Nasz pojazd kierował się do centrum sieciowego w Wieży Słonia, najwyższej budowli w śródmieściu i jednej z najpotężniejszych w mieście (jeśli nie liczyć podmiejskich linowców, które teoretycznie mogły dokładać piętra nawet do stratosfery). Centrum sieciowe mieściło setki łóż, z których korzystali przygodni gracze. Postanowiliśmy wejść w wirtualia w jednym pomieszczeniu, a nie jak dotychczas, z własnych mieszkań. Interesowała nas tylko pierwsza część przyjęcia, potem Konon chciał spędzić czas z przyjaciółmi. Wcale mu się nie dziwiłem. W tym wieku dzieci nie przepadają za towarzystwem opiekunów. Po powrocie z Brahmy planowaliśmy holokino lub inną atrakcję, z wyjątkiem jedzenia, ma się rozumieć. Anna czułaby się nieswojo. Dżonka przecinała powietrze nad łukami deptaków i mijała ruchome poziomy żeglujące w różnych kierunkach. - Wysiadamy - zakomenderowałem, gdy cumowała przy pomoście białawej baszty. Nad łukowatym wejściem do głównych pomieszczeń kusił fragment audycji o grach, wyświetlany na leniwie żeglującym holobimie. Gigantyczny ekran był ujęty w plastalowe ramy, dostojnie połyskujące na tle nierealnie wielkiej budowli. Obraz nieprawdziwej gry prezentowany w scenerii nierealnego miasta, które kochałem niemal jak kobietę. Czy tylko maleńkie i delikatne ludzkie ciało stanowi w naszych czasach miarę człowieczeństwa? Oto zderzenie z kolejnym problemem bez odpowiedzi. W projekcji bez trudu dawał się rozpoznać trójwymiarowy krajobraz Rajskiej Plaży. Dziennikarz przeprowadzał wywiad z przystojną szatynką. Wskazała na dwuletniego brzdąca bawiącego się w piasku.
- //...spójrz, Cal, to moje dziecko, czy nie jest wspaniałe? - Rzeczywiście, śliczny maluch. Co robisz w realium? - Och, tam pracuję w banku, nie mam czasu na wychowanie potomka. Poza tym nie zniosłabym, gdyby mój Filon zachorował. A te wszystkie opłaty: naluszki, środki czystości, ubranka, buciki, gravózki, nie stać mnie. Dzięki Rajskiej Plaży mam najprawdziwszego bobasa, stworzonego na podstawie analiz genomatów. Cudowne bambino! - Co do niego czujesz? - Kocham je nad życie! - Chciałabyś zostać zoenetką? - To moje największe marzenie. Męża również.\\
W projekcję wtargnęła barwna reklama gry. Spojrzeliśmy na siebie z niepokojem. Norman pokręcił głową. - Co się dzieje? Epidemia jakaś, czy co? - Dlaczego centrum sieciowe nazywa się "kawiarenka"? - zdziwiła się Anna, czytając trójwymiarowy szyld. - Dawne czasy - odparła Pauline, ruszając z miejsca. - Gdy nie było łóż, gracze używali do zabawy holomonitorów... - Poważnie? - roześmiała się Sokolovsky. Rozkoszne perliste brzmienie. Eksplozja beztroski zebranej z najbardziej niewinnych obszarów humanitaryzmu. To tak, jakby w głosie zawrzeć wspomnienia słonecznego dziecięcego pokoju. Spojrzałem na jej jasne oblicze. Tak samo nierealne jak wszystko, co mnie otaczało. Potarłem oczy. Torkil, co się z tobą dzieje? Chrząknąłem. Wybuchy na słońcu, czy jak? Nie słuchałem solarnej prognozy pogody. Jeszcze raz na nią zerknąłem. Kobiecie poczętej w grze trudno pojąć, że kiedyś światy były jedynie ekranowymi wizjami... - ...Wtedy - kontynuowała gamedekini - w podobnych centrach stały setki stanowisk, przy których ludzie mogli się napić kawy. - Ciekawe - skwitowała diginetka, rozglądając się po wnętrzu. Zrozumiałem, że ludzie, którzy podczas spaceru dziwnie nam się przyglądali, w istocie obserwowali tylko ją - stalowego motomba. Tańsze modele, jak Oscar, Neo czy Digit widywało się od czasu do czasu, ale luksusowe Doomy były rzadkością. Zdaje się, że sama zupełnie zapomniała o swoim rzeczywistym imidżu, podobnie zresztą jak my. Pauline podeszła do konsoli, by opłacić łoża. - Anno? - Spojrzała na blondynkę. - Jak wchodzisz w sieć? - Och, mam tu wtyczkę - syknęło cichutko. Z jej biodra wysunęła się elektrozłączka. Dziwne wrażenie. - Podłączam ją w miejsce kasku. Operatywę mam wirtualną - zająknęła się. - To znaczy wy jej nie widzicie. Wykonuję ją na ekranach, które postrzegam tylko ja. Oczywiście w tym czasie się nie ruszam. Taak. Niby wszystko logiczne i zrozumiałe, a mimo to czasem gubię się w tych operacjach. Ania "wychodzi" z siebie i funkcjonuje, nie ruszając stalowego ciała. Dotyka nieistniejących struktur. Ciągle będąc w realium. Tak to właśnie wygląda, panie doktorze, i daję słowo honoru, że nie zwariowałem. - Potrzebujesz usiąść? - spytała Eim. - O, tak, nawet się położę - odparła Sokolovsky. Zdziwione spojrzenie Harry'ego sprawiło, że dodatkowo wyjaśniła: - Jeszcze by mnie ktoś potrącił, straciłabym równowagę... Atawistyczny lęk. Serwomechanizmy zbroi nie dopuściłyby do przewrócenia motomba. Atawistyczny... Cicho parsknąłem. U kobiety, która praktycznie nie ma przodków. Torkil, ocknij się, bo coś popsujesz. Ruszyłem za nimi do urządzeń. - Ciekawe, ilu graczy ma zamiar odejść z realium do światów - marudziłem, naciągając kombinezon. Miałem nadzieję, że poruszając ten temat, zamaskuję dotychczasowej nieobecności. - Niepokoję się o konsumpcyjność społeczeństwa. - Jeśli pozostaną w sieci, mogą się stać sterowalni - podjął Norman, wpinając w przedramię nanowtyczkę. - Dziwne, że nie widzą niebezpieczeństwa. - Nie tak łatwo. Ponieważ mają motomby, to oni mogą zacząć dyktować warunki. - Mignęły mi wspomnienia z rajdu Petera "Crasha" Kytesa na laboratorium farmaceutyczne. - Widziałem Dooma w akcji. Szwadron policji by mu nie podołał. - Jestem gotowa! - oznajmiła Sokolovsky. - Ale motomby produkują organicy - zripostował blondyn. - Do czasu, kiedy któryś z zoenetów nie założy własnej fabryki - odparowałem, wkładając zasobnik w zaczep. Rutynowe czynności przygotowawcze działały na mnie otrzeźwiająco. - To nie słyszeliście w niusach? - wtrąciła się Pauline, unosząc lekko głowę. Testowała automasaż. Nigdy nic nie wiadomo z używanym sprzętem. - Niedawno uruchomiono wielki plant. - Gdzie? - zawołaliśmy chórem. - Free States of America, of course. Już w tej chwili można powiedzieć, że zoeneci są samowystarczalni. Przypominam wam, że to finansowa elita. A do pieniędzy intelektualiści i naukowcy lgną jak muchy do lepu. Zoeneci doskonale wiedzą, w jakiej są sytuacji, i szybciutko kręcą trybami, żeby być na wierzchu. Jeszcze tylko kilka elektrowni, wpis w prawie, że mogą założyć własną policję, czy inne siły zbrojne... - Nie zrobią tego! - zaprotestował Norman. - Pieniądz rządzi prawem. Od bardzo dawna. A tak na marginesie, ja również jestem gotowa. Spojrzała na chronometr. - Mamy pięć minutna dotarcie do restauracji.
*
//- Dzień dobry państwu, Cal Galahad, Global Network News. Witam w kolejnym odcinka "Życia w grach!". Dzisiaj odwiedzamy specyficzny świat o niezbyt poetycznej nazwie "Kolonia na Europie". Przebywają w nim, uwaga, nie gracze, lecz naukowcy! A w zasadzie, żeby się wyrazić już zupełnie ściśle, gracze - naukowcy, którzy przeprowadzają, albo tylko im się wydaje, że przeprowadzają, naukowe eksperymenty. Oto jeden z nich, John Jadas. Witaj John! - Cześć, Cal. - Zacznę z grubej rury, bo za to kochają mnie oglądacze. Jesteście naiwni. Cały ten świat to tylko imaginacja! - Mylisz się. To najprawdziwsze środowisko. Prawdą jest, że nie odkryjemy niczego, czego nie wykryły sondy, ale i tak jest to spełnienie moich marzeń. Nie miałbym szans na realną podróż na ten księżyc. Jestem na to za stary, a i bystrością wielu mnie przewyższa. Widzisz ten kosmodrom? Po zbadaniu globu planujemy wyprawę w prawdziwy kosmos. Nie jakiś tam Dream Space czy inny Privateer 3000. Będziemy przebywać w najprawdziwszych, matematycznie wyliczonych przestrzeniach. - Najprawdziwszych w pewnym sensie. - Kiedy wejdziesz do realium, też będziesz tam tylko "w pewnym sensie". - Nie rozumiem. - Myślisz, że widzisz rzeczywistość? Oczywiście, że nie. Postrzegasz tylko jej mapę wytworzoną przez twoje zmysły: barwy, cienie, dźwięki, temperaturę. To tylko interpretacje konkretnych zjawisk fizycznych: fal elektromagnetycznych, fal mechanicznych oraz energii kinetycznej atomów. W realium chodzisz po mapie, myśląc, że to rzeczywistość. - Że jak? - Czym zatem różni się twoja mapa od mojej? - Słucham? - Tym, że moją wytworzyły wielkie myślące maszyny, a twoją twój mózg.\\
Konon patrzył spod oka, usadowiony w szczycie długiego stołu. Od razu było widać, że urósł od ostatniego razu. Może ujmę to inaczej: program Brahmy zmodyfikował jego osobisty skin, by odpowiadał wiekowi oraz kodowi genetycznemu. W końcu takie było, między innymi, zadanie tego świata. Zapowiadał się wcale przystojny młodzieniec. Dookoła blatu wrzeszczała czereda kolegów i koleżanek. Trudno ocenić, którzy byli graczami, a którzy enpecami. Z pewnością miał przyjaciół wśród jednych i drugich. Zerknąłem ukradkiem na Annę. W sumie go rozumiem... - Wszystkiego najlepszego, Konon. - Harry zmiażdżył mu rękę. - Pomyślności. - Uniosłem ponurego dryblasa i przemagając jego opór, ucałowałem w policzki. Mama przytuliła go. - Żyj wiecznie, synku. - Winszuję. - Sokolovsky wyciągnęła smukłą dłoń. Jedynie ją obdarzył uśmiechem. Powstrzymałem się od wyszczerzenia zębów. Miał oko do kobiet. Norman postawił na obrusie pudło z gargantuiczną kokardą. - Prezent. Hałastra rzuciła się na pakunek i pod dowództwem Eima rozdarła opakowanie na strzępy. Płaty kolorowego papieru latały niczym dziwnokształtne motyle, a mały przywódca już zanurkował do środka. - But? - zdziwił się, wyciągając moduł, który bezskutecznie usiłował dostosować swój kształt do jego rąk. Był niczym nieznany rodzaj kraba, który próbuje się wyrwać z rąk poławiacza. - Dżetboard! - wrzasnął roztrzepany, czerwony z podniecenia blondynek w przykrótkim podkoszulku. Solenizant wyrwał mu kolorową deskę poznaczoną liniami złączy. -Oddaj! Urządzenie wyczuło blat stołu i - wypuszczone z małych rączek - ustawiło się dziesięć centymetrów nad lśniącą powierzchnią, sygnalizując gotowość dojazdy cichym piskiem silniczków i zielenią nagle rozjarzonych linii pozycyjnych. - Uuu! - sapnęło stadko z uznaniem. Konon zajrzał do wnętrza kartonu, gdzie leżał kompletny strój do jazdy wraz z kaskiem i cyfrowymi goglami. Rozpoznałem najwyższy możliwy gatunek oprzyrządowania. Nierealny, bo nierealny, ale bardzo drogi podarunek. - Ruch jest niezwykle ważny, kochanie - odezwała się matka. - Powinieneś ćwiczyć. Być może niedługo wprowadzą bezmózgi, wtedy wyhodujemy jednego, wyjmiemy twój mózg z sejfu w motombie, wszczepimy go w organiczne ciało i będziesz mógł żyć w realium jak normalny człowiek. Spuścił głowę. Chyba chciał coś powiedzieć, lecz powstrzymał się ze względu na uroczystość. Harry wjechał do sali, pilotując stolik dźwigający piętrowe ciasto. - Czas na tort! Na szczycie migotała holoprojekcja syna Pauline gnającego na dżetboardzie. Spojrzałem na nią z uznaniem. Niezła motywacja. Gromada rzuciła się najadło z okrzykiem radości, ale blondyn temperował zbiegowisko jak sprawna przedszkolanka. - Powoli. Każdy dostanie kawałek. Bierzcie talerzyki. Nie pchać się, dzieciarnia... Na końcu i nam dostało się po słodkim wycinku. Kiedy ostatni raz jadłem urodzinowy tort? Przypomniałem sobie przyjęcia w ciasnym mieszkanku, nieporadne ciasta klecone przez ojca, załzawione wzruszeniem oczy matki, podniecenie podczas bitew na jaśki (dwie wściekłe armie walczyły o zdobycie górnego łóżka)... I marne prezenty, z których cieszyłem się jak szalony, by zrobić rodzicom przyjemność... Syn Pauline nie odczuwał potrzeby rozweselania kogokolwiek. - Ten tort jest niedobry - oświadczył grobowym głosem. - Ależ kochanie... - zaprotestowała Pauline. - Wzdyma - wyjaśnił. Kątem oka zobaczyłem, że Anna odsuwa talerz. Dotknęła brzucha. Z twarzy chłopca zniknął gniew. Pojawiła się obawa. - Mamo. - Rzeczywiście coś jest nie tak - stwierdziła Sokolovsky. Harry zlizał z ust bitą śmietanę. - Ja nic nie czuję. - Ja również. - Pauline podeszła do syna. - Kochanie, jesteś pewien, że... - Ratunku! - krzyknął, spadając z krzesła. - Mamo! Pomóż! W ramię stuknęła mnie diginetka. Na jej twarzy kłębiło się widmo paniki. - Wyjdź ze mną - wydusiła, wskazując wzrokiem balon rosnący pod ubraniem. - Nie wytrzymam! - darł się chłopiec, wierzgając nogami i tłukąc rękami w podłogę. Dookoła zgromadził się bezradny tłum. Pauline klęczała przy dziecku i wystukiwała na walktelu numer pogotowia. - O Jezu - usłyszałem jęk blondynki, a zaraz potem głuchy odgłos walącego się ciała. - Mają takie same objawy! - krzyknąłem do brunetki. Zerknąłem na wijącą się ukochaną. - Potworne wzdęcie, bóle... - Aaa! - przerwały agonalne krzyki dobyte z dwu gardeł. Napięta do granic możliwości biała koszula Anny nagle powiłgotniała. - Wynieśmy ich - poradził Harry. - Zaraz... - Rozchyliłem bluzkę blondynki. Skóra była rozerwana. Z wnętrza rany wydobywała się ciastowata substancja pachnąca wanilią. Zdobiły ją szkarłatne żyłki krwi. Galareta musiała mieć właściwości żrące. Nie tak łatwo rozerwać powłoki brzuszne, nawet wirtualne. Anna powinna najpierw wymiotować, a nic takiego się nie stało. Poczułem nudności. - On pękł! - rozpaczała Pauline, wyciągając dziecko na ulicę. Nad sylwetkami poszkodowanych pojawił się migający, trójwymiarowy napis:
FATAL SKIN ERROR! LOG OUT!
Pierwszy raz widziałem w Brahmie oznakę, że to świat, nie realium. Rozejrzałem się za najbliższym azylem. - Torkil, ja bym... ja... -bredziła Anna. Z jej rozerwanego brzucha wypływała kipiąca masa. - Zanim podjedzie karetka, nabawią się jakiegoś urazu! - zawołał Harry, nie tracąc przytomności umysłu. Pamiętał, że oboje są zoenetami, więc nie grozi im realna śmierć. - Do azylu! - zgodziła się Eim. - Dzieci! - Spojrzała na spanikowaną trzódkę. - Pomóżcie mi! Mali goście pochwycili cierpiącego chłopca. - Tam! - Wskazałem białą budkę. Unosił się nad nią znak wy- logowania. Norman chwycił Annę pod drugą pachę. - Pomogę ci. - Co ja zjadłam? - bełkotała, oglądając krwawą pianę ciągnącą się jej śladem. - Muszę uważać ze słodyczami... Od tego się tyje... Tori? - Spojrzała zamazanym wzrokiem. - Ale będziesz mnie jeszcze kochać? Bo ja... O, kurwa, ile tego jest - przerwała na widok gwałtownej erupcji. Rana wyglądała jak krater strzelający lawą. Otarłem z twarzy ciepłą maź. - To nadal smakuje jak tort - cmoknął Harry. Tylko programista mógł się tak zachowywać. Pokręciłem głową. Jasne. Jeśli dotąd nie odczuliśmy negatywnych skutków uczty, nic nam nie grozi. - Tak... głęboko... - bredziła półprzytomna - ...tak... dawno... - Targnęły nią torsje. - Tak... Pięęęęknie. Głowa opadła do tyłu, lecz oczy były przytomne. - My pierwsi - poprosiła Pauline, wchodząc do pomieszczenia. - On strasznie cierpi. Serce matki, pomyślałem. Zniknęli w azylu. Nad broczącym ciałem Sokolovsky ciągle migał komunikat o błędzie. Kod Brahmy nie rozumie, co się stało. Ciało rozerwało ciasto, które nie powinno się tak zachować. Zatem to był wirus. Organik już dawno wpadłby we wstrząs i być może umierałby gdzieś na łożu. Anna odczuwa szok i przeżywa agonię, ale przeżyje, bo nie ma ciała, więc krew, która powinna odpłynąć z mózgu, ciągle krąży... Bo w dibeku nie ma żadnej krwi. Konała. Jeśli umrze, to i tak będzie żyć. Uderzył mnie paradoks wirtualnego bytowania. Lampka na azylu oznajmiła, że jest wolny. Weszliśmy. - Wylogujemy na stronę główną - wydałem dyspozycję na konsoli. Ująłem jej palec i wcisnąłem guzik. Obraz rozwiał się. - Harry, teraz ty. Wyłoniliśmy się tuż obok całych i zdrowych ofiar. Eteryczna Pauline gładziła głowę łkającego syna. - Co to było?! - Wstrząsające przeżycie... - Ann dotknęła niepewnie płaskiego brzucha. - Zaatakował was nielegalny program - wyjaśnił Harry. - Złośliwe ciasteczko, w którym była instrukcja, by powiększyć objętość. - W dodatku żrące - powiedziałem - inaczej krem wyszedłby nosem. - Mamo, boję się - chlipnął twardziel Konon, po raz pierwszy okazując dziecięce uczucia. Może to prawda, że cierpienie wyzwala ludzkie odruchy? - Cicho, synku, już po wszystkim. - No to jestem człowiekiem bardziej, niż myślałam - odezwała się Anna. - Nie przypuszczałam, że zgon wygląda właśnie tak... - Przytuliła się do mnie. - Popłaczę później - szepnęła. Drżała. Poczułem wstyd, że dotyk jej dygoczącego ciała wywołał we mnie najpierw podniecenie, a dopiero potem współczucie. Czy powinienem przejść przez szkolenie uczące kolejności uczuć? - Pieprzony haker, który przemycił to gówno, odpowie za swój czyn - usłyszałem własny głos. Podziękowałem przytomnej części osobowości za wykazanie obywatelskiej postawy. Dotąd cyfrowi włamywacze jawili się jako partnerzy: inteligentni, ale niełamiący zasad. Z ulgą poczułem, jak podniecenie odchodzi, a jego miejsce wypełnia pęczniejąca wściekłość. Z pewnością byłaby mniejsza, gdyby niepoczucie winy. - Jestem z tobą. - Harry stanął obok, jak byśmy za chwilę mieli rozpocząć szarżę na linie wroga. - A jedzenie jest takie przyjemne - zasmuciła się Ann. - Nie wiem, kiedy znowu się odważę. Udawała dzielność, czy rzeczywiście taka była? Przyjrzałem się źrenicom, rumieńcowi na policzkach, ruchom palców... - Muszę wyjść i odetchnąć - powiedziała. Odetchnąć? Istotnie była stuprocentowym człowiekiem. Zerknąłem na Pauline. Pocieszanie przerażonego dziecka, które we własne urodziny otarło się o śmierć, pochłaniało ją całkowicie. - Mieliśmy szczęście, że nas nie rozpuczyło - zauważył blondyn. -Właśnie... - Zostanę dłużej z Kononem - odezwała się brunetka. - Opłaćcie za mnie łoże, żebym nie musiała bulić za nadgodziny. I wymieńcie zasobnik na ten z roztworem z gamepilla. Aha. - Zerknęła na Harry'ego. - Powiedz w firmie, że biorę urlop na dzień. W razie czego znają mój numer. - Ależ Pauline, mając takie stanowisko, nie możesz... - Jesteś moim zastępcą - przerwała ostro. - Nie zostawię syna.
*
//Ciągle gnieździsz się w metropolii bądź megamieście? Wmówili ci, że to jedyny sposób na życie ? Spójrz na biosiedla firmy Ekologos. Badania przeprowadzone na dziesięciu tysiącach ochotników udowodniły, że żyjąc w biosiedlu, masz dwukrotnie mniejszą szansę zachorowania na chorobę nowotworową. Żyjesz o dwa procent dłużej. Prawdziwe, niefiltrowane powietrze. Naturalny wiatr, nietemperowany przez grawitacyjne bariery. Zamknięte systemy pozyskiwania żywności bez usprawniaczy. Tlen. Przyroda. Biosiedla Ekologos. Tak blisko natury, jak to możliwe. Biosiedla Ekologos mieszczą się wyłącznie w obrębie barier ABB i podlegają opiece Centrum Kontroli Mutacji.\\
Kiedy zdjąłem kask, pierwsze spojrzenie zwróciłem na Annę. Miałem wrażenie, że lekko się chwieje. Teoretycznie serwomechanizmy motomba nie powinny na to pozwolić. A jednak... - Do roboty! - Harry wypiął nanowtyczkę. - Proponuję podział ról. Najpierw poszukajmy w swoich źródłach. Na własną rękę. Potem się spotkamy. Zszedł z łoża i zaczął rozpinać kombinezon. - Nie zapomnij o zasobniku Pauline - przypomniała Anna. - I o opla... - Bracie! - krzyknął podniecony gracz. Właśnie podnosił się z sąsiedniego łoża. Ze snu zerwał się drugi. -Widziałeś to?! Zdjęli hełmy, ukazując rozentuzjazmowane oblicza. - Gały wyszły mu całkiem na wierzch! - Od komara! Ale koleś miał jazdę! Zamienił się w galaretę! - Genialne! - Przepraszam... - wtrąciłem się. - Czy panowie byli świadkami jakiegoś niezwykłego zjawiska? - Ba! - Oczy podrostków błyszczały. - W Deep Past World! Niby komarek taki. - Z kłujką - dodał drugi. - Usiadł na kolesiu, paladynie, na szyi. Dziabnął, a tamten, jak nie zacznie się zwijać! - Fantastyczne! Najwyraźniej byli zboczeni. - W ciągu kilkunastu sekund zapadł się i niemal rozpłynął! - Miał szczęście, że zoenet! He! - A obok ujawnił się agent... - Bezpieczeństwa? - spytałem - Tak, administrator, wiesz od ochrony. Jezu, jak biadolił! To mój przyjaciel, krzyczał, pedzio, rzecz jasna. - He, w zoenecie zakochany... - Hi, hi, musimy tam wrócić. Czegoś takiego jeszcze...
*
//- I witam ponownie, Cal Galahad, Global Network News. Tym razem witajcie w gorącej grze "Skaters chał", o tu naprawdę można stracić głowę i poczucie kierunku. Poznajcie szalonego zoneneta na dżetbo-ardzie, Jamesa Krayewsky'ego. Piącha, James! - Czółko. - Co sądzisz o realium? - Przeżytek dla staruchów niemających breins. - No, nie przesadzaj... - Neurów im braknie, imaginacji nie mają, siur? Nie rozumieją, że rzeczywistość to miejsce dla dinów. Zwiędłe druty, bracie, nosotoki. - Taa... - W mojej czaponoścejuż dawno respawnowaia idea: każdy myślak, ale myślak,jrater, nie nosotok, wcześniej czy później zostanie zoenczłekiem, kupi motomba i, bracie, jak będzie musiał, popracuje w realium, gdzie wszystko jest do kosza, śmierdzi, wszędzie długo i daleko. A jak już poro- bota, wraca w sieć ijest,jrater, coolskaterem, albo innym lamerem! -Masz ciało? - Only breins, bracie. W netombie. Ale zamiaruję w motomba się kopsnąć. - A nie boisz się, że cię ktoś odłączy ? W końcu jakiś zdesperowany biedak, jakiś rewolucjonista, może wtargnąć do willi twoich starych i zrobić masakrę. - Rong, man. Rong. Mam okna podglądu. Sterowane wieżyczki, radar, prześwietlacz, widzę chałupę i okoliczność. Noł lej. - To wszystko jest zasilane energią. W przypadku odcięcia... - Kotlet, bracie, kotlet. Ale organicy też potrzebują błysku. Brak błysku, brak życia. I tu i tam. - Lecz jak sobie poradzisz... Czekaj, jakiś komar ci usiadł... James? James? Dobrze się czujesz?! Chryste! Wyłączcie te kamery! James!!! Wyloguj!!!\\
Wcale nie musiałem gromadzić danych. Media same o to zadbały. W kilkudziesięciu grach dokonano sabotażu: ofiarami padali zoeneci bądź digineci. Wirusy były ulokowane w różnych miejscach. Począwszy od puchnących ciasteczek, poprzez złowieszcze komary, pszczółki, szerszenie i pająki wsączające cyfrowy jad powodujący obrzydliwe agonie, a kończąc na glistowatych pasożytach, wpełzających w ciało wszelkimi dostępnymi otworami, czy ożywających ubraniach bądź pojazdach miażdżących w swych wnętrzach nieszczęsnych użytkowników. Wyglądało to na erupcję talentu zakompleksionego hakera. Chłopak chciał się popisać i obwieszczał światu: oto jestem. Robił to w prymitywny, lecz bardzo skuteczny sposób. W końcu jak się wybić w anonimowym społeczeństwie? Zdarzały się już takie przypadki. Może nie tak drastyczne, ale o podobnej skali. Po tygodniu fala terroru ucichła. Pomyślałem, że psychopata zaspokoił rządzę sławy i dał spokój. Podobnie uważali Pauline i Harry. Jedynie Anna pozostawała niespokojna, twierdząc, że w tych zamachach był jakiś porządek. - Oczywiście - ripostowałem - ofiary wywodziły się wyłącznie z cyfrowego ludu. Gość nie chciał nikomu wyrządzić krzywdy. Kręciła śliczną główką. - To nie to.
*
//- Witam was, kochani. Mam, nadzieję, że otrząsnęliście się po ataku podłego hakera. Ja w każdym razie nie zamierzam się przejmować tą gówniarską demonstracją. Cal Galahad jest zawsze z wami, zawsze w grach. Ale, jak zwykle, kochani, advocatus diaboli! Tylko dzięki temu, że atakuję gry, światy ciągle się rozwijają. Robię to z miłości, wiecie przecież. Dzisiaj rozmawiam z socjologiem Robertem Wronskym. Witaj Robercie. - Pozdrawiam. - Dlaczego ludzie odchodzą do gier? Przecież to ucieczka. - W światach nie ma chorób, śmierci, starości... A poza tym... Posłużę się przykładem. Kilka dni temu, przebywając w realium, kupiłem w markecie makowiec. Bardzo ładny egzemplarz. - I co? - Może nie jestem smakoszem, ale umiem odróżnić ciasto stare od świeżego i dobrze oczyszczony, świeży mak od spleśniałego, poprzety- kanego piaskiem i nadmiarem tartej bułki. Niestety, gdy kupowałem towar, nie mogłem go na miejscu rozpakować i spróbować. - Ale o co ci chodzi... - Przykład z oszukanym makiem jest jednym z tysiąca, charakteryzującym nasze zatęchłe realium. Gatunek ludzki jest, by tak rzec, naturalny. Mam na myśli, że tyle w nim dobra co zła. Przestałem się dziwić, że ludzie na każdym kroku próbują mnie oszukać, zwieść, naciągnąć. Nie dalej jak wczoraj otrzymałem telesens od jakiejś miłej pani, która z uśmiechem na ustach informowała, że wygrałem duże pieniądze... - ...ale żeby je otrzymać, musisz coś kupić? - Jak byś przy tym był. - Też miałam takie wiadomości. - W grach człowiek jako gatunek jest pozbawiony tej drażniącej cechy. - Tendencji do oszukiwania? - Tak. - To go odczłowiecza! - I, kurwa, bardzo dobrze. Kto powiedział, że to gatunek idealny? Wytniecie to "kurwa", prawda?\\
W ciągu następnego tygodnia gierczana brać zapomniała o hakerskim popisie, nie pierwszym wszak i nie ostatnim. Nie dostałem zlecenia, a mogłaby to być ciekawa sprawa. Chętnie wyśledziłbym żartownisia i z satysfakcją go usadził. Trochę żałowałem. Stałem w oknie swojego apartamentu i kiwałem głową nad szklanką Danielsa. W tym mniej więcej czasie zrozumiałem, że świat nie kręci się wokół mnie. Gamedeków jest jak mrówek, a virtuality show, które kiedyś dało mnie i Pauline sporą reklamę, dawno uleciało z ludzkiej pamięci. Pojawiła się masa innych programów, wylansowano dziesiątki bardziej medialnych bohaterów. Zlecenia były, tylko że nie ja je dostawałem. Co i raz słyszałem bądź widziałem kolegów z branży mistrzów logicznych zagadek, prześcigających mnie intelektem, błyskotliwością, wyglądem, zasobnością portfela Starzeję się", skonstatowałem, patrząc we własne odbicie w szybie. Podniosłem rękę do drobnej blizny na prawym policzku. Tyle jeszcze zagadek czeka na rozwiązanie... Za chwilę wyostrzyłem wzrok, starając się dostrzec wieżyce Ursynou. Lubiłem bawić się selekcjonowaniem ich stylów i wysokości. Wielka odległość sprawiała, że nigdy nie byłem pewien, czy policzyłem wszystkie. Kiedy dotarłem do mniej więcej połowy, do szyby podpłynął reklamowy aparacik. Parsknąłem, obserwując, jak rozwija ekran. Jeszcze nie słyszałem o natrętach wyszukujących klientów przez okna, zwłaszcza na takiej wysokości. Projekcja ukazała standardowe łoże... ...a na nim rozkładające się ciało, po którym pełzały setki białych larw. W tle unosił się napis: ŁOŻE ŚMIERCI
*
//Centrum Kontroli Mutacji donosi o pojawieniu się w regionie Podola nowej odmiany mosąuito lethalis, którą opatrzono symbolem MLS2k01. Według prognoz, gatunek rozprzestrzeni się na obszarze Europy w ciągu pięciu miesięcy. Testy dowiodły, że filtry ABB, podobnie jak w przypadku wszystkich poprzedników, nie przepuszczają nowego gatunku. Osoby udające się poza obręb ABB zobowiązane są wykonać standardowy wszczep, który można zamówić na stronie CKM. Tam też zainteresowani znajdą szczegóły dotyczące 2k01. Przypominamy, że pobyt na zewnątrz filtrów jest bardzo niebezpieczny.
Następnego dnia wirusy zaatakowały wszystkie multiplayerowe gry, bez wyjątku.