poeci specjalnej troski










Jerzy Czech - "Poeci specjalnej troski" - poezja bruLionu





Rzeczpospolita - 1997.25.10


Jerzy Czech


Poeci specjalnej troski

W rosyjskim dowcipie o Gruzinach pytano sprzedawcę jarzyn: "Giwi,
lubisz pomidory?". "Jeść, tak - odpowiedział. - A w ogóle to nie".
Zapytany, czy lubię młodych poetów, mógłbym odpowiedzieć poniekąd na
odwrót: Czytać - nie. Ale niektórzy są nawet sympatyczni.
Pokolenie "bruLionu", kolejne, które zbawia polską poezję, chwali
się tyloma osiągnięciami, że aż głowa boli. Przypomnijmy więc, od czego
chciało się uwolnić. Miała to być, mówiąc niezrównanym stylem jego
menedżerów: "tragifarsa wielbienia złej literatury w rytm norwidów
recytowanych w kościołach". Istotnie, po kilku latach "stanu wojennego" w
literaturze większość z nas miała dość jej skrajnej polityzacji, jej
monotematyczności. Zaczęła doskwierać partyjność a rebours, kiedy to
zaangażowanie się po właściwej stronie starczało za wszelkie inne walory,
spowszedniała wreszcie karta wciąż tych samych literackich dań.
W polskiej kulturze, której na długo przed grudniem '81 niejednokrotnie
ciążyły patriotyczne powinności, nie jest to niczym nowym. Nie bez racji
Bismarck szydził z Polaków, że są politykami w poezji, a poetami w
polityce. Dlatego też Witkiewicz musiał przekonywać, że obraz "Kaśka
sadząca rzepę" nie jest gorszy od "Zamoyskiego pod Byczyną". W wersji
młodoliterackiej postulat ten wyglądał następująco: "bólem zęba" zastąpić
"Wandę Wasilewską". Byłaby to w sumie zamiana jednej miny na drugą: z
patriotycznie zbolałej na zbolałą dentystycznie. W praktyce jednak zęby
zaczęto głównie szczerzyć. Martyrologia rzeczywiście poszła w kąt, ale do
tego, niestety, "przełom" się ograniczył. O prymacie pierwiastka
estetycznego nadal można tylko marzyć.
W porównaniu z pismami, układanymi wg uświęconego schematu: rozmowa z
Miłoszem, przekłady Barańczaka, wiersze Zagajewskiego, "bruLion" wydał się
czymś odświeżającym nie dzięki innemu zestawowi nazwisk, ale raczej dzięki
zejściu z tragicznych koturnów. Duchem pokrewny Pomarańczowej
Alternatywie, zdawał się wiele obiecywać. Gorzej z samą literaturą, a
zwłaszcza poezją. Przeważnie była to proza, dla niepoznaki podzielona na
wersy z nie kończącymi się przerzutniami, którymi Nowa Fala dawno już
zdążyła nas zanudzić. Nic z rewolucji artystycznej. Jedyna innowacja
polegała na drukowaniu wierszy, które dawniej pozostałyby w - nomen omen -
brulionach. Jak na ironię, część redaktorów właśnie poezję uznała za swoje
główne osiągnięcie i powołanie, czego znowu nie można im mieć za złe,
jeśli wziąć pod uwagę, kto w Mrożkowej "Ucieczce na południe" uległ
podobnym ambicjom. Wyszło trochę tak, jakby owa "Kaśka" przestała sadzić
rzepę i sama zajęła się malowaniem.
Zamiast o Wasilewskiej, młodzi zaczęli więc mówić o sobie. Dość prędko
powstał problem, czy przypadkiem nie zamieniliśmy siekierki na kijek.
Wieszcz informował nas o swoich kolejnych czynnościach, jak parzenie kawy,
kupowanie papierosów itd., podając przy tym godzinę lub porę roku. Ten
chwyt, podpatrzony u drugorzędnego poety amerykańskiego, dla czytelników
średnio atrakcyjny, otwierał za to niesamowite możliwości przed całą
rzeszą adeptów pióra. Odtąd każda "o'hara" losu po przyswojeniu sobie
nieskomplikowanej metody mogła uważać, że "niestety, ma talent". Pisać
każdy może, bo przecież "nie o to chodzi, co komu wychodzi", jak śpiewał
kiedyś Jerzy Stuhr, który świetnie wcielał się w postać prymitywa.
Teraz jednak nikt się w nikogo nie wcielał, dystansu między autorem a,
mało raczej rozgarniętym, podmiotem lirycznym właściwie nie było. Znikła
też różnica między językiem mówionym a pisanym. Wysoki styl został
odrzucony na równi z oficjalną nowomową, co jest typowe dla krajów dawnego
systemu sowieckiego, ale też "człowiek masowy" instynktownie temu stylowi
nie ufa. Masa, powtórzmy za Ortegą, śmiertelnie nienawidzi wszystkiego, co
nie jest nią samą. Nie tylko "czyste i dostojne słowa były zakazane". Z
języka pisanego, a nawet poetyckiego usunięto także wszelkie elementy
stylizacji, a ogólniej - wszystko, co obraża miłość własną półinteligenta.
Nieuchronnie następuje wtedy ekspansja stylu niskiego, a na koniec zanika
w ogóle poczucie stylu.
To, co z zewnątrz nas oblega
W psychologii znany jest eksperyment, w którym dwudziestu
dziewięciu osobników z całym przekonaniem wskazuje krótszy patyk jako
dłuższy. Trzydziesty, nie wtajemniczony, robi wówczas to samo, tyle że "z
pewną taką nieśmiałością". Podobnie z młodą poezją. Zachowania stadne są
mi obce, ale zupełnie odporny na działanie sugestii nie jestem. Złamanego
grosza bym nie dał za tę całą twórczość, skoro jednak tylu pisało, że jest
"gęsta od znaczeń", używając ponadto tak mądrych słów jak "metanarracja",
czuję się trochę niezręcznie. Może i coś w tym jest? Ale co? Z trudem
znalazłem parę rzeczy, dających się zaliczyć do poezji, ani jednej
natomiast, która by mnie poruszyła, wciągnęła, czy bodaj zabawiła.
Czytanie wierszy nie jest przymusowe. Żeby mnie zainteresować, poeta
winien naprawdę się wysilić, naprawdę powiedzieć coś tak, jak nikt do tej
pory. Coraz trudniej "mowy ojczystej choć jeden przysporzyć klawisz". Po
Leśmianie, Gałczyńskim czy Białoszewskim nie wezmę przecież do ręki byle
czego. Zobaczmy, czym młody poeta imponuje młodemu krytykowi: Czy ktoś
przed nim odważył się nazwać świat "nieprzerwanie wiecznym pocałunkiem bez
ust"? Hm. Porównanie do pocałunku wydaje mi się dziwnie znajome. Co prawda
nie cały świat, ale jego sporą część nazwał Chlebnikow "pocałunkiem na
mrozie" (tytuł książki Andrzeja Drawicza). Po tej niesamowicie konkretnej
metaforze każdy inny pocałunek jest już marnym plagiatem. A tu w dodatku
"nieprzerwanie wieczny". Kto tak mówi? "Niewątpliwie najlepszy poeta
młodego pokolenia"? Biedne pokolenie, które ma takich najlepszych.
Do tautologii twórca ma zresztą skłonność: to, co z zewnątrz nas
oblega. A "tramwaje jak czołgi"? Przecież to "poezja stanu wojennego", sam
coś podobnego pisałem, "wygrażają nam wieżowce", czy jakoś tak. Ale ten
najlepszy nie jest znowu taki najgorszy. Weźmy nie rewelacyjne może, ale
zabawne powiedzonko: "jestem w nastroju nieprzysiadalnym". Niestety, jeden
greps na kilkadziesiąt wersów to trochę mało, jeśli już wybaczymy
Najlepszemu, że nader oryginalne wyznanie "ja to pierdolę" powtarza z
lubością dziecka, które po raz pierwszy usłyszało słowo "dupa".
Albo inny geniusz: "pod siwym kocem nieba". I znowu zachwyty. Kto przed
nim... itd. Kto? Jeśli nie co drugi poeta, to na pewno niejeden. Ot,
choćby Rimbaud w przekładzie (takim sobie) Iwaszkiewicza: "Pod nieb
nieprzenikliwą i ciężką zasłoną". A już do łez wzruszył mnie początek
wiersza następnego "czołowego przedstawiciela": "Noc przykłada czarny
plaster do otwartej rany miasta". Kiedy ćwierć wieku temu otworzyłem
dumnie taką ranę, bardziej oblatany przyjaciel jęknął, że poetyckich
otwartych ran starczyłoby dla całej armii. O odkrycia niełatwo, inni zatem
walą śmiało; jak zmierzch, to "szary", jak nieba, to oczywiście "błękit".
Czcicielowi podobnych cudów Tomasz Burek przytomnie podsunął swego czasu
myśl, że może mało w życiu czytał. Kiedyś młody poeta miał do dyspozycji
jakiegoś starszego Ben Akibę, który mu życzliwie podpowiadał "to już
było". Dziś młodą literaturą zainfekowane jest coraz więcej pism, więc
redaktor, do którego się zwraca, nie jest ani ociupinę mądrzejszy.
Obopólne nieuctwo pozwala im czerpać radość z wynalazków, dawno już
dokonanych. Heine powiedział: "Pierwszy, który porównał kobietę do kwiatu,
był geniuszem, ale już następny - cymbałem". Czyżby nadeszła epoka tych
następnych?
Krok pyłu wznosi chmurę
Wieszcz od "siwego koca" ma jednak na koncie prawdziwe osiągnięcia:
W milczeniu wielkim krok pyłu chmurę
wznosił,
Ruchomy trakt cień wędrujący znaczył.
Do miejsca szli, gdzie szlaban drugiej
belki kres
ogłosi.
W naszym języku "krok" wymaga, by go jakoś określić, np. "czyjś krok".
A że pokrętny szyk wydaje się autorowi szczytem wykwintu, wychodzi z tego
"krok pyłu, w wielkim milczeniu wznoszący chmurę". Kroki pyłu są na ogół
gadatliwe, ten był widocznie jakiś wyjątkowy. Równie enigmatycznie brzmi
wers drugi, a już "szlaban, ogłaszający kres drugiej belki" jest wręcz
rozkoszny. Kiedy człowiek mówi co innego, niż zamierzał, powstaje bełkot:
Brzęczy pszczoła i poczet
Much odgania głos.
Kto tu brzęczy i kto kogo odgania? Poczet much - głos, czy głos -
poczet much? A może poczet odgania głos much? Kiedy dziecko mówi: "Idąc do
szkoły, padał deszcz", domyślam się, co chce powiedzieć, któż jednak
zgłębi duszę poety? Nawiasem mówiąc, sprawca wypadku zdaje się nie
rozumieć, po co właściwie dzieli swoją wypowiedź na wersy. Pewnie dlatego,
że wszyscy tak robią. Tylko niech mi nikt nie wmawia, że chodzi o jakąś
wyrafinowaną grę. Proszę zgodnie z tym podziałem przeczytać "Eklogę" na
głos (nie much, tylko własny), a ubawią państwo słuchaczy, nim jeszcze
nastąpi koniec wiersza:
Cicho przemyka się wąż
I garbi rzymski nos
Augusta miesiąc.
Ten "miesiąc" zginie pod lawiną śmiechu, wywołaną przez węża z rzymskim
nosem; taki efekt nie był na pewno zamierzony przez wierszopisa. Nawet
przy najbardziej życzliwej interpretacji i po doprowadzeniu tekstu do
porządku, nie sposób traktować poważnie takiego choćby "losu, sycącego się
dotykiem suchych myśli". Jeśli ktoś uważa, że czepiam się drobiazgów,
niech mi wyjaśni, "co chciał autor powiedzieć" przez coś takiego:
Tajemnica:
przekształcić to, co mnie
dotyka w promień?
Rzeczywiście tajemnica: gdzie on ma ten promień i co go tam dotyka?
Człowiek ów chyba nigdy nie czytał głośno tego, co pisze. Nie wiadomo
zresztą, czy cokolwiek by to dało, skoro natura uwzięła się nań wyraźnie,
umieszczając jego organy słuchowe w języku: "Mój język kaprawy dawno nie
słyszał mowy Cycerona". Oj, nie należy nadużywać słowa "grafomania",
stanowczo zbyt pochlebnego w tym wypadku! Czytelnicy pomyślą pewnie, że
długo musiałem szukać po jakichś mysich dziurach, nim znalazłem takie
majaczenia.
Rogale bronią się mężnie
Pomylą się, i to bardzo. "W promień dotknięty" nazywa się Krzysztof
Koehler, redagował słynny "bruLion", jest drukowany w znanych pismach,
bywa jurorem w konkursach poetyckich i... obronił doktorat z polonistyki.
To jednak, że ojczysta gramatyka i literatura mają ze sobą coś wspólnego,
nawet mu do głowy nie wpadnie. Po co zresztą miałoby wpadać, skoro za
takie właśnie artystyczne i myślowe kulfony otrzymał swego czasu ni mniej,
ni więcej, tylko godność klasycysty? I wcale nie od kolegów z paczki,
tylko od uczonych panów krytyków. Nie, to nie dowcip. Trudno uwierzyć, jak
poważne analizy towarzyszyły "bardzo dojrzałemu" debiutowi Koehlera. Ano
cóż, takich właśnie mamy polonistów. Jeden pisze:
Jak
Flet, Boży ład
Jest martwy,
Gdy grajek
Przestaje go grać.
Drugi, nie dociekając zbytnio, w jaki sposób można "grać flet", wyraża
swój podziw:
"Nie chodzi tu bodaj nigdy o modyfikującą adaptację kulturowych znaków
i sytuacji zaświadczonych w tradycji śródziemnomorskiej, lecz o próbę
wrośnięcia w język 'klasyczny', tak by jego konstrukcyjne predyspozycje -
modele widzenia świata - stały się budulcem ekspresji światopoglądu
człowieka uwikłanego w uniwersalnie tragiczne sytuacje egzystencjalne i
metafizyczne".
Istny dialog z "Rejsu" Piwowskiego! Jeśli  t a k 
piszemy  o  
t a k i c h   wierszach, wszystko jest dozwolone. Mianowany klasycystą złapał oczywiście
wiatr w żagle i zaczął pohukiwać na całą rodzimą literaturę. A to "świat
Kochanowskiego jest papierowy", a to znowu stanisławowskich poetów "nie da
się czytać". Twórczość krytyczna Koehlera zasługuje na odrębne omówienie,
nie dla szczególnych zalet, tylko jako kuriozum. Tutaj tylko próbka: "kto
raz zasmakował w opiewaniu swojej nieszczególnej fizjonomii czy w czymś w
tym rodzaju, już nie porzuci tego konia i będzie okładając go bosymi
piętami, szlifować bruki przetarte przez Tuwima, Gałczyńskiego i innych
miałkich typków". Stylem dorównał Machejkowi, a pisać wierszy jak nie
umiał, tak nie umie, skoro w dziesięciolecie jego debiutu inny krytyk każe
nam docenić to, że:
Bronią się
mężnie
formy: łąka,
rogale, las,
lecz jest to
bój pozorny
zgoda je
wewnętrz pcha.
Chociaż nie wiem, co to znaczy, chętnie zobaczyłbym, jak zgoda wewnętrz
pcha rogale. Poświęcam Koehlerowi sporo miejsca nie tylko dlatego, że
określenie jego dzieł mianem poezji jest największą kompromitacją polskiej
krytyki literackiej. Pełni on też szczególną rolę w polemikach wokół
młodej poezji. Bodaj wszystkie dotykały spraw rozpaczliwie nieistotnych.
Młodym zarzucano brak szacunku dla tradycji, obojętność na sprawy
publiczne, lekceważenie autorytetów, wreszcie wulgarny język. W dyskusjach
tych nasz klasycysta nieodmiennie funkcjonował jako bohater pozytywny, bo
w odróżnieniu od "barbarzyńców" był grzeczny, nie używał brzydkich słów, a
nawet - niesłychane - czytał poetów staropolskich, czego przecież jego
rówieśnicy z własnej woli nie robią. To wystarczyło, by kupić ów
klasycystyczny bełkot. Nikt nie zauważył, że jeśli chodzi o kaleczenie
języka, układny chłopiec bije na głowę wszystkich barbarzyńców. Bo też i
takie - elementarne przecież - kryteria oceny dawno wyszły u nas z użycia.
Potrzebna jest tylko odpowiednia "mina". Troglodyta po włożeniu togi do
końca życia może uchodzić za Owidiusza. Co innego zwykłe troglodyckie
igraszki - te z góry zostaną zakwalifikowane jako "grafomania". Charakter
pojedynku na miny miał też sławetny "spór klasycystów z o'harystami".
Naprzeciw siebie stanęli nasi główni bohaterowie. Najlepszy patrzył spode
łba i starał się wyglądać jak uciekinier z poprawczaka. Klasycysta wznosił
oczy do nieba, a od rzymskiej togi wolał bardziej dlań stosowną komżę
ministranta. Wartość tekstów nie miała tu żadnego znaczenia.
Niemowlę chce oszaleć
Antologia "Macie swoich poetów", zapis dokonań "liryki urodzonej po
roku 1960", pokazuje ją, że tak powiem, w całej brzydocie. Warto przejrzeć
te "wypisy", bo czytania wszystkiego nikt mający jakieś pojęcie o
literaturze nie powinien ryzykować. Ułożyło je trzech kibiców owej liryki,
którzy suponują nawet, że "jest wśród ich bohaterów przyszły noblista".
Osobiście typowałbym autora poniższego utworu:
Zamarzając w nocy w górach
Nic nie mogło mnie powstrzymać
By przed moją wielką śmiercią
Spożyć kału Indianina.
Jak zareaguje polski krytyk na taki tekst? Powie "smacznego!", albo się
oburzy, nie dostrzeże natomiast, że autor wysławia się na poziomie "idąc
do szkoły...". Klasycysta kału nie jada, ale językowo wcale nie jest
sprawniejszy. A skorośmy już wkroczyli w sferę skatologii, pozostańmy w
niej jeszcze przez chwilę: "Przy samowarze pierdzi moja Masza".
Obsceniczna trawestacja starej piosenki mogła być nawet ciekawa. Poeci,
także wybitni, uprawiali czasem takie zabawy, ale dalszy ciąg rozwiewa
wszelkie nadzieje:
Za oknem deszcz jak z nosa glut
A chociaż bezdeń otchłani wiatru
zaprasza
W tan przyjść nie chce metafizyczny
wzwód
Nie ma co znęcać się nad autorem, każąc mu brać udział w zabawach ciut
bardziej niż salonowiec subtelnych. W ogóle regularny wiersz jest nadal
znakomitym sprawdzianem umiejętności poetyckich. Niestety, znalezienie
paru rymów to szczyt możliwości naszych dzielnych młodzieńców. Tkwią oni
głęboko w epoce asylabicznej i dysponują na ogół idealnym brakiem poczucia
rytmu. Kiedy ktoś nie umie liczyć, niech lepiej zostawi w spokoju wiersze
regularne, a tym bardziej ich parodiowanie. Towarzystwo, którym się
zajmujemy, odpada w tej konkurencji w przedbiegach. Ale bez obaw, krytyk
czuwa. Zbyt wielu straciłby podopiecznych, toteż klasyczną strofę z góry
lokuje poza obrębem poezji.
Zgorszony, wyszuka u naszego nieszczęśnika tylko "pierdzenie" i
"wzwód"; "bezdeń otchłani" (zapewne "nieprzerwanie wieczną") mało, że
pominie, ale w ogóle jej nie zauważy. A niech sobie chłopcy bluźnią,
świntuszą i przeklinają, byle tylko robili to w jakiej takiej
polszczyźnie! Nasza literatura i gorsze rzeczy przeżyje. Kiedy jednak za
jej zbawców uznaje się ludzi, mających trudności ze sformułowaniem
poprawnego zdania we własnym języku, problem przestaje być błahy. Świadczy
to bowiem o stanie polskiej elity kulturalnej, która objawy kryzysu bierze
za objawienia. Ale dość zerknąć na dzieła naszych filologów; trudno o
dobry smak, jeśli się nie umie pisać. Widocznie nastał kres paradygmatu
nie tyle "romantycznego", jak chciałaby p. Maria Janion, co przede
wszystkim gramatycznego, nie mówiąc już o stylistycznym. A kryzys języka
to nieomylny znak zapaści umysłowej.
Straszny jest ten "Parnas bis". Ta góra to jakieś wysypisko śmieci na
peryferiach kultury. Ze "skałą pięknej Kalijopy" nie ma nic wspólnego.
Młodzi porzucili kilkusetletnią tradycję literacką rodzinnego kraju i
naśladują wzory amerykańskie, nie wiedząc, że zamiast do centrum, trafili
do murzyńskiego getta. Włożyli czapeczki daszkiem do tyłu i choćby nie
wiem jak się starali, będą nawzajem podobni do siebie, niczym owi czarni
chłopcy z podwórek-studni. Wbrew autorskim intencjom, zbiór "Macie swoich
poetów" wywołuje takie wrażenie, jakby do pisania wierszy zabrali się
najbardziej nieciekawi przedstawiciele pokolenia, w dodatku praktycznie
pozbawieni cech osobniczych (dlatego, poza przypadkiem Koehlera, nie
używam tu nazwisk). A jak się trafi ktoś miły i ciut zdolniejszy, to ginie
w tłumie "odrażających, brudnych, złych" i zaczyna mówić jak oni:
myśl otula serce pledem
i usypia jak niemowlę, kiedy ono chce
oszaleć.
Nasz "parnasista" nie ma widocznie dzieci, bo nie wie, że kiedy
niemowlę chce oszaleć, słabo na ogół usypia. Myśl jednak istotnie usnęła.
Bardzo źle byłoby z narodem, gdybyśmy młodzież oceniali na podstawie "jej
poetów". Ale przecież ani ona taka nie jest, ani owi "poeci" nie są aż tak
prymitywni. To tylko wynik działania tabu, jakim stał się język poetycki
ze wszystkimi właściwymi sobie środkami. Jeśli w poezji tępi się poezję,
dopuszczając wyłącznie współczesny język mówiony, to po niedługim czasie
całe zróżnicowanie stylistyczne sprowadzać się będzie do tego, czy autor
"rzuca kurwami", czy też nie. W taką normę wbudowany jest mechanizm
niszczący zarówno poezję, jak i sam język, który odtąd automatycznie ulega
rozkładowi. Najpierw nie tylko wolno, ale i trzeba się odzywać, jakby
powiedział Miłosz, "skrzekiem karłów i demonów" (raczej karłów, niż
demonów), potem skrzeczymy już z własnej woli. Z kręgu, zakreślonego przez
tę wielce rygorystyczną, bo półinteligencką poetykę normatywną, nikt nigdy
nie wyjdzie, zawsze będzie mówił jak idiota, może tylko bełkotać jeszcze
bardziej. A wszystkie klasycystyczne nominacje są efektem tego, że krytycy
usilnie poszukują indywidualności w stadzie. Tymczasem stado wydaje
liczne, monotonne i słabo różniące się od siebie poryki:
ze źródła, zachłanny, piję i śpiewam,
i porusza mi serce ostrze kamienne
ojca, którego kocham cicho, jak siebie.
Rozumiem, że "śpiewając ze źródła", chce autor, bym czuł to samo, co
on, ale "kamienne ostrze ojca" serca mi, niestety, "nie porusza", ogarnia
mnie raczej "śmiech pusty, a potem litość i trwoga". Jeśli poeci chcą
uprawiać klasycyzm, a wychodzi im surrealizm (bo nie umieją pisać), jeśli
"barbarzyńcy" piszą lepiej (bo prozą), niż "klasycyści", i nikomu to na
dodatek nie przeszkadza (bo nikt tego nie widzi), to jesteśmy świadkami
zejścia języka poniżej poziomu, na którym można w ogóle uprawiać poezję.
A gdzie jest poezja?
W tym momencie wszystkie zarzuty wobec niej - że nieoryginalna,
nudna, brzydka, infantylna, czy też wulgarna - stają się nieistotne, bo
poezji po prostu nie ma. Owszem, można ją robić z języka potocznego,
młodzieżowego slangu, czy nawet z grafomanii. Wszystkie te zjawiska same
przez się natomiast poezji nie stanowią. Trzeba je traktować z odpowiednim
dystansem i prowadzić z nimi zabawę na tyle inteligentną, by przypadkiem
nie zgłupieć. Młody wieszcz "tak wszystko napisał, jak tu do nas gada",
ale to jedyna cecha, łącząca go z Mickiewiczem. Tamten widocznie lepiej
"gadał". Na pewno nie "jak O'Hara". Niektórzy, czując, że coś jest nie w
porządku, próbują wznioślejszego tonu, wracają do dawnych form, ale już
widzieliśmy, jak takie próby wyglądają. Żeby chociaż ten desant człowieka
masowego na poezję zaowocował jakimś nowym "upowszechnieniem"! Ale tak
naprawdę kto się tym wszystkim interesuje? Trochę licealistów, studentów
wydziałów humanistycznych, tradycyjne środowiska miłośników poezji, też
przeważnie marzących o poetyckich laurach. Nawet sporo, gdybyśmy mieli do
czynienia z wysoką poezją, ale przecież to prawdziwa poesis indocta! Żaden
masowy odbiór, kolejna subkultura, godna co najwyżej zainteresowania
socjologa. Wyłącznie inercja umysłowa sprawia, że przydajemy jej jakieś
znaczenie, pozwalając każdemu, kto dowolnie pokawałkował kilka zdań, czuć
się następcą Kochanowskiego. Jedna piosenka nieodżałowanej Agnieszki
Osieckiej więcej jest warta, niż cała produkcja tego Parnasu.
"Życie literackie" natomiast istnieje, a nawet, powiedziałbym, kwitnie.
Uwija się parę osobistości w sile wieku, które od literatury powinny
zostać odsunięte na dystans przynajmniej kilometra, ale główną falą
uderzeniową są właśnie młodzi. Redagują pisma, recenzują podobnych sobie i
przyznają im nagrody. Nagrodzeni już po roku zasiądą w jury i odkryją
kogoś równie obiecującego. I tak dookoła Wojtek, albo jeszcze lepiej -
uczył Marcin Marcina. Teraz "młoda poezja" będzie już wiecznie młoda, nie
stając się nigdy poezją.
A jak reagują ci, którzy powinni jeszcze pamiętać, co to takiego było?
Prof. Jan Błoński np. cieszy się, że jest tylu poetów i snuje analogie do
epoki "Skamandra". No i znowu dialogi z "Rejsu"! Panowie krytycy, wiem, że
bardzo chcielibyście "z żywymi naprzód iść", ale czy nie przesadziliście,
otaczając specjalną troską takich poetów? Jeśli się im ona należy, to na
pewno nie z racji ich talentów. Mówmy poważnie. Nie o życiu literackim,
nie o fantomach, tylko o poezji. Może lepiej o nią się zatroszczyć? Gdzie
ona jest? Pisze jeszcze kilku wybitnych autorów starszej generacji; z
"pokolenia '56", czy nawet wcześniejszego. Kiedy jednak ich zabraknie, ów
młodoliteracki "związek bratni" ogarnie wszystko. Pozostanie "chmura,
wzniesiona przez krok pyłu". A poezję... przyjdzie opłakać, powtarzając za
Norwidem:
Ona umarła!... są-ż smutniejsze zgony?
I jak pogrzebać tę śliczną osobę?
Umarła ona na ciężką chorobę,
Która się zowie: p i e n i ą d z
i  b r u l i o n y.

Jerzy Czech (ur. 1952). Mieszka w Poznaniu. Tłumacz literatury
rosyjskiej, poeta, publicysta. Autor tekstów do muzyki Przemysława
Gintrowskiego. Tomiki: "Roku pamiętnego..." (1984, pod pseudonimem Jan
Poznański), "Kamienie" (1991). Współautor trzech numerów rosyjskich
"Literatury na Świecie". W roku bieżącym wydał tom przekładów Daniela
Charmsa "Pijcie ocet, panowie". W dodatku "Plus Minus" zamieścił reportaż
"Moskwa literacka" (nr 32/97) i rozmowę z Larsem Klebergiem, szwedzkim
slawistą i tłumaczem "Ambasador obu stron" (nr 33/97).










 




 




bruLion - wybór tekstów









Wyszukiwarka