Englund Niezwyciężony (o Karolu X, królu Szwecji) 1


PETER ENGLUND
NIEZWYCIĘŻONY
Tom I

Ku pamięci pewnego chłopca, który zmarł na moich oczach w Kart - e Se, w Kabulu,
około godziny 10.00 dnia 14 marca 1996 roku.

TŁUMACZENIE WOJCIECH ŁYGAŚ
FINNA Gdańsk 2004
Tytuł oryginału: Den oovervinnerlige
Tłumaczenie: Wojciech Łygaś
Autor map: Martin Ek, Eken produktion
Ilustracje: z dzieł XIX-wiecznych
Redakcja: Piotr Trafiłowski, Witold Biernacki, Andrzej Ryba
Rysunek na okładce: Jarosław Wróbel
All rights reserved
Copyright Copyright: Peter Englund 2000 Copyright Bokfórlaget Atlantis AB 2000 Copyright for Polish edition FINNA
Oryginalna wersja książki wydana została w Szwecji przez wydawnictwo Bokfórlaget Atlantis, Stockholm
Książka dofinansowana przez Svenska Institutet
ISBN 83-89929-98-8 Wydanie I w języku polskim Gdańsk 2004
Oficyna Wydawnicza FINNA 80-752 Gdańsk, Dziewanowskiego 5/6 tel.: (058) 763 11 38 fax: (058) 301 57 25 e-mail: finna@tgw.com.pl
Wydawnictwo FINNA wchodzi w skład TGW
e-mail: tgw@tgw.com.pl
www.tgw.com.pl
W
TKÓJMIEJSKA GRUPA WYDAWNICZA
Druk i oprawa: WDG Drukarnia w Gdyni Sp. z o.o.
ul. Św. Piotra 12, 81-347 Gdynia
tel. (58) 660-73-10, tel./fax (58) 621-68-51
SPIS TREŚCI
Wstęp 7
Rozdział I. Wielka rewolucja 15
1. w niektórych znalazł złoto 17
2. Zło nadchodzi z zewnątrz 29
3. Król wojownik 45
4. Święta wojna 81
Rozdział II. Przygotowania do katastrofy 93
1. o drewnie, drzewach i granicach 95
2. Tajne plany 114
3. "Unikam dworu jak zarazy" 128
4. Siła napędowa wojny 154
Rozdział III. Ostatnie lata pokoju 165
1. Czas melancholii 167
2. Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka 193
3. Trzy pytania zadane w zimnym pokoju 211 4. o znaczeniu zwrotu "et caetera" 237
Rozdział VI. Napaść na polskę 261
1. Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem 263
2. Stara podłoga w Kiejdanach 284
3. Karol Gustaw dokonuje wyboru 302
4. do ostatniej kropli krwi 330
Rozdział V. Zwycięstwa i triumfy 355
1. Oblężenie Krakowa 357 2. Kraj bez króla, król bez ziemi 376 3. "Głodni ludzie, niebezpieczni i twardzi sąsiedzi"
4. W stronę Morza Kaspijskiego? 414
405
Rozdział VI. Opór rośnie 441
1. "to straszne powstanie" 443
2. Cud w Częstochowie 468
3. Pastisz na temat spadającej gwiazdy 487
4. Pokażcie teraz, na co was stać 507
Rozdział VII. Wojna rozszerza się 533
1. Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać 535
2. Rosja atakuje 558
3. Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku 576
4. "już od wielu lat ojczyzna nie znajdowała się
w tak niebezpiecznym położeniu" 596
WSTĘP
Jto raz kolejny muszę rozpocząć od wstępu, który będzie wyglądał tak, jakbym chciał się usprawiedliwić. Cały projekt związany z napisaniem tej książki rozpocząłem przed dziesięcioma laty1, w naiwnej mieszance entuzjazmu i niedoceniania ogromu zadania. Entuzjazmu odnoszącego się do chęci ujęcia w jednym opracowaniu całej epoki nie muszę chyba wyjaśniać; jest to marzenie wielu historyków, którzy działają w dzisiejszych czasach, a którzy poddani są tyranii specjalizacji. Trudniejsze do zrozumienia jest natomiast niedocenianie przeze mnie stopnia złożoności całego zadania. Być może należałoby to wiązać ze wspomnianym wcześniej entuzjazmem, które to uczucie może uczynić człowieka odważnym i ślepym.
Nie jest to jednak -jak już wspomniałem - próba usprawiedliwienia się przed czytelnikiem, tylko swego rodzaju wytłumaczenie. Niniejsza książka jest bowiem niezależną kontynuacją poprzedniego mojego utworu pt. "Lata wojen", napisanego w 1993 roku. Oczywiście, w miarę upływu lat stawałem się coraz bardziej krytyczny, ponieważ epoka, którą ukazuję w niniejszej pracy - lata 50. XVII wieku - okazywała się stopniowo o wiele bardziej złożoną
1 Tzn. w 1990 roku (przyp. tłum.).
Niezwyciężony
i trudną do zrozumienia, niż gotów byłem na początku przyznać. Inna istotna komplikacja polegała na tym, że, podobnie jak w "Latach wojen", starałem się unikać sztucznych ograniczeń i krótkowzroczności, tak typowej dla zabarwionego nacjonalistycznym podejściem opisywania historii. Tym razem oznaczało to, że z konieczności musiałem zagłębić się w siedemnastowieczną historię Europy Wschodniej, a zwłaszcza historię Polski. Utwór pisałem ze szwedzkiej perspektywy - i było to słuszne podejście, jak zdążyłem się zorientować po reakcjach, jakie dotarły do mnie po wydaniu "Lat wojen" w Niemczech i w Czechach. Uważam zarazem, że jest rzeczą niemożliwą zrozumienie ważnych i mniej ważnych zdarzeń rozgrywających się w XVII wieku, jeśli autor zajmuje się tylko dziejami własnego kraju i zgadza się na to, aby istnienie granic narodowych w dzisiejszym kształcie było najważniejszą zasadą organizującą porządek świata.
Muszę także przyznać, że istniała osoba, z którą miałem spore trudności: Karol X Gustaw, który - co może wydać się dziwne - mimo swego wielkiego znaczenia nigdy nie stał się bohaterem spójnego dzieła biograficznego. Stoi to w sprzeczności z wieloma utworami poświęconymi jego poprzednikom i następcom na tronie (powodem tego może być fakt, iż jego bez wątpienia atrakcyjna osobowość i nie mniej interesujący sposób prowadzenia polityki, nie dały się tak łatwo wykorzystać to tworzenia bohaterskich eposów albo zabarwionej nacjonalizmem panegiryki). Starałem się w jakiś sposób wypełnić tę lukę, choć muszę zaznaczyć, że biografia króla zawarta w tej książce ukierunkowana jest bardziej na jego działania w zakresie wielkiej polityki, a mniej odnosi się do jego prywatnego życia. Kontynuuję tu także opowieść o wędrówkach Erika Dahlbergha przez siedemnastowieczny świat, choć ostrzegam, że postać ta pojawi się w książce dopiero w siódmym rozdziale. Dlatego też to sam czytelnik musi zdecydować, kim jest ów "człowiek żyjący w samym środku epoki szwedzkiej mocarstwowości".
Pytanie to pojawiło się oczywiście w mojej własnej głowie. Czy rzeczywiście można tak postępować? Siedzieć sobie w 2000 roku i pisać książkę o królach, o nędzy minionych lat i dawno zapomnianych bitwach? Czy istnieje jakiś powód, dla którego winniśmy powracać do tamtego życia i do owego fragmentu dziejów? No cóż,
8
Wstęp
zawsze kusiło mnie to, co działo się w przeszłości; mimo wszystko jestem historykiem i wykładam na uczelni, w związku z czym jestem zainteresowany postaciami i zdarzeniami, które znikły w po-mroce dziejów za sprawą postępu albo nowych trendów. Jest rzeczą oczywistą, że stoimy w obliczu dziedziny, która stopniowo zanika w naszej świadomości: nie prowadzi się już bowiem jakichś konkretnych badań naukowych odnoszących się do wszystkich skomplikowanych zmian, jakie dokonywały się w latach 50. XVII wieku (jest też rzeczą niezwykle wymowną, że w ostatnich latach zmarło trzech wybitnych znawców owej epoki). Łatwo można dziś znaleźć zawodowych historyków szwedzkich, mających dość mętne pojęcie o tym, co działo się w tamtej dekadzie, kiedy to północno - wschodnią Europę ogarnął pożar, który już na zawsze dokonał w owych krajach nieodwracalnych zmian.
Być może zjawisko to jest nieuniknione. Może przyszli specjaliści od historii XX wieku, żyjący w przyszłym świecie, również będą mieć blade pojęcie o tym, kto z kim walczył i dlaczego w świecie dzisiejszym. Zapomną o ofiarach i o sprawcach. Wielu z nich będzie sobie na przykład zadawać pytanie, po co zajmowaliśmy się tak bardzo tymi wszystkimi skomplikowanymi konfliktami na Bałkanach. Trzeba jednak wskazać na to, że to milczenie ma charakter typowo szwedzki. W sąsiednich krajach - Danii i Polsce - dawne wspomnienia żyją nadal. Ciągle kuszą one badaczy do pisania monograficznych opracowań i do zagłębiania się w akademickie debaty. Ja sam ciągle jeszcze jestem nastawiony do historii w tak materialistyczny sposób, że uważam, iż tak szybkie i całkowite porzucenie przez szwedzki świat naukowy zagadnień związanych z historią polityczną jest sprawą dość dziwną (jest to częściowo spowodowane tym, że współczesna historia naszego kraju rozwija się w tak niedramatyczny sposób: ktoś, kto oglądał wojnę na własne oczy, nie może absolutnie bagatelizować tego zjawiska). Uważam także, że brak szwedzkiej historii politycznej sprawił, iż jesteśmy gorzej przygotowani do zrozumienia różnych wielkich i gwałtownych procesów, rozgrywających się wokół nas we współczesnym świecie, zwłaszcza, iż zgadzamy się na to, aby wyjaśnienie tych zjawisk pozostawić w gestii terapeutów od osobowości i badaczy hormonów.
Niezwyciężony
W każdym razie uważam, że jest to wstrząsająca i potworna sprawa, często wtłaczana w niemożliwy do objęcia sposób w podręczniki naukowe i zawarte w nich skomplikowane wywody. Warto ją jednak opowiedzieć w całości, oby po raz ostatni.
Pracy tej poświęciłem sporo czasu i jest to najobszerniejszy projekt, którym się zajmowałem. Wspomagało mnie przy tym na różne sposoby wiele osób, które chciałbym tutaj wymienić. Wielkie dzięki dla Kristiana Petri, Oli Larsmo, Jana Eklunda i Hansa--Jórgena Riis - Jensena, a także dla Jose Tomasa za inspirację. Dziękuję Janowi Schmidtowi, Ingvarowi Erikssonowi, Magdalenie Rónstróm, Birgitcie Folkesson, Knutowi Svenssonowi, Olle Svangardowi, Lennartowi Karlssonowi, Lenartowi Olanderssonowi, Svenowi Gustavssonowi i Nilsowi Frederikowi Hjelmqvistowi, a także Ance Englund. Dziękuję moim kolegom z Uniwersytetu w Uppsali, zajmującym się historią XVII wieku, którzy udzielili mi swego wsparcia. Są to: Gudrun Andersson, Stellan Dahlgren, Asa Karlsson, Gyórgy Novaky, Rolf Torstendahl i Henrik Agren. Dziękuję naukowcom z innym krajów, miast i uczelni, takim jak: Józef Lewandowski, Arthur Sehn, Tadeusz Wasilewski i Ivo Asmus. Dziękuję osobom zatrudnionym w wydawnictwie "Atlantisbok", które wykonały wspaniałą robotę - Marii, Josefinie, Lennartowi i Hassemu, a zwłaszcza Christerowi za styl, Stinie za ciężką pracę, a Kjellowi za cierpliwość. Martin Ek po raz kolejny ozdobił moją książkę swymi mapami.
Dwie osoby zasługują jednak na moje szczególne podziękowania. Jedną z nich jest docent Arne Stade, który wcześniej stał na czele projektu nazywanego "Carl Gustaf - projektet", prowadzonego w Wyższej Szkole Wojskowej (Militarhógskolan). Dzielił się on szczodrze ze mną swoją wiedzą i zawartością swego archiwum. Odszedł jednak od nas na zawsze, zanim ukończyłem tę książkę (Arne Stade i inni historycy zaangażowani w ten projekt - między innymi Lars Tersmeden, Rainer Fagerlund, Jussi Lappalainen, Jonas Hedberg, Finn Askgaard i Arne Odd Johnsen - wykonali w latach 60-tych pracę badawczą, za sprawą której najczęściej nie spływały na nich żadne splendory, ale która, ze względu na swą zawartość, stanowi dla nas dzisiaj nieocenione źródło wiedzy dla dalszych badań i dla tej książki).
10
Wstęp
Drugą osobą jest Michał Kopczyński z Uniwersytetu Warszawskiego, który nie tylko umożliwił mi zapoznanie się z trudno dostępnymi polskimi materiałami, ale także był moim przewodnikiem i miłym towarzyszem podróży w czasie moich wizyt w Polsce, naszym wielkim sąsiedzie po drugiej stronie Bałtyku.
Kończenie jakiejś książki wywołuje zawsze pewien nastrój melancholii, zwłaszcza wtedy, jeśli jej pisanie zabiera tak dużo czasu i pochłania tak wiele myśli. Mimo, iż praca trwała tak długo - choć czasami wydaje mi się, że dzięki temu - nie mogę pozbyć się pewnych wątpliwości. Przeszłość można porównać do przedmiotu zanurzonego w wodzie: jest tam, ale w pewnym oddaleniu, nieuchwytna. Jej kontury są niewyraźne i płynne. Czy kiedykolwiek uda nam się zrozumieć ludzi, którzy żyli w tamtej epoce? Być może nie. Należy jednak podjąć taką próbę. Bo jakże moglibyśmy mieć inaczej nadzieję, że sami zostaniemy zrozumiani przez tych, którzy przyjdą po nas? Bo tymi, jakimi jesteśmy dziś, byli także i oni; a tym, kim są oni, wkrótce będziemy i my.
Napisane w samotności,
o zachodzie słońca, w Rasbo,
dnia 30 maja 2000 r.
P.E.
11
Czas to rzeka, która porywa mnie z sobą, ale to ja jestem rzeką;
Jest ona jak tygrys, który rozrywa mnie na strzępy, ale to ja jestem
tygrysem;
Jest ogniem, który mnie pochłania, ale to ja jestem ogniem.
Jorge Luis Borges: "Nueva refutacion del tiempo ", 1947
Ci, co walczą o wolność, to ci sami, którzy zakuwają ją w łańcuchy i okowy. Ci, którzy uważają, że walczą za ojczyznę, to nie rzadko ci sami, którzy ją rabują i niszczą.
Georg Stiernhielm:"Lycksalighetens areprakt", 1650.
Wielka rewolucja
W niektórych znalazł złoto
igdy nie poznamy jego imienia. Wiemy tylko, że był Szwedem, dosyć otyłym i zupełnie nagim. No i już nie żył.
Działo się to gdzieś w połowie sierpnia, w porze roku, kiedy czuć już zbliżającą się jesień. Należał do dużego konwoju, który wpadł w zasadzkę. Ci, którym udało się stamtąd uciec, ukryli się w okolicznych lasach lub na bagniskach, ale wytropili ich miejscowi chłopi i wybili jednego po drugim. Inni próbowali uniknąć swego losu, uciekając do niewielkiego miasteczka położonego w pobliżu, ale tylko po to, aby stać się ofiarą linczu miejscowej ludności. Jednak większość Szwedów padła na placu boju, kiedy zaatakowały ich przeważające siły wroga. On był jedną z ofiar. W którymś momencie, kiedy jeszcze trwała ta krótka potyczka, otrzymał cięcie szpadą w poprzek brzucha, które miało tak dużą siłę, że nie tylko przecięło ubranie, skórę i żółtawe warstwy tłuszczu, ale także rozpruło mu jelita. Upadł na ziemię. Życie musiało ujść z niego w ciągu paru minut. A kiedy walka dobiegła już końca, zwycięzcy zabrali jak zwykle wszystko, co miało jakąkolwiek wartość: wozy, konie, broń, ubrania zabitych. Także jego ubranie.
Rabunek trupów dobiegł prawie końca. Jeden z chłopów przechodził właśnie koło jego zwłok. Leżały one na ziemi, z powalanymi od brudu włosami i wywleczonymi na wierzch wnętrznościami. Wzrok chłopa spoczął przez chwilę na czerwonej ranie na brzuchu
17
Niezwyciężony
zabitego, powstałej na skutek cięcia. Nagle coś błysnęło we wzdętych jelitach. Schylił się z zaciekawieniem i zobaczył złotą monetę. Zaczął grzebać w rozprutym brzuchu i znalazł ich więcej. Był to stary, żołnierski sposób: przed niebezpieczną bitwą żołnierze połykali czasami swoje najcenniejsze monety. Gdyby dostali się do niewoli, mogli stracić wszystko, co mieli ze sobą lub na sobie, ale połknięty skarb był bezpieczny, bo po jakimś czasie wracał do właściciela w naturalny sposób. Pod warunkiem, że nadal żył.
Chłop szukał gorączkowo dalej, aby - jak opowiadał jeden ze świadków - "nie ubiegli go inni; w jednych zwłokach znajdował złoto, w innych tylko przetrawioną papkę". Na sam koniec wszystkie ciała były porozcinane, jelita powyciągane i porozciągane na całą swą długość, i dokładnie przeszukane. A kiedy skończyli już z trupami, podeszli do jeńców1.
Można dojść tutaj do niesłusznego wniosku, że w opisie tych scen chodzi głównie o pokazanie, co wojna może zrobić z ciałem zabitego i ze zmysłami żyjących. Tymczasem jest to raczej obraz sił napędzających wojnę i związków chemicznych sprawiających, że w określonej sytuacji człowiek zdolny jest do wywlekania złotych monet z ludzkiego kału. A poza tym na widok tego zdarzenia rodzi się natrętna myśl, że ktoś musiał przecież potem te monety wyczyścić do połysku.
Czasami dochodzi do zdarzeń, które dzielą historię na to, co "przed" i na to, co "potem". Ta wojna była właśnie jednym z takich zdarzeń: w radykalny sposób miała zmienić ludzi, którzy ją wywołali, narody, które ją przeżyły i państwa, które zostały nią dotknięte.
A doszło do niej za sprawą czegoś, co z początku wyglądało na nic nie znaczące zdarzenie. Bo jak to już wcześniej bywało, chodziło o coś, co łatwiej dało się wytłumaczyć, kiedy już było po wszystkim, niż w trakcie, kiedy się działo. Na początku konflikt
1 Opis powyższego zdarzenia autor zaczerpnął z: J.Chr. Pasek - Pamiętniki. PIW, Warszawa, 1987, str. 6; Pasek tak oto dalej rozwija ten wątek: "Nawet i tych, co po lasach żywcem znajdowali, to wprzód koło niego poszukali trzosa, to potem brzuch nożem rozerznąwszy i kiszki wyjąwszy, a tam nic nie znalazszy, to dopiero: Idźże, złodzieju, pludraku, do domu; kiedy zdobyczy nie masz, daruję cię zdrowiem" (przyp. tłum.).
18
W NIEKTÓRYCH ZNALAZŁ ZŁOTO
wyglądał na jakąś lokalną awanturę w południowo - wschodniej Europie, ale ku zdumieniu wszystkich rozrósł się on, rozgałęził i narastał, stopniowo i nieprzerwanie rozlewał się w kolejne strumyki i potoki, aż w końcu pociągnął za sobą i wchłonął nie tylko Ukrainę, Polskę, Litwę i Rosję, ale także Mołdawię, Wołoszczyznę, Transylwanię, Brandenburgię, Austrię, Szwecję, Finlandię, Kurlandię, Inflanty, Danię, Norwegię, Holandię i Anglię. W pewnej chwili powstało nawet ryzyko, iż rozszerzy się na Hiszpanię, a nawet na Karaiby. Ciąg tych wszystkich zdarzeń miał w efekcie doprowadzić do upadku drugiej potęgi europejskiej, podczas gdy inna potęga, jedna z najstarszych na kontynencie, znalazła się na granicy zagłady.
Z drugiej strony, w całym tym łańcuchu zdarzeń i okoliczności nie było nic niezwykłego lub szczególnego. Łańcuch... Jeżeli chcemy zrozumieć to, co się zdarzyło, musimy przestać patrzyć na historię w sposób całościowy, a zwłaszcza na tę historię, która składa się z logicznego pasma przyczyn i skutków, gdzie "a" pociąga za sobą "b", gdzie "p" wpływa na "q", gdzie dziadek za rzepkę, babcia za dziadka. Ale chyba lepszym porównaniem będzie tkanina, składająca się z nitek zdarzeń i struktur, z pojedynczych postaci i dużych zbiorowości, z zamiarów i z nie podjętych decyzji, z jasnych obrazów i oczywistych nieporozumień, które często współistnieją ze sobą w zupełnie nieprzewidziany sposób.
Tak było na przykład z Bohdanem Chmielnickim i powstaniem na Ukrainie.
Ukraina wchodziła w tamtych czasach w skład potężnej Rzeczpospolitej. Władze rządzące tym wielkim organizmem, a tym bardziej władze sąsiadujących z nią krajów, musiały chyba zareagować ze złością i wzburzeniem, kiedy na początku 1648 roku nadeszła wiadomość, że Kozacy zamieszkujący południową część prowincji po raz kolejny wzniecili powstanie. Napisałem "po raz kolejny", ponieważ Kozacy od wielu już lat okazywali swe niezadowolenie: do ostatnich buntów dochodziło w latach 1625, 1630, 1635 i 1637, a najpoważniejsze niepokoje miały miejsce w 1638 roku. Jednak rzadko zdarzało się, aby kręgi rządzące zareagowały na to czymś innym niż tylko oznakami zniecierpliwienia. Tak się bowiem składa, że Kozacy co prawda regularnie podnosili bunty,
19
Niezwyciężony
ale również z taką samą regularnością byli ujarzmiani: czasami z trudem, ale zawsze brutalnie. Z okresami pokoju szły w parze niepokoje, ponieważ Ukraina była prowincją nadgraniczną. Stała się stopniowo terenem walk, podczas których Rzeczpospolita, Tatarzy, Rosja i imperium osmańskie ścierały się ze sobą; w taki sposób Ukraina stała się sceną napadów, wypraw łupieżczych, ekspedycji karnych i wszelkiego innego bezprawia na wielką skalę. Tym razem rozwój wypadków doprowadził do większych wstrząsów, niż lokalna ludność była w stanie wytrzymać.
Pierwsze doniesienia na temat powstania były niejasne.
Na jednej z wysp leżących w dolnym biegu Dniepru znajdowała się silna twierdza - Sicz, obsadzona przez oddział Kozaków będących w służbie polskiego króla. W tym odległym zakątku Ziemi doszło do buntu, w wyniku którego usunięto z funkcji dowódcy wiernego królowi pułkownika. Na czele oddziału stanął pewien chłop, który zgromadził wokół siebie więcej Kozaków, prawdopodobnie po to, aby ruszyć na kolejną wyprawę łupieżczą na przygraniczne tereny należące do imperium osmańskiego. Był to więc bardziej problem o charakterze międzynarodowym niż problem wewnętrzny. Jednak pod koniec lutego sprawa przybrała zupełnie inny obrót. Najpierw okazało się, że buntownicy nie mieli wcale zamiaru doprowadzić do rozpoczęcia kolejnej prywatnej wojny skierowanej przeciwko swym odwiecznym wrogom, to znaczy Tatarom krymskim. Wprost przeciwnie. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, połączyli się z nimi: oddziały tatarskie zdążyły już przekroczyć granicę i przyłączyć się do buntowników. Potem nadeszła kolejna wiadomość o tym, że oddział, który hetman Mikołaj Potocki wysłał na Sicz, został rozbity. Całe to przedsięwzięcie pod względem siły liczebnej, postawy i zachowania przypominało raczej akcję policyjną przeprowadzoną po to, aby dać nauczkę kilku zbuntowanym Kozakom. Najpierw odmówili posłuszeństwa Kozacy, którzy wchodzili w skład oddziału karnego; jego reszta została otoczona i zniesiona pod Żółtymi Wodami. Dowódca, syn hetmana Potockiego - Stefan, śmiertelnie ranny dostał się do niewoli2.
2 hetman Mikołaj Potocki wysłał na Zaporoże dwa oddziały: pierwszy - lądem pod dowództwem swego syna Stefana (3000 ludzi, w tym 1500 Kozaków
20
W NIEKTÓRYCH ZNALAZŁ ZŁOTO
Wtedy sam hetman stanął na czele największej liczby żołnierzy, jaką był w stanie zebrać. Były to wojska kwarciane wchodzące w skład armii koronnej, wzmocnione kilkoma tysiącami ludzi pochodzącymi z oddziałów wystawionych przez innych magnatów. W sumie miał do dyspozycji około 5500 żołnierzy. Na ich czele ruszył na południowy wschód, zdeterminowany, aby jak najszybciej położyć kres całej tej krotochwili. Ale i ten oddział został pobity. Rozeszły się słuchy, że otoczono go i wzięto do niewoli pod Korsuniem w połowie maja3. Stało się jasne, że tym razem nie był to jakiś tam bunt. A ten, który stał na jego czele, nie był zwykłym chłopem.
Nazywał się Bohdan Chmielnicki, miał ponad 50 lat i był Kozakiem; niskim, tęgim, o dużym poczuciu humoru, ze sporym doświadczeniem wojskowym. Znał kilka języków4 i należał do drobnej szlachty ukraińskiej. Kiedyś uczęszczał do kolegium prowadzonego przez jezuitów, ale pozostał przy wyznaniu greckokatolickim, tak jak jego przodkowie. Z biegiem lat osiągnął pewną pozycję, a Kozacy powierzyli mu kilka poufnych misji. Nie była to więc żadna specjalnie wielka kariera, ale wystarczyła ta, aby przysporzyć Chmielnickiemu wrogów wśród tych spośród polskich magnatów, którzy sprawowali kontrolę nad całą Ukrainą i byli właścicielami sporej jej części. W 1638 roku. Chmielnicki brał udział w najważniejszym buncie, do jakiego wtedy doszło5. Klęska powstania doprowadziła do tego, iż - jak wielu innych Kozaków
rejestrowych), drugi - Dnieprem (3500 Kozaków rejestrowych). 29 kwietnia 1648 r. Chmielnicki - dysponujący 800 powstańcami i Tuhaj bej perekopski - z 7000 Tatarów osaczyli polski oddział lądowy pod Żółtymi Wodami. 4 maja Kozacy płynący Dnieprem przeszli na stronę powstańców i dołączyli do Chmielnickiego. Próba przebicia się Polaków przez siły kozacko-tatarskie, którą Stefan Potocki podjął 16 maja 1648 r., zakończyła się klęską (przyp. red.).
3 Bitwa pod Korsuniem miała miejsce 25 i 26 maja 1648 r. (przyp. redakcji).
4 Mocno wątpliwe, dawniej nawet uważano, że brał udział w wojnie 30-let-niej (przyp. red.).
5 Nie jest to takie pewne. Wszystkie źródła milczą o jego udziale w tym powstaniu. Pierwszą w pełni poświadczona informacja o Chmielnickim od chwili jego powrotu z niewoli tureckiej pochodzi z 24 grudnia 1637 r., gdy jako pisarz wojska zaporoskiego podpisał kapitulację borowicką (przyp. red.).
21
Niezwyciężony
W NIEKTÓRYCH ZNALAZŁ ZŁOTO
zajmujących wysokie stanowiska - został zdegradowany6 i zyskał sobie nowych wrogów. Przez chwilę wydawało się, że wszystko ułoży się lepiej, ale pod koniec lat czterdziestych popadł w spór z jednym z miejscowych szlachciców. Prawdziwa przyczyna tego konfliktu okryta została wkrótce tajemniczą mgiełką, składającą się z opowieści i romantycznych legend, które w tamtych czasach opiewały narodowych zbójników i przywódców powstań; wydaje się, że ów doszedł w pewnej chwili do wniosku, że Chmielnicki naruszył jego monopol alkoholowy, w wyniku czego szlachcic dokonał najazdu na posiadłości Chmielnickiego, podczas którego śmierć poniósł syn właściciela. Wiemy też na pewno, że Chmielnicki ruszył do Warszawy, aby w sądzie dochodzić sprawiedliwości, ale nic tam nie zdziałał, a kiedy wrócił do swych dóbr, czekał tam na niego już ów szlachcic, który kazał Chmielnickiego zamknąć w więzieniu, po czym zarekwirował całe jego mienie.7 Z pomocą kilku przyjaciół udało się Chmielnickiemu wydostać na wolność. Z obawy o swe życie i rozwścieczenia na to, co mu zgotował los, skierował się na południe Ukrainy, na Sicz. Niedługo potem nad stepem za-łopotała flaga buntowników.
Chmielnicki zarówno pod względem postawy, jak i charakteru ukształtowany został przez tryb życia, jaki pędził w niespokojnych, pełnych brutalności czasach w rejonach nadgranicznych. Gdyby był tylko inteligentny, charyzmatyczny i bezwzględny, stałby się praw-
6 Chmielnicki zdegradowany został do funkcji sotnika. Dopiero w 1646 r. wrócił do dawnej godności. (Sprawa mocno dyskusyjna, według niektórych historyków pełnił cały czas funkcję pisarza wojska zaporoskiego, wedle innych był tylko sotnikiem w pułku czehryńskim. Na pewno nie był represjonowany, wprost przeciwnie - cieszył się względnym spokojem; prawdopodobnie brał udział w tajnej naradzie z królem Władysławem IV, który chciał puścić Kozaków na morze, by sprowokować wojnę z Turcją) (przyp. red.).
7 Aresztowanie Chmielnickiego przez chorążego koronnego Aleksandra Koniecpolskiego, w końcu listopada 1647 r., nie miało nic wspólnego z zatargiem z Czaplińskim. Nastąpiło ono wskutek donosów dwóch Kozaków rejestrowych o rzekomym spisku, czego jednak donosiciele nie potrafili dowieść. Za Chmielnickim wstawili się bliscy Koniecpolskiemu oficerowie: Łaszcz, Krzeczowski i Mikołaj Zaćwilichowski (były komisarz wojska zaporoskiego), którzy doprowadzili do uwolnienia Chmielnickiego za poręką trzech sotników kozackich (przyp. red.).
22

dopodobnie jednym z wielu bohaterskich, ale tragicznych buntowników; po jakimś czasie skazano by go na łamanie kołem, a niedługo potem zapomnieliby o nim wszyscy z wyjątkiem ptaków na niebie i kilku dociekliwych historyków, żyjących w przyszłości. Ale posiadł on również take cechy jak: zdolności organizacyjne, chłonny umysł i talent do polityki. Nauczony doświadczeniem, jakie wyniósł z jednego z nieudanych buntów, zrozumiał, że powstanie, aby odniosło sukces, należy wywołać tylko wspólnie z jakimiś sojusznikami. W przeciwieństwie do swych poprzedników, Chmielnicki szukał ich, gdzie tylko się dało. I miał szczęście. Tatarzy i Rzeczpospolita nigdy nie darzyli się zbyt dużą miłością, a właśnie wtedy ich wzajemne stosunki bardzo się ochłodziły. Dlatego bez trudu udało mu się namówić chana krymskiego Islama Gireja, aby ten wsparł powstanie swymi własnymi oddziałami. I to prawdopodobnie uratowało buntowników od klęski.
Po zwycięstwie pod Korsuniem, Chmielnicki i jego najbliżsi zwolennicy odkryli nagle, i to ku swemu zdumieniu i nie bez niepokoju, że ich bunt zaczął rozszerzać się w niekontrolowany sposób, aż stał się czymś poważniejszym i nieprzewidzianym: rewolucją socjalną. I tak oto ze wszystkich buntów i rewolucji, do jakich doszło w XVII wieku, właśnie ta miała stać się największą, i obok angielskiej - o najpoważniejszych skutkach.
Sprawą o wiele bardziej zdumiewającą niż przerodzenie się buntu w rewolucję było tempo, w jakim państwo polskie traciło kontrolę nad Ukrainą. Wiosną niepokoje rozszerzały się z powiatu na powiat. I zawsze odbywało się to według podobnego scenariusza: chłopi pańszczyźniani i wszyscy inni, którzy jęczeli pod ciężarem jarzma i nie posiadali żadnych przywilejów, łączyli się, aby ruszyć do ataku; ich ofiarą padali najpierw posiadacze ziemscy i ich rodziny, a wkrótce potem także wszyscy ci, których słusznie czy niesłusznie utożsamiano z polskimi rządami: katoliccy księża, mieszczanie, a przede wszystkim Żydzi. Z kręgów pozostających najbliżej Chmielnickiego kierowano w stronę zwolenników powstania pewien rodzaj agitacji, ale sam przywódca buntu nie miał zbyt wielkiej kontroli nad tym, co się działo. Watahy zbrojnych i luźne bandy uzbrojonych Kozaków nie potrzebowały żadnych
23
Niezwyciężony
rozkazów ani nie pytały nikogo o pozwolenie, tylko rozlały się po całej prowincji. Na Ukrainie zapanował całkowity chaos; płonęły magnackie posiadłości, rabunki i samosądy stały się rzeczą codzienną. Powstania ludowe w tamtych czasach to okrutne widowiska, które nie miały nic w spólnego z romantycznymi opowieściami, jakie później na ich temat powstały. Stopień zdesperowania i brak innych rozwiązań znalazły ujście w przemocy, która często bywa ślepa, czasami bezsensowna, ale zawsze brutalna. To, co zdarzyło się tamtego lata na Ukrainie, nie należało do żadnych wyjątków.
Po klęsce armii koronnej pod Korsuniem, na Ukrainie nie było już żadnych wojsk polsko-litewskich8. Buntownikom stawiała jeszcze słaby opór prywatna armia wystawiona przez Jeremiego Wiśniowieckiego9. Kiedy rozpoczęło się powstanie, Wiśniowiecki znajdował się na wschodnim brzegu Dniepru, ale bardzo szybko udało mu się zgromadzić wokół własnej osoby sporo luźnych oddziałów, a także wielu przerażonych sąsiadów szlachciców i Żydów. Na czele całej tej zbieraniny ruszył na zachód, w stronę bezpieczniejszych rejonów. A kiedy tak szli długie dni przez płonący, nieprzyjazny kraj, Wiśniowiecki, kierując się zasadami prostej, acz okrutnej logiki, odpowiadał na okrucieństwa Kozaków i chłopów własnym terrorem, nakręcając tym samym jeszcze bardziej spiralę przemocy i brutalności. W jakimś innym regionie inny magnat rozkazał wymordować wszystkich zbuntowanych chłopów wziętych
8 Wbrew panującemu jeszcze do niedawna przekonaniu, Wielkie Księstwo Litewskie nie utrzymywało w okresach pokojowych pierwszej połowy XVII w. żadnego zaciężnego wojska polowego. Jedyną stałą siłą zbrojną Litwy były załogi piechoty w Smoleńsku i Dyneburgu. W chwili wybuchu wojny każdorazowo tworzono armię polową od podstaw (przyp. red.).
9 Książę Jeremi Wiśniowiecki (1612-1651) był wyznania prawosławnego. Sierota, wychowywany od 1610 r. przez krewnego Konstantego Wiśniowieckiego, katolika. Nauki pobierał u jezuitów we Lwowie. W 1632 r. przeszedł na katolicyzm. Dzielny żołnierz i niezły dowódca. Brał udział w walkach z Moskwą, Kozakami, Turkami i Tatarami. W 1648 r. umiejętnie wycofał się z nielicznymi siłami z Zadnieprza, nie dając się pobić Kozakom. W oblężeniu Zbaraża (lipiec--sierpień 1649 r.) odegrał ważną rolę. Odznaczył się w bitwie pod Beresteczkiem 30 czerwca 1651 r. (przyp. red.).
24
; W NIEKTÓRYCH ZNALAZŁ ZŁOTO
do niewoli, z wyjątkiem nielicznych, których wypuścił po uprzednim odrąbaniu im prawej ręki.
Do regularnych potyczek i starć dochodziło w różnych miejscach10, ale dla większości rzeczywistych lub wydumanych wrogów zbuntowanych chłopów, ucieczka wydawała się być jedynym rozwiązaniem. Pogłoski o straszliwych masakrach i groteskowych aktach okrucieństwa szerzyły się na całej Ukrainie. Nie wszystko nosiło znamiona prawdy, jak na przykład opowieści o tym, jakoby buntownicy rozpruwali swym przeciwnikom brzuchy, aby zaszyć w nich żywe koty, albo o dzieciach smażonych na ruszcie jak prosięta, czy o matkach, które zmuszano, aby potem jadły swe własne, usmażone potomstwo. W takich sytuacjach na trzeźwą ocenę tych historii mogli pozwolić sobie tylko nieliczni. Zazwyczaj to, co było pewne, uważano za niepotwierdzone; wielu przyłączało się więc do długich kolumn uciekinierów i ciężko załadowanych wozów, od których roiło się na drogach wiodących na zachód. Wyglądało to jak wielka wędrówka ludów. Pewnego dnia pod Ostrogiem pojawiła się niekończąca się rzeka ludzi, o szerokości trzech jadących obok siebie wozów i na milę" długa, która bardzo powoli toczyła się przed siebie: ludzie opróżniali w panice swe wozy z załadowanego na nie dobytku, aby tylko móc poruszać się szybciej. Po jakimś czasie cała droga i położone przy niej pola zasłane były masą wyrzuconych, nikomu niepotrzebnych przedmiotów: książek, sprzętów kuchennych, poduszek, ubrań, rozbitych wozów oraz zagubionych dzieci. Pod Pińskiem jedna z takich kolumn została rozproszona przez Kozaków, a na otwartym polu rozegrało się okrutne polowanie, kiedy to małe grupki napastników rzucały się na przechylone wozy, wyrzucały z nich na ziemię śmiertelnie przerażonych uciekinierów, dobijając ich pchnięciem albo cięciem szabli.
Ci, którzy postanowili zostać, albo którym nie pozwolono wyjechać, stawali się obiektem ataków. Osoby, uznane przez powstańców
10 Kozacy zajęli m.in. twierdze w Kudaku i Barze, które zbudowano z myślą o ewentualnych buntach kozackich (Kudak padł po wielomiesięcznym oblężeniu: od sierpnia do października 1648 r.) (przyp. red.).
" Mila szwedzka = ok. 10 km.
25
Niezwyciężony
W NIEKTÓRYCH ZNALAZŁ ZŁOTO
1
za wrogów, kozły ofiarne albo za upatrzone ofiary, mieszkali najczęściej w małych miasteczkach. Do masakr doszło w ponad 300 miejscach. Wymordowano tysiące ludzi. Ataki przybierały przeróżne formy. W niektórych miastach mordowano tylko mężczyzn, starców i chorych; kobiety oszczędzano, ale stawały się one potem ofiarami gwałtów lub też zmuszano je do zamążpójścia wbrew ich woli; czasami łączone oba te akty przemocy. Małżeństwom odbierano dzieci i oddawano je ukraińskim rodzinom; szlachta, rabini żydowscy i inne, wysoko postawione osoby, musiały za swe życie lub wolność zapłacić okup. Niekiedy pojmanym Żydom darowy-wano życie pod warunkiem zaparcia się swej wiary; innych uprowadzali Tatarzy, aby sprzedać potem jako niewolników na jakimś azjatyckim targu. Bywało, że nie okazywano żadnego miłosierdzia i przebaczenia, a rozwścieczony tłum mordował wszystkich bez wyjątku: wysokich i niskich, kobiety i mężczyzn, dzieci i starców (stopień upojenia alkoholem bywał w takich przypadkach zazwyczaj wysoki). Powszechną metodą stało się zamykanie Żydów i innych znienawidzonych osób w synagogach, które następnie podpalano. Często, kiedy liczba jeńców zbytnio przewyższała liczbę oprawców, uciekano się do masowego topienia ofiar. Powszechnie stosowano tortury. Czasami jednak nawet pospólstwo zaprzestawało masakry, zmęczone widokiem krwi. W Tułczynie mordowanie trwało dzień i noc, aż po trzech dobach, okrutnych i pełnych zamieszania, ulice miasta wypełniło zawołanie: "Ci, którzy nadal żyją, mogą wyjść z ukrycia i nie muszą się już bać, bo dzieło zabijania dobiegło końca". Na te słowa ze stosu poskręcanych ciał i kończyn wypełzli wtedy ci, którym udało się przeżyć. Opuścili miasto i udali się na tułaczkę. Było ich trzystu, nagich i zbroczonych krwią, ale nikt już nie ważył się ich krzywdzić.
A kiedy już jakieś miasteczko zostało "oczyszczone", czy to z powodu ucieczki mieszkańców, czy też na skutek krwawych mordów, do opustoszałych domów wprowadzała się miejscowa ludność ukraińska.12
Kiedy nadeszła pełnia lata, wydawało się, że powstanie traci swój impet. Kłęby dymu, przesuwającego się nad dachami magnackich posiadłości i miejscowych miasteczek od Dniepru aż na Podole i Wołyń, stawały się coraz rzadsze. Niepokoje wśród chłopów nie rozprzestrzeniały się już na zachód i tylko gdzieniegdzie dochodziło jeszcze do pojedynczych starć, rzadziej dobiegały odgłosy bitew. Nigdzie nie widać też było Chmiemickiego i jego wojska, co z wielką ulgą przyjęli ci, którzy sprawowali rządy w Rzeczpospolitej. Potrzebowali więcej czasu, aby wystawić armię w miejsce tej, którą stracili pod Korsuniem. Na dodatek, wiosną 1648 roku zmarł król Władysław IV, nastał tym samym okres bezkrólewia, dość niebezpieczny w państwie targanym wewnętrznym konfliktem. Trzeba było jak najszybciej wybrać nowego króla, i to bez żadnej zwłoki. Chmielnicki wykorzystał okres lata, aby wystawić nowe oddziały, ściągnąć posiłki od Tatarów, wysłać swych dyplomatów do sąsiednich krajów i podporządkować sobie Ukrainę, chcąc wszelkimi możliwymi sposobami skłonić zbuntowanych chłopów, żeby wrócili do pługów i ponownie zaczęli okazywać posłuszeństwo jak dawniej. Sam był przecież posiadaczem ziemskim i choćby z tego względu sprzeciwiał się wszelkim buntom. Bardziej zależało mu na tym, aby nad chłopami postawić nowych panów, niż ustanowić nowy ład społeczny. Obawiał się również, że jeśli chaos będzie się pogłębiał, to w końcu on sam i podobni mu szlachcice sami staną się ofiarami nieprzewidywalnego tłumu.
Tymczasem Rzeczpospolita z wielkim trudem wystawiła nową armię. Wojsko składało się, jak zwykle, głównie z pułków szlacheckich. A gdyby ktoś przyjrzał się z bliska szlachcicom, kiedy tak jechali w swych błyszczących i bogatych kontuszach, zauważyłby z przekąsem, że Polacy nie wojują żelazem, tylko złotem
12 W niniejszej książce pod pojęciem "Kozaków" autor rozumie prawdopodobnie tych, którzy stanowili tzw. wojsko zaporoskie. Jego część wywodziła się z Kozaków rejestrowych, część z tzw. wypiszczyków, czyli tych, którzy nie
mieścili się w szeregach rejestru, ale uważali się za ludzi wolnych; byli oni zorganizowani w pułki, formowane na zasadzie terytorialnej. Owa pozostała masa (jak pisze autor "Ukraińcy"), jeżeli towarzyszyła wojsku, stanowiła tzw. "czerń". W literaturze zachodniej, zwłaszcza niemieckojęzycznej, często popełnia się błąd polegający na utożsamianiu kozaków (Kozagen), czyli lekkiej konnicy, wojska "autoramentu" kozackiego, z Kozakami zaporoskimi (przyp. red.).
26
27

Niezwyciężony
i srebrem. Wkrótce też i Chmielnicki wysłał w stepy swe oddziały. W połowie września jego Kozacy starli się pod Piławcami z nowo sformowanym, nie zaprawionym w bojach polskim wojskiem. Zanosiło się na kolejną, zakończoną hańbą Polaków bitwę: ich dowódcy (bardziej zajęci kłótniami między sobą niż walką z przeciwnikiem) dowiedzieli się, że do Chmielnickiego przyłączył się wielki oddział Tatarów (co nie było prawdą); dlatego też usiłowali wycofać swoje wojsko pod osłoną nocy (co było błędem). W panujących ciemnościach odwrót przemienił się wkrótce w zamieszanie i panikę (co było do przewidzenia). Kozacy z ochotą ruszyli za resztkami przepysznie ubranego polskiego wojska, uciekającego na zachód, co skończyło się oblężeniem Lwowa. Wsparty na duchu, a także wzbogacony o 250 tys. złotych polskich złożonych mu przez mieszczan lwowskich w formie kontrybucji, Chmielnicki skręcił następnie na północ. Strach przed nim szerzył się w całej Polsce. Nawet na północy, w silnie ufortyfikowanych miastach, nikt nie czuł się do końca bezpiecznie. Ci zaś, którzy mieli powód i możliwość powstrzymania buntowników, tzn. szlachta, wydawali się sparaliżowani i odrętwiali. Wielu z nich nie chciało dostrzegać zagrożenia, siedząc bezczynnie w swych posiadłościach, chociaż Chmielnicki był coraz bliżej. W październiku 1648 roku - tzn. w tym samym miesiącu, w którym nastąpiło oficjalne zakończenie wojny trzydziestoletniej - powstańcy znajdowali się już tylko 240 km od Warszawy.
28
Zło nadchodzi z zewnątrz
iewiele rzeczy jest bardziej niebezpiecznych niż triumfy.
Są one dla narodów i władców źródłem doświadczeń, które pamięć w swej przekorze zamienia najpierw w zasady, których należy bronić, potem we wzorce, które trzeba naśladować, a w końcu w mity "złotego wieku", na które można się powoływać. Nierzadko więc możemy zaobserwować w historii ludzkości, jak siła zamienia się w słabość, a przeciwieństwa zamieniają się miejscami. Nikt wcześniej nie przewidział problemów, jakimi dotknięta została Rzeczpospolita. Były one być może skutkiem nie jakiegoś konkretnego kryzysu, tylko - paradoksalnie - efektem wielkich sukcesów.
W całej Europie XVI wiek uważa się za stosunkowo spokojny okres, który pozostawił po sobie wspomnienia bogatych zbiorów, rosnącego dobrobytu, poszerzania horyzontów, ale i pewnego niepokoju. Dla Rzeczpospolitej, a przynajmniej dla rządzących nią wyższych klas, było to stulecie niezwykle szczęśliwą epoką. Blask Renesansu rozjaśnił wnętrze państwa - w przeciwieństwie na przykład do Szwecji, która w tym samym czasie lokowała się gdzieś na szarym końcu postępu. Literatura, nauka i sztuka kwitły w wielkich miastach i w prywatnych dworach magnackich. Działały tam takie postacie jak Mikołaj Kopernik - człowiek, który swym gęsim
29
Niezwyciężony
piórem skierował Ziemię na orbitę okołosłoneczną i tym samym otworzył dla niej obraz nowoczesnego świata; filozof i polityk Andrzej Frycz Modrzewski, który w swym systemie, szybko rozsławionym w całej Europie, umiejętnie połączył wsparcie dla idei silnego państwa ze zrozumieniem dla praw społecznych i równości wobec prawa; a także genialny Jan Kochanowski - najwybitniejszy przedstawiciel polskiej poezji, ze względu na swój talent i sposób pisania przywodzący na myśl współczesnych mu metafizycznych poetów angielskich, których na swój sposób wyprzedził. Były to trzy giganty, ale żadne jakieś tam olbrzymy, tylko twory pewnego "wyżu intelektualnego", który w tamtym okresie rozciągał się nad państwem. Sukcesywnie podnosił się poziom wykształcenia i miał coraz większy zasięg: coraz więcej chętnych zapisywało się na Akademię Krakowską albo rozpoczynało naukę na uczelniach zagranicznych. Jednocześnie liczba małych, lokalnych szkół zwiększyła się z 253 do 650. Skutkiem i warunkiem tego kulturalnego rozwoju była tolerancja - religijna i intelektualna, która w ówczesnym świecie miała niewiele odpowiedników.
W Europie Reformacja i Kontrreformacja otwarły podwoje dla przeróżnego rodzaju dogmatyczności i zasklepienia umysłowego. Zawsze znajdą się tacy, którzy na gruncie czystej nauki potrafią rozwiązywać trudne problemy za pomocą prostych metod. O ich akceptacji decyduje jednak głównie chęć innych osób do ich słuchania. A były to czasy, kiedy zarówno kręgi rządzące, jak i tak zwany lud w niespotykanym wcześniej stopniu dawały posłuch piewcom nowych trendów. Reformacja zyskała swych zwolenników również wśród sprawujących władzę, a zwłaszcza wśród szlachty, podczas gdy Kontrreformacja wywoływała liczne sprzeczności. W Rzeczpospolitej usiłowano pogodzić te dwa niemożliwe do połączenia prądy poprzez wprowadzenie w 1573 roku czegoś tak radykalnego jak wolność religijna.
Być może była to konieczność, która zamieniła się w cnotę. Wszystkie państwa europejskie mogły w owych czasach pochwalić się różnorodnością języków i kultur, a dotyczyło to zwłaszcza Rzeczpospolitej, która zajmując obszar 990 tys. km kwadratowych była drugim co do wielkości państwem na kontynencie. Żyło w nim około 10 milionów ludzi, a więc o połowę więcej niż we Francji,
30
Zło nadchodzi z zewnątrz
dwa razy więcej niż w Anglii i osiem razy więcej niż w Szwecji. W zachodnich regionach, a zwłaszcza w Prusach, zamieszkiwali Niemcy wyznania luterańskiego. Podczas gdy niemała część szlachty ciążyła ku któremuś z wyznań protestanckich (a zwłaszcza ku kalwinizmowi), większa część ludności mieszkającej w centrum kraju była katolikami. Na Litwie można było natknąć się natomiast na niewielkie grupy Tatarów. We wschodnich województwach zdecydowana większość mieszkańców należała do Kościoła greckokatolickiego. Jedną z mniejszości, która odgrywała dużą rolę, byli Żydzi. Stanowili oni około pięć procent ludności kraju i żyli we wszystkich miastach i większych wsiach. Ich prawa obywatelskie, religijne i ekonomiczne gwarantowały od wieków królewskie przywileje13. Mieli między innymi własny parlament - Waad-i prawodawstwo, dzięki czemu mogli funkcjonować w niezwykłej mieszance złożonej z własnej izolacji i prawa do samostanowienia. Inną grupą etniczną chronioną przez państwo byli Ormianie wyznania chrześcijańskiego. Akceptowano ich i przyznawano im prawo do częściowego samorządu. Było ich jednak niewielu, zamieszkiwali głównie w dużych miastach na Ukrainie, ale - w przeciwieństwie do Żydów - powoli podnosili swój status społeczny w chrześcijańskim społeczeństwie. Oficjalne dokumenty państwowe redagowano w pięciu językach: po polsku, niemiecku, rusku, ormiańsku i hebrajsku (w życiu codziennym funkcjonowało to zaskakująco sprawnie, głównie dzięki wykorzystaniu łaciny, która była dla całego społeczeństwa czymś na kształt lingua franca). Tolerancja miała swoje granice, a najczęściej charakteryzowała klasę rządzącą oraz ludzi wykształconych. Jej znaczenia nie można
13 Ściśle rzecz biorąc, cały stan prawny Żydów w państwie regulowany był generalnymi przywilejami królewskimi. Przywileje te jednak szlachta starała się w jak największym stopniu ograniczać. Już Kazimierz Jagiellończyk wycofał się pod jej naciskiem z wydanego przez siebie potwierdzenia dawniejszych przywilejów. Podobnie od początku XVI w. w urzędowych kodyfikacjach polskich praw państwowych (tzw. Statut Łaskiego, 1506) ograniczano i przeinaczano je na niekorzyść Żydów. Szczególnego znaczenia nabrał przywilej dla Żydów wielkopolskich, który po zatwierdzeniu przez króla Stefana Batorego z 1580 r. został uznany za obowiązujący dla Żydów zamieszkujących całe terytorium Rzeczypospolitej (przyp. red.).
31
Niezwyciężony
jednak nie doceniać. Dzięki niej mieszkańcy Rzeczpospolitej nie musieli doświadczać wojen religijnych albo wojen wywołanych z powodów teologicznych, a więc takich, do których raz za razem dochodziło w pozostałych regionach Europy. Na dodatek polska szlachta - w przeciwieństwie do swych braci w innych krajach - tylko w niewielkim stopniu zainteresowana była wielkimi konfliktami i wojnami. Magnaci mieszkający na wsi obrastali w tłuszcz w swych posiadłościach, cieszyli się z urodzaju i ze strachem spoglądali na antagonizmy i awantury polityczne, do których dochodziło poza granicami ich kraju, ponieważ wiązały się one z wielkim ryzykiem i - co było rzeczą najgorszą - ogromnymi wydatkami. Natomiast drobna szlachta nieufnie odnosiła się do władzy królewskiej i po cichu wspierała magnatów.
Jak to zwykle bywa w historii, tak szczęśliwy i znaczony sukcesami okres szczęścia miał gdzieś swoje źródło. Była nim silna i kwitnąca gospodarka. W XVI wieku liczba mieszkańców zwiększyła się w całej Europie, ale największy przyrost zaznaczył się na zachodzie. Obserwowano tam stały rozwój handlu i manufaktur, a wszystko to prowadziło do zwiększonego importu surowców i żywności. Jej ceny drastycznie rosły, częściowo na skutek zwiększonego popytu, częściowo za sprawą inflacji, do której doszło w chwili, kiedy srebro i złoto z kraju Inków i Azteków pojawiło się w Europie. Nagle uprawa ziemi stała się sprawą opłacalną, a ziemia zdrożała. Z tętniących życiem gospodarek państw położonych wzdłuż wybrzeża Atlantyku, a także z gęsto zaludnionych miast Półwyspu Iberyjskiego i Apenińskiego domagano się coraz głośniej więcej pszenicy, jęczmienia, owsa, żyta. A wielcy posiadacze ziemscy zza Łaby z chęcią odpowiadali na to zapotrzebowanie.
Zboże stało się dzięki temu najważniejszym towarem eksportowym dla państw Europy Wschodniej. Rzeczpospolita stawała się powoli spichlerzem Zachodu, podczas gdy Bałtyk awansował do roli najważniejszego morza pod względem gospodarczym. Najbardziej zyskali na tym wielcy posiadacze ziemscy, to znaczy szlachta, ponieważ tylko ona miała prawo posiadać ziemię. W ciągu 150 lat zbiory na polach należących do magnatów uległy potrojeniu, a w posiadłościach należących do drobnej szlachty zanoto-
32
Zło nadchodzi z zewnątrz
wano przyrost dwukrotny. Spadły natomiast dochody chłopskie. Zyski i wzrost produkcji nie były jednak skutkiem lepszego zarządzania. Przeciwnie, techniki uprawy ziemi na tych terenach nie zmieniały się od lat. Metody, do jakich uciekali się panowie szlachta dla poprawy wyników gospodarowania, były równie skuteczne jak prymitywne. Polegało to po prostu na coraz większym ucisku chłopów, co pogłębiało ich poddaństwo i zależność od panów. Nierzadko zmuszano ich do pracy na pańskiej ziemi przez trzy dni w tygodniu. Stało się to możliwe, ponieważ szlachta dysponowała od lat silną, niezależną władzą. Stosowała na przykład własne prawo w swych posiadłościach, podczas gdy chłopi pozbawieni byli przywileju do skarżenia panów u króla. W ten sposób włościanie zdani byli na łaskę i niełaskę swych właścicieli. Szlachta wprowadziła też liczne, czasami niezwykłe monopole, zmuszając swych chłopskich poddanych do zakupu u siebie niektórych produktów, np. wódki czy piwa. We wsiach widać było oznaki biedy: zmniejszała się ilość bydła na polach, ale za to przybywało żebraków14.
Wielcy posiadacze ziemscy brali się za uprawę ziemi w połu-dniowo-wschodnich regionach kraju, zwłaszcza na Ukrainie. To właśnie tam rodziły się prawdziwe fortuny. Ziemia była rozległa, grunty żyzne i bezpańskie. Toteż w krótkim czasie polscy i litewscy magnaci stworzyli tam potężne latyfundia. Mikołaj Potocki, dowódca oddziałów, które poniosły klęskę pod Korsuniem, pochodził z rodu, który już wkrótce potem gospodarował na ziemi o powierzchni 1,2 miliona hektarów, a więc na powierzchni większej niż cała Skania. Posiadłości takie, ze względu na swoją rozległość i charakter, przypominały raczej małe państwa. Jeremi Wiśniowiec-ki, okrutny, ale wykształcony magnat, którego wojsko jako jedyne stawiało w owym czasie opór powstańcom, rządził w praktyce całą wschodnią Ukrainą. Historia ekspansji jego rodu na tych terenach nie ma swych odpowiedników nigdzie indziej, jeśli idzie o tempo i rozmiar. W 1630 roku Wiśniowieccy kontrolowali 616 osad, a już 15 lat później liczba ta wzrosła do 38 tysięcy. Mieli pod sobą ponad 230 tysięcy poddanych, a cały majątek zaczął powoli przypominać
14 Por. np. J. Topolski, Przełom gospodarczy w Polsce XVI wieku i jego następstwa, Poznań 2000 (przyp. red.).
33

Niezwyciężony
prywatne księstwo, które oprócz armii15 mogło się także pochwalić własnym dworem16, administracją i stolicą; większa część lokalnej szlachty stała się klientami rodu, potakiwaczami i pochlebcami, tworząc tym samym bazę polityczną dla Wiśniowieckich. W swoich minipaństewkach magnaci mieli wszystko to, czego wzbraniali swemu królowi, odnosząc się przy tym do górnolotnie brzmiących, odwiecznych frazesów o wiecznych prawach szlachty, o złotej wolności szlacheckiej itp. Jak daleko zaszła ich samowola i samo władztwo, świadczy fakt, iż w swej pysze i arogancji magnaci sięgali często po broń, walcząc przeciwko sobie, co prowadziło do licznych wojen toczonych na lokalną skalę.
Tak więc Rzeczpospolita przypominała swym wyglądem stary kościół na prowincji: jego wypolerowana i błyszcząca kopuła spoczywała na drewnianej konstrukcji - szarej, prymitywnej i wielkiej. Ogromne bogactwo, przywileje i wspaniała kultura nie powstały bowiem tylko za pieniądze pochodzące z ucisku, ale również na skutek opóźnienia, żeby nie powiedzieć - zacofania.
Szlachta całej Europy patrzyła z góry na kupców, rzemieślników i właścicieli fabryk. Kapitalizm dopiero wchodził na wielkie pokoje. Postrzegano go wtedy być może jako użyteczny, ale nigdy ważny, i dobry sam w sobie. Jednak na Zachodzie dokonywała się powolna, acz niełatwa zmiana, zarówno na skutek nędzy spowodowanej zakończoną niedawno wojną trzydziestoletnią, co doprowadziło w efekcie do zakwestionowania tradycyjnych ideałów rycerskich europejskiej szlachty, jak również z powodu rosnącego znaczenia handlu i przemysłu. Tymczasem na Wschodzie zmiany przebiegały w odwrotnym kierunku. Polsko-litewska szlachta zaczęła bowiem wykorzystywać swoją silną pozycję do prowadzenia
15 Por. Czapliński, Długosz, Życie magnaterii w XVII w., s. 62-63 (przyp. red.).
16 Rosnącą rolę arystokracji i zmniejszanie się roli państwa widać na przykładzie dworu królewskiego. W XVII w. dwory magnackie rozrastały się, podczas gdy dwór królewski malał. W połowie XVI w. dwór królewski był największy i najwspanialszy w całej Rzeczpospolitej; liczył on wtedy ok. 2500-3000 osób; w połowie XVII w. było tam już tylko 500 osób, a zagraniczni dyplomaci porównywali go ze zwykłymi dworami arystokratów.
34
Zło nadchodzi z zewnątrz
polityki, która miała charakter unikalny ze względu na wrogość w stosunku do miast. Własnych mieszczan uważano za konkurentów, więc obciążano ich kolejnymi podatkami albo doprowadzano do ruiny z korzyścią dla kupców pochodzących z zagranicy17. Niektóre duże miasta, które prowadziły handel zagraniczny bezpośrednio ze swymi partnerami - przede wszystkim z wielkim i bogatym Gdańskiem - albo też te, które położone były przy szlakach, którymi transportowano zboże do portów - jak np. Toruń, Kraków, Lwów i Warszawa - miały się nadal dobrze. Jednak wiele mniejszych i średnich miast zaczęło powoli chylić się ku upadkowi, co niezbyt obchodziło magnatów, ponieważ w miejsce tych, popadających w ruinę budowali nowe, własne miasta, według własnego upodobania i za swoje pieniądze. Polskie manufaktury padały jedna za drugą. Szlachta zamieniała huty żelaza na młyny zbożowe, bo po co komu potrzebny był własny przemysł, jeśli zboże z Małopolski można było wymienić na sukno z Flandrii, szkło z Bawarii albo wyroby kowalskie z Essex? Nikomu nie przychodziło nawet na myśl, że w dłuższej perspektywie postawa taka zrodzi poważny problem, ponieważ przyzwyczajono się do utożsamiania własnego dobrobytu z bogactwem państwa, a państwo z sobą.
Polska szlachta była więc zbyt pochłonięta rozkoszowaniem się swymi przywilejami, aby móc zauważyć, iż społeczeństwo, w którym funkcjonowała, wykazuje pierwsze objawy upadku. Chłopi coraz bardziej izolowali się od mieszczan, rwały się więzi tych ostatnich z zagranicą, a w miarę, jak zwiększał się dystans między magnatami a pozostałymi mieszkańcami kraju, pojawiały się pierwsze napięcia. Jednak w żadnym innym regionie nie stały się one równie silne jak na Ukrainie.
W Polsce chłopa i pana łączyły przynajmniej język i religia; poza tym, większa część szlachty mieszkającej w Koronie zaliczała się do tzw. drobnej; i ani ilość posiadanej ziemi - nierzadko nie
17 Kupcy gdańscy, którzy cieszyli się specjalnymi przywilejami królewskimi, pozbyli się dzięki temu znaczącej konkurencji ze strony kupców z innych polskich miast. Poza tym, coraz bardziej biedniejący chłopi mieli coraz mniej pieniędzy, co dotykało nie tylko ich samych, ale również miejscowych kupców i rzemieślników (P.E.).
35

Niezwyciężony
więcej niż cztery do ośmiu hektarów, ani styl życia nie odróżniały owych biedaków z herbem od niektórych chłopów, którym powodziło się lepiej.18 Cała Ukraina podzielona była natomiast między niewielką liczbę bogatych magnatów, z których większość była Polakami, nieprzyzwoicie bogatych, wykorzystujących miejscowych chłopów, którzy ani nie mówili ich językiem, ani nie wyznawali tej samej religii. Nie była to więc zdrowa sytuacja, tym bardziej, iż magnaci zwykli byli traktować wszystkich tych, którzy nie należeli do ich wąskiego kręgu, jak chłopów albo jak przyszłych chłopów. Warunki bytowania panujące na Ukrainie były dla miejscowych włościan lepsze niż w innych regionach Rzeczpospolitej. Magnaci starali się zachęcać chłopów z północy, gdzie panowało spore zagęszczenie, do osiedlania się na ich ziemi. Stosowali też różne zachęty, po to aby przeciwdziałać ich ucieczkom na południe Ukrainy, gdzie nadal pełno było niezagospodarowanej i bezpańskiej ziemi.
To właśnie tu narodzili się Kozacy. Większość z nich była zbiegłymi chłopami, którzy opuścili swe gospodarstwa. Dla sporej liczby mieszkańców Ukrainy ciężkie, ale wolne życie Kozaka było tym, o czym marzyli. I nierzadko ich marzenie spełniało się, kiedy ucisk stawał się nie do wytrzymania. Sytuacje takie wywoływały irytację magnatów. Zarówno państwo, jak i magnaci czynili wszystko, co w ich mocy, aby okiełznać Kozaków, dążąc do zmniejszenia ich liczby. To trudne zadanie realizowano od końca XVI wieku z wielkim uporem i sporymi sukcesami, co z kolei przyczyniało się do wybuchu kolejnych powstań. Do tej pory wszystkie z nich kończyły się porażkami buntowników.
Młyny historii pracowały pełną parą na swój własny sposób. Presja wywierana przez Kozaków miała wpływ na sytuację wielkich posiadłościach ziemskich położonych na Ukrainie - dokąd bowiem mógł uciec skazany na wygnanie mieszkaniec tej krainy? Wielcy posiadacze ziemscy zaczęli więc stopniowo pozbawiać miejscową ludność kolejnych praw. Chłopom coraz bardziej ogra-
18 Przeciętny polski chłop miał około 8 hektarów ziemi - więcej niż przeciętny polski rolnik w dzisiejszych czasach. Przeciętna duża posiadłość magnacka
liczyła ponad 70 hektarów.
36
Zło nadchodzi z zewnątrz
niczano możliwość swobodnego przemieszczania się, dokładano im kolejny dzień, jaki musieli odpracowywać w ramach pańszczyzny na pańskiej ziemi. A jeśli któryś odmawiał, to nierzadko siłą i pod bronią zaciągano go na pańskie pole. Monopol, jaki szlachta posiadała na alkohol i tytoń, przyczyniał się z kolei do zwyżki cen na te towary. Magnaci nie wahali się przed różnego rodzaju oszustwami o charakterze prawnym, geodezyjnym czy finansowym. Mieli oni zwyczaj - bardziej z konieczności niż z wyboru - pozbywania się niewygodnych dla nich i uciążliwych spraw na rzecz zarządców lub dzierżawców, którymi najczęściej bywali Żydzi. W społeczeństwie istniała wówczas pewna forma antysemityzmu, a w regularnych odstępach czasu oskarżano wyznawców religii mojżeszowej o popełnianie mordów rytualnych na chrześcijanach. Ważniejsze było jednak to, iż Żydzi spełniali rolę pośredników. W ten sposób właśnie zaczęli oni z czasem symbolizować polską władzę na Ukrainie, co sprawiło, że stopniowo stali się obiektem niezadowolenia wyrażanego przez miejscową ludność. W tej części Rzeczpospolitej polska władza i pańszczyzna były czymś nietypowym, nic więc dziwnego, że niezadowolenie zamieniło się w rozgoryczenie, a z czasem w nienawiść, i to nie tylko wśród ukraińskich chłopów, ale także drobnej, poniżanej szlachty, a najbardziej wśród duchowieństwa wyznania greckokatolickiego.
Magnaci nie dostrzegali jednak, że sytuacja staje się napięta i grozi wybuchem. Nadal pogrążeni byli w wygodnej obojętności, zainteresowani tylko własnymi sprawami. Nie zauważali też pierwszych oznak świadczących o nadchodzącym kryzysie gospodarczym.
W wielu dziedzinach, a więc nie tylko w gospodarce, XVI wiek bezkonfliktowo przeszedł w wiek XVII. Jeszcze w pierwszym dziesięcioleciu nowego stulecia handel europejski wykazywał stały i silny wzrost. W 1618 roku - tak brzemiennym w skutkach dla Europy, roku, w którym rozpoczęła się w Niemczech wojna trzydziestoletnia - eksport polskiego zboża na Zachód osiągnął swój szczytowy pułap: 255 tysięcy ton. Już jednak w następnym roku nastąpił gwałtowny spadek. W całej Europie spadł popyt na produkty rolne i artykuły przemysłowe; uderzyło to również w eksport
37
Niezwyciężony
polski. A potem już sukcesywnie spadek się pogłębiał19. Na domiar złego, zaobserwowano obniżenie wysokości zbiorów. Tłumaczono to złą pogodą, mówiono też, że lata są krótsze i bardziej wilgotne. Inni twierdzili, że ziemia jest zbyt wyjałowiona, a to albo z powodu nazbyt intensywnej gospodarki, albo zbyt optymistycznych ocen dotyczących możliwości prowadzenia upraw na ziemiach gorszej jakości. Ci z magnatów, którzy nie mieli ochoty snuć "genialnych" teorii dotyczących przyczyn kryzysu, aby w ten sposób zaprzeczyć jego istnieniu, albo też nie zamierzali oszukiwać samych siebie, poprawiając wyniki finansowe kolejnymi pożyczkami na podtrzymanie upadających gospodarek, próbowali wyjść z kryzysu w dokładnie taki sam sposób, jak to już czynili wiele razy wcześniej. Zaczęli stosować większy wyzysk w stosunku do chłopów i mieszczan.
W takim postrzeganiu nadchodzącego kryzysu przez polską magnaterię chodzi jednak nie tylko o niezrozumienie jego istoty. Było ono także skutkiem wielowiekowej trucizny o nazwie "samozadowolenie", typowej dla społeczeństw o wysokim stopniu rozwoju kulturowego. Dla ludzi żyjących w tamtych czasach mogło się to wydawać rzeczą niezrozumiałą, ale z dzisiejszego punktu widzenia wiek XVI jest swego rodzaju punktem zwrotnym, i to nie tylko w zakresie kultury. Zmiany nie zachodziły oczywiście z dnia na dzień, jako że wiele składników bogatej renesansowej polsko--litewskiej kultury funkcjonowało nadal w taki sam sposób jak poprzednio. Już wkrótce jednak w miejsce otwartości pojawił się konserwatyzm, a tolerancję zastąpiła ciemnota. Bogate życie intelektualne, będące kiedyś dumą całego narodu, zaczęło wykazywać oznaki stagnacji. Spadły nakłady wydawanych książek - nie wznawiano na przykład dzieł tak znanych poetów jak Kochanowski, jako że zaczął się popyt na kalendarze i wydawnictwa teologiczne. Próby druku gazet zakończyły się niepowodzeniem, zmalała też liczba wyjazdów na zagraniczne uczelnie. Hołdowano dawnej mo-
19 Spory udział w handlu zbożem mieli Holendrzy; ok. 1615-1620 roku przez cieśniny duńskie przepływało przeciętnie 3891 holenderskich statków rocznie; ich liczbę dokładnie kontrolowali duńscy celnicy, nakładający na Holendrów swoje cła. Z kolei pod koniec lat 20 liczba statków zmniejszyła się o połowę.
38
Zło nadchodzi z zewnątrz
dzie i zwyczajom przodków, a te, które od czasów średniowiecznych spoczywały w zapomnieniu, stały się niespodziewanie znowu modne. Renesans praktykowany przez polską szlachtę był czymś, co imponowało i zadziwiało zagranicznych przybyszów. Ze swymi wygolonymi głowami, zawadiacko podkręcanymi wąsami, długimi, szytymi na wschodnią modłę kontuszami (w kolorze niebieskim dla drobnej szlachty i czerwonym dla magnatów), zdobionymi piórami czapkami bez daszka, obuszkiem zatkniętym za pasem - którego używano jako laski do podpierania się na spacerach, a także jako symbolem wyniosłości i wojowniczego usposobienia, malowanymi końmi i bogato zdobionymi, inspirowanymi sztuką antyku zbrojami (pięknymi w oglądaniu, ale mało praktycznymi w codziennym użytkowaniu) - polscy szlachcice w sposób radykalny odróżniali się od swych braci klasowych na Zachodzie. I podobnie jak pokorna uległość szlachty szwedzkiej w stosunku do paryskiej mody szła w parze z brakiem wiary we własną rolę w państwie, czującej się i zachowującej jak ubogi krewny na salonach, tak samo indywidualny, pełen przepychu styl polskiej szlachty odzwierciedlał jej absolutną wiarę w siebie i zainteresowanie sobą, i tylko sobą. Oczywiście, ulegano sztuce baroku, ale raczej niechętnie; przejmowano z niej raczej jej ułomności niż cnoty. Efektem tego była skłonność do przyswajania sobie pięknej otoczki i przesadzonych gestów.
To właśnie szlachta nadawała ton w polityce, gospodarce i kulturze. Arystokraci uważali - i nie bez racji - że żyli w najwspanialszym świecie, więc po co dokonywać w nim rewolucji? Opierali się wszystkim ideom, które niosły z sobą zmiany, a zachwyceni swą doskonałością, pogrążali się sami w sobie.
W takiej postawie szlachtę wspierali poeci, historycy, kronikarze i wszyscy inni, którzy w pierwszej ołowie XVII wieku lokowali ją w sztucznym, nierealnym świecie. Większość z tych mniej lub bardziej udanych tworów związana była z sarmatyzmem. Sam w sobie był on nie mniej i nie bardziej nierzeczywisty niż wszystkie inne zwariowane legendy o złotych wiekach, które w tamtym okresie święciły tryumfy w kręgach akademickich i teologicznych całej Europy (np. angielscy badacze starożytności twierdzili, że ich państwo założone zostało przez uciekinierów z Troi, a szwedzcy
39
Niezwyciężony
naukowcy, którzy wywodzili początki ludu szwedzkiego od wnuka Noego Magoga, przytaczali na podbudowanie swych teorii przykłady o wiele bardziej fantastyczne niż ich uczeni koledzy w Rzeczpospolitej). Problem związany z sarmatyzmem nie polegał jednak na jego treści. Chodziło raczej o to, do jakich celów go wykorzystywano. Istotą idei sarmatyzmu było twierdzenie, że polska szlachta pochodzi w prostej linii od antycznych Sarmatów. Pojawili się oni kiedyś nie wiadomo skąd, podbili ziemie położone nad Wisłą i podporządkowali sobie miejscową ludność. Sprowadzeni do roli niewolników, mieszkańcy tych ziem stali się wkrótce chłopami, a ich pogromcy panami - szlachtą. W tym genialnie skarykatury-zowanym obrazie, oddającym ówczesną rzeczywistość, pan i chłop pochodzili więc z dwóch różnych narodów. Połączył ich wspólny los, ale podzieliła krew. W najlepszym razie, skutkiem tego był sposób widzenia społeczeństwa jako fenomenu stworzonego przez naturę, nie podlegającego żadnym zmianom; w najgorszym - uznać to można za swego rodzaju rasizm klasowy.
Było to pierwsze ostrze sarmatyzmu. Drugie skierowane było przeciwko cudzoziemszczyźnie. Kiedy społeczeństwo Rzeczpospolitej w połowie XVII stulecia skierowało swój wzrok poza granice kraju, nie znalazło tam nic takiego, co mogłoby je zachwycić, ale i nic takiego, czego powinno by się bać. Patrząc na to przez pryzmat chaosu wojny trzydziestoletniej, nie powinna nas taka postawa ani zadziwiać, ani skłaniać do uznania jej za błąd. Obserwacja ta daje jednak podstawę do dosyć zwodniczych teorii. To, co złe, pochodzi z zewnątrz. Koncepcja taka była błędna, i to nie tylko ze względu na jej banalność, ale i skutki, jakie za sobą pociągnęła. Tak się bowiem składa, że "złoty wiek" Rzeczpospolitej trwał tak długo nie tylko na skutek wielkiej tolerancji i otwartości, dzięki czemu ożywiający przypływ ludzi i idei, nauki i kapitału miał tendencję stałą. Kiedy więc coraz większa liczba obrońców dawnego porządku zaczęła bronić starych zdobyczy poprzez zamykanie się na niosący zagrożenia świat zewnętrzny, to tym samym odcinano się od tego wszystkiego, dzięki czemu postęp stał się kiedyś możliwy.
Uśpiona swym dobrym samopoczuciem i zaślepiona strachem szlachta ani nie chciała, ani nie mogła widzieć tego, co się działo. Dla niej tryumfy odnoszone przez Rzeczpospolitą nie były dziełem
40
Zło nadchodzi z zewnątrz
szczęśliwego przypadku albo sprzyjającej koniunktury, tylko logicznym skutkiem tego, że tak pomyślnie broniła swych dawnych przywilejów. Uważała też, że w tym konkretnym przypadku sprawiła się o wiele lepiej niż bracia szlachta w innych krajach, na przykład szwedzcy magnaci czy rosyjscy bojarzy, o których powiadano, że zdradzili pradawne przywileje, sprzedali je, zamieniając na miskę soczewicy albo za miejsce przy pańskim stole. Bo jeśli wszystko to, co pochodziło z zagranicy, było złe, a wszystko, co nowe, szkodliwe, to istniała też taka rzecz, która była gorsza i szko-dliwsza od wszystkich innych: silne państwo, twór, który pewien angielski filozof nazwał niedawno mianem Lewiatana, wzorując je na starotestamentowym potworze - tak jak i on silne państwo było ogromne i tak jak i on potrzebowało rozumu, aby się móc ruszać, żeby przeżyć.
Upór i zdecydowanie, z jakim polsko-litewska szlachta odrzucała wszystko, co mogło wzmocnić aparat państwowy i zwiększyć władzę królewską, były również skutkiem minionych sukcesów. No bo jaką można mieć korzyść z silnego państwa? Rzeczpospolita rosła w siłę i potęgę bez pomocy takich nowomodnych tendencji. Jak już wspominałem, szlachta z zadowoleniem pędziła swój żywot we własnym państwie i nie chciała nawet słyszeć o jakichś kosztownych i niebezpiecznych wyprawach wojennych. W XVI wieku państwo nie było też narażone na niebezpieczeństwa zewnętrzne większego kalibru. Niemcy były osłabione na skutek rozbicia religijnego. Rosja chwiała się w posadach, zajęta swymi własnymi kłopotami, ponosząc kolejne porażki w wojnach z Polską; potężne imperium osmańskie stanowiło jedyne zagrożenie, to prawda, ale kierowało ono ostrza swych szabel głównie przeciwko Austriakom i Węgrom. Jeśli zaś idzie o Szwecję, to ten biedny kraj od dawna nie stanowił żadnego zagrożenia dla potężnego polskiego sąsiada; położony był na obrzeżach Europy, rządzony przez ekscentrycznych książąt, zżeranych własną ambicją, nie posiadających środków ani zasobów.
Jednak od tamtych czasów na kontynencie zmieniło się to i owo: tak Szwedzi, jak i Rosjanie poczynali sobie coraz śmielej, co irytowało, i coraz brutalniej, co przerażało. Szlachta z wzorową konsekwencją odżegnywała się jednak od wszelkich awantur wojennych.
41
Niezwyciężony
Stary król Władysław IV, porywczy, pomysłowy i wszechstronnie wykształcony władca, który na nieszczęście dla siebie, ale z pożytkiem dla innych, nigdy nie miał okazji do wykorzystania swych -jak uważał - wielkich talentów w dziedzinie wojny i dyplomacji, musiał zadowolić się kolekcjonowaniem obrazów Rubensa czy też budowaniem opery we włoskim stylu. Tak, na przykład, szykował się do włączenia Polski w wojnę trzydziestoletnią albo w zorganizowanie krucjaty przeciw imperium osmańskiemu, ale z pomysłów tych nie pozostało nic oprócz wielkich słów czy też zapisków na mapach, ponieważ szlachcie z niezwykłą zręcznością udawało się blokować plany ambitnego króla. Szlachta pokładała zaufanie w samej sobie. Cokolwiek bowiem działo się w sąsiednich krajach, to zawsze do dyspozycji Polaków była ciężka jazda, najdzielniejsza z dzielnych. Wiedziano też - a była to pewność równie niebezpieczna, jak nadzieja - że wojsko takie nie miało swego odpowiednika w całej Europie, a nawet w świecie. Już od późnego średniowiecza jazda ta, uzbrojona w zakrzywione szable i obuchy, ubrana w zbroje kryte skórami panter, udowodniła wielokrotnie, że może zmiażdżyć swą potęgą każdego Moskala, Turka, Niemca, Szweda, Duńczyka czy Węgra, który odważyłby się stanąć jej na drodze. Od początku XVII wieku Polakom udało się zmasakrować szwedzką armię ,jak stado kur" w czasie bitwy pod Kircholmem, zająć - i stracić - Moskwę jak również zatrzymać Turków pod Chocimiem. A chociaż niebezpieczeństwo czyhające poza granicami państwa polskiego stawało się coraz większe, to dowódcy stojący na czele połączonych wojsk polsko-litewskich nadal byli przekonani o swej przewadze i niezwyciężonej potędze Rzeczpospolitej.
Tak oto w Europie, której władcy wznosili wieżę Babel na fundamencie zbudowanym z państwowej machiny urzędniczej i stałej armii, istniało nadal państwo, które wybrało zupełnie inną drogę rozwoju, posiadając niewiele z tego pierwszego i jeszcze mniej z drugiego. Nie wspominając o flocie. Od początku lat czterdziestych XVII wieku miała ona wymiar symboliczny: porty, które zbudowano dla jej potrzeb, stały puste, bo szlaki wodne wypełniły się mułem. Armia była zadziwiająco mała jak na państwo, które pod względem wielkości zajmowało drugie miejsce w Europie. Oprócz
42
Zło nadchodzi z zewnątrz
gwardii królewskiej, składającej się z 1200 jazdy, i wojsk artylerii koronnej - na papierze funkcjonującej jako nowoczesna, a w praktyce cierpiącej na niedofinansowanie, brak ludzi i sprzętu, do dyspozycji państwa pozostawało jeszcze 4200 szabel na Ukrainie20, rozrzuconych po licznych garnizonach, jak również około 6000 Kozaków, pozostających na żołdzie polskiego króla, którego rozkazów nie zawsze słuchali. I to wszystko. Każdy wiedział, że to za mało, ale wszystkie wysiłki mające na celu wzmocnienie stałej armii oddziałami tak pilnie potrzebnej piechoty - czy to na drodze zaciągu, czy poboru - rozbijały się o protesty szlachty.
Powód takiej postawy miał charakter polityczny. Oddanie królowi do jego własnej dyspozycji oddziałów piechoty uważano za pierwszy krok do jego uniezależnienia się od szlachty. Nie, tylko ona mogła bronić kraju i nikt inny! Starym zwyczajem w razie jakiegoś konfliktu nieliczne oddziały królewskie uzupełniano zastępami złożonymi z jazdy, a w najgorszym wypadku pospolitym ruszeniem. Korzystniejszym rozwiązaniem było to pierwsze, jako że wielu polskich i litewskich magnatów posiadało własne, prywatne armie, które zazwyczaj przewyższały swoją liczebnością armię królewską21.
Tak więc i w tej dziedzinie przeszłe wiktorie polsko-litewskiej armii zaciemnił jej ówczesny sposób myślenia. Oczywiście, że taki
20 Autor upraszcza mocno sprawę. Owe 4200 "szabel" to było 4200 koni i porcji, czyli po odliczeniu tzw. "ślepych porcji", około 3800 żołnierzy. Było to tzw. wojsko kwarciane, czyli utrzymywane z poboru 1/4 podatku z królewsz-czyzn. Zarówno król, jak i hetmani zdawali sobie sprawę ze słabości tych sił. Dlatego starano się, aby w wojsku tym: a) służyli najwartościowsi ludzie, b) była stała rotacja, tak aby istniała obok "skadrowanego" wojska kwarcianego duża liczba ludzi obytych z wojaczką, którzy w każdej chwili mogli być powołani pod broń. Wimmer oblicza, że Rzeczpospolita mogła wystawić przy największym wysiłku finansowym nawet 100 tys. ludzi. Poza tym, gwardia królewska, według ustaleń prof. Nagielskiego, liczyła około 2000 ludzi (przyp. red.).
2'To, że Jeremi Wiśniowiecki zdołał przedrzeć się przez oddziały Chmielnickiego, spowodowane było tym, iż pod jego komendą służyło 3000 żołnierzy, a w razie potrzeby książę mógł wystawić kolejne 9000 (P.E.). W rzeczywistości, po wybuchu powstania, większość oddziałów książę Jeremi albo sam rozpuścił, albo też niektóre z nich zdezerterowały. Sam uchodził z najbardziej wiernymi chorągwiami, zapewne liczącymi nie więcej niż 3000 żołnierzy, może nawet mniej, oraz wycofującą się z nim szlachtą (przyp. red.).
43
Niezwyciężony
system świetnie funkcjonował dawniej. Wtedy obowiązywała zwodnicza i prosta hierarchia oparta na trzech stanach - na tych, co pracowali, tych, co się modlili i tych, co walczyli; a kiedy dymy nad horyzontem zwiastowały nadejście niewiernych, wojownicy chwytali po prostu swą szablę ze ściany, wskakiwali na konia i wracali okryci chwałą. Pytanie brzmiało jednak, co będzie, jeśli państwo polskie wciągnięte zostanie w którąś z wojen nowego typu. Jedna z nich całkiem niedawno spustoszyła Europę i pochłonęła mnóstwo pieniędzy, pozbawiła życia wielu ludzi i rozwiała złudzenia na przyjście dobrych czasów. Czy magnaci i ich prywatne armie dotrzymają pola nowym czasom? Nie chodziło tu tylko o to, skąd wezmą środki na ich utrzymanie i ludzi gotowych do walki, ale i o to, czy ci ostatni są na tyle lojalni, aby im zawierzyć. No, bo czego tak naprawdę mieliby bronić? I przeciwko komu? Czy mieli bronić państwa postrzeganego po prostu jako obszar liczący ileś tam tysięcy kilometrów kwadratowych, którego granice wyznaczało ileś tam słupów granicznych? A może Rzeczpospolitej rozumianej jako pewien zbiór symboli, wyobrażeń i przywilejów? Zagrożenie przeciwko przywilejom szlacheckim mogło nadejść ze strony państwa, króla, Lewiatana.
I
44
Król wojownik
N
ie narodził się dla wielkości.
Nowy król Szwecji, Karol X Gustaw, pochodził z prastarego, książęcego niemieckiego rodu Wittelsbachów, z którego w średniowieczu wywodziło się dwóch cesarzy niemieckich i jeden ze szwedzkich królów. Od tego jednak czasu spory w łonie rodu, podział posiadłości, zmiany spadkobierców i kilka innych niezbyt szczęśliwych dla rodziny wypadków natury politycznej spowodowało, że ród Wittelsbachów uległ licznym rozgałęzieniom, zbied-niał, a jego władza stała się symboliczna. Na początku XVII wieku najznamienitsza gałąź rodu, Palatynat Dwa Mosty, posiadała już tylko Cleeburg w Alzacji22. Cleeburg nazywano elektoratem, co brzmiało dość pompatycznie jak na tak mały skrawek ziemi, który
22 Karola Gustawa nazywa się czasami palatynem. Nie oznacza to, że był księciem Palatynatu, położonego na południu Niemiec nad Renem; w jego przypadku tytuł palatyna był raczej honorowy, dość popularny w cesarstwie niemieckim. Pierwotnie tytułem tym obdarzano osoby, które królowie frankijscy albo niemieccy mianowali jako swych namiestników w królewskich dobrach (słowo "palatyn" - po niemiecku "pfalz"- to zniemczona forma łacińskiego słowa "pa-latium", tzn. "pałac"). W późnym średniowieczu tytuł ten stracił swe praktyczne
znaczenie.
45
Niezwyciężony
składał się w praktyce z "otoczonego murem miasta, dwóch pałaców i kilku wsi". W 1613 roku pan na dobrach Cleeburga, Johan Casimir23, przybył z wizytą do Szwecji i poznał tam księżniczkę Katarzynę, córkę króla Karola IX i siostrę przyrodnią Gustawa II Adolfa. Między księżniczką i palatynem zrodziło się namiętne uczucie, a może było to tylko wzajemne zauroczenie? W każdym razie po dwóch miesiącach książę oświadczył się o rękę Katarzyny. Jego zamiar nie wywołał zbyt wielkiego entuzjazmu na dworze królewskim. Po pierwsze dlatego, że z trudnością akceptowano księcia jako osobę. Uważano, że jest uparty, pyszałkowaty i zarozumiały. Poza tym, kłopotliwa była również kwestia religii, którą wyznawał: należał, co prawda, do Kościoła protestanckiego, ale wyznania zreformowanego i to nie luterańskiego. Różnice między obu tymi wyznaniami mogą wydawać się nam dzisiaj niewiele znaczące, ale dla wszystkich, którzy kwestie wiary traktowali w XVII wieku z aptekarską dokładnością, nie były one aż tak mało istotne. Po trzecie, książę i jego zubożały ród nie posiadali nic oprócz wspomnień i przodków: wywodzili się ze szlachetnego pnia, ale -jak wiadomo - nie wystarcza to do utrzymania dworu lub do zapłacenia żołdu wojsku. Jednak upór Katarzyny oraz pewne gwarancje finansowe doprowadziły do szczęśliwego finału: w lipcu 1615 roku odbyło się wesele. Po kilku latach pobytu w Szwecji Johan Casimir i jego małżonka przenieśli się z powrotem do Cleeburga. Uważano wtedy, że Katarzyna jest dla Szwecji stracona, a jej przedwczesna śmierć i pośmiertnie ogłoszone wspomnienia miały dowodzić, że mogła wybrać sobie lepszą partię.
Oboje wyjechali ze Szwecji w 1618 roku, tak znaczącym dla historii Europy. Cztery lata później młoda para powróciła do ojczyzny księżniczki, tym razem jako uchodźcy. Kiedy w Niemczech rozszalała się wojna, prawdziwy protestant, jakim był Johan Casimir, ani przez chwilę nie wahał się, po której stanąć stronie. Decyzja, jaką podjął, wymagała sporej odwagi, ponieważ książę nie dyspo-
23 Johan Casimir (1589-1652), mąż przyrodniej siostry Gustawa Adolfa, Katarzyny, to po szwedzku Jan Kazimierz. Będę jednak w dalszej części używał szwedzkiego imienia księcia, aby odróżnić go od polskiego króla Jana Kazimierza, który także jest bohaterem tej książki; więcej na jego temat w przypisach (przyp. tłum.).
46
Król wojownik
nował odpowiednimi środkami na obronę swego państewka. Niewielki Cleeburg został oczywiście zajęty przez siły Ligi Katolickiej, a rodzinę księcia zmuszono do opuszczenia swoich dóbr. Po przybyciu do Szwecji przydzielono Johanowi Casimirowi i jego małżonce tymczasowo zamek w Nykóping, i to właśnie tam, 8 listopada 1622 roku urodziło się ich czwarte dziecko. Był to chłopiec, któremu po dziadku - Karolu IX - nadano na chrzcie imię Karol, a po wuju - królu Gustawie II Adolfie - imię Gustaw; otrzymał także tytuły palatyna Renu, księcia Jiilich, Klewe i Burga, hrabiego Veldenz, Spannheim, Marek i Ravensburga oraz pana na Ravenstein.
Rodzina otrzymała do swej dyspozycji zamek w Stegeborgu, w prowincji Óstergótland i wkrótce jej sytuacja finansowa znacznie się poprawiła. Johan Casimir wykonywał różne misje zlecane mu przez dwór, stał się również zausznikiem samego króla. Temu pierwszemu zawdzięczał sławę, to drugie stało się powodem ogólnej zazdrości. Tymczasem Katarzyna pielęgnowała swą stale powiększającą się trzódkę. Była jedną z tych silnych żon arystokratów, które z powodu ciągłej nieobecności męża w domu spowodowanej wojnami, podróżami i służbą dla króla, musiały wziąć na swe barki zarządzanie posiadłością i wychowanie dzieci. Jej spokojny i zrównoważony charakter stanowił przeciwwagę dla ewentualnych nierozważnych zachowań, do których kusiła ją czasami jej sztywna religijność. Dom stanowił dla niej bezpieczny azyl, chociaż nie miał zbyt otwartego charakteru. Rodzina prowadziła życie codzienne na sposób niemiecki, ale na książęcym poziomie, i nie byłoby potrzeby rozpisywać się na temat samotności czy wyobcowania, gdyby nie fakt, iż pałac Stegeborg położony był na wyspie. Dlatego też z tych całkiem naturalnych względów oboje małżonkowie spędzali z sobą każdą wolną chwilę, a "domem" nazywali posiadłości zostawione w Niemczech.
Karol Gustaw był ich najstarszym i najukochańszym dzieckiem. Dla ojca wybór był oczywisty. Miał wielkie oczekiwania dotyczące przyszłości syna, a pokrewieństwo z wujem Gustawem II Adolfem - królem Szwecji - oznaczało, że tylko jakiś nieszczęśliwy przypadek mógł pokrzyżować plany księcia. Jak wielu innych ojców stojących na czele arystokratycznych rodów, Johan Casimir dość rzadko
47
Niezwyciężony
przebywał w domu, co oznacza, że we wczesnej młodości Karola Gustawa jego ojciec pozostawał gdzieś w cieniu, jako osoba wzbudzająca szacunek i podziw, choć z drugiej strony mglista i zagadkowa, odwiedzająca od czasu do czasu pałac w Stegeborgu i zasypująca każdego, kto chciał go słuchać, napomnieniami o cnocie, posłuszeństwie i konieczności prowadzenia oszczędnego trybu życia. Matka chłopca znała przyczyny takiego zachowania swego męża, więc roztoczyła nad swym pierworodnym macierzyńską opiekę, czasami może zbyt troskliwą, ponieważ taką już miała naturę; impulsem do tego była głównie kondycja fizyczna Karola Gustawa: był drobny, niewysoki, szczupły. Jak to jednak często bywa, część tej przesadnej troskliwości dotyczącej zdrowia syna przeszła potem na chłopca, przez co uznawano go za delikatnego i wrażliwego. Cechy te uległy wzmocnieniu we wczesnej młodości, kiedy ze względu na brak towarzystwa z odpowiednich sfer, Karol spędzał czas niemal wyłącznie ze swymi siostrami. Była to druga strona wczesnego okresu wychowawczego przyszłego króla. Równoważyło ją jednak silne poczucie bezpieczeństwa i pełna miłości opieka, pod jaką pozostawał od samego początku. Dlatego też wyrósł na ciekawego życia, otwartego i rozmownego chłopca, który swym wdziękiem potrafił czarować rodzeństwo i służbę.
Świadomy od najwcześniejszych lat tytułu, jakim go obdarzono, oraz ambitnych oczekiwań ze strony ojca, Karol Gustaw szybko nauczył się żądać dla siebie odpowiedniego szacunku. Opowiadano, że kiedy miał sześć lat, rozpłakał się tylko dlatego, że w jednym z listów napisanych do domu ojciec zapomniał o wszystkich przynależnych chłopcu tytułach i nazwał go tylko junkrem. Szybko jednak zyskał pewność siebie, dzięki czemu kwestie tytularne stały się dla niego środkiem, a nie celem. Różnił się tym od swego dumnego i kłótliwego ojca, a przede wszystkim od o siedem lat młodszego brata Adolfa Johana, który odziedziczył po Johanie Casimirze tylko nieliczne cechy pozytywne, a za to wszystkie jego wady. W przyszłości miał wyjść z cienia swego starszego brata jako arogancki i choleryczny nieudacznik.
Jednak dorastanie w izolacji od świata, który jednocześnie stawał się wyzwaniem, prowadziło do powstania pewnych wewnętrznych napięć. Młody Karol Gustaw łatwo wybuchał płaczem, co nie
48
Król wojownik
byłoby takie dziwne, jako że przypadłość tę dzielił z większością innych ludzi, będących w jego wieku. W tym jednak przypadku zachowanie takie było wyrazem stanu psychicznego, świadczącego o występującym czasami braku równowagi, prowadzącym do skrajnych zachowań. W jednej chwili był spokojny i całkowicie nad sobą panował; w następnej pojawiał się mroczny, pełen wewnętrznej pustki nastrój. Takie stany związane z brakiem równowagi stały się z czasem kłopotliwe dla całego otoczenia, a zwłaszcza dla nauczycieli młodego księcia, którzy uważali, że łatwo się on dekoncentruje. To, że inne osoby z jego otoczenia mogły to wytrzymać, było możliwe głównie dzięki temu, iż ta nieznośna cecha stanowiła, na szczęście, jedną z nielicznych wad na tle wielu zalet. Zmysły chłopca chłonęły bowiem impulsy płynące z jego otoczenia, dzięki czemu dość wcześnie rozwinął w sobie umiejętność krytycznego i wyraźnego postrzegania innych osób i zachodzących zjawisk.
Naukę rozpoczął już we wczesnych latach chłopięcych. Oprócz surowej dyscypliny religijnej wpajanej mu przez matkę, uczył się głównie czytać i pisać, po niemiecku i szwedzku; zdobył też podstawy języka naukowców i elit: łaciny. W 1634 roku, mając dwanaście lat, wyjechał ze Stegeborga i udał się na dwór królewski. Miał tam kontynuować naukę w stopniu szerszym, niż miało to miejsce na położonym z dala od skupisk ludzkich zamku w Stegeborgu. Za decyzją tą stały także inne, ukryte motywy.
Pozycja rodziny palatyna Johana Casimira uległa bowiem zmianie z chwilą śmierci króla Gustawa II Adolfa w bitwie pod Liitzen w listopadzie 1632 roku, i to na gorsze. Król nie zadbał o ich sprawy w swym testamencie, więc chociaż nadal uważani byli za członków rodziny królewskiej, to nie rokowało to dobrze na przyszłość. Dla rządu regencyjnego, sprawującego pod kierownictwem kanclerza Axela Oxenstierny24 władzę w państwie, niemiecka rodzina
24 Axel Gustavson Oxenstierna (1583-1654). Polityk szwedzki. Od 1612 r. kanclerz Szwecji. Podczas wojny z Polską (1621-1629) generalny gubernator Prus, aż do 1635 r. Doradca Gustawa Adolfa podczas jego wyprawy do Niemiec w czasie wojny trzydziestoletniej. W 1632 r. namiestnik Nadrenii; wówczas to zręcznymi manewrami doprowadził królowi posiłki pod Norymbergę. Po śmierci Gustawa Adolfa pod Lutzen (1632) stanął na czele rządu szwedzkiego. W swojej
49
Niezwyciężony
Wittelsbachów, mieszkająca w Stegeborgu, stała się przedmiotem dużej niechęci. Stawiano sobie na przykład pytanie, czy któryś z członków rodziny miałby prawo do tronu szwedzkiego w razie śmierci niepełnoletniej Krystyny? Testament Gustawa Adolfa milczał na ten temat, jak również w wielu innych sprawach. Po kraju krążyło wiele różnych, sprzecznych ze sobą opinii dotyczących tej kwestii: według jednych, błogosławionej pamięci król miał uznać swego siostrzeńca Karola Gustawa za uprawnionego do ewentualnego zastąpienia Krystyny na tronie; według innej wersji, król miał przestrzegać przed takim rozwiązaniem. Ta ostatnia opinia pochodziła od samego kanclerza Oxenstierny, który był zagorzałym przeciwnikiem rodziny palatyna w ogóle, a w kwestii wstąpienia na tron w szczególności.
Nie wynikało to tylko z chęci obrony praw Krystyny do tronu albo oddania, jakie żywił dla niej kanclerz. Istniały także przyczyny natury politycznej. Za sprawą ojca królewny - Gustawa Adolfa - szwedzka arystokracja osiągnęła coś na kształt historycznego kompromisu, będącego zupełnym przeciwieństwem stosunków, jakie panowały między szlachtą Rzeczpospolitej a jej królem. Kompromis ten oznaczał, że szwedzka magnateria nie sprzeciwiała się budowie silnego, scentralizowanego państwa. Przeciwnie, posłusznie zaczęła wspierać ten niezwykły, kosztowny i groźny pomysł. Odbyło się to jednak na zasadzie umowy polegającej na tym, iż władza królewska zobowiązała się w zamian do obrony przywilejów magnackich i wpływów, jakimi klasa ta cieszyła się w Szwecji. I tak też się stało, a wynik tego kompromisu okazał się szczęśliwy zarówno dla panującego, jak i dla arystokracji.
Już pierwszy kompromis dał magnaterii szwedzkiej dostęp do władzy, a po śmierci króla jej kontrola nad sprawami państwowymi wzrosła jeszcze bardziej. Jak długo na tronie Szwecji nie zasiadała żadna uprawniona do tego osoba, tak długo Oxenstierna i jego współpracownicy w radzie państwa byli w praktyce panami i wład-
polityce zrezygnował z dalekosiężnych celów Gustawa Adolfa, usiłując utrzymać zdobycze Szwecji nad Bałtykiem. Od 1636 r., jako jeden z regentów małoletniej królowej Krystyny, kierował polityką zagraniczną królestwa szwedzkiego (więcej na jego temat na końcu książki - przyp. red.).
50
Król wojownik
cami kraju. Dopuszczenie do panowania nowej dynastii, na której czele na dodatek stałby zdecydowany, świadomy swych celów i kłótliwy Niemiec, oznaczało ryzyko zawalenia się całej tej kruchej budowli. Dlatego też zaraz po śmierci króla Oxenstierna zaczął odsuwać palatyna od dyskusji na temat sukcesji, a czynił to metodą małych kroków. Osiągnął w tej dziedzinie spore sukcesy.
Poprzez wysłanie swego pierworodnego syna na dwór do Sztokholmu, Johan Casimir zamierzał poprawić własną pozycję, a także wnieść pretensje swoje, swego syna i rodu Wittelsbachów do czegokolwiek. Rozważał też i miał nadzieję na zaaranżowanie w przyszłości małżeństwa między Krystyną a Karolem Gustawem. Pomysł ten - gdyby udało się go zrealizować - usunąłby z drogi do tronu wszystkie istniejące przeszkody, a także położyłby kres sprzeciwom i podstępnym gierkom, aranżowanym przez kanclerza i jego zwolenników w celu odsunięcia palatyna od władzy. Było to nieźle pomyślane. Matka Krystyny, piękna, ale chora umysłowo królowa wdowa, okazywała sympatię rodzinie zamieszkującej pałac w Stegeborgu. Przyjmowała ją u siebie i zasięgała różnych porad. Dzieci palatyna były również mile widziane jako współtowarzysze zabaw dla zdolnej, ale osamotnionej Krystyny, która w przyszłości miała zostać królową i władczynią Szwecji. Nieśmiała królewna dość wcześnie znalazła się pod urokiem elokwentnego, niespokojnego i pomysłowego młodzieńca. Połączenie kuzynów więzami małżeńskimi mogłoby oczywiście zwiększyć szansę Karola na przygotowanie się do poważniejszej rozgrywki w przyszłości.
Mimo cichej walki o władzę, jaka toczyła się za jego plecami, Karol Gustaw nadal pozostawał członkiem rodziny królewskiej. Zadomowił się już na zamku w Sztokholmie, a rada państwa wzięła na siebie obowiązki związane z jego wychowaniem. Jak to zwykle bywało w rodzinach książęcych lub arystokratycznych, dla młodych chłopców przygotowywano ambitny i kompletny program dotyczący wykształcenia. Karol Gustaw nie był w tym względzie żadnym wyjątkiem. Wiele razy nie udawało się jednak w pełni zrealizować ambitnych i szczegółowych zamierzeń. Chłopiec nie był zbyt zdolny, i w przeciwieństwie do swej kuzynki Krystyny, która wykorzystywała książki tak, jak ślimak swą muszlę, studia nigdy go nie kusiły. Nigdy też nie objawił się w nim geniusz naukowy.
51
Niezwyciężony
Niektóre lekcje odbywały się w formie spotkań z najbardziej wpływowymi i znanymi osobami z kręgów wojskowych. Jedną z nich był naznaczony latami spędzonymi na wojnach i w niewoli sam Carl Carlsson Gyllenhielm, spokrewniony z palatynem, a jednocześnie zaliczany do tych jego nielicznych sprzymierzeńców, którzy zasiadali w radzie państwa25. Jednak spora część wiedzy, jaką wpajano Karolowi, była teorią. Jak zwykle, najbardziej ćwiczono chłopca w językach obcych, a do łaciny doszedł jeszcze francuski, który w tamtym okresie zaczął zdobywać sobie rangę języka dyplomatów. Oprócz zwyczajowego studiowania Pisma Świętego, wbijano mu również do głowy sporą dawkę teologii, najważniejsze elementy historii państwa szwedzkiego, idee polityczne kilku współczesnych myślicieli, a także podstawowy przedmiot wykształcenia każdego mieszkańca XVII-wiecznej Europy: klasyków antycznych - Appiana, Terencjusza, Justinusa, Cycerona, Wegecjusza, Kurcjusza, jak również Liwiusza i Tacyta.
Dla dwunastoletniego chłopca większa część wiedzy, jaką mu wpajano, przypominała zmieloną, niezrozumiałą papkę, a gdzie nie wystarczyło zdolności, brakowało koncentracji. Z trudem radził sobie z łaciną, a wśród wielu ćwiczeń pisemnych znaleźć można i takie, gdzie Karol z rezygnacją graniczącą ze zdesperowaniem dopisywał na marginesie słowa: "już nie mogę", ,już nie mogę". I nie chodziło o to, że był nieszczęśliwy z powodu przeprowadzki ze Stegeborga do Sztokholmu. Wprost przeciwnie. Życie na dworze dostarczało mu nawet zbyt wielu rozrywek i kusiło tak młodego, spragnionego życia młodzieńca. We wszystkich rodzinach magnackich wychowanie obejmowało także tak zwane sporty rycerskie, toteż Karol Gustaw, ze swą niespokojną naturą, znalazł upodobanie w konnej jeździe, tańcu i posługiwaniu się bronią. Łatwo też zgadnąć, co się potem stało. Mając za sobą okres dzieciństwa wypełnionego miłością i zakazami, Karol Gustaw oddał się teraz temu, na co jego matka nie chciała albo nie mogła mu wcześniej
25 Gyllenhielm (1574-1650) był nieślubnym synem Karola IX, a więc dalekim kuzynem Gustawa II Adolfa; jego żoną była córka pastora z Óstergótland. W pierwszych latach XVII w. dowodził armią szwedzką w Inflantach. Pobity m.in. przez hetmana litewskiego Karola Radziwiłła 27 września 1605 r. pod Kokenhauzen (przyp. red.).
52
Król wojownik
pozwolić. Tak więc z radością grał w piłkę, polował, pojawiał się na balach organizowanych na dworze, turniejach i sztukach teatralnych; brał udział w weselach i paradach, uczył się sztuki fechtun-ku, jak również chodził na pogrzeby i chrzciny. Nic więc dziwnego, że prowadząc taki tryb życia, miał ogromne kłopoty z rannym wstawaniem.
Od czasu do czasu jego nienasycony umysł zagłębiał się także w jakiejś dziedzinie wiedzy, która budziła jego zaciekawienie lub szacunek, a chwile te świadczyły o tym, że młodzieniec nie był zupełnym zerem o błękitnej krwi. Weźmy dla przykładu klasyków. Kiedy już zdołał przebić się przez twardą skorupę gramatyki łacińskiej, zauważył -jak zrobiło to wielu innych przed nim i po nim - że dzieła historyczne to wielka rzecz, która na dodatek pobudza do dalszych studiów. Dlatego też całkiem świadomie i z upodobaniem jego nauczyciele zatrzymywali się na dłużej przy nazwiskach wielkich polityków i wodzów: Germanika, Cezara, Aleksandra itp. Chłopiec reagował na to pozytywnie, najpierw z ciekawością, a potem z podziwem. To, że to właśnie wtedy zrodziła się w nim, niejasna jeszcze, ale silna wola, aby w jakiś sposób pójść w ślady tych, o których czytał, jest rzeczą oczywistą, zwłaszcza, że czasy, w jakich żył, kształtowane były równie silnie atmosferą wojny, jak i bezkrytycznym stosunkiem do starożytnych.
W tym samym czasie w jego umyśle na stałe zadomowiły się pewne idee, które dopiero przybierały określony kształt. Chodziło o wyższość władcy w stosunku do innych osób i o jego nieograniczone niczym prawa. Takie wyobrażenia, które zazwyczaj nazywamy absolutyzmem, nie pojawiały, się co prawda, w starożytnych dramatach o wielkich bohaterach, ale miały w sobie moc wzruszenia bryły świata i umysłu młodego księcia. Miały one również odgrywać dość znaczącą rolę w dorosłym życiu Karola Gustawa, aby później stać się nieodłącznym atrybutem jego następców. Miały też zmienić od podstaw Szwecję i całą Europę. Przyszły król Szwecji studiował na przykład dzieła retoryczne o prawie państwowym Jeana Pierre'a Bodina. Francuz był jednym z pierwszych pionierów pojęcia suwerenność. Było ono wykorzystywane nagminnie przez niezliczonych ideologów, polityków i filozofów dworskich, którzy - przerażeni otaczającym ich chaosem i rozpadem dawnych
53
Niezwyciężony
wartości - widzieli ratunek w powstaniu władzy ziemskiej stojącej ponad wszystkim, a mówiąc bardziej obrazowo - w usadowieniu na tronie monarchy, czyli tzw. monos archon, jedynowładcy, którego władzy nikt nie mógłby zakwestionować ani podważać jego decyzji. W podtekście takiego sposobu myślenia znajduje się uproszczona figura myślowa: władza autorytarna zamiast chaosu26.
Dla młodego Karola Gustawa pytanie, kto mieszał łyżką, stało się równie ważne, jak pytanie, co w niej było. W tym samym czasie, w którym księcia zaprzątały podobne myśli, na jego osobistego nauczyciela wyznaczono młodego magistra nauk z uniwersytetu w Dorpacie27, Bengta Baaza. Mówiono o nim, że jest gorliwy, posiada rozległą wiedzę i że jest intrygantem. Osobą, która powierzyła pochodzącemu ze Smalandu Baazowi tak odpowiedzialne zadanie, był inny przyjaciel palatyna zasiadający w radzie, Johan Skytte28. Był to ten sam profesor retoryki, który swego czasu uczył młodego Gustawa Adolfa, a później zrobił wielką karierę w administracji państwowej, między innymi jako namiestnik, generalny gubernator i dyplomata. Skytte przy licznych okazjach popadał w konflikty z Axelem Oxenstierna i innymi magnatami zasiadającymi w radzie państwa. Przedmiotem sporu były takie kwestie jak wzięcie w obronę przez Skyttego palatyna i jego sposobu bycia, z powodu którego nazywano go zarozumiałym, schlebiającym wszystkim karierowiczem, próby przeprowadzenia korzystnej dla chłopów reformy w Inflantach albo ciągłe nawoływanie do pokoju. Profesor Skytte był poza tym najzagorzalszym w państwie zwolennikiem wzmocnionej władzy królewskiej, co z oczywistych względów drażniło kanclerza, który nie tylko opowiadał się za wzmocnieniem wpływów arystokracji, ale i działał na jej rzecz.
26 Był to powrót do średniowiecznej koncepcji uniwersalnej władzy cesarskiej. Por. J. Baszkiewicz, Myśl polityczna wieków średnich, Poznań 1998; - W. Ullman, Średniowieczne korzenie renesansowego humanizmu, Łódź 1985 (przyp. red.).
27 Dorpat - dziś miejscowość Tartu w Estonii (przyp. tłum.).
28 Johan Schroderus Skytte (1577-1645), wychowawca Gustawa Adolfa. Generalny gubernator Inflant, Ingermanlandu (Ingrii) i Karelii. Założyciel akademii w Dorpacie (Tartu) (przyp. red.).
54
Król wojownik
Bengt Baaz był klientem29 Skyttego, uczniem i zwolennikiem jego teorii. Wspólnie z synem profesora, w 1632 roku wydał rozprawę okraszoną cytatami z Bodina, w której za najlepszą formę rządzenia państwem uznał monarchię, gdzie lud podlega prawom stanowionym przez władcę, a władca podlega tylko Bogu.
Takim to sposobem Karol Gustaw sukcesywnie układał kolejne kamienie węgielne w miejscu, gdzie rosła budowla wznoszona na elementach tworzących wizję jego świata: miał tam już wiarę, a teraz z jednej strony dołożył podziw dla bohaterskich czynów i energię w działaniu, a z drugiej - przekonanie o błogosławieństwie silnej władzy wykonawczej.
Baaz był ambitnym i oddanym swej pracy nauczycielem, a jego metody wychowawcze miały nierzadko dość szokujący charakter: przy jakiejś okazji pozwolił sobie wyrwać dwa zęby tylko po to, aby skłonić swojego ucznia do otwarcia ust w czasie wizyty cyrulika. Chociaż miewał problemy z dobrą, ale przekorną materią, którą miał pod swą opieką, to starał się ciągle iść naprzód. Jeszcze w wieku szesnastu lat Karol Gustaw miał kłopoty z pisaniem listów, ale już wkrótce uporczywe metody stosowane przez Baaza zaczęły dawać pierwsze rezultaty. Z widoczną ulgą nauczyciel mógł wreszcie napisać do matki chłopca: "Jestem całkiem zadowolony, że zagłębił się on bardziej w sprawy nauki, że się do niej z radością przykłada, i że zrezygnował z takich głupstw jak gra w piłkę czy inne psoty". Sytuacja uległa dalszej poprawie, kiedy późną zimą 1638 roku Karol Gustaw wyjechał do Uppsali, aby kontynuować naukę na tamtejszym uniwersytecie. Towarzyszyło mu dwanaście osób, chociaż kształcenie miało trwać tylko przez jeden semestr. W bezpiecznej odległości od pokus wielkiego miasta młody książę przez kilka miesięcy uczył się gorliwie, co z jednej strony cieszyło, a z drugiej - zadziwiało.
29 Klient - pod tym pojęciem rozumiemy tutaj osobę, która pozostaje w kręgu wpływów innej, wyżej postawionej osoby, starając się czerpać z tego powodu osobiste korzyści, a jednocześnie stanowi wsparcie dla swego patrona, np. w sprawach politycznych. Por. A. Mączak, Klientela. Nieformalne systemy władzy w Polsce i Europie XVI-XVIII w., wyd. 2, Warszawa 2000 (przyp. red.).
55
Niezwyciężony
Król wojownik
Jego nauczyciel, Baaz, był zadowolony, i to nie tylko z postępów czynionych przez swego ucznia. Co prawda, życie w tak prowincjonalnym mieście jak Uppsala nie rozpieszczało ich zbyt wielką ilością atrakcji, ale za to mieszkali na kwaterze u profesora teologii Johannesa Lenaeusa, którego żona serwowała im smakołyki ze swej kuchni. Dwa razy dziennie podawała na stół "sześć, a czasami osiem smacznych dań". Na dodatek, pani Lenaeus przygotowywała do każdego posiłku "kilka czystych serwetek i zmieniała zastawę", co uznać można za prawdziwy ewenement w tych brudnych czasach, kiedy najczęściej posługiwano się wspólnymi sztućcami, a obrusy uważano za luksus. Nawet sam Karol Gustaw dał upust swym zachciankom kulinarnym, może nawet za bardzo: to właśnie wtedy dał o sobie znać jego apetyt - niezaspokojony jak jego własna natura.
Książę oddawał się naukom z coraz większą intensywnością. Od ponad roku jego postępy w edukacji nadzorował bezpośrednio nie kto inny jak sam kanclerz Oxenstierna, i wystarczyło tylko, że na jego czole pojawiło się kilka groźnych zmarszczek, aby pobudzić Baaza do jeszcze większego wysiłku dydaktycznego. Działo się to w czasie, kiedy informacje docierające do kanclerza z Niemiec zawierały tylko same złe wieści i skargi, tak że kanclerz zawalony był pracą, czując ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności. Jest więc rzeczą zadziwiającą, że wziął na swe barki jeszcze jedno zadanie. Można to częściowo wytłumaczyć nieoczekiwaną poprawą stosunków między rodziną palatyna a arystokratami zasiadającymi w radzie. Mieli oni już po dziurki w nosie zachowania królowej wdowy po śmierci Gustawa Adolfa30, jak również innych dziwactw, którymi zaskakiwała swoje otoczenie. Dlatego też rada

30 Po śmierci króla Rada Regencyjna przejęła ster władzy w państwie i - używając współczesnej terminologii pozbawiła Marię Eleonorę (matkę Krystyny) praw rodzicielskich oraz odsunęła ją od bezpośredniego wpływu na sprawy państwowe. Maria Eleonora pochodziła z Niemiec. Uważano ją za najpiękniejszą królową w Europie. Jednak mimo najszczerszych chęci nie można byłoby wymienić jakichkolwiek talentów, którymi mogłaby się pochwalić. Była za to kapryśna, egoistyczna i niezrównoważona psychicznie. Mimo iż jej małżeństwo z Gustawem Adolfem zawsze uważano za związek z rozsądku, to od samego początku życie królewskiej pary toczyło się szczęśliwie. Śmierć króla spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Po tym zdarzeniu Maria Eleonora nigdy nie wróciła do
56
zdecydowała, aby rozdzielić ją z Krystyną. Rodzina palatyna, a zwłaszcza matka Karola Gustawa Katarzyna, pomogła - ku wielkiej uldze Oxenstierny - w przeprowadzeniu tego delikatnego zamiaru. Decyzja kanclerza o sprawowaniu bezpośredniego nadzoru nad wykształceniem Karola Gustawa częściowo spowodowana była faktem, iż Oxenstierna zaniepokoił się w pewnym momencie tym, co działo się z młodym księciem i w jego otoczeniu. Dlatego też zdecydował się na działania, które pozwoliłyby mu mieć na to bezpośredni wpływ. W tamtym okresie zaczęła się bowiem gromadzić wokół rodziny palatyna cała rzesza osób podejrzanych i przypadkowych; niektóre z nich były przyjaciółmi lub klientami Johana Casimira, inne wywodziły się z kręgów, które propagowały ideę silnej władzy królewskiej, a pozostali znaleźli się tam ze względu na swój wrogi stosunek do Oxenstierny i jego potężnej kamaryli dworskiej. Nie zabrakło też zwykłych oportunistów, liczących na to, iż koło fortuny obróci się kiedyś z korzyścią dla nich, gdyby Karol Gustaw wstąpił na tron. Jednym z tych ostatnich był między innymi przyjaciel księcia z Uppsali - Lenaeus.
Oxenstierna zabrał się do sprawy z powagą i dokładnością, która cechowała całą jego działalność. Pewnego dnia dokonał niezapowiedzianej inspekcji w komnatach Karola Gustawa i z przerażeniem
pełni sił. Zamknęła się wraz z córką w kilku pokojach, gdzie wszystko, łącznie z oknami, zakryte zostało czarnym materiałem. Tam, w blasku świec, zapłakiwa-ła się do szaleństwa. Rozkazała, aby ciało jej małżonka nie oddawano ziemi, dopóki ona sama nie podąży w ślad za nim. Poleciła, aby nie zamykano trumny i każdego ranka zjawiała się nad otwartym wiekiem, spoglądając na ciało męża, oddając mu hołdy, nie zważając, że ciało coraz bardziej czernieje i gnije i że nie dało się już rozpoznać rysów twarzy. W czerwcu 1634 r udało się w końcu pogrzebać ciało króla w kościele Riddarholm, ale wkrótce potem królowa zeszła do krypty, próbując ułożyć się obok gnijącego trupa. W końcu zniesmaczony tym Axel Oxenstierna postawił straż u wejścia do grobowca, aby zapobiec dalszym podobnym incydentom. Kilka lat później Maria Eleonora, przebrana za mieszczkę, uciekła podziemnym tunelem, wykopanym w ogrodzie między jej komnatą na zamku w Gripsholm a pobliskim jeziorem. Wkrótce potem odnalazła się w Danii. Członkowie rady, rozzłoszczeni tym postępkiem, nakazali natychmiast wykreślić jej imię ze wszystkich modlitewników, a oprócz tego przestali łożyć na jej utrzymanie. Później wykorzystali fakt ucieczki królowej jako jeden z pretekstów do agresji na Danię w 1643 r.
57
Niezwyciężony
Król wojownik
ujrzał, że znane wszystkim skąpstwo Johana Casimira zaszło trochę za daleko: w pokoju chłopca brakowało na przykład tapet na ścianach i szafy na książki, a same książki były już bardzo zniszczone. Kanclerz zainteresował się też programem nauczania, uprościł plan zajęć i między innymi wykreślił z programu część materiału dotyczącego przedmiotów teologicznych, chociaż uważano je wtedy za niezbędny fundament wykształcenia. Na dodatek, skierował chłopca do swej kancelarii na krótki kurs wiedzy o sprawach państwowych, a w końcu - mimo protestów ojca, skarżącego się na brak pieniędzy - wysłał Karola Gustawa na studia za granicę. Wreszcie zaprosił go do siebie i zrobił mu egzamin ze zdobytej wiedzy.
Karol Gustaw spędził na uniwersytecie w Uppsali tylko jeden krótki semestr, który dobiegł końca późną wiosną 1638 roku. Książę, liczący wtedy 16 lat, musiał najpierw zdać wspomniany wyżej egzamin ustny przed kanclerzem jak również wygłosić publiczną orację po łacinie "o wyższości państwa szwedzkiego i uznaniu, jakim się cieszyło". Wszyscy byli zgodni, że miesiące spędzone na uczelni uppsalskiej dały niespodziewanie dobry wynik. Wiedzę zdobywał w domu profesora i w prywatnych kolegiach dla młodzieży szlacheckiej - zrezygnowano przy tym z typowych, nudnych wykładów, udział w lokalnych rozrywkach zredukowano do minimum, a sam książę, dzięki swej otwartej osobowości i sympatycznemu sposobowi bycia, nawiązał kilka cennych znajomości. Pozostawił też po sobie pozytywne wspomnienia, co dobrze wróżyło na przyszłość31.
Wyjazd za granicę nastąpił pod koniec maja 1638 roku. Karol Gustaw pożegnał się z rodziną i ruszył na południe, żegnany dobrymi radami, w otoczeniu grupy współtowarzyszy podróży. Jego najbliżsi przyjęli decyzję wyjazdu z niepokojem. Tego rodzaju pere-
I
31 Z pewną trudnością osobom z otoczenia Karola Gustawa udało się wyperswadować władzom uniwersytetu mianowanie księcia "honorowym rektorem". Obawiano się bowiem, że pochłonęłoby to zbyt wiele cennego czasu, jaki Karol powinien poświęcić na naukę; z kolei Johan Casimir sprzeciwił się temu pomysłowi ze względu na koszty związane z obowiązkiem prowadzenia licznej korespondencji na takim stanowisku, co musiałoby być pokrywane z jego kieszeni.
grynacja była tradycyjnym etapem kończącym edukację młodego arystokraty, ale pojawiały się wątpliwości co do znaczenia tego typu przedsięwzięcia. Sama idea była słuszna. W którymś okresie swego życia młodzieniec powinien mieć okazję sprawdzić w praktyce znajomość języków obcych, odwiedzić kilka słynnych uczelni, na własne oczy obejrzeć obce kraje i przyjrzeć się życiu mieszkających tam ludzi, mieć możliwość zaprezentowania swych dobrych manier i wzięcia udziału w życiu osób z wyższych sfer. A ponieważ w tamtych czasach podróżowanie po kontynencie nie było rzeczą łatwą i bezpieczną, tego typu wyprawa stawała się jednocześnie egzaminem dojrzałości dla takiego młodzieńca. W praktyce wyglądało to często inaczej, ponieważ nierzadko tego rodzaju podróże stawały się jedną wielką wyprawą rozrywkową. Istnieje mnóstwo relacji o młodych szlachcicach, którzy wymykali się spod opieki swych nauczycieli czy opiekunów i znikali za horyzontem, odpowiadając na nagły zew rozpusty. Odnajdywali się wiele lat później, z twarzą pokrytą rzadkim zarostem, w jakiejś obskurnej izbie, w miejscu, którego nazwę z trudem dało się wypowiedzieć. Jednak nawet ci, którzy trzymali się utartego schematu i stosowali się do napomnień i dobrych rad, mogli być po powrocie do kraju oskarżeni o to, że "gnali przez obce kraje, zwiedzali ich prowincje, budowle, ogrody i miejsca rozrywek, po czym wracali do domu z pustą sakiewką, chorzy i wyczerpani, a za cały pożytek mieli tylko trochę wspomnień".
Jednak powaga, z jaką do całego przedsięwzięcia odnosili się opiekunowie Karola Gustawa, jak również wrodzona ciekawość ich podopiecznego sprawiły, iż nie doszło do tego rodzaju zdarzeń (za jedyny incydent, jaki wydarzył się w podróży, odpowiedzialny był jego nauczyciel: po pewnej uczcie w Paryżu Baaz upił się tak bardzo, że przepadł gdzieś na trzy dni). W sumie była to typowa podróż, nie różniąca się niczym od wielu innych podejmowanych w tamtych czasach.
Karol Gustaw opuścił Szwecję na ponad dwa lata. Jego wyprawa obejmowała tak odległe od siebie punkty jak Kopenhaga, Marsylia, Londyn i Breisach, gdzie nadal trwała wojna, więc w drodze na miejsce towarzyszyło mu 18 uzbrojonych po uszy ludzi. Najważniejsze było zawsze to, aby móc obejrzeć najciekawsze lokalne
58
59
Niezwyciężony
atrakcje, jak na przykład pomnik Rolanda w Bremie, giełdę w Amsterdamie, uniwersytet w Oxfordzie czy fontanny w Paryżu. Przy okazji pobytu w stolicy Francji Karol Gustaw brał udział w fecie wydanej na cześć nowo narodzonego następcy tronu Francji, Ludwika, znanego później jako Ludwik XIV. Miał też okazję podziwiać resztki murów obronnych wokół La Rochelle i zakłady produkujące jedwab w Tours. Dziennik prowadzony przez księcia w tej podróży wymienia również wiele drobnych szczegółów: rejs w górę Renu (Karol Gustaw zanotował wtedy w dość typowy dla mieszkańca Północy sposób: to, co u nas nie chce rosnąć nawet w ogrodzie, tutaj rośnie wszędzie), krwawą bójkę uliczną w Poissy, żebrzących studentów w Tuluzie i kąpiel w jeziorze w Lozannie, która o mało nie zakończyła się dla niego tragicznie, ponieważ wplątał się w roślinność wodną i mógł utonąć. W sierpniu 1640 roku powrócił do Szwecji.
Opisana wyprawa odegrała dużą rolę w życiu Karola Gustawa. I to nie na skutek wiedzy, którą zdobył i rzeczy, których się nauczył, tylko raczej ze względu na sposób, w jaki go podejmowano. Oczywiście, sama podróż także dostarczyła mu pewnej wiedzy. W tym niezwykle ważnym okresie życia, kiedy młody człowiek wkracza w dorosły wiek, jego otwarty i chłonny umysł wzbogacił się o nowe wrażenia i idee. Nauczył się tańczyć i poruszać z gracją, a w słynnej szkole jazdy przy Vieille rue du Temple w Paryżu opanował na wyższym poziomie sztukę jazdy konnej. Największym zyskiem dla Karola były jednak znaczące postępy, jakie poczynił w znajomości języków obcych. W momencie powrotu do Szwecji mówił dobrze po niemiecku i francusku, rozumiał także włoski. Nadal też chłonął wiedzę o współczesnych zagadnieniach politycznych i historie o bohaterach.
O wiele ważniejszą sprawą od tego, jak wymawia się nosowe głoski francuskie albo jak należy zażywać tabaki, był sposób, w jaki Karola podejmowano w czasie podróży. W Szwecji traktowano go dosłownie jak ubogiego kuzyna z prowincji. Książę przywykł do niewygód, zdawkowych pozdrowień i grzecznej obojętności. Tymczasem w Europie doświadczył czegoś zupełnie innego. Bo chociaż podróżował pod zwykłym, choć prawdziwym imieniem
60
Król wojownik
"Gustaw Johansson"32, to jednak czasami trudno mu było zachować incognito. Coraz częściej składano mu kurtuazyjne wizyty. Pogłoski o jego podróży dotarły z dworu w Sztokholmie na kontynent, dlatego też wiele osób, jak na przykład kardynał Richelieu - silny człowiek Francji, uświadomiło sobie, że oto mają być może przed sobą przyszłego małżonka królowej Szwecji, a więc przyszłego króla tego państwa - wniosek, który z łatwością nasuwał się i w Paryżu, i w Hamburgu, chociaż nadal nie do zaakceptowania był w Sztokholmie. W związku z tym siedemnastoletniemu młodzieńcowi zgotowano przyjęcie, jakiego nie mógłby się spodziewać, gdyby był tylko dziedzicem "dwóch pałaców i kilku wsi" gdzieś nad Renem. Nigdy też nie odwiedziłby go osobiście w Amsterdamie słynny finansista Louis De Geer33. Nie miałby też okazji kilkakrotnie spotkać się z filozofem Grotiusem, który cierpliwie i sukcesywnie wykładał księciu swoje teorie dotyczące wielkich problemów współczesnego świata. Nie przyjąłby go też na swym dworze król Anglii Karol I, chociaż akurat zajęty był lustracją swego wojska i wojną domową. No i sam król Francji Ludwik XIII nie wyszedłby mu na spotkanie, trzymając w ręku swój kapelusz.
Lata spędzone na kontynencie sprawiły, iż Karol Gustaw nabrał pewności siebie. Nie uważał się już tylko za księcia z nazwy, ale i w głębi ducha. Sława, dla której nigdy się nie narodził, a do której podsycano jego ambicje, po raz pierwszy zaczęła nabierać realnych kształtów. Życie, które dotąd dość boleśnie doświadczało go marzeniami o wielkości i smutną rzeczywistością, nagle zaczęło układać mu się w logiczną całość. Ogólnie biorąc, sprawy miały się nieźle.
Nic więc dziwnego, że powrót do Szwecji był dla księcia szokiem.
W czasie dwóch lat, które książę spędził poza Szwecją, na arenie politycznej i na dworze w Sztokholmie zaszły znaczące zmiany.
32 Gustaw było jego zwykłym imieniem, natomiast "Johansson" pełniło taką samą funkcję jak tzw. "otczestwo" w j. rosyjskim - wskazywało na imię ojca; "Johansson" to "syn Johana" (przyp. tłum.).
33 Odegrał on znaczącą rolę dla Szwecji w czasie wojny trzydziestoletniej, służąc swej przybranej ojczyźnie jako finansista i pośrednik (przyp. tłum.).
61
Niezwyciężony
Z pozoru wszystko było jak dawniej - typowe, normalne ceremoniały i grzeczne ukłony, ale w komnacie, gdzie rada państwa odbywała swe obrady, intrygi rosły jak grzyby po deszczu. Wkrótce też sam Karol Gustaw zaczął odczuwać, że odwilż, jaka panowała w stosunkach między Oxenstierna i rodziną palatyna, należała do przeszłości. Głównym powodem ochłodzenia stosunków była decyzja podjęta przez Johana Casimira, który po długich wahaniach i różnych manewrach przyłączył się do tej frakcji rady - na jej czele stał zaprzyjaźniony z nim Carl Gyllenhielm - która, ogólnie rzecz biorąc, sceptycznie odnosiła się do osoby kanclerza, a zwłaszcza do jego wojennej polityki. Na dodatek, wysiłki, zmierzające od pewnego czasu do zbliżenia Krystyny i Karola Gustawa, zaczęły wreszcie przynosić oczekiwane rezultaty. Zwłaszcza dla Krystyny jej kuzyn już od dawna nie był tylko towarzyszem zabaw i krewnym. Kiedy Karol Gustaw podróżował po Europie, królewna karmiła jego psy, skarżyła się na nieobecność księcia i pisywała do niego po kilka listów tygodniowo, podpisując je słowami "wierna aż do śmierci". Sam książę zachowywał się bardziej wstrzemięźliwie, ale wykazywał duże zainteresowanie i systematycznie odpisywał na jej listy - a wszystko to zgodnie z instrukcjami otrzymanymi od ojca. Po powrocie do Szwecji zaczął też regularnie odwiedzać kilkunastoletnią Krystynę34. Dla Oxenstierny, który nigdy nie zmienił swej negatywnej postawy w stosunku do rodziny palatyna i jego roszczeń do tronu, sytuacja taka wyglądała oczywiście groźnie.
Skutki takiej postawy Karol Gustaw już wkrótce miał odczuć na własnej osobie. Kiedy jego statek wpłynął do portu, zszedł na ląd z umysłem przepełnionym wyobrażeniami o swym znaczeniu i doskonałości. Lecz jeśli oczekiwał podobnego szacunku, który zyskał sobie w Europie, albo traktowania, które mogłoby zaspokoić jego poczucie własnej godności, to spotkało go okrutne rozczarowanie. Na początku wszystko wyglądało jeszcze nieźle. Odnoszono się do niego w grzeczny sposób i zapraszano na wszystkie ważne uroczystości. Jednocześnie jednak dało się zauważyć, że kanclerz trzymał go na dystans. Tak więc nie przydzielono mu żadnego waż-
34 Krystyna urodziła się w 1626 r. (przyp. tłum.).
62
Król wojownik
nego stanowiska ani zadania, a któregoś dnia wysłano do archiwum państwowego, aby mógł poczytać sobie pokryte kurzem księgi z okresu rządów króla Gustawa Adolfa. Miał też nadal rozczytywać się w dziełach antycznych. Książę nie mógł nawet poskarżyć się na swój los, ponieważ coraz trudniej było mu uzyskać dostęp do kanclerza, który za każdym razem zwykł był odpowiadać, że nie ma dla niego czasu. "Że nie ma dla niego czasu" - dla niego, księcia błękitnej krwi, którego niedawno przyjął sam kardynał Richelieu! A kiedy w końcu, wbrew wszelkim oczekiwaniom, został przez kanclerza przyjęty, ten dosyć chłodno odniósł się do zamiarów Karola związanych ze służbą na rzecz państwa35. Na dodatek służącym Karola odebrano prawo do stołowania się przy dworze królewskim, a sam książę dowiedział się wkrótce, że nie będzie miał już przywileju udziału w spotkaniach z zagranicznymi posłami, którzy odwiedzali Krystynę. Karol Gustaw zaczął podejrzewać, że wszystko to jest elementem planu mającego na celu usunięcie go z dworu.
Zraniony, zły i przewrażliwiony na punkcie traktowania swej osoby, doświadczał jednej zniewagi za drugą. Zaczął też prawie że z aptekarską dokładnością zapisywać, w którym miejscu sadzano go w czasie posiłków i uroczystości. (Nie odnosiło się to zresztą tylko do jego osoby: wiek XVII to okres, w którym ludzie opętani są sprawami etykiety i hierarchii; jeżeli ktoś gdzieś funkcjonował, ale nikt go nie widział, to takiej osoby nie brano nigdy poważnie.) Podczas jednej z wizyt posadzono go po prawej stronie królowej
35 Wiosną 1641 r. Karol Gustaw na próżno próbował przekonywać kanclerza w kwestii tzw. sukcesji w księstwie Jiilich. W całej tej zagmatwanej sprawie, gdzie wątki prawne mieszały się z wątkami koligacji rodzinnych, chodziło o to, komu należy przyznać prawo do objęcia schedy po ostatnim przedstawicielu rodu, który na początku stulecia zmarł, nie zostawiwszy potomka po mieczu. Wiele domów książęcych, w tym m.in. książę saski, brandenburski i palatyn, rościło sobie prawo do pozostawionego dziedzictwa. W pewnym momencie jeden z pretendentów do spadku, książę von Neuburg, zaproponował rodzinie palatyna zadośćuczynienie w wysokości 300 000 guldenów za zrzeczenie się przez Johana Casimira praw do schedy. Oferta skusiła palatyna, ale wierny swej chciwej naturze - postanowił podwyższyć stawkę. Żeby zaś wzmocnić swą pozycję negocjacyjną, starał się uzyskać poparcie dla swej sprawy ze strony Szwecji.
63
Niezwyciężony
Król wojownik
I
i wystarczyło to, aby wzbudzić jego niezadowolenie: książę wypadł z sali rozgniewany, co wywołało zdziwienie obecnych i irytację członków rady.
Dla Karola Gustawa sprawa nie ulegała wątpliwości. Popadł w niełaskę.
Musiał się teraz dobrze zastanowić, co było dla niego gorsze: uchybienia w ceremoniale czy też całkowity brak zajęcia? To pierwsze drażniło jego poczucie godności, a drugie zmysły. Był energicznym, niecierpliwym, młodym człowiekiem, posiadał więc wszystkie te cechy, o których czytał wcześniej w historycznych tekstach traktujących o czci, próbach charakteru i czynach dawnych bohaterów. To te cechy kształtowały jego osobowość przez całe życie. A teraz nie miał żadnego konkretnego zajęcia i żadnej sprawy, którą mógłby się zająć. Musiało to napawać go zgryzotą. Pogodził się więc ze swym stanem i oddał bezczynności.
W latach dzieciństwa wystawiony był na nadmierny ascetyzm zabarwiony moralizmem. Takie metody wychowawcze najczęściej dają efekt przeciwny do zamierzonego. Jak już wspominałem, przeprowadzka ze Stegeborga do Sztokholmu dała księciu możliwość zajmowania się takimi rzeczami, których wcześniej mu odmawiano. Tego rodzaju metody wychowawcze stosowano w stosunku do niego przez cały okres młodości. Tak więc z wypuszczonego na wolność, pełnego ciekawości życia chłopca wyrósł później pełen radości życia i spragniony nowych przeżyć mężczyzna. Pożądanie rozrywek uważano wtedy za ułomność, pragnienie sławy za cnotę. W przypadku Karola Gustawa chodziło jednak o dwie strony jednej i tej samej, otwartej, energicznej natury, może sprzecznych ze sobą, istniały jednak między nimi pewne powiązania. Pogoń za sławą i uznaniem liczyła się najbardziej, a wszystkie drobne upokorzenia, jakich doświadczał na królewskim dworze, tylko wzmocniły w nim tę cechę. Kiedy zamknięto przed nim drogę do sławy, jego siła i energia znalazły ujście w rozrywkach i wyrafinowanych zabawach. To, czego nie udawało mu się zdobyć za pomocą podniet, osiągał przy pomocy środków stymulujących.
Osoby z otoczenia księcia nie omieszkały wkrótce zauważyć, że Karol coraz częściej trwonił czas na rozrywkach. Jego ochmistrz poinformował z troską Johana Casimira, że "książę nie zajmuje się
niczym innym niż głaskaniem swych psów i grą w karty". Zwłaszcza to ostatnie zajęcie zaniepokoiło ojca, który uważał tę czynność za najgorszą rzecz, jaka może przydarzyć się człowiekowi36. Wszyscy wiedzieli, że natura obdarzyła Karola Gustawa wilczym apetytem, ale oprócz tego miał skłonności do nadużywania alkoholu, co oczywiście również martwiło jego ojca.
Nie to było jednak najgorsze, a fakt, iż książę wpadł w towarzystwo młodych lekkoduchów i libertynów, którzy w tym samym czasie przebywali na dworze. To właśnie libertynizm ze swym lekceważącym stosunkiem do wszelkich norm, bluźnierczymi poglądami i cynizmem stał się w pewnym okresie modny w Paryżu, a jego smród dotarł aż do dalekiego Sztokholmu. Młodzi arystokraci chełpili się wizytami w burdelach Amsterdamu i Paryża, wymieniali się pornograficznymi powieściami i śmiałymi piosenkami. Jedną z nich, w typowym dla epoki stylu, a zarazem jedną z najbardziej rozpowszechnionych napisano na melodię pięknej sarabandy37:
Kto się będzie temu dziwił, Że zostawia się jedną, a wybiera sto innych.
Zmysły moje silne w wierze: Im więcej miłosnych uniesień, tym lepiej.
Dopiero wtedy, gdy pozna się rozkosze miłości,
Kiedy płonie się ogniem pożądania, Kiedy wolnym się jest w tych gierkach, Czasem na poważnie, czasem dla żartu.
Wątpliwe, aby któryś z niemieckich szlachciców albo nowo mianowanych oficerów, którymi otaczał się Karol Gustaw, interesował się albo rozumiał tę drugą- poważniejszą stronę libertynizmu.
36 Nie chodziło tu tylko o moralną stronę zagadnienia; nie brakowało szlachetnie urodzonych, którzy potrafili przegrać kilka tysięcy talarów w jeden wieczór i tylko ryzyko, że jego syn mógłby z tego powodu stać się kiedyś jednym z takich nieszczęśników, wywoływała w czułym na sprawy finansowe ojcu wielki niepokój.
37 Sarabanda - uroczysty taniec dworski z XVII i XVIII w., podobny do me-nueta, pochodzący od szybkiego tańca hiszpańskiego o wschodnim rodowodzie (przyp. tłum.).
64
65
J
Niezwyciężony
Chodzi głównie o uznanie dla sceptycyzmu i wolności poglądów. Nie bronili też swych rozpustnych zachowań równie gorliwie jak na przykład Theophile de Viau ani z równą elokwencją co Savinien de Cyrano de Bergerac38. Obaj żyli jednak zgodnie z zasadami propagowanymi przez libertynizm, i to na taką skalę, że ich późniejsi biografowie dla opisu ich wyczynów używali takich słów jak "nieokiełznane ekscesy".
Mijały kolejne, puste miesiące, wypełnione tą samą szarzyzną co zawsze: grą w karty, pijatykami, zabawami, polowaniami, wyścigami konnymi (książę uległ w ich trakcie dwóm wypadkom, z których jeden zakończył się złamaniem nogi), ucztami, na których serwowano nawet osiemnaście potraw i ponownie pijatykami. Był to czas beztroski, ale nieszczęśliwy. Jak na razie, rozrywki te sprawiały mu przyjemność, ale na dłuższą metę wzmacniały w nim tylko bolesne poczucie, że nikt go nie szanuje ani nie potrzebuje. Uczucie to narastało w miarę, jak coraz częściej budził się z kacem, a na dworze doświadczał kolejnych upokorzeń. Sytuacja ta osiągnęła swój stan krytyczny pod koniec 1641 roku.
Wtedy to właśnie ktoś wpadł na pomysł, aby wysłać Karola Gustawa do Niemiec, na służbę w szeregach armii szwedzkiej. Miał tam walczyć jako ochotnik, bez przydziału jakiejś określonej funkcji dowódczej. Była to zwyczajowa praktyka wśród osób w jego wieku zajmujących podobną pozycję społeczną. Jako zwykły żołnierz miałby okazję przyjrzeć się wojnie z bliska, popatrzeć przez lunetę na chmury białego dymu wznoszące się w niebo po wybuchu pocisków, siedzieć w wielkich namiotach, kreślić palcem po mapie itp. W ten sposób mógłby zdobyć niezbędne doświadczenie, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Johan Casimir z dużą powściągliwością odniósł się do tej propozycji. Po pierwsze, wiązało się to z dużymi kosztami. Po drugie, sam kiedyś uczestniczył w wojnie i dokładnie wiedział, czym jest ona naprawdę. Mimo to zainteresował się tym pomysłem. Nie po to jednak, żeby widzieć
Król wojownik
swego syna udającego się w daleką podróż na bitewne pola, ale raczej dlatego, że wyczuł szansę na wykorzystanie tej okazji, aby w pewnym sensie skłonić niechętną mu radę do swego rodzaju uznania Karola Gustawa. Gdyby członkowie rady zechcieli na przykład sfinansować wyjazd księcia do Niemiec, można by taką decyzję wykorzystać, aby skłonić radę do wzięcia na siebie większej odpowiedzialności za jego losy. Problem polegał jednak na tym, że Johanowi Casimirowi lepiej udawało się kogoś zaintrygować, niż sprawić na tej samej osobie dobre wrażenie. Członkowie rady z kanclerzem Oxenstierna na czele wyczuli pismo nosem i grzecznie odrzucili propozycję palatyna.
Plan Johana Casimira spalił więc na panewce. Palatyn zaczął głośno wyrażać swoje niezadowolenia z tej decyzji, na co przyjaciele rodziny przybywali do jego domu doradzając, co młody książę powinien ze sobą zabrać na taką wyprawę: świtę złożoną z około czterdziestu ludzi i około sześćdziesiąt koni; można, co prawda, skreślić z listy potrzeb to albo tamto, ale za jednego oszczędzonego talara później stracić dwa, a wraz z tym i dobrą reputację. Wyliczono, że cała wyprawa kosztować będzie 11.648 riksdali39 w ciągu tylko jednego roku, która to kwota przyprawiła Johana Casimira
0 palpitację serca. W tym momencie sprawa stała się dla niego nieaktualna. Miał nadzieję, że również i jego syn zrozumie, że projekt jest zbyt kosztowny i nie ma szans, aby go zrealizować. Ale przeliczył się. Karol Gustaw starał się nie zauważać ojcowskich wątpliwości i wyliczeń. Wyjaśnił, że musi zdobyć kwalifikacje potrzebne mu później w służbie publicznej. Był też do tego zobowiązany ze względu na ciążący na nim obowiązek, dobre imię, cześć rodziny
1 przez wzgląd na pamięć o matce40.1 tak dalej, i tak dalej. Na wojnę
38 W tym samym roku, w którym Karol Gustaw powrócił do Szwecji, de Bergerac został ciężko ranny na wojnie i na skutek tego musiał zrezygnować z funkcji pełnionej w armii; mógł się za to teraz oddać zajęciom, które interesowały go najbardziej: pojedynkom, rozpuście i pisarstwu.
39 W opisywanym okresie wartość pieniądza szwedzkiego przedstawiała się następująco:
t 1 riksdal = 11.50 talara sm = 33.40 talara km = 6 marek = 48 ore
1 talar sm = 21.20 talara km = 4 marki = 32 ore ~7 1 marka = 8 óre
1 ore = 24 penningar
1 floren = 1 holenderski gulden = 19.20 ore (przyp. tłum.).
40 Matka Karola Gustawa (ur. 1584) zmarła w 1638 r. (przy. tłum.).
66
67
Niezwyciężony
nie ciągnęła go jakaś przelotna fantazja. Nie! Bóg zgodnie z moją naturą wyposażył mnie tak, abym swego szczęścia w życiu poszukał na drodze miecza, napisał w błagalnym liście do ojca. Johan Casimir pozostał jednak niezłomny w swym postanowieniu.
Wydawało się, że to już koniec. Czas mijał, a Karola Gustawa powoli ogarniało przygnębienie i rozpacz. Po raz kolejny wahadło nastrojów przechyliło się w drugą stronę: on, który z taką determinacją wracał do kraju, siedział teraz załamany. Wyglądało to tak, jakby poruszał się wewnątrz kręcącego się koła młyńskiego: im bardziej wydawało mu się, że jest izolowany i bezczynny, tym bardziej oddawał się pijatykom i hulankom; a im bardziej oddawał się pijatykom i hulankom, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że jest izolowany i skazany na bezczynność. Na drugiej liście zawierającej spis wszystkich doznanych upokorzeń i ich obraz, dopisał teraz poczucie zdrady ze strony przyjaciół i ojca. Około maja 1642 roku popadł w głęboką depresję. Wyratowała go z niej Krystyna.
Młoda królewna wzruszyła się losem księcia i przeraziła jego sposobem życia. Zatroskana napisała list do Johana Casimira i oświadczyła mu, że jego syn "bez dobrej reputacji" nie może dłużej pozostać na dworze; powinien udać się do armii szwedzkiej stacjonującej w Niemczech. Palatyn poddał się. Krystyna wykorzystała też swoje dobre stosunki z niektórymi członkami rady, dzięki czemu zgodziła się ona wspomóc księcia końmi, statkiem i kwotą 3.000 riksdali. W połowie lipca młodzieniec wszedł na pokład okrętu udającego się do Niemiec.
Była to podróż, która już na zawsze miała zmienić bieg jego życia.
Kiedy Karol Gustaw dotarł do głównej kwatery wojsk szwedzkich znajdującej się pod Lipskiem, spotkał się tam z przyjęciem, które we wszystkich aspektach różniło się od tego, do czego się ostatnio przyzwyczaił. Naczelnym dowódcą armii szwedzkie w Niemczech był mianowicie czterdziestoletni feldmarszałek Lennart Torstensson41, zdolny, wykształcony, bezinteresowny, ale
41 Lenart Torstensson (1603-1651), wódz szwedzki. Uczestnik wojny trzydziestoletniej. Od 1629 r. dowódca artylerii szwedzkiej. Przyczynił się do zwycięstwa
68
Król wojownik
i brutalny wojak, który z powodu złośliwego reumatyzmu przez większą część swego pobytu w Niemczech przykuty był do noszy. Mimo tej przypadłości wzbudzał strach zarówno wśród generałów nieprzyjacielskich armii, jak i własnych podkomendnych. Ci pierwsi obawiali się jego nagłych decyzji i zaskakujących manewrów, drudzy - zamiłowania, jakie ich dowódca żywił do twardej dyscypliny i surowych kar. Poza tym, Torstensson należał do starych zwolenników rodziny palatyna i chyba tylko dzięki temu wyjątkowemu zbiegowi okoliczności niektórzy przyjaciele rodziny palatyna znaleźli miejsce w sztabie feldmarszałka. Wszyscy oni witali teraz dziewiętnastoletniego księcia z niezwykłą uprzejmością i z całym należnym mu ceremoniałem.
Na Karola Gustawa nie czekały tu jednak jakieś wykłady z teorii wojskowości. Jego chrzest bojowy przypadł już kilka tygodni po przybyciu do Niemiec. I mógł on skończyć się dla niego od razu tragicznie. Pod koniec października 1642 roku doszło pod Lipskiem do bitwy między armią szwedzką a wojskami cesarskimi. Karol trzymał się blisko Torstenssona i jego sztabu, trochę z tyłu za polem walki. Ledwo zaczęła się bitwa, kiedy nagle w małą grupkę, w której również znajdował się książę, wpadł pocisk artyleryjski. Oberwał połę płaszcza, którym okrywał się Torstensson, zabił jego konia, przebił wierzchowca, na którym siedział młody palatyn, powalił na ziemię kolejnego i przeciął na pół jedną z osób. Zalany krwią, choć bez żadnej szkody na ciele, książę upadł na ziemię. Znalazł się tam nagle w otoczeniu ciepłych jeszcze wnętrzności końskich i ludzkich kończyn, co na pewno nie było miłym uczuciem,
pod Breitenfeld (1631). W 1632, podczas przeprawy przez rzekę Lech, po raz pierwszy w historii wojen zastosował nawałę ogniową i ogień zaporowy, umożliwiając przerzucenie wojsk szwedzkich na drugi, obsadzony przez nieprzyjaciela brzeg rzeki. Jako dowódca artylerii odznaczył się w bitwach pod Wittstock (1636) i Chemnitz (1638). Po śmierci J. Banera (1641) objął dowództwo nad wojskami szwedzkimi w Niemczech. W 1642 r. zwyciężył powtórnie pod Breitenfeld, a w 1645 r. pod Jankowicami. Chory, musiał opuścić armię. Celował w dalekich i błyskawicznych marszach wzdłuż świetnie zorganizowanej w szereg twierdz "linii korespondencyjnej", prowadzącej z Pomorza Zachodniego, przez Brandenburgię, Saksonię, Śląsk i Morawy pod Wiedeń (przyp. red.).
69
Niezwyciężony
nawet dla kogoś, kto żył w stuleciu, w którym wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić do zjawiska bólu i przemijania. Z pewnością musiało to być dla księcia elektryzujące uczucie, kiedy uświadomił sobie, że tylko o włos uniknął śmierci i dostał szansę na dalsze życie. (Karol nie wspomniał o tym zdarzeniu, kiedy następnego dnia pisał do ojca i opowiadał o bitwie.)
Kiedy chwilę potem wysłano do boju jazdę, aby wsparła zagrożone lewe skrzydło, książę poprosił o zgodę na oddalenie się od sztabu, aby bezpośrednio wziąć udział w walce. Torstensson zgodził się na to. Niesiony na grzbiecie nowego konia, książę pognał przed siebie i zatrzymał się dopiero u boku słynnego dowódcy kawalerii Kónigsmarcka, który na czele swych pułków pędził wprost w chmurę dymu prochowego, przez który zobaczyć można było chwilami łopoczące flagi. Było to dla księcia pierwsze natarcie na nieprzyjaciela w jego dotychczasowym życiu. Do drugiego doszło w końcowej fazie bitwy: Karol Gustaw stanął wtedy na czele oddziału jazdy, którego dowódca poniósł wcześniej śmierć, i poprowadził swych podkomendnych do ostatniego ataku po błotnistym terenie.
Kolejna okazja trafiła się dwa tygodnie później. W czasie walk wręcz, do jakich doszło w fortyfikacjach otaczających twierdzę Pleissenburg, część szwedzkiej piechoty wpadła w panikę i zaczęła się szybko cofać. Księciu udało się powstrzymać spanikowanych żołnierzy, po czym powiódł ich przeciwko nieprzyjacielowi do zakończonego sukcesem kontrnatarcia. I tym razem udało mu się ujść z życiem: jedna z kul muszkietowych przeszyła mu nogawki spodni, ale nawet go nie drasnęła. Po tym wydarzeniu spadła na niego cała masa pochwał. Torstensson mianował go swym adiutantem i podarował mu pięknego konia, zdobytego wcześniej na dowódcy wojsk cesarskich.
Przez kolejne miesiące miał jeszcze okazję kilkakrotnie brać udział w niebezpiecznych operacjach. Przynajmniej raz o mało nie dostał się do niewoli. W październiku 1643 roku, w wieku 20 lat, mianowany został dowódcą kurlandzkiego pułku jazdy. A kiedy parę miesięcy później armia szwedzka przekroczyła granicę Holsztynu i bez wypowiedzenia wojny zaatakowała Danię, wśród żołnierzy znajdował się także książę Karol Gustaw. Z wielkim rozczarowa-
70
Król wojownik
niem uświadomił sobie, jak trudno podbić jest państwo, którego najważniejszą prowincję chroniły dwie tak niezdobyte "twierdze" jak Duży i Mały Bełt. Kiedy w następnym roku wojsko zawróciło do Niemiec, książę z ulgą przyjął decyzję o wznowieniu aktywnej kampanii wojennej. Z wielką energią rzucił się w wir walki. W czasie jednej z nocnych potyczek, do jakich doszło w listopadzie, po raz pierwszy został ranny. Stanął na nogi tak szybko, że zdążył odznaczyć się w czasie wielkiej bitwy z udziałem oddziałów kawalerii obu armii, do której doszło pod Jiiterbogiem42. Prawie dwa miesiące później Karol Gustaw i jego podkomendni z pułku kurlandzkiego znowu byli w ogniu walki. W lesistej okolicy pod Jankowicami, na południowy wschód od Pragi, jego pułk poniósł duże straty. Kiedy bitwa dobiegła końca, wszyscy oficerowie wchodzący w jego skład byli ranni albo zabici. Jedynym, który nie poniósł żadnej szkody na zdrowiu, był właśnie Karol Gustaw. Po raz kolejny mógł podziękować geometrycznemu przypadkowi za ocalenie życia: kula muszkietowa przeleciała tak blisko jego głowy, że obcięła mu kosmyk włosów.
To właśnie na bazie takich zdarzeń rodzą się legendy. A kiedy już powstaną, to nigdy nie są tak doskonałe, żeby nie można było wpleść w nie kolejnych wątków. Opowieści o wyczynach Karola Gustawa rodziły się, obrastały w legendy i docierały z armii aż do Szwecji. W taki sposób z jednej kuli pod Jankowicami zrobiły się cztery: oprócz tej, która oberwała księciu kosmyk włosów, doszła druga, która trafiła w kapelusz, trzecia, która przeszyła płaszcz i czwarta, która przeleciała przez koszulę. Oprócz rzeczywistego Karola Gustawa, który już istniał, rodził się nowy - Karol Gustaw Bohater. Jak wszystkie legendy o bohaterach, tak i ta zawierała ziarnko prawdy. Książę był nieustraszony, ale miał też szczęście. Jednak najważniejszym elementem legendy było bez wątpienia jego pochodzenie. W armii nie brakowało wielu innych młodych ludzi, którzy narażali się na te same niebezpieczeństwa i wykazywali się taką samą odwagą jak Karol Gustaw. Różnica polegała jednak
42 Koń, którego wtedy dosiadał i który dzięki swej rączości uratował księciu życie, został - według niektórych źródeł - zachowany przez Karola Gustawa , jako wierny sługa" i "znajdował się pod specjalną opieką aż do swej śmierci".
71
I
Niezwyciężony
na tym, że palatyn pochodził z książęcego rodu, więc wszystko, co robił, uważano za rzeczy niezwykłe, nawet jeśli były one najzwy-czajniejszymi pod słońcem. Za każdym razem, kiedy obnażał się ze swej "książęcości" i postępował jak inni, prowadziło to do tego, iż jego wartość nie tylko że nie spadała, ale wprost przeciwnie - rosła; jeśli brał się za jakąś zwykłą sprawę, stawał się przez to niezwykły. Ale nie była to z jego strony żadna gra. Nie udawał. Karol Gustaw nie należał bowiem do całej masy ciekawych wojny, próżnych paniczów ze szlacheckich rodzin, którzy zdążywszy liznąć walki, wracali do domu na tyle szybko, żeby uszczknąć coś z jej aury i chwalić się potem do końca życia. Nie, Karol Gustaw wiedział, jak ma się w tej sytuacji znaleźć. Wojna zmieniła go. Na zawsze.
To, co opisałem powyżej, nie powinno nas dziwić. Karol Gustaw, jak wspomniałem, niezbyt chwalił sobie swój pobyt na dworze. Młodzieńcowi mającemu głowę pełną ciekawych pomysłów, trudno było dostosować się do sytuacji, gdzie nie miał żadnego zajęcia i nikt go nie dostrzegał. Dopiero w armii, z dala od intryg zawiązywanych w radzie i od koterii rządzących pałacem królewskim, od wszystkich tych grzecznych złośliwości, potraktowano go z szacunkiem, którego zawsze pragnął, ale którego mu w Sztokholmie wzbraniano. To właśnie w armii poczuł się bezpiecznie. Tu znalazł swój dom. Uczucia tęsknoty za domem zawładnęły nim dokładnie w tym wieku, kiedy jest się jeszcze podatnym na wpływy, czasami nawet za bardzo. Młodzieńczy wiek i związana z nim rozbujała chęć do życia, silna potrzeba bycia akceptowanym i brak prawdziwych doświadczeń życiowych sprawiają, że łatwo ulec obcym wpływom. Bywa tak również wśród żołnierzy.
Jednak to nie tylko zapewnienie sobie poczucia przynależności do jakiegoś miejsca czy grupy ludzi sprawiło, że właśnie ten okres stał się decydującym w jego życiu. Bardziej znaczące było to, że właśnie wtedy Karol Gustaw odnalazł swoją drogę życiową. Wyrastał przecież na opowieściach o wielkich dowódcach i ich bohaterskich czynach; był to stały pokarm, którym zapełniał, i to systematycznie, swój umysł. I oto teraz miał szansę, aby zostać tym, na kogo -jak sądził - przeznaczono go w młodości.
Król wojownik
Odkrył, że pasował do wojny, a ona do niego. Szkolony od najmłodszych lat w rycerskich ćwiczeniach, umiał posługiwać się uzdą i szpadą. Był też nieustraszony. Dzięki tym cechom wyrastał na dobrego żołnierza. Jego pełna energii osobowość, obycie towarzyskie i umiejętność podejmowania szybkich decyzji uczyniły z niego znakomitego oficera. Doświadczenia, jakie wyniósł z licznych starć, miały z pewnością wzmocnić jedną z cech jego charakteru: impulsywność (ta część jego usposobienia wynikała z cechującej go niecierpliwości i ciągłych zmian nastroju). Tylko ten, kto potrafił natychmiast odpowiedzieć na nieprzewidziany rozwój sytuacji i wykorzystać powstałą nagle lukę, mógł poprowadzić swój oddział do zwycięstwa w chmurach dymu i zgiełku bitewnym. Na polu walki Karol Gustaw zmieniał się w gracza wielkiej klasy, który rzadko wahał się przed skorzystaniem z nieoczekiwanej okazji.
I właśnie ta impulsywność oraz umiejętność fantastycznej improwizacji były w młodzieńczych latach księcia największymi cnotami. Z czasem, kiedy z chłopca wyrósł mężczyzna, a z niego król, ta zaleta stała się wadą. Na koniec, ta sama cecha charakteru doprowadziła Szwecję do jej największych tryumfów, a jego samego do największych porażek.
Często zdarza się, że charakter młodych ludzi, którzy spędzą trochę czasu na wojnie, staje się twardy, a oni sami nabierają manier wojskowych. Odnosi się to i do wielkich spraw, i do mało istotnych drobiazgów. Karol Gustaw utożsamiał się z głosami tych osób w radzie i na dworze królewskim, które sceptycznie odnosiły się do agresywnej polityki zagranicznej i proponowały pokój. Sam też wypowiadał się na rzecz szybkiego zakończenia wszystkich wojen prowadzonych przez Szwecję. Tymczasem, po kilku latach spędzonych na bitewnych polach, wątpliwości, jakie książę żywił w stosunku do ekspansywnej polityki państwa, zmieniły się diametralnie. Torstensson przyjął go do najbliższego kręgu generalicji, dzięki czemu palatyn mógł wiele nauczyć się o mechanizmach rządzących kampaniami wojennymi i potęgą broni. Teraz wojna była dla niego szansą, obietnicą. Kampania w Danii dla przykładu przemieniła go w prawdziwego "duńczykożercę". Tego trudnego dla Szwecji sąsiada Karol Gustaw uważał za stałe zagrożenie dla
72
73
Niezwyciężony
pokoju i bezpieczeństwa. Nie wystarczyło więc, jego zdaniem, powstrzymywanie "duńczyka43". Pisał w jednym z listów, że Danię należy zniszczyć na poziomie państwa. Wykorzenić. Było to konieczne. W umyśle młodego człowieka powoli i mgliście kształtowały się pierwsze zręby późniejszej polityki zagranicznej. Program ten miał w przyszłości przynieść niespodziewane rezultaty dla narodów, które stały się obiektem jego zainteresowania.
Hartowanie się charakteru palatyna można było również dostrzec w sferze prywatnej. Jedną z nowych cech była bezwzględność. I nie chodzi o to, że książę przeistoczył się nagle w okrutnego potwora. Umiał okazywać współczucie ludności cywilnej, cierpiącej na skutek wojen i docenić wysiłek prostego żołnierza. I to właśnie przyczyniało się do jego rosnącej popularności wśród żołnierzy. Nauczył się jednak chłodnej arytmetyki, która kryła się pod pojęciem ratio belli. To on ponosił część odpowiedzialności za masakrę dokonaną latem 1644 roku na kilkuset duńskich jeńcach wojennych, których wymordowano po zakończonej bitwie pod Griinde w pobliżu Kilonii, gdzie książę dowodził oddziałem. Nierzadko bezbronni żołnierze padali ofiarą swych nieprzyjaciół szalejących na skutek podwyższonego poziomu adrenaliny, zaślepionych nienawiścią i zamroczonych alkoholem. Masakra pod Griinde była przeprowadzona z zimną krwią ze względu na jej charakter i sposób kontroli przebiegu. Do niewoli wzięto Niemców i Duńczyków, ale Duńczyków, w przeciwieństwie do tych pierwszych, uważano za mniej wiarygodnych, co oznaczało, że nie dałoby się ich wcielić siłą w szeregi armii szwedzkiej. Dlatego też wśród jeńców dokonano selekcji, przyjmując jako główny jej czynnik przynależność narodową, po czym Duńczyków odprowadzono na bok, zakłuto, zarąbano i zatłuczono na śmierć.
Z dużą niechęcią Karol Gustaw opuścił armię, porzucił życie wojskowe i powrócił do Sztokholmu. Kiedy wyjeżdżał z kraju, nikt nie przewidywał, że zostanie w Niemczech przez dłuższy czas - od ochotników oczekiwano, że nauczą się tylko podstaw wojaczki.
43 Autor używa tu w oryginale słowa "Jutlandczyka", rozumianego jako obelżywa forma nazwy "Duńczyk"; z braku odpowiednika polskiego używam w tym kontekście słowa "duńczyk" napisanego małą literą (przyp. tłum.).
74
Król wojownik
Kiedy jednak sukcesy przychodziły jeden za drugim, a w ślad za tym rosły ambicje, czas pobytu wydłużał się. W każdym razie książę miał wrócić do kraju w 1644 roku, w tym samym, kiedy Krystyna, jego żona in spe, osiągnęła pełnoletniość i została królową. Było więc rzeczą rozsądną przypomnieć się na dworze, odświeżyć uczucie miłości i zrobić sobie trochę więcej miejsca. Palatyn pozostał jednak w Niemczech, aż w końcu w czerwcu 1645 roku ojciec polecił mu wrócić do kraju. Mimo tak wyraźnego polecenia od Johana Casimira, księciu udało się przeciągnąć pobyt aż do jesieni. Dopiero tuż przed Bożym Narodzeniem 1645 roku zjawił się w stolicy. Tam przyjęto go z honorami, a na jedno z pierwszych spotkań udał się do królowej.
I oto przed Krystyną stanął młody, zupełnie odmieniony człowiek. Odnosiło się to między innymi do sfery uczuciowej. Wyjechał jako pokorny nastolatek, a wrócił jako pewny siebie, zahartowany żołnierz o trochę prostackim usposobieniu. Zmienił się również zewnętrznie. Karol Gustaw czuł się świetnie w armii nie tylko dzięki podnieceniu, jakie odczuwał podczas walki. Przyciągały go do niej także rozliczne pokusy grzesznego rodzaju, nie zawsze wzbronione, ale na pewno źle widziane wśród dam dworu i światłych ludzi mieszkających w kraju. Jego ojciec niepokoił się, kiedy Karol wstąpił do armii w Niemczech. Johan Casimir wiedział bardzo dobrze, z jaką nonszalancją żołnierze mieli zwyczaj odnosić się do większości norm moralnych, według których toczyło się cywilizowane życie. Jego obawy sprawdziły się prawie w każdym punkcie. I nie ma się czemu dziwić, jako że książę lubił rozrywki i łatwo go było do nich namówić. Ktoś, kto na przykład przed chwilą oglądał człowieka rozrywanego na strzępy kulą armatnią, mógł odnosić się do kazań o szkodliwości obżarstwa jak do zbędnego luksusu moralnego. Karol Gustaw palił, pił i jadł bardzo dużo, często i chętnie. Uczty i pijatyki, w których uczestniczył przez ostatnich kilka lat, zmieniły go: ze szczupłego młodzieńca stał się dość otyłym mężczyzną. Mógł się teraz pochwalić podwójnym podbródkiem, a policzki zwisały mu po obu stronach twarzy jak u buldoga.
Nie jestem pewien, czy prostackie, żołnierskie maniery i sposób bycia przeszkadzały Krystynie - otyłość od dawien dawna
75
i
Niezwyciężony
świadczyła o statusie. Tak samo jak laska w dłoni albo blada cera dowodziły, że ich posiadacz nie musiał ciężko pracować. Było jednak jeszcze coś nowego - pewien wyczuwalny chłód, który nijak się miał do obietnic o wierności i małżeństwie, składanych wcześniej przez Krystynę. Karol Gustaw powrócił z Niemiec, aby starać się o jej względy, ale królowa wzbraniała okazywać mu swe uczucia. Czas mijał, a za każdym razem, kiedy książę próbował rozmawiać o miłości i małżeństwie, władczyni w widoczny sposób wpadała w zły nastrój albo musiała natychmiast zająć się mnóstwem spraw wagi państwowej.
Już wcześniej dało się to przewidzieć. Listy od tak do niedawna bardzo zakochanej Krystyny nadchodziły coraz rzadziej i pisane były coraz bardziej urzędowym stylem. Zmienił się nie tylko sam palatyn. Dojrzała także Krystyna. Z niepewnej siebie i bladej dziewczyny wyrosła inteligentna, spragniona władzy kobieta o skomplikowanej naturze. Jej wcześniejsze uczucie dla Karola Gustawa nacechowane było młodzieńczą naiwnością. W każdym razie znalazła sobie jeśli nie nowy obiekt miłości, to przynajmniej obiekt westchnień w postaci Magnusa Gabriela de la Gardie, najstarszego syna marszałka. Był to przystojny, wykształcony, ale próżny młody człowiek, pokazujący się w wytwornych kreacjach. Atmosfera gęstniała od przeróżnych plotek. Jedna z nich głosiła, iż do królowej dotarły opowieści o nieprzystojnym prowadzeniu się księcia w Niemczech, i że właśnie to ostudziło jej miłość do palatyna. Podobno to sam Magnus dyskretnie poinformował Krystynę
0 ekscesach Karola44. Królową przeraziły jednak najbardziej nie pijackie nawyki księcia, ile jego rozpustny tryb życia.
Nie bez przyczyny opisywano więc armię jako siedlisko zła
1 rozpusty. To między innymi dzięki panoszącej się w obozach prostytucji, młodzi ludzie mieli do swej dyspozycji seks pod każdą postacią i o każdej porze dnia i nocy. A jeśli któryś z nich był młodym księciem z kieszeniami pełnymi złota, z pozycją i pociągiem do cielesnych uciech, to okazji nigdy nie brakowało. Na domiar
1
Król wojownik
złego palatyn nadal obracał się w kręgach libertyńskich. Jednym z jego najbliższych przyjaciół był wojak, syn kupca, Lorenz van der Linde - prostak i hulaka, który wzbraniał się przed ożenkiem, ponieważ nieustannie potrzebował nowych kobiet, na których mógł się wyżywać seksualnie. Karol Gustaw miał zresztą dość dwuznaczny stosunek do szóstego przykazania. Między innymi po bitwie pod Jankowicami mieszkał u pewnej czeskiej szlachcianki, a owocem tego związku był syn Carolus. Silny pociąg seksualny i nawyki z wojska sprawiły, że kontynuował swe erotyczne podboje także po powrocie do Szwecji: najpierw wdał się w długi romans z córką pewnego mieszczanina - Marthą Allertz, a kiedy uczucie wygasło, związał się z niejaką Walbor Staffansdotter, dziewką zatrudnioną w pałacowej oborze w Eskilstunie. Wiemy dzisiaj o obu tych przypadkach, ponieważ wynikiem obu były nieślubne dzieci, a później ugody o alimenty. Karol Gustaw sumiennie płacił bowiem na swych potomków z nieprawego łoża. Nie wiemy natomiast nic na temat innych przygód palatyna, ponieważ nie miały takiego zakończenia jak dwa powyższe przypadki.
Rozpustny tryb życia Karola Gustawa musimy rozpatrywać w kontekście sztucznie ukształtowanej podwójnej moralności panującej w tamtych czasach. Należy go również oceniać na gruncie samej istoty człowieka. Mamy tu bowiem do czynienia z dwoma różnymi cechami charakteru występującymi łącznie: z jednej strony nieumiarkowany i ekstrawertyczny charakter księcia, a z drugiej - jego energiczne i impulsywne usposobienie. Palatyn był prawdopodobnie jednym z tych ludzi, którzy bardziej poszukiwali w stosunku seksualnym impulsu do dalszego działania niż ulgi wynikającej z rozładowania napięcia.
Ale nawet jeśli przyczynę nagłej zmiany w zachowaniu Krystyny okrywał mrok tajemnicy, to jej skutki stały się bardziej widoczne wiosną 1647 roku: plany małżeńskie Karola związane z Krystyną stały się nieaktualne45. Karol potraktował to jak katastrofę. Związek z królową był dla niego szansą na położenie kresu wszystkim obiekcjom, wymówkom i przeszkodom stawianym na jego drodze
44 Po swym spóźnionym powrocie do Szwecji, zdumiony całą sytuacją, Karol Gustaw próbował poprawić swą nadszarpniętą reputację, wykorzystując do tego swych najbliższych przyjaciół.
45 Temat ten autor rozwinął szerzej w książce pt. "Lata wojen", która ukazała się w 2003 r. nakładem wydawnictwa FINNA (przyp. tłum.).
76
77
Niezwyciężony
do tronu przez wrogów zasiadających w radzie. Coraz częstsze stawały się niespodziewane i trochę histeryczne zmiany nastroju okazywane przez palatyna. Wszystko stało się nagle czarne i puste. Przytłoczony sytuacją, pisał w jednym z listów: "Muszę przemierzyć cały świat jak zagubiona istota ludzka, która musi przyjmować swoje szczęście i nieszczęście z taką samą cierpliwością". Czynił rozpaczliwe wysiłki, aby przekonać Krystynę, zaklinał, że chciał ją poślubić tylko z miłości - co oczywiście nie było prawdą - i że nic, naprawdę nic innego się nie liczyło. I jeśli ona nie chce już o nim słyszeć, to zadowoli się kromką chleba i na zawsze opuści Szwecję.
Bystra i dosyć twardo stąpająca po ziemi Krystyna z wielkim spokojem obserwowała gierki Karola i z taką samą pobłażliwością wysłuchiwała jego pustych mów. Miłość jej do palatyna nie przemieniła się jednak w pogardę: wprawdzie nie chciała wyjść za niego za mąż, ale nadal rozważała jego kandydaturę na następcę tronu. Aby więc pomóc mu w odzyskaniu reputacji i prawdopodobnie po to, aby osłodzić mu rozczarowanie, jakiego doznał z powodu zerwanych zaręczyn i ciągłej bezczynności, w jakiej trwał, wpadła latem 1647 roku na pomysł, aby mianować księcia głównodowodzącym wojsk szwedzkich w Niemczech. Tak znaczącym stanowiskiem rzadko obdarzano jakiegoś obiecującego dwudziestopięcio-latka bez wielkiego doświadczenia, którego na dodatek, zgodnie z prawem i protokołem dworskim, uznawano za cudzoziemca. Jednak Krystyna potrafiła i temu zaradzić. Wystąpiła do rady z oświadczeniem, że zamierza poślubić Karola Gustawa (co było tylko zasłoną dymną), który jako przyszły monarcha powinien być obdarzony funkcją głównodowodzącego sił stacjonujących w Niemczech.
Jednak ani awans na stopień generalissimusa, ani kilka szczodrych darowizn od Krystyny nie usunęło poczucia przegranej, które na długo wypełniło umysł księcia. To, że w obecnej sytuacji zaproponowała go na swego następcę na tronie, uważał tylko za mało znaczący gest. Krystyna była od niego młodsza, co oznaczało, że logicznie myśląc, jego szansę na zajęcie tronu po jej śmierci były minimalne. Droga do władzy została dla niego zamknięta. I znowu powtórzyła się sytuacja, kiedy to po dwuletniej podróży za granicę wrócił do Szwecji pełen wspaniałych planów i takich samych
78
Król wojownik
ambicji tylko po to, aby znaleźć się nagle na lodzie; po raz kolejny obrabowano go z wielkości, którą zaczął uważać za pewnik. Huśtawka nastrojów była dość typową cechą księcia, ale nie tylko kwestia utraconego tronu martwiła go tak bardzo. Oto bowiem, na domiar złego, podano mu czarną polewkę, co było rzeczą niesłychaną dla takiego zdobywcy cnot niewieścich i raniło jego męską dumę. Zgaszony i zachmurzony, rozważał pomysł, aby zrezygnować z kariery w armii, wycofać się do prywatnego życia, a nawet wyjechać ze Szwecji.
Humor nie poprawił mu się specjalnie, kiedy zaczął przygotowywać się do wyjazdu do Niemiec. Żeby traktowano go poważnie jako generalissimusa, powinien otoczyć się przepychem i świtą ludzi, co ściśle utożsamiano z taką funkcją. Kiedy jako nastolatek przebywał na dworze, jego "świta" składała się z pięciu osób, z których jedną był nauczyciel. W ciągu kolejnych lat jego "dwór" powiększył się do osiemdziesięciu osób. A kiedy w 1648 roku wrócił do Szwecji, towarzyszyło mu już około 150 ludzi, czyli prawie dwa razy więcej. Wszystkie wydatki związane z wypłacaniem pensji, zakupem liberii, powozów, namiotów, koni, łóżek i innych sprzętów miało pokrywać państwo. Tymczasem informacje, jakie dotarły do niego z ministerstwa finansów, wzburzyły go i przygnębiły: pieniędzy nie było. Państwo szwedzkie znalazło się na skraju bankructwa.
Karola Gustawa wychowywano w duchu oszczędzania, co sprawiło, że wydając pieniądze, nabrał nawyków księgowego. A teraz musiał pożyczyć pieniądze, między innymi od Louisa De Geera i bogatego dyplomaty Adlera Salviusa. Było mu wstyd.
W sierpniu 1648 roku Karol Gustaw ponownie wyruszył do Niemiec, stojąc na czele posiłków złożonych z 6000 żołnierzy. Celem tej wyprawy było przyjście z pomocą siłom głównej armii, która stacjonowała w Bawarii i zmuszona była do stawiania czoła przeważającym siłom nieprzyjacielskim, cierpiąc przy tym niedostatek. Tutaj doszły księcia słuchy, że oddziały znajdujące się pod dowództwem krnąbrnego dowódcy kawalerii Konigsmarcka przy pomocy zręcznego manewru wdarły się do kilku dzielnic Pragi, a obecnie przygotowywały się do poskromienia miasta będącego cesarską rezydencją. Dokąd miał się więc udać generalissimus na czele swego
79
Niezwyciężony
wojska? Z wojskowego punktu widzenia powinien skierować się do Bawarii, z politycznego - do Pragi. Za Pragą przemawiało również i to, że zdobywca tego wielkiego i bogatego miasta miał szansę na wzięcie sporego łupu i osiągnięcie jeszcze większej sławy. Dla spragnionego sukcesów Karola Gustawa nie liczyło się nic więcej. Wybrał więc Pragę. Z wielką niecierpliwością i w dużym pośpiechu pociągnął za sobą swe oddziały na południe. To tempo spowodowane było wieściami, jakie dotarły do niego z Westfalii, gdzie toczyły się rokowania pokojowe. Książę dowiedział się z nich, że ostateczne porozumienie jest kwestią krótkiego czasu, przeraził się więc, że wojna w bezczelny sposób skończy się, zanim on odniesie swój osobisty, wielki tryumf.
Ku swemu zadowoleniu, a ku wielkiemu zmartwieniu prażan, Karol dotarł do miasta w chwili, kiedy jeszcze toczyły się tam walki. Z wielką gorliwością i energią przypuścił potrójny atak przeciwko poranionemu od pocisków miastu. Jednak mimo intensywnego ostrzału i gęstej sieci rozbudowanych obwałowań, mimo wielu ładunków minowych podłożonych pod mury miasta i dwóch krwawych ataków - Praga nie poddała się.
Dnia 19 października zrezygnowany palatyn dowiedział się, że ostatecznie podpisano układ pokojowy. Zachował jednak tę wiadomość tylko dla siebie, pozwolił, aby walki toczyły się dalej i zagroził obrońcom, że jeśli natychmiast się nie poddadzą, to przypuści kolejny atak, a potem pozwoli żołnierzom na nieograniczone rabunki. (Groźba ta była tylko blefem. Książę zachował się cynicznie i bezwzględnie, ale działał już ze świadomością zawartego pokoju; poza tym jego żołnierze byli zbyt kosztowni, aby ponownie ryzykować ich życie, a usposobienie miał zbyt czułe.) Dnia 27 października do obozu dotarł kurier, który przywiózł z sobą oficjalne potwierdzenie zawartego pokoju. Rozczarowany, ale i z pewną ulgą, palatyn nakazał przerwać oblężenie.
Tak więc na zachodzie jedna wojna dobiegła końca. Na wschodzie nowa właśnie się zaczynała.
80
Święta wojna
X rzynajmniej w jednym punkcie w Europie nowina o pokoju west-falskim nie zrobiła na nikim zbyt wielkiego wrażenia. W Warszawie. Jej mieszkańcy, pełni apatii i histerii, krążyli niespokojnie po ulicach miasta, wpatrując się w horyzont, żeby sprawdzić, czy to już w tym miesiącu przywódca powstania kozackiego Chmielnicki i jego okrutni Kozacy pojawią się w pobliżu stolicy. Sytuacja przedstawiała się tragicznie, i to nie tylko dlatego, że po bolesnej porażce poniesionej pod Piławcami miasto nie miało właściwie obrony, ale również dlatego, że po śmierci Władysława IV nie wybrano sjeszcze nowego króla.
Najważniejszą instytucją polityczną w Rzeczpospolitej był Sejm. Zasiadała w nim tylko szlachta i tylko ona mogła tam głosować46.
46 Parlament składał się z dwóch izb: senatu i izby reprezentantów. W senacie zasiadało 150 osób, w tym królewscy ministrowie, hierarchia Kościoła katolickiego, wojewodowie wszystkich województw wchodzących w skład Rzeczpospolitej oraz kasztelanowie. Najważniejszą godnością wśród senatorów świeckich był tytuł kasztelana krakowskiego. W izbie reprezentantów zasiadali posłowie szlacheccy. Większość województw delegowała po dwóch posłów, niektóre czterech, sześciu albo i więcej. Wybierano ich na sejmikach lokalnych (ziemskich i powiatowych, na których prawo do głosowania przysługiwało całej szlachcie). Ponadto po 1569 r. w skład sejmu wchodzili także posłowie dwu miast: Krakowa i Wilna, niemniej jednak wkrótce zostali oni pozbawieni prawa głosu.
81
Niezwyciężony
Określenie "polski Sejm" to obecnie obraźliwy zwrot oznaczający nieopisany bałagan na jakimś zebraniu47. Sejm cieszył sięjuż wcześniej złą reputacją jako miejsce niekończących się kłótni, w którym chamstwo i prostackie wyzwiska stawały się coraz powszechniejszym zjawiskiem w czasie obrad48. Jednak polska szlachta traktowała Sejm wraz ze wszystkimi jego skomplikowanymi procedurami jako niezastąpioną ochronę swych przywilejów. Sejm kontrastował z innymi parlamentami europejskimi przede wszystkim nie tym, do czego miał prawo, ale tym, jak z tego prawa korzystał49. Decyzje podejmowano zawsze jednogłośnie, co prowadziło do rozwlekłych dyskusji, podczas których starano się dojść do jednogłośnego postanowienia. Kłopot polegał na tym, że zgodnie z prawem, obrady Sejmu nie mogły trwać dłużej niż sześć tygodni, co oznaczało, że czasami nie udawało się podjąć innej uchwały jak tylko tę o zwołaniu kolejnego posiedzenia, na którym wszystko zaczynało się od początku. Innym problemem była zależność między Sejmem a sejmikami. Na tych ostatnich wybierano delegatów, którzy przybywali na Sejm z wielką liczbą nakazów, żądań i instrukcji50, a ich umiejętności negocjacyjne były małe albo żadne.
Jednak Sejm funkcjonował w ten sposób zadziwiająco sprawnie przez zadziwiająco długi okres czasu. Nie zawsze na sali obrad panowała ospałość i gnuśność. Szereg ważnych decyzji cedowano na króla lub jego ministrów do akceptacji z góry, a wiele znaczących prerogatyw przekazywano sejmikom.
47 Zwrot ten występuje w j. szwedzkim jako "polsk riksdag" (przyp. tłum.).
48 W Senacie był, co prawda, bałagan, ale umiano nad nim zapanować, np. Siciński zerwał sejm, gdyż było to na rękę Janowi Kazimierzowi. Wcześniejsze próby zrywania sejmów, kończyły się tym, że próbującego przerwać obrady wyrzucano z sali. Zerwanie sejmu przez Sicińskiego było precedensem, potem przypadki takie zdarzały się częściej. Protestację należało zanieść do akt grodzkich, co nie było zbyt bezpieczne dla zrywającego sejm, ponieważ po drodze mógł on zostać siłą zatrzymany przez innych posłów czy nawet zabity (przyp. red.).
49 Jak w większości państw europejskich najważniejszym prawem Sejmu było nakładanie podatków i decydowanie o wojnie.
50 Sejmiki nie produkowały "żądań" ani "nakazów". Dokumenty opracowywane dla posłów na sejmy walne nazywały się instrukcjami (przyp. red.).
82
Święta wojna
Kiedy natomiast gromadzono się na sejmie elekcyjnym, wyglądało to trochę gorzej. W tak ważnej dla całej Rzeczpospolitej kwestii, decyzję miał prawo podejmować ogół szlachty osobiście. Na pola elekcyjne ciągnęły więc tysiące herbowych, częściowo po to, aby oddać swój głos, ale przede wszystkim, aby "załapać się" na jakieś podarki, których oczekiwano zwyczajowo od nowo wybranego monarchy51. Tym razem sejm elekcyjny pokazał się wyjątkowo ze swej dobrej strony, ponieważ na wybór nowego króla potrzebowano niewiele ponad miesiąc52.
Niektórzy marzyli o królu pochodzącym z innego kraju, na przykład władcy sąsiedniej Brandenburgii, ambitnym księciu elektorze Fryderyku Wilhelmie. Uważano, że cudzoziemiec łatwiej będzie podlegał wpływom i naciskom niż Piast53. Wyrażano przy tym nadzieję, że kandydat taki dysponuje większą ilością środków finansowych: w czasach wojny można by je wykorzystać do obrony państwa, a w czasie samej elekcji do "załapywania się" na szczodre łapówki, co doceniane było zwłaszcza przez liczną, drobną szlachtę. Jednak kilku kandydatów z zagranicy bardzo szybko straciło wszelkie szansę na rzecz dwóch braci zmarłego Władysława IV: Karola Ferdynanda oraz Jana Kazimierza. Żaden z nich nie nadawał się jednak do tak ważnej funkcji: wiedziano też powszechnie, że sam Władysław wypowiadał się o nich z dużą powściągliwością. Karol Ferdynand, który zasiadał na stołku biskupim we Wrocławiu
51 Przede wszystkim jednak na podarki od magnatów utrzymujących własną klientelę, która wotowała zgodnie z intencjami patronów. Była już na ten temat wyżej mowa (przyp. red.).
52 Tradycyjnie Sejm obradował pod łukami sklepienia znajdującego się w podziemiach pałacu królewskiego w Warszawie. Kiedy nadchodził czas wyboru nowego króla, miejsce to nie mogłoby oczywiście pomieścić wszystkich chętnych do udziału w elekcji, dlatego też zgodnie z tradycją wyboru monarchy dokonywano na podwarszawskich błoniach. Kopano tam prostokątny rów, poza którym gromadziła się drobna szlachta, zazwyczaj dosiadająca koni, podzielona według klucza regionalnego. Wewnątrz przestrzeni wyznaczonej przez prostokąt zbierali się posłowie (na otwartej przestrzeni) oraz senatorowie (w niewielkim drewnianym budynku).
53 Określenie to miało charakter retoryczny czy też populistyczny, a nie merytoryczny (przyp. red.).
83
Niezwyciężony
i w Płocku, był osobą powściągliwą i małomówną, znaną ze świetnych umiejętności organizacyjnych i surowego, żeby nie powiedzieć - skąpego gospodarowania. Jego kandydatura przekonywała mniej, niż zniechęcała ta druga. Dla polskiej szlachty szczodrość przyszłego króla miała o wiele większe znaczenie niż jego geniusz organizacyjny.
Niestety, także i starszy brat Karola Ferdynanda, 39-letni Jan Kazimierz, nie wydawał się być wymarzonym kandydatem. Powiadano o nim, że jest hulaką i babiarzem. Portret przyszłego monarchy pokazuje mężczyznę o kręconych lokach, z głową ozdobioną rozetą. Potężny nos i oczy o dużych, trochę zmęczonych powiekach. Nie był głupcem - miał na przykład zdolności językowe i prawdziwy talent oratorski. W dzieciństwie rozpieszczany, nie miał w sobie ani krzty energii czy wytrwałości. Dlatego też nie mógł pochwalić się zbyt dogłębnym wykształceniem. Opowiadano o nim, że w całym swym życiu nie zdołał przeczytać do końca ani jednej książki. Często bardziej zajmowały go psy, ptaki i tresowane małpy niż to, co działo się wokół niego. Wychowywany w cieniu swego starszego, królewskiego brata, pozbawiony stałego przypływu gotówki, pędził żywot tułacza przenoszącego się z kraju do kraju, imającego się różnych zajęć. W przeciągu krótkiego okresu czasu walczył w Niemczech dla Habsburgów, a w 1638 roku wstąpił na służbę w stopniu admirała w hiszpańskiej flocie, która zajęta wtedy była wojną z Francją. W drodze do Hiszpanii wpadł na cudowny pomysł odbycia wycieczki po marsylskiej plaży, a kiedy Francuzi ocknęli się ze zdumienia, wsadzili go do ciupy. W 1643 roku - wbrew wyraźnej woli Władysława - wstąpił do zakonu jezuitów we Włoszech, prawdopodobnie ze względów religijnych, gdzie wkrótce potem mianowano go kardynałem. Z tytułu tego zrezygnował po konflikcie z papieżem.
Twierdzi się, że Władysław IV był zbyt mądrym królem jak na polskie potrzeby, a jego następca na tronie gorszym, niż Polacy na to zasługiwali. To lekka przesada, ale Jan Kazimierz był najsłabszym kandydatem. Paradoksalnie, przemawiało to na jego korzyść. Grupa wpływowych magnatów opowiedziała się po jego stronie, sądząc, iż łatwiej im będzie utrzymać go w cuglach niż jego poważnie nastawionego do swych przyszłych obowiązków młodszego
84
Święta wojna
brata. Końcowa decyzja zapadła jednak na skutek poparcia, które nadeszło z zupełnie niespodziewanej strony. Jan Kazimierz otrzymał mianowicie wsparcie od tych samych osób, które prowadziły negocjacje ze zbuntowanymi Kozakami. Z tego też powodu zaczęto utożsamiać go z frakcją pokojową Sejmu. Tym samym stał się on również wymarzonym kandydatem dla Chmielnickiego: hetman dał do zrozumienia, że mógłby się zgodzić na układ pokojowy, ale tylko wtedy, gdyby na króla wybrano Jana Kazimierza. W sparaliżowanej strachem Warszawie była to oferta, której niewielu mogło się przeciwstawić. I tak oto Jan Kazimierz został władcą Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
Powstańcy zrobili w tył zwrot i znikli za horyzontem, unosząc łupy i świętując sukcesy. Wydawało się, że kryzys został zażegnany, tak, jak to działo się wielokrotnie wcześniej. Ale nie tym razem.
Wiosną 1649 roku Rzeczpospolita ruszyła do kontrataku54. W każdym razie taki przyjęto plan. Z dwóch stron wojska polskie i litewskie pociągnęły na Ukrainę55. Liczne oddziały powstańców ruszyły na zachód, w połowie sierpnia zaskoczyły króla i jego liczącą 10 tysięcy ludzi armię w czasie przeprawy przez bród, pokonały ich i zamknęły niedobitków pod Zborowem56.
54 W rzeczywistości działania zaczepne rozpoczął Chmielnicki (przyp. red.).
55 Litwini nie dotarli na tereny Ukrainy, ich marsz zakończył się pod Łojowem, gdzie rozbili armię konną dowodzoną przez byłego pułkownika rejestrowych, szlachcica, a teraz hetmana Stanisława (Mikołaja - imię przyjęte po przejściu na stronę kozacką) Krzeczowskiego (Krzyczewskiego) (przyp. red.).
56 Bitwa pod Zborowem miała miejsce w dniach 15 i 16 sierpnia 1649 r. Stoczyła ją armia polska dowodzona przez króla Jana Kazimierza, spiesząca na odsiecz oblężonemu w Zbarażu przez przeważające siły kozacko-tatarskie wojsku regi-mentarzy. Według najnowszych ustaleń i opinii (np. Stanisława Aleksandrowicza) sytuacja pod Zborowem była zła, ale nie krytyczna. Armia Jana Kazimierza, mimo iż poniosła w pierwszym dniu bitwy ciężkie straty, potrafiła odeprzeć natarcie wroga, a w ciągu nocy żołnierze pod kierunkiem znakomitych inżynierów wznieśli świetne umocnienia obronne. Tatarzy, których głównym motywem do wyprawy na Polskę była chęć zdobycia jak największej ilości łupów i jasyru, stanęli, jak pod Zbarażem, wobec konieczności szturmowania silnych pozycji wojsk koronnych, na co najwyraźniej nie mieli ochoty. Tym bardziej byli skłonni do rozmów pokojowych (przyp. red.).
85
Niezwyciężony
I mogłoby tam wszystko skończyć się dla Polaków tragicznie, gdyby jednemu z ministrów królewskich nie udało się nawiązać kontaktu z dowódcą Tatarów, którego przekupił obietnicami i łapówkami57. Na skutek tego Tatarzy zagrozili, że wrócą na Krym, jeśli Chmielnicki nie zgodzi się na kompromis. Tym samym, ostateczne rozbicie armii polskiej zostało w ostatniej chwili powstrzymane. Zamiast końcowej rozgrywki, zawarto porozumienie. Jakkolwiek będziemy rozpatrywać warunki układu, to za każdym razem uznamy go za sukces, przynajmniej dla niektórych powstańców. Co prawda, godzono się w nim na to, aby wypędzeni wcześniej polscy magnaci mogli powrócić do swych spalonych i złupionych posiadłości, a zbuntowane prowincje miały nadal pozostać w granicach Rzeczpospolitej, ale w praktyce oznaczał on, że oto powstała niezależna Ukraina. Wszystkim powstańcom zagwarantowano amnestię, przepędzono Żydów i jezuitów, a Kozakom przyznano prawo do utrzymywania stałej armii liczącej 40 tysięcy szabel.
Nastąpił teraz rok, który w historii określa się mianem spokojnego. Wiosną 1651 roku Kozacy ponownie dopuścili się wielu nieprawości, a Janowi Kazimierzowi udało się wystawić nową armię zaciężną. W efekcie tego niepokoje przemieniły się w utarczki, a te w bitwy. Tym samym, sytuacja powtórzyła się na swój mroczny sposób. Oto każdej wiosny obie strony występowały przeciwko sobie zbrojnie, a po długiej kampanii, składającej się z wielu porażek i pojedynczych tryumfów, którym nie towarzyszyły jakieś rozstrzygające zwycięstwa, zawierały przed nadejściem zimnej jesieni nowy układ, który każda ze stron chętnie podpisywała, ale nie respektowała.
Pokojowe zakończenie konfliktu możliwe było tylko dzięki chęci do zawarcia kompromisu, ale właśnie tego brakowało. Na dodatek,
57 Chodzi tu o osobę kanclerza wielkiego koronnego, Jerzego Ossolińskiego (1595-1650). Według dotychczasowych opracowań to on w krytycznej dla Polaków chwili pod Zborowem nawiązał rozmowy z wezyrem tatarskim Seferem Gzai Agą i doprowadził do zawarcia kompromisowej ugody. Obecnie przypuszcza się, że rola tych rozmów była znacznie mniejsza (por. przypis 53), a o wielkiej roli Jerzego Ossolińskiego w zawarciu ugody zborowskiej zadecydowała uruchomiona natychmiast przez niego wielka propaganda wśród szlachty polskiej (przyp. red.).
86
Święta wojna
obie strony zaabsorbowane były sporami wewnętrznymi. Tradycyjnie, niezdolna do znalezienia wspólnego, akceptowanego przez wszystkich rozwiązania, szlachta polsko - litewska podzieliła się na partię pokoju i partię wojny. Czynnikiem decydującym była jednak nie tyle osobista miara uczciwości czy brutalności, ile przede wszystkim własny interes. Zdecydowana większość magnatów, którzy w czasie powstania utracili swe dobra lub bliskich, nie chciała nawet myśleć o jakimkolwiek porozumieniu. Tymczasem spora część szlachty żyjącej w odległych województwach Rzeczpospolitej, dokąd nie dotarł zapach spalenizny, nie uważała wcale, że problem ten dotyczy także jej. Dawała posłuch gładkim argumentom za pokojem i dziwnym trafem marudziła zawsze wtedy, kiedy trzeba było uchwalić nowe podatki albo wystawić armię na kolejną kampanię. I kiedy tylko szlachta zbierała się, aby powziąć jakąś decyzję, jednym zarzucano zdradę, a inni szykowali się do rękoczynów.
Polscy magnaci mieli szczęście, że również w szeregach ich przeciwników brakowało zgody. Na czele buntu stali przywódcy podobni do Chmielnickiego, to znaczy szlachta i wielcy posiadacze ziemscy wyznania greckokatolickiego. Dlatego też woleli oni, aby ich uzbrojeni w widły chłopi jak najszybciej powrócili do pługu, uprawy ziemi i raz na zawsze porzucili pomysły o zniesieniu pańszczyzny. Sami chłopi i pozostała rzesza uczestników powstania byli oczywiście mniej zainteresowani takim zakończeniem sporu. Chcieli zdobyć ziemię, wolność, a jeszcze chętniej trafić na listę owych 40 tysięcy wybranych, którzy mieli stać się częścią nowej, stałej armii. Wszystkie te rozbieżne oczekiwania nie mogły być jednocześnie spełnione58. Sytuacja skomplikowała się w jeszcze boleśniejszy sposób po tym, jak niedawni sprzymierzeńcy powstańców, Tatarzy, przestali interesować się przyczynami powstania
58 Chmielnickiego można uważać raczej za ostatniego przywódcę chłopskiego niż za jednego z pierwszych współczesnych rewolucjonistów, ponieważ w przeciwieństwie do Robespierre'a czy Lenina nigdy nie udało mu się poskromić buntu; przeciwnie - niósł go on jak wielka fala morska niesie statek, co prawda - zawsze na swej powierzchni, ale pod groźbą, że zostanie wchłonięty przez żywioł przy kolejnym, potężnym uderzeniu sztormu.
87
Niezwyciężony
i dość obojętnie zaczęli się odnosić do celu, jaki sobie stawiało. Dla nich wojna była prostą sprawą, tak samo, jak dla ich przodków żyjących w średniowieczu: chodziło głównie o to, aby się z nich (tzn. z wojen) utrzymywać, a przy odrobinie szczęścia także wzbogacić. Chan tatarski, Islam Girej, odnosił się przychylnie do kolejnych sukcesów ukraińskich, ale absolutnie nie zgodziłby się na końcowe zwycięstwo Chmielnickiego. Z radością przyglądał się, jak dwóch sąsiadów - chrześcijan walczy ze sobą na śmierć i życie. Wszystko to wyjaśnia, dlaczego chęć Tatarów do walki wykazywała tak zadziwiającą tendencję do zanikania przy najmniej spodziewanych okazjach. Z tego powodu przymierze z Tatarami przypominało bardziej próbę wyjścia na spacer w towarzystwie konika polnego.
Chmielnicki zaczął się rozglądać za nowymi sprzymierzeńcami nie tylko z powodu braku zaufania do Tatarów. Problem dał o sobie znać ze wzmożoną siłą wczesną jesienią 1651 roku. W czasie trzech dni w czerwcu tego roku wojska Rzeczpospolitej i armia Chmielnickiego starły się ze sobą pod Beresteczkiem w północno - zachodniej Ukrainie. Jan Kazimierz zadziwił wszystkich tym, czego tam dokonał. Wystawiono silne polsko-litewskie oddziały, a w czasie bitwy król wykazał się nieoczekiwanym talentem strategicznym. Kozacy ponieśli klęskę, po czym zawarto kolejne porozumienie pokojowe. Tym razem wszystkie obietnice i zobowiązania wobec strony ukraińskiej zostały zdecydowanie zredukowane.
Trzydzieści lat wcześnie zrodził się konflikt w Niemczech, który objął wkrótce większą część zachodniej i środkowej Europy, wywołując chaos i powodując zniszczenie. A oto narastał nowy kryzys na wschodzie, jakby dla podkreślenia nauki płynącej z wojny trzydziestoletniej: Europa stała się teraz jednym, wielkim organizmem, na dobre i na złe powiązanym nićmi o charakterze politycznym i ekonomicznym, za pomocą których można było nie tylko szerzyć to, co dobre i błogosławione, ale także w najbardziej odległych zakątkach kontynentu wywoływać wstrząsy i niepokoje, które potem przenosiły się z państwa do państwa. Jeszcze do niedawna cały ten mechanizm funkcjonował na prostszych zasadach, ale nie można było się mylić co do kierunku, w którym to wszystko zmierzało: lawina już się toczyła i nabierała coraz większego pędu.
88
ŚWIĘTA WOJNA
Wszystko zaczęło się od dyplomatycznych rozgrywek, których źródeł i przyczyn trudno jest się czasem doszukać, a zaglądanie za kulisy i śledzenie tego, co się tam dzieje, staje się z czasem męczące. Chmielnicki, coraz bardziej rozczarowany chwiejną postawą tatarskich sojuszników, rozesłał swych posłańców do Transylwanii59, na Mołdawię i Wołoszczyznę, to znaczy do tych księstw, w których znaczną część ludności stanowili chrześcijanie, choć politycznie podlegały one władzy sułtana w Istambule. Do najbardziej obiecującego kontaktu doszło w Transylwanii, którą rządził ambitny i ekscentryczny książę wyznania protestanckiego Jerzy Rakoczy, wróg Rzeczpospolitej i kandydat do tronu polskiego. Wprawdzie wszystkie trzy księstwa wciągnięte zostały w wir wojny, ale w efekcie nie przyniosło to Kozakom specjalnych korzyści60. Rozczarowany Chmielnicki zaczął teraz rozważać możliwość uzyskania wsparcia ze strony imperium osmańskiego. Państwo sułtana przeżywało jednak swe wewnętrzne kłopoty, spowodowane chaosem politycznym, będącego skutkiem powstania, które wybuchło w 1648 roku. Dlatego też sułtan wręczył tylko Chmielnickiemu
59 Transylwania (Siedmiogród, Transilvania, Ardeal, Erdely, Siebenbiirgen) - kraina historyczna w środkowej Rumunii, położona na Wyżynie Siedmiogrodzkiej. W starożytności część rzymskiej prowincji Dacji. W IX w. podbita przez Madziarów, od XI w. włączona do królestwa Arpadów. Po zniszczeniu państwa węgierskiego przez Turków i rozpadzie Węgier na część turecką i habsburską, Siedmiogród był odrębnym, zależnym od Turcji księstwem, najpierw od 1541 r. pod rządami Zapolyów, a od 1571 r. Batorych. Obszar ścierania się wpływów Turcji, Polski i Habsburgów (przyp. red.).
60 W Mołdawii Chmielnicki zdjął maskę i zaprezentował się jako władca o dynastycznych ambicjach. Wpadł na pomysł, aby ożenić swego syna Tymosza vel Tymoszka z Roxanda flub Domną Rozandą], córką księcia [hospodara] Mołdawii Vasile [Bazyli Łupu - wg Przybosia] Lupula. Książę nie był. co prawda, zachwycony tą propozycją, ale kiedy późnym latem 1650 r. Kozacy zaczęli wlewać się w granice jego państwa, zmienił szybko zdanie. Ta nachalna dyplomacja zirytowała jednak nie tylko przewidywanego na kolejnego sojusznika Rakoczego - który traktował Mołdawię jako swe zaplecze - ale także władcę Wołoszczyzny; obaj zorganizowali wspólnie wyprawę na Mołdawię i usunęli Lupula z tronu. Było sprawą oczywistą, że w tej sytuacji z interwencją pospieszy Rzeczpospolita, i tak też się stało. Polscy "ochotnicy" ruszyli do Mołdawii, aby wyrzucić z niej Kozaków i Lupula.
89
Niezwyciężony
dyplom, w którym nazwał go "dumą chrześcijańskich książąt, wybranym i wielkim mężem zrodzonym w mesjańskim narodzie ukraińskim". Podarował mu też strój paradny i futro sobolowe, ale wstrzymał się od jakichkolwiek obietnic o udzieleniu pomocy.
W końcu Chmielnicki dał sobie spokój z niepewną sprawą na dworze sułtana i zwrócił się do następnego kandydata na sprzymierzeńca: do cara.
Ten przez długi czas zachowywał w obliczu zdarzeń na Ukrainie postawę wyczekującą. W 1648 roku również i w Rosji doszło do niepokojów. Nowy podatek na sól wywołał zamieszki w Moskwie, urzędników karano śmiercią, a car - ambitny, sprytny i pozbawiony wszelkich skrupułów Aleksiej - o mało sam nie padł ofiarą tłumu. Na dodatek w stolicy wybuchł wielki pożar. Władcy nie zawiedli w tej sytuacji członkowie jego gwardii przybocznej, tzw. strzelcy; car, wspierany ich szablami, ogłosił kilka szybkich reform, dzięki czemu ponownie zapanował nad krajem i zainteresował się konfliktem, jaki toczył się u granic jego państwa. W ciągu ostatniego stulecia Rzeczpospolita zadała rozbitej, biednej i bezsilnej Rosji wiele poniżających klęsk. Jeszcze w 1618 roku polska armia stała u bram Moskwy. Dlatego nastroje, jakie panowały na Kremlu, zmieniały się jak w kalejdoskopie: od podejrzliwego wyczekiwania aż do chęci zemsty. Powstanie na Ukrainie stało się okazją, do powetowania sobie strat.
Dnia 18 stycznia 1654 roku naczelne dowództwo kozackie i wybrani przedstawiciele wyższej klasy spotkali się w Perejasławiu, na południe od Kijowa. Dobosze wezwali ludność do zgromadzenia się na centralnym placu, gdzie Chmielnicki wygłosił przemówienie, w którym oświadczył, że Ukrainie potrzebny jest pan i obrońca, po czym dowódcy kozaccy i kilku rosyjskich dygnitarzy skierowało się do cerkwi, aby zawrzeć sojusz. Przez chwilę wydawało się, że do sojuszu nie dojdzie, ponieważ jeden z bojarów, który stał na czele delegacji rosyjskiej, odmówił złożenia przysięgi. Rosjanie mieli ją złożyć w imieniu cara, co uznali za rzecz niemożliwą w ich oczach, ponieważ w przeciwieństwie do polskiego króla car był jedynowładcą, suwerenem, który otrzymał władzę od Boga jedynego i z tego powodu uważał za rzecz niegodną dla siebie składać przysięgi jakiemuś człowiekowi, a tym bardziej swym
90
Święta wojna
poddanym. Jednak potrzeba zyskania sojusznika była silniejsza niż uczucie niepewności, dlatego też większość z członków strony ukraińskiej uznała odmowę cara za zwykłą formalność. Ta łatwowierność dowódców kozackich miała się na nich zemścić, a układ, jaki zawarto w Perejasławiu, miał wpłynąć na losy całego kontynentu europejskiego51.
Późną wiosną 1654 roku Sejm obradujący w Warszawie kończył właśnie kolejną bezowocną debatę, kiedy nagle do posłów dotarła wiadomość, która poruszyła wszystkich zebranych. Armia rosyjska przekroczyła granicę Rzeczpospolitej w trzech różnych miejscach. Brzmiało to niepokojąco, i to nie tylko dlatego, że z wieści wynikało, iż tym razem nie jest to jakaś przypadkowa wataha, jak to wcześniej bywało. Oddziały, które zaobserwowano na granicy, uzbrojone były w nowo wyprodukowane muszkiety, wyszkolone według zachodniej szkoły i dowodzone przez zagranicznych oficerów, których sława i obecność w armii rosyjskiej dowodziły sporego doświadczenia. Wkrótce też nadeszła kolejna wiadomość z Litwy, że chłopi wyznania greckokatolickiego chwycili za broń i wystąpili przeciwko swoim panom, zachęcani odgłosem wydawanym przez maszerujące rosyjskie kolumny jak również treścią manifestu wydanego przez cara Aleksiej a, który inwazję nazwał "świętą wojną".
Król i magnaci zbroili się, a potem ruszyli na wschód, debatując o celach, sprzeczając się o środki i kłócąc o możliwości62. Niewielu znajdowało też czas, aby przeczytać raporty ze Sztokholmu, w których pisano, że na tronie szwedzkim zasiadł nowy władca.
61 W tym czasie strona polska odniosła znaczny sukces dyplomatyczny; w 1654 r. zawarto przymierze zaczepno-obronne z chanem krymskim przeciwko Chmielnickiemu i Moskwie. Dnia 20 lipca 1654 r. Jan Kazimierz złożył podpis na przymierzu (przyp. red.).
62 W rzeczywistości w tym czasie prowadzono ciężkie walki na Ukrainie. Szczególną aktywnością i okrucieństwem wobec zbuntowanych Kozaków odznaczał się Stefan Czarniecki (przyp. red.).
91
II
Przygotowania do katastrofy
ft
O drewnie, drzewach i granicach
połowie XVII wieku Europa zaczęła przekształcać się z kontynentu porosłego drzewami w obszar, gdzie pola stawały się regułą, a las rzadkością. Powód był prosty. Egzystencja europejskiej cywilizacji uzależniona była od drewna - od wielkiej ilości drewna. Używano go przede wszystkim jako najbardziej popularnego paliwa, głównie do ogrzewania pomieszczeń i w procesie przerobu surowców w kuźniach, manufakturach, w dolinach, gdzie produkowano dziegieć, w kopalniach, rafineriach i wielu innych miejscach (ówczesny przemysł pochłaniał dość pokaźne jego ilości. Jedna huta żelaza zużywała tyle drewna i węgla drzewnego, co średniej wielkości miasto; nierzadko też wielkie piece stały nieczynne w oczekiwaniu, aż uda się zgromadzić odpowiednią ilość opału). Po drugie, drewno stało się rozpowszechnionym materiałem używanym w budownictwie. Wykorzystywany gatunek uzależniony był od tego, na co je przeznaczano. Do budowy domów i statków używano mocnego drewna dębowego, do produkcji mebli strzelistych jesionów, do wyplatania koszy witek wierzbowych, a do konstruowania lawet armatnich łykowatego wiązu. Orientowano się już, że cechy poszczególnych gatunków drewna różnią się od siebie w zależności od podłoża i warunków, w których wyrastały; wiedziano na przykład, że drzewa, które rosły na słabszym gruncie
95
Niezwyciężony
są wprawdzie silniejsze od tych wyrosłych na lepszym gatunkowo, ale są za to mniej giętkie. Często dobierano różne gatunki drewna w przemyślany sposób, w zależności od tego, jakie ich właściwości starano się wykorzystać. Przy produkcji grabi łączono drzewce wykonane z drewna świerkowego z główką brzozową, a uzupełniano to "zębami" wykonanymi z jałowca. Szkutnik posługiwał się niekiedy dziesięcioma różnymi gatunkami, wśród których obok powszechnie stosowanego dębu wymienić należy świerk i orzech włoski. Natomiast najsłynniejszy lutnik stulecia, a może nawet i wszechczasów, Antonio Stradivarius, budował jedyne w swoim rodzaju skrzypce z pewnego dość rzadko występującego gatunku klonu.
Tak więc spora część ówczesnej produkcji wykonywana była z drewna albo zawierała w sobie drewniane elementy, a to dlatego, iż było ono tanie, a metal drogi. Niezależnie więc od tego, czy mówimy o drewnianej furmance, fregacie, kądzieli, łóżku, szpinecie czy pługu, w każdej z tych rzeczy liczba elementów żelaznych była niewielka; bardzo często przedmioty, które na pierwszy rzut oka wyglądały, jakby wykonano je z żelaza, po przyjrzeniu się im okazywały się solidną, drewnianą robotą. Ten ekonomiczny przymus zrodził z kolei mistrzowskie umiejętności rzemieślników, które w dzisiejszych czasach ledwo możemy pojąć, a jeszcze mniej naśladować. W XVII wieku powstawały często takie urządzenia, gdzie nawet koła napędowe robiono z drewna, ba, całe mechanizmy były drewniane, a mimo to funkcjonowały z niezwykłą precyzją. Zdarzały się nawet zegary wykonane całkowicie z drewna!
Wszystko to, a zwłaszcza konieczność dogrzewania pomieszczeń, pochłaniało kolosalne ilości opału. Dlatego też handel tym surowcem należał do najważniejszych gałęzi przemysłu, a prowadzono go w najróżniejszych formach i z różnymi efektami. Do Europy przypływały z dalekich krajów żaglowce załadowane rzadkimi gatunkami drewna, odkrytymi niedawno w Nowym Świecie, albo takimi, które od dawnych czasów znano w Azji, a które Europejczycy zaczęli stosować od niedawna: brązowo-fioletowy kam-pesch z Wybrzeża Moskitów, czerwonawy pau brasil z Marahao, twardy teak z Bombaju czy pachnące drzewo sandałowe z Kalkuty. Jednak zdecydowana większość okrętów przewożących drewno przemierzała znacznie krótsze trasy i załadowana była zwykłymi
96
O DREWNIE, DRZEWACH I GRANICACH
gatunkami: do Wenecji wpływały statki z drewnem pochodzącym z Istrii; do Genui przybywały całe flotylle czarnych od brudu szkut dostarczających węgiel drzewny z Korsyki, z Góteborga wypływały okręty pełne desek, bali, tarcicy, żerdzi, krokwi, listew i drewnianych elementów masztów - a wszystko to z właściwej Szwecji, jak również z jej nadbałtyckich prowincji, skąd pochodziły najbardziej poszukiwane, bo długie i proste pnie drzew, kupowanych przez szkutników całej Europy; maszty wykonane z jednego pnia miały oczywiście o wiele lepsze właściwości i wytrzymałość niż podobne maszty złożone z kilku różnych kawałków1.
Do wielu miast, położonych z dala od wybrzeża morskiego, można było się dostać, korzystając z wewnętrznych szlaków wodnych. Tą samą drogą szło zaopatrywanie ich w przeróżne produkty. Rzeki i jeziora stanowiły więc najważniejszy element systemu komunikacyjnego. Dlatego też spławiano nimi drewno, przeważnie w dużych partiach, aż pod same mury miejskie i dalej do nabrzeży i kej (transport drewna szlakiem wodnym mógł odbywać się tylko przy wysokim stanie wody, przewyższającym poziom dzisiejszy). Drewno przewożono również wozami albo toczono z wielkim trudem na specjalnych podkładach. Na samym końcu tego transportowego łańcuszka czekali handlarze, którzy układali dostarczony materiał w długie stosy, aby go potem sprzedać na wagę. Wokół takich miejsc kręcili się zawsze miejscowi biedacy, których nie stać było na kupno drewna bezpośrednio od handlarzy, więc musieli się zadowolić chrustem i odpadami, znalezionymi w okolicznych kanałach i rowach.
Drzew ubywało w oczach, i to wszędzie. Oprócz wyrębu związanego z zapotrzebowaniem na opał i materiał budowlany, karczowano lasy również po to, aby przygotować nowe tereny pod uprawę albo na pastwiska dla bydła. Zwłaszcza wokół wielkich miast zatarły się granice między terenami leśnymi a takimi, gdzie po lesie nie pozostało już śladu. Wszystkie obszary leśne położone w takich miejscach już dawno zamieniły się w nowe pola uprawne,
1 kłopoty z zaopatrzeniem w drewno do wyrabiania masztów dawały o sobie znać zwłaszcza we Francji; z tego powodu flota francuska często nie dorównywała flotom innych krajów, np. angielskiej.
97
Niezwyciężony
w zarośnięte krzakami kępy albo w tereny łowieckie. W wielu miejscach ciągłe prowadzenie wyrębu pozostawiło po sobie trwałe ślady. W czasie wojny trzydziestoletniej Szwedzi uzupełniali swe szczupłe wpływy do budżetu poprzez wyrąb lasów na Pomorzu; temu procederowi nie towarzyszyło zalesianie. W zachodniej części Jutlandii bezmyślny wyrąb lasów w XVI stuleciu doprowadził do powstania gołych, pozbawionych roślinności terenów, a zapotrzebowanie miejscowej ludności na opał doprowadziło do wyginięcia flory nadbrzeżnej. Na skutek tego piaski z pobliskich plaż zaczęły stopniowo zasypywać miejscowe pola i domy. Jednak w większości miejsc zmiany nie były tak nieodwracalne i wszech-obejmujące. Zamiast nieprzebytej gęstwy wysokopiennych drzew pojawił się dywan niskich lasów w różnym stadium rozwoju, zagospodarowania i wzrostu. Nasze współczesne lasy musiałyby się wydać mieszkańcowi XVII-wiecznej Europy dość niezwykłe, są bowiem przeważnie jednorodne pod względem gatunków i wieku. Zupełnie inaczej niż wówczas. Mimo iż lasy podlegały intensywnej gospodarce leśnej, rzadko o nie dbano, a jeśli nawet, to byle jak. Panowała niezwykła różnorodność gatunków, a drzewom nie pozwalano nigdy na osiągnięcie zbyt wysokiego wzrostu. Chęć szybkiego pozyskania drewna sprawiała, że ścinano je jeszcze wtedy, kiedy były niskie, czasem tylko czubek drzewa i pozwalano, aby z górnej części pnia wyrastały nowe gałęzie, które później obcinano. Z tego względu lasy przypominały potężnych rozmiarów krzewy - nie pielęgnowane, trudne do przebycia i dość niskie.
Także pod innym względem lasy oglądane oczyma mieszkańca ówczesnej Europy nie przypominały naszych lasów. Stosunek do nich stanowił mieszaninę pogardy i strachu. Oczywiście, że potrzebowano drzew, drewna, pni i wszystkich innych produktów tego rodzaju. Jednak mówimy tu o społeczeństwie rolniczym, które w dosłownym tego słowa znaczeniu żyło i umierało, rozmyślając
0 zbiorach; społeczeństwo, które oddawało swoistą cześć zagadnieniom związanym z uprawą ziemi i temu, co mogła urodzić. Było to społeczeństwo, dla którego las reprezentował kapryśną, okrutną
1 wszechpotężną przyrodę, stanowiącą bezustanne zagrożenie dla ludzkich planów i życia. Sam las uważano za jałowy i wstrętny, ponieważ stanowił przeciwieństwo pola uprawnego, a więc miej-
98
O DREWNIE, DRZEWACH I GRANICACH
sca, w którym wszystko tętniło życiem i znajdowało się w ciągłym ruchu; las był na wpół żyjącą istotą, która w ciągu kilku lat mogła zagarnąć na powrót wszystko to, co człowiek przez pokolenia zdołał wywalczyć potem i krwią. Kiedy pierwsi koloniści wylądowali w Nowym Świecie, zastali tam morze zieleni, które natychmiast sparaliżowało ich "dzikością i nieprzebytym gąszczem leśnym". Patrzyli na nie w bezruchu, ale już wkrótce udało im się przywrócić równowagę. Palili, rąbali, karczowali. Dla tych ludzi cywilizacja zaczynała się zawsze od usuwania drzew.
Jednak las nie tylko był ponury i jałowy. Był również niebezpieczny. W końcu tętniło w nim jakieś życie. Mieszkali na przykład ludzie, którzy zmuszeni byli przenieść się do lasu, ponieważ nie tolerowali ich inni Bardzo często chodziło tu o różnego rodzaju wyrzutków, biedaków lub inne osoby, które - na podobieństwo Kozaków ukraińskich - uciekały w najdalsze regiony, daleko od skupisk ludzkich, aby wymknąć się ogarniającym ich mackom zwierzchności i tym samym stać się panem samym dla siebie. Nie czekało ich tam żadne beztroskie życie, ale potrzeba wyrobiła w nich zmysł wynalazczości. W takich oto słowach opisano podziemną jamę istniejącą w tamtych czasach, w której zamieszkał niejaki Ake Duvemal ze Smalandu razem ze swą kobietą:
Wykopał w ziemi głęboką jamę znajdującą się pod zwalonym pniem dębu, a potem mieszkał w niej przez dłuższy czas; przy-'[] pominała ona dość dużą piwnicę, a do środka wchodziło się 1 przez drzwi. Ake wybudował też w niej piec z kamienia i gliny, \a na zewnątrz wyprowadził komin z zamontowaną w nim płaską " płytą regulującą ujście dymu na zewnątrz.. W środku miał łóżko, ławy i wszystkie inne potrzebne sprzęty, garnki, miski i wszystko, czego potrzebował. Niedaleko od ziemianki tryskało źródełko, z którego przez całą zimę czerpał wodę; tak oto przez całą zimę rzadko musiał wychodzić na zewnątrz po jedzenie.
Ludzie tego rodzaju utrzymywali się najczęściej z pracy w charakterze drwala, z polowania albo rybołówstwa, a więc zajęć, które nierzadko ocierały się o paragrafy z zakresu łamania prawa własności lub innych przepisów. Z tego też powodu uważano ich przeważnie za nieposłusznych prostaków, kłopotliwych dla otoczenia,
99
Niezwyciężony
O DREWNIE, DRZEWACH I GRANICACH
u
krótko mówiąc takich, co przyprawiają okolicznych mieszkańców o ciągły ból głowy i stanowiących dla wszystkich powód do strapienia. Nic więc dziwnego, że albo w swej świadomości albo w rzeczywistości przeistaczali się z łatwością w inny typ mieszkańców leśnych ostępów, którzy stanowili dla otoczenia rzeczywiste zagrożenie: w rozbójników.
Grasowali oni we wszystkich krajach, więc ktoś, kto musiał podróżować przez ciemne, gęste lasy, ryzykował, iż zostanie przez leśnych zbójów napadnięty, podbity, a nawet zamordowany. Największe niebezpieczeństwa groziły osobom podróżującym przez Europę południową, gdzie nie tylko zwykli mieszkańcy, ale nawet przedstawiciele lokalnej władzy oddawali się takiemu zajęciu. Działały tam też zorganizowane bandy rabusiów, momentami przybierające formę małych społeczności, dowodzonych przez hersztów, którzy w oczach mieszkańców urastali do rangi bohaterów ludowych. Wszelkiego rodzaju niepokoje wewnętrzne prowadziły natychmiast do gwałtownego wzrostu przestępczości. Dla wielu żołnierzy granica między zwykłą wojną a rabunkiem była niezwykle płynna. A w którąkolwiek stronę kierowały się kolumny wojska, to zawsze pozostawiały za sobą całą masę zbiegów i dezerterów, którzy wiedzeni instynktem szukali ucieczki w lasach i aby przeżyć, parali się zbójnictwem. W Niemczech plaga ta w ówczesnych czasach osiągnęła niebywałe rozmiary, ponieważ koniec wojny trzydziestoletniej oznaczał dla wielu byłych żołnierzy okres bezczynności i nędzy. Wielu z nich łączyło się w uzbrojone po zęby bandy, które krążyły po okolicy i oddawały się przestępczej działalności. A kiedy władze kierowały przeciwko nim uzbrojone oddziały wojska, dochodziło do prawdziwych wojen, które rozgrywały się w mroku leśnego gąszczu. Również w Szwecji z powodu niespokojnych czasów doszło do powiększenia się liczby przestępców mających swe kryjówki w lasach. Zwłaszcza na trudno dostępnych terenach położonych przy granicy z Danią działało mnóstwo dezerterów i zbiedniałych chłopów. W Skanii głośno było o cieszącym się złą sławą przywódcy bandy o imieniu Kristoffer Kristofferson. Jego szajka posiadała broń palną, a swój zbójnicki proceder prowadziła we wsiach i na drogach. Wszystkie zdobyte łupy - takie jak żywność, ubrania, pieniądze - dzielono równo mię-
100
dzy wszystkich członków. Przyczyną, dzięki której banda mogła działać tak długo, było wsparcie udzielane przez miejscową ludność, co nie należało wtedy do rzadkości. Zbiegowie i bandyci leśni zyskiwali czasami status buntowników, i to nie dla przyczyny, dla której walczyli, ile raczej z powodu tego, przeciwko komu prowadzili walkę - na przykład znienawidzonemu właścicielowi ziemskiemu albo zbyt surowemu dowódcy oddziału wojskowego. Część strachu lub fascynacji, jaką wzbudzali wśród ludności, spowodowana była nie tak bardzo czynami, których się dopuszczali, ile faktem, że zamieszkiwali rejony przygraniczne, gdzie rzeczywistość i urojenia mieszały się ze sobą, a ludzie przejmowali cechy charakterystyczne dla lasu i odwrotnie: las zyskiwał cechy przejęte od ludzi.
Mieszkaniec XVII-wiecznej Europy żył z pewnością w świecie pełnym strachu. Otoczony zwierzętami, których nienawidził, stworzeniami, którymi się brzydził i zjawiskami, których się bał. Rzeczywistość pełna była przeróżnych istot - prawdziwych lub urojonych. W żadnym innym miejscu nie słychać było tylu nieziemskich głosów, co w lesie. I wystarczyło, żeby człowiek wszedł trochę głębiej w gąszcz zieleni, a od razu trafiał do królestwa, w którym panowało to, co dzikie i nienaturalne. Żyły tam zwierzęta, które kiedyś potrafiły mówić; stworzenia, które zwiastowały chorobę, śmierć a nawet wojnę lub tak niebezpieczne, że nie wolno było nawet wymawiać ich nazw - tak na przykład w Szwecji nie wypowiadano słowa "wilk" - zamiast tego posługiwano się słowem "kudłaty". W lesie żyło mnóstwo niezwykłych stworów, zachowujących się równie kapryśnie jak przyroda, która je otaczała. Czasami mogły nawet pomóc człowiekowi, a niekiedy zachowywały się pasywnie, nie żądając nic innego jak tylko szacunku i przestrzegania bezpiecznej odległości. Istoty te stanowiły zagrożenie dla człowieka, zwodziły go, mogły zniszczyć, zaczarować lub unicestwić. W lesie żyły duchy drzew i duszki podziemne2, zjawy i trolle, wilkołaki,
2 Autor wymienia w tym kontekście dwa rodzaje stworów: a)"vattar" - podziemne stworzenia mieszkające pod ludzkimi siedliskami; jeżeli któryś z mieszkańców domu przypadkowo lub celowo wylał wodę na miejsce, pod którym kryły się "vattar", to wtedy karały go za ten postępek chorobą
101
I
Niezwyciężony
upiory, widma zmarłych dzieci3, topielice i smoki. Ktoś, kto odważył się pójść do lasu, mógł natrafić na wodnika, czarta albo wełnia-ka4, skrzata czy też maleńkiego elfa. Dlatego też wchodzenie do puszczy było rzeczą nieprzyjemną i nierzadko niebezpieczną, chociaż możliwą, ponieważ na każdą sytuację istniał jakiś sposób albo zasady, według których należało postępować. Wszyscy wiedzieli, na przykład, że skrzata można się pozbyć, odwracając na drugą
b)"vittror" - istoty występujące często w bajkach i przekazach ludowych, zwłaszcza w północnej Szwecji (Norrland); vittror posiadały własne bydło, które wypasały w lasach i na pastwiskach; były mniejsze od ludzi, ubierały się i wyglądały jak oni; mieszkały pod ziemią przeważnie na terenach pasterskich, w pbliżu szałasów stawianych przez pasterzy pasących swoje bydło (przyp. tłum.)
3 Chodzi o tzw. "mylingar" - były to widma, upiory dzieci pomordowanych przez swoje matki zaraz po porodzie, nie ochrzczone i nie pogrzebane w poświęconej ziemi; matki ukrywały zwłoki w trudno dostępnych miejscach (bagna, lasy); czyn matki wychodził na jaw dopiero wtedy, kiedy upiór śpiewał o tym z miejsca, gdzie został pochowany jako dziecko, i kiedy ktoś to usłyszał, "mylingar" przebywały w miejscach odległych od zabudowań ludzkich, na moczarach, kopcach kamieni, gnojowiskach, wzgórzach porośniętych lasem; słychać tam było często płacz, jęki i krzyki. Umęczone dusze wołały często: "Dajcie mi imię!". Duszę takiego upiora można było uratować mówiąc: "Możesz wziąć moje, nazywam się..." albo też odnaleźć zakopane ciało i pogrzebać je w poświęconej ziemi na cmentarzu; słowo "myling" pochodzi od słowa "morda" - mordować (przyp. tłum.).
4 Wełniak - słowo utworzone przez tłumacza jako odpowiednik szwedzkiego "bjara". Był to niewielki stworek wykonany przez czarownicę lub diabła z kłębka wełny, w którym znajdowały się spalone zapałki i krople krwi czarownicy wytoczone z serdecznego palca u ręki; kiedy "wełniak" był już gotowy, rzucało się go przez lewe ramię, a wtedy "wełniak" pędził przed siebie, żeby wykonać powierzone mu zadanie. Najczęściej chodziło o podebranie mleka od krowy u sąsiadów. "Wełniak" wypijał mleko prosto z wymion krów, a po powrocie wypluwał je do przygotowanego dzbana albo garnka. Czasami "wełniak" przypominał swym kształtem zajęca wielkanocnego, ponieważ w mitologii szwedzkiej to właśnie w okresie Wielkanocy czarownice udawały się na swoją szwedzką, "Łysą Górę" ("Blakulla"). "Wełniak mógł bez przeszkód przedostać się przez każdą najmniejszą szparkę czy dziurkę, nie można go było w żaden sposób zamknąć albo uwięzić. Jeżeli ktoś chciał "wełniakowi" zrobić jakąś krzywdę, to tym samym krzywdził właściciela. "Wełniaki" były bowiem często na usługach ludzi, służąc im w gospodarstwie i pomagając w różnych kłopotach. "Wełniaka" można było pozbyć się tylko w jeden sposób: grzebiąc go jak najgłębiej w ziemi, aby wrócił do tego, kto go posłał, tzn. do Szatana (przyp. tłum.).
O DREWNIE, DRZEWACH I GRANICACH
stronę koszulę, a kawałek żelaza, włożony do wody, chronił przed wodnikiem. Nie wolno jednak nazywać całego tego systemu niezwykłych wyobrażeń "mądrościami ludowymi". Byłby to duży błąd. Chodziło przecież o stwory, których istnienie potwierdzone było autorytetem władzy (w 1691 roku pewien parobek spod Góteborga skazany został na śmierć za utrzymywanie stosunków płciowych z górską zjawą).
Podsumowując: rzeczywisty wygląd lasu oraz jego rzekome właściwości sprawiały, że potrzeba było dużej odwagi, aby do niego wejść, i sporego wysiłku, aby go przebyć. To stara prawda, że woda łączy, a ziemia dzieli, i niewiele było rzeczy, które dzieliły tak bardzo jak prawdziwy, głęboki las. Z tego punktu widzenia zanikanie puszcz w niektórych regionach Europy uznać można za czynnik pozytywny, ponieważ dzięki temu zjawisku łatwiejsza stała się wzajemna komunikacja między ludźmi. Trzeba jednak pamiętać, że nie wszędzie wyrąb lasów odbywał się na wielką skalę. W wielu miejscach, gdzie zaludnienie utrzymywało się na niskim poziomie albo stopień zalesienia był zbyt wysoki, nadal można było natknąć się na nieprzebytą gęstwę leśną, która uniemożliwiała wzajemną koegzystencję puszczy z ludźmi. Część z tych nieprzebytych lasów pokrywała Szwecję - głównie w prowincji Norrland, ale także i Skanii, gdzie stanowiły one swego rodzaju ochronę przed ewentualnym atakiem Duńczyków, choć jednocześnie utrudniały Szwedom prowadzenie handlu; także we wschodniej Finlandii, gdzie lasy stanowiły jedną nieprzebytą gęstwę świerków, modrzewi, jodeł i sosen, rozciągającą się aż do Moskwy, a nawet po sam Archangielsk. Innym państwem porośniętym przez wielkie połacie dziewiczego lasu była Rzeczpospolita, w której gęste bory w wielu miejscach oddzielały od siebie poszczególne regiony i prowincje. Między Polską a Litwą istniały trzy wielkie puszcze, a każdy, kto chciał dostać się z Warszawy do Prus, zmuszony był do przedzierania się przez bagniste obszary5. W miejscu, gdzie zaczynała się
5 Pomiędzy Warszawą a Prusami istniało o wiele dogodniejsze połączenie, mianowicie koryto Wisły. Droga wodna wykorzystywana była głównie przez kupców. Dla podróżujących, zwłaszcza z dużą ilością bagażu, irracjonalne byłoby przedzieranie się przez "bagniste obszary" (przyp. red.).
102
103

Niezwyciężony
Ukraina, rozciągał się pas leśny dochodzący swym południowym skrajem aż do Karpat, które stanowiły tu granicę z Transylwanią6. Polskie puszcze to ciekawe zjawisko. Między innymi dlatego, iż odegrały one znaczną rolę w czasie wojen, kiedy to w sposób naturalny wytyczały wojskom drogę w stronę gęściej zaludnionych obszarów i łatwo dostępnych dolin rzecznych. Poza tym, w tym właśnie przypadku wyznaczały coś, czego nie było jeszcze w tamtych czasach, a mianowicie naturalne granice.
W okresie średniowiecza władza centralna w większości krajów europejskich była jeszcze w powijakach. Także i sama epoka wykazywała cechy charakterystyczne dla politycznego rozbicia. Wiele państw rozpadło się na niezliczoną ilość mniejszych lub większych terytoriów, powstałych za sprawą podbojów, darowizn i spadków, a także aktów sprzedaży, oddania w dzierżawę, zawiązania związku lub na skutek zawirowań dynastycznych7. Wśród nich nie brakowało miast, okręgów czy prowincji, którym w tamtych niepewnych czasach udało się zachować dawne przywileje lub zdobyć nowe. Wszystko to doprowadziło w końcu do sytuacji, kiedy to w jednym państwie istniało więcej niż jedno prawo główne, kilka oddzielnych systemów prawnych, i przynajmniej pięć albo sześć różnych systemów monetarnych, czy miar i wag.
Trudno więc było czasami określić, z czego tak naprawdę składało się jakieś państwo. Tak jak na przykład Rzeczpospolita. Oprócz tego, że funkcjonowała ona jako unia dwóch niezależnych krajów - Rzeczpospolitej Polskiej i Księstwa Litwy, to na jej terenie istniały jeszcze mniej lub bardziej samodzielne obszary. Potężny Gdańsk rządził się swymi własnymi prawami i ustanawiał je; jedyną rzeczą, która łączyła bogatych i upartych mieszczan z Rzeczpospolitą, była przysięga wierności składana królowi. Leżące nieopodal Prusy Królewskie nie miały, co prawda, takiej autonomii, ale za to mogły poszczycić się własnym wymiarem sprawiedliwości i całkowicie niezależnym systemem podatkowym.
6 Siedmiogród (przyp. redakcji).
7 Zjawisko to nazywa się mediatyzacją. Nie należy przy tym zapominać, iż prowadzona świadomie polityka lenna służyła wzmocnieniu władzy monarszej (przyp. red.).
104
O DREWNIE, DRZEWACH I GRANICACH
Sejmik pruski z uporem twierdził, że związek z Rzeczpospolitą miał charakter jedynie personalny, czemu Polacy nie zaprzeczali, ale zaciemniało to obraz wzajemnych powiązań. Nie było natomiast żadnych wątpliwości co do statusu Prus Książęcych. Było to dawne terytorium krzyżackie, które formalnie stanowiło lenno królów polskich. Władzę w księstwie sprawował protestancki książę Fryderyk Wilhelm, elektor brandenburski8, obdarzony dużymi ambicjami, będący jednocześnie wasalem cesarza niemieckiego9. Mimo hołdów, jakie książę składał obu władcom, starał się rządzić podległą sobie prowincją w sposób niezależny. Utworzył na przykład własną armię, która - co prawda - liczyła niewielu żołnierzy, ale stanowiła dość sporą siłę. Wszystko to niepokoiło licznych pruskich mieszczan i junkrów pochodzenia szlacheckiego, którzy w owych czasach bardziej skłaniali się ku państwu polskiemu. Nie wymagało ono od nich zbyt wiele, a poza tym nie wtrącało się w ich sprawy. A co z Inflantami zajętymi przez Szwedów? I czy unia personalna polsko-szwedzka, istniejąca od czasów Jana III10,
8 Fryderyk Wilhelm Hohenzollern, zwany Wielkim Elektorem (1620-1688), elektor brandenburski i książę pruski w latach 1640-1688. Twórca podstaw przyszłego państwa pruskiego. Przekształcił Brandenburgię - Prusy w absolutny, scentralizowany kraj. W ciągu 48 lat rządów ze spustoszonego wojną trzydziestoletnią elektoratu ukształtował poszerzone terytorialnie państwo. W 1648 r. uzyskał wschodnią część Pomorza Zachodniego z Kołobrzegiem i Stargardem, zdobył Magdeburg i Minden. Podczas najazdu szwedzkiego na Polskę w 1655 r. zerwał związki lenne (lenno) z Polską (traktat w Królewcu 1656 r.). W bitwie
0 Warszawę (28-30 lipca 1656 r.) zabłysnął talentem wojskowym i wykazał wartość bojową armii, a następnie na mocy traktatów welawsko-bydgoskich (6 września i 6 listopada 1657 r.) uzyskał suwerenność Prus, uznaną przez Polskę za cenę odstąpienia od sojuszu ze Szwecją. Doskonały organizator armii zawodowej na bazie dochodów z podatku gruntowego i pośredniego (akcyzy). Twórca podstaw rozwoju gospodarki, administracji i handlu Prus. W 1671 r., poprzez zgodę na osiedlenie dwudziestu tys. wygnańców żydowskich w Marchii Brandenburskiej, uzyskał napływ kapitału dla ożywienia gospodarczego państwa. Prekursor kolo-nializmu. W 1683 r. kazał założyć niemiecką osadę na Złotym Wybrzeżu w Afryce, a następnie kompanię branden-afrykańską w Królewcu (przyp. red.).
9 Traktaty z lat 1466 r. i 1525 r. znosiły zależność zakonu, a potem Prus Książęcych od cesarstwa (przyp. red.).
10 Jan III Waza (1537-1592), król Szwecji w latach 1569-1592. Syn Gustawa
1 Wazy, mąż Katarzyny Jagiellonki, siostry Zygmunta II Augusta. Ojciec króla
105
Niezwyciężony
nie obowiązywała nadal? (Na oba te pytania rząd polski odpowiadał zdecydowanie "tak", podczas gdy w Szwecji padało twarde "nie".). Tak oto tworzyły się granice, które nimi właściwie nie były, a które w realnej rzeczywistości krzyżowały się z sobą, i choć trudno je było znaleźć na papierze, to jednak w praktyce miały ogromne znaczenie.
Nie dziwmy się, że czasami trudno było znaleźć na mapie granice jakiegoś kraju. Bo nawet tam, gdzie stosunki prawne uzgadniano po wielu długich i żmudnych negocjacjach, to wszędzie istniały różnego rodzaju enklawy i udzielne księstewka, które nierzadko znajdowały się na obszarze obcego państwa. Dlatego też granica była nie tyle stałą linią, jak obszarem, na którym lokalne prawa i system sprawowania władzy z konieczności funkcjonowały w dość niejasny sposób, a terytorium jednego państwa dość płynnie przechodziło w obszar innego państwa. Często zdarzało się tak, że to właśnie przeszkody naturalne wyznaczały granicę danego kraju, jak na przykład łańcuch górski czy też gęsty, nieprzebyty las.
Wcześniej sprawy te nie przedstawiały się w tak skomplikowany sposób. Tego, że jeden wasal -jak na przykład Fryderyk Wilhelm - miał dwóch panów, nie uważano za rzecz szkodliwą albo niezwykłą. I nie było też nic dziwnego w tym, że jakiś monarcha władał rozrzuconymi na wielkim obszarze skrawkami swego państwa, tak jak było sprawą naturalną, że jakiś posiadacz ziemski gospodarował na kawałkach ziemi położonych w odległych od siebie miejscach. Średniowieczni władcy Europy mieli poza tym niezbyt ambitne plany i ograniczone możliwości toczenia wojen": państwo było czymś na kształt brodawki na królewskim palcu. Czasy jednak się zmieniały. I to we wszystkich dziedzinach. W wielu państwach europejskich zaczęły powstawać budowane od podstaw aparaty państwowe, na których czele stali władcy nowego typu. Byli to surowi panowie, nie chcący już dłużej zadowalać się stanem, w którym ich poddani okazywali im uległość równie odświętną w swej formie, co teoretyczną w naturze. Nie, oni chcieli być potężni
O DREWNIE, DRZEWACH I GRANICACH
- tak, jak wynikało to z istniejących ceremoniałów i jak obiecywano im to w ślubach wierności składanych przez podwładnych12.
Pojawiło się wtedy słowo, które rozbrzmiewało w powietrzu, wznosiło się w górę, krążyło nad ziemią, skręcało w lewo czy prawo, aby nagle zamieszkać w czyjejś mowie czy świadomości. Słowo, które sprawiało, iż niektórym ludziom robiło się nagle gorąco z emocji, a włosy jeżyły się na głowie. Słowo, którego używano, aby pomóc komuś w myśleniu, albo po to, aby kogoś od myślenia uwolnić. Słowo-hasło, rozdęte i rozciągnięte, bo kryło w sobie oczekiwania i formuły tak ciężkiego gatunku, że w swej treści zbliżały się one do takich wielkich pojęć jak Przemijanie, Cześć, Wieczność czy Grzech.
Słowem tym była Suwerenność.
Nikt nigdy nie zdołał ustalić, co kryje się naprawdę za tym pojęciem, bo jak to zwykle bywa w przypadku popularnych ideologii, tak i to pojęcie ukształtowało się na bazie wielu uproszczeń, nieporozumień i wulgaryzacji. Z tego też powodu nabierało różnych niuansów i podlegało licznym definicjom. Jednak jądro pozostawało niezmienne: tylko wtedy, jeśli władca posiadał pełnię władzy, istniała szansa na uniknięcie katastrofy i stanu bezsilności. Suwerenność miała jednakże dwa pokrywające się znaczenia. Po pierwsze to, które kryło się pod takimi pojęciami jak niezależność i prawo do samostanowienia. Dla kogoś, kto żył w XVII wieku, było rzeczą oczywistą, że owa suwerenność nie mogła pochodzić od jakiegoś abstrakcyjnego "ludu", tylko zawierała się w osobie monarchy13. Prawdziwa suwerenność - souverainete - zakładała
polskiego Zygmunta III. Dzięki małżeństwu z Jagiellonką i przyjaznej polityce wobec Polski cieszył się popularnością wśród szlachty polskiej (przyp. red.)
11 Autor pomija w tym miejscu wyprawy krzyżowe (przyp. red.).
12 Por. W. Ullman, Średniowieczne korzenie renesansowego humanizmu, Łódź 1985 (przyp. red.).
13 To właśnie dlatego Kozacy ukraińscy tak gorliwie poszukiwali pochodzącego z innego kraju władcy, z którym mogliby złączyć się sojuszem; w efekcie spowodowało to wciągnięcie w konflikt Rosji, przez co nabrał on charakteru międzynarodowego. Dla Ukraińców rzeczą nie do zaakceptowania wydawało się ogłoszenie własnej niezależności bez odgórnej aprobaty, jako że niezależność mogła - ich zdaniem - spłynąć na nich tylko za sprawą prawnie wybranego monarchy.
(W rzeczywistości Bohdan Chmielnicki od samego początku powstania przeciwko Rzeczpospolitej szukał nie zwierzchnika, lecz sojusznika. W 1654 r.,
106
107
Niezwyciężony
A ponieważ polityka handlowa bazowała na monopolu, przywilejach, zakazach, barierach celnych i embargu, twierdzenia takie miały tendencję do samospełniania się. A do czego takie postrzeganie rynku mogło doprowadzić, okazało się cztery lata po podpisaniu pokoju westfalskiego, kiedy między Anglią a Holandią wybuchła dziwna wojna.
Mieszkańcy Afryki Zachodniej, którzy na początku stulecia spotkali Holendrów, powiedzieli, że "złoto jest bogiem" i coś w tym było. Holandia była w tym czasie pierwszą potęgą handlową w Europie. Zdominowała na przykład cały handel w rejonie Morza Bałtyckiego, co oczywiście denerwowało Szwedów, przyglądających się bezsilnie, jak wielkie wpływy z ceł przepływały im koło nosa. W Szwecji Holendrzy wywoływali tylko irytację, podczas gdy w Londynie była to już prawdziwa złość. W tamtym czasie Anglia i Holandia korzystały z osłabienia Hiszpanii i Portugalii, penetrując podupadające imperia obu krajów. Holendrom wiodło się w tej dziedzinie lepiej, mieli też więcej szczęścia, toteż rywalizacja między obu państwami rosła nieustannie. Akcja nabrała tempa z chwilą, kiedy Anglia wydała słynny akt nawigacyjny.
Był on w mniejszym lub większym stopniu tworem powstałym z inicjatywy grupy kupców londyńskich, którzy osiągnęli duże wpływy po zakończonej niedawno rewolucji purytańskiej, a teraz chcieli zapewnić sobie pomoc państwa, aby wzmocnić swą pozycję w stosunku do konkurentów. W dokumencie tym zagwarantowali sobie między innymi, że od tej chwili cały import z kolonii miał odbywać się wyłącznie angielskimi statkami, a kupców holenderskich odsunięto od przynoszącego dochody handlu między Anglią a kontynentem. W ślad za aktem nawigacyjnym pojawiły się twierdzenia ze strony Anglików, że od tej pory sprawują suwerenną kontrolę nad otaczającymi Wyspy Brytyjskie morzami, co było dość wątpliwą teorią, która jednak wskazuje, jak użyteczne stało się samo pojęcie suwerenności15.

ii
O DREWNIE, DRZEWACH I GRANICACH
Władze holenderskie nie były przygotowane do wojny, dlatego też bardzo niechętnie włączyły się w spór, zmuszone do tego przez swych rozeźlonych kupców i reakcjami opinii publicznej, która była niedoinformowana, ale za to bardzo hałaśliwa. Zebrano więc flotę składającą się ze 150 okrętów, która przez Anglików uznana została za bezpośrednie zagrożenie, ale zbyt słabą, aby zapewnić sobie końcowe zwycięstwo, kiedy to w maju 1652 roku konflikt rozgorzał na dobre16. Być może flota holenderska byłaby w stanie wykorzystać swą przewagę liczebną, gdyby odważono się na ofensywę, blokadę portów przeciwnika i zduszenie handlu. Jednak najbogatsi kupcy holenderscy nie pozwalali własnemu rządowi na śmielsze działania. Dowódcę floty, Maertena Trompa, zmuszono, aby wszystkie zgromadzone siły wykorzystywał do ochrony statków handlowych. Dla obu stron wojna stała się więc po prostu kontynuacją konkurencji handlowej prowadzonej innymi środkami.
Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni w historii Holandii górę wzięły prywatne interesy, a rezultat był opłakany. Ciekawe, że możemy to porównać z egoistyczną postawą polskiej i litewskiej szlachty. Co prawda, istniała ogromna przepaść między sposobem postrzegania świata przez holenderskiego armatora a polskiego magnata: ten pierwszy należał do przyszłości, kształtowanej przez kapitalistyczne stosunki gospodarcze, podczas gdy drugi żył światem idei pochodzących z dawnych czasów. Jednak w obu państwach odnoszono się z szacunkiem do Grupy Świętych Przywilejów, zgodnie z którymi sprzyjano zawsze "swoim" i w imieniu których składano na ołtarzu ofiarę z tego, co wspólne.
15 Akt nawigacyjny stał się pretekstem dla Anglików do wchodzenia na pokład holenderskich statków, ich brutalnego przeszukiwania i aroganckiego konfiskowania holenderskich okrętów na terytorium od Przylądka Finisterrena na południu do Boknafjord na północy. Wprawiało to Holendrów we wściekłość,
więc w końcu wysłali do Londynu swego przedstawiciela, aby złożyć protest i pogrozić Anglikom. Nic to jednak nie dało. Na czele delegacji stał szanowany, ale wiekowy już Jacob Cats, który postanowił przedstawić całą sprawę w swym ojczystym języku, co nie nastawiło do niego pozytywnie jego rozmówców, którzy z całej mowy prawie nic nie zrozumieli.
16 Flota holenderska składała się, co prawda, z wielu jednostek, ale były one stosunkowo małe. Część z nich wynajęto od kupców i zaopatrzono w działa i załogi, które niezbyt paliły się do walki. Flota angielska liczyła zdecydowanie mniej statków, ale przewyższały one jednostki holenderskie swym rozmiarem, konstrukcją i ciężkim uzbrojeniem. Była to więc w pierwszym rzędzie walka ilości z jakością.
110
111
Niezwyciężony
Nigdy nie doszło jednak do wojny lądowej, abstrahując od niewielkiej wyprawy łupieżczej, przedsięwziętej przez kilku marynarzy holenderskich w hrabstwie Kent, którzy skradli tam kilka owiec. Wywołało to jednak strach Anglików przed ewentualną inwazją, więc natychmiast wysłali do boju kilka swych oddziałów. Wojna rozgrywała się w całości na morzu. Raz za razem nieskoordynowane konwoje statków holenderskich przemierzały kanał La Manche, i raz za razem doznawały tam upokarzających porażek17. Do ostatecznej klęski Holendrów doszło późnym latem 1653 roku na wysokości zachodniej części Wysp Fryzyjskich, kiedy to śmierć poniósł Tromp, a 15 statków wojennych zostało całkowicie rozbitych18. Po tym wydarzeniu wojna skończyła się, ponieważ obu stronom wyczerpały się środki do jej prowadzenia. Oba kraje były nią również wyczerpane. A ci, którzy kiedyś z gniewem domagali się rozpoczęcia wojny, teraz z takim samym gniewem żądali, aby ją zakończyć19.
Wojna zakończyła się podpisaniem kompromisowego układu pokojowego, jednego z tych kompromisowych, kruchych porozumień, z których niewielu jest zadowolonych, ale za to wielu jest zawiedzionych20. O samej wojnie wkrótce zapomniano, a jej kosz-
17 Do tego typu zdarzeń doszło na przykład pod Kentish Knock, Dungeness czy Gabbard, a także Guernsey, w okolicach wyspy White i Gris Nez; potężne okręty angielskie, wyposażone w działa wielkiego kalibru, bez większego wysiłku zatapiały i roznosiły w proch wszystko, co stało im na drodze; bardzo często tylko przewadze liczebnej swych załóg, zapadającym ciemnościom albo sprzyjającemu wiatrowi Holendrzy zawdzięczali, iż udawało im się uniknąć całkowitej katastrofy. Straty holenderskie były zatrważające.
18 Tromp zginął od kuli muszkietowej 10 sierpnia 1653 r. w bitwie pod Scheveningen (zwanej też bitwą pod Taxel), toczonej w dniach 8-10 sierpnia 1653 roku (przyp. red.).
19 O przyczynach, przebiegu i skutkach pierwszej wojny angielsko-holender-skiej (1652-1654) czytelnik polski znajdzie wyczerpujący wykład w doskonałej książce Pawła Piotra Wieczorkiewicza, Historia wojen morskich. Wiek żagla, Londyn 1995 (przyp. red.).
20 W sumie układ ten przywracał dawne status quo, co niewątpliwie irytowało wielkich kupców angielskich, którzy nie chcieli zadowolić się tym, iż 1200 holenderskich statków, szkut i łodzi poszło na dno lub stało się łupem floty angielskiej; najchętniej chcieliby oni, aby Cromwell zniszczył Holendrów do końca.
112
O DREWNIE, DRZEWACH I GRANICACH
ty udało się zrekompensować21. To, co się stało, miało jednak kolosalne znaczenie, ponieważ świadczyło o tym, iż oto w Europie pojawił się nowy typ wojny, wywołanej czymś tak trywialnym jak konkurencja handlowa. Tak oto stajemy oko w oko z trzema różnymi mechanizmami: po pierwsze, jest to gospodarka feudalna i jej reguły; po drugie, budowanie aparatu państwowego i państwa narodowego; po trzecie, pojawienie się na kontynencie europejskim coraz bardziej agresywnej formy handlu kapitalistycznego. Wszystkie te trzy mechanizmy zazębiły się z sobą tak bardzo, że uczyniły XVII wiek okresem dotkniętym wojnami najbardziej od czasów upadku Cesarstwa Rzymskiego22.
21 Najbardziej znaczące skutki wojny dały się zauważyć nie w samej Europie, tylko w Nowym Świecie, gdzie wysiłki holenderskiej Zachodnioindyjskiej Kompanii Handlowej, zmierzające do podporządkowania sobie niektórych prowincji brazylijskich, nie powiodły się tylko dlatego, że nie udało się pozyskać jakiejkolwiek pomocy z Holandii.
22 W rzeczywistości obarczanie całą odpowiedzialnością za całokształt omawianych zjawisk tych jedynie przyczyn, które mają je dostatecznie tłumaczyć, jest mocno naciągane. Podobne mechanizmy zachodziły choćby w XIII-, XIV-wiecz-nych państwach włoskich (przyp. red.).
113
Tajne plany
___Jedy wojna trzydziestoletnia dobiegła końca, Karol Gustaw
miał dopiero 26 lat - niewiele jak na oficera i naczelnego dowódcę wojsk. Wszyscy wiedzieli, że wykazał się wielkim talentem wojskowym, ale zdawano sobie również sprawę, że jego nominacja była rezultatem polityki dworskiej. Jak wspomniałem, Krystyna oferowała mu tak wysokie stanowisko prawdopodobnie dlatego, że
a) chciała mu wynagrodzić zawód, jakiego doznał na skutek porzucenia przez królową planów małżeńskich,
b) kontynuowała swą misterną grę, mającą na celu wyniesienie Karola Gustawa jako jej następcy na tron Szwecji.
Taka gra tylko w niewielkim stopniu powiodła się w punkcie pierwszym i groziła dość dużym prawdopodobieństwem niepowodzenia w punkcie drugim. Powierzenie tak odpowiedzialnej funkcji tak młodej osobie było bowiem ze strony królowej dość dużym ryzykiem - bo cóż by się stało, gdyby zawiódł zaufanie, jakie w nim pokładała? Krystyna rzuciła księcia od razu na głęboką wodę. Mówi to bardzo wiele o talentach palatyna i jeszcze więcej o jego energii, zdolnej do utrzymania go na powierzchni wzburzonej wody.
To chyba właśnie w tym kontekście należy rozpatrywać mieszane uczucia, jakie ogarnęły Karola Gustawa tuż przed zakończe-
114
Tajne plany
niem wojny w 1648 roku. Był po prostu ogromnie rozczarowany, że nie dane mu było przeżyć własnych triumfów. Podpisanie układu pokojowego oznaczało, że młody książę pozbył się balastu w postaci ogromnej odpowiedzialności, która wisiała nad nim od samego początku (tuż przed odjazdem do Niemiec napisał w liście do ojca: "wyjeżdżam obarczony ciężarem, który będzie zalegał na mym sercu tak, że z trudem będę mógł oddychać"). Koniec wojny nie przyniósł Karolowi jednak jakiejś znaczącej ulgi. Obarczono go bowiem obowiązkiem przełożenia paragrafów zawartych w układzie pokojowym na konkretne działania związane z ich egzekwowaniem. Było to zajęcie, które pasowało bardziej do jakiegoś doświadczonego, statecznego dyplomaty niż do młodego, niecierpliwego oficera kawalerii. Książę sam zdawał sobie z tego sprawę, dlatego też zwrócił się do Krystyny z prośbą, aby przysłała mu kilku członków rady do pomocy. Odpowiedź brzmiała "nie". Musiały mu wystarczyć te osoby, które miał pod ręką, między innymi doświadczony, ale trudny do kontrolowania feldmarszałek Carl Gustaf Wrangel23 jak również inteligentny, ale słaby Magnus Gabriel De la Gardie24, poprzedni faworyt królowej, którego - co prawda - obdarzono tytułem generalskim, ale który w czasie pełnego trudów życia obozowego wykazał się słabym charakterem: większą część dni spędził bowiem na wzdychaniu za dawnymi rozrywkami dworskimi w Sztokholmie.
23 Hrabia Carl Gustaf Wrangel (1613-1676), szwedzki admirał i feldmarszałek. W okresie wojny trzydziestoletniej, w 1644 r., mianowany naczelnym dowódcą floty szwedzkiej, pokonał flotę duńską koło wyspy Fehmarn. W latach 1646-1648 naczelny dowódca armii szwedzkiej w Niemczech. Wraz z siłami francuskimi, dowodzonymi przez H. Turenne'a, pokonał armię cesarską pod Zusmarshausen (maj 1648). W latach 1655-1660 uczestniczył w kampanii Karola X Gustawa przeciwko Polsce i Danii. W latach 1660-1670 jeden z regentów podczas małoletniości Karola XI. Od 1664 marszałek królestwa (przyp. red.)
24 Hrabia Magnus Gabriel De la Gardie (1622-1686), syn Jakuba (pobitego przez hetmana Żółkiewskiego pod Kłuszynem w 1610 r.). Marszałek i wielki kanclerz. Pochodził z rodziny szlacheckiej D'Escouperies wywodzącej się z Langwedocji we Francji, a osiadłej w Szwecji już w XIV w. Służbę wojskową rozpoczął pod okiem Gustawa Horna. W latach panowania królowej Krystyny jej faworyt. Podczas panowania Karola X Gustawa odsunięty od ważnych funkcji państwowych (przyp. red.).
115
Niezwyciężony
Karol Gustaw stanął wobec wielu nowych problemów. Związane one były między innymi z uwalnianiem jeńców wojennych i dyslokacją oddziałów wojska, ewakuacją jednostek stacjonujących w poszczególnych garnizonach, demobilizacją żołnierzy, a także opędzaniem się od całych rzesz suplikantów i osób proszących
0 pomoc, których nigdy nie brakowało w otoczeniu palatyna. Najważniejszą sprawą było jednak zebranie sumy 5 milionów riksdali, które przyznano Szwecji w ramach "zadośćuczynienia" za udział w wojnie. I oto nagle ten młody żołnierz znalazł się w sytuacji, w której nie wystarczyło już wydawanie rozkazów podniesionym głosem czy rąbanie szpadą. Musiał teraz nauczyć się krętactw, pochlebstw, gróźb, dyskutowania, debatowania, oszukiwania i szukania kompromisu. Nie było to łatwe, ponieważ przeciwna strona okazała się być równie silnym partnerem zarówno w negocjacjach, jak i w paraliżowaniu rozmów. Rozwiązywanie oddziałów składających się z tysięcy żołnierzy nie obyło się bez pewnych niepokojów. Do buntu doszło w jednostkach szwedzkich stacjonujących m.in. w Uberlingen, Neumarkt, Langenarch, Meinau, Egerze
1 Schweinfurcie. Bunt w Anhalcie stłumiony został dopiero wtedy, kiedy zbuntowani żołnierze zostali otoczeni i wybici do nogi. W Bawarii zbuntowane oddziały zostały zdziesiątkowane ogniem artylerii, a 15 przywódców buntu powieszono. W Lindau do zamieszek doszło wśród żołnierzy cesarskich. Trwały one ponad dwa miesiące. W Alzacji wojska francuskie zachowywały się jak w amoku. Palatyn zyskał sobie jednak sławę za sposób, w jaki rozwiązywał takie problemy. Oprócz tego, że działał natychmiast i zdecydowanie, niszcząc wszystko, co miało cokolwiek wspólnego z buntami, starał się także dopilnowywać, aby najbardziej niezadowolone oddziały stacjonowały z dala od siebie. Zważał także na to, aby nigdy nie wypłacać żołdu zbyt wielu żołnierzom znajdującym się w tym samym miejscu.
Bez względu na to, z jakim skutkiem księciu udawało się rozwiązywać kolejne problemy, to na pewno działał on pod silną presją. Wyrażało się to w licznych stanach depresyjnych, wybuchach złości i pijatykach. Raz za razem wysyłał do ojca listy, w których skarżył się, że "ogarnia go czarna rozpacz". Jednocześnie książę odznaczał się zbyt dużym poczuciem obowiązku, aby nagle zrzec
116
Tajne plany
się swych funkcji, był też zbyt dumny, aby przyznać, że problemy go przerastały. Zamiast tego szukał w sposób widoczny okazji, aby uciec. Lub zdobyć sławę. Bo -jak to ujął w liście do księcia jego ojciec - "czymże jesteśmy my, ludzie, jak nie kartami, na których historia zapisuje nasze imiona?".
Rok 1648 to rok pokoju w Europie. Ale i rok niepokojów. Do miejsc, w których było niespokojnie, takich jak Neapol, Sycylia, Katalonia, Portugalia, Anglia, Szkocja i Irlandia, dodać należy kolejne wojny domowe, bunty czy powstania ludowe w Moskwie, Austrii, Holandii, Turcji, Francji, a zwłaszcza na Ukrainie. Fala niepokojów przetaczała się przez Ukrainę już kolejny rok. Pod Zborowem wojska Rzeczpospolitej doznały nowej porażki. We Francji trwała Fronda - wojna domowa, która rozpoczęła się od starcia między coraz silniejszą władzą królewską z jednej strony i coraz bardziej rewolucyjnie nastawionym mieszczaństwem z drugiej. Stopniowo konflikt ten przerodził się w skomplikowany trójkąt, w którym najbardziej rewolucyjnie nastawieni przedstawiciele francuskiej arystokracji postanowili wystąpić przeciwko własnemu państwu. W Anglii wojna domowa zakończyła się rok wcześniej, a ostatnim jej akcentem była masakra wiernych królowi wojsk szkockich pod Preston25 i Wigan26. Jednak na Wyspach Brytyjskich nie zapanował całkowity spokój. Wśród niektórych zwycięskich frakcji nadal trwały spory, a rewolucyjny rząd z Cromwellem27 na czele rzucił swe wypróbowane wojska przeciwko katolickim powstańcom w Irlandii. Całą akcję przeprowadzono z pełnym zaangażowaniem środków militarnych i z całkowitą bezwzględnością,
25 17-19 sierpnia 1648 r. (przyp. red.).
26 21 sierpnia 1651 r. (przyp. red.).
27 ,
27 Oliver Cromwell (1599-1658), energiczny i znakomity wódz oraz polityk angielski. Przywódca stronnictwa independentów. Współtwórca armii Nowego Wzoru (New Model Army). Jego zdyscyplinowane purytańskie pułki zdecydowały o zwycięstwie nad armią królewską pod Marston Moor, Newbury i Naseby. Pobił Szkotów pod Preston i Dunar. W latach 1649-1652 stłumił powstanie w Irlandii. Prowadził zwycięskie wojny z Hiszpanią i Holandia. W grudniu 1653 r. został lordem-protektorem, czyli w praktyce posiadał władzę absolutną (przyp. red.).
117
Niezwyciężony
a kampanię rozpoczęły masakry, jakich armia angielska dokonała pod Drogheda28 i Wexford29. Wszystko to skończyło się "wojną głodową" i konfiskatą ziemi. Wydarzeniem, które całej ówczesnej Europie zaparło dech w piersiach, była publiczna egzekucja pokonanego króla Karola I30, do której doszło pewnej zimowej, słonecznej niedzieli 1649 roku w Whitehall w Londynie. Króla ścięto toporem w obecności milczącej, przerażonej grupy widzów.
Monarcha panujący w którymś z europejskich krajów XVII-wiecz-nej Europy był swego rodzaju symbolem, który cieszył się prestiżem i szacunkiem zupełnie niezrozumiałym dla współczesnego Europejczyka. Dla zwykłych chłopów król był postacią pełną dobroci i odwagi, roztaczającą swe opiekuńcze skrzydła nad poddanymi, otoczoną jeszcze za swego życia pewną aurą świętości i kultem związanym z dokonanymi za jego sprawą cudami. Za nadużycia i zło, do jakich dochodziło, poddani prawie zawsze obwiniali złych doradców królewskich i przekupnych urzędników. Król miał o tym nic nie wiedzieć. Być może wprowadzano go w błąd lub oszukiwano. Nie ponosił więc za to wszystko żadnej odpowiedzialności31. Kiedy więc we Francji doszło do wybuchu powstania chłopskiego skierowanego przeciwko państwu, zawołanie chłopów brzmiało: "Niech żyje król - precz z urzędnikami!". Podniesienie ręki na monarchę uważano wtedy za najstraszliwszy rodzaj przestępstwa32. Jedynie grzech bluźnierstwa oparty na zaprzeczeniu istnienia Boga uważano za coś jeszcze straszniejszego. Do najbardziej
28 19 września 1649 r. (przyp. red.).
29 11 października 1649 r. (przyp. red.).
30 Karol I Stuart (1600-1649), król Anglii od 1629 r. W tymże roku rozwiązał parlament i przez 11 lat sprawował rządy absolutne, co doprowadziło do wybuchu wojny domowej. Pokonany w bitwach pod Newbury i Marston Moor (1644); wreszcie rozgromiony pod Naseby (1645), uciekł do Szkocji. Wydany Anglikom, został skazany na śmierć i ścięty (przyp. red.).
31 Dla chłopa król (a także państwo w pojęciu szerszym niż krąg własnej wsi) był zjawiskiem odległym, należącym do sfery idei (przyp. red.).
32 Zbrodnia obrazy majestatu - crimen laesae maiestatis - była ciężkim przestępstwem, należy jednak przy tym pamiętać, że przecież praw nie ustalali chłopi (przyp. red.).
118
Tajne plany
głośnych zdarzeń, jakie miały miejsce w XVII wieku w Europie, należało bez wątpienia zamordowanie króla Francji Henryka IV33, nietuzinkowego władcy, który przy pomocy niezwykłej mieszanki politycznego cynizmu i dalekowzrocznej tolerancji próbował położyć kres wojnom religijnym, jakie wstrząsały krajem w tamtym okresie. Przysporzyło mu to oczywiście nowych wrogów wśród fanatyków religijnych wszystkich wyznań, którzy z jednej strony gorliwie wypełniali posłannictwo ewangeliczne, a z drugiej łamali wszystkie przykazania. To właśnie jeden z nich pchnął króla sztyletem, kiedy powóz, w którym jechał monarcha, zatrzymał się na krótką chwilę w wąskiej, zatłoczonej uliczce.
Morderstwo wywołało ogólny szok i przygnębienie. Nawet fanatycy religijni, których kłamliwa propaganda nienawiści pośrednio przyczyniła się do zamordowania króla, byli wstrząśnięci. Dla ludzi, którzy mieli nadzieję, że otwarcie się na tolerancję przyczyni się do położenia kresu rozbiciu religijnemu, morderstwo oznaczało prawdziwą katastrofę. Dla tych, którzy z tych samych powodów odnosili się do wolności religijnej z niechęcią, śmierć króla oznaczała zwycięstwo. Dla wszystkich zaś zabójstwo to stało się dowodem na to, iż coś takiego jak tolerancja religijna nie istniało. Potrzeba było dopiero wojny trzydziestoletniej, aby zaprzeczyć tej tezie.
Chociaż król Anglii Karol I miał podobne pomysły i dążył do połączenia Kościoła anglikańskiego z katolickim, to jego egzekucji nie uważano mimo wszystko za kolejny dowód na to, iż tolerancja jest niemożliwa. Przeciwnie, uznano to za wyraźny dowód na to, jak głębokiego upadku politycznego doświadczyła Europa i jak wielki panuje w niej bałagan. Dziwnym sposobem niewiele osób uświadamiało sobie, że brak tolerancji mógł mieć cokolwiek wspólnego z całym, przerażającym łańcuszkiem wojen domowych i konfliktów na tle religijnym. Przeciwnie, uważano, że jest odwrotnie. Tak się właśnie działo, kiedy było zbyt wiele chęci i prawie
33 Henryk IV (1553-1610), król Nawarry od 1562 r. (jako Henryk III) i Francji od 1589 r. Zwolennik Kalwina. Walczył w wojnach hugenockich. W czasie rzezi w noc św. Bartłomieja (1572) ocalał przechodząc na katolicyzm. W 1598 r. ogłosił Edykt Nantejski, zapewniający wolność wyznań religijnych. Zamordowany przez katolickiego fanatyka (przyp. red.).
119
Niezwyciężony
żadnych ograniczeń. W 1648 roku fala powstań i wojen skłoniła władców Europy do zawarcia pokoju. W 1649 roku ci sami władcy zaczęli nerwowo zastanawiać się, jak powstrzymać szerzące się nadal bunty i powstania (oczywiście, jeśli możliwe było ich powstrzymanie; wiele osób zajmujących się astrologią uważało, że wszystko, co dzieje się na Ziemi, uwarunkowane jest położeniem planet; inni studiowali Apokalipsę św. Jana i z ożywieniem dyskutowali, czy oto zbliża się już koniec świata).
Jednym z tych, którzy niepokoili się najbardziej, był oczywiście Karol Gustaw. Był przecież jedną z tych postaci, które uczestniczyły w tworzeniu ówczesnego porządku panującego w Europie. Tak jak wszyscy inni przedstawiciele klas rządzących, ze strachem przyglądał się, jak trzeszczą stare struktury i sypie się dawny porządek na całym kontynencie. Przeżycia, jakich doznał w czasie minionych niespokojnych lat, kiedy to wszystko mogło się wydarzyć, miały na niego ogólnie rzecz biorąc, bardzo silny wpływ. Wzmocniły w nim przede wszystkim jego skłonność do idei suwerenności - gdyby o wszystkim mogła decydować tylko jedna osoba, udałoby się o wiele łatwiej zakończyć wszystkie straszne wojny; tylko wtedy udałoby się osiągnąć spokój w kraju i wzmocnić jego potęgę. Karol Gustaw zrozumiał również, że istniejący porządek musi zostać zreformowany, aby mógł się nadal ostać. Na razie były to tylko słowa, formułki, jakimi żonglował w czasie pełnych troski rozmów, między jednym toastem a drugim. Odnosiły się do czegoś nieokreślonego w przyszłości, podczas gdy bieżące problemy wymagały natychmiastowych rozwiązań. Tymczasem książę wplątany został na skutek splotu różnych okoliczności w dwie kontrrewolucyjne operacje.
Zwycięski francuski generał Turenne34, który wspomagał, wspierał, a jednocześnie irytował Szwedów w czasie wojny trzydziestoletniej, zniknął niespodziewanie na początku 1649 roku gdzieś
34 Henri de La Tour d'Auvergane de Turenne (1611-1675). Znakomity wódz francuski. Od 1635 r. generał, w 1643 otrzymał tytuł marszałka. Brał udział w końcowej fazie wojny trzydziestoletniej. Uczestnik tzw. drugiej Frondy. Był mistrzem w prowadzeniu obrony ruchowej, łączącej uderzenie na przeciwnika z działaniami przeciwko jego liniom komunikacyjnym, (przyp. red.).
120
Tajne plany
w Alzacji razem ze swymi oddziałami, aby radą i wojskiem nieść pomoc Frondzie35. Rząd francuski zwrócił się więc pospiesznie o wsparcie do Szwecji. Karol Gustaw opowiedział się za wysłaniem niektórych oddziałów na zachód, aby pomóc Francuzom w zwalczaniu zbuntowanych wojsk, ale zanim do tego doszło, udało im się samym zgasić płomień buntu, jaki rozgorzał w niemieckich zaciężnych oddziałach Turenne'a. Osiągnięto to poprzez wypłacenie zaległego żołdu. Tak więc pomysł na ściągnięcie szwedzkich posiłków upadł36 (na całe szczęście, ponieważ królowa Krystyna zamierzała powierzyć dowodzenie tej operacji Magnusowi De la Gardie, którego talenty dowódcze wiele osób kwestionowało).
Mniej więcej w tym samym czasie Europę obiegła sensacyjna wiadomość o egzekucji Karola I w Londynie. Dwór w Sztokholmie zatrząsł się z oburzenia, a poruszona tym zdarzeniem Krystyna wpadła na pomysł, aby zamiast wyprawy do Francji wysłać szwedzkie oddziały stacjonujące w Niemczech do Anglii, aby "dla przykładu pomścić tę zbrodnię i odbudować władzę królewską". Atmosfera,
35 Turenne zaczął jako jeden ze zbuntowanych, ale po pewnym czasie przeszedł na drugą stronę; postąpił więc tak samo jak inny wielki dowódca francuski - arogancki, zdolny i obdarzony zimną krwią Książe de Conde. Kariera Kondeusza przebiegała jednak w inny sposób: włączył się on w konflikt najpierw po stronie partii dworskiej, aby się potem zwrócić przeciwko niej (obaj panowie spotkali się pewnego letniego dnia 1652 r., w czasie dość niezwykłej potyczki, do której doszło na przedmieściu Paryża w St. Antoine. Po ciężkich walkach, które toczyły się na ulicach i w domach, oddziały Turenne'a zdobyły przewagę nad przeciwnikiem, a pokonany Kondeusz zmuszony był szukać schronienia za murami zbuntowanej stolicy). Rok później Fronda dobiegła końca.
Louis II de Bourbon Conde (1621-1686). Kondeusz. Wódz francuski w czasie wojny trzydziestoletniej. Pobił Hiszpanów pod Rocroi. Odniósł zwycięstwa pod Nórdlingen i Lens. Podczas pierwszej Frondy stał po stronie dworu królewskiego i pobił frondystów pod Chareton. Stanął na czele drugiej Frondy. W latach 1653-58 walczył przeciwko Francji jako dowódca wojsk hiszpańskich. W 1660 r. wrócił do kraju. Wyróżniał się spośród dowódców zachodnioeuropejskich, dążąc do zniszczenia siły żywej przeciwnika (przyp. red.).
36 Kiedy francuski dowódca, stacjonujący w połowie lutego 1649 r. nad Renem, przymierzał się do rozpoczęcia kolejnej kampanii, spostrzegł ku swemu zdumieniu, że prawie wszystkie podległe mu oddziały przeszły na stronę wroga. W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak tylko jak najszybciej zebrać resztę wojska i szukać czasowego schronienia w Holandii.
121
Niezwyciężony
jaka panowała w kadrze oficerskiej, była również napięta i dość poważnie zastanawiano się nad "pomszczeniem tyrańskiego postępku parlamentu angielskiego i śmierci króla".
Ale i z tych planów nic nie wyszło. A tymczasem na widoku pojawił się nowy, bardziej poważny pomysł.
W latach dwudziestych XVII wieku Szwecja odebrała Polsce Inflanty i chociaż w 1629 roku podpisano rozejm, to formalnie oba państwa pozostawały ze sobą w stanie wojny. Rozejm nie zadowalał żadnej ze stron, ale miał obowiązywać aż do 1661 roku. Bunt kozacki na Ukrainie spowodował jednak, że rząd dostrzegł szansę, jaka wynikała z tego dla Szwecji. Bardzo poważnie rozważano możliwość najazdu na Rzeczpospolitą, zamierzając wykorzystać do tego oddziały stacjonujące w Niemczech, aby tym samym wymusić na przypartych do muru Polakach korzystniejsze warunki pokoju. Krystyna, której zamiłowania pacyfistyczne prezentowane w utworach poetyckich pisanych na jej cześć odbiegały znacznie od stanu faktycznego, wysłała w grudniu 1648 roku tajną instrukcję do Karola Gustawa, w której nakazywała mu, aby zaczął przygotowywać się do inwazji na Rzeczpospolitą. Ale i tym razem poprzestano tylko na planach. W każdym razie na pewien czas. Musiało się chyba jednak coś zdarzyć w czasie, kiedy Karol Gustaw ślęczał nad mapami, planami przemarszów i rysunkami, ponieważ tym razem projekt inwazji nie rozpłynął się tak, jak poprzednie pomysły. Nie, tym razem kontury przyszłej operacji wojskowej w Polsce zaczęły rysować się coraz wyraźniej.
Tak dziwne w odczuciu zewnętrznym poszukiwanie nowych ognisk zapalnych, gdzie interwencja szwedzka byłaby wskazana, nie było związane tylko z niecierpliwym i wprost cynicznym pragnieniem młodego palatyna chcącego odnosić większe sukcesy. Nie wynikało też z zamieszania, jakie panowało w ówczesnej Europie. Bardzo duży wpływ na taki sposób myślenia miał tryb, w jakim funkcjonował cały system. Zwłaszcza w tak ubogich krajach jak Szwecja istniały zasadniczo dwie metody finansowania wojen. Pierwsza polegała na rabunkach, a druga uzależniona była od pożyczek. Ten pierwszy sposób prowadził do tego, że wszystkie operacje wojskowe przenoszono na tereny przeciwnika - im wcześniej, tym lepiej. Armie, te hordy szarańczy odzianej w żelazne
122
Tajne plany
zbroje, żądały dla siebie tego wszystkiego, co im było potrzebne, nie zastanawiając się, czy miejscowa ludność nastawiona jest wrogo, czy pokojowo. Według jednego z dawnych przysłów, "wojny nie da się prowadzić, chodząc z workiem po prośbie". Utrzymywanie potężnej armii stacjonującej w granicach jakiegoś kraju kończyło się dla niego zazwyczaj katastrofą gospodarczą. I to bez względu na to, czy na danym terenie panował spokój. Bo kiedy armię wyposażano w broń, kiedy z kompanii tworzono pułki, a z pułków brygady, to pieniądze na wydatki wypływały z kasy w przerażającym tempie. Tak więc pierwsza metoda zmuszała osoby rządzące państwem do wojny zaborczej. Druga, polegająca na korzystaniu z pożyczek, rodziła podobne skutki, ponieważ wiarygodność kredytobiorców powiązana była bezpośrednio z sukcesami odnoszonymi na polu walki przez finansowaną armię. Wiązała się ona z pewnymi utrudnieniami w momencie rozpoczęcia jakiejś wojny, ponieważ do zgromadzenia odpowiedniej sumy pieniędzy potrzeba było więcej kredytodawców skłonnych zaryzykować swoje środki w tak kosztowne przedsięwzięcie. Na domiar złego, skorzystanie z tej metody w praktyce uniemożliwiało podjęcie decyzji o przerwaniu wojny. Bo gdyby do tego doszło, to nie można byłoby już dłużej liczyć na łupy zdobyte na nieprzyjacielu albo na subsydia od sojuszników. Zamiast tego należałoby spłacić wszystkie pożyczki i wypłacić żołd rozwiązywanym oddziałom. Podczas wojny trzydziestoletniej tak dowódcy, jak i mieszkańcy podbitych terenów nauczyli się, że wojna jest droga, ale pokój jeszcze droższy. Rząd szwedzki, który w chwili zakończenia konfliktu dysponował potężnym aparatem wojskowym i niewielkimi środkami finansowymi, przygotowywanie kolejnej wojny traktował bardziej jako obietnicę niż groźbę. Można było odnieść wrażenie, że rządzący zżyli się z wojną tak bardzo, że trudno im było odnieść się, do pokoju.
Opinia taka nie jest jednak w pełni sprawiedliwa. Do polityki zagranicznej prowadzonej w Europie Zachodniej podchodzono bardzo ostrożnie, a nawet wstrzemięźliwie. Rząd szwedzki uświadomił sobie, że korzyści, jakie Szwecja odniosła z zakończonej wojny, najlepiej zabezpieczyć jest na drodze pokojowej. Po raz kolejny kraj ten stanął na czele niemieckiego protestantyzmu.
123
Niezwyciężony
Szwedzcy dyplomaci udawali, że nie słyszą skarg ani zachęt do nowej wojny, wypowiadanych przez swoich braci w wierze zamieszkujących na południu. Przeciwnie - pielęgnowali dobre stosunki z Habsburgami hiszpańskimi i austriackimi. Szczególnie zbliżenie z Hiszpanią przebiegało pomyślnie. Jego efektem stały się korzystne umowy handlowe i dość niezwykłe zaangażowanie dyplomatów hiszpańskich w szwedzkie sprawy rozpatrywane na dworze w Wiedniu. W trakcie wojny hiszpańsko-francuskiego, która nadal trwała, rząd szwedzki unikał zajęcia jednoznacznego stanowiska. Szwedzi starali się również, aby ich kraj nie został wciągnięty w wojnę morską między Anglią i Holandią37. Sprzyjano wszystkiemu, co prowadziło do pokoju na Zachodzie.
A co na Wschodzie?
Plany inwazji na Rzeczpospolitą odłożono do szuflady. Inaczej było z samym pomysłem.
Karol Gustaw zajmował się egzekwowaniem postanowień pokoju westfalskiego ze względu na poczucie obowiązku i własną próżność. Nie zaniedbywał jednak i rozrywkowej strony swego pobytu w Niemczech. Bo przecież dyplomaci nie zasiadali przy stołach negocjacyjnych przykuci do nich łańcuchami. Potrafili również bawić się: często, dużo i długo. Negocjacje przeplatane były niezliczoną ilością maskarad, obiadów, bankietów, polowań, zawodów i zabaw. Chodziło w tym wszystkim głównie o pokazanie luksusu i przepychu, którym tak bardzo zachwycali się ludzie władzy, a czego przez długi okres trwania wojny byli pozbawieni. Wkrótce też o samym palatynie zaczęły krążyć różne historie. Pewnego razu padł bez sił i zasnął w łóżku stojącego na czele delegacji cesarskiej Piccolominiego; przy innej okazji przerwał nagle spożywanie obiadu, podszedł do okna i zaczął rozrzucać wśród zgromadzonych na ulicy ludzi słodycze; innym razem po pijanemu wdrapał się do mieszkania pewnego hrabiego, który właśnie przygotowywał się do nocy poślubnej. Wierny swej naturze, wdał się również w kolejny
37 Szwecja ogłosiła w tym konflikcie swoją neutralność, ale po cichu zajęła postawę przychylną Anglikom. Gdyby bowiem udało się zarozumiałym Holendrom utrzeć nosa, osłabiłoby to ich pozycję w handlu na Bałtyku.
124
Tajne plany
romans z piękną Emilie von Tarent. Tym razem podobno naprawdę chodziło o coś bardziej poważnego niż tylko kolejny podbój erotyczny. Oboje wysyłali do siebie jeszcze przez długi czas listy miłosne - książę pisze w nich o sobie "Pani brudny syn". Związek ten nie miał jednak szans powodzenia. Emilie była mężatką i wkrótce też znikła z życia księcia, wyjeżdżając na paryski dwór, aby urodzić swemu mężowi wiele dzieci. Sam Karol Gustaw żywił nadal dziką nadzieję wstąpienia na tron szwedzki poprzez małżeństwo z Krystyną.
Tymczasem na dworze w Sztokholmie uważano, że wprowadzanie w życie postanowień o pokoju trwa zdecydowanie za długo. Z niecierpliwością oczekiwano na obiecane 5 milionów riksdali38. Obawiano się także, że Karol Gustaw przerwie nagle rozbrajanie armii i postawi wojsko pod broń. Krystyna napisała do niego pełen niepokoju list, w którym skrytykowała księcia za opóźnienia i rozkazała mu, aby dążył do osiągnięcia porozumienia bez wdawania się w szczegóły. Takie przywołanie go do porządku wprawiło pala-tyna w zły humor, załamało i zdeprymowało. Osobiście uważał, że w czasie przedłużających się rozmów odniósł spore sukcesy. Na przeszkodzie w osiągnięciu lepszych rezultatów stały zawsze kwestie związane z ówczesną etykietą: wiele razy marnotrawiono cenny czas na dyskusje o tytuły i miejsca przy stole, poświęcając im zbyt wiele godzin.
W tym nowym dla siebie środowisku Karol Gustaw funkcjonował całkiem dobrze, chociaż brak doświadczenia i dobrych manier przeszkadzały mu czasami w prawidłowym pełnieniu funkcji. Posiadał jednak siłę, która niezbędna była, aby - mówiąc dosłownie - wgryźć się w każdy problem centymetr po centymetrze. Poza tym, posiadał pewien czar i talenty towarzyskie niezbędne do pozyskiwania nowych przyjaciół i przekonywania adwersarzy o swym zdaniu. Z kolei jego fantazja i choleryczna natura wyrobiły w nim skłonność do rozwiązywania trudnych sytuacji za pomocą
38 Była to niewiarygodnie wysoka kwota, zważywszy, że roczne wydatki państwa zamykały się kwotą półtora miliona riksdali; tymczasem na dwór szwedzki bez przerwy zgłaszali się ludzie, którzy domagali się, aby zapłacono im za wyświadczone usługi i dostarczone towary.
125
Niezwyciężony
niekonwencjonalnych środków i podniesionego głosu. Delegaci reprezentujący cesarza starali się odzyskać jak najwięcej z tego, co Austria utraciła wcześniej, stosując taktykę spowolniania negocjacji i licząc na zmęczenie tą sytuacją Karola Gustawa. W odpowiedzi na to książę przerywał rozwiązywanie oddziałów szwedzkich i groził wznowieniem działań wojennych.
Wybuchy złości i groźby ponownej wojny - właśnie takich chwytów używał palatyn. Decyzja o stosowaniu tego rodzaju taktyki nosiła cechy arogancji i bezwzględności, chociaż tak naprawdę książę szedł na ryzyko. Podjął je jednak nie bez pewnych widoków na końcowy sukces. Uznał bowiem, że cesarz jest zbyt wyczerpany wojną, aby rozpoczynać nowy konflikt. To, że analiza sytuacji dokonana przez Karola Gustawa okazała się słuszna, było dla Niemiec szczęśliwym - albo jak kto woli nieszczęśliwym - zbiegiem okoliczności. Niewiele to jednak księciu pomogło, ponieważ list Krystyny, w którym królowa domagała się od niego sukcesu w negocjacjach, ponownie wpędził go w nastrój przygnębienia. Po raz kolejny zaczął przebąkiwać o opuszczeniu Szwecji.
Pozostały więc groźby. W czerwcu 1650 roku podpisano w końcu w Norymberdze akt wykonawczy do zawartego dwa lata wcześniej pokoju westfalskiego. Uradowana z powodu podpisanego porozumienia Krystyna, zapomniała o swoich wcześniejszych zarzutach wobec palatyna. Karol Gustaw wyjechał z miasta miesiąc później, uczestnicząc w drodze do kraju w licznych bankietach, pokazach ogni sztucznych i uroczystościach, na których wygłaszano na jego cześć kwieciste przemówienia.
Dwa lata spędzone w Niemczech stanowią ważny etap w życiu Karola Gustawa. Powracające stany depresyjne, na które cierpiał, świadczą o tym, iż często znajdował się na granicy wytrzymałości. Mimo tego wszystkiego, a zwłaszcza mimo chwil zwątpienia i ogarniającej go melancholii, udało mu się doprowadzić tak odpowiedzialne zadanie do szczęśliwego końca. Wcześniejsza podróż po Europie wzmocniła w nim wiarę we własną osobę, a służba w armii zaufanie we własne siły. Praca nad wprowadzeniem w życie postanowień pokoju westfalskiego sprawiła, że obie te cechy dojrzały w księciu. Poprzednie dwa zadania zostały wybrane przez
Tajne plany
niego, bo sam ich pragnął. Natomiast w tym przypadku stanął przed zadaniem, którego nie chciał, ponieważ uważał, że sobie z nim nie poradzi. Ale i tym razem się udało. Z tego pełnego obowiązków okresu wyłania się postać mężczyzny - już nie młodzieńca, jako że książę miał już prawie 28 lat - który świadom był swych talentów politycznych i potrafił we właściwy sposób ocenić daną sytuację. Świadomość posiadania tych dwóch cech sprawiała mu wielką przyjemność. Nie czuł się jednak w pełni usatysfakcjonowany. Doświadczenia, jakie wyniósł z negocjacji prowadzonych w Norymberdze, zrodziły w nim skłonność do pewnego lekceważenia dyplomacji jako metody służącej do osiągnięcia wyznaczonego celu. Łatwiej jest bowiem negocjować, jeśli nad drugą stroną wisi bez przerwy groźba odwiedzionego kurka muszkietu. Poza tym, wiara w siebie, jaką zyskał całkiem niedawno, przerastała czasami rozsądek, który ją zrodził, przez co stała się impulsywna w formie i instynktowna w swej zawartości.
Aż do tego momentu następca tronu, Karol Gustaw przypominał pewną konstrukcję - sumę ideałów i oczekiwań, które wiązali z jego osobą inni i ku którym sam się skłaniał. Przepaść między człowiekiem i rolą, między osobą a jej osobowością, jego maską, była ogromna - dzieje się tak za każdym razem, gdy mamy do czynienia z kimś, kto narodził się dla władzy, dla pieniędzy albo dla obu tych rzeczy razem. Teraz dziura ta zaczęła się powoli zmniejszać. Lata dorastania i dojrzewania Karol Gustaw miał za sobą. Stał się zdolny do wielkich czynów, on, który z ludzkiego punktu widzenia nigdy nie miał ich dokonać.
Późnym latem 1650 roku Karol Gustaw z mieszanymi uczuciami powracał do Sztokholmu. Trafił akurat na burzliwe posiedzenie riksdagu, które miało całkowicie odmienić jego życie. Niewielu zdawało sobie wtedy z tego sprawę. A najmniej on sam.
126
127
"Unikam dworu jak zarazy
I iepokoje, które wstrząsały Europą, dotarły także do Szwecji. Niższe stany - duchowieństwo, chłopi i mieszczanie - coraz głośniej wyrażały swoje niezadowolenie. Jego przedmiotem była kosztowna polityka wojenna jak również przekazywanie w ręce szlachty coraz większej ilości ziemi, co wynikało bezpośrednio ze sposobu prowadzenia tejże polityki. Stany były niezadowolone ze względu na przywileje, przyznane szlachcie, a właściwie te, które ona sama sobie przyznała albo te, o których sądzono, że są już w gestii magnatów. Do tej całej palety obaw, krzywd i braku zaufania doszedł jeszcze nowy czynnik, będący odwiecznym katalizatorem wielkich przemian rewolucyjnych współczesnego świata: głód. Nieurodzaj podsycił tylko nastroje niezadowolenia. Nie zmniejszyło się ono nawet wtedy, kiedy Krystyna zaczęła okazywać zrozumienie dla losu swego ludu i litowała się nad tymi, którzy żyli tylko o chlebie wypiekanym z kory drzewnej. W całym państwie chłopi odmawiali odrabiania dniówek na polach swych panów, pojawiły się też pogłoski, że po wsiach krążą wici. Wielu szlachciców przestraszyło się naprawdę, rezygnując z podróżowania po kraju; inni powiadali, że lepiej być młotem niż kowadłem i zapowiadali użycie przemocy. A kiedy atmosfera w riksdagu stawała się coraz bardziej niespokojna, a nastroje groziły wybuchem powstania, z bazy wojen-
128
" Unikam dworu jak zarazy"
nej na Strómmen wypłynęły uzbrojone w armaty statki. Tak na wszelki wypadek.
Na razie nie były potrzebne, ponieważ późnym latem 1650 roku, dość chłodnym i deszczowym, złe nastroje zaczęły powoli opadać. Jeszcze w czasach błogosławionej pamięci Gustawa Adolfa, kręgi sprawujące władzę w Szwecji nauczyły się trudnej sztuki kompromisu w rządzeniu (szwedzka szlachta była tak nieliczna w porównaniu z innymi stanami, że musiała po prostu unikać bezpośrednich starć). Dlatego też niewielkie ustępstwa poczynione na rzecz stanów niższych przyczyniły się do ochłodzenia gorących głów. Jednocześnie niezwykle udane zbiory zrekompensowały straty poczynione przez poprzedni nieurodzaj. Na dodatek, królowa Krystyna po raz kolejny udowodniła, że jest zręcznym i bezwzględnym politykiem. Rozgrywając interesy obu stron konfliktu, udało jej się uspokoić atmosferę w kraju, choć do zaostrzenia sporu doszło przecież za jej bezpośrednią przyczyną. Przy okazji udało jej się przepuścić przez parlament kilka ustaw, które od dawna czekały na uchwalenie.
Jedna z nich zapowiadała, że następcą tronu będzie Karol Gustaw, który obejmie władzę dziedziczną. Jak już wcześniej wspomniałem, palatyn i jego rodzina już od dawna opowiadali się za wzmocnieniem władzy królewskiej. Ze względu na tego rodzaju poglądy, niechętnym okiem spoglądała na nich szlachta, ale za to cieszyli się dużą popularnością wśród innych stanów - akceptowali to nawet chłopi, którzy tradycyjnie już opowiadali się za ograniczeniem władzy arystokracji na rzecz króla. Woleli też być rządzeni przez jednego wielkiego pana niż wielu małych. Krystynie udało się tym samym wykorzystać napiętą sytuację w kraju, aby zlikwidować opór, jaki istniał wobec pomysłu mianowania Karola Gustawa na jej następcę na tronie Szwecji.
Po południu 28 września Karol Gustaw odbył triumfalny wjazd do Sztokholmu. Pojawił się w mieście w jednym z 48 powozów. W tym dniu polecono zamknąć wszystkie kramy, tak jakby to było jakieś święto. Z okien wyglądały odświętnie ubrane kobiety, mieszkańcy zgromadzeni na ulicach wznosili triumfalne okrzyki, a ze statków zakotwiczonych na Strómmen oddawano salwę za salwą,
129
Niezwyciężony
aż gęsty dym zasłonił ulice miasta (salwy te miały być wcześniej skierowane w stronę tych samych mieszkańców stolicy, gdyby tylko okazało się, że koło historii potoczyło się w innym kierunku i letnie niepokoje zamieniły się w wojnę domową). Nastroje panujące wśród wrogów rodziny palatyna były dość ponure. Axel Oxenstierna sprzeciwił się oczywiście nominacji Karola Gustawa, ale nie miał już zbyt wiele do powiedzenia - słaby, schorowany człowiek, który mówił z wielką trudnością. Pozwolił sobie tylko na stwierdzenie, że "ci, którzy są młodsi od niego, pewnego dnia doświadczą niekorzystnych skutków tej decyzji". Wydaje się, że najbardziej opanowaną osobą w tamtej chwili był sam Karol Gustaw.
Tak więc riksdag mianował go następcą tronu. Dla samego księcia nie miało to aż tak wielkiego znaczenia, ponieważ Krystyna nadal nie zgadzała się go poślubić. Mógł więc zasiąść na tronie dopiero wtedy, kiedy umrze królowa. Z ludzkiego punktu widzenia mogło to potrwać jeszcze ze 30 - 40 lat. Co wtedy będzie się działo z nim samym? Może będzie już leżał w grobie, a może stał jedną nogą w nim? Władczyni była od niego o cztery lata młodsza. Karol Gustaw, który uważał się już za kogoś lepszego, zaczął nagle patrzeć na siebie jak na politycznego eunucha, skazanego na życie w luksusie i stagnacji, swego rodzaju kuriozum, które pokazywać się będzie na oficjalnych uroczystościach, pielęgnować, karmić i ignorować. Nie przydzielono mu nawet żadnego nowego stanowiska, które mógłby objąć po powrocie do kraju. Przeciwnie, nie pozwolono mu wtrącać się do żadnych spraw wagi państwowej, a zajęcie dostawał tylko wtedy, kiedy przydzielała mu je Krystyna. Większość ludzi zgodziłaby się na taki status z zadowoleniem, a nawet z radością. Ale nie Karol Gustaw. Jego próżność była na to zbyt wielka, a jego ambicje sięgały znacznie dalej.
Na początku 1651 roku załamany Karol Gustaw opuścił Sztokholm. Przez pewien czas podróżował po środkowej Szwecji, odwiedzał dobra szlacheckie, członków rady i przyjaciół. Jak już wcześniej bywało w takich sytuacjach, popadł w depresję i zaczął pić. Jego dawni przyjaciele spostrzegli z niepokojem i zdziwieniem, że skłonność do alkoholu stała się jeszcze silniejsza podczas pobytu księcia w Niemczech. W czasie jednej z wizyt w Uppsali
130
" Unikam dworu jak zarazy"
stało się to przyczyną niewielkiego skandalu, którego skutkiem była ponowna skrucha i tradycyjne już obietnice rezygnacji z "okazji tego typu" w przyszłości.
Biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, łatwo jest przesadzić z oceną skłonności palatyna do alkoholu. Był on osobą, która składała się z typowych dla swych czasów cnót i wad. W jego nieumiar-kowanym, pełnym temperamentu zachowaniu znajduje swe odbicie cała epoka - stulecie kontrastów - z jej całą jaskrawością, silnymi, pełnymi sprzeczności uczuciami, gdzie światło w bolesny sposób mogło przemienić się w ciemność. Karol Gustaw nie stanowił również żadnego wyjątku, jeśli idzie o alkoholizm. Także i tutaj był dzieckiem swego wieku.
W Europie w XVI wieku picie alkoholu stawało się coraz bardziej powszechne. Siedemnaste stulecie nie różniło się w tym przypadku ani od poprzedniego, ani od następnego. Niektóre dane na ten temat możemy znaleźć w pewnym opracowaniu dotyczącym rosnącej liczby gospod. W Amsterdamie na początku stulecia istniało 518 piwiarń, to znaczy jedna na 200 mieszkańców. W norweskim Bergen działało w tym samym czasie około 400 knajp. W Sztokholmie przyrost w tej dziedzinie był tak znaczny, że w pewnej chwili zaczęło to grozić paraliżem komunikacyjnym. W 1647 roku ktoś poskarżył się, że most Munkbron "zastawiony był w całości budami, w których sprzedawano piwo". W efekcie, władze zmuszone były do wyburzenia tych znajdujących się w najgorszym stanie. Typowy szynk znajdował się w tamtych czasach najczęściej w piwnicznej części budynku, a w niektórych dzielnicach tworzyły one w ten sposób długi łańcuch - szynk obok szynku. W jednym z protokołów możemy wyczytać, jak to dokładnie wyglądało. Powstał on po jednej z akcji przeprowadzonych przez władze miasta przeciwko nielegalnemu wyszynkowi w stolicy:
W domu pułkownika Spensena przy moście Munkbron pewna wdowa po kapralu prowadzi gospodą; kobieta ta nazywa się Brita Olsdotter. Knajpa jest też w domu hrabiego Totta, a prowadzi ją żona Andersa Perssona. W domu Karin Bdat, nad jeziorem, knajpę prowadzi wdowa Sara Andersdotter W tym samym domu
131
Niezwyciężony
inny szynk prowadzi wdowa po bosmanie, Elena Pdrsdotter. W domu pana Pettera Francka wyszynk prowadzi byty żołnierz gwardii, Jóns Persson. W tym samym domu wyszynk prowadzi Sven Felling, kapral kompanii dowodzonej przez porucznika gwardii i podpułkownika Possego. I jeszcze w tym samym domu wyszynk prowadzi wdowa po rotmistrzu Lisbeta Persdotter...
Były różne rodzaje knajp. Wokół placu Jdrntorgen stały porządne gospody, zlokalizowane w dużych domach zbudowanych z kamienia. Do wejścia do środka zachęcały bogato zdobione szyldy nad drzwiami. Inne składały się tylko z beczki z piwem i dachu nad głową. A po południowej stronie rynku widać było "Czerwone Piekło", "Szarą Wesz", "Rysia" i inne lokale o fantastycznych nazwach i wątpliwej reputacji. Najwięcej gospod znajdowało się w miastach i tutaj też pijaństwo osiągało największe rozmiary. Nie można jednak powiedzieć, że zjawisko to nie występowało również w małych miejscowościach. W tak małym mieście jak Skara zawód piwowara był najbardziej rozpowszechnionym obok sprzedawcy artykułów spożywczych. Liczba tych, co trzymali szynki, przewyższyła w pewnym momencie liczbę rzeźników. Oprócz gospod w tradycyjnym ujęciu istniały też szynki przykościelne, powszechne w całej Skandynawii. Nierzadko zdarzało się więc, że ludzie szli na mszę świętą pijani (w pewnym duńskim mieście zjawisko to stało się tak powszechne, że ustanowiono nawet specjalny mandat za takie wykroczenie; tak więc "upicie się i zwymiotowanie w kościele" kosztowało 5 talarów, 8 talarów wynosiła kara, jeśli ktoś był pijany i szedł do komunii, a 10 talarów, jeśli pijaństwa dopuszczały się kobiety, "zachowując się w tym miejscu nieprzyzwoicie").
Moraliści, wychowawcy ludu i duchowni przyglądali się temu zjawisku, załamywali ręce i pisali kolejne kazanie. Oburzenie mieszało się często ze zdumieniem wywołanym zwyczajami, które niektórym wydawały się w swym nieumiarkowaniu niezrozumiałe. Jak na przykład taki oto opis pewnej niemieckiej gospody:
Widziałem, jak ci goście siorbałi ze swych talerzy jak świnie, potem opychali się jedzeniem jak woły, bekali jak osły i rzygali jak kundle. Szlachetni goście wlewali w siebie alkohol z kieli-
132
" Unikam dworu jak zarazy"
chów tak wielkich jak wiadra i niedługo trzeba było czekać na skutki tego, co działo się w ich głowach [...]. Szaleństw, jakie popełniali i toastów, które wznosili, przybywało w miarę upływu czasu i wyglądało to tak, jakby te dwie grupy biesiadników konkurowały ze sobą o to, kto był lepszy. Wreszcie zawody przemieniły się w ogólną pijatykę.
Gdyby historię tę opowiadał uczestnik owej pijatyki, mogłaby ona brzmieć jak jedna z piosenek śpiewanych do kieliszka autorstwa Lasse Lucidora39, o którym powiadano, że zabity został w czasie pijackiej kłótni w piwnicznej gospodzie "Fimmelstangen" w Sztokholmie:
Popatrz bracie, patrz, patrz,
Jak wspaniale uśmiecha się wino,
Jak kipi w kielichu!
Pij mnie, pij do mnie,
Pięć, sześć, siedem kolejek lub więcej!
Będę stał tak długo, jak będę mógł,
Chociaż brzuch ci pęka.
Wyprostuj swe ciało,
39 Lasse Lucidor to pseudonim literacki szwedzkiego poety Larsa Johanssona (1638-1674). Wywodził się z mieszczańskiej rodziny, ale wcześnie osierocony dostał się pod opiekę dziadka, który był wojskowym; wraz z nim zamieszkał na Pomorzu, a przez pewien czas przebywali razem w Gdańsku. Lucidor studiował w Niemczech, a potem włóczył się po całej Europie. Pod koniec lat sześćdziesiątych osiadł w Sztokholmie, gdzie utrzymywał się z pracy tłumacza i nauczyciela języków obcych. Władał ponoć biegle siedmioma językami. W tamtym okresie rozpoczął pracę literacką. Pisał m.in. wiersze okolicznościowe w języku angielskim, francuskim i niemieckim. Sławę literacką zyskał dzięki pieśniom biesiadnym, które w powiązaniu z wyznawaną przez niego filozofią życiową zyskały mu przydomek "szwedzkiego Diogenesa". W pośmiertnie wydanym tomie pt. "Lucida Intervalla" (1685) zebrano jego poezję religijną. Większość dorobku literackiego ukazała się w pośmiertnym zbiorze pt. "Helicons Blomster" w 1689 r. Lucidor wprowadził do poezji szwedzkiej nieznane uprzednio tony melancholii oraz intymności, realizmu i burleski. Przeszczepił na grunt szwedzki elementy poetyki barokowej. Zginął w 1674 roku podczas kłótni w karczmie. Niektórzy porównują go do Francoisa Villona. Stanowi kolejne ogniwo w szwedzkiej poezji trubadurów rozpoczętej przez Larsa Wivaliusa (przyp. tłum.).
133
Niezwyciężony
Powiedz, że wszystko gra! Stuknij się ze mną szklanicą,
Napijmy się jeszcze, A kto wyjdzie ten kiep.
Zjawisko to opisuje również jeden z najwybitniejszych szwedzkich pieśniarzy, a jednocześnie antykwariusz, urzędnik i geniusz poezji Georg Stiernhielm40 żyjący na przełomie stuleci, który pewną zakrapianą alkoholem uroczystość opisuje, jak gdyby była to bitwa, cudowna kakofonia pieśni, języków i głosów:
Kiedy grają na alarm i dudnią w bębny i werble,
Hasło jest dane: halo, dalej, dalej, dadinella!
Słychać toasty: "Szczęśliwego Nowego Roku"
i "Sauf du rein aus, Hans!"
Prawym skrzydłem dowodzi monsieur Avous,
Na lewym in furia miota się colonel "Dajcie-Nam-Kielicha".
Chodzi tylko o jedno: połówka, liter, satz an, in floribus, hals auf,
Bul, bul do gardła kolejny haust, ohne Tuck, ohne Schmuck,
Ohne Bartwisch, more palatino, tra ta ta, ne gutta supersit"41
40 Georg Stiemhielm (1598-1672), znany pod tym nazwiskiem dopiero od chwili nobilitacji; wcześniej znany jako Jóran Olafsson, Georgius Olai lub Goran Lilia. Był synem górnika z Dalarna, ale dzięki zdobytemu wykształceniu i dużym zdolnościom doszedł do wysokich stanowisk państwowych oraz znacznej pozycji literackiej. Studiował języki klasyczne, historię i nauki przyrodnicze w Greifswaldzie, Helmstad i Wittenberdze oraz w Lejdzie. Odbył podróże do Francji i Włoch. To właśnie wtedy zetknął się z humanizmem i Renesansem, co wywarło wpływ na jego twórczość i działalność. Był także językoznawcą, badaczem starożytności, matematykiem, astronomem, interesował się prawem i polityką. Pracował jako zarządca archiwum państwowego w Sztokholmie oraz asesor sądu najwyższego w Dorpacie. Zaczynał od wierszy łacińskich, a swą dalszą twórczość literacką rozwijał na dworze Krystyny na początku lat pięćdziesiątych. Jego głównym dziełem jest "Hercules", poemat alegoryczno-dydaktyczny z 1648 r. Jest to pierwszy utwór szwedzki napisany heksametrem. Autor prezentuje w nim wzorzec życia ówczesnego szlachcica szwedzkiego. Większość swego dorobku poetyckiego zamieścił w zbiorze pt. "Musae Suethizantes" z 1668 r.; są w nim sonety, pieśni okolicznościowe oraz wiersze liryczne. Stiernhielma uważa się za "ojca poezji szwedzkiej" (przyp. tłum.).
41 Wiersz zawierający pełno słów i zwrotów zaczerpniętych z innych języków oddaje stan upojenia alkoholowego bohatera (przyp. tłum.).
134
" Unikam dworu jak zarazy"
Malarstwo z tamtego okresu prezentuje nam zaskakująco dużą liczbę obrazów odnoszących się do pijatyk i pijaństwa. Odnosi się to zwłaszcza do malarstwa holenderskiego, gdzie nie brakuje scen, na których widać gospody i uczty, a więc takie, u podstaw których leżał tradycyjny wątek umorałniający. Na jednym obrazie roi się od kobiet, które głupio szczerzą zęby, są tam też przewrócone kielichy i porozrzucane przedmioty; na innych widzimy ludzi, którzy wymiotują, przypominając w tej czynności fontanny; na pewnym niewielkim miedziorycie spostrzegamy nawet pieska nieokreślonej rasy, który stoi spokojnie i chłepta wymiociny, zostawione tam przez jakiegoś rzygającego pijaka. Na wielu z tych obrazów można zauważyć dość niezwykłe rozdwojenie, ponieważ zdradzają one wyraźny zachwyt nad zewnętrznymi formami pijaństwa. 1 nie chodzi tu również, jak w malarstwie XVIII wieku, o próby przedstawienia nędzy moralnej - upłynie jeszcze trochę czasu, zanim pojawi się William Hogarth i jego przygnębiające studium pod tytułem "Gin Alley" oraz "Beer Street"42. Nie, na naszych obrazach pijane ludzkie bydlęta mają na sobie przyzwoite ubrania i należą przeważnie do nieokreślonej klasy średniej. Wyglądają zazwyczaj na bardzo zadowolonych, i nawet jeśli nie bawią się świetnie, to nawet o tym nie wiedzą. Tak więc obrazy te bardziej przyciągają uwagę widza, niż go przerażają.
Najbardziej oczywistym, ale i banalnym wyjaśnieniem narastającego zjawiska pijaństwa jest oczywiście to, iż siedemnasty wiek to bolesny i ponury okres, w którym człowiek wystawiony był na liczne zagrożenia; brak było widoków na lepszą przyszłość, co zachęcało do ucieczki w zapomnienie, a pomocny w tej decyzji był alkohol. Oczywiście, eskapizm i poszukiwanie dróg ucieczki było ważnym tematem zarówno w kulturze, jak i w życiu uczuciowym. Dotyczy to zwłaszcza lat czterdziestych i pięćdziesiątych tego najbardziej niespokojnego okresu w dziejach wieku. Niektórzy próbowali zamykać się w sobie, jak na przykład Blaise Pascal -jeden z największych geniuszy naukowych żyjących w tamtym stuleciu, którego uznaje się za twórcę podstaw nauki o prawdopodobieństwie. Pascal wyprowadził się na wieś, aby pędzić tam życie
42 Gin Alley - Aleja Ginowa; Beer Street - Ulica Piwna (przyp. tłum.).
135
Niezwyciężony
kontemplacyjne w narzuconym sobie ascetyzmie43. Inni odwracali się od społeczeństwa i wracali do natury, mając nadzieję, że to właśnie w niej objawią im się Wielkie Prawdy; postawę taką zajmowali przedstawiciele różnych środowisk: od badaczy, którzy oświetlali blaskiem chwały uniwersytet w Oxfordzie, przerażonych "namiętnościami i szaleństwami", jakie dokonywały się w ich otoczeniu (stworzyli oni później słynne towarzystwo naukowe The Royal Society), aż do niezliczonej ilości alchemików, astrologów, kabalistów, hermetyków, różokrzyżowców, chiromantów i innych pseudonaukowców. Poszukiwali oni wszyscy dawno zapomnianych zasad, ukrytych kluczy albo magicznych formuł, mających pomóc im w wyjaśnieniu natury, umożliwić sprawowanie kontroli lub przynajmniej stworzyć warunki do przewidywania przyszłości. Wielu znajdowało azyl w religii, a zwłaszcza w sektach, które praktykowały ekstazę, mistycyzm albo głosiły szybkie nadejście końca świata. Najwięcej było zaś takich, którzy zapomnienia albo pociechy szukali po prostu w alkoholu.
Jest to jednak tylko część prawdy. Ważne są również zmiany, jakie dokonywały się w materialnej bazie zjawiska alkoholizmu. W Europie Północnej i Północno-Zachodniej od stuleci dominowała kultura piwna. W czasach antycznych piwo uważano za "napój biednych i barbarzyńców", potem jednak popularność jego zaczęła wzrastać, zwłaszcza w średniowieczu, kiedy to do warzenia piwa zaczęto używać chmielu44. W tamtych czasach pili je wszyscy. I to w ogromnych ilościach. W epoce, w której herbata, kawa czy czekolada były jeszcze nieznanymi przysmakami albo pojawiały się dopiero w najbogatszych domach jako ciekawostka gastronomiczna, kiedy do wody odnoszono się z pewną podejrzliwością,
43 Nie należy jednak przesadzać, pisząc o ascetyzmie Pascala. Należał on do klasy wyższej, więc kiedy ktoś taki w tamtych czasach sam ścielił sobie łóżko, robił zakupy i gotował w kuchni, to wystarczyło, aby wywołać zdziwienie i pytania. Jednak upór, z jakim Pascal odmawiał sobie spożywania potraw smacznych, dowodzi, że do swego ascetyzmu odnosił się z pewną powagą.
44 Chmiel uważa się dziś za składnik wzmacniający smak piwa, ale w tamtych czasach jego znaczenie polegało głównie na właściwościach przedłużających trwałość napoju.
136
" Unikam dworu jak zarazy"
a mleka używano głównie do przygotowywania innych potraw, tradycyjny ranek rozpoczynał się od piwa; popijano je również w ciągu dnia, i każdy dzień kończono kufelkiem piwa. Spożywano je do wszystkich posiłków, między posiłkami i po nich. A kiedy ktoś szedł już spać, to nierzadko na szafce przy łóżku stawiał sobie szklanicę z piwem. Nic więc dziwnego, że przeciętny mieszkaniec Szwecji wypijał go około dwa i pół litra dziennie, a polscy chłopi nawet do trzech litrów. Może nas to skłonić do wyciągnięcia prostego wniosku, że ówczesny mieszkaniec tej części Europy chodził bez przerwy pijany. Nie jest to jednak prawdą. Piwo uważano głównie za artykuł spożywczy, co łatwo udowodnić, jako że ówcześnie miało ono mniejszą zawartość alkoholu niż dzisiejsze, mieściło w sobie natomiast o wiele więcej kalorii, co spowodowane było wyższą zawartością słodu. I tak jak to bywało w przypadku większości artykułów spożywczych, każdy chłop sam sobie takie piwo warzył. Jeśli oszczędzał na słodzie, albo zamiast chmielu dodawał tzw. woskownicy europejskiej45 albo używał niesmacznej wody, lub jeśli krótki okres składowania albo ogólna niewiedza prowadziły do jakichś zaniedbań w czasie procesu warzenia, to wtedy efektem tego był cienkusz, zwykły napój codzienny.
Co nie oznacza, że piwa mogło na jakiejś uroczystości zabraknąć. Podawano je także wtedy w dużych ilościach, ale było to już piwo kupne, nierzadko importowane. Taki napój był smaczniejszy i mocniejszy niż piwo używane na co dzień. Nie potrzeba więc było zbyt dużo czasu, aby się nim upić. Na kontynencie europejskim browarnictwo rozwijało się w dużym tempie. W holenderskim mieście Haarlem ilość browarów w latach 1570-1620 podwoiła się, a w samym Amsterdamie w 1590 roku działało ich 180. Wszystkie większe miasta północnych Niemiec i prowincji nadbałtyckich
45 Woskownica europejska (łac. myrica gale) - zwane też leśnym chmielem: roślina używana zamiast chmielu przy warzeniu piwa; takie piwo było mocniejsze niż tradycyjne, warzone z chmielem; miało się po nim silnego kaca i okropny ból głowy; rośliny tej używano już w czasach Wikingów, którzy dodawali jej do miodu pitnego; zbyt duża ilość wypitego trunku wprawiała ich w bojowy nastrój, i to prawdopodobnie stąd pochodzi późniejsze powiedzenie o "szaleństwie Wikingów" (przyp. tłum.).
137
Niezwyciężony
produkowały napoje na bazie słodu z przeznaczeniem na eksport, a jak wielka istniała ilość gatunków, przeczytać możemy w pewnym szwedzkim tekście będącym opisem taryfy celnej. Pochodzi on z przełomu wieków i czytamy w nim o następujących gatunkach alkoholi pochodzących z innych krajów:
Miód z Łotwy, miód z Finlandii, miód z Lubeki, miód z Rygi, miód ze Stralsundu, z Rostoku, ze Szczecina, z Kurlandii, z Gdańska, mumma46 z Brunszwiku i inne jej gatunki, piwo z Lubeki, z Hamburga, z Rostocku, ze Szczecina, z Greifswaldu, ze Stralsundu, z Wismaru, z Kołobrzegu, z Bahru.
To, że zagraniczne gatunki piwa zdobyły sobie wtedy tak dużą popularność w czasie różnych uroczystości i świąt, spowodowane było z pewnością także tym, iż wielu piwowarów już od czasów średniowiecznych doprawiało napoje produkowane na bazie słodu składnikami o właściwościach narkotyzujących, jak na przykład lulek, belladonna czy głóg. Powstawał wtedy niezwykły koktajl, gdzie działanie ziół tłumiło bardziej agresywne zachowania wynikłe z działania alkoholu.
W północnej Europie wino było trunkiem głównie wyższych klas. Nie oznacza to jednak, że spożywano je wtedy w tak wysmakowany sposób jak dzisiaj. Współczesna kultura picia wina była nieznana w tamtych czasach. Wdawanie się w dogłębne dysputy na temat klarowności albo bukietu byłoby rzeczą bezprzedmiotową, ponieważ wino mieszano, rozcieńczano albo doprawiano. Dzisiaj jest rzeczą naturalną, że do kawy podaje się mleczko i cukier. Równie oczywistą sprawą było to, iż gościowi pozwalano doprawiać wino według jego własnego uznania. Najczęściej mieszano je z wodą, doprawiano miodem albo cukrem. Anglicy mieli na przykład zwyczaj słodzenia wina w stopniu wyższym, niż praktykowano to w innych częściach Europy. Na dworze królewskim w Sztokholmie bardzo długo mieszano czerwone wino z miodem
46 Mumma - napój spożywany w okresie świąt Bożego Narodzenia; do jego produkcji używano następujących składników: piwa, słodkiego wywaru z cukru, portera, ginu, kruszonego kardamonu, lasek cynamonu (przyp. tłum.).
138
"Unikam dworu jak zarazy"
w stosunku dziesięć do jednego. Do wina dodawano również inne składniki smakowe, takie jak goździki, gałka muszkatołowa, anyż, szafran czy lukrecja47. Oprócz wszystkich tych napojów przyrządzanych w indywidualny sposób, istniały również pewne popularne mieszanki winne, jak na przykład klaret48, hipokras49 czy luten-drank50. Składniki do ich przygotowywania oraz receptura były ogólnie znane. Lutendrank przyrządzano w następujący sposób: najpierw gotowano wino z cukrem, po czym dodawano do tego mieszankę zmielonego kardamonu5', imbiru, cynamonu, gałki muszkatołowej i pieprzu gwinejskiego. Następnie do gorącego wywaru wlewano zimne mleko, kilka razy cedzono i zaprawiano białkiem kurzym.
Pewien francuski dyplomata, który podróżował po Szwecji w latach trzydziestych XVII wieku, skarżył się na nieznane mu wcześniej zwyczaje związane z piciem, ale przede wszystkim na kulturę przygotowywania i spożywania posiłków:
Musieliśmy pić o wiele za dużo, ale podawano nam źle przyrządzone lub też moim zdaniem źle doprawione jedzenie; uży-wają oni bowiem wielkich ilości pieprzu, cynamonu, szafranu,
47 Do dzisiejszych czasów dotrwał zwyczaj przyrządzania glógu, który jest pozostałością naszych przyzwyczajeń kulinarnych pochodzących z XVIII w. (głóg - rodzaj grzanego wina doprawianego m.in. rodzynkami; jest to dość popularny w Szwecji napój, serwowany zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym) (przyp. tłum.).
48 Klaret - grzane wino z korzeniami, dzisiaj nazywane glog. Król Szwecji Gustaw Waza miał nawet specjalnego sługę, który zajmował się przyrządzaniem dla króla jego ulubionego napitku; do napoju dodawano m.in. cukru, rodzynek i migdałów (przyp. tłum.).
49 Hipokras - wino słodzone i doprawione korzeniami (przyp. red.).
50 Lutendrank był ulubionym napojem króla Szwecji Erika XIV; oprócz składników wymienionych przez autora dodawano także rodzynki; podgrzane wino mieszano i odstawiano, aby napój się schłodził i "przetarł się" smakowo (przyp. tłum.).
51 Kardamon - aromatyczne owoce kardamonu właściwego, rośliny tropikalnej, uprawianej na Archipelagu Malajskim, których nasiona zawierają olejek stosowany jako przyprawa do wódek, likierów, ciast oraz jako lek na łaknienie, a także do wyrobu perfum (przyp. tłum.).
139
Niezwyciężony
gałki muszkatołowej i innych ostrych przypraw, a poza tym dodają do tego zbyt dużo mąki, cukru i innych słodkości.
Jednym z powodów tak szczodrego przyprawiania potraw w tamtych czasach były z pewnością kłopoty z przechowywaniem świeżej żywności; dlatego też konserwowanie artykułów spożywczych polegało głównie na doprawianiu ich solą, i to w ogromnych ilościach. Nic więc dziwnego, że aby móc potem zjeść tak przesolone potrawy, konieczne było doprawienie ich sporą ilością różnych przypraw. Głównie jednak zjawisko to jest rezultatem pewnej mody kulinarnej, jaka przyszła do Europy w tamtych czasach. W XVI wieku na kontynencie pojawiły się nowe, egzotyczne przyprawy, które sprawiły, że dawne artykuły luksusowe stały się ogólnie dostępne, przynajmniej w odniesieniu do klas wyższych. Obserwując ówczesne zainteresowanie przyprawami, rosnący nieprzerwanie import białego wina reńskiego, wina z Wysp Kanaryjskich czy piwa z Rostocku52, dostrzegamy gdzieś na horyzoncie opisywanych zjawisk zbliżający się rozwój gospodarczy Europy, współpracę między regionami, poszerzanie rynków zbytu i powstawanie nowych centrów handlowych. Handel piwem i winem wpływał również na zmianę obyczajów picia. Pojawiło się jednak jeszcze coś nowego, co w o wiele większym stopniu niż piwo czy wino pomoże nam w zrozumieniu narastania zjawiska wzmożonego picia alkoholu albo pojawienia się bardziej drastycznych form tego zjawiska. Tym czymś nowym była wódka.
W Europie przez długi czas uchodziła ona za rarytas. Produkowano ją na drodze destylacji wina - stąd też jej szwedzka nazwa brdnt vin - a używano głównie jako uniwersalnego lekarstwa. Od wielu już lat opowiadano sobie o zbawiennych skutkach leczenia wódką takich przypadłości jak kolka, paraliż, podagra, puchlina wodna, gorączka trzydniowa, ból zęba czy dżuma dymieniczna. Dlatego też w gorzałkę zaopatrywano się w aptekach w małych opakowaniach, a choremu podawano ją łyżką (szwedzki przepis na taką leczniczą wódkę zawierał, oprócz tradycyjnych już przypraw
52 W opisywanym okresie szwedzki import składał się w 15% z napojów z zawartością alkoholu.
140
" Unikam dworu jak zarazy"
i ziół, także tak niezwykłe składniki jak mielona kość słoniowa, czerwony koral i proszek z rogu jednorożca). Na początku XVII wieku destylowane wino było drogie; ktoś, kto chciał kupić osiem litrów tego napoju, musiał oddać za to odchowanego prosiaka albo jego równowartość. I to właśnie mniej więcej w tym okresie zaczęły dokonywać się zmiany w kulturze picia alkoholu. Za czasów Gustawa Adolfa jego żołnierze, którzy w 1618 roku brali udział w wojnie przeciwko Rosji, z upodobaniem próbowali podobno rosyjskiej wódki i zdobyli recepturę pędzenia tego nowego napoju. Wiele zdobyczy przywieziono do Szwecji w okresie jej największej potęgi militarnej i politycznej z wielką pompą i w blasku chwały, ale niewiele z nich miało tak wielki wpływ na życie codzienne albo dotrwało do naszych czasów. W ciągu kolejnych dwóch dziesięcioleci zwyczaj picia wódki i sposób jej pędzenia upowszechniły się w państwie szwedzkim tak bardzo, że w latach trzydziestych napoje alkoholowe pędzone na bazie nasion zbóż kupić można było w co drugiej gospodzie i w każdej mniejszej knajpie.
Na kontynencie europejskim wiedza o wódce i jej wykorzystaniu rozprzestrzeniła się już w XVI wieku, ale dopiero w następnym stuleciu stała się ona powszechnym artykułem konsumpcyjnym. W jej popularyzowaniu główną rolę odegrali Holendrzy. Odkryli mianowicie, że sprzedaż wódki to czysty interes. Mimo iż produkcja wódki była tańsza niż wina, to jednak cena za litr tego trunku przewyższała cenę litra wina, co oznaczało, że koszty transportu były niższe. Poza tym wino łatwo się psuło. Jeszcze bowiem w XVII wieku butelki stosowano bardzo rzadko. Produkowano je nawet z drewna, srebra, cyny, a nawet ze szkła, ciągle jednak brakowało jednej rzeczy: skutecznego zamknięcia. Ówczesne korki nie były wykonane z drewna korkowego. Zamiast nich używano korków drewnianych albo szklanych lub też po prostu zatykano otwór kawałkiem skóry.) Wino transportowano więc i przechowywano w nieszczelnych baryłkach. Dlatego też traktowano je jako produkt spożywczy ulegający łatwemu psuciu. Kwaśniało już po roku, a cena za nie spadała do jednej dziesiątej ceny uzyskiwanej za wino świeże. Natomiast wódka tak łatwo się nie psuła.
Tak oto w XVII wieku kultura "wódczana" rozciągała się pasem obejmującym Rosję, Skandynawię, Polskę i Niemcy aż do
141
Niezwyciężony
Holandii i Wysp Brytyjskich. Produkcja mocnych alkoholi rosła wszędzie, nawet w tych krajach, gdzie wino było napojem narodowym i tradycyjnym, jak Francja czy Hiszpania. Większość gatunków, które znamy dzisiaj, powstała właśnie w XVII wieku. Gin przez długi czas pozostawał lokalną specjalnością, sprzedawaną głównie w niewielkim holenderskim mieście portowym Schiedam. Jednak pod koniec stulecia konsumpcja i produkcja ginu zaczęły rosnąć w gwałtownym tempie. Destylowane gatunki win, które zaczęto eksportować z francuskich regionów Cognac i Armagnac, bardzo szybko znalazły stałych odbiorców i uznanie. Eksperymenty na poszczególnych rodzajach win, do których zaczęto dodawać nowe rodzaje przypraw, przyczyniły się do powstania kolejnych: francuski cydr53 w postaci uszlachetnionej pojawił się jako calvados, a z karaibskiej melassy powstał rum. Zwyczaj polegający na mieszaniu wina z przyprawami przeniósł się wkrótce na wódkę. Narodził się z tego likier, który odarty z tajemnic klasztornych receptur pojawiać się zaczął w salonach jako modny napój. Jak było do przewidzenia, bogactwo odkryć w tej dziedzinie przełożyło się od razu na różnorodność gatunków, z których niektóre wzbudzają dzisiaj raczej wesołość, ponieważ nie zawsze nadawały się do picia. Lecz chociaż produkcja alkoholu rosła we wszystkich krajach, to rewolucja, jaka dokonała się w związku z pojawieniem się wódki, objęła przede wszystkim wcześniej wymienione kraje Europy Północno-Wschodniej. Co jakiś czas wskazuje się palcem na któryś z narodów zamieszkujących te obszary i mówi o jego skłonnościach do upijania się. Kiedyś mówiono tak o Niemcach (pisze o nich m.in. Montaigne, że "piją prawie wszystkie gatunki wina z takim samym upodobaniem. I bardziej chodzi im o to, aby wypić, niż posmakować"). Nierzadko mówiono tak o Szwedach, często o Holendrach.
Jest jeszcze coś, co sprawia, że wszystkie te opowieści o pijanych i flegmatycznych Holendrach (którzy podobno piją po to, aby zrównoważyć szkodliwy wpływ niezdrowych oparów, które wydostawały się z ich zalanej wodami ziemi) albo o pijanych i dziel-
53 Cydr - jabłecznik, napój alkoholowy otrzymywany z fermentacji soku z jabłek (przyp. tłum.).
142
" Unikam dworu jak zarazy"
nych Szwedach (którzy mieli tak wielką skłonność do wina, ponieważ w ich jałowej ziemi nie udawały się uprawy winorośli) są dla nas tak interesujące. Stanowią one mianowicie przykład na to, że oto zaczyna się myśleć o pewnych zjawiskach w kategoriach narodowych. Na tym konkretnym przykładzie widzimy, jakimi cechami charakteru obdarza się poszczególne narody. Jest to logiczny skutek kształtowania się państwa o charakterze narodowym. Jednocześnie owe opowieści o pijanych narodach Europy Północnej odzwierciedlały pewną rzeczywistość. Gdybyśmy chcieli to wszystko opisać w kategoriach pewnego twierdzenia czy formuły, to brzmiałaby ona mniej więcej tak, iż to, co ówcześni badacze zjawisk opisywali jako upadek moralny, było po prostu rezultatem nagłego zderzenia się "kultury piwnej" z "kulturą wódczaną". Ludzie pili teraz wódkę mniej więcej w podobny sposób, jak dawniej spożywali słabe piwo albo rozcieńczone wino. Cóż więc innego mogło być skutkiem takiej zmiany obyczajów jak nie powszechne pijaństwo?
Opisany przeze mnie obraz należy jeszcze uzupełnić o dodatkowe szczegóły. Tak, jak to bywało w społeczeństwach opierających swój byt na uprawie ziemi, tak samo w całej Europie pojawiły się nowe obyczaje, których jednym z ważnych składników było obżarstwo. Pochłaniano masy jedzenia i wypijano wielkie ilości napojów w czasie dożynek, karnawałów i świąt Bożego Narodzenia. Zjawisko to ma pewne logiczne wytłumaczenie materialne: istniały wówczas kłopoty z przechowywaniem niektórych produktów, lepiej więc było je zjeść, niż pozwolić, aby zgniły. Głównie jednak postawę taką należy uznać za próbę oszukania rzeczywistości, wmówienie sobie, że nie żyje się w nędzy. Brak umiaru był marzeniem, a więc również ideałem.
Tak więc Karol Gustaw ze swym łakomstwem i pijaństwem był człowiekiem swych czasów, pełnym słabości, żyjącym w epoce, która miała słabość do słabości54.
Zgorzkniały i obrażony na cały świat, użalając się nad sobą, Karol Gustaw opuścił dwór królewski i Sztokholm. Latem 1651 roku
34 Por. A. Wyczański, Studia nad konsumpcją żywności w Polsce w XVI i pierwszej połowie XVII w., Warszawa 1969 (przyp. red.).
143
Niezwyciężony
osiadł na zamku Borgholm na wyspie Óland, którą otrzymał niedawno na pocieszenie w lenno od Krystyny. Wykazał się tu w dość krótkim czasie gorliwością w działaniu, co było o tyle niezwykłe, iż było ono pokojowe.
Karol Gustaw zaczął przemierzać wyspę, a w czasie licznych, choć krótkich podróży, udało mu się dotrzeć nawet do najbardziej odległych zakątków swej nowej posiadłości. Upadek gospodarczy, jakiego Szwecja doznała w czasie wojny trzydziestoletniej, widać było najlepiej na przykładzie ponad 300 opuszczonych gospodarstw i zaniedbań w zarządzaniu wyspą. Zrozumiał, że czeka go wiele pracy. Jego niewyczerpana energia mogła więc w końcu znaleźć nowe ujście: książę natychmiast zaczął planować nowe reformy i rozważać wielkie projekty. Polecił między innymi zmeliorować i obsiać bagniste obszary w Skedmossen, zachęcał mieszkańców do obsiewania nieużytków lasem, wydał nowe zarządzenia dotyczące żeglugi przybrzeżnej, co oznaczało poprawę bytu mieszkańców Ólandii; nakazał też odbudować podupadły zamek Bornholm, zatrudniając do tej pracy 200 robotników, którymi kierował architekt Nicodemus Tessin. Książę osobiście nadzorował budowę muru liczącego około pół mili w pobliżu Ottenby. Mur ten stoi tam do dziś. Miał on chronić pola chłopskie przed jeleniami, a jelenie przed chłopami. Aby jeszcze bardziej zdecydowanie ograniczyć kłusownictwo, wydał polecenie, aby wszystkim psom, żyjącym po południowej stronie muru, uciąć po jednej nodze. Tym sposobem wszystkie trzynogie psy, które w drugiej połowie stulecia biegały po południowej części wyspy, były żywym świadectwem na pomysłowość palatyna w rozwiązywaniu trudnych problemów za pomocą radykalnych środków.
Staranne wychowanie, obycie towarzyskie i lepszy niż poprzednio stan finansów spowodowały, że księciu łatwiej było odgrywać rolę Wielkiego, Dobrego Pana. Ówczesne ideały wyznawane przez arystokrację szwedzką zakładały, iż należy pomagać swym poddanym, chronić ich i traktować łagodnie. Mówiły wiele o miłości, zalecały, aby być dla swego ludu jak ojciec dla dzieci, w celu zapanowania nad sercami ludzi. W rzeczywistości był to zakamuflowany sposób na wyzysk poddanych, którzy za okazywaną im miłość mieli odwdzięczać się szacunkiem, a za opiekę posłuszeństwem.
144
" Unikam dworu jak zarazy"
Nigdy jednak nie pojawiał się przymus jako metoda. Władza dawała oczywiście do zrozumienia, że nie nosi miecza u swego boku na próżno, ale jednocześnie wykazywała się imponującym stopniem dopasowania do lokalnych warunków, co w przypadku Szwecji wynikało po prostu ze zwykłej arytmetyki: klasa chłopska w Szwecji była tam tak liczna, że szwedzka arystokracja nigdy nie zdołała zdobyć takich przywilejów jak na przykład w Inflantach czy innych prowincjach nadbałtyckich, gdzie obowiązek pańszczyźniany już od wieków kształtował stosunki podległości chłopów wobec szlachty. W tamtej epoce istniał jeszcze zwyczaj polegający na budowaniu osobistych relacji z przedstawicielami nie tylko wyższej klasy, ale i klas niższych. Od dawnych czasów było to elementem mentalności feudalnej; najważniejsze relacje życiowe miały charakter osobisty. Do pewnego stopnia można powiedzieć, że będąc dobrym panem, można było zyskać sobie dobrą reputację; można ją było też łatwo stracić, stosując zbyt silny ucisk wobec chłopów.
Chociaż rola, jaka przypadała właścicielowi ziemskiemu, zawierała w sobie długą listę obowiązkowych zachowań i gestów, to chyba jednak nie odgrywały one zbyt dużej wagi w przypadku Karola Gustawa. Odkrył już swoje talenty w dziedzinie wojskowości i miał okazję je wypróbować. Podczas prac związanych z przygotowywaniem aktu egzekucyjnego stwierdzał na dodatek, że posiada również zdolności organizacyjne. Planowanie, wydawanie poleceń, podejmowanie decyzji nie stanowiło już dla niego żadnego wyzwania. Przeciwnie. Można ocenić, że czynności te sprawiały mu przyjemność, zwłaszcza w sytuacji, kiedy wszędzie zapanował już całkowity pokój. Krystyna zauważyła upodobanie Karola do prac związanych z planowaniem i organizowaniem, i z pobłażaniem nazywała go swoim "małym burmistrzem". Do końca swych dni książę pozostał tym, który produkował liczne pismapro memo-ria, plany i projekty. Miał zwyczaj pracować z ołówkiem w ręku, gotowy do zmian i poprawek, otwarty na nowe pomysły. Jego trudny do odczytania styl świadczy o niewyczerpanej energii, liczne przekreślenia o dużej impulsywności, a dopiski na marginesie o niezwykłej staranności: myśli tłoczą się w głowie księcia, przelatują przez nią w szybkim tempie, tak, że gęsie pióro, które trzyma
145
Niezwyciężony
w dłoni, ledwo może za nimi nadążyć. Dlatego też dość bystro, choć niezbyt celnie, Frans G. Bengtsson nazywa palatyna "pułkownikiem dragonów podniesionym do poziomu geniusza".
Coś jednak jest w takiej charakterystyce. Doświadczenia pochodzące z lat, kiedy był młodym, narwanym dowódcą kawalerii, już na zawsze ukształtowały palatyna. Był typem wojownika. Ale nie tylko. Bo gdyby Karol Gustaw był tylko sumą swych wojskowych cnót, to prawdopodobnie jego wpływ na historię można by pominąć. Byłby wtedy jeszcze jedną głową w Panteonie wojskowej historii Europy, obiektem badań dla naukowców i poszukiwań dla filatelistów. Ale oprócz wszystkich innych cech, książę posiadał wielki zmysł organizacyjny. Więc może w tym kontekście należy się doszukiwać oznak jego wielkości?
Bo z pewnością ta właśnie cecha sprawiła, że stał się osobą niebezpieczną.
W tamtych czasach właściciel wielkich posiadłości na Ólandii mógł czuć się osobą szczęśliwą. Patrząc na Karola Gustawa z dalszej perspektywy, moglibyśmy uznać go za osobę zadowoloną ze swego obecnego statusu. Nadal ganiał - wbrew wszelkim konwenansom - za spódniczkami. Dawna, choć niepotwierdzona tradycja, przekazywana z pokolenia na pokolenie, powiada, że książę miał wiele romansów z "kobietami z ludu". Wiemy z pewnością, że w przeciągu półtora roku doczekał się kolejnej dwójki nieślubnych dzieci. Jednym z nich była dziewczynka Anna Carlsdotter, a drugim chłopiec Samuel Carlsson55. Nie znamy nazwiska matki dziewczynki, natomiast wiemy, że matką chłopca była niejaka Sidonia Johansdotter.
W przeciwieństwie do licznych przygód miłosnych, jakie Karol Gustaw przeżył wspólnie z damami z wyższych klas, jego aktywność erotyczna w klasach niższych nie pozostawiła zbyt wielu śladów w postaci odszkodowań finansowych dla ofiar jego miłosnych
55 Zauważmy, że w obu przypadkach w drugim członie imienia dziecka występuje słowo Carl: Carlsdotter to dosłownie "córka Karola", a Carlsson to "syn Karola"; jest to podobna zasada, jaką stosuje się w Rosji, tzw. "otcziestwo" (przyp. tłum.).
146
" Unikam dworu jak zarazy"
zapędów. Brak też innych wyroków sądowych. Istniały natomiast powszechnie przyjęte standardy postępowania, którymi posłużono się właśnie w przypadku Anny i Samuela. Dla matki znaleziono po prostu kandydata na męża, który uznał dziecko za swoje. Dopełnieniem umowy była też z pewnością uzgodniona suma pieniędzy. O ile wiemy, książę nie traktował swych kochanek źle, kiedy dowiadywał się, że są w ciąży, tylko postępował zgodnie z utartym zwyczajem. Nie pozostawiał też dzieci własnemu losowi, tylko starał się im pomagać na różne sposoby. (Od czasu do czasu spotykał się nawet z potomstwem uznanym za swoje. Tak na przykład jego czeski potomek, Carolus Wenzelaus - który miał wtedy dziewięć lat -zamieszkiwał z palatynem przez pewien czas na zamku Bornholm.) W swym postępowaniu Karol Gustaw nie był więc ani lepszy, ani gorszy niż inni arystokraci zajmujący podobną pozycję społeczną.
Obraz zadowolonego z siebie księcia należy jeszcze uzupełnić informacjami o jego zwyczajach kulinarnych, związanych zjedzeniem i piciem. Miał już za sobą okres, kiedy w pełni cieszył się życiem i korzystał z wszelkich możliwych rozrywek cielesnych. Otyłość, jaka cechowała Karola Gustawa, wkroczyła właśnie w fazę pełnego rozwoju, ale książę nie robił nic, aby ten proces powstrzymać. Jadał przeciętnie dwa razy na dzień. Wydaje się, że to niewiele, ale pamiętajmy, że panowały wtedy zupełnie inne zwyczaje dotyczące spożywania posiłków. W XVII wieku wśród arystokracji szwedzkiej obowiązywał sposób serwowania potraw w stylu francuskim, d la francaise, co oznaczało, że jednocześnie spożywano wiele różnych potraw. Przypomina to trochę współczesny "stół szwedzki". Nad stołem unosił się zapach różnych smaków: to, co słone, mieszało się z tym, co słodkie, a to, co kwaśne, z tym, co gorzkie. Jeśli idzie o Karola Gustawa, to miał on do dyspozycji za każdym razem zestaw składający się z 24 różnych potraw. Do tego wypijał w towarzystwie sześciu osób, które zazwyczaj dotrzymywały mu towarzystwa, ogromne ilości wina i piwa: każda z nich wlewała w siebie przeciętnie trzy litry wina i trzy litry piwa dziennie.
Już wcześniej w życiu codziennym Karola Gustawa dało się zauważyć pewien określony sposób picia; środki pobudzające zastąpiły mu inne podniety. Sposób picia praktykowany w Borgholmie wskazuje również na jakąś frustrację lub początki problemów
147
Niezwyciężony
z alkoholem. A może raczej na obie te rzeczy. Książę był mężczyzną, ukochanym synem swych rodziców, nadzieją rodu, wychowanym na opowieściach o antycznych bohaterach, mało odpornym na pokusy tego świata. I oto nagle znalazł się w pułapce: niby stał na szczycie, ale nie posiadał żadnej władzy. Gdzie tu powód do chwały? W jego wieku Aleksander Wielki pokonał króla Persów, zajął Samarkandę i przekroczył Indus. A co on pozostawi po sobie potomnym? Zmeliorowane bagna? A czyż zakończona niedawno wojna nie pozbawiła go możliwości zdobycia większej sławy, której tak bardzo pożądał? Czyż pokój westfałski nie pogrążył go w pijaństwie, nie był przyczyną jego otyłości i źródłem licznych romansów?
Książę gryzł się swym losem. Wybranie Ólandii na miejsce stałego pobytu było swego rodzaju protestem, przekornym i dziecinnym noli me tangere56. Chciał zamieszkać setki kilometrów od Sztokholmu z jego balami dworskimi, tańcami, karuzelami, pokazami ogni sztucznych i całą rzeszą zagranicznych gości bawiących na dworze; chciał odseparować się od miejsca, które wzbudzało w nim zarówno obrzydzenie, jak i pożądanie. Wyspa oddalona była od Sztokholmu na tyle57, że nie musiał obawiać się nieoczekiwanych wizyt, nie musiał też stawiać się na każde zaproszenie nadchodzące z dworu, aby w czasie oficjalnych ceremonii robić za królewską małpę. W jednym z listów napisał wzburzony: Unikam dworu jak zarazy. Jednocześnie sam fakt zamieszkania na wyspie dowodzi, że książę nie do końca wyrzekł się swoich nadziei na przyszłość. Bo choć wyspa położona była w dużej odległości od Sztokholmu, to nie była ona na tyle duża, aby nie dało się na bieżąco śledzić tego, co działo się w stolicy, a nawet w razie konieczności dotrzeć do niej w krótkim czasie. Odległość była czymś na kształt demonstracji; i chociaż księcia odsunięto od wszystkich spraw wagi państwowej, to nie przestawał on na bieżąco interesować się tym, co dzieje się w wielkiej polityce. Jego przyjaciele
56 Łac: "Nie ruszaj mnie"; zwrot pochodzi z Wulgaty - Ewangelia wg św. Jana, 20,17 (przy. tłum.).
57 Drogą lądową odległość między Sztoholmem a Ólandią wynosi kilkaset kilometrów (przyp. tłum.).
148
"Unikam dworu jak zarazy"
- dyplomaci i urzędnicy - na bieżąco zaopatrywali palatyna w najświeższe raporty o stanie kraju.
Niektórym z tych doniesień Karol przyglądał się z dużym zainteresowaniem. Dotyczyło to zwłaszcza sprawozdań dotyczących wojny, jaka toczyła się w Rzeczpospolitej. "Zwycięstwa Polaków nad Kozakami powinny dać nam sporo do myślenia" - skomentował książę jeden z listów trochę złowieszczo. Po lekturze pozostałych doniesień palatyn doznał prawdziwego wstrząsu.
Karol Gustaw w pełni był świadom problemów ekonomicznych, jakie dotykały Szwecję. Doświadczył ich na własnej skórze, kiedy to przed kilku laty wyjechał na wojnę do Niemiec i tam zmuszony został do zaciągnięcia pożyczki, aby wyposażyć się w to, co było mu niezbędne w czasie ekspedycji. Kłopoty finansowe Szwecji nie znikły też jak za skinieniem różdżki z chwilą podpisania pokoju westfalskiego w 1648 roku. Wprost przeciwnie. Stara zasada, według której drożej kosztowało zakończenie wojny niż jej rozpoczęcie, znalazła potwierdzenie po raz kolejny. Koszty demobilizacji były ogromne. Uzgodnione 5 milionów riksdali wypłacone stronie szwedzkiej nie wystarczyło na pokrycie wszystkich zobowiązań
- pożyczek, zaległych pensji, niezapłaconych rachunków, obiecanych nagród. Były to wszystko zobowiązania, jakie wzięło na siebie państwo szwedzkie w czasie trwania wojny. W tej sytuacji jedynym możliwym źródłem sfinansowania długów stała się ziemia pozostająca w gestii państwa.
Już wcześniej próbowało ono sprzedać swe lenna, ziemię albo dochody pochodzące z ziemi. Po zawarciu pokoju proces ten nabrał o wiele szybszego tempa. I nie było to tak źle pomyślane. To, co państwo otrzymywało od chłopów, stanowiło przychód w naturze: śledzie, solone masło, dziegieć itd. A przecież państwo, żeby opłacić wojsko i spłacić kredytodawców, potrzebowało żywej gotówki: monet i talarów. Udało się ją pozyskać poprzez wyprzedaż ziemi; co prawda były to przychody jednorazowe, ale pieniędzy potrzebowano natychmiast58.
58 Ewentualne niedobory, jakie mogły pojawić się w przyszłości, zamierzano pokryć za pomocą podatków pośrednich i opłat celnych. Podatki pośrednie miały
149
Niezwyciężony
To, że szlachta przejmowała w ten sposób spore połacie państwowej ziemi, miało według opinii niektórych osób pewne zalety; szlachciców uważano - nie wiadomo, na jakiej podstawie - za lepszych albo w każdym razie bardziej aktywnych użytkowników ziemi niż państwo. Sądzono, że z tego powodu w dalszej perspektywie wyprzedaż ziemi może przyczynić się do większych zbiorów. Tak wtedy właśnie rozumowano. Takim sposobem coraz więcej ziemi przechodziło w ręce szlachty. Od początku stulecia ilość areału pozostającego w rękach szlachty uległa podwojeniu. W Finlandii liczba ta była sześciokrotnie wyższa, a dwie trzecie tej zdumiewającej transformacji dokonało się po podpisaniu pokoju westfalskie-go. W niektórych regionach kraju, np. w Szwecji środkowej, z trudem można było znaleźć kawałek ziemi należący do państwa.
Problem polegał na tym, że niestety tylko niewielka ilość gruntów przekazana została na drodze sprzedaży. Większą część stanowiły darowizny, często nieuzasadnione, przekazane głównie w ręce arystokracji. Ideą, jaka prawdopodobnie przyświecała decydentom, była chęć ścisłego związania magnatów z losami państwa. Oczekiwano, że w odpowiedzi na to wykażą się oni odpowiednią lojalnością i gotowością do służby na rzecz kraju. Dziwne było, że tak wiele podarowano tym, którzy już wiele posiadali, podczas gdy baza materialna państwa uległa zmniejszeniu. Owych 22 rodów magnackich, które otwierały listę beneficjentów, przejęło ziemię, której wartość odpowiadała jednej piątej rocznych przychodów państwa, i to w czasie, kiedy całe rzesze inwalidów wojennych wracały z wojny do kraju, w którym nikt się nimi nie zajął, przez co musieli pędzić życie w nędzy.
Gdzieś w tle tych wydarzeń majaczyła postać królowej. Krystyna nie interesowała się zbytnio kwestiami ekonomicznymi. Jeśli kończyły się pieniądze, trzeba było zdobyć nowe. Szczególne upodobanie znajdowała w rozdawaniu rzeczy: dla niej szczodrość była cnotą i nie miało większego znaczenia, w czym się ta szczodrość przejawiała. Łatwo dostrzec w takiej postawie ducha epoki. W latach,
tę zaletę, że nie odczuwało się ich aż tak bardzo jak podatki bezpośrednie; uważano, że ,jest nadzieja, iż nie przyczynią się one do wybuchu jakiegoś powstania", jak ocenił kalkulujący zawsze na chłodno kanclerz Axel Oxenstierna.
150
" Unikam dworu jak zarazy"
które nastąpiły po trwającej kilkanaście lat wojnie w Niemczech, osoby sprawujące władzę wpadły w pewnego rodzaju euforię. Szwecja stała się potęgą i mogła teraz żyć w stylu, który miał się stać potwierdzeniem jej nowego statusu. Euforia związana z nową pozycją państwa przejawiała się w przeróżny sposób: wyglądem czy ubraniami zdobionymi diamentowymi rozetami, jedwabiem lub złotem; pojawiły się nowe karety, urządzano bankiety, pokazy ogni sztucznych, wszędzie chwalono się luksusami; budowano z cegły, a dachy obijano miedzianą blachą; budowano nowe dwory i wspaniałe pałace, nie oglądając się na ekonomiczną stronę danego przedsięwzięcia, jak gdyby akceptowano teorie głoszone przez millenarystów, którzy twierdzili, że koniec świata jest blisko59. Przepisywanie ziemi odbywało się w oszałamiającym tempie i w takim samym niespokojnym duchu. Czasami tempo było tak szybkie, że nie nadążano z odnotowywaniem poszczególnych donacji w księgach ziemskich, przez co niektóre obszary przekazywano w ręce nowych właścicieli po kilka razy.
Karol Gustaw nie należał do tych, którzy prowadzili oszczędny tryb życia. Mimo to na pewno pamiętał jeszcze, jak skromnie, chciałoby się powiedzieć skąpo, gospodarował pieniędzmi jego ojciec. Jak wszyscy arystokraci, Karol Gustaw pożyczał pieniądze na lewo i prawo, ponieważ jego wydatki wykazywały magiczną tendencję do przekraczania linii wyznaczanej przez przychody. Jednak w przeciwieństwie do większości innych przedstawicieli swojej klasy bardzo szczegółowo prowadził całą księgowość; poza tym dotrzymywał obietnic, wywiązywał się z zobowiązań, a nawet płacił rachunki. To ostatnie było rzeczą godną uwagi, ale uznano za pewną sensację to, iż palatyn płacił zawsze w ustalonym terminie. Ta skłonność do porządnego prowadzenia swych spraw finansowych doprowadziła Karola Gustawa do słusznego wniosku, że tak szczodre rozdawnictwo ziemi było błędem60. A ponieważ nadal
59 Francuski dyplomata Chanut napisał: "Chociaż Szwecja nie jest bogatym krajem, skłonność ludzi do luksusu w porównaniu z innymi krajami jest tam większa, niż pozwalają na to dostępne środki".
60 Książę jakoś nie pamiętał o tym, że sam był jednym z beneficjentów tego systemu: otrzymał między innymi koncesję na zamek Gripsholm wraz z okolicą,
151
Niezwyciężony
"Unikam dworu jak zarazy'
Ś' !
jeszcze nie zapomniał członkom rady upokorzeń, których od nich doświadczył, nie był również skłonny okazywać pobłażliwość dla ich ostatnich przewinień. Wzburzony napisał w jednym z listów:
Decyzja o sprzedaży wszystkich lenn w celu zdobycia funduszy na uregulowanie długów państwa zamieniła się w decyzję o przekazywaniu tej ziemi za darmo; większość ziemi przekazano w ten sposób hrabiom i baronom, niewiele sprzedano. Tak więc pierwotna decyzja nie pociągnęła za sobą odpowiednich skutków, i nic już prawie nie pozostało w rękach państwa. Wszędzie słychać głosy niezadowolenia z powodu środków, jakie przedsięwzięto.
Nie - napisał w innymi liście do ojca - musimy teraz rozważyć wprowadzenie kolejnej zmiany w państwie i w sposobie rządzenia nim.
Brzmi to jak dość radykalne podejście i z pewnością tak to należy odbierać. Są to jednak tylko osobiste rozważania, którym Karol Gustaw poświęcił trochę czasu. Ta powszechna lekkomyślność, jakiej doświadczał na co dzień, nie skłoniła go też do rezygnacji z izolowania się od świata zewnętrznego. Przeciwnie. Teraz zamknął się jeszcze bardziej na swym zamku Borgholm. Chciał za wszelką cenę uniknąć sytuacji, w której wiązano by go z polityką, o której twierdził, że jest krótkowzroczna i o której wiedział, że jest w kraju niepopularna. Nie dziwiło go to, że przekazywanie ziemi w ręce arystokracji wywoływało złość i wzburzenie wśród zwykłych ludzi. Niezwykłym i źle wróżącym na przyszłość zjawiskiem było to, że taka polityka wywoływała również niezadowolenie wśród drobnej szlachty. Nie wzięła ona bowiem udziału w ogólnym podziale łupów, a na dodatek jej dochody zaczęły nagle ginąć w stale powiększającej się dziurze budżetowej.
Nieśmiałość Karola Gustawa i gromy, jakie rzucał na innych, nosiły od samego początku znamiona goryczy i postawy polegającej na pomniejszaniu znaczenia tego, czego książę skrycie pragnął, ale nie mógł osiągnąć. Jednak już wkrótce w zachowaniu księcia dało się wyczuć pewne ślady wyrachowania. Wiosną 1651 roku zdarzyło się coś, co sprawiło, że palatyn przyjął bardzo ostrożną postawę. Jednocześnie jego działania stały się bardziej przemyślane, a wypowiadane opinie bardziej wyważone. Bo oto, kiedy już praktycznie pogrzebał wszelkie nadzieje na lepszą przyszłość, nagle niespodziewanie i dla niego zaświeciło słońce.
W kwietniu 1651 roku Karol Gustaw otrzymał list od Magnusa De la Gardie, w którym proszono go, aby przybył do Uppsali na spotkanie z królową. Książę, jak zwykle, bez zachwytu odniósł się do tego zaproszenia. W tym przypadku jego tradycyjne obrzydzenie do życia dworskiego szło w parze z wyrzutami sumienia, jakie odczuwał po skandalu, jaki wywołał po pijanemu w czasie pobytu na studiach w tym uniwersyteckim mieście. Był tym niezwykłe poruszony. Dlatego też puścił mimo uszu ustne zaproszenie, przekazane mu przez Jacoba, brata Magnusa. Kiedy jednak dotarł do niego drugi list, napisany tym razem przez samą Krystynę, uświadomił sobie nagle, że nie może to być jakaś zwykła sprawa. Królowa wyjaśniała w liście w tajemniczy sposób, że właśnie podjęła pewną decyzję, i że była ona tak ważna, że nie może o niej poinformować na piśmie. Dlatego też już wkrótce zjawi się u księcia Magnus De la Gardie, aby osobiście poinformować go o jej postanowieniu.
Do spotkania doszło na początku maja. To, co Karol Gustaw wtedy usłyszał, zaparło mu dech w piersiach. Gdyby nowina ta była prawdziwa, oznaczałaby całkowitą odmianę w jego życiu. Pełną i nieodwracalną.
a w lenno oddano mu wyspę Óland; ta sprzeczność może być trochę myląca, ale nie należy zapominać, że zastrzeżenia palatyna wobec polityki państwa w tej dziedzinie nie miały charakteru prywatnego czy moralizatorskiego, tylko odnosiły się głównie do ekonomicznych zasad funkcjonowania państwa.
152
153
Siła napędowa wojny
J an Chryzostom Pasek miał szczęście w nieszczęściu. Tak jak wielu innych walczył za Rzeczpospolitą i nie otrzymał za to ani grosza. Państwo nie miało mu czym zapłacić. Jak zwykle. Albo raczej - król nie miał mu czym zapłacić61. Tak to właśnie postrzegano. Nie udało się też załatwić choćby skrawka ziemi należącej do państwa. Król mógł mu jedynie zaoferować kilka urzędów, albo - ściślej mówiąc - urzędów tytularnych. A chociaż z wieloma urzędami wiązał się zakres obowiązków o fikcyjnym charakterze, a na dodatek nie wypłacano za to żadnej pensji, to mimo wszystko cieszyły się one dużą popularnością.
Liczna szlachta polsko-litewska żyła w przekonaniu, że szlachcic szlachcicowi jest równy. I tak faktycznie było - ale tylko w teorii. W przeciwieństwie do innych krajów europejskich, polscy szlachcice plasowali się na tym samym poziomie, a takie arysto-
61 "Król Kazimierz był co prawda dobrym panem" - dowodził później Pasek, "ale nie miał głowy do interesów, pieniądze nie chciały się go trzymać..." i sam król przypominał mówiąc, żem ci jest dłużnikiem i jakbyś mi za uchem wołał, kiedy cię obaczę, choć mi nic nie mówisz, bo wiem, żem ci powinien. A na to szczęście nic dobrego nie trafiło, w skarbie też piniedzy nie było, bo król Kazimierz, lubo był pan dobry, ale nigdy nie miał szczęścia do piniedzy, po prostu nie chciały się go trzymać (J.Ch. Pasek - op. cit., str.146; przyp. red.).
154
Siła napędowa wojny
kratyczne tytuły jak hrabia czy baron były prawnie zabronione. Stanowi to kolejny dowód na to, jak utrwalanie pewnej ideologii doprowadziło do zamknięcia się całego stanu w pięknym świecie marzeń. Bo w rzeczywistości szlachta Rzeczpospolitej była najbardziej zróżnicowaną pod względem statusu na kontynencie europejskim. Dominowała tu niewielka grupa magnatów posiadających niebywałe bogactwa, podczas gdy znaczna część ich współbraci żyła w biedzie i różniła się od chłopów tylko dobrym nazwiskiem, ostrą szablą przy boku i dumnym spojrzeniem. Istniała też "klasa średnia", której przedstawiciele posiadali dwie - trzy wsie. Jednak na skutek spadających cen na zboże i z powodu kryzysu ekonomicznego panowie ci spadli do poziomu dumnej, choć zbiedniałej większości.
Urzędy tytularne cieszyły się wśród szlachty dużym wzięciem. I to nie ze względu na zakres obowiązków, jaki się z nimi wiązał, albo dochodów, jakie przynosiły. Liczył się przede wszystkim status związany z tytulaturą. Zastępowała ona tytuł hrabiego czy barona, a ich posiadacza stawiała na pozycji, w której mógł on się uważać za "równiejszego" niż wszyscy inni - równi mu pozycją. Urzędy podlegały bowiem bardzo dokładnej hierarchii, a cechą najważniejszą każdego urzędu był jego wiek, a nie zakres obowiązków, który obejmował. Dlatego też posiadacze niektórych tytułów plasowali się wyżej niż ci, którzy posiadali rzeczywistą władzę, jak na przykład ministrowie czy urzędnicy dworscy.
W obecnej chwili sam Pasek interesował się jednak bardziej brzęczącą monetą niż ładnie brzmiącym tytułem. Był on typowym przykładem polskiego szlachcica, to znaczy dość ubogiego. Jego ród wywodził się z Mazowsza, biednego i gęsto zaludnionego województwa, gdzie na każdy kilometr kwadratowy ziemi przypadało po 12 szlacheckich dworów. Oczywiście nie były to żadne wielkie majątki ziemskie, przynoszące wymierne zyski, na których roiło się od chłopów. Nie, ojciec Paska gospodarował na piaszczystych nieużytkach i to w dodatku na takich, które tylko dzierżawił od właściciela. Dla młodych synów szlacheckich, takich jak Pasek, istniały tylko dwa sposoby na ucieczkę z biedy. Pierwszy polegał na znalezieniu sobie miejsca na dworze któregoś z możnych magnatów i służeniu mu w każdej sprawie. Drugi wiązał się ze służbą
155
Niezwyciężony
wojskową. I właśnie na to drugie rozwiązanie zdecydował się młody Pasek. Przypominał on typowego polskiego szlachcica również pod innymi względami: był dumny, odważny, towarzyski i wykształcony. Swoje teksty okraszał łacińskimi cytatami. Zarazem był Pasek zarozumiały, skryty, twardy i kłótliwy, chętny do wypitki i do bitki (raz za razem brał udział w pojedynkach i regularnych bójkach; zazwyczaj chodziło o jakieś drobiazgi). Mimo to - albo może dzięki własnym doświadczeniom związanym z życiem w ubóstwie - nie okazywał żadnego współczucia dla chłopów i ich cierpień; pewnego razu, kiedy przyłapał jednego ze swych shag po tym, jak ten ustrzelił zająca na rodowym gruncie, zmusił biedaka do zjedzenia swego łupu na surowo.
Aby odzyskać należne mu pieniądze, Pasek postanowił udać się na obradujący właśnie w Warszawie Sejm. Do stolicy wybrał się na piechotę, co daje dużo do myślenia na temat jego kondycji finansowej62. Mimo iż działo się to na przełomie maja i czerwca, na dworze padał śnieg. Zapowiadało się chłodne i deszczowe lato. Na polach wymarzło żyto.
Dla osób, które starały się wyegzekwować od państwa swoje należności, istniało niewiele skutecznych sposobów. Pasek postąpił więc jak większość mu podobnych, to znaczy krążył między posłami, dworzanami i pisarzami, ciągnął ich za poły płaszcza i szeptał coś do ucha. Problem polegał na tym, że pieniędzy nadal nie było. Koniec, kropka. Załatwianie sobie w zamian jakiegoś dożywotniego urzędu byłoby jakimś pocieszeniem, ale "nie przyszło mi po-szczwać upatrzonego, którego prędzej occasionaliteter upatrzysz niżeli wtenczas, kiedy go umyślnie szukasz"63. W końcu ulitował się nad nim sam król. Pasek otrzymał asygnatę na 6.000 złotych, ale nie z polskiej kasy, tylko z litewskiej. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafił na litewskiego podskarbiego64, który wpadł w popłoch, kiedy przeczytał, co widnieje na dokumencie, po czym na-
62 Pasek szedł pieszo, gdyż w 1662 r. udawał się na pielgrzymkę do Częstochowy! "Jechała matka - pisze w swym pamiętniku -jam szedł piechotą, a konie za mną prowadzono, na których miałem nazad powracać", (przyp. red.).
63 J.Ch. Pasek - op. cit. str 146 (przyp. tłum.).
64 Wincenty Gosiewski - podskarbi litewski i hetman polny (przyp. tłum.).
156
Siła napędowa wojny
tychmiast zaczął rozwodzić się nad fatalnym stanem litewskiej kasy. Dopiero kiedy król osobiście porozmawiał z Litwinem, ten obiecał Paskowi, że wypłaci mu obiecaną kwotę. Aby ją zdobyć, Pasek musiał dosiąść "rączego konia" i wyjechać do Wilna, "bo tam ma pan podskarbi zastać coś gotowych pieniędzy; tedy obiecuję warn z tych zaraz wyliczyć"65.
Jak postanowiono, tak też zrobiono. W Wilnie doszło do jeszcze większego zamieszania. W mieście roiło się od ludzi, którzy zjechali na lokalny sejmik, a większość z nich przybyła tam z tej samej przyczyny co Pasek. Pisze on w swych pamiętnikach, że "każda sesyja, kożde kołowanie nie było bez hałasów, tumultów, porywania się do szabel"66. Wszystko, co dotyczyło wypłaty pieniędzy, zaliczało się do spraw trudnych i delikatnych. Jednak asy-gnata, jaką Pasek otrzymał od podskarbiego, otwarła mu - i to dosłownie - drzwi prowadzące do litewskiego skarbca, znajdującego się w jednym z pałaców. Pisarz skarbowy zamknął się z Paskiem w ciemnym pomieszczeniu położonym w piwnicy. Potem, przy słabym świetle przebijającym się przez niewielkie okienko, zaczął odliczać ustaloną kwotę - moneta za monetą. Część w srebrze, a resztę w posrebrzanych miedziakach67. Pasek wyszedł z pałacu. Towarzyszyli mu dwaj hajducy, którzy wrzucili worek z monetami na nosze. Po bijatyce na kwaterze Pasek i jego eskorta wymknęli się nocną porą z miasta przez okalające ją, porosłe pokrzywami rumowisko.
Do zdarzeń tych miało dojść dopiero za kilka lat, ale zjawisko to było typowe dla ówczesnych czasów. Dotyczyło ono problemu, z którym borykały się wszystkie kraje europejskie. Istniał na to pewien łaciński termin: nervus belli - "siła napędowa wojen", co oznaczało czynnik sprawczy poruszający każdą armię - pieniądze. W miarę, jak rozrastały się armie, powstawały nowe fronty, a wojny trwały coraz dłużej, kwestia pieniędzy stawała się coraz bardziej palącym problemem dla rządów. Od początku XVI aż do końca
65 J.Ch. Pasek - op. Cit. Str 146 (przyp. tłum.).
66 J.Ch. Pasek - op. Cit. Str. 146 (przyp. tłum.).
67 Tą gorszą monetą były szelągi ryskie (przyp. tłum.).
157
Niezwyciężony
XVII wieku liczebność armii wzrosła dziesięciokrotnie. Wszyscy władcy i ich ministrowie łamali sobie głowę, w jaki - nawet najbardziej fantastyczny - sposób zdobyć fundusze, aby utrzymać armię w pełnej gotowości bojowej. Nie wymyślili jednak zbyt wiele. W połowie XVII wieku udało się jednak dojść do takiej wprawy, iż w zaskakująco krótkim czasie można było wystawić zadziwiająco liczne oddziały. Francja i Hiszpania bez większego wysiłku były w stanie utworzyć armie liczące po 100 tysięcy ludzi.
Sęk w tym, że nadal brakowało struktur administracyjnych, a przede wszystkim środków finansowych, aby tak wielką masę ludzi utrzymać i zaopatrzyć we wszystko, co niezbędne. Generałowie, którzy uczestniczyli w zakończonej niedawno wojnie trzydziestoletniej, uświadamiali to sobie raz za razem. A żołnierze wiedzieli o tym aż za dobrze (Niestety, była to wiedza, która zazwyczaj odchodziła wraz z tymi, których grzebano w masowych grobach na polach bitewnych.) W przypadku Paska chodziło zarówno o kwestie finansowe, jak i problemy polegające na tym, aby na drodze administracyjnej umieć wydostać tyle, ile się dało. W niewielu państwach kłopoty z nervus belli były tak wielkie jak w Rzeczpospolitej.
Generalnie chodziło o kwestie podatkowe. Rzeczpospolita była tzw. państwem koronnym. Oznaczało to, iż od władcy oczekiwano utrzymywania się z zysków, jakie przynosiły mu królewskie dobra68. Wydatki związane z finansowaniem dworu, aparatu państwowego, a nawet armii miały być pokrywane z przychodów uzyskiwanych właśnie z dóbr królewskich. W wyjątkowych sytuacjach, w sytuacjach ekstremalnych, parlament mógł nałożyć specjalne podatki. Tak wyglądało to w teorii. I tak funkcjonowało to w większości państw europejskich w średniowieczu. Funkcjonowało jako tako, przynajmniej tak długo, jak długo wydatki związane z utrzymaniem dworu pozostawały na niskim poziomie, aparat państwo-
68 W rzeczywistości chodziło tu o prywatne dobra królewskie. Co do kró-lewszczyzn - to oczekiwano, że zostaną one rozdane wśród osób wpływowych na dworze, ich rodzin, klientów itp. Taki właśnie stan rzeczy stał się przyczyną narodzin ruchu egzekucyjnego, żądającego od króla egzekucji praw, w tym odebrania niesłusznie nadanych dóbr (przyp. red.).
158
Siła napędowa wojny
wy był nieliczny, a armie małe. Czasy te jednak odeszły w niepamięć, a w całej Europie w miejsce państw starego typu pojawiły się nowe, gdzie polityka fiskalna wyglądała zupełnie inaczej. W krajach tych podatek stawał się regułą, a nie wyjątkiem. Sprzeciwy i protesty wobec tej tendencji pojawiały się wszędzie, ponieważ dla większości obywateli wydawało się rzeczą nieznośną, że oto teraz każdego roku trzeba będzie oddać jedną trzecią dochodu na rzecz państwa, które się ledwo znało, a jeszcze mniej szanowało.
Pojawienie się nowego typu państwa było pod wieloma względami krokiem naprzód w rozwoju cywilizacji, i jak to często w takiej sytuacji bywało, oznaczało zarazem koniec przywilejów dla tej części społeczeństwa, która te zmiany zapoczątkowała. Zmiany te spowodowały, że monarcha mógł stosować jeszcze większy ucisk swych poddanych, którzy cierpieli już od innych nieszczęść, takich jak nieurodzaj, wielcy posiadacze ziemscy i wahania koniunktury. Przyczyniły się też do narodzin nowego typu wojny, która siała zniszczenie i śmierć w skali nie notowanej przedtem w historii kontynentu.
Szwecja należała do tych krajów, które na drodze do budowy państwa opartego na nowym systemie podatkowym poszły najdalej i zrobiły to najszybciej. System ten był niezwykłą mieszanką odważnej improwizacji i zdrowych podstaw. Jego fundament tworzyła roczna renta. Płacili ją ci wszyscy, którzy albo posiadali własną ziemię, albo dzierżawili ziemię państwową (wyjątek stanowiła szlachta, zwolniona od obowiązku płacenia podatków - przynajmniej w teorii). Do podatku gruntowego dokładano w miarę upływu czasu nowe obciążenia, które najpierw wprowadzano na próbę, obiecując, że będą obowiązywać tylko przez pewien okres, a które po pewnym czasie w sposób płynny stawały się nagle podatkiem stałym69. Odnosiło się to do tzw. podatków nadzwyczajnych jak
69 Warto przy tym pamiętać, że większą część należności podatkowych regulowano w formie świadczeń w naturze takimi produktami jak: masło, ser, miód, tarcica, dziegieć, żelazo, bydło, kury, kurczaki, ryby - suszone albo solone, mięso, słonina, zboże, chmiel, wołowina, siano, drewno. Nic więc dziwnego, że państwo próbowało wprowadzić nowy system, gdzie świadczenia w naturze miały być zastąpione żywą gotówką. [Por. K. Buczek, Książęca ludność służebna w Polsce wczesnofeudalnej, Wrocław-Kraków 1958] (przyp. red.).
159
Niezwyciężony
pogłówne, podwody czy podatki gromadzone na potrzeby budownictwa wojskowego. Chodziło też o wszystkie opłaty na rzecz państwa, które pojawiać się zaczęły stopniowo jako jednorazowe datki składane przez ludność, a które na skutek pokrętnych przepisów podatkowych stawały się z czasem opłatami o charakterze stałym, jak na przykład akcyza od sprzedaży czy opłaty celne, które systematycznie nakładano na wszystkie towary sprowadzane z zagranicy do miast. Do tego wszystkiego dodać należy kilka innych podatków płaconych na rzecz państwa, które - w przeciwieństwie do wymienionych wcześniej - nigdy nie musiały uzyskać akceptacji szlachty, duchowieństwa, mieszczan i chłopów. Niektóre pochodziły z zagranicy i mogły przysporzyć kasie państwowej bardzo wysokich dochodów - jak na przykład z opłat celnych, wpływające do budżetu z posiadłości położonych po drugiej stronie Bałtyku; inne były nie mniej znaczące - wśród nich cła morskie stosowane w odniesieniu do żeglugi bałtyckiej; jeszcze inne miały charakter śladowy -jak na przykład opłaty administracyjne, które każdy poddany miał obowiązek zapłacić, kiedy załatwiał jakąś urzędową
sprawę71.
Państwo szwedzkie cierpiało mimo wszystko na stały niedobór w budżecie, lecz jednocześnie opierało swe finanse na trwałej bazie. Inaczej wyglądało to w Rzeczpospolitej.
W Rzeczpospolitej z uporem trzymano się zasad, jakie obowiązywały w państwie dawnego typu. W teorii król powinien uzyskiwać przychody z jednej piątej ziemi znajdującej się w posiadaniu
70 Ten ostatni rodzaj podatku doprowadził z czasem do licznych wybuchów niezadowolenia wśród ludności miejskiej.
71 Podatek nadzwyczajny (Extra ordinarie rantan) dotyczył również nieruchomości; opłacała go nawet szlachta, chociaż tylko w połowie; pogłówne (mantal-spengarna) nie dotyczyło nieruchomości, tylko było podatkiem osobistym; podwody (skjutsfardspenningarna) i podatek od wynagrodzenia płaconego za dniówki (dagsverkspenningarna) pojawiły się najpierw jako opłaty jednorazowe, świadczone przez poddanych w określonych sytuacjach, jak na przykład transport urzędników królewskich; z czasem stały się trwałym składnikiem systemu podatkowego; saluaccisen była rodzajem opłat pobieranych od pewnej części sprzedaży i produkcji w miastach; dodać do tego należy podatek nakładany na górnictwo.
160
Siła napędowa wojny
państwa. W praktyce udawało mu się zebrać tylko niewielki procent tej kwoty. Spowodowane to było tym, iż z biegiem lat władza królewska oddawała kolejne dobra ziemskie na rzecz szlachty. Częściowo płacono nią osobom, które pełniły służbę na rzecz państwa, a ponieważ urzędy pełniło się dożywotnio, trudno było nad oddaną ziemią sprawować jakąkolwiek kontrolę72. Ziemię przyznawano też za zasługi, dla zachęty albo przekupienia kogoś, jeśli władca chciał zapewnić sobie przychylność, wsparcie lub sympatię jakiejś potężnej koterii. W ten sposób w tym zacofanym już systemie politycznym ziemią posługiwano się jako łapówką. Przynosiło to zazwyczaj dobre efekty, chociaż drogo kosztowało. Na domiar złego nie aktualizowano podatku kwarcianego, który pobierano od ziemi królewskiej, w związku z czym naliczano go od kwot ustalonych jeszcze w latach sześćdziesiątych XVI wieku. Kiedy więc inflacja zbiegła się ze zwiększonym popytem na zboże, podatek kwarciany zaczął tracić na wartości, podczas gdy szlachta dzierżawiąca ziemię królewską zagarniała lwią część dochodu73.
Pojawiły się też inne trudności, które w pewnym sensie były przyczyną wcześniejszych, o których już pisałem. Problem ten uwidocznił się w trakcie zamieszania spowodowanego żądaniem Paska wypłacenia mu zaległych pieniędzy. Chodzi o słabą liczebnie administrację polsko-litewską, jeśli w ogóle można mówić o jakimkolwiek jej aparacie. Podczas gdy w innych krajach europejskich zaczął się proces budowania coraz silniejszej administracji państwowej, w Rzeczpospolitej opowiadano się nadal za przestarzałym modelem. W Szwecji władza centralna stopniowo rozciągała swą sieć nad krajem i jego mieszkańcami; w Rzeczpospolitej
72 Bardzo często zdarzało się, że ziemia przechodziła na własność jakiegoś rodu. Wprawdzie urzędnicy państwowi mieli obowiązek uregulowania kwestii własności w przypadku śmierci tego, który na niej gospodarował, aby w razie konieczności na powrót wróciła do króla, ale przeprowadzane kontrole kończyły się często brakiem konkretnej decyzji.
73 Proces ten narastał. Wyliczono, że w 1765 r. dochody z podatku kwarcianego odpowiadały tylko 23% rzeczywistej wartości zysku uzyskiwanego z dzierżawionej ziemi państwowej. Dwa najbogatsze rody, Radziwiłłowie i Potoccy, posiadały wspólny dochód, który odpowiadał wszystkim rocznym wpływom do państwowego budżetu.
161
Niezwyciężony
zjawisko to było słabo widoczne. Król polski nadal uzależniony był od tego, od czego uzależnieni byli jego poprzednicy na tronie w okresie średniowiecza: od lokalnych sejmików i możnowładców. Tak więc wprowadzenie w życie konkretnych postanowień leżało w gestii szlachty i zależało od jej dobrej woli. Natomiast istniejący aparat państwowy składał się z ludzi, którzy otrzymywali konkretne funkcje bardziej ze względu na swą wierność królowi niż w uznaniu swoich kompetencji. Traktowali oni te urzędy jakby były one ich prywatną własnością, a sprawowali je według własnego uznania.74
Pieniędzy pochodzących z domen królewskich nie wystarczało więc na wydatki. Dlatego też królowie zdani byli na podatki nadzwyczajne75. W praktyce oznaczało to, że uzależnieni byli od dobrej woli sejmików i lokalnych magnatów. Bo to właśnie głównie sejmiki kontrolowane były przez magnaterię - tolerancyjną i arogancką, nie wykazującą żadnego zainteresowania wojnami i sprawami społeczeństwa, wykształconą i patrzącą z góry na inne klasy, reagującą alergicznie na jakiekolwiek próby podporządkowania jej sobie przez państwo. Z trudem docierało do świadomości magnatów, że wspólne dobro może przekładać się na interes prywatny.
74 Na domiar złego, urzędy państwowe, w których zasiadali poszczególni urzędnicy, rzadko były ze sobą w jakiś sposób powiązane. Bardzo często ich kompetencje zazębiały się wzajemnie, rodząc lokalne konflikty. Tak, na przykład, sprawy finansów państwowych znajdowały się w gestii kilku różnych urzędów. Istniał podskarbi polski i litewski, ale także podskarbi dworski, jak również dwóch dodatkowych: jeden w Rawie, który miał pokrywać wydatki związane z obroną terytoriów leżących na południowym zachodzie, a drugi w Prusach Zachodnich, który mógł przekazywać królowi pieniądze po uzyskaniu na to zgody lokalnych sejmików. Sytuację jeszcze bardziej komplikował fakt, iż niektórzy dowódcy otrzymywali wynagrodzenie bezpośrednio od swych własnych sejmików.
75 Głównym takim podatkiem był podatek łanowy, uzależniony od powierzchni gruntu, jak również podymne - podatek płacony od gospodarstwa. Do tego dochodziły jeszcze inne podatki, takie jak pogłówne - podatek płacony przez Żydów, ewekta - cło od towarów eksportowanych oraz inwekta - cło od towarów importowanych. Innym przychodem dla Korony był pruski kanon - kwota płacona w Prusach Książęcych jako swego rodzaju danina.
162
Siła napędowa wojny
I tak oto ukształtował się niezwykły, choć całkowicie logiczny wzór. Król zwracał się ze swymi żądaniami do Sejmu, prosił i błagał, groził i schlebiał. Sejm, z całą swą podejrzliwością, gadatliwością i skłonnością do kłótni, ograniczał te żądania. Król niechętnie godził się na to. Do lokalnych sejmików spływały uchwały Sejmu. Tam dochodziło do kolejnych kłótni, powoływania się na przywileje szlacheckie, po czym ponownie spisywano to, czego domagał się monarcha. Dopiero wtedy przystępowano do realizacji uchwalonych postanowień. Jednak na skutek niechęci, powolności w działaniu i niezdarności posłów lub też wszystkich tych czynników razem, rzadko udawało się zebrać kwoty, które wcześniej uchwalono. Urażony i bezsilny król mógł wtedy tylko stwierdzić, że jego pierwotne oczekiwania zredukowane zostały o połowę. Dla przykładu: w 1649 roku Jan Kazimierz domagał się wystawienia wojska liczącego 30 tysięcy żołnierzy, aby przeciwstawić się zbuntowanym Kozakom. Sejm zgodził się tylko na 19 tysięcy, a pieniędzy starczyło na dziesięć.
Jan Kazimierz nie był w żaden sposób bezsilny, ale jego chęć do działania blokowali magnaci, którzy rzadko się na coś zgadzali, za to swój sprzeciw potrafili wyrazić na wiele różnych sposobów. Jednak rzadko albo nigdy nie potrafili zaproponować własnej wizji politycznej, konkurencyjnej dla wizji królewskiej. Byli na to zbyt zapatrzeni w dawną, złotą przeszłość i zbyt zajęci kłótniami między sobą.
W efekcie tego powstało państwo z królem, który nie był w stanie panować, administracją, która nie mogła zarządzać, i arystokracją, która nie chciała podejmować decyzji. Stan ten nosił cechy dramatu i farsy, ale zdążał ku tragicznemu zakończeniu, ponieważ nawarstwiło się już zbyt wiele problemów. Jak teraz, kiedy obok Kozaków u granic Rzeczpospolitej pojawił się nowy nieprzyjaciel: Moskale.
163
III
Ostatnie lata pokoju
Czas melancholii
również uczucia mają swą historię. Ale i historia ma swe uczucia i nastroje, które bardziej niż cokolwiek inne odzwierciedlają to, co w obecnej chwili zajmuje ludzkość. A ponieważ owe uczucia i nastroje obecne są przez cały czas, stają się tym samym ważnym elementem składowym każdej epoki. I tak jak czerwień krwi potrafi przebić się przez kilka warstw materiału, tak samo uczucia i nastroje istnieją zawsze tam, gdzie tłumaczy się naturę świata, podejmuje decyzje i toczy boje. Czasami nastroje zmieniają się tak, jak zmienia się świat i historia, czasami istnieją równolegle obok siebie, zaprzeczając sobie, wzmacniając się albo zaciemniając. Tak jak to działo się w połowie XVII wieku.
W tamtym okresie pojawiło się po raz pierwszy krzyczące wielkim głosem uczucie Przemijania. Czas i koniunktury polityczne pokryły kurzem zapomnienia uczucie przemijania, które opanowało kiedyś kontynent europejski w związku z epidemią zarazy morowej. A kiedy Europą zaczęły wstrząsać kolejne kryzysy i zaczęła ona chylić się ku upadkowi, pojawiło się ponownie - jeszcze silniejsze i bardziej dzikie niż kiedyś. Przypominało dawną fobię, kiedy ludzkość żyła w świadomości oblężenia, w cieniu złych mocy, i to bez względu na to, czy kryzys nazywał się Mróz, Bunty, Zaraza, Wojny, Czary czy Drożyzna. Tym razem jednak zagrożenie nadeszło
167
Niezwyciężony
nie z zewnątrz, ale od środka. Dlatego też w całej Europie zapanowała napięta atmosfera sceptycyzmu i wątpliwości, kwestionowano wszystko dookoła, głosząc, iż nic się nie ostanie, i że nawet dzieło stworzenia chyliło się ku upadkowi. Tak opisywał to Georg Stiernhielm w jednym ze swych słynnych wierszy:
Pomyśl - nic w świecie nie trwa na stałe, wszystko przemija,
Tak jak ogień, strumień, szkło, trawa i kwiat.
Płonie i toczy się, błyszczy, zielenieje i kwitnie wieczorem,
Lecz gaśnie, cichnie, pęka i schnie o poranku.
Dlatego też w poezji okresu Baroku przyszłość staje się niebezpieczeństwem, przeszłość marzeniem, a teraźniejszość cierpieniem.
Jest to jednak tylko część prawdy. Stan tak ponurego nastroju miał również swą przeciwwagę, którą wyjaśnić można albo zrozumieć jedynie na bazie ideologii i obyczajowości siedemnastowiecznej Europy. Mam na myśli radość życia, zmysłowość i rzucający się w oczy brak powagi. Widać to na przykład w poezji genialnego, melancholijnego poety Samuela Columbusa1, który tak oto wychwala ludzkie zmysły i rozkosze życia:
Nikt mi nie przeszkodzi w tym,
że mogę kochać z rozkoszą.
Smakować potrawy i napoje pyszne.
Gotowanie, przyrządzanie,
smażenie i hulanki
'Samuel Columbus (1642-1679), poeta szwedzki z kręgu Georga Stiernhielma. Syn profesora uniwersytetu w Uppsali, uprawiającego twórczość w j. łacińskim. Po ukończeniu studiów Samuel pracował jako preceptor synów szlacheckich. W latach 1674-1679 odbył podróż po Europie Zachodniej, w czasie której przyswoił sobie poetykę francuskiego klasycyzmu. Jako autor zbioru anegdot o współczesnych sobie słynnych postaciach [,Maal - Roo eller Roo - MddF'] powstałym w 1679 r., uważany jest za twórcę portretu literackiego w Szwecji. Jest też autorem poematu biblijnego "Den bibliske varlden" z 1674 r. Większą część swego dorobku literackiego zamieścił w zbiorze pt. "Odae Sveticae" z 1674 r. Zawarł w nim swoje poglądy na typową dla Baroku świadomość niepewności świata, poczucie przemijania i nieodwracalność śmierci (przyp. tłum.).
168
Czas melancholii
nigdy mnie nie odstraszały;
A mój brzuch bez trudnu znosi
kosztowanie dobrego wina
Nikt niech nie śmie mi zaprzeczyć,
że żarliwie kochać mogę.
Miłosna zabawa, miłosne żarty -
tego chce natura cała.
Być może brzmi to paradoksalnie, że tak dwa różniące się kierunki umysłowe rozwijały się w tym samym okresie, ale -jak już wspomniałem - było to stulecie o wiele bardziej nacechowane kontrastami niż konsekwencją. W pewnym sensie takie zachłyśnięcie się życiem stało się metodą na przetrwanie w ponurym, skomplikowanym świecie, choć od czasu do czasu zabrzmi gdzieś jakaś fałszywa nuta, która zdradza, że obserwujemy oto taniec nad otwartym grobem. Ale zmysłowość nie staje się przez to mniejsza. Przeciwnie, zagrożenie, cierpienia i niepewność jutra przyczyniły się do wzmocnienia czystej zmysłowości. Bo przecież nigdy brzozowa szczapa nie dostarcza takiej radości, jak tylko wtedy, gdy chłód jest najdotkliwszy, a syty człowiek nigdy nie dozna takiego samego zadowolenia w czasie spożywania posiłku jak głodny biedak. Cóż, życie bez pragnień to tylko namiastka życia...
Pojawiło się jednak jeszcze jedno uczucie, bez którego obraz tamtego stulecia byłby niekompletny. Bo oprócz tego, iż siedemnasty wiek był epoką przemijania i radości, to był on również czasem melancholii.
Melancholia pojmowana była wtedy w dawny sposób, którego korzenie sięgały aż do czasów antyku. Jego podstawę stanowiła szeroko rozpowszechniona wtedy nauka o temperamentach, która mówiła, że w ciele ludzkim krążyły cztery płyny: krew w sercu, śluz w mózgu, żółć w wątrobie i czarna żółć w śledzionie. Wszystkie one decydowały razem o równowadze cielesnej i mentalnej człowieka. Płyny te odpowiedzialne były za różne właściwości ciała: krew sterowała pożądaniem, śluz powodował gnuśność, żółć
169
Niezwyciężony
wątroby odpowiadała za wolę, a śledziony za nastrój. Równowaga, jaka utrzymywała się między poszczególnymi płynami, zmieniała się w miarę, jak nadchodziły kolejne pory roku. Na przykład wiosna była czasem krwi, a zima czasem śluzu; krew dominowała rankiem, a śluz nocą. Stan doskonałego samopoczucia uzależniony był od idealnej równowagi panującej między poszczególnymi płynami, a jej brak prowadził do niebezpiecznych zaburzeń2. Uważano, że zły nastrój, zwany melancholią, powodowany jest przez nadmiar płynu znajdującego się w śledzionie, a tym samym związany był z jednym z żywiołów - Ziemią. Jego atrybutami były: jesień oraz ponura, pokryta lodem planeta Saturn.
Jak wszystkie inne łatwo zrozumiałe i oparte na słabym fundamencie idee, wyobrażenie melancholii trwało przez stulecia, ulegało przemianom, uproszczeniom, rekonstrukcjom. W okresie Renesansu pojęciu temu przydano zupełnie inne znaczenie, umiejscowienie w hierarchii i zasięg. Tacy myśliciele jak Włoch Marcilio Ficino czy Francuz Andre Du Laurens połączyli platońskie pojęcie melancholii rozumianej jako coś na kształt podniosłego szaleństwa z arystotelesowską teorią, według której melancholia mogła obdarzyć przeżywającą kłopoty osobę nienaturalnymi zdolnościami, na przykład bujną wyobraźnią czy skłonnością do wewnętrznych objawień3. Teologowie i duchowieństwo przychylnie ustosunkowywali się zarówno do samego pojęcia, jak i do osób, które je propagowały, ponieważ melancholię traktowano jako jak najbardziej właściwą reakcję w obliczu upadającego świata. Inni, jak Szwajcarzy Paracelsus czy Platter, albo Anglicy Timothy Bright i Robert Burton, dyskutowali z wielką powagą o jej objawach i z jeszcze większą naiwnością o sposobach leczenia. Obraz, jaki wyłaniał się z tego osobliwego stanu cierpienia, opisywali następnie pisarze
2 Dlatego też stosowano wtedy powszechnie tak znane zabiegi jak puszczanie krwi, lewatywy, ordynowanie środków wymiotnych itp.; chodziło po prostu o przywrócenie zachwianej równowagi płynów.
3 Du Laurens twierdził między innymi, że melancholia wyraża się w pewnego rodzaju boskiej ekstazie, zwanej powszechnie Enthousiasma, która dostarcza człowiekowi bodźców, dzięki którym mogą zachowywać się jakby byli filozofami, poetami czy prorokami.
170
Czas melancholii
i poeci, na przykład William Szekspir i Torquato Tasso. Ten drugi sam uległ uczuciu przygnębienia i trudnego do określona smutku, które opisał potem w swej słynnej epopei pt. "Goffred abo Jeruzalem wyzwolona"4. W swej twórczości wielokrotnie inspirował się cieszącym się złą reputacją domem dla wariatów "Santa Anna" w Ferrarze.
Dotyczy to również uczuć niepokoju, smutku i przygnębienia, które są tym bardziej niezwykłe, że inne, jak na przykład żałość, można wytłumaczyć za pomocą jakiejś określonej przyczyny. Timothy Bright napisał wielkie dzieło na ten temat pt. "A Treatise on Melancholie", bardzo poczytny utwór, który podobno zrobił wielkie wrażenie na samym Szekspirze, który to właśnie na początku XVII wieku wykreował niektórych ze swych pogrążonych w melancholii bohaterów - zwłaszcza Hamleta. W swej książce Bright odnotował to, co jest ulotne i sprzeczne w takim stanie umysłu: Na swojej drodze poznajemy pewne osoby, które używają słodyczy życia, jakiej dostarczyć może tylko bogactwo, i doznają całego dobra, jakie daje im przyjaźń. Doznają też tego wszystkiego, co daje im poczucie bezpieczeństwa: a jednak przytłoczeni są takąpo-sępnością, i wstrząsani takim strachem, że nie działają na nich słowa pocieszenia, chociaż nie występuje akurat żaden powód, aby się bać albo być nieszczęśliwym.
Melancholik, ze spuszczoną głową, zamyśloną miną i nieobecnym spojrzeniem, może zamykać się w sobie, żaląc się na wapory5 - tego ciekawego słowa używano na oznaczanie takich przypadłości jak wzdęcia, czkawka, zgaga, i wszystkie inne dolegliwości żołądkowe, które dotykały najczęściej przedstawicieli "klas obżerających się"6; stopniowo zaczęto kojarzyć je ze stanami przygnębienia
4 Widać to na przykład w opisie pełnych melancholii reakcji krzyżowców na widok Jerozolimy albo w obrazie kochanków - Rinalda i Armidy - w XVI pieśni, która opisuje ich niemy, wewnętrzny smutek. [Polskie wydanie: Goffred abo Jeruzalem wyzwolona, w przekładzie Piotra Kochanowskiego, Kraków 1618] (przyp. red.).
5 Łac. vapor - para wodna, wyziew; [(fr. vapeurs)] dawna choroba dam z towarzystwa, spazmy, fumy itp. (przy. tłum.).
6 Por. T. Veblen, Teoria klasy próżniaczej, Warszawa 1998 (przyp. red.).
171
Niezwyciężony
- albo jako przyczynę, albo jako skutek7. Ale to jeszcze nie wszystko. Ciche cierpienia melancholika mogły bowiem osiągnąć poziom twórczego upojenia albo doprowadzić go do straszliwego stanu szaleństwa wywołanego oddziaływaniem Saturna.
Wielu lekarzy uważało nawet, że gdyby kondycja melancholika pogorszyła się znacznie, mógł on w niektórych przypadkach przemienić się w stwora, którego uczeni nazywali likantropem8, a pospólstwo wilkołakiem9. Bardzo znanym przypadkiem pochodzącym z tamtego okresu, był pewien wysoko postawiony szlachcic, Jacob Jacobsson Snakenborg, pełniący m.in. funkcję prezesa sądu apelacyjnego (Svea hovrdtf), o którym powiadano, że przeistaczał się w wilkołaka w ciągu trzech lat, żywiąc się w tym czasie mięsem i poruszając się jak wilk: Kiedy pewnego razu siadł na tylnych łapach i przez chwile trzymał głowę w wyprostowanej pozycji i w bezruchu, przypomniał sobie, albo może zaczęło mu się wydawać, że jest człowiekiem, chociaż ze względu na swą wilczą naturę nie umiał poruszać się, jak to czynią ludzie. Gdy już minęły trzy lata, odzyskał swą dawną, ludzką postać, chociaż przy jednej dłoni pozostał mu pazur, a w tylnej części ciała ogon.
Zjawisko to stało się w XVII wieku przedmiotem powszechnej debaty. Czy człowiek rzeczywiście może zamieniać się w wilka albo w inne, dzikie zwierzęta. W Hiszpanii zdarzył się podobno wypadek, kiedy to pewien człowiek przybrał postać niedźwiedzia. Nadeszły czasy, kiedy coraz więcej osób z tytułem doktora, coraz więcej naukowców przestało zadowalać się wiedzą bazującą na starożytnych cytatach. Przeciwnie - zaczęli dyskutować o konkretnych przypadkach. W interesującej nas kwestii eksperci po długich, naukowych rozważaniach zaczęli w końcu skłaniać się ku poglądowi, że nie doszło do żadnej faktycznej przemiany cielesnej i że odmienny pogląd mogli tylko głosić szaleńcy, którzy nocną porą
7 W jednym z podręczników medycyny z tamtego okresu, którego autorem był Benedictus Olai, pt. "Een nyttigh lakere book", zalecano wszystkim tym, którzy chcieli pozbyć się melancholii, między innymi ścisłą dietę.
8 Z greckiego lykos - wilk, i anthropos - człowiek;
9 Wilkołactwo, likantropia, rozpowszechniona w starożytności i średniowieczu wiara, że ludzie mogą przemieniać się w wilki (przyp. red.).
172
Czas melancholii
wkradali się do pełnej zwłok kostnicy albo wyli do księżyca (w ciągu dnia swoim wyglądem - blada twarz i zapadłe oczy - przypominali zwykłych melancholików, ale według niektórych osób wilkołaków łatwo dało się odróżnić od zwykłych ludzi, ponieważ likantropi w przeciwieństwie do ludzi nigdy nie płakali, co oczywiście uważano za rzecz dziwną w czasach, które wszystkim innym wyciskały z oczu strumienie łez). Do zdarzeń związanych z likantropia dochodziło zazwyczaj w lutym, a występowały one najczęściej w Czechach, na Węgrzech i w szwedzkich Inflantach.
O ile wilkołactwo przez cały czas pozostawało jednak zjawiskiem lokalnym, kuriozum leżącym na pograniczu nauki i wierzeń ludowych, o tyle melancholia rozszerzyła się w XVII wieku na teren całej Europy. Stała się czymś modnym, czymś, do czego odnoszono się i co praktykowano z pewnym mimowolnym zachwytem. To, że idea, z której narodziło się zjawisko melancholii, osiągnęła tak wielką popularność, wynikało jednak nie tyle z niej samej albo ze sposobu, w jaki torowała sobie drogę do umysłów ludzkich; raczej spowodowane to było faktem, iż pojawiła się ona we właściwym momencie dziejowym. Tak to zawsze w historii bywało. Z pewnością była to myśl pasująca do epoki, w której ludzkość pogrążyła się w kryzysie. Podobnie było w przypadku idei przemijania. Takie wyjaśnienie jednak nie wystarcza. Można sobie raczej wyobrazić, że melancholia pojawiła się w miejscu, gdzie doszło do spotkania dwóch stylów egzystencji: czerpania z życia całej przyjemności, którą oferuje, oraz idei Przemijania. Doszło do wymieszania poszczególnych składników obu tych postaw: ekstazy z ciemnością i uciechy życia z bólem, w rezultacie czego powstała melancholia. Jest też oczywiste, że odgrywała ona niemałą rolę w zdobywającym sobie coraz więcej miejsca indywidualizmie, co łatwo dało się odczuć w ówczesnej Europie.
Z perspektywy dawnych czasów na człowieka spoglądano z punktu widzenia kolektywizmu. To właśnie życie w dużej zbiorowości kształtowało go i kierowało jego zachowaniem. Człowiek przychodził na świat w jakiejś rodzinie, pracował w swojej grupie zawodowej, umierał, będąc członkiem jakiejś klasy społecznej. Dlatego też kolektyw zawsze był ważniejszy niż pojedyncza osoba, co oznaczało, że życie poza grupą było niemożliwe, a wykluczenie
173
Niezwyciężony
Czas melancholii
kogoś z niej oznaczało najgorszą z możliwych kar. Jednak w połowie XVII wieku solidna dotąd idea kolektywizmu zaczęła trzeszczeć w posadach. Jak na razie, pęknięcia były nieznaczne, a skutki niewiele większe, ale widać było, że coś się jednak dzieje. Dostrzegamy to zjawisko, na przykład, w pewnym typie poezji religijnej, w której jednostka nie była już tak jak dawniej naroślą na zdrowym ciele wspólnoty, tylko istniała sama w sobie w obliczu boskiego majestatu; jak również w prawodawstwie, gdzie własność prywatną zaczęto traktować jako naturalne prawo przyrodzone jednostce. Melancholię można uznać za jeden ze składników owego prądu. W przeciwieństwie do wcześniejszych prób zrozumienia depresji, wyjaśnienia dotyczące melancholii ograniczały się do pojedynczego człowieka. Poza tym, chodziło tu o uczucie istniejące wewnątrz człowieka, które w zupełnie nowy sposób skłaniało do spojrzenia na siebie z perspektywy niereligijnej. Można więc stwierdzić, że zjawisko melancholii pomogło Europie odkryć ową zwodniczą przyjemność, zawierającą się w mówieniu, myśleniu i byciu sobą.
U podstaw szerzącej się w XVII wieku idei melancholii, a zwłaszcza tego, iż stała się ona czymś modnym, leżał jeszcze jeden czynnik. Już w rozważaniach Platona dotyczących idei (fenomenu) znajdujemy stwierdzenie, iż melancholia nie tylko może wpędzić człowieka w szaleństwo, ale i zawierać w sobie ziarno wielkości, a nawet geniuszu. Takie podejście do zagadnienia spowodowało, iż zjawisku melancholii zaczęto przydawać aurę piękna i wywyższenia. Twierdzono, że na przypadłość tę cierpi cała rzesza słynnych postaci. Najbardziej znanym melancholikiem był oczywiście Rudolf II, cesarz niemiecki, stojący na czele państwa w pierwszych latach XVII wieku. Ze względu na jego mroczne pokusy, zwano go saturnicznym cesarzem. Drugą taką postacią był chimeryczny Gustaw Adolf, którego podwójna natura strącała czasami w otchłań przygnębienia i mroku; kiedy w 1632 roku w tak nieoczekiwany sposób stracił życie, uważano, że stało się tak na skutek jego melancholicznego usposobienia.
Trzecią taką osobą była królowa Krystyna. Już w 1635 roku uznano ją za melancholiczkę. Pewien lekarz niemiecki, wezwany w jej sprawie, znalazł na to radę. Zalecił, aby Krystynie opowiadano "krótkie, niezwykłe, pouczające i wesołe historie" oraz pokazy-
174
wano obrazki "ze zwierzętami, roślinami, kwiatami, rybami i podobnymi rzeczami". Obowiązek ten wzięła na siebie szambelano-wa dworu. Z biegiem lat melancholia królowej zaczęła zmieniać się ze względu na intensywność i sposób, w jaki się objawiała. Krystyna z natury była osobą niespokojną i mroczną, a w 1651 roku pojawiły się objawy wskazujące, iż zaczęła przeżywać jeszcze głębszy kryzys. Coraz częściej wymykała się z pałacu na nocne przejażdżki konne, zaczęła też cierpieć na niewytłumaczalne przypadki omdleń. Ataki takie trwały nawet do godziny, a kiedy Krystyna przychodziła do siebie, potrzebowała jeszcze trochę czasu, aby odzyskać mowę.
Nie wiadomo tak naprawdę, co kryło się za tym wszystkim. I nigdy już nie poznamy prawdziwych przyczyn. Kryzys mógł być spowodowany cierpieniami natury duchowej, ale w przypadku Krystyny jej melancholię należy chyba postrzegać jako symptom niezwykle silnych napięć wewnętrznych i zewnętrznych, które męczyły młodą królową. Odnosi się to głównie do niezwykle twardych wymagań narzuconych samotnej niewieście przez męski i zdecydowanie wrogi kobietom świat władzy, w którym znalazła się ze względu na swe pochodzenie i zrządzenie losu. Innym powodem była ciekawość intelektualna i nowe prądy religijne, które geograficznie ciągnęły ją na południe, a z punktu widzenia religii ku katolicyzmowi10.
Jakiekolwiek jednak były przyczyny tak głębokiego stanu przygnębienia Krystyny, potrafiła ona w końcu wyciągnąć odpowiednie wnioski. Postanowiła abdykować. Zrzec się swych praw do tronu Szwecji. Tę sensacyjną nowinę zakomunikował Karolowi Gustawowi Magnus Gabriel De la Gardie, który na początku maja 1651 roku osobiście odwiedził na Ólandii palatyna, jako że ten jak tylko potrafił, starał się wymigać od kolejnych wezwań na dwór królewski.
Wydawać by się mogło, że tak ambitny człowiek jak Karol Gustaw zareaguje na przekazaną mu nowinę z entuzjazmem.
10 Temat ten został szerzej przedstawiony w innej książce P. Englunda pt. "Lata wojen", która w 2003 r. ukazała się na rynku polskim nakładem wydawnictwa FINNA (przy. tłum.).
175
JL
Niezwyciężony
Tak się jednak nie stało. Książę był na to zbyt zaskoczony i zbyt podejrzliwy. Skonsultował się najpierw dyskretnie w powyższej sprawie ze swym ojcem. Ten również skłaniał się ku temu, aby decyzję Krystyny uznać za wątpliwą i niepokojącą. Niech Karol Gustaw sobie czasem nie myśli, że postanowienie o abdykacji podjęte zostało na poważnie, bo poprzez swe żądne chwały ego może popełnić błąd, próbując zrozumieć tak skomplikowaną osobę jak Krystyna (a może jeszcze żywił dziką nadzieję na to, że uda mu się wstąpić na tron najprostszą drogą, to znaczy poprzez małżeństwo?). Jego podejrzliwa natura wietrzyła jakiś podstęp. Może to tylko próba oszukania go, aby pozbawić honoru, zwolenników i szans w przyszłości? Nawet ci, którzy uważali, że Krystyna podjęła swą decyzję z całą powagą, radzili Karolowi Gustawowi, aby postępował z najwyższą ostrożnością. Nie powinno to wyglądać tak, jak gdyby to rodzina palatyna zamierzała usunąć Krystynę z tronu. A w żadnym wypadku jakiekolwiek podejrzenia nie mogły położyć się cieniem na palatynie.
W ten oto sposób określono polityczną linię postępowania księcia i całej jego rodziny. Wyraźnie, jasno i z pewną przesadną emfazą oznajmiono swoją dezaprobatę wobec decyzji królowej o abdykacji. Oficjalnie Karol Gustaw przyłączył się do tych członków rady, którzy próbowali odwieść Krystynę od podjętej decyzji. Jednak po cichu książę miotał się między nadzieją i rozpaczą. Nadzieją na zdobycie tronu, rozpaczą ze strachu przed tym, co się mogło zdarzyć. "Drżę, kiedy rozmyślam o przyszłości" - pisał do swego ojca - "Nie oczekuję w Sztokholmie niczego dobrego".
Bardzo powoli do świadomości Karola Gustawa zaczęła docierać prawda, że plany abdykacyjne królowej nie były jakąś złośliwą pułapką (bo oto na przykład Krystyna zaczęła się przygotowywać do opuszczenia pałacu: wynoszono z niego obrazy i książki, wywożąc je do wielkiego, przepięknego pałacu Makalós położonego po drugiej stronie Norrstróm). Jego niepokój związany z abdykacjąmiał swe źródło ogólnie rzecz biorąc przede wszystkim w politycznej sytuacji w Europie, a zwłaszcza tej, jaka panowała w Szwecji. Połowa XVII wieku to niespokojny czas w dziejach Europy, kiedy cały kontynent zdawał się rozpadać na kawałki za sprawą zamachów stanu, powstań i wojen domowych. Rok wcześniej sama
I
Czas melancholii
Szwecja tylko o włos uniknęła podobnych napięć. Strach, jaki szerzył się w niespokojnym 1650 roku w kręgach władzy, był aż nadto odczuwalny. Karol Gustaw podlegał podwójnej presji. Po pierwsze, sam stanął w obliczu zagrożenia, bo nawet na Ólandii dawało się odczuć wzburzenie wśród ludności. Poza tym, dowiedział się, że według krążących pogłosek - które mogły mieć swoje źródło w ludzie szwedzkim - przydzielono mu rolę Zbawczego Reformatora.
Obraz świata, jaki dominował wówczas wśród tak zwanego "zwykłego ludu", wspierał się na dwóch filarach: jednym z nich była wielka podejrzliwość w stosunku do szlachty, a drugim nieufność wobec monarchii. Z drugiej strony, to właśnie władzę królewską postrzegano jako najlepsze zabezpieczenie przeciwko zagrożeniom płynącym ze strony szlachty. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że osławione konflikty rodziny palatyna z wysoko postawionymi magnatami przychylnie nastawiały opinię publiczną do osoby Karola Gustawa. Zwłaszcza po burzliwych obradach riksdagu w 1650 roku, kiedy to wielu przedstawicieli niższych stanów poczuło się oszukanych przez Krystynę, popularność królowej zaczęła spadać, a palatyna rosnąć. Wystarczyło, że książę pokazał się gdzieś na prowincji, a otaczał go zaraz wianuszek skarżących się na swą biedę chłopów, starających się skłonić księcia, aby wysłuchał ich lub pomógł w jakiejś sprawie. Już w czasie obrad parlamentu krążyły pogłoski, jakoby palatyn zbierał armię, aby ruszyć na Sztokholm. Plotki takie szerzyły się w całym kraju.
We wczesnym okresie nowożytnej Europy, kiedy system komunikacji był jeszcze w powijakach, ideologie skomplikowane, a proces podejmowania decyzji niezrozumiały, polityka funkcjonowała w grubej otoczce składającej się z plotek, mowy-trawy, przypuszczeń, insynuacji i spekulacji. Wszystko to miało swoje znaczenie w sytuacji, kiedy w kraju panowała napięta atmosfera. Rozruchy, powstania i bunty zaczynały się z regularną częstotliwością od pojawienia się jakichś pogłosek, które rzadko miały w sobie choć ziarnko prawdy, czasami były całkiem bezpodstawne, a zawsze kończyły się eksplozją wybuchu niezadowolenia społecznego. Poddani słuchali, ponieważ chcieli; władza słuchała, bo musiała. Plotki
176
177
Niezwyciężony
nakładały się na siebie, zastępowały inne plotki, rodziły nowe, a wszystkie razem składały się na obraz nastroju panującego na prowincji. Podchodzono do nich z dużą powagą, i to nie ze względu na ich zawartość, ale na to, co mogło z nich wyniknąć.
To, jak bardzo poważna sytuacja panowała na wsi i jak dalekosiężne skutki miała pociągnąć za sobą dla palatyna, dało się bardzo wyraźnie zauważyć pod koniec 1651 roku. Doszło wtedy do skandalu politycznego, który rząd uznał za zbyt błahy, aby obawiać się jego konsekwencji, ale za zbyt ważny, aby go zignorować. Zdarzenie to nosi nazwę "spisku Messeniusów", a zakończyło się śmiercią dwóch osób. Mogło jednak kosztować życie innych ludzi, jak również zrujnować dalszą karierę polityczną samego Karola Gustawa.
Wszystko zaczęło się od pewnego anonimowego listu, który ktoś włożył do dwóch kopert i wysłał do Karola Gustawa na Ólandię. List zawierał rymowany paszkwil, jeden z tych, które często krążyły po riksdagu i wśród mieszkańców miast zainteresowanych życiem politycznym.
Długi list rozpoczynał się od złośliwego, choć całkiem niewinnego ataku na królową. Opisuje ją jako osobę żądną uciech życia, głupią i lekkomyślną (w tym wypadku chodziło o lekkomyślne decyzje gospodarcze podejmowane przez władczynię). Za nędzę panującą w kraju obwiniano arystokrację, a zwłaszcza rodzinę Oxenstiernow, których oskarżano o to, że chcą zmienić chłopów w niewolników i zasiąść na tronie. Następnie autor listu zwraca się do Karola Gustawa. W tym momencie ton listu staje się poważniejszy. Anonimowy nadawca twierdzi, że magnaci obawiają się palatyna bardziej niż kogokolwiek innego, więc nigdy nie pozwolą mu wstąpić na tron. To oni - pisze autor - przeciwstawiali się jego planom małżeńskim z Krystyną, to oni dwa razy wysyłali go do Niemiec na wojnę w nadziei, że zginie w bitwie, a teraz niektórzy z nich planują morderstwo. Tutaj następuje opis szczegółów: oto Ebba Brahe, matka Magnusa De la Gardie, która posiadała podobno tajemną wiedzę, przygotowała już nawet mieszankę z trucizną przeznaczoną dla księcia. Nadawca listu napomina więc Karola Gustawa, aby zachował on największą ostrożność, aby za żadną
178
Czas melancholii
cenę nie jechał na zamek Ebby w Jakobsdal, a najlepiej, jeśli będzie trzymał się jak najdalej od stolicy. Potem następuje kulminacja i zakończenie listu. Oto jedynym ratunkiem dla Karola Gustawa jest uprzedzenie spisku magnatów, zebranie wiernych sobie oddziałów pod pozorem manewrów, marsz na Sztokholm i podporządkowanie sobie siłą swych oponentów. Po odniesionym zwycięstwie książę bez problemu odzyska utracone dobra i obejmie rządy w kraju.
Cytowany list daje nam posmak tego, o czym w owych czasach szeptano w karczmach albo pod kościołami. Część z tych plotek dotarła bezpośrednio do księcia z bliskich mu źródeł (głównie tych, które "wyjaśniały" kulisy złamania przez Krystynę obietnicy małżeństwa z księciem jak również ostrą krytykę skierowaną przeciwko decyzji o redukcji dóbr). List zawierał pewne wskazówki, które doprowadziły do jego autora. Był nim klient i zwolennik księcia, Arnold Johan Messenius.
Był on synem Johannesa Messeniusa, genialnego, ale kłótliwego profesora uniwersytetu w Uppsali, którego w 1616 roku pozbawiono funkcji i skazano na dożywocie, podejrzewając, iż jest zakamuflowanym jezuitą. Arnold Johan spędził część swej młodości w wilgotnej i zimnej twierdzy Kąjaneborg, a sam przesiedział 16 lat w więzieniu za ucieczkę z kraju i utrzymywanie kontaktów z katolikami. Głównym powodem była jednak nienawiść, jaką Gustaw Adolf żywił do jego ojca, a którą przeniósł w efekcie na syna. W końcu jednak Arnold Johan został ułaskawiony, podarowano mu trzy gospodarstwa rolne, obdarzono tytułem historiografa królewskiego i powierzono zadanie polegające na spisaniu historii życia króla Karola IX11. Arnold Johan był z natury kłótliwy i nieposkromiony,
11 Karol IX Sudermański (1550-1611), król Szwecji od 1604 r. W 1560 r. po śmierci ojca, Gustawa I Wazy, objął rządy w prowincji Sódermanland. Występował wraz z bratem Janem przeciw królowi Erykowi XIV. Po objęciu tronu przez Jana III Wazę, Karol Sudermański znalazł się w opozycji wobec nowego władcy.
Sprawując rządy regenta w Szwecji w imieniu Zygmunta III, króla polskiego i od 1592 także szwedzkiego, stworzył opozycyjne stronnictwo złożone ze szlachty i mieszczan wyznania protestanckiego. Stojąc na jego czele, wystąpił przeciwko Zygmuntowi III przybyłemu do Szwecji i zadał klęskę jego wojskom pod Linkóping (1598). Pozostawał regentem do czasu formalnego otrzymania
179
Niezwyciężony
a pamięć o niedoli ojca i latach spędzonych w więzieniu zrobiły z niego człowieka ponurego, o mrocznej naturze12. Kiedy więc wstrząsy polityczne objęły stopniowo cały kraj, zajął stanowisko otwarcie wrogie szlachcie i arystokracji, choć teoretycznie sam też zaliczał się do szlachty, a w życiu codziennym traktował ludność zamieszkującą w jego posiadłościach równie bezwzględnie jak magnaci. W taki oto sposób uznano, że to właśnie on jest autorem kilku pisemek, które krążyły po kraju w tak burzliwym dla Szwecji 1651 roku, kiedy to w stolicy obradował riksdag.
I chociaż niektóre treści zawarte w liście już wcześniej propagowane były przez Messeniusa, a pewne idee cieszyły się cichym poparciem prawdziwych albo wyimaginowanych przeciwników Karola Gustawa, podejrzliwy palatyn zdecydował się upublicznić treść listu. Nie traktował go jako elementu spisku skierowanego przeciwko Krystynie, ile raczej prowokację wymierzoną przeciwko sobie. Jak tylko mógł najprędzej, wysłał więc list a dwór w Sztokholmie, dołączając do niego napisane przez siebie wyjaśnienie, w którym zapewniał o swej wierności i odżegnywał się od treści zawartych w paszkwilu.
Łatwo sobie wyobrazić, że po przeczytaniu listu Krystyna wpadła we wściekłość i od razu opuścił ją stan melancholii. Bardziej przejęła się jednak trującą karykaturą swej osoby nakreśloną w liście niż rzeczywistym zagrożeniem dla swej władzy w kraju. Wieść
0 liście dotarła nawet za granicę i chociaż nie brakowało tam osób, które uwierzyły, że w Szwecji może dojść do przewrotu, to już wkrótce przebieg wypadków uświadomił im, że były w błędzie.
godności królewskiej od riksdagu. Spory dynastyczne i rozbieżne interesy Szwecji
1 Polski doprowadziły do wybuchu wojen między obu krajami (1600-1629). Mimo kilku znaczących porażek w bitwach z wojskiem polsko-litewskim (m.in. pod Kircholmem w 1605 r.) Karol Sudermański utrzymał stan posiadania Szwecji. Poparł Wasyla Szujskiego przeciwko Zygmuntowi III w walce o tron moskiewski. Utracił Kalmar na rzecz Danii. Dążył do centralizacji władzy. Był ojcem Gustawa II Adolfa (przyp. red.).
12 Odczuwał zdecydowaną niechęć do Axela Oxenstierny, który długo sprzeciwiał się ułaskawieniu Arnolda Johana. To prawdopodobnie uraza i niechęć, jaką Karol Gustaw odczuwał wobec kanclerza, spowodowały, że Arnold Johan zwracał się do palatyna z prośbą o pomoc.
180
Czas melancholii
Krystyna nie chciała albo nie odważyła się zapomnieć o sprawie, zwłaszcza że pewne ślady prowadziły do osób zatrudnionych w jej kancelarii. Pewnego ranka wezwała wszystkich swoich sekretarzy, pokazała im próbkę tekstu i zapytała, czy któryś z nich rozpoznaje charakter pisma. Jeden z obecnych stwierdził, że rozróżnia chyba na kopercie pismo jednego ze swych pisarzy. Wezwano go zaraz na przesłuchanie. Skryba potwierdził, że to on adresował kopertę, ale że uczynił to na zlecenie autora listu, Arnolda Messeniusa.
Arnold Messenius miał 22 lata i był najstarszym synem Arnolda Johana Messeniusa13. Urodził się w czasie pobytu ojca w więzieniu. Ale i on należał do kręgu klientów Karola Gustawa. Młody człowiek, trochę kłótliwy i samolubny z natury, służył najpierw jako paź na prywatnym dworze brata Karola Gustawa - Adolfa Johana, a kiedy pewnego razu palatyn dowiedział się, że marzeniem chłopca jest odbycie podróży zagranicznej, obiecał wesprzeć tę eskapadę kwotą 400 riksdali rocznie.
Krystyna bardzo dobrze znała ojca chłopca i historię jego życia, a bliższe badania przeprowadzone nad listem wykazały istnienie notatek dotyczących chłopów gospodarujących na ziemi Messeniusa starszego w Roslagen. Wystarczyło to Krystynie do podjęcia decyzji o aresztowaniu i ojca, i syna. Już następnego ranka rozpoczęto przesłuchania - część z nich prowadziła sama królowa. Syn bardzo szybko wyznał, ze łzami w oczach i z dumą, że to on napisał list. Ojciec energicznie zaprzeczał swemu udziałowi w całej sprawie. W końcu sprowadzono kata i polecono mu wystawić przed okno sali przesłuchań swoje narzędzia tortur. Ich widok złamał opór Arnolda Johana. Rozpłakał się, zaczął opowiadać o swoim ojcu, wydał inne osoby zamieszane w sprawę,
13 Ażeby czytelnik nie pogubił się w tym wszystkim, uporządkujmy wszystkich Messeniusów chronologicznie: seniorem rodu był Johannes Messenius, wychowanek "Gimnasium Hosianum" w Braniewie, który w 1616 r. za rzekome związki z jezuitami wysłany został do Finlandii na dożywotni pobyt w twierdzy Kajaneborg; zmarł w 1636 r., kilka miesięcy po ułaskawieniu go przez radę państwa; jego synem był Arnold Johan, urodzony w 1608 r. w Gdańsku, który przez kilka lat wychowywał się przy ojcu w Kajaneborgu, a potem decyzją Gustawa Adolfa przewieziony został do Szwecji, aby nie podlegać wpływom ojca; synem Arnolda Johana był Arnold - autor listu (przyp. tłum.).
181
Niezwyciężony
a na zakończenie błagał o łaskę szybkiej śmierci, najchętniej przez rozstrzelanie14.
Obu Messeniusów aresztowano w niedzielę 13 grudnia, a we wtorek 22 grudnia w zimowym chłodzie poranka wyprowadzono ich z więziennej celi na śmierć. Ojca poćwiartowano na placu Norrmalmstorg. Syna zaprowadzono na zwykłe miejsce straceń, położone na północ od miasta. Kat obciął mu najpierw prawą rękę, a potem głowę; następnie poćwiartował ciało na cztery kawałki. Rękę przybito do jednego z domów przy rynku Stortorget na starym mieście, głowę nabito na grubą tyczkę i ustawiono obok miejsca straceń, a poćwiartowane kawałki ciała zawieszono na czterech pojedynczych tyczkach rozstawionych wokół miejsca egzekucji. Tego samego dnia do zamku królewskiego przyniesiono całą stertę książek. Była to cenna biblioteka Arnolda Johana, którą ten w przypływie szczodrości ofiarował Krystynie. Zbiór ten włączony został do zasobów biblioteki królewskiej.
Sprawę przeprowadzono niezwykle szybko, wyrok wydano niezwykle surowy. Coś się jednak nie zgadzało w tym wszystkim. Stało się to jasne, kiedy sąd wezwał na przesłuchanie tych, których Messenius wskazał jako osoby zamieszane w sprawę. Wśród nich znalazł się między innymi pisarz miejski (biorący aktywny udział w ówczesnym życiu politycznym), znany powszechnie agitator parlamentarny i proboszcz, jak również pewien wpływowy burmistrz miasta. Interesowano się nawet skaldem Georgiem Stiernhielmem, którego z jednym z Messeniusów łączyła osobista przyjaźń. Wszystkich ich uważano za krytycznie nastawionych do kwestii redukcji dóbr i rządów rady. Jednocześnie znano ich jako zwolenników sil-
14 Wiele wskazuje na to, że syn nie działał w tej sprawie sam. Między innymi dlatego, iż paszkwil składa się jakby z trzech odrębnych części: dość zgrabnie napisanej satyry o Krystynie, zawziętej, ale utrzymanej w poprawnym stylu krytyki arystokracji, oskarżanej o to, iż chce zmienić chłopów w niewolników i otruć Karola Gustawa, oraz z trzeciej części, w której autor wzywa Karola Gustawa do przejęcia siłą władzy w państwie. Prawdopodobnie list napisał młody Messenius, ale powstaje pytanie, czyjego zadanie nie polegało tylko na spisaniu treści przekazanych mu przez kogoś innego. Przemawia za tym okres, w jakim list został napisany: czy na zredagowanie takiego pisma wystarczyłyby samemu Messeniusowi dwa tygodnie?
182
Czas melancholii
nej władzy królewskiej. Kilku pochodziło z bliskiego otoczenia samego Karola Gustawa, więc także ich wezwano na przesłuchanie. Był wśród nich bojowo nastawiony teolog Jóns Terserus i zdolny, ale uważany za oportunistę członek rady Bengt Skytte, którego skłonność do częstej zmiany frontu irytowała wielu jego oponentów. Poza tym, zarzucono też sieć inkwizycji na kilka osób z najbliższego otoczenia palatyna15. I tak jak proces ojca i syna trwał niezwykle krótko, tak proces pozostałych osób ciągnął się w nieskończoność. Oskarżeni zaprzeczali rzekomemu współudziałowi w spisku, stanowczo albo spokojnie protestowali, jakoby mieli cokolwiek wspólnego z listem. Większość z nich zwolniono po przesłuchaniu. Najsurowszy wyrok otrzymał proboszcz: skazano go na dwutygodniowy areszt i publiczne skarcenie.
Szeptano, iż królowa osobiście poleciła przerwać dochodzenie, ponieważ zaczęło ono przybierać niepożądany obrót, co stanowiło zagrożenie dla samego Karola Gustawa. Członkowie komisji dochodzeniowej zadali wiele szczegółowych pytań dotyczących palatyna i jego przyjaciół, ale nie spowodowały one żadnego zwrotu w śledztwie16. Prawda jest chyba taka, że Krystyna, jak inni władcy w takiej sytuacji, przestraszyła się napiętej atmosfery, jaka wytworzyła się na kontynencie europejskim po zmianach, związanych z zakończeniem wojny trzydziestoletniej. Na podstawie zdarzeń, do jakich doszło w związku ze "sprawą Messeniusów" w sposób bardziej wyraźny klaruje się obraz Krystyny jako władczyni. Surowość, z jaką potraktowała obu Messeniusów, uznać należy za wyraz pewnej bezwzględności, cechującej jej osobę. Łagodność, z jaką potraktowała innych podejrzanych, jak również niezwykła gorliwość, z jaką dążyła do zdjęcia z Karola Gustawa ciążących na nim podejrzeń i oskarżeń, to dowód jej wielkie zdolności taktycznych.
15 Podejrzewano m.in. Carla von Schlippenbacha i pułkownika Paula Wiirtza. Inny bliski przyjaciel księcia, Carl Carlsson Gyllenhielm, co prawda, nie żył już od roku, ale i jego nazwisko pojawiło się w tym nieprzyjemnym kontekście, i to głównie ze względu na liczne kontakty, jakie utrzymywał z podejrzanymi osobami.
16 Jak bardzo delikatna była ta sprawa, widać po tym, iż wiele z tego, co przesłuchiwani opowiadali na postawione im pytania, nie zostało wprowadzone do pisemnego protokołu, a sporo treści wykreślono z brudnopisu.
183
Niezwyciężony
Bo z chwilą, kiedy spadły głowy obu Messeniusów, cel został osiągnięty. Przykładna kara ucięła natychmiast wszelkie spekulacje związane z abdykacjąkrólowej. Władza udowodniła, że środki represji, jakimi dysponuje, nie są żartami, a kilku opozycjonistów wywodzących się z pozaszlacheckiej opozycji parlamentarnej wiodącej prym na riksdagu, w 1650 roku otrzymało przykładną nauczkę na przyszłość. Nastrój niepewności, jaki powstał z chwilą, kiedy afera osiągnęła swój punkt kulminacyjny, rozwiał się po krótkim czasie, i już po Nowym Roku w całym Sztokholmie zapanował spokój.
Zachowanie Karola Gustawa budzi pewne zainteresowanie i rodzi kilka pytań. O sposobie, w jaki potraktowano obu Messeniusów, mówiono w Sztokholmie sporo, i sama Krystyna po pewnym czasie żałowała swego surowego wyroku (pewnego dnia, kiedy przejeżdżała obok miejsca straceń, ujrzała szczątki Messeniusa pożarte przez ptactwo i porozrzucane po całym terenie; królowa rozkazała, aby zebrać wszystkie znalezione kawałki ciała i pochować je w godny sposób). Jedną z osób, która mogła wystąpić o złagodzenie wyroku, był sam książę. Oskarżenia skierowane były bowiem przede wszystkim przeciwko jego zwolennikom i klientom, a niektóre z twierdzeń zawartych w liście obiły się księciu o uszy, a może nawet wyszły z jego własnych ust. Z całą pewnością trzymano go z dala od całego procesu, a o wyroku poinformowano dopiero po egzekucjach. Należy jednak wątpić, czy książę zdecydowałby się na jakąkolwiek interwencję, nawet gdyby miał ku temu sposobność. Kiedy w czasie późniejszego procesu Bengt Skytte poprosił palatyna o pomoc, ten odmówił, a nawet napomniał go, aby zważał, "żeby nasze imię i nasze działania nie zostały wplątane w jakieś niecne sprawy".
Widzimy tu kolejną ułomną cechę charakteru Karola Gustawa. Nie jest rzeczą niezwykłą, że ludzie obdarzeni dużą odwagą fizyczną okazują jej brak w przypadku kwestii moralnych. Jego nastawienie do treści listu było również pozorowane, stosunek do autorów cyniczny, a sama intryga obnażyła konflikt moralny i polityczny, który nurtował księcia. Mógł uniknąć całej afery poprzez najzwyklejsze spalenie epistoły, kiedy zapoznał się z jej zawartością i zrozumiał, co to dla niego oznacza. Z drugiej strony, istniało pewne
184
Czas melancholii
ryzyko, że paszkwil jest pułapką przygotowaną przez wrogów księcia zasiadających w radzie: sprytną prowokacją mającą na celu sprawdzenie jego lojalności. List był ryzykiem, które niosło za sobą ryzyko, które też niosło za sobą ryzyko. Ale to wystarczyło. Teraz, kiedy książę ponownie odzyskał nadzieję na to, iż w przyszłości zasiądzie na tronie, nic nie miało prawa stanąć mu na drodze do władzy i wielkości. W tej ryzykownej grze rozhisteryzowany paź i jego ojciec byli tylko pionkami na szachownicy.
Być może słuszne byłoby stwierdzenie, że obaj Messeniusowie oddali życie po to, aby Karol Gustaw zdobył możliwość czynienia tego, czego tak bardzo pragnął, choć sam twierdził coś zupełnie przeciwnego.
W 1651 roku nie doszło jednak do planowanej abdykacji. Postanowienie Krystyny zaskoczyło wszystkich i wszyscy starali się skłonić ją do zmiany decyzji. Będąc pod wrażeniem bardziej ilości argumentów niż ich zawartości merytorycznej, zdumiona tym królowa wycofała się w listopadzie z planowanego zamiaru ustąpienia z tronu.
Karol Gustaw przeżył rozczarowanie. Rodzina palatyna występowała w roli gorliwych przeciwników abdykacji Krystyny, ale była to tylko gra pozorów. Po cichu dość ostro krytykowano świeżo upieczonego szwagra Magnusa De la Gardie (w 1647 r. poślubił siostrę palatyna Marię Eufrozynę) za to, iż tyle wysiłku włożył w przekonywanie młodej królowej do abdykacji, ręcząc za to nawet swym honorem.
Na zewnątrz palatynowi nie pozostało jednak nic innego, jak tylko zrobić dobrą minę do złej gry i wrócić do zarządzania swymi posiadłościami na Ólandii, nudnego życia i pijatyk. A jednak coś się zmieniło. Znikł gdzieś jego melancholijny nastrój. W jednym z listów książę pisał, że czuje się teraz szczęśliwszy i bardziej usatysfakcjonowany niż ktokolwiek inny na świecie. Okazało się bowiem, że tron nie jest tak nieosiągalny, jak sądzili jego wrogowie i czego on sam się obawiał. Pojawiła się nowa szansa, odżyło dawne pragnienie. Mieszkając na zamku Bornholm, miał do swej dyspozycji między innymi pokój w północnej części, z którego roztaczał się widok na linię horyzontu, za którą skrywał się Sztokholm.
185
II
Niezwyciężony
Książę spoglądał na ciemne wody Bałtyku, mając nadzieję, że pewnego dnia kołysać się będzie na nich jego królewski okręt.
Teraz, kiedy Karol Gustaw zrozumiał, że zamiar abdykowania ze strony Krystyny to realna możliwość, że nie grozi mu w związku z tym żadne niebezpieczeństwo, zaczął świadomie, choć dyskretnie, przygotowywać się na swe przyszłe wstąpienie na tron. Studiował wnikliwie historię życia dawnych władców Szwecji, ich czyny, a zwłaszcza stosunki z riksdagiem; wiele uwagi poświęcił znajdującym się w katastrofalnym stanie finansom państwa, rozważając wszelkie możliwe sposoby na doprowadzenie budżetu do stanu równowagi. Podtrzymywał kruchą przyjaźń, jaką niedawno zawarł z niektórymi członkami rady, przede wszystkim ze starzejącym się Axelem Oxenstierna; obserwował z bezpiecznego dystansu nieustanne ruchy wśród koterii dworskich, ludzi, którzy starali się zrobić karierę na królewskim dworze, faworytów; z uwagą śledził nowiny nadchodzące z zagranicy, a zwłaszcza te, które dotyczyły wydarzeń rozgrywających się w Rzeczpospolitej. Oprócz tego wszystkiego zaczął też rozglądać się za jednym z tych "dodatków" do władzy, których wymagała rola przyszłego króla: żoną.
Krystyna już wcześniej z pewnym uporem starała się ożenić Karola Gustawa - najpierw z księżniczką von Sulzbach, a potem z księżną von Mecklemburg. Z równym uporem książę wymigiwał się od tego obowiązku, nie zjawiał się na umówionych spotkaniach z wybrankami, skarżąc się na przykład na zły stan dróg. Teraz jednak, kiedy nie miał już żadnych nadziei na małżeństwo z Krystyną, a życie w rozpuście było wykluczone, zrozumiał, że trzeba się jednak zdecydować. I tak oto Karol Gustaw wziął się do rzeczy z ową szczególną mieszanką zimnej kalkulacji i impulsywności, które tak często charakteryzowały jego działania i utrudniały proces podejmowania decyzji.
Wybór przyszłej wybranki serca nie miał nic wspólnego z miłością. Decydowała geografia polityczna.
Na samym południu Półwyspu Jutlandzkiego, gdzie terytorium Danii styka się z kontynentem europejskim, leżało księstwo Holstein-Gottorp. Obszar ten miał wielkie znaczenie dla Szwecji.
186
Czas melancholii
Po pierwsze, pozwalał utrzymywać stałe połączenia komunikacyjne między nowo podbitymi posiadłościami szwedzkimi, położonymi w północno-zachodnich Niemczech i nad Bałtykiem, a to na wypadek, gdyby Duńczycy w przyszłości próbowali po raz kolejny zablokować Óresund. Po drugie, książę von Holstein - Gottorp był naturalnym sprzymierzeńcem, częściowo ze względu na swe nieustanne spory z królem Danii, po części zaś dlatego, iż jego twierdze były czymś na kształt "zawiasów", na których wisiały drzwi prowadzące do południowych regionów Danii, co Lennart Torstensson udowodnił w czasie wojny błyskawicznej w 1643 roku17. Pomysł na zawiązanie aliansu z księstwem poprzez aranżację małżeństwa między Karolem a księżniczką wyszedł od Krystyny, która osobiście spotkała się z członkami książęcego rodu i dość długo dyskutowała o całej sprawie. To, że Karol Gustaw tak łatwo dał się namówić do tego pomysłu, oznacza, że już wcześniej sam zaczął spoglądać w przyszłość przez pryzmat bezpieczeństwa i zagrożeń.
Jak zwykle, kiedy sprawa dotyczy politycznych aliansów, do zagadnienia podchodzono z kupiecką dokładnością. Do wyboru były trzy niezamężne jeszcze księżniczki. Karol Gustaw nie znalazł czasu, aby osobiście wybrać się do Holsztynu, dlatego też w marcu 1653 roku wysłał tam z misją kilku swych najbliższych przyjaciół, aby omówili wszystkie warunki, a przy okazji przyjrzeli się z bliska księżniczkom. Przywieźli oni ze sobą do Szwecji nie tylko własną ocenę każdej z kandydatek, ale również ich portrety. Krystyna zaproponowała najstarszą z nich. Jednak Karol Gustaw wybrał, "zgodnie ze swym zwyczajem" - jak pisze jeden z jego biografów, najmłodszą. To, że był od swej wybranki prawie dwa razy starszy, nie przerażało go. Wprost przeciwnie.
Nazywała się Hedvig Eleonora i miała 16 lat.
Portret pokazuje drobną, delikatną dziewczynę o owalnej twarzy, wielkich, pełnych życia oczach, małych ustach i figurze przypominającej porcelanową figurkę. To właśnie jej wygląd i wiek zdecydowały o wyborze dokonanym przez księcia. Palatyn przyglądał
I
17 Dokładny przebieg tej kampanii opisany został przez autora w książce "Lata wojen" (przyp. tłum.).
187
Niezwyciężony
się podobiźnie i dostrzegł w niej "miłą i śliczną niewiastę". Pewien dworzanin, który uczestniczył w spotkaniu z księżniczką, stwierdził oczarowany, że była to "piękna, cnotliwa i niezwykle miła sercu poczwarka". Pod względem wyglądu księżniczka przypominała ozdóbkę, słodką laleczkę. Jeśli idzie o osobowość, to była jeszcze prawie dzieckiem. Jest rzeczą oczywistą, że była także typowym produktem arystokratycznego systemu wychowania, gdzie przy pomocy Biblii, dyscypliny i krzyża kształtowano młode istoty w taki sposób, aby stanowiły dobrą partię i idealny materiał na żonę. Z pewnością o wiele ważniejsze było to, aby zrobić z nich "ciche, nieśmiałe" poddane swych mężów, niż faszerowanie ich taką ilością wiedzy, jak to było w przypadku Krystyny, którą wychowywano na męski sposób. O Eleonorze można powiedzieć, że wychowała się w dyscyplinie, ale nie ograniczano jej w żaden sposób. Była osobą obowiązkową, zgodną i posłuszną, a jednocześnie otwartą, śmiałą i dobrą. Nie miała jakichś specjalnych zdolności, ale to, czego nie wpojono jej w procesie nauczania i czego nie nauczyła się w ramach swych własnych zainteresowań, równoważone było przez zdrowy rozsądek, zmysł praktyczny i niezwykle silnie rozwinięte poczucie estetyki.
Zarówno ojciec księżniczki, jak i ojciec Karola Gustawa z zadowoleniem zaakceptowali ten związek. Co prawda, dziewczynę obiecano już wcześniej pewnemu księciu meklemburskiemu, ale nikt się tym nie przejmował. Dokonano szybkiej zmiany i miejsce księżniczki zajęła jej starsza siostra. Nie wiemy nic o tym, co o powziętych decyzjach myślała sama Hedvig Eleonora. Ponieważ jednak chodziło tutaj o związek o charakterze politycznym, nikt nie pytał jej o zdanie i nikt się nim nawet nie przejmował.
Ze względu na delikatną sytuację, w jakiej znajdowała się Krystyna, informację o zaręczynach utrzymywano w tajemnicy. Okres dyskretnego milczenia nie trwał jednak zbyt długo, ponieważ już w czerwcu 1653 roku do Szwecji przybył statek, na który czekał Karol Gustaw. Na jego pokładzie znajdował się jeden z najbardziej zaufanych ludzi Krystyny, francuski dyplomata Chanut, który wracał właśnie z Francji. Kiedy zszedł na ląd, w wielkim zaufaniu oświadczył, że sprawa jest już postanowiona. Krystyna postanowiła abdykować. I to wkrótce.
188
Czas melancholii
Wiosna 1653 roku była chłodna i wilgotna. Ostatni śnieg spadł pod koniec maja. Natomiast jesień, jak rzadko, przyniosła ładną, ciepłą pogodę. W stolicy Szwecji niewiele osób miało jednak czas na to, aby rozkoszować się urokami aury. Panował w niej bowiem dziwny nastrój niepokoju i bezradności. Nieodłączna towarzyszka każdej wojny - zaraza - która rozszalała się w całej Polsce, zawleczona została również do Szwecji na jednym ze statków, który przybył z Gdańska. Kiedy nadeszła jesień, groźba epidemii zawisła nad Sztokholmem. Po ulicach krążyli pomocnicy kata, wyłapując bezdomne psy, aby je potem zabić. Próbowano w ten właśnie sposób zapobiec szerzeniu się epidemii. Wszystkie osoby, u których podejrzewano wystąpienie choroby, wyprowadzano z miasta i poddawano kwarantannie w Danviken albo też izolowano w ich własnych domach, na których dla ostrzeżenia malowano czerwony krzyż (odosobniono nawet jednego z biskupów po tym, jak u jednej z jego służących stwierdzono objawy choroby).
Strach przed zarazą mieszał się ze złością wobec tego, co działo się na bieżąco, i z dużym niepokojem w oczekiwaniu na to, co miało nadejść. Zdarzało się, że obrzucano kamieniami któregoś z licznych cudzoziemców przebywających na dworze królewskim, a niektórzy z nich nie ośmielali się wychodzić na ulicę bez zbrojnej eskorty. Ktoś strzelał w kierunku pałacu królewskiego, raniąc w ramię jedną z królewskich dworek. Nie lepiej wyglądało to na samym dworze, gdzie panowała napięta atmosfera i coraz to dochodziło do pojedynków i bijatyk. W karczmach i na placach targowych atmosfera gęstniała na skutek pojawiających się coraz to nowych plotek. Odnotowywano wszystkie zdarzenia, debatowano na temat pojawiających się znaków. Na dworze i w samej radzie doszło do kilku nieoczekiwanych nominacji, dawny faworyt królowej, Magnus De la Gardie, popadł w niełaskę, wydalono go z miasta i odsunięto od pełnienia funkcji publicznych; do Szwecji przybywali liczni posłowie zagraniczni, a służba na zamku królewskim otrzymała polecenie, aby zabrać się do pakowania sprzętów, mebli, obrazów i innych przedmiotów. Setki skrzyń wywieziono z miasta w kierunku Góteborga, a na zamku pozostało po nich wiele pustych sal, w których odpowiadało tylko echo. Królowa znowu zaczęła wykazywać objawy melancholii, i chociaż sporo czasu
189
i
Niezwyciężony
spędzała na balach, bankietach i ucztach, to jednak wszyscy widzieli, że jest czymś przygnębiona. Wróciła też do dawnego zwyczaju nocnych przejażdżek konnych. Wkrótce potem wyjechała do Uppsali, otoczona wianuszkiem swych faworytów i sług.
Kiedy jakiś czas potem Krystyna zwołała posiedzenie rady, wszyscy domyślali się, czego będzie dotyczyć. Wczesnym rankiem 13 lutego 1654 roku na zamku w Uppsali odbyło się posiedzenie rady. Królowa oświadczyła zebranym, że zdecydowała się zrzec tronu. Tym razem w odpowiedzi na jej wystąpienie zapanowała cisza, a zdumiewająco niewielu odwoływało się do jej poczucia obowiązku. Ze swej funkcji zrezygnował również Axel Oxenstierna, tłumacząc to stanem zdrowia i wzrostem zaufania do Karola Gustawa. Jedyną osoba, która odważyła się zdecydowanie sprzeciwić decyzji Krystyny, był konserwatywnie nastawiony Per Brahe ("Młodszy"), który w duchu swej gorliwej natury skrytykował ten wybryk jako "kłócący się" z wolą bożą, z prawem natury, przysięgą złożoną przez Krystynę, z jej majestatem i prawami ludu". Królowa pozostała jednak niewzruszona. Rada postanowiła więc zwołać posiedzenie riksdagu, aby oficjalnie zatwierdzić jej rezygnację, a jednocześnie powołać na tron Karola Gustawa.
Posiedzenie riksdagu odbyło się dwa miesiące później w rozgrzanej majowym słońcem Uppsali. To prowincjonalne miasteczko uniwersyteckie wybite zostało tym samym ze swego sennego letargu, a na ulicach zaroiło się od dam dworu, żołnierzy gwardii, muzyków, posłów zagranicznych, pięknie zdobionych karet, chłopów, mieszczan, duchownych i szlachciców ze wszystkich zakątków kraju. Chociaż Krystyna oddaliła już sporą liczbę swych sług, a wielu cudzoziemców, którzy towarzyszyli królowej, szykowało się do powrotu do swych ojczystych krajów, to najazd takiej liczby gości na małe w końcu miasto spowodował, iż zaczęło brakować dla nich kwater. Sytuacja stała się krytyczna, kiedy do Uppsali zjechali członkowie riksdagu - jedni na koniach albo w powozach, inni na łodziach albo statkach. Najlepsze interesy na ceremonii koronacyjnej robili lokalni kupcy. Największym wzięciem cieszyły się koronki i złote galony, więc już wkrótce w magazynach nie ostał się nawet skrawek obu tych materiałów. W katedrze uwijali się ro-
190
Czas melancholii
botnicy, aby przygotować ją do ceremonii. W innych dzielnicach zabawiano się grami i różnymi dyscyplinami sportowymi.
W południe 6 czerwca 1654 roku Krystyna oficjalnie zrzekła się korony i tronu w sali królewskiej pałacu w Uppsali, wypełnionej tłumem ciekawskich. Pełen ceremoniału akt i podniosłość chwili połączyły się w jedno, a podczas całej ceremonii panował nastrój powagi. Wielu obecnym stały łzy w oczach18. Chwilę po tym jak podest opuściła Krystyna, zszedł z niego również Karol Gustaw, ale tylko po to, aby zdjąć z siebie zwykłe, ciemne ubranie i założyć nowe, przetykane srebrem. Następnie wyszedł z sali na zewnątrz i opromieniony blaskiem słońca wsiadł na białego konia, po czym ruszył na czele pochodu, a towarzyszyli mu członkowie rady. Skierował się teraz do położonej kilkaset metrów dalej katedry. W nawach bocznych zbudowano specjalne galerie dla publiczności: zasiedli w nich mężczyźni, kobiety i dzieci. Większość z nich stanowili ubrani uroczyście szlachcice i wydekoltowane damy, które energicznymi ruchami chłodziły się wachlarzami. Nie brakowało też mieszczek ubranych w koronki i chusty na głowach, a nawet chłopów. Karol Gustaw i członkowie rady kroczyli w stronę ołtarza w szpalerze utworzonym przez stojącą po obu stronach szlachtę. Czekał tam na nich na specjalnie zbudowanym podwyższeniu srebrny tron, a przed nim grupa długobrodych19 biskupów w błyszczących ornatach. Karol Gustaw złożył przysięgę. Był w wyśmienitym humorze i żartował bez przerwy. A gdy popołudniowe słońce rozświetliło swymi promieniami mrok panujący w chłodnej katedrze, do tronu zbliżył się Johannes Lenaeus, dawny nauczyciel Karola Gustawa z jego uniwersyteckich czasów, a obecnie arcybiskup, i włożył królewską koronę na głowę palatyna.
Po skończonej ceremonii Karol Gustaw wyszedł na zewnątrz. Powietrze rozbrzmiewało odgłosem salw honorowych, a wśród
18 Dokładny opis całej ceremonii czytelnik znajdzie w książce tego samego autora pt. "Lata wojen", wydanej w 2003 roku przez wydawnictwo FINNA (przyp. tłum.).
" Jeszcze w XVII w. długa broda była w Szwecji oznaką powagi, dostojeństwa i wierności dawnym tradycjom (przyp. tłum.).
191
Niezwyciężony
zgromadzonych licznie mieszkańców miasta i gości rozrzucano drobne monety. Krystyna nie uczestniczyła w tej części ceremonii, nie zjawiła się także na popołudniowej uczcie. Późnym wieczorem następnego dnia wyjechała z miasta w kierunku południowym. Odeszła więc, a wraz z nią wiele z tego, co wiązało się z jej
osobą.
Wszyscy czuli, że oto dokonuje się jakaś wielka zmiana. Uczta przygotowana z okazji aktu koronacji była przyjemna, ale skromna. Zastawę pożyczono, a na niektórych stołach brakowało obrusów. Zaproszono też innych gości niż zwykle: nielicznych przedstawicieli świata nauki, ale za to wielu wojskowych. A kiedy kilka dni później król zasiadł do kolacji z grupą zaproszonych gości, jeden ze służących zauważył, że przy stole rozmawiano o czymś zupełnie innym niż za czasów Krystyny: "Wiele debatowano o wojnie".
192
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
ą nam potrzebni, ale służą nie bez wielkiej szkody Rzeczypospolitej, póki tu tylko będą (...), Braclaw i Humań ledwie się tylko osiedzi, ale 270 miast, co między Bohem i Dniestrem popiołem zostało (...) lada Tatarzyn miał jasyru na 30 dusz, dzieci samych po drogach i fortecach podławionych na 10 000, kazałem ich popom chować. W jeden dół je wrzucono. Słowa te napisał pewien wstrząśnięty opisanym widokiem polski dowódca20, a pochodzą one z jego raportu sporządzonego w 1655 roku, w którym charakteryzował sytuację na Ukrainie. Okrutna przemoc, jaką wielu Ukraińców stosowało wobec swych rzeczywistych albo wyimaginowanych wrogów, obróciła się teraz z całą siłą przeciwko nim samym. Układ zawarty w Perejasławiu na początku roku zapewnił Ukrainie nowego sprzymierzeńca - potężnego, choć niezbyt godnego zaufania - rosyjskiego cara. Z drugiej strony, ten sam układ pozbawił ich innego stronnika, może nie tak potężnego, a na pewno niezbyt godnego zaufania: Tatarów. Nie widzieli oni możliwości wspólnego działania ze swym odwiecznym wrogiem, za którego uważali Rosję, więc zgodnie z dawnym zwyczajem przeszli na drugą stronę.
red.).
1 Tak pisał 10 marca 1655 r. Kazimierz Tyszkiewicz, podstoli litewski (przyp.
193
Niezwyciężony
A król polski i jego ministrowie z wdzięcznością przyjęli tę nieoczekiwaną ofertę.
Już przed zmianą układu sił Tatarzy stanowili dość duży problem dla Kozaków, ponieważ w pierwszym rzędzie kierowali się chęcią zysku, walcząc o łupy, najchętniej zaś o jasyr wyznania chrześcijańskiego. Nie zawsze też potrafili rozróżnić, czyich chłopów ciągnęli na arkanie na wielkie targi niewolników na Krymie. Teraz nie byli już plagą - stali się zarazą. Dowódcy rozpuścili ich po całej Ukrainie, a oni zachowywali się wobec ludności z bezwzględnością, która wzburzyła nawet ich nowych sprzymierzeńców - Polaków. Jak na przykład owego wspomnianego wcześniej dowódcę, który pisał dalej: Ostatka i zaniechali chować, nie było starszego między tymi na rok jeden, bo starsze orda zabierała. Chłopi kupami siedzą za naszym wojskiem, opłakują swe mizeryje.
Dzięki temu, że Tatarzy uderzyli od tyłu na ukraińskie oddziały, Polakom udało się utrzymać zdobyte wcześniej pozycje na południowym froncie walk. Gorzej poszło im na północy, na Litwie.
Po obsadzeniu zdobytych twierdz polskimi załogami, do dyspozycji dowódców pozostało około 8000 wojska21. Mieli oni przeciwko sobie siły liczące nie mniej niż 80 tysięcy Kozaków
21 Chodzi tu o wojska będące w dyspozycji hetmana wielkiego litewskiego Janusza Radziwiłła. W czerwcu 1654 r. w obozie pod Orszą liczyły one około 6000 ludzi. Sprawę w WKsL komplikowały następujące fakty: otóż zależność hetmana polnego od wielkiego była niewielka. W czerwcu 1654 r. buławę wielką litewską nadał król księciu Radziwiłłowi cum protestatione [z protestem]. Jan Kazimierz nawet po oddaniu Radziwiłłowi buławy wielkiej nie zrezygnował z walki o wpływy na Litwie. Buławę polną powierzył zaufanemu stronnikowi Wincentemu Gosiewskiemu, a do boku hetmana wielkiego wyznaczył na komisarzy Mikołaja Korfa, wojewodę wendeńskiego, i Eustachego Kierdeja, kasztelana żmudzkiego, którzy mieli kontrolować każde jego posunięcie. Nowy hetman polny, jednocześnie podskarbi litewski, dzierżący w swym ręku skarb, miał za zadanie utrzymywać wojska w wierności królowi. Władca wspólnie z Gosiewskim z nowych zaciągów tworzyli odrębną dywizję, nazwaną lewym skrzydłem wojska litewskiego, pod dowództwem hetmana polnego. Jednocześnie odmawiał uzupełnienia składu osobowego chorągwi podporządkowanych Radziwiłłowi. W tych warunkach nowa wojna z Rosją po zawarciu przez Chmielnickiego ugody pereja-sławskiej zastała Litwę całkowicie nieprzygotowaną. "Dlatego - twierdzi kronikarz tych czasów, Wawrzyniec Jan Rudawski - wojnę tę słusznie nazwać należało radziwiłłowską, a nie moskiewską, domową raczej niż zewnętrzną" (przyp. red.).
194
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
i Rosjan22. Wielu z nich posiadało w swym uzbrojeniu nowe muszkiety, z których część zakupiono w Szwecji. Na czele połączonych wojsk kozacko- rosyjskich stali oficerowie pochodzący z zaciągu przeprowadzonego w Europie Zachodniej. Nie dość jednak, że stosunek sił wynosił jeden do dziesięciu na niekorzyść Polaków, to na dodatek między poszczególnymi dowódcami polskimi dochodziło do ciągłych kłótni. Przeważnie chodziło w nich o typowy polsko--litewski spór: kto i czym miał dowodzić?
Litwa była niezależną prowincją Rzeczpospolitej, dlatego też obrona jej terytorium spoczywała w rękach wielkiego hetmana Janusza Radziwiłła, który miał wtedy 42 lata. Należał on do najbardziej wpływowych magnatów litewskich, a jego ród doszedł do bogactwa dzięki eksportowi zboża i drewna na zachód.23 Janusz Radziwiłł reprezentował typowego magnata, choć przewyższał go swą potęgą i bogactwem. Był zarozumiały, pewny siebie, tolerancyjny, z natury melancholik. Jego tolerancję uznać by można za cnotę, gdyby nie fakt, iż wynikała z faktu, że on sam jak i cała jego rodzina byli wyznania protestanckiego, a ściślej mówiąc - kalwińskiego. Jak wszyscy inni arystokraci, miał wielu przyjaciół; jego ród oplatała gęsta sieć klientów i zwolenników, którzy umożliwiali księciu spokojne sprawowanie rządów, sterowanie lokalnymi sejmikami i utrzymywanie szerokich wpływów24. Radziwiłł miał też, jak wielu innych arystokratów, swoich wrogów; jego rodzinę zaliczano już tradycyjnie do najzagorzalszych krytyków silnej władzy królewskiej, przez co wyniosły i mający skłonności do kieliszka magnat coraz częściej popadał w konflikt ze swymi oponentami.
22 Na tyle oceniał siły moskiewskie Janusz Radziwiłł. W rzeczywistości moskiewskie oddziały operujące w polu były mniejsze, prawdopodobnie liczyły około 47 000 żołnierzy (por. Piotr Kroll, Belaruskaja kampania 1654 n, [w:] "Belarusian Historical Review", vol. 6, Fasciale 1-2 (10-11), Mińsk 1999) (przyp. red.).
23 Członkowie rodziny księcia zajmowali większość najważniejszych stanowisk o charakterze prestiżowym. W 1654 r. Radziwiłłowie piastowali funkcje: wielkiego hetmana, marszałka, kanclerza i koniuszego. Przed księciem Januszem funkcję wielkiego hetmana pełnił m.in. jego dziad Krzysztof, który uczestniczył w zwycięskiej dla Polaków bitwie pod Kircholmem.
24 Por. A. Mączak, Klientela. Nieformalne systemy władzy w Polsce i Europie XVI-XVIIIw., Warszawa 1994 (przyp. red.).
195
Niezwyciężony
Do sporów między królem a potężnym Litwinem dochodziło już wcześniej, a jego istotę stanowiły zawsze religia i polityka. Już w czasie ostatniej elekcji kalwin Janusz Radziwiłł głosował przeciwko kandydaturze katolickiego kandydata Jana Kazimierza. Również po elekcji nie zaprzestał spiskowania przeciwko monarsze. Starając się ograniczyć wpływy Radziwiłła, król wyznaczył na stanowisko hetmana polnego jednego z odwiecznych wrogów księcia, a część kompetencji przynależnych tradycyjnie hetmanowi wielkiemu przeniósł na generała artylerii. Miało to wywołać w wojsku litewskim kłótnie, zamieszanie i chaos. I tak się też faktycznie stało.
Inny kłopot brał się z odwiecznej niechęci szlachty do postrzegania interesów kraju jako wspólnego obowiązku wszystkich obywateli. W pierwszym okresie rozwijającego się na Ukrainie powstania, wielu arystokratów zamieszkujących w innych regionach nie przejmowało się za bardzo tym, co dzieje się na południu Rzeczpospolitej; protestowali przeciwko angażowaniu siew to, co działo się na Ukrainie. Bo czyż sprawa ta nie dotyczyła głównie tych, którzy mieli tam swoje posiadłości? Teraz zaś, kiedy północne regiony państwa znalazły się w obliczu niebezpieczeństwa grożącego ze strony Rosji, szlachta zamieszkująca na tamtym obszarze zaczęła nagle odczuwać tę samą niechęć w stosunku do swych problemów ze strony szlachty z innych województw. Bo czyż sprawa ta nie dotyczyła głównie tych, którzy mieli tam swoje posiadłości? Na jednym z posiedzeń Sejmu uchwalono początkowo pomoc dla Litwy, na którą składać się miało 18 000 wojska; ostatecznie zostało z tego tylko cztery tysiące. A kiedy na dodatek zmarnowano albo zdefraudowano środki potrzebne na ich utrzymanie, posiłki wysłane na Litwę stały się równie kłopotliwe dla własnej armii, co niebezpieczne dla oddziałów wroga. Nie mając bowiem środków na utrzymanie, żołnierze zaczęli postępować w sposób, który rozpowszechnił się wszędzie w XVII wieku, to znaczy zdobywać
je u lokalnej ludności.
Biorąc pod uwagę ówczesną sytuację, przyszłość rysowała się w czarnych barwach. Oto późną wiosną 1654 roku na wschodnią Litwę wkroczyły trzy armie rosyjskie. Jedna nadeszła z północy, jedna ze wschodu, a trzecia od północnego wschodu. Wszystkie
196
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
kierowały się w stronę wybrzeża trasą, z której tradycyjnie korzystały wojska kierujące się na wschód albo na zachód (dwie wielkie rzeki - Dźwina i Dniepr - stanowiły jednolitą barierę wodną rozciągającą się od Bałtyku aż po Morze Czarne; istniał jednak między nimi wąski korytarz w miejscu, gdzie obie skręcały na wschód. To właśnie tędy prowadziła najkrótsza droga z Moskwy do Warszawy) Najpierw na Rosław, a potem na Połock, co wróżyło źle dla Polaków, ponieważ dzięki temu manewrowi Rosjanie stworzyli sobie warunki do przejścia przez Dźwinę. Dnia 26 czerwca 1654 roku wojska rosyjskie obiegły Smoleńsk, co miało ogromne znaczenie, jako że miasto pełniło kluczową rolę w systemie obronnym Rzeczpospolitej. To właśnie dlatego Polacy i Rosjanie tak często bili się ze sobą o sprawowanie kontroli nad Smoleńskiem. Tak długo, jak znajdował się on w polskich rękach, tak długo Rosjanie nie mogli liczyć na zapewnienie sobie stałych i bezpiecznych dostaw ze swego bezpośredniego zaplecza. Rozpoczęło się oblężenie, a prowadzono je pod osobistym dowództwem cara Aleksieja. Wojska broniące Litwy miały właściwie tylko jedną przewagę. Mogły mianowicie, jak to się określa w języku wojskowym, operować na froncie wewnętrznym. Oznacza to, że przy odrobinie szczęścia i zmuszając wojsko do szybkiego marszu, mogły za jednym razem uderzyć na któryś z nieprzyjacielskich oddziałów, dokonać zwrotu i zwrócić się przeciwko następnemu. W taki właśnie sposób niewielka liczebnie armia mogła zrekompensować swoją mniejszą siłę bojową - przynajmniej w teorii25. Tak więc również Radziwiłł ruszył na czele swego wojska przeciwko części armii rosyjskiej, prowadzącej działania na południu. Dowodził nią książę Trubecki. Próba przeszkodzenia Rosjanom w przejściu przez Dźwinę pod Szkło wem zakończyła się jednak niepowodzeniem26.
25 Sam termin "operacja na froncie wewnętrznym" pochodzi z czasów współczesnych. Metodę tę w sposób mistrzowski posługiwał się Napoleon, między innymi w czasie kampanii włoskiej w 1796 r.. Od tamtej pory z upodobaniem stosują ją sztaby wszystkich armii na świecie i wielu dowódców, chociaż nie zawsze jej stosowanie przynosi zamierzone korzyści.
26 12 sierpnia 1654 r. pod Szkłowem, "w czasie pełnego zaćmienia słońca", doszło do zaciętej bitwy z czołowymi oddziałami moskiewskimi. Walka trwała
197

Niezwyciężony
Po kolejnej bitwie, stoczonej 2 sierpnia, wojsko Radziwiłła zmuszone zostało do odwrotu w kierunku zachodnim. Armia Trubeckiego podążyła za Litwinami z nieoczekiwaną energią, odnosząc spore sukcesy. Na tym zakończyły się operacje na froncie wewnętrznym.
Rosjanie deptali Litwinom po piętach aż do 14 sierpnia. Wtedy to doszło do starcia Rosjan z cofającymi się oddziałami Radziwiłła po miejscowością Szepielewicze, położoną między Dnieprem a Berezyną. Resztki armii księcia, składającej się z towarzyszy pancernych, żołnierzy zaciężnych, artylerii, szlachty i ochotników, z początku dotrzymywały pola wojskom Trubeckiego, udowadniając tym samym po raz kolejny, że problem z wojskiem polsko-li-tewskim nie polegał na braku odwagi czy poświęcenia. Trubecki nie przejął się napotkanym oporem ani poniesionymi stratami, tylko pędził swych żołnierzy dalej. W końcu udało mu się wykorzystać przewagę liczebną i złamać opór przeciwnika. Armia Radziwiłła poszła w rozsypkę, kryjąc się po okolicznych lasach. Jakimś cudem księciu udało się uratować armaty, ale ze względu na duże straty wśród kanonierów były one dla niego prawie nieużyteczne. Straty poniesione przez Trubeckiego były również spore: na pogrzebanie wszystkich poległych stracił trzy dni. Jednak w przeciwieństwie do Litwinów Rosjanie mogli sobie pozwolić na tak duże straty osobowe, ponieważ bitwa zakończyła się ich wielkim zwycięstwem: pokonali jedyne zorganizowane wojsko, jakie walczyło na Litwie27.
blisko pięć godzin, niektóre chorągwie szarżowały po pięć - sześć razy. Losy batalii przesadziła rozpaczliwa szarża kawalerii litewskiej, którą poprowadził sam książę Janusz Radziwiłł. Hetman wielki litewski odniósł pyrrusowe zwycięstwo. Odrzucił co prawda przeciwnika za rzekę, ale sam musiał się wycofać, gdyż stracił, według niektórych rachunków, nawet 700 ludzi. Straty moskiewskie były parokrotnie większe od litewskich, wynosiły 3000-7000 ludzi. Wojskami moskiewskimi pod Szkłowem dowodził kniaź Jaków Czerkasski. Oddziały Trubeckiego nadchodziły dopiero od wschodu, być może niektóre jego jednostki mogły wziąć udział w ostatniej fazie bitwy (przyp. red.).
27 Bitwa pod Szepielewiczami (Ciecierzynem) nie doczekała się dotychczas nowego opracowania w polskiej historiografii. Dysponujemy jedynie pracą Ludwika Kubala, Wojna moskiewska r. 1654-1655, Warszawa 1910. Zwięźle pisze o niej Henryk Wisner Janusz Radziwiłł 1612-1655, Warszawa 2000 (przyp. red.).
198
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
> Bitwa stanowiła dla Litwy bez wątpienia dużą klęskę. Radziwiłł był przygnębiony i zły. Jużeśmy Ruś stracili - pisał w liście z 18 września 1654 roku a czy i Litwa ma jeszcze przepaść? Bodaj same przepadły, niżby dla nich Rzeczpospolita w in direptionem (w rozszarpanie) przyjść miała1%.
Nadzieje obrońców spoczęły teraz na Smoleńsku. Miasto było, jak już wspomniałem, czymś w rodzaju klucza otwierającego dostęp do terenów Rzeczpospolitej. I tak długo, jak znajdowało się w polskich rękach, tak długo car musiał kontynuować walkę na terytorium Litwy. Radziwiłł i inni pokładali jednak nadzieję w Smoleńsku, który -jak na warunki panujące w Europie Wschodniej - był miastem niezwykle silnie obwarowanym29. Stanowił tym samym swego rodzaju wyjątek. Po trwających 16 lat pracach otoczono go kamiennym murem liczącym 6,5 kilometra długości, którego zwieńczenie stanowił krenelaż30. Jego wysokość dochodziła do 15 metrów, a na całej długości znajdowało się aż 38 szerokich wież, z których prowadzono ogień armatni. W podziemiach urządzono specjalne galerie służące do prowadzenia nasłuchu, czy przeciwnik nie usiłuje podłożyć pod murami ładunków wybuchowych. Na początku stulecia nieliczna wtedy załoga rosyjska stawiała opór
28 Janusz Radziwiłł, hetman wielki litewski do Krzysztofa Dowgiałły Stryżki, podczaszego upickiego, z Kajdanowa, 18 września 1654 r.(przyp. red.).
29 Z powodu braku dużej liczby klasycznych twierdz, wojny prowadzone w Europie Wschodniej miały bardziej ruchliwy charakter, prowadzono je w szybszym, bardziej dzikim tempie niż na Zachodzie, gdzie armie zaczęły się wówczas powoli przekształcać w dobrze naoliwione, choć trochę nieruchawe machiny ob-lężnicze, które częściej okopywały się w ziemi i oblegały, niż toczyły bitwy. [Wbrew temu, co pisze autor, stan umocnień Smoleńska był fatalny. Opis kondycji twierdzy przed oblężeniem przez Moskwicinów zawarty jest w Inwentarzu miasta Smoleńska i województwa smoleńskiego, [w:] "Archeografićeskij sbornik dokumentov otnosiaśćejsja k istorii Severo-Zapadnoj Rusii", t. XIV, Wilno 1904, s. 41. Ponadto inna była sytuacja wojskowa w 1632-1633 r., wtedy garnizon moskiewski liczył na odsiecz, która rzeczywiście nadeszła. W 1654 r. załoga polska broniąca Smoleńska, wobec szczupłości sił litewskich, nie mogła liczyć na żadną pomoc. Porównanie obu oblężeń jest w tym przypadku całkowicie chybione (przyp. red.)
30 Krenelaż (fr. crenelage) - blanki (przyp. red.).
199
Niezwyciężony
polskim wojskom przez ponad półtora roku, ulegając dopiero po szaleńczym szturmie na mury. Kiedy w 1633 roku Rosjanie próbowali odzyskać miasto, ich oblężenie zakończyło się całkowitym niepowodzeniem. Nic więc dziwnego, że ogromne zdumienie wywołała wiadomość, iż polska załoga twierdzy smoleńskiej poddała się po trwającym tylko trzy miesiące oblężeniu31.
Cała sprawa nie była aż tak bardzo podejrzana, jak próbowali to później przedstawić sami, zszokowani tym, Litwini. Smoleńsk był prawdopodobnie ostatnią średniowieczną twierdzą, jaką zbudowano w Europie. Wzniesiono ją na stary sposób: mury były wysokie, ale cienkie; dawały dostateczną ochronę przed atakami nieprzyjaciela, ale nie były w stanie wytrzymać ostrzału prowadzonego z armat dużego kalibru. Kiedy w czerwcu Rosjanie przystąpili do oblężenia, wynajęci przez nich zagraniczni puszkarze zabrali się do sprawy zgodnie z utartym zwyczajem, stosowanym od dawna w krajach Europy Zachodniej. Na rezultat takiej taktyki nie trzeba było czekać długo. Kiedy obrońcy twierdzy zauważyli przygotowania do szturmu na mury, wybrali honorową kapitulację, zamiast zaszczytnej śmierci32.
Oznaczało to prawdziwą katastrofę. Litwa stała otworem dla wojsk rosyjskich. Tym samym na atak wystawiona był również Polska. Wyglądało na to, że jesienią 1654 roku car mógł zająć dużą część terytorium Rzeczpospolitej za pomocą ołówka. Wystarczyło wziąć go do ręki, zakreślić na mapie jakiś obszar i wkroczyć tam na czele własnych wojsk.
Pytanie brzmiało: w którym miejscu car powinien był pociągnąć kreskę? Za Szepielewiczami leżało Wilno, dalej Warszawa, a za nią Gdańsk. Ale niedaleko od Wilna leżała także szwedzka Ryga.
31 Czytelnik polski znajdzie obszerny opis oblężenia Smoleńska przez Rosjan w opracowaniu: Piotr Kroll, Obrona Smoleńska w 1654 r., [w:] Staropolska sztuka wojenna XVI-XVII wieku, pod red. M. Nagielskiego, Warszawa 2002, s. 151-172. (przyp. red.).
32 Na to, iż Smoleńsk rzeczywiście nie spełniał funkcji obronnej w nowoczesnym tego słowa znaczeniu, wskazuje fakt, iż po zdobyciu twierdzy Rosjanie otoczyli ją dodatkowym systemem obwarowań, składającym się z krytej drogi, palisady i wału.
200
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
A za Gdańskiem i Rygą widać było brzeg. A dalej już tylko Bałtyk.
Nie chodziło jednak tylko o samo morze. Z morzem wiązały się też liczne nadzieje, marzenia i plany. Jedno z nich miało nawet swą nazwę: dominium maris Baltici - o panowanie nad Bałtykiem. Dla większości władców państw położonych nad Morzem Bałtyckim było to tylko marzeniem i niczym więcej niż marzeniem; któż bowiem nie chciałby sprawować władzy nad tym rozległym akwenem, po którym pływały statki załadowane towarami, dla przeciętnego człowieka uosabiające po prostu zboże, konopie, len, dziegieć, drewno, miedź, potas i znowu zboże, dla kupców, hurtowników i armatorów stanowiące niewyczerpane źródło bogactw, a dla władców, królów i licznej rzeszy książąt były sposobem na wzmocnienie swej potęgi. Bo pieniądze nie były tylko czynnikiem umożliwiającym prowadzenie wojen, ale również kręgosłupem władzy. W tamtej epoce istniała jednak tylko jedna grupa osób sprawujących władzę, uważająca, że posiada odpowiednie możliwości służące urzeczywistnieniu odwiecznego marzenia: rząd szwedzki. Od początku stulecia, a nawet wcześniej, panowie zbierali się na dyskusjach w Sztokholmie, a każdy trzymał w ręce ołówek, którym kreślił po mapach: to tu, to tam. Stopniowo kreski zamieniały się w szkice, szkice w plany, plany w arsenały, a potem na obce ziemie schodziła armia za armią, maszerując w kłębach dymu prochowego, mijając niezliczone wsie, dla których pojawienie się obcych wojsk oznaczało prawdziwą katastrofę; armie przechodziły i znikały jak wspomnienia, a po jakimś czasie wszystko zaczynało się od nowych kresek: w księgach parafialnych, przy nazwiskach gospodarzy itp.
Szwedzka polityka zagraniczna była zmienna, oportunistyczna i pełna porażek, ale za to logiczna. Rozumowano w bardzo prosty sposób: ten, kto kontrolował miejsca, w których wielkie rzeki uchodziły do Morza Bałtyckiego, sprawował tym samym pełną kontrolę nad tamtejszym handlem. Przeważającą część towarów, eksportowanych do Europy Zachodniej, transportowano właśnie tymi rzekami, dowożąc je najpierw do wielkich portów handlowych, a tam nakładano na nie cła, opłaty, akcyzy itp. Sukcesywnie Szwecja przejmowała kontrolę nad ujściami kolejnych wielkich rzek: Newą,
201
Niezwyciężony
Narwą, Dźwiną. Zawarty niedawno pokój westfalski dodał do tej listy Łabę i Odrę. Do kompletu brakowało jeszcze dwóch rzek: Niemna, którym wiodły szlaki wodne z Prus Wschodnich poprzez Litwę aż po Białoruś, a przede wszystkim Wisły, najważniejszej i największej zdobyczy, stanowiącej główną polską arterię wodną wykorzystywaną do transportu zboża. Szwecja sprawowała już władzę nad terytoriami, na których znajdowały się największe porty bałtyckie, z wyjątkiem dwóch, położonych w Prusach: pierwszym z nich był Królewiec, drugim Gdańsk - bogaty Gdańsk ze swymi kościołami, kanałami, zwodzonymi mostami, kamieniczkami, rezydencjami patrycjuszy i nabrzeżami, przy których cumowały rocznie tysiące okrętów. Gdyby więc udało się zająć i te dwa porty i ujścia rzek, nad którymi leżały, akcja zostałaby zakończona, co oznaczałoby ustanowienie szwedzkiego dominium maris Baltici.
Co mogło się jednak zdarzyć z dominium w chwili obecnej? Stan faktyczny trwał już od dłuższego czasu. Ledwo dołożono kolejną cegłę do konstrukcji nazywanej szwedzkim imperium morskim, gdy jednocześnie pojawiała się groźba, iż wypadnie z niej inna cegiełka.
Upadek Smoleńska oznaczał, że wojna przeniosła się obecnie na północny zachód. Była to zasadnicza zmiana. Mniej więcej w tym samym czasie, to znaczy w październiku 1654 roku, doszło na południowym wschodzie kraju do pewnego zdarzenia, które - co prawda - nie miało aż tak ogromnego znaczenia, ale oznaczało, że charakter wojny zaczął ulegać pewnym zmianom. Armia polska oblegała właśnie Busze, niewielką twierdzę obsadzoną przez Kozaków. Polakom udało się w końcu wybić większą część załogi, zrobić wyłom w murze i złamać opór. Reszta obrońców zabarykadowała się w niewielkim zameczku, znajdującym się wewnątrz twierdzy. W okresie wojny trzydziestoletniej moment ten oznaczał przerwanie walki, obrońcy kapitulowali na honorowych warunkach, a potem bez większych ceregieli wcielano ich w szeregi zwycięskiego wojska. Nigdy nie walczono do ostatniego człowieka. Odnosi się to do końcowej fazy wojny, gdzie starano się unikać fanatyzmu, brawury i bezsensownych masakr. W owym okresie konflikt nie opierał się już na strachu i nienawiści. Wojna przeszła
202
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
w ręce cynicznych, choć pragmatycznie nastawionych do niej żołnierzy. Wpływ na jej przebieg stracili nawiedzeni krzyżowcy i ideolodzy wiary.
W Buszy walki osiągnęły właśnie ten moment, w którym zgodnie z tradycją załoga powinna ogłosić kapitulację i opuścić twierdzę, zwyciężona, ale dumna, w takt muzyki, powiewających sztandarów, zapalonych lontów i z kulami muszkietowymi umieszczonymi w ustach, co symbolizowało ducha walki. Nagle jednak, na oczach zdumionych Polaków, zamek, w którym schronili się obrońcy, wyleciał w powietrze, a towarzyszyła temu potężna eksplozja. W górę strzeliła fontanna dymu, kamieni i kawałków drewna. Załoga zdecydowała, że zamiast kapitulować, woli popełnić samobójstwo, wysadzając się w powietrze w magazynie z prochem33.
Wyglądało więc na to, że nie będzie to wojna dżentelmenów.
W 1654 roku zima przyszła wcześniej, a na dodatek w Moskwie rozszalała się zaraza. Z tych powodów tempo, w jakim poruszała się armia rosyjska, spadło, aż w końcu armia stanęła na dobre. Dało to Litwinom i Polakom trochę czasu na złapanie oddechu. Zastanawiano się tylko, czy zdołają go wykorzystać, aby wzmocnić swe siły obronne.
Bo chociaż zima zdołała powstrzymać armię rosyjską, to nie zdołała usunąć oznak rozpadu, jaki groził Rzeczpospolitej. Wprost przeciwnie. Zima to tradycyjnie ten okres, kiedy armie rozchodzą się na kwatery. W armii polsko-litewskiej, której siła bojowa w znacznej mierze zależała od pospolitego ruszenia, był to również czas, w którym wielu ochotników wracało do domu. Wielu z nich uległo demoralizacji z powodu poniesionych porażek, toteż nierzadko wchodząc do jakiejś wsi, rabowali i kradli. Konie i żywność, które otrzymali na potrzeby wojska, zabierali z sobą do domu na sprzedaż. Jak zwykle w takich sytuacjach, kiedy dowództwo utraciło kontrolę nad wojskiem, a wszędzie szerzyła się nędza, zaczęło dochodzić do przypadków bandytyzmu. A z regionów
33 Busze zdobyły na początku grudnia 1654 r. wydzielone siły dowodzone przez oboźnego koronnego Stefana Czarnieckiego (przyp. red.).
203
Niezwyciężony
graniczących z Ukrainą zaczęły dochodzić wieści o kolejnych buntach chłopskich34.
Rzadko w swej historii Sejm miał do omówienia tak wiele ważnych spraw. Problem polegał jednak na tym, że cała instytucja polskiego parlamentaryzmu zaczęła trząść się w posadach, co źle wróżyło na przyszłość. Cały ten zawiły mechanizm miał opierać się w swym pierwotnym założeniu na konstrukcji złożonej z ludzi mądrych, opanowanych i odpowiedzialnych. Polski system parlamentarny bazował bowiem na zasadach zwanych demokracją szlachecką. Chroniły one przed wszelkimi możliwymi mniejszościami. Jej jądrem była zasada zwana liberum veto. Decyzje w Sejmie podejmowano tylko jednogłośnie. Nie istniały żadne wyjątki od tej reguły, co oznaczało, że wystarczył jeden poseł, który wypowiedział swoje veto, aby zablokować proces decyzyjny. Na domiar złego, poszczególnych ustaw nie głosowano pojedynczo, tylko łączono je w jeden pakiet podlegający głosowaniu pod koniec sesji. Tym sposobem za sprawą tylko jednego posła całe obrady mogły pójść na marne. Zasada liberum veto była do tej pory raczej teoretyczna, choć cieszyła się wielkim szacunkiem. Jest rzeczą charakterystyczną, że do czasu wielkiego kryzysu nie zdarzyło się, aby ktokolwiek z niej skorzystał35.
34 Zima 1654/1655r. nie upływała spokojnie, jak twierdzi autor. Na Litwie do kontrataku ruszyły wojska dowodzone przez hetmana Janusza Radziwiłła (por. Konrad Bobiański, Kampania zimowo-wiosenna wojsk Janusza Radziwiłła 1654 -1655, [w:] Staropolska sztuka wojenna XVI-XVI1 wieku, pod red. M. Nagielskiego, Warszawa 2002, s. 173-198). Na Ukrainie wojska koronne wspierane przez Tatarów podjęły ofensywę, zakończoną krwawą bitwą, stoczoną w dniach 29 stycznia - 2 lutego 1655 r. pod Ochmatowem z wojskami kozacko-moskiew-skimi (por. Adam Kersten, Stefan Czarniecki 1599-1665, s. 193-212). Kontrofensywy na Litwie i na Ukrainie zakończyły się kompletnym fiaskiem i przyniosły jedynie ogromne zniszczenia i wyniszczenie wojska, zwłaszcza piechoty (przyp. red.).
35 W rzeczywistości sprawa polegała na tym, że przed ostatecznymi głosowaniami stanowiska "ucierano", starając się przekonać oponentów, zaś nie dającej sobie przemówić do rozsądku mniejszości ostatecznie po prostu nie dopuszczano do głosu. W praktyce więc zasada liberum veto pozostawała w sferze idei dopóty, dopóki góry nad pragmatyzmem politycznym i zdrowym rozsądkiem nie wzięły intrygi dworu i magnatów (por. przypis 37) (przyp. red.).
204
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
W ostatnich latach doszło jednak dwa razy do posłużenia się tym prawem. W obu przypadkach Sejm rozwiązał się bez podjęcia jakichkolwiek decyzji. Po raz pierwszy zdarzyło się to w 1652 roku, na pamiętnym posiedzeniu, kiedy cała praca poszła na marne za sprawą jednego upartego posła z Litwy36. Dwa lata później po raz kolejny doszło do podobnego zdarzenia w trakcie dyskusji nad kandydatami do tytułu wielkiego hetmana litewskiego. W wielu krajach instytucje reprezentujące obywateli rozwijały się w kierunku sprawnie funkcjonujących parlamentów i mogły -jak na przykład szwedzki riksdag - wspomagać albo być wykorzystywane przez tych, którzy dążyli do naprawy państwa. Tymczasem w Rzeczpospolitej parlamentaryzm rozwijał się w odwrotnym kierunku.
Brzemienne w skutki obrady sejmowe w 1655 roku zapowiedziano dość późno, zostawiając niewiele czasu na sprawy organizacyjne, a kiedy lokalne sejmiki zakończyły już swe kłótliwe debaty, nadszedł maj. Na Sejmie zabrakło wielu posłów, a liczba tych, którzy w końcu zjechali do Warszawy, zmniejszała się z każdym
36 Chodzi tu o posła z powiatu upickiego, województwa trackiego, Władysława Wiktoryna Sicińskiego, który zerwał obrady Sejmu w 1652 r. Według wielu współczesnych był on tylko narzędziem w ręku Janusza Radziwiłła, który m.in. nie otrzymał od króla przyrzeczenia otrzymania buławy hetmana wielkiego litewskiego in casu mortis [na wypadek śmierci] pana Kiszki [aktualnego hetmana wielkiego litewskiego]". Jan Kazimierz był w tym czasie w ostrym konflikcie z grupą magnatów, takich jak Hieronim Radziejowski czy Janusz Radziwiłł, spiskującymi z obcymi dworami, za plecami swego monarchy. Podczas obrad sejmowych doszło do starcia między regalistami a opozycjonistami. Zwolennicy króla zdołali jednak "sparaliżować zakusy opozycjonistów". 9 marca, wobec późnej pory, kanclerz koronny wystąpił z wnioskiem prolongaty Sejmu do poniedziałku. Wówczas Siciński, niczym dotychczas nie wyróżniający się poseł, niespodziewanie oświadczył: ,ja nie pozwalam na prolongację", po czym opuścił salę wspólnych obrad Izby i Senatu, i przeprawił się na drugą stronę Wisły. Początkowo izba poselska nie przerywała obrad. Dopiero Jan Żelski, poseł ziemi bielskiej, sprzeciwił się ich przedłużaniu. Jednak nikt nie chciał stwierdzić, że sejm został zerwany przez jednego posła, gdyż dostrzegano konsekwencje takiego czynu. Dopiero zniecierpliwiony król oświadczył, że , jeśli posłowie nie chcą kontynuować obrad, sam każe ich żegnać". Dzisiejsi historycy są zgodni, że i bez weta posła upickiego sejm byłby "nie doszedł" (Adam Kersten). Wedle Władysława Czaplińskiego, za całą tą sprawą prawdopodobnie stał dwór, który chciał skompromitować Hieronima Radziejowskiego (przyp. red.).
205
Niezwyciężony
dniem. Zagrożenie zewnętrzne, jakie zawisło nad krajem, sprawiło jednak, że ci, którzy przybyli na obrady, wykazali się sporym opamiętaniem. Na samym początku doszło, co prawda, do dwóch kłótni dotyczących kwestii prawnych, ale za to nie dyskutowano, jak to zazwyczaj bywało, na tematy ideologiczne. Jeden ze szlachty krzyknął nawet na cały głos, że ten, kto zamierza zakłócać przebieg obrad, powinien raczej natychmiast opuścić salę, na co zgromadzona w sali masa ludzka poparła mówcę ogólnym i zgodnym
"Amen".
Na Sejmie rozmawiano właściwie tylko o jednej sprawie: o obronie Rzeczpospolitej. Nie dość bowiem było buntu chłopskiego, powstania na Ukrainie i wojny z Rosją, to nieoczekiwanie dał o sobie znać inny odwieczny wróg - Szwecja. Przeciętny szlachcic wiedział o całej sprawie tylko tyle, że za morze do Sztokholmu wysłano jakiegoś posła, ponieważ Szwedzi wystąpili wobec Polski z jakąś dziwaczną propozycją, którą odczytano jako prowokację, choć brzmiała jak ultimatum. W każdym razie należało liczyć się z tym, że Rzeczpospolitej przybędzie wkrótce kolejny przeciwnik.
Niezwykle poważna postawa, jaką Sejm zajął na początku posiedzenia, dała jednak dość mierne rezultaty. Po krótkim czasie obrady zdominowane zostały przez spór między królem a Januszem Radziwiłłem. W prowadzonej dyspucie towarzyszyli im ich zwolennicy i klienci. Radziwiłł oskarżył króla, że wystawił do obrony Litwy zbyt mało wojska i próbował zmusić Jana Kazimierza do negocjacji z Rosją. Król ze swej strony oskarżył - i to nie bez racji - Radziwiłła o to, iż ten nie sprawdził się jako dowódca. Zwolennicy księcia próbowali dobrać się do króla, stawiając przed sądem jednego z jego ludzi, którego obwiniono o poddanie Smoleńska37. Spór ten zaowocował kolejnymi utarczkami słownymi, oskarżeniami, intrygami i kwiecistymi przemówieniami, co zajęło uwagę posłów przez dwa długie dni. Mało też brakowało, a doszłoby do zerwania obrad z powodu liberum veto. Król robił, co mógł, aby izolować Radziwiłła i wzbudzić podejrzliwość posłów w stosunku
37 Chodzi o wojewodę smoleńskiego Filipa Kazimierza Obuchowicza, którego na to stanowisko mianował król Jan Kazimierz, wbrew zdaniu Janusza Radziwiłła (przyp. red.).
206
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
do jego osoby. Jan Kazimierz wypomniał magnatowi jego kalwińskie wyznanie, co było chwytem dość efektownym, ale i krótkowzrocznym, ponieważ mogło w przyszłości doprowadzić do rozpadu i tak już skłóconego parlamentu. Wkrótce też posłów opanował nastrój rezygnacji i zmęczenia.
Być może udałoby się jednak osiągnąć na owym posiedzeniu jakiś wspólny konsensus, gdyby podziały przebiegały w prosty sposób, i gdyby zwalczających się stronnictw nie było zbyt wiele, co może sugerować opisany wyżej przebieg wydarzeń. Niestety, wśród posłów istniało kilka wrogich sobie ugrupowań i koterii, których spory powodowały ciągłe przerwy w obradach. Pokazały one po raz kolejny, że władza, jaką posiadali tacy magnaci jak Radziwiłł, wystarczyła do sabotowania polityki królewskiej, ale była zbyt słaba, aby mogli prowadzić swą własną politykę. Poza tym, stało się jasne, że niechęć szlachty do myślenia w kategoriach państwowych osiągnęła swój punkt krytyczny.
Coraz więcej posłów myślało tylko o obronie własnego województwa i w najlepszym wypadku okazywało niewielkie zainteresowanie wspieraniem innych, bardziej odległych województw wchodzących w skład Rzeczpospolitej. Szlachta polska wykazywała dość słaby entuzjazm, jeśli chodzi o kwestie odnoszące się do obrony Litwy. Zdawała się mieć zbyt wiele spraw na głowie związanych z obroną Korony przed Kozakami i Szwedami38. Chęć do płacenia wzrosła jednak natychmiast, kiedy zaczęto dyskutować o pieniądzach pochodzących od innych. Zgodnie przegłosowano nałożenie dodatkowych podatków na Żydów, a także na Litwinów. Niewielu zastanawiało się też nad tym, że bardzo trudno będzie zebrać uchwalone kwoty w niespokojnej, spustoszonej i okupowanej częściowo przez Rosjan prowincji. Nawet sam Jan Kazimierz uznał, że nie jest to słuszna decyzja. Dlatego też zaproponował, żeby podjąć środki z kasy koronnej, aby utrzymać zdemoralizowane i rozbite wojsko litewskie w dyscyplinie. Jednak szlachta polska nie wyraziła na to zgody. Spokojnie wyjaśniono królowi, że zgodnie
38 Zgodzono się na uchwalenie podatków przeznaczonych na zaciąg nowych żołnierzy dla Litwy i ustalono, iż będzie ich pięć tysięcy. Ostatecznie jednak licz-
bę tę obniżono do 1500.
207
Niezwyciężony
z decyzją podjętą przez jeden z lokalnych sejmików, wojsko litewskie powinno być finansowane przez samych Litwinów. Koniec,
kropka.
Dnia 20 czerwca obrady Sejmu dobiegły końca39. Litwini, z Januszem Radziwiłłem na czele, odjechali do domu - rozczarowani, przygnębieni i rozżaleni.
Tymczasem trwały działania prowadzone w regionach nadgranicznych, mające na celu przygotowanie się do odparcia szwedzkiej inwazji. Postanowiono dokonać szeregu napraw w przygranicznych twierdzach, obsadzić je wojskiem i odpowiednio wyposażyć. Część armii znajdującej się na Ukrainie i Litwie miała być przerzucona na zachód; za granicą rozpoczęto werbunek doświadczonej piechoty, ale tylko trzy tysiące ludzi, ponieważ na więcej nie zgodził się Sejm. Zdecydowano zwołać pospolite ruszenie i ogłosić pobór do wojska wśród ludności. Ten ostatni środek, polegający na utworzeniu oddziałów piechoty na drodze powszechnego poboru, zyskał najmniejszy priorytet i postrzegany był przez szlachtę jako najmniej korzystny, ale zdawano sobie zarazem sprawę, że jest nieunikniony. Szlachta z pospolitego ruszenia tworzyła oddziały konne, ale nauczona dawnym doświadczeniem i zdarzeniami, jakie rozgrywały się niedawno w Europie Zachodniej, zgodziła się, że aby stawić Szwedom czoła, niezbędna jest piechota (chociażby do przewozu zaopatrzenia, kopania rowów, torowania drogi, budowy wałów obronnych i do innych tego typu prac, jako że dumnym, ubranym w pancerze szlachcicom nie przyszłoby nawet do głowy, aby zmusić się do wykonywania którejś z tych poniżających dla nich czynności). Na jednym z lokalnych sejmików szlachta zlekceważyła nawet decyzje podjęte w Warszawie, co doprowadziło do przerwania poboru chłopów w tamtejszym województwie, a posłowie na innym sejmiku po prostu sabotowali otrzymane uchwały, zmieniając ich treść według własnego uznania. Wielu panów z dużym sceptycyzmem odnosiło się do pomysłu dającego poniżanym i uciskanym chłopom broń do ręki. Jak więc widać, nawet w takiej
39 Jedyny znany diariusz Sejmu 1655 r. znajduje się w WAO Gdańsk, Nr 300, 29/141, k. 232-267. Dyskusja nad sprawami obronnymi toczyła się w izbie senatorskiej i ponieważ była tajna, nie znamy jej przebiegu (przyp. red.).
208
Car zdobywa Litwę za pomocą ołówka
chwili szlachta nie potrafiła przezwyciężyć swej niechęci do tego wszystkiego, co prowadzić mogło do wzmocnienia królewskiej władzy i osłabienia pozycji szlachty wobec króla.
Przygotowania do obrony prowadzono w bałaganie typowym dla systemu, w którym niewielu jest urzędników piastujących swe urzędy na stałe, a żadna pewna struktura państwowa praktycznie rzecz biorąc nie istnieje. Kłócono się o podział kompetencji, o dowodzenie, spierano się o uzbrojenie: tak na przykład kilku kasztelanów nie chciało dzielić się swymi zapasami prochu z wojskami królewskimi, twierdząc, że trzeba za niego najpierw zapłacić (prowincje spustoszone przez Rosjan albo Kozaków również nie były w stanie zebrać uchwalonych kwot). Inny problem, znany jeszcze z dawnych czasów, polegał na tym, że niektórzy dowódcy stojący na czele pułków piechoty fałszowali dokumenty i żądali zapłaty za fikcyjnych żołnierzy. Kolejnym zmartwieniem była konieczność zatwierdzenia uchwał podjętych przez Sejm na lokalnych sejmikach, a te miały się zebrać dopiero w lipcu. A wszystko to odbywało się w wolnym tempie, typowym dla sytuacji, kiedy uważa się, że niebezpieczeństwo jest przesadzone albo odległe.
Sam Jan Kazimierz je bagatelizował: "Szwedzi nie są tacy niebezpieczni, jak widzą to tchórze". Według niektórych pogłosek, Szwedzi co prawda zbroili się na potęgę, ale nie zaszli w swych przygotowaniach zbyt daleko. Panowało ogólne przekonanie, że szwedzkiej inwazji należy oczekiwać nie wcześniej niż w przyszłym roku. Dlatego też na początku lipca 1655 roku nie rozpoczęto nawet poboru wśród chłopów i dopiero 11 lipca zwołano pospolite
ruszenie
,40
40 Jan Kazimierz wydał uniwersały wzywające do gotowości na pospolite ruszenie i wystawienia piechoty łanowej (1 żołnierz z 15 łanów) już 25 marca 1655 r., jednakże te posunięcia były związane nie z niebezpieczeństwem ze strony Szwecji, lecz wojną z Rosją i Kozakami. Żądania wystawienia piechoty, ćwiczonej na sposób zachodni, były aprobowane przez wszystkie sejmiki województw (jedynie szlachta województwa chełmińskiego odmówiła wystawienia piechoty łanowej i uchwaliła powołanie pospolitego ruszenia). Należy stwierdzić, że szlachta zdobyła się mimo wszystko na wielki wysiłek finansowy, wpłacając w ciągu roku (od czerwca 1654 do lipca 1655 r.) 10 000 000 zł, tj. 80% należnego podatku; był to największy wysiłek finansowy szlachty zamieszkałej w Koronie od
209
Niezwyciężony
Ktoś, kto tamtego dnia przebywał w miejscowości Złocieniec41, mógł usłyszeć dźwięk werbli i trąbek. Ktoś, kto odważył się podejść bliżej, dostrzec mógł przerażający widok: długie kolumny wojska wyłaniały się z leśnej gęstwiny, najeżone niezliczonymi ostrzami pik i luf muszkietów, a nad tym wszystkim powiewały chorągwie i sztandary; wszędzie konie, konie, konie. I wozy: te z taboru, obładowane kulami, kartaczami, paszą dla koni, jednoza-przęgowe karety, żelazne wozy do przewozu pontonów, wozy do transportu dźwigów, wozy z amunicją i z petardami. A do tego jeszcze artyleria: lekkie działa pułkowe, ciężkie armaty wykorzystywane w czasie szturmowania twierdz, kartogi o długich lufach i pękate moździerze. No i ludzie: piechota i jazda, koniuchy, kowale, kuchciki, kupcy, rzemieślnicy, markietanki, kucharki, praczki, dziwki, niemowlęta, synowie, córki, siostry i żony.
Była to szwedzka armia. Właśnie przekroczyła polską granicę.
1648 r. Nie można się zatem dziwić, że przy tak olbrzymim obciążeniu finansowym i mając w zasadzie zabezpieczony żołd dla wojska do końca 1655 r., szlachta nie uchwaliła dodatkowych sum na wojnę ze Szwecją, zgadzając się jedynie na pospolite ruszenie i wystawienie piechoty łanowej. W warunkach wojny domowej, a taką była wojna z Kozakami, sytuacja finansowa Korony była wcale dobra. Znacznie gorzej działo się na Litwie, zajętej w znacznej części przez Moskwę; niestety, nie dysponujemy rachunkami skarbowymi dla Wielkiego Księstwa Litewskiego (przyp. red.).
41 Złocieniec (dawniej Falkenberg) - miejscowość położona na terenie Pojezierza Drawskiego (przyp. tłum.).
210
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
_L okój znajdował się na samym szczycie wschodniej baszty, tuż pod strychem. Miał kształt prostokąta i był dosyć duży: dwanaście metrów na osiem. Sufit zdobiły pozłacane rozetki. Ściany pomalowano na szary kolor. Pokój miał trzy okna, które wychodziły na dziedziniec zamkowy. Ich łuki były koloru żółto-niebieskiego. Wzdłuż jednej ze ścian stało kilka krzeseł ustawionych w jednym rzędzie. Obok nich znajdowały się trzy małe stoły. Na dwóch z nich leżały książki. Na pierwszym Biblia, kodeks prawny, prawo morskie i inne grube woluminy; na drugim ogromny atlas. Na trzecim stole rozłożone były przybory do pisania. Stał tam także czwarty stół - wielki, o owalnym kształcie, który prawie że zajmował pozostałą powierzchnię pokoju. Przy jednej z krótszych ścian, pod czerwonym, ozdobionym herbami sklepieniem, stało srebrne krzesło z oparciem. Podobne krzesła rozstawiono również wzdłuż długich ścian. Niektóre z nich pokryte były szlachetnym, czerwonym materiałem; pozostałe zdobiły skromniejsze tkaniny. Wielki stół przykryto obrusem wykonanym z przywiezionej z Rosji materii.
W pokoju panował chłód. Był przecież grudzień, a jedynym źródłem ciepła był kominek wykonany z gotlandzkiego piaskowca, znajdujący się w jednym z rogów pokoju. Przyjrzyjmy się z kolei mężczyznom, którzy zasiadali wokół dużego stołu; na głowach
211
Niezwyciężony
mieli kapelusze, a ich laski tkwiły w specjalnie do tego celu wykonanych pętlach umocowanych do obrusu. Możemy dalej wyobrazić sobie, że od czasu do czasu do pokoju wchodził po cichu jakiś sługa, na którego i tak nikt nie zwracał uwagi. Podchodził do kominka, aby dołożyć drewna lub rozżarzyć ogień. W powietrzu unosił się słaby zapach spalenizny.
Pokojem tym była jedna z komnat na zamku królewskim w Sztokholmie, w której zbierała się rada królewska. Była to instytucja o długich tradycjach, sięgających XIII wieku. Jej rola i znaczenie zmieniało się z biegiem lat, ale jedna z najważniejszych funkcji polegała - jak sama nazwa wskazuje - na doradzaniu królom lub królowym. Dla niektórych osób rada spełniała ograniczone funkcje, jak to wynikało z jej istoty. "Wasza królewska mość, najlepiej byłoby, gdyby...". Według innych - i ta opinia wywoływała pewne kontrowersje - rola rady winna mieć szerszy zakres, polegający na sprawowaniu kontroli nad poczynaniami władcy i pilnowaniu, aby stosował się on do przepisów prawa42. Jednak w praktyce rada królewska stała się namiastką rządu, który przejął na siebie obowiązki związane z zarządzaniem państwem. W jej skład wchodzili tak wysocy rangą urzędnicy jak kanclerz, podskarbi, marszałek, drots43, admirał floty, a także naczelnicy zarządzający nowo utworzonymi urzędami, takimi jak urząd do spraw kopalń czy handlu. Do tego dochodziło jeszcze kilku namiestników najważniejszych prowincji i rzesza innych osób. Było to kompetentne, odpowiedzialne ciało. Z pomocą rady można było poważnie wpływać na losy kraju. Za czasów młodości królowej Krystyny rada stała się instytucją sprawującą rzeczywiste rządy w państwie44.
42 Zwolennikiem tej idei był m.in. Axel Oxenstierna, dla którego rada była nadzorcą, czyli tzw. eforem, który to termin miał znaczenie prawno-państwowe.
43 Drots sprawował nadzór nad całym prawodawstwem krajowym; używając współczesnych terminów, można powiedzieć, że drots to nasz dzisiejszy minister sprawiedliwości; natomiast marszałek stał na czele rady wojskowej i sprawował pieczę nad siłami zbrojnymi; był więc odpowiednikiem naszego ministra obrony narodowej.
44 W latach 1650-1651 politykę zagraniczną Szwecji cechowało dążenie do załagodzenia sporów z sąsiadami. Było to zasługą radcy Johana Adlera Saviusa.
212
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
Chociaż sama rada miała już tak dawną tradycje, to ci, którzy w niej zasiadali, byli ludźmi stosunkowo młodymi. To właśnie w tym okresie dokonała się zmiana pokoleniowa wśród członków rady. Dawni, którzy stali na czele państwa w czasie wojny trzydziestoletniej, zaczęli powoli odchodzić. Najwybitniejszą postacią spośród tych, którzy zmarli, był niewątpliwie Axel Oxenstierna. Był on również najsłynniejszym przedstawicielem swego pokolenia, osobą, która mogła zaimponować każdemu - prawdziwym mężem stanu w epoce tak pełnej tanich kopii wielkich pierwowzorów i samowystarczalnych ideologów. W czasie jednego z posiedzeń rady, na którym obecny był również nowo wybrany król, kanclerz, który miał już wtedy 71 lat, poczuł się nagle źle i zmarł 28 sierpnia 1654 roku. Ciemny krąg wokół słońca, który w dniu jego pogrzebu ukazał się mieszkańcom Szwecji, niektórym z nich dał wiele do myślenia.
Nowa rada, która zebrała się owego grudniowego dnia w zimnej komnacie w baszcie, składała się ze stosunkowo młodych osób. Nowo wybrany kanclerz, liczący dopiero 30 lat Erik Oxenstierna, był przebiegły, milczący, grzeczny, i, tak jak ojciec pracowity, kompetentny, pozbawiony samolubnych zachowań i chłodno kalkulujący, ale w przeciwieństwie do ojca obdarzony mniejszym temperamentem. Na portrecie widzimy młodego mężczyznę o dużym nosie, małej brodzie, opadających w dół wąsach i wysuniętych jak do pocałunku ustach. Obok siedział Magnus De la Gardie, liczący 32 lata, były faworyt Krystyny, który jednakże popadł w niełaskę; teraz udało mu się wrócić do koryta i objąć urząd podskarbiego. Magnus był inteligentny, ełokwentny, kulturalny, a jego policzki przypominały dwa marcepany; z drugiej strony, znano go jako człowieka chwiejnego i słabego. Za stołem zasiadał też inny członek rady, o którym mówiono, że stanowi zupełne przeciwieństwo Magnusa - Gustaf Bonde, 34 lata, powściągliwy zarówno ze
Ale już rok 1652 przyniósł zaostrzenie tejże polityki w stosunku do Rzeczpospolitej, wywołane m.in. wieściami o zniesieniu wojsk koronnych pod Batohem i działalnością zbiegłego do Szwecji podkanclerzego, zdrajcy - Hieronima Radziejowskiego (przyp. red.).
213

Niezwyciężony
względu na sposób ubierania się, jak i na swą bezceremonialność i sposób myślenia. Bonde był mądry, zdolny i spokojny, lecz właściwie powolny. Obok niego w radzie zasiadał jego o rok młodszy brat Christer ostrożny, trochę bez wyobraźni, ale równie uczciwy, co pracowity. Dalej Herman Fleming, 35 lat, kompetentny, energiczny, oszczędny w mówieniu i szorstki na swój sposób. Jedyną starszą osobą w tym towarzystwie był drots Per Brahe (młodszy), o którym można by powiedzieć, że był najbardziej arystokratycznym arystokratą spośród wszystkich zebranych: mocno zbudowany, obowiązkowy, dumny i skrajnie konserwatywny (ta ostatnia cecha prowadziła go czasem do wyrażania skrajnych poglądów, a działo się tak za każdym razem, kiedy Brahe wyczuwał niewielkie choćby zagrożenie dla szlacheckich przywilejów i prywatnej własności ziemi, a tej posiadał wprost niewiarygodną ilość).
Była to więc młoda rada. I nowa. Choć z drugiej strony, można by powiedzieć coś odwrotnego: oto drzewo zrzuciło swe uschłe liście, a gałęzie puściły nowe pęki. Pień został ten sam. Nowi członkowie rady mieli bowiem ojców, wujów czy braci, którzy już wcześniej tam zasiadali, więc ich nazwiska pokrywały się z nazwiskami dawnych członków, którzy weszli do niej przed dziesięciu, dwudziestu lub trzydziestu laty. Wielu z nich było ze sobą spokrewnionych więzami rodzinnymi lub poprzez związki małżeńskie. Spośród 47 członków rady, którzy weszli do niej między 1602 a 1632 rokiem, więzami pokrewieństwa związanych było nie mniej niż 34 arystokratów. O kilku rodach magnackich dałoby się powiedzieć, że wykupiły sobie stały abonament na fotele stojące w pokoju obrad. Znamy te nazwiska: Oxenstierna, Bonde, Brahe, De la Gardie, Bielke, Baner, Horn i Stenbock. Wokół tych stałych planet krążyły satelity, a od czasu do czasu do tego wąskiego grona wdzierał się jakiś ambitny karierowicz. Fakt pozostaje jednak faktem: władza w tej niezwykle ważnej dla państwa szwedzkiego instytucji znajdowała się w rękach niewielkiej liczby magnackich rodów.
To one stały za większością decyzji, które sterowały szwedzką polityką ekspansji. I to te same rody bogaciły się na tym najbardziej, obejmując wysokie urzędy czy przejmując kolejne lenna w podbitych prowincjach. Owe 22 rodziny, które zagarnęły najwię-
214
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
cej, siedziały na dobrach, których wartość równała się jednej piątej przychodów wpływających do kasy państwa. Sama rodzina kanclerza Oxenstierny posiadała jedną ósmą posiadłości ziemskich w Inflantach. Dla nich wszystkich wojna i nieszczęścia, jakie z sobą niosła, były zyskownym interesem.
W tej kwestii Szwecja niewiele różniła się od Rzeczpospolitej: mała grupa trzymająca władzę posiadała większość bogactw.
Istniały też jednak inne różnice. Bardzo duże. I bardzo ważne. Bo chociaż szwedzka rada zdominowana była przez kilka osób, to mimo wszystko jej członkowie nie jawili się jako jedna szczęśliwa rodzina. Zarówno za czasów Gustawa Adolfa, jak i królowej Krystyny w radzie często dochodziło do sporów. Między poszczególnymi frakcjami trwały nieprzerwane, gorące dyskusje i tajne rozgrywki (nawet kwestie związane z prowadzeniem wojen rodziły konflikty w tym szacownym gronie). Mimo to rada funkcjonowała zadziwiająco sprawnie. Różniła się w tym względzie zdecydowanie od podzielonej we wszystkich sprawach szlachty polsko--litewskiej, zwłaszcza w odniesieniu do arystokratów. Rzadko udawało się im osiągnąć zgodę w jakiejś sprawie, chyba, że chodziło o budzące ich wstręt wzmocnienie władzy centralnej.
W pewnym sensie to właśnie stosunek do państwa może być dla nas punktem odniesienia. Polska szlachta nie chciała ani nie umiała dostrzec nic pozytywnego w istnieniu silnego państwa, podczas gdy ich szwedzcy bracia osiągnęli historyczny kompromis z władzą królewską i państwową. Co najważniejsze - kompromis ten funkcjonował naprawdę dobrze. Stworzyło to dla króla odpowiednie warunki, umożliwiające mu zbudowanie silnego, scentralizowanego państwa. Polityka ekspansji nigdy nie byłaby możliwa, gdyby nie udało się stworzyć dla niej równowagi w postaci sprawnej organizacji (której wcześniej brakowało), mobilizacji sił (co było trudne ze względu na małą liczbę mieszkańców) i pomysłowością (czego też dawniej nie stawało).
Odpowiednik szwedzkiej rady państwa - rada królewska Rzeczpospolitej, która składała się z najwyższych urzędników sprawujących władzę w Polsce i na Litwie, świadczyła o tym wyraźnie. Wysokie urzędy miały bowiem przede wszystkim charakter prestiżowy. Piastowano je w taki sposób, jakby stanowiły własność
215
Niezwyciężony
prywatną, którą zachowuje się tak długo, jak długo jest przydatna, lub też wyrzuca, kiedy nie jest już do niczego potrzebna. Dlatego też podział kompetencji był płynny, a poczucie odpowiedzialności słabe. Nawet osoby piastujące najwyższe godności traciły mnóstwo czasu na kłótliwe debaty poświęcone nieistotnym drobiazgom, zapadając często w szlachetną apatię, obawiając się, że ich honor może zostać w jakiś sposób nadwerężony, (jako przykład można podać kolejnego z Radziwiłłów - Albrychta45, który w tamtym okresie pełnił funkcję wielkiego kanclerza litewskiego; dowodzi to po raz kolejny, jak ogromne wpływy w całym państwie posiadali Radziwiłłowie. Albrycht zamierzał uczestniczyć w negocjacjach polsko-szwedzkich w Sztumskiej Wsi w 1635 roku, z jednego tylko powodu: obawiał się mianowicie, że jeśli nie zjawi się tam osobiście, to tym samym uwłaczać to będzie jego godności46. Oczywiście, Jan Kazimierz powinien był skorzystać ze swego prawa do mianowania urzędników na poszczególne stanowiska, aby zbudować sprawną administrację państwową; tymczasem prawo to wykorzystywał jako narzędzie do wynagradzania, wspierania i schlebiania swoim przyjaciołom, klientom i sprzymierzeńcom, co w dłuższej perspektywie groziło królowi tym, że z władcy o najwyższym autorytecie stanie się w przyszłości przywódcą jednej z frakcji.
Wśród arystokratów wchodzących w skład szwedzkiej rady rzadko dostrzec można było podobną bezmyślność, nigdy też nie dochodziło tam do ideologicznego pata. W zadziwiająco krótkim czasie przeważająca część szwedzkiej szlachty stała się lojalnymi sługami państwa, akceptując tym samym pojawienie się nowej struktury, jaką była biurokracja z jej zasadami działania, władczym
45 Albrycht Stanisław Radziwiłł herbu Trąby (1593-1656), kanclerz litewski, historyk, ordynat ołycki autor Memoriale rerum gestarum in Polonia ("Pamiętniki o dziejach w Polsce", wyd. Warszawa 1980) znakomitego źródła poznawczego dla lat 1632-1656 (przyp. red.).
46 Natomiast dwa lata później wycofał się z ważnych negocjacji prowadzonych z Rosjanami, chociaż to właśnie zajmowanie się sprawami rosyjskimi leżało w zakresie jego obowiązków; udał się potem na miesięczny odpoczynek na teren jednej ze swych posiadłości.
216
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
stylem rządzenia i efektywnym sposobem pracy. Prawdopodobnie ze względu na swą małą liczebność (szlachta szwedzka stanowiła nie więcej niż pół procent społeczeństwa, podczas gdy w Polsce aż dziesięć procent) sfery rządzące w Szwecji wyczulone były na głos niższych klas. Kiedy tylko nastroje niezadowolenia, narastające wśród ludu, zaczęły przybierać niebezpieczne rozmiary, klasy rządzące wycofywały się na z góry upatrzone pozycje, aby zawrzeć konkretny kompromis. I chociaż to właśnie magnaci zasiadający w radzie stali zawsze w pierwszym rzędzie, jeśli trafiała się okazja poszerzenia swych posiadłości, to nigdy też nie cofali się przed poświęceniem, jeśli tylko zachodziła taka potrzeba.
Arystokratów zasiadających w "nowej - starej" radzie napełniało więc poczucie ważności i wielkiej misji, jaką przyszło im pełnić. Ponieważ zaś większość z nich była jeszcze w młodym wieku, a na zajmowanych stanowiskach zasiadali od niedawna, nie zdążyli jeszcze okopać się w obronie dawnych idee fix. W radzie panował nastrój szczerości, debaty miały ambitny charakter, a w przeciwieństwie do tej, która rządziła za czasów Krystyny, w obecnej nie wykrystalizowały się jeszcze frakcje, nie dochodziło też do kłótni i swarów. Niektórzy członkowie rady objawiali pewną podejrzliwość, żeby nie powiedzieć krytykę, wobec polityki wewnętrznej prowadzonej przez Karola Gustawa. Jednak taka postawa znajdowała się w cieniu postawy silnej lojalności wobec monarchy. Jej źródłem było coś, co wiełe razy wcześniej powodowało, iż w pewnych sytuacjach dominowało poczucie powagi i opanowania: zagrożenie zewnętrzne. Prawdziwe lub urojone. Albo może była to jakaś sytuacja, stan czy zdarzenie, które mogły stanowić zagrożenie albo przynajmniej nosić jego znamiona.
Członkowie rady mieli do przedyskutowania propozycję złożoną im przez Karola Gustawa. Składała się ona z grubsza rzecz biorąc z trzech prostych pytań. Mówiąc wprost, była to kwestia życia lub śmierci. Albo jeszcze innymi słowy: kwestia pokoju lub wojny.
Od dnia koronacji upłynęło dopiero pół roku, ale w tym okresie zdarzyło się zadziwiająco wiele spraw. Król rozpoczął swe rządy od ożywionej działalności. Można bez wątpienia powiedzieć, że cała dawna frustracja i żądza sławy, które przez lata, a nawet dziesiątki lat były przez niego tłumione, wystrzeliły teraz do góry jak sprężyna.
217
I
Niezwyciężony
Król zabrał się do robienia porządków po rządach Krystyny. Najważniejszym problemem był oczywiście stan finansów państwa. Silna krytyka kierowana w stronę byłej królowej była w pełni uzasadniona, toteż w ciągu ostatnich kilku lat swoich rządów Krystyna ograniczyła darowizny na rzecz arystokracji. Mleko się już jednak rozlało. Wstępne szacunki wskazywały na deficyt w przyszłorocznym budżecie państwa w wysokości ponad jednego miliona talarów w srebrnej monecie, co oznaczało, że w budżecie zabraknie środków na pokrycie prawie jednej trzeciej wydatków państwa. Stan taki trwał od dawna. Urzędnicy państwowi nierzadko z utęsknieniem czekali na swe zaległe pobory. Doszło do tego, że pisarze zatrudnieni w sądzie apelacyjnym (Svea Hovratt) musieli utrzymywać się z żebraniny, żołnierze z gwardii królewskiej dezerterowali całymi grupami, ponieważ nie wypłacano im żołdu od pół roku, a marynarze stacjonujący na Skeppsholmen dostawali tak liche wyżywienie, że w końcu zagrozili buntem. Kryzys ekonomiczny dotknął również dwór królewski: urzędnicy dworscy chodzili w podartych ubraniach, a na dodatek opowiadano, że w pałacu brakowało nawet czasami drewna na opał. A kiedy sytuacja stała się krytyczna, gromady urzędników państwowych, którym nie wypłacano pensji, coraz liczniejsze, a co za tym idzie, coraz groźniejsze, członkowie rady zmuszeni byli wyciągnąć własne sakiewki, aby z własnych środków popłacić niektóre rachunki. Doszło do tego, że rząd zdecydował pewnego razu o konfiskacie skromnych datków ze skarbonek dla biednych, aby tylko zdobyć jakiekolwiek środki, co świadczyć już może o całkowitej desperacji.
Już w chwili przejmowania władzy Karol Gustaw nastawiony był krytycznie, żeby nie powiedzieć złośliwie, do bałaganu panującego w finansach państwa. Jego oburzenie z tego powodu wydaje się mieć posmak moralny, ale tak naprawdę chodziło o stronę praktyczną. Król chciał zdziałać więcej niż Krystyna i osiągnąć to w inny sposób, więc bez wsparcia finansowego jego władza miałaby charakter tylko symboliczny, a niezaspokojone ambicje wywoływałyby w nim nieustającą frustrację. Postanowił więc zagłębić się w stosie rachunków z energią, wyobraźnią i czerwonym ołówkiem w ręku. Skromne warunki, w jakich w okresie swej młodości wychowywał się monarcha z powodu skąpstwa swego ojca, sprawiły, że
218
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
z łatwością przyszło mu zrezygnować z pewnych wydatków. Pełen życia i rezydentów dwór królewski, który za czasów Krystyny rozrósł się znacznie, poszedł pod topór jako pierwszy, i to bez żadnych sentymentów. Sami muzycy włoscy, niemieccy i francuscy, których królowa zatrudniała na swym dworze, kosztowali ją co roku 25 tysięcy riksdali. Król oddalił ich więc bez skrupułów, tak jak oddalił większą część urzędników dworskich, komorników, dworek, lokajów, służących, pokojówek i wiele innych osób. W jednej chwili na dworze w Sztokholmie zrobiło się cicho i pusto. Bale dworskie, uczty, zawody sportowe i fajerwerki organizowano jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu stały się prawdziwą rzadkością. Kwitnące niegdyś życie teatralne zaczęło stopniowo zanikać, aż w końcu ustało zupełnie.
Był to jednak dopiero początek. Karol Gustaw wstrzymał wypłaty i zajął się studiowaniem poszczególnych pozycji, a jednocześnie z wielką pomysłowością zabrał się do wymyślania nowych, wyższych albo bardziej efektywnych, podatków. Niezależnie jednak od tego, czy szlachtę udało się skłonić do płacenia podatku od bydła, czy podwyższono cła na eksport miedzi albo czy dokładniej kontrolowano dziesięcinę płaconą na rzecz duchowieństwa, to i tak nie mogło to wszystko starczyć na dłuższą metę (zważywszy zwłaszcza na to, iż sam król snuł swoje tajemne i kosztowne plany). Deficyt był tak wysoki, że sytuację dałoby się uratować tylko przy pomocy jakichś środków specjalnych. Ze względu na swe usposobienie i doświadczenie, Karol Gustaw miał skłonność do działań radykalnych, więc szybko znalazł właściwe rozwiązanie. Można je opisać jednym krótkim słowem: redukcja. Było to pojęcie, które krążyło już od lat po wszystkich najważniejszych urzędach, doprowadzając do kłótni i oskarżeń zwolenników i przeciwników tej propozycji.
Idea była prosta: dlaczego nie spróbować naprawy finansów państwa poprzez odzyskanie wszystkich posiadłości, jakie kiedykolwiek podarowano szlachcie (po okresie szczodrego rozdawnictwa prowadzonego przez Krystynę aż dwie trzecie ziemi w Szwecji i Finlandii znajdowało się w rękach szlachty, a ponieważ zwolniona ona była od płacenia podatków, oznaczało to, że podstawa służąca do ściągania podatków uległa również skurczeniu,
219
Niezwyciężony
i to drastycznie). Pomysł na redukcję powstał zasadniczo w głowach przedstawicieli innych stanów (tzw. ofralse41), którzy w odpowiedzi na kolejne propozycje płacenia nowych albo wyższych podatków na rzecz państwa zaczęli odpowiadać w identyczny sposób: najpierw redukcja, a potem podatki. Szlachta zgodnie z przyzwyczajeniem i z wielkim oburzeniem odrzucała te plany jako zamach na jej przywileje itd.
To, że Karol Gustaw w przeciwieństwie do Krystyny naprawdę rozważał wprowadzenie redukcji, wiadome było wszystkim, jeszcze zanim został królem. Nie wstąpił więc na tron nieprzygotowany w tej kwestii, tylko ze świadomością słabości państwa z jednej strony i jego możliwościami w polityce zagranicznej z drugiej. Przez długie lata wgłębiał się w te zagadnienia wraz ze swymi zwolennikami, wśród których nie brakowało i takich, którzy opowiadali się za zwrotem ziemi przez szlachtę. Była to niezwykle delikatna kwestia, nie tylko dlatego, iż groziło to rozbudzeniem dawnej wrogości między rodziną palatyna i arystokracją, która najwięcej mogła stracić na przeprowadzeniu redukcji dóbr. Wobec tego Karol Gustaw zabrał się do sprawy w białych rękawiczkach.
Tak naprawdę to pierwszy krok zrobiła tutaj Krystyna, i to wbrew swej woli. Środków na własne utrzymanie potrzebowała także po abdykacji. Sama była dość chwiejna i niezdecydowana, ale Karol Gustaw z pewną dyskrecją zapewnił jej te środki, dokonując niewielkich redukcji dóbr położonych w Niemczech i w prowincjach nadbałtyckich. Tym samym stworzony został precedens. Wielu arystokratów zrozumiało, jakie to miało znaczenie, dlatego też starali się decyzję tę traktować w kategoriach wyjątku. W związku z objęciem rządów przez Karola Gustawa, magnaci próbowali związać mu ręce słowami przysięgi, którą miał złożyć. W tamtych czasach stało się tradycją, że nowo mianowany monar-
47 Ofrdlse - kategoria obejmująca wszystkie te osoby, które nie należały do stanu szlacheckiego i zobowiązane były do płacenia podatków.
Frdlse - Pojęcie "fralse" (frdlsa po szwedzku to m.in. "zwalniać", "uwalniać") zaczęło być z czasem używane jako zamiennik słowa adeln - szlachta; obejmowało ono tę grupę osób, które przynależały do najwyższego stanu i zwolnione były od obowiązku płacenia podatku (przyp. tłum.).
220
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
cha składał przysięgę, która określała granice jego władzy i ograniczała jego suwerenność.
Gdyby ktoś przestudiował przysięgę złożoną przez palatyna w dniu koronacji, nie znalazłby niczego, co różniło ją od tych składanych przez jego poprzedników. Przynajmniej w sensie ogólnym. Jednak tuż przed jej złożeniem monarcha dokonał w tekście kilku drobnych, choć znaczących zmian. Tam, gdzie Gustaw Adolf zobowiązał się do niewypowiadania wojny, zawierania pokoju albo wchodzenia w alianse bez zgody rady i riksdagu, Karol Gustaw obiecał jedynie, że będzie bronił pokoju w miarę swych możliwości, i że nie rozpocznie wojny bez zgody rady i parlamentu. Obietnica dana przez Gustawa Adolfa, że nie będzie się starał zmienić prawa bez zgody rady i riksdagu, zastąpiona została niejasnym tekstem, w którym Karol Gustaw obiecywał jedynie, że będzie "działał konsultując się ze swą radą i za wiedzą stanów, jak również za ich akceptacją", gdyby okazało się, że "w państwie trzeba dokonać zmian dla jego dobra, bezpieczeństwa, dobrobytu i zgodnie z jego potrzebami"48. Z jednej więc strony treść przysięgi nie zezwalała nowemu władcy na postępowanie według własnego widzimisię, ale z drugiej zapewniała mu więcej swobody niż jego poprzednikom. Pojęcie "państwa" było przeciwieństwem Rzeczpospolitej, z którą kręgi rządzące tak chętnie się utożsamiały. W Szwecji rodziło się coś, co uznać można było za przykład zwiewnej abstrakcji, gdzie to, co "dobre", określał sam król, który również to tworzył i chronił. W ciągu kilku nadchodzących lat Karol Gustaw miał wycisnąć z istniejących przepisów tyle, ile się tylko dało. Tym bardziej, że nie istniały żadne paragrafy, nie zezwalające mu na przeprowadzenie takiej redukcji. Po cichu król zaczął więc pracować nad swoim nowym pomysłem.
Innym spadkiem, jaki Karol Gustaw otrzymał po okresie rządów Krystyny, a do którego nowy władca zabrał się z zapałem, była wojna, a właściwie wojenka, jaka toczyła się między Szwecją a miastem Bremą. Wyglądała jak prawdziwa wojna w skali 1:50-
48 Jak potem wykazał w swej pracy Stellan Dahlgren, sformułowanie to odnosiło się do planów związanych z redukcją.
221
Niezwyciężony
większa część "operacji wojennych" rozgrywała się na terytorium nie większym niż dwadzieścia na piętnaście kilometrów. W konflikcie tym chodziło przede wszystkim o placówkę celną w Burgu, położoną na północny zachód od miasta. Wszystko zaczęło się od tego, że Szwedzi w kwietniu 1654 roku zajęli ją siłą, posługując się wątpliwymi argumentami. Bremeńczycy odpowiedzieli werbunkiem żołnierzy, a w połowie czerwca wysłali przeciwko Burgowi 500 ludzi, przypuścili szturm na jeden z narożnych bastionów, zabili kilku obrońców - w tym dowódcę szańca, pułkownika Forbusa - po czym zmusili pozostałych do kapitulacji po trwającej cztery godziny walce49.
Szwedzkim gubernatorem tamtejszego regionu był Hans Christoffer von Kónigsmarck50, który będąc w czasie wojny trzydziestoletniej generałem kawalerii, dał się poznać jako człowiek zdolny, bezwzględny, nieustraszony i zadufany w sobie. Posiłki, które nadeszły ze Szwecji, umożliwiły mu przejście do kontrataku już pod koniec sierpnia. Wierny własnej taktyce, zarządził nagły przemarsz przez piaszczyste tereny rozciągające się na północny wschód od Bremy, zaskoczył wojsko bremeńskie i zmusił je do ucieczki, po czym wykorzystał porzucone działa pozostawione na wzgórzu do ostrzału małej twierdzy, która też szybko poddała się.
Wojna ta stanowiła przykład niepotrzebnej głupoty. Jej tło było niejasne, przebieg zagmatwany, a sukces niewielki. Być może czynimy krzywdę Krystynie, twierdząc, że to ona pozostawiła wojnę bremeńską w spadku palatynowi. Bo i ona odziedziczyła ją. Wśród klauzul zawartych w pokoju westfalskim znajdowała się taka, która przyznała Szwecji arcybiskupstwo Bremy, a klejnotem w koronie stało się oczywiście samo miasto Brema, bogate i kuszące swym położeniem nad Wezerą, będącą ważnym szlakiem komunikacyjnym. Szwedów i Bremeńczyków dzieliła jednak bariera ma-
49 Po tym zwycięstwie pewni siebie i zadowoleni z odniesionej Wiktorii ostrzelali i zajęli kolejną twierdzę, a potem obłożyli kontrybucją miasto Verden.
50 Hrabia Christoph von Kónigsmarck (1600-1663). Pochodził z Brandenburgii. W czasie wojny trzydziestoletniej rozpoczynał służbę jako rotmistrz. Ale już w 1635 r. miał swój pułk w służbie szwedzkiej. Uczestnik wielu bitew. Dzielny i śmiały dowódca. Od 1655 r. marszałek polny w armii szwedzkiej (przyp. red.).
222
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
jąca swe źródło jeszcze w czasach rozpadu systemu feudalnego. Brema już od dawna próbowała się uwolnić od swego dawnego pana lennego - arcybiskupa. Władze miasta twierdziły, i to nie bez racji, że tak jak inne duże miasta handlowe - Brema jest miastem wolnym, poddanym jedynie rządom cesarza. Arcybiskup dążył do odzyskania swej dawnej władzy, ale bezskutecznie. Kiedy więc w 1648 roku Szwedzi zajęli miasto, razem z nim przejęli także konflikt z arcybiskupem.
W tym miejscu powinniśmy przyjrzeć się bliżej, jak wyglądało zawładnięcie miastem przez Szwedów. Słowo to nasuwa nam na myśl takie pojęcia jak "okupacja" czy "wynarodowienie". Z kolei konflikt zbrojny, do którego doszło w 1654 roku, wyglądał w tym kontekście jak bohaterska wojna wyzwoleńcza, jeśli nie w formie, to przynajmniej ze względu na cel, jaki jej przyświecał. Takie przypuszczenie jest jednak błędne. Brema to nie Ingria, kawałek podbitej ziemi leżącej gdzieś na peryferiach Europy, wyludnionej, bezpańskiej i pozbawionej praw. Brema była gęsto zaludnionym miastem, prawie że aglomeracją, posiadającym wielowiekowe tradycje, organy administracyjne i prawodawstwo, które przewyższało szwedzkie pod względem efektywności i wieku. Nie był to kraj ulepiony z miękkiej gliny, na której Szwedzi mieli tylko odcisnąć swą pieczęć. I sami wiedzieli o tym najlepiej.
Bo nawet gdyby mieli takie plany, to nie udałoby się ich uskutecznić. No, chyba że doszłoby do nowej, wielkiej wojny. Bo tak jak w przypadku innych terytoriów zajętych przez Szwedów, otrzymali oni Bremę nie jako obszar wcielony w granice państwa szwedzkiego, tylko jak lenno od cesarza. Pomorze, Wismar, Verden i Brema nadal więc pozostawały w składzie cesarstwa niemieckiego, wraz ze wszystkim, co wiązało się z takim statusem, to znaczy obowiązkami, możliwościami i prawami. Nadal rządziły się niemieckimi prawami, tradycjami i przywilejami, a władzę administracyjną sprawowali w języku niemieckim ci sami niemieccy urzędnicy co poprzednio51. Tak więc w posiadłościach niemieckich nie miał miejsca proces nawracania na szwedzkość, chodziło być
51 Jak silne było przywiązanie do cesarstwa niemieckiego, niech świadczy przykład ze szwedzkiego Przymorza: kiedy zabroniono studentom starszych lat
223
Niezwyciężony
może bardziej o pewną niewielką zmianę sposobu zarządzania - niewielką co do treści i słabą ze względu na rezultaty52. Jeszcze mniej tego, co szwedzkie, dało się zauważyć w takich dziedzinach jak zwyczaje, tradycje i język. Poddani zamieszkujący prowincje pozostające pod rządami Szwecji rządzili się sami, tworzyli własne prawa i zbierali własne podatki, nie zwracając zbyt wiele uwagi na odległą Szwecję. Nawet spory toczyły się po staremu. Kiedy więc po 1648 roku Bremeńczycy spierali się z Krystyną, to robili to dokładnie w ten sam sposób, jak dawniej wykłócali się z arcybiskupem Bremy.
Losy tego konfliktu są tak zagmatwane i nudne, że mogą zainteresować wyłącznie te osoby, które cechuje bystrość umysłu i po-nadnaturalne zainteresowanie historią dyplomacji XVII wieku53. W Sztokholmie śledzono postępujący konflikt z uczuciem dużego niesmaku, ponieważ odbijał się on w sposób negatywny na reputacji Szwecji w Niemczech. Większość obserwatorów skłaniała się ku temu, aby rozwiązać go w sposób pokojowy, na drodze negocjacji; zaangażowano do tego całe tabuny dyplomatów i prawników, którzy mieli za zadanie wyszukiwać i cyzelować argumenty, aby zdobywać dla nich jak najwięcej zwolenników. Osiągnięto nawet pewien postęp. I być może udałoby się w końcu zakończyć ten
urządzania zbyt drastycznych otrzęsin ich młodszym kolegom, ci zwrócili się ze skargą na tę decyzję nie do królowej Krystyny, tylko do cesarza.
52 W Bremen-Verden wprowadzono w 1652 r. nowy, bardziej efektywny system zarządzania wzorowany na szwedzkim systemie kolegialnym, jednak stanowiska obsadzali lokalni urzędnicy; na Pomorzu zanotowano jeden wyjątek: sprawy finansowe przejęli szwedzkojęzyczni specjaliści, którzy swe wykształcenie w tym zakresie zdobyli w Szwecji.
53 Odnosi się to między innymi do rozwlekłych, prowadzonych w duchu scholastyki sporów, koncentrujących się wokół pewnego dokumentu, tzw. "dyplomu Linzdiego", który władze miasta otrzymały w 1645 r. od jednego z cesarskich ministrów; według plotek stało się tak dzięki łapówce w wysokości 100 tys. florenów; dokument ten - na wszelki wypadek - datowany został o pół roku wcześniej, niż powstał. Szwedzi próbowali wyjaśnić tajemnicę dokumentu za pomocą ekspertyzy, która starała się wykazać, że decydujące znaczenie miał status prawny miasta na początku negocjacji, a nie na ich zakończenie. I tak dalej.
224
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
spór w sposób, w jaki rozwiązywano wiele podobnych w tamtej epoce: albo zostawiano je nierozstrzygnięte pod stosem opinii i ekspertyz, albo też czekano, aż czas, cierpienie i bieg rzeczy zmuszą każdą ze stron do złagodzenia swej postawy.
Tak się jednak nie stało. Powodem była przede wszystkim Krystyna, która jako jedyna opowiadała się za jeszcze bardziej zdecydowanymi metodami działania. Przywiązanie władz miasta do samostanowienia przejawiało się między innymi niechęcią do składania hołdu Krystynie. Królowa uznała to za osobistą obrazę i zaczęła zajmować się konfliktem z jeszcze większą uwagą i gorliwością; chciała mianowicie przed ustąpieniem z tronu doczekać chwili, kiedy niepokorne miasto ukorzy się przed nią. To właśnie ona, zniecierpliwiona postępem rozmów, wydała rozkaz zajęcia Burgu, co stało się główną przyczyną wybuchu wojny. Zdarzenie to wywołało ogólny niepokój w Niemczech - obawiano się, że to być może początek nowej, wielkiej wojny54. Krystyna podjęła tę decyzję na własną odpowiedzialność, nie słuchając ani nie informując swej rady.
Kiedy Karol Gustaw z bliska przyjrzał się wszystkim kwestiom związanym z wojną (a potrafił odnieść się do tego bardzo konkretnie), zrozumiał, że jest ona dla kraju niepotrzebnym obciążeniem i że niewiele można na niej zyskać, a sporo stracić (jak wiemy, miał poważniejsze plany, o wiele poważniejsze). Dlatego też po wstąpieniu na tron starał się jak najszybciej zakończyć trwający konflikt. Kónigsmarck otrzymał posiłki i to dzięki nim udało mu się pokonać Bremeńczyków w otwartej bitwie, a potem odzyskać Burg. Ledwo jednak do tego doszło, a szwedzki honor został uratowany, zarządzono zawieszenie broni. Kónigsmarck, któremu nie za bardzo ufano, otrzymał wyraźny rozkaz, aby nie prowokować kolejnego konfliktu z Bremą, a chcąc okazać dobrą wolę, król wydał rozkaz, aby zwrócić miastu kilka zajętych wcześniej statków
54 Ogłoszono mobilizację, a nawet wystawiono gotowe do walki oddziały w Brandenburgii, Miinster i Neuburgu, a przy zachodniej granicy Bremy pojawili się holenderscy oficerowie, którzy prawdopodobnie mieli dokonać rekonesansu ewentualnych tras przemarszu wojsk.
225
Niezwyciężony
handlowych. Brema od dawna liczyła na pomoc zewnętrzną, zwłaszcza ze strony Holandii - znowu ci denerwujący Holendrzy! - ale dzięki zręcznie i sprytnie prowadzonej akcji dyplomatycznej, Szwedom udało się zniweczyć te nadzieje. Poza tym, zmieniły się nastroje panujące w mieście w sposób znany ogólnie od dawna. Szerokie kręgi społeczne, które jeszcze nie tak dawno - mówiąc z dużym uproszczeniem - pozytywnie reagowały na wydarzenia i wspierały całą awanturę, zagrzewając do walki jej bezpośrednich uczestników, teraz nagle uznały, że żąda się od nich zbyt wielkich poświęceń, a zyski z tego płynące są zbyt małe w stosunku do nakładów. Dlatego też z takim samym dużym zadowoleniem jak kiedyś wspierały wojnę, tak teraz z radością przyjęły podpisany rozejm. W taki oto sposób wojna przeszła w fazę układów. Z udziałem neutralnych pośredników udało się wynegocjować formalny pokój, tzw. "recesy ze Stade". Jednak rozstrzygnięcie głównej kwestii, a mianowicie tej, czy miasto miało podlegać bezpośrednio władzy cesarza, czy też króla szwedzkiego, odsunięte zostało na przyszłe czasy.
Równocześnie, to znaczy pod koniec listopada 1654 roku, kiedy szwedzka delegacja pokojowa przygotowywała się do przybycia do udekorowanej na tę okazję Bremy, aby przyjąć od pokonanych mieszkańców akt hołdu i poddania, Karol Gustaw załatwił jeszcze jedną ważną dla siebie sprawę: swój ożenek.
Jego cnotliwa i miła sercu narzeczona już we wrześniu przybyła do Szwecji w towarzystwie eskadry składającej się z czterech okrętów, a kiedy załoga statków rzuciła kotwice na wysokości Dalaró, sam Karol Gustaw przybył na pokład, aby po raz pierwszy spotkać się ze swą przyszłą żoną. Pierwotny plan przewidywał, że w Kalmarze odbędą się skromne uroczystości weselne, a to z powodu napiętych planów króla i braku pieniędzy. Na wesele zaproszono zdumiewająco niską liczbę krewnych króla. Jednak zaraza, która wybuchła w tamtym regionie, spowodowała, że uroczystości przeniesione zostały do stolicy. Już o godzinie piątej rano 24 października rozpoczęła się pierwsza faza ceremonii: na dziedzińcu zamku królewskiego w Sztokholmie zebrali się w swych karetach członkowie rady, a towarzyszyła im szlachta, która zjawiła się tam konno. Cały dzień wypełniły parady, a przerwy w nich przeznacza-
226
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
no na zmianę strojów. Działo się tak aż do punktu kulminacyjnego, który rozpoczął się o godzinie dziewiątej wieczorem. Młodą parę, która sztywno siedziała na weselnym łożu, związano węzłem małżeńskim. Akt ten dokonał się w sali tronowej. Potem aż do białego świtu bawiono się, tańczono i pito. Kiedy zaś na niebie wzeszło słońce, goście rozjechali się do domów, a ich "szaty pokrywała gruba warstwa konfetti, marcepanów i orzechów. W wielu głowach szumiały szlachetne trunki...".
Ktoś jednak zauważył, że ten sam srebrny brokat, którym ozdobiono baldachim nad małżeńskim łożem i narzutę, wykorzystano także do pokrycia dwóch krzeseł, używanych w czasie ceremonii zaślubin. Sprawiało to wrażenie, jakby dwór zaopatrzył się w zbyt dużą ilość tego materiału. Kiedy Krystyna, która w męskim ubiorze podróżowała właśnie po Europie pod przybranym nazwiskiem "hrabia Donha", mając dla niepoznaki ścięte na chłopięcy sposób włosy, dowiedziała się o uroczystości, zareagowała na tę wiadomość pogardliwym prychnięciem, mówiąc coś o "jakiejś ubogiej, żałosnej ceremonii".
Stan finansów państwa i samego króla przedstawiał się w tym okresie dość kiepsko, więc i tym razem pieniądze pozyskano na drodze pożyczek i kredytów. Generalnie jednak mamy tu do czynienia z dwoma zupełnie odmiennymi postawami i sytuacjami. Dla Krystyny zabawy i przepych były celem samym w sobie, dla Karola Gustawa stały się środkiem wiodącym do celu (to samo można też powiedzieć o ich stosunku do instytucji małżeństwa). Za czasów królowej luksus i zbytek stały się ważnym sposobem podtrzymania nowo zdobytej pozycji mocarstwa europejskiego. Karol Gustaw nastawił się natomiast na obronę tej pozycji w bardziej namacalny sposób. Dlatego też nie znalazł nawet czasu ani chęci na tradycyjną podróż poślubną.
Niespokojny wzrok króla już od dawna spoczywał na południowym wybrzeżu Morza Bałtyckiego. Jesienią 1654 roku zaczęły do niego docierać w dużej liczbie alarmujące raporty. Na początku września rozeszła się po Sztokholmie wieść o porażce Litwinów pod Szepielewiczami. Dnia 16 listopada dotarła do stolicy sensacyjna wiadomość o zajęciu Smoleńska przez Rosjan, a tydzień później do Szwecji wrócił z Polski specjalny wysłannik króla - Johan Meyer
227
Niezwyciężony
af Liliental, który złożył królowi wielce niepokojący raport: armia polska była o wiele słabsza, konflikty wewnętrzne bardzo skomplikowane, a ogólny stan pogrążonego w chaosie kraju gorszy, niż to sobie jeszcze do niedawna przedstawiano.
Na Litwie rozważano możliwość zerwania unii z Polską, a w Gdańsku i w innych polskich miastach położonych nad Bałtykiem pojawili się ludzie nawołujący do oddania się pod opiekę szwedzkiego króla. Po kraju krążyły pogłoski, iż królowa zaczęła pakować swoje meble i prywatne przedmioty, aby wysłać je dla bezpieczeństwa do południowej Francji. Czyżby Rzeczpospolitej groził rozpad? Już przez sam fakt pojawienia się na terenie Litwy oddziałów rosyjskich, sytuacja stała się poważna. Równie duże zaniepokojenie Karola Gustawa wywołała informacja pochodząca od szwedzkiego agenta rezydującego w Holandii, który donosił, że król polski zwrócił się do Holendrów o pomoc w postaci statków wojennych (znowu ci denerwujący Holendrzy!). Była to niebezpieczna informacja w kontekście marzeń Karola Gustawa i jego rady o dominium maris Baltici. A niewiele było w owych czasach rzeczy, które mogły zmusić szwedzkiego króla, jego ministrów i generałów do działania i reagowania. Jedną z nich z pewnością była myśl o nieprzyjacielskich flotach wojennych, które pewnego dnia mogły pojawić się na wodach strzegących szwedzkich posiadłości.
Sam Karol Gustaw podjął już decyzję o przystąpieniu do wojny na wschodzie. Kiedy objął władzę w kraju, członkowie rady świadomi byli planów swego nowego monarchy. Jak wcześniej wspomniałem, już w 1648 roku Karol Gustaw snuł plany napaści na Polskę, aby przekształcić obowiązujący nadal rozejm w trwały, ale bardziej korzystny dla Szwecji pokój. W ciągu dwóch ostatnich lat kilkakrotnie wracano do tej kwestii, chociaż polscy dyplomaci coraz ostrzej traktowali swych szwedzkich partnerów w rozmowach, a wojsko polskie ponosiło kolejne porażki w walkach z Kozakami. Karol Gustaw opowiadał się za wojną przynajmniej pół roku przed zebraniem się rady w grudniu 1654 roku.
Wszystko to, co kiedyś przeżył, a co teraz skumulowało się w nim, pchnęło go do takiej właśnie decyzji. Wśród czynników, które skłoniły króla do takiego postanowienia, zauważymy na przy-
228
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
kład niekończące się studia nad czasami antycznymi, którymi zajmował się jako chłopiec - obrazy pełne starożytnych bohaterów, dowódców i bitew stoczonych przez Aleksandra; widzimy chłopca z silnym poczuciem własnego ego, ale ze słabą wiarą w samego siebie; widzimy młodzieńca o nieposkromionym temperamencie i silnej woli działania; mężczyznę, który poznał swą prawdziwą wartość dopiero w chwili, kiedy wstąpił do wojska i który odniósł swe pierwsze prawdziwe sukcesy dopiero na polu walki; to one sprawiły, że stał się świadom swego talentu wojskowego, ale sukcesy te były według niego tak nieznaczne, że nadal odczuwał ich prawdziwy głód. Widzimy w końcu monarchę stojącego na czele państwa, które -jak się mogło zdawać - osiągnęło swój szczytowy sukces z chwilą urzeczywistnienia odwiecznego marzenia o dominium maris Baltici w Europie, gdzie chwała królewska liczyła się o wiele bardziej niż życie poddanych, w świecie, gdzie koligacje między dynastiami były obowiązkowe, zdobycze terytorialne stanowiły największe marzenie, a wojna była zwyczajnym prawdopodobieństwem.
Klamka zapadła już w marcu 1654 roku, a więc trzy miesiące przed wstąpieniem na tron i zaledwie tydzień po tym, jak Krystyna obwieściła swą decyzję o abdykacji. Fińskich knechtów, pochodzących między innymi z regionu Abo i Bjórne, zgrupowano najpierw w jednym miejscu, a potem wysłano statkami z Helsinek do Inflant. Poborowych szwedzkich, wywodzących się między innymi z Upplandu i Sódermanlandu, przygotowywano do transportu na Pomorze. Natychmiast po zaprzysiężeniu Karola Gustawa na króla Szwecji, wskazówki zegara zaczęły przesuwać się w przyspieszonym tempie. Wystawiano jedną kompanię za drugą i odkomen-derowywano je. Ostateczne ich "miejsca pobytu dopiero później zostaną ujawnione". Wszyscy dowódcy oddziałów i pododdziałów otrzymali rozkazy, aby natychmiast przystąpili do szkolenia swych podkomendnych; kaprali wraz z podległymi im kompaniami kierowano do kościołów, w których przechowywano ich znaki, i już wkrótce dźwięk dzwonów mieszał się z odgłosami dochodzącymi ze strzelnic, gdzie odbywały się ćwiczenia.
W sierpniu przeprowadzono mobilizację reszty oddziałów fińskich. W październiku do formacji złożonych z rodowitych
229
Niezwyciężony
Szwedów doszedł rozkaz, aby gotować się do wymarszu. Rozesłano też wici do szeregowych żołnierzy rozrzuconych po wsiach i miastach, aby zabrali wyposażenie i meldowali się w swych pułkach. Większość z nich nie miała świadomości toczącej się rozgrywki, toteż przybywali w przekonaniu, że cała mobilizacja odbywa się w kontekście wydarzeń związanych z wojną bremeńską albo zagrożeniem ze strony Rosji. Tylko wybrani orientowali się we wszystkim. Dla nich sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. W grudniu 1654 roku w pełnej gotowości bojowej znajdowało się już nie mniej niż 246 kompanii piechoty złożonych z rodowitych Szwedów i Finów. Spośród nich na Pomorze przerzucono już 58 kompanii, a 52 do Inflant. Tym samym, szwedzkie siły zbrojne mogły przystąpić do wojny.
Żeby jednak nabrała ona odpowiednich rozmiarów, Karol Gustaw potrzebował więcej wojsk, niż miał do dyspozycji w chwili obecnej. Oznaczało to konieczność ogłoszenia nowego poboru. Decyzję taką mógł jednak podjąć tylko parlament. Żeby zaś uzyskać zgodę riksdagu, król musiał sobie najpierw zapewnić poparcie rady. To właśnie dlatego skierował w grudniu pod obrady swych ministrów owe trzy proste pytania, prosząc, aby podjęto decyzję bez jego udziału i głosu w dyskusji. Król zrezygnował, co prawda, z udziału w posiedzenia rady, ale energicznie działał za kulisami, pociągając za odpowiednie sznurki. Pierwsze pytanie brzmiało: czy Szwecja winna się zbroić? Drugie: przeciwko komu? I trzecie: czy zbrojenia powinno się wykorzystać tylko do obrony kraju, czy też do wojny zaczepnej?
Trzy pytania pociągnęły za sobą cztery dni intensywnych i zagmatwanych dyskusji wśród członków rady. A jak w ogóle podejmuje się decyzje o tak wielkim ciężarze gatunkowym? No cóż, nierzadko odbywa się to trochę po omacku, na bazie niepewnych faktów. Izbę, w której trwały obrady, wypełniały argumenty obu stron, chwytano się nowych wątków, aby je zaraz porzucić, osoby zabierające głos używały z pozoru błahych argumentów, reprezentowały niepewny punkt widzenia, a raz przedyskutowane tematy, o których sądzono, że są już na liście spraw załatwionych, zaczynano rozpatrywać na nowo. Rada stopniowo wgryzała się w kolejne punkty dyskusji, aż w końcu, po czterech dniach obrad udało się
230
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
osiągnąć konsensus. Nie taki jednak, jakiego oczekiwała większość obserwatorów.
Zarówno sytuacja, jak i charakter dyskusji przywodziły na myśl te chwile, które przed 25 laty przeżywali inni członkowie rady i pozostali arystokraci, kiedy zastanawiano się, czy Szwecja powinna włączyć się w wojnę trzydziestoletnią. Istniała realna Groźba, w której zawarta była Okazja. Członkowie rady pełni byli troski i niepewności, z powątpiewaniem potrząsali głowami, zastanawiając się, jak rozpatrywać tę kwestię, ile to wszystko będzie kosztować, jakie przyniesie wymierne efekty i czym się skończy. W odniesieniu do niektórych punktów dyskusji zauważamy rysujące się podziały: jeśli nie w argumentacji, to w tonie wypowiedzi. Gdy dyskutowano wcześniej o wojnie w Niemczech, nadużywano takich argumentów jak sprawiedliwość, zasady chrześcijańskie itp. Członkowie rady starali się gorliwie powiązać sprawę bezpieczeństwa państwa szwedzkiego z moralnymi przykazaniami, próbując w ten sposób usprawiedliwić plany przystąpienia do wojny w oczach własnego społeczeństwa i całej Europy, ale i wobec siebie samych. W grudniu 1654 roku proporcje między argumentami o charakterze moralnym i chrześcijańskim a prawem do wojny były mniej wyraźne. Wyglądało to tak, jakby dwadzieścia lat nieustannej walki pozostawiło w umysłach ludzkich trwały, nieusuwalny ślad. Wojna nie była teraz już tak bardzo straszna, a pokój tak bardzo pożądany, chociaż szpada nadal wisiała na ścianie.
Wśród członków rady znajdowało się kilka osób, które apelowały o rozsądek i zastosowanie środków pokojowych. Jednak w odniesieniu do pierwszego pytania wszyscy byli zgodni. Decyzja zapadła dość szybko, już w czasie pierwszego dnia dyskusji. Tak, Szwecja powinna zacząć się zbroić. Była to jednocześnie decyzja jak najbardziej słuszna, jako że płomień wojny rozgorzał już przy granicach szwedzkich prowincji nadbałtyckich w Inflantach.
Następne pytanie, dotyczące tego, przeciwko komu Szwecja powinna się zwrócić, miało trudniejszy wymiar i zajęło członkom rady dwa dni. Dyskusja była ożywiona, używano argumentów pro et contra. Część członków rady optowała za opcją zachodnią, aby wystąpić zbrojnie przeciw odwiecznemu wrogowi Szwecji - Danii, a pośrednio także przeciwko innemu państwu, które
231
Niezwyciężony
stopniowo stawało się dla Szwecji podobnym co Dania "odwiecznym wrogiem" - Holandii. Co prawda, nie rościła ona sobie żadnych terytorialnych pretensji, ale za to odnosiła ogromne sukcesy w dziedzinie handlu. Wydaje się to z pozoru dziwne, ponieważ od tej strony nie groziło Szwecji żadne niebezpieczeństwo. Takie podejście do pojęcia "zagrożenia" pokazuje, że ludziom żyjącym w mrocznym świecie polityki z łatwością przychodziło myśleć o wojnie - o swojej wojnie.
Tak więc wszystko, co wiązało się z pytaniem numer dwa, rozstrzygnięte zostało w czasie trzeciego dnia posiedzenia rady, tj. 11 grudnia: zbrojenie się Szwecji uzasadniono niebezpieczeństwem grożącym od wschodu.
W obu wymienionych kwestiach panowała ogólna zgoda. Dyskusja toczyła się na przemian - od decyzji o przeciwstawieniu się niebezpieczeństwu aż po argumenty o skorzystaniu z okazji. Większość rady bez skrupułów opowiadała się za wykorzystaniem nowego kryzysu do załatwienia starych porachunków. Grożąc najazdem na Polskę albo obiecując pomoc zbrojną w toczącym się w Polsce konflikcie, rada zamierzała zmusić Jana Kazimierza do ostatecznej rezygnacji z roszczeń do Inflant i do tronu szwedzkiego, wysuwanych przez polską linię Wazów55. Inne podejście do tej kwestii okazałoby się bowiem nierozsądne. Przystąpienie do wojny i wykazanie swej potęgi zbrojnej było jednocześnie znakomitym sposobem potwierdzenia i obrony "reputacji"56, jaką cieszyła się Szwecja - tej tak bardzo pożądanej cechy, zdobytej przez nią
55 Ta ostatnia kwestia pojawiła się ponownie jako przedmiot debaty w chwili, kiedy Krystyna, która była ostatnim przedstawicielem szwedzkiej linii Wazów w linii prostej, przekazała władzę Karolowi Gustawowi, który tylko przy dużej wyobraźni mógł zostać zaliczony do tego samego rodu. Jan Kazimierz wysłał już zresztą swego osobistego posła do Szwecji, aby przedstawić własny punkt widzenia w odniesieniu do tego zagadnienia.
56 Można tu zacytować wypowiedź Christera Bonde, który powiedział, że "respekt, jakim cieszyło się nasze państwo, przepadł z chwilą podpisania układu w Norymberdze, a więc już po sześciu latach. Wiemy natomiast, ile chwały przysporzyła JKM mała wojna z Bremą. Uważam przeto, iż nie należy zbyt przeceniać tego, czym jest pokój, bo traci się przy tym na bezpieczeństwie, szacunku i reputacji".
232
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
drogą podbojów, z pozyskaniem jednocześnie nowych terenów pod Bremen-Verden, nowych zamków w Malardalen czy też bogatych zbiorów biblioteki w Uppsali.
W kontekście dyskusji związanych z drugim pytaniem nad salą unosił się z pewnością pewien powiew arogancji, która bardzo często cechuje wojowniczo nastawionych władców, przyzwyczajonych do walk i zwycięstw. Jednocześnie do zagadnienia podchodzono z pewną wstrzemięźliwością. Zamiary związane z nową wojną miały bowiem dość ograniczony charakter: chodziło o to, aby usankcjonować to, co się zdarzyło, i umocnić to, co zostało zdobyte. Okazało się jednak, że ci z członków rady, którzy opowiadali się za ograniczoną polityką wojenną, prowadzoną przy pomocy ograniczonych środków, zmierzali mimowolnie w pułapkę zastawioną przez króla.
Po zebraniu, które zakończyło się 11 grudnia, władca spotkał się z kanclerzem i podjął decyzję o zwiększeniu tempa mobilizacji. Kiedy więc następnego dnia rada zebrała się na kolejnym spotkaniu, Erik Oxenstierna rozpoczął posiedzenie od przedłożenia członkom rady sprawy referowanej mu wcześniej przez Karola Gustawa. Czy wystarczy, żeby Polacy zrezygnowali tylko ze swych roszczeń do Inflant i do tronu Wazów? Czy naprawdę tylko tyle można od nich żądać? Czy nie byłoby wskazane, aby poprzeczkę ustawić wyżej i zażądać czegoś jeszcze - w domyśle nowych terytoriów - częściowo jako rekompensaty za koszta poniesione w związku ze zbrojeniami i ewentualną pomoc obiecaną w walce z Rosją, a częściowo jako gwarancję przed zagrożeniem w przyszłości?
W sali posiedzeń po raz pierwszy doszło do wybuchu ostrych sporów. Czterech członków rady głosowało przeciwko, trzynastu za, opowiadając się za tym, aby wykorzystać Okazję i zdobyć nowe terytoria. No bo czemu nie? Rzeczpospolitej groził rozpad, więc po co zgadzać się na to, aby cała zdobycz przypadła Rosji lub Kozakom? Jeden z członków rady wyraził tę myśl w następujący sposób: "Wszyscy królowie i władcy wykorzystują swe zwycięstwa, jak mogą najlepiej. Jeśli odpuścimy sobie tę okazję, to może się ona nigdy więcej nie powtórzyć".
I tak to się wtedy toczyło, jakby zapomniano o tym, co zdarzyło się wcześniej i jakby nie nauczono się niczego z niedawnej
233
Niezwyciężony
przeszłości. Kraj pchał się w nową awanturę, tym razem na wschodzie. Ktoś, kto dokładnie przestudiuje raporty z posiedzenia rady, łatwo zauważy, że nie wszystko było tam tylko bezwzględną, chłodną kalkulacją. W wielu miejscach natkniemy się natomiast na słowa i pojęcia stanowiące fundamenty każdej ideologii, takie jak: okazja, niebezpieczeństwo, reputacja. Czasami odnosi się wrażenie, że nie jesteśmy w chłodnej sali posiedzeń szwedzkiej rady, tylko że oglądamy z widowni którąś z niezwykle popularnych w owym czasie tragedii Corneille'a, jak na przykład "Cyd", "Horaciusze" czy "Cynna". W obu przypadkach mamy bowiem do czynienia z postaciami, które wikłane są w coraz bardziej skomplikowane i niejasne sytuacje. Dzieje się tak częściowo za sprawą losu, ale także na skutek własnych ambicji, które czasem są ważniejsze od życia - własnego albo cudzego; ambicji, które skłaniają ludzi do popełniania wszelkich możliwych bezeceństw, bo nie chcą, aby spoglądano na nich z góry albo szydzono z nich57. Stojąc za kulisami sceny, widzimy autora i reżysera tej sztuki rozgrywającej się w zimowej scenerii Szwecji - Karola Gustawa - który wspierany przez innych, a zarazem wykorzystując własny talent, steruje akcją według własnego uznania. Jeszcze na początku chciał tylko bronić się przed niebezpieczeństwem grożącym Szwecji z zewnątrz, potem przekonywał do skorzystania z okazji do rozwiązywania dawnych problemów, aby w końcowym efekcie osiągnąć to, czego pragnął od samego początku i co wcześniej zaplanował: nowych podbojów terytorialnych.
Oczywiście, że decyzja o przystąpieniu do wojny nie dotyczyła tylko kwestii reputacji i honoru ani prywatnych marzeń i pomysłów samego Karola Gustawa. Był on ona pewno najważniejszym inspiratorem wojny i jej głównym aktorem. Jednak lawina, która od 1648 roku przetoczyła się przez Ukrainę, Litwę i Polskę, dotarła do granic Szwecji. Biorąc pod uwagę wszystkie wydatki, jakie w ostatnich kilku dziesięcioleciach wydano na obronę szwedzkiego dominium maris Baltici, uwzględniając tych wszystkich, którzy oddali za to swe życie, władze Szwecji nie mogły przyglądać się
57 Typowy przykład takiego rozumowania pochodzi z "Cyda", gdzie Infantka mówi: "Wolę przelać własną krew, niż okryć hańbą klejnot mego imienia".
234
Trzy pytania zadane w zimnym pokoju
w spokoju, jak rośnie nowe Zagrożenie, a jednocześnie ucieka kolejna Okazja. Nic więc dziwnego, że sięgnięto po broń. Sprzyjał temu charakter epoki. Wojna stworzyła system, przyczyniła się do powstania nowego organizmu państwowego i uczyniła ze Szwecji potęgę polityczną i militarną. A wszystkie one razem wzięte - system, państwo i potęga - rodziły nowe wojny.
Dlatego też byłaby mylącą teza, jakoby pułapka zatrzasnęła się właśnie czwartego dnia posiedzenia rady. Bo tak naprawdę nożyce zamknęły się, zanim jeszcze do tego spotkania doszło. Chodziło po prostu o kwestie związane z utrzymaniem rozbudowanej armii i z logistyką. Uzbrojona, ale niewykorzystywana do niczego armia była bowiem dla każdego państwa prawdziwą ekonomiczną katastrofą. Armia taka pochłaniała ogromne środki, i to niezależnie od tego, czy panował pokój, czy toczyła się wojna, i bez względu na to, czy stacjonowała we własnym kraju, czy na terytorium nieprzyjaciela (nawet niewielka armia, licząca 20 tysięcy ludzi, konsumowała dziennie 15 ton chleba, wypijała 6 tysięcy litrów piwa, spożywała mięso z 70 do 100 sztuk bydła; jednocześnie dla wykaraiienia koni potrzeba było 30 ton paszy, tj. takiej ilości, jaką zbierano z 50 hektarów ziemi). Należało też wypłacić żołd, co stanowiło zawsze najkosztowniejszą pozycję budżetu58. Innymi słowy, oznaczało to, że nowo sformowana armia stanowiła równie duże niebezpieczeństwo dla własnego kraju, jak i dla kraju okupowanego. Kłótliwy, ale bystry Per Brahe tak to ujął w trakcie obrad rady już pierwszego dnia: wystawienie armii i pozostawienie jej potem w spokoju to nic innego jak wypowiedzenie wojny sobie samemu. Bo jak już ktoś wystawił armię, to tylko po to, aby jej użyć, i to nie we własnym kraju, tylko na terytorium nieprzyjaciela. To proste rozumowanie oznaczało, że nie istniało coś takiego jak "zbrojna neutralność", zwłaszcza w odniesieniu do biednych - a można nawet użyć tu określenia pasożytniczych - krajów jak Szwecja, która przez cały okres swego istnienia uzależniona była od tego, czy ktoś inny chciał finansować istnienie jej armii i płacić za prowadzone przez nią wojny.
58 Należało do tego jeszcze dodać nieprzewidziane wydatki spowodowane przestępczością, odszkodowaniami i bójkami do których dochodziło zawsze, kiedy w jednym miejscu gromadzono dużą grupę żołnierzy.
235
Niezwyciężony
Ta prosta zasada oznaczała też, że zbrojenia prowadziły nieomylnie do wojny, a ta przyjmowała tym samym formę zaczepną. Tak więc decyzje o nowych wojnach podejmowano, ponieważ sprzyjał temu system, było to zgodne z panującymi koniunkturami i z życzeniem króla.
Karol Gustaw musiał jeszcze przekonać riksdag, bo stanowił on ostatnią przeszkodę na drodze do realizacji planów, które król roił już od dawna. To parlament musiał podjąć ostateczną decyzję o przystąpieniu do wojny lub zachowaniu pokoju. Rada uznała, że obiektem ataku będzie Rzeczpospolita. Nie było do końca jasne, z którego kierunku armia powinna zaatakować i jakie regiony miała zająć, ale wielu członków rady wskazywało na Prusy.
Tak więc 12 grudnia po południu członkowie rady opuścili Sztokholm i udali się do swych posiadłości, aby świętować nadchodzące Boże Narodzenie. W sali, w której jeszcze wczoraj obradowali, nie słychać już było ognia trzaskającego na kominku, a w izbie zapanowały cisza, mrok i chłód. Przygotowania ruszyły już jednak pełną parą. Szwecja gotowała się do wojny. Znowu.
236
O znaczeniu zwrotu "et caetera"
J ednym z pozytywnych rezultatów zakończonej niedawno wojny trzydziestoletniej było powstanie nowoczesnej dyplomacji. Wymusiła ona i doprowadziła do zawiązywania się licznych kontaktów na zupełnie nową skalę. Ich rozmiar i zakres skłonił władców do rezygnacji ze starego porządku, kiedy to dyplomacją zajmowali się po części amatorzy. Teraz ich miejsce zająć mieli profesjonaliści. Kontakty między poszczególnymi krajami Europy stawały się w tamtych czasach coraz częstsze, a korpus dyplomatyczny składał się z coraz bardziej znaczących i utalentowanych ludzi, którzy na przemian wywoływali na kontynencie wojny albo doprowadzali do podpisania pokoju59.
Powstanie instytucji profesjonalnej dyplomacji oznaczało - tak samo jak powstanie poczty i prasy - że czas zaczął płynąć szybciej, a odległe zakątki kontynentu europejskiego zbliżyły się do siebie znacznie. Teraz o wiele łatwiej było nawiązać kontakt, znaleźć sojusznika, ułożyć jakiś wspólny plan. Już wkrótce władcy odkryli, że to nowe narzędzie można wykorzystywać i nadużywać na
59 Temat ten omówiony jest szerzej w książce P. Englunda pt. "Lata wojen'! (przyp. tłum.).
237
Niezwyciężony
wiele różnych sposobów. To pierwsze robili z wdzięcznością, a drugie z zadowoleniem.
W tamtej epoce dyplomacja - zarówno ta oficjalna, jak i tajna - zajmowała się tworzeniem nowych albo burzeniem starych sojuszy. Powody kształtowania się takich aliansów - choć już nie zawsze cele - były zazwyczaj łatwo zrozumiałe, a czasami nawet godne pochwały. Władcy państw, które już wkrótce miały znaleźć się w cieniu swych potężnych sąsiadów, zaczęli nawoływać do zachowania równowagi. Było to coraz bardziej popularne pojęcie, dla większości osób oznaczające jednak nic innego, jak tylko to, że jeden kraj nie powinien mieć prawa do zbyt wielkiej dominacji nad innym krajem. (Przez długi czas i przy wielu okazjach Francja wiązała się przymierzem z różnymi dziwnymi sojusznikami, na przykład z protestancką Szwecją czy rewolucyjną Anglią, aby tylko zrównoważyć wpływy potężnej i bogatej Hiszpanii. Wojna między Francją i Hiszpanią toczyła się jeszcze przez jakiś czas w 1648 roku. Stało się wtedy jasne dla wielu stron zaangażowanych w ten konflikt, że co prawda Hiszpania nadal była wielkim krajem, ale już niekoniecznie równie potężnym i bogatym jak dawniej. Wielu uświadomiło sobie również, że zagrożenie dla błogosławionego stanu równowagi mogło teraz nadejść ze strony tego państwa, które do tej pory stało na straży tej świętej zasady, to znaczy Francji.) Okazało się jednak, że narody zamieszkujące kontynent europejski dokonały odkrycia, do którego mężowie stanu w poszczególnych krajach dojdą dopiero za kilkaset lat; tego mianowicie, iż system zawiązywania sojuszy, który budowano po to, aby zapobiegać niepokojom w Europie, może przyczynić się paradoksalnie do ich wzrostu.
Innym czynnikiem, który przyczyniał się do narastającej podejrzliwości w stosunkach między poszczególnymi państwami, była tzw. tajna dyplomacja, która z czasem stała się coraz bardziej powszechna i coraz bardziej tajna. Pojawiło się wielu władców, którzy starali się wybadać zamiary swych przeciwników, ale po zdobyciu ich tajemnic dostrzegali w nich ze zdumieniem swoje własne, niecne plany, po czym realizowali je bez skrupułów.
W tamtym okresie dyplomacja polska zaplątała się w tak dziwny sposób, że wbrew swym intencjom doprowadziła do zaognienia
238
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
stosunków politycznych między Polską a Szwecją60. Okoliczności sprzyjały temu, przynajmniej pozornie. Jan Kazimierz i jego rada poszukiwali gorączkowo i z pewnym zdesperowaniem kogoś albo czegoś, aby ratować zdążającą w szybkim tempie do rozpadu Rzeczpospolitą. Prowadzono więc rozmowy w Hadze dotyczące wystawienie floty wojennej, dyskutowano zawiązanie sojuszu z Wiedniem, snuto najbardziej fantastyczne plany wciągnięcia do rozgrywki Londynu, Paryża, Berlina i Kopenhagi. Nie wykluczano nawet sojuszu ze stanowiącą stałe zagrożenie Szwecją. Problem polegał jednak na tym, że szwedzką gotowość do przyłączenia się do takiego aliansu ograniczały wieści informujące o działaniach polskich dyplomatów, którzy swe pokrętne obietnice składali władcom wrogo nastawionym do Szwecji - dawniej lub obecnie.
Jakby dla potwierdzenia tego faktu, Jan Kazimierz zapoczątkował misję dyplomatyczną, którą uznać można za jedną z największych porażek w tej dziedzinie w XVII wieku. Wiosną 1654 roku król wysłał do Sztokholmu z misją specjalną swego przedstawiciela, a jednocześnie osobistego sekretarza Henryka Canasillesa61. Jego zadanie polegało na: a)zaprotestowaniu przeciwko objęciu przez Karola Gustawa tronu Szwecji, do którego Jan Kazimierz mógł zgłaszać pewne uzasadnione, choć pozbawione wszelkiego realizmu roszczenia; b) zaproponowaniu władcy Szwecji sojuszu skierowanego przeciwko Rosji.
Ta niezwykła kombinacja - z jednej strony policzek wymierzony królowi szwedzkiemu, a z drugiej ręka wyciągnięta do zgody
- skazana była oczywiście na niepowodzenie, choć Karola Gustawa bardziej interesowały wtedy negocjacje niż wojna. Canasilles
- potraktowany w Sztokholmie w dość opryskliwy sposób, zganiony
60 Por. Tadeusz Nowak, Geneza agresji szwedzkiej, [w:] Polska w okresie drugiej wojny północnej, 1.1, Warszawa 1957; Jan Wimmer, Wojsko i finanse Rzeczpospolitej w czasie wojny ze Szwecją 1655-1660, [w:] Wojna polsko-szwedzka 1655-1660, Warszawa 1973; Arne Stade, Geneza decyzji Karola X Gustawa o wojnie z Polską w 1655 r., [w:] "Studia i materiały do historii wojskowości", t. XIX, cz. 2, Warszawa 1973 (dalej: SMHW); Lars Tersmeden, Karola XGustawa plan kampanii polskiej 1655 r., ibidem (przyp. red.).
61 Henri Canasilles, dworzanin Jana Kazimierza, przybył do Sztokholmu w maju 1654 r., na kilka dni przed objęciem tronu przez Karola X Gustawa (przyp. red.).
239
Niezwyciężony
przez swych rozmówców i przestraszony - w obawie o swe życie wyjechał szybko do Warszawy. Podczas gdy Jan Kazimierz działał w sposób, który uznać można za lekkomyślny, jego rada oraz wielu magnatów poważnie rozpatrywało zawiązanie sojuszu ze Szwecją. Jednym z tych, którzy najgłośniej domagali się przystąpienia do niego, był dawny adwersarz Jana Kazimierza, książę Janusz Radziwiłł, który rozczarowany niewielką pomocą, jaką ofiarowano mu w celu odparcia rosyjskiej inwazji na Litwę, zaczął coraz głośniej mówić o wyjściu tej prowincji z unii z Polską, aby oddać się pod władzę Karola Gustawa. Niektórzy litewscy magnaci zdążyli już zresztą odwiedzić szwedzkie Inflanty, składając tam podobne propozycje i prosząc jednocześnie o wsparcie.
W Warszawie podjęto decyzję, aby do Szwecji wysłać kolejnego posła, który miał negocjować z Karolem Gustawem. Misję tę przygotowywano jednak w tak wolnym tempie, że Andrzej Morsztyn, którego wyznaczono do tego zadania, wyjechał dopiero jesienią, kiedy zaczęły się już sztormy na Bałtyku. Statek Morsztyna wyrzucony został na duński brzeg, skąd poseł musiał udać się drogą lądową do stolicy Szwecji. Dotarł tam dopiero w połowie stycznia 1655 roku. Nie doszło jednak do żadnych negocjacji. Szwedzi argumentowali między innymi, że w pełnomocnictwach wystawionych Morsztynowi brakowało między innymi zwrotu "et caete-ra"b2 stawianego zwyczajowo przy tytułach należnych Karolowi Gustawowi. Poseł polski zdążył jednak przedstawić w skrócie ofertę polską w zamian za szwedzką pomoc zbrojną i sojusz: po pierwsze, strona polska godziła się raz na zawsze zrezygnować ze swych roszczeń do Inflant i do korony szwedzkiej, a po drugie - zgadzała się na oddanie Szwedom Prus Królewskich. Tak brzmiała oferta. Jednak rozmowy dotyczące tych propozycji mogły dojść do skutku dopiero wtedy, gdy poseł polski przedstawi na dworze w Sztokholmie poprawnie wystawione pełnomocnictwo.
Prawda jest jednak taka, że ani Jan Kazimierz, ani Karol Gustaw nie byli szczerze zainteresowani osiągnięciem porozumienia na
62 Wymieniając w dokumentach tytuły należne monarsze, ograniczano się do najważniejszych, a mniej ważne zamykano zwyczajowo w formule "et caetera", tzn. ,,"i tak dalej" (przyp. tłum.).
240
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
drodze dyplomatycznej. Król polski lekceważył zagrożenie ze strony Szwecji i przystąpił do negocjacji tylko po to, aby zyskać na czasie. Rząd szwedzki z kolei domyślał się, że Polacy prowadzą negocjacje na dawną modłę i udawał zainteresowanie polską ofertą, tym bardziej że prowadziło to do zaostrzenia różnicy poglądów między Janem Kazimierzem a polską arystokracją. A może w końcu Polacy, wbrew przypuszczeniom i bez walki, zgodzą się na oddanie Szwecji całego wybrzeża Bałtyku w formie prezentu obwiązanego piękną, niebieską wstążką? Dlaczego więc nie spróbować? Jednak w oczekiwaniu na mało prawdopodobne "tak" i bardziej prawdopodobne "nie" ze strony polskiej, w Szwecji przygotowania do wojny toczyły się pełną parą. Zbliżała się wiosna 1655 roku.
Tak naprawdę to nietrudno zrozumieć, dlaczego Jan Kazimierz tak lekceważąco odnosił się do zagrożenia z północy. Każda osoba, która miała jakikolwiek wgląd w sprawy państwa szwedzkiego, doszłaby do podobnych wniosków. Szwecja przeżywała kryzys finansowy, a przecież bez pieniędzy nie mogła zdecydować się na nową wojnę. Bo zanim ona sama i jej finansowanie przeniosłoby się na terytorium wroga, potrzeba było pieniędzy - i to kolosalnej kwoty. Najwięcej kosztował zaś zaciąg żołnierzy, którzy mieli służyć pod szwedzką flagą.
Istniał jednak, jak już wspomniałem, radykalny sposób na pozyskanie takich środków i uzdrowienie finansów państwa: redukcja. Kiedy w marcu 1655 roku zwołano w Sztokholmie posiedzenie riksdagu, redukcja była jednym z kilku ważniejszych punktów, które król postawił na porządku dziennym. Temat ten zdominował obrady parlamentu i wywołał o wiele więcej złości, zainteresowania i intryg wśród posłów niż dyskutowana na tej samej sesji kwestia zbrojeń.
Bo riksdag zgodził się w końcu na wojnę. Niechętnie i bez entuzjazmu. Z pewnymi zastrzeżeniami, wątpliwościami i z pewnym oporem. Posłom przedstawiano dla wzmocnienia argumentacji groźne obrazy z przeszłości, ilustrujące polskie zagrożenie, a król osobiście prezentował zgromadzonym swe argumenty. Posłów postawiono też w pewnym sensie przed faktem dokonanym, informując
241
Niezwyciężony
ich, że wystawianie nowej armii już się rozpoczęło i że przerwanie tego procesu na tak zaawansowanym etapie byłoby oznaką nieodpowiedzialności pod względem wojskowym i głupotą pod względem finansowym. W nagłym porywie niechęci do całej tej sprawy, riksdag już trzeciego dnia obrad zdecydował się nie zajmować kwestiami związanymi z wojną, między innymi gdzie, kiedy, w jaki sposób itp. Sprawy te poruczono uwadze króla, który o niczym innym nie marzył.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że parlament szwedzki, podobnie jak to dzieje się w przypadku innych zgromadzeń narodowych, padł ofiarą własnej hierarchii priorytetów. Parlamenty wykazywały się dużym poczuciem obowiązku w takich kwestiach jak podatki albo przywileje. Kiedy jednak przychodziło do debaty na temat polityki zagranicznej czy wojny, wykazywały się o wiele mniejszą wiedzą, przez co opór posłów był proporcjonalnie słabszy. Bardzo często brakowało posłom po prostu konkretnej wiedzy o tym, ile może kosztować przygotowanie do wojny, co skutkowało tym, iż na początku wyrażano zgodę na jej rozpoczęcie, aby potem stopniowo wycofywać się z tej decyzji, kiedy przychodziło do wydawania pieniędzy. Aby zrozumieć to zjawisko w sposób ogólny, a zwłaszcza w odniesieniu do szwedzkiego riksdagu, trzeba najpierw odnieść się do wyobrażeń obowiązujących w tamtych czasach.
Dla ludzi żyjących w XVII wieku wojna była czymś, co istniało od zawsze i co miało istnieć również w przyszłości; rzeczą nieodłącznie związaną z ludzkim życiem i funkcjonowaniem państwa, czasami brzydką i niesłuszną, czasami jako karą ze grzechy zesłaną przez bóstwo rozeźlone z powodu ludzkich występków, czasami jako sprawiedliwą i konieczną, ale jednak nieodłącznie związaną z życiem bieżącym; wojna była czymś tak powszechnym jak codzienne, ludzkie zachowania, "potrzebną i pożyteczną tak samo jak jedzenie i picie lub jakiekolwiek inne zajęcie" -jak tłumaczył to kiedyś Luter.
Jednak spustoszenia, jakie dokonały się w Europie w czasie wojny trzydziestoletniej, nie przeszły w sposób niezauważalny. Spostrzeżono na przykład silniejsze poparcie dla różnego rodzaju pacyfistycznie nastawionych sekt religijnych. Wśród zadziwiającego bogactwa i różnorodności wszelkiej maści rewolucjonistów,
242
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
szarlatanów, głosicieli Apokalipsy, kabalistów, kiliastrów63, alchemików, kacerzy i fantastów, którzy zapełnili niespokojną Europę w połowie XVII wieku, nie brakowało i takich, którzy mówili o pokoju jako o lekarstwie na plagi dręczące ludzkość. Jak to zwykle bywało, piewcy takich ideologii przybrali je w religijne szaty. A więc menonici ze swą niechęcią do służby wojskowej; spirytualiści ze swym pragnieniem pokoju i krytyką administracji państwowej; wyznawcy Paracelsusa, w całości odrzucający ideę państwa narodowego, głoszący w zamian braterstwo wśród ludzi; anabaptyści z ich tęsknotą do systemu przypominającego komunizm; polscy socynianie twierdzący, że prawdziwy chrześcijanin nigdy nie powinien zabijać - sekta ta podążała zresztą - w obliczu nadchodzącej wojny - prostą drogą ku katastrofie; niemieccy zwolennicy Weigla ze swym mistycyzmem i niechęcią do granic i murów; angielscy kwakrzy, którzy wyłonili się z mroku dziejów w latach pięćdziesiątych XVII wieku, prześladowani przez nowe, rewolucyjne władze angielskie między innymi za odmowę noszenia broni.
Wiele z tych nowinek przybierało dopiero swą właściwą formę, miało nietrwałą strukturę, a także sprzeczne ze sobą dogmaty. Pojawili się jednak filozofowie, którzy skoncentrowali się właśnie na problematyce związanej z wojną i pokojem. Zajmowali się nią z godnym podziwu uporem i talentem. Jednym z nich był Czech - Paul Felgenhauer, który właśnie w opisywanym przez nas okresie ukończył pisanie swego najbardziej znanego dzieła pt. Perspicillum bellicum. Książka ta dotarła w końcu do Szwecji. Zyskała sobie spory rozgłos, a kiedy przetłumaczono ją na szwedzki i opublikowano, władze zabroniły jej dalszej dystrybucji (rada wydała polecenie, aby kat spalił cały nakład). W utworze swym Felgenhauer reprezentuje skrajny pacyfizm, głosząc, iż nigdy nie
63 Inna nazwa na określenie millenarystów (przyp. tłum.).
64 Autor tej wypowiedzi różnił się w swych poglądach od zwolenników Paracelsusa, którzy uważali, że jest, co prawda, grzechem przelewanie cudzej krwi w obronie swej własności ("Jeśli ktoś chce twoją szatę, daj mu ją, a nie zapomnij dodać mu jeszcze i płaszcza"), ale dopuszczali możliwość stosowania przemocy w obronie własnego życia.
243
Niezwyciężony
wolno chwytać za broń, nawet jeśli robimy to w obronie własnego życia64. "Jako że nie można przeciwstawić się złu, należy sobie postawić pytanie, czy należy bronić się przeciwko zbójnikom i mordercom na drogach i w czasie podróży, jeśli ktoś mieni się chrześcijaninem" - zapytywał filozof. "Odpowiedź na to pytanie brzmi:
nie, w żaden sposób".
Nie powinniśmy jednak przeceniać znaczenia wspomnianych ugrupowań ani wpływu ich sposobu myślenia na ludzi (zwłaszcza w Szwecji sektom takim - ze względu na dość surowy i ortodoksyjny charakter religii luterańskiej - trudno było zdobyć przyczółki dla głoszenia swych teorii). Kiedy studiujemy dzieła najbardziej znanych i wpływowych intelektualistów owej epoki, jak na przykład humanisty i duchownego Fenelona, matematyka Pascala czy filozofa Kartezjusza, to uderza nas od razu świadomość, jak niewiele miejsca w swej twórczości poświęcili owym prądom. Kiedy gdzieś znajdujemy w ich utworach jakąś opinię związaną z tą kwestią, to przypomina ona w znacznej mierze te oceny, które rozpowszechnione były wśród zwykłych ludzi: wojna jest dopustem bożym, ale przeważnie nie da się jej uniknąć. Całkiem blisko takiej oceny znajduje się pogląd reprezentowany przez Hobbesa, który stał się osią jego argumentacji na rzecz suwerenności i władzy absolutnej reprezentowanej przez władcę: że kłótnia, spór i wrogość to odwieczne atrybuty ludzkości, ułomności odziedziczone w przeszłości, które może usunąć tylko i wyłącznie po-nadnaturalna siła - monarcha wyposażony w nieograniczoną władzę. Jeśli jednak abstrahować od ciężaru gatunkowego każdej z tych argumentacji, a zamiast tego zliczyć litry zużytego atramentu i kilogramy zapisanego papieru, to okaże się, że wojna jako taka miała o wiele więcej orędowników niż krytyków. Już w XVII wieku pojawili się uczeni, którzy zachwycali się siłą władzy i ulegali jej niszczącej sile; tym samym, z chęcią usprawiedliwiali wojny prowadzone przez swego władcę. Jednocześnie historia ludzkości zaczęła się coraz wyraźniej rysować jako pasmo nieustannych występków, które - co prawda - już od dawna znikły w mroku zapomnienia, ale które zawsze można było przywołać, jeśli konieczne to było do pobudzenia gnuśnego społeczeństwa do nowych ofiar. Jak na przykład w czasie przygotowań do nowej wojny na Wschodzie.
244
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
Riksdag potrzebował tylko trzech dni, aby odbyć debatę nad propozycją nowej wojny. Natomiast kwestią redukcji dóbr zajmował się przez kilka tygodni. To właśnie ta kwestia, a nie nadchodząca wojna interesowała szlachtę najbardziej. Wielu arystokratów jak zwykle stanowczo sprzeciwiało się temu pomysłowi, ale stopniowo, kiedy minął już chłodny marzec, a za oknami okien rozbłysło kwietniowe słońce, stało się jasne, że Karolowi Gustawowi uda się przeprowadzić swój plan. W końcu ustalono, że jedna czwarta dóbr, którymi obdarowano szlachtę po 1632 roku - w tym część tak zwanych "dóbr niezbywalnych" {omistliga gods) zwrócona zostanie na rzecz państwa szwedzkiego.
Jeszcze dziesięć lat przedtem redukcja byłaby niemożliwa ze względów politycznych. Jednak w ciągu ostatniego okresu zdarzyły się rzeczy, które sprawiły, że sama idea nie była już tak niemożliwa, a wprowadzenie jej w życie stało się całkiem prawdopodobne. Po pierwsze dlatego, że w łonie samej szlachty doszło do rozłamów; oprócz tej posiadającej niewielką ilość ziemi pojawiło się w tym okresie wielu świeżo nobilitowanych szlachciców; zarówno dla nich, jak i dla przedstawicieli niższych stanów redukcja, która miała uderzyć przede wszystkim w magnatów posiadających wielkie posiadłości ziemskie, jawiła się jako opcja korzystniejsza niż podatki, które płacić musieli wszyscy. Deficyt, jaki dotknął finanse państwa, sprawił, że redukcję uważano rzadziej za bezczelną zniewagę, a częściej za bolesną konieczność.
Bardziej chodziło jednak o umiejętność dopasowania się do nowej rzeczywistości i uwolnienie się zarazem od starych dogmatów. Pomysł na przeprowadzenie redukcji dóbr był czymś niespodziewanym i brzmiał dla uszu zainteresowanych dość nieprzyjemnie, a nawet rewolucyjnie. Uważała tak większa część szlachty. Jednak ani Karol Gustaw, ani wspierający go w realizacji tej idei zwolennicy nie byli żadnymi rewolucjonistami. Wprost przeciwnie. Król chciał chronić system i wzmocnić państwo, ale doszedł do wniosku, że nie da się tego zrobić bez zmian, a nawet ofiar. W tej właśnie kwestii monarcha szwedzki wpisał swe nazwisko na listę tych postaci historycznych, które wolały coś stracić, niż zaryzykować wszystkim. Miał do odegrania ważną rolę, zarówno w oczach osób mu współczesnych, jak i przyszłych pokoleń. Niektórzy władcy
245
Niezwyciężony
mieli szczęście: zeszli z tego świata ukochani przez jednych, znienawidzeni przez drugich: udało im się zachować stan posiadania dzięki poczynionym ustępstwom. Innym nie udała się ta sztuka - padli ofiarą historii: ich reformy zapoczątkowały bowiem długi, nie dający się przewidzieć łańcuch zdarzeń, które w ostatecznym rozrachunku zlikwidowały system, choć w pierwotnym założeniu miały go chronić. Najgorsze jest to, iż na początku nigdy nie można przewidzieć, czym skończy się dany eksperyment. Czasami efekty pojawiają się dopiero po śmierci inicjatora reform.
Problem związany z wprowadzeniem redukcji65 polegał na tym, iż było to rozwiązanie, mające przynieść spodziewane efekty bardziej w dalekiej przyszłości niż w chwili jej uchwalenia przez parlament. Nie polegało to tylko na tym, że ktoś naciśnie przycisk, a wtedy do skarbca zaczną sypać się pieniądze. Przede wszystkim należało stworzyć całą niezbędną maszynerię, coś w rodzaju urzędu ds. redukcji, w której zatrudnienie znajdzie cała rzesza komisarzy, notariuszy i sekretarzy. Mieli oni przebić się przez tysiące aktów darowizny, które wystawiono po 1632 roku, aby wyłowić te wszystkie posiadłości, które należało zwrócić państwu. Miały temu towarzyszyć debaty, decyzje, a niektóre z postanowień urzędu zostały zaskarżone do sądu. W końcu po wielu latach - a w niektórych przypadkach po bardzo wielu latach - miało to wreszcie dać oczekiwane rezultaty w postaci zysku dla kraju i rzeczywistych wpływów finansowych do budżetu.
Tymczasem państwo potrzebowało pieniędzy już teraz, a czasami nawet na wczoraj. Żeby bowiem być pewnym, iż akcja werbunkowa wśród żołnierzy pochodzących z innych krajów da spodziewane rezultaty, należało ją zacząć we właściwym czasie (aby na przykład wystawić i wyposażyć jeden pułk piechoty, potrzeba było około trzech miesięcy).
Gdzież więc należało szukać pieniędzy na bieżące wydatki? Gustaw Adolf przystąpił do wojny trzydziestoletniej wspomagany pieniędzmi pochodzącymi z Francji. Jednak żaden kraj europejski nie zapłaciłby królowi Szwecji złamanego grosza za planowaną agresję na Rzeczpospolitą. Przeciwnie - większość władców przygląda-
' Zwanej też zwyczajowo po szwedzku fjaerdepartsraefsten.
246
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
łaby się tej operacji z dużą podejrzliwością66. Karol Gustaw musiał więc wykazać się swym talentem dyplomatycznym. Gdyby był ucieleśnieniem i symbolem samej tylko przemocy, to paradoksalnie uważano by go za mniej niebezpiecznego władcę, niż był w rzeczywistości. Teraz jednak okazało się, że dzięki posiadanym przez niego talentom organizacyjnym, plany nie były już tylko planami, a król Szwecji mógł śmiało podnieść w górę pięść, aby zadać cios.
Karol Gustaw chwycił się więc tej samej metody, z której korzystali jego poprzednicy: przystąpił do wojny na kredyt. Nie był to nowy pomysł. Nowa była tylko kombinacja jego wyobraźni i bezwzględności, którą wykazał się sam król wraz ze swymi doradcami. Tym samym, z państwa trzeba było wycisnąć wszystko, co tylko się dało.
Jesienią 1654 roku Karol Gustaw mozolnie przekopywał się przez stosy rachunków, dzięki czemu poznał zarówno silne, jak i słabe punkty związane z finansami państwa. Interesowały go zwłaszcza te pierwsze, natomiast z całym spokojem starał się ignorować te drugie. Najważniejszym i wzbudzającym największe zaufanie źródłem wpływów do kasy państwowej były dochody z ceł morskich, które obciążały cały handel zagraniczny, jak również procent od handlu miedzią (tzw. kopparrantan): jedna czwarta wartości produkcji pochodząca z handlu miedzią miała wpływać do kasy państwa, jako że kopalnie tego surowca do niego należały. Oba te źródła miały przysporzyć Koronie około 1,5 miliona talarów rocznie. Król od razu zdecydował, że kwoty te przeznaczy na uzbrojenie armii. Pojawiły się jednak w związku z tym dwa problemy. Po pierwsze, kwota ta stanowiła jedną czwartą wydatków budżetowych i zarezerwowano ją już na inne cele. Po drugie, chodziło w tym przypadku głównie o pieniądze, które istniały tylko na papierze w zapisach księgowych i dopiero za jakiś czas miały znaleźć pokrycie w postaci brzęczącej monety67.
66 W tej konkretnej sprawie i dokładnie w tym samym czasie Szwecja izolowana była w Europie i nie miała żadnych szans, aby znaleźć jakichkolwiek zwolenników dla swych planów. Na próżno szukano też sprzymierzeńców w Anglii. 67W okresie jesienno-zimowym żegluga na Bałtyku zamierała prawie całkowicie ze względu na lód, który skuwał wodę.
247
Niezwyciężony
W pewnym sensie Karol Gustaw uważał, że pierwsza z trudności nie stanowi dla niego żadnego problemu. Nie zważając na nieśmiałe protesty członków rady, przeznaczył po prostu część środków z budżetu na cele wojskowe. To, że decyzję tę uważano za radykalną, wynikało z faktu, iż wiele osób znających się na sprawach finansów uważało - i taki sposób myślenia obowiązywał od dawnych czasów - że zwykłe wydatki należało pokrywać ze zwykłych wpływów, a nagłe potrzeby z wpływów nadzwyczajnych. Istniała w tym systemie jakaś forma kontroli nad funkcjonowaniem władzy. Bo gdyby trzymać się stale tej zasady, to żaden monarcha nie byłby w stanie zacząć swej własnej, prywatnej wojny, jako że dla przeprowadzenia jakiejś nagłej operacji wojskowej potrzeba było dodatkowych pieniędzy w budżecie, takich samych, jakie riksdag uchwalał, jeśli wymagała tego sytuacja państwa (system ten przypominał w dużym stopniu obowiązujący w średniowieczu, kiedy to ledwo starczało pieniędzy na pokrycie wydatków związanych z funkcjonowaniem państwa; na przykład jakiś wydatek - powiedzmy pensja pewnego urzędnika - przypisany był często do konkretnej pozycji będącej stałym wpływem do budżetu, jak na przykład pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży zboża, ryb lub masła, pochodzących z określonej liczby gospodarstw wiejskich z konkretnego regionu kraju68). Teraz, jednym pociągnięciem pióra król zlikwidował ten system i odesłał go do lamusa. Nie chodziło mu przy tym o ułatwienia związane z prowadzeniem księgowości. Karolowi Gustawowi udało się poszerzyć pole działania, wzmocnić suwerenność, co z kolei spowodowało, że znaczenie riksdagu skurczyło się znacznie w taki sam sposób.
Król nie bardzo przejął się tym, iż jego decyzja doprowadziła do powstania ogromnej dziury budżetowej. On miał wyższe cele. Natomiast ową dziurę w budżecie zamierzał zatkać w podobny spo-
68 W Polsce - nie tylko w okresie średniowiecza - standardowo były to należące do skarbu królewskiego dochody z ceł oraz żup solnych. Urzędnik nie otrzymywał gotówki, lecz tzw. asygnaty, które realizowane być miały przez poborców celnych czy też kierowników salin. W ten sposób dwór spychał z siebie problem pustego skarbca. Natomiast żupnicy ze swej strony robili, co mogli, aby pienię-' dzy za asygnaty nie wypłacać, gdyż najczęściej król wydawał je w ilości wielokrotnie przekraczającej faktyczne dochody (przyp. red.).
248
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
sób jak powszechnie czyniono to wtedy w całej Europie: poprzez zwlekanie z zapłatą rachunków zleceniobiorcom i niewypłacanie na czas urzędniczych pensji.
Teraz, kiedy Karol Gustaw załatwił zgodnie ze swym oczekiwaniem sprawę numer 1, zabrał się od razu za rozwiązanie drugiego problemu. Mając jako zabezpieczenie wpływy ze sprzedaży miedzi oraz podatki z handlu morskiego, zaczął pożyczać pieniądze z myślą o przeznaczeniu ich na zbrojenia. Na dodatek, dla króla zaświecił promyk nadziei w postaci rosnących cen na miedź na giełdach w Amsterdamie. Dawało to Szwecji wielką korzyść, ponieważ zdominowała ona rynek europejski w dziedzinie handlu tym metalem. W tej konkretnej sprawie Karol Gustaw uzyskał wsparcie od jednego z członków rady, Gustawa Bonde, i od bardzo wpływowego członka izby Martena Leijonskólda. Ten drugi wykorzystał swe osobiste kontakty i własną giełdę, aby pożyczyć pieniądze dla króla. Zabezpieczeniem tej transakcji była miedź, 10% prowizji i niewielka darowizna w wysokouci 4000 riksdali. Wkrótce też pieniądze zaczęły wpływać do kasy państwowej. Pożyczkodawcy stanowili dość barwną mieszankę, tak samo było z wysokością pożyczanych kwot. Do osób, które wspomagały Karola Gustawa, należeli bankierzy, kupcy, szlachta i właściciele większych fabryk. Tak na przykład szwagierka Leijonskólda zaoferowała 1888 riksdali. Pewien duński rezydent w Sztokholmie nie mógł się nadziwić, z jaką łatwością ludzie pożyczali swoje własne pieniądze. Doszedł w końcu do wniosku, że pożyczkodawcy mieli nadzieję na "rekompensatę w postaci jakiejś posiadłości w Prusach".
Na początku 1655 roku Karol Gustaw udał się na inspekcję do południowej Szwecji, ale zaraz po powrocie do Sztokholmu przystąpił do intensywnej, ba, szaleńczej pracy. Dyskutował z członkami rady, występował na posiedzeniach riksdagu, pouczał swych urzędników, przekonywał bankowców, albo pracował niestrudzenie przy biurku, zawalony stosami dokumentów. Nie było takiej sprawy, gdzie nie złożył jakiejś własnej propozycji, żaden szczegół nie wydawał mu się na tyle nieistotny, aby nie wtrącić swoich trzech groszy. Owe stosy listów, rozkazów, tabel, propozycji, kalkulacji, zestawień i obliczeń kryły za sobą niezwykle zapracowaną osobę. Kiedy procedury związane z uzbrojeniem armii ruszyły pełną
249
Niezwyciężony
parą, nic już nie mogło wstrzymać tego procesu, no chyba że ktoś chciałby doprowadzić kraj do gospodarczej ruiny albo osobiście upokorzyć króla. Sam Karol Gustaw odczuwał presję, pod jaką się znajdował, i już wkrótce zaczął wykazywać oznaki nerwowości i niepokoju.
Postępująca praca napotykała na swej drodze liczne przeszkody, zdarzały się też niepowodzenia. Mimo dobrych ocen i pozytywnego nastawienia do sprawy, pieniądze nie wpływały do budżetu w równym rytmie. Zwłaszcza na samym początku roku sytuacja stała się dramatyczna. Inspekcja, którą przeprowadził wtedy Karol Gustaw, sfinansowana została dzięki kwotom, które udało się zebrać w czasie trwania podróży: oto jakiś kupiec z Norrkóping wyłożył 2447 riksdałi, pewien urzędnik celny w Halmstad 1100 riksdałi itp. Nigdy jednak nie zawiodła króla jego energia i pomysłowość, i ani on sam, ani jego urzędnicy nie spoczęli, aż nie wymyślili sposobu na to, aby ominąć liczne przeszkody, które życie stawiało im na drodze. Tak, na przykład, podwyższono, i to znacznie, opłaty celne, eksperymentowano z odsetkami, zastawiano dobra królewskie - i to w tym samym roku, w którym zamierzano przystąpić do redukcji. Czasami wyglądało to tak, jakby ktoś przeskakiwał z jednego kawałka kry na drugi, aby się uratować przez wpadnięciem do wody. Ryzykownie i desperacko. Król wykorzystał pieniądze przeznaczone na utrzymanie dworu, aby opłacić akcję werbunkową, na zbrojenia przeznaczył także posag Hedvig Eleonory jak również przedstawił potencjalnym pożyczkodawcom hurraoptymi-styczne wyliczenie, mające świadczyć o nadchodzącej wspaniałej koniunkturze na handel, prawdopodobnie po to, aby uspokoić niezadowolonych z działalności króla członków rady i zaniepokojonych bankierów.
Najważniejsze było jednak to, aby rozpocząć akcję werbunkową. Wkrótce też zabrano się za to energicznie.
Także w tej sprawie Karol Gustaw skorzystał z pomocy kilku najbogatszych magnatów: swego szwagra i podskarbiego Magnusa De la Gardie oraz człowieka, który jeszcze niedawno stał na czele wojsk biorących udział w lilipuciej wojnie z Bremą - Hansa Christoffera von Kónigsmarcka. W obliczu nadchodzących wydatków król poprosił go, aby zaliczkowo wypłacił mu pieniądze na
250
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
poczet kosztów związanych z werbunkiem. Planowano przeprowadzić go w Niemczech. Kónigsmarck, choć niechętnie, spełnił prośbę króla, mając jednocześnie nadzieję na powiększenie swego, i tak już znacznego, majątku. Tak to właśnie wszystko wyglądało, kiedy na początku roku zaczęły się poważne prace związane z wystawieniem armii. De la Gardie też zabrał się solidnie do roboty. W listopadzie 1654 roku złożył oficjalną propozycję skierowaną do państwa szwedzkiego, w której zaproponował, że za niewygórowaną kwotę 42 000 riksdałi zobowiązuje się wystawić w Inflantach osiem kompanii jazdy, cztery kompanie dragonów jak również jeden pułk piechoty. Karol Gustaw wyraził na to zgodę, bo nawet jego szwagier musiał na początku finansować wojnę z własnej kieszeni - oczywiście z uwzględnieniem odpowiednich odsetek od wyłożonych kwot.
Wystawienie jakiegoś oddziału lub pododdziału było przedsięwzięciem o charakterze handlowym, które w tamtych czasach stało się z czasem wielkim, międzynarodowym przemysłem; mógł on wielkości równać się z górniczym, pod względem opłacalności z handlem zagranicznym, a pod względem moralnym z handlem odpustami. Procedury związane z werbunkiem opanowano do perfekcji w czasie zakończonej niedawno wojny trzydziestoletniej. Stosowano je teraz w efektywny sposób, kiedy z kancelarii królewskiej i z ministerstwa skarbu zaczęły płynąć pierwsze zamówienia na żołnierzy.
Pierwszym krokiem była tzw. kapitulacja - umowa między zamawiającym, w tym przypadku był nim Karol Gustaw lub jego pełnomocnik, i dostawcą, którym z zasady był jakiś oficer albo osoba prywatna, dysponująca dużym kapitałem. W umowie określano bardzo dokładnie, jak miał wyglądać dany oddział, z ilu żołnierzy miał się składać, jakie posiadać uzbrojenie, a wreszcie gdzie i kiedy miał się zameldować. Przewidywano, ile zamawiający godził się zapłacić za każdego żołnierza, i ustalano, jak opłacane będzie utrzymanie oddziału, wskazywano też punkt zbiórki. Po uzgodnieniu tych szczegółów wystawiano tzw. patent. Pierwszy akt - "kapitulacja" - był kontraktem, podczas gdy patent rodzajem dokumentu, w którym publicznie obwieszczano o zawarciu umowy werbunkowej,
251
NIEZWYCIĘŻONY
dzięki czemu nabierała ona cech legalności. Generalnie chodziło
0 werbowanie dużych oddziałów; kiedy już udało się zgromadzić odpowiednią liczbę żołnierzy, właściciel patentu podpisywał kontrakty z innymi poddostawcami - byli nimi z zasady inni oficerowie, z którymi już wcześniej ustalono ogólne warunki (warto tu zauważyć, że stopień oficerski w tego rodzaju oddziałach można było albo kupić, albo otrzymać w darze od właściciela patentu).
Kampanię werbunkową organizowano zazwyczaj albo w jakiejś określonej prowincji, albo w konkretnym kraju. Zdecydowana część szwedzkiej akcji poboru żołnierzy miała się odbywać w Niemczech, które uważano w Europie za największy rynek zaciągu; akcję rozszerzono też na Inflanty, Szwecję, Szkocję i Holandię. W każdym regionie (lub kraju) wyznaczano bardzo dokładnie miejsce zbiórki, skąd prowadzono zwerbowanych żołnierzy do innych miejsc, położonych w głębi kraju, w odległości około 10-15 mil. Kopie patentów przybijano gwoździem w publicznie dostępnych miejscach albo też obwieszczano je tam na głos, czemu nierzadko towarzyszył odgłos werbli. Potem rozpoczynała się właściwa procedura werbunkowa, którą prowadzono na przykład w namiocie albo w wynajętej na ten czas karczmie. Do takiego miejsca, zwanego z niemiecka Laufplatz, przybywali wszyscy ci, którzy zamierzali się zaciągnąć. Ochotnicy otrzymywali tzw. zaliczkę na poczet werbunku (yarvningspenning), której wysokość zależała od doświadczenia kandydata, długości służby w poprzednich latach
1 pożytku, jaki mógł z niego mieć oddział. Wymieniona kwota mogła zostać podwyższona lub obniżona w zależności od wyników akcji werbunkowej lub nawet od pory roku. (Żołd dla żołnierzy werbowanych późnym latem był z zasady wyższy, ponieważ kończyły się zbiory, spadały ceny żywności, a na rynku istniał duży popyt na siłę roboczą. Ale i w tym przypadku rząd szwedzki miał szczęście, ponieważ wszyscy wiedzieli, że to zima stanowiła najlepszy okres, w którym przeprowadzało się zaciąg do armii). W 1655 roku szwedzcy werbownicy płacili 30 riksdali dla konnych i od 6 do 9 riksdali dla żołnierzy piechoty. Kwota taka równała się jednej do półtorej stawki dziennej płaconej robotnikowi. Po przejściu wszystkich wspomnianych procedur nazwisko kandydata wpisywano na listę pułkową i w tym momencie kończyła się jego wolność.
252
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
Następnie pod nadzorem konwojentów prowadzono zwerbowanych żołnierzy na wyznaczone miejsce zbiórki, a stąd, razem ze wszystkimi żołnierzami zwerbowanymi także w innych punktach, na inne miejsce, gdzie dokonywano ogólnego przeglądu kandydatów. Często zdarzało się bowiem, że nowo zaciągnięci żołnierze przyjmowali zaliczkę, po czym ulatniali się w siną dal. Istnieją dowody na to, że niektóre z tych osób stosowały tę metodę systematycznie: zaciągały się do kilku armii naraz, aby potem zniknąć z pieniędzmi. Nierzadko wysokość zaliczki przewyższała kwotę miesięcznego żołdu. (Postępująca inflacja zmniejszała wartość netto żołdu, przez co dość rzadko przekraczał on wynagrodzenie otrzymywane przez robotników zatrudnianych na dniówki, nigdy zaś nie był wyższy niż wynagrodzenie robotników wykwalifikowanych. Żołnierze zaciężni nie płacili, co prawda, podatków, ale musieli za to z własnych pieniędzy płacić za część swego wyposażenia i wyżywienia69. Wszyscy werbownicy byli świadomi tego procederu i wiedzieli, że zawsze istnieje ryzyko zwerbowania tzw. billardeura, którego to terminu używano właśnie dla określenia osób parających się takimi oszustwami (w armii hiszpańskiej przyjęto zasadę, że zanim wszyscy nowo zwerbowani kandydaci dotrą do miejsca, w którym odbywa się przegląd, zniknie przynajmniej jedna siódma przyszłych żołnierzy). Nie wszystkie ucieczki wiązały się jednak każdorazowo z oszustwem; dochodziło do nich również wtedy, kiedy rekruci dowiadywali się w końcu, przeciwko komu będą walczyć, albo w który region świata mają się udać. Również werbownicy działający na zlecenie Karola Gustawa w Niemczech spotykali się z przypadkami ucieczek, choć towarzyszyło im też zwiększone zainteresowanie akcją werbunkową, kiedy wyszło na jaw, że oddziały wysłane zostaną na wojnę do jakiegoś nieznanego kraju leżącego we wschodniej Europie.
Jeszcze więcej problemów związanych z ucieczkami pojawiało się wtedy, gdy akcją werbunkową obejmowano te prowincje, gdzie nigdy albo rzadko zgłaszali się ochotnicy. W takich przypadkach
69 Oto przykład: w miarę, jak postępowała stała zwyżka cen, żołnierz służący w 1634 roku w oddziałach hiszpańskiej piechoty otrzymywał dokładnie taki sam żołd jak jego poprzednicy sto lat wcześniej.
253
Niezwyciężony
decydowano się na oficjalny pobór. Rekruci szli na wojnę z takim samym brakiem entuzjazmu, z jakim o wojnie wypowiadali się w parlamencie ich przedstawiciele. Tak na przykład wiosną 1655 roku, z armii szwedzkiej zbiegło wielu Finów, których zamierzano wysłać jako wsparcie do Inflant. Osiemdziesięciu z nich schwytano, a ponieważ król zamierzał pozyskać do armii maksymalną liczbę żołnierzy, zrezygnowano z wymierzenia wszystkim kary śmierci za dezercję. Zamiast tego poinformowano ich, że będą "grać o rodzaj kary, po czym jeden lub dwóch, ku przestrodze dla innych, zostanie powieszonych".
To właśnie w miejscach, gdzie dokonywano końcowego przeglądu, tłumy nowo zwerbowanych kandydatów do armii przeistaczały się w prawdziwych żołnierzy, których grupowano w poszczególnych oddziałach. Proces ten trwał mniej więcej przez tydzień, bo na dłużej nie zgadzały się lokalne społeczności. Powód był prosty: w miejscach, gdzie gromadziła się tak duża liczba osób, dochodziło zawsze do burd, powszechnym zjawiskiem było pijaństwo, bijatyki, prostytucja i kradzieże. Siódmego i ósmego dnia wśród żołnierzy rozdzielano broń. Potem zjawiał się dowódca, który dokonywał lustracji oddziału, odbierał żołnierzom niesprawny oręż, eliminował kulawe konie i niezdolnych do służby żołnierzy (wszystko, co nie zgadzało się z ustaleniami zawartymi w kapitulacji, właściciel patentu musiał uzupełnić we własnym zakresie). Żołnierzy po raz pierwszy formowano w szeregach, po czym dowódca odczytywał zgromadzonym żołnierzom treść patentu, przedstawiał dowódców poszczególnych pododdziałów, a na koniec przekazywał chorążemu znak oddziału70. Po tym wszystkim dowódca przyjmował od swych podkomendnych przysięgę wiary i posłuszeństwa.
70 Znak taki sporządzano zazwyczaj z jedwabiu albo tafty; ozdabiano go haftem, aplikacjami albo malunkami; znaki odgrywały ważną rolę w czasie bitwy, wskazując żołnierzom położenie własnego oddziału, zwłaszcza tym, którzy znaleźli się w dużej odległości od niego. Znak miał też znaczenie psychologiczne: był on często jedynym symbolem jednoczącym żołnierzy wywodzących się z różnych krajów i środowisk. Utrata znaku w czasie bitwy narażała oddział na wielki wstyd; w najgorszym wypadku kończyło się to tym, że osoby odpowiedzialne, które zaniedbały swych obowiązków, skazywano na śmierć, a resztę oddziału rozwiązywano.
254
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
W tym samym czasie rozpoczynało się szkolenie żołnierzy. Na zapoznanie się z bronią mieli mniej więcej tydzień. Zestaw praktycznych ćwiczeń był stosunkowo prosty dla pikinierów, którzy musieli opanować 21 różnych chwytów, i trochę trudniejszy dla jazdy, która musiała nauczyć się zarówno posługiwania się pistoletami, jak i przyswoić sztukę jazdy konnej; najtrudniejsze przeszkolenie przechodzili muszkieterzy, którzy musieli nauczyć się ponad 140 różnych chwytów!71 Potem następował najważniejszy etap szkolenia - musztra. Żołnierz piechoty uczył się jej najpierw w rotach składających się z sześciu, potem w drużynie złożonej z 24 żołnierzy, następnie w plutonie składającym się z 48 ludzi, dalej w kompanii, w skład której wchodziło 96 ludzi, a w końcu w batalionie liczącym prawie 400 żołnierzy. W czasie musztry uczyli się oni na przykład, jak nosić broń, aby nie uderzać nią o broń innych żołnierzy, nie zranić ich i nie robić hałasu; jak zachowywać właściwy odstęp między szeregami, jak "zachowywać się cicho i nie gadać niepotrzebnie" i jak rozróżniać dźwięki wydawane przez werble: sygnał do marszu, do ataku, do odwrotu, na zbiórkę itd. Uczyli się wszystkich skomplikowanych, choć ładnie dla oka wyglądających manewrów: zwrotów, skrętów, inicjowania poszczególnych manewrów, kontrmarszów z udziałem całej roty albo tylko jej połowy. Rzadko wystarczało czasu i pieniędzy, aby doprowadzić oddział do pełnej zdolności bojowej, dlatego też część szkolenia prowadzono w czasie przemarszu oddziału w kierunku przyszłego teatru wojennego, w miejscach postoju, albo tam, gdzie rozbijano obóz72.
Żołnierze zaciężni byli ochotnikami i to w większości ochotnicy zapełniali pola walki w ówczesnej Europie. Pochodzenie żołnierzy
71 W praktyce sprowadzało się do 30 chwytów. Dzięki temu można było zwiększyć szybkostrzelność (por. Georg Ortenburg, Waffen der Landsknechte 1500-1650, Augsburg 2003) (przyp. red.).
72 Szkolenie trwało krócej, jeśli oddział składał się z weteranów; to właśnie z powodu sporej podaży doświadczonych żołnierzy rynek niemiecki był tak kuszący dla wszystkich werbowników. Z tego samego powodu Karol Gustaw prowadził akcję werbunkową również w Szkocji, chociaż potrzebował na to specjalnego zezwolenia od Cromwella, i mimo iż koszta werbunku były tam znacznie wyższe.
255
Niezwyciężony
i motywy, które nimi kierowały, były różnorodne, tak samo, jak różnili się między sobą wyglądem i językiem. Jeśli jednak ktoś jest niewolnikiem statystyki, to i jemu dostarczyć możemy danych na temat tzw. "przeciętnego żołnierza". Znaleźć wśród nich można było dwie różnorodne grupy: zadziwiająco dużo osób starszych, a z drugiej strony zupełnie młodych. Przeważająca większość z nich była kawalerami w wieku około dwudziestu kilku lat, z których wielu nigdy nie zdąży założyć rodziny. Władcy panujący wtedy w różnych krajach postępowali według powszechnie znanej kalki: werbowali do swych armii "szumowiny...wszystkich tych, z których społeczeństwo nie miało żadnego pożytku", jak wyraził się o nich pewien francuski minister wojny. W rzeczywistości kandydaci do armii wywodzili się przeważnie spośród całej masy biedaków, nędzarzy i głodnych, od których w tamtym okresie roiło się na prowincji, a zwłaszcza w miastach. Pochodzili jednak w większości z warstw stojących trochę wyżej niż tzw. "lumpenproleta-riat"73. Łączyło ich przede wszystkim to, że wywodzili się z marginesu społecznego i dlatego z łatwością wpadali w tarapaty, kiedy tylko zmienne koniunktury panujące w XVII wieku dawały o sobie znać. Działo się tak zawsze wtedy, kiedy ceny żywności po raz kolejny szybowały w górę, kiedy kolejny mistrz zwolnił kilku swoich czeladników, kiedy jakiś bogaty właściciel ziemski jeszcze bardziej zaczynał cisnąć swych dzierżawców, albo kiedy nieurodzaj pokazywał swe okrutne oblicze. To w takich okolicznościach wielu owych nieszczęśników trafiało do wiejskiej gospody, w której czekał na nich werbownik zasiadający przy stole. Te przykłady prowadzą nas do wniosku, że wśród żołnierzy istniały dwie grupy, które cieszyły się sporą nadreprezentacją. Pierwszą z nich stanowili mieszkańcy miast, a to z tej prostej przyczyny, że w tamtych czasach było wśród nich więcej biedaków, wyrzutków czy bezdomnych niż na wsi. Drugą grupę stanowili żołnierze pochodzący
73 Spośród żołnierzy, którzy po zakończeniu jakiegoś konfliktu zbrojnego i po rozwiązaniu armii zbierali się w słynnym paryskim "Hotel des Invalides", większość miała wcześniej jakieś inne zajęcie, zanim dali się zwerbować do wojska; byli wśród nich m.in. garbarze, farbiarze, gręplarze, lutnicy, robotnicy zatrudnieni przy uprawie winnej latorośli, parobcy, małorolni chłopi itp.
256
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
z prowincji położonych w oddalonych regionach Europy albo takich, gdzie bieda była większa niż gdzie indziej; mam tu na myśli Irlandczyków, Szwajcarów, Chorwatów, Katalończyków i Szkotów. Bo i tam motywy decyzji o wstąpieniu do wojska miały uzasadnienie głównie ekonomiczne. Klimat panował tam czasami surowy, ziemie przypominały bardziej nieużytki, a gęstość zaludnienia była zbyt wysoka, przez co akcje werbunkowe i związany z nimi obowiązek wypłacania zaliczki cieszyły się sporym powodzeniem, mimo iż pochodzący stamtąd ochotnicy, tak jak wszyscy inni przyszli żołnierze, obawiali się, przeczuwali, a w niektórych przypadkach nawet rozumieli, że czeka ich życie, które - jak to określił Hobbes - mogło być "nędzne, nieprzyjemne, brutalne i krótkie".
Przybywali z różnych miejsc: z Rinteln, Altony, Dannenbergu, Giistrow, Gollnow, Słupska i Bremy. Z Wolmaru, Walk, Wenden, Fellin, Narwy, Hapsal i Rygi. Z Jorois, Ranatsalmi, Kajany, Raumo, Nadendal, Viborga i Vasa. Z Lindesbergu, Latorp, Fjardhundra, Stripa, Vimmerby i Vastervik. Z arsenałów i magazynów zamkowych wytaczano działa o długich lufach i beczki z prochem; w kościołach wręczano chorążym znaki oddziałów - zakurzone i pocerowane; wynoszono na zewnątrz broń zdeponowaną w magazynach i rozdzielano ją między żołnierzy, którzy czekali na nią w swych nowych, nieużywanych jeszcze mundurach, szorstkich pończochach i sztywnych butach. Po wygłoszeniu mowy pożegnalnej oddział ruszał w drogę. Niewielkie grupki żołnierzy maszerowały przez wsie i miasta, przez lasy, doliny i niziny; spotykały się z innymi grupkami, a wtedy drużyny przekształcały się w kompanie, kompanie w bataliony, bataliony w pułki, a potem szły razem wąskimi ścieżkami, krętymi wstęgami dróg albo szerokimi alejami, pokonując kładki, kamienne mosty i rzeki; podróżowali promami i łodziami przez morze i wzdłuż jego brzegów. Niektóre oddziały ludzi, koni i wozów nosiły nawet słynne nazwy, a ich szeregi przerzedzały się w czasie bitew i uzupełniane były potem kolejnymi ochotnikami; nikt już nawet nie pamiętał, jak często się to działo. Widzimy więc słynną gwardię przyboczną, regiment z Dal (Dalregementet), żołnierzy z prowincji Bjórneborg, piechotę z Vasterbotten, dragonów z Karelii, jazdę z Óstgóta itd. Inne oddziały dopiero niedawno przybrały jakąś nazwę, a powiewały nad
257
Niezwyciężony
nimi nieznane znaki, które mogły, co prawda, powiedzieć więcej o tym, kto siedział na koniu w nadchodzącym szyku, lub kto prowadził akcję werbunkową, ale nic więcej: niemiecki regiment gwardyjski Sulzbacha, dragoni Weyhera, szwedzka jazda Hammarskjólda, skwadron braci Engel, kompania Schachta itp. Poszczególne oddziały różniły się także między sobą liczebnością: od liczącej 1056 ludzi i koni jazdy z Abo, aż do symbolicznej, bo składającej się tylko z 22 żołnierzy, gwardii przybocznej kanclerza
Erika Oxenstierny.
Tym razem niewielu z nich wiedziało, z kim przyjdzie im walczyć, a jeszcze mniej z nich orientowało się, dlaczego. Jak zwykle więc cały kraj opanował głuchy niepokój, który wkrótce znalazł ujście w postaci przepowiedni i wizji. Pewien żołnierz, który późną porą zmierzał na niedzielne kazanie do kościoła w Rasbokil niedaleko Uppsali, zobaczył nagle "dwa wielkie wojska, które potykały się ze sobą na łące po północnej i południowej stronie kościoła", a także "dwie floty wojenne najeżone masztami i flagami, które powiewały na wietrze". A na obrzeżach bitewnego pola kroczył - niczym obserwator, który chce przypatrzeć się bitwie i poznać jej wynik - "jakiś człowiek, który przewyższał wzrostem innych ludzi; okrywał go płaszcz sięgający aż do ziemi, a na głowie miał głęboko naciągnięty kapelusz".
Polacy mieli nadzieję, że ciągle jeszcze jest wystarczająco dużo czasu na odwleczenie szwedzkiej agresji. W Warszawie wiedziano już, czego Karol Gustaw domagał się w zamian za rezygnację z wojny i zwrócenie swych sił przeciwko Rosji: Polska miała raz na zawsze zrzec się wszystkich praw do Inflant i do korony Wazów, a poza tym Prusy Królewskie miały przejść we władanie Szwecji. Było to swego rodzaju ultimatum, ale marząca o pokoju polska rada podchodziła to tego jak do zwykłej oferty negocjacyjnej. Dlatego też przystąpiono do przygotowania kontroferty, którą do Szwecji zawieźć miał poseł wyposażony we wszystkie niezbędne pełnomocnictwa.
Jan Kazimierz w przypływie impulsu zdrowego rozsądku uznał Karola Gustawa za króla Szwecji, ale nadal wzbraniał się w tępym uporze z rezygnacji ze swych własnych roszczeń do szwedzkiego
258
O ZNACZENIU ZWROTU "ET CAETERA"
tronu. Upór ten przybrał formę trzech niewielkich, choć dla Szwedów niezbyt miło wyglądających koron, umieszczonych w królewskiej pieczęci74. Rada królewska i magnaci żądali wprost od Jana Kazimierza, aby przystał na tę stosunkowo niewielką ofiarę dla dobra Rzeczpospolitej. Król nie zgodził się jednak na to.
Widać na tym przykładzie jasno, że w Polsce nie tylko sami magnaci stawiali znak równości między sobą a państwem. Również ich władca przedkładał swe prywatne interesy nad dobro kraju. Pociągnięcie króla nie było jednak tak bezmyślne, jak nam się wydaje. W czasie dyskusji z oburzonymi członkami rady, Jan Kazimierz wyraził zgodę na zrzeczenie się roszczeń do korony Szwecji pod warunkiem, że otrzyma za to jakąś rekompensatę z ich strony. W jaki sposób? Na oddzielnym posiedzeniu rady król przedstawił jej członkom swój warunek: tron polski stanie się tronem dziedzicznym. Magnaci nie wierzyli własnym uszom: przecież dziedzictwo tronu to nic innego jak tylko pełna suwerenność władcy, absolutyzm. Przewracali oczami, machali rękami i mówili coś
0 "niewolnictwie". Jeden z panów napisał nawet, że "włos zjeżył mu się na głowie". Rada powiedziała "nie". Nie i jeszcze raz nie.
1 tak mijały tygodnie, skończyła się zima i nadeszła wiosna, a potem przyszło lato, kiedy to postanowiono wysłać do Szwecji nowych posłów. Ich pełnomocnictwa przygotowywano prawie że ze scholastyczną dokładnością. Nie wolno było dopuścić, aby kolejne poselstwo tak jak misja Morsztyna zakończyło się fiaskiem. Jan Kazimierz nadal jednak utrudniał - nie zjawił się na przykład na posiedzeniu rady, na którym wręczano posłowi jego instrukcje.
Pod koniec czerwca 1655 roku do Szwecji przybyło polskie poselstwo liczące 160 osób75. Nie tylko zaprezentowało się z wielką pompą, jaka przynależała tego rodzaju misjom udającym się na obce dwory, i nie tylko wyposażone było w prawidłowo wystawione pełnomocnictwo, ale posiadało również zgodę na akceptację szwedzkich żądań dotyczących zrzeczenia się przez Polskę roszczeń
74 Symbolu trzech koron używano w Szwecji jako znaku herbowego (przyp. tłum.).
75 Na czele poselstwa stali: wojewoda łęczycki Jan Leszczyński i referendarz litewski Aleksander Naruszewicz (przyp. red.).
259
Niezwyciężony
do Inflant i Korony. Ledwo jednak Polacy zeszli na ląd, stali się świadkami tego, jak ostatnie baterie artyleryjskie wciągano na pokład statku handlowego przerobionego na okręt wojenny. W chwilę potem postawiono żagle, po czym odpłynął on w stronę Dalaró, gdzie setki innych załadowanych sprzętem okrętów wojennych i transportowych czekało w porcie na sprzyjający wiatr76.
Armia szwedzka szykowała się do ostatniego skoku.
Prawie dwa tygodnie później pierwsze oddziały szwedzkie przekroczyły granicę Polski.
IV
Napaść napolskę
76 Zszokowanym tym widokiem Polakom poświęcono tytułem upokorzenia kilka dni na bezowocne rozmowy z wyraźnie roztargnionym Erikiem Oxenstiema, który w czasie jednego ze wspólnych posiedzeń wyszedł z sali, aby spakować swoje rzeczy do wyjazdu. Niedługo potem polskie poselstwo wyruszyło w drogę powrotną, nie załatwiwszy nic. Mniej więcej w tym samym czasie inna polska delegacja złożyła wizytę szwedzkiemu ambasadorowi w Londynie, zapewniając, że Polska zgadza się na szwedzkie żądania, między innymi w odniesieniu do Inflant.
260
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
I azywał się Patrick Gordon, a żołnierzem armii szwedzkiej został przez przypadek oraz na skutek nieszczęśliwej miłości. Urodził się w górach szkockich niedaleko Aberdeen i jak wielu innych chłopców w tym i kilku jeszcze regionach Europy, miał poważny problem: starszego brat. To on stał na pierwszym miejscu, i to on miał przejąć gospodarkę po śmierci ojca. Jako młodszy syn, któremu nie przysługiwało prawo do dziedziczenia ziemi, pochodzący z jednego z najmniej żyznych zakątków Europy, był Patrick typowym przedstawicielem wszystkich tych, których przez długie stulecia kusił dźwięk werbli. W jego życiu nic nie zostało jednak postanowiono z góry, chociaż już we wczesnej młodości historia odcisnęła swe piętno na jego losach. W wieku pięciu lat rozpoczął wraz ze starszym bratem naukę w miejscowej szkole; działo się to w niespokojnych czasach, jako że już od dwóch lat trwało w Szkocji powstanie skierowane przeciwko Karolowi I, który siłą chciał narzucić lokalnej ludności zasady religii anglikańskiej. Powstanie to przyczyniło się pośrednio do wybuchu rewolucji w Anglii. Polityka i walki w kraju uniemożliwiały braciom kontynuowanie nauki. Kiedy Patrick skończył szkołę - a miał już wtedy 16 lat - rozważał możliwość rozpoczęcia edukacji na uniwersytecie, ale kalwinizm, którego był gorliwym wyznawcą, uniemożliwił mu rozpoczęcie
263
Niezwyciężony
nauki na wyższej uczelni. Działo się to wszystko w kraju Cromwella, gdzie skrajny purytanizm zdążył już wycisnąć swe żelazne piętno na wszystkich dziedzinach życia, a nietolerancja - przebrana w szaty gorliwego dogmatyzmu - szerzyła się w szybkim tempie. Jakie wyjście miał więc młody Patrick Gordon? O jego losie zadecydowała nieszczęśliwa miłość.
Niczego by nie osiągnął, gdyby zdecydował się pozostać w kraju. Dzięki wstawiennictwu stryja uzyskał pozwolenie rodziców na wyjazd za granicę. Było mu w zasadzie obojętne, w którym kierunku miał się udać, ponieważ poza Szkocją nie miał żadnych przyjaciół ani rodziny. Wszedł więc na pokład pierwszego lepszego statku, który wpadł mu w oczy w porcie w Aberdeen. Okazało się, że należał on do jakiegoś kupca, który wypływał do Gdańska. Po przybyciu do Polski, podróżował trochę po terytorium Prus. Utrzymywał się dzięki środkom uzyskanym od rodaków, których co jakiś czas spotykał na swej drodze (tego typu pomoc, którą podróżny mógł otrzymać od obcych sobie osób, świadczy o ogromnej gościnności, jaka panowała w tamtych czasach; to zaś, z jaką łatwością natykał się w czasie swych wojaży po Polsce na Anglików czy Szkotów, jest kolejnym dowodem na to, że Rzeczpospolita nie była jakąś europejską prowincją). Podczas pobytu w Braniewie postanowił zapisać się do słynnego Collegium Hosianum, założonego i prowadzonego przez jezuitów', "aby nadal szkolić się w językach obcych i w innych naukach". Szkoła była już jednak tylko cieniem swej dawnej wielkości i już nigdy nie podźwignęła się po tym, jak w 1629 roku splądrowały ją wojska Gustawa Adolfa. Żołnierze szwedzcy zrabowali wtedy wszystkie sprzęty, książki, ornaty, wyposażenie, a pozostawili po sobie kilka szat liturgicznych i parę baryłek. Gordon rozczarował się również warunkami życia, jakie zastał w kolegium. W końcu pewnego dnia, wczesnym rankiem,
1 Szkoła powstała w 1565 r. z inicjatywy kardynała St. Hozjusza i miała w perspektywie odgrywać ważną rolę w działalności kontrreformacyjnej w Prusach, na Warmii i na Pomorzu. Zdecydowano też wykorzystać ją jako narzędzie służące do rekatolicyzacji krajów skandynawskich. Do 1623 r. w Collegium studiowało przynajmniej 200 studentów pochodzących z Danii, Norwegii i Szwecji. Jednym z nich był m.in. Johannes Messenius (przyp. tłum.).
264
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
uciekł ze szkoły i ruszył piechotą do Gdańska. Spóźnił się jednak na statek, którym chciał wrócić do Szkocji, więc postanowił udać się do Warszawy, gdzie trwały właśnie obrady Sejmu. Zamierzał tam - wraz z innym Szkotem, któremu znudziła się już rola subiekta w jakimś sklepiku - zaciągnąć się na służbę w gwardii przybocznej Janusza Radziwiłła. Nic z tych planów jednak nie wyszło, ponieważ książę zrezygnował z przyjazdu do Warszawy. Gordon ruszył więc na zachód. Przez pewien czas mieszkał u kilku angielskich kupców w Poznaniu, ale w połowie lutego 1655 roku znalazł się w końcu w Hamburgu. W mieście aż roiło się od szwedzkich oficerów i werbowników. Jeden z nich, rotmistrz kawalerii, był także Szkotem, więc Gordon zaciągnął się do jego kompanii. A kiedy jego oddział ruszył w końcu na wschód, Patrick dostał wysokiej gorączki.
Na początku lipca Gordon wraz ze swymi towarzyszami broni znalazł się w Szczecinie, który wchodził wówczas w skład Pomorza Szwedzkiego. Ich oczom ukazał się wspaniały widok: oto wokół potężnych, grubych murów miasta stacjonowała armia Wittenberga - 34 pułki i skwadrony, w łącznej sile 6000 kawalerzystów i dragonów, jak również prawie 8000 piechoty. Na 20-letnim Szkocie wielkie wrażenie zrobiła nie tylko liczebność armii czy "świetne wyposażenie kadry oficerskiej". Zaimponowało mu także uzbrojenie zwykłych żołnierzy. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy pułki złożone z rodowitych Szwedów i Finów kończyły załadunek statków pod Dalaró, oddziały zwerbowane w Niemczech fasowały właśnie nowe umundurowanie i nowiutką broń. Armia szwedzka, ogólnie rzecz biorąc, była bardzo dobrze wyposażona. W ciągu ostatniego roku praca w szwedzkich fabrykach wytwarzających broń i sprzęt trwała dzień i noc. Wyprodukowano między innymi 11000 muszkietów, 6000 pik, 3000 hełmów, 1200 pistoletów, jak również około 19000 kul armatnich różnego kalibru. Żołnierzom wydano także wiele innych przedmiotów codziennego użytku, o których często zapomina się w blasku świeżo wypolerowanej broni, a które przecież są równie przydatne i potrzebne tym wszystkim, którzy przygotowują się do ataku na inny kraj; nie zapomniano więc o takich sprzętach jak na przykład siekiery, szpadle, haki,
265
Niezwyciężony
kosy, piły, podkowy, żelazne młoty, łańcuchy, "świńskie pióra"2, bandoliery, sakwy, uprząż, liny, bolce, hacele3, łomy, hufnale i gwoździe. Wojsku towarzyszyła artyleria o dużej sile rażenia; w jej skład wchodziło 60 lekkich dział pułkowych i 12 ciężkich armat. O ile można by jeszcze powiedzieć, że decyzję o wypowiedzeniu wojny podjęto dość pospiesznie, o tyle przygotowania do niej prowadzono bardzo starannie i z wielką powagą.
Dwa dni po przyłączeniu się oddziału Gordona do głównego korpusu armii zagrano boute-selle4, zwinięto namioty, na wozy załadowano sprzęt, koniom nałożono uprząż, oddziały ustawiły się w szyku marszowym, po czym cała armia ruszyła w drogę.
Kolumny skierowały się prosto na wschód, wkraczając na wąski skrawek Brandenburgii, który oddzielał Pomorze Szwedzkie od Polski. Manewr ten może nam się wydawać pogwałceniem praw księcia elektora Fryderyka Wilhelma, który był panem tego obszaru, ale wyraził oficjalnie zgodę na przemarsz wojsk szwedzkich przez swoje terytorium. Maszerowano równym rytmem, toteż po dwóch dniach zarządzono dzień odpoczynku. Tym razem nie chodziło jednak tylko o to, aby wyleczyć bąble na stopach, naprawić uszkodzone wozy, umożliwić profosom znalezienie maruderów albo odebrać od elektora - którzy uczynił to niechętnie chleb i piwo. W czasie postoju poinformowano żołnierzy, że armia kieruje się do Polski. Oficerowie zebrali swoje pododdziały i wygłosili krótką przemowę do podkomendnych, aby uświadomić żołnierzom, na czym polegała walka z siejącą strach i przerażenie polską husarią. Żołnierze usłyszeli między innymi, że nie ma sensu uciekać przed Polakami, ponieważ ich konie są wystarczająco rącze, aby doścignąć uciekinierów: Nie przejmujcie się krzykami Polaków ani hałasem, jaki czynią; macie się trzymać ciasno obok siebie. Polacy
2 Świńskie pióra (szw. svinsfjadrar) - okute z dwóch stron drągi długości 180 cm, które w razie ataku jazdy żołnierze wbijali przed sobą ukośnie w ziemię. Zwykle wkładano je w otwory w belce, wiercone na przemian co 90 stopni, w ten sposób powstawała zapora ustawiana przed regimentem piechoty, zwana "kozłem hiszpańskim" (przyp. red.).
3 Hacel - haki przeciwślizgowe zakładane na podkowy zimą (przyp. tłum.).
4 Komenda ta oznaczała "na koń" (przyp. tłum.).
266
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
są świetnymi jeźdźcami, którzy potrafią wykorzystać każdą okazję, za to niechętnie walczą przeciwko prawidłowo sformowanym szykom obronnym; będziecie więc mieć do czynienia z nieprzyjacielem, który nie walczy na "niemiecki" sposób.
Żołnierzom wydano też surowy rozkaz, aby dobrze traktowali miejscową ludność, a to po to, "abyście będąc wśród nich, mogli dostać to, czego potrzebujecie, bo jak dojdzie do rabunków, to skończy się to ogólnym głodem". Trzy dni później armia szwedzka w uroczystym nastroju przekroczyła polską granicę. Pierwsze polskie miasto, jakie znalazło się na ich drodze, nazywało się Czaplinek5. Żołnierze natychmiast przystąpili do rabunków.
Długa kolumna ludzi, koni, wozów i armat maszerowała na południe, w stronę Wielkopolski. Nigdzie nie widać było nawet śladu polskiej armii. Natrafiono na jakąś nadgraniczną twierdzę, ale po chwili okazało się, że jest nieobsadzona, opuszczona w pośpiechu. Wsie i miasteczka, przez które przechodzili Szwedzi, wyglądały w większości jak wymarłe. Nie było w nich ani ludzi, ani zwierząt. To, że na Szwedów czekały jednak jakieś nieprzyjacielskie wojska, stało się jasne pewnej nocy, kiedy jeden z oddziałów pozostał dłużej w opuszczonej już przez siły główne miejscowości Wcgershoff0, wystawiając się tym samym na nieoczekiwany atak Polaków: kiedy wstał świt, na placu boju pozostał jeden zabity żołnierz z pułku Óstgóta, a większa część oddziału została rozbita, wzięta do niewoli i uprowadzona. Nikt jednak nie wiedział dokładnie, przez kogo i dokąd.
Armia maszerowała dalej, zmierzając ku pierwszej wodnej przeszkodzie. Była nią rzeka Noteć. Najbezpieczniejsza przeprawa znajdowała się koło miejscowości Ujście, gdzie bagnista rzeka zataczała obszerny łuk. W kierunku przeprawy wysłano zwiadowców, którzy powrócili z wiadomością, że bród obsadzony został przez polskie oddziały, które się właśnie okopują. Czoło kolumny skręciło w stronę Ujścia.
5 Tempelburg obecnie Czaplinek (przyp. tłum.).
6 Wegershoff- prawdopodobnie chodzi o Wedelshof: "dobra, pow. złotowski, st. p. Gronowo, par. kat. Kamień" (Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego, Warszawa 1983, t. XIII, s. 185) (przyp. red.)
267
Niezwyciężony
Następnego dnia, tj. 14 lipca 1655 roku7, z oddali dobiegły pierwsze odgłosy salw armatnich.
Szwedzki atak był prawdziwym zaskoczeniem dla Polaków, którzy nie docenili zagrożenia ze strony szwedzkiej i zdolności Szwedów do wystawienia armii w tak szybkim czasie. Co prawda, władze polskie już od kilku tygodni spodziewały się napaści na Polskę, ale -jak już wspomniałem - decyzja o zwołaniu pospolitego ruszenia podjęta została tego samego dnia, w którym armia Wittenberga wkroczyła na obszar Rzeczpospolitej. Jeszcze przez kilka następnych dni część szlachty polskiej zachowywała wyczekującą pozycję,lekceważąc raporty donoszące o przekroczeniu granicy przez szwedzkie wojska. Dopiero kiedy sprowadzono dziewięciu jeńców wziętych do niewoli w czasie nocnego ataku pod Wegershoff, nawet najwięksi sceptycy dali się przekonać.
Przygotowania do obrony toczyły się w wielkiej improwizacji, żeby nie powiedzieć - panice. Nie wiadomo było, kto miał objąć dowództwo armii. Wojewoda poznański Krzysztof Opaliński8 uznał, że to jemu należy się buława, ale zakwestionował to wojewoda kaliski Andrzej Karol Grudziński oraz wiele innej lokalnej szlachty. Skutkiem tego "każdy postępował według własnego uznania i szedł tam, gdzie sam uważał za stosowne". To, że mimo
7 W XVII wieku w Szwecji używano jeszcze kalendarza juliańskiego; kalendarz gregoriański wprowadzono dopiero na początku XVIII w.; daty podawane przez autora zgodne są z datami zapisywanymi według starego systemu; tak więc 14 lipca to 24 lipca 1655 r.; w wersji polskiej będziemy posługiwać się datowaniem polskim, tzn. wg kalendarza gregoriańskiego (przyp. tłum.).
8 Krzysztof Opaliński (1609-1655) - polski satyryk, dramatopisarz. Kształcił się w Akademii Lubrańskiego w Poznaniu, w Lowanium, Orleanie i Padwie. W 1637 r. został wojewodą poznańskim. W roku 1645 stał na czele poselstwa do Paryża, gdzie zaślubił w imieniu króla Władysława IV Ludwikę Marię Gonzagę i przywiózł ją do Polski. W 1650 r. otworzył w Sierakowie pierwszą w Polsce nowoczesną szkołę posługującą się zasadami dydaktyki J.A. Komensky'ego. Znany z prywaty i politycznego awanturnictwa. W 1655 r. poddał Szwedom Wielkopolskę, okrywając się niesławą. Arcydziełem literackim są jego listy do brata Łukasza. Por.: Listy Krzysztofa Opalińskiego do brata Łukasza 1641-1653, pod red. i ze wstępem R. Pollaka, tekst przygot. M. Pełczyński, koment. oprać. M. Pełczyński i A. Sajkowski, Wrocław 1957 (przyp. red.).
268
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
panującego bałaganu udało się zebrać pod Ujściem 14 400 ludzi, było imponującą sprawą; tym bardziej sukces ten wskazuje na ogromny i niewykorzystany potencjał, jaki drzemał w tym wielkim kraju. Stan tego ad hoc zebranego wojska przedstawiał się jednak dość kiepsko: tylko jedną dziesiątą stanowili żołnierze zawodowi, panowało ogólne zamieszanie, dowódcy poszczególnych oddziałów spierali się ze sobą w różnych kwestiach, żołnierze rabowali okoliczne wioski i miasta, brakowało armat i prochu, a powszechnym zjawiskiem było pijaństwo ,jak to na targu bywało". Umocnienia wzniesione na drugim brzegu rzeki wyglądały solidnie, przeszkodę stanowiły też moczary, ale większa część oddziałów składała się z pospolitego ruszenia, które miało niewielkie doświadczenie w walce lub nie miało go wcale9. Widać też było niewielki oddział złożony z prawdziwych husarzy, "bez wątpienia najwspanialszej kawalerii w Europie", jak napisał o niej pewien zagraniczny obserwator. Niestety, ani jedni, ani drudzy nie nadawali się do walki w miejscach obwarowanych. Do tego potrzebna była piechota, ale Opaliński dysponował tylko 1400 chłopami
i mieszczanami10.
Równie fatalnie jak stan zaopatrzenia wojska w piechotę, amunicję i działa przedstawiał się brak porozumienia wśród dowódców. I nie chodziło już tylko o to, jak prowadzić obronę, ale nawet czy jest to konieczne.
Zarówno w Sztokholmie, jak i w głównym sztabie armii szwedzkiej, doskonale zdawano sobie sprawę z istoty owych sporów i stanu niezadowolenia, jaki wytworzył się ostatnio w całej Rzeczpospolitej. Karol Gustaw był zdecydowany, aby wykorzystać tę okazję. Tak jak jego poprzednicy, doszedł do wniosku, że nie ma sensu brać się do szabli, jeśli można to samo załatwić kilkoma pociągnięciami pióra. Miał też w zanadrzu ukrytą tajną broń. Był nią Hieronim Radziejowski. W 1650 roku powierzono mu stanowisko
9 W przeciwieństwie do szlachty zamieszkującej południowo-wschodnie regiony kraju, która miała więcej doświadczenia na skutek konieczności prowadzenia ciągłych walk z Kozakami i Tatarami.
10 Była to piechota łanowa, gorzej wyszkolona od szwedzkiej piechoty, ale byli to mimo wszystko żołnierze (przyp. red.).
269
Niezwyciężony
podkanclerzego11, ale wkrótce potem ten zarozumiały magnat popadł w konflikt z innymi arystokratami, a nawet z samym królem. Na skutek licznych i skomplikowanych zdarzeń Radziejowski utracił najpierw swój urząd, potem dobra, a w 1652 roku musiał uciekać z kraju, aby ratować życie12. Dyszący zemstą magnat, zaznajomiony świetnie ze wszystkimi sprawami dotyczącymi sytuacji w Rzeczpospolitej, stał się cennym nabytkiem dla Karola Gustawa w czasie przygotowań do wojny z Polską. Radziejowski towarzyszył armii Wittenberga, biorąc udział w przygotowaniach do inwazji na Polskę. Napisał między innymi list adresowany do mieszkańców Wielkopolski, w którym szeroko rozwodził się na temat nieszczęść, jakie spadły na Rzeczpospolitą i nieporadnej postawy Jana Kazimierza, który nie robił nic, aby się im przeciwstawić. Kusił adresatów listu "szwedzką protekcją": gwarantował im zachowanie własności prywatnej, wolności wyznania i potwierdzenie przywilejów szlacheckich, jak również obronę "przed przemocą i gwałtem". Do polskiego obozu pod Ujściem wysłano herolda, który zawiózł zgromadzonym tę szlachetną ofertę, ale Opaliński odesłał go z powrotem z 10 dukatami w kieszeni i grzecznymi słowami odmowy. Propozycja została jednak oficjalnie złożona13.
" Radziejowski zapłacił za to Janowi Kazimierzowi 50 tysięcy złotych. [W rzeczywistości w swoim poufnym tzw. "testamencie" Radziejowski pisał, iż za podkanclerstwo wziął król i dwór 60 000 złotych. Starając się o urząd, wydawał on kosztowne uczty oraz obdarowywał króla drogimi prezentami] (przyp. red.).
12 Najpierw uciekł do Wiednia, gdzie obiecał cesarzowi, że zdobędzie dla niego Warszawę, jeśli ten odda mu do dyspozycji 2000 żołnierzy. Cesarz odrzucił tę ofertę, po czym Radziejowski udał się do Sztokholmu. Przez pewien czas obracał się w kręgu cudzoziemców skupionych wokół królowej Krystyny, ale utracił jej względy, kiedy wyszło na jaw, że prowadzi tajną korespondencję z Kozakami, obiecując im szwedzką pomoc wojskową.
13 Ponieważ Autor wprowadza tutaj postać Hieronima Radziejowskiego, przypisując mu ważną rolę w wypadkach 1650 r., uznaliśmy (odchodząc nieco od ogólnej koncepcji opracowania) za stosowne przedstawić Czytelnikowi jego obszerniejszy biogram. Imię Hieronima Radziejowskiego jako synonim zdrajcy wpisało się niechlubnymi zgłoskami na kartach polskiej historii. W latach 1649-1650 uczestniczył w atakach na kanclerza Jerzego Ossolińskiego. Kiedy po śmierci A. Kazanowskiego bezskutecznie ubiegał się o laskę marszałka nadwornego koronnego (za którą obiecywał zapłacić 100 000 złotych), przeszedł
270
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
Poeta Krzysztof Opaliński był, tak jak Radziejowski, wrogo nastawiony do Jana Kazimierza, a od czasu, kiedy w 1650 roku nie udało mu się uzyskać dla siebie urzędu kanclerskiego, zaczął prowadzić wobec dworu królewskiego podstępną, złośliwą i małostkową grę. Na wielu sejmikach sabotował albo blokował propozycje królewskie. Jego wierność panującemu była symboliczna w przeciwieństwie do lojalności i oddania, jakie deklarował - przynajmniej werbalnie dla Rzeczpospolitej. Czymże jednak była ta Rzeczpospolita? Tysiącami kilometrów kwadratowych ziemi i lasów? Zbiorem takich czy innych praw? A poza tym, kto stanowił zagrożenie dla kogo albo dla czego? Swą postawą, skłonnościami i stosunkiem do różnych spraw Opaliński przypominał odwiecznego wroga polskiego króla - Janusza Radziwiłła. Oznaczało to, że dowództwo nad dwoma najważniejszymi armiami, jakimi dysponowała Rzeczpospolita - broniącą Litwy przed Rosjanami i tą, która strzegła Wielkopolski przed Szwedami - znalazło się w rękach magnatów, którzy byli sceptycznie nastawieni do osoby polskiego władcy i prowadzonej przez niego polityki.
Droga prowadząca nad Noteć wiodła przez rozległe, pokryte mokradłami tereny leżące nad rzeką. W jednym punkcie monotonny
do obozu popleczników kanclerza, zrozumiawszy, iż bez jego poparcia nie może liczyć na awanse. Wówczas, jakby w nagrodę od Ossolińskiego, za jego poparciem uzyskał rękę wdowy po marszałku, Elżbiety ze Słuszków Kazanowskiej, dziedziczki jednej z największych fortun w Rzeczypospolitej. Choć usilnymi zabiegami udało mu się w grudniu roku 1650 osiągnąć upragnioną pieczęć, to jednak dla nikogo na dworze nie było tajnym, iż podkanclerzy jest szkodliwym intrygantem. Już kilka miesięcy później popadł on w niełaskę króla, który prawdopodobnie dowiedział się o jego udziale w spisku, mającym doprowadzić do detronizacji Jana Kazimierza na rzecz Jerzego II Rakoczego. Po zdobyciu w czasie bitwy beresteckiej kancelarii i archiwum Chmielnickiego, w ręce polskiego króla dostały się listy Radziejowskiego do Kozaków, będące dowodami jego zdrady. W związku z tym monarcha zamierzał pozwać podkanclerzego przed sąd sejmowy. Wówczas to Radziejowski wystąpił już otwarcie przeciw Janowi Kazimierzowi, podburzając do buntu pospolite ruszenie. Mimo takiej bezczelności, w listopadzie 1651 r. król wystąpił wobec niego z pewnymi ugodowymi propozycjami, jednakże ze swej strony podkanclerzy wysunął żądania wręcz absurdalne. Jego sytuacja zaczęła komplikować się jeszcze bardziej, kiedy Elżbieta złożyła w konsystorzu warszawskim wniosek rozwodowy, chcąc zatrzymać dla siebie cały wspólny majątek. Słuszkowie siłą zajęli pałac Kazanowskich, a także
271
Niezwyciężony
krajobraz przecięty był ziemnym wałem, wzniesionym w dużym pośpiechu w pobliżu niewielkiego, ale w dobrym miejscu zbudowanego szańca. Dostępu do niego broniła z jednej strony rzeka, z drugiej trzęsawisko, a strzegł go oddział dowodzony przez wojewodę Grudzińskiego. Idąc dalej wzdłuż krętej drogi, dochodziło się do mostu, którym można było przejść na drugi brzeg Noteci, skąd już niedaleko było do miasteczka Ujście z jego jedną ulicą i drewnianymi, niskimi domami. Na pobliskim płaskowyżu, skąd rozpościerał się widok na miasto i rzekę, w nie obwarowanym obozie zgromadziły się główne polskie siły z samym Opalińskim na czele.
Kiedy wojsko szwedzkie podeszło na bliższą odległość, ustawiło się w długim szeregu, a następnie kontynuowało marsz w stronę
przyległy doń dwór Radziejowskiego. Ten, tydzień później, 6 stycznia 1652 r., zebrawszy zbrojną czeladź, odbił swoją nieruchomość. Takie awantury w bezpośrednim sąsiedztwie siedziby królewskiej były jawnym pogwałceniem artykułów marszałkowskich, toteż już 12 stycznia wniesiono z tego powodu sprawę przeciw Słuszkom, a dnia następnego - przeciwko Radziejowskiemu. 20 stycznia 1652 r. został on skazany za zbrodnię obrazy majestatu na karę śmierci, zaś za napaść na dwór more bellico oraz zabicie kilku ludzi na infamię i konfiskatę dóbr. W lutym były podkanclerzy uciekł do Wiednia, gdzie chciał prosić cesarza o dwutysięczne wojsko, z którym zamierzał zająć Kraków i Warszawę. Nic tu jednak nie wskórawszy, przybył 1 maja do Sztokholmu, gdzie zyskał łaski królowej Krystyny oraz względy u wysokich dostojników dworu. Po kompromitacji, jaką było przechwycenie przez Polaków jego listów do Chmielnickiego, w których namawiał go do zaatakowania wspólnie ze Szwecją Rzeczypospolitej, Radziejowski, którego nadzieje na przywrócenie praw w Polsce coraz to bardziej malały, rozpoczął tułaczkę po Europie, nie ustając przy tym snuć projektów obalenia Jana Kazimierza. Kiedy w stolicy Szwecji zapadła decyzja o podjęciu wojny przeciwko Polsce, ponowne kontakty z Radziejowskim nawiązał E. Oxenstierna. Hieronim miał służyć pomocą feldmarszałkowi A. Wittenbergowi, udzielać mu rad i prowadzić korespondencję z Polakami. Również i tutaj nie mógł on jednak powstrzymać się od projektowania zdrad swych chlebodawców. Szwedzi przechwycili bowiem jego listy do gdańszczan, w których m.in. zapewniał o swej wierności dla Rzeczypospolitej. Z tego też powodu aresztowano go i więziono przez trzy lata. W grudniu 1660 r. powrócił do Polski. Ostatecznie w 1662 r. doczekał się Radziejowski cofnięcia dekretu infamii, z tym wszakże, że nie wolno mu było piastować żądnych urzędów. Zmarł w 1667 r., jako polski poseł do Porty Ottomańskiej. Obszerną monografię tej postaci opracował Adam Kersten: Hieronim Radziejowski. Studium władzy i opozycji, Warszawa 1988.
272
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
rzeki. Kilka mniejszych polskich oddziałów, zgrupowanych tuż przed szańcem, uległo rozproszeniu, a Szwedom udało się zdobyć dwie chorągwie. Teraz przyszła kolej na lekką artylerię: jedna bateria za drugą ustawiały się na oczyszczonych, stromych brzegach rzeki, po czym zaczęły ostrzeliwać polskie pozycje. Polacy ukryci za szańcem próbowali odpowiadać słabym ogniem sześciu małokalibrowych dział, ale po pięciogodzinnym, bezlitosnym ostrzale prowadzonym przez Szwedów, wyczerpała się im zarówno amunicja, jak i wola walki. A kiedy słońce zaczęło chylić się nad pokrytym dymem prochowym, poszarpanym od kul polskim szańcem, Grudziński i jego oddział znikli w nadchodzących ciemnościach.
Dowódcą armii szwedzkiej był feldmarszałek Arvid Wittenberg14. Miał 50 lat, urodził się w Finlandii i był synem urzędnika sądu apelacyjnego, ale już we wczesnej młodości wybrał karierę wojskową. W czasie wojny trzydziestoletniej zanotował na swym koncie sporo sukcesów, brał udział w prawie wszystkich kampaniach, poczynając od lat trzydziestych, a kiedy wojna dobiegła końca, był już generałem, a do tego szlachcicem. Bardzo blisko związany był z Lennartem Torstenssonem i przez pewien czas uważano go za jego następcę. Nic z tego jednak nie wyszło, ponieważ feldmarszałek należał do tych wojskowych, którzy mieli więcej odwagi niż inteligencji. Znano go co prawda jako zręcznego taktyka, ale uważano też za słabego stratega. Pod flagą szwedzką służył przez całe swoje dorosłe życie, więc znał się na wszystkich niuansach prowadzenia wojny. Z drugiej strony, wojna odcisnęła swe silne piętno na jego osobowości: był nieustraszony, dobrze zorganizowany, godny zaufania, chłodny i twardy. Żył zgodnie z odwieczną maksymą wojskową, która mówi, że dobry żołnierz powinien o wiele bardziej bać się swych dowódców niż nieprzyjaciela. W praktyce oznaczało to, że bez wahania potrafił skazać żołnierza na śmierć za drobne złamanie dyscypliny. Służący pod jego rozkazami ze strachem wyrażali się o jego tyranii. Na portrecie przedstawiającym Wittenberga widzimy mężczyznę o zarozumiałym wyrazie twarzy, pochylonej sylwetce, modnej bródce, zaciśniętych, małych ustach i wodnistych oczach.
14 Więcej na temat Wittenberga w przypisach na końcu książki (przyp. tłum.).
273
Niezwyciężony
Doświadczony Wittenberg doskonale wiedział, że nigdy nie należy działać tak, jak spodziewa się nieprzyjaciel. Dlatego też w czasie, kiedy trwał ostrzał polskiego szańca, wysłał trzy regimenty jazdy w stronę innej przeprawy, położonej cztery kilometry dalej w dół rzeki. Na ich widok kilka luźnych oddziałów polskiej piechoty wycofało się szybko, nie oddawszy prawie ani jednego strzału. A kiedy na dodatek inny oddział, mający za zadanie osłaniać ową piechotę, odrzucony został daleko w bok, jeden ze szwedzkich regimentów piechoty szybko przedostał się na drugi brzeg i zatrzymał z powodu zapadających ciemności w pobliżu niewielkiej wioski15.
Tymczasem pod Ujściem trwały przygotowania do natarcia, planowanego na następny dzień. Obiektem ataku miały być główne siły pod dowództwem Opalińskiego, zgromadzone za osłoną wzgórz rozciągających się nad rzeką. Rychtowano do walki ciężkie działa. A gdy tak podciągano na wyznaczone pozycje jednego potwora z długą lufą za drugim, a ubrani w uszyte z samodziału płaszcze artylerzyści czynili ostatnie przygotowania przez rozpoczęciem ostrzału, nocny wiatr przyniósł nagle znany odgłos dochodzący z polskiego brzegu. Było to skrzypienie wozów i dźwięk typowy dla jazdy będącej w ruchu. Wyglądało więc na to, że Polacy się wycofują. W pewnym momencie rozległ się głośny huk - najprawdopodobniej ktoś wysadził w powietrze skład amunicji.
Kiedy nadszedł niedzielny poranek, wszystkie armaty stały w pełnej gotowości bojowej. Ale zanim rozległ się pierwszy wystrzał, stało się to, na co czekano.
Z porannej mgły wyłonił się polski trębacz, który najpierw dał sygnał trąbką, a potem podjechał bliżej w stronę szwedzkich pozycji. Przywiózł ze sobą propozycje, które wzbudziły pewne nadzieje szwedzkiego dowództwa. Polacy proponowali zawieszenie broni i przystąpienie do negocjacji. Szwedzi zgodzili się na to natychmiast. Około godziny ósmej nadjechała grupa niepewnych siebie szlachciców z Opalińskim na czele, a na ich spotkanie wyjechali najwyżsi rangą szwedzcy dowódcy, którym towarzyszył Radziejowski. Po oddaniu sobie wzajemnych i należnych honorów Radziejowski
Wieś Dziembowo.
274
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
powtórzył swe wcześniejsze zapewnienia o szwedzkiej protekcji i gwarancjach bezpieczeństwa, okraszając wystąpienie kilkoma zgrabnymi frazesami, obietnicami i groźbami.
Informacja o tym, iż Szwedzi przeprawili się przez rzekę cztery kilometry dalej i że groziło to oskrzydleniem oddziałów Opalińskiego, wywołała duży niepokój wśród polskiego wojska. Zapadające ciemności spowodowały, że niepokój zamienił się w panikę. Rozpoczęła się chaotyczna ucieczka na łeb i szyję, byle tylko ocalić tabory i swą prywatną własność. A kiedy negocjatorzy powrócili, przynosząc ze sobą szwedzką odpowiedź, defetyzm zmienił się w anarchię. Ktoś zaczął mówić o walce do ostatniej kropli krwi, inni zastanawiali się, jak wymknąć się z Wielkopolski, aby poszukać schronienia na Wschodzie. Opaliński i grupa innych magnatów byli jednak zszokowani tym, co się stało i przerażeni tym, co miało nadejść: z jakiej racji mają umierać za króla, którym pogardzali? Z drugiej strony kusiła ich propozycja oddania się pod opiekę obcego monarchy, który tak szczodrze obiecywał, że zatwierdzi wszystkie ich przywileje, ich dobra i ich urzędy. Bo czymże innym była Polska w ich oczach, jeśli nie tym, co miał im zagwarantować szwedzki władca?
Opaliński nalegał na przyjęcie szwedzkiej oferty i już po południu podpisano akt kapitulacji. Magnaci zgodzili się przekazać Szwedom miasta i twierdze położone w Wielkopolsce, a także oddać pod ich komendę własne oddziały piechoty. Do dyspozycji Karola Gustawa przekazano również jeden skwadron husarii, tych naj dumniej szych z naj dumniej szych wojaków, elitę polskiej kawalerii. Obóz, w którym stała polska kawaleria, został zwinięty jeszcze tego samego dnia, a reszta żołnierzy rozeszła się w swoją stronę, aby z radością wrócić do domów.
Ledwo więc rozpoczęła się szwedzka kampania w Polsce, a już pierwsza linia obrony ustawiona w Wielkopolsce rozpadła się jak domek z kart. Teraz droga do zachodnich województw Rzeczpospolitej stała otworem. Wynik tego pierwszego starcia był tak nieoczekiwany, zwycięstwo tak wielkie, a straty własne tak nieznaczne, że możemy chyba z łatwością zrozumieć Wittenberga, który tego samego wieczora postanowił uczcić swój sukces, wydając wielką ucztę. Szwedzcy dowódcy i polscy magnaci biesiadowali
275
Niezwyciężony
razem pod gołym niebem. Stoły nakryte były jedwabnymi obrusami, leżała na nich srebrna zastawa, wjeżdżały na nie kolejne przysmaki. Na deser podano włoski pasztet i lody. Jedzeniem i winem uraczono nawet zwykłych żołnierzy, którzy zasiedli przy długim stole i zajadali z cynowej zastawy. Wino lało się strumieniami, a na koniec zapanowało ogólne pijaństwo. I trudno doprawdy byłoby znaleźć w dawnych tekstach źródłowych informacje o tego typu biesiadach. Wszystkie te przemówienia, salwy honorowe i okrzyki triumfu ich poprzednicy uznaliby za przesadzone lub zbyt wczesne.
Najprzedniejsi polscy magnaci zamieszkujący Wielkopolskę zadeklarowali co prawda, że złożą broń, ale nie wiadomo było, czy zapewnienia te odnosiły się również do zwykłej szlachty i przedstawicieli innych klas. Wiele wskazywało, że chyba jednak nie. Spośród 13 000 szlachty zgromadzonej pod Ujściem w ramach pospolitego ruszenia, akt kapitulacji podpisało nie więcej niż 800 osób. A kiedy w poniedziałkowy poranek słońce wzeszło nad pogrążonym w pijackim amoku obozem, okazało się, że polska piechota, która zgodnie z warunkami kapitulacji miała znaleźć się pod szwedzką komendą, znikła bez śladu ostatniej nocy.
Nic nie wskazywało jednak na to, aby Polacy starali się w jakiś sposób otrząsnąć po tej pierwszej porażce. Wprost przeciwnie. Mijały dni, a do szwedzkiego obozu przybywali kolejni polscy magnaci otoczeni świtą, aby oddać się pod szwedzką protekcję16.
16 Przyjęcie szwedzkiej protekcji wiązało się z wystawieniem przez Szwedów tzw. Salva gwardia. Salva gwardia była rodzajem listu gwarancyjnego, wystawianego przez Karola X Gustawa lub przez feldmarszałka Wittenberga magnatom, szlachcie, miastom, kościołom, klasztorom, województwom i powiatom. Jak się później okazało, miał on bardziej znaczenie symboliczne niż praktyczne, ale na początku nikt tego nie wiedział. W okresie od sierpnia do listopada 1655 r., kancelaria królewska wystawiła setki, jeśli nie tysiące takich dokumentów. W zasadzie każda SG gwarantowała jej posiadaczowi zachowanie wolności religijnej, wszystkich praw i przywilejów, ochronę dóbr przed samowolą i grabieżami żołnierzy szwedzkich; bardzo rzadko (tylko za wyjątkowe zasługi) zwalniała od podatków i kontrybucji. Na ogół SG jako list ochronny była niepewna, bo jej przestrzeganie zależało tylko od woli lokalnego komendanta szwedzkiego. Salva nie zapewniała nietykalności miejsca, nie pociągała za sobą przywilejów politycznych. Była swego rodzaju formalnością. Zobowiązywała natomiast jej posiadacza - i to było zawsze przez Szwedów przestrzegane - do przyjęcia szwedzkiej
276
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
Armia Karola Gustawa ruszyła teraz w szybkim tempie na południe, kierując się wzdłuż Warty i na Poznań, gdzie znajdował się inny bród.
Kiedy rozeszła się wieść, że Szwedzi zbliżają się do Poznania, mieszkańcy miasta zaczęli je opuszczać: wśród uciekinierów znajdowali się między innymi kupcy, a także siostry zakonne. Inni zaczęli przygotowywać otoczone murami miasto do obrony przed natarciem nieprzyjaciela. W trakcie przygotowań u bram Poznania pojawił się niewielki szwedzki oddział, któremu towarzyszył Opaliński. Zażądał on spotkania z radą miasta. Opaliński pełnił funkcję wojewody poznańskiego, więc udało mu się przekonać mieszczan, aby porzucili myśl o obronie i otwarli bramy przed Szwedami. Tego samego dnia niebo pokryło się czarnymi chmurami, a wkrótce potem wśród porywów wiatru, padającego deszczu i błyskawic przecinających niebo pod murami miejskimi zjawili się zmęczeni i przemoczeni do suchej nitki szwedzcy kawalerzyści.
Jednym z nich był Patrick Gordon.
Podczas gdy inni żołnierze z jego oddziału zajęci byli rozbijaniem obozu pod miastem w pobliżu stawu, Patrick wymknął się do Poznania. Zamierzał odwiedzić kilku angielskich kupców, u których mieszkał niegdyś w czasie swych wędrówek po Polsce. Jednak wizyta skończyła się dla niego wielkim rozczarowaniem. Jeśli nawet do niedawna miał jakiekolwiek iluzje co do przyjacielskiego nastawienia ludności miasta do Szwedów, to po tej wizycie natychmiast się ich pozbył. Kiedy zjawił się z wizytą ubrany w szwedzki mundur, przyjęto go bardzo chłodno, dzięki czemu zrozumiał, że poznaniacy żadną miarą nie cieszyli się z opieki, jaką mieli roztoczyć nad nimi ich nowi panowie. Jeśli nie z innych, to z tej prostej przyczyny, iż nowi "opiekunowie" nie zachowywali się jak należy. Żołnierze szwedzcy skonfiskowali miejskie działa, zamknęli pod kluczem kilku członków rady miejskiej po uprzednim przejęciu archiwum miejskiego, a jedna osoba, która zbyt gwałtownie protestowała przeciwko wykorzystaniu przez Szwedów miejskiej katedry do odprawiania "kacerskich nabożeństw", została
protekcji, wypowiedzenia posłuszeństwa Janowi Kazimierzowi i uznania Karola X Gustawa (przyp. tłum.).
277
Niezwyciężony
zastrzelona. Poza tym, "goście" zgłaszali zbyt duże potrzeby w kwestii wyżywienia. Mieszkańców miasta zmuszono mianowicie do codziennych dostaw, na które składało się 15 wołów, 100 owiec, 130 baryłek piwa i 3000 bochenków chleba. Tak wielkie zapasy dostarczano do obozu rozłożonego w pobliżu miejskich murów. Wkrótce też pijani i agresywnie zachowujący się żołnierze zaczęli krążyć po mieście. W sprawdzonym, starym stylu zabrali się najpierw do rabowania żydowskich kramów, a potem dobytku pozostałych kupców. Kiedy czuły na punkcie przestrzegania dyscypliny Wittenberg zjawił się w mieście na czele reszty wojska, natychmiast postanowił ukrócić żołnierskie ekscesy.
Wszyscy dowódcy starali się zapobiegać rabunkom. Dobrze wiedzieli, że możliwość wzbogacenia się w taki sposób pobudzała do działania wielu żołnierzy, zarówno wysokich rangą, jak i zwykłych szeregowców. Czasami, kiedy armia stała w nieprzyjacielskim kraju, postępki takie były dopuszczalne, ba, nawet obowiązkowe. Jednak ci z oficerów kadry dowódczej, którzy mieli doświadczenia wyniesione z wojny trzydziestoletniej, doskonale wiedzieli, że zezwolenie na nieograniczone rabunki szkodziło dyscyplinie w armii i stanowiło przeszkodę w jej zaopatrywaniu w żywność. Przygotowując się do tej nowej wojny, armia szwedzka udoskonaliła system zaopatrywania oddziałów w żywność i systematycznie starała się go doskonalić. Jak już wspomniałem, żołnierzy ostrzegano surowo przed przekroczeniem granicy polskiej, aby wybili sobie z głowy tego typu zachowanie. Drogę, którą wojsko szwedzkie kierowało się z Pomorza w głąb Wielkopolski, wyznaczały szubienice: ponad 400 żołnierzy powieszono od dnia wymarszu ze Szczecina. Wieszano nie tylko szeregowców - los ten spotkał także pewnego porucznika, felczera pułkowego i kwatermistrza. W Poznaniu Gordon na własne oczy widział, jak powieszono jednego z żołnierzy tylko za to, że ten obrzucił kamieniami jakiegoś Polaka, który przybył do szwedzkiego obozu, aby poskarżyć się, że ukradziono mu konia. Ofiarą tak surowego wyroku padł czternaste- czy piętnastoletni chłopak.
Po nieoczekiwanej kapitulacji Polaków pod Ujściem i po zdobyciu Poznania, Wittenberg miał podstawy do zadowolenia, a jego żołnierze odetchnęli z ulgą. Wcześniej spodziewali się, że będą
278
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
musieli walczyć, a tymczasem widzieli tylko uciekających nieprzyjaciół, którzy bez jednego strzału rezygnowali z walki. Sam Wittenberg spełnił nadzieje pokładane w nim przez króla, a co najważniejsze - osiągnął cel za możliwie najniższą cenę.
Już w kwietniu 1655 roku król miał całkowicie gotowy plan działania. Zakładał on, iż Szwecja zaatakuje Rzeczpospolitą z dwóch kierunków: od zachodu siłami armii Wittenberga i od północy z terenu szwedzkich prowincji nadbałtyckich. Te dwa uderzenia miały odciąć za jednym zamachem zaatakowane obszary od reszty kraju. Cel ataku był znany i ten sam co dawniej: wybrzeże Bałtyku, Prusy Królewskie, Warmia i Kurlandia. Kolejny pomysł polegał na tym, aby dwa rozciągnięte obszary bazowe stanowiły sobą rodzaj zabezpieczenia: jeden na zachodzie - wokół Poznania, drugi na wschodzie - wokół Kowna. Wschodni obszar miał być czymś w rodzaju wysuniętego przyczółka, chroniącego Szwedów przed armią carską na wypadek, gdyby Rosjanie próbowali wkroczyć do Kurlandii i zająć wybrzeże; była to jakby bierna zapora, ponieważ car stanowił, co prawda, zagrożenie, ale nie uważano go za wroga, a dowódcom przykazano, aby unikali starć z moskiewskim wojskiem. Zachodni obszar miał funkcjonować na podobnej zasadzie jako baza zaopatrzeniowa i tarcza ochronna17, a gdyby Wittenbergowi udało się stworzyć taką strefę buforową, armia pod dowództwem samego Karola Gustawa miała błyskawicznie dołączyć ze Szwecji, a po połączeniu się z Wittenbergiem i zabezpieczeniu sobie tyłów, zwrócić się w stronę Prus Królewskich, a zwłaszcza w stronę portów nadbałtyckich (równolegle planowano, że flota szwedzka wpłynie do Zatoki Gdańskiej, aby zabezpieczyć teatr wojny od strony morza, chronić szwedzkie morskie drogi zaopatrzeniowe jak również ściągać opłaty celne). I to właśnie tutaj, na wybrzeżu, Karol Gustaw zamierzał zadać decydujący cios, mający być ukoronowaniem całego planu. Nie planowano natomiast wkraczać w głąb Rzeczpospolitej ani tym bardziej zajmować Warszawy.
Był to plan wspaniały, ale niezbyt imponujący. Zakładał on, że Rzeczpospolita pogrążona jest w całkowitym chaosie, graniczącym
17 W liście datowanym 23 czerwca 1655 r. Karol Gustaw informował Wittenberga, że jego zadanie polega na "odcięciu Polaków od terenu Prus".
279
Niezwyciężony
z paraliżem, dzięki czemu stanowi łatwy cel dla szwedzkich sił zbrojnych. Dlatego też w planie tym wyznaczono tak mało konkretnych celów, jak również przewidywano jego szybką realizację. Wojna w tym ujęciu miała trwać krótko i zakończyć się błyskotliwym zwycięstwem. Plan nie był więc specjalnie urozmaicony. Nie zawierał na przykład alternatywnych rozwiązań na wypadek, gdyby do konfliktu włączyły się nagle inne państwa, jak na przykład wojownicza Rosja czy wyczekująca Brandenburgia. Plan miał po prostu zadziałać. Studiując go, odnosimy wrażenie, że siedział nad nim "sztabowiec" Karol Gustaw - i to w dobrym tego słowa znaczeniu: ktoś, kto dokładnie wszystko rozważa i kalkuluje na chłodno; nie gracz, ale strateg.
Dlatego też z pełną wyczekiwania niecierpliwością król pożegnał się już wcześniej z żoną i członkami rady i wsiadł na pokład okrętu wojennego "Scepter". Ponad 12700 Szwedów i Finów od ponad tygodnia już czekało na swych statkach, prażąc się z gorąca w promieniach letniego słońca. Król, żołnierze i cała flota, składająca się z około 40 okrętów wojennych i 16 ciężkich statków handlowych, musieli jednak cierpliwie czekać kilka dalszych dni na sprzyjający wiatr. Dopiero 9 lipca podniesiono kotwice, a załogi statków rzuciły się do żagli i takielunku. Połowa z nich nigdy nie wróciła do rodzinnego kraju, a królowi nie dane było już w życiu oglądać stolicy Szwecji.
Wiał korzystny wiatr, więc już 24 lipca zauważono na horyzoncie niemiecki brzeg. Statki mijały wybrzeże, na którym przed 25 laty wylądował Gustaw II Adolf wraz ze swymi wojskami, kiedy to Szwecja wplątała się w inną awanturę wojenną. Następnego dnia, około trzeciej po południu, rzucono kotwice na wysokości Wolgastu. Teraz przystąpiono do wyładunku ludzi, koni, sprzętu i uzbrojenia.
W mieście Karol Gustaw otrzymał szczegółowy raport o tym, co zdarzyło się w Wielkopolsce. Krzywił się trochę na wieść o niektórych ustępstwach zawartych w akcie kapitulacyjnym podpisanym w Ujściu, uważając je za zbyt szczodre, ale zarazem był zachwycony, a jednocześnie trochę zdumiony tak szybkimi, wspaniałymi i nieoczekiwanymi sukcesami odniesionymi przez armię Wittenberga. Podniesiony tym na duchu, napisał do żony w liście, chwaląc się,
280
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
jak to Bóg w tak niezwykły sposób pobłogosławił moim czynom, że już spora część Polski oddała się pod moją protekcję. Jednocześnie wysłał Wittenbergowi precyzyjne instrukcje, zabraniając mu kategorycznie wykorzystania próżni, jaka powstała po podpisaniu kapitulacji pod Ujściem, i dalszego marszu na południe. Nie zgadzało się to bowiem z pierwotnym planem i pociągało za sobą pewne ryzyko. Feldmarszałek miał czekać na króla wraz z całym wojskiem. Być może za decyzją króla szwedzkiego nakazującą wstrzymanie dalszych działań kryło się jeszcze coś innego. Sytuacja ta przypominała bowiem to, co stało się w 1648 roku, kiedy to Karol Gustaw również spóźnił się na najważniejsze wydarzenia rozgrywające się w czasie wojny w Niemczech i mógł już tylko podziwiać sukcesy innych, zamiast samemu pławić się w sławie (być może to właśnie zazdrość była przyczyną krytyki skierowanej w stronę Wittenberga z powodu zbyt łagodnych warunków kapitulacji podpisanej pod Ujściem). Dla przeciętnego optymisty wojna była już wygrana. Dla Karola Gustawa to, co się stało, stwarzało jak na razie tylko pewną możliwość, aby "iść za ciosem" -jak pisał w innym liście.
To tutaj, kołysząc się na falach Bałtyku na swym statku zakotwiczonym na wysokości Wolgastu, kuszony pomyślnie brzmiącymi raportami o postępującym rozpadzie Rzeczpospolitej, zwodzony obietnicami łatwych i bezkrwawych zwycięstw, Karol Gustaw postanowił jeszcze bardziej naprężyć strunę. Nie chciał już tylko odciąć Polaków od Bałtyku - teraz pragnął iść dalej, na południe. Chciał wedrzeć się do serca kraju - chciał zająć Warszawę!
Za tą nagłą zmianą kryje się już zupełnie inna osoba niż ta, która przygotowała pierwotny plan operacji wojskowej. Widzimy tu raczej rotmistrza Karola Gustawa z jego bystrym, szybkim spojrzeniem i zmiennym, impulsywnym charakterem. Dostrzegł okazję, więc się jej chwycił. Błyskawicznie. Bez chwili namysłu i zastanowienia. W tym zachowaniu zauważamy innego króla: to już nie strateg - to gracz.
W wielkim pośpiechu król rozkazał zebrać wszystkie oddziały, które zeszły na ląd. Aby zaoszczędzić na czasie, artylerię wysłano przodem, podczas gdy główne siły wyruszyły z Pomorza ostatniego dnia lipca. Kolumny unikały niewygodnych, krętych dróg, którymi
281
Niezwyciężony
poruszało się wcześniej wojsko Wittenberga w drodze przez Brandenburgię i Wielkopolskę. Zdecydowano się iść na skróty. Po kilku dniach Karol Gustaw niechętnie przekazał dowództwo nad swymi głównymi siłami jednemu z generałów, a sam stanął na czele niewielkiej awangardy, składającej się z 3000 jazdy i ruszył przed siebie, w Polskę, która zaczęła właśnie rozpadać się na kawałki.
Był to gorący okres. Czasami wstawano już o pierwszym blasku dnia, o godzinie trzeciej, a kiedy zapadające ciemności uniemożliwiały dalszą jazdę, król zsiadał z konia i dyktował listy albo sam je pisał. Z charakteru pisma łatwo wywnioskować, że pisał je w rękawiczkach (sprawy państwowe były dla króla ważniejsze niż sen; swym oficerom wydał rozkaz, aby natychmiast go budzono, jeśli do obozu docierała jakaś pilna wiadomość; zwyczaj taki król zachował do końca życia). Umiejętnie prowadził swe wojsko przez przeprawy rzeczne czy strategicznie ważne miejsca, osobiście nakazywał naprawę fragmentów dróg, zajmował się sprawami dostaw dla armii. Czuł się jak ryba w wodzie. Zamiast bitew miał do czynienia z raportami, a zamiast nieprzyjaciela słyszał tylko wieści o nim. Jego pochód przez Wielkopolskę zaczął przypominać marsz triumfalny. Do starć dochodziło tylko sporadycznie, bo z chwilą, gdy Szwedzi zbliżali się na niewielką odległość, zdemoralizowani obrońcy uciekali bez walki, chowali się za wzgórzami albo w lesie. Coraz częściej w królewskim obozie zjawiali się magnaci i pomniejsi szlachcice, składając Karolowi Gustawowi wyrazy hołdu i oddania, prosząc pokornie o protekcję. Zachował się miedzioryt z tamtych czasów, na którym ukazane jest takie właśnie zdarzenie, do którego doszło pewnego sierpniowego dnia. Wzdłuż szpaleru utworzonego przez halabardników stoją w drugiej kolejce polscy szlachcice, ubrani w obszywane futrem płaszcze, trzymając w rękach swe zdobione piórami czapki, podczas gdy ich ogolone głowy wystawione były na słoneczny żar. Łatwo możemy wyczuć panujący upał, bo kolejka sięga aż po ciężki, bogato zdobiony baldachim, w cieniu którego czeka Karol Gustaw. Jedną dłoń wsparł na biodrze, a drugą nonszalancko położył na pokrytym materiałem stole. Szlachcic stojący na samym początku kłania się królowi w geście poddania. Inny rzuca ukradkowe spojrzenie w stronę
282
Nie przejmujcie się krzykami ani hałasem
swego nowego pana, który z kolei skłania głowę w geście, który można by nazwać łaskawym.
Karol Gustaw starał się zdobyć nie tylko wielkopolskie twierdze, ale również ludzkie serca; starał się też faktycznie powstrzymywać gwałty czynione przez swych żołnierzy. Dzięki sztuce zjednywania sobie ludzi i umiejętności szybkiego analizowania sytuacji i oceniania innych, król zrobił od razu dobre wrażenie na wielu polskich szlachcicach, którzy wnosząc ze wszystkiego, pozwolili się mimowolnie oczarować temu otyłemu, zachowującemu się w niewymuszony sposób Szwedowi. Jego zadowolona, przyjacielska twarz, ukazywała nie tylko prawdziwą grzeczność skrywającą się pod maską udawania, ale także autentyczne uczucia. Król był naprawdę szczęśliwy.
Dnia 24 sierpnia główne siły pozostające pod dowództwem Karola Gustawa oddzieliły się od armii Wittenberga. Stało się to pod Koninem, około stu kilometrów od Poznania. Kiedy król wraz z członkami swego sztabu przybył na miejsce, oddziały Wittenberga oczekiwały na niego ustawione w szyku bojowym. Władca przejechał wzdłuż długiego szeregu wojska, z lewej strony na prawą, a na jego cześć oddano dwie głośne salwy z 44 armat i broni ręcznej. Teraz, kiedy już cała Wielkopolska leżała u jego stóp, kiedy polska obrona stref nadgranicznych przestała praktycznie istnieć, a do swej dyspozycji król miał całą swą armię, przyszedł czas na przekucie dotychczasowych niespodziewanych sukcesów w końcowy triumf.
283
Stara podłoga w Kiejdanach
I dyby ktoś chciał w połowie XVII wieku odwiedzić największe szwedzkie miasto, z pewnością nie wybrałby się do Sztokholmu. Stolica Szwecji stale się co prawda rozrastała, a w czasie wojny trzydziestoletniej przekształciła się z niewielkiej miejscowości, gdzie domy kryte były strzechą, a uliczki wąskie, krzywe i błotniste w miasto, które w końcu zaczęło swym wyglądem przypominać typowe stolice europejskie średniej wielkości, z murowanymi pałacami krytymi miedzianymi dachami i prostą, geometrycznie wymierzoną siecią ulic. Więcej - Sztokholm zmienił swój wygląd pod względem kształtu i pretensjonalności do tego stopnia, że - jak się wyraził pewien mieszkający tam Niemiec - ten, kto od dwudziestu lat nie widział miasta, "nawet by go nie rozpoznał". Liczba mieszkańców zaczęła zbliżać się do czterdziestu tysięcy, ale mimo tego, a także mimo innych przemian w państwie szwedzkim, istniało jeszcze jedno miasto większe, starsze i znacznie bogatsze od Sztokholmu. Była nim Ryga.
Kiedy płynęło się statkiem w górę Dźwiny wzdłuż pofałdowanych krajobrazów, pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy, była cała masa masztów i żagli należących do oczekujących na redzie statków. Dopiero potem, po prawej stronie otwierał się widok na miasto. Pstrokata mieszanka krytych miedzianą blachą domów,
284
Stara podłoga w Kiejdanach
przedproża, kominy, uliczki i zaułki, pośród których wznosiły się do nieba strzeliste wieże trzech potężnych kościołów: św. Jakuba, św. Piotra i św. Marii. Jeśli bogactwo miasta mierzyć potęgą owych trzech kościołów katedralnych, to jego wartość ocenić można było na podstawie wyglądu systemu obronnego. Wzdłuż wewnętrznej linii murów miejskich, w skład których wchodziły między innymi nowo wybudowane, niskie bastiony, zieleniły się piękne ogrody, wśród których stały wiatraki i pojedyncze zabudowania. Za pierwsza linią murów stały następne - z przylegającymi do nich szerokimi bastionami, a za nimi istniał jeszcze mur pochodzący z czasów średniowiecznych. Przykryty czerwoną dachówką, otaczał właściwe miasto. W najdalej wysuniętym zakątku Rygi, gdzie kotwicę rzucała większość statków, widać było pałac o trzech kondygnacjach z czterema wieżami. Rezydował tam szwedzki generalny gubernator, który wraz z innymi urzędnikami sprawował władzę w Rydze i w Inflantach.
Wielki pałac odpowiadał pozycji Szwecji w Europie i znaczeniu, jakie dla kraju miała ta prowincja. Bo chociaż panowie szwedzcy zasiadający na ważnych urzędach w Sztokholmie zajmowali się głównie szwedzkimi prowincjami w Niemczech, z których byli niezwykle dumni, to o znaczeniu kraju decydowały jednak jego wschodnie regiony nadbałtyckie.
Wojna z Bremą pokazała, że posiadłości w Niemczech stanowiły pod względem politycznym prawdziwe zagrożenie dla Szwecji, jako że w każdej chwili mogły wciągnąć kraj w jakiś niezrozumiały kryzys polityczny. Poza tym, w trakcie ostatnich wydarzeń okazało się, że prowincje niemieckie, wywalczone za tak ogromną cenę krwi, rozczarowywały swych nowych panów, chociaż spodziewano się, że władanie nimi przyniesie więcej wpływów do budżetu niż splendoru. Dochody z Pomorza czy Wismaru nie wystarczały nawet na zapłacenie pensji urzędnikom, którzy pracowali w nich na rzecz szwedzkiego monarchy, więc pod względem ekonomicznym obie te prowincje przynosiły straty. Natomiast Inflanty z biegiem czasu przeistoczyły się w kurę znoszącą państwu szwedzkiemu złote jajka. Same Inflanty dawały bowiem roczny przychód w wysokości miliona talarów, i to w czasach, kiedy cały szwedzki budżet roczny zamykał się kwotą czterech milionów talarów.
285
Niezwyciężony
Powodem tego była oczywiście silna gospodarka Inflant. Jej podstawę stanowiła Dźwina i położona nad nią Ryga. Szwedzka polityka gospodarcza, polegająca na zarabianiu pieniędzy drogą wymiany handlowej z Zachodem z jednoczesnym utrudnianiem takiego handlu innym miastom portowym położonym nad Bałtykiem, dawała zmienne rezultaty. Nierzadko bowiem kupcy wybierali inne drogi wodne niż te, które kontrolowali skrupulatni i dokładni celnicy szwedzcy, chociaż akurat w tym względzie wszystko funkcjonowało tak, jak to zaplanowano sobie w Sztokholmie. Przez Rygę przewożono wszystkie towary pochodzące z regionu stanowiącego dorzecze Dźwiny. Do portu wpływało rocznie ponad tysiąc okrętów, na które ładowano wszystkie możliwe produkty: od lnu inflanckiego i konopi z terenów dzisiejszej Białorusi aż po elementy omasztowania z Drissy czy żyto z Witebska. Z biegiem czasu wszystkie te towary stawały się cyframi zapisywanymi przez szwedzkiego gubernatora Inflant w księdze rachunkowej prowadzonej przez urzędników jego biura w Rydze. Wśród towarów nie brakowało oczywiście zboża. Uprawa i sprzedaż pszenicy, żyta i jęczmienia stanowiła dla Inflant - podobnie jak i dla Rzeczpospolitej - rdzeń całej działalności gospodarczej. I podobnie jak w Rzeczpospolitej panowały tutaj klasyczne stosunki feudalne, gdzie stosunkowo niewielka liczebnie szlachta posiadała większą część ziemi, i gdzie szerokie masy chłopskie cierpiały pod haniebnym jarzmem poddaństwa18. Bez wątpienia eksport zboża na Zachód stanowił ważną pozycję w gospodarce szwedzkiej, a przychody uzyskiwane z lokalnego handlu w czasach, kiedy toczyła się wojna trzydziestoletnia, odgrywały nie mniejszą rolę w jej finansowaniu niż handel miedzią.
W przeciwieństwie do prowincji niemieckich podległych królowi Szwecji, w innych prowincjach nadbałtyckich przeprowadzano próby, mające na celu ustanowienie instytucji, praw i sposobu zarządzania na wzór szwedzki. Postęp był jednak dość umiarkowany. Nigdy nie było mowy o polityce "zeszwedczania". W Inflantach
18 Przywiązanie chłopów do ziemi nie zostało, co prawda, jeszcze prawnie usankcjonowane, ale traktowano to jako stan faktyczny, między innymi w wymiarze sprawiedliwości.
286
Stara podłoga w Kiejdanach
nie miało miejsca zjawisko imigracji chłopów ze Szwecji czy Finlandii, tak typowe dla Estonii czy Ingrii. Powstała natomiast jeszcze w okresie podboju tego regionu w latach dwudziestych XVII wieku gęsta sieć urzędników i duchownych szwedzkojęzycz-nych. Zwłaszcza na początku szwedzkiego okresu panowania na tych terenach zaczęli oni wprowadzać w życie długofalowe porządki i nowoczesne reformy. Tak na przykład na szwedzki wzór przekształcono lokalny wymiar sprawiedliwości i miejscową administrację. W Dorpacie19 utworzono sąd apelacyjny, a jednym z jego pierwszych asesorów został urzędnik z Dalarna Goran Lilia, który po uzyskaniu tytułu szlacheckiego zaczął używać nazwiska Stiernhielm. To także w Dorpacie powstał pierwszy tamtejszy uniwersytet.
Spory, do jakich doszło w trakcie powstawania uczelni, mogą nam sporo powiedzieć o przeszkodach, jakie szwedzcy urzędnicy i reformatorzy napotykali na swej drodze w Inflantach. Uniwersytet miał funkcjonować nie tylko jako wysunięta placówka państwa szwedzkiego na dalekich kresach królestwa, ale również jako narzędzie stymulujące dalszy rozwój miejscowej kultury. Wśród wielkich posiadaczy ziemskich dominowali inflanccy Niemcy, natomiast ich chłopscy poddani używali przeważnie miejscowych języków. Ale to właśnie z myślą o chłopskich synach, szwedzcy reformatorzy otworzyli nową uczelnię, w której mogli między innymi studiować po estońsku i łotewsku (biorąc za wzór system funkcjonujący na uniwersytecie w Uppsali, dla pewnej liczby uboższych studentów zagwarantowano bezpłatne wyżywienie). Lokalni Niemcy trzymali się z zasady z dala od nowo utworzonej uczelni, chociaż osiągnęła ona w zaskakująco krótkim czasie dość wysoki poziom. Wśród kadry profesorskiej znajdowali się między innymi: szwedzki lekarz Johannes Raicus, teolog Johannes Gezelius czy niemiecki historyk i mistyk Friederich Menius. Na uniwersytet, mieszczący się w liczącym trzy kondygnacje budynku położonym naprzeciwko kościoła Mariackiego, wstępowali przede wszystkim rdzenni Szwedzi, pochodzący przeważnie ze Smalandu, Sztokholmu czy Vastergotlandu. Bogaci posiadacze ziemscy niewiele przejmowali się ciemnotą
19 Dorpat - obecnie Tartu (przyp. tłum.).
287
Niezwyciężony
i duchową nędzą, które stały się udziałem chłopów na skutek poddaństwa, prowadząc do licznych przypadków zabobonów, czarnej magii i pielęgnowania pogańskich zwyczajów. (Zwłaszcza pogaństwo szokowało zawsze czułych na punkcie wiary szwedzkich duchownych. Generalny gubernator prowincji, Johan Skytte, posiadający silną władzę, również postrzegał powstanie uniwersytetu jako krok wiodący do wyplenienia - jak to się wyraził - "barbarzyńskiego plugastwa"20.) Tymczasem szlachta inflancka gorliwie i z pewnymi sukcesami starała się przeciwdziałać nawet tym nieśmiałym wysiłkom zmierzającym do szerzenia oświaty21, tak samo jak tradycyjnie już przeciwstawiała się wszystkiemu, co mogłoby stanowić zagrożenie dla jej przywilejów.
Grupa Niemców - tzw. Ritterschaft - stanowiła dość niezwykłą, choć z etnicznego punktu widzenia nieliczną, izolowaną grupę osób, składającą się z 200 lub 300 rodzin. Przypominali w tym trochę szlachtę polską, zwłaszcza ze względu na swój bezwarunkowy egocentryzm, ale różnili się od niej tym, iż stanowili silną, zwartą, trzymającą się razem i solidarnie społeczność. Przez długie wieki wykształcili w sobie imponujący i bezwzględny instynkt samozachowawczy, dzięki czemu w ostatnim stuleciu tylko dwa razy zmieniali władcę - najpierw krzyżackiego wielkiego mistrza zastąpił polski król, a z kolei jego miejsce zajął władca Szwecji. Dla wielu z nich szwedzkie rządy były sporym rozczarowaniem, i to nie tylko z powodu urzędników, którzy zrazili do siebie lokalną szlachtę swym wścibskim zachowaniem i lekceważącym stosunkiem do zastanych zwyczajów. Sytuację pogarszał fakt, że po przejęciu prowincji przez Szwecję wiele posiadłości przeszło inflanckiej szlachcie koło nosa. Dostały się one szwedzkim magnatom, z Oxenstierna
20 Wśród tych, którzy starali się zlikwidować chłopską wiarę w czary, był G. Stierahielm, który w owym czasie posiadał dobra położone na północ od Dorpatu. Opowiadał się on za stosowaniem tortur w celu osiągnięcia celu.
21 Prawdę mówiąc, nie da się stwierdzić, że spragnieni wiedzy chłopscy synowie zbyt licznie zapisywali się na uniwersytet w Dorpacie. Liczbę studentów pochodzenia chłopskiego uczących się na uczelni za czasów szwedzkich określa się na mniej niż pięć osób; natomiast dokumenty potwierdzające taki fakt odnoszą się tylko do jednej osoby.
288
Stara podłoga w Kiejdanach
na czele, którzy już wkrótce zaczęli się jednak dostosowywać do panujących obyczajów i wkomponowywać w gąszcz przeróżnych przywilejów, o których w Szwecji można było tylko pomarzyć, a które miały dla nich bardzo praktyczny wymiar. A kiedy zmarł Gustaw II Adolf, a nieletnią jeszcze Krystynę zastępowali w rządzeniu członkowie rady z Oxenstierna na czele, ogarnięci pasją reformowania lokalni urzędnicy na próżno czekali na wsparcie ze Sztokholmu. Tak więc w połowie XVII wieku najambitniejsze i najdalej idące reformy zostały wstrzymane na skutek sprzeciwu klas rządzących i braku zainteresowania ze strony administracji centralnej. Dlatego szlachta niemiecka z prowincji nadbałtyckich zaczęła stopniowo odzyskiwać swą dawną pozycję utraconą w trakcie prób wprowadzania reform w latach dwudziestych XVII wieku. Udało jej się również odbudować swe dawne rządy, a więc dokonać tego, czego zabraniał im Gustaw Adolf.
Władza szwedzka w Inflantach musiała przez cały czas przeciwstawiać się niechętnej sobie, zarozumiałej szlachcie. Rządzenie prowincją stało się jeszcze bardziej skomplikowane, kiedy ujawnił się trzeci czynnik władzy, a mianowicie świadome swej pozycji i siły mieszczaństwo ryskie (Ryga należała przecież od bardzo dawna do Hanzy, co jeszcze bardziej wpływało na świadomość mieszczan). Ich wierność dla Korony szwedzkiej kupiono w latach dwudziestych, daleko idącymi ustępstwami. Tak na przykład rządziła się Ryga w zasadzie sama. Prawo w mieście stanowiła rada miasta, a władze szwedzkie nie miały w praktyce żadnych możliwości, aby podważać wyroki wydawane przez lokalne sądy (władza rady nie kończyła się bynajmniej za murami miasta: jeżeli ktokolwiek dopuścił się występku w stosunku do mieszkańca Rygi, to miała ona prawo ścigać taką osobę na terenie całych Inflant). Miasto miało także monopol na handel prowadzony Dźwiną, dysponowało własnymi pilotami rzecznymi, zarządzało latarnią morską, promami rzecznymi i biło własną monetę.
W całym tym błogim spokoju, wspierającym się od lat na średniowiecznych przywilejach, kupcy mieszkający w Rydze pogrążyli się w równie pasywnej bierności. Podobnie jak to było w przypadku innego wielkiego miasta handlowego położonego niedaleko od Rygi, a mianowicie Rewału, ryscy mieszczanie byli w pełni
289
Niezwyciężony
usatysfakcjonowani szybkim zarobkiem pochodzącym z pośrednictwa: statki, którymi wywożono na Zachód ich towary, prawie całkowicie należały do kupców holenderskich. To samo można też chyba bez większego ryzyka popełnienia błędu powiedzieć o wielkich zyskach, jakie z tego tytułu osiągali. Mieszczanie ryscy zupełnie nie interesowali się tym, co stawało się coraz ważniejsze w handlu międzynarodowym, to znaczy maksymalizacją zysku i konkurencją cenową. Woleli za to wysyłać swych zagniewanych posłów do Sztokholmu, aby domagać się zakazu prowadzenia handlu w Parnawie, Haapsalu i Narwie przez ich konkurentów, i trzymać się w ten sposób dawnych zasad. Metody, którymi posługiwali się w celu trwania przy tym co stare i w celu trzymania państwa szwedzkiego jak najdalej od siebie, opierały się na zazdrości i dosłownym pilnowaniu co do milimetra, aby ich przywileje nie zostały naruszone. Postawione w obliczu dwóch silnych i przebiegłych grup -z jednej strony była to inflancka szlachta, a z drugiej patrycjusze ryscy - państwo szwedzkie nie było w stanie zachowywać się jak władza okupacyjna ani podejmować decyzji jak władza kolonialna. Jak to często w tamtych czasach bywało, sprawowanie władzy polegało bardziej na prowadzeniu nego.cjacji niż stosowaniu gróźb i bardziej na zawieraniu kompromisów niż na komenderowaniu. Jeśli chodzi o Rygę, to po cichu pouczono urzędników szwedzkich, aby w pewnych sytuacjach lepiej ustępowali, niż ryzykowali większy spór z tak ważnym dla Szwecji miastem. O ile jednak król Szwecji i jego rada mogli liczyć na niechętne, choć pewne wsparcie dla swych wojennych przedsięwzięć ze strony riksdagu i szlachty inflanckiej, o tyle zrozumienie tych samych spraw wśród najprzedniejszych mieszczan Rygi było minimalne, ponieważ z wrogością odnosili się oni do wszystkiego, co negatywnie wpływało na rozwój handlu albo zmuszało ich do płacenia z własnej kieszeni. Poza tym, dopiero w tych latach szwedzkie prowincje w północno-wschodniej Europie zaczęły podnosić się po całej serii niszczących wojen, które dotykały ten region od upadku państwa krzyżackiego w połowie lat pięćdziesiątych XVI wieku22 aż po przybycie
22 W 1547 r. Iwan IV przyjął tytuł cara. Wśród zadań, jakie postawił sobie ten ambitny władca, było między innymi umocnienie państwa oraz uzyskanie
290
Stara podłoga w Kiejdanach
Szwedów w latach dwudziestych XVII wieku. Wojny te doprowadziły do upadku trzech czwartych kraju! Nic więc dziwnego, że nikt - ani spośród szlachty, ani spośród pozostałych stanów - nie życzył sobie, aby dramat ten powtórzył się po raz kolejny. I chociaż lojalność mieszczan w stosunku do Szwecji nie była tak niska jak wśród rosyjskojęzycznych chłopów zamieszkujących wschodnie regiony nadgraniczne i tak zmienna jak wśród samolubnej szlachty, to ich prawdziwy stosunek do władzy w Sztokholmie można w najlepszym wypadku nazwać interesownym. A kiedy zaczęto przygotowywać do nadchodzącej wojny nową armię, mieszczanie ryscy włączyli się w te przygotowania "z niecierpliwością i niechęcią", podczas gdy ich sąsiedzi z Rewala po prostu odrzucili wszystkie żądania Szwedów dotyczące prowadzenia akcji zacięż-nej, wpuszczenia wojsk do miasta, oddania kontroli nad strażami czy przystąpienia do prac związanych z naprawą uszkodzonych murów obronnych.
Tak to wszystko wyglądało w Inflantach - prowincji, która miała stać się odskocznią dla Karola Gustawa w jego wielkim planie wojennym, obejmującym inwazję na Litwę.
Pomysł był prosty. W tym samym czasie, w którym zgromadzone na Pomorzu oddziały szwedzkie wkraczały do Polski od zachodniej strony, inna armia w żółto-niebieskich mundurach miała przekroczyć wschodnią granicę z terenu Inflant. Armia zachodnia była młotem, który miał uderzyć w tereny położone na wybrzeżu; armia wschodnia kowadłem, które miało odciąć przeciwnika od Litwy,
szerszego dostępu do Bałtyku. Po zdobyciu Kazania i Astrachania oraz likwidacji chanatów (z wyjątkiem krymskiego), car przystąpił do realizacji drugiego zadania. W 1558 r. jego armia ruszyła na Inflanty. Zajął Narwę i Dorpat oraz wiele innych miast inflanckich, a jego władza rozciągała się wtedy od Rygi aż po Rewal. Nie mogąc oprzeć się tej agresji, zakon inflancki poprosił Zygmunta II Augusta o protektorat i otrzymał go już w 1559 r. Wtedy w konflikt włączyły się: Dania (która zajęła Ozylię) i Szwecja (jej wojska wkroczyły do Estonii i Rewala). W 1561 r. Gotthard Kettler - mistrz zakonu inflanckiego - zawarł kolejny układ z królem polskim. Zakon sekularyzowano, a w zamian Kettler otrzymał Kurlandię jako lenno dziedziczne. Od 1562 r. Rosja i Polska znalazły się w stanie wojny. W 1563 r. do Połocka wkroczyły wojska Iwana IV. Tym samym dokonany został czasowy podział Inflant (przyp. tłum.).
291
Niezwyciężony
a jednocześnie zablokować wojskom rosyjskim dalszy marsz w stronę wybrzeża. O losach wojny miała zadecydować armia zachodnia, na której czele stanął sam Karol Gustaw. Nic więc dziwnego, że armia wschodnia znalazła się na drugim miejscu, jeśli chodzi o oczekiwania, uwagę i efekty.
Przygotowania do wojny prowadzone na terenie Inflant przebiegały jednak niezwykle ospale.
Akcja werbunkowa na terenie Niemiec zakończyła się fiaskiem, przez co żaden oddział nie osiągnął wymaganego stanu osobowego. Natomiast pobór rekruta prowadzony na terenie Inflant zakończył się prawie katastrofą. Wojska szwedzkie stacjonujące w Inflantach i w Estonii już wcześniej odczuwały spore braki w kasie - jeden z garnizonów stacjonujących w Rydze nie otrzymał żołdu od ponad pięciu miesięcy - nic więc dziwnego, że już na samym początku pojawił się podobny problem z nowo przyjętymi żołnierzami: brakowało pieniędzy najedzenie i wypłatę żołdu. Próbowano wyciągnąć pieniądze od szlachty i mieszczan, nakładając dodatkowe podatki, ale wywołało to silny opór, zwłaszcza wśród mieszczan. W tej sytuacji zdesperowani urzędnicy postanowili zająć część należności z tytułu opłat celnych, chociaż powinni w całości wysłać je do Sztokholmu. I gdyby nie pułki jazdy i poborowi, których przerzucono z Finlandii, armia inflancka pozostałaby wojskiem tylko na papierze.
Na konto armii zachodniej przekazywano również lepsze elementy wyposażenia i uzbrojenia. Ze Szwecji dostarczono do Inflant tylko 500 muszkietów lontowych, nie więcej niż 210 kul armatnich, jeden jedyny blok dźwigowy, dwa koła pasujące do 24-funtowych dział i trochę innego sprzętu. Zabrakło natomiast nowych armat. Aby więc w odpowiedni sposób doposażyć armię, odpowiedzialne za to osoby musiały skonfiskować część zapasów znajdujących się w twierdzach, przeznaczonych do wykorzystania na wypadek oblężenia. Ale i to nie wystarczyło, dlatego też wysocy rangą oficerowie postanowili na własną rękę zakupić u mieszczan to, czego brakowało.
Nic więc dziwnego, że przygotowania posuwały się w wolnym tempie, a widok nowo zwerbowanych żołnierzy wywoływał głośne jeremiady: "Wyglądają nędznie i żałośnie" - powiedział ktoś,
292

Stara podłoga w Kiejdanach
oglądając nowych wojaków, którzy wkrótce zaczęli po cichu opuszczać szeregi armii. Ci zaś, którzy pozostali, okazali się krnąbrni i niezdyscyplinowani. Dowódcy wiedzieli, że to, czego żołnierz nie otrzyma od armii, wydrze siłą chłopu. Ta prosta zasada doprowadziła do tego, że jeszcze zanim rozpoczęła się wojna, ludność cywilna Inflant została skazana na kradzieże i akty przemocy. Sytuację trudno było opanować nie tylko z braku odpowiednich środków, ale także dlatego, że i sami oficerowie w oddziałach pochodzących z zaciągu odmawiali posłuszeństwa. W ten sposób w armii inflanckiej narastał problem braku dyscypliny, który towarzyszył armii aż do końca wojny, stając się biczem na chłopów, zmartwieniem dla państwa i problemem dla dowódców.
Pierwsze strzały nie zostały oddane pod Wegerhoff czy pod Ujściem albo w jakimś innym mieście na zachodnim froncie. Wojna zaczęła się w pewnej twierdzy znajdującej się na wschodnich kresach.
Armie, jak wcześniej wspomniałem, poruszały się najchętniej wzdłuż biegu rzek. O wiele łatwiej odbywał się bowiem transport wyposażenia i artylerii szlakami wodnymi niż drogami lądowymi. To samo odnosiło się do żywności. Dziewięć średniej wielkości okrętów mogło zabrać taką samą ilość żywności, do przewiezienia której drogą lądową potrzeba było 600 wozów. Pierwszą rzeczą, jaką zajmował się dowódca na nowym teatrze wojennym, były rzeki i ich bieg w terenie, ponieważ każdy doświadczony oficer wiedział, że końcowe zwycięstwo zależało często od tego, w jaki możliwie najlepszy sposób potrafiono wykorzystać istniejące ciągi wodne. Z tego powodu tak duża rzeka jak Dźwina stwarzała z jednej strony okazję do jej właściwego wykorzystania, a z drugiej stanowiła prawdziwy problem: nieprzyjaciel, który chciałby dotrzeć do wybrzeża w szybkim tempie, nie musiał robić nic więcej, jak tylko trzymać się jej biegu.
Niecałe 20 mil od Rygi, w górę biegu Dźwiny, leżała polska warownia Dyneburg23. Miejsce pod przyszłą twierdzę wybrano bardzo starannie. Położona ona była na północnym brzegu rzeki, a do
23 Obecnie Daugavpils na Łotwie (przyp. tłum.).
293
Niezwyciężony
jej murów dotykały dwa rozległe bagna rozdzielone jeziorem. W odległości strzału ciągnęła się droga. Dyneburg strzegł przeprawy przez Dźwinę i był nie do ominięcia dla tych, którzy wybierali się w górę rzeki, w głąb kraju albo w stronę wybrzeża. Wszyscy zdawali sobie sprawę ze strategicznego znaczenia twierdzy; wiedział o tym także Karol Gustaw. Zaniepokojony akcjami Rosjan, jeszcze przed przystąpieniem do wojny z Polską zamierzał odebrać twierdzę Polakom. Dlatego też już w lutym 1655 roku wydał rozkaz, aby Dyneburg natychmiast zająć.
Wypełnienie królewskiego rozkazu spadło na barki marszałka Gustava Horna24, starego żołnierza, który odnosił zwycięstwa dla Gustawa Adolfa, ale poniósł klęskę pod Nórdlingen i dostał się do niewoli, w której spędził osiem długich i chwilami ciężkich lat. Miał ogromne doświadczenie, ale z powodu podeszłego wieku był już zmęczony, ostrożny i pozbawiony wyobraźni. Poza tym sceptycznie odnosił się do ambitnych planów Karola Gustawa. Zwlekał z marszem na Dyneburg, tłumacząc to brakiem koni lub dowodząc, że zbyt dużo wierzchowców padnie, albo że drogi są w złym stanie, albo żołnierze przemęczeni. Wyglądało to w efekcie tak, że Horn wysyłał do króla listy z tłumaczeniami i zastrzeżeniami, na co władca odpowiadał nowymi rozkazami, specjalnymi rozkazami albo kontrrozkazami. Prawda była bowiem taka, że Karol Gustaw nie za bardzo orientował się, gdzie znajduje się rosyjska armia i dokąd zmierza (dostarczono mu wiele sprzecznych raportów, które w efekcie okazały się być tylko przypuszczeniami). Król miał też pewne kłopoty z orientacją w terenie (pewnego razu musiał anulować swój rozkaz nakazujący marsz w kierunku pewnej miejscowości, ponieważ ktoś wyjaśnił monarsze, że znajduje się ona właściwie w głębi Litwy). I tak oto przez cały czas Karol Gustaw miotał się nerwowo między silnym postanowieniem uniemożliwie-
24 Gustav Evertsson Horn (1592-1657). Jeden z najlepszych dowódców szwedzkich. Sztuki wojennej uczył się w Niderlandach (1614-1618) pod okiem Maurycego Orańskiego. Po powrocie do Szwecji brał udział w wojnie z Polską i Litwą. W 1630 r. wyruszył wraz z Gustawem II Adolfem do Niemiec. Odznaczył się w zwycięskiej bitwie pod Breitenfeld (1631). W 1638 r. poniósł klęskę pod Nórdlingen, a sam dostał się do niewoli, w której przebywał 8 lat. W 1644 r. walczył z Duńczykami (przyp. red.).
294
Stara podłoga w Kiejdanach
nia rosyjskiej inwazji z jednej strony a prawdziwym strachem przed wojną z Moskwą z drugiej.
Coraz bardziej rozzłoszczony postawą Horna, król słał do niego list za listem, domagając się jak najszybszego, ba, natychmiastowego i bezzwłocznego zajęcia Dyneburga. Horn, nastawiony dość sceptycznie do tego pomysłu, a nawet skonfundowany nim, rozkładał tylko ręce. Wreszcie pod koniec maja, czyli cztery miesiące po wyznaczonym terminie i dopiero po tym, jak pojawiły się pogłoski o próbach zajęcia twierdzy przez Rosjan, wojsko szwedzkie ruszyło na Dyneburg. W ostatnich dniach czerwca 1655 roku kolumny maszerujących oddziałów przekroczyły granicę, co oznaczało, że na terytorium Rzeczpospolitej znaleźli się pierwsi żołnierze szwedzcy.
Widząc, co się dzieje, Karol Gustaw, poirytowany postawą Horna, zwolnił go ze stanowiska i wyznaczył na jego miejsce swego szwagra, Magnusa Gabriela De la Gardie, któremu powierzył funkcję głównodowodzącego wojsk szwedzkich w Inflantach. Można powiedzieć, że król podjął taką decyzję po to, aby ożywić trochę atmosferę w wojsku i w całych Inflantach. Niestety, nominacja ta dowodziła raczej tego, jak bardzo armia inflancka odstawała swą postawą od pozostałych oddziałów realizujących plan nakreślony wcześniej przez Karola Gustawa. De la Gardie był z pozoru właściwą osobą na to stanowisko. Jego maniery, obycie towarzyskie i błyskotliwa inteligencja dowodziły dużego talentu dyplomatycznego, a więc posiadał cechy, które były niezbędne w kontaktach z Polakami i Rosjanami, jak również w trakcie negocjacji z inflanckimi poddanymi szwedzkiego króla. Niestety, Magnus, podobnie jak Horn, charakteryzował się chwiejną postawą i brakiem zdecydowania. Poza tym, nie wykazywał zbytniego zainteresowania sprawami wojskowymi; całe jego doświadczenie wojskowe związane było z udziałem w pewnym oblężeniu w Holandii, którego był obserwatorem, jak również kilkoma miesiącami spędzonymi w 1648 roku w armii szwedzkiej, w czasie których nic się właściwie nie zdarzyło. Teraz jednak, jako podskarbi królestwa, z nowym wigorem zaczął przykładać się do swej misji. Dzięki temu wahający się do tej pory Karol Gustaw mianował go na wakujące stanowisko w Inflantach.
Kiedy pod koniec czerwca licząca siedem tysięcy żołnierzy armia podeszła pod mury Dyneburga, rozkaz brzmiał, aby zdobyć
295
Niezwyciężony
WOJNA W POLSCE 06-12 1655
. GOTLAND
DANIA
ÓLAND
Morze Bałtyckie
2.1B .08 - większa część szlachty litewskiej składa przysięgę podporządkowania się armii szwedzkiej

Telsze
Toruń poddaje się 5 grudnia, Elbląg 20 grudnia, a 17 stycznia 1656 r. podpisane zostaje układ w Welawie, na podstawie którego Prusy 4| Wschodnie stają się szwedzką prowincją.
kapituluje polskie pospolit
j p pp ruszenie w Wielkopolsce
PRUSY MalboTk Chojnice /
KRÓLEWSKIE
POLESIE
Miasto, ważna miejscowość Miasto ufortyfikowane
Miasto oblegane
Bitwa ŚŚ"Ś Granica państwa
Granica prowincji "'" Granicapolsko-litewska Ś*Ś Główne siły szwedzkie Ś> Korpus Karola Gustawa '> Korpus Wittenberga
Armia w Inflantach
Polska armia koronna ' Armia rosyjska w Floty i ich ruchy
4. 06.09. po zwycięstwie pod Sobotą armia szwedzka dzieli ,Warszawal sie- Oddział pod dowództwem króla Szwecji zajmuje Warszawę
3. 30.08 Połączenie wojsk Karola Gustawa i Wittenberga pod Kołem
Rad :zno| \
[małopolska
'*Korczyn\,

Lublin
Kowel
6.07.11. po porażce pod Wojniczem (02.11.1655) polska armia koronna składa przysięgę na wierność Karolowi Gustawowi
5.16.09. po zwycięstwie pod Opocznem połączone siły szwedzkie kontynuują marsz na Kraków, który kapituluje 18.10.1655 r.
Jarosław, Lwów
UKRAINA
296
Stara podłoga w Kiejdanach
twierdzę raczej na drodze negocjacji niż przemocą. Już wcześniej udało się nawiązać pierwsze kontakty z grupą niechętnych królowi polskiemu litewskich magnatów, toteż Horn wstrzymywał się z jakąkolwiek krwawą akcją zbrojną, aby nie zaprzepaścić okazji. Tym bardziej, że dowódca twierdzy skłaniał się do kapitulacji bez walki, ale zwlekał jeszcze jakiś czas, aby nie posądzono go o tchórzostwo. Zaproponował więc, aby Szwedzi przystąpili do pozorowanego ataku na twierdzę.
Nie doszło jednak do niego, ponieważ kiedy żołnierze podeszli pod warownię, główne siły litewskie wycofały się pod osłoną intensywnego ostrzału, pozostawiły w twierdzy niewielką załogę, skierowały ogień na miasto i w szybkim tempie przeprawiły się na drugi brzeg rzeki. W stronę płonących domów Szwedzi wysłali swą jazdę, dzięki czemu dość szybko udało się zlokalizować pożar. Niedługo potem doszło do ponownej strzelaniny i do walki wręcz, kiedy to z Dyneburga wyszła wycieczka, aby podłożyć ogień w innych miejscach. A kiedy starcie dobiegło końca, na zboczu wału, na wysokości głównej bramy wjazdowej do twierdzy, leżało porozrzucanych kilkaset ciał zabitych i rannych żołnierzy. Wojsko szwedzkie miało do dyspozycji około czterdziestu armat, które wytoczono teraz na przedpole. Pod osłoną zabudowań rozpoczęto wściekły ostrzał wałów miejskich, który trwał aż do zachodu słońca i przez całą noc. Szwedzki atak nosił w sobie znamiona jakiejś desperacji. Okazało się bowiem, że na skutek rosyjskiej inwazji okolica została wcześniej spustoszona, a ponieważ zasoby szwedzkie były na wykończeniu, zdobycie twierdzy, a przez to jej zapasów, stało się koniecznością. Następnego dnia Dyneburg skapitulował. Sześć kompanii piechoty wymaszerowało z twierdzy z rozwiniętymi sztandarami. Pozwolono im dołączyć do głównych sił litewskich, które stały na drugim brzegu rzeki w oczekiwaniu na rozwój wypadków. Wkrótce potem cały oddział bezpiecznie oddalił się z pola walki.
Po przejęciu kontroli nad tym strategicznie ważnym dla siebie miejscem, armia szwedzka w Inflantach miała zgodnie z planem ruszyć na południe i wkroczyć na Litwę, aby uprzedzić Rosjan i stworzyć barierę na terytorium rozciągającym się między Kownem a Wilnem. Manewr taki wydawał się nie tylko logiczny,
297
Niezwyciężony
ale i rokujący szansę na powodzenie: szlachta zamieszkująca tereny wokół Dyneburga bez sprzeciwu oddała się pod komendę Horna, a wojewoda litewski zdążył pojawić się już w obozie szwedzkim, aby prosić o zbrojną ochronę.
Akcja przeciwko twierdzy dyneburskiej nadwerężyła jednak pokłady energii Horna. Tłumacząc się brakami w zaopatrzeniu, zarządził powrót do Inflant, gdzie żołnierzy rozpuszczono na kwatery. Tak więc dokładnie w tym samym czasie, kiedy armia Wittenberga zbliżała się do zachodnich granic Rzeczpospolitej, wschodnia armia inflancka powróciła do punktu wyjściowego, aby ponownie zapaść na niemoc. A przecież chodziło o to, aby zgodnie z planem wojsko Horna poprzez wkroczenie na teren Litwy odwróciło uwagę Polaków od wydarzeń w Wielkopolsce. Na skutek ostatniej decyzji feldmarszałka, Polacy mogli teraz przerzucić część swych sił z Litwy do Wielkopolski.
Horna wezwano do Sztokholmu, gdzie oskarżono go o odmówienie wykonania rozkazu i błędy w dowodzeniu. Jego miejsce zajął teraz Magnus De la Gardie. Nie spowodowało to jednak zauważalnych różnic. Żołnierze szwedzcy nadal tkwili bezczynnie na swych letnich kwaterach. Pogrążony w pasywności na skutek braku doświadczenia De la Gardie rozpoczął natomiast systematyczną propagandę na terenie Litwy, aby zachęcić tamtejszą szlachtę do wymówienia posłuszeństwa polskiemu królowi. Reakcja na to nie była, co prawda, zgodna z oczekiwaniami, ale na tyle obiecująca, że na początku sierpnia Magnus zdecydował się wkroczyć na Litwę na czele zaledwie 3000 jazdy i 4100 piechoty, mając do swej dyspozycji 49 dział. Wojsko przeszło jednak w głąb terytorium Rzeczpospolitej zaledwie pięć mil, a następnie w pobliżu Birż zarządzono postój.
Powód? Jeszcze całkiem niedawno droga na Kowno i Wilno stała otworem, ale zmarnowano zbyt wiele czasu i okazja została zaprzepaszczona. Oddziały cara znajdowały się w ciągłym ruchu, wdzierając się coraz głębiej na terytorium litewskie. De la Gardie nie chciał ryzykować starcia, dlatego wstrzymał dalszy pochód. Tym samym zostawił Litwę na łasce Rosjan.
W połowie maja car Aleksiej przeprowadzał inspekcję swej armii pod Smoleńskiem. Wkrótce potem wojsko ruszyło w wolnym
298
Stara podłoga w Kiejdanach
tempie na zachód; Rosjanie dopuszczali się przy tym aktów przemocy, które szokowały naocznych świadków i oburzały tych, którzy pisali potem raporty o tych wydarzeniach. Jedną z przyczyn wstrzymania dalszego pochodu niezwyciężonej, jak się zdawało, armii rosyjskiej, było wypowiedzenie wierności przez wiele miast, które wcześniej zajęte zostały przez Rosjan, a teraz, znalazłszy się daleko za linią frontu, ponownie zwróciły się przeciwko carowi. Nie chcąc dopuścić do takich przypadków w przyszłości, Rosjanie rozpoczęli kampanię terroru zwróconą przeciwko ludności cywilnej zamieszkującej miasta (chłopów przeważnie oszczędzano, ponieważ na tym obszarze, należącym nadal do Rzeczpospolitej, wielu z nich było wyznania prawosławnego i chętnie opowiadało się po stronie Moskwy, wypowiadając tym samym posłuszeństwo swym polskim lub litewskim panom). Głównodowodzący armią rosyjską miał carskie pozwolenie, aby zabijać wszystkich dorosłych mężczyzn spośród szlachty i mieszczan, którzy byli podejrzani o wrogie nastawienie do wkaczającej armii; kobiety, dzieci i rzemieślników oszczędzano, ale tylko po to, aby wysłać ich na wschód. Fale przerażonych uchodźców rozsiewały wzbudzające strach opowieści o zachowaniu Rosjan, o tym, jak "palili wszystko w promieniu dziesięciu mil od granicy, a wszyscy, którzy ukończyli szesnaście lat, musieli dać głowę pod topór". Obrona prawie nie istniała, a jeśli nawet, to brak było jakiejkolwiek koordynacji. Kiedy armia rosyjska przekroczyła Wilję, Litwini dokonali symbolicznej próby zatrzymania Rosjan. Dnia 9 sierpnia rosyjskie oddziały, którym towarzyszyli Kozacy, wkroczyły do Wilna, gdzie w szale zwycięstwa, z chęci zemsty i z zimną krwią dokonały krwawej masakry kilku tysięcy mieszkańców miasta. Następnego dnia car osobiście dokonał triumfalnego wjazdu do stolicy Litwy, po czym wystawiono ją na rabunki i pastwę ognia. Pożar szalał przez kilka dni, a kiedy go w końcu ugaszono, Wilno - niegdyś kwitnące miasto, ozdoba Rzeczpospolitej - przemieniło się w spopielała pustynię i poczerniały stos kamieni. Jeszcze przed upadkiem Wilna kilku litewskich magnatów z Januszem Radziwiłłem25 na czele prowadziło bezpośrednie
25 Książę Janusz Radziwiłł (1612-1655). W 1646 r. hetman polny litewski i starosta żmudzki. Od 1653 r. wojewoda wileński, a od 1654 r. hetman wielki
299
Niezwyciężony
rozmowy ze Szwedami, rozważając oddanie się pod ich protekcję. Nie zawarto jednak żadnego porozumienia. Dopiero widok spalonego Wilna skłonił niektórych arystokratów, którzy wpadli w panikę, do podjęcia nowych działań. Postawieni między "rosyjską Scyllą i szwedzką Charybdą"26, wyzbyli się swych dawnych wątpliwości co do zawiązywania aliansu z niepewnym i niebezpiecznym sąsiadem z Północy i 8 sierpnia 1655 roku27 podpisali w Kiejdanach, na północ od Kowna, traktat, sygnowany przez zgromadzenie litewskiej szlachty i Magnusa De la Gardie. Przypominał on w swym ogólnym zarysie porozumienie podpisane z Polakami pod Ujściem. Dla Rzeczpospolitej było ono prawdziwą katastrofą, a dla Szwecji ogromnym sukcesem, przewyższającym swym znaczeniem to, co uzyskali pod Ujściem.
Istotę traktatu stanowiło stwierdzenie, iż Litwa musiała stawić czoła potężnemu wrogowi, przed którym polski król nie zdołał jej obronić, dlatego też obecnie zmuszona jest oddać się pod protekcję króla Szwecji, Karola Gustawa. Umowa przewidywała między innymi, że dotychczasowe posiadłości króla polskiego na terenie Litwy przechodzą na własność i pod zarząd króla Szwecji, a Litwini zobowiązują się do świadczeń pieniężnych i rzeczowych (żywność) na rzecz szwedzkiej armii. W zamian za to Szwedzi zobowiązywali
litewski. Podczas sejmu elekcyjnego (1648) zwolennik Jerzego Rakoczego, przeciwnik Jana II Kazimierza. Dowodził wojskami litewskimi w wojnie z Kozakami 1948-1951 (zwycięzca w bitwie pod Łojowem 1648). W 1651 r. zajął Kijów. W wojnie z Moskwą odniósł zwycięstwo pod Szkłowem, ale został pokonany pod Szepielewiczami. W roku 1655 poddał Litwę Karolowi X Gustawowi. Podpisując w tym samym roku układ w Kiejdanach, zerwał unię polsko-litewską i przyjął zwierzchnictwo szwedzkie. Zmarł w Tykocinie obleganym przez wojska konfederackie dowodzone przez Pawła Sapiehę (przyp. red.).
26 Henryk Wizner, op.cit.
27 Według polskiego kalendarza obowiązującego w XVII w., układ ten zawarty został w dniu 18 sierpnia w obozie pod Kiejdanami, w Jaszwojniach, gdzie ustalono tymczasowy akt poddania Litwy {Instrumentum Lithuaniae deditionis), potwierdzający wcześniejsze ustalenia. Jednak ostateczny akt ugody podpisano na zamku w Kiejdanach dopiero 20 października 1655 r. Przewidywał on przyjęcie szwedzkiej protekcji z zachowaniem odrębności Litwy i Szwecji oraz zerwanie unii polsko-litewskiej (przyp. tłum.).
300
Stara podłoga w Kiejdanach
się do zagwarantowania Litwinom ich dotychczasowych praw własności, wolności religijnej i przywilejów, jak również obiecali odzyskać tereny zajęte wcześniej przez Rosjan.
W traktacie pojawił się też zapis u niektórych Litwinów wywołujący zdziwienie. Litwę określano w nim, co prawda, nadal jako integralną część Rzeczpospolitej, ale pewne sformułowania jasno wskazywały na planowane zerwanie unii z Polską i zawarcie w przyszłości podobnej ze Szwecją. Gdyby zapis taki odpowiadał prawdzie, to oznaczałby on, że terytorium Szwecji powiększyłoby się o obszar większy niż obszary, które włączone zostały w granice państwa szwedzkiego w ciągu ostatnich 200 lat.
Uroczyste podpisanie traktatu odbyło się w jakimś starym budynku w Kiejdanach, gdzie w sali tłoczyli się wszyscy aktorzy tego dramatu. Zgromadziło się jednak mniej osób, niż oczekiwano. Wiele szlachty odmówiło bowiem swego podpisu na dokumencie albo dyplomatycznie nie stawiło się w oznaczonym dniu. Po podpisaniu traktatu przez obie zainteresowane strony, wygłoszono kilka uroczystych przemówień kwiecistą łaciną. W czasie jednego z nich rozległ się nagle głośny trzask. Okazało się, że to stara, drewniana podłoga domu nie wytrzymała tak dużego obciążenia, co sprawiło, że wielu zebranych zapadło się wraz z podłogą w dół. Uznano to za zły omen.
I
301
Karol Gustaw dokonuje wyboru
D,
"la przeważającej większości Polaków szwedzka inwazja na Rzeczpospolitą była jak na razie tylko plotką. Niewielu słyszało o wojnie albo widziało ją na własne oczy. Od czasu do czasu przemknął gdzieś jakiś oddział złożony z pospolitego ruszenia, słychać było łopot pióropuszy i chrzęst pancerzy pokrytych kurzem, ktoś widział woły ciągnące powoli wozy załadowane miedzianymi kotłami, krzesłami żeberkowymi czy grubymi pierzynami. Za nimi ciągnęły krowy, jeszcze dalej wolno i z mozołem szli ludzie. Od czasu do czasu wiatr przywiewał z oddali odgłos kanonady armatniej, który ze względu na dużą odległość docierał przytłumiony, trudno więc było odróżnić go od burzowych grzmotów. Dźwiękom takim przysłuchiwano się i z niepokojem, i z ciekawością, po czym życie wracało do normy, tocząc się dalej w spokoju.
Nawet jednak ci mieszkańcy wsi i miast, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na drodze przemarszu wojsk nieprzyjaciela, próbowali żyć dalej tak, jak gdyby nic się nie stało. Mieli już w tym względzie pewne doświadczenia. Dzieci bawiące się w lasach odnajdywały często pordzewiałe guziki, które były jedyną pozostałością po siedmiowiekowej obecności na tych obszarach różnych wojsk; a gdy któryś z chłopów wbił lemiesz swego pługa w zapomniany od dawna masowy grób, to nikt nie potrafił określić, czy
302
Karol Gustaw dokonuje wyboru
wyorane, zbielałe kości należały wcześniej do "czeskich krzyżowców czy rosyjskich strzelców", mongolskich łuczników czy ukraińskich Kozaków, Krzyżaków czy polskiej husarii, tureckich jancza-rów czy litewskiej jazdy, szwedzkich poborowych czy mazowieckich konfederatów. W zbiorowej pamięci miejscowych ludów wszystkie te smutne i odległe zdarzenia wymieszały się ze sobą, pozostawiając jedynie ogólny wniosek, że nieprzyjaciel przychodził i odchodził, a mieszkańcy trwali nadal. W świadomości przeciętnego człowieka wojna przypomina zazwyczaj jakąś klęskę przyrodniczą: jest niezrozumiała jak trzęsienie ziemi, nieprzewidywalna jak powódź, równie dotkliwa jak letnia susza. A kiedy w końcu dramat dobiegał końca, trzeba było znaleźć nowy dach nad głową i cierpliwie przeczekać okres burz, wysłuchując przy okazji kolejnych kazań wiejskiego proboszcza o karze za grzechy. Dotrwać do chwili, kiedy obca armia ruszała dalej, odbudować to, co uległo zniszczeniu, pochować swych zmarłych i wznieść nowy dom. A na sam koniec, kiedy już prawie wszyscy zapomną imienia tego, który jeszcze nie tak dawno chciał podbić cały świat, pozwolić, aby wszystko przeszło do historii. I tylko widok jakiegoś munduru albo pożółkłych kości wygrzebanych na polu przypominał o dawnych wydarzeniach.
To, że polscy chłopi tak niewzruszenie trwali w swym życiu codziennym, chociaż późnym latem 1655 roku toczyły się już działania wojenne, było skutkiem nie tylko chłopskiego stoicyzmu, ukształtowanego na bazie wielowiekowych doświadczeń. Wynikało to także z prostej konieczności. Zbliżał się okres żniw, najbardziej pracowity okres w całym roku, co oznaczało, że gdyby nie zebrano z pól plonów, skończyłoby się to tragicznie również dla ludzi. Nadszedł wrzesień, kiedy trzeba było orać, aby przygotować ziemię do jesiennego zasiewu. Poza tym, żniwa były ważne nie tylko dla samych chłopów. Zbiory to było być albo nie być dla szlachty, zwłaszcza dla biednej szlachty zaściankowej, która zazwyczaj posiadała niewiele więcej ziemi niż przeciętny chłop; czasami zdarzało się nawet tak, że taki zbiedniały szaraczek sam musiał iść za pługiem, aby obrobić swoje pole (pod Ujściem niektórzy szlachcice zgodzili się na kapitulację tylko dlatego, że spieszyło im się do domu na żniwa).
303
Niezwyciężony
Poza tym najazd szwedzki stanowił dla większości Polaków - od samych magnatów poczynając a na chłopach kończąc - spore zaskoczenie. Co prawda już wcześniej pojawiły się pewne oznaki i krążyły różne pogłoski, udzielano ostrzeżeń, ale nikt nie spodziewał się, że Szwed nadejdzie tak szybko - w takim tempie i z takimi siłami. Atmosfera ulegała nieustannemu podgrzewaniu na skutek zamieszania, niepokoju i pytań bez odpowiedzi. Nic więc dziwnego, że w tak wielkim państwie, w którym zapanował chaos i pojawiły się oznaki rozpadu, nie zabrakło ludzi, którzy postanowili przeczekać, aby przekonać się, czym zakończy się szwedzka inwazja. Czy już wcześniej Polską nie rządzili obcy królowie, i czy wielu nie prosiło wcześniej o zagraniczną pomoc?
Obraz tego, jak przedstawiano sobie szwedzki najazd na Polskę, znajdujemy w Łowiczu, miasteczku położonym około siedmiu mil na zachód od Warszawy, nad rzeką Bzurą. Już w kwietniu pojawiły się pogłoski o ewentualnej wojnie ze Szwecją, a od tego czasu zaniepokojeni magnaci zbierali się w wielkiej sali zamkowej, gdzie oddawali się długim dyskusjom i sporom. Także w Łowiczu plotki o przyszłej wojnie wywoływały zdumienie, strach i bezradność, ale pierwsze jej oznaki pojawiły się dopiero w sierpniu, kiedy to któregoś dnia do miasta zawitała niespodziewanie królewska gwardia. W jej szeregach nadjechał sam Jan Kazimierz, otoczony liczną świtą dworzan, członków rady i zagranicznych ambasadorów. Mieszczanie z ulgą powitali tę niespodziewaną demonstrację siły i ciepło przyjęli króla. Monarcha udał się na zamek, podczas gdy wojsko na własną rękę zabrało się do wyszukiwania kwater. Wkrótce potem na zielonych polach za miastem wyrosły białe namioty. Pojawienie się prawie tysiąca żołnierzy odmieniło życie codzienne mieszkańców Łowicza na kilka dni. "Na rynku, na ulicach i w gospodach tyle było luda, i taki tam panował harmider jak na wielkich jarmarkach". Kupcy i kramarze z zadowoleniem spoglądali na pęczniejące sakiewki. Rozmowy koncentrowały się tylko na jednym temacie: na wojnie. Rozmawiano o tym, co Szwedzi robili i czego chcieli, o zdobytych przez nich miastach, o oblężonych zamkach. Dla niektórych ludzi wszystko to wyglądało nadal jak ciekawa przygoda. Wypowiadali się z udawanym entuzjazmem
304
... j. -.-"fi
Karol X Gustaw
'**' 'Ś: -
}:4 fe . U
l S All
Obóz szwedzki pod oblężonym Krahorem (1655), fragment rye. Dahlberga.
!; ,
i*> .'
R
Pińczów, rys.Dahiberg, wg Pufendorfa.
Karol Gustaw dokonuje wyboru
albo z rzeczywistą nadzieją o nadchodzących starciach. Inni mówili o przyszłości ze strachem i niepokojem.
Po tygodniu wojsko zwinęło namioty i wraz z królem opuściło Łowicz. Do miasta od północy zbliżała się szwedzka armia. Jednak oddziały polskie nie wyszły jej naprzeciw. Ruszyły w przeciwnym kierunku, na południe.
Mieszkańcy Łowicza poczuli nagle, że znajdują się na ziemi niczyjej, rzuceni między zbliżających się Szwedów i wycofujących się Polaków. Byli bezbronni. I wiedzieli o tym. Miasta nie otaczał żaden mur obronny. Zamek, zwieńczony wysoką wieżą, chroniony był co prawda przez otaczające go mokradła i miał na swym wyposażeniu 14 nowo zakupionych armat i moździerzy, ale żołnierze, których przydzielono do ich obsługi, pochodzili ze świeżego naboru, byli niedoświadczeni i nie było ich wielu.
Nadeszły długie dni niepewności i oczekiwania.
Najbogatsi mieszkańcy miasta, którzy mieli najwięcej do stracenia i mogli jeszcze uratować swój dobytek, opuścili Łowicz. Cenne wyposażenie kościoła zamurowano w jednej ze ścian, pieniądze rozdzielono wśród księży i sług kościelnych, po czym jedni i drudzy wyjechali z miasta. Większość mieszkańców pozostała jednak na miejscu, zdana na niepewny los i wystawiona na wojenną zawieruchę. Jak to zwykle bywało w takich czasach, po okolicy zaczęły krążyć wieści o widzeniach, a w samym Łowiczu pojawiły się osoby, które twierdziły, że widziały złowieszcze zjawiska na
niebie.
Po mniej więcej tygodniu, oznaki nadchodzącego nieszczęścia stały się mniej fantastyczne i bardziej namacalne. Pewnego ranka dał się słyszeć odgłos wystrzałów dochodzący z południowego zachodu, a pod wieczór na horyzoncie pojawiły się łuny ognia pochodzące od palonych wsi.
Dwa dni później, 4 września, nadeszli Szwedzi. Załoga zamku natychmiast się poddała, nie oddawszy ani jednego strzału.
Na samym przedzie jechała pancerna kawaleria. Za nimi podążały kolumny piechoty, nad którymi powiewały chorągwie zdobione wizerunkiem żółtego lwa lub krzyża. Na końcu ciągnęła artyleria w szyku paradnym: oficerowie trzymali w rękach wyciągnięte
305
Niezwyciężony
szpady, żołnierze oddziałów sapersko-inżynieryjnych swoje narzędzia, a kanonierzy płonące lonty. Najwięcej uwagi skupiał na sobie jednak główny dowódca; bardzo szybko mieszczanie zorientowali się, że to sam król Karol Gustaw. Jeszcze dziewięć dni wcześniej wznosili triumfalne okrzyki na cześć Jana Kazimierza, a teraz przyglądali się jego wrogowi. Szwedzki monarcha w zadziwiająco małym stopniu dorównywał elegancją Janowi Kazimierzowi. Łowiczanie zobaczyli niskiego, otyłego i trochę niezręcznie wyglądającego władcę. Szwedzki monarcha roztaczał jednak silną aureolę władzy i pewności siebie, jaka zawsze imponuje ludziom ustępliwym i przeraża pozostałych. Gapie zgromadzeni na trasie pochodu króla nazwali jego ruchy "energicznymi i takimi, jakie przystoją żołnierzowi".
Wśród dźwięków werbli i bębnów król szwedzki wjechał na opuszczony przez załogę zamek. Spędził w nim kilka dni, a czas pobytu w mieście wypełniły mu dyskusje, bankiety, wizyty w kościołach i piwniczkach z winem należącym do biskupa. Uwolnił też kilku rosyjskich jeńców przetrzymywanych w więzieniu. Potem, równie nagle jak się zjawił, wyruszył z miasta w dalszą drogę. Na zamku pozostawił tylko nieliczną załogę.
Minęło kilka spokojnych dni, ale już wkrótce nadeszła wiadomość, która musiała mieszkańców Łowicza zarówno przerazić, jak i zdumieć.
Szwedzi zdobyli Warszawę.
Tylko nieliczni tak naprawdę wiedzieli, co działo się rzeczywiście. Z pewnością niewielu mieszkańców Łowicza i chłopów z okolicznych wsi miało jasny obraz wydarzeń, jakie rozgrywały się późnym latem 1655 roku.
A oto, co zdarzyło się naprawdę. Przez kilka tygodni na przełomie lipca i sierpnia król Jan Kazimierz i Rzeczpospolita doświadczyli kilku następujących po sobie niekorzystnych zdarzeń. Najpierw dotarła wiadomość o kapitulacji pod Ujściem, co oznaczało, że Wielkopolska wymówiła królowi posłuszeństwo, a zachodnie regiony państwa stały się całkiem bezbronne. Król otrzymał też wiadomość o wznowieniu działań przez Chmielnickiego i jego Kozaków, którzy po przygodzie z Rosjanami zagrozili teraz
306
Karol Gustaw dokonuje wyboru
Lwowowi. Na domiar złego, do kancelarii królewskiej dotarł też raport o wznowieniu działań przez armię rosyjską, która po opanowaniu Wilna ruszyła na południe, kierując się na Warszawę. Wreszcie król dowiedział się o traktacie podpisanym w Kiejdanach, grożącym rozpadem unii polsko-litewskiej i prowadzącym do powstania niezależnej Litwy pod rządami Janusza Radziwiłła. Podział Rzeczpospolitej na dwa odrębne organizmy państwowe, czego wielu obawiało się już wcześniej, a co dla innych stanowiło prawdziwą pokusę, stawał się powoli faktem.
Rozbity i bezsilny Jan Kazimierz z widoczną trudnością radził sobie z rozwiązywaniem wszystkich tych problemów. W wielkiej sali posiedzeń na zamku królewskim w Warszawie odbyły się upiorne obrady, podczas których król głośno i wyraźnie dał wyraz swej rozpaczy i wątpliwościom, zarówno w odniesieniu do przyszłości, jak i własnych możliwości. Nawet królowa, energiczna i utalentowana Ludwika Maria28, przeżywała okres głębokiej rozterki, który pewnego dnia spowodował u niej niezwykłe omdlenie. Po przyjściu do siebie wygłosiła kwieciste przemówienie, wymusiła na obecnych w sali magnatach przysięgę wierności i walki do ostatniego żołnierza, po czym wyjechała z Warszawy w czarnym powozie w towarzystwie swych dam dworu, francuskich mniszek i królewskiego podskarbiego, udając się w kierunku Krakowa. W swej decyzji nie była odosobniona: mieszkańcy stolicy w panice opuszczali miasto, unosząc ze sobą cenny dobytek. Aby zapobiec atmosferze paniki i powstrzymać uciekających mieszczan, władze skonfiskowały wiele statków i zwykłych łodzi.
Jan Kazimierz nadal pozostawał w Warszawie: zagubiony, upadły na duchu i tracący orientację co do przebiegu zdarzeń. Początkowo zwrócił się z błagalną prośbą o pomoc do cesarza w Wiedniu, a dzień później zaoferował mu polską koronę.
28 Ludwika Maria Gonzaga (1611-1667), królowa Polski 1646-1667, córka księcia mantuańskiego Karola I z rodu Gonzagów de Nevers. Żona Władysława IV od 1646 r. Istotny wpływ na sprawy państwowe zdobyła dopiero jako żona kolejnego władcy, Jana Kazimierza, od 1649. Występowała z programem reform dotyczących m.in. powołania stałej rady doradczej króla, zreformowania podatków i ceł, wysuwała koncepcję wyboru nowego króla jeszcze za życia swego poprzednika (tzw. elekcja vivente rege) (przyp. red.).
307
Niezwyciężony
Jeden z problemów polegał na tym, że z pierwotnego planu obrony państwa polskiego przed agresją szwedzką nie pozostało właściwie nic. Król i wielu Polaków nie tylko nie doceniło szwedzkiego zagrożenia, ale dokonało również całkowicie błędnej analizy dalszych skutków agresji. Rozważając różne warianty z historycznego i logicznego punktu widzenia, przyjęli, że atak szwedzki skierowany będzie na Prusy i wybrzeże Bałtyku. Czy to nie te obszary Gustaw Adolf próbował podbić w latach dwudziestych? Czyż nie brzmiała logicznie teza, że Szwedzi użyją swych skromnych środków po to, aby osiągnąć ten właśnie cel? Jan Kazimierz od samego początku zamierzał skoncentrować swe wojska w Toruniu, oddalonym tylko 160 kilometrów od wybrzeża Bałtyku, i stamtąd kierować wszystkimi działaniami. Tylko nieliczni poważnie rozważali teorię zakładającą, że Szwedzi ruszą w głąb kraju i zagrożą Warszawie. Wydawało się to nieprawdopodobne, a nawet nierozsądne. Dlatego też wszelkie pomysły na wzmocnienie fortyfikacji miejskich stolicy wydawały się nieracjonalne, również ze względu na związane z tym koszty. Zmiana planów nie była jednak łatwą sprawą. Warszawa przeżywała paraliż organizacyjny i decyzyjny, a lekkomyślny optymizm z okresu wiosny przemienił się w atmosferę pełną strachu i zamieszania. Poza tym duża część armii uległa rozproszeniu, a w ogólnym chaosie, który zapanował w mieście, u boku ogarniętego paniką i niedoświadczonego króla, niewielu pozostało doświadczonych dowódców. Zaraz po tym jak Jan Kazimierz zaoferował cesarzowi polską koronę, zjawił się w Warszawie kasztelan kijowski Stefan Czarniecki29. To z jego pomocą przestraszony monarcha przystąpił do organizacji oporu wobec Szwedów.
Czarniecki miał wtedy 56 lat; wywodził się ze szlachty, ale odwrotnie niż wielu innych dowódców i urzędników wychowywał się
29 Stefan Czarniecki (ok. 1599-1665). Służył w wojsku zapewne od 1615 r; od 1620 r. już jako oficer. W 1648 r. dostał się do niewoli tatarskiej pod Żółtymi Wodami. W 1651 r. dowódca pułku hetmana wielkiego Mikołaja Potockiego. W 1652 r. dowódca pułku króla Jana Kazimierza. Od 1655 kasztelan kijowski. W latach "potopu" prowadził skutecznie "wojnę szarpaną" przeciw armii Karola Gustawa. Dopiero w 1665 r. został hetmanem polnym koronnym (przyp. red.).
308
Karol Gustaw dokonuje wyboru
w dość skromnych warunkach. Oznaczało to, że w przeciwieństwie do większości osób zajmujących wysokie urzędy, nie patrzył na państwo przez pryzmat interesów rodzinnych i prywatnych uprzedzeń. Miał dziewięcioro rodzeństwa, a ojca nie stać było na zapewnienie synowi odpowiedniego wykształcenia; jak wielu innych młodych szlachciców wywodzących się z mniej zamożnej szlachty, zdecydował się więc na karierę wojskową. Udało mu się nie tylko spełnić swe marzenia, ale i przeżyć. Walczył przeciwko Szwedom w czasie inwazji armii szwedzkiej na Prusy w latach dwudziestych, dzięki czemu nauczył się doceniać siłę bojową wojska szwedzkiego, ale uświadamiał sobie również jego słabe strony. Od tamtej pory brał udział w wielu okrutnych i nierozstrzygniętych starciach nadgranicznych z Rosjanami, Kozakami i Tatarami. Ten inteligentny i ambitny żołnierz szybko awansował, więc kiedy wybuchło powstanie Chmielnickiego, Czarniecki najbardziej nadawał się do roli tego, który mógł osiągnąć zwycięstwo i zdusić bunt. Było to możliwe nie tylko ze względu na jego dotychczasowe doświadczenia i wybitny talent, jaki przejawiał w nagłych i szybkich potyczkach, ale także dlatego, że miał silną wolę, był sprytny, lojalny, odważny i okrutny. Jakimś cudem udało mu się przeżyć masakrę dokonaną na polskich jeńcach wojennych, a kiedy niedługo potem dowodził wojskiem polskim wycofującym się z Ukrainy, zemścił się na swych oprawcach, dokonując rabunków w ponad stu małych miastach.
Król natychmiast wysłał Czarnieckiego na czele niewielkiego oddziału jazdy, który miał jeszcze do swej dyspozycji, w kierunku Łowicza. Czarniecki miał za zadanie zebrać rozproszone grupki szlachty tworzącej pospolite ruszenie i lokalne oddziały powołane do obrony miejscowej ludności, które błąkały się bezładnie po okolicy. Po wykonaniu tego zadania miał przystąpić do tworzenia czegoś w rodzaju linii obrony wzdłuż rzeki Bzury. Założył więc, że zgodnie z tradycją armie operować będą z biegiem rzek. Oddziały szwedzkie poruszały się dotychczas wzdłuż dopływów Odry. Ruszając niespodziewanie na południowy wschód, musiały wkrótce dotrzeć do rozgałęzionego systemu wodnego Wisły, ponieważ jej znaczenie zdecydowanie przewyższało rolę Dźwiny. Rzeka wraz z licznymi dopływami nawadniała znaczne połacie kraju, od Prus
309
Niezwyciężony
aż po Małopolskę, łącząc siecią wodną tak ważne gospodarczo miasta jak Warszawa, Toruń, Kraków i Gdańsk. Wisła była więc nie tylko ważna dla Polski. Wisła była Polską.
Najkrótsza droga z Konina - gdzie Karol Gustaw połączył swe siły z armią Wittenberga - nad Wisłę i dalej na Warszawę, wiodła przez Bzurę, która wpadała do Wisły, stanowiąc tym samym ważne ogniwo w systemie komunikacji. Dlatego też dowództwo polskie starało się zebrać nad Bzurąjak najwięcej oddziałów, aby uniemożliwić Szwedom dalszy marsz na Warszawę. Gra toczyła się o wysoką stawkę: z Warszawy wyjechały wszystkie wojska, a na miejscu pozostało tylko 200 żołnierzy piechoty, którzy mogli pilnować porządku w stolicy, ale nie byli w stanie obronić miasta. W czasie opisanego już pobytu Jana Kazimierza w Łowiczu, główne siły, składające się z około dziesięciu tysięcy ludzi i 18 dział, zgromadziły się w wielkim obozie rozbitym dwie mile od miasta, w górę rzeki.
Wśród zebranego wojska znajdowało się tylko 1800 żołnierzy piechoty. Dokładnie tak samo, jak to było pod Ujściem, tak mała liczba piechoty nie była czymś przypadkowym. Przeciwnie, stało się tak na skutek identycznego błędu, który charakteryzował system obronny Rzeczpospolitej od dawna. Jak już wcześniej wspomniałem, szlachta w Polsce i na Litwie odruchowo sprzeciwiała się wszystkim próbom podejmowanym w celu powołania silnych oddziałów piechoty. Powód był prosty: formację taką uważano, z pewną dozą racji, za zagrożenie dla monopolu wojskowego szlachty: w rękach króla stałaby się więc narzędziem władzy, a tę chciała przecież zachować dla siebie szlachta. Tak więc stan liczebny piechoty utrzymywano na niskim poziomie, w efekcie czego nie cieszyła się ona żadnym szacunkiem. Pewien szlachcic tak to ujął:
Nie używamy ich za bardzo w czasie walki, ale głównie jako siłę roboczą do budowania wałów obronnych, kopania dołów, budowania mostów, poszerzania dróg dla armat i dla cięższych wozów. Jeśli chcemy zdobyć jakieś miasto, zatrudniamy Niemców lub Węgrów, którzy są o wiele lepiej wyszkoleni niż nasi właśni ludzie.
310
Karol Gustaw dokonuje wyboru
Ta sama troska, jaką szlachta wykazywała w odniesieniu do swej pozycji w armii, wyjaśnia również fakt, dlaczego Rzeczpospolita ogólnie, a regiony przygraniczne w szczególności bronione były przez tak niewiele klasycznych twierdz. Efektem tego, jak można to było zaobserwować pod Ujściem, było to że w razie nagłej potrzeby pojawiała się konieczność uzupełnienia istniejącego systemu obronnego o wzniesione w nagłym pośpiechu wały ziemne. Główny problem polegał jednak na tym, że budowa nowoczesnych twierdz obronnych była rzeczą bardzo kosztowną, równie kosztowną jak ich dalsze utrzymywanie. A jak wiemy, szlachta polska nienawidziła dwóch rzeczy: silnego państwa i wysokich podatków, co w oczach szlachciców stanowiło (nie bez racji) dwie strony tego samego medalu. Nie, panowie fukali z niezadowoleniem na samą myśl o twierdzach, ponieważ woleli bronić Rzeczpospolitej "własną piersią".
Tak oto zapanowała niezgoda. Kiedy Jan Kazimierz zjawił się w urządzonym naprędce obozie, czekało go niemiłe powitanie ze strony wojska, które "krążyło kupami bez żadnego porządku". Z trudem udało się zebrać pospolite ruszenie. Część szlachty przybyła, inni nie chcieli jechać tak daleko na zachód, jeszcze inni zagłosowali nogami i nie pojawili się wcale. Pozostali, kuszeni i mamieni listami pisanymi przez zdrajcę Radziejowskiego, ogłaszali, że nie uznają już Jana Kazimierza za swego pana. Do obozu szwedzkiego wysłano kolejnego posła, który miał podjąć ostatnią, rozpaczliwą próbę ustanowienia pokoju w zamian za ustępstwa, apelując do zdrowego rozsądku. Poseł wrócił niedługo potem przygnębiony, w pożyczonym szwedzkim powozie, donosząc, że pewny swego zwycięstwa i uśmiechnięty Karol Gustaw odrzucił propozycję ustępstw i zupełnie zignorował wszelkie apele o rozsądek.
Tymczasem król Szwecji skierował wszystkie swe siły w kierunku Bzury. Pod osłoną ciemności silny oddział dotarł do brodu, który znajdował się między polskim obozem a Łowiczem. Rozpoczęty manewr zakładał, że wojsko okrąży Polaków, aby dostać się na ich tyły. Jednak w czasie jego wykonywania Szwedzi natknęli się na chętnych do walki Polaków, a bezładna bijatyka, do której doszło między obu oddziałami, opóźniła całą operację. Tymczasem wzeszło słońce. Kiedy szwedzkie wojsko weszło na jedno ze
311
Niezwyciężony
wzgórz, zobaczyło z niego polskie oddziały ustawione w szyku złożonym z czterech chorągwi. Nie były to oczekiwane posiłki: Szwedzi wpadli po prostu na jakiś polski oddział, który znajdował się w drodze do obozu położonego nieco dalej. Rozproszenie oddziału zabrało Szwedom trochę czasu, a kiedy ostatni Polacy uciekli z pola walki, pozostawiając po sobie tabory złożone z około 200 wozów i kilka wspaniałych werbli, okazało się, że zorganizowanie przeprawy przez rzekę dla 10 000 ludzi nie jest wcale tak prostą sprawą. Kiedy więc zapadł zmrok, Szwedzi nadal stali nad brzegiem Bzury, nasłuchując odgłosów strzałów dochodzących z miejsca, gdzie starły się ze sobą szwedzkie i polskie patrole.
Wczesnym rankiem cała armia przeprawiła się przez Bzurę, kierując się w szyku bojowym w stronę polskiego obozu. Nietrudno było go znaleźć: jego położenie zdradzały chmury dymu. Polacy podpalili swój obóz i wycofali się. Wojsko szwedzkie podążyło ich śladem na południe, ale mimo iż pościg trwał przez cały dzień, nie udało się ich doścignąć. Natrafiano tylko na porzucone wozy i przedmioty oraz maruderów zajętych rabunkami. Dawało to przedsmak tego, jak szybko i sprawnie mogła poruszać się polska jazda, jeśli tylko chciała albo musiała. Zapadający mrok uniemożliwił dalszy pościg, a rozczarowany Karol Gustaw musiał zadowolić się noclegiem w jakiejś opuszczonej zagrodzie. Następnego dnia, to znaczy 4 września, Szwedzi wkroczyli do Łowicza.
Nadszedł czas rozstrzygnięcia.
Od czasu, kiedy Karol Gustaw pod koniec lipca zastanawiał się na pokładzie swego okrętu nad podjęciem ostatecznej decyzji dotyczącej rezygnacji z pierwotnego planu, aby w końcu zdecydować się na kontynuowanie marszu na Warszawę, a potem w głąb Rzeczpospolitej, szwedzki plan wojenny ulegał częstym zmianom. Ku zdumieniu Szwedów, drzwi zewnętrzne prowadzące do królestwa polskiego wyleciały z zawiasów od jednego kopnięcia. Teraz pojawiła się więc nadzieja, że jeśli tylko kontynuowana będzie taktyka zdecydowanych uderzeń, to może załamie się cały polski system obronny. Nikt nie wiedział jednak, jak, gdzie i kiedy może się to zdarzyć. Nawet sam Karol Gustaw. Myślał tylko o tym, aby ciągle iść naprzód, dalej i dalej. O szczegółach chciał rozstrzygać po dro-
312
Karol Gustaw dokonuje wyboru
dze, to samo dotyczyło problemów, które mogły się pojawić. Panowała atmosfera podniecenia, a czasu było mało: w liście napisanym bezpośrednio przed marszem na Bzurę, król osobiście apelował do jednego ze swych dowódców, aby ten "dotarł w ciągu 14 dni tak daleko, jak tylko możliwe".
W czasie pobytu na zamku w Łowiczu, Karol Gustaw stanął przed dylematem: dokąd powinien poprowadzić swą armię?
Istniało wiele odpowiedzi na to pytanie, a każda z nich odzwierciedlała inną opcję wojskową. Pierwszy i najważniejszy cel tej wojny, to znaczy zajęcie portów pruskich i opanowanie wybrzeża Bałtyku, nie został absolutnie zapomniany. Wcześniej czy później Karol Gustaw i tak musiał ruszyć na Północ, aby zapewnić sobie zdobycz, która miała zwrócić mu poniesione koszty. Drugi cel wyprawy - ubiegnięcie Rosjan - też nie zszedł na dalszy plan; bo chociaż powolny tryb działania szwedzkiej armii inflanckiej na Północy doprowadził do tego, że wojska cara kontrolowały już większą część obszaru Litwy, to odniesione przez nie sukcesy tylko zaostrzyły apetyt Aleksieja na dalsze zdobycze. Rosjanie maszerowali właśnie na południowy zachód. Było jeszcze wystarczająco dużo czasu na to, aby skierować wojsko na północny wschód i zapobiec dalszym postępom oddziałów moskiewskich kierujących się na Warszawę. No i istniał też trzeci cel, postawiony w tej wojnie, cel tak nowy, że jeszcze nie całkiem przemyślany, a jeszcze mniej ujęty w szczegółowe punkty: chodziło o to, aby wykorzystać postępujący w zaskakująco szybkim tempie upadek państwa polskiego dla osiągnięcia większych zdobyczy terytorialnych, odniesienia kolejnych zwycięstw i zdobycia większej sławy. W takim przypadku należało jak najszybciej ruszyć na południe w pościg za Janem Kazimierzem i jego armią.
Trzy różne odpowiedzi, trzy różne kierunki, trzy różne cele.
Podczas pobytu w Łowiczu Karol Gustaw zdecydował, że nie będzie dokonywał wyboru. Postanowił natomiast, że spróbuje osiągnąć wszystkie trzy cele za jednym zamachem.
Armię szwedzką podzielono na trzy części. Król stanął osobiście na czele kilku tysięcy żołnierzy piechoty i jazdy, po czym ruszył wraz z nimi na północny wschód, biorąc za cel Warszawę. Mniejszy oddział wyruszył kilka dni później wzdłuż Wisły, w kierunku
313
Niezwyciężony
Prus. Natomiast główne siły pod dowództwem Wittenberga skierowały się na południe. Plan przewidywał rozbicie polskich wojsk i wzięcie na celownik Krakowa. Był to dość śmiały zamiar: mógł przynieść wielkie zyski, ale jak to zawsze bywa w przypadku gry o wysoka stawkę - zawierał również elementy ryzyka. Plan opierał się bowiem na odważnej decyzji polegającej na podziale całej armii na trzy mniejsze oddziały.
Ten dowodzony przez Karola Gustawa maszerował, nie napotykając ani na żaden opór, ani na nieprzyjaciela, dzięki czemu już 8 września znalazł się w odległości 1 mili od Warszawy. Na spotkanie króla wyjechała delegacja złożona z przerażonych mieszkańców stolicy, którzy zadeklarowali, że oddadzą miasto bez walki. Jak już pisałem, Warszawę opuściła większość zbrojnych oddziałów, a te, które tam jeszcze stacjonowały, ani nie mogły, ani nie odważyły się wystąpić zbrojnie przeciwko Szwedom. Nikt nie wiedział natomiast, że nadchodzące siły szwedzkie liczyły nie więcej niż 3200 ludzi i nie dysponowały artylerią. Doszło do uroczystej ceremonii, w czasie której wśród głębokich pokłonów, ucałowań królewskiej prawicy, dźwięków werbli i trąb przekazano Karolowi Gustawowi symboliczne klucze do miasta, spoczywające na atłasowej poduszce. Po tej uroczystości kolumny żołnierzy wkroczyły do miasta w szpalerze utworzonym przez ludność cywilną stojącą po obu stronach drogi. Żołnierze minęli świeżo zaorane pola, gęstą zabudowę drewnianych domków na przedmieściach i Bramę Zakroczymską. Miasto stanowiło w pewnym sensie obraz całej Polski: dominowały w nim pałace i rezydencję bogatych magnatów, a między nimi w gęstym skupieniu stały niskie domy mieszczan. Pałac królewski położony nad brzegiem Wisły był pusty, natomiast arsenał pełen broni i sprzętu. Akcja wojsk szwedzkich przebiegała w tak szybkim tempie, a zamieszanie, jakie wywołała wśród Polaków, było tak duże, że nikt nie zdążył zorganizować ewakuacji, dzięki czemu Szwedzi przejęli ponad 100 kul armatnich i sporą ilość amunicji. Dowodzi to, że Warszawa nie skapitulowała z powodu braku środków do obrony miasta. Żołnierzom pozwolono na rabunki w pałacach i rezydencjach magnackich, ponieważ uznano, że uciekając z miasta, ich właściciele okazali swój wrogi stosunek do Szwedów. Karol Gustaw rozkazał jeszcze roz-
314
Karol Gustaw dokonuje wyboru
począć budowę mostu przez Wisłę, po czym zadowolony z siebie stanął na kwaterze w jednej z letnich rezydencji Jana Kazimierza, położonej na południe od miasta30.
W tym samym czasie armia Wittenberga maszerowała na południe. W niektórych miejscach widać już było, że późne lato powoli przechodziło w jesień. Od czasu do czasu wiatr przynosił odgłos bębnów wiezionych na szerokim wozie ciągnionym przez sześć koni. Używano ich, aby utrzymywać kolumny w należytym porządku. Na początku Szwedzi z rzadka tylko mieli okazję zobaczyć nieprzyjaciela. Mimo surowej dyscypliny zarządzonej przez Wittenberga, wielu żołnierzy dopuszczało się rabunków. Złupiono doszczętnie między innymi klasztor Jezuitów w Rawie Mazowieckiej. Sam dowódca stojący na czele tych, którzy dokonali rabunku, przywłaszczył sobie bogaty księgozbiór klasztorny. Do Szwedów docierały prośby o zawieszenie broni, ale ignorowali takie propozycje. Wydawało się, że ten triumfalny pochód trwał będzie bez końca. A jednak nie.
W czasie swego odwrotu na południe armia polska starała się z różnym rezultatem ściągnąć do siebie jak najwięcej posiłków. Pospolite ruszenie z Mazowsza stawiło się karnie na rozkaz, natomiast szlachta z Małopolski rozjechała się do domów po burzliwej debacie. Ta zamieszkująca tereny położone wokół Krakowa także zebrała się na rozkaz monarchy, ale odmówiła połączenia się z królewskim wojskiem. Nie poprawiło to humoru Janowi Kazimierzowi, który kontynuował odwrót na południe, w kierunku Krakowa. A gdyby jednak okazało się, że fortyfikacje miejskie nie są dostateczną gwarancją jego bezpieczeństwa, to niedaleko stąd była niemiecka granica. Do walki parł natomiast Stefan Czarniecki. Krążył wokół armii Wittenberga na czele dużego oddziału kawalerii, a jednocześnie wysyłał mniejsze podjazdy w stronę posuwających się
30 Warszawa poddana została przez burmistrza Aleksandra Gizę. Szwedzi zagwarantowali nienaruszalność mienia i wolność religii, ale - jak wskazuje powyższy opis - nie wywiązali się ze swych obietnic. Nałożono na miasto m.in. kontrybucję w wysokości 240 tys. złotych. Karol Gustaw pozostawił w Warszawie silny kontyngent, a na jego czele postawił Benedykta Oxenstierne, którego mianował też gubernatorem Mazowsza, Warszawy i Wielkopolski (przyp. tłum.).
315
Niezwyciężony
na południe Szwedów. Podążanie ich śladem nie nastręczało specjalnych trudności, wystarczyło tylko wsłuchać się dokładnie w odgłosy wydawane przez bębny. Dnia 8 września, to znaczy tego samego, w którym skapitulowała Warszawa, trafiła się wreszcie okazja, na którą od dawna czekał Czarniecki.
Odległość między Łowiczem a Krakowem wynosi około 20 mil w linii prostej31, a jedyną przeszkodę wodną stanowiła Pilica, dopływ Wisły. Przeprawa na drugi brzeg odbywała się w pobliżu pewnego miasteczka32 i dobiegała właśnie końca, kiedy nagle pojawił się oddział polskiej jazdy, który natychmiast zaczął ostrzeliwać stłoczoną na brzegu masę ludzi i wozów. Polacy nie wyrządzili Szwedom większej krzywdy, ponieważ prawie natychmiast przerwali atak i wycofali się. Jeden z oddziałów szwedzkich stanowiących tylną straż, złożony z 250 żołnierzy wchodzących w skład pułku kawalerii Magnusa De la Gardie pod dowództwem pułkownika Forgella, rzucił się w pościg za Polakami. Szwedzi tak bardzo byli zajęci, że nie zauważyli, iż w pewnej chwili oddalili się zbytnio od rzeki i od reszty wojska. W końcu Forgell zaprzestał daremnego pościgu i zarządził powrót. Było już jednak za późno. Sprytnie zastawiona pułapka zatrzasnęła się, uniemożliwiając Szwedom odwrót. Nagle w pobliżu pojawił się polski oddział złożony z około 300 ludzi. Na ich widok Szwedzi rozstawili się w gęstych zaroślach, oczekując na atak. Po krótkiej wymianie ognia Polacy ustawili się po prawej stronie i wokół Szwedów, przez co znaleźli się między nimi a rzeką. W chwilę potem nadjechali pozostali, prowadzeni przez samego Czarnieckiego. Ukryci w zaroślach Szwedzi naliczyli około 18-20 chorągwi, co oznaczało, że siły przeciwnika liczyły około 2000 ludzi. Polacy ruszyli na Szwedów i po kilku starciach udało im się ich rozproszyć; ci, których nie zarąbano w zamieszaniu bitewnym, próbowali uciec, ale stali się łatwym łupem dla lepiej jeżdżących na koniach Polaków. Wielu z nich zabito albo wzięto do niewoli. Z pola walki uszło tylko dziewięciu szwedzkich jeźdźców. Wśród nich był Patrick Gordon.
31 229 km (przyp. red.)
32 Autor opisuje tu przeprawę pod Inowłodzem (przyp. tłum.).
316
Karol Gustaw dokonuje wyboru
Był on jednym z tych, których wysłano na patrol do lasu znajdującego się nieopodal miejsca, gdzie stał oddział Forgella. A kiedy Polacy ruszyli do pierwszego natarcia, Gordon i jego ludzie uciekli po krótkiej walce. Gordon został ranny w bok od postrzału, tuż pod żebrem, ale zdołał utrzymać się w siodle, kiedy jego grupka w szalonym galopie gnała w stronę rzeki. Czekały tam główne siły przygotowane do odparcia ewentualnego polskiego ataku. Nikt z nich nie wiedział, co się zdarzyło, więc krwawiącego Gordona i jego towarzyszy odesłano do dowództwa, aby złożyli raport z przebiegu wypadków. Zaprowadzono go wprost do Wittenberga, który właśnie przesiadał się z powozu na konia. Generał był w złym humorze, i to nie tylko z powodu niespodziewanego ataku Polaków, ale również na skutek artretyzmu, który doskwierał mu od kilku dni. Kiedy więc usłyszał, że owa dziewiątka to wszystko, co pozostało z oddziału liczącego wcześniej 250 ludzi, zaklął siarczyście i syknął, że ma nadzieje, że ich także wezmą diabli.
Gordona zawieziono do szpitala obozowego urządzonego w pobliskim Opocznie. Następnego dnia felczer usunął mu kulę i opatrzył ranę. Kiedy kilka dni później armia ruszyła w dalszą drogę, Gordon zrobił to samo. Ponieważ był ranny, położono go na wozie. Nie minęło jednak więcej niż kilka godzin, kiedy z oddali dobiegł Gordona odgłos wystrzałów. Zaczęła się pierwsza prawdziwa bitwa w czasie tej kampanii.
Atak Czarnieckiego na tylną straż armii Wittenberga był tylko niewielką potyczką, więc mógł mieć konsekwencje typowe dla co najwyżej tego typu starcia. Wittenberg zaczął jednak nagle zachowywać się z większą ostrożnością. Nieoczekiwany atak w widoczny sposób przestraszył go. Oceniał, że ma przed sobą przewyższające go liczebnie wojsko, liczące przynajmniej trzydzieści tysięcy ludzi. Wydał więc rozkaz postoju. Raporty, jakie Wittenberg przekazał Karolowi Gustawowi, wywołały u króla pewną nerwowość. Monarcha zamierzał wraz ze swym oddziałem ruszyć na północ w stronę Bałtyku, ale teraz musiał porzucić swe plany, aby wesprzeć Wittenberga, zanim spotka go ten sam los co jego tylną straż. Tak więc król na czele kawalerii i artylerii ruszył szybko na południe. Po intensywnej i szybkiej jeździe przez opuszczone i bezpańskie
317
Niezwyciężony
tereny południowego Mazowsza, dnia 14 września Karol Gustaw dotarł do obozu szwedzkiego rozbitego w Opocznie.
Problem polegał jednak na tym, że doniesienia Wittenberga niewiele miały wspólnego ze stanem faktycznym. Polskie wojsko liczyło mniej więcej jedną trzecią tego, co przypuszczali Szwedzi i czego się obawiali, to znaczy ok. 11000 szabel, co oznaczało, że siły polskie i szwedzkie były wyrównane, ponieważ po przyłączeniu oddziałów przyprowadzonych przez Karola Gustawa armia szwedzka miała około 12000 żołnierzy33. Sam Jan Kazimierz nie planował powtórki akcji Czarnieckiego w większej skali, ponieważ skoncentrował się przede wszystkim na sprawnym zorganizowaniu odwrotu swych wojsk w stronę Krakowa. I tak by pewnie było, gdyby nie gnuśność szlachty mającej wziąć udział w pospolitym ruszeniu. Jej oddziały, które zjechały na wezwanie króla z północnych i centralnych województw, nie miały ochoty iść głębiej w Polskę, ponieważ musiałyby oddalić się od swych rodzinnych stron. Panowie szlachta odmówili w pewnym momencie kontynuowania marszu na południe, choć z wojskowego punktu widzenia był on jak najbardziej uzasadniony. Gdyby miało dojść do bitwy, to powinna ona odbyć się w tym miejscu. Po długich debatach, dyskusjach i oracjach podjęto w końcu taką właśnie decyzję.
Wczesnym rankiem 16 września pierwsze oddziały szwedzkie zajęły stanowiska na piaszczystym wzgórzu w pobliżu Opoczna, z którego rozpościerał się widok na całą okolicę. Po drugiej stronie przyszłego pola walki ustawione było w szyku bojowym wojsko: różnobarwna mieszanina kolorów flag i szeregów Polaków ubranych w bogato zdobione stroje.
Miejsce przyszłego starcia wybrane zostało wyjątkowo starannie. Lewe skrzydło polskich wojsk dochodziło aż do skraju lasu, wyznaczającego granicę równiny, podczas gdy prawe skrzydło kończyło się przy strumieniu, którego brzegi porastały gęste krzewy. W ten sposób Polacy zabezpieczyli sobie flanki na wypadek bocz-
33 Powodem błędnej oceny liczebności polskich sił była nie tylko osobista ocena dokonana przez Wittenberga; ciągłe krążenie luźnych oddziałów Czarnieckiego wokół Szwedów spowodowało, że nie mogli oni w prawidłowy sposób ocenić liczebności polskiego wojska.
318
Karol Gustaw dokonuje wyboru
nego ataku, a jednocześnie drogę ewentualnego odwrotu. Wioska położona niedaleko szwedzkich pozycji została puszczona z dymem, który miał utrudnić Szwedom obserwację ruchów polskich wojsk. Plan dowódców koronnych był bardzo prosty. Na widok szwedzkich żołnierzy zbita masa jeźdźców miała ruszyć do natychmiastowego ataku, wprost przed siebie i na Szwedów. Ich siła uderzeniowa i szybkość prawdopodobnie wystarczyłyby do rozbicia oczekujących najeźdźców, zwłaszcza że nie zdążyli oni sformować szyku bojowego. Nie było czasu na wymyślanie bardziej wyrafinowanego planu, ponieważ armii polskiej brakowało piechoty i artylerii: Polacy mieli jedynie cztery lekkie działa i 900 dragonów, którzy poruszali się co prawda konno, ale szkolono ich do walki pieszej. Poza tym połowa zgromadzonych sił składała się z pospolitego ruszenia, to znaczy z odważnej, dumnej, ale całkowicie niezdecydowanej szlachty.
Kiedy główne siły szwedzkie zaczęły ustawiać się powoli na wzgórzu, rozległ się nagle przeraźliwy okrzyk wydany przez stojących w oddali Polaków. Chwilę potem ruszyli naprzód. Ponieważ oddział dowodzony przez Jana Kazimierza przesuwał się do przodu, zmuszał tym samym do przesunięcia się pierwszych szeregów przedniej straży, co doprowadziło w końcu do bezpośredniego starcia z przednią strażą szwedzką, która zdążyła ustawić szyki na równinie. Doszło do nerwowego, szarpanego, ale niezbyt krwawego starcia, kiedy grupki jeźdźców i pojedynczych kawalerzystów krążyły wokół siebie, ostrzeliwując się nawzajem z pistoletów. Jan Kazimierz obserwował przebieg akcji ze szczytu wzgórza, siedząc na koniu, otoczony swą gwardią przyboczną złożoną z zagranicznych żołnierzy zaciężnych. Z zajmowanego przez siebie miejsca stał się świadkiem czegoś, czego absolutnie nie oczekiwał.
Polska kawaleria była ostatnim prawdziwym rycerstwem Europy: wspaniała z wyglądu, ale przestarzała pod względem sposobu walki. W 1410 roku szaleni, dzielni i niezdyscyplinowani rycerze rozbili pod Grunwaldem swego śmiertelnego i odwiecznego wroga zakon krzyżacki. W następnych latach taktyka walki nie uległa większym zmianom, ponieważ przez długi czas sprawdzała się w sposób doskonały. Jednak w ciągu ostatnich stu lat w armiach Europy Zachodniej dokonały się rewolucyjne przemiany, obejmujące takie
319
Niezwyciężony
dziedziny jak nowy sposób prowadzenia walki, nowe rodzaje broni, nowe technologie itp. Tymczasem Polacy nadal trwali przy swych dawnych przyzwyczajeniach, między innymi dlatego, iż rewolucja wojskowa nie zdążyła objąć swym zasięgiem wschodnich regionów Europy. Oznaczało to, że Polska nadal mogła za pomocą tradycyjnych metod z łatwością pokonać swych odwiecznych przeciwników, czyli Rosjan, Tatarów i Turków. Poza tym, niechęć szlachty do utworzenia dodatkowych oddziałów złożonych z żołnierzy piechoty brała się również z jej obaw co do wzmocnienia władzy państwa i osłabienia jej własnej pozycji. Był jeszcze inny powód: ten, kto w tak ogromnym państwie jak Rzeczpospolita chciał bronić jej granic przed lekko uzbrojoną i przemieszczającą się w szybkim tempie z miejsca na miejsce tatarską jazdą, musiał sam przemieszczać się w równie szybkim tempie, i to na duże odległości. Piechota czy artyleria nie byłyby do tego zdolne34.
Polska jazda była z pewnością szybka, zarówno w czasie walki, jak i w marszu. Powodem tego były świetne umiejętności jeździeckie i znakomite konie. Wierzchowce, które rodziły się w Rzeczpospolitej, należały do absolutnie najlepszych rumaków w całej Europie, a o ich wartości bojowej świadczy między innymi to, iż wydano zakaz ich sprzedaży za granicę. Temperamentem przypominały ogniste rumaki hiszpańskie i neapolitańskie, ale lepiej znosiły chłody i zimy. Pięknie zbudowane polskie konie nie były co prawda równie wytrzymałe jak konie niemieckie, które przewyższały je wagą i umięśnieniem (niektórzy uważali nawet, że konie niemieckie były zbyt ciężkie i dlatego najlepiej używać ich - tak jak koni austriackich -jako koni pociągowych), ale równoważono tę cechę w ten sposób, iż zabierano po prostu dodatkowego konia
34 Wbrew temu co pisze autor, dowódcy polscy zdawali sobie sprawę z ogromnej roli piechoty, zwłaszcza tzw. cudzoziemskiego autoramentu oraz artylerii. Już w 1649 r. piechota stanowiła 40% całości wystawionych wojsk. Po klęsce pod Batohem (1652) stanowiła prawie połowę armii. W czasie najazdu szwedzkiego poniosła znaczne straty; trudności finansowe zdecydowały, że wojsko polskie miało wówczas głównie konny charakter. Dopiero energiczna akcja w 1658 r. sprawiła, że odtąd udział piechoty w całości sił zbrojnych nie spadł nigdy poniżej 50% - Jan Wimmer, Wojsko polskie w drugiej połowie XVII wieku, Warszawa 1965 (przyp. red.).
320
Karol Gustaw dokonuje wyboru
na zmianę, aby go dosiąść, kiedy pierwszy wykazywał już zbyt duże zmęczenie. W każdym razie konie polskie pod wszystkimi względami były lepsze od szwedzkich: małych i kosmatych, wzrostem równych z jeźdźcem, przez co przypominających swym wyglądem kucyki.
Wygłaszając taką pochwałę, nie wolno jednak zapominać, że i w tej dziedzinie dawne triumfy sprawiły, że polska szlachta stała się niezależna, wygodna i konserwatywna.
Husaria35 - elita polskiej jazdy, od której oczekiwano, że w każdej bitwie zada rozstrzygający cios - wyglądała dość archaicznie: zdobiona złotem i srebrem broń, płaszcze uszyte ze skór rysia, lwa lub pantery, konie przybrane w czapraki nabijane turkusami, bogato zdobiony rząd, siodła, zza których wystawały pióropusze z orlich i czaplich piór umocowanych na dziwnych, długich na metr tyczkach36. Zbroje takie z biegiem lat coraz bardziej ulepszano i stawały się one lżejsze, niż pancerze używane przez kawalerię zachodnią, dzięki czemu husaria polska mogła przeprowadzać swe natarcia w piorunującym tempie. Husarzy używali długich kopii, które już dawno wyszły z użycia na Zachodzie; były one żłobione, a więc ważyły o wiele mniej niż to mogło się zdawać, dzięki czemu stały się poręczniejsze w użyciu. Jeszcze na początku XVII wieku to wspaniałe wojsko bez większego trudu pokonało armię szwedzką37 (ciężkie doświadczenia z wojen z Polakami skłoniły zresztą kawalerię Gustawa Adolfa do naśladowania polskiej metody walki polegającej na ataku na nieprzyjaciela z wykorzystaniem tylko białej broni; w czasie wojny trzydziestoletniej taktyka taka przysparzała zarówno zwycięstw, jak i chwały). O świetnej jeździe
35 Dokładniejszy opis husarii znajdzie czytelnik w dodatkowych przypisach na końcu książki (przyp. tłum.).
36 Ta niezwykła mozaika widoczna jest najlepiej na przykładzie pewnego rodzaju zbroi używanej przez husarię, tzw. karaceny, która swym wyglądem naśladowała rzymską - lub może sarmacką - zbroję, a przynajmniej tak to widziano. To, że karacena, zdobiona wizerunkami głów antycznych postaci, była bardzo droga, a na dodatek nieprzydatna jako osłona, nie miało już większego znaczenia. (Zbroje karacenowe weszły w modę pod koniec XVII w.; wśród wyższego dowództwa prawdopodobnie służyły jedynie jako uzbrojenie paradne, nie stosowane na polu walki - przyp. red.).
321
Niezwyciężony
możemy mówić również w odniesieniu do tzw. chorągwi pancernych, to znaczy lżejszej od husarii kawalerii używającej szabel i kolczug, jak również Wołochów, lekkiej jazdy nie używającej pancerzy, która posługiwała się łukami i stanowiła wsparcie dla husarii. Obie te formacje jeździły konno równie dobrze jak husaria, a na dodatek świetnie posługiwały się swą bronią. Porównując przeciętnego polskiego żołnierza ze szwedzkim, można śmiało stwierdzić, że polski przewyższał swego przeciwnika uzbrojeniem i odwagą. Dla przeciętnego polskiego husarza - tak jak dla przeciętnego średniowiecznego rycerza - walka zawierała w sobie nadal pewien element sportu, żeby nie powiedzieć - zabawy: husarze atakowali co prawda w grupie, ale walczyli pojedynczo. Problem polegał jednak na tym, że oto na pola walki zawitały nowe czasy, kiedy to umiejętności pojedynczego żołnierza zaczęły znaczyć coraz mniej, a na to miejsce pojawiła się strategia walki grupowej. W czasie zakończonej niedawno wojny trzydziestoletniej umiejętności szwedzkich żołnierzy walczących w ciasno ustawionych formacjach doprowadzone zostały do perfekcji, dzięki czemu mogli oni walczyć z precyzją maszyny. Jednym ze skutków tej nowej technologii walki było to, iż świetnie wyszkolone oddziały szwedzkie przeprowadzały kolejne manewry w sposób, niemożliwy do wykonania dla pełnej temperamentu, ale niezdyscyplinowanej polskiej kawalerii.
Takie były fakty i to one zaważyły na przebiegu bitwy.
Aby polskie natarcie mogło być przeprowadzone z maksymalną siłą, cała jazda musiała ruszyć do ataku jednocześnie, i spaść na Szwedów potężną masą kopii, szabel i koni38. Problem polegał jednak na tym, że polska kawaleria - tak jak dawni rycerze - w sytuacji jak ta, opisywana przeze mnie, nie różniła się za bardzo od ogromnej kuli, która wystrzelona w kierunku nieprzyjaciela tylko
37 Autor ma na myśli prawdopodobnie bitwę pod Kircholmem w 1605 r., gdzie polska husaria dosłownie zmiotła szwedzkie wojsko, które miało zresztą liczebną przewagę (przyp. tłum.).
38 Było to o tyle ważne, że przeważająca część wojska składała się z pospolitego ruszenia, którego umiejętności i przyzwyczajenia w walce w większych grupach były trochę ograniczone.
322
Karol Gustaw dokonuje wyboru
niewiele mogła zboczyć z wyznaczonego toru; istniał wyłącznie jeden kierunek: do przodu w linii prostej39. Między armią Jana Kazimierza a zbliżającymi się z drugiego krańca niziny w szybkim tempie kolumnami wojsk szwedzkich, znajdowały się wysunięte do przodu polskie oddziały; gdyby więc kawaleria koronna kontynuowała natarcie prosto na nie, to mogło pojawić się ryzyko, że owe polskie oddziały rozjadą się w różnych kierunkach.
Polacy wstrzymywali jeszcze swe konie i opóźniali rozpoczęcie natarcia. Ta chwila wystarczyła Szwedom. Kiedy wczesnym rankiem
39 Relacja o sposobie walki jazdy polskiej jest nieporozumieniem. Chorągwie polskie ustawiano w kilka linii, przeważnie w dwie lub trzy, ale też i więcej (pod Żarnowem w pięć rzutów, a pod Warszawą aż w dwanaście), w szachownicę; zwykle mieszano chorągwie kozackie z husarskimi. Najczęściej husarze stawali w pierwszej linii, a kozacy w dalszych. Chorągwie atakowały czasem kilkakrotnie, np. pod Kłuszynem czy Szkłowem po 10 razy. Gdy atak pierwszej linii nie powiódł się, ta odskakiwała i do ataku ruszała druga linia. Przerwy w linii pozwalały na swobodne mijanie się chorągwi. Poza tym szyk w szachownicę służył do walki przeciwko piechocie. Prowokował piechurów do dania ognia i opróżnienia luf, a następującymi po sobie atakami uniemożliwiano ponowne nabicie broni. Chorągiew husarska rozpoczynała natarcie zwykle w szyku luźnym: w pierwszym szeregu towarzysze, w drugim i trzecim pocztowi. Odstępy między jeźdźcami były tak duże, aby można było w każdej chwili zawrócić. Stopniowo, w miarę zbliżania się do przeciwnika, konie zwiększały szybkość: najpierw stępa, potem kłusem (w tym momencie zwykle piechota wroga otwierała ogień), w galopie, tuż przed przejściem w cwał (około 20-30 kroków od przeciwnika); gdy rotmistrz ocenił, że uderzenie ma szansę przełamania szyków wroga - dawał komendę i husarze zjeżdżali się prawdopodobnie w dwa szeregi i jednocześnie ścieśniano szyk przez parcie ku środkowi. Ordynacja hetmańska z XVII w. wręcz zalecała, że rotmistrz "nie powinien wprzód skoczyć i uderzyć nieprzyjaciela, aż [wróg - przyp. redakcji] ogień wyda, który koniecznie wytrzymać potrzeba dla lepszego skutku". Wtedy szarżowano "kolano w kolano". Jednakże gdy rotmistrz ocenił, że szarża nie ma widoków powodzenia, dawał rozkaz do zawrócenia. Była to sztuka bardzo trudna i nie mógł tego wykonać niezawodowiec. Dowódcy polscy ćwiczyli ten manewr, zwany: "wyprawą przy ziemi albo po husarsku" przy każdej okazji. Jeździec musiał przebiec w galopie ścieżkę, długą na 30 m i zawrócić na obu końcach w okręgu o średnicy 3 m w ten sposób, aby kopytem nie nastąpić na okrąg. Należy dodać, że bardzo często polscy kozacy (pancerni) walczyli na sposób zachodni - karakolem. Ustawianie husarzy w pierwszej linii, a kozaków w następnych pozwalało na atak raz ogniem, raz kopią. Jak pisze Jerzy Teodorczyk: "taktyka jazdy polskiej nie różniła się tak dalece od zachodniej, jak sobie wyobrażano" (przyp. red.)
323
Niezwyciężony
armia szwedzka wyruszyła z Opoczna, domyślano się, że przeciwnik musi znajdować się gdzieś w pobliżu. Dlatego też kolumny wojska ustawiono tak, aby w każdej chwili mogły stawić opór Polakom. Przygotowaną do oddania salwy artylerię wtoczono między szeregi piechoty, która wraz z jazdą posuwała się naprzód blisko siebie. Lewej i prawej flanki strzegli dragoni, którzy jechali lasem. Kiedy po drugiej stronie równiny zauważono oddziały polskie, Szwedzi skierowali się w stronę zbocza owego wzgórza i dokonali rutynowego zwrotu. Potem wśród dźwięków werbli, bębnów i głośno wydawanych rozkazów oddział rozciągnął się w długi, bardzo długi szereg.
Na lewe skrzydło szwedzkiego wojska podciągnięto cztery dwu-nastofuntowe działa, załadowano i oddano salwę. Polacy nie stosowali w czasie walki tak ciężkiej artylerii, więc ta, którą użyli Szwedzi, przypominała im armaty oblężnicze. To, że Szwedzi ustawili na polu walki działa tak dużego kalibru - a nauczyli się tego w czasie wojny trzydziestoletniej - było dla Polaków niemiłym zaskoczeniem. Wydawało im się chyba, że stojąc po drugiej stronie równiny, znajdują się w bezpiecznej odległości. Lecz oto nagle na stłoczoną masę koni i ludzi zaczęły spadać pierwsze pociski artyleryjskie. Tor lotu takiego pocisku wyglądał zawsze podobnie, niezależnie od kalibru. Kula leciała najpierw na wysokości od metra do półtora, trafiając po drodze żołnierzy piechoty i jazdy; pocisk taki miał na tyle płaski tor lotu, że kiedy spadał na ziemię, to nie po to, aby się w niej od razu zaryć - odbijał się jeszcze przynajmniej raz lub nawet dwa razy. Korytarz znaczony krwią i ludzkimi szczątkami, który tworzył się w szeregach wojska po przelocie takiej kuli, miał w zasadzie podobną szerokość bez względu na kaliber działa, z którego została wystrzelona40. Natomiast waga pocisku miała duże znaczenie w odniesieniu do odległości, jaką mógł pokonać, przebijając się przez stłoczoną ciżbę łudzi i koni; mówiąc w skrócie, ów korytarz śmierci mógł być dwukrotnie dłuższy, jeśli pocisk ważyłby dwanaście funtów zamiast trzy.
40 Kaliber działa wyrażony w funtach odnosi się do wagi kuli, którą z niego wystrzeliwano: kula trzyfuntowa ważyła ok. 1,5 kg, kula dwunastofuntowa ok. 6 kg.
324
Karol Gustaw dokonuje wyboru
Wśród polskich kawalerzystów wzmógł się niepokój.
Spadało na nich coraz więcej kul, teraz już mniejszego kalibru. Przy dźwięku rytmicznych salw armatnich szwedzka linia natarcia zaczęła przesuwać się do przodu. Między poszczególnymi formacjami krążył sam Karol Gustaw, dodając swym podkomendnym otuchy przed nadchodzącym natarciem.
Polscy kawalerzyści nadal stali w bezruchu. Ciężki ostrzał artyleryjski przeraził wielu z nich. A teraz na dodatek zaskoczył ich w niemiły sposób kolejny manewr szwedzkiej piechoty: jej marsz do przodu. W świecie polskiej szlachty piechota odgrywała drugorzędne znaczenie; była czymś, co w najlepszym razie można było po prostu rozjechać w czasie jednej szarży; w najgorszym wypadku jej obecność mogła co najwyżej działać na nerwy. W każdym razie, w dotychczasowych walkach piechota była zawsze elementem nieruchawym, używanym do wspierania ogniem muszkietów kawalerii - prawdziwej królowej bitewnych pól. Tu wyglądało to inaczej. Szwedzka piechota zbliżała się, idąc równo w jednym szeregu z towarzyszącą jej jazdą. Więcej niż połowa z nich uzbrojona była w długie piki. I jeżeli było coś, czego normalnie myślący ka-walerzysta nie chciał robić, niezależnie od tego, czy pochodził ze wschodniej, czy z zachodniej Europy, to był to z pewnością atak wprost na ustawiony w szyku obronnym oddział piechoty, znajdujący się za osłoną wbitych w ziemię i pochylonych na skos pik. Prawie zawsze atak taki kończył się niepowodzeniem. A teraz oto las muszkietów ze skierowanymi w ich stronę otworami luf i groźnie kołyszące się drzewca pik zbliżały się coraz bardziej do polskich szeregów.
Armia koronna, a właściwie trzy lub cztery skwadrony husarzy znajdujących się w pierwszych szeregach, zrobiła ruch, jakby chciała ruszyć wprost na nadchodzących Szwedów, jednak reszta, stanowiąca pospolite ruszenie, nie ruszyła się z miejsc.
I wtedy spadł deszcz.
Odległość między dwoma armiami wynosiła już tylko około 100 metrów. Muszkiety szwedzkie znalazły się tak blisko Polaków, że pociski wystrzelone z luf mogły ich już dosięgnąć. Prawdopodobnie Polacy zauważyli, jak strzelcy zaczęli przygotowywać się do oddania salwy i to wystarczyło. Najpierw z szeregów polskiego
325
Niezwyciężony
wojska wymknęło się kilku pojedynczych jeźdźców, ale w chwilę potem ich śladem podążyli następni, i już wkrótce całe wojsko ogarnęła panika. W całkowitym zamieszaniu żołnierze rzucili się do ucieczki. Wielu ukryło się w pobliskim lesie albo w zaroślach, inni uciekali po prostu przed siebie. Na ich drodze znalazły się zabudowania wiejskie, ale kiedy udało się już wszystkim przebić przez niskie domy, poszczególne oddziały rozpierzchły się po okolicy, w pojedynkę albo w grupach, mknąc przez gęstą ścianę deszczu.
Zdumieni tym widokiem i mokrzy od deszczu żołnierze szwedzcy zrozumieli, że bitwę wygrali - jeżeli to, co zdarzyło się przed chwilą, można w ogóle nazwać bitwą - i że nie musieli nawet ani razu wystrzelić z muszkietów. Gęsty deszcz mógł stać się dla Szwedów prawdziwym zmartwieniem. Przeważająca większość muszkieterów szwedzkich miała bowiem na swym wyposażeniu tzw. muszkiety lontowe, z których strzał oddawało się przy pomocy płonącego lontu, od którego zapalał się proch, kiedy strzelec pociągał za spust. I chociaż muszkieterów uczono, w jaki sposób należy go chronić przed wilgocią - a polegało to na tym, że lont "nosiło się pod płaszczem, pod skórzaną kurtką rajtarską z łosia, w kapeluszu albo najlepiej w dziurkowanej metalowej rurce, którą Szwedzi nazywali luntlykta41 - to rzęsisty deszcz mógł uczynić muszkiety niezdatnymi do użytku. Lecz okazję, jaka trafiła się do przeprowadzenia natarcia, wykorzystałaby prawdopodobnie każda zdyscyplinowana armia. Polacy skorzystali z okazji, aby odtrąbić odwrót. Tempo, w jakim uciekli z pola walki, zmniejszyło z pewnością ich straty własne, ale przysporzyło im więcej wstydu.
Odwrót dokonał się w tak szybkim tempie, i był tak nieoczekiwany, że dowódcy szwedzcy podejrzewali z początku jakiś podstęp. Powoli i ostrożnie poruszano się po polu walki, docierając do miejsca, gdzie bruzdy wyżłobione przez pociski armatnie jak rów-
41 Ponieważ tlące się lonty gasły na deszczu i wietrze, Holendrzy na początku XVII w. zastosowali dziurkowane metalowe rurki, w których żołnierze przechowywali palące się lonty. W czasie przemarszów co dziesiąty muszkieter niósł zapalony lont i użyczał ognia towarzyszom przed bitwą. Owa metalowa dziurkowana rurka rzeczywiście przypominała lampkę górnicza (przyp. red.).
Karol Gustaw dokonuje wyboru
nież trupy zabitych ludzi i rozerwanych na kawałki koni znaczyły miejsce ostatniego postoju polskiego wojska. Po kilku fałszywych i nerwowych alarmach - ktoś krzyknął w pewnej chwili, że Polacy zbliżają się do taborów - uznano, że bitwa jest skończona.
Piechota i artyleria zostały na miejscu. Jazdę wysłano w pościg za uciekającym nieprzyjacielem.
Teren wokół pola walki był dość podmokły, więc w wielu miejscach doszło do zatorów, kiedy tysiące jeźdźców próbowało przejechać brodem na drugą stronę rozjechanych końskimi kopytami mokradeł. Tam dopadli ich Szwedzi. Kilkuset Polaków zarąbali, jeszcze więcej wzięli do niewoli; zdobyli piękny łup w postaci polskich koni, które utknęły w błocie, więc ich właściciele pozostawili je własnemu losowi. Wydaje się, że Jan Kazimierz opuścił pole walki jako jeden z ostatnich; przy jednej z błotnistych dróg, które w czasie ucieczki obrali sobie Polacy, szwedzcy kawalerzyści starli się na krótko z królewskimi gwardzistami, a kilku wzięli nawet do niewoli. Ścigający zadowolili się jednak głównie polskimi wozami z taborów, które stały porzucone na skraju lasu i w pobliżu brodu. Pościg kontynuowano również w zapadających ciemnościach. Piechota przez całą noc stała w gotowości bojowej na polu walki.
Sukces wprawił Karola Gustawa w dobry humor, ale nie odczuwał on jeszcze pełnej satysfakcji - w liście napisanym dwa dni po potyczce z Polakami opisuje ją w kilku zdawkowych zdaniach jako "szczęśliwe zwycięstwo bez stoczenia bitwy"; tylko tyle. Nieoczekiwana łatwość, z jaką armia szwedzka pokonała nieprzyjaciela, niosła zapowiedź kolejnych zwycięstw, i jeszcze większych łupów, niż ktokolwiek mógł sobie wymarzyć jeszcze kilka miesięcy wcześniej.
Karol Gustaw zaczął na poważnie zastanawiać się nad założeniem na swe skronie polskiej korony.
Wittenberg otrzymał już od króla odpowiednie instrukcje, aby dyskretnie wypytać najbardziej wpływowych polskich magnatów, czy pomysł ten wzbudzi zainteresowanie ich albo w ogóle polskiej opinii publicznej. Z pytaniem takim zwrócono się m.in. do arcybiskupa gnieźnieńskiego. Karol Gustaw zwrócił się również o radę w tej kwestii do doświadczonego, inteligentnego i uczonego
326
327
Niezwyciężony
dyplomaty, Scheringa Rosenhane. Mimo iż wykręcał się on sprytnie od udzielenia jednoznacznej odpowiedzi i dostarczenia argumentów za lub przeciw, to nie mógł ukryć zdziwienia, usłyszawszy
0 pomyśle króla. Rosenhane zamierzał widocznie trzymać się dawnego planu, to znaczy jak najszybciej zająć wybrzeże Bałtyku
1 jeszcze szybciej podpisać układ pokojowy. Ale pisał też w dyplomatyczny sposób, że związek Polski ze Szwecją pod jednym berłem mógłby stać się oczywiście "fundamentem i zaczątkiem wielkiego i wspaniałego królestwa Północy, zdolnego do stawienia czoła ambitnym i niebezpiecznym planom austriackim i hiszpańskim".
Pomysł na zdobycie polskiej korony wydawał się szalony i niepewny. I taki był w rzeczy samej. Jednocześnie jest on odzwierciedleniem pijanych nastrojów, jakie zapanowały jesienią 1655 roku, kiedy to armia polska ponosiła porażkę za porażką, a armia szwedzka zapisywała na swym koncie sukces za sukcesem, i nie było takiej rzeczy, która wydawałaby się niemożliwa do zrobienia. Czar wielkich triumfów szwedzkich zrodził na jesieni pomysł, który był jeszcze bardziej fantastyczny niż ten, o którym myślał Karola Gustaw. Oto Kozacy i Chmielnicki dali do zrozumienia, że gotowi są przyłączyć się do przyszłego królestwa Polski i Szwecji, co w efekcie doprowadziłoby do powstania państwa, którego granice sięgnęłyby Morza Czarnego. A ponieważ końcowe zwycięstwo Szwedów wydawało się być w zasięgu ręki, Chmielnicki zaproponował, aby w następnej kolejności Karol Gustaw zwrócił swą uwagę i potęgę w stronę Turcji.
Król nie planował jednak inwazji na imperium osmańskie. Widać jednak było, że po raz kolejny działał pod wpływem impulsu. Pozbywszy się niebezpieczeństwa, które jakoby zagrażało armii Wittenberga, powinien był, zgodnie z planem, ruszyć na północ. Postanowił jednak odłożyć te plany na później, objąć dowództwo nad wojskiem feldmarszałka i podążyć na południe, gdzie widział już czekający na niego polski tron.
Armia maszerowała krętymi drogami na Kraków, pokonując pofałdowany teren położony w dorzeczu Nidy i Pilicy. Po raz kolejny Szwedzi utracili kontakt z unikającym bezpośredniego starcia przeciwnikiem, który poruszał się równolegle do trasy, którą
328
Karol Gustaw dokonuje wyboru
podążało wojsko Karola Gustawa. I nic w tym dziwnego, ponieważ Polacy nadal mieli świeżo w pamięci wspomnienie porażki, poniesionej kilka dni wcześniej.
Kiedy popołudniem 15 września pierwsze oddziały szwedzkie wspięły się na kolejne wzgórze i rzuciły okiem na okolicę, ich oczom ukazało się wspaniałe, otoczone murem miasto spowite kłębami dymu i ognia. To płonęły przedmieścia Krakowa.
329
Do ostatniej kropli krwi
M,
Lury to początek i koniec. Powstawanie miast i systemów obronnych związanych z ich istnieniem jest ze sobą w większości cywilizacji ściśle powiązane, zwłaszcza jeśli powstawaniu miast towarzyszy rozwój idei samorządności albo przynajmniej wolności osobistej ich mieszkańców. Dla mieszczan żyjących za murami grodów, dla rycerza w twierdzy albo dla namiestnika królewskiego zamieszkującego w zamku, mury stanowiły ochronę przed niebezpieczeństwem z zewnątrz, choć równie często, jeśli nie częściej, były one także ochroną przed nieprzyjacielem pochodzącym z tego samego kraju. Rycerz musiał bronić się przed innym rycerzem, namiestnik przed chłopami, a mieszczanie przed nimi wszystkimi. Istnienie systemu obronnego było niezwykle ważne zwłaszcza dla średniowiecznego mieszczaństwa. Jeśli jakieś miasto chciało uwolnić się z całej sieci feudalnych zależności, które wiązały je z miejscowym panem feudalnym, to musiało umieć obronić się przeciwko błyszczącym zastępom ubranych w zbroje rycerzy. Najlepiej do tego celu służył mur, a obronę najbezpieczniej prowadziło się pod jego osłoną.
Od dawien dawna dramat rozgrywający się w trójkącie: król - szlachta - mieszczaństwo należał do starego porządku panującego w Europie Zachodniej. Rosnąca zamożność i znaczenie miesz-
330
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
czaństwa uwidaczniało się poprzez powstawanie coraz większych miast, chronionych przez coraz potężniejsze mury. Sposoby wznoszenia murów i techniki służące do ich burzenia nie zmieniły się od czasów starożytnych. Im wyższy mur, tym lepszy. Mury miały w pierwszym rzędzie chronić przed czymś, co w terminologii wojskowej nazywa się eskaladą, a co oznaczało tylko tyle, iż nieprzyjaciel próbował wedrzeć się na mury po drabinach42. To, że nie były one zbyt grube, nie miało wtedy większego znaczenia. Machiny oblężnicze, którymi mógł posłużyć się agresor, a więc na przykład katapulty, blida43 i balisty, nie były niestety cudami techniki (ważący 80 kilogramów kamień wystrzelony z blidy miał mniej więcej taką samą siłę rażenia, co trzykilowa kula wystrzelona z działa). Aby w średniowieczu zdobyć jakąś twierdzę, potrzeba było albo upartego, długotrwałego i nierzadko nieskutecznego bombardowania tego samego miejsca (połączonego często z mozolnym kopaniem tuneli podziemnych w celu osłabienia fundamentów), albo przynoszącego duże straty walenia ciężkim taranem w mury obronne. Nierzadko rozczarowany napastnik przystępował w końcu do długotrwałego oblężenia, co polegało po prostu na tym, że twierdzę odcinano od świata zewnętrznego, oczekując, aż głód, choroby i monotonia zadziałają tam, gdzie zawiodły katapulty. Nic więc dziwnego, że w niektórych przypadkach dobrze bronioną twierdzę zdobywano dopiero po roku, a zdarzały się i takie oblężenia, które trwały nawet dziesiątki lat.
I wtedy pojawił się proch.
Zawsze łatwo jest ulec czarowi zwycięskiej technologii, zwłaszcza po fakcie, kiedy to droga wiodąca od narodzin aż do zwycięstwa wydaje się tak cudownie prosta. Ale jak to często bywa w dziejach świata,owa prosta linia jest tylko iluzją. Nierzadko uwaga koncentruje się tylko na samym procesie "wynajdywania" czegoś, chociaż zazwyczaj -jeśli chcemy zrozumieć, dlaczego pewne technologie odnoszą sukces lub szersze uznanie albo i jedno,
42 Eskaladą - z franc, escalade: "wchodzenie po drabinie" (przyp. red.).
43 Blida (tripantium) - machina miotająca pociski kuliste, posiadająca dwie przeciwwagi - ruchomą i nieruchomą, dzięki czemu odznaczała się zarówno wysoką celnością, jak i zasięgiem (przyp. red.).
331
Niezwyciężony
i drugie44 - moment ten nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Wspomniana wyżej droga do sukcesu bywała z zasady bardzo wyboista, zwłaszcza w okresie "przednaukowym", w którym cały rozwój technologiczny odbywał się na drodze zdawania się na ślepy przypadek w czasie próbowania tego czy innego rozwiązania. Był to świat, w którym pojmowano bardzo dobrze to, co funkcjonowało, ale prawie wcale nie rozumiano, dlaczego. Oznacza to, że rozwój techniki odbywał się bardzo powoli, co dla nas oznacza jedno, a mianowicie, że jeśli ciągłe próbowanie, poszukiwanie i eksperymentowanie trwało wystarczająco długo, to przynosiło czasami dość niezwykłe rezultaty.
Tak właśnie było z prochem.
Wynaleziono go w starożytnych Chinach, ale przez ponad tysiąc lat stanowił tylko ciekawostkę, wykorzystywaną do przygotowywania fajerwerków. Kiedy w XIII wieku zaczęto go używać w czasie wojen, to głównie dlatego, że trzaski, jakie wydawał, gdy płonął, były na tyle silne, że potrafiły spłoszyć konie, a żołnierzy zmusić do ucieczki. Dopiero w XIV wieku zaczęto po raz pierwszy używać prochu do wystrzeliwania pocisków; Petrarka pisał o "drewnianym instrumencie, z którego wśród błysków i huków wystrzeliwano metalowe kasztany". Na razie jednak precyzja strzału była mała, zasięg krótki, a broń sprawiała więcej hałasu, niż wyrządzała szkody nieprzyjacielowi (jednym z tych, który na przekór losowi został trafiony, był syn Waldemara Atterdaga, Krzysztof, który w czasie bitwy morskiej między Duńczykami a Lubeczanami w 1362 r. znalazł się na linii strzału; odniósł wtedy ranę tak ciężką, że "zmarł w szaleństwie trzy lata później"45. W XV wieku artyleria
44 Tak na przykład w tamtych czasach znano już zasadę, według której funkcjonowała maszyna parowa, jeszcze od czasów antycznych, ale wykorzystywano ją jedynie jako efekt specjalny w sztukach teatralnych. Jednym z czynników, który hamował rozwój cywilizacji południowoamerykańskich i sprawił, że tak łatwo uległy hiszpańskim konkwistadorom, był zacofany system transportowy: prawie wszystko przenoszono na ludzkich barkach. Przedstawiciele owych wysoko rozwiniętych kultur znali, co prawda, koło, ale używano go tylko w czasie zabaw.
45 W maju 1362 r. Hanza wystawiła flotę liczącą 53 okręty, którymi dowodził burmistrz Lubeki, Johann Wittenborg. Bez przeszkód dotarła ona do wschodniej Zelandii, gdzie wysadzono wojska. Niebawem przystąpiono do oblężenia
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
zaczęła powoli nabierać właściwego kształtu; wykorzystywano ją - z różnym skutkiem - podczas oblężeń, a niekiedy w czasie bitew. Jednym z wynalazków, który przyciągał wtedy uwagę Europejczyków, był tzw. "Bazyliszek", działo, które Turcy odlali podczas zakończonego sukcesem oblężenia Konstantynopola w 1453 roku; ta potężna armata była w stanie wystrzeliwać trzystukilowe kamienie, a do jej transportu używano zaprzęgu złożonego z 60 koni. Wymagała też specjalnie przygotowanego podłoża, po którym mogła się przesuwać. Takie wynalazki, jak również coraz niższa cena prochu spowodowały, że te niepraktyczne monstra, tzw. bombardy o kalibrze dochodzącym do 80 cm, stały się prawdziwym krzykiem mody wśród europejskich monarchów, którzy jako jedyni mogli sobie pozwolić na ich posiadanie. Te strzelające potwory były tak popularne, że nadawano im nawet imiona, najczęściej żeńskie: Szalona Greta w Gandawie, Leniwa dziewka w Dreźnie, Matka szatana w Sztokholmie, czy ważąca ponad pięć ton Mons Meg w Edynburgu (należała więc raczej do kategorii lekkiej w porównaniu z innymi "paniami").
Wielkim problemem od dawna był proch. Ale też od dawna nikt tego nie pojmował.
Zmielony na drobno proch, którego wtedy używano, spalał się dość wolno, więc aby jakieś działo, z którego z odpowiednią siłą wystrzeliwano stosunkowo ciężką kulę, nie rozerwało się na kawałki, powinno zgodnie z prawami matematyki i fizyki mieć dość niezwykłe proporcje. Rozwiązanie tego dylematu znalazło się nieoczekiwanie samo.
Od dawna już szukano jakiejś metody na zwiększenie wytrzymałości tradycyjnego prochu, który dość łatwo wchłaniał wilgoć w miejscach, gdzie go składowano, albo tracił swe właściwości w czasie transportowania. Na początku XV wieku rozpoczęto
Kopenhagi, bronionej przez niewielki garnizon dowodzony przez królewicza Krzysztofa. Początkowo załoga duńska stawiała silny opór, ale po ciężkim zranieniu Krzysztofa wojsko opuściło zamek. Kopenhaga została zdobyta. Jednak na skutek dalszych błędów flota hanzeatycka została w efekcie rozgromiona przez Duńczyków w bitwie pod Helsingborgiem 18 lipca 1362 r. Wittenborga postawiono przed sądem wojskowym w Lubece i skazano na śmierć przez ścięcie (przyp. tłum.).
332
333
Niezwyciężony
pierwsze eksperymenty polegające na mieszaniu prochu z różnymi cieczami - koniakiem, octem czy nawet uryną pochodzącą - z niewiadomego względu od osoby pijanej; powstałą masę ugniatano, a potem suszono w postaci małych kulek. Nazywano je po niemiecku knollen. Miały one tę zaletę, iż nie wchłaniały wilgoci jak proch sypki, a kiedy trzeba ich było użyć, kruszono je po prostu w dłoni. Wkrótce odkryto również, że ten nowy rodzaj prochu miał o wiele większą siłę niż dawny, czarny proch, ale ponieważ jednocześnie szybkość jego spalania była równa szybkości spalania dawnego gatunku, oznaczało to paradoksalnie, że niebezpieczeństwo rozerwania lufy w momencie wystrzału zmniejszało się znacznie, zwłaszcza od momentu, kiedy masę prochową zaczęto formować w kształcie ziaren tej samej wielkości46. Ta metoda, jak również nowe technologie odlewania w brązie, pozwoliły konstruktorom dział na wydłużenie długości lufy, która w połączeniu z lepszym prochem oznaczała, że prędkość początkowa, z jakąż lufy wylatywał pocisk, znacznie wzrosła. Zaczęto też stosować kule żelazne w miejsce wcześniejszych kul kamiennych, co pozwoliło z kolei na zmniejszenie grubości dział. Kula odlana z żelaza waży mianowicie trzy razy więcej niż tej samej wielkości kula kamienna. W ciągu całego XV wieku, jak również w następnym stuleciu trwało nieustanne, fantastyczne i nierzadko niebezpieczne eksperymentowanie ze wszystkimi rozwiązaniami, jakie tylko przychodziły konstruktorom do głowy, dzięki czemu powstała cała masa najprzeróżniejszych rodzajów dział: bombardy, tarasnice, organy, śmigo-wice, śrubnice, hakownice, bazyliszki, kartauny, falkonety, falko-ny, kolubryny, bastardy, kolubryny ekstraordynaryjne (długie), notszlagi, oktawy itd. Powoli jednak armaty zaczęły nabierać takiego kształtu, jaki znamy od ponad 300 lat. Skutki tego nie dały na siebie długo czekać.
46 Bez zagłębiania się w techniczne szczegóły tego zjawiska (na których niespecjalnie się znam) można powiedzieć, że ta sama cecha, z powodu której proch jest tak wrażliwy na wilgoć, jako że składa się z malutkich drobinek, sprawia, że, po pierwsze, spala się on stosunkowo wolno, a po drugie nierównomiernie w tym znaczeniu, że doprowadza do wytworzenia gazu o wysokim ciśnieniu na początku procesu spalania, a więc zanim jeszcze pocisk wprawiony zostaje w ruch, co samo w sobie prowadzi do powstania ciśnienia, które silnie oddziałuje na lufę.
334
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
Kiedy Karol VIII w 1494 roku najechał Italię, miał do swej dyspozycji 40 ciężkich armat, z którymi ruszył między innymi na Monte San Giovanni47. Była to wzbudzająca respekt twierdza, która wcześniej oparła się oblężeniu trwającemu siedem lat. Kiedy zjawił się tam Karol VIII, jego działa skruszyły mury obronne w ciągu ośmiu godzin.
Jak to zawsze bywa w historii ludzkości, to wyzwanie sprowokowało natychmiastową odpowiedź, a władcy świata po raz kolejny stali się ofiarami rujnującego ich wyścigu zbrojeń. Nowe rodzaje dział sprawiły, że w ciągu jednej nocy wszystkie średniowieczne twierdze ze swymi wysokimi, cienkimi murami, stały się przestarzałe. Wkrótce jednak inni mądrzy ludzie wymyślili nowy typ umocnień, które były w stanie oprzeć się żelaznemu ostrzałowi prowadzonemu przez nowoczesną artylerię. A ponieważ pierwsze takie twierdze powstały ze zrozumiałych względów we Włoszech, system taki zaczęto nazywać trace italienne. Po raz pierwszy wzniesiono zgodnie z nowymi zasadami twierdzę, która miała niskie i grube mury zbudowane ze zbitej ziemi i kamieni, a jej pochyłą powierzchnię pokrywała trawa albo cegły. Po drugie, zmieniła się też forma budowli: podczas gdy twierdze średniowieczne miały kształt okrągły lub czterokątny, nowym konstrukcjom nadawano kształt wieloramiennej gwiazdy, gdzie niskie mury zakończone były pochyłymi połączeniami z dobrze uzbrojonymi bastionami, zastępującymi dawne wieże. Można z nich było ostrzeliwać nieprzyjacielską artylerię albo kierować wyniszczający ostrzał flankujący przeciwko nieszczęśnikom, których wysłano do szturmu na mury. Po trzecie, twierdze takie zabezpieczano także głębokimi fosami, w liczbie od jednej aż do czterech, a także długim, lekko pochylonym wałem, tzw. glacyzem, który miał za zadanie chronić tylne mury przed ostrzałem nieprzyjacielskim, jak również uniemożliwić wrogowi dostęp do tzw. "martwych punktów", w których mógłby znaleźć osłonę. Podobnie jak to było w przypadku armat, tak i tutaj pomysłowość architektów nie znała granic: oprócz tych
47 Francuzi zdobyli Monte San Giovanni 9 lutego 1495 r. Szwajcarzy swoim zwyczajem, który stosowali w tej wyprawie, wycięli w pień załogę twierdzy (przyp. red.).
335
Niezwyciężony
trzech stałych elementów systemu obronnego, uzupełniano go czasami dodatkowymi konstrukcjami, które składały się w efekcie na geometrycznie ułożoną sieć takich obiektów jak kazamaty, blok-hauzy, reduty, kaponiery, raweliny, kleszcze, dzieła gwiaździste, ramniki, parapety, przejścia, furtki do przeprowadzania wycieczek, arsenały, i wiele innych, a wszystko to w zgodzie z tym, co podpowiadały doświadczenie i odwaga.
Rozumie samo przez się, że owe nowe rodzaje twierdz były bardzo drogie. W zasadzie tylko władcy mogli sobie pozwolić na ich posiadanie. Jedyną grupą, która nie była w stanie przyłączyć się do tej spirali zbrojeń, była szlachta, która tradycyjnie już miała duże uprzedzenia wobec nowości pojawiających się w dziedzinie artylerii. Szlachta z niechęcią odnosiła się do wszystkiego, co nowe, zwłaszcza, jeśli przeszkadzało to jej w utrzymywaniu pod swą kontrolą ludzi i państwa za pomocą dawnych metod, to znaczy zbrojnie i konno. Była też zbyt biedna, aby budować twierdze a la trace italienne. Niewielkie, choć masywne zamki stanowiące przez stulecia siedzibę i schronienie dla zarozumiałych arystokratów albo rozbójników wywodzących się ze szlacheckich rodów, znikły nagle w paszczach ciężkich armat należących do władców. Poza tym, zwykły, choć bezlitosny ostrzał ogniowy zaczynał odgrywać coraz większą rolę w każdej kolejnej bitwie, a działo się to kosztem kawalerii i rycerzy. Wszystko to, w połączeniu z coraz słabszą bazą ekonomiczną, doprowadziło do tego, iż szlachta w zachodniej Europie powoli, choć niechętnie zaczęła dostosowywać się do swej nowej roli pomocnika i zarazem więźnia będącego we władzy królewskiej. Mieszczaństwo radziło sobie ogólnie rzecz biorąc lepiej. Oprócz takiej instytucji jak państwo, to właśnie bogate miasta dysponowały środkami potrzebnymi nie tylko na wznoszenie twierdz według nowego wzoru, ale również na ich utrzymanie48. To między innymi stan murów i ich wygląd oraz wybór miejsca pod przyszłą twierdzę były wyznacznikami zamożności i pozycji lokalnych
48 Najlepszym tego przykładem jest Gdańsk, którego rozbudowany system obronny przez całe stulecia uniemożliwiał zdobycie miasta przez kolejne armie: Stefana Batorego, Gustawa II Adolfa, Karola X Gustawa czy Karola XII (przyp. tłum.).
336
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
mieszczan. Nie przypadkiem mieszczańskie Niderlandy usiane były miejscami bronionymi przez twierdze wzniesione według zasad trace italienne. Istniały też oczywiście inne, mniej rzucające się w oczy związki między nowymi metodami prowadzenia wojen, a bogacącym się mieszczaństwem.
Ręczna broń palna od samego początku związana była z miastami i ich mieszkańcami. Przez długi czas pozostawała w cieniu łuku, ale w końcu odnalazła swoje miejsce przy obronie obwarowanych miejsc i miast, ponieważ pod osłoną bezpiecznych murów wolne tempo oddawania strzałów nie stanowiło aż tak dużej wady jak na otwartym polu, zwłaszcza że owe hakownice -jakje dawniej nazywano, w przeciwieństwie do haków - nie wymagały ani drugiego szkolenia, ani zbyt wielkiego doświadczenia u tego, kto się nimi posługiwał. Mówiąc wprost, była to broń dla amatorów, co czyniło ją jeszcze bardziej podejrzaną w oczach arystokracji i rycerstwa. (W tamtych czasach śmiertelność wśród łuczników walczących na otwartym polu była nadal wielkim problemem. Najważniejsze zadanie pikinierów w czasie bitew polegało na tworzeniu zapory dla muszkieterów, co upodobniało pikinierów do żywego muru obronnego.) Widać to było jeszcze wyraźniej w przypadku artylerii. Tylko w wielkich miastach władcy mogli liczyć na znalezienie środków i specjalistów, których potrzebowali; tak na przykład zbożny cech ludwisarzy okazał się niezastąpiony w chwili, kiedy przyszło do produkowania broni o niespotykanej do tej pory sile rażenia i przerażającej skuteczności.
To, że nowe technologie wojskowe przyczyniły się znacząco do wzmocnienia potęgi państwa i rozszerzenia jego terytorium, nie było spowodowane tylko tym, iż pozbawiły one dawną feudalna szlachtę jej wielkiego znaczenia i militarnej roli. Przyczyniły się one także do szybkiego i znacznego rozrostu armii: od początku XVI do końca XVII wieku ich liczebność zwiększyła się dziesięciokrotnie. Przez długi czas armie były dość małe i nie miały aż tak wielkiego znaczenia. Teraz zaś ktoś, kto zamierzał zdobyć jakąś twierdzę zbudowaną według najnowszych zasad sztuki fortyfikacyjnej, musiał dysponować sporymi środkami niezbędnymi na wydatki związane z żołnierzami, ich uzbrojeniem i wyposażeniem. Nie licząc budowania kanałów i wznoszenia twierdz, sztuka oblężnicza
337
Niezwyciężony
zaliczała się w tamtych czasach do największych przedsięwzięć budowlanych. Bo jeśli ktoś naprawdę chciał zdobyć nowoczesną twierdzę, musiał najpierw otoczyć ją potężnym systemem paralel, aproszy, tuneli minowych, machin do kruszenia murów i machin miotających, cyrkumwalacji i kontrwalacji. Kontrwalacjami nazywano wewnętrzną linię aproszy i okopów, które uniemożliwiały oblężonym opuszczanie twierdzy. Bywały one tak bardzo rozbudowane, że czasami pokonanie odległości z jednego końca do drugiego mogło zabrać od pięciu do sześciu godzin. Oczywiście, do prowadzenia oblężeń w takim wymiarze potrzebowano dużej liczby żołnierzy. Kiedy w 1637 roku Hiszpanie oblegali niewielką francuską miejscowość Leucate, musieli umieścić w długich na 2400 m fortyfikacjach 4000 saperów i 14000 żołnierzy. Do tej liczby należało jeszcze dodać taką samą ilość sił operacyjnych, gotowych do akcji na wypadek, gdyby nieprzyjacielowi chciały przyjść z pomocą jakieś posiłki. Ale i dla obrońców owe nowoczesne typy twierdz okazały się być prawdziwymi pochłaniaczami ludzi. Wymagały one licznych załóg, zwłaszcza jeżeli bronione były przez zewnętrzną linię nieregularnych szańców. Hiszpańska armia we Flandrii w 1626 roku liczyła około 50000 ludzi, co nie było aż tak imponującą liczbą, zważywszy na fakt, iż 31000 z nich użyto do obsadzenia twierdz znajdujących się w całej prowincji. Zużycie materiałów, a zwłaszcza amunicji, to też temat sam w sobie: pewne wyliczenia wskazują na to, że aby w murze obronnym jakiejś twierdzy, zbudowanej zgodnie z nowymi wymogami, dokonać wyłomu o szerokości 25-30 metrów, trzeba było oddać w to miejsce ok. 5000-6000 strzałów armatnich.
Podsumowując: nowoczesne twierdze obronne i nowoczesny sposób prowadzenia wojen potrzebowały ogromnej liczby ludzi i pieniędzy w skali, której nie widziano w Europie od czasów imperium rzymskiego. Postęp w tej dziedzinie zmuszał poszczególne państwa do tworzenia publicznych instytucji i ideologii służących do wysysania z kraju i ludzi wszelkich życiowych soków.
Ten specyficzny mechanizm - dzięki któremu między innymi słaba finansowo, ale silna organizacyjnie Szwecja znalazła się nagle w ścisłym gronie państw, prowadzących wielką europejską politykę - nie kojarzył się jednak z prawem, przymusem czy jakąś
338
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
zasadą. Jak już wspomniałem, rewolucja wojskowa wstrząsnęła państwami położonymi głównie na zachodzie i północy Europy. Na wschodzie, a zwłaszcza w Rzeczpospolitej, trwano nadal przy tym, co stare.
Nieprzyjaciel, przeciwko któremu tradycyjnie walczyli Polacy i Litwini, i którego przeważnie zwyciężali, pokładał zaufanie - tak samo jak i oni - bardziej w koniu niż w prochu i bardziej w broni białej niż w kuli; podczas gdy pełne zgiełku bitewnego walki na otwartym polu stały się na Zachodzie rzadkością na rzecz oblężeń, na Wschodzie zachodziło zjawisko zupełnie przeciwne. Nie chodziło tu jednak podobnie jak na Zachodzie - tylko o technikę, taktykę czy kaliber pocisków. Chodziło też o gospodarkę i ideologię. Podczas gdy dobrobyt, siła i zdolność kredytowa mieszczaństwa holenderskiego stały w bezpośredniej proporcji do liczby twierdz w kraju, to mury otaczające polskie miasta były w zasadzie równie słabe jak mieszczaństwo, które za nimi zamieszkiwało. Jest godne uwagi to, iż tak niewiele miast w Polsce posiadało system obronny, a tam, gdzie taki istniał, nie starczało pieniędzy na jego właściwe utrzymanie, przez co mury przez dziesiątki lat nie były naprawiane. Powstało co prawda kilka twierdz zbudowanych w nowym stylu, ale wzniesiono je prawie bez wyjątku wokół bogatych i na wpół niezależnych miast położonych na wybrzeżu Bałtyku.
Upadek Smoleńska jesienią 1654 roku stanowił ostrzeżenie: oto nowocześnie uzbrojona armia rosyjska dokonała w ciągu trzech miesięcy tego, czego nie udało się dokonać wcześniejszemu pokoleniu przez osiemnaście lat. Tym razem smaku goryczy i porażki doznali Litwini, a ostrzegawcze apele z trudem torowały sobie drogę w podgrzanej atmosferze, nacechowanej uczuciem Schadenfreude*9; chęć politycznego wykorzystania skutków tej katastrofy zajmowała o wiele więcej uwagi niż przyczyny tego zdarzenia. Jednak już rok później Polacy sami stanęli twarzą w twarz z potęgą nowoczesnej artylerii, kiedy to szwedzka armia jak czarna chmura zawisła nad Krakowem, zajmując rozciągające się niedaleko miasta wzgórza Zielonek.
tłum.).
Słowo to oznacza po niemiecku "radość z cudzego nieszczęścia" (przyp.
339
Niezwyciężony
Kraków w wielu aspektach stanowił żywe odbicie Rzeczpospolitej. Było to miasto o wspaniałej przeszłości. Praktycznie rzecz biorąc, już od XII wieku funkcjonował jako stolica Polski i rozwijał się w miarę rozwoju państwa polskiego. Najstarsza część miasta rozrosła się i wkrótce znalazła się w otoczeniu kilku przedmieść, które w typowy dla Polski sposób cieszyły się wolnością albo przynajmniej były niezależne, choć na co dzień tworzyły jakby jeden organizm miejski: na północy rozciągnięty i hałaśliwy Kleparz, na południu położony na wzgórzu Wawel i cały otaczający go kompleks zabudowań, a za nim otoczony murem Kazimierz z ludnością żydowską; między nimi niewielki Stradom. Do tego dodać należy szeroki pas wsi i posiadłości, które powoli wtopiły się w krakowski krajobraz.
Spiczaste wieże niezliczonych kościołów i katedr dawały świadectwo bogactwa mieszkańców, a także ich pobożności. Wiele z owych świątyń i pałaców zostało zbudowanych, urządzonych i ozdobionych przez włoskich mistrzów, ponieważ związki i kontakty z Półwyspem Apenińskim były liczne i żywe (jeszcze w połowie XVII wieku w Krakowie mieszkała dość liczna włoska kolonia). Kulturalne życie miasta było nie mniej imponujące niż jego galerie kolumn, zdobione rozetami okna, freski na ścianach i posągi; Kraków funkcjonował przez wiele lat jak renesansowa pompa, która zasysała idee, obrazy i nowości z Poradnia, aby rozsiać je później na terenie całej Rzeczpospolitej. Już w 1364 roku powstał tam uniwersytet, nazywany Akademią Krakowską, drugi w Europie Środkowej po Pradze, a jeszcze przed uniwersytetem wiedeńskim, i prawie sto lat przed założeniem pierwszej takiej szwedzkiej uczelni w Uppsali. Rzeczpospolita szczyciła się wolnością i tolerancją, które pobudzały rozwój myśli intelektualnej propagowanej na uniwersytecie i przyczyniały się do wzmocnienia sławy, jaką się cieszył. Krakowska uczelnia wydała przez setki lat całą rzeszę znakomitych teologów, prawników, humanistów i naukowców50. Do najbardziej znanych należał Mikołaj Kopernik. I tak jak złoty wiek Rzeczpospolitej mógł trwać dzięki rozwijającej się gospodarce,
50 Przy czym okres największej świetności krakowskiej akademii zamknął się w ramach wieku XV (przyp. red.).
340
I
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
tak samo działo się to w przypadku kwitnącego Krakowa. Miasto stało się z czasem centrum handlu suknem, sprowadzanego nie tylko z Włoch, a w samym centrum grodu nad Wisłą powstały Sukiennice, które za sprawą strzelistych wież, spiczastych łuków, wielkości i wykończenia, jak również pojemności można było bez wahania porównać z najpiękniejszymi halami targowymi Flandrii.
Jednak w połowie XVII wieku miasto chorowało już na tę samą dolegliwość, która dotknęła wcześniej inne członki Rzeczpospolitej. Tak jak w innych regionach kraju, duch kontrreformacji przyczynił się do powstania atmosfery strachu, nienawiści i ideologicznego skostnienia; atmosfery, która ogarnęła z zadziwiającą łatwością klasy niższe i wyższe. W Krakowie doszło z tego powodu do zamieszek, w czasie których pospólstwo składające się w dużej mierze z biedoty i grupek głoszących hasła ultrakatolickie - dewastowało protestanckie domy i kościoły. Ludzi tych werbowano przeważnie za pomocą demagogii albo w miejscach, do których po pomoc zgłaszali się najbiedniejsi. Przyczyniło się to w efekcie do odpływu z miasta kupców protestanckich i ich kapitałów (udawali się oni często na północ, nierzadko do miast, w których z kolei podobnym szykanom protestanckich wichrzycieli poddawano kupców katolickich; ich protestanccy prześladowcy wykazywali się równie silną wiarą we własne dogmaty, podobną niewiedzą i brutalnością co ich katoliccy odpowiednicy). Doprowadziło to w końcu do załamania gospodarczego w mieście. I chociaż kryzys rolniczy, który nałożył się na kryzys polityczny w państwie, nie miał dla Krakowa tak groźnych skutków jak dla wielu mniejszych miast, to handel szedł coraz gorzej. Wpływ na to miała też trwająca wojna trzydziestoletnia, co negatywnie wpływało na podtrzymywanie kontaktów z kupcami z dalekich stron, którzy wcześniej chętnie prowadzili swe interesy w Europie Środkowej. Dał o sobie również znać kryzys, który objął swym zasięgiem Półwysep Apeniński. Włoski przemysł tekstylny, drogi i nie wytrzymujący konkurencji z zagranicą, zaczął powoli upadać. Zmniejszała się też stale liczba mieszkańców miasta. Wprawdzie w latach czterdziestych XVII wieku mieszkało w Krakowie około 20 tysięcy ludzi, ale straszliwa epidemia dżumy, która nawiedziła miasto w latach 1651-1652, zmniejszyła liczbę mieszkańców do 13 tysięcy.
341
Niezwyciężony
To, że w 1596 roku Kraków utracił swój status stolicy Polski, było z jednej strony symptomem upadku, a z drugiej jego przyczyną51. Trzeba jednak sprawiedliwie dodać, że Kraków zachował nadal wiele ze swego dawnego prestiżu. To tam i nigdzie indziej dokonywano koronacji wszystkich polskich królów, i tam też ich po śmierci grzebano. I chociaż Kraków zaczął stopniowo przeistaczać się w miasto o drugorzędnym znaczeniu, gdzie wspomnienia dawnej wielkości nadal były silniejsze niż nadzieja na przyszłość, to mimo to miasto nadal pozostawało pięknym i imponującym miejscem, porównywanym przez wielu zagranicznych gości z najwspanialszymi miastami Niemiec i Włoch. Sami Polacy uważali Kraków za swoją kulturalną stolicę, odnosili się do niego z szacunkiem i miłością. I oto teraz okrutny los miał sprawić, że stał się on ostatnią deska ratunku dla Jana Kazimierza.
Tak jak w całej Rzeczpospolitej, tak i w Krakowie przygotowania do wojny toczyły się w wolnym tempie. W mieście panowało zamieszanie. Dopiero pod koniec lipca, kiedy do miasta dotarły wieści o tym, iż armia szwedzka nieoczekiwanie zmieniła kierunek marszu z północnego na południowy, zabrano się poważnie za organizację obrony. Prace prowadzono z desperacką energią. Zaostrzono warunki pełnienia służby wartowniczej na murach, wprowadzono prawo wojenne, dokonano przeglądu zapasów w magazynach i stanu uzbrojenia.
Ale i w Krakowie postanowiono powierzyć obronę miasta grupom zebranych w pośpiechu amatorów. Zgodnie z dawnymi, śre-
51 Na początku XVI w. polscy królowie sprawowali władzę nad ogromnym obszarem, który rozciągał się od Bałtyku na północy do Morza Czarnego na południowym wschodzie i po Adriatyk na południowym zachodzie. Kraków położony był wtedy mniej więcej w samym środku państwa. A kiedy na dodatek dynastyczne więzi sięgnęły do Czech i na Węgry, a pod koniec wieku Szwecja i Polska utworzyły unię, stało się jasne, że położenie Krakowa jako miasta stołecznego nie jest najlepsze. Na początku XVII w. Zygmunt III Waza przeniósł całą swą administrację do Warszawy, między innymi dlatego, iż chciał zamieszkać w mieście, które położone było bliżej Szwecji - królestwa, które Zygmunt na mocy prawa ale bez powodzenia starał się dla siebie odzyskać. Dzięki temu znaczenie Warszawy stopniowo rosło.
342
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
dniowiecznymi zwyczajami, obronę miasta cedowano na samych mieszczan: na przykład obsadzenie załogami ośmiu miejskich bram i 46 baszt leżało w gestii cechów rzemieślniczych. Wieże te nosiły zresztą nazwy tychże cechów, które sprawowały nad nimi nadzór, np. Wieża Stolarska czy Wieża Cieśli. Znajdowały się w nich zapasy broni i amunicji deponowane tam przez cechy. Nie brakowało ręcznej broni palnej, a ci z mieszczan, którzy z jakichś względów nie posiadali własnej broni, otrzymali od władz miasta rusznice, które pochodziły z magazynu znajdującego się w siedzibie rady miasta. Wszyscy ci, których powołano do służby, zebrali się następnie na placach, gdzie przeszli krótkie szkolenie. Jeśli chodzi o artylerię, to Kraków miał się czym pochwalić. Miasto miało do dyspozycji około 150 dział różnego kalibru, ponieważ posiadało własną ludwisarnię, a poza tym istniał tu jeden z kilku arsenałów państwowych.
Gorzej przedstawiała się sprawa z murem obronnym. Co prawda, miasto otoczone było podwójnym pierścieniem, ale mur liczył sobie już 300 lat i w wielu miejscach wymagał naprawy. Czas poważnie nadwerężył niektóre fragmenty, a reszty dokonali najbiedniejsi, którzy w różnych miejscach urządzili sobie ulepione z drewna i gliny szałasy. Pod kierunkiem pewnego włoskiego architekta52 przystąpiono jednak do prowadzonych w szaleńczym tempie prac naprawczych. Polecono stawić się wszystkim zdolnym do pracy mieszczanom: naprawiono najbardziej zniszczone partie, wszystkie bramy miejskie, z wyjątkiem trzech, ponownie wypełniono ziemią i kamieniami, wstawiono nowe drzwi we wszystkich budynkach, które przylegały bezpośrednio do murów, a przed kilkoma bramami prowadzącymi do miasta usypano nowe wały obronne; zmieniono też bieg pobliskiego strumienia tak, aby fosy na powrót wypełniły się wodą. Niestety, kilka tygodni intensywnej pracy nie mogło zrównoważyć opóźnień i zaniedbań, do jakich doszło w czasie ostatnich kilkudziesięciu lat.
W mieście panowała napięta atmosfera. Dochodziło do bójek, hałasów i strzelaniny, a nocami w burdelach i gospodach zdarzały
52 Był nim Izydor Affait (przyp. tłum.).
343
Niezwyciężony
się bijatyki. Niepokoje w mieście nie zmniejszyły się bynajmniej z powodu zachowania dowództwa. Królowa Maria Ludwika zademonstrowała pewnego razu swą szczodrość w gestach i słowach: podarowała na fundusz obronny miasta swoje klejnoty i zmusiła duchowieństwo, aby oddało na ten sam cel część złota i srebra. Kiedy jednak armia szwedzka zbliżyła się do miasta na niebezpieczną odległość, spakowała swe rzeczy i wraz z dworem ruszyła na zachód, w stronę niemieckiej granicy, która przebiegała tylko pięć mil od Krakowa. Aby zapobiec podobnym sytuacjom na przyszłość, wydano nowe prawo zabraniające mieszkańcom miasta wyjazdu z Krakowa. Niedługo po tej decyzji prawie połowa rajców - w niezwykłym akcie podwójnej moralności czy może na skutek amnezji - natychmiast opuściła miasto. Liczna w mieście grupa kupców włoskich zażądała zgody na wywiezienie swych towarów. Ośmiu senatorów, którzy mieli strzec skarbca na dawnym zamku królewskim, spieszyło się tak bardzo, że zapomnieli zostawić do niego klucze, przez co trzeba było wyważyć drzwi53. Kapituła zawiesiła swą działalność, a wiele klasztorów ewakuowano. Biskup i pobożna masa kanoników, księży, zakonnic i mnichów w pośpiechu odjechała na zachód.
Nic więc dziwnego, że wśród zwykłych ludzi narastał niepokój, przechodzący w panikę w miarę, jak do miasta napływały kolejne wieści o zbliżającej się armii szwedzkiej i o coraz większej liczbie uchodźców, kierujących się w stronę niemieckiej granicy.
53 Urzędnikiem centralnym, do którego należała piecza nad skarbcem Rzeczypospolitej, w którym przechowywano insygnia królewskie i najważniejsze dokumenty państwowe, był kustosz koronny. Było to jednak zbyt ważne zadanie, by cedować je na ręce jednej tylko osoby. Formalnym opiekunem klejnotów koronnych był podskarbi wielki koronny. Prócz niego nadzorowali skarbiec kasztelan krakowski i sześciu wojewodów - po dwóch z Wielkopolski, Małopolski i Litwy. Każdy z nich posiadał własny klucz do opieczętowanego wspólnie skarbca. By go zatem otworzyć, trzeba było zebrać wszystkich razem, uzyskując ponadto zgodę Sejmu. Po przeniesieniu stolicy do Warszawy w 1596 r., skarbiec pozostawiono w Krakowie. Nadzór siedmiu (a nie ośmiu, jak pisze autor) senatorów, stawał się jednak z biegiem czasu coraz bardziej fikcyjny. Ich ściągnięcie bowiem w razie pilnej potrzeby byłoby bardzo trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe. Dlatego też za panowania Jana III Sobieskiego kustosz koronny stał się osobiście odpowiedzialny za całość skarbca (przyp. red.).
344
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
Ś Jan Kazimierz przybył do Krakowa w niedzielę, 19 września wieczorem, to znaczy trzy dni po zakończonej niepowodzeniem próbie zatrzymania Szwedów pod Opocznem. Ta porażka bardzo mocno wstrząsnęła pewnym siebie do tej pory królem. Był przygnębiony, chory i zrozpaczony. Nie miał już pieniędzy i nie miał też armii. Większa część pospolitego ruszenia rozjechała się z powrotem do domu, a król nie posiadał możliwości, aby się temu przeciwstawić, zwłaszcza po tym, w jak skandaliczny sposób szlachta zachowała się podczas bitwy. Armia koronna nadal pozostawała do dyspozycji Jana Kazimierza, oczekując na rozkazy króla w obozie położonym niedaleko Krakowa, ale zaległości z wypłatą żołdu jak również głód i choroby doprowadziły prawie do wybuchu buntu. Dowodem tego, że żołnierze nie chcą już słuchać swych oficerów, było odesłanie do naczelnego dowódcy zwiniętego sztandaru.
Rankiem w poniedziałek 20 września, na Wawelu odbyło się spotkanie króla z radą, to znaczy z tymi jej członkami, którzy nadal znajdowali się w Krakowie. Spotkanie miało prawie że sentymentalny charakter. Jan Kazimierz udowadniał na nim, że nie dorósł do roli, którą powierzyła mu historia. Był niepocieszony, szlochał i oświadczył, że chciałby umrzeć w miejscu, gdzie koronowano go na króla. Magnaci czuli się zagubieni i zdeprymowani tak nagłym kryzysem, jakiego doświadczyła polska armia. Jednak liczne zapewnienia o lojalności arystokratów w stosunku do króla i obietnica pożyczki pieniężnej złożona przez marszałka Lubomirskiego sprawiły, że król opanował się. Reszta tygodnia upłynęła spokojnie, ponieważ Janowi Kazimierzowi udało się uspokoić wojsko obietnicami o rychłej wypłacie zaległego żołdu, co stało się możliwe dzięki istniejącym jeszcze pewnym zasobom srebra kościelnego i tym, co zawierał królewski skarbiec. W piątkowy wieczór do Krakowa dotarła wiadomość, że armia szwedzka dotarła już do wioski położonej niecałą milę na północ od Krakowa.
Informacja ta wywołała w mieście prawdziwą panikę.
Ludność cywilna, żołnierze i oficerowie opuszczali miasto w popłochu, mimo zaklęć i błagań, aby dalej trwali na swych posterunkach. Umykali też z obozu wojskowego, kierując się na zachód albo na południe. Nocą zwołano posiedzenie rady wojskowej.
345
Niezwyciężony
Postanowiono na niej, że obroną Krakowa dowodził będzie Stefan Czarniecki. Okazało się jednak, że to, co pozostało z armii koronnej, nie na wiele się przyda. Zdecydowano więc, że resztki wojska ruszą na południowy wschód i spróbują połączyć się z inną armią, która w tym samym czasie zajęta była walkami ze zbuntowanymi Kozakami na Ukrainie. Armii walczącej na Ukrainie udało się bowiem zawrzeć pokój z Tatarami, dzięki czemu mogła wyruszyć na północ, aby przyjść z odsieczą Krakowowi. Powzięto też decyzję, że Jan Kazimierz opuści jednak miasto i uda się w kierunku połu-dniowo-zachodnim w towarzystwie swej rady, zabierając przy okazji regalia królewskie i archiwum. Po przekroczeniu granicy król miał zająć się organizacją pomocy dla Polski.
Szwedzkie straże przednie pojawiły się na wzgórzach położonych na północ od miasta w chwili, kiedy Jan Kazimierz z niego wyjeżdżał, eskortowany przez swą gwardię przyboczną. Dochodziła godzina jedenasta przed południem. Wkrótce za królem spod Krakowa oddaliły się resztki armii koronnej i w szybkim tempie ruszyły na południe. Kiedy przejeżdżały przez Kazimierz, zdążyły jeszcze dokonać licznych rabunków na mieszkańcach dzielnicy. Napotkały jednak na zbrojny opór ze strony mieszczan, którzy użyli broni palnej. Pobici, zgnębieni kolejnym niepowodzeniem, pociągnęli dalej przez Wisłę i wkrótce znikli za okalającymi miasto wzgórzami.
W mieście rozdzwoniły się dzwony kościelne. Czarniecki miał już gotowy plan obrony. Dysponował siłami liczącymi łącznie 4200 ludzi, ale była to zbieranina złożona z żołnierzy zaciężnych, spieszonych husarzy, chłopów, uzbrojonych mieszczan i studentów, którzy zgłosili się na ochotnika. Zamiast myśleć o zbyt rozbudowanej obronie (miał przecież do dyspozycji zbyt mało wojska), doświadczony Czarniecki postanowił nie tylko wycofać się z przedmieść, ale zrezygnował także z obrony Kazimierza, mimo iż dzielnicę tę otaczał mur. Chciał skoncentrować się tylko na obronie samego Krakowa i Wawelu, który mógł pełnić rolę głównej twierdzy obronnej.
Załoga zajęła wyznaczone miejsca na murach i basztach, rych-tując do strzału falkonety i działa, wypatrując jednocześnie nadejścia Szwedów.
346
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
Kiedy na wzgórzach Zielonki pojawiły się główne siły szwedzkie, Czarniecki wyjechał z miasta przez Bramę Floriańską i barba-kan, który strzegł wjazdu do Krakowa od strony północnej. Odjechawszy na pewną odległość od murów miejskich, dał rozkaz, aby podpalić obóz opuszczony przez polskie wojsko oraz drewniane budy i domki na przedmieściach, w pierwszym rzędzie na Kleparzu. Pierwsza część rozkazu była zrozumiała: chodziło o to, żeby nie dopuścić, aby zapasy żywności zostawione w obozie dostały się w ręce wroga; druga może wydawać się okrutna i taka z pewnością była, ale w tym przypadku Czarniecki postąpił tak, jak działo się to wszędzie tam, gdzie prowadzono wojnę oblężniczą: aby uratować miasto, trzeba było je częściowo zniszczyć. Podpalając zabudowania ciągnące się aż do granicy murów, oczyszczano w ten sposób przedpole z wszelkich możliwych przeszkód; dawało to artylerii większe pole ostrzału. Jednocześnie uniemożliwiono w ten sposób żołnierzom wrogiej armii wykorzystanie zabudowań jako osłony.
Była to prawdziwa tragedia dla tysięcy osób, które w jednej chwili straciły cały swój dobytek i dach nad głową. Na dodatek, sprawcą tego nieszczęścia byli ich rodacy. Równie tragiczny koniec spotkał później samo miasto.
Tamtego popołudnia wiał silny wiatr z północy. Ogień rozprzestrzeniał się więc niezwykle szybko wśród tysięcy bud i domków: płomienie ogarniały coraz większą połać drewnianej zabudowy, aż zlały się w jeden wielki ogień, który sięgać zaczął aż do miejskich murów. Płomienie przedostały się na któryś z młynów, a stąd drewnianą kanalizacją, prowadzącą aż do miasta, dotarły do jednej z baszt i błyskawicznie ją pochłonęły. Teraz zajęła się garbarnia i łaźnia miejska, położone obok bramy św. Anny. Płonące gonty zaczęły spadać na stary gmach uniwersytecki, który stanął w płomieniach. Rektora, powalonego chorobą i leżącego w łóżku, posadzono na krześle i wyniesiono na zewnątrz. Ogień kilkakrotnie zagroził kościołowi Mariackiemu, ale do najgorszego na szczęście nie doszło. W mieście ogłoszono alarm, dzięki czemu wkrótce zlokalizowano ogień we wszystkich miejscach, w których się pojawił, i to zanim zdążył poczynić większe szkody. Zniszczeniu uległ tylko pałac biskupi i kilka baszt, a całkowicie spalił się kościół Franciszkanów i jeden żeński klasztor.
347
Niezwyciężony
Szwedzki pułk kawalerii, złożony z 800 zacisznych, wykorzystał to zamieszanie i złą widoczność. Szwedzi rzucili się w kłęby iskier i w szalonym tempie wjechali w spowite kłębami dymu uliczki. Nagle znaleźli się przed bramą, która prowadziła w stronę barbakanu i dalej do miasta. W chaosie, do jakiego doszło, ktoś zapomniał ją zamknąć. Szwedzi nie chcieli uwierzyć w ten szczęśliwy zbieg okoliczności. I to dosłownie. Bo tak jak wszyscy doświadczeni dowódcy od niepamiętnych czasów, dowódca oddziału, pułkownik Kristian von Pretlach54 wiedział doskonale, że jeśli natarcie rozwija się zbyt pomyślnie, to oznacza to niewątpliwie zasadzkę. Dlatego zawahał się. I ta chwila wystarczyła, aby straż miejska opanowała sytuację i odzyskała odwagę. Ogień z broni palnej kierowany na Szwedów ze szczytu muru i kilka salw armatnich zza barbakanu zmusiły nieoczekiwanych intruzów do odwrotu. Tym samym stracili niepowtarzalną okazję. Nauczeni doświadczeniem, Polacy jeszcze tego samego wieczoru wypełnili wnętrza wszystkich bram ziemią i kamieniami, pozostawiając do swego użytku tylko jedną bramę - Grodzką, znajdującą się w południowej części murów. A dumni z siebie mieszczanie mogli zameldować Czarnieckiemu, że "będą bronić miasta aż do ostatniego tchu", na co ten odparł, że "będzie walczyć aż do ostatniej kropli krwi". Nocą niewielka grupa zwiadowcza próbowała śmiałym manewrem opanować bramy prowadzące na Kazimierz. Akcja nie powiodła się wprawdzie, ale wystarczyło to, aby mieszkańcy zapomnieli o swych całkiem niedawnych uroczystych zapewnieniach, że walczyć będą aż do ostatniego tchu. Wielu z nich natychmiast opuściło miasto. Inni, drżąc ze strachu zamknęli się w swych domach, aby tam czekać na nadejście nowego dnia albo na śmierć.
Karol Gustaw nadal miał nadzieje, że zdobędzie Kraków małym nakładem sił i w krótkim czasie. Podczas gdy jego wojsko rozdzieliło się, aby otoczyć miasto, sam król udał się na rekonesans. Towarzyszył mu w tej przejażdżce pewien polski husarz, którzy przeszedł na szwedzką stronę. W czasie owej ryzykownej wyprawy monarcha o mało co nie wpadłby w ręce jakiemuś zabłąkanemu
54 Niemiecki regiment rajtarii zaciężnej pułkownika Chrystiana (Krystiana) von Pretlacha (około 850 koni) (przyp. red.).
348
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
oddziałowi polskiej jazdy. Z przeprowadzonej inspekcji wyciągnął wniosek, że obrona od strony południowej była słabsza niż od północnej. Dlatego też postanowił, że główny atak przeprowadzony zostanie właśnie od strony południowej: zamierzał przebić się przez słabo broniony Kazimierz, minąć bezbronny zupełnie Stradom, a potem wtargnąć do głównego miasta przez Bramę Grodzką i położony nieopodal Wawel.
Wczesnym rankiem w niedzielę można było zobaczyć Karola Gustawa, który osobiście ustawiał niektóre regimenty, a potem wyprawiał je na Kazimierz. Chciał zająć Kraków jak najszybciej. W charakterystyczny dla siebie sposób postanowił wykorzystać kolejną nadarzającą się okazję. Miasto było dla niego ważną zdobyczą, ale bardziej ze względu na jego polityczne znaczenie niż wojskowe. To przecież w Krakowie koronowali się polscy królowie, a jeśli miał już zdobyć polską koronę, to chciał też panować nad miastem, w którym zgodnie z odwieczną tradycją odbywały się uroczystości koronacyjne.
Pewien majster murarski, który na jednym z przedmieść sprawował jakiś ważny urząd, dosiadł konia i ruszył na Wawel, błagając o pomoc. Czarniecki już właściwie zrezygnował z obrony przedmieść, ale działając bardziej pod wpływem emocji niż z rozsądku, wysłał na pomoc 300 zbrojnych, których sprowadził wcześniej do Krakowa ze swych podgórskich posiadłości nieobecny już w Krakowie biskup55. Żołnierzom rozkazano, aby stawili się w pełnej gotowości bojowej, po czym odesłano ich w stronę południowej dzielnicy. Kiedy dotarli do Stradomia i znaleźli się poza zasięgiem wzroku Czarnieckiego, zeszli z koni i zaczęli jeść śniadanie.
W tym samym czasie pewien oddział szwedzkich dragonów przeprawiał się przez jeden z mniejszych i płytszych dopływów Wisły, który oddzielał południowe przedmieścia od Stradomia i od samego Krakowa. Kiedy żołnierze podjechali pod mury Kazimierza, zauważyli, że jedna z bram była niedomknięta. Wjechali przez nią do środka dzielnicy, przejechali przez pogrążone w ciszy niedzielnego poranka ulice, po czym otworzyli jedną z południowych bram,
55 Byli to tzw. "harnicy", piechota z Muszyny biskupa krakowskiego Piotra Gembickiego, pod wodzą niejakiego Marcina (przyp. tłum.).
349
Niezwyciężony
przez którą wpuścili do środka większy oddział, oczekujący w gotowości na zewnątrz. Teraz wszyscy ruszyli razem. Na ich czele pędził sam Karol Gustaw, prowadząc do walki regiment kawalerii. Natychmiast wysłał też na Kraków część swego wojska pod komendą hrabiego Sulzbacha56. Pozostałych żołnierzy rozpuścił, zezwalając na rabunki.
Oddział Sulzbacha galopem pokonał Kazimierz, dudniąc przejechał mostem na drugą stronę i tym sposobem znalazł się niespodziewanie na Stradomiu, zaskakując całkowicie nie spodziewających się niczego owych 300 "harników", którzy nadal zajęci byli spożywaniem śniadania. Szwedzi rzucili się na nich jak głodne wilki na owce. Ci, których nie zabito, wzięci zostali do niewoli. Zdobyto także cztery chorągwie. Po tym szybkim zwycięstwie Szwedzi ruszyli do kolejnego ataku, tym razem w stronę Bramy Grodzkiej. Tam jednak atak załamał się. Zaalarmowana odgłosami walki dochodzącymi ze Stradomia załoga zdążyła zamknąć bramy i obsadzić mury. Szwedzi bez przeszkód wdarli się natomiast do położonych w pobliżu domów. Doszło też do wymiany ognia z Polakami znajdującymi się na koronie murów. W trakcie strzelaniny ranny został sam Czarniecki, który zjawił się na miejscu, aby sprawdzić, co się dzieje. Jedna z kul roztrzaskała mu prawy policzek. Kiedy jakiś czas potem Karol Gustaw wysłał swego sekretarza, aby skłonić Polaków do kapitulacji, Czarniecki przyjął go osobiście, poczęstował uprzejmie węgierskim winem i odpowiedział, że nie może się na to zgodzić, ponieważ "musi być posłusznym swemu panu Janowi Kazimierzowi, który rozkazał mu bronić miasta"57.
W tym samym czasie trwało plądrowanie Kazimierza. Ofiarą rabunków padły nie tylko prywatne domy, ale również kościoły,
1
56 Hrabia Filip Pfalz-Sulzbach (1630-1703), syn księcia Augusta palatyna Sulzbachu, generał w armii szwedzkiej. W kampanii 1655 r. dowodził regimentem rajtarii niemieckiej (około 650 koni) (przyp. red.).
57 W rzeczywistości Czarniecki odpowiedział Szwedom w następujących słowach: "Kraków dwom panom podlegać nie chce ani może bez złamania wiary, którą nad życie ceni, że raczej wolą zasypać się w gruzach wszyscy w mieście będący, niżby mieli kogokolwiek wpuścić do miasta, który by z królem Kazimierzem nie trzymał; próżne są pogróżki walecznym czynione" (przyp. tłum.).
350
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
synagogi i klasztory. Wszystko to rozgrywało się w niedzielne przedpołudnie, więc wszędzie trwały msze święte, ale żołnierze w ogóle się tym nie przejmowali. Msza odbywająca się w kościele Bożego Ciała została przerwana, kiedy uzbrojeni żołnierze szwedzcy pojawili się nagle przy drzwiach i spokojnie zaczęli rabować zgromadzonych. Grupa pijanych żołdaków wdarła się do położonego w pobliżu klasztoru, zabiła jednego z mnichów i odźwiernego, po czym zabrała, co było pod ręką. Tym sposobem z klasztornej biblioteki znikło na zawsze kilka drogocennych włoskich ksiąg.
Rabunki były, jak wspomniałem, powszechnie stosowanym sposobem wynagradzania żołnierzy, chociaż dowódcy starali się zawsze trzymać swoich podkomendnych pod kontrolą. Kiedy szturmowano jakieś miasto, obowiązywało niepisane prawo, że atakujący je żołnierze mieli pozwolenie na dokonywanie rabunków. Po kilku godzinach Karol Gustaw doszedł widać do wniosku, że już wystarczy, więc wydał swym podkomendnym rozkaz, aby przerwali ten proceder, uformowali ponownie szyki i pospieszyli na pomoc tym, którzy nacierali na Bramę Grodzką. Niechętnie ruszyli oni w stronę Krakowa. Jednak, jak to zwykle bywa, z trudnością zebrano rozproszone oddziały, dlatego też rabunki trwały nadal i rozciągnęły się teraz również na Stradom.
W powietrzu słychać było krzyki i trzask pękającego szkła, dochodzące z obu przedmieść, a jednocześnie pojedyncze strzały oddawane pod Bramą Grodzką zamieniły się teraz w nieustanną, intensywną kanonadę. Coraz więcej żołnierzy szwedzkich wdrapywało się na dachy i strychy domów ze swymi muszkietami, a na jedno z górnych pięter klasztoru Bernardynów wciągnięto kilka lekkich dział. Zamocowano je tam, a potem Szwedzi dali z nich ognia przez pozbawione szyb okna i wykusze. Mijała godzina za godziną. Nad zamkiem królewskim pojawiły się chmury dymu, a od jednej z bomb zapalających ogniem zajęła się jedna z drewnianych bram zewnętrznych. Szwedzi zaczęli wyrywać z niej płonące deski, a potem zabrali się za drzwi wewnętrzne.
Widząc, co się dzieje, zgromadzeni na potrzaskanych od kul murach obrońcy, wpadli prawie w panikę. I nagle rozległ się okrzyk, że Szwedzi są już w Krakowie. Ludzie odskoczyli od zasypywanej gradem kul Bramy Grodzkiej i rzucili się ulicą Grodzką w stronę
351
Niezwyciężony
miasta. Niektórych z uciekających zatrzymano siłą: jakiś potężnie zbudowany mieszczanin pędził przed sobą grupę spanikowanych obrońców z powrotem na mury, okładając ich rzemieniem. Reszta gdzieś znikła. Nadeszła decydująca chwila, kiedy wszystko mogło się rozstrzygnąć. Jednak w ostatniej chwili nadeszły posiłki: podciągnięto kilka dział, a wraz z nimi pojawiło się prawie stu strażników miejskich i spora grupa studentów, która wybiegła z pobliskich stancji. Pod dowództwem zabandażowanego Czarnieckiego wszyscy oni podjęli desperacką próbę stawienia Szwedom oporu, która zakończyła się powodzeniem. Szwedów odrzucono na dużą odległość od wewnętrznych drzwi i zmuszono do ucieczki. Następnie oba wejścia zabarykadowano konarami drzew, ziemią i kamieniami.
Niebezpieczeństwo minęło. Na razie.
Ostrzał prowadzony przez Szwedów trwał jednak nadal, i to chyba bardziej ze złości niż z wyrachowania. Powoli zapadał zmierzch, a wysmukłe kontury wawelskich murów stapiały się z ciemnościami, które od czasu do czasu rozjaśniał nagły błysk wystrzału albo jaskrawy wybuch, ukazując na chwilę skruszony fragment muru albo poczerniałe okno. Dopiero około drugiej w nocy błyski wystrzałów przestały rozjaśniać mrok nocy. Kruchy, niepewny spokój zapanował nad Krakowem.
Kiedy rankiem następnego dnia walka rozgorzała na nowo, okazało się, że zmianie uległa nie tylko postawa obrońców, ale także ich morale. Nieoczekiwana porażka, jakiej Szwedzi doznali pod murami poprzedniego dnia, natchnęła krakowian nową odwagą i zwodniczym optymizmem. Panika, którą wcześniej dawało się wszędzie odczuć, gdzieś się ulotniła. Ucieczka z miasta była już niemożliwa. Obrońcy Krakowa walczyli już nie o jakieś abstrakcyjne zasady czy przywileje magnackie, i nawet nie za krytykowanego wcześniej króla, tylko za siebie, za swoje domy. Wszyscy odczuwali tę zmianę. Obrońcy odpowiadali teraz na ataki Szwedów z siłą i determinacją. Okazja na odniesienie szybkiego zwycięstwa, jaka niedawno trafiła się Szwedom, ulotniła się jak kamfora.
Kolejny atak szwedzki, skierowany na Wawel od strony Wisły, został znowu powstrzymany, kiedy Polacy podpalili drewniane domy stojące poniżej murów. Płomienie zaczęły rozprzestrzeniać się dalej, przeskoczyły na klasztor Bernardynów, co zmusiło kryją-
352
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
cych się tam Szwedów do opuszczenia tego bezpiecznego dotąd schronienia. Kiedy jednak wypadli na zewnątrz z okrytych kłębami dymu zabudowań klasztornych, wystawili się na krzyżowy ogień prowadzony z murów miejskich (pewien Włoch o nazwisku Fantucio zdołał z zajmowanego przez siebie miejsca na wieży położyć trupem wielu Szwedów, strzelając do nich z hakownicy). Przepędziwszy nieprzyjaciela z klasztoru, Polacy mogli teraz skierować wyloty swych muszkietów w stronę pobliskiego pałacu, gdzie Szwedzi we wcześniejszej fazie walki ustawili swoje działa. Bardzo szybko szwedzcy kanonierzy zmuszeni zostali pośród snopów iskier do opuszczenia tego miejsca, a kiedy na ściany i stropy zaczęły spadać polskie pociski, zapadła się podłoga, a działa zapadły się wraz z nią. Chwilę potem w powietrzu rozległy się głośne przekleństwa, bo oto któryś z polskich oddziałów, wykorzystując zamieszanie, do jakiego doszło wśród Szwedów, przypuścił na nich niespodziewany atak. Polacy wpadli na pokryte trupami zbocze, wzięli kilku jeńców, zniszczyli część porzuconych drabin i zburzyli dwa domy, w których Szwedzi urządzili stanowiska ogniowe dla swych armat.58
Karol Gustaw ze złością musiał przyznać, że nie zdobędzie Krakowa ani przez zaskoczenie, ani szturmem. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko rozpocząć oblężenie za pomocą wszystkich sił, jakimi dysponował.
Jeszcze tego samego popołudnia ciemne kolumny szwedzkiego wojska otoczyły Kraków, rozkładając się na rozległych plantach i w dąbrowach, które ciągnęły się na wschód od miasta. Żołnierze natychmiast przystąpili do wznoszenia szańców.
58 Opisywane wydarzenia trwały na Kazimierzu przez trzy dni. Liczne kościoły i klasztory zostały obrabowane, zamieniono je w lazarety, stajnie i składy amunicji. Ludność Kazimierza zmuszono do zapłacenia wysokiej kontrybucji. Sam Karol Gustaw z aprobatą przyglądał się tym poczynaniom ze swej kwatery w klasztorze kanoników regularnych na Kazimierzu (przyp. tłum.).
353
Zwycięstwa i triumfy
Oblężenie Krakowa
IT odobnie jak to jest w naszym życiu współczesnym, życie naszych przodków wypełnione było zwykłą codziennością. Mijające dni i to, co nieuniknione: te same powtarzające się czynności, zwyczaje, zachowania, oczekiwania. Istnieją w tym wszystkim z pewnością jakieś elementy dramatyzmu, ale należą one do wyjątków. Przypominają sobą kolorowy snop światła, który w radości i cierpieniu przebija się przez codzienną szarzyznę. Ale taka jest nasza pamięć: to właśnie takie chwile zapamiętujemy najłatwiej. Cecha ta jest charakterystyczna zarówno dla pojedynczych osób, jak i dla całych narodów. Proces zapomnienia stopniowo, ale w sposób nieunikniony usuwa z szerokiej przestrzeni naszej pamięci, pełnej wspomnień to, co zdarzyło się w przeszłości. Ponad ciemną powierzchnią tej przestrzeni wznosi się od czasu do czasu jakiś pojedynczy, jasny pagórek, przypominający wyspę, porozrzucane i odosobnione resztki czegoś, co kiedyś było krajobrazem, kompletnym i zamkniętym.
W rzeczywistości wygląda to mniej melancholijnie, niż brzmi. W tego rodzaju wyjątkach znaleźć można bowiem wiele najważniejszych, choć nie zawsze najprzyjemniejszych nauk. W końcu z łatwością dochodzi do tego, że zaczynamy traktować to, co wyizolowane, w taki sposób, jakby było tak od zawsze. Zapominamy
357
Niezwyciężony
przy tym, że nawet dla tych, którzy żyli w przeszłości - a nawet sami stanowili tę przeszłość - sytuacje takie były zwykłą codziennością. Czynności, zwyczaje, zachowania, oczekiwanie.
Później, kiedy zapomnienie łączy się z mądrością, wszystko to, co się zdarzyło, wydaje się być bardzo łatwe. Wszystko wydaje się jasne z logiczną wyrazistością. I niech tak będzie. Jednak ten, kto znajdzie się w wirze zdarzeń, nigdy nie widzi w nich jakiegoś sensu, rzadko dostrzega w tym jakąś logikę. Szwedzcy żołnierze, tak jak ich polscy przeciwnicy, z trudnością rozumieli cel i domyślali się kierunku, w którym zmierzali. Dla nich jesień składała się po prostu z przypadkowych dróg, rzek, marszów i obozów. I nawet wtedy, kiedy armia przemieszczała się z miejsca na miejsce w dosłownym tego słowa znaczeniu, to i tak wiele czasu spędzano w autentycznym bezruchu.
Oczywiście, czasami dowódcy albo okoliczności zmuszały żołnierzy do szybkiego marszu. Pokonywano wtedy ponad dwie, a w sprzyjających albo groźnych warunkach nawet do trzech mil dziennie. Żołnierze obawiali się jednak takich nagłych wybuchów energii, kiedy to szli bezmyślnie naprzód, jeden za drugim, w nocnym deszczu albo porannej mgle, godzina za godziną, dzień za dniem. Nawet sami generałowie chronili ich przed czymś takim. Powód był prosty: tego typu zdarzenia powodowały duże straty i zmęczenie wśród ludzi, ich efektem były też porzucone albo zniszczone wozy. Istnieją w historii przykłady długich i zakończonych kompletną katastrofą marszów, kiedy to stan osobowy oddziałów zmniejszał się nawet o dwie trzecie. Ale i w czasie krótkich przemarszów istniało ciągłe zagrożenie, że żołnierze i konie zmęczą się tak bardzo, że nie będzie można ich wykorzystać w czasie bitwy. Dlatego też dzienna trasa przemarszu była zadziwiająco krótka i wynosiła od pięciu do dziesięciu kilometrów. Dzienną dawkę można było zwiększyć o cztery albo pięć kilometrów, jeśli pogoda była sprzyjająca, a drogi wygodne. W XVII wieku rzadko można było liczyć na to pierwsze i nigdy na to drugie. Nierzadko armia musiała sama budować sobie drogi w terenie, który był trudno dostępny albo nieprzejezdny. Prace postępowały zaś w takim tempie, w jakim mógł pracować inżynier i jego ekipa. Armia maszerowała zazwyczaj przez dwa albo trzy dni, po czym następował
358
Oblężenie Krakowa
dzień odpoczynku; wtedy to sprawdzano stan osobowy poszczególnych oddziałów, naprawiano wozy i - co nie mniej ważne - pieczono chleb. Potem wojsko ruszało w dalszą drogę. Dodać do tego należy zmianę pór roku. Ruchy armii uzależnione były od suchych dróg i żyznych pastwisk, co oznaczało, że wojaczkę planowano zazwyczaj na przełomie wiosny i lata, a żołnierzy rozpuszczano na kwatery jesienią, kiedy było już zbyt mokro, za zimno czy zbyt drogo, aby kontynuować działania.
To właśnie w obozach żołnierze spędzali większość swego czasu. Miejsca postoju zmieniały się i w końcu liczono je w tysiącach, ale działo się w nich zawsze to samo: powtarzające się czynności, zwyczaje, rutynowe zachowania, czekanie.
Pod koniec września 1655 roku armia szwedzka rozłożyła się wokół Krakowa. Obóz, w którym stacjonowali szwedzcy żołnierze, pokazany jest na jednym z miedziorytów, wyjątkowo pięknym, jeśli chodzi o szczegóły. Wykonał go człowiek, który w czasie swego całego życia naogłądał się takich obozów o wiele więcej niż każdy inny mieszkaniec Europy tamtych czasów. Nazywał się Erik Dahlbergh. Na miedziorycie widzimy to, co jego oko dostrzegło w tamtej chwili 1655 roku1, ale przede wszystkim jest to realistyczne przedstawienie życia obozowego, czyli tego, co dla przeważającej liczby ówczesnych pisarzy było tak normalną codziennością, że nie warto było o niej pisać ani dyskutować. Ale to właśnie dzięki takim obrazom współczesny obserwator może wędrować wzrokiem po tym, co należy do zapomnianej codzienności dawnych czasów.
Pierwsza rzecz, którą tam dostrzegamy, to namiot markietanek.
1 Na miedziorycie istnieje co prawda napis: "E.F. Dahlberg ad viv.delin", ale nie należy go tłumaczyć dosłownie. Dahlbergh znajdował się wtedy we Włoszech. Zajmował się jednak tym konkretnym miedziorytem, ale ostateczny kształt nadał mu dopiero pod koniec lat 90. Dahlbergh sukcesywnie zbierał pojedyncze informacje z różnych źródeł, a sposób, w jaki przedstawił uszeregowanie poszczególnych oddziałów, pochodzi prawdopodobnie z regulaminu obozowego z 1655 r. O dokładności tego rysunku i sposobie uchwycenia poszczególnych detali świadczy fakt, iż pierwowzór dzieła Dahlbergha, który podziwiać można w Archiwum Państwowym (Riksarkivet), składa się z siedmiu oddzielnych szkiców.
359
Niezwyciężony
Niewielki oddział jeźdźców zatrzymał się na chwilę, aby odpocząć: większość z nich pozostała w siodłach, wznosząc do góry kielichy i puchary. Ich uwagę przykuwa jakaś kobieta w podartym odzieniu widoczna w rogu - czyżby to jedna z markietanek? Do grupy zbliża się kaleka wspierający się na kulach; jego wzrok, skierowany ku jeźdźcom, wyraża pokorę żebraka. Obok jeźdźców widać jeszcze jakieś postacie: tu jakiś mężczyzna rozpiął guziki swego płaszcza i wsadza rękę pod pachę; obok niego stoi kobieta karmiąca piersią dziecko.
Za nimi przelewa się nieustanny potok wozów, koni i ludzi. Wozy występują we wszelkich możliwych rozmiarach i kształtach: dwukołowe i czterokołowe, z podwójnym, potrójnym albo poczwórnym zaprzęgiem. Widać też sporo ciężko obładowanych koni jucznych, a w dali, tuż obok pełnej siana furmanki, jedzie piękna kareta. Łatwo zgadnąć, że oba pojazdy są w drodze do obozu. Ich trasa prowadzi obok grup pracujących ludzi. Na lewo widzimy robotników, którzy tradycyjną metodą zajmują się wyplataniem koszów szańcowych: na ziemi leżą setki cienkich witek, splecionych gałązkami wikliny: kiedy są gotowe, składa się je w jednym miejscu, a następnie napełnia ziemią. Po prawej stronie inna grupa robotników buduje niewielki szaniec. Jedni pchają przed sobą taczki, inni robią coś przy pomocy metalowych drągów, jeszcze inni wywożą ziemię na taczkach; gdzieś indziej grupa robotników wznosi cienką palisadę z drewnianych pni, które zrzucają z kilku stojących obok wozów. Na lewo widać jeszcze jeden szaniec, ale ten jest już ukończony. Na stanowiska ogniowe żołnierze wtaczają załadowane armaty2; ludzie - przepasani skórzanymi pasami - pochyleni są nad ciężkimi działami.
Jeszcze dalej widać początek obozu.
Najpierw spostrzegamy drugi, niski wał ziemny. Jest on chroniony przez kontrskarpę i drewnianą palisadę tego samego rodzaju, która otacza szańce: wystarczająco ciasną, aby uniemożliwić dostanie się do środka piechocie przeciwnika, ale na tyle luźną,
2 Wiemy, że są załadowane, ponieważ "zapały", tj. otwory prowadzące do komory prochowej, są zatkane trójkątnymi zatyczkami, którymi posługiwano się zazwyczaj w takich sytuacjach.
360
Oblężenie Krakowa
że nieprzyjaciel nie może się za nią schronić. Zza obwałowań wystają głowy i kapelusze żołnierzy, którzy pełnią tam straż. Ten nieprzerwany pas obwałowań przecina niczym rana całą przestrzeń od brzegu Wisły po lewej stronie, zakreśla przeszło czterokilometro-wy łuk i kończy się w okolicach przedmieść położonych na wschód od Krakowa, to znaczy po prawej stronie, stanowiąc tym samym - wraz z szańcami - konstrukcję zwaną cyrkumwalacjami (stanowią one zaporę dla ewentualnych posiłków, jakie mogłyby nadejść, aby przyjść w sukurs oblężonym obrońcom twierdzy; cyrkumwa-lacje zabezpieczają jednocześnie oblegających od niespodziewanego ataku od tyłu). Linia cyrkumwalacji ciągnąca się pod Krakowem miała trzy bramy, a wszelkiego rodzaju wozy wjeżdżały do obozu przez bramę środkową.
Brama wjazdowa zamknięta jest na drewniany rygiel; na straży stoi żołnierz uzbrojony w szpadę, a towarzyszy mu pies. Za każdym wchodzącym albo wychodzącym z obozu strażnik zamyka rygiel przy pomocy sznura. Za bramą wjazdową znajduje się już teren obozu. Przed oczami obserwatora rozciąga się niezwykły widok.
Siedemnastowieczna armia maszerująca przez nieprzyjacielski kraj składała się z takiej mniej więcej liczby ludzi, co większe miasto. Samych żołnierzy liczyło się w dziesiątkach tysięcy, ale oprócz nich w obozie znajdowali się jeszcze wszelkiego rodzaju cywile, którzy w tamtych czasach stanowili nieodłączny składnik wszystkich armii. Były wśród nich żony żołnierzy, a także ich dzieci. W najgorszym wypadku na jednego walczącego żołnierza przypadały cztery inne osoby. W najlepszym stosunek ten układał się jak jeden do jednego. Dowódcy wojsk starali się, aby liczba osób towarzyszących armii była jak najniższa, ponieważ im dłuższy ogon ciągnął się za wojskiem, tym bardziej było ono nieruchawe i trudne do wyżywienia. I chociaż od czasu do czasu robiono w armii porządek, starając się zrzucić część tego zbędnego balastu, to istniała prosta zasada, że im dłużej jakaś armia znajdowała się na wojnie, tym bardziej przybywało w niej osób nie będących żołnierzami. Armia szwedzka już od ponad pół roku nie brała udziału w żadnej operacji wojskowej, dzięki czemu liczba osób towarzyszących jej pozostawała na stosunkowo niskim poziomie. Oznacza to jednak,
361
Niezwyciężony
że licząca 16 000 żołnierzy armia szwedzka oblegająca Kraków składała się w rzeczywistości z około 30 000 ludzi. Było ich więc co prawda mniej niż mieszkańców ówczesnego Sztokholmu, ale za to sześć razy więcej, niż mieszkało w Norrkóping, drugim co do wielkości mieście Szwecji. Oznaczało to także, że o wiele więcej ludzi znajdowało się wokół murów Krakowa niż w samym mieście.
Warto jednak wiedzieć, że ówczesna armia nie tylko składała się z dużej ilości ludzi, tak jak duże miasto. Armia praktycznie rzecz biorąc była takim miastem - przenośnym, a nie umiejscowionym na stałe. O jego rozmiarach można się było przekonać dopiero wtedy, kiedy wojsko zatrzymywało się na postój. W takich "wojskowych miastach" prowadzono wszelkiego rodzaju działalność o charakterze gospodarczym, towarzyskim, prawnym czy religijnym, tak typową dla każdego, przeciętnego miasta. Te "wojskowe miasta" rzadko mogły się pochwalić czymś pięknym, typowym dla zwykłych miast; miały za to o wiele za dużo wszystkiego tego, co sprawiało, że były brzydkie i niewygodne: ciasnoty, brudu, smrodu, awantur.
Nie można powiedzieć, żeby naczelnych dowódców nie obchodziło to, co działo się w obozach. Przeciwnie. Było to dla nich miejsce, w którym z przyjemnością mogli wyrazić swój zachwyt wobec geometrycznych form, które tak bardzo zajmowały ich umysł. Obozy wyglądały przez to jak małe cuda natury o prostokątnym kształcie i dokładnie wymierzonych rozmiarach, gdzie każdy namiot, każdy koń i wóz miały swe dokładnie wyznaczone miejsce. Kiedy przyglądamy się jakiemuś obrazowi, na którym przedstawione są tego rodzaju formy przestrzenne, z ich prostopadłymi ulicami i geometrycznie ustawionymi rzędami namiotów, to uderza nas przede wszystkim jedna rzecz: to nie nowoczesny obóz wojskowy naśladuje miasto - to nowoczesne miasto naśladuje obóz wojskowy. Bo nawet w nowoczesnym planowaniu przestrzennym miasta, tak samo jak w nowych sposobach kontrolowania pracy w faktoriach albo w nowych metodach karania biedoty, wzory wojskowe odgrywały zasadniczą rolę.
Gdyby ktoś wszedł na teren obozu wojskowego, jaki powstał pod Krakowem, w żaden sposób nie stanąłby nagle twarzą w twarz z nieokiełznanym chaosem. Oczom jego przedstawiłby się nato-
362
Oblężenie Krakowa
miast symetryczny widok identycznych z wyglądu, kwadratowych "dzielnic", kilka skwadronów jazdy i kilka batalionów piechoty; każda z tych "dzielnic" składała się z trzech albo czterech idealnie prostych rzędów identycznych trójkątnych namiotów. Między poszczególnymi dzielnicami znajdowały się wolne przestrzenie; przecinały je proste, wąskie ulice, ciągnące się w kierunku wschód-za-chód. Z jednej strony każdej dzielnicy znajdowały się starannie ustawione i urządzone namioty wysokich rangą oficerów, a centralną pozycję zajmował namiot dowódcy jednostki. Po drugiej stronie powiewały chorągwie oddziału, których stale pilnowali strażnicy - flagi takie stanowiły między innymi nieodzowną pomoc dla tych, którym trudno było znaleźć drogę wśród tych wszystkich wyglądających identycznie namiotów. Gdyby tak teraz skręcić w prawo, mijając kwatery, które zamieszkiwało zaciężne wojsko niemieckie Magnusa De la Gardie, a potem iść dalej prosto, między namioty należące do konnej gwardii po prawej stronie i gwardyjskiego pułku królewskiego po lewej, doszłoby się w końcu do samego serca obozu, do jego środka. Stały tam wielkie namioty generalicji szwedzkiej, kilka rzędów pięknych karet, jak również namioty, w których mieszkał sam król i jego dwór. Te ostatnie były czymś w rodzaju "obozu w obozie": jedenaście namiotów ustawionych w kształcie krzyża, z wielką armatą pośrodku. Wszystko to otaczała kwadratowa fosa i wał usypany z ziemi. Za tym "zamkiem" z płótna i materiału żaglowego widniały dalsze rzędy spiczastych namiotów, a jeśli ktoś skierował swój wzrok na prawo, poza strumień, który opływał szwedzki obóz, to mógł zobaczyć ich jeszcze więcej; taki sam widok rozpościerał się po lewej stronie, chociaż namioty przysłonięte były ruinami spalonych domów.
Nie przesadzajmy jednak: uwagi ówczesnego obserwatora na pewno nie przykuwała geometryczna dokładność. A na pewno nie w pierwszym rzędzie. Nasz wzrok zatrzymuje się przede wszystkim na ludziach. Obóz jest bowiem pełen ludzi, zatopionych we wszelkiego rodzaju możliwych zajęciach i pracach. Widzimy oczywiście to wszystko, co spodziewamy się zobaczyć, obserwując życie obozowe: powracające patrole i wychodzące bataliony, kompanie, które właśnie ustawiają się w szyku, i skwadrony, które za
363
Niezwyciężony
chwilę otrzymają komendę "Z koni!". Przy strumieniu odbywa się musztra z posługiwania się bronią, a żołnierze strzelają do punktu namalowanego na tarczy wielkości człowieka; za ich plecami przechodzi grupa ośmiu silnie strzeżonych jeńców, kierując się w stronę namiotów. W dwóch miejscach wykonuje się karę: jeden z żołnierzy wchodzących w skład oddziałów gwardyjskich przechodzi swoistą "ścieżkę zdrowia"; biegnie na wprost siebie, chwiejąc się trochę, z wyciągniętymi przed siebie ramionami, między dwoma szeregami żołnierzy, którzy okładają go kijami, kiedy ich mija. Tego rodzaju karę zasądzano często za zaniedbania, na przykład w czasie pełnienia warty; często kończyła się ona śmiercią skazańca. Trochę dalej, nad brzegiem Wisły odbywa się prawdziwa egzekucja: w środku kręgu utworzonego przez uzbrojonych żołnierzy klęczy jakaś postać, oczekująca na cios mieczem, do którego szykuje się pochylony nad nią kat; scenie tej przygląda się ksiądz, a obok dwóch pustych trumien, które już za chwilę miały wypełnić się straszliwym ładunkiem, leżą inne zwłoki, pozbawione już głowy. Rodzaj egzekucji wskazuje, że skazańcy byli oficerami albo osobami zajmującymi wysokie stanowisko.
Są to jednak wszystko drobne szczegóły w całej masie innych zdarzeń. Na obrazie dominują bowiem typowe, codzienne zajęcia - dokładnie tak, jak to dzieje się w prawdziwym życiu. Utrzymanie tego wędrującego miasta we względnym porządku wymagało ogromnej pracy: wszędzie widzimy chłopskie furmanki i inne wozy, które powoli zmierzają w stronę obozu załadowane żywnością, sianem i innymi niezbędnymi produktami; z obozu wyjeżdżają inne wozy po nowe zapasy, aby zaspokoić apetyt tego liczącego trzydzieści tysięcy żołądków Gargantui3, który bezustannie chce więcej i więcej. W innym miejscu zauważamy oddział zaopatrzeniowy, który właśnie powrócił ze zleconej mu misji, przyprowadzając do obozu bogatą zdobycz w postaci krów i owiec. Przy brzegu Wisły stoi sporo jednomasztowych szkut i rozłożonych obok nich ładunków - nigdy bowiem nie transportowano lądem tego,
3 Gargantua - bohater powieści F. Rabelaisa Gargantua i Pantagruel. Gargantua i jego syn Pantagruel byli dobrymi olbrzymami, władcami Turenii (przyp. tłum.).
Oblężenie Krakowa
co dawało się przewieźć wodą. I kolejna scena z wielu innych: w wielu miejscach odbywa się ubój zwierząt - rozczłonkowane płaty mięsa wiszą na drewnianych stojakach; żołnierze kroją je na kawałki, czyszczą, ćwiartują. Gdzie indziej kilku mężczyzn i parę kobiet młóci zboże. Wreszcie, między niezliczonymi rzędami namiotów dostrzegamy płonące ogniska, nad którymi małe grupki ludzi gotują sobie jedzenie. Gdzieniegdzie warzenie strawy dobiegło już końca, a wśród wyrzuconych resztek kręcą się teraz watahy chudych psów. Kilku żołnierzy odpoczywa na kupie siana.
Autor tego dzieła ukazuje nam również inne obrazy z życia codziennego. Na jednej z uliczek, wśród namiotów należących do oddziałów gwardii, wybuchła jakaś bójka, a trochę dalej dwóch żołdaków walczy ze sobą na szpady; dwie rozzłoszczone kobiety wymachują na siebie rękami, a w ich kierunku pędzą strażnicy, aby przerwać kłótnię. Tu i ówdzie, w skupiskach przypominających nieregularne wysepki łamiące ogólnie obowiązującą symetrię, stoją namioty markietanek. Są krzywe i pochylone, i w tradycyjny sposób zaznaczone wieńcami z gałązek. Kawałeczek dalej od tego skupiska krzywych namiotów znajduje się coś, co z pewnością pełni funkcję obozowego śmietniska: sfory psów grzebią w resztkach końskiego ścierwa; łatwo domyślamy się, jaki tam musi panować potworny smród. W samym środku obozu trwa msza: jakiś duchowny celebruje nabożeństwo dla stojącej w ciasnym półkolu grupy ludzi. Może nawet udziela im w tej właśnie chwili błogosławieństwa; za tą grupką klęczy jakiś kawalerzysta, trzymając w dłoniach cugle swego konia. Po obu brzegach strumienia, który przepływa przez obóz, tłoczą się dzieci i kobiety, które piorą ubrania: uderzają swymi kijankami w wilgotne pranie, po czym rozwieszają poszczególne sztuki bielizny, aby wyschły na słońcu; dwie kobiety ciągną prześcieradło.
Praczki ze swymi zgiętymi plecami przechadzają się nad rzeką; wykonują te same czynności, które wykonywały już tysiące razy, i które wykonywać będą kolejne tysiąc razy; a potem to samo będą robić ich córki, które na razie bawią się na trawie. Zdają się wiedzieć, chyba bardziej swym ciałem niż umysłem, że praca ich rąk jest wieczna, bo zawsze trzeba będzie uprać prześcieradło, na którym sypia jakiś bohater. A nie dalej niż 1000 metrów od nich gorące,
364
365
Niezwyciężony
październikowe powietrze rozdzierane jest hukiem pocisków, przelatujących nad okopami i aproszami. Lądują one potem za murami Krakowa w chmurze dymu i kamieni. Kobiety zdają się nie zauważać eksplozji, nie słyszą wybuchów, a może po prostu nie chcą albo nie potrafią, a może już się do nich przyzwyczaiły, ponieważ w swej uciążliwości i rutynie wojna stała się ich codziennością, która przemieniła ich własną codzienność w walkę.
Armia szwedzka postępowała zgodnie z utartym zwyczajem. Zabrała się do wznoszenia cyrkumwalacji. Budowała stanowiska ogniowe dla baterii, na które wtaczano armaty, osłonięte przez napełnione ziemią kosze szańcowe. Żołnierze kopali pierwsze para-lele, aprosze i boyauĄ. Paralele, wznoszone w miejscu, skąd miał być przeprowadzony atak, to po prostu szeroki i głęboki rów strzelecki, w którym przygotowywano stanowiska strzeleckie dla żołnierzy piechoty. Aprosze to z kolei wąskie okopy o zygzakowatym kształcie; ciągnęły się one w stronę Krakowa. Natomiast boyau to okop biegnący z obozu do pierwszej paraleli. Już wkrótce około stu metrów od murów Krakowa miała powstać kolejna paralela. Powoli i stopniowo wgryzali się Szwedzi w stronę tego miejsca w systemie obronnym Krakowa, które miało stać się obiektem natarcia: był to odcinek położony wokół szerokiej Bramy Mikołaj skiej.
Metody były znane, a technika wypróbowana. Im bliżej podchodzono do twierdzy, tym groźniejszy stawał się ostrzał prowadzony przez obrońców. Dlatego prace ziemne odbywały się pod osłoną ciemności albo wysokich na metr koszów szańcowych (zużywano ich tysiące w czasie zwykłego oblężenia, nic więc dziwnego, że na rysunku sporządzonym przez Dahlbergha widzimy kilku wiklinia-rzy: w czasie oblężenia pracą taką zajmowało się wielu żołnierzy i innych osób mieszkających w obozie). Saperzy pracowali w czteroosobowych grupach. Pierwszy pchał przed sobą szeroką, drewnianą osłonę na kołach; przesuwał się najpierw o pół metra, stawiał przed sobą kosz szańcowy, po czym klęcząc na ziemi, zaczynał kopać w ziemi, którą sypał potem do kosza. Następnie przesuwał
Rodzaj zygzakowatego okopu (przyp. red.).
366
Oblężenie Krakowa
całą osłonę pół metra dalej i powtarzał te same czynności jeszcze raz. W tym samym czasie saper numer dwa zajmował pozycję wyjściową pierwszego sapera, kucając i kopiąc głębiej w tym samym miejscu, co pierwszy, wypełniając kosz faszyną albo wiązkami chrustu. Za nimi posuwali się saperzy numer trzy i cztery, którzy poszerzali i pogłębiali okop tak długo, aż mógł stanowić osłonę dla wyprostowanego żołnierza. Po jednej godzinie męczącej pracy całą czwórkę zastępowała kolejna ekipa, która dalej kontynuowała pracę. Trwała ona dzień i noc. Doświadczeni kopacze mogli w ten sposób wykopać okop o długości do 150 metrów w ciągu 24 godzin pod warunkiem, że ziemia była miękka, a ogień prowadzony przez oblężonych niezbyt intensywny. Często do tego zadania wykorzystywano ochotników, których tym samym zwalniano z innych obowiązków; otrzymywali oni za tę pracę dodatkowe wynagrodzenie. Ustalano je w stosunku proporcjonalnym do odległości od twierdzy: im bliżej, tym więcej płacono kopaczom. Czasami wyposażano ich w lekkie pancerze i groteskowe hełmy stalowe, przykrywające głowę wraz z twarzą. Praca nie była zbyt wyczerpująca, ale za to niezwykle niebezpieczna. Kopacze wystawieni byli bowiem na nieustanną lawinę kul i granatów, a kopali i umierali w warunkach, które przypominały te, jakie panowały w okopach Flandrii prawie 250 lat później. Nic więc dziwnego, że słynny teoretyk i specjalista od spraw oblężniczych, Vauban, ostrzegał kopaczy przed powszechnym wśród nich upijaniem się w czasie pracy: "Bo lekceważą sobie wtedy wszystkie środki ostrożności i dają się zabijać jak dzikie zwierzęta".
Już po pierwszej dobie kopania w ziemi, pierwsza szwedzka bateria ogniowa była gotowa do strzału i chociaż zapadła już ciemna noc, kanonierzy przystąpili do natychmiastowego ostrzału Bramy Mikołaj skiej. Wczesnym rankiem Szwedzi zaczęli podkopywać się pod stojący w pobliżu młyn. Jednocześnie wysłano patrole w stronę pobliskich plant.
Ale i krakowianie nie zasypiali gruszek w popiele. Kontynuowali intensywny i nieprzerwany ostrzał armatni prowadzony z korony murów, z baszt i dachów, na które wciągnięto działa. Nie zapomnieli też o nagłych wypadach poza mury. Jedna z pierwszych takich wycieczek dokonana została przez grupę 500 żaków
367
Niezwyciężony
OBLĘŻENIE KRAKOWA IX-X/1655
Brama Floriańska i Barbakart Brama Grodzka Brama Mikolajska Kościół Mariacki Szwedzkie obozowiska
368
Oblężenie Krakowa
i czeladników5. Najpierw zebrali się na mszy, a potem udali się pod jedną z bram, spoza której miał być przypuszczony atak. Ich zadanie polegało na wyparciu Szwedów ze Stradomia, przedmieścia Krakowa położonego na południe od Wawelu. Mieli też zburzyć most na Wiśle, a następnie podpalić żydowską dzielnicę - Kazimierz, aby tym samym ukarać jej mieszkańców za rzeczywistą lub może tylko rzekomą współpracę ze Szwedami. Niestety, entuzjazm ochotników przewyższał ich umiejętności, więc kiedy zaroiły się od nich ulice poczerniałego od ognia Stradomia, szwedzcy żołnierze ukryli się w domach i powitali swych nieoczekiwanych gości granatami. Towarzysz husarski6, który prowadził oddział do ataku, został śmiertelnie rany. Reszta zrobiła w tył zwrot i wróciła jak najszybciej pod osłonę murów miejskich. Nie załamani pierwszym niepowodzeniem, podjęli następnego dnia kolejną próbę, tym razem w pobliżu Bramy Mikołajskiej. Teraz poszło lepiej. Udało im się wyprzeć jeden ze szwedzkich patroli z pobliskich ogrodów, zniszczyli kilka stanowisk ogniowych, z których Szwedzi prowadzili ostrzał artyleryjski, porozrzucali kosze szańcowe i wzięli kilku jeńców. I tak działo się kilka razy. Codziennie z którejś z bram niewielki oddział obrońców dokonywał jakiegoś wypadu, brał za cel ataku jakiś leżący niedaleko szaniec szwedzki i wracał ze zdobyczą, jaka wpadła mu w ręce: z jeńcami, sianem, końmi albo innymi przedmiotami. Dla oblegających Kraków Szwedów tego rodzaju wycieczki były jak ukłucie komara i wywoływały w nich raczej irytację niż strach. Dla obrońców tego typu akcje wykorzystywano dla podtrzymywania morale, które podupadło trochę w czasie długiego wystawania za murami miasta. Poza tym, taktyka taka była typowa dla oblężonego miasta.
Sztywne ramy prowadzenia oblężenia i powolne tempo nie pasowały do temperamentu niecierpliwego Karola Gustawa, dlatego
5 Był do wypad dokonany 28 września 1655 r. Peter Englund w "delikatny" sposób nie wspomina o nieudanym ataku na miasto w dniu 26 września 1655 r. (przyp. red.).
6 Był nim doświadczony towarzysz chorągwi husarskiej, Konstanty Belina, poza nim zginęło 4 uczestników wypadu (m.in. kapitan - cejkwart arsenału królewskiego), a około 20 było ciężko rannych (przyp. red.).
369
Niezwyciężony
już po kilku dniach przekazał dowództwo Wittenbergowi. Sam stanął na czele oddziału złożonego z około 4000 ludzi -jazdy, dragonów i muszkieterów - i opuścił obóz pod Krakowem. Gdzieś na wschodzie istniały jeszcze jakieś resztki armii koronnej. Stanowiły one ostatnią nadzieję dla Krakowa i były jednocześnie jedyną siłą, jaką jeszcze dysponował Jan Kazimierz. Karol Gustaw zamierzał pogrzebać tę pierwszą poprzez zniszczenie tej drugiej. Najchętniej gdyby polskie oddziały udało mu się bez strat przeciągnąć na swoją stronę.
Wojsko przemieszczało się na wschód, ale po pewnym czasie skręciło na południe w kierunku Wiśnicza. Znajdowała się tam rezydencja jednego z najbardziej znaczących polskich rodów - Lubomirskich7. Pałac rodu położony był na wzgórzu w otoczeniu ogrodów i dzikich parków. Stanowił on najlepszy przykład na to, jak polskie rody magnackie fundowały sobie coś, czego same wzbraniały państwu polskiemu: zarówno pałac, jak i położony w pobliżu klasztor otoczone były niskimi obwałowaniami i bastionami wybudowanymi zgodnie z najnowszymi tendencjami obowiązującymi w tej dziedzinie. Na zamku znajdowała się wystarczająca liczba dział, żołnierzy i amunicji, aby prowadzić obronę. Żołnierze Lubomirskiego wchodzili w skład jego prywatnej armii. Kiedy wojsko Karola Gustawa podeszło pod mury pałacu, rozegrała się tradycyjna już dla tej wojny scena, która w sposób wyraźny ilustruje chwiejny stosunek magnatów polskich do szwedzkich najeźdźców. Z pozycji zajmowanych przez polskie baterie oddano kilka salw armatnich, ale kiedy właściciel pałacu otrzymał obietnicę, iż jego oddział swobodnie będzie mógł opuścić mury twierdzy, a własność prywatna pozostanie nienaruszona, załoga pałacu poddała się8. W Wiśniczu oddział króla szwedzkiego pozostał jeszcze przez jedną dobę, oczekując na nadejście posiłków.
Oczekiwano mianowicie na nadejście korpusu generała Douglasa, składającego się z dwóch regimentów jazdy i pewnej ilości drago-
7 Zamek otoczony bastionowymi fortyfikacjami należał do koniuszego koronnego Aleksandra Lubomirskiego. Broniło go 200 piechurów z Nawojowej i 35 dział (przyp. red.).
8 Stało się to 2.10.1655 r. (przyp. tłum.).
370
Oblężenie Krakowa
nów. Douglas już wcześniej opuścił okolicę Krakowa, aby zająć Tenczyn - inną prywatną posiadłość położoną w pobliżu grodu Kraka9. Okazało się jednak, że misja, jaką mu powierzono, nie była taka łatwa. Najpierw doszło do potyczki z grupą uzbrojonych chłopów, którzy stawili zacięty opór na jednym ze wzgórz. Dopiero po ostrej walce, w czasie której ponieśli duże straty, Polacy wycofali się z zajmowanych pozycji. Jednym z tych, którzy odnieśli rany, był Patrick Gordon: najpierw pierwsza kula trafiła go w lewą nogę, a następna powaliła pod nim konia. Podczas kiedy Gordona transportowano do obozu pod Krakowem (Jeg nga puchła coraz bardziej), towarzysze z oddziału rzucili się w pościg za uciekającymi chłopami. Część z nich ukryła się na zamku, który Szwedzi zamierzali zająć. Na początku załoga stawiała dzielny opór. Most nad głęboką fosą otaczającą twierdzę chroniony był po obu stronach przez załomy murów obronnych, więc kiedy Szwedzi przypuścili atak na główną bramę wjazdową, dostali się w krzyżowy ogień i wielu z nich padło na przedpolu. W końcu jednak wszystko zakończyło się podobnie jak w Wiśniczu. Właściciel pałacu bardziej martwił się o swą prywatną własność niż o wojskowy honor i zmusił prawdopodobnie załogę do poddania się. W pewnej chwili na murach zamku pojawiła się biała flaga, a wkrótce potem załoga opuściła twierdzę. Doszło wtedy do nieprzyjemnego zdarzenia, które zapowiadało to, co miało zdarzyć się w przyszłości.
Szwedzki najazd na Rzeczpospolitą nie miał być wyprawą łupieżczą. Przynajmniej nie na początku i nie w swym zamyśle. Ci, którzy wraz z Karolem Gustawem sprawowali władzę w Sztokholmie, zamierzali wprawdzie wykorzystać słabość państwa polskiego,
9 Chodzi tu o wyprawę gen. Roberta Douglasa (dwa regimenty rajtarii i być może garść dragonów, razem w sile około 1500-1700 żołnierzy), której celem było zdobycie zamku w Lanckoronie, należącego do wiernego Janowi Kazimierzowi miecznika koronnego Michała Zebrzydowskiego, i rozproszenie partyzantów gromadzących się na południe od Krakowa. Po poddaniu zamku przez jego komendanta, Jakuba Wilkońskiego, Douglas pozostawił w fortecy 200 rajtarów, pod dowództwem Burchalsena, a sam wracał do sił głównych króla. Pod Myślenicami natknął się na zbrojny oddział kilku tysięcy górali, dowodzonych przez byłego komendanta twierdzy jasnogórskiej, pułkownika Jana Pawła Cellariego, właściciela wójtostwa w miasteczku Pcim (przyp. red.).
371
Niezwyciężony
na ile to było możliwe, aby w efekcie jak najbardziej poszerzyć granice Szwecji, zdobyć sławę i bogactwa. Szwedzkie wojsko zachowywało się jednak nadal z pewną powściągliwością. Zarówno król, jak i jego generałowie uczciwie starali się powstrzymywać gwałty zadawane przez żołnierzy szwedzkich ludności cywilnej i ograniczyć rabunki. Jak już wspomniałem, stosowano bardzo surowe kary w stosunku do maruderów i tych, którzy się takich czynów dopuszczali.
Powodem tej tak zadziwiającej łagodności nie był z pewnością nagły przypływ humanitarnych uczuć. Chodziło przede wszystkim o poczucie realizmu. Generałowie nauczyli się w czasie wojny trzydziestoletniej, że prywatne rabunki dokonywane przez żołdaków stwarzały duże problemy dla porządku panującego w wojsku. Armia szwedzka udoskonaliła w ciągu ostatnich lat swój system zaopatrzenia na tyle, że udawało się unikać większości kłopotów z tym związanych. Jednak do tej umotywowanej względami praktycznymi powściągliwości należało w ciągu ostatnich tygodni dodać jeszcze coś innego. Moglibyśmy nazwać to względami politycznymi.
Nieoczekiwana słabość państwa polskiego, która skłoniła Karola Gustawa do wyruszenia na Kraków, sprawiła, iż poważnie zaczął on rozważać możliwość wstąpienia na tron polski. Król bardzo szybko zdał sobie sprawę, że trudno mu będzie zdobyć serca polskiego ludu i głosy szlachty, jeśli jego drogę do tronu znaczyć będą strumienie przelanej krwi. Dlatego też w czasie tych kilku pięknych miesięcy, kiedy armia szwedzka odnosiła triumf za triumfem i zwycięstwo za zwycięstwem, kiedy wszystko wydawało się możliwe, kiedy ani niebo, ani nawet daleki Konstantynopol nie stanowiły granic dla tego, co człowiek mógł zdziałać, Karol Gustaw przykładał się bardzo, aby zachować swą dobrą reputację. Chciał, aby uważano go za kogoś innego niż tylko za zdobywcę. Pomagał sobie w tym dziele, przybierając maskę, która tradycyjnie już kryła prawdziwe oblicze każdego władcy - maskę osobistego uroku. Poza tym - tak jak i jego poprzednicy na tronie szwedzkim - sam pozostawał pod urokiem dawnych opowieści o Gotach, i to w sposób bezkrytyczny. Pociągały go nie tylko bajki o długim rodowodzie Svenow, o ich potędze, sile i dawnej chwale, ale i okazywane przez nich umiłowanie sprawiedliwego pokoju. Dostrzegamy w tej postawie wyraźną sprzeczność, która odzwierciedla pewne charak-
372
Oblężenie Krakowa
terystyczne dla tej epoki rozdwojenie. Marzenia o wielkości i pragnienie pokoju stworzyły razem augustiański ideał: cóż może być bardziej chwalebnego niż wojna, której efektem będzie bezpieczny pokój? Sprzeczność tę zauważamy także w samym Karolu Gustawie. To rozdwojenie nigdy nie było u niego bardziej widoczne niż pod koniec 1655 roku, kiedy król postępował tak, jak gdyby był jedyną osobą zdolną do zbawienia królestwa, które chciał właśnie zniszczyć. I tak oto w jednej chwili był Karol Gustaw ucieleśnieniem zbrojnej przemocy, aby w następnej przemienić się we wzór cnót królewskich: uprzedzająco grzeczny, uniżony i spragniony akceptacji. Jeden z polskich historyków tak oto opisuje zachowanie się króla jesienią 1655 roku:
Dostępny dla wiernych mu obywateli, uprzejmy, łatwo spełniający prośby, nie omieszkał przy każdej okazji schlebiać Polakom; chwalił nawet duchowieństwo, chociaż niewielu duchownych skłaniało się uznać jego władzę; wobec przedstawicieli wszystkich klas okazywał grzeczność i sprawiedliwość. Skargi na nieustanne i niezgodne z prawem zachowania szwedzkich urzędników i żołnierzy wprawiały go w zmieszanie; krół przepraszał za brak wiedzy na ten temat, dziękował za powiadamianie go o tych faktach, okazywał żywe współczucie, a główną winę przypisywał stronie szwedzkiej. Karol Gustaw obiecywał nawet zadośćuczynienie krzywd i rzeczywiście: ogłaszał publicznie kary nałożone na sprawców.
Posuwając się w głąb Polski, szwedzki monarcha rozgłaszał obietnice o ochronie życia, prywatnej własności i wolności religijnej10. Ostatnio wystawił nawet list dla żydowskiej ludności Kazimierza, w którym wziął Żydów wraz z ich rodzinami pod swą protekcję, zabronił swym żołnierzom rabowania żydowskich domów i kramów
10 Interesującym przykładem świadczącym o próbach zjednania sobie Polaków przez Karola Gustawa jest informacja znaleziona przez Hansa Landberga w zapisach odnoszących się do polityki pieniężnej króla: Karol Gustaw stosował w tamtych czasach zarządzenie odnośnie polityki monetarnej z 1650 r., chociaż istniało też zarządzenie z 1654 r., które mogło mu przynieść więcej korzyści. W liście do Stenbocka z 10 września 1655 r. król zabronił również rabowania kościołów.
373
Niezwyciężony
oraz nakładania kontrybucji; zagwarantował im także zachowanie dawnych praw, wolności i swobody w wykonywaniu tradycyjnych obrzędów11.
Problem polegał jednak na tym, że moralne rozdwojenie szło w parze z jeszcze silniejszym rozdwojeniem co do celów i środków. Mimo wszystkich gładkich obietnic, na prowadzenie wojen niezbędne były odpowiednie środki. A zwłaszcza tej wojny. Biednej i pasożytniczej Szwecji nie stać było na opłacenie z własnych zasobów tak wielkiego przedsięwzięcia. Szwedzi musieli więc stosować wszystkie te brutalne metody, których używali w czasie wojny trzydziestoletniej. Bazowały one z jednej strony na kredytach, a z drugiej na rabunkach. Kredyty się już kończyły, a na dodatek zaczęły pojawiać się pierwsze objawy wskazujące na to, iż Polacy są już zmęczeni obecnością swych znamienitych szwedzkich gości. Wielu werbowników, których wysłano w stronę granicy ze Śląskiem, aby prowadzili tam pobór, zostało zabitych albo znikło bez śladu. Wzburzony tym Karol Gustaw wydał rozkaz o zastosowaniu represji: wszyscy winni mieli być bezwarunkowo rozstrzelani, a ich domy spalone. Jak to zwykle bywa w historii, decyzja ta stała się początkiem spirali zła, motywowanego zemstą: sam powód rozkazu wkrótce został zapomniany, ale kolejnych niegodziwości nie dało się już powstrzymać. Na domiar złego wielu żołnierzy szwedzkich było weteranami niedawnej wojny trzydziestoletniej. W najlepszym przypadku ich zachowaniem kierował cynizm, w najgorszym zaś - bezduszność.
Być może w tym kontekście łatwiej nam będzie zrozumieć to, co zdarzyło się w Tenczynie12. Dowódca wojsk szwedzkich, młody, odważny i brutalny Konrad von Kónigsmarck13, wpadł we
11 Z opisu przedstawionego przez autora wynika, że mogła to być tzw. "salwa gwardia" (przyp. tłum.).
12 W dzisiejszej wsi Rudno - około 30 kilometrów na zachód od centrum Krakowa. Według Wespazjana Kochowskiego: Szwedzi, dowodzeni przez Kónigsmarcka "młodszego", "okrutnym sposobem wysiekli załogę, którą dowodził Jan Dziuli, kapitan piechoty"( przyp. red.).
13 Kurt Christoffer hrabia von Kónigsmarck, także: Konrad Christoffer; brak udział w wojnie holenderskiej, gdzie dosłużył się stopnia generała lejtnanta;
374
Oblężenie Krakowa
wściekłość z powodu strat poniesionych przez swój oddział. Kiedy więc prawie 200 obrońców zamku wymaszerowało na zewnątrz, wydał rozkaz, aby wszystkich ściąć. I tak też się stało (ta przeprowadzona z zimną krwią masakra zaszokowała nawet najbardziej zaprawionych w bojach dowódców; sam Kónigsmarck doznał z tego powodu wielu nieprzyjemności). Kiedy jego oddział ruszył wkrótce potem na wschód, aby połączyć się z wojskami Karola Gustawa, jego żołnierze napotkali na swej drodze kilka tysięcy uzbrojonych chłopów, którzy zablokowali przejścia. Zasadzali się też na Szwedów między chatami i za płotami wsi położonej przy drodze i ustąpili dopiero po długich starciach, w czasie których dochodziło często do walki wręcz. Podnieceni walką Szwedzi podpalili na koniec oporną wieś, a oprócz niej trzy inne. Wojsko ruszyło teraz do Wiśnicza, pozostawiając po sobie wspomnienia, które swym okrucieństwem przemawiały do ludzkiej wyobraźni o wiele dobitniej niż grzecznościowe gesty Karola Gustawa.
Był szary, niedzielny poranek 3 października 1655 roku. Połączone siły szwedzkie maszerowały na wschód. Ich celem była niewielka miejscowość Wojnicz. Z dostarczonych raportów wynikało, że znajdowała się tam polska armia koronna.
w służbie szwedzkiej był początkowo pułkownikiem regimentu rajtarskiego własnego zaciągu, liczącego w 1655 r. 600 ludzi. Kurt Christoffer był synem Hansa Christoffer'a Kónigsmarcka, feldmarszałka szwedzkiego (przyp. red.).
375
Kraj bez króla, król bez ziemi
ojsko szwedzkie zostawiło za sobą Nizinę Małopolską i ruszyło w stronę Pogórza Karpackiego. Widoczność w okolicy stawała się coraz gorsza. Kolumny maszerujących żołnierzy pokonywały kolejne wzgórza porośnięte lasem i niewielkie doliny, płynące meandrami strumienie i głębokie wąwozy. Posuwano się powoli, a oddział muszkieterów jeszcze bardziej opóźniał pochód. Szwedzi zakładali, że polskie wojsko znajduje się pod Wojniczem, ale nikt z nich nie wiedział, w którym dokładnie miejscu. Problem polegał też na tym, że Wojnicz położony był w pobliżu bystrego Dunajca, spływającego z tatrzańskich wzgórz. Gdyby Polacy znajdowali się na drugim brzegu rzeki, atak szwedzki napotkałby na większe trudności. Wysłano więc na zwiad dwa regimenty jazdy.
Widoczność była kiepska, a gęsta mgła spowijała drzewa i pola.
Nagle rozległ się odgłos strzału: przednie szeregi wojska szwedzkiego napotkały na swej drodze pododdział lekkiej jazdy polskiej, który również udawał się na rekonesans. Kilku Polaków dostało się do niewoli, reszta znikła za wzgórzem. Szwedzi ruszyli za nimi w pościg, który bardziej wynikał z impulsu niż z rozwagi. Pędząc za Polakami, pokonywali doliny i pola. I nagle ich oczom ukazało się mnóstwo białych namiotów.
Przed nimi rozciągał się polski obóz. Stanowił on odzwierciedlenie stanu, w jakim znajdowało się polskie wojsko i polskie pań-
Kraj bez króla, król bez ziemi
stwo. Rzadko dostrzec w nim można było regularne, geometryczne formy, tak charakterystyczne dla obozów szwedzkich. Namioty stały w nieładzie, w obozie panował rozgardiasz i widać było, że życiem obozowym rządzi własna wygoda i przypadek.
Była to rzeczywiście polska armia kwarciana. Stała tam w pełnej gotowości bojowej, w szyku złożonym z trzech chorągwi husa-rzy ustawionych w formie klina - zbita ściana złożona z ozdobionych kolorowymi proporcami kopii, malowanych koni, pancerzy, skór panter i czaplich piór14. Za ich plecami widniał szczyt wieży kościelnej górującej nad Wojniczem. Na prawo, na porośniętym lasem wzgórzu stało dwa tysiące lekkiej jazdy kozackiej15. Na lewo, tuż przy obozie, oczekiwało kilka tysięcy zaciężnych jezdnych pod dowództwem Aleksandra Koniecpolskiego, potężnego magnata z Ukrainy16. Tytuł, jaki miał (chorąży koronny), nie był tylko czczym symbolem: ponad głowami polskiego wojska powiewała na wietrze trójdzielna flaga, na której widniał wizerunek orła ze snopem Wazów na piersi17. Polskie siły składały się, jak zwykle,
14 Za chorągwiami husarskimi (400 koni) stały w drugiej linii chorągwie kozackie (około 600 szabel). Całością centrum szyku polskiego dowodził młody pułkownik Dymitr ks. Wiśniowiecki (przyp. red.).
15 "Chorągiew kozacka (w drugiej połowie XVII w. stopniowo rozpowszechnia się określenie - pancerna) -oddział jazdy polskiej o sile 50-150, wyjątkowo 200 koni. Przymiotnik kozacki nie określa narodowości, pochodzi z XVI w. i oznaczał wówczas wschodni typ uzbrojenia: misiurka, kolczuga (=pancerz), kał-kan (=tarcza), szabla, łuk. W XVII w. kozacy-pancerni mieli tez parę pistoletów i czasem strzelbę. W chorągwiach kozackich przeważali zdecydowanie Polacy, nie służyli w nich Kozacy ukraińscy" (Wiesław Majewski). (przyp. red.).
16 Aleksander Koniecpolski h. Pobóg (1620-1659), chorąży koronny, a później wojewoda sandomierski. Był synem słynnego hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolskiego. Aleksander Koniecpolski otrzymał staranne wykształcenie, również wojskowe i polityczne pod okiem najlepszych mistrzów, zwłaszcza ojca. W latach 1635-43 przebywał za granicą. Zwiedził wówczas Włochy, Francję i Belgię. Przebywając w cesarskiej służbie wojskowej w Niemczech i w Holandii, wyróżnił się osobistą dzielnością. W r. 1637 r. cesarz Ferdynand III nadał Koniecpolskiemu oraz jego ojcu tytuł księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego (przyp. red.).
17 Snop siana był herbem rodu Wazów - w j. szwedzkim Vasa to właśnie snopek (przyp. tłum.).
376
377
Niezwyciężony
z oddziałów polskich i z oddziałów z zagranicznego zaciągu, z ochotników, z regimentów koronnych, jak i prywatnych18.
Głupota albo żądza łatwego łupu sprawiła, że Szwedzi po krótkiej chwili rzucili się między polskie namioty. Obozu, który pełen był jedzących posiłek żołnierzy, bronili spieszeni dragoni. Widząc nadjeżdżających Szwedów, otworzyli w ich kierunku ogień. Jednocześnie do akcji wkroczyły oddziały znajdujące się pod komendą Koniecpolskiego.
Wreszcie zaczęła się wojna, do której przyzwyczajeni byli Polacy. Żadne jakieś tam sterczące piki czy dwudziestoczterofuntowe armaty, wyjące kartacze czy mechaniczne oddawanie salw muszkietowych, ładowanie i strzelanie; no, a przede wszystkim żadnej piechoty. Tutaj walczyli tylko zbrojni na koniach, z wyciągniętymi szablami, którzy szarżowali na innych jezdnych walczących również białą bronią. Zbita masa koni, jeźdźców i kopii uformowała się w dwa duże oddziały, skierowała się przeciw sobie i chwilę potem starła się ze sobą z łoskotem. Szwedzkie szyki zachwiały się.
Na jednym z miedziorytów przedstawiających bitwę pod Wojniczem znajduje się scena, która prawdopodobnie przedstawia to pierwsze starcie. Kompania kawalerii szwedzkiej została już prawie rozbita przez polską jazdę, która naciera ze wszystkich stron spowita białym, gęstym dymem prochowym. Toczy się walka wręcz - najprostsza, ale i najbardziej brutalna ze wszystkich rodzajów walk. Jeden ze Szwedów spada z siodła, pchnięty śmiertelnie przez Polaka. Jego towarzysz wyłania się z kłębów dymu i z bliskiej odległości oddaje strzał w stronę napastnika. Za plecami rannego Szweda galopuje ubrany w tradycyjny strój kozak. Jest trochę pochylony do przodu, a jego lanca wbija się w zad szwedzkiego wierzchowca. Koń rży z bólu i strachu. Inny Szwed już stracił swego konia, który śmiertelnie ranny pada na ziemię. Nogi uginają się pod zwierzęciem, widać, że nie jest w stanie utrzymać ciężaru swego ciała. Stało się to chwilę wcześniej, ponieważ wi-
18 Armia polska składała się z 3 chorągwi husarii (400 koni), około 75 chorągwi kozackich (około 6000 koni) oraz 1 regimentu i 2 chorągwi dragonii (około 460 koni). Po odliczeniu tzw. ślepych porcji - było tam około 6200 żołnierzy (przyp. red.).
378
Kraj bez króla, król bez ziemi
dzimy, że jeździec próbuje zeskoczyć z siodła, ale oto w jego stronę nadjeżdża polski jeździec ubrany w płaszcz i ozdobiony piórami kapelusz, gotując się do zadania mu ciosu w głowę za pomocą swej zakrzywionej szabli. Szwed podnosi pistolet. Dalej nie widać już nic oprócz dymu, powiewających sztandarów, kopyt końskich, rozrzuconych na ziemi ludzkich ciał i porzuconych sztuk broni.
Jest rzeczą wielce charakterystyczną, że na przedstawionym obrazie Szwedzi używają pistoletów, a Polacy białej broni. Doświadczenia, jakie Szwedzi wynieśli z wojny trzydziestoletniej, sprawiły, iż w centrum ich zainteresowania znalazła się przede wszystkim broń palna. Piki i szpady stały się tylko uzupełniającym elementem uzbrojenia. Gdzie tylko było to możliwe, posługiwano się bronią palną - od armat największego kalibru aż po zwykłe pistolety używane przez jazdę. Taktyka taka bardzo dobrze sprawdziła się w polskiej wojnie, ponieważ Polacy nie byli przyzwyczajeni do nieustannego ognia prowadzonego z broni palnej, przez co każda salwa ogniowa wywoływała w nich prawie paniczny strach
Zaufanie, jakie Szwedzi pokładali w broni palnej, miało jednak swoje granice. Pistolety, w które wyposażono oddziały konne, były ciężkie i nieporęczne, często odmawiały posłuszeństwa i nie można ich było w żaden sposób zaliczyć do broni precyzyjnej. Kula wystrzelona z takiego pistoletu miała wprawdzie zadziwiająco dużą prędkość początkową19, ale w trakcie lotu dość szybko wytracała impet i już po kilkudziesięciu metrach tor jej lotu stawał się całkowicie nieprzewidywalny20. Pistolety miały natomiast bardzo dużą skuteczność, jeśli używało się ich na bliską odległość. Kule pistoletowe powodowały wtedy u ofiary groteskowe, lejkowate rany.
19 Wynosiła ona ok. 380 m/s i była w zasadzie porównywalna z tą, jaką uzyskuje się przy strzelaniu z pistoletów używanych współcześnie.
20 Spowodowane to było okrągłym kształtem kuli. Z punktu widzenia aerodynamiki kształt okrągły jest najgorszym z możliwych. Kula obraca się wtedy wokół własnej osi, ale odbywa się to w sposób, którego nie da się przewidzieć. Tak więc po przebyciu pewnego dystansu, np. trzydziestu metrów, pocisk wystrzelony z pistoletu zbaczał daleko w lewo, kolejny daleko w prawo, trzeci leciał za wysoko itd. Autor wie ze słyszenia, że fenomen ten znany jest niektórym graczom golfa.
379
Niezwyciężony
Jednak w przeciwieństwie do pocisków używanych współcześnie, kule używane w XVII wieku rzadko wbijały się głęboko w ciało, więc jeśli udało się uchronić ranę przed infekcją, ranny miał więcej szans na przeżycie. Trafienie do celu znajdującego się w odległości około trzydziestu metrów było rzeczą bardzo trudną, jeśli wręcz niemożliwą. A jeśli już jakaś kula trafiła przypadkiem do celu, to z powodu małej prędkości kończyło się zazwyczaj na złamaniu kości albo na siniaku.
Pistolety można więc śmiało uznać za broń bliskiego kontaktu. Posługiwanie się nimi wymagało od użytkownika długiego treningu i wielkiej dyscypliny. Długiego treningu, ponieważ przeładowanie broni w trakcie jednoczesnego kierowania drugą ręką koniem idącym w ciasnym szyku było wielką sztuką. Dyscypliny, ponieważ jeśli strzelec nie odczekał do ostatniej sekundy, do momentu, kiedy nacierający przeciwnik prawie że dosięgał go ostrą klingą swojej szpady, i oddał strzał ze swego pistoletu trochę zbyt wcześnie niż należało, to wtedy efekt był żaden. Przy odrobinie szczęścia strzelec mógł jeszcze zdążyć wyciągnąć swoją szpadę albo postąpić tak, jak robiło to wielu innych kawalerzystów, którzy używali w takiej sytuacji nie naładowanych pistoletów w charakterze maczugi. W każdym razie, w tym konkretnym momencie to napastnik zdobywał nagłą przewagę.
O wszystkim tym wiedziano oczywiście już od dawna. Zjawisko to uwidaczniało się jeszcze silniej właśnie w czasie takich potyczek jak opisywana powyżej, kiedy to doszło do bezpośredniego starcia polskiej i szwedzkiej jazdy. W wielu aspektach było to czymś więcej niż tylko konfrontacją dwóch różnych systemów ideologicznych, politycznych i wojskowych. W krótkim czasie szwedzki system prowadzenia walki udowodnił swą przewagę, a przynajmniej brutalną siłę. W wypróbowanym systemie taktycznym stosowanym przez armię szwedzką istniał jednak pewien słaby punkt. Polska jazda, dzięki swej szybkości i zaufaniu pokładanemu w kopiach i białej broni, nadawała się jak najbardziej do tego, aby ten słaby punkt wykorzystać. Bo gdyby kawaleria Karola Gustawa nie ruszyła do natarcia i gdyby zbyt wcześnie oddała salwę ze swych pistoletów, i gdyby Polacy, a ściślej mówiąc - ich konie, nie zatrzymali się pod gradem ołowiu, jaki na nich spadł,
380
Kraj bez króla, król bez ziemi
to sytuacja dla Szwedów mogłaby być bardzo groźna. Wszystko rozstrzygnęło się więc w walce wręcz; zapanował kompletny chaos, spowodowany przez nacierających na siebie jeźdźców, którzy cięli, rąbali i zadawali pchnięcia. Było to krótkie, żywiołowe, przerażające i pełne zamieszania starcie. Jak już wcześniej wspomniałem, przeciętny polski kawalerzysta przewyższał swego szwedzkiego przeciwnika pod względem umiejętności, więc w tym chaotycznym starciu, gdzie walczono jeden na jednego, Polacy, dzięki swej niebywałej odwadze, lepszemu opanowaniu broni i szybkim, świetnie wyszkolonym koniom, posiadali wyraźną przewagę.
To właśnie w pierwszej fazie bitwy pod Wojniczem widać było wyraźnie, że szwedzka przewaga militarna tak naprawdę nie była aż tak jednoznaczna albo bezwarunkowa, jak to się wydawało jeszcze latem, kiedy to do tego rodzaju wniosków skłaniały Szwedów ich bezprzykładne triumfy. Zaobserwowano mianowicie pewien wzorzec, który już wkrótce wszyscy Szwedzi mieli odczuć na własnej skórze: tak długo, jak polska jazda miała przed sobą oddziały piechoty sformowane zgodnie z powszechnie obowiązującymi zasadami, którym towarzyszyła ciężka artyleria, tak długo Polacy byli bez szans; kiedy jednak dochodziło do starcia obu jazd na mniej więcej równych warunkach, Polacy radzili sobie bardzo dobrze, a nawet zyskiwali nad Szwedami przewagę.
Przednia straż wojska szwedzkiego została przez Polaków odrzucona i rzuciła się do ucieczki. Dopiero, kiedy Szwedzi zostawili o milę za sobą zasłane grubą warstwą zabitych pole walki, wstrzymano odwrót. W tym samym czasie Polacy w nagłym, choć rzadko występującym u nich impulsie dyscypliny, wycofali się na poprzednie miejsca, aby oczekiwać tam na spodziewany atak głównych sił szwedzkich. Przeczuwali bowiem, że nastąpi. I nie pomylili się.
Po krótkiej chwili od północno zachodniej strony zauważono szeregi szwedzkiej jazdy, które posuwały się wzdłuż niewielkiej kotliny, kierując się na otwarte pole. Poszczególne skwadrony przedefilowały przed oczami oczekujących Polaków, a następnie dokonały zwrotu. Wielu polskich kawalerzystów odczuwało jeszcze skutki rannego pijaństwa w obozie, a niedawne zwycięstwo odniesione nad przednią strażą szwedzką napełniło ich wiarą we
381
Y
Niezwyciężony
własne siły i wzmocniło ich odwagę. Nawet ci, którzy przedtem powstrzymywali się od udziału w walce, gotowi byli teraz walczyć w kolejnym starciu. Kozacy zajmujący pozycje na zalesionym wzgórzu zaczęli powoli zjeżdżać w dół, kierując się w stronę ustawiających szyki Szwedów. Nawet wzbudzający powszechny strach husarzy, którzy zajmowali dotąd miejsce w środku wojska, przesunęli się do przodu. Szwedzkie skwadrony ruszyły im naprzeciw.
Wszystko potoczyło się teraz w błyskawicznym tempie.
Po prawej stronie Karol Gustaw pędził na czele jazdy smalandz-kiej i zaciężnego regimentu jazdy przez głęboki wąwóz, leżący prostopadle do kierunku, z którego szarżowali polscy husarze. Po lewej stronie czekał w gotowości oddział złożony z 600 zaciężnych niemieckich kawalerzystów, który miał uderzyć na Polaków z boku. Husarze starli się z Niemcami w tym samym czasie, w którym polskie siły znajdujące się naprzeciwko Niemców skierowały się na ich flankę. Naciskani z jednej strony i zagrożeni z drugiej Niemcy wycofali się z dużymi stratami. Lepiej powiodło się samemu królowi. Kiedy husarze ruszyli do kolejnego natarcia, zostali zaskoczeni nagłą salwą z wąwozu, gdzie w ukryciu oczekiwali szwedzcy muszkieterzy i spieszeni dragoni, niewidoczni dla Polaków. Tym razem zachwiały się szeregi husarii. W ich kierunku rzuciły się dwa dalsze pododdziały szwedzkiej jazdy. W tej krytycznej dla siebie sytuacji husarze, nad którymi Szwedzi mieli przewagę liczebną, powinni byli otrzymać wsparcie lekkiej jazdy, która stała w gotowości w pewnym oddaleniu od husarskich chorągwi; pomoc jednak nie nadchodziła. Po raz kolejny dała o sobie znać słaba dyscyplina. I to zadecydowało o losach bitwy. Husarze zaczęli się wycofywać. W czasie odwrotu pociągnęli za sobą stojące nadal w bezruchu oddziały lekkiej jazdy. Przyłączyli się do nich inni i wkrótce wojsko polskie ogarnęła ogólna panika. W ciągu kilku minut sformowane jeszcze do niedawna w regularne prostokąty oddziały polskie rozpadły się na drobne grupki, które na wspomnianym obrazie pędzą na tyły przez zaorane pola, a nad ich głowami powiewają proporczyki kopii, kiwając się na wietrze.
Szwedzka kawaleria rzuciła się w ich ślady. Stara prawda mówi, że najbardziej niebezpieczną dla siebie rzeczą, jaką żołnierz może zrobić, jest próba opuszczenia pola walki. Jednak konie Szwedów
382
Kraj bez króla, król bez ziemi
były już zmęczone i słaniały się z wyczerpania po długim marszu, dzięki czemu pościg nie zamienił się na szczęście w masakrę, której Polacy tak się obawiali, a Szwedzi pragnęli. Ucieczka nastąpiła jednak tak nieoczekiwanie, a jej tempo było tak duże, iż polscy dragoni, którzy mieli bronić obozu, zupełnie się pogubili, przez co wielu z nich dostało się do niewoli, między innymi dowódca, pułkownik Henryk Denhoff.
Tak zakończyła się bitwa pod Wojniczem.
Straty po obu stronach były stosunkowo niewysokie. Jednym z oddziałów walczących po szwedzkiej stronie była smalandzka jazda21. Kiedy jednostkę przerzucono ze Szwecji na Pomorze, liczyła 820 ludzi. I tak jak to było w przypadku innych oddziałów wchodzących w skład armii szwedzkiej, los do tej pory oszczędzał Smalandczyków, dzięki czemu ich kampania przebiegała w bezkrwawy sposób. Pod Koninem, w połowie sierpnia, przepadł bez wieści niejaki Mans Larsson z Bjórkeholmen, a w czasie potyczek, do których doszło przed i po zajęciu zamku w Tenczynku, na polu walki padło czterech kawalerzystów i kapral Jóns Svcnsson z Hóreda. Mówi to coś o szczęściu żołnierzy wchodzących w skład oddziału, ale jeszcze więcej o nieoczekiwanym przebiegu bitwy pod Wojniczem, w czasie której żaden ze Smalandczyków nie został zabity. Potem okazało się, że było to ostatnie bezkrwawe zwycięstwo dla tego oddziału.
Zdobycz po raz kolejny okazała się znaczna. Koniecpolski nie tylko stracił chorągiew, którą natychmiast odesłano do Sztokholmu; kiedy wojsko szwedzkie przeszło brodem na drugą stronę Dunajca, w ręce żołnierzy dostała się także część polskich taborów, w tym wiele wozów uginających się od rzeczy będących własnością samego hetmana. Zatrzymano je w zastaw i jako argument przetargowy na przyszłość.
Kiedy wiadomość o szwedzkim zwycięstwie rozniosła się po kraju, wielu Polaków straciło nadzieję i ochotę do dalszej walki. Wrzesień był bowiem tym miesiącem, w którym spiętrzyły się
21 Rajtarski regiment smalandzki, dowodzony przez obresterlejtnata (ppłk.) Staffana v. Klingsporn'a, liczył 2 skwadrony = 8 kompanii - około 800 koni (przyp. red.).
383
Niezwyciężony
4.Pomoc przeznaczona dla polskiej husarii kończy się niepowodzeniem albo nadchodzi za późno. Szyki środkowej części polskiego wojska zatamują się, po czym następuje ucieczka Polaków z pola bitwy.
3.Husaria, na skutek silnego ognia prowadzonego przez piechotę, zatrzymuje się w wąwozie, jednocześnie szwedzka jazda zaczyna zagrażać obu polskim skrzydłom
I Centrum wojska polskiego 1 z 400 husarzami na czele
l Prawe polskie skrzydło z zaciężną jazdą
i Lewe polskie skrzydło oddziały kozackie
I Wąwóz
Centrum wojska szwedzkiego | m.in. spieszeni dragoni i muszkieterzy
I Prawe szwedzkie skrzydło pod dowództwem Karola Gustawa
2.Husaria i Kozacy ruszają do natarcia I \
^
BITWA POD WOJNICZEM 03.11.1655 r.
384
Kraj bez króla, król bez ziemi
nieszczęścia, jakie spadły na Polskę. Porażka pod Wojniczem tylko dopełniła miary całego nieszczęścia. W tym samym miesiącu wojska rosyjskie obiegły Lwów, w czasie trzydniowej bitwy pod Gródkiem Kozacy rozbili armię22, która wcześniej walczyła przeciwko nim na Ukrainie, a Szwedom udało się przy pomocy dział rozpędzić pospolite ruszenie zwołane przez mazurską szlachtę na porosłej wrzosami równinie nad Wisłą, trzy mile na północ od Warszawy.
Nic więc chyba dziwnego w tym, że Jan Kazimierz, który i tak trwał w stanie głębokiego przygnębienia, stracił resztkę nadziei, jaką jeszcze do niedawna żywił. Teraz pociągnął na zachód, prowadząc ze sobą 1500 ludzi, aby ujść pościgowi kilku szwedzkich oddziałów, wysłanych po to, aby go wytropić i wziąć do niewoli. Zdecydował się jeszcze na ostatnią próbę: zatrzymał się w Wiśniczu, aby ściągnąć posiłki, ale wkrótce potem zmuszony został do opuszczenia miasta, ponieważ niektórzy z jego żołnierzy dopuszczali się rabunków na mieszkańcach. Dnia 6 października przekroczył granicę z Węgrami.
Tak oto władca potężnej Rzeczpospolitej opuścił swój kraj.
Tymczasem w Krakowie dyscyplina wśród obrońców spadła, a wola walki osłabła. W ciągu kilku dni Szwedzi wystawili miasto na bezustanny, ciężki ostrzał. Któregoś sobotniego przedpołudnia w stronę Bramy Mikołaj skiej wystrzelono aż 274 ciężkie kule armatnie. Po południu tego samego dnia szwedzka artyleria ustawiona na Kleparzu wstrzeliła do centrum Krakowa około 600 granatów i kul zapalających. Ogniem zajął się m.in. szczyt wieży kościoła Mariackiego, a jeden z granatów spadł wprost na dziedziniec Akademii Krakowskiej, dokładnie w tym czasie, kiedy odbywało się tam posiedzenie kadry profesorskiej. Wybuchające granaty i widok płonącej wieży kościelnej wywołały powszechny strach wśród mieszkańców miasta. Rozdzwoniły się dzwony kościelne, zaczęto wznosić barykady, mieszczanie i żołnierze opuszczali swoje stanowiska bojowe znajdujące się w pobliżu Bramy Mikołajskiej,
22 Gdyż to były właśnie główne siły koronne pod hetmanem wielkim koronnym Stanisławem Rewerą Potockim (przyp. red.).
385
Niezwyciężony
przy czym pospólstwo - prowadzone przez pewnego kanonika z kapituły - wykorzystało zamieszanie i zaczęło plądrować kantory żydowskich bankierów, mających swą siedzibę w dawnej mennicy (dokonało się to na podstawie zarzutu, iż Żydzi ze Stradomia współpracowali ze Szwedami)23. Dwa dni później doszło do nowych rozruchów, kiedy to grupa pijanych żołnierzy wdarła się do żydowskich sklepów i opuszczonego domu pewnego mieszczanina24.
Mniej doświadczony dowódca niż Czarniecki już dawno utraciłby odwagę i kontrolę nad miastem, ale hetman nadal dowodził obroną z godnym podziwu uporem. Organizował wypady na pozycje szwedzkie, kopał tunele przeciwminowe, odpierał kolejne szturmy szwedzkie, naprawiał uszkodzone fragmenty murów, budował nowe wały itp. Z czasem jednak, w miarę jak do miasta docierać zaczęły kolejne złe wieści, nawet i sam Czarniecki zwątpił w sens kontynuowania dalszego oporu. Na dodatek kończyła się żywność, jaką dostarczano najbiedniejszym mieszkańcom: dochodziło i do takich sytuacji, kiedy biedacy wychodzili potajemnie z miasta, aby nie zważając na grożące im niebezpieczeństwo, szukać dawnych zapasów żywności zgromadzonych w piwnicach domów na przedmieściach, które obecnie leżały w ruinach.
Szwedzi naciskali na mieszkańców Krakowa posługując się groźbami, obietnicami i bronią. Po zbombardowaniu miasta, po południu następował nocny atak. Czarniecki wysłuchiwał od czasu do czasu bohaterskich zapewnień, chociaż wiedział już o sromotnej ucieczce Jana Kazimierza z Polski. Był jednak zbyt dużym realistą, więc rozumiał, że żadna pomoc dla Krakowa już nie nadejdzie, i zbyt doświadczonym żołnierzem, aby nie wiedzieć że poddanie się miasta jest tylko kwestią dni. Podjęto nieśmiałe próby rozmów z oblegającymi miasto Szwedami, między innymi za pośrednictwem owego pułkownika dragonów, wziętego do niewo-
23 Tumult ten powstał przed budynkiem tzw. Starej Mennicy, mieszczącej kilka sklepów żydowskich, której współwłaściciel, kanonik Ossoliński, popiwszy sobie w wesołym towarzystwie, zaczął wyrzucać z okien różne przedmioty, wzywając do rabunku mienia Żydów (przyp. red.).
24 Również ten tumult sprowokował kanonik Ossoliński. Stefan Czarniecki rozkazał go zamknąć na zamku, gdzie przesiedział do końca oblężenia (przyp. red.).
386
Kraj bez króla, król bez ziemi
li pod Wojniczem. Szwedzi użyli go jako swego parlamentariusza. Kiedy konszachty ze Szwedami wyszły na jaw, wywołało to wśród niektórych grup ludności spore oburzenie. Pospólstwo krakowskie broniło potrzaskanych murów miasta z wielkim oddaniem, i chociaż poniosło pewne straty, to zanotowało na swym koncie także pewne sukcesy. Ocena sytuacji dokonana przez przedstawicieli tej grupy społecznej była jednak zbyt ogólna i optymistyczna. Teraz poczuli się oszukani. Nawet wśród studentów, którzy brali aktywny udział w obronie miasta, zapanowała napięta atmosfera: profesorowie byli oburzeni, przynajmniej werbalnie, i odrzucili propozycję negocjacji jako niegodną:
Któż bowiem zwolnił ich z przysięgi, którą składali prawowitemu władcy? Chyba tylko głupiec mógłby twierdzić, że upadła Rzeczpospolita już nigdy nie wzniesie się na szczyty swej dawnej potęgi...
Za kapitulacją opowiadało się natomiast wielu bardziej znaczących mieszczan. Mieli oni przecież o wiele więcej do stracenia, głównie w sferze materialnej, gdyby obrona miasta trwała przez dłuższy czas, zwłaszcza, że sytuacja była już naprawdę bardzo poważna, a Szwedzi przystąpili do generalnego szturmu, który bez wątpienia skończyłby się rabunkami i niekontrolowanym chaosem. Poza tym, kusiły ich szwedzkie obietnice gwarantujące ochronę osobistą, zachowanie własności prywatnej i przywilejów. Mieli przecież o wiele więcej do stracenia niż ci, którzy posiadali niewiele albo nic.
Taka rozbieżność zdań nie była czymś niezwykłym tylko dla Krakowa. Była to sytuacja dość powszechnie występująca w całej Rzeczpospolitej. Pomoże nam to zrozumieć, dlaczego druga co do wielkości potęga w Europie tak łatwo upadła, i to właściwie bez stawiania większego oporu. Wszystkie państwa europejskie tamtej epoki funkcjonowały jako społeczeństwa klasowe, a właściwie stanowe, gdzie różnice związane z wykonywanym zawodem, warunkami życia, majątkiem, władzą i stosowaniem prawa uważano za oczywiste czynniki kształtujące sposób życia codziennego. Tymczasem w państwie polsko-litewskim ewangelię nierówności
387
Niezwyciężony
społecznej głoszono w jej ekstremalnej formie, a różnice między klasą najwyższą a najniższą mogły mieć momentami nawet rasistowskie zabarwienie. Rzeczpospolita nie była jednym państwem, a nawet dwoma naraz; była konglomeratem różnych lojalności, ideologii, religii, warunków życia i przywilejów. Teraz, kiedy dawną tolerancję i otwartość zaczęto ograniczać w duchu jedynych, absolutnych racji czy zasad bigoterii, wyglądało na to, że to, co dawniej stanowiło o sile całej Rzeczpospolitej, to znaczy szlachetna i różnobarwna mieszanka poglądów i stanowisk, zaczęło być dla kraju ciężarem.
Pod naciskiem gróźb zewnętrznych i kłótni, do jakich dochodziło w kręgach obrońców, wszystkie te koterie, stany, mniejszości i klasy dokonały zwrotu: odwróciły się nie tylko od siebie, ale w efekcie zwróciły się przeciwko sobie. Rzeczpospolita stała się na skutek tego w jeszcze większym stopniu niż dawniej tworem abstrakcyjnym. Jak to już od lat bywało, najtrudniej zrozumienie wspólnych interesów państwa i jego obywateli przychodziło przedstawicielom najbogatszych rodów magnackich. Wśród toczących się kłótni, sporów, podziałów i egoistycznych postaw jak zwykle na pierwszym miejscu stawiali oni swe prywatne interesy. Jednak zarówno wśród zwykłej szlachty, jak również pośród arystokracji wielu było takich, którzy w ciągu ostatnich kilku miesięcy przyglądali się najazdowi szwedzkiemu z czysto prywatnych pobudek: skłonni byli do obrony własnych dóbr, własnej religii i własnych przywilejów. Reszta niewiele ich obchodziła. Stąd tak duża między nimi skłonność do wyczekiwania, kłótni i dezercji.
Dnia 13 października rada miasta zawiadomiła przedstawicieli niższych stanów o posiedzeniu. W Krakowie, mieście, gdzie nadal dość silne były wpływy kultury włoskiej, nazywano ich quadraginta viri - czterdziestu mężów. Wezwano ich, aby wysłuchać ich opinii co do zamiaru poddania miasta. Albo przynajmniej udać, że ich opinia zostanie wzięta pod uwagę. Mimo licznych protestów, burmistrz i członkowie rady powzięli w końcu decyzję o przystąpieniu do negocjacji ze Szwedami. Zgodzono się na kapitulację w zamian za uznanie przywilejów miasta i akademii. Zanim rozmowy dobiegły końca, Czarniecki wysłał do szwedzkiego obozu trębacza z listem, w którym donosił, że jest gotów do poddania miasta:
388
Kraj bez króla, król bez ziemi
Ponieważ nie możemy już dłużej służyć naszemu Królowi ani Rzeczpospolitej, i ponieważ jesteśmy pozostawieni sami sobie, a opuściła nas wszelka nadzieja na uzyskanie posiłków, zdecydowaliśmy się pogodzić z losem i zaakceptować warunki umowy o pokoju. Zastrzegamy sobie jednak, że nasza cześć jak również przywileje wszystkich stanów i zamku królewskiego będą respektowane.
Następnego dnia rozpoczęto negocjacje ze Szwedami. Odbywały się one w klasztorze na Kazimierzu, gdzie armia szwedzka miała swą główną kwaterę. Rozmowy toczyły się pod kierunkiem Karola Gustawa i trwały aż do północy. Po północy trzech polskich parlamentariuszy odprowadzono z powrotem do miasta, w świetle rac, które zapalono, aby zasygnalizować ich powrót. Dwa dni później25 akt kapitulacji został podpisany i opatrzony stosownymi pieczęciami. Karol Gustaw nie narzucił w nim mieszkańcom Krakowa zbyt drakońskich warunków. Przeciwnie - były one dość wspaniałomyślne. Zagwarantowano im wolność religii, mieszczanom prawo zachowania własności prywatnej, miastu jego przywileje, a akademii swobodę nauczania. Załodze zezwolono na opuszczenie miasta.
Tak więc miasto skapitulowało. W Krakowie panowały nie najlepsze nastroje. Już wcześniej pijani żołnierze rabowali sklepy i opuszczone domy. A kiedy wojsko zebrało się do wymarszu na placu przed kościołem Mariackim, przybyła tam także spora grupa biedaków, których domy znajdujące się na przedmieściach Czarniecki rozkazał spalić na samym początku oblężenia; teraz obrzucili hetmana oskarżeniami i zarzutami. Rozczarowanie było wielkie, ponieważ mieszkańcy miasta przypomnieli sobie starą prawdę, że opór, który nie jest w stanie odeprzeć oblężenia, pogarsza w perspektywie jego skutki. Niezadowolenie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że Czarniecki kazał wypłacić żołd sobie i swym żołnierzom z kasy miejskiej. Tuż przed opuszczeniem miasta wymógł jeszcze na członkach rady wypłacenie specjalnego podatku, przez co mennica musiała wybić 28 tysięcy nowych monet.
25 Było to 17 października 1655 r. (przyp. tłum.).
389
Niezwyciężony
Pochłonęło to resztę zapasu miejskiego złota i srebra. Czarniecki pozwolił też na splądrowanie kilku burdeli i wszystkich sklepów stanowiących własność Żydów i protestantów, nie zważając na to, że drzwi domów zamieszkanych przez protestantów zabezpieczone były pieczęciami nałożonymi tam przez oficerów szwedzkich, którzy w ten sposób chcieli ochronić prywatną własność kupców.
Około godziny dwunastej26 wojsko polskie skierowało się ulicą Floriańską w stronę barbakanu. W powietrzu słychać było dźwięki trąb, werbli i maszerujących żołnierzy. Szwedzkie oddziały ustawiły się wzdłuż drogi wymarszu polskiego wojska. Z bliska mogli Szwedzi - a wraz z nimi sam Karol Gustaw - przyjrzeć się ludziom, których od miesiąca starali się zabić albo zmusić do kapitulacji. Przed ich oczami szła paradnym krokiem królewska gwardia pod dowództwem Wolffa27, jeden z nielicznych w pełni zawodowych oddziałów piechoty, niosący na ramionach muszkiety; nad ich głowami powiewał sztandar. Za nimi toczyło się ponad 400 po brzegi załadowanych wozów, lekka artyleria, a dalej piechota złożona z chłopów, którzy nieśli swe muszkiety w pokrowcach uszytych z borsuczej skóry. Za nimi maszerowało tysiące zwykłych obywateli, mieszczan, szlachty, studentów i innych osób, które o wiele bardziej obawiały się zachowania Szwedów, niż wierzyły w złożone przez nich obietnice. A na samym końcu całego pochodu, po trzech długich godzinach, jechał Czarniecki, dumny i hardy w swym uporze, trzymając w dłoni husarski proporzec. Kiedy polski dowódca dotarł do miejsca, w którym zasiadał Karol Gustaw, zeskoczył z siodła i pozdrowił swego królewskiego przeciwnika. Siedząc z królem w jednym powozie, odbył z nim długą rozmowę. Na pożegnanie Karol Gustaw ofiarował Czarnieckiemu - któremu wcześniej proponował wysokie stanowisko w swej armii - pięknego tureckiego kasztana28.
26 Dnia 19 października 1655 r. (przyp. tłum.).
27 Oberszter (pułkownik) regimentu gwardii pieszej królewskiej Formhold von Ludingshausen Wolff (przyp. red.).
28 Całe to widowisko zakończyło się w dość niemiły sposób: ledwo kolumny polskiego wojska znikły w oddali, z petycją u Karola Gustawa zjawiło się kilku kupców żydowskich, którzy opowiedzieli mu o splądrowaniu ich sklepów przez
390
Kraj bez króla, król bez ziemi
Teraz do Krakowa wkroczyło pięć tysięcy zwycięskiego wojska. Żołnierze natychmiast ustawili w różnych miejscach posterunki, aby zapobiec gwałtom i rabunkom. Udało się im w dużym stopniu nie dopuścić do aktów przemocy, zwłaszcza, że na Rynku ustawiono od razu dwie szubienice, przeznaczone dla tych, którzy odważyliby się złamać obowiązujący zakaz. Jednak dla większości żołnierzy nadeszły dobre czasy. Skończyło się wreszcie oblężenie, wielu zdążyło już zapełnić swoje sakiewki żołdem, łupem pochodzącym z rabunków albo i tym, i tym. Poza tym, jaki pisał jeden z żołnierzy "polskie kobiety są ładne, szczupłe i przyjazne, a polska muzyka przypadła nam do gustu; słowem pędzimy tu życie, za jakim tęskniliśmy".
Tego samego dnia, w którym miasto poddało się Szwedom, Karol Gustaw osobiście udał się na Wawel w towarzystwie świty złożonej z 15 jeźdźców i 12 żołnierzy gwardyjskiej piechoty, która torowała królowi drogę przy pomocy podniesionych wysoko par-tyzan29. Król odwiedził komnaty, miejsce pochówku polskich królów w katedrze oraz kaplice, zadawał uprzejme pytania, grzecznie odmówił propozycji przenocowania na zamku, a w końcu zdjął kapelusz i pożegnał się z obecnymi. Polacy zapamiętali z tej wizyty, że król miał okrągłą, opaloną twarz, że był co prawda niewielkiego wzrostu, ale silnej budowy, i to tak silnej, że potrzeba było aż dwóch ludzi, żeby wsadzić go z powrotem na konia.
Jeden triumf staje się źródłem następnego. Wiadomość o tym, że Jan Kazimierz opuścił kraj, a Kraków skapitulował, przekonała wielu ze szlachty, którzy do tej pory wahali się albo czekali na ostateczny wynik rozgrywki. Może Karol Gustaw rzeczywiście był najmniej niekorzystnym rozwiązaniem po tym, jak ich własny król, słaby, krytykowany i zwalczany uciekł z Polski (szlachta, która wcześniej kłóciła się między sobą o Jana Kazimierza i prowadzoną
odchodzących żołnierzy. Karol Gustaw wpadł w złość i wysłał w ślad za odchodzącym wojskiem oddział kawalerii. Doszło do starcia, ale wobec groźby, jaką stanowiły załadowane działa, Szwedzi wrócili do Krakowa.
29 Partyzana, broń drzewcowa z obosiecznym grotem, zaopatrzona w boczne rozgałęzienia w kształcie skrzydeł. W XVII wieku stała się oznaką oficerów piechoty i bronią straży pałacowych (przyp. red.).
391
Niezwyciężony
Kraj bez króla, król bez ziemi
przez niego politykę, narzekała teraz w typowy dla siebie sposób, że jej monarcha ją opuścił). Zwłaszcza, że szwedzki władca obiecał zachować szlacheckie przywileje bez żadnych zmian, a na dodatek bronić ich ziem przed wojskami rosyjskimi i kozackimi, które zagrażały i pustoszyły wschodnie kresy państwa polskiego.
Za pomocą gróźb i obietnic Szwedom udało się skłonić pokonanych wcześniej dowódców polskiej armii do negocjacji. Przybyli oni - a wraz z nimi ogołocony ze swych rzeczy Koniecpolski - na umówione spotkanie. Po kilka dniach rozmów prowadzonych poza murami Krakowa oświadczyli, że gotowi są "oddać się pod protekcję szwedzkiego króla i wstąpić na jego służbę". To, że tacy ludzie jak Koniecpolski zdecydowali się na oddanie hołdu temu, którego wcześniej zwalczali, i obiecali wystąpić przeciwko temu, komu wcześniej złożyli hołd, nie było tylko wynikiem obietnic złożonych przez Szwedów, iż oddadzą swym rozmówcom wszystkie zagrabione im wcześniej rzeczy. Jak wspomniałem, w tej rozpaczliwej sytuacji decyzja taka wydawała się być najlepszą z możliwych, również z zawodowego punktu widzenia. Karol Gustaw także starał się traktować ich bardziej jako swych przyszłych poddanych niż dawnych wrogów. Zagwarantował im -jak zresztą wszystkim pozostałym, którzy szukali jego protekcji - zachowanie własności prywatnej, wolność wyznania i dotychczasowe przywileje. Poza tym, dorzucił na osłodę kilka obietnic dotyczących możliwych awansów, wypłaty żołdu i innych swoich względów jak również obiecał przekazać swym nowym sojusznikom ponad sto tysięcy florenów z trzystu tysięcy, pochodzących z kontrybucji nałożonej na mieszkańców Krakowa30.
II
30 Polski system monetarny opierał się na talarach, ortach i groszach. Na jednego talara przypadało pięć ortów, a na każdego orta 18 groszy. Do tego dochodziły też floreny albo złote: na jednego florena przypadało 30 groszy. [W rzeczywistości polski system monetarny był o wiele bardziej skomplikowany, zaś twierdzenie, że opierał się on na talarach i ortach jest nieporozumieniem. Podstawową polską jednostką monetarną był grosz. W 1528 r. zrealizowano reformę, która wprowadzała w życie postulat bicia złotych monet (dukatów, florenów). 1 złoty miał wartość 30 groszy. Podstawową jednostką wagowo-pieniężną była grzywna (marka) = 48 groszy. Talary zostały wprowadzone w Polsce ordynacją menniczą w 1578 r.. Wartość 1 talara ustalono na 35 gr (choć jego wartość
392
Dnia 26 października armia koronna ustawiła się na wielkim polu położonym w pewnym oddaleniu od murów miejskich, po czym przy dźwięku bębnów i trąb szwedzcy oficerowie dokładnie przeliczyli stan osobowy swych nowych podkomendnych: było tam 5174 kawalerzystów i 211 dragonów. To niezwykłe widowisko - a była to rzeczywiście dziwna sytuacja: przecież jeszcze nie tak dawno ludzie ci walczyli przeciwko sobie na śmierć i życie, a teraz stali się towarzyszami broni - zakończyło się złożeniem uroczystej przysięgi na wierność Karolowi Gustawowi przez siedzących na koniach Polaków. Widzimy tę scenę na jednym z obrazów: elegancko ubrani Polacy ze swymi gładko wygolonymi głowami i dumnie podwiniętymi wąsami podnoszą do góry dwa palce. Jest to ogólnie przyjęta procedura w sytuacji, kiedy ktoś składa przysięgę, ale gest ten łatwo też jest powiązać z innym, który wykonuje się, kiedy ktoś chce sprawdzić, z której strony wieje wiatr.
Tym razem jego kierunek sprzyjał szwedzkiemu królowi.
Ta część armii koronnej, która znajdowała się wcześniej na Ukrainie, a ostatnio poniosła porażkę pod Gródkiem, znalazła się teraz w kleszczach między wojskiem Chmielnickiego od południa i Szwedami na północy. Karol Gustaw zaproponował dowódcom te same korzystne warunki kapitulacji, które niedawno zaoferował Koniecpolskiemu. Polacy mieli więc dość prosty wybór, tym bardziej, że król szwedzki dobrze płacił; szczodrze obdarował między innymi hetmana Potockiego dobrami położonymi na Ukrainie31 (kiedy oferta Karola Gustawa dotarła do polskich oficerów, "zawołali oni wielkim głosem, że oddadzą życie i przeleją krew w obronie króla Szwecji", po czym urządzili wspaniałą ucztę). Tak więc dwa tygodnie po zdradzie Koniecpolskiego podobna
w stosunku do innych monet wciąż wzrastała i w połowie XVIII wieku 1 talar -8 złp = 120 gr). Orty pojawiły się w początku XVII w. i pierwotnie miały wartość ćwierci talara (ok. 20 gr), lecz dość szybko osiągnęły wartość 16 gr, a ostatecznie w II poł. XVII w. ich kurs ustalił się na 18 gr (przyp. red.).
31 Zrobił to zresztą bez większych oporów, ponieważ wspomniane posiadłości znajdowały się w gestii Kościoła, ale należały do Jana Kazimierza; po drugie, położone były na terenie objętej zawieruchą wojenną Ukrainy.
393
Niezwyciężony
ceremonia odbyła się z udziałem Potockiego i jego 11 000 jazdy. Stało się to na przedpolach niewielkiego, lecz mającego duże znaczenie strategiczne Sandomierza, 15 mil od Krakowa. Mówi nam to coś o odwadze osobistej Karola Gustawa, ale jeszcze więcej o stopniu zdemoralizowania, jakie zapanowało w polskiej armii - król szwedzki zjawił się bowiem w polskim obozie tylko w towarzystwie niewielkiej świty.
Rzeczpospolita była więc pokonana, jeśli rozumiemy pod tym pojęciem sytuację, w której przestały praktycznie istnieć jakiekolwiek polskie siły zbrojne, mogące stawić opór Szwedom. Do Karola Gustawa przybywali delegaci z poszczególnych województw, aby zapewnić go, że wypowiedzieli wierność Janowi Kazimierzowi. Wielu szwedzkich generałów i urzędników zajętych było w tamtych tygodniach głównie przyjmowaniem owych delegacji i pojedynczych osób, które dosłownie stały w kolejce, aby zapewnić o swej wierności i poprosić o protekcję. Wittenberg, który po nagłym ataku reumatyzmu musiał położyć się do łóżka, przyjmował polskich szlachciców, którzy napływali nieustannie do Krakowa, aby przekazać mu wyrazy szacunku i jednego dukata, a wszystko to w zamian za salva guardia scripta.
Nie tylko jednak szlachta, hetmani i wojewodowie składali szwedzkiemu królowi hołd (niechętnie albo z entuzjazmem). Król spotkał się również z ciepłym przyjęciem innych grup społecznych. Chodzi tutaj o te, których motywacja miała w pewnym sensie charakter egoistyczny, tak jak to było w przypadku kapitulującej armii koronnej. Hołd ten nosił zarazem cechy prawdziwego zdesperowania. Jedną z takich grup byli polscy socynianie. Garnęli się oni do Karola Gustawa i do jego armii, aby uchronić się przed tragedią, która im groziła. W efekcie tego okazało się, że - jak to często w historii bywało - sami przyspieszyli nadejście katastrofy.
Jednym z najbardziej typowych nieporozumień dotyczących tamtej epoki jest przekonanie o tym, że królowie rządzący w dawnych czasach byli tak wszechpotężni, że mogli robić, co chcieli, jak chcieli i komu chcieli. Drugie nieporozumienie to wiara w to, iż ludzie żyli i myśleli w taki sposób, jak życzył sobie tego potężny Kościół katolicki. Co prawda, wolnomyślicielstwo było ideą niezrozumiałą i często przerażającą dla większości ludzi w Europie,
394
Kraj bez króla, król bez ziemi
a Kościół - i to bez względu na to, czy był luterański, kalwiński czy katolicki - zajmował w tym świecie silną i wiodącą pozycję, i to w tak szerokim zakresie, jaki trudno nam dzisiaj pojąć. Istniały też niezliczone ilości zakazów, przepisów i tabu, które ktoś odważyłby się złamać tylko za bardzo wysoką cenę - w najgorszym wypadku za cenę życia. A jednak XVII wiek to epoka, w której obok tradycyjnych instytucji kościelnych istniało jeszcze wiele ugrupowań religijnych, których obecność w takich warunkach może budzić nasze zdumienie.
Chodzi tu między innymi o dwoistą postawę, którą przyjmujemy, kiedy władza ziemska zmusza swych poddanych, aby stosowali się do narzuconej im linii zachowania i postępowania; często jest to ortodoksja teologiczna albo polityczna. To, co deklaruje się oficjalnie, to jedno; to, co mówi się między zdaniami, to drugie. Tak było też w siedemnastym stuleciu. To, co przychodziło z góry, od władz, przechodziło przez gęste sito na dole: część odrzucano na wstępie, część akceptowano albo mieszano z czymś innym, tak że w efekcie powstawało jeszcze coś innego, jakiś niezwykły system myślenia. Tak na przykład świat wyobrażeń prezentowany przez szwedzkich chłopów ukształtowany został pod wpływem surowego protestantyzmu, ale w tej szerokiej materii znajdowały się też wątki zabarwione katolicyzmem (chętnie odwoływano się do Matki Bożej) albo nawet pogaństwem przedchrześcijańskim (z pewną czcią odnoszono się do Asów32 i po cichu oddawano się pradawnym praktykom ofiarnym).
Wpływ na to miała sama epoka. Wielki kryzys gospodarczy i polityczny, którym dotknięta została cała Europa w pierwszej połowie stulecia, skłonił wielu ludzi do odwrócenia się od tradycyjnych Kościołów, aby szukać bezpieczeństwa i odpowiedzi na trudne pytania w bardziej swobodnej, zabarwionej mistyką religijności. Liczne konflikty, do jakich doszło na tle religijnym, a zwłaszcza wojna trzydziestoletnia, skłoniły też wielu dawnych wyznawców do zakwestionowania ortodoksji kościelnej rozumianej jako system reguł, sposób myślenia czy styl życia. Zamiast tego zaczęto głosić
32 Asowie - bogowie występujący w mitologii staroskandynawskiej (przyp. tłum).
395
Niezwyciężony
hasła tolerancji i zdrowego rozsądku. I chociaż ów ruch odnowy osiągnął swój pełny rozkwit dopiero w następnym stuleciu, to był on w sposób paradoksalny najtrwalszym rezultatem tej ogromnej tragedii, jaką stała się dla ludzkości wojna trzydziestoletnia.
Nie wolno nam zapominać, że ludzie żyjący w tamtych czasach pędzili swe życie w świecie o wiele bardziej niezwykłym i strasznym, niż możemy to sobie dziś wyobrazić. Był to świat, w którym istniała magia, życie mogło zrodzić się samo z siebie, jaskółki zimowały na dnie jeziora, przyroda była uduchowiona, łatwo było przewidywać przyszłość, wszędzie zdarzały się cuda, a Bóg każdego dnia interweniował w świecie ludzi. Było to więc stulecie pełne głębokiej, wewnętrznej religijności. Dlatego też to, co dzisiaj definiujemy za pomocą określeń naukowych, nabierało wówczas treści religijnej. To prawie że automatyczne przechodzenie ze sfery profanum do sfery sacrum stało się charakterystyczną cechą siedemnastowiecznej mentalności. Widać to najlepiej na przykładzie licznych ruchów protestacyjnych, które chciały naprawiać, odnawiać albo niszczyć społeczeństwo, a które swą nieomylność, legitymację ideologiczną i siłę czerpało z Biblii.
Jeden z najbardziej typowych przykładów odnajdujemy w ówczesnej Anglii. Trwała tam nadal rewolucja, która zataczała kolejne kręgi, przechodząc od otwartości, entuzjazmu i haseł wolności do dogmatyzmu, skostnienia i ucisku (jak wszędzie i zawsze zresztą). I tak jak to zawsze bywa, rewolucja zaczęła w końcu pożerać swe własne dzieci. Jej ofiarami stali się nie tylko radykałowie, którzy po nieudanym buncie w armii w 1649 roku postawieni zostali pod murem w Burford i rozstrzelani przez swych byłych towarzyszy broni, ale również wszystkie te sekty i ci religijni marzyciele, którzy uczestniczyli w dokonywaniu zmian, a których teraz uciszono albo oni uciszyli się sami. Byli więc "wyrównywacze33", któ-
33 Ang. "levellers" - wywodzący swe teorie z zasady równości; dążyli m.in. do ustanowienia republiki z usunięciem Izby Lordów i zaprowadzeniem równych i powszechnych wyborów, zniesienia przywilejów i monopolu państwa na rządzenie, likwidacji Kościoła anglikańskiego, wprowadzenia republiki i powszechnego prawa głosu dla wszystkich mężczyzn. Były to, jak na owe czasy, żądania skrajnie radykalne. Po egzekucji Karola I w styczniu 1649 r. "levellersi" dążyli
396
Kraj bez króla, król bez ziemi
rzy walczyli o wprowadzenie wspólnej własności, podział majątków należących do bogaczy wśród biednych jak również o powszechne prawo do głosowania, a na wszystko to znajdowali uzasadnienie w tekstach biblijnych; byli "kopacze" (diggers)34, którzy nie posiadali ziemi, więc tworzyli niezależne wspólnoty wiejskie, znieśli szabat, dziesięcinę i apelowali o likwidację stanu duchownego; byli zwolennicy Grindletona, którzy rzucili wyzwanie panującemu kalwinizmowi, twierdząc, że można prowadzić życie bez grzechu i zdobyć królestwo niebieskie jeszcze za życia na ziemi; byli kwakrzy, którzy biegali nago po ulicach chcąc sprowokować Boga, aby dał im znak, a poza tym odmawiali podporządkowania się jakiejkolwiek władzy państwowej; byli "badacze pisma", którzy tak jak wielu innych ludzi, żyli w przekonaniu, że koniec świata jest już blisko; zniesmaczeni kłótniami, do jakich dochodziło między poszczególnymi sektami i dokonującymi się wśród nich kolejnymi podziałami, wycofali się z życia publicznego i zrezygnowali z wszelkich form zorganizowanego wyznawania wiary. Do wymienionych wyżej sekt dodać należy wiele innych grup, takich jak libertyni, familiści35, antynomiści36, adamici37, anabaptyści38
do przeprowadzenia zamachu stanu; spisek został odkryty, a przywódcy ścięci; ich idee przejęły inne ugnipowania religijno-społeczne (przyp. tłum.).
34 "Diggersi" na początku swej działalności dystansowali się od żądań domagających się likwidacji prywatnej własności ziemi;, podziału wielkich majątków ziemskich czy też kolektywizacji; zarazem jednak żądali, aby ziemię rezerwowano dla najbiedniejszych. Z czasem doszło do radykalizacji ich poglądów. Ze względu na toczącą się wojnę lud zaczął się burzyć, porwany ogólnym głodem ziemi. Byli żołnierze, nie pobierający już żołdu, rzucili się na nie uprawiane grunta domenów państwowych i kościelnych, oraz na leżące ugorem pastwiska. Przywódcą tej grupy - która wkrótce utworzyła typową sektę - był niejaki Winstanley; występował on przeciw własności prywatnej i dowodził, że ziemia jest wspólnym dobrem; dnia 26 kwietnia 1649 r. wydał manifest z podpisami 46 osób, w którym zachęcał do zajmowania gruntów nieuprawnych. Na jego apel odzew nastąpił jesienią 1649 i wiosną 1650 r.: w niektórych okolicach zaczęli się gromadzić ludzie z łopatami, którzy zabrali się do kopania ziemi, aby ją następnie zasiać; kawaleria Cromwella rozpędziła te zgromadzenia, a przywódców - Everarda i Winstanleya - wtrącono do więzienia (przyp. tłum.).
35 Familiści, familiarne - ruch religijny zainicjowany w 1540 r. w Emden, propagujący antynomizm; nazwa pochodzi od łacińskiej nazwy Familia caritatis,
397
Niezwyciężony
i separatyści39. Także w świecie katolickim nie brakowało wolnomyślicieli i sekt. Wymienić warto jansenistów40, którzy krytykowali puste rytuały kościelne i głosili hasła odnowy życia i błogo-
tzn. "Bractwo miłości"; była to mistyczna sekta działająca na terenie Anglii i Holandii, utworzona przez kupca Heinricha Niklaesa z Miinster, który zmarł w 1570 r.; ideologia sekty opierała się na pismach Niklaesa, wydanych po holen-dersku i wkrótce przetłumaczonych na angielski; ich treść nawiązywała w dużej mierze do panteizmu; w 1580 r. królowa Elżbieta I nakazała spalenie wszystkich pism; sekta zaprzestała działalności po 1660 r. ( przyp. tłum.).
36 Antynomiści (z greckiego: przeciwstawienie się prawu). Antynomizm przejawia się w każdym światopoglądzie, według którego zbawienie daje sama wiara. Osoba "przepełniona Duchem Świętym" może pominąć całą naukę moralną Kościoła (przyp. red.).
37 Adamici - nazwa różnych sekt (w płn. Afryce w II w. n.e., w Austrii i na Węgrzech w XIII w., w Sabaudii w XIV w., w Czechach i na Morawach od XV do XIX w.), pragnących powrotu do rajskiej niewinności przez odrzucenie małżeństwa i praktykowanie nudyzmu; przynależność do tej sekty miała podobno wpłynąć na charakter twórczości Hieronima Boscha (1450-1518) - (przyp. tłum.) ["Adamici jako zorganizowana sekta średniowieczna są czczym wymysłem". M. Lambert, Herezje średniowieczne, Gdańsk-Warszawa 2002, s. 535.].
38 Anabaptyści - inaczej nowochrzczeńcy [nowochrzczeńcy ogólna, początkowo pogardliwa nazwa wielu odłamów protestanckich]; członkowie sekty protestanckiej powstałej w XVI wieku, której członkowie uznawali tylko chrzest dorosłych. W rzeczywistości w czasie reformacji określano tym mianem (anabaptystów) wiele grup sprzeciwiających się chrzczeniu noworodków, szczególnie Kościoły XVI-wieczne, z których wywodziły się takie ówczesne wyznania, jak mennonici, schwenckfelderzy, amisze i hutteryci. Nie wszyscy anabaptyści skupiali się na sprawach duchowych. W I połowie XVI w. jedna z grup, której przewodził Tomasz Miintzer, przyczyniła się do wybuchu wojny chłopskiej w Niemczech, (przyp. red.).
39 W całym tym katalogu sekt uważny czytelnik poszukuje z pewnością najbardziej znanej spośród nich, tj. rantersów, tzn. "krzykaczy"", którzy byli czymś na kształt ówczesnych hipisów; odrzucali oni Biblię, pojęcie grzechu i poczucie winy, korzystali z uciech życia codziennego, twierdzili, że tytoń i alkohol wzmagały w nich doznania duchowe, a purytanów doprowadzali do drżenia za sprawą orgii, seksualnego promiskuityzmu (promiskuityzm - bezładne, przypadkowe stosunki płciowe; małżeństwa zbiorowe u niektórych ludów pierwotnych - przyp. tłum.) i tym podobnych ekscesów. Ich zachowanie prowadziło momentami do ekstazy, przerywanej krzykami i wołaniem, a także tańcami. Autor jest jednak
398
Kraj bez króla, król bez ziemi
sławieństwo łaski, czy też molinistów41, którzy propagowali całkowitą bierność jako jedyną drogę prowadzącą do Boga; szybko jednak znaleźli się pod silnym ostrzałem władz kościelnych, kiedy kilka mniszek zainfekowanych ich ideologią porzuciło różaniec i odmówiło spowiedzi.
Podobną różnorodność ruchów i odłamów religijnych odnajdujemy również na terenie Rzeczpospolitej. W Anglii wszystkie te sekty i ich przedstawiciele pojawiali się na krótko, a swe istnienie zawdzięczali krótkotrwałym zawirowaniom, które powstawały w przerwie między załamaniem się starego porządku i ukształtowaniem się nowych rządów. Tymczasem w Rzeczpospolitej różnorodność ta istniała jako stały element składowy społeczeństwa pol-sko-litewskiego, mający swe źródło w tolerancji, pielęgnowany w atmosferze cierpienia dla prawdy i przesądów. Działali tam na przykład tryteiści42, którzy oddawali cześć Ojcu, Synowi i Duchowi
zagorzałym zwolennikiem poglądu głoszonego przez J.C. Davisa, który uważał, że "rantersi" nigdy nie istnieli - ani jako ruch, ani w formie jakiejś spójnej ideologii; uważał on też, że słowo "ranter" istniało jako inwektywa, swego rodzaju bicz słowny, którego sfery rządzące używały przeciwko licznym heretykom w zawirowanych latach 50. XVII wieku. W sierpniu 1650 r. rząd angielski zmuszony był wydać specjalne zarządzenie skierowane przeciwko "rantersom".
40 Jansenizm - ruch religijny i społeczny powstały w łonie Kościoła katolickiego we Francji w latach 1640-1713; głosił religijność opartą na rygoryzmie obyczajowym, a w zakresie teologii minimalizację roli zasług ludzkich w dziele zbawienia; potępiony przez papiestwo; jego twórcą był teolog flamandzki, biskup Ypres, Cornelius Jansen (1583-1638) (przyp. tłum.).
41 Molinizm - mistyczna doktryna teologiczna sformułowana przez hiszpańskiego teologa katolickiego Miguela de Molinosa (1628-1696), zwana tak od jego nazwiska (określana również "kwietyzmem" od łac. quietus - spokojny, beztroski); głosiła ona wyzwolenie ducha spod władzy ciała przez kontemplację, zaprzestanie jakichkolwiek dążeń, bierne zdanie się na wolę Boga; potępiona w 1687 r. przez inkwizycję i papieża Innocentego XI, stała się tematem długotrwałych sporów w Kościele francuskim (przyp. tłum.).
42 Tryteizm - herezja w Kościele katolickim, zaprzeczająca współistotności trzech Osób Boskich. Potępiona przez papieża Dionizjusza w 260 r. Poglądy try-teistów są zbieżne z monofizytyzmem, w średniowieczu prezentowali je m.in. Roscelin z Compićgne i Gilbert de la Porree. Tryteistą był też Joachim z Fiore, przyjmujący jedynie moralną jedność trzech Osób Trójcy Świętej (przyp. red.).
399
Niezwyciężony
Świętemu jako trzem oddzielnym bóstwom; diteiści43, uznający jedność Ojca i Syna, ale odmawiający uznania istnienia Ducha Świętego; anabaptyści, odrzucający dogmat o grzechu pierworodnym i wszystkie doktryny o Kościele powszechnym i chrzący tylko osoby dorosłe; Bracia Czescy, którzy głosili wspólną własność i pacyfizm; schwenckfelderzy, bardziej pokładający wiarę we własnych wizjach i snach niż w Piśmie Świętym i uważający, że grzeszność ciała ludzkiego nie miała żadnego znaczenia pod warunkiem, że dusza była czysta. I wielu, wielu innych. Wszystkie te sekty rozbite były często na jeszcze mniejsze podgrupy i lokalne Kościoły, które propagowały swój własny wariant wiary. Istniała jednak pewna wspólnota religijna, której udało się uniknąć losu, jaki spotkał inne sekty, i która nie uległa rozpadowi na skutek sporów teologicznych. Byli to wspomniani już wcześniej socynianie. Korzenie tego ugrupowania wywodzą się z ruchów antytryni-tarskich, od których roiło się wówczas w całej Europie. Antytryni-tarze byli przeciwnikami dogmatu o Trójcy Świętej; twierdzili, że tylko Bóg był Bogiem, a Jezus jedynie człowiekiem. Idea ta wzbudziła najpierw ogólny niesmak, a potem powszechne prześladowania. Obawiali się jej zarówno protestanci, jak i katolicy, przypuszczając na sektę wściekłe ataki z gorliwością, którą zazwyczaj rezerwowali dla siebie. W XVI wieku członków tej sekty wygnano z całej zachodniej i południowej Europy. Część z nich uciekła na tereny podległe Imperium Osmańskiemu, którego władcy mieli szersze horyzonty myślowe niż ich chrześcijańscy przeciwnicy. Większość z nich znalazła schronienie na terenie Rzeczpospolitej. Jednemu z kontynuatorów działalności ruchu (był nim Faustus Sozzini albo Socinus, włoski filozof i teolog), który spędził pewien czas na dworze Medyceuszy we Florencji, udało się pod sam koniec XVI wieku zjednoczyć rozbite grupy wchodzące w skład ruchu w jedną wspólnotę, która przyjęła nazwę od jego nazwiska44.
43 Diteizm - uznaje Boga jako demiurga świata i nie poddaje faktu jego ingerencji w ten świat w wątpliwość. Uznaje, że na gruncie Pisma Świętego starote-stamentowy Bóg nie jest Bogiem chrześcijan (przyp. tłum.).
44 Podstawowe prawdy wiary tej doktryny sformułował Leliusz Sozzini (1525-1562) i jego bratanek Faustus (1539-1604) (przyp. tłum.).
400
Kraj bez króla, król bez ziemi
Socynianie reprezentowali chrześcijaństwo o zabarwieniu tolerancyjnym i zdroworozsądkowym. Ideologia ta wzbudziła szczególne zainteresowanie w klasach średnich i w kręgach naukowych. Członkami sekty zostało wielu wybitnych naukowców, szlachciców, pisarzy i filozofów. Bardziej oddani członkowie wspólnoty przekazywali na jej rzecz swoje majątki i osiadali w Rakowie, gdzie socynianie utworzyli niewielką, acz kwitnącą akademię, której uzupełnieniem była własna drukarnia i wydawnictwo. Pozycja polskich socynian stała się z biegiem czasu tak silna, że ich nauki trafiły także do innych krajów; tak na przykład znalazły całkiem znaczący oddźwięk w Anglii, a do ich zwolenników za granicą zaliczał się m.in. słynny doktor praw Hugo Grotius, jak również książę Siedmiogrodu, Rakoczy. Kiedy w XVII wieku atmosfera wokół sekt działających na terenie Rzeczpospolitej zaczęła się zagęszczać, a tolerancja musiała powoli ustąpić kontrreformacji, socynianie stali się jednymi z pierwszych ofiar dogmatyzmu katolickiego.
Prześladowania, jakie stały się ich udziałem, były jednakże o wiele silniejsze niż te, które władza królewska i kościelna kierowały przeciwko kalwinom i luteranom. Ideologia głoszona przez socynian przerażała i złościła wielu ich przeciwników; na dodatek socynianie nie posiadali żadnych obrońców w sferach rządzących, które mogłyby chronić ich interesy, tak jak to było w przypadku obu wspomnianych wcześniej wyznań. Nie potrafili też dostosować się do oczekiwań stawianych im przez władze. Na przekór wszystkim propagowali swe bardzo, jak na owe czasy, radykalne poglądy, takie jak na przykład konieczność zniesienia pańszczyzny albo przynajmniej ulżenia doli chłopów. Poglądy takie przerażały wielkich posiadaczy ziemskich bez względu na wyznawany światopogląd religijny. Najpierw z polecenia władz zamknięto akademię w Rakowie, a potem wszystkie szkoły i drukarnię. W 1647 roku publicznie spalono na stosie listę zawierającą dogmaty nauki ariań-skiej, a następnie wykluczono ugrupowanie z grona wspólnot działających na podstawie specjalnie uchwalonego wcześniej prawa, które dawało członkom wspólnot niekatolickich możliwość prowadzenia działalności. Była to dość wątpliwa decyzja, a zaakceptowali ją drogą milczącego przyzwolenia - nie bacząc na jej przyszłe skutki - członkowie Kościoła luterańskiego i kalwińskiego.
401
Niezwyciężony
W połowie lat 50. XVII wieku socynianie znaleźli się pod silną presją wywieraną na nich ze wszystkich stron. Sam Jan Kazimierz, znany ze swej nietolerancji wobec przedstawicieli innych wyznań, ogłosił się publicznie ich przeciwnikiem i osobiście zachęcał do ataków na nich. Socynianie rozpaczali nad przyszłością ludzkości. Dlatego też dla wielu z nich szwedzki najazd na Polskę był jak dar z jasnego nieba. Co prawda, dawna sława dumnych obrońców protestantyzmu, jaką niegdyś cieszyli się Szwedzi, trochę już wyblakła po podpisaniu w 1648 r. pokoju westfalskiego, kiedy to okazało się, że chęć podporządkowania sobie nowych prowincji i wielkie sumy uzgodnione w traktacie na rzecz Szwecji są o wiele ważniejsze niż oparta na idealistycznych podstawach obrona praw religijnych. Jednak prosta logika, zgodnie z którą "wróg mojego wroga jest moim przyjacielem", automatycznie postawiła Karola Gustawa w rzędzie sojuszników socynian, zwłaszcza po tym, jak Karolowi Gustawowi udało się zmusić Jana Kazimierza do opuszczenia tronu, a w konsekwencji kraju.
Musimy też pamiętać o tym, że wiek XVII to okres "przednaro-dowy". To właśnie w tamtym stuleciu myślenie w kategoriach narodowych zaczęło nabierać kształtu, a ważnym krokiem wiodącym do tego celu stało się podpisanie pokoju westfalskiego, który podniósł suwerenne państwo do roli głównego aktora występującego na scenie wielkiej polityki. Na razie jednak mieszkańcy poszczególnych państw nie są jeszcze obywatelami narodów. Są poddanymi władcy. To, że są na przykład polskimi poddanymi, nie bierze się z tego, iż posługują się językiem polskim ani że należą do polskiego kręgu kulturowego. Są polskimi poddanymi, ponieważ składali przysięgę na wierność polskiemu władcy (to, że w jakimś państwie posługiwano się kilkoma różnymi językami, nie było czymś niezwykłym, nie stanowiło też żadnego problemu - była to normalna kolej rzeczy, istniejąca od zawsze). Wielka rola, jaką odgrywali władcy, wynikała głównie z tego właśnie faktu: pełnili oni funkcję politycznego, ideologicznego i prawnego spoiwa, które wiązało w jedną całość przeróżne grupy, klasy i mniejszości. To właśnie ten czynnik okazał się być słabym punktem organizmu państwowego tworzącego strukturę Rzeczpospolitej: to mianowicie, iż lojalność nie odnosiła się w pierwszym rzędzie do tego, co
Kraj bez króla, król bez ziemi
wspólne dla wszystkich - czego symbolem, choć nie w pełni, miał być niepopularny król - tylko raczej do własnej grupy i własnych interesów. Tożsamość i lojalność poddanych były w naturalny sposób umiejscowione na wielu różnych poziomach. Ktoś czuł się Polakiem, ponieważ był poddanym polskiego króla, a jednocześnie zwykła tożsamość pojedynczego człowieka wiązała się bardziej z miejscem, w którym żył on na terenie Rzeczpospolitej. Tam, gdzie zdaje nam się dostrzegać tylko i wyłącznie rdzennych Polaków, mamy często do czynienia z Krakowianami, Gdańszczanami, Mazowszanami, Białorusinami, mieszkańcami Podlasia, Prus i wielu innych regionów. Do tej skomplikowanej mieszanki tożsamości narodowych dodać jeszcze trzeba tożsamość religijną - nieodłączny składnik każdej tożsamości. Wiara miała tak wielkie znaczenie i odgrywała tak oczywistą rolę, że tylko ona w znacznej mierze mogła skłonić mieszkańca siedemnastowiecznej Polski do wypowiedzenia tej silnej, choć stosunkowo abstrakcyjnej lojalności okazywanej wobec władcy i naturalnej tożsamości związanej z miejscem zamieszkania.
Los polskich socynian przypieczętowany został za sprawą propozycji, złożonej im wprost przez Szwedów. Była to tego rodzaju oferta, którą Szwedzi szczodrze proponowali wszystkim dookoła od samego początku inwazji na Polskę. Jeden z sekretarzy królewskich wysłał list do pewnego wybitnego przedstawiciela wspólnoty socyniańskiej, w którym dano do zrozumienia, że Karol Gustaw skłonny jest zagwarantować wolność religijną dla wszystkich wyznań istniejących w Rzeczpospolitej. Socynianie dali się złapać na haczyk. Byliby głupcami, gdyby postąpili inaczej.
Pod koniec października 1655 roku, krótko po powrocie Karola Gustawa do Krakowa po zwycięskiej dla niego bitwie pod Wojniczem, delegacja polskich socynian przyjęta została na audiencji przez szwedzkiego króla. Do spotkania doszło w jednym z kościołów na terenie Kazimierza. Skończyło się ono jednak dużym rozczarowaniem.
Na czele delegacji polskiej stał Stanisław Lubieniecki. Wywodził się ze szlachty znanej od wielu pokoleń ze swej sympatii dla ideologii socynian i chlubiącej się świetnym wykształceniem, które odbierali kolejni członkowie rodu. Lubieniecki urodził się,
402
403
Niezwyciężony
wychowany został i wykształcenie zdobył w Rakowie, ale odbył też podróż za granicę, obejmującą m.in. studia na słynnej Akademii Paryskiej prowadzonej przez hugenotów. W chwili wybuchu wojny ze Szwecją pełnił służbę jako duchowny w jednym ze zgromadzeń. Kiedy jednak konflikt rozszerzył się na większą część kraju, udał się wraz ze swoja rodziną-jak wielu innych - na tułaczkę. W czasie spotkania na Kazimierzu Lubieniecki rozpoczął swe wystąpienie od długiej i kwiecistej oracji wygłoszonej po łacinie na cześć Karola Gustawa. Mówił też o pokoju, który z pewnością zapanuje już wkrótce, i o nadziei, którą z sobą przynosił, "nadziei na wolność sumienia i sprawiedliwość". Lubieniecki zreferował też królowi pokrótce kwestię związaną z prześladowaniami, na jakie wystawieni byli socynianie, nie zapomniał też o swym dramatycznym położeniu, w którym sam się znalazł. Na koniec zapewnił króla o wierności socynian w stosunku do jego osoby i zaapelował do króla Szwecji o wzięcie ich pod swą protekcję.
Reakcja Karola Gustawa na wystąpienie Lubieniecki ego była dość chłodna. Nie chciał nic obiecywać ani składać żadnych wiążących zobowiązań. Powodem tego nie była z pewnością obawa o możliwość realizacji takich obietnic, lecz raczej chęć uniknięcia konfliktu (już w roli polskiego króla) z katolicką większością kraju.
Być może jego myśli zajęte były też zupełnie innymi sprawami. Dotarły do niego bowiem informacje o tym, iż oddziały księcia elektora brandenburskiego Fryderyka Wilhelma wkroczyły na teren Prus Królewskich, prowincji, która w zamyśle Karola Gustawa miała być kolejnym celem armii szwedzkiej. Królowi doniesiono też, że na Bałtyk wpłynęło 36 holenderskich okrętów wojennych.
Kilka dni później oddział kawalerii szwedzkiej opuścił Kraków. Na miejscu zostawiono tylko kilka mniejszych jednostek, które miały stanowić garnizon Krakowa i innych zdobytych twierdz, a jednocześnie kontynuować akcję likwidowania ostatnich punktów polskiego oporu. Oddział pod dowództwem samego Karola Gustawa ruszył na północ, w stronę nowego zagrożenia.
404
"Głodni ludzie, niebezpieczni i twardzi sąsiedzi"
B,
>erłin był nietypową stolicą. Odnosiło się wrażenie, że miasto położone jest z dala od wszystkiego. Leżało mianowicie na płaskiej, otwartej równinie, a jedyną drogą łączącą je z otoczeniem była Szprewa, która wijąc się przez gęsto zaludnioną dolinę Łaby kończyła swój bieg na wybrzeżu. Nie posiadając żadnego atutu (np. korzystnego położenia geograficznego) i nic będąc członkiem Hanzy, miasto zmuszone było handlować tym, co mogła mu zaoferować własna prowincja. Nie było tego wiele. Nie występowały tu na przykład żadne z tych minerałów, które przysparzały bogactwa Czechom czy Saksonii, a przynajmniej zwiększały liczbę pałaców wznoszonych w obu krajach; nie było tu tkalni takich, jakie funkcjonowały w Westfalii czy na Śląsku; region pozbawiony był też żyznych pól, które stanowiły największy skarb Turyngii czy Prus Wschodnich. Mieszkali tu natomiast posiadacze ziemscy, tzw. jun-krzy, zbyt ubodzy, aby przyczynić się do ożywienia gospodarczego miast, a jednocześnie zbyt potężni, aby pozwolić im na zbyt wiele swobody. Ziemia w tej prowincji była piaszczysta, niskiej klasy i mało żyzna.
Prowincją tą była Brandenburgia.
Kraj ten miał za sobą ciężkie i smutne półwiecze, ponieważ do kryzysu w rolnictwie, jaki wystąpił na początku XVII wieku,
405
Niezwyciężony
doszła niedługo później wojna trzydziestoletnia. W czasie jej trwania Brandenburgia leżała na trasie przemarszu wszystkich armii, będąc jednocześnie czymś na kształt poligonu strzeleckiego. Nie miał większego znaczenia fakt, czy armie deklarowały się jako obrońcy prowincji, czy występowały w charakterze agresorów, ponieważ biorąc pod uwagę liczbę spalonych wsi i tysiące hektarów zadeptanej ziemi uprawnej, rezultat był taki sam. Kiedy w 1648 roku podpisano wreszcie pokój, okazało się, że liczba mieszkańców Brandenburgii zmniejszyła się prawie o połowę. Podróżny, który chciałby dostać się do Berlina, musiałby jechać przez wiele godzin przez tereny, które dosłownie można by nazwać pustynią. Jego oczom nie ukazałaby się żadna żyjąca istota, z wyjątkiem licznych watah wilków, krążących po porośniętych chwastami polach i wokół pustych wsi. Spośród 845 domów, jakie wcześniej stały w Berlinie, ponad 300 stało opuszczonych i zniszczonych. Jednym z nich był pałac samego księcia elektora. Liczba mieszkańców spadła z czternastu tysięcy do sześciu tysięcy, co oznaczało, że w tamtym czasie w Berlinie mieszkało mniej ludzi niż w Norrkóping. Miasto nie posiadało też żadnych godnych wzmianki obwałowań.
Ta całkowita zapaść wywołała w powojennej Brandenburgii reakcję, która w dużym stopniu przypominała to, co udało się w przedwojennej Szwecji. Książę elektor i junkrzy zawarli historyczny kompromis: junkrzy obiecali, że gotowi są do ugięcia się przed władzą państwową w zamian za obietnicę, iż państwo zagwarantuje im zachowanie ich przywilejów. Junkrzy byli kluczem do sprawowania kontroli nad całą prowincją, ponieważ gospodarując w swych ogromnych posiadłościach, zdominowali życie polityczne kraju, natomiast poprzez swych licznych przedstawicieli lokalnych zgromadzeń ustawodawczych przejęli kontrolę nad administracją, do której zadań należało między innymi zbieranie podatków, jakie mógł uchwalić tylko parlament.
Ten prosty, acz genialny chwyt odniósł ten sam skutek w Brandenburgii co i w Szwecji: klasa, która była w stanie sparaliżować albo zablokować działalność silnego państwa, zmuszona została teraz do udzielenia pomocy w budowaniu jego potęgi. Szwecja stanowiła dla junkrów pod wieloma względami kuszący
406
"Głodni ludzie, niebezpieczni i twardzi sąsiedzi"
wzór i niebezpieczny przykład. To położone na północy państwo pokazało bowiem w trakcie wojny trzydziestoletniej, że brak pieniędzy niekoniecznie stanowi przeszkodę dla ambitnego monarchy i spragnionej nowych zdobyczy szlachty. Nowoczesny, dobrze naoliwiony i kierowany surową ręką aparat biurokratyczny mógł przezwyciężyć wiele ekonomicznych ograniczeń, przede wszystkim na drodze wykorzystania w o wiele wydajniejszy sposób istniejących już środków. A gdyby te wszystkie uciułane do ostatniego grosza pieniądze zainwestować potem w odpowiedni sposób w nowoczesną, sprawnie rządzoną i całkowicie zdyscyplinowaną armię, to nawet stosunkowo niewielkie państwo mogło przekształcić się w mocarstwo, zwłaszcza jeśli miało za sąsiada kraj, który nie zdążył, nie był w stanie albo nie miał ochoty stworzyć u siebie równie nowoczesnej administracji i armii.
Kiedy książę Brandenburgii, Fryderyk Wilhelm, zapoczątkował radykalne reformy swej administracji i armii, przykład Szwecji odgrywał w tym dziele przemian niebagatelną rolę45. Nie było to jednak proste i niewolnicze kopiowanie wzorów. Tak na przykład Fryderyk Wilhelm od samego początku starał się przejąć kontrolę nad wszechwładzą parlamentu albo przynajmniej zneutralizować jego wpływy, a więc zrobić to, o czym zwolennicy absolutyzmu w Szwecji co jakiś czas przebąkiwali, ale na co nigdy się nie odważyli. Szwedzki parlament poddawany był ciągłym manipulacjom, starano się też go zastraszać, ale zarówno rada państwa, jak i kolejni regenci musieli respektować jego wolę, a zwłaszcza decyzje dotyczące uchwalanych podatków i poboru do wojska. W tym samym czasie Fryderyk Wilhelm starał się skruszyć władzę parlamentu, a kierował się w swym zamiarze żelazną konsekwencją, wielką pomysłowością i bezwzględnością. Dla monarchy, który w taki właśnie sposób umiałby zdobyć całkowitą kontrolę nad
45 Jak by nie patrzeć, Fryderyk Wilhelm spokrewniony był ze szwedzką linią Wazów -jego ciotką była piękna, choć niezrównoważona żona Gustawa II Adolfa, królowa Maria Eleonora. Gustaw Adolf dość wcześnie zwrócił uwagę na księcia, który w wieku dziesięciu lat stał się naocznym świadkiem zejścia na ląd potężnej armii szwedzkiego króla w 1630 r. w Niemczech. Przez pewien czas rozważano kandydaturę księcia na męża Krystyny i przyszłego regenta Szwecji.
407
Niezwyciężony
państwowymi finansami, oznaczałoby to w praktyce zdobycie kontroli nad sprawowaną władzą; nie musiałby już zabiegać o względy kapryśnych stanów - stałby się po prostu suwerenny.
Istotą zagadnienia był czas: likwidacja wstrząsów i ciągłego stanu niepewności prowadziła poprzez centralizację władzy, a ucieleśnieniem tej polityki było silne państwo, które byłoby w stanie usunąć niedoskonałości istniejące w społeczeństwie i wszelkiego rodzaju ułomności natury ludzkiej.
Sam książę elektor też był niezwykłą postacią. Po swym ojcu odziedziczył wielką posturę - ale już nie jego psychikę. Podczas gdy ojciec księcia był słaby, bez polotu, leniwy i spragniony pustego luksusu, Fryderyk Wilhelm wykazywał się pomysłowością, dokładnością, bezwzględnością i bezpretensjonalnością. Surowe wychowanie i kilka lat spędzonych w młodości w sprawnie rządzonej Holandii, wykształciły w nim poczucie obowiązku, i to w każdym szczególe. Dodać do tego należy wyraźny zmysł organizacyjny i niemałe talenty polityczne, dzięki czemu tam, gdzie inni widzieli problemy, on dostrzegał również szansę. Był człowiekiem, który prowadził twardą politykę opartą na realizmie, ze wszystkimi jego cechami pozytywnymi i negatywnymi: elastyczny w stosowaniu środków, niezłomny w dążeniu do celu. Stanowił tym samym całkowite przeciwieństwo działającego pod wpływem impulsu Karola Gustawa. W dyplomacji postępował jak intrygant i oportunista aż do granic lojalności, a kiedy przychodziło do kwestii związanych z polityką religijną, to te same cechy czyniły z niego wzorowy przykład tolerancyjnego władcy, co było dość nietypową cechą jak na Europę Zachodnią, (tolerancja stanowiła ważny składnik jego ambitnej polityki zmierzającej do odbudowy potencjału gospodarczego Brandenburgii: z otwartymi rękami przyjmował chętnych do osiedlenia się tam bez względu na wyznawaną religię, jeśli tylko przybysz posiadał jakieś kapitały albo poszukiwany zawód). Jest to tym bardziej niezwykłe, iż Fryderyk Wilhelm był zagorzałym kalwinem. Ogólnie mówiąc, reprezentował typ władcy, który posiadał odpowiednie kwalifikacje do pełnionej funkcji, a jednocześnie sprawiał kłopot swym sąsiadom i podwładnym. Jego portret przedstawia potężnie zbudowanego mężczyznę z opadającymi na plecy włosami, orlim nosem, małymi ustami, cienkim wąsikiem
408
"Głodni ludzie, niebezpieczni i twardzi sąsiedzi"
i dwoma głębokimi, znamionującymi zatroskanie bruzdami między brwiami.
Jak wszyscy inni przedstawiciele swego pokolenia, książę elektor wychował się w cieniu wojny trzydziestoletniej. Na kształtowanie się jego osobowości największy wpływ miały zniszczenia, na które wystawiona była bezbronna Brandenburgia - zarówno ze strony sojuszników, jak i przeciwników. Od czasu tych wydarzeń był świadom, że kiedy przychodzi do najgorszego, nie liczą się słowa, alianse, traktaty, nadzieje, umowy albo nadęte, umoralniające frazy; liczyła się tylko i wyłącznie liczba luf muszkietów i armat. Było to ważne zwłaszcza w przypadku jego księstwa - Brandenburgia nie posiadała wysokich łańcuchów górskich ani szerokich rzek chroniących jej terytorium. Drogo okupione doświadczenia związane z niemożnością polegania na wojsku zaciężnym zrodziły w nim silną niechęć do tego typu armii. Zamiast więc w momencie, kiedy dochodziło do nowego konfliktu, werbować żołnierzy za duże pieniądze tylko po to, aby z chwilą jego zakończenia musieć zapłacić im jeszcze więcej na odchodnym, Fryderyk Wilhelm zabrał się za budowanie od podstaw stałej armii. Był to pomysł, z którego już dawno zrezygnowali inni władcy, uważający, że jest zbyt kosztowny. Podobnie twierdzili także poddani księcia. Prace postępowały wolno, ale już po pewnym czasie książę elektor mógł się pochwalić pewną liczbą dobrze uzbrojonych, przeszkolonych i wiernych sobie pułków.
Fryderyk Wilhelm nie miał jednak jakichś dalekosiężnych planów związanych z tym pomysłem. Lektura takich autorów jak Hobbes, Bodin czy Guicciardini nie natchnęła go nowymi ideami w tym względzie. Książę dostrzegł natomiast inny, prostszy cel, do którego zmierzał z niezachwianą logiką. Ani on, ani junkrzy nie byli zainteresowani wdawaniem się w jakieś wojenne awantury: junkrzy dlatego, iż tak jak polscy magnaci woleli odpoczywać w swych posiadłościach i spoglądać w przyszłość ponad zgiętymi grzbietami swych chłopskich poddanych; Fryderyk Wilhelm zaś dlatego, ponieważ władał już sporymi terytoriami, które wymagały bardziej obrony niż poszerzenia.
Berlin był więc niepewną stolicą, ale i sama Brandenburgia była niepewnym tworem. Z geograficznego punktu widzenia wyglądało
409
Niezwyciężony
to na żart, czy też polityczny wybryk natury. Posiadłości Fryderyka Wilhelma składały się z wielu porozrzucanych ziem i poszatkowa-nych terytoriów, przypadkowo rzuconych na mapę w formie łuku, który ciągnął się od Renu na zachodzie aż do granicy litewskiej na wschodzie. W samym środku leżała właściwa Brandenburgia ze swą stolicą Berlinem. Graniczyła ona z inną prowincją nadbałtycką - Pomorzem Zachodnim, ważną nie tylko dlatego, iż jej posiadanie dawało właścicielowi bezpośredni dostęp do Bałtyku (o wiele bogatsza prowincja, tzw. Pomorze Szwedzkie - Vorpommern46, należała od 1648 roku do Szwecji, na co Fryderyk Wilhelm zgodził się, acz z ubolewaniem). Między Pomorzem Zachodnim i najbardziej na wschód wysuniętą posiadłością księcia - Prusami Książęcymi (które otrzymał jako lenno od polskiego króla) leżały polskie Prusy Królewskie. Na mapie wygląda to wszystko jak piramida schodkowa.
Największym marzeniem Fryderyka Wilhelma było połączenie wszystkich tych porozrzucanych terytoriów, przynajmniej admini-stracyjnie, a najchętniej politycznie i geograficznie. W tym pierwszym zamiarze odniósł pełny sukces, w tym drugim poszło mu gorzej; trzecie zamierzenie pozostawało w połowie lat 50. XVII wieku ciągle w sferze zamiarów. I oto stało się nagle coś, co miało doprowadzić pierwszy zamiar do końca, przyspieszyć drugi i zapoczątkować trzeci.
Tym czymś był wielki kryzys na wschodzie, szwedzka inwazja na Polskę oraz szybki i nieoczekiwany upadek Rzeczpospolitej. Ten sam zapach krwi, który zwabił Szwedów, sprawił, że i sam Fryderyk Wilhelm zwęszył swą szansę. Jego holenderscy sojusznicy przyglądali się wszystkiemu z niepokojem, zastanawiając się, czy Szwedom nie przyszło właśnie do głowy, aby urzeczywistnić swe odwieczne marzenia o dominium maris Baltici. A dyplomaci cesarscy zaczęli już zataczać wokół walczących stron swe złowieszcze kręgi.
I tak oto po raz kolejny potwierdziła się nieprzyjemna prawda, która już raz objawiła się w czasie wojny trzydziestoletniej, znana
46 Vorpommern, tzw. Pomorze Szwedzkie, w skład którego wchodził m. in. Szczecin, Stralsund, wyspy: Rugia, Uznam i Wolin (przyp. red.).
410
"Głodni ludzie, niebezpieczni i twardzi sąsiedzi"
wszystkim, uznawana przez niewielu: ta mianowicie, że ów nowy rodzaj wojny ma tendencję to poszerzania swego zasięgu. I nie chodzi tu tylko o tę banalną, choć nieuchronną logikę wewnętrzną, która stale kusi wciągnięte w wojnę strony do bezustannego zwiększania swego zaangażowania i do podejmowania wszystkich możliwych działań w celu odniesienia końcowego zwycięstwa albo przetrwania. Chodzi także o to, że kiedy uwolniona energia przekroczy pewną masę krytyczną, to wtedy główny konflikt zaczyna po pewnym czasie wsysać inne, mniejsze, nic nie znaczące antagonizmy; miesza się z nimi, staje się jednym wielkim konfliktem, nabiera mocy, rośnie, staje się coraz bardziej skomplikowany i coraz trudniejszy do rozwiązania.
Tak oto mieszało się to wszystko w jednym tyglu, zmierzając do punktu zwrotnego, który trudno było przewidzieć, punktu, w którym wszystko się mogło zdarzyć, momentu, kiedy to już nie ludzie kierują wojną, ale wojna kieruje nimi.
Urzędnicy księcia elektora sprawujący władzę w Berlinie przyglądali się narastającemu konfliktowi na wschodzie z mieszaniną strachu i nadziei. Najazd szwedzki groził oczywiście nową pożogą wojenną na tych terenach, które z wielkim trudem starano się odbudować. Obawiano się też agresywnych, zwycięskich Szwedów, którzy przez urzędników berlińskich określeni zostali mianem "głodnych ludzi, a więc niebezpiecznych i trudnych sąsiadów". Brandenburczycy podejmowali również naiwne próby mediacji, podczas gdy polscy i szwedzcy dyplomaci ustawiali się w kolejce przed pałacem księcia elektora, przekonując się na przemian groźbami i obietnicami. Jednak już wkrótce książę i jego urzędnicy zrozumieli, dokąd to wszystko zmierza. Dlatego też późną jesienią 1654 roku rozpoczęli zbrojenia.
Fryderyk Wilhelm zupełnie w swoim stylu robił, co mógł, aby wynieść jak najwięcej korzyści z nadchodzącej wojny. Po pierwsze, stała się ona dla niego długo wyczekiwanym pretekstem, aby w rządzeniu krajem nie oglądać się na zgromadzenia stanów i lokalne parlamenty. Tłumacząc się wyjątkowymi okolicznościami, obowiązkiem zachowania tajemnicy państwowej itp., książę mógł teraz wymusić decyzje o nałożeniu nowych podatków bez
411
Niezwyciężony
konieczności uzyskania aprobaty parlamentu. Po drugie, zbliżająca się burza wojenna umożliwiała mu przeprowadzenie kolejnej reformy administracyjnej. Z pozoru nie była ona aż tak ważna. Aby ułatwić zbieranie podatków na rzecz armii, cały kraj podzielony został na dwadzieścia dystryktów, w których odpowiedzialność za wszystkie sprawy spoczywała na wyznaczonych wysokiej rangi oficerach. Był to początek powstałej później w Brandenburgii i okrytej złą sławą instytucji znanej jako Generalkrigskommissariat, której nie tylko udało się zebrać potrzebne pieniądze i środki w tempie, które zjeżyło włosy na głowie większości poddanych księcia; urzędowi temu udało się też stworzyć obszerny plan obejmujący całkowicie nowy system administrowania: na wpół zmilitaryzowany co do sposobu urzędowania, w pełni wojskowy co do zamierzeń, błyszczący jak stal, pozbawiony skrupułów i nieprzekupny, krótko mówiąc system, który w przeciwieństwie do poprzedniego nie był niczym powiązany z lokalnymi reprezentacjami stanów, a który na dodatek nie żywił przyjaznych uczuć dla reprezentowanych przez nich poglądów.
Późną jesienią 1655 roku oddziały księcia przemieściły się z Brandenburgii do Prus Królewskich. Z formalnego punktu widzenia można to było wytłumaczyć prośbą o pomoc skierowaną do elektora przez lokalną szlachtę jak również tym, iż książę jako władca Prus Książęcych nadanych mu w formie lenna przez polskiego króla był jego wasalem, a co za tym idzie, wiernym poddanym, zobowiązanym do wspierania króla w czasie wojny. Fryderyk Wilhelm zaproponował stanom pruskim i miastom podpisanie paktu obronnego z Brandenburgią, skierowanego przeciwko Szwedom. Dumni, bogaci i bezpieczni w swym mieście Gdańszczanie pomogli księciu w przewiezieniu jego wojska przez Wisłę, jak również okazali "wszelki należny mu szacunek", ale stanowczo nie zgodzili się wpuścić choćby jednego z jego żołnierzy za mury Gdańska. Tak samo zachowali się mieszkańcy większości innych miast. Nawet mieszczanie zamieszkujący w mniejszych miejscowościach odnosili się z podejrzliwością do Brandenburczyków i ich zamiarów. Ponieważ jednak mury obronne ich miast były o wiele niższe niż chęć mieszkańców do walki, niechętnie otworzyli bramy wjazdowe dla książęcego wojska.
412
"Głodni ludzie, niebezpieczni i twardzi sąsiedzi"
W magazynach uzupełniono zapasy prochu, ołowiu i lontów, działa wtaczano na wyznaczone pozycje na bastionach, a na koronie murów zajmowali pozycje żołnierze brandenburscy, spoglądając z niepokojem na zachmurzony horyzont i wypatrując armii szwedzkiej. Nikt nie wiedział, gdzie się ona znajduje, ale wszyscy mieli świadomość, że wkrótce nadejdzie.
413
W stronę Morza Kaspijskiego?
ŹLjycie w XVII wieku składało się z kontrastów. Nikt się temu jednak nie dziwił ani nie zastanawiał dłużej nad tym fenomenem, ponieważ jak daleko sięgnąć pamięcią, było to czymś naturalnym dla społeczeństwa i prowadzonego przez nie trybu życia: ból i rozkosz, narodziny i śmierć, smutek i radość, bieda i przepych współistniały blisko siebie, jak sąsiedzi mieszkający przy tej samej ulicy albo członkowie tej samej zbiorowości. I to właśnie ta paradoksalna bliskość sprawiła, że kontrasty stały się jeszcze bardziej widoczne i wyostrzone, co uwidaczniało się wówczas w pełnej napięcia atmosferze i ciągłych zmianach nastrojów47.
To, że żyjemy w czasach, w których rzeczą typową jest znosić, zaprzeczać albo ukrywać te kontrasty, sprawia, że w pewnych sytuacjach łatwo je dostrzegamy, podczas gdy w innych nie zauważamy ich w ogóle. Widok wystrojonego i elegancko ubranego gentilhomme, który stoi bez ruchu wśród okrytych łachmanami żebraków, bije nas ostro po oczach, i to nie tylko dlatego, iż nie wie-
Ą1 Późniejsze pokolenia albo ci, którzy nie potrafili tego zrozumieć, nazywali to zjawisko "dziecinadą", co faktycznie jest słuszne w warstwie zewnętrznej, jako że nikt inny jak tylko dziecko może powiedzieć, że jest szczęśliwe, i nikt inny nie może być równie szczerze nieszczęśliwy.
414
W stronę Morza Kaspijskiego?
rżymy już w nieodwracalność hierarchii społecznej, tak, jak nie wierzymy w to, że "bogaty" i "biedny" stali się kategoriami społecznymi, które były nie do pomyślenia w XVII wieku: ówczesny człowiek mógł być wtedy biedny jak mysz kościelna, co nie znaczyło, że posiadał niski status społeczny. I vice versa, o czym wiedziało wielu nowobogackich mieszczan. Jest to spowodowane również tym, że ten rodzaj biedy, jaki obserwujemy w naszych czasach, został dość dokładnie zlikwidowany, mniej więcej tak jak zjawisko śmierci, która z czegoś, co było rzeczą codzienną, przeistoczyła się w zagadnienie interesujące ekspertów. Kontrast między światłem a ciemnością, który potrzebny jest, aby móc zrozumieć proces myślenia i pojąć uczucie strachu, jakie dominowało w XVII wieku, całkowicie uchodzi naszej uwadze, ponieważ żyjemy w epoce, w której oświetlenie jest czymś oczywistym, prostym, choć nie tanim.
Innym istotnym rodzajem kontrastu, który - na szczęście - oszczędził żyjących współcześnie, to różnice między porami roku. Oczywiście, nic nie może bardziej upokorzyć zarozumiałej cywilizacji, której zdaje się, że udało jej się zapanować nad przyrodą niż potężna zawieja śnieżna albo burza morska. Oczywiste jest też i tak, że rozkoszujemy się, a jednocześnie boimy następujących po sobie takich zjawisk jak ciepło i zimno, rozkwitanie i zamieranie. Sposób, w jaki je odbieramy, różni się jednak w jednym konkretnym punkcie. Podobnie jak używane przez nas dzisiaj oświetlenie zaczęło w pewnej chwili zacierać tak ostre niegdyś kontrasty między nocą i dniem, umożliwiając nam kontynuowanie pracy i uczestnictwo w zabawach przez całą dobę (to drugie musimy w przeciwieństwie do pierwszego uznać za postęp) - tak samo udoskonalenia stosowane we współczesnej architekturze i środkach komunikacji powodują, że zacierają się kontrasty między różnymi porami roku. Efekt jest taki, że o ile kiedyś żyliśmy w porach roku, tak teraz żyjemy na ich tle: zmieniają się kulisy i kostiumy, ale nasze troski pozostają niezmienne. Różnice można wykazać także w inny sposób, a mianowicie taki, że podczas gdy człowiek siedemnastego wieku starał się żyć w zgodzie z porami roku, my, współcześni, próbujemy żyć tak, jakby ich nie było. U podstaw tych dwóch diametralnie różnych postaw leżą dwa różne rodzaje społeczeństw:
415
Niezwyciężony
jedno, które ukształtowało się na bazie przemysłu, i drugie, które wywodzi swe korzenie z gospodarki na roli.
XVII wiek w Europie uznać możemy za stulecie rolnicze. Ludzie poddani byli powolnym, łagodnym rytmom i okrutnym, kapryśnym zmianom: każda pora roku, a nawet każdy miesiąc charakteryzowały się swym własnym rytmem i typowymi dla siebie zajęciami. Ogrom pracy wykonywanej przez człowieka rozkładał się więc w różny sposób: od nerwowej i trwającej od wschodu aż do zmroku, niekończącej się harówki w okresie żniw, aż po senne zajęcia domowe w okresie zimy, na które składało się naprawianie narzędzi i reperowanie ubrań. To, że w połowie zimy zajęć ubywało jeszcze bardziej, spowodowane było tym, iż oświetlenie stawało się coraz słabsze, przez co trudniej było podejmować się tych zajęć, które wykonywane były w świetle dziennym. Poza tym, życie toczyło się zgodnie z rytmem wyznaczanym przez światło w tym znaczeniu, że zimą spało się dłużej, a spać chodziło się wcześniej. Czasami działo się tak w następstwie silnego mrozu, ponieważ łóżko dzielone z inną osobą było nierzadko jedynym ciepłym miejscem w izbie.
To właśnie słabe ogrzewanie w domach sprawiło, że kontrast między chłodną a ciepłą porą roku stawał się jeszcze bardziej wyraźny48. Jego skutki odczuwali przedstawiciele wszystkich bez wyjątku klas. W wielu małych i ciasnych chatach łatwiej przychodziło utrzymać ciepło niż w wielkich, kamiennych pałacach, w których czasami brakowało kominków. Nic więc dziwnego, że w połowie zimy opuszczano często takie budowle, aby przenieść się do mniejszych domów. Nie ma jednak powodu, aby żałować szlachetnie urodzonych, którzy mimo panującego zimna nadal mieszkali w swych posiadłościach, ponieważ mieli tam na swe usługi liczną
48 Przeciwieństwo ogrzewania, to znaczy orzeźwiające chłodzenie mieszkań, przez długi czas uważano za pomysły fantastyczne, ale pierwsze próby w tym zakresie podjęto jeszcze w XVII wi. Cornelius Drebbel, holenderski wynalazca i magik - granica między obiema profesjami była dość płynna - przeprowadził w latach dwudziestych XVII wi. w Westminster eksperyment z czymś, co przypominało klimatyzację, i to z pewnym powodzeniem: system chłodzenia zaprezentowano pewnego letniego dnia angielskiemu królowi, który po pewnym czasie uciekł z pokoju, trzęsąc się z zimna.
416
W stronę Morza Kaspijskiego?
służbę, z której wielu nie zajmowało się niczym innym jak tylko podkładaniem do kominka, żelaznego piecyka czy steacytowego pieca. Jak długo istniała nieograniczona wprost możliwość zatrudnienia taniej siły roboczej i duża podaż taniego drewna, tak długo budowano ładne wprawdzie dla oka, ale nieefektywne z punktu widzenia ogrzewania kominki. Wśród tak zwanego ludu odnotować możemy różne formy ogrzewania domostw. W niektórych regionach Szwecji chłopi nadal zamieszkiwali w kurnych chatach, gdzie źródłem ciepła i światła wypełniającego pomieszczenie było zwykłe ognisko rozpalane na klepisku, a dym uchodził na zewnątrz poprzez otwór w kalenicy. Równie rozpowszechnionym źródłem ciepła był pewnego rodzaju piec wyposażony w krótką rurę odprowadzającą dym, wykonaną z gliny albo z torfu, która nie sięgała nawet sufitu. To jednak właśnie w tamtych czasach w całej Szwecji rozpowszechnił się tradycyjny komin, dzięki czemu przestał być ekskluzywnym symbolem dobrobytu: komin taki odprowadzał dym z pomieszczenia wprost na zewnątrz, podczas gdy zbudowane z grubych bali ściany domu mogły utrzymać ciepło przez kilka godzin. Wszędzie natomiast kultywowano zwyczaj polegający na tym, iż kiedy zimno stawało się zbyt dokuczliwe, do środka przyprowadzano konia. Miało to zadziwiająco dobry skutek, tym bardziej że konie szybko nauczyły się, że w pomieszczeniu, gdzie mieszkają ludzie, nie wypada załatwiać swych potrzeb naturalnych. A zdarzało się nawet, że ludzie kładli się do łóżek z małymi prosiakami.
Mimo tych "wynalazków", chłód nadal dawał się dotkliwie we znaki: woda w miednicach i dzbankach pokrywała się cienką warstwą lodu, a w każdym pomieszczeniu trzeba było walczyć z minusową temperaturą. Wyjście z łóżka wymagało więc dość silnej woli, jeśli nie z innych przyczyn, to chociażby z powodu różnicy temperatur między wygrzaną pościelą a zimnym pokojem. (Zwyczaj polegający na rozkładaniu na podłodze pochodzących ze Wschodu dywanów albo przynajmniej malowanych obrusów z płótna żaglowego wziął swój początek właśnie w tamtych czasach; chodziło o to, aby przynajmniej pozbyć się dreszczy; na taki zbytek mogli sobie pozwolić tylko ci, których było na to stać. Owe piękne dywany sprowadzili do Europy Holendrzy, którzy albo przybijali je do
417
Niezwyciężony
ścian, albo nakrywali nimi stół. Pozostali członkowie wyższych klas, którzy nie mogli się poszczycić dywanami albo gobelinami wiszącymi na ścianach, zawieszali na nich pasiaste, wełniane plecionki, zwane francuskimi tapetami. Domy zamożnych mieszczan i bogatej szlachty w ogóle pełne były przeróżnych materiałów: jedwabiu, atłasu, adamaszku, kretonu, brokatu, a nawet wzorzystego aksamitu z Genui. Część z nich używano jako dekoracji, ale były one także wielce pomocne w podtrzymywaniu wyższej temperatury w pełnych przeciągów pokojach.) Angielski poeta Milton - który już wkrótce miał zacząć pisać swój epos pod tytułem "Raj utracony" - napisał z trudną do wytłumaczenia pasją o owych harpy--footed furies, które składają wizyty wczesnym, zimowym porankiem i wyciągają ludzi z łóżek. Inny autor opisał później jedną ze swych zimowych prób wstania z łóżka:
Kiedy wykonuję pierwsze ruchy, aby podnieść się z łóżka, czuję, że te części prześcieradła i pierzyny, które wystawały na zewnątrz, były lodowato zimne. Kiedy otwieram oczy, to pierwszą rzeczą, jaką widzę, jest mój oddech, który paruje z moich ust, jakbym był na dworze. Wygląda jak dym z komina... Potem przesuwam wzrok w innym kierunku i widzę, że szyby okien są całkowicie zamarznięte.
W tym konkretnym momencie chwila opisywana przez autora tych słów niczym nie różniła się zarówno w odniesieniu do chłopa, jak i szlachcica.
Poszczególne pory roku różniły się od siebie nie tylko stopniem intensywności prac, jakie w każdej z nich wykonywano. Jeśli na przykład prześledzić dokładnie łańcuszek zajęć charakterystycznych dla gospodarki rolnej, poczynając od siewu, a kończąc na żniwach, to okaże się, że zakres prac ulegał ciągłym zmianom. Miesiące z opadami śniegu to najlepsza pora dla robotników leśnych i do transportowania towarów, w lutym rąbano już drewno zebrane jesienią, w marcu przycinano gałązki drzew, w kwietniu orano pola; łatwo też zrozumieć, dlaczego lipiec nazywano miesiącem siana, sierpień miesiącem żniw, a październik miesiącem ubojów. Do tego dochodzą jeszcze inne typowe czynności, które co prawda
418
W stronę Morza Kaspijskiego?
w większym stopniu zależały od kalendarza, ale charakteryzowały się tym, iż powtarzały się w regularnym tempie: większość podatków gruntowych opłacano w okolicach Olsmass w lipcu i Tomasmass w grudniu; kontrakt na służbę u nowego pana podpisywano w okolicach św. Marcina w listopadzie (jeśli odbywało się to na wsi) albo św. Michała we wrześniu (jeśli odnosiło się to do mieszkańców miast)49. Płynny rytm życia kształtował ludzkie myślenie i nudny schemat codziennych zajęć, na który wpływało przechodzenie od lenistwa do przepracowania, w zależności od pory roku. Powiadano na przykład, że lepiej kąpać się w maju, niż we wrześniu; że lepiej jeść cebulę w listopadzie, ale ze zmianą ubrania należy czekać do grudnia itp. Był to świat, który wydawał się bezpieczny w swej przewidywalności i braku odmienności. Wszystkie te codzienne, nudne czynności wykonywano jednak w ciągłym strachu przed nieurodzajem i innymi klęskami. Niektóre z nich nosiły cechy zaklęcia kierowanego do niezbadanych mocy, które nie tylko mogły zesłać cud urodzaju, ale także tego cudu ludzi pozbawiać, na przykład za pomocą oberwania chmury czy mroźnej
50
nocy
W XVII wieku nie brakowało zresztą klęsk żywiołowych. Pogorszenie się pogody było zjawiskiem dość zagadkowym i przyczyniało się do wzrostu niepewności wśród ludzi, jak również do zaniku lub braku wiary. Zjawiska takie skłaniały różne indywidua do wygłaszania kazań o starzeniu się natury; jeszcze inni wrzeszczeli o karze, pokucie i poprawie. Większość ludzi uważała jednak, że zsyłane na nich klęski mają jakiś sens nadany przez Boga albo Szatana. Wiosna z pewnością nadchodziła później, lata stały się bardziej wilgotne, zimy mroźniejsze, a w efekcie odbijało się to na plonach. Termometr był nadal dość drogim przyrządem,
49 Olsmass - dzień św. Olafa, 29 lipca; Tomasmass - dzień św. Tomasza, 29 grudnia; dzień św. Marcina przypada 11 listopada, a św. Michała 29 września (przyp. tłum.).
50 Jedyną grupą osób, która nie musiała żyć zgodnie z opisanym rytmem, byli wielcy przedsiębiorcy - ci zwiastuni industrializacji i nowoczesnego życia, którzy mogli sobie pozwolić na to, aby zegary odmierzające czas w ich manufakturach tykały w innym rytmie.
419
Niezwyciężony
używanym głównie przez naukowców. Jednak ci, którzy posługiwali się nim na co dzień, łatwo mogli stwierdzić, że średnia temperatura dobowa spadła o jeden do półtora stopnia. Problem był jednak bardziej skomplikowany, ponieważ nadal zdarzały się piękne i słoneczne lata. Tak na przykład te w 1636 i 1638 roku były niezwykle gorące, co sprawiło duży kłopot rolnikom. To, że nastąpiło ogólne pogorszenie pogody, zaobserwowano nie tylko na przykładzie kolejnych nieurodzajów51. Znaków dopatrywano się również w rzeczach drobnych, jak na przykład w tym, że ogólnie pogorszyła się jakość wina - kolejne roczniki były bardziej kwaśne i cierpkie niż te z lat poprzednich; albo w tym, że zasypane śniegiem albo zalane deszczem drogi uniemożliwiają dowóz drewna, co natychmiast odbija się na cenie tego tak potrzebnego surowca; albo w tym, że z powodu panujących mrozów przemarzło tak wiele orzechowców w południowej Francji, że stolarze zaczęli się rozglądać za innymi gatunkami drewna, z którego mogliby wytwarzać meble. Pogoda panująca latem była raz lepsza, raz gorsza, podczas gdy zimy stawały się coraz sroższe. Powłoka śniegowa utrzymywała się nawet w południowych Niemczech, a lodowce w górach norweskich i w Alpach rozrastały się z każdym rokiem, pochłaniając w coraz szybszym tempie pobliskie gospodarstwa i pola. Islandia, do której jeszcze niedawno statki docierały przez okrągły rok, pokrywała się w środku zimy grubą warstwą lodu. Lód zmuszał z kolei Holendrów do wcześniejszego niż zwykle zawieszania wymiany handlowej. Zdarzało się, że zamarzały rzeki w południowej Francji, a nawet kanały w Wenecji.
Większość ludzi traktowała chłód jako karę bożą. Dla innych był czymś zwykłym. Grubo zalegający śnieg umożliwiał odbywanie sanny oraz organizowanie transportu lądowego. Pokrywa lodowa znajdująca się na powierzchniach rzek była czymś niezwykłym. Na wielu obrazach pochodzących z tamtego okresu widzimy tafle
51 Zła pogoda nie prowadziła automatycznie do gorszych zbiorów. Chłodną i wilgotną wiosnę można było nadgonić ciepłym latem. Do całkowitej klęski dochodziło głównie wtedy, jeśli następowały po sobie dwa kolejne lata ze złą pogodą, albo wtedy, jeśli po mokrej wiośnie - która niezbędna jest dla wzrostu ziarna - następowało równie wilgotne lato.
420
W stronę Morza Kaspijskiego?
lodowe, na których roi się od łudzi, którzy - sądząc z wykonywanych figur i ruchów - jeżdżą na łyżwach albo grają w kolven
- wczesną odmianę golfa. Mieszkańcy Londynu tak bardzo przyzwyczaili się do widoku i obecności lodu, że na zamarzniętej Tamizie regularnie organizowano targ.
Oprócz łyżwiarzy, osób grających w kolven i klientów dokonujących zakupów na targu, istniała jeszcze czwarta grupa ludzi, która cieszyła się z chłodów panujących zimą. Byli to naczelni dowódcy wojsk, a przynajmniej ci, którym nie brakowało wyobraźni, ponieważ rozumieli, że gruba powłoka lodowa umożliwia ich oddziałom pokonywanie zatok morskich (co było niemożliwe wcześniej) i poruszanie się wzdłuż biegu rzek, które pochłaniały wiele istnień ludzkich. Dowódcy ci byli też na tyle bezwzględni, że kontynuowali operacje wojskowe także w porze zimowej, tak jak to robił na przykład Karol Gustaw.
Aż do tego momentu wojna rozwijała się w podobny sposób jak
- zgodnie z rolniczym cyklem - następowały po sobie kolejne pory roku. Powód był prosty: także w XVII wieku armie uzależnione były od dostępu do żywności w miejscu, gdzie się znajdowały. Aprowizację kupowano albo rabowano, ponieważ armia musiała się najeść, aby przeżyć. Jednak ważniejsze od zaopatrzenia ludzi było utrzymanie przy życiu koni, oczywiście nie dlatego, że były one cenniejsze od ludzi, tylko dlatego, że trudniej było znaleźć dla nich paszę. Każda armia miała do swej dyspozycji ogromną liczbę tych zwierząt - czasami było ich więcej niż ludzi. Kiedy więc w październiku pola i pastwiska pokrywały się śniegiem, wojsko rozpuszczano na kwatery zimowe (spóźnienie się z tą decyzją prowadziło często do licznych potyczek, zasadzek i niewielkich bitew, kiedy to między poszczególnymi armiami dochodziło do prawdziwych wyścigów, których celem było zajęcie jak najmniej "obje-dzonych" terytoriów). Na kwaterach pozostawano aż do marca
- kwietnia, aż trawa urosła do takiej wysokości, że można było zacząć wypasać na niej konie. I dopiero wtedy armia mogła ruszyć w dalszą drogę.
Patrząc na to z takiej właśnie perspektywy, nawet i armie miały swoje pory roku, doświadczając typowych, ostrych kontrastów, kiedy to okresy wypełnione forsownym marszem przeplatały się
421
Niezwyciężony
z czasem, kiedy wojsko odpoczywało. We wschodniej Europie zjawisko to było jeszcze bardziej wyraziste. Ogólnie przyjęty zwyczaj stanowił, że pospolite ruszenie, Kozacy czy Tatarzy po prostu wracali do swych rodzinnych stron, kiedy zaczynały się pierwsze chłody, albo kiedy udało im się już odpowiednio obłowić. Dlatego też w Polsce zapanowało ogólne zdziwienie, kiedy w listopadzie 1655 roku Szwedzi nie kwapili się jakoś do wstrzymania działań z powodu nadchodzącej zimy. Przeciwnie: duży oddział szwedzkiej kawalerii ruszył w szybkim tempie na północ, w kierunku Prus.
Jeźdźcy posuwali się drogą, która prowadziła z Krakowa przez Opatowiec52 na północ, przez gęste lasy ciągnące się wzdłuż lewego brzegu Wisły, lasy, w których drzewa pozbawione już były liści po jesiennych burzach. Wojsko przemknęło przez Opatów i Radom, pokonało Pilicę i zostawiło z boku Warkę. Znamy ten widok z różnych obrazów: ciągnące się kilometrami poskręcane wstęgi wojska, tysiące żołnierzy piechoty, konie ze zwieszonymi łbami, idące w kolumnie, w której pysk jednego konia następował za ogonem poprzedniego, jeźdźcy kołyszący się w siodłach, z twarzami bladymi od zmęczenia, a wszyscy razem - konie i ludzie - przemoczeni od deszczu i pochlapani błotem. Niektóre sytuacje możemy sobie sami wyobrazić: ciepłe, końskie grzbiety, parujące na chłodnym deszczu; tysiące stojących koni zwróconych przodem do wiatru. Zapachy możemy też sobie tylko wyobrazić: gnijące liście, świeżo zaorana ziemia, wilgotne ubrania, mokre grzbiety końskie, pot, końskie łajno, zapach wyprawionej skóry.
Dzięki temu, iż oddział składał się tylko z jazdy - około 4000 Szwedów, jak również około 7000 Polaków wchodzących wcześniej w skład armii koronnej, która potem przeszła na szwedzką stronę - wojsko maszerowało w niezwykle szybkim tempie. Już 15 listopada czoło oddziału dotarło do przedmieść Warszawy, aby dwa dni później przekroczyć Narew po nowo zbudowanym moście w okolicach Nowego Dworu. A gdy tak Szwedzi posuwali się przed siebie przez gęste wrzosowiska, kierując się na północny zachód, natknęli się na częściowo objedzone przez dzikie zwierzęta
Wieś położona w miejscu, gdzie Dunajec wpada do Wisły (przyp. tłum.).
422
W stronę Morza Kaspijskiego?
szkielety końskie, co świadczyło o tym, iż niedawno musiało tu dojść do jakiejś bitwy.
Kiedy na początku września Karol Gustaw opuścił Warszawę i ruszył na południe, prowadząc ze sobą posiłki dla armii Wittenberga, pozostawił w odwodzie inny oddział pod dowództwem Gustafa Otto Stenboeka53, jednego ze swych faworytów, ostrożnego, ale doświadczonego żołnierza, który zaciągnął się do wojska w wieku siedemnastu lat, walczył w czasie wojny trzydziestoletniej, a w bitwie pod Lipskiem w 1642 roku został ranny. Jego korpus składał się z dziewięciu brygad piechoty, nielicznej jazdy i dosyć silnej artylerii. W sumie miał do dyspozycji około 8000 ludzi. Otrzymał rozkaz, aby czekać na Magnusa De la Gardie i jego wojsko, które - jak oczekiwał Karol Gustaw - było już w drodze do Prus, a po połączeniu się obu armii ruszyć na północ w stronę Bałtyku. Do czasu połączenia się obu armii Stenbock miał kontrolować przeprawę przez Narew i zapewnić swobodną komunikację z Prusami.
Mijały jednak kolejne tygodnie, a armii De la Gardie nie było ani widu, ani słychu. Mimo licznych napomnień ze strony króla, który przynaglał Magnusa do szybszego marszu, De la Gardie, zgodnie ze swym dawnym nawykiem, działał dość ospale, a gdy już zdecydował się wyruszyć na spotkanie ze Stenbockiem, odbywało się to w tempie, które w najlepszym razie można było nazwać majestatycznym. Raz szybciej, raz wolniej, wojsko Magnusa zagłębiało się od czasu do czasu w gęstych lasach, kierując się na południowy zachód. W tym samym czasie Stenbock miał na głowie inne zmartwienia.
Okazało się, że mazurska szlachta okazywała o wiele więcej zapału do walki i o wiele mniej skłonności do zdrady niż jej bracia w pozostałych regionach Polski. Ogłoszono pospolite ruszenie, a kiedy doszło do spotkania wszystkich chętnych do wojowania, odrzucono propozycję Szwedów rozjechania się do domów albo złożenia broni. Przeciwnie, wyglądało na to, że zebrani zamierzają popsuć Szwedom szyki w czasie przemarszu wojsk Stenboeka przez ich prowincję. Szlachta rozłożyła się obozem pod Nowym

53 Bliższe dane na jego temat znajdzie czytelnik w przypisach na końcu książki (przyp. tłum.).
423
Niezwyciężony
W stronę Morza Kaspijskiego?
\
Dworem, a więc w strategicznym punkcie, w którym Narew wpada do Wisły, gdzie zbiegają się drogi prowadzące z północy na południe, a liczne piaszczyste łachy wystające spod powierzchni wody sprawiają, że dość łatwo można tam przedostać się na drugą stronę obu rzek.
Tego, że mazurska szlachta nie żartuje, dowodzi zdarzenie, do jakiego doszło na początku września, kiedy to pod Nowym Dworem pojawiła się szwedzka przednia straż. Pod osłoną ognia prowadzonego z dział zamocowanych na promie jeden regiment piechoty smalandzkiej przedostał się przez wartką rzekę na piaszczysty płaskowyż, z którego można było ogarnąć wzrokiem porośniętą krzewami dolinę rzeczną. Zaledwie Szwedzi zdążyli okopać się w miejscu, do którego dotarli, a już Mazurzy przypuścili w ich kierunku atak, zajęli szaniec i odparli Szwedów na drugą stronę rzeki, tracąc przy tym dwudziestu ludzi.
Po pewnym czasie, wypełnionym manewrami, negocjacjami i drobnymi potyczkami, wojsko Stenbocka podeszło pod Nowy Dwór i zaczęło się przygotowywać do przeprawy przez Narew. Polacy, których łączne siły liczyły 11 000 ludzi, z tego większość szlachty z pospolitego ruszenia i trochę uzbrojonych chłopów, czekali na Szwedów w swym obozie na wspomnianym już płaskowyżu. Wcześniej zamknęli Szwedom dostęp do rzeki, ustawiając trzy wkopane w ziemię baterie artylerii. Był to dobry pomysł, ale zrealizowano go trochę za późno.
Uzbrojeni po zęby Szwedzi wtaczali nad południowy brzeg rzeki jedno działo za drugim, a po krótkiej wymianie ognia obu artylerii najbliższa i stanowiąca największe zagrożenie polska bateria została rozbita w drzazgi. Pod osłoną własnych muszkietów i dział, doświadczeni szwedzcy saperzy przystąpili do budowy mostu przez rzekę. Wkrótce potem można już było przejść na drugą stronę po ułożonych pniach, a pozostali żołnierze, niosąc "hiszpańskie kozły", przemknęli jak tylko mogli najszybciej na drugi brzeg i błyskawicznie się tam okopali. W nocy z 29 na 30 września most stał gotowy. W szarym mroku całe wojsko przeszło na drugą stronę po skrzypiącej konstrukcji, ustawiając się następnie w długim szeregu na przybrzeżnych łąkach. Specjalnie wydzielony pododdział piechoty ze skórzanymi pasami zawiązanymi wokół ramion przeniósł
Armia szwedzka posuwa się o przodu, a artyleria nadal odpiera wszystkie ataki
5. Atak szwedzkiej kawalerii, ucieczka Mazurów
^
3. Szwedzi wchodzą do wąwozu, a ich artyleria odpiera wszystkie próby ataku
1 km
BITWA POD NOWYM DWOREM 30.09.1655.
424
425
Niezwyciężony
na nich lekkie działa, które następnie ustawiono przed wojskiem. (Zestawienie oddziałów stojących w gotowości bojowej były o tyle niezwykłe, iż składał się one tylko z rodowitych Szwedów, pochodzących z prowincji Óstgóta, Vastgota, Skaraborg, Sódermanland, Narke, Uppland, Angermanland, Smaland jak również z niewielkiej liczby Finów. Była to prawdopodobnie jedyna w historii szwedzkiej mocarstwowości bitwa, która rozegrana została z udziałem tylko rodowitych Szwedów.)
Ustawione na przedzie szwedzkie działa zamilkły na odgłos strzałów oddawanych z pozostałych dwóch polskich baterii. Wtedy to Szwedzi zrobili coś nieoczekiwanego.
Zamiast ruszyć wprost na nieprzyjacielskie oddziały, oczekujące na nich na wysokim płaskowyżu, cały szwedzki szereg dokonał nagłego zwrotu w prawo i zaczął maszerować wygiętym łukiem przez porośnięty krzakami tereny, wzdłuż stromych brzegów. Polacy ruszyli za nimi, ale za każdym razem, kiedy zbliżali się do krańca płaskowyżu, aby zaatakować maszerujących Szwedów, spadał na nich grad pocisków wystrzeliwanych ze szwedzkich dział. Sytuacja taka powtarzała się na długości trzech kilometrów, aż do chwili, kiedy cała ta masa koni, chorągwi i ludzi dotarła do ciasnego jaru, przypominającego wąwóz. Kolumny wojska wcisnęły się weń, kierując się w górę, na płaskowyż. Polacy przypuścili jeszcze jeden atak i zrobili to we właściwym momencie, ponieważ w tej właśnie chwili Szwedzi całkowicie się odsłonili. Jednak po raz kolejny natarcie polskie powstrzymane zostało dzięki ostrzałowi prowadzonemu ze szwedzkich dział. Pozwoliło to żołnierzom ściśniętym w wąwozie zdobyć trochę więcej miejsca, dzięki czemu zaczęli wydostawać się na górę. Dotarłszy na płaskowyż, ponownie ustawili się we właściwym szyku, pod kątem prostym do polskiego obozu.
Cały ten żywy, ludzki mur ruszył teraz na wprost, idąc zaoranymi polami w kierunku zaniepokojonych tym manewrem oddziałów polskich. I znowu przed pierwszą linią wojska szwedzkiego ustawiono lekkie armaty. Co jakiś czas Szwedzi zatrzymywali się, aby oddać z nich kolejne salwy w stronę nieprzyjaciela, kiedy tylko gotował się on do ustawienia się w szyku bojowym albo obronnym. Nie doszło jednak do walki wręcz. Szwedzi odrzucali Polaków na coraz większą odległość z każdym wystrzałem swych dział.
426
W stronę Morza Kaspijskiego?
Na wspomnianym miedziorycie, na którym widnieją sceny z opisanej bitwy, widać efekty tej taktyki: ziemię pokrywają ciała żołnierzy i koni leżące w najróżniejszych pozycjach - tutaj jakiś koń, któremu pocisk oderwał dwie nogi, na próżno próbuje dźwignąć się z ziemi; inny leży na grzbiecie powalony na ziemię siłą impetu armatniej kuli; inny zwinął się jakby w kłębek, z głową odrzuconą na bok. Ogień kierowany był na konie, chociaż o wiele trudniej jest zabić konia niż człowieka - zachowały się przekazy z tamtej epoki o wierzchowcach, które próbowały biec dalej, chociaż pocisk armatni pozbawił je kończyn. Poza tym koń, ze względu na swój rozmiar, stanowił łatwy cel dla strzelca, a nierzadko zdarzało się, że koń bez jeźdźca, z samym tylko siodłem, pędził ze swym oddziałem, ponieważ ze wszystkich stron napierały na nie inne konie, przez co paradoksalnie siła uderzenia nacierającego skwadro-nu wzrastała, chociaż jeździec leżał gdzieś kilkaset metrów z tyłu. Natomiast kawalerzysta bez konia nie stanowił żadnego zagrożenia.
Na niewielkim wzgórzu rozciągającym się w pobliżu obozu, Polacy po raz ostatni szykowali się do stawienia Szwedom oporu. I znowu szwedzka salwa dokonała spustoszeń w polskich szeregach - kula armatnia zabiła między innymi konia pod dowódcą oddziału. Doprowadziło to do zamieszania wśród polskiej szlachty, przerażonej tą sytuacją: nie umiała po prostu walczyć w ten sposób. Pod Opocznem Polacy zaskoczeni zostali sposobem, w jaki Szwedzi wykorzystali ciężką artylerię. W trakcie tej bitwy zaskoczeni zostali ruchliwością, z jaką manewrowano lekkimi działami. Przed wojną trzydziestoletnią lekka artyleria stała zazwyczaj na tym samym miejscu w czasie całej bitwy. Jednak w armii szwedzkiej już od dawna zrezygnowano z takiej taktyki, zwłaszcza po ciągłych eksperymentach z lżejszymi lawetami i mniejszym zaprzęgiem. Najmniejsze działa - trzyfuntowe - mogły być teraz przenoszone przez żołnierzy piechoty w każde miejsce, w które ich kierowano. Co to oznaczało w odniesieniu do całkowitej siły ogniowej, Polacy już wkrótce odczuli na własnej skórze.
Teraz przyszła kolej na szwedzką kawalerię. Ze swych pozycji po obu flankach skwadrony z Óstgótlandu i Vastgotlandu włączyły się do walki w sposób, który przypominał zaciskające się obcęgi. To wystarczyło.
427
Niezwyciężony
Polskie wojsko rozproszyło się i rzuciło do ucieczki. Powtórzyły się sceny znane z wcześniejszych potyczek: tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał ustawiony w szyku oddział kawalerii z powiewającą nad nim flagą, widać było teraz topniejące szeregi jeźdźców, umykających z pola bitwy w panice i zamieszaniu. Szwedzi ścigali Polaków przez dwie mile, a potem rozproszyli się po okolicy. Większość zawróciła wkrótce do obozu.
O tym, jak nierówna to była walka, świadczą liczby: zabitych zostało około 300 Polaków i tylko pięciu Szwedów, z tego czterech stanowiło obsługę działa - dwóch z nich padło w czasie walki, a jeden saper i jeden kopacz pracujący przy budowie umocnień zmarli później w obozie od odniesionych ran. Można przyjąć, że straty te poniesione zostały we wstępnej fazie bitwy. Z pewnością jednak Polakom nie udało się ani razu dojść do Szwedów na bliską odległość. Na polu walki zostało nie tylko 300 ciał zabitych Polaków i dwa razy więcej zabitych koni, ale także siedem armat, dwie flagi i osiem bębnów. Trochę dalej wpadły Szwedom w ręce polskie tabory, składające się z ponad 500 porzuconych wozów. Jeńców było niewielu, "ponieważ wszystkich wrogów zabijano"54. W taki oto sposób opanowano sytuację na Mazowszu, a droga na Prusy stała otworem.
Armia mogła teraz iść dalej. W kierunku Prus Królewskich zbliżały się teraz trzy różne oddziały szwedzkie. Zwycięzcy spod Nowego Dworu - to znaczy wojsko Stenbocka - przeszli już przez Narew i kierowali się z biegiem Wisły na północ, stanowiąc jakby wzmocnioną przednią straż. Ich śladem podążał Karol Gustaw prowadzący główne siły. A od wschodu nadciągał De la Gardie, który
54 Stało się tak za sprawą silnego ostrzału artyleryjskiego, na który wystawieni byli Polacy; to, iż ktoś trafiony został kulą armatnią, oznaczało, że albo ginął natychmiastową śmiercią, albo też tracił ramię lub nogę, co zawsze stanowiło duże zagrożenie dla życia. Może to również znaczyć, że Szwedzi dobijali rannych na miejscu.
55 Nie były to pierwsze szwedzkie oddziały, jakie znalazły się w Prusach Królewskich. Szwedzka flota już na samym początku konfliktu rzuciła kotwice na wysokości linii brzegowej tej prowincji i przystąpiła do pobierania niewielkiego cła od przepływających okrętów. Jednocześnie dowódca floty wysadził na brzeg część żołnierzy w odległości czterech mil na północ od Gdańska. Okazało
428
W stronę Morza Kaspijskiego?
prowadził swe wojsko wzdłuż granicy Prus Wschodnich w powolnym marszu przez "lasy, wzgórza i błotniste drogi"55.
Szybkość, z jaką poruszały się konne odziały szwedzkie, zaskoczyła i przeraziła Brandenburczyków. Już 26 listopada Szwedzi rozbili obóz pod Toruniem, a jeszcze tego samego dnia przystąpili do ostrzału miejskich fortyfikacji, zbudowanych w kształcie półksiężyca przylegającego swą tylną częścią do Wisły. Już po kilku dniach ostrzeliwania miasta i prowadzonych jednocześnie negocjacjach, Toruń skapitulował za cenę zachowania swych przywilejów. Karol Gustaw mógł tym samym odbyć swój kolejny triumfalny wjazd w szpalerze utworzonym przez mieszczan i żołnierzy wchodzących w skład miejscowego garnizonu, którzy opuścili swoje flagi w stronę ziemi na znak poddania się. Teraz poddawały się Szwedom kolejne miasta bez oddania jednego choćby strzału: Brodnica, Nowe Miasto, Golub, Kwidzyn. Sytuacja przypominała tę z sierpnia. Każdy taki sukces przybliżał Szwedów coraz bardziej w stronę wybrzeża. Pod Toruniem w ich ręce wpadł jakiś zbłąkany oddział brandenburskiej kawalerii, a załoga Kwidzynia wzięta została do niewoli przez lojalnych wobec Szwedów Polaków, kiedy żołnierze wchodzący w skład załogi próbowali uciec na północ. Nadal jednak nie doszło do żadnego starcia z wojskami księcia elektora brandenburskiego.
I nic w tym dziwnego, ponieważ jego armia znajdowała się w odwrocie. Książę i jego generałowie dość wcześnie zorientowali się, co jest grane: to mianowicie, że armia szwedzka w szybkim tempie zbliżała się do wybrzeża, co groziło tym, że wojska brandenburskie, stacjonujące w Prusach Królewskich, odcięte zostaną od baz zaopatrzeniowych położonych w Prusach Wschodnich; zastosowano tu żelazną zasadę stosowaną w czasie wszelkich operacji
się już jednak wkrótce, że było ich za mało, aby mogli odnieść jakieś znaczące sukcesy. Inny, mniejszy oddział kawalerii z Pomorza pokazał się na jakiś czas w zachodniej części prowincji i zajął kilka mniejszych miejscowości. Kiedy wkrótce potem próbował przedrzeć się do wybrzeża, aby połączyć się z wysadzonymi na brzeg żołnierzami, został zmuszony do wycofania się. Na skutek tego ruszył w stronę Warszawy, gdzie połączył się z głównymi siłami. Niedługo potem szwedzkie okręty wróciły do Szwecji, aby przeczekać tam zimę, a wysadzone wcześniej na brzeg oddziały wróciły na ich pokładach do kraju.
429
Niezwyciężony
wojskowych rozgrywających się w XVII wieku, która brzmiała: "Nie czyń na siłę tego, co możesz osiągnąć za pomocą głodu".
Podczas gdy Szwedzi zbliżali się do wybrzeża, oddziały brandenburskie zaczęły wycofywać się w stronę Prus Wschodnich. Już wkrótce jednak drzwi prowadzące do domu zostały przed nimi zatrzaśnięte: 20 grudnia Szwedzi dotarli do Elbląga, który był jednym z najlepiej obwarowanych miast regionu. Ale i to miasto skapitulowało bez oddania jednego strzału. Z Elbląga do morza pozostała już tylko jedna mila. W ostatniej chwili ratującym się Brandenburczykom udało się wymknąć z zaciskających się wokół nich kleszczy.
Nagłe wejście oddziałów brandenburskich na teren Prus Królewskich i ich równie szybkie odejście z tych terenów było dość niezwykłym widowiskiem. Na tyle niezwykłym, iż skłoniło niektórych obserwatorów do snucia najprzeróżniejszych teorii. Może było to tylko przedstawienie dla niewtajemniczonych? Może tym sposobem książę elektor próbował zamaskować swą zdradę, jakiej dopuścił się wobec Jana Kazimierza? Jednak -jak to zwykle bywa - wytłumaczenie było proste i konkretne. Decyzja o wkroczeniu wojsk na teren Prus Królewskich nie wynikała z jakiegoś trzeźwego osądu ani nie była skutkiem jakiegoś precyzyjnego planu; powzięto ją na skutek dość typowego zestawu czynników, takich jak presja czasu, nerwowość i niepewność. To, co się stało, pozwoliło też zrozumieć, w jaki sposób system finansowania wojny sam w sobie mógł przyczyniać się do rozrastania się konfliktu. Mechanizm działał w tym przypadku prawie w taki sam sposób jak system, który całkiem niedawno zmusił do inwazji samych Szwedów: kiedy udało się już wystawić armię złożoną z żołnierzy zaciężnych, należało jej użyć od razu, bo inaczej mogłoby się to skończyć katastrofą finansową, gdyby taką masę uzbrojonych ludzi utrzymywać przez dłuższy czas w ramach granic własnego kraju.
Kryzys panujący w Rzeczpospolitej, wkroczenie wojsk rosyjskich, a następnie pogłoski o najeździe szwedzkim skłoniły władcę
56 A przecież książę elektor chciał uniknąć takiej sytuacji - dążył przecież do utworzenia stałej armii. Jak na razie była ona zbyt mała, więc Brandenburczycy zmuszeni byli - tak jak i inni władcy - do przeprowadzenia zaciągu na szeroką
430
W stronę Morza Kaspijskiego?
Brandenburgii do podjęcia decyzji o wystawieniu uzbrojonej armii, a po podjęciu takiej decyzji było już tylko coraz gorzej56. Wkroczenie na teren Prus Królewskich było sposobem na zapewnienie sobie pewnej pozycji przetargowej w rozmowach, które nieustannie prowadzono ze Szwedami. Prowincja potrzebna była jednak księciu elektorowi głównie na kwatery zimowe dla nowo wystawionej armii. Książę nie życzył sobie żadnej wojny ze Szwecją, nie chciał też marnować na próżno swych oddziałów. A Karol Gustaw starał się, jak mógł, aby nie zyskać w osobie Fryderyka Wilhelma nowego wroga.
Dlatego też armia księcia zaczęła się szybko wycofywać do Królewca. Jej śladem ostrożnie posuwali się Szwedzi. Pod koniec grudnia doszło do pierwszych regularnych starć. Miały one charakter niewielkich potyczek, które rozegrały się w zapadających ciemnościach. Było to zbyt mało, aby sytuację tę nazwać wojną, ale zbyt wiele, aby nazwać ją pokojem. Ten dziwny taniec trwał aż do chwili, kiedy armia Fryderyka Wilhelma zmuszona została ostatecznie zamknąć się Królewcu: braki w zaopatrzeniu, dezercje i choroby zaczęły nękać wojsko księcia. Mieszkańcy miasta, jak również liczni uchodźcy z zajętych przez Szwedów terenów, nie chcieli już kontynuować walki. Nocną porą można było zauważyć samego księcia elektora, który nerwowo dokonywał inspekcji posterunków wartowniczych pełniących służbę na murach. Jak zwykle, starał się zyskać na czasie, licząc na nadejście pomocy ze strony Holendrów, ale ani jedno, ani drugie nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Czas upływał, a pomoc nie nadchodziła, ponieważ zimowe sztormy zahamowały żeglugę na Bałtyku.
Na początku stycznia 1656 roku w Królewcu rozpoczęły się negocjacje.
Była to niezwykle chłodna zima dla mieszkańców Królewca, jako że już dziesięć kilometrów przed miastem Szwedzi postawili posterunki, które ograniczały dowóz drewna opałowego do stolicy Prus Wschodnich. Znajdujący się pod presją Fryderyk Wilhelm
skalę. Tym samym i oni wciągnięci zostali w pułapkę, jaką zgotował im system finansowania wojny.
431
Niezwyciężony
przyjął w końcu uroczyście, choć z pewną rezerwą, delegację szwedzką, na czele której stał kanclerz Erik Oxenstierna. Negocjacje toczyły się teraz dzień za dniem, a omawiano na nich sprawy z ogromną drobiazgowością, jak również z zachowaniem wszystkich obowiązujących w XVII wieku form, co sprawiało, że dyskusje trwały bardzo długo, a referowanie spraw wywoływało u obecnych senność.
Brandenburczycy chcieli, aby w czasie rozmów prowadzonych przez dyplomatów nastąpiło zawieszenie broni, ale zniecierpliwiony Karol Gustaw nie zgodził się na to. Zamiast tego wywierał na swych rozmówców coraz większy nacisk militarny. Niewielki oddział szwedzki zaatakował Welawę, położoną niecałe pięć mil na wschód od Królewca, biorąc do niewoli całą, trzystuosobową załogę. Dzięki temu armia szwedzka mogła bez przeszkód przeprawić się przez Pregołę, która stanowiła jakby lodową fosę otaczającą Królewiec, zatoczyć łuk za miastem i odciąć obrońcom drogę odwrotu, pozbawiając tym samym źródeł zaopatrzenia skoncentrowaną w mieście armię księcia elektora. To zadecydowało o wyniku rozmów. Dnia 17 stycznia 1656 roku w Welawie podpisano porozumienie między królem Szwecji a księciem elektorem. Książę zobowiązał się w nim do zerwania współpracy ze wszystkimi wrogami Szwecji, do uznania jej praw do całych Prus Wschodnich, do oddania Szwedom połowy wpływów celnych jak również do udzielenia pomocy Karolowi Gustawowi, oddając do jego dyspozycji 500 jezdnych i 1000 piechoty. Król szwedzki już od dawna spoglądał chciwym wzrokiem na niektóre brandenburskie pułki. W zamian za te ustępstwa Fryderyk Wilhelm miał zachować Prusy Wschodnie, ale już nie jako lennik polskiego, tylko szwedzkiego króla. Wykorzystanie tej klasycznej, feudalnej formuły pozwoliło więc Szwedom z jednej strony zjeść, a z drugiej mieć ciastko.
Podczas gdy szwedzkie odziały szybko opuszczały terytorium Prus Wschodnich, aby udać się na kwatery w położonych w ich sąsiedztwie innych prowincjach, doszło do spotkania między Fryderykiem Wilhelmem i Karolem Gustawem. Obaj władcy obejmowali się, świadczyli sobie różne grzeczności i zapewniali się o wzajemnej przyjaźni. Następnie przez trzy dni wspólnie biesiadowali - pierwszego dnia obaj panowie zasiadali przy stole tylko
432
W stronę Morza Kaspijskiego?
we własnym towarzystwie. Drugiego towarzyszyła im cała rzesza oficerów i licznych urzędników. Trzeciego dnia wspólne ucztowanie przemieniło się w coś na kształt konferencji dyplomatycznej, na której rozważano, czy podpisaną niedawno umowę dałoby się zamienić w przymierze. Brandenburczycy nadal musieli przecież utrzymywać swoje wojsko, na które codziennie szły duże pieniądze. Logika finansowania wojen podpowiadała i teraz, że wojsko albo powinno zostać użyte na rzecz jakiejś operacji wojskowej (co kosztowało drogo), albo rozwiązane (co było jeszcze droższe).
To niezwykłe spotkanie dwóch równych sobie wiekiem władców nosiło cechy uczty widm. Z jednej strony liczący sobie 33 lata Karol Gustaw, zadowolony, ale jeszcze nienasycony odniesionymi dotychczas sukcesami, a z drugiej 35-letni książę elektor. Rozmawiali ze sobą po niemiecku, który dla obu z nich był językiem ojczystym; obaj zbyt pewni siebie, aby im to mogło wyjść na zdrowie, i zbyt dobrze uzbrojeni, aby mogło to skończyć się czymś dobrym dla ich sąsiadów i innych państw; obaj odmienieni za sprawą spożytego alkoholu albo tylko pijani sukcesem, stawali się powoli prawdziwymi sztabowcami, których otumanił dym i cynizm. Błądzili wzrokiem nad rozłożoną wielką mapą, na której wreszcie jeden z nich coś znajduje, po czym uderza długim wskaźnikiem w któryś punkt na niej i mówi: "Właśnie to powinniśmy zdobyć"57. Słychać tam mniej o tym ,jak" i nic o tym "dlaczego". Jest tylko "gdzie", które świszczy w powietrzu jak pocisk armatni spadający na ziemię.
Bo tak, jak rok wcześniej Karol Gustaw zdecydował się ruszyć na wojnę, tak i Fryderyk Wilhelm podjął podobną decyzję, chociaż jeszcze o tym nie wiedział. Książę elektor starał się teraz nakłonić króla Szwecji do nowej wojny w Niemczech.
Wojna w Polsce była w zasadzie wygrana, więc i szwedzkie wojsko musiało sobie znaleźć jakieś nowe zajęcie. Z dala od Polski, nad dolnym Renem, w pobliżu granicy z hiszpańskimi Niderlandami, czekała nowa zdobycz: wielkie i bogate księstwo Jiilich, będące przedmiotem sporu wielu stron. Pasowało ono nie
57 Porównanie to pochodzi pierwotnie od A.J.P. Taylora, który nazywał to "strategią niedopałka cygara".
433
Niezwyciężony
tylko świetnie do rozrzuconej układanki nazywanej Brandenburgią, ale uważane było z pewną dozą racji przez księcia elektora za jego własność58. To, że napaść na księstwo Jiilich mogła doprowadzić do konfliktu z cesarzem59 - albo w najlepszym wypadku z Austrią -jak również wywołać niezadowolenie w Hiszpanii, jakoś księcia elektora nie obchodziło, ponieważ miał już obiecaną pomoc samej Francji. I oto teraz zamierzał jeszcze wciągnąć do tej politycznej rozgrywki również Szwecję. Nagrodą za to miało być kolejne biskupstwo, ówczesna waluta wymienialna oferowana w czasie prowadzonych gier politycznych na wielką skalę.
Król szwedzki zainteresował się tą propozycją. Ta sklecona na poczekaniu ryzykowna oferta spodobała się skłonnemu do ryzyka Karolowi Gustawowi. Zanim jednak podjął decyzję o wdaniu się w nową awanturę, musiał najpierw zakończyć tę, w której tkwił obecnie, aby zobaczyć jeszcze, jak szczęśliwie ziszczają się jego plany. Pytanie brzmiało tylko: jak te plany wyglądały naprawdę?
W czasie kilku mroźnych, śnieżnych tygodni stycznia 1656 roku, Karol Gustaw stał u szczytu władzy. Armia szwedzka odniosła triumfy, w które aż trudno było uwierzyć, szybsze niż ktokolwiek mógł mieć na nie nadzieję, efektywniejsze niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Cele wyprawy zostały osiągnięte, a nawet udało się osiągnąć jeszcze więcej. Co prawda Gdańsk i kilka innych miast nadal nie złożyło broni, ale było to tylko kwestią czasu. Wybrzeże Bałtyku znalazło się w każdym razie pod szwedzką kontrolą, Prusy Królewskie stały się szwedzką prowincją i mogły się poszczycić
58 Por. rozdział 1.
59 Czytelnik może się w tym wszystkim trochę pogubić, ale ten bałagan jest dość typowy dla XVII w. Mamy tu mianowicie do czynienia z czterema zwierzch-nościami, które z jednej strony zachodziły na siebie, ale były całkiem różne; zwierzchnościami tymi byli: cesarz, dom Habsburgów, cesarstwo niemieckie i Austria. Cesarza wybrali na swego władcę książęta elektorzy, podczas gdy dom Habsburgów (czyli po prostu Habsburgowie) to po prostu ci z Habsburgów, którzy raz za razem wybierani byli na cesarski tron. Cesarstwo niemieckie z kolei składało się z ponad 1000 mniej lub bardziej niezależnych księstw, miast czy regionów; Austria była jednym z nich, stanowiąc jednocześnie prowincję dziedziczną domu Habsburgów. Cesarz miał pewien wpływ na pozostałe księstwa, natomiast sprawował suwerenną władzę nad Austrią.
434
W stronę Morza Kaspijskiego?
swym pierwszym, szwedzkim gubernatorem, który zabrał się już do przeprowadzenia pierwszych, umiarkowanych reform, oczywiście na szwedzki sposób. Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto Prusy Wschodnie stały się szwedzkim lennem; tym samym, wszystkie ostatnie, ważne dla Szwecji ujścia rzek znalazły się pod jej kontrolą. Łańcuch posiadłości szwedzkich od Newy na północnym wschodzie aż do Odry na zachodzie uzupełniony został ostatnim brakującym ogniwem. Dominium maris Baltici nie było już tylko marzeniem merkantylistów i strategów sztabowych. Marzenie stało się rzeczywistością.
Bałtyk był szwedzki. Bałtyk był szwedzki.
Ale i to jeszcze nie wszystko. Znaczące obszary Litwy i większa część Polski okupowane były przez oddziały szwedzkie albo przez ich sprzymierzeńców. Sama Rzeczpospolita, pozbawiona swego prawowitego władcy, wydawała się być łatwym łupem dla nowego kandydata na tron polski, który był wystarczająco mocny, aby obronić wszystkich tych, którzy życzyli sobie albo potrzebowali jego ochrony, a jednocześnie pozbawionego wszelkich skrupułów, jeśli trzeba było walczyć z tymi, którzy jego pomoc odrzucali. Poza tym, Chmielnicki nadal sondował możliwości bardziej bezpośredniego współdziałania między jego zbuntowanymi Kozakami a zwycięskimi Szwedami.
Jak już wcześniej wspomniałem, w dalekiej perspektywie majaczyła też szansa na stworzenie związanego unią personalną polsko-szwedzkiego państwa, które rozciągałoby się od Zatoki Botnickiej na północy aż po Morze Czarne na południu. A kiedy już plany owe zaczęły w swym zaślepieniu nabierać pędu, niewiele było przeszkód, które mogły im stanąć na drodze. Chmielnicki z kolei odświeżył dawną propozycję o wspólnej szwedzko-kozackiej wyprawie na Bałkany! Już przed wkroczeniem Szwedów do Polski dochodziło do pojedynczych kontaktów miedzy rządem szwedzkim a powstańcami greckimi, którzy dążyli do wyzwolenia się spod osmańskiego jarzma. Rozważano szaleńczy pomysł zorganizowania międzynarodowej wyprawy krzyżowej, w której miały wziąć udział między innymi Wenecja, Rosja i Anglia, a w której kluczową rolę odgrywać miała niezwyciężona Szwecja. Powstańcy greccy zwrócili się pisemnie bezpośrednio do Karola Gustawa, schlebiając
435
Niezwyciężony
mu słowami, że ,jak Aleksander albo Cezar" stanie się tym, który "ku wielkiej chwale i sławie" odbierze Konstantynopol niewiernym. Natomiast Cromwell, sprawujący w Anglii nieograniczoną władzę, dał do zrozumienia, że zgadza się, "aby Szwedzi rozciągnęli swą władzę aż po Morze Kaspijskie".
Jak to zwykle bywało, wydarzenia rozgrywające się na wschodzie Europy wywoływały tylko niewielkie zainteresowanie na zachodzie kontynentu. Nie sprzyjało temu między innymi wolne tempo przesyłania informacji. Ostatnie zmiany, jakie się dokonały, a zwłaszcza sukcesy odniesione przez Szwedów, wywołały jednak pewien niepokój w europejskich stolicach. Pamiętano jeszcze szwedzką interwencję z czasów wojny trzydziestoletniej, która nadal straszyła swymi skutkami wielu władców. Pewien Szwed przebywający w Londynie napisał, że "wszyscy ludzie się zbroją z tego względu, że nie wiedzą, w którą stronę zwróci swój oręż Jego Królewska Mość, król Szwecji".
Niektórzy dyplomaci słyszeli, jak Karol Gustaw wypowiadał złowróżbne groźby w stronę Francji, byłej sojuszniczki Szwecji, co podobno spędzało sen z oczu kardynałowi Mazarini. Nie wiemy, czy równie źle jak pierwszy minister Ludwika XIV, sypiał również na wieść o szwedzkich sukcesach papież. Faktem jest jednak, że podczas gdy rząd francuski zabiegał o zachowanie przyjaźni Karola Gustawa, Ojciec Święty nastawiony był do niego wyjątkowo wrogo; papież apelował też do innych władców katolickich, aby przyszli w sukurs Janowi Kazimierzowi. Pomruki niezadowolenia albo słowa groźby wypowiadał także cesarz i jego sprzymierzeńcy -w zależności od tego, kto ich akurat słuchał. Jednocześnie rząd angielski zaproponował, aby Anglia i Szwecja zawiązały przymierze "w obronie protestanckiej wiary"60. W Kopenhadze zachowywano na razie spokój, bo tak długo, jak Szwedzi szaleli na wschodzie, tak długo Duńczykom nie groziło żadne niebezpieczeństwo: jednemu śmierć, drugiemu buty6]. W Moskwie z kolei z irytacją przy-
60 Jeszcze w maju 1655 r. szwedzcy dyplomaci na próżno starali się zainteresować rząd Anglii takim aliansem, aby zyskać w nadchodzącym sporze z Polską pomoc angielskiej floty, gdyby kłopoty Szwedom zaczęli sprawiać Holendrzy.
61 Żołnierzom po śmierci na polu bitwy ściągano buty (przyp. red.).
436
W stronę Morza Kaspijskiego?
glądano się, jak nowy wróg zagarnia dla siebie co lepsze kąski z upolowanej zwierzyny.
Państwem, w którym triumfy Karola Gustawa wywołały największy niepokój i cieszyły się najmniejszą sympatia, nie był kraj katolicki czy prawosławny, ale jak najbardziej protestancki, a mianowicie Holandia. To Holendrzy mieli najwięcej do stracenia przez to, że Bałtyk stał się wewnętrznym morzem szwedzkim. Oprócz tego, iż dużą część pieczywa wypiekali z mąki pochodzącej ze zboża importowanego z tego właśnie regionu, to na dodatek ryzykowali utratę swych najbardziej zyskownych szlaków handlowych; dlatego też z Amsterdamu zaczęło dochodzić coraz więcej pięknie brzmiących frazesów o wolnej żegludze, o wolnym handlu itp. Wszystko wskazywało więc na to, że konflikt będzie się coraz bardziej rozszerzał. Pytanie brzmiało tylko, czy będzie narastał w układzie poziomym, czy pionowym. A może w obu kierunkach?
Wszystko zależało głównie od tego, w którą stronę potoczy się teraz ten szwedzki walec. Jakie plany mieli Szwedzi? Nikt nie wiedział tego na pewno, a już najmniej sam Karol Gustaw. Marsz na Warszawę, a następnie pochód na południe wydawał się mrzonką, która skończyła się szczęśliwie, podczas gdy marsz na północ był tylko próbą, która zakończyła się równie szczęśliwie - próbą zdobycia tych celów, które były nimi od samego początku wojny, a które zeszły na drugi plan, kiedy Karol Gustaw najpierw zajął Warszawę, a potem zaczął przymierzać się do polskiej korony. Była to śmiała próba, będąca efektem nagłego olśnienia i towarzyszącej jej improwizacji. Był to innymi słowy taniec na linie.
Erik Oxenstierna62, z natury opanowany i kalkulujący na chłodno polityk, odczuwał oczywiście pewien niepokój w związku z ciągłymi zwrotami dokonywanymi przez Karola Gustawa. Już wczesną jesienią kanclerz starał się zwrócić uwagę swego króla na cele czekające na niego na północy. Nie był też zwolennikiem planów Karola Gustawa, który marzył o zawiązaniu unii polsko-szwedz-kiej i widział siebie jako władcę obu królestw. Dlatego też na przełomie grudnia 1655 i stycznia 1656 roku Oxenstierna zaczął
62 Więcej na temat postaci Erika Oxenstierny w przypisach na końcu książki (przyp. tłum.).
437
Niezwyciężony
"urabiać" króla, aby przywrócić porządek i konsekwencję w jego planach i działaniach. Między innymi wydał pod koniec grudnia niezwykły memoriał, niezwykły dlatego, że w wersetach pełnych kwiecistej, barokowej prozy kanclerz stwierdza, iż jak dotąd Karol Gustaw miał dużo szczęścia, ale nadszedł już czas, żeby zdecydował się, o co tak naprawdę chodzi mu w toczącej się wojnie: Wszystkie działania, które podejmowane są na solidnych podstawach, a ich celem ma być osiągnięcie pożądanego skutku, muszą w pewien sposób i w pewnym sensie ulec korekcie. Faktem jest jednak, że sam los i sposób postępowania odsuwają w czasie moment osiągnięcia tego celu, i że przeciwności zmuszają wielu do poskromienia swych zapędów. Bez wątpienia jednak dzieje się tak, że ten, kto podejmuje się czegoś nie bez przyczyny, czyni to po pewnym przemyśleniu, a im lepiej to zrozumie i im dokładniej może kontynuować swe dzieło, tym bardziej godny jest szacunku.
Plany Karola Gustawa na przyszłość były teraz jeszcze bardziej niejasne niż kiedykolwiek przedtem. Wprawdzie krawiec wziął już miarę na szaty, które monarcha miał przywdziać w dniu swej koronacji w Krakowie, ale prawda jest taka, że Karol Gustaw porzucił już zamiar o wstąpieniu na tron polski (poparcie jego kandydatury na władcę Rzeczpospolitej nie było nigdy zbyt wielkie wśród polskiej szlachty, a zmalało jeszcze bardziej, kiedy zaczął napomykać
0 dziedziczeniu korony przez swych potomków - monarchia dziedziczna w oczach szlachty równała się tyranii; kiedy jesienią zwołano w Warszawie Sejm, zjawiło się na nim niewielu szlachciców). Nie było też jasne, co począć z podbitymi przez Szwedów prowincjami Rzeczpospolitej. Wybrzeże miało przejść we władanie Szwecji
1 w tym względzie wszyscy byli zgodni. W pozostałych kwestiach król zmieniał poglądy jak rękawiczki. Jednego dnia szykował się do obrócenia całej Polski (jako państwa) w perzynę, aby potem wraz z Brandenburczykami, Kozakami i księciem Siedmiogrodu dokonywać jej rozbioru. Czasami zgadzał się na to, aby niektóre województwa pozostały samodzielne, czasami planował przekształcenie ich w szwedzkie landy, które mogłyby wtedy stać się czymś na kształt muru obronnego mającego chronić szwedzkie posiadłości nad Bałtykiem. Pojawiły się też plotki, jakoby Karol Gustaw za-
438
W STRONĘ MORZA KASPIJSKIEGO?
mierzał ruszyć na Rosjan, odbić Smoleńsk i odrzucić ich poza dawną granicę.
Była to z pewnością jedna z tych niepewnych chwil w historii, kiedy wszystko zawisło w oczekiwaniu, kiedy wszystko wydaje się być możliwe do wykonania. Nagle jednak te przyjemne rozważania przerwał trzask podobny do tego, jaki wydaje rozbita szyba trafiona kamieniem: oto nadeszła wiadomość o powrocie do kraju Jana Kazimierza, o konfederacji na południu Polski i o tym, że coraz więcej szwedzkich oddziałów musiało walczyć tam o życie.
439
VI
Opór rośnie
W-
I
,7b straszne powstanie"
D,
"nia 27 stycznia 1656 roku większa część głównych sił szwedzkich zaczęła opuszczać terytorium Prus Książęcych. W chłodzie i śniegu kolumny wojsk maszerowały na południe. Jak zwykle, zimowe drogi zapełniły się nie tylko samymi żołnierzami; armii towarzyszyła też cała rzesza osób nie parających się wojaczką; szły one piechotą albo jechały na wozach. Jedną z nich była młoda żona pewnego szwedzkiego oficera, Agneta Horn. Miała 26 lat i była to dla niej już czwarta wojna.
Agneta pochodziła z jednego z najbardziej znamienitych rodów szwedzkich, mających swe korzenie w Finlandii. Jej ojcem był Gustaf Horn (przegrany spod Nórdlingen, zwycięzca spod Dyneburga, obecnie stacjonujący w Inflantach z trudną do wypełnienia misją), a jej dziadkiem od strony matki był nie kto inny, jak stary kanclerz Axel Oxenstierna. Mimo takich koneksji, Agneta miała dzieciństwo nie do pozazdroszczenia.
Jak już wspominałem, było rzeczą powszechną, że zarówno zwykli żołnierze, jak i wyżsi rangą oficerowie, a także generałowie zabierali na wojny swoje rodziny. Ojciec Agnety nie był tu więc żadnym wyjątkiem. Wczesne lata swego dzieciństwa Agneta spędziła w Kurlandii; działo się to w końcowej fazie wojny z Polską,
443
Niezwyciężony
prowadzonej przez Gustawa II Adolfa1. Kiedy wkrótce potem jej ojciec udał się na wojnę do Niemiec, wysłał list do swej żony Krystyny z prośbą, aby przyjechała do niego. Mimo ostrzeżeń ze strony rodziny, Krystyna zdecydowała się w 1631 roku na wyjazd wraz z córką Agnetą i dopiero co narodzonym Axelem, ponieważ "chciała sprawić przyjemność swemu mężowi, przywożąc mu dzieci". Już po krótkim czasie Krystyna padła ofiarą jednej z owych epidemii, które dziesiątkowały armie. Horn, aby oszczędzić rodzinie konieczności przebywania w obozowym brudzie i tłoku, wsadził żonę wraz z dziećmi na statek i wysłał do Szczecina. "Życzył jej i dzieciom szczęśliwej podróży" - opowiadała później Agneta "i już nigdy więcej nie zobaczył ani swej żony, ani Axela; tylko ja przeżyłam to nieszczęście".
Matka zmarła w Szczecinie, a ojciec przepadł gdzieś w czasie kampanii niemieckiej, kiedy towarzyszył Gustawowi Adolfowi w triumfalnym pochodzie przez Brcitenfeld i południowe Niemcy. Dwójka dzieci pozostawiona została własnemu losowi w Szczecinie, opuszczona przez jednego ze sług ojca i całkiem zaniedbywana przez dwie młode kobiety wyznaczone do opieki nad nimi. Dzieci, które wcześniej otoczone były troskliwą opieką rodziców, teraz karano za byle przewinienie, "tak, że wyglądaliśmy jak obdarte ze skóry wiewiórki". Karmiono je najczęściej tylko wieczorem, "a potem mogliśmy leżeć w łóżku i płakać, bo i tak żadna z nich nie chciała ruszyć się do nas od swych żołnierzy, których miały w łóżku". Po kilku miesiącach dzieci zabrane zostały do ich stryja mieszkającego w Wolgast, ale jego żona, Ebba Leijonhuvud, nie okazywała im żadnych specjalnych względów. Jak twierdzi Agneta, umieszczono ją wraz z bratem w komnacie z nieszczelnymi oknami, przez które chłód wdzierał się do środka. Po dwóch tygodniach zmarł z wycieńczenia Axel, a Agneta była w tak ciężkim stanie, że prawie musiała uczyć się chodzić od początku.
Agneta długo pozostawała pod opieką Ebby - jeśli można to w ogóle nazwać opieką - a po tym jak jej ojciec dostał się do austriackiej niewoli po przegranej bitwie pod Nórdlingen, stała się
1 Autor ma na myśli wojnę w Prusach w latach 1626-1629, zakończoną ro-zejmem zawartym 26 września 1629 r. w Starym Targu, na sześć lat (przyp. tłum.).
444
"TO STRASZNE POWSTANIE"
dla swej przybranej rodziny jakby adoptowaną córką: źle traktowała ją pani domu, z lekceważeniem odnosiła się do niej służba; nigdy nie zaznała czułości, a z powodu najdrobniejszych przewinień wymierzano jej surowe kary. Chodziła w "prostych, biednych ubraniach". Dopiero w 1642 roku, a więc jedenaście lat po śmierci matki, ponownie spotkała swego ojca. Jej pełne męczarni życie przemieniło się natychmiast w chwilowe szczęście: Żaden kłopot nie wydawał mi się teraz zbyt ważny, nic nie było w stanie zniszczyć mojego szczęścia, tak długo, jak Bóg pozwalał trwać przy mnie mojemu ojcu; cały świat wydawał się tańczyć wokół mnie z radości, bo oto dostałam wreszcie to, o czym marzyło i czego pragnęło moje serce. Mój pan i ojciec dbał o to, aby niczego mi nie brakowało - przeciwnie, w krótkim czasie obdarował mnie tym wszystkim, czego brakowało mi wcześniej. Byłam przecież jego jedynym dzieckiem, a do tego ukochaną córką.
Kilka lat później Horn ożenił się ponownie i wkrótce potem przepadł gdzieś za horyzontem w typowo męski sposób, aby w dalekim świecie oddać się nowym, bohaterskim czynom. Tym samym słońce Agnety ponownie zaszło nad horyzontem szczęścia, ale teraz miała 15 lat, co oznaczało, że nie uważano jej już za duże dziecko, tylko za osobę dorosłą.
Lata zaniedbań, samotności i niezaspokojonej tęsknoty wycisnęły na niej oczywiście swoje piętno. Była teraz inteligentną, piękną i młodą kobietą. Miała gładkie i krótko przycięte kasztanowe włosy, wysokie czoło, rzadkie brwi i regularne rysy twarzy. Powiadano o niej, że potrafi mieć swoje zdanie, że sprawia kłopoty i że śmieje się ze swych nieszczęść, chociaż tak naprawdę to płakała często w komnacie nad swym losem: miałam bowiem tak pomieszane zmysły, że nie chciałam, aby ktokołwiek się tego domyślał, że tak bardzo się przejmuję tym, co mnie w życiu spotyka. Jej trudny charakter był bowiem nie tylko efektem ciężkich przeżyć z okresu dzieciństwa; ukształtował się także za sprawą silnej woli, która pomogła Agnecie przeżyć w najtrudniejszych chwilach.
O tym, jak silną wolą dysponowała Agneta, jej otoczenie przekonało się w chwili, kiedy próbowano wydać ją za niejakiego Erika Sparre, należącego do jednego z najznamienitszych szwedzkich rodów. Mimo iż tego rodzaju małżeństwa aranżowano dość
445
Niezwyciężony
powszechnie, na Agnecie nie zrobiły wrażenia ani wizyty Erika, ani naciski ze strony rodziny. Dziewczyna odmawiała spotkań z młodym amantem, odsyłała mu jego bileciki, a w końcu zwróciła się z prośbą do swej macochy, aby "zaoszczędzono jej wizyt i listów Erika". Kiedy zaś pewnego razu na jednym z balów w zamku królewskim w Sztokholmie zobaczyła, jak odnoszono się do trochę niezdarnego Erika, straciła dla niego resztki szacunku. Jej decyzja była jasna: chcę mieć za męża dzielnego żołnierza, a nie kogoś takiego, jak ten.
W XVII wieku romantyczna miłość nie wywalczyła sobie jeszcze takiego statusu ani pozycji kultowej, jaką cieszy się dziś. Rodzinę pojmowano głównie jako komórkę istniejącą ze względów ekonomicznych i praktycznych; kiedy więc ludzie brali ślub, podstawą takiej decyzji były głównie względy materialne, a nie uczuciowe. W czasach, gdy małżeństwa "układano", miłość była czymś, o czym można było marzyć, ale nigdy jej nie gwarantowano. Obraz romantycznej miłości był nadal dość mglisty, a pojęcie samej miłości kojarzono często z takimi stanami ducha jak chwiejność, pustka i słabość. A jednak miłość istniała, zarówno w życiu codziennym, jak i w marzeniach, opiewana przez poetów, opisywana przez dramatopisarzy i autorów romantycznych powieści. Widać było, że coraz częściej ludzie wstępują w związek małżeński z miłości, nie oglądając się na inne względy. Faktem jest, że dla wielu ówczesnych kobiet przypadki tego rodzaju stały się pretekstem do artykułowania własnej potrzeby miłości, a tym samym źródłem buntu, chęcią wywalczenia sobie trochę większej wolności, co mogło mieć decydujący wpływ na ich przyszłe życie. Nietrudno jest znaleźć przykłady kobiet, które w XVII wieku podjęły taką walkę, wbrew udzielanym im "dobrym" radom i utartym konwencjom. Niektórym z nich udało się tę walkę wygrać, na przekór istniejącym zasadom i sprzeciwom wysuwanym przez ich opiekunów. W tamtej epoce miłość romantyczna - możemy też powiedzieć "wolność wyboru" - zajmowała już bowiem tak znaczące miejsce, że nawet długoletnie małżeństwa rozwiązywano za zgodą Kościoła na podstawie oświadczenia, że jeden ze współmałżonków zmuszony został do zawarcia związku; jednocześnie karano rodziców, którzy zmuszali swe dziecko do takiego małżeństwa. Nawet kapituła
446
"TO STRASZNE POWSTANIE"
Kościoła szwedzkiego wydała w 1650 roku oświadczenie, że "ci, którzy się kochają, powinni żyć razem w stanie małżeńskim".
Jedną z owych kobiet, które taką walkę podjęły i wygrały, była Agneta Horn. I to głównie dlatego, że miała po swej stronie własnego ojca. Znalazła sobie tego, o którym marzyła - dzielnego żołnierza. Nazywał się Lars Cruus, był osiem lat starszy od Agnety, służył jako oficer jazdy, a w czasie wojny trzydziestoletniej nie tylko odniósł kilka ran, ale dostąpił chwały. Wielokrotnie groziła mu śmierć: pewnego razu, kiedy leżał ciężko chory w obozowym namiocie, nieprzyjaciel zaatakował i "obrabował go, uważając chorego za zabitego, a kula z pistoletu przeszła przez łóżko, na którym leżał". Innym razem, w czasie patrolu, kula muszkietowa trafiła go w głowę, ale Lars przeżył i tym razem. Udało mu się więc uratować życie, ale odniesione rany i inne przejścia wojenne nie pozostały bez wpływu na jego zdrowie.
Życzenie Agnety Horn, która chciała mieć za męża dzielnego żołnierza, mówi nam również wiele o jej stosunku do wojny, a może i o innych rzeczach. Kobiety zgodnie z prawem, tradycją i wykształceniem, przywiązane były do domu, do gospodarstwa, i to tam właśnie odnajdujemy większość z nich. W epoce wojen siedemnastowiecznych ich rola nie miała jednak charakteru biernego. Bez względu na to, czy kobieta była wdową po zabitym żołnierzu, zarządzającą własnym gospodarstwem, czy też mieszkała sama z powodu nieobecności męża, wiele z nich musiało wziąć na swe barki ogromną odpowiedzialność, która była o wiele większa, niż wynikałoby to z istniejących stosunków społcczno-ideologicz-nych albo niż pozwalały na to obowiązujące konwencje. Tak na przykład wiele kobiet wywodzących się z najbogatszych rodów magnackich było przedsiębiorcami (jeśli możemy użyć tego słowa w dzisiejszym znaczeniu): słynna Marie Sophie De la Gardie była właścicielką papierni, fabryki rękawiczek i młyna prochowego; jej matka Ebba Brahe prowadziła interesy w branży żelaznej w Vastmanlandzie. Obie damy nie zawahały się działać w "źle postrzeganych" branżach. Wiele zwykłych kobiet pracowało w miastach, wykonując prace, które już wkrótce miały stać się domeną mężczyzn: czyściły kominy, nosiły cegły, wiosłowały na łodziach transportowych czy obsługiwały miechy w piecach hutniczych.
447
Niezwyciężony
Wiele szlachcianek zajmowało się gospodarką na roli, mając do dyspozycji jedynie pełnomocnictwo od męża i własną energię (okazało się przy tym, że mają równie twarde ręce do pracy jak mężczyźni; niektóre zyskały sobie nawet sławę jako ciemiężycielki chłopów). Wojny, które z tak wielu kobiet uczyniły wdowy, miały też w niektórych krajach pewien nieprzewidziany skutek: oto wzrastać zaczęła liczba kobiet posiadających ziemię na własność. Już na początku XVII wieku ponad jedna czwarta ziemi uprawnej w Gótaland i Svealand2 znajdowała się w rękach kobiet, a ich liczba rosła w miarę upływu czasu3.
Obraz wszystkich tych wdów po żołnierzach, kobiet gospodarujących na roli, gospodyń domowych, które cierpią i harują, upadają albo przeżywają triumfy, jest oczywiście prawdziwy. Ale to tylko część prawdy. Nie dla wszystkich kobiet wojna oznaczała cierpliwe oczekiwanie w ciszy domowego ogniska na wiadomość
0 pokoju albo o śmierci męża. Ogromna większość kobiet towarzyszących armiom, nie była tylko jakimś dodatkiem do walczących żołnierzy ani tym bardziej ułamkiem całej rzeszy przestępców i drobnych kombinatorów, których nigdy nie brakowało w pobliżu wojska. Większość kobiet wykonywała bowiem obowiązki, bez których żadna armia nie mogłaby praktycznie funkcjonować: zajmowały się handlem i gotowały jedzenie, robiły zakupy
1 opiekowały się rannymi. Zdarzało się nawet, że kobiety przebierały się w męski strój i zaciągały do wojska.
Opieka nad rannymi pozostawiała w każdym wojsku siedemnastowiecznej Europy wiele do życzenia; nawet w tak nowoczesnej i dobrze zorganizowanej armii jak szwedzka na 1000 żołnierzy przypadały w najlepszym przypadku cztery osoby sprawujące opiekę medyczną4: felczer i jego trzech pomocników na każdy regi-
2 Cala Szwecja dzieli się na trzy wielkie krainy: Gótaland (która obejmuje południowe i południowo-zachodnie regiony kraju), Svealand (obejmująca środkowe regiony Szwecji) oraz Norrland (północne regiony); są to tzw. "landskap", a dzielą się one na mniejsze jednostki administracyjne, tzw. "lan" (przyp. tłum.).
3 Podobnie działo się w innych krajach. Na przykład w Danii na początku XVII w. dwie kobiety na dziesięć posiadały ziemię na własność; pod koniec wieku już trzy na dziesięć.
448
"TO STRASZNE POWSTANIE"
ment. W zwykły dzień mieli sporo pracy, ale po każdej bitwie zajęcie się wszystkimi potrzebującymi pomocy przekraczało ich możliwości. Śmiertelność w taborach byłaby jeszcze wyższa, gdyby nie kobiety, które bez żadnej zapłaty wspomagały medyków w ich codziennej harówce5. Jeśli więc chcemy wyobrazić sobie, jak wyglądał krajobraz po wielkiej bitwie w tamtej epoce, to musimy go uzupełnić jeszcze jednym elementem, który od dawnych czasów stanowił jego nieodłączny składnik (oprócz złodziei rabujących ciała zabitych i rannych, i setek koni zalegających ziemię): mam na myśli całą rzeszę nawołujących kobiet, które z obrzydzeniem odwracają nagie, skrwawione ciała leżących żołnierzy, albo ze strachem rzucają spojrzenie na zniekształcone, pokryte prochem twarze, a wszystko to po to, aby znaleźć swego zaginionego męża albo syna, a potem - znalazłszy go - odetchnąć z ulgą albo wydać okrzyk przerażenia.
Jeden z najciekawszych opisów przedstawiających siedemnastowieczne kobiety znajduje się w powieści łotrzykowskiej Hansa Grimmelshausena, pt. "Trots Simplex". Główną bohaterką utworu jest zwykła kobieta o nazwisku Courage, która opisuje swoje życie w taborach wojskowych w czasie wojny trzydziestoletniej. Jest to opis życia pełnego niebezpieczeństw, chorób wenerycznych i licznych gwałtów, a także prowadzonych interesów, dorywczych zajęć, przygód i zmienianych jak rękawiczki mężczyzn. Courage szybko nauczyła się, że małżeństwo albo zapewnienie sobie męskiej opieki w jakiejkolwiek innej formie jest rzeczą konieczną dla
4 Używam tego właśnie określenia, ponieważ dosyć często byli to zwykli znachorzy mający trochę doświadczenia w tym zakresie, żadnego wykształcenia medycznego i żadnych skutecznych lekarstw.
5 Kiedy pod koniec XIX w. w armiach europejskich, jak zresztą w wielu innych dziedzinach, rozpoczął się proces feminizacji, doszło do pewnego chaosu, ponieważ opieka medyczna sprawowana przez kobiety nie została zastąpiona oficjalną opieką medyczną zorganizowaną przez wojsko; w tę lukę wcisnęła się nowa instytucja - Czerwony Krzyż; impulsem do jego powstania był przerażający widok, jaki zaobserwować można było na polu walki po bitwie pod Solferino w 1859 r., oraz reformy przeprowadzone przez Florence Nightingale jako odpowiedź na skandalicznie sprawowaną opiekę medyczną w czasie wojny krymskiej.
449
Niezwyciężony
kobiety, która w ówczesnej armii chciałaby prowadzić w miarę normalne życie. Courage to tylko twór literacki, ale wszystko wskazuje na to, że książka zawiera ziarno prawdy w odniesieniu do obozowego życia kobiet6. Courage opisuje swe pełne zwrotów i zmian życie, na które składają się liczne obowiązki, jakie powierzano kobietom towarzyszącym armiom: opiekuje się rannymi, czyści konie, prowadzi dom, jest żoną, wdową, kochanką, prostytutką, praczką, szwaczką, włóczęgą, wróżką, oszustką, paserem i złodziejką; zajmuje się handlem i ubojem, sprzedaje i kupuje konie, pracuje w burdelu. Całe jej życie toczy się w cieniu wojny, ale Courage nigdy nie pozwala, aby wojna ją złamała. Lecz mimo - a może dzięki temu - iż bez skrupułów umie wykorzystywać szansę i okazje, jakie niesie z sobą wojna, kończy życie jako osoba przegrana, pozbawiona wszystkiego tego, co kiedyś zyskała dzięki pieniądzom i urodzie.
Daleko jednak od Courage do Agnety Horn, choć obie są dowodem na to, że wojna wciągała w swe tryby także kobiety, i że nie zawsze były one tylko bezwolnymi ofiarami. Stosunek Agnety Horn do tych kwestii jest zadziwiająco rozdwojony: nie miała żadnych wspomnień ze swych pierwszych dwóch wojen, ale za to bardzo dokładnie opisała pierwszą bitwę, którą oglądała na własne oczy. Chodzi o bitwę pod Malmó w 1644 roku; Agneta towarzyszyła swemu mężowi dowodzącemu oddziałami szwedzkimi, które wkroczyły do Skanii. Jej osobista reakcja jest dość nieoczekiwana jak na kobietę. Opowiada, że z obozu: widzieliśmy, jak z miasta ostrzeliwano z armat nasze wojsko, i uważaliśmy, że było to dość śmieszne, ale inni bardzo się bali. Moja macocha płakała, i jej siostra także, a obie padły na kolana i zaczęły się modlić, aleja uśmiechałam się do nich i uważałam, że nie czas na płacz, kiedy tak wesoło strzelano i grano w bębny [...]. A im więcej strzelano, tym wydawało mi się to weselsze. Nie dałam się przerazić pierwszym hukom, jakie się rozległy, ale tak się ustawiłam, żebym mogła zobaczyć, jak to wszystko wyglądało. Sprawiło mi to dużo przyjemności.
6 Von Grimmelshausen brał udział w wojnie trzydziestoletniej i na własne oczy oglądał życie obozowe.
"TO STRASZNE POWSTANIE"
I W pewnym sensie była to gra na pokaz, ale także reakcja młodej kobiety urodzonej w rodzinie o drugich tradycjach wojskowych, wychowanej w duchu uwielbienia dla cnót wojskowych, dorastającej w stuleciu, które cechowały liczne zawieruchy wojenne (wojujące kobiety nie były czymś niezwykłym, bo nawet w literaturze pięknej kultywowano pamięć o Amazonkach). Opanowanie i widoczna u niej zimna krew - a więc cechy, które zazwyczaj przypisywano mężczyznom - były oczywiście metodą na przeciwstawienie się dawnym trudom życia i ciągłym poniżeniom, których doświadczała. Agneta była świadkiem wielu zdarzeń, między innymi w czasie wspomnianej już wojny z Danią, oraz w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy będąc w ciąży, towarzyszyła swemu mężowi w końcowej fazie konfliktu w Niemczech; kiedyś o mało nie spaliła się żywcem, bo przez powłokę jej namiotu przeleciała armatnia kula; towarzyszyła uzbrojonym konwojom otoczonym ze wszystkich stron przez miejscowych rabusiów, podróżowała drogami, wzdłuż których zalegały zwłoki zabitych żołnierzy, przeprawiała się przez rzeki, a czasami, po trwającej nawet całą dobę jeździe, bywała tak wyczerpana, że musiano ją znosić z wozu.
Wierna swej naturze i dokonanemu wyborowi, podążyła w lipcu 1655 roku za mężem i jego oddziałem do Polski, gdzie była między innymi świadkiem bitwy pod Nowym Dworem, obserwując ją ze szwedzkiego obozu znajdującego się nad Bugiem. Wydaje się, że rzadko albo nigdy nie miała wątpliwości. Silna pod względem fizycznym, odważna, używała swego znanego powszechnie niewyparzonego języka do szydzenia z żołnierzy, którzy stchórzyli w obliczu niebezpieczeństwa. Na bezpośrednio postawione jej pytanie, po jednym z niezwykle ciężkich dni, tak typowych dla wojny w Niemczech, Agneta nie okazała żadnej w odniesieniu do wyboru męża ani swej drogi życiowej:
Ze względu na to, co mnie otacza, nie chcę spędzić życia w moim małym pokoiku. A gdybym nie zamierzała stawić czoła wszystkiemu złu i dobru, które spotyka mnie i mojego męża, to nigdy nie ważyłabym się na małżeństwo z żołnierzem.
Oto dumne słowa. Taki sposób myślenia sprawił, że Agneta znalazła się w samym środku wydarzeń wojennych, które historia
450
451
Niezwyciężony
w późniejszych latach określi jako najbardziej dramatyczne wypadki całego okresu szwedzkiej mocarstwowości.
Aż do tego momentu nad szwedzką agresją na Polskę wisiało niezwykłe widmo średniowiecza. Słowa "średniowiecze" używam w tym kontekście w pozytywnym znaczeniu. Wojny średniowieczne miały równie ograniczony zasięg, jak ograniczone pod względem liczebnym były ówczesne armie. Z tego względu konflikty przypominały krótkotrwałą burzę na powierzchni wody ze skutkami, które łatwo można było naprawić i jeszcze łatwiej zapomnieć. W czasie pierwszych miesięcy konfliktu w Polsce wojna toczyła się jakby ponad głowami jej mieszkańców, a jej odgłosy tylko z daleka niepokoiły ludność Rzeczpospolitej. No, może z wyjątkiem Krakowa, którego mieszczaństwo jako jedno z nielicznych dotknięte zostało bezpośrednimi skutkami "potopu". Działo się tak między innymi dlatego, iż szwedzcy dowódcy starali się trzymać swych podkomendnych w ryzach i surowo karali wszelkie akty przemocy czy rabunki, których ci dopuszczali się na ludności. Przyczyną tego, iż tak duża część szlachty polskiej okazywała swą sporą niechęć do wojaczki, było to, iż wielu postrzegało rozgrywające się wydarzenia jako stricte dynastyczny konflikt, który w zasadzie nikogo innego nie obchodził: jako zupełnie prywatny spór między jednym królem, którego nie słuchano, a innym królem, którego nie znano. Chodziło po prostu o prawo do szwedzkiego tronu i do noszenia polskiej korony. Zarówno szwedzka wstrzemięźliwość z jednej strony, jak i propaganda szwedzka z drugiej, wpływały na formułowanie takich wniosków (używano na przykład argumentów o niewłaściwym herbie Jana Kazimierza i nieuzasadnionych roszczeniach do korony szwedzkiej, a także o jego wypowiedziach, w których obiecał chronić Rzeczpospolitą, czego nie był w stanie spełnić).
Jest takie niemieckie przysłowie, które mówi, że "wojny nie da się prowadzić, chodząc po kraju z workiem po prośbie". Już się nie da, a przynajmniej nie w odniesieniu do wielkich konfliktów nowego typu. W czasie pierwszych miesięcy wojny wyglądało na to, że nadal jest to możliwe (twierdzi się na przykład, że w początkowym okresie stacjonowania w Warszawie Szwedzi "nie ukradli nawet jednej kury"). Powody takiego zachowania były trzy. Po pierw-
452
"TO STRASZNE POWSTANIE"
sze, wspomniana już powściągliwość ze strony szwedzkiego dowództwa. Po drugie, armia dysponowała jeszcze dużymi zapasami, a kasa nie świeciła pustkami, co oczywiście powstrzymywało Szwedów przed roszczeniami wobec polskiego społeczeństwa, a żołnierzy przed zaspokajaniem głodu na własną rękę. Po trzecie, wreszcie latem i jesienią 1655 roku działania wojsk szwedzkich w Polsce cechowała duża ruchliwość, co oznaczało, że armia nie miała czasu ani okazji na zrobienie dłuższego postoju i tym samym ogołocenia zajmowanego terytorium z całej żywności; jeśli zaś dochodziło czasami do rabunków i zniszczeń, to te pierwsze miały charakter lokalny, a drugie ograniczony.
Późną jesienią 1655 roku oba te zjawiska nabrały jednak przeciwstawnych cech. Kasy i magazyny stały puste i trzeba je było ponownie zapełnić. Chociaż duże oddziały nadal walczyły na wybrzeżu, to jednak znaczna część szwedzkiego wojska urządziła sobie przerwę, mając za sobą całą serię zwycięstw, a przed sobą nadchodzącą zimę. Jedne oddziały stacjonowały w dużych obozach, na wypadek, gdyby ktokolwiek ośmielił się odebrać im to, co wywalczono wcześniej; tak na przykład armia pod dowództwem Douglasa, licząca 6000 żołnierzy, pozostała pod Sandomierzem, aby sprawować nadzór nad województwami sąsiadującymi z Ukrainą. Inne oddziały podzielono na mniejsze garnizony, rozmieszczając je po miastach i twierdzach w zajmowanych prowincjach. Wszystko to sprawiło, że żądania Szwedów odnoszące się do żywności, ubrań, pieniędzy, koni itp. stawały się coraz głośniejsze. Jednocześnie żrący kwas, wydzielany przez wszystkie armie świata, zaczął trawić spiżarnie i cierpliwość ludzi.
Zmieniały się metody, sukcesy przeplatały się z porażkami. Ważne jest jednak, abyśmy zrozumieli, że nie chodzi tu o zabijanie i palenie. Szwedzi starali się pozostawać jak najdalej od tego typu postępowania, znanego powszechnie jako zbójowanie. Nowe, wyszukane metody, którymi armia szwedzka zaczęła się posługiwać, nosiły cechy pedantycznej drobiazgowości, w niemałym stopniu wywodzącej się z biurokratycznych przyzwyczajeń, które zapuściły już głęboko swe korzenie w szwedzkim aparacie władzy, stanowiąc zarazem wytłumaczenie wszystkich niespodziewanych sukcesów odnoszonych przez państwo. Kiedy okupowano jakiś obszar,
453
Niezwyciężony
tworzono rejestr i dokonywano inwentaryzacji ksiąg ziemskich. Jeśli było to możliwe, przejmowano kontrolę nad administracją, konfiskując jednocześnie wszystkie dochody, które zgodnie z prawem należały się Koronie. I nie chodziło w tym wypadku tylko o podatki, uchwalone wcześniej przez polski parlament, albo o cła królewskie, zbierane w tysiącach miejsc w całym kraju, ani o państwowe akcyzy, nakładane od wieków na piwo czy wódkę. Odnosiło się to także do tego wszystkiego, co ludzie zebrali albo wyprodukowali na terenach podległych państwu albo Kościołowi; do zysków, jakie osiągano z bicia monety albo wpływów z innych dóbr królewskich, jak na przykład kopalnia soli w Wieliczce czy też kopalnia srebra i ołowiu w Olkuszu.
Wszystkie te dochody były jednak zbyt małe, niegodne wzmianki. Urzędnicy szwedzcy musieli więc często uciekać się do dawnych, wypróbowanych metod, które można streścić w trzech prostych słowach: kontrybucja, asygnata i konfiskata, którymi posługiwano się w różnych konfiguracjach, w zależności od stopnia ich legalności albo poziomu zastosowanej przemocy.
Kontrybucja była rodzajem wsparcia płaconego armii przez mniej lub bardziej przyjaźnie do Szwedów nastawione miasto, powiat albo województwo, na rzecz działań prowadzonych przez armię, które to działania -jak twierdzili Szwedzi - leżały w interesie płacącego (Na przykład, w grudniu 1655 roku władze Torunia po trudnych negocjacjach zgodziły się na wypłacenie kontrybucji w wysokości 20 000 talarów. Szwedzi żądali początkowo 100 tysięcy, ale wycofali się z tej propozycji; miasto zobowiązało się za to dostarczać szwedzkiemu garnizonowi wszystkiego tego, czego potrzebował, a więc kwater, soli, octu, drewna i świec7.) Kontrybucji nie należy zatem mylić z podatkiem pożarowym. Ten z kolei stanowił pewną sumę pieniędzy, którą wymuszano na mieszkańcach miasta albo okolicy (i to bez targów), jeśli chcieli oni uniknąć rabunków i spalenia. Zmuszono do tego między innymi mieszczan krakowskich po haniebnej kapitulacji, i to po tym, jak wcześniej na władzach miasta wymusili wypłatę żołdu polscy obrońcy.
i
7 Ostatnia pozycja z formalnego punktu widzenia nie zaliczała się do kontrybucji, tylko należała do kategorii mieszanej, zwanej salgamum, czyli świadczenie.
454
"TO STRASZNE POWSTANIE"
Asygnata była dokumentem nakazującym wypłatę pieniędzy, wystawionym przez dowódcę wysokiej rangi, na przykład pułkownika regimentu. Zezwalała ona na wyegzekwowanie określonej sumy albo ilości towarów lub produktów w wymienionej miejscowości albo obszarze. Innymi słowy, był to usankcjonowany przepisami rabunek (dla przykładu: na początku listopada pojawiła się pod Sandomierzem armia Douglasa, która wkroczyła do Pilzna i zażądała natychmiastowego dostarczenia 100 baryłek soli, 170 kg konopi, 400 par butów wraz z ciepłymi pończochami jak również 600 sztuk skór owczych).
Konfiskata była tylko i wyłącznie ładniejszym określeniem rabunku. Żołnierze zjawiali się w jakimś wybranym na chybił trafił miejscu i zabierali, co im było potrzebne, albo co im się podobało (kiedyś żołnierze szwedzcy wkroczyli do wsi Lulkowo, pod Toruniem, i nie tylko zabrali mieszkańcom krowy, konie, świnie i owce, ale także narzędzia rolnicze, furmanki i garnki; na koniec puścili wieś z dymem).
Z trzech wymienionych metod generałowie szwedzcy posługiwali się najchętniej tą pierwszą; najmniej podobała im się ostatnia, i to nie tylko dlatego, że przemoc prowadziła zawsze do zamieszania, ale także dlatego, że o wiele więcej można było zyskać dojąc krowę, niż smażąc ją na ogniu. Jednak mimo wszystkich tych ambitnych, nowoczesnych metod wojowania, specyficzne mechanizmy rządzące prawami wojny prowadziły każdą armię prostą drogą do przemocy.
Fakt, iż armie regularnie - i to nierzadko wbrew woli dowódców - pozostawiały po sobie pustynię zniszczenia, należał do najokrutniej szych paradoksów owej epoki. Aparaty władzy w większości państw europejskich rozrastały się w niezwykle szybkim tempie, zdobywały nową wiedzę, kwalifikacje, no i oczywiście stawiały sobie nowe, ambitne cele. Nadal jednak istniała głęboka przepaść między wolą a możliwościami: władze administracyjne i wojskowe posiadały już doświadczenie i środki niezbędne do wystawienia każdej armii; problem polegał jednak na tym, że nie starczało im wiedzy i środków do utrzymania armii przez dłuższy czas.
Przypadek Łowicza (który w ciągu jednego tygodnia sierpnia 1655 roku był świadkiem wizyty Jana Kazimierza i depczącego mu
455
Niezwyciężony
po piętach Karola Gustawa) jest dobrym przykładem na to, jak stopniowe pogrążanie się w nieprawości mogło odbić się na życiu przeciętnych Polaków. Postąpiono tam według sprawdzonego wzoru. Na początku okupacja szwedzka niezbyt dawała się Polakom we znaki. Mieszkańcy podbitego obszaru mogli bez przeszkód żyć tak jak dawniej; Szwedzi zaś ze swej strony utrzymywali żelazną dyscyplinę wśród własnych żołnierzy (wkrótce sytuacja się odwróciła). Tak jak w wielu innych zajętych miastach, Szwedzi rozpoczęli swe rządy od zbudowania na rynku dużej szubienicy, która bardziej straszyła mieszkańców swym złowieszczym wyglądem niż codziennym zastosowaniem: na początku bowiem wieszano na niej tylko żołnierzy skazanych za rabunki i gwałty. Administracyjnie Łowicz podlegał namiestnikowi wyznaczonemu przez Karola Gustawa. Był nim 32-letni Bengt Gabrielsson Oxenstierna, mały, cichy człowieczek, pożądający luksusów i sławy, mądry, świadomy swych pragnień i bezwzględny. Już wkrótce zyskał sobie przychylność wśród tych, nad którymi miał sprawować władzę. Pewien ówczesny pamiętnikarz polski nazwał go "bardzo dobrym i szlachetnym człowiekiem, który nie tylko nie pozwalał wyrządzać nikomu krzywdy, ale także utrzymywał swych żołnierzy w surowej dyscyplinie".
Wkrótce jednak, prawie niezauważalnie, wahadło wychyliło się w przeciwną stronę.
Żołnierze, do obecności których mieszkańcy różnych okolic przyzwyczajeni byli od wielu wieków, zwykli -jak to dawniej bywało - pojawiać się na horyzoncie, zaprzątać uwagę mieszkańców przez kilka tygodni, aby potem zniknąć bez śladu. Tymczasem oddziały szwedzkie, rozlokowane w Łowiczu nie wykazywały żadnych oznak wskazujących na to, że zbierają się do wymarszu. Przeciwnie, liczba żołnierzy wzrastała w miarę upływu czasu. A kiedy nadeszły jesienne chłody, a ziemię pokryła pierwsza, cienka warstwa lodu, żądania Szwedów, w miarę jak pustoszały ich magazyny i kasa wojskowa, stawały się coraz większe. Dochody, które Szwedzi uzyskali z przejętych dóbr kościelnych, nie wystarczyły im na długo. Żołnierzy rozlokowano więc w domach mieszczan, którzy nie tylko musieli ich nocować, dawać za darmo piwo, chleb i paszę dla koni, ale także płacić co miesiąc ustaloną kwotę pienię-
456
"TO STRASZNE POWSTANIE"
dzy: wyższą dla bogatych, niższą dla biedniejszych, co oburzyło tę grupę mieszczan, która dość przychylnie odnosiła się do szwedzkich "gości", tzn. patrycjat. Najbardziej złościło to jednak szlachtę, która przyzwyczajona była do troszczenia się o swe własne sprawy bez ingerencji czy żądań stawianych przez jakąkolwiek władzę ziemską.
Jak wiele innych województw w Polsce, tak i ten region został zdobyty, ale nie ujarzmiony. Szwedzi sprawowali władzę w miastach, natomiast po okolicy kręciły się niewielkie, uzbrojone oddziały, resztki tego, co jeszcze niedawno składało się na regularne formacje pospolitego ruszenia, rozbite w jakiejś lokalnej bitwie i rozwiązane na skutek sporów kompetencyjnych; nie brakowało też zwykłych rabusiów, którzy wykorzystując chaos wojenny, prowadzili otwarcie swe zbójeckie rzemiosło. Drogi były coraz mniej bezpieczne nie tylko dla zwykłych Polaków, ale przede wszystkim dla kurierów, dyplomatów, werbowników i innych Szwedów podróżujących samotnie. W końcu doszło do takiej sytuacji, że nikt, kogo kojarzono z władzami okupacyjnymi, nie mógł swobodnie opuścić miasta bez obstawy; trzeba było zamawiać uzbrojone po zęby oddziały wojska, które w regularnych odstępach czasu patrolowały okolicę. Po pewnym czasie i to nie pomagało. Pewien oddział wysłany w teren w celu zebrania pieniędzy na potrzeby armii wpadł w zasadzkę urządzoną przez grupę rozeźlonej szlachty; rotmistrz stojący na czele patrolu wzięty został do niewoli, poddany torturom i ścięty. Inny oddział, udający się do Łowicza w celach aprowizacyjnych, zaatakowany został pod Bolimowem. Chłopi we wsi uparli się, że nic Szwedom nie dadzą i zakopali całą żywność w ziemi. Niedługo potem ogólne niezadowolenie dało się wyczuć także w miastach. Zdarzały się zamieszki, a w Łowiczu Szwedzi przeszukali domy mieszczan, aby skonfiskować posiadaną przez nich broń. Przy tej okazji wielu żołnierzy dopuściło się pospolitych rabunków.
Narastające napięcie wokół miasta doprowadziło do tego, że załoga twierdzy łowickiej przystąpiła do pilnych prac, mających na celu wzmocnienie fortyfikacji miejskich otaczających zamek. Wokół bramy wzniesiono ogromne wały ziemne, a od południowej strony dobudowano fortyfikacje rogowe. Aby poszerzyć pole
457
Niezwyciężony
ostrzału dla artylerii, Szwedzi spalili część przedmieść, co oczywiście nie nastawiło mieszkańców Łowicza do załogi zbyt przyjaźnie. Ktoś, kto późną jesienią, po kilku miesiącach nieobecności, ponownie zawitał do miasta, mógł mieć powód do smutku. Część zabudowań została wyburzona albo spalona, bramy wjazdowe strzeżone były przez uzbrojonych po zęby żołnierzy, którzy kontrolowali wszystkich przyjezdnych i wyjeżdżających z miasta, a na ulicach więcej było cudzoziemskich żołnierzy niż rodowitych Polaków. Jeśli ktoś wsłuchał się dokładniej w dźwięki mowy rozbrzmiewającej w mieście, to oprócz języka polskiego usłyszałby jeszcze szwedzki, fiński, niemiecki, francuski i angielski. Nie było to tylko złudzenie. Liczba mieszkańców Łowicza rzeczywiście się zmniejszyła. Niektórzy z nich po prostu uciekli z miasta i ukryli się w okolicznych lasach. Niebezpieczeństwa czyhające na drogach utrudniały dostawy żywności i drewna z prowincji, co z pewnością skłoniło innych do wyjazdu. W sytuacjach kryzysowych potrzeby mieszkańców musiały zawsze ustępować miejsca potrzebom żołnierzy, a gdy po mokrej jesieni nadeszła śnieżna zima, doszło nawet do tego, że w mieście pojawiło się ryzyko głodu. Łowicz był więc w praktyce miastem oblężonym.
Coraz większe żądania wysuwane przez Szwedów wywoływały coraz większe niezadowolenie i złość w całej Rzeczpospolitej. Co gorsza, wielu szwedzkich dowódców, w tym sam Wittenberg i dawny kompan króla do wypitki Wiirtz, przyjmowali albo domagali się łapówek od tych, nad którymi sprawowali władzę w poszczególnych regionach. Coraz częściej Szwedzi napotykali na opór zbrojny. Nie był on ani planowany, ani kierowany, przez co trudniej było sobie z nim poradzić. Szwedzi odpowiadali na to w taki sposób, jakiego nauczyli się w czasie wojny trzydziestoletniej: represjami, które często były brutalne, czasami ślepe, ale zawsze surowe. Szwagier Karola Gustawa, landgraf heski, zabity został po powrocie z polowania, kiedy wjeżdżał do Kościanu, nie wiedząc, iż został on wcześniej zajęty przez polski oddział (nagie ciało landgrafa znalezione zostało później w pobliskim jeziorze). Na miejsce wysłano natychmiast karną ekspedycję. W czasie nocnego ataku Szwedzi zabili 300 mieszczan - większość z nich została ścięta albo powieszona, kilku ukrzyżowano, a czterdziestu szlachciców
458
"TO STRASZNE POWSTANIE"
stracono na miejskim rynku. Na koniec miasto puszczono z dymem, a z pożaru ocalało tylko 318 domów. Karol Gustaw wysłał też kilka oddziałów, rozkazując im, aby "wygnać buntowników z Wielkopolski, zabić wszystkich, których napotkają na swej drodze i spalić wszystkie miejsca, których buntownicy używali jako kryjówek". Wydaje się, że tego rodzaju akcje w wielu wypadkach tylko podsyciły opór tam, gdzie miały go złamać. Ci, których takie akty terroru dotknęły, odpowiadali na nie kolejnymi atakami na Szwedów, co prowadziło do nowych represji, wywołujących nowy opór itd. Tak nakręcała się spirala przemocy, nienawiści i zemsty.
Jesienią w sposób widoczny pogorszyła się dyscyplina w armii szwedzkiej (nawet oficjalna historiografia szwedzka używa tutaj w odniesieniu do żołnierzy Karola Gustawa dość wymownego określenia: "prawdziwa plaga"). Wysocy rangą oficerowie nie byli w stanie sprawować takiej samej kontroli nad żołnierzami, stacjonujących z dala od wielkich obozów, nad którymi łatwiej było zapanować. Mniejsze garnizony rozrzucone były po całym terytorium kraju. Ich załogę stanowili często dawni weterani wojny trzydziestoletniej, znający różne sztuczki, dzięki czemu nowi rekruci bardzo szybko mogli nauczyć się, jak oszukiwać chłopów i własnych dowódców. W niektórych regimentach jazdy próbowano zapobiegać łupieżczym wyprawom, wydając zakaz opuszczania obozu z bronią, ale na próżno.
W jednym z niemieckich zaciężnych regimentów kawalerii służył 17-letni Niemiec Hieronim Christian Hoist, który kazał tytułować się von Holsten8. To, że właśnie on podpisał kontrakt werbunkowy i że zaciągnął się właśnie do szwedzkiego wojska, może budzić nasze zdumienie, jeśli zważymy na jego przeszłość i doświadczenia. Lata młodości Holsta przypadają na czas wojny trzydziestoletniej, a spędził je częściowo jako uchodźca po tym, jak w 1643 roku jakiś szwedzki oddział zajęty plądrowaniem okolicy zamordował mu ojca (nie pomógł nawet fakt, że ojciec służył w poprzednim dziesięcioleciu w szwedzkiej armii). Cierpienie
8 Jego pamiętnik ukazał się w języku polskim w tłumaczeniu Józefa Leszczyńskiego: Hieronim Chrystian Holstein, Przygody wojenne 16551666,
Warszawa 1980 (przyp. red.).
459
Niezwyciężony
rzadko jednak uszlachetnia, zdarza się czasami, że widok przemocy i okrucieństwa wywołuje więcej zobojętnienia niż dystansu, prowadząc do tego, że to, co niemożliwe, staje się kiedyś możliwe.
Odważny, zarozumiały i popędliwy Holst stanowił przykład typowego żołnierza zaciężnego. Jako najmłodszy syn w rodzinie nie miał szans na odziedziczenie spadku po ojcu, nie wiązał też jakichś nadziei ze swą rodziną. Wojna stała się dla niego chlebem codziennym, sposobem na zrobienie kariery. Marzył o dowodzeniu własną kompanią. Wiele mówi nam o nim jego wiek. To właśnie chęć prowadzenia bogatego, pełnego wyzwań życia, jaka cechuje młodość, sprawiła, że Holst dość wcześnie zaczął postrzegać wojnę na sposób romantyczny, traktując ją jako wielką przygodę.
Zakaz opuszczania obozu z bronią nie stanowił dla Holsta i jego kompanów zbyt wielkiego problemu. Siodła zostawili w namiotach, a broń ukryli w połach płaszczy. Po drodze trafili na jakąś opuszczoną wieś, w której znaleźli samotnego chłopa. Poddany torturom, obiecał im, że wskaże miejsce, w którym będą mogli dobrze się obłowić. Miał przy tym na myśli posiadłość ziemską położoną około pół mili za wsią. Kiedy 14 Szwedów pojawiło się wśród zabudowań, mieszkańcy zdążyli ukryć się w pobliskich moczarach. Banda zabrała ze sobą srebrną zastawę, konie i prosięta, po czym zawróciła do obozu. Wkrótce okazało się jednak, że ruszył za nimi pościg, złożony z chłopów i szlachty uzbrojonych w szpady, kosy, oszczepy i drewniane pałki. Kiedy Szwedzi dotarli do rzeki, spostrzegli, że most, którym wcześniej przedostali się na drugi brzeg, został zniszczony, co zmusiło ich do przeprawy na końskich grzbietach. Holst trzymał się swego konia, ale mimo to dostał się pod wodę. Utopiłby się bez wątpienia, gdyby jeden z jego kompanów nie wyciągnął go na powierzchnię. W tym samym czasie dopadł ich ścigający ich oddział, po czym wśród drzew porastających drugi brzeg doszło do gwałtownej walki wręcz. Polacy mieli przewagę, ponieważ pistolety i muszkiety Szwedów były niezdatne do użytku po kąpieli w rzece. Holst próbował powalić chłopa, który chował się za drzewem, ale ten uniknął cięcia i sam zadał cios, raniąc Holsta w lewe ramię. Teraz w jego stronę rzuciło się kilkunastu innych, którzy zrzucili Niemca z konia i związali go sznurem. Zostałby bez wątpienia zabity, gdyby nagle nie pojawił się
460
"TO STRASZNE POWSTANIE"
inny szwedzki oddział włóczący się po okolicy, który starł się z chłopami. Holst znajdował się w tak ciężkim stanie, że z powodu okropnego bólu z trudnością siedział na koniu. Po powrocie do obozu wsadzono ich do aresztu za złamanie zakazu. Udało im się jednak uniknąć szubienicy.
Nie można oczywiście całą winą obarczać tylko żołnierzy. W obozie, z powodu braków w zaopatrzeniu często sami musieli troszczyć się o jedzenie, naczelne dowództwo coraz częściej zaczynało patrzeć przez palce na tego typu zachowania. Poza tym, w tle trwał konflikt, który coraz bardziej przypominał wojnę partyzancką. W Łowiczu upadek dyscypliny w armii szwedzkiej przejawiał się najczęściej w postaci kradzieży i pobić. Zamordowano kilku mnichów, a żołnierze obrabowali między innymi nowo wybudowany kościół: skradli szaty liturgiczne, kandelabry, krzyże i zdemolowali organy. Przez pewien czas po egzekucji sprawcy tego zdarzenia dyndali na miejskiej szubienicy, ale przybywało też wieszanych Polaków.
To, że okupacja kraju wywoływała tak duże niezadowolenie i prowadziła do zbrojnego oporu, wydawało się budzić zdumienie u części szwedzkich oficerów, a zwłaszcza samego Karola Gustawa. W jego przypadku chodziło bardziej o widoczny brak wyczucia. Król był człowiekiem czynu, żyjącym w świecie fantazji, kierującym impulsami, energicznym. Takie cechy powodowały, że stał się nieczuły na reakcje innych ludzi. A poza tym, czyż to nie sam Bóg dał mu władzę i szansę? Jeśli natomiast chodzi o szwedzkich generałów i reprezentowany przez nich tępy, pozbawiony wyobraźni i cyniczny system sprawowania władzy, to widać w ich postawie brak zrozumienia dla postawy polskiej szlachty, która nie chciała dzielić się chłopskim zbożem z nikim innym: ani z własnym królem, ani z żadnym innym władcą. Szlachta, która latem ani myślała walczyć za państwo, którego nie pragnęła, za króla, któremu nie chciała służyć i za prawa, których nie rozumiała, teraz, kiedy kończyła się jesień, chwyciła za broń, ponieważ niebezpieczeństwo zagrażało jej prywatnym posiadłościom.
W atakach przypuszczanych na szwedzkie wojsko, a także w rozruchach, do jakich coraz częściej dochodziło, wyczuwało się jednak nie tylko zwykłą złość, będącą odpowiedzią na szwedzki
461
Niezwyciężony
ucisk. Byłoby to dość łatwe do zrozumienia. Było jednak jeszcze coś, co brało się z samej istoty Rzeczpospolitej, coś, co istniało już przed najazdem. Jak już wspomniałem, w unii polsko-litewskiej pojawił się w owym czasie pewien stan nierównowagi. Długi kryzys ekonomiczny przyczynił się do wzrostu niezadowolenia i do kontrastów, które w połowie XVII wieku osiągnęły niebezpieczny punkt kulminacyjny. Chodzi głównie o rosnącą wrogość między klasą wyższą a niższymi, a zwłaszcza o poddawanych wyzyskowi chłopów, którzy ciągnęli już ostatkiem sił. Przykładem tego jest powstanie na Ukrainie, ale niezadowolenie panowało także w samej Polsce: w 1651 roku doszło do wybuchu powstania chłopskiego na Podhalu9. Nie była to jednak jedyna rysa na obliczu Rzeczpospolitej. Sytuację komplikował jeszcze fakt, iż nadal istniało jeszcze wiele innych sprzeczności, które czasami zbiegały się ze sobą, a czasami zazębiały się wzajemnie: oprócz konfliktów klasowych i wspomnianej już wcześniej kolizji interesów arystokracji i władzy królewskiej istniała też rosnąca wrogość między różnymi regionami, religiami i językami Rzeczpospolitej10. Słynna niegdyś tolerancja polska zaczęła zanikać, wypierana przez kwas dogmaty-zmu i religijnej autarkii.
Wiele miało się jeszcze zdarzyć. I nie chodziło tu tylko o niezadowolenie wśród ludu. Jednym z powodów, dla których chłopi żyjący w tamtej epoce musieli prawie zawsze chylić kark przed systemem, który trzymał ich w nędzy, było ubóstwo materialne połączone z ubóstwem wyobraźni. Taka kombinacja powodowała, że chłopom trudno było sobie wyobrazić inny system niż ten, w którym żyli. Sposób myślenia dominujący wśród ludu nacechowany
9 W rzeczywistości akcja Kostki Napierskiego nie była buntem chłopów przeciwko szlachcie, ale zaplanowaną przez Chmielnickiego i Zygmunta Rakoczego akcją dywersyjną, która umożliwiłaby wkroczenie do Polski najemnych wojsk węgierskich (przyp. red.).
10 To, że wymienione wyżej kontrasty i sprzeczności nachodziły na siebie, nie oznacza, iż funkcjonowały jak hamulec, tym bardziej że trudno byłoby wskazać jakąś jedną grupę i nazwać ją Głównym Wrogiem. To, że powstanie na Ukrainie przybrało tak brutalne formy, wzięło się stąd, iż w jednym miejscu i w tym samym czasie doszło do kumulacji konfliktu w trzech płaszczyznach: klasowej, językowej i religijnej. Rezultatem tego była krwawa rewolta.
462
"TO STRASZNE POWSTANIE"
był strachem przed zmianami, ale "nie był to jakiś tępy konserwatyzm, tylko gorzka świadomość tego, że wszelkie zmiany dokonywały się zawsze kosztem ludu"11. Chłopi pamiętali o wszystkich nieprawościach i nędzy, jakiej doświadczali, ale zazwyczaj tłumaczono to istniejącym porządkiem świata albo niezbadaną wolą Bożą, złośliwością losu itp. Ubóstwo wyobraźni powodowało, że chłopom trudno rozsądne wytłumaczenie swego położenia, a jeszcze trudniej było znaleźć jakieś rozwiązanie tego problemu. Natomiast ich prosty sposób pojmowania rzeczy powodował, iż bardzo łatwo było znaleźć jakiegoś kozła ofiarnego w postaci jednej osoby i obarczyć go winą za niepojęte, skomplikowane wydarzenia.
I tak oto znowu stajemy w obliczu przerażającego oblicza wojny, która rodzi całą masę mniejszych konfliktów, nie mających z tą wojną nic wspólnego. Stają się one jednak jej częścią składową, czyniąc ją większą i groźniejszą. Jest rzeczą oczywistą, że Karol Gustaw sam nie bardzo wiedział, po co decyduje się na wojnę z Rzeczpospolitą. Jest również rzeczą oczywistą to, iż król nie wiedział też, co czyni, atakując państwo, które uginało się od pytań bez odpowiedzi, kłopotów, których nie potrafiono rozwiązać i mrocznych, ukrytych źródeł energii, które szukały dla siebie ujścia.
Trudno też dokładnie określić, kiedy tak naprawdę zaczęło się powstanie przeciwko Szwedom, z tej prostej przyczyny, iż nie istnieje jakiś jeden ściśle określony moment w dziejach tego konfliktu. Było to powstanie spontaniczne, bez planów, inspiratorów i przywódców. Rozwijało się też w miarę, jak pojedyncze kręgi opozycji łączyły się ze sobą i organizowały ogniska oporu, które z kolei tworzyły kolejne więzi. Z dziesiątek takich ognisk powstawały setki, a z nich tysiące. Najwięcej takich punktów oporu istniało w zachodniej Polsce, w województwach, które graniczyły z Cesarstwem Niemieckim. Na początku Niemcy stały się miejscem schronienia dla szlachty towarzyszącej Janowi Kazimierzowi na wygnaniu. To ci, co nie chcieli się poddać, teraz z terytorium Niemiec dokonywali wypadów zbrojnych na terytorium własnego kraju. Powstanie rozwinęło się najwcześniej w Wielkopolsce.
Peter Burke.

463
Niezwyciężony
Po pierwsze dlatego, iż to właśnie tę prowincję zamierzano odzyskać w pierwszej kolejności, a poza tym Szwedom nie udało się rozciągnąć swej władzy na całą Wielkopolskę: armia szwedzka była na to zbyt mała, a obszar zbyt duży. W Małopolsce z kolei pierwsze oznaki powstania pojawiły się dopiero w grudniu 1655 roku, ale cała akcja była przez to lepiej zorganizowana. Na Mazowszu przez długi czas panował spokój spowodowany klęską pod Nowym Dworem, ale i tam dawały o sobie znać luźne oddziały szlachty, która nie chciała złożyć broni, a swe akcje przeprowadzała z kryjówek urządzonych w gęstych, o bagnistym podłożu, lasach rozciągających się wzdłuż granicy z Prusami Książęcymi.
W wielu przypadkach były to więc luźne oddziały szlacheckie, które jako pierwsze chwyciły za broń, stawiając opór Szwedom, co było rzeczą logiczną, ponieważ to przede wszystkim szlachta najbardziej oburzała się żądaniami Szwedów; poza tym wielu szlachciców nigdy w zasadzie nie zrezygnowało z walki z najeźdźcą. Oddziały takie krążyły po okolicy, atakowały pojedyncze szwedzkie posterunki, napadały na patrole, zabijały kurierów i blokowały dostawy. Były to więc raczej drobne dolegliwości. Dopiero, gdy do powstania przyłączyli się chłopi, rozszerzyło ono swój zasięg, stając się niebezpiecznym dla szwedzkich wojsk.
Zanim jednak do tego doszło, szlachta musiała zapomnieć
0 swej dumie i uprzedzeniach klasowych: dla wielu szlachciców uzbrojony chłop był bowiem nie tylko czymś niezgodnym z naturą (obrona Rzeczpospolitej - z woli niebios i przeznaczenia - była przecież domeną osób, w których żyłach płynęła błękitna krew), ale stanowił także zagrożenie. Część szlachty upierała się też nadal
1 próbowała traktować powstanie przeciwko Szwedom jako jeden z przynależnych jej przywilejów. Ich sukcesy miały jednak umiarkowany zasięg. Tak na przykład w Sieradzu w październiku 1655 roku szlachta tak bardzo oburzyła się z powodu nałożonej na nią kontrybucji, że po raz kolejny zwołano pospolite ruszenie, aby starym sposobem wystąpić przeciwko Szwedom w otwartej walce. I tak też się stało, ale po raz kolejny skończyło się po staremu: oddział został rozbity i zmuszony do odwrotu.
Już od końca września 1655 roku, w zachodniej części Wielkopolski działał oddział chłopski składający się z około
"TO STRASZNE POWSTANIE"
300 osób pod dowództwem pobożnego i dość bogatego szlachcica Żegockiego12. Członkowie oddziału odznaczali się wielką odwagą i dużą bezwzględnością. To oni zaatakowali znienacka i zlikwidowali liczącą 200 osób załogę Kościanu13; wtedy zabito tam również królewskiego szwagra, landgrafa heskiego14. W październiku w zachodniej Małopolsce pojawił się podobny oddział chłopski, na czele którego stał katolicki ksiądz15. Formacje tego rodzaju unikały bezpośrednich starć ze Szwedami w otwartym polu, prowadząc typową wojnę partyzancką. Były one źle zorganizowane, brutalne, niezdyscyplinowane, odważne i bezlitosne. Unikały silniejszego przeciwnika, walcząc ze słabszym, unikały walki, kiedy wróg atakował i atakowały, gdy nieprzyjaciel się wycofywał.
12 Krzysztof Żegocki h. Jastrzębiec (1618-1673), starosta babimojski, dowodził partyzantką wielkopolską w pierwszej fazie powstania; zwany "pierwszym partyzantem Rzeczypospolitej" (przyp. tłum. i red.).
13 W Kościanie rezydował landgraf heski Fryderyk Hessen-Eschweg; natomiast dowódcą garnizonu był major Forbes (w relacjach niemieckich Vorbusch). Garnizon liczył, według Wespazjana Kochowskiego, 400 żołnierzy. Liczbę tę potwierdza Jachorowski. Pufendorf szacuje załogę na 200 żołnierzy. Wydaje się, że bliżsi prawdy są autorzy polscy, jeśli i^Nzzyt, że w Poznaniu stało w tym czasie 2000 żołnierzy szwedzkich. Żegocki zajął Kościan podstępem. Ponieważ dowódca grodu zarządził jego wzmocnienie, rozkazano okolicznym chłopom zwozić drugie sosny. Starosta babimojski stanął w pobliżu miasta w ukryciu, a jednemu z chłopów polecono, aby spowodował niby przypadkowe odpadnięcie koła od wozu. Stało się to przy przejeździe przez zwodzony most, uniemożliwiając zamknięcie bramy. Wówczas pojawił się ze swym oddziałem Żegocki i z pomocą mieszczan zajął miasto. Następnie dowiedziawszy się, że landgraf przebywa na polowaniu, postanowił ująć go żywcem, licząc na duży okup. Przed bramą postawił swojego żołnierza, przebranego w strój szwedzki. Kiedy Fryderyk wracał z polowania i ze zrabowanymi łupami, które wiózł na wozach, został zaatakowany przez ukryty oddział Żegockiego. Pierwsza kula zwaliła go z konia, druga zraniła śmiertelnie w udo. Eskorta licząca 100 ludzi, którą dowodził książę von Nassau, próbowała się bronić, ale partyzanci natarli z taką siłą, że Szwedzi uciekli. Na polu bitwy pozostawili dogorywającego księcia heskiego. Porzucono też 40 wozów z cennym ładunkiem (przyp. red.).
14 Efektem tego spektakularnego sukcesu było zagarnięcie przez powstańców kwoty 75 tysięcy złotych, która wzbogaciła ich skromną kasę.
15 Nazywał się Kaszkowic; jego oddział liczył ok. 800 ludzi, ale wkrótce rozstał rozproszony (przyp. tłum.).
464
465
Niezwyciężony
Na początku Karol Gustaw nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do zagrożenia, jakie niosły takie starcia (jeszcze w grudniu miał nadzieję, że uda mu się przeciągnąć na swą stronę Czarnieckiego). Łatwo można zrozumieć, że władca, który w tak krótkim czasie odniósł tak wielkie sukcesy i bez wysiłku rozbił w puch najlepsze wojska, jakimi dysponowała Rzeczpospolita, nie musiał niepokoić się jakimiś grupami uzbrojonych chłopów, które krążyły po okolicznych lasach. Ten lekceważący stosunek prezentowany przez króla pozwolił powstańcom urosnąć w siłę, podczas gdy werbunki prowadzone przez Szwedów w Wielkopolsce skończyły się niepowodzeniem. Sytuację pogarszał fakt, że Karol Gustaw, wbrew swym własnym interesom, oddał dowództwo nad wojskiem stacjonującym w Wielkopolsce w ręce awanturnika, zdolnego i odważnego generał majora Jana Weicharda Wrzesowicza16. W chwili opisywanych wydarzeń miał on 32 lata i reprezentował klasyczny typ żołnierza: jak wielu innych, swą wysoką pozycję zawdzięczał temu, iż na własny koszt wystawił swój regiment i oddał go do dyspozycji króla. Ten chciwy, pełen nonszalancji i wybuchowy człowiek wziął co prawda szturmem 16 zbuntowanych miast, ale postępował w Wielkopolsce z tak wielką brutalnością, że przerażało to nawet lokalnych, szwedzkich urzędników, którzy pisali do Karola Gustawa listy, apelując w nich, aby król zastąpił Czecha kimś innym na stanowisku głównodowodzącego17. I tak też się stało. Na skutek ekscesów, jakich dopuszczał się w Wielkopolsce hrabia,
16 Więcej na temat Wrzesowicza w przypisach (przyp. tłum.).
17 To właśnie czeski hrabia dokonał masakry mieszkańców Kościanu; nie wzbudzał też zbyt wielkiego zaufania. Twierdził kiedyś na przykład, że wyparł silny oddział polski poza niemiecką granicę, wielu z nich zabił, wielu wziął do niewoli i zdobył wielkie łupy. Tymczasem w czasie opisywanego zdarzenia nie oddano prawdopodobnie ani jednego strzału: Wrzesowicz i polski dowódca uzgodnili po prostu wszystkie warunki, siedząc razem w krytym powozie. (10 października 1655 r. Wrzesowicz, wykonując polecenie Karola Gustawa, zjawił się niespodziewanie nocą ze swym oddziałem w opuszczonym przez partyzantów Kościanie. Zabito wówczas 300 mieszczan, a 40 szlachty ścięto na rynku. Miasto już nigdy nie podniosło się z ruin. Pościg za Żegockim nie dał rezultatu; mało tego, cofający się ku granicy śląskiej starosta babimojski zniósł pod Wschową 40 - osobowy oddziałek szwedzki (przyp. red.).
466
"TO STRASZNE POWSTANIE"
coraz więcej Polaków uświadamiało sobie, że ochrona, jaką obiecywał im król Szwecji, nie była warta funta kłaków.
Pod koniec października wysłano przeciwko zbuntowanej prowincji oddział pod dowództwem generał majora Burcharda Mullera. Jego zadanie polegać miało na "zdławieniu tej okropnej rewolty", starając się unikać rozlewu krwi, a jednocześnie dążyć do zajęcia kolejnych twierdz położonych wzdłuż granicy z Niemcami. Pewien Polak, pułkownik kawalerii, dostarczył mianowicie Szwedom pakiet listów, jakie wpadły mu w ręce, napisanych przez Jana Kazimierza. Król opisywał w nich swój zamiar wysłania do niespokojnej Wielkopolski "małego polskiego korpusu". Aby zapobiec takim niemądrym działaniom ze strony Polaków, główny sztab armii szwedzkiej postanowił zamknąć granice18.
Na początku los uśmiechał się do Szwedów. Krążyli po Wielkopolsce, zajmowali mniejsze miasta, rozpraszali polskie oddziały powstańcze i swym zachowaniem napędzili sporo strachu mieszkańcom prowincji, zmuszając ich do uległości. Wyglądało na to, że powstanie zostanie zduszone. Dnia 18 listopada wojska szwedzkie dotarły do miasta, które położone było około dwóch mil od niemieckiej granicy. Nazywało się Częstochowa. Zdarzyło się tam coś, co niektórzy zaczęli potem nazywać cudem.
18 Postarano się również, aby do Wiednia dotarła informacja o planach Jana Kazimierza, oznaczających złamanie neutralności Niemiec cesarza.
467
Cud w Częstochowie
Na
a stromym wzgórzu w pobliżu miasta19 wznosił się klasztor Paulinów, znany w całej Rzeczpospolitej i w Europie z tego, iż przechowywano w nim relikwię o nieocenionej wartości. Był to obraz Czarnej Madonny z Dzieciątkiem, który według dawnych przekazów namalowany został przez św. Łukasza Ewangelistę. Obraz czczono także dlatego, iż według tradycji namalowano go na desce pochodzącej ze stołu, na którym Święta Rodzina spożywała posiłki. Obraz stał się źródłem niezliczonych legend i przekazów o cudach i uzdrowieniach, co sprawiło, że częstochowski klasztor stał się bez wątpienia najważniejszym celem pielgrzymek dla polskich katolików. Mówi nam to sporo o znaczeniu postaci Madonny, ale także i o priorytetach polskich władz w zakresie tworzenia systemów obronnych. Klasztor był jedną z niewielu twierdz w państwie polskim, które uznano za godne wzmocnienia poprzez wzniesienie wokół niej nowoczesnych obwałowań. Klasztor, zbudowany w XIV wieku, miał trzy kondygnacje, dwie wysokie wieże oraz kościół; otaczała go fosa i grube mury z potężnymi narożnymi
19 W XVII w. istniały jeszcze dwa oddzielne organizmy miejskie: Częstochowa i Częstochówka, ta ostatnia była położona w pobliżu klasztoru; dopiero w XIX w. połączone zostały aleją, która istnieje do dzisiaj (przyp. tłum.).
468
Cud w Częstochowie
bastionami. Jego uzbrojenie składało się z dział20 i ciężkich hakow-nic (był to pewnego rodzaju muszkiet dużego kalibru, tak duży i ciężki, że musiały go obsługiwać dwie osoby).
Dnia 18 października 1655 roku w klasztorze znajdowało się nie więcej niż 400 ludzi: 70 mnichów, 160 nowo zwerbowanych żołnierzy "wziętych w dużej części prosto od pługa" jak również pięciu szlachciców wraz z rodzinami i służbą. Osób zdolnych do obrony naliczono 28021. Mieli oni nawet okazję wziąć udział w niewielkiej potyczce ze Szwedami. Któż inny bowiem jak nie sam nieobliczalny Wrzesowicz mógłby poważyć się na zaatakowanie klasztoru? Tydzień22 przed pojawieniem się pod murami klasztoru wojsk szwedzkich hrabia osobiście przybył tam ze swym oddziałem, starając się zmusić mnichów groźbami i obietnicami do otwarcia bram. Zauważmy, iż nie chodziło tutaj o to, aby zmusić paulinów do uznania szwedzkiej władzy, bo to zrobili oni już wcześniej, i to oficjal-Pytanie brzmiało natomiast, czy oznaczało to również dla
me
,23
mnichów obowiązek wpuszczenia Szwedów poza klasztorne mury. Kiedy paulini odmówili żądaniom Wrzesowicza, hrabia z kwaśną miną ruszył dalej24. Zanim jednak opuścił teren przyklasztorny, zdążył jeszcze podpalić kilka zabudowań, na co załoga twierdzy odpowiedziała gradem pocisków wystrzelonych z dział i muszkietów.
20 Twierdza jasnogórska nie była przeznaczona do obrony przed regularnym oblężeniem z użyciem armat. Była jedynie dobrym punktem oporu przed zaskoczeniem przede wszystkim kawaleryjskim. Płytka przestrzeń obronna czyniła twierdzę wrażliwą na ostrzał artylerii. Jego mała powierzchnia uniemożliwiała umieszczenie na bastionach większej ilości dział. Zapewne było w klasztorze 16-20 armat, w tym i 12-funtowych (przyp. red.).
21 7jd\o%2i Jasnej Góry liczyła około 160 piechoty typu wybranieckiego, a więc złożonej z chłopów, a może i mieszczan, 70 zakonników "częściowo zdatnych do obrony" oraz 20 szlachty (przyp. red.)
22 Dokładnie było to 8 listopada 1655 r. (przyp. tłum.).
23 Według ustaleń Adama Kerstena, Kordecki zwrócił się 28 października do gen. Wittenberga z prośbą o wystawienie listu gwarancyjnego Salva Gwardia. List taki został podpisany przez feldmarszałka 7 listopada i trafił do klasztoru kilka dni później, już po tym, jak zjawił się tam Wrzesowicz ze swoim oddziałem (przyp. tłum.).
24 Hrabia opuścił Częstochowę 13 listopada 1655 r. (przyp. tłum.).
469
Niezwyciężony
Podniosło to członków załogi bardzo na duchu, zmniejszyło chęć do poddania się, a przede wszystkim stanowiło ostrzeżenie przed tym, co ich czekało. Kiedy więc pod klasztorne zabudowania nadciągnął generał Miiller25 ze swymi 1100 ludźmi i 8 armatami, załoga twierdzy nie chciała nawet wysłuchać tego, co miał jej do zakomunikowania wysłany trębacz, tylko natychmiast otworzyła ogień do przeciwnika. Potem spoza murów, zataczając ze świstem łuk w powietrzu, zaczęły nadlatywać na pobliskie zabudowania kule żarowe26.
Następnego ranka Szwedzi przypuścili pierwszy nieśmiały atak. Nie mogło być mowy o szturmie na mury, przynajmniej tak długo, jak długo stały one nienaruszone. Klasztor położony był na pochyłym wzgórzu. Ze stanowisk ogniowych urządzonych przez Szwedów po północnej stronie klasztoru, w miejscu, gdzie stały resztki zniszczonych wcześniej zabudowań, prowadzono ostrzał artyleryjski w stronę twierdzy. Problem polegał, niestety, na tym, że działa małego kalibru, których używali Szwedzi, nadawały się bardziej do zastosowania w czasie niewielkich starć na otwartej przestrzeni. Małe kule odbijały się od powierzchni grubych murów, o ile tam oczywiście docierały. Z klasztornego nasypu oddawano jedną salwę za drugą, i to z niebywałą precyzją, a to dzięki usytuowaniu armat na tak dużej wysokości. Po trzech dniach imponującego ostrzału, który w systemie fortyfikacyjnym pozostawił po sobie kilka niewielkich rys, dowódcy szwedzcy uświadomili sobie w końcu, że trzeba będzie posłużyć się armatami cięższego kalibru. Miiller wysłał do Krakowa list z prośbą o dosłanie mu moździerzy.
25 Więcej na temat gen. Miillera w przypisach na końcu książki (przyp. tłum.).
26 Pod koniec oblężenia siły gen. Miillera wynosiły około 1800 rajtarów i dragonów, 900-1000 piechoty (w tym około 450 piechurów z regimentu piechoty gwardii Jana Kazimierza, który został zmuszony do przejścia na stronę szwedzką: dowodził nim major Jan Butler, gdyż jego dowódca pułkownik Wolff odmówił służby w armii szwedzkiej, mimo to był pod Jasną Górą) oraz 600-700 jazdy polskiej (były to chorągwie m.in. Zbrożka, Kalińskiego, Kuklińskiego, Gołynskiego, Wiśniowieckiego i Morzkowskiego, podobno był też - jak twierdzi znany pa-miętnikarz Jakub Łoś - Jan Sobieski, przyszły polski król). Początkowo Miiller miał tylko 8 lekkich dział 3-4-funtowych. Około 10 grudnia nadeszło z Krakowa sześć dział oblężniczych, w tym dwie półkartauny (przyp. red.).
470
Cud w Częstochowie
WOJNA W POLSCE 01-06 1656
Miasto, ważne miejsce Ufortyfikowane miasto Oblężone miasto Bitwa
Granica państwa Granica prowincji Granica polsko-litewska Główne siły szwedzkie Oddział Fryderyka von Baden Oddział Gustawa Otto Stenbocka Polska armia koronna E2Z222^ Oddział Czarnieckiego Floty i ich ruchy Centrum walki powstańczej skierowanej przeciwko Szwedom
Większa część szwedzkich sil gromadź się w Bydgoszczy. Mniejsze oddziały zbierają się na wybrzeżu
1. 27.01.1656 r. Główne siły szwedzkie wyruszają na południe, aby zdusić powstanie
6. Przez cały kwiecień Szwedzi ścigają Czarnieckiego; jednocześnie polsko--litewskie wojsko oblega Warszawę, która kapiluluje 31 czerwca 1656 r.
2.18.02. Porażka wojsk Czarnieckiego w bitwie pod Gołębiem; Szwedzi ruszają ich śladem
Warta Koło ELKOPOLSKA
3. 27.02. Próba zajęcia Zamościa przez Szwedów kończy się niepowodzeniem; ich armia rusza na Jarosła
5. 06.04. oddział szwedzki idący z odsieczą wojskom zamkniętym w widłach Wisły i Sanu zostaje rozbity pod Warką
CESARSTWO NIEMIECKIE
4.22.03. Armia szwedzka opuszcza Jarosław I dnia 04. 04. przeprawia się przez San
471
Niezwyciężony
Obroną klasztoru nie dowodził ani szlachcic, ani żołnierz, tylko przeor paulinów, ojciec Augustyn Kordecki. Ten dzielny mnich z tonsurą27 na głowie, który niedawno złożył wizytę w szwedzkim obozie pod Krakowem, aby zapewnić Karola Gustawa o swym podporządkowaniu się szwedzkiej władzy28, wykazał się dokładnie taką mieszanką oportunizmu, odwagi i pomysłowości, jaka potrzebna była w danych warunkach. Pod Częstochową armaty grały tylko od czasu do czasu, wiele godzin spędzano natomiast na negocjacjach29; Kordecki wykorzystał w nich całą swą wiedzę scho-lastyczną, a była ona niemała (np.: Czy w dokumencie tym nie jest napisane, że zajęte przez Szwedów ma być miasto, a nie klasztor? Czy możliwe jest złożenie przysięgi wierności komuś, kto nie został wcześniej zaprzysiężony przez prymasa Polski? Czy możliwe byłoby uzyskanie osobistego potwierdzenia Karola Gustawa?). Kordecki wiedział, że w miarę jak wokół twierdzy zbierało się coraz więcej szwedzkiego wojska, musi rozwiać wątpliwości, które targały jej obrońcami: jeśli załoga zaczynała szemrać, że przewaga po stronie nieprzyjaciela jest zbyt duża, przeor podwajał żołnierski żołd; jeśli o sytuacji krytycznie wypowiadali się mnisi, Kordecki wygłaszał do nich płomienne mowy, pocieszając ich, że "umierają w służbie Maryi". Obraz od dawna pozostawał w ukryciu30. A jeśli wśród szlachty podnosiły się strachliwe głosy, skarżące się na niewygody związane z oblężeniem, przeor opowiadał o posiłkach,
27 Tonsura - wygolony krążek na ciemieniu (u księży) albo wygolony duży krąg obejmujący niemal całą głowę (jak u zakonników) (przyp. tłum.).
28 W literaturze poświęconej obronie klasztoru istnieje pewien przekaz z XIX w., wg którego ojciec Kordecki w ostatniej dekadzie października przebywał w zajętym już przez Szwedów Krakowie, a nawet spotkał się z Karolem X Gustawem. Kordecki miał zabiegać u króla o wystawienie Salva Gwardia dla klasztoru. W/g tego samego przekazu, przeor miał znajdować się w orszaku Karola Gustawa, kiedy ten zwiedzał katedrę na Wawelu. Opowiadanie to jest jednak bardzo mało wiarygodne, wręcz bajkowe. Adam Kersten, który prowadził dokładne badania, ustalił, że nie ma takiego śladu (przyp. tłum.).
29 Blokada trwała 48 dni, ale tylko 10-12 dni walki; resztę czasu spędzono na rozmowach i pertraktacjach (przyp. tłum.).
30 Kiedy 7 listopada Wittenberg podpisał Salwa Gwardia dla Jasnej Góry, paulini wywieźli potajemnie cudowny obraz do Lublińca, do zamku Cellarich,
472
Cud w Częstochowie
które miały nadejść - co nie było prawdą - a jednocześnie pytał ich ze spokojem, "czy zamierzali opuścić klasztor i wydać go na pastwę wojny".
Tak oto mijały szare, listopadowe dni. Szwedzi kopali rowy, tunele minowe i przyglądali się, jak ich kule odbijają się od murów twierdzy. Polacy odpowiadali ogniem na ogień i dokonywali nocnych wypadów na szwedzkie pozycje. Straty polskie były niewielkie, zarówno w ludziach, jak i sprzęcie. Gorzej wiodło się Szwedom, ponieważ polscy kanonierzy z łatwością kierowali ogień wprost na szwedzkie okopy i stanowiska baterii31. Jednak pewnej sobotniej nocy grudniowej w położeniu obrońców klasztoru nastąpił nieoczekiwany i nieprzyjemny zwrot32.
W mroku nocy dały się nagle słyszeć potężne huki dochodzące z luf ciężkich armat, a zaraz potem odgłosy ciężkich kul uderzających w klasztorne mury. Do obozu szwedzkiego nadeszło wreszcie długo oczekiwane uzupełnienie. W jego skład wchodziły m.in. dwie ciężkie armaty i kilka moździerzy, które po cichu wtoczono na stanowiska. Ostrzał trwał przez całą noc i następny dzień. Na klasztor i na mury obronne spadło 340 ciężkich pocisków. Dodatkowe oddziały i nowe armaty umożliwiły Miillerowi przeprowadzenie natarcia z trzech pozostałych stron. W powietrze wzbijały się chmury kamieni i tynku pochodzących z pokruszonych fragmentów murów, kilka polskich dział uległo zniszczeniu, wśród obrońców zanotowano pierwsze ofiary, a kolejny szturm zmusił
a potem do Mochowa pod Głogówkiem, gdzie ukryto go w miejscowym klasztorze paulinów. Natomiast zawartość skarbca jeszcze w sierpniu 1655 r. wywieziono do Nysy, jego część, m.in. srebro, ukryto w pobliskich stawach, gdzie znaleźli je kawalerzyści polscy pozostający w szwedzkiej służbie (przyp. tłum. i red.).
31 Straty po stronie obrońców były następujące: a) 3 zabite konie b) 1 rozbite koło od armaty c) 16 wybitych szyb d) 1 zabity żołnierz (Węgier postrzelony przypadkowo przez załogę klasztoru w czasie nocnej wycieczki) e)3 zabitych cywilów w czasie tego samego dnia (to owi trzej Janowie, o których pisze Sienkiewicz).
Straty po stronie szwedzkiej były większe, ale nie przekroczyły kilkunastu osób (przyp. tłum.).
32 Dnia 11 grudnia pod mury twierdzy dotarły dwie nowe armaty i 900 żołnierzy, co znacznie wzmocniło siły, jakimi dysponowali Szwedzi (przyp. tłum.).
473
Niezwyciężony
ludzi modlących się w kościele do jego opuszczenia w trakcie mszy. Jednocześnie minerzy szwedzcy zaczęli wgryzać się przy pomocy ładunków wybuchowych w kamienne, klasztorne zbocze. Około południa 20 grudnia Polacy dokonali jednak kolejnego udanego wypadu za mury, zabili kilku górników, wysadzili w powietrze beczki z prochem i zagwoździli dwa działa. Trzy dni później Szwedzi otrzymali nowe dostawy prochu i innego wyposażenia, które dostarczono im z Krakowa. Oblężenie mogło więc być kontynuowane.
Od czasu do czasu przerywano wymianę ognia, aby przeprowadzić jakieś negocjacje albo postraszyć oblężonych, a kiedy załoga twierdzy chciała obchodzić Wigilię Bożego Narodzenia, zgodzono się na dwudniowe zawieszenie broni. Szwedzi kierowali jednak pod adresem obrońców coraz więcej gróźb, a oblężenie przeciągało się. W obozie szwedzkim przygotowywano się do nowego natarcia: szykowano drabiny, granaty i tarany. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia wygasł rozejm i tego też dnia rozległa się nowa kanonada. Na klasztor spadły pociski armatnie, kule zapalające i granaty. Obrońcy, którzy czuwali przez noc, szykując się do odparcia ataku, spodziewali się najgorszego. Tego samego dnia pod wieczór załoga twierdzy otrzymała ostatnie ultimatum: jeśli klasztor nie skapituluje i nie zapłaci okupu, wojsko spali wszystko, co jest własnością mnichów i zgromadzonej w twierdzy szlachty, a wszystkie osoby przebywające w klasztorze wyjęte zostaną spod prawa. Drugiego dnia Kordecki wystosował do Mullera swą odpowiedź, która -jak zwykle - zawierała przybraną w kwieciste słowa odmowę. Teraz, zgodnie z prawami oblężniczej logiki, powinien nastąpić natychmiastowy szturm... ale do niczego takiego nie doszło. Dopiero, kiedy nad poczerniałym i pooranym pociskami zboczem rozbłysło poranne słońce, oczom załogi ukazał się obraz, który uznać ona musiała za cud: wojsko szwedzkie, liczące 2000 ludzi, zwinęło obóz, wygasiło ogniska, ustawiło się w szyku marszowym i odmaszerowało spod klasztoru33. Trwające czterdzieści dni oblężenie dobiegło końca.
33 Stało się to nocą z 26 na 27 grudnia 1655 r. 26 grudnia 1655 r. odesłano ciężkie działa do Krzepie. Większość wojska opuściła obóz pod Jasną Górą 26 grudnia. Pozostałe w nocy z 26 na 27 grudnia 1655 r. (przyp. tłum.).
474
Cud w Częstochowie
Oddział Mullera nie został jednak zwyciężony, tylko opuścił Częstochowę na rozkaz króla. W sztabie armii szwedzkiej zaczęto wątpić, czy zaatakowanie najważniejszej polskiej świętości było słuszną decyzją. Nawet Wrzesowicz, który sam był katolikiem i w przeszłości składał dary na rzecz klasztoru, wystosował pełen niepokoju list do Karola Gustawa, w którym ostrzegał, że oblężenie Jasnej Góry jest politycznym błędem - "uderzacie w polską duszę, dlatego należy je przerwać34". I król, i Wittenberg - ten drugi powalony w Krakowie złośliwym atakiem podagry - zgodzili się z tą argumentacją i wystosowali rozkaz do Mullera, aby podporządkował się tej decyzji. Generał zgodził się, choć niechętnie.
Mleko się już jednak rozlało.
Z wojskowego punktu widzenia klasztor nie miał aż tak wielkiej wartości. Natomiast biorąc pod uwagę polityczne skutki oblężenia, można mówić o prawdziwej katastrofie. Prawdopodobnie uznano by całe zdarzenie za epizod, nieważny i zapomniany, odnotowany w postaci niewielkiego przypisu w jakimś historycznym dziele, gdyby nie otoczenie Jana Kazimierza, a zwłaszcza bystra i widząca szersze skutki tego zdarzenia królowa. Natychmiast uruchomiono całą machinę propagandową, aby wykorzystać to, co się stało, do maksimum35. To, że niepokonani dotąd Szwedzi zostali po raz pierwszy powstrzymani, przyczyniło się do poprawy nastrojów wśród istniejących i potencjalnych nieprzyjaciół szwedzkich najeźdźców. Ważniejsze było jednak to, że tego typu zdarzenia dały wrogom Karola Gustawa w Polsce oręż w postaci twierdzeń, iż prowadzi on w Polsce wojnę religijną, co nie było prawdą, a co wkrótce prawdą się stało. Już wcześniej wielu katolików oburzało się na wieść o demolowanych kościołach i okradanych klasztorach, zabijanych
34 Nie przeszkodziło to Wrzesowiczowi w podjęciu kolejnej, niespodziewanej próby zajęcia klasztoru w lutym 1656 r., jednak i tym razem bez powodzenia (przyp. tłum.).
35 Kampania propagandowa, którą rozpętano wokół wypadków, do których doszło pod Częstochową, znalazła swe ukoronowanie w marcu 1658 r. w postaci szeroko propagowanego pisma, zatytułowanego "Nowa Gigantomachia", napisanego osobiście przez A. Kordeckiego między lipcem 1656 a lutym 1657 r. na bezpośrednie zamówienie polskiej królowej.
475
Niezwyciężony
księżach i wypędzanych mnichach. Teraz, po Częstochowie, oburzenie osiągnęło swoje apogeum. Po kraju krążyły plotki i historie, komponowano pieśni i ody, wygłaszano przemówienia, pisano pamflety. Wiele z nich traktowało o cudach, wizjach i wróżbach w kontekście tego, że "bezbożni Szwedzi" pobici zostali pod Częstochową. Podobno obrońców wspomogła sama Matka Boża, która przeraziła Szwedów swym pojawieniem się, a poza tym zatrzymywała pociski i/albo nakierowywała armaty na szwedzkie pozycje. Ci zaś ze Szwedów, którzy ośmielili się podnieść wzrok na jej cudowny wizerunek jaśniejący późnym wieczorem nad murami klasztoru, umierali na miejscu "albo dostawali drgawek" (tego typu historie miały swe korzenie w podobnych opowieściach pochodzących z czasów, kiedy Szwedzi oblegali Kraków; one też pełne były fantastycznych cudów i opowiadały o nagłych przypadkach ślepoty, której ofiarą padali oblegający Kraków wrogowie).
To właśnie strach przed zagrożeniem dla wiary katolickiej był jednym z tych czynników, który mógł zjednoczyć wszystkie klasy, a zwłaszcza skłonić do walki ostrożnych chłopów. Tak długo, jak wyglądało to na spór dynastyczny, lud trzymał się od wszystkiego z daleka, przyglądając się heroicznym wyczynom swych panów na bitewnych polach z całkowitym brakiem zainteresowania. Rzeczpospolitą już przed wojną wstrząsały różne niepokoje, a sytuację pogarszały ucisk i przemoc, na jakie Polacy wystawieni byli ze strony szwedzkiego najeźdźcy. Dopiero jednak rosnące obciążenia finansowe nakładane przez Szwedów na ludność polską, jak również atak na Jasną Górę, spowodowały, że ukrywana dotąd energia znalazła swe ujście i ukierunkowanie. A skutek? Powstanie ludowe o nieoczekiwanej sile i gwałtowności.
Początek powstania miał miejsce jeszcze przed oblężeniem Jasnej Góry i miał swe korzenie w ogólnym niezadowoleniu, jakie panowało w kraju na długo przed inwazją. To, że nabrało ono mocy na początku grudnia 1655 roku, nie było absolutnie skutkiem sprytnej propagandy, której działaniu poddana została znaczna część kraju i społeczeństwa. Również w południowych województwach dokonały się bowiem pewne polityczne roszady, które miały wpływ na dalszy rozwój sytuacji w kraju. Oto Tatarzy zwrócili się nagle przeciwko wojskom rosyjsko-kozackim, które oblegały Lwów,
476
Cud w Częstochowie
na skutek czego w listopadzie 1655 roku musiały się one wycofać na wschód. Uniemożliwiło to połączenie się sił Chmiemickiego z armią szwedzką, a także doprowadziło do powstania politycznej i militarnej próżni w południowej Polsce, w której nie było ani jednego niepolskiego oddziału.
Dotychczasowa działalność Jana Kazimierza, który nadal przebywał na Śląsku, ograniczała się, jak na razie, do wysyłania apeli do ludności Rzeczpospolitej, w których król wzywał swych poddanych do chwycenia za broń i uderzenia na Szwedów. W miarę, jak wśród dochodzących wieści coraz częściej dominowały raporty o niepokojach w kraju, Jan Kazimierz poddany został silnym naciskom swego otoczenia, próbującego skłonić monarchę do powrotu do kraju. Nacisk na króla wywierali nastawieni bojowo magnaci, uchodźcy, a także sama królowa. Król wahał się, głównie dlatego, iż nie podobał mu się pomysł, zgodnie z którym miałby stanąć na czele szerokiego, trudnego do kontrolowania ruchu powstańczego, zdominowanego przez chłopów. W końcu jednak zdecydował się wrócić do kraju w towarzystwie nuncjusza papieskiego, kilku członków rady i oddziału złożonego z około 300 jeźdźców. Droga prowadziła przez Karpaty. Granicę z Polską orszak przekroczył na Przełęczy Dukielskiej. Trasa była niebezpieczna, ale w czasie całego pochodu wokół króla zbierało się coraz więcej wojska. Była wśród niego część regularnej armii, która nie tak dawno przeszła na szwedzką stronę, a teraz wróciła do swego dawnego władcy z powodu niewypłaconego żołdu. Składająca się z 6000 żołnierzy armia szwedzka stacjonująca pod Sandomierzem, mająca za zadanie strzec strefy graniczącej z zachodnią Ukrainą, traciła patrol za patrolem w licznych zasadzkach i starciach z Polakami. Kiedy na początku grudnia Szwedzi spostrzegli, że drogi na Warszawę i na wybrzeże, którymi dostarczano im całe niezbędne zaopatrzenie, zagrożone są przez ataki powstańców i zwykłych rabusiów, postanowili zwinąć obóz i zarządzić wymarsz36. Szwedzi zwrócili się
36 Decyzja była jednak spóźniona: dowódca owych wojsk starał się widocznie usprawiedliwić albo ukryć to, rozgłaszając wieści o nadciągających Tatarach, którzy w tym samym czasie znajdowali się w drodze powrotnej na Krym, zadowoleni z wyprawy i obładowani łupami.
477
Niezwyciężony
w stronę Łowicza, maszerując każdego dnia w silnym mrozie do późnych godzin wieczornych. Na miejsce dotarli po jedenastu dniach, w zmniejszonym na skutek niskich temperatur składzie liczebnym. Z powodu szybkiego tempa marszu armia straciła też sporo wozów i artylerii. W tym samym czasie na północ maszerowały też oddziały Mullera i Wrzesowicza, a oddziały obozujące pod Krakowem przeniosły się za mury miasta. Szwedzi szykowali się w ten sposób na nadchodzący szturm.
Tak szybki odwrót dokonywany przez siły szwedzkie stworzył Polakom szersze pole manewru na południu. Jan Kazimierz i jego dowódcy zyskali więcej czasu i miejsca na podjęcie zorganizowanego oporu. Król oddał w zastaw królewskie srebra, zapewnił też sobie szerokie poparcie europejskich kręgów katolickich, w tym samego cesarza i papieża, dzięki czemu udało mu się pozyskać środki na zjednoczenie porozrzucanych po całym kraju oddziałów i na wystawienie nowej armii. Dowództwo nad tym wojskiem powierzył - mimo wielu protestów - Stefanowi Czarnieckiemu, który zyskał sławę i reputację po heroicznej obronie Krakowa. Należał też do nielicznych magnatów, którzy nie dali się przekupić Szwedom ani im się nie poddali. W Tyszowcach, położonych ok. 120 km na północny zachód od Lwowa, odbyło się w dniu 29 grudnia 1655 roku spotkanie, na które zjechało wielu magnatów, szlachciców, wojskowych i innych osób. Na krótki czas udało im się odłożyć na bok wszelkie spory ideologiczne, zaślepienie i zazdrość, dzięki czemu doszło do podpisania aktu konfederacji, której cel został jasno określony: wyrzucić Szwedów z kraju. Zgromadzeni w Tyszowcach zdobyli się na ten krok powodowani nie tylko troską o los kraju, ale także zamiarem opanowania powstania, które mogło w przyszłości stać się zagrożeniem dla nich samych. Po kraju rozesłano wici i manifesty, w których kwestia obrony wiary odgrywała znaczącą rolę. Wzywano w nich do walki o "odzyskanie wolności i ratowanie wiary katolickiej". Wszystkim, którzy kiedykolwiek zaparli się swego króla, obiecywano amnestię, jeśli wrócą na łono ojczyzny. Gdyby jednak nie posłuchali tego apelu, grożono im najsurowszymi karami, w tym wykluczeniem z Kościoła katolickiego, co dla wielu katolików stanowiło karę o wiele gorszą od śmierci.
478
Cud w Częstochowie
W tym samym czasie, w którym przyszłemu ruchowi oporu nadawano ostateczny kształt organizacyjny i ideologiczną nadbudowę, w całej Rzeczpospolitej rozszalało się ogólnonarodowe powstanie. Rozszerzało się ono w różnym tempie i przybierało różne formy, jak wszystkie spontaniczne ruchy narodowe. W Małopolsce miało ono zasięg ogólny, na Mazowszu i w Wielkopolsce nieskoordynowany, z wieloma lokalnymi ogniskami oporu. Na Litwie do niepokojów doszło tylko w jednym regionie, położonym nad Bałtykiem, a w Prusach Królewskich trudno było w ogóle dostrzec jakiekolwiek jego objawy. Warto też być ostrożnym w definiowaniu jednego pojedynczego określenia na to, co rozgrywało się w całej Rzeczpospolitej od późnej jesieni 1655 roku do wiosny 1656 roku. Doszło wtedy do całego szeregu zdarzeń, epizodów i zjawisk, które miały ze sobą niewiele wspólnego ponad to, że można je zaliczyć do tego typu zdarzeń, które określamy mianem powstanie, ruch czy wojna wyzwoleńcza.
W praktyce było to wiele różnych powstań, ruchów i wojen, a dużo w nich było zdarzeń, które można by określić mianem "wspaniałe, okrutne, bohaterskie, brutalne". Z pewnością była to wojna wyzwoleńcza skierowana przeciwko obcemu najeźdźcy, ale także wojna klasowa, w której chłopi zaprotestowali przeciwko stuleciom ucisku. A także wojna religijna, która posłużyła niektórym politykom i wojskowym za pretekst do rozprawienia się z protestantami ogólnie, a z socynianami w szczególności. Była to też w pewnym sensie wojna etniczna, której ofiarami padali przede wszystkim Żydzi i ludność niemieckojęzyczna, a więc te dwie grupy, które na podstawie niejasnych przesłanek kojarzono ze szwedzkim intruzem. W wielu regionach Polski zwykli mieszkańcy nie używali określenia "wojsko szwedzkie", tylko nazywano je po prostu "Niemcami". Było w tym trochę racji, ponieważ wielu z żołnierzy służących w armii szwedzkiej zwerbowano w Niemczech. Chłopi wyznający katolicyzm nazywali ich "lutrami"i atakowali bez wyjątku wszystkich tych, którzy pasowali do tej kategorii albo tylko ubierali się na zachodnią modłę.
Powstanie rozwijało się w setkach różnych miejsc i przybierało setki różnych form: od wielkich bitew toczonych w albo
479
Niezwyciężony
o strategiczne cele, poprzez potyczki, zasadzki, rozruchy, aż po obrzydliwe przypadki linczu, a także inne sceny, które na zawsze zapadały w pamięć, bo albo brakowało w nich jakiegokolwiek bohaterstwa, albo współczucia. Przeważnie jednak objawiało się to w formie zwykłych ataków na szwedzkie załogi stanowiące obsadę garnizonów w miastach i twierdzach.
Młody Hieronymus Christian Hoist o mało co nie stracił życia w jednej z takich potyczek. Rana, którą zadał mu jeden z chłopów w czasie ostatniej wyprawy łupieżczej, już się zagoiła. Holst i piętnastu innych jego kompanów pełniło służbę jako załoga w niewielkiej miejscowości oddalonej trzydzieści kilometrów na południowy zachód od Krakowa. W miarę jak napływały do nich informacje o rozwoju sytuacji w kraju, a atmosfera stawała się coraz bardziej groźna, zdecydowali, że na noc będą się zamykać w niewielkim zamku znajdującym się w mieście. Na dodatek Holst zaraził się ospą w czasie, gdy wraz z kompanami wtargnął do lokalnego klasztoru, aby go splądrować. Kiedy choroba dała o sobie znać, ulokowano go w domu pewnej kobiety, u której choroba w pełni się już rozwinęła. Którejś nocy Holsta obudziły krzyki i odgłosy strzałów. Czuł się już tak źle, że nie miał nawet sił, aby podejść do okna, a potem nie był w stanie doczołgać się do łóżka. W jakimś niezwykłym akcie miłosierdzia, do których dochodzi zawsze i wszędzie, jedna z dziewek służących na zamku odciągnęła go od okna i skryła pod starym łóżkiem, nakazując mu, aby "leżał tam jak pies". Kiedy wstał nowy dzień, nie było już słychać żadnych strzałów, a na placu w środku miasta leżały ciała 15 kompanów Holsta. Wszyscy nie żyli. Kobiety ukrywały Holsta jeszcze przez tydzień, aż niebezpieczeństwo minęło.
Nie tak mało Szwedów zeszło z tego świata w taki właśnie sposób, kiedy to rozpaczliwie próbowali się bronić przeciwko przeważającym siłom chłopskim i szlacheckim. Powiadają, że kiedy powstanie rozszerzyło się na Litwę, zaatakowano trzy kompanie pułkownika Butlera i regiment Erika Kruse, którzy, uważając że są bezpieczni i nic nie przeczuwając, zostali niespodziewanie zaatakowani i zabici. To samo przydarzyło się rozlokowanym na niedalekich kwaterach innym Szwedom, których wymordowano w naj-okrutniejszy sposób. Podobny los spotkał trzy kompanie Rosena,
480
Cud w Częstochowie
cztery kompanie von Budberga i nowo zwerbowany, niewielki liczebnie regiment Haralda Igelstróma.
Nigdy już się nie dowiemy, jakie sceny rozgrywały się w chwili, kiedy położone na prowincji garnizony wojskowe musiały stawiać czoło przeważającym pod względem liczebnym oddziałom polskim. W większości przypadków żaden ze Szwedów nie przeżył.
Nie wszystkie jednak takie starcia kończyły się zwycięstwami Polaków. Pewien szwedzki oddział, złożony z 240 jazdy, zatrzymał się na nocleg w pewnej posiadłości położonej kilkadziesiąt kilometrów na południe od Warszawy37. Rankiem okazało się, że są otoczeni przez grupę Polaków liczącą około 1500 ludzi. Była to jakaś lokalna zbieranina złożona zarówno ze szlachty, jak i piechoty chłopskiej. Ich uzbrojenie stanowiły kosy, łuki i inna tego typu broń.
Polacy nacierali odważnie kilka razy, pieszo i konno, i to ze wszystkich stron, ale raz za razem doświadczeni i dobrze uzbrojeni Szwedzi odpierali ich natarcia. Polacy podpalili więc zabudowania, ale Szwedom udało się przedrzeć wśród gradu strzał w stronę dwóch zabudowań, które ocalały z pożaru: była to wozownia i niewielki, kamienny dom. Tam podzielili się na sześć mniejszych grup, które zaczęły szykować się do obrony za chruścianym płotem.
Podczas trwającej dziewięć godzin bitwy, Szwedom udało się, co prawda, odeprzeć aż jedenaście polskich ataków, a wokół ich
37 Prawdopodobnie autor opisuje tutaj potyczkę pod Zakrzowem stoczoną 12 lutego 1656 r. podczas zimowej wyprawy Czarnieckiego. Karol X Gustaw wysłał w kierunku Radomia na rozpoznanie obeszterleutnanta Riitgera von Ascheberga z regimentem rajtarii niemieckiej, liczącym 242 żołnierzy. Pod Zakrzowem regiment Ascheberga został zaatakowany przez pułk Stanisława Witowskiego, który liczył tylko cztery chorągwie komputowe, czyli około 600 szabel, a który został wysłany na podjazd przez Stefana Czarnieckiego. Ponadto były tam prawdopodobnie dwie chorągwie pospolitego ruszenia (husarska i kozacka), jedna chorągiew kozacka z chłopskich wypraw łanowych oraz chłopska piechota dymowa uzbrojona w kosy. Siły polskie liczyły 1500 ludzi - według Pufendorfa, albo nawet 2000 - według samego von Ascheberga. Przypuszczalnie Witowski nie użył chorągwi komputowych do atakowania zabudowań, w których schronili się rajtarzy niemieccy. Wysłał je na trakt, skąd spodziewał się nadejścia posiłków dla von Ascheberga. Zabudowania atakowało pospolite ruszenie (przyp. red.).
481
Niezwyciężony
pozycji obronnych leżało w poskręcanych pozycjach wielu zabitych napastników. Około czwartej po południu obrońcy zaczęli jednak stopniowo opadać z sił, kończyła im się też amunicja; mając do dyspozycji już tylko 7-8 pocisków, niektórzy ze Szwedów chwycili za kosy leżące wokół zabitych. Postanowili przebić się przez polskie szyki i ukryć się w pobliskim lesie. Jednak napastnicy byli też wyczerpani walką, toteż w czasie kolejnej przerwy zaoferowali Szwedom honorową kapitulację, którą ci jednakże odrzucili. Polacy rzucili się więc do ostatniego, dwunastego natarcia, ale i ono zostało odparte. Wtedy dali za wygraną i wycofali się. Wokół spalonej posiadłości pozostawili około setki zabitych ludzi i około 80 koni. Szwedzi stracili tylko 14 żołnierzy -jednego rotmistrza, jednego kometa, jednego kaprala i 11 jezdnych - oraz 18 rannych. (Tak niskie straty własne wśród obrońców były skutkiem słabego uzbrojenia Polaków. Spośród 31 rannych koni większa część postrzelona została z łuków.)
Chociaż większość szwedzkich żołnierzy, którzy trafiali jako jeńcy w ręce powstańców, była -jak się wydaje - zabijana (niektórych poddawano torturom), to jednak nie zawsze kończyło się to w ten sposób. Chęć zemsty na wrogu musiała ustąpić miejsca realnej potrzebie: Polacy potrzebowali dobrze wyszkolonych żołnierzy, co nierzadko kończyło się tak, iż wziętych do niewoli nieprzyjaciół wcielano we własne szeregi. Przydarzyło się to także naszemu Szkotowi - Patrickowi Gordonowi. Przebywał on właśnie w pewnym miasteczku na terenie Małopolski, które w pewną grudniową noc stało się celem nieoczekiwanego ataku. Co prawda, ostrzegł ich przed niebezpieczeństwem pewien kalwiński duchowny, który opowiadał im o tysiącach uzbrojonych chłopów zbierających się w okolicy, ale na skutek zaniedbania, a może zdrady most zwodzony przerzucony przez fosę nie został zamknięty. Tą drogą napastnicy wdarli się na przedmieścia, zastrzelili strażników, roztrzaskali siekierami główną bramę, aż w końcu wtargnęli do miasta i rozbiegli się po wąskich uliczkach. Jednym z ocalałych z masakry był Gordon, któremu udało się zbiec wraz z niewielką grupą żołnierzy i dotrzeć do bezpiecznego Krakowa. Ponieważ jednak jego regiment znajdował się w innym miejscu, Gordon próbował się do niego przedostać/ale w czasie pełnej przygód jazdy stracił
482
Cud w Częstochowie
przewodnika, aż w końcu dostał się do niewoli, wzięty jako jeniec przez jakiś oddział szlachty. Po siedemnastu tygodniach "bardzo ciężkiego aresztu", jemu i dwóm innym więźniom zaoferowano wolność w zamian za wstąpienie na polską służbę. Wszyscy trzej zgodzili się. (Wielu żołnierzy unikało w ten sposób gwałtownej śmierci. Szczególnie ceniono sobie szwedzką kadrę podoficerską, ponieważ można jej było użyć do szkolenia nowych rekrutów.) I tak oto już następnego dnia odjechali na koniach, ubrani w niebieskie mundury, wcieleni do kompanii dragonów, na czele której stał jakiś Holender.
Podczas starć, do jakich dochodziło w czasie powstania między obiema walczącymi stronami, siły były mniej więcej wyrównane. Zdarzały się jednak rzeczy dość nieprzyjemne, a jeszcze mniej zrozumiałe. Jak na przykład w grudniu, kiedy powstańcy wdarli się do Wielunia. Pod osłoną ciemności oparli swe drabiny o mury, po czym wytypowani wcześniej żołnierze przeskoczyli na drugą stronę i zabili strażników. Następnie otworzyli bramy i wpuścili resztę oddziału składającego się z chłopów i szlachty. Niektórzy ze Szwedów, w tym cieszący się tak złą sławą Wrzesowicz, zdążyli jeszcze zabarykadować się na miejskim zamku. Pozostałych wybito bez litości, zanim zdążyli się obudzić i chwycić za broń. Wznosząc swe tradycyjne okrzyki, powstańcy zabijali wszystkich, którzy pokazali się na ulicach. W panujących ciemnościach rozgrywała się prawdziwa tragedia: napastnicy wyważali drzwi i wdzierali się do domów. Zabijano wszystkich, którzy mówili po niemiecku albo nie byli katolikami38, i to bez względu na wiek i płeć. Nie oszczędzano nawet małych dzieci. Kobietom odrzynano piersi, a protestanckiego pastora poddano torturom i powieszono. Potem miasto wystawione zostało na pięciodniowe rabunki. Kiedy do Wielunia dotarło w końcu wojsko szwedzkie, przedstawiało ono żałosny widok: na ulicach pełno było nagich, ludzkich zwłok poobgryzanych przez świnie. A gdy w ręce powstańców dostało się pewne miasteczko leżące na południe od Krakowa, zdobyli oni nie tylko tabory, ale i rodziny żołnierzy. Kobietom obcięto uszy, a potem puszczono
38 Do podobnych zdarzeń doszło w Lesznie, gdzie ofiarami napastników padli tzw. "czescy bracia". Więcej na ten temat w rozdz. 8.
483
Niezwyciężony
je wolno. Taką karę stosowano zwyczajowo tylko wtedy, gdy chodziło o prostytutki.
Powstańcy, mordując Żydów, Niemców i protestantów, nie kierowali się jakąś określoną logiką. Tylko w Małopolsce stosowano się do jednej konkretnej zasady: likwidowano systematycznie wszystkich socynian, których nienawidzono ze względu na wiarę, ale i dlatego, że stanęli po stronie Szwedów. Atakowano też innych protestantów (wkrótce też usunięcie socynian z terenu Rzeczpospolitej stało się jednym z głównych celów powstania). Spośród 200 gmin protestanckich istniejących w południowej Polsce powstanie i wojnę przetrwało około 25. Inne źródło podaje, że powstańcy zniszczyli ponad 500 protestanckich kościołów, z których odbudowano później niewiele. Nie wolno jednak przesadzać, przytaczając tutaj przykłady barbarzyńskiego zachowania. Jak to często w czasie rewolucji bywało, pojawiło się sporo takich osób, które skorzystały z okazji, aby wyrównać dawne rachunki ze znienawidzonymi sąsiadami czy osobistymi wrogami. Inni chcieli się przy tym wzbogacić (katolicka szlachta rabowała majątki swych protestanckich sąsiadów i vice versa). Polskie władze wyrażały potem ubolewanie z powodu "niecnych ludzi, którzy pod pretekstem wykonywania misji wojskowych napadali na wsie, majątki i plebanie, rabując i uciekając się do aktów przemocy". Jan Kazimierz musiał w końcu ogłosić proklamację, w której oznajmiał, że nie wydał rozkazu mordowania niekatolickiej szlachty. Im szerzej rozlewało się powstanie, tym więcej przyciągało różnych awanturników. Kiedy więc powstańcy zajęli Łowicz, jego mieszkańcy zauważyli z przekąsem, że ich wyzwoliciele dopuszczali się większych rabunków niż nieprzyjaciel. Skarżono się przede wszystkich na "dzikich chłopów, którzy rabowali nawet okna, kraty i zamki". A kiedy Polacy oblegali Warszawę, niezadowolenie wzmogło się, bo "więcej żołnierzy zajmowało się rabowaniem niż wojowaniem".
Grupy uzbrojonych chłopów, które w niektórych regionach liczono w setkach, zaczęły występować bez swych szlacheckich przywódców. Przewidywanie ich poczynań i sprawowanie nad nimi kontroli stało się jeszcze trudniejszą sprawą. Niektórzy z magnatów zrozumieli to jednak zbyt późno. Czasami, kiedy okolice wyczyszczono już ze Szwedów i wszelkich innych prawdziwych

Cud w Częstochowie
albo tylko wydumanych wrogów, zdarzało się, że podnieceni walką chłopi atakowali, rabowali i palili wielkie majątki szlacheckie. Szlachta skarżyła się, że wysocy rangą dowódcy walczący po ich stronie rozkazali, aby chwytać luteranów i żydów i zabijać ich; a gdy i tych zabrakło, zabierali się za rodziny szlacheckie, za żony i córki (...). W krótkim czasie cała Wielkopolska doprowadzona została do ruiny.
Okazało się więc, że agitowanie i rozprzestrzenianie pogłosek, których to metod chwytano się, aby podburzać wiejskie masy, zaczęło przypominać smoczy posiew, kiedy to żniwo nie zawsze okazywało się być tym, czego sobie życzono, a jeszcze mniej tym, czego oczekiwano.
Ta gwałtowna i chaotyczna mieszanka wojny wyzwoleńczej i domowej stała się jeszcze bardziej gwałtowna i chaotyczna, kiedy przeciwko powstańcom zaczęli organizować się Szwedzi, posługujący się nierzadko bezwzględnymi metodami. Z Krakowa wysyłano karne ekspedycje, palące wieś za wsią; niekiedy ofiarą ich zemsty padały miasta - między innymi Konin, Nowy Targ i Oświęcim39 (który zajęty został wcześniej przez chłopskie bandy). W późniejszej fazie powstania na terenie Litwy, Magnus De la Gardie rozkazał przynajmniej przy jednej okazji spalić wszystkie wsie i posiadłości z tej tylko przyczyny, że położone były w pobliżu miejsca, gdzie doszło do starcia szwedzkich sił i litewskich powstańców. A gdy do niewoli szwedzkiej dostało się około dwa tysiące jeńców, trzystu z nich skazano na roboty karne i wysłano do Rygi. Resztę wymordowano, (Szwedzi nie próbowali nawet ukrywać tego faktu. Przeciwnie - kilku skazanym darowano życie i odesłano do domu, aby mogli opowiedzieć o losie, jaki czekał innych buntowników.)
Podczas gdy w całej Rzeczpospolitej dochodziło do podobnych - mniejszych lub większych starć - świadkowie tych zdarzeń mogli zauważyć niezwykły paradoks. Czynnikiem, który na samym początku skłonił Szwedów do najazdu na Polskę, była słabość polskiego aparatu państwowego, czego rezultatem stały się niezwykle
39 Wojsko Douglasa spaliło też Myślenice i Dobczyce, wycinając przy tym 400 mieszkańców (przyp. tłum.).
484
485
Niezwyciężony
szybkie i nieoczekiwanie wielkie zwycięstwa. To jednak, że krajem nie rządziła jedna, tylko sto głów, oznaczało, że nie istniało coś takiego, co można by nazwać władzą centralną, jądrem albo sercem państwa. Tym samym, nie można było zwyciężyć państwa za pomocą jednego, śmiertelnego pchnięcia skierowanego przeciwko takiemu ośrodkowi władzy (Tak dobrze zorganizowane i zarządzane przez sprawną administrację państwo jak na przykład Dania nie mogłoby sobie pozwolić na utratę swego głównego miasta: Duńczycy zostaliby bowiem tym samym bez głowy. Warszawa była zaś stolicą bardziej z nazwy niż w praktyce, dlatego też opanowanie jej przez Szwedów miało zadziwiająco słaby wydźwięk propagandowy).
Wszystko to dowodzi, że niedorozwój organizacyjny Rzeczpospolitej stanowił z jednej strony jej największą słabość, ale i jej największy skarb naturalny. To samo, co uczyniło ją tak łatwą do podbicia, sprawiło także niemożliwą do kontrolowania.
Chociaż jednak ta nowa i bolesna prawda zaczęła się powoli objawiać wielu szwedzkim generałom, to nadal istniał jeszcze ktoś, kto nie chciał uznać oczywistych faktów. Osobą tą był Karol Gustaw, który pod koniec stycznia 1656 roku na czele swego wojska wkroczył na terytorium zbuntowanych województw położonych w południowej Polsce.
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
O,
486

'statnie półrocze było najbardziej zmiennym okresem w dotychczasowym, 33-letnim życiu Karola Gustawa. W ciągu kilku upojnych miesięcy osiągnął wszystko, o czym marzył i dokonał tego, w czym pokładał nadzieję. Wszystkie te wspaniałe i bohaterskie czyny, o których czytał jeszcze jako chłopiec, pochylony godzinami nad oprawionymi w świńską skórę wolumenami zawierającymi opowieści starożytnych klasyków, urzeczywistnił teraz swoim działaniem. Podobnie jak Germanik, Cezar albo Aleksander Wielki, tak teraz i on wtargnął z mieczem w ręku do wielkiego, wrogiego kraju, i tak jak oni, wbrew oczekiwaniom i wszelkiemu prawdopodobieństwu, podbił ten kraj, odniósł wiele zwycięstw i zyskał chwałę (ktoś postarał się przydać tym porównaniom jeszcze większej wiarygodności, nazwał więc Jana Kazimierza "polskim Dariuszem"). Król pozostawił daleko za sobą lata przygotowań, oczekiwań i przysparzającej mu tylko dodatkowych kilogramów bezczynności. Karol Gustaw stał się wreszcie tym, kim - bo w takiej wierze go wychowywano - miał się kiedyś stać. Nie trzeba chyba dodawać, że był szczęśliwy.
W jego skromnej korespondencji pochodzącej z drugiej połowy 1655 roku łatwo znaleźć miejsca, gdzie wyraża swą radość i zadowolenie. Nieprawdopodobne pasmo zwycięstw zdawało się go
487
Niezwyciężony
zdumiewać, wprawiając w stan pewnego rodzaju nierzeczywisto-ści. W liście do Erika Oxenstierny z 4 października pisze: "Oby Bóg przysparzał nam dalszych sukcesów i stał u naszego boku tak, jak do tej pory wiódł mnie szczęśliwie". Słowa dziękczynienia kierowane w stronę niebios, które "tak błogosławiły jego orężu", przewijają się tam regularnie, będąc zarazem nieodłącznym składnikiem ducha czasu i ówczesnej mentalności oraz szczerości. Nawet w swych prywatnych listach, pisanych do Hedvig Eleonory, król dziękuje raz za razem Najwyższemu za swe zwycięstwa. Jest rzeczą niezwykle interesującą, że kiedy pod koniec października napisał do królowej, że ma nadzieję, iż Bóg nadal będzie go wspierał "ku chwale swego imienia i dla dobra chrześcijaństwa", to wskazuje to na religijny motyw wojny, chociaż postawa taka nie była zgodna ze stanem rzeczywistym ani wcześniej, ani później, ani w oficjalnej propagandzie, ani w czasie tajnych przygotowań. Tak niezwykłe, pełne sprzeczności wyznania są najprawdopodobniej próbą podjętą przez zaskoczonego rozwojem sytuacji Karola Gustawa w celu zrozumienia albo uzasadnienia tego wszystkiego, co zostało mu podarowane w formie nieoczekiwanych zwycięstw40. Jego religijność nie była jednak udawana, bo znamionowały ją wszystkie zewnętrzne cechy charakterystyczne dla postawy religijnej: na nocnym stoliku przy łóżku króla zawsze leżała Biblia, a on sam uczestniczył codziennie w rannym i wieczornym nabożeństwie, śpiewając "mocnym głosem" psalmy.
To, że w listach znajdujemy niewiele szczegółów dotyczących życia osobistego i prywatnego, nie powinno nas specjalnie dziwić, ponieważ na korespondencję tę składały się prawie wyłącznie rozkazy albo sprawy służbowe, kierowane do podkomendnych. Pisano je bystrym, zwięzłym stylem, pełno w nich nieczytelnych dopisków sporządzonych ręką króla, co świadczy o tym, iż ich autor miał zawsze zbyt mało czasu, i że zawsze mu się spieszyło. Wielu naocznych świadków, którzy w tamtym półroczu po najeździe na Polskę pozostawali w bliskim otoczeniu króla, zaświadcza o jego
40 Być może należy to również rozpatrywać w kontekście luźnych planów związanych z zamiarem stworzenia sojuszu krajów protestanckich, w tym Anglii; Karol Gustaw rozważał ten pomysł, a nawet bawił się nim w myślach.
488
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
niewyczerpanej aktywności: pewien francuski dyplomata, który spotkał się z Karolem Gustawem, napisał pod wrażeniem osoby monarchy, że "ten król pracuje w niezwykły sposób, duszą i ciałem". Tę nieustanną harówkę widać na przykład w rezygnacji ze spotykania się z ludźmi, o których wiedział, że mogą jedynie zabrać mu mnóstwo cennego czasu, jak również w krótkich, a właściwie zwięzłych listach do żony. Przed wyjazdem do Polski obiecał jej przywieźć prezent, ale gdy królowa go wreszcie dostała, okazało się, że to zwykła gołębica i szpilka do włosów, "bo król "nie zdążył znaleźć dla niej w pośpiechu nic lepszego".
Powodem, dla którego król zdobył się na tak skromny prezent, był po prostu brak czasu. Praktyczny, pozbawiony sentymentalizmu stosunek do małżeństwa, widać w zachowaniu Karola Gustawa, kiedy przez pewien czas przestały do niego dochodzić listy ze Szwecji. Pisał wtedy z niepokojem i niecierpliwością do domu, aby dowiedzieć się, czy wszystko jest w porządku. Niepokój króla nie był całkiem bezzasadny, ponieważ jego królewska małżonka spodziewała się dziecka. Dnia 2 stycznia 1656 roku wydała na świat chłopca, któremu dano na imię Karol41. Król uradował się niezwykle tą wieścią, ponieważ oznaczała ona, że miał już następcę tronu. Jego ciekawość syna była jednak mniejsza niż tęsknota za żoną, której polecił przyjechać do Polski, ale bez małego Karola, którego kazał zostawić w Szwecji.
Był to okres, w którym ciągle coś się działo. Król przemierzał wraz ze swą armią równiny i lasy, przeskakując z jednego kawałka kry lodowej (oznaczającego okazję) na drugi (oznaczający kryzys). Podobnie zachowywali się inni dowódcy żyjący w epoce, kiedy system komunikacji był jeszcze zbyt słabo rozwinięty, aby obdarzać go pełnym zaufaniem. Patrole zwiadowcze, na które król się wypuszczał, jak również śmiałe akcje, w których brał udział, świadczą o tym, iż Karol Gustaw rozkoszował się wojaczką, z której uczynił swój sposób na życie. Miało to wiele wspólnego z tak typową dla króla wielką potrzebą sprawowania kontroli. Ta ostatnia cecha uwidoczniła się w kilku drobiazgowych petycjach skierowanych do podkomendnych - na przykład dokładny zapis o tym,
Zwany później Karolem XI (przyp. tłum.).
489
Niezwyciężony
z ilu jeźdźców powinien składać się patrol, jak winni być uzbrojeni żołnierze, ale także w kilku niebezpiecznych sytuacjach, w których łatwo mógł stracić życie. Tak, na przykład, o mały włos w czasie patrolu zwiadowczego, na który wybrał się w pobliżu Krakowa, dostałby się do niewoli; tydzień po tym wydarzeniu zabito pod nim konia w czasie oblężenia miasta (sam król ani słowem nie wspomina o tych wydarzeniach ani w liście do królowej, ani w korespondencji z innymi osobami). Trzymał się jednak nadal dawnych przyzwyczajeń i jechał na czele wojska.
Latem i jesienią 1655 roku wszystkie jego śmiałe zamierzenia jakimś cudownym sposobem dochodziły do skutku. Zdobył wszystko z wyjątkiem polskiej korony, ale ponieważ sama myśl o tym była szaleństwem, król mógł jej poniechać w taki sam beztroski sposób, w jaki zajmował się nią na początku. Po upadku Torunia był zadowolony i pełen ufności w przyszłość: oto widział już nadchodzący koniec całej tej potwornej wyprawy. Do Magnusa De la Gardie napisał następujące słowa: "Mam nadzieję, że już wkrótce ta wojna się skończy".
Minione półrocze, jakie upłynęło od dnia inwazji na Polskę, było nie tylko najbardziej przełomowym okresem w życiu Karola Gustawa. Doświadczenia, jakie stały się jego udziałem, przyczyniły się także do ukształtowania go jako człowieka władzy. Karol Gustaw stał się teraz KAROLEM GUSTAWEM. Jego wiara w to, czego można dokonać na drodze zbrojnej, była już nieograniczona. Pewien człowiek, który spotkał się z królem późną jesienią 1655 roku, opowiadał, że "królowi wydaje się, że stoi ponad wszystkim, czego mógłby się lękać, a to dzięki potędze zbrojnej, jaką udało mu się zgromadzić". Ryzyko, jakie podjął, zakończyło się powodzeniem, co sprawiło, że jeszcze bardziej zaczął polegać na swym instynkcie gracza. Jednocześnie jego zaufanie do siebie samego wzmocniło w nim pewność siebie. Pokazały się jednak pierwsze objawy zaślepienia. Osoby z jego bliskiego otoczenia stwierdziły po pewnym czasie, że ich monarcha staje się coraz bardziej zarozumiały. Zaniepokojeni dyplomaci z całej Europy składali mu wizyty, próbując go wybadać, jakie dalsze plany wiąże ze swą niezwyciężoną armią. Takie wizyty napełniały króla coraz większą pewnością siebie. Kiedy na przykład jakiś poseł próbował wydo-
490
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
być od niego jakąkolwiek odpowiedź, Karol Gustaw odpowiadał z pełnym wyższości uśmiechem: "dam odpowiedź - w swoim czasie".
To upojne uczucie władzy i przewagi zwiększyło się po podpisaniu układu z elektorem brandenburskim w Królewcu. Nie miały na to wpływu wieści z południa, informujące o rozszerzającym się powstaniu. Karol Gustaw był bowiem przekonany, że bardzo szybko poradzi sobie z tym nowym niebezpieczeństwem. Zamierzał też zlecić to zadanie komuś innemu, dzięki czemu sam mógł ruszyć na północ, w stronę Bałtyku, dowodząc jednocześnie oblężeniem Gdańska, jedynego znaczącego miasta, które nadal nie chciało poddać się jego królewskiemu dyktatowi.
Ocena dokonana przez Karola Gustawa nie wynikała jedynie z zawyżenia swych własnych możliwości. Raporty o powstaniu spływały powoli i były niekompletne. Karol Gustaw zrozumiał, że Douglas wraz z dowodzonymi przez siebie siłami opuścił zajmowane wcześniej pozycje pod Sandomierzem ze względu na Tatarów. Stanowili oni przecież nadal spore zagrożenie dla podzielonych na mniejsze albo mniej liczne oddziały Szwedów. Tatarzy unikali natomiast starć z przeciwnikiem silnym, dobrze zorganizowanym. Tymczasem Karol Gustaw nadal nie rozumiał, że jego wojska wycofują się nie ze względu na jakieś luźne oddziały jazdy przybyłe niespodziewanie z dalekich, ukraińskich stepów. Nie wiedział, że armia szwedzka stanęła wobec czegoś o wiele gorszego i niebezpieczniejszego.
W czasie marszu na południe wojsko szwedzkie kierowało się zaśnieżonymi traktami na Łowicz, gdzie oczekiwały na nie resztki sił Douglasa. Szwedzi napotykali na swej drodze coraz więcej kurierów i specjalnych wysłanników. Sytuacja stawała się coraz bardziej jasna. Kiedy połączone armie przeprawiły się na drugą stronę Wisły w punkcie położonym ok. 60 km w dół biegu rzeki, na południe od Warszawy, podjęto wreszcie konkretną decyzję. Zdecydowano się mianowicie na normalną, zimową kampanię, której miał przewodzić sam Karol Gustaw. Król nadal trwał jednak w stanie pełnego zadufania w swoje zdolności i możliwości. Wydawało mu się, że wystarczy sama wieść o tym, iż nadciąga ze swą armią, aby
491
Niezwyciężony
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
powstańcy zrezygnowali z dalszej walki, a Jan Kazimierz ponownie uznał życie uchodźcy za właściwe dla swego położenia. Na wszelki jednak wypadek ściągnięto dodatkowe siły, które połączyły się z główną armią pod Łowiczem.
Kiedy w połowie lutego w czasie siarczystych mrozów połączone wojsko szwedzkie opuszczało miasto, plany były jeszcze nie do końca sprecyzowane. Według króla, należało kierować się na południowy zachód, "bo tam czeka na nas nieprzyjaciel". Wierny swym zwyczajom król, chciał oprzeć cały plan decyzyjny na posłuszeństwie, co nie było tak niemądre, zważywszy na niepewną sytuację, jeśli nie wiadomo było gdzie, kiedy i jak pojawi się nieprzyjaciel.
Przyszły teraz niezwykłe dni. Armia szwedzka maszerowała przez pokryte śniegiem okolice jak wielkie, na wpół ślepe zwierzę. Patrole przeczesywały w nerwowym pośpiechu okoliczne tereny, starając się zebrać jak najwięcej informacji. Żołnierze i ich dowódcy wiedzieli, że gdzieś niedaleko czai się silny, polski oddział. Świadczyły o tym raporty i pojedyncze, krótkie, choć krwawe starcia.
Wkrótce okazało się, że Polacy wycofali się.
Była to w rzeczy samej dobra nowina. Istniało nadal niebezpieczeństwo, że polskie wojsko wymknie się na północ, na Polesie, aby połączyć się tam z oddziałami litewskimi, od których roiło się w okolicy. W końcu Szwedzi natrafili na tych, których szukali. W gęstym, pokrytym grubą warstwą śniegu lesie, kilka patroli wchodzących w skład regimentów polskich w szwedzkiej służbie natknęło się na niewielki oddział polskiej jazdy. Polakom nie udało się na czas ukryć przed nieprzyjacielem, ponieważ ubrania, jakie mieli na sobie żołnierze wchodzący w skład patroli, zmyliły ich, przez co uznali, że mają do czynienia ze swoimi.
Karol Gustaw zareagował błyskawicznie.
Pozostawił w tyle tabory wraz z piechotą, a jazdę podzielił na dwie grupy. Pierwszą z nich wysłał tak, aby zatoczyła szeroki łuk na południe od długiego na dwie mile lasu, w którym dostrzeżono Polaków. Drugi oddział wykonał podobny manewr w kierunku na północ od lasu. Ostrza nożyc miały się następnie zamknąć nad Wisłą, która stanowiła tylną granicę lasu. Tym samym, Polacy mieli zostać otoczeni, postawieni w sytuacji bez wyjścia, zmuszeni do poddania się.
492


f Plan był doskonały, ale tylko na papierze.
Szwedzi ruszyli przed siebie w szalejącej zamieci. Nie znaleźli najmniejszego śladu po Polakach, i to w dosłownym znaczeniu, ponieważ śnieg zdążył już zasypać wszystkie ślady pozostawione przez nieprzyjacielski oddział. Dlatego też nożyce co prawda zamknęły się nad Wisłą, ale wydały tylko metaliczny, pusty dźwięk. Podczas gdy dowódcy nadal rozglądali się z rozczarowaniem, ich żołnierze przeszli po lodzie na drugą stronę rzeki i rozbili obóz niedaleko brzegu.
Wśród szwedzkich dowódców zapanowała atmosfera rozpaczy i zdesperowania. Nikt nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie podziali się Polacy. Na wszystkie możliwe strony rozesłano patrole zwiadowcze. Temu, który przyprowadziłby polskiego jeńca, obiecano sowitą nagrodę: 100 talarów za zwykłego żołnierza, 200 talarów za oficera.
Następnego dnia, to znaczy 18 lutego 1656 roku, tryby całej tej machiny zostały wstrzymane. Dowódcy rozlokowali swe regimenty po różnych wsiach na wschodnim brzegu rzeki. Powoli zaczęły spływać pierwsze raporty. I znowu stało się to za sprawą Polaków służących w szwedzkim wojsku. Kilka kilometrów na północ, po obu stronach rzeki, w bagnistej i wolnej od lodu okolicy, znaleźli wielkie ilości śladów pozostawionych przez końskie podkowy. Wkrótce potem udało się też wypatrzyć niewielki oddział jazdy polskiej. Zdarzyło się to późnym popołudniem. Szwedzcy kawale-rzyści zaczęli już przygotowywać się do snu, gdy nagle dostali rozkaz siodłania koni. Szybko uformowano szyk, a gdy wszyscy gotowi byli do wymarszu, wydano rozkaz i oddział pomknął przez zdeptany śnieg.
Oddział, który tak uparcie ścigał Karol Gustaw, zajmował się werbowaniem nowych żołnierzy, wspieraniem powstańców, tworzeniem nowych punktów oporu, a także - jeśli było to możliwe - wypieraniem wroga z centralnych prowincji Rzeczpospolitej. Okazało się jednak, że podniesienie powstania na wyższy poziom organizacyjny - ze spontanicznego protestu do stanu regularnej wojny -jest zadaniem o wiele trudniejszym, niż sądzono. Ledwo bowiem polscy magnaci odłożyli na bok swe dawne animozje
493
Niezwyciężony
i egoizm, aby zjednoczyć się w walce przeciwko nieprzyjaciołom, a już odżyły dawne spory. Wielu z nich z trudnością akceptowało na stanowisko głównodowodzącego, pochodzącego z rodu o niższym statusie, Czarnieckiego. Wiele czasu zmarnowano na dyskusjach dotyczących celów, środków i sposobów dowodzenia.
Dopiero pod koniec stycznia 1656 roku osiągnięto kompromis, który z wielu względów świadczył o niedorozwoju organizacyjnym Polaków. Szlachta zamieszkująca województwa objęte powstaniem nadal nie musiała walczyć o cały kraj, ograniczając się jedynie do obrony własnych województw, powiatów i prowincji (Jan Kazimierz nie mógł też po prostu rozkazać swym podwładnym, aby stanęli do walki, a to ze względu na "złotą wolność szlachecką", która zmuszała monarchę do przeprowadzenia swych zamiarów zgodnie ze skomplikowaną procedurą, oznaczającą między innymi konieczność zwoływania lokalnych sejmików i podpisywania sporządzonych w określony sposób list z nazwiskami). Czarniecki nie otrzymał w końcu stanowiska naczelnego dowódcy nad zbuntowaną szlachtą i powołanymi do wojska chłopami: dowodzenie tymi ostatnimi powierzono miejscowym kasztelanom, a szlachtą hetmanowi wielkiemu koronnemu Stanisławowi Rewerze Potockiemu, który akurat był nieobecny, a zamierzał dowodzić podległym mu wojskiem za pomocą rozkazów wysyłanych z miejsca znajdującego się niedaleko granicy z Siedmiogrodem42.
Armia polska, która w końcu przeprawiła się przez Wisłę i ruszyła na północ, była dość słaba liczebnie. W jej skład wchodziło 2700 jazdy, w tym tylko około 400 husarzy. W praktyce Polacy nie dorównywali pod względem liczebnym nawet tym siłom szwedz-
42 Stefan Czarniecki już 3 stycznia 1656 r. otrzymał od króla Jana Kazimierza dowództwo nad wojskiem koronnym, gdyż obaj hetmani: hetman wielki koronny Stanisław Rewera Potocki i hetman polny koronny Stanisław Lanckoroński przyjęli protekcję króla szwedzkiego. Jan Kazimierz zastanawiał się nawet, czy nie odsunąć obu hetmanów od dowodzenia wojskiem i funkcji tej nie powierzyć całkowicie Czarnieckiemu. Niestety, zgodnie z polskim prawem było to niemożliwe bez zgody sejmu. Król mianował regimentarzem Czarnieckiego "dając mu pełną władzę i moc tym wojskiem (które wróci do wierności) rządzić podług zwyczaju hetmana". Tak więc faktycznie dowództwo nad wojskami polskimi pozostawało, aż do końca "potopu" w rękach Stefana Czarnieckiego (przyp. red.).
494
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
kim, które stacjonowały w środkowej Polsce. Udało im się jednak ukryć ten fakt dzięki zręcznym manewrom polegającym na ciągłym przerzucaniu oddziałów z jednego miejsca w drugie, jak również poprzez rozsiewanie dezinformujących wieści. Szwedzi dali się na to nabrać i zaczęli się przygotowywać do pasywnej obrony za murami miast i twierdz. Czarniecki zyskał dzięki temu na czasie: jego oddziały pojawiły się w wielu miejscach, zdobyły kilka mniejszych warowni, on sam odbył kilka ważnych spotkań, a przede wszystkim zorganizował pobór do swej armii i ściągał kontrybucje.
Działał w wielkim pośpiechu, bo czas płynął nieubłaganie. Musiał uporać się z powierzonymi mu zadaniami, zanim zdarzą się dwie rzeczy. Pierwszą z nich były wiosenne powodzie: Wisła, mająca dość strome brzegi, osiągała wiosną wysoki stan. Kiedy zaczynały się roztopy, przeprawienie się na drugi brzeg stawało się trudne i niebezpieczne. Można powiedzieć, że pod tym względem Wisła należała do najtrudniejszych rzek w Europie. Gdyby Czarniecki nie zdążył, jego wojsko mogłoby utknąć odcięte pokrytymi krą lodową rzekami od głównych sił dowodzonych przez Jana Kazimierza, obozujących na południu.
Natomiast drugim powodem było pojawienie się głównych sił szwedzkich.
Wydarzenia, do których doszło na przełomie stycznia i lutego 1656 roku, przypominały zabawę w ciuciubabkę w ciemnym pokoju, gdzie każdy porusza się po omacku, nie wiedząc, gdzie znajdują się inni uczestnicy zabawy, a każdy najmniejszy dźwięk odbierany jest na różne sposoby. Polacy błędnie ocenili cel, do którego zmierzały szwedzkie wojska, a Szwedzi dokonali równie błędnej oceny położenia polskich oddziałów. Podczas gdy Karol Gustaw rozpoczynał swój manewr, przy pomocy którego chciał zamknąć Polaków w potrzasku, ci znajdowali się w tym samym zasie wraz z Czarnieckim około trzech mil na południe. A gdy Szwedzi zatrzasnęli już swą pułapkę, Polacy zarządzili właśnie odwrót, przeprawili się przez Wisłę i znaleźli się na jej prawym brzegu. Korzystając z szalejącej zadymki śnieżnej, która skutecznie ograniczała widoczność, ukryli się tam. Oznacza to prawdopodobnie, że obydwa wojska minęły się w odległości nie większej niż dwie-trzy mile od siebie. Później, gdy Czarnieckiemu wydawało
495
Niezwyciężony
się, że najgorsze niebezpieczeństwo już minęło, zarządzono postój. W ciągu dwóch dni Polacy przemierzyli ponad dziesięć mil. Mimo silnych mrozów, nikt nie odważył się nawet rozpalić ogniska ze strachu, aby nie zostać odkrytym przez wroga. Był to wielki wyczyn w prawdziwie logistycznym stylu, zwłaszcza jeśli zważyć, że oddział rozrósł się aż do 3000 poborowych, którzy co prawda jechali konno, ale nie odbyli żadnego szkolenia, nie mieli doświadczenia bojowego, a poza tym byli skrajnie wyczerpani.
Polacy postanowili więc w tej sytuacji rozłożyć się obozem wokół niewielkiej wioski Gołąb, w miejscu, gdzie Wisła dokonywała skrętu. Wybór miejsca podyktowany był bardziej fałszywym poczuciem bezpieczeństwa i wygodą niż względami wojskowymi. Wieś leżała jakby w worku, otoczona z trzech stron zamarzniętą rzeką, a z czwartej bagnem i lasem. Jedyną ochronę obozu, wystawioną od południowej strony, stanowił niewielki posterunek, w skład którego wchodziło około 100 lekkiej jazdy43. Byli to ci sami żołnierze, których wcześniej zauważyły szwedzkie patrole. Dowódcy polscy nie mieli widocznie nadal pojęcia, gdzie znajdują się ich prześladowcy. Dopiero gdy w oddali rozległy się odgłosy strzałów, Polacy zrozumieli swą pomyłkę.
Do obozu wpadli najpierw pierwsi z owych stu, którzy stali na posterunku, a którzy na widok nadjeżdżających Szwedów rzucili się do ucieczki. Potem rozległy się dźwięki trąbek - najpierw przytłumione z powodu odległości, a potem coraz bliższe i wyraźniej-sze. Było około wpół do czwartej i światło dnia ustępowało powoli nadchodzącym ciemnościom.
I wtedy pojawili się pierwsi Szwedzi44.
W pogoń za uciekającymi z posterunku Polakami wysyłano stopniowo kolejne oddziały jazdy w miarę, jak meldowały o swej gotowości do podjęcia walki. Dlatego też docierały one do wsi nieregularnie i w nieporządku, co mogło skończyć się dla Szwedów tragicznie, gdyby zaskoczeni nagłym atakiem Polacy zdążyli uporządkować swoje szyki. Kiedy więc pierwsi jeźdźcy wypadli z lasu,
43 Była to chorągiew Jacka Szemberka (przyp. red.).
44 Pierwszy pod Gołębiem zjawił się hr. Waldemar, za nim nadciągnął gen. Douglas, Niemirycz i dragoni (przyp. red.).
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
Polacy przewyższali ich jeszcze pod względem liczebnym. Szwedzi zatrzymali się na widok barwnego polskiego muru. Wkrótce jednak nadjechały kolejne skwadrony, można więc już było uporządkować szeregi, które bardzo wolno ruszyły do przodu przy dźwięku trąbek i bębnów. Przeciwnik odpowiedział na to, jednak nie ogniem muszkietów, tylko muzyką instrumentów. Trwała ona aż do chwili, kiedy Szwedzi zbliżyli się na odległość strzału, a wtedy powietrze rozdarły dwie głośne salwy, które zrobiły potężne wyrwy w polskich szeregach. Jeźdźcy i konie zwalili się na zamarzniętą ziemię. I tak, jak to już często bywało, doprowadziło to do sporego zamieszania w polskim szyku. Zgodnie z dotychczasową praktyką, Polacy powinni teraz rzucić się do ucieczki, ale widać było, że poniesione w ostatnich miesiącach porażki czegoś ich jednak nauczyły. Zamiast się cofnąć, ruszyli do ataku, wznosząc dla animuszu swe tradycyjne okrzyki. Skierowali się na lewe szwedzkie skrzydło, to znaczy przeciwko tym siłom, które stały najbliżej nich, zwrócone plecami do rzeki. Chmura lekkiej jazdy i ciężkich, okrytych pancerzami husarzy, przemknęła po pokrytej śniegiem ziemi, rozciągnęła się, oddała salwę i wpadła wśród okrzyków i szczęku broni między pierwszy szwedzki szereg, a potem, niesiona pędem i pierwszym sukcesem, przemknęła przez kolejne szeregi45. Szwedzi rzucili się do ucieczki w stronę stromego brzegu Wisły: gnali, co koń wyskoczy, przewracali się, spadali z siodeł, staczali się po zboczu na pokrytą grubą warstwą lodu rzekę, albo po prostu zeskakiwali ze swych koni, próbując ukryć się w gęstych zaroślach.
To właśnie wtedy, w ciągu niewiele więcej niż dziesięciu minut, polska metoda walki pokazała swą siłę, a jednocześnie swą słabość. Taki sposób prowadzenia natarcia nie różnił się niczym od tego, który stosowano dawniej, w średniowieczu: ta sama masa ludzi i koni, ta sama dzika energia, to samo uczucie strachu w szeregach przeciwnika stojącego w obliczu czegoś, czego nie da się powstrzymać, co bardziej przypominało któryś z żywiołów niż dzieło ludzi. To dlatego Szwedzi ugięli się pod nawałą. Jednak zaraz potem można było dostrzec to, co sprawiało tak wiele kłopotów
45Chorągwie polskie szykowały się do boju maksymalnie w trzy szeregi (przyp. red.).
496
497
Niezwyciężony
odzianym w pancerze średniowiecznym rycerzom: jeśli natarcie rozwinęło się w pełni, to nie było takiej siły, która mogłaby je kontrolować. Z tego też powodu nacierających rycerzy można było bardziej przyrównać do lecącej kuli.
Po rozbiciu dwóch pierwszych szeregów szwedzkiej jazdy, Polacy odsłonili swe lewe skrzydło. I tak jak bokser po otrzymaniu silnego ciosu traci równowagę, tak i oni zachwiali się nagle. Po pierwszym natarciu w ich szykach zapanował bałagan, a przywracanie porządku zabrało im zbyt wiele czasu. Polacy szykowali się do uderzenia na inne, nie uczestniczące na razie w walce szeregi szwedzkie. Jednak w tym samym momencie nadjechało nagle pięć szwedzkich skwadronów, które wpadły wprost na wahających się Polaków. Szwedzi uderzyli od tyłu i z boku i zmusili swego przeciwnika do cofnięcia się. Stłoczone czworokąty ludzi i koni pognały w pełnym pędzie w kierunku polskich posiłków, które nadciągały z pomocą dla swych cofających się towarzyszy. Doszło do bezpośredniego starcia obu jazd. Niektóre ze szwedzkich skwadronów nacierały trzy razy po kolei, aż w końcu udało im się złamać opór Polaków. Po raz kolejny o sukcesie zadecydowała umiejętność sprawniejszego wykonywania manewrów przez szwedzkie wojsko. Wystarczyło bowiem, że kilka polskich szeregów zaczęło się cofać, a wykorzystali to szwedzcy dowódcy, którzy w czasie walki wręcz posuwali się za swymi pododdziałami, a nie przed nimi. Wbrew taktyce stosowanej w innych bitwach, nie rzucili się w pogoń za cofającymi się Polakami, tylko przegrupowali swe skwadrony i rzucili je do walki przeciwko tym polskim szeregom, które nadal niewzruszone stały w szyku. Osiągnęli dzięki temu efekt, który przypominał "meksykańską falę", rozchodzącą się wzdłuż polskich szeregów. Polacy rozluźnili szyki, cofnęli się, a potem rzucili do ucieczki46.
Ich śladem podążyło całe lewe skrzydło, chociaż nie poniosło ono do tej pory prawie żadnych strat. Podczas ostrzału szyk trzy-
I
46 Komendę do odwrotu dał podobno sam Czarniecki, wołając: "W rozsypkę dzieci, dzieci!". Dostrzegł bowiem ze wzgórza szykujące się do ataku prawe skrzydło szwedzkie, złożone z regimentów: Horna, Wittenberga i Kalinowskiego (przyp. red.).
498
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
many przez Polaków wygiął się do tyłu na kształt łuku, a potem - tak jak łuk - pękł na drobne części, zamieniając się w pojedyncze grupki galopujących jeźdźców, pędzących po zamarzniętych polach i pokrytych lodem rowach, przez sztywne od mrozu krzewy, wypełnione śniegiem nierówności terenu, zmierzając w stronę pobliskiego lasu.
Także i teraz Szwedom z trudem przychodziło dopędzenie jeżdżących świetnie na koniach przeciwników. Tylko Polakom na służbie szwedzkiej powiodło się lepiej. Postępowali jednak w sposób o wiele bardziej humanitarny i z o wiele mniejszą energią, niż mógłby sobie tego życzyć Karol Gustaw: kiedy bowiem doganiali już jakiegoś uciekającego rodaka, ograniczali się głównie do obrzucania go wyzwiskami i okładania go po plecach płaską częścią szabli. Kiedy jedna z uciekających grup przekraczała właśnie jakiś pokryty lodem zbiornik wodny, lód załamał się, a silny nurt wciągnął niektórych jeźdźców w głąb. Kiedy nadjeżdżający Szwedzi dotarli do tego miejsca, niektórzy z nich ze współczuciem przyglądali się temu smutnemu widokowi, podczas gdy inni strzelali do tonących Polaków jak do kaczek. W sumie utonęło albo zastrzelonych zostało około 60 nieprzyjaciół.
Minęła właśnie godzina piąta, a zimowe słońce kończyło już zataczać łuk nad horyzontem. Bitwa dobiegła końca. Po raz kolejny Szwedom udało się wygrać w bezpośrednim starciu. Ale po raz kolejny nie udało im się do końca złamać polski opór - polski oddział został po prostu rozpędzony. Dowództwo szwedzkie przyjęło wynik starcia z zadowoleniem albo mówiąc dokładniej z ulgą, ponieważ była to najtrudniejsza bitwa, do jakiej dotychczas doszło. Stało się też jasne, że kolejne zwycięstwa wymagać będą o wiele więcej trudu. W trakcie zapadających ciemności rozproszone oddziały szwedzkie zaczęły się zbierać na niedawnym polu bitwy w pobliżu wioski. Karol Gustaw wydał rozkaz, aby zabić wszystkich rannych Polaków, których znajdą jego żołnierze.
Przez dwa dni armia szwedzka stacjonowała pod Gołębiem w oczekiwaniu na tabory i piechotę, które zostały daleko w tyle. Potem wojsko ruszyło dalej, na południowy wschód, podążając śladem pobitych Polaków. Głównym celem był teraz Lwów, ponieważ
499
Niezwyciężony
to właśnie tam Jan Kazimierz organizował swą nową armię. Maszerując błotnistymi drogami (zaczęła się niespodziewana odwilż), wojsko szwedzkie dotarło najpierw do nie bronionego Lublina. Od władz miasta zażądano podatku pożarowego, chociaż rok wcześniej zostało one mocno zniszczone przez Kozaków. Potem kontynuowano marsz według planu. W ostatniej dekadzie lutego 1656 roku, armia dotarła do otoczonego solidnymi murami Zamościa. Tym samym zbliżono się jeszcze bardziej do zachodniej części Ukrainy.
Zarówno armia, jak i cała operacja znalazły się w punkcie krytycznym.
Zwycięstwo pod Gołębiem47 nie miało dla Szwedów w zasadzie zbyt wielkiego znaczenia. Czarnieckiemu dość szybko udało się zebrać rozproszone oddziały, zaopatrzyć je w broń i sprzęt, uzupełnić braki osobowe poprzez nowy pobór i ruszyć na Lwów. Jednocześnie unikał bezpośredniego starcia ze ścigającymi go Szwedami. W armii szwedzkiej zaczęły się masowe dezercje służących w niej Polaków, którzy byli niezadowoleni i zdemoralizowani. Tendencja ta osiągnęła swój punkt kulminacyjny 24 lutego, kiedy to w mroku nocy obóz opuściło nagle aż 5000 Polaków; oznaczało to, że większa część polskich sił, które udało się wcześniej pozyskać dzięki obietnicom i pieniądzom, została stracona. Skutek był taki, że i tak już mała armia jeszcze bardziej zmniejszyła swój stan osobowy. Z tego też względu zdobycie Zamościa stało się dla Szwedów niezwykle ważną sprawą.
W ich zamyśle miasto miało pełnić rolę bazy wykorzystywanej do dalszych wypadów na południowy wschód. Opanowanie Zamościa spowodowałoby też przecięcie szlaków komunikacyjnych między powstańcami na Litwie i Janem Kazimierzem przebywającym nadal we Lwowie. Jednocześnie pozwoliłoby to ponownie nawią-
47 Bitwa pod Gołębiem rozegrała się 19 lutego 1656 r. Podany wyżej opis przedstawiony jest jedynie w dziele Samuela Pufendorfa. Pełny opis bitwy znajdzie Czytelnik w pracy: Jerzy Teodorczyk Wyprawa zimowa Czarnieckiego 1 -20II1656 r. Bitwa pod Gołębiem, [w:] Wojna polsko-szwedzka 1655-1660, red. Jan Wimmer, Warszawa 1973. Praca ta wydana jest również w języku szwedzkim. Opis bitwy pod Gołębiem znajduje się również w książce wydanej przez wyd. Bellona, w serii Historyczne Bitwy: Paweł Skworoda, Warka-Gniezno 1656, Warszawa 2003. (przyp. tłum. i red.).
500
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
zać zerwane kontakty z Chmielnickim i jego Kozakami. (Po powrocie Tatarów na zimowe kwatery Kozacy ponownie zaczęli wykazywać oznaki wrogości; pojawiły się też pogłoski, jakoby chcieli odnowić sojusz z chciwym sławy, ale nie umiejącym podjąć ostatecznej decyzji księciem Siedmiogrodu, Jerzym Rakoczym. Sam książę czuł już zapach krwi, a spodziewając się porażki Polaków i wielkich łupów, zaczął powoli - choć zdecydowanie temu zaprzeczał - gromadzić znaczne siły w pobliżu granicy z Polską, postępując tym samym według zasady "mam ciasto i zjem ciasto".) Szwedzi nie mogli sobie pozwolić, aby za ich plecami została niezdobyta twierdza w Zamościu, ponieważ znajdowała się ona jednocześnie na skrzyżowaniu szlaków wiodących w stronę Warszawy i Bałtyku.
Podjęto więc prostą decyzję: Zamość należy zdobyć. Wykonanie tej decyzji nie było jednak takie łatwe.
Karol Gustaw miał nadzieję - albo może tylko tak wydawało mu się - że wystarczy, iż jego armia potrząśnie bronią, a powstanie i opór zniknąjak za skinieniem czarodziejskiej różdżki. Z tej przyczyny całą operację zimową przygotowywano w dość dużym pośpiechu. Przygotowania nie odbywały się na taką skalę, jaką należało zastosować, szykując się do regularnej kampanii, tylko dlatego, że Karol Gustaw w całym swym zarozumialstwie nie dopuszczał myśli, iż kampania taka będzie konieczna. Postawił więc przede wszystkim na pośpiech. Zamierzał interweniować w centralnym punkcie polskiego oporu, zanim powstanie rozszerzy się na inne regiony. Armia powinna działać w szybkim tempie, żeby przynajmniej dogonić przemieszczających się z wielką ruchliwością Polaków. Skutkiem takiego myślenia były niewystarczające zapasy żywności i podstawowego wyposażenia, jak na przykład końskich podków. Liczba zapasowych koni utrzymywała się także na niskim poziomie, a cała ciężka artyleria, z której transportem było sporo kłopotów, pozostała daleko w tyle. Można więc stwierdzić, że podjęta decyzja była z jednej strony całkowicie zrozumiała, a z drugiej fatalna.
Nic nie zdołało jednak skłonić obrońców twierdzy do otwarcia bram: ani pochlebstwa, ani obietnice, ani groźby. Szwedzi grozili między innymi, że "zabiją wszystkich w promieniu kilku mil, jeśli
501
Niezwyciężony
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
Zamość się nie podda". W podobnych sytuacjach po takiej odmowie wystarczyło rozpocząć ostrzał artyleryjski. Ale nie tym razem. Armia szwedzka nie dysponowała bowiem ciężkimi działami, za pomocą których mogłaby dokonać w systemie fortyfikacji potężnych wyrw; nie posiadała też moździerzy, których używano do wrzucania pocisków ponad murami na teren miasta.
Dnia 27 lutego Szwedzi podciągnęli w pobliże potężnych murów miejskich 15 lekkich dział. Ostrzał rozpoczął się od czterech potężnych salw: strzelano kulami żarowymi. Przez kolejne godziny niebo nad miastem przeszywały smugi wystrzeliwanych pocisków, co przypominało rozpryskujące się sztuczne ognie. Karol Gustaw i jego dowódcy życzyli sobie tylko jednej rzeczy: obaj mieli nadzieję, że ostrzał przestraszy obrońców i skłoni ich do uległości. Cały ten pokaz pirotechniczny mógł rzeczywiście zrobić wielkie wrażenie, zwłaszcza pod względem akustycznym, ale nie wywołał spodziewanych efektów: domy w mieście wcześniej jak stały tak stały, a opór obrońców bynajmniej nie zmalał. Szwedzi nie mogli sobie pozwolić na regularne oblężenie, ponieważ nie starczyłoby im prochu i amunicji48.
Kontynuowanie marszu na południowy wschód byłoby w tym stanie idiotyzmem. Wokół Lwowa czekała bowiem rosnąca z każdym dniem polska armia, która już wtedy trzykrotnie przewyższała wojsko szwedzkie pod względem liczebnym. Rozczarowany Karol Gustaw odstąpił więc od swego zamiaru. Poskręcane kolumny ludzi i zwierząt ruszyły teraz łukiem na południowy zachód, w stronę bogatego Jarosławia. O wyniku tego manewru po raz kolejny zdecydował system zaopatrzenia, a nie jakiś strategiczny geniusz. Przypuszczano, że tereny wokół Jarosławia były jeszcze nietknięte wojną, dzięki czemu uda się zdobyć żywność dla głodujących szwedzkich regimentów. Poza tym, miasto położone było nad Sanem, jednym z dopływów Wisły. Tą drogą można też było w razie potrzeby łatwo dotrzeć do Krakowa albo do Warszawy.
Na dworze robiło się coraz cieplej, a marsz stawał się coraz cięższy, zwłaszcza, że konie, nie mając podków, musiały wykonywać
48 Szwedzi próbowali sterroryzować miasto ostrzałem z dział polowych w nocy z 27 na 28 oraz 29 lutego (przyp. red.).
502
0 wiele cięższą pracę poruszając się po błotnistych, gliniastych drogach. Na dodatek teraz, kiedy armia szwedzka zaczęła się wycofywać, pojawiło się w jej otoczeniu mnóstwo oddziałów złożonych z chłopskich powstańców i szybkich jednostek konnych49. Te luźne bandy napadały na transporty z żywnością i zaopatrzeniem dla Szwedów, brały do niewoli kurierów, likwidowały maruderów
1 napadały na patrole. Armia szwedzka wykrwawiała się powoli, ale sukcesywnie. Nie było dnia, aby ktoś nie przepadł w lesie albo nie został porzucony na skraju drogi jak niepotrzebny pakunek. W czasie ciągłych starć, na skutek głodu, chorób i ogólnego niedostatku, Szwedzi utracili więcej ludzi niż we wszystkich dotychczasowych bitwach razem wziętych. Poza tym z armii szwedzkiej de-zerterowało coraz więcej Polaków, którzy wcześniej służyli pod komendą Karola Gustawa.
We wszystkich tych wydarzeniach brała również udział Agneta Horn ze swym mężem Larsem Cruusem. Cruus i jego rajtarzy z Vastgota bili się pod Gołębiem, gdzie uczestniczyli w kontrataku nad brzegiem rzeki; w ich ręce wpadły dwa sztandary i dwa bębny. W czasie marszu na Jarosław oddział Cruusa miał za zadanie strzec taborów. Kiedy rozciągnięte kolumny wojska zaczęły na początku marca opuszczać tereny Pogórza, kierując się w stronę Sanu, wpadły w zastawioną pułapkę. Z pobliskiego lasu wypadła nagle grupa Polaków, zagrzewając się głośnymi okrzykami. W starciu, do którego doszło, Szwedzi stracili około 60 ludzi, ale bronili się tak dzielnie i tak długo, że większą część taborów udało się uratować. Na miejscu pozostało jednak sporo wozów, a wśród nich ten, na którym przewożono srebrną zastawę królewską. Pomiędzy tymi, których oszczędził los, znalazł się też Lars Cruus, ale marsze i starcia nadwerężyły jego siły. Agneta też dostrzegła, że jej mąż jest coraz bardziej zmęczony i wygląda mizernie.
Kiedy oddział Cruusa dotarł nad San, jego oczom ukazało się osiem polskich kompanii, które czekały na nich na drugim brzegu. Szwedzi wytoczyli do przodu cztery lekkie działa, a trzem kompaniom

49 20 marca 1656 r. Stefan Czarniecki wydał słynny uniwersał, w którym groził szlachcie karą śmierci, gdyby ta nie dopuszczała chłopów do walki ze Szwedami (przyp. red.).
503
Niezwyciężony
dragonów wydano rozkaz, aby zsiadły z koni i oddały salwę ze swych muszkietów. Nad błękitną wodą przelatywały kolejne pociski wystrzeliwane przez żołnierzy, aż w końcu dostrzeżono przez gęsty dym, że Polacy wycofują się ze swych pozycji. Teraz zwycięscy Szwedzi mogli przeprawić się na małych łodziach na drugi brzeg, gdzie oczekiwała już na nich delegacja miasta Jarosławia, która wręczyła im klucze miejskie i przedłożyła prośbę o oszczędzenie miasta i jego mieszkańców. Dwanaście godzin później zakończono budowę mostu przez rzekę, dzięki czemu opadający już z sił regiment mógł przeprawić się na drugi brzeg.
Na początku marca udało się Szwedom zebrać w Jarosławiu swe oddziały. Po krótkim wypoczynku przystąpili oni teraz do wznoszenia umocnień wokół pozbawionego fortyfikacji miasta. Zarówno oficerowie, jak i zwykli żołnierze byli wyczerpani i wychudzeni z powodu niedożywienia, nadal też panował wśród nich pewien niepokój. Raz za razem słychać było odgłosy strzałów, a z oddali dochodziły odgłosy walk. Karol Gustaw nadal nie chciał jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Dumnemu władcy trudno było pogodzić się z oczywistymi faktami, ponieważ triumfalny marsz zmienił się w głodowy pochód nie na skutek pojedynczego wydarzenia, tylko w efekcie długotrwałego, prawie niezauważalnego procesu. Po raz kolejny król zasiadał przy stole i kreślił nowe, wspaniałe, choć niemożliwe do zrealizowania plany. Jego nowy pomysł polegał na skoncentrowaniu wszystkich sił, jakimi dysponował, w trzech punktach: w Warszawie, Krakowie i Jarosławiu. W jego umyśle to, co się zdarzyło, wyglądało na przypadkową porażkę. Zamierzał też ponownie ruszyć na Lwów, kiedy tylko armii uda się nabrać sił, a na miejsce dotrą spodziewane posiłki.
Miał jednak pewne wątpliwości, co zdarzyło mu się po raz pierwszy. Pomysł na stworzenie potężnego, polsko-szwedzkiego organizmu państwowego już dawno odłożył na półkę. Zamiast tego w ciągu ostatnich miesięcy tak pełnych frustrujących go zdarzeń, dokonywał coraz to nowego podziału zdobyczy, ale za każdym razem udział Szwecji w podziale łupów stawał się coraz skromniejszy. Na swego głównego sojusznika przewidział Brandenburgię, ale może udałoby się też wciągnąć do aliansu Siedmiogród? Problem polegał mianowicie nie tylko na tym, że pokonanie Polaków oka-
504
Pastisz na temat spadającej gwiazdy
zało się o wiele trudniejsze, niż wyglądało to po letnich triumfach. Zaczęły też do niego docierać raporty, pogłoski i sugestie wskazujące na to, że przyjaźń ze strony Rosji stawała się coraz bardziej krucha, neutralność Austriaków coraz bardziej podejrzliwa, a wrogość Holendrów coraz bardziej widoczna. A kto mógłby jeszcze w takim położeniu ufać Duńczykom?
Kryzys trwał więc nadal. Jarosław i okolice okazały się pozbawione żywności w o wiele większym stopniu, niż przypuszczano. Szwedzi zamierzali rozszerzyć swą bazę zaopatrzeniową aż po Przemyśl, położony u stóp Karpat, około dwie mile na południe od Jarosławia. I chociaż uporczywe bombardowanie miasta zmusiło w końcu jego obrońców do rozpoczęcia negocjacji, to jednak Szwedzi musieli na razie zrezygnować z szybkiego zajęcia miasta. Wszędzie wokół nich pojawiało się bowiem coraz więcej polskich oddziałów. Wkrótce stało się jasne, że szwedzka armia-jak dotąd zwycięska i niezwyciężona - znalazła się w pułapce. A doszło do tego w mieście, w którym nie było ani żywności, ani murów obronnych. Szlaki komunikacyjne stawały się coraz bardziej niepewne, a to za sprawą wiosennych powodzi i polskich wojsk, które utrudniały Szwedom dostęp do szlaków wodnych i dróg lądowych. Odsiecz nadal nie nadchodziła, a najbliższy oddział znajdował się pod Sandomierzem, to znaczy 20 mil dalej.
Dlatego też 22 marca armia szwedzka rozpoczęła odwrót50.
W zajętych przez Szwedów twierdzach i miastach nad Bałtykiem, w Szwecji i większości stolic europejskich oczekiwano z niecierpliwością na wieści z południa Polski. Te, które nadchodziły, były niepewne i niekompletne. Na dworze w Holsztynie otrzymywano zwykle jeden list na tydzień pisany przez Karola Gustawa. Minął już jednak miesiąc, a wieści jak nie było, tak nie było. Jak to zwykle w XVII wieku bywało, wszędzie roiło się od plotek. Gdzie znajdowała się szwedzka armia i czym się właśnie zajmowała? W Amsterdamie przyjmowano nawet zakłady o to, co stało się

50 Ze strony polskiej szczegółowy opis działań na tym terenie znajduje się w: Andrzej Borcz, Działania wojenne na terenie ziemi przemyskiej i sanockiej w latach "potopu" 1655-1657, Przemyśl 1999 (przyp. red.).
505
Niezwyciężony
z Karolem Gustawem, a stawkę wywindowano aż do 100 000 guldenów. Na całym kontynencie roiło się od pamfletów i gazetek, które zgodnie z przyjętym zwyczajem roznosili po ulicach krzykliwi przekupnie. W całej Rzeczpospolitej dyskutowano o zadziwiających polskich sukcesach, a w Gdańsku krążyło nawet powiedzenie, w którym twierdzono, że:
Żołnierze ze szwedzkiego kraju,
Ołowiem od nas dostają,
Oblicza ich dowódców,
Nie zdobi już blask Wiktorii.
Mieszkańcy Kopenhagi rozczytywali się w niemieckich ulotkach propagandowych, których autor twierdził, że polskie oddziały dotarły już na Pomorze. Przedstawiciel duńskiego dworu złożył wizytę swemu szwedzkiemu koledze, żądając dowodu - najchętniej w formie napisanego osobiście przez króla listu - że Karol Gustaw nadal żyje.
Na początku kwietnia szwedzkiemu ambasadorowi w Londynie nieoczekiwaną wizytę złożył ambasador Holandii. Oświadczył mianowicie - a z głosu jego przebijała bez wątpienia złośliwa radość - że oto otrzymał informację, która potwierdzała krążące do tej pory plotki: armia szwedzka została rozbita, a Karol Gustaw nie żyje.
Pokażcie teraz, na co was stać
JVU wiek to stulecie, w którym starano się znaleźć prawdę. Było to zajęcie, które - co prawda - od wieków zajmowało umysły ludzkie i całe społeczeństwa, ale w sposobie poszukiwania prawdy, jaki pojawił się w XVII stuleciu, było coś nowego; to coś łączy nas, którzy żyjemy w dzisiejszych czasach, z tymi, którzy żyli w tamtej epoce; czyni z nich naszych pionierów i ojców. Gdy bowiem w średniowieczu ludzie zajęci byli głównie zachowywaniem starych prawd i ponownym odkrywaniem tego, co zatraciło się gdzieś w mroku dziejów, w XVII wieku skoncentrowano się przede wszystkim na odkrywaniu rzeczy nowych.
Impulsy pochodziły z wielu różnych kierunków, a znajdowały swe odzwierciedlenie również w wielu różnych dziedzinach. Łączyło je to, że ich podstawę stanowił głęboki szacunek dla nauki, jak też równie mocne oparcie się na metodach, przy pomocy których poszukiwano tej wiedzy. Najważniejszym i najbardziej charakterystycznym przykładem tego zjawiska jest coś, co nazywamy zazwyczaj rewolucją naukową XVII wieku.
Przez całe wieki fizycy, astronomowie, biolodzy i inni naukowcy wierni byli obrazowi świata i wszechświata, który powstał na gruncie teorii ukształtowanych przez ich starożytnych poprzedników, zwłaszcza Arystotelesa. Jeszcze na początku XVII stulecia
506
507
Niezwyciężony
poszukiwanie prawdy prowadzone przez ludzi nauki opierało się głównie na egzegezie i komentowaniu tekstów. Wsparci na dogmatycznych barykadach i scholastycznym dzieleniu włosa na cztery, uczeni walczyli ze sobą o to, czyje odczytanie tekstu jest najwierniejsze, a jednocześnie oddawali się studiom, które w większości przypadków prowadziły bardziej do pomniejszenia ludzkiej wiedzy niż do jej wzbogacenia.
Początków tych zjawisk szukać należy już w XVI wieku, ale to w kolejnym stuleciu dokonano największego postępu. Powodów tego było kilka. Dzięki podróżom odkrywczym i żeglarzom, którzy opłynęli Ziemię dookoła, okazało się, że świat jest o wiele większy, niż sądzono - i to dosłownie. Podróż Kolumba do Indii udała się dzięki znacznemu zaniżeniu wielkości kuli ziemskiej. W trakcie jej trwania zdarzyło się wiele rzeczy i zjawisk, o których Arystoteles nie wspominał nawet jednym słowem. Tym sposobem każdy nowy gatunek drzewa, trawy czy zwierzęcia przywożony do Kadyksu, Lizbony, Bordeaux, Plymouth czy Amsterdamu dokonywał kolejnego, choć maleńkiego wyłomu w dawnym sposobie postrzegania świata.
Ten jednak nie rozszerzał się tylko dlatego, że bandy ubranych w zbroje Europejczyków podbijały, przemierzały konno albo zdobywały zbrojnie kolejne białe plamy na mapach. Nawet milczący osobnicy, którzy nigdy nie opuszczali bezpiecznych korytarzy uniwersyteckich, mogli teraz dostrzec, że dzieło stworzenia było bardziej obfite, niż mogli to sobie kiedykolwiek wymarzyć. Ważną przyczyną zmiany poglądów było to, iż naukowcy zostali wyposażeni w instrumenty pozwalające im oglądać z bliska to wszystko, co starożytni mogli widzieć tylko gołym okiem. Najlepszym przykładem jest teleskop, wynaleziony na początku stulecia przez słynnego włoskiego astronoma Galileusza. Dotarła do niego kiedyś wiadomość o "tubie optycznej" skonstruowanej przez pewnego Flamandczyka. A kiedy Galileusz skierował swój prosty wynalazek w stronę gwiaździstego nieba, spostrzegł ku swemu najgłębszemu zdumieniu, że Księżyc nie tylko nie był płaski jak jajko, ale że nawet pokrywały go niezliczone pasma górskie i doliny; że Wenus miała fazy, Jowisz księżyce, na Słońcu występowały plamy, a mglista poświata, którą nazywano Mleczną Drogą, była w istocie odbi-
508
Pokażcie teraz, na co was stać
ciem światła emitowanego przez miliardy nowych gwiazd. To ostatnie odkrycie - które zapoczątkowało teorię o nieskończoności wszechświata i "małości Ziemi" - było oczywiście najbardziej przerażające. Z drugiej strony, wiele innych budziło zgorszenie albo entuzjazm: pojawiły się na przykład dowody potwierdzające tezę Kopernika, iż to Ziemia obraca się dookoła Słońca, a nie odwrotnie. Równie ważne jak to, co Galileusz zobaczył, było jednak i to, czego nie zobaczył: nie istniała żadna sfera gwiezdna, nie było żadnych dziewięciu nieboskłonów ani "nadksiężycowego okręgu"51. Odkrycia, jakich dokonał, nie wpłynęły jednak na pewną siebie postawę jego przeciwników ani nie pozbawiły ich ideologicznego zaślepienia. Kiedy w czasie wizyty, jaką któregoś dnia złożył Galileuszowi pewien profesor jezuita, astronom zaproponował mu skorzystanie z lunety, aby poobserwować plamy na Słońcu, ten grzecznie odmówił: "Na nic się to nie przyda, mój synu. Dwa razy dogłębnie przestudiowałem Arystotelesa i nie znalazłem w nim nic na temat plam na Słońcu. Na Słońcu nie ma żadnych plam".
Innym ważnym instrumentem, który "rozszerzył" świat - w tym wypadku w przeciwnym kierunku - był mikroskop. Pod koniec XVII wieku stał się on tak popularny i tak udoskonalony, że stał się niezastąpionym przyrządem dla tych, którzy zamierzali badać przyrodę i ludzkie ciało. Odkryć dokonano również w odniesieniu do sposobu rozmnażania żab, struktury kurzego jaja czy byczej spermy; miały one, co prawda, mniej spektakularny charakter niż odkrycia astronomiczne, ale za to o wiele większy wpływ na dalszy rozwój ludzkiego życia. Jednym z naukowców zajmujących się mikroświatem był Szwed Georg Stiernhielm, uzdolniony w wielu dziedzinach. Przebywał on w tamtym okresie w Dorpacie i zabijał klina swoim gościom, których zmuszał do oglądania pod mikroskopem żywych wszy.
W ciągu całego stulecia oprócz teleskopu i mikroskopu wynaleziono też inne instrumenty, które pomagały uczonym obserwować i mierzyć świat. Na pierwszym miejscu wymienić należy termometr
51 Określenie przyjęte przez Arystotelesa w jego filozofii kosmologii, gdzie "nadksiężycowy okrąg" został pojęty jako dziedzina działań boskich (przyp. tłum.).
509
ŚTT
Niezwyciężony
(przez długi czas istniało równolegle kilka różnych skal mierzenia temperatury) i zegar. W 1656 roku dokonano wielkiego kroku w dziedzinie pomiaru czasu. Niezwykle uzdolniony fizyk i astronom Christiaan Huygens zbudował udoskonaloną wersję teleskopu zwierciadlanego, za pomocą którego odkrył Tytana - jeden z księżyców Saturna. Aby móc przeprowadzać swoje astronomiczne obserwacje, potrzebował jednakże bardziej dokładnego przyrządu do mierzenia czasu. A ponieważ potrzeba jest matką wynalazku, Huygens, mający wtedy 27 lat, wynalazł -jakby po drodze - zegar wahadłowy. Po raz pierwszy w historii świata można było teraz mierzyć czas z większą dokładnością. Zegary mechaniczne stały się tym samym kapryśnymi urządzeniami, które co prawda wskazywały na razie tylko godziny, ale wkrótce dodano im drugą wskazówkę, która swym nieustannym tykaniem wyznaczała minuty52.
Nowe wynalazki i nowe przyrządy zrodziły nowe pytania, na które nie dało się już odpowiedzieć za pomocą dawnych teorii. To, że zachodzące procesy zaczęto nazywać "rewolucją naukową", związane było jednak mniej z tym co wynaleziono, niż jak tego dokonano. Coraz więcej uczonych mężów rezygnowało z odniesień do tradycyjnego toku myślenia albo do starożytnych autorytetów. Teraz zaczęto badać rzeczywistość za pomocą krytycznych zmysłów, bezpośrednich obserwacji i wielokrotnie powtarzanych eksperymentów. Pomysłowość i inteligencja były prawie nieograniczone. Tak na przykład Galileusz wprawił w ruch wahadło, aby wykazać, że Arystoteles mylił się w swych twierdzeniach mówiących o sile i ruchu. Francuski matematyk Gassendi dokładnie zbadał twierdzenie Galileusza o bezwładności, spuszczając z masztu kule na płynący statek. Uczeń Galileusza Torricelli udowodnił, że Arystoteles mylił się w swym twierdzeniu o próżni: sam stworzył próżnię za pomocą szklanej rury i rtęci. W Pradze działał Kepler, który uważnie obserwował ruchy Marsa na firmamencie i dokonywał pomiarów, aż w końcu opublikował swe słynne tezy o ruchach planet. Były inżynier fortyfikacji Guericke zbudował pierwsze urządzenie elektryczne, skonstruował manometr i przeprowadził na oczach cesarza i członków parlamentu słynny eksperyment, do
52 Pierwsze zegarki z sekundnikiem pojawiły się w latach 90. XVII w.
Pokażcie teraz, na co was stać
którego użył kilku miedzianych kul, a wszystko to w ramach badań nad właściwościami powietrza. Z kolei angielski lekarz Harvey przeprowadzał zabiegi chirurgiczne na żywych zwierzętach, dzięki czemu w zadziwiająco prosty sposób wykazał, że licząca ponad 1500 lat anatomia Galenosa (według której krew poruszała się na takiej samej zasadzie jak przypływy i odpływy, to znaczy w tę i z powrotem, a wątroba pełniła funkcję pompy tłoczącej) była tylko wspaniałym nieporozumieniem, bo krew tak naprawdę krążyła w całym organizmie. W samej Szwecji geniusz naukowy i fantasta Olof Rudbeck odkrył istnienie naczyń limfatycznych. I tak dalej, i tak dalej.
Szara strefa, w której przez stulecia zacierały się granice między wiarą a nauką i między faktami a oczekiwaniami, zaczęła się teraz rozjaśniać, a linia oddzielająca te dwa światy stawała się coraz wyraźniej sza. Astrologów odróżniano od astronomów, znachorów od lekarzy, a alchemików od chemików. I chociaż wielu naukowców nie potrafiło albo też nie chciało zauważyć tej granicy (bo na przykład Kepler był zwolennikiem astrologii, a angielski badacz przyrody Boyle przeprowadzał w wolnych chwilach alchemiczne eksperymenty), to i tak granica ta istniała. Nauka nie tylko rosła w siłę, ale w połowie stulecia zyskała na statusie i uznaniu. Nawet władcy i arystokraci zaczęli stroić się w piórka naukowców.
Najbardziej charakterystyczną cechą zachodzących zjawisk było to, że naukowcy, którzy tak zdecydowanie kwestionowali istniejące dogmaty, tradycje i dawne autorytety, stali się prawdziwym wyzwaniem dla tradycji. Burzenie dawnego sposobu myślenia przyczyniło się do wzrostu uczucia niepewności, co było zjawiskiem dość typowym dla pierwszej połowy stulecia. Byli oni na swój sposób rewolucjonistami: za takich ich uważano i jako takim się przeciwstawiano. Jedną z przyczyn, dla której niektórzy władcy nie chcieli uznać systemu heliocentrycznego, był strach, że w umysłach ich poddanych zalęgną się niemądre pomysły spowodowane odrzuceniem starego świata, opartego na uznanych wartościach hierarchicznych. I tak też się działo. Nowe teorie naukowo-przyrodni-cze znajdowały najwięcej uznania albo poparcia nierzadko wśród bogacącego się mieszczaństwa, zamieszkującego największe miasta. Była to ta grupa społeczna, która z sympatią odnosiła się do
510
511
Niezwyciężony
teorii głoszonych przez naukowców, ponieważ pomagały im one w rozwiązywaniu ważnych, praktycznych problemów w takich dziedzinach jak metalurgia, wydobycie minerałów, żegluga i wiele innych. Kusiły ich też radykalne wątpliwości i otwartość na nowe idee.
W połowie XVII wieku przemiany, jakie zachodziły w świecie nauki, okazały się być czynnikiem stabilizującym. Burzyły stary, ale wznosiły nowy świat, bardziej zrównoważony. Powstający nowy obraz świata ze swymi prawami, przewidywalnością i matematyczną dokładnością wychodził naprzeciw oczekiwaniom stawianym przez ówczesną epokę, targaną tęsknotą za porządkiem i spokojem. Obraz ten o wiele lepiej, niż to dawniej bywało, sprawiał, że natura stawała się łatwiejsza do zrozumienia, bardziej przejrzysta i namacalna: można ją było wykorzystać, można jej było używać.
My, którzy żyjemy w dzisiejszych czasach, wiemy już, że rewolucja naukowa zostawiła nam w spadku nie tylko same błogosławieństwa. Przeciwnie. A jednak wszyscy ci mężowie, znani i poważni, odziani w koronkowe kołnierze, posługujący się cyrklami, pompami powietrznymi, żelaznymi kulami, nożami do przeprowadzania sekcji, wszyscy oni zostawili po sobie ogromną spuściznę. A jej najważniejszym składnikiem był, jest i będzie ich zdrowy rozsądek i ożywczy, optymistyczny sceptycyzm.
Silny pęd naukowców do wiedzy, i to do wiedzy udokumentowanej, ich chęć do sprawdzania i przekonywania się na własne oczy, charakteryzowały tamtą epokę. Nie jest dziełem przypadku, że pierwsze muzea w Europie powstały właśnie w XVII wieku, że założono wtedy pierwsze ogrody botaniczne i zbudowano pierwszy ogród zoologiczny. Rewolucję naukową postrzegać też można jako ważny składnik w kontekście szerzej pojmowanej rewolucji informacyjnej. To przecież w tamtym stuleciu ukształtowała się nowa dziedzina związana z drukiem gazet. Przybywało drukarń, ich produkty stawały się coraz tańsze, a duża ilość wojen i niepokojów społecznych doprowadziła do dramatycznego wzrostu drukowanych pisemek: tylko między 1640 a 1661 rokiem wydrukowano w Anglii 25 tysięcy traktatów i ulotek. W tym zalewie papieru i słów nie zabrakło też gazet. W najlepszych z nich znaleźć
512
Pokażcie teraz, na co was stać
można było wiadomości krajowe i zagraniczne, a niektóre zatrudniały nawet specjalnych korespondentów53.
Lecz chociaż wiele z owych gazetek reprezentowało zadziwiająco wysoki poziom, nie należy jednak przeceniać ich znaczenia. Najważniejsze i najszybsze informacje docierały nadal normalną drogą, jaka funkcjonowała w całej Europie. Kupcy i inne osoby, które chciały mieć szybką, wzbudzającą zaufanie wiadomość, mogły ją zdobyć za pomocą prywatnych "listów informacyjnych", tzw. nouvelle, które pisano i przepisywano odręcznie. Mogli też po prostu wynająć własnych korespondentów. Władcy i inne osoby z kręgów sprawujących władzę posługiwały się stale rosnącym korpusem dyplomatycznym, do którego najważniejszych zadań należało przekazywanie informacji.
Jednym z tych, którzy w latach 50. XVII w. regularnie zaopatrywali rząd szwedzki w raporty z zakresu wszelkich możliwych dziedzin, był Magnus Durell, pełniący funkcję szwedzkiego rezydenta w Danii. Większą część czasu spędzał na gromadzeniu informacji, i to nie tylko poprzez zwykłe, bezczelne szpiegowanie. "Moje ręce mają oczy - wierzą w to, co widzą" - zwykł mawiać Durell. Powiedzenie to, tak pełne sceptycyzmu badawczego, równie dobrze mogło wyjść z ust któregoś z ówczesnych naukowców, starających się obalić teorie Arystotelesa. Obytemu ze światem i ambitnemu Durellowi udało się stworzyć szeroką siatkę informatorów, a niektórych z nich umieścił nawet w kancelarii królewskiej i na dworze. Najczęściej za pomocą pieniędzy albo szantażu werbował rozczarowanych dworaków, niezadowolonych urzędników kancelaryjnych czy stale potrzebujących pieniędzy studentów, a nawet słabo opłacanych muzyków królewskich. Mówiąc krótko, nie istniała taka informacja, którą Durell uznałby za nieistotną albo nie mającą żadnego znaczenia. Durell starał się w ambitny sposób poznać dogłębnie tajemnice państwa duńskiego i społeczeństwa: donosił o kłótniach na duńskim dworze, o cenach zboża i szczegółach dotyczących uzbrojenia floty duńskiej, dyskutował o nastrojach panujących wśród Duńczyków i w gospodarce duńskiej, opisywał
53 Pierwsza szwedzka gazeta nazywała się "Ordinari Post Tijdender" i zaczęła ukazywać się pod koniec wojny trzydziestoletniej.
513
Niezwyciężony
twierdze i proponował, w jaki sposób można by je najlepiej zdobyć, wykradał próbki rudy z nowo otwartej kopalni w Norwegii itp.
Wiele osób miało w ówczesnej sytuacji nadzieję, że uda się w końcu radykalnie ulepszyć dostępne metody komunikowania się między ludźmi. Jedną z nich, której jednak nigdy nie udało się zrealizować, była dość prymitywna telegrafia wykorzystująca tzw. "niewidzialne igły". To właśnie tzw. "materiały niewidzialne" stały się wtedy ostatnim krzykiem mody wśród grupy naukowców zajmujących się w tajemnicy pewnymi badaniami; nie traktowali oni tego jako magii, ale jako niezbadany fenomen natury54. Powiadano, że istnieje ruda żelaza, odznaczająca się pewną magnetyczną właściwością, która poprzez dotknięcie mogła być przenoszona przykładowo na dwie igły. Umieszczano je potem w stanie równowagi na dwóch oddzielnych czopach obrotowych. Faminius Strada wyjaśnił w 1617 roku, że , jeśli poruszyć jedną w określonym kierunku, to i druga poruszy się "w sposób niewidzialny" w równoległym kierunku, i to bez względu na odległość między nimi. Każdą z igieł umieszczano następnie na środku zaopatrzonej w skalę tablicy. Wokół jej krawędzi wpisywano litery alfabetu, a obroty jednej igły między poszczególnymi literami można było odczytać za pomocą drugiej igły. Tym sposobem stworzono ludziom możliwość przesyłania informacji na bardzo dużą odległość. Nikt jednak nie widział takich igieł na własne oczy, ale traktowano je jako coś, co istnieje w realnej rzeczywistości. Twierdzi się między innymi, że potężny kardynał Richelieu był posiadaczem pary takich igieł, co pozwalałoby zrozumieć, dlaczego dysponował zawsze najlepszą informacją.
Pogoń za faktami i nowinkami, jakich pełna była tamta epoka, traktować można jako odzwierciedlenie chęci poszukiwania praw-
54 Mówiono m.in. o "proszku sympatycznym", który miał pomóc w leczeniu ran, jeśli posypano nim broń, która tę ranę zadała. W końcu okazało się, że wszystko to jest nieporozumieniem i oszustwem: nie istniały "sympatyczne igły". A wszystko to miało swe uzasadnienie w magii zgodnie z zasadą, że podobieństwa się przyciągają, jak na przykład taka zasada, że wylanie wody albo łez może wywołać deszcz.
514

Pokażcie teraz, na co was stać
dy w odniesieniu do rewolucji naukowej. Jednak siły napędowe tych zachowań pochodziły z różnych źródeł. Jednym z nich był wczesny kapitalizm. Dla rosnącej liczby hurtowników, armatorów, udziałowców spółek i wielu innych, którzy zarabiali pieniądze na handlu dalekomorskim, konkretna informacja dostarczona we właściwym momencie mogła stać się powodem dużej straty dla konkurencji albo dużego zarobku dla siebie. Nie będę tu nawet wspominał o tym, jakie znaczenie taka informacja miała dla kogoś, kto zaangażował swe zasoby na rynkach finansowych, handlował wekslami i listami zastawnymi, dawał gwarancje albo spekulował na giełdzie w Amsterdamie. Po drugie, trzeba też wspomnieć, że kapryśne koniunktury polityczne powodowały, iż znaczenie szybkich i sprawdzonych informacji nabierało coraz większego znaczenia. Dawna, średniowieczna Europa należała już do przeszłości, tak samo jak czasy, kiedy wojny miały niewielki zasięg, a kryzysy lokalny charakter. Teraz cały kontynent stanowił jedność, połączony więzami, które nie tylko spinały szlaki handlowe i uzależniały od siebie poszczególne rynki, ale także pozostawiały swe piętno na ludzkich losach. To z kolei sprawiało, że wojny i kryzysy rzadko toczyły się w ciszy jakiegoś miejsca: przeciwnie - zaczynały one stopniowo rosnąć i mnożyć się. A wszystko to w nowym tempie. Europa stawała się stopniowo coraz bardziej niebezpiecznym miejscem, a władca, który chciał uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek, musiał przede wszystkim zadbać o to, aby być dobrze poinformowanym.
Jednak wiosną 1656 roku braki, jakie nadal występowały w systemie przekazywania informacji, stały się widoczne gołym okiem, kiedy to pogłoski zastąpiły informacje o rzeczywistych losach armii szwedzkiej. To, że informację o rozbiciu armii przekazał właśnie rezydent holenderski w Londynie, wróżyło jeszcze gorzej. Wszyscy wiedzieli bowiem, że to Holendrzy posiadali najlepiej rozwiniętą siatkę informacyjną w rejonie Bałtyku: właściwie w każdym nadbałtyckim porcie istniała jakaś mniejsza lub większa kupiecka kolonia holenderska, grupa holenderskich armatorów albo przedstawicieli innych zawodów, którzy przesyłali do Holandii raporty o tym, co widzieli albo słyszeli. Panowała jednak duża niepewność, a z Kopenhagi wysłano do Polski pewnego dyplomatę,
515
Niezwyciężony
któremu powierzono misję nawiązania kontaktu ze szwedzkim królem - jeśli ten jeszcze żył. Zarówno po Wiedniu, jak i Wrocławiu krążyły już bowiem pisma, w których śmierć Karola Gustawa opisywano z takimi szczegółami, że mogły one pochodzić tylko od naocznych świadków.
Armia szwedzka nie mogła sobie chyba wybrać gorszego momentu na rozpoczęcie kolejnej operacji wojskowej. O tej porze roku armie pozostawały zazwyczaj na kwaterach, zmuszone do tego warunkami zewnętrznymi. Pod koniec marca stan wody w wielu rzekach uniemożliwiał albo utrudniał przeprawę. Jednocześnie i tak już złe drogi stawały się zupełnie nieprzejezdne z powodu roztopów. Mówi nam to sporo o położeniu szwedzkiej armii, a jeszcze więcej o desperacji, z jaką odważyła się ona ową operację rozpocząć.
Plan zakładał, że armia przebije się na północ wzdłuż lewego brzegu Sanu, docierając najpierw aż do miejsca, gdzie San wpada do Wisły. W tym właśnie miejscu, na zamku w Sandomierzu, Sankcjonował jeszcze szwedzki garnizon55. Kolejnym krokiem miało być przeprawienie armii na drugi brzeg Wisły. Aby zwiększyć tempo marszu, załadowano armaty, część ciężkiego wyposażenia i spore zapasy amunicji na osiem pojemnych łodzi i wysłano w stronę Sandomierza (podróż była dość niebezpieczna, ponieważ na obu brzegach roiło się od chłopów, którzy schodzili się z odległych nawet wiele mil od rzeki wsi i ostrzeliwali szwedzkie łodzie). Kiedy Szwedom udało się w końcu szczęśliwie dotrzeć na miejsce, przystąpili do wznoszenia szańca, a potem, w oczekiwaniu na resztę armii, zaczęli budować na rzece most pontonowy.
Szwedzi nie uważali jednak, że wystarczy przerzucić przez Wisłę niezbędny sprzęt: armia miała już spore opóźnienie z powodu zbyt wolnego marszu. Bo kiedy tysiące kół toczyło się drogami rozmytymi wodą z topniejącego śniegu, przemieniły się one wkrótce w gliniastą, wilgotną maź. Konie zapadały się w niej po brzuchy, a wozy aż do osi kół. Kiedy dochodziło do takich sytuacji,
55 Zamku szańca przedmostowego poniżej miasta bronił garnizon dowodzony przez majora Liljeberga (przyp. red.).
Pokażcie teraz, na co was stać
powstawały zatory opóźniające tempo marszu. Brakowało czasu i sposobu, aby je wyciągać, więc po prostu palono je na miejscu.
Takim sposobem armia toczyła się naprzód, a w niej konie i ludzie, ubabrani w błocie, poruszający się drogami, które istniały tylko w teorii; mijano dymiące wozy, które utkwiły w glinie. Tempo marszu było wolne i z tego względu, że z obawy przed zasadzkami i nagłym ostrzałem z broni palnej wojsko poruszało się w zwartych kolumnach, a na czele jechały gotowe do strzału działa. Kiedy więc w ciągu dwóch dni pokonano nie więcej niż dwie mile, wydano rozkaz, aby odchudzić tabory. Spalono setki wozów, co łatwo zrozumieć, ale decyzja ta przyczyniła się do pogorszenia położenia żołnierzy, ponieważ ogień strawił między innymi sporą część namiotów. Kiedy pewnego razu armia rozbiła obóz w pobliżu jakiejś wsi, żołnierze musieli nocować pod gołym niebem.
Nie mieli jednak zbyt wiele czasu na wypoczynek, ponieważ oddziały polskiej jazdy i bandy uzbrojonych chłopów krążyły przez całą noc dookoła obozu. Ich obecność wzbudzała niepokój i stanowiła zagrożenie, ponieważ stale ostrzeliwali szwedzkie pozycje. Lewe szwedzkie skrzydło pozostawało od dłuższego czasu w niebezpieczeństwie za sprawą polskiego oddziału, który rozbił się obozem tak blisko, że ze szwedzkich posterunków widać było płonące w ciemnościach ogniska. Ale to nie wszystko. Od północnej strony Sanu nadciągała armia litewska licząca osiem tysięcy ludzi, a duży polski oddział złożony z pospolitego ruszenia zbliżał się w stronę Wisły od zachodu. Południe, północ, zachód. Trzy polskie armie dociskały Szwedów tak, jak śruba dociska nakrętkę. A kiedy docisnęła ją do oporu, 5500 głodnych Szwedów miało przed sobą prawie dwadzieścia tysięcy regularnego polskiego wojska, trzy tysiące pospolitego ruszenia, a także niezliczoną liczbę uzbrojonych chłopów. Przewaga na korzyść Polaków wynosiła przynajmniej cztery do jednego.
Około południa następnego dnia Karol Gustaw ustawił swe wojsko w szyku bojowym i oddał salwę z działa w nadziei, że skusi stacjonujących nieopodal Polaków do walki w otwartym polu. Ci jednak wyciągnęli właściwe wnioski z wcześniejszych porażek. Wiedzieli, że to szybkość jest ich dużą siłą, i że najlepsze efekty uzyskiwali, wciągając Szwedów w zasadzki, a także przeprowadzając
516
517
Niezwyciężony
SZWEDZKI ODWRÓT PRZEZ SAN w marcu 1656 roku
Opatów
3. 01.04 Szwedzi zmuszeni zostają do opuszczenia przyczółka
2. Oddział Czarnieckiego przekracza Wisłę i przyłącza się do małopolskiego pospolitego ruszenia w pobliżu przyczółka utworzonego przez Szwedów pod Sandomierzem
Ufortyfikowane miasto Bitwa
i""^- Armia szwedzka c=L> Oddziały litewskie xo(> Oddział Czarnieckiego
Pospolite ruszenie
w Malopolsce
4. Armia szwedzka rusza na północ i przeprawia się przez San nocą z 24 na 25.04 1656r.
1. Atak polski na główną armię szwedzką pod Niskiem wdn. 18.03.1656. Następnego dnia dezerterują ostatnie polskie oddziały w służbie szwedzkiej
O 5 10 15 km
N
518
POKAŻCIE TERAZ, NA CO WAS STAĆ
niespodziewane ataki. Dlatego też trzymali się na dystans. Szwedzi musieli więc nadal pokonywać swą drogę krzyżową. Polskie oddziały niepokoiły ich bez przerwy. Podczas jednego z takich starć Polacy zaatakowali dom, w którym zatrzymał się na odpoczynek i na posiłek Karol Gustaw. Król osobiście wziął udział w starciu, strzelając z obu swych pistoletów, ale musiał ratować się przed śmiercią umykając na rączym koniu.
Pod wieczór trzy dni później armia dotarła do miejscowości Nisko, położonej nad Wisłą w odległości czterech mil od Sandomierza. Miejsce to opływała mniejsza rzeka, dzięki czemu wydawało się, że jest ono w pewien sposób zabezpieczone. Szwedzi rozbili tu obóz i rozesłali patrole po żywność dla ludzi i paszę dla koni. Armia musiała odpocząć: żołnierze byli całkowicie wyczerpani dotychczasowymi przejściami i brakiem snu. Ale nie dane im było nabrać sił i wyspać się. Tego samego wieczoru z pobliskiego lasu wypadł nagle silny polski oddział, zmiótł przednie straże i wpadł z bronią w ręce w sam środek szwedzkiego obozu. Na czele pędził - któż by inny? - Czarniecki. Rozległy się strzały ostrzegawcze, a jako jeden z pierwszych wystrzelił sam Karol Gustaw, który podbiegł do ustawionej w pobliżu namiotu armaty i wystrzelił z niej. W gęstniejącym mroku rozpętała się chaotyczna walka, w czasie której do obozu wróciły wysłane wcześniej w teren patrole tylko po to, aby wpaść wprost na oczekujące na nich na skraju lasu grupy uzbrojonych chłopów.
Straty były duże po obu stronach. Kiedy zapadł zmrok, na ziemi doliczono się ciał około dwustu szwedzkich rajtarów, rozrzuconych w wilgotnej trawie. Brakowało też większości żołnierzy wchodzących w skład patroli wysłanych wcześniej w poszukiwaniu żywności i paszy. Straty byłyby jeszcze większe, gdyby trzeci polski oddział, złożony z trzech tysięcy ludzi, który otrzymał od Czarnieckiego rozkaz zaatakowania obozu szwedzkiego od tyłu, nie zawahał się, zaniepokojony i wprowadzony w błąd odgłosami dochodzących z daleka wystrzałów56.
56 Potyczka pod Niskiem miała miejsce 28 marca 1656 r. Niepowodzenie Polaków spowodowane było faktem, że grupa Aleksandra Hilarego Połubińskiego (1626-1679), o której mowa w tekście, spóźniła się o 2 godziny i nie weszła do
519
Niezwyciężony
Następnego dnia doszło do kolejnego, śmiertelnego uderzenia.
W tym momencie pod rozkazami Karola Gustawa służyło nie więcej niż 3000 zawodowych polskich żołnierzy57, którzy przeszli na szwedzką stronę po upadku Krakowa. Karol Gustaw nie chciał albo nie odważył się zaryzykować wysyłania w charakterze przedniej straży swych własnych żołnierzy. Nie namyślając się długo, wysłał więc ów polski oddział. Jednak po ostatnim starciu także i ci Polacy doszli do wniosku, że klęska Szwedów jest już tylko kwestią czasu. Korzystając z ciemności, zdezerterowali więc wszyscy. Pozostało tylko dwóch oficerów - generał i pułkownik58. Strata była spora, ale chyba spodziewana. Natomiast to, że dowódca oddziału znał dokładnie wszystkie szwedzkie plany, było prawdziwą katastrofą.
Natychmiast po tym jak informacja o planach Karola Gustawa dotarła do polskiego dowództwa, przystąpiono do błyskawicznego działania. Wojsko Czarnieckiego przestało ścigać Szwedów59, tylko zakreśliło szeroki łuk przez Wisłę, kierując się w stronę szwedzkiej placówki pod Sandomierzem, szturmowanej już przez pospo-
walki. (por. Adam Kersten, Stefan Czarniecki 1699-1665, Warszawa 1963, s. 279-281; Stanisław Herbst, Wojna obronna 1655-1660, Warszawa 1957, s. 34; Jan Wimmer, Przegląd operacji w wojnie polsko-szwedzkiej 1655-1660, [w:] Wojna polsko- szwedzka 16551660, - red. Jan Wimmer, Warszawa 1973, s. 162-163) (przyp. red.).
57 W tym momencie Czytelnik może dojść do mylnego wniosku, że podana wyżej cyfra 5500 żołnierzy szwedzkich obejmuje także owe 3000 żołnierzy polskich, służących w szeregach wojska szwedzkiego; wówczas zostałoby: 5500 - 3000 = 2500 żołnierzy w armii szwedzkiej. Otóż faktycznie - król Karol X Gustaw dysponował w widłach Sanu około 5000 żołnierzy (Stanisław Herbst, Wojna obronna 1655-1660, s. 34.) (przyp. red.).
58 Kto był tym generałem? - być może chodzi tu o Bogusława Radziwiłła, ale ten działał na Podlasiu, dopiero 17 kwietnia połączył się z królem szwedzkim pod Warszawą. Pułkownikiem pozstającym w służbie Karola X Gustawa był Jerzy Niemirycz, podkomorzy kijowski.
59 W tym okresie i w nieco późniejszym okresie Czarniecki współdziałał z marszałkiem koronnym Jerzym Sebastianem Lubomirskim h. Szreniawa (1616-1667), doskonałym organizatorem i dowódcą. Jego zasługi militarne są pomniejszane z uwagi na jego późniejszy zatarg z dworem królewskim, który zakończył się wojną domową, tzw. rokoszem Lubomirskiego (przyp. red.).
520
Pokażcie teraz, na co was stać
lite ruszenie złożone z wielkopolskiej szlachty. Jednocześnie armia litewska oszańcowała się na drugim brzegu Sanu60.
Szwedzi znaleźli się w potrzasku. Załamany tym położeniem Karol Gustaw, polecił przekazać żołnierzom, że czeka ich ciężka walka: "Pokażcie teraz, na co was stać".
Żołnierze domyślali się już, co ich czeka. Kiedy 1 kwietnia ich oddziały zbliżały się do Wisły, słychać było salwy oddawane z polskich dział, które kaleczyły mury zamku bronionego pod Sandomierzem przez ich towarzyszy. Pociski spadały też na most pontonowy, którym mieli przeprawić się na drugi brzeg. Tego samego dnia nacierający Polacy zdobyli kilka szwedzkich dział i ruszyli do dalszego ataku po pokrytych krzakami zboczach wzgórza, na którym bronili się Szwedzi. Na ich drodze stanął jednak wzniesiony niedawno szaniec i wysoki mur zamkowy. Polacy dostali się w tym momencie w krzyżowy ogień obrońców i dwunastu armat, które wytoczono na stanowiska ogniowe po drugiej stronie Wisły. Po kilku kolejnych, mniej lub bardziej udanych próbach, jeden z polskich dowódców wpadł na pomysł, aby upartych obrońców wykurzyć dymem. Zaraz potem rozkazał, aby skierować ogień na kilka spichrzy położonych nad rzeką. Wiatr zmienił jednak kierunek i przerzucił snop iskier nad miasto. Wybuchł pożar, który objął szopy, kościoły i rezydencje szlacheckie. Jednym z budynków, których pożar nie strawił, był... zamek, w którym bronili się Szwedzi.
Następnego dnia, kiedy dym spowił czarne od sadzy ruiny miasta, położenie setki obrońców broniących się na zamku stało się po prostu rozpaczliwe. Nadal jednak bronili się dzielnie, choć kolejne pociski armatnie coraz to wyrzucały w powietrze chmury pyłu i kawałki kamieni. Szwedzi zaczęli jednak powoli rozumieć, że nie przedostaną się łatwo na drugi brzeg Wisły. Oto bowiem pod zamek dotarło wojsko Czarnieckiego, a polskie ataki na zamek stawały się coraz intensywniejsze. Poza tym spieszeni dragoni polscy
60 29 (?) marca 1656 r. armia litewska dowodzona przez regimentarza Pawła Jana Sapiehę h. Lis (1609-1665) nadciągnęła nad ujście Sanu. Po drodze rozbiła 11 lub 12 marca pod Janowem Podlaskim korpus Bogusława Radziwiłła. Paweł Sapieha jeszcze w tym samym roku został hetmanem wielkim litewskim oraz wojewodą wileńskim (przyp. red.).
521
Niezwyciężony
obsadzili dom, który stał tak blisko rzeki, że z zajmowanego przez siebie miejsca mogli z łatwością ostrzeliwać ogniem swych muszkietów przejście, z którego chcieliby skorzystać Szwedzi.
W tej sytuacji sprawą najważniejszą stało się uratowanie jak największej części zapasów i sprzętu zgromadzonego na zamku, jak również samej załogi. Trzy łodzie z 300 muszkieterami szwedzkimi przeprawiły się po południu przez rzekę ze "szwedzkiego" brzegu61. Z polskich pozycji spadł na nich od razu grad kul. Szwedzi, po zejściu z łodzi, biegiem popędzili przed siebie, starając się dostać na szczyt stromego brzegu; potem przemknęli obok kamiennego domu stojącego nad rzeką, wzdłuż muru obronnego, aż dotarli do zamku. Udało im się przy wsparciu 150 ludzi z broniącej się tam załogi załadować na oczekujące łodzie ponad 150 baryłek prochu i spory zapas kul i lontów, zanim zaskoczeni tym manewrem Polacy zdołali pozbierać się i przejść do kontrataku. Kiedy w końcu przystąpili oni do natarcia, miało ono tak wielką siłę, że Szwedzi musieli przerwać prace przy załadunku i schronić się na łodziach.
Ze wszystkich stron na dziedziniec zamkowy wpadali Polacy, dodając sobie animuszu głośnymi okrzykami w pustej już, pooranej pociskami twierdzy. Znaleźli tam jeszcze około trzydziestu Szwedów, którzy nie zdążyli się ewakuować. Zostali oni natychmiast zarąbani. Oszczędzono tylko dowódcę oddziału, porucznika artylerii Gabriela Anastastiusa. Odniósł on ranę i wzięto go do niewoli. Szwedzi, znajdujący się na drugim brzegu Wisły, słyszeli tylko odgłosy bębnów, trąbek i triumfalne okrzyki. Spora grupa zwycięskich Polaków, złożona z około 300-400 osób, zebrała się uradowana zwycięstwem pod murami zamku i zaczęła śpiewać triumfalną pieśń. I wtedy stało się.
Nagle rozległ się potężny huk. Wydawało się, że zamek na chwilę uniósł się w powietrze, ale już kilka sekund później zniknął w ogromnej chmurze dymu, odłamków cegieł, kamieni i ludzkich szczątków "które latały jak ptaki bez nóg, rąk i głów, aby potem
61 Karol Gustaw zrezygnował z zamiaru przeprawy przez Wisłę i postanowił przebijać się przez San. Dlatego 2 kwietnia przeprawił na trzech łodziach obe-szterlejtnanta Tórnskjólda z 300 muszkieterami, aby ułatwić ewakuację garnizonu szwedzkiego z Sandomierza (przyp. red.).
522
Pokażcie teraz, na co was stać
spaść do Wisły". W miarę jak odgłos wybuchu stopniowo oddalał się, białe kłęby dymu i pyłu powoli pokrywały okoliczny teren i ruiny zamku. A kiedy w końcu kurz opadł, okazało się, że z całej budowli pozostała tylko jedna, jedyna baszta. Polacy, którzy jeszcze przed chwilą śpiewali swą triumfalną pieśń, leżeli teraz przy-gnieceni stosem połamanych belek i pokruszonych kamieni. Teraz to Karol Gustaw wydał rozkaz swym trębaczom, aby zagrali pieśń zwycięstwa. Jak doszło do eksplozji? Otóż kiedy ostatni szwedzcy żołnierze opuszczali zamek, w jednym ze sklepień przygotowali ładunek złożony z prochu i granatów, których nie zdołali zabrać ze sobą na łodzie. Po półgodzinie nastąpił wybuch.
Rozwścieczeni Polacy, nie mając możliwości wywarcia zemsty na swych rzeczywistych wrogach, wyładowali całą swą złość na kimś innym: w tym samym dniu zamordowano w mieście 600 Żydów62.
Chociaż starcie zakończyło się w tak tragiczny sposób, fakt pozostawał faktem: Polakom udało się rozbić szwedzki przyczółek na drugim brzegu Wisły. Szwedom pozostała teraz tylko jedna możliwość, a mianowicie przeprawa przez San, co było dość trudną sprawą, ponieważ oczekiwała tam już armia litewska, która przewyższała Szwedów pod względem liczebnym. Litwini zaczęli przygotowywać niespiesznie szańce, okopy i stanowiska bojowe63. "Nieprzyjaciela mam na karku" - napisał Karol Gustaw w jednym z listów. Nic też dziwnego, że duch bojowy w doświadczonej różnymi przeciwnościami losu armii szwedzkiej upadał coraz bardziej. Utyskiwali nawet wysocy rangą oficerowie. Wielu z nich przypominało teraz, że od samego początku byli przeciwni źle przygotowanej wyprawie zimowej. Żałowali też, że sytuacja została doprowadzona do takiego punktu, że "czekała ich utrata życia i dobrego imienia" (podobną krytykę wypowiadali również inni Szwedzi, którzy znajdowali się z dala od Sandomierza: twierdzili oni, że swym
62 Żołnierze Czarnieckiego w ciągu następnych kilku dni dokonali jeszcze kilku masakr na Żydach: przynajmniej 40 rodzin zamordowano w Rogoźnie, 100 rodzin w Złoto wie, a w październiku ofiarą wojska padło 600 rodzin w Kaliszu Powodem takich działań była fakt współpracy Żydów ze Szwedami.
63 Wojsko składało się w dużej mierze ze szlachty, która, jak zwykle uznała ten rodzaj pracy za trudny i niegodny swego stanu.
523
Niezwyciężony
PRZEJŚCIE PRZEZ SAN 25.03.1656 r.
3. Szwedzi wychodzą z lasu i atakują najbliżej położony szaniec
2. W gęstym dymie Szwedom udaje się przerzucić na drugi brzeg 300 ludzi, którzy docieraj miejsce i ukrywają się w lasku
250 500 km
1. Pod osłoną ognia własnej artylerii szwedzka piechota dociera do piaszczystej łachy na środku rzeki
Pokażcie teraz, na co was stać
błędnym postępowaniem król zmarnował owoce jesiennych zwycięstw i stracił szansę na zawarcie szybkiego i korzystnego pokoju).
Tymczasem Karol Gustaw miał nowy plan.
Król udał się na czele kilku regimentów kawalerii w dół rzeki, a oddziałom saperskim rozkazano zniszczyć budowany przez nie most, załadować wszystkie materiały budowlane, artylerię i amunicję na łodzie, a następnie popłynąć w dół Sanu. Tam, w miejscu przylegającym do terenu, na którym Litwini wznosili swe skromne obwałowania, mieli przystąpić do budowy nowego mostu. Chcąc bowiem wykorzystać szansę na przejście przez rzekę, Szwedzi musieli z tym zdążyć, zanim Czarniecki połączy się z armią litewską, czyniąc tym samym trudno dostępne miejsce całkowicie niemożliwym do przebycia. Należało Polaków odciągnąć i zmylić. Plan ten miał pewne szansę powodzenia: coraz trudniejsze położenie skłoniło Karola Gustawa do zapomnienia o prestiżu, dumie własnej i ostrożności. Król wysłał pilne rozkazy do dowódców oddziałów stacjonujących na północy, aby natychmiast ruszyły mu z pomocą64. Zmyleniem Polaków król zajął się osobiście: na czele oddziału rajtarów dokonał wypadu na miejsce wykorzystywane do przeprawiania się przez rzekę, położone trzy mile dalej, w pobliżu Baranowa. Jednocześnie inny oddział wysłano w celu dokonania uderzenia wzdłuż drogi prowadzącej do Krakowa. Pierwszy oddział wrócił do obozu z czterema zdobytymi flagami65, żywnością
524
64 Jeszcze przed zdobyciem Sandomierza przez Polaków, 28 marca na żądanie Karola Gustawa książę Adolf Jan wydał rozkaz wymarszu z Warszawy niewielkiemu korpusowi posiłkowemu, którym dowodził szwagier króla, Fryderyk margrabia von Baden-Durlach. Czarniecki i Lubomirski oceniali siły Fryderyka z dużą przesadą na 6000-8000 ludzi. 4 kwietnia, w tajemnicy, wyruszyli przeciwko niemu na czele 8000 jazdy. Pod Sandomierzem zostało głównie pospolite ruszenie i oddziały chłopskie (przyp. red.).
65 2 kwietnia 1656 r. król szwedzki przeprowadził w kierunku Krakowa wypad rozpoznawczo-aprowizacyjny. Podczas niego rozbił pod Dębicą oddział polski i powrócił do obozu. Wieczorem 3 kwietnia Karol Gustaw wyruszył komuni-kiem (tj. bez taborów) na czele 680 kawalerii na zachód i rankiem 4 kwietnia uderzył pod Baranowem na oddziały litewskie dowodzone przez Pawła Sapiehę, liczące zapewne 1000 koni, i rozproszył je. W tej niefortunnej bitwie Sapieha osobiście poprowadził jazdę do kontrataku (przyp. red.).
525
Niezwyciężony
i wieściami o zwycięskiej potyczce z polskim oddziałem, do której doszło na brzegu Wisły. Drugi z oddziałów wziął do niewoli 103 jeńców i 581 koni. Kiedy oba oddziały wróciły do obozu, czekała na nie kolejna zła wiadomość.
Prace przy budowie mostu nie przebiegały w taki sposób, jak się spodziewano, choć stale postępowały naprzód. Robotnicy wznosili konstrukcję, a po drugiej stronie rzeki rozłożyli się Litwini, którzy prowadzili nieustanny ostrzał z armat i broni ręcznej. Mimo to cieśle i ich pomocnicy posuwali się z robotą, dodając do konstrukcji kolejne pale, belki, pomost i przybudówki, a wszystko to wśród nadlatujących pocisków. Budowali i ginęli, ginęli i budowali, ponieważ im dalej posuwali się z pracami, tym celniej ostrzeliwał ich nieprzyjaciel. Kiedy jednak po czterech dniach ciężkiej i niebezpiecznej pracy udało się dociągnąć konstrukcję do niewielkiej wysepki, położonej pośrodku rzeki, prace ustały. Most, wystawiony na ciągły ostrzał i brudny od krwi robotników, zawisł w powietrzu. Większa część robotników i prawie wszyscy cieśle zostali bowiem zabici, a ich ciała zniknęły w wartkim nurcie rzeki. Szwedom pozostały jeszcze tylko trzy łodzie - dosłownie trzy - a to nie wystarczyło już do przeprowadzenia jakiegokolwiek zaskakującego manewru.
Czas uciekał. Czarniecki w każdej chwili mógł się domyślić, że manewry przeprowadzane przez Szwedów na południe od ich obozu były tylko kamuflażem, podczas gdy okrążona armia zamierzała wymknąć się z pułapki i ruszyć na północ, przez San.
Karol Gustaw posiadał dość trudną dla otoczenia cechę, polegającą na nie przyjmowaniu do wiadomości nieprzyjemnych faktów. W tej konkretnej sytuacji cecha ta okazała się dla króla zbawienna, ponieważ zmusiła go do kontynuowania walki, mimo iż położenie stało się wprost rozpaczliwe. W tej naprawdę kryzysowej sytuacji objawiły się też inne cechy jego charakteru. Jedną z nich była energia, a drugą instynkt gracza. Przez ostatnie dwa tygodnie, czyli od momentu rozpoczęcia całej operacji, Karol Gustaw ani jednego razu nie zmienił ubrania i zadawalał się byle jakimi posiłkami, co dla tak otyłego mężczyzny musiało być dotkliwą próbą charakteru. Jak wszyscy inni żołnierze i oficerowie, był już zmęczony i niewyspany, a to z powodu braku okazji do od-
526
Pokażcie teraz, na co was stać
poczynku i niezwykłej ruchliwości, jaką wykazywał: zajmując się nieustannie niezliczonymi problemami, starając się znaleźć dla nich najlepsze rozwiązania. Dnia 4 kwietnia wydawało mu się, że jest już bliski znalezienia wyjścia z tej trudnej sytuacji. A ponieważ uważał się za gracza, postanowił postawić wszystko na jedną kartę.
Późnym popołudniem tego samego dnia żołnierze wtoczyli działa nad brzeg Sanu: na stanowiskach bojowych znalazło się ponad 50 armat, a więc wszystko, czym Szwedzi aktualnie dysponowali. Na jednym z miedziorytów, który przedstawia starcie, widać ustawione działa, jedno obok drugiego, w równym rzędzie, na dużej przestrzeni rozciągającej się wzdłuż brzegu rzeki. Za stanowiskiem baterii stanęła jazda, rozciągnięta w długim szeregu, jakby nie było przed nią żadnej rzeki. Kiedy słońce zachodziło nad horyzontem, Szwedzi rozpoczęli ostrzał. Te same ruchy, te same zachowania. Armaty ustawione na pomalowanych pstrokatymi kolorami lawetach, ze swymi lśniącymi lufami z brązu, odskakiwały do tyłu po każdym strzale. Obsługa, spocona od wysiłku i czarna od dymu prochowego, wtaczała je z powrotem na stanowiska. Lufy armat polewano natychmiast wodą, aby ewentualnie ugasić powstały żar, a potem w armatnie paszcze ładowano nowe pociski; następnie sprawdzano kąt nachylenia i kierunek, obsługa ustawiała się na swych stanowiskach, do otworu przykładano płonący lont, po czym następował kolejny, krótki, ale głuchy odgłos wystrzału. I tak dalej. Na litewski obóz po drugiej stronie rzeki spadła chmura świszczących, grzmiących kul. Wzniesione niedawno litewskie obwałowania znikły w kłębach dymu prochowego i chmurze ziemi, wyrzucanej w powietrze spadającymi pociskami. Litwini odpowiedzieli ogniem własnych armat, a w nadchodzących ciemnościach można było jeszcze dostrzec kontury ich okopów, oświetlanych długimi na metr płomieniami wydobywającymi się z armatnich luf. Dźwięk trąbek i rytmiczne odgłosy werbli i bębnów ginęły wśród odgłosów szaleńczego ostrzału, narastającego w miarę rozwoju akcji.
Pod osłoną huku, ciemności i dymu długie kolumny szwedzkiej piechoty ruszyły przez most, stojący po prawej stronie od stanowisk zajmowanych przez ich własne baterie. Mostem dotarły aż do
527
I
Niezwyciężony
samego końca, to znaczy do wysepki położonej między obu brzegami. Część żołnierzy stłoczyła się w kilku okopach, które wykopano tam wcześniej, a potem rozpoczęła stały, choć nieszkodliwy dla nieprzyjaciela ogień. Trzystu z nich dotarło do owych trzech łodzi, jakimi nadał dysponowała armia, a które czekały w gotowości. Każdego z żołnierzy wybrano indywidualnie, ponieważ powodzenie całej akcji zależało właśnie od nich.
Łodzie, pełne żołnierzy, odbiły w mroku od wyspy, kierując się w stronę drugiego brzegu. Gęstniejące kłęby dymu prochowego zasłoniły oba brzegi rzeki. Kilku litewskich kanonierów dostrzegło, że coś się dzieje, ale byli widocznie tak pewni siebie albo zajęci czymś innym, że całą swą uwagę poświęcili temu, co działo się w pobliżu mostu. W tamtą stronę skierowali też lufy swych dział. Karol Gustaw podążył śladem piechoty po moście, a jedna z kul zaryła się tak blisko niego, że król obsypany został chmurą ziemi.
W tym samym czasie trzy łodzie dobiły do drugiego brzegu. Szwedzka piechota miała szczęście, ponieważ lądowanie odbyło się w miejscu gęsto porośniętym krzewami. Po ustawieniu się w odpowiednim szyku, Szwedzi ruszyli do błyskawicznego szturmu na najbliższy litewski szaniec, zabijając zaskoczonych zupełnie obrońców. Część piechoty przyniosła ze sobą szpadle, toteż po zajęciu zdobytego okopu natychmiast przystąpiono do jego poszerzania. Pozostali żołnierze stali w gotowości z zapalonymi lontami muszkietów, aby móc odeprzeć ewentualny kontratak nieprzyjaciela.
Zapadły już całkowite ciemności. W szwedzkim obozie nikt nie wiedział na razie, jak skończyła się przeprawa na drugi brzeg, a sam Karol Gustaw oczekiwał niecierpliwie i nerwowo na wieści o losach wysłanych łodzi. Z przeciwnego brzegu rzeki dochodziły tylko odgłosy gwałtownej walki, widać też było płomienie wydobywające się z luf muszkietów. Wkrótce potem ostrzał ucichł, co nie było dobrym znakiem. Pewien kapral i kilku żołnierzy z regimentu z Halsinge zdjęło ubrania i popłynęło na drugą stronę zimnym, wartkim nurtem rzeki. Po pewnym czasie wrócili z łodziami. Powiadomili też króla, że Litwini zarządzili odwrót.
To, co się stało, można nazwać cudem.
Ciemność sprzyjała Szwedom wysłanym na drugi brzeg ze specjalną misją po tym, jak wyparli Litwinów z zajmowanych przez
528
Pokażcie teraz, na co was stać
nich pozycji. Wojsko litewskie, tak jak i polskie, nie było bezbłędną, świetnie naoliwioną maszyną. Brakowało trybu przekazywania meldunków, rozkazów i innych podobnych "nowinek", które powszechnie stosowano już w innych armiach europejskich. Kiedy więc do polskiego obozu dotarła wiadomość, że szwedzka piechota zaatakowała kilka umocnionych pozycji, zapanował ogólny niepokój i zamieszanie: skąd wzięli się Szwedzi, ilu ich było, czy odsiecz dotarła do nich od strony przeciwnej? A może dokończyli budowy mostu? Nikt nic nie wiedział. Ktoś krzyknął, że Szwedzi przeprawili się przez rzekę, co wywołało zamieszanie wśród Litwinów. Zaczęto strzelać w ciemnościach, co spotęgowało nastrój niepewności i wzmogło strach. Od zamieszania do paniki droga niedaleka: spoza obwałowań wypadali kolejni obrońcy, a w chaosie, do jakiego doszło, znikły resztki dyscypliny. Wojsko rozproszyło się we wszystkich kierunkach.
Na łodziach, które wróciły na szwedzki brzeg, Szwedzi przerzucili na drugą stronę kolejne oddziały. Wyznaczono też nowych robotników do pracy przy moście. Pracowali intensywnie całą noc, ponaglani rozkazami króla. Tuż przed świtem po moście przejechało kilka pierwszych regimentów jazdy, a za nimi posuwały się oddziały piechoty, kawalerii, artylerii. Na samym końcu przeprawiono tabory. Jeśli wyparcie Litwinów nazwać cudem, do którego doszło za sprawą przypadku i sprzyjających okoliczności, to dokończenie budowy mostu i przeprawienie reszty wojska było prawdziwym majstersztykiem, przede wszystkim z logistycznego punktu widzenia. O godzinie dziesiątej rano cała szwedzka armia znajdowała się na drugim brzegu Sanu.
Kiedy Szwedzi dotarli na pozycje, na których niedawno bronili się Litwini, znaleźli w pustych okopach osiemnaście porzuconych dział. Niedaleko od tego miejsca stał litewski obóz - cichy i opuszczony. Ilość żywności, bydła i kilkaset porzuconych wozów świadczyły o pośpiechu, z jakim ewakuowali się Litwini. Z wielką ulgą i z dużym zadowoleniem Karol Gustaw zarządził w zdobytym obozie jednodniowy postój, aby jego żołnierze mogli "wrócić do formy". W tamtych czasach zezwolenie na rabunki było jedną z ogólnie przyjętych form wynagradzania podkomendnych i zachęcania ich do dalszej walki.
529
Niezwyciężony
Dnia 6 kwietnia 1656 roku armia kontynuowała marsz wzdłuż brzegu Wisły, kierując się na północ. Także i tym razem część zaopatrzenia i ludzi załadowano na łodzie. Wkrótce Szwedzi uświadomili sobie, że ich śladem podążają Litwini, którzy zdążyli już pozbierać rozproszone oddziały. W tym samym czasie, kiedy litewskie patrole na wyczucie poszukiwały szwedzkiego wojska, Szwedzi maszerowali dalej na północ, starając się różnymi sztuczkami wymanewrować przeciwnika. Kiedy armia mijała Lublin, Karol Gustaw wysłał w tamtą stronę oddział złożony z 600 żołnierzy fińskiej piechoty, aby wywołać wrażenie, że na wschód zmierzała cala jego armia (była to świadoma i cyniczna ofiara złożona przez Karola Gustawa dla dobra armii: Finowie zostali wkrótce doścignięci i otoczeni przez Litwinów; poddali się pod warunkiem, że będą mogli swobodnie pociągnąć za wojskiem w stronę Warszawy; umowa została jednak złamana i wszystkich wybito)66. Kiedy zaś wojsko miało przekroczyć Wieprz, będący ostatnią naturalną przeszkodą wodną na drodze do Warszawy, wysłano przodem oddział jazdy do najbliższego brodu, który zajęto wśród strzałów, huków i okrzyków; jednocześnie armia dokonała gwałtownego zwrotu i przeszła przez rzekę w zupełnie innym miejscu67.
Dnia 15 kwietnia mieszkańcy Warszawy usłyszeli dźwięki muzyki dobiegające znad Wisły. To łodzie, wysłane wcześniej ze sprzętem i ludźmi, dotarły do stolicy. Na ich pokładzie grali na swych instrumentach werbliści, trębacze i oboiści. Na wietrze powiewały postrzępione flagi piechoty. Oznaczało to, że wyczerpana i rozbita armia szwedzka znalazła się w bezpiecznym miejscu.
66 Prawdopodobnie 8 kwietnia 1656 r. król szwedzki rozdzielił swoją armię na dwie części. Straż tylna zmyliła pościg litewski i poszła w kierunku Lublina. Za nią ruszyły główne siły litewskie pod wodzą Pawła Sapiehy. Dzięki temu Szwedzi zyskali parę dni spokoju (przyp. red.).
67 9 kwietnia 1656 r. Karol Gustaw załadował w Kazimierzu na szkuty resztę piechoty i wysłał ją do Warszawy pod dowództwem Wittenberga. Z Warszawy maszerowała już z pomocą królowi szwedzkiemu armia pod dowództwem Wrangla; Karol Gustaw zawrócił ją z drogi. Opis tych operacji wojennych w: Stanisław Herbst, Wojna obronna 1655-1660, Warszawa 1957, s. 34-35; Jan Wimmer, Przegląd operacji w wojnie polsko-szwedzkiej 1655-1660, [w:] Wojna polsko-szwedz-ka 1655-1660, red. Jan Wimmer, Warszawa 1973, s. 163-165 (przyp. red.).
530
Pokażcie teraz, na co was stać
Wśród żywych znajdowali się również Lars Cruus i Agneta Horn. Dziwnym zrządzeniem losu to właśnie Agneta lepiej zniosła trudy wyprawy niż jej mąż, który odznaczył się chwalebnie w walce. W czasie przeprawy przez San to właśnie on wraz z innym oficerem dowodził oddziałem złożonym z owych 300 żołnierzy, którzy dostali się na drugi brzeg i wbrew logice zdołali wznieść tam przyczółek. Wszystko wskazuje jednak na to, że wyczyn ten pozbawił Cruusa reszty sił, zdrowia i energii, ponieważ w czasie marszu na Warszawę przeżył on silne załamanie spowodowane ogólnym wyczerpaniem na skutek "nieustannych, ciężkich marszów i innych przeżyć". To wtedy, a może trochę później68, Agneta zrozumiała, w jak ciężkim stanie znajdował się jej mąż, ponieważ wkrótce potem zwrócił się do niej z prośbą o umożliwienie mu przyjęcia ostatniej komunii:
A kiedy poprosiła go, aby wytrzymał do Wielkanocy, kiedy to będą mogli odpocząć w Warszawie, Lars odpowiedział, że nie jest pewien, czy doczeka do Wielkanocy, tak samo jak nie jest pewien, czy doczeka do Bożego Narodzenia albo do nowego roku. Następnego dnia, to znaczy 15 kwietnia, kiedy armia nadal maszerowała na północ, przyjął świętą komunię z wielką pobożnością i pokorą.
Wielkanoc spędzili jednak w Warszawie. Larsem wstrząsała gorączka, więc powiedział, że najchętniej chciałby kilka dni odpocząć. Armia gotowała się już jednak do dalszego marszu, a Lars, żyjący w epoce i wywodzący się z klasy, gdzie ceniono przede wszystkim odwagę i inne cnoty wojskowe, nie miał na tyle śmiałości, aby zostać w mieście, ponieważ mógłby być uznany za symulanta. Na dodatek, jego żona stwierdziła, że "woli być wdową po zabitym, okrytym chwałą żołnierzu, niż mieć żywego męża, który przyniesie jej wstyd". Następnego dnia rozstali się. Lars Cruus wdrapał się na siodło swego konia i opuścił Warszawę w towarzystwie resztek swego tak przerzedzonego oddziału z Vastgota. Agneta Horn już nigdy więcej nie zobaczyła swojego męża.
68 Król szwedzki przybył na Pragę 13 kwietnia 1656 r., wyprzedzając swoją armię (przyp. red.).
531
VII
Wojna rozszerza się
\
Zbyt podekscytowani, aby prosić o laskę albo ją okazać
yła to epoka, w której wszyscy żyli w świecie plotek, domysłów i półprawd, ale to właśnie zimowa operacja prowadzona przez Szwedów przyczyniała się do powstania niezliczonej liczby dezinformującej propagandy. Kiedy Polacy rozpowszechniali wieści o śmierci Karola Gustawa i klęsce jego armii, to nie tylko przyjmowali zwycięstwo własnej armii za pewnik: było to także świadome kłamstwo głoszone w celu powołania pod broń kolejnych chętnych do walki ze szwedzkim okupantem. Takie pogłoski przyjmowano również chętnie i w innych krajach, gdzie wcześniejsze szwedzkie triumfy wywoływały irytację albo strach. Rok po opisywanych wydarzeniach umieszczono w "Theatrum Europaeum" kopię miedziorytu, który przedstawiał przeprawę przez San, z niewielkim dopiskiem pod spodem, że dokonali tego Litwini, którzy przeszli na drugą stronę po moście, i że to oni zdobyli szwedzki obóz. Świat wierzył wtedy w to, w co chciał wierzyć.
Szwedzka propaganda w odpowiedzi na powyższe publikacje starała się bagatelizować ich treść, a jednocześnie przedstawiać szwedzkie dokonania jako łańcuszek kolejnych triumfów. Z czasem całe to wydarzenie zaczęto przedstawiać w różowych barwach jako wielki wyczyn. W rzeczywistości to, co się zdarzyło, uznać można za katastrofę. Pod względem politycznym - ponieważ
535
Niezwyciężony
okazało się, że Szwedzi nie są aż tak silni, jak uważali, jak o nich mówiono albo jak obawiali się tego ich przeciwnicy; ich porażka nie tylko wzmocniła wiarę Polaków w siebie i w siłę powstania, ale też skłoniła wielu wrogów Szwecji do zastanowienia się nad możliwością skorzystania z nadarzającej się okazji. Pod względem wojskowym - ponieważ armia poniosła duże straty, i to zarówno w sprzęcie, jak i w ludziach. Straty te przyczyniły się do naruszenia jej twardego jądra.
Spośród wszystkich tych, którzy na początku 1656 roku brali udział w zimowej kampanii, pozostała po czterech miesiącach tylko jedna trzecia. Armia przedstawiała sobą żałosny widok: żołnierze byli wycieńczeni, ich umundurowanie w strzępach, a konie wychudzone i wymęczone. Niektóre pododdziały liczyły podobno niewiele więcej jak ośmiu ludzi - to w najlepszym wypadku. Liczebność wielu regimentów spadła o połowę. Typowym przykładem takiej sytuacji był regiment jazdy z Abo. Z 1120 ludzi, którzy jesienią 1654 roku opuścili swe rodzinne miasto, w kwietniu 1656 roku pozostała mniej więcej połowa. Brzmi to i tak o wiele lepiej, niż wyglądało w rzeczywistości, ponieważ z tych, co przeżyli, aż 364 odkomenderowano na różne placówki, a wśród pozostałych 16 przepadło gdzieś w czasie marszów, 10 zdezerterowało, 90 zmarło na różne choroby, a nie mniej niż 125 chorowało. Tym, którzy nadal odbywali służbę, brakowało 111 koni, co oznaczało, że regiment mógł wystawić tylko 262 ludzi gotowych w pełni do walki. Straty poniesione w stanie osobowym żołnierzy liniowych były oczywiście największe, ale te, jakich armia doznała wśród różnego rodzaju specjalistów, były równie poważne. Na zawsze straciła wielu doświadczonych inżynierów, artylerzystów, ogniomistrzów, kowali i cieśli. Trzeba ich było teraz wszystkich zastąpić nowymi. Jeszcze zanim odwrót dobiegł końca, Karol Gustaw przystąpił do odbudowy armii, do której upadku sam się wcześniej przyczynił. Posłano po nowe armaty do Szczecina, ze Szwecji sprowadzano amunicję, a nowe konie i wozy kupowano albo konfiskowano w miastach na wybrzeżu. Tworzono nowe regimenty jazdy, przydzielając muszkieterom konie, przez co stawali się oni dragonami. Przeprowadzano też werbunek nowych ludzi do armii, gdzie tylko było to możliwe.
536
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
Całością poszukiwań nowego mięsa armatniego dowodził główny kwatermistrz armii, Conrad von Mardefelt1, który sprawował swój urząd w Toruniu. Kiedyś przypomniał on sobie o pewnym żądnym kariery młodym człowieku, który pozostawał u niego na służbie w ostatnim roku wojny trzydziestoletniej, a który zaimponował mu swą wiedzą i inteligencją. Według zebranych informacji, miał w tym czasie znajdować się gdzieś we Włoszech, gdzie studiował architekturę. Mardefelt napisał list, w którym wzywał go do przyjazdu do Polski, "zostawiając wszystkie inne sprawy". A kiedy już tutaj dotrze, otrzyma "jak najlepszy przydział'. Ów młody człowiek nazywał się Erik Jónsson2.
Kampania zimowa była katastrofą. Mogła się skończyć jeszcze gorzej, gdyby armii nie udało się wyrwać ze śmiertelnego uścisku, w jaki dostała się w widłach Sanu i Wisły. Ratunek nie dokonał się jednak za sprawą odwagi i zdecydowania, chociaż i te cechy odegrały wtedy ważną rolę. Armia uratowana została za cenę innej katastrofy, do której doszło pod Warką.
Kiedy dym z kadzideł samozadufania opadł, a Karol Gustaw zrozumiał w końcu, że kampania zimowa zakończyła się niepowodzeniem, rozesłał nowe rozkazy do dowódców wojsk działających na północy, nakazując im przyjście z pomocą znajdującej się w trudnym położeniu armii. Niewielu z nich miało pojęcie o tym, jak taka operacja miała przebiegać. Nie wiedział tego nawet sam król, dlatego też jego żądania i rozkazy, a potem korekta już wydanych dyspozycji, wzbudziły niepokój i wywołały zamieszanie wśród tych, którzy mieli wypełnić jego instrukcje.
Dnia 27 marca oddział liczący 2 500 ludzi opuścił Warszawę, aby dołączyć do głównej armii. Wojsko posuwało się powoli na południe, wzdłuż lewego brzegu Wisły, pokonując między innymi
1 Baron Conrad (Maasberg) von Marderfet lub Mardefeld (ok. 1610-1688). Żołnierz, brał udział w bitwie pod Jankowem w 1645 r. Stopień generała otrzymał dopiero w 1673 r. a marszałka w 1675 (przyp. red.).
2 Więcej informacji na temat Erika Jónssona znajdzie czytelnik w książce P. Englunda pt. "Lata wojen", a także na w przypisach końcu tej książki (przyp. tłum.).
537
Niezwyciężony
lasy, w których roiło się od zbuntowanych chłopów. Dnia 4 kwietnia do dowódcy oddziału, margrabiego Fryderyka von Baden3, dotarła wiadomość, że armia prowadzona przez króla, wbrew wcześniejszym uzgodnieniom, skierowała się w kierunku przeprawy przez San, zamierzając iść na północ wzdłuż prawego brzegu Wisły. Wywróciło to do góry nogami plany margrabiego związane z akcją ratunkową dla króla. Oznaczało to także, że oddział margrabiego znalazł się w bardzo niebezpiecznej sytuacji: zawisł nagle jak robak na haczyku gdzieś w połowie drogi między Warszawą i opuszczonym już przez Karola Gustawa przyczółkiem pod Sandomierzem. Margrabia zarządził więc natychmiastowy odwrót, po czym kolumny jego wojska skierowały się z powrotem na północ. Wkrótce potem ich śladem zaczęła podążać polska armia, która wcześniej zagrodziła Szwedom drogę w czasie próby przeprawy przez Wisłę. Oddział margrabiego zaczął tym samym odgrywać rolę przynęty, która przyciągała uwagę sfory psów, podczas gdy główna zwierzyna wymykała się z pułapki. Gdyby bowiem polscy dowódcy zaufali swemu rozumowi, a nie instynktowi, wysłaliby swe wojsko pod San, dzięki czemu udałoby się zatrzymać tam Szwedów - mimo ich brawury.
Oddział margrabiego miał ze sobą zbyt wiele sprzętu, a większa część przeznaczona była dla armii króla. Polacy dognali Szwedów rankiem 7 kwietnia; przewyższali oni swych przeciwników pod względem liczebnym przynajmniej trzykrotnie. Poza tym, wojsko szwedzkie składało się w dużej mierze z nowego zaciągu, a więc całkiem niedoświadczonych żołnierzy. Szwedzi zorientowali się, że Polacy są już blisko. Poprzedniego dnia ich tylna straż została rozproszona, a główne siły zajęły pozycję niedaleko Warki, na wzgórzu i wokół niego. Żołnierze zostali jednak zaskoczeni szybkim tempem, z jakim zaatakowała ich polska jazda, dlatego też
3 MargrabiaFryderykvonBaden-Durlach(1617-1677). Służbę wojskową rozpoczął u boku Bernarda Weimarskiego. W 1639 r. przeszedł na służbę Fryderyka VI Heskiego biorąc udział w kilku większych bitwach (np. pod Mersenburgiem w 1641 r.). Pozostał w Szwecji, gdzie ożenił się z Krystyną, siostrą Karola Gustawa. W 1655 został generałem majorem, a w 1656 r. generałem lejtnantem kawalerii. Nie odznaczał się talentami wojskowymi (przyp. red.).
538
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ja okazać
dopiero w ostatniej chwili zdążyli ustawić się frontem do nacierającego przeciwnika. Być może udałoby się powstrzymać atak, gdyby Szwedzi wykorzystali przewagę, jaką posiadali nad Polakami pod względem uzbrojenia w broń palną i powitali odzianych w kolczugi jeźdźców deszczem pocisków. Jednak nie dysponowali artylerią, a na domiar złego ich kawaleria oddała salwę zbyt wcześnie. Atak kawalerii to o wiele bardziej skomplikowany manewr, niż to sobie wyobrażamy. Aby uniknąć zamieszania na polu walki, każdemu pododdziałowi przydzielano najpierw cel ataku. Czasami
- jako kierunkowskaz - wskazywano na przykład jakieś drzewo albo zarośla, czasami jakiś sztandar powiewający po przeciwnej stronie, na przykład "czwarty od prawej". W czasie, gdy kawaleria pędziła już na przeciwnika, ważne było, aby jak najdłużej zachować właściwy szyk - siodło przy siodle, kolano przy kolanie. Siła takiego natarcia pochodziła bowiem z subtelnego połączenia szybkości koni i liczebności nacierających. Wyjaśnia to, dlaczego ka-walerzyści nosili wysokie, skórzane buty: chroniły one nogi i kolana w czasie ataku, kiedy jeźdźcy pędzili w bliskiej odległości od siebie (w czasie bitwy pod Gołębiem brat króla - Adolf Johan
- został ranny w kolano, kiedy przypadkowo zderzył się z fińskim kawalerzystą). Im bliżej do celu, tym szybciej pędziły konie. Jeśli w obu walczących ze sobą oddziałach panowało zamieszanie albo szwankowało dowodzenie, mogło się też zdarzyć, że oba wojska przejeżdżały przez siebie, tocząc ze sobą krótką, dziką, choć niekoniecznie krwawą walkę. W przeważającej liczbie przypadków walka taka przybierała formę wielu pojedynczych, krótkich i zażartych starć, gdzie nacierający i broniący się jeźdźcy ścierali się ze sobą, a strona, która ugięła się na skutek ataku przeciwnika, ustępowała często pola po głośnej, choć mało skutecznej salwie z pistoletów albo po paru pchnięciach szpadą. Następnie obie strony porządkowały swe szyki, a zwycięzca pierwszego starcia ruszał do kolejnego ataku. Sytuacja taka trwała tak długo, aż któryś ze skwa-dronów został odrzucany przez atakujący oddział trzy, cztery razy z rzędu. Przerzedzony wcześniejszymi stratami, poniesionymi na skutek powtarzających się szarż, nie był już w stanie po raz kolejny zebrać swych rozproszonych sił. Wtedy to bitwa dobiegała końca. (Bardzo dużą rolę odgrywały konie i ich kondycja fizyczna.
539
Niezwyciężony
Wierzchowce, które nie przeszły odpowiedniego przeszkolenia, płoszyły się często na odgłos strzałów oddawanych z broni palnej, a niektóre odmawiały posłuszeństwa na sam dźwięk odciąganego kurka. Ich niepokój przenosił się czasami na inne, stojące w bliskiej odległości zwierzęta, przez co i nimi trudno było kierować. Dobrze wyszkolony oddział na gorszych koniach mógł czasami pokonać walczącego bez żadnej dyscypliny przeciwnika dysponującego za to lepszymi wierzchowcami po prostu dlatego, że przeciwnikowi brakowało umiejętności szybkiego gromadzenia rozproszonych sił.) W czasie dużych bitew chodziło przede wszystkim o powolne rozbijanie zwartości szyków przeciwnika i pozbawienie go woli walki. Do prawdziwego starcia dochodziło zazwyczaj w czasie pościgu, kiedy to uciekający w panice przeciwnik nie miał już możliwości, aby się bronić.
Tak też zdarzyło się pod Warką, gdzie właściwa bitwa trwała dwie godziny (prawdopodobnie byłaby jeszcze krótsza, gdyby część polskiego wojska nie zainteresowała się szwedzkim taborem: zapominając o trwającej walce, Polacy przystąpili do rabunków; dopiero gdy dowódca osobiście zabił kilku plądrujących żołnierzy, reszta posłusznie powróciła na plac boju). W chwilę potem szwedzki szyk bojowy przestał istnieć.
Ci, którzy przeżyli, zabrali ze sobą z pola walki wspomnienia o klęsce, która jeszcze miesiąc wcześniej wydawałaby się całkowicie niemożliwa. Uciekający w popłochu Szwedzi skierowali się w dwóch kierunkach, ale szybka polska jazda ruszyła za nimi w natychmiastową pogoń, a kiedy zapadł zmrok, dokończyła dzieła zniszczenia z morderczą dokładnością. Zaśnieżone drogi pokryte były ciałami zabitych Szwedów. Margrabia, 108 fińskich dragonów i kilku wysokich rangą oficerów wraz ze swymi żonami wymknęło się szczęśliwie z rąk Polaków, znajdując schronienie w czerskim zamku (bronili się tam przez dwa dni i "zabijali wszystkich, którzy napominali ich do poddania się"). Wśród tych, którzy mieli mniej szczęścia, znalazła się grupa Smalandczyków - 16 rajtarów i kowal dworski, których wybito do ostatniego człowieka. Reszta wojska uciekła w stronę Warszawy. W czasie odwrotu pozostawiono własnemu losowi ponad 1000 wozów i wszystkich tych, którzy bronili się pieszo. Ponad setka pozostałych schroniła
540
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
się w gęstym, iglastym zagajniku, ale dostali się tam pod nieustanny ostrzał polskiej jazdy i miejscowych, uzbrojonych chłopów. Finał tragedii rozegrał się w chwili, kiedy Polacy podpalili trawy, a dym i płomienie wykurzyły z lasu ostatnich, chroniących się tam Szwedów. Zostali oni wybici do nogi. Tym samym liczba zabitych Szwedów w całym oddziale doszła do połowy. Niektóre z pododdziałów zostały tak zdziesiątkowane, że trzeba je było rozwiązać. Wściekli i zszokowani Szwedzi nakazali powiesić w Warszawie trzech Polaków, którzy rozgłaszali w mieście informacje o ich klęsce.
Karol Gustaw został poinformowany, że oddział margrabiego znajduje się w trudnej sytuacji, izolowany od reszty wojska na lewym brzegu Wisły. Król kalkulował widocznie, że margrabia odciągnie uwagę Czarnieckiego od głównych sił, co oczywiście ułatwiłoby monarsze wymknięcie się z pułapki. Zrozumiał też, że obietnice szybkiego marszu na Warszawę, aby następnie pomóc margrabiemu, były tylko czczą gadaniną. Brakowało na to czasu, a obie armie dzieliła zbyt duża odległość. Król nie przewidział natomiast, że Polacy mogą pokonać jego żołnierzy w otwartym polu. Długi łańcuch triumfów sprawił, że król zaczął przeceniać zdolności bojowe własnego wojska, nie doceniając jednocześnie umiejętności przeciwnika. Dla Polaków wynik bitwy pod Warką był prawdziwym triumfem, zwłaszcza ze względów psychologicznych. Po raz pierwszy od początku wojny polskie wojsko pokonało Szwedów w otwartym polu. Najeźdźcy z północy okazali się być równie śmiertelni, co wszyscy inni, a jeśli zadano im szpadą ranę, to wypływała z niej taka sama, czerwona krew4.
To właśnie dlatego główne siły szwedzkie pozostały w Warszawie tylko przez dwa dni. To dlatego armia w szybkim tempie ruszyła znowu w pole. Klęska pod Warką ubodła Karola Gustawa do żywego. W liście do brata usprawiedliwiał się w następujących słowach: "Bóg sprawił, że nie posłuchano moich rozkazów, kiedy nakazałem, aby zatrzymać się w Radomiu albo w bezpiecznym miejscu pod Pilicą; wtedy nie doszłoby do tego nieszczęścia".
4 Por. Leszek Podhorodecki, Bitwa pod Warką (7IV 1656 r), [w:] "Studia i materiały do historii sztuki wojennej", tom II, Warszawa 1956 (przyp. red,).
541
Niezwyciężony
Nie jest to jednak prawdą: w instrukcjach wysłanych przez króla tego samego dnia, kiedy przeprawa przez Wisłę została powstrzymana, powiada się tylko tyle, że oddziały, które są w drodze na Sandomierz, muszą "bez zwłoki skierować się na Warszawę". Margrabia ściśle wypełnił ten rozkaz z opłakanym skutkiem.
Kiedy armia gotowała się do wymarszu z Warszawy, wzmocniona została oddziałami, które stacjonowały wokół stolicy. Tym samym liczyła teraz około ośmiu tysięcy ludzi, głównie lekkiej jazdy (W stolicy zostało tylko 1 800 ludzi, z których większość stanowili chorzy i wycieńczeni żołnierze, biorący udział w niedawnym odwrocie spod Sandomierza. Nie brakowało tam osób towarzyszących armii, jak żony oficerów - wśród nich była też Agneta Horn.). Zadanie, jakie wojsku postawił Karol Gustaw, przewidywało doścignięcie oddziałów polskich, które odniosły zwycięstwo pod Warką. Zagrażały one bowiem władzy sprawowanej przez Szwedów w Wielkopolsce. Mogły też nagle ruszyć nad Bałtyk i zagrozić tamtejszym wojskom, które oblegały Gdańsk. Chodziło też o to, aby znaleźć, pobić i zrewanżować się za ostatnią porażkę, a tym samym odbudować reputację armii szwedzkiej, co było bardzo delikatną materią, na którą z wielką wrażliwością reagowało szwedzkie dowództwo. Nie było to zadanie całkiem nierealne. Bitwy toczone w XVII wieku nie nosiły jedynie cech militarnych. Mogły one też mieć skutki o wydźwięku psychologicznym i politycznym, które czasami przewyższały swym znaczeniem skutki wojskowe, a często były niedoceniane przez dowódców. Wieść o przegranej albo wygranej bitwie wpływała na wolę walki obu stron, a także na chęć angażowania się w spór zagranicznych obserwatorów wydarzeń i na wysokość odsetek płaconych od zaciągniętych kredytów, co miało ogromne znaczenie dla tak biednych państw jak Szwecja, która zawsze prowadziła wojny na cudzy koszt i uzależniona była od pożyczek. Sława "niepokonanego" była dla Karola Gustawa i jego poprzedników na tronie równie ważna jak konkretna siła, którą dysponowali. Dlatego klęskę poniesioną pod Warką należało pomścić. I to szybko, zanim powstanie, które rozgorzało na nowo, zdąży rozlać się na cały kraj. Także zanim ktokolwiek zacznie sobie zadawać pytania, co wydarzyło się naprawdę i czy szwedzkie triumfy nie były tylko czczym blaskiem.
542
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
Przez prawie dwa tygodnie armia szwedzka krążyła po Wielkopolsce, ścigając Czarnieckiego, który jednak przez cały czas zręcznie unikał bezpośredniego starcia5, zadając tylko od czasu do czasu mocne uderzenie skierowane na jakiś zbłąkany pododdział albo osamotniony garnizon. W czasie marszu stan Larsa Cruusa stale się pogarszał. Po pewnym czasie nie mógł już usiedzieć na koniu. Przeniesiono go więc na wóz, a wkrótce zachorował. Pewnego razu przejeżdżał obok niego Karol Gustaw, a Larsowi udało się zatrzymać króla i zamienić z nim kilka słów. Poprosił monarchę między innymi o to, aby "wziął pod swą opiekę" Agnetę i trójkę ich dzieci. Następnego dnia, późnym wieczorem, Lars Cruus odszedł z tego świata w wieku 34 lat.
Karolowi Gustawowi znudziło się w końcu ściganie nieuchwytnego przeciwnika, oddał więc dowództwo w ręce swego brata, a sam ruszył na północ, na czele oddziału liczącego 2 000 ludzi. Z Kalmara wypłynęły bowiem trzy okręty, a na jednym z nich płynęła do Polski królewska małżonka wraz ze swą świtą. Poza tym, król chciał wreszcie zająć Gdańsk.
Tym samym ukształtował się w armii szwedzkiej pewien wzór prowadzenia wojny, polegający z jednej strony na ograniczonych i przemyślanych operacjach prowadzonych na północy, których celem było osiągnięcie wyznaczonych celów; z drugiej strony - armia szwedzka zaczęła też dokonywać śmiałych i nieoczekiwanych wypadów na południe Rzeczpospolitej, aby obronić to, co znajdowało się w szwedzkich rękach, albo odzyskać to, co zostało utracone. Była to więc w praktyce wojna na dwa fronty. Kiedy bowiem z wielkim wysiłkiem zażegnywano niebezpieczeństwo w jednym zakątku kraju, pojawiało się natychmiast nowe gdzie indziej. Król musiał więc interweniować ponownie. Północ - południe, północ - południe, jak uderzenia zegarowego wahadła.
Tak długo, jak to było możliwe, dowództwo szwedzkie powstrzymywało się od bezpośredniego szturmu na Gdańsk. Nie było
5 Wojsko Czarnieckiego mogło poruszać się w tak szybkim tempie głównie dlatego, iż brakowało w nim wozów i taborów. Zaletą tego rozwiązania był to, iż pochód nie opóźniał się z powodu wolnego tempa narzucanego przez tabory. Wadą zaś, że oddział musiał żywić się na własną rękę, uciekając się często do rabunków, co odbywało się głównie kosztem ludności polskiej.
543
Niezwyciężony
to podyktowane względami humanitarnymi, tylko praktycznymi. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że bezpośredni szturm na dobrze ufortyfikowane miasto będzie nie tylko trudny, ale doprowadzi również do konfliktu z jego zagranicznymi sprzymierzeńcami, mającymi na względzie swe handlowe interesy. Karol Gustaw wiedział, że niektórzy sąsiedzi Polski zaczęli już przejawiać pewien niepokój, a nie mógł sobie teraz pozwolić na przysporzenie nowych wrogów. Nie był jednak w stanie złamać oporu Gdańszczan: ani obietnicami, ani groźbami. Przeciwnie - okazali swą odwagę i nieustępliwość, kiedy to zaatakowali niespodziewanie klasztor w Oliwie, zajęty wcześniej przez 400 szwedzkich żołnierzy6 (Gdańsk należał do tych nielicznych miast polskich, które dysponowały własną armią; to kolejny przykład bałaganu panującego w Rzeczpospolitej w tej dziedzinie).
W pierwszej połowie maja wojska szwedzkie przystąpiły do oblężenia Gdańska. Nie było to sprawą łatwa, ponieważ miasto otoczone było dodatkowym systemem zabezpieczeń7, które należało zdobyć, żeby móc chociaż popatrzeć na mury miasta z bliższej odległości. Nie planowano jednak klasycznego oblężenia: chodziło raczej o wzięcie miasta głodem, co oznaczało, że Gdańsk będzie odcięty od świata zewnętrznego. Król miał tym samym nadzieję, że głód i niedostatek dokonają tego, czego nie zdołają dokonać minerzy i miny. Dwie niewielkie twierdze obsadzone przez Gdańszczan poddały się od razu8 na widok Szwedów, którzy sprawiali takie wrażenie, jakby zamierzali wziąć je szturmem. Trzecie z miejsc,
6 Szwedzi zostali wyparci z Oliwy w marcu 1656 r.; warto przy tym zwrócić uwagę, że w XVII w. Oliwa i Gdańsk stanowiły dwie niezależne i odrębne jednostki administracyjne; dopiero w 1926 r. Oliwa włączona została w granice administracyjne Gdańska (przyp. tłum.).
7 Gdańszczanie już wiosną 1655 r., zorientowawszy się w prawdziwych zamiarach Szwedów, przystąpili do rozbudowy systemu fortyfikacyjnego swego miasta; powstały nowe szańce, bastiony, umocnienia ciągów wodnych, reduty itp. Prace te koordynowali trzej inżynierowie: Fryderyk Getkant, Peter von Perceval oraz Balcer Hedding; nadzór nad całością sprawował architekt miejski Jan Strakowski (przyp. tłum.).
8 Jedną z tych twierdz był zameczek Grabiny (przyp. tłum.).
544
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
zwane Szaniec Steblewski9, też się poddało, ale jeden z żołnierzy gdańskich oddał strzał, prawdopodobnie przez przypadek, a kula trafiła osobę stojącą obok Karola Gustawa. Król uznał to za próbę zamachu na swe życie i rozkazał rozstrzelać część żołnierzy wziętych do niewoli.
Czwarta twierdza - pusta i opuszczona - też została zajęta przez szwedzką załogę. Tym samym drogi wodne i lądowe znalazły się pod kontrolą Szwedów. Aby jednak wywrzeć jeszcze większą presję na Gdańszczan, Szwedzi odcięli dopływ wody do miejskich młynów, wysadzając w powietrze kilka śluz10. Jednocześnie wysłano na morze kilka eskadr złożonych z okrętów wojennych, które rzuciły kotwicę na wysokości ujścia Wisły do Bałtyku. Tym samym uniemożliwiono wszystkim statkom komunikację z Gdańskiem, co nie było rzeczą trudną, ponieważ miasto położone jest w pewnej odległości od morza, a statki, które zmierzały do gdańskiego portu, musiały korzystać z jednego z dopływów o długości pół mili.
W oczekiwaniu, aż głód albo spadające dochody zmuszą Gdańszczan do zmiany decyzji, Karol Gustaw mógł teraz skierować swą uwagę na południe. Doszło tam bowiem do kolejnego kryzysu. Szwedzki garnizon stacjonujący w Warszawie musiał stawić czoła polskiemu oblężeniu; było rzeczą wielce wątpliwą, aby wystawionym na silne ataki Szwedom udało się wytrwać.
W tym samym czasie, w którym Gdańsk odcięty został od swego zaplecza, pozostała część armii szwedzkiej nadal podążała śladem polskiego wojska. Powstanie ludowe skierowane przeciwko Szwedom, na wieść o klęsce Karola Gustawa nabierało coraz większego rozpędu i poszerzało swój zasięg. W całej Wielkopolsce i na Litwie dochodziło do licznych starć: małych, przypadkowych, okrutnych, szybko zapominanych potyczek, po prostu takich, których nigdy nie upamiętniano pamiątkowym medalem albo miedziorytem. Wkrótce zapominali o nich wszyscy, z wyjątkiem historyków
9 Broniło go 500 żołnierzy gdańskich (przyp. tłum.).
10 Dokonał tego Gustaw Otto Stenbock, ale w odpowiedzi na to Gdańszczanie natychmiast zalali część Żuław na wschód od miasta i zmusili nieprzyjaciela do cofnięcia się (przyp. tłum.).
545
Niezwyciężony
i wdów. Oba wojska, które krążyły za sobą po całej Wielkopolsce, przyczyniały się do ogólnego chaosu: atakowano twierdze i małe miasta, ostrzeliwano je z dział i muszkietów, zajmowano albo ignorowano, porzucano, nakładano podatki, rabowano, ratowano albo grożono, wysyłano pododdziały albo patrole, zawracano, błądzono, docierano do wyznaczonego celu, ukrywano się, krążono po okolicy, zabijano albo padano ofiarą wroga, zastawiano pułapki albo wpadano w nie.
Szwedzi, dowodzeni przez królewskiego brata Adolfa Johana, zaczęli w końcu wątpić w możliwość bezpośredniego starcia z liczącą dwanaście tysięcy ludzi armią Czarnieckiego", który zręcznie wymykał się wrogowi za każdym razem, kiedy tylko ten znalazł się w jego pobliżu. Dnia 7 maja doszło jednak do nieoczekiwanej bitwy. Czarniecki rozważał w tamtym okresie możliwość przeniesienia wojny do kraju agresora, w związku z czym zastanawiał się nad wypadem na terytorium Pomorza Szwedzkiego. Jego oddziały pojawiły się też pod Poznaniem, ale ponieważ miasto było dobrze bronione, Czarniecki zawrócił na wschód. Kiedy wraz z wojskiem zatrzymał się pod Gnieznem12, niespodziewanie nadeszli Szwedzi, którzy tym razem zrezygnowali z zasłużonego odpoczynku i porannego nabożeństwa, aby tylko zdążyć na czas na miejsce, gdzie spodziewano się zastać Polaków. Znudzony ciągłym wymykaniem się Szwedom i zachęcony raportami donoszącymi, iż armia przeciwnika liczy około 5000 ludzi, a także przepowiednią zwiastującą wielkie zwycięstwo, Czarniecki zdecydował się na bezpośrednie starcie, zapominając o wyznawanej przez siebie maksymie, która nakazywała mu unikanie takich działań.
Szwedzi nie zapomnieli jeszcze, co zdarzyło się pod Warką. Z drugiej strony wydaje się, że Polacy zapomnieli o wszystkich dotychczasowych bitwach, z wyjątkiem tej jednej. Szwedzi nie omieszkali wi^c tym razem zaopatrzyć swych oddziałów w artyle-
11 W skład jego armii wchodziło ponadto ponad 4 000 cywili i uzbrojonych chłopów.
12 Do opisywanej bitwy doszło 5 maja 1656 r. Znana jest ona jako bitwa pod Kłeckiem (przyp. tłum.).
546
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
rię, składającą się częściowo z lekkich dział ustawionych na pozycjach strzeleckich dzięki pomocy jazdy i piechoty, częściowo zaś z armat dużego kalibru o dalekim zasięgu, które wciągnięto na pobliskie wzgórze. Miejsce, gdzie spotkały się obie armie, nie nadawało się do stoczenia bitwy. Było zbyt zalesione, podmokłe, pocięte strumieniami i pokryte zbiornikami wodnymi, które wypełniły się wodą po ostatnich opadach deszczu. Chodziło więc o to, żeby w czasie nadchodzącej bitwy jak najszybciej ominąć te wszystkie miejsca i nie utknąć w którymś momencie. Szwedzi powinni byli jednak dojść do słusznego wniosku, że ostatnie zwycięstwo Polaków nie było tylko dziełem przypadku albo nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Kiedy bowiem nadeszli, Czarniecki uderzył z siłą, która mogła przerazić. Polacy nie uciekali już na widok ciężkiej artylerii, tylko starali się wytrwać na swych pozycjach, chociaż pociski armatnie dokonywały głębokich wyłomów w ich ciasno ustawionym szyku, a na stojących obok ich towarzyszy, oblewanych krwią rannych i zabitych, spadały fragmenty ludzkich ciał. W ciągu ostatnich miesięcy taktyka walki wykorzystywana przez Polaków została również udoskonalona. Nie pędzili już tak jak kiedyś wprost na ustawione w szyku obronnym oddziały piechoty, a poza tym wymieszali ze sobą ciężką kawalerię i lekką jazdę, które atakowały falami jedna za drugą: najpierw ciężkozbrojni husa-rzy, potem kozacy albo inna lekka jazda, unikający walki wręcz, a zamiast tego ostrzeliwujący Szwedów z dalszej odległości; potem znowu pancerni i tak dalej. Pod Gnieznem wściekłe natarcia Polaków złamały szwedzką linię obrony w wielu punktach.
Mogło się to wszystko skończyć powtórką Warki, gdyby większą rolę w tym starciu odgrywała odwaga, a nie organizacja. W tym samym bowiem czasie, kiedy polscy dowódcy z trudnością koordynowali i kierowali ruchami swojego wojska, ich szwedzcy przeciwnicy wykorzystali system dowodzenia do wysyłania rezerw w każdy punkt, w którym Szwedom groziło niebezpieczeństwo. Tym samym mogli w odpowiednim czasie wypełniać luki, zanim nie osiągnęły one zbyt wielkiego rozmiaru. Dodatkowym problemem dla Polaków było to, że obaj ich dowódcy - Czarniecki i Lubomirski - zapominając o niebezpieczeństwie i sprawowanej komendzie, pędzili sami na czele wojska z bronią w ręku:
547
i
Niezwyciężony
Czarniecki z nadziakiem13, a Lubomirski z pistoletem14. Był to odważny wyczyn i wywołał wielkie wrażenie, ale pozbawił obu dowódców możliwości kontrolowania sytuacji na całym polu walki.
W końcu o losach bitwy przesądził nieustający ostrzał prowadzony przez szwedzką artylerię, a późnym wieczorem umilkły ostatnie okrzyki, które zwyczajowo towarzyszyły polskim atakom. Wojsko Czarnieckiego wycofało się z placu boju - rozbite i zmęczone, w nieporządku, ale bez paniki. Odwrót skoordynowany był tak dobrze, że udało się zabrać wszystkich rannych i sporą liczbę zabitych, zwłaszcza oficerów. Polacy stracili ponad tysiąc żołnierzy, a Szwedzi około pięciuset. O tym, że wojna stała się bardziej okrutna, świadczy fakt, że żadna ze stron nie mogła się pochwalić zbyt dużą liczbą jeńców, "ponieważ obie strony były zbyt podekscytowane walką, aby prosić o łaskę albo ją okazywać".
Po tej potyczce wojsko polskie znów gdzieś przepadło15; na podstawie zebranych informacji ustalono, że część armii odeszła w stronę Warszawy. Zwycięstwo pod Gnieznem dało Szwedom czas i możliwość odzyskania w ciągu niecałego miesiąca tych miejsc położonych w Wielkopolsce, które Polacy niedawno uwolnili spod ich kontroli. Na początku czerwca udało się nawet zaskoczyć Czarnieckiego, który wraz ze swym wojskiem przebywał w słabo bronionym obozie pod Kcynią16, osiem mil na zachód od Torunia. Nie doszło tam jednak do niczego takiego, co można by określić mianem bitwy. Przednie straże obu armii starły się ze sobą, a pozostałe pododdziały ostrzeliwały się z daleka, tak jakby chciały sprawdzić, co z tego może wyniknąć. Polacy wycofali się potem
13 Nadziak - zwany również obuchem, obuszkiem; broń używana przez wojska polskie w XVII w., składająca się z krótkiego drzewca i osadzonego na nim metalowego obucha zaopatrzonego w zagięty kolec; swym wyglądem przypomina trochę góralską ciupagę (przyp. tłum.).
14 Lubomirski nie mógł "pędzić" po polu bitwy, gdyż jego dywizja znajdowała się na drugim brzegu rzeki Wełnianki i nie mogła, skutkiem ostrzału artylerii szwedzkiej, wejść do akcji (przyp. red.).
15 Armia Czarnieckiego przez Nowe Miasto, Jarocin i Pleszew przybyła do Uniejowa, gdzie zatrzymała się na dłuższy postój (przyp. tłum.).
16 Dnia 1 czerwca 1656 r. (przyp. tłum.).
548
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
w niemałym zamieszaniu, ale pościg rozpoczęty przez Szwedów był mniej krwawy, niż ci mogli się spodziewać, a Polacy obawiać, ponieważ zamiast pozwolić grzecznie, aby Szwedzi ich powybijali, Polacy stawiali skuteczny opór, i to aż osiem razy. Oddział Czarnieckiego okazał się dla Szwedów twardym orzechem do zgryzienia, tym bardziej że mógł na skutek prowadzonych przez siebie działań przebić się aż na wybrzeże. Zwycięstwo pod Gnieznem oznaczało też, że próba wzięcia Gdańska głodem mogła być dalej kontynuowana, a zasadnicze siły szwedzkie mogły spokojnie skierować się na południe ku obleganej Warszawie17.
Przyjście z pomocą swym rodakom oblężonym w stolicy Polski nie znalazło się jednak na liście priorytetów Karola Gustawa. Zaniepokojony siłą reprezentowaną przez polską armię oraz brakiem zdolności dowodzenia wykazywanym przez swego brata (Adolf Johan sprawował formalną władzę nad armią szwedzką), wydał wojsku rozkaz, aby posuwało się na południe z dużą ostrożnością, "chcąc następnie wykorzystać okazję przyjścia Warszawie z pomocą bez ryzyka starcia się ze wszystkimi siłami wroga" - jak to Karol Gustaw ujął w swym memoriale. Podczas gdy armia szwedzka dokładnie i metodycznie przejmowała kontrolę nad punktami położonymi tylko o kilka mil na północ od Warszawy, w których można było przeprawić się przez Bug, Karol Gustaw zajął się czymś zupełnie innym i nieoczekiwanym: dyplomacją.
Nie tylko sama inwazja na Rzeczpospolitą utknęła w martwym punkcie. Pogarszały się też stosunki międzynarodowe. Stało się to, czego można było oczekiwać już wcześniej: naciskany przez Szwedów Gdańsk zwrócił się z prośbą o pomoc do Danii i Holandii. Wszystkie trzy strony zawarły też sojusz w celu "zapewnienia bezpieczeństwa na Bałtyku", a na 48 holenderskich okrętach postawiono żagle, gotując się do przyjścia z pomocą miastu poprzez przełamanie szwedzkiej blokady. W drodze do Gdańska znajdowały się też - jak twierdzono - okręty duńskie18. Wydawało się,
17 Całość operacji w Wielkopolsce w: Paweł Skworoda, Warka-Gniezno 1656, Warszawa 2003 (przyp. red.).
18 Już od lutego 1656 r. podsyndyk gdański Krystian Schroder oraz polski rezydent Mikołaj de Bye zabiegali w Hadze o pomoc finansową i wojskową
549
Niezwyciężony
że Szwecja stanęła w obliczu nowej wojny, w której tym razem nie chodziło o towary i granice, o obronę reputacji albo o słuszną wiarę, ani o obronę przed zagrożeniem zewnętrznym, ani o to, że "lepiej jest przywiązać Nasze konie przy Ich żłobach niż odwrotnie". Była to nowa wojna w tym znaczeniu, że uderzenia mieczem rozdzielano w imię ważniejszych racji niż ziemia i bardziej namacalnych niż cześć: była to wojna o rynki zbytu i zyski z handlu zbożem, wojna, której wynik w ostatecznym wyniku miał być mierzony za pomocą systemu podwójnego, włoskiego księgowania19. Na domiar złego, coraz bardziej nieprzychylny stosunek do całej tej sprawy zaczął wykazywać cesarz niemiecki. Nie mógł on, co prawda, wypowiedzieć Szwecji wojny w imieniu Cesarstwa Niemieckiego, mógł natomiast posłużyć się w tym celu swą posiadłością dziedziczną - Austrią i jej armią. Dziwnie w całej tej sytuacji zaczął się też zachowywać car20: Szwedzi wysłali do Moskwy poselstwo, aby w grzeczny sposób przedyskutować aktualne stosunki szwedzko-rosyjskie. Fakt, iż posłów szwedzkich właśnie
Holandii. W dniu 10 lipca Niderlandy zgodziły się pożyczyć Gdańskowi 500 tys. guldenów, miesięczne subsydium 12 tys. talarów na opłacenie żołnierzy oraz pomoc wojskową. W końcu lipca flota 30 okrętów holenderskich, wzmocniona wkrótce potem 10 okrętami duńskimi, uwolniła port gdański od blokady szwedzkiej, zapewniła wolność żeglugi do portu do końca roku i przywiozła oddział 1 300 ludzi do dyspozycji władz miasta na 14 miesięcy. Ostatecznie układ nie został przez Radę Miasta ratyfikowany, ponieważ Gdańszczanie nie zgodzili się na przyznanie kupcom holenderskim takich samych praw, jakie przysługiwały kupcom gdańskim, a poza tym nie zgadzali się na zmuszenie ich do przyjęcia neutralnej postawy w wojnie polsko-szwedzkiej, a taką klauzulę Holendrzy chcieli wpisać w negocjowanym przez siebie traktacie pokojowym ze Szwecją. Na skutek tej odmowy Holendrzy wstrzymali pomoc finansową dla miasta (przyp. tłum.).
19 System ten polegał na tym, że przy każdej transakcji przynajmniej jedno konto jest debetowane, a drugie kredytowane. Suma środków na debecie i kredycie musi być równa (przyp. tłum.).
20 W dniu 17 maja 1656 r. Rosja - po ustaleniach z Polską- wypowiedziała Szwecji wojnę; Polska nie była w stanie prowadzić wojny na dwóch frontach jednocześnie, dlatego w lutym 1656 r. wyruszył do Moskwy Piotr Galiński, marszałek orszański; w wyniku rozmów przeprowadzonych w kwietniu z przedstawicielami cara, uzyskał on zgodę na zawieszenie działań rosyjskich na Litwie i zobowiązanie, że obie strony nie będą paktować ze Szwedami (przyp. tłum.).
550
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
aresztowano, nie był jednak zbyt dobrym prognostykiem na przyszłość.
Aby stawić opór tym wszystkim nowym zagrożeniom, a jednocześnie prowadzić wojnę w Polsce, Karol Gustaw potrzebował nowych sojuszników. I to szybko. Nawiązał już wstępne kontakty z Siedmiogrodem i jego niepewnym władcą, Jerzym Rakoczym21. Nigdy nie zerwano też negocjacji z Brandenburgią, zwłaszcza od dnia, w którym na początku 1656 roku podpisano porozumienie o współpracy. Karol Gustaw chciał mieć do swej dyspozycji jej regimenty, toteż jego dyplomaci grozili i kusili, prawili pochlebstwa i wracali do gróźb, podczas gdy Fryderyk Wilhelm i jego rada czekali, w którą stronę powieje wiatr. Po wielu spotkaniach, do których doszło w obozie położonym nieopodal obleganego Gdańska, osiągnięto wreszcie w czerwcu ostateczne porozumienie (zawarte w przyspieszonym tempie na wieść, iż gdzieś niedaleko odnotowano przypadki zarazy): Brandenburgia zdecydowała się przystąpić do wojny po stronie Szwecji.
Transakcja zawarta jednak została na mniej korzystnych warunkach, niż Karol Gustaw mógł się spodziewać. Spośród wszystkich zdobyczy wywalczonych w Polsce przez Szwecję tylko posiadłości nadmorskie miały pozostać w jej władaniu, podczas gdy resztę przejąć miała Brandenburgia. Oznaczało to, że wszystkie walki toczone przez Szwecję w ciągu ostatniego półrocza okazały się nie mieć większego znaczenia.
Karol Gustaw powrócił do swej armii. Oczekiwała ona nadal na jego dalsze rozkazy w obozie nad Bugiem, w odległości około dwóch i pół mili od Warszawy. Kiedy czasami cichł wiatr, żołnierze słyszeli odgłosy strzałów oddawanych z armat przez obleganych w stolicy Szwedów. Mieli im wkrótce przyjść z odsieczą. Zanim jednak Karol Gustaw dotarł do obozu, powiadomiono go, że miasto padło.
W tym, że Polacy próbowali odzyskać utraconą wcześniej stolicę, nie było nic dziwnego, tym bardziej iż Warszawa pełniła funkcję

21 Rakoczy Jerzy II, (Rakóczi Gyórgy) (1621-1660), książę Siedmiogrodu od 1648r. lennik Turcji w Mołdawii i Wołoszczyźnie (przyp. red.).
551
Niezwyciężony
ochronnego zaplecza dla armii szwedzkiej, która ponownie skierowała się na północ, w stronę wybrzeża Bałtyku. Zadziwia tylko fakt, że broniący Warszawy Szwedzi byli do tego tak źle przygotowani. Karol Gustaw, zamierzając wyprawić na północ jak najliczniejszą armię, przetrzebił dość silnie warszawski garnizon. Jak już wspomniałem, załoga szwedzka liczyła 1 800 ludzi, ale większość z nich cierpiała na różnego rodzaju choroby po zakończonym niedawno odwrocie spod Sandomierza. Ogołocono też miasto z artylerii, ponieważ zdecydowano wysłać działa łodziami na północ. Na domiar złego, system fortyfikacji broniących Warszawy znajdował się w dość kiepskim stanie, toteż już wkrótce sami Szwedzi mogli się przekonać, jak wyglądało prowadzenie obrony zza przestarzałych i zniszczonych murów.
Obroną miasta dowodził Wittenberg, którego nie oszczędziły trudy ostatniego odwrotu. Artretyzm dolegał mu tak bardzo, że wydawał rozkazy leżąc w łóżku. Z tego niezwykłego miejsca dostrzegał oczywiście, że sprawy mają się źle, toteż natychmiast skierował ludzi, aby zajęli się najpilniejszymi pracami. Trwały one dopiero kilka dni, kiedy na drugim brzegu Wisły jak czarna chmura pojawiła się litewska armia. Szwedzi natychmiast spalili most na Wiśle i puścili z dymem część przedmieść. Przez długi czas nie działo się jednak nic, jak to zazwyczaj bywało w czasie oblężeń. Obie strony ostrzeliwały się z dział, a Litwini przystąpili do kopania okopów w trzech miejscach wokół mającego kształt półksiężyca miasta: od północy, północnego zachodu i od południa. I to wszystko. Pętla zaciskała się jednak coraz mocniej w miarę, jak pod mury miasta przybywało coraz więcej nieprzyjaciół: artyleria i zaciężna niemiecka piechota nadciągnęły aż spod Lwowa, a Jan Kazimierz osobiście dokonał wjazdu od strony Krakowa na czele własnego oddziału. Ze wszystkich zakątków kraju przybywała szlachta, przyłączając się do pospolitego ruszenia, a towarzyszyły im całe rzesze służby. Oddziały, które najpierw odniosły zwycięstwo pod Warką, a potem poniosły porażkę pod Gnieznem, nadjeżdżały w grupach, i to nieregularnie. Wreszcie pod Warszawę dotarł sam Czarniecki, który osobiście dokonał inspekcji murów obronnych miasta. Stolica skusiła też niezliczoną liczbę chłopów i pojedyncze oddziały biorące udział w powstaniu, marzące o ze-
552
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
mście i obfitym łupie. Samo tylko regularne wojsko wraz z pospolitym ruszeniem liczyło około 50 000 ludzi! Dodać do tego należy chłopów i czeladź obozową, których nikt nie liczył, ale po których też nikt się niczego nie spodziewał, ponieważ częściej przeszkadzali, niż pomagali. Według niektórych polskich źródeł, ich liczba zbliżała się do liczby wojska.
Wśród tych, którzy zjawili się pod Warszawą, był również Patrick Gordon, noszący tym razem polski mundur w niebieskich barwach. Udało mu się jednak uniknąć niebezpiecznej pracy przy kopaniu okopów. Dowódcy polscy dysponowali bowiem zbyt małą liczbą drogich żołnierzy zaciężnych, podczas gdy mogli w tym samym czasie wykorzystać w charakterze mięsa armatniego wielu tanich, zgłaszających się na ochotnika chłopów. Dragonom rozkazano, aby pilnowali stanowisk artylerii i przygotowywali drabiny oblężnicze. Gordon skierowany został do miejsca położonego w niewielkiej odległości od miasta, aby strzec pobliskiej wsi od ewentualnych rabunków. Wydając taką decyzję, nie kierowano się jednak względami humanitarnymi, a tylko tym, iż wieś należała do jednego z magnatów walczących w polskiej armii. Dla Gordona nadszedł czas spokoju, którego nie przerywały żadne gwałtowne wydarzenia. Zaczął uczyć się polskiego i zakochał się w pewnej szlachciance. Flirt rozwijał się coraz namiętniej, a Gordonowi udało się nawet poznać matkę dziewczyny, która wbrew obowiązującym przesądom i wyobrażeniom dopuszczała myśl, iż jej zięciem mógłby zostać cudzoziemiec. Gordona nie pociągała jednak myśl o tym, aby osiąść w małej, polskiej wiosce. Coraz częściej też wzrok jego biegł w stronę horyzontu, spoza którego słychać było odgłosy kanonady. Szkot starał się więc zbliżyć jak najbardziej do gotujących się do szturmu oddziałów w miarę, jak przygotowania do ataku nabierały coraz realniejszych kształtów.
Musiał jednak odczekać aż do 17 maja, bo to właśnie wtedy przypuszczono pierwszy atak na mury miasta. Pewni siebie i zwycięstwa - uczucia, które zawsze wypełnia tych, którzy walczą w dużej grupie - Polacy rzucili się do ataku, choć na ich drodze nadal stały mury - pokruszone, co prawda, od pocisków, ale tylko nieznacznie, jako że do ostrzału użyto dział małego kalibru. W powstałym zamieszaniu, potęgowanym nadchodzącymi ciemnościami,
553
Niezwyciężony
nad głowami nacierającego wojska zaczęły przelatywać pociski armatnie; ze względu na liczbę atakujących Polaków nawet te, które wystrzelono w złym kierunku albo pod niewłaściwym kątem, trafiały w zbitą masę nacierających. Artyleria szwedzka nie przedstawiała zbyt dużej siły bojowej, ale dysponowała wystarczającą ilością amunicji. Żołnierze broniący murów mieli też przygotowaną sporą liczbę granatów, które zrzucano wprost na atakujących Polaków. Ci zaś nie mieli zbyt dużego doświadczenia w tego typu walce, która często wymaga więcej cierpliwości niż odwagi. Krew lała się obficie również dlatego, iż w polskich szeregach wielu było takich, którzy nie przeszli żadnego szkolenia i nigdy przedtem nie szturmowali żadnej twierdzy. Dlatego też po wielu godzinach bezskutecznego oblegania, Polacy zrezygnowali z atakowania murów, zabrali swych zabitych i opuścili tereny przyległe do fortyfikacji. Tylko w jednym punkcie udało im się wybić wyrwę w szwedzkim systemie obronnym, a kilkuset z nich zabarykadowało się w wielkim spichrzu. Doświadczony Wittenberg miał jednak do swej dyspozycji kompanię specjalnie dobranej piechoty na tego typu okazje. Wysłał ją też natychmiast w miejsce, gdzie Polacy wdarli się do miasta, czego polscy dowódcy nie zauważyli i nie potrafili wykorzystać. W walce wręcz, do której wkrótce doszło, niedoświad-czeni w tego typu potyczkach Polacy zostali szybko pokonani i zabici. Następnego dnia Szwedzi dodali do tego sukcesu kolejny, kiedy to zdecydowali się na pierwszy z wielu wypadów, w czasie którego zagwoździli kilka dział i wzięli paru jeńców.
Bardziej zatroskani niż poruszeni tym wszystkim, niektórzy z Polaków zaczęli kwestionować sens całego przedsięwzięcia, tym bardziej że coraz trudniej udawało im się wykarmić rosnące rzesze wojska, które gromadziły się wokół Warszawy. Jan Kazimierz rozważał możliwość pozostawienia pod Warszawą Litwinów, aby samemu ruszyć na północ. Został jednak przegłosowany w czasie posiedzenia rady wojskowej, której zależało na propagandowym wydźwięku ewentualnego sukcesu, polegającego na odzyskaniu stolicy. Dlatego też postanowiono poczekać na przyjście baterii ciężkiej artylerii, którą sprowadzano z Zamościa. Dotarła ona pod Warszawę dopiero miesiąc później, w trzeciej dekadzie czerwca, i dopiero wtedy oblężenie nabrało szybszego tempa.
554
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
Ale i w stolicy sytuacja stawała się coraz trudniejsza: szalały choroby, a mieszkańcy - aby tylko przeżyć -jedli spleśniały chleb i koninę. Niektóre z żon oficerów szwedzkich - może była wśród nich także Agneta Horn? - zaczęły się nawet modlić w intencji szybkiej kapitulacji. Wszystkie lufy armat i wysiłki skoncentrowano teraz na południowych fragmentach miejskich fortyfikacji, a zwłaszcza na bramie, która znajdowała się u wylotu ulicy prowadzącej do Krakowa, jak również na rozległym pałacu w kształcie gwiazdy, który służył Szwedom jako punkt oporu. Wkrótce potem ciężkie pociski armatnie - tak, jak oczekiwano - zaczęły dokonywać potężnych wyłomów w słabych murach obronnych. A kiedy 29 czerwca wstało słońce, obrońców miasta obudziła muzyka trąb, które dały znać, że może się zacząć kolejny szturm.
Wierna swym przesądom i zasadom polska szlachta nadal powstrzymywała się od tak poniżającego działania jak walka pieszo. Zamiast tego po raz kolejny puszczono do boju chłopów, parobków i czeladź, uzbrojonych w kije, kosy, cepy, łopaty i inne narzędzia, które bardziej pasowały do pracy na roli niż do walki z nieprzyjacielem. Nie było to jednak takie szalone, jak się wydawało, ponieważ z powodu chorób i głodu Szwedzi mogli wystawić do walki nie więcej niż 500 żołnierzy. Musieli oni zajmować pozycje na liczących kilometry długości wałach i koronach murów. Potok ludzi uderzył na mury, stanął na chwilę powstrzymany ogniem szwedzkich muszkietów, ale chwilę potem ruszył w stronę pałacu. Po jego opanowaniu zaczęły się rabunki. Dzięki temu ci ze Szwedów, którzy przeżyli atak, skorzystali z okazji i biegiem popędzili przez ogrody, minęli drewniane szopy, które się tam znajdowały, aż dotarli do klasztoru położonego w pobliżu królewskiego pałacu. W powstałym zamieszaniu wyniesiono także Wittenberga, załamanego poniesioną klęską. Wkrótce jednak Polacy dotarli także do klasztoru, w którym już nie było Szwedów. Ci uciekli bowiem na teren Starego Miasta, koncentrując się zwłaszcza w okolicach królewskiego zamku, który straszył pustkami, ponieważ Szwedzi wynieśli z niego wszystko, co przedstawiało sobą jakąkolwiek wartość - w tym złocenia zdobiące ściany i drzwi. Wkrótce jednak i sam zamek wystawiony został na ostrzał lekkiej artylerii i ręcznej broni palnej.
555
Niezwyciężony
Następnego dnia do polskiego obozu przybył parlamentariusz, który poprosił o zawieszenie broni i przystąpienie do negocjacji. Ulice pokryte były stosami nie pogrzebanych ciał. Dnia 1 lipca, w obawie przed nowym szturmem, Wittenberg zgodził się na kapitulację. Całym masom chłopów i czeladzi, którzy uczestniczyli w walce i ginęli w niej masowo, rozkazano opuścić miasto. Miało ono być dla nich zamknięte, aby ustrzec mieszczan przed rabunkami, a pałace miejskie przed grabieżami. Chłopi, rozczarowani wysokością wynagrodzenia, jakie mieli otrzymać za udział w walce, zaczęli jednak jeszcze tej samej nocy grabić miasto, które właśnie oswobodzili. Dopuścili się też kilkakrotnie masakry na wziętych do niewoli jeńcach. Z braku innych mniejszości wywarli swą złość na Ormianach, których ograbili z ich majątków. Ofiarą tłuszczy stał się też polski trębacz i kilku polskich oficerów, którzy starali się zapanować nad całym tym chaosem. Dopiero gdy Jan Kazimierz obiecał rozdzielić 40 tysięcy złotych, niepokoje ustały. Wzburzony tłum dopuścił się prawie linczu na Wittenbergu, którego potraktowano jako symbol szwedzkiego ucisku w Polsce. Żołnierzy, którzy byli pochodzenia szwedzkiego, uratowano, umieszczając ich w jednym z pałaców położonych na przedmieściach po południowej stronie miasta. Przetrzymywano ich tam przez trzy dni, zaopatrzywszy wcześniej w żywność. Po pewnym czasie wraz z grupą cywilów - wśród których znalazła się też Agneta Horn - pozwolono im odejść do swej armii, rozlokowanej i oczekującej w spokoju na rozwój wypadków w pobliżu brodu na Bugu, niecałe dwie mile od miasta.
Wiadomość o utracie Warszawy wprawiła Szwedów w zły nastrój. Karol Gustaw był wzburzony okolicznościami, w jakich doszło do kapitulacji: wbrew warunkom porozumienia Wittenberg i jedenastu wysokich rangą oficerów odesłano jako jeńców wojennych do Zamościa. Feldmarszałek i kilku z nich zakończyło w zamojskiej twierdzy swe burzliwe życie22.
Nie było jednak czasu na żałobę, ponieważ nie wiadomo było, czy kiedykolwiek jeszcze trafi się okazja do rewanżu. Oto bowiem
: Por. Mirosław Nagielski, Warszawa 1656, Warszawa 1990 (przyp. red.).
556
Zbyt podekscytowani, aby prosić o łaskę albo ją okazać
do obozu szwedzkiego dotarła wiadomość, że armia rosyjska przekroczyła granicę z Finlandią, co oznaczało, że Szwecji przybył nowy przeciwnik.
557
Rosja atakuje
W
XVII wieku Finlandia była integralną częścią Szwecji, wschodnią połowę państwa, i było tak od niepamiętnych czasów. Od średniowiecza jądro Szwecji stanowiły: Svealand, Ostergótland i regiony nadbrzeżne położone w południowej i zachodniej Finlandii: Satakunta, region Abo i Nyland. Akweny wodne rozciągające się między nimi łączyły je ze sobą. Prowincje te podobne były do siebie, poczynając od sposobu uprawy ziemi, poprzez tradycje ludowe aż po prawodawstwo. Różniły się w tym względzie od regionów położonych w dużej odległości od Zatoki Botnickiej - i to zarówno w ujęciu mentalnym, jak i faktycznym - rozległych terenów ukrytych albo zapomnianych wśród nieskończonych lasów. Dla osób mieszkających na przykład w Upplandzie23 regiony położone wokół Nystad24, Nadendal i Abo25 były o wiele bardziej integralną częścią składową świata, w którym żyli, niż dość trud-
23 Region położony na północ od Sztokholmu, na wschodnim wybrzeżu Szwecji (przyp. tłum.).
24 Miasto założone w 1617 r. przez Gustawa II Adolfa nad Zatoką Botnicką - fińska nazwa miasta brzmi Uusikaupunki (przyp. tłum.).
25 Miasto położone w płd.- zach. Finlandii - fińska nazwa to Turku (przyp. tłum.).
558
Rosja atakuje
no dostępne powiaty znajdujące się w takich prowincjach jak Vastergotland26 czy Vasterbotten27; były one dla nich po prostu bardziej konkretną Szwecją niż pozostałe. W podobny sposób ludność zachodniej Finlandii odczuwała silniejsze więzy łączące ją z mieszkańcami Sódermanlandu28 niż prowincji Savo29. Jednocześnie ci, którzy zamieszkiwali Ósterbotten30 i Vasterbotten, mówiąc dosłownie - mieszali się ze sobą. O tym, jak bardzo bliskie były te związki, świadczy fakt, że mieszkańcy obu tych prowincji położonych po obu stronach Zatoki mieli czasami nad sobą wspólnego namiestnika królewskiego.
Okręty, łodzie i szkuty, które kursowały po Zatoce Botnickiej i wśród Wysp Alandzkich, przewoziły nie tylko dziegieć, drewno, futra, zboże i inne ważne produkty. Podróżowali nimi także ludzie, dla których wyprawa z jednego brzegu Zatoki na drugi nigdy nie trwała zbyt długo, zwłaszcza chłopów nieprzywiązanych do ziemi. Szlachta, poszerzająca coraz bardziej swe horyzonty myślowe i przejmująca coraz częściej maniery typowe dla kontynentu, przemieszczała się z jednej prowincji do drugiej: wielu fińskich arystokratów, takich jak Horn czy Fleming, przeprowadzało się do "szwedzkiej" części królestwa, robiąc tam kariery w administracji albo w armii. Jednocześnie niemała część rdzennej szlachty szwedzkiej i niemieckiej kierowała się w przeciwnym kierunku. Wśród tych, co wyjeżdżali do Szwecji, nie brakowało zwykłych Finów z zachodniego wybrzeża, wywodzących się ze 114 parafii. Wielu z nich robiło to z przypadku - były to osoby, które w czasie swych corocznych wędrówek za pracą przyjmowały propozycję
26 Region położony w płd.- zach. Szwecji (przyp. tłum.).
26 Region położony w płd.- zach. Szwecji (przyp. tłum.).
27 Prowincja Vasterbotten położona jest daleko na północ od Upplandu, nad Zatoką Botnicką (przyp. tłum.).
28 Region położony na płd. zachód od Sztokholmu (przyp. tłum.).
29 Prowincja Savo położona jest we wschodniej Finlandii, na granicy z Rosją (przyp. tłum.).
30 Ósterbotten i Vasterbotten to dwa regiony położone po obu stronach Zatoki Botnickiej (przyp. tłum.).
559
TT
Niezwyciężony
zatrudnienia w którejś z wielkich posiadłości. Inni zostawali na dłużej, jak na przykład koloniści, którzy karczując i wypalając lasy, otwierali nowe możliwości rozwoju w środkowej Szwecji. W ciągu całego XVII stulecia sporo Finów mieszkało w Sztokholmie (na przykład w Sódermalm przebywało w praktyce o wiele więcej Finów niż w takich miastach jak Uleaborg, Vasa czy zbudowane niedawno Helsinki, które mogły się już, co prawda, poszczycić licznymi przywilejami i rezydencją namiestnika królewskiego, ale przez długi czas pozostawały tylko plamką na mapie). Finowie przeważali także w cechach, jak na przykład wśród cieśli, rybaków łowiących przy pomocy włóka, piwowarów i handlarzy winem.
Należy jeszcze raz powtórzyć, że nasze współczesne, narodo-wo-państwowe kategorie nie na wiele by nam się zdały, gdybyśmy starali się zrozumieć ówczesnych ludzi i epokę, w której żyli. "Szwecja" czy "Finlandia" były dla większości tych ludzi tylko niewiele znaczącymi pojęciami i płynnymi abstrakcjami. Uważali się oni oczywiście za królewskich poddanych, co łączyło ich ze sobą równie silnie jak wiara protestancka, ale w życiu codziennym nie uważali się za "Szwedów" czy "Finów", tylko za mieszkańców Smalandii, Karelii, Nylandu, Ósterbotten, Angermanlandu czy Dalkarlów. Istniały naturalnie różnice językowe, ale, tak jak różnice kulturowe, traktowano je z dużą wyrozumiałością. Łatwiej nam to będzie zrozumieć, jeśli zważymy, że w tamtym stuleciu posługiwano się w granicach państwa szwedzkiego prawie 20 różnymi językami.31
Nie oznacza to jednak, że problemy nie istniały. W XVII wieku język fiński zaczął tracić swe znaczenie. Nie chodziło tu jednak o jakąś prowadzoną świadomie politykę "zeszwedczania"; stało się tak na skutek tego, iż znaczenie, siła i pozycja całego aparatu państwowego wzrastały w szybkim tempie. A ponieważ językiem administracji państwowej był szwedzki, oznaczało to, że i on poszerzał swe wpływy, niesiony falą nakazów, dokumentów urzędowych, ogłoszeń, listów z przywilejami, protokołów, praw i wyroków są-
31 A jeśli już ktoś chciał posłużyć się jakimś językiem, który był w państwie najbardziej rozpowszechniony, to używał nie szwedzkiego, tylko niemieckiego.
Rosja atakuje
dowych. Wszystko to spadało na naród, gdzie cztery osoby na pięć rozumiały tylko po fińsku. Wielu szwedzkojęzycznych mieszkańców królestwa umiało się dopasować do tej sytuacji - pierwsza gramatyka języka szwedzkiego powstała z inicjatywy rdzennego Szweda. Problem pojawiał się jednak w chwili, kiedy jakiś lokalny urzędnik rozumiał po fińsku słabo, albo - co było już prawdziwym paradoksem - kiedy nie radził sobie zbyt dobrze ze szwedzkim, co uniemożliwiało mu tłumaczenie na fiński pism otrzymanych ze Sztokholmu. Na pewno jednak nie można tu mówić o konkurowaniu między tym, co "szwedzkie", a tym, co "fińskie".
Wszyscy zgadzali się co do jednego: istniała prowincja, która nazywała się Finlandią. Sprawą mglistą była tylko kwestia, z czego tak naprawdę składa się Finlandia. Nie zaliczano do niej ani Karelii, ani prowincji Ósterbotten, a Wyspy Alandzkie uznawano często za część Upplandu. Pewien holenderski dyplomata zapisał w swym dzienniku podróży zdanie: Tutaj zaczyna się Finlandia, a uczynił to dopiero wtedy, kiedy opuścił region Tavastland i skierował się do Abo. Łatwo zrozumieć, że bardzo często trudno było odnieść się do czegoś w innym wymiarze niż geograficzny, zważywszy, że bardzo często różnice występujące wewnątrz tych dwóch prowincji - to znaczy Finlandii i właściwej Szwecji - były większe niż między nimi samymi. Bardzo często kontrasty te rzucały się łatwo w oczy, na przykład między prawosławnymi Rosjanami zamieszkującymi Ingrię, a koczowniczymi Eskimosami z Laponii; między harującymi na wykarczowanych kawałkach ziemi dzierżawcami w pełnej nieużytków Karelii i chłopami gospodarującymi na szlacheckiej ziemi na szerokich, otwartych przestrzeniach rozciągających się wokół miasta Abo; między ludnym regionem Savolax i rzadko zaludnionym regionem Tavasta; miedzy czworokątnymi, stanowiącymi jeden kompleks gospodarstwami południowej Finlandii, a rozłożonymi na dużej przestrzeni grupami gospodarstw wschodniej Finlandii, które wyglądały na tle pofałdowanej okolicy jak porozrzucane klocki; między schludnymi, szeregowymi wsiami na zachodzie, z ich prostymi, poprzecinanymi zagonami polami, a pojedynczymi zagrodami w Kajanaland, z ich nierównymi poletkami, wydartymi mrocznym lasom ciężką pracą ludzkich rąk.
560
561
Niezwyciężony
Jedno trzeba powiedzieć wprost: owa łódź, nazywana Szwecją, pływała po wodzie nierównomiernie. To w zachodnich prowincjach państwa powstawały barokowe pałace bielone wapnem, budowane między innymi za pieniądze pochodzące z niedoinwestowanych pod względem finansowym fińskich posiadłości magnackich, które coraz rzadziej miały okazję gościć swych właścicieli. Państwowa polityka handlowa, z jej krótkowzrocznym systemem miast składowych i dojazdowych, nie sprzyjała rozwojowi małych miasteczek położonych nad Zatoką Botnicką, a tym samym stała na drodze rozwoju fińskiego handlu zagranicznego. Doszło nawet do tego, że coraz większa część fińskiego handlu dziegciem - który plasował się na pierwszym miejscu na liście fińskich towarów eksportowych - wysyłana była drogą okrężną przez Sztokholm. Finowie musieli też płacić wysoką cenę za polityczne mrzonki kręgów sprawujących rządy w państwie: wschodnia połowa królestwa dostarczała o wiele więcej poborowych do wojska w porównaniu z prowincjami znajdującymi się w rdzennej Szwecji. Nie była to polityka świadoma, lecz spowodowana okolicznościami32, ale nie stanowiło to żadnej pociechy dla kobiet z Vekkalas, Kajaana czy Pielisjarvi, których mężowie gnili w grobach pod Lutzen, Wolfenbiittel albo Briinn33.
Od najdawniejszych czasów to właśnie na wschodzie królowie szwedzcy odnajdywali to, co dawało im największą nadzieję i błogi spokój. Podniesienie Szwecji do rangi mocarstwa europejskiego wywołało jednak wiele zmian. Włączenie w granice państwa ziem, które Szwecja odebrała Danii, i dóbr, które posiadała w Niemczech, spowodowało, że tradycjonalny układ geograficzny państwa rozciągającego się na osi wschód - zachód stanął nagle na głowie.
32 W porównaniu z Finlandią większa część ziemi w Szwecji należała do szlachty, a chłopi gospodarujący na jej ziemi oddawali w czasie poboru do armii tylko połowę tej liczby rekrutów, którą musieli oddać spośród siebie chłopi posiadający ziemię na własność albo ci, którzy dzierżawili ją od państwa. Ta nierównowaga dotyczyła bardziej kawalerii niż piechoty - Finlandia miała obowiązek wystawić trzy regimenty jazdy.
33 Nazwy miejscowości, gdzie w czasie wojny trzydziestoletniej Szwedzi toczyli bitwy (przyp. tłum.).
562
Rosja atakuje
Nawet pod względem mentalnym. Osoby ze szwedzkich kręgów władzy przyglądały się jak zaczarowane blaskowi pałaców, który docierał do nich z dalekiego kontynentu: to na południu wypatrywano okazji, stamtąd nadchodziły wieści o sukcesach albo zagrożenia. Dlatego też Finlandia coraz bardziej pozostawała na uboczu, a mniej więcej od połowy XVII wieku stolica królestwa traktowała wschodnie prowincje z umiarkowanym zainteresowaniem.
Nie jest to jednak jedyną przyczyną, dla której tak wielu Szwedów wiosną 1656 roku udawało, że nie widzi tego, co widać było gołym okiem: że Rosja przygotowuje się do ataku na Szwecję.
Historia szwedzkiej inwazji na Rzeczpospolitą kryje w sobie kilka wątków ironicznych, ale naj okrutniej sza prawda brzmi następująco: do inwazji doszło na skutek całkowitego nieporozumienia powstałego w związku z podejrzeniami, że Szwedzi muszą wkroczyć w granice państwa polskiego po to, aby przeszkodzić w dotarciu do wybrzeży Bałtyku Rosji, która jakoby dążyła do likwidacji szwedzkiej wizji dominium maris Baltici. Prawda jest jednak taka, że Rosja nigdy nie starała się dotrzeć do Bałtyku i że plan taki nigdy nie istniał34.
Na początku XVII wieku zarówno Szwecja, jak i Rzeczpospolita bezlitośnie wykorzystały okres zamieszania wewnętrznego w Rosji - tak zwanej "wielkiej smuty" - i włączyły do swych granic spore połacie rosyjskiej ziemi. Utratę Ingrii i Keksholmu, utraconych na rzecz Szwecji, Rosja odczuła dość boleśnie, ale zajęcie przez Polaków Smoleńska było jeszcze bardziej dotkliwe35. W 1654 roku Moskwa zdecydowała się więc najechać Polskę, ale nie dlatego, aby z jakichś niewiadomych względów chcieć się przebić do Bałtyku albo otworzyć drzwi dla handlu z Zachodem. W tym względzie interesy Rosjan nie sięgały aż tak daleko, a zyski, jakie
34 Można spierać się z autorem, rozpatrując na przykład działania Iwana IV Groźnego, który w 1568 r. najechał Inflanty, szukając dostępu do morza i nowych możliwości rozwoju handlu dla rosyjskich kupców (przyp. tłum.).
35 Tym bardziej, że po utracie Smoleńska granica polsko-rosyjska przebiegała już tylko 20 mil na zachód od Moskwy.
563
Niezwyciężony
osiągali w handlu prowadzonym przez Morze Białe, zadowalały ich w dostatecznym stopniu. Chodziło w tym wszystkim o coś tak prostego jak chęć wzięcia rewanżu. Kiedy szwedzkie wojsko wkroczyło na Litwę i "sprzątnęło" Rosjanom kilka smakowitych kąsków sprzed nosa, wprawiło to cara Aleksieja w złość: wydawało mu się, że sprawując kontrolę nad Wilnem, posiada moralne prawo do całej Litwy. Denerwowało go również niejasne podejrzenie, że Szwedzi utrzymują potajemne kontakty z Chmielnickim. Wywołało to stan stale jątrzącej się rany (taki rozwój wypadków zawdzięczać należy po części dyplomatom austriackim, którzy wkrótce potem zjawili się na Kremlu i szeptali carowi do ucha zjadliwe złośliwości na temat Szwedów; podjęli się też pośredniczenia między Janem Kazimierzem a carem, co w efekcie doprowadziło do otwartej wrogości między Polakami a Rosjanami). A kiedy pod koniec marca 1656 roku okazało się, że szwedzka ofensywa w Rzeczpospolitej utknęła w martwym punkcie, car doszedł do wniosku, że nadszedł właśnie właściwy moment, aby skierować wyloty armat na Szwedów, dając tym samym upust swej złości.
Złamanie warunków pokoju podpisanego między Szwecją a Rosją nosi znamiona bezwzględnego oportunizmu, który tak bardzo charakteryzował wielką politykę tamtego stulecia: kiedy nadarzała się okazja, aby szybko i tanim kosztem powiększyć terytorium własnego państwa, rzadko który władca mógł się oprzeć takiej pokusie. Pewien współczesny opisywanym wydarzeniom myśliciel36 działający w Rosji, opisywał w interesujący sposób Szwedów jako tych, którzy w mistrzowski sposób potrafią wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Jest to stylizowany, ale dość wiernie oddany opis tego, jak doszło do tego, że Szwecja z kraju o margi-
36 Był nim chorwacki słowianofil, duchowny, awanturnik z wyższym wykształceniem Jurij Kriżanicz, który pod koniec lat 50. XVII w. przybył do Moskwy za sprawą swej wielkiej obsesji: zjednoczenia wszystkich ziem słowiańskich pod berłem cara. Entuzjazm Rosjan wobec tej idei był jednak mniejszy niż podejrzliwość wobec samego przybysza; dlatego też w 1659 r. aresztowano go i zesłano na Syberię. Napisał on tam swą słynną "Politikę", w której ze szczegółami opisuje okres osłabienia państwa rosyjskiego, przyczyny, które je wywołały i ewentualne środki zaradcze. Do tych ostatnich zaliczał m.in. szerokie reformy ekonomiczne i nienawiść do wszystkiego, co przychodzi z zagranicy.
564
Rosja atakuje
nalnym znaczeniu zmieniła się w prawdziwe mocarstwo: opis obejmuje okres od zdobycia Estonii w 1561 roku, poprzez wojnę trzydziestoletnią, aż po inwazję na Rzeczpospolitą i pokazuje, jak umiejętnie Szwecja potrafiła wykorzystywać słabość swych sąsiadów i ich bezradność. Teraz jednak Szwedom przyszło skosztować tego samego gorzkiego lekarstwa, które do tej pory ordynowali innym.
Nie wolno jednak postrzegać agresji Rosjan jako kolejnego zwrotu w cynicznym zamykaniu bilansu przez system feudalny. Jeśli bowiem postrzegamy ten konflikt jako wojnę wyzwoleńczą, to taką ona właśnie była. Wspomniałem wcześniej, że mocarstwowa pozycja Szwecji w Europie nie oznaczała, że państwo to uciska i prześladuje swych poddanych - przeciwnie: szwedzki system sprawowania władzy nazwać możemy elastycznym i niezwykle tolerancyjnym. Znajdujemy na potwierdzenie tej tezy sporo dowodów, z jednym wyjątkiem: chodzi o chłopów zamieszkujących Ingrię i prowincję Keksholm, posługujących się językiem rosyjskim jako ojczystym. Problemu nie stanowił jednak ich język, tylko to, że należeli do Kościoła prawosławnego, co sprawiało, że od początku stulecia, to znaczy od czasu, kiedy tereny te dostały się pod szwedzkie zwierzchnictwo, chłopi ci stali się obiektem prób mających na celu nawrócenie ich na "właściwą" wiarę. Ludność ta uginała się też pod ciężarem wielu obciążeń podatkowych. Mimo niekorzystnego klimatu i słabych zbiorów, chłopi musieli płacić takie same podatki jak będący w lepszym położeniu chłopi z żyznych Inflant. Musieli też świadczyć takie same podwody jak rdzenni chłopi szwedzcy. Mimo surowych zakazów, aż 50 tysięcy mieszkańców Ingrii i okręgu Keksholm zbiegło do Rosji. Dołączyli do nich mieszkańcy Karelii wyznania protestanckiego i Finowie z okolic Savolax, którzy chcieli się w ten sposób uchronić od poboru do szwedzkiej armii i od innych plag, jakie spadały na nich za sprawą szwedzkich namiestników. Zjawisko to irytowało szwedzkich urzędników i posiadaczy wielkich dóbr, którzy byli właścicielami sporych połaci ziemi w obu prowincjach. To tutaj rodziny Oxenstierna i Wittenberg posiadały swe majątki, od nazw których wywodziły swe hrabiowskie tytuły. A ponieważ nie udało się zahamować zjawiska za pomocą zwykłych zakazów, podjęto próbę
565
Niezwyciężony
osiedlania na opuszczonych gospodarkach luterańskich chłopów z zachodu. Polityka taka mogła rodzić pewne nadzieje na przyszłość, ale jednocześnie prowadziła do narastania nowych konfliktów37.
Nic więc dziwnego, że przeważająca część ludności Ingrii i Keksholmu spoglądała na wkraczające do obu prowincji rosyjskie wojsko jak na wybawicieli, okazując swoją radość i gotowość do pomocy. Niektórzy nie mogli się tego dnia doczekać. Popi prowadzili wśród chłopów rozległą agitację, osiągając w tej dziedzinie spore sukcesy. Już na przedwiośniu około pięćdziesięciu uchodźców powróciło do domów, a przy okazji splądrowało dwie posiadłości należące do szwedzkich urzędników. Kiedy pierwsze rosyjskie oddziały na początku czerwca 1656 roku przeprawiły się przez rzekę Ławę u południowego cypla jeziora Ladoga i rozpędziły 50 szwedzkich dragonów, którzy pełnili tam straż nad granicą, miejscowa ludność bez najmniejszego wahania złożyła przysięgę wierności carowi i z czcią ucałowała rosyjski krzyż jako symbol swego poddania. Reakcja wśród mieszkańców posługujących się językiem szwedzkim i fińskim była odwrotna: w Finlandii wiadomość o rosyjskiej inwazji wywołała falę paniki. Z wielu osad chłopi uciekali do lasów razem z rodzinami i stadami bydła, a nawet w dalekiej prowincji Ósterbotten zapanował tak wielki strach, że ludzie przeprawiali się łodziami przez Zatokę Botnicką do Szwecji. Tego typu reakcje były może trochę przesadzone, ale miało to swoje uzasadnienie: Finlandia prawie całkowicie pozbawiona była własnych wojsk. Wszystkie regularne regimenty piechoty i kawalerii już wcześniej przerzucono do Polski albo na Litwę, a na miejscu pozostały tylko nic nie znaczące resztki. We wszystkich twierdzach położonych wzdłuż granicy z Rosją przebywało 346 ludzi, a na południu Finlandii całe fińskie siły zbrojne liczyły 150 rekrutów, którzy szkolili się właśnie przed wcieleniem ich do piechoty. W portach nie cumował ani jeden okręt wojenny, a arsenały świeciły pustką. Poprzedniej wiosny Karol Gustaw wydał między innymi rozkaz, aby wysłać całą ręczną broń palną z Viborga do
I
37 Nie wolno tego jednak nazywać czystkami etnicznymi, ponieważ władze szwedzkie próbowały poprzez przymus, system kar i zakazów zatrzymywać rosyjskich chłopów i przeszkadzać im w ucieczkach do Rosji.
566
Rosja atakuje
Rygi. Wiele twierdz przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy: w Viborgu widać było nawet krowy pasące się na wałach okalających miasto.
To, że stan obronności był tak mierny, zaskoczenie tak duże, a wiele osób traktowało uporczywie napływające pogłoski o zbliżającej się wojnie z prawdziwą beztroską, miało swoje przyczyny. Po pierwsze, przez długi czas przeceniano ochronę, jaką dawały Finlandii bagniste lasy Ingrii w rejonach przygranicznych i jezioro Ladoga, które przewyższało swymi rozmiarami Zatokę Fińską. Nawet sam Gustaw II Adolf powiedział kiedyś, że "Rosjanom też trudno byłoby przeskoczyć przez tę sadzawkę". Po drugie, przez jeszcze dłuższy czas lekceważono zagrożenie ze Wschodu. W oczach osób sprawujących władzę w Szwecji Rosja była zacofanym, drugorzędnym krajem, który nie wzbudzał niczyjego zainteresowania, bardziej azjatyckim niż europejskim, bardziej pogańskim niż chrześcijańskim, i bardziej barbarzyńskim niż cywilizowanym. Wokół tematu "Rosja" narosło wiele przesądów, a brakowało sprawdzonej wiedzy: chętnie rozprawiano o prostactwie Rosjan, o ich pijaństwie, braku zaufania itd. Brzydzono się też homoseksu-alizmem, który -jak powiadano - był szeroko rozpowszechniony w klasach wyższych. Król Danii groził, że każe zbudować specjalny budynek dla rosyjskich posłańców, ponieważ twierdzono, że za bardzo śmierdzą, aby mogli mieszkać w normalnych domach. Nawet słowianofile musieli przyznać, że "staliśmy się pośmiewiskiem dla innych narodów, które albo nas obrażają, albo traktują nas z pełną zarozumiałości wzgardą". Także i w Szwecji rozczytywano się w opisach z podróży, jaką na początku stulecia odbył Petrus Petrejus. Książka była szczególną mieszanką rozsądnych dyskusji o bogactwach księstwa ruskiego i pełnych fantazji opowieści, jak na przykład o Pigmejach zamieszkujących Nową Ziemię: miał to być lud cechujący się wzrostem trzyletniego dziecka, wyposażony w trzcinę, której używał, aby chronić się przed żarłocznymi żurawiami. Z powodu takich właśnie karykaturalnych opisów, Szwedom z trudem przychodziło zauważyć niewielkie, choć znaczące przykłady świadczące o postępującej modernizacji kraju, która w wielu dziedzinach przewyższała nieśmiałe reformy, które starano się przeprowadzić w Rzeczpospolitej.
567
Niezwyciężony
Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz Szwedzi oszukali się sami, patrząc na Rosję poprzez pryzmat dawnych przesądów. Teraz natomiast trzeba było organizować w Finlandii obronę granic, albo przynajmniej udawać, że się coś takiego robi. Niewielką liczbę żołnierzy, których udało się zebrać, wysłano w najkrótszym możliwie terminie w małych pododdziałach nad granicę. Do wojska wcielano też chłopów, i to z dużym powodzeniem. Większość z nich odkomenderowano do pilnowania dróg pod nadzorem któregoś z lokalnych szlachciców. Innych wykorzystywano jako robotników. Ich zadanie polegało na tym, aby doprowadzić w jak najkrótszym tempie rozpadające się twierdze do trochę lepszego stanu. Rada państwa obudziła się z letargu i wysłała na miejsce proch, kule, ołów i okręty wojenne. Do Narwy popłynął statkiem pewien pułkownik, aby zakupić od mieszczan muszkiety dla wojska szwedzkiego. Jednocześnie wygrzebywano z domowych zakamarków stare egzemplarze broni palnej, aby je naprawić i doprowadzić do stanu używalności. Wokół najważniejszych portów wznoszono szańce, a na fińskich szkierach budowano zapory. W Viborgu rozdzielono broń palną wśród gimnazjalistów, a w celu wzmocnienia artylerii pożyczono 10 dział z okrętu, który udawał się do Hiszpanii. Oddano je w nienaruszonym stanie na jesieni.
W tym samym czasie nacierające wojska rosyjskie z łatwością przeszły przez ową "sadzawkę", jak ją nazywał Gustaw II Adolf, po czym pokonały bagnistą okolicę, w której roiło się od komarów, nie troszcząc się wcale o to, że w Sztokholmie uważano, iż jest ona nie do przebycia. Rosjanie obiegli najpierw Nóteborg - twierdzę graniczną, która strzegła południowego cypla Ładogi. Ciężko obładowane łodzie, obsadzone przysłanymi tutaj Kozakami dońskimi, pojawiły się na jeziorze. Schodzący z nich żołnierze wychodzili na brzeg w kłębach dymu z płonących przedmieść, podpalonych wcześniej przez Szwedów. Napastnicy otoczyli twierdzę i zaraz potem zaczęli strzelać do obrońców, którzy pojawiali się na wałach. Inny rosyjski oddział wkroczył następnego dnia do Nyen, niedawno zbudowanego miasta, które położone było tuż przy ujściu Newy do Zatoki Fińskiej. Nadeszli oni wśród dźwięków werbli późną, jasną nocą, nie napotykając żadnego oporu. Miasto było na wpół opustoszałe. Na wieść o marszu Rosjan, burmistrz miasta
568
Rosja atakuje
i prawie wszyscy mieszczanie (na miejscu pozostało ich tylko dziewięciu) wsiedli na statki i spiesznie odpłynęli. Ci, których Rosjanie napotkali w momencie wejścia do miasta, byli kompletnie pijani, ponieważ korzystając z okazji, wdarli się do piwnic opuszczonych domów, skąd wynieśli spore zapasy wina i piwa. Jednym z niewielu, którzy chwycili za broń, był pewien mieszczanin, którego Rosjanie zaskoczyli widocznie w jego własnym łóżku. Biegał on po ulicach miasta z szablą w ręce, ubrany tylko w koszulę nocną. W swym szaleństwie natknął się nagle na rosyjską straż, która jednak pozwoliła mu łaskawie ujść z życiem. Rosjanie załadowali sól, żelazo i pozostawione działa, otworzyli spichrze i rozdzielili zboże wśród chłopów wyznania prawosławnego. Potem puścili miasto z dymem. Zabito przy tym kilka osób, ale tylko te, które próbowały gasić pożar. W końcu główne siły ruszyły dalej, aby niepokoić szwedzkie posterunki, które strzegły granicy z Estonią.
Kolejną twierdzą, oblężoną przez Rosjan stał się Keksholm, który pełnił funkcję zamka zamykającego dostęp na północ. Położony on był na północno-zachodnim brzegu jeziora Ladoga. Rosjanie zaoferowali najpierw załodze twierdzy jej bezpieczne opuszczenie albo przejście na rosyjską służbę, ale Szwedzi, czując się względnie bezpieczni za murami otoczonej wodą twierdzy, odrzucili obie te propozycje. Tą decyzją skazali się na głośny, choć całkiem nieskuteczny ostrzał z kilku falkonetów i jednego małego działa. Kiedy wkrótce potem Szwedzi wychylili się poza krenelaż, dostrzegli, że Rosjanie zaczęli się okopywać.
W tle opisywanych tu operacji wojskowych trwało spontaniczne powstanie ludowe skierowane przeciwko szwedzkiej władzy w Ingrii i Keksholmie. Dobra szlacheckie, plebanie i kościoły lute-rańskie padały ofiarą zbuntowanych, uzbrojonych chłopów, którzy palili i rabowali. Zapędzili się oni nawet aż do prowincji Savolax, gdzie, co prawda, splądrowali opuszczone gospodarstwa, ale ich nie spalili. Jednak nie wszyscy kierowali się takimi humanitarnymi względami. Tak, jak to zawsze bywało, kiedy uzbrojone bandy buntowników dopuszczały się brutalnej przemocy, ich ofiarą padały często zupełnie niewinne osoby, które miały pecha stanąć na ich drodze; wójtów królewskich i luterańskich duchownych zabijano zazwyczaj na miejscu bez dłuższego namysłu; mieszkańców
569
Niezwyciężony
prowincji, którzy posługiwali się szwedzkim albo fińskim, siłą zmuszano do przejścia na inną wiarę; jeszcze innych uprowadzano jako jeńców do Rosji, gdzie traktowano ich jak niewolników; niektórych poddano torturom. Z dziesięciu osób, które zabito w Kerimaki, na północny wschód od Nyslott, większość stanowiły dzieci. Fala uchodźców - szlachty, duchownych i chłopów wyznania luterań-skiego - opuszczała obie prowincje albo trafiała do więzień. I jak to często bywa w tak zawirowanych sytuacjach, kiedy strach odbiera rozum, pojedyncze zachowania spowodowały, iż spirala gwałtu i przemocy rodziła nową przemoc i nowe gwałty. Dekret wydany przez władze szwedzkie, który osoby pomagające Rosjanom stawiał w praktyce poza prawem, stał się zachętą i pretekstem dla chłopów wyznania luterańskiego, którzy atakowali swych prawosławnych sąsiadów, bili ich i rabowali ich dobytek. Niektórzy dopuszczali się typowych mordów rabunkowych, podpaleń, a jeszcze inni organizowali się w grupy i szli na zwykłe wyprawy łupieżcze do odległych wsi. Obie strony posługiwały się torturami, obie skazywały na śmierć swych jeńców - żadna nie była bez winy. To tam, w zielonych lasach rozciągających się na granicy Finlandii i Rosji, wojna pokazała swe dawne oblicze. Nie było tu planowania strategicznego, tak typowego dla XVII wieku, nie było wspaniałych manewrów, trudno też było dostrzec w tym wszystkim bitewną kolorystykę i zaplanowaną dramaturgię wydarzeń. Tutaj wszystko rozgrywało się w małej skali: broń była prymitywna, starć niewiele, motywy głównie osobiste, triumfy błahe, zyski niewielkie, strach ogromny, cierpienia straszne, a efekty znikome. Działo się tak od czasów, jak sięgała ludzka pamięć - od wczesnego średniowiecza, zanim na arenie dziejów pojawiło się nowoczesne państwo - zgłodniałe, pełne gigantycznych ambicji, dysponujące ogromnymi armiami, prowadzące wielkie wojny, które tylko rozkręcały się coraz bardziej, rozlewały się coraz szerzej, wybuchały coraz gwałtowniej, rosły i przemieszczały się z miejsca na miejsce jak ogień przenoszony porywami wiatru.
W końcu jednak największa panika w Finlandii zaczęła ustępować, w miarę jak stało się jasne, że zamiary Rosjan były tak samo ograniczone jak środki, którymi dysponowali. Oddziały, które wkroczyły do Ingrii i Keksholmu, liczyły nie więcej niż 3 500 lu-
570
Rosja atakuje
dzi. Linie frontu stawały się coraz wyraźniejsze, a obrońcy zdołali nawet przeprowadzić kilka drobnych kontrataków. Najpierw przeciwko niewielkiemu Taipale nad jeziorem Ladoga, które puszczono z dymem w trakcie nieoczekiwanego nocnego ataku. Śmierć w płomieniach poniosła wtedy nie tylko znaczna część rosyjskiego garnizonu, ale i pewna liczba fińskich mieszkańców miasta. Pod Rautus, położonym na przesmyku między dwoma jeziorami, oddział rosyjski zaatakował któregoś poranka szwedzki obóz, w wyniku czego doszło wtedy do jedynej prawdziwej bitwy w tej wojnie: po czterech godzinach bezskutecznych ataków Rosjanie wycofali się w końcu, a w czasie odwrotu Szwedzi siedzieli im na karku. Musieli jednak zrezygnować z dalszego pościgu, kiedy kilometr dalej Rosjanie zatrzymali się na skraju lasu. Wzbraniali się kontynuować pościg również z innego powodu: chłopi, którzy stanowili znaczącą część szwedzkiego oddziału, celowali tak źle, że ich pociski przelatywały wysoko nad głowami przeciwników. Mimo to dowódca był w pełni zadowolony: jego podkomendni zdobyli 250 rosyjskich muszkietów i cztery flagi. Wśród dziesięciu zabitych po szwedzkiej stronie znalazł się też pewien gimnazjalista z Viborga, który wstąpił na służbę na początku czerwca.
Podejmowano też nieśmiałe próby wojny na morzu. Można właściwie powiedzieć, że Rosjanie postępowali tak, jakby chcieli zakwestionować szwedzkie dominium maris Baltici. Byłoby to słuszne przypuszczenie, gdyby przepaść dzieląca gesty od rzeczywistości nie była tak głęboka. Korzystając z wysokiego poziomu wody, Rosjanie zdołali w lipcu wyekspediować około 50 małych łodzi z jeziora Ladoga przez Newę, Nyen aż do Zatoki Fińskiej. Pokazały się one tu i ówdzie, zmusiły jakąś uzbrojoną w falkonety szwedzką łódź do przybicia do brzegu38, po czym zadowolone z siebie zawróciły na Newę. Skłoniła je do tego także wiadomość, że szwedzkie okręty wojenne opuściły właśnie port w Sztokholmie.
Była to prawda. Wkrótce potem pojawił się Gróne Jdgaren, trzydziestometrowy żaglowiec uzbrojony w 20 armat, któremu
38 Zdarzenie to skłoniło niektórych historyków rosyjskich o nastawieniu nacjonalistycznym do uznania tej potyczki za "wspaniałe zwycięstwo, jedno
z pierwszych w morskiej historii Rosji".
571
Niezwyciężony
towarzyszyły pinasy Ndktergalen i Danske Prinsen, a także kilkanaście innych łodzi. Eskadra miała pewne problemy, aby manewrować skutecznie. Po pierwsze - Rosjanie usunęli wszystkie punkty sygnalizacyjne z torów wodnych, a po drugie dlatego, że dowódcy jednostek nie odważyli się rzucić kotwic zbyt blisko stałego lądu, ponieważ służący na okrętach rdzenni Szwedzi wykazywali się zbyt dużą chęcią do ucieczek. Pozwalano im schodzić na ląd tylko wtedy, jeżeli okręt zatrzymywał się przy jakiejś wyspie. Kilka mniejszych łodzi dotarło w końcu do pokrytego sadzą i zniszczonego Nyen, ale szybko zawróciły, kiedy w ich stronę poleciało kilka pocisków. Głód sukcesów, sława albo może oba te czynniki sprawiły, że całe zdarzenie urosło wkrótce do rangi wielkiej bitwy morskiej, gdzie zwycięscy Szwedzi zatopili przynajmniej 36 rosyjskich jednostek.
Nic więcej godnego uwagi się nie zdarzyło. Rosyjski rajd na Finlandię zwrócił tylko niewielką uwagę - a może wcale? - ponieważ bardzo szybko znalazł się w cieniu, ważniejszych wydarzeń, które rozgrywały się na innych frontach wojny. Najpierw nadeszła wiadomość, której szwedzcy dowódcy obawiali się najbardziej: armia rosyjska, licząca ponad sto tysięcy ludzi, wyruszyła ze swego obozu i posuwając się wzdłuż rzeki Dyny, pociągnęła na Rygę i w stronę wybrzeża. Potem zaś zaczęły nadchodzić raporty, które w pełnym podniecenia tonie donosiły o wielkiej bitwie, do której doszło pod Warszawą, a która trwała trzy dni.
Paradoks rosyjskiego ataku na Finlandię polegał na tym, że był on w dużej części skierowany w to miejsce, gdzie system obronny funkcjonował dość dobrze, to znaczy na Nóteborg. Spośród wszystkich innych twierdz tylko Nóteborg znajdował się w dobrym stanie, posiadał liczną załogę i odpowiedni poziom zapasów, a poza tym jego mury oblewał wartki nurt rzeki. Rosjanom brakowało natomiast ciężkiej artylerii, dzięki której mogliby dokonywać wyłomów w murach obronnych. Pozbawieni tej przewagi, musieli ograniczyć się do kopania okopów, wykonywania groźnych, choć nieskutecznych manewrów i spoglądania z troską, jak niewielkie kule armatnie odbijają się niczym piłeczki pingpongowe od grubych murów twierdzy. W końcu nie pozostało im nic innego, jak tylko
572
Rosja atakuje
czekać. A wszystko to zgodnie z nudnymi zasadami prowadzenia walki oblężniczej.
Mijały tygodnie, a potem miesiące. Późną jesienią 1656 roku dowódca rosyjski - notabene energiczny i pomysłowy człowiek
0 nazwisku Piotr Potiomkin - stanął w obliczu o wiele większych kłopotów, jakie miał z własnym wojskiem, a nie z obrońcami twierdzy. Szwedzi tylko przyglądali się z korony murów, jak oblegający twierdzę Rosjanie maszerowali w tę i z powrotem, kopali rowy
1 transzeje, wznosili mosty itp. Liczba dezerterów po stronie rosyjskiej drastycznie rosła w miarę, jak robiło się coraz chłodniej, a niektórzy z nich "dopuszczali się przemocy na wszystkich bez wyjątku chłopach". W końcu ziemia skuła się lodem, co oznaczało, że szwedzkim oddziałom, spieszącym z odsieczą obleganej twierdzy, łatwiej będzie dotrzeć na miejsce. Dnia 27 listopada 1656 roku żołnierze rosyjscy zburzyli to, co zbudowali, rozbili na kawałki kilka łodzi, które przyrosły do lodu i odeszli na wschód. Oblężenie, które trwało ponad pięć miesięcy, dobiegło końca.
Oblężenie Keksholmu charakteryzowało się większą pomysłowością i gorliwością niż to pod Nóteborgiem. Twierdza otoczona została całym łańcuchem szańców. Co prawda i tutaj Rosjanom brakowało ciężkiej artylerii, ale sami wkrótce zrozumieli, że ostrzeliwanie murów nie ma sensu, dlatego też zaczęli za pomocą swych lekkich armat wstrzeliwać do wnętrza twierdzy kule żarowe, które wywoływały tam pożary. Tym sposobem udało się między innymi spalić kościół i jeden z magazynów. Rosjanie wysyłali też w stronę otoczonej wodą twierdzy łodzie wyładowane beczkami z płonącym dziegciem, mając nadzieję, że uda się tym sposobem wywołać pożar w którymś z budynków. Łodzie zatrzymywały się jednak na zaporach wznoszonych na brzegu przez obrońców, którym płacono za to wódką. Niepowodzeniem kończyły się też akcje polegające na wysyłaniu pod mury twierdzy grup szturmowych, które załoga twierdzy ostrzeliwała intensywnym ogniem. Oddziały te zawracały, ponosząc przy tym duże straty w ludziach.
Gorliwość, z jaką atakowali Rosjanie, wprawiła w dużą nerwowość dowódcę twierdzy Olofa Bengtssona. Robił on wszystko, co mógł, aby wzmocnić obronę twierdzy. Otworzył między innymi więzienie i wypuścił siedmiu więźniów, z których większość skazano
573
...
Niezwyciężony
wcześniej za morderstwa. Komendant przydzielił im broń i wysłał na mury. Pod koniec sierpnia wysłał do Viborga list utrzymany w histerycznym tonie, informując, że twierdza wytrzyma nie dłużej niż przez tydzień. Informacja ta wywołała żywą reakcję u nowego głównodowodzącego armią w Finlandii, którym od lipca był 37-letni Gustaf Adolf Levenhaupt39. Był to spokojny, kompetentny żołnierz, nieobciążony biurokratycznymi nawykami, który w ciągu niespełna 13 lat awansował ze stopnia kapitana na feldmarszałka. Był odważnym człowiekiem - brał między innymi udział w krwawej bitwie pod Lipskiem w 1642 roku. Kiedy wszyscy oficerowie z jego regimentu zostali zabici, przejął dowodzenie. Po bitwie zniesiono go z pola walki prawie bez życia, a w jego ciele naliczono siedemnaście krwawiących ran. Reprezentował typ człowieka zimnego jak głaz: na portrecie widzimy blade spojrzenie bez żadnego wyrazu, patrzące znad wspaniałej, pudrowanej peruki. Kiedy patrole powróciły do Viborga z misji zwiadowczej, prowadząc ze sobą grupę jeńców, rozkazał, aby wszystkich zabito; poinformował też, że w przyszłości wystarczy mu jeden żywy jeniec. Kiedy więc wkrótce potem jeden z oddziałów wziął do niewoli grupę jeńców w czasie bitwy pod Keksholmcm, wszyscy zostali powieszeni.
Na początku września Levenhaupt wyruszył z odsieczą dla Keksholmu. Najpierw wysłano kilka grup na jeden z rosyjskich szańców, który zagradzał Szwedom drogę, ale trzygodzinny szturm skończył się tym, że zakrwawione niedobitki oddziału musiały wycofać się pod osłoną dymu prochowego. Padł wtedy między innymi dowódca grupy, podpułkownik Olof Lagerkrantz, a na polu walki pozostało około sześćdziesięciu zabitych i rannych. Na domiar złego, nacierający Szwedzi o mało co, a straciliby w bitewnym zamieszaniu swoją flagę, ale w ostatniej chwili uratował ją chłopiec grający na werblu. Jednak nocą Rosjanie opuścili szaniec, co oznaczało, że droga na twierdzę stała otworem. Levenhaupt bezlitośnie zmuszał swych żołnierzy do utrzymywania szybkiego tempa mar-
39 Hrabia Gustaf Adolf Levenhaupt (1619-1656). Żołnierz i polityk. Brał udział w wojnie trzydziestoletniej. Dowodził regimentem rajtarów. W roku 1645 r. został generałem majorem, a w 1655 r. marszałkiem polowym. W rok później gubernatorem (komendantem) Rygi (przyp. red.).
Rosja atakuje
szu i rozkazał, aby wysłać przodem kilka ciężkich armai Które .u mia ciągnęła ze sobą fatalnymi drogami aż z Vibory.a. / u h ponn cąostrzeliwano kilka innych szańców aż do momentu, kiedy jedna z armat rozerwała się na cztery, a druga na dwie c/ęści. I f< Ś/ nrtylc-rii pokonanie okopanych w ziemi Rosjan stało się praw w niemożliwe, dlatego też Levenhaupt ograniczył się tylko do ewakuowaniu z twierdzy kobiet, dzieci i niezdolnych do służby mężczyzn. Jednocześnie wprowadził do niej stado bydła i nowych rekrutów
Dziesięciu jeńców rosyjskich, wziętych do niewoli w czasu- ul' leżenia, przyprowadzono do obozu, gdzie zostali /abici. leden z nich poddany został torturom na osobisty rozkaz I evenh,ui|it.i A kiedy mimo to nadal nie chciał wyjawić przesłuchującym yn ud cerom żadnych szczegółów, został powieszony. Po tym wszystkim armia Lewenhaupta ruszyła w dalszą drogę. Kierowała sio, tera/ n.i Nyen - albo raczej w stronę miejsca, gdzie jeszcze do niedawna ono stało, jako że miasto zostało całkowicie zniszczone. Wkrótce udało sieje odzyskać, a właściwie ponownie porzucić, ponieważ kiedy kilka kolumn wojska pojawiło się w tym miejscu, okazało się, że miasto jest zupełnie opustoszałe.
Kilka tygodni później Rosjanie przerwali oblężenie Kckshohmi. Zburzyli wzniesione przez siebie szańce i inne umocnienia oraz podpalili swój obóz. Zanim jednak odeszli, zamknęli sześciu fińskich jeńców w drewutni i spalili ich żywcem, mszcząc się w ten sposób za przemoc, jakiej dopuścił się Levenhaupt. Rosjanie wycofywali się z Keksholmu powoli, ale systematycznie. Wraz z nimi okolicę opuszczała też spora grupa chłopów, którzy udzielali im aktywnego albo biernego wsparcia. Łącznie odeszło 4107 rod/m, które wcześniej złożyły przysięgę na wierność carowi. I tak oto sta jemy w obliczu prawdziwej ironii losu: wojna zaczęła się pod ha słami wyzwolenia prawosławnych chłopów zamieszkujących dawną rosyjską prowincję spod szwedzkiego ucisku, a skończyła się tym, że prowincję musieli opuścić ci, których starano się spod tego jarzma wyzwolić.
574
575
Glowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
Szwedzcy władcy Bałtyku aż do ostatniej chwili chcieli utrzymać pokój z Rosjanami. Starali się o to także później.
Już od tego momentu, kiedy armia pod dowództwem Magnusa Gabriela De la Gardie wkroczyła na Litwę i zagrodziła carskiemu wojsku drogę w głąb, między szwedzkimi i rosyjskimi oddziałami dochodziło do pojedynczych potyczek i starć. Stanowisko Karola Gustawa było bardzo jasne: nie chciał prowadzić wojny przeciwko Rosji. Już kampania polska wyczerpała środki finansowe i ludzkie, którymi Szwecja dysponowała, albo które mogła sobie zapewnić. Sam De la Gardie uświadamiał sobie stan szwedzkiej kasy, wiedział też, że system obronny w prowincjach nadbałtyckich w praktyce nie istniał, ponieważ ogołocono je ze wszystkich najlepszych wojsk. Z braku pieniędzy rozpadały się nie naprawiane od lat mury twierdz: szaniec pod Kircholmem zaczął osiadać i w każdej chwili mógł się zawalić; w Kokenhusen - nadgranicznej warowni o dużym znaczeniu militarnym - zawaliły się baszty. Mury miejskie okalające Dorpat stały pochylone po długim okresie, w którym nie dokonywano w nich żadnych albo prawie żadnych napraw. Z kolei zamek Neuhausen, będący ważną twierdzą nadgraniczną, został -jak to wielokrotnie bywało z posiadłościami szwedzkimi położonymi w prowincjach nadbałtyckich - oddany któremuś ze szlachec-
576
Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
kich rodów, którego członkowie z typową dla swej klasy beztroską przyglądali się, jak twierdza niszczeje. Przyczyniali się też do jej dalszego upadku, wyciągając na przykład ze ścian żelazne klamry spinające mury twierdzy. Wszystkie garnizony były tak bardzo przerzedzone, że stan liczebny z trudnością wystarczał na czas pokoju, nie mówiąc o tak niespokojnych czasach. Jeden z wysokich rangą dowódców szwedzkich, zrezygnowaflyitym, co widział, tak oto podsumował ten stan: Je
Wielu mieszkańców wsi ma lepsze bramy wjazdowe do swych ' gospodarstw, niż te, które widziałem w królewskich twierdzach. W Szwecji przedstawiano wielkie plany tylko na papierze, ale nic z tego wszystkiego nie zostało wprowadzone w życie. Żołnierze chodzą na wpół nadzy i bez butów: w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy żołd wypłacono im tylko jeden raz.
Przez długi czas w trakcie rozmów prowadzonych; z carem i j ego posłami, szwedzcy dyplomaci posługiwali się dość łagodnym tonem. Nie na wiele się to jednak zdało.
Wspaniałe poselstwo, które przybyło do Moskwy, podjęte zostało co prawda z wielkimi honorami, ale wkrótce Szwedzi ku swemu zdumieniu wylądowali w więzieniu, w którym pozostali przez dwa lata. Wkrótce potem do Magnusa De la Gardie zaczęły docierać ze wschodu raporty o przygotowaniach do wojny, zbrojeniach i groźnie wyglądających ruchach wojsk. Od późnej zimy 1656 roku napięcie między obu stronami stale rosło. Chłopi uciekali na wschód, a bardziej zamożni Rosjanie, którzy zamieszkiwali w okolicach pozostających pod szwedzką władzą, pakowali swe najcenniejsze rzeczy i wyjeżdżali. Uzbrojone bandy podejrzanej proweniencji zapuszczały się w głąb szwedzkich prowincji i rabowały luterańskie kościoły, a jednocześnie coraz więcej agitatorów rozpowszechniało niepokojące wieści wśród zwykłej ludności zamieszkującej najbardziej na zachód wysunięte regiony. Szwedzkie oddziały, pozostające na zimowych kwaterach, znalazły się w zagrożeniu, stając się obiektem bezpośrednich ataków ze strony wojsk rosyjskich.
Można odnieść wrażenie, że strach przed wojną z Rosją sprawił, iż De la Gardie dość wcześnie zaczął przejawiać postawę,
57?
Niezwyciężony
którą moglibyśmy nazwać pobożnym życzeniem. Mimo iż w połowie kwietnia dysponował dowodami na to, że atak ze strony Rosjan jest nieunikniony, zawierzył bardziej swym pobożnym nadziejom niż zmysłom. Kiedy bowiem w czerwcu doniesiono mu z Narwy, że niewielkie siły rosyjskie przekroczyły granicę z Estonią, odniósł się do tego raportu dość sceptycznie. Jeszcze w następnym miesiącu, kiedy o incydencie poinformowano go ze wszystkimi szczegółami, rozkazał, aby wojska szwedzkie stacjonujące na tamtych terenach zachowały spokój i powściągliwość: może to nie car wydał rozkaz do inwazji, a to, co się wydarzyło, było tylko, hm, nieuzgodnioną z nim akcją? Pia desideria40.
Tak jednak nie było. Akcja Rosjan trwała już od kwietnia, a atak na Finlandię przeprowadzono w pierwszej kolejności. Jednak zarówno car, jak i jego dowódcy traktowali to jako rzecz drugorzędną, ponieważ prawie wszystko, czym Rosjanie dysponowali, rzucili na Inflanty. Planowali przeprowadzenie natarcia w dwóch głównych kierunkach, które pokrywały się z dwoma istniejącymi od setek lat szlakami handlowymi prowadzącymi ze wschodu. Główna armia rosyjska miała więc z jednej strony posuwać się wzdłuż Dyny w kierunku wybrzeża, a jej celem była Ryga. W tym samym czasie inny oddział miał pokonać 15 mil w kierunku północnym, przechodząc przez przesmyki, które przyroda ukształtowała między jeziorem Perpus, a gęstymi połaciami lasów, bagien i niewielkich wzgórz rozciągających się od doliny Dyny, na południu, aż po granicę; celem dla tej armii był Dorpat - miasto handlowe i uniwersyteckie.
W tym samym czasie, kiedy oddziały rosyjskie szykowały się do wymarszu, a żołnierze oczekiwali na moment, kiedy wyschną drogi i zazielenia się łąki, w twierdzach położonych w prowincjach nadbałtyckich trwały gorączkowe i często spóźnione prace związane z przygotowaniem się na odparcie rosyjskiego ataku. Cokolwiek byśmy powiedzieli o niezdarnym i pozbawionym talentów wojskowych Magnusie De la Gardie i jego skłonnościach do rozumowania w kategoriach pobożnych życzeń, to jedno trzeba mu
' Łac. "pobożne życzenie" (przyp. tłum.).
578
Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
przyznać: wiosną 1656 roku wziął się porządnie do pracy przy organizowaniu obrony. Szkoda tylko, że właśnie jego reputacja zależeć miała od efektu prowadzonych prac naprawczych, tak bardzo zaniedbanych od wielu lat. Magnus miał na to tylko kilka miesięcy. Zadanie było o tyle niewdzięczne i trudne, iż nie należało się spodziewać jakiejkolwiek pomocy ze Sztokholmu, a duża część ludności nie wykazywała żadnego entuzjazmu wobec prowadzonych w tak gorączkowym tempie prac. Niemało mieszkańców Inflant życzyło sobie bowiem, aby wróciły one pod zwierzchnictwo polskiego króla, który nie stawiał mieszkańcom żadnych warunków; niektórzy sympatyzowali z carem, ale największa część przyjęła postawę wyczekiwania na efekt nowej burzy, jaką zapowiadały chmury zbierające się na horyzoncie. Liczba żołnierzy jak i chłopów, którzy decydowali się na ucieczkę, osiągnęła alarmująco wysoki poziom. Także mieszczanie przyjmowali pozycję wyczekującą, niechętną albo wręcz wrogą.
Najbardziej widoczne efekty prowadzonych prac dało się zauważyć w Rydze. Kilka tysięcy żołnierzy, mieszczan i wziętych do niewoli chłopów litewskich już od kwietnia pracowało przy wznoszeniu wielkiej, zewnętrznej fortyfikacji, mającej osłaniać przedmieścia. Problem polegał jednak na tym, że miasto nie dysponowało wystarczającą liczbą armat i ludzi, aby móc nimi obsadzić ciągnące się na dużej długości nowo wznoszone fortyfikacje. Nie obchodziło to jednak jednej grupy mieszczan, która żądała budowy tych umocnień: grupą tą był patrycjat miejski. Patrycjusze motywowali swe żądania w dość bezczelny sposób: chcieli mianowicie, aby ich obrońcy - żołnierze - nie mieli prawa kwaterowania w mieście i aby zwrócili miastu koszta związane z ich utrzymaniem. Tym sposobem całą załogę można by zakwaterować wśród ciasnej, drewnianej zabudowy przedmieść Rygi. De la Gardie nie należał do tych, którzy umieliby powiedzieć "nie". Był na to za słaby i zbyt zajęty myślą o zapewnieniu bezpieczeństwa miastu, które stanowiło jego rezydencję. Nie przyszło mu też do głowy, że prace prowadzone na terenie Rygi i wokół niej pochłaniały sporo materiału i zatrudniały ludzi bardziej potrzebnych w innych miejscach.
Podobnie jak miesiąc wcześniej w Finlandii, gorączkowe prace w mieście przerwane zostały na wieść o tym, że silna liczebnie
579
Niezwyciężony his:>
'rO
armia rosyjska przekroczyła granice,: Zaczęto jej szukać ponomaer ku. Któregoś dnia na początku lipca oddział Kozaków pojawił się nagle pod Neuhausen - twierdzą nadgraniczną, która przynajmniej w teorii miała zagrodzić dostęp dla obcych wojsk przez szeroki przesmyk znajdujący się na południe od jeziora Peipus. Kozacy bez przeszkód spędzili bydło pasące się w pobliżu zamku, nie zwracając przy tym uwagi na ostrzał, jaki obrońcy skierowali na nich ze swych czterech lekkich dział. Jedyny szwedzki oddział, który stacjonował wtedy w tej części Inflant, liczący około 400 jazdy, pod dowództwem generał majora Streiffa41, wysłano pospiesznie pod Neuhausen. Szwedom udało się zaskoczyć siedem skwadrónów kozackich w ich obozie. Po krótkim starciu Kozacy zostali wyparci. Kilka dni później nadeszły jednak główne siły rosyjskie, liczące około piętnaście tysięcy piechoty, jazdy i artylerii. Streiff musiał wycofać się ze swymi ludźmi w głąb kraju, uczestnicząc co jakiś czas w drobnych, choć zupełnie pozbawionych widoków na zwyr cięstwo starciach z rosyjskim wojskiem. Nad rzeką Aa Szwedzi Stracili większą część swych taborów. Mając do dyspozycji 350 ludzi, Streiff przypuścił nagły kontratak. Szwedom udało się w tych niesprzyjających okolicznościach, przy stratach wynoszących sześciu ludzi, zapędzić swych wrogów do wąskiego przesmyku. Ich łupem padło dziewięć flag, a do niewoli wzięto jednego jeńca. Wśród zabitych Rosjan, którzy pozostali na placu boju, był też ich dowódca w randze pułkownika. Dopiero w sierpniu zdziesiątkowany oddział szwedzki wycofał się z dalszych walk i schronił w twierdzy Wolmar. Ś : Ś : i W tym samym czasie główne siły rosyjskie maszerowały przez praktycznie bezbronny kraj, kierując się na Dorpat. Neuhausen skapitulowało właśnie bez walki: około 50 żołnierzy stanowiących załogę podupadłej twierdzy nie miało chęci do jakiejkolwiek obrony i zmusiło swego starego, niedołężnego dowódcę do kapitulacji. Wszyscy przeszli potem na służbę w carskim wojsku. Armia rosyjska nadal pustoszyła kraj. Spalono między innymi posiadłość Wasula w północnych Inflantach; jej właściciel, Georg Stiernhielm, zdążył uciec wraz ze swą rodziną do Rewala, zabierając przy oka-
.4I .Hęjnrich Streiff von Lauenstein, generał major (przyp.red-:).
80
Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
zji wszystkie swoje cenne książki. Nocą z 6 na 7 sierpnia załoga pełniąca służbę na murach Dorpatu mogła zobaczyć, jak w ciemnościach rozbłysło nagle tysiące płomyków ognia: to Rosjanie podpalali zabudowania w promieniu wielu mil wokół miasta.
. Armia rosyjska przystąpiła do marszu wzdłuż Dyny jeszcze; przed 14 lipca, kiedy to car dotarł wreszcie do oczekujących na niego wojsk. Dopiero w ostatniej dekadzie lipca cała kawalkada: ludzi, zwierząt, wozów i armat dotarła do Dyneburga, strzegącego; przeprawy pr/ez rzekę. Jeśli Szwedom wydawało się^ że Rosjan: uda się zatrzymać, to musieli przeżyć duże rozczarowanie, ponie-' waż ci zostawili na miejscu część armii, liczącej około osiem ty-' sięcy ludzi, a następnie bez zatrzymywania się ruszyli dalej, w stro-: nę wybrzeża. Także i w głębi tej prowincji Szwedzi mieli swoje wojsko Ś- był to oddział jazdy dowodzony przez generał majora Henrika von Thurna42. Jego 1500 kawalerzystów i 500 dragonów miało się jednak nijak do potężnej armii cara, liczącej około 100 tysięcy ludzi. Dlatego też Thurn porzucił myśl o przyjściu z pomocą załodze Dyneburga i zdecydował się na odwrót wzdłuż rzeki, staczając od czasu do ćżasu potyczki z rosyjską awangardą. Thurn nie piał oczywiście żadnych szans na to, aby powstrzymać tę rzekę ludzi. Kiedy Rosjanie w połowie sierpnia 1656 r. dotarli do kolejnej, ważnej pod względem strategicznym twierdzy położonej nad Dyną - Kokenhusen - Thurn i tym razem zrezygnował z przyjścia: jej załodze z pomocą. Jego oddział zmniejszył się na skutek chorób, walk i odkomenderowania żołnierzy do innych zadań do 700 jaz-j dy. Zdziesiątkowana i zdemoralizowana grupa kontynuowała od-; wrót w stronę Rygi, tocząc nieustanne boje z postępującymi za nimi; Rosjanami. ;
Dla mieszkańców doliny Dyny odwrót ten stał się pasmem) prawdziwych nieszczęść. De la Gardic rozkazał Thurnowi, aby ten pustoszył okolice, przez które przejeżdżał, tak, aby Rosjanie nie mo-j gli żdóbyc tam żadnego zaopatrzenia. Był to stary chwyt stosowany
42 Henrik von Thurn ( ? - 1656), generał szwedzki, syn Henrika Mathiasa von Thurna (1567-1640), pierwszego dowódcy armii stanów czeskich zbuntowanych przeciwko Habsburgom w pierwszej części wojny trzydziestoletniej (przyp. red.).
581
Niezwyciężony
ROSYJSKA INWAZJA
NA FINLANDIĘ I INFLANTY
latem 1656 r.
Miasto
* Ufortyfikowane miasto Miasto oblegane Transport łodziami
iS Kierunek rosyjskiego ataku
Kierunek szwedzkiego ataku
Zdobycie Nyen. Kilka słabych kontrataków szwedzkich w okolicach Taipale.
Koporje
INGERMANLANO
Początek czerwca 1656 r. - rozpoczęcie inwazji na prowincje Keksholm i Ingrię; oblężenie dwóch twierdz nadgranicznych Keksholmu i Nóteburga
J< Nowogród -7"%islki
ąc później Rosjanie przypuszczają atak na Szwedzkie Inflanty. Główny atak idzie wzdłuż dolnego biegu rzeki Dyny w stronę Rygi
)BS >

582
-er
Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
w XVII-wiecznych armiach, choć - paradoksalnie - często zdarzało się, że lokalna ludność cierpiała na skutek takich działań o wiele bardziej niż nadchodzący nieprzyjaciel. Jednak to, co w ciągu nadchodzących letnich miesięcy działo się w tej części Inflant, przypominało tragedie opisywane w Starym Testamencie: oddziały rosyjskie, działając bardziej pod wpływem impulsu niż na zasadzie planu, dopuszczały się takich samych spustoszeń jak Szwedzi. Tak więc najpierw maszerował Thurn i jego zmęczeni, głodni żołnierze, którzy palili wszystko, co stanęło im na drodze. A potem nadchodzili Rosjanie i palili resztę tego, co jakimś cudem ocalało. Na dodatek wszystkie te opisywane wydarzenia rozgrywały się w okresie żniw: kiedy ludność kryła się w lasach, zbiory, pozostawione bez nadzoru, marniały na polach.
W tym samym czasie Rosjanie zintensyfikowali swe działania wokół Dyneburga i Kokenhusen. Dyneburg zdobyty został w czasie szturmu, do jakiego doszło w połowie sierpnia. Wcześniejsze próby podejmowane przez armię carską nie powiodły się, a obrońcy twierdzy, chcąc rozzłościć nieprzyjaciół, wywiesili na murach miasta zdobyte przez siebie rosyjskie flagi. Tego samego dnia Rosjanie zasypali twierdzę kulami żarowymi: jedna z nich wpadła do magazynu z sianem i wywołała pożar, który rozprzestrzenił się na sąsiednie domy. Kiedy dowódca twierdzy wysłał część żołnierzy walczących na murach do gaszenia ognia, Rosjanie skorzystali z nadarzającej się okazji i przedostali się przez wały obronne. Nie chcąc dostać się w ręce nieprzyjaciół, komendant twierdzy Johan Willichman rzucił się z flagą w ręce w szalejący pożar. Tego dnia Pan Bóg zajęty był chyba innymi sprawami: wszyscy mieszkańcy Dyneburga płci męskiej zostali zabici.
Podobną beznadziejną walkę toczyło również 300 obrońców twierdzy Kokenhusen. Musieli chyba zdawać sobie sprawę, że są zgubieni (jeszcze przed oblężeniem miasta przez Rosjan jego komendant w liście do De la Gardie wyrażał wątpliwość, czy uda mu się obronić twierdzę będącą w tak fatalnym stanie). Szwedzi nie odmówili sobie przyjemności odstrzelenia głowy parłamentariu-szowi rosyjskiemu, który zbliżył się do murów miejskich, aby nakłonić obrońców do kapitulacji. Rosjanie odpowiedzieli na to regularnym oblężeniem, co brzmi jak gorzkie pochlebstwo, zważywszy,
583
Niezwyciężony
AWO,iD
jak wielką przewagę liczebną mieli nad szwedzką załogą. Dowód* ey rosyjscy wytoczyli tak daleko, jak tylko się dało, wszystkie ar* liaaty, jakimi dysponowali, a po wydanej komendzie na miasto i twierdzę spadła prawdziwa lawina pocisków. W końcu, 24 sierp? nja, na przedpolu ustawiły się kolumny oddziałów, szykując się do decydującego natarcia. Car obiecał po jednym rublu każdej osobie, Jętóra weźmie udział w szturmie, a dziesięć rubli temu, kto zdoła zatknąć carską flagę na koronie murów. Załoga twierdzy przez dwie godziny odpierała atak za atakiem; Mury szturmowała niezliczona liczba Rosjan, z których każdy miał na lewym ramieniu zawiązaną białą wstążkę. Pozwalała ona odróżnić swojego od wroga, gdyby doszło do walk wręcz, ponieważ miała ona zawsze chaotyczny przebieg. Rosjanie wysyłali do walki kolejne wypoczęte grupy, pró^ bujące wedrzeć się do miasta przez spowite dymem i zasypane stosami trupów wyrwy w murach obronnych. Szwedzi uświadomili sobie w końcu, że nie pozostało im nic innego, jak tylko wycofać się do zamku, położonego nieco z boku, na wysokiej skale (w zamieszaniu, do jakiego doszło, Szwedzi zapomnieli albo może nie mieli możliwości doprowadzić do wybuchu miny, którą przygotowali na taką okoliczność). Udało im się, co prawda, dotrzeć do środka, a nawet zamknąć za sobą bramę, ale tylko po to, żeby w chwilę potem zobaczyć pierwszych napastników z białymi wstążkami na lewym ramieniu, którzy przedostali się do zamku w innym miejscu. W czasie bitwy, która rozgorzała chwilę później, wszyscy Szwedzi zostali wybici. Jedyną osobą wziętą do niewoli był. komendant twierdzy, ale odniósł on tak ciężkie rany w trakcie odwrotu na zamek, że i zmarł po czterech godzinach. Wśród zabi4 tych znaleźli się nie tylko Szwedzi, ale też ludność cywilna, w tej liczbie 15 kobiet i 20 dzieci, .
Po tym zwycięstwie armia carska ruszyła w dalszą drogę, kieru-s jąc się na zaniepokojoną^ostatnimi wydarzeniami Rygę. Gra toczyła się teraz o wysoką stawkę: gdyby Ryga padła, Inflanty byłyby stracone. : - . . Ś:
Dnia 29 sierpnia 1656 roku pierwsze rosyjskie oddziały zjawiły się na porośniętych krzewami, piaszczystych wzgórzach ciągnących s się na wschód od miasta. Zaraz też doszło do gwałtownego starej^ niewielkim szwedzkim pododdziałem, który patrolował

Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
właśnie okolicę. Gałę zdarzenie zauważył Thurn, który natychmiast ruszył na czele 30 ludzi z pomocą zaatakowanym Szwedom, De la1 Gardie i oficerowie sztabu przyglądali się temu z większej odległości, dochodząc do wniosku, że odwaga Thurna przewyższała jego umiejętność oceny sytuacji. Rozkazali więc trębaczom i ordy-nansom, aby powstrzymali Thurna od dalszych kroków i nakazali mu powrót. Było już jednak za późno. Pędząc na czele swego nie* wielkiego oddziału, Thurn rzucił się na Rosjan, oddał strzały z czterech pistoletów, po czym wyciągnął szpadę i runął na wroga. Wynik tego starcia był jednak łatwy do przewidzenia. Zaatakowany wcześniej szwedzki oddział zyskał, co prawda, możliwość wycofania się do miasta, ale Thurn wraz ze swymi ludźmi został natych*; miast wchłonięty przez gęstą ciżbę ludzi i koni. Starcie przeżyło trzech ludzi, a jeden z nich odniósł 14 ran. Zginął także Thurn. Nocą Szwedzi wysłali niewielki patrol na plac bitwy. Znaleziono tam ciało Thurna i przywieziono do miasta. Przy ciele brakowało głowy.
Przez kilka następnych dni coraz więcej oddziałów rosyjskich gromadziło się na wzgórzach. Dnia 1 września rozpoczął się szturm. j:P: *Ś <Ś
'Ś W-: Ś Ś'/
Oblężenie Dorpatu rozwijało się zgodnie-z założonym planem. Kiedy pod miasto nadciągnęli Rosjanie, Szwedzi spalili przedmieścia i wycofali się poza mury. Nie było ich wielu: załoga składała się z 220 piechoty (w tym 50 chorych), 100 słabo uzbrojonych rajtarów, 200 uzbrojonych mieszczan i 15 artylerzystów. Były to więc siły niewystarczające, zważywszy, że wojsko rosyjskie liczyło 12 000 ludzi. ! znowu powodem tego był sam De la Gardie, a właściwie system priorytetów, jakie przyjął. Główne siły, jakimi dysponował na terenie szwedzkich prowincji nadbałtyckich, przeznaczył do obrony swojej Rygi, podczas gdy inne twierdze musiały zadowolić się mniejszymi garnizonami. Największą odpowiedziałri ność za zaistniały stan ponosił jednak sam Karol Gustaw, który wy-, czyścił swe państwo prawie ze wszystkich wojsk po to, aby móc* realizować awanturnicze pomysły w Polsce. Może więc pomysł Magnusa nie był wcale taki głupi: Rygę uważano przecież, gą klucz do Inflant. Fakt pozostaje jednak faktem: swoją dęc^goPę la
58S
Niezwyciężony
Gardie skazał na zagładę wiele mniejszych garnizonów, które upadały po bezsensownych walkach.
Mieszkańcy Dorpatu z pewnością zdawali sobie sprawę, że ich los jest przesądzony i że walka może zakończyć się tylko w jeden sposób. Mieszczanie niechętnie angażowali się w obronę miasta. Kiedy szwedzkie władze wojskowe upominały ich, aby wysłali swe żony i dzieci do prac przy naprawie murów, doszło do kłótni. Mieszczanie uważali bowiem, że zmusza się ich do cięższej pracy niż rodziny żołnierzy, które podlegały przecież tej samej komendzie. Te wewnętrzne spory zaszły tak daleko, że naczelny komendant miasta nakazał aresztować kilku swych najzagorzalszych oponentów zasiadających w radzie miejskiej.
Tymczasem napór Rosjan nie ustawał. Miasto wystawione zostało na ostrzał prowadzony z kilku dział dużego kalibru, dostarczonych z Pskowa. Jednocześnie Rosjanie wgryzali się coraz dalej i głębiej w stronę murów miejskich. Obrońcy odrzucali kolejne oferty kapitulacji składane im przez Rosjan, ufając ciągle, że wkrótce nadejdzie pomoc. Ich zdesperowane wołanie o pomoc znalazło słaby odzew - pomoc taka nadeszła, ale nie z Rygi na południu, tylko z Rewalu na północy. Oddział spieszący z odsieczą znajdował się w odległości kilku mil od Dorpatu, ale musiał w końcu zawrócić, aby uniknąć starcia z liczniejszym przeciwnikiem.
Mijały tygodnie. Szerzyło się ogólne niezadowolenie, zwłaszcza wśród żołnierzy, którzy musieli co dzień oglądać swych rannych i chorych towarzyszy umierających z powodu braku opieki. W końcu, w ostatniej dekadzie października 1656 roku, załoga twierdzy, licząca już tylko 140 żołnierzy, pozbawiona prochu i ostatnich złudzeń, poddała się. Tym, którzy przeżyli oblężenie, pozwolono na opuszczenie miasta z honorami i na zabranie ze sobą dwóch małych dział. Część jazdy szwedzkiej pozostała jednak na miejscu, po czym wcielona została w szeregi rosyjskiej armii. Mieszczanom zagwarantowano ich dawne przywileje, a ci uznali cara za swego pana i władcę. Tak samo postąpili chłopi mieszkający w okolicy Dorpatu, których skłoniono do wyjścia z lasów obietnicami o nadaniu ziemi i dobrym traktowaniu.
W zamku położonym pod Ober-Phalen, pięć mil na północny zachód od Dorpatu, stacjonował niewielki oddział szwedzki.
586
Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
Na wieść o kapitulacji Dorpatu załoga pod osłoną nocy opuściła zamek. Pozostał w nim tylko jeden kapitan i trzech - czterech żołnierzy, którzy wspólnymi siłami wrzucili do studni kilka armat, po czym odjechali za swym oddziałem. Miejscowi chłopi wyważyli bramę strzegącą opuszczonej twierdzy, zabrali całą żywność i spalili kwatery, w których mieszkali żołnierze.
Wydawało się, że szwedzkie panowanie w Inflantach dobiegło końca.
Oblężenie Rygi przez Rosjan rozpoczęło się od kardynalnego błędu popełnionego przez Szwedów.
Wbrew dobrym radom i wskazówkom udzielanym mu przez doradców, De la Gardie nadal utrzymywał załogę na zewnętrznych fortyfikacjach miejskich. Dało się jednak zauważyć, że Rosjanie nie zamierzają szykować się do zbyt długiego oblężenia, tylko gotują się do szybkiego szturmu na słabo obsadzone wały. Przeraziło to De la Gardie, który natychmiast przystąpił do ewakuowania załogi z wzniesionych z takim trudem obwałowań. W ciemnościach nocnych źle przygotowana i przeprowadzona w dużym pośpiechu ewakuacja zakończyła się ogólnym bałaganem i zamieszaniem. Na miejscu pozostawiono kilka armat, a co gorsza - nie starczyło czasu, aby przenieść do miasta zapasy żywności i paszy, zgromadzone wcześniej na przedmieściach. Uległy one zniszczeniu, kiedy wracające oddziały podłożyły ogień pod zabudowania. Ze względu na pośpiech i niezadowolenie mieszczan nie wszystko przeznaczono jednak do zniszczenia. Kiedy więc następnego ranka żołnierze rosyjscy przedostali się przez opuszczone umocnienia i wdarli się na przedmieścia, znaleźli tam jeszcze sporo domów, które mogły dać im schronienie. Niedługo potem Rosjanie zaczęli podkopywać się pod miejskie mury.
Atak przypuścili na dwa miejsca. Siedem ich regimentów obrało sobie za cel wysoki zamek, będący rezydencją Magnusa De la Gardie, który położony był w lewej części miasta, a swym wyglądem przypominał miniaturę twierdzy. Reszta piechoty drążyła podkop w stronę Bastionu św. Jakuba, położonego na wschodnim brzegu rzeki. W pustych ogrodach i na wypalonych miejscach zgromadzili swoją artylerię złożoną z pięciu baterii. Zaraz też rozpoczęli gwałtowne bombardowanie miasta i wałów.
587
UJXJHCRjq MYH :NlE2WYCl-ĘŻ0NY''fXD W AWOJO
"' Wyglądało to tak, jakby niebo otwarło swe podwoje, a naiobroń-eów Spadła ulewa pocisków: okrągłych kuł, granatów, anawet kamieni. Okazało się, że artyleria rosyjska reprezentowało zdumiewająco wysoki poziom. Składała się ona nie tylko z armat dużego kalibru i takich; samych moździerzy, ale i z lżejszego typu dział, który znano później jakopierrier. Te niezwykłe konstrukcje używane były do wystrzeliwania kamieni. Do jednego pierriem ładowano tyle kamieni, ile mieści się w dwóch taczkach. Wystrzeliwano je w taki sam sposób, jak pociski moździerzowe: leciały one mocno zakrzywionym łukiem, wysoko w powietrze, aby spaść w odległości 300 metrów. Ten deszcz kamiennych pocisków spadających na mury obronne nie powodował w nich żadnych szkód, ale dzięki sile, z jaką spadały - każdj"''ż nich mógł bowiem zrobić W ziemi dziurę o głębokości 15 cm - stanowiły duże zagrożenie dla tych, którzy kryli się pod parapetami13. Dla wojska, oblegającego jakąś twierdzę, pierrier miał również tę ważną cechę, iż amunicja do niego nie kosztowała prawic nic, w przeciwieństwie do pocisków używanych w moździerzach, które były niewygodne w momencie załadunku i niepewne w użyciu. <
Granaty moździerzowe były kulami wykonanymi z żeliwa, które napełniano przed wystrzeleniem prochem, po czym otwór zakleszczano drewnianym, stożkowatym zapalnikiem. Zawierał on proch o krótkim okresie spalania, dzięki czemu wystarczyło tylko kilka sekund, aby cały ładunek wypalił się do końca. Było to mniej więcej tyle, ile Czasu trwał strzał na dużą odległość. Po usunięciu wodoszczelnej zatyczki woskowej - co odbywało się tuż przed odpaleniem pocisku - zapalano zapalnik: chodziło o to, aby wystrzelony granat eksplodował w tej samej chwili, w której dotrze do cciii albo chwilę wcześniej. Moździerze, które swym wyglądem przypominają nam najbardziej gigantyczne donice kwiatowe, ustawiano zazwyczaj pod kątem 45 stopni, co oznaczało, że zasięg strzału uzależniony był od ilości prochu, jakiej użyto do wystrzelenia po-* cisku. Doświadczony kanonier, który wiedział, ile prochu należy zużyć, mógł osiągnąć zdumiewającą celność strzałów (inna metOi da polegała na stopniowym zmniejszaniu wagi ładunku, aż do ino^
Parapety - korona wałów (przyp. tłum.).
588
Głowa w czerwonym,, aksamitnym pudełku
mentu;osiągnięcia właściwych proporcji i skuteczności strzału). Największy problem związany byl z zapalnikiem. Kiedy trzeba było skrócić zasięg strzału, odcinano po prostu jego kawałek, wiadomo jednak, że nigdy nic było jasne, czy odcięto tyle, ile trzeba. Z tego powodu zbyt wczesne albo zbyt późne eksplozje granatów były na porządku dziennym. Prawic na wszystkich obrazach przedr stawiających jakieś oblężenie można dostrzec granaty, które wybuchają wysoko w powietrzu, sprawiając imponujące wrażenie, choć skutek takich eksplozji był mizerny.
W XVII wieku dokonano wielu wynalazków w dziedzinie sztoki artyleryjskiej, a jakiś czas potem pewien niemiecki biskup skonstruował nowy typ pocisku moździerzowego zwanego carcassed. Miał on wklęsły kształt, a napełniano go prochem, siarką, saletrą i smołą; Posługiwano się nim do wywoływania pożarów. Ten kosztowny i niestabilny pod względem balistycznym wynalazek nie zrobił jednak nigdy większej kariery, ponieważ większość dowódców, którzy musieli w walce użyć pocisków zapalających, nadal wybiera^ ło kule żarowe. Były one bowiem o wiele tańsze i łatwiejsze w użyciu, ponieważ wystarczyło umieścić nad ogniskiem metalowy ruszty a kule podgrzewano na nim chwytając je zwykłymi, żelaznymi obcęgami. Jak widać na przykładzie Keksholmu i Dorpatu, tego rodzaju kule żarowe mogły być niebezpieczne dla miast o drewnianej zabudowie: szybkie, rozżarzone do czerwoności pociski wwiercały się głęboko w ściany i dachy domów i bardzo często wy woływat ły pożary, które z trudem dało się gasić.
Czytelnik, który po latach czyta o pomysłowości, jaką wykazy* wano w XVII wieku przy konstruowaniu kolejnych wynalazków z dziedziny sztuki militarnej, musi jednak pamiętać, że ich efektem była zabójcza broń, która miała siać śmierć, strach i zniszczenie wśród ludności obleganych miast. To jeden z tych punktów^ gdzie burzliwy XVII wiek wiele ma wspólnego z wiekiem dwudziestym. Oblegający miasto żołnierze, ukrywający siew swych oko-pach, wystawieni byli na niewygody i niebezpieczeństwa, które stały się udziałem żołnierzy walczących na frontach I wojny świa^
44 Karkas - od franc, earcasse - dawny pocisk zapalający w formie worka na metalowym szkielecie, wypełniony materiałem palnym (przyp. tłum.). y
589
Niezwyciężony
towej. Jednocześnie ludność obleganych miast wystawiona była na ostrzał artyleryjski, który w swym zamierzeniu, intensywności i przerażeniu, jakie wywoływał, porównać można chyba tylko z nalotami bombowymi z okresu II wojny światowej. Tak wtedy, jak i 300 lat później chodziło po prostu o to, aby złamać wolę walki wśród ludności cywilnej.
Zwykłych mieszkańców miasta - mężczyzn, kobiety i dzieci - nie wpuszczano na wały obronne, dlatego też dla nich odgłosy kanonady były tylko zwykłym dźwiękiem. Słychać było ciężkie, szybko oddawane strzały z długolufowych armat, a towarzyszyły im krótkie, głuche odgłosy spadających pocisków, odbijających się od powierzchni ziemi albo wbijających się wprost w ścianę jakiegoś budynku lub uderzających w mur obronny. Słychać było głuche odgłosy wydawane przez moździerze albo pierriery: tym pierwszym towarzyszył ogłuszający dźwięk wybuchających granatów (poprzedzony nierzadko odgłosem trzasku powstającego wtedy, gdy pocisk wbija się w dach budynku albo w pień drzewa
- a kilka sekund później dźwięk tłuczonego szkła w oknach, spadających desek stropowych i kawałków drewna), a tym drugim
- odgłos spadających kamieni.
Od 2 września 1656 roku dźwięki takie stały się dla mieszkańców Rygi codziennością. Hałas słychać było na wiele mil od miasta. Bombardowanie trwało dzień i noc, kiedy było jasno i kiedy panowała ciemność. Tylko 13 października na miasto spadło około 1700 pocisków. Po sześciu tygodniach oblężenia można się było doliczyć 1875 spadłych na miasto najcięższych granatów i kul żarowych, których ciężar dochodził do 85 kg. Tych obawiano się najbardziej. Potężny kościół pod wezwaniem św. Piotra znajdował się w pobliżu murów miejskich; na początku oblężenia wybuchające granaty zmusiły do ucieczki w trakcie odprawianej mszy księdza i modlących się tam ludzi; po trzech tygodniach nie można już tam było odprawiać żadnego nabożeństwa. Pociski trafiły w wiele pięknych domów, a największych zniszczeń dokonały m.in. na ul. Św. Jakuba i Piaskowej. Czasami tylko jeden przebijał się przez wszystkie kondygnacje, zabijając po drodze od pięciu do dziesięciu osób, aby w końcu eksplodować w piwnicy. Pewnego razu pocisk taki trafił w dom należący do niejakiego Petera Weichmanna,
590
Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
roztrzaskał okna i meble i zabił chłopca, który tam siedział i czytał książkę. Inny pocisk wpadł przez okno do pokoju, w którym siedziała grupa kobiet; chwilę potem nastąpił wybuch, który zabił dwie z nich, a trzeciej zerwał z rąk bransoletki. Pociski eksplodowały także na ulicach, a skutkiem wybuchów były makabryczne sceny: ludzie i zwierzęta przecięci na pół, rozerwani na strzępy albo zamienieni w krwawą masę mięśni, żył, kości i wnętrzności (przyjmuje się, że zabitych zostało ok. 100 osób). Jak potężna była siła wybuchów, niech świadczy zdarzenie z ulicy Świętojańskiej, kiedy to po uderzeniu pocisku zniknął gdzieś stojący tam wół. Kiedy jego właścicielka - niejaka pani Meyerschen - wybrała się na poszukiwania, odkryła połowę zabitego wołu leżącą na dachu sąsiedniego domu. Reszta, w tym wnętrzności, odnaleziona została dużo później wśród gałęzi drzew i na dachach bardziej oddalonych domów. To, że wielu ludzi uniknęło pewnej śmierci, zawdzięczają tylko fuszerkom, do jakich dochodziło przy odlewaniu żeliwnych pocisków, błędom w czasie celowania i źle skonstruowanym zapalnikom. Pewien mężczyzna siedział kiedyś w swym pokoju, kiedy nagle między jego nogami eksplodował granat. Siła wybuchu wyrzuciła go wysoko w powietrze, ale udało mu się przeżyć, i to bez większych obrażeń. Pewien chłopiec spał właśnie w swym łóżku, kiedy do pokoju wpadł granat, który odbił go w górę aż pod sufit. Chłopiec nie został nawet draśnięty.
Mieszkańcom Rygi zdawało się, że ten koszmar nigdy się nie skończy. Jednak doświadczeni żołnierze walczący na murach mogli wkrótce zauważyć, że Rosjanie prowadzili oblężenie z dużą energią, ale małą wprawą. Ich baterie strzelały w sposób nie skoordynowany i bez jasnego planu. Ogień przenoszono z jednego miejsca w drugie. Czasami ostrzeliwali mury, czasami baszty; czasami miasto, a czasem wszystko naraz. Rosjanie wkopywali się też w piaszczyste podłoże przedmieść Rygi, ale okopy i transzeje budowano bez ładu i składu (jednocześnie z murów prowadzono celny i silny ostrzał: do połowy października szwedzcy artylerzyści oddali nie mniej niż 23 tysiące strzałów). Najważniejszą sprawą było to, aby Rosjanie nie zdecydowali się zaatakować wielkich szańców położonych na drugim brzegu Dyny, z których można było kontrolować ruch na rzece. Oznaczało to, że Ryga nigdy nie zosta-
591
q my;- Niezwyciężony y; :> w awcx.iu
ła odcięta od świata zewnętrznego i że można było ewakuować część mieszkańców. Skorzystał z tej możliwości De la Gardie, któ-ś ry odesłał do Sztokholmu swą żonę, a najważniejsi członkowie rady miejskiej wysłali swe małżonki do Lubeki. Oznaczało to taks że, że nadal można było dostarczać amunicję, zapasy i nowych re-/ krutów z portów szwedzkich i niemieckich. Dzięki temu w mieście nigdy nie zabrakło żywności. Problem z paszą dla koni rozwiązano w prosty, choć okrutny sposób: wszystkie zwierzęta używane przez kawał erzystów zaprowadzono do portu i utopiono w morzu45.
Obrońcy twierdzy zauważyli też z ulgą, że armia carska nie był tak liczna, jak z początku przypuszczali. Wojsko oblegające Rygę stanowiło różnorodną mieszankę złożoną z Kozaków dońskich, strielców, ochotników, bojarów, a także zaciężnych Polaków, Niemców i Szkotów. Armia liczyła łącznie około 35 tysięcy ludzi - sporo, ale dużo poniżej stu tysięcy, jak oceniano rosyjskie siły na początku46. Poza tym liczebność armii carskiej stale się zmniejszała, częściowo na skutek dezercji, a także epidemii dżumy, która rozszalał ła się w obozie rosyjskim, rozłożonym za piaszczystymi wzgórzami.. Załoga Rygi stosowała się też do dawnych zwyczajów i utrudniała Rosjanom prowadzenie oblężenia, dokonując nieoczekiwanych wypadów i wycieczek poza mury: zabijano wtedy robotników, palono łodzie, zagważdżano armaty, niszczono zapasy, uprowadzano bydło. Mimo to Rosjanie nadal prowadzili oblężenie z odwagą i uporem, sprawiając takie wrażenie, jak gdyby przygotowywali się do generalnego szturmu. Pewnego dnia rozległy się dźwięki trąbki;, po czym przed podziurawionymi od kul bastionami pojawił się rosyjski pułkownik47. Wpuszczono go do środka, aby odebrać od nie-' go list, w którym groźnie brzmiącym tonem nakazywano obroń-
45 Nie można ich było po prostu zarżnąć: po pierwsze dlatego, iż w XVII wieku sprowadzało to -jak wierzono -nieszczęście na właściciela. Po drugie, nie jadało się wtedy koniny, ponieważ napawało to ludzi obrzydzeniem, takim samym, jakie wywołuje u nas dzisiaj propozycja spożycia mięsa szczura.
46 Liczba 100 tysięcy mogła odnosić się do wszystkich osób związanych z armią, a więc nie tylko samych żołnierzy, ale i towarzyszących im cywilów.
47 Nazywał się von Wissen. Już dwie godziny po tym epizodzie został wzięty do niewoli w czasie wypadu zorganizowanego przez Szwedów; potem został zastrzelony, podobno przez pomyłkę. ...'.ŚŚ. ij :
592
Głowa w czerwonym, aksamitnym pudełku
com, żeby się poddali. Aby zaś okazać trochę dobrej woli, albo być może dla zaznaczenia powagi sytuacji, pułkownik przekazał też Szwedom w darze czerwone, aksamitne pudełko. Kiedy Szwedzi je otworzyli, znaleźli tam sczerniałą głowę Thurna.
Pod koniec września mieszkańcy Rygi zauważyli, że ostrzał prowadzony przez Rosjan staje się mniej intensywny i że zaprzestano prac przy rozbudowie sieci okopów i transzei na przedmieściach. Widziano też na Dynie odpływające okręty wraz z załadowanymi na nie ciężkimi armatami. Rosjanie zaczęli się wycofywać.
Rankiem 12 października 1656 roku Szwedzi przypuścili nieoczekiwany atak na rosyjskie szańce znajdujące się na wschodnim brzegu rzeki. Ogromna rzesza uzbrojonych ryskich mieszczan odznaczyła się w walce dzięki dyscyplinie, w przeciwieństwie do regularnych żołnierzy, którzy przy pierwszej nadarzającej się okazji ruszyli w poszukiwaniu łupu (dwunastu z nich zostawiono przez zapomnienie poza murami twierdzy, kiedy oddział wycofywał się po przeprowadzonej akcji). W czasie wypadu zburzono najbliższe transzeje, wysadzono w powietrze spory zapas amunicji, zdobyto 17 flag i wzięto do niewoli pewną liczbę jeńców, w tym ciężko rannego rosyjskiego pułkownika, który poprosił jeszcze o łyk wódki, po czym zmarł.
Cara nie było już wtedy pod Rygą. Niepowodzenie związane z oblężeniem miasta tłumaczył zdradą bojarów, złymi radami udzielanymi mu przez teścia, błędnymi wyliczeniami dotyczącymi głębokości fosy otaczającej miasto, buntem Kozaków (co nie było prawdą), atakiem Tatarów na Rosję (co również mijało się z prawdą) i nadejściem posiłków ze Szwecji (w najlepszym razie można to uznać za nieporozumienie). Wytłumaczeniem dla cara był też złowieszczy omen, kiedy to szwedzka kula armatnia zniszczyła ikonę św. Mikołaja, jak również nękające go mary nocne. Wydaje się jednak, że powód tego niepowodzenia był prostszy. Wielu władców sprawujących rządy w XVII wieku uświadomiło sobie, że łatwiej jest wystawić dużą armię, niż ją wyżywić. W czasie wojny trzydziestoletniej więcej armii zostało pokonanych na skutek braków w zaopatrzeniu niż w trakcie walk z przeciwnikiem. Potężna armia carska nie tylko wkroczyła na spustoszone tereny, ale i sama
593
Niezwyciężony
pustoszyła okolicę, przyczyniając się tym samym do wzrostu problemów z zaopatrzeniem. Na dodatek, w obozie rozszalała się epidemia, a w ciągu sześciu tygodni, jakie upłynęły od początku sierpnia, zmarło 14 tysięcy rosyjskich żołnierzy - prawie wszyscy na skutek głodu i chorób.
Przez następne dni Ryga wystawiona była na wściekły ostrzał; wyglądało to tak, jakby artylerzyści rosyjscy chcieli wystrzelać cały zapas kul. Dnia 15 października żołnierze stojący na murach dostrzegli, jak Rosjanie podpalają swój obóz, szopy i stanowiska bojowe dla artylerii, które zbudowali wcześniej na przedmieściach. A potem w szybkim tempie odeszli48. Kiedy Szwedzi wyszli ostrożnie zza murów twierdzy i dotarli do miejsca, gdzie obozowali Rosjanie, znaleźli tam porzucone działa artyleryjskie, zapasy, narzędzia jak również setki zniszczonych muszkietów i karabinów. Nad brzegiem rzeki leżały potrzaskane łodzie. Dwie mile za miastem znaleziono dwie z największych rosyjskich armat zakopane w ziemi, kilka innych Rosjanie wrzucili po prostu do rzeki. Wszędzie walały się jakieś przedmioty, jakie pozostawiła po sobie odchodząca armia, a właściwie resztki armii, która rozpadła się z powodu zarozumiałości swego dowódcy i braku możliwości zapanowania nad całym wojskiem. Wielu władców na Zachodzie systematycznie, wykorzystując dobrze funkcjonujące aparaty państwowe, kontynuowało proces zasypywania przepaści między tym, co chcieli robić, a tym, co mogli robić. Dla władców Kremla przepaść ta była, jak widać, zbyt głęboka.
Jak na razie.
Inwazja rosyjska na Inflanty dowiodła też, że tak wychwalana pod niebiosa bojowość szwedzkiej armii była częściowo iluzją, a sława niezwyciężonej, jaką się cieszyła, przesadzona. To, że oblężenie zakończyło się niepowodzeniem, nie było spowodowane znakomitą szwedzką obroną, tylko słabością oblegających Rygę Rosjan.
48 De la Gardie, któremu w czasie całego oblężenia brakowało wiary w końcowy sukces, został lekko ranny, kiedy w jego pobliżu eksplodował beczka z prochem; szybko jednak odzyskał równowagę psychiczną i umiejętność formułowania myśli, z czego zawsze słynął; oblężenie Rygi przez Rosjan nazwał potem "honorowym aresztem".
594
GŁOWA W CZERWONYM, AKSAMITNYM PUDEŁKU
źródłem mądrości, a innych pobudziło do zemsty.
595
Już od wielu lat ojczyzna
nie znajdowała się w tak
niebezpiecznym położeniu"
L.osyjska inwazja na Finlandię i prowincje nadbałtyckie wywołała w szwedzkim sztabie głównym tylko niewielkie zainteresowanie. Może się nam to wydać dziwne, zważywszy, że Finlandia od dawnych wieków stanowiła rdzenną prowincję szwedzką, a prowincje uważano za coś w rodzaju bazy ekonomicznej dla całego państwa.
Jeśli chodzi o Finlandię, to Karol Gustaw ograniczył swe osobiste zaangażowanie w tę kwestię do udzielenia kilku ładnie brzmiących i oczywistych porad, których równie dobrze mógł udzielić także pierwszy lepszy, doświadczony kwatermistrz - jedno z jego zaleceń brzmiało, że należy dopilnować, aby w twierdzach znalazły się wystarczające zapasy żywności. W listach pisanych przez króla znajdujemy także fragmenty świadczące o jego miernej znajomości geografii Finlandii. Nie można tu jednak mówić o jakimś świadomym zaniedbaniu, a jedynie o zaniedbaniu niezamierzonym. W przypadku prowincji nadbałtyckich król wykazał trochę większe zaangażowanie i przedsięwziął nawet kilka działań, jak na przykład wysłanie odsieczy, o którą błagał, a nawet żądał Magnus De la Gardie. Tylko jeden jedyny raz król pokazał swój wielki temperament, kiedy coraz bardziej zdenerwowany i naciskany De la Gardie wykorzystał swe pokrewieństwo z Karolem Gustawem
596
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
i jako szwagier odważył się wyrazić ostrożną krytykę całej królewskiej polityki wojskowej. Czy rzeczywiście mądre było to, że "król oddał Inflanty na straty za kilka niepewnych zdobyczy"- pytał Magnus. To kwestionowanie królewskich decyzji - o czym szeptano też widocznie i w innych kręgach, a także w armii i wśród zwykłych mieszkańców Szwecji - skłoniło króla do repliki, której odgłosy dotarły aż do Rygi. Władca pouczył swego nieszczęsnego szwagra, obarczając go odpowiedzialnością za wcześniejsze niepowodzenia, do jakich doszło za kadencji Magnusa na stanowisku podskarbiego królewskiego:
Me możemy zostawić tu wszystkiego bez nadzoru tylko dlatego, że zaatakował nas Moskwicin; musimy zająć się jednymi rzeczami, a odpuścić sobie inne. Gdybyście wy, Panie, i inni, którzy w przeszłości mieli coś do powiedzenia w sprawie środków, jakimi dysponuje państwo, pomogli je wydać na zbożny cel, a nie zmarnotrawili, to moglibyśmy w tej zaskakującej sytuacji postępować inaczej". De la Gardie został później pozbawiony swej funkcji.
Tak niewielkie zainteresowanie Karola Gustawa opisywanymi zdarzeniami ma swe źródło w wielkomocarstwowej, szwedzkiej mentalności, wyrosłej z sukcesu odniesionego w czasie wojny trzydziestoletniej. Zaślepiła ona władze Szwecji do tego stopnia, że bardziej pociągało ich to, co można było osiągnąć na kontynencie, niż to, czego trzeba było bronić tuż za granicą państwa. Generalnie chodziło o to, że król nadal znajdował się pod silnym wrażeniem swych szybkich sukcesów odniesionych w Polsce. W trzeciej dekadzie lipca zapanowała dość ciężka, burzliwa atmosfera. Wszystko wskazywało na to, że już wkrótce dojdzie do decydującej próby sił.
Od chwili, kiedy wiadomość o kapitulacji załogi szwedzkiej w Warszawie przekreśliła większość planów przewidujących przyjście załodze z pomocą, dowódcy szwedzcy zaczęli gromadzić swe rozproszone siły w obozie pod Nowym Dworem, czekając z niecierpliwością na dalsze działanie, jak kot, który szukuje się do
597
Niezwyciężony
decydującego skoku. Nowy sojusznik Szwedów - Brandenburczycy - nadchodzili stopniowo w mniejszych grupach: najpierw jazda, a potem piechota i artyleria z liczącej łącznie 9 000 ludzi armii. Stawił się też osobiście książę elektor Fryderyk Wilhelm, zastrzegając, że nie wystawi swych interesów, a tym bardziej z tak wielkim trudem zbudowanej armii, na ryzyko.
Pozycja, w jakiej znalazł się Fryderyk Wilhelm, była delikatnej natury. Decyzja o przystąpieniu do wojny po stronie szwedzkiej została źle przyjęta przez jego poddanych, ponieważ większość z nich sympatyzowała z polskim królem (atmosfera w Prusach Wschodnich była tak napięta, że książę musiał pozostawić na miejscu prawie 6000 wojska, a nawet nakazał rozpoczęcie pewnych prac w systemie obronnym, chcąc uchronić się przed niezadowoleniem okazywanym przez mieszkańców Królewca). Był jednak świadom, że nigdy nie należy zatrzaskiwać za sobą drzwi do końca, dlatego też nie zerwał kontaktów dyplomatycznych z Polakami: w połowie lipca 1656 roku próbował nawet pośredniczyć w doprowadzeniu do zawarcia pokoju między Szwecją a Rzeczpospolitą. Jednak Karol Gustaw bardziej niż przedtem zdecydowany był szukać ostatecznego rozstrzygnięcia za pomocą szpady, dlatego też pacyfizm Fryderyka Wilhelma drażnił go i niepokoił. Zupełnie niepotrzebnie zresztą, ponieważ ostatnie porażki poniesione przez szwedzkie wojska poprawiły dobre samopoczucie Jana Kazimierza, a widok licznego, zwycięskiego wojska napełnił go nową wiarą49. Dlatego też polski monarcha z niechęcią odrzucał wszystkie tego typu inicjatywy dyplomatyczne, ponieważ i on zamierzał szukać rozstrzygnięcia na drodze zbrojnej, więc cała armia polsko-litew-ska nadal stacjonowała wokół Warszawy. Jan Kazimierz zamierzał ruszyć na Szwedów tak szybko, jak tylko nadejdą posiłki; król oczekiwał przyjścia sojusznika, którego samo imię wywoływało
49 Prawdopodobnie autor ma tu na myśli bitwę pod Prostkami, stoczoną 8 września 1656 r. Wojska elektora zostały pobite przez chorągwie litewskie dowodzone przez hetmana polnego litewskiego Wincentego Gosiewskiego, którego wspierali Tatarzy. Po tym zwycięstwie czambuły tatarskie szeroko rozlały się po włościach Fryderyka Wilhelma, łupiąc, paląc i zagarniając całe wsie w jasyr (przyp. red.).
598
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
drżenie serc: Tatarów (podniecony myślą o nadchodzącym triumfie Jan Kazimierz odrzucał rady Czarnieckiego, który zdecydowanie odradzał królowi rozpoczynanie nowej kampanii).
Okazało się, że obie strony doczekały się posiłków mniej więcej w tym samym czasie. Obie armie tego samego dnia, to znaczy 27 lipca 1656 roku, przystąpiły do działania, aby zaskoczyć swego przeciwnika. Ta kumulacja wojsk, planów i nadziei, która miała miejsce na prawym brzegu Wisły, przeszła potem do historii pod nazwą "trzydniowej bitwy pod Warszawą". Armia polsko-litewska dysponowała potężną liczbą wojska, zwłaszcza po przyłączeniu się Tatarów. Niektórzy powiadali, że liczyła ona od 170 do 200 tysięcy ludzi, ale właściwa cyfra to około 40 tysięcy, co i tak wzbudza szacunek, zważywszy, że Szwedzi mieli do dyspozycji tylko 18 000 wojska. W zamieszaniu, do którego doszło na samym początku bitwy, kiedy obie armie starły się ze sobą, połączone wojska szwedzkie i brandenburskie były tylko o krok od paniki. Tego samego wieczoru po bitwie, kiedy dowódcy szwedzcy studiowali mapy i z ponurymi minami dyskutowali o następnym dniu, któryś z nich poważnie doradzał Karolowi Gustawowi, aby korzystając z ciemności, ratował swą królewską osobę i pozostawił armię swemu losowi.
Karol Gustaw odrzucał tego typu rady i obawy. Wierny swej naturze gracza, gotów był po raz kolejny postawić wszystko na jedną kartę. Nie zgodził się na żadne propozycje ucieczki albo odwrotu. Nalegał natomiast na podjęcie decyzji o kontynuowaniu walki z przewyższającym go pod względem liczebnym przeciwnikiem. Drugiego dnia doszło do symbolicznego pojedynku między ilością a techniką. Nauczony doświadczeniami wyniesionymi spod Warki, Karol Gustaw tym razem wyposażył swe wojsko w artylerię. Polacy atakowali raz za razem w swój tradycyjny sposób, wznosząc głośne okrzyki, ale witano ich również w typowy sposób: świstem kul, śrutu i szczękiem żelaza. Polacy zawracali więc na pozycje wyjściowe, zdziesiątkowani ogniem szwedzkiej artylerii i broni palnej. Jeńców nie brano. W bitwie osobiście uczestniczył Karol Gustaw, który otarł się o śmierć, kiedy w wirze walki rzucił się na niego jeden z polskich husarzy.
Kulminacja bitwy nastąpiła tuż po godzinie czwartej po południu, kiedy to coraz bardziej zdenerwowany Jan Kazimierz wysłał
599
Niezwyciężony
do szalonego ataku to, co Rzeczpospolita miała najlepszego: ciężką husarię. Husarzy spadli jak lawina na lewe szwedzkie skrzydło, ale zostali rozbici przez ciężką artylerię, bijącą w nich z drugiej strony bitewnego pola. Po tej nierównej próbie sił między ostatnimi średniowiecznymi rycerzami Europy i najbardziej nowoczesną armią na kontynencie, losy bitwy były w praktyce przesądzone. Potwierdziło się to również trzeciego dnia bitwy. Już przed południem armia polsko-litewska zaczęła opuszczać zajmowane przez siebie pozycje, a około południa było już po wszystkim50.
Żołnierze byli zupełnie wyczerpani, ponieważ od czterech dni nie otrzymywali jedzenia i pozbawieni byli możliwości normalnego snu. Późnym wieczorem obie sojusznicze armie rozbiły obóz nad brzegiem Wisły. Karol Gustaw, książę elektor i oficerowie sztabu zebrali się w jednym z klasztorów na Pradze, gdzie "do późnego wieczora świętowali zwycięstwo przy dźwięku bębnów i trąb" (Szwedzi wymordowali na Pradze wielu chłopów, traktując to jako zemstę za zimowe powstanie, bitwę, własny niedostatek; a może po prostu nie umieli już przestać zabijać?). Około północy okazało się, że rzeczywiście było co świętować, bo oto nagle pojawił się polski trębacz, oznajmiając, że Warszawa podda się bez walki. Pięć dni później armia szwedzka opuściła prawy brzeg Wisły (uciekając tym samym przed smrodem rozkładających się ciał), przeprawiła się po moście pontonowym na lewy brzeg i wkroczyła do stolicy. Żołnierze natychmiast przystąpili do rabunków. Pewien cesarski dyplomata, który akurat przebywał w Warszawie, donosił, że najgorzej zachowywali się Brandcnburczycy, "te wściekłe psy" rabowały wszystko: zabierali mieszkańcom buty, otwierali groby i okradali zwłoki, weszli do pustego zamku królewskiego i zdzierali podłogę, bo tylko ona przedstawiała jeszcze jakąkolwiek wartość.
Świat rzadko oglądał większy i bardziej znaczący triumf.
Zwycięstwo odniesione pod Warszawą po raz kolejny pokazało wspomniany już wcześniej paradoks, z powodu którego tak łatwo było Rzeczpospolitą podbić, ale trudno kontrolować: w państwie
50 Dokładny opis bitwy znajduje się w pierwszym rozdziale książki P. Englunda pt. "Lata wojen", wydanej nakładem wydawnictwa FINNA w 2003 r. (przyp. tłum.), (por. Mirosław Nagielski, Warszawa 1656, Warszawa 1999) (przyp. red.).
600
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
nie istniało tzw. "centrum", brakowało też struktur hierarchicznych przypominających system nerwowy, tak jak to było na przykład w Szwecji, gdzie ciało umierało, kiedy odcięto mu głowę. A ponieważ w tym amorficznym państwie nie istniała tylko jedna władza, to bez względu na to, jak bardzo kierowano cały impet w jeden punkt, skutek był niewielki, jako że natychmiast, w innym miejscu, pojawiała się inna władza i nowe wyzwanie. Szwedzi dostrzegli w tym pewną analogię: brak dyscypliny w wojsku polskim, który stanowił jego największą słabość i sprawiał, że nowoczesnej armii tak łatwo było je pokonać, uniemożliwiał z drugiej strony całkowite rozbicie i unicestwienie tegoż wojska. Pod Warszawą po raz kolejny potwierdziło się, że Szwedzi mogli, co prawda, rozproszyć każdą armię wystawioną przez Polaków i Litwinów, ale nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie mogli rozbić jej do końca. Już kilka dni po opisywanej bitwie rozproszone polsko-litewskie siły zebrały się w odległości około dwunastu mil na południowy wschód od Warszawy, na prawym brzegu Wisły51.
Nie mogło więc być mowy o dłuższym odpoczynku dla wyczerpanej i coraz bardziej niezadowolonej armii szwedzkiej. Już 8 sierpnia wydano rozkaz do wymarszu. Długie kolumny ludzi, koni i wozów wyruszyły w poszukiwaniu nieuchwytnego przeciwnika.
W bitwie pod Warszawą brał również udział Patrick Gordon. Nie jest jasne, jak bardzo angażował się w walkę przeciwko swym dawnym towarzyszom broni. Wydaje się, że Gordon przyglądał się potyczkom z pewnej odległości, z zabudowań klasztornych. W zamieszaniu, do którego doszło po bitwie, on i jeszcze kilku innych cudzoziemców pozostających w polskiej służbie próbowało przebić się na zachód, ale w jednej z wiosek kilka mil pod Warszawą wpadli w ręce Brandenburczyków. Po krótkim czasie spędzonym w niewoli Gordonowi udało się nawiązać kontakt z pewnym szkockim oficerem służącym w armii szwedzkiej, który po przesłuchaniu jeńca - prowadzonym w języku angielskim - rozkazał go zwolnić. Podarował mu też konia i broń, i zlecił prowadzenie naboru do

51 Zwycięstwo pod Warszawą miało także skutek polityczny, ponieważ zniechęciło do angażowania się w konflikt różnych wrogów Szwecji w Europie, w tym Danię.
601
Niezwyciężony
kompanii gwardyjskiej, którą dowodził. Tak oto po kolejnej zmianie zwierzchnictwa i zaciągnięciu się do nowej armii, Gordon przybył do Warszawy, aby wypełnić powierzone mu zadanie.
Obie armie ruszyły teraz na południe, kierując się tam, gdzie spodziewano się znaleźć Jana Kazimierza z całym jego wojskiem. Wierny swym zwyczajom Karol Gustaw stanął na czele oddziałów kawalerii, wzmocnionych na wszelki wypadek sześcioma działami; książę elektor i jego szwedzki doradca, a zarazem "nadzorca" - Wrangel, podążali za królem, prowadząc piechotę i artylerię. Oddział Karola Gustawa przeprawił się szybko przez Pilicę i 12 sierpnia wkroczył do Radomia. Tutaj cała operacja znalazła swój nieoczekiwany i smutny koniec.
Karol Gustaw otrzymał mianowicie wiadomość od dowódcy piechoty, który dotarł właśnie do Pilicy: tylko do tego miejsca książę elektor mógł towarzyszyć królowi. I ani kroku dalej (książę elektor zabezpieczył już te polskie posiadłości, które w ostatnim traktacie zagwarantował mu Karol Gustaw; towarzyszenie królowi szwedzkiemu dalej na południe leżałoby więc tylko w interesie króla i byłoby wbrew interesom księcia elektora; nie byłoby też korzystne w kontekście tajnych negocjacji, które książę nadal prowadził z Janem Kazimierzem). Dlatego też powiedział "nie". Karol Gustaw nie mógł pozwolić sobie na kontynuowanie operacji bez wsparcia ze strony armii księcia, ponieważ stanowiła ona prawie połowę wszystkich sił.
To, że obaj sojusznicy ciągnęli w różnym kierunku, spowodowane było nie tylko ich rozbieżnymi interesami. Chodziło też o temperament. Ostrożnemu, dokładnemu i kalkulującemu na chłodno księciu trudno było układać wspólne plany z impulsywnym, pełnym pomysłów, grającym o wszystko Karolem Gustawem. Król był przede wszystkim wojskowym, który nadal wierzył, że wszystko można załatwić za pomocą szabli, i że nie można na niej tylko spać. Tymczasem książę był bardziej mężem stanu niż wojownikiem i miał o wiele bardziej klarowny obraz tego, co da się wywalczyć w Rzeczpospolitej za pomocą broni. Król szwedzki aż kipiał z niecierpliwości i chęci uderzenia na skoncentrowane siły Jana Kazimierza, które zbierały się w okolicach Lublina. Wsiadł więc na konia i udał się na spotkanie z księciem, aby przekonać go
602

"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
do wspólnej wyprawy. Ten odmówił, "ponieważ mogłoby to zmęczyć jego żołnierzy, a ściganie uciekających Polaków na nic się nie przyda".
Według opinii Omara ibn Khattaba, istnieją cztery rzeczy, które nigdy nie zdarzą się ponownie: wystrzelona strzała, wymówione słowo, przeżyte życie i stracona okazja. Czy to wtedy stracono taką właśnie szansę? Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że nie. W czasie kampanii zimowej Szwedzi na własnej skórze przekonali się, czym takie bohaterskie i nieprzemyślane akcje prowadzone na wschodzie mogą się skończyć. I niewiele pomogło tu to, że prowadzono je w najbardziej sprzyjającym momencie. Czarne chmury zbierały się także na północy i na zachodzie. Holenderskie okręty wojenne przerwały blokadę Gdańska i nikt nie wiedział, co zamierza zrobić Dania. Jednocześnie cesarz zbroił się na potęgę, a Austria, jego posiadłość dziedziczna, mogła stać się kolejnym wrogiem, z którym Szwecja miałaby do czynienia.
Duży niepokój panował także w Szwecji, która prawie całkowicie ogołocona była z wojska. Plotka o tym, że jakiś nieprzyjacielski okręt wpłynął obok Trosa do Mórkófjarden, wywołała panikę w Sztokholmie. Pogłoska o tym, że Holendrzy wysadzili w pobliżu Sódertalje swe wojska, sprawiła, że chłopi zaczęli się zbroić, a w Norrkóping i Nykóping pojawiły się wici. Pojedyncze oddziały rozproszonego po bitwie pod Warszawą polskiego wojska pojawiły się natomiast nieoczekiwanie przy granicy z Prusami Wschodnimi, a Polacy w spokoju przystąpili do plądrowania ziem księcia elektora. Był więc najwyższy czas, aby wahadło zegara przesunęło się wreszcie w drugą stronę: z południa na północ. Nadszedł czas, aby dokończyć podbój wybrzeża Bałtyku.
W połowie sierpnia Szwedzi ewakuowali załogi ze wszystkich twierdz, które zajmowali w Wielkopolsce (duże miasta zgodnie z porozumieniem przejął już książę elektor). Załogę pozostawiono, a nawet wzmocniono tylko w Krakowie. Ewakuowano też załogę Warszawy, ale dopiero wtedy, kiedy zburzono most na Wiśle i fortyfikacje miejskie, a wiele prywatnych pałaców zostało zdemolowanych. Następnie wszystko, co miało jakąkolwiek wartość - zboże, sól, amunicję, działa, a nawet archiwa państwowe - załadowano na 17 barek i wysłano w stronę wybrzeża. Karol Gustaw
603
Niezwyciężony
6. Polakom udaje się przebić z Gdańska; pod Chojnicami jeden z polskich oddziałów doścignięty zostaje przez Szwedów dn. 04 .01.1657 r.
[ 5. 25.11.1656 .Król Jan Kazimierz przybywa do Gdańska; na wieść o tym Szwedzi oblegają miasto.
LITWA
:mw"
Kiejdany
7. Aż do marca trwa nieustanna pogoń za polskimi wojskami, która nie daje żadnych konkretnych sukcesów.
Upów '
4. Po zwycięstwie nad ' Szwedami pod Prostkami | I dochodzi do bitwy pod
Filipowem w dniu
22.10.1656 r.

x
Miasto, ważne miejsce Ufortyfikowane miasto Twierdza wchodząca w skład szwedzkiej linii obronnej Oblegane miasto Bitwa
Granica państwa Granica prowincji Granica polsko-litewska Armia szwedzka Polska armia koronna Armia rosyjska
1. Po trzydniowej bitwie pod Warszawą połączone wojska szwedzko-brandenburskie ścigają rozbitą polską armię; pod Radomiem pościg zostaje przerwany
2. W sierpniu armia szwedzka rusza na północ. Powstaje linia obronna. Wybuch zarazy.
3. W październiku 1656 r. Polacy ruszają do kontrataku. Polskie oddziały pustoszą Pomorze.
UKRAINA
604
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
obsadził jednak swymi załogami mniejsze miejscowości i twierdze ulokowane z dala od stolicy Polski, od Prus Wschodnich na północy w formie łuku ciągnącego się aż do granicy z Niemcami na zachodzie. Chodziło o to, aby utworzyć linią obrony, która osłaniałaby od południa wojska szwedzkie maszerujące na północ. W oczach wielu obserwatorów wyglądało to jak odwrót. Narastające uczucie niepewności ogarnęło też króla. "Bóg jeden wie, jak mają się nasze sprawy" - napisał z troską w sierpniu. W tym samym czasie jego żołnierze maszerowali na północ. "Sądzę, że nasza ojczyzna od wielu już lat nie była w tak niebezpiecznym położeniu". W liście brakuje tylko wniosku, kto doprowadził kraj do takiego stanu.
Kiedy tylko Szwedzi ruszyli na północ, ich śladem podążyło natychmiast kilka polskich oddziałów. Rezultat bitwy pod Warszawą przytłumił trochę entuzjazm Jana Kazimierza do prowadzenia potyczek w otwartym polu, dlatego też jego żołnierze wrócili to taktyki, w której osiągali największe sukcesy: wojny podjazdowej. Jeden ze szwedzkich oddziałów kawalerii, liczący 1500, ludzi wpadł w zasadzkę pod Łowiczem, a 25 sierpnia 1656 roku pod Rawą Polacy zaatakowali szwedzki konwój52. W starciu tym prawie 1200 szwedzkich żołnierzy oraz nieokreślona liczba kobiet, dzieci i rannych, otoczeni zostali przez duży oddział złożony z Polaków i Tatarów, pod osobistą komendą Czarnieckiego. Po trwającej prawie dwie doby bitwie prawie wszystkich Szwedów wybito, a tych, którzy skryli się w pobliskich lasach i na bagnach, wyłapali i pozabijali okoliczni chłopi. Niektórzy próbowali schronić się w Rawie albo innych pobliskich miasteczkach, ale tych zabili mieszczanie. Kiedy bitwa dobiegła wreszcie końca, miejsce, na którym się rozegrała, przedstawiało okropny widok, ponieważ chłopi rozpruwali zabitym Szwedom brzuchy w poszukiwaniu połkniętych złotych monet53.
W pierwszej połowie sierpnia przez kraj przetoczyła się fala upałów, ale kiedy pod koniec miesiąca dokonała się zmiana pogody na wietrzną i deszczową, można było odnieść wrażenie,
52 Do starcia doszło pod Strzemesznem.
53 Epizod ten opisany jest w pierwszym rozdziale niniejszej książki. Szczegółowy opis zaczerpnąłem z "Pamiętników" J.Ch. Paska.
605
Niezwyciężony
że pierwsze podmuchy jesieni ochłodziły zapał obu wojujących stron. Skończył się okres potyczek i forsownych marszów, nadszedł czas chwilowego uspokojenia nastrojów. Jednak to nie pogoda spowodowała taką zmianę. Przyczyniły się do tego dwa inne zjawiska, które zawsze towarzyszyły wojnom i z łatwością mogły sprawić, że świetnie funkcjonująca machina wojenna mogła zostać nagle zastopowana. Pierwszym z tych czynników była dyplomacja, a drugim zaraza.
Zainteresowanie kryzysem panującym na wschodzie Europy wzrastało w innych państwach kontynentu w miarę, jak wojna niczym powódź zaczęła rozlewać się w kierunku zachodnim. Jeszcze przed 1655 rokiem posłańcy i dyplomaci odwiedzając Polskę, wyrażali swoje zaniepokojenie, ale dopiero szwedzka inwazja na Rzeczpospolitą sprawiła, że konflikt ten stał się jednym ze składników wielkiej polityki europejskiej. Szwecja, stojąca okrakiem nad Bałtykiem, zjedna nogą na wschodzie, a drugą na zachodzie, mogła bowiem jednym ruchem skierować konflikt na zupełnie nowe tory. Mając w pamięci wspomnienia z zakończonej niedawno wojny trzydziestoletniej i czując nadal swąd spalonych wsi i miast, kilku władców europejskich rozesłało we wszystkich kierunkach swych posłów. Niektórzy uczynili to ze strachu przed rozszerzeniem się konfliktu, inni w nadziei na to, że do tego dojdzie. Stało się to przymiarką do ogólnej rozgrywki politycznej, której skomplikowane mechanizmy rozumieli tylko bardzo bystrzy obserwatorzy albo te osoby, które były w nią bezpośrednio zaangażowane.
Pałający chęcią zemsty cesarz niemiecki i jego austriaccy dyplomaci nadal podjudzali dawnych i nowych wrogów Szwecji do działania - otwartego albo ukrytego, w pojedynkę albo razem. Ich śladami podążali dyplomaci duńscy, którzy namawiali do tego samego, kierowani podobnymi motywami. Dyplomaci francuscy przywozili podarunki i pochlebstwa od Ludwika XIV54, oferując wszystkim swe pośrednictwo w rozmowach. Powodem tego nagłego pacyfizmu była niechęć, z jaką Francja spoglądała na wykrwa-
54 Ludwik XIV (1638-1715), król Francji od 1643 r., syn Ludwika XIII, przedstawiciel dynastii Burbonów. Najwybitniejszy europejski reprezentant absolutyzmu (przyp. red.).
606
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
wianie się armii szwedzkiej na wschodzie, podczas gdy - według opinii Francuzów - można ją było wykorzystać z większym pożytkiem na zachodzie w charakterze sojusznika, gdyby wojna prowadzona nadal przez Francję z hiszpańskimi Habsburgami po raz kolejny zamieniła się w wojnę z niemieckimi krewnymi Habsburgów. Jednocześnie dyplomaci Karola Gustawa prowadzili rozmowy z purytańskim rządem angielskim w kwestii zawarcia sojuszu, który oficjalnie miałby na celu obronę protestantyzmu w Europie. W rzeczywistości, Szwedom chodziło o uzyskanie subsydiów potrzebnych im na prowadzenie swojej wojny. Nadal trwały też negocjacje z księciem Siedmiogrodu Rakoczym, a na dodatek odnowiono kontakty z Chmielnickim i jego Kozakami. Wysłano także poselstwo do sułtana w Konstantynopolu. Na scenę wkroczyli też dyplomaci holenderscy, na czele których stał niejaki Slingelandt. Już samo jego nazwisko nie zwiastowało nic dobrego55. Postawiono mu proste zadanie: miał zadbać o to, aby holenderskie interesy nie poniosły żadnej szkody. Natomiast Brandenburczycy pertraktowali jak zwykle ze wszystkimi o wszystkim.
Najpilniejszym zadaniem Karola Gustawa i jego dyplomatów było zakończenie konfliktu z Holendrami i spowodowanie, aby nie zamienił się on w otwartą wojnę. W trudnej sytuacji, w jakiej znajdowała się Szwecja, żaden z jej urzędników ani nawet sam tak pewny siebie Karol Gustaw nie zamierzali iść na wymianę ciosów z największą potęgą morską Europy. W tej samej chwili, w której w Zatoce Gdańskiej pojawiło się 48 okrętów wojennych dowodzonych przez holenderskiego admirała Obdama, ucichły szwedzkie działa, a oblężenie Gdańska zostało przerwane. Dyplomaci holenderscy postawili twarde warunki, a główny negocjator ze strony szwedzkiej, kanclerz Erik Oxenstierna, niechętnie zgodził się na nie, ponaglany na dodatek przez niecierpliwego Karola Gustawa, który chciał jak najszybciej osiągnąć porozumienie z Holendrami. We wrześniu 1656 roku obie strony podpisały w Elblągu porozumienie, w którym Holandia zobowiązała się między innymi do zachowania neutralności. Szwedzi zapłacili za to jednak wysoką
55 Slinga (szw.): splot, kłąb, zakole, meander, pętla, wykręt, wybieg (przyp. tłum.).
607
Niezwyciężony
cenę, ponieważ zgodzili się zaprzestać wszystkich wrogich działań wobec Gdańska. Porozumienie odbiło się szerokim echem w całej Europie, i to nie bez powodu: rezygnując z dalszych planów i roszczeń do największego i najważniejszego miasta Prus Królewskich, bramy strzegącej dostępu do Wisły, głównej arterii polskiego handlu zagranicznego, sprawowanie kontroli nad pozostałą częścią prowincji stało się dla Szwedów jeśli nie bezprzedmiotowe, to przynajmniej mało opłacalne pod względem korzyści i wartości.
Od 11 września 1656 roku Karol Gustaw przebywał we Fromborku, gdzie chory i przyciśnięty kłopotami szukał chwili oddechu w towarzystwie swej żony. Kiedy do Fromborka przybyli brandenburscy dyplomaci, żądając wprowadzenia korzystnych dla siebie zmian do podpisanego wcześniej porozumienia i uzależniając od tego dalsze wspieranie Karola Gustawa, zdumiony tymi roszczeniami król tylko się roześmiał. Jednak nawet w tym względzie okazał dużą skłonność do ustępstw, chociaż i tym razem swój sprzeciw wyraził Erik Oxenstierna. Od samego początku wojny konsekwentnie twierdził on, że trzeba skoncentrować się tylko na jednym: na opanowaniu wybrzeża Bałtyku. W swym uporze kanclerz wierny był strategii związanej z dominium maris Baltici, dla urzeczywistnienia której tak wiele zrobił już jego ojciec, Axel. Reprezentowane przez niego poglądy sprawiały, że coraz krytyczniej odnosił się on do wielkomocarstwowej, ale bezsensownej i awanturniczej polityki prowadzonej przez Karola Gustawa we wszystkich możliwych kierunkach (kanclerz należał też do grupy tych osób, które na początku roku sceptycznie wypowiadały się na temat planów Karola Gustawa związanych z zimową kampanią prowadzoną w sercu Rzeczpospolitej). Brak zrozumienia prezentowany przez kanclerza dla królewskich zamiarów jak również jego żądania oparcia się na wymiernych przesłankach sprawiły, że Karol Gustaw zaczął stopniowo odsuwać swego trzeźwego w ocenie sytuacji, ale nieskłonnego do zaakceptowania królewskiego punktu widzenia kanclerza od dalszych negocjacji. Zamiast niego zaczął faworyzować jednego ze swych dawnych ulubieńców, pochodzącego z Kurlandii pułkownika gwardii Christoffera Carla von Schlippenbacha. Był to człowiek ordynarny, gwałtowny i niegodny zaufania. Prowadzone przez Schlippenbacha w niezręczny sposób
608
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
negocjacje poprzedzające wybuch wojny w Polsce przysporzyły Szwecji sporo szkód, a Karolowi Gustawowi kłopotów. Zaletą pułkownika - w oczach króla - było to, że nie występował z coraz to nowymi zastrzeżeniami, ale chętnie popierał wszystkie szaleńcze pomysły szwedzkiego władcy.
To, co się stało, jest wielce wymowne. Karol Gustaw nie był z pewnością pierwszym władcą w historii, który w trudnym dla siebie okresie odsunął na drugi plan tych wszystkich, którzy w niego zwątpili, zastępując ich potakiwaczami i sykofantami56. Jest to klasyczny wzór zachowania w takich sytuacjach, który pokazuje, jak wykazywana przez króla wiara w siebie zasklepiła się w nim, przyjmując postać nieuzasadnionego zadufania we własne możliwości. Pokazuje też, że opary samouwielbienia gęstniały coraz bardziej wokół króla i prezentowanych przez niego opinii.
Dyplomatyczna rozgrywka tocząca się między Karolem Gustawem a kanclerzem zakończyła się w nieoczekiwany sposób. Przepracowany i przygnębiony Oxenstierna zachorował nagle 26 października, ale zdążył jeszcze kilka dni wcześniej wyprawić do Szwecji królową, aby ustrzec ją tym sposobem przed zarazą. Wkrótce okazało się, że choroba dopadła samego kanclerza. Leżąc w łóżku, zdążył jeszcze napomnieć swą płaczącą wniebogłosy żonę, aby "nie płakała po nim w taki sposób, jak to robią poganie, tylko w sposób chrześcijański" - po czym wyspowiadał się, przyjął komunię świętą i zmarł rankiem 2 listopada 1656 roku między godziną 5 a 6. Jego śmierć utorowała drogę Schlippenbachowi, który mógł teraz dokończyć negocjacji z księciem elektorem. Jego praca znalazła ukoronowanie w postaci porozumienia, podpisanego w dniu 20 listopada 1656 roku w Labiawie. Miało ono jeszcze bardziej sensacyjny wymiar niż podpisany dwa miesiące wcześniej układ z Holendrami. W nowej umowie zagwarantowano bowiem Fryderykowi Wilhelmowi
56 Sykofant - służalczy, płaszczący się pochlebca, nadskakiwacz. Sykofanci w starożytnej Grecji, głównie w Atenach od V w. p.n.e. byli zawodowymi dono-sicielami-szantażystami. Na podstawie fałszywych zarzutów grozili sądem zamożnym obywatelom i wymuszali od nich pieniądze. Z czasem określenia tego zaczęto używać w odniesieniu do wszystkich oszczerców, plotkarzy, donosicieli (przyp. red.).
609
Niezwyciężony
to, do czego dążył od dłuższego czasu: suwerenną władzę w Prusach Wschodnich. Prowincja stała się tym samym niezależnym państwem, a książę wyniesiony został do rangi samodzielnego władcy, który nie musiał już więcej zdawać nikomu sprawy ze swych czynów, no może z wyjątkiem samego Pana Boga.
Decyzja ta nie oznaczała, że Karol Gustaw zrezygnował ze swych dawnych planów przewidujących aneksję Prus Wschodnich i przejęcie wpływów z ceł. Oba traktaty oznaczały bez wątpienia tylko tyle, że zrezygnował z zamiaru przekształcenia Bałtyku w wewnętrzne szwedzkie morze. Bez kontroli nad ujściem Niemna, bez Królewca, bez ujścia Wisły i Gdańska pojęcie dominium maris Baltici było tylko pięknym, łacińskim frazesem. Rok wcześniej król zamówił już nawet nowe szaty koronacyjne, a niektórzy zastanawiali się nawet, czy Morze Kaspijskie stanie się w końcu naturalną granicą państwa szwedzkiego. Teraz jednym pociągnięciem pióra pożegnał się z marzeniami o tym, co trzeźwo myślące osoby z jego otoczenia uważały za główny powód, dla którego Szwecja przystąpiła do wojny z Polską, a jego ambitni doradcy uważali za minimum tego, co powinno się zdobyć tak dużym nakładem sił i środków57. Postawa króla mogłaby dowodzić jego poczucia rzeczywistości i umiejętności przystosowywania się do zmieniających się okoliczności, ale w praktyce świadczyła tylko o zmianie postawy, tak typowej dla władcy Szwecji. Myśli Karola Gustawa ponownie zaczęły oddalać się od właściwego celu wojny; goniły teraz za nowymi okazjami, być może bardziej korzystnymi. Już po wielkich, ale ulotnych sukcesach odniesionych latem 1656 roku zaczął rozważać możliwość zakończenia tej wojny, która przyniosła mu najpierw tyle nadziei, a teraz coraz więcej rozczarowań. Król zaczął zastanawiać się nad wojną przeciwko... Danii.
Erik Oxenstierna nie był z pewnością jedyną osobą, która jesienią 1656 roku zmarła na skutek zarazy. Ludzie padali jak muchy tysiącami w czasie jednej z najstraszliwszych epidemii, jakie nawiedziły Europę od lat 30. XVII wieku. W całej Polsce można się
57 Nie przeszkodziło to Karolowi Gustawowi w rozdzielaniu wśród kadry oficerskiej kolejnych dóbr położonych na terenie zachodnich Prus.
610
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
było natknąć na wsie, w których nie przeżyła ani jedna osoba. Niektóre miasta, jak na przykład Toruń, mniej lub bardziej izolowały się od świata zewnętrznego, aby uchronić się od choroby szalejącej za ich murami. Epidemia nie została oczywiście wywołana wojną - ona tylko po raz kolejny wróciła. (W tym samym roku zaatakowała Italię, gdzie ludzie umierali tak licznie, że na przykład w Genui całymi stosami ładowano zwłoki zmarłych na statki, które wyprowadzano potem na otwarte morze, podpalano i zatapiano.) To jednak wojna sprawiła, że epidemia szerzyła siew tak szybkim tempie i dotknęła tak wiele osób. Chłopi żyli już na granicy głodu, ale dopiero zniszczenia, jakie przyniosła na ich pola i zabudowania wojna, sprawiły, że wielu z nich zaczęło głodować naprawdę. Wiemy zaś, że osoby słabe i głodujące są o wiele bardziej podatne na choroby niż te, które się dobrze odżywiają. Poza tym, zaraza szerzy się zawsze o wiele szybciej w czasie wojen. Przenoszą ją do innych regionów kraju maszerujące armie, uchodźcy i bezdomni (takie wojsko to prawdziwe, wędrujące rozsadniki zarazy: zostawiało zawsze za sobą stosy nie pochowanych ciał ludzkich i gnijącej zwierzęcej padliny, a ich obozowiska słynęły z brudu i smrodu parujących odchodów. Ze świecą też można by szukać wszystkich nowych udogodnień, które od czasów średniowiecza przyczyniły się do podwyższenia standardu życia przeciętnego człowieka -jak na przykład zwyczaj sypiania w koszuli nocnej czy w bieliźnie; oznaczało to, że ubiór używany na co dzień musiał stygnąć w nocy, na złość wszom i innemu robactwu). Poza tym, trwające wszędzie i nieustannie rabunki przyczyniły się do powstania rynku zbytu na takie rzeczy jak kradzione ubrania i sprzęty gospodarstwa domowego, ponieważ żołnierze starali się zawsze zamienić swój łup na pieniądze. To właśnie dżuma roznoszona jest przez wszy, a sprzedaż zarażonych przedmiotów powodowała, że epidemia szerzyła się jeszcze bardziej58.
58 Jednym ze środków zapobiegawczych, jakie stosowano wtedy w Genui, było pranie albo po prostu palenie ubrań ludzi, którzy mogli być zarażeni chorobą. W czasie jednej z późniejszych epidemii, która nawiedziła Uppsalc, władze miasta stwierdziły wprost, że choroba rozprzestrzenia się przez sprzedawanie ubrań i pościeli, które należały do chorych osób.
611
Niezwyciężony
Zaraza dopadła też armię szwedzką, która na pewien czas musiała przerwać wszelkie działania, aby przeczekać okres, w którym choroba zbierała swe najobfitsze żniwo (ale nie chodziło tylko o samą dżumę; od lipca wojsko cierpiało też na skutek innej przypadłości, zwanej "chorobą obozową"). Tutaj także liczba zmarłych była bardzo wysoka: były nawet takie regimenty, które zostały rozwiązane albo po prostu przestały istnieć. Poniesione straty dowódcy musieli uzupełnić zanim jeszcze wojsko będzie gotowe do nowych, wspaniałych czynów. Problem polegał tylko na tym, że kasa wojskowa świeciła pustkami i nie widać było szans, że w najbliższej przyszłości znajdą się tam jakieś pieniądze. Skończyły się również zaliczki. Państwo z trudnością zdołało zgromadzić środki na opłacenie żołnierzy, oficerów i urzędników, których miało na swym utrzymaniu i nie stać go było na nowy, większy zaciąg. Sytuacja przypominała tę, do której doszło za czasów wojny trzydziestoletniej, kiedy to wysocy rangą dowódcy próbowali zapobiec katastrofie, wypłacając żołd z własnej kieszeni. Na domiar złego, do długiej listy zarzutów kierowanych w stronę armii szwedzkiej, doszedł jeszcze jeden, a mianowicie ten, że jest ona mało wiarygodnym pracodawcą, który rzadko wypłaca żołd na czas, a czasami wcale. (Żołd taki był często bardzo niski: na przykład żołnierze, którzy w 1656 roku pełnili służbę w Elblągu, otrzymywali 2 talary na miesiąc, co oznaczało, że zarabiali mniej niż zwykły robotnik. Ten głodowy żołd był głównym powodem ciągłych rabunków dokonywanych przez żołnierzy.) Z tego powodu werbowanie nowych żołnierzy stawało się coraz droższe i trudniejsze, co nie uszło uwadze szwedzkich werbowników.
Wśród ofiar zarazy znalazł się także Erik Jonsson.
List zawierający ofertę zatrudnienia w armii szwedzkiej zastał go w gorącym Rzymie, kiedy Erik zajęty był w najlepsze swymi rysunkami i studiami architektonicznymi. Oferta wydawała się jednak tak korzystna albo przynajmniej tak kusząca, że natychmiast porzucił wszystko to, czym się zajmował i wyjechał na północ. Po długiej i ciężkiej podróży, która trwała cały miesiąc, dotarł do obozu pod Nowym Dworem, na dzień przed trzydniową bitwą pod Warszawą. Dahlbergh nigdy nie brał udziału w żadnej bitwie, po-
612
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
nieważ nie miał konia i brakowało mu doświadczenia. Nie posiadając konia, nie mógł towarzyszyć armii, kiedy po bitwie ruszyła na południe. Dlatego też zaczął sobie szukać jakiegoś stanowiska albo funkcji. We Włoszech całkiem przypadkowo spotkał się z Adolfem Johanem, bratem króla. Dzięki listowi polecającemu, który od niego otrzymał, Karol Gustaw, przebywający wówczas we Fromborku, przyjął go na audiencji. Jónsson ucałował królewską dłoń, a król bez zbytnich ceregieli powierzył mu funkcję porucznika - kwatermistrza. Dopływ świeżej krwi był dla armii palącą potrzebą.
Do zadań powierzonych Jónssonowi należało między innymi utrzymywanie w stanie gotowości bojowej twierdz i innych fortyfikacji wykorzystywanych przez armię. Dlatego też zaraz po nominacji wysłano go w pośpiechu na inspekcję warowni, które miały stanowić zabezpieczenie szwedzkich operacji na północy, a które ciągnęły od wybrzeża wzdłuż Wisły. Kiedy jedenaście dni później Erik przedstawił królowi swój raport, był już zarażony. W nagłym wybuchu gorączki i częściowego braku świadomości pojechał konno do lasu, bojąc się, że mógłby zarazić króla59. Stał się jedną z tych wielu osób biorących udział w wojnie, które zaginęły bez śladu: ciałem bez imienia, imieniem bez losu. Od śmierci uratował go pewien rybak. Leżąc w łodzi ukrytej w sitowiu, na wpół świadomy i majaczący w gorączce, wyrwał się w końcu ze szponów śmierci, a na początku listopada miał już najgorsze za sobą.
Erik był wtedy tak wychudzony i słaby, że nie mógł się nawet podnieść, a tym bardziej chodzić (przez siedem dni prawie nic nie jadł, pił tylko duże ilości piwa, które jego opiekun przynosił mu codziennie do łodzi). Rybak kazał mu leżeć w łodzi, a któregoś dnia pożeglował razem z nim do miasta jedną z rzek łączących je z morzem. Do miasta przemycił go nocą. Domek Rosenkrantza położony był na przedmieściach, tuż nad wodą; rybak, jego syn i dziewka służebna wnieśli do ciepłego pomieszczenia, gdzie ułożyli na wyściełanym słomą łóżku rozłożonym na podłodze. Kłopoty Erika jednak jeszcze się nie skończyły. Ledwo bowiem doszedł do siebie,
59 Być może chorobą zaraził się od kogoś we Fromborku: Erik Oxenstierna zachorował kilka dni po Eriku.
613
Niezwyciężony
zaczęły go boleć nogi. Kiedy spojrzał na swe opuchnięte stopy, upadło w nim serce: czy będzie jeszcze mógł na nich chodzić?
Pozostał więc w łóżku jeszcze przez kilka tygodni. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę ze spustoszeń, jakich dokonała epidemia. Wzdłuż ulicy, na której mieszkał, nie było ani jednego domu, który nie został dotknięty zarazą. Przez cienkie ściany glinianych budynków dobiegały dźwięki wydawane przez chorych, którzy majaczyli, skarżyli się i krzyczeli. W sąsiednim domu na podłodze leżała młoda kobieta; oddzielała ją od Erika tylko cienka ściana, kilkadziesiąt centymetrów powietrza, a jej los miał się ułożyć inaczej niż los Erika. Erik zmuszony był śledzić jej walkę ze śmiercią, i to w najdrobniejszych szczegółach, aż do ostatniego tchnienia: do wydechu, po którym już nigdy nie następuje wdech.
Najgorszy kryzys miał za sobą. Powoli nabierał ciała i odzyskiwał władzę w stopach. To pierwsze przyszło z czasem, do tego drugiego potrzebny był trening. Najpierw krótkie, nieśmiałe kroki w domu, a potem długie spacery na zewnątrz. W czasie jednego z nich rybak zabrał go ze sobą na cmentarz. Pokazał mu trumnę, w której zamierzał Szweda pochować. Jej widok spowodował, że Erik zaczął swe życie jak gdyby na nowo. Nie tylko dlatego, że zgodnie z zasadami logiki powinien być już pochowany, w tej właśnie trumnie i na tym właśnie miejscu. Los podarował mu - nie, nie przedłużył, bo śmierć była zbyt blisko, a jej chłodny oddech Erik czuł na sobie - nowe życie. Poczuł też, że obudził się do nowego życia jakby stworzony na nowo, z umysłem czystym od obrazów z przeszłości i wyobrażeń o tym, co będzie. Od chwili, kiedy obudził się w łodzi z gorączki, minęło już kilka tygodni.
Kiedy po wszystkich tych dniach spędzonych w sitowiu doszedł już do pełni władz fizycznych i umysłowych, nie bardzo wiedział, kim jest, a tym bardziej - gdzie się znajduje. Powoli jednak, ,jak kropla za kroplą", wspomnienia wracały, a wraz z nimi utracona wcześniej świadomość własnej osoby. "Przypominałem sobie, kim jestem" - napisał później w swym dzienniku, "gdzie jestem i jak znalazłem się w tym nieznanym dla siebie miejscu, co mnie bardzo dziwiło".
Pod koniec listopada był już na tyle silny, że mógł udać się do Elbląga i wrócić na służbę. Pierwsze zadanie, jakie mu powierzo-
614
"JUŻ OD WIELU LAT OJCZYZNA NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ W TAK...
no, zawiodło go do Malborka, gdzie przypadkowo spotkał się ze swym młodszym bratem Aronem. To jego lubił najbardziej spośród czwórki rodzeństwa. Erik utrzymywał z nim kontakty w czasie wszystkich swoich studiów, delegacji i podróży po Europie. A kiedy było to możliwe, mieszkali razem. Poza tym, Erik robił wszystko, co było w jego mocy, aby pomóc bratu w utrzymaniu się i w zrobieniu kariery. Aron pełnił nawet funkcję polowego pisarza skarbowego w szwedzkiej armii, zajmując stanowisko, które niegdyś bez większych sukcesów zajmował również ich ojciec. Choroba dopadła też Arona. Przez cały tydzień Erik z rozpaczą śledził postępy, jakie czyniła. Śmierć zabrała Arona na początku adwentu 1656 roku.
Erik pochował swego brata w kościele Jezuitów, a sam wyruszył do Torunia. Król zlecił mu inspekcję fortyfikacji miejskich i naprawę tych fragmentów, które znajdowały się w złym stanie. Erik zdążył jednak tylko rozebrać niebezpiecznie usytuowany kościół, ponieważ pod koniec grudnia otrzymał rozkaz powrotu na północ. Wojna wkroczyła w nową fazę. Polskie oddziały zdołały przebić się aż do wybrzeża Bałtyku, zaatakowały Pomorze Szwedzkie, a Jan Kazimierz przybył do Gdańska. Tymczasem Karol Gustaw miał już przygotowany nowy, śmiały plan.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO
615


Wyszukiwarka