Ross JoAnn Marzenia nie tracą mocy Pokochałem czarownice


JOANN ROSS

POKOCHAŁEM
CZAROWNICĘ



Harlequui


Toronto Nowy Jork Londyn
Amsterdam Ateny Budapeszt Hamburg
Istambuł Madryt Mediolan Paryż Praga
Sydney Sztokholm Tokio Warszawa



ROZDZIAŁ

1


Krągły księżyc żeglował po czarnym niebie, rozsnuwając
srebrzystą poświatę nad prastarym borem, w którym samotna
kobieta z gracją dzikiej pantery przemykała pomiędzy splątanymi
pniami bezlistnych dębów. Gdy tak zmierzała ku polanie
poprzez kłębiące się mgły, jej czarna peleryna wtapiała się
w mrok.

Nocną ciszę zakłócały jedynie smętne zawodzenie wiatru,
który miotał wierzchołkami sosen, głuche pohukiwanie sowy
i monotonny rechot żab na podmokłych polanach. Muzyka
nocy głęboko zapadała w duszę kobiety, jeszcze bardziej podsycając
burzę, która rozszalała się w jej sercu.

Była to muzyka z pradawnych czasów, kiedy ludzie drżeli
ze strachu przed niewidzialnymi istotami, kryjącymi się
w nocnym mroku. Istotami, które skupiały w swoich rękach
mądrość i władzę.

Muzyka z czasów magii.
Gdy kobieta dotarła na polanę, zwróciła swą piękną twarz
ku niebu, a wtedy spłynęła na nią magiczna moc jej ojca

- księżyca. Uniosła ręce w górę, zwróciwszy dłonie ku bladym
gwiazdom. Jej pełne, karminowe usta zaczęły śpiewnie
recytować słowa, których nauczyła się niemal w kolebce. Sło

wa przekazywane z pokolenia na pokolenie; słowa, które miała
we krwi i które sprawiały, że była tym, kim była.

Czarownicą.

Gdy zakończyła powitalną litanię, zsunęła z głowy kaptur
i zrzuciła pelerynę. Wiatr porwał długie włosy, omotując nimi
jej twarz, niby jedwabistą pajęczyną. Kobieta miała na sobie
szaty, w które przystrajała się, ilekroć szła stawić czoło tym,
co w mroku nocy chcieli ukryć swe niecne plany.

Napierśnik w kształcie dwóch misternie wykutych muszli
z czarnej, połyskującej stali zasłaniał jej kształtny biust, na
widok którego szybciej biły męskie serca. Długie, smukłe
nogi okrywały wysokie, czarne buty, sięgające do pół uda.

Szyję dziewczyny otaczał srebrny łańcuch z amuletem,
który spoczywał między jej cudownymi piersiami. Otworzyła
amulet, wyjęła zeń fiolkę napełnioną aromatycznym olejkiem
i spiyskała nim zebrane wcześniej polana, ułożone
w stos w świętym, kamiennym kręgu.

Wyciągnęła ręce nad suchym drewnem i w tej samej chwili,
pod wpływem przepełniających ją wibracji, strzeliły w górę
czerwone płomienie.

Czując, jak przenika ją żar, Morganna zamknęła oczy
i przywołała w pamięci twarze wrogów. Oczyma duszy zobaczyła
ich topniejących jak wosk w roztańczonych, śmiercionośnych
płomieniach. Słyszała, jak krzyczą w agonii i wraz
z nimi przeżywała ich mękę. Stwory ciemności własnym cierpieniem
musiały okupić swoją czarnoksięską moc.

Trawiona zabójczym żarem, Morganna nie poddawała się.
Z jej ust nie wyrwał się żaden krzyk. Zemsta była jej przeznaczeniem,
a skoro jej los był z góry postanowiony i nieunikniony,
w milczeniu znosiła ból.

A kiedy dokonał się akt zemsty i kojący deszcz ugasił


rozszalałe płomienie, Morganna raz jeszcze uniosła ręce ku
czarnemu niebu i zaintonowała modlitwę dziękczynną.

- Dokonało się - powiedziała i odetchnęła z ulgą.
A potem wyczerpana osunęła się na ziemię i zapadła w letarg,
który miał ją uzdrowić i zdjąć z jej ramion dobrowolnie
przyjęty ciężar.

"Dokonało się".

Kreśląc swój podpis pod ostatnią ilustracją do księgi przygód
Morganny, Królowej Nocy, Gavin Thomas z zadowoleniem
pokiwał głową.

Tym razem zwalczająca zło czarownica przeszła samą siebie.
A i wyglądała przy tym wyjątkowo atrakcyjnie, pomyślał,
mierząc krytycznym wzrokiem obrazek, przedstawiający
zmysłowe kobiece ciało, na które ogień i księżyc rzucały
pomarańczowosrebrzyste refleksy.

Gavin Thomas doskonale wiedział, że jego śmiałe ilustracje
pobudzają wyobraźnię wielu nastoletnich chłopców. Ale
co w tym złego? Z tym pytaniem nieraz zwracał się do ludzi,
którzy krytykowali jego powieści w obrazkach i nazywali je
komiksami. A poza tym, jego książki nie były ani w połowie
tak erotycznie jednoznaczne, jak większość telewizyjnych
programów, powszechnie oglądanych przez młodzież.

Zaś Morganna, choć parała się czarną magią, reprezentowała
przecież siły dobra, a nie zła.

To właśnie powiedział w ubiegłym tygodniu Tomowi Snyderowi,
który zaprosił go do swojego programu. Dodając jeszcze,
że dla obecnego młodego pokolenia Morganna była
kimś w rodzaju Supermana, tyle że znacznie od niego ładniejszym.


Na zakończenie wywiadu oświadczył, że gdyby spotkał


kobietę, która bodaj w połowie przypominałaby Morgannę,
natychmiast by się z nią ożenił.

Tom uznał to za żart i roześmiał się swoim znanym wszystkim,
schrypniętym śmiechem nałogowego palacza. Skąd
mógł wiedzieć, że Gavin wcale nie żartował?

List przyszedł poranną pocztą. Tara Delaney nie musiała
otwierać kremowej koperty, żeby wiedzieć, co jest w środku.
Adres zwrotny - pewnego adwokata z Arizony - mówił sam
za siebie.

Czemu, na Boga, nie zostawią jej w spokoju?

Wrzuciła nie otwarty list do kosza na śmieci i udała się
do sypialni, żeby wreszcie dokończyć się pakować. Zaległe
wakacje na Kauai zaplanowała wiele miesięcy temu. Wynajęła
na dwa tygodnie apartament tuż przy plaży, zarezerwowała
bilety na samolot, a także kupiła dwa kostiumy kąpielowe
i śnieżnobiały frotowy szlafrok. Już jutro będzie leżeć
na plaży, grzejąc się w promieniach słońca, obłożona książkami,
które namiętnie kupowała i nigdy nie miała czasu przeczytać.


- Zasłużyłaś sobie na te wakacje - powiedziała sama do
siebie, pakując przybory toaletowe. - Zapracowałaś sobie na
nie - dodała, wrzucając do kosmetyczki tubkę kremu z filtrem.
- Nie możesz dopuścić do tego, żeby ktoś pokrzyżował
ci plany.
Na ogół takie przemówienia odnosiły skutek. I tym razem
pewnie tak by się stało, gdyby nie drobny, niepokojący szczegół
- spoczywający w koszu na śmieci list.

- Cholera! - Tara wróciła do pokoju, wyjęła list z kosza
i otworzyła kopertę srebrnym nożem w kształcie celtyckiego
krzyża, który dostała w prezencie od ojca w noc świętojańską.

Najeżone paragrafami pismo informowało ją o tym, o czym
już od dawna wiedziała: że stała się dumną dziedziczką liczącego
sto lat wiktoriańskiego domu w miasteczku Whiskey
River w Arizonie.

Odłożyła list z westchnieniem, sięgnęła po słuchawkę
i wykręciła numer, który znała na pamięć.

- Halo, to ty. Taro, kochanie? - Spokojny, starannie modulowany
głos odezwał się już po pierwszym dzwonku. - Właśnie
o tobie myślałam.
Tara stłumiła westchnienie.

- Byłam tego pewna.
- Matka zawsze czuje, kiedy jej dziecku coś dolega - powiedziała
Lina Delaney. - Któregoś dnia sama się o tym przekonasz.
Tara nagle pomyślała o tych wszystkich przypadkach, kiedy
jako dorastająca panienka próbowała ukryć coś przed matką.
Niestety, nigdy jej się to nie udało.

- Dobrze by było, gdybym chociaż raz mogła utrzymać
coś w tajemnicy - mruknęła.
- Twoje myśli są twoją wyłączną własnością, Taro. - Głos
matki tchnął niezmąconym spokojem. - Wiesz, że nigdy nie
wtrącam się w twoje sprawy.
Tara uznała, że nie pora wspominać o pewnym epizodzie,
gdy jako siedemnastolatka skłamała, że idzie na całonocne
przyjęcie do Mary Bretton po to, by móc spędzić noc z Jeffem
Townsendem, którego rodzice wyjechali na weekend za miasto.
Jeff nie zdążył nawet rozpiąć jej bluzki, a matka już
dzwoniła do domu Townsendów.

Po obu stronach linii zapanowało na moment wymowne
milczenie.

- Czy chodzi o ten dom po babci? - zapytała w końcu
Lina.

- Nie. - Tara zdecydowanie potrząsnęła głową. - Absolutnie
nie.
- Szkoda. - W głosie matki zabrzmiała nuta zawodu. Miałam
nadzieję, że zmieniłaś zdanie i zdecydowałaś się zachować
swoje dziedzictwo.

Tara pomyślała, że jej babka, Brigid Delaney, już i tak
zostawiła jej w spadku wystarczająco dużo kłopotów.

- Już ci mówiłam, mamo, że nie chcę tego domu.
- No to czemu go nie sprzedasz?
Dobre pytanie. Od pół roku, czyli od czasu nagłej śmierci
babki, Tara zadawała je sobie co najmniej raz dziennie.

- Będziesz dziś po południu w domu? - zwróciła się do
matki.
- Dla mojej jedynaczki? Oczywiście - odparła bez wahania
Lina. - Upiekę ciasto porzeczkowe. To, które tak lubisz.
- To brzmi bardzo zachęcająco.
Odkładając słuchawkę, Tara mimo przygnębienia uśmiechnęła
się do siebie. Może i jej matka nie przypominała typowych
amerykańskich pań domu z telewizyjnych seriali, dzieliła
jednak z nimi przekonanie, że nie ma problemu, którego
nie dałoby się rozwiązać nad talerzem domowego ciasta.

Odjeżdżając sprzed domu pięć minut później, Tara zadała
sobie pytanie, jak zachowaliby się jej wytworni znajomi, gdyby
to ich matka była czarownicą.

Mijając dom Brigid Delaney w drodze na pocztę, Gavin
głośno zaklął. Znowu ktoś wybił okno! I choć Gavin powtarzał
sobie, że właściwie powinien się cieszyć, iż wybijanie
okien w "nawiedzonym domu czarownicy" było najgorszym
z przestępstw popełnianych przez młodzież w Whiskey River

- irytował się na myśl o tym, że miejscowe dzieciaki nie mo

gły po prostu pójść na bagna i strzelać z wiatrówek do puszek
po coli, tak jak to robi młodzież w tylu innych, prowincjonalnych
miasteczkach.

Przy śniadaniu w Branding Iron Cafe, Trace Callahan, szeryf
Whiskey River, zaproponował dość logiczne rozwiązanie.

- Każę zabić okna deskami - oświadczył nad talerzem
Rustler's Special, czyli steku, jajek i smażonych kartofli.
- Dlaczego nasze miasto ma za to odpowiadać? - powiedział
z wyrzutem Gavin. - Gdyby ta cholerna wnuczka Brigid
zrobiła cokolwiek: wprowadziła się do domu, sprzedała go
czy choćby spaliła, nie byłoby problemu.
- Czy ona na pewno została powiadomiona, że odziedziczyła
dom po babce?
- Wiem, że adwokat Brigid wysłał jej oficjalne zawiadomienie,
a potem jeszcze parę listów. Ja sam parokrotnie do niej
pisałem, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi.
- Może się przeprowadziła?
- Poczta zwróciłaby listy.
- To prawda. - Trace zamyślił się. - Może miasto przejmie
z czasem ten dom za nie zapłacone podatki. Zanim to
nastąpi, czeka nas masa kłopotów. Im bliżej Halloween, tym
bardziej zaczynam się obawiać, że któryś z dzieciaków podpali
tę niderę. Chciałbym tego uniknąć, każę zabić deskami okna
i zaryglować drzwi.
- To wszystko kosztuje. Słyszałem, że nasza objazdowa
biblioteka zamierza skrócić godziny pracy właśnie z powodu
braku funduszy. - Gavin ani słowem nie wspomniał, że aby
temu zapobiec, przesłał anonimowo na konto biblioteki dość
pokaźną kwotę.
Trace wzruszył ramionami.

- Kiedy w zeszłym miesiącu naprawiałem dach więzienia

uszkodzony przez huragan, zostało mi kilka desek. Po co mają
się marnować? A poza tym myślę, że J. D. zrobi to tanio, po
pracy.

W dużym mieście podobna propozycja musiałaby zostać
zatwierdzona przez liczne komisje, komitety i tym podobne
instytucje. W Whiskey River rozwiązywało się wszystkie problemy
w sposób znacznie prostszy. Powszechnie wyznawana
zasada "żyj i pozwól żyć innym" była jednym z powodów, dla
których Gavin postanowił osiedlić się właśnie tutaj.

- Dzięki za propozycję, ale zajmę się wstawieniem szyb
- powiedział.
Trace spojrzał na niego znad kubka z kawą.
- Przecież wiesz, że pilnowanie okien Brigid Delaney nie
należy do twoich obowiązków.
- Sam to sobie powtarzam - mruknął Gavin.
- I co?
- I z jakiejś niepojętej przyczyny nie mogę w to uwierzyć.
- Może ona rzuciła na ciebie czary - roześmiał się Trace.
- To możliwe. Ale żeby w to uwierzyć, musiałbym uwierzyć
i w to, że starsza pani była czarownicą.
- Chcesz powiedzieć, że była oszustką? Albo kłamczuchą?
- Nie. To nie całkiem tak. - Gavin zapatrzył się w głąb
filiżanki, namyślając się nad odpowiedzią. - Myślę, że ona
rzeczywiście była przekonana, iż posiada pewne tajemnicze
moce. A sądząc po licznych zamówieniach, jakie dostawała na
uprawiane przez siebie zioła, przekonanie to podzielało również
wielu mieszkańców naszego hrabstwa. Co do innie, nigdy
nie dałem się nabrać na te wszystkie historyjki o duchach.
-A jednak bohaterką wszystkich twoich książek jest
właśnie czarownica.

Poczciwy Trace użył określenia "książki", a nie "komiksy".
Niewielu ludzi zadawało sobie trud, by dostrzec tę różnicę.
Gavin był mu za to bardzo wdzięczny.

- Stworzyłem Morgannę, żeby zapełnić lukę - powiedział.
- I żeby zabić czas spędzony za kratkami. - Gavin
spochmurniał, jak zawsze, gdy wracał myślami do tamtych
czasów. - Kiedy już mi się zaczęło wydawać, że zwariuję,
przeczytałem, że magia stała się modna, i postanowiłem się
załapać.
I to mu się rzeczywiście udało. Sukces Morganny, Królowej
Nocy, okazał się powszechny i trwały. I przyniósł mu
sporo pieniędzy.

- Gdyby mnie ktoś pytał - odezwał się Trace z akcentem,
który zdradzał jego teksaskie korzenie - Morganna zawdzięcza
swój sukces zarówno temu, że zwalcza zło, jak i swoim
czarom.
Gavin nie poczuł się dotknięty uwagą Trace'a. W końcu
wypowiedział ją człowiek bezgranicznie oddany prawdzie,
któremu zawdzięczał wolność. A poza tym była to prawda.

- Punkt dla ciebie - przyznał z uśmiechem, który zniknął
z jego twarzy, gdy tylko przypomniał sobie o domu Brigid.
- Jedno ci powiem, chociaż ja nigdy nie uważałem starszej
pani za czarownicę, uwierzyły w to wszystkie dzieciaki w naszym
mieście. Ciągle wybijają okna w jej domu, sądząc, że
jest nawiedzony.
- Żałuję, że nie mam środków na to, żeby postawić tam
stróża na kilka dni - westchnął Trace. - Rzecz w tym, że
wandalizm może z czasem doprowadzić młodzież nawet do
więzienia.
Trace był kiedyś policjantem w wielkim mieście i dobrze
wiedział, co mówi.


- Wiesz, że to całkiem niezły pomysł z tym stróżem - powiedział
Gavin. - Ja sam mógłbym to robić.
- Co takiego?
- Spędzić kilka nocy w tym domu. Zaczekać, aż jakieś
dzieciaki wybiją szyby, przyłapać je na gorącym uczynku,
a potem wygłosić im umoralniające kazanie.
Trace spojrzał na niego z niepokojem.

- Nie chcesz chyba wziąć broni?
- O Boże, Trace, wiesz, że nigdy nawet nie miałem broni.
Chcę tylko, żeby te dzieciaki zostawiły wreszcie w spokoju
dom starszej pani.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że byłeś z nią tak bardzo
związany.
- Ja też nie - przyznał Gavin. - Uświadomiłem to sobie dopiero
po jej śmierci. Ona zastępowała mi prawdziwą rodzinę.
- Położył pieniądze na stole i wstał. - Uściskaj ode mnie Mariah.
Słysząc imię żony, Trace uśmiechnął się. Nie było dnia,
w którym nie myślałby o tym, jak wielkie spotkało go szczęście,
że zakochała się w nim taka wspaniała, seksowna i utalentowana
kobieta.

- Mariah wyjechała na cztery dni do Los Angeles, ale
kiedy wróci, na pewno ją uściskam. I nie tylko. Niestety, nie
mogę ci obiecać, że będzie przy tym mowa o tobie.
Gavin roześmiał się.

- Szczęściarz z ciebie, Trace.
- To samo mówi mi Mariah - uśmiechnął się Trace. - Powiem
ci, stary, że małżeństwo to wcale nie taka zła instytucja.
- Wiem, ciągle mi to powtarzasz. Możesz mnie uważać za
wariata, ale ja doświadczyłem już życia w pewnej instytucji,
wobec czego mówię "pas".
- A ja mówię serio. - Trace spojrzał na niego głęboko

osadzonymi, stalowoszarymi oczyma. - Przez cały czas tylko
pracujesz.

- Kiedy się kocha swoją pracę, to nie jest praca. - Gavin
automatycznie udzielił mu odpowiedzi, którą częstował
dziennikarzy, kiedy zarzucali mu brak jakichkolwiek zainteresowań.
- Już to gdzieś czytałem. - Trace lekceważąco machnął
ręką, na której błysnęła złota obrączka. - Nie dałem się wtedy
na to nabrać i teraz też tego nie kupię. Moim zdaniem, zamieniłeś
tylko więzienny pasiak na dżinsową marynarkę.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, że zmieniły się wyłącznie pozory. I chociaż twierdzisz,
że przyjechałeś do Whiskey River, żeby cieszyć się
życiem, równie dobrze mógłbyś nadal siedzieć za kratkami.
Gavin zasępił się.

- Przedstawiasz mnie w kiepskim świetle.
- A nie jest tak? - łagodnym tonem zapytał Trace. - Mariah
zapraszała cię na kolację sześć razy, a ty za każdym razem
odpowiadałeś, że musisz pracować.
- Goniły mnie terminy.
- Tak przynajmniej twierdziłeś. Za to przed chwilą przyznałeś
się, że właśnie wysłałeś książkę do wydawcy. Więc co
byś powiedział na to, żeby wpaść do nas na kolację dziś
wieczorem?
- Mariah nie było przez cztery dni, moja obecność byłaby
pewnie ostatnią rzeczą, na jaką macie ochotę po tak długim
rozstaniu.
- To może jutro?
- Chciałem popracować nad nowym pomysłem. Morganna
zastawia pułapkę na...
- Rozumiem. Tego się obawiałem. - Trace skrzyżował rę

ce na piersi i potrząsnął głową. - Właśnie skończyłeś książkę.
Co w tyra złego, żeby wziąć sobie urlop na parę dni? Choćby
tylko po to, żeby znowu naładować baterie?

- I co mam robić?
- O Boże, nie wiem. Jedź na ryby.
- Nienawidzę ryb. Nie znoszę ich łowić, a jeszcze bardziej
jeść.
- No to wybierz się na wycieczkę. Albo na wspinaczkę.
Albo do jakiegoś kowbojskiego baru, w którym poderwiesz
fajną babkę. Kiedy ostatnio byłeś z kobietą?
Gavin zamyślił się i z konsternacją stwierdził, że nawet nie
może sobie przypomnieć. To zły znak.

- Masz rację. Chyba wyskoczę gdzieś dziś wieczorem.
- To dobrze. - Trace skinął głową, wstał i rzucił na stół
kilka banknotów. - Mariah na pewno się ucieszy, że przynajmniej
próbujesz zorganizować sobie jakieś życie towarzyskie.
Martwi się o ciebie.
- Jest dokładnie taka sama jak wszystkie kobiety - odciął
się Gavin, kiedy wychodzili z kawiarni. - Nie może znieść
widoku wolnego mężczyzny.
- Uwierz mi, stary - powiedział Trace, przystając obok
swojego czarno-białego wozu z herbem hrabstwa Mogollon
na drzwiach - jest jakiś sens w tym, żeby spędzać życie w towarzystwie
pięknej, seksownej dziewczyny.
- Ależ wierzę ci. Czy robię coś innego?
Trace pomyślał o Morgannie i roześmiał się.
Mówiłem o kobiecie z krwi i kości. - Otworzył drzwiczki
i wsiadł do samochodu. - Baw się dobrze dziś wieczorem.
Zasłużyłeś sobie na to. Tylko nie próbuj po kilku kielichach
wjeżdżać samochodem pod tę górę. Nie chciałbym cię
polem zdrapywać z chodnika.


- Po dwóch piwach najpewniej wyląduję w motelu albo
w łóżku jakiejś seksownej kobietki.
- To zawsze dobrze wpływa na samopoczucie - zgodził
się z uśmiechem Trace.
Idąc w stronę parkingu, Gavin znów usłyszał swoje imię.
Odwrócił się i zobaczył, że szeryf woła go przez okienko.

- Co jeszcze?
- Nie zapomnij się zabezpieczyć - huknął Trace.
Gavin mógł tylko albo się obrazić, albo roześmiać. Wybrał
to drugie.

- Tak jest, szeryfie-zawołał.

ROZDZIAŁ

2


Podróż do Santa Cruz trwała zaledwie dwie godziny, ale
Tara miała wrażenie, że cofnęła się w czasie do lat sześćdziesiątych.
Jej rodzice mieszkali w małej osadzie założonej ongiś
przez grupę młodych buntowników, którym nie odpowiadało
życie w hipisowskich komunach San Francisco.

Niewielka grupka dzieci-kwiatów wyjechała wspólnie na
wybrzeże, połączyła swoje skromne zasoby finansowe i kupiła
małą farmę z mleczarnią. Dochody ze sprzedaży nabiału
i lodów w krótkim czasie umożliwiły jej członkom otwarcie
własnych warsztatów i pracowni.

Wielu spośród mieszkańców osady zdobyło później sławę
i pieniądze. Słynny balladzista, znany pisarz - laureat Nagrody
Pulitzera, no i oczywiście ojciec Tary, którego artystyczną
biżuterię nosiły pierwsze damy Ameryki.

Los potrafi czasami udowodnić, że ma przewrotne poczucie
humoru. W ubiegłym roku koncern mleczarski Mackay
Enterprises odkupił farmę od jej właścicieli, umożliwiając
dawnym antykapitalistom spłatę hipotecznych obciążeń dwustuakrowej
posiadłości.


To właśnie tutaj wychowywała się Tara, której dane było
zaznać swobód nie znanych przeciętnemu dziecku, dorastającemu
na amerykańskiej prowincji.

Szkoła, do której uczęszczała w komunie, nie przywiązywała
wagi do wiedzy podręcznikowej. Dzieci często uczyły
się pod gołym niebem, na rozległych, przybrzeżnych łąkach.
Wszystkie te godziny spędzone na badaniu wielkich kałuż po
przypływach, na wykreślaniu mapy nieba i uprawianiu własnych
ogródków, bardzo związały Tarę z naturą.

Muzyka i sztuka były równie potrzebne do życia mieszkańcom
osady jak powietrze, zaś cenzura była pojęciem kompletnie
nie znanym. W tutejszej bibliotece był bogaty księgozbiór,
mogący zaspokoić wszechstronne zainteresowania czytelników.
Być może dzięki temu Tara, odkąd tylko nauczyła
się czytać, zwykła spędzać długie godziny na lekturze.

Atmosfera w osadzie odpowiadała większości jej mieszkańców.
Jednak z Tarą było inaczej. Ona zawsze pragnęła
pewnych rygorów. Nie cieszyły jej nadmierne swobody.
W komunie czuła się trochę zagubiona. Podczas gdy młodzież
na całym świecie buntowała się przeciwko autorytetom, domagając
się coraz większych swobód, Tara zawsze szukała
pozytywnych wzorców do naśladowania.

Dopiero gdy odkryła w sobie miłość do matematyki, poznała
niezmienność liczb i niewzruszoność pewnych praw
i teorii, odzyskała poczucie bezpieczeństwa.

Pogrążyła się wtedy w podręcznikach i przy życzliwej
aprobacie dorosłych mieszkańców komuny, została pierwszą
matematyczką w tej artystycznej osadzie.

Matka czekała na Tarę przed domem, który zaprojekto
wał ojciec Tary. Położony na wysokim urwisku budynek
z szarego kamienia, ozdobiony fantazyjnymi wieżyczkami.


nawet w oczach mieszkańców o artystycznych duszach uchodził
za ekscentryczny. A kiedy pytano Darrena McKennę, co
zrobi, kiedy jego dom zsunie się do morza, odpowiadał: "Zbuduję
następny".

Ojciec Tary żył chwilą obecną. Inaczej niż córka, która
zawsze planowała swoją przyszłość z dużym wyprzedzeniem.

- Taro, kochanie, witaj w domu. Stęskniłam się za tobą.
Obejmując matkę, Tara poczuła delikatny zapach jaśminu
i gardenii. Ogarnął ją błogi spokój.

- Cieszę się, że tu jestem - powiedziała i była to prawda.
Po raz pierwszy w życiu przekroczyła furtkę tego domu
z uczuciem, że wraca do siebie.
Kiedy już się ucałowały, matka cofnęła się i obrzuciła Tarę
macierzyńskim spojrzeniem, przed którym nic się nie ukryje.

- Źle spałaś, córeczko - stwierdziła.
- Chcesz powiedzieć, że znasz moje sny? - obruszyła się
Tara.
- Zdradzają cię te cienie pod oczami - oświadczyła Lina.
- Poza tym jesteś zbyt blada nawet jak na osobę, która żyje
w mieście.
- Zawsze miałam jasną cerę. - Jako nastolatka Tara z uporem
wystawiała się na słońce po złotą opaleniznę, z której słynęły
kalifornijskie dziewczęta.
- To prawda - przyznała Lina. - Pod tym względem, jak
i pod wieloma innymi, wdałaś się w swoją babkę. Ale zawsze
bił z ciebie jakiś wewnętrzny blask. - Wyciągnęła rękę i pogładziła
córkę po policzku. - A teraz go nie widzę.
- To tylko stresy i zmęczenie. Jestem po prostu przepracowana.
Po dyplomie na Cal Poly University Tara zaczęła pracować
w wydziale finansowym pewnej prestiżowej firmy z San


Francisco. Kiedy po jakimś czasie poczuła, że dusi się
w sztywnej atmosferze, postanowiła działać na własną rękę.
Została doradcą finansowym i chociaż pracowała znacznie
ciężej niż dawniej, odpowiadało jej to, że była teraz swoim
własnym szefem.

- W tej sytuacji należy ci się odpoczynek na łonie rodziny
- orzekła Lina opanowanym tonem, ale w jej orzechowych
oczach błysnął niepokój. - Zjemy podwieczorek w patiu,
a potem porozmawiamy o twojej pracy, o wakacjach,
ł o czym tylko zechcesz.
- Jedno wiem na pewno: nie mam najmniejszej ochoty
rozmawiać o domu Brigid.
- Ależ masz, kochanie. - Lina wzięła ją za rękę i poprowadziła
w stronę domu. - Po to właśnie tu jesteś.
Tara nawet nie próbowała oponować. Nie było sensu. Po
raz kolejny matka miała rację.
Kiedy zasiadły nad filiżanką aromatycznej cytrynowej herbaty
i talerzem domowego ciasta, Tara poczuła, że całe napięcie,
w jakim ostatnio żyła, zaczyna się ulatniać.

- Jak tu pięknie - mruknęła, patrząc na tonące w złotej
poświacie wody oceanu, nad którymi szybowały krzykliwe
mewy. - Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że od tak dawna
nie miałam chwili wytchnienia.
- Za ciężko pracujesz.
Tara wiedziała, że matka jej nie krytykuje, tylko po prostu
stwierdza fakt. Otworzyła usta, żeby zaprzeczyć, ale poczuła,
że nie jest w stanie okłamać najbliższej sobie istoty.

- Wiem - przyznała z westchnieniem - ale nie miałam
wyboru.
- Zawsze jest jakiś wybór, kochanie.
- Łatwo ci mówić - zdenerwowała się Tara. - Wycofałaś

się z życia trzydzieści lat temu. A niektórzy wolą żyć w rzeczywistym
świecie.

- Twoja rzeczywistość jest tam, gdzie ją znajdujesz - zauważyła
Lina, czym jeszcze tylko ją dobiła.
Tara bardzo kochała matkę, a jednak ciężko im było rozmawiać,
mimo iż Lina Delaney nie kryła swoich uczuć i nie
próbowała zmuszać innych, by się z nią godzili.

- Jeżeli już mówimy o rzeczywistości - powiedziała Tara,
chcąc ominąć delikatny temat, jakim była jej praca - przeczytałam
w gazecie, że zaczęłaś pracować dla FBI.
Tym razem to Lina westchnęła i zapatrzyła się w odległy
horyzont. Nigdy dotąd nie próbowała robić użytku ze swoich
zdolności jasnowidza. Jednak z biegiem lat stały się one publiczną
tajemnicą, tak że nawet policja po cichu szukała jej
porady. I to coraz częściej.

- Zwrócili się do mnie z prośbą o wskazanie, gdzie przebywa
seryjny morderca, który od jakiegoś czasu krąży po kraju.
- No i co?
Lina na moment zamknęła oczy, jakby chciała zapomnieć
o przedstawionych jej dowodach, zebranych przez policję
w trzech zachodnich i dwóch wschodnich stanach, a potem
odparła:
- Wydaje mi się, że trochę im pomogłam.
Tara spostrzegła, że twarz matki ściągnęła się bólem. Wzięła
ją za rękę.

- Przepraszam. To musiało być okropne.
- Prawdę mówiąc, nie było to przyjemne. Przy tej okazji
uświadomiłam sobie jedno: jak wielkie spotkało nas szczęście,
że mamy siebie nawzajem. Nieszczęsne ofiary tego mordercy
nie miały nikogo, kto by się o nie zatroszczył.
- Owszem, miały. - Tara ścisnęła jej rękę. - Ciebie.

- Niestety, trochę za późno - westchnęła Lina, ale zaraz
otrząsnęła się i powiedziała: - Wiem, że nie chcesz rozmawiać
o Brigid, ale jest coś, co muszę ci wyznać.
- Co takiego? - spytała Tara z rezygnacją.
- Nie wierzę w to, że zmarła śmiercią naturalną.
- Nie rozumiem. - Tara zadrżała. - Co masz na myśli?
Przecież ona nigdy by nie...
- Twoja babka nigdy by się nie targnęła na życie. Zbyt
wysoko je sobie ceniła. Od jakiegoś czasu odbieram bardzo
niepokojące sygnały, a poza tym, za każdym razem kiedy śni
mi się ta noc, widzę w tle jakiś cień. I czuję złowieszczą siłę,
od której krew zastyga mi w żyłach.
Patrząc na matkę, Tara pomyślała, że dawno nie widziała
jej tak strapionej.

- Nie rozumiem. Z twoimi niezwykłymi umiejętnościami...
- Powinnam zobaczyć, co wydarzyło się tamtej nocy? wtrąciła
Lina, chociaż nie miała zwyczaju nikomu przerywać,
a potem potrząsnęła głową. - Zawsze widzę tylko cień. Ojciec
mówi, że to pewnie dlatego, iż za bardzo to wszystko przeżywam.


- To brzmi całkiem rozsądnie - przyznała Tara. - Może
masz takie sny, bo nie możesz się pogodzić z jej śmiercią.
- Na początku też tak myślałam, ale teraz nie jestem już
taka pewna.
- Podejrzewasz, że Brigid została zamordowana?
Lina westchnęła.
- Morderstwo to takie straszne słowo. Szczerze mówiąc,
sama nie wiem, co o tym myśleć.
- Ja też jestem zupełnie zdezorientowana - powiedziała
Tara. - Nie mogę sobie nawet wyobrazić, żeby ktoś chciał
zabić babcię.

- No właśnie. Przecież wszyscy ją kochali.
- Podobno koroner stwierdził, że miała atak serca i spadła
ze schodów. - Tara ciągle bolała nad tym, że nie mogła przyjechać
na pogrzeb babki, ale wiosenna śnieżyca uniemożliwiła
jej wylot z Moskwy, gdzie pomagała amerykańsko-rosyjskiej
spółce otworzyć sieć pizzerii.
- Taka była jego oficjalna opinia. Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że się pomylił. W tej sytuacji powinnam się właściwie
cieszyć, że nie chcesz tego domu. Wolałabym, żeby nie
spotkało cię nic złego, kochanie.
- O to nie musisz się kłopotać. Jeżeli chodzi o mnie, martwię
się jedynie o to, żeby się za bardzo nie opalić na Hawajach.
Matka i córka siedziały w milczeniu, patrząc, jak złota kula
zanurza się w wodach oceanu, barwiąc je na kolor ciemnej
purpury. Jak zawsze, doskonale rozumiały się bez słów.

Takie było dziedzictwo kobiet z rodziny Delaneyów. Dziedzictwo,
przed którym od dwudziestu sześciu lat Tara na
próżno usiłowała uciec. Dziedzictwo, którego się obawiała,
ale którego nie mogła dłużej lekceważyć.

W drodze powrotnej do San Francisco powtarzała sobie, że
nie ma najmniejszego zamiaru jechać do Whiskey River.
Z tym miastem wiązało się zbyt wiele smutnych wspomnień.
A teraz Brigid nie żyła. Nie było po co tam wracać.

Potem jednak przypomniała sobie sny matki i mimo iż
podejrzewała, że to żal po śmierci Brigid, wcale nie wydały jej
się przez to mniej przygnębiające. Może więc najlepiej będzie
wystawić dom na sprzedaż i pozbyć się go raz na zawsze,
a wtedy matka odzyska spokój ducha.

Czując, że jest to jedyne sensowne wyjście. Tara niechętnie
zadzwoniła do biura podróży i odwołała wyjazd na Hawaje,


a potem wyjęła z walizki kostiumy kąpielowe i na ich miejsce
wrzuciła kilka swetrów i kilka par dżinsów. Wreszcie, przygnębiona,
lecz zdecydowana, nastawiła budzik, żeby możliwie
jak najwcześniej wyruszyć w samotną podróż do Arizony.

Wewnątrz domu Brigid Delaney panował straszliwy bałagan.
Gruba warstwa kurzu pokrywała wszystko niby szary
całun, z sufitów zwieszały się pajęczyny, a w kątach zagnieździły
myszy. Gavin miał wrażenie, że znalazł się pośród jakiejś
upiornej dekoracji.

- Witam panią - mruknął, zdejmując wyjątkowo grubą
pajęczynę z oprawionej w złote ramy fotografii przedstawiającej
Brigid w słomkowym kapeluszu i kwiecistej sukni.
Starsza pani, którą tak polubił, była osobą wyjątkową,
ale młoda dziewczyna na zdjęciu była autentyczną pięknością.
Miała długie, falujące włosy, które opadały jej na ramiona,
duże, wyraziste oczy i szlachetnie zarysowane kości policzkowe.


Gdyby ją ubrać w jedwabie i aksamity, wyglądałaby jak
księżniczka. Najbardziej zdumiewające było w niej to, że mimo
swojej królewskiej aparycji twardo stąpała po ziemi. Może
poza jednym wyjątkiem. Z uporem utrzymywała, że jest czarownicą.


- A niech cię, Brigid. - Popatrzył z wyrzutem na zdjęcie.
- Wiesz, że staram się jak mogę. Mam jedną prośbę. Kiedy
znowu zachce ci się umrzeć i zostawić wszystko jakiejś krewnej,
najpierw się upewnij, czy ta osoba ma ochotę przyjąć
twoją darowiznę.
Rozejrzał się wokoło. Przytulna niegdyś sień sprawiała
teraz bardzo przygnębiające wrażenie. Tłumacząc sobie, że
robi to tylko dlatego, żeby spędzić noc w jakichś w miarę


godziwych warunkach, poszedł do komórki, wziął wiadro
i szczotkę i zabrał się do roboty.

Kiedy wreszcie Tara zatrzymała się przed domem babki,
rozpętała się ulewa. Arizona słynęła z gwałtownych burz i ta
była typowa. Błyskawice rozdzierały niebo, grzmoty huczały
jak armatnie wystrzały, a wiatr potępieńczo zawodził w konarach
drzew.

W zimnym blasku błyskawicy, z ciemności wyłonił się
dom Brigid Delaney.

Nie zmienił się ani trochę. Tara sama nie wiedziała, dlaczego
wydawało jej się, że dom będzie wyglądał inaczej.
Był nadal błękitny, o oknach w rzeźbionych, białych ramach,
a nad drzwiami wciąż tkwił półkolisty witraż, przez który
w pogodne dni słońce wpadało do holu, malując na jego ścianach
wielobarwne wzory.

Dach, kryty miedzianą blachą, połyskiwał w świetle błyskawic,
a nad nim wznosiła się ośmiokątna wieża. To tam
Tara, jako dziewczynka, bawiła się lalkami i wydawała przyjęcia
dla swoich koleżanek.

W tym właśnie domu Brigid urodziła córkę, Linę, która,
dla podtrzymania tradycji, zachowała po ślubie swoje panieńskie
nazwisko, aby je później przekazać córce.

Tutaj Brigid pocieszała swoją wnuczkę, kiedy pewien Richard
złamał jej serce. Tu wreszcie Brigid Delaney zakończyła
życie. To był nieszczęśliwy wypadek. Tara była o tym przekonana.


- No cóż, babciu - mruknęła, zaciskając ręce na kierownicy
i patrząc na dom, który znowu roztopił się w ciemnościach
masz, czego chciałaś. Udało ci się ściągnąć mnie tutaj, chociaż,
Bóg mi świadkiem, nie rozumiem po co.


Wyjęła z kieszeni klucz, który przesłał jej adwokat babki,
a potem sięgnęła po podręczny bagaż. Reszta walizek będzie
musiała zaczekać do rana w bagażniku.

Postanowiła posiedzieć jeszcze chwilę w samochodzie
w nadziei, że ulewa trochę osłabnie. Niestety, jeden rzut oka
na pokryte czarnymi chmurami niebo upewnił ją tylko, że
burza na dobre zagościła nad domem Brigid Delaney.

- To tak mnie witasz, babciu? - westchnęła. - Mogłabyś
przynajmniej użyć swoich mocy i zakręcić ten prysznic
w górze.
Policzyła do trzech, otworzyła drzwi i przyciskając torbę
do piersi, pobiegła w stronę werandy. Trwało to dłużej, niż
myślała, bo musiała jeszcze po drodze otworzyć białą furtkę
w ogrodzeniu.

Kiedy wreszcie dopadła werandy, była kompletnie przemoczona
i wstrząsały nią dreszcze. Zdążyła już zapomnieć,
jak zimno potrafi być w górach.

Pod starą kołatką z lwią głową, której Tara strasznie się
bała jako dziecko, widniała teraz nowa klamka. Zastanawiając
się nad tym, co stało się ze starą, mosiężną gałką, którą tyle
razy polerowała, Tara wsunęła klucz do dziurki i z ulgą stwierdziła,
że na szczęście pasuje.

Kiedy nacisnęła klamkę, niebo rozdarła kolejna błyskawica.
W ułamek sekundy później oślepił ją strumień białego
światła. Poczuła zapach siarki, pociemniało jej w oczach
i osunęła się bezwładnie na drewnianą podłogę.

Gavina drzemiącego w bujanym fotelu, który ustawił tak,
by móc widzieć frontowe okna, obudził grzmot i oślepiająca
błyskawica. Jego podświadomość zarejestrowała jeszcze jeden,
niepokojący dźwięk - głuchy stuk.

- Mam was! - Na to właśnie czekał. Chciał przyłapać

wandali na gorącym uczynku. Zerwał się i pobiegł do holu,
a potem szeroko otworzył misternie rzeźbione drzwi.
Na dworze nie było nikogo. Tylko na podłodze, u jego
stóp, rysował się jakiś ciemny kształt.

Gdy następna błyskawica - tym razem na szczęście bardziej
odległa - rozjaśniła niebo, Gavin z niedowierzaniem
stwierdził, że była to kobieta, która wyglądała dokładnie tak,
jakby właśnie wyszła z ram starego zdjęcia przedstawiającego
młodziutką Brigid Delaney.


ROZDZIAŁ

3


Tara nie wiedziała, jak długo była nieprzytomna. W jednej
sekundzie stała przed znajomymi drzwiami, zastanawiając się,
co się stało ze starą gałką, a już w następnej znalazła się w ramionach
jakiegoś obcego mężczyzny. W domu, w którym
ktoś podobno zamordował jej babkę!

- Puść mnie! - krzyknęła, usiłując sobie przypomnieć chwyty,
których uczyła się na kursie samoobrony.
- Po to, żebyś mi tu znowu zemdlała? - zapytał Gavin,
który właśnie uświadomi! sobie, że młoda kobieta musi być
wnuczką Brigid Delaney. Starsza pani często mu o niej opowiadała,
wychwalając jej zdolności i fantazję.
- Wcale nie zemdlałam. - Tara spojrzała na niego zgnębiona,
ale nie mogła dostrzec w ciemnościach jego twarzy.
- Ja nigdy nie mdleję.
- O mały włos, a dałbym się na to nabrać. - Gavinowi
udało się jakoś przebrnąć przez zastawiony meblami pokój
i położyć rozgniewaną nieznajomą na kanapie.
- Jeżeli zamierzasz mnie zgwałcić - wycedziła przez zaciśnięte
zęby - muszę cię uprzedzić, że znam karate.
- Tym lepiej. - Gavin sięgnął do szuflady, w której Brigid
trzymała zapałki. Burze, regularnie nawiedzające te terenv.

często powodowały przerwy w dostawie prądu. - Może kiedy
się lepiej poznamy, pokażesz mi, jak się ręką rozbija cegły.

Płomień zapałki oświetlił na moment jego twarz, nadając
jej demoniczny wyraz. Sięgnął po grubą, woskową świecę.
Tara pomyślała o ucieczce, ale stwierdziła, że raczej nie ma
szans.

- Kim pan jest? Co pan robi w domu mojej babki?
- Nazywam się Gavin Thomas. To ja wysłałem listy,
w których pytałem, co zamierza pani zrobić z domem.
Tara nigdy nie przeczytała listów zaadresowanych zamaszystym,
męskim pismem. Emanowały z nich tak niepokojące
wibracje, że natychmiast je paliła, nawet ich nie otwierając.

- Nie przypominam sobie, żebym dostała jakieś listy. Uniosła
głowę i spojrzała mu w oczy. - Pewnie listonosz doręczył
je komuś innemu.

- Albo pani wzięła je za jakieś reklamy i wyrzuciła do
kosza. - Gavin uznał, że to nie jest dobra pora, żeby zarzucać
jej kłamstwo.
- Tak, to całkiem możliwe. - Tara nadal patrzyła mu
w oczy. Nawet gdy pojawił się w nich znaczący błysk, wytrzymała
jego spojrzenie. - A gdybym jednak otrzymała te
listy, co by w nich było?
- To, że obiecałem Brigid, iż będę dbać o jej dom, póki
się pani nie zjawi, żeby go przejąć. Natomiast w ostatnim
nadmieniałem - jeszcze dość uprzejmie - że mimo moich
najszczerszych chęci, nie zamierzam tego robić do końca
życia.
- Bo nie jest pan człowiekiem, który potrafi podjąć długoletnie
zobowiązanie - podpowiedziała Tara.
- Racja - przyznał. Kiedy ostatnim razem poważnie zaangażował
się w związek z pewną kobietą, wylądował w więzie

niu. Teraz pomyślał, że nie ma najmniejszej ochoty powtórzyć
żadnego z tych nieszczęsnych doświadczeń.

- A jednak moja babka powierzyła dom pańskiej opiece.
Gavin wzruszył ramionami.
- Próbowałem jej wytłumaczyć, że się do tego nie nadaję,
ale nie chciała mnie słuchać.
- Moja babka słynęła z tego, że słyszy tylko to, co chce
usłyszeć. - Tara uznała, że lepiej nie wspominać o tym, iż
Brigid była obdarzona wyjątkową intuicją. - A poza tym nie
odpowiedział pan jeszcze na moje pytanie. Co pan tu robi
w środku nocy?
- Spałem. Póki pani mnie nie zbudziła, mdlejąc na progu.
Tara ścisnęła palcami skronie. Pulsował w nich nieznośny
ból.

- Nie mam pojęcia, jak to się stało.
- Sądząc po hałasie i zapachu siarki, piorun musiał uderzyć
gdzieś w pobliżu. Pewnie w jedno z drzew w ogrodzie.
Rano to sprawdzę. Może ogłuszyła panią siła wyładowania.
- Gavin nachylił się i odgarnął Tarze kasztanowe włosy z czoła,
odsłaniając szybko rosnący guz.
Wzdrygnęła się pod dotykiem jego palców.

- W gruncie rzeczy mam szczęście, że to nie we mnie trafił
ten piorun - mruknęła.
- Owszem.
Powietrze wokół nich stało się ciężkie od zapachu rozmarynu
i krwawnika, który wydzielała płonąca świeca. Tara
przypomniała sobie opowiadania babki, że rozmarynu używano,
by rzucić na kogoś miłosny czar. A jeśli chciało się zobaczyć
we śnie ukochanego, należało włożyć pod poduszkę
saszetkę z suszonym krwawnikiem.

- Powinna pani chyba zdjąć z siebie to mokre ubranie, bo

się pani zaziębi - odezwał się Gavin, widząc, że Tarą wstrząsają
dreszcze.

- Spryciarz z pana, panie Thomas, ale ja nie jestem aż tak
naiwna.
- Już pani mówiłem, że mam na imię Gavin. Do pani także
wołałbym się zwracać po imieniu. Mam nadzieję, że nie ma
pani nic przeciwko temu?
- Hmm.
- Możesz mi wierzyć, kotku, ale chodziło mi tylko o twoje
zdrowie.
- Co za nadzwyczajna troskliwość - burknęła Tara.
- Taki już jestem. Martwię się o wszystkich i o wszystko.
Tara zaczerpnęła tchu i wtedy zauważyła, że jego spojrzenie
przeniosło się z jej ust na piersi. Spuściła wzrok i z zażenowaniem
spostrzegła, że mokry materiał ciasno oblepiał ciało,
uwydatniając twarde, ciemne sutki.

- Chyba się jednak przebiorę - powiedziała pospiesznie.
- Tak, to rzeczywiście dobry pomysł - przyznał z fałszywym
entuzjazmem. Jakby czytając w jego myślach, Tara rzuciła
mu mordercze spojrzenie. Nienawykły do tego, by przepraszać
za to, że jest mężczyzną, dobrotliwie poklepał ją po
mokrym ramieniu.
- Twoja torba ciągle jest na werandzie. Zaraz ją przyniosę.
Zanim wrócił, Tara zdołała trochę uspokoić rozdygotane
nerwy. Obudziła się w niej podejrzliwość.

- Przepraszam pana, panie Thomas, ale chciałabym zobaczyć
jakiś dowód tożsamości.
- Zastanawiałem się nad tym, kiedy ci to przyjdzie do
głowy. - Wyjął z kieszeni portfel i wręczył go Tarze. - Prawo
jazdy wydane przez stan Arizona, karta American Express,
kilka innych kart kredytowych oraz legitymacja wystawiona

przez bibliotekę w Mogollon. To chyba wystarczy, aby się
upewnić, że jestem tym, za kogo się podaję.

Przeglądając dokumenty, Tara pomyślała, że to nie wypada,
by ktoś nawet na zdjęciu wyglądał tak pociągająco. Czarne
włosy Gavina wydały jej się nieprzyzwoicie gęste, oczy tak
ciemne, że niemal czarne, a rysy twarzy jakby wykute z marmuru.
A ten dołek w brodzie to już szczyt wszystkiego.

- Tak, chyba rzeczywiście jesteś tym, za kogo się podajesz
- przyznała. - Co wcale jeszcze nie znaczy, że mogę ci zaufać.
- Przecież twoja babka powierzyła mi swój dom - powiedział
z wyrzutem. - No i oczywiście jest list, który czeka na
ciebie w pokoju na górze, na toaletce. On też na pewno przemówi
na moją korzyść.
- To babcia zostawiła jakiś list? Do mnie?
- Na kopercie jest twoje imię.
- Czemu go nie wysłałeś?
- Dostałem instrukcję, żeby tego nie robić. List miał
czekać na twój przyjazd do Whiskey River. A poza tym - dodał
- dobrze, że go nie wysłałem. I tak byś go wyrzuciła do
śmieci.
A więc odkrył jej kłamstwa. Może i byłoby jej z tego powodu
głupio, gdyby nie fakt, że miała ważniejsze problemy na
głowie.

- Nie wydaje ci się to dziwne? Zmarła tak nagle, a mimo
to zdążyła napisać do mnie list, który miałam otworzyć po jej
śmierci.
- Rzeczywiście, początkowo się dziwiłem, ale potem doszedłem
do wniosku, że Brigid należała do osób, które lubią
mieć wszystko zaplanowane. Są przecież ludzie, którzy zostawiają
swoim adwokatom instrukcje na wypadek śmierci albo
listy w bankowym depozycie.

- Musiałeś być jej bardzo bliski...
Gavin wzruszył ramionami.
- Była bardzo samotna. - W jego głosie zabrzmiała lekka
pretensja. - Nie miała żadnej rodziny w Whiskey River, a ja
także byłem tu obcy. Można powiedzieć, że zaadoptowaliśmy
się nawzajem.
- Czy mówiła ci, w jaki sposób zarabiała na życie?
- Nie chodzi ci chyba o wysyłkową sprzedaż ziół?
- Nie - odparła, krzyżując ręce na piersi i rzucając mu
wyzywające spojrzenie.
- Brigid opowiadała mi, że jest czarownicą. To dosyć
nieszkodliwe fantazje, więc się tym nie przejmowałem.
- Co za światły umysł - prychnęła Tara, biorąc z jego rąk
torbę. - A na przyszłość zapamiętaj dobrze, że to nie były
żadne fantazje jakiejś zwariowanej staruszki. Moja babcia
była najprawdziwszą czarownicą. Wróżyła z kart, z kryształowej
kuli, odczyniała uroki i tak dalej.
Po jej wyjściu Gavin zaczął się zastanawiać, czy odziedziczyła
po babce te niezwykłe umiejętności, czy może tylko
niespotykaną urodę.

Tymczasem Tara poszła na górę. Sypialnia babki wyglądała
tak jak dawniej. Ściany wciąż pokrywała beżowa tapeta
w delikatny, kwiecisty wzór, a staroświeckie łóżko nakryte
było kapą w celtyckie desenie, która należała do rodziny od
wielu pokoleń.

List rzeczywiście czekał na toaletce, tak jak jej to powiedział
ten denerwujący mężczyzna. Może tylko pismo było
trochę mniej wyraźne, ale Tara nie miała wątpliwości, że to
ręka Brigid zaadresowała kopertę. A zresztą, nawet gdyby nie
rozpoznała delikatnego charakteru pisma, emanująca z koperty
energia powiedziałaby jej wszystko.


Papier w kolorze kości słoniowej pachniał lawendą. Ten
zapach zawsze kojarzył się Tarze z Brigid. Teraz, wdychając
delikatny aromat, westchnęła z żalem.

- Tak mi przykro, babciu - powiedziała cicho. - Powinnam
była zostać tu z tobą. Aż do końca. - A tymczasem wciąż
odrzucała zaproszenia babki i dopuściła do tego, żeby samotna
starsza pani zaprzyjaźniła się z tym facetem z dołu. Człowiekiem
nie tylko obcym, ale i niedowiarkiem.
Ogarnięta poczuciem winy, Tara usiadła na brzegu łóżka
i zaczęła czytać.

Najdroższa Taro!

Jeżeli czytasz ten list, oznacza to, że pokonałaś opory
i wróciłaś do własnych korzeni - przynajmniej na jakiś czas.
I chociaż zawsze rozumiałam Twoje pragnienie, żeby iść swoją
drogą, smutno mi z tego powodu, że uważasz dary, którymi
obdarzyła cię natura, za przekleństwo raczej niż za błogosławieństwo.


Wiem, jak ciężko było Ci tu przyjechać, moja kochana
Taro. I tak jak nie mogę oszczędzić Ci kłopotów, nie mogę Ci
też obiecać natychmiastowych cudów.

Ale jedno mogę Ci przyrzec. Jeżeli zostaniesz pod tym
dachem przez jeden cykl księżyca, Twoje życie diametralnie
się zmieni. Pod koniec tego okresu będziesz mogła zostawić
za sobą przeszłość i spojrzeć z ufnością w przyszłość.

Zrobiłaś już pierwszy krok, Taro. Teraz proszę Cię, żebyś
raz jeszcze zaufała swojej babci, która kocha Cię nade wszystko.
Obiecuję Ci, że nie doznasz zawodu. Niech Cię Bóg ma
w swojej opiece.

Brigid


Tara czytała ostatnie słowa z oczyma pełnymi łez. Kiedy je
otarła, zauważyła jeszcze krótkie postscriptum.

Wiem, że Gavin Thomas nie jest typem mężczyzny, do
jakiego przywykłaś, ale odkąd przyjechał do Whiskey River,
stał mi się bardzo bliski. Prawdę mówiąc, uważam go prawie
za członka rodziny. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś otworzyła
przed nim serce, choćby tylko jak przed przyjacielem. Nie
miał łatwego życia. Jestem pewna, że szybko się przekonacie,
jak wiele macie ze sobą wspólnego.

- A niech cię, babciu - mruknęła. - Tego bym się po tobie
nie spodziewała.
Spojrzała na fotografię babki i po raz pierwszy uderzyło ją ich
niezwykłe podobieństwo. Gdyby nie to, że sama miała krótką,
praktyczną fryzurkę, mogłaby pomyśleć, że patrzy w lustro.

- Trudno mi w to uwierzyć, że naprawdę chcesz, bym
porzuciła życie w San Francisco i przeprowadziła się tutaj
na miesiąc, zaprzyjaźniła z notorycznym niedowiarkiem,
pogodziła z przeszłością i - tu akurat wierzę w twoje intencje
- zakochała się w tym twoim panu Thomasie. Co się zresztą
nigdy nie zdarzy, bo wolałabym raczej pocałować ropuchę.
Kłamstwo głośno zabrzmiało w pustym pokoju. Tara niemal
słyszała, jak odbija się od kwiecistych ścian. Zamknęła
oczy i potrząsnęła głową. Nie, to niemożliwe. Nie była w stanie
tego zrobić. Whiskey River kryło w sobie zbyt wiele bolesnych
wspomnień.

Niestety, musiała spędzić w domu babki tę noc, ponieważ
na samą myśl o rym, że miałaby po raz drugi pokonać w ciemnościach
tę wąską, krętą drogę, robiło jej się słabo. Do rana


burza na pewno się skończy, a ona będzie mogła wyjechać na
Hawaje, tak jak to sobie dawno zaplanowała. Będzie się kąpać,
opalać, czytać do woli, a potem wróci do swojego nieskomplikowanego
życia.

Nagle Tara usłyszała głos babki, kwestionujący ostatnie
zdanie.

- No, niech ci będzie, babciu. W tym przypadku nieskomplikowane
można przetłumaczyć jako nudne - przyznała - ale
mnie to odpowiada.
Potem, przebierając się w suche ubranie, pomyślała, że
czegoś takiego zawsze potrzebowała. Nudnego, solidnego,
normalnego życia.

Kiedy już była gotowa, ruszyła na dół, zdecydowana odesłać
pana Thomasa tam, skąd przyszedł.

Gavin rozpalał właśnie ogień na kominku, gdy usłyszał
kroki Tary na schodach. Wtedy nie po raz pierwszy przeklął
w myślach Brigid za to, że wplątała go w tak kłopotliwą sytuację.
Jakby nie dość było wandali i wybitych okien, teraz
jeszcze spadła mu na głowę jej nieznośna wnuczka.

- Myślałam, że już sobie poszedłeś - powiedziała Tara
z pretensją w głosie.
Niestety, nie mógł zostawić jej samej w tym domu, bez
prądu i telefonu, wydanej na pastwę młodocianych chuliganów.
Ten argument postanowił jednak zachować dla siebie do
czasu, kiedy pozna jej plany.

- Prawdę mówiąc, czekam na twoją decyzję. Więc jak?
Zostajesz czy wyjeżdżasz?
- To nie twoja sprawa, ale ci powiem. Wyjeżdżam.
Gavin pokiwał głową.
- Tego się właśnie spodziewałem.
- Potrafisz czytać w myślach?

- Nie, ale potrafię przejrzeć ludzi na wskroś. Gdybyś miała
jakiś sentyment do tego miejsca, dawno byś tu przyjechała.
Kiedy twoja babka jeszcze żyła. Nie powiedział tego głośno,
ale Tara i tak domyśliła się, o co mu chodzi.

- Nic o mnie nie wiesz, więc jakim prawem próbujesz
interpretować moje intencje?
- Tu się właśnie mylisz. - W kominku trzasnęło suche
polano. Trysnął snop iskier. Gavin sięgnął po pogrzebacz
i zaczął poprawiać drewno. - Jak się okazuje, wiem o tobie
wystarczająco dużo.
- Oczywiście od mojej babki.
- Dużo o tobie mówiła - przyznał. - Jak wszystkie babcie.
Ale ja miałem na myśli pewne bardziej osobiste sprawy.
- Na przykład?
Gavin odłożył pogrzebacz i odwrócił się do Tary, która
właśnie wydęła różowe usta w ponętne serduszko.

- Na przykład, że stałaś się pracoholiczką po tym, jak
pewien prawnik z Montgomery Street uciekł sprzed ołtarza.
Udając, że nie słyszy jej głośnego westchnienia, Gavin
przeszedł przez pokój, wziął butelkę brandy, którą przyniósł
ze sobą, i rozlał bursztynowy płyn do dwóch pękatych, kryształowych
kieliszków.

- Babcia nie miała prawa nikomu o tym opowiadać!
- Brigid martwiła się o ciebie. Uważała, że potrzebujesz
mężczyzny. - Gavin wręczył Tarze kieliszek.
Upiła mały łyk, żeby ukoić rozdygotane nerwy. Napój,
choć gładki jak jedwab i rozgrzewający, wcale jej nie uspokoił.
Wobec tego postanowiła zaatakować wprost. Uniosła
dumnie głowę.

- Muszę cię poinformować, że w moim życiu byli już
mężczyźni. I to wielu. Więcej, niż mogę spamiętać.

- Oj Taro, Taro. - Gavin z niesmakiem pokręcił głową.
- Co by na to powiedziała twoja babcia, gdyby usłyszała te
wszystkie kłamstwa?
- Ja wcale nie...
- Wiem, że kłamiesz - powiedział. - Wystarczy na ciebie
popatrzeć. - Spojrzał na nią znad połyskującego szkła. - Jesteś
piękną kobietą, a usiłujesz ukryć swoją kobiecość pod tą
obszerną bluzą i workowatymi spodniami.
Po co w ogóle wdawała się w dyskusje na temat swojego
życia uczuciowego? Albo raczej jego braku? A poza tym życzyłaby
sobie, żeby ten nieznośny facet zapiął koszulę. Jego
szeroka pierś, połyskująca w świetle płomieni, nie pozwalała
jej zebrać myśli.

- Najmocniej przepraszam - odezwała się lodowatym tonem.
- Może powinnam wrócić na górę i włożyć czerwoną
halkę?
Ku jej zdumieniu, Gavin roześmiał się.

- Jak na pierwsze spotkanie, to przesada, chociaż widok
na pewno byłby całkiem przyjemny. Na razie wystarczy, że się
trochę rozluźnisz.
Opróżnił kieliszek i przysunął się do Tary.

- Rozepnij parę guziczków, bo się udusisz - powiedział
i nie pytając o pozwolenie, rozpiął górne guziki jej bluzki.
Kiedy jego palce obwiodły trójkąt nagiego dekoltu, Tara
zesztywniała. - A następnym razem powiedz tym ludziom
w pralni, żeby tak nie przesadzali z krochmalem. - Popatrzył
z niesmakiem na sztywno wykrochmalony gors białej bluzki.
- Kamizelka kuloodporna nie byłaby taka sztywna.
Tara mocno ścisnęła kieliszek.
- To nie twoja sprawa, jak się ubieram.
- To prawda, ale tylko teoretycznie. - Gavin potarł pod

bródek. - To obraża moją artystyczną wrażliwość, kiedy piękna
kobieta robi wszystko, żeby ukryć swoją urodę.

Nim Tara zdążyła wymyślić jakąś odpowiedź na tak oburzające
stwierdzenie, w nocnej ciszy rozległ się głośny huk, po
którym usłyszeli brzęk tłuczonego szkła.


ROZDZIAŁ

4


Tara krzyknęła z przerażenia. Kolorowe odłamki witrażowego
szkła rozsypały się po podłodze salonu.

Gavin głośno zaklął i wypadł z pokoju. Usłyszała trzask
otwieranych frontowych drzwi, a potem odgłos szybkich kroków
na werandzie. W pierwszym odruchu pomyślała, że to
babka płata jej jakieś figle zza grobu. Ale przecież coś takiego
jak wybijanie okien to nie w jej stylu.

Brigid nigdy nie posunęłaby się do tego, żeby ją straszyć,
a potem, przerażoną, popychać w ramiona jakiegoś obcego
mężczyzny. Tara rozejrzała się wokoło. Na dywanie dostrzegła
spory kamień. Nie znalazł się tam za pomocą żadnych
czarów. Rzuciła go ludzka ręka.

Wtedy uświadomiła sobie, że Gavinowi może grozić niebezpieczeństwo.
Popędziła do drzwi i wypadła na werandę.
Gavin ciągnął za kołnierz dwóch wystraszonych chłopców.

- Mój telefon komórkowy leży na stole w kuchni - zwrócił
się do Tary. - Zadzwoń pod dziewięćset jedenaście i wezwij
szeryfa. Niech tu zaraz przyjeżdża i aresztuje tych wandali.
- To nie było całkiem tak - zaprotestował wyższy z chłopaków.

Gavin mocno nim potrząsnął.

- Posłuchaj, smarkaczu. Naumyślnie wybiliście okno
w tym domu. Co to jest, jak nie wandalizm?
- To było wyzwanie - odezwał się niższy chłopiec, głosem
nabrzmiałym od łez. - Eddie Rollins wyśmiewał się z nas
i powiedział, że nigdy się na coś takiego nie odważymy.
-A odkąd to potrzeba szczególnej odwagi, żeby wybić
okno w opuszczonym domu? - surowym tonem zapytał
Gavin.
- Trzeba mieć dużo odwagi - upierał się chłopak. - Wszyscy
wiedzą, że w domu Delaneyów straszy.
- Jesteś tego pewny?
- Starsza pani była czarownicą, więc w tym domu musi
straszyć.
- Straszy czy nie, nie macie prawa niszczyć cudzej własności.
- Gavin popchnął chłopców na stojącą na werandzie
ławkę. - Nie ruszać się stąd! - Spojrzał na Tarę. - O ile pamiętam,
miałaś wezwać szeryfa.
- Naprawdę uważasz, że to konieczne? - zapytała, patrząc
na śmiertelnie przerażonych chłopców.
- Moja pani, cały salon twojej babki jest zasypany kawałkami
okna. Mało brakowało, a miałabyś twarz nafaszerowaną
kolorowym szkłem.
- Tak, to nie byłoby przyjemne. - Tara skrzyżowała ręce
na piersi i raz jeszcze przyjrzała się młodocianym wandalom.
- Mimo to nie jestem pewna, czy musimy wciągać w to
szeryfa.
- Od pół roku robią mi takie numery. Wstawianie nowych
szyb już mnie nieźle kosztowało. Pora, by ci smarkacze zaczęli
się zachowywać bardziej odpowiedzialnie.
- Sama jestem jak najbardziej za tym, żeby poznali, co to

odpowiedzialność. Wydaje mi się, że wystarczy, jak zapłacą
za wyrządzone szkody, a resztę załatwimy między sobą. Co ty
na to, Gavinie? - Nagle kąciki jej ust drgnęły w uśmiechu.

- Nie mówiłam ci, że odziedziczyłam po babce pewne moce?
Gavin był wściekły, ale się uśmiechnął.
- Chyba jeszcze nie.
- No więc, to prawda. A to po prostu znaczy, że ja też
jestem czarownicą. - To mówiąc, Tara przeszyła srogim wzrokiem
obu chłopców. - Jestem pewna, że w lodówce musiało
jeszcze zostać trochę jagnięcej krwi i kurzych wnętrzności.
Myślę, że to wystarczy, żeby zamienić tych młodych ludzi
w jaszczurki albo w nietoperze - dodała, patrząc na odstające
uszy mniejszego chłopca. - Powiedz mi, mój drogi, chyba się
nie boisz ciemności?
- Oczywiście, że nie - odpowiedział za niego Gavin. -
Nie pierwszy raz wybija tu w nocy szyby. Nocny marek.

- Tak też mi się wydawało. - Tara zatarła ręce. - Uwielbiam
zamieniać ludzi w zwierzęta. Ale już dawno nie miałam
okazji zamieniać kogoś w nietoperza. Prawie zapomniałam,
jakie to przyjemne.
- Mam zapalić sabatową świecę? - zapytał Gavin.
- Tak. Będzie mi potrzebna twoja pomoc, Gavinie. Proszę
też, żebyś mi przyniósł kocioł. Jest w kuchni.
- Nie ma sprawy.
- No to zaczynamy. Jesteście gotowi, chłopaki? - Tara
wyciągnęła rękę. Chłopcy cofnęli się o krok, a potem, jak na
komendę odwrócili się i pomknęli przed siebie, jakby sam
diabeł deptał im po piętach.
- Dobrze, że wyjeżdżasz - odezwał się Gavin. - Jutro całe
Whiskey River dowie się, że wnuczka Brigid Delaney jest
czarownicą.

- Może przed wyjazdem powinnam okrążyć na miotle
ratusz? - zapytała Tara.
Ona nie może wyjechać, pomyślał Gavin, wchodząc za nią do
domu. Nabiera mnie tak, jak nabrała te nieszczęsne dzieciaki.
Tara stała na środku salonu, patrząc na dywan obsypany
odłamkami szkła.

- Trudno będzie posprzątać to po ciemku. Chyba zaczekamy
do rana.
- Tak będzie lepiej - zgodził się Gavin. - W szopie są
jakieś stare deski. Na razie zabiję okna, póki nie wstawi się
nowych szyb. Na szczęście jestem dobry w takich robotach.
Zdążyłem się już tego nauczyć.
Tara spojrzała na niego z niekłamanym zdumieniem.

- To jednak prawda, że ktoś tu wybijał okna. Czy to się
często zdarzało?
- Niestety, dosyć często. - Gavin potarł podbródek. - Widzę,
że jednak nie czytałaś moich listów?
- Nie.
- Mogę wiedzieć dlaczego?
- Sama nie wiem - stwierdziła z westchnieniem Tara. Nie
było sensu dłużej go okłamywać. - Trudno to wytłumaczyć.
Gavin nie chciał nalegać. Zdążył już zauważyć, że Tara
pilnie strzeże swoich tajemnic. Poza tym, było mu zupełnie
obojętne, dlaczego nie chciała zostać w Whiskey River.

- Nawet w najlepszych rodzinach nie zawsze wszystko układa
się tak gładko, jakbyśmy sobie tego życzyli - powiedział.
- Powtórz to jeszcze raz.
Spojrzał na Tarę. W blasku płomieni wydawała się drobna
i krucha. Serce ścisnęło mu współczucie. Zaraz jednak przypomniał
sobie, jak niefortunnie skończyły się jego próby pocieszenia
kobiety, która znalazła się w kłopotach.


- Chyba już lepiej pójdę po te deski - stwierdził.
Tara podświadomie wyczuła, że Gavin stara się być ostrożny.
Usłyszała także nutę gniewu w jego głosie. Skinęła głową.

- Dziękuję - powiedziała i rozejrzała się. Dom wcale nie
wyglądał aż tak źle, zważywszy na to, że stał przez pół roku bez
opieki. Ciekawe, jak będzie się prezentował w dziennym świetle.
- Oczywiście zwrócę ci pieniądze za wszystkie dotychczasowe
naprawy - powiedziała.
- To nie jest konieczne. Nie ma o czym mówić.
- Moim zdaniem jest. Wyświadczyłeś mi olbrzymią przysługę.
Sam wiesz, jak trudno sprzedać zrujnowany dom.
- Chcesz go sprzedać?
Powinien był się tego spodziewać. Tym bardziej że nie
pojawiła się na pogrzebie babki. A jednak na myśl o tym, że
ktoś zupełnie obcy miałby zamieszkać w domu Brigid, zrobiło
mu się ciężko na duszy.

- Nie mam chyba wyboru - westchnęła Tara.
- Zawsze jest jakiś wybór - powiedział, nieświadomie powtarzając
słowa Liny Delaney.
- Masz rację. - Tara uniosła głowę. - Pracuję w San Francisco
i nie chcę prowadzić dwóch domów, postanowiłam więc
sprzedać dom babki i zainwestować pieniądze w fundusz
emerytalny.
Czy zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo przypominała
Brigid, kiedy tak stała z dumnie uniesioną głową i zaczepnie
wysuniętym podbródkiem? Brigid była od niej trzy razy starsza,
a mimo to była najbardziej fascynującą kobietą, jaką Gavin
spotkał w swoim życiu. A Tara była przecież tak bardzo do
niej podobna.

- Nie wiedziałem, że czarownice też muszą się troszczyć
o swoją emeryturę.

- A ile czarownic znał pan dotąd, panie Thomas?
- Jestem Gavin! - powiedział. - Tylko twoją babkę.
- No to teraz znasz już dwie. - Obdarzyła go szerokim
uśmiechem. -1 ta druga ma dalekosiężne plany finansowe. W
jej oczach zapaliły się szmaragdowe błyski.
Gavin poczuł nieprzepartą chęć, żeby pocałować Tarę.
Przestraszył się i pomyślał, że najbezpieczniej będzie powiedzieć
dobranoc.

- Późno już - stwierdził, kiedy polakierowany na zielono
zegar dźwięcznym menuetem obwieścił godzinę. - Spędziłaś
cały dzień w drodze, musisz być bardzo zmęczona. Idź się
położyć, a ja tymczasem skończę z tymi oknami.
Wizja miękkiego, wygodnego łóżka była bardzo kusząca,
jednak...

- Poczekam, aż skończysz.
- Ja wcale nie mam zamiaru cię atakować, Taro.
- Wcale tak nie myślałam - powiedziała, zastanawiając
się, czym zasłużyła sobie na tak ponure spojrzenie. - Wydawało
mi się tylko, że nie wypada zostawiać cię z całą tą
robotą.
Gavin przypomniał sobie, że Tara nigdy o nim nie słyszała,
nie mogła więc nic wiedzieć o jego niechlubnej przeszłości.

- Już ci mówiłem, że jestem w tym mistrzem. Idź spać. Ja
zamknę dom i prześpię się na sofie, na wypadek gdyby te
dzieciaki wróciły.
- Doceniam twoją propozycję, ale nie musisz zostawać. Tak
czy siak powinnam powoli przyzwyczajać się do samotności.
- Myślałem, że zamierzasz sprzedać dom?
- Dobrze myślałeś, ale Brigid postawiła mi pewien warunek.
Musiałeś o tym słyszeć.
- Powiedziała mi tylko, że zapisała ci dom i poprosiła,

żebym się nim zaopiekował do twojego przyjazdu, gdyby coś
jej się stało.
Tara obrzuciła go uważnym spojrzeniem i doszła do wniosku,
że mówi prawdę.

- Brigid wierzyła, że każdy ma swoją gwiazdę przewodnią,
ale mnie na przykład nigdy nie chciała uwierzyć, kiedy jej
mówiłam, że jestem zadowolona z mojego życia. Dlatego postawiła
mi warunek, że zanim sprzedam dom, muszę w nim
pomieszkać przez miesiąc. A konkretnie przez trzydzieści dni.
- Trzydzieści dni - powtórzył Gavin. No cóż, w Whiskey
River zaczynają się dziać ciekawe rzeczy.
- To otwiera przed tobą różne możliwości.
Czyżby czytała w jego myślach?
- Niczego takiego nie pomyślałem - powiedział poirytowanym
tonem.
- Skoro tak mówisz. - Tara wzruszyła ramionami. Nagle
poczuła się bardzo zmęczona. - Chyba rzeczywiście pójdę się
położyć. Dobranoc, panie Thomas. Nie zapomnij zamknąć
drzwi na klucz, kiedy będziesz wychodził.
W sypialni przystanęła przed fotografią Brigid.

- Rozumiem cię, babciu. Muszę przyznać, że on jest na swój
sposób bardzo męski, ale ja nie mam zamiaru się angażować.
Dziesięć minut później, umywszy twarz i zęby, Tara wślizgnęła
się między kwieciste prześcieradła i staroświecką narzutę.
Kiedy w powietrzu zaczął się unosić delikatny zapach
krwawnika, sięgnęła pod poduszkę, wyjęła mały płócienny
woreczek i rzuciła go na podłogę. A potem zacisnęła mocno
powieki i przysięgła sobie, że nie będzie śniła o Gavinie Thomasie.
Mimo najszczerszych chęci złamała przysięgę, gdy
tylko zapadła w sen.


Obudził ją jakiś niepokojący odgłos. Wciąż lekko oszołomiona,
chroniąc pod powiekami zmysłowe obrazy, usiłowała
oprzytomnieć.

Serce biło jej tak szybko i mocno, że musiała wytężyć
słuch, aby usłyszeć ten dziwny dźwięk. Ktoś skrobał w ramę
okienną. Natychmiast przypomniała sobie niedawno oglądany
film. To Dracula tak drapał w okna, zanim wtargnął do pokoju
ofiary.

Nie bądź śmieszna, skarciła się w duchu. Przecież to był
tylko film.
Wyskoczyła z łóżka, podeszła do okna, wstrzymała oddech

i rozsunęła zasłony.

A potem z ulgą wybuchnęła śmiechem.

To tylko gałąź stukała o szybę. Mój Boże, można by pomyśleć,
że nigdy dotąd nie była w nocy sama.

Uspokojona wróciła do łóżka i od razu zasnęła. Przyśnił jej
się oczywiście Gavin Thomas i może dlatego nie słyszała
cichego skrzypienia podłogi u wezgłowia.

Kiedy się obudziła następnego ranka, stwierdziła z ulgą, że
Gavin zabezpieczył okna i poszedł sobie. Po nocy pełnej zmysłowych
snów z nim w roli głównej czuła, że nie jest w stanie
spojrzeć mu w twarz. A przynajmniej nie od razu.

Przeszukała wszystkie szafki w kuchni, ale udało jej się
tylko znaleźć ziołowe herbaty, z których słynęła jej babka.
Czuła, że na nogi może ją postawić jedynie filiżanka mocnej
kawy, postanowiła więc zjeść śniadanie w kawiarni, a potem
spotkać się z adwokatem Brigid.

Wróciła na górę, żeby wziąć prysznic.

- Zdaję sobie sprawę, że swoimi umiejętnościami znacznie
mnie przewyższasz, babciu - szepnęła, susząc włosy. Ale
ja także coś niecoś potrafię i mogę przeciwstawić się two

im czarom. Tego właśnie chciałaś, prawda? Sprowadziłaś
mnie tu, żeby wymusić na mnie powrót do korzeni. Niestety,
mam dla ciebie złą wiadomość. Nie chcę być czarownicą.
Wybrałam sobie życie, w którym nie ma miejsca na magię.
I mimo to jestem szczęśliwa.

Słowa te zabrzmiały jednak dziwnie fałszywie.

- No, dobrze, może zadowolona to lepsze słowo. Tylko
dlatego, że miałam ciężki rok. Nim minie miesiąc, nie będę się
mogła doczekać powrotu do pracy.
Do tabel podatkowych, oprocentowań i indeksów giełdowych.
Do schludnego mieszkania na Russian Hill, umeblowanego
w prostym, szwedzkim stylu, w którym spędzała noce
i weekendy nad komputerowymi wydrukami.

- Ciężko pracowałam na swoją pozycję - powiedziała
z naciskiem i po raz drugi tego ranka omal nie potknęła się
o stojące przy jej łóżku walizki, których nie było tam, gdy
kładła się spać ubiegłej nocy.
Na myśl o tym, że to Gavin je przyniósł, że wtargnął do jej
sypialni i przyglądał jej się, kiedy spała, zawrzała w niej krew.
Wzburzona przysięgła sobie, że wygarnie mu bez ogródek, co

o tym myśli.
Musi tylko najpierw wypić kawę.
Kawiarnia była taka sama jak przed laty. Nic się w niej nie
zmieniło. Drewniana krowa, która aż się prosiła o kubełek
farby, wciąż stała na płaskim dachu. Wewnątrz nadal były
stoliki z płyty pilśniowej, ławy z czerwonego plastyku i firanki
w biało-czerwoną kratkę. Na szybach wisiały wciąż te same
kartonowe wycinanki, przedstawiające czarownice na miotle,
upiorne maski z dyni oraz kościotrupy. Przy barze, nad kubkiem
kawy, zasiedli mężczyźni w czapeczkach baseballowych


i filcowych kapeluszach. Dwie ławy były zajęte przez pary
w starszym wieku. Na trzeciej rozsiadł się siwobrody starzec.
Wejście Tary wywołało pewne zamieszanie. Idąc w kierunku
wolnej ławy, czuła na sobie uważny wzrok gości.

- Jak się masz, Taro! - powitała ją właścicielka kawiarni,
kładąc na stoliku plastykowe menu. - Witaj w domu. Dawnośmy
cię tu nie widzieli.
- O, tak. - Tara upiła łyk dymiącej kawy. Była czarna jak
smoła i bardzo mocna.
- Bardzo się zmartwiłam, kiedy zmarła Brigid. To była
taka sympatyczna pani.
- O, tak. - Tara nigdy nie była w stanie pojąć, jak można
być tak rozmownym już od samego rana. Wypiła kolejny łyk
i niecierpliwie czekała, aż kofeina zacznie skutkować.
Iris Johnson nachyliła się nad stolikiem i powiedziała półgłosem:


- Wiesz, że to właśnie twojej babce zawdzięczam moje
trzecie małżeństwo?
- Naprawdę? - zapytała z roztargnieniem Tara.
- Lyle i ja chodziliśmy ze sobą jeszcze w szkole. Moi
rodzice uważali, że on jest niepoważny, więc w końcu wyszłam
za Joe Portera. Joe był cudowny i dochowaliśmy się
szóstki wspaniałych dzieciaków. A jednak on nigdy nie potrafił
sprawić, żeby serce mi szybciej zabiło. To umiał tylko Lyle.
Rozumiesz, co chcę powiedzieć?
Tarze natychmiast stanął przed oczami Gavin Thomas
w rozpiętej koszuli.

- Tak, chyba rozumiem - odparła.
- No więc, Joe zmarł dwa lata temu, dokładnie wtedy, gdy
miałaś wychodzić za tego twojego doktorka...
- On był adwokatem - machinalnie poprawiła ją Tara.

- Masz rację. - Iris skinęła głową. - Pamiętam nawet, że
pomyślałam sobie wtedy, że taki wielkomiejski adwokat powinien
coś niecoś wiedzieć na temat kary za złamanie małżeńskiej
obietnicy.
Tara zamyśliła się, a po chwili zapytała:

- O czym to mówiłyśmy?
- Zaraz, zaraz... No więc, tak bardzo mi brakowało Joe, że
wyszłam za tego przystojniaka, który przyjechał do naszego
miasteczka lśniącym fordem i obiecał uczynić mnie swoją
królową.
Niechętny grymas na twarzy starszej kobiety niedwuznacznie
sugerował, że nie było to udane małżeństwo.

- No i co? - zapytała Tara. - Coś się nie powiodło?
- Kiedy już porwał mnie z rodzinnego gniazda, odkryłam,
że miał sześć innych żon w trzech sąsiednich stanach.
- To potworne!
- Mogło być jeszcze gorzej. Na szczęście nie przepisałam
na niego połowy mojej kawiarni, chociaż się tego domagał
- powiedziała Iris. - Trace, nasz szeryf - bardzo dobry człowiek,
z pewnością go polubisz - nabrał pewnych podejrzeń
i kazał go sprawdzić, zanim podpisałam papiery. Po tym
wszystkim miałam dość mężczyzn.
- Znam to uczucie - mruknęła Tara.
- Tak też sobie myślałam. Potem Lyle owdowiał i postanowiłam
wziąć byka za rogi. Wybrałam się do Brigid.
- A ona dała ci napój miłosny - domyśliła się Tara.
- Kazała mi co dzień rano i wieczorem stawać przed lustrem
i mówić sobie trzy nowe komplementy. Powiedziała
mi, że to nie miało być zaklęcie, ale raczej dowartościowywanie
się. I że zanim ktoś mnie pokocha, muszę pokochać
samą siebie. Na początku wydawało mi się to dość głupie,

potem jednak doszłam do wniosku, że twoja babka miała
rację.

- Babcia była bardzo mądrą kobietą.
- To prawda. Po dwóch tygodniach kazała mi powiesić
dzwoneczek na werandzie przed domem, tam gdzie wieją
zachodnie wiatry. Musiałam też co rano powtarzać pewne
słowa. A potem dała mi czarny kamień, który miałam nosić
przy sobie.
Iris sięgnęła do kieszeni i wyjęła ciemny, niczym się nie
wyróżniający kamyk.

- Kazała mi go dotykać parę razy dziennie i myśleć o moim
Lyle'u. - Poorana zmarszczkami twarz Iris rozpromieniła
się. - Nie minął nawet tydzień, a Lyle przyszedł do kawiarni
i zamówił specjalne danie - stek, dwa jajka, frytki i grzankę.
Kiedy wręczałam mu talerz grzanek, nasze ręce się spotkały.
To było coś niebywałego. Oboje przeżyliśmy wstrząs. Upuściłam
talerz i grzanki wylądowały Lyle'owi na kolanach,
oczywiście masłem do spodu. Lyle nawet tego nie zauważył.
Patrzyliśmy na siebie jak zahipnotyzowani i wtedy właśnie
zrozumiałam, że dzięki Brigid spełniły się moje najskrytsze
marzenia.
Tara uśmiechnęła się,

- To miła historia.
- Prawda? - radośnie westchnęła Iris. - Pobraliśmy się
w sześć tygodni później, w kościele baptystów. Oczywiście
nigdy nie powiedziałam Lyle'owi, jakie moce przywiodły go
tamtego dnia do mojej kawiarni. Do dziś noszę przy sobie ten
kamyk. Tak na wszelki wypadek.
Oczy Iris zaszły mgłą. Tara przeraziła się, że starsza pani
zacznie płakać. Na szczęście w tym momencie przed witryną
przejechała czerwona ciężarówka, która przykuła uwagę Iris.


- Czy twoja babka mówiła ci o Gavinie Thomasie?
- Nie, ale zdążyliśmy się już poznać. Od śmierci babci
opiekował się jej domem.
- A przynajmniej próbował - poprawiła ją Iris. - On i Brigid
bardzo się zaprzyjaźnili, co mnie wcale nie zdziwiło, bo
Brigid dbała o wszystkich. Za to niektórych ludzi w miasteczku
niepokoiła jej przyjaźń z przestępcą.
Zimny dreszcz przebiegł Tarze po grzbiecie.

- Jak to, z przestępcą? - zapytała, rozpaczliwie próbując zachować
spokój. Nagle przypomniały jej się podejrzenia matki, że
śmierć Brigid wcale nie była nieszczęśliwym wypadkiem.
- On odsiadywał w Teksasie wyrok za morderstwo.
- Jesteś tego pewna? - Tara była wstrząśnięta. Wiedziała,
jak łatwo ludzie potrafią przeinaczać fakty i jak szybko rozchodzą
się plotki w małych miasteczkach.
- Podobno zabił kobietę, z którą miał romans - powiedziała
Iris, szczęśliwa, że jako pierwsza może przekazać Tarze
tak sensacyjną wiadomość. - To była mężatka. A na dodatek
w ciąży.
Tara nie mogła w to uwierzyć. Człowiek, któremu Brigid
zaufała, który bezinteresownie dbał o jej dom, nie byłby
w stanie popełnić tak odrażającej zbrodni.

- Jesteś tego pewna? Przecież gdyby tak było, siedziałby
w więzieniu.
- Trace, nasz szeryf, był policjantem w Dallas, zanim się
tutaj przeprowadził. Podobno udało mu się wyciągnąć Gavina
z więzienia za pomocą jakichś kruczków prawnych.
- Rozumiem - powiedziała Tara, która nadal nic nie rozumiała.
- Gavin zamordował swoją kochankę? - To by oznaczało,
że ostatnią noc przespała pod jednym dachem z mordercą.
To dopiero historia!

- Swoją zamężną kochankę - powtórzyła z naciskiem Iris.
- Trudno ją zresztą o to winić, że go do siebie wpuściła. On
jest przecież diabelnie przystojny. Która kobieta oparłaby się
tym jego czarnym oczom?
Tara już miała powiedzieć, że zna przynajmniej jedną, ale
w kawiarni pojawił się nowy klient.

- No, dość się już dziś nagadałam - stwierdziła Iris. - Muszę
wracać do pracy, a myślenie zostawiam tobie. Aha, podobno
w mojej kawiarni są najlepsze orzechowe bułeczki w całym
stanie.
- No to chętnie spróbuję.
- Zaraz ci przyniosę. - Iris skinęła głową i zniknęła, żeby
za chwilę wrócić z talerzem jeszcze ciepłych bułeczek.
- Zapomniałam cię spytać o jedno. Czy chcesz zamieszkać
w Whiskey River i zajmować się wysyłkową sprzedażą
ziół, jak twoja babka?
- Nie - odparła Tara z uprzejmym uśmiechem. - Zostanę
tu tylko przez miesiąc. A potem mam zamiar sprzedać dom
i wracam do siebie.
- Czyli do San Francisco?
- Tak, do San Francisco. W małych miasteczkach nie da
się utrzymać niczego w tajemnicy.
- To niedobrze. Nie mów pastorowi Peabody, że ci to
powiedziałam, ale moim zdaniem każde miasto powinno mieć
swoją czarownicę. Rzecz tylko w tym, jak ją znaleźć. Trudno
przecież dawać ogłoszenie do gazety.
- To prawda - przyznała Tara i odetchnęła z ulgą, kiedy
Iris wreszcie wezwano do kuchni. Mogła teraz w samotności
przemyśleć szokującą wiadomość, że Gavin Thomas zamordował
swą zamężną kochankę.

ROZDZIAŁ

5


Po zapłaceniu rachunku - i zostawieniu szczodrego napiwku
- Tara udała się do adwokata babki, żeby podpisać stosowne
dokumenty.

- Rozumie pani warunki kodycylu? - zapytał Thatcher Rear-
don, świdrując ją wzrokiem poprzez grube szkła okularów.
- Rozumiem. Żeby móc sprzedać ten dom, muszę w nim
najpierw pomieszkać przez miesiąc.
- Czy to stanowi dla pani problem?
- Raczej nie - westchnęła Tara. - Co prawda, nie zamierzałam
brać aż tak długiego urlopu, ale jakoś sobie poradzę.
Przykro mi tylko, że moja babka tak nisko oceniała drogę,
którą sama sobie wybrałam.
- Myli się pani - powiedział adwokat. - Babka pani była
bardzo dumna z pani osiągnięć.
- Nie dam się na to nabrać - mruknęła Tara.
- Gdyby odwiedziła ją pani chociaż raz w ciągu tych
ostatnich dwóch lat, sama by się pani o tym przekonała.
Adwokat powiedział to spokojnym, beznamiętnym tonem,
ale Tara poczuła, jakby ktoś zadał jej cios w samo serce. Przed
tą nieszczęsną historią z Richardem odwiedzała babkę parę
razy do roku. Prawdę mówiąc, jako dziecko spędzała w Whi



skey River prawie wszystkie letnie wakacje. Ale jak tu wytłumaczyć
temu obcemu człowiekowi, że powrót do miejsca,
które było świadkiem największego upokorzenia w jej życiu,
był ponad jej siły?

Jak mu wytłumaczyć, że trudno jej było przebywać pod
jednym dachem z babką, która miała do niej żal i nie mogła jej
wybaczyć tego, iż odeszła od rodzinnych tradycji?

- Moja babka była cudowną kobietą - powiedziała - ale
czasami działała na ludzi dosyć onieśmielająco.
- Sam wiem coś o tym - roześmiał się adwokat. - Od
dziesięciu lat graliśmy co czwartek w brydża i za każdym
razem trząsłem się ze strachu, że zamieni mnie w żabę, jeżeli
popełnię jakiś błąd.
- W żabę? - Tara spojrzała na niego szeroko otwartymi
oczami. - Więc pan wiedział o tym, że...
- Że Brigid była czarownicą? Oczywiście.
- I panu to nie przeszkadzało?
Thatcher wzruszył ramionami.
- Mieszkańcy Whiskey River są bardzo tolerancyjni.
A poza tym pani Delaney była wyjątkowo miłą i hojną osobą.
Ludzie wiele jej zawdzięczali i często zwracali się do niej
o pomoc w różnych sprawach. Prawdę mówiąc, jej zioła wyleczyły
mnie z reumatyzmu. A poza tym, odkąd zmarła, życie
towarzyskie w tym mieście bardzo podupadło. - W jego niebieskich
oczach zapaliły się błyski. - Pani Delaney nie tylko
była świetną brydżystką, ale mimo swojej osiemdziesiątki
potrafiła jak nikt tańczyć teksaską polkę.
- Moja babka tańczyła? I to ludowe tańce?
Adwokat spojrzał na nią ze zdumieniem.
- To pani o tym nie wiedziała? Oczywiście, że tak. Przecież
mieszkamy na prowincji.

- Tak, to rzeczywiście bardzo ciekawe. - Tara nagle zapragnęła
być sama. Wstała i wyciągnęła rękę. - Miło mi było
pana poznać, panie Reardon.
- Ja też się cieszę, że panią poznałem, panno Delaney.
Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Zapadła znacząca cisza. Tara miała wrażenie, że adwokat
jeszcze nie skończył.

- Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan wiedzieć?
- Zastanawiałem się nad tym, czy będzie pani chciała
przejąć interes po babce.
- Nie. - Tara sięgnęła po torebkę, a potem wyprostowała się.
- Ja nie zajmuję się magią, panie Reardon. I nie rzucam uroków.
Z tymi słowami opuściła jego gabinet. Kiedy wyszła na
ulicę, skierowała kroki w stronę biura szeryfa.
Biuro znajdowało się na trzecim piętrze starego budynku
z czerwonej cegły, w którym dawniej mieścił się sąd. Stało
w nim proste sosnowe biurko i dwa brązowe fotele. Na ścianie
wisiał plakat zachęcający młodych mężczyzn do podejmowania
pracy w policji. Obok umieszczono kolorową laurkę od
pierwszoklasistów.

Trace Callahan był wysokim mężczyzną. Tara oceniła, że
nawet bez kowbojskich butów na wysokich obcasach musiał
mieć ponad metr osiemdziesiąt. Miał stalowoszare oczy, kanciasty
podbródek i czarne włosy. Już na pierwszy rzut oka
widać było, że jest to człowiek energiczny, obdarzony autorytetem.
Tara odetchnęła z ulgą. Bała się, że spotka jakiegoś
nieudacznika, który wylądował w Whiskey River tylko dlatego,
że nie mógł sobie znaleźć lepszego miejsca.

- Panna Delaney! - Callahan obdarzył ją szerokim uśmiechem.
- Cieszę się, że mogę panią poznać. Brigid dużo o pani
mówiła.

- Tak, wiem.
- Była z pani bardzo dumna. I, z tego co słyszałem, całkiem
słusznie. - W jego stalowych oczach błysnęło współczucie.
- Tak mi przykro. To była cudowna kobieta.
- Tak, to prawda - przyznała Tara, a potem z determinacją
zaczerpnęła tchu. - Nie przyszłam tu z towarzyską wizytą,
szeryfie. Jeśli można, chciałabym zadać panu kilka pytań.
- Służę pani.
Jego twarz nie zdradzała cienia zdumienia czy ciekawości.
To musiało być jego urzędowe oblicze - uprzejme i nieprzeniknione.


- Napije się pani kawy? - zapytał. - Świeżo zaparzona.
- Nie, dziękuję. - Tara usiadła w fotelu. - Wypiłam już
dziś kilka kaw. - Rzeczywiście zdążyła już wypić dwie kawy
w kawiarni i jedną u adwokata. Taka porcja kofeiny zapełnie
wystarczy na jeden dzień.
Szeryf usiadł za biurkiem.

- Przypuszczam, że chodzi o te chuligańskie napaści na
dom pani babki.
- Ach, nie. To już sama załatwiłam.
- Wiem. Gavin mi opowiedział, w jaki sposób poradziła
pani sobie z tymi dzieciakami.
- Myślę, że już więcej tego nie zrobią. Nie po to tu jestem.
Chciałam z panem porozmawiać o babci.
- A co chciałaby pani wiedzieć?
- Czy jest pan pewien, że przyczyną jej śmierci był upadek
ze schodów, spowodowany atakiem serca?
- Taka była opinia koronera - odparł Trace. Tara wyczuła
w jego głosie pewne napięcie. - Mogło też być odwrotnie.
Może to upadek wywołał u niej atak serca.
- Rozumiem.

Zapadła cisza.

- Czy ma pani jakieś powody, żeby sądzić, iż było inaczej?
Tara pomyślała o podejrzeniach matki, ale nie zdecydowała
się poinformować o nich szeryfa. Mógłby ją wziąć za wariatkę.


- Raczej nie.
- Wiem, jak boli utrata ukochanej osoby. Wszystko wskazuje
na połączenie przyczyn naturalnych i nieszczęśliwego
wypadku. Jeżeli jednak pani uważa, że są jakieś istotne powody,
aby wznowić śledztwo...
- Nie. - Tara potrząsnęła głową. - Mam za to jeszcze jedno
pytanie.
- Niech pani strzela.
- Co pan wie o Gavinie Thomasie?
- Ach, tak. - Szeryf pokiwał głową. - Widzę, że zdążyła
już pani porozmawiać z Iris.
Tara nie zamierzała się tego wypierać.

- Więc to prawda, że on jest mordercą?
- Panno Delaney, to nie miejsce na...
- Nie chcę słuchać żadnych wykrętów - przerwała mu
Tara. - Ten człowiek zaprzyjaźnił się z moją babką, która
wkrótce potem zmarła w podejrzanych okolicznościach, a teraz,
jak widzę, wprowadził się do jej domu.
- Tylko na noc, żeby złapać wandali.
- Tak przynajmniej twierdził.
- A pani mu nie wierzy.
Nie było to pytanie, mimo to Tara odpowiedziała.
- Chyba nie.
Trace z zakłopotaniem potarł podbródek.
- Jedno mogę pani powiedzieć. Nie wiem, dlaczego Gavin
zaprzyjaźnił się z pani babką, ale nie miało to nic wspólnego

z morderstwem. Gdybym chociaż przez sekundę podejrzewał,
że Gavin Thomas stanowi jakieś zagrożenie dla Whiskey River,
nie chodziłby na wolności, mogę panią zapewnić.

- Nawet gdyby pan coś podejrzewał, musiałby pan mieć
jakieś konkretne dowody, żeby go aresztować.
- Pani mnie nie zna, panno Delaney. Robię wszystko, żeby
zapewnić bezpieczeństwo temu miastu. - Szeryf obrzucił ją
ciężkim spojrzeniem.
Tara uznała, że to na razie wystarczy.

- Przepraszam - powiedziała. - Strasznie się zdenerwowałam,
kiedy usłyszałam, że babcia przyjaźniła się z mordercą.
- To prawda, że został oskarżony o morderstwo - powiedział
Trace - ale w drugiej instancji to oskarżenie upadło.
- Słyszałam, że chodziło o jakieś kruczki prawne.
- Jeśli zeznania prawdziwego mordercy mogą być uznane
za kruczki prawne.
- Tak było?
- Tak. A gubernator stanu uniewinnił Gavina. To się czasem
zdarza, panno Delaney. Co prawda, nie tak często jak
w kinie, niemniej jednak się zdarza.
- Podobnie jak fałszywe zeznania - wyrwało się Tarze.
- Te akurat były prawdziwe.
- Jest pan tego pewny?
- Tak, jestem pewny. To ja prowadziłem śledztwo - odparł
lodowatym tonem.
- Rozumiem, że to zamyka sprawę - westchnęła Tara.
- Myślę, że tak - powiedział łagodniej, a w jego oczach
pojawiły się ciepłe błyski. - Gavin Thomas popełnił kilka
błędów, ale nigdy nikogo nie zamordował.
W jego zachowaniu było coś, co Tarę ostatecznie przekonało.



- Dziękuję panu, szeryfie. - Wstała i wyciągnęła rękę. -
Nie ma pan pojęcia, jak mi ulżyło.

- Zawsze jestem na pani usługi, panno Delaney. - Podniósł
się i ujął dłoń Tary. - Mogę zapytać, jak długo zamierza
pani zostać w Whiskey River?
- Muszę tu zostać przez miesiąc.
- Aż tak długo?
- Nie mam wyboru. Do widzenia, szeryfie. Myślę, że się
jeszcze zobaczymy.
- Z pewnością tak, panno Delaney. I jeszcze raz proszę
przyjąć wyrazy współczucia z powodu śmierci pani babci.
Gdy Tara wyszła na ulicę, mężczyzna siedzący na ławce
przed budynkiem wstał i ruszył za nią, dyskretnie ją obserwując.
Zastanawiał się, o czym mogła rozmawiać z szeryfem,
i czy jej obecność nie oznaczała jakichś kłopotów. Jeżeli tak,
trzeba ją będzie zlikwidować. Na myśl o przedwczesnej
śmierci Brigid zmarszczył gniewnie brwi. Gdyby ta stara kobieta
nie była aż tak uparta, żyłaby po dziś dzień. Ciekawe, czy
wnuczka tej wiedźmy okaże się równie bezkompromisowa?
Dla jej własnego dobra miał nadzieję, że nie.

A może udałoby mu się namówić ją na współpracę?
Oszczędziłby sobie w ten sposób masę czasu. Ona oczywiście
także by coś na tym zyskała. Na przykład to, że zostałaby
przy życiu, pomyślał, a jego usta rozciągnęły się w cynicznym
uśmiechu.

Dwie godziny po rozstaniu z szeryfem Tara była już w domu
i pieliła zarośnięty ogród, w którym na próżno czekała na
Richarda w dniu ślubu. Teraz, pochylając się nad grządkami,
myślała, że nie zależy jej na tym ogrodzie. Robi to tylko po to,
żeby sprzedać dom za jak najwyższą cenę.


- A niech cię, babciu - powiedziała, atakując kępę mlecza.
- Nie dość, że mnie tu ściągnęłaś, to jeszcze nasyłasz na mnie
wszystkich tych ludzi, którym muszę wyjaśniać, że nie mam
zamiaru przejąć twoich interesów. Całe miasto już pewnie nie
może doczekać się dnia, w którym zamienię się w wiedźmę
z miotłą i olbrzymią brodawką na nosie.
- O, przepraszam, Brigid nie była wiedźmą i nie miała
żadnych brodawek - odezwał się za jej plecami głęboki męski
głos. - Ja przynajmniej żadnych nie zauważyłem.
Tara, przerażona, aż podskoczyła.

- Nie słyszałam, jak przyjechałeś! - wykrzyknęła.
- Pewnie myślałaś o czymś innym - stwierdził Gavin.
Tara spłonęła rumieńcem. Może to wina słońca, a może
było jej wstyd, że ją przyłapał na tym, jak mówiła sama do
siebie.

A potem mruknęła coś niezrozumiałego i ze zdwojoną
energią zaatakowała chwasty. Gavin milczał. Wyprostowała
się i obrzuciła go niechętnym spojrzeniem.

- Czym mogę ci służyć? Może trochę lubczyku, żebyś
mógł ściągnąć do łóżka kobietę twoich marzeń? A może
chcesz magiczny kryształ, który przyniesie ci pieniądze i sławę?
A może ułożyć ci tarota? Chcesz, to popatrzę w szklaną
kulę i powiem ci, jakie numery obstawić w totka w tym tygodniu.
- Wyciągnęła do niego uwalaną ziemią rękę. - Narysuj
mi na dłoni znak krzyża, a powiem ci wszystko, co wiem
o twojej przyszłości.
Dłoń miała smukłą i białą, a paznokcie krótko przycięte.
Gavin powiódł paznokciem po delikatnej skórze.

- Masz taką delikatną cerę - powiedział, zadając sobie
w duchu pytanie, czy wszędzie jej skóra jest równie miękka.
- Powinnaś uważać na słońcu.

- Używam dobrego kremu - burknęła i szybko wyrwała
rękę. - Czego właściwie chcesz?
Gavin zlustrował uważnym wzrokiem jej zgrabną sylwetkę
i uznał, że mimo rozciągniętego podkoszulka i zbyt obszernych
spodni Tara była najbardziej atrakcyjną kobietą, jaką
widział w swoim życiu.

- To dość wieloznaczne pytanie. Jesteś pewna, że chcesz
poznać odpowiedź? - W oczach Gavina pojawił się uwodzicielski
błysk.
- Powiem wobec tego inaczej. Co tu robisz?
- Aha. - Gavin pokiwał głową, posyłając jej kolejne wymowne
spojrzenie, od którego zrobiło jej się gorąco. - Przywiozłem
szyby.
- Szyby? - powtórzyła niezbyt przytomnie. Miała wrażenie,
że hipnotyzuje ją wzrokiem. Czyżby sam był czarodziejem?
Gavin tymczasem zastanawiał się, co Tara ma pod tym
rozciągniętym podkoszulkiem. Tak praktyczna i rozsądna kobieta
na pewno nie nosiła wyszukanej, jedwabnej bielizny,
tylko zwykłą bawełnę. To zresztą nieistotne, ważne, że pragnął
Tary jak żadnej innej kobiety, i to - nagle zdał sobie
z tego sprawę -już od pierwszego wejrzenia.

Czyżby rzuciła na niego urok?
Na tę myśl omal nie wybuchnął śmiechem.


- Czy powiedziałam coś śmiesznego? - zapytała, czując,
że jego dobry humor działa jej na nerwy.
- Nie. To tylko te okoliczności. Ty i ja. No i Brigid.
- Nie ma żadnego "ty i ja" - powiedziała. - I nigdy nie
będzie. Mówiłeś coś o szybach. Rozumiem, że przyszedłeś
naprawić okna.
Zmierzyła go niechętnym spojrzeniem. Gavina lekko to


zdumiało, ale zarazem poczuł ulgę. Podczas wczorajszej nocy,
którą spędził z Tarą pod jednym dachem, miał dość czasu,
żeby zrozumieć, że znajomość z tą młodą kobietą może zapowiadać
poważne komplikacje. A on nie chciał już więcej żadnych
kłopotów.

- Tak mówiłem i zaraz się do tego wezmę. - Mimowolnie
ujął w palce mały loczek, który niesfornie wił się na karku
Tary. - Naprawdę powinnaś włożyć jakiś kapelusz. Przypieczesz
sobie twarz.
Mimo że dotknął tylko jej włosów, przeszył ją dreszcz.
Rozdrażniona, odezwała się opryskliwym tonem:

- Chcesz mnie uwieść? Czyżby w Whiskey River zabrakło
mężatek?
- Widzę, że plotki już do ciebie dotarły.
Gavin spojrzał na Tarę posępnym wzrokiem. Pomyślała, że
ten mężczyzna fascynuje ją, a zarazem przeraża.

- Przepraszam - powiedziała, żałując niebacznie wypowiedzianych
słów. - Nie powinnam była tego mówić. Whiskey
River to straszna dziura. Wiesz, jak szybko rozchodzą się
plotki.
Przeprowadzając się tu, Gavin spodziewał się, że w małym
miasteczku, w odległym zakątku Arizony, będzie mógł rozpocząć
nowe życie, wolne od zmory przeszłości. Teraz przekonał
się, że to nie takie proste.

- Czy to będzie miało dla ciebie jakieś znaczenie, jeżeli
powiem, że to nie ja zabiłem Pamelę?
Pamela. Teraz ta nieszczęsna kobieta miała już imię, stając
się dla Tary kimś bardziej realnym.

- To nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia - skłamała.
- A poza tym, szeryf Callahan zdążył mi o tym opowiedzieć.

Na myśl o tym, że Tara wypytywała jego starego kumpla,
Gavin gorzko się roześmiał.

- Sprawdzałaś mnie. Taro?
- W końcu byłeś przyjacielem Brigid. 1 z tego, co wiem,
siedziałeś w więzieniu za morderstwo.
- Idąc tym tropem, musiałaś dojść do wniosku, że niespodziewana
śmierć Brigid miała jakiś związek ze mną. Pewnie
pomyślałaś, że zamordowałem ją, ponieważ chciałem ukraść jej
kolekcję kryształowych kul? Albo magicznych różdżek?
- Wcale tego nie powiedziałam.
- Nie musiałaś. Masz to wypisane na twarzy. -I to jakiej
pięknej, pomyślał Gavin. Wyciągnął rękę i pogładził Tarę po
zarumienionym policzku. - Lepiej nie próbuj kłamać, bo to ci
nie wychodzi.
Stał blisko. Zbyt blisko. Tara czuła unoszące się w powietrzu
niepokojące wibracje. Ostatkiem sił cofnęła się o krok.

- Przepraszam. Chodzi o to, że tak właściwie cię nie
znam i...
- Temu na pewno da się jakoś zaradzić.
Nagle zrobił krok w przód i dotknął ustami jej warg. Pocałunek
był krótki, zachłanny i naładowany seksem. Tara poczuła,
że ogarnia ją płomień.Na chwilę zabrakło jej tchu.

- Co ty wyrabiasz? - zaatakowała go z furią.
- Robię co mogę, żebyśmy się lepiej poznali - odparł,
wodząc palcem wokół jej ust.
- Jeżeli chodziło ci o to, żeby mnie pocałować, to ci się
udało. A na mnie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia-powiedziała,
dziwiąc się, że tak oczywiste kłamstwo przeszło jej
przez usta.
- Chcesz mi wmówić, że nic nie czułaś?

- Owszem, było dość miło - przyznała, wzruszając ramionami.
- To był taki braterski pocałunek.
- Nie masz brata - powiedział, gładząc ją po policzku.
- Ale mam kuzyna. To tak, jakbym się całowała z kuzynem.
- Z kuzynem - powtórzył, gładząc ją po szyi, gdzie jej
skóra była jeszcze gładsza i cieplejsza. - Czy to znaczy, że
podczas naszego pocałunku nie przebiegł cię dreszcz?
- Nie.
Kłamczucha, pomyślał.
- Wobec tego spróbujmy jeszcze raz - zaproponował
i szybko się nachylił, ponownie dotykając ustami jej ust.
Tysiące drobnych światełek rozprysło się pod powiekami
Tary. Nagle zrozumiała, że to przełom w jej życiu. Przerażona
cofnęła się, przyciskając palce do ust.

- No wiesz! Coś podobnego!
To miał być krótki, niewinny pocałunek. I rzeczywiście był
dość krótki. Ale gdy tylko się skończył, Gavin zapragnął
porwać Tarę w ramiona i całować ją aż do utraty tchu.

- Teraz już oboje wiemy, jak to jest całować się z kuzynem
- powiedział stłumionym głosem.
- To wina Brigid - szepnęła Tara. - To ona podsuwa nam
takie myśli.
- Chyba sama w to nie wierzysz.
- To jedyne logiczne wytłumaczenie. - Oczyma duszy Tara
widziała już, jak Brigid śmieje się z nich, że tak łatwo dali
się złapać w pułapkę.
- Tylko wnuczka Brigid może uważać, że ingerencja nadprzyrodzonych
mocy ma cokolwiek wspólnego z logiką stwierdził
Gavin.
Dotknął drżących ust Tary. Pragnął jej. Tak bardzo, że
z trudem mógł oddychać.


Była jak wulkan pod lodową skorupą, tajemniczy, a zarazem
groźny. Nagle przeraził się i postanowił wycofać.

Puścił Tarę, odwrócił się i odszedł w kierunku swojej furgonetki.


- Tak - mruknął - myślę, że ten miesiąc zapowiada się
bardzo interesująco.
Tara stała bez ruchu. Nie mogła zrobić kroku. Oddychała
z najwyższym trudem. W końcu zacisnęła powieki i spróbowała
się opanować.

Kiedy to nie poskutkowało, chwyciła motykę i rzuciła się
na najbliższą kępę chwastów.
Stojąc na drabinie, Gavin patrzył na ogród i na Tarę, która
machała motyką z furią godną lepszej sprawy.

Poczuł dziwny skurcz w piersi. Trace miał rację. Za długo
był sam. Zdążył już prawie zapomnieć, jak to jest kochać się
z kobietą.

A co do Tary... Mogła się zaklinać, że nigdy nie ulegnie
czarowi, który omotał ich oboje. On i tak wiedział, że to się
nie uda.

Prawdę mówiąc, oboje wiedzieli już, że nim minie trzydzieści
dni i na trawniku przed domem Brigid stanie tabliczka:
"Na sprzedaż", on i Tara Delaney zostaną kochankami.

- Liczę na to - mruknął Gavin, podjąwszy w tym momencie
decyzję, a potem z zapałem zabrał się do pracy.

ROZDZIAŁ

6


Przez kilka następnych nocy Tara miała poważne kłopoty
z zaśnięciem. W tym starym, pustym domu zasypiało się zupełnie
inaczej niż w jej nowoczesnym mieszkaniu, położonym
na wysokim piętrze. Nocna cisza pełna była tajemniczych,
a zarazem niepokojących odgłosów. Trzeszczały podłogi,
skrzypiały drzwi, a Tara raz po raz wyskakiwała z łóżka,
żeby sprawdzić, czy ktoś obcy się nie zakradł.

A kiedy wreszcie udawało jej się zasnąć, nachodził ją we
śnie Gavin. Rano budziła się zmęczona i rozdrażniona, i powtarzała
sobie, że dobrze się stało, iż przestał ją odwiedzać.

- Na pewno chodzi mu o to, żebym się zaczęła zastanawiać,
co się z nim dzieje - uznała, zabierając się do sprzątania
pracowni babki. - A może zmienił zdanie i już nie chce mnie
uwieść? - Miała zwyczaj mówienia do siebie na głos.
Oczywiście i tak nie miał żadnych szans. Skąd więc to
dziwne uczucie zawodu?

Brigid z upodobaniem gromadziła wszystko, co tylko wpadło
jej w ręce. Tara podejrzewała, że w ciągu osiemdziesięciu lat
babka nie wyrzuciła niczego. Stosy książek i pism piętrzyły się
pod ścianami, zajmowały półki, zalegały wszystkie stoły i biurka,
a nawet fotele i dywany.


Górskie kryształy - lśniące dary ziemi, naładowane energią,
która czekała, aż ktoś ją uwolni - leżały właściwie wszędzie.
Pierwszego dnia Tara umyła wszystkie okna i teraz złote,
jesienne światło wpadało do domu przez lśniące szyby. Promienie
porannego słońca padły na pokaźny odłamek kwarcu,
spoczywający na misternie rzeźbionym, mahoniowym biureczku.
Pokój zatonął w różowej poświacie.

Tara siedziała przy biurku, próbując skatalogować księgozbiór
babki. Postanowiła zabrać do San Francisco wszystkie
książki o mitach celtyckich, które babka czytała jej w dzieciństwie,
chociaż półki w jej własnym mieszkaniu już uginały się
od zgromadzonych tomów.

Całą literaturę na temat druidów i ich obrządków postanowiła
wysłać do matki, zaś resztę tytułów przekazać fundacji
sponsorującej biblioteki na głębokiej prowincji. Wśród papierów
pokrywających biurko znalazła też list od organizatorów
giełdy, która miała się odbyć podczas Halloween. Prosili
o obiecane książki, podpisane przez Brigid.

Tego ranka Tara wstała lewą nogą. Przymusowa wyprawa
w przeszłość jeszcze tylko pogorszyła jej nastrój. Na domiar
złego ogarnęły ją przeczucia, że coś się zaraz wydarzy. Czuła
to każdym nerwem.

- Byle to nie była wizyta Gavina Thomasa - mruknęła,
odkładając na bok pięknie ilustrowany zbiór baśni. Podeszła
do okna i wyjrzała na dwór, spodziewając się ujrzeć przyczynę
swojego zdenerwowania. Niestety, przed domem nikogo nie
było. Tara zaniepokoiła się, że traci poczucie rzeczywistości,
i ze wzmożoną energią rzuciła się do pracy. Musi znaleźć
sobie tyle zajęć, żeby nie myśleć o Gavinie. Albo o swoim
życiu.
Nie było to takie proste. Ciągle napotykała przedmioty.


które budziły w niej miłe, a zarazem bolesne wspomnienia.
Oto kamyk ze znakiem runicznym, który Brigid miała przy
sobie tego dnia, kiedy poznała Jareda Browna, dziadka Tary.
Przekonana, że kamyk wciąż ma w sobie pozytywną energię
Brigid, Tara schowała go do kieszeni.

A to srebrny kielich, przyozdobiony starożytnymi motywami,
stojący na marmurowym stoliku, nad którym wisi złoty miecz

o rękojeści inkrustowanej półszlachetnymi kamieniami.
Świece rozmaitych wielkości, kolorów i zapachów, zdobiące
staroświeckie pianino, na którym Tara, jako mała dziewczynka,
ćwiczyła gamy i uczyła się grać "Siekane kotlety".

Talie kart do tarota, gliniane potpourri, drewniane, ręcznie
malowane szkatułki.

W jednej ze szkatułek, ozdobionej znakami zodiaku, Tara
znalazła kolczyki, które dobrze pamiętała jeszcze z dzieciństwa.
A także cieniutki srebrny łańcuszek z wisiorkiem z czarnego,
lśniącego kamienia, którego nigdy przedtem nie widziała.

Założyła go na szyję i natychmiast poczuła dziwne wibracje.
Wsunęła pulsujący cudownym ciepłem wisiorek pod sweter,
by rozgrzewał skórę.

W szufladzie biurka odkryła pakiet listów zapraszających
jej babkę na odczyty na temat druidów. Uznała, że wypada
odpowiedzieć, więc odłożyła je na bok. Na samym dnie szuflady,
pod listami, natknęła się na książkę, która przykuła jej
uwagę.

Okładka przedstawiała niezwykle zmysłową, skąpo odzianą
kobietę żeglującą na srebrnej miotle po wygwieżdżonym
niebie. Nie był to zwykły komiks - świadczyła o tym twarda,
lakierowana okładka oraz nieprzyzwoicie wygórowana cena.

- "Morganna, Królowa Nocy". - Tara głośno przeczytała
tytuł. Skąd babcia wytrzasnęła taką książkę?

Chyba że Brigid szykowała się do napisania artykułu, który
miał być miażdżącą krytyką tego oburzającego "dzieła". Tak,
to jedyne sensowne wyjaśnienie.

Trzęsąc się z furii, Tara zaczęła przerzucać stronice.
Morganna uczestniczyła w najrozmaitszych rytuałach polegających
na rozbieraniu się w świetle księżyca. I chociaż jej
długie, hebanowe włosy zakrywały - symbolicznie - jej
kształtny biust i ciemny trójkąt w złączeniu ud, ponętna czarodziejka
i tak zrobiłaby furorę na rozkładówkach "Playboya".


Potrząsając z niesmakiem głową, Tara już miała wyrzucić
książkę do śmieci, kiedy jej uwagę przykuła dedykacja na
pierwszej stronie, wypisana dużym, zamaszystym pismem.
Musiała ją skreślić zdecydowana, męska ręka.

Drogiej Brigid, z wyrazami przyjaźni i uwielbienia,
Gavin Thomas


Co za bezczelność! Jak on śmiał tak bezkarnie atakować
wszystko, w co Brigid wierzyła? Jak śmiał podtykać starszej
pani pod nos takie świństwa?

Cisnęła książkę do kosza na śmieci, ale zaraz ją wyjęła.
Najlepiej będzie spalić ją w kominku. Już miała to zrobić,
kiedy ktoś zadzwonił. Niestety, dobrze wiedziała kto.

Popędziła do drzwi i z rozmachem je otworzyła.

- Nie wiedziałam, że jesteś taki bezczelny!
Gavinowi zaparło dech w piersi. Nie zdawał sobie dotąd
sprawy z tego, jak piękną kobietą jest Tara. Śnił o niej przez
ostatnie trzy noce, ale rzeczywistość przekroczyła jego najśmielsze
wyobrażenia. Stała przed nim, płonąc z wściekłości,
obrzucając go lodowatym spojrzeniem.


Ogień i lód. Zawsze podobały mu się zdecydowane kontrasty.

- Ja też ci życzę miłego dnia - powiedział z wyrozumiałym
uśmiechem. - Jechałem właśnie do miasta i pomyślałem
sobie, że zajrzę i zapytam, czy ci czegoś nie potrzeba.
- Idź do diabła! - wykrzyknęła Tara, zatrzaskując mu
przed nosem drzwi. Nie doceniła jednak przeciwnika: Gavin
zdążył wsunąć nogę między framugę.
- Nie wybieram się aż tak daleko - powiedział.
- Precz! - Pchnęła mocniej drzwi, ale bez skutku.
- Czy twoja niegościnność oznacza, że z natury nie jesteś
rannym ptaszkiem?
- Jeżeli natychmiast stąd nie pójdziesz, zadzwonię do szeryfa,
żeby cię zaaresztował za bezprawne wtargnięcie na teren
mojej posiadłości.
- Nie wydaje ci się, że to lekka przesada?
- Po tym, co zrobiłeś, powinnam cię zamienić w żabę!
- Mnie nie przestraszysz tak łatwo jak te biedne dzieci.
A tak na marginesie, chłopcy zwrócili pieniądze za wybitą
szybę.
- Skąd wiesz?
- Od szeryfa, wczoraj wieczorem grałem z nim w pokera.
- Szkoda, że mnie o tym nie poinformował.
- Gdybyś grała z nami w karty, pewnie by ci powiedział.
Myślę, że zadzwoni do ciebie.
- To doprawdy nadmiar uprzejmości. Właściwie powinnam
mu być wdzięczna, że nie każe mi czekać, aż ta wiadomość
ukaże się w tutejszej gazecie.
- Wiesz co, Taro, ten sarkazm wcale do ciebie nie pasuje.
Kiedy wyciągnął rękę i delikatnie pogładził kasztanowe
kosmyki cofnęła się o krok, a poniewczasie uświadomiła sobie,
że jednak wpuściła go do domu.


- Idź sobie.
- Uważaj, Taro, bo jeszcze pomyślę, że mnie nie lubisz.
- I będziesz miał rację. Jak można lubić kogoś, kto napisał
coś takiego?! - krzyknęła i wyrżnęła go w żołądek książką,
która tak ją oburzyła.
- Ach - jęknął Gavin, a potem z bladym uśmiechem zaczął
przerzucać strony. - Widzę, że nie jesteś zachwycona.
Tara cofnęła się i skrzyżowała ręce na piersi.

- Od pierwszej chwili starałam się zrozumieć, co takiego
babcia w tobie widziała. Niestety, nie udało mi się to mimo
najszczerszych chęci.
- Tylko dlatego, że nie starałaś się mnie bliżej poznać.
- A dałeś mi tę szansę? - wyrwało się Tarze, zanim zdążyła
pomyśleć.
- Gdybym wiedział, że za mną tęskniłaś, wpadłbym dużo
wcześniej - powiedział Gavin z kpiącym uśmiechem. Ta kobieta
nie miała prawa się domyślić, jak trudno było mu powstrzymać
się od wizyt. Ostatnie dni były dla niego gorsze niż te osiemnaście
miesięcy spędzone w stanowym więzieniu w Teksasie.
- Nie życzę sobie twoich wizyt! - krzyknęła ze wzburzeniem.
Policzki miała zarumienione, a jej oczy ciskały błyskawice.
Gavin pomyślał, że nie spotkał dotąd kobiety obdarzonej
tak ognistym temperamentem.
- Zawsze tak ładnie pachniesz? - zapytał, niespodziewanie
zmieniając temat. - Masz taką piękną cerę. Porcelanową
i gładką jak jedwab...
- Niech cię diabli...
- Patrząc na ciebie, człowiek zaczyna się zastanawiać ciągnął
Gavin, nie zwracając uwagi na jej protesty - czy reszta
twojego ciała jest równie gładka i ciepła. - Wyciągnął rękę
i zaczął się bawić jej kolczykiem.


- Nie dotykaj mnie! - Tara odepchnęła jego rękę. - I nie
mów do mnie w ten sposób!
- A co byś chciała usłyszeć?
- Chciałabym usłyszeć "do widzenia".
- Najpierw musisz się ze mną przejechać. - Gavin chwycił
ją za rękę. - Chciałbym ci coś pokazać.
- Jeżeli chcesz mi pokazać swoje rysunki, to już je widziałam
- prychnęła, na próżno usiłując mu się wyrwać. Palce
Gavina trzymały jej dłoń w żelaznym uścisku. - Nie ma mowy!
Nigdzie z tobą nie jadę!
- Chyba się mnie nie boisz?
- Ja niczego się nie boję- powiedziała, czując, że to nie do
końca prawda. Chociaż uwierzyła, że Gavin nie jest mordercą,
sposób, w jaki na nią działał, napełniał ją panicznym strachem.
- Nie lubię cię. To wszystko.
- Czy zawsze masz ochotę iść do łóżka z mężczyzną, który
ci się nie podoba?
- Masz szczęście - wycedziła przez zaciśnięte zęby - że
nie dałam ci po twarzy za to chamskie pytanie.
- To prawda, i oboje o tym wiemy. Być może nie chcesz
mi się podobać. Zresztą, ja sam nie chcę, żebyś mi się podobała.
Ale to jest silniejsze ode mnie. A także od ciebie. - Gavin
wzruszył ramionami. - W tej sytuacji lepiej zaprzestać walki
i dać się ponieść fali.
- Nigdzie z tobą nie jadę - powtórzyła z uporem. - I nie
wierzę w jakieś poddawanie się fali.
- Pewnie dlatego wybrałaś te twoje cyferki - stwierdził
Gavin.
- Moje zainteresowania i moja praca to nie twój interes.
A poza tym - Tara nagle przypomniała sobie, co ją właściwie tak
rozwścieczyło - chciałam dzisiaj uporządkować papiery babci.

Spojrzała na książkę, którą przez cały czas trzymała w
ręku.

- Zacznijmy od tego "dzieła". Kiedy to obejrzałam, zaczęłam
się zastanawiać, na ile przyczyniłeś się do ataku serca,
który zabił moją babkę.
Cios był celny i okazał się nadspodziewanie bolesny.

- Trafiłaś w dziesiątkę - mruknął. - Jak Morganna,
która...
- Masz czelność porównywać mnie z tą rozebraną i nadmiernie
seksowną bohaterką twoich komiksów?!
W odpowiedzi Gavin zmierzył ją takim wzrokiem, że nagle
pod jego spojrzeniem poczuła się zupełnie naga.

- Może nie jesteś aż tak zmysłowa - powiedział - ale bardzo
ją przypominasz.
- Co za nieznośny facet! Kompletny wariat.
- Na jedno wychodzi. Mniej więcej to samo powiedziała
Brigid, kiedy po raz pierwszy zobaczyła moją Morgannę.
Pomału, stopniowo, zaakceptowała pewne cechy jej charakteru.
W późniejszych wydaniach miała nawet swój znaczny
wkład.
- Kłamiesz! Moja babka przez całe życie zwalczała negatywne
stereotypy, takie jak ten twój idiotyczny komiks, i ja
kategorycznie...
- Powieść w obrazkach - z naciskiem wtrącił Gavin.
Tara lekceważąco machnęła ręką.
- Kategorycznie zabraniam ci opowiadać takie bzdury podjęła.
- Babcia nie mogła mieć nic wspólnego z tobą. Ani
z tym twoim komiksem.

- Powieścią w obrazkach - powtórzył.
- Nie widzę różnicy.
- Ależ jest wielka różnica - stwierdził z pozornym spoko

jem, ale posłał Tarze mordercze spojrzenie. - Pojedź ze mną,
a udowodnię ci, że twoja babka naprawdę była moją przyja


ciółką i zwolenniczką.

To niemożliwe, pomyślała Tara. Nigdy w życiu nie uwierzę
w to, że babci mogła się podobać taka szmira.

Z drugiej strony, Brigid potrafiła być nieobliczalna. I, chociaż
brzmiało to nieprawdopodobnie, wszystko wskazywało
na to, że łączyły ją z Gavinem więzi szczerej przyjaźni.

- O drugiej jestem umówiona z kimś z agencji nieruchomości.
- Tara wytoczyła ostatni argument.
- Odwiozę cię do domu na czas. Nie wydaje ci się, że
Brigid chciałaby, żebyś ze mną pojechała?
To już był chwyt poniżej pasa. Tym bardziej że miał rację.
Tara westchnęła z rezygnacją.

- Nie musisz mi tego mówić.
Kiedy szli do czerwonego wozu, zaparkowanego przed
domem, Gavinowi z trudem udało się ukryć triumfalny
uśmiech.


ROZDZIAŁ

7


Tara wcale nie była zaskoczona tym, że Gavin pędził jak
szalony. Jechał znacznie prędzej, niż zezwalało prawo czy
zdrowy rozsądek. A mimo to prowadził z denerwującą pewnością
siebie, jak ktoś, kto w pełni panuje nad sytuacją.

- Nie rozumiem, jak znając moją babkę, mogłeś napisać
tak ohydny komiks - odezwała się, kiedy wyjechali na prosty
odcinek szosy.
- Powieść w obrazkach - sprostował z naciskiem Gavin. A
poza tym przypominam ci, że kiedy wymyśliłem Morgannę,
nie znałem jeszcze Brigid.

- Ale potem ją poznałeś i dalej wydajesz te swoje komiksy..
. to znaczy powieści w obrazkach - szybko poprawiła się
Tara, nie chcąc się spierać o techniczne szczegóły. Tak naprawdę,
chciała porozmawiać z Gavinem o treści jego książek,
a nie o ich nazwie.
- Jestem taki sam jak wszyscy. Muszę z czegoś żyć.
- Nie musisz obrażać przy tym uczuć innych ludzi, w tym
pewnej starszej pani, która obdarzyła cię przyjaźnią. A poza
tym, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że twoje książki
mogą w niezdrowy sposób pobudzać wyobraźnię młodych
chłopców?

- Taro - westchnął Gavin. - Moje książki to czysta rozrywka,
I nic więcej.
- Rozrywka dla mężczyzn, nie dla dzieci. - Tak jak striptizy
czy salony masażu, pomyślała Tara.
- Przypomnę ci, że w dzisiejszych czasach młodzież ma
do czynienia z przemocą i seksem w telewizji. Nie mówiąc
już o tym, jakie filmy oferują im wypożyczalnie wideo.
- Chcesz mi wmówić, że w tej sytuacji całą winę za demoralizację
młodzieży ponosi społeczeństwo, a ty możesz z czystym
sumieniem zbijać majątek, propagując tak odrażające
stereotypy?
- Ach, ach. - Gavin z niesmakiem potrząsnął głową. - Chyba
będę musiał coś zrobić, żebyś zmieniła zdanie o Morgannie.
- Nigdy ci się to nie uda.
- Nigdy nie mów nigdy.
Skręcili w drogę, która przypominała kamienisty wąwóz.
Tara musiała z całej siły trzymać się uchwytu nad drzwiami.

- Chyba nie wierzyłeś w to, że Brigid była czarownicą?
- zapytała.
Kiedy Gavin poznał Brigid Delaney, dużo rozmawiali o jej
nadprzyrodzonych zdolnościach. Gavin doszedł wtedy do
wniosku, że Brigid jest po prostu wyjątkowo miłą fantastką.
Był natomiast bardziej skłonny uwierzyć w skuteczność jej
ziołowych terapii. W końcu, w dzisiejszych czasach, medycyna
znowu zaczyna wracać do natury.

Ale żeby Brigid była czarownicą?
Nie, to wykluczone.


- Nie obrażaj się, kotku - odparł, hamując przed małym
domkiem z drewnianych bali - ale to wszystko wydaje się
trochę naciągane. Nawet mnie, chociaż uważam się za człowieka
z wyobraźnią i fantazją.

- Nie przyjechałam tu, żeby rozmawiać o twojej fantazji.
- To źle - powiedział, wyjął kluczyki ze stacyjki i wsunął
je do kieszeni. - Bo twoje pojawienie się w Whiskey River,
i to w tak romantycznych okolicznościach, bardzo pobudziło
moją fantazję. Na przykład wyobraziłem sobie ciebie w koronkowej
nocnej koszuli, przy ognisku, które rozpaliłem na
leśnej polanie...
- Nie musisz nic więcej mówić, Gavinie. Rozumiem, o co
ci chodzi.
- Miałem nadzieję, że mnie zrozumiesz. - Mrugnął do niej
znacząco. Tara oblała się rumieńcem.
To wszystko sprawka Brigid, pomyślała. Ale nie uda jej się
osiągnąć nic więcej.
Domek Gavina był ciasny, a do tego panował w nim straszliwy
bałagan. Papiery leżały wszędzie, także na stole w jadalni,
co sugerowało, że rysował nawet przy jedzeniu. Pod ścianami
z surowego drewna stały półki i szafki na książki. Na
półce nad drzwiami Tara zauważyła niebieską zalakowaną
buteleczkę, pełną ziemi.

- Dostałeś to od mojej babci?
- Tak. Brigid dała mi to, kiedy się tu wprowadziłem. Obiecała
mi, że ta buteleczka zapewni bezpieczeństwo mojemu
domowi. Niestety, nie ofiarowała mi niczego, co mogłoby
sprawić, żeby zapanował w nim idealny porządek. - Gavin
zgarnął papiery z pamiętającej lepsze dni wyplatanej sofy
i powiedział: - Rozgość się. Zrobię ci kawę. Chyba że wolisz
herbatę. Mam kilka torebek ziołowej herbaty, jeszcze od
Brigid.
- Może być kawa.
Gavin wyszedł z pokoju. Po chwili Tara usłyszała odgłos
otwieranej szuflady i plusk wody.


Ostrożnie przeskakując nad porozkładanymi na podłodze
papierami, podeszła do półki z książkami. Prawie wszystkie
dotyczyły czarów, choć były wśród nich zarówno pozycje fachowe,
jak i zbiory fałszywych mitów i legend, spisane przez
szarlatanów, którzy chcieli szybko zarobić.

Ale czy Gavin nie robił tego samego?

- Masz ciekawy księgozbiór- zauważyła, kiedy wrócił.
- Brigid określiła to bardziej dosadnie, kiedy po raz pierwszy
przyszła tu z wizytą. Następnego dnia wróciła ze stosem
książek, które kazała mi przeczytać.
- I zrobiłeś to?
- Oczywiście.
Tara usiadła na sofie i założyła nogę na nogę.
- Co za niebywała łaskawość.
Gavin roześmiał się.
- Twardy z ciebie orzech do zgryzienia, Taro. Przecież
odwróciłaś się od swojego dziedzictwa.
- Kto ci to powiedział?
- Już ci mówiłem, że Brigid była moją przyjaciółką. Mieliśmy
ze sobą wiele wspólnego. Opowiadałem jej o dzieciństwie
w Dallas, a ona mnie o swojej rodzinie.
Wręczył Tarze gliniany kubek i usiadł tak blisko, że ich uda
się stykały. Nie odsunęła się, nie chcąc, żeby zauważył, jak
działa na nią jego bliskość.

Podniosła kubek do ust i upiła łyk. Kawa była czarna,
mocna i miała delikatny aromat wanilii.

- Pyszna kawa - pochwaliła.
- Wbrew pozorom nieźle sobie radzę w kuchni.
- Nie znam zbyt wielu mężczyzn, którzy mogliby się tym
pochwalić.
- To nie sztuka. Sam się nauczyłem, gdy odkryłem, że

nawet dziecko nie może się żywić wyłącznie kanapkami z majonezem.


- To twoja mama nie gotowała?
- Moja mama musiała pracować na trzech etatach, żeby
związać koniec z końcem - westchnął Gavin. - A ojca prawie
nigdy nie było w domu.
- Był akwizytorem? - domyśliła się Tara.
Więc jednak nie wszystkie plotki zdążyły dotrzeć do Whiskey
River, pomyślał Gavin, a potem powiedział:

- Nie. Prawdę mówiąc, był złodziejem.
- Jak to, złodziejem? - Tara popatrzyła na niego zdumiona.
- Nabierasz mnie.
Gavin milczał, ale jego spojrzenie wystarczyło jej za odpowiedź.


- Okradał banki - mruknęła do siebie.
- Skąd wiesz?! - wykrzyknął wstrząśnięty Gavin. Przecież
od dwóch lat nie kontaktowała się ze swoją babką! Wiedział
o tym od Brigid. A poza Brigid, tylko Trace i Mariah
znali jego trudną przeszłość.
- Obawiam się, że potrafię czytać w twoich myślach - odparła
Tara przepraszającym tonem. - Bardzo mi przykro. Zawsze
mnie uczono, żebym nie próbowała odczytywać cudzych
myśli, i nigdy dotąd tego nie robiłam. Tym razem to
przyszło samo z siebie.
Gavin popatrzył na nią z wyrzutem. A potem przypomniał
sobie, że Brigid też miała podobne, wysoce denerwujące
umiejętności.

- Duch Brigid wciąż jest obecny w tym domu. Może to
czujesz i pod wpływem emocji zatraciłaś samokontrolę.
- Czy ty także wyczuwasz jej obecność?
- Oczywiście.

Więc jednak Gavin wierzył w nadprzyrodzone moce, chociaż
z takim uporem się tego wypierał.

- Opowiedz mi o nim - zwróciła się Tara do Gavina.
- O kim?
- O twoim ojcu.
- Nie ma co mówić. - Gavin wzruszył ramionami. - Jedni
pracują w bankach, a inni je okradają. Niestety, tato nie był
w swoim fachu zbyt dobry, więc go złapali. A kiedy wpadł po
raz czwarty, przymknęli go na dobre.
- Więc nadal siedzi w więzieniu?
- Nie, już nie żyje. Zginął podczas więziennego buntu,
z którym zresztą nie miał nic wspólnego. Może ci się to wyda
dziwne, ale tato był miłym, spokojnym facetem. Zginął tylko
dlatego, że znalazł się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym
czasie.
- Tak mi przykro.
Gavin spojrzał na dłoń Tary, spoczywającą na jego ramieniu.
Chciał, żeby go dotykała, ale przecież nie z litości.

- Aż tak bardzo tego nie przeżywałem. Prawdę mówiąc,
prawie go nie znałem. Urodziłem się, kiedy ojciec po raz drugi
trafił do więzienia. W ciągu pierwszych sześciu lat mojego
życia spędził z nami może półtora roku. Potem, gdy miałem
piętnaście lat, zwolniono go warunkowo na trzy miesiące.
Gavin ani słowem nie wspomniał, że sam w tym czasie
przebywał w areszcie dla nieletnich. To właśnie tam poznał
Trace'a, który trafił za kratki za to, że prowadził samochód,
którego pasażerowie wzięli ze sklepu kilka puszek piwa i "zapomnieli"
za nie zapłacić.

- Nie miałeś łatwego życia - westchnęła Tara. Pomyślała
o swoim spokojnym, bezpiecznym życiu na farmie. Jakże inaczej
upływało ich dzieciństwo. A potem przypomniała sobie,

jak bardzo pragnęła uciec z komuny i przenieść się do miasta,
gdzie nikt by jej nie znał.

- Myślę - powiedział Gavin - że to raczej mojej matce
musiało być bardzo ciężko. Umarła wkrótce po tym, jak ojca
zastrzelono w więzieniu. Myślę, że się po prostu poddała.
- A jak ty sobie radziłeś po jej śmierci?
Gavin zasępił się. Podniósł do ust kubek z kawą.
- Jak widzisz, jakoś sobie poradziłem. Ale nie przywiozłem
cię tu po to, żeby opowiadać o moim dzieciństwie.
Odstawił kubek, wstał i podszedł do pokrytego papierami
biurka.

- To napisałem, kiedy już znałem twoją babkę - powiedział,
kładąc Tarze na kolana dwie książki. - Przejrzyj je
i powiedz, co o nich myślisz. Ja tymczasem wyjdę na dwór, bo
nie znoszę być przy tym, kiedy ktoś czyta moje książki.
Zniknął za drzwiami i po chwili Tara usłyszała, że zabrał
się do rąbania drewna.

Oczyma wyobraźni zobaczyła, jak wznosi w górę muskularne
ramiona, a potem siekiera opada, tnąc grube polana.
Czuła zapach jałowców, które rosły za domem, rozkoszowała
się ciepłymi promieniami jesiennego słońca, wpadającymi
przez okna. A potem Gavin otarł czoło, zrzucił kurtkę i podkoszulek
i stanął półnagi. Jak zafascynowana, śledziła grę jego
mięśni, kiedy znowu chwycił siekierę i zabrał się do pracy.

Tara otworzyła oczy i sięgnęła po książki, żeby odegnać od
siebie te zmysłowe wizje.

Co ta kobieta wyprawia? - pomyślał Gavin. Czyta na głos?
Nigdy dotąd tak się nie denerwował. Nawet wtedy, gdy wezwano
go przed ponure oblicze sędziego do spraw nieletnich
w Dallas. Ani później, kiedy czekał na rozpatrzenie podania

o stypendium do jednej ze szkół artystycznych, tak różnych

od ponurych zawodówek, w których na ogół lądowali pensjonariusze
aresztu dla nieletnich. Ani nawet wówczas, gdy czekał
na wiadomość, jak sprzedaje się jego pierwsza opowieść

o Morgannie. Był wtedy za kratkami.
Właściwie nie powinno mieć żadnego znaczenia, co Tara
Delaney sądzi o jego książkach. Ze zdumieniem uświadomił
sobie jednak, że było to dla niego bardzo ważne. Przygnębiony
tym odkryciem, ze zdwojoną energią zaatakował grubą kłodę.

Po dwukrotnym przeczytaniu obu książek Tara wyszła na
dwór i zaczęła rozglądać się za Gavinem. Dzień był wyjątkowo
ciepły jak na tę porę roku. Gavin rzeczywiście zdjął koszulę
i obnażony do pasa rąbał drwa, zwrócony do niej tyłem. Na
widok jego ogorzałego, muskularnego torsu Tarę przeszył
dreszcz. Powoli ruszyła w stronę Gavina, a kiedy była już
blisko, głośno chrząknęła i dotknęła jego ramienia.

- Przepraszam.
Podskoczył jak oparzony, a potem odwrócił się i spojrzał
na nią z wyrzutem.

- To nieładnie tak się zakradać!
- Przepraszam, nie miałam takiego zamiaru.
Przyniosła ze sobą delikatny, lawendowy zapach. Gavin
nabrał powietrza w płuca, a potem wbił siekierę w grube polano
i wsunął ręce do kieszeni.

- To ja przepraszam, że na ciebie krzyknąłem. Myślałem
o czymś innym.
- Wyobrażam sobie, że rąbanie drewnamusi bardzo pobudzać
wyobraźnię.
- Rzeczywiście tak na ogół jest, ale tym razem nie myślałem
o Morgannie.
W głowie Tary zapaliło się ostrzegawcze światełko. Udała,
że nie słyszy jego słów.


- W swojej powieści umieściłeś moją babkę.
Nie użyła słowa "komiks". To dobry znak, pomyślał
Gavin.

- Tak, to wróżbitka z Góry Mgieł - przytaknął - Duchowa
przewodniczka Morganny.
- Przypomina Morgannie Regułę Trzech, kiedy ta chce
rozpętać krucjatę ognia i krwi przeciwko duchom księżyca,
które wcieliły się w ludzkie istoty.
- "Zapamiętaj na zawsze Regułę Trzech" - zacytował Gavin.
- "To, co dasz z siebie, po trzykroć wróci do ciebie".
- Miało to uzmysłowić Morgannie, iż każda czarownica, która
decyduje się użyć swoich mocy w złym celu, może oczekiwać,
że w końcu zło obróci się przeciw niej.
- A jednak Morganna nie chce wyrzec się zemsty - powiedziała
Tara.
Gavin wzruszył ramionami.

- Jest taka sama jak my wszyscy. Ma swoje wady i zalety.
A życie to coś więcej niż tylko walka o równowagę między
dobrem a złem.
To samo mówiła jej babcia.

- Nauczyłeś się tego od Brigid?
- Nie. - Gavin uśmiechnął się kwaśno. - Nauczyło mnie
tego życie.
Widocznie w jego przeszłości było coś, z czym nie chciał
się zdradzić. Ciekawe, na ile jego osobiste doświadczenia w
tym również pobyt w więzieniu - odbiły się na jego twórczości.
Czy to dlatego Morganna była tak gniewną, mściwą
istotą?

- Mnie się podoba Brianna - powiedziała.
- Ach - uśmiechnął się Gavin. - Bliźniacza siostra Morganny.
Dziewicza wróżka.

Tara ze zdumieniem uniosła brwi.

- Nie przypominam sobie, żebym czytała, że Brianna była
dziewicą.
- Ale to się rozumie samo przez się. Jej umysł, dusza
i ciało są tak niewinne, że to oczywiste, iż nigdy nie uległa
czemuś tak prymitywnemu i niebezpiecznemu jak żądza.
A skoro już o tym mowa, to...
Próbowała się odsunąć, zrobiła parę kroków w tył, ale natknęła
się na młody dąb. Gavin oparł dłonie o pień, po obu
stronach jej głowy, tak że nie mogła się ruszyć. Nagle zrobiło
się cicho. Sącząca się poprzez chmury złotawa poświata zwiastowała
rychłą zmianę pogody.

- Gavinie... - Mocniej przywarła plecami do pnia.
- Lubię, kiedy wymawiasz moje imię - odezwał się schrypniętym
głosem. W jego oczach malowało się bezwstydne
pożądanie bardziej pociągające niż setki uwodzicielskich słówek.
- Powtórz to jeszcze raz.
Burza wisiała w powietrzu. A jedyną rzeczą, jakiej Tara
nigdy nie umiała się oprzeć, była właśnie burza.

- Gavinie...
- Cudownie to mówisz. - Nachylił się nad nią i zapatrzył
w jej usta. - Chyba się myliłem.
- Co do czego? - wyszeptała z trudem, bo nagle zaschło
jej w ustach. Była spięta i drżała.
- Zawsze myślałem, że nie istnieje nic takiego jak czary.
Już tylko milimetry dzieliły usta Gavina od jej warg. Czuła
jego gorący oddech. Oderwał rękę od pnia i pogładził ją po
policzku.

- Tymczasem ty, najdroższa, rzuciłaś na mnie jakiś urok.
- Dotknął jej ust, a potem cofnął się - Zaczarowałaś mnie.
- Ponowił pieszczotę. - Uwiodłaś.

Dłoń, która wędrowała po jej policzku, śląc impulsy do
najodleglejszych zakątków jej ciała, wkradła się we włosy
i zacisnęła w pięść. Ołowiane chmury nad ich głowami przybrały
odcień purpury.

- Pragnąłem cię już od pierwszej chwili, kiedy zemdlałaś
u moich stóp podczas tamtej burzy. Nawiedzałaś mnie we
snach. A teraz, u diabła, nawiedzasz mnie nawet na jawie.
W jego wzroku malowała się namiętność. Oczy Tary spoglądały
na niego z powagą.

- Ja też ciągle o tobie myślałam, chociaż wcale tego nie
chciałam - przyznała bez tchu. - Więc chyba remis.
- O, nie! - krzyknął z gniewem. Błyskawica rozdarła niebo
nad horyzontem. - Jeszcze nie!

ROZDZIAŁ

8


Burza rozpętała się nagle. Gavin zawładnął ustami Tary
z gwałtownością, do jakiej nie była przyzwyczajona. Mężczyźni,
z którymi spotykała się do tej pory, zamieszkujący
dobrze jej znany świat białych koszul, ciemnych krawatów
i fachowych pism, wciągali ją powoli we mgłę. On zaś od razu
pociągnął ją w samo serce rozszalałego żywiołu.

Kiedy ją przygniatał do pnia, nie czuła pod plecami szorstkiej
kory, tylko twardy nacisk męskiego ciała. Słyszała nad
głową grzmoty, a błyskawice oślepiały jej oczy.

Wokół nich rozszalał się gwałtowny huragan. Chociaż był
dzień, Tara miała uczucie, że mknie po czarnym niebie. Oddawała
Gavinowi pocałunki bezwstydnie, zachłannie i nieprzytomnie.

Ręce Gavina wtargnęły pod jej sweter i dotknęły cienkiego
jedwabiu, okrywającego piersi. Czuł ich ciepło i bicie jej serca.
Ustami wyczuwał oszalały puls w zagłębieniu szyi.

Przez głowę przelatywały mu tysiące dzikich wizji - Tara
w świetle księżyca, Tara w blasku ognia, Tara we mgle - zawsze
naga, z błyskiem pożądania w oczach...

A potem zobaczył ich nagie ciała, splecione w uścisku na
ukwieconej łące za domem Brigid.
Namiętnie miażdżył jej wargi. Dłonie zacisnął na jej pier



siach. Z ust Tary wyrwał się stłumiony krzyk, który na chwilę
go otrzeźwił.

Z najwyższym wysiłkiem cofnął się i zauważył, że to nie
Tara drży, tylko on.

Wtedy pojął, że była czarodziejką. Kirke. Lorelei. Brigid

- celtycką boginką ognia. Uosobieniem wszystkich boginek
ze wszystkich mitów świata. A także najbardziej niebezpieczną
kobietą, jaką zdarzyło mu się spotkać.
Już raz wylądował w więzieniu za to, że zakochał się
w niewłaściwej kobiecie, nie zamierzał po raz drugi popełnić
tego błędu.

Wspomnienia z tamtego zwariowanego okresu nie należały
do przyjemnych, więc natychmiast zepchnął je w głąb podświadomości.


- Mam zwyczaj kończyć to, co zacząłem - odezwał się
urywanym głosem - ale obiecałem ci, że będziesz w domu
o drugiej.
Jeden rzut oka na nieprzytomną twarz Tary uświadomił mu,
że zupełnie o tym zapomniała. Oznaczało to tylko jedno - że
zatraciła się w pocałunkach tak samo jak on. Na widok jej
zielonych, zasnutych mgłą oczu, coś drgnęło w jego sercu.
Znowu przypomniał sobie Pamelę, swoją dawną, zdradliwą
kochankę. Przeraził się, ale poczuł, że nie jest już w stanie się
wycofać.

- Zjedz ze mną kolację - usłyszał swój stłumiony głos a
potem dokończymy to, co zaczęliśmy.

- To nie jest dobry pomysł.
- Czemu nie? Podaj chociaż jeden powód - zażądał, chociaż
sam mógł ich przytoczyć co najmniej tuzin. Poczynając od tego,
iż przysiągł sobie, że nigdy więcej nie pozwoli na to, by jakaś
kobieta go zraniła. Teraz jednak, kiedy wciąż czuł smak usl

Tary, a powietrze było przesiąknięte jej delikatnym zapachem,
wszystko inne przestawało się liczyć.

Tara przypomniała sobie, że Gavin jest człowiekiem niebezpiecznym.
Co prawda, nie wzbudzał w niej lęku, ale budził
pożądanie, a to mogło ją sprowadzić na manowce.

- Na przykład dlatego, że nie wiem, czego właściwie ode
mnie chcesz.
- Oczywiście, że wiesz. - Pociemniałymi oczyma popatrzył
na jej zmieszaną twarz, gorejące oczy i zarumienione policzki.
- Pragnę cię, Taro. Ze wszystkich sił. I to od pierwszej chwili.
Chcę się z tobą kochać, chcę cię zabrać do miejsc, w których
nigdy nie byłaś i o których nawet ci się nie śniło.
- No cóż. - Tara westchnęła. - To bardzo interesujące.
- Nie znam się na tych waszych grach. - Właśnie dlatego
stał się pionkiem w rękach Pameli, ale to uświadomił sobie
dopiero znacznie później.
- W porządku - powiedziała Tara. - Przynajmniej teraz
wiem, o co ci chodzi. To nie jest takie proste.
- To bardzo proste. - Delikatnie przesunął kciukiem po jej
ustach, które lekko rozchyliły się pod jego pieszczotą.
Tara znowu się cofnęła.

- Rzecz w tym, Gavinie, że sama nie wiem, czego chcę.
- Może teraz jeszcze nie - zgodził się Gavin - ale oboje
dobrze wiemy, czego chciałaś, kiedy cię całowałem. Przecież
oddawałaś mi pocałunki.
- Punkt dla ciebie. - Tara drżącą ręką przygładziła włosy.
- Ale to było wtedy. A teraz jest teraz. Nigdy nie byłam osobą
spontaniczną. Seks to bardzo absorbująca sprawa. Potrzebuję
trochę czasu, żeby się zastanowić.
- Będziesz miała czas aż do siódmej, wtedy przyjadę zabrać
cię na kolację.

Znowu to samo! Gavin czytał w jej myślach, ignorując jej
protesty. Postanowiła, że bez względu na to, co zajdzie między
nimi podczas tych dwudziestu siedmiu dni, będą musieli ściśle
trzymać się wyznaczonych przez nią reguł.

- Niech ci będzie. Ponieważ czuję, że nie ustąpisz, zjem
z tobą kolację - powiedziała, a kiedy w jego oczach błysnęło
zadowolenie, dodała: - ale dopiero jutro wieczorem.
Przyszło mu na myśl, że gdyby bardziej nalegał, pewnie
dałaby się namówić. Rzecz w tym, że nie chciał nalegać.
Przyjdzie do niego - a nie miał cienia wątpliwości, że tak się
stanie - ale znajdzie się w jego łóżku z własnej i nieprzymuszonej
woli.

To nawet nie jest taki zły pomysł - dać Tarze trochę czasu,
by mogła sobie dobrze przemyśleć ich ostatni, namiętny pocałunek.


- W takim razie jesteśmy umówieni.
Kiedy wolnym krokiem wracali do domu, Gavin pomyślał,
że ma przed sobą wielkie wyzwanie. Tara pachniała niebiańsko,
miała smak rozgrzanego słońcem miodu i intrygowała go
jak żadna ze znanych mu dotąd śmiertelniczek.

Prawdę mówiąc, jedyną istotą, która fascynowała go pod
każdym względem, była na razie Morganna, Królowa Nocy.
O, tak, pomyślał Gavin, następne tygodnie zapowiadają się
bardzo interesująco.
Drogę do domu Brigid przebyli w milczeniu. Gavin lubił
kobiety, które nie musiały w takich chwilach mówić.

Kiedy zatrzymał się pod domem Brigid, z przeciwnej strony
podjechał samochód z wymalowaną na drzwiach nazwą
agencji nieruchomości.

- Dziękuję za pouczający poranek - odezwała się Tara.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Zaczekaj chwilę

- powiedział, widząc, że Tara sięga do klamki i zamierza wysiąść.
- Zapomniałem o czymś.
Spojrzała na niego przez ramię.

- Co znowu?
- To. - Chwycił ją za podbródek i musnął ustami jej wargi.
I znowu, jak wtedy, gdy całowali się pod dębem, ogarnął
ich żar. Usta Gavina miażdżyły wargi Tary. Serca biły im jak
oszalałe.

Nie bacząc na kobietę, która wysiadła z drugiego samochodu,
Tara przylgnęła do Gavina i oddawała mu pocałunki.

Słysząc jej ciche jęki, Gavin nagle zapragnął zedrzeć
z niej ubranie i kochać się z nią tu, w samochodzie. Pragnął
się w niej bez reszty zatracić, pragnął usłyszeć krzyk
rozkoszy.

Opamiętał się, kiedy Tara zawołała go stłumionym głosem.
Z cichym przekleństwem cofnął rękę spod jej swetra.

- Kiedyś umrę przez ciebie, kotku - powiedział, z trudem
łapiąc oddech.
- To jakieś szaleństwo - szepnęła urywanym głosem.
Gavin spojrzał w jej pociemniałe oczy. Malował się w nich
lęk.

- Masz rację - przyznał ku jej zdumieniu. - Będziemy
musieli sobie z tym jakoś poradzić.
- Tak - wetchnęła Tara.
W tym momencie wydała mu się tak drobna i krucha, że aż
ścisnęło mu się serce. A przecież wcale tego nie chciał. Ten
nagły przypływ czułości przeraził go znacznie bardziej niż
trawiąca go od kilku dni namiętność.

- Mamy towarzystwo - rzekł, uznając, że pora powiedzieć
sobie "stop".
Tara spojrzała przez okno i zobaczyła kobietę w średnim


wieku, która uważnie przyglądała się domowi Brigid, udając,
że nie widzi tego, co dzieje się w ich samochodzie.

- Założę się, że już ją świerzbi język - mruknęła. - Jutro
całe Whiskey River będzie o tym plotkować. A tak w ogóle, to
co mam jej powiedzieć?
- Powiedz jej prawdę.
- Że o mały włos byłaby mnie przyłapała na gorącym
uczynku, jak jakąś zwariowaną nastolatkę?
- Nie. Powiedz jej, że rzucałaś na mnie uroki.
Tara mimo woli się roześmiała.
- Przyjadę po ciebie jutro wieczorem, o siódmej - dodał Gavin.
- Aha, byłabym zapomniał. Ubierz się zwyczajnie. Jesteśmy
w Whiskey River, a nie w San Francisco. Mogą być dżinsy.
Dziesięć minut później Tara oprowadzała agentkę po domu.
Kiedy mijały ciężkie lustro w złotej ramie, spojrzała na
swoje odbicie i odkryła, że wciąż się uśmiecha.

Niebo o północy przypominało usiany diamentami, czarny
aksamit. Kryształki lodu migotały w mroźnym powietrzu.
Brianna szła przez las, odpowiadając na odwieczny, prastary
zew. Spokojna i zrównoważona, była całkowitym przeciwieństwem
swej bliźniaczej siostry - Morganny.

Urodzona po to, by dawać jedynie miłość, nigdy nie ośmieliła
się przywoływać ciemnych mocy, by rozprawić się z wrogami.
Nigdy też nie ulegała tak prymitywnym siłom jak furia
czy żądza. Jedynym celem jej życia było zaprowadzić porządek
w świecie, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej
chaotyczny. Spontaniczność nie leżała w jej naturze.

A jednak, tej zimowej nocy, szła przez las, by spotkać się
ze zwykłym śmiertelnikiem, o którym nie była w stanie zapomnieć.



Mężczyzna ów, ubrany na czarno, czekał na nią w świętym
kręgu pod starym dębem. Czerń miała się tam spotkać z bielą,
mężczyzna z kobietą.

Bez słowa zsunął jej z głowy biały, futrzany kaptur i zanurzył
dłoń w jej złotorudych włosach, podczas gdy jego druga
ręka rozpięła diamentową zapinkę, przytrzymującą płaszcz,
który opadł teraz na ziemię.

Stała przed nim kompletnie naga, tylko na szyi miała srebrny
amulet. Przyciągnął ją do siebie i obdarzył namiętnym
pocałunkiem, a potem położył na rozpostartym płaszczu.

Ukląkł obok niej.

- Jesteś taka cudowna.
Nachylił się i zaczął spijać słodki nektar z jej rozchylonych
ust. Gdzieś w koronach drzew rozkrzyczała się sowa. Zadrżeli,
szczęśliwi, że mają się nawzajem. Zaczął padać śnieg.
Płatki wirowały w powietrzu jak piórka z gigantycznej pierzyny.
Ale Brianna i jej śmiertelny kochanek nie czuli zimna,
kiedy okrywał ich biały puch.

- Cholera - zaklął Gavin, rzucił pióro, odchylił się z krzesłem
i zamknął oczy. Brianna zawsze była tą nudną, bierną
siostrą. Aż do tej nocy - kiedy przejmując osobowość Tary,
sprawiła, że zaczął sobie wyobrażać sceny, na jakie jego wydawcy
nie zgodzą się nawet za milion lat.
Jego ciało pulsowało nieznośnym bólem, w naturalny sposób
reagując na zmysłowe wizje. Co się z nim działo, u licha?
Można by pomyślać, że Tara Delaney - albo jej babka, Brigid

- rzeczywiście rzuciły na niego jakiś urok.
Ukrył na moment twarz w dłoniach, a potem popatrzył na
obrazki, które właśnie narysował. Jeżeli nawet padł ofiarą
czarów, nie powinien się skarżyć. Miał przed sobą dzieło


swojego życia. A za coś takiego żadna cena nie wydaje się
zbyt wysoka.

Następnego ranka, po kolejnej niespokojnej nocy, pełnej
skrzypiących podłóg, stukających w okna gałęzi i erotycznych
snów, Tara wybrała się po zakupy. Popychając wózek
między stoiskami, oglądała półki pełne pomarańczowych dyń
i słodyczy, przygotowanych na święto Halloween.

W dawnych czasach Celtowie szykowali uczty dla zmarłych,
których dusze wracały na ziemię w świętym czasie początku
i końca. Najszczęśliwsze wspomnienia z dzieciństwa
Tary wiązały się właśnie z tym radosnym okresem ognisk
i przyjęć.

Wzięła z półki paczkę czekoladek i włożyła ją do wózka.
Miała poważne wątpliwości, czy jakieś dzieci odważą się
zapukać do drzwi nawiedzonego domu czarownicy. Ale gdyby
tak było, musi mieć przecież dla nich jakiś poczęstunek.

Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok i odwróciła się. Spomiędzy
półek spoglądał na nią pulchny staruszek. Swoją siwą
brodą i czerwonymi policzkami przypominał Świętego Mikołaja.
Wydał jej się znajomy i po chwili przypomniała sobie, że
widziała go już w kawiarni.

- Bardzo przepraszam, że tak na panią patrzę - powiedział.
- Kiedy panią zobaczyłem, doznałem uczucia deja vu. To było
zupełnie tak, jakbym się nagle cofnął o pięćdziesiąt lat.
W jego niebieskich oczach było tyle życzliwości, że Tara
odpowiedziała mu uśmiechem.

- Musiał pan znać moją babcię, Brigid Delaney.
- Kochałem się w niej przez pół wieku.
- Naprawdę? - Tara obrzuciła go uważnym spojrzeniem.
Dlaczego babka nigdy o nim nie wspominała, skoro, jak

twierdził, byli sobie tacy bliscy? - Przepraszani, a jak pańska
godność? - spytała uprzejmie.

- Przepraszam, że się nie przedstawiłem. Jestem Reginald
McVey. A pani oczywiście musi być tą uroczą Tarą. Brigid
często mi o pani opowiadała. Była z pani bardzo dumna.
- Wszyscy mi to mówią - mruknęła Tara, a potem zapytała:
- Czy pan zawsze mieszkał w Whiskey River?
- Różnie bywało. Z natury jestem podróżnikiem. Złapałem
tego bakcyla w młodym wieku i potem nie mogłem się go
pozbyć. Myślę, że to jeden z powodów, dla których Brigid nie
chciała mnie poślubić. Ona czuła się taka szczęśliwa w Whiskey
River.
- O, tak. Czy zdążył ją pan odwiedzić przed śmiercią?
Staruszek posmutniał, a jego niebieskie oczy przysłoniła
mgiełka.

- Niestety, przez dziewięć miesięcy przebywałem w Himalajach
- Tybet, Nepal, Indie... Wróciłem dopiero w zeszłym
tygodniu. Przywiozłem stamtąd prezent dla Brigid śpiewającą
czarkę z Tybetu. Kiedy dowiedziałem się o jej tragicznym
wypadku, byłem załamany.
- To był dla nas wielki wstrząs - przyznała z westchnieniem
Tara. Ilekroć wspominała śmierć babki, ogarniał ją głęboki
smutek. Jak to było naprawdę? Czy Brigid długo leżała
na podeście, wzywając na próżno pomocy? A może śmierć
nastąpiła natychmiast? Zapomniała zapytać o to szeryfa, ale to
i tak nie miało znaczenia. A przynajmniej nie teraz.
- Zatrzymałem się "Pod srebrną ostrogą" - odezwał się
Reginald McVey, przerywając posępne rozmyślania Tary. -
Przypuszczam, że przyjechała pani objąć swój spadek.
- Więc pan już o tym słyszał?
- Chociaż pani babcia nie chciała za mnie wyjść, zawsze

darzyła mnie zaufaniem. Pięć lat temu powiedziała mi, że
zamierza zapisać pani swój dom w Whiskey River.

- Pod pewnymi warunkami - mruknęła Tara.
- Nie rozumiem.
- Zamierzałam sprzedać ten dom. I nadal mam ten zamiar.
Ale najpierw muszę w nim pomieszkać przez miesiąc.
- Przez jeden cykl księżyca. - Staruszek wybuchnął
gromkim śmiechem.
Tara pomyślała, że mógłby zrobić majątek, wynajmując się
jako Święty Mikołaj na dziecięce przyjęcia.

- To do niej takie podobne. Znalazła jednak sposób, żeby
zmusić panią do przyjęcia spadku.
Czując, że McVey ma na myśli jej duchowe dziedzictwo,
Tara milczała. I choć było jasne, że staruszek musiał być
niegdyś bliskim przyjacielem babci, nie miała ochoty zwierzać
mu się ze swojej awersji do czarów.

- Chętnie bym z panem dłużej porozmawiała, ale kupiłam
lody i obawiam się, że zaczynają się już topić - powiedziała.
- Och, najmocniej przepraszam. - Staruszek jeszcze bardziej
pokraśniał. - Niedługo wyjeżdżam. Wykupiłem rejs po
Morzu Egejskim. Ale jeżeli nie miałaby pani nic przeciwko
temu, pozwoliłbym sobie ofiarować pani tę śpiewającą czarkę.
Przywiozłem ją z tak daleka i byłoby mi lżej na sercu, gdybym
wiedział, że trafiła w ręce wnuczki Brigid.
No tak. Tego mi jeszcze trzeba, pomyślała Tara. Kolejny
bibelot, z którym nie wiadomo co robić. Nie chcąc jednak
sprawiać przykrości miłemu starszemu panu, powiedziała
z uśmiechem:

- Sprawi mi pan tym wielką przyjemność.
Zaprosiła go, żeby wpadł, kiedy tylko będzie miał ochotę,
a potem poszła w stronę stoiska z pieczywem. Przystanęła,


żeby wziąć z półki kilka torebek cynamonowych precli,
a wtedy podeszła do niej młoda kobieta.

- Przepraszam, że przeszkadzam - powiedziała z wahaniem
- ale czy pani jest może wnuczką Brigid Delaney?
- Owszem, jestem Tara Delaney. - Tara zastygła w oczekiwaniu
na nieuniknione pytanie. Nie musiała długo czekać.
- Jestem Vicki Harper. Chciałam pani powiedzieć,
jak bardzo mi przykro z powodu śmierci pani babci. To musiał
być dla państwa szok. Brigid była przecież tak żywotną
osobą.
- Tak, to prawda, nikt się tego nie spodziewał. - Tara
odetchnęła z ulgą, jak się jednak okazało, zbyt szybko.
- Czy przyjechała pani do Whiskey River, żeby przejąć po
niej praktykę?
- Nie - kategorycznym tonem odparła Tara.
- Och, jaka szkoda. Myślę, że za często nachodziliśmy naszą
kochaną Brigid, ale naprawdę bardzo ją wszyscy kochaliśmy.
A ona dawała nam poczucie bezpieczeństwa. Nie ma pani pojęcia,
jak bardzo dzięki niej zmieniło się życie Iris Johnson.
- Już o tym słyszałam.
- Pomogła też wielu innym osobom. Nawet ich nie zliczę.
Co my teraz bez niej poczniemy? - Kobieta westchnęła i
wyczekująco spojrzała na Tarę.
- Ja się nie zajmuję magią - powiedziała szybko Tara.
- Nie rzucam też uroków. Ale jeżeli potrzebuje pani kogoś,
żeby porozmawiać o swoich osobistych problemach...
- Naprawdę mogłaby pani? -W oczach młodej kobiety
błysnęła nadzieja. - Byłabym pani taka wdzięczna. Brigid
potrafiła każdego wysłuchać.
- O, tak - przyznała Tara, czując, że babka po raz kolejny
postawiła ją przed faktem dokonanym.

- I potrafiła też skłonić ludzi, żeby sami próbowali rozwiązywać
swoje problemy.
To samo mówiła Iris, gdy opowiadała jej, w jaki sposób
Brigid wyciągnęła ją z depresji i pomogła uwierzyć w siebie.

- Chyba ma pani rację - przyznała i przypomniała sobie,
z jaką uwagą babcia słuchała jej skarg, kiedy opuścił ją Richard.
- Pozwoli pani, że skończę robić zakupy, a potem spotkamy
się u mnie, za godzinę - zaproponowała.
- Ach, dziękuję, dziękuję. - Vicki spontanicznie uściskała
Tarę, a potem szybko opuściła sklep, jakby się bała, że jej
nowa dobrodziejka zmieni zdanie.
Patrząc w ślad za nią, Tara zaczęła się obawiać, że godząc
się na rozmowę z Vicki Harper, popełniła poważny błąd.
Z drugiej strony to, że odwróciła się od magii, nie oznaczało
automatycznie, że odwróciła się również od ludzi w potrzebie.
Nawet gdyby ich potrzeby były sprzeczne z jej własnymi.

- Gdyby nie to, że nie wierzę w takie rzeczy, babciu - powiedziała
pod nosem, wrzucając do kosza kilka opakowań
precelków - podejrzewałabym cię o kolejną ingerencję w moje
życie.
Musiała powiedzieć to zbyt głośno, ponieważ mijający ją
mężczyzna spojrzał na nią podejrzliwie, a potem przyspieszył
kroku. Jednak Tara, zamiast się zawstydzić, głośno się roześmiała.
Ekscentryczne zachowanie było przecież obowiązkiem
numer jeden czarownicy z Whiskey River.


ROZDZIAŁ

9


Vicki Harper siedziała naprzeciw Tary nad kolejną filiżanką
ziołowej herbaty i opowiadała nie kończącą się historię
swojej młodzieńczej miłości do pewnego lekkoducha, który
jednak wreszcie wydoroślał, ustatkował się i został pastorem.

Vicki skończyła szkołę kosmetyczek, poślubiła wielebnego
Jimmy Harpera i podjęła pracę w miejscowym salonie
piękności.

W rozmowie z Tarą wielokrotnie podkreśliła, że jej mąż
jest wspaniałym, kochającym człowiekiem, a ich małżeństwo
okazało się wyjątkowo udane.

- Odnoszę wrażenie, jest pani bardzo szczęśliwa - powiedziała
Tara, dolewając po raz kolejny herbatę.
- Bo jestem. I dlatego czuję się tak podle. Nie powinnam
się skarżyć. Boję się, że Pan Bóg może mnie za to pokarać.
Czy mając tak wiele, można chcieć jeszcze więcej?
- Bóg nie rozumuje w ten sposób - łagodnym tonem powiedziała
Tara.
- Jimmy też tak mówi - westchnęła Vicki - ale skąd możemy
to wiedzieć?
Kiedy oczy Vicki napełniły się łzami, Tara położyła jej rękę
na ramieniu.


- Chodzi o to, że nie macie dzieci, prawda? - zapytała.
- Tak - szlochając, potwierdziła Vicki. - Jako nastolatka
przeszłam operację, a teraz lekarz powiedział mi, że czeka mnie
następna. Nie mogę się zgodzić, póki nie wypróbuję lekarstwa
Brigid. Mam trzy klientki, które zaklinają się na wszystkie świętości,
że zaszły w ciążę dopiero po kuracji u Brigid.
- Czy pani mąż wie o tym, że zwróciła się pani do mnie?
- Oczywiście. - Vicki sięgnęła po chusteczkę i otarła mokrą
twarz. - Niczego przed sobą nie ukrywamy.
- I nie miał nic przeciwko temu? - Tara nie bardzo mogła
sobie wyobrazić pastora, który byłby zadowolony z tego, że
jego żona chce pomóc sobie w zajściu w ciążę magicznymi
sztuczkami.
- Mąż należy do kościoła unitariańskiego, a oni są bardzo
tolerancyjni - powiedziała Vicki, jakby to wszystko wyjaśniało.
Patrząc w jej niebieskie, błyszczące od łez oczy, Tara podjęła
decyzję.

- Niech pani zaczeka. Może uda mi się coś znaleźć.
Twarz Vicki rozjaśniła się szczęśliwym uśmiechem.
Tara zniknęła w szklarni, przygotowała mieszankę ziół,
wsypała ją do płóciennego woreczka i zawiązała zieloną
wstążką symbolizującą płodność. Potem przeszła do gabinetu,
otworzyła rzeźbioną ręcznie szkatułkę, którą babka kupiła na
targu w Irlandii, i wyjęła z niej bryłkę zielonego jadeitu i zieloną
świecę wotywną.

- Proszę trzymać to pod poduszką - powiedziała, wręczając
Vicki płócienny woreczek. -A ten kamień musi pani
zawsze nosić przy sobie.
- Ach! - Vicki spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.
- On jest taki gorący!
- Czuje pani? - Kamień, jak wiele innych przedmiotów

w tym domu, emanował z siebie energię Brigid. - Myślę, że to
będzie bardzo skuteczna kuracja. A tę świecę musicie zapalać
za każdym razem, kiedy będziecie się kochać.

- Och, dziękuję! - Vicki Harper odetchnęła z ulgą.
- Oczywiście nie mogę niczego obiecać na sto procent...
- zaczęła Tara.
- Wiem, wiem, ale to cudownie znowu mieć nadzieję.
Jestem pewna, że nam się uda. - Vicki ścisnęła magiczny
kamyk w dłoni, a potem wsunęła go do kieszeni dżinsowej
spódniczki. - Ile jestem pani winna?
- Nic.
- Ale...
- Niech to będzie prezent od przyjaciółki.
- Przecież się nie znamy.
- To prawda, jeszcze dziś rano się nie znałyśmy. Ale teraz
wiem już o pani tyle, że chyba możemy się uważać za przyjaciółki.
- To prawda. Zamierzałam zapłacić pani babci.
- Babcia żyła ze sprzedaży ziół. A ja zajmuję się czymś
innym.
- Szkoda - Vicki ze smutkiem pokiwała głową - bo ja
uważam, że ma pani dar taki sam jak babcia.
Po czym wyszła, zabierając woreczek z ziołami i świecę.
Po jej wyjściu Tara z westchnieniem pomyślała, że już za

chwilę całe miasteczko będzie wiedziało, że wnuczka Brigid
Delaney wróciła, żeby przejąć dom babki, a także rodzinny
interes.

Jak na kobietę, która szczyciła się, że potrafi podejmować
na zimno wykalkulowane decyzje, Tara stanowczo za długo
wahała się, co włożyć na spotkanie, które rzecz jasna miało


być randką. Gavin powiedział, że mogą być dżinsy, ale w Tarze
nagle obudziła się próżność. Chciała pokazać mu się z jak
najlepszej strony.

Nie, to nie, myślała, przymierzając kolejne stroje. Najprościej
byłoby rzucić na niego czary, ale Tara nie chciała
się uciekać do takich sposobów. I jeżeli już miałaby oczarować
Gavina, wolałaby go olśnić zaletami swojego charakteru.


A potem nagle zdała sobie sprawę, że bardzo chce zrobić na
nim wrażenie.

Z westchnieniem rezygnacji poszła na poddasze.

Podobnie jak reszta domu, poddasze było zatłoczone. Stały
tam kufry pełne ubrań, które babka przywiozła ze sobą z Irlandii,
na wiele lat przed urodzeniem matki Tary.

Jako mała dziewczynka Tara uwielbiała przebierać się
w stare suknie i kapelusze z przełomu wieków, które ongiś
należały do jej prababki, Moiry. Pierwszej kobiety z rodu
Delaneyów, która przeniosła się do Ameryki, kiedy zagrożono
jej ekskomuniką za uprawianie czarów.

Tara otworzyła jeden z kufrów. Poprzekładane cienkimi
bibułkami stroje roztaczały delikatny, ziołowy zapach. Zaczęła
je przeglądać, ale po chwili przeraziła się, że mogą
się rozsypać ze starości. Już miała zamknąć kufer, kiedy nagle
jej uwagę przykuła przepiękna bluzka z delikatnej koronki.

Wyjęła ją i zanurzyła w niej twarz. Zapachniało rozgrzaną
łąką. Oczyma duszy zobaczyła prababkę, która w tej właśnie
bluzce jadła po przedstawieniu kolację z wielbicielami. Moira
Delaney była znakomitą aktorką, słynącą z urody, talentu i inteligencji.
A także z ostrego języka, który przysporzył jej wielu
kłopotów, kiedy publicznie występowała w obronie praw
kobiet. W kraju, w którym nikomu nie spieszyło się do równo



uprawnienia, niezależny umysł i swobodny styl życia przysporzyły
jej wielu przeciwników.

Podobnie jak ofiarowany Vicky zielony kamyk, bluzka
emanowała energią osoby, która ją przedtem nosiła. Zdecydowana
użyć jej jako pancerza przeciwko męskiemu urokowi
Gavina, Tara zabrała ją na dół.

Gavin wiedział, że Tara jest piękną kobietą. Kiedy jednak
otworzyła mu drzwi, z wrażenia zaparło mu dech. Zgodnie
z jego poradą, Tara miała na sobie zwykłe niebieskie dżinsy,
ale to, co do nich włożyła...

- Wyglądasz rewelacyjnie - westchnął.
Lekko speszona, Tara splotła z tyłu ręce. Ten gest uwypuklił
jeszcze jej kształtne piersi.

- Ta bluzka należała kiedyś do mojej prababki, która
była irlandzką aktorką. Zastanawiam się, czy nosiła ją na
scenie.
Gavin obrzucił Tarę uważnym spojrzeniem i zauważył, że
na policzki nałożyła nieco różu, a na powieki zielonkawy
cień, który podkreślał barwę jej oczu. Nigdy przedtem nie
widział jej umalowanej. To, że starała się wyglądać dla niego
ładnie, napełniło go nadzieją.

- Gdyby występowała w tej bluzce, publiczność jadłaby
jej z ręki - powiedział.
Tara uśmiechnęła się.

- Tak właśnie myślałam. Wejdź na chwilę - dodała, widząc,
że Gavin nie rusza się z miejsca, tylko ogląda ją jak jakiś
rzadki eksponat. - Muszę jeszcze wziąć płaszcz.
Gavin wszedł za nią do salonu, w którym teraz był znacznie
większy porządek.

- Widzę, że ciężko pracowałaś.

Tara rozejrzała się wokoło. Pokój sprawiał przyjemne,
przytulne wrażenie.

- Nie miałam wyboru. Nie znoszę dzielić domu z pająkami.
- Masz rację. - Gavin wziął do ręki kryształową kulę i zajrzał
do niej. - Czy chciałabyś w nią popatrzeć i przepowiedzieć
mi przyszłość? A może raczej nie?
Tymczasem Tara po raz kolejny go zaskoczyła.

- Ależ oczywiście - powiedziała.
Kiedy wyciągnęła rękę, Gavin głośno się roześmiał.
- Żartowałem.
- A ja nie.
Stali przez moment naprzeciw siebie, a potem Gavin oddał
jej kulę.

- Widzę mężczyznę - zaczęła Tara dramatycznym szeptem
- artystę, który często bywa niedoceniany.
- Na razie to prawda.
- Mężczyznę, który chce dostać od życia wszystko, co
najlepsze.
- To prawda.
- Mężczyznę, który lubi szybkie samochody, dobre wina
i piękne, chętne kobiety.
- Trafiłaś w dziesiątkę - przyznał Gavin. Nie zamierzał przyznawać
się do tego, że obecnie jedynymi kobietami w jego życiu
- oczywiście oprócz Tary - były Brianna i Morganna.
I nie chodziło oczywiście o brak propozycji. Po prostu za
bardzo się sparzył, żeby poświęcać czas osobie, która nie była
tego warta. Dopiero gdy spotkał Tarę...

- Widzę także kobietę - podjęła Tara.
- Jeżeli to piękność o złotorudych włosach i zielonych
oczach, będę twoim dłużnikiem do końca życia.

- Owszem, ma takie włosy - przyznała Tara, ciesząc się w duchu
z tego, iż nazwał ją pięknością. -I oczy także ma zielone.
- Jak morska toń. W jednej chwili spokojne i zachęcające,
a zaraz potem burzliwe i niebezpieczne. W takich oczach
można się bez reszty pogrążyć.
Głos Gavina przeszedł w szept. Tara wbiła wzrok w kryształową
kulę i oniemiała. W przejrzystej dotąd kuli zobaczyła
siebie i Gavina. Z zamkniętymi oczyma unosiła ku niemu
twarz, jakby prosiła o pocałunek, a jego palce rozpinały perłowe
guziki koronkowej bluzki.

- Ona długo czekała na tego mężczyznę - mruknęła.
- Bardzo mu przykro, że musiała tak długo czekać.
- Owszem, powinno mu być przykro. - Tara odłożyła kulę
na marmurowy stolik i sięgnęła po płaszcz. - Bo ona już
umiera z głodu.
Kiedy wychodzili, Gavin popełnił błąd i raz jeszcze spojrzał
na kulę. Scena, jaką zobaczył, chociaż spowita mgłą, była
wyjątkowo podniecająca. Jego ciało w naturalny sposób zareagowało
na myśl, że mógłby się znaleźć z Tarą w tak ekscytującej
pozycji, natychmiast jednak oddalił od siebie tę wizję,
tłumacząc sobie, że to tylko złudzenie i jego nieokiełznana
wyobraźnia.

Gdy Gavin zaparkował przed dużym, dwupiętrowym budynkiem,
Tara lekko się zaniepokoiła. Nad wejściem płonął
jaskrawy neon "Drelichy i Diamenty".

Przywykła do eleganckich lokali w San Francisco, gdzie grano
klasyczny jazz i serwowano najlepsze wina. Nie mogła sobie
nawet przypomnieć, kiedy była w kowbojskim barze. Gavin
wysiadł i podszedł, żeby otworzyć jej drzwi, a wtedy uświadomiła
sobie, że nigdy w życiu nie była w takim miejscu.


Gavin wyczuł jej wahanie.

- Będzie jeszcze masę czasu na to, żeby zmienić miejsce.
Jeżeli to miała być próba, Tara postanowiła ją zaliczyć.
A poza tym była pewna, że w tym właśnie barze Brigid tańczyła
teksaską polkę z Thatcherem Reardonem.

- Prawdę mówiąc, o coś takiego mi chodziło - powiedziała.
Kiedy ruszyła w stronę ciężkich, dębowych drzwi, zdawało
jej się, że słyszy pełen zadowolenia śmiech babki.
Pomijając bogatą kolekcję trofeów sportowych w szklanej
gablocie tuż przy drzwiach, wnętrze baru urządzone było
w czysto "westernowym" stylu.

- Bar ostatnio zmienił właściciela - wyjaśnił Gavin. Sześć
miesięcy temu kupił go były piłkarz z Phoenix, który
przeprowadził się z żoną do Whiskey River. Powiększył lokal

o barek wyposażony w telewizję satelitarną i urządził na górze
sale jadalne, ale nie tknął dołu.
Na środku sali młody mężczyzna w kowbojskim kapeluszu
i dziewczyna w krótkiej, skórzanej spódniczce wykonywali
jakiś bardzo skomplikowany, ludowy taniec.

Tara na próżno usiłowała wyobrazić sobie babkę pląsającą
ze swoim adwokatem.

- Wygląda na to, że nowy właściciel mądrze zainwestował
pieniądze - powiedziała.
- Dziękuję- odezwał się za jej plecami niski głos. Odwróciła
się i stanęła oko w oko z przystojnym mężczyzną po
czterdziestce.
- Ciągle sobie powtarzam, że kupno tego baru to coś więcej
niż tylko typowy kaprys wieku przejściowego. - Mężczyzna
wyciągnął rękę. - Nazywam się Nick McGraw.
Tara od razu polubiła tego człowieka o przyjaznych
oczach, osadzonych w ogorzałej twarzy.


- Jestem Tara Delaney.
- Ach, wnuczka Brigid? - Nick przyjrzał jej się uważnie.
- Chyba zdążyła się już pani przyzwyczaić do komentarzy
w rodzaju "jaka pani podobna do babki"?
- Niezupełnie - bąknęła. Prawdę mówiąc, nikt spośród jej
przyjaciół z San Francisco nie znał Brigid - oczywiście poza
Richardem.
- No więc, jest pani strasznie do niej podobna - zapewnił
ją Nick. - To była wspaniała kobieta.
- Wiem - przyznała Tara, zastanawiając się, czy Nick
również był klientem babki.
- Brigid dała mi świetną maść szałwiową na artretyzm.
- Nick szybko rozwiał jej wątpliwości. - Wyleczyła mi kolana.
Nawet moja żona, która jest lekarką, była zdumiona.
- Zdaje mi się, że moja babcia prowadziła tu rozległą
praktykę.
- O, tak, nie mogła narzekać na brak zajęcia - przyznał
Nick.-A czy pani...
- Nie! - natychmiast przerwała mu Tara. - Mam inne
plany.
- Szkoda - westchnął Nick. - Whiskey River to jedno
z tych małych miasteczek, gdzie każdy ma do spełnienia jakąś
rolę. Brigid zostawiła po sobie pustkę...
- Przykro mi, panie McGraw, ale ja już mam swoje życie
w San Francisco.
- Wiem, słyszałem o tym. Brigid była z pani bardzo dumna.
Czytała nam pani listy.
A tych listów było tak mało w ciągu ostatnich dwóch lat,
pomyślała Tara. Zrobiło jej się bardzo przykro.
Widząc, że nagle posmutniała, Gavin uznał, iż pora zmienić
temat.


- Czy nasz stolik jest gotowy, Nick?
- Oczywiście. Przepraszam, że panią zatrzymałem. - Nick
zwrócił się do Tary z uśmiechem. - Chciałem tylko przekazać
wyrazy współczucia. Tak bardzo brak mi naszej drogiej Brigid.
Wie pani, wszyscy ją kochaliśmy.
- Wiem. I cieszę się, że miała tylu przyjaciół, panie McGraw.
- Na imię mi Nick.
- Tara. - Mówienie sobie per "pani" i "pan" wyraźnie nie
pasowało do Whiskey River, zwłaszcza tu, w "Drelichach
i Diamentach".
Nick poprowadził ich na piętro.

- To był pomysł mojej żony, Laurel, żeby rozebrać część
ścian na górze i zamiast sypialni zrobić jadalnie. Muszę powiedzieć,
że na początku miałem pewne wątpliwości, ale na
razie co wieczór jest komplet gości.
- Czy to był kiedyś hotel?
- Niezupełnie. - Nick i Gavin wymienili znaczące spojrzenia.
- Większość pokoi wynajmowano na godziny.
- Och! - Tara zaczerwieniła się.
Weszli do pokoju urządzonego w stylu dawnego domu
schadzek. Na ścianach, pokrytych czerwonym aksamitem, wisiały
obrazy, przedstawiające nagie piękności w dość swobodnych
pozach. Całe pomieszczenie zdawało się naładowane
erotyczną energią. Tara zmarszczyła brwi.

Gavin wyczuł jej wahanie.

- Jeżeli chcesz, możemy się przenieść...
- Ach, nie. Jeszcze nigdy nie jadłam w podobnym miejscu.
Brigid zawsze powtarzała, że każdego dnia powinno się
przeżyć jakieś nowe doświadczenie.
- To rzeczywiście do niej podobne - przyznał Nick. W
życiu nie spotkałem tak odważnej osoby.


Wziął dwie karty i zaprowadził ich do stolika na wprost
kominka.

- Heather będzie was dziś obsługiwać. A gdybym był potrzebny,
dajcie mi znać. - Błysnął zębami w uśmiechu. - Miło
było mi cię poznać, Taro. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy
przed twoim wyjazdem.
- Na pewno - odparła Tara. - Już teraz mam wrażenie, że
zostanę waszym stałym gościem.
- Będzie nam bardzo miło - zapewnił ją Nick. - A jeżeli
zechcecie zrzucić trochę kalorii, zejdźcie po kolacji na dół.
Randy i Mallory udzielą wam lekcji tańca.
Tara domyśliła się, że Randy i Mallory to para, którą przed
chwilą podziwiała na parkiecie.

- Będę pamiętać - powiedziała, choć wcale nie miała zamiaru
uczyć się ludowych tańców.
- Kłamczucha - mruknął Gavin, kiedy zostali sami.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi.
Gavin roześmiał się.
- Dobrze wiem, że boisz się ze mną zatańczyć - powiedział,
ujmując ją za rękę. -Widzę, że znowu jesteś zdenerwowana.
- Nieprawda - zaprzeczyła, ale nie cofnęła ręki. Lepiej
udawać, że jego dotyk nic dla niej nie znaczy. - Ja tylko nie
chcę robić z siebie widowiska.
- To wcale nie jest takie trudne. Zdaj się na mnie i pozwól,
żebym poprowadził, a zobaczysz, że nam się uda.
Niestety, miał rację. Tara uznała, że lepiej będzie zmienić
temat.

- Sądząc po twoim akcencie, ta teksaska polka nie powinna
być ci obca - powiedziała.
- My, chłopaki z Teksasu, wyssaliśmy ją z mlekiem mat

ki. Naprawdę nie miałabyś ochoty zatańczyć? Zapewniam cię,
że to duża przyjemność.

- Zobaczę - mruknęła Tara, kiedy z dołu zabrzmiały skoczne
tony. W końcu, jeżeli nawet Brigid potrafiła...
- Trzymam cię za słowo. - Gavin podniósł do ust jej dłoń
i złożył na niej przelotny pocałunek. - Noc jeszcze jest młoda.
Ich oczy się spotkały. Gavin patrzył na nią znaczącym
wzrokiem. W jego oczach, które były teraz niemal czarne,
tańczył płomień świecy. Tara po raz kolejny poczuła, że dzielą
te same myśli. Myśli zbyt intymne i zbyt zmysłowe, by o nich
mówić w publicznym miejscu.

Pociemniało jej w oczach, a serce zaczęło bić jak oszalałe. Nie
mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek sama obecność mężczyzny
tak bardzo na nią działała. Nawet Richard, który przecież
złamał jej serce, nie potrafił wprawić jej w stan takiej euforii.

I wtedy doznała olśnienia. Nagle pojęła, że Richard nie
mógł złamać jej serca, bo ono nigdy do niego nie należało. On
ją tylko publicznie upokorzył, co - rzecz jasna - było dla niej
bardzo bolesnym przeżyciem.

Natomiast ten mężczyzna... Popatrzyła na jego usta, których
dotyk i smak wciąż czuła, i pomyślała, że jej życie nieodwracalnie
się zmieniło w dniu, w którym postanowiła pojechać
do Whiskey River, żeby objąć swoją spuściznę.


ROZDZIAŁ

10


Tara była tak pogrążona w myślach, że nawet nie zauważyła,
gdy do stolika podeszła ładna brunetka.
- Dobry wieczór - powiedziała z miłym uśmiechem. -

Czy mogę podać państwu coś do picia?
Tara spojrzała na nią niezbyt przytomnie.
- Taro - Gavin zdążył już zauważyć jej rozmarzenie


czego się napijesz?
Zamrugała oczami, jak obudzona ze snu.

- Ja chyba... - Co się z nią dzieje? Przecież codziennie
podejmowała decyzje, których wartość sięgała tysięcy dolarów.
Tymczasem wystarczyło jedno spojrzenie tego mężczyzny...
i głowa przestawała funkcjonować. - Poproszę kieliszek
merlota.
- Dla pani merlot - powtórzyła Heather, zapisując zamówienie.
- A ty, Gavinie? To co zawsze?
Gavin uznał, że skoro ta noc ma zmienić bieg jego życia,
wypada zamówić coś lepszego niż zwykłe piwo.

- Dla mnie to samo co dla pani. Przynieś całą butelkę.
- Dobrze. Mam podać kartę win?

- Nie. Powiedz Nickowi, że chcę najlepsze wino, jakie ma.
- Zaraz wracam. - Podniecona wizją sutego napiwku,
Heather pomknęła na dół, do kuchni.
- Czy już mówiłem, że wyglądasz prześlicznie? - zapytał
Gavin, kiedy zostali sami.
- Tak, chyba już to słyszałam. - Malujący się w jego oczach
zachwyt wprawił Tarę w lekkie zakłopotanie. Żeby się czymś
zająć, zaczęła starannie rozkładać na kolanach białą serwetkę.
- Jeżeli twoja prababka była chociaż trochę podobna do
ciebie, to nie dziwię się, że miała tylu wielbicieli.
Tara podniosła na niego oczy.

- Widzę, że babcia zdradziła ci wszystkie rodzinne sekrety.
- Była w tym wieku, kiedy człowiek zaczyna spoglądać za
siebie. Myślę, że znalazła we mnie wdzięcznego słuchacza.
Po raz kolejny Tarę ogarnęły wyrzuty sumienia. Dlaczego
jej tu nie było, żeby słuchać opowieści babki? Cóż z tego, że
je znała?

- Co babcia mówiła ci o Moirze?
- Była kiedyś najpopularniejszą aktorką w Irlandii. Lubiła
męskie towarzystwo, choć nigdy nie wyszła za mąż. A jej
swobodne zachowanie było tematem niejednego niedzielnego
kazania.
- Zawsze podziwiałam Moirę za jej odwagę - przyznała
Tara. - Miała trzydzieści lat, kiedy urodziła moją babkę.
W tamtych czasach kobiety w jej wieku uchodziły za zdeklarowane
stare panny.
- Myślę, że nie było jej łatwo. Samotna kobieta z dzieć
kiem w kraju zdominowanym przez mężczyzn...
- Babcia opowiadała mi, że jej matka lubiła grać rolę
buntowniczki. Oczywiście nieślubne dzieci zdarzały się

w dziewiętnastowiecznej Irlandii, ale Moira kategorycznie
odmówiła publicznej pokuty.

- Odwaga rzeczywiście godna podziwu.
Zanim Tara zdążyła coś powiedzieć, pojawiła się Heather
z butelką wina, które rozlała do kieliszków, a potem zniknęła
z nowym zamówieniem.

- Brigid opowiadała mi, że przyjechała do Ameryki jako
niemowlę- podjął Gavin.
- Tak rzeczywiście było. - Tara upiła łyk rubinowego wina
i poczuła, że napięcie zaczyna ją opuszczać. - Musiały
wyjechać, kiedy Moira publicznie oświadczyła, że nie zdradzi
nazwiska ojca swojego dziecka.
- Dziwię się, że ten człowiek nie postąpił tak, jak nakazywał
honor - oburzył się Gavin i pomyślał, że on w takiej
sytuacji zachowałby się inaczej.
- Może i chciał, ale jestem pewna, że Moira nie przyjęła
jego oświadczyn. Babcia mówiła, że jej matka była wyjątkowo
niezależną istotą. W końcu nawet groźba ekskomuniki nie
potrafiła zmusić jej do tego, żeby stanęła przed ołtarzem.
- Przecież w tamtych czasach małżeństwa pod przymusem
nie były aż taką rzadkością.
- Pewnie tak. Ale my, kobiety z rodu Delaneyów, mamy
słabość do mężczyzn, którzy stronią od wszelkich zobowiązań.
- Na wspomnienie Richarda Tara głęboko westchnęła.
- Może Moira uznała, że lepiej być szczęśliwą samotną matką,
niż wieść nieszczęśliwe życie z dawnym kochankiem, który
uważał się za ofiarę.
- Nie wszyscy mężczyźni uważają, że małżeństwo jest
pułapką. - Gavin natychmiast pomyślał o szeryfie. Zapomniał
dodać, że zaledwie kilka dni temu sam określił stan małżeński
jako wybitnie niepożądany.

- To prawda. - Tara z uśmiechem pomyślała o rodzicach.
- Na przykład małżeństwo moich rodziców jest bardzo udane.
Ale oni są raczej wyjątkiem. Tak czy inaczej - powiedziała,
podejmując znowu temat prababki - kiedy zaczęły krążyć
plotki o tym, kto może być ojcem jej dziecka, Moira uznała,
że pora szukać szczęścia w Ameryce.
- Na szlaku wielkiej przygody.
- Moja prababka odniosła wielki sukces na Broadwayu.
Brigid poszła w jej ślady i została śpiewaczką, ale nigdy nie
polubiła sceny.
- Właśnie dlatego, kiedy pewien przystojny kowboj, który
przyjechał na rodeo do Madison Square Garden, poprosił ją,
żeby pojechała z nim do Arizony, wyjechała na zachód - dorzucił
Gavin.
- Tak jest. Brigid nie wzięła po matce zamiłowania do sceny,
ale odziedziczyła po niej, niestety, skłonność do tego samego
typu mężczyzn. Po zakończeniu rodeo w Whiskey River jej
kowboj wybrał się do Kanady na wielki spęd bydła w Calgary.
- Mogła z nim pojechać - powiedział Gavin.
- Chyba tak, ale obawiam się, że jej o to nie poprosił.
A zresztą, babcia zawsze mówiła, że jej miejsce było tutaj.
Więc została w Whiskey River i wychowywała córkę. Zarabiała
pisaniem i sprzedażą ziół.
- Brigid mówiła mi, że twoja matka złamała rodzinną
tradycję i wyszła za mąż. Ale ty nosisz nazwisko Delaney.
Tara uśmiechnęła się.

- Mama zachowała panieńskie nazwisko i przekazała mi
je. Pewne tradycje należy kultywować.
Gavin upił łyk wina i spojrzał na Tarę.

- Czy wiesz, na co miałbym teraz największą ochotę?
- zapytał. - Czy i ty czujesz to samo?

- To tylko Brigid i jej czary - odparła natychmiast, chociaż
od dłuższej chwili zastanawiała się, kiedy Gavin wreszcie
ją pocałuje.
- Owszem, może to ona zaplanowała nasze spotkanie. No
i oczywiście to ona kazała ci tu mieszkać przez cały miesiąc.
Ale twoja babka nie ma nic wspólnego z tym, co do ciebie
czuję, kotku.
- Tak ci się tylko wydaje - mruknęła Tara i skierowała
rozmowę na inny temat.
Dwie godziny później, po stekach tak delikatnych, że
wprost rozpływały się w ustach, smażonych kartoflach polanych
śmietaną ze szczypiorkiem oraz porcji pysznego, zielonego
groszku, Tara i Gavin siedzieli nad filiżanką kawy i najlepszego
na świecie sernika.

Patrząc na Tarę, Gavin zastanawiał się, czy zdaje sobie
sprawę z tego, jak fascynującą jest kobietą. Może nie była taką
indywidualistką jak jej słynna prababka czy babka, jednak
odziedziczyła po nich ów rzadko spotykany, dziewczęcy czar.

Mimowolnie pomyślał o Pameli. Ta wyjątkowo amoralna
kobieta opanowała jego zmysły, miał przez krótko na jej punkcie
wręcz obsesję. Zawsze jednak działała mu na nerwy.
Natomiast z Tarą było inaczej. Pragnął jej od pierwszego wejrzenia,
uważał ją za niebezpieczną, a mimo to czuł, że w jej
obecności zaczyna się odprężać. Jej towarzystwo sprawiało
mu przyjemność. Lubił być z nią, patrzeć na nią i rozmawiać.

I chociaż słyszał już o narzeczonym, który porzucił Tarę
w dniu ślubu, nie mógł uwierzyć, że połowa mężczyzn w San
Francisco nie bije się o względy tej kobiety.

Pewnie ciągłe przebijanie się przez finansową dżunglę
osłabia w nich naturalne instynkty, pomyślał. Na szczęście
jego instynkt działał prawidłowo.


Właśnie przyszło mu do głowy, że już pora zabrać Tarę do
domu i kochać się z nią aż do rana, gdy nagle przy ich stoliku
przystanęła jakaś para.

- Noel! - Gavin poderwał się i objął młodą kobietę w indiańskim
wdzianku. Była w zaawansowanej ciąży. - Z każdym
dniem jesteś coraz piękniejsza.
Patrząc na nich, Tara poczuła lekkie ukłucie zazdrości.

- Ale z ciebie nieznośny pochlebca, Gavinie - dźwięcznie
roześmiała się kobieta.
- Kiedy to prawda - powiedział Gavin, a potem zwrócił
się do Tary: - Chciałbym ci przedstawić najbardziej seksowną
przyszłą mamę w Whiskey River, Noel Giraudeau. Noel, to
jest...
- Tara Delaney - dokończyła młoda kobieta i wyciągnęła
rękę. - Zamieszkałam tu parę miesięcy temu, ale zdążyłam się
zaprzyjaźnić z pani babcią.
Gdy ściskały sobie ręce, Tara poczuła, że z palców Noel
emanuje silna energia. Ta kobieta na pewno nie była zwykłą
śmiertelniczką. Ich oczy się spotkały i Tara zrozumiała, że się
nie myli.

- Brigid miała wielu przyjaciół - jeszcze raz powtórzyła
to, co wciąż mówiła, odkąd przyjechała do Whiskey River.
- Tak. To była wspaniała osoba. I bardzo panią kochała
- powiedziała Noel, a potem wskazała na stojącego obok szatyna:
- To jest Mackenzie Reardon. - Oczy Noel zalśniły, a na
policzki wypłynął rumieniec. Tara pomyślała, że jej zazdrość
była kompletnie nieuzasadniona. Było jasne, że Noel Giraudeau
nie miała żadnych zamiarów względem Gavina.
Reardon był wyjątkowo przystojnym mężczyzną. Miał inteligentne
zielone oczy, silnie zarysowany podbródek i szerokie
ramiona. Jednak jego uśmiech nie działał na Tarę tak jak


uśmiech Gavina. A kiedy uścisnęli sobie ręce, jej puls nie
przyspieszył tempa.

- Czy jest pan może krewnym Thatchera Reardona? - zapytała.
- To mój ojciec.
Mackenzie był rzeczywiście trochę podobny do ojca. Promieniowała
z niego ta sama męska pewność siebie.

- Czy pan też jest adwokatem?
- Nie. Jestem właścicielem tutejszej gazety.
- Mac był redaktorem naczelnym "Chicago Sunday Times"
- powiedziała z dumą Noel - ale postanowił rzucić
wszystko i wrócić do swojego rodzinnego miasta.
Mackenzie uśmiechnął się i objął ramieniem szeroką talię
Noel.

- Nie macie pojęcia, jak się cieszę, że się na to zdecydowałem.
Noel i Mac wymienili spojrzenia przepełnione tak wielką
miłością, że Tara nagle poczuła się jak intruz.

- Giraudeau - mruknęła, bo nagle coś zaświtało jej w głowie.
- Czy pani jest może...
- Brzemienną księżniczką? - Noel skinęła głową. - To ja,
we własnej osobie. - Kiedy ze śmiechem położyła dłoń na
wydatnym brzuchu, Tara zauważyła, że nie nosi obrączki.
Chociaż Tara nie śledziła towarzyskich rubryk w prasie,
dotarły do niej plotki o zerwanych zaręczynach księżniczki
Noel Giraudeau de Montacroix.

Noel zawsze uchodziła za osobę raczej wyniosłą, zwłaszcza
w porównaniu ze swoją starszą siostrą, ognistą Chantal.
A jej niekonwencjonalne zachowanie było tematem numer
jeden bulwarowej prasy. Kiedy pojawiła się w Stanach, niezamężna,
lecz w ciąży, wzbudziła kolejną sensację.


- Wystygnie wam kawa - powiedziała Noel i położyła Tarze
dłoń na ramieniu. - Strasznie bym chciała z panią porozmawiać.
Może w piątek po południu? Koło trzeciej?
- Z przyjemnością, księżniczko.
- Och, bardzo proszę. - Noel wzniosła oczy do góry. W
Whiskey River tytuły nie są w cenie. Proszę mi mówić po
imieniu. - Wyjęła z torebki wizytówkę. - Oto adres mojej
galerii. Nie sposób jej przeoczyć. Mieści się na Main Street,
między redakcją gazety a sklepem tekstylnym.

- Dlaczego akurat "Droga do zguby"? - Tara zauważyła tę
dziwną nazwę, gdy któregoś dnia wybrała się do sklepu.
- To długa historia - roześmiała się Noel. - Opowiem ci
ją, kiedy przyjdziesz do mnie w piątek.
Wspięła się na palce i musnęła ustami policzek Gavina.

- Powodzenia - szepnęła. A potem opuścili z Mackenziem
salę, trzymając się za ręce.
- Nigdy bym nie przypuszczała, że tu, w Whiskey River,
spotkam prawdziwą księżniczkę- powiedziała po ich wyjściu
Tara.
- Jak to Noel sama mówiła, w Whiskey River tytuły nie są
w cenie.
- To chyba bardzo miła osoba.
- Najmilsza na świecie - przyznał Gavin.
- Czy ona i Mackenzie Reardon zamierzają się pobrać?
- On nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie. Noel nalega,
żeby zaczekać, aż dziecko się urodzi. Może się obawia, że
Mac nie do końca zdaje sobie sprawę, w co się pakuje. Według
mnie wystarczy na niego popatrzeć, żeby wiedzieć, że jest
w niej zakochany po uszy.
- A ona w nim - mruknęła Tara. - Więc to nie on jest
ojcem jej dziecka?

- Nie. Prawdziwy ojciec nie żyje.
- Skoro Noel jest w ciąży, ten człowiek musiał umrzeć
całkiem niedawno. Nie dziwię się Noel, że nie chce działać
pochopnie.
- Nie kłóciliśmy się przez cały wieczór - odezwał się Gavin,
wzruszając ramionami - ale tutaj bym się z tobą nie zgodził.
Uważam, że jeżeli ludzie naprawdę do siebie pasują,
czekanie nie ma sensu.
Tara musiała przyznać mu rację. Dawno nie widziała pary,
która by tak idealnie do siebie pasowała jak Noel i Mackenzie.

No, chyba że ty i Gavin, podpowiedział jej jakiś przekorny
głos.

Daj spokój, babciu, pomyślała.

Było oczywiste, że Noel Giraudeau i Reardona połączyła
wielka prawdziwa miłość. A ona i Gavin czuli do siebie wyłącznie
namiętność. Nikt nie zdoła jej przekonać, że jest inaczej.

Mimo wcześniejszych protestów Tara stanęła na wysokości
zadania i po kolacji zeszła na dół, żeby zatańczyć z Gavinem.
I po raz kolejny musiała mu przyznać rację. Kiedy pozwoliła
się prowadzić, taniec okazał się czystą przyjemnością.

Zagrożona poczuła się dopiero wtedy, gdy orkiestra zagrała
powolną, sentymentalną piosenkę. Gavin przycisnął ją do siebie
i wtulił usta w jej włosy.

- Jak dobrze - mruknął, choć "dobrze" nie było może
najwłaściwszym określeniem. Tak naprawdę, było mu cudownie.
Na duszy i na sercu.
- Rzeczywiście, masz rację - cicho przyznała Tara.
Słowa piosenki opowiadały historię wiecznej miłości
dwojga ludzi. Płynąc w ramionach Gavina, Tara przyłapała się
na tym, że bardzo chce uwierzyć, iż coś takiego jest możliwe.

W dzieciństwie wydawało jej się, że wszystkie małżeństwa


są tak udane jak związek jej rodziców, a ludzie pobierają się
nie tylko dlatego, że są w sobie zakochani, ale i dlatego, iż są
sobie głęboko oddani.

Rozwody przyjaciół i zdrada Richarda sprawiły jednak, że
Tara uznała związek swoich rodziców za wyjątkowy. Wtedy
właśnie postanowiła, że podobnie jak wszystkie kobiety z rodu
Delaneyów - z wyjątkiem jej matki - spędzi życie samotnie.
Oczy wiście jej życie będzie miało jakiś sens. Tyle tylko,
że nie wyjdzie za mąż i nie założy rodziny.

Spokojna, że wszystko sobie tak dobrze zaplanowała, nie
mogła teraz pojąć, dlaczego widok brzemiennej Noel napełnił
jej serce bólem.

Jakby wyczuwając nagłą zmianę nastroju, Gavin spojrzał
jej w oczy.

- Coś nie tak?
- Nie. - Tara odetchnęła z ulgą. Było jej tak dobrze w jego
ramionach. Po co wciąż walczyć? Trzeba dać się ponieść fali.
- Jest naprawdę cudownie. Nie przypominam sobie, kiedy
spędziłam równie uroczy wieczór.
- A może być jeszcze bardziej uroczy - mruknął jej do
ucha Gavin.
Nie musiała czytać w myślach, żeby odgadnąć jego intencje.
Popatrzyła mu w oczy, a jej usta rozchyliły się w kuszącym
uśmiechu.

Kiedy dotknął ustami jej warg, wszystkie jego plany wzięły
w łeb. Chciał ją uwodzić powoli, krok po kroku, tymczasem
w jednej sekundzie ogarnęła ich szalona namiętność. Z trwogą
spojrzeli sobie w oczy.

- Znowu to samo - mruknął Gavin.
- Znowu - szepnęła Tara, a potem przyciągnęła jego głowę
ku swojej.

Tym razem byli już przygotowani na wstrząs, a nawet powitali
go z radością. Złączeni w pocałunku, zastygli na środku
parkietu, otoczeni tańczącymi parami.

Po jakimś czasie Gavin usłyszał szmer rozmów. To goście
wracali na swoje miejsca. Kelnerki rzuciły się do stolików,
żeby przyjąć zamówienia, zanim znowu zagra orkiestra.

- Przestali grać - powiedział.
- Może dla ciebie. - Tara uśmiechnęła się nieprzytomnie,
jak lunatyczka. - Ale ja ciągle słyszę muzykę.
Gavin roześmiał się z satysfakcją. Wiedział już, że tej nocy
Tara będzie należała tylko do niego.

- Gotowa do wyjścia? - zapytał.
- Absolutnie.
- Gdzie jedziemy, do ciebie czy do mnie?
- Oczywiście do mnie. - Oczy Tary zalśniły jak szmaragdy.
- Do mnie jest bliżej.

ROZDZIAŁ

11


Gdy tylko wyszli z "Drelichów i Diamentów" pod rozgwieżdżone,
listopadowe niebo, Tara natychmiast oprzytomniała.
Powietrze było rześkie, a od gór wiał chłodny wiatr.

Nie mogła już dłużej udawać, że nie rozumie, co się z nimi
dzieje. Gavin pragnął jej, ona także go pragnęła. Gdyby była
zwykłą kobietą, ta wspólna namiętność nie stanowiłaby żadnego
problemu.

Niestety, dla kobiet z rodu Delaneyów miłość nigdy nie
była sprawą prostą. Oczywiście tu nie ma mowy o żadnej
miłości, zapewniła się Tara.

Kiedy zatrzymali się przed domem Brigid, Tara poczuła, że
nerwy ma napięte jak struna. Gavin zdawał się podzielać jej
zdenerwowanie.

- Myślę, że powinnam ci coś powiedzieć - odezwała się
cicho.
- Zmieniłaś zdanie? - zaniepokoił się Gavin, chociaż był
przekonany, że kilkoma pocałunkami potrafi wpłynąć na jej
decyzję.
- Nie. Tak. Ach, do diabła. - Tara przygładziła włosy.

- Musisz zrozumieć, że ja nie jestem taka jak Brigid. Albo
Moira.
- Ciągle mi to powtarzasz. - Gavin ujął ją za rękę.
- Zrobiłam magisterium i studia podyplomowe z zarządzania.
Gavin z trudem powstrzymał uśmiech.

- Wiem o tym od Brigid. Mówiła mi też, że jesteś bardzo
dobra w swoim zawodzie.
- Bo jestem - powiedziała Tara. Palce Gavina gładziły jej
dłoń, nie pozwalając zebrać myśli. - Rzecz w tym, że ja zawsze
czułam potrzebę ładu w moim życiu. Nie robiłam niczego
żywiołowo.
- To może stać się z czasem nudne - zauważył Gavin.
- Ale nie dla mnie.
W odpowiedzi Gavin uniósł tylko brwi.
- No dobrze, może masz rację - przyznała. - Lubię takie
nudne życie. Lubię mieć wszystko z góry zaplanowane i lubię
się potem trzymać tego planu.
- A ja się nie mieszczę w twoich planach, prawda?
- Raczej nie - westchnęła Tara.
- A to? Czy to też zaplanowałaś? - Gavin nachylił się
i zamknął jej usta zaborczym pocałunkiem.
W jednej chwili zapomniała o wszystkich logicznych przesłankach.
Roznamiętniona, przylgnęła do niego i dała się ponieść
fali zmysłów.

Gavin poczuł, że jest bliski obłędu. Dotąd nie zdarzyło mu
się pragnąć kobiety w tak szaleńczy sposób. Owszem, był taki
czas, że obsesyjnie pożądał Pameli, ale przecież tych kobiet
nie da się porównać.

- Powiedz mi, czy coś takiego nie jest warte umieszczenia
w twoich planach? - Delikatnie obwiódł kciukiem jej usta.

- Pragnę cię, Taro. I wiem, że ty czujesz to samo. Nie wmówisz
mi, że jest inaczej. No więc, jak będzie? Chcesz nas
skazać na kolejną bezsenną noc?
Tara wzięła głęboki oddech, a potem zamknęła oczy i powoli
potrząsnęła głową.

Gavin odetchnął z ulgą. Kiedy wysiedli z samochodu, objął
ją w talii i zaczęli powoli wchodzić po schodach na werandę.
Na szczęście, w Whiskey River nie trzeba było zamykać
drzwi na klucz, Tarze tak bardzo drżały ręce, że na pewno nie
trafiłaby kluczem do dziurki.

Znaleźli się w holu i Tara zapaliła światło. Minęła długa
chwila, nim dotarło do niej, co się stało.

Gavin zaklął głośno i dosadnie. Rozejrzał się po pokoju,
w którym zaledwie parę godzin temu panował miły porządek.
Teraz salon wyglądał tak, jakby nawiedziło go tornado. Ktoś
porozpruwał poduszki, wyciągnął szuflady z marmurowego
stoliczka i powyrywał obrazy z ram.

- Wracaj do wozu! - Gavin chwycił ją za rękę i pociągnął
w stronę drzwi. - Ja natychmiast dzwonię po szeryfa.
Tara zawsze uważała się za osobę śmiałą i niezależną, ale
teraz była wdzięczna za to, że Gavin jest przy niej.

- Trace zaraz tu będzie - powiedział Gavin, odkładając
słuchawkę. - Zaczekaj w samochodzie. Ja pójdę sprawdzić,
czy ci dranie nie buszują po domu.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedziała Tara. - Byłam
pewna, że na dobre wystraszyliśmy te dzieciaki.
- To nie jest robota dzieciaków.
- Skąd wiesz?
Podpowiadała mu to intuicja. Rzucać kamieniem w okno
to nie to samo, co zdemolować komuś dom.

- Dzieci nie mogły zrobić czegoś takiego. - Gavin pogła

dził Tarę po policzku, żeby ją uspokoić. -Nie wysiadaj z auta,
choćby nie wiem co się działo.
A potem wrócił do domu, zostawiając ją roztrzęsioną w samochodzie.
Po chwili był już z powrotem z wiadomością, że w środku
nie ma nikogo. Dwadzieścia minut później pojawił się szeryf.

- To mi nie wygląda na akt wandalizmu - powiedział
Trace, kiedy zasiedli w salonie. - Mam wrażenie, że ktoś tu
czegoś szukał. Czy pani babka trzymała w domu jakieś cenne
rzeczy? Biżuterię, pieniądze, papiery wartościowe?
- Babka nosiła wyłącznie biżuterię pochodzącą z pracowni
mojego ojca. Miała ona oczywiście pewną wartość, ale nie było
w niej drogocennych kamieni, które można by sprzedać. A pieniądze
trzymała na koncie. Próbowałam namówić ją na jakieś
inwestycje, ale twierdziła, że już zainwestowała w uprawę ziół.
Trace w zamyśleniu pokiwał głową i raz jeszcze rozejrzał
się po pokoju.

- Może to była przypadkowa kradzież - rzekł. - Tylko że
w Whiskey River nikt nie kradnie. A poza tym, w sypialni stoi
telewizor.
- Co ma z tym wspólnego telewizor?
- Nadal tam jest. Złodzieje go nie ruszyli. Zostawili też
odtwarzacz.
- Och. - Tarze nagle coś przyszło do głowy. - Zastanawiam
się... Nie - potrząsnęła głową. - To niemożliwe.
- Co takiego? - Trace spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem.
W jednej chwili z dobrodusznego, prowincjonalnego
szeryfa przemienił się w czujnego policjanta, jakim musiał
być dawniej, kiedy jeszcze pracował w wielkim mieście.
- Nie, nie, nic. To bez znaczenia. - Tara splotła dłonie.
Czemu nie mogła utrzymać języka za zębami?

- Ja sam osądzę, czy to ważne, czy nie - stwierdził szeryf.
- Otóż, odkąd się tu wprowadziłam, co noc słyszę jakieś
dziwne odgłosy.
- Jakie odgłosy? - wtrącił się Gavin.
- Nic podejrzanego. Zwykłe, nocne odgłosy. Raz wydawało
mi się, że ktoś próbuje dostać się do domu przez okno,
ale potem okazało się, że to tylko gałąź. Zresztą, następnego
ranka wzięłam sekatorek i obcięłam ją. Czasami, gdy leżałam
w łóżku, wydawało mi się, że trzeszczy podłoga na poddaszu.
Ale chyba wszystkie stare domy trzeszczą.
- Chyba tak - odparł Trace. - Jednak wydaje mi się, że
lepiej będzie zajrzeć na poddasze, tak na wszelki wypadek.
- Byłam tam dziś po południu, szeryfie - odezwała się
Tara. - Wszystko wyglądało zwyczajnie.
- Czy zauważyłaby pani, gdyby czegoś brakowało?
Tara pomyślała o tych wszystkich pudłach i kufrach.
- Niestety nie.
- Wobec tego pójdę na górę i jeszcze raz wszystko sprawdzę.
A ty - Trace spojrzał na Gavina - zostań tu z panną Delaney.
To nie potrwa długo.
- Tak mi głupio - mruknęła Tara, kiedy zostali sami.
Gavin posadził ją na rozprutej sofie i nalał jej szklaneczkę
brandy. Czuła, jak dobroczynne ciepło rozlewa jej się w żyłach.

- Dlaczego? - zapytał Gavin. - Ktoś się włamał do twojego
domu i splądrował go, Taro. Czemu miałoby ci być głupio?
- Czuję się jak jakaś histeryczka z telewizyjnego horroru.
- To śmieszne. Powiedz, czemu mi wcześniej nie wspomniałaś
o tych odgłosach?
- Uznałam, że to bez znaczenia - odparła bez przekonania.
- Tu się chyba z panią nie zgodzę - odezwał się nagle

Trace, który właśnie wrócił ze strychu i usłyszał jej słowa.

- Chyba że nosi pani męskie sportowe buty numer dziesięć.
Tara mocno ścisnęła w dłoniach szklaneczkę.
- Nie rozumiem.
- Na górze są odciski stóp. Wyglądają na całkiem świeże.
A ponieważ my z Gavinem nosimy zupełnie inne buty, wydaje
mi się, że musiała pani mieć niepożądanego gościa.
Nie, to niemożliwe.

- Chce pan powiedzieć...
- Chcę powiedzieć, że w tym domu musi być coś, co jest
dla kogoś wiele warte. Tak wiele, że gotów jest zaryzykować
długoletni wyrok.
Tara zamilkła. Nie była w stanie wydusić słowa. Patrzyła
tylko na Trace'a szeroko otwartymi oczami.

- No, to wszystko rozwiązuje - stwierdził ponuro Gavin.
- Dzisiejszą noc spędzisz u mnie.
To był długi dzień, pełen emocjonalnych wzlotów i upadków.
Kompletnie wyczerpana, Tara zgodziła się bez słowa.
Była wdzięczna Gavinowi za to, że kiedy do niego jechali,
mówił przez całą drogę. Ona nie miała nawet siły mu odpowiadać.
Pakując przed wyjazdem nocną koszulę i szczoteczkę
do zębów, poruszała się jak automat. Z trudem do niej dotarło,
że Gavin zaniósł jej torbę do samochodu, zamknął dom na
klucz i praktycznie wsadził ją do wozu.

Potem musiała chyba zasnąć, bo kiedy się ocknęła, byli już
w sypialni Gavina.

- Masz szczęście - powiedział. - Dziś rano zmieniłem
pościel.
Pewnie na wypadek, gdybym przyjechała tu po kolacji,
pomyślała Tara.

- Wezmę tylko moje rzeczy z łazienki i...

- Po co? - Tara spojrzała na niego z wyrzutem.
- Będę spać na kanapie. - Gavin wolałby, żeby Tara tak na
niego nie patrzyła. Pomyślał, że łatwiej było mu zachować
emocjonalny dystans, gdy się kłócili. - Miałaś ciężki dzień i
z pewnością jesteś przygnębiona, więc...
- Nie chcę, żebyś spał na kanapie.
Gavin zastygł bez ruchu.
- Wolałbym, żebyś była tego absolutnie pewna, Taro - powiedział,
patrząc na nią pociemniałymi oczyma. - Jesteś
w szoku, a ja nie zamierzam wykorzystywać sytuacji.
- Owszem, przeżyłam szok - przyznała Tara - ale to nie
znaczy, że straciłam rozum. - Wyciągnęła ręce. - Chcę, żebyś
został ze mną, Gavinie. Chcę się z tobą kochać.
- Kochanie, myślałem, że nigdy o to nie poprosisz. - Gavin
mocno ją objął.
Położyła mu głowę na ramieniu i nagle poczuła się całkowicie
bezpieczna. Jeżeli tak wygląda zależność, pomyślała, to
ona nie ma nic przeciwko temu, żeby się jej poddać.

Trwali tak przez dłuższą chwilę. Serce Gavina zalała fala
czułości, jakiej dawno już nie doświadczał.

Pogładził Tarę po głowie. Uniosła ku niemu twarz. Jej oczy
lśniły jak szmaragdy. Milczeli, ale w takiej chwili słowa nie
były im potrzebne. Myśli i uczucia lepiej wyrażać czułymi
gestami.

Gavin przygarnął ją mocniej. Ich usta spotkały się w namiętnym
pocałunku. Jak długo trwał, żadne z nich nie wiedziało.
Może kilka chwil, a może całą wieczność.

Tara zarzuciła mu ręce na szyję. Czuła, jak mocno bije jego
serce i czuła swój własny, oszalały puls. Gavin szeptał jej
jakieś niezrozumiałe słowa. Powoli pogrążali się w otchłani
szaleństwa.


Za oknami świecił księżyc, rozsiewając magiczny czar. Ta
sama magia krążyła wokół nich, przenikając im do krwi.

Zaczęli się nawzajem rozbierać, powoli, by czerpać z tego
jak największą przyjemność. Gavin rozpinał perłowe guziczki
koronkowej bluzki tak delikatnie, jakby rozpakowywał jakiś
drogocenny prezent. Jego palce muskały skórę Tary, wzniecając
w niej iskry.

- Co to jest? - zapytał nagle, dotykając srebrnego łańcuszka.
Naszyjnik wydał mu się znajomy i dopiero później przypomniał
sobie, że taki sam nosiła jego Brianna.
- To wisiorek Brigid. Znalazłam go podczas porządków.
Nosząc go, czuję się bliżej niej.
Koniuszkami palców Gavin wyczuł dziwne wibracje.
I chociaż był bardzo przywiązany do starszej pani, nie chciał
kochać się z Tarą, mając pod ręką coś, co wciąż było naładowane
energią jej babki.

- Jest śliczny, ale wolałbym, żebyś go zdjęła.
Zrozumiała go i skinęła głową. Gavin odpiął łańcuszek
i wrzucił go do szuflady w nocnym stoliku. A potem zaczął
dalej rozbierać Tarę.

Po bluzce przyszła pora na jedwabną haleczkę i stanik. Już
po chwili dłonie Gavina spoczęły na jej piersiach.

- Wiedziałem - mruknął, wodząc językiem wokół nabrzmiałych
sutek.
- Co takiego wiedziałeś? -jęknęła Tara.
- Że twoja skóra jest gładka jak jedwab.
Niezbornymi palcami Tara zaczęła rozpinać guziki jego
dżinsowej koszuli.

- Czy już ci mówiłam - zapytała gardłowym tonem, tak
niepodobnym do jej spokojnego zazwyczaj głosu - że twoje
ciało doprowadzało mnie do szaleństwa już od pierwszej no

cy, kiedy stałeś przy kominku, a twoja skóra lśniła jak miedź?
Chciałam cię wtedy dotknąć. O, tak - powiodła dłonią po jego
szerokim torsie. - I chciałam też poznać smak twojej skóry.

- Przycisnęła wargi do ciała, które dręczyło ją w snach.
- Trzeba było powiedzieć - szepnął Gavin, kiedy gorący
oddech Tary musnął jego skórę. - Gdybym wiedział, że tak
bardzo pragniesz mojego ciała, dałbym ci je.
- Pragnąć to bardzo prosta rzecz. - Palce Tary zaczęły
rozpinać klamrę jego paska. - Zbyt prosta.
Już chciał się sprzeciwić, że nie ma nic prostego w pragnieniu,
kiedy dłoń Tary uporała się z paskiem i zaczęła rozpinać
suwak dżinsów. Uznał, że przyszła pora na czyny, a nie na
słowa.

W jednej chwili pozbyli się resztek ubrania, a potem padli
na łóżko. Rozpalone dłonie Gavina wędrowały po całym ciele
Tary, by odkryć, że jest równie chętna jak on i równie gotowa.

Tara pieściła jego męskie ciało, upajając się władzą, jaką
nad nim miała. Było w każdym calu wspaniałe.

Wreszcie, kiedy żadne z nich nie było już w stanie dłużej
czekać, Gavin zabezpieczył się, a potem połączyli się z łatwością,
która go tylko upewniła, że są sobie przeznaczeni.
Wsparł się na łokciach, spojrzał w rozjarzone oczy Tary, a potem
opuścił głowę i zagarnął jej usta w pocałunku.

Poruszając się w takt muzyki, którą tylko oni słyszeli, oddali
się odwiecznemu rytuałowi, a ich ciała i dusze połączyły
się w absolutnej harmonii.

Tara miała wrażenie, że stanowią jedność. Gavin wypełniał
w niej pustkę, o której istnieniu nie miała pojęcia. Zabierał ją
do dzikich, cudownych miejsc, w których nigdy nie była.
A kiedy osiągnęli szczyt, zrozumiała, że wreszcie znalazła się
w domu.


Potem zapadła cisza. Gavin chciał się odsunąć, bo oddychała
pod nim ciężko, ale mu na to nie pozwoliła.

- Jeszcze nie teraz - mruknęła.
- Dobrze - powiedział, przewracając się na bok. Pocałował
ją i poczuł w ustach słony smak. - Co to jest? - zapytał.
-Łzy?
- Przepraszam. Tak mi głupio.
- Czy sprawiłem ci ból? - zaniepokoił się Gavin.
- Nie - zapewniła go z uśmiechem. - Wprost przeciwnie.
Nigdy dotąd czegoś takiego nie czułam. Miałam wrażenie, że
wzlatuję w niebo. To było przerażające, a zarazem cudowne.
- Oparła policzek o jego wilgotną pierś i wtuliła się w niego
nieświadomie zmysłowym ruchem, który sprawił, że Gavin
znów jej zapragnął.
Kiedy uniosła głowę, żeby na niego spojrzeć, jej oczy
lśniły jak gwiazdy.

- Myślę, że to jest coś takiego, co przeżywa się w życiu
tylko raz. To tak, jakby poruszyła się ziemia. Tak przynajmniej
wy, pisarze, zazwyczaj to określacie.
- Chyba masz rację. - Gavin mocno ją objął. - Przynajmniej
w sprawie tej poruszającej się ziemi. Natomiast jeżeli
chodzi o ten jeden, jedyny raz - dotknął ustami jej nabrzmiałych
ust - myślę, że to jeszcze nie koniec.
I nie mylił się; kochali się do świtu.


ROZDZIAŁ

12


- Cóż - powiedział Gavin, kiedy następnego ranka jedli
śniadanie. - Jedną rzecz mamy już z głowy.
- Jaką? - Tara siedziała naprzeciw niego, w jednym z jego
podkoszulków. Głębokie cienie pod oczami dobitnie świadczyły
o bezsennej nocy.
- Pozbyliśmy się nadmiaru hormonów z naszych organizmów.
- Nie był w stanie policzyć, ile razy kochali się tej
nocy. Taką witalnością nie mógł się pochwalić nawet w czasach
burzliwej młodości. Oczywiście nie znał wtedy takiej
kobiety jak Tara Delaney.
- Chyba tak - przyznała Tara z pełnym satysfakcji uśmiechem.
Nie sądziła dotąd, że jest fizycznie możliwe, by przeżyć
tyle rozkoszy w ciągu jednej nocy.
- Powiedz mi, wobec tego, dlaczego znowu mam na ciebie
ochotę? - zapytał Gavin.
Tara odstawiła kubek na stół i wstała.

- Nie mam pojęcia, ale nie jesteś w tym osamotniony.
- Podeszła i usiadła mu na kolanach. - Zdajesz sobie sprawę,
że popełniamy duży błąd?
- Chyba masz rację... - Gavin musnął wargami jej kark. O
Boże, masz taką delikatną skórę.


Kiedy w chwilę później dotknął językiem jej szyi. Tarę
przeszył gorący dreszcz.

- To mi trochę komplikuje sprawy - westchnęła, odchylając
głowę do tyłu tak, by mógł wyczuć wargami jej galopujący
puls. -I to akurat wtedy, gdy moje życie już i tak stało się dość
skomplikowane.
- Nie przejmuj się. Już ja się postaram, żeby wszystko
było proste. - Powiódł palcami w górę uda Tary, na nowo
rozpalając w jej ciele żar.
Jęknęła, bo ręka posuwała się coraz wyżej.

- Nasz związek nie ma przyszłości - powiedziała i zaczęła
mu rozpinać koszulę. - Wiesz, że wracam do San Francisco.
Nie życzę sobie żadnych zobowiązań. Nie chcę żadnych
więzów.
- Żadnych więzów - zgodził się Gavin.
Kiedy już sobie wyjaśnili ten drobny szczegół, Tara
przywarła do ust Gavina i pogrążyli się w miłosnym szaleństwie.


Znacznie, znacznie później, wzięli prysznic, pod którym
znowu trudno im było trzymać zmysły na wodzy, a potem
ubrali się i usiedli, by zadecydować, jak spędzić resztę dnia.
Tara zamierzała wracać do domu. Gavin nie chciał się na to
zgodzić.

- To niebezpieczne - tłumaczył, nie mogąc się nadziwić,
jak Tara, tak delikatna i uległa w łóżku, potrafi być taka
uparta. Z każdą chwilą coraz bardziej przypominała mu
Brigid.
- Przecież dom splądrowano podczas mojej nieobecności
- przypomniała mu z wyrzutem.
- Ale ten ktoś zakradał się do domu w nocy, kiedy spałaś.
- Tego nie wiesz na pewno. - Tara uniosła podbródek.

- Ty też tego nie możesz wiedzieć. - Gavin wsunął ręce do
kieszeni i pomyślał, że najlepiej byłoby zatrzymać ją w swoim
łóżku, póki Trace nie złapie tego drania.
- Nie mogę ciągle u ciebie przesiadywać. W testamencie
Brigid jest wyraźnie napisane, że mam mieszkać w jej domu.
Przez jeden cykl księżyca.
- Ona by nigdy nie postawiła takiego warunku, gdyby
wiedziała, że twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Miał rację. Ale to, że był najlepszym kochankiem na świecie,
nie dawało mu żadnych praw do wtrącania się w jej życie.

- Ten ktoś pewnie już znalazł to, czego szukał - powiedziała
tonem, który nawet jej samej wydał się mało przekonujący.
- Nigdy się nie zgodzę, żebyś tam wróciła sama, Taro
- upierał się Gavin.
- Nie możesz mnie powstrzymać.
- Sam nie wiem. - Gavin potarł podbródek, a potem posłał
jej wymowne spojrzenie, od którego jej policzki okryły się
rumieńcem. - Mógłbym cię na przykład przywiązać do łóżka
i więzić tak długo, póki ten typ nie trafi za kratki.
Policzki Tary stały się purpurowe.

- W sumie, to całkiem niezły pomysł - przyznała ze śmiechem.
Wspięła się na palce i pocałowała go roześmianymi
ustami. - Proszę cię, Gavinie. Chcę zrobić porządek. Nie mogę
znieść myśli, że rzeczy babci leżą porozrzucane po całym
domu. A poza tym, skoro już przyjechałam do Whiskey River,
zobowiązałam się tym samym spełnić jej życzenia.
Beznadziejna sprawa. Gavin czuł, że nie ma żadnych szans.
Chwycił ją w talii, uniósł w górę i całował tak długo, aż zabrakło
im tchu.

- Zawrzyjmy umowę - zaproponował, kiedy znowu po

stawił ją na ziemi. - Możesz wrócić do domu, ale ja zamieszkam
razem z tobą.
Twarz Tary rozjaśniła się uśmiechem.

- Myślę, że to cudowny pomysł.
Reszta dnia zeszła im na robieniu porządków, a większość
następnej nocy na miłości. I chociaż Gavin pilnie nasłuchiwał,
czy w domu znów nie pojawi się jakiś nieproszony gość,
wszędzie panowała cisza.

Nazajutrz rozłożył papiery na kuchennym stole i zaczął
pracować nad kolejną przygodą Morganny, a Tara poszła do
gabinetu Brigid, żeby przejrzeć listy, które włamywacz porozrzucał
po całym pokoju.

Większość kopert zawierała nie tylko zamówienia, ale
i prywatne listy. Ludzie dzielili się z Brigid swoimi problemami
rodzinnymi, zawodowymi i zdrowotnymi, licząc na jej
poradę. Niektórzy dziękowali za pomoc i donosili o swoich
sukcesach. Poza tym wszyscy zdawali się wierzyć, że Brigid
doskonale pamięta ich oraz ich sprawy.

Znając babkę, Tara podejrzewała, że ci ludzie wcale się nie
mylili.

Głęboko poruszona treścią korespondencji, usiadła przy
biurku i zaczęła odpisywać. Informowała wszystkich o śmierci
Brigid, a potem próbowała sama udzielić porady.

Z początku nie było jej łatwo pisać o sprawach tak intymnych
jak cudzołóstwo, niechciana ciąża czy narkomania. Jednak
szybko odkryła, że wiele ludzkich problemów wynikało
po prostu z samotności. Autorzy listów zdawali się obawiać
świata, który pędził zbyt szybko, aby mogli dotrzymać mu
kroku. Znaleźli w Brigid osobę, która zechciała poświęcić
swój czas, żeby ich wysłuchać.

Poranek minął bardzo szybko. Tara zorientowała się, że


pora jechać do miasta, i w tym momencie usłyszała pukanie
do drzwi. Kiedy otworzyła, zobaczyła w progu trzy kobiety
- dwie koło pięćdziesiątki i jedną mniej więcej w swoim
wieku.

- Czy pani Tara Delaney? - zapytała najstarsza z nich,
ubrana w dżinsy i kolorową bluzę.
- Tak. Ja właśnie...
- W czym możemy paniom pomóc? - odezwał się Gavin,
który nagle wyrósł jak spod ziemi. Jego nadopiekunczość
ucieszyła, a zarazem trochę zirytowała Tarę.
- Jestem Laverne Newsome - powiedziała kobieta. - A to
Vivien Moore - wskazała na szczupłą towarzyszkę o czarnych,
lekko przyprószonych siwizną włosach - oraz moja
córka Chloe.
- Miło mi - odparła z uśmiechem Tara.
Gavin milczał.
- Nie zamierzamy pani przeszkadzać - powiedziała Laveme
- ale chcemy się dowiedzieć, co pani postanowiła. Czy
zamierza pani przejąć po babci interes?
- Obawiam się, że nie mam wyjścia i będę musiała go
zamknąć.
- Pracowałyśmy dla Brigid - wyjaśniła Laverne. - Zajmowałyśmy
się pakowaniem i wysyłaniem ziół.
Oczywiście, pomyślała Tara. Dopiero teraz uświadomiła
sobie, że jej babka nie byłaby w stanie sama poradzić sobie ze
wszystkim. Już i tak zaskakujące było to, że zdołała prowadzić
tak rozległą korespondencję.

- Przepraszam. Powinnam była o tym pomyśleć, ale...
- Wiemy, wiemy. - Laverne energicznie skinęła głową.
- Miała pani inne sprawy na głowie. Dla nas ta praca jest
bardzo ważna.

- Świetnie panie rozumiem - powiedziała Tara. - Jeżeli
zostawią mi panie swój adres, pan Reardon prześle paniom
czek.
- Nie po to tu przyszłyśmy - powiedziała szybko Laverne.
- Proszę nas dobrze zrozumieć, jesteśmy pani wdzięczne za tę
ofertę, ale tak naprawdę martwimy się, co ludzie poczną bez
magicznych ziół Brigid.
- Wątpię, by moja babka sądziła, że te zioła mają jakąś
magiczną moc.
- Zgadzam się z panią - przyznała Laverne - ale ludzie
w nią wierzyli. Uważamy, że nie powinna pani zostawiać ich
bez pomocy.
- Obawiam się, że to niemożliwe. - Tara poczuła się jak
ostatnia wiedźma, kiedy kobiety wymieniły ponure spojrzenia.
- Natomiast - dodała - przez cały ranek próbowałam
uporządkować zamówienia, które nadeszły po śmierci Brigid.
Gdyby panie zechciały mi w tym pomóc...
- Z przyjemnością. - Laverne zatarła ręce. - Chodźcie,
dziewczyny, zabieramy się do roboty.
Tara zerknęła na zegarek. Tego popołudnia była zaproszona
na herbatę do Noel.

- Miałam właśnie wyjść, jestem umówiona...
- Niech się pani o nic nie martwi - przerwała jej Laverne.
- Poradzimy sobie. Zamówienia są w gabinecie Brigid, prawda?
- Tak, ale...
- Niech pani spokojnie jedzie do miasta. Już my się wszystkim
zajmiemy.
Tara spojrzała na Gavina, który jak dotąd nie odezwał się
ani słowem.

- Jedź, jedź. Ja zostanę na posterunku.

- Dziękuję - powiedziała Tara, uspokojona.
- My też pani dziękujemy - po raz pierwszy odezwała się
drobna towarzyszka Laverne. - Nie ma pani pojęcia, jak bardzo
tęskniłam za tą pracą. Kiedy mój Joe zginął w wypadku,
popadłam w straszną depresję - wyznała. - Kompletnie straciłam
chęć do życia. Wtedy właśnie zjawiła się u mnie Brigid
z koszykiem swoich ziołowych herbatek i przypomniała mi,
że nie jestem jedyną osobą na świecie, którą dotknęło nieszczęście.
Zaproponowała mi też, żebym zaczęła pomagać
innym. I miała rację. Przez pierwsze kilka dni zmuszałam się
do opuszczenia łóżka. Przychodziłam do Brigid tylko dlatego,
żeby nie sprawić jej zawodu. Po tygodniu czytania tych listów
zdałam sobie sprawę, ile jest wokoło cierpienia. A po miesiącu
pracy uświadomiłam sobie, że dręcząca mnie melancholia
w jakiś magiczny sposób się ulotniła. Na początku myślałam,
że Brigid rzuciła na mnie jakieś czary. A potem zrozumiałam,
że ona po prostu znalazła sposób na to, żeby wyciągnąć mnie
z depresji.
- Moja babka miała wręcz niewiarygodną znajomość ludzkiej
natury - powiedziała Tara, myśląc o tym, w jaki sposób
Brigid zmusiła ją samą do tego, żeby zwolniła tempo i zaczęła
cieszyć się życiem.
- Pani babka miała też bardzo dobre serce - wtrąciła się
Chloe. - Nie wiem, co bez niej poczniemy. Może się pani
jednak zastanowi...
- Nie. To wykluczone.
Od przyjazdu do Whiskey River Tara zdążyła już to powtórzyć
wiele razy. Teraz, w drodze do miasta, zaczęła się nad
tym zastanawiać i uświadomiła sobie, że słowa te brzmiały
w jej ustach coraz mniej zdecydowanie.

Zaczęło padać. Krople deszczu uderzały o przednią szybę,


utrudniając prowadzenie. Tara pomyślała o intensywnym życiu,
które czekało na nią w San Francisco. A potem znowu
skupiła uwagę na tym, żeby nie zjechać z wąskiej drogi.

Galeria Noel była przestronna i jasna. Gdy tylko Tara przekroczyła
próg, poczuła, że jest mile widziana. Wrażenie to
spotęgowało się jeszcze, gdy leżący w kącie olbrzymi, żółty
pies uniósł głowę i zaczął uderzać ogonem w podłogę.

- Tara! - Noel z uśmiechem podniosła się zza dębowego
biurka. Miała na sobie wąskie spodnie, czerwone zamszowe
buty i obszytą muszelkami, turkusową tunikę. W uszy wpięła
srebrne kolczyki w kształcie półksiężyców. - Tak się cieszę,
że wpadłaś.
Poruszając się z gracją, niezwykłą u osoby w tak zaawansowanej
ciąży, przeszła przez pokój i chwyciła Tarę za ręce.

- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że wreszcie uległaś
namowom Gavina i Thatchera.
- Jakim namowom? - Tara uniosła brwi. - Mam wrażenie,
że Gavin raczej wygłasza kazania, niż namawia.
Noel roześmiała się.

- Znając Gavina, pewnie tak jest. Te dzieciaki wyprowadziły
go z równowagi. Nie miałaś już później żadnych kłopotów?
- zapytała z niepokojem.
Tara postanowiła, że nie będzie psuć miłego nastroju, opowiadając,
co zrobiono w jej domu.

- Nie. Odkąd zagroziłam tym chłopakom, że pozamieniam
ich w jaszczurki i nietoperze, już się nie pokazali.
Tym wyznaniem znowu rozbawiła Noel.

- Czułam od pierwszej chwili, że cię polubię. Przejdźmy
do biura. Upiekłam dziś rano ciasto z dynią, a kawa pewnie
też jest już gotowa.

W małym pomieszczeniu, które pełniło rolę biura, panował
miły rozgardiasz. Dwa fotele, nakryte indiańskimi narzutami,
stały pod oknem wychodzącym na bujnie zarośnięty ogród.
Pies, który wszędzie towarzyszył Noel, z westchnieniem położył
się na macie.

Na kremowych ścianach wisiały rodzinne fotografie. Tara
bez trudu rozpoznała słynną siostrę Noel, księżniczkę
Chantal, i jej nie mniej sławnego brata, księcia Burke de Montacroix.
Jedno ze zdjęć ukazywało go w towarzystwie oszałamiającej
blondynki, trzymającej na rękach niemowlę, ubrane
do chrztu.

- To moja bratowa, Sabrina - powiedziała Noel - oraz ich
synek, książę Eduard Leon. My oczywiście nazywamy go
Eddie.
Tara czytała kiedyś, że gdy okazało się, że ukochana żona
księcia nie może mieć dzieci, on natychmiast zgodził się na
adopcję.

- Widać, że twój brat bardzo kocha żonę i synka.
- On uwielbia Sabrinę. A jeżeli chodzi o Eddiego - od
chwili gdy po raz pierwszy wziął go na ręce, pokochał go jak
własne dziecko.
- To miłe - powiedziała z uśmiechem Tara. - Ale sądzę,
że są też inni mężczyźni, którzy postąpiliby tak samo.
- Ach, rozumiem. - Noel poklepała się po brzuchu. - Widzę,
że plotkowaliście o mnie z Gavinem.
- Mówił mi tylko, że Mac chce się z tobą ożenić, ale ty
wolisz zaczekać, aż dziecko się urodzi.
- To dosyć skomplikowana sprawa. - Noel nalała kawę do
dwóch filiżanek. - Z cukrem czy ze śmietanką?
- Może być czarna. A poza tym, przepraszam, nie zamierzałam
się wtrącać w nie swoje sprawy.

- Wcale się nie wtrącasz. Przecież gdybyś chciała to zrobić,
mogłabyś wyczytać wszystko w moich myślach.
- Nie tak mnie wychowywano. Moi rodzice przywiązywali
dużą wagę do dobrych manier. - Tara wzięła z rąk Noel
filiżankę i skinęła głową.
- Podobnie jak moi. - Noel ukroiła dwa kawałki ciasta.
- Brigid mówiła mi, że twoje niezwykłe zdolności zawsze cię
krępowały.
- Tak, zwłaszcza w młodości - przyznała Tara. - Chociaż
wychowywałam się w bardzo tolerancyjnym środowisku,
chciałam być taka sama jak inne dzieci. A to było niemożliwe.
- To prawda. - Noel upiła łyk kawy i uważnie przyjrzała
się Tarze. - Ja, pod tym względem, miałam więcej szczęścia.
- W jakim sensie?
- Już sam fakt, że przyszłam na świat w książęcej rodzinie
Montacroix, sprawiał, że byłam inna. Miałam też starsze
rodzeństwo, które zawsze mi pomagało w trudnych
chwilach.
- Czy oni także posiedli ten dar?
- Nie. W tym pokoleniu tylko ja jedna odziedziczyłam dar
jasnowidzenia po naszej babce, Katii. A ponieważ zawsze
nam powtarzano, że jej cygańska krew to powód do dumy,
nigdy nie czułam się tym skrępowana. Muszę jednak przyznać,
że są pewne sprawy, o których nie mówiłam nawet
mojej rodzinie.
- Ja też uważam, że każdy ma prawo do swoich tajemnic
- powiedziała Tara, sięgając po ciasto. Miało pyszny, korzenny
smak. Pomyślała, że księżniczka musi być osobą, która
jeżeli już coś robi, robi to naprawdę dobrze.
- Tak, to chyba prawda.
- Nie wydaje ci się to dziwne - zapytała nagle Tara - że

dwie osoby obdarzone rzadkim darem jasnowidzenia znalazły
się w tym samym małym miasteczku?

- Zawsze uważałam, że ludzi obdarzonych nadzwyczajnymi
umiejętnościami jest znacznie więcej, niż przypuszczamy.
Wielu z nich nie zdaje sobie nawet sprawy ze swoich
zdolności - powiedziała Noel. - A co do tego, że tu wylądowałam
- Whiskey River wydało mi się jakimś magicznym
miejscem, które czekało, aż je odkryję.
- To miłe, że tak myślisz - pochwaliła Tara. Nie chciała
zepsuć Noel dobrego humoru wyznaniem, że z tego samego
powodu postanowiła trzymać się z daleka od Whiskey River.
- Podoba mi się twoja galeria - dodała, żeby zmienić
temat.
- Ja też ją lubię. Zawsze interesowałam się sztuką - moja
siostra jest malarką - ale sama nie mam zdolności artystycznych.
Kiedy zaczęłam poszukiwać nowej drogi w życiu, gale
ria sztuki wydała mi się rozwiązaniem. A tak przy okazji,
moim ulubionym dziełem sztuki jest bransoletka wykonana
przez twojego ojca. - Noel wyciągnęła rękę, ozdobioną grubą
srebrną bransoletą, rzeźbioną w celtyckie runy i przyozdobioną
ciemnoniebieskimi kamieniami.
- Lapis-lazuli oznacza harmonię i podróże - powiedziała
Tara.
Ku jej zdumieniu Noel wybuchnęła radosnym śmiechem.

- To samo powiedziała mi Brigid, kiedy po raz pierwszy
zobaczyła tę bransoletkę. Nigdy nie myślałam, że darowując
mi ją, mój kochany papa okaże się taki przewidujący.
- Masz na myśli swoją podróż do Ameryki? - domyśliła
się Tara.
- Tak - odparła Noel, a w jej oczach zapaliły się błyski.
Tara odniosła wrażenie, że Noel chce jej powiedzieć coś wię

cej, ale w tym momencie dzwonek przy drzwiach obwieścił
przybycie klienta. - Zaraz wracam - zapowiedziała i wyszła.

Tara skończyła ciasto, wypiła kawę i poczuła, że nareszcie
zaczyna się odprężać. Chociaż nie zamierzała pozostać
w Whiskey River, myśl o tym, że mogłaby spędzać czas z kobietą
obdarzoną podobnym jak ona darem, wydała jej się
całkiem kusząca.

Noel nadal nie wracała, Tara sięgnęła więc po leżącą
na stoliku książkę. Nosiła tytuł "Skalne malowidła w Hogan
Floor". Był to zbiór opowiadań napisanych pod koniec dziewiętnastego
wieku przez Wolfe'a Longwalkera, amerykańskiego
pisarza indiansko-irlandzkiego pochodzenia, uznanego
za autentycznego świadka wydarzeń na Dzikim Zachodzie.

Tara przeczytała na okładce, że niedawno ukazało się nowe
wydanie. Przerzuciła kilka stron i zaintrygowana postanowiła
kupić książkę, zanim wróci do San Francisco. Już miała odłożyć
ją na stolik, kiedy jej uwagę przykuło zdjęcie autora.

Wolfe Longwalker miał śniadą twarz o wysokich kościach
policzkowych i opadające na ramiona, kruczoczarne- włosy.
Jego usta, zaciśnięte w wąską linię, sprawiały wrażenie, jakby
nigdy nie potrafiły się uśmiechać. I chociaż żył przed stu laty,
a Tara nigdy przedtem nie widziała jego fotografii, natychmiast
go rozpoznała.

- To niemożliwe - mruknęła, patrząc na zdjęcie na obwolucie.-
A jednak...
- Ach, widzę że ty też go rozpoznałaś - odezwała się Noel,
która właśnie wróciła do biura.
- To niemożliwe. - Tara jeszcze raz przyjrzała się fotografii.
Chociaż nie było żadnego fizycznego podobieństwa między
Wolfe'em Longwalkerem a MacKenziem Reardonem,
czuła, że chodzi o tego samego człowieka.

- Logika podpowiada, że to niemożliwe, żeby Wolfe odrodził
się pod postacią dziennikarza z końca dwudziestego wieku
- uprzejmie zgodziła się Noel, a następnie rzuciła kawałek
ciasta psu, który popatrzył na nią pełnym uwielbienia wzrokiem.
- Logika podpowiada również, że nie jest możliwe,
żeby europejska księżniczka cofnęła się w czasie o sto lat
i zakochała w człowieku, który uciekł spod szubienicy.
- Chcesz mi powiedzieć, że doświadczyłaś czegoś takiego
jak podróże w czasie? - zdumiała się Tara.
- Tak, choć może brzmi to nieprawdopodobnie - powiedziała
Noel tonem tak obojętnym, jakby chodziło o przepis na
ciasto z dynią. - Moja siostra przysłała mi zaproszenie na
wernisaż do galerii, która wystawiała sztukę nieznanych artystów
z Dzikiego Zachodu. Na okładce zaproszenia był drzeworyt,
zatytułowany "Masakra w Whiskey River".
Tara zadrżała, a potem mruknęła:

- Co za przyjemny temat.
- Obraz był bardzo przygnębiający. Przedstawiał indiańskich
jeźdźców, przyglądających się płonącej chacie osadnika.
Kiedy dotknęłam zaproszenia, oczyma duszy zobaczyłam
mężczyznę na koniu, który pędził w deszczu, z pętlą na szyi.
- A tym mężczyzną był Wolfe Longwalker?
- Tak. I z pewnych niezrozumiałych dla mnie wtedy powodów
poczułam, że muszę przyjechać do Whiskey River
i dowiedzieć się, kto to był. A także dlaczego nawiedził moje
myśli. - Noel z powagą spojrzała na Tarę. - Zatrzymałam się
w pensjonacie "Droga do zguby".
- Teraz rozumiem, skąd się wzięła nazwa galerii.
- Powiem ci coś więcej - dodała Noel. - Kupiłam ten dom
i zamieszkałam w nim. - Na moment uśmiech rozjaśnił jej
oczy, a potem znowu spoważniała. - Krótko mówiąc, gdy

zobaczyłam zdjęcie Wolfe'a, zrozumiałam, że moim zadaniem
jest oczyścić jego imię. Oczywiście wtedy jeszcze nie
wiedziałam, że wyląduję w ubiegłym stuleciu. Ani że się zakocham
w tym człowieku.

- Więc musiałaś go opuścić? - Na tę myśl Tara posmutniała.
- Tak. Ale w jakiś cudowny sposób udało mi się zabrać ze
sobą jego cząstkę.
Znajomość niezwykłych dziejów własnej rodziny sprawiła,
że Tara gotowa była zaakceptować fakty, uznane przez
innych za nie do przyjęcia. Ale coś takiego...

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że twoje dziecko zostało
poczęte sto lat temu?
- Tak, to właśnie chcę powiedzieć. - Noel położyła ręce
na brzuchu obronnym gestem, starym jak świat. - Na początku
bardzo się bałam, ale doktor McGraw, żona Nicka, zapewnia
mnie, że dziecko jest silne, zdrowe i rozwija się prawidłowo.
- To zdumiewające!
- Wiem. Myślę, że sprawiła to siła miłości. Podróż do
Ameryki zmieniła tak wiele w moim życiu, Taro. I mnie także
odmieniła. Zanim spotkałam Wolfe'a, byłam zupełnie inną
osobą. A może podświadomie wybrałam wizerunek zimnej,
wyniosłej księżniczki, bo moja siostra Chantal uchodziła za tę
namiętną, żywiołową córkę rodziny Giraudeau. Żyjąc z Wolfe'em,
odkryłam w sobie uczucia, o których istnieniu nawet
nie wiedziałam.
Tara spuściła oczy i lekko się zarumieniła.

- Oczywiście nie chodzi mi tylko o łóżko - natychmiast
dorzuciła Noel - chociaż bez wątpienia była to jedna z najbardziej
podniecających stron naszego wspólnego życia. Przeko

nałam się również, jak odważna potrafię być w niebezpieczeństwie.
A także, że jestem gotowa podjąć każde ryzyko.

- Czy Mac wie, że to dziecko Wolfe'a?
- Nie - westchnęła Noel. - Mac miewa przebłyski pamięci,
ale jako człowiek niesłychanie logiczny, spycha je w głąb
podświadomości. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, było
jasne, że już się kiedyś poznaliśmy. Ale Mac woli wierzyć, że
rozpoznał mnie, ponieważ widział moje zdjęcia w gazetach.
- To całkiem zrozumiałe, a zarazem niewiarygodne przyznała
Tara. Przecież Noel nie mogła powiedzieć MacKenziemu,
że poczęła z nim dziecko sto lat wcześniej.

- Prawda? - W oczach Noel zapaliły się wesołe iskierki.
- Nawet Brigid była pod wrażeniem, kiedy jej o tym opowiedziałam.
- Czy będziesz próbowała wyjaśnić to Mackenziemu?
- Jeśli sam sobie tego nie przypomni, zanim dziecko się
urodzi. Mam nadzieję, że to nie będzie potrzebne. W przyszłą
sobotę jest bal z okazji Halloween. Zamówiłam sobie kopię
sukni, jaką nosiłam, kiedy byłam z Wolfe'em. Mam nadzieję,
że to odświeży pamięć Maca.
- No cóż, życzę wam wszystkiego najlepszego. - Na myśl
o miłości tak głębokiej, że była w stanie pokonać barierę czasu,
Tara aż westchnęła z zazdrości. - I chociaż to wszystko
jest takie skomplikowane, możesz się uważać za bardzo szczęśliwą
kobietę.
Noel spojrzała na zdjęcie Wolfe'a.

- Wiem - powiedziała z pełnym czułości uśmiechem.

ROZDZIAŁ

13


Po powrocie z galerii Tara zastała Gavina w domu. Przygotowywał
właśnie w kuchni kolację. Patrząc na niego, zrozumiała,
że popełniła błąd. Gavin poruszał się po kuchni Brigid
z taką wprawą, jakby był już gotów przejąć kontrolę nad
całym domem. A także nad jej życiem.

- Z tego co widzę, Laverne, Vivien i Chloe już na dziś
skończyły - powiedziała.
- Przygotowały wszystkie zaległe zamówienia. - Gavin
pokroił kawał mięsa jagnięcego w grube plastry, a następnie
z niezwykłą zręcznością poszatkował jarzyny. - Laverne powiedziała,
że w drodze do domu nadadzą je z Chloe na poczcie.
Pewnie tak robiły, kiedy pracowały u Brigid.
- To wspaniale, że one tak szybko się ze wszystkim
uporały.
- Tak. - Gavin odsunął na bok marchew i wrzucił do rondla
mięso, które zaczęło skwierczeć na rozgrzanym oleju. -
Niestety, dzisiejsza poczta przyniosła kolejny plik zamówień.
- Myślę, że póki tu jestem, mogłabym się tym zająć.
- Tak, to całkiem rozsądne wyjście - przyznał Gavin, mieszając
sos drewnianą łyżką. A potem zaczął krajać cebulę.
- Świetnie ci to idzie - mruknęła Tara.

- To kwestia praktyki. Czasami, kiedy kończę pracę, jestem
ogromnie spięty. Gotowanie pomaga mi się zrelaksować.
Czuję, że umysł mi wtedy odpoczywa.
- Ja lubię biegać, kiedy jestem przemęczona.
- Ja też biegam. - Gavin dorzucił cebulę do miedzianego
rondla. - To jednak nie to samo co gotowanie; kiedy kończysz
biegać i wracasz do domu, nie ma nic do jedzenia.
Tara roześmiała się. Zapach smażącego się mięsa sprawił,
że ślinka napłynęła jej do ust. Tymczasem Gavin dolał do
rondla trochę wina i wody, a potem nakrył go pokrywką.

- Może siądziemy na dworze i napijemy się wina? zaproponował.
Ogród tonął w promieniach zachodzącego
słońca.

- Świetny pomysł - zgodziła się Tara.
- Nieźle się napracowałaś. - Gavin popatrzył na starannie
wypielone grządki.
- Gdybyś przez cały czas nie podlewał, nie miałabym tu
nic do roboty. Wszystko dawno by uschło.
Gavin wzruszył ramionami. Podlewanie ogrodu, podobnie
jak wstawianie szyb, nie było w jego oczach żadną zasługą.
Brigid była jego przyjaciółką i kiedy umarła, czuł się zobowiązany
do zadbania o jej posiadłość.

- Brigid bardzo kochała swój ogród. Chciałem tu zrobić
coś więcej, ale zupełnie się na tym nie znam. Najprawdopodobniej
wyrwałbym zioła, a zostawił chwasty.
- Czasami trudno je odróżnić - przyznała Tara. - Kiedy
byłam mała, przyjeżdżałam tu na wakacje. Babcia dużo mnie
nauczyła.
- Pewnie nie tylko o ziołach i chwastach - domyślił się
Gavin.
- Tak. - Tara nie miała zamiaru rozmawiać z nim teraz

o swoich niezwykłych umiejętnościach odziedziczonych po
babce.
Liście na jabłoniach zaczynały już żółknąć. Zeszłego roku
Brigid zebrała jabłka na sok. W tym roku, żeby nie zgniły,
przekazała je miejscowemu bankowi żywności. Wkrótce
opadną liście i przyjdzie zima. A potem nagie gałęzie znowu
okryją się zielonymi listkami, a białe kwiaty przyniosą zapowiedź
odnowy.

Przodkowie Tary wyznawali ten sam, święty cykl. Tara
z westchnieniem pomyślała o Brigid, która zakończyła już
swoją wędrówkę. Miała głęboką nadzieję, że babka kiedyś
znowu powróci na ziemię. Świat potrzebował więcej takich
dobrych dusz jak Brigid Delaney.

- Czy trochę popracowałeś? - zwróciła się do Gavina,
chcąc zmienić temat.
- Tak, i to całkiem sporo. Mam już pomysł na nową historię.
Swoim czarodziejskim mieczem Brianna zabija złe duchy
Hadesu, które uwięziły jej siostrę i trzymają ją jako zakładniczkę.
- Ona nigdy czegoś takiego nie zrobi - oburzyła się Tara.
Przecież to wbrew naturze tej postaci, pomyślała. Odkąd przyjechała
do Whiskey River i poznała Gavina, zdążyła już zrozumieć,
jak ciężko jest walczyć z własną naturą.
- Wiem o tym, podobnie jak ty, ale myślę, że czytelnicy to
kupią. Przyznasz mi rację, kiedy zobaczysz, jaki jej wymyśliłem
strój.
- Tylko mi nie mów, że to czarna skóra. - Tara upiła łyk
wina.
- Nie. Przecież wszyscy wiedzą, że to Morganna ubiera się
na czarno. Myślałem o srebrnej zbroi noszonej na obcisły
kostium utkany z promieni księżyca.

- Po co ta subtelność, skoro i tak wiadomo, że chodzi
o seks?
- Pamiętaj, że to ma być powieść w obrazkach - powiedział
Gavin. - Obraz jest tu równie ważny jak sama opowieść.
- A nawet bardziej - mruknęła Tara.
- Przez całe życie Brianna żyła w cieniu Morganny. A teraz
okoliczności zmusiły ją do tego, żeby zajrzała w głąb
swojej duszy i poszukała tam mocy, o których istnieniu dotąd
nie wiedziała. To całkiem logiczne, że przy tej okazji odkryła
również seks, który przez całe lata spychała w podświadomość.
I wreszcie jest świadoma swojego ciała, chce je pokazać.
Tara przypomniała sobie słowa Noel. Ona również twierdziła,
że przygoda, jaką przeżyła, zmieniła nie tylko jej życie,
ale i poglądy, a także sprawiła, że stała się bardziej odważna.

- Chcesz powiedzieć, że jesteś znawcą kobiecej duszy?
- zapytała.
- Żaden mężczyzna nie może tego o sobie powiedzieć.
- Gavin głośno się roześmiał. - Dusza kobiety jest jak Afryka
na starożytnych mapach. Jedna wielka biała plama.
- Gdybym cię lepiej nie znała, pomyślałabym, że znowu
chcesz mnie w coś wpakować.
- Bo chcę - szczerze przyznał Gavin.
- Ale dlaczego?
- A czemu nie? Jesteś piękna i bardzo uduchowiona, Taro.
Czasami wydaje mi się, że zostałaś utkana ze słonecznych
półcieni tylko po to, żeby mnie dręczyć. A kiedy już mi się
zaczyna zdawać, że mam na ciebie jakiś sposób, ty znowu
cofasz się w cień, a ja nadal nie wiem, kim naprawdę jesteś.
Gavin mówił niskim, lekko schrypniętym głosem. Tarze
wydało się, że zabrzmiał w nim utajony gniew.


- Nie jestem aż taka skomplikowana. Oczywiście potrafię
czasami być uparta, ale ...
- Cicho bądź - powiedział spokojnym tonem, ale jego
oczy ciskały błyskawice. - Muszę to wreszcie z siebie wyrzucić.
- Wstał i położył Tarze ręce na ramionach, jakby chciał ją
przygwoździć do krzesła. - A ty musisz tego wysłuchać.
Tara podniosła oczy i zobaczyła nad sobą tego samego
mężczyznę, który tak ją urzekł od pierwszego wejrzenia. Jego
mroczna, nieposkromiona uroda wprawiłaby w drżenie serce
każdej kobiety.

- Jesteś dla mnie cudowną zagadką, Taro Delaney. A ponieważ
zawsze lubiłem zagadki, a także kobiety, nic dziwnego,
że stałaś się moją obsesją. Zawsze byłaś przy mnie - i we
dnie, i w nocy, kiedy czuwałem i kiedy spałem. A zwłaszcza
gdy spałem. - Gavin westchnął głęboko i grzbietem dłoni
pogładził Tarę po policzku. - Ach, Taro, odkąd przyjechałaś
do naszego miasteczka, dręczą mnie erotyczne, frustrujące
sny.
- Przecież musiałeś także śnić o innych kobietach?
- Pewnie, że tak, do diabła. Miewałem erotyczne sny jak
wszyscy faceci. Ale ty stałaś się czymś więcej niż tylko snem
czy obsesją. A możesz mi wierzyć, kochana, wiem, co to
obsesja.
Gavin popatrzył na nią posępnym wzrokiem. Oczy mu
pociemniały. Wyglądały teraz jak okruch obsydianu, który
Tara nosiła na szyi.

- Gavinie... - zaczęła.
- Później - przerwał jej ostro, ale zaraz się zmitygował.
- Pora, żebyś się dowiedziała prawdy o tym, jak wylądowałem
w więzieniu. Nie chcę jednak psuć nastroju przy kolacji,
opowiadając ci tak przykrą historię. Później porozmawiamy.

Nie zostawił jej wyboru. Ponieważ była to historia jego
życia, Tara przystała na to, żeby opowiedział ją, jak chce
i kiedy chce.

Kolacja była wyśmienita. Kiedy Tara zaczęła sprzątać ze
stołu, Gavin wyjął talerze z jej rąk.

- Ja to zrobię.
- Przecież ty gotowałeś, więc teraz moja kolej.
- Mogę pozmywać. A tak prawdę mówiąc, chciałbym pobyć
chwilę sam, żeby pozbierać myśli.
Tara szczerze mu współczuła. Nie będzie mu łatwo wyjaśnić
kobiecie, z którą się kochał, jak doszło do tego, że został
oskarżony o zamordowanie poprzedniej kochanki.

- Będę w pracowni - powiedziała, chcąc dać mu trochę
czasu.
- Dobrze. - Gavin gorzko się uśmiechnął. Nie rozchmurzył
się nawet po delikatnym pocałunku Tary.
Po załadowaniu naczyń do zmywarki Gavin wypił duszkiem
szklaneczkę whisky dla kurażu, a potem poszedł do Tary.
Siedziała pochylona nad książką rachunków, wystukując
coś na klawiaturze laptopa.
Po powrocie od Noel przebrała się w szare legginsy i obszerną
bluzę, reklamującą firmowe czekoladki z San Francisco.
Na nogach miała grube wełniane skarpety, a za uchem
zatknięty żółty ołówek. Drugi ołówek trzymała w zębach. Co
jakiś czas przerywała obliczenia i zapisywała coś w książce.
A potem jej palce znów zaczynały tańczyć po klawiszach.
Była tak pochłonięta pracą, że nie zdawała sobie sprawy
z obecności Gavina.

Oparł się o futrynę i spoglądał na nią z przyjemnością, próbując
znaleźć logiczną odpowiedź na pytanie, czym tak bardzo
urzekła go Tara Delaney.


Była piękna, ale znał przecież wiele równie pięknych kobiet.
Jednak żadna z nich nie budziła w nim tak nienasyconego
pragnienia. Brigid mówiła, że Tara jest niezwykle inteligentna.
Z większością kobiet, z którymi się spotykał, miał

o czym rozmawiać; już jako dwudziestolatek przestał się umawiać
z tak zwanymi słodkimi idiotkami.
Gdy się kochali, odkrywał w niej niewyczerpane pokłady
namiętności, którą starała się ukryć przed światem pod maską
wykalkulowanego chłodu. Gavin dobrze wiedział, że namiętność
potrafi zniewolić, ale i przeminąć. Kiedy poznał Tarę
i kiedy ją po raz pierwszy pocałował, sądził, że gdy już pójdą
ze sobą do łóżka, jego ciekawość zostanie zaspokojona, a żądza
nasycona.

Teraz jednak zrozumiał, że sam się oszukiwał. I choć oboje
się zgodzili, że ich romans zakończy się po miesiącu, był zbyt
zafascynowany Tarą, by mogło go to zadowolić. Nagle zapragnął
od niej czegoś więcej. I choć nadal nie był pewny, co to
miało być, podejrzewał, że związek na całe życie byłby w stanie
go uszczęśliwić.

Jakby czytając w jego myślach, Tara nagle się odwróciła.

- Nie słyszałam cię! - Serce zaczęło jej bić jak szalone.
Zakazała sobie myśleć, że to na widok tego przystojnego
mężczyzny, który stał nonszalancko oparty o drzwi i patrzył
na nią przenikliwym wzrokiem.
- Wyglądałaś tak, jakbyś bujała w obłokach - powiedział.
Przeszedł przez pokój pokój i nachylił się nad biurkiem. - Jak
ci idzie?
- Brigid miała wiele talentów - Tara wyprostowała się na
krześle - ale kompletnie nie potrafiła prowadzić ksiąg rachunkowych.
Gavin zaczął masować Tarze napięte mięśnie karku. Jedno



cześnie poprzysiągł sobie, że nigdy w życiu nie da jej zajrzeć
w swoje księgi. Nie mógł też zrozumieć, po co Tara poświęca
tyle uwagi rachunkom babki, skoro i tak zamierza wrócić do
San Francisco.

- Miała debet?
- Nie. - Tara potrząsnęła głową. Ołówek wypadł jej zza
ucha na kolana. - Prawdę mówiąc, miała całkiem niezłe dochody.
Niestety, obawiam się, że nawet o tym nie wiedziała.
- Mieliśmy porozmawiać - powiedział Gavin. Ujął Tarę
za rękę i pociągnął tak, by wstała. - Ale najpierw chcę się
z tobą kochać. - Obwiódł kciukiem jej usta, które rozchyliły
się pod jego zmysłowym dotykiem. - Chcę poczuć cię pod
sobą. Chcę się znaleźć w tobie. - Położył jej ręce na biodrach
i mocno do siebie przyciągnął, tak by mogła poczuć, jak bardzo
jej pożąda.
Jego słowa sprawiły, że krew zaczęła jej szybciej krążyć
w żyłach.

- Tak - szepnęła. - Tak.
Gavin porwał ją na ręce i wyniósł z pokoju. Tara nie mogła
zrozumieć, jak udało mu się wnieść ją na górę po tych wszystkich
schodach. Jednak jakimś cudem zrobił to, nie przestając
jej całować przez całą drogę.

W sypialni zaczęli zdzierać z siebie ubrania, rozrzucając
je bezładnie po pokoju. Gavin był jak pijany. Pragnął jej dotykać,
posiadać ją, czuć jej smak. Pożądał jej każdą cząsteczką
siebie.

Zerwał z niej skąpe, niebieskie majteczki, a potem pociągnął
ją na łóżko. Ogarnęła ich dzika, zwierzęca żądza. Całowali
się i pieścili, a wprawne dłonie Gavina zadawały Tarze rozkoszne
tortury. W końcu, na wpół przytomna, jęknęła: "Gavin,
Gavin", bo wydało jej się, że umiera.


- Jeszcze nie teraz - odparł zdławionym szeptem, wznawiając
śmiałą pieszczotę.
Ciało Tary było wilgotne i gorące. I należało wyłącznie do
niego. Nigdy dotąd nie czuł tak silnej potrzeby posiadania jakiejś
kobiety. Pamela była jak fatamorgana na pustyni - zawsze daleka
i niedostępna. Ale tym się nigdy nie przejmował, bo kiedy z nią
był, jego ciało przejmowało wszystkie funkcje mózgu.

Natomiast seks z Tarą to było coś zupełnie innego. I Tara
była całkiem inna.

Pod jego dotykiem drżała z rozkoszy. A kiedy wdarł się
językiem między jej wargi, poczuł smak namiętności. A także
słodkiej obietnicy.

- Jesteś moja - szepnął, unosząc ją wyżej.
- Tak - jęknęła, kiedy przycisnął rozpalone usta tam,
gdzie kryło się źródło jej rozkoszy. - Chcę cię. Teraz, teraz!
- Już niedługo, najdroższa, przysięgam.
Po chwili ciałem Tary wstrząsnęły dreszcze. Głośno wykrzyknęła
jego imię.
Wtedy Gavin połączył się z nią i nareszcie sam doznał
spełnienia.
Potem długo leżeli objęci, ona z głową na jego piersi.
Pomyślał z obawą, że choć wcale tego nie pragnął, Tara stała
się dla niego kimś naprawdę ważnym. Znacznie ważniejszym,
niż tego chciał na początku.

Wziął głęboki oddech i zebrał w sobie wszystkie siły, żeby
móc porozmawiać o najgorszym okresie w swoim życiu.

- Wbrew temu, co słyszałaś, Pamela nie była mężatką
w pełnym tego słowa znaczeniu - zaczął cicho.
Pamela. Dźwięk tego imienia przywołał wizję pięknej,
chłodnej blondynki, w eleganckim kostiumie, ze sznurem pereł
na szyi -jak z filmów Hitchcocka.


- Ale też nie rozwódką. Była w separacji z mężem, teksaskim
milionerem, przedsiębiorcą budowlanym, o którym powiadano,
że miał kryminalne powiązania.
Pamela była więc żoną gangstera. Zniknęła wizja eleganckiej
blondynki, a jej miejsce zajął wizerunek wulgarnej kobiety
z marnych filmów.

- On nie był takim typowym gangsterem - ciągnął Gavin.
- Był bardzo inteligentny, skończył szkołę biznesu i - co najważniejsze
- miał towarzyskie i polityczne powiązania
w każdym zakątku Teksasu. A zwłaszcza w Dallas. Przez jakiś
czas, nim zaczął się walić jego domek z kart, obie partie
chciały wystawić jego kandydaturę na gubernatora. Pamela
powiedziała mi, że to właśnie było jednym z powodów, dla
których była z nim, chociaż ją bił. Po prostu bardzo chciała
zostać Pierwszą Damą. - Gavin westchnął - Sądząc z pozorów,
wydawała się jakby stworzona na to stanowisko, podobnie
jak on.
Kiedy przesadnie umalowaną, tlenioną blondynę ponownie
zastąpiła wytworna, elegancka pani, Tara poczuła najzwyklejszą
zazdrość.

- A potem rozeszła się plotka o nielegalnych transakcjach
wiążących się ze sprzedażą terenów wokół przyszłej autostrady.
Wzięła się za to prasa i wtedy okazało się, że to tylko
wierzchołek góry lodowej. Wkrótce rzuciły się na nich wszystkie
media, w tym i moja gazeta.
- Twoja? - zdumiała się Tara, choć przecież nie miała
zamiaru przerywać mu opowieści.
- Byłem karykaturzystą w "Dallas Morning Herald". Prawdę
mówiąc, kiedy to wszystko się zaczęło, pracowałem
u nich już od ponad pół roku.
- Ach więc G.D.Thomas to ty?

Świadomość, że znała jego nazwisko, czyli również jego
prace, sprawiła Gavinowi niekłamaną przyjemność.

- Tak, Gavin Dylan Thomas to ja. Gavin po dziadku
ze strony matki, A Dylan Thomas dlatego, że mój ojciec
natknął się na wiersze tego walijskiego poety w więziennej
bibliotece. Myślę, że ten gość był jedynym literatem,
którego twórczość zdołał poznać mój tatko. A poza
tym mieli jedną wspólną cechę - obaj lubili zaglądać do kieliszka.
- "San Francisco Chronicie" zamieszczała twoje polityczne
karykatury w poniedziałki i piątki. Były fantastyczne.
- Dzięki. - Gavin westchnął na wspomnienie czasów, gdy
rozpoczynał błyskotliwą karierę i wydawało mu się, że ma
u stóp cały świat.
- Zawsze się zastanawiałam, dlaczego nasza gazeta przestała
cię w pewnym momencie drukować.
- Trudno znaleźć dobrą pracę, kiedy się siedzi w więzieniu.
Po ogłoszeniu wyroku natychmiast mnie wyrzucili.
- To straszne. Przecież byłeś niewinny.
- Ale sędziowie przysięgli uznali, że było inaczej - przypomniał
jej Gavin. - W każdym razie, kiedy poznałem Pamelę,
moim zadaniem było grzebanie się w wątpliwych interesach
jej męża, Carringtona, i robienie rysunków, które potem
zamieszczano na pierwszych stronach gazet. Dostałem za nie
nominację do Nagrody Pulitzera.
Pewnego dnia w redakcji zjawiła się Pamela z dokumentami,
które świadczyły o gangsterskich powiązaniach jej męża.
Chciała rozmawiać z reporterem, który zajmował się tą sprawą,
ale ponieważ go nie było, skierowano ją do mnie. Była już
wtedy od jakiegoś czasu w separacji i wyglądało na to, że
czeka ją długa i nieprzyjemna sprawa rozwodowa. Carnngton


nie zamierzał otwierać portfela, a ona była zdecydowana dostać
jak najwięcej.

Tara podniosła na niego oczy.

- Wymyśliła sobie, że ty pomożesz jej zniszczyć męża,
żeby ona mogła dostać jego pieniądze?
- Tak by to można pokrótce ująć. - Gavin uśmiechnął się
z goryczą. - W sumie, to nie był taki zły interes. Ona chciała
posłużyć się mną, a ja nią. A na koniec każde z nas miało
dostać to, o co mu chodziło. Pamela była największą uwodzicielką,
jaką w życiu spotkałem. Jak ciepło ze słońca, tak z niej
promieniował seks. A im bardziej była amoralna, tym bardziej
mnie fascynowała.
Tara milczała. Jeżeli Gavin tak bardzo zaangażował się
w związek z kobietą pokroju Pameli, to czego mógł chcieć od
niej? Była przecież jej całkowitym przeciwieństwem.

- Jej mąż był dokładnie taki jak większość ludzi sukcesu
- ciągnął Gavin. - Miał potrzebę sprawowania absolutnej
kontroli nad wszystkimi i wszystkim wokół siebie. Już sam
fakt, że żona opuściła go w chwili, gdy jego reputacja zaczęła
się chwiać, doprowadził go do furii. A kiedy dowiedział się, że
Pamela romansuje z człowiekiem, który go ośmieszał na łamach
prasy, uznał, że nie może tego dłużej tolerować. Dlatego
ją zabił.
- I to w taki sposób, żeby ciebie obciążyć - domyśliła się
Tara. W końcu czy nie tak się to zawsze odbywa w filmach
gangsterskich?
- To był bardzo sprytny plan. Zwłaszcza gdy się okazało,
że Pamela była w ciąży.
Tara uważnie spojrzała na Gavina.

- Testy wykazały, że to nie było moje dziecko - zapewnił
ją Gavin. Doskonale pamiętał ból, z jakim zareagował na myśl

o tym, że nie narodzone dziecko mogło być jego. - Prokurator
podkreślił, że Pamela mówiła przyjaciołom, czyli z pewnością
również i mnie - że to ja byłem ojcem. Zasugerował sędziom,
że zabiłem ją, ponieważ chciałem uniknąć zobowiązań. A facet,
który zarabia na życie rysowaniem komiksów i karykatur,
nie może być traktowany jako osoba poważna, więc sędziowie
dali się przekonać.
- Po co miałaby mówić ludziom, że to twoje dziecko,
jeżeli tak nie było? Kto był jego ojcem? Jej mąż?
- Ale skąd! To było wykluczone. Testy wykazały, że był
nim jej prawdziwy ukochany, facet, który miał zabić jej męża.
- Nic z tego nie rozumiem.
- Ja też nie mogłem tego zrozumieć. Dopiero Trace, który
wówczas pracował w policji w Dallas, rozwikłał zagadkę i nie
dopuścił do tego, żeby sprawa zmarła śmiercią naturalną. To
on wykrył, że Pamela sypiała z adwokatem Carringtona. Facetem,
który - jak to się mówi - wiedział, co w trawie piszczy.
- Czy to on przekazywał jej informacje, które ona później
przekazywała tobie?
- Tak jest, mój mały detektywie. - Gavin cmoknął Tarę
w policzek. - Plan polegał na tym, że wszyscy, łącznie z Carringtonem,
mieli myśleć, że to ja byłem nowym ukochanym
Pameli. Carrington, facet z natury piekielnie zazdrosny, miał
się pojawić w domu, żeby się ze mną policzyć. Wtedy Pameli
nie pozostałoby nic innego, jak tylko zastrzelić go w obronie
własnej.
- Po czym oczywiście odziedziczyłaby cały majątek.
- Tak, taki był plan. W kancelarii tego adwokata, kochanka
Pameli, Trace znalazł dwa bilety do Cancun. Mieli tam
razem wyjechać, kiedy już będzie po wszystkim. Niestety,
Carrington dopadł ją pierwszy. A ponieważ głównym podej

rzanym byłem ja, udało mu się ustrzelić za jednym zamachem
dwa irytujące ptaszki. Po przeprowadzeniu testów, które dowiodły,
kto był ojcem dziecka Pameli, jej kochanek opowiedział
policji o planach zlikwidowania Carringtona. Zrobił to,
żeby się oczyścić z podejrzeń o morderstwo. Wyznał też, że
kiedy przyjechał do Pameli tamtej tragicznej nocy, widział,
jak z domu wychodził Carrington. A on, przywieziony na
przesłuchanie, zaczął się przechwalać swoimi znajomościami.
Krzyczał, że załatwi Trace'a i że Trace nie ma prawa go
aresztować. W ten sposób sam się pogrążył.

-I to ma być ten drobny techniczny szczegół, dzięki
któremu wyszedłeś z więzienia? - zapytała Tara. Była oburzona
tym, że wokół osoby Gavina krążyło tyle wstrętnych
plotek.
- Tak.
- Musisz coś zrobić! - zawołała, drżąc z gniewu. - Ludzie
powinni wiedzieć, co się naprawdę wydarzyło.
- A co niby mam zrobić? - zapytał Gavin. - Zwołać konferencję
prasową i złożyć oświadczenie, że wśród szacownych
obywateli Whiskey River nie ma jednak mordercy?
- To wcale nie jest taki zły pomysł - stwierdziła.
- Taro. - Gavin oczyma wyobraźni widział, jak w jej ślicznej
główce zaczynają się obracać maleńkie trybiki. - Ja
tylko żartowałem.
- Mówię ci, Gavinie, to może poskutkować. Mógłbyś zaprosić
Maca i opowiedzieć mu, jak było naprawdę. Wiem, że
Trace potwierdziłby twoją historię. Wtedy Mac mógłby opisać
wszystko w swojej gazecie i w ten sposób raz na zawsze
położylibyśmy kres plotkom.
Przez długie miesiące wszystkie teksaskie gazety wałkowały
na pierwszych stronach najintymniejsze szczegóły zje



go życia, Gavin nauczył się więc cenić swoją prywatność.
A ponadto, nie zamierzał rozdrapywać starych ran.

- Nie przejmuję się plotkami.
- Ale ja się przejmuję.
Jej oburzenie wprawiło go w dobry humor. Uśmiechnął
się.

- Dlaczego? - zapytał.
- A jak myślisz?! - wykrzyknęła. - Bo mi na tobie zależy!
Bardziej, niż tego chciałam. Bardziej, niżby wypadało.
Te słowa odzwierciedlały jego własne myśli. Gavin wyciągnął
ręce.

- Pokaż mi, jak bardzo ci na mnie zależy.
Rozgniewana tym, że nie traktował jej serio, Tara cicho
zaklęła. A potem spojrzała na Gavina. Leżał bezwstydnie wyciągnięty
na kwiecistych prześcieradłach i nawet nie próbował
ukryć podniecenia. Tara poczuła, że i ją ogarnia płomień.
Tak było zawsze, kiedy Gavin był w pobliżu.

Poddała się ze śmiechem, opadła na pierś Gavina i zaczęła
okrywać jego twarz pocałunkami, kończąc tym samym dyskusję.
Przynajmniej na razie.


ROZDZIAŁ

14


Odkąd Gavin wprowadził się do domu Brigid, próby włamania
się nie powtórzyły. I chociaż Trace, którego wcale nie
przekonywała teoria o napadzie zwykłych wandali, zwlekał
z zamknięciem śledztwa, Tara powoli zaczynała zapominać

o całym incydencie.
Ku swemu zdumieniu przekonała się też, że pobyt w Whiskey
River zaczyna jej sprawiać przyjemność. Poranki spędzała
na porządkowaniu spraw Brigid i chociaż wmawiała
sobie, że robi to tylko dlatego, żeby się nie nudzić, musiała
w głębi duszy przyznać, że było w tym coś więcej niż tylko
próba znalezienia sobie jakiegoś zajęcia.

Nadal zamierzała po upływie miesiąca wrócić do San Francisco,
ale pomysł, by utrzymać wysyłkową sprzedaż ziół
z każdym dniem wydawał jej się coraz bardziej realny i atrakcyjny.
Laverne, Vivien i Chloe lubiły i doskonale wykonywały
swoją pracę i codziennie zapewniały Tarę, że chętnie
podjęłyby się jej na stałe.

Tara wynajęła też ogrodnika, który znał się na ziołach
prawie tak dobrze jak jej babka, a uczynny Thatcher Reardon
znalazł księgowego, który obiecał zająć się księgami rachunkowymi
po jej wyjeździe.


Oczywiście nie uda jej się nadal prowadzić korespondencji
z klientami, ale pomysł, by przynajmniej kontynuować sprzedaż
ziół, i tak był lepszy niż nic. Tak przynajmniej Tara tłumaczyła
swoje poczynania Noel, gdy zasiadły w galerii nad filiżanką
kawy i talerzem ciasteczek.

Jej stosunki z Gavinem układały się jak najlepiej. Zażyłość
fizyczna pogłębiła tylko ich związek, nadała mu większe znaczenie.
Tara często miała uczucie, że runęły jakieś tamy, wyzwalając
w niej skrywane od lat emocje. Opowiadała Gavinowi
o swoim dzieciństwie w komunie, o błyskotliwym, ekscentrycznym
ojcu, mądrej i łagodnej matce oraz o własnym
nieprzystosowaniu.

- Mogę to zrozumieć - powiedział Gavin. Leżeli właśnie
w łóżku pod starą, celtycką narzutą. Odkąd kochali się po raz
pierwszy, minęły dwa tygodnie.
- Myślę, że różnica między tobą a mną polega na tym, że
próbując znaleźć swoje miejsce w świecie, odwróciłaś się od
życia, jakie stworzyli ci twoi rodzice. Ja natomiast próbowałem
pójść w niechlubne ślady mojego tatki.
Tara oderwała wzrok od jego muskularnego torsu i zapytała:

- Naprawdę chciałeś okradać banki?
Gavin wzruszył ramionami. Nagle zrobiło mu się głupio.
Jedyną osobą, która o tym wiedziała, był Trace. I pewnie Mariah,
bo, jak przypuszczał, Trace opowiadał o wszystkim swojej
żonie.

- Niektórzy uważają, że to dobrze, jeżeli dziecko ma jakiś
cel w życiu.
Chociaż jego ton sugerował, że to tylko żarty, Tara zaczęła
poważnie rozważać jego słowa.
- Widzę w tym pewien sens - stwierdziła po namyśle. Ale
nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zrobiłeś jakiś skok?


Gavin zmarszczył brwi.

- Oglądasz za dużo filmów w telewizji.
Tara roześmiała się.
- Zanim cię poznałam, miałam wolne noce. Mogłam tylko
oglądać telewizję albo pracować. Czy mam rozumieć, że
od dwóch tygodni kocham się z wrogiem publicznym numer
jeden?
- Ci, co okradają sklepy monopolowe, raczej nie trafiają
na listy poszukiwanych przez FBI.
- Okradałeś sklepy monopolowe? - Tara spojrzała na niego
ze zdumieniem. - Chyba żartujesz!
- Niestety, nie żartuję - odparł Gavin i opowiedział
o pewnej feralnej nocy, podczas której trafił na sklep należący
do dwóch ekspolicjantów, którzy zainstalowali system alarmowy.
- Wtedy pewnie myślałeś inaczej - cicho powiedziała Tara
- ale mnie się wydaje, że dobrze się stało.
- Chyba masz rację- przyznał z westchnieniem Gavin. Ta
sprawa wciąż go bolała, nawet po tylu latach. - W każdym
razie, ta wpadka definitywnie położyła kres mojej przestępczej
działalności. Wylądowałem w więzieniu dla nieletnich,
podobnie jak mój tato, zanim przerzucił się na poważniejsze
przestępstwa. Najśmieszniejsze było to, że wsadzili mnie akurat
wtedy, gdy on wyszedł z więzienia za poręczeniem. Tym
razem to on przychodził mnie odwiedzać. Powiem ci, że to
było dziwne uczucie.
- Musiało ci być bardzo ciężko. Dorastać w takich okolicznościach.
- Jej własne życie, chociaż przysporzyło jej tylu
stresów, było zawsze pełne miłości. I dawało poczucie bezpieczeństwa.
- Cóż, dostajemy życie bez gwarancji. - Gavin uznał, że

dosyć już ponurych wspomnień, jak na jedną noc. - Już się
dość nagadałem - powiedział, obejmując Tarę. - Teraz mam
znowu na ciebie ochotę.

Tara uśmiechnęła się, a potem ujęła w dłonie jego twarz
i zaczęła go całować.

Każdego popołudnia kochali się z takim zapałem, jakby się
od wieków nie widzieli. Godziny spędzane osobno, kiedy
Gavin pracował w kuchni nad nową książką, a Tara prowadziła
interesy Brigid, wydawały im się wiecznością, którą trzeba
pokonać, żeby móc znowu być razem.

Tara nie przypuszczała, że może istnieć taka namiętność.
Czasami tylko zadawała sobie pytanie, co zrobi, kiedy nadejdzie
czas wyjazdu z zaczarowanego Whiskey River i będzie
musiała rozstać się z Gavinem. Jednak ilekroć nachodziły ją te
przygnębiające myśli, uporczywie je od siebie odpychała.

Miała przecież plan na całe życie. Rozsądny i przemyślany
w najdrobniejszych szczegółach. A ponieważ obecny okres
był dla niej tak szczęśliwy, próbowała sobie wmówić, że to
dlatego, iż nie było to jej prawdziwe życie. Przeżywała z Gavinem
wakacyjny romans. Ich uczucie, choć naprawdę cudowne,
nie oprze się codziennej rutynie.

Tak przynajmniej sobie powtarzała. Problem polegał na
tym, że coraz trudniej było jej w to uwierzyć.

Tara nie miała ochoty brać udziału w obchodach święta
Halloween. W końcu jednak uległa namowom Gavina, Noel,
Laverne, Vivien i Chloe.

- Nie mam kostiumu - poskarżyła się w dniu balu.
- Bzdura. - Noel machnęła ręką. - Brigid lubiła wszystko
chomikować. Jestem pewna, że ma na strychu istne skarby. Na
pewno znajdziemy coś odpowiedniego.

- Jeżeli już mam wziąć udział w tym balu, chcę, żeby to
było coś niezwykłego, jak twoja sukienka.
Poprzedniego dnia Noel dopasowała do swojej figury czerwoną
satynową suknię. Czy zdoła dzięki niej obudzić pamięć
Maca, miało się dopiero okazać. Mimo zaawansowanej ciąży,
prezentowała się w tym stroju bardzo ponętnie.

- Znajdziemy ci coś - obiecała. - Prawdę mówiąc - nagle
jej spojrzenie stało się nieobecne - teraz, gdy się skoncentrowałam,
widzę coś. Jest w czarnym kufrze. Pod plakatami
zapowiadającymi występy Moiry w Abbey Theatre
w Dublinie.
Tara nachyliła się ku niej, mocno zaintrygowana.

- Co to takiego?
Noel tajemniczo się uśmiechnęła.
- Zobaczysz. To coś, co zapiera dech w piersiach. A jeżeli
chodzi o Gavina - biedak jest już zgubiony. - I Noel roześmiała
się głębokim, radosnym śmiechem.
Gavin, który chlubił się tym, że bez trudu potrafi rozszyfrować
każdego, był święcie przekonany, że prawie poznał już
złożoną osobowość Tary. Podziwiał jej precezyjny, matematyczny
umysł oraz dowcip. Jej upór i skłonność do kłótni o sprawy
kompletnie nieistotne wprawiały go w rozpacz. Był coraz
bardziej urzeczony jej zmysłowością, będącą nieodłączną częścią
jej natury. Nigdy jednak nie przypuszczał, że Tara potrafi
rzucać uroki. Uwierzył w to dopiero, gdy ją zobaczył schodzącą
po schodach w noc Halloween.

Miała na sobie kilka warstw kolorowego jedwabiu, który
na pierwszy rzut oka wydawał się przezroczysty, jednak przy
bliższej obserwacji okazywało się, że sugeruje tylko nagość,
pobudzając męską wyobraźnię. Jedwabny welon zakrywał jej


twarz, widać było tylko oczy, obrysowane ciemną kredką,
żeby podkreślić ich skośny, koci kształt.

Cienie na zewnętrznych kącikach powiek nadawały jej
tajemniczy, egzotyczny wygląd. Na szyi miała wisiorek Brigid,
który zazwyczaj chowała pod sweterkiem.

- No i jak? - zapytała. Nie było widać jej ust, ale jej
zmysłowy ton sugerował, że się uśmiecha. - Może być?
Gavinowi nagle zaschło w gardle. Chrząknął, a potem zapytał:


- Czy mam przyjemność z Salome?
Tara wyciągnęła ręce. Zadźwięczały srebrne bransoletki.
Jedwab rozsunął się, ukazując smukłe, nagie udo.
- Zgadłeś.
Nie mogła kupić tego kostiumu w Whiskey River. Gavin
był tego pewny.

- Znalazłyśmy to w kufrze - powiedziała Tara. - To był
kostium Moiry. Jeżeli wierzyć plakatom, odniosła w nim
wielki sukces.
Gavin pomyślał, że na widowni nie było chyba mężczyzny,
który by nie spędził całego przedstawienia na rozbieraniu
w myślach słynnej aktorki z tych siedmiu zasłon. Jedna po
drugiej, aż do...

- Owszem, jedna po drugiej - zgodziła się Tara - co
z pewnością wystarczało na bardzo długą, interesującą noc.
- To nieładnie, że szperasz w moich myślach - powiedział
z wyrzutem, chociaż zdążył się już do tego przyzwyczaić.
Musiała odziedziczyć pewne umiejętności po babce, wolała
z nich jednak nie korzystać. Tylko czasami, gdy była zdenerwowana
albo podniecona, traciła nad sobą kontrolę i robiła to
nieświadomie.
- Nieprawda. - Tara szkarłatnym paznokciem obwiodła

usta Gavina. Na co dzień ich nie malowała, więc teraz te
długie, czerwone paznokcie wydały się Gavinowi niezwykle
podniecające. - To twoje własne myśli krążą wokół ciebie,
tworząc pole sił.

Jak otaczająca ciebie zmysłowa aura, pomyślał Gavin.

- Cieszę się, że ci się podoba. - Jej głęboki śmiech pobudzał
jego zmysły.
- Pokaż mi mężczyznę, któremu nie podobałabyś się
w tym stroju. - Gavin raz jeszcze obrzucił ją łakomym spojrzeniem
i zaczął się zastanawiać, czy są jakieś szanse, żeby ją
tego wieczora zatrzymać w domu.
- Nie ma żadnych szans - odpowiedziała na jego nie wypowiedziane
pytanie. - Wszyscy, łącznie z tobą, nalegali na to,
żebym przyszła na bal. Przecież nie mogę im sprawić zawodu.
- Trudno. Wobec tego chodźmy już teraz, żeby być tam
wcześnie.
Tara nie od razu odpowiedziała. Jej tajemniczo zmrużone
oczy prześlizgnęły się po męskiej sylwetce Gavina. W czarnej
kamizelce, czarnych wysokich butach i filcowym kapeluszu,
z atrapą czterdziestki piątki z perłową rękojeścią, wyglądał
jak rasowy rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu.

- Myślę - zgodziła się wreszcie - że to dobry pomysł.
- Sięgnęła po leżącą na stoliczku szminkę w złotym etui. Możesz
mi to przechować, bo nie mam kieszeni?
- Nie ma sprawy - odparł Gavin, a potem zapytał: - Co
masz pod tymi siedmioma warstwami jedwabiu?
- Zapytać zawsze można. - Tara roześmiała się zmysłowym,
drażniącym śmiechem. - Niestety, jeżeli chcesz się tego
dowiedzieć, musisz zaczekać.
- O ile dobrze pamiętam, na lekcjach religii uczyli nas, że
Jan Chrzciciel stracił głowę z powodu tańca Salome.

- Nie bój się, mój drogi - powiedziała. - Twoja głowa jest
absolutnie bezpieczna. Mnie interesuje zupełnie inna część
ciała. - Narzuciła na ramiona pelerynę babki z czarnego aksamitu
i przy akompaniamencie dzwoneczków wyszła na werandę.
Owiało ich mroźne powietrze.
- Nie przypomniani sobie, żeby Salome nosiła bransoletkę
z dzwonkami wokół kostki - mruknął Gavin.
Tara dźwięcznie się roześmiała.

- Licencja poetycka.
Doroczny bal z okazji Halloween zapowiadał się znakomicie.
- Nawet nie przypuszczałam, że przyjdzie tylu ludzi stwierdziła
Tara, kiedy wjechali na zatłoczony parking przed
"Drelichami i Diamentami". - A przecież jest jeszcze wcześnie.
- Jadąc przez miasto, mijali dzieci przebrane za duchy,
kościotrupy i czarownice. Ciągle jeszcze biegały po ulicach,
pukając do drzwi i prosząc o słodycze.

- Kiedy rodzice wreszcie położą swoje pociechy do łóżek,
lokal będzie pękał w szwach - zauważył Gavin.
- Tara, Gavin! Jak to miło, że przyszliście - powitał ich
Nick McGraw, który, jak większość mężczyzn, wybrał strój
kowbojski. - Chciałbym wam przedstawić moją żonę, Laurel.
- Miło mi panią poznać - powiedziała Tara do atrakcyjnej
kobiety, która miała na sobie strój Morganny, Królowej
Nocy. - Słyszałam o pani same wspaniałe rzeczy. Od Noel
Giraudeau.
- Noel to moja ulubiona pacjentka. A także bardzo intrygujący
przypadek. Co wcale nie znaczy, że inni pacjenci mnie
nie interesują. Po przeprowadzce do Whiskey River musiałam
zmienić specjalizację. Codziennie uczę się czegoś nowego
i sprawia mi to wielką przyjemność. W Phoenix byłam leka

rzem sportowym. Lubiłam swoją pracę, ale po jakimś czasie
popadłam w rutynę. Ciągle musiałam leczyć skręcone kostki
i spuchnięte kolana.

Laurel odwróciła się do Gavina. W jej ciemnych oczach
pojawił się wyraz aprobaty.

- Jesteś dziś najwspanialszym rewolwerowcem na tej sali.
Oczywiście po moim mężu - dodała, posyłając Nickowi promienny
uśmiech.
- Ty także jesteś dziś oszałamiająca. - Gavin serdecznie ją
uściskał. - Jeżeli kiedykolwiek zdecydujesz się porzucić stetoskop,
możesz zostać moją modelką.
- Moja żona modelką z komiksów - roześmiał się Nick.
- Powieści w obrazkach! - wykrzyknęli równocześnie
Gavin, Tara i Laurel i wybuchnęli śmiechem.
Kiedy Tara i Gavin zagłębili się w tłum, zauważyli Noel.
Pomachali jej na powitanie. W czerwonej sukni z głębokim
dekoltem Noel prezentowała się bardzo atrakcyjnie. Stała pogrążona
w rozmowie z Makiem Reardonem, który wyglądał
jak człowiek nagle obudzony ze snu.

Przypomniał sobie wszystko, pomyślała Tara.
Zapatrzona w zakochaną parę, nie zauważyła starszego
mężczyzny w stroju renesansowego dworzanina.
- Dobry wieczór, Taro - powitał ją Reginald McVey. Wygląda
dziś pani prześlicznie.

- Dziękuję. - Tara uśmiechnęła się do niego. - Ten kostium
należał do mojej prababki.
- Tak myślałem. Jak na tamte czasy, to dość śmiały strój.
- Nie tylko na tamte czasy - roześmiała się Tara. - Nie ma
pan pojęcia, ile kosztowała mnie decyzja, żeby się w nim
publicznie pokazać.
- Ma pani także bardzo interesujący naszyjnik.

- Prawda? - Tara ujęła w palce zwisającą na srebrnym
łańcuszku bryłkę czarnego obsydianu. - Znalazłam go, kiedy
sprzątałam w gabinecie babci. Nosząc go, czuję jej obecność.
- Mogę to sobie wyobrazić. Ja z tego samego powodu
przechowuję jej listy.
- Miałam nadzieję, że mnie pan odwiedzi. - Tara przypomniała
sobie, że McVey miał przyjść z tybetańską czarką.
- Chciałabym posłuchać pana opowieści o babci. Przecież
znał ją pan w młodości.
- Przepraszam, moja droga, ale byłem ogromnie zajęty.
W moich planach zaszły pewne zmiany i ostatnio spędziłem
masę czasu przy telefonach, próbując porozumieć się z różnymi
biurami podróży. Ale oczywiście obiecuję ci, że wpadnę
przed wyjazdem.
- Może mógłby pan przyjść na kolację - zaproponowała
Tara, która jakoś zapomniała, że to Gavin zajmował się gotowaniem.
- Będzie mi bardzo miło - odparł McVey.
Co za miły staruszek, pomyślała Tara, przedstawiając Gavinowi
dawnego wielbiciela babki.

- Pan także ma wspaniały kostium - powiedziała. - Chyba
nie kupił go pan w Whiskey River.
- Ach, nie. - McVey pogładził gors atłasowego żakietu.
- Mam go od dawna. To wierna kopia stroju, jaki nosił John
Dee.
Wymówił to nazwisko takim tonem, jakby wszyscy wiedzieli,
kto to był. Niestety, Tara nigdy o nim nie słyszała.

- Przepraszam, ale kto to był John Dee? - zapytała.
- To był nadworny astrolog królowej Elżbiety. Oddał jej
podobne przysługi, jak Merlin królowi Arturowi. Uchodził za
ostatniego królewskiego astrologa.

- To rzeczywiście bardzo ciekawe - wtrącił Gavin, a kiedy
orkiestra zaczęła grać spokojną, romantyczną balladę,
zwrócił się do Tary: - Zdaje mi się, kochanie, że obiecałaś mi
pierwszy taniec.
- Coś sobie przypominam - powiedziała z uśmiechem Tara,
a potem odwróciła się do McVeya. - Cieszę się, że znowu
się spotkaliśmy. Proszę zadzwonić do mnie jutro, to ustalimy
datę kolacji.
- Z przyjemnością - odparł McVey, po czym zwrócił się
do Gavina: - Miło mi było pana poznać, panie Thomas.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panie McVey mruknął
Gavin. A potem, prowadząc Tarę na środek parkietu,
dodał: - Co za dziwak.

- Uważam, że to bardzo miły staruszek - obruszyła się
Tara. - Wygląda zupełnie jak Święty Mikołaj.
- Chyba żartujesz.
- Ani trochę.
- Lepiej mi powiedz, czemu ten człowiek był taki zdenerwowany.
Zaskoczona tą uwagą, Tara spojrzała z ukosa na Gavina.

- Naprawdę odniosłeś takie wrażenie?
- Oczywiście - odparł Gavin. Był zdumiony, że obdarzona
niezwykłą intuicją Delaneyów Tara sama tego nie wyczuła.
- Mówił mi, że przez całe lata kochał się w Brigid.
A nawet prosił ją o rękę - powiedziała po namyśle Tara. Może
teraz mu wstyd, że opowiedział o tym kompletnie obcej
osobie.
- Tak, to możliwe - przyznał nie do końca przekonany
Gavin. Jednak widząc, że McVey wychodzi, uspokoił się i pomyślał,
że nie będzie więcej zaprzątać sobie głowy tym człowiekiem.
W końcu miał przed sobą miły wieczór z Tarą.

Kołysali się w takt muzyki, a ich myśli krążyły wokół
chwili, kiedy wrócą do domu i będą obchodzić dzisiejsze
święto na swój własny sposób.

Tara zamknęła oczy i zarzuciła Gavinowi ręce na szyję.
Nagle przed oczyma stanęła jej grupka dzieci. Były w kolorowych
kostiumach i niosły wydrążone dynie, pełne słodyczy,
co świadczyło o tym, że spędziły udany wieczór.

Wizja dzieci zniknęła. Na jej miejsce pojawił się obraz
ciężarówki pędzącej krętą szosą od strony wznoszącej się nad
miasteczkiem góry. Potem znowu pojawiły się dzieci. Śmiejąc
się, częstowały słodyczami pieska, który skakał wokół nich.
A potem Tara zobaczyła stężałą z przerażenia twarz kierowcy.
Dzieci stały na środku opustoszałej ulicy.

Kierowca nacisnął hamulec, ale ciężarówka nie zwolniła.
Zaklął tonem pełnym najwyższej rozpaczy i trwogi.

- O Boże, nie! -jęknęła Tara.
- Taro? Co ci jest? - zaniepokoił się Gavin, ponieważ Tara
nagle zesztywniała w jego ramionach.
- Gavinie - szepnęła z rozpaczą. - Dzieci! - Nagle poczuła,
że ktoś wbija w nią wzrok. Spojrzała ponad głowami tłumu
i zobaczyła wpatrzone w siebie, pełne bezradnej trwogi oczy
Noel.
Nie! - pomyślała Tara. Nie potrafię tego zrobić. Ja nie jestem
Brigid. W końcu miała tylko podstawowe umiejętności. Zatrzymanie
rozpędzonej ciężarówki przekraczało jej siły.

Ale nie mogła przecież dopuścić do tego, żeby te niewinne
dzieci zginęły w tak tragiczny sposób!

Znowu zamknęła oczy i spróbowała się skoncentrować na
ciężarówce. A także na drodze. Zbocze wzgórza było bardzo
strome i ciężarówka z każdą chwilą nabierała prędkości.

Przyszło jej na myśl, żeby przewrócić w poprzek szosy


jedną z rosnących wzdłuż poboczy wysokich sosen. Ale nawet
gdyby udało jej się to zrobić, przeszkoda mogłaby się okazać
niewystarczająca. Mógłby też zginąć kierowca.

"Przy następnym zakręcie są bagna" - zadźwięczał jej
w uszach spokojny głos Noel. "Lądują tam wędrowne ptaki.
Gdybyś mogła w jakiś sposób..."

Spróbuję, odpowiedziała w myślach Tara, wywołując
w pamięci obraz okolic miasteczka. Wreszcie udało jej się
zobaczyć niewielki skrawek bagien, o który chodziło Noel.
W języku, którego dotąd nie znała, zaczęła przywoływać na
pomoc wszystkie celtyckie bóstwa, a także Brigid. "Taro, kochanie,
potrafisz to zrobić" - usłyszała głos babki. "Nie jesteś
sama. Ja ci pomogę. Wszyscy ci pomożemy".

W tej samej chwili Tara poczuła, jak w jej ciało wstępują
nowe, potężne siły. Otrzymaną w ten sposób energię, niczym
laserowy płomień, skierowała w stronę ciężarówki i jej kierowcy
i jego kurczowo zaciśniętych na kierownicy dłoni. Wóz
zbliżał się do bagien. Jeszcze tylko jeden zakręt. Nerwy Tary
były napięte jak struny.

Zagryzając z wysiłku wargi, zmusiła kierowcę, by wykonał
skręt w prawo. Stracił panowanie nad pojazdem. Osiemnaście
kół zjechało z jezdni. Trysnęła struga błotnistej wody.
Kaczki poderwały się do lotu, krzycząc i trzepocząc skrzydłami.
Z ciężkim stęknięciem ciężarówka zaryła się w błoto. Zapadła
cisza. A potem rozległy się radosne krzyki i śmiech
dzieci.

Tara była tak wyczerpana, że gdyby Gavin jej nie podtrzymał,
osunęłaby się na ziemię. Kiedy wziął ją na ręce, drzwi
otworzyły się z hukiem.

- Trace! - wykrzyknął zdenerwowany męski głos. -
Gdzie jest szeryf?


- Tu jestem - odezwał się głęboki głos Trace'a. - Co się
stało?
- Właśnie jechałem pod górę, kiedy zobaczyłem, jak ciężarówka
zboczyła z drogi i wylądowała na bagnach.
- A co z kierowcą? Żyje? - zaniepokoił się Trace.
- Żyje. Nic mu się nie stało. To istny cud, że wpadł do tego
błota, bo gdyby nie to, rozjechałby grupkę dzieci, które bawiły
się na drodze, zaraz za zakrętem.
Po sali przeszedł trwożny jęk, a potem wszyscy zaczęli
mówić jedni przez drugich. Gavinowi przyszła do głowy
dziwna myśl, ale teraz nie miał czasu, żeby się nad tym
zastanawiać. W ramionach trzymał pobladłą Tarę, która wodziła
wokół nieprzytomnym wzrokiem.

- Zabieram cię do domu - oświadczył.
Nie odpowiedziała. Nie była w stanie. Trzymała go tylko
kurczowo za szyję, gdy wynosił ją z rozgrzanej sali balowej
w rześką noc Halloween.


ROZDZIAŁ

15


Mimo protestów Tary Laurel McGraw zabrała się z nimi do
domu na prośbę Gavina. Zbadała Tarę i po stwierdzeniu, że nie
widzi niczego niepokojącego, zaproponowała, żeby Tara
przyszła do jej gabinetu następnego dnia i przeprowadziła
podstawowe badania.

- Jak się czujesz? - zapytał Gavin, kiedy znowu zostali
sami.
- Świetnie - zapewniła go po raz kolejny.
- Teraz, gdy nie ma już lekarki, możesz mi chyba powiedzieć
prawdę.
- Bardzo mnie boli głowa, to wszystko - przyznała z westchnieniem
Tara.
- Wcześniej nic nie mówiłem, ale skoro wspomniałaś
o dzieciach, podejrzewam, że musiałaś widzieć ten wypadek.
- Tak. - Raz jeszcze, z przeraźliwą jasnością, zobaczyła
wszystko, scena po scenie. - Widziałam.
- Wygląda mi to na przemęczenie. - Gavin usiadł na brzegu
łóżka i pogłaskał ją po włosach. - Nic dziwnego, że boli cię
głowa. Myślę, że powinnaś jutro zajrzeć do gabinetu Laurel.
- Nie potrzebuję żadnych badań. Potrzebna mi tylko tabletka
aspiryny.

- Zaraz wracam. - Gavin poszedł do łazienki. - Nie ma
już aspiryny - oznajmił po chwili. - Jeżeli wytrzymasz parę
minut sama, skoczę do apteki.
- Już ci mówiłam, że to nic poważnego. A poza tym,
chciałam ci przypomnieć, że najbliższa apteka jest dziesięć
mil stąd.
- I co z tego? - Gavin nachylił się i pocałował Tarę. - Mogę
ci przynieść filiżankę herbaty przed wyjazdem.
- Nie, dziękuję. Nic mi nie trzeba. Mam tylko straszliwą
migrenę. Poza tym wszystko w porządku.
- Nawet więcej niż w porządku, Taro Delaney - zapewnił
ją Gavin. Tym razem jego pocałunek był pełen zmysłowej
obietnicy. - Przypominam ci, że ja też znam doskonałe lekarstwo
na migrenę.
Mimo bólu Tara się uśmiechnęła.

- Chyba wiem, co to jest.
- Wiesz, bo umiesz czytać w moich myślach. Kiedy wrócę,
wypróbujemy kilka różnych kuracji przeciwbólowych
i zobaczymy, która poskutkuje. Ja jestem pewny, że moja.
Jeszcze jeden pocałunek i Gavin zniknął za drzwiami.
Tara zamknęła oczy i odpłynęła w ciemność. Obudziły ją
kroki na schodach.

- Tak prędko wróciłeś? - zawołała, a potem spojrzała
w stronę drzwi.
W progu stał Reginald McVey.

- Skąd pan się tu wziął? - zdumiała się Tara.
- Przyszedłem po zwierciadło Cortesa, Taro.
- Co? - Tara usiadła i podciągnęła prześcieradło pod brodę.
- Jakie znowu zwierciadło? Nie wiem, o czym pan mówi.
- O tym. - McVey podszedł do łóżka, nachylił się nad Tarą
i ujął jej naszyjnik. - Nawet nie wiesz, jak długo go szukałem.

Od lat krążyły plotki, że Brigid je ma. Ale ta stara, cwana
wiedźma nie pisnęła ani słówka.

W jego głosie zadźwięczała taka nienawiść, że Tarze krew
zastygła w żyłach z przerażenia.

- Teraz nie mówi pan wcale jak jej dawny wielbiciel - zauważyła.
- Prawdę mówiąc, okłamałem cię. Ale miło było to słyszeć,
prawda?
- Okłamał mnie pan? Dlaczego? I jak się to panu udało?
- Przecież umiała czytać w myślach, więc czemu, na Boga,
nie odczytała jego intencji?
- Moje moce są większe niż twoje, Taro. Bez trudu zahipnotyzowałem
cię tak, że uwierzyłaś w każde moje słowo.
A po co to zrobiłem? By zyskać twoje zaufanie i dalej bez
przeszkód szukać tego zwierciadła.
Tara przypomniała sobie krytyczne uwagi Gavina, dotyczące
McVeya.

- Przecież to nie jest lustro - powiedziała. - To tylko
okruch obsydianu.
- Cortes przywiózł z Meksyku bryłę czarnego obsydianu,
której John Dee używał jako zwierciadła. Teraz jest w British
Museum. Ale było także mniejsze lusterko, po stokroć potężniejsze.
Żona Johna Dee nosiła je na szyi, na srebrnym łańcuszku.
Po jej śmierci naszyjnik zniknął. Ludzie szukają go od
ponad czterystu lat.
Palce McVeya zacisnęły się wokół czarnej, połyskującej
bryłki.

- A teraz mnie udało się wreszcie odnaleźć tę zgubę.
Dotyk jego palców sprawił, że Tara nagle doznała olśnienia.


- To pan zabił moją babcię! - krzyknęła. Nagle ujrzała

Brigid, stojącą u szczytu schodów, a za nią mężczyznę z wyciągniętymi
rękami. Był purpurowy z wściekłości, oczy
wychodziły mu z orbit i obrzucał Brigid najgorszymi wyzwiskami.


Kiedy Brigid odwróciła się i chciała odejść, mężczyzna
rzucił się na nią. Tara z przerażeniem patrzyła, jak jej babka
stacza się ze schodów, głową na dół.

- Moja mama miała rację - powiedziała. - Babcia została
zamordowana. Pan to zrobił. Pan ją zepchnął ze schodów.
- To był wypadek. - Oczy McVeya były zimne jak lód.
- Nie tknąłbym jej, gdyby mi oddała zwierciadło. Ale nie, ona
zawsze była taka uparta. Po co jej lustro, skoro zajmowała się
takimi bzdurami jak wróżenie z rąk?
- Brigid uprawiała wyłącznie białą magię. - Tara nagle
wszystko zrozumiała. - A pan chce użyć tego naszyjnika
w złym celu. - Wyskoczyła z łóżka i zaczęła się zastanawiać,
czy zdąży dopaść drzwi i zbiec po schodach. McVey był stary
i gruby. Chyba uda się jej go wyprzedzić.
- Chcę władzy - poprawił ją McVey. - Oczywiście nie
miałem zamiaru zrobić Brigid krzywdy. Tobie też nic się nie
stanie, tylko oddaj mi ten naszyjnik. I to zaraz!
Nie przypominał już Świętego Mikołaja, tylko jakiegoś
złośliwego gnoma. Tara pomyślała, że nie odda mu naszyjnika.
Babcia zapłaciła życiem za to, że nie chciała, by wpadł
w jego ręce.

Odepchnęła go i wybiegła z pokoju. Kiedy dopadła szczytu
schodów, McVey, mimo kiepskiej kondycji, znalazł się tuż
za nią. Wyciągnął ręce, chwycił ją za ramiona i odwrócił ku
sobie.

I wtedy owionął ich lodowaty powiew. To powróciła Brigid.
Odepchnęła McYeya i nim Tara zdążyła się zorientować,


już staczał się po schodach, głową w dół, tak jak ongiś jej
babka.

Kiedy wylądował u stóp schodów, zaczął głośno przeklinać,
chwyciwszy się za nogi. Sądząc po nienaturalnym położeniu,
musiały być obie złamane. Tara pomyślała, że McVey
nie ma żadnych szans, żeby znowu wejść na górę. Szybko
wróciła do sypialni i wykręciła 911.

A potem zamknęła się na klucz, usiadła na łóżku i czekała
na przyjazd Trace'a.

Gavin zjawił się zaraz po szeryfie. Zastał Tarę kompletnie
roztrzęsioną. Pomyślał wtedy, że gdyby nie obecność Trace'a,
własnymi rękami zabiłby McVeya. Za to, że chciał skrzywdzić
Tarę Delaney, kobietę, którą on pokochał.

Miłość. Tego słowa zawsze unikał. Aż do dziś, do dnia,
w którym zrozumiał, że kocha Tarę.

Kiedy karetka zabrała McVeya do szpitala w Payson, Trace
zażądał od Tary wyjaśnień. Opowiedziała mu wszystko, z wyjątkiem
tego, że babka ocaliła jej życie. Oficjalna wersja
brzmiała, że Mc Vey rzucił się na nią i spadł ze schodów. Trace
był realistą i uznawał wyłącznie fakty. Nigdy by jej nie uwierzył,
gdyby mu powiedziała, że to duch Brigid zepchnął
McVeya ze schodów. Nawet ona sama z trudem mogła to
zaakceptować, chociaż przecież to przeżyła.

Gavin chciał zadzwonić do Laurel McGraw i poprosić,
żeby przepisała Tarze jakiś środek na uspokojenie. Nie zdziwił
się jednak, kiedy Tara odmówiła.

Wreszcie zostali sami, zasiedli w salonie, przed rozpalonym
kominkiem.

- Nie masz pojęcia, jak strasznie cię kocham - zaczął
Gavin.
- Nie musisz tego mówić, Gavinie...

- Muszę. - Gavin pogładził ją po policzku. - Żadnej kobiecie
tego nie wyznałem, Taro. Mówiłem różne rzeczy, ale
żadnej, jak dotąd, nie powiedziałem, że ją kocham. Ty jesteś tą
kobietą, o której marzyłem przez całe lata. Moją Morganną...
- Myślałam, że to Brianna jest bardziej do mnie podobna.
- Ja też tak myślałem - na początku. A potem zrozumiałem,
że jesteś obiema siostrami naraz, w jednym cudownym,
słodkim, seksownym opakowaniu.
- Gavinie, proszę cię...
- Powiedziałem kiedyś w wywiadzie, że gdybym spotkał
kobietę, która by mnie zaintrygowała i podnieciła bodaj w połowie
tak jak Morganna, to bym się z nią ożenił. Dziennikarz,
który prowadził wywiad, uznał to za żart. Ale ja nie
żartowałem.
Pochylił się tak, że jego usta niemal dotykały warg Tary.

- Pragnę cię, Taro. Chcę się z tobą ożenić. Chcę mieć
z tobą dzieci. Chcę, żebyśmy spędzili resztę życia tutaj,
w Whiskey River. Będziemy razem uprawiać magię.
Ten pomysł wydał się Tarze bardzo kuszący.

- To brzmi cudownie - przyznała. - Ale co będzie, jeżeli
nam nie wyjdzie z tą magią?
Była taka cholernie uparta. I taka słodka. A jej różowe usta
tak wdzięcznie się uśmiechały. Gavin wziął ją w ramiona
i obdarzył pocałunkiem, który zdradzał wszystkie tajemnice
jego serca.

- Powiedz mi, że to nie magia.
- To wszystko przez Brigid - upierała się Tara, chociaż jej
serce wciąż nie mogło się uspokoić po namiętnym pocałunku
Gavina.
- A niech cię! - Gavin nagle stracił cierpliwość. Poderwał
się na nogi i zaczął nerwowo przemierzać pokój. - Już tyle

razy wałkowaliśmy ten temat. Może i Brigid nas zbliżyła, ale
to nie jej zasługa, że się sobie spodobaliśmy. Jesteśmy przecież
dorośli, Taro. Mamy wolną wolę. Sami dokonujemy wyboru.
Więc jeżeli nie potrafisz mnie kochać, jeżeli nie chcesz
wyjść za mnie za mąż, wystarczy, że mi to powiesz. Nie
zwalaj winy na swoją babkę. Nie dam się na to nabrać. Czemu
nie chcesz mi zaufać?

- Ależ chcę.
- No to w czym problem?
- Najpierw muszę ci coś pokazać.
Tara chciała mieć to wreszcie za sobą. Już raz się boleśnie
sparzyła. Dlatego teraz, zanim bez reszty odda swoje serce
Gavinowi, musi mu pokazać, kogo - a także co - zamierzał
poślubić.

- Wolałbym patrzeć na ciebie - powiedział Gavin, ale nie
chcąc się spierać z Tarą, wyszedł za nią na werandę.
Tara skierowała wzrok w stronę kępy dębów, których sylwetki
rysowały się na tle ciemnego nieba. Opadłe liście utworzyły
wokół pni odwieczne kręgi.

Oddychając głęboko, zamknęła oczy i skupiła myśli. A potem
nakazała wiatrowi, żeby porwał liście i ułożył z nich pojedynczy
stos. Zachęcona tym drobnym sukcesem, napięła
mięśnie i zaczęła pocierać dłonie, aż poczuła promieniujące
z nich ciepło.

Kiedy ciepło zaczęło rozchodzić się po jej ciele, rozsunęła
lekko dłonie i wyobraziła sobie, że przepełniająca ją energia
przeskakuje z ręki do ręki.

Posługując się wyłącznie siłą woli oraz mocą, którą otrzymała
w dniu narodzin, skierowała tę energię zgodnie z ruchem
wskazówek zegara. Po chwili Gavin ujrzał pulsującą kulę
z białego, błękitnego i czerwonego światła. Tara chwyciła ją


i przycisnęła do piersi, wchłaniając w siebie jej magiczną
moc.

Potem otworzyła oczy i skierowała strumień energii w wyciągniętą
rękę. Snop błękitnego światła trysnął z jej palców
i przeciął podwórze. Stos zwiędłych liści stanął w płomieniach.


- Co się dzieje? - Gavin nie wierzył własnym oczom. Nie
mógł zrozumieć, jak Tarze udało się tego dokonać. W końcu
doszedł do wniosku, że to jakieś cyrkowe sztuczki i że musiała
ukryć coś pod celtycką szatą, którą narzuciła na ramiona.
- Mylisz się - odezwała się Tara i rozsunęła poły szaty,
żeby mu pokazać, że pod spodem nic nie ukrywa. - To magia.
- Nie, to się nazywa samopał - upierał się Gavin. - To się
często zdarza. Niedawno czytałem, że jakiś facet w Winslow
trzymał stare gazety w garażu i któregoś dnia te gazety zapaliły
się same i po prostu eksplodowały. - Klasnął w ręce. - Wybuchł
pożar i wszystko spłonęło, zanim straż pożarna zdążyła
przyjechać.
- Jak na artystę, wykazujesz zatrważający brak wyobraźni.
- Tara potrząsnęła głową i spojrzała na tryskające w górę
iskierki. - Ale masz rację, że ogień jest niebezpieczny i łatwo
się rozprzestrzenia. - Uniosła dłoń ku bezchmurnemu
niebu.
Na płonące liście zaczął kropić deszcz. Gavin cicho zaklął
i przeraził się, że ma halucynacje.

- Podejdź i wyciągnij rękę - powiedziała Tara. - Kiedy
poczujesz krople deszczu, powiedz mi, że to nieprawda.
Popychany przez siły, które nie do końca rozumiał, Gavin
zbiegł z werandy. Podszedł do ogniska, które pod wpływem
deszczu zaczynało cicho syczeć. Otoczony przez dym, znalazł
się jakby w białym kokonie. Czuł żar płonących liści i ich


cierpki zapach. Wyciągnął ręce i poczuł na nich kropelki deszczu.
To nie było złudzenie.

Musiał pogodzić się z prawdą.

- Mój Boże! - Odwrócił się do Tary. - Ty naprawdę jesteś
czarownicą!
Skinęła głową i uważnie spojrzała mu w twarz.

- Widzę, że cię to nie dziwi.
- Prawdę mówiąc, nie - odparł Gavin po namyśle. - A co
więcej, wydaje mi się, że wiedziałem o tym od początku.
- No i co ty na to? - zapytała. - A może cię to przeraża?
- Ani trochę - zapewnił bez wahania, po czym podszedł
do Tary. - Co za ironia losu - mruknął. - Morganna, ponętna
czarownica zrodzona z mojej wyobraźni, sprawiła, że przyjechałem
do Whiskey River, miejsca mojego przeznaczenia,
gdzie...
- Przy pomocy mojej babki - podpowiedziała Tara.
- Przy pomocy twojej babki - zgodził się z uśmiechem
- zakochałem się w pięknej, prawdziwej czarownicy.
- Nie tego się po tobie spodziewałam. - Tara pomyślała,
że nic podczas jej wizyty w Whiskey River nie odbyło się
zgodnie z planem.
- Czy wyobrażałaś sobie, że ucieknę jak ten dureń, z którym
się kiedyś zaręczyłaś?
- On się bał, co ludzie na to powiedzą. Obawiał się o swoją
karierę.
- Ten facet był idiotą. Masz szczęście, że odsłonił swoje
prawdziwe oblicze, zanim zdążyłaś związać się z nim na zawsze.
A zresztą - Gavin objął Tarę i przytulił ją do siebie - to
tylko jego strata.
Roześmiała się. Nie przypuszczała, że gdy odda swe serce
mężczyźnie, poczuje się tak wolna.


Gavin pocałował ją delikatnie.

- Mam coś dla ciebie. - Sięgnął do kieszeni i wręczył jej
szare, aksamitne pudełeczko.
Kiedy je otworzyła, zaparło jej dech. Na białej atłasowej
poduszeczce spoczywał pierścionek z trzema kamieniami. Tygrysie
oko było świtem, srebrzysty hematyt - zmierzchem,
a obsydian w kształcie serca - północą.

- Niebiańskie kamienie? - zapytała.
- Brigid powiedziała mi kiedyś, że te kamienie mają
szczególną moc - wyjaśnił Gavin, mając nadzieję, że dokonał
właściwego wyboru.
- Bo to prawda. - Tara wsunęła pierścionek na palec i od
razu poczuła tak dobrze znane, kojące ciepło. - Starożytni
druidowie używali ich do wróżb.
- Więc dobrze trafiłem? Podoba ci się ten pierścionek?
Tara uniosła rękę. Złoto zalśniło ciepłym blaskiem w świetle
księżyca.

- Jest przepiękny. - Wspięła się na palce i nagrodziła Gavina
długim pocałunkiem. - Nie mogę sobie wyobrazić lepszego
prezentu.
To było coś więcej niż prezent. Gavin miał nadzieję, że
Tara to rozumie.

- Wyjdziesz za mnie, prawda?
- Oczywiście i będę miała z tobą dzieci. Całe mnóstwo.
Takie mnóstwo, że aż trzeba będzie rozbudować ten dom.
- Ten dom? - Chociaż Gavin nigdy nie uważał się za
tchórza, bał się o to zapytać.
- Wydaje mi się, że tak będzie najlepiej - powiedziała
Tara. - Twój domek jest uroczy, ale o wiele za mały, żeby
mieszkać w nim z całą rodziną.
- Więc jednak zostaniesz w Whiskey River - stwierdził

z uśmiechem. Wiedział, że Tara układa już w głowie nowy
życiowy plan. A on marzył tylko o tym, żeby objął i jego
skromną osobę.

- Chyba nie pozostawiono mi wyboru - zapewniła go
z uśmiechem. - Brigid, jak zwykle, miała rację. Tu jest moje
miejsce. Na szczęście, jako konsultant, mogę otworzyć biuro
wszędzie. Najwyżej będę musiała trochę więcej podróżować.
- Podróżuj sobie, ile chcesz, byłeś tylko do mnie wracała.
I do tych licznych dzieci, o których mówiłaś przed chwilą.
- Oczywiście. - Ta myśl wydała jej się tak cudowna, że
omal nie rozpłakała się ze wzruszenia. - A ty? - zapytała.
- Jak będziesz się czuł, mając za żonę czarownicę z Whiskey
River?
Gavin zamyślił się.

- Ciężko to wyrazić słowami - powiedział. Chwycił Tarę
na ręce i zaniósł do domu. - Może lepiej będzie, jak ci pokażę.
Tara ze śmiechem przytuliła się do niego. Złączeni w pocałunku,
na zawsze poddali się magii.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Małżeństwo Aby marzenie nie było rozczarowaniem
Same marzenia nie wystarczą!
same marzenia nie wystarcza
same marzenia nie wystarcza
Same marzenia nie wystarcza fragment
Sandemo Margit Opowieści 04 Czarownice Nie Płaczą
nie draznic czarownika bulyczow

więcej podobnych podstron