36 (31)



















Zbigniew Nienacki     
  Raz w roku w Skiroławkach
   
. 36 .    



O wiosce zwanej Cały Świat i o historii, która się stała


    W czerwcu, tuż po rzęsistym deszczu, Justyna Wasilczuk odkryła
w krzakach bzu za swoim domem zmokniętą kurę ze złocistymi skrzydłami i różowym
grzebieniem. Może to była jej własna kora (miała ich tak wiele, że nie
pamiętała, jak każda wygląda), ale ta wydała się jej od razu Kłobukiem, ponieważ
bardzo chciała mieć Kłobuka. Co prędzej chwyciła mokrą kurę i zaniosła ją na
strych, gdzie od dawna przygotowała beczkę ze słomą i pierzem. Posadziła Kłobuka
w ciepłym pierzu, nakarmiła go jajecznicą z boczkiem i ptak zaraz zasnął
smacznie. Na wszelki wypadek, aby Kłobuk się nie rozmyślił i nie poszedł do
kogoś innego, przywiązała go za nogę do belki na bardzo długim sznurku. Potem
niezwykle szczęśliwa, że ma już Kłobuka, przyniosła z dołu lusterko, podsunęła
do beczki starą skrzynkę i usiadłszy na niej, zaczęła się sobie w lusterku
przyglądać.
    Na strychu było szaro, gdyż okienko w szczycie małe i zakurzone
nie przepuszczało wiele światła. Twarz swoją jednak Justyna widziała bardzo
wyraźnie i tego stała się pewną, że jest piękną kobietą. Ale jakby tej wiedzy
jeszcze niesyta - rozpięła białą bluzeczkę, wyjęła swoje białe piersi i na
dłoniach każdą z nich ważyła, różowe koraliki sutek palcami pieściła,
przyglądając się im w lusterku, uśmiechając się do siebie spierzchniętymi
wargami. A kiedy Kłobuk poruszył się w beczce, pochyliła ku niemu twarz i tak
szeptała: "Będę cię poiła i karmiła, będę cię głaskała. Dasz mi jednak za to
doktora, żeby mnie dotykał swoimi palcami". Szeptała długo, namiętnie, to
głośniej, to znów trochę ciszej, niemal niedosłyszalnie, aż jej się od tego
szeptu gorąco zrobiło i zakręciło w głowie, słodycz i niemoc rozkoszna na nią
spadła, że podnieść się nie miała siły i tak przy beczce z Kłobukiem dotrwała do
zmroku.
    O tej porze doktor powracał z dalekiej podróży, z miasta, gdzie
w biurze paszportowym złożył formularz na wyjazd w dalekie strony. Zobaczył
Niegłowicz pogrążony w ciemnościach dom Justyny i jakby jej zaklęcia do niego
dotarły, pomyślał o niej z bolesnym skurczem serca, z tęsknotą mocną jak zapach
skoszonej łąki. Nie wiedział doktor, że znalazł się w mocy kobiecych czarów,
minął samochodem dom Justyny, skręcił na drogę do półwyspu, a ową tęsknotę uznał
za to uczucie, jakie go zwykle o tej porze rolo nawiedzało. Powszechnie bowiem
było wiadomo, nawet w biurze paszportowym, że w czerwcu w doktorze Niegłowiczu
ożywały pragnienia, aby coś w swym życiu odmienić, w kraje dalekie odjechać lub
poszybować samolotem, obce twarze i obce sprawy oglądać, poznawać, zgłębiać. Sam
szef biura paszportowego, podpułkownik Krupa, otwierał przy takiej okazji obite
skórą drzwi swego gabinetu i na rozmowę go do siebie zapraszał. Obydwaj - Krupa
i Niegłowicz - przed wieloma laty w tej samej jednostce wojskowej przez rok
służbę odbywali: Krupa jako porucznik, dowódca plutonu, Niegłowicz jako lekarz
kompanii.
    - I dokąd to tym razem wybiera się pan, doktorku? - uprzejmie
pytał podpułkownik Krupa, sadzając Niegłowicza w miękkim fotelu przed swoim
biurkiem. - Do Ameryki czy do Afryki? Do Australii czy Austrii?
    - Do Kopenhagi - oświadczył Niegłowicz. - Syn mój, Joachim, ma
tam koncertować we wrześniu lub październiku. Chciałbym mieć paszport nieco
wcześniej, żebym mógł wizę załatwić, bilety na samolot kupić. Nie lubię niczego
robić w ostatniej chwili. Wypełniony formularz mam tuż przy sobie.
    Pochwalił podpułkownik Krupa rozwagę doktora, który, nie chcąc
się narażać na gorączkowy pośpiech, już w czerwcu formularz paszportowy składa,
choć dopiero we wrześniu albo i październiku do syna zamierza wyjechać.
Następnie w delikatnej formie przypomniał doktorowi, iż od dziesięciu chyba lat,
to jest od czasu, gdy podpułkownik Krupa urzęduje w biurze paszportowym,
Niegłowicz co roku o tej samej porze przynosi wypełniony formularz, potem
otrzymuje paszport z pięknym orłem na okładce, wizami różnych krajów go
stempluje - i nigdzie nie wyjeżdża.
    - Niechże pan pomyśli, doktorze - w końcu trochę zirytował się
podpułkownik Krupa - co by się stało, gdyby tak każdy obywatel zgłaszał się do
nas o paszport, otrzymywał go, stemplował wizami, a potem zwracał nam, nigdzie
nie wyjeżdżając? Nasza odpowiedzialna przecież praca straciłaby w ten sposób
wszelki sens. Rozumiem, że lekceważy pan sobie biuro paszportowe, ale objawia
pan także brak szacunku dla zaufania, jakie okazał panu rząd lego Królewskiej
Mości Króla Szwecji, Jej Królewskiej Mości Królowej Wielkiej Brytanii i tak
dalej, i tak dalej.
    - Tym razem wyjadę już na pewno - obiecał doktor. - Na krótko
wprawdzie, ale wyjadę.
    - Chociaż na jeden dzień - błagalnie rzekł podpułkownik Krupa,
przyjmując od doktora jego formularz.
    W drodze powrotnej do domu, prowadząc swój stary samochód,
zastanawiał się Niegłowicz nad słowami podpułkownika Krupy i usiłował wyjaśnić
sobie, czemu to tylekroć pragnął wyjechać, a w końcu nigdzie nie wyjeżdżał. Czy
przyczyna tego zjawiska leżała w nim samym, czy też poza nim? Jaka wewnętrzna
siła kazała mu co roku wypełniać długi formułarz, nawet brać do ręki paszport i
jaka siła zabraniała wyjazdu lub po prostu zawracała go z drogi. Oczywiście,
zawsze znajdowały się jakieś realne powody, które uniemożliwiały podróż - czyjaś
choroba, odwołanie urlopu z powodu braku zastępstwa w Trumiejkach, wreszcie
nagła niechęć do osoby, z którą miał się gdzieś w dalekim świecie spotkać. Ale
były to raczej preteksty, chwytał się ich niespodziewanie, aby niemal w
ostatniej chwili zrezygnować z wyjazdu. Może krył się za tym swoisty rodzaj
neurozy, lęk przed widokiem nowych pejzaży, poznawaniem nowych miast i nowych
ludzi. Albo zgoła obojętność wobec spraw, które działy się gdzieś daleko i
dotyczyły zupełnie mu nie znanych osób, brak ciekawości jak żyją, jak mieszkają
i co czują inni ludzie w dalekim świecie. Przeczytał w jakiejś książce, że
dzięki telewizji cały świat stał się podobny do małej wioski, gdzie wszyscy się
znają, zaglądają sobie przez płot, węszą zapachy w kuchni sąsiada, plotkują o
sobie, wizytują się wzajemnie, ciągle o coś obrażają i wiecznie chodzą nadąsani
jeden na drugiego. A skoro tak, to po co opuszczać wioskę zwaną Skiroławki, aby
znaleźć się w innej wiosce zwanej Cały Świat''
    "Tym razem pojadę już na pewno, aby usłyszeć pierwszy
zagraniczny koncert Joachima" - stanowczo zdecydował doktor.
    I z takim przekonaniem poinformował o tym Gertrudę Makuch, że
ta od razu zaczęła mu pakować walizkę, a o podróży doktora powiadomiła panią
Basieńkę, Porwasza i innych. Zaraz też pani Basieńka zaczęła marzyć, jaki to
piękny prezent przywiezie je; doktor z zagranicy. Porwasz doradzał doktorowi,
aby z Kopenhagi skoczył do Paryża, bo to już blisko i tam odwiedził barona
Abendteuer, zapewniając go, że malarz Porwasz maluje dla niego wciąż nowe
obrazy. I nawet pisarz Nepomucen Lubiński niemal uwierzył, że tym razem doktor
Niegłowicz wyjedzie na pewno.
    Ale w Skiroławkach stała się rzecz straszna i przed sklepem na
ławeczce powiedział do swych przyjaciół stary Kryszczak:
    - Doktor pojedzie. Ale już do nas nie powróci.
    Albowiem po tym, co się stało, było dla każdego oczywiste, że
człowiek sprawiedliwy miał prawo na zawsze opuścić Skiroławki albo pieszo, albo
samochodem, albo też odlecieć w świat samolotem. Lecąc zaś na wysokości winien
twarz oddalić od małego okienka, aby z góry nawet nie zerknąć na małą wioskę. I
to nie tylko dlatego, że takich małych wiosek z samolotu nie widać, ale i
dlatego, że na nie patrzeć nie warto.
    W lesie koło Skiroławek znowu znaleziono zamordowaną
dziewczynę.


następny    









Wyszukiwarka