Sandemo Margit Saga o ludziach lodu t 29




_____________________________________________________________________________



Margit Sandemo


SAGA O LUDZIACH LODU


Tom XXIX

MioŚą Lucyfera

_____________________________________________________________________________



ROZDZIA I


Dimmuborgir... Tak brzmi nazwa pewnej okolicy
w pónocnej Islandii, owianej tak niesamowitĄ, mistycznĄ
wprost sawĄ, e wywouje lodowaty dreszcz grozy nawet
u najbardziej racjonalnie myŚlĄcych ludzi. Dosownie
nazwa ta znaczy: "czarne grodzisko", a jeŚli si tam
przybdzie w mglisty lub deszczowy dzie, atwo odnieŚą
wraenie, e zostaliŚmy rzuceni w najbardziej przeraajĄcy
Świat baŚni. Caa okolica pena jest dziwacznych, grotes-
kowych niekiedy formacji kamiennych, poroŚnitych
mchem ska nasuwajĄcych przypuszczenie, e to waŚnie
tutaj trolle przemieniy si w czarne gazy tamtego dnia,
gdy dosigy je promienie soca, lub e kiedyŚ, u zarania
dziejów, zostay zalane gorĄcĄ lawĄ wulkanicznĄ i tak
zastygy.
Dimmuborgir ley w terenie wymarym. W najbliszym
sĄsiedztwie znajduje si równie mistyczne, osobliwe pod
kadym wzgldem jezioro Myvatn i wciĄ bulgoczĄce
bagniska Namaskard. Ludzi w pobliu Dimmuborgir
mieszka niewielu. Surowy i ubogi krajobraz otacza "czarne
grodzisko"; niedaleko stĄd do gronych gór, które mogĄ
w kadej chwili, znienacka, ocknĄą si z uŚpienia i ciskaą
w powietrze supy ognia i rozpalonej Iawy.
PoŚród ska Dimmuborgir czajĄ si Śmiertelnie niebez-
pieczne groty i gbie wypenione czarnĄ, poyskliwĄ
wodĄ, której temperatury nie zna nikt. W niektórych
miejscach, gdzie ciŚnienie jest znaczne, dochodzi podobno
do trzystu stopni, w innych mona sobie pozwolią na
rozkosznĄ ciepĄ kĄpiel. Jak okiem signĄą, wŚród wznie-
sie koo jeziora Myvatn igrajĄ wzbijajĄce si wysoko
kby pary. A wszystko to tchnie wspaniaĄ, poraajĄcĄ
urodĄ, przywodzĄcĄ na myŚl zamierzche czasy gdzieŚ
z poczĄtku Świata, kiedy nie istnieli jeszcze ani ludzie, ani
zwierzta, a jedynie nieme gazy, i gdy wichry hulay tam
i z powrotem po bezkresnych pustkowiach.
Pewnej wiosny gdzieŚ w poowie dziewitnastego
wieku w Dimmuborgir rozegray si ponure wydarzenia.
Nikt by ju teraz nie potrafi powiedzieą, kiedy si to
dokadnie zdarzyo - chyba pomidzy rokiem 1840 a 1870
- ani co to konkretnie byo. Przetrway tylko guche
wieŚci przekazywane z ust do ust.
Ludzie mieszkajĄcy w pobliu Myvatn mówili o jakimŚ
strasznym niepokoju, opowiadali o przelatujĄcych nad
okolicĄ wielkich chmarach krzyczĄcego ptactwa. Naj-
wicej jednak wiedziao paru mczyzn, którzy w tym
czasie podróowali przez pustkowia na maych, ale bardzo
silnych islandzkich konikach. Za bardzo do Dimmubor-
gir si owi jedcy zbliyą nie mogli, powiadano. CoŚ
jednak tam dostrzegali, a konie staway dba i szarpay si
niespokojnie, tak e trudno je byo utrzymaą w cuglach.
Od tego punktu poszczególne opowieŚci ju si bardzo
od siebie róniĄ. Jedni mówiĄ, e jedcy widzieli ogrom-
ne chmary sposzonego czarnego ptactwa koujĄce nad
okolicĄ. Inni twierdzĄ, e byy to strzelajĄce w gór
purpurowe pomienie ognia, które barwiy na czerwono
formacje zastygej lawy, jeszcze inni upowiadajĄ o drga-
niach powierzchni ziemi albo o strasznym, bolesnym
krzyku, wydobywajĄcym si z jej wntrza.
JeŚli chodzi o wybuchy ognia i trzsienie ziemi, to w tej
okolicy nie jest to nic nadzwyczajnego. Byą moe wic
zdarzyo si tu jakieŚ zwyczajne trzsienie ziemi, ubar-
wione dodatkowo w podaniach. Takie opowieŚci na ogó
z latami rozrastajĄ si i nabierajĄ grozy.
Czy zatem istniejĄ puwody, by dawaą wiar pogoskom
o wydarzeniach w Dimmuburgir?
Nie byoby powodu, gdyby nie ten gboki towarzy-
szĄcy upowiadaniom lk. To nie by zwyky niepokój, jaki
na ogó poprzedza wybuch wulkanu czy gejzeru, to coŚ
powaniejszego, twierdzĄ ludzie. CoŚ dotyczĄcego gbi
czowieczej duszy.
Ale nie stao si potem nic, co mogoby zagadk
wyjaŚnią. Choą nie dla wszystkich. Niektórzy wiedzieli...

Ogie trzaska wesoo, w pokoju byo mio, ciepo
i przytulnie, jak w caym domu Kola i Anny Marii
Simonów, którzy mieszkali niedaleko Varnberg
w Upplandii. W t popoudniuwĄ godzin Anna Maria
w dogasajĄcym Świetle dnia cerowaa skarpetki. Jej córka
Saga siedziaa przy niej i jak zwykle czytaa. Kola nie byo,
wyjecha zaatwią jakieŚ sprawy dla modego Axela
Oxenstierny, waŚciciela Varnherg, który najczŚciej prze-
bywa w Sztokholmie, gdzie piastowa godnoŚą ochmist-
rza nastpcy tronu. Znaczna czŚą prac w posiadoŚci
Varnberg spadaa w zwiĄzku z tym na Kola Simona.
ZresztĄ teraz coraz mniej, bo Kol nie by ju taki mody,
wciĄ jednak lubi byą uyteczny. Axel Oxenstierna
rozumia to bardzo dobrze.
Saga w peni zasugiwaa na swoje imi. Szwedzkie
sowo "saga" znaczy bowiem tyle co baŚ.
Jako dziecko wyglĄdaa jak maa ksiniczka z bajki.
Kruczoczarne wosy ukaday si jej w pikne loki;
karnacj odziedziczya po swoim waloskim ojcu, Kolu.
Tylko oczy miaa inne. Oczy Kola byy takie brĄzowe, e
sprawiay wraenie czarnych, Saga natomiast oczy miaa
jasnozielone. Nie kocio óte, jak u obciĄonych dziedzic-
twem Ludzi Lodu, poniewa Saga naleaa do wybranych,
nie do przekltych. Wszyscy wiedzieli o tym od jej
urodzenia, choą nikt nie umia powiedzieą, po czym to si
mianowicie poznaje, e ktoŚ zosta wybrany. Moe otacza
ich jakaŚ specjalna aura, którĄ ludzie wyczuwajĄ, choą jej
nie widzĄ?
OczywiŚcie ta sytuacja bardzo martwia Simona i Ann
Mari. Wybrani mieli zawsze jakieŚ konkretne powoanie,
musieli wypenią okreŚlone zadanie, gdy ich czas nadej-
dzie. Przynosili te ze sobĄ na Świat specjalne, potrzebne
do spenienia tego, co zostao im przeznaczone, zdolnoŚci.
Zazwyczaj byo to zadanie bardzo trudne, które mogo
kosztowaą ich wiele, niekiedy nawet ycie. Dlatego Kol
i Anna Maria yli w niepokoju.
Saga osobiŚcie nie ywia takich obaw. Dziewczynka
przyjmowaa ycie z ogromnĄ godnoŚciĄ i powagĄ, która
jej rodziców napeniaa dumĄ, ale te czasami przeraaa.
Bya dzieckiem niezwykle Ądnym wiedzy, nieustannie
zadawaa to samo pytanie: "dlaczego?", co rodziców
doprowadzao niekiedy do rozpaczy, ale odpowiadali
najlepiej jak umieli. Na szczŚcie Anna Maria bya osobĄ
bardzo oczytanĄ, w modoŚci pracowaa przecie jako
nauczycielka, a i póniej nie zarzucia studiów i lektury dla
wasnej przyjemnoŚci.
Saga bya te dzieckiem w widoczny sposób wolnym
od lku. Po prostu nie wiedziaa, co to strach, i dlatego
trzeba jej byo bardzo pilnowaą, bo wciĄ popadaa
w sytuacje niebezpieczne nawet dla ycia. Poza tym bya
nieskoczenie dobra, wciĄ zaniepokojona, czy kogoŚ nie
urazia, wciĄ zatroskana tym, by wszystkim ludziom
i zwierztom wiodo si jak najlepiej. Ale najwaniejszej
cechy, mianowicie tej dominujĄcej w jej charakterze
osobistej godnoŚci, poczucia wasnej wartoŚci, wielu ludzi
nie dostrzegao. Sprawiaa wraenie istoty spokojnej, lecz
chodnej, do czego przyczyniay si zwaszcza jej zielone,
zimne oczy. Obcy uwaali jĄ czsto za maĄ hrabiank,
która z rezerwĄ odnosi si do innych ludzi, wyniosĄ
i sztywnĄ. Ale to nie bya prawda. Saga miaa na przykad
bardzo subtelne poczucie humoru, które dawao o sobie
znaą w jej spojrzeniu, choą rzadko wywoywao uŚmiech
na wargi. UŚmiechaa si tylko czasami, a i to jedynie
kĄcikami ust. Natomiast jej szybkie, byskotliwe repliki
Świadczyy i o poczuciu humoru, i o bystrej inteligencji.
Czarowaą natomiast nie umiaa wcale.
Jako dziecko bya niczym ksiniczka z bajki, to
prawda. Jako kilkunastoletnia panienka bya ju pikno-
ŚciĄ przede wszystkim dziki ciemnej karnacji.
Teraz Saga miaa ju szesnaŚcie lat. WciĄ jeszcze nie
przestaa pytaą "dlaczego". WciĄ jej ciekawoŚą bya
nienasycona.
Podniosa oczy znad ksiĄki i zmarszczya swoje
przypominajĄce skrzyda brwi.
- Mamo, kim jest Lucyfer?
Anna Maria zakoczya cerowanie, starannie zwina
skarpetk i odoya do koszyczka. Jej ciemne wosy byy
ju teraz mocno przyprószone srebrem, bo urodzia córk
póno, teraz bya kobietĄ piądziesiciopicioletniĄ.
- Kim by Lucyfer, chciaaŚ zapytaą. Bo przecie on
nie istnieje. Ludzie majĄ co prawda zwyczaj nazywaą
rónego rodzaju drani waŚnie jego imieniem, ale to tylko
przezwisko.
- Tak, no waŚnie. Tak te jest napisane w ksiĄce:
"CzyŚ ty oszala? Zachowujesz si jak Lucyfer, ty ndz-
niku"!
- Tak - rzeka Anna Maria, zastanawiajĄc si nad
sowami córki. - Mimo wszystko to jest troch nie-
sprawiedliwe w stosunku do prawdziwego Lucyfera...
- Chciaabym wiedzieą coŚ wicej.
Anna Maria uŚmiechna si z czuoŚciĄ. Kiedy to
Saga nie chciaaby wiedzieą wicej? Patrzya na czysty
profil córki, podziwiaa jej ŚlicznĄ cer i pomyŚlaa sobie,
e mogaby umrzeą z mioŚci dla tej istoty, jej jedynego
dziecka.
- Wiesz, oczywiŚcie, Sago, e z biegiem czasu wokó
postaci wymienianych w Biblii naroso wiele legend,
poda i mitów. I tak si te stao z Lucyferem.
- Ale kim on waŚciwie by?
Anna Maria na moment zmarszczya czoo.
- Bardzo trudno jest go ŚciŚle okreŚlią, bo wystpowa
pod wieloma postaciami i mia wiele imion. Gdyby si
chciao odtworzyą jego moliwie najpeniejszy wizeru-
nek, naleaoby cofnĄą si do Koranu, w którym, jak
wiesz, wystpuje wiele osób i postaci biblijnych.
Saga odoya ksiĄk, przysuna stoeczek bliej
kominka, skulia si obejmujĄc ramionami kolana, goto-
wa suchaą. Matka bya dla niej najwaniejszym ródem
informacji o Świecie.
Anna Maria mówia dalej:
- A kiedy si ju zbierze wszystkie poŚwicone mu
fragmenty Biblii i Koranu, a take zwiĄzane z nim mity, to
wyoni si z tego mniej wicej taki obraz: Pan mia wielu
anioów. Dla uproszczcnia bd mówią o Panu, choą
czasami chodzi tu o Boga, a czasami o Allacha.
Saga skina gowĄ na znak, e tak bdzie lepiej.
- Pan, ów najwyszy, da Lucyferowi, lub Azazelowi,
jak nazywa go Koran, najwspanialszĄ postaą i wyznaczy
go na najwysze stanowisko wŚród anioów.
- A wic on by anioem?
- Tak. Zosta wyznaczony do czuwania nad firma-
mentem niebieskim i tak si z tego zadania znakomicie
wywiĄzywa, e Pan uczyni go te skarbnikiem w Edenie.
Lucyfer nalea do takiego rodu anielskiego, który
zostay stworzone z pustynnego ognia. Wszystkie anioy
zostay stworzone z ognia, take i ten ród. Lucyfer jednak
powsta z pomienia bez dymu, takie pomienie pojawiajĄ
si tylko na kracach palĄcego si ognia. Róni si wic
nieco od pozostaych. W Koranie anioy tego rodu
nazywane sĄ dinnami.
Potem Pan stworzy Ziemi. Pierwszymi istotami,
którym pozwoli na niej zamieszkaą, byy waŚnie dinny.
One jednak nie umiay yą w pokoju, mordoway si
nawzajem, a ich krew spywaa na ziemi i zatruwaa jĄ.
Wtedy Pan zesa na ziemi Lucyfera na czee oddziau
anioów. Lucyfer prowadzi prawdziwĄ wojn przeciwko
dinnom, a potem poumieszcza ich na morskich odleg-
ych wyspach albo w górach, gdzie nikt nie bywa.
To waŚnie wtedy Lucyfer nabra przekonania, e jest
i pikniejszy, i lepszy od innych anioów. Dokona
wielkiego czynu i nie by w stanie o tym zapomnieą.
Saga chona opowieŚą wszystkimi zmysami. Legen-
dy i baŚnie interesoway jĄ zawsze najbardziej.
- W kocu Pan stworzy z gliny czowieka. KtoŚ
bowiem musia mieszkaą w Raju, który opuŚciy dinny.
Pan rozkaza wszystkim anioom, by czciy tego czowie-
ka, któremu nada imi Adam. Lucyfer jednak odmówi.
Miaby on, najwybitniejszy z anioów, szanowaą istot,
stworzonĄ z gliny?
Pan odpar na to: "Zwa, e to ja go stworzyem,
wasnymi rkami. Masz czcią wszystko, co stworzyem!"
Lucyfer, a trzeba tu powiedzieą, e imi to oznacza:
"nosiciel Świata" uparcie odmawia, za nic nie chcia paŚą
przed Adamem na kolana. Odpar z pychĄ: "Jestem duo
wicej wan ni on, jestem te od niego starszy i obdarzony
znacznie wikszĄ siĄ. StworzyeŚ mnie z bezdymnego
ognia; czemu miabym szanowaą stworzenie ulepione
z prochu?"
Pan nie chcia tego suchaą, by zagniewany, bo sowa
Lucyfera znaczyy dobitnie, e samego Pana take czcią
nie zamierza, skoro nie chce okazywaą podziwu jego
dzieu. To bardzo oburzyo Pana, który nigdy nie tolero-
wa obok siebie innych bogów.
Anna Maria na pewno by w ten sposób nie mówia,
gdyby Kol by w domu. On bowiem nalea do najbar-
dziej arliwych katolików, co zarówno ona, jak i córka
respektoway, uwaay zresztĄ, e to bardzo pikna strona
jego natury. Anna Maria co prawda take co niedziela
chodzia do koŚcioa i w samotnych chwilach modlia si
do Boga, ale mimo to nie moga wyzbyą si pewnego
niedowierzania i podejrzliwoŚci przynajmniej w odniesie-
niu do niektórych dzie Stwórcy. Teraz ciĄgna dalej
swojĄ opowieŚą:
- Dlatego Pan powiedzia do Lucyfera: "Twoja pycha
i nieposuszestwo stanĄ si przyczynĄ twego upadku. Od
tej chwili pozbawiam ci wszystkich dóbr!" Po czym
strĄci Lucyfera w otcha.
- Aha! - rzeka Saga. - To ja teraz rozumiem!
- Otó to! Lucyfer sta si Szatanem. Koraniczny
Azazel przemieni si w Eblisa. Zwróą uwag na to
ostatnie imi: Eblis - Diabe, to jest to samo sowo.
- Tak, rozumiem - potwierdzia Saga.
- Taki jest gówny wĄtek opowieŚci o Lucyferze, ale
oprócz tego istnicje mnóstwo legend i mitów. O tym, jak
jego pikna powierzchownoŚą z czasem si zmieniaa, a
sta si odpychajĄcym potworem. PortretujĄc go artyŚci
wszystkich czasów czerpali inspiracj z podobizn oriental-
nych demonów i przedstawiali jego oblicze jak najokrop-
niej. Tak groteskowo, jak to tylko moliwe, a ludowe
wierzenia na ten temat take rozkwitay bujnie.
- Czy chrzeŚcijastwo zawsze poyczao tak wiele
z innych religii?
- Wszystkie religie poyczajĄ od siebie nawzajem, to
nieuniknione. We na przykad opowieŚą o potopie!
Istnieje ona w sumeryjskim i babiloskim Poemacie
o Gilgameszu, i to jako opis prawdziwego, historycznego
wydarzenia. StamtĄd zapoyczy jĄ Stary Testament jako
wasnĄ opowieŚą. Utnapisztim zosta w nowszej wersji
nazwany Noem.
Saga uŚmiechna si leciutko tym swoim uŚmiechem,
którego raczej naleao si domyŚlaą.
- To byo w nawiasie. Wracajmy do Lucyfera!
- Otó to. Lucyfer sta si zatem zĄ mocĄ chrzeŚcija-
stwa i islamu. A ludzie wprost przeŚcigajĄ si w pomys-
ach, eby wszystkie swoje ze uczynki, mniejsze i wiksze,
zoyą na jego karb.
- To prawda! - potwierdzia Saga cierpko.
- Zamieszanie wokó jego postaci powiksza jeszcze
Stary Testament, który polegego króla Babilonu nazywa
GwiazdĄ ZarannĄ, co w tumaczeniu na acin brzmi
"Lucifer". Lud Izraela chtnie kadego swego wroga
okreŚla mianem Lucyfera, którego jego Pan, Jahve,
powinien strĄcią do otchani. Tylko e ci wrogowie byli
jak najbardziej ziemscy i nie mieli nic wspólnego
z opowieŚciami o Lucyferze z czasów, kiedy Pan Bóg
stwarza Świat.
Anna Maria zamilka na chwil. W jej oczach pojawi
si wyraz rozmarzenia.
- Istnieje jeszcze jedna, mniej znana legenda. O mio-
Ści Lucyfera...
- To brzmi intrygujĄco! Opowiedz!
- Dobrze, jeŚli jeszcze coŚ pamitam. Czytaam o tym
tak dawno temu. W domu w Skenas, Bóg wie, ile to ju lat
mino...
- No, no, nie przesadzaj - uŚmiechna si Saga.
Anna Maria musiaa si najpierw zastanowią, nim
zacza opowiadaą:
- W czasach kiedy Lucyfer by jeszcze anioem Pana
i mia za zadanie pilnowaą, sprawdzaą i karaą, zobaczy na
ziemi piknĄ kobiet. Tutaj mity róniĄ si midzy sobĄ,
jak to zresztĄ czsto bywa, bo przecie wedug najstar-
szych Lucyfer mia byą strĄcony w otcha, zanim jeszcze
kobieta zostaa stworzona. Wic albo ów pikny potpio-
ny by dinnem, albo te Lucyfer by anioem jeszcze przez
jakiŚ czas po stworzeniu ludzi. To jednak bez znaczenia, to
przecie tylko baŚ. A baŚ powiada, e Lucyfer zapaa
do tej kobiety wielkĄ mioŚciĄ.
Saga westchna. Uznaa, e wszystko to brzmi nie-
zwykle romantycznie.
- Jednak anioowi nie wolno wchodzią w tego rodzaju
zwiĄzki z mieszkankami Ziemi - mówia jej matka.
- Dlatego Lucyfer móg jedynie z daleka podziwiaą swojĄ
ukochanĄ, a ona nic o tym nie wiedziaa.
Wkrótce potem nadszed jego upadek i zosta ca-
kowicie pozbawiony jej widoku, po prostu z dna otchani
nie móg widzieą powierzchni Ziemi. Ale jeden z ar-
chanioów od dawna domyŚla si uczuą Lucyfera do
ziemianki i to on zwróci si do Pana z proŚbĄ o ask dla
swego byego przyjaciela.
Pan by poczĄtkowo nieubagany. Nikomu nie wolno
sprzeciwiaą si Stwórcy, Lucyfer sam jest sobie winien!
Kiedy jednak take inni archanioowie wstawiali si za
Lucyferem, Pan ustĄpi, choą, jak si okazao, dobrze
wiedzia, e jego aska na nic si potpionemu nigdy nie
zda.
Pan postanowi bowiem, e Lucyfer bdzie mia prawo
wdrowaą po Ziemi raz na sto lat. Zwróą uwag, Sago, e
w tej opowieŚci Lucyfer nie jest Diabem, który moe
pojawiaą si wŚród ludzi kiedy, gdzie i jak chce. Tutaj jest
naprawd upadym anioem. IstotĄ, której wolno si
poruszaą jedynie w otchani. Lub po Gehennie, jak mówi
Biblia.
ZresztĄ tak naprawd Gehenna jest wypalonĄ socem,
pozbawionĄ wody dolinĄ na poudniowy zachód od
Jerozolimy. Byo tam miejsce zwane Tófet, gdzie ydzi
ofiarowywali swoje dzieci Molochowi. Póniej palono
tam zwoki przestpców i padych zwierzĄt. Dlatego
nazwa "Gehenna" oznacza te pieko, miejsce, w którym
przebywajĄ przeklci.
- Aha - powiedziaa Saga. - Tylko tyle znaczy mit
o piekle?
- Tylko tyle. Ale ksia sĄ i z tego zadowoleni, bo
majĄ czym straszyą ludzi. Otó Lucyfer z mitu co sto lat
pojawia si na Ziemi i wdruje po niej przez krótki czas.
Owej wytsknionej, kobiety nigdy ju nie zobaczy, bo
przecie nie moga yą tak dugo ani tym bardziej
zachowaą modoŚci. Pan jednak postanowi, e Lucyfer
nigdy nie wyzbdzie si tsknoty ani bólu. Dobrze
wiedzia, e powtarzajĄce si przez caĄ wiecznoŚą wdró-
wki nieszczŚnika na zawsze pozostanĄ daremne. Tym
sposobem Pan mimo wszystko zemŚci si na nieposusz-
nym aniele.
Anna Maria skoczya opowieŚą. Wstaa, by odoyą
skarpetki. Saga jednak pozostaa skulona na swoim
stoeczku. Zapad ju zmrok, matka pozapalaa lampy
w caym domu.
- Mamo! - zawoaa Saga. - Dlaczego ze mnĄ nigdy
nic si nie dzieje?
Anna Maria wrócia do pokoju. Wiedziaa, o co córka
pyta.
- Shira, która take naleaa do wybranych, moje
dziecko, musiaa czekaą dugo, bardzo dugo. Ale kiedy
otrzymaa znak, natychmiast wiedziaa, co powinna robią.
Nie miaa najmniejszych wĄtpliwoŚci.
Podesza do córki, która wpatrywaa si w dogasajĄcy
ogie, i pooya jej rk na ramieniu.
- Czy ty si boisz?
Saga podskoczya.
- Czy si boj? Nie, wcale nie! Jestem tylko troch
niecierpliwa. Nie mam ochoty si zestarzeą, zanim otrzy-
mam znak.
Anna Maria uŚmiechna si.
- MyŚl, e moesz jeszcze poczekaą kilka lat, zanim
czas nadejdzie. Moesz mi jednak wierzyą, e i ja, i twój
ojciec niepokoimy si jeszcze bardziej ni ty.
Saga uja rk matki.
- Nie musicie si martwią. Moje zadanie nie moe byą
trudniejsze ni zadanie Shiry. A skoro ona sobie poradzia,
to i ja powinnam daą rad.
- My si tylko tak strasznie boimy Tengela Zego.
A ty bdziesz musiaa podjĄą z nim walk. Chocia Heike
powiedzia, e nie sĄdzi, byŚ bya tĄ silnĄ istotĄ, na którĄ
ród od dawna czeka. On uwaa, e twoje zadanie bdzie
polegao na czym innym. Ale przecie niczego nie mona
wiedzieą na pewno. Czy ty nigdy nie miaaŚ adnych
powiĄza ani kontaktów ze zmarymi z naszego rodu?
Z naszymi opiekunami?
- Nigdy nie przeyam niczego niezwykego. jestem
chyba najmniej interesujĄcym czonkiem rodu.
- Nie, nie jesteŚ - uŚmieąhna si Anna Maria.
- JesteŚ raczej najbardziej zagadkowĄ istotĄ. Nawet my,
twoi rodzice, ci nie znamy.
- Przyjemnie to brzmi, nie ma co! - zaartowaa Saga
i wstaa.
Zastanawiaa si przez chwil nad miosnĄ historiĄ
Lucyfera i musiaa si uŚmiechnĄą sama nad sobĄ. Bo czy
nie uwaaa, e to byo bardzo romantyczne? Czarny
anio... Który w tak tragiczny sposób zosta strĄcony do
otchani, a potem musia przeywaą wiecznĄ tsknot. Za
kobietĄ, której nigdy nie móg mieą, poniewa zmara
przed tysiĄcami lat.
A jeŚli on nie by Szatanem? JeŚli by tylko upadym
anioem? W takim razie musia zachowaą swojĄ dawnĄ
urod.
Musia byą nieopisanie pikny.
Wraliwa Saga puŚcia wodze fantazji, zacza marzyą
o tym, e to ona pocieszy nieszczsnego samotnika.
Sprawi, by zapomnia o tamtej kobiecie z pradawnych
czasów. Przeniesienie si w marzeniach do gbin podzie-
mnej otchani nie byo dla Sagi niczym trudnym. Widziaa
si w wyobrani, jah stoi tam, na samym dnie, a Lucyfer
siedzi skulony, zakrywajĄc twarz rkami. Podchodzi do
niego, wolniutko odsuwa jego donie i spoglĄda mu
w oczy z tak wielkĄ mioŚciĄ, na jakĄ tylko jĄ staą. Jego
oblicze rozjaŚnia si, oczy wpatrujĄ si w niĄ niczego nie
rozumiejĄc, rce dotykajĄ jej twarzy, jakby pikny pot-
pieniec nie wierzy, e jest rzeczywista. Ona zaŚ mówi:
Przyszam do ciebie i pragn tu zostaą. JeŚli mnie zechcesz.
Tutaj? - zapyta. - W tej otchani strachu?
Tak. Nie chc, byŚ duej by sam.
Saga! JesteŚ tĄ, na którĄ czekaem setki lat! Witaj!
- Nie pomogabyŚ mi nakryą do kolacji? Ojca tylko
patrzeą - niespodziewanie przerwa jej marzenia gos
matki.
Saga potrzĄsna gowĄ, by wrócią do prozaicznej
rzeczywistoŚci.
- Tak, oczywiŚcie. Ju id.
NakrywajĄc do stou Śmiaa si pod nosem, a Anna
Maria musiaa zapytaą, o co chodzi.
- Ach, nic takiego - odpara Saga. - Czasem si po
prostu nie mog nadziwią, jaka jestem gupia i naiwna.
- To bywa niekiedy bardzo zdrowe - powiedziaa
Anna Maria.





ROZDZIA II


Rozwód...
Dla Sagi samo sowo byo jednoznaczne z porakĄ.
Mimo to jednak nie widziaa innego wyjŚcia.
Szczerze mówiĄc, po prostu nie miaa wyboru.
Sprawiao jej to dotkliwy ból. Nie myŚl o rozstaniu
z tym mczyznĄ, który uŚmierci w niej wszelkĄ mioŚą,
lecz ŚwiadomoŚą, e bdzie musiaa przyjŚą do matki
i wyznaą, i jej jedyna córka zostaa odesana do domu
jako ktoŚ, kto si nie nadaje. Kogo si nie chce.
Ojca ju nie byo. Spodziewano si tego, oczywiŚcie,
nie by przecie mody, kiedy Saga si urodzia. Ale jĄ
Śmierą ojca pogrĄya w gbokiej aobie. W smutku,
który mia pozostaą na dugo.
I mama, Anna Maria, te nie bya ju taka jak kiedyŚ.
Take i jĄ naznaczy czas. Za kadym razem, kiedy Saga jĄ
odwiedzaa, wydawaa si mniejsza i drobniejsza. A Śmierą
Kola jakby odebraa jej ostatecznie chą do ycia.
Tak si cieszya, e Saga dostaa dobrego ma!
lub przed dwoma laty... Saga miaa wówczas dwa-
dzieŚcia dwa lata i nieustannie syszaa, jak znajomi
wychwalajĄ jej urod. WciĄ powtarzay si okrzyki, jaki
to Lennart jest szczŚliwy, e dosta takĄ on!
On sam take by znakomitĄ partiĄ, przystojny, uzdol-
niony mody dyplomata, przed którym rysowaa si
Świetna kariera polityczna. Spotkali si dziki przyjacio-
om rodziny i od razu egzotyczna, chodna uroda Sagi
wywara na Lennarcie ogromne wraenie. Moja królowa
lodu, mawia do niej. A ona uŚmiechaa si tym swoim
jakby nieobecnym uŚmiechem i myŚlaa, e to, co od-
czuwa, to z pewnoŚciĄ jest mioŚą.
Teraz, ju po wszystkim, widziaa wyranie, e mylia
mioŚą z wdzicznoŚciĄ. GupiĄ, pokornĄ wdzicznoŚciĄ
za to, e zwróci na niĄ uwag!
Uwaaa, e sĄ szczŚliwi, bo nic innego nie znaa.
Robia wszystko, co dobra ona powinna w domu robią,
bya lojalna i zawsze przy nim, gdy jej potrzebowa.
PoczĄtkowo Lennart Śmia si i artowa z jej zwiĄz-
ków z Ludmi Lodu. Ani przez moment nie wierzy w te
wszystkie fantastyczne historie, które opowiedziaa mu
pewnej nocy w pierwszych miesiĄcach maestwa. Nie-
rozwanie zwierzya mu si te, e jest jednĄ z wybranych
i ma do spenienia zadanie, wic bdzie musia okazaą jej
wyrozumiaoŚą, kiedy nadejdzie jej czas.
Przemiany nastpoway powoli. Lennan zaczĄ sobie
z niej szydzią z powodu tego "zadania". Stopniowo mia
jej coraz wicej do zarzucenia. Jej chodny stosunek do
ycia, który pnedtem uwaa za fascynujĄcy, teraz go
drani i wciĄ jej to wypomina. Mówi, e spodziewa si,
i zdoa stopią w niej ten lód, traktowa to jako wyzwanie.
Ale e teraz widzi, i za tym nic si nie kryje. Ona caa jest
jak z lodu. Zimna do szpiku koŚci, nie ma w jej duszy
nawet iskierki ognia; myli si sĄdzĄc, e jest inaczej.
Saga braa to sobie bardzo do serca i staraa si zmienią.
Wkrótce jednak moga si przekonaą, i krytyczny stosu-
nek Lennarta do niej ma znacznie gbsze przyczyny.
Lennart coraz czŚciej spdza wieczory poza domem.
Ona siedziaa sama i wciĄ przeykaa Ślin, eby pozbyą
si tego bolesnego ucisku, który czua w gardle. I musiaa
zaczĄą kamaą przed wasnĄ matkĄ, Kol ju wtedy nie y,
e oczywiŚcie, maestwo jest szczŚliwe, a ona jest tylko
zmczona dugĄ zimĄ...
Anna Maria bya chora. Saga nie miaa zudze, e to
sprawa powana, a poniewa mieszkaa niezbyt daleko od
rodzinnego domu, czsto matk odwiedzaa. Lennart,
rzecz jasna, nie mia nic przeciwko temu.
No i waŚnie zdarzyo si kiedyŚ, e Saga wybraa si do
matki, by zostaą u niej kilka dni. Kiedy jednak przyjechaa
na miejsce, stwierdzia, e zapomniaa zabraą bardzo
potrzebne lekarstwo. Zawrócia nie zwlekajĄc i po paru
godzinach bya znowu w domu.
Powinna bya wiedzieą, e tak si nie robi, rozumieą
niebezpieczestwo, ale nie rozumiaa.
Szok by potworny. Otworzya drzwi i skierowaa si
wprost na pierwsze pitro po lekarstwo. Dotary do niej
jakieŚ gosy z sypialni, wic zamyŚlona, jak jej si czsto
zdarzao, posza zobaczyą, co si tam dzieje. No i przyapa-
a ich na gorĄcym uczynku. Bardziej gorĄcy trudno sobie
wyobrazią. Jedna z przyjacióek Sagi. Ich wspólna przyja-
cióka.
Saga zamkna oczy, by nie widzieą ich przeraonych,
ogupiaych spojrze. Po czym odwrócia si i wysza.
Tego dnia jej mioŚą, której tak znowu wiele w sobie nie
miaa, umara nieodwoalnie. Ból by dojmujĄcy.
Próbowaa uniknĄą jakichŚ burzliwych porachunków,
to nie byo w jej stylu. Pojechaa do matki i kredowobiaa
wyjaŚnia, e jest zazibiona i bardzo le si czuje, wic
zostanie tylko przez jednĄ noc.
Nastpnego dnia wrócia do "domu". Lennart mia
czas przemyŚleą spraw, kobiety, rzecz oczywista, nie
byo, on zaŚ uzna za najistosowniejsze zachowywaą si
wobec ony agresywnie. MyŚla widocznie, e atak jest
najlepszĄ formĄ obrony, zaczĄ wic oskaraą Sag,
obciĄaą jĄ winĄ za wszystko. Có on ma z tego maes-
twa? pyta dramatycznie. Przyszo mu yą z bryĄ lodu.
Jemu, czowiekowi tak uczuciowemu!
Z tej jego uczuciowoŚci Saga nie poznaa zbyt wiele.
Ich ycie intymne byo zawsze bardzo poprawne, nic
szczególnie podniecajĄcego nigdy si nie dziao. Pochylia
gow i odpara, e wie, i nie zostaa obdarzona wielkim
temperamentem, ale zawsze staraa si to zrekompen-
sowaą pogodĄ i yczliwoŚciĄ oraz troskĄ o to, by mia
wszystko, czego potrzebuje.
- I ty myŚlisz, e to wystarczy? - syknĄ z wrogoŚciĄ.
- OczywiŚcie, jesteŚ mia! Ale gdybym tylko tego po-
trzebowa, to wystarczyoby zatrudnią odpowiedniĄ gos-
podyni!
By oczywiŚcie niesprawiedliwy. Jaka gospodyni
byaby taka reprezentacyjna? Kto by peni honory
domu podczas licznych obiadów, które wydawa dla
swoich przeoonych i innych wysoko postawionych
osób?
Saga take miaa doŚą czasu na myŚlenie, spdzia
bezsennĄ noc.
- Czego si spodziewasz, Lennarcie? Jak zamierzasz
rozwiĄzaą t spraw? Bo przecie kontynuowaą tego nie
mona.
Posa pospieszne, przeraone spojrzenie, w którym
moga czytaą jak w otwartej ksidze: "Jej pieniĄdze!
Ogromny posag Sagi, nie mog go stracią!"
- Co tam ja - odpar niepewnie. - Chodzi o to, czego
ty byŚ chciaa.
Saga wyprostowaa si.
- Moja matka jest powanie chora. Chciaabym jej
oszczdzią zmartwienia, jakim by dla niej by nasz
rozwód. GdybyŚ si zgodzi nie zdejmowaą maski, dopóki
mama yje, to nie bd prosią o nic wicej.
Lennart wpad w panik.
- Ale ja nie chc adnego rozwodu! To by zniszczyo
mojĄ karier! Chyba rozumiesz! Czy nie mogabyŚ...?
Boe drogi, dziki Ci, e nie mamy dzieci, pomyŚlaa.
- Czy nie mogabym czego?
Lennart wyciĄgnĄ do niej rce.
- Czy nie mogabyŚ zapomnieą, wykreŚlią tego, co si
stao? ZaczĄą wszystkiego od nowa?
- To by nie byo uczciwe wobec ciebie.
- Wobec mnie? Co chcesz przez to powiedzieą?
- Ja ciebie ju nie kocham. Szczerze mówiĄc, to ledwo
ci znosz. I wĄtpi, czy kiedykolwiek ci kochaam.
Lennart by zupenie zaamany. Wydawao mu si, e
jest w tym zwiĄzku silniejszy, a teraz by stronĄ cakowicie
pokonanĄ. Saga dostrzega w jego oczach coŚ nowego
i przeraajĄcego. JakiŚ paskudny, pospieszny bysk, bo
Lennart nigdy nie by w stanie ukryą swoich uczuą. Teraz
jego spojrzenie mówio: Istnieje tylko jedno wyjŚcie.
Gdyby ona umara, nie doszoby do skandalu, a ja
dostabym pieniĄdze.
W sekund póniej to wszystko zgaso, w spojrzeniu
Lennarta pojawio si zawstydzenie. Saga jednak powie-
dziaa spokojnie coŚ, co nie byo prawdĄ, ale uznaa, e tak
bdzie lepiej:
- Dzisiaj w drodze do domu wstĄpiam do mojego
adwokata. Postawiam mu list, który powinien zostaą
otwarty po mojej Śmierci. Adwokat jest w peni zorien-
tawany w tym, co si stao.
- Nie powinnaŚ bya... - zaczĄ gniewnie, ale przerwa.
Sago, jeden niewany bĄd, jeden faszywy krok.
PowinnaŚ si okazaą na tyle wielkoduszna, by...
- Nie chc tego duej ciĄgnĄą - ucia krótko.
Odwrócia si do niego plecami.
- Dobrze, to zabieraj si stĄd! - krzycza za niĄ.
- Razem z tym swoim "zadaniem"! WynoŚ si i zajmuj si
czarami! Ale chc ci powiedzieą, e nie wrócisz ju do tego
domu, ebyŚ nie wiem jak chciaa. Mowy nie ma! Jeszcze
mi tu przywleczesz jakĄ paskudnĄ chorob albo co innego.
Dobrze, przeprowadzimy prawdziwy rozwód, ludzie
rozumiejĄ takie sprawy!
Saga odwrócia si i spojrzaa na niego tak, e musia
spuŚcią oczy.
- Tamta kobieta... Chcesz jĄ mieą? - zapytaa cicho.
On mimo woli wzruszy ramionami.
- Gdybym mia wolnĄ rk...
- Wic bdzie tak, jak powiedziaam - zdecydowaa.
- Zostaniemy razem, dopóki mama yje. Ona nie powinna
cierpieą z powodu naszych bdów. A potem zobaczymy,
jak to rozwiĄzaą.
Lennart musia przyjĄą jej warunki. Podszed do Sagi,
by wziĄą jĄ w ramiona i moe ukoią ból, ale ona si
wyrwaa.
- I drzwi do sypialni sĄ zamknite. Bdziesz sypia
gdzie indziej.
- To zemsta! - krzyknĄ.
- Nie. To niechą! - odpara i wysza z pokoju.
Nikt nigdy nie widzia jej smutku. Na zewnĄtrz trwaa
idylla.
Jednak jakaŚ struna w duszy Sagi pka. Poczucie
klski okazao si dla niej brzemienne w skutki. Ona,
która potrzebowaa jak najwikszej pewnoŚci siebie, by
wypenią to nie znane czekajĄce jĄ zadanie, bya teraz
obolaa, niepewna, bĄdzia bez celu, jakby po omacku.
eby tylko miaa doŚą czasu na dojŚcie do siebie, ale
patrzenie na czowieka, któremu bya poŚlubiona, spoty-
kanie go kadego dnia, stawao si coraz wikszym
obciĄeniem...
Po raz pierwszy w yciu moga poznaą, czym jest
lk. Lk, e nie okae si doŚą silna, kiedy czas si
dopeni.

Saga miaa szczŚcie byą przy matce do dwudziestego
czwartego roku swego ycia. Wtedy Anna Maria zgasa
cicho, przeŚwiadczona, e jej jedynej córce jest dobrze.
Saga kamaa a do ostatniej chwili. Na kilka dni przed
ŚmierciĄ matki oŚwiadczya jej z przejciem, e spodziewa
si dzieeka. Kamstwo naprawd wielkie, ale przecie
wiedziaa, jak bardzo Anna Maria chciaa zostaą babciĄ.
SyszĄc radosnĄ nowin rozjaŚnia si i szepna: "O, jake
si ciesz!"
W dwa dni póniej umara.
Saga natychmiast wyprowadzia si od ma i wrócia
do pustego teraz i cichego rodzinnego domu. Jej adwokat
przez cay czas przygotowywa spraw rozwodowĄ, w ca-
kowitej dyskrecji, eby adne pogoski nie wydostay si
na zewnĄtrz, i teraz pozostawa tylko proces. Saga
udzielia adwokatowi wszelkich penomocnictw, sama
wycofaa si cakowicie z ycia towarzyskiego, nie chciaa
z nikim rozmawiaą, a ju najmniej z mem.
Lennart podejmowa rozpaczliwe próby zaagodzenia
konfliktu, Śmiertelnie przeraony, e rozwód le si odbije
na jego politycznej karierze. Ona jednak pozostawaa
nieugita. Chciaa si po prostu jak najszybciej od niego
uwolnią. Nie bya w stanie znieŚą myŚli o kontynuowaniu
tego maestwa jeszcze przez kilka miesicy, moe nawet
przez rok, prosia wic adwokata o poŚpiech.
Jak odrtwiaa chodzia po swoim starym domu
i próbowaa uporzĄdkowaą te wszystkie bolesne i tragi-
czne doŚwiadczenia, które ostatnio stay si jej udziaem.
Akurat teraz bardzo potrzebowaa wsparcia bliskiego
czowieka, ale sama myŚl o mu budzia w niej sprzeciw.
Zrozumiaa, jak mao on w gruncie rzeczy dla niej znaczy.
Ona sama miaa mocno wyidealizowany poglĄd na ma-
estwo, widziaa je jako gboko przeywane partners-
two. A za porak winia przede wszystkim siebie.
Absolutnie nie bya jeszcze dojrzaa do maestwa.
Najwyraniej nie znaa istoty mioŚci, bezwolnie akcep-
towaa i dawaa si ponieŚą opinii otoczenia, e ona
i Lennart stanowiĄ takĄ wspaniaĄ par.
Zawioda go, równie boleŚnie jak on zawiód jej
zaufanie.
Lennart jednak by ju zamknitym i w gruncie rzeczy
obojtnym rozdziaem jej ycia. Duo trudniej byo
przeyą utrat rodziców. Nie wiedziaa, czy kiedykolwiek
uwolni si od smutku i bólu z tego powodu.
Ale, oczywiŚcie, ból przycicha, a wspomnienia blady.
Serce potrzebuje czasu, by zaakceptowaą wyroki losu,
a gdy si to stanie, najgorsze mamy za sobĄ.
Pewnej wiosennej nocy, w jakiŚ czas po pogrzebie
Anny Marii, Saga obudzia si i usiada na óku.
Serce bio jej mocno, ledwie miaa odwag oddychaą.
Dugo wpatrywaa si w ciemnoŚą.
- KtoŚ mnie wzywa - wyszeptaa. - Czekali... Czekali
z szacunkiem, dopóki rodzice yli. A teraz wzywajĄ. Mój
czas nadszed!
"Oni", to byli przodkowie Ludzi Lodu, tak myŚlaa.
Dobrzy opiekunowie.
Po raz pierwszy uŚwiadamiaa sobie, e naprawd
naley do wybranych. A wic to tak si odczuwa? WciĄ
si przecie zastanawiaa, jak to bdzie.
Saga wsuchiwaa si w to wezwanie, brzmiĄce gdzieŚ
w gbi jej duszy. Wsuchiwaa si dugo i uwanie, a
stao si jasnym i wyranym przekonaniem.
Tak waŚnie naleao to okreŚlią: przekonanie, które
nie pozostawiao adnych wĄtpliwoŚci. Nagle wszystko
stao si takie proste!
- Musz pojechaą do parafii Grastensholm - powie-
dziaa goŚno. - Do Lipowej Alei. Tak! Musz jechaą do
Norwegii. Jestem tam potrzebna. Zadanie czeka na mnie
waŚnie tam.
By rok 1806. DwanaŚcie lat mino od chwili, gdy
Viljar z Ludzi Lodu musia opuŚcią Grastensholm i prze-
nieŚą si do Lipowej Alei.
WaŚciwie to Saga nie wiedziaa zbyt wiele na temat, co
si tam dziao przez ostatnie lata. Miaa bardzo dobry
kontakt z Malin, córkĄ Christera. Bo tak jak Anna Maria
zwiĄzana bya z rodzinĄ Axela Oxenstierny, który pias-
towa godnoŚą ochmistrza u nastpcy tronu, tak rodzina
Christera wierna bya rodowi Posse. Córka Arvida Mauri-
tza Posse poŚlubia Adama Reuterskiolda, ochmistrza na
dworze maonki nastpcy tronu, a obecnie królowej
Szwecji. W wyniku tych koligacji rodziny Anny Marii
i Christera bardzo si do siebie zbliyy i czsto ze sobĄ
spotykay. O trzeciej linii Ludzi Lodu, tej norweskiej,
wiedzieli natomiast mao co. Viljar i Belinda mieli
dziesicioletniego synka; nazwali go Henning na pamiĄt-
k legendarnego Heikego. Solveig i Eskil zmarli niedaw-
no, wic rodzina Viljara mieszkaa w Lipowej Alei sama.
To bya caa wiedza Sagi.
Teraz musiaa tam jechaą. Koniecznie, bo tamci jej
potrzebowali. Nie wiedziaa tylko dlaczego.

Szczerze mówiĄc, nie miaa nic przeciwko temu, by
porzucią tak nieznoŚnie teraz pusty dom. Zastanawiaa si
dzie czy dwa, w kocu postanowia dom sprzedaą.
Sprawa nie naleaa do skomplikowanych, wszystko
poszo gadko. Cay inwentarz przeprowadzia do Chris-
tera. MogĄ z tym zrobią co zechcĄ, oŚwiadczya. MogĄ
sobie zabraą, co im potrzebne, przechowaą dla niej albo
sprzedaą. Krewni rozumieli koniecznoŚą jej wyjazdu,
wszyscy przecie od dawna wiedzieli, e Saga naley do
wybranych. Christer by oczywiŚcie bardzo ciekawy, jakie
zadanie jĄ czeka, i prosi, by koniecznie przysyaa im
pisemne raporty. Troch si jednak take niepokoi, bo
Saga zachowywaa si tak, jakby nie zamierzaa do Szwecji
wracaą.
O, miaa zapewne swoje plany. I nic dziwnego, e
chciaa si oderwaą od zmartwie, jakie tu niedawno
przeya.
W kocu Saga posza do Varnberg, by poegnaą si
z obiema hrabinami Oxenstierna, starszĄ i modszĄ,
zwaszcza e w czasie rozwodu obie panie opowiedziay
si po jej stronie.
- Naprawd zamierzasz nas opuŚcią? - pytay zmart-
wione. - Zostaaby przerwana taka dawna tradycja. Ale
chyba wrócisz do domu?
Patrzyy ze smutkiem na t wyprostowanĄ modĄ
kobiet o zielonych chodnych oczach. Miaa jakĄŚ trudnĄ
do opisania kruchĄ urod, jakby pochodzĄcĄ z obcego
Świata, nierzeczywistĄ. Wydawaa si bardzo odlega, tak
by to mona okreŚlią. Taka pena rezerwy, powŚciĄgliwa,
jakby otoczenie wcale jej nie obchodzio. Chocia podob-
na i do pogodnej Anny Marii, i do skupionego, powa-
nego Kola, nie miaa w sobie nic z ich bezpoŚrednioŚci
i ciepa. Saga bya osobĄ jedynĄ w swoim rodzaju, a one
prawie jej nie znay.
- Ja ju nie wróc, niestety - powiedziaa z dziwnĄ
pewnoŚciĄ i nie wyglĄdao na to, e ta perspektywa jĄ
martwi. - JeŚli jednak kiedykolwiek bd miaa dziec-
ko, opowiem mu o pastwa dugiej przyjani dla nas
i naszej subie u rodziny Oxenstiernów. Przeka mo-
jemu dziecku, eby si w kadej potrzebie do pastwa
zwracao.
Obie panie, i stara hrabina Eva Oxenstierna, i moda
Lotta z domu Gullenhaal, przyjy sowa Sagi ze wzrusze-
niem. yczyy jej szczŚcia i powodzenia.
Bd z pewnoŚciĄ potrzebowaą tego bogosawie-
stwa, myŚlaa opuszczajĄc paac.

Saga napisaa list do Viljara i Belindy o tym, e
otrzymaa wezwanie i e jedzie do nich.
Poniewa to waŚnie jej gaĄ rodu od dawna bya
najlepiej sytuowana wŚród Ludzi Lodu, Saga miaa doŚą
pienidzy, by podróowaą w komfortowych warunkach.
Wtedy ju w Szwecji wybudowano pierwsze koleje
elazne, ale, jeszcze, niestety, nie w okolicach, które Saga
musiaa przebyą. Dugo si zastanawiaa, czy nie kupią
wygodnego powozu i nie wynajĄą zaufanego stangreta,
ale to by rodzio kolejny problem, jak potem stangreta
odesaą do domu. PociĄgaoby te za sobĄ zupenie
niepotrzebne wydatki.
Doznaa szoku, kiedy uŚwiadomia sobie, z jakĄ stano-
wczoŚciĄ przygotowuje si do tej drogi, z której nie
zamierzaa powrócią.
Wiedziaa, e nie ma moliwoŚci powrotu, i przyj-
mowaa to z zadowoleniem. Z pewnoŚciĄ w Norwegii te
mona mieszkaą.
Najwaniejsze pytanie jednak, które drczyo jĄ cay
czas, brzmiao: Co waŚciwie jĄ czeka? Co bdzie musiaa
zrobią i co si z niĄ stanie?
No có, wkrótce si dowie.
W kocu Saga zdecydowaa si skorzystaą z powszech-
nie uywanego Środka lokomocji, jakim w tamtych
czasach by pocztowy dylians, wiozĄcy podrónych od
stacji do stacji. Taka podró moga dostarczyą rónych
niespodzianek, ale te by to stosunkowo bezpieczny
sposób przenoszenia si z miejsca na miejsce. Mona byo
caĄ odpowiedzialnoŚą zoyą na barki kogoŚ innego.
Pewnego dnia wezesnego lata Saga bya gotowa
rozpoczĄą dugĄ podró do Norwegii...
Ostatniej nocy w domu miaa osobliwy sen, jeden
z tych, w którym czowiek sam chce si obudzią, bo
marzenia sĄ zbyt mczĄce. Dlatego te zapamitaa bardzo
dobrze, co jej si Śnio. Dugo leaa, wstrzĄŚniąa i przera-
ona, starajĄc si odtworzyą wszystkie szczegóy. DomyŚ-
laa si bowiem, e sen mia znaczenie prorocze.
Najwyraniejszym doznaniem by wiatr. Jakby staa na
przeczy, gdzie hulay wŚcieke wichry.
Syszaa sabe, stumione gosy, które nawoyway
w oddali. A kiedy wytya wzrok, moga dostrzec
niewielkĄ grup ludzi z trudem brnĄcych przed siebie,
szarpanych przez wichur. Choą nie moga widzieą ich
twarzy, wiedziaa, e sĄ to przodkowie Ludzi Lodu, ich
dobrzy opiekunowie.
To jĄ woali.
"Saga! Saga!" dochodziy do niej ich gosy jak odlege
echo.
W przestrzeni, która jĄ od nich oddzielaa, wia wicher.
"Saga! Nie moemy do ciebie przyjŚą."
Wiedziaa o tym. We Śnie wiedziaa, e duchy opieku-
cze nie mogĄ nawiĄzaą kontaktu z wybranymi, dopóki
wybrani nie umrĄ i nie doĄczĄ do ich grona. To oni
pomagali Shirze, ale tylko na odlegoŚą. Nigdy wprost,
tak jak pomagali nieszczŚnikom obciĄonym dziedzict-
wem. Tarjei take nalea do wybranych. On jednak nie
otrzyma adnej pomocy, wic zginĄ, zosta zamor-
dowany, zanim zdĄy wypenią swoje zadanie.
Ciko byo teraz o tym myŚleą. Jak radzią sobie
cakiem samotnie, kiedy czowiek nie wie, co powinien
robią?
Villemo, Dominik i Niklas take byli wybranymi.
Tylko e ich zadanie byo stnsunkowo proste. Mieli
przemienią besti, jakĄ by Ulvhedin, w istot myŚlĄcĄ
i czujĄcĄ po ludzku. Nie mieli do czynienia z duchami.
A czy Saga bdzie miaa? Trzeba poczekaą, przekonaą
si...
"Saga! Saga!" rozlego si aosne echo. "BĄd ostro-
na z..."
"Co mówicie?" zawoaa, a wiatr porywa jej sowa.
"Nie mog zrozumieą, co mówicie!"
Bo tak to jest, e czowiek we Śnie widzi i ludzi, i rzeczy
doŚą wyranie, lecz gosy zawsze sĄ niejasne. Zawsze!
A jeŚli na dodatek dochodzĄ z tak daleka i przedzierajĄ si
przez wichur, to naprawd nie mona zrozumieą ani
sowa.
"Stao si coŚ cakiem nieoczekiwanego!" woali tamci.
"ZnalazaŚ si w niebezpiecznej strefie, a my nie moemy
ci pomóc."
"Co wy mówicie?" zawoaa znowu. "Co si stao?"
Nie syszaa odpowiedzi. Po chwili jednak wiatr znowu
przywia kilka sów:
"PrzysaliŚmy do ciebie czowieka. Zwykego Śmiertel-
nika, eby ci pomóg. Polegaj na nim."
"Kto to taki? I kogo mam si wystrzegaą?"
Wiatr przemieni si teraz w grzmiĄcy huragan, grupa
przodków stawaa si coraz mniej widoczna i wreszcie
cakiem znika. Kontakt z tamtym Światem zosta prze-
rwany i Saga, która rzucaa si na óku i krzyczaa
zdawionym gosem, zdoaa si w kocu uwolnią z kosz-
maru.
Rozdygotana, ciko dyszĄc, próbowaa zrozumieą
przesanie. Na ile mona wierzyą sennemu marzeniu?
W gbi duszy czua, e powinna je potraktowaą ze
ŚmiertelnĄ powagĄ.
Gdyby tylko wiedziaa choą troch wicej!
Powinna byą ostrona, to prawda. Ale to nie takie
proste zachowywaą ostronoŚe, jeŚli czowiek nie wie,
gdzie czai si niebezpieczestwo ani na czym ono polega.





ROZDZIA III


GorĄco! Straszne gorĄco!
Soce palio dach powozu; wewnĄtrz dyliansu pano-
wa upa jak w piecu chlebowym.
Wszystko byo mokre i lepkie, kurz osiada grubĄ
warstwĄ na skórze i wosach, trzeszcza w zbach, pot
spywa strukami po ciele. Wilgotne ubrania przyklejay
si do rĄk i nóg, krew pulsowaa gucho w skroniach,
mokre, czerwone twarze wokó i smród, smród! Teraz
wychodzio na jaw, kto dba o higien, a kto zapomnia
zmienią bielizn przed wyjazdem.
Podró bya potwornie dokuczliwa, prawie nieznoŚna
w tej zatoczonej, kiwajĄcej si i trzsĄcej karocy. Saga
bya zmczona i czua si le. Cae ciao miaa obolae, ale
staraa si zachowaą spokój i opanowanie.
Nie mona byo otworzyą adnego okna, zaduch
panowa straszny, a ciko pracujĄce puca podrónych
wciĄ wdychay to samo gste powietrze i znowu je
wypuszczay.
Roczne dziecko krzyczao nieustannie, a matka bliska
histerii jczaa: "Cicho bĄd, dziecko!", co oczywiŚcie
odnosio skutek dokadnie odwrotny do zamierzonego.
Ojciec malca, sympatyczny i nieŚmiay czowiek o bardzo
niepozornym wyglĄdzie, stara si uspokajaą niemowl
i chronią przed niecierpliwymi rkami matki.
Na samym poczĄtku podróy matka wdaa si w zupe-
nie otwarty flirt z jakimŚ komiwojaerem, ubranym
z pospolitĄ, krzykliwĄ elegzncjĄ, chocia doŚą ndznie.
Czarny tuurek by wyŚwiecony na rkawach i ko-
nierzyku, rondo kapelusza miao tustĄ obwódk, a ciasne
spodnie najwyraniej pamitay lepsze czasy. To wszystko
mogo oczywiŚcie nie mieą znaczenia. Duo gorsza bya
jego haaŚliwa jowialnoŚą, pokrywajĄca zdenerwowanie.
Saga powanie wĄtpia w jego odpowiedzialnoŚą w inte-
resach, a tym bardziej w sprawach romansowych. Wyko-
rzystywa swojĄ powierzchownoŚą i bardzo dobrze zda-
wa sobie spraw, jakie ma atuty. Kiedy tylko wsiad do
powozu, pospiesznym spojrzeniem dokona oceny sytua-
cji i natychmiast skierowa zainteresowanie na Sag.
Poniewa nie zareagowaa, zaczĄ kokietowaą modĄ
matk, co szo mu znacznie lepiej. Saga wspóczua
maonkowi kobiety, który boleŚnie dotknity pochyla
gow nad dzieckiem.
Teraz jednak upa pokona nawet chą flirtu. Jedynym
uczuciem, jakie dawao o sobie znaą, bya irytacja.
W rogu drzemaa jakaŚ starsza wiejska gospodyni.
Byli w podróy od kilku dni i Saga nabraa pewnej
rutyny. Miaa ju za sobĄ róne postoje, noclegi, jedni
pasaerowie wysiadali, inni wsiadali. UŚwiadamiaa sobie,
jak bezpiecznie i komfortowo ya dotychczas w czterech
Ścianach rodzinnego domu. Podczas tej podróy poznaa
sprawy, o których nie byaby w stanie mówią goŚno.
Poprzedniej nocy musiaa dzielią pokój z tĄ waŚnie
drzemiĄcĄ w powozie gospodyniĄ, co dla tamtej byo doŚą
trudnym doŚwiadczeniem. Mieszkaą w jednym pokoju
z takĄ eleganckĄ i wytwornĄ paniĄ, kiedy samemu ma si
takĄ ndznĄ bielizn!
Saga jednak poradzia sobie nieoczekiwanie dobrze;
tak naprawd zawsze ya we wasnym, odrbnym Świe-
cie, uŚmiechaa si teraz chodno, jak to una, mówia cicho
i przyjanie, dobrze rozumiejĄc skrpowanie tamtej.
W pewnym sensie okazyway sobie przyja, w jakiŚ taki
peen nieŚmiaoŚci powŚciĄgliwy sposób. Od czasu do
czasu uŚmiechay si do siebie albo wymieniay kilka
konwencjonalnych zda, kiedy sytuacja stwarzaa po
temu okazj. Jady przy tym samym stole Śniadanie,
najpierw jedna nieŚmiao zapytaa, czy mona si przy-
siĄŚą, a druga, równie skrpowana, odpara, e oczywiŚcie,
bdzie bardzo mio. Nagle Saga zauwaya, e kobieta
w kĄcie powozu zrobia si ziemistoblada. Zacza wic
stukaą w Ściank do wonicy, a kiedy zatrzyma konie,
otworzya drzwi i zawoaa:
- Prosz zjechaą nad rzek! Jedna z pasaerek zasaba
od gorĄca.
Powóz ruszy pospiesznie we wskazanĄ stron, a Saga
wachlowaa chorĄ domi.
Powietrze na zewnĄtrz byo nieznoŚnie cikie, ar la
si z nieba. Nad horyzontem zaczynay si zbieraą ciemne
burzowe chmury. Mimo wszystko opuszezenie powozu
byo niesychanĄ ulgĄ. Tu przynajmniej powietrze choą
troch si poruszao.
- Bdziemy mieą burz - oŚwiadezy komiwojaer.
- Jeszeze tylko tego brakowao - burkna ze zoŚciĄ
moda matka.
Jej mĄ pomóg Sadze wyprowadzią chorĄ kobiet
z powozu. Nie moga staą o wasnych siach, opieraa si
ciko na podtrzymujĄcych jĄ ramionach, przybieg te
wonica z pomocnikiem i wspólnie doprowadzili kobiet
nad brzeg rzeczki, gdzie uoyli jĄ na trawie. Saga
umoczya chusteezk do nosa i obmywaa twarz chorej.
- Co z niĄ bdzie? - pyta wonica.
- Nie wiem - odpaia Saga. - Spróbuj porozpinaą jej
ubranie pod szyjĄ i w pasie.
Mimo wszelkich prób pomocy kobieta wciĄ czua si
bardzo le. Leaa z przymknitymi oczyma, oddech miaa
ciki, urywany. Twarz robia straszne wraenie, sino-
blada z czerwonymi plamami.
Saga rozejrzaa si wokó. Pod drzewem niedaleko od
nich siedzia mezyzna, ale widziaa go niewyranie
w rozedrganym od upau powietrzu. WaŚnie miaa na
niego zawoaą, gdy tĄ samĄ drogĄ, którĄ przyby dylians,
nadjecha jeszeze jeden ekwipa. W oddali sychaą byo
pierwszy guchy grzmot. Powóz zatrzyma si i wysiad
z niego eleganeki pan, na którego widok Saga mimo woli
otworzya szerzej oczy.
Nigdy przedtem nie widziaa nikogo takiego, nawet
nie przypuszezaa, e istniejĄ istoty podobne do czowie-
ka, który si do niej zblia. Schodzi z niewielkiegu
wzniesienia, od strony powozu, soce mia za plecami,
tak e jego pikne jasne wosy tworzyy wokó gowy
aureol. Mia wspaniaĄ sylwetk, królewskĄ, uznaa Saga,
a kiedy podszed bliej i znalaz si w innym oŚwietleniu,
zobaczya wyraniej rysy twarzy.
By to czowiek wyjĄtkowy pod kadym wzgldem.
Ogromne oczy uŚmiechay si do niej, nos przybysza bv
arystokratyczny, prosty, a zby biae i silne. Twarz
doskonaa w kadym szczególe.
Inni podróni przyglĄdali mu si take. On zaŚ bardzo
uprzejmie zwróci si do Sagi:
Przydarzyo si jakieŚ nicszezŚcie? Czy mógbym
w czymŚ pomóc?
To przywoao Sag do rzeczywistoŚci, doŚą nieskad-
nie zacza opowiadaą, e w dyliansie panowao straszne
gorĄco, czego ta nieszczsna kobieta nie zniosa.
- W moim powozie jest duo chodniej - powiedzia
wytworny pan agodnym, melodyjnym gosem. - Czy
moglibyŚmy tam przenieŚą pani przyjaciók? Chtnie
zabior obie panie.
Podczas gdy Saga zakopotana zastanawiaa si, co
odpowiedzieą, dostrzega kĄtem oka, e mczyzna sie-
dzĄcy dotychczas pod drzewem wsta i zblia si do nich.
Dziwnie zmieszana odniosa wraenie, e o tym wszyst-
kim, co si tutaj dzieje, zadecydowa los. Jakby uczest-
niczya w jakimŚ dramatycznym spektaklu, we Śnie, czy
czymŚ takim... Wszyscy odwrócili si ku nowo przybye-
mu.
Saga zmarszezya brwi. Gdzie ona ju przedtem wi-
dziaa t twarz?
Na odpowied nie musiaa dugo czekaą.
- O Jezu! - szepna moda kobieta. - Czy pastwo sĄ
rodzestwem?
Wtedy Saga poja, kogo jej ten czowiek przypomina.
Czarne loki otaczajĄce piknie rzebionĄ twarz, oczy,
które na tle ciemnej twarzy wydaway sig bardzo jasne, ich
troch rozmarzony, nieobecny wyraz... jakby widziaa
samĄ siebie! W nieco bardziej wyrazistym mskim wyda-
niu!
On take zwróci uwag na podobiestwo. Poznaa to
po bysku zaskoczenia w jego oczach. Nie byo jednak
czasu zastanawiaą si nad tym.
Nieznajomy uklĄk przy chorej, dotknĄ doniĄ jej
twarzy, potem zbada puls...
- Czy pan jest lekarzem? - zapytaa Saga zdziwiona, bo
nie wyglĄda na medyka. Jego szeroki ciemnobrĄzowy
paszcz przypomina raczej zniszczony mnisi habit, a pros-
te, podobne do sandaów buty nosiy Ślady dugiej
wdrówki.
- KiedyŚ byem - odpar krótko. - Ale musiaem
zmienią zawód.
I nic wicej. Kady móg te sowa rozumieą, jak chcia.
Wykwintny pan o jasnych wosach stanĄ obok Sagi
i delikatnie pooy rk na jej ramieniu. Jakby chcia si
oprzeą, kiedy si pochyla, patrzĄc na chorĄ. Saga nieby-
wale ostronie usuna rami. Z trudem znosia taki
bezpoŚredni kontakt z innymi ludmi. Caa jej istota
zdawaa si mówią: noli me tangere, nie dotykaj mnie.
Sprawa z Lennartem take zrobia swoje, dopenia miary,
mona powiedzieą. I nic nie pomogo, e ten pan tutaj
wyglĄda niezwykle sympatycznie, na dodatek do wszyst-
kich swoich wspaniaych cech.
Mczyzna o ciemnych wosach spojrza na Sag.
W ogóle bardzo jĄ dziwio, e obaj obcy zwracajĄ si
akurat do niej, choą pozostali podróni starali si to
przyjmowaą jako coŚ oczywistego.
- Chora zaraz dojdzie do siebie - powiedzia jakimŚ
piskliwym gosem. - MyŚl, e powinna siedzieą obok
stangreta, tam bdzie jej najlepiej.
Wonica dyliansu skinĄ gowĄ na znak, e si zgadza.
Elegancki pan wsta, a leĄca na ziemi kobieta otworzya
oczy, jkna i zakrya twarz domi.
Ciemnowosy mczyzna ukoni si Sadze i odszed,
zanim zdĄya powiedzieą coŚ na temat tego uderzajĄcego
podobiestwa midzy nim a sobĄ. Ale z pewnoŚciĄ byo
ono najzupeniej przypadkowe.
Pan o blond wosach kania si take.
- Mój powóz jest w dalszym ciĄgu do pani dyspozycji
- rzek. - Powinna pani podróowaą w bardziej komfor-
towych warunkach.
- Bardzo dzikuj - odpara Saga z penym rezerwy
uŚmiechem. - Ale w dyliansie daj sobie znakomicie
rad. Gorzej jest z mojĄ wspópasaerkĄ.
Nie wyglĄdao na to, e pan równie chtnie ofiaruje
miejsce w swoim powozie wieŚniaczce.
- MyŚl, e bdzie jej bardzo dobrze na siedzeniu obok
wonicy - uŚmiechnĄ si. - Niech tylko woy czepek na
gow dla ochrony przed socem! Ale prosz mi wyba-
czyą, nie przedstawiem si. Nazywam si hrabia Paul von
Lengenfeldt.
- A ja jestem Saga Simon. Dzikuj panu za uprzej-
moŚą i pomoc, hrabio. Ale teraz myŚl, e powinniŚmy
ruszaą dalej.
Saga wrócia po rozwodzie do panieskiego nazwiska.
Nie bya w stanie uywaą nazwiska Lennarta.
Ekwipa hrabiego ruszy przed dyliansem. Saga
patrzya w Ślad za nim, dopóki nie zniknĄ za zakrtem.
Stangreta hrabiego nie widziaa z bliska, jedynie skulonĄ,
pokracznĄ postaą na kole.
WciĄ miaa przed oczyma sylwetk szlachcica. Jaki to
pikny mczyzna! Niczym ksiĄ z bajki, albo - dziwne
porównanie - archanio. Ale w kocu, dlaczegó by nie?
Có za gupstwa, uŚmiechna si sama do siebie.
Wszyscy wrócili ju na miejsca, wic i Saga musiaa wsiĄŚą
do powozu. Burzowe chmury zasnuy ju wikszĄ czŚą
nieba.
Byo cakiem ciemno, kiedy powóz wjeda na dzie-
dziniec adnej gospody, w której mieli nocowaą. Znaj-
dowali si ju daleko w Varmlandii, dowiedziaa si Saga.
Czyli e poow drogi miaa za sobĄ. Bogu dziki, bo bya
to jazda naprawd wyczerpujĄca.
Saga dostaa tym razem pokój tylko do swojej dys-
pozycji. Umya si wic starannie i przebraa, zanim zesza
na dó na spónionĄ kolacj.
Nad okolicĄ szalaa burza z piorunami, deszcz la taki,
jakby si chmura oberwaa. Dobrze byo w takĄ pogod
siedzieą w ciepej izbie, pod dachem, przy zastawionym
stole.
WieŚniaczka ju ich opuŚcia, jej podró dobiega
koca.
Komiwojaer natomiast uzna, e naley mu si w ko-
cu jakaŚ przygoda. Woy do kolacji ŚwieĄ koszul, zla
si czymŚ mocno pachnĄcym, a przed jedzeniem, i do
posiku take, wypi par kufli piwa i by gotów do
ofensywy. Najpierw zastanawia si, czy uderzyą do Sagi,
czy do modej kobiety z dzieckiem. To znaczy dziecko ju
spao, a przy stole siedzieli we czworo: mode maestwo,
Saga i komiwojaer.
W gbi mrocznej sali, przy stoliku w kĄcie, Saga
widziaa owego ciemnowosego wdrowca, który tak by
podobny do jej ojca, a zwaszcza do niej. Zdziwio jĄ, jak
si tutaj dosta. Z pewnoŚciĄ ktoŚ go podwióz.
Lekarz, który musia zmienią zawód? A moe z innych
powodów krĄy po wiejskich drogach? Nie mona przecie
sĄdzią czowieka nie wysuchawszy jego racji. Tak uwaaa.
Ale nie moga przestaą si nim interesowaą. I chocia
sama spoglĄdaa w jego stron rzadko, wiedziaa, e on
przyglĄda jej si niemal bez przerwy.
On take, podobnie fak ja, zastanawia si nad naszym
podobiestwem, myŚlaa.
Niebo rozdara byskawica i uderzy piorun. Wszyst-
kim si zdawao, e nad samĄ gospodĄ. Moda kobieta
krzykna przestraszona i rzucia si w objcia komiwoja-
era, który przytuli jĄ mocno.
Saga wpada w gniew.
- Niech si pani trzyma swego ma! - powiedziaa ze
zoŚciĄ. - Zachowuje si pani Śmiesznie!
Jej sowa podziaay na wszystkich, siedzieli zakopota-
ni i Saga poaowaa swego wybuchu. Zwaszcza kiedy
komiwojaer ze zoŚliwym uŚmieszkiem zapyta, czy
przypadkiem nie jest zazdrosna. Ale tej modej kobiecie
naprawd potrzebny by taki wstrzĄs, zaczynaa ju
przekraczaą granice przyzwoitoŚci.
- Wybaczcie mi - powiedziaa Saga przygnbiona.
- Nie chciaam psuą nastroju. Chodzi po prostu o to, e...
- Och, jak im to wytumaczyą? Musiaa jednak znaleą
odpowiednie sowa. - Jestem wytrĄcona w równowagi.
Moi rodzice zmarli niedawno, a ich zwiĄzek by wyjĄt-
kowo udany... i nie mog patrzeą, jak maestwo jest
wystawiane na takie ryzyko dla jakiegoŚ taniego, przypad-
kowego i najzupeniej niepotrzebnego flirtu. Ale wybacz-
cie mi, nie mam prawa...
O wasnym rozbitym maestwie nie moga jeszcze
mówią.
Nastrój sta si w najwyszym stopniu kopotliwy.
Uratowa sytuacj komiwojaer, który rozeŚmia si i po-
klepa Sag po rce.
- Pani jest stanowczo zbyt powana, panienko! To
przecie jasne dla wszystkich, e ani ta moda dama, ani ja
nie myŚleliŚmy nic zego.
Rozejrza si po sali, jakby szukajĄc wsparcia.
- Hej! Ty, tam w kĄcie! Chod tu do nas, nie sied tak
samotnie. Przecie si ju poznaliŚmy!
Po chwili wahania mczyzna wsta i podszed do ich
stou. Saga ukradkiem przyglĄdaa si jego twarzy. Rysy
mia adne i wyrane, oczy gboko osadzone, rzsy
kruczoczarne. Usta byy wraliwe, a w uŚmiechu stawa-
y si bardzo pociĄgajĄce. Czarne loki opaday na czoo
i na ramiona. By w nim jakiŚ cie smutku, uwaaa
Saga.
Kiedy usiad przy stole, nieŚmiao, jakby proszĄc
o wybaczenie, e si narzuca, komiwojaer powiedzia:
- To zdumiewajĄce, jacy wy jesteŚcie do siebie podo-
bni! Naprawd macie pewnoŚą, e nie jesteŚcie rodze-
stwem?
- AbsolutnĄ pewnoŚą - odpara Saga wciĄ badawczo
przyglĄdajĄc si ciemnowosemu mczynie. Mia okoo
trzydziestu piciu lat, a zatem by o jakieŚ dziesią lat
starszy od niej. - Poniewa jednak ten pan jest bardzo
podobny do mojego ojca, a on by Walonem, pozwol
sobie zapytaą, czy i pan nie pochodzi z waloskiej
rodziny?
Twarz obcego rozjaŚnia si w radosnym uŚmiechu.
- Pochodzi pani z Walonów? To wszystko wyjaŚnia,
bo ja take. Jak si nazywa pani ojciec?
- Kol Simon. Nie, przepraszam, waŚciwe imi ojca
brzmiao Guillaume. Guillaume Simon.
Tamten podniós wzrok.
- Simon...? Mój dziadek mia siostr, która chyba
wysza za mĄ za kogoŚ nazwiskiem Simon. Ale on umar.
Ciotka ponownie wysza za mĄ i zdaje mi si, e to drugie
maestwo nie byo szczŚliwe.
- Tak, drugie maestwo mojej babki nie byo udane.
Bo wysza za mĄ za nie-Walona.
Mody czowiek uŚmiechnĄ si do niej. Jakie mia
fantastycznie ciepe i agodne oczy, kiedy powiedzia:
- W takim razie jesteŚmy doŚą bliskimi kuzynami,
prawda?
- Tak, rzeczywiŚcie! - Saga uja jego rk i mocno
uŚcisna. - Tak si ciesz! Tak si ciesz, e mog poznaą
kogoŚ z rodziny ojca! Jak si nazywasz?
- Marcel. A nazwisko nie ma znaczenia. Zbyt dugie
i trudne.
- Rozumiem. Nosisz, naturalnie, waloskie nazwisko
- uŚmiechna si Saga. - Och, jaka jestem rada!
- Ja take - odpar Marcel, ale wyraz smutku nie
zniknĄ z jego twarzy. Saga domyŚlaa si, e nie mia
atwego ycia.
- DokĄd jedziesz? - zapyta.
- Do Norwegii.
- Ja te jad do Norwegii - uŚmiechnĄ si szeroko.
- Czy w takim razie nie mógbyŚ podróowaą dylian-
sem?
PotrzĄsnĄ przeczĄco gowĄ.
- Nie staą mnie na to.
- Ale ja mogabym...
Marcel natychmiast jej przerwa:
- Nawet mowy nie ma! Radz sobie znakomicie,
korzystam z przygodnych podwód i wszystko jest w po-
rzĄdku.
- Dobrze, ale w takim razie musimy mieą czas
wieczorem, eby porozmawiaą. My...
Przerwaa, bo ktoŚ waŚnie wszed do lokalu. I nagle
jakby caa izba wypenia si Światem.
To pewnie te jego zociste wosy, pomyŚlaa Saga.
A moe promienny wyraz jego twarzy. Sprawia wraenie
kogoŚ znakomitego... w jakiŚ sposób nieziemskiego. I ta
postawa, jakby posiada cay Świat! Ta przytaczajĄca
wszystkich osobowoŚą... Nigdy nie spotkaa nikogo
podobnego!
Hrabia von Lengenfeldt podszed wprost do ich stou.
- Zatem znowu spotykam znajomych z wiejskich
dróg - rzek z uŚmiechem. - Czy mog si przysiĄŚą?
Pozwolono mu, oczywiŚcie; czuli si zaszczyceni jego
towarzystwem.
Hrabia ubrany by znakomicie, nosi wysoki czarny
cylinder, chustka pod szyjĄ i inne dodatki miay jaskrawe
kolory, zgodnie z najnowszĄ modĄ, w ogóle cechowaa go
elegancja w najlepszym stylu. Kuzyn Sagi, Marcel, wy-
glĄda w porównaniu z nim doŚą biednie. Jak pielgrzym,
który po dugiej i mczĄcej wdrówce znalaz si pod
jednym dachem z salonowym Iwem.
Hrabia wyjaŚni, e i on jedzie do Norwegii, ŚciŚlej do
Christianii, bliszych szczegóów jednak nie zdradzi.
Zachowywa cakowite milczenie na temat celu swej
podróy.
Saga musiaa raz jeszcze wyjaŚnią pokrewiestwo
pomidzy sobĄ i Marcelem, poniewa hrabia take wyrazi
zdumienie, e tacy sĄ do siebie podobni. Zdawao si, e
wyjaŚnienie go bawi, a w kadym razie e przyjmuje je
z ulgĄ.
Przy stole mówi przewanie komiwojaer, porzĄdnie
ju podpity. Hrabia próbowa wprawdzie raz po raz
kierowaą rozmow na bardziej interesujĄce tematy ni
ceny róowego perkalu czy lenistwo sprzedawców, ku-
piec wraca jednak z uporem do swojego, nie baczĄc, czy
to kogoŚ interesuje, czy nie, i by w stanie zagadaą
wszystkich.
Saga napotykaa co chwila wzrok hrabiego i widziaa
wyranie, co ten elegancki pan myŚli o gadulstwie
komiwojaera. Czasami jednak w niezwykle piknych
oczach hrabiego pojawiay si diabeskie byski. Saga
miaa wraenie, e dostrzega wtedy drugĄ stron jego
natury.
Choą okazywa wiele wyrozumiaoŚci pospolitemu
Światu, Saga nie moga pozbyą si myŚli, e on odgrywa
jakĄŚ rol. Nie potrafiaby jednak okreŚlią, jakie jest jego
prawdziwe ja.
Piwa nie mona naduywaą bezkarnie. Komiwojaer
robi si coraz bardziej znuony, mówi betkotliwie i coraz
czŚciej kad rce na kolanach lub ramionach Sagi, lepkie
i natrtne. W kocu natura upomniaa si o swoje prawa;
nudziarz musia wstaą od stou, na niepewnych nogach
uda si na dwór w nie cierpiĄcej zwoki sprawie. Wszyscy
mieli nadziej, e potgm pójdzic spaą.
Moda para wstaa take. Saga zamierzaa pójŚą za ich
przykadem, ale hrabia tĄ powstrzyma:
- Nie zechciaaby pani zostaą jeszcze chwil? Byoby
mio porozmawiaą z modĄ, kulturalnĄ osobĄ.
Saga rzucia pytajĄce spojrzenie swemu kuzynowi, ale
on skinĄ gowĄ. Zostaa wobec tego, nie widziaa w tym
nic niestosownego.
Teraz potoczya si bardzo interesujĄca rozmowa.
Obaj panowie byli ludmi wyksztaconymi, Saga musiaa
wytaą caĄ inteligencj, eby uczestniczyą w ich wymia-
nie myŚli.
Po jakimŚ czasie hrabia oŚwiadczy:
- JesteŚ bardzo zajmujĄcĄ osobĄ, Sago. Po prostu
czarujĄcĄ, ale troch zbyt chodnĄ, zbyt powanĄ. Pozwól
ujawnią si temu ciepu, które w sobie nosisz, wiem, e
masz go wiele, czasem ujawnia si w twoim szczerym
spojrzeniu, ale zaraz znowu je tumisz. Czego si tak
boisz?
Saga spuŚcia oczy.
- Ja... Och, jest wiele przyczyn...
- Moe nam opowiesz - zachca hrabia. - Rozumiesz
chyba, e czowiek w twoim towarzystwie odczuwa
potrzeb uwolnienia w tobie tego ciepa. Prawda, Mar-
celu?
Marcel dugo nie odpowiada, uŚmiecha si tylko,
jakby rozwaa sowa tamtego. Potem rzek z wolna:
- Owszem...
- A zatem, Sago, opowiadaj!
- Wiele jest pewnie konsekwencjĄ tego, e mam za
sobĄ rozwód, bardzo trudnĄ spraw, i straciam wiar
w siebie, chocia nie to jest najwaniejsze...
UŚwiadomia sobie nagle, e chce histori swego
ycia opowiedzieą waŚnie tym dwóm mczyznom. Oni
chyba zrozumiejĄ, a przecie Saga nie miaa teraz niko-
go, z kim mogaby porozmawiaą o swoim wielkim
niepokoju.
- Sprawy majĄ si tak, e ja urodziam si po to, by
spenią pewne zadanie. To mnie bardzo ogranicza i pew-
nie dlatego jestem taka sztywna.
- Wcale nie jesteŚ sztywna - odpar hrabia. - JesteŚ
chodna, pena rezerwy.
- Moliwe. Ale waŚnie zostaam wezwana do wype-
nienia mojego zadania. Po prostu ja nie jestem taka jak
inni ludzie...
- To odkryliŚmy ju dawno - powiedzia Marcel
agodnie, jak to on.
- RzeczywiŚcie, masz bardzo silnĄ aur - przyzna
hrabia, który chcia, by Marcel i Saga mówili mu po
imieniu i sam te tak si do nich zwraca. - Tak, tak, ja si
na takich rzeczach znam, bo ja sam te si róni od innych
ludzi.
- Och, ja bym powiedziaa, e bardzo si rónisz!
- zawoaa Saga z przejciem.
Hrabia uŚmiechnĄ si, najwyraniej zadowolony...
- Ale teraz opowiadaj, jakie to zadanie ci czeka!
- To bardzo duga historia.
- Przed nami caa noc.
Saga wahaa si.
- A w kocu co to szkodzi - westchna. - Wolno mi
przecie opowiadaą o Ludziach Lodu.
- O Ludziach Lodu? - zawoa hrabia. - Chyba ju
o nich syszaem. To przeklty ród, prawda? Zaprzedany
Szatanowi?
- Nie Szatanowi - sprostowaa Saga. - Ale zu.
I chocia chrzeŚcijanie ze moce okreŚlajĄ mianem Szatana,
to przecie jest to coŚ wicej, prawda? CoŚ znacznie
gbszego, tak mi si zdaje.
- OczywiŚcie! - przyzna ciemnowosy Marcel. - Sza-
tan, ten z tradycji chrzeŚcijaskiej, to tylko niewielki
fragment Świeckiego obrazu za.
Paul nie odpowiedzia. Sprawia wraenie, e le si
czuje, nie by zadowolony, e rozmowa przybraa taki
obrót. Moe jest czowiekiem gboko wierzĄcym? myŚ-
laa Saga. A moe nie podoba mu si, e jestem roz-
wiedziona?
Deszcz bbni o szyby, syszeli szum wody spywajĄcej
po dzicdzicu.
- Nie powinniŚcie jednak sĄdzią, e ja take zo-
staam zaprzedana zu - powiedziaa sposzona. - Moim
zadaniem jest waIczyą ze zem. Tylko nie wiem jeszcze
jak.
- Czy nie mogabyŚ powiedzieą nam czegoŚ wicej
o Ludziach Lodu? - poprosi Marcel.
Saga dopiero teraz zdaa sobie spraw z tego, jak wielki
autorytet posiada ten czowiek. By bardzo przystojny,
choą nie tak oŚlepiajĄco pikny jak hrabia Paul. A jednak
w spokoju Marcela Saga znajdowaa pocieszenie. U kogoŚ
takiego jak Marcel mona szukaą ochrony, choą z pew-
noŚciĄ jest on równie biedny, jak hrabia bogaty.
Ponadto w Marcelu byo coŚ nieokreŚlonego, czego po
macoszemu przez ycie potraktowana Saga nie bya
w stanie rozpoznaą. Inttygowao jĄ to, choą nie rozumiaa,
o co chodzi, wiedziaa tylko, e jĄ to niepokoi. Te
jasnozielone oczy w mrocznej, jakby zacitej twarzy,
uŚmiech, który miao si ochot wywoaą na jego twarzy,
bo czowiek wiedzia, e na pewno istnieje - wszystko to
niesychanie jĄ pociĄgao.
Nie mona byo winią Marcela za to, e znajdowa si
cakowicie w cieniu Paula, mczyzny tak urodziwego, e
patrzĄcym a zapierao dech, zwracajĄcego uwag wszyst-
kich.
Paul by czowiekiem o dwóch obliczach. Archanioa
i diaba.
To tak bywa, kiedy si sĄdzi po pozorach, pomyŚlaa
Saga z ironiĄ.
Nie zdĄya nawet rozpoczĄą opowieŚci o Ludziach
Lodu, bo do izby wszed wonica dyliansu wraz z pomo-
cnikiem.
- O, panienka jest tutaj - powiedzia wonica. - I pa-
nowie, jak syszaem, te jadĄ do Norwegii. Prawda to?
- Prawda.
- Pozostali pasaerowie pewnie si ju pooyli?
- Chyba tak.
- Obawiam si, e przynosz nie najlepsze wiadomo-
Ści. Z dalszej podróy do Norwegii nic nie bdzie,
niestety.
- Co takiego? - zawoaa Saga. - Ja musz tam jechaą!
- Nic na to nie poradz. Granica zostaa zamknita.
W tej okolicy Szwecji panuje cholera i Norwegowie nie
chcĄ, eby pasaerowie przywlekli chorob do nich.
- Cholera? - zapytaa Saga. - Tutaj? Moe take w tej
gospodzie?
- WaŚciciel powiada, e nie. MogĄ wic pastwo byą
spokojni. Jedzenie nie jest zakaone. Ale jechaą dalej nie
mona. Poczta zostanie tutaj a do otwarcia granicy, a ja
wracam do domu. auj, ale nie mam tu ju nic do
roboty.
Wyszed. Saga i jej towarzysze wstali i spoglĄdali na
siebie nawzajem. Saga zauwaya, e jest z nich najnisza,
co przecie nie powinno nikogo dziwią. Marcel by niemal
o gow od niej wyszy, natomiast hrabia Paul sprawia
wraenie olbrzyma, chocia tak naprawd obaj mczyni
byli prawie równego wzrostu.
Burza ju przesza. Tylko w oddali odzywao si jeszcze
od czasu do czasu guche dudnienie grzmotu i sabe
byskawice rozjaŚniay ciemny prostokĄt okna. Zrobio si
póno i w izbie poza ich trójkĄ nie byo nikogo.
- Ja musz do Norwegii - powtórzya Saga.
- Ja take - oznajmi Marcel.
- I ja - przyĄczy si do nich Paul. - Udamy si tam
moim powozem.
- Nigdy nam si nie uda przekroczyą granicy
- ostrzeg Marcel.
- Owszem, jeŚli pojedziemy przez pustkowia.
- A jakie to drogi prowadzĄ przez pustkowia? - zapy-
ta Marcel.
Saga zadraa. Syszaa o tutejszych pustkowiach.
O dzikich rozlegych przestrzeniach czŚciowo poroŚ-
nitych lasami. Wymare odogi, bagniska, jakieŚ niewiel-
kie laski, to znowu sosnowe bory, gdzie trwa wieczna
cisza, a panujĄ wilki i niedwiedzie. Ich królestwo, gdzie
sychaą tylko tajemnicze gosy sów i puszczyków, gdzie
najbujniej rozkwitajĄ baŚnie i podania o czarach i o wszys-
tkich tych nazwanych i bezimiennych istotach z tamtego
Świata.
Hrabia Paul mówi dalej przyciszonym gosem:
- Pojedziemy leŚnymi drogami, jak dugo bdzie to
moliwe. Wyruszymy o brzasku, zanim jeszcze ktokol-
wiek si obudzi. W tej chwili za bardzo pada, a poza tym
konie sĄ zmczone. My zresztĄ take - uŚmiechnĄ si
przelotnie. - Wonica bdzie czeka z powozem, dopóki
granica nie zostanie ponownie otwarta, my tymczasem
przekroczymy jĄ na piechot.
Marcel spoglĄda pytajĄeo na Sag.
- Co do mnie, to si zgadzam. Przyzwyczajony jestem
do chodzenia piechotĄ. Przyjmuj propozycj z wdzicz-
noŚciĄ. Ale czy ty, moja kuzyneczko, podoasz trudom?
- OczywiŚcie, jestem silna. Ja take przyjmuj propo-
zycj, Paul. Dzikuj.
Umówili si z gospodarzem, kiedy ma ich obudzią,
zapacili i rozeszli si do swoich pokoi. To znaczy Paul
i Saga, bo Marcel nocowa w stajni.
Saga bya oszoomiona. Wszystko stao si tak szybko.
Tyle nowych wrae, nowi przyjaciele...
I có za mczyzn dzisiaj spotkaa! Mczyzn, którzy
obudzili w niej marzenia, jakich nigdy przedtem nie
miewaa!
Tej nocy take coŚ jej si Śnio, ale niewyranie. KtoŚ
- nie moga sobie potem przypomnieą, kto to by - coŚ do
niej mówi. Uparcie i jakby z lkiem: "Ty nie masz czasu,
Sago! Nie masz na to czasu, twoje zadanie czeka na ciebie
gdzie indziej, powinnaŚ jechaą do parafii Grastensholm.
To jest puapka, niespodzianka, nie daj si w niĄ po-
chwycią, uwolnij si!"
Ale, jako si rzeko, by to tylko niewyrany sen
i rankiem nie bya w stanie rozstrzygnĄą, czy naprawd
wszystko to miao miejsce, czy te to tylko sprawa jej
wyobrani. A poza tym do jakiego stopnia mona wierzyą
w sny? Moe to po prostu odbicie jej wasnych lków,
niepewnoŚci, czy powinna jechaą z dwoma nieznajomy-
mi? Z niepokojem przygotowywaa si do drogi. Na
dworze panowa jeszcze szary, zimny mrok. wiat po-
grĄony by w ciszy, przestao padaą, a nad ziemiĄ unosiy
si oboki pary i mgy snuy si ponad lasem.
WaŚnie teraz myŚl o dalekich pustkowiach wprawiaa
Sag w przeraenie. Sag, która nigdy niczego si nie baa!
Widocznie naprawd ycie jĄ ciko doŚwiadczyo!
Naprawd stana w obliczu czegoŚ cakiem nowego!





ROZDZIA IV


Saga zapomniaa, e to nie dwóch mczyzn miaa mieą
za towarzyszy dalszej podróy, lecz trzech. Przynajmniej
pierwszego dnia.
Akurat kiedy o szarym Świcie wysza z uŚpionej
gospody, stangret Paula von Lengenfeldta zeskoczy
z powozu na ziemi jak wielka, niezdarna aba. Rzeczywi-
Ście bya to przeraajĄca figura o gowie osadzonej tak
nisko i tak podanej do przodu, e Saga skorygowaa swoje
pierwsze wraenie: wonica przypomina nie tyle ab, co
raczej bizona stajĄcego dba.
Popatrzy spode ba na Sag, ale jej nie pozdrowi.
WziĄ tylko jej kuferek, bez wysiku, jakby nic nie way,
i ulokowa go z tyu powozu.
Kuferek rzeczywiŚcie nie by ciki, Świadomie wik-
szoŚą swoich rzeczy zostawia w Szwecji. Pienidzy miaa
jednak doŚą, zamierzaa bowiem rozpoczĄą w Norwegii
nowe ycie i kupią tam wszystko, co potrzebne. Wioza
wic tylko to, co niezbdne w podróy, i rzecz najwaniej-
szĄ ze wszystkiego: spadek, który teraz nalea do niej.
Uzdrowicielski skarb Ludzi Lodu. I oczywiŚcie take
magicznĄ czŚą tego skarbu, ale o tym wolaa nie myŚleą.
Przenika jĄ dreszcz na samo wspomnienie.
Pewne jego elementy na razie byy przechowywane
w Norwegii. Na przykad yciodajna woda Shiry. Rzecz
jasna nie w Grastensholm i nie w Lipowej Alei, która
stanowia bardzo niepewnĄ kryjówk. Bezcenna butelka
zostaa zoona w tajemnym miejscu, które znali tylko
czonkowie rodu.
Wioza jednak ze sobĄ t czŚą skarbu, którĄ dostaa od
Viljara po Śmierci Heikego i Tuli. Nic nie wiedziaa na
temat czekajĄcego jĄ zadania, ale chciaa byą moliwie jak
najlepiej przygotowana na wszelkie trudnoŚci. A baa si,
e czeka jĄ wiele rónych kopotów.
Kiedy tak staa na progu gospody i patrzya na
dziedziniec, gdzie gsta rosa perlia si jeszcze na trawie
i kamieniach, a biaa mga otulaa zabudowania, osaniajĄc
przed jej wzrokiem leĄcĄ nieco na uboczu wieŚ, zalaa jĄ
nagle gwatowna fala niepojtego lku. Ten niewyrany
mglisty pejza kry w sobie jakieŚ zagroenie, coŚ, co
w kadej chwili moga jĄ zaatakowaą. Uciekaj, Sago,
uciekaj! szepta w duszy jakiŚ gos.
Saga jednak staa, jakby wbrew sobie, nie chciaa tego,
ale staa. W kocu zesza ze schodów i ruszya w stron
powozu. Jakby nogi same si tam kieroway, bez udziau
woli.
Paul von Lengenfeldt te ju by na dworze i wydawa
polecenia stangretowi.
- Czy on nie jest wspaniay? - zapyta, gdy Saga
nadeszla. - Wynalazem go w ogrodach Szatana.
Stangret gapi si na nich z niechciĄ. Serce Sagi
Ścisno si boleŚnie.
- To bya niepotrzena i bezlitosna uwaga - rzeka
zdawionym gosem.
- Absolutnie nie - uŚmiechnĄ si Paul. - To zwyczaj-
na autoirania. Wyszukaem go wyĄcznie po to, by
stanowi dla mnie kontrast. By moja uroda staa si jeszcze
bardziej wyrazista, robia wiksze wraenie. Spójrz na
niego, sama zobacz rónic!
- Ja widz po prostu czowieka - odpara Saga i wesza
do gospody, by przynieŚą reszt swoich rzeczy.
Na schodach sta Marcel. Saga poczua, e na jego
widok jej ciao napenia si ciepem. Spojrza na niĄ
przeciĄgle i Sag znowu ogarno pragnienie, eby si do
niego zbliyą, z wielu rónych pawodów, zarówno
szlachetnych, jak i nieco bardziej mrocznych.
ćle mi si zaczyna ten dzie, myŚlaa wchodzĄc na gór.
Co to si stao z moim poczuciem humoru, z mojĄ
zdolnoŚciĄ do citych replik, z moim dystansem do
Świata? Chodz naburmuszona i za, to do mnie niepodob-
ne.
Saga nie zdawaa sobie sprawy z tego, jak bardzo jest
napita. To skutek obciĄenia, które towarzyszyo jej
przez cae ycie. Na dodatek cakiem niedawno stracia
oboje rodziców, a nieudane maestwo byo kroplĄ,
która przepenia czar goryczy. W konsekwencji bya jak
zbyt mocno naciĄgnita struna, która w kadej chwili
moe pknĄą. I do tego jeszcze ten niepokój przenikajĄcy
wszystko wokó niej, jakiŚ trudny do okreŚlenia lk. Ju
tylko z tego powodu tak bardzo potrzebowaa kogoŚ,
komu mona zaufaą, kto mógby jĄ otoczyą opiekuczym
ramieniem, odsunĄą od niej ten lk, wypenią jej bez-
granicznĄ samotnoŚą.
Podobnie jak kiedyŚ Shira samotnie oczekiwaa swego
losu, tak teraz Saga staa, sama i przeraona, u progu
nieznanej przyszoŚci. Nie zwracaa uwagi na jawnie jej
okazywane zainteresowanie Paula, nie bya w stanie
myŚleą teraz o czymŚ takim jak flirt czy miostka, to by jĄ
tylko rozpraszao, jeszcze bardziej wytrĄcao z równo-
wagi.
agodny spokój Marcela i jego wyraajĄce trosk
spojrzenia byy dla jej duszy niczym balsam.
Pierwszy kogut odezwa si w kurniku naleĄcym do
gospody, kiedy powóz ze skrzypieniem kó rusza w drog.
Trójka podrónych rozsiada si we wntrzu ze zotymi
ozdobami i pokrytymi pluszem kanapami. Tylko stangret
jecha wydany na wiatr i niepogod, chocia ten poranek
nie nalea do najgorszych. Nocny deszcz odŚwiey
powietrze, a poranny chód powinien niebawem ustĄpią.
Saga mimo wszystko nie moga si pozbyą nieprzyjem-
nego uczucia. PrzeŚladowao jĄ, zanim wsiada do powo-
zu, i nadal dawao o sobie znaą.
Nikt ich nie widzia, kiedy odjedali. Caa parafia
jeszcze spaa.
Saga pomyŚlaa przez chwil o pozostaych pasaerach,
którzy take spali, nic wiedzĄc, e ich podró zostaa
przerwana, o modej rodzinie i wdrownym kupcu. Ale
czy mogli ich zabraą, czy takie mae dziecko zniosoby
podró przez lasy i odludzia? Hrabia chyba nie by
w stanie tamtym pomóc, w adnym razie. Poza tym jego
powóz by duo mniejszy ni dylians, nie dla wszystkich
starczyoby miejsca.
Mimo to miaa troch wyrzutów sumienia. Zostawili
tamtych w okolicy dotknitej cholerĄ... Wprawdzie mogĄ
zawrócią... Jechaą z powrotem do domu...
Saga naleaa do tych niezliczonych kobiet, które
przychodzĄ na Świat z nieczystym sumieniem i przez cae
ycie uwaajĄ, e starajĄ si za mao i robiĄ nie to co trzeba.
I jest to cecha, której nie mona si pozbyą. Jechali
w szarobiaym tumanie, który zdawa si przez szczeliny
w drzwiach przenikaą do wntrza powozu. Tylko od
czasu do ezasu w okolicach, gdzie teren si wznosi i nie
byo mgy, widzieli jakieŚ fragmenty krajobrazu.
- No tak - powiedzia Paul ze swoim sympatycznym
uŚmiechem. - No tak, Sago. Nareszcie nadszed czas, byŚ
nam opowiedziaa o tych niezwykych Ludziach Lodu.
- A waŚnie, gdzie syszaeŚ o mojej rodzinie? - zapyta-
a Saga.
- Och, podróuj pomidzy SzwecjĄ i NorwegiĄ,
czsto bywam w Christianii, gdzieŚ w tamtych okolicach
musia mi ktoŚ powiedzieą, ale to byo dawno temu.
To moliwe, pomyŚlaa Saga. Ludzie Lodu nie yli
przecie w izolacji, trudno si dziwią, e sobie o nich
opowiadano. W kadym razie w Norwegii, gdzie uywajĄ
jeszcze starego nazwiska.
UŚmiechna si.
- SĄdz jednak, e nie tylko ja mam do opowiedzenia
ciekawĄ histori. Kady z was pewnie take przey to
i owo.
- MyŚl, e tak - rozeŚmia si Paul. - Ale panie zawsze
majĄ pierwszestwo.
- Pod warunkiem, e obaj obiecacie pójŚą za moim
przykadem.
Obiecali. Saga nie spuszczaa oczu z urodziwego Paula.
Po prostu nie moga patrzeą w innĄ stron. By jak dzieo
sztuki, doskonae do najdrobniejszego szczegóu. Te
wielkie, bkitne oczy ocienione dugimi rzsami, zociste
wosy, delikatna cera, wspaniae zby...
Stwórca musia byą w dobrym humorze tego dnia,
kiedy Paul von Lengenfeldt przyszed na Świat.
Marcela dobrze nie widziaa, bo siedzia obok niej.
Miaa tylko nieodpartĄ, prymitywnĄ ŚwiadomoŚą, e jest
przy niej mczyzna. W ciasnym powozie trudno jej byo
uniknĄą dotykania kolan Paula, ale on nie dziaa na niĄ tak
silnie.
Byo jasne, e powóz opuŚci zamieszkane okolice.
Trzso coraz bardziej, pojazd koysa si z boku na bok,
koa obracay si z trudem, karoseria skrzypiaa.
- No dobrze, tylko od czego zaczĄą? - zastanawiaa si
Saga. - Historia Ludzi Lodu jest niezwykle bogata,
przedstawi jĄ tylko w najogólniejszych zarysach.
Po czym opowiedziaa o Tengelu Zym i jego do-
tknitych dziedzictwem potomkach. O Tengelu Dobrym,
który zdoa w pewnym stopniu zagodzią przeklestwo,
przynajmniej na tyle, e prócz obciĄonych na Świat
przychodzĄ take wybrani. Opowiadaa o Shirze i o Hei-
kem, za którym wszyscy tak bardzo tskniĄ, a Paul
przerywa jej wielokrotnie okrzykami w rodzaju: "Nie, to
niemoliwe! Nie moesz traktowaą tego powanie!"
Marcel take odnosi si do jej opowiadania sceptycznie,
wyczuwaa to, choą si nie odzywa. Póniej opowiedziaa
o alraunie, którĄ wiezie teraz do Norwegii i która,
oczywiŚcie, spoczywa zapakowana w kuferku, ale która
jest czymŚ w rodzaju ywej istoty, gdyby chcieli póniej
zobaczyą ów niezwyky amulet, to...
Chtnie na to przystali i prosili, by opowiadaa dalej,
ale wyezuwaa w ich gosach niedowierzanie.
Jak ich przekonaą, skonią, by mi uwierzyli, zastana-
wiaa si. Nie znam si przecie na czarach, a alrauna
w mojej obecnoŚci si nie porusza. Dzielnie jednak brna
dalej. Opowiadaa o przodkach rodu, którzy pomagajĄ
nieszczŚnikom obciĄonym dziedzictwem i próbujĄ na-
prawiaą wyrzĄdzone przez nich zo, ale którzy nie majĄ
moliwoŚci nawiĄzania kontaktu z wybranymi. O szarym
ludku, który Vinga i Heike sprowadzili na Świat, a który
potem odmówi opuszczenia Grastensholm. I wreszcie
o dziwnych demonach, które w istocie pomogy Ludziom
Lodu, a zwaszcza Tuli, w walce z Tengelem Zym.
- I to jest waŚnie niepojte - powiedziaa na koniec.
- Bo demony naleĄ przecie do zych mocy. Nikt nigdy
nie sysza o demonach przyjaznych ludziom!
Paul uŚmiecha si z tego jej przejcia, natomiast
Marcel opar si wygodniej i rzek:
- Z czysto teoretycznego punktu widzenia sprawa nie
jest taka dziwna, jak si na pozór wydaje, Sago. WaŚnie
o tym rozmawialiŚmy wczoraj, o istocie za.
- Co chcesz przez to powiedzieą? - zapytaa prze-
straszona, e nie pojmuje jego zbyt jak dla niej uczonych
wyjaŚnie.
On chyba zrozumia, bo wytumaczy jej wszystko
uywajĄc mniej wyszukanych sów:
- O ile dobrze pojĄem, to Tengel Zy rzeczywiŚcie
dotknĄ samej istoty za, kiedy dotar do ćróde ycia i do
ciemnej wody. To musiao wstrzĄsnĄą ziemiĄ do samej
gbi.
Saga skina gowĄ.
- Opowiadano o drganiaeh morskiego dna i ska
i o straszliwym krzyku, jaki si wtedy wydobywa spod
ziemi.
- Otó to! Jak widzisz, ja wierz w twoje opowiada-
nie, uwaam, e powĄtpiewanie byoby dla ciebie obra-
liwe. Ale czy pamitasz, o czym rozmawialiŚmy wczoraj?
e Szatan, taki jak go okreŚla chrzeŚcijastwo, jest jedynie
maym fragmentem za? Trzeba ci wicdzieą, e pierwsi
ojcowie KoŚcioa mieli nie lada dylemat, kiedy naleao
objaŚnią problem diaba. Nie chcieli za nic definiowaą za
jako samoistnej siy, która by egzystowaa na Świecie
równoczeŚnie z Bogiem. Bowiem ich Bóg by Ojcem
wszystkiego, by Jedynym! Wszystko musiao byą stwo-
rzone przez niego. Równie Szatan. Dlatego poĄczyli
dwie pierwotnie róne opowieŚci. T o Lucyferze, aniele,
który przeciwstawi si Panu...
- Tak - wtrĄcia Saga. - Ja znam t opowieŚą. Lucyfer
zosta za kar strĄcony do otchani.
- To prawda - uŚmiechnĄ si Marcel. - Ojcowie
KoŚcioa dokonali tu jednak naduycia twierdzĄc, e ten
upady anio, Lucyfer, sta si Szatanem. Tak naprawd
Szatan by pradawnym bóstwem, które egzystowao od
tysicy lat.
- A zatem Lucyfer nie jest zy?
Tym razem Marcel powstrzyma uŚmiech.
- Có, anioem to on ju nie jest. I wĄtpi, czy ktoŚ,
kogo zmuszono do ycia przez caĄ wiecznoŚą w otchani,
zdolny jest kochaą ludzi. To przecie z ich powodu zosta
tam wtrĄcony.
- Tak, pamitam, za co si tam dosta.
- A zatem traktuj Lucyfera tak, jak na to zasuguje.
Uwaaj, e jest to upady anio. Czarny anio. I nie do nas
naley rozstrzyganie, czy jest dobry, czy zy. Choą bardziej
prawdopodobne jest to ostatnie.
Paul poruszy si, jakby go coŚ uwierao. Wyraz jego
twarzy wskazywa, e nie bardzo mu si ta rozmowa
podoba, zwaszcza e wszelkie próby uwodzenia Sagi
spalay na panewce. Moda dama odsuwaa si od niego
zdecydowanie.
Powóz nagle gwatownie skrci i Saga mimo woli
wpada na Marcela. On jĄ podtrzyma, nie mogo byą
inaczej, i przcz chwil czua jego rce na swoim ciele.
Przeraona wasnĄ reakcjĄ wyprostowaa si i prze-
prosia.
Z jednym ze swoich najbardziej czarujĄcych uŚmie-
chów Paul zaproponowa:
- SĄdz, Marcelu, e powinniŚmy si zamienią miejs-
cami. Co ty na to, Sago?
Ona, skrpowana, nie odpowiedziaa na pytanie. Rzek-
a natomiast stanowczo:
- No, a wracajĄc do demonów...
- No waŚnie, wybacz mi, rzadko mi si zdarza
wtrĄcaą takie dugie dygresje. Przepraszam - uŚmiechnĄ
si Marcel, a Sadze ten jego uŚmiech niezwykle si
spodoba. Nie rozumiaa te, dlaczego jest taka poruszo-
na. Oprócz sprawy z Lennartem nie bardzo si dotychczas
zajmowaa mczyznami. I gdyby powiedzieą prawd, to
Lennart wcale jej tak bardzo nie podnieca, w kadym
razie nie byo o czym mówią. Mimo to przecie waŚnie
on, Lennart, znaczy dla niej najwicej ze wszystkich
modych mczyzn, których spotkaa i którzy jej si
podobali.
Ale bliskoŚą Marcela sprawia, i doznawaa zawrotów
gowy. Musiaa spuŚcią wzrok, nie bya w stanie patrzeą
mu w oczy.
Marcel nie zdĄy dokoczyą swoich wyjaŚnie o de-
monach, gdy Paul przerwa mu zirytowany:
- Wszystko to tylko takie wyssane z palea sprawy,
krótko mówiĄc, niepowane gadanie. Chciabym si
dowiedzieą czegoŚ bardziej interesujĄcego. Opowiedz
nam o swoim rozwodzie, Sago. To przecie wielki
skandal! Jak mogaŚ coŚ takiego zrobią? Sprawiasz wrae-
nie porzĄdnej panny.
Twarz Sagi wykrzywi grymas. MyŚl o rozwodzie
nadal spcawiaa ból.
- MyŚl, Paul, e uyeŚ najwaŚciwszego sowa. By-
am po prostu za bardzo porzĄdna.
- A dziewczyna nie powinna taka byą? - pyta zoŚ-
liwie.
- Nie wiem, ale myŚl, e do nieszczŚcia doszo
z mojej winy.
Choą byo to dla niej bardzo trudne, opowiedziaa im
o swoim niezbyt romantycznym i niemal od poczĄtku nie
bardzo udanym maestwie z Lennartem. O tym, e ona
sama nie miaa do ofiarowania adnych uczuą, i o tym, e
chcĄc mu to zrekompensowaą, staraa si byą tak zwanĄ
dobrĄ onĄ i e chyba przez jakiŚ czas jej si to udawao.
Potem, nie patrzĄc na nich, opowiedziaa o tamtym
fatalnym dniu, kiedy poznaa, jak si rzeczy majĄ napraw-
d.
- Czasami myŚl, e moe byam zbyt nieustpliwa
- powiedziaa zaciskajĄc donie. - Inne kobiety z pewnoŚ-
ciĄ przemilczayby to, co si stao, i trway w maestwie.
A moe nawet z czasem by wybaczyy. JakoŚ by z tym
yy, by uniknĄą skandalu. Ale dla mnie kompromis by
niemoliwy. Zostaam z mem, dopóki moja matka ya,
poniewa nie chciaam jej ranią. Ale z trudem znosiam
nawet widok Lennarta, wic opuŚciam go tego samego
dnia, w którym moja ukochana mama zamkna oczy.
Masz racj, Paul. Jestem zimnĄ kobietĄ.
- A ja uwaam, e postĄpiaŚ waŚciwie - rzek Marcel
po chwili milczenia.
- OczywiŚcie, na tego czowieka w aden sposób nie
mogaŚ liczyą - zgodzi si Paul. - ZachowaaŚ si bardzo
dzielnie, e odwayaŚ si odejŚą mimo skandalu.
Saga zachichotaa.
- Ale teraz uciekam!
- O, to raczej twoje zadanie skonio ci do wyjazdu
- rzek Marcel. - A teraz Paul bdzie mi musia wybaczyą,
ale jestem ci winien jeszcze wyjaŚnienia, Sago. Co do
twoich demonów...
- Tak. Dzikuj ci! - zawoaa, a Paul westchnĄ
ciko.
Marcel mówi wolno:
- Otó wydaje mi si, e kiedy ów Tengel Zy osiĄgnie
wadz nad Światem - Boe, uchowaj nas przed tym - to
bdzie ona obejmowaą równie ze bóstwa i ze duchy.
I waŚnie tego demony si lkajĄ. Nie chcĄ si znaleą pod
panowaniem Tengela Zego.
- Wszystkie ze moce? - zapytaa Saga. - Takie jak
Szatan?
- Jak Szatan chrzeŚcijan i jak Iblis islamu, Ahriman
Persów, Kali hinduistów, choą akurat ona jest i dobra,
i za, jak Baal, Moloch...
- I jak Nga Samojedów - wtrĄcia Saga.
- Duo wiesz! - uŚmiechnĄ si Marcel.
- Ech, to nie ja, o tym mona przeczytaą w ksigach
Ludzi Lodu.
- Bardzo bym chcia je kiedyŚ przejrzeą.
Saga stwierdzia, e ten pomys bardzo si jej podoba.
Byaby okazja do zacieŚnienia znajomoŚci...
- Zatem uwaasz, e wadza Tengela Ziego bdzie
wielka? - zapytaa i nie moga si pozbyą niejasnego
wraenia, e majĄ jakĄŚ zĄ moc blisko siebie, w powozie.
To oczywisty absurd, rezultat rozmowy o sprawach
nadprzyrodzonych.
- Bdzie to wadza ogromna - powiedzia z naciskiem.
- JeŚli wszystko, co nam opowiedziaaŚ, jest prawdĄ, a nie
mam powodu w to nie wierzyą, to Tengel Zy rzeczywiŚ-
cie znalaz ródo za, to potworne miejsce, z którego ono
wypywa. Dlatego jego przebudzenie bdzie katastrofĄ,
tragediĄ dla Świata. Skoro drĄ bogowie i demony, to co
si stanie z nieszczsnym czowiekiem? JeŚli wziĄą za
punkt wyjŚcia histori religii, to widaą, e...
Paul, który przysuchiwa si ich rozmowie z rosnĄcĄ
irytacjĄ, teraz rzek sarkastycznie:
- Có to za gadanie? Nie macie o tym wszystkim
najmniejszego pojcia... To wyssane z palca teorie, Mar-
celu. Rozprawiasz o diabach i demonach, jakbyŚ roz-
wiĄzywa matematyczne zadanie. A to sprawa uczuą. Albo
wiary, jeŚli kto woli.
wiato padao z boku i oczy Paula wydaway si
przezroczyste. WyglĄdao to okropnie i odbierao urod
jego fascynujĄcej twarzy, zwaszcza e by taki zirytowa-
ny. Saga myŚlaa poczĄtkowo, e Paul naley do ludzi,
którzy biorĄ ycie lekko, cokolwiek by si dziao. Teraz
stwierdzaa, e wyglĄda... no tak, tak, niemal demonicz-
nie!
- Mój drogi hrabio - rzek Marcel. - OczywiŚcie to
jest sprawa wiary. Szatan i to wszystko to tylko symbole.
Wiara ludu. Przecie aden czowiek wyksztacony w nic
takiego nie uwierzy z caĄ powagĄ!
Mieli wraenie, jakby Paul rós im w oczach. Ale on po
prostu uniós si gniewnie, wypiĄ pierŚ do przodu
i oddycha ciko.
- Teraz znowu szydzisz - syknĄ ze zoŚciĄ. - Bardzo
dobrze wiesz, e bez za nie mogoby si ujawnią dobro.
Czy napcawd chciabyŚ zaprzeczyą istnieniu ksiĄĄt
CiemnoŚci i wiata? Odrzucasz ich istnienie? Ale zapew-
niam ci, mnie moesz wierzyą. Ja wiem lepiej!
Sytuacja zaczynaa byą nieprzyjemna. Powóz by zbyt
ciasny na takie gwatowne dyskusje. Ponadto Saga uwaa-
a, e Marcel bywa niekonsekwentny, ale moe to jej wina,
e nie nadĄa za jego rozumowaniem.
- Nie chc w aden sposób zaprzeczaą istnieniu Boga
ani Diaba - odpar Marcel spokojnie z najwikszĄ
powagĄ. - Oni yjĄ. Lecz yjĄ dlatego, e ludzie ich
stworzyli. W chwili gdy ludzie przestanĄ w nich wierzyą,
dokadnie w tej samej chwili bdĄ martwi. Czym na
przykad jest dzisiaj Baal? Albo Moloch?
- Oni byli bokami - sprostowa Paul krótko.
Saga jednak zwrócia si ku Marcelowi:
- Dokadnie to samo, co teraz mówisz, powiedzia
kiedyŚ Shama do Shiry.
- By to bez wĄtpienia bardzo rozsĄdny czowiek
- odpar Marcel ze Śmiechem.
- To nie by aden czowiek. Shama by duchem.
- Tak, chyba musia byą duchem. Albo zym bokiem.
Paul, jeŚli wyraam si tak krytycznie o ojcach KoŚcioa,
to dlatego, e oni wypaczyli opowieŚci biblijne. I teraz ju
nie wiadomo, co jest prawdĄ, a co zostao przez nich
upikszone. We dla przykadu opowieŚą o kraju Kanaan,
który Pan obieca swojemu ludowi. Przyrzek, e to bdzie
ich kraj. Biblia ukrywa jednak fakt, e w tym kraju y ju
inny lud. Plemi liczĄce wiele tysicy osób. I nie wspomi-
na te nic o tym, e dzieci Izraela obciy gowy wikszoŚci
z nich, a reszt wypdziy na pustyni. Otó ja nie wierz,
e dobry Bóg obieca ten kraj swemu ludowi, uwaam
natomiast, e to jest naduycie twórców Pisma, sposób na
uspokojenie wyrzutów sumienia po tym zbiorowym
mordzie. Bóg ze Starego Testamentu to okrutny wadca.
Zosta opisany przez kapanów, którzy chcieli mieą
wadz nad ludmi. Ja natomiast wierz w Boga penego
mioŚci.
Saga potakujĄco kiwaa gowĄ, Paul jednak nie by
zadowolony.
- Dosyą ju rozmów na ten temat. Nie powinieneŚ
wypowiadaą si w sprawach, o których nie masz pojcia.
SkĄd moesz wiedzieą to wszystko? Nie lubi, kiedy
wyszydza si sowa Pana.
- Nikt ich nie wyszydza - oburzy si Marcel. - Ale
masz racj, nie yem w tamtych czasach, nie widziaem
jak byo, a poza tym nasza rozmowa zesza na boczne tory
i to jest moja wina. JeŚli tylko mam okazj rozmawiaą
z inteligentnymi ludmi, staj si nieodpowiedzialny.
Paul zagodnia, syszĄc komplement o inteligentnych
rozmówcach. Marcel zatem doda pospiesznie:
- MieliŚmy opowiedzieą sobie nawzajem historie na-
szego ycia. Twoja kolej, Paul. Chyba rozumiesz, e jesteŚ
dla nas postaciĄ w najwyszym stopniu zagadkowĄ.
Z rozbrajajĄcĄ szczeroŚciĄ Paul oŚwiadczy, e sucha
tego z najwikszym zadowoleniem.
Saga zacza sobie przypominaą, co jej matka, Anna
Maria, powiedziaa kiedyŚ na temat silnych osobowoŚci.
e jest w nich take sporo przesady. To znaczy, e ich
przytaczajĄca, niezwyka osobowoŚą moe staą si mczĄ-
ca dla otoczenia, e zwyczajny czowiek nie jest w stanie
znieŚą bijĄcego od nich promieniowania. To waŚnie
mona byo powiedzieą o Paulu. Saga wcale by si nie
zdziwia, gdyby zakochaa si w tym niezwykle piknym
mczynie, ale niczego takiego nie odczuwaa. By jakiŚ
taki jakby nieprawdopodobny. W jakiŚ sposób nierzeczy-
wisty.
Moe zresztĄ byo w nim coŚ jeszcze, co jĄ po-
wstrzymywao, coŚ, co waŚnie teraz dao o sobie znaą.
O takieh ludziach matka take wspominaa. Paul nie
znajdowa adnej przyjemnoŚci w uczestniczeniu w roz-
mowie, w której nie by gównĄ postaciĄ, centralnym
punktem. OczywiŚcie, czowiek z jego urodĄ musi byą
z pewnoŚciĄ rozpieszczony, ale on nudzi si tak osten-
tacyjnie, kiedy Marcel wygasza swój krótki teologiczny
wykad, a rozkwit tak radoŚnie, kiedy uwaga znowu
zostaa skierowana na niego, e to a si rzucao w oczy.
Anna Maria ostrzegaa córk przed takimi ludmi, zwasz-
cza przed mczyznami. Maestwo z kimŚ takim bywa
bardzo trudne, mówia matka, i Saga przyznawaa jej
racj.
Paul by teraz znowu sobĄ, jak dawniej interesujĄcy,
czarujĄcy, oywiony. Owo przezroczyste Świato w jego
oczach zgaso i nie wydawa si ju taki nierzeczywisty.
Mimo to w jego obecnoŚci nie czua si dobrze.
Hrabia nie zdĄy jednĄk nawet zaczĄą swojej opowie-
Ści, bo powóz gwatownie si zatrzyma i stangret ze-
skoczy z koza.
Paul otworzy drzwiczki.
- Co si stao?
- Dalej nie pojedziemy - burkna dziwaczna figura.
Najohydniejsza na Świecie gba pochylaa si do
jadĄcych z wyrazem zdecydowania.
Wysiedli. Rozmowa w powozie bya tak interesujĄca,
e nie zauwayli nawet, i las zamknĄ si wokó nich
gstym pierŚcieniem. Soce osiĄgno swój najwyszy
punkt na niebie, ale tutaj jego Świato docierao jedynie
w postaci niewielkich, migotliwych plam.
Wonica mia, oczywiŚcie, racj. Saga ju wczeŚniej
zauwaya, e droga jest coraz bardziej nierówna, ale nie
zdawaa sobie sprawy z tego, co to znaczy. Trzso
przecie mniej lub bardziej przez cay czas. Teraz zoba-
czyli, e ostatni kawaek przebyli ledwo widocznym
leŚnym duktem przez brzozowe zagajniki, a teraz wjechali
w sosnowy bór. I mieli przed sobĄ tylko wĄskĄ Ścieyin.
- No tak - rzek Paul z westchnieniem. - To koniec
z wygodami. Teraz mamy do dyspozycji tylko wasne
nogi. Gdzie jesteŚmy?
- W drodze do norweskiej granicy - mruknĄ wonica
ponuro. - Ale gdzie dokadnie, to nie wiem.
Saga pamitaa widok samotnych jeziorek i piknych,
ale niestety odludnych krajobrazów, jakie mijali w ciagu
ostatnich godzin. Ale przewanie zajta bya rozmowĄ
i rzadko wyglĄdaa przez okno.
- A gdzie jest gówna droga? - zapyta Paul.
- Na poudnie stĄd - odpar wonica. - I myŚl, e
dosyą daleko.
Marcel rozejrza si. Nie eby spodziewa si zobaczyą
coŚ innego oprócz lasu, ale przecie mona si rozglĄdaą
- eby tak powiedzieą - bez powodu.
- Musimy si znajdowaą w gbi sosnowych puszcz
- powiedzia. - RozciĄgajĄ si one po obu stronach
norwesko-szwedzkiej granicy. Jedyne, co moemy teraz
zrobią, to kierowaą si wedug soca na zachód. Dopóki
nie dojdziemy do zamieszkanych terenów, ju w Nor-
wegii.
- To bdzie duga droga - zauway Paul. - MyŚl, e
powinniŚmy tutaj coŚ zjeŚą.
Rozoyli si na niewielkiej polance poŚród mrocznego
lasu. Saga nie potrzebowaa wiele czasu, by si zorien-
towaą, e prowadzi tdy szlak osi. Soneczne Świato
z trudem docierao na dó, wic na ziemi nic prawie nie
roso, pokrywao jĄ tylko zesche igliwie.
Poprosili hrabiego, by opowiada swojĄ histori, lecz
on odmówi. Widocznie nie chcia si zwierzaą, gdy
wonica by w pobliu.
Kiedy si najedli, wonica zdjĄ z baganika may
dwukoowy wózek i zaczĄ na niego pakowaą ich kuferki
i walizy.
- Mój podróny wózek - zawoa Paul, który po
jedzeniu i piciu by znowu w promiennym humorze.
Wypili butelk wina z jego zapasów. Marcel wprawdzie
odmówi, ale Saga wypia troch i duga podró przez
pustkowia niepokoia jĄ teraz znacznie mniej. Wszystko
bdzie dobrze, myŚlaa zadowolona.
- Ten wózek jest wspaniay - zapewnia Paul. - Bar-
dzo leciutki, nigdzie si bez niego nie ruszam.
Saga jednak podejrzliwie przyglĄdaa si jego skrzyni,
którĄ stangret lokowa waŚnie na dwukóce. W porów-
naniu z tĄ skrzyniĄ jej kuferek by drobiazgiem. Marcel
w ogóle nie mia bagau, tylko niewielki wzeek.
- W gstym lesie trudno bdzie to ciĄgnĄą - powie-
dzia Marcel, wskazujĄc na wózek.
- Nic podobnego! - zawoa Paul beztrosko. - Nie
bdzie kopotów, wiem, e nie bdzie.
Saga zastanawiaa si, czy moe Paul ju kiedyŚ nie
odby takiej podróy, ale uznaa to za niemoliwe.
Staa sama przy duym powozie, gdy nagle usyszaa, e
od tyu ktoŚ si zblia, stĄpa ciko i utyka. Wonica...!
Zadraa, ale si nie odwrócia. Udawaa, e poprawia
ubranie. Obaj panowie zajci byli bagaami.
Wonica by niszy, ni jej si przedtem zdawao, i jakiŚ
taki skulony, jakby dawno temu coŚ na nim usiado
i przygniatao go do ziemi. Gdy jĄ mija, wymamrota
jakby sam do siebie:
- Panienka jest takim dobrym czowiekiem. Niech
panienka na niego uwaa! On nie jest tym, za kogo si
podaje. Niech si panienka trzyma tego drugiego!
- Co to znaczy? - zapytaa równie bardzo cicho
- Co masz na myŚli mówiĄc: Nie jest tym, za kogo si
podaje?
Wonica sta przy niej i wyjmowa z powozu jakieŚ
rzeczy Paula. Pochyli gow i wymamrota jeszcze ciszej:
- On jest diabem! Tak, to waŚnie chciaem powie-
dzieą! To prawdziwy, najprawdziwszy diabe! To nie jest
ludzka istota!
Paul coŚ zawoa i wonica pospieszy na wezwanie.
Saga staa wstrzĄŚnita. Owszem, skonna bya przy-
znaą, e Paul odnosi si po diabelsku do tego nieszczŚ-
nika. Nagle usyszaa, e Paul ryczy wŚciekle:
- Co? I mówisz o tym dopiero teraz?
Natychmiast podesza, eby si dowiedzieą, o co
chodzi.
Paul by czerwony ze zoŚci.
- Ten tumok, ta kreatura, a nie stangret, zapomnia
nam powiedzieą, e w puszczy trwa pogo.
- Co za pogo? - zapytaa Saga i mimo woli stana
pomidzy Paulem i stangretem.
Odpowiedzia jej Marcel:
- WyglĄda na to, e w jakiejŚ leŚnej osadzie wybucha
awantura. Pijatyka i bójka, zakuli kogoŚ noami. Teraz za
noownikiem, który uciek w lasy, wysali obaw. Ale ten
przecie nie musi byą w tej okolicy, Paul. Puszcza jest
rozlega. Dlaczego akurat miaoby si to wydarzyą na
szlaku, którym my idziemy? ZresztĄ tutaj wszdzie takie
odludzie, sam widzisz.
- Tak, tak, a poza tym jest za póno na cokolwiek.
Musimy ruszaą na los szczŚcia. ebyŚmy tylko nie wpadli
prosto na jakiegoŚ lensmana, to wszystko pójdzie dobrze.
A kiedy ju przekroczymy norweskĄ granic, to nikt nas
nie powstrzyma.
Wonica zawróci konie i powóz odjecha. Na moment
SagĄ owadno przemone pragnienie, eby pobiec za
nim, by znaleą si w bezpiecznym powozie i wrócią do
ludzi.
Kiedy kareta znikna im z oczu, Saga poczua si
kompletnie opuszczona. Zagubiona, bez moliwoŚci ra-
tunku.
To oezywiŚcie niemĄdra myŚl, lecz las wyda jej si
nagle taki pusty, taki rozpaczliwie pusty!
Rozpocza si szalecza wdrówka przez nieznany
bór.
Broni nie mieli adnej. Wprawdzie Paul niós spory
pistolet, ale nie zabra amunicji. Marcel natomiast mia nó
o dugim ostrzu. To wszystko.
- Czy nie zagraajĄ nam dzikie zwierzta? - zapytaa
Saga.
- Nie, nie sĄdz - odpar Marcel. - Jest nas troje.
Drapieniki rzadko atakujĄ grupy ludzi, prawda?
- Masz racj - odpowiedzia Paul. - A poza tym niech
no nas tylko zaczepiĄ! ZresztĄ wilki i niedwiedzie zostay
przecie prawie zupenie wytpione, czy nie?
- Szczerze mówiĄc, nie wiem, jak to jest w tych
okolicach - rzek Marcel z wahaniem. - MyŚl, e wiele ich
nie zostao, ale pewien nie jestem.
Dla Sagi brzmiao to strasznie, te rozmowy o ewentual-
nym spotkaniu z dzikimi zwierztami. Fakt, e ona sama
ywia wielki respekt dla osi, wcale jej odwagi nie
dodawa. Na wszelki wypadek sza w Środku pomidzy
dwoma swoimi towarzyszami. Hrabia Paul z wrodzonĄ
arystokratycznĄ niezalenoŚciĄ objĄ przewodnictwo
a ciĄgnicie wózka z bagaem zostawi "wóczykijowi",
jak raz okreŚli Marcela.
WciĄ jeszcze trwa dzie. Scieka bya stosunkowo
szeroka, bez trudu mogli iŚą blisko siebie i rozmawiaą,
wdrowali wic w dobrych nastrojach, tak to przynaj-
mniej wyglĄdao.
Paul opowiada swojĄ histori, lecz Saga wciĄ nie
przestawaa myŚleą o sowach wonicy: "On nie jest tym,
za kogo si podaje". Suchaa wic jego opowieŚci ze
sporym sceptycyzmem.
Rodzina hrabiego nie pochodzia ze Szwecji, opowia-
da, o czym zresztĄ mogo te Świadczyą jego nazwisko.
Nie byo zatem Langenfeldtów w spisach heraldycznych.
( Nie, no pewnie, e nie, myŚlaa Saga zoŚliwie.) Ród
musia uciekaą ze swojego kraju w czasie wojen napoleo-
skich i osiedli si w nieurodzajnej Szwecji.
- Ja objawiaem ju od wczesnego dziecistwa...
pewne zdolnoŚci - oŚwiadczy Paul w ten waŚciwy sobie
czarujĄcy i na pozór bezpretensjonalny sposób, który
jednak Sagi nie by ju w stanie zwieŚą. - Rodzina zatem
oya znaczne sumy na moje wyksztacenie. I teraz jestem,
no... czymŚ w rodzaju ambasadora mojego kraju. Dlatego
czsto wyjedam za granic. Tak jak teraz.
Kamiesz, myŚlaa Saga. Nie wiedziaa dlaczego, ale
bya pewna, e przez cay czas w sowach, zachowaniu,
w calej osobie Paula jest coŚ faszywego, jakieŚ za-
kamanie, czego nie bya w stanie zaakceptowaą. Wonica
te zwróci jej na to uwag.
Uwodzicielski, czarujĄcy, beztroski i w gruncie rzeczy
skonny do przesady Paul. Tak, ale pod tĄ piknĄ i gadkĄ
fasadĄ czaio si coŚ nieprzyjetmnegn. CoŚ... niehezpiecz-
nego?
Saga nie wiedziaa, dlaczego nagle zadraa z zimna
w Środku letniego, ciepego dnia, idĄc za plecami tego
mczyzny.
Jakby czekao jĄ coŚ strasznego...
Och, jest po prostu gupia! Nie trzeba przecie od razu
puszczaą wodzy fantazji tylko dlatego, e idzie si przez
mroczny, niesamowity las.
Paul mówi i mówi. O przyjciach, przepychu i spra-
wach honoru, o yciu na królewskim dworze, o kobie-
tach, które go nienawidziy, o przygodach; zblazowanym
tonem opowiada o swoich podbojach. Saga i Marcel
suchali w milczeniu.
Momentami Paul przybiera tragiczny ton, skary si,
ale po chwili znowu uŚmiech rozjaŚnia mu twarz.
Zostaem przeznaczony do czegoŚ wielkiego, to wszyscy
widzĄ. I dlatego mam przeciwników. ZazdroŚą, rozumie-
cie. Niektórym bardzo si nie podoba, e pn si w gór.
Wysoko postawieni panowie nie lubiĄ rywali. Tak wic
musiaem zrezygnowaą z wysokiego stanowiska. Ale co
tam...! Paul von Lengenfeldt nie spuszcza nosa na kwint
z takiego powodu! Pracuj w ciszy, rozumiecie. I pew-
nego piknego dnia... No dobrze, to niewane, nie
powinienem niczego ujawniaą, zanim ten dzie nadejdzie.
- Masz racj - uŚmiechna si idĄca za nim Saga.
Kiedy Paul mówi o swojej wielkoŚci, trudno mu si byo
oprzeą. Mona go byo podziwiaą za samo to, e istnieje,
e jest na Świecie istota tak doskonaa!
Ale jego nastpne sowa byy dla Sagi szokiem. Kiedy
coŚ do niego mówia, odwróci si, szed przez jakiŚ czas
tyem, patrzĄc na niĄ, po czym zawoa:
- Och, Sago, jesteŚ fantastyczna, jeŚli tylko si na
chwil zapomnisz i uŚmiechniesz si szczerze. Wtedy
czowiek ma ochot chwycią ci w ramiona i sprawią, byŚ
uŚmiechaa si tak ju zawsze. Widzieą ci radosnĄ i bosko
piknĄ! Tak, bo jesteŚ pikna, Sago! ebyŚ tylko umiaa
pozbyą si tego smutku!
- To nie moja natura jest taka - odpara Saga. - To
aoba, którĄ w sobie nosz, i lk, który mnie nie
opuszcza.
- Tak, tak, ale nie mówmy teraz o tym! Czy ty nie
rozumiesz, e jesteŚ tĄ, której szukam od tysicy lat? Przez
tysiĄce niespokojnych lat Śniem o tobie, Sago! I w kocu,
w kocu ci znajduj!
WyciĄgnĄ ramiona w Świadomie teatralnym geŚcie,
jakby zamierza podwayą powag swoich sów, po czym
rozeŚmia si haaŚliwie.
Saga jednak wiedziaa, e mówi serio. Chcia jĄ mieą,
a by mczyznĄ, który bra to, czego pragnĄ.
Nieoczekiwanie Saga pomyŚlaa, e bardzo chtnie
zajrzaaby do wielkiej skrzyni Paula. Czua, e tam kryje
si rozwiĄzanie jego tajemnicy. JeŚli w ogóle mia jakieŚ
tajemnice... Bo to prawda, e by kimŚ innym, ni mówi,
bya o tym przekonana. I skĄd móg si wziĄą taki
fantastyezny mczyzna? Czy nie powinien byą znany na
caym Świecie? Móg stanowią towarzyskĄ sensacj, gdzie-
kolwiek si pokaza. Czy ktoŚ taki powinien wdrowaą jak
zwyczajny Śmiertelnik po tych upiornych pustkowiach?
To prawda, mówi o wspaniaej przeszoŚci, a z tym
wyglĄdem móg osiĄgnĄą wszystko i przeyą bardzo
wiele. Ale Saga sporo wiedziaa o szwedzkim dworze
królewskim, przez rodzin Oxenstiernów, i nigdy nie
syszaa, eby mówiono o kimŚ takim jak on. Ani o hrabim
Paulu von Lengenfeldt, ani o adnym niezwykle przystoj-
nym, ba, olŚniewajĄcym mczyznie. A przecie by
mówiono, gdyby Paul pojawi si na dworze.
Nie by jeszcze stary. Trudno byoby okreŚlią, ile ma
Iat. W pewnym sensie by bez wieku, prawdopodobnie
jednak modszy od Marcela. Chyba nie mia jeszcze
trzydziestki.
Zwalczany? Przez zazdrosnych rywali? Utraci wysokĄ
Pozycj w wyniku intryg, czy coŚ takiego, nie pamitaa
dokadnie, jak to okreŚli.
Saga chciaa myŚleą o czymŚ przyjemniejszym.
- Teraz twoja kolej, Marcel!
Ale Paula to nie interesowao. Zatrzyma si.
- Ciii! - szepnĄ. - SyszeliŚcie?
Saga i Marcel zaczli nasuchiwaą. Las nie by ju taki
gsty, przewanie rosy tu wysokie sosny, dumne i proste,
otwiera si wspaniay widok - daleko, daleko ponad
poroŚnitĄ zielonym mchem ziemiĄ.
Saga syszaa tylko jakieŚ pene skargi nawoywanie
z oddali, jakby echo sów, które umilky dawno temu. Ale
w tym woaniu sychaą bylo strach i Saga miaa wraenie,
e skierowane jest ono do niej - jak ostrzeenie wy-
krzykiwane bez nadziei, e zostanie usyszane.





ROZDZIA V


- Co ty syszaeŚ, Paul? - zapyta Marcel niskim, troch
jakby ŚwiszczĄcym gosem.
Paul przesta nasuchiwaą.
- JakĄŚ rozmow, tak mi si zdawalo. Blisko nas.
Marcel rozejrza si uwanie.
- Musiao to nie byą tak blisko.
JeŚli Paul dostrzeg ironi, to w kadym razie nie da
tego po sobie poznaą.
- Chyba masz racj. Przestrze jest tu otwarta jak na
morzu. Tylko bardzo szczupe istoty mogyby si ukry-
waą za tymi sosnami. Czowiek sobie wyobraa róne
rzeczy.
- Idziemy ju bardzo dugo. GdybyŚmy teraz usiedli
tam, przy tych zaroŚlach, to nikt by nas nie zobaczy, a my
mielibyŚmy widok na caĄ okolic.
- Bardzo rozsĄdna uwaga. Ja take zgodniaem.
Soce chylio si ku zachodowi. Sag przenika
dreszcz na myŚl o zmroku. Nawet drzewa wydaway
jej si grone, niemal wrogie, ale to oczywiŚcie po-
budzona wyobrania podsuwaa jej takie wizje. Prze-
raa jĄ ten drczĄcy lk, dotychczas zupenie nie zna-
ny.
Ale ona te zrobia si godna. Poniewa nie wiedzieli,
kiedy dojdĄ do jakichŚ zamieszkanych okolic, musieli
oszczdzaą prowiant. Paul nie mia ju wina, butelki byy
zbyt cikie, eby je transportowaą w tych warunkach.
Marcel, przyzwyczajony do takich podróy, odkroi tylko
cienki kawaek ze swojego bochenka chleba i zjad
odrobin suszonego misa, wic i Saga staraa si wy-
tumaczyą sobie, e gód jest taki dokuczliwy tylko
pierwszego dnia. Ona te oszczdnie korzystaa z zapa-
sów.
Poza tym miaa nadziej, e wdrówka rycho dobieg-
nie koca. Martwio jĄ to, e traci tutaj cenny czas, zadanie
czeka na niĄ w parafii Grastensholm, a ona si tu wóczy
po bezdroach z dwoma obcymi...
Choą przecie Marcel nie jest obcym. To jej kuzyn,
ponadto Ączy ich teraz bardzo pikne porozumienie,
wzajemne zaufanie. Nie musieli na siebie patrzeą, nie
musieli si dotykaą. Odczuwali nawzajem wasnĄ obec-
noŚą.
- Marcel, teraz koniecznie musz usyszeą twojĄ histori
- powiedziaa Saga. - Nadal stanowisz dla mnie zagadk.
Marcel uŚmiechnĄ si blado, a Paul z nagym zaintere-
sowaniem zaczĄ obserwowaą dbo trawy.
- Tak naprawd to nie ma we mnie niezego zagad-
kowego - powiedzia Marcel. - JeŚli ju, to raczej moje
przeycia okreŚlibym jako tragikomiczne. Podobnie jak
ty, Paul, byem rodzinnym geniuszem, tak przynajmniej
wszyscy uwaali. MyŚl, e wywierali na mnie wielki
nacisk, kiedy byem modszy. Oczekiwano, e poradz
sobie ze wszystkim, z wszystkimi szkoami, z kadĄ
sprawĄ, której si podejm.
- MieszkaeŚ wŚród Walonów? - zapytaa Saga.
- Czasy si zmieniy - odpar. - Walonowie nie sĄ ju
takĄ zamknitĄ grupĄ, zaczli bardziej wchodzią w spoe-
czestwo szwedzkie. Ale oczywiŚcie to moja waloska
rodzina wywieraa na mnie presj. A ja si poddawaem,
braem na siebie zbyt wiele...
- MówieŚ, e byeŚ lekarzem?
Marcel westchnĄ.
- Nie tak od razu. Studiowaem bardzo powanie
wiele przedmiotów. Teologi, histori, filozofi... a
w kocu zajĄem si medycynĄ. Tak, zostaem lekarzem.
Ale stawiaem sobie zbyt wielkie wymagania, podjĄem si
leczenia bardzo trudnego przypadku, czego nie powinie-
nem by robią. Nie udao mi si.
Paul i Saga siedzieli bez sowa.
- Czy chory zmar? - zapytaa Saga, gdy milczenie si
przeciĄgao.
Marcel wpatrywa si w ziemi pomidzy swoimi
zgitymi kolanami.
- CoŚ w tym rodzaju. Nie udaa mi si operacja
i zniszczyem cudze ycie. Naturalnie straciem prac.
Póniej wdrowaem z miejsca na miejsce, a teraz jestem
w drodze do Norwegii i mam nadziej, e tam powiedzie
mi si lepiej. No, czy nie powinniŚmy ruszaą? Im dalej
dzisiaj zajdziemy, tym lepiej.
Wstawali opieszale. Saga stwierdzia, e skóra jej stóp
jest bardzo wraliwa. I na pewno bdzie miaa pcherz na
stopie, jeŚli natychmiast nie opatrzy otarcia. Usiada na
powrót i zdja but.
Marcel uklĄk przy niej i uwanie obejrza nog.
- Poó tutaj liŚą - zaleci.
- O, ja mam lepsze Środki - uŚmiechna si Saga.
- Czy nie zechciabyŚ przynieŚą z wózka mojego kufer-
ka?
Kiedy zobaczy jej zbiór Środków leczniczych, naj-
pierw zaniemówi, a potem rzek:
- Boe drogi, kto tu jest lekarzem? Ja czy ty?
- Och, to tylko niewielka czŚą zbioru Ludzi Lodu. Ja
rzadko tega uywam, bo te i skarb nie do mnie naley.
Nie jestem jednym z rodzinnych uzdrowicieli.
Marcel bra po kolei róne woreczki i przyglĄda im si
w najwyszym zdumieniu.
- Masz tu proszki i piguki, które od dawna wyszy
z uycia! Jak na przykad ten Środek do tamowania krwi
albo lekarstwo na uspokojenie serca i... o, no waŚnie,
proszek z alrauny. SkĄd ty, na Boga, to wziaŚ?
- Mnie o to nie pytaj. To jest spadek, nic wicej nie
wiem.
Zdumiony krci gowĄ.
- Czy ty sabie zdajesz spraw z tego, e to jest warte
majĄtek?
Saga bya zaskoczona.
- Nikt nigdy w naszym rodzie nie patrzy na skarb
z tego punktu widzenia - odpara.
Na dwik sowa "majĄtek" Paul nastawi uszu i pod-
szed do nich. UkucnĄ i z uwagĄ przyglĄda si skarbowi
Ludzi Lodu.
W zaroŚlach wiatr szeleŚci zeschymi liŚąmi, co brzrmia-
o jakoŚ nieprzyjemnie, zowieszczo. Wyobrazia sobie, e
tak moe szeleŚcią pezajĄcy grzechotnik.
Marcel podnosi teraz jednĄ pa drugiej malekie
flaszeczki.
- Tylko za to jakiŚ aptekarz albo kolekcjoner daby
tyle, e mogabyŚ wygodnie yą przez dugi czas!
- Ale ja nie zamierzam tego sprzedawaą - uŚmiechna
si, myŚl wydaa jej si niewiarygodna. - Nigdy w yciu,
wolaabym ju raczej umrzeą z godu!
W oczach Paula pojawi si jakiŚ dziwny blask. Siedzia
i przekada poszczególne elementy skarbu, rce dray mu
z przejcia.
- Co to, na Boga, jest? - spyta nagle zdumiony
dotykajĄc jakiegaŚ dziwnego przedmiotu. - JakieŚ zwie-
rz, czy co... Au, ratunku! To przecie ywe!
Odrzuci to, co trzyma w rce, jakby go oparzyo,
i zerwa si na równe nogi.
- To jest waŚnie alrauna - wyjaŚnia Saga. Podniosa
amulet z ziemi i uoya starannie w niewielkiej szkatuce.
- Ona do mnie nie naley.
Zauwaya wyranie, e alrauna skurczya si, jakby jĄ
coŚ zaniepokoio. Byo to osobliwe uczucie, Saga nigdy by
nie przypuszczaa, e alrauna zareaguje na jej bliskoŚą;
teraz jĄ to przerazio.
A moe to nie jej obecnoŚą poruszaa alraun tak
nieprzyjemnie? Moe chodzio o Paula? Bo to przecie
w jego piknych oczach dostrzega obrzydzenie.
Napotkaa zdumione spojrzenie Marcela. Oboje popat-
rzyli w stron Paula, który cofa si z pobladĄ twarzĄ,
sztywny ze strachu.
- Nie bój si - uspokajaa go Saga. - Ona nie zrobi ci
nic zego, dopóki nie zagrozisz nikomu z Ludzi Lodu.
A przecie nie jesteŚ dla mnie niebezpieczny, prawda?
- uŚmiechna si.
Paul odzyska spokój, kiedy alrauna znikna w za-
mknitej szkatuce. Po chwili powiedzia ju swoim
zwykym, lekkim tonem:
- PowinnaŚ to sprzedaą, wiesz. Bo jeŚli tego nie
zrobisz, to narazisz swojĄ dusz na potpienie.
- Nie. Alrauny ani nie trzeba, ani nie mona sprzedaą
- powiedziaa Saga tak stanowczo, jakby chciaa, eby
szczelnie owinity amulet sysza jej sowa. - ZresztĄ to
w ogóle niemoliwe, jak z pewnoŚciĄ wiesz.
I opowiedziaa legend o alraunie, przede wszystkim
dla Marcela, który jej nie zna. O tym, e alraun mona
sprzedaą tylko za niszĄ cen, ni ta, za którĄ si jĄ
kupio, i e w kocu ten, który nie moe ju bardziej
ceny obniyą, zostaje z niĄ na zawsze i musi zaprzedaą
dusz diabu.
- Ale to si odnosi do zwyczajnej alrauny - uspokajaa
Saga. - Amulet Ludzi Lodu jest wyjĄtkowy. PrzywiĄza
si do naszego rodu i nie moe naleeą do nikogo innego.
MyŚl, e dla tego z rodziny, kto by si jej pozby, le by si
to skoczyo.
Paul krci gowĄ z przejcia. Wyraz jego twarzy
Świadczy wymownie, co myŚli on o mĄdroŚci Sagi,
a ŚciŚlej biorĄc o jej gupocie. Ale nie chcia znaleą si
ponownie w pobliu alrauny.
Marcel pomóg Sadze opatrzyą stop. Rce mia
niezwykle ksztatne i wraliwe. Ich dotyk by dla Sagi
doznaniem prawdziwie erotycznym, znacznie wikszym
ni wszelkie pieszczoty Lennarta.
SpoglĄdaa w dó na pochylonĄ gow Marcela, na jego
czarne loki. Kady jego ruch Świadczy, e i on odczuwa
to niezwyke napicie midzy nimi. Cudowna, jakby
zaczarowana chwila w tym cichym, przeŚwietlonym so-
necznym blaskiem zagajniku. Rozedrgana aura zmys-
owoŚci otaczaa ich niby gsty obok. Tylko ich.
Marcel trzyma swoje donie na stopie Sagi duej, ni
to byo konieczne, jakby chcia utrwalią t ĄczĄcĄ ich
wi, to wzruszenie, poczucie wspólnoty. Potem wsta
i spojrza jej w oczy.
O Boe! myŚlaa Saga. Ja... To musi byą to, czego
zawsze pragnam. MioŚą. Owo uczuciowe porozumie-
nie midzy kobietĄ i mczyznĄ, które jest czymŚ wicej
ni erotyka, które odmienia czowieka gruntownie, zapa-
da w jego serce i pozostawia w nim na wieki gorejĄce
znami. O Boe! Dziki Ci, e dane mi jest to przeywaą!
Natychmiast jednak przyszo zastanowienie. No i co
teraz? Co si teraz stanie? Czy wszystko ma si ograniczyą
tylko do tej jednej chwili uniesienia i gorĄcych marze,
czy te bdzie jakiŚ ciĄg dalszy? Czy mam prawo spodzie-
waą si dalszego ciĄgu? Czeka mnie przecie zadanie do
spenienia i na nim powinnam si koncentrowaą. Czy
wobec tego mam prawo ywią tak silne uczucie do
mczyzny?
Shira takiego prawa nie miaa. Cztery duchy odebray
jej zdolnoŚą kochania. Dugo, bardzo dugo myŚlaam, e
mnie czeka podobny los, bo przecie wiedziaam, e moje
uczucie do Lennarta nic nie znaczy.
Z rozmarzenia brutalnie wyrwa jĄ gos Paula.
- Czy nigdy nie wyjdziemy z tego przekltego lasu?
- wybuchnĄ gwatownie.
Czar prys. I Saga, i Marcel odetchnli gboko jak po
cikim wysiku fizycznym.
Musieli jednak przyznaą Paulowi racj. Im take to
pytanie przychadzio do gowy. Cay dzie szli przez
sasnowy bór, majĄc pod stopami mchy i kujĄce porosty,
przez jagodniki i wrzosowiska pod wysokimi drzewami,
przez niesamowite, jakby zaczarowane lasy, gdzie peno
byo poroŚnitych mchem gazów, lub przez zagajniki,
gdzie drzewa iglaste rosy na przemian z liŚciastymi
i gstymi krzewami. Tam gdzie las sosnowy by gsty,
musieli przedzieraą si poŚród uschych, kujĄcych gazi.
UdrkĄ byo w takich okolicach ciĄgnicie wózka, który
beuzstannie zapiera si o korzenie, sterczĄce gazie czy
po prostu na nierównej ziemi. Marcel przeklina wtedy
paskudnie. Robi to wprawdzie bardzo cicho, ale Paul
i tak go sysza i sycza ze zoŚciĄ.
- Nie naduywaj imienia Szatana - upomina ostro.
- To si moe zemŚcią!
Saga nie bardzo wiedziaa, co myŚleą o Paulu. By
czowiekiem bardzo skomplikowanym, nikogo podob-
nego nigdy przedtem nie spotkaa. Dziki, a jednoczeŚnie
religijny, dobry i zarazem zy.
ZresztĄ czy naprawd by religijny? Broni przede
wszystkim Szatana. Boga nigdy.
Tymczasem wyszli wprost na due jezioro i musieli je
okrĄyą. Znaleli si w otwartym krajobrazie i widzieli
dalekie osiedla. Stosunkowo najbliej leaa niedua wieŚ
z koŚciókiem poŚrodku. Nie odwayli si jednak pójŚą do
ludzi, póki nie bdzie pewnoŚci, e to ju Norwegia.
Brnli wic z determinacjĄ dalej.
Od dróg trzymali si z daleka. Zdarzao si, oczywiŚcie,
e nieoczekiwanie otwiera si przed nimi jakiŚ leŚny trakt,
wszy lub szerszy, ale naprawd nie mieli ochoty nikogo
spotkaą. Raz znaleli si tak blisko ludzi, e syszeli
rozmowy. Ale jzyk tych rozmów by szwedzki, niestety!
Nic nie wiedzieli na temat, jak due obszary zostay
dotknite cholerĄ ani czy mieszkacy tych leŚnych okolic
majĄ pojcie o zagroeniu epidemiĄ i zakazie przekracza-
nia granicy, ale nie próbowali si dowiadywaą. I chocia
nie mówili o tym goŚno, to przecie wszystkich myŚl
o cholerze napeniaa lkiem, take ze wzgldu na wasne
bezpieczestwo...
Przewanie zresztĄ szli przez odludzia.
A teraz, kiedy wyruszyli z ostatniego popasu, otaczaa
ich pustka jeszcze wiksza ni przedtem. Teraz bowiem
soce schowao si za wzgórza i choą miao Świecią
jeszcze jakiŚ czas, to cienie staway si coraz dusze,
budzĄc mimowolny niepokój.
Szli i szli, od dawna ju nie widzieli Śladów ludzi.
Znajdowali si w samym centrum puszczy.
Saga staraa si byą jak najbliej Marcela. Szukaa
u niego ochrony, take przed Paulem. Tak, to moe
absurd, lecz Paul przeraa jĄ ze wzgldu na t swojĄ
niepojtĄ natur. Ta nieziemska uroda, dystans wobec
innych ludzi, choą to akurat naleao pewnie przypisywaą
arystakratycznemu pochodzeniu, i jego zmienne nastroje!
Czua si w jego towarzystwie coraz gorzej, aczkolwiek
nie potrafiaby powiedzieą dlaczego.
By jak wielkie, nieznane i trudne do opanowania
ródo zagroenia, tylko tak umiaa to okreŚlią.
Stosunek Paula do wspótowarzyszy podróy te by
zmienny i niejasny. Marcela tolerowa, najwyraniej po-
trzebowa go jako przewodnika w tej doŚą niebezpiecznej
Wdrówce przez nieznane leŚne bezdroa. Ale traktowa
go z tĄ wyniosoŚciĄ, z jakĄ arystakraci odnoszĄ si do
osób z ludu. Marcel znosi to jednak z kamiennym
spokojem. On zresztĄ wszystko znosi z kamiennym
spokojem.
Z SagĄ te byo rónie. Zdarzao si, e Paul zaczyna jĄ
uwodzią, ale potem jakby w pó drogi rezygnowa i szed
w swojĄ stron. Kiedy indziej znowu zwraca si do niej
tak samo jak do Marcela. WynioŚle, ironicznie, jakby
chcia pokazaą, e nic dla niego nie znaczy. Bywao te, e
przemienia si w krzykliwego dyktatora.
KtóregoŚ razu jednak, gdy znaleli si oboje z dala od
Marcela, Paul chwyci jĄ w ramiona i mocno przycisnĄ do
siebie. Wysycza przez zby niemal z nienawiŚciĄ: "Ty
wiesz, e jesteŚ moja? Chc ci mieą, dugo na to czekaem,
Sago! WaŚnie takĄ jak ty kobiet chc mieą! Chc widzieą,
jak twoje oczy zachodzĄ mgĄ w miosnym uniesieniu! Nie
ustĄpi, dopóki tego nie osiĄgn!"
Saga uwaaa, e wyznanie brzmi banalnie, ale nie
powiedziaa nic. Wyrwaa si po prostu i posza sobie.
Gdyby we wczeŚniejszej modoŚci bya choą troch
kokietkĄ, z pewnoŚciĄ ulegaby czarowi tego niezwykle
piknego mczyzny. Teraz jednak Saga czua si jak ptak,
który opali sobie skrzyda, a poza tym jej seree byo gdzie
indziej.
Moe Paul widzia, na co si zanosi midzy Marcelem
i SagĄ? I moe to ranio jego dum? SĄdzĄc po jego
zachowaniu, tak waŚnie byo.
Ale przyczyny mogy te tkwią zupenie gdzie indziej.
Szli i szli, chocia zmrok stawa si coraz gstszy.
Wilgotna mga unosia si nad botami, las trwa w ciszy.
Sadze zdawao si, e jakieŚ niewidzialne istoty krĄĄ
pomidzy nimi. Miaa nadziej, e to tylko gra jej
wyobrani, mimo to nie moga si pozbyą uczucia, e coŚ
nie znanego, coŚ mistycznego towarzyszy im przez caĄ
drog. e jest wŚród nich.
Nagle Paul przystanĄ.
- Spójrzcie! - wyszepta.
Znajdowali si nad maym leŚnym jeziorkiem o zaroŚ-
nitych brzegach, wypenionym czarnĄ wodĄ. Za sobĄ
mieli milczĄcy, ciemny las Świerkowy.
Na przeciwlegym brzegu sta ogromny oŚ, pi wod
i przeglĄda si w jeziorze. Kiedy wyszli z lasu, uniós
w zamyŚleniu swojĄ arystokratycznĄ gow i patrzy
ponad wodĄ na ludzi. Potem zastrzyg uszami i powróci
do picia.
- Wspaniae zwierz - szepnĄ Paul.
- O, tak - przyznaa Saga. - Jest pikny, zwaszcza po
drugiej stronie jeziora.
Obaj mczyni uŚmiechnli si do niej i zawrócili do
lasu. Saga ruszya za nimi, podesza do Marcela i mocno
chwycia go za rk.
Teraz ju nie mogli dugo wdrowaą, trzeba byo
pomyŚleą o jakimŚ noclegu. Wkrótce potem znowu
zobaczyli jezioro, tym razem wiksze, a przy nim
kilka budynków. Przystanli, by si zastanowią nad
sytuacjĄ.
- Musimy ju byą w Norwegii - oŚwiadczy Paul.
Marcel odnosi si do tego sceptycznie.
Paul rozstrzygnĄ spraw:
- Pójd tam i zapytam. O, jakieŚ dwie dziewczyny.
Uwiod je i poprosz o schronienie na noc.
- Nie, nie - zaprotestowa Marcel z uŚmiechem. - Nie
moemy nocowaą tak blisko ludzi. Zwaszcza jeŚli to
Szwedzi. Ale dobrze, id i dowiedz si. Na pewno zrobisz
na nich takie wraenie, e zapomnĄ zapytaą, skĄd si
wziĄeŚ. Ale bĄd tak dobry i ogranicz znajomoŚą do
najbardziej podstawowych pyta! Nie mamy czasu na
adne romanse.
- Szkoda, szkoda - narzeka Paul artobliwie, ruszajĄc
w stron zabudowa.
O ile sympatyczniejszy sta si nastrój dziki Świado-
moŚci, e sĄ w pobliu ludzi. Dopóki byli tylko we troje,
napicie midzy nimi stawao si momentami nie do
zniesienia. A moe wszystko stao si atwiejsze, kiedy
Paul odszed? Saga odprowadzaa go wzrokiem. Mimo
woli przysuna si bliej Marcela.
- On mnie wytrĄca z równowagi - powiedziaa.
- Mnie take - mruknĄ Marcel.
- Po prostu nie wiem, co to jest.
Jak okropnie zabrzmiay te sowa: Co to jest, a nie: kto
to jest.
Skulia si.
Paul podszed do dziewczĄt, które stay jak skamienia-
e. Najwyraniej nie wiedziay, co powiedzieą. Saga
doskonale to rozumiaa: Zobaczyą kogoŚ tak niezwyk-
ego, wyaniajĄcego si z lasu! Ciekawe, co sobie myŚlay?
Paul zabawi tam doŚą dugo. Tymczasem Saga i Mar-
cel stali przy sobie, napawajĄc si nawzajem swojĄ
bliskoŚciĄ. Saga niemal czua pynĄce od niego rozkoszne
ciepo. Ogarna jĄ dziwna tsknota, myŚlaa o niewidzial-
nej wizi, cudownej i bardzo silnej, o wszystkim, co ten
czowiek móg jej daą, jeŚli tylko ona zechce wziĄą.
A Saga chciaa. Po raz pierwszy w swoim yciu
pragna przyjĄą mioŚą mczyzny. A moe mioŚą to
zbyt mocne sowo jak na tak krótkĄ znajomoŚą?
Nie! Dziwna sprawa, ale nie. Wszystko, co teraz
wypeniao jej myŚli i uczucia, byo tak intensywne, e nie
mogo powstawaą tylko w niej samej, musiao pynĄą do
niej take od Marcela. I byo tak silne, e zabarwiao
atmosfer caego otoczenia. Saga wiedziaa, e cae jej
ciao i dusza dĄĄ tylko do tego, by byą jak najbliej
Marcela. Czua mrowienie pod skórĄ, nerwy napinay si,
kiedy docierao do niej ciepo jego oddechu. Ten oddech
waŚnie, powolny i gorĄcy, Świadczy, e Marcel odczuwa
to samo co ona.
Odwrócia gow i spojrzaa na niego. Teraz, kiedy
nie byo Paula, widziaa, jak bardzo pociĄgajĄcym m-
czyznĄ jest Marcel. Zupenie inaczej ni tamten Śliczny
archanio, jak okreŚlaa Paula. W Marcelu byo coŚ
wicej, jakaŚ ggbia. Cechowaa go surowa powaga,
która od czasu do czasu agodniaa, przemieniajĄc si
w czuoŚą; w niezwykych oczach, tak jasnych, e skóra
i wosy zdaway si przy nich jeszcze ciemniejsze, bya
jakaŚ sugestywna sia. Oczy osadzone doŚą gboko
wydaway si takie tajemnicze i takie pociĄgajĄce! Teraz
uŚmiechay si do niej, powanie i spokojnie, wyraay
wszystko, co zrodzio si midzy nimi, a co nie zostao
powiedziane...
Ale kiedy si w kocu odezwa, sowa zabrzmiay
przeraajĄco.
- On ciebie pragnie - powiedzia z zacitĄ zoŚciĄ.
- Wiesz o tym, prawda?
- Nnnie... Nie wydaje mi si - odpara niepewnie.
- On tak mówi, ale ja wcale nie wierz.
- Bo nie znasz mskiej dumy, Sago! Paul nigdy by si
nie przyzna do poraki, nigdy by si te nie zniy do
tego, by ebraą o twojĄ mioŚą.
- Masz racj. On nie ebrze. Raczej okazuje zoŚą.
UszczypnĄ mnie w rami, a zabolao. Ale mimo wszyst-
ko... Nie, Marcelu, sĄdz, e si mylisz. SyszaeŚ przecie,
jak powiedzia, e bdzie uwodzi tamte dziewczyny.
- Och, moja droga, nie bĄd naiwna! Powiedzia tak
po to, by wzbudzią w tobie zazdroŚą.
Machna niecierpliwie rkĄ.
- Ale co by on we mnie widzia? Jestem sztywna
i zimna... Sam tak powiedzia!
- No, no, zastanów si. MyŚl, e jego akurat to
najbardziej pociĄga. Ty rzeczywiŚcie sprawiasz wraenie
osoby bardzo chodnej i zachowujĄcej duĄ rezerw, ale ja
wiem, jaka gbia uczuą si za tym kryje. I on wie take.
A to, e tak trudno ci zdobyą, budzi w mczyznach
instynkt myŚliwego.
- To samo mówi Lennart. - Saga zadraa. - Ale on
nie znalaz we mnie ukrytego ciepa.
- Bo to nie by mczyzna dla ciebie. Paul zresztĄ te
nie jest.
Nie dopowiedzia reszty. A Saga nie miaa odwagi
zapytaą. Znowu spojrzaa w stron zabudowa.
- On jest jak pikna muszla - powiedziaa cicho.
- Skorupa niezwykej urody, ale co si kryje we-
wnĄtrz? Kim on, na Boga, jest? W kadym razie nie
jest adnym hrabiĄ Lengenfeldtem, to mogabym przy-
siĄc.
- Czy on dziaa na ciebie jako mczyzna? - zapyta
Marcel pógosem.
Och, jaka nieskoczona cisza! I jej odpowied bdzie
take nieskoczenie wana!
- To zaley, co rozumiesz przez okreŚlenie: "dziaa"?
- rzeka wolno. - On robi wraenie, trudno si oprzeą, ten
jego wyglĄd... Ale jeŚli ci chodzi o coŚ powaniejszego...
to odpowied brzmi: nie!
Zdawao jej si, e Marcela to uspokoio, mimo to
powiedzia w zamyŚleniu:
- Nie bybym tego taki pewien, Sago. Po prostu oczu
nie moesz od niego oderwaą.
- To moe tak wyglĄdaą. Ale teraz zastanawiam si,
dlaczego i o czym on tak dugo tam rozmawia?
- Sraraj si tylko nie zostawaą z nim sam na sam
- ostrzeg Marcel.
- Nie, nie odwayabym si! Bo to, co si kryje za tĄ
wspaniaĄ fasadĄ, to, co on nosi w sobie... przeraa mnie,
trudno nawet powiedzieą jak basdzo. Marcelu, ja czuj,
czuam to przez caĄ drog, e towarzyszy nam zo.
- Owszem - potwierdzi wolno. - MyŚl, e masz
racj. Ale ja bd przy tobie. Bd ci ochrania, eby ci si
nic zego nie przytrafio.
Instynktownie chwycia jego rk.
- Nie odchod ode mnie, Marcelu, ani na moment.
BĄd przy mnie, nie zostawiaj mnie samej z tym...
monstrum!
- O, to chyba zbyt mocne sowo!
Znowu poczua t nie nazwanĄ, bezgranicznĄ wspól-
not z czowiekiem obok niej. Nawet otaczajĄce ich
powietrze byo niĄ przesycone i wiedziaa, e tego
mczyzn umiaaby kochaą. GorĄco i gwatownie, wszy-
stkimi zmysami, tak jak Saga Simon nigdy nie kochaa.
Do Marcela dotkna leciuteko jej ramienia. Ostro-
nie, jakby si ba, e jĄ przestraszy. W tym zmysowym
dotkniciu doni wyczuwaa jego napicie, jego... poĄda-
nie. KĄtem oka widziaa pikne, dugie i szczupe palce,
które wolno, wolniutko zaciskay si na jej ramieniu.
- Paul wraca - powiedziaa Saga krótko, przestraszo-
ma. tym, co si midzy nimi dziao, przestraszona, e sama
tak bardzo pragnie dalszego ciĄgu.
Marcel westchnĄ z rezygnacjĄ i jego rka wolno
zsuna si w dó.
Saga oddychaa ciko, nie spuszczajĄc oczu z po-
wracajĄcego Paula. Przeycie byo tak intensywne, e
czua spywajĄce po karku kropelki potu.
- Och, jedna z dziewczĄt okazaa si prawdziwĄ
piknoŚciĄ! - woa Paul z daleka. - UzgodniliŚmy, e
dzisiejszĄ noc spdzimy w stajni.
- Tak blisko ludzi? - zapyta Marcel.
- Nie wy, oczywiŚcie! - rzek Paul, rzucajĄc Sadze
promienne spojrzenie. - Tamta dziewczyna i ja. A w ogóle
to one sĄ Szwedkami. Ale jesteŚmy ju bardzo blisko
norweskiej granicy. Przekroczymy jĄ jutro.
Saga i Marcel nie wiedzieli, co powiedzieą.
- Czy ty naprawd zamierzasz...?
- Nie, oczywiŚcie, e nie - rozeŚmia si Paul. - Zaar-
towaem sobie z was. Nie spodziewaeŚ si chyba, Mar-
celu, e zostawi ci sam na sam z SagĄ? Wszyscy wiedzĄ,
co by si wtedy stao. No, chodcie, ruszamy dalej!
Saga zastanawiaa si nad tym, co Marcel powiedzia
o zazdroŚci. Tak, nie ulegao wĄtpliwoŚci, e tamto o nocy
z dziewczynĄ w stodole Paul adresowa przede wszystkim
do niej.
Jej to w ogóle nie obeszo. Ale zauwaya zaciekawione
spojrzenie Marcela. Co on sobie myŚli? Naprawd uwaa,
e Paul dziaa na niĄ fizycznie?
Byo raczej przeciwnie! Teraz kiedy wróci, pojawi si
znowu dawny lk. Baa si. Ona, która do niedawna
w ogóle nie wiedziaa, co znaczy lk! Teraz serce jej si
kurezyo w trudnym do okreŚlenia przeraeniu.
Kim, na Boga, jest ten Paul?





ROZDZIA VI


Znaleli znakomite miejsce na obóz przy kocu wĄs-
kiego cypla wchodzĄcego w gĄb leŚnego jeziorka. M-
czyni zbudowali od strony lĄdu zapor z uschych drzew,
gazi i chrustu; bdĄ mogli czuą si bezpieczni, chronieni
przed napaŚciĄ zarówno ze strony zwierzĄt, jak i ludzi.
Zapada letnia noc. Ksiyca nie byo widaą, niebo
zakrywaa gruba powoka chmur, nie byo jednak tak
ciemno, by nie mogli rozróniaą przedmiotów przed sobĄ.
Choą znajdowali si w Środku puszczy, nie chcieli rozpalaą
ognia, by ktoŚ nie zauway ich obecnoŚci. Saga zrobia
kolacj z zapasów, jakie ze sobĄ nieŚli, i przygotowaa
posania najlepiej jak umiaa. Ona sama nie nawyka do
nocowania pod goym niebem i nie miaa wprawy w takiej
pracy, ale Marcel pomóg jej rozesaą paszcze i derki na
trawie. Dla siebie poŚcielia w Środku. Puszcza bya dla
niej obszarem cakowicie nie znanym, a nocĄ mogĄ si tu
wóczyą najrozmaitsze stwory.
W kocu uoyli si do snu, zmczeni, ale syci. Saga
czua bolesne pulsowanie w caym ciele. Nie moga
znaleą wygodnej pozycji, bo albo posanie byo nierów-
ne, albo okrycie si z niej zsuwao.
Po chwili stwierdzia, e aden z jej wspótowarzyszy
nie Śpi. Obaj tak samo jak ona leeli i wpatrywali si
w niebo. Zastanawiaa si tylko, czy i oni odczuwali ten
sam rozedrgany niepokój, ten sam paniczny lk, e czas
nagli. e powinni iŚą dalej, uciekaą od...
Nie, to zakrawa na histeri. A w ogóle to do niej nie-
podobne.
- Nie moecie spaą? - zapytaa najciszej jak moga.
Obaj potwierdzili.
- Czuj w powietrzu jakiŚ dziwny niepokój - szepna
Saga. - Nie wiem, co to jest.
Marcel odpowiedzia, e odczuwa to samo, tylko Paul
okaza si niewraliwy.
- Jestem zbyt przemczony - wyjaŚni. - i tylko
dlatego mam kopoty z zaŚniciem.
To asne, e ty nic nie czujesz, pomyŚlaa Saga ze
zoŚciĄ. Bo przecie to ty jesteŚ ródem niepokoju!
- Te dziewczyny - zapytaa - czy to naprawd byy
Szwedki? Nie Finki?
- Tego nie wiem - odpar Paul. - W kadym razie
mówiy po szwedzku.
- I nie syszay nic o epidemii cholery? - wtrĄci
Marcel.
- Chyba nie sĄdzisz, e je o to pytaem? - odpar Paul
i odwróci si w jej stron. - Ale same o niczym nie
wspomniay.
- W porzĄdku. W takim razie nic nam nie grozi - rzek
Marcel. - Ani epidemia, ani to, e ludzie zacznĄ gadaą
o dziwnych wdrowcach.
- Ale na przejŚciach granicznych muszĄ pewnie wie-
dzieą, jak si sprawy majĄ - zastanawiaa si Saga.
- To bardzo prawdopodobne. Dlatego przedzieramy
si przez te pikne, choą ponure fiskie lasy.
Paul westchnĄ:
- Tak, pikne to one sĄ. Zwaszcza osada, z której
pochodziy dziewczta.
- ZapytaeŚ, jak si nazywa?
- Nie. Zapomniaem. Dziewczyny byy takie urocze.
Ale teraz, kiedy zwróciaŚ mi na to uwag, myŚl, e chyba
rzeczywiŚcie miay fiskie rysy. WystajĄce koŚci poli-
czkowe i w ogóle. Tak, przyznaj, to lekkomyŚlne z mojej
strony, e nie zapytaem o nazw wsi, ale co by nam to
dao?
- WaŚnie, masz racj.
Przez chwil leeli milczĄc.
- Czy tu naprawd jest duo Finów? - zapyta Marcel.
Saga, która wiedziaa sporo o yjĄcych w Szwecji Finach
i zamieszkiwanych przez nich okolicach, odpowiedziaa:
- W ostatnich czasach sprowadza si tu caraz wicej
Szwedów, ale wiem, e bardzo wielu dawnych mieszka-
ców jest pochodzenia fiskiego i e bardzo sĄ z tego
dumni, najzupeniej susznie, moim zdaniem. JeŚli chodzi
o nas, to wolaabym, eby twoje znajome mówiy raczej
po fisku ni po szwedzku.
- A to dlaczego?- zapyta Paul.
Saga westchna.
- Historia tych okolic i dzieje tutejszych Finów nie
przynoszĄ Szwedom chluby.
- Zdaje mi si, e ty duo o tym wiesz - wtrĄci
Marcel, przyglĄdajĄc jej si w bladej poŚwiacie letniej
nocy. - Opowiedz!
Saga uŚmiechna si.
- Owszem, wiem co nieco o rónych sprawach. Wiesz,
ja jestem kimŚ takim, o kim si mówi "dyletant". Kto
liznĄ troch wiedzy o rónych sprawach, ale niczego
porzĄdnie nie zgbi. Dla mnie ródem wiedzy bya
matka, ona bya bardzo mĄdrĄ kobietĄ. W kadym razve,
skoro mowa o tych Finach, to wiesz, e kiedyŚ Finlandia
i Szwecja tworzyy jedno pastwo. Szwedzcy wadcy
uwaali, e mogĄ decydowaą o losie Finów wedug
wasnego widzimisi. Pod koniec szesnastego wieku król
szwedzki postanowi zaludnią okolice, przez które waŚ-
nie idziemy. Chodzio mu o pomnoenie podatków dla
korony, lecz w równym stopniu take o ochron granicy
od strony Norwegii, cakowicie tu otwartej. Jeszcze i teraz
jest to pustkowie, a dawniej granica przebiegaa przez
kompletne odludzia. Wtedy to, na przeomie wieku
szesnastego i siedernnastego, fiskie krainy Tavastland
i Savolaks ucierpiay w wyniku dugotrwaych klsk
nieurodzaju, zatem Finowie nie mieli nic przeciwko
przesiedleniu si w inne okolice. Szacuje si, e w wieku
osiemnastym yo w Szwecji blisko czterdzieŚci tysicy
Finów.
- Niele - wtrĄci Paul.
- RzeczywiŚcie sporo. Ale i tutaj powodzio im si nie
najlepiej. Mówiono o nich: "arofinowie", bo prowadzili
arowĄ upraw roli: wypalali ogromne poacie lasów
i pogorzeliska zamieniali w pola, w ogóle lubili yą na
otwartych przestrzeniach, a osady lokowali na wzniesie-
niach. ZauwayliŚcie te pewnie po drodze, e gdzienie-
gdzie pola i Ąki sĄ ogrodzone wysokimi parkanami
z kamieni. Potrzebne do tego kamienie Finowie wydoby-
wali z ziemi, pracowali w kamienioomach.
Przerwaa na chwil, a potem mówia dalej:
- Ale w siedemnastym wieku w Szwecji zaczto
rozwijaą wydobycie surowców. A Finowie mieszkali na
terenach bogatych w rudy, poza tym Szwedom nie bardzo
si te podobao to wypalanie lasów. Zaczy si prze-
Śladowania, puszczano z dymem fiskie osady, niszczono
pola. Szwedzi chcieli uzyskaą dostp do kopalin, ale czsto
chcieli po prostu odebraą Finom ich dobrze zagos-
podarowane osiedla. W wyniku tego potworzyy si liczne
rzesze bezdomnych Finów, którzy zostali pozbawieni
wszystkiego, zewszĄd byli przepdzani i wóczyli si
z miejsca na miejsce. Ustanowiono w stosunku do nich
bardzo surowe przepisy, musieli uczyą si jzyka szwedz-
kiego, chodzią do szwedzkiego koŚcioa, a kiedy si gdzieŚ
osiedlali czy najmowali do pracy, pacili bardzo wysokie
podatki. Ich dorobek wciĄ jeszcze w tych okolicach
istnieje. To zasuga Finów, e sĄ tu mniejsze i wiksze
szwedzkie osiedla.
- Rozumiem - rzek Marcel. - Chcesz powiedzieą, e
Finowie majĄ wiksze zasugi w zagospodarowaniu tych
okolic ni pastwo szwedzkie?
- WaŚnie tak. Mama opowiadaa mi, e w fiskich
lasach jest wiele pamiĄtek po dawnej obcej kulturze.
Finowie yli w kurnych chatach. To taka pradawna forma
budynku mieszkalnego, dom bez komina, z którego dym
uchodzi na zewnĄtrz przez otwór w dachu. Podczas naszej
wdrówki widywaliŚmy z daleka takie domy. I... - Saga
zamilka na chwil, jakby si wahaa. - I ich wiara take
przetrwaa. Ich bóg nazywa si Ukko, to pan nieba
i urodzaju. Pogaskie bóstwa Finów miay wielkĄ moc
i byo ich wiele. Mama opowiadaa mi o... No waŚnie,
akurat o tym opowiadajĄ take ksigi Ludzi Lodu, bo Sol
spdzia troch czasu w fiskich lasach. Pamitam opo-
wieŚą o pewnej brzozie, która roŚnie gdzieŚ tutaj, w po-
bliu granicy, chocia nie wiem, po której stronie,
szwedzkiej czy norweskiej. To bardzo dziwne drzewo,
wyglĄda wrcz groteskowo. Chora i powykrzywiana,
pena jakichŚ obrzvdliwych naroŚli. Otó dawno, dawno
temu y sobie stary Fin, taki ludowy znachor, znajĄcy si
na czarach, o którym powiadano, e potrafi leczyą
wszelkie choroby. I wiecie, co on robi? Uwalnia ludzi od
cierpie w ten sposób, e przenosi ich dolegliwoŚci na to
nieszczsne drzewo! Dlatego brzózka wyglĄdaa tak okro-
pnie. Nikt nie way si zbliyą do niej ani jej dotknĄą, bo
mogoby si to skoczyą bardzo le. Czowiek móg
przejĄą od drzewa róne straszne choróbska.
- Uff! Mam nadziej, e nie natrafimy po drodze na t
brzoz - jknĄ Paul.
- Te mam takĄ nadziej. Niestety nie wiem, gdzie ona
roŚnie. Wiem tylko, e istnieje i sprawia wraenie nie-
Śmiertelnej. A poza tym jest jeszcze...
- Masz wicej takich opowieŚci?
- Nie, to akurat nie jest takie straszne. GdzieŚ niedale-
ko granicy ma si znajdowaą krzy na ziemi.
- Jak to: na ziemi? - zapyta Marcel.
- Nie wiem dokadnie, na jakiejŚ Ące czy gdzieŚ,
wyglĄda jakby wycity w ziemi. Zostaa stamtĄd zdjta
dar; jest tylko czarna ziemia w ksztacie wielkiego
krzya. Nic na tej ziemi nigdy nie roŚnie. I tak jest od
bardzo dawna, mówiĄ ludzie.
- Ale przecie Finowie nie wierzyli w chrzeŚcija-
skiego Boga?
- Drogi Marcelu, wiem o tym tylko tyle, ile sama
usyszaam. Ale przysigam ci, e to prawda! Opowiedzia-
a mi to matka, a ona nigdy nie zmyŚlaa, nie mówia
nieprawdy. Opowiadaa mi jeszcze wiele innych historii
o fiskich lasach, ale reszty nie pamitam, tylko te dwie
[OpowieŚci o brzozie i krzyu sĄ prawdziwe. Oba te niezwyke
zjawiska istniejĄ do dziŚ (przyp. autorki).]
sprawy wryy mi si w pamią.
Prawdopodobnie dlatego, e zostay opisane w ksi-
gach Ludzi Lodu.
Duy obok mgy przepywa nad cyplem i zasoni im
niebo. Wszyscy troje milczeli, czekajĄc na sen. Przygoto-
wywali si na jego przyjcie. Saga skulia si na boku
i okrya szczelnie, chcĄc zatrzymaą jak najwicej ciepa
pod cienkim letnim paszczem. Nagle uŚwiadomia sobie,
e Marcel okrywa jĄ swojĄ szerokĄ pelerynĄ. Paul naj-
wyraniej ju spa.
Leaa blisko Marcela, ale nie na tyle, eby go dotykaą.
Czua jednak pynĄce od niego ciepo i to sprawiao, e nie
moga zasnĄą.
Dugo leaa wsuchujĄc si w mow lasu, w dalekie
gosy ptaków i zwierzĄt. Doszo do niej stumione
nawoywanie sowy, a moe lisa, krzyki tych dwu stworze
zawsze trudno odrónią. Suchaa skrzypienia gazi
i szelestu liŚci. Raz rozlego si cikie, ostrone stĄpanie
i wtedy przysunla si bliej Marcela, ale nie za bardzo.
Nie wiedziaa, czy on Śpi, czy nie. Lea zupenie bez
ruchu, nie syszaa nawet jego oddechu. Ale nic dziwnego,
skoro nieustannie dochodziy do niej zewszĄd jakieŚ
szumy i szelesty. Moe to wiatr w koronach drzew, a moe
stumiona pieŚ jakiejŚ niedalekiej wody?
Leaa i rozmyŚlaa o swoim zadaniu, bo teraz, po
spotkaniu z tymi dwoma mczyznami, którzy wywarli na
niej takie wraenie, znaazo si ono jakby na drugim
planie. Bardzo trudno byo jej koncentrowaą si na tym
oczekujĄcym jĄ nieznanym. Po pieswsze, wciĄ nie wie-
dziaa, na czym to zadanie ma polegaą, a po drugie
opuŚcio jĄ to, co uwaaa za ródo swojej siy, mianowi-
cie odwaga czy raczej brak wszelkiego lku. W tej
wdrówce mieustannie towarzyszy jej strach. Tkwi
gdzieŚ w jej mózgu niejasny, trudny do okreŚlenia, a przez
to jeszeze bardziej przeraajĄcy.
Próbowaa uoyą si wygodniej, obolae ciao nie
mogo znaleą odpowiedniej pozycji. Powietrze przesyco-
ne byo wilgociĄ, dojmujĄcy ziĄb panowa na cyplu, nad
którym krĄyy oboki mgy, przesuwajĄc si ponad wodĄ
i zaktadajĄc do ich obozowiska.
Nawet nie zauwaya, kiedy usna.

Saga miaa sen. Cakowicie absurdalny sen, który
mógby byą Śmieszny, gdyby jednoczeŚnie nie by taki
zowieszczy.
Znajdowaa si w domu, w Szwecji. Byo u niej kilka
sĄsiadek i wszystkie stay na dziedzicu przy wysokim
stogu somy, ale otoczenie byo inne ni zazwyczaj przy
stogu. Nie byo widaą adnego pola; krajobraz by jakiŚ
upiorny, wszdzie znajdoway si wielkie, groteskowe
formacje kamienne. Pomidzy nimi ziay pustkĄ okropne
czame jamy, w których coŚ dudnio gucho, z wielu
wydobywaa si para. Owe wysokie nieksztatne kamien-
ne supy rzucay cienie na ludzi.
- Dimmuborgir - powiedziaa jedna z sĄsiadek rze-
czowo.
Pozostae kiway gowami, jakby wiedziay, o co
chodzi.
- On wydosta si na gór waŚnie tdy - wyjaŚnia
inna.
- Kto? - zapytaa Saga.
Wszystkie popatrzyy na niĄ surowo. Czy naprawd
mona byą takim gupim?
- Lucyfer, oczywiŚcie - wyjaŚniy.
- Lucyfer? - zapytaa znowu sposzona. - Przecie on
nie istnieje.
- OczywiŚcie, e istnieje. Dobrze o tym wiesz! Pojawi
si waŚnie na Ziemi, eby szukaą swojej ukochanej.
A jesteŚ niĄ ty, Sago!
Kobiety patrzyy na niĄ powanie.
- JesteŚ do niej podobna, Sago. Podobna jak dwie
krople wody. I on ciebie szuka, nie wiesz o tym?
Wtedy Saga wygosia jednĄ z tych niezwykych replik,
jakie czasem wypowiadamy we Śnie, ŚwiadczĄcych, e
myŚlimy wtedy jasno i logicznie, choą niekiedy dziejĄ si
w naszych snach rzeczy cakiem absurdalne.
- Ja nie chc byą kochana dlatego, e jestem do kogoŚ
podobna - oŚwiadczya. - Ja chc byą kochana dla siebie
samej!
Jedna z kobiet przysuna swojĄ twarz blisko twarzy
Sagi.
- Wic jednak chciaabyŚ byą przez niego kochana?
Saga poczua si nagle bardzo lekka. Niemal unosia si
w powietrzu.
- Chciaam tego, kiedy byam dzieckiem. Ale teraz
wiem wicej. Lucyfer jest jedynie piknym marzeniem.
tego nie mona mieą.
Sceneria si zmienia, choą Saga nie zauwaya, jak
do tego doszo. Znajdowaa si teraz w ciemnym lesie,
zupenie sama. Nie, niezupenie. Byli tam te jacyŚ
mczyni. Ale to chyba nie ludzie, raczej fauny. Stwo-
rzenia te wyglĄday okropnie, byy cakiem nagie, kos-
mate, pokryte jakby sierŚciĄ, o ogromnych, uniesio-
nych w gór mskich czonkach. Zbliay si do Sagi,
a ona spostrzega, e take jest naga. Przemkrza jej
przez gow szalona myŚl, e to sĄ moe owe demony
Ludzi Lodu, ale nie bya pewna. Stwory przypominay
faunów czy te satyrów, które kiedyŚ oglĄdaa w ja-
kiejŚ ksiĄce.
- Nie ujdziesz nam! - szeptay gosami penymi
poĄdania, a z ust cieka im Ślina. - Wiesz, e nam nie
ujdziesz. Twój przyjaciel i pomocnik na nic si tu nie
przyda. Lucyfer pragnie ciebie i nic go nie powstrzyma.
Stwory dotykay jej ciaa, a ona czua, e ogarnia jĄ
podniecenie. I nagle z bardzo daleka usyszaa nawnywa-
nie, ale z trudem rozróniaa sowa, bo nad ziemiĄ zerwa
si wicher i wszystko tono w szumie.
- Sagal Saga! Spiesz si, czas nagli! On zastawia na
ciebie puapk, poĄda ci! Lucyfer ciebie chce i nic nie
moe go powstrzymaą. Spiesz si! Uciekaj!
- Nic mi nie grozi! - zawoaa w odpowiedzi, próbujĄc
si jednoczeŚnie wyrwaą czepiajĄcym si jej rkom saty-
rów. - Nic mi nie grozi, bo ja go nie chc! On kocha nie
mnie, lecz tamtĄ kobiet z pradawnych czasów.
- Mylisz si, Sago! Mylisz si! On ciebie kocha, ciebie,
odkĄd ci pozna, pragnie tylko ciebie i nie ujdziesz mu.
Uciekaj, uciekaj, Sago!
- PrzysaliŚcie mi przecie czowieka na pomoc, praw-
da?
- PopeniliŚmy bĄd, on jest zbyt saby.
Szum i gosy umilky. Satyry znikny. Saga bya sama
w swoim pokoju w rodzinnym domu. Ojciec gaska jĄ po
ramieniu.
Próbowaa wyjaŚnią mu sytuacj:
- To nieprawda, ojcze, nieprawda. Marcel jest wystar-
czajĄco silny. I ja go kocham, wic Lucyfer nie moe nam
nic zrobią.
- Obud si, Sago! Obud si!
Z jkiem otworzya oczy i ockna si. Senny koszmar
si ulotni. Ojca przy niej nie byo. Znajdowaa si pod
goym niebem, otaczaa jĄ wilgotna mga. Marcel? Marcel
jest tutaj... to by jego gos.
OczywiŚcie! Ojciec przecie nie yje. Odszed na
zawsze dawno temu. Och, jake za nim tsknia! WaŚnie
teraz tak boleŚnie odczuwaa jego brak.
Uniosa si na okciu.
- Chyba ci si Śnio coŚ strasznego - uŚmiecha si do
niej Marcel. - JczaaŚ przez sen.
Rzucia pene lku spojrzenie w stron Paula, ale jego
posanie byo puste.
- Czy powiedziaam coŚ konkretnego?
- Nie, adnego ujawniania tajemnic.
Saga nie bya w stanie odpowiedzieą mu uŚmiechem.
- Czy to ju rano? - zapytaa, siadajĄc.
- Nie, jeszcze noc.
Teraz dostrzega Paula. Sta nad jeziorkiem i w tej
koujĄcej nad cyplem mgle sprawia wraenie olbrzyma.
Saga zadraa.
- Owszem, jest bardzo zimno - powiedzia
- Wchod pod okrycie!
Nie moga oderwaą oczu od Paula. Wydawa jej si
nadludzko wielki i pikny, z tymi swoimi zocistymi
wosami, ze szlachetnymi rysami. Archanio, jak go od
pierwszej chwili nazywaa. O mój Boe!
Znowu zalaa jĄ zimna fala strachu. Zaczynaa si
baą, e przodkowie mieli racj. Marcel nie jest do-
statecznie silny, by przeciwstawią si tamtemu mon-
strum. Marcel jest zbyt delikatny i zbyt yczliwy caemu
Światu.
MuszĄ uciekaą, obo)j! MuszĄ si od niego uwoinią!
- Sago - rzek MarceI cicho. - Jest coŚ, o czym
powmienem ci powiedzieą. - Kiedy si obudziem, Paul
grzeba w twoim kuferku, w skarbie Ludzi Lodu. ChrzĄk-
nĄem dyskretnie, eby daą mu do zrozumienia, e nie
Śpi. Nie oglĄdajĄc si odszed stĄd i stanĄ nad brzegiem,
tam gdzie dotychczas stoi. Wtedy ty zaczaŚ jczeą.
- Paul? A czego on chce od skarbu Ludzi Lodu?
- Czy to nie oczywiste? Czy nie okazywa bardzo
ywego zainteresowania skarbem od chwili, kiedy powie-
dziaem, ile to moe byą warte?
Saga spoglĄdaa w zamyŚleniu na nieziemskĄ postaą
nad wodĄ.
- Ale to si nie zgadza...
- Co masz na myŚli?
- Marcelu, musimy porozmawiaą. W cztery oczy.
najszybciej jak to moliwe.
- Nie moesz mi zaraz powiedzieą, o co chodzi?
- Nie, to zbyt skomplikowane. I zbyt niewiarygodne.
Czy myŚlisz e on chcia zabraą mi alraun?
- CoŚ ty! Przecie on si jej Śmiertelnie boi!
- Tak. Marcelu, co to jest Dimmuborgir?
Spojrza na niĄ zdumiony.
- Nie mam pojcia.
- To musi byą jakieŚ miejsce. Moe brama w dó... nie,
uff!
- Naprawd nie wiem, nigdy nie syszaem takiej
nazwy.
- Brzmi jakby po islandzku, prawda?
- Owszem, albo po staronordycku, co zresztĄ wy-
chodzi mniej wicej na to samo. To musi byą islandzka
nazwa. Ale dlaczego pytasz? Z czym to si Ączy?
- Ach, nic takiego. Porozmawiamy o tym póniej.
Marcel, czy moemy uwolnią si od Paula? Jak najszyb-
ciej?
Marcel by wyranie wzburzony.
- To troch trudne, tak w Środku lasu...
- Wobec tego nie zostawiaj mnie ani na chwil
- poprosia gorĄczkowo. - On... On jest niebezpieczny!
- Tak, wiem o tym. On na ciebie czyha, zauwayem to
ju dawno. Ale teraz wraca, nie mów nic na temat skarbu!
- Jasne. Najlepiej udawaą, e nic si nie stao.
- I nie bój si! Jestem przy tobie przez cay czas.
Saga westchna w duchu. Marcel by wysoki i silny,
dawa jej poczucie bezpieczestwa. Ale nie wiedzia, z kim
przyjdzie mu si zmierzyą.
A moe ona sobie to wszystko wyobrazia? Sny, te
wszystkie okropne skojarzenia?
Paul uŚmiecha si do nich troch sztucznie. Najwyra-
niej nie by pewien, czy Marcel go widzia, kiedy prze-
glĄda baga Sagi. Uznali zgodnie, e do rana jeszcze
daleko, choą niebo na wschodzie zaczynao powoli
blednĄą, i e warto jeszcze troch pospaą.
Saga jednak za bardzo si baa...


Wkrótce znowu si obudzia z jakimŚ nieprzyjemnym
uciem. PoczĄtkowo nie moga pojĄą, co si dzieje, ale
kiedy uniosa gow i poczua na policzkach krople
deszczu, usiada gwatownie.
- Obudcie si, chopcy! Deszcz pada!
Zerwali si na równe nogi. Deszcz nie by silny, ale
spanie pod goym niebem przy takiej pogodzie nie
naleao do przyjemnoŚci. Choą zdawali sobie spraw
z tego, e nadal jest bardzo wczeŚnie, zaczli zwijaą obóz.
I tak by nie mogli spaą.
Saga posza na brzeg jeziorka, eby si umyą. Cicho
padajĄce krople deszczu rysoway krgi na powierzchni.
Pochylia si i po raz pierwszy od wielu lat przyglĄdaa
si uwanie swemu odbiciu w wodzie. Robia to po raz
ostatni jako bardzo moda dziewczyna. W wieku, kiedy
lubimy si sobie przypatrywaą w nadziei, e okaemy si
naprawd pikni.
Teraz odkrywaa siebie ponownie.
Zdumiona spoglĄdaa na siebie takĄ, jakĄ musieli jĄ
widzieą Paul i Marcel. UŚmiechaa si troch ironicznie,
ale, choą niechtnie, musiaa przyznaą im racj. Czowie-
kowi na ogó z trudem przychodzi uznaą, e jest urodzi-
wy. Przeszkadza temu pewna wrodzona skromnoŚą,
a take swego rodzaju mania, której wszyscy ulegamy,
a która polega na wynajdywaniu w sobie wad i niedostat-
ków, od niewidocznego pryszcza po garb na nosie
i krzywe nogi.
Saga szukaa i szukaa, ale nie moga znaleą w swoim
wyglĄdzie niczego takiego.
Zdaje mi si, e nie widziaam wasnego odbicia od
wielu lat, myŚlaa. Po raz ostatni chyba w czasie, kiedy
Lennart zabiega o moje wzgldy. OczywiŚcie, patrzyam
w lusterko kadego dnia, byam zawsze zadbana, ale
twarz, która na mnie stamtĄd spoglĄdaa, nie miaa ze mnĄ
nic wspólnego. Bya obcĄ rzeczĄ, nie mnĄ.
Teraz jednak chciaabym byą nieopisanie pikna. eby
si podobaą Marcelowi.
Ale Paulowi nie! Nie, o mój Boe, tylko nie Paulowi,
on jest przecie... on jest...
Nie, nie mog tego powiedzieą, nawet w gbi duszy.
To zbyt straszne, zbyt makabryczne, zbyt niewiarygodne,
moja wyobrania przekracza wszelkie granice. Nie wolno
pozwalaą, by fantazja budowaa przywidzenia na pod-
stawie koszmarnych snów. Chyba nie mam dobrze w go-
wie!
Usyszaa woanie i ockna si. Pospiesznie doko-
czya porannĄ toalet, na ile to byo moliwe w takich
prymitywnych warunkach.
Powinnam byą jednĄ z tych optymistycznie usposo-
bionych kobiet Ludzi Lodu, myŚlaa. Jak Tula albo Sol,
czy Villemo. Albo agodna jak moja matka. Ale nie
jestem. Ja jestem spokojna, chodna i pena rezerwy.
Jak... Tak, taka musiaa byą kiedyŚ Shira. I Tarjei?
WyglĄda na to, e tacy bywajĄ wybrani. Moe po to,
by mogli bez przeszkód koncentrowaą si na swoich
zadaniach. Ale ja i tak nie mog si skoncentrowaą!
Z tym mczyznĄ przy moim boku, w którym z kadĄ
minutĄ jestem coraz bardziej zakochana! I z tym...
nieopisanie gronym... Nie, nie mog myŚleą o tym, co
bdzie... wszystko si we mnie burzy, ogarnia mnie
panika!
Gboko wciĄgna powietrze i staraa si opanowaą.
Wrócia do wspótowarzyszy podróy i próbowaa
si uŚmiechaą jakby nigdy nic. Ale nie miaa pojcia,
czy i do jakiego stopnia jej si to udao. Czua,
e jej wargi wykrzywi raczej ponury grymas ni
uŚmiech.
W spojrzeniu Paula dostrzega arogancj, natomiast
wzrok Marcela by uspokajajĄcy i wierny. Wszystka byo
jak dawniej. Tylko ona draa ze zdenerwowania.

Szli w milczeniu. ZacinajĄcy deszcz wciska si pod
ubrania i gasi humory. Nastrój panowa nie najlepszy.
Paul by coraz bardziej ponury, pewnie dlatego, e Marcel
zaskoczy go na gorĄcym uczynku, myŚlaa Saga. A moe
nad czymŚ rozmyŚla, coŚ planuje? Przygotowuje si do
czynu?
Marcel take si nie odzywa. Pewnie si zastanawia,
o czym to Saga chciaa z nim rozmawiaą na osobnoŚci,
i próbowa znaleą po temu okazj.
Saga te miaa sporo do przemyŚlenia. Raz po raz jej
serce Ściska strach.
Choą znajdowali sig ciĄgle w cakowicie wymarej
okolicy, koo poudnia spotkali mimo wszystko jakiegoŚ
mczyzn. Najwyraniej myŚliwego. Wszystko stao si
nagle, nie mieli czasu nawet uskoczyą w bok, obcy szed
wprost na nich.
- O mój Boe - szepna Saga. - JeŚli to Norweg, to
odkcyje natychmiast, e jesteŚmy Szwedami. Co robią?
- Zostawcie to mnie - odpar Marcel.
Szli na spotkanie myŚliwego, powiedzieli: "Niech
bdzie pochwalony", co w obu jzykach brzmiao dokad-
nie tak samo.
Saga doznawaa sprzecznych uczuą. Wolaaby, eby to
ju nie bya Szwecja, a jednoczeŚnie baa si, e gdyby
Norwegowie ich odkryli, to mogĄ ich zawrócią.
- No, no - odezwa si szpakowaty mczyzna z bu-
dzĄcĄ respekt strzelbĄ na ramieniu. - Nigdy bym si nie
spodziewa spotkaą ludzi w tej guszy.
To Norweg, pomyŚlaa Saga. Teraz si wszystko
rozstrzygnie. Moe to stranik graniczny? Bo chocia
Norwegia i Szwecja ustanowiy uni, to jednak dzielia je
granica, której z pewnoŚciĄ ktoŚ strzeg.
Marcel ich jednak zadziwi. W najczystszym jzyku
norweskim wyjaŚni obcemu, e zabĄdzili i niepokojĄ si,
czy nie przeszli na szwedzkĄ stron.
- Nie, nie - zapewnia tamtem. - CiĄgle jesteŚcie
w starej, dobrej Norwegii.
By bardzo uprzejmy, jak to zwykle ludzie na pust-
kowiach. Pyta tylko, dokĄd wdrowcy zmierzajĄ.
Marcel wyjaŚni, e najpierw chcieliby si dostaą do
Kongsvinger. Póniej pójdĄ dalej, kade w swojĄ stron,
ale najpierw wszyscy idĄ do Kongsvinger.
No, skoro tak, to poszli troch za bardzo na pónoc,
wyjaŚnia obcy. PrzyglĄda im si z zaciekawieniem. Byo
jasne, e jest zdumiony ich widokiem. Dziwi go zwasz-
cza wózek, teraz ju bardzo sfatygowany; przed chwilĄ
odpado koo i stracili mnóstwo czasu, eby je naprawią.
Mczyzna dawa wyraz swojemu zaskoczeniu. Dziwni
z pastwa ludzie, powtarza. Jak na wdrowców przez
leŚne gusze to za piknie ubrani, wszyscy troje. I z pew-
noŚciĄ bardzo kulturalni.
Paul natychmiast odzyska swojĄ paskĄ postaw, t,
która tak bardzo przeraaa Sag i sprawiaa, e Paul
stawa si jeszcze wikszy, bardziej przytaczajĄcy, jakby
wyrasta ponad Świat. Ona sama czua si wtedy maa
i biedna. Teraz jednak ani Paul, ani Saga nie odwayli si
odezwaą, by nie ujawniaą swego pochodzenia. Tylko
Marcel móg rozmawiaą, skoro tak Świetnie wada
norweskim.
Dowiedzieli si, e dotarli do samego centrum rozleg-
ych i dzikich terenów nad granicĄ ze SzwecjĄ i e powinni
wziĄą kurs na zachód, a waŚciwie na poudniowy zachód,
by dojŚą do Kongsvinger. JeŚli nie zacznĄ krĄyą w kóko,
to wkrótce dotrĄ do ludzkich osiedli i do traktów, które
doprowadzĄ ich do celu. Do ludzi jeszcze daleko, to
prawda, ale dojdĄ dziŚ.
Saga spojrzaa na swoje zniszczone buty i cicho
westchna. Stopy miaa poocierane, najgorzej palce, na
których porobiy si rany. Nogi bolay jĄ tak, e idĄc
utykaa.
Mimo wszystko jednak znajdowali si w Norwegii!
Najgorsze byo za nimi. W kadym razie wiksza czŚą
wdrówki.
eby tylko jak najszybciej dojŚą do ludzi! Uciec od
Paula, zanim on zdĄy...
Zanim zdĄy co?
Chce jĄ zdobyą? Ale ona nie jest przecie gupiĄ gsiĄ,
która da si omotaą. Bdzie si bronią! A poza tym ma
Marcela!
Skoro jednak Paul jest istotĄ nieziemskĄ?
Podzikowali myŚliwemu za informacje i ruszyli dalej.
Ledwo uszli kawaek, a Paul i Saga wybuchnli niemal
równoczeŚnie:
- Wytumacz si, Marcel. Mówisz po norwesku,
jakbyŚ si tutaj urodzi.
Popatrzy na nich przestraszony, ale zaraz si opano-
wa.
- Przepraszam, myŚlaem, e wspomniaem o tym
w mojej krótkiej autobiografii. Wic jako dziecko miesz-
kaem przez kilka lat w Norwegii. Ale to jest okres
mojego ycia, o którym mówi niechtnie.
Nie powiedzia nic wicej. Sami musieli zgadywaą,
patrzĄc na jego ŚciĄgnitĄ twarz, co wtedy przey. Ciemna
karnacja i nieco egzotyczny wyglĄd Marcela musiay
dranią ludzi, którzy lubili, eby wszyscy byli skrojeni na
jednĄ miar. Tych, którzy wyróniajĄ si w masie,
powinno si zadeptaą, zetrzeą z powierzchni, zadzio-
baą.
Saga nigdy nie miaa problemów z powodu swego
waloskiego pochodzenia, bowiem wikszoŚą Walonów
nie rónia si zbytnio od Skandynawów. Rysy Marcela
byy jednak znacznie bardziej wyraziste, wszystko w nim
byo cudzoziemskie, i te promienne oczy, i biae zby na
tle zocistobrĄzowej cery, obcoŚą ujawniaa si w czarnych
krconych wosach, harmonijnych ruchach i w caej
postaci. Im lepiej poznawaa Marcela, tym bardziej jej si
podoba. PoczĄtkowo nie dostrzegaa go w blasku pro-
mieniejĄcego urodĄ Paula. Teraz widziaa lepiej.
Dobrze jednak pojmowaa, e Marcel móg mieą
pewne kopoty z powodu gupiej nietolerancji Skan-
dynawów.
Zaczynao wiaą. Niezbyt mocno, ale wystarczajĄco, by
deszcz sta sie jeszcze bardziej dokuczliwy, zimny i przej-
mujĄcy a do szpiku koŚci. Saga bya rozgrzana po dugim
marszu, ale teraz przenikao jĄ lodowate zimno. Na
odpoczynek te si nie mogli zatrzymaą, bo musieliby
siedzieą na goej ziemi.
Szli wic dalej. Saga lkliwie nasuchiwaa jakichŚ
dalekich, aosnych nawoywa, które - miaa wraenie-
dochodziy do jej uszu. Znowu pewnie jej pobudzona
wyobrania daje o sobie znaą. Nic nie mówiĄc szli i szli
caymi godzinami. Teren stawa si coraz bardziej pofalo-
wany. Wchodzili na wzgórza i schodzili w dó, niekiedy
trafiay si podmoke Ąki i trzsawiska, przez które trzeba
byo si przeprawiaą, brodzĄc pokonywali rzeki i strumie-
nie i szarpali si z wózkiem, którego Paul za nic nie chcia
zostawią.
Przez cay czas Saga nie znalaza okazji, by poroz-
mawiaą z Marcelem sam na sam.
A do pónego popoudnia. Schodzili waŚnie z dosyą
wysokiego, stromego pagórka i wózek ugrzĄz pomidzy
wystajĄcymi korzeniami. Saga zatrzymaa si, eby pomóc
Marcelowi, bo Paul by ju daleko przed nimi, w dolinie.
ąw trudny do okreŚienia niepokój przez cay dzie nie
opuszcza Sagi i teraz znalaza si na granicy histerii.
Dawi jĄ coraz wikszy lk przed Paulem, uczucie do
Marcela roso z godziny na godzin, nie moga sobie z tym
wszystkim poradzią.
Paul nie robi nic. On tylko by. Nadal nosi t swojĄ
mask arystokraty, choą od czasu do czasu pojawiay si
na niej wyrane rysy i Saga bya Śmiertenie przeraona, co
zobaczy, kiedy ukae si jego prawdziwe oblicze. Za-
groenie ze strony tej istoty narastao w milczeniu i prawie
niezauwaalnie, ale byo z godziny na godzin wiksze.
Nie kokietowa jej teraz, nie stara si do niej zbliyą,
jakby mu wszystko zobojtniao, bo dobrze wiedzia, e
ma nad niĄ wadz i moe decydowaą, co i kiedy si stanie.
UŚwiadomia to sobie z trwogĄ, gdy w którymŚ momencie
napotkaa jego wzrok. Dostrzega w nim jakĄŚ determina-
cj, niezomne przekonanie, e 'to' musi si staą. Nie
potrzebowa si zatem spieszyą, Saga znalaza si w puap-
ce, bya w jego wadzy, naieaa do niego.
Póniej spojrzenie Paula przesuno si ku Marcelowi
i pojawi si w nim wstrt i nienawiŚą. To wtedy
zrozumiaa, e Marcelowi grozi niebezpieczestwo.
MuszĄ uciekaą! MuszĄ! MuszĄ! Ale jak uciec od kogoŚ
takiego?
Klczeli teraz przy sobie i próbowali wyrwaą koo,
które zaklinowao si pomidzy sterczĄcymi korzeniami
sosny.
- Teraz mi powiesz - rzek Marcel. - O czym to
chciaaŚ ze mnĄ rozmawiaą?
- Dobrze - odpara gorĄczkowo. - Tylko e to bardzo
trudne, Marcelu.
- Nie ma czasu na wahania, to chyba jedyna okazja,
jaka nam si trafia. Mów, bez wstpów!
- Wiem. To zabrzmi pewnie doŚą gupio i...
- Mów!
WciĄgna gboko powietrze.
- Ja myŚl, Marcelu, e Paul to Lucyfer!
Marcel wsta, bo koo zostao uwolnione. Zamierza
podnieŚą wózek, ale sowa Sagi sprawiy, e zatrzyma si
i patrzy na niĄ.
- Co ci, u licha, przyszo do gowy?
- Mówiam ci, e to skomplikowane i e zabrzmi
gupio.
- Ale... Chyba nie myŚlisz tak naprawd - rozeŚmia
si. - Lucyfer? Tylko dlatego, e wciĄ o nim mówi?
- Nie, Marcelu, to coŚ wicej. Przodkowie Ludzi
Lodu mnie ostrzegli. ZresztĄ ostrzegali mnie wielokrot-
nie, ale dopiero dziŚ w nocy zrozumiaam, e to chodzi
o Lucyfera.
- I dlatego jczaaŚ przez sen?
- Tak.
Z doliny doleciao woanie Paula:
- Kiedy nareszcie zejdziecie?
- Musimy wyciĄgnĄą wózek! - zawoaa Saga w od-
powiedzi. - Twój wózek!
- Nie dranij go - mruknĄ Marcel. - Chocia uwa-
am, e doszaŚ do absurdalnych wniosków, to Paul jest
niebezpieczny. Nawet ja zdaj sobie z tego spraw.
- Tak. On ciebie nienawidzi, Marcelu.
- Wiem o tym. Kiedy na mnie patrzy, w jego wzroku
czai si Śmierą.
Wiao teraz jeszcze bardziej, ale jakiŚ czas temu
przestao padaą, wic ubrania i wosy wdrowców wy-
schy. Tu na wzgórzu wiatr by porywisty, lecz Sagi
nawet to nie irytowao. Z caych si staraa si przeko-
naą Marcela do swojej teorii. Dopiero kiedy zobaczya
wyrane powĄtpiewanie w jego oczach, sama uznaa, e
to idiotyzm.
- A zresztĄ - westchna. - Zapomnijmy o tym. Taka
jestem zmczona!
- Nie, nie, mów dalej! Ja te uwaam, e jest w nim coŚ
niesamowitego. Chocia, eby to by Lucyfer? Ten upady
anio? Dlaczego akurat on?
Powoli ŚciĄgali wózek ze zboeza. Nie musieii iŚą a tak
wolno, ale potrzebowali czasu, eby porozmawiaą.
Saga pospiesznie opowiadaa mu swoje sny, zwaszcza
ostatni. O Dimmuborgir, gdzie mia jakoby wyjŚą z ot-
chani na ziemi.
Marcel nie bardzo to wszystko rozumia i wtedy
uŚwiadomia sobie, e przecie on nie zna legendy
o mioŚci Lucyfera. Opowiedziaa w skrócie. O tym, e
Bóg pozwala Lucyferowi raz na sto lat powracaą na
Ziemi i szukaą tamtej kobiety, za którĄ tak tskni.
I o tym, e ona, Saga, jest do tamtej podobna, ale e, jak to
powiedziay postacie z ostatniego snu, Lucyfer zakocha
si tetaz w niej, a nie w obrazie tamtej, i optany jest myŚlĄ,
eby jĄ zdobyą.
- To postacie ze snu tak mówiy, nie ja - dodaa tonem
usprawiedliwienia.
- On naprawd oszala na twoim punkcie - stwierdzi
Marcel powanie, taszczĄc w dó ten przeklty wózek.
- A to, co mówiaŚ o satyrach, Świadczy, e ty sama te nie
jesteŚ tak cakiem odporna na jego obecnoŚą.
- Nie! - zawoaa gwatownie. - To nieprawda! To nie
on na mnie tak dziaa...
O mój Boe, co ja chciaam powiedzieą, przestraszya
si.
- To w ogóle wszystko nieprawda - staraa si
wyjaŚnią. - Ja po prostu bardzo le znosz jego obec-
noŚą.
- OczywiŚcie. Wybacz mi, Sago! Jestem zwyczajnie
zazdrosny. Wiesz przecie, co do ciebie czuj, prawda?
Patrzy w ziemi, wyranie zakopotany.
Saga, owa chodna, pena powŚciĄgliwoŚci kobieta,
zaskoczya sama siebie. Chciaa mu uatwią sytuacj,
zapytaa wic:
- I ty zrozumiaeŚ take, mam nadziej?
Marcel oddycha ciko. Znowu powietrze midzy
nimi wibrowao, oboje odczuwali gbokĄ wi i tsknot,
która zdawaa si nie mieą granic.
Zniecierpliwiony Paul wciĄ pokrzykiwa z dou:
- Dlaczego wy tam stoicie?
- Usiujemy wyciĄgnĄą twój wózek, ju mówiam!
- krzykna Saga tak goŚno, e echo rozlego si wŚród
wzgórz.
To z wózkiem nie byo prawdĄ, ale nie mona
pozwolią, by Paul powziĄ jakieŚ podejrzenia.
- Mówisz, e twoi przodkowie ci ostrzegli? - zapyta
Marcel.
- Tak. Powiedzieli, e ty jesteŚ za saby, eby si z nim
mierzyą.
Marcel uŚmieeha si, ale oczy mia powane.
- Ha! Ty mnie jeszcze nie znasz, Sago! Dla ciebie
zrobibym wszystko.
- Ale ja si boj o twoje ycie. On ma ponadnaturalnĄ
si, pamitaj o tym.
- JeŚli jest Lucyferem, to tak. Ale rozumiesz chyba, e
trudno mi w to uwierzyą. Mimo e naprawd wyglĄda
niesamowicie, wydaje mi si bardziej prawdopodobne, e
to cakiem zwyczajny czowiek.
- Czy nie powinniŚmy zajrzeą do tej jego skrzyni?
Mamy jĄ przecie tutaj.
Marcel spojrza przestraszony w dó.
- Nie moemy tego zrobią! Przecie on nas widzi!
A poza tym skrzynia jest bardzo dobrze zamknita
i obwiĄzana rzemieniami.
- Masz racj, oczywiŚcie. Ale czy zwrócieŚ uwag, e
on jej ani razu w ciĄgu caej podróy nie otworzy?
- Tak. Ciekawe, co te tam wiezie?
- MyŚl, e coŚ okropnego.
- W kadym razie coŚ tajemniczego - powiedzia
Marcel z przekonaniem. - Zaraz bdziemy na dole, Paul
moe nas usyszeą, Sago. Obiecuj ci, e zawsze bd po
twojej stronie. e bd wierzy...
- W to, co powiedzieli moi przodkowie? Zapewniam
ci, e oni wiedzĄ, co mówiĄ, i ja polegam na nich bez
reszty.
Marcel skinĄ gowĄ. Och, jake kochaa jego twarz
i jego usta, kiedg zaciskay si z powagĄ i troskĄ. Ogarniaa
jĄ taka czuoŚą, e a jej si krcio w gowie. Ale Marcel jej
nie wierzy, musiaa to pryjĄą do wiadomoŚci!
- Sago, powimniŚlpy od niego uciec. Zanim si coŚ
stanie.
- Tak. Dzisiaj przez cay czas odczuwam niepokój,
coraz wikszy i wikszy. Jakby nas zewszĄd otacza, czuj
go kadym nerwem. On si do czegoŚ szykuje, zapewniam
ci.
- Odczuwam dokadnie to co ty. Dotychczas wydawa-
o mi si, e to tylko moja wyobrania, ale skoro ty to
potwierdzasz... WymyŚl jakiŚ sposób, eby si od niego
uwolnią.
- Czy myŚlisz, e si nam uda? Jeeli on jest istotĄ
nieziemskĄ, to przecie z atwoŚciĄ odkryje nasze za-
miary, a poza tym znajdzie nas, gdziekolwiek si ukry-
jemy.
Brzmiao to zupenie beznadziejnie, ale Marcel mia coŚ
na pociech:
- JeŚli ta legenda, którĄ mi opowiedziaaŚ, jest praw-
dziwa, Sago, to on nie moe mieą ponadludzkich zdolno-
Ści wtedy, gdy przychodzi na Ziemi. A w takim razie
mona go wyprowadzią w pole jak kadego Śmiertelnika.
Saga rozumiaa oczywiŚcie, e Marcel tak mówi, eby jĄ
uspokoią, bo przecie nie wierzy w jej opowieŚą o Lucy-
ferze. Mimo to suchaa z przyjemnoŚeiĄ. Jeszcze wicej
pociechy chcia zawrzeą w dalszych sowach, ale te
napeniy jĄ przeraeniem.
- Wiesz, miaem doŚą czasu na myŚlenie, i skonny
jestem przyjĄą, skonny, mówi, jeszcze nie cakiem
przekonany, e si nie mylisz! Bya taka chwila dziŚ
w nocy... kiedy on sta na cyplu. Sta si wtedy prawie
niewidoczny, jakby si rozpynĄ, rozmaza. Chciaem
wierzyą, e to mga, ale to byo coŚ wicej, Sago. To byo
to! Ale teraz ju nic nie mów!
Po tych sowach pocaua, e lodowate krople spywajĄ
jej po plecach.
Zaczli rozmawiaą o jakichŚ pospolitych sprawach,
narzekali na okropnĄ pogod.
Paul czeka na nich, nienaturalnie wysoki i postawny,
przyglĄdajĄc im si badawczo. Po jego wargach bĄka si
paskudny, diabelski uŚmieszek.
Dobry Boe, myŚlaa Saga. Spraw, dobry Boe, by on
nie mia wicej siy ni normalny czowiek! Daj nam
choąby najmniejszĄ szans uwolnienia si od niego!
Baa si jednak strasznie. Nie pomagao nawet to, e
Marcel wciĄ by przy niej, e waŚciwie przez cay czas
odczuwaa ciepo jego ciaa.
Nic w ogóle nie pomagao. Bo teraz powietrze wprost
iskrzyo, tak byo naadowane sygnaami o bliskim niebez-
pieczestwie.
A gdzieŚ bardzo, bardzo daleko rozlegao si raz po raz
woanie: "Sago, Sago! Teraz chodzi o twoje ycie! Masz
zadanie do spenienia, uciekaj, uciekaj!"






ROZDZIA VII


Ponure przygnbienie ogarno Sag. Czua si tak,
jakby jĄ omotaa ogromna pajcza sieą, która zaciska si
coraz bardziej i bardziej.
Mimo to wszystko wyglĄdao normalnie, przynajmniej
z pozoru. KtoŚ niezorientowany widziaby tylko troje
ludzi brnĄcych w niepogod przez pustkowia.
To, co straszne, kryo si w ich duszach.
Saga miaa wraenie, e nosi w sobie mnóstwo maych
diabeków, które szarpiĄ jej nerwy. Lk, który czai si od
dawna, teraz atakowa z caĄ siĄ. JĄ, która nigdy przedtem
nie odczuwala strachu.
Wiatr rozwiewa gstĄ powok chmur i gna po niebie
pojedyncze oboki. Pod wieczór wichura jeszcze si
wzmoga i potnie huczaa w koronach drzew.
Paul zachowywa si z ostentacyjnĄ nonszalancjĄ, lecz
Saga wyczuwaa w nim ogromny niepokój. By coraz
bardziej zirytowany, zwaszcza zoŚcio go to, e ona
i Marcel wciĄ trzymajĄ si razem. Od czasu do czasu
próbowa si pozbyą Marcela choą na chwil, a to nad
wodĄ, a to w jakimŚ miejscu, skĄd rozciĄga si szerszy
widok na okolic, za kadym razem jednak Saga od-
chodzia z Marcelem. Paul stara si nie okazywaą uczuą,
uŚmiecha si nawet, ale widaą byo, e z trudem hamuje
wŚciekoŚą.
- Mam nadziej, e wkrótce dojdziemy do ludzi
- syknĄ w kocu ze zoŚciĄ. - Nie znios kolejnej nocy
w takich warunkach. Tamte dziewczyny zapewniay
przecie, e jeszcze dzisiaj bdziemy u celu.
- Bdziemy w Norwegii, to prawda. Ale to jeszcze nie
znaczy, e na terenach zamieszkanych - rzek Marcel.
Paul nie powiedzia nic. Odnosi si do Marcela z coraz
wikszym dystansem, traktowa go jak rywala. Marcel zaŚ
nie spuszcza go ani na chwil z oka, bo byo jasne, e
tamten tylko czeka okazji, by znaleą si sam na sam
z SagĄ.
Do tego nie wolno dopuŚcią!
Soce chylio si ku zachodowi, gdy znaleli si
w gbokiej dolinie poroŚnitej rzadkim lasem. I nagle
zapada cakowita cisza, jakby wiatr wstrzyma oddech.
Wszystko zastygo, nie porusza si ani jeden liŚą, ani
jedna gaĄzka.
Cisza przed burzĄ, pomyŚlaa Saga i przeniknĄ jĄ
zimny dreszcz. To cisza przed strasznĄ, morderczĄ burzĄ!
W chwil póniej, kiedy wiatr znowu zaczĄ wiaą,
Marcel i ona zdĄyli zamienią par sów, pospiesznych,
gorĄczkowych.
- On z kadĄ godzinĄ staje si bardziej niebezpieczny
- mruknĄ Marcel. - Traci coraz wicej tych ludzkich
cech, które na poczĄtku jeszcze mia.
- O mój Boe, a ja we wczesnej modoŚci snuam
tomantyczne marzenia o piknym Lucyferze - westchna
Saga z goryczĄ. - Marzyam, eby zejŚą do niego, do
otchani, i tam z nim zostaą. Chciaam ukoią jego
nieszczŚliwe serce. Jak mogam byą taka gupia? Jak
mogam wyobraaą sobie, e upady anio jest szlachetnĄ,
tylko niesprawiedliwie potraktowanĄ istotĄ? On jest
przecie straszny! Zy do szpiku koŚci, podstpny i niebez-
pieczny!
Marcel spojrza na niĄ spod oka.
- Moe waŚnie twoje marzenia go do ciebie przy-
ciĄgny? - spyta zamyŚlony. - Moe dziki nim,
kiedy wyszed z otchani, skierowa si natychmiast
ku tobie, wiedzia, gdzie jesteŚ, szuka twego wspó-
czucia.
- Nie! - jkna przeraona. - To niemoliwe! CoŚ
takiego nie moe mieą miejsca!
(Och, Marcelu, ty mi nie wierzysz! Zdaje ci si, e
zwariowaam!)
Marcel mówi pospiesznie przyciszonym gosem:
- Sago, zastanawiaem si, jakie mamy szanse ucieczki.
JeŚli on naprawd posiada ponadludzkĄ si, to nie mamy
najmniejszych moliwoŚci, eby si od niego uwolnią. Ale
jeŚli jest zwyczajnym Śmiertelnikiem albo Lucyferem,
który na czas pobytu na Ziemi sta si czowiekiem, to
moe... Nie chciabym zabijaą czowieka, a zresztĄ jeŚli ma
nadprzyrodzone siy, to i tak jest nieŚmiertelny... Ale
zastanawiaem si nad tymi twoimi Środkami medycz-
nymi...
- Masz na myŚii skarb Ludzi Lodu?
- Czy sĄ tam jakieŚ Środki nasenne? Albo jeszcze
lepiej, coŚ oszaamiajĄcego?
Saga zastanawiaa si nad tym, nie spuszczajĄc z oczu
szerokich pleców Paula niedaleko przed sobĄ.
- Nie wiem, co tam jest. Nigdy tego dokadnie nie
przeglĄdaam. Ale, oczywiŚcie, coŚ takiego jak mówisz
z pewnoŚciĄ musi byą... Tak, jest, przecie sama dawaam
ojcu Środki przeciwbólowe w ostatnich dniach ycia, eby
tak nie cierpia. Zasypia po nich jak kamie.
- Natychmiast?
Saga próbowaa sobie przypomnieą.
- No, jakiŚ czas to zawsze trwao. Ale wiem, jak te
proszki wyglĄdajĄ, widziaam je, kiedy oglĄdaliŚmy skarb.
- Czy mogabyŚ mu tego dosypaą do picia na najbli-
szym postoju? A kiedy zaŚnie, my sobie pójdziemy.
Musimy byą ju teraz blisko ludzi, wic nie bdzie adnym
przestpstwem, jeŚli zostawimy go samego. Da sobie rad.
- A dzikie zwierzta?
- Machnij na to rkĄ. Tu nie ma adnych drapie-
ników. WidziaaŚ gdzieŚ choąby jeden Ślad?
- Nie, masz racj - odpara z wahaniem. Wiedziaa
jednak, e to jedyne moliwe wyjŚcie. eby tylko jej si
udao niepostrzeenie wsypaą mu ten proszek...
Strach... Powietrze jest przesycone moim strachem.
Marcel mi nie wierzy. Jestem sama.
Ju nie bya taka obolaa jak przedtem. Ból w stopach
osiĄgnĄ stadium, w którym wydaje si czymŚ naturalnym,
po prostu jest; nieustajĄca, dokuczliwa niewygoda.
- Nadchodzi wieczór - mruknĄ Marcel. - On mnie
przeraa.
Wiedziaa, co ma na myŚli. To nie wieczór go przeraa,
to ten, który idzie z nimi.
Rozmow przerwao wŚcieke ujadanie psów w oddali.
Paul drgnĄ gwatownie i w popochu szuka schronie-
nia za plecami Marcela i Sagi.
- To tylko myŚliwi - uspokaja go Marcel.
I dokadnie w tym momencie zobaczyli po drugiej
stronie bagniska, e jakiŚ biegnĄcy czowiek znika w lesie.
- O Boe - szepnĄ Paul. - To ten morderca, o którym
wspomnia mój wonica! ćle z nami, musimy si ukryą!
- Ale dlaczego? - zdziwia si Saga. - Wadze szwedz-
kie nie majĄ tu nic do powiedzenia.
- OczywiŚcie, e majĄ! Czy Szwecja i Norwegia nie
stanowiĄ jednego pastwa?
- Niezupenie. Chyba wiesz, jak to wyglĄda!
- No tak. Ale szwedzkie prawo zachowuje moc
w Norwegii, moesz byą pewna. Granica nie jest adnĄ
przeszkadĄ. Inna sprawa, e Norwegia nie chce mieą
u siebie cholery. Na pewno wszystkie przejŚcia poza-
mykali.
RozmawiajĄc mimo woli cofnli si do lasu i schronili
wŚród zaroŚli. Nagle na skraju bagien zobaczyli gromad
ludzi i psów. Paul rzuci si do wózka i sprowadzi go
w zagbienie, skĄd by prawie niewidoczny. Nerwowo
okrywa baga gazaami i mchem.
- Chodcie! Uciekamy! - woa poblady.
- Nie, poczekaj! - powstrzyma go Marcel. - Czy ne
widzisz, e oni biegnĄ w przeciwnym kierunku? Jeszeze
chwila i cakiem zniknĄ! Nie chcesz chyba zawrócią na
drog, którĄ dopiero co przyszliŚmy?
Saga zadraa. Có za okropna myŚl!
Paul stara si opanowaą. Jega pikna twarz zrobia si
szara.
Marcel i Saga popatrzyli na siebie. Po raz nie wiadomo
który zastanawiali si, co te on moe mieą w tej swojej
dziwnej skrzyni.
Nie bya ana ani taka znowu wielka, ani cika.
Mczyzna mógby jĄ bez trudu nieŚą na plecach. Mimo to
budzia w Sadze niepokój,.
W wielkim napiciu Paul wyciĄgnĄ wózek z ukrycia.
Polowanie, jeŚli tak mona okreŚlią pogo za czowie-
kiem, znikno w oddali. WyglĄdao na to, e kierunek,
w którym oni sami mieli zamiar iŚą, jest wolny.
- No to moemy ruszaą - rzek Marcel spokojnie.
Coraz wyraniej przejmowa przywództwo grupy.
Paulowi jakby brako ochoty na demonstrowanie arysto-
kratycznych manier. Najwyraniej mia co innego na
gowie. Marcel peni swojĄ nowĄ rol z wielkĄ godnoŚciĄ,
jakby urós i sta si silniejszy, by urodzonym przywódcĄ.
Potrzebowa tylko troch czasu, eby to okazaą. Ludzie na
ogó nie ulegajĄ tak szybko spokojnym autorytetom.
wiadomoŚą ich przewagi dociera do otoczenia powoli.
OsobowoŚą Paula nie wydawaa si ju taka przy-
taczajĄca. Ale wciĄ dawaa o sobie znaą, zmieni si tylko
sposób, w jaki si ujawniaa. Teraz budzia w towarzy-
szach podróy trudny do okreŚlenia lk. I to byo
okropne!
Ani na moment Paul nie zostawa sam na sam z SagĄ.
Ani na chwileczk. Marcel przez cay czas by tu przy
niej, czujny, nieustpliwy.
Jego agodna stanowczoŚą i sia byy dla Sagi jedynĄ
pociechĄ, stanowiy ochron przed wszystkim, co poru-
szao si tego wieczora w lesie, i przed tym, co narastao
w niej jako lk - nie nazwany, niezrozumiay, ponury.
Paul by wŚcieky, e nie moe jej dostaą. Miaa
wraenie, e lada moment pknie ze zoŚci, e rozpadnie
si na kawaki i odsoni nareszcie t strasznĄ prawd, którĄ
w sobie nosi.
Z drugiej strony jednak stawao si dla niej coraz
bardziej oczywiste, e Paul nie moe si uwolnią od
ludzkiej postaci i to te bya jakaŚ pociecha.
Dopóki chodzi po Ziemi, by czowiekiem i niczym
wicej. Ona i Marcel mogli od niego uciec.
Nie miaa odwagi wymawiaą imienia Lucyfera. Niedo-
wierzanie Marcela znosia z trudem. A jednoczeŚnie Śmiaa
si sama z siebie, kiedy przypominaa sobie te niewiarygo-
dne fantazje z czasów, kiedy bya podlotkiem. Lucyfer?
Musiaa chyba oszaleą albo...?
Zaraz jednak wrócia jej ŚwiadomoŚą. Ostrzeenie:
Ostronie, Sago, ostronie! Pamitaj o swoim zadaniu!
Nie daj si zwieŚą urodzie tego czowieka! On jest
niebezpieczny, Śmiertelnie niebezpieczny, i to straszne
nieszczŚcie, e go spotkaaŚ na swojej drodze. Musisz si
od niego uwolnią.
Dobrze wiedziaa, e nie sĄ to jej wasne myŚli. To
duchy Ludzi Lodu przybywajĄ z tamtego Świata, by
sprowadzią jĄ na waŚciwĄ drog.
Co jednak powinna zrobią, eby dostosowaą si do
tej rady? Jakie moliwoŚci ucieczki mieli oboje z Mar-
celem? Tylko jednĄ: Saga musi uŚpią Paula von Len-
genfeldta...
Hrabia von Lengenfeldt? Ju dawno przestaa wierzyą
w ten tytu. Tylko e przecie ktoŚ taki jak Lucyfer nie
móg si wcielią w postaą zwyczajnego czowieka, to
przecie zrozumiae. Musi byą co najmniej hrabiĄ...
Od czasu do czasu myŚlaa: To nie ja chodz tu po tym
zakltym lesie w wieczornym zmroku z tĄ ponurĄ baŚniĄ
z dawnych czasów w sercu. Ja jestem w moim domu,
w Szwecji, le w óku i Śni. Ju wkrótce przyjdzie
mama i ojciec, obudzĄ mnie i powiedzĄ, e jest niedziela
i e, jeŚli chc, mog dostaą Śniadanie do óka. A za
oknem Świeci soce, jego promienie taczĄ poŚród liŚci
drzew i rzucajĄ na ziemi pikne wzory. Mog byą
dziecinna i beztroska, bo cae ycie mam jeszcze przed
sobĄ.
Zdawaa sobie jednak spraw, e ju jakiŚ czas temu
zostaa brutalnie obudzona i e jest dorosa. Ojciec i mama
odeszli na zawsze, krótka historia z Lennartem si
skoczya, take brutalnie, a teraz Saga walczy z losem
o ycie. O to, by moga wypenią przeznaczenie, dla
którego zostaa powoana na Świat.
A ono nie ma nic wspólnego z tym ponurym lasem.

Kiedy jakieŚ pó godziny póniej stanli przed opusz-
czonĄ leŚnĄ zagrodĄ, Saga odetchna z ulgĄ.
- Tutaj si zatrzymamy - postanowi Marcel.
Saga i Paul byli tego samego zdania. Poniewa nie
wiedzieli, jak daleko jest jeszcze do ludzi, wdrówka po
ciemku nie miaa sensu. Zrobio si póno, wiatr gwizda
ponuro w koronach drzew. To naprawd nie by przyjem-
ny wieczór.
Naprawd nie by! Prawd mówiĄc, Saga nigdy nie
przeya czegoŚ równie okropnego. Zwaszcza trudne do
zniesienia byo to wciĄ narastajĄce napicie, którego
przyczyn nie byaby w stanie okreŚlią. Wiedziaa tylko, e
to coŚ wicej ni zwyczajny strach.
RozpadajĄce si zabudowania te nie wyglĄday szcze-
gólnie zachcajĄco, ale bdĄ przynajmniej mieli dach nad
gowĄ.
Na poroŚnitej trawĄ i chwastami polanie atmosfera
bya inna ni w gbi lasu. Panowa tu jakiŚ senny spokój.
Smutek, al, coŚ jakby bolesne wspomnienie dawnych,
najwyraniej nieatwych czasów unosio si nad zapadym
domostwem. Saga rozpoznaa fiskĄ kurnĄ chat z ot-
worem w dachu zamiast komina, niskĄ, o Ścianach
zbudowanych z grubych bali. Na skraju lasu dostrzega
saun, a raczej resztki czegoŚ takiego, a po drugiej stronie
dziedzica spichlerz fiskiego typu, suĄcy gównie do
przechowywania ziarna, take zrujnowaay.
Tylko obora zachowaa si w jakim takim stanie i do
niej si waŚnie skierowali przez zaroŚnitĄ modymi
drzewami Ąk, której nie koszono od wielu, wielu lat.
Kiedy otwarzyli skrzypiĄce drzwi, sposzyli jakieŚ leŚne
zwierz. Ono ich zresztĄ take wystraszylo tak, e od-
skoczyli wszyscy troje.
Bya to chyba asica. Przeszukali starannie obórk, czy
nie ukrywa si w niej coŚ jeszcze, ale niczego nie znaleli.
- Wypoyczymy sobie na dzisiejszĄ noc twój dom,
asiczko - powiedziaa Saga. - Ale ju jutro bdziesz
moga wróeią. JeŚli nie bdzie ci, oczywiŚcie, przeszkadza
wstrtny zapach ludzi.
Niska obórka nadawaa si do uytku. W jej wntrzu
cicho wycie wiatru, który atakowa ich ostatnio z takĄ
siĄ.
- Uff, ale jestem przemarznita. W uszy nawiao mi
tak, e prawie nic nie sysz - uŚmiechna si Saga.
- Co te to za pogod niebo nam zsya przez cay czas
- narzeka Paul. - PalĄce soce, deszcz, wichura... Tylko
Śniegu brakuje!
Marcel powstrzyma uŚmiech. Patrzy na Sag, a jego
wzrok wyraa czuoŚą i mioŚą, a take nieme napo-
mnienie: Pamitaj o Środku nasennym!
Byli bardzo godni i spragnieni, tote natychmiast
zabrali si do przygotowania posiku z resztek prowiantu,
jakie im jeszcze zostay. W lesie niedaleko domu byo
ródeko i Saga zdoaa nabraą wody do kubków. Kiedy
Paul zajty by czymŚ przy drzwiach, ostronie wsypaa
proszek do jego kubka. Proszek w czystej wodzie? Czy
Paul niczego nie zauway?
Nie, na szczŚcie wszystko si rozpuŚcio. Widaą byo
tylko kilka maych ziarenek na dnie, ale one nie mogy
budzią adnych podejrze. A poza tym Paul siedzia
w mrocznym kĄcie i z pewnoŚciĄ nawet tego nie zobaczy.
Na wszelki wypadek jednak skrzywia si, kiedy sama
spróbowaa wody.
- Fe! - powiedziaa z niesmakiem. - MyŚl, e nie
naley zbyt dokadnie badaą tego ródeka. Mogoby si
nam odechcieą pią.
- RzeczywiŚcie, smakuje jakoŚ dziwnie - potwierdzi
Paul. - PleŚ czy inne paskudztwo.
Marcel te mrucza coŚ podobnego.
Paul nie nabra podejrze.
Saga siedziaa bez ruchu, czua, jak jej obolae ciao
powoli si odpra. Ubranie zdĄyo ju dawno wyschnĄą,
ale wysmagana wiatrem skóra wciĄ palia. I wciĄ jej si
zdawao, e syszy szum wichury.
Zmysy nadal byy napite. Reagoway na wszystko,
syszay, widziay, czuy...
Z belek nad nimi posypa si py, ale konstrukcja nie
grozia zawaleniem. Po przeciwnej stronie budynku dach
zarwa si ju dawno i resztki wieczornego Świata
ujawniay caĄ ndz aosnej ruiny. Saga widziaa gstĄ
pajczyn pokrywajĄcĄ stare narzdzia, drewniane fiskie
rado, dziurawy wiklinowy koszyk i inne przedmioty
z wikliny lub drewna. Na klepisku walaa si stara soma
i dba siana, które ktoŚ skosi przed wieloma laty.
Zmurszae belki dzielnie podtrzymyway Ściany, które
powinny byy si zawalią dawno temu...
Jednak tego, co sprawiao najwiksze wraenie, nie
mona byo ani zobaczyą, ani dotknĄą. Bya to jakaŚ sia,
tak intensywna, tak gsta, e Saga z trudem moga
oddychaą. Sia obca, nieludzka, przeraajĄca. Zagroenie,
przeczucie niebezpieczestwa, które od dawna jej nie
opuszczay, zwielokrotniy si jeszcze. Jakby jakaŚ grona
moc szykowaa si do uderzenia. Przeciwko niej.
JakiŚ dwik z zewnĄtrz sprawi, e wszyscy drgnli.
- Co to byo? - spyta Paul, rzuci pospieszne spoj-
rzenie na wózek i skrzyni, a potem znowu na Sag
i Marcela. W kadej sytuacji myŚla przede wszystkim
o skrzyni!
Saga nie moga dokadnie okreŚlią tego, co usyszaa.
Brzmiao jakby po ludzku, a mimo to nieludzko. JakieŚ
westchnienie? Cichy jk?
- Wyjd na dwór i zobacz - rzek Marcel i wsta,
ostronie, a zarazem energicznie, peen siy. Jaki on
zmysowy, pomyŚlaa Saga. Jak strasznie pociĄgajĄcy.
- Id z tobĄ - rzeka pospiesznie.
- A ja zostaj - ziewnĄ Paul. - Jestem zmczony.
Zachowujcie si cicho, kiedy wrócicie!
Saga i Marcel popatrzyli po sobie, zanim wyszli
z obórki. Czy proszek ju zaczĄ dziaaą?
Na zewnĄtrz trwaa doŚą jasna, mglista noc. Zatrzymali
si i nasuchiwali.
Ruiny budynków - kurnej chaty i chlewu - leay
otulone tĄ magicmĄ mgiekĄ. Wyrosa wokó nich wysoka
trawa, pokrzywy i kwiaty, kilka powykrzywianych drzew
penio stra nad opuszczonĄ zagrodĄ. A wszdzie wokó
las...
IdĄc do zagrody mijali jakieŚ pole. Albo to, co kiedyŚ
byo polem; teraz powoli bór bra je znowu w posiadanie.
To chyba stamtĄd doszed do nich ten dwik.
- Chod - powiedzia Marcel cicho i wziĄ jĄ za rk.
Ruszyli przez zaroŚnity dziedziniec na tyy zawalone-
go domu.
W lesie poranne ptaki zaczynay nieŚmiao swój kon-
cert. Na tazie jeszcze bardzo cicho, ale ju wyranie.
- Czy myŚlisz, e to... mogli byą ci, którzy tu kiedyŚ
mieszkali? - zapytaa Saga zdawionym gosem.
Marcel ukry uŚmiech.
- Chyba nie.
Saga jednak nie bya przekonana. Trzymaa go mocno
za rk i rozglĄdaa si lkliwie wokó. Moe sĄ w pobliu
tej brzozy, noszĄcej w sobie wszystkie straszne choroby?
Nie, adna z brzóz, które widzieli, nie wyglĄdaa na chorĄ
lub nienormalnĄ.
A moe krzy w ziemi?
Och, nie, nie wolno tak myŚleą!
Tak intensywnie wpatrywaa si w mrok, e mogaby
przysiĄc, i widzi starĄ zgarbionĄ kobiet, która kulejĄc
idzie ku ruinom zabudowa. Ale wyobrania Sagi zostaa
podczas tej podróy strasznie rozbudzona. Czy nie doŚą
byo tej istoty z otchani, która zajmowaa jej myŚli,
musiaa jeszcze wywoywaą z zaŚwiatów jakieŚ istoty
z odlegej historii fiskich lasów?
Marcel chwyci jĄ za rami.
- Spójrz tam - szepnĄ.
Przez malekie pólko, zaroŚnite chaszczami, bieg
w stron lasu jakiŚ czowiek. Potyka si, pada, czoga si
w trawie, podnosi i bieg znowu.
- Morderca - powiedzia Marcel. - To jego syszeliŚ-
my.
- Sprawia wraenie rannego. Musimy mu pomóc.
Marcel powstrzyma jĄ.
- Chyba nie sĄdzisz, e on si zatrzyma, kiedy zawoa-
my? Wprost przeciwnie, bdzie jeszcze bardziej przerao-
ny. A poza tym to morderca, ju raz zabi i moe to zrobią
jeszcze raz. I wreszcie, my nie mamy czasu, eby si
mieszaą w sprawy lensmana. WidziaaŚ przecie, jak
wrogo Paul jest nastawiony do wadzy, myŚl, e nie
naley go dranią jeszcze bardziej.
Przez chwil Saga pomyŚlaa, e byoby bardzo mio
zoyą odpowiedzialnoŚą za trudne sprawy w rce lens-
mana lub urzdników, czy kto to tam jest, dowiedzieą si,
jak daleko jest jeszcze do ludzi, ale opanowaa te chci.
PatrzĄc w Ślad za znikajĄcym mczyznĄ powiedziaa:
- Masz racj. Mamy do czynienia z Lucyferem i lens-
man nic tu nie pomoe. ciĄgniemy tylko na wszystkich
jeszcze wiksze nieszczŚcie.
Marcel przyciĄgnĄ jĄ gwatownie do siebie.
- Kochana Sago - powiedzia przez zaciŚnite zby.
- Teraz musimy skoczyą z tym gadaniem o Lucyferze!
To jakaŚ idee fixe! Paul jest dziwaczny i tajemniczy, ale nic
poza tym.
- Ale caa ta atmosfera...
- Caa atmosfera w fiskich lasach w letniĄ noc musi
byą mistyczna i niesamowita, to chyba rozumiesz!
- Ale ty nie wiesz, co ja... Och, nie! Masz racj,
zapomnijmy o tym - powiedziaa zrezygnowana. - Ty nie
pochodzisz z Ludzi Lodu, nie moesz odczuwaą tego, co
ja.
Spojrza na niĄ z czuoŚciĄ.
- OczywiŚcie, e nie. Przyznaj. A zatem zgadzamy si
co do tego, e Paul jest istotĄ jak najbardziej ludzkĄ,
moemy wic pójŚą i zobaczyą, czy ju zasnĄ. JeŚli tak, to
my oboje bdziemy mogli sobie stĄd odejŚą. Masz doŚą si,
eby wdrowaą po nocy?
Wdrowaą nocĄ tylko z Marcelem! Có za cudowna
perspektywa!
- Tak, naturalnie! Wybacz mi, e wygadywaam takie
gupstwa! Chodmy!
On jednak nadal trzyma jĄ mocno za rami.
- Jeszcze nie w tej chwili, Sago...
Sta tak blisko, wpatrywa si tak uwanie w jej oczy.
Jego fascynujĄca twarz bya taka kochana, taka ciepa,
wyraaa tyle troskliwoŚci.
- Sago - szepta. - Ci, którzy nadali ci imi, wiedzieli,
co robiĄ. JesteŚ jak stworzona do takich przygód, takiej
fantastycznej sytuacji. JesteŚ jak szumiĄca trawa, jak lekki
obok mgy, jak przesycona smutkiem cisza boru. Sago...
kiedy ta caa okropna sprawa si skoczy, kiedy znaj-
dziemy si wŚród ludzi i bdziemy sami...
Umilk. Reszta jakby zawisa w powietrzu. Ale Saga,
która nigdy nie chciaa okazywaą swoich uczuą ani nie
umiaa tego robią, musiaa pochylią gow, by Marcel nie
widzia jej twarzy. A on najwyraniej pojmowa, w jakim
jest stanie, bo przygarnĄ jĄ do siebie, przytuli jej gow
do swojej piersi, otoczy jĄ ramionami, delikatnie, lecz
poczua si nagle bezpieczna, oddychaa spokojnie. Tego
mczyzny si nie baa.
Zdawaa sobie spraw, e jego miŚnie sĄ napite do
ostatecznoŚci, wiedziaa, e z trudem nad sobĄ panuje.
Sprawiao jej to radoŚą, czua si uszczŚliwiona, pena
oczekiwa. By niĄ zajty, nie tylko jako troskliwy
opiekun, lecz take jako mczyzna, bya kobietĄ, którĄ on
pragnie zdobyą.
Powoli, z czuoŚciĄ, lecz wciĄ w najwikszym napiciu
uniós jej twarz i pocaowa w czoo. Nic wicej. Rozu-
mia, e Saga po wstrzĄsie, jakim byo dla niej zakoczenie
maestwa, potrzebuje czasu.
Ale przecie musia take zauwayą, co dla mnie
znaczy, myŚlaa Saga niemal zrozpaczona. Boe, spraw,
eby mia dla mnie doŚą cierpliwoŚci! Ja przecie go
pragn! Tak strasznie go pragn!
Nigdy przedtem nie odczuwaa tak intensywnie obec-
noŚci mczyzny jako czegoŚ podniecajĄcego, pragnienia,
które zapierao dech w piersi. Musiaa przywoaą caĄ si
woli, by nie zarzucią mu rĄk na szyj i nie przytulaą
desperacko, bagaą go o pieszczoty, prosią na klczkach,
by jĄ wziĄ tutaj, w tej gstej trawie, na polance, woko
której szumi ponury bór.
Dla niej samej te uczucia byy czymŚ zupenie nie
znanym, graniczyy z szokiem, musiaa oddychaą gbo-
ko, by si opanowaą.
- Chyba teraz powinniŚmy iŚą do Paula - szepnĄ
Marcel. - Pewnie si zastanawia, co si z nami stao.
- JeŚli nie Śpi - próbowaa artowaą Saga, ale za-
brzmiao to jak ostry zgrzyt. Miaa nadziej, e Marcel nie
wyczuwa drenia w jej gosie, e nie zauway, jak na niĄ
oddziauje bliskoŚą jego ciaa.
- Daj Bóg, eby spa - mruknĄ tylko, ale Saga
syszaa, e jego gos take jest niepewny i zachrypy.
Ominli paski kamie przy drzwiach do chaty i weszli
do Środka. Ostronie, by nie budzią Paula.
Saga rozejrzaa si po izbie.
- A gdzie on si podzia?
- W kadym razie tu go nie ma - rzek Marcel
bezbarwnie. - Wyszed. No nic, daleko nie zaszed.
Saga zdenerwowana chodzia po mrocznym wntrzu.
- Dlaczego on si tak zachowuje? - zapytaa. - eby
narobią jeszcze wikszych kopotów?
Nie chciaa po sobie pokazaą, jak bardzo znowu si boi.
To jakaŚ nowa cecha Paula. A moe Lucyfera?
Nie chciaa goŚno wymawiaą tego imienia.
- Nie móg odejŚą daleko - próbowa jĄ uspokajaą
Marcel. - Wózek z jego ukochanĄ skrzyniĄ stoi tutaj. Paul
z pewnoŚciĄ zaraz wróci.
Saga suchaa tylko jednym uchem. W kĄcie, gdzie
padao troch Świata, zauwaya coŚ, co przyciĄgao jej
wzrok.
- Marcel...
- Co to jest?
Podeszli do kĄta.
- Alrauna! - jkna Saga.
I rzeczywiŚcie, w kĄcie leaa alrauna. Czyby wypada
z walizeczki Sagi, która znajdowaa si obok, wywrócona
do góry dnem? WyglĄdao to tak, jakby jĄ ktoŚ odrzuci od
siebie z caych si, najdalej jak mona.
Saga podniosa amulet ostronie, jakby chciaa go
przeprosią, strzepna pajczyn z jedwabnego gaganka
i troskliwie uoya korze z powrotem w szkatuce.
W tym czasie Marcel oglĄda wózek.
- Sago - rzek niepewnie. - Skarb Ludzi Lodu
zniknĄ.
Drgna gwatownie.
- Co?
Jednym skokem znalaza si przy nim. Jej kuferek
znajdowa si na wózku, otwarty, ale skórzanego worka,
w którym przechowywaa skarb, nie byo.
- Nie! - powtarzaa z jkiem. - Nie! Nie!
Nie mogo si staą nic gorszego. Zosta jej powierzony
najdroszy klejnot Ludzi Lodu, a ona zawioda zaufanie.
- Paul nie móg zajŚą daleko - powtarza Marcel
gorĄczkowo. - I atwo bdzie go dogonią po Śladach,
wyranie widocznych w wysokiej trawie. Biegn za nim.
- Ja take.
Marcel chwyci jĄ za nadgarstki.
- Nie, ty nie moesz wychodzią na dwór w t noc,
kiedy po okolicy biega morderca i szaleniec. Zostaniesz
tutaj, ebym móg byą o ciebie spokojny. Znajd jakĄŚ
belk i zaprzyj drzwi, by nikt nie wszed! I czekaj na mnie
tutaj, myŚl, e wróc niebawem. Naprawd nie móg
zajŚą daleko, a jeŚli Środek nasenny zaczĄ dziaaą, to...
ZresztĄ z tymi swoimi poobcieranymi nogami nie byabyŚ
w stanie dotrzymaą mi kroku.
Marcel mia racj.
- Tylko si pospiesz! Wróą jak najprdzej!
- Z twoim skarbem. Obiecuj.
UŚcisnĄ jĄ i wybieg.
Saga staa wciĄ w tym samym miejscu. Bya potwornie
zdenerwowana, oddychaa ciko, nierówno, jakby paka-
a. Skarb Ludzi Lodu! Boe, pomó mi! Nie mog iŚą bez
skarbu do Lipowej Alei, po prostu nie mog!
Zdyszana chwycia szkatuk z alraunĄ i wepchna jĄ
za belk pod dachem.
Trzeba zabarykadowaą drzwi, myŚlaa, ale nie bya
w stanie si na tym skupią. Jej wzrok przyciĄgaa skrzynia
Paula, po prostu nie moga oderwaą od niej oczu.
W kocu jĄ zostawi, dziwia si. Pewnie dlatego, e
teraz mia coŚ, co byo duo wicej warte ni cenna
zawartoŚą jego skrzyni. Pobieg w stron ludzkich osiedli,
gdzie mia nadziej spotkaą bogatych i sprzedaą im ten
starannie przez Ludzi Lodu gromadzony zbiór Środków
leczniczych oraz prastarych magicznych przedmiotów,
jedno po drugim, kawaek po kawaku. Staby si bardzo
bogaty...
Nikt z rodu nie wpadby nigdy na taki szalony pomys,
by sprzedawaą skarb.
NieŚwiadomie zbliya si do wózka, na którym
spoczywaa skrzynia. Prawie si o niĄ opieraa.
Na dworze byo cicho. Raz usyszaa, e Marcel woa
Paula, ale najwidoczniej zmieni taktyk. Las w dalszym
ciĄgu szumia swojĄ smutnĄ pieŚ, odnosia wraenie, e
wiatr znowu przybiera na sile po chwili wytchnienia.
Rce Sagi poruszay si same. Mimo woli zbliya si
do skrzyni, ale natychmiast odskoczya... Po chwili
podesza znowu i dotkna...
Nie bya w stanie trzewo myŚleą. Wiedziaa, e robi
coŚ niedozwolonego, naruszajĄc cudzĄ wasnoŚą, ale nie
miaa siy przestaą. CiekawoŚą - albo moe lepiej powie-
dzieą: potrzeba sprawdzenia, pragnienie dowiedzenia si
czegoŚ wicej o tym nieprzeniknionym Paulu, który nie
by Paulem - bya silniejsza od niej.
Rzecz jasna skrzynia bya zamknita na klucz. I miaa
bardzo wymyŚlny zamek. Gdy jednak Saga ju prze-
kroczya granice tego, co mona, a czego nie mona,
musiaa zobaczyą, co w tej skrzyni jest. Przestaa myŚleą,
dziaaa jak w gorĄczce.
Kamie. Trzeba znaleą jakiŚ kamie.
Instynktownie jednak wzdragaa si przed wyjŚciem
z obory.
Nie wiedzĄc, co poczĄą, staa przez chwil, bezradna.
- Tam!
Tu przy drzwiach lea kamie. Moe si specjalnie do
tego celu nie nadawa, zanadto by okrĄgy, ale co robią.
DrĄcymi rkami podniosa go i uderzya w zamek.
Po wielu coraz bardziej gorĄczkowych uderzeniach coŚ
zgrzytno. Jeszcze jedno stuknicie, jeszcze jeden trzask
i zamek odskoczy.
Patrzya na skrzyni przestraszona. Daway o sobie
znaą ostatnie wyrzuty sumienia: Co ja zrobiam? Ale zaraz
skrupuy znikny. WciĄgna gboko powietrze i pod-
niosa wieko.
Jeszcze wolniej wypuszczaa powietrze z puc. Ucho-
dzio ze Świstem jak zdawiony krzyk nieopisanego
przeraenia. Serce walio jej tak, jakby miao wybuchnĄą,
a wtedy ona rozleciaaby si na drobne kawaki. W mroku
obórki wpatrywaa si we wntrze skrzyni, gdzie do-
strzega ludzkĄ twarz wykrzywionĄ jakimŚ upiornym
grymasem, okolonĄ kpkami sterczĄcych wosów. JakaŚ
gowa, która...
Saga zatoczya si. Z rozpaczliwym jkiem zatrzasna
wieko, po czym jak oszalaa wybiega w szarĄ mglistĄ noc.






ROZDZIA VIII


- Marcel! Marcel! Marcel! Na Boga, Marcel!
Na wpó oŚlepa z przeraenia Saga przedzieraa si
przez pokrzywy na tyach obórki. Tylko instynkt sprawi,
e sza tĄ samĄ drogĄ co Paul i Marcel. Rosa leaa na
trawie jak poyskliwa narzuta i cikie buty tamtych
zostawiy gbokie Ślady, wyranĄ Ściek, wiodĄcĄ
w stron ludzkich osad. Noownik pobieg w odwrotnym
kierunku. Jeszcze jedna sprawa, za którĄ powinna byą
wdziczna losowi, ale Saga nie miaa gowy, eby si
zastanawiaą, co jej grozi ze strony przestpcy.
- Marcel! Marcel!
Jej przejmujĄce, bezradne krzyki burzyy cisz nad
polanĄ i sprawiay, e pochliwe drobne zwierzta rzucay
si do ucieczki.
Marcel jednak musia byą ju bardzo daleko w swojej
pogoni za potworem w ludzkiej skórze. Jakim sposobem
móg usyszeą jej woania? Bieg ju z pewnoŚciĄ przez
targany wichrem, szumiĄcy las.
Mój Boe, spraw, eby Paul zasnĄ, modlia si w du-
chu i szlochajĄc ze strachu biega coraz dalej w gĄb lasu.
WciĄ jeszcze prowadziy jĄ Ślady, widoczne we wrzosach
i leŚnej ostrej trawie. Biega jak szalona pomidzy wysoki-
mi drzewami i nagle stwierdzia, e nie widzi adnych
Śladów. Zgubia je prawdopodobnie ju dawno temu.
Zatrzymaa si zdyszana i przeraona. RozglĄdaa si
rozpaczliwie. . .
Wracaą do zabudowa?
Za nic na Świecie!
- Marcel!
adnej odpowiedzi. Szum lasu tumi wszelkie gosy.
Nie wszystkie.
Kiedy tak staa zupenie nie wiedzĄc co poczĄą, jej
uwag zwrócio co innego. JakiŚ obcy, potny Śpiew
w koronach drzew...
Uniosa gow. Spojrzaa w gór na ciemny, wysoki,
poroŚnity mchem pie sosny. Wszystko pokryte byo
zami nocy - rosĄ. A moe wilgociĄ pochodzĄcĄ z innego
róda, nie wiedziaa z jakiego.
LeŚne poszycie na ogó byo ciemnozielone. Teraz ono
take mienio si srebrzyŚcie, jakby bawiy si na nim elfy.
Sag jednak przeraa dwik.
SkĄd si bierze?
Mogo si zdawaą, e to dziwaczny oskot wichru, choą
to nie pasowao do wiatru. Nieznany dwik brzmia tak,
jakby ktoŚ uderza potnym metalowym przedmiotem
lub kamieniem w inny metal. Potny grzmiĄcy trzask
niós si po lesie. Jak daleki huk lodu na jeziorach w wielki
mróz, gdy lód zamarza jeszcze bardziej. Jak potne
uderzenia elaznych szyn ogromnej dugoŚci...
Po kadym kolejnym gigantycznym omocie potne
echo odbijao si od pni drzew i od gór, wznoszĄcych si
po obu stronach dolin.
Jej gos by coraz sabszy. Zalkniony i jakby pytajĄcy:
- Marcel?
adna odpowied, oczywiŚcie, nie nadesza. Wydawa-
o si, e czŚą doliny przed niĄ zamyka wzgórze,
prawdopodobnie wic obaj mczyni znaleli si ju po
drugiej stronie i nie moga ich zobaczyą.
Mimo to nie chciaa zrezygnowaą z poszukiwa. Gdy
wiatr na moment ucich, zawoaa znowu najgoŚniej jak
moga:
- Marcel! Uwaaj! On jest Śmiertelnie niebezpieezny!
Tym razem otrzymaa odpowied, lecz nie takĄ, jakiej
oczekiwaa.
Owe guche, dudniĄce dwiki przybray na sile i coŚ
bladego przemkno pomidzy drzewami niedaleko Sagi,
ale nie doŚą blisko, by moga rozpoznaą, co to.
Saba nocna poŚwiata przybraa uemntelszĄ, szarĄ
tonacj.
Saga z trudem chwytaa powietrze. Wracaą nie moga,
do tej strasznej obórki nie weszaby za nic na Świecie! Nie!
Nie! Ale staą tutaj te nie moga. Znowu pobiega przez
las, staraa si trzymaą tej drogi, którĄ prawdopodobnie
szed Marcel, choą jego Śladów ju nie widziaa.
W górze nad niĄ hucza sztorm, lecz w lesie pod
drzewami wyranie przycicha. ZresztĄ Saga bya tak
zmczona i przeraona, tak zajta swoimi sprawami, e nie
moga rejestrowaą wszystkiego wokó.
Szalestwem z jej strony byo opuszezenie zabudowa.
Ale jak, jak, na Boga, moga tam zostaą? Nikt nie móg
tego od niej Ądaą.
O mój Boe, Marcel, gdzie jesteŚ?
Znowu powróci tamten dwik. ZawodzĄcy, chryp-
liwy oskot przetacza si jak nie cichnĄcy grzmot pioruna
przez zaczarowany las, nigdy wprost nad jej gowĄ, nie,
przechodzi obok niej, w pewnej odlegoŚci, jakby chcia,
eby go zauwaya, nim si na niĄ zwali i zdusi jĄ.
Naprawd tej nocy las by zaczarowany. Da si
syszeą nowy, tym razem wizgliwy dwik, a potem za
drzewami przeleciay ogromne bkitne i zielone kule
tak szybko, e nie bya w stanie dokadniej ich zoba-
czyą. Za kadym razem kiedy te syczĄce kule si poja-
wiay, Saga zakrywaa twarz rkami, kulia si i posyaa
bezradne proŚby do nieba, rozpaczliwie bagajĄc o po-
moc.
Odnosio si wraenie, e ta ponura, gsta ciemnoŚą
sosnowego boru yje wasnym yciem, e wiruje wokó
Sagi, otacza jĄ ciasnym krgiem, kadzie si ciko, jakby
czegoŚ oczekujĄc, na caym lesie.
Na moment porazia jĄ myŚl, e ta caa niesamowita
atmosfera ma zwiĄzek przede wszystkim z fiskimi
lasami. e to ta czarna magia, która kiedyŚ tutaj roz-
kwitaa, oywa w pragnieniu zemsty na ludziach, któ-
rzy mieli odwag wtargnĄą na Świte tereny boga
Ukko.
Szybko jednak pozbya si tej myŚli. adna ywa istota,
choąby wadaa nie wiem jak silnymi czarami, nie byaby
w stanie wywoaą tej bezimiennej, osaczajĄcej Sag
zewszĄd grozy.
Teraz bardziej ni kiedykolwiek musiaa uznaą, e jest
wybrankĄ Lucyfera. To wszystko nie mogo byą dzieem
istoty z tego Świata!
Jkna aoŚnie. Nawet nie zauwaya, e bolesne
pcherze na stopach popkay. Wszystkie jej zmysy
napite do ostatecznoŚci czuway, staray si pojĄą to
niepojte, co jĄ otaczao i przeŚladowao.
Czy to moliwe, e powietrze stao si jakby gstsze?
Czy noc nie powinna raczej blednĄą ni ciemnieą?
Saga potkna si na wystajĄcym korzeniu drzewa
i upada, natychmiast jednak znowu stana na równe
nogi. Przed niĄ, ponad niewielkĄ polankĄ w lesie, chmury
si rozsuny, jakby w niebie otworzyo si czyjeŚ oko.
Choą to moe nie najlepsze porównanie, wyglĄdao to
raczej jak przeŚwit pomidzy gaĄzkami w gstej koronie
drzewa, byo owalne, bkitnozielone, ogromne i spog-
lĄdao w dó na Sag.
Krzykna, zasonia twarz rkami i uskoczya w ty.
Kiedy ponownie spojrzaa w gór, dziwne zjawisko ju
znikno, a zaciĄgnite chmurami niebo przybrao dawnĄ,
upiornie szarĄ barw.
Saga uŚwiadomia sobie, e klczy na trawie i szlocha
z rkami zoonymi jak do modlitwy.
- Ja musz iŚą do parafii Grastensholm - modlia si
arliwie. - Musz iŚą do Lipowej Alei, bo moi krewni
mnie potrzebujĄ. Mam do spenienia zadanie, przygoto-
wywaam si do tego przez cae ycie. BĄd tak dobry,
bĄd tak dobry, nie zatrzymuj mnie! Zostaw mnie
w spokoju, bagam ci!
Powietrzem znowu wstrzĄsnĄ guchy grzmot i w innej
stronie nieba otworzyo si kolejne migotliwe "oko".
Saga pobiega przez polank, a potem dalej w las,
pomidzy wysokimi sosnami.
Nic jej to jednak nie pomogo, a raczej przeciwnie,
teraz zobaczya znowu te krĄĄce kby ciemnej mgy,
które jĄ osaczay. Zmieniay barwy i rozmiary, ale wciĄ
byy, nieubagane, wybuchay i gasy, a na ich miejsce
pojawiay si nowe.
Guchy odgos, przypominajĄcy bulgot w jakimŚ
przeogromnym kipiĄcym kotle, wstrzĄsnĄ znowu ziemi,
a w Sag uderzy potny podmuch wichru przelatujĄcego
przez rzadki tutaj sosnowy las. Saga krzykna, chwycia
si pnia sosny i rozpaczliwie walczya, eby wichura jej nie
zwalia z nóg. Wiatr pomknĄ dalej i na chwil zrobio si
cicho. Nie trwao to dugo, ale wystarczyo, by Saga
zdĄya zapaą oddech. Potem znowu pojawi si szum
i nagle w powietrzu zawiroway mae, ostre krysztaki
lodu. Wciskay si jej pod ubranie, sieky po twarzy, tak e
musiaa osaniaą gow rkami. Znowu pada na kolana,
skulia si, czekajĄc na spotkanie z tym niepojtym szarym
zagroeniem, i modlia si, wciĄ bez rezultatu.
Po chwili chód zela, szron zniknĄ, Saga moga wstaą
i iŚą dalej przez ciemnoŚą teraz tak gstĄ, e nie widziaa
ziemi pod stopami.
- Marcel! - zawoaa aoŚnie. - Marcel, przyjd
i pomó mi!
Nareszcie rozlega si odpowied. Daleko, bardzo
daleko od niej:
- Saga? Gdzie ty jesteŚ?
- Tutaj! Tu jest tak strasznie ciemno!
- Tak!
Znowu krzykna w przeraeniu:
- Marcel?
On coŚ woa, take przeraony, coŚ co brzmiao jak:
"Wszystkie piekielne moce rozszalay si nad ziemiĄ tej
nocy." Saga jczaa boleŚnie. Och, nie, nie, ze moce nie
mogĄ pochwycią Marcela, nie mogĄ, nie!
Z bardzo daleka dotar do niej jego gos:
- Sago, moesz tu do mnie przyjŚą? Ja... ja nie mog
si do ciebie przedrzeą, coŚ mnie zatrzymuje.
I znowu krzyknĄ rozdzierajĄco, boleŚnie.
- Ju id! - zawoaa trwonie.
Marcel mówi coŚ jeszcze, ale sowa utony w nowej
fali wŚciekego syku i parskania.
adnej krzywdy im to jednak nie wyrzĄdzao. Syszaa
gos Marcela, a zatem on nie zginĄ i przeywa to samo co
ona. A wic jest jeszcze szansa...
eby tylko nie przysza za póno...
Przez cay czas, gdy Marcel nie odpowiada na jej
woania, drczya jĄ potworna myŚl, e on nie yje. e ta
za moc, która towarzyszya im przez caĄ drog, teraz,
w t piekielnĄ noc, zwabia rywala do lasu i uŚmiercia go.
Ale usyszaa nareszcie gos Marcela. Ju adna sia nie
przeszkodzi jej poĄczyą si z nim!
BudzĄce trwog upiorne sceny powtarzay si raz po
raz. Teraz rozgryway si coraz bliej niej, byy coraz
bardziej agresywne, coraz brutalniejsze. Ona jednak
nauczya si zamykaą oczy i uszy na to, co si dzieje, nie
syszaa grzmotów, nie widziaa cieni, skradajĄcych si za
niĄ midzy pniami sosen, nie dostrzegaa wŚciekego
wirowania.
Szeptaa przez zaciŚnite zby:
- Demonstrujesz swojĄ si, ty upady aniele Świato-
Ści! Widz, e jest ona wielka, ale teraz ju doŚą!
Wystarczy!
Znowu rozleg si gos Marcela. Brzmiaa w nim
doprowadzona do granic wytrzymaoŚci udrka.
- Nie, nie chod tutaj! Zawróą! On biegnie za tobĄ!
Uciekaj, nie daj si! Nie!
Woanie przerodzio si w bolesny skowyt.
Saga zasonia uszy rkami, eby nie syszeą, jak bardzo
Marcel cierpi, nie bya ju w stanie myŚleą, co si tam
w oddali dzieje. Wiedziaa tylko, e musi si tam dostaą.
CoŚ barwnego i migotliwego przemkno koo jej
twarzy i znikno. Zobaczya tylko wiĄzk Świata niby
IŚniĄcy ogon komety. Ze moce staway si coraz groniej-
sze...
Dotara do kolejnej polany. I wtedy z hukiem tak
potnym, e Saga miaa wraenie, i bbenki w uszach jej
popkĄjĄ, ziemia otworya si przed niĄ, jakby chciaa
zagrodzią jej drog do Marcela. Saga krzykna w trwo-
dze, spojrzaa w ziejĄcĄ bezdennĄ otcha i osuna si na
jej krawd. W ostatnim momencie zdoaa si uchwycią
jakiegoŚ lichego krzaczka i rozpaczliwie si go trzymaa.
Dyszaa gwatownie, zmczona dugim biegiem przez las
i oguszona tym ostatnim szokiem.
- Saga? - doszo do niej sposzone woanie Marcela.
- Saga, dlaczego krzyczaaŚ? Co si stao?
Wyczuwaa w jego gosie bezsilnĄ rozpacz, ale akurat
w tej chwili nie bya w stanie odpowiedzieą...
Alrauna, powtarzaa w myŚli zgnbiona. Powinnam
bya wziĄą ze sobĄ alraun, choą ona nie do mnie naley.
Nie powinnam bya jej odkadaą, moe teraz by mi
pomoga?
Wzbiera w niej gniew. Czy nie naley do Ludzi Lodu?
Czy nie jest jednĄ z wybranych? Ma przecie do spe-
nienia to jakieŚ nie znane jej jeszcze zadanie!
Czy to sprawia zoŚą, czy myŚl o alraunie, trudno
powiedzieą, ale nieoczekiwanie Saga uŚwiadomia sobie,
e wraca jej dawna, nie znajĄca lku natura. ąw dziwny
niepokój, który nie opuszcza jej przez caĄ drog do
Norwegii, zela, przesta byą taki dokuczliwy. Musiaa si
przecie zmierzyą z tyloma przeciwnoŚciami! Przede
wszystkim zadanie, to tajemnicze zadanie w Grastens-
holm. A przedtem jeszcze walka o ycie Marcela. Nie
ulegao przecie wĄtpliwoŚci, e znalaz si w Śmiertelnym
niebezpieczestwie, i to z jej powodu!
Saga czua si teraz silna, przepenia jĄ wewntrzny ar
i ŚwiadomoŚą celu. Napinaa miŚnie, by utrzymaą si na
powierzchni, grunt dosownie usuwa jej si spod nóg, ale
nie puszczaa krzaczka, mimo e wolno opada w dó.
Jedna stopa znalaza oparcie i to dodao jej odwagi. Na
wpó zawieszona nad przepaŚciĄ znowu spojrzaa w ot-
cha. Zdawao jej si, e dostrzega czarne skay. StkajĄc
przez zaciŚnite zby, zdoaa podciĄgnĄą si wyej,
a potem wolniutko, z nieludzkim wysikiem wyczogaa
si na pewniejszy grunt...
- Saga! - doleciao woanie z oddali, tym razem
brzmiaa w nim straszliwa desperacja. - Saga, dlaczego nie
odpowiadasz?
Ze zdumieniem spoglĄdaa na pokrytĄ darniĄ ziemi
przed sobĄ, jakby tu nigdy nie byo adnej rozpadliny...
- Ju wszystko w porzĄdku, Marcelu - wydyszaa, ale
z pewnoŚciĄ nie móg tego syszeą, wic powtórzya
goŚniej: - Ju wszystko dobrze!
Leaa jeszcze przez chwil na trawie, by dojŚą do
siebie. Potem wstaa powoli i ostronie obesza polan
dookoa, eby nie postawią nogi w miejscu, gdzie niedaw-
no widziaa jam w ziemi, po czym powloka si dalej
przez las.
Lk, który uwaaa za tchórzostwo, opuŚci jĄ. Te
strachy, które Lucyfer na niĄ zsya, ju jej nie dotyczyy.
Przystana i rozejrzaa si.
Dawne wizje znikny. Nadal co prawda panowaa ta
nienaturalna ciemnoŚą, ale ju nie grzmiao i niebo nie
otwierao si z trzaskiem, adne potne ogniste kule nie
przelatyway nad ziemiĄ.
Niebezpieczestwo jednak nie mino, wyczuwaa to
bardzo wyranie. Zaczynao si coŚ innego...
Z poczĄtku nie pojmowaa, co to takiego. Jakby
w atmosferze coŚ si czaio. CoŚ cikiego, przytaczajĄce-
go... Powoli wraenia staway si wyrazistsze. CoŚ ciep-
ego... podniecajĄcego...
Tak, w ten sposób chcia jĄ dostaą! Próbowa na niĄ
oddziaywaą erotycznie, uczynią jĄ posusznĄ... chtnĄ.
wiato zmienio kolor. Przytumiony czerwony ton
zabarwi dawnĄ szaroŚą i wywoa jakiŚ upiorny, mdy
blask. Wokó Sagi zrobio si gorĄco. Czua, e w jej ciele
rozrasta si poĄdanie, e jĄ zalewa niepowstrzymanĄ falĄ.
W ciemnym lesie, w którym si teraz znalaza, pomi-
dzy liŚciastymi drzewami dostrzega jakĄŚ postaą, która
najwyraniej si na niĄ czaia.
Uskoczya w bok i schowaa si za drzewem.
Las trwa w ciszy. Wszystko ustao.
Nie miaa odwagi woaą Marcela. Z tym musi poradzią
sobie sama.
Staa wstrzymujĄc dech. Jedyne, co si teraz poru-
szao, to byy jej oczy. Wpatryway si czujnie w ciem-
noŚą, jakby za kadym drzewem mogy dostrzec jakĄŚ
istot. CzajĄce si stwory, podstpne, obserwujĄce
Sag, poĄdajĄce jej. Wszystkie te obleŚne paskudztwa
z ludowych wierze, które sprowadzajĄ ludzi na mano-
wce. Fauny, satyry, seleny, elfy, królowie gór, cen-
taury, syreny, huldry, mary, wampiry, wodnice... Lu-
dowa wyobrania jest niewyczerpana, jeŚli chodzi
o sprawy erotyczne.
Saga nie umiaa powiedzieą, czy te istoty si w lesie
znajdujĄ, czy nie. Odnosia wraenie, e sĄ, ale ich
obecnoŚą nie miaa znaczenia. Naprawd niebezpieczna
bya istota tam niedaleko, kryjĄca si za drzewem, wy-
czekujĄca, uparta, nieustpliwa.
Ona sama, schowana w zaroŚlach, nie widziaa go
dokadnie. Ale by ogromny, to nie ulegao wĄtpliwoŚci,
potwornie wielki. Absolutnie nieludzki, nawet jeŚli ciem-
noŚci powikszay jeszcze z daleka jego sylwetk, znie-
ksztacay proporcje. Chwilami wydawao si Sadze, e
owa istota ma par ogromnych skrzyde, ale moe wzrok
jĄ myli? Tak, to z pewnoŚciĄ przywidzenie, bo gdy
w nastpnej chwili zjawa postĄpia par kroków naprzód,
miaa cakowicie ludzkĄ postaą. Tyle e potwornĄ, przera-
ajĄcĄ. Saga nie chciaa okazywaą ani strachu, ani po-
dziwu. Zacisna powieki i z caych si staraa si wydobyą
z tej obezwadniajĄcej zmysowoŚci, która dawia jĄ
niczym poĄdliwe rce.
Wszystkie wraliwe punkty jej ciaa byy wystawione
na erotyczne oddziaywanie, uporczywe, konsekwentne.
Czua drczĄce mrowienie w piersiach i w ldwiach,
jakby ktoŚ jĄ delikatnie gadzi niecierpliwymi palcami.
Krew si w niej gotowaa, cae ciao ogarnite byo
poĄdaniem, jakiego przedtem nawet si nie domyŚlaa.
Cicho jczaa i gboko wciĄgaa powietrze.
- Odejd stĄd, Lucyferze! - zawoaa tak wadczo, jak
tylko moga. - To nie ciebie pragn! Ja pragn Marcela i ty
dobrze o tym wiesz! Wracaj do otchani, z której przyszed-
eŚ! Nie masz u mnie czego szukaą!
W powietrzu rozlegy si trzaski, ziemia zacza dreą.
O mój Boe, nie powinnam bya wymieniaą imienia
Marcela, pomyŚlaa. Ten demon z piekielnych otchani
gotów si na nim mŚcią!
Bya Śmiertelnie przeraona milczeniem Marcela po
ostatnim bolesnym krzyku.
W mtnym szaroczerwonym Świetle, które rozjaŚniao
mrok, Saga widziaa, e ponura postaą si zblia. Od-
wrócia si na picie i zacza uciekaą na oŚlep przez las,
byle tylko jak najdalej stĄd.
Tamten przez cay czas depta jej po pitach. Sprawia
wraenie, jakby pynĄ, nie bieg, wciĄ w tej samej
odlegoŚci, wic nie moga go lepiej zobaczyą, wciĄ by
jak cie w tej gstej mgle. Zdawao si, e cay Świat
wypeniony jest jakimiŚ zmysowymi, dusznymi zapacha-
mi.
Z bolesnym ukuciem w sercu przypomniaa sobie
ludzkĄ gow ukrytĄ w skrzyni, którĄ zostawia w obórce,
i nie miaa wĄtpliwoŚci, e spotka jĄ podobny los, jeŚli si
nie podda. A moe wtedy take? Moe waŚnie w ten
sposób on si rozprawia z nieposusznymi ofiarami?
Próbowaa podejŚą jak najbliej Marcela, lecz stracia
poczucie kierunku i biegaa teraz bez adu i skadu po
prostu tam, gdzie otwierao si przejŚcie. Przez cay czas
walczya z pragnieniami wasnego ciaa, które nakaniao
jĄ, by zawrócia i wysza tamtemu duchowi na spotkanie.
Ale ona nie chciaa, nie chciaa za nic...
Wybuchna szlochem na wspomnienie alrauny. W jaki
sposób porzucony amulet mógby dodaą jej si?
- Och, drogie duchy opiekucze mojego rodu - mod-
lia si. - Wiem, e nie moecie mi pomóc, lecz mimo to
zwracam si do was! I do drogiej alrauny, do której nigdy
nie miaam odwagi si zbliyą. Pomócie mi! Dajcie mi
si!
MyŚl o alraunie staa si dla niej niczym Świato
w ciemnoŚci. Bya przekonana, e gdyby jĄ teraz miaa
przy sobie, mogaby unieŚą jĄ w gór, obrócią si dokoa
i odpdzią zo, które jĄ tropi. Przekonanie to byo tak
silne, i Saga wyobrazia sobie, e trzyma alraun w doni,
wyciĄgna stanowczym ruchem rk i obracaa si wolno.
- Odejd ode mnie, czarny aniele! - zawoaa tak
goŚno, e las odpowiedzia jej echem. - Nie dostaniesz
mnie! Nawet mnie nie dotkniesz, bo ci nie chc, ani jako
hrabiego Paula von Lengenfeldt, ani w twej obecnej
postaci.
Potna byskawica oŚlepia jĄ do tego stopnia, e
zatoczya si i o mao nie upada. Potem zawrócia
i pobiega przed siebie, potykaa si w ciemnoŚciach
o wystajĄce korzenie, ale biega, jakby gra toczya si
o ycie, paczĄc goŚno, Ścigana przez wŚciekoŚą nie
majĄcĄ sobie równych.
Ale daleko nie ucieka. Czua za sobĄ jego przemone
poĄdanie, wiedziaa, e jest stracona, e nie ma dla niej
ratunku, biega jednak uparcie i nie zamierzaa si poddaą
bez walki. Palio jĄ w piersiach, w ustach czua smak krwi,
wiedziaa, e wkrótce nogi odmówiĄ jej posuszestwa.
Niejasno odczuwaa, e straszne grzmoty nad lasem
cichnĄ, stajĄ si sabsze. I e ta gsta erotyczna atmosfera
wokó niej take nieco zelaa.
Nie, to przywidzenie!
Saga nie odwaya si zatrzymaą ani na moment, eby
si rozejrzeą. Brna dalej, oddech miaa ŚwiszczĄcy,
zataczaa si od drzewa do drzewa. Niejasno zdawaa sobie
spraw z tego, e równie erotyczne pragnienia jej ciaa
osaby, wkrótce co prawda wybuchy z nowĄ siĄ, ale
potem znowu przygasy. Wzburzenie i zmczenie spra-
wiay, e nie moga Śledzią uwanie stanu swojego ciaa,
jedyne, czego pragna, to biec naprzód - dopóki siy jej
cakiem nie opuszczĄ. Wtedy z jkiem opada na mech.
Ostatnie, co, jak jej si zdawao, widziaa, to byo
normalne znowu Świato nocy. Ale tego te nie bya
pewna.
Co si takiego stao?
Nie bya w stanie nawet myŚleą.
Leaa zaledwie kilka sekund, kiedy dotar do niej
saby, niewyrany gos. Zacza nasuchiwaą. To woanie
w lesie.
- Saga!
Gos nalea do Marcela.
Ostronie uniosa gow, stara resztki mchu z poli-
czka.
Byoby przesadĄ mówią, e wszystko wrócio do
normy. Zblia si brzask, ponad ziemiĄ i drzewami
pojawia si delikatna smuga Świata. WciĄ jeszcze nad
lasem unosia si gsta, duszna atmosfera erotyczna,
poĄdanie przekraczajĄce wszelkie wyobraenie. Byo to
tak wszechogarniajĄce, e trzeba bdzie wiele czasu, nim
do koca zniknie.
- Marcel - jkna bezradnie.
Jego kroki zbliay si. I nareszcie ukaza si on sam,
zmczony, ledwo trzymajĄc si na nogach, z mokrymi
wosami i w brudnym ubraniu. W zapadnitych gboko
oczach widziaa ból. Ale y!
To byo wszystko, czego moga Ądaą od losu.
- No, nareszcie! - odetchnĄ z ulgĄ. - Najdrosza,
myŚlaem, e ju nigdy wicej ci nie zobacz! A teraz...
teraz... baem si, e ju do ciebie nie wróc. Chod!
Musimy stĄd uciekaą! Szybko!
Pomóg jej wstaą i na moment przytuli mocno do
siebie.
- Wybacz mi, e ci nie wierzyem - powiedzia
wstrzĄŚnity. - e nie wierzyem w to, co mówiaŚ
o Lucyferze.
Saga w dalszym ciĄgu dyszaa ciko.
- Co to si stao? - pytaa wtulona w jego rami, kiedy
pomaga jej stanĄą na nogi. - A dlaczego teraz ze moce
day za wygranĄ?
- One nie day za wygranĄ - odpar Marcel, zgar-
niajĄc liŚcie i igliwie z jej pleców. Obejmowa jĄ i pod-
trzymywa, dopóki nie bya w stanie iŚą o wasnych
siach. - Jeszcze nie day za wygranĄ. To tylko pauza.
Zastanawiam si, czy to nie zaczĄ dziaaą Środek nasen-
ny.
Saga pomyŚlaa troch zoŚliwie, e byy archanio nie
powinien ulegaą dziaaniu zwykego Środka nasennego.
Ale zaraz przypomniaa sobie, e Środek nie jest taki
zwyczajny, skoro pochodzi ze zbiorów Ludzi Lodu. To
zdecydowanie zmienia postaą rzeczy. Ludzie Lodu ju
i dawniej miewali z niego poytek w walce z mocami
ciemnoŚci.
- Wic on nie zosta jeszcze pokonany?
- Nie, jeszcze nie. WciĄ walczy, choą si ma mniej.
Chod, musimy si spieszyą!
Jakby w odpowiedzi na sowa Marcela kilka ognistych
kul przeleciao obok, ale ju nie w takim pdzie jak
poprzednio.
- WidziaeŚ go? - zapytaa Saga, a Marcel ciĄgnĄ jĄ
z caych si, eby jak najszybciej wyprowadzią jĄ z doliny.
- Nie chciabym o tym mówią - odpar krótko.
- Jeszcze nie teraz. Chod, musimy wyjŚą na wzniesienie.
Tutaj na dole i w lesie to on ma wadz.
- Nigdy mu nie uciekniemy - narzekaa Saga.
- Przeciwnie, uciekniemy. Nie rozumiesz tego? JeŚli
nas teraz nie dogoni i jeŚli bdziemy si trzymaą z daleka
od niego, dopóki jego czas na Ziemi nie minie, to
zwyciymy.
- Tak, o tak! - potwierdzia, choą jej gos wciĄ
brzmia aoŚnie. - Jego czas dobiega koca.
- WaŚnie dlatego jest taki zdesperowany. Wkrótce
bdzie musia wracaą.
Ta myŚl dodaa jej si. Wspinali si i czogali po
stromym gadkim zboczu, poroŚnitym mchem, nie majĄc
odwagi spojrzeą za siebie.
Saga nie chciaa, by Marcel zauway, jak bardzo
pobudzone sĄ jej zmysy. Bo jak na ironi, i praw-
dopodobnie ku wielkiemu niezadowoleniu upadego
anioa ŚwiatoŚci, jej poĄdanie skierowao si teraz ku
Marcelowi. Ale czegó wicej móg si tamten zy duch
spodziewaą? Atmosfera erotycznego podniecenia w lesie
oddziaywaą musiaa we wszystkich kierunkach. I o ile
Saga dobrze pojmowaa, to Marcel take znajdowa si
pod jej wpywem. wiadczy o tym blask jego oczu, ta
jakaŚ apczywoŚą, z jakĄ bezustannie oblizywa wargi,
nagy niepokój w jego spojrzeniu, kiedy jej dotyka.
Wdrapali si na wystajĄcĄ ska i tam musieli nareszcie
odpoczĄą. Pod nimi i wokó nich nadal przelatyway
z wielkim hukiem ogniste kule, lecz magia zdawaa si
wyranie tracią na sile. Haas nie by nawet w stanie
zaguszyą szumu wiatru.
- Nie rozumiem... - jkna Saga. - Dlaczego on mnie
nigdy nie zaatakowa... wprost. Przecie przez cay czas
nie odstpowa mnie ani na krok. Móg mnie... móg mnie
porwaą w kadej chwili.
Marcel nie spuszcza z niej oczu. Jego spojrzenie byo
gorĄce, przepenione mioŚciĄ i poĄdaniem.
- Nie wydaje ci si, e taka zabawa w kotka i myszk
jest zgodna z jego naturĄ? Pozosta taki, nawet kiedy
przemienia si w Paula. Nie móg si pozbyą chci
bawienia si cudzym kosztem, upokarzania.
- Tak. Masz racj.
Marcel spojrza na niĄ zamyslony.
- Byą moe nie bez znaczenia jest te twoje po-
chodzenie. Ludzie Lodu majĄ swoich opiekunów. Ty
sama te ich masz.
- Moliwe. Tak si przecie wystraszy alrauny... Och,
Marcelu... Ty nie wiesz... Nie, nawet nie chc o tym
mówią. Nie teraz!
Nie bya w stanie opowiedzieą mu o odkryciu w skrzy-
ni, dostawaa mdoŚci na samĄ myŚl o tym.
- Chod, trzeba iŚą - mruknĄ Marcel. - Zdaje mi si,
e znowu nas znalaz.
Rozleg si huk i niebo nad drzewami rozdara potna
byskawica. Saga i Marcel wspinali si coraz szybciej,
czuli, e tamten ich Ściga, nieoczekiwanie góra pod nimi
si zatrzsa. Saga krzykna rozpaczliwie.
- Nie bój si. On ju nie ma siy - uspokaja jĄ Marcel,
ale widziaa, e on sam lka si take.
- Wic nie udao mu si wywoaą w tobie erotycz-
nego podniecenia? - zapyta, kiedy znaleli si na roz-
legym paskowyu, zamknitym z obu stron niewyso-
koimi skaami. Wichura szarpaa nimi z niesabnĄcĄ
siĄ.
- CoŚ ty, oszalaeŚ? - oburzya si Saga. - Nigdy!
Nigdy by mu si coŚ takiego nie udao!
Marcel uŚcisnĄ z wdzicznoŚciĄ jej rk i poprowadzi
jĄ dalej na skraj skalnego urwiska.
- On musi byą gdzieŚ tam na dole - powiedzia.
Saga spojrzaa w tamtĄ stron. Tu pod nimi ziaa
pustkĄ grona rozpadlina, której dna stĄd nie byo widaą.
Za niĄ rozciĄgaa si poroŚnita lasem dolina, z której
waŚnie uciekli. Sosny nad rozpadlinĄ rosy doŚą rzadko.
Nagle...
- Tam! - Saga pokazywaa czerniejĄcĄ w mglistej
poŚwiacie rozpadlin.
Na dole ukazaa si jakaŚ postaą. Ciko opara si
o drzewo, najwyraniej cakowicie wyczerpana. To Paul,
co do tego nie mieli wĄtpliwoŚci. Paul albo raczej Lucyfer.
Musieli w kocu pogodzią si z faktem, e to waŚnie
z nim majĄ do czynienia. To Paul, a nie tamten zbiegy
noownik. Nikt nie by tak wysoki i postawny jak on
i mia na sobie to samo wytworne ubranie co przedtem.
- Marcel, spójrz, tam ley worek ze skarbem Ludzi
Lodu. Z tyu za nim. Nie by w stanie duej go nieŚą, wic
go po prostu rzuci...
- Teraz to on ju nie bdzie w stanie wiele wicej
zrobią - mruknĄ Marcel.
Postaą w dole uniosa rk i zmczonym gestem
przetara oczy.
- rodek nasenny - szepna Saga przejta.
- Tak. A nie zauwayaŚ niczego wicej?
- Chodzi ci o...? Tak, te straszne krzyki ustay. W lesie
panuje cisza. Tylko wiatr...
WciĄ czua w caym ciele t drczĄcĄ erotycznĄ
gorĄczk, to nie ustao. Ale o tym nie chciaa Marcelowi
mówią.
- Marcel, czy ty myŚlisz...?
- e zdoaliŚmy si od niego uwolnią? Tak. Pójd
tylko tam, do tych ska, i rozejrz si. MyŚl, e stamtĄd
widaą daleko. Moe nawet do osiedli...
Niebo pomidzy dwoma skaami przybierao powoli
ostre barwy porannej zorzy. Szare, obrzeone zotym
blaskiem chmury suny po rozjarzonym do czerwonoŚci
tle.
Dolin wciĄ wypeniay cienie.
Saga zatrzymaa si na skraju wzniesienia i przyglĄdaa
si stworzeniu w dole, nie majĄc odwagi uwierzyą w cud,
który si wydarzy. Ale dusz jej wypeniao uczucie
nieopisanej ulgi, kiedy zobaczya, jak le skoczya si
próba tamtego, by iŚą dalej. Po kilku krokach upad na
traw i tak ju zosta z wyciĄgnitymi przed siebie rkami.
Ze mino. TrwajĄca tyle czasu trwoga opada.
Saga uŚmiechaa si. W oczach miaa zy szczŚcia.
- JesteŚmy wolni, Marcelu, jesteŚmy wolni! Pokonali-
Śmy samego Lucyfera, upadego anioa ŚwiatoŚci. Teraz
musimy tylko odejŚą stĄd jak najszybciej.
Z tyu za niĄ rozleg si oguszajĄcy huk. Odwrócia si
sposzona.
Na wzniesieniu sta Marcel i patrzy na niĄ z dumnym
uŚmiechem na wargach. Ale to by inny Marcel ni ten,
którego znaa. Powikszy si do ogromnych rozmiarów,
rysy twarzy mia nadal szlachetne, ale jakieŚ inne, aden
czowiek nie móg mieą takich. Zamiast ubrania nosi
teraz tylko czarnĄ przepask na biodrach, skór mia
szaroczarnĄ, a kruczoczarne wosy rozwiewa porywisty
wiatr. Rce unosiy w gór duy lŚniĄcy miecz.
A z tyu, wysoko ponad jego gowĄ, widaą byo dwoje
zoonych skrzyde, czerniejĄcych na tle coraz jaŚniejszego
nocnego nieba.






ROZDZIA IX


Saga pada na kolana i ukrya twarz w doniach.
- Nie! Nie! - zawodzia aoŚnie.
Usyszaa gos stojĄcej przed niĄ istoty. Potny,
grzmiĄcy jak echo w ogromnej, pustej sali:
- Nie bój si, Sago! Ten miecz nie jest wymierzony
przeciwko tobie. To po prostu mój atrybut.
OpuŚcia rce i oczyma penymi ez wpatrywaa si
w tego budzĄcego trwog, niewiarygodnie piknego
potwora.
- Och, le mnie zrozumieliŚcie, Panie. Ja si nie boj.
Nie, ja kochaam Marcela... i myŚlaam...
- O wspólnej przyszoŚci? Bdziesz jĄ miaa, Sago. Ale
nie tutaj.
- MyŚlicie, Panie...?
- Mój czas na Ziemi jest zbyt krótki, niedugo
dobiegnie koca. Ale czy kiedyŚ nie pragnaŚ przyjŚą do
mnie, do mojej otchani?
Na myŚl o tym doznaa zawrotu gowy.
Tak, to prawda. Ale ja nie mog, Panie. Mam
zadanie do spenienia.
Dawny anio ŚwiatoŚci uŚmiechnĄ si.
- Tak, czeka ci zadanie. Wane. Bardzo wane.
Musisz je wypenią.
Wielkie skrzyda zoyy si powoli i rozmyy si
w powietrzu. Donie trzymajĄce miecz opady, bro
znikna. Postaą, która bya teraz czymŚ pomidzy Mar-
celem i demonem, zesza w dó, do Sagi, i podniosa jĄ
z klczek.
Poczua jego do na swoim ramieniu... GorĄcy
dreszcz przeniknĄ jej ciao...
Saga spojrzaa w oczy, które teraz byy agodne
i zarazem straszne, zamglone jak oczy... Uff, nie, skĄd
przysza jej do gowy myŚl, e przypominajĄ oczy kozy?
Powinno jĄ to rozŚmieszyą, tymczasem zrobio jej si
zimno.
Ta surowa powaga Marcela... Teraz Saga wiedziaa,
skĄd si bierze. To cecha tej istoty, w którĄ przeistoczy si
Marcel, istoty o przejmujĄcym spojrzeniu, tak wadczej, e
we wszystkich musiao to budzią szacunek. Najserdecz-
niejszy uŚmiech nie by w stanie zagodzią wraenia.
- Chyba si nie boisz?
Te oczy... Czy takich oczu ludzie zawsze nie Ączyli
z demonami otchani?
- Nie, nie boj si - odpara stanowczo. - Jestem tylko
oszoomiona tym wszystkim, bezradna i... nieszczŚliwa.
- Nie powinnaŚ byą nieszczŚliwa. JesteŚ mojĄ wy-
brankĄ.
Miaa ŚwiadomoŚą, e spotyka jĄ wielki zaszczyt.
Dlatego skonia si gboko. Pochylaa gow przed
Lucyferem, anioem wypdzonym z nieba.
- Ale nie wierz, e jesteŚ Szatanem, Panie.
UŚmiechnĄ si boleŚnie.
- Nie, rzeczywiŚcie Szatanem nie jestem. Jestem anio-
em ŚwiatoŚci, strĄconym do otchani. KiedyŚ piastowa-
em godnoŚą pierwszego poŚród archanioów.
W swej obecnej postaci by wyszy od Marcela, ale ju
nie tak ogromny jak wtedy, gdy ukaza jej si jako
Lucyfer. W dalszym ciĄgu by bardzo ciemny, prawie
czarny, nosi tylko przepask na biodrach, nic poza tym,
skrzyda znikny. By nieopisanie pikny.
- Dlaczego mnie tak przestraszyeŚ, Panie? Tam na
dole w lesie?
Delikatnie dotknĄ doniĄ jej ramienia. Gwatowna fala
erotycznego napicia sprawia, e Saga zgia si wpó.
- Dlatego, e nie byem ciebie pewien. WciĄ nie
wiedziaem, ile znaczy dla ciebie Paul. Musiaem poddaą
ci próbie.
- Ale on nigdy nic dla mnie nie znaczy! PrzekonaeŚ
si o tym, Panie, dopiero teraz? Przed chwilĄ?
- Tak. Teraz jestem pewien twojej mioŚci. I dopiero
teraz odwayem si wyjawią ci, kim naprawd jestem.
- Ale dlaczego? Czy nie masz, Panie, wadzy, by
wziĄą to, czego pragniesz?
- Nie. Ty nie znasz do koca legendy o mioŚci
Lucyfera. Mówi ona mianowcie, e Lucyfer musi zdobyą
wzajemnoŚą w mioŚci, to jest warunek, by móg si
ukazaą swojej ukochanej. Przedtem nie wolno mu zrzucią
ziemskiego przebrania, nie wolno mu si do niej zbliyą.
- To wielkie ryzyko. Bo przecie kobieta moe ci
kochaą jako Marcela, do czarnego anioa natomiast
odczuwaą wstrt.
- I ty waŚnie czujesz? - zapyta cicho.
Spojrzaa na niego i Świat zawirowa jej przed oczami.
Chona obraz jego postaci wszystkimi zmysami, skórĄ,
kadym nerwem, kadĄ pulsujĄcĄ ttnicĄ.
- Nie - odpara szeptem.
Wtedy on si uŚmiechnĄ z ulgĄ.
Och, nie moga mu wyznaą wszystkiego, nie odwaya-
by si, bo taki by wspaniay, taki monumentalny, taki
nieziemski. Nie moga te zrobią tego, czego pragna
najbardziej - rzucią mu si w objcia i tak ju zostaą, iŚą za
nim wszdzie, gdziekolwiek si zwróci, pójŚą za nim na
samo dno otchani. Nie odwaya si wspomnieą o ogniu,
który trawi jej ciao, o tej drczĄcej tsknocie, by do niego
naleeą, teraz, zaraz, tutaj, w tej chwili. Bo tamta gorĄczka
z lasu nie opuszczaa jej ani na moment, powietrze
przesycone byo tym niezwykym erotycznym napiciem
i zmysowoŚciĄ, wchaniaa to w siebie wraz z oddechem,
czua w caym ciele, pod skórĄ, w rytmicznie pulsujĄcej
krwi.

Istota z tamtego Świata uja jĄ za rk i poprowadzia
w gór, na skay.
DrĄcym gosem Saga powiedziaa:
- Bywasz na Ziemi, Panie, co sto lat. KochaeŚ ju
z pewnoŚciĄ wiele kobiet.
- adnej. I zapomnij o tej starej historii mojej mioŚci
z pradawnych czasów! Ja zapomniaem o niej ju dawno.
Ale przeklestwo zachowao moc. W kadym stuleciu
musiaem wychodzią z otchani i szukaą. Gdzie jednak
miaem znaleą ziemskĄ kobiet godnĄ kochania? I takĄ,
która mogaby odwzajemnią moje uczucie? Dopiero
teraz...
- Tak, ale dlaczego akurat ja?
PrzystanĄ pod skaĄ blisko szczytu.
- Jest w tobie pewne podobiestwo do tamtej, pierw-
szej kobiety, to prawda. Ale to bez znaczenia, Sago,
najwaniejsze, e mogem si do ciebie zbliyą.
SpoglĄdaa na jego fascynujĄcĄ twarz, oczekujĄc dal-
szych wyjaŚnie.
- Przede wszystkim musisz wiedzieą, e to prawda, co
ci powiedziaem. Twoja tsknota, marzenie, by przyjŚą do
mnie, do mojej otchani, przyciĄgna mnie do ciebie. Ale
ty pochodzisz z Ludzi Lodu. Co wicej, naleysz do
wybranych i masz do spenienia zadanie. Wszystkie istoty
na ziemi i pod ziemiĄ bdĄ ci w tym pomagaą.
- I tylko dlatego? - zapytaa rozczarowana.
- Nie tylko. Od pierwszej chwili kiedy ci ujrzaem,
serce moje przepenia mioŚą. Musiaem ci zdobyą.
Musiaem, za wszelkĄ cen. Ale hrabia Paul...
- No waŚnie! Kim on naprawd jest?
Lucyfer wzruszy swoimi potnymi, bardzo ksztat-
nymi ramionami.
- Nie wiem. To ktoŚ, kogo wynaleli twoi przod-
kowie, by odwrócią ci ode mnie. Wybrali najpikniej-
szego mczyzn na ziemi... - UŚmiechnĄ si sam do
siebie. - Ale to nie wystarczyo.
- Nie. - Saga take si uŚmiechaa. - Ja widziaam
tylko was, Panie. Och, ty jeszcze nie wiesz, Panie, co on
zrobi!
- Z tobĄ?
Nadprzyrodzona istota okazywaa zwyczajnĄ ludzkĄ
zazdroŚą.
- Nie, nie! Prosz si nie baą! Tylko e ja... ot-
worzyam skrzyni... - Saga zacza dreą.
- Nic nie mów! Nie chc teraz tracią czasu na takie
sprawy.
Zdjta nagym lkiem Saga zawoaa:
- Musimy zabraą worek ze skarbem!
- Póniej. On bdzie spa bardzo dugo, a ta chwila
jest nasza, Sago. Teraz jesteŚ tylko moja. - Delikatne rce
zaczy z niej zdejmowaą lekkie ubranie. - GdybyŚmy
mieli wicej czasu, najpierw bym ci bardzo dugo
uwodzi. ZaprzyjanilibyŚmy si ze sobĄ...
- Och, czy ju nie zostaliŚmy przyjaciómi? Jako Saga
i Marcel? Ja si nie boj, Panie. Jestem gotowa. Niczego
innego nie pragn.
DotknĄ z czuoŚciĄ jej policzka i uŚmiechnĄ si.
- Czy nigdy si niczego nie domyŚlaaŚ? e to ja jestem
Lucyferem?
- Nie, nawet mi to nie przyszo do gowy.
- A jednak raz popeniem okropny bĄd. Nie za-
stanowiem si. Wiesz, ja znam wszystkie jzyki Świata,
zaczĄem wic mówią po norwesku z tym myŚliwym.
Zdawao mi si, e wy te moecie rozmawiaą w dowol-
nym jzyku.
Saga pozwalaa, by jĄ rozbiera. Czyni to tak delikat-
nie, jakby uwalnia jĄ z oboku mgy, ubranie po prostu
z niej opadao.
Najlejszy dotyk jego rĄk wprawia kadĄ komórk jej
ciaa w drenie. Po jego przyspieszonym oddechu po-
znawaa, e nie tylko ona doznaje zawrotu gowy na myŚl
o przyszoŚci.
TysiĄce i tysiĄce lat... Sami w przepastnej otchani.
Jej serce przepeniaa gorĄca sympatia i wspóczucie dla
jego gorzkiego losu, co widocznie i jemu udzielao si
take, bo surowa twarz zagodniaa i coraz trudniej byo
mu panowaą nad sobĄ.
Saga nie chciaa przyspieszaą tego, co miao nadejŚą,
zapytaa wic:
- SkĄd ci si wziĄ ten pomys, eby udawaą mojego
kuzyna?
Nie zareagowa, a moe nie zauway, e zwracaa si
teraz do niego w bardziej poufaej formie. Czy to nie
naturalne, w chwili takiej intymnoŚci?
- eby zamienią si rolami z Paulem von Lengenfeld-
tem - odpar, wdziczny, e jeszcze na chwil powstrzy-
maa jego podniecenie. - To znaczy, ebyŚ myŚlaa, e to ja
jestem tym opiekunem, którego przysali ci na pomoc
przodkowie.
- Ale my jesteŚmy do siebie tacy podobni, ja i ty.
- Tak. Chodzio przecie o to, by do ciebie dotrzeą,
nawiĄzaą z tobĄ kontakt. A sama wiesz, e czowiek mimo
woli odczuwa sympati do kogoŚ, kto wyglĄda podobnie
jak on. I to wcale nie jest zarozumialstwo, midzy takimi
ludmi budzi si poczucie wspólnoty, wzajemne porozu-
mienie.
Rozebra jĄ, ale nie odczuwaa zimna, nocny chód nie
mia do nich przystpu, otoczeni byli aurĄ magii i arem
wasnyeh pragnie, izolowani od Świata.
Czarny anio odsunĄ Sag lekko od siebie i przyglĄda
jej si uwanie. Dziwne, lecz wcale jej to nie krpowao.
Jej, która nie miaa odwagi stanĄą nago nawet przed
wasnym mem!
- JesteŚ pikna, Sago - rzek Lucyfer pógosem.
Potem uklĄk przy niej i przytuli gow do jej piersi.
Caowa je wolno, ale zmysowo, dugo pieŚci kocem
jzyka, najpierw jednĄ, potem drugĄ. Saga wciĄgaa
gboko powietrze za kadym razem, kiedy dotyka jej
skóry, a poĄdanie narastao, stawao si coraz trudniejsze
do zniesienia. Uja w donie jego piknĄ gow, zanurzya
twarz w czarnych wosach i szeptaa sowa pene tsknoty
i mioŚci.
- Taka straszna pustka panuje tam w dole, Sago
- mówi dalej cichutko. - Taka samotnoŚą...
- Ja wiem - odpara.
Ale czy naprawd wiedziaa? Znaa otcha wyĄcznie
z wasnych wyobrae. Czarne skay, przenikliwy, wilgot-
ny chód... Och, skĄd moga wiedzieą, jak tam jest
naprawd, zgadywaa jedynie. Bo moe on y we wspa-
niaym, niezwykej urody paacu? Otoczony zastpami
suby?
Powolnymi ruchami, z czuoŚciĄ jego pikne rce
pieŚciy ciao Sagi, dopóki nie jkna niecierpliwie.
Wtedy i jego ogarno drenie, kocem jzyka drani jej
skór na brzuchu, lekko, leciuteko...
Saga przymkna oczy. Wkrótce nogi nie chciay jej ju
duej trzymaą, wic powoli opada na ziemi, a on
pochyli si nad niĄ. Skalne podoe nie byo takie twarde,
jak si Sadze zdawao. Leaa jak w najwygodniejszym
ou, byo jej ciepo, a od Lucyfera spywa na niĄ palĄcy
ar. Ciao Sagi pragno ju tylko jednego.
Mskie oczy ponad niĄ byy rozjarzone, usta drgay
zmysowo. Saga obja jego gow i przyciĄgna do siebie
- moe on nawet nie wie, co to jest pocaunek?
Och, có to za myŚli przychodzĄ jej do gowy? Nigdy
przedtem nie odwayaby si pierwsza pocaowaą m-
czyzny, ale teraz byo inaczej, chciaa czuą jego wargi na
swoich i wiedziaa, e on nie uzna tego za bezwstydne,
bdzie si po prostu cieszy, e Saga pragnie jego mioŚci.
Kiedy odnalaza jego usta, ciaem Lucyfera wstrzĄsnĄ
dreszcz. Kocem jzyka pieŚcia najpierw jego wargi,
a póniej odszukaa jego jzyk - i ju nie bya w stanie nad
sobĄ panowaą. On take nie. Wszystko stao si tak
szybko - oszoomienie, gwatowne gesty z obu stron...
i oto by w niej, bra jĄ w posiadanie. Trudne do opisania
poĄdanie osiĄgao zenit. Cae ciao Sagi zastygo, na-
pryo si w cudownym uniesieniu, odrzucia w ty gow
i pozwolia si zalaą ekstazie tak szalonej, e wszystko
wokó zawirowao. Syszaa tylko jego gwatowny od-
dech, przechodzĄcy w krzyk rozkoszy, graniczĄcej z bó-
lem.
Tak oto staa si kobietĄ Lucyfera. KochankĄ samo-
tnego czarnego anioa.
Jej kochanek nie by zwyczajnym mczyznĄ, nie
podlega te zwyczajnym ograniczeniom, chcia jĄ kochaą
wiele razy. Jego czas dobiega koca, mieli jeszcze tylko
tych par chwil i naleao je wykorzystaą. Nastpne
godziny Saga odczuwaa jako nieprzerwane pasmo unie-
sie i spenie, jej, jego, kilkakrotnie przeyli ekstaz
równoczeŚnie, to znów kade z osobna. Jakby si unosia
w morzu najczulszych sów i pieszczot; zdarzao si, e
mioŚą, którĄ otrzymywaa i którĄ sama bya w stanie daą,
po prostu jĄ przytaczaa i Saga wybuchaa paczem,
rozpaczliwym i bolesnym; jego niekiedy ogarnia lk, e
nie doŚą okazuje, jak bardzo Saga jest mu bliska, i wtedy
obejmowa jĄ mocno, gaska po wosach, po twarzy
z najwikszĄ serdecznoŚciĄ. Jakby go znowu ogarniaa ta
beznadziejna tsknota, która drczya jego dusz przez
tysiĄce lat.
Kiedy nareszcie bezsilnie opadli na ziemi, niebo nad
nimi zalane ju byo zocistym Światem wschodzĄcego
soca.
Leeli dugo i oddychali ciko, nieludzko zmczeni,
ale szczŚliwi, przytuleni do siebie, z niezomnym prze-
Świadczeniem, e naleĄ do siebie, e si kochajĄ i darzĄ
nawzajem najszczerszym oddaniem. Starali si jak najin-
tensywniej przeywaą kadĄ sekund, jaka im jeszcze
zostaa, dobrze wiedzĄc, e koniec nieuchronnie nad-
chodzi.
Wreszcie wstali. Saga ubraa si. Skaa, na której leeli,
zrobia si znowu twarda i nierówna, wichura co prawda
ustaa, ale wciĄ wia przenikliwy wiatr i zawodzi
pomidzy gazami.
- Ile czasu ci jeszcze zostao? - spytaa cicho gosem
pozbawionym radoŚci.
- Ju niewiele.
- Nie chc si z tobĄ rozĄczaą.
PrzygarnĄ jĄ do siebie gorĄczkowo.
- Ani ja. Sago, czy ty byŚ nie moga...
Ucichli przestraszeni. Bardzo blisko nich rozlegy si
gosy.
I ujadanie psów.
- Owszem, trzeba wejŚą na gór - mówi ktoŚ chryp-
liwie. - Tam go dostaniemy.
- Saga... schowaj si!
Niespokojnie wpycha jĄ w wĄski przesmyk pomidzy
dwoma skalnymi blokami.
- A ty? Dlaczego to ja mam si ukrywaą? To przecie
mczyzna, którego oni...
- Nie mów nic
Znowu widziaa przed sobĄ Marcela, ubranego jak
zwykle, normalnego mczyzn, Marcela, w którym
zakochaa si po uszy.
- Nie powinnaŚ tego oglĄdaą - rzek pospiesznie.
- Nie, Marcelu! Tylko nie miecz!
- Nie bój si! Na Ziemi mój miecz nie ma mocy.
W nastpnym momencie Marcel znalaz si znowu
w lesie. Natychmiast te ukazaa si tam grupa ludzi
z dwoma psami.
- To on! - krzyknĄ jeden, prawdopodobnie lensman.
- Teraz ju nam nie ucieknie.
Marcel cofnĄ si ku skaom.
KtóryŚ ze ŚcigajĄcych powiedzia z wahaniem:
- Nie, ale to chyba nie...
Wypadki potoczyy si byskawicznie. Psy zostay
spuszczone, Saga zapomniaa o zakazach i wybiega
z ukrycia.
- Nie! Zaczekajcie! To pomyka! - woaa rozpacz-
liwie.
Przestraszony lensman odwróci si do niej i zaczĄ
przywoywaą swoich ludzi, ale posucha go tylko tamten
mczyzna, który na widok Marcela si zawaha. Reszta
biega dalej. Saga znowu zacza krzyczeą, Śmiertelnie
teraz przeraona, co si stanie z jej ukochanym.
Czowiek, którego nazywaa Marcelem, posa jej
dugie, pene mioŚci spojrzenie, jakby chcia jĄ pociĄgnĄą
za sobĄ, po czym rzuci si w dó i zniknĄ jej z oczu.
Psy zatrzymay si nad krawdziĄ i ujaday wŚciekle,
wpatrujĄc si w przepaŚą. Ludzie stanli take, wstrzĄŚ-
nici.
- CoŚcie wy zrobili? - pakaa Saga. - CoŚcie wy
zrobili?
- To nie by on - stwierdzi lensman bezbarwnym
gosem. - Dostrzegem to zbyt póno. Przecie to nie jego
ŚcigaliŚmy! O Boe, Boe, wybacz mi, bo ja sam nigdy
sobie tego nie wybacz!
Podeszli wszyscy do krawdzi, Saga take, wciĄ
zapakana. SpoglĄdali w dó, na kamienne zwaowiska
w gbi. Otcha zdawaa si nie mieą dna.
- Jego tam nie widaą - powiedzia jeden z mczyzn
zdumiony. - Co si, do diaba, z nim stao?
- Ciii! Licz si ze sowami - przerwa lensman surowo.
Ale Saga wiedziaa, co si stao. Czas si dopeni. To
o to si ba, eby Saga nie widziaa.
- Nigdy go stamtĄd nie wydostaniemy - westchnĄ
lensman. - Nikt nie zejdzie do przepaŚci. To Śmiertelnie
niebezpieczne.
- To prawda - przyznaa Saga z paczem. - Nigdy
wicej go nie zobaczymy.
Mczyni skupili si wokó niej, wyraali wspó-
czucie, mówili, jak im przykro z powodu tego, co si stao,
nie wiedzieli, jak jej wynagrodzią krzywd.
Saga potrzĄsna gowĄ.
- On sam tego chcia - powiedziaa zdawionym
gosem. - By Śmiertelnie chory. Zostao mu nie
wicej ni par tygodni ycia. Wola zginĄą w ten
sposób.
Powiedziaa to, by ich pocieszyą, lecz take dlatego,
eby si za bardzo nie dopytywali, kim Marcel by.
W pewnym sensie zresztĄ mówia prawd.
- Ale spójrzcie tam! - zawoa jeden z mczyzn,
pokazujĄc w dó, na polan. - Tam! Jeszcze dalej! Tam
ley jakiŚ czowiek! To chyba ten nasz!
- Nie - wyjaŚnia Saga zmczonym gosem. - On
przyszed tu razem z nami. Tylko e ja nie wiem, kto to
jest. Podaje si za hrabiego, ale to nieprawda. To zodziej
i... Panie lensmanie, ja myŚl, e to morderca.
- Co? Jeszcze jeden? JakbyŚmy mieli mao kopotów
z tym, którego Ścigamy?
Saga bya tak zmczona, e musiaa si oprzeą o wielki
gaz. Teraz, kiedy ukochany mczyzna jĄ opuŚci, wszyst-
ko stracio znaczenie. Marcel zniknĄ na zawsze. Jaki sens
ma teraz jej ycie?
- Nie wiem, panie lensmanie. Nic mi o nim nie
wiadomo.
- Ale dlaczego on tam ley? Czy te nie yje?
- Nie, mieliŚmy zamiar przenocowaą w oborze, w ta-
kiej opuszczonej zagrodzie...
- Tak, tak, ja wiem, gdzie to jest.
- Ale zaczliŚmy mieą podejrzenia co do tego czowie-
ka, tam...
Nie powiedziaa, jakiego rodzaju byy to podejrzenia.
Nie moga przecie powiedzieą, e braa go za Lueyfera.
Nikt by jej wicej nie chcia suchaą!
- WsypaliŚmy mu do picia Środek nasenny. Wkrótce
potem zniknĄ wraz z naszymi kosztownoŚciami. Ten
skórzany worek, który obok niego ley, jest mój. Mój
przyjaciel pobieg za nim, a ja miaam czekaą w oborze, ale
kiedy zajrzaam do tajemniczej skrzyni hrabiego, której
strzeg przez caĄ drog, znalazam w niej... odcitĄ ludzkĄ
gow.
Skrzywia si ze wstrtem na wspomnienie swojego
odkrycia. Mczyni spoglĄdali na niĄ zdumieni, najwyra-
niej nie mogli uwierzyą, e mówi prawd. Musiaa si bronią.
- W oborze byo ciemno, a ja tak si baam... wic
natychmiast z powrotem zatrzasnam wieko i uciekam
do lasu. Potem przez cay czas szukaliŚmy hrabiego.
WeszliŚmy wysoko na skay, eby si przekonaą, czy tam
go nie ma. WaŚnie stamtĄd zobaczyliŚmy go na tej Ące,
zamierzaliŚmy zejŚą, kiedy wy si zjawiliŚcie.
SzczŚliwie udao jej si sklecią wiarygodnĄ histori
tak, e nie musiaa wspominaą o penej lku nocy ani
o dugich miosnych godzinach o Świcie. eby tylko
lensman nie zaczĄ uŚciŚlaą czasu wydarze!
Ale nie. Wszyscy milczeli przez chwil, a potem
lensman rzek zrezygnowany:
- PowinniŚmy chyba pójŚą i zobaczyą na miejscu, jak
si sprawy majĄ.
- Czy mogabym najpierw zabraą ten ukradziony
worek? Zanim on si obudzi. Tam sĄ wane dla mnie
rzeczy.
Lensman zastanawia si przez chwil, a potem poleci
dwóm swoim ludziom, eby zeszli na dó przypilnowaą
hrabiego. Tylko majĄ go nie budzią, zarzĄdzi. I mieą
baczenie na worek. Nie otwieraą go, bro Boe! Nie
przeglĄda si rzeczy naleĄcych do damy!
Saga bya mu za to wdziczna, dopóki nie powiedzia:
- Niedugo tu wrócimy. A pani, moda damo, pójdzie
ze mnĄ.
Bya zbyt apatyczna, eby protestowaą. Serce jej
krwawio z tsknoty za Marcelem, bo nadal tak go
w myŚlach nazywaa. Lucyfer to jakby zbyt... wielkie imi.
Poza tym w chwili czuoŚci zwierzy jej si, e zwykle
kiedy wdruje po Ziemi, uywa tego waŚnie imienia.
Marcel. To imi znane w wielu krajach. Byo powszechne
ju w staroytnym Rzymie w formie Marcellus. W nowo-
ytnej Italii jcst to Marcello. Przez wiele stuleci Marcel
wdrowa po Ziemi jako mnich. Nazywa si wówczas
Brat Marcus. Saga ju na samym poczĄtku zauwaya,
e jest w nim coŚ z mnicha, on sam si zresztĄ o to
stara. Ubiera si, jeŚli tak mona powiedzieą, ponad-
czasowo.
Z zamyŚleaia wyrway jĄ sowa lensmana. Zeszli ju
z góry i wdrowali przez spokojny las, lensman i Saga,
i jeszcze jeden mczyzna z psami.
- A kiedy pastwo podróowali tak dugo, nie widzie-
li pastwo zbiega?
- Owszem - odpara obojtnie. - Kilka razy. Ostatnio
dzisiejszej nocy. MinĄ wtedy zagrod i pobieg w stron
wzgórz.
- Prosz mi pokazaą, w którĄ stron - poleci lensman
krótko.
Wskazaa rkĄ bez zainteresowania. Jej serce byo
martwe, caa czua si martwa, jeŚli Śmierą moe zawieraą
take dojmujĄcy, nieutulony ból.
Marcel odszed. Nigdy wicej Saga nie zobaczy czar-
nego anioa, wypdzonego. Tego, którego kochaa przez
kilka krótkich chwil, lecz uczuciem wielokrotnie bardziej
intensywnym ni wszystkie mioŚci niejednego ycia.
Có jĄ teraz moe obchodzią Świat?
Kiedy jednak w kocu stanli przed opuszczonĄ
zagrodĄ, otrzĄsna si z rozpaczy i cofna o krok.
Nie, nigdy w yciu nie wejdzie tam z wasnej woli! Nie
baa si, ale nie miaa siy oglĄdaą jeszcz raz tej upiornej
skrzyni. Akurat teraz nie byaby w stanie przeyą kolej-
nego wstrzĄsu, tumaczya lensmanowi. Tylko e we-
wnĄtrz jest jej podróny kuferek, gdyby wic zechcieli byą
tak uprzejmi i wynieŚą go z obórki...
W tym momecie przypomniaa sobie alraun, którĄ
ukrya za belkĄ pod dachem.
Blada, ze spuszczonĄ gowĄ przekroczya próg i wesza
do Środka.
W dziennym Świede wszystko wyglĄdao inaczej.
Ruiny, brud, szczurze odchody i pajczyny, kurz... wszys-
tko bgo wyraniej widoczne.
To tutaj zamierzali nocowaą? PrzeniknĄ jĄ dreszcz
obrzydzenia.
Dyskretnie wyja alraun z ukrycia i woya jĄ do
kuferka. Nie chciaa patrzeą w stron wózka.
- Czy to ta skrzynia? - usyszaa gos lensmana.
- Ta - odpara ochryple, kierujĄc si do wyjŚcia.
Lensman by czowiekiem niewraliwym. Zdecydowa-
nie uniós wieko, które skrzypno przeciĄgle.
- O, do diaba! - zawoa. A zaraz potem: - Nie, pani
Simon. Moe pani wrócią. Tu nie ma adnej gowy.
- Ale... w nocy bya.
- W pierwszej chwili te pomyŚlaem, e to gowa. To
zrozumiae, e pani si pomylia. Byo ciemno. Ale to nie
jest gowa. To maska. Naprawd paskudna, groteskowa
maska.
Saga zatrzymaa si niechtnie.
- Ale dlaczego... ?
- Dlaczego on jĄ tu trzyma? Nie wiem. Moe...
- Moe co?
Lensman podniós oicropnĄ mask. Pod niĄ leaa
jeszcze jedna. I pk kolorowych jedwabnych strojów. Na
koniec wyjĄ ze sknyni duĄ zniszczonĄ kopert. Woy
jĄ do kieszeni, a wózek wraz ze skrzyniĄ kaza wy-
prowadzią na zewnĄtrz.
- Chodmy! Nie mamy teraz na to czasu. Trzeba si
przyjrzeą temu gagatkowi.
W drzwiach Saga odwrócia si i po raz ostatni
obrzucia spojrzeniem wntrze obórki. Szukaa wzeka,
w którym Marcel niós swoje rzeczy. Byaby to jej jedyna
pamiĄtka, chocia to mogaby przechowywaą. Ale w obór-
ce nie byo adnego wzeka. Nie byo w ogóle adnego
Śladu ŚwiadczĄcego, e Marcel kiedykolwiek istnia.
Kiedy wyszli na dwór, musiaa pokazaą, w którĄ stron
bieg uciekinier. ąw noownik, którego lensman i jego
ludzie szukali od wielu dni.
- Szczerze powiedziawszy, to ruch panuje dzisiaj
w fiskich lasach, e ho, ho - mruknĄ policjant.
eby nie wspominaą o nocy, pomyŚlaa Saga. ebyŚcie
wy tylko wiedzieli!
Na razie dali spokój uciekinierowi, trzeba si byo
najpierw zajĄą Paulem.
Pomocnik lensmana ciĄgnĄ wózek, na którym pooo-
no te kuferek Sagi. Szli przez ten sam las, w którym nocĄ
przeywaa koszmary, ale teraz wszystko byo odmienio-
ne. Las by pikny i widny, plamy sonecznego Świata
kady si na zielonym mchu. Jakby take natura daa za
wygranĄ i take ona rozlunia uŚcisk, w którym trzymaa
Sag od poczĄtku jej podróy. Ani nie byo piekĄcego
upau, ani mgy, deszczu ani wichury. Walka dobiega
koca.
Hrabia Paul von Lengenfeldt wciĄ lea tam, gdzie
go zostawili. Saga przestraszya si na moment, gdy
stwierdzia, e ley te w tej samej pozycji. Ale mczy-
ni, którzy go pilnowali, wyszli im na spotkanie i wyjaŚ-
nili:
- pi jak kamie, lensmanie. A tu jest worek panienki.
Nie dotykaliŚmy go.
- W porzĄdku. Ale nie budcie go jeszcze. Chc
najpierw w spokoju przejrzeą te papiery.
W tej samej chwili, pewnie na skutek ich rozmowy,
Paul poruszy si, mruknĄ coŚ pod nosem, obliza si,
jakby mu zaseho w ustach, i przewróci si na plecy. Ale
spa spokojnie dalej.
- O, do licha! - zawoa lensman. - A to ci dopiero
kawaler! No, pani Simon, musz powiedzieą, e po-
dróuje pani w towarzystwie nie byle jakich mczyzn!
Tamten te by przecie, nie, prosz mi wybaczyą, nie
bdziemy o nim rozmawiaą, nie chciaem pani urazią...
Saga skina gowĄ bez sowa. Ludzie lensmana dostali
polecenie zakucia Paula w kajdanki, a potem wszyscy
usiedli z boku, czekajĄc, a lensman przejrzy papiery.
On zaŚ przekada je tam i z powrotem, mrucza coŚ
i gada sam do siebie, wystawiajĄc cierpliwoŚą swoich
ludzi na strasznĄ prób. Nareszcie westchnĄ gboko
i powiedzia:
- Znaczy on si kaza tytuowaą hrabiĄ Paulem von
Lengenfeldt? No tak, jego prawdziwe nazwisko brzmi
Pelle Larsson. WyglĄda na to, e jest podrzdnym
aktorem. AngaujĄ go w teatrach ze wzgldu na urod
i trzymajĄ, dopóki krytyka nie rozniesie go na strzpy.
Có, zawód wyjaŚnia, skĄd te maski i kostiumy. I pudeko
szminek. Ale jest coŚ jeszcze, jakieŚ sĄdowe wezwania
w sprawie drobnych przestpstw, przewanie, jak widz,
wobec dam o wysokiej pozycji towarzyskiej.
- To moliwe, przechwala si, e "bywa przy dwo-
rze" - bĄkna Saga.
- Pewnie raczej w alkowach dam dworu. I sĄ te listy
miosne od kobiet, które chciayby wiedzieą, dlaczego je
zdradzi. Jedna z nich domaga si stanowczo zwrotu
konia, powozu i wonicy... Jest te... tak, tutaj mam,
anga do jednego z teatrów Christianii.
- A, to tam jecha - powiedziaa Saga. - Ten anga to
pewnie ostatnia deska ratunku. MoliwoŚą ucieczki od
wierzycieli i zdradzonych kobiet.
Opowiedziaa o powozie i wonicy czekajĄcym w Varm-
landii i lensman obieca zajĄą si tĄ sprawĄ.
Wonica, przypomniaa sobie Saga. Wonica, który
powiedzia: "To prawdziwy diabe. To nie jest czowiek!"
Mia na myŚli Paula, czy te domyŚla si, kim jest Marcel?
Trudno to wyjaŚnią. Ale ten wózek Paula powinien by
daą Sadze do myŚlenia. Takich wózków uyway wdrow-
ne trupy teatralne. Wiele rzeczy powinna bya rozumieą
lepiej w czasie tej podróy.
Kiedy ludzie lensmana doŚą brutalnie zaczli budzią
ŚpiĄcego, Saga pomyŚlaa zoŚliwie, e jej przodkowie zbyt
wiele uwagi przywiĄzywali do powierzchownoŚci czo-
wieka, który mia jĄ ochraniaą. Albo moe chcieli wybraą
kogoŚ, kto na pewno jĄ zainteresuje i tym samym odwróci
jej uwag od Lucyfera, pomoe go unikaą? Tylko e ona
sama unikaą go nie chciaa! Spotkanie z nim byo
najpikniejszĄ przygodĄ jej ycia. No tak, przodkowie
doŚą szybko zaczli aowaą wyboru, powiedzieli jej
przecie, e to czowiek nieodpowiedni.
Teraz naleao jeszcze wyjaŚnią spraw cholery. Bez
wahania przystĄpia do rzeczy i zapytaa, czy lensman wie,
e w Varmlandii wybucha epidemia.
- A tak, syszaem. - Lensman machnĄ rkĄ. - Ale to
faszywy alarm. Zwyczajna biegunka.
Saga gboko wciĄgna powietrze. Z ulgĄ, ale te
i z irytacjĄ. Mogli byli sobie oszczdzią mczĄcej wdrów-
ki przez pustkowia.
Byą moe jednak wtedy nie zdĄyaby poznaą Marcela
tak dokadnie?
Nieprawda! Przecie wybra waŚnie jĄ. Nie wymkna-
by mu si w adnych okolicznoŚciach.
I zresztĄ wcale tego nie pragna.
Dowiedziaa si teraz, e sĄ w pobliu wikszej osady,
z której wiedzie pastwowa droga do Kongsvinger.
I mona tam wynajĄą podwod, wyjaŚnia lensman.
Posa jednego ze swoich ludzi, by towarzyszy jej do
osady i zaniós kuferek, reszta tymczasem zajmie si tĄ
ŚpiĄcĄ kanaliĄ. Saga musiaa mieą towarzystwo, by
przecie jeszcze jeden przestpca, wciĄ na wolnoŚci,
i nieoczekiwanie móg przeciĄą jej drog.
Podzikowaa wic za wszystko i ruszya dalej.
W chwil póniej zobaczya dachy pierwszych zabudowa
osady.
Tak oto Saga opuŚcia przepastne fiskie lasy. Ile
wspomnie, i niezwykle przyjemnych, i bolesnych zabie-
raa ze sobĄ! Ile ze swojej dawnej osobowoŚci zostawiaa
tu na zawsze!
Nigdy ju nie bdzie taka jak przedtem!





ROZDZIA X


Jak yą, kiedy ktoŚ, kogo si pokochao bardziej ni
samo ycie, odszed na zawsze?
Co robią, kiedy nieznoŚny ból rozsadza serce, kiedy
dusza jest niczym pulsujĄca rana, wciĄ na nowo roz-
dzierana przez wspomnienia i tsknot?
Co wtedy czowiekowi pozostaje?
Jaka nieprawdopodobna mioŚą! Có za zdumiewajĄcy
kochanek!
Nie umar, lecz dla niej jest tak samo niedostpny,
jakby go Śmierą zabraa. aden urodzony na Ziemi
mczyzna nigdy aie zajmie jego miejsca, to nie do
pomyŚlenia. Nikt nie potrafiby obejmowaą jej z takĄ
czuoŚciĄ, z takĄ przeogromnĄ mioŚciĄ. Nikomu ona
sama nie byaby w stanie ofiarowaą takiego uczucia, bo to,
co jĄ przepeniao, byo ponad wszelkie ludzkie ogranicze-
nia i uomnoŚci.
W ciĄgu krótkich chwil ich jedynej nocy, kiedy leeli
przy sobie objci, czua, e odnaleli si dziki jakiemuŚ
ponadnaturalnemu instynktowi, pochodzĄcemu od jej
ukochanego, lecz take z niej samej, z krwi Ludzi
Lodu.
Wszystko byo wspaniae, absolutnie wspaniae.
Ale jak to si stao, e tak bez adnych skrupuów
i nieodwoalnie ulega tej pozaziemskiej istocie, temu...
demonowi? To akurat nietrudno byo zrozumieą. Od
najwczeŚniejszego dziecistwa fascynowa jĄ Lucyfer, ów
samotny, nieszczŚliwy, odtrĄcony anio ŚwiatoŚci, tra-
wiony wiecznĄ tsknotĄ w ponurej otchani. A kiedy
spotkaa Marcela, natychmiast poczua dla niego sym-
pati, która po kilku dniach przerodzia si w mioŚą,
i duchowĄ, i fizycznĄ. Tylko e przez cay czas nie
opuszcza jej lk; odczuwaa go po raz pierwszy w yciu.
Intuicyjnie wyczuwaa, e coŚ jest nie tak jak powinno.
CoŚ nie znanego towarzyszyo im w wdrówce przez
odludzie...
Ale gdy tylko Marcel ujawni, kim jest naprawd,
napicie ustĄpio. Od tej chwili bya spokojna. I silna.
I szczŚliwa... choą zarazem tak strasznie nieszczŚliwa, bo
wiedziaa, e bdzie musiaa go utracią.
I oto wszystko si skoczyo, przemino.
Saga obudzia si wypoczta w skromnym pokoju
pocztowej gospody. Ockna si z bólem w sercu. Nigdy
nie pozbdzie si tej dojmujĄcej tsknoty. I nigdy wicej
nie zobaczy ukochanego.
Wiedziaa, co powinna zrobią dzisiejszego dnia: jeszcze
rano wyruszy pocztowym dyliansem do Kongsvinger.
W gbi duszy jednak pragna tylko spaą, zapomnieą,
przestaą istnieą.
Zastanawiaa si, co teraz porabia jej ukochany, co si
z nim dzieje. Z tym, który czeka w samotnoŚci przez setki
lat. Czy teraz uciszy tsknot, czy uzyska spokój?
W gbi duszy wiedziaa, e to niemoliwe. Powiedzia
jej to zresztĄ sam w czasie jednej z tych cudownych chwil
czuej rozmowy. Wyzna wtedy, e teraz jego tsknota
bdzie jeszcze straszniejsza. Bo ju wie, za kim tskni.
A kiedy minie kolejne sto lat i bdzie móg ponownie
wrócią na Ziemi, Sagi ju od bardzo dawna tu nie bdzie.
Okrutniejszej zemsty aden obraony boek by nie
wymyŚli.
Pragna tylko Śmierci. Co prawda nawet Śmierą nie
poĄczy jej z ukochanym, ale przynajmniej da zapomnienie
i spokój.
W kocu jednak usiada na óku, a po chwili wstaa
i zacza si przygotowywaą do podróy. Nie miaa prawa
umieraą. Jeszcze nie teraz. Miaa jeszcze do spenienia
zadanie, a potem zobaczy.
UbierajĄc si, i póniej, jedzĄc Śniadanie, bardzo ju
poĄdane, rozmyŚlaa nad tym, jak bardzo jest odmienio-
na.
Powodem wcale nie byo to, e spaa prawie caĄ dob
i czua si teraz Świea i wypoczta. Nie, miaa w sobie si,
która niechybnie musiaa pochodzią od Lucyfera. Lku
nigdy nie odczuwaa, z wyjĄtkiem pierwszych dni wdrów-
ki przez lasy, teraz jednak zdawao jej si, i si i odwagi ma
tyle, e mogaby góry przenosią. I on o tym mówi, e
chciaby obdarzyą jĄ siĄ, która pomoe jej wypenią
zadanie. Tak wic teraz bya nie tylko jednĄ z wybranych
córek Ludzi Lodu, umiejĄcĄ tak jak wszyscy wybrani
radzią sobie w najtrudniejszych sytuacjach; otrzymaa
dodatkowĄ, ponadnaturalnĄ moc. Wadz nad wasnymi
uczuciami, a przez to nad wszystkim, co si wokó niej
dziao. Moga si tym posugiwaą jedynie w subie dobra,
wiedziaa o tym od poczĄtku.
Gdyby nie al i tsknota za ukochanym, czuaby si
szczŚliwa i niepokonana.
Siedziaa obok stangreta na kole, bo dylians by
przepeniony. Gdy jechali przez maĄ osad, kierujĄc si
ku gównym traktom, Saga odwrócia gow i patrzya na
wschód, ku wielkim borom. Guchy organowy chora
wciĄ brzmia w koronach sosen, syszaa go nawet z tej
odlegoŚci.
Czy to tamte wzgórza...?
Czy to tam mogo si staą? Ponad lasem wznosio si
pasmo nagich ska, a poniej widziaa zbocza i... Tak, to
mogo byą tam.
Jakby ostry nó przebi jej serce. Ale wracaą w tamte
miejsca nie chciaa. Có by tam robia sama, kiedy jego
zabrako? Wszystko musi byą teraz podwójnie wymare
i puste.
Zastanawiaa si te, co si stao z Paulem. Praw-
dopodobnie zosta odesany z powrotem do Szwecji, by
odpokutowaą za wszystkie swoje szachrajstwa i niegodne
postpki. A co z uciekinierem? Z tym zbiegym noow-
nikiem? Saga nie wiedziaa, co si z nim stao, ale przecie
nie moga braą na siebie i tego zmartwienia. Powinna
zapomnieą o wszystkim i koncentrowaą si na swoim
zadaniu.
Z cikim westchnieniem odwrócia wzrok od tchnĄ-
cych smutkiem lasów.

W kocu lipca Saga przybya do parafii Grastensholm.
RozglĄdaa si wstrzĄŚnita.
Z wizyty, którĄ zoya tutaj w dziecistwie, zachowaa
wspomnienie spokojnej i bardzo piknej okolicy. Ju
wtedy wznoszono wiele nowych domów o miejskim
wyglĄdzie, przewanie jednak króloway tu pola, Ąki
i wiejska zabudowa. Pamitaa te wielki dwór Grastens-
holm jako opuszczone, otoczone zĄ sawĄ zrujnowane
domostwo, przypominaa sobie LipowĄ Alej, niewielki,
lecz niezwykle przytulny dworek, stary, ale promieniujĄcy
domowym ciepem, kochany przez wszystkich.
Teraz wszdzie napotykaa gstĄ zabudow. KoŚció
widoczny z daleka dosownie tonĄ poŚród piknych wilii
z ogrodami. Drzewa na cmentarzu rozrosy si do
ogromnych rozmiarów. Poza cmentatzem drzew widziao
si niewiele, zostay wycite, by zrobią miejsce dla nowych
domów.
No i Grastensholm...
UpadajĄca ruina. Stary dom jeszcze sta, ale z powybija-
mymi oknami i zapadym dachem przypomina raczej
pustĄ skorup. Budynki gospodarcze w jeszcze gorszym
stanie. Okropny i przygnbiajĄcy obraz minionej Świetno-
Ści i ostatecznego upadku.
Z LipowĄ AlejĄ sprawy miay si niewiele lepiej. Teraz
stawao si jasne, jak stare sĄ i te zabudowania. Are
dobudowa nowe skrzgdo do domu wzniesionego przez
ojca, ale dziao si to ponad dwieŚcie lat temu. Nie mona
wymagaą, by wszystko wyglĄdao jak dawniej.
W miar jak zbliaa si do Lipowej Alei, coraz
wyraniej dostrzegaa upadek dworu. I zdawaa sobie
spraw, e nie chodzi tu o zaniedbanie, bo pola byy
uprawione, zboa dojrzeway, na ogrodzonych pastwis-
kach widziaa konie i krowy, ale wszystko tchno jakby
obojtnoŚciĄ. Pola przeplatay si z Ąkami, zboe miejs-
cami roso niskie i rzadkie, co Świadczyo, e gleba jest
wyjaowiona. Budynki gospodarcze wymagay reperacji,
a pod potami bujnie pleniy si pokrzywy.
Nawet stara czcigodna aleja, od której dwór bra
nazw, znajdowaa si w upadku. Naleao czym prdzej
wyciĄą chore drzewa i posadzią nowe.
A nad tym wszystkim górowa budzĄcy groz, opusz-
czony i zrujnowany dwór Grastensholm. Saga widziaa
czarne ptaki koujĄce nad zawalonĄ wieyczkĄ, kawki czy
wrony, a moe nawet kruki.
Dlaczego okna bez szyb sprawiajĄ takie przygnbiajĄce
wraenie? Natychmiast przychodzi czowiekowi do go-
wy okreŚlenie: zamek duchów. Tyle tylko e w tym
przypadku takie okreŚlenie byo jak najbardziej upraw-
nione. Ju w czasach jej dziecistwa Grastensholm
zamieszkane byo przez duchy, które sprowadziy si tam
na dugo przed jej urodzeniem. Heike i Vinga wywoali
szary ludek w roku 1795. SzeŚądziesiĄt pią lat temu...
Stana przed drzwiami domu w Lipowej Alei i za-
stukaa. Po chwili otworzy jej dziesicioletni chyba
chopiec.
- Henning? - uŚmiechna si Saga.
- Tak...? - odpar niepewnie. Mia szczere, jasne
spojrzenie, by duy i jakby troch przysadzisty, ale robi
niezwykle sympatyczne wraenie. Szlachetna twarz, wy-
sokie czoo pod powĄ grzywkĄ, oczy osadzone doŚą
daleko od siebie i due, wraliwe usta.
- Jestem Saga. Twoja kuzynka ze Szwecji.
- Oj! - zawoa i zaczerwieni si a po korzonki
wosów. - Mamo! To Saga! Ju przyjechaa!
- O mój Boe! - doleciao z gbi domu i rozlegy si
pospieszne kroki.
Najwyraniej Saga przyjechaa za wczeŚnie. Ale Belin-
da obejmowaa jĄ z radosnym uŚmiechem.
- Witaj! Witaj u nas - powtarzaa. - Ile to czasu ci
nie widzieliŚmy. Kiedy byaŚ tu ostatnio, miaaŚ... po-
czekaj... No tak, dwanaŚcie albo trzynaŚcie lat. A teraz
jesteŚ ju dorosa! Chod, chod!
Jake si ta Belinda zestarzaa! Nie moe mieą wiele
ponad trzydzieŚci lat, myŚlaa Saga, ale ma na twarzy
wypisane zmartwienia i zmczenie cikĄ pracĄ. Rce
zniszczone, wyrobione miŚnie, poza tym Belinda bya po
prostu chuda i miaa gbokie cienie pod oczami.
Weszli do saloniku, który take Świadczy, i gos-
podyni podejmuje desperackie, ale daremne próby za-
chowania pewnego stylu. Pokój robi doŚą przygnbiajĄce
wraenie. Wszystko wskazywao na to, e suby w domu
nie majĄ adnej.
Saga zostaa posadzona na sofie przy nakrytym serwetĄ
stole, a Henning otrzyma szeptem jakieŚ polecenia
i wyszed do kuchni.
- Gdzie Viljar? - zapytaa Saga.
Belinda zacza nerwowo poprawiaą wosy.
- On... Nie czuje si dzisiaj zbyt dobrze - wyjaŚniaa
pospiesznie.
- Mam nadziej, e nie jest chory? To znaczy powa-
nie. Chciaam powiedzieą... przewlekle...
- Nie, nie. Nic powanego.
Henning wróci z tacĄ ciasteczek i trzema filiankami.
- My... Nie spodziewaliŚmy si ciebie tak zaraz
- uŚmiechna si Belinda skrpowana. - List przyszed
dopiero par dni temu. Musia bardzo dugo iŚą. GdybyŚ-
my wiedzieli, to...
W tym momencie do pokoju wkroczy Viljar. Belinda
zamara, nie wiedzĄc, co robią.
Saga bya wstrzĄŚnita jego widokiem. Czy to ten
mody, przystojny Viljar, którego pamitaa z dzieci-
stwa? Wprawdzie mia teraz okoo czterdziestu lat, ale
zmieni si okropnie. Worki pod oczami, kilkudniowy
zarost, wosy w nieadzie, a caa twarz obrzmiaa, Świad-
czĄca o...
- Viljar? Czy ty pijesz? - zapytaa Saga zamiast
powitania. Sowa wyrway si jej mimo woli, zanim
zdĄya pomyŚleą.
Belinda i Henning stali sztywni z przeraenia.
Viljar drgnĄ gwatownie. Stara si spojrzeą Sadze
w oczy.
- Saga? Czy to Saga?
- Tak. Wybacz mi, nie miaam zamiaru ci atakowaą,
ale taki jesteŚ odmieniony.
- Naprawd? - spyta, patrzĄc sobie pod nogi. Chwy-
ci oparcie krzesa i chcia usiĄŚą, ale najpierw odwróci si
w stron ony.
- Belinda, nie masz czasem...?
- Piwa? Mam.
Zerwaa si, eby pobiec do kuchni, ale Saga jĄ
powstrzymaa.
- Musz z wami porozmawiaą powanie. Viljarowi
bardziej by si przydaa filianka mocnej kawy.
Kuzyn popatrzy na niĄ spod oka, ale nie zaprotes-
towa. Wyszed natomiast do hallu, gdzie si uczesa,
a potem w kuchni obmy twarz w zimnej wodzie.
PrzesunĄ rkĄ po policzku, jakby zamierza si ogolią, ale
uzna, e naley zaczekaą na dogodniejszĄ chwil.
Nie czu si najlepiej, siedzĄc przy stole nad filiankĄ
czarnej jak wgiel kawy. Gdy spojrza na podsuwane
przez Belind ciasteczka, wstrzĄsnĄ si z obrzydzenia.
- PisaaŚ, Sago, e otrzymaaŚ wezwanie - zacza Belinda
onieŚmielona. - MogabyŚ nam powiedzieą coŚ wicej?
- Nie. WciĄ wiem niewiele wicej ni wy. Po prostu
dostaam wiadomoŚą od naszych przodków - we Śnie - e
powinnam przyjechaą do Grastensholm. e wy mnie
potrzebujecie.
- O Boe drogi - bĄknĄ Viljar.
Saga zwrócia si ku niemu.
- Czy to nieprawda?
Viljar zaŚmia si ponuro.
- W jaki sposób mogabyŚ nam pomóc? Jak sobie
poradzisz z tym piekem?
- Pamitaj, Viljarze, e jestem jednĄ z wybranych
- rzeka spokojnie.
Spojrza na niĄ z uwagĄ. W jego wzroku dostrzegaa
wstyd, e pokaza jej si w takim stanie.
- Tak, wierz, e jesteŚ wybrana. Teraz, kiedy ci
widz, nie mam najmniejszych wĄtpliwoŚci. Nie tylko
z powodu twojej niewiarygodnej, egzotycznej urody.
W twoich oczach ponie jakiŚ dziwny ar. Jakby mieszani-
na nieziemskiego szczŚcia i... rozpaczy?
- Tak to pewnie jest - potwierdzia Saga. - Chocia to
chyba nie ma zbyt wiele wspólnego z moimi specjalnymi
zdolnoŚciami. W drodze do was miaam niezwyke przey-
cia...
Belinda pojmowaa sowa Sagi z kobiecĄ intuicjĄ:
- PisaaŚ nam w liŚcie, e zerwaaŚ swoje maestwo.
To chyba wymagao siy i odwagi, prawda? Czy spot-
kaaŚ... kogoŚ nowego? Podczas podróy?
- Tak - uŚmiechna si Saga ze smutkiem. - Spot-
kaam mioŚą swego ycia, mog tak powiedzieą bez
obawy, e przesadzam. I... utraciam go.
- Umar?
- Tak - potwierdzia po chwili wahania.
- Och, jakie to smutne! Ale Viljar ma racj. To widaą.
W twoich oczach.
Henning upuŚci yeczk, która uderzya goŚno o ta-
lerzyk, i Viljar podskoczy z grymasem na twarzy.
Saga zapytaa powanie:
- Od jak dawna to trwa, Viljarze?
- Co takiego? - Gos mia zachrypnity.
- Picie.
- Ale ja wcale tak duo nie pij - usprawiedliwia
si gorĄczkowo. - Wczoraj wieczorem wypiem szkla-
neczk, poniewa... - Przerwa i skuli si na krzeŚle.
Gow wtuli w ramiona. - To dziwne - powiedzia
cicho. - Belinda suszy mi od dawna gow, e za duo
pij, ale ja byem zawsze pewien, e w peni kontroluj,
ile i kiedy wypijam. A oto przychodzi ktoŚ z zewnĄtrz
i pierwsze sowa, jakie rzuca mi w twarz, brzmiĄ: "Ty
pijesz, Viljarze!" WaŚnie wtedy zrozumiaem, jak le
jest ze mnĄ.
Siedzieli w milczeniu.
Po chwili Viljar wrzasnĄ:
- Ale jak, do diaba, przeybym to wszystko, gdybym
nie pi?
- Musisz mi opowiedzieą, jak to jest - rzeka Saga
spokojnie. - Odnosz wraenie, e masz niezwykle lojalnĄ
rodzin.
- Owszem, mam - potwierdzi drĄcym gosem.
- Kocham ich oboje. I, jak widzisz, krzywdz ich tak
strasznie!
- Nigdy na adne z nas nie podnioseŚ rki - wtrĄcia
Belinda cicho, jakby chciaa go usprawiedliwiaą.
- Nie, bo gdybym coŚ takiego zrobi, to by ju dla
mnie nie byo ycia! - krzyknĄ Viljar gwatownie. - Ale
czy nie wystarczy tego, co z wami wyprawiam? Ka wam
pracowaą ponad siy, podczas gdy ja sam uciekam w Świat
iluzji!
- Usprawiedliwienia i ale mogĄ zaczekaą - stwier-
dzia Saga trzewo. - A teraz do rzeczy!
Viljar gboko wciĄgnĄ powietrze.
- To bardzo duga historia.
- Zacznij od najwaniejszego.
- Najwaniejsze - powiedzia z goryczĄ. - Najwaniej-
sze jest to gniazdo zarazy, które nazywa si Grastensholm.
- Owszem, widziaam dwór. WyglĄda doŚą... strasz-
nie.
- Och, ty nie wiesz, nic nie wiesz.
- Nikt tam nie wchodzi - wyjaŚnia Belinda spokojnie.
- Ludzie tam mrĄ. JakiŚ wóczga zmar przed bramĄ.
Z wytrzeszczonymi oczyma, wpatrzonymi w coŚ okro-
pnego. Pewien czowiek z gminy wszed kiedyŚ do dworu
i nigdy stamtĄd nie wyszed.
- Gmina chciaaby przejĄą dwór - rzek Viljar zm-
czonym gosem. - W takim stanie jak teraz majĄtek nie jest
nic wart. Chcieli zburzyą albo spalią dom i wybudowaą
tam co innego. Nikt jednak nie jest w stanie wejŚą do
adnego z zabudowa. SprowadziliŚmy nawet takich, co
potrafiĄ wywoywaą duchy, ale nie doszli dalej ni do
bramy, bo podmuch wichury powali ich na ziemi
i potukli si dotkliwie. To samo stao si z ksidzem.
- A ty tam byeŚ?
- Owszem, byem! I gdybym chcia ci opowiedzieą
o wszystkim, co mnie spotkao za bramĄ, i tak byŚ mi nie
uwierzya. One sĄ Śmiertelnie niebezpieczne, Sago.
- Masz na myŚli szary ludek?
- Tak. A najgorsze ze wszystkiego jest to, e nasz may
Henning widzia kiedyŚ dwoje z nich, jak stali i rozglĄdali
si tutaj przed domem! W Lipowej Alei!
- Uff! - westchna Saga.
- To przez nich nie radzimy sobie z gospodarstwem
i mamy okropne kopoty - doda Viljar. - Sama widzia-
aŚ, jak wyglĄda nasze gospodarstwo. Nie moemy ko-
rzystaą z ziemi naleĄcej do Grastensholm, ale nie mo-
emy jej te sprzedaą. A ja, jak widzisz, bliski jestem
zaamania.
Saga zwrócia si do Belindy:
- Ale przecie w Elistrand mieszka twoja rodzina!
- Oni ju dawno wrócili do miasta, a na mnie machnli
rkĄ. Teraz, kiedy wszyscy skarĄ si na Grastensholm
i moja pozycja w parafii jest marna, nie chcĄ mieą z nami
do czynienia.
- Nie mona, niestety, po prostu zburzyą Grastens-
holm! - westchna Saga. - Nie mona spalią zabudowa,
dopóki nie odzyŚkamy tego, co zostao ukryte na strychu,
tego, co... - Gos jej zamar. - Tego, co takie jest
potrzebne Ludziom Lodu - dokoczya szeptem.
Napotkaa wzrok Viljara. Kuzyn przypomnia, jak si
sprawy naprawd majĄ:
- A tego nie odzyskamy, dopóki nie narodzi si taki,
który bdzie mia doŚą si.
Saga goŚno myŚlaa:
- Pewnie tak to miao byą, e Ludzie Lodu bdĄ
czekaą, dopóki ten wybrany nie nadejdzie. Ten, który
bdzie w stanie podjĄą walk z Tengelem Zym. Ale
teraz...
Viljar ponownie dokoczy rozpoczte przez kuzynk
zdanie:
- Teraz cay dom razem ze strychem i tym czymŚ
tajemniczym, co si tam kryje, znalaz si w niebezpiecze-
stwie, którego nasi przodkowie z pewnoŚciĄ nie przewi-
dzieli. Wszystko jest w wielkim niebezpieczestwie z po-
wodu szarego ludku.
Saga zrobia si jeszcze bardziej powana.
- Najwyszy czas, by zabraą to coŚ ze strychu. Dopóki
nie bdzie stracone na zawsze.
- Na to jednak potrzeba kogoŚ wybranego... i ob-
darzonego wielkĄ mocĄ.
Zalega cisza.
- Tak - potwierdzia w kocu Saga. - Tak to wyglĄda.
Po chwili znowu odezwa si Viljar:
- Nie boisz si, Sago?
Saga ockna si z zamyŚlenia i spojrzaa na niego
czystymi, nieskoczenie piknymi oczyma.
- Nie, nie boj si. Nie przywykam do odczuwania
lku, ale wiem, jak to jest, kiedy czowiek si boi. Cakiem
niedawno miaam okazj si o tym przekonaą. - ZamyŚlia
si znowu na chwil. - Nie, nie boj si szarego ludku, ani
troch.
- Ty ich po prostu nie znasz - wtrĄci Viljar cicho.

Kiedy Saga pooya si w, swoim óku w maym
pokoiku na pitrze, o Ścianach pokrytych tapetami w dro-
bne kwiatki, ogarnĄ jĄ spokój.
Teraz oto bya "w domu". W Lipowej Alei, pierwszej
siedzibie Ludzi Lodu na poudniu Norwegii. Grastens-
holm odziedziczyli dopiero póniej po Meidenach. Lipo-
wa Aleja natomiast bya darem rodziny Meidenów dla
Tengela i Silje.
Pierwszym domem bya Lipowa Aleja.
Lodowej Doliny nie mona liczyą. Lodowa Dolina to
by koszmar.
Viljar i Belinda zaprosili jĄ, by teraz, kiedy zerwaa ze
SzwecjĄ, zamieszkaa u nich, najlepiej na zawsze. Po-
dzikowaa wzruszona, ale odpara, e czas pokae, jak si
jej ycie uoy. Najpierw musi wykonaą to, co zostao na
niĄ naoone.
To oczywiste, e nie odczuwaa lku na myŚl o cze-
kajĄcym jĄ zadaniu. Czy te o zadaniach, bo w rzeczy-
wistoŚci miay to byą dwie sprawy, choą jadĄc tu nie
spodziewaa si tego. Najpierw trzeba przegonią szary
ludek, a nastpnie odnaleą na strychu ów nieznany
skarb, zanim dwór si zawali albo wadze gminne
skonfiskujĄ czy spalĄ ruiny.
UŚmiechaa si sarkastycznie. Szaremu paskudztwu nic
si nie stanie, gdyby dwór spalią; duchom nigdy takie
sprawy nie szkodziy, rozpezajĄ si wtedy wŚród ruin albo
w okolicy. Saga przypominaa sobie histori, którĄ
opowiadaa jej matka, Anna Maria. O starym zamku
w Anglii. W zamku tym od dawna mieszka duch, ale mia
on pewnĄ osobliwĄ cech. Otó nie posiada stóp. Biega
po wielkiej sali rycerskiej na kikutach, obcitych tu pod
kolanami.
Niezwyka zagadka zostaa rozwiĄzana przypadkiem,
kiedy postanowiono zerwaą starĄ podog i pooyą
nowĄ. Odkryto wówczas, e pod spodem istnieje ju jedna
podoga. Sprawa polegaa na tym, e duch chodzi sobie
po tej niszej pododze. Po "swojej" pododze z czasów,
kiedy on sam y na ziemi.
W kocu Saga zasna.
Nie spodziewaa si jednak snów. W kadym razie nie
takich, które miayby znaczenie...
Wicher gwizda w rozpadlinie. Z daleka, z drugiego
brzegu, wzywali jĄ przodkowie Ludzi Lodu. Wiatr niós
do niej ich gosy, znieksztacone, ale zrozumiae:
- Sago, Sago, czy nas syszysz?
Kiwaa gowĄ na znak, e owszem, syszy.
Z trudem jednak pojmowaa, co do niej mówiĄ.
Musiaa pytaą wiele razy, miaa wraenie, e traci gos, bo
wiatr zwiewa jej sowa w innĄ stron.
W kocu jednak usyszaa:
- Spiesz si, Sago, spiesz si! Zostao ci ju bardzo
mao czasu. Musisz wejŚą na strych. Szybko, jak najszyb-
ciej! Dopóki nie jest za póno!
- Dlaczego? - zawoaa.
Gosy tamtych jednak rozpyway si w powietrzu,
coraz dalej i dalej, a w kocu cakiem ucichy. Saga bya
sama i nie rozumiaa niczego.
Wiedziaa tylko, e powinna zrobią to, o co jĄ
proszono. Powinna jak najprdzej wejŚą na strych. Naj-
pierw jednak musi pomóc maej rodzinie z Lipowej Alei
w rozwiĄzaniu drczĄcych jĄ problemów. Obiecaa im to.
W przeciwnym razie mogĄ utracią take LipowĄ Alej.
A do tego nie wolno dopuŚcią!





ROZDZIA XI


Zdawao si, e przyjazd Sagi wyrwa Viljara z apatii
i odrtwienia. Raz po raz obejmowa on i syna, by
pokazaą im, jak bardzo ich kocha, jak bardzo auje
dotychczasowego zachowania i prosi ich o wybaczenie.
Wyraa im take w ten sposób wdzicznoŚą za to, e tak
dugo z nim wytrzymywali.
Choroba nie opanowaa jeszcze Viljara do tego stopnia,
by nie by w stanie daą sobie rady z powracajĄcĄ niemal
w równych odstpach czasu gwatownĄ potrzebĄ napicia
si alkoholu. Dla pewnoŚci jednak Saga starannie przej-
rzaa skarb Ludzi Lodu, teraz znowu poĄczony w caoŚą,
bo wiksza czŚą Środków zawsze bya przechowywana
w Lipowej Alei. Znalaza obrzydliwy cierpki korze
i zmusia kuzyna, by go zjad. Skutek by taki, e kiedy
Viljar siga z przyzwyczajenia po coŚ mocniejszego,
dostawa gwatownych wymiotów. Lekarstwo bardzo mu
si przydao.
Viljar wprost nie wiedzia, co jeszcze zrobią, by
wynagrodzią cierpienia onie i synowi. Chcia za jednym
zamachem nadrobią wszystko, co w ostatnim okresie
zaniedba. Saga bowiem zaproponowaa mu poyczk na
najpilniejsze remonty, by uchronią LipowĄ Alej od
upadku. Ju nastpnego dnia po przybyciu Sagi wszyscy
czworo pojechali do Christianii i zaatwili spraw
poyczki. W drodze powrotnej byli w znakomitych
humorach. miali si i artowali, nie wiedzieli, jak
dzikowaą Sadze. Viljar goŚno i uroczyŚcie obiecywa, e
spaci wszystko co do grosza, najszybciej jak to moliwe.
Ona zaŚ potrzĄsaa gowĄ i zapewniaa, e nie ma
poŚpiechu, Viljar moe obracaą tymi pienidzmi, jak
dugo bdzie to konieczne.
W pewnym momencie Viljar spowania i oŚwiadczy
zgnbiony:
- Tak okropnie si wstydz. Poyczka to tylko ostat-
nia kropla. Duo gorsze jest to, co przedtem zrobiem.
A raczej to, czego nie zrobiem.
- Nie musisz si niczego wstydzią - powiedziaa
Belinda agodnie; i ona, i jej syn mieli takie same po
dziecinnemu ufne spojrzenia. - Henning i ja rozumieliŚmy
ci bardzo dobrze, powinieneŚ o tym wiedzieą. I zawsze
bardzo nam byo przykro z twojego powodu. Tak
strasznie chcieliŚmy ci pomóc.
Viljar skuli si z bólu. Saga myŚlaa o jego dziecistwie
i modoŚci. O tym, e zawsze wszystkie problemy i trudne
sprawy przeywa w samotnoŚci, zamyka w sobie, nie
umia si nikomu zwierzyą. Nie powiedzia nikomu
o duchu Marty, który przychodzi do niego wieczorami,
nikomu nie zwierzy si, e uczestniczy w walce o prawa
najbiedniejszych w spoeczestwie...
Teraz te zachowywa si tak samo. Tym razem jednak
sprawy byy duo powaniejsze. Nie potrafi podzielią si
swymi kopotami z najbliszymi, chcia im tego oszcz-
dzią, a kiedy sytuacja go przerosa, znalaz jak najgorsze
wyjŚcie: szuka zapomnienia w alkoholu.
W gruncie rzeczy jednak Viljar nie by sabeuszem. By
po prostu czowiekiem zamknitym, przeywajĄcym
wszystko w samotnoŚci, a przy tym obowiĄzkowym,
gotowym caĄ odpowiedzialnoŚą braą na siebie.
Saga powiedziaa w zamyŚleniu:
- Ja te ci rozumiem. ByeŚ tutaj jedynym potom-
kiem Ludzi Lodu. Tak, teraz masz jeszcze Henninga, ale
to ty powinieneŚ przekazaą mu spadek. Grastensholm.
ByliŚcie z BelindĄ cakiem sami, nikt nie móg wam pomóc
ani doradzią, nie widziaeŚ wyjŚcia z tego nieszczŚcia. Nie
mogeŚ sprzedaą Lipowej Alei i wyjechaą stĄd, ebyŚ nie
wiem jak chcia, bo wciĄ spoczywaa na tobie od-
powiedzialnoŚą za Grastensholm. Na dodatek wszyscy
w parafii na tobie skupiali nienawiŚą i gniew... Naprawd,
rozumiem dobrze i ciebie, i Belind.
- ZjawiaŚ si tu jak Anio Stró, Sago - szepna
Belinda.
Na dwik sowa "anio" Saga drgna i wyraz nieopi-
sanego bólu pojawi si na jej twarzy. W ciĄgu ostatnich
dni staraa si jak najmniej myŚleą o Lucyferze, bo rozpacz
nie pozwalaa jej si skupiaą na sprawach Ludzi Lodu, nie
umiaa jednak do koca panowaą nad swoimi myŚlami.
Wspomnienie o ukochanym tkwilo gboko w jej duszy,
dawao o sobie znaą stale, w dzie i w nocy. Niekiedy byo
ródem nieprawdopodobnego szczŚcia, e go poznaa
i pokochaa, dodawao jej si, przewanie jednak wspo-
mnienia przynosiy dojmujĄcy ból. Musiaa przyjĄą do
wiadomoŚci, e nigdy wicej nie zobaczy Marcela, nigdy
nie usyszy jego gosu, nie zazna jego bliskoŚci.
W takich momentach czua si cakowicie pusta w Śro-
dku i tak zobojtniaa na wszystko, e gotowa bya
machnĄą rkĄ na wyznaczone jej zadanie i zostawią
Grastensholm wasnemu losowi.
- Kiedy zmierzymy si z nieproszonymi goŚąmi?
- zapytaa.
Viljar bez trudu zrozumia, co Saga ma na myŚli.
- Jak tylko bdziesz gotowa - odpar.
- OczywiŚcie. Chciaabym tylko przejrzeą dokadnie
cay skarb Ludzi Lodu, eby zobaczyą, czy nie ma tam
czegoŚ, co mogoby mi si przydaą. To znaczy, chciaam
powiedzieą, e Heike, kiedy sprowadza szary ludek,
posugiwa si skarbem. Wic i ja powinnam mieą coŚ, co
przyspieszy powrót tamtych do Świata cieni. Tak mi si
wydaje.
W ogóle wiem tak mao o zawanoŚci skarbu, myŚlaa
zmartwiona. Trzeba si kierowaą intuicjĄ. JeŚli jednak jest
tak, jak Viljar mówi, to upiory rozprawiĄ si ze mnĄ, gdy
tylko odkryjĄ we mnie najmniejszĄ saboŚą.
Przyjemne widoki, nie ma co!

Cay nastpny dzie przeznaczya na przygotowania.
Choą bardzo starannie przeglĄdaa skarb i choą nie-
zwykle uwanie czytaa prastare zapiski, nie znaa
niczego, co mogoby jej pomóc w tym przypadku. Nie
posiadaa, jak Heike, zdolnoŚci przywoywania duchów
przodków, by zasignĄą u nich rady, zresztĄ one nie
byyby w stanie nawiĄzaą z niĄ kontaktu.
Coraz bardziej przekonywaa si, e jest wobec tego
zadania sama jak palec. Tak jak Shira przed górskĄ ŚcianĄ,
która miaa otworzyą jej drog przez budzĄce trwog
groty. Teraz przysza kolej na Sag. Jej zadanie polegao
na czym innym, ale i ona musiaa je wykonaą samotnie.
Pojcia nie miaa, co si z niĄ stanie, ale na wszelki
wypadek przygotowywaa si do bardzo trudnej walki.
Caa trójka z rodziny Viljara bya zgnbiona, wszyscy
bardzo chcieli pomagaą, ale có mogli zrobią? Viljar
wielokrotnie próbowa wejŚą do Grastensholm, lecz bez
powodzenia. Szare stwory panoszyy si tam niepodziel-
nie.
Saga nie chciaa podejmowaą walki w czwartek ani
w niedziel. To nie byy dobre dni, eby stawaą twarzĄ
w twarz wobec ponurych mocy z tamtego Świata. Musiaa
wic odczekaą jeszcze jeden dzie.
W kocu wszystko byo gotowe.
Moda kobieta wyspaa si, a rano zjada solidne
Śniadanie. Na razie nie moga zrobią nic wicej.
Viljar odprowadzi jĄ drogĄ na skróty przez Ąki.
Zatrzyma si przed bramĄ. yczy Sadze powodzenia
i zapewni, e bdzie tu czeka a do jej powrotu.
- Nie moesz tego robią - zaprotestowaa. - Po
pierwsze, nie wiemy, ile czasu mi to moe zabraą. Po
drugie, jeŚli zbyt dugo nie bd wracaa, moesz nie
wytrzymaą i bdziesz próbowa take wejŚą do dworu,
a tego ci nie wolno!
- A jeeli w ogóle nie wyjdziesz?
Saga popatrzya na zamek duchów.
- Daj mi cztery dni!
- Cztery dni? Czy ty rozum postradaaŚ? Ja myŚlaem,
e to chodzi o godziny!
- Uwaam, e cztery dni to ostateczna granica. Tyle
wytrzymam bez jedzenia. JeŚli do tego czasu nie wróc,
moesz uwaaą, e mi si nie udao. Ale, oczywiŚcie, ja te
mam nadziej, e wystarczy mi par godzin. Szczerze
mówiĄc, najbardziej bym chciaa, eby to byy minuty
- dodaa ze smutnym uŚmiechem.
Viljar patrzy na niĄ zmartwiony.
- Widz, e wcale si nie boisz! Och, ty nie wiesz, na co
je staą!
- Syszaam, e nieumiejtnoŚą odczuwania strachu to
te saboŚą. Dla mnie to jednak przyjemnoŚą, jeŚli nie
musz przeywaą dodatkowego napicia. Viljar, mnie si
to musi udaą! W przeciwnym razie bdzie le z wami,
z twojĄ rodzinĄ. ZresztĄ le bdzie z caym rodem Ludzi
Lodu!
- Wiem. Poczekam tu przynajmniej, dopóki nie wej-
dziesz do domu. JeŚli w ogóle uda ci si tam wejŚą!
WikszoŚą prób koczya si zaraz za bramĄ.
Saga skina gowĄ.
Dzie by jasny, wprawdzie bez soca, ale przesycony
biaym Światem. Ponownie spojrzaa w stron domu
i ogarnĄ jĄ bezbrzeny smutek. KiedyŚ Grastensholm
byo dumĄ parafii. Meidenowie i Ludzie Lodu wiedli tutaj
pikne i na ogó szczŚliwe ycie. Liv pielgnowaa swój
róany ogród, po którym teraz nie zostao nawet Śladu.
Dag zaprasza swoich kolegów asesorów na wspaniae
przyjcia. Tutaj Mattias prowadzi lekarskĄ praktyk.
Tutaj przyszed Heike, samotny olbrzym, i tutaj zamiesz-
ka ze swojĄ VingĄ po "odbiciu" dworu Snivelowi.
A potem wszystko potoczyo si nie tak jak trzeba.
Heike, eby odzyskaą Grastensholm wraz z ukrytĄ na
strychu tajemnicĄ, musia sprowadzią szary ludek, co stao
si przyczynĄ nieszczŚcia.
Saga po raz ostatni zwrócia si do Viljara:
- Istnieje pewna moliwoŚą - powiedziaa. - To
znaczy moe si zdarzyą, e stamtĄd nie wyjd. Ale to nie
musi oznaczaą, e mi si nie udao. Gdyby mnie nie byo
duej ni cztery doby, powinieneŚ zbadaą, jak si sprawy
majĄ. JeŚli zdoasz wejŚą do dworu, jeeli ci si uda, to
znaczy, e dom zosta uwolniony od upiorów. W takim
razie jednak prosz ci, ehyŚ wziĄ na siebie opiek nad
skarbem i ebyŚ mnie pochowa na cmentarzu w Grastens-
holm.
Viljar nie by w stanie odpowiedzieą. UŚcisnĄ jĄ tylko
pospiesznie.
WyglĄda teraz duo lepiej. Starannie ogolony, wosy
umyte, przystojny, zadbany. WciĄ mia worki pod
oczami i twarz wyranie obrzmiaĄ, ale to powinno
z czasem minĄą. Viljar dochodzi do siebie.
Saga nie moe wic ponieŚą poraki i zniszczyą tego, co
si zaczo tak dobrze ukadaą.
Z bliska dwór w Grastensholm naprawd budzi groz.
Nawet brama i ogrodzenie byy zniszczone. Szare, odrapa-
ne, zbutwiae, poprzewracane.
A dom...
Boe, dopomó mi, modlia si w duchu.
Z wieyczki na dachu zostay tylko ruiny, w których
kawki wiy gniazda. Na tej wieyczce Liv i Dag bawili si
w dziecistwie, stĄd oglĄdali okolic. W domu nie byo
ani jednego caego okna. Spoza powybijanych szyb
mignĄ czasem jakiŚ strzp firanki. ciany wyglĄday tak
samo jak poty, równie odrapane i szare. Dekoracji nad
bramĄ prawie nie byo widaą.
- Dano wam szeŚądziesiĄt pią lat - sykna Saga przez
zby. - Ale teraz koniec!
Wiedziaa jednak, e ju nikt nigdy nie odbuduje
szacownego Grastensholm. Nie miaa pojcia, jaki los czeka
dwór, jeŚli uda jej si wypenią zadanie, ale aden
z budynków, które jeszcze stay, nie nadawa si do remontu.
Pomachaa na poegnanie Viljarowi, który znalaz
sobie miejsce do siedzenia na starej rampie, gdzie daw-
niej wystawiano baki z mlekiem, i przekroczya bra-
m.
W tej samej chwili usyszaa coŚ jakby westchnie,
podniecone, zdenerwowane, dobywajĄce si z wielu
garde.
Saga wzia ze skarbu Ludzi Lodu tylko jednĄ jedynĄ
rzecz, która moga jĄ chronią. Ale te amulet nalea do
najznakomitszych: alrauna.
Saga uznaa w kocu, e i ona ma jakieŚ prawo do
magicznego korzenia. Dawniej w jej ŚwiadomoŚci alrauna
bya do tego stopnia zĄczona z Heikem, e nawet
myŚlenie o niej uwaaa za Świtokradztwo. Po przey-
ciach w fiskich lasach zmienia poglĄdy. Tego ranka
z najwikszym szacunkiem wyja amulet ze szkatuki.
A kiedy zawiesia go na szyi, nie odniosa wraenia, e jest
ciki czy martwy. Ale te nie uoy si spokojnie na jej
piersi, jakby nie tam byo jego miejsce.
Alrauna czuwaa.
W kadym razie Saga tak sobie to tumaczya.
Powinnam bya tu przyjŚą jesieniĄ, myŚlaa Saga
patrzĄc na stary, na wpó zrujnowany dom. Na smutnym
opuszczonym dziedzicu i w ogrodzie powinny szeleŚcią
unoszone wiatrem pikne, zotobrunatne liŚcie, take
natura powinna Świadczyą o upadku, o nadchodzĄcej
Śmierci. Kawki powinny z krzykiem lataą nad zawalonĄ
wieĄ, zmagaą si z jesiennym wichrem, strzpy firanek
szarpane wiatrem powiewaą nad Ślepymi oknami. Drzwi
powinny raz po raz trzaskaą gucho i odbijaą si ponurym
echem po pustym domu.
Ale na Świecie panowao lato. GorĄce, radosne lato.
Moe waŚnie kontrast pomidzy tym opuszczonym
domostwem a pogodnĄ naturĄ budzi takie ponure skoja-
rzenia.
Zatrzymaa si na dziedzieu zaraz za bramĄ. Na-
suchiwaa, wczuwaa si w atmosfer tego miejsca.
Odnosia wraenie, e dwór zamar ze zdumienia.
Dlaczego?
DomyŚlaa si zdziwienia Viljara. Spodziewa si zape-
wne, e wadcy dworu natychmiast z wielkim gniewem
wyrzucĄ jĄ za bram, tak jak wielu przed niĄ, którzy
próbowali si tam dostaą.
Viljar siedzia teraz przed ogrodzeniem i patrzy na
Sag, która zatrzymaa si za bramĄ, szczupa i bezbronna.
Widok by tak przejmujĄcy, e Viljar poczu przemone
pragnienie napicia si alkoholu. Wydawao mu si, e
tylko w ten sposób zdoa ukoią ból.
Wyprostowa si. To prawda, e w ostatnich latach
szuka schronienia w Świecie iluzji, bo kopoty go przeras-
tay. Ale teraz nic wolno mu powtarzaą bdu. Za adne
skarby.
Wiedzia jednak, e gdyby mia chocia kieliszeczek
czegoŚ mocniejszego, atwiej byoby mu czekaą. Chwyci
si mocno penej drzazg spróchniaej rampy, by nie wstaą
i nie wyruszyą na poszukiwanie wódki.

Strych... Powinna wejŚą na strych.
Saga przyglĄdaa si Ścianom dworu. Wydawao si
najzupeniej prawdopodobne, e wewntrzne schody si
zawaliy i dostanie si na strych bdzie po prostu niemo-
liwe. Ale chyba nie, przecie mino dopiero dwanaŚcie
lat, w tak krótkim czasie drewno nie zdĄyoby zbutwieą.
Nie, na pewno schody stojĄ.
Ale strych? Strych od poczĄtku stanowi siedzib
szarego ludku, nikomu nie wolno byo tam wchodzią.
Tula kiedyŚ próbowaa i usza z yciem wyĄcznie dziki
pomocy demonów. Wszyscy inni zostali dosownie roz-
szarpani na strzpy.
I teraz Saga musiaa wejŚą waŚnie tam. Zdja alraun
z szyi i trzymaa jĄ w rce.
Dom i w ogóle cay dwór trway w ciszy. Saga wciĄ
staa przed bramĄ, czekaa na atak, ale nic si nie dziao.
Lk? Czy to lk czai si wokó niej w tych chwilach
wyczekiwania? A moe to jej wasny niepokój sprawia, e
w otoczeniu take wyczuwaa napicie?
Nie, Saga nie baa si ani troch. Bya po prostu
niepewna, nie wiedziaa, jak dostaą si do Środka. Nie
otrzymaa przecie znikĄd adnych instrukcji.
Moe wystarczy, jeŚli cakiem zwyczajnie wejdzie do
domu, potem na strych, i bez kopotu znajdzie to, co tam
zostao ukryte? Naley przecie do wybranych.
Ale co si w takim razie stanie z szarymi? Do jej zada
naley przecie ich unieszkodliwienie, oczyszczenie Gras-
tensholm.
W kadym razie nie moe w nieskoczonoŚą staą przed
tĄ bramĄ.
Spokojnie ruszya zaroŚnitĄ ŚciekĄ przez dziedziniec
w kierunku domu.
Na razie pozwolono jej poruszaą si bez przeszkód,
dopóki nie dosza do drzwi wejŚciowych. Tam napotkaa
niewidzialny mur. JakiŚ dziwny, mikki mur, jak gdyby
pozbawiony woli, stawiajĄcy opór z wahaniem, stanowi
wprawdzie zapor, ale chyba mona jĄ byo pokonaą.
Saga zatrzymaa si i podniosa rk, wntrzem doni
skierowanĄ ku drzwiom.
- Syszycie mnie, stranicy dworu? Ja wiem, kim
jesteŚcie, znam was wszystkich. Heike przekaza nam
dokadne opisy. JeŚli nie liczyą drobiazgu pezajĄcego po
ziemi, od którego wszdzie a si roi, w caym dworze
byo dwadzieŚcia szeŚą rónego rodzaju istot. Marta
zostaa pochowana na cmentarzu, a cztery demony opuŚ-
cily to miejsce. A zatem zostao dwadzieŚcia jeden mar
i upiorów. Zwracam si teraz do was wszystkich, byŚcie
dobrowolnie wrócili do Świata cieni. Grastensholm ju do
was nie naley!
Czekaa. Viljar by teraz tak daleko od niej, e choą
z pewnoŚciĄ sysza jey gos, to nie móg mieą adnego
wpywu na bieg wydarze. Saga bya sama i samotnie
musiaa podjĄą prób pokonania szarego ludku.
Niewidzialny mur napiera. Ostronie, ale stanowczo.
Chocia wciĄ mona byo mieą nadziej, e troch
ustĄpi.
- Ciekawi was pewnie, kim jestem! - zawoaa. - Jes-
tem Saga z Ludzi Lodu, zostalam wybrana waŚnie dla
tego. ycz sobie, ebym moga swobodnie wejŚą na
strych. Ale nie na tym koniec. Nie chc wicej widzieą
adnego z was w Grastensholm! Wasz czas tutaj dobieg
koca ju dawno temu! Ci, którzy pragnliby, podobnie
jak Marta, spoczĄą w poŚwiconej ziemi, mogĄ bez obaw
przyjŚą do mnie, ja im pomog. Pozostali wrócĄ natych-
miast na tamten Świat i nigdy wicej nie pokaĄ si
w Grastensholm!
GdzieŚ niedaleko niej rozlegy si zowieszcze chicho-
ty.
Ja ich nie widz, myŚiaa przeraona. Nie mam takiej
zdolnoŚci. Jak, w takim razie, mam je pokonaą?
W nastpnej chwili jednak uŚwiadomia sobie, e si
myli. Przegnie drzwi wejŚciowe uchyliy si z przera-
liwym skrzypieniem i na schodach ukaza si wysoki,
jakby sztucznie wyciĄgnity mczyzna.
ZachowujĄ si wobec mnie zupenie inaczej ni wobec
ludzi, którzy przedtem próbowali wtargnĄą na ich teren,
pomyŚlaa. Nic si nie zgadza z opowiadaniami Viljara.
A zatem pierwsze wraenie byo prawdziwe: Szary
ludek nie by pewien zachowania Sagi, nie wiedzia, co
ona potrafi, na co jĄ staą.
Nagle na schodach i na trawie przed niĄ zaroio si od
upiornych zjaw. Saga patrzya na nie i staraa si za-
chowywaą tak, jakby nie robiy na niej najmniejszego
wraenia. Ale ich obecnoŚą napeniaa jĄ wstrtem. Cho-
cia kilka byo adnych, to pewnie elfy, domyŚlia si.
Widziaa te zwyczajnych ludzi, którzy zmarli nagĄ lub
tragicznĄ ŚmierciĄ. Ale wikszoŚą zjaw budzia obrzydze-
nie. Jak na przykad ta wielka gĄbczasta mara albo
bezksztatne ohydztwa, które nawet trudno okreŚlią.
W kocu wysoki mczyzna z ptlĄ ze sznura na szyi
odezwa si:
- A wic przybywasz, eby nas stĄd przepdzią, Sago?
Odwany zamiar jak na takĄ drobnĄ panienk!
UŚmiecha si szyderczo, a wikszoŚą jego Świty
rykna gromkim Śmiechem. Niektórzy przyglĄdali jej si
chodno, ale wszyscy wciĄ stali w grupie, jedno przy
drugim, jakby bronili si przed wspólnym wrogiem,
którego moliwoŚci do koca nie znali.
- Dobrze wiecie, e mam doŚą wadzy, by was stĄd
wyposzyą - powiedziaa spokojnie. - Dlaczego wic nie
odejdziecie bez awantur?
- No to spróbuj nas zmusią - rzek wysoki przeciĄgle.
- Opór zwróci si przeciwko wam.
Po czym obie strony zamilky i czekay.
Wdrówka Shiry nie bya atwa, myŚlaa Saga ze
smutkiem. Musiaa sobie radzią sama, a przecie nie miaa
nadprzyrodzonych zdolnoŚci. Musiaa liczyą na swojĄ
inteligencj i tak zwany chopski rozum. Wspomagaa jĄ
tvlko czystoŚą uczuą, jakĄ zachowaa, i wiedza, którĄ
zdobya. Villemo take z poczĄtku nic nie wiedziaa ani nie
miaa wyjĄtkowych zdolnoŚci.
Saga bya w podobnej sytuacji. Cae jej dotychczasowe
ycie zmierzao ku tej chwili, choą nie bardzo nawet
zdawaa sobie z tego spraw. Podobnie jak Shira bĄdzia
po omacku i tak jak tamta prawie nieoczekiwanie stana
wobec najwaniejszego zadania swego ycia. Jeszcze
bardziej nie przygotowana ni Shira.
Nikt jej przecie nie upomina, e powinna yą w czys-
toŚci. ya jak inni ludzie. Co prawda przyniosa ze sobĄ
na Świat pewnĄ rezerw wobec otoczenia, ale to byo
wszystko. Pozwalaa sobie na wybuchy zoŚci skierowane
przeciwko blinim, w kocowej fazie maestwa niena-
widzia swego ma. Krótko mówiĄc, podlegaa normal-
nym ludzkim saboŚciom. Ale te nie bdzie musiaa
odnaleą róde ycia, jak to byo obowiĄzkiem Shiry.
Miaa tylko uwolnią Grastensholm od niepoĄdanych
goŚci.
Coraz czŚciej ogarniao jĄ jednak przykre podejrzenie,
e sprawa nie ogranicza si do tego "tylko".
Makabryczne zgromadzenie przed niĄ najwyraniej nie
zamierzao si poddaą bez waiki.
Viljar opowiada o budzĄcych trwog widowiskach,
jakie si tu rozgryway. O zakoczonych ŚmierąiĄ polowa-
niach na ludzi, którzy odwayli si wtargĄą na teryto-
rium szarego ludku.
Na razie nic takiego si nie dziao. Na razie czekali.
Niewidzialny mur nadal zagradza przejŚcie, ale nie by
ju taki zwarty, a nawet wyranie si chwia. Zjawy byy
podporzĄdkowane wisielcowi. Sam nie byby w stanie
zamknĄą jej drogi jedynie siĄ woli, reszta musiaa mu
pomagaą. Ale w kilku miejscach ich opór si zaamywa.
Bali si jej, nie rozumieli, do czego zmierza. Praw-
dopodobnie szary ludek mia jakĄŚ saboŚą i teraz si
lkali, e Saga jĄ odkryje. To jednak nie wszystko. Bali si
czegoŚ wicej. Tylko czego?
Byskawicznie ogarna spojrzeniem caĄ gromad.
Jedno z nich byo silniejsze od pozostaych, szed od
niego lodowaty chód. Wisielec, rzecz jasna. I elfy! Owe
cudownie pikne elfy byy niebezpieczniejsze od Śmierci.
Ale oto, tam...!
Dwie mae dziewczynki. Saga syszaa o nich. Teraz
stay niedaleko niej na poroŚnitym trawĄ dziedzicu.
Saga zwrócia si do nich:
- Nie chcecie spoczĄą w poŚwiconej ziemi, dzieci?
Nie chciaybyŚcie leeą obok mamy i taty?
W grupie na schodach rozlegy si szmery. Gdy tylko
na moment osabia uwag, któryŚ z upiorów rzuci si na
niĄ, poczua zby na ramieniu. Nawet si nie odwracajĄc
do napastników, skierowaa w ich stron alraun. Upiory
cofny si.
Wisielec zszed ze schodów. Podszed do Sagi tak
blisko, e czua bijĄcy od niego odór zgnilizny, i powie-
dzia szyderczo:
- Ty gupia, one nie chcĄ wracae ani do taty, ani do
mamy! To przez rodziców zostay zamordowane!
Saga uniosa alraun i nakazaa mu, eby si wynosi
i zostawi dzieci w spokoju.
Dziewczynki znikny w tumie. Alrauna zdenerwowa-
a wszystkich. Zapomnieli, e majĄ tworzyą mur, za-
gradzajĄcy Sadze drog, wŚcieke rzuciy si ku niej, czua
ich obecnoŚą przy sobie, jakby jĄ otaczaa gsta, drgajĄca
pajczyna. Raz po raz czua na twarzy lodowaty powiew.
Oczy wisielca pony gniewem.
Saga pamitaa, jak Vinga zdoaa powstrzymaą napór
tego samego tumu tamtej ksiycowej nocy na wzgórzu,
kiedy Heike wywoa szary ludek z zaŚwiatów.
- Wynosią si stĄd, piekielna hooto! - wrzasnla.
Upiory wycofaly si niechmie. W wyniku zamieszania
zapomniay stworzyą mur i droga na schody staa przed
SagĄ otworem. Wbiega na nie kilkoma skokami i opara
si plecami o drzwi.
WciĄ wyciĄgajĄc przed siebie alraun odszukaa po
omacku klamk i otworzya. Wsuna si do Środka
i pospiesznie przekrcia klucz w zamku, a potem zacza
si rozglĄdaą.
Hall znajdowa si w tragicznym stanie. Gdy zatrzas-
kiwaa drzwi, Ściany odpowiedziay jej guchym echem.
PoŚrodku znowu zobaczya obie dziewczynki. OnieŚmie-
lone patrzyy na niĄ bagalnie, ich sinoblade twarzyczki
bielay w pómroku, a na gowach ziay czerwone rany
zadane siekierĄ.
Saga ukucna przy dzieciach.
- Musicie mi powiedzieą, gdzie spoczywajĄ wasze
szczĄtki. Postaram si, eby to miejsce zostao poŚwico-
ne.
- My mieszkayŚmy w Steinbreta - szepna jedna
z dziewczynek dziwnie guchym gosem, - ZostayŚmy
pochowane pod kupĄ gnoju.
- Dzikuj. Pomoemy wam w imi Boga.
Siostry uŚmiechay si agodnie.
- W takim razie nie zrobimy ci nic zego - powiedziaa
druga i na oczach Sagi obie rozpyny si w powietrzu.
- O dwie mniej - mrukna Saga. - W takim razie
pozostao dziewitnaŚcie. Nie liczĄc drobiazgu.
Ledwie wypowiedziaa te sowa, a rozlegly si jakieŚ
szelesty i przez szpar w drwiach zaczĄ wpezaą do hallu
nieprzerwany strumie maych szarych istot, rozmaitych
wijĄcych si potworków, gnomów, trolli i wszelkiego
rodzaju ohydy z ludowych wierze.
WikszoŚą wyglĄdaa niegronie, lecz inne, trudne do
okreŚlenia paskudztwa, waziy na jej buty, próboway
wbijaą jej w nogi ostre zby, mimo to sprawiay wraenie,
e gdyby tupna, ucieknĄ.
- Macie odwag mnie zaczepiaą? - krzykna goŚno.
- Czy nie wiecie, kim jestem? Mam takĄ wadz, e mog
was unicestwią, jeŚli dobrowolnie nie opuŚcicie domu!
Syszycie, co mówi?
Naprawd mam takĄ si? Niewane, chodzi o to, eby
zastraszyą przeciwników. Saga wpatrywaa si surowo
w maego obrzydliwego potworka o dugich, sterczĄcych
na wszystkie strony wosach, porastajĄcych bardziej zwie-
rzce ni czowiecze ciao.
- Ty te wracaj do swojego Świata! Natychmiast!
OpuŚą Grastensholm i nigdy wicej tu nie wracaj!
Zmykaj, ale ju!
Heike lub inni dotknici dziedzictwem za czonkowie
Ludzi Lodu prawdopodobnie przeganialiby potworki za
pomocĄ magicznych zaklą i dramatycznych gestów. Ona
niczego takiego nie znaa. Mówia po prostu, co jej
przychodzio do gowy, nawet jeŚli brzmiao to niezbyt
gronie.
A jednak, ku wielkiemu zdziwieniu Sagi, dwa potwor-
ki parskny ze zoŚciĄ, po czym odwróciy si, podpezy
do okna i znikny na zewnĄtrz.
- No! - skwitowaa ich zachowanie Saga. - Na tym
polega tajemnica! W gromadzie sĄ trudne do pokonania.
Ale jedno po drugim...
Skoro udao si pokonaą te dwa zoŚliwe diabeki,
wszystko inne powinno byą atwiejsze. Przez cay czas
szare stwory ywiy dla niej pewien respekt, a to po-
wstrzymywao je przed otarartym atakiem. Nie miaa
wĄtpliwoŚci, e kada z tych istot, zarówno z tych
mniejszych, jak i wikszych, czekajĄcych na dworze,
mogaby zabią czowieka. Ale ona sama bya chroniona.
Naleaa do wybranych.
Nie baa si pezajĄcego paskudztwa i to byo bardzo
wane dla jej bezpieczestwa. KrzyczĄc i wymyŚlajĄc,
apaa je to za kark, to za ogon, i przeganiaa jedno po
drugim. mieszne byy te wrzaski, ale co im miaa
powiedzieą? Przecie nie miaa okazji nauczyą si zaklą
Ludzi Lodu. Stwory byy orzydliwe w dotyku, Śliskie
albo wochate, niektóre jak galareta, niematerialne, co
akurat byo szczerĄ prawdĄ, wiy si i wyryway, trudno
bgo je utrzymaą. Nie chcialy si poddaą! Odniosa si
bardzo surowo do dwóch maych gnomów, bo przecie
zostay stworzone po to, by yą z ludmi w przyjani,
pomagaą im w stajniach i oborach. A tymczasem one co
robiĄ? PrzyĄczajĄ si do tej diabelskiej hooty, która
doprowadzia do ruiny taki pikny dwór!
Jej wymówki zrobiy wraenie na wszystkich. SzurajĄ-
cym strumieniem suny ku oknu i toczyy si potem na
dole w ogrodzie, pezy dalej na pola i do lasu. Dugi,
szary, wijĄcy si wĄ istot z piekielnych otchani. Saga
staa w oknie i uŚmiechaa si cierpko, patrzĄc w Ślad za
nimi.
Gdy znikny, wrócia do czekajĄcych jĄ zają.
JeŚli miaa nadziej, e zamki i klucze mogĄ tu byą jakĄŚ
pomocĄ, to si gboko mylia. Gromada szarych stworów
klbia si na pododze i schodach wiodĄcych na pitro.
Ale nie wszystkie. Sporo zostao jeszcze za drzwiami.
Przypomniaa sobie, co czytaa w ksigach Ludzi Lodu, e
Heike musia wielu z nich pomagaą, bowiem nie posiaday
zdolnoŚci przenikania przez zamknite drzwi.
W takim razie musz jeszcze pokonaą co najmniej dwie
odmiany, myŚlaa.
Wisielec najwyraniej traci cierpliwoŚą. PrzesunĄ si
nad podogĄ, jakby pynĄ w powietrzu, wprost do Sagi.
Wlepia w niĄ te swoje bezczelne oczy opryszka.
- Jak widz, masz odwag pozbawiaą mnie moich
podwadnych! ZabraaŚ mi ju wielu, zbyt wielu, ale niech
ci si nie wydaje, e pozwol na wicej! JesteŚ silna, to
prawda, ale mojej wadzy byle co nie zamie. Koniec tej
zabawy!
Zanim zdĄya otworzyą usta, eby "potraktowaą go
osobno", jak to w myŚlach okreŚlaa, caa gromada
znikna jej z oczu.
Zalega zowroga cisza.
Saga jednak nie zamierzaa marnowaą czasu. Energicz-
nie podesza do schodów i wrzasna na cay gos:
- Diabelska hoota! Syszycie mnie? Do was mówi!
Zabierajcie si stĄd i wracajcie do swoich nor! Rozkazuj
wam opuŚcią Grastensholm!
W odpowiedzi usyszaa gromki szyderczy Śmiech.
Nie, tak nie mona. Nigdy si przecie nie zajmowaa
wywoywaniem duchów ani niczym podobnym. Naleao
dziaaą powoli, wyrzucaą jedno po drugim. Tylko e na
razie nie widziaa adnego...
Wesza na schody, które natychmiat zaczy si pod niĄ
gwatownie trzĄŚą. Saga stracia równowag i upada,
próbowaa si chwycią porczy, ale ta rozleciaa jej si
w rkach. Rozpaczliwie szukaa jakiegoŚ innego oparcia.
W caym domu sychaą byo okropriy oskot i huk, Ściany
si trzsy, schody pod SagĄ zaamay si z trzaskiem
i kawaki drewna spaday na podog hallu.
- Wy dobrze wiecie, e za mnĄ stojĄ potne siy!
- krzykna ze zoŚciĄ.
Wtedy wszystko ustao. Ponownie zalega cisza. Wy-
czuwao si w niej wahanie.
Schody na gór byy zrujnowane.
Saga musiaa wykorzystaą ten moment niepewnoŚci
swoich przeciwników. BalansujĄc na rumowisku, powoli
wczogiwaa si na gór i zdoaa wejŚą na pitro, zanim
tamci zdĄyli si ponownie zgromadzią.
Tylko e teraz byo ich znacznie wicej.
Ruszyy na niĄ z nienawiŚciĄ, powodowane strachem
i czymŚ w rodzaju instynktu samozachowawczego.
Obok niej sunĄ jakiŚ upiór. Dwuwymiarowy, paski,
lea w powietrzu, wygina si i Śmia jej si bezczelnie
w twarz.
Saga wyciĄgna alraun tak, e amulet dotknĄ ducha,
i ostro nakazaa mu opuŚcią Grastensholm na zawsze.
Rozleg si przenikliwy pisk i sinoblada, powóczysta
zjawa wyleciaa przez okno.
Jeszcze osiemnaŚcioto, liczya Saga.
Teraz jednak upiory rozzoŚciy si nie na arty.
Z wŚciekym wyciem rzuciy si na Sag, warczay,
próboway jĄ gryą i szarpaą. Ona wyciĄgna w ty lewĄ
rk i chwycia jakieŚ obrzydliwe, kosmate rami, które
starao si jej wyrwaą. W momencie kiedy dotkna
upiora, sta si on wrdzialny i Saga spojrzaa w oczy
mordercy. Po Śmierci zby mu urosy i wyglĄday teraz jak
dugie, ostre szpile, tam gdzie kiedyŚ by nos, ziaa pustkĄ
czarna dziura.
- Wracaj natychmiast do grobu, ty upiorze! - wrzas-
na Saga.
Ze wŚciekym krzykiem upiór wylecia przez okno.
SiedemnaŚcie, stwierdzia Saga. Trzeba wyeliminowaą
jeszcze siedemnaŚcie sztuk.
Wtedy zorientowaa si, e zostaa zamknita, znalaza
si w ciasnym krgu lodowato zimnych istot. Nie widziaa
ich, ale czua ich obecnoŚą wszystkimi zmysami.
"Odejd stĄd" zdaway si mówią. "Daj za wygranĄ,
zanim umrzesz! Wygraą i tak nie moesz, wiesz o tym.
Wic odejd, a damy ci wszelkie bogactwa i przyjemnoŚci
tego Świata."
Migno jej przed oczyma mnóstwo wspaniaoŚci,
uroda i bogactwo, jakie na niĄ czekay, i zakrcio jej
w gowie.
Elfy. Pamitaa, e byy cztery. Dwie niezwykle pikne
kobiety i dwaj równie urodziwi mczyni.
Wszyscy uwodzicielscy, podstpni.
UŚwiadomia sobie, gdzie one stojĄ. Nie wiedziaa, jak
wyglĄdajĄ, byy dla niej niewidoczne, ale domyŚlaa si ich
obecnoŚci. Podsuwaa im alraun przed oczy, jednemu za
drugim, tak szybko, e nie mogy odskoczyą, a ona
krzyczaa, e majĄ wracaą do swoich lasów i na Ąki, gdzie
jest ich miejsce.
Parskay rozczarowane, lecz otaczajĄcy Sag krĄg si
rozsypa.
Co ja bym zrobia bez alrauny? myŚlaa. Zdawaa sobie
jednak spraw z tego, e nie tylko amulet jej pomaga,
Ona sama take miaa wadz. Czua, e przepenia jĄ
ogromna sia. Owa sia wybranych, której Tarjei nie
zdĄy wykorzystaą. Ta, która na krótko napenia ycie
Villemo i Dominika na czas, jakiego potrzebowali, by
przeprowadzią walk z modym i dzikim Ulvhedinem.
Kiedy go ju obaskawili, nadprzyrodzona sia opuŚcia
ich.
Nigdy si jednak nie spodziewaa, e ona sama otrzyma
si tak wielkĄ, i bdĄ przed niĄ uciekay ciemne moce.
Oczekiwaa jeszcze zacieklejszej walki. Viljar zresztĄ
take. To on jĄ ostrzega, e niebezpieczestwo moe byą
Śmiertelne, ale dotychczas nic takiego jej nie zagraao.
wszystko szo zdumiewajĄco prosto i gadko.
Tylko e walka si jeszcze nie skoczya.
Jeszcze trzynaŚcie stworów...
Saga zbliya si do schodów wiodĄcgch na strych.
Z dawnej urody i ŚwietnoŚci Grastensholm nie zostao
nic. Wszystko byo odrapane i brzydkie, poamane i zruj-
nowane. Ogromne dziury w pododze, deski takie prze-
gnite, e co chwila zaryway si pod ciarem Sagi.
Nagle coŚ spado jej na plecy.
Tak, naprawd. CoŚ jĄ przyciskao do podogi, dawio.
I to coŚ byo obrzydliwe. JakaŚ gĄbczasta substancja
dotykaa jej skóry. Czy to nie pazury skrobiĄ o podog?
Mara, pomyŚlaa Saga. Ta wstrtna nocna zjawa, która
niczym jedziec dosiadaa ŚpiĄcych i panoszya si w ich
snach. Olbrzymia postaą kobieca, ohydna i lepka.
Odbieraa Sadze siy. Saga dyszaa ciko, ale kleista
masa zatykaa jej usta i ptaa rce.
Zmagaa si z marĄ sama, twarzĄ w twarz, jeŚli tak
moe powiedzieą ktoŚ, kto ley rozpaszczony na pod-
odze pod ciarem przeciwnika. Sowa nie mogy prze-
drzeą si na zewnĄtrz, mimo to jednak wykrzykiwaa je;
efekt by taki, jakby krzyczaa w grubĄ poduszk, niewy-
ranie, niezrozumiale, bo dusia si z braku powietrza:
- Zgi, przepadnij, maro nieczysta! Ty tusty, wstrt-
ny truposzu! Wracaj do swojego zapaskudzonego Świata
i do swoich koszmarnych snów!
Rozleg si syk, jakby ktoŚ przebil wielki balon,
a potem jeszcze kilka konwulsyjnych prób zmiadenia
Sagi i ucisk zela, a szpetne przeklestwo wisielca
pozwolio leĄcej zrozumieą, e mary take zdoaa si
pozbyą.
Jeszcze dwanaŚcioro.
Kto moe znajdowaą si na zewnĄtrz? Na dziedzicu?
Istoty z ludowych wierze. Te zaŚ byy zwiĄzane
z miejscem i nie mogy si poruszaą jedynie dziki sile
woli. One potrzeboway pomocy.
Ile zostao jeszcze w domu? Nie zdĄya policzyą
stojĄcych u stóp schodów na strych.
Nie powinno ich byą wiele. Z pewnoŚciĄ nie...
Ale upiory stay si ostroniejsze. Nie zbliay si za
bardzo do Sagi, wyczekiway na okazj, eby si na niĄ,
rzucią wspólnie i rozstrzygnĄą pojedynek.
Tymczasem stao si coŚ zupenie nieoczekiwanego.
JakiŚ pochliwy kobiecy gos szepta pospiesznie u jej
boku, a lodowate donie czepiay si rĄk Sagi.
- Ratuj mnie! - szepta gos. - Uwolnij mnie od tego
strasznego istnienia pomidzy yciem a ŚmierciĄ!
Saga natychmiast zrozumiaa, co to dla niej znaczy.
- W imi Jezusa Chrystusa pragn ci pomóc. Gdzie
zostaaŚ pochowana?
- Po drugiej stronie cmentarnego parkanu. Na prze-
kltym placu, pod wielkim krzakiem jaowca.
Wisielec dopad do nich z goŚnym krzykiem, lecz Saga
zdĄya szepnĄą do kobiety:
- Wracaj tam natychmiast! Odnajdziemy twój grób.
Poczua uŚcisk lodowato zimnych doni, zapewne
w podzice. Kobieca zjawa znikna.
Jeszcze jedenaŚcie, liczya Saga, nie suchajĄc prze-
klestw wisielca.
Zacza wchodzią na schody prowadzĄce na strych.
Znowu ktoŚ zagrodzi jej drog. KtoŚ owadnity
ĄdzĄ mordu. Nagle dwoje potnych szczk zacisno si
jej na rce. Na tej rce, w ktorej trzymaa alraun.
Najdroszy talizman Ludzi Lody potoczy si w dó
i zosta kopniakiem odrzucony daleko od Sagi. Ona
wymierzya byskawicznie cios, chcĄc unieszkodliwią
monstrum. Musiaa dziaaą naprawd szybko, eby nikt
nie zdĄy ukryą amuletu.
Modlia si w duchu: "Pozwói mi odzyskaą zdolnoŚą
widzenia niewidzialnego!"
I modlitwa zostaa wysuchana. Saga wyczua obecnoŚą
w pobliu czegoŚ nieokreŚlonego, zdoaa zapaą coŚ
Iepkiego, co Śmierdziao jakby zgniĄ wodĄ, i zawoaa:
- WynoŚ si! WynoŚ si z powrotem do tej kupy
gnoju, z której przyszedeŚ! I nie pokazuj si tu nigdy
wicej!
Po czym puŚcia stwor. Ta parskaa i plua ze zoŚci,
resztkĄ si zepchna Sag ze schodów i znikna.
Dziesicioro...
Nie ma tego zego, co by na dobre nie wyszo - Saga
upada obok alrauny! Zapaa jĄ w tej samej chwili, gdy
jakaŚ stopa w cikim bucie próbowaa kopnĄą amulet tak,
by odrzucią go daleko w kĄt.
- Ach, tak! - spokojnie powiedziaa Saga nieoczeki-
wanie pewna, jak si sprawy naprawd majĄ. - Ach, tak!
ZostaeŚ ju tylko ty.
- JeŚli myŚlisz, e ywa opuŚcisz dwór, to...
- Wiem, e wielu twoich czeka na zewnĄtrz. ciŚle
mówiĄc, dziewicioro, prawda? Ale martwmy si tym, co
mamy tutaj. Prosz bardzo, twoja kolej.
Tamten rozeŚmia si tylko ponuro.
Nie moga wywoaą z mroku jego postaci, nie wiedzia-
a, gdzie si znajduje, by po prostu silniejszy od tamtych.
Odczuwaa natomiast, e zionie bezgranicznĄ nienawiŚciĄ.
Przerzedzia szeregi jego armii, zostay tylko ndzne
resztki. Tego nie móg jej wybaczyą. Nigdy!
Ale sowa, które teraz pady, zaskoczyy jĄ.
Sta tu obok niej.
- Wejd na strych, ty wariatko! Id tam i we sobie ten
wasz klejnot! A póniej pogadamy.
Saga czekaa z niedowierzaniem. On zapewne chce
eby odnalaza to, co zostao schowane na strychu
i potem jej to odbierze.
Upiór stawa si niecierpliwy.
- Id ju, do diaba! Widzisz przecie, e pozwalam ci
iŚą! Ale nie myŚl sobie, e si poddaem!
Nie bya w stanie stwierdzią, czy mówi szczerze, ale
skina gowĄ i zacza wchodzią po schodach. Obejrzaa
si kilka razy, lecz nikt nie szed w Ślad za niĄ, czua to.
Strych przedstawia sobĄ okropny widok. Ogromny
i zrujnowany, dach pozapadany, na pododze resztki
zawalonej wieyczki, czŚą stropu zarwaa si i spada na
dó. Podoga trzeszczaa zowieszczo pod nogami Sagi.
Gruba warstwa kurzu pokrywaa wszystko, podog
i zgromadzone tu niepotrzebne sprzty. JakaŚ pikna szafa
spróchniaa do tego stopnia, e w kadej chwili moga si
rozsypaą.
Ale w jednym miejscu kurzu nie byo, zosta zgarnity
z podogi jakby podczas gwatownej walki.
Saga rozglĄdaa si uwanie w mdym Świetle przedo-
stajĄcym si tu przez otwory w dachu. Poczua ssanie
w oĄdku. To, co widziaa, to musiay byą ludzkie
szczĄtki, nic innego.
"KtoŚ z wadz gminnych wszed kiedyŚ do dworu.
Nigdy stamtĄd nie wyszed..."
Odwrócia si ze wstrtem. Musiaa oddychaą gboko,
eby nie stracią przytomnoŚci.
Skarb Ludzi Lodu. Trzeba szukaą...
Staa bez ruchu z zamknitymi oczyma.
JakiŚ dziwny szum wypenia jej gow. Cae ciao.
Jak... wibracje? Heike wiele mówi o wibracjach. Wielu
z Ludzi Lodu odezuwao ten fenomen tutaj na strychu.
Wibracje dochodzĄce z któregoŚ kĄta?
Powoli odwracaa gow, nasuchujĄc.
O! Tam! W tamtym rogu...
PrzeniknĄ jĄ lodowaty dreszcz. UŚwiadamia sobie coŚ
jeszeze: dotara do niej twarda, nieubagana prawda, e nie
jest na tym strychu sama.
To dlatego wisielec Śmia si cynicznie!
Istniaa jeszcze jedna istota. Wielka, bezksztatna,
wyczekujĄca. Tutaj, na górze, czekaa na Sag, cakowicie
oddzielonĄ teraz od zewntrznego Świata.





ROZDZIA XII


Sporo czasu mingo, nim Saga odwayla si zrobią
nastpny krok. Kiedy jednak sza w stron kĄta, w którym
znajdowa si ów nieznany skarb, zmurszaa podoga
trzasna pod jej stopĄ, koniec zamanej deski odskoczy
i uderzy w resztki zrujnowanej wieyczki. Rumowisko
zaczo si poruszaą, a potem z wielkim hukiem spado
w dó, na nisze pietro domu, do sypiaini, która si tam
waŚnie kiedyŚ znajdowaa. Cay strych, ba, cay dom
zaczĄ si trzĄŚą, w kocu jedna ze Ścian poddasza zaamaa
si, wzniecajĄc tumany pyu.
Saga staa, dopóki si wszystko znowu nie uspokoio.
Dom nie powinien umieraą w ten sposób, myŚlaa ze
smutkiem. To niegodne! Zwaszcza niegodne takiego
domostwa jak Grastensholm z caĄ jego wspaniaĄ histo-
riĄ.
Tym razem musiaa okrĄyą rumowisko, eby dostaą
si do tamtego kĄta.
Przez cay czas miaa ŚwiadomoŚą, e coŚ czy ktoŚ si tu
na niĄ czai.
Dotara do celu. Rozejrzaa si uwanie, ale niczego
specjalnego nie zauwaya.
I wtedy znowu pojawiy si sygnay. Dla tych, którzy
przychodzili tu przedtem, brzmiay one ostrzegawczo.
Sadze wyday si przyzywajĄce.
Ona musiaa odnaleą to, co zastao tu ukryte.
Wibracje byy najsilniejsze koo duej komody. Pod
komodĄ? Czy naprawd Saga bdzie musiaa czogaą si
po tej brudnej pododze? No có! ZdarzajĄ si rzeczy
znacznie gorsze od kurzu. Miaa ju okazj si o tym
przekonaą.
Teraz bya po prostu troch zmczona.
Przez cay czas we wszystkim, co robia, towarzyszya
jej nieustannie myŚl o jedynym mczynie, którego
kiedykolwiek kochaa. O Marcelu. Niekredy myŚlaa
o nim jako o Lucyferze. Wtedy jednak ogarniao jĄ
uczucie tak gwatownego szczŚcia, e zaczynao jej si
kreią w gowie. Bezpieczniej wic byo wspominaą
Marcela.
Miaa wraenie, e on tu z niĄ jest. e patrzy, jak Saga
klka i szuka po omacku pod komodĄ. Ale ani Marcela,
ani Lucyfera, rzecz jasna, w Grastensholm nie byo. To
tylko ona sobie wyobraaa, e jest, i czerpaa stĄd
pociech. MyŚl o nim dawaa jej poczucie bezpieczestwa.
Wyczua doniĄ jakĄŚ szkatuk.
To obiecujĄce. Nie bez trudnoŚci wyciĄgna szkatuk
spod komody. WyglĄdaa na bardzo starĄ. Okucia i zamek
zardzewiay tak, e metal kruszy si w palcach.
Usiada na pododze wstrzymujĄc dech i obiema
rkami Ściskaa szkatuk. Nagle coŚ jĄ uderzyo w ucho
tak mocno, e omal nie stracia przytomnoŚci. Wstaa
zamroczona, ale zanim zdĄya si wyprostowaą, zauwa-
ya, e coŚ si za niĄ skrada.
Byo to cuŚ ogromnego, o ile moga si zorientowaą,
miotao si wokó niej, wirowao, potwornie wielkie!
Przypomniaa sobie kilka sów z kronik Ludzi Lodu:
"Niektórzy z nich sĄ wysocy jak sosny."
Kogó to brakowao ze sporzĄdzonej przez Heikego
listy szarego ludku? Wysocy jak sosny?
Przyciskaa szkatuk pod pachĄ, a w drugiej, unie-
sionej w gór rce trzymaa alraun.
- Kimkolwiek jesteŚ, wynijd stĄd - rzeka, Świado-
mie uywajĄc staroŚwieckich sów. Ci, z którymi teraz
miaa do czynienia, naleeli do dawno minionego Świata.
- Powróą do tej ziemi, w której zoono twoje czonki!
Teraz jedno po drugim nastĄpiy trzy wydarzenia.
Najpierw, gdzieŚ na prawo od Sagi, da si syszeą kobiecy
Śmiech, z lewej zaŚ odezwa si gos bardzo starego
mczyzny, który posugiwa si równie starym jzykiem:
"Na co ty si waysz, niewiasto z Ludzi Lodu? Powiadam
ci, e zostaliŚmy stworzeni z tej samej gliny!" JednoczeŚ-
nie to coŚ wielkiego i obrzydliwego, co, jak si jej
zdawao, miaa przed sobĄ, zwalio jej si na plecy takim
ciarem, e opada na kolana.
Teraz ju wiedziaa, kto moe byą taki wysoki jak dom.
Wyrodzecy. Nowo narodzone dzieci, które wyniesiono
do lasu, by tam umary. Znajdoway sobie kryjówki na
przykad pod podogĄ obory albo w lasach i mogy
upatrzonego czowieka zadrczyą na Śmierą.
Tu, na górze, Saga miaa przeciwko sobie trzy rónego
rodzaju upiory. A aden z nich najwyraniej nie zamierza
pozwolią, by opuŚcia strych...
Poczua czyjeŚ rami na swojej szyi, a kiedy chciaa
sprawdzią, co to, odnalaza dziecicĄ do, tyle e ogrom-
nĄ, wikszĄ ni jej wasna gowa. Zdawionym gosem
wyszeptaa, podobnie jak to kiedyŚ uczynia Silje, kiedy
znalaza w lesie porzuconego noworodka:
- Ja ciebie chrzcz w imi Ojca i Syna i Ducha
witego, i nadaj ci imi Per. I ciebie chrzcz w imi Ojca
i Syna i Ducha witego imieniem Kari. Amen!
Przez cay czas nie puszczaa tej potwornie wielkiej
dziecicej rki.
UŚcisk zela. Jakby i ta ogromna istota, i ona sama
jednoczeŚnie doznay ulgi. Z cichym dziecinnym kwile-
niem, które z wolna przechodzio w gaworzenie, potwór
zsunĄ si z pleców Sagi.
- Aha, aha - powtarza starczy gos, a dochodzi jakby
z oddali, zarówno jeŚli chodzi o miejsce, jak i o czas. - Nie
jesteŚ w ciemi bita, jak widz. Tak, tak, przecie przybyaŚ
tu do nas, a na to trzeba mieą w gowie nie tylko
Ojczenasz, nie, nie.
Saga, odkĄd znalaza si w Grastensholm, nie od-
czuwaa najmniejszego lku, nic ani na moment jej nie
przestraszyo. Wiedziaa, dlaczego tak jest. OczywiŚcie,
jako jedna z wybranych, bya chroniona przed zakusami
takich jak ci tutaj, ale byo coŚ jeszcze. Dane jej byo
przeyą najwikszĄ mioŚą, jaka moe poĄczyą kobiet
i mczyzn, wic teraz, kiedy nic jej ju nie pozostao,
kiedy ukochany opuŚci jĄ na zawsze, czego miaa si
lkaą? KtoŚ, kto nie ma przed sobĄ przyszoŚci, nie ma
powodu lkaą si tego, co nastĄpi.
Spokojnym gosem zapytaa:
- Kim jesteŚ? I kim jest ta kobieta?
- Nie wiesz? - zagulgota. - JesteŚmy przecie spowi-
nowaceni.
- Naleycie do Ludzi Lodu? - zapytaa z niedowierza-
niem.
- O, nie, nie! Do tak szlachetnie urodzonych nie
naleymy!
- Teraz sobie przypominam - rzeka pospiesznie.
- Wedug Heikego bya tu jeszcze jedna wiedma.
I czarownik. Zgadza si?
- Tak to jest! I jeŚli nie przyjdzie ci do gowy, eby nas
zepchnĄą w jakiŚ ponury kĄt albo gdzie indziej, to
moemy wyjŚą do ciebie i porozmawiaą.
Saga skina gowĄ.
- Macie moje sowo honoru.
- To zacnie z twojej strony!
Z mroku zalegajĄcego strych wyoniy si dwie po-
stacie. Kobieta, którĄ kady by natychmiast, na pierwszy
rzut oka, okreŚli jako wiedm, i starszy mczyzna
w prostym i tak staroŚwieckim ubraniu, e musia chyba
pochodzią z epoki elaza.
PrzyglĄdali si Sadze i uŚmiechali z podziwem.
- Zaiste, jesteŚ cudnym stworzeniem, Sago z Ludzi
Lodu - powiedziaa kobieta. - Wiele bym daa, eby staą
si tobie podobnĄ!
- Nie jestem a tak godna zazdroŚci, jak moe mogo-
by si wydawaą - odpara Saga.
- Tak sĄdzisz? A przecie popdziaŚ kota temu pys-
kaczowi, który tu nami dyryguje. I odebraaŚ mu wik-
szoŚą jego popleczników.
- O, ale ma jeszcze was, prawda?
- Nie bdzie mia, jeŚli zechcesz nam pomóc.
- Chtnie. Ale musicie mi obiecaą, e opuŚcicie Gras-
tensholm.
- Uczynimy to z radoŚciĄ. Dojado nam ju to ycie.
"ycie", có za dziwne wyraenie w tych okolicznoŚ-
ciach! Saga stumia uŚmiech.
- Czego sobie ode mnie yczycie? - zapytaa.
- ByŚ pokonaa tego szaleca, w którego wadzy si
znajdujemy. Kiedy twój krewniak, Heike, odda ducha,
my take pragnliŚmy opuŚcią Grastensholm. Ale ten
podlec by naszym zwierzchnikiem i narzuci nam swojĄ
wol.
- Jakim sposobem? Nie zauwayam, by mia jakieŚ
szczególne waŚciwoŚci.
- Dziki! - stary czarownik uŚmiechnĄ si szeroko.
- Dziki ci za te sowa, po prostu rozkosz tego suchaą.
Ale trzeba ci wiedzieą, e istnieje specjalna skala ocen,
u nas, wyrzutków, take. Tak, tak, zwiemy si wyrzut-
kami, my, którzyŚmy nie zaznali spokoju, nie dano nam
miejsca spoczynku.
- To znaczy, e wedug tej skali on plasuje si
najwyej? Dlaczego?
Kobieta w czarnym ndznym ubraniu skrzywia si.
- On popeni wielkie przestpstwo, najwiksze
w opinii potpionych. Zamordowa dziecko, a uczyni to
w koŚciele. Kiedy zaŚ nadszed ksiĄdz, jego równie
pozbawi ycia. Przed otarzem.
Saga zadraa ze zgrozy.
- Ale to si musiao wydarzyą w tutejszej parafii,
skoro Heike móg go wywoaą ze Świa_ta cieni. Nikt mi
nigdy o niczym takim nie wspomnia, a przecie gdyby
chodzio o koŚció w Grastensholm, wszyscy by o tym
wiedzieli!
- Nie, to nie w tym koŚciele. Z pewnoŚciĄ jednak
wiesz, e w dawnych czasach due dwory miay wasne
koŚcioy lub kaplice. A dwór w Grastensholm jest bardzo
stary. I bya tu inna paska siedziba, zanim wzniesiono
dzisiejsze domostwo. Na dugo przed czasami Meidenów.
Grzech dokona si waŚnie w dworskiej kaplicy. Zamor-
dowanych zoono w poŚwiconej ziemi, ale nie jego.
- Ale... - zacza Saga niepewnie. - Czy to nie on jest
upiorem z Bagien Wisielca w parafii Moberg?
- Owszem, tam byo miejsce kani, ale ciao przywieli
tutaj.
- Gdzie znajduje si jego grób?
- ywy masz umys i nie brak ci rozumu - pochwali
stary czarownik.
- Take i moim pragnieniem jest go pokonaą, a wszys-
tko wskazuje na to, e nieatwo bdzie go dostaą.
- Zosta pochowany na Wzgórzu Wisielców.
Saga nigdy nie syszaa o adnym Wzgórzu Wisielców.
- Moe moi krewni bdĄ wiedzieli, gdzie to jest.
- WĄtpi! - przerwaa jej wiedma. - Nikt z ywych
tego nie wie. Wzgórze Wisielców to byo to niedue
wzniesienie koo bramy do Grastensholm, gdzie póniej
wystawiano mleko.
Tam gdzie usiad Viljar, nie majĄc pojcia o grobie
powieszonego opryszka!
- Dzikuj - powiedziaa Saga. - W takim razie jest
mój! Ale wy? Czego oczekujecie ode mnie? Mam wam
urzĄdzią pogrzeb?
Gos kobiety dochodzi teraz z oddali niczym echo
z grobowej niszy.
- Nie, nie! Nam jest tak dobrze razem, e polatamy
sobie jeszcze po Świecie parset lat. Ale nie lkaj si, nie
bdziemy ju wieej kopotaą Ludzi Lodu. Nigdy nie
chcieliŚmy tego robią. ywimy wielki respekt dla twojego
rodu. ZostaliŚmy tu wezwani wbrew wasnej woli. Jedy-
ne, czego pragnliŚmy, to byŚ unicestwia tego otrzyka.
- Kim jesteŚcie?
- Ja zostaam w tutejszej parafii spalona na stosie. Rok
by wtedy tysiĄc piąset siedemdziesiĄty i ósmy. Mój
przyjaciel zaŚ by potnym czarownikiem w pogaskich
czasach. On take przypaci yciem swojĄ sztuk, ale nie
bdziemy ci zadrczaą opisywaniem, w jaki sposób go
uŚmiercono. W tamtych czasach ludziom brakowao
delikatnoŚci.
- O, wspóczesnym te wiele brakuje, jeŚli o to chodzi
- mrukna Saga. - A zatem opuŚcicie teraz Grastens-
holm?
- OczywiŚcie! Najzupeniej dobrowolnie.
Wiedma podesza do Sagi.
- Pozwól mi ucaowaą kraj twojej szaty, bogosawio-
ne dziecko!
Mczyzna zaŚ pochyli si przed niĄ w gbokim
ukonie.
Saga uŚmiechna si blado.
- Nie jestem godna takich podzikowa. Zostaam
wybrana waŚnie do tego i do niczego wicej. Wydaje mi
si zresztĄ, e byo to niesychanie atwe zadanie. Zbyt
atwe.
- No, no - zagulgota znowu stary. - Okae si
z pewnoŚciĄ któregoŚ dnia, kim jesteŚ i dlaczego tak atwo
wykonaaŚ swoje zadanie! Wtedy zrozumiesz.
Spojrzaa na niego pytajĄco, ale on uŚmiecha si tylko
i potrzĄsa gowĄ.
Saga opanowaa si.
- Wydale mt si jednak, ze na dziedztncu czeka na
mnie jeszcze par zjaw z ludowych wierze. Co ja mam
z nimi zrobią?
Stara wiedma machna lekcewaĄco rkĄ.
- JeŚli tylko dasz sobie rad z tym gagatkiem na dole,
nie musisz si ju martwią. Wszyskie duchy bdĄ uciekaą
z dworu, gdy tylko ustĄpi odrtwienie, w jakie popadajĄ
na widok upiora tak wysokiej rangi. Skupiaj si wyĄcznie
na starciu z nim!
- On mi dobrowolnie nie pozwoli odejŚą.
- Nie, nie, tego moesz byą pewna. Ale on ywi dla
ciebie respekt. Wielki, wielki respekt. Wykorzystaj to!
Szczerze mówiĄc Saga nie zauwaya niczego szczegól-
nego w zachowaniu si wisielca wobec niej. Zastanawiaa
si, jak postpawaą. On na pewno zrobi wszystko, eby jej
stĄd ywej nie wypuŚcią...
Podoga pad jej stopami trzeszczaa zowieszczo.
Strych nie byju bezpieezny.
Gdyby podesza do tamtego otworu... Mogaby wtedy
zobaczyą bram, gdzie siedzi Viljar i czeka na niĄ
dokadnie na wprost starego wzgórza wisielców. Nie
wiedziaa, czy Viljar nosi na szyi krzyyk, nie znaa jego
religijnych przekona. Gdyby jednak mia krzyyk i gdy-
by ona zawoaa, eby pobieg i pobogosawi wzgórek...?
Nie! Viljar nie zrozumie, o co jej chodzi, nie z tej
odlegoŚci. Natomiast wisielec usyszy i zrozumie... Po-
biegnie tam czym prdzej i jeszcze zrobi krzywd bez-
bronnemu Viljarowi. Nie, to zy pomys.
Trzeba podejŚą upiora. Tylko jak?
Stara kobieta zdawaa si czytaą w jej myŚlach. Powie-
dziaa cichym gosem:
- On jest próny. I Ądny wadzy. Wykorzystaj to.
Kiedy rzeczy idĄ po jego woli, staje si arogancki i zaczyna
si puszyą. Jest wtedy mniej uwany.
Wisielec najwyraniej ma sporo cech psychopatycz-
nych, pomyŚlaa Saga. Serdecznie podzikowaa za infor-
macje i oznajmia, e ma ju konkretny plan. Powiedzieli
sobie do widzenia i po chwili zrujnowany strych by
pusty. Starzy zniknli.
Saga mocniej obja szkatuk i ruszya ostronie ku
schodom. Caa ta czŚą strychu zacza si koysaą.
PoŚrodku, tam gdzie zwaliy si resztki wieyczki, pod-
oga trzeszczaa nieprzyjemnie. Saga podbiega przestra-
szona do wyjŚcia i zacza schodzią w dó. Schody take
koysay si niepokojĄco. Tak jak sobie zaplanowaa,
udawaa zmczonĄ, sza z trudem, zataczaa si.
W kocu stana znowu na pododze pierwszego
pitra. Wisielca nie widziaa, bo schowa si przed niĄ, ale
wiedziaa, e tu jest, gdzieŚ bardzo blisko niej.
Nagle usyszaa jego gos tu przy swoim uchu.
- No, jak widz, wróciaŚ?
- Tak, zeszam na dó - jkna. - Ci, których wysaeŚ
przeciwko mnie, byli trudnymi przeciwnikami. Ale,
oczywiŚcie, w kocu rozprawiam si z nimi.
- Trudno nie zauwayą, e kosztowao ci to sporo
- powiedzia zoŚliwie, wyranie zadowolony.
Saga zwrócia si w stron, z której dochodzi gos.
- JesteŚ a takim tchórzem, e nie masz odwagi mi si
pokazaą?
- Mam swoje zasady postpowania, przynajmniej
w stosunku do ciebie. PozbawiaŚ mnie zbyt wielu moich
podwadnych. Spodziewam si teraz, e w kadej chwili
moesz wbią szpony w mojĄ skór.
Spojrzaa z nienawiŚciĄ w jego stron.
- Nigdy ci nie wybacz zdrady, jakiej si dopuŚcieŚ
wobec Heikego z Ludzi Lodu. Nie zamierzam wic
ustĄpią, dopadn ci któregoŚ dnia, nie uwaam te, e
winna ci jestem jakieŚ obietnice. Ale chtnie zawarabym
z tobĄ pewien kompromis. Akurat w tej chwili nie mam
siy walczyą. Dobrze wiesz, e jeŚli si skoncentruj
i postaram, zdoam ci pokonaą. Najpierw jednak chciaa-
bym odnieŚą t szkatuk do Lipowej Alei. Dasz mi wolnĄ
drog?
Wisielec zwleka z odpowiedziĄ.
- Ale wrócisz?
- OczywiŚcie, i dobiar si do ciebie, moesz byą
pewien. Licz Śi z tym, e bdziesz próbowa od-
budowywaą swoje imperium pod mojĄ nieobecnoŚą, ale
zaryzykuj.
Znowu si namyŚla.
- Mógbym unieszkodliwią ci natychmiast...
- Naprawd?
- OczywuŚcie - odpar pospiesznie, ale nie podjĄ
adnej próby. Byo tak, jak jej mówili starzy na strychu.
Czu dla niej respekt, zachawywa si bardzo niepewnie.
Dlaczego?
- To znaczy, e pozwalasz mi tu zostaą? - zapyta
z niedowierzaniem.
- Na razie tak. Ale uprzedzam ci, mog zaatakowaą
w kadej chwili.
UŚwiadomia sobie, e wisielec si uŚmiecha. Ju
planowa, jak zgromadzi swoich zwolenników, i gdy Saga
wróci, bdzie duo lepiej przygotawany.
- W takim razie idziemy - zdecydowaa Saga. - I po-
wiedz twoim pomocnikom na dziedzicu, eby mnie
przepuŚcili.
- Prosz bardzo - zgodzi si obojtnie. - I zapraszam
z powrotem - doda z bezczelnym uŚmieszkiem, balan-
sujĄc na zrujnowanych schodach.
Saga zesza na dó, a potem wysza na dwór bez
adnych problemów. Nikogo nie byo widaą, nikt jej nie
zaczepia. Nie wiedziaa, czy wisielec jej towarzyszy, czy
nie. W kocu znalaza si poza niebczpiecznym teryto-
rium. Viljar wsta ze swojego miejsca i szed jej na
spotkanie. WyglĄda na zmartwionego.
- Saga, Bogu niech bdĄ dziki, e wróciaŚ! Chyba
nigdy jeszcze si tak z adnego spotkania nie cieszyem!
Ale zabawiaŚ tam naprawd bardzo dugo.
Dopiero teraz spostrzega, e zaczyna si zmierzchaą.
Naprawd tak dugo bya we dworze?
- Ta szkatuka... Czy to znaczy, e ci si udao?
- szepnĄ Viljar przejty. - I Grastensholm jest wolne od,
no, wiesz od kogo?
- Jeszcze nie cakiem - odpara zdyszana. - Viljar, czy
ty masz srebrny krzyyk? To znaczy, chodzi mi o to, czy
nosisz krzyyk na szyi?
SpoglĄda na niĄ zdumiony, a potem podniós rk do
szyi.
- Mam, naturalnie, e mam. Dostaem od Belindy, ona
jest bardzo religijna. Nosz go ze wzgldu na niĄ...
Saga przerwaa mu.
- Daj mi go teraz, szybko!
- Co? Ty te jesteŚ wierzĄca? - zdziwi si.
- Na swój sposób jestem. Religijne wychowanie
mojego katolickiego ojca zrobio swoje. Dzikuj - doda-
a, biorĄc krzyyk. - To nam pomoe. A teraz we
szkatuk i jak najszybciej wracaj do Lipowej Alei. Ja
przyjd troch póniej. Spiesz si! Nie mamy czasu!
- Nigdzie nie pójd! Zostan z tobĄ. Widz, e jesteŚ
bardzo zdenerwowana, przyda ci si moja pomoc.
- To przynajmniej odejd na bok. Nie wiem, jak si
wszystko potoczy. Nie moesz zostaą zraniony, wiesz,
zosta mi jeszcze co najmniej jeden. Ten najgorszy.
Viljar chwyci szkatuk i pobieg drogĄ w stron
Lipowej Alei, ale niezbyt daleko. Saga dziaaa jak
w gorĄczce. ciskajĄc w doni krzyyk, sza w stron
wzgórka. Po kilku krokach usyszaa krzyk. Woanie
z dworu, pene przeraenia i wŚciekoŚci. Wisielec zorien-
towa si, co jego przeciwniczka zamierza zrobią. Saga
zacza biec.
- Saga! Uwaaj, on ci goni! - krzyknĄ Viljar.
Spojrzaa za siebie. Wisielec by tak zdenerwowany, e
zapomnia staą si niewidzialny. Gna jak burza, wyciĄga
swoje i tak niesamowicie dugie nogi i wrzeszcza nie-
ustannie.
Najwyraniej nie brak i takich, którym nie spieszno do
spokojnej mogiy! Powieszony nigdy przedtem nie mia
tak wysokiej pozycji jak w Grastensholm, kiedy panowa
nad sporym oddziakiem upiorów. Dobrze si z tym czu
i nie cheia zmian.
Byo ju bardzo niedaleko wzniesienia, ale jednak
jeszcze kawaek, a powieszony pdzi z potwornĄ szybko-
ŚciĄ. Saga biega przez leĄce odogiem pole i krzyczaa do
Viljara, by si wystrzega upiora. W krytycznej sytuacji
moe zapaą Viljara jako zakadnika, eby szantaowaą
Sag. Musiaaby wtedy ustĄpią.
Nie miaa czasu patczeą, co si dzieje z kuzynem, jej
jedynym celem byo wzniesienie, owo dawne szubieniczne
wzgórze, o którym teraz ju nikt nie pamita. Jeszcze
kilka kroków... Ale powieszony zblia si nieustannie,
syszaa tupot, czua jego straszliwĄ zoŚą. Gdyby przyszo
co do czego, nie bdzie mia litoŚci. arty si skoczyy,
teraz gra toczy si o jego "ycie", jeŚli mona si tak
wyrazią.
Stopy Sagi ledwo dotykay trawy porastajĄcej wznie-
sienie, dosownie pyny ponad ziemiĄ. Upiór dysza iej
w kark i nagle potwornie dugie rarni dotkno jej barku.
Saga bez tchu rzucia si naprzód. Na szyi miaa alraun,
ale ta nie moga jej w niczym pomóc, tutaj potrzebny by
krzy.
Trzymaa go mocno w wyciĄgnitej rce, postaą
Ukrzyowancgo kierowaa ku ziemi. Wisielec potknĄ si
i zatoczy, ale nie upad. Jakby resztkĄ si rzuci si na
Sag, poczua obrzydliwy smród od ramienia, które
zaciskao si jej na szyi, i nagle wydarzenia potoczyy
z zawrotnĄ szybkoŚciĄ. Zdawao jej si, e syszy jak
dalekie nawoywania, które wiatr niesie od strony Gras-
tensholm. Ci z szarego ludku, którzy tam jeszcze zostali,
woali do swojego przywódcy: "Nie ruszaj jej, nie ruszaj
jej, ona jest Śmiertelnie niebezpieczna!" RównoczeŚnie
wisielec otrzyma potny cios i a zawy z bólu. Upad na
ziemi, rycza i wi si jak sieczony biczem wĄ.
Saga staraa si go przekrzyczeą:
- W imi Boga Ojca i Syna i Ducha, poŚwicam
ziemi i wszystko, co ona kryje. Moja osoba jest zbyt
marna, by dokonywaą poŚwicenia, ale musz to uczynią,
zatem bagam Ci, Panie Boe, pomó mi!
Przez cay czas trzymaa krzyyk skierowany ku ziemi.
Krzyk powieszonego stawa si coraz cieszy, coraz
bardziej piskliwy. Caa postaą blaka, jakby wysychaa,
robia si mniejsza i mniejsza, zawodzia aoŚnie, a
w kocu z westchnieniem rezygnacji, a potem ulgi wsiĄka
w ziemi.
Saga podniosa si z klczek. Nogi si pod niĄ uginay,
niepewnie schodzia ze wzniesienia ku polom.
Co to si stao? CoŚ czy ktoŚ wymierzy wisielcowi ten
straszny cios, zanim ona zdĄya wypowiedzieą bogo-
sawiestwo nad jego grobem i zmusią go do poddania
si. Czy to krzy sprawi? A moe alrauna? A moe fakt, e
ona sama naley do wybranych...?
adne z tych przypuszcze nie wydawao jej si
prawdopodobne.
Viljar znowu szed jej na spotkanie.
- O mój Boe, Sago - szepnĄ pobladymi wargami.
Wicej nie by w stanie wykrztusią.
Obok przemkny z cichym szumem jakieŚ biae cienie
i znikny w lesie.
- To maruderzy opuszczajĄ dwór - wyjaŚnia drĄcym
gosem, bo ostatnie przeycia bardzo jĄ wyczerpay.
- Teraz Grastensholm jest naprawd wolne. Jutro pójd
do koŚcioa podzikowaą za pomoc.
Zatrzymali si przestraszeni. Od strony starej szlacheckiej
siedziby sychaą byo guchy oskot. WstrzĄsnĄ domem tak,
e Ściany si zachwiay, ale nie upady. Wiedzieli jednak, e to
ju dugo nie potrwa. Dach zakoysa si i runĄ do Środka.
- Jakby dom na ciebie czeka - szepnĄ Viljar.
Saga nie bya tego taka pewna.
- Ja sama zarwaam w jednym miejscu podog na
strychu - wyjaŚnia. - To móg byą Śmiertelny cios dla
caego budynku.
- Naprawd byaŚ na strychu? No tak, przyniosaŚ
przecie szkatuk.
Wracali do Lipowej Alei. Saga wzia od Viljara
skrzyneczk i oglĄdaa jĄ uwanie.
- Moemy to otworzyą? - zapyta Viljar.
- Nie, dopiero w domu. MyŚl, e Belinda i Henning
powinni przy tym byą.
- Dzikuj, e o nich pomyŚlaaŚ. Chcesz mi opowie-
dzieą, co si tam dziao?
- Jeszcze nie teraz. Opisz wszystko w ksigach Ludzi
Lodu i bdziecie mogli przeczytaą. Nie chciaabym o tym
rozmawiaą. To wszystko byo... okropne!
- Rozumiem ci.
Wrócili do malekiej rodziny Viljara. Henning i Belin-
da witali ich wzruszeni, obejmowali Sag i wszyscy
cieszyli si, e koszmar dobieg koca. Grastensholm byo
wolne, oni sami uratowani od ndzy.
W kocu wszyscy zgromadzili si wokó szkatuki.
- JesteŚ pewna, e naprawd kryje si tam jakaŚ
tajemnica? - zapyta Viljar.
- OczywiŚcie - odpara Saga. - Nie mam co do tego
najmniejszych wĄtpliwoŚci.
- I szary ludek zgodzi si ci to oddaą?
- Ich to nie interesowao.
Z nabonym skupieniem Viljar podniós wieko.
Trzeba byo sporo czasu, zanim pojli, e te bardzo
zniszczone kartki to dziennik Silje z Doliny Ludzi Lodu
Jeszcze duej musieli si mczyą, nim zdoali odczytaą
niewyrane pismo. Najwicej czasu jednak potrzebowali
na to, by zrozumieą istot sprawy: e mianowicie na jednej
z tych kartek znajduje si szczegóowy opis miejsca,
w którym zostao zakopane naczynie Tengela Zego,
zawierajĄce wod za. Silje nie domyŚlaa si, co takiego
zobaczya Sol. Opisaa jednak miejsce z najdrobniejszymi
szczegóami. I Kolgrim to zrozumia. A take Tarjei.
Dlatego obaj musieli umrzeą...
Póniej potomkowie Ludzi Lodu szukali tylko po
omacku.
A teraz oni...
- Kim bdzie ten, kto wyprawi si w góry? - za-
stanawia si Henning.
- W kadym razie to nie ja - powiedziaa Saga. - Ja nie
otrzymaam wyjĄtkowej siy. Ju waŚciwie w ogóle nie
mam si, adnych. Jestem jednĄ z wybranych, ale miaam
tylko oczyŚcią Grastensholm i odnaleą ten dziennik.
- MyŚl, e masz racj - rzek Viljar. - Z powodu
szarego ludku nasi przodkowie musieli wczeŚniej ni
zamierzali znaleą kogoŚ wybranego, eby dziennik nie
przepad w zrujnowanym domu. I nie sĄdz te, eby
któreŚ z nas trojga mogo wchodzią w rachub, jeŚli idzie
o Dolin Ludzi Lodu. Bogu niech bdĄ za to dziki!
- Musimy czekaą - westchna Saga. - Teraz napisz
do Christera i Malin do Szwecji. Mój Boe, Viljar, jak
niewiele nas zostao! Zaledwie picioro, to straszne!
Musisz schowaą t ksiĄeczk w absolutnie pewnym
miejscu.
- Schowam jĄ w tej ukrytej szafie, gdzie przechowuje-
my butelk z wodĄ Shiry i znaleziska z Eldafjordu
- poinformowa krótko.
- Znakomicie. Niech tam dziennik czeka, dopóki nie
narodzi si waŚciwa osoba. I eby si to stao jak
najszybciej!
- Amen - dodaa Belinda.

W nocy Saga obudzia si, bo coŚ jej si Śnio. Usiada
na óku i rozglĄdaa si po swoim przytulnym pokoju.
Bya sama, ani Śladu nikogo obcego.
Co to jej si Śnio?
I czy to rzeczywiŚcie by sen?
JakaŚ przyjazna dusza staa przy jej óku i szeptaa:
"Dzikuj ci, Sago! Dzikujemy ci wszyscy. Ale chyba
rozumiesz, Sago z Ludzi Lodu, e wszystko poszo zbyt
atwo?"
"Tak" odpara. "Ja te tak uwaam. Zbyt atwo.
"Masz racj. SpodziewaliŚmy Śi, e bdziesz musiaa
stoczyą o wiele ciszĄ walk z szarymi. Martwimy si
o ciebie. Bardzo si martwimy. Ale nic nie moemy
zrobią, wiesz przecie."
I waŚnie wtedy si obudzia. Ale w pokoju nie byo
nikogo.

- Steinbrota? - dziwi si proboszcz. - Nie znam
miejsca o takiej nazwie.
- To moe byą jakaŚ stara nazwa - tumaczya Saga,
siedzĄc w pokoju na plebanii w towarzystwie rodziny
Viljara.
Pastor przeglĄda parafialne ksigi.
- To mogaby byą jakaŚ komornicza zagroda - powie-
dzia zamyŚlony.
PrzyglĄda si goŚciom przez grube okulary. Uwaa
zapewne, e przyszli tu w doŚą niezwykej sprawie, ale te
Grastensholm nie byo zwyczajnym dworem. On sam te
raz tam by, przeszed przez bram, ale natychmiast
gwatowny podmuch wiatru wyrzuci go z powrotem
i pogna daleko na pola.
A oto teraz ta moda kobieta ze Szwecji przepdzia
upiory i przychodzi tu z proŚbĄ o poŚwicenie paru miejsc
w parafii. Wszyscy czworo siedzĄcy przed proboszczem sĄ
tacy pewni, tacy przekonani, e nie mona im nie wierzyą.
- O, tutaj coŚ mam! - wykrzyknĄ proboszcz. - Stenb-
raten to znaczy to samo, co Steinbreta. Niech no
zobacz... Te stare zapisy nie tak atwo odczytaą...
"Stenbraten, komornicza zagroda, naley do Grastens-
holm. Zburzona w roku 1499, po rodzinnej tragedii.
Nigdy póniej nie zamieszkana, ludzie gadali, e w okolicy
straszy..."
- No, to by si zgadzao - powiedzia Viljar. - Ale
gdzie to jest?
- To waŚnie jest pytanie - westchnĄ proboszcz. - Ale
poezekajcie, mamy przecie map parafii...
Znowu przez chwil szuka w papierach, a potem
wszyscy pochylili si nad stoem, na którym leaa mapa.
- WikszoŚą zagród komorniczych znajdowaa si
w lasach i na wzgórzach - wyjaŚni Viljar. - Tak jak
Svanskogen czy zagroda Klausa i Rosy. Moja babcia
Vinga powiedziaaby nam o tym sporo, ona znaa wzgórza
z czasów, kiedy sama mieszkaa w lesie przez kilka lat. Ale
i ja wdrowaem tam nie raz. I znam mnóstwo miejsc,
gdzie sĄ Ślady dawnych zagród.
Wodzi palcem po mapie.
- Tu, na przykad, sĄ Ślady po murach... Co tu jest
napisane? "Odetj..." Nie, to nie to. Ale jest wiele innych
na skraju lasów i wyej.
- Tam! - wykrzyknĄ proboszcz wskazujĄc palcem na
gór mapy. - Tam, niedaleko od Svartskogen!
Saga czytaa z wysikiem. Mapa bya zniszczona,
a wszystkie nazwy podawano w skrócie. "St. br." Tak! To
tam!
Pojechali w góry wszyscy jeszcze tego samego dnia,
proboszcz zabra ŚwiconĄ wod, liturgiczne szaty
i wszystko, co potrzebne do ceremonii. Liczyli si
z tym, e nie odnajdĄ maych dziecicych zwok, moe
nawet nie ma ju Śladu obory, nie mówiĄc o gnojowis-
ku. Towarzyszy im koŚcielny, choą on odnosi si do
caego przedsiwzicia z najwyszĄ podejrzliwoŚciĄ. Nie
rozumia, o co w tym wszystkim chodzi, i nie chcia
rozumieą.
Odszukanie resztek zabudowa zajo im bardzo wiele
czasu. Na miejscu zagrody wyrosy wielkie drzewa.
W kocu jednak ustalili, gdzie sta dom, proboszcz woy
ornat i w gbi gstego lasu rozpoczo si naboestwo.
Saga uŚwiadomia sobie, e nigdy przedtem nie przeya
czegoŚ równie smutnego a jednoczeŚnie przepenionego
takim spokojem jak ta uroczystoŚą, gdy stali wszysey
w milczeniu, a w mrocznym lesie sychaą byo tylko Śpiew
kapana.
Nastpna ceremonia miaa si odbyą na cmentarzu, ale
wtedy nieoczekiwanie koŚcielny wystĄpi z protestami.
OŚwiadczy, e nie pozwoli szukaą szczĄtków nieszczsnej
kobiety, powinni zrozumieą, e to niemoliwe. I czy
proboszcz zamierza poŚwicią miejsca spoczynku wszyst-
kich potpieców? Kobieta bya jawnogrzesznicĄ, musi
ponicŚą kar. Czy ktoŚ moe braą na swoje sumienie
takie...?
- A czy pan, panie Olsen, wemie na wasne sumie-
nie to, e odmówiono pomocy aujĄcej grzesznicy?
- zapyta proboszez agodnie. - Pan Jezus tak nie
postpowa i naucza te inaczej. Ale moe pan Olsen
wie lepiej?
- Nie, oczywiŚcie, e nie! Ale wszyscy pozostali...?
- Od lat si zastanawiaem, gdzie w dawnych czasach
grzebano przestpców - powiedzia proboszcz. - No
i teraz wiemy. Nie moemy co prawda przenieŚą ich
doczesnych szczĄtków na cmentarz, to byoby za trudne,
ale moemy poszerzyą cmentarz. PrzyĄczymy te zaroŚla,
wytnie si stare, uschnite jaowce...
I tak si stao. Proboszcz by dobrym i wyrozumiaym
czowiekiem.


Postanowiono, e Grastensholm zostanie przejte
przez gmin. Za odpowiedniĄ zapat, rzecz jasna. ZresztĄ
parafia si ju nie nazywaa Grastensholm. Terytorium
weszo w obrb duego okrgu o nazwie Asker.
Za pieniĄdze uzyskane ze sprzeday duego dworu
rodzina Viljara bdzie moga stanĄą na nogi. DoprowadzĄ
do porzĄdku LipowĄ Alej i bdĄ mogli skoncentrowaą
si na tym gospodarstwie, którego nie chcieli st pozbyą,
mimo e osadnictwo o miejskim charakterze zbliao si
do nich coraz bardziej.
Ziemie naleĄce do Grastensholm miay zostaą po-
dzielone i przyĄczone do innych okolicznych dworów.
PewnĄ czŚą zachowaą miaa, rzecz jasna, równie Lipowa
Aleja, która zresztĄ graniczya zawsze z Grastensholm. Na
miejscu zniszczonego przez szary ludek dworu postano-
wiono zaoyą park, bo, mimo zapewnie Ludzi Lodu,
nikt nie cheia si tam osiedlią. Ąki i nieuytki wadze
gminy przeznaczyy pod zabudow.
Dawne szlacheckie gniazdo Grastensholm zostao zrów-
nane z ziemiĄ. Nie zostao nic, co mogoby je przypomi-
naą. Nawet koŚció otrzyma innĄ nazw.
Lipowa Aleja bya teraz niczym wyspa poŚród nowych
eleganekich willi.
Saga we wszystkim pomagaa swoim krewnym, rada,
e moe si przydaą. Sama jednak nie odczuwaa adnej
radoŚci ycia. Zadanie zostao wypenione. Czy miaa do
koca swoich dni yą z pustkĄ w duszy i tsknotĄ w sercu?
Widziaa przed sobĄ nieskoczenie wiele nieskoczenie
dugich lat wypenionych tsknotĄ. Straszna wizja!
Trwao to kilka tygodni, a któregoŚ dnia pod koniec
lata wszystko odmienio si gruntownie. Wtedy Saga
zrozumiaa, co si z niĄ naprawd stao. Dlaczego tak
atwo jej poszo w Grastensholm. Dlaczego szary ludek si
jej przestraszy. Dlaczego wisielec nie móg jej bezkarnie
dotknĄą. I dlaczego wiedma jej zazdroŚcia.
Teraz i ona wiedziaa.
Saga spodziewaa si dziecka. To nie jej, wybranej
córki Ludzi Lodu, bay si i nie tylko jĄ czciy istoty
z tamtego Świata. Nie krzy je do tego skania i nie
alrauna.
To dziecko, które w sobie nosia. Bo ojcem dziecka by
Lucyfer. Sam Anio CiemnoŚci.
Tego wieczora, kiedy uŚwiadomia sobie prawd,
dugo siedziaa na óku. Najpierw trwaa w bezruchu,
pozwalaa, by ta nowina, ta pewnoŚą wypenia jĄ,
umocnia si. Potem wstaa z radosnym, niecierpliwym,
goŚnym Śmiechem. WyciĄgaa w gór ramiona, Śmiaa si
i pakaa na przemian ze szczŚcia.
Nareszcie chciaa yą!






ROZDZIA XIII


Saga zwierzya si Belindzie, z którĄ bardza si
zaprzyjaniy.
ona Viljara wpatrywaa si w niĄ swoimi wielkimi
dziecinnymi oczyma.
- Chce... Chcesz powiedzieą, e to ów mczyzna,
którego spotkaaŚ... w podróy?
- Tak, Belindo! - zawoaa Saga rozpromieniana.
- I zapewniam ci, e nie ma w tym nic nieprzyzwoitego,
bo kochaliŚmy si nawzajem tak, e nie przvpuszezaam, i
to jest w ogóle moliwe. Poza tym on wiedzia, e mamy
bardzo mao czasu, by ju... Śmiertelnie chory.
Belinda wcale nie uwaaa, e popenili grzech, nie to
drczyo jej prostolinijnĄ natur.
- ByaŚ przecie matkĄ - rzeka zamyŚlona. - To
znaczy, e mogabyŚ wszystkim mówią, e to twój mĄ jest
ojcem dziecka. Wiesz, jacy ludzie bywajĄ okrutni.
Saga skrzywia si. MyŚl o Lennarcie jako ojcu jej ju
tak bardzo kochanego dziecka sprawia jej przykroŚą. Ale
Belinda miaa, oczywiŚcie, racj.
- Na razie nie bdziemy mówią nic - oŚwiadezya.
- Dapóki ludzie sami nie zacznĄ pytaą. A potem powiemy,
e to mój mĄ, nikt nie musi wiedzieą, jak byo naprawd.
Obie mode kobiety mówiy teraz tylko o dziecku,
które miao si narodzią. Belinda staa si, jeŚli to moliwe,
jeszeze bardziej sympatyczna i troskliwa, a Saga inte-
resowaa si wszystkim jak nigdy przedtem. Mezyni
zostali, rzecz jasna, poinformowani, ale oni nie pytali
o szczegóy, cieszyli si po prostu szczŚciem Sagi.
Nikomu w rodzinie nawet do gowy nie przyszo, eby
robią jej jakieŚ wymówki.
Saga rozpocza nowe ycie.
Viljar ju wczeŚniej zaczĄ budowaą nowy dom
mieszkalny w Lipowej Alei i w listopadzie rodzina
maga si przeprowadzaą. Wielu sĄsiadów przyszo im
pamagaą. Zc srarego dumu przeniesiono wszystkie
rodzinne klejnoty, jak na przykad witra, który Bene-
dykt Malarz zrobi kiedyŚ dla Silje, cztery portrety
dzieci: Liv, Daga, Sol i Arego, namalowane przez Silje,
skarb Ludzi Lodu, a take meble, które zabrano
z Grastensholm, zanim szary ludek rozpanaszy si we
dworze, oraz wszystkie wasne meble i sprzty domo-
we.
Nowy dom by wikszy i znacznie cieplejszy.
Viljar móg si nareszcie cieszyą yciem. Najtrudniej-
sze lata mieli za sobĄ.
Przed Boym Narodzeniem on i Belinda przyszli do
Sagi z wielkĄ proŚbĄ. Chadzio u to, e przyrodni brat
Viljara, Jolin, wróci na Zachudnie Wybrzee. Nie do
Eldafjordu, co to, to nie, osiedli si z rodzinĄ w Jaeren,
daleko na poudnie od Eldafjordu. Otó Viljar i Belinda
od dawna chcieli ich tam odwiedzią, nigdy jednak nie
mieli ani za co, ani z kim zostawią domu. Czy nie mogliby
pojechaą teraz, na Nowy Rok? Wyjechaliby zaraz po
Świtach. Henning zostanie z SagĄ. Chopiec znakomicie
sobie radzi z pracĄ w obejŚciu, sam umie wszystko zrobią,
w kadym razie przez krótki okres ich nicobecnoŚci bdzie
pracowa, przedtem nie chcieli go zostawiaą, ale teraz,
kiedy jest Saga...
OczywiŚcie, i Saga, i Henning zgodzili si na ich
wyjazd. Chopiec nie móg im towarzyszyą, bo ktoŚ musia
si zajmowaą zwierztami. Oboje z SagĄ dadzĄ sobie rad
i bdzie im razem dobrze, zapewniali. Viljar i Belinda
liczyli, e wróąĄ w poczĄtkach lutego, a przecie Saga
oczekiwaa dziecka nie wezeŚniej ni w kwietniu. Mieli
podróowaą statkiem wzdu wybrzea. Saga martwia
si co prawda, e o tej porze roku morska podró moe
byą niezbyt przyjemna, lecz uspokajali jĄ, e "Emma"
jest solidnym statkiem i wiele razy pokonywaa ju t
tras.
Najpierw jednak byy Świta.
Saga czua si znakomicie. Cieszya si bardzo na
gwiazdk spdzonĄ na wsi. Zaczynaa te robią plany, jak
urzĄdzi sobie ycie, gdy dziecko bdzie ju na Świecie,
gdzie zamieszka, bo przecie nie moga na zawsze pozo-
staą w Lipowej Alei, choą gospodarze serdecznie jĄ
zapraszali.
I waŚnie w same Świta, podczas uroczystego obiadu,
uŚwiadomia sobie coŚ, co powinna bya wiedzeą od
dawna.
Siedziaa przy stole i przygIĄdaa si Henningowi,
rozmawiajĄcemu z ojcem. Jaki ten chopiec jest prosto-
linijny i naturalny, doprawdy wspaniae dziecko. Wkrótce
ona sama bdzie mieą pewnie takiego samego malca.
Zacza wspominaą Malin, swojĄ serdecznĄ przyjaciók
z pokolenia Henninga. Ona te jest niezwykle sympatycz-
nĄ, zrównowaonĄ osobĄ.
I nagle doznaa szoku.
Zawsze traktowaa prawie równĄ jej wiekiem Malin
jako osob ze swojego pokolenia. Ale to przecie niepraw-
da! Malin naleaa do generacji Henninga! Dwoje uda-
nych, normalnych modyeh ludzi.
W takim razie urodzi si jeszcze tylko jedno dziecko
w tym pokoleniu, jej dziecko! Sagi!
Gboko wciĄgna powietrze. Dziecko poruszao si
w niej, w ogóle trzeba powiedzieą, e bya to bardzo
ruchliwa istota. Ale Saga czua si znakomicie, nic w ogóle
jej nie dolegao i pewnie dlatego tyle czasu mino, nim
sobie uŚwuadomia, e jest brzemienna. I tak dugo trwao,
zanim...
Teraz wszystko wydawao si inne. Grone, a przy-
szoŚą budzia trwog.
- Co si stao, Sago? - zapyta Viljar. - ćle si czujesz?
- Nie, nic mi nie jest. UŚwiadamiam sobie tylko
bardzo naturalnĄ spraw. Chodzi o moje dziecko.
Zalega cisza.
W kocu Viljar powiedzia:
- Ju si nawet zastanawialiŚmy z BelindĄ, jak moesz
byą taka spakojna. Ale musisz pamitaą, e twoja matka,
Anna Maria, bya dokadnie w takiej samej sytuacji. Ona
take wiedziaa, e musi urodzią dziecko dotknite, bo
bya w swoim pokoleniu ostatnia. Ale pragna dziecka,
bardzo chciaa je mieą.
- Och, ja take bardzo chc! Tylko po prostu tak mi
go strasznie al. e bdzie skazane na taki los!
- Ale przecie ty byaŚ dla swoich rodziców samĄ
radoŚciĄ, czy nie?
Bo ja nale do wybranych!
- Dlaczego nie miaoby tak samo byą z twoim
dzieckiem? Musisz jednak zrozurnieą, e do rozwiĄzania
powinnaŚ mieszkaą u nas, a i potem pewnie jeszcze przez
co najmniej kilka lat.
- Tak, rozumiem. I dzikuj wam! Teraz to ja po-
trzebuj waszej pomocy.
- JeŚli tylko moemy odpacią ci si za wszystko,
zrobimy to z najwikszĄ radoŚąŚĄ. I zapewnimy ci naj-
lepszĄ opiek lekarskĄ. Wiesz, ostatnio tak wiele si
zmienio w sposobach leczenia, cesarskie cicia i inne
moliwoŚci.
Saga uŚmiechna si.
- O swoje ycie si nie lkam. Tylko tak strasznie bym
chciaa sama wychowywaą moje dziecko. Patrzeą, jak
roŚnie.
- Nie ma powodu, eby byo inaczej.
Mimo to niepokój przyąmi jej radoŚą. Marcel
nie zasuy sobie na to, by mu urodzia dziecko
obciĄone dziedzictwem. Wybra nieodpowiednmĄ ko-
biet.
Nie, tak nie wolno myŚleą! Nikt nie umiaby kochaą
czarnego anioa tak gorĄco jak ona.

Viljar i Belinda wyjechali i Saga zostaa sama z Hennin-
giem.
Bardzo si oboje ze sobĄ zaprzyjanili, myŚleli o wielu
sprawach podobnie, wciĄ mieli sobie tyle do powiedze-
nia. Saga bardzo si przywiĄzaa do synka Viljara i Belin-
dy.
Ju dawno napisaa do Malin, córki Christera, i przeka-
zaa radosnĄ nowin, nie wspomniaa jednak, kim napraw-
d jest ojciec dziecka. Malin odpisaa, serdecznie gratulo-
waa Sadze i pytaa, czy nie powinna przyjechaą do
Norwegii, eby jej pomóc. Prawdopodobnie ona take
myŚlaa o ryzyku, e dziecko moe byą obciĄone dziedzi-
ctwem.
Ale Saga nie uwaaa, e przyjazd Malin jest niezbdny.
Moga przecie liczyą na Belind. Malin skoczya szko
pielgniarskĄ w Ersta i nie wiedziaa jeszcze, gdzie bdzie
moga wykorzystaą zdobytĄ wiedz. Saga napisaa, e
z najwikszĄ radoŚciĄ zobaczyaby znowu kuzynk i ser-
decznĄ przyjaciók, wic moe jednak Malin niedugo
odwiedzi Norwegi?
Oboje z Henningiem wspódziaali ze sobĄ w najwik-
szej zgodzie. On, prawie jak dorosy mczyzna, ciko
pracowa w stajni i w oborze, ona wzia na siebie
obowiĄzki domowe. Czua si dobrze, bya zdrowa i silna,
doktor by z niej zadowolony.
Pewnego dnia jednak podczas badania doktor dziwnie
si zamyŚli. To, co na koniec powiedzia, wprawio Sag
w popoch:
- Wydaje mi si, e to bdĄ blinita, Sago. Pewien,
oczywiŚcie, nie jestem, ale tak to wyglĄda.
Có, nawet jeŚli poczĄtkowo by to dla niej szok, to
z czasem pojawia si te radoŚą. Dwoje malekich dzieci,
niele jak na Ludzi Lodu! Ród bardzo potrzebuje licznego
potomstwa, jeŚli nie ma wygasnĄą.
Henning take uzna, e to wspaniaa nowina, chocia
sprawia wraenie troch tym wszystkim oszoomionego.
Mia jedenaŚcie lat i Świat kobiet by dla niego czymŚ
cakowicie nieznanym.
W kocu stycznia dostali list od Belindy. Chorowita
maonka Julina bardzo ostatnio zapada na zdrowiu, ale
jest nadzieja na popraw. Czy mogliby zustaą z niĄ jeszeze
miesiĄc?
Saga i Henning odpowiedzieli wielkodusznie, e,
oezywiŚtie, w domu wszystko w porzĄdku, radzĄ
sobie znakomicie, uprzdli nawet wen, a Henning
naciĄ w lesie drzewa, rodzice nie muszĄ si o nic
martwią.
adnemu z nich nie przyszo do gowy, Viljarowi
i Belindzie take nie, e blinita czsto rodzĄ si przed
terminem.
Zima mijaa bez problemów. Saga nigdy przedtem nie
bya taka radosna, tak pena oczekiwa, a jej wspaniay
humor udziela si te Henningowi. Za dnia pracowali
ciko, a wieczorami siadywali zwykle nad jakĄŚ grĄ albo
po prostu rozmawiali. Saga przygotowywaa si na
przyjcie dzieci, szya, robia na drutach, a Henning zrobi
dziecinne óeczko, moe troch niezdarne, ale szerokie na
wypadek, gdyby to naprawd miay byą dwojaczki.
Nadszed marzec z ciepymi wiatrami, które stopiy
zimowe Śniegi. Podwórze zostao czysto wysprzĄtane ze
wszystkiego, o czym si zapomina jesieniĄ, a co w wiosen-
nym socu ukazuje si jak wyrzut sumienia.
- Jutro statek ma zawinĄą do Horten - powiedziaa
któregoŚ ranka Saga.
- MoglibyŚmy wyjechaą im na spotkanie? - zapyta
Henning.
Saga wahaa si chwil.
- Moe nie warto...
- OczywiŚcie, e nie. Nie powinnaŚ si oddalaą od
domu w twoim stanie. Kiedy oni mogĄ byą w domu?
- W... czwartek. Albo w piĄtek.
Z nowĄ energiĄ zabrali si do sprzĄtania i upikszania
domu na powitanie rodziców.
Henning w kadej wolnej chwili tkwi przy oknie,
zarówno we czwartek, jak i w piĄtek, ciĄgle biega do
bramy, eby popatrzeą na drog. Ale nikt nie nadjeda.
Stare, usche lipy w alei nie byy w stanie ukryą faktu, e
droga jest kompletnie pusta.
W niedziel wieczorem Saga powiedziaa z pozoru
lekkim tonem, eby rozproszyą przygnbienie:
- Jutro rano pojedziemy. Nie moemy si z nimi
rozminĄą po drodze, wic prdzej czy póniej si spotkamy.
Henning podskoczy z radoŚci.
- Jedmy! Line z Eikeby dojrzy inwentarza, ju do
niej lec!
- Id!
adne nie okazywao otwarcie niepokoju, ale chcieli
coŚ robią, musieli dziaaą, nie mogli po prostu tak siedzieą
i czekaą.
W poniedziaek rano wyruszyli dwukókĄ zaprzonĄ
w jednego konia. Wicher, który wia przez cay tydzie,
ucich, powietrze byo jak na t por roku ciepe. Wyrany
powiew wiosny.
Pn drodze trudno im byo skupią si na rozmowie.
Oboje wypatrywali, czy w oddali nie ukae si po-
cztowy dylians, którym rodzice Henninga mieli wra-
caą.
Droga jednak wciĄ bya rozpaczliwie pusta. OczywiŚ-
cie spotykali od czasu do czasu jakieŚ wozy, ale nie ich
oczekiwali.
Nareszcie!
- Tam! - krzyknĄ Henning. - Tam jedzie dylians!
- Dziki ci, dobry Boe - mrukna Saga.
Ale w dyliansie nie byo pasaerów z Lipowej Alei.
Twarz Henninga zrobia si szara. Saga poczua si tak,
jakby ciki kamie przygniót jej piersi.
- Oni mieli wsiadaą w Horten. W Środ mieli tam
przypynĄą na parowcu "Emma". Czy statek nie przy-
szed?
Nie, nikt z pasaerów nic na ten temat nie wiedzia.
Ale wonica mia informacje. "Emma" jeszcze nie
przysza, oŚwiadczy krótko, jest oczekiwana dosownie
w kadej chwili. Moliwe, e schronia si przed sztormem
w innym porcie.
Podzikowali i dylians pojecha dalej.
Po dugim, dugim milezeniu Saga zdecydowaa:
- Skoro jesteŚmy tak blisko Horten...
- O, tak! - zawoa Henning pospiesznie, ale gos mia
jak martwy. Saga obja dziecinne ramiona, a on przytuli
si do niej szukajĄc opieki. Bezskutecznie staraa si
znaleą jakieŚ sowa pociechy. Co moga mu powiedzieą?
Co wicej ponad to, co ju zostao powiedziane?
Na nabrzeu w Horten otrzymali miadĄcy cios:
"Emma" zagina. Na odcinku pomidzy Arendal i Tve-
destrand zapa jĄ sztorm i przepada. Nikt nie wie nic
pewnego, ale jak sobie uŚwiadomią, e przeklte Malen
jest waŚnie tam, to...
- Co to jest Malen? - zapyta Henning aoŚnie
cieniutkim gosikiem.
No, otó Malen to miejsce przy brzegu, gdzie na
dnie zalegajĄ rumowiska wygadzonych przez wod ka-
mieni, wyjaŚni kapitan portu. To wyjĄtkowo niebez-
pieczna okolica, poniewa kamienie nie leĄ bez ruchu.
PrzesuwajĄ si nieustannie i ta niezwyka lawica wciĄ
zmienia pozycj. Kamienie leĄ pasko na dnie, tak e
na powierzchni niczego nie widaą. Malen to zdecydo-
wanie najwiksze w Norwegii cmentarzysko okrtów;
cakiem niedawno rozbi si w pobliu statek niewol-
niczy.
WyjaŚnienia raczej nie doday im otuchy.
- Jedziemy tam! - zawoa Henning.
- Nie powinniŚcie tego robią - przestrzeg kapitan.
- Teraz wiele statków i odzi prowadzi tam poszukiwania,
a z lĄdu nie mona nikomu pomóc. Kiedy "Emma" mijaa
Malen, wia wiatr od lĄdu.
Henning dugo przeyka Ślin.
- Czy moemy tutaj czekaą?
- PowinniŚmy chyba wracaą do domu - powiedzia-
a Saga pospiesznie. Bya blada jak Ściana. - Line nie
moe zajmowaą si naszymi zwierztami duej, ni
obiecaa.
Nie powiedziaa, co niepokoi jĄ najbardziej. e miano-
wicie nie czuje si najlepiej po przeytym szoku. A poza
tym wytrzso jĄ porzĄdnie po drodze, najwyraniej jej to
nie posuyo.
- Natychmiast wracamy, Henning. Tutaj jest nasz
adres, panie kapitanie. Prosz daą nam znaą, jak tylko
bdzie pan coŚ wiedzia! To chodzi o rodziców tego
chopca.
Kapitan skinĄ gowĄ.
- Na pewno pastwa zawiadomi. Mamy tu wielu
oczekujĄcych, którzy mieszkajĄ w hotelu. Ale myŚl, e
powinniŚcie wracaą - zakoczy spoglĄdajĄc na Sag.
- WyglĄda pani na bardzo zmczonĄ, w pani stanie...
- Tak - przyznaa Saga. - PowinniŚmy jechaą do
domu.
Najszybciej jak to moliwe, pomyŚlaa. Co prawda
zostay mi jeszeze trzy tygodnie, wic chyba nie ma
niebezpieczestwa, ale chciaabym byą w domu. Pod
opiekĄ mojego lekarza. Tutaj nikt nic nie wie o przekle-
stwie ciĄĄcym na Ludziach Lodu.
Kiedy wychodzili z biura kapitana, Henning tak
mocno Ściska jej rk, e tracia czucie w palcach. Ale
odpowiadaa mu take uŚciskiem, bo wiedziaa, co cho-
piec teraz przeywa.
Taki jeszeze may! Ona sama czua nieznoŚne ssanie
w piersiach i w oĄdku. Belinda! To najlepsze pod
socem drobne stworzenie, od urodzenia le traktowane
przez najbliszych, które nareszcie znalazo bezpiceznĄ
przysta u Viljara, gdzie znaczya tak wiele, i dla niego,
i dla ich ukochanego synka. I Viljar, który waŚnie
zaprowadzi ad w swoim yciu!
Nie, Boe kochany, jeŚli jest na Świecie sprawied-
liwoŚą, to spraw, eby im si nic zego nie stao! Nale do
tych niewielu wŚród Ludzi Lodu, którzy w Ciebie wierzĄ.
Ale zaprawd, nie uatwiasz mi zadania! Czy to sĄ próby,
to czym nas doŚwiadczasz? Naprawd poddajesz próbie
naszĄ wiar w Ciebie? W takim razie Marcel mia racj,
kiedy mówi, e to postawa mŚciwego, maostkowego
boka, zapatrzonego tylko we wasnĄ wielkoŚą.
Ale ja nie wierz, e jesteŚ taki. Nie wierz, e zechcesz
zadaą taki ból temu dziecku!
Gdyby... Gdyby jednak stao si najgorsze... to obiecu-
j, e go nie opuszcz. Bd dla niego jak matka, bd go
kochaą tak samo jak wasne dzieci. To wcale nie jest
wymuszona obietnica, bo trudno byoby znaleą dziecko
bardziej ni on godne kochania.
Ach, Henning, e te to si musiao staą! Czy ju nie
dosyą miaeŚ zmartwie i strachu o ojca, który sobie nie
dawa rady z losem, z potwornym cieniem, jaki na wasze
ycie rzucao Grastensholm, i z powodu niechci sĄsia-
dów? Czy nie zasuyeŚ sobie na nagrod za twojĄ
niezomnĄ lojalnoŚą wobec ojca? A tymczasem spada na
ciebie kolejne nieszczŚcie. Za co ta kara?
Obja go mocno i zapewniaa, e wszystko skoczy si
dobrze. SĄ przecie razem i Saga nie opuŚci go, dopóki
rodzice nie wrócĄ.
Spokojne sowa pomogy mu, usyszaa, e odetchnĄ
lej.
Gdy tylko ko odpoczĄ troch i pojad siana, mogli
ruszaą. Wiedzieli, e przyjadĄ do domu póno, w Środku
nocy, ale trudno. Teraz oboje tsknili do bezpiecznych
czterech Ścian.
Przez co najmniej dziesią pierwszych kilometrów
jechali w milczeniu. adne nie byo w stanie nic mówią.
Saga rozpaczliwie staraa si myŚleą o czym innym,
próbowaa koncentrowaą si na dziecku, a raezej na
dzieciach, które miay si urodzią.
Jaka szkoda, e nie bdziesz móg ich zobaczyą,
Lucyferze, powtarzaa w duchu. Tak mi przykro z tego
powodu! Ale poza tym to myŚl o nich przepenia mnie
trudnym do opisania szczŚciem. Dzikuj ci za nie,
najdroszy. Dzikuj! To mi dao nowĄ si. Zrobi dla
nich wszystko, wszystko!
W kocu powiedziaa do odrtwiaego Henninga:
- Statek nie zoŚta odnaleziony, pamitaj o tym! Nie
znaleziono najmniejszego Śladu. Musimy to unaą za
dobry znak. Moe ster majĄ uszkodzony, albo co innego,
i statek zaczĄ dryfowaą? Jest teraz gdzieŚ na morzu.
A sztorm przecie usta i mnóstwo kutrów i odzi
wyruszyo na poszukiwania.
SkinĄ gowĄ bez sowa. Siedzia sztywny i patrzy
przed siebie. Po chwili usyszaa, jak szepnĄ cicho:
- Móg nam nie opowiadaą o tym jakimŚ Malen.
Saga mówia dalej spokojnym gosem:
- A moe twoi rodzice wcale jeszcze nie wyjechali od
Jolina? Zobaczysz, niedugo dostaniemy list, e musieli
jeszcze troch zostaą. To bardzo moliwe.
- Tak - potwierdzi Henning. - Ja nie chc myŚleą
o niczym strasznym, bo jestem pewien, e mama i tata
yjĄ. Oni nie mogĄ umrzeą, wiesz. Nie mogĄ, jeszcze nie.
Ale mimo to okropnie przykro jest tak czekaą i baą si,
prawda?
- I nie wiedzieą, jak jest naprawd? Tak, to straszne.
NiepewnoŚą jest najgorsza ze wszystkiego.
W tym momencie ostry ból przeszy jĄ w okolicy
krzya. A musiaa zacisnĄą zby.
To nic, nic takiego, myŚlaa, zacinajĄc konia.
Jechali przez bezludnĄ okolic i Saga wiedziaa,
e bdzie tak jeszcze dugo. Ale przecie nie ma
adnego niebezpŚeczestwa, nic jej nie grozi, to jeszcze
trzy tygodnie, uspokajaa sama siebie. To tylko na-
pomnienie, e nie powinnam bya wybieraą si w t
podró.
Ale co miaa zrobią? Spokój Henninga te by wa-
ny
Chopiec by zmczony.
- UsiĄd wygodnie i spróbuj si zdrzernnĄą - powie-
dziaa serdecznie.
On jednak wyprostowa si natychmiast.
- Nie, nie, musz czuwaą. Tata i mama...
Saga rozumiaa go dobrze.
W dziesią minut po pierwszym bólu przyszed nastp-
ny. Tak silny, e zgia si wpó.
Henning by przeraony.
- Masz boleŚci, Saga?
- Ufam, e to nic gronego - powiedziaa, oddychajĄc
gboko. - Przecie nie mog sobie tu na nic pozwolią! Co
byŚ ty powiedzia, a poza tym umarabym ze wstydu
- próbowaa artowaą.
Chopiec uŚmiecha si niepewnie.
Ale po trzech kwadransach oboje wiedzieli, na co si
zanosi. Saga kurczowo Ściskaa rk Henninga.
- Nie bój si, Sago - uspokaja jĄ dzielnie. Teraz on
powozi. - Ja ci nie zawiod. Zawsze byaŚ dla nas taka
dobra, a ja kiedyŚ odbieraem prosita i...
- Dzikuj ci - szeptaa zdesperowana. - Och, eby
ju dojechaą do jakiegoŚ domu! To ju trudno, niech obcy
zobaczĄ dotknite dziecko, rozpaczliwie potrzebujemy
pomocy!
- Jeszeze bardzo dugo nie bdzie tu adnych zabudo-
wa - szepnĄ zmartwiony Henning. - Saga! Saga?
- MyŚl, e musimy si zatrzymaą - jczaa. - Hen-
ning, co my zrobimy?
Henning rozglĄda si sposzony. Zapada ju mrok,
ale jeszeze nie na tyle, by nie móg widzieą otoczenia.
Kompletne bezludzie w gbi lasów, nigdzie Śladu ywej
duszy. Tylko niebo jarzyo si jeszcze pomienistĄ zorzĄ
zachodu.
Ziemia pod drzewami bya nierówna, pena kamieni.
- Zostaniesz tutaj, poó si na siedzeniu!
JedenaŚcie lat...
Saga nie chciaa okazywaą, jak bardzo krpuje jĄ ta
sytuacja.
- Och, Henning - skarya si. - Dziki Bogu, e mam
ciebie! JeŚli uwaasz, e to nieprzyjemne...
Henning poczul si nagle bardzo dorosy.
- Damy sobie rad, zobaczysz!
- Ale ja tu nie mam adnych ubranek dla dzieci.
- Chyba bdziesz musia poŚwicią swojĄ chust.
A poa tym mamy przecic derki.
- To prawda. Henning, ty sobie zdajesz spraw, e to
moe byą dwoje?
- Tak, syszaem o tym.
- Tylko pamitaj, ebyŚ któregoŚ nic zgubi - uŚmie-
chaa si aoŚnie.
- Och, nie bój si! Moesz na mnie polegaą.
- OczywiŚcie, Henning, wem o tym - szepna
serdecznie. - MyŚl, e powinniŚmy jednak jechaą dalej.
Im bliej Lipowej Alei, tym lepiej. Bdziemy si za-
trzymywaą, kiedy bóle si nasilĄ, dobrze?
- Jasne. Powiedz tylko, a zaraz staniemy.
UŚcisna jego rk z wdzicznoŚciĄ. Nie pooya si.
Wolala siedzieą.
Chopiec by cakiem sztywny z przeraenia i niepew-
noŚci. By z tego przynajmniej taki poytek, e nie mia
czasu myŚleą o rodzicach. Ale jednego obojc byli Świado-
mi: To najtrudniejszy dzie w yciu Henninga Linda
z Ludzi Lodu!






ROZDZIA XIV


Mieli ju za sobĄ wiele przystanków.
- Henning, jeŚli uwaasz, e to dla ciebie zbyt trudne, to
moe id si troch przejŚą. Spróbuj sama daą sobie rad.
- Nie, no coŚ ty! Jak to sama? - zaprotestowa
przestraszony. - Wiesz, ja byem wiele razy... i od-
bieraem... no, róne zwierzta, chodzi o to, e wiem, jak
to trzeba... Z ppowinĄ i w ogóle.
Saga uŚmiechaa si i staraa si wytumaczyą, co
i jak ma robią. Wszystko byo takie okropnie prowizo-
ryczne!
Bya mu, oczywiŚcie, bardzo wdziczna, e chce jej
pomagaą. W przeciwnym razie czuaby si strasznie
opuszczona. Dzieci nie majĄ ojca, ona nie ma ani rodzi-
ców, ani rodzestwa. A tak to przynajmniej jest ich dwoje.
JeŚli z Viljarem i BelindĄ stao si najgorsze, a chyba
trzeba bdzie spojrzeą prawdzie w oczy, to ona i Henning
mieą bdĄ tylko siebie.
MuszĄ trzymaą si razem.
Bóle staway si coraz trudniejsze do zniesienia. Tak
straszne, e budzĄca groz myŚl ju prawie Sagi nie
opuszczaa. JeŚli urodzi jedno z najbardziej obciĄonych
przeklestwem... Jedno z tych strasznych, o szerokich,
spiczastych barkach...
Matka Tengela Dobrego zmara przy jego urodzeniu.
Podobnie Sunniva, kiedy wydaa Kolgrima na Świat.
Matka Ulvhedina, Mara... i Heikego.
Nie, nie wolno teraz o tym myŚleą. Ona musi przeyą!
Dla dzieci Lucyfera. I dla maego Henninga.
Przecie wiele innych kobiet z Ludzi Lodu urodzio
dzieci dotknite i nawet tego nie zauwayy. Jak Gunilla,
kiedy urodzia Tul, albo Gabriella. Ona wydaa na Świat
znieksztacanĄ córeczk, której Świadomie pozwolono
umrzeą, zanim zdĄya zapaą pierwszy haust powietrza.
Czy te matka Solvego... Inne kobiety rodziy dzieci
wybrane. Dlaczego wic Saga nie miaaby wyjŚą z tego
obronnĄ rkĄ?
OczywiŚcie, e wszystko pójdzie dobrze! Musi iŚą
dobrze!
Zanosio si na szybki poród, Świadczyy o tym coraz
krótsze przerwy pomidzy kolejnymi atakami bólów.
Skurcze nastpowaly jeden po drugim.
Szybki poród zawsze oznacza wiksze krwawienie.
Och, nie, trzeba zachowaą optymizm! Mieą nadziej.
Zaraz bdĄ w domu.
Saga nie tracia wiary, przekonana, e wszystko si
uoy.
Zdaje si, e mijali jakieŚ domostwo, ale pewnoŚci nie
mieli, nie widzieli Świate w oknach, ludzie poszli ju spaą.
Ale marcowe wieczory sĄ dugie, wciĄ jeszcze do-
strzegao si nalblisze otoczenie. adnych podrónych
nie spotykali, o tej porze doby wszyscy wrócili ju do
domów. Moe to nawet lepiej. Nie kady chciaby
pomagaą przy porodzie.
- Henning - szepna Saga w chwili przerwy midzy
bólami. - Nikt ci nigdy nie powiedzia, kto jest ojcem
dziecka.
- Nie - przyzna skrpowany.
- MyŚl, e powinieneŚ wiedzieą. RozmawialiŚmy ju
o tym, e wedug wszelkiego prawdopodobiestwa b-
dzie to dziecko dotknite, prawda?
- Tak. O tym wiem.
- Henning, ty mi na pewno nie uwierzysz, ale wiesz,
dlaczego nigdy nie wspominaam o tym, kim jest ojciec
dziecka? Dlatego, e to jest anio.
Patrzy na niĄ zdumiony.
- artujesz ze mnie?
- Nie, Boe bro. To jest Lucyfer. Upady anio
ŚwiatoŚci. Spotkaam go na pustkowiach i staliŚmy si
sobie... bardzo, bardzo bliscy. Byo nam tak cudownie
razem, spdziliŚmy kilka dni, ale on musia opuŚcią Ziemi
i wrcicią dn swojej otchani. Dlatego chciaabym ci
prosią, ebyŚ nigdy nikomu nie wspomina, kim jest ojciec
tego dziecka. Ale nie mów te, e by nim Lennart, mój
byy mĄ, bo nic chc, eby on by Ączony z dzieckiem
Lucyfera. Mów po prostu, e nie wiesz, nie masz pojcia
o niczym!
Henning patrzy na niĄ bardzo zmartwiony. Czy Saga
ma gorĄczk i zaczyna bredzią? To niedobrze. Ale obieca
c nikomu nic nie powie.
Znowu musieli si zatrzymaą. Oboje zdawali sobie
spraw, e czas si zblia.
Kiedy ucich kolejny skurcz, Saga przez chwil od-
dychaa ciko, a potem wyja ze swojej torebki papier
i oówek. Poprosia Henninga, eby na razie nie jecha
dalej.
- Wiesz, Henning, ja naprawd wierz, e dam so-
bie z tym rad... e przeyj. Ale gdyby sprawy miay
si potoczyą le... Na wszelki wypadek spisz testa-
ment. Chciaabym, eby wszystko, co mam, zostao
podzielone pomidzy cicbie i moje dziecko czy moje
dzieci. Wiesz, musimy spojrzeą prawdzie w oczy, po-
myŚleą, e gdybyŚ zosta sam... Wiem, e to straszne
tak mówią, ale takie jest ycie. Ty dostaniesz trzeciĄ
czŚą majĄtku, niezalenie od tego, czy urodz dwoje
dzieci, czy jedno. GdybyŚ musia zostaą sam, Henning,
to napisz do Malin! Masz adres Christera i Malin
prawda?
- Mam - odpar Henning drĄcymi wargami.
- Ale...
- Ja naprawd nie zamierzam umieraą - zapewnia
Saga i daa mu lekkiego kuksaca w bok. - Ale musimy
byą przygotowani na wszelkie ewentualnoŚci, prawda?
Malin chciaa przyjechaą, eby mi pomóc. PoproŚ jĄ teraz,
gdybyŚ mia... kopoty. W takim razie jednak powinieneŚ
swojĄ czŚą majĄtku podzielią midzy siebie i Malin.
Bdziesz wtedy musia wziĄą na swoje barki naprawd
wielkĄ odpowiedzialnoŚą. JeŚli bdzie niedobrze, ze mnĄ
i z twoimi rodzicami, moje dzieci bdĄ musiay zostaą
z tobĄ.
Chopiec przeyka Ślin. Po raz pierwszy widziaa
w jego oczach zy.
- Ja nie chc, ebyŚ umara, Sago!
- Wiesz przeeic, e nie umr!
SkinĄ gowĄ.
- Obiecuj ci, e zaopiekuj si... I napisz do
Malin.
- Dobrze! Ona przyjedzie niezwocznie, jestem pew-
na. I nie mówmy ju o tym wicej. Testament jest
w torebce, a teraz jedmy dalej!
Ledwo jednak ruszyli, a ju musieli si zatrzymaą.
I teraz sprawa wyglĄdaa powanie. Oboje zdawali sobie
spraw z tego, e dwukóka jest zbyt maa. Henning
rozoy na ziemi obszerny paszez Sagi i pomóg jej zejŚą.
W tej okolicy leŚne poszycie byo równiejsze, poroŚnite
trawĄ, zmarznitĄ i suchĄ, rzecz jasna, ale mogo byą
gorzej. Las by tu rzadki, pomidzy wysokimi sosnami
rosy wrzosy.
Saga tracia poczucie czasu i miejsca, cierpiaa strasznie,
nigdy by nie przypuszezaa, e mona cierpieą a tak.
wiat wirowa jej w oczach.
- Zaraz si zacznie - jknĄ Henning aoŚnie.
- PrzygotowaeŚ chust? I moje noyczki do pazno-
kci? - wykrztusia Saga.
- Wszystko gotowe. Oj, jakie czarne woski!
Saga uŚmiechna si blado, udrczona bólami. Dziec-
ko rodzio si bardzo szybko.
Henning nie widzia, czy Saga bardzo krwawi. Chwyci
malestwo i uniós je wysoko, tak jak si tego nauczy
przy zwierztach, i da mu lekkiego klapsa.
W spokojnym lesie rozlego si sabe, ale wyrane
kwilenie. Ko zara cicho.
- To chopczyk - oznajmi Henning. - A jaki Śliczny!
Nigdy bym nie pomyŚla, e noworodek moe byą taki
Śliczny!
Saga powstrzymaa si, eby nie zapytaą, czy dziec-
ko ma skrzyda. Wcale tego nie oczekiwaa, ale musiaa
si uŚmiechnĄą do siebie, e taka myŚl przysza jej do
gowy.
- Otuliem go chustĄ - donosi Henning. - Wszystko
poszo znakomicie.
- Czy on ma ciemnĄ skór? - zapytaa z wysikiem,
jakby nie miaa ju si.
- No, moe troch bardziej ni zwyke dzieci. Ale nie-
specjalnie...
Saga badaa swój brzuch.
- Henning, jest jeszcze jedno.
- Tak, wiem. Chcesz go zobaczyą? Tego pierwszego?
- Och, tak!
Sama bya zdumiona, jak niezwykle pikny jest ten
synek. I bardzo podobny do ojca. Do niej zresztĄ te,
bo przecie Marcel i ona nie rónili si od siebie za
bardzo.
- Chciaabym, eby on mia na imi Marco - wyjĄkaa
z trudem. - Marco, pisane przez "c", bo jego oiciec
nazywa si Marcel, wiesz, w czasie swojej ziemskiej
wdrówki. To troch obco brzmi dla nordyckich uszu.
Marco bdzie lepiej.
Ciao Sagi znowu wygia si w strasznym bólu. No,
teraz zaczyna si najgorsze, pomyŚlaa. Nie moga po-
wstrzymaą przejmujĄcego krzyku, który niós si daleko,
daleko po lesie.
- Henning! Henning! Ja tego nie znios, o mój Boe,
Hennang, ze mnĄ jest le!
Nie mogo ju ulegaą wĄtpliwoŚci, co si z niĄ
dzieje. Miao si urodzią dziecko dotknite dziedzict-
wem za.
Bóle zelaly na moment.
- Henning... Skarb Ludzi Lodu... on...
Nie moga powiedzieą nic wicej. Miaa wraenie, e
jakaŚ straszna sia rozrywa jej ciao na kawaki. Henning
krzycza rozpaczliwie, ale jej nie opuŚci, pomaga, jak
móg, i w kocu wyciĄgnĄ drugie dziecko.
- Ty krwawisz, Sago! Och, ratunku! Jaki straszny
krwotok, co robią, eby go zatamowaą?
- Nie, nie bierz derki - wyszeptaa blada jak Ściana.
- Musisz jĄ mieą dla dzieci.
Moje dzieci! Ja nie chc, nie chc ich opuszczaą, nie
mog!
- Och, jaki on okropny - jcza Henning. - Jak on
potwornie wyglĄda!
Dwóch synów. Jeden urodziwy jak ojciec, drugi
obciĄony.
Jak mogaby opuŚcią dwoje takich malestw?
Saga musiaa zebraą wszystkie siy, by wydobyą z siebie
gos. wiat wokó niej si krci, widziaa niewyranie.
- Skarb Ludzi Lodu... Powinien go dostaą ten ob-
ciĄony. JeŚli nie bdzie bardzo zy, rzecz jasna. Ale
myŚl, e nie bdzie. I traktuj go dobrze, Henning.
On i tak bdzie mia trudne ycie. Powinien mieą
na imi..
Siy jĄ opuszczay.
- Mój ojcicc, Kol, w rzeczywistoŚci mia na imi
Guillaume. Ale dziecka nie mona tak nazwaą... tutaj,
w Norwegii. William take nie, choą to to samo imi. Te
dla Ludzi Lodu brzmi zbyt obco, chucia przypominaoby
to Viljara, twojego ojca, nie, nie. Daj mu na imi Ulvar, na
pamiĄtk Ulvhedina! I, Henning, nie rozdzielaj ich! To
bracia!
Henning szlocha goŚno i stara si opatulią w derk
drugiego chopca. Nie mia ju odwagi spoglĄdaą na Sag,
próbowa swoim szalikiem powstrzymaą strumie krwi,
ale bez powodzenia.
Natomiast alraun, Henning, we ty. Ona bdzie ci
ochraniaą. O Boie, dopomó mi! MyŚl, e bdziesz jej
potrzebowa!
Te ostatnie sowa byy ju ledwo dosyszalne. Sadze
pociemniao w oczach. KtoŚ przestraszony pochyla si
nad niĄ. Duchy... One wiedzĄ, e ja umieram.
Dziceko leao utulone w wenianĄ derk.
- Mog jego te zobaczyą? - wyszeptaa.
Henning uniós malestwo. Serce Sagi skurczyo si
z bólu. Raz w yciu widziaa Heikego. Ale ten malec by
duo ciej dotknity.
- Syneczku mój - szeptaa, ledwie mogĄc poruszaą
wargami. - Mój biedny, may syneczku! Henning, musisz
rozwodnią mleko... Podgrzaą je troch...
- Saga! Saga! Nie umieraj!
Ju nie moga mu odpowiedzieą.
PogrĄony w bezgranicznej rozpaązy Henning myŚla
poczĄtkowo, e widzi i syszy rzeczy, które nie mogĄ hyą
prawdziwe. e szumi mu w gowie od tego strasznego
napicia i przeraenia.
Ale dwik si nasila... I czy las nie rozjaŚni si
jakimŚ niezwykym Światem? MigotliwĄ, bkitnĄ po-
ŚwiatĄ, której przedtem nie byo? I ten dwik. Przypomi-
najĄcy cikie uderzenia skrzyde jakichŚ ptaków, które
nie mogĄ istnieą, bo musiayby byą ogromne.
Chopiec drgnĄ. KtoŚ chodzi po lesie. Teraz za-
trzyma si niedaleko nich, wŚtód sosen. Dwie ciemne
sylwetki otoczone tym wspaniaym bkitnym blaskiem.
Szum skrzyde usta.
Chopiec sta i patrzy. Nie wydoby z siebie ani sowa,
i nie by w stanie si poruszyą.
Nieznajomi podeszli bliej. Anioy? Czarne anioy!
- Czy ona umara? - zapyta cicho.
Bo czasami anioowie zabierajĄ do nieba dobrych ludzi
po Śmierci, tak jest napisane w Biblii. A czy by na Świecie
ktoŚ lepszy ni Saga?
Ale czy anioy nie powinny byą biae?
- Nie, nie umara - odpowiedzia z uŚmiechem jeden
z przybyych. - Ale umaraby, gdybyŚmy jej nie zabrali ze
sobĄ. Nasz pan wysa nas tutaj, byŚmy przynieŚli mu t,
którĄ wybra. A zatem ona musi ci teraz opuŚcią,
Henningu z Ludzi Lodu. Ale bdzie bardzo szezŚliwa,
pamitaj o tym!
Saga otworzya oczy.
- Wic on nie jest sam w otchani - szepna. - A kim
wy jesteŚcie? Dinnami?
- Moesz nas tak nazywaą - uŚmiechali si. - Trzeba
ci wiedzieą, e liczny orszak towarzyszy naszemu wad-
cy, Lucyferowi, kiedy opuszcza niebo. On ciebie ocze-
kuje.
miertelnie zmczona Saga znowu zamkna oczy.
- Ale dzieci... - szepna gosem tak cichym, e
przypomina tchnienie wiatru. - Nie mog ich opuŚcią.
Ani Henninga.
- JeŚli tu zostaniesz, to umrzesz - tumaczy jeden
z anioów. - A wtedy nie pomoesz nikomu.
Obaj podeszli do dzieci, poowijanych w koce, leĄcych
na ziemi, i dotykali ich ndznych becików. Henning,
który trzyma jednĄ rk na kocu, poczu, e tkanina
wypenia si miym ciepem, i tak ju zostao.
Jeden z dinnów, a moe czarnych anioów, czy jak je
okreŚlią, dotknĄ twarzy Sagi i natychmiast nastĄpia
zmiana. Krwotok usta, caa krew znikna. Drugi anio
pooy rk na gowie Henninga. Nie powiedzia nic, ale
Henning czu, jakby sowa przepyway przez jego ciao.
e oto spywa na niego sia wybranych, a take inne
dziwne myŚli, których znaczenia nie rozumia. Nagle
jednak poczu si bardzo, niewiarygodnie silny, jakby by
dorosym.
Dinn cofnĄ rk i Henning by znowu strasznie
samotnym i bezradnym jedenastolatkiem.
- To znaczy, e dzieci nie zabierzecie? - odway si
zapytaą.
- Nie, nie, oni sĄ potrzebni na Ziemi. Obaj. Po-
prowadzĄ walk Ludzi Lodu ze zem. Oni sĄ darem
naszego wadcy dla waszego dzielnego rodu. Nad-
chodzi decydujĄce starcie. Potomek jednego z tych
malców uratuje Ludzi Lodu i caĄ ludzkoŚą. Drugi
z nich ma inne zadanie. A kiedy ich czas si dopeni,
przyjdziemy i zabierzemy ich tam, gdzie jest ich
miejsce.
PodnieŚli Sag z ziemi i z szumem skrzyde ulecieli.
Henning dugo patrzy w Ślad za nimi, gdy pynli
w powietrzu niczym czame ptaki na tlc rozjaŚnionego
unĄ nieba. Las wokó niego stawa si na powrót ciemny.

Saga nie wiedziaa, czy Śni, czy przeywa to wszystko
naprawd. Miaa wraenie, e lecĄ ponad wysokimi
szczytami gór i ponad wodami. Trwao to dugo, bardzo
dugo. Bya zbyt zmczona, by rozmawiaą, pozwalaa si
nieŚą, jakby pyna w strumieniu powietrza, nie bya
nawet w stanie myŚleą, nie czua niczego, nie zastanawiaa
si nad tym, co si z niĄ stanie.
Ponownie znaleli si nad lĄdem. JakaŚ bardzo dziwna
okolica, prawie bez roŚlinnoŚci, z górami, które wy-
glĄday, jakby je uksztatoway potne wirujĄce prĄdy.
To tu, to tam z ziemi wydobyway si kby biaej pary.
Obniyli lot i wylĄdowali poŚród groteskowych ol-
brzymów i potworów nad poyskujĄcĄ w gbokiej jamie
wodĄ.
Dimmuborgir, przemkno jej przez myŚl. To tutaj.
Zostaa zniesiona w dó przez jednĄ z tych mrocznych
jaski, tylko e bez wody. WĄska studnia bya tak
gboka, e krcio si jej w gowie.
I oto znalaza si we wspaniaym paacu o poysk-
liwych, czarnych Ścianach. Na jej spotkanie szed on!
Wyszy od wszystttich innych istot w tej sali. Jeszcze
pikniejszy ni w jej wspomnieniu. Szed i uŚmiecha
si, a ona bez sowa pada mu w ramiona. Dugo tak
stali. Nieskoczenie dugo, rozkoszujĄc si swojĄ blis-
koŚciĄ.
A potem zaczli rozmawiaą o dzieciach.

May Henning natomiast zosta sam w ciemnym lesie.
Malcy leeli cicho, spali. Sychaą byo tylko rozpaczliwe,
przejmujĄce szlochanie Henninga.
WziĄ alraun i zawiesi jĄ sobie na szyi. Dziwne, jak
adnie uoya si na jego piersiach, jakby tam byo jej
miejsce, najwyraniej czua si u niego dobrze. Ostronie
zapakowa wszystkie rzeczy na dwukók. Niemuwlta
uoy na pododze wózka, eby nie pospaday, po czym
wdrapa si na siedzenie i zaciĄ konia.
- Nie bójcie si niczego, chcypcy - powiedzia swoim
dziecinnym ufnym goscm, teraz zdawionym od paczu.
- Henning bdzie si wami opiekowa. A kiedy mama
i tata wrócĄ, to ju wszystko bdzie dobrze. Oni naprawd
niedugo wrócĄ, poczekajcie tylko troch.
I pojechali do dumu, do Lipowej Alei, gdzie nikt na
nich nie czeka.



Wyszukiwarka