljar, który waŚnie zaprowadzi ad w swoim yciu! Nie, Boe kochany, jeŚli jest na Świecie sprawied- liwoŚą, to spraw, eby im si nic zego nie stao! Nale do tych niewielu wŚród Ludzi Lodu, którzy w Ciebie wierzĄ. Ale zaprawd, nie uatwiasz mi zadania! Czy to sĄ próby, to czym nas doŚwiadczasz? Naprawd poddajesz próbie naszĄ wiar w Ciebie? W takim razie Marcel mia racj, kiedy mówi, e to postawa mŚciwego, maostkowego boka, zapatrzonego tylko we wasnĄ wielkoŚą. Ale ja nie wierz, e jesteŚ taki. Nie wierz, e zechcesz zadaą taki ból temu dziecku! Gdyby... Gdyby jednak stao si najgorsze... to obiecu- j, e go nie opuszcz. Bd dla niego jak matka, bd go kochaą tak samo jak wasne dzieci. To wcale nie jest wymuszona obietnica, bo trudno byoby znaleą dziecko bardziej ni on godne kochania. Ach, Henning, e te to si musiao staą! Czy ju nie dosyą miaeŚ zmartwie i strachu o ojca, który sobie nie dawa rady z losem, z potwornym cieniem, jaki na wasze ycie rzucao Grastensholm, i z powodu niechci sĄsia- dów? Czy nie zasuyeŚ sobie na nagrod za twojĄ niezomnĄ lojalnoŚą wobec ojca? A tymczasem spada na ciebie kolejne nieszczŚcie. Za co ta kara? Obja go mocno i zapewniaa, e wszystko skoczy si dobrze. SĄ przecie razem i Saga nie opuŚci go, dopóki rodzice nie wrócĄ. Spokojne sowa pomogy mu, usyszaa, e odetchnĄ lej. Gdy tylko ko odpoczĄ troch i pojad siana, mogli ruszaą. Wiedzieli, e przyjadĄ do domu póno, w Środku nocy, ale trudno. Teraz oboje tsknili do bezpiecznych czterech Ścian. Przez co najmniej dziesią pierwszych kilometrów jechali w milczeniu. adne nie byo w stanie nic mówią. Saga rozpaczliwie staraa si myŚleą o czym innym, próbowaa koncentrowaą si na dziecku, a raezej na dzieciach, które miay si urodzią. Jaka szkoda, e nie bdziesz móg ich zobaczyą, Lucyferze, powtarzaa w duchu. Tak mi przykro z tego powodu! Ale poza tym to myŚl o nich przepenia mnie trudnym do opisania szczŚciem. Dzikuj ci za nie, najdroszy. Dzikuj! To mi dao nowĄ si. Zrobi dla nich wszystko, wszystko! W kocu powiedziaa do odrtwiaego Henninga: - Statek nie zoŚta odnaleziony, pamitaj o tym! Nie znaleziono najmniejszego Śladu. Musimy to unaą za dobry znak. Moe ster majĄ uszkodzony, albo co innego, i statek zaczĄ dryfowaą? Jest teraz gdzieŚ na morzu. A sztorm przecie usta i mnóstwo kutrów i odzi wyruszyo na poszukiwania. SkinĄ gowĄ bez sowa. Siedzia sztywny i patrzy przed siebie. Po chwili usyszaa, jak szepnĄ cicho: - Móg nam nie opowiadaą o tym jakimŚ Malen. Saga mówia dalej spokojnym gosem: - A moe twoi rodzice wcale jeszcze nie wyjechali od Jolina? Zobaczysz, niedugo dostaniemy list, e musieli jeszcze troch zostaą. To bardzo moliwe. - Tak - potwierdzi Henning. - Ja nie chc myŚleą o niczym strasznym, bo jestem pewien, e mama i tata yjĄ. Oni nie mogĄ umrzeą, wiesz. Nie mogĄ, jeszcze nie. Ale mimo to okropnie przykro jest tak czekaą i baą si, prawda? - I nie wiedzieą, jak jest naprawd? Tak, to straszne. NiepewnoŚą jest najgorsza ze wszystkiego. W tym momencie ostry ból przeszy jĄ w okolicy krzya. A musiaa zacisnĄą zby. To nic, nic takiego, myŚlaa, zacinajĄc konia. Jechali przez bezludnĄ okolic i Saga wiedziaa, e bdzie tak jeszcze dugo. Ale przecie nie ma adnego niebezpŚeczestwa, nic jej nie grozi, to jeszcze trzy tygodnie, uspokajaa sama siebie. To tylko na- pomnienie, e nie powinnam bya wybieraą si w t podró. Ale co miaa zrobią? Spokój Henninga te by wa- ny Chopiec by zmczony. - UsiĄd wygodnie i spróbuj si zdrzernnĄą - powie- dziaa serdecznie. On jednak wyprostowa si natychmiast. - Nie, nie, musz czuwaą. Tata i mama... Saga rozumiaa go dobrze. W dziesią minut po pierwszym bólu przyszed nastp- ny. Tak silny, e zgia si wpó. Henning by przeraony. - Masz boleŚci, Saga? - Ufam, e to nic gronego - powiedziaa, oddychajĄc gboko. - Przecie nie mog sobie tu na nic pozwolią! Co byŚ ty powiedzia, a poza tym umarabym ze wstydu - próbowaa artowaą. Chopiec uŚmiecha si niepewnie. Ale po trzech kwadransach oboje wiedzieli, na co si zanosi. Saga kurczowo Ściskaa rk Henninga. - Nie bój si, Sago - uspokaja jĄ dzielnie. Teraz on powozi. - Ja ci nie zawiod. Zawsze byaŚ dla nas taka dobra, a ja kiedyŚ odbieraem prosita i... - Dzikuj ci - szeptaa zdesperowana. - Och, eby ju dojechaą do jakiegoŚ domu! To ju trudno, niech obcy zobaczĄ dotknite dziecko, rozpaczliwie potrzebujemy pomocy! - Jeszeze bardzo dugo nie bdzie tu adnych zabudo- wa - szepnĄ zmartwiony Henning. - Saga! Saga? - MyŚl, e musimy si zatrzymaą - jczaa. - Hen- ning, co my zrobimy? Henning rozglĄda si sposzony. Zapada ju mrok, ale jeszeze nie na tyle, by nie móg widzieą otoczenia. Kompletne bezludzie w gbi lasów, nigdzie Śladu ywej duszy. Tylko niebo jarzyo si jeszcze pomienistĄ zorzĄ zachodu. Ziemia pod drzewami bya nierówna, pena kamieni. - Zostaniesz tutaj, poó si na siedzeniu! JedenaŚcie lat... Saga nie chciaa okazywaą, jak bardzo krpuje jĄ ta sytuacja. - Och, Henning - skarya si. - Dziki Bogu, e mam ciebie! JeŚli uwaasz, e to nieprzyjemne... Henning poczul si nagle bardzo dorosy. - Damy sobie rad, zobaczysz! - Ale ja tu nie mam adnych ubranek dla dzieci. - Chyba bdziesz musia poŚwicią swojĄ chust. A poa tym mamy przecic derki. - To prawda. Henning, ty sobie zdajesz spraw, e to moe byą dwoje? - Tak, syszaem o tym. - Tylko pamitaj, ebyŚ któregoŚ nic zgubi - uŚmie- chaa si aoŚnie. - Och, nie bój si! Moesz na mnie polegaą. - OczywiŚcie, Henning, wem o tym - szepna serdecznie. - MyŚl, e powinniŚmy jednak jechaą dalej. Im bliej Lipowej Alei, tym lepiej. Bdziemy si za- trzymywaą, kiedy bóle si nasilĄ, dobrze? - Jasne. Powiedz tylko, a zaraz staniemy. UŚcisna jego rk z wdzicznoŚciĄ. Nie pooya si. Wolala siedzieą. Chopiec by cakiem sztywny z przeraenia i niepew- noŚci. By z tego przynajmniej taki poytek, e nie mia czasu myŚleą o rodzicach. Ale jednego obojc byli Świado- mi: To najtrudniejszy dzie w yciu Henninga Linda z Ludzi Lodu!
ROZDZIA XIV
Mieli ju za sobĄ wiele przystanków. - Henning, jeŚli uwaasz, e to dla ciebie zbyt trudne, to moe id si troch przejŚą. Spróbuj sama daą sobie rad. - Nie, no coŚ ty! Jak to sama? - zaprotestowa przestraszony. - Wiesz, ja byem wiele razy... i od- bieraem... no, róne zwierzta, chodzi o to, e wiem, jak to trzeba... Z ppowinĄ i w ogóle. Saga uŚmiechaa si i staraa si wytumaczyą, co i jak ma robią. Wszystko byo takie okropnie prowizo- ryczne! Bya mu, oczywiŚcie, bardzo wdziczna, e chce jej pomagaą. W przeciwnym razie czuaby si strasznie opuszczona. Dzieci nie majĄ ojca, ona nie ma ani rodzi- ców, ani rodzestwa. A tak to przynajmniej jest ich dwoje. JeŚli z Viljarem i BelindĄ stao si najgorsze, a chyba trzeba bdzie spojrzeą prawdzie w oczy, to ona i Henning mieą bdĄ tylko siebie. MuszĄ trzymaą si razem. Bóle staway si coraz trudniejsze do zniesienia. Tak straszne, e budzĄca groz myŚl ju prawie Sagi nie opuszczaa. JeŚli urodzi jedno z najbardziej obciĄonych przeklestwem... Jedno z tych strasznych, o szerokich, spiczastych barkach... Matka Tengela Dobrego zmara przy jego urodzeniu. Podobnie Sunniva, kiedy wydaa Kolgrima na Świat. Matka Ulvhedina, Mara... i Heikego. Nie, nie wolno teraz o tym myŚleą. Ona musi przeyą! Dla dzieci Lucyfera. I dla maego Henninga. Przecie wiele innych kobiet z Ludzi Lodu urodzio dzieci dotknite i nawet tego nie zauwayy. Jak Gunilla, kiedy urodzia Tul, albo Gabriella. Ona wydaa na Świat znieksztacanĄ córeczk, której Świadomie pozwolono umrzeą, zanim zdĄya zapaą pierwszy haust powietrza. Czy te matka Solvego... Inne kobiety rodziy dzieci wybrane. Dlaczego wic Saga nie miaaby wyjŚą z tego obronnĄ rkĄ? OczywiŚcie, e wszystko pójdzie dobrze! Musi iŚą dobrze! Zanosio si na szybki poród, Świadczyy o tym coraz krótsze przerwy pomidzy kolejnymi atakami bólów. Skurcze nastpowaly jeden po drugim. Szybki poród zawsze oznacza wiksze krwawienie. Och, nie, trzeba zachowaą optymizm! Mieą nadziej. Zaraz bdĄ w domu. Saga nie tracia wiary, przekonana, e wszystko si uoy. Zdaje si, e mijali jakieŚ domostwo, ale pewnoŚci nie mieli, nie widzieli Świate w oknach, ludzie poszli ju spaą. Ale marcowe wieczory sĄ dugie, wciĄ jeszcze do- strzegao si nalblisze otoczenie. adnych podrónych nie spotykali, o tej porze doby wszyscy wrócili ju do domów. Moe to nawet lepiej. Nie kady chciaby pomagaą przy porodzie. - Henning - szepna Saga w chwili przerwy midzy bólami. - Nikt ci nigdy nie powiedzia, kto jest ojcem dziecka. - Nie - przyzna skrpowany. - MyŚl, e powinieneŚ wiedzieą. RozmawialiŚmy ju o tym, e wedug wszelkiego prawdopodobiestwa b- dzie to dziecko dotknite, prawda? - Tak. O tym wiem. - Henning, ty mi na pewno nie uwierzysz, ale wiesz, dlaczego nigdy nie wspominaam o tym, kim jest ojciec dziecka? Dlatego, e to jest anio. Patrzy na niĄ zdumiony. - artujesz ze mnie? - Nie, Boe bro. To jest Lucyfer. Upady anio ŚwiatoŚci. Spotkaam go na pustkowiach i staliŚmy si sobie... bardzo, bardzo bliscy. Byo nam tak cudownie razem, spdziliŚmy kilka dni, ale on musia opuŚcią Ziemi i wrcicią dn swojej otchani. Dlatego chciaabym ci prosią, ebyŚ nigdy nikomu nie wspomina, kim jest ojciec tego dziecka. Ale nie mów te, e by nim Lennart, mój byy mĄ, bo nic chc, eby on by Ączony z dzieckiem Lucyfera. Mów po prostu, e nie wiesz, nie masz pojcia o niczym! Henning patrzy na niĄ bardzo zmartwiony. Czy Saga ma gorĄczk i zaczyna bredzią? To niedobrze. Ale obieca c nikomu nic nie powie. Znowu musieli si zatrzymaą. Oboje zdawali sobie spraw, e czas si zblia. Kiedy ucich kolejny skurcz, Saga przez chwil od- dychaa ciko, a potem wyja ze swojej torebki papier i oówek. Poprosia Henninga, eby na razie nie jecha dalej. - Wiesz, Henning, ja naprawd wierz, e dam so- bie z tym rad... e przeyj. Ale gdyby sprawy miay si potoczyą le... Na wszelki wypadek spisz testa- ment. Chciaabym, eby wszystko, co mam, zostao podzielone pomidzy cicbie i moje dziecko czy moje dzieci. Wiesz, musimy spojrzeą prawdzie w oczy, po- myŚleą, e gdybyŚ zosta sam... Wiem, e to straszne tak mówią, ale takie jest ycie. Ty dostaniesz trzeciĄ czŚą majĄtku, niezalenie od tego, czy urodz dwoje dzieci, czy jedno. GdybyŚ musia zostaą sam, Henning, to napisz do Malin! Masz adres Christera i Malin prawda? - Mam - odpar Henning drĄcymi wargami. - Ale... - Ja naprawd nie zamierzam umieraą - zapewnia Saga i daa mu lekkiego kuksaca w bok. - Ale musimy byą przygotowani na wszelkie ewentualnoŚci, prawda? Malin chciaa przyjechaą, eby mi pomóc. PoproŚ jĄ teraz, gdybyŚ mia... kopoty. W takim razie jednak powinieneŚ swojĄ czŚą majĄtku podzielią midzy siebie i Malin. Bdziesz wtedy musia wziĄą na swoje barki naprawd wielkĄ odpowiedzialnoŚą. JeŚli bdzie niedobrze, ze mnĄ i z twoimi rodzicami, moje dzieci bdĄ musiay zostaą z tobĄ. Chopiec przeyka Ślin. Po raz pierwszy widziaa w jego oczach zy. - Ja nie chc, ebyŚ umara, Sago! - Wiesz przeeic, e nie umr! SkinĄ gowĄ. - Obiecuj ci, e zaopiekuj si... I napisz do Malin. - Dobrze! Ona przyjedzie niezwocznie, jestem pew- na. I nie mówmy ju o tym wicej. Testament jest w torebce, a teraz jedmy dalej! Ledwo jednak ruszyli, a ju musieli si zatrzymaą. I teraz sprawa wyglĄdaa powanie. Oboje zdawali sobie spraw z tego, e dwukóka jest zbyt maa. Henning rozoy na ziemi obszerny paszez Sagi i pomóg jej zejŚą. W tej okolicy leŚne poszycie byo równiejsze, poroŚnite trawĄ, zmarznitĄ i suchĄ, rzecz jasna, ale mogo byą gorzej. Las by tu rzadki, pomidzy wysokimi sosnami rosy wrzosy. Saga tracia poczucie czasu i miejsca, cierpiaa strasznie, nigdy by nie przypuszezaa, e mona cierpieą a tak. wiat wirowa jej w oczach. - Zaraz si zacznie - jknĄ Henning aoŚnie. - PrzygotowaeŚ chust? I moje noyczki do pazno- kci? - wykrztusia Saga. - Wszystko gotowe. Oj, jakie czarne woski! Saga uŚmiechna si blado, udrczona bólami. Dziec- ko rodzio si bardzo szybko. Henning nie widzia, czy Saga bardzo krwawi. Chwyci malestwo i uniós je wysoko, tak jak si tego nauczy przy zwierztach, i da mu lekkiego klapsa. W spokojnym lesie rozlego si sabe, ale wyrane kwilenie. Ko zara cicho. - To chopczyk - oznajmi Henning. - A jaki Śliczny! Nigdy bym nie pomyŚla, e noworodek moe byą taki Śliczny! Saga powstrzymaa si, eby nie zapytaą, czy dziec- ko ma skrzyda. Wcale tego nie oczekiwaa, ale musiaa si uŚmiechnĄą do siebie, e taka myŚl przysza jej do gowy. - Otuliem go chustĄ - donosi Henning. - Wszystko poszo znakomicie. - Czy on ma ciemnĄ skór? - zapytaa z wysikiem, jakby nie miaa ju si. - No, moe troch bardziej ni zwyke dzieci. Ale nie- specjalnie... Saga badaa swój brzuch. - Henning, jest jeszcze jedno. - Tak, wiem. Chcesz go zobaczyą? Tego pierwszego? - Och, tak! Sama bya zdumiona, jak niezwykle pikny jest ten synek. I bardzo podobny do ojca. Do niej zresztĄ te, bo przecie Marcel i ona nie rónili si od siebie za bardzo. - Chciaabym, eby on mia na imi Marco - wyjĄkaa z trudem. - Marco, pisane przez "c", bo jego oiciec nazywa si Marcel, wiesz, w czasie swojej ziemskiej wdrówki. To troch obco brzmi dla nordyckich uszu. Marco bdzie lepiej. Ciao Sagi znowu wygia si w strasznym bólu. No, teraz zaczyna si najgorsze, pomyŚlaa. Nie moga po- wstrzymaą przejmujĄcego krzyku, który niós si daleko, daleko po lesie. - Henning! Henning! Ja tego nie znios, o mój Boe, Hennang, ze mnĄ jest le! Nie mogo ju ulegaą wĄtpliwoŚci, co si z niĄ dzieje. Miao si urodzią dziecko dotknite dziedzict- wem za. Bóle zelaly na moment. - Henning... Skarb Ludzi Lodu... on... Nie moga powiedzieą nic wicej. Miaa wraenie, e jakaŚ straszna sia rozrywa jej ciao na kawaki. Henning krzycza rozpaczliwie, ale jej nie opuŚci, pomaga, jak móg, i w kocu wyciĄgnĄ drugie dziecko. - Ty krwawisz, Sago! Och, ratunku! Jaki straszny krwotok, co robią, eby go zatamowaą? - Nie, nie bierz derki - wyszeptaa blada jak Ściana. - Musisz jĄ mieą dla dzieci. Moje dzieci! Ja nie chc, nie chc ich opuszczaą, nie mog! - Och, jaki on okropny - jcza Henning. - Jak on potwornie wyglĄda! Dwóch synów. Jeden urodziwy jak ojciec, drugi obciĄony. Jak mogaby opuŚcią dwoje takich malestw? Saga musiaa zebraą wszystkie siy, by wydobyą z siebie gos. wiat wokó niej si krci, widziaa niewyranie. - Skarb Ludzi Lodu... Powinien go dostaą ten ob- ciĄony. JeŚli nie bdzie bardzo zy, rzecz jasna. Ale myŚl, e nie bdzie. I traktuj go dobrze, Henning. On i tak bdzie mia trudne ycie. Powinien mieą na imi.. Siy jĄ opuszczay. - Mój ojcicc, Kol, w rzeczywistoŚci mia na imi Guillaume. Ale dziecka nie mona tak nazwaą... tutaj, w Norwegii. William take nie, choą to to samo imi. Te dla Ludzi Lodu brzmi zbyt obco, chucia przypominaoby to Viljara, twojego ojca, nie, nie. Daj mu na imi Ulvar, na pamiĄtk Ulvhedina! I, Henning, nie rozdzielaj ich! To bracia! Henning szlocha goŚno i stara si opatulią w derk drugiego chopca. Nie mia ju odwagi spoglĄdaą na Sag, próbowa swoim szalikiem powstrzymaą strumie krwi, ale bez powodzenia. Natomiast alraun, Henning, we ty. Ona bdzie ci ochraniaą. O Boie, dopomó mi! MyŚl, e bdziesz jej potrzebowa! Te ostatnie sowa byy ju ledwo dosyszalne. Sadze pociemniao w oczach. KtoŚ przestraszony pochyla si nad niĄ. Duchy... One wiedzĄ, e ja umieram. Dziceko leao utulone w wenianĄ derk. - Mog jego te zobaczyą? - wyszeptaa. Henning uniós malestwo. Serce Sagi skurczyo si z bólu. Raz w yciu widziaa Heikego. Ale ten malec by duo ciej dotknity. - Syneczku mój - szeptaa, ledwie mogĄc poruszaą wargami. - Mój biedny, may syneczku! Henning, musisz rozwodnią mleko... Podgrzaą je troch... - Saga! Saga! Nie umieraj! Ju nie moga mu odpowiedzieą. PogrĄony w bezgranicznej rozpaązy Henning myŚla poczĄtkowo, e widzi i syszy rzeczy, które nie mogĄ hyą prawdziwe. e szumi mu w gowie od tego strasznego napicia i przeraenia. Ale dwik si nasila... I czy las nie rozjaŚni si jakimŚ niezwykym Światem? MigotliwĄ, bkitnĄ po- ŚwiatĄ, której przedtem nie byo? I ten dwik. Przypomi- najĄcy cikie uderzenia skrzyde jakichŚ ptaków, które nie mogĄ istnieą, bo musiayby byą ogromne. Chopiec drgnĄ. KtoŚ chodzi po lesie. Teraz za- trzyma si niedaleko nich, wŚtód sosen. Dwie ciemne sylwetki otoczone tym wspaniaym bkitnym blaskiem. Szum skrzyde usta. Chopiec sta i patrzy. Nie wydoby z siebie ani sowa, i nie by w stanie si poruszyą. Nieznajomi podeszli bliej. Anioy? Czarne anioy! - Czy ona umara? - zapyta cicho. Bo czasami anioowie zabierajĄ do nieba dobrych ludzi po Śmierci, tak jest napisane w Biblii. A czy by na Świecie ktoŚ lepszy ni Saga? Ale czy anioy nie powinny byą biae? - Nie, nie umara - odpowiedzia z uŚmiechem jeden z przybyych. - Ale umaraby, gdybyŚmy jej nie zabrali ze sobĄ. Nasz pan wysa nas tutaj, byŚmy przynieŚli mu t, którĄ wybra. A zatem ona musi ci teraz opuŚcią, Henningu z Ludzi Lodu. Ale bdzie bardzo szezŚliwa, pamitaj o tym! Saga otworzya oczy. - Wic on nie jest sam w otchani - szepna. - A kim wy jesteŚcie? Dinnami? - Moesz nas tak nazywaą - uŚmiechali si. - Trzeba ci wiedzieą, e liczny orszak towarzyszy naszemu wad- cy, Lucyferowi, kiedy opuszcza niebo. On ciebie ocze- kuje. miertelnie zmczona Saga znowu zamkna oczy. - Ale dzieci... - szepna gosem tak cichym, e przypomina tchnienie wiatru. - Nie mog ich opuŚcią. Ani Henninga. - JeŚli tu zostaniesz, to umrzesz - tumaczy jeden z anioów. - A wtedy nie pomoesz nikomu. Obaj podeszli do dzieci, poowijanych w koce, leĄcych na ziemi, i dotykali ich ndznych becików. Henning, który trzyma jednĄ rk na kocu, poczu, e tkanina wypenia si miym ciepem, i tak ju zostao. Jeden z dinnów, a moe czarnych anioów, czy jak je okreŚlią, dotknĄ twarzy Sagi i natychmiast nastĄpia zmiana. Krwotok usta, caa krew znikna. Drugi anio pooy rk na gowie Henninga. Nie powiedzia nic, ale Henning czu, jakby sowa przepyway przez jego ciao. e oto spywa na niego sia wybranych, a take inne dziwne myŚli, których znaczenia nie rozumia. Nagle jednak poczu si bardzo, niewiarygodnie silny, jakby by dorosym. Dinn cofnĄ rk i Henning by znowu strasznie samotnym i bezradnym jedenastolatkiem. - To znaczy, e dzieci nie zabierzecie? - odway si zapytaą. - Nie, nie, oni sĄ potrzebni na Ziemi. Obaj. Po- prowadzĄ walk Ludzi Lodu ze zem. Oni sĄ darem naszego wadcy dla waszego dzielnego rodu. Nad- chodzi decydujĄce starcie. Potomek jednego z tych malców uratuje Ludzi Lodu i caĄ ludzkoŚą. Drugi z nich ma inne zadanie. A kiedy ich czas si dopeni, przyjdziemy i zabierzemy ich tam, gdzie jest ich miejsce. PodnieŚli Sag z ziemi i z szumem skrzyde ulecieli. Henning dugo patrzy w Ślad za nimi, gdy pynli w powietrzu niczym czame ptaki na tlc rozjaŚnionego unĄ nieba. Las wokó niego stawa si na powrót ciemny.
Saga nie wiedziaa, czy Śni, czy przeywa to wszystko naprawd. Miaa wraenie, e lecĄ ponad wysokimi szczytami gór i ponad wodami. Trwao to dugo, bardzo dugo. Bya zbyt zmczona, by rozmawiaą, pozwalaa si nieŚą, jakby pyna w strumieniu powietrza, nie bya nawet w stanie myŚleą, nie czua niczego, nie zastanawiaa si nad tym, co si z niĄ stanie. Ponownie znaleli si nad lĄdem. JakaŚ bardzo dziwna okolica, prawie bez roŚlinnoŚci, z górami, które wy- glĄday, jakby je uksztatoway potne wirujĄce prĄdy. To tu, to tam z ziemi wydobyway si kby biaej pary. Obniyli lot i wylĄdowali poŚród groteskowych ol- brzymów i potworów nad poyskujĄcĄ w gbokiej jamie wodĄ. Dimmuborgir, przemkno jej przez myŚl. To tutaj. Zostaa zniesiona w dó przez jednĄ z tych mrocznych jaski, tylko e bez wody. WĄska studnia bya tak gboka, e krcio si jej w gowie. I oto znalaza si we wspaniaym paacu o poysk- liwych, czarnych Ścianach. Na jej spotkanie szed on! Wyszy od wszystttich innych istot w tej sali. Jeszcze pikniejszy ni w jej wspomnieniu. Szed i uŚmiecha si, a ona bez sowa pada mu w ramiona. Dugo tak stali. Nieskoczenie dugo, rozkoszujĄc si swojĄ blis- koŚciĄ. A potem zaczli rozmawiaą o dzieciach.
May Henning natomiast zosta sam w ciemnym lesie. Malcy leeli cicho, spali. Sychaą byo tylko rozpaczliwe, przejmujĄce szlochanie Henninga. WziĄ alraun i zawiesi jĄ sobie na szyi. Dziwne, jak adnie uoya si na jego piersiach, jakby tam byo jej miejsce, najwyraniej czua si u niego dobrze. Ostronie zapakowa wszystkie rzeczy na dwukók. Niemuwlta uoy na pododze wózka, eby nie pospaday, po czym wdrapa si na siedzenie i zaciĄ konia. - Nie bójcie si niczego, chcypcy - powiedzia swoim dziecinnym ufnym goscm, teraz zdawionym od paczu. - Henning bdzie si wami opiekowa. A kiedy mama i tata wrócĄ, to ju wszystko bdzie dobrze. Oni naprawd niedugo wrócĄ, poczekajcie tylko troch. I pojechali do dumu, do Lipowej Alei, gdzie nikt na nich nie czeka.