O wiosce zwanej Cały Świat i o historii, która się stała
W czerwcu, tuż po rzęsistym deszczu, Justyna Wasilczuk odkryła w krzakach bzu za swoim domem zmokniętą kurę ze złocistymi skrzydłami i różowym grzebieniem. Może to była jej własna kora (miała ich tak wiele, że nie pamiętała, jak każda wygląda), ale ta wydała się jej od razu Kłobukiem, ponieważ bardzo chciała mieć Kłobuka. Co prędzej chwyciła mokrą kurę i zaniosła ją na strych, gdzie od dawna przygotowała beczkę ze słomą i pierzem. Posadziła Kłobuka w ciepłym pierzu, nakarmiła go jajecznicą z boczkiem i ptak zaraz zasnął smacznie. Na wszelki wypadek, aby Kłobuk się nie rozmyślił i nie poszedł do kogoś innego, przywiązała go za nogę do belki na bardzo długim sznurku. Potem niezwykle szczęśliwa, że ma już Kłobuka, przyniosła z dołu lusterko, podsunęła do beczki starą skrzynkę i usiadłszy na niej, zaczęła się sobie w lusterku przyglądać. Na strychu było szaro, gdyż okienko w szczycie małe i zakurzone nie przepuszczało wiele światła. Twarz swoją jednak Justyna widziała bardzo wyraźnie i tego stała się pewną, że jest piękną kobietą. Ale jakby tej wiedzy jeszcze niesyta - rozpięła białą bluzeczkę, wyjęła swoje białe piersi i na dłoniach każdą z nich ważyła, różowe koraliki sutek palcami pieściła, przyglądając się im w lusterku, uśmiechając się do siebie spierzchniętymi wargami. A kiedy Kłobuk poruszył się w beczce, pochyliła ku niemu twarz i tak szeptała: "Będę cię poiła i karmiła, będę cię głaskała. Dasz mi jednak za to doktora, żeby mnie dotykał swoimi palcami". Szeptała długo, namiętnie, to głośniej, to znów trochę ciszej, niemal niedosłyszalnie, aż jej się od tego szeptu gorąco zrobiło i zakręciło w głowie, słodycz i niemoc rozkoszna na nią spadła, że podnieść się nie miała siły i tak przy beczce z Kłobukiem dotrwała do zmroku. O tej porze doktor powracał z dalekiej podróży, z miasta, gdzie w biurze paszportowym złożył formularz na wyjazd w dalekie strony. Zobaczył Niegłowicz pogrążony w ciemnościach dom Justyny i jakby jej zaklęcia do niego dotarły, pomyślał o niej z bolesnym skurczem serca, z tęsknotą mocną jak zapach skoszonej łąki. Nie wiedział doktor, że znalazł się w mocy kobiecych czarów, minął samochodem dom Justyny, skręcił na drogę do półwyspu, a ową tęsknotę uznał za to uczucie, jakie go zwykle o tej porze rolo nawiedzało. Powszechnie bowiem było wiadomo, nawet w biurze paszportowym, że w czerwcu w doktorze Niegłowiczu ożywały pragnienia, aby coś w swym życiu odmienić, w kraje dalekie odjechać lub poszybować samolotem, obce twarze i obce sprawy oglądać, poznawać, zgłębiać. Sam szef biura paszportowego, podpułkownik Krupa, otwierał przy takiej okazji obite skórą drzwi swego gabinetu i na rozmowę go do siebie zapraszał. Obydwaj - Krupa i Niegłowicz - przed wieloma laty w tej samej jednostce wojskowej przez rok służbę odbywali: Krupa jako porucznik, dowódca plutonu, Niegłowicz jako lekarz kompanii. - I dokąd to tym razem wybiera się pan, doktorku? - uprzejmie pytał podpułkownik Krupa, sadzając Niegłowicza w miękkim fotelu przed swoim biurkiem. - Do Ameryki czy do Afryki? Do Australii czy Austrii? - Do Kopenhagi - oświadczył Niegłowicz. - Syn mój, Joachim, ma tam koncertować we wrześniu lub październiku. Chciałbym mieć paszport nieco wcześniej, żebym mógł wizę załatwić, bilety na samolot kupić. Nie lubię niczego robić w ostatniej chwili. Wypełniony formularz mam tuż przy sobie. Pochwalił podpułkownik Krupa rozwagę doktora, który, nie chcąc się narażać na gorączkowy pośpiech, już w czerwcu formularz paszportowy składa, choć dopiero we wrześniu albo i październiku do syna zamierza wyjechać. Następnie w delikatnej formie przypomniał doktorowi, iż od dziesięciu chyba lat, to jest od czasu, gdy podpułkownik Krupa urzęduje w biurze paszportowym, Niegłowicz co roku o tej samej porze przynosi wypełniony formularz, potem otrzymuje paszport z pięknym orłem na okładce, wizami różnych krajów go stempluje - i nigdzie nie wyjeżdża. - Niechże pan pomyśli, doktorze - w końcu trochę zirytował się podpułkownik Krupa - co by się stało, gdyby tak każdy obywatel zgłaszał się do nas o paszport, otrzymywał go, stemplował wizami, a potem zwracał nam, nigdzie nie wyjeżdżając? Nasza odpowiedzialna przecież praca straciłaby w ten sposób wszelki sens. Rozumiem, że lekceważy pan sobie biuro paszportowe, ale objawia pan także brak szacunku dla zaufania, jakie okazał panu rząd lego Królewskiej Mości Króla Szwecji, Jej Królewskiej Mości Królowej Wielkiej Brytanii i tak dalej, i tak dalej. - Tym razem wyjadę już na pewno - obiecał doktor. - Na krótko wprawdzie, ale wyjadę. - Chociaż na jeden dzień - błagalnie rzekł podpułkownik Krupa, przyjmując od doktora jego formularz. W drodze powrotnej do domu, prowadząc swój stary samochód, zastanawiał się Niegłowicz nad słowami podpułkownika Krupy i usiłował wyjaśnić sobie, czemu to tylekroć pragnął wyjechać, a w końcu nigdzie nie wyjeżdżał. Czy przyczyna tego zjawiska leżała w nim samym, czy też poza nim? Jaka wewnętrzna siła kazała mu co roku wypełniać długi formułarz, nawet brać do ręki paszport i jaka siła zabraniała wyjazdu lub po prostu zawracała go z drogi. Oczywiście, zawsze znajdowały się jakieś realne powody, które uniemożliwiały podróż - czyjaś choroba, odwołanie urlopu z powodu braku zastępstwa w Trumiejkach, wreszcie nagła niechęć do osoby, z którą miał się gdzieś w dalekim świecie spotkać. Ale były to raczej preteksty, chwytał się ich niespodziewanie, aby niemal w ostatniej chwili zrezygnować z wyjazdu. Może krył się za tym swoisty rodzaj neurozy, lęk przed widokiem nowych pejzaży, poznawaniem nowych miast i nowych ludzi. Albo zgoła obojętność wobec spraw, które działy się gdzieś daleko i dotyczyły zupełnie mu nie znanych osób, brak ciekawości jak żyją, jak mieszkają i co czują inni ludzie w dalekim świecie. Przeczytał w jakiejś książce, że dzięki telewizji cały świat stał się podobny do małej wioski, gdzie wszyscy się znają, zaglądają sobie przez płot, węszą zapachy w kuchni sąsiada, plotkują o sobie, wizytują się wzajemnie, ciągle o coś obrażają i wiecznie chodzą nadąsani jeden na drugiego. A skoro tak, to po co opuszczać wioskę zwaną Skiroławki, aby znaleźć się w innej wiosce zwanej Cały Świat'' "Tym razem pojadę już na pewno, aby usłyszeć pierwszy zagraniczny koncert Joachima" - stanowczo zdecydował doktor. I z takim przekonaniem poinformował o tym Gertrudę Makuch, że ta od razu zaczęła mu pakować walizkę, a o podróży doktora powiadomiła panią Basieńkę, Porwasza i innych. Zaraz też pani Basieńka zaczęła marzyć, jaki to piękny prezent przywiezie je; doktor z zagranicy. Porwasz doradzał doktorowi, aby z Kopenhagi skoczył do Paryża, bo to już blisko i tam odwiedził barona Abendteuer, zapewniając go, że malarz Porwasz maluje dla niego wciąż nowe obrazy. I nawet pisarz Nepomucen Lubiński niemal uwierzył, że tym razem doktor Niegłowicz wyjedzie na pewno. Ale w Skiroławkach stała się rzecz straszna i przed sklepem na ławeczce powiedział do swych przyjaciół stary Kryszczak: - Doktor pojedzie. Ale już do nas nie powróci. Albowiem po tym, co się stało, było dla każdego oczywiste, że człowiek sprawiedliwy miał prawo na zawsze opuścić Skiroławki albo pieszo, albo samochodem, albo też odlecieć w świat samolotem. Lecąc zaś na wysokości winien twarz oddalić od małego okienka, aby z góry nawet nie zerknąć na małą wioskę. I to nie tylko dlatego, że takich małych wiosek z samolotu nie widać, ale i dlatego, że na nie patrzeć nie warto. W lesie koło Skiroławek znowu znaleziono zamordowaną dziewczynę.