Erskine Caldwell Sługa boży Tłumaczył Krzysztof Zarzecki Książka i Wiedza 1977 Tytuł oryginału JOURNirrMAH Ilustracje na okładce i stronie tytułowej Mieczysław Wasilewski Redaktor serii Mirosława Karpińska Rozdział I MIS By snadne Caldwell Zapocony, rozklekotany samochód skręcił z drogi i utknął martwo pod magnolią. Męż- czyzna przy kierownicy - wysoki i tak chudy, jakby nie dojadał, odkąd go matka odstawiła od piersi - zastygł z posępną miną i wzro- kiem utkwionym w rzędzie koślawych sztachet przed maską. Clay Horey, rozparty w swoim krześle na werandzie, pochylił się do przodu i zmrużył oczy rażone blaskiem słońca i bielą piasku. Wypatrywał, kto to taki, niepewny, czy rze- czywiście ma przed sobą żywego człowieka. Przesiadując tak na werandzie tydzień po ty- godniu, rok po roku, patrząc wciąż na ten sam suchy, bezbarwny krajobraz, czasami nie do- wierzał już własnym oczom, - A to diabelna lura ta kawa - powie- dział. - Tylko oczy człowiekowi mgłą zaciąga na taki gorąc. Trzeba będzie pomyśleć o jakim gąsiorku. Jedna kukurydzówka, co jeszcze wy- rwie człowieka z tej drętwoty. Nie podnosząc powiek, starał się rozróżnić pośród fal upału dzwoniących w uszach jakiś dźwięk, który by świadczył o obecności kogoś obcego. Słyszał paplanie sójek, pisk lemiesza i różne inne dobrze znane odgłosy, jakie za- wsze niosą się milami nad piaszczystą równiną, ale żaden obcy dźwięk nie dochodził z podwó- rza przed domem. - Nikt ważny to nie może być - powie- dział w końcu, otwierając szeroko oczy. - A jak jest, to musiał diablo zmylić drogę. Pokiwał z niedowierzaniem głową, nie spuszczając oka z posępnego mężczyzny, wciąż nieruchomo tkwiącego w odkrytym wozie. Nie miał najmniejszego pojęcia, kto, u Boga Ojca, mógł do niego przyjechać z tej strony, i to o takiej porze dnia. Nie miał pieniędzy na kupno czegokolwiek, nie miał pieniędzy na spłacenie choćby cząstki długów - zwykłą stratą czasu było się zapuszczać tak daleko od szosy, żeby się z nim zobaczyć. 1 Jeszcze raz wytężył wzrok, ale jak okiem sięgnąć nie mógł dostrzec najlżejszego poru- szenia świadczącego, że to nie majaki po dzbanku zbożowej kawy, którą wypił na śnia- danie. Ani jedna chmurka nie płynęła po błę- kicie nieba, najmniejszy powiew nie przebie- rał listkami magnolii, nie czuło się nic ruchu nawet w bezkresnych kręgach i poślizgach myszołowów szybujących w górze, a teraz przybył jeszcze ten rozklekotany samochód i mężczyzna szary od kurzu, równie nierucho- my jak rząd koślawych sztachet wzdłuż dro- gi. Clay pragnął się za wszelką cenę utwierdzić w przekonaniu, że to, co widzi, jest tylko złu- dzeniem wzroku zmęczonego upałem i bielą piasku. Miał ochotę ściągnąć kapelusz na oczy i zdrzemnąć się jeszcze trochę przed kolacją. Spróbował to uczynić, ale majak nie chciał ja- koś zniknąć tylko dlatego, że sięgnął ręką do ronda. Poderwał się z powrotem na krześle, zły i niespokojny, i jął na nowo wypatrywać. - Nikt ważny to nie może być - powie- dział. - Nie zdążył jeszcze zjechać z drogi i już gasi motor. Jak facet tak się trzęsie nad każdą kapką benzyny, to jeszcze nie widzia- łem, żeby to był kto ważny. Minęło pewnie z pięć minut, gdy nagle mo- tor zapalił ni z tego, ni z owego. Zakurzony mężczyzna podskoczył za kierownicą, po czym znów znieruchomiał sztywny i wyprostowany. Wyglądało, jakby przez cały czas tego właśnie oczekiwał, a w końcu został zaskoczony w chwili nieuwagi. Tymczasem silnik pracował coraz szybciej i szybciej. Kiedy w wozie, który szedł w upal- ny dzień bez wody w chłodnicy i z niedosta- teczną ilością oleju w karterze, zaczyna po wyłączeniu zapłonu ni z tego, ni z owego dzia- łać motor, nie trzeba zbyt długo czekać na na- stępstwa. Clayowi wydawało się, że wóz się lada chwila rozpadnie na kawałeczki od wi- brujących zgrzytów, które nim wstrząsały od błotnika do błotnika, kiedy raptownie motor zabrzęczał jak pęknięta sprężyna w budziku, po czym nastąpił ogłuszający wybuch w roz- klekotanej rurze wydechowej. Na tym się skończyło. Teraz, kiedy było po wszystkim, nieznajomy rozluźnił napięte mięśnie. Słup gęstego, czar- nego, mdlącego dymu, który się kłębił nad wo- zem, zaczynał się powoli przesuwać w stronę, domu. W oddali zamarło echo wybuchu i za- raz ponad korony drzew wzbiło się stado spło- szonych sójek, kołując z takim lamentem, jak- by odkryły na gałęzi węża. - Trzeba będzie chyba wstać, dowiedzieć się, czego on tu właściwie szuka - powiedział Clay. - Nie ma taki nawet dość oleju w gło- wie, żeby podejść, schować się przed żarem. Czarny słup dymu rozpływał się powoli w rozprażonym powietrzu, ale mdlący fetor wy- pełnił całą werandę i jął się przedostawać przez otwarte drzwi i okna do wnętrza domu. Clay poderwał się na równe nogi, przewra- cając krzesło. - Niech to diabli! - powiedział, rozbudzo- ny w końcu do reszty. Czuł, że zaczyna go mdlić w dołku. - Podjedzie ci taki pod sam dom i tylko smrodu narobi! Jak żyję, nie by- łem taki wściekły! Nie mógł tego znieść ani chwili dłużej. Prze- chylił się przez poręcz werandy i ująwszy czu- bek nosa w dwa palce dmuchnął z całej siły. Ale zapach pozostał jeszcze bardziej mdlący. - Niech to wszyscy diabli! Podjedzie ci ta- ki pod sam dom i nasmrodzi! - wrzasnął z pasją w stronę wysokiego, ogorzałego męż- czyzny. Z wściekłości jął walić w belkę podtrzymu- jącą dach werandy, aż dom zadrżał w posa- 8 dach. 'Narobił tyle hałasu, że przybiegła Dene. Zatrzymała się w drzwiach sieni, za jego ple- cami. - Kto tu tak nasmrodził, Clay? - spytała łapiąc dech. - Jak żyję, nie było tu takiego smrodu. Clay wskazał mężczyznę, który właśnie wy- siadał z samochodu pod magnolią. Mruknęła coś, czego nie zrozumiał, i obciągając spódnicę uciekła w popłochu z werandy. Clay zszedł po schodkach na podwórze. Męż- czyzna wysiadł już i przechadzał się wielkimi krokami koło samochodu, rozprostowując kola- na i zatrzymując się co chwila, żeby potrzą- snąć to jedną, to drugą nogą. Ubranie miał wymiętoszone i całkiem szare od kurzu, skórę na twarzy ogorzałą i jakby zbryzganą brązową farbą. - Jestem Semon Dye - powiedział mie- rząc Claya od stóp do głów takim spojrzeniem, jakby miał przed sobą kołek. - A ty coś za jeden? I wyciągnął znienacka rękę, sztywną jak drąg wetknięty w rękaw starej kapoty. Clay łypnął na wyciągniętą dłoń i jął się cofać krok za krokiem w stronę płotu. Ale ręka była wciąż tuż przed nim. - Ja ci powiedziałem, kto jestem - rzekł Semon. - A ty co? Clay przyparty do płotu, nie spuszczał oka z łapy o wielkim kciuku, który sterczał mu tuż przed nosem jak nie wykształcona kolba kukurydzy. - Niby ja? - powiedział. - No, Clay Horey jestem. Semon złapał go za rękę i jął potrząsać, aż Clay poczuł, że mu mdleje ramię. - Bardzo mi przyjemnie - mówił Semon, wciąż wymachując jego ręką. - Bardzo przy- jemnie. Rozluźnił uścisk i dłoń Claya opadła na bio- dro bezwładnie jak woreczek śrutu. Przez ra- mię Claya jął teraz taksować dom i stajnię, wykręcając szyję, żeby lepiej widzieć. - Pierwsza klasa gospodarka - rzekł wre- szcie. - Miałem i ja kiedyś niczego sobie farmę. Obrócił się i popatrzył wzdłuż drogi. W od- ległości kilkuset jardów stały przy niej domki, w których mieszkali Murzyni. Przed nimi roz- pościerały się pola bawełniane, za nimi widać było linię drzew obrzeżających rzeczkę. Długo nie odrywał oczu od murzyńskich bud. - Twoi ludzie? - zapytał. Rozwarł szeroko oczy i kiwał wolno głową, wpatrując się w wargi Claya. Clay pokiwał głową w takt ruchów Semona, ale w porę się opamiętał i nie otworzył oczu tak szeroko jak on. - Niby Hardy i George? - spytał. - Ano, sieją mi trochę kukurydzy w tym roku. Robią teraz gdzieś w polu. Semon się odwrócił i zamarł znów z oczami 10 utkwionymi w domki przy drodze. Clay po- szedł za jego wzrokiem, ale nie mógł dostrzec nic godnego uwagi. Gdy tak stali i patrzyli, z jednego z domków wyszła młoda Murzynka i zaczęła się oddalać drogą. Clay nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie Semon zdradzi, czym właściwie się zajmuje, i wyjaśni, co go tu sprowadza. Nie był przy- zwyczajony, żeby ni z tego, ni z owego nad- jeżdżał ktoś nieznajomy i zatrzymywał się przed domem. Szosa była oddalona o jakieś osiem, dziewięć mil, a polna droga, przy której stał dom, prowadziła donikąd - urywała się nagle pośród trzcin trzy mile w górę rzeczki. Ale Semon nie przejawiał jakoś chęci tłuma- czenia, co go przywiodło w te strony. - Pan nietutejszy? - spytał wreszcie Clay nie mogąc już dłużej wytrzymać. - I tak, i nie - odparł Semon. - Nietu- tejszy i tutejszy. Dźgnął nagle Claya swoim sztywnym palu- chem w lewy bok, cmokając równocześnie wargami - zabrzmiało to, jakby przywoływał psa. - Jak Boga kocham, człowieku! - wrza- snął Clay podskakując wysoko w górę. - Nie rób nigdy takich kawałów! - Takiś łachotliwy? - spytał Semon. Clay zmierzył go uważnie kącikiem oka. - Żeby łachotliwy, to nie. Ale od szczenia- 11 ka nie znosiłem, jak mnie kto dziabał pod żebra. - Tak, niektórzy tego nie znoszą - powie- dział Semon. - Widać i ty taki jesteś. - Może i jestem - przyznał Clay spoglą- dając z ukosa i gładząc się po żebrach. - Ale co komu do tego? ' Po raz pierwszy Semon się roześmiał. Nie oglądając się na Claya ruszył w stronę domu. - To dopiero frajda po takiej podróży wy- leźć z wozu i rozprostować kości - powie- dział. - A najważniejsze, że zajechałem dobrze w czas na kolację. Byli w pół drogi do werandy. Clay podbiegł i złapał Semona za połę marynarki. - Wolnego - powiedział z groźbą, ciągnąc kurczowo za połę. - Chwileczkę, jeśli łaska. Semon oswobodził się jednym szarpnięciem. - Oj, Horey, nie podnoś ręki na sługę bo- żego - powiedział surowo. Clay wlepił wzrok w ogorzałą twarz Semo- na. - Co? Chyba pan nie jest kaznodzieją? zapytał z drżeniem, dopiero teraz spostrzega- jąc zakurzony czarny garnitur, czarny ka- pelusz i czarną muszkę Semona, wąską jak tasiemka. - I owszem, jestem - potwierdził Semon i zmarszczył brwi tak, że utworzyły jedną pro- stą krechę. - Zapamiętaj sobie, Horey, nie podnoś nigdy ręki na sługę bożego. Jestem Semon Dye. 12 Wyciągnął ramię, żeby dźgnąć Claya swoim sztywnym paluchem, ale Clay uskoczył w porę. - No, jak tak, to co innego - powiedział i ruszył przodem, prowadząc Semona na we- randę. - To całkiem co innego, jak pan jest Semon Dye. Tam pod drzewem, jak pan mi powiedział swoje nazwisko, usłyszałem nawet, nie powiem, ale jakoś się nie połapałem. Dia- blo jestem wdzięczny, że mi pan przypomniał. Bo nie wiem, czemu sobie wbiłem w głowę, że z pana to musi być kawał drania i że po nic dobrego pan tu nie przyjechał. Ale tak to cał- kiem co innego. Przyjmiemy pana z otwarty- mi ramionami. Diablo jestem kontent, że pan przyjechał. Dumny jestem, że do mnie. Tak, jestem kontent, dumny jestem. Semon spoglądał na niego z wysoka, uśmie- chał się i kiwał głową na znak, że wcale się nie czuje urażony. - Diablo dumny jestem, że pan do mnie zajechał - powtórzył Clay. - Przyjechał pan pewnie, żeby tu gdzieś w okolicy wygłosić kazanko, co? - A po cóż by innego - odparł Semon. Zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał w stronę murzyńskich bud. Dziewczyna zniknęła już za zakrętem drogi. - Co, bracie, myślę, że mnie chyba zakwaterujesz na jakiś czas? - Ano, zrobię, co się da - rzekł Clay. - Ale żeby tak prawdę powiedzieć, to u mnie się nie przelewa. Mam to, co pan widzi, i nie- wiele więcej. 13 - Dobra jest - powiedział Semon kładąc Clayowi rękę na ramieniu. - Ja tam jestem przyzwyczajony zadowalać się byle czym. Tyl- ko jak mam ochotę pofiglować z dziewczynka- mi, to co innego. Prawdziwy mężczyzna, jak poczuje wolę bożą i musi sobie trochę potęgo, nie zadowala się byle czym jak jakiś pierwszy lepszy. - Nie wiem, czy powinienem mówić - rzekł Clay. - Ale żeby tak prawdę... - Och, nie wyobrażaj sobie, bracie, że już się biorę do rzeczy - wtrącił Semon klepiąc go po ramieniu. - Jeszcze się nawet nie zdą- żyłem porządnie rozejrzeć. - Właśnie to chciałem powiedzieć - podjął Clay. -- Może to Wcale nie jest takie miejsce, za jakim pan się rozgląda. Bo żeby tak prawdę powiedzieć... - Już ty sobie o to głowy nie susz, Horey. Rozpatrzę się do jutra rana. W najgorszym razie zbieram manatki i jazda dalej. Jestem prawie całe życie wędrownym kaznodzieją i potrafię zbierać plony nawet tam, gdzie inni widzą tylko ugór. Clay potrząsnął głową, ale przysunął mimo wszystko krzesło, żeby Semon miał gdzie usiąść. - U nas to nie będzie takie łatwe - po- wiedział pomyślawszy chwilę. - Sam już nie wiem, ile lat nie było tutaj żadnego dorzecz- nego kaznodziei. Może osiem albo nawet dzie- więć. Ostatni, którego pamiętam, mało ze skóry 14 nie wylazł, ale psu na budę się to wszystko nie zdało. Jak już odjeżdżał, powiedział, że ludzie tutaj za daleko zabrnęli, żeby im. można było pomóc w tym życiu. - Im więksi grzesznicy, tym bardziej lubię ich nawracać - rzekł Semon zadzierając nogi za poręcz werandy i rozpierając się w krze- śle. - Po to tutaj przyjechałem, żeby wyko- rzenić z was wszystko zło. A jak ja się już raz do czegoś zabiorę, to nie przerywam w poło- wie. - Diablo ciężką będzie pan miał robotę. Nie wie pan, jacy u nas ludzie w Rocky Comfort. Ja się tutaj urodziłem i mieszkam całe życie, to ich znam. Jakby mnie tak kto spytał, to nie wiem, czy widziałem takich grzeszników, jak Georgia długa i szeroka. Szczerą prawdę mówię, jak Boga kocham. - To wszystko dlatego, że nie było tu jesz- cze Semona Dye, żeby im przepędzić diabła zza skóry - powiedział Semon potrząsając gło- wą. - Jak długo jestem kaznodzieją, nie mia- łem jeszcze ani jednej reklamacji. Ludzie wszędzie wiedzą, że Semon Dye umie sobie radzić z diabłem. I choćbym miał paść trupem, z Rocky Comfort też go przepędzę. Clay popatrzył na Semona. Zmierzył wzro- kiem jego łapska, długie ciało zgięte wpół, wielkie nogi zadarte na poręcz. - Ja tam nie potrzebuję kazań tak bardzo jak niektórzy - poinformował Semona. _ Dumny jestem, że mogę to powiedzieć. Żyję,, 15- jak Pan Bóg przykazał, już jakie siedem albo osiem miesięcy. A może i więcej. Nie pamię- tam, żebym się kiedy prowadził tak porządnie jak teraz. Takiego coś we mnie wlizie czasami, sam nie wiem co. Po prostu mi się odechciewa wszystkich świństw i już. Wolę sobie tak sie- dzieć na werandzie przez całą wiosnę i lato, jak się gdzie ciągać i łajdaczyć. - Wszyscy grzeszą - skonstatował posęp- nie Semon. - Wszyscy? - spytał Clay i zawahał się na moment. - Pan też? Semon parsknął krótkim śmieszkiem. Obró- cił się w stronę Claya, jakby go miał zamiar znowu dźgnąć pod żebra, więc Clay się odsu- nął z krzesłem jeszcze o kilka cali. - Ja jestem Semon Dye - powiedział przy- bierając nagle surowy wyraz. - O mnie Pan Bóg nie potrzebuje się kłopotać. Może mi śmiało zostawić wolną rękę. - Czasami to musi być nawet wygodne -" zauważył Clay. - No, bracie! - rzekł Semon mrużąc jedną z bruzd na swojej ogorzałej twarzy. - Jakbyś wiedział. Tuż za najbliższym oknem dał się słyszeć jakiś szmer. Semon i Clay odwrócili się jedno- cześnie. - Zdaje się, że nie mieszkasz tutaj sam, co, Horey? - spytał Semon. -' Ano, tak na oko, to można by myśleć, że sam. Ale tam w. domu jest moja żona. Ani 16 chybi to ją słyszeliśmy przed chwilą. Taka, bestia, ciekawa, jak się tylko zjawi kto nie- znajomy. Ale żeby przyszła, porozmawiała, jak kogo nie zna od dziecka, to nie, jak osła za ogon trzeba ją ciągnąć. Pobraliśmy się nie dawniej jak jesienią. Gdzieś w listopadzie oj- ciec Dene zaczął kwękać i kipnął. Nie minęły trzy dni, jak umarł, jużeśmy się z Dene po- brali. Semon pokiwał głową z aprobatą, - No, i jest tu jeszcze gdzieś ten mały, Vearl. To chłopak mojej poprzedniej żony. Ale jego to wiele w domu nie widać. Na to wy- chodzi, że woli przesiadywać z Susan i Jej czarnymi bachorami. Semon pokiwał znowu głową. Zwilżył wargi językiem i otarł je wierzchem dłoni. - To ładnie, Horey. W naszych czasach mężczyzna powinien mieć żonę. Nigdy nie zo- staję dłużej niż dzień, jak trafię do domu, gdzie mężczyzna nie ma żony. - To prawdziwa przyjemność tak tutaj sie- dzieć i słuchać, jak pan mówi - powiedział Clay. - Otworzy pan usta i zaraz wiadomo, że z pana to naprawdę mądry chłop. Słysza- łem, ludzie mówili, że drugiego takiego mądre- go jak Semon Dye to chyba w całym kraju nie znajdzie. Ale ani mi się śniło, żebym dożył kiedy takiego dnia, że pan podjedzie i wysią- dzie przed moim domem. A jak się tak zasta- nowię, to chyba nigdy nie spotkałem nawet takiego, co by pana widział na własne oczy. 17 Słyszeć słyszałem, różne różności o panu ga- dali. A teraz to pewnie i sam będę mógł opo- wiedzieć to i owo. Jak tylko usłyszę, że gdzieś zaczynają mówić o Semonie Dye, zaraz się wtrącę. Zasunę im taką gadkę, że im oczy zbieleją. Nastąpiła dłuższa przerwa. Clay musiał na nowo nabrać tchu, a Semon nasłuchiwał ja- kichś odgłosów z domu. - Słuchaj, Horey - zapytał - mówiłeś, że ile ma lat twoja żona? - Śmieszne - powiedział Clay. - Ani w ząb sobie nie przypominam, żebym mówił, ile Dene ma lat. - Och - rzekł Semon - mam się tu u cie- bie zatrzymać na jakiś czas, to chciałem wie- dzieć, co trzeba. - No, Dene skończyła jak raz piętnaście - powiedział Clay. - Tak żeby nie skłamać, to nie dorosła jeszcze ze wszystkim. Ale mnie tam bez różnicy. Lubię mieć w domu taką dziewczynę jak Dene, co się dopiero uczy, jak dogodzić mężczyźnie. Niektórzy toby powie- dzieli, że każda się nauczy prędzej albo póź- niej. I by się poszkapili, bo to nie zawsze to sa- mo, jak tak wziąć na dłużej. Najprzód to cieszy serce mężczyzny patrzyć, jak dziewczyna do- piero się tego uczy, co potrzeba. A późnięj to wcale nie każda się nauczy, tak naprawdę, A Dene potrafi uprzedzić każde moje zachce nie, Czasami, ja sam jeszcze nie wiem, czego będę od niej chciał za chwilę, a ona już wie. Zawsze mnie wyprzedzi o ten jeden kroczek.. To jest jak się patrzy żona dla mężczyzny. - Taka jest ta twoja żona? - No, taka! - powiedział Clay z dumą i podrzucił głowę. - To ty jej pewnie nie dajesz ani chwili spokoju, co, bracie? Semon pochylił się w stronę Claya i dźgnął go swoim sztywnym paluchem w bok. Clay się zerwał z krzesła z takim wrzaskiem, jakby go kto postrzelił. - Jak Boga kocham, człowieku! - wy- krzyknął. - Nie rób nigdy takich kawałów! Nie znoszę, żeby mnie kto dziabał paluchem pod żebra! Semon się odwrócił jak gdyby nigdy nic. - Wiem, o czym mówisz, Horey - powie- dział uroczyście. - Wiem doskonale, o czym mówisz. Dziewczyna ma wyczucie. To jak obszył słowo na to, co chcesz powiedzieć. A jak dziewczyna ma wyczucie i wie, czego mężczy- zna będzie od niej chciał za chwilę, kiedy bę- dzie chciał, żeby się przytuliła albo pocałowała, żeby mu dała jeść albo ogrzała, a kiedy będzie chciał się z nią po prostu położyć, to jest wła- śnie dziewczyna, o którą każdy chłop będzie się bił jak ryś. - To taka jest moja żona? - zapytał Clay pochylając się do przodu. - Taka jest Dene? - No, bracie! - powiedział Semon kiwając głową i drapiąc się po nodze. - Taka jest two- ja żona, wypisz, wymaluj. 18 Clay się poderwał i przeszedł do schodków i z powrotem. Stanął wpatrując się wybału- szonymi oczami w Semona. - Jak Boga kocham! - powiedział patrząc z podziwem na Semona. - Jak Boga kocham, niech mnie diabli! - Co z tobą, Horey? - Ale mądry z ciebie chłop, Semon. Niech mnie wszyscy diabli, jakeś mi z ust nie wyjął akuratnie tego, co chciałem powiedzieć. Rozdział II Semon pochylił się i jednym ruchem pod- sunął Clayowi pod nos łapę, wielką i czerwoną jak szynka prosięcia. Clay spojrzał nie wie- dząc, co z nią począć, po czym złapał sterczący kciuk i potrząsnął nim raz i drugi. Dokonaw- szy tego chciał puścić, ale palce Semona zdą- żyły tymczasem opleść jego dłoń. - Widzę, Horey, że jesteśmy podobni do siebie jak dwie krople wody - powiedział Semon. - Będziemy trzymać sztamę, co? Niech ci łapę uścisnę. I ścisnął tak, że Clayowi nie pozostało w niej nic czucia. - Żebym tak dobrze rozumiał, o czym ty gadasz, to nie powiem - oświadczył i uwol- niwszy rękę, jął rozcierać palce. - Że trzeba było dopiero takiej dziewczy- oy" no, jak jej tam, żebyśmy się dogadali jak mężczyzna z mężczyzną - rzekł Semon. -- No, ja i ty. Jak tylko mi powiedziałeś, że two- ja żona jest z tych, co umieją uprzedzić każde życzenie, to od razu wiedziałem, żeśmy się do- brali w korcu maku. - Co, to i ty masz taką żonę jak Dene? - spytał Clay. - Ja? Żonę? - powiedział Semon. - Nie, bracie, nie mam. Ostatnia, którą miałem, puś- ciła mnie kantem trzy lata temu. Wyniosła się do Atlanty. Clay utkwił wzrok w przyszwach swoich butów. Nie mógłby w tej chwili spojrzeć Se- monowi w twarz. - Diablo mi ciebie żal, Semon - powie- dział w końcu. - Jak Boga kocham, żal mi ciebie. I sam nie wiem, co ci powiedzieć. Bo zupełnie na to wychodzi, jakbyś się spodzie- wał, że ci co poradzę albo jak. Ale widzisz, my z Dene... A niech to wszystko diabli! Semon wyciągnął swoje długie ramię i trzepnął Claya po plecach. - Przyjechałem, żeby tu wygłosić kazanie, Horey - powiedział. - Bóg mnie wysłał, że- bym jeździł po Georgii, głosił jego słowo i od- wodził ludzi od grzechu. Najgorsi grzesznicy na całym świecie mieszkają w Georgii, powie- dział mi. A ja mu na to, że wylizę ze skóry, ale ich nawrócę. - A gdzie ty chcesz wygłosić to kazanie? - No, w kościele - powiedział Semon. - Przecież, chyba macie tu gdzieś kościół. 21 - Kościół? - No, kościół. Kościół w Rocky Comfort. Przecież chyba macie w Rocky Comfort koś- ciół? Clay popatrzył na sosny po drugiej stronie drogi. - A toś mi zadał bobu - rzekł w końcu. - Jak w Rocky Comfort jest coś takiego, to, jak Boga kocham, nie wiem, w którą stronę się obrócić, żeby do niego trafić. - No, a gdzie ludzie chodzą słuchać kazań? - Nikt nie chodzi słuchać kazań. Przynaj- mniej ja nic o tym nie wiem. Kiedyś to był kościół w Rocky Comfort, tam gdzie rzeczka skręca, będzie stąd milę albo trochę więcej drogą. Ale potem Tom Rhodes przerobił go na stodołę. Wiosną trzyma tam nawóz, a po- tem jesienią, jak zbierze bawełnę, to znowuż trzyma nasienie. Ławki wyrzucił, kazalnicę też. Porąbał wszystko na opał. Można by z To- mem o tym pogadać, ale bo to warto?. Tom i tak nie da pozwoleństwa. - To chyba będę musiał wygłosić kazanie w szkole - powiedział Semon pomilczawszy parę minut. - Jak daleko jest stąd do szkoły? - Ano, będzie z półtorej mili. Szkoła jest za farmą Toma. - Chyba szkoły ten twój Tom nie zarekwi- rował? - Nie, szkołę to już zostawił w spokoju. Jak przyjdzie dobry rok, tam się przez trzy. cztery miesiące odprawiają lekcje. To i zosta- wił ją w spokoju. - Dobra, wygłoszę kazanie w szkole. Mo- żesz rozgadać po ludziach, że w niedzielę Se- mon Dye wygłosi kazanie. - A bo to trzeba rozgadywać? - powie- dział Clay. - I tak się wszyscy zwiedzą. Jak- by to w Rocky Comfort mogło się co przyda- rzyć, żeby się zaraz nie rozniosło po ludziach jak zaraza. Semon podniósł palec. - Ciii! - szepnął. - Kto tam jest? - Niby gdzie? - spytał Clay. - Nie widzę nigdzie żywej duszy. Semon wstał i omijając krzesło Claya zaczął się skradać w stronę drzwi. Kiedy już miał wpaść do środka, Clay się zerwał na równe nogi i podskoczył do niego. - Wolnego, Semon, wolnego. Co ty takiego knujesz? - Ktoś tam jest za tym oknem - powie- dział Semon. - Chciałem tylko zobaczyć, kto to taki. - Diabła tam! - powiedział Clay. - Chy- ba to jest jeszcze mój dom, co? Jak już ko- niecznie trzeba zobaczyć, sam to jeszcze po- trafię zrobić. - To idź, zobacz, Horey. Tylko przypro- wadź tego kogoś tutaj - upomniał go Se- mon. - Ja tu siedzę i czekam. Clay zerknął do sieni czekając, żeby Semon wrócił na swoje krzesło. Kiedy tamten wresz- 22 23 cię się usadowił, wszedł na palcach do środ- ka. Po paru minutach dobiegły na werandę od- głosy szamotania. Semon podniósł się i czekał. Stał w progu, kiedy Clay się pojawił w sieni wlokąc za sobą Dene. - Taka, bestia, płochliwa, jak poczuje obce- go - jął tłumaczyć Semonowi. - Ale ty się, Semon, nie zrażaj, jakby się zestrachała i chciała uciekać. Mówiłem, skończyła dopiero piętnaście lat i nie zwyczajna jeszcze, żeby kto obcy do nas przyjeżdżał. Semon chwycił ją pod drugie ramię i po- mógł Clayowi wyprowadzić na werandę. Kie- dy już byli na zewnątrz, uśmiechnął się do Dene i poklepał ją delikatnie po pośladkach. Clay przełknął ślinę. - Wolnego, dobrze? - powiedział. - Tylko ty się, bracie, nie gorączkuj - rzekł Semon. - Chcę, żeby się trochę oswoiła. Z dziewczyną tak samo jak ze źrebakiem, kiedy narowisty: trzeba pogłaskać. Nic nie po- radzisz, dopóki nie pogłaszczesz, żeby się tro- chę obłaskawił. Farmer jesteś, to powinieneś wiedzieć. Clay zrobił krok i pchnął Semona z całej siły. Semon ani drgnął. - Diabła tam! - powiedział Clay. - Wcale mi się to nie podoba. Semon uśmiechnął się do Dene i Dene pod- niosła na niego wzrok. Pogłaskał ją jeszcze raz. - No, widzisz, bracie? - powiedział spo- glądając na Claya. - Nie mówiłem? Wystar- czy parę razy poklepać, żeby obłaskawić naj- bardziej narowistego źrebaka i najbardziej płochliwą dziewczynę. Teraz, jak zobaczyłeś na własne oczy, chyba mi już wierzysz, co? Clay popchnął Dene w stronę krzesła. Usiad- ła prędziutko i popatrzyła najpierw na jedne- go, potem na drugiego. Clay poczuł ulgę, kiedy usiadła. Łypnął na Semona. - Jeszcze nigdy Dene nie pozwoliła się tak obłaskawić nikomu obcemu - powiedział. - Ale coś mi się widzi, że tym razem to wcale nie jej wina. - No, no, Horey. Usiądź, uspokój się trochę. Jesteśmy tutaj wszyscy biali, nie ma znowu co tak bardzo się gorączkować. Po co zaraz ska- kać sobie do oczu? Ja tam, jeśli co, to mogę sobie tylko powinszować, że zajechałem do ciebie. Dumny jestem jak cholera, że zatrzy- małem się u faceta, który ma taką przystojną żonę. Dene się podniosła i chciała umknąć z we- randy, ale Clay ją złapał. - Gdzie ty się znowu wybierasz? - za- pytał. - Muszę pomyśleć o kolacji - powiedziała. - Niby racja. Najwyższy czas, żeby po- myśleć o czymś do zjedzenia. Powiedz Sugar, żeby kolacja była jak się patrzy. Semon musi być głodny jak wilk. Dene wstała znowu i puściła się pędem do 24 25 drzwi. Dawno zniknęła z oczu, a Semon wciąż za nią patrzył. - Kto to jest Sugar - zapytał ni z tego, ni z owego. - Sugar? - odparł Clay. - No, taka jed- na... Przychodzi gotować. - Słuchaj, bracie. Czy ona nie jest przy- padkiem czarna, ta Sugar? - Liczy się, że czarna. Ale tak naprawdę to wcale nie jest czarna. Taka trochę smagła, - Mulatka, co, Horey? No, no! Znieruchomiał, z wzrokiem utkwionym w magnolię przed domem. Wciągnął głęboko w płuca zapach drzewka. - Ale żonkę to masz palce lizać, Horey -: rzekł w końcu, kiwając głową w stronę Cla- ya. - I w ogóle nieźle się chyba urządziłeś. - Ano, prawda. Jak mężczyzna ma taką dziewczynę jak Dene, to co mu jeszcze potrze- ba. Miałem dotąd trzy, cztery, pięć żon, ale tak po mojemu, żadna się do niej nie umywa. Ta, którą miałem, zanim sobie wziąłem Dene, też niby była niczego. Lorene się nazywała, to jej chłopak ten Vearl, co lata z bachorami Susan. Z początku to Lorene była jedną z najlepszych żon, jakie miałem, ale później takiego coś w nią wstąpiło, że ani ją już grzało, ani ziębi- ło, czy mi się co podoba, czy nie. Czasami już jej nawet było wszystko jedno, czy zostaje o krok za mną, czy mnie o krok wyprzedza. Ale na Dene to nie mogę narzekać. Zawsze mnie wyprzedzi akuratnie o ten jeden mały kroczek. - Ma dziewczyna wyczucie, chcesz powie- dzieć - przypomniał Semon. - To bardzo rzadki dar. A ona ma wyczucie, sam to teraz widzę, jak ją poznałem. Miałeś świętą rację. Wystarczy na nią popatrzeć, żeby zobaczyć, że wie, czego mężczyzna od niej oczekuje. Clay wyprostował się na krześle. - A co ty, u wszystkich diabłów, możesz wiedzieć o Dene - powiedział ze złością. - Chciałem ci tylko podsunąć brakujące słówko - odrzekł Semon. - Diabła tam! - powiedział Clay. - Dla mnie bądź sobie kaznodzieja, jak ci się podo- ba, ale to jeszcze nie powód, żebyś bez prze- rwy wściubiał nos w nie swoje sprawy. - Uważaj, co mówisz, Horey - napomniał go Semon surowo. - Nie zapominaj, że jestem sługą bożym, rozumiesz? - Nic mnie nie obchodzi, kto jesteś. Za dziewuchami jeszcze się oglądasz, nie? - Chwileczkę, Horey. Nikt ci jeszcze krzyw- dy nie zrobił, a ty już wrzeszczysz. O co ci właściwie chodzi? Clay skoczył na równe nogi, zaciskając pięś- ci. - Nie życzę sobie, żeby pierwszy lepszy bu- bek, kaznodzieja czy nie kaznodzieja, przyjeż- dżał do mojego domu i poklepywał moją żonę po tyłku! - Nie rozumiem, jak ty możesz wygadywać 28 27 takie rzeczy - powiedział Semon. - Chciałem, ją tylko trochę ośmielić. Zrobiłem przysługę tak samo tobie, jak i sobie. - Nie chcę o tym więcej słyszeć - rzekł Clay i odwróciwszy się na pięcie wszedł cięż- kim krokiem do domu. Rozdział III Po kolacji Clay wyszedł z Semonem przed dom. Słońce już zaszło, ale zmrok dopiero zapadał. Do wieczora pozostała jeszcze godzina. Niebieskawy dym kładł się cienką warstwą na ziemi. Płomienie odległego pożaru, które za dnia rozpływały się w blasku słońca, zaczęły teraz na nowo wystrzelać ostrymi jęzorami w niebo. Semon puścił się wielkimi krokami dokoła podwórza, rozglądając się, nasłuchując i dysząc ciężko. Clay musiał dobrze wyciągać nogi, żeby za nim nadążyć, ale Semon nie zwracał na nie- go najmniejszej uwagi. Biegał tam i z powro- tem po podwórzu, niespokojny jak lis w klatce. , - Co cię znowu ugryzło, Semon? - spy- tał Clay zabiegając mu drogę. - Niech mnie diabli, jeśli kiedy widziałem, żeby kto się za- chowywał tak cudacznie jak ty. Co ci zalazło za skórę? Semon przekrzywił szyję, popatrzył z wy- soka na Claya. W półmroku jego twarz wyglą- dała chropowato jak kora. - Bo widzisz, Horey - rzekł pochylając się do Claya - ze mną to jest tak. Żona rzu- ciła mnie już trzy albo cztery lata temu, a dru- giej sobie nie wziąłem. Kobieta to lubi siedzieć na jednym miejscu, mieć swój domek, hodo- wać kwiatki, wychowywać dzieci. A ja nie mo- gę się osiedlić. I dlatego jak długo jestem wę- drownym kaznodzieją, pewnie nie znajdę sobie żony. - Faktycznie bieda - powiedział Clay. Nie patrzył na Semona. Pomyślał, że gdyby miał trochę energii, powinien by teraz poradzić Semonowi, żeby spakował manatki i poszukał sobie innego noclegu, dopóki się nie ściemni na dobre. Ale nim się zebrał na odwagę, Semon trzepnął go w plecy i zmrużył porozumiewaw- czo bruzdę na swojej chropowatej twarzy. - Aż mnie dzisiaj świerzbi - powiedział i pokiwał głową. - Chyba nie będziesz taki i pomożesz mi, żebym sobie trochę ulżył, co? Dźgnął swoim sztywnym paluchem w stronę Claya, ale Clay był szybszy. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości i spojrzał w górę, na chropowatą twarz rysującą się wyraźnie na tle nieba. - No. bracie? Rozumiesz chyba, o co mi chodzi? - powiedział Semon kiwając głową. Clay spostrzegł, że i on kiwa głową. Gdyby od tego zależało życie, nie byłby w stanie po- wstrzymać się od tego ruchu. Sam nie wiedząc kiedy, minął w ślad za Semonem podwórze i już biegł obok niego drogą. - To w którym domu mieszka Sugar? - zapytał Semon. Clay wyciągał nogi, jak mógł, ale Semon wciąż był przed nim. - Niech mnie diabli! Nie myślisz chyba o Sugar? - powiedział Clay. Zrozumiał, że nie zdoła powstrzymać Semo- na od pójścia do Sugar. Pocieszał się nadzieją, że Hardy'ego nie będzie w domu. Tuż przed domkami Murzynów stanął. - Nie ociągaj się, Horey - powiedział Se- mon. Złapał Claya za koszulę i powlókł da- lej. - Zapukasz i wywołasz ją na dwór, ro- zumiesz? Minęli pierwszy domek, w którym mieszkała Susan z George'em i najczęściej bawił się i sy- piał Vearl, i zatrzymali się przed następnym, W pokoju od frontu było ciemno, ale z kuch- ni dobiegały śmiechy. - No, jazda, Horey - powiedział Semon i pchnął go. Clay przelazł chwiejnie przez rów i znalazł się na podwórku. Powlókł się w stronę tylne- go wejścia. Sugar siedziała na krześle przy drzwiach. Była równie zdumiona ujrzawszy go, jak on sam, że tutaj przyszedł. - Pan? Dobry wieczór panu - powiedziała wstając. - Wyjdź na chwilę na drogę, Sugar - rzekł Clay. Obeszła dom w ślad za nim. Semon stał na środku drogi, dokładnie w tym samym miej- scu, gdzie go Clay zostawił. - No, jest Sugar - powiedział Clay. Semon ją capnął, nim się mogła zorientować w półmroku, co się dzieje. Spróbowała się wy- rwać z uścisku, ale Semon trzymał mocno. - Ależ, biali panowie! - powiedziała. - Czego panowie ode mnie chcą? Semon objął ją ramieniem i począł klepać delikatnie po pośladkach. Clay przypatrywał się z otwartymi ustami, jak Sugar przestaje się mocować i wyrywać. Wyglądało, że się pod- daje z dobrej woli. Podszedł bliżej i patrzył, jak dłoń Semona przywodzi ją do uległości. - Niech mnie diabli, jeśli kiedy widziałem coś podobnego - powiedział. - Jak żyję, nie widziałem takiej szatańskiej sztuczki. Semon przekrzywił szyję i popatrzył na Claya. Opuścił i podniósł jedną powiekę, aż Clay zamrugał z podziwu. Nie mógł się gnie- wać na kogoś, kto potrafi czynić takie dziwy. - O, bracie, trzeba tylko wiedzieć, jak się- wziąć do rzeczy - powiedział Semon. Clay postanowił obejść ich dokoła, żeby so- bie dobrze wszystko obejrzeć. Kiedy się znalazł z powrotem na swoim miejscu, Semon wciąż głaskał Sugar. - Hardy zadusi mnie na śmierć, jak zobaczy, że się zadaję z obcymi mężczyznami - powie-- działa. - To wyjątkowa sytuacja, Sugar - odrzekł 30 Semon. - Nie zadajesz się przecież z mężczyz- ną swojej rasy. Ja jestem biały. - I co jeszcze? - zapytała Sugar. - No, jestem kaznodzieją. - Aha! Tak i myślałam! Semon pogłaskał ją znowu. - Człowieku, nie powinieneś robić takich rzeczy. Zostaw lepiej czarne dziewuchy i pil- nuj swoich interesów. Clay złapał Semona za rękaw i jął ciągnąć. Semon szepnął Sugar coś, czego Clay nie do- słyszał, po czym ruszył za nim w stronę domu. W połowie drogi zapytał, dlaczego Clay go tak odciągał. - Zdaje się, słyszałem Hardy'ego - powie- dział Clay. - Niech cię wszyscy diabli! Ani mi w głowie dać się wmieszać w twoje ciemne sprawki. Przeszli resztę drogi w milczeniu. Znalazłszy się przed domem Clay ruszył po schodkach na werandę, ale Semon stanął i jął się znów oglą- dać w stronę murzyńskich bud. Clay zszedł z powrotem. - Chodź, Semon, usiądziemy na werandzie - powiedział. - Nie będziemy przecież tutaj stać. - Czekam na Sugar - rzekł Semon. - Po- winna zaraz przyjść. Clay spojrzał w ogorzałą twarz. - Kazałeś jej tutaj przyjść? Nie wiedzia- łem. I taki jesteś pewny, że przyjdzie? - Przyjdzie, przyjdzie - powiedział Se- mon. - Już ja wiem. Clay usiadł na najniższym stopniu, nie spuszczając Semona z oczu. Nie wiedział, co myśleć o tym człowieku. Obejrzał się i spostrzegł za sobą Dene. Sta- ła ze wzrokiem utkwionym w Semonie. Nie za- uważyła, że Clay na nią patrzy. - Co ty tu robisz, Dene? - zapytał i złapał ją, zanim zdążyła uciec. - Nic, przyglądam się - powiedziała. - Przyglądasz się? Czemu? - Jemu - powiedziała wskazując Semo- na. - Jak żyję, nie widziałam takiego przy- stojnego faceta. - Słuchaj, Dene. Jak cię kiedy przyłapię na robieniu do niego słodkich oczu, to pamiętaj, tak ci zerżnę tyłek, że przez miesiąc nie bę- dziesz mogła usiąść. Ani myślę patrzyć przez palce na żadne takie. Puścił ją, ale nie rzuciła się do ucieczki. Pa- trzyła na Semona jeszcze przez chwilę, po czym usiadła na bujanym fotelu przy drzwiach. Clay słyszał, jak się buja, ale nie oglądał się wię- cej. Zbyt był pochłonięty niepewnością, czy da się uniknąć awantury. Wiedział, że z Se- monem nie dojdzie do ładu. Semon wychodził już kilka razy na drogę po to tylko, by znów powracać na podwórko i roz- poczynać od nowa swoją niespokojną wędrów- kę. Nie patrzył w stronę Claya. Clay usłyszał, że Dene przestaje się bujać. - Jak żyję, nie widziałam takiego wspania- łego faceta - powiedziała. - Jak Boga kocham, niech to wszyscy dia- bli! - wykrzyknął Clay porywając się na rów- ne nogi. Wbiegł po schodkach i jął nią trząść. Właśnie miał jej nawymyślać za to, co powiedziała, gdy usłyszał, jak Semon wybiega na drogę. Dojrzał nadchodzącą Sugar. Puścił Dene i pędem zbiegł po schodkach. Ale nim się znalazł przy płocie, Semon i Sugar wchodzili na podwórko. Skierowali się w stro- nę domu, a Clay razem z nimi. - Wolnego, dobrze? - powiedział i zastą-j pił Semonowi drogę. - Tego już za wiele. Semon położył mu dłoń na ramieniu i spoj- rzał z wysoka w twarz. - Chyba nie będziesz taki i nie odmówisz bliźniemu tej odrobiny przyjemności, co, bra-j cię? - To się jeszcze zobaczy - powiedział Clay. - Co za dużo, to niezdrowo. Sugar chciała się wycofać, ale Semon ją zła-j pał. Ledwo mogła zipnąć w jego uścisku. - Ależ, biali panowie, ja wcale nie chciałam! wchodzić nikomu w drogę. Nie chcę, żeby pa-| nowie mnie źle zrozumieli. - No, no - powiedział Semon. - Tylko ty, Sugar, nie zaczynaj tu jakichś historii. Siedź cicho, już ja wszystko załatwię. Ale Sugar nie myślała go słuchać. - Pan jest przecież kaznodzieją, prawda, proszę pana? - zapytała. - Owszem, jestem. - To powinien pan wiedzieć, że to się wca- le nie godzi tak napastować czarną dziewczy- nę. Niech mnie pan puści, będę panu bardzo wdzięczna. - Już ty mnie nie próbuj brać pod włos, Sugar. - Tak sobie myślę - wtrącił się Clay - że jakbyśmy tylko... Semon objął Sugar ramieniem i jął znowu poklepywać. Przeniosła wzrok z Claya na Se- mona. Clay przerwał w pół zdania. Nie chciał prze- gapić nic z tego, co się dzieje. Jak żył, nie wi- dział nigdy nic podobnego. Dene też wstała z fotela i podeszła aż na skraj werandy. - Z pana Semona to najprzewrotniejszy biały pan, jakiego widziałam - powiedziała Sugar. Semon mrugał do Claya zwierając i rozwie- rając w półmroku bruzdę na swojej chropowa- tej twarzy. Wciąż poklepywał Sugar po poślad- kach. Clay gapił się oniemiały i nie zauważył, kiedy Semon pociągnął Sugar w stronę domu. Byli przy schodkach, nim ich dogonił. - Nie tak szybko, dobrze? - zaczął. - Jeś- li miałbym powiedzieć, co myślę o tym wszyst- kim, to wcale... Semon z Sugar wszedł po schodkach i ru szył w stronę drzwi. Clay poskoczył za nimi, 34 35 Dopadł drzwi, ale nic już nie mógł poradzić.c Semon i Sugar weszli do sieni, a on pozostał z Dene na progu. Odwrócił się i spojrzał na Dene, ale ona nie zwracała na niego uwagi. Patrzyła wciąż w głąb sieni. Pchnął ją w tył. - Jak żyję, nie widziałam takiego cudacz nego faceta - powiedziała. Pchnął ją jeszcze raz. Zostawił ją na we randzie, a sam wszedł do mieszkania zobaczyć gdzie jest Semon. Rozdział IV Jakoś udało mu się znaleźć w ciemnościach lampę. Zapalił ją spiesznie i pobiegł do pokoju Semona. Zdążył, nim Semon miał czas zamknąć drzwi. - Słuchaj, Semon - zaczął. - Ja tam nie jestem taki niewyrozumiały jak niektórzy. Ale jak już kto zaczyna sprowadzać czarne dziewu- chy do mojego domu... - Postaw lampę na stoliku, Horey - po- wiedział Semon. Poczekał, aż Clay wykona polecenie. - Jakżeś tutaj dzisiaj przyjechał - rzekł Clay - przyjąłem cię z otwartymi ramiona- mi... Semon wyjął rewolwer i położył go na sto- liku obok lampy. Ujrzawszy to, Clay zamilkł. Zbyt był zdumiony odkryciem, że Semon nosi broń, żeby wykrztusić słowo. Rewolwer był sześciostrzałowy, ze sprężyno- wym spustem. Musiał stanowić groźną broń w ręku takiego człowieka jak Semon Dye. Clay przyglądał się ukradkiem, jak błyska w świetle lampy. - Niepotrzebny mi już jesteś, Horey - po- wiedział Semon wskazując drzwi. -i Możesz iść. - Słuchaj, Semon - rzekł Clay. - Nie chcę, żebyś sobie pomyślał, że jestem niegościn- ny jak to niektórzy, ale... - Przykro mi, bracie, że ci robię zawód - powiedział Semon. - Ale nie mam zwyczaju tańczyć, jak mi kto zagra. Będziesz musiał wyjść i poczekać. Podszedł do Sugar i zaczął ją głaskać. Teraz już nic nie pozostało Clayowi do zro- bienia. Wycofał się tyłem do sieni i stanął. Przyglądał się, dopóki Semon nie zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Wówczas przemierzył chwiejnie sień. W drzwiach werandy stała Dene. - Jak żyję, nie widziałam takiego parad- nego faceta - powiedziała. Clay patrzył na nią przez chwilę. Potem od- sunął ją od drzwi. - Nie gadaj tyle, Dene - powiedział. - Niech to wszyscy diabli! Usiadł, a Dene podeszła za nim i także usiad- ła na brzeżku sąsiedniego krzesła. 32 37 - Niech mnie wszyscy diabli, jeśli słysza- łem w życiu, żeby jaki kaznodzieja się zacho- wywał tak jak on - powiedział. - Może on jest i Semon Dye, ale z zachowania to mi nie bardziej wygląda na kaznodzieję jak, nie przy- mierzając, ja albo Tom Rhodes. Umilkł i siedział wpatrzony w czerwoną smu- gę nad wzgórzami. - Jak żyję, nie widziałam takiego morowe- go faceta - powiedziała Dene kołysząc się na krześle. - Nie gadaj tyle, Dene. Niech to wszyscy diabli! Z podwórza dobiegł jakiś szmer - tak jakby ktoś szurnął podeszwą po twardo ubitej ziemi. Clay podskoczył na krześle. Wytężył wzrok, chcąc przeniknąć ciemności. Dene uczepiła mu się ramienia, ale nie zwracał na nią uwagi. Ująwszy poręcz rękami podciągnął się na sam brzeżek krzesła. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi błysk czarnej twarzy na ścieżce prowadzącej od drogi. Zrobiło mu się głupio. Wiedział, że jedyną osobą, która może się tu kręcić, jest Hardy. - Kto tam? - zapytał. - To ja, proszę pana - odezwał się Hardy podchodząc bliżej. - Ty, Hardy? Potrzebujesz czego? - Szukam Sugar, proszę pana. Nie nacho- dziłbym pana po nocy, żeby nie Sugar. 38 - Skąd ci przyszło do głowy, że Sugar jest tutaj? - spytał Clay. - Oj, proszę pana - rzekł Hardy - niech pan mnie nie próbuje zwodzić. Pan to nie jest taki, ja wiem. - Szukasz Sugar? - Oj, proszę pana, dobrze pan wie, że szu- kam Sugar. Niech mnie pan nie próbuje zwo- dzić, bardzo pana proszę. Hardy podszedł do schodków. Z miejsca, gdzie teraz stał, widać było przez otwarte drzwi sień. W całym domu było ciemno, pali- ło się tylko w pokoju Semona. - Sugar ci mówiła, że idzie tutaj? - zapy- tał Clay. - Nie, proszę pana. - To dlaczego sobie wbiłeś w głowę, że mu- si być jak raz tutaj? - Oj, proszę pana, niech pan mnie nie pró- buje zwodzić. Ten biały pan jej kazał przyjść. - Sugar ci mówiła, że jej kazał? - Nie, proszę pana. Clay nasłuchiwał przez chwilę. Raz mu się wydało, że słyszy głos Semona, ale nie był zu- pełnie pewien. Tyle myśli kłębiło mu się w gło- wie, że nie był w stanie skupić rozproszonej uwagi. - Co ty właściwie chcesz zrobić, Hardy? - zapytał. - Zabrać Sugar do domu - powiedział Hardy dobitnie. W jego głosie wyczuł Clay determinację. 39 Hardy był Mulatem i Clay wiedział, że nie doj- dzie z nim tak łatwo do ładu jak ze zwykłym czarnuchem. - Oj, proszę pana - powiedział Hardy - niech pan mnie już nie próbuje zwodzić. Szko- da fatygi. Ja do pana wcale nie mam żalu, bo- dajbym nigdy nie miał. Chcę tylko zabrać Su- gar do domu. Po to tutaj przyszedłem, nie po co innego. Clay czuł, jak niespokojnie Dene kręci się na brzeżku krzesła. Nie patrząc na nią, wie- dział, że nie spuszcza oka z Hardy'ego. - Sam nie wiem, co ci powiedzieć, Hardy - zaczął niepewnie. - Prawda, przyjechał tutaj dzisiaj Semon Dye, ten wędrowny kaznodzie- ja. Nocuje u mnie. I tak pewnie wiedziałeś od początku, - Tak, proszę pana, wiedziałem - rzekł Hardy wchodząc po schodkach. - Ale ja tam nie jestem taki, żebym miał zaraz robić awan- tury, pan mnie zna. Wszedłszy na werandę zatrzymał się. - To wszystko wina tego białego pana. - powiedział. - Ja do Sugar wcale nie mam ża- lu. To ten biały pan jej kazał tutaj przyjść. Jakby jej nie kazał, to Sugar by sama nie przyszła. To biali panowie zawsze wpędzają biednych Murzynów w tarapaty. - Co ty właściwie chcesz zrobić, Hardy? - spytał Clay niepewnie. - Zabrać Sugar do domu. Po to, proszę pa- na, przyszedłem. Hardy ruszył do drzwi, ale Clay się pode- rwał i stanął w progu. - Niech pan się nie obawia - powiedział Hardy. - Nie zrobię w pańskim domu żadnej draki. - Pójdę sam, powiem Sugar,"że po nią przy- szedłeś - rzekł Clay. Puścił drzwi i zniknął w ciemnej sieni, nie czekając na odpowiedź Hardy'ego. Odnalazł drzwi Semona, bez trudu przekręcił klamkę i wszedł do środka. Dopiero w pokoju zdał so- bie sprawę, że Hardy szedł za nim przez cały czas i teraz stoi w progu. Przemierzył pokój i rozjaśnił lampę. Semon widział tylko Hardy'ego. Złapał re- wolwer ze stolika przy łóżku i jednym sko- kiem porwał się na nogi. Stojąc przed nim, od- wiódł swoim sztywnym paluchem kurek. - Niech pan ode mnie odwróci tę pukaw- kę - powiedział Hardy ze złością. - Nie lubię, jak kto we mnie celuje. - Zamknij mordę i wynoś się stąd! - wrzasnął Semon. - Ja się nie cackam z taki- mi czarnymi bydlakami jak ty. Już, wynoś się, skurwysynu! Semon był teraz zupełnie innym człowie- kiem. Kiedy przyjechał po południu, w swo- im zakurzonym czarnym garniturze, czarnym kapeluszu i wąziutkiej czarnej muszce, wyglą- dał na typowego wędrownego kaznodzieję, któ- ry wysiada z auta zadowolony, że odpocznie po długiej męczącej podróży. Teraz, w świetle lampy naftowej, na tle żółtych sosnowych ścian, tu i ówdzie poplamionych smołą, spra- wiał wrażenie dzikiego mieszkańca lasów, tro- piącego zwierzynę. - Nie lepiej by to było załatwić sprawę po dobrej woli? - powiedział Clay miękko, nie spuszczając oka z rewolweru w ręce Semona. Nikt nie zareagował na jego słowa. Hardy ani myślał się wycofywać. Zbliżył się o kilka kroków. Wzrok miał utkwiony w lampie na stoliku. - I gdzie się pchasz? Ze mną nie ma żar- tów, zastrzelę cię i tyle - zagroził Semon. - Ma taki bydlak trochę jaśniejszą skórę, to już myśli, że sobie z nim nie dam rady. Clay pojął, co teraz nastąpi. Odskoczył w bok pod ścianę. Hardy dał nura przed siebie. Chciał dosięg- nąć albo lampy na stole, albo rewolweru w rę- ce Semona. Ale nie dosięgnął ani jednego, ani drugiego. Kiedy był na odległość ramienia, Se- mon wypalił w jego stronę. Od huku krótkiego, wielkokalibrowego rewolweru wątły domek za- trząsł się w posadach. Ze szpar w suficie po-j sypały się grudki pyłu, ze szczelin w ścianach poleciały sosnowe drzazgi. Clay nie wiedział, co robić - odbierać Se- monowi rewolwer czy pozostać tam, gdzie stoi. Nie ruszył się z miejsca. Hardy osunął się na czworaki. Trwał tak u stóp Semona, tylko głowa opadała mu coraz niżej. W końcu dotknęła niemal podłogi. Semon swoim sztywnym paluchem odwodził z powrotem kurek. Kiedy go odciągnął, szczęk- nął spust i Semon po raz drugi wymierzył w Hardy'ego, ale nim zdążył strzelić, Sugar rzuciła się między nich, zasłaniając Hardy'ego swoim ciałem. Semon wahał się przez chwilę. - Zbierajcie się i wynocha stąd, jedno z drugim! - powiedział w końcu. - Jeśli bę- dę musiał strzelić jeszcze raz, to przedziurawię was oboje za jednym zamachem. Sugar próbowała podnieść Hardy'ego, ale zaraz zobaczyła, że nie da rady. Zdołała zaciąg- nąć go do drzwi. Semon odprowadzał ich wzro- kiem, dopóki nie zniknęli w ciemnościach sie- ni. Wydostali się z domu tylnym wyjściem i wszelkie odgłosy ucichły. Clay wiedział, że nie zobaczy Hardy'ego, do- póki jego rana się nie zagoi albo ktoś nie znaj- dzie jego martwego ciała. Zaszyją się oboje z Sugar w lesie i nie pokażą aż do tej chwili. Teraz, kiedy było po wszystkim, Semon usiadł na krześle. Ręce trzęsły mu się tak, że nie mógł utrzymać rewolweru. Rzucił go na łóżko i siedział ze wzrokiem utkwionym w miejsce, gdzie się niedawno osunął Hardy. W pokoju wisiał ostry zapach prochu, pomie- szany z tumanem żółtego pyłu, który się posy- pał ze ścian i sufitu i nie zdążył jeszcze osiąść na meblach i podłodze. - Ja tam jestem nie od tego, Semon, żeby czasami zobaczyć sztywnego Murzyna - po- 42 wiedział Clay. - Ale nie lubię, żeby mi kto wykańczał ludzi o tej porze roku. Przecież to akuratnie czas siewu. Jak Hardy wyciągnie ko- pyta, będę musiał sam pójść w pole i zabrać się do roboty. Diabli mnie wezmą, jak mi wy- ciągnie kopyta akuratnie w sam czas siewu. Do pokoju zajrzała Dene. Stała już dobrą chwilę w ciemnościach pod drzwiami. Ani Clay, ani Semon nie zauważyli, jak się wsunęła do środka i stanęła przy wejściu, oparta ple- cami o ścianę. - Nie ma co, Horey, ładnie dbasz o swoich gości - powiedział Semon wykręcając głowę i łypiąc na Claya. - Mógłbyś przynajmniej uważać, żeby taki czarny bydlak nie napasto- wał ludzi w twoim własnym domu. Dene nie mogła się powstrzymać, żeby raz po raz nie zerkać na Semona. Stanowił nieco- dzienny widok w świetle lampy naftowej, sku- lony na niskim krześle, w biieliźnie, która wy- glądała na nim, jakby się zbiegła o dziesięć numerów od dnia, kiedy po raz pierwszy miał ją na sobie. - Jak żyję, nie widziałam takiego paradne- go faceta - powiedziała z leciutkim chichotem. Clay zmierzył ją wzrokiem. Nie miał poję- cia, że się znajduje w pokoju. Semon ani drgnął. - Nie rozumiem, dlaczego niby miałbym uważać - powiedział Clay. - Nie pytałeś mnie, zdaje się, o radę. - Bo najgorzej to z tymi cholernymi Mu- latami - oświadczył Semon. - Mogłeś mi przynajmniej powiedzieć, że on jest Mulat. Z Murzynami to ja sobie zawsze dam radę, ale z Mulatami niebezpiecznie się wdawać. Jak taki jeden z drugim ma trochę jaśniejszą skó- rę, zaraz mu się, sukinsynowi, wydaje, że taki sam dobry jak biały i że już na wszystko mo- że sobie pozwolić. Clay przeszedł przez pokój, pogrążając Dene w cieniu swojej postaci. - Taki gość jak ty powinien chyba wiedzieć bez mówienia, że chłop Sugar będzie Mula- tem - powiedział. - Rzadko która Mulatka chce się zadawać z Murzynami. Prawie każda bierze najjaśniejszego chłopa, jaki jej się trafi. Rozdział V Następnego dnia Clay obudził się późno. Zwykle wstawał o piątej. Nigdy nie miał nic specjalnego do roboty, musiał jednak dopa- trzyć, żeby Murzyni wyszli w czas na pole. Czasami dochodził drogą aż do mostku, nim zawrócił do domu; ale najpóźniej o siódmej mógł zasiąść na werandzie i założyć nogi na poręcz. Tego dnia słońce świeciło już od dwóch go- dzin, kiedy otworzył oczy. Leżał chwilę na bo- ' ku, zdumiony, że tak zaspał. Ale zaraz przy- pomniał sobie wszystko, co się wydarzyło w sąsiednim pokoju. '45 Wyskoczył z łóżka, naciągnął spodnie i ko- szulę i pobiegł do kuchni. Sugar nie było, ale Dene zdążyła już przygotować śniadanie. Usiadł i zjadł spiesznie. Skończywszy odezwał się do Dene po raz pierwszy tego dnia. - Gdzie Semon? - zapytał odsuwając krze- sło. - Nie było go tu jeszcze? Dene zjadła już przedtem i teraz zabrała się do sprzątania ze stołu. Przeszła do kuchni i z powrotem, nim odpowiedziała: - Dotąd się nie pokazał. Pewnie jeszcze śpi. Jak żyję, nie widziałam takiego paradnego faceta. Clay ruszył w stronę sieni. Minął pokój Se- mona, nie patrząc na zamknięte drzwi, i za- trzymał się przy wejściu na werandę. Rozkle- kotany wóz tkwił nadal w zielonym cieniu magnolii, dokładnie w tym miejscu, gdzie go Semon wczoraj zostawił. Clay stał niezdecy- dowany, kiedy raptem drzwi się otwarły i ze swojego pokoju wyszedł Semon we własnej osobie, poprawiając na szyi wąziutką czarną muszkę i otrzepując kurz z czarnej marynarki. Clay poczekał, aż znajdą się na werandzie. - Zachodziłem w głowę, gdzie możesz być - powiedział. - Szukałem cię po całym do- mu. Uważałem, że chyba nie wstałeś po nocy i nie uciekłeś jak jaki złodziej. - Czuję się jak młody bóg - oznajmił Se- mon zwracając w stronę Claya rozpromienioną twarz. - Jak żyję, nie czułem się tak dobrze. Dla prawdziwego mężczyzny nie ma to jak 46 kwietniowy poranek. Mówię ci, czuję się jak ryba w wodzie. - To szczęśliwie - przytaknął Clay. - Bo już byłem w strachu, że cię diabelnie wzięła ta wczorajsza historia. - Mnie takie rzeczy nie biorą - wyjaśnił Semon zacierając ręce. - Dla takiego drobiaz- gu miałbym się rozklejać? Nie, Horey, ja się obijam od dwudziestu lat po świecie, to mia- łem czas przywyknąć, że raz jestem na wozie, a raz pod wozem. Albo jeszcze gorzej. - I wcale cię nie bierze, jak postrzelisz Mu- rzyna? Semon potrząsnął zdecydowanie głową. - To dla ciebie nie pierwszyzna wygarnąć do czarnucha, co? - I tak, i nie. Pierwszyzna i nie pierwszyz- na. - Słuchaj no - rzekł Clay łypiąc w górę, na twarz tamtego - a jakbym cię tak dziś za- pytał, coś za jeden, to też byś powiedział, że Semon Dye? - Nie wierz, bracie, choćby ci kto przysię- gał, że Semon to nie ja. Jestem Semon Dye i radzę ci o tym nie zapominać. - Coś mi się widzi, że choćbym chciał, to nie zapomnę - powiedział Clay. - Zawsze słyszałem, że jest taki Semon Dye, ale ani mi w głowie postało, że go kiedy zobaczę u nas, w Rocky Comfort. Semon pociągnął nosem. Odwrócił się i rzu- 47 cił okiem przez sień w stronę kuchennego gan- ku. - Zawsze z rana lubię coś przegryźć - po- wiedział. - Myślę, że dacie mi coś do zjedze- nia? - Niech mnie diabli - rzekł Clay. - Za- pomniałem na śmierć, że jeszcze nic nie jad- łeś. Idź do kuchni, Dene coś ci tam da. Ja już jestem po śniadaniu. Semon ruszył przez sień. Wątły drewniany dom drżał cały pod jego ciężkimi krokami Już miał wyjść na ganek, ale się zatrzymał i za- pytał donośnym szeptem Claya: - Co, chyba Sugar nie przyszła dziś goto- wać? - Nie - odparł Clay. - Nie pokazała się jak dotąd. Ani ona, ani Hardy. Dene gotuje sama. Bóg wie, kiedy Sugar się znowu zjawi. Semon kiwnął głową. Wyszedł na ganek i zajrzał do kuchni. Clay widział, jak stoi z gło- wą wetkniętą w drzwi. Poczekał, aż Semon wejdzie do kuchni, po czym wziął swoje krze- sło i rozsiadł się z nogami na poręczy, żeby spokojnie wypalić fajkę. Na drodze przed domkami Murzynów zo- baczył Yearla bawiącego się starą oponą sa- mochodową z trojgiem czy czworgiem czarnych dzieci. Próbowali ją turlać jak obręcz, ale opo- na była tak wielka i ciężka, że dopiero we dwoje lub troje mogli ją ruszyć z miejsca. Clay obserwował, jak chłopiec biega w piachu i kurzu. Ubranie ma już trochę oberwane, za- 48 uważył, dobrze przynajmniej, że czyste; Susan pierze je codziennie. Troje najmłodszych Mu- rzyniątek było nagich. Nie nosiły na sobie nic od kwietnia aż do września. Miały po trzy, cztery lata i były czarne jak węgielki. Przy yearlu wyglądały jak wrony skaczące koło ko-^ sza bawełny. Yearlem opiekowała się Susan. U niej jadł i spał, po całych dniach bawił się z innymi dziećmi na podwórku albo na drodze przed jej domkiem, jego ubranie prało się w czarnym żelaznym kotle razem z ubraniem innych dzie- ci. Często ani Clay, ani Dene nie widzieli go przez cały dzień; a jeśli go widzieli, to prze- ważnie z daleka, bawiącego się na drodze- z dziećmi Susan. Czasami Yearl przychodził do domu z jakimś poleceniem od Susan albo George'a - raz Susan potrzebowała mydła,, kiedy indziej George chciał trochę tytoniu. Je- żeli Clay był akurat w domu, zawsze starał, się złapać Yearla i pomówić z nim. Ale minął już prawie rok od czasu, kiedy po, raz ostatni mu się to udało. Yearl wiedział, że Dene nie jest jego matką, a nie był zupełnie pewien, czy Clay jest jego ojcem. Jego matka miała włosy ciemne i zawsze przepasywała je. jakąś wstążką. Dene miała włosy całkiem jas- ne i Yearl nigdy nie widział, żeby jej opadały na ramiona, jak zwykle czesała się matka. Clay poprawił nogi na poręczy i obserwował, dalej Yearla. Nie widział go od ładnych paru dni nawet z daleka. 49 A to chłopaczysko - powiedział do sie- bie. Yearl pozostał pod jego opieką, kiedy Lore- ne wyjeżdżała do Jacksonville. Powiedziała, że przez jakiś czas nie będzie w stanie nim się zajmować. Musiał jej wtedy obiecać, że zawie- zie go do McGuffin do doktora i będzie leczył aż do zupełnego wykurowania. Chłopiec zara- ził się syfilisem, kiedy miał trzy czy cztery lata. Nikt się nim nie zajął i choroba się rozwi- jała bez przeszkód przez ostatnie półtora roku. Clay wciąż miał zamiar zawieźć Yearla do miasteczka do doktora, ale zwlekał z tym tak długo, że przeszło to w przyzwyczajenie. Będąc pewnej soboty w McGuffin kupił z myś- lą o chłopcu butelkę jakiegoś lekarstwa. Stała dotąd na półce w kuchni, tam gdzie ją posta- wił wróciwszy do domu - ani razu nie udało mu się złapać Vearla i dać mu lekarstwa. - A to chłopaczysko ten Vearl - powtórzył przyglądając się, jak mały to się pojawia, to niknie wśród Murzyniątek. Chłopiec skończył już sześć lat, szło mu na siódmy i Susan kilkakrotnie przypominała Clayowi, że trzeba go zacząć leczyć. Serce jej się krajało, kiedy widziała Yearla w takim sta- nie, przy tym się bała, żeby jej własna czwór- ka nie dostała syfilisu. Prosiła i błagała Claya, żeby go zawiózł do doktora do McGuffin, aż w końcu wyruszyła któregoś dnia sama z Year- lem na piechotę. I byłaby doszła, gdyby Yearl nie wyrwał jej się siłą, nim przebyli milę, i nie uciekł na drugą stronę rzeczki. Tam go już nie mogła dosięgnąć. Susan nie miała do Claya pretensji o to, że Yearl jest chory, ale miała o to, że nic w tej sprawie nie robi. Clay przyznawał w duchu, że jego obowiązkiem jest zabrać syna Lorene do doktora. Ale nie mógł się zdobyć na tyle wy- siłku, żeby' go złapać, a później utrzymać w aucie przez całą drogę do miasteczka. Siedząc tak teraz, ze wzrokiem skierowanym na drogę, Clay uświadomił sobie, że nie do- trzymał przyrzeczenia danego Lorene. Które- goś dnia, zdecydował, musi jednak zawieźć Yearla do McGuffin. Obiecał to sobie solen- nie. Po chwili przypomniała mu się butelka w kuchni na półce. Już wstał, żeby po nią pójść, ale kiedy pomyślał, ile trudu by wymagało dopadnięcie Yearla i wmuszenie w niego łyżki lekarstwa - usiadł z powrotem. Zresztą wie- dział, że pewno i tak by go nie złapał, choćby poświęcił na to cały dzień, bo chłopak umie się wspiąć na każde drzewo jak wiewiórka. Postanowił poczekać, aż któregoś dnia uda mu się podkraść do niego i capnąć znienacka. - A to chłopaczysko ten Yearl - powie- dział i splunął. .50 Rozdział Vii VII W oddali, za domkami Murzynów, podniosła się wysoko w górę chmura żółtego pyłu. Z głośnym warkotem nadjeżdżał piaszczystą drogą samochód. Clay wiedział, że to Tom Rhodes, na długo przedtem, nim w tumanie kurzu rozpoznał jego wóz. Wstał, żeby lepiej widzieć. Przez chwilę wydawało mu się, że rozpędzo- ny samochód przejedzie bez zatrzymania, ale na dziesięć stóp przed furtką Tom włączył na- gle hamulce i skręcił w cień magnolii, tuż obok wozu Semona. Wyskoczył i jął lustrować dziw- ny wehikuł ze wszystkich stron. Obszedł go dokoła, kopiąc po kolei opony, żeby się prze- konać, ile w nich zostało powietrza. Skończyw- szy obchód, ujął obiema rękami tył wozu i potrząsnął z całej siły. Teraz wiedział już wszystko, co chciał. Otworzył furtkę i ruszył ścieżką w stronę werandy. - No, co tam, Tom? - zapytał Clay prze- suwając się na drugie krzesło. Tom usiadł i rzucił kapelusz na podłogę. - Nic. U mnie wszystko jak się patrzy. - Do miasta jedziesz? - Ano, miałem zamiar zajrzeć do McGuffin. I tak nic nie kupię, ale pooglądać zawsze moż- na, za to się nie płaci. Tom obrócił się na krześle i zajrzał przez otwarte drzwi do sieni. Potem obrócił się w drugą stronę i zajrzał przez okno za plecami. 52 - Słyszałeś już? - spytał Clay głosem zni- żonym do chrapliwego szeptu. - Obiło mi się coś o uszy - przytaknął Tom. - Przyleciał jeden czarnuch przed śnia- daniem i coś tam gadał. Clay nic nie odrzekł. Bo i cóż mu zostało do powiedzenia? Murzyni zawsze wiedzieli wszy- stko, co się wydarzyło. Czasami nawet więcej. - Słuchaj, Clay, a co to za jeden?. - spytał Tom. - Semon? - Niech mu będzie Semon. - No, ten wędrowny kaznodzieja, Semon Dye. Zajechał tutaj wczoraj po południu i po- wiada, że się zatrzyma na jakiś czas. Chce w niedzielę wygłosić kazanie w szkole. - Nasłuchać to się o nim, i owszem, nasłu- chałem - powiedział Tom. - Teraz muszę go tylko zobaczyć. - Je w kuchni śniadanie. Ale tylko go pa- trzyć. Dawno już powinien być z powrotem. - A kto tam jest z nim w kuchni? Dene? - Ano, Dene - potwierdził Clay. - To mu i niespieszno. Clay zdjął nogi z poręczy i jął nasłuchiwać. Ale żaden odgłos nie dochodził z tamtej strony domu. - A skąd on przyjechał, ten Semon? - Powiada, że z Alabamy. To wszystko, co wiem. Niechętnie o sobie gada. Aha, powie- dział jeszcze, że żona go puściła kantem i wy- niosła się do Atlanty, 53 - Nie ona jedna - rzekł Tom. =- Coraz to któraś się wyniesie. Jak nie do Atlanty, to do Augusty albo do Jacksonville. - I to prawda - zgodził się Clay. Tom obejrzał się znowu, wyciągając szyję, żeby przez sień dojrzeć tylny ganek. Ale zaraz się wyprostował i mrugnął do Claya. - Idzie - oznajmił. Poczekali, aż Semon wyjdzie na werandę. Ujrzawszy Toma Rhodesa, mierzył go przez chwilę ostrym spojrzeniem, jakby chcąc się upewnić, że go jeszcze nigdy nie spotkał. Po- tem podszedł do wolnego krzesła przy poręczy. - Czołem - odezwał się Tom. Semon pochylił głowę i zajrzał Tomowi w twarz. Uśmiech rozluźnił jego napięte rysy. - Mieszkasz tu gdzieś w okolicy? - zapy- tał. - Kawałek w górę rzeczki - odparł Tom. - Nazywają mnie Tom Rhodes. Semon usadowił się wygodnie na krześle, za- darł nogi na poręcz werandy. - Ładną mamy w tym roku wiosnę - po- wiedział. - Ano, rzadko, żeby było cieplej w kwiet- niu - przytaknął Tom. - Ale tak naprawdę gorąc się robi u nas, w Rocky Comfort, dopiero gdzieś w czerwcu albo lipcu. Słońce prażyło dom i podwórze niemiłosier- nym żarem. Już teraz, choć nie było jeszcze dziesiątej, temperatura na cienistej werandzie sięgała osiemdziesięciu pięciu stopni, wczes- 54 nym popołudniem powinna według wszelkiego prawdopodobieństwa dojść do dziewięćdziesię- ciu pięciu. - Clay mówi, że pan jest kaznodzieją - powiedział Tom. - Chyba wie, co gada? - Owszem, jestem - potwierdził Semon. - Diabelna szkoda. - Dlaczego szkoda? - spytał Semon pod- rywając się na krześle. - Ano, jak raz mam w wozie gąsiorek i chętnie bym się nim podzielił. Ale jak pan jest kaznodzieją, to pewnie go będę musiał za- brać i sam wypić. Bo kaznodzieje to, słyszę, przeważnie nietrunkowi. Semon cichutko się roześmiał i popatrzył na Claya. - Bo wybierałem się dzisiaj do McGuf- fin - wyjaśnił Tom. - Już byłem gotów do odjazdu, aż tu patrzyć, wychodzi przed drzwi moja i powiada: "Tom, zapomniałeś tego gą- siorka z melasą". Ani słowa, rzeczywiście za- pomniałem. Ale teraz to już go mam, bida tyl- ko, że nie będę miał kogo poczęstować. - Jak żyję, nie słyszałem, żeby kto pił me- lasę - powiedział Semon. - To wcale nie melasa, panie kaznodzieja. Jakoś zawsze uda mi się pokręcić z tymi gą- siorkami. * Oczywiście według skali Fahrenheita. To znaczy według skali Celsjusza odpowiednio około trzydziestu, trzydziestu pięciu stopni. - Przyp. tłum, 55 - Kukurydzówka? - spytał Semon i obli- zał wargi - Najlepszy samogon w całej Georgii-po- wiedział Tom. - Sam go pędzę. - A może to wcale nie kukurydzówka, tyl- ko melasa? Jak ci żona kazała zawieźć do sklepu melasę, to może ci się pomyliły te gą- siorki i zamiast kukurydzówki naprawdę wzią- łeś melasę? Na pewno ci się pomyliły. - A niech to wszystko diabli! - powiedział Tom. - Może pan i prawdę mówi, panie kaz- nodzieja? Muszę chyba zaraz iść i sprawdzić. Wstał i zbiegł po schodkach. Był przy furtce,, kiedy Semon w ślad za nim schodził z weran- dy. Clay w dyrdy pogonił za nimi. Tom wyciągnął gąsiorek spod tylnego sie- dzenia i potrząsnął. Uśmiech rozlał mu się po twarzy. - A toś mi pan zamącił w głowie, panie kaznodzieja - powiedział. - Zamącił mi pan, ani słowa. Tak mnie pan wykołował, że już sam nie wiedziałem, co myśleć. Ale wychodzi na to, że dobrze myślałem. Gąsiorek z melasą, został w domu. - To jednak kukurydzówka? - upewnił się Semon i podszedł bliżej, żeby powąchać ko- rek. - I to wystała - podkreślił Tom. - Sam pędzę, to powinienem chyba wiedzieć, kiedy jest dobra. - Widzę, że to naprawdę coś do popłukania gardła dla mężczyzny. Tom i Clay ruszyli w stronę magnolii, żeby usiąść w cieniu, i Semon znalazł się sam. - Ano prawda - powiedział Tom bełtając alkohol w gąsiorku. - Ale jak pan jest kazno- dzieja, to chyba nie będzie pan chciał georgij- skiego samogoniku. Semon rozepchnął ich i usiadł robiąc sobie miejsce między ich kolanami. - Przypiął się wczoraj do Sugar - powie- dział Clay - to licho wie, może się dzisiaj przypiąć do gąsiorka. - Niech mnie diabli! - wykrzyknął Tom w udanym zdumieniu. - Prawdę mówi, panie kaznodzieja? Nigdy bym tego nie pomyślał. To może i ja mógłbym zostać kaznodzieją, jak tylko tyle do tego potrzeba. Wyciągnął korek i podsunął go Semonowi; ale Semon podał go dalej, do Claya, a sam wetknął swój sztywny paluch w ucho gąsiorka. Objął go zgiętym ramieniem i przechylił po- woli, wlewając bezbarwny płyn w otwarte gardło. Z pół kwarty ubyło z galona, nim go wreszcie podał Clayowi. Clay obtarł dłonią szyjkę gąsiorka i łyknął z siedem, osiem razy. Tom się nie spieszył, kiedy przyszła kolej na niego. Nie lubił, żeby go poganiano, kiedy się zabierał do picia. Po- stawił gąsiorek na ziemi, między kolanami, i przyglądał mu się przez chwilę. * Kwarta amerykańska równa się 0,9463 litra, ga- lon, zawiera 4 kwarty. - Przyp. tłum. 57 - To co, panie kaznodzieja, ma pan zamiar w niedzielę palnąć w szkole kazanko? - za- pytał. - Pewnie, że mam, bracie - odrzekł Se- mon. - Niech mnie diabli, jak nie przyjdę pana posłuchać - przyobiecał Tom. - Za nic w świecie nie przepuściłbym takiej gratki. Podniósł gąsiorek do ust i pociągnął więcej niż Clay i Semon. Skończywszy, wetknął ko- rek w szyjkę i przybił pięścią. Kwietniowe słońce prażyło przez liście ma- gnolii. Niebo było błękitne i bezchmurne, wszystko zapowiadało jeszcze jeden upalny dzień. O drugiej po południu żar będzie bu- chał z nieba. Tom wyciągnął zegarek. Znieruchomiał wpa- trzony w cyferblat, jakby podziwiał coś nigdy dotąd nie widzianego. W końcu potrząsnął gło- wą i schował zegarek do kieszeni drelichowych spodni. - Najwyższy czas na mnie - powiedział z determinacją. - W żaden żywy sposób nie obrócę do wieczora, jak się zaraz stąd nie! ruszę. - No to napijmy się jeszcze po łyczku, za- nim pojedziesz - podsunął Semon sięgając gąsiorek. Odkorkował go i pociągnął zdrowo. Potem podał gąsiorek Clayowi. - To rozu- miem, naprawdę coś do popłukania gardła dla mężczyzny. - Musiał się pan pewnie obijać tu i ówdzie swego czasu, co, panie kaznodzieja? - spytał Tom. - Swego czasu? Mój czas jeszcze nie minął i nie minie tak prędko - odparł Se- mon. - A jak minie, to będę mógł powiedzieć, że go nie zmarnowałem. Tom ruszył z gąsiorkiem w stronę swego wozu. Starannie owinął gąsiorek workiem, że- by się przypadkiem nie stłukł, i umieścił go pod tylnym siedzeniem. Potem wsiadł i za- puścił motor. Nie zważając, że silnik pracuje, jął wymachiwać do Claya i Semona. Odpo- wiedzieli mu machaniem. - Wstąpię do was, jak będę wracał! - za- wołał. - Napijemy się jeszcze po łyczku. Już miał ruszać, ale jeszcze raz zwolnił obro- ty i wychylił się przez drzwiczki. - Uważaj pan na obciążane kostki, panie kaznodzieja! - krzyknął. - Niech pan się nie daje kantować, jak pan będzie grał. Ruszył. Samochód pomknął drogą i wpadł w zakręt o ćwierć mili. Dawno już zniknął z oczu, a nad polami wciąż jeszcze się unosił tuman kurzu, płynący wolno w stronę lasu. Wracając na werandę Clay i Semon czuli się znakomicie. Oczy im błyszczały, nogi same ich niosły. Dene obserwowała wszystko ukrad- kiem, ale nie wychylała się przezornie z domu. Bała się mężczyzn, kiedy pili. Bała się nawet Claya. - Trzeba będzie Toma zrobić diakonem - odezwał się Semon. - Morowy chłop z nie- 58 59 go. Ja, jak zobaczę, że ktoś jest taki morowy chłop, lubię zawsze coś dla niego zrobić. - To i diakonów będziesz potrzebował w niedzielę? Nie wiedziałem. - Jasne - powiedział Semon. - A kto zro- bi zbiórkę, jak nie będziemy mieli diakonów? - Niby prawda - zgodził się Clay i przy- taknął głową. - Jakoś nie pomyślałem o tym. - Muszę przecież zebrać trochę pienię- dzy -' wyjaśnił Semon. - To kosztuje tak jeździć po kraju i wygłaszać kazania. Ktoś mi musi za to zapłacić. - Ano, twoje prawo, że chcesz od ludzi pie- niędzy. Nie powiem, słusznie ci się należą. Ale żeby cię to miało dużo kosztować, to nie widzę. Nocleg, życie masz za darmo, a na benzynę tak znowu dużo nie wydasz. - Ale ja lubię mieć zawsze trochę pienię- dzy. Jak przejeżdżam przez jakieś większe miasto, przez Augustę, przez Macon, przez Atlantę, to lubię mieć przy sobie tych parę do- larów, żebym mógł się zatrzymać, odpocząć dzień, dwa. - I na to dużo nie potrzeba. - Tak, ale widzisz, ja jak się już gdzieś trzymam, to lubię użyć życia za swoje pie niądze. - Wcale niegłupio - przyznał Clay. - Ja sam byłbym nie od tego. Słuchaj Semon a może i ja bym mógł zostać kaznodzieją? Semon dźgnął go pod żebra nagłym pchnię- ciem swego sztywnego palucha. Clay wrzasnął podskakując wysoko w górę. - Jak Boga jedynego kocham! - rozdarł się. - Nie rób nigdy takich kawałów, Semon! Nie znoszę, żeby mnie kto dziabał paluchem pod żebra! - Nie jesteś chyba łachotliwy, co, Horey? - Żeby łachotliwy, to nie - powiedział Clay trzymając się poza zasięgiem palucha sterczącego jak kolba kukurydzy. - Ale od szczeniaka nie lubiłem, jak mnie kto dziabał pod żebra. Semon zadarł nogi na poręcz werandy i ogar- nął obojętnym wzrokiem podwórze jak gdy- by nigdy nic. - Widzisz, Horey, człowiek musi mieć w sobie wiarę, żeby być kaznodzieją - wyjaś- nił. - Trzeba najpierw wiedzieć, o czym się chce mówić, a dopiero potem można się zabie- rać do prawienia ludziom kazań. - Ano, niby racja. Może przyjdzie to na mnie w niedzielę, jak posłucham twojego ka- zania. - Niech mnie diabli, jak żył z siebie nie wypruję, żeby was nawrócić. Ostatecznie to mój zawód nawracać ludzi. - Jedno tylko chciałbym wiedzieć, jakbym miał zostać kaznodzieją - powiedział Clay z powątpiewaniem. - Co takiego? - Widzisz, bo ja to wolę białe dziewczyny. Nie powiem, czarne też lubię, ale białe lubię 61 kapkę więcej. I nie wiem, czy bym dał radę długo się kontentować takimi jak Sugar. - To zależy - odrzekł Semon. - Faktycz- nie, jeden lubi takie, drugi owakie. Ale mógł- byś mieć i białe, jak wolisz białe. To ostatecz- nie na jedno wychodzi. Z czarną tyle że obłatwisz szybciej i bez ceregieli. Ale tak poza tym to nie widzę większej różnicy. No, czarne jeszcze wiedzą, kiedy się odczepić, a z białą to czasem zawracanie głowy. - Może po trochu człowiek by przywykł i do czarnych - powiedział Clay. - A od cza- su do czasu, jak mu przyjdzie ochota, mógłby się przerzucić na białe. - To się tylko tak wydaje, żeby mógł. Ale jak przyjdzie co do czego, to nie wychodzi. Ani rusz nie wychodzi. - Dlaczego miałoby nie wychodzić? Nie ro- zumiem. Czy to co szkodzi? - Bo jak człowiek tak się ciągle przerzuca od jednych do drugich, to w końcu traci czucie i zapomina, że biała dziewczyna gotowa narobić krzyku, jak się połapie, że już po wszystkim i ty się zaczynasz zbierać do od- jazdu. Tylko czarne dziewuchy nie robią hec. - No, no - powiedział Clay. - Sam by na to nigdy nie wpadł. Faktycznie bieda. Rozdział VII Tom Rhodes nie wracał długo z McGuffin. Clay i Semon czekali na niego przez całe po- południe, niespokojni, czy przypadkiem nie wypił bez nich reszty kukurydzówki. Gdyby się okazało, że wypił, Clay już teraz postano- wił, że każe mu pojechać do domu i przywieźć drugi gąsiorek zamiast tego, który zarówno on, jak Semon uważali już za swoją prawowitą własność. Nie mieli obaj apetytu przy kolacji. Prze- łknąwszy po trochu kaszy kukurydzanej i po kilka patatów, czym prędzej wstali od stołu i pobiegli na werandę wypatrywać Toma. Przyrzekł, że wstąpi, jak będzie wracał, więc chcieli go złapać, gdy nadjedzie, i przypomnieć o obietnicy. Na pół godziny przed zapadnięciem zmroku Semon usłyszał warkot auta nadjeżdżającego z dużą szybkością. Clay wybiegł na drogę, że- by się przekonać, czy to rzeczywiście wraca Tom z McGuffin. W szarym przedwieczornym świetle niełatwo było rozpoznać samochód na odległość ćwierć mili, więc Clay się ustawił na środku drogi, żeby w porę dać znak. Po- stanowił, że uczyni wszystko, co w jego mocy, byle tylko Tom Rhodes nie minął go bez za- trzymania. - Zgadza się, to Tom - zawołał po chwili do Semona stojącego przy furtce. - Poznaję wóz po warkocie. 63 Semon wybiegł na drogę i stanął obok Claya. Tom jechał wprost na nich, nie zmniejszając szybkości. Kiedy już się wydawało, że nie ma zamiaru w ogóle się zatrzymać i że nieuchron- nie musi ich przejechać, wykręcił nagle kie- rownicę potężnym rzutem obu rąk i wóz prze- leciał o włos od nich. Tom zahamował i zgasił motor. - Kogo przywiozłeś z sobą, Tom? - za- wołał Clay i puścił się biegiem w jego stronę. Tom wyskoczył z auta jak dziesięcioletni chłopiec. - Widziałeś ją nie raz i nie dwa, sam po- winieneś poznać - odpowiedział. - Przyjrzyj się, zobaczysz, że sam poznasz. Z auta wysiadła Lorene i obiegła je pędem dokoła. - Niech mnie diabli! Pewnie, że poznaję -" wykrzyknął Clay. - Lorene! Skąd się wzię- łaś? Lorene zarzuciła mu ramiona na szyję i po- całowała go. Nie wypuszczając go z uścisku zapytała: - Gdzie mały? - Mały? A, Yearl? No, jest tu gdzieś. Coś mi się zdaje, że został na noc u Susan. Na- brykał się i musiał zasnąć. Najlepiej go teraz nie ruszać. Niech się chłopak wyśpi, a rano pójdę i sprowadzę go do domu. - Czy już zdrów? Wyleczyłeś go, Clay? Kogo? Yearla? No, chyba zdrów. A jakby nie, to go zawiozę jutro z samego rana do McGuffin do doktora. Teraz lepiej zostawić go w spokoju. Lorene puściła Claya i ruszyła w stronę mu- rzyńskich domków. Uszedłszy parę kroków, za- trzymała się na środku drogi. Clay poszedł sprowadzić ją z powrotem. - Do czego to podobne wytrząsać się po nocy nad dzieciakiem - powiedział. - Nic do- brego z tego nie wyjdzie. Mały jest zdrów. Rano, pierwsza rzecz, pójdę go sprowadzić. Zobaczysz sama. Ledwo skończył mówić, wydało mu się, że czuje od Lorene znajomy zapach. Pochylił się przytykając nozdrza do kołnierzyka jej sukien- ki. Wyprostował się szybko. - Coś mi wygląda, żeście się dobierali z To- mem do gąsiorka - powiedział tonem oskar- żenia. - Tom obiecał, że wypije resztę ze mną i z Semonem. Tego się po tobie nie spodzie- wałem. Roześmiała się i zarzuciła mu ponownie ra- miona na szyję. Teraz nie mógł jej już robić wyrzutów. - Umierałam z pragnienia - wyjaśniła. - Tom powiedział, że możemy się napić po łycz- ku. -' Umierałaś z pragnienia? - No. - Nie wiedziałem, że się nauczyłaś pić ku- kurydzówkę. Dawniej nie piłaś. Kiedy zaczęłaś pić? 64 65 - O, będzie już kawałek czasu. Sama nie wiem, kiedy ją polubiłam. - Niby nie dziw, że polubiłaś. Rzadko kto, żeby nie lubił georgijskiej kukurydzóweczki. Ale nie myślałem, że ty też się wciągniesz. Bo dawniej to nie piłaś. - Och, Clay, będzie już z rok albo więcej, jak zaczęłam pić. - Gdzie? W Jacksonville? - W Jacksonville. A bo co? - Nic. Nie myślałem, że tak daleko i też mają georgijską kukurydzówkę. Podszedł Tom, ciągnąc za sobą Semona, i rozdzielił ich. Clay wycofał się w stronę auta, żeby rzucić okiem na gąsiorek. - Lorene, to jest ten kaznodzieja, co ci mó- wiłem - powiedział Tom. - Widzisz, że nie łgałem. - To pan jest kaznodzieja? - zapytała za- dzierając wysoko głowę, żeby mu spojrzeć w twarz. - Owszem, jestem - odparł Semon surowo. - Wygląda, że naprawdę jest - powiedzia- ła Lorene zwracając się do Toma. - Chodź- my do domu, obejrzę go dokumentnie przy świetle. Clay zabiegł im drogę do furtki. - Przecież tam jest Dene - powiedział. - A niech to wszyscy diabli! Żadne nie zwróciło na niego uwagi. Ode- pchnęli go i ruszyli ścieżką w stronę domu. Rzucił się, żeby ich zatrzymać, ale ilekroć pró- 66 bował im zabiec drogę, Semon albo Tom od- pychali go na bok. - Ej, wolnego, zaczekajcie chwilę! - za- wołał i skoczył na schodki rozpościerając przed nimi ramiona. - Przecież tam jest Dene. Chwileczkę, zaczekajcie! Lorene i Tom wybuchnęli śmiechem. Semon zachowywał się tak, jakby miał zamiar iść wszędzie tam, gdzie oni. Nie odstępował boku Lorene. - Zaczekajcie chwilę - powiedział Tom. - Jedną chwileczkę. Clay myślał w pierwszym momencie, że Tom przeszedł niespodziewanie na jego stronę, ale gdy zobaczył, jak wraca biegiem do auta, nie był już taki pewny, co mu nagle strzeliło do głowy. Tom wydobył spod tylnego siedze- nia gąsiorek i puścił się na powrót biegiem w stronę werandy. - Zostało dla każdego do przepłukania gardła - powiedział wyciągając korek. Podał gąsiorek najpierw Lorene i Lorene po- ciągnęła łyk. Odjąwszy gąsiorek od ust zrobiła do niego minę. Tom z kolei wręczył gąsiorek Semonowi, któremu oderwał go od ust Clay, przerażony, że Semon wypije wszystko. Kiedy gąsiorek wrócił wreszcie do Toma, na dnie po- został jeden jedyny łyk. Tom wysączył resztkę i cisnął pusty gąsiorek na ziemię. Pierwsza do mieszkania wbiegła Lorene, ale mężczyźni nie pozostali za nią daleko w tyle. Na stoliku w pokoju Dene i Claya paliła się 67 lampa, Dene stała w jej świetle. Usłyszała ha- łas, gdy tamci tylko nadjechali, i przyglądała się wszystkiemu przez okno. - Nie widziałam cię kawał czasu, Dene - powiedziała Lorene. - No, no, ale wyrosłaś. - Nie wiedziałam, że masz wrócić -- ode- zwała się Dene spoglądając na Claya. - My- ślałam... - Ona tylko z wizytą, Dene - wtrącił się Tom. - Wpadła na dzień, dwa, zobaczyć się ze wszystkimi. - Yearl śpi u Susan - powiedziała Dene kierując się w stronę drzwi. - Pójdę, sprowa- dzę go. Jak żyję, nie widziałam takiego dzi- kusa. Clay ją złapał i popchnął z powrotem na śro dek pokoju. - Zostaw małego w spokoju, Dene. Niech sobie śpi - powiedział. - Lorene poczeka., jutro będzie miała dosyć czasu, żeby go obej- rzeć. - Wolałabym teraz - powiedziała Lore- ne. - Będzie już rok albo więcej, jak go nie widziałam. Podrósł przez ten czas, co? - Ano, podrósł kapkę - powiedział Clay. - Rano pierwsza rzecz pójdę i go sprowadzę, to zobaczysz. Teraz siadaj, odsapnij. Tamci dwaj znaleźli sobie krzesła już przed- tem. Lorene i Clay usadowili się również, tyl- ko Dene wciąż stała koło stołu. - Siadaj, Dene - powiedział Clay wycią- gając przed siebie nogi i zaplatając dłonie na 68 karku. - Jesteśmy wszyscy biali, to co masz stać. Siadaj, nogi cię rozbolą od tego stercze- nia. - Dziwnie jakoś pachniesz - powiedziała Dene. - Wiecie, gdzie ją spotkałem? - spytał Tom wskazując palcem Lorene. - Zgadnij, Clay. - No, gdzie? W mieście? - No. W McGuffin. Jadę sobie ulicą, aż tu patrzyć koło fryzjera stoi Lorene z chłopaka- mi. Droczy się z nimi. Jak mnie tylko zoba- czyła, pyta, czy nie wiem przypadkiem, gdzie cię szukać. No to jej powiedziałem, że i owszem, wiem. W domu siedzisz, bo i gdzie by? A ona na to, żebym ją z sobą zabrał. No i przyjechała. Co, nic się nie zmieniła, Clay? Ta sama stara Lorene! Znowu z nami siedzi, zupełnie jak za dawnych, dobrych lat. - Cholernie jestem kontent, że cię znowu widzę, Lorene - powiedział Clay. - Długo zostaniesz? - O, nie wiem - roześmiała się strzelając okiem w stronę Toma. - Chyba nie masz nic przeciwko temu, żebym została, co, Clay? - Jak Boga kocham, kontent jestem, żeś przyjechała, Lorene. Ale kapkę mi głupio tak na jeden raz mieć dwie żony w domu. Żeby trafunkiem nie wyszło, że to przeciwko prawu. Diabli wiedzą, czy prawo nie ma czegoś do ga- dania w takim przypadku. - Och, to się jakoś załatwi - zapewnił go Tom. - Mamy jak raz Semona. On jest kazno- 69 dzieją, powinien to załatwić. Co, załatwi pan, prawda, panie kaznodzieja? Clay rzucił niepewne spojrzenie w kąt po- koju, gdzie siedział Semon. Nie bardzo sobie wyobrażał, co Semon może tutaj poradzić. - Co, załatwi pan to jakoś, prawda, panie kaznodzieja? - nalegał Tom. - Załatwi pan, no nie? - Kto? Ja? - ocknął się Semon. Wpatry- wał się tak uporczywie w Lorene, że zapomniał o obecności kogokolwiek innego w pokoju. - Niby ja? - Tu nie ma nic do załatwiania - odezwa- ła się Lorene. - Nie po to tutaj przyjechałam, żeby rozrabiać. Przyjechałam tylko zobaczyć Yearla, przekonać się, czy jest zdrów. - Już ty się nic nie martw o Yearla - po- wiedział Clay. - Kupiłem mu lekarstwo. Nie mam z nim żadnych kłopotów. Bawi się po całych dniach na drodze i dobrze. - Skończył już sześć lat - powiedziała Lorene. - Sześć lat? - zdziwił się Clay. - Na śmierć zapomniałem. - Diablo przyjemnie, że Lorene jest zno- wuż z nami - powiedział Tom zacierając ręce. - Siedzimy sobie wszyscy razem jak za dawnych dobrych lat. - Jak tam, Lorene, dobrze ci się żyje w Jacksonville? - zapytał Clay. - To musi być życie mieszkać w takim wielgachnym mieście. - No, niczego sobie. Ale czasami mam już 70 tego dość. Z początku to pracowałam w takim jednym magazynie, ale będzie już ze trzy mie- siące, jak musiałam rzucić. Ani rusz nie mo- ,głam sobie dać rady. W nocy człowiek nie śpi, potem przez cały dzień chodzi jak błędny. - To takie magazyny trzymają otwarte przez całą noc? - spytał zdumiony Clay. - Och, nie rozumiesz, Clay. Przez cały dzień pracowałam w magazynie, a potem nie spałam do późnej nocy. W końcu tak się jakoś zrobiło, że noc w noc nie kładłam się wcześniej jak o trzeciej albo czwartej. Dlatego musiałam rzucić pracę, nie dla czego innego. - To czemu się nie kładłaś wcześniej? - Och, Clay, ty nic nie rozumiesz. Bo jak zaczęłam pracować w tym magazynie, dzień w dzień przychodzili faceci, żeby się z nimi umawiać na wieczór. To nie mogłam przecież nie sypiać po nocach, a potem przez cały dzień tyrać. Clay potrząsnął głową. Nie mógł pojąć, o czym Lorene mówi. Powiódł wzrokiem po innych - wszyscy, nie wyłączając Dene, za- chowywali się tak, jakby doskonale rozumieli, o co chodzi. Tom szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Nie bądź dureń, Clay - powiedziała Lo- rene uśmiechając się do niego. - No, dorabia- łam sobie na boczku. - Dorabiałaś na boczku? - powtórzył Clay. Skinęła głową obserwując jednocześnie De- ne, która wciąż stała koło stołu. 71 - Niech mnie wszyscy diabli! - powiedział Clay potrząsając głową. - Ani w ząb nie ro- zumiem, o czym ona gada. - No, dawała za pieniążki, Clay - wyjaśnił Tom i pokiwał głową. - Niech mnie nagły szlag! - powiedział Clay i wyprostował się na krześle. Rzucił okiem w kąt pokoju, żeby zobaczyć, co robi Semon. - Znaczy się, Lorene, to mi chciałaś powiedzieć, żeś robiła w Jacksomville? - Jasne - potwierdził Tom. - Jasne, że to ci chciała powiedzieć. Wiem, bo z nią gadałem przez całą drogę z McGuffin. - No, niech mnie nagły szlag! - powtórzył Clay. - Jak żyję, nie słyszałem o czymś ta- kim. - W całym kraju są takie, co to robią - powiedział Tom kiwając głową. - W Auguście to będzie parę tysięcy takich, co dają za pie- niążki, akuratnie tak jak Lorene w Jackson- - Skąd ty to wszystko wiesz, Tom, bo ja pierwsze słyszę? - zapytał Clay, zupełnie oszo- łomiony. - Jak żyję, nie słyszałem o czymś takim. Myślałem, że to się wszędzie dostaje po uważaniu, tak jak u nas, w Rocky Comfort. I owszem, widziałem, czasami chłopaki dawali za to jakąś błyskotkę. Ale żeby który płacił żywą monetą, to, jak żyję, nie widziałem. - O, wiem to i owo. Kręciłem się trochę po świecie. Co jakiś czas to i do Augusty sobie skoczę. 72 Clay nie spuszczał oka z Lorene, jakby ją widział po raz pierwszy. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. W ciszy, która zapadła, Clay podniósł wzrok i spostrzegł, że Semon przenosi się z krzesłem w drugi kąt pokoju. Ustawił je obok krzesła Lorene i usiadł pochylony w jej stronę. Zniżył głos, żeby nikt nie słyszał, co do niej mówi. - I co ty na to, Dene? - odezwał się Clay. - Słyszałaś kiedy o czymś takim? Dene potrząsnęła głową i powiodła wzrokiem, od Lorene do Claya i z powrotem. - Zapytaj Semona, co o tym myśli - po- radził Tom. - Tylko śmiało, nic się nie bój, pytaj. - Słuchaj no, Semon. To jest jedna z tych rzeczy, o których ty mówisz w swoich kaza- niach? - spytał Clay. - Ludzkie grzechy to woda na mój młyn, bracie - powiedział Semon. Clay popatrzył uważnie w jego stronę. Nie podobał mu się sposób, w jaki Semon nachyla się do Lorene. - Coś mi się zdaje, że kapkę za dużo so- bie pozwalasz - powiedział ostro. - Innym to umiesz mówić, czego im nie wolno robić, a sam robisz to samo. Semon zbyt był przejęty tym, co mówi do Lorene, żeby zwrócić uwagę na Claya. Zigno- rował go, jakby nie słyszał ani słowa. - Zostaw go w spokoju - powiedział' Tom. - Niech tam sobie do niej mamrocze, 73, jak chce. To dopiero będzie zabawa, jak go uraczy prezencikiem, którego jej już nie będzie mógł zwrócić. - Ja bym mu złamanego słowa nie powie- dział, gdyby on się zachowywał jak kaznodzie- ja - oświadczył Clay. - Prawda, nie słysza- łem jeszcze, jakie są te jego kazania, ale ga- dać to on pewnie potrafi, wierzę mu na piękne oczy. Ale niech go wszyscy diabli, jak on się zaczyna do mojej żony dobierać, to mi się już wcale nie podoba. - Co ty, zapomniałeś, Clay? Lorene nie jest już twoją żoną. Przecież się ożeniłeś z Dene. - Niby racja. Ale nie ze wszystkim. Prawda, z Dene się ożeniłem, ale nigdy się nie odżeni- łem z Lorene. - Nie możesz się przyznawać do obydwu, Clay. Prawo zabrania, żeby mężczyzna miał dwie żony na jeden raz. - Gwiżdżę na prawo, jak Semon sobie wy- obraża, że się może przystawiać do Lorene. Nigdy się na to nie zgodzę. Niech sobie będzie, że łamię prawo i mam dwie żony, ale ani myślę siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak Semon się dobiera do Lorene. A żeby tak prawdę powiedzieć, to chyba ani jednego prawa nie, postanowili jeszcze takiego, żeby było czło- wiekowi po myśli. Bo niektóry chłop to po- trzebuje mieć dwie żony. Wiem, bo sam jestem "taki. Nieraz sobie myślę, że zdałoby się mieć i jedną, i drugą. I co to pomoże postanowić -74 takie prawo? Czy od tego odechce się człowie- kowi mieć obydwie? Tom wziął krzesło i przysunął się do Claya. Pochylił nisko głowę. - Ona jest teraz zwykłą kurwą - powie- dział. - Niech się Semon sparzy. - Za bardzo ją sobie kiedyś chwaliłem, żebym mógł siedzieć i patrzeć z założonymi rękami, jak coś takiego się wyprawia w moim własnym domu. - Dene jest teraz twoją żoną, Clay. Rozu- miem, żebyś się o nią postawił Semonowi. Ale Lorene to całkiem co innego Sam diabeł nie zliczy, z iloma facetami się puszczała przez ten ostatni rok czy ile tam. Co dla niej znaczy Semon? Jeden więcej, jeden mniej. - Semonowi powinna wystarczyć Sugar - powiedział Clay z uporem. - Ano powinna. Ale widać nie wystarcza. I ty mu nie stawaj okoniem, Clay. Zobaczysz, Lorene tak go urządzi, że jej do śmierci nie zapomni. - Powinna mu wystarczyć Sugar. Że to taki nie potrafi się zadowolić tym, co dosta- nie, tylko wciąż chce jeszcze i jeszcze. - Ano powinien się zadowolić, niby prawda. Ale co, jak nie chce? Dlatego też i powiadam, nie dla czego innego: zostaw go, niech się spa- rzy. Podczas gdy Clay z Tomem szeptali z pochy- lonymi głowami, Semon wstał ze swojego miej- sca. Przeszedł wielkimi krokami przez całą sze- 75 rokość pokoju, aż do okna, potem zawrócił, ale wyglądało, że nie ma zamiaru usiąść z powro- tem. Lorene, pozostawiona samej sobie, cze- kała, aż ktoś się do niej odezwie. Kiedy Tom uniósł głowę i zobaczył, że Se- mon nie rozmawia już z Lorene, złapał go za rękaw i pociągnął w kąt pokoju. Tłumaczył mu coś szeptem przez ładne parę minut. Ale kiedy skończył, Semon wzruszył ramionami i nie odezwał się słowem. Wrócił do swego krzesła i usiadł naprzeciw Dene. - Długo z nami zostaniesz, Lorene? - za- pytał Clay. - Bo ja wiem? Może chciałam zostać ze wszystkim. - Uśmiechnęła się. - Powiadam: może. Clay nie wiedział, co na to odrzec. W głębi duszy pragnął, żeby nie odjeżdżała tak zaraz. Miał nadzieję, że zajdzie coś, co ją powstrzyma na zawsze od powrotu na Florydę. Przeżył z nią bez mała pięć lat i brakowało mu jej obecności. Ożeniwszy się z Dene, zaczął o niej zapominać, ale teraz, kiedy wróciła i była tuż obok, nie wiedział sam, czy starać się ją za- trzymać, czy też pozwolić jej znów odjechać. Zdawał sobie sprawę, że nie uda mu się zatrzy- mać i Lorene, i Dene - prędzej czy później jedna z nich oświadczy, że ma dość domu, któ- ry musi dzielić z drugą. Bez zastanowienia wiedział, że ta możliwość nie wchodzi w ra- chubę. Dene prawie się nie odzywała, odkąd Lorene przyjechała z Tomem, ale widać było po sposobie, w jaki na nią patrzy, że nie ży- czy sobie, żeby Lorene została nawet na jedną noc. Ale na to nie było już rady - Lorene ma święte prawo przyjeżdżać w odwiedziny do Yearla, ilekroć jej się żywnie spodoba. Robiło się coraz później. Zegar na kominku wskazywał już jedenastą, a chodził wcale nie tak źle. Tom zaczął się zbierać do domu. Przy- pomniał sobie, że żona nie wie, co się z nim stało. Gdyby wiedziała, że przywiózł do Rocky Comfort Lorene i siedzi teraz w tym samym pokoju co ona, dawno by już przyszła do Ho- reyów i zabrała go do domu. Żona Toma wola- ła nie ryzykować, gdy w grę wchodziła Lore- ne Horey. - No, czas wracać do domu - powiedział Tom. - O tej porze to my z moją kobitą już dawno leżymy w łóżku. - A wpadnij niedługo, Tom - powiedział Clay. - Zawsze kontenci jesteśmy, jak przyje- dziesz. - Może wpadnę jakoś jutro. Przywiozę no- wy gąsiorek, to się napijemy z Semonem i Lo- rene. Semon wstał i wyciągnął do niego rękę. - To było naprawdę coś do przepłukania gardła dla mężczyzny - powiedział. - Muszę ci za to podziękować, Tom. - Jutro podziękuje mi pan jeszcze raz - odparł Tom mrugając do Claya. - Przywiozę nowy gąsiorek, wcale nie gorszy od tego, cośmy wypili. Wszystko z jednego pędzenia. 77 Zniknął w drzwiach do sieni, kierując się W stronę werandy. Nikt nie poszedł go odpro- wadzać. Ledwo ucichły jego kroki i rozległ się warkot zapalonego motoru, Semon się podniósł i oznajmił, że najwyższy czas iść spać. - A gdzie my położymy Lorene? - powie- dział Clay, dopiero teraz pomyślawszy o tym. - Jak Boga kocham, nie wiem, co my z nią zro- bimy. Spojrzał na Dene w nadziei, że może ona coś zaproponuje, ale rychło pojął, że nie usłyszy od niej słowa. - Żeby to człowiek miał jeszcze jedno łóżko na zbyciu, byłoby po krzyku. A tak to, jak Boga kocham, nie wiem, co my z nią zrobi- my. Chyba jakby się Dene zgodziła, mogli- byśmy się przespać we troje w jednym łóżku. Spojrzał znów na Dene, jakie wrażenie wy- warła na niej ta propozycja. Ale dość było je- dnego rzutu oka, by się zorientować, co Dene o tym myśli. - A, niech to diabli - powiedział. Przeszedł się tam i z powrotem. - Jak kto biedny, to musi sobie tylko łamać głowę od rana do wie- czora. Bogatemu zawsze starczy łóżek, żeby wszystkich przenocować. Semon zbliżył się o krok. - Niech Lorene śpi w moim pokoju, Horey, a ja zrobię sobie posłanie na podłodze w sie- ni - powiedział. Uśmiechał się leciutko, z taką miną, jakby 78 naprawdę drobnostką było dla niego spędzenie nocy na twardej podłodze. - Ano, chyba że już nic lepszego nie wy- myślimy - przystał Clay. - Tak widać musi być, choć to się nie bardzo godzi, żeby kazno- dzieja spał na podłodze. - Mnie tam, bracie, bez różnicy - powie- dział Semon i jeszcze raz się uśmiechnął pa- trząc z góry na Claya. - Nic sobie z tego nie rób. Clay wstał i przeszedł z lampą do sieni. Po- stawił ją na stoliku przy drzwiach sypialni, a sam wyszedł za dom. Kiedy wrócił, w sieni nie było nikogo. Wszedł do sypialni swojej i Dene i zamknął za sobą drzwi. Dene zdążyła się już rozebrać do spania. Tamtych dwojga nie było słychać. - Jak żyję, nie widziałam takiej zdziry - powiedziała Dene. - O kim ty mówisz? O Lorene? - spytał Clay. - No, jak Boga kocham! Dene, Lorene była najlepszą ze wszystkich moich żon. - Jak żyję, nie widziałam takiej zdziry - powtórzyła Dene. Rozdział VIII Lorene wstała o pierwszym świcie, zanim Clay się obudził. Ubrała się szybko w półmro- ku i poszła do sąsiedniego pokoju. Dene leżała z otwartymi oczami. Widząc, że Lorene pod- chodzi do łóżka, bez słowa schowała się pod 79
kołdrę. Lorene ujęła Claya za ramie i poczęła nim trząść, póki nie otworzył oczu. - Wstawaj, Clay - powiedziała. - Idziemy po Yearla. - Ki czort cię przyniósł? - zapytał Clay sennym głosem. Dene wystawiła głowę spod kołdry i w sza- rym świetle przyjrzała się czwartej żonie Cla- ya. Nie wiedziała, po co Lorene przyszła do ich pokoju. - No, wstawaj, Clay! Clay otworzył szerzej oczy i rozejrzał się po pokoju. Wyciągnął za siebie rękę i nama- cał Dene. Nie obrócił się, żeby na nią spoj- rzeć. - Wstawaj, Clay, idziemy po Yearla. No, wstawaj, tylko już. - Po Yearla? Po kiego ci znowu Yearl? Potrząsnęła nim tak, że przez chwilę nie widział nic przed sobą. - No, dobra już, dobra - mruknął. Lorene ściągnęła z niego kołdrę. Wiedziała, że to jedyny sposób, żeby go podnieść rano z łóżka. Clay sięgnął ręką, żeby się przykryć z powrotem, ale Lorene pociągnęła kołdrę da- lej w nogi. Dene zsunęła się w ślad za kołdrą, jak mogła najniżej. Clay wstał i jął nakładać koszulę i spodnie pod bacznym wzrokiem Lorene. Rzuciła mu skarpety i 'buty i czekała przy drzwiach, aż się skończy ubierać. Potem ruszyła za nim przez werandę i ścieżką do furtki. Przez całą drogę do Susan nie mieli sobie nic do powiedzenia. Lorene szła o krok na- przód, przynaglając Claya do pośpiechu. Słońce wynurzyło się właśnie zza widnokręgu i raziło Claya jaskrawą czerwienią. Mrużył oczy tak,, że prawie nic nie widział. Przy drzwiach domku zatrzymali się i Clay zawołał Susan. Murzynka otworzyła natych- miast. Przez cały czas ich obserwowała. - Gdzie Yearl? - zapytał Clay. - Ano, śpi u mnie - odparła Susan. - A to jak raz pani wróciła. Dzień dobry pani. To dopiero radość znowu pandą zobaczyć. - Dzień dobry, Susan - powiedziała Lo- rene zbliżając się do drzwi. - Obudź zaraz Yearla. Nie mogę się doczekać, kiedy go zoba- czę. - O, proszę pani, paniny chłopak to musi na prawdziwego wielkoluda wyrośnie - poinfor- mowała ją Susan. - Rośnie toto jak na dro- żdżach, całkiem jak na drożdżach. Weszli wszyscy do środka. Czwórka Murzy- niątek, które już wstały, zbiła się w kącie. Drżąc w chłodzie poranka, otulały kołderkami nagie ciałka. Yearl spał jak zabity w łóżku Susan i George'a. Lorene podbiegła i porwała go w ramiona. Przycisnęła go do piersi i jęła całować jak sza- lona. Ledwo wierzyła własnym oczom - Yearl wyrósł na dużego chłopca przez te półtora roku. 80 yearl! Vearl! nie poznajesz matki? Ma- musia przyjechała, Vearl! Mały obudziwszy się uderzył w płacz. - Zabieram go ze sobą do domu, Susan - oznajmiła Lorene. Susan podeszła za nią do drzwi. - Chce go pani zabrać ze wszystkim? Lorene nie odpowiedziała. - Bo, proszę pani, mnie toby chyba serce pękło, jakby go pani teraz zabrała - powie- działa Susan nie kryjąc łez, które jej ciekły po policzkach. Lorene wybiegła na dwór i ruszyła drogą w stronę domu, z Yearlem kurczowo uczepio- nym szyi. Nie słyszała ani słowa z tego, co Su- san do niej powiedziała. Uszli z Clayem pół drogi, nim Yearl oprzy- tomniał do reszty. Popatrzył dziwnie na Lo- rene, po czym jął się wyrywać. - Nie poznajesz mnie, Yearl? - spytała Lo- rene niepewnie. - Nie pamiętasz matki? Je- stem twoją mamusią, Yearl! Przyjrzyj mi się dobrze! - Dziki jak nieboskie stworzenie - powie- dział Clay. - Jeszcze z miesiąc albo dwa i taki się zrobi płochliwy jak nie przymierzając kró- lik. Już teraz jedna Susan co go jeszcze złapie, nikt więcej. Lorene trzymała go wciąż w ramionach. Chłopiec był ciężki, stopy zapadały jej głęboko w pył drogi, ale ona na to nie zważała - ści- skała Yearla spazmatycznie, jakby przysięgła go nie puścić, póki tchu w piersiach. - Jestem twoją mamusią, Yearl. Matki nie poznajesz? - powtarzała. - Nigdy byśmy go nie złapali, jakby nie to, że jeszcze chłopaczysko spało - powiedział Clay przyśpieszając kroku, żeby nie zostać w tyle. - Zdziczało toto jak kot. - Mamusia się cieszy, że cię-ma znowu przy sobie, Yearl. Myślałam już, że nigdy nie wrócę, żeby cię zobaczyć. A ty tęskniłeś za mamusią? - Gdzie byłaś? - spytał. - Na Florydzie, Yearl. - Tam gdzie rosną pomarańcze? Ja widzia- łem pomarańcze. - Tak - powiedziała. - Tam, gdzie tylko spojrzysz, wszędzie rosną całe gaje pomarań- czy. - A przywiozłaś mi? - Pojadę do McGuffin, to ci kupię w skle- pie, Yearl. Nie mogłam wieźć z sobą. Poma- rańcze są za ciężkie, żeby je wieźć taki kawał drogi. - Danowi i Jimowi to tatuś przywiózł po- marańczy z Florydy - powiedział Yearl. Lorene spojrzała na Claya. - To takie dwa Murzyniaki, mieszkają ka- wałek stąd przy drodze - wyjaśnił. Wiedział, że Lorene nie rozróżnia czarnych mieszkających trochę dalej od domu. - Pete jeździ na cięża- rówce. Czasami pojedzie aż na Florydę po 82 83
transport pomarańczy i mandarynek dla Ralpha Stone'a. Resztę drogi przeszli w milczeniu. Znalazłszy się przy furtce zobaczyli na werandzie Semo- na. Dawał im znaki, żeby się pospieszyli. - Dene czeka ze śniadaniem! - zawołał i nie oglądając się ruszył przez sień do kuchni. Dene przysunęła dla Yearla krzesło, ale Lo- rene się uparła trzymać go na kolanach. Mały jadł kaszę i pił kawę łapczywie, nie zwracając uwagi na nikogo. Lorene czekała z jedzeniem, dopóki nie skończy. - Daj mi jeszcze kawy - powiedział do Claya. Clay podszedł do kuchni i nalał mu z dzban- ka. Sam skończył już jeść. Nie usiadł z powro- tem do stołu. - O, jest to lekarstwo, com je kupił dla Yearla w McGuffin - powiedział zdejmując z półki zakurzoną butelkę i stawiając na stole przed Lorene. - Tak się jakoś zeszło, że ani łyżki mu jeszcze nie dałem. Lorene popatrzyła chwilę na butelkę, po czym odstawiła ją na bok. Yearl wyciągnął ręce, ale była poza jego zasięgiem. - Musisz go zawieźć do McGouffin, do dok- tora - powiedziała. - Ano, tak sobie i myślałem, że go zawio- zę - odrzekł Clay. - To idź, przyszykuj się do jaedy, - Dzisiaj? Teraz? - Pewnie, że teraz. Trzeba go zawieźć jak najprędzej, Już ja wiem, co mówię, - Jak raz dzisiaj trzeba? - zaoponował Clay. - Nie wybierałem się dzisiaj do McGuf- fin. Nie starczyłoby to, jakbym jutro poje- chał? - Pojedziesz zaraz - oświadczyła Lorene z naciskiem. - Trzeba zawieźć Yearla do dok- tora, zanim będzie za późno. Clay wyszedł na tylny ganek i zaczerpnął wody z kubła na taborecie. Popłukał usta i splu- nął, zanim zaczął pić. Potem zszedł po schod- kach i skierował się w stronę przybudówki przy stajni, gdzie stał samochód. Dobrze wie- dział, że jak już Lorene coś sobie umyśli, nie warto się z nią wdawać w dyskusje. Nigdy w życiu nie udało mu się jej przegadać. Motor zapalił bez trudu, Clay wyjechał ty- łem i zakręcił na podwórzu. Czekał, żeby Lo- rene przyprowadziła mu chłopca do auta. Lorene umyła Yeairlowi na ganku ręce i bu- zię. Potem go uczesała, zrobiła mu przedzia- łek i pozapinała ubranko na wszystkie guziki. - Nie starczyłoby to, jakbym z nim jutro pojechał? - zapytał Clay. - Jutro jest so- bota. O całe niebo przyjemniej pojechać do miasta w sobotę jak w każdy inny dzień. Lorene nie odpowiedziała. Posadziła Yearla obok Claya i zatrzasnęła drzwiczki. Kiedy już mieli ruszać, pochyliła się i pocałowała chłopca na pożegnanie. - Masz go zawieźć do doktora i kazać le- 84 85
czyć, rozumiesz, Clay? - upomniała. - Nie wiem, co ci zrobię, jak skrewisz. Yearl na gwałt potrzebuje doktora. Clay kiwnął ponuro głową i odjechał nie oglądając się za siebie. Lorene wyszła za nim aż do bramy. Dopiero kiedy auto zniknęło za zakrętem, wróciła powoli do domu. Semon czekał na nią na werandzie. - Ciekawość, co się dzieje z Tomem - po- wiedział. - Obiecał dzisiaj wpaść. - A, niech się dzieje, co chce - ucięła Lo- renę. - Co mnie może obchodzić Tom Rhodest Usiadła ze wzrokiem zwróconym na drogę którą odjechał Clay z Yearlem. Semon milczał przez chwilę - czekał, aż jej się trochę poprawi humor. Wreszcie podniósł wzrok na magnolię przy płocie. - Tom obiecał, że przyjedzie - spróbował jeszcze raz. - Obiecał, to powinien dotrzy- mać. - Pewnie już zapomniał. Nie od dzisiaj znam Toma Rhodesa. Nie za bardzo możnana nim polegać. - Znałaś go, nim się stąd wyniosłaś? - Trochę. - A ja myślałem, że go znałaś dobrze. Za- chowywał się wczoraj tak, jakbyście byli ze sobą bardzo blisko. - O, znałam kupę mężczyzn, zanim wyje- chałam do Jacksonville. Tom był jednym z wielu. - Milczała chwilę. - Tyle że go mia- łam pierwszego. - Przyszło 'mi do głowy, że może byś się ze mną chciała zabrać - zaproponował Semon przysuwając się do niej z krzesłem. - Jadę w poniedziałek rano. Wybierałem się na razie do południowej Georgii, ale mógłbym pojechać i na Florydę, jakbyś się ze mną zabrała. - Nie chcę. Pojadę z tobą i wpakuję się w jaką kabałę - powiedziała Lorene. - Kto tam ciebie wie? - To już moje zmartwienie - obiecał Se- mon przysuwając się jeszcze bliżej. - Poje- dziemy do Jacksonville. Ja się już od dawna zastanawiałem, czy przypadkiem nie powinie- nem się wybrać na Florydę. Pan Bóg mnie nieraz napominał, żeby pojechać i tam, ale ja- koś ciągle odkładałem i odkładam. Aż mi wstyd za samego siebie. Ale teraz jestem już zdecydowany: pojedziemy w poniedziałek. - Dobra - zgodziła się Lorene. - Poje- dziemy w poniedziałek. Semon pochylił się do przodu i położył rękę na oparciu jej krzesła. - Moglibyśmy się trochę zatrzymać po dro- dze - zaproponował. - Po co? - No tak sobie. Zatrzymać się gdzieś, po- siedzieć dzień, dwa. Dojechać zawsze zdąży- my, nie śpieszy nam się. - To dużo kosztuje, trzeba się zatrzymy- wać w hotelach. - Może by nam się to opłaciło. Nie tak trudno zarobić na wydatki. 86 87
- A to niby jak? - No, zawsze mógłbym szepnąć o tobie temu i owemu, zainteresować facetów. - A - powiedziała i kiwnęła głową. - No ja nie mam nic przeciw temu. Tylko jeden wa- runek: dzielimy się po równo. A spróbuj kiwać, to już ja ci pokażę. Wytnę ci taką hecę, jak nie dostanę swojej doli, że mnie do śmierci popamiętasz. Już ja tam nie dam się wysta- wić do wiatru takiemu facetowi jak ty. interes, to interes. Semon zdjął rękę z oparcia i wyprostował się na krześle kiwając głową na znak zgody. - Jasna sprawa - powiedział. - A będziesz się umiał zabrać do rzeczy, tak, żeby mnie nie wpakować w jakąś kabałę? Nie mam najmniejszej ochoty odsiadywać dwu- dziestu dni w jakimś zakazanym georgijs kryminale. - O to niech cię głowa nie boli -zapewnił ją Semon. - Chyba nie najgorzej potrafię so- bie radzić? Mam w takich sprawach trochę do- świadczenia. Lorene przez dłuższą chwilę mierzyła go wzrokiem. - Popatrz na mnie - powiedziała poważ- nym tonem, spoglądając mu prosto w oczy.- Mówisz, jakbyś był rzeczywiście oblatany. - No, mam trochę doświadczenia - rzekł. - Niedużo, ale zawsze trochę. - Tak i myślałam. Semon znów się pochylił (kładąc rękę na opar- 88 ciu jej krzesła i przysuwając głowę tuż do jej ucha. - Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy nie czekać do poniedziałku, tylko zacząć zaraz tutaj. Przyjedzie Tom, powinno się chyba wy- ciągnąć z niego trochę forsy, - Odczekał chwi- lę, jakie wrażenie wywrze na niej ta propo- zycja. - Taki gość jak Tom Rhodes powinien chyba zapłacić. - A to sobie wymyśliłeś - roześmiała się Lorene. - Tom nie zapłaci złamanego centa. Brał mnie bez płacenia, ile razy mu przyszła ochota, kiedy tu mieszkałam, to teraz niby zacznie płacić? Ale Semon tak łatwo nie rezygnował. - Jest jeszcze Clay - podsunął. - Można by spróbować z Clayem. Lorene roześmiała mu się w nos. - Paradne. Bo Clay to niby zapłaci? Trzeba mieć ćwieczka, żeby sobie ubzdurać coś takie- go. Nie byłam to jego żoną? Dlaczego niby miałby płacić? Semon odwrócił się niewzruszony i jął z uwa- gą obserwować magnolię przed domem. Po chwili obrócił się z powrotem do Lorene. - Już ja to z nim załatwię - oświadczył. - Niech tylko przyjedzie Tom Rhodes z tym swoim gąsiorkiem, pójdzie wszystko jak po ma- śle. Obróciła się nagle i popatrzyła mu prosto w oczy. Leciutki uśmiech pojawił się na jej wargach. Znała mężczyzn, którzy snuli podo- 89 bne projekty, ale żaden z nich nie działał w ta- kim przebraniu jak Semon. - Kto ty właściwie jesteś? - zapytała. - Kaznodzieja czy alfons? Semon zrobił urażoną minę. Wyprostował się i zmierzył ją gniewnym spojrzeniem. - Jestem sługa boży - powiedział suro- wo. - Radzę ci o tym nie zapominać, - Załatw tylko z Clayem, a już ja swoje zrobię - zgodziła się w końcu. - Ale coś mi się zdaje, że Pan Bóg ci rozum odebrał Pró- bować coś takiego z Clayem! Clay nie zapłaci złamanego centa, - Zobaczymy, zobaczymy - powiedział Se- mon. - Rób tylko, co każę, i zobaczymy. Podniósł się i stanął koło jej krzesła - pa-, trzył z góry na Lorene, taksował ją. - Pójdę, przespaceruję się trochę - oświad- czył. - Może zajrzę do Toma. Rozdział IX| W taki upał zajść piaszczystą drogą do Toma Rhodesa nie było wcale lekko i Semon zatrzy- mywał się kilka razy dla odpoczynku. Był sza-, ry od kurzu i cały zziajany, gdy wreszcie ujrzał przed sobą zabudowania. W połowie drogi zdjął marynarkę i wywijał nią, żeby odgonić piekący , żar. Koło domu nie było widać nikogo i dopiero kierując się do stodoły, spostrzegł w drzwiach 90 komórki Murzyna łuskającego kukurydzę. Za- wołał go, po czym się schronił w cieniu wierzby i patrzył, jak Murzyn się wlecze w jego stronę. Z nieba buchał żar coraz dokuczliwszy, a Se- mon nie był przyzwyczajony do spacerów przy takiej spiekocie. - Gdzie jest pam Tom? - spytał Murzy- na. - Ano, kręcił się tu gdzieś koło stodoły. To naszego pana chce pan zobaczyć? Semon kiwnął ciężko głową i jął się wachlo- wać szerokoskrzydłym czarnym kapeluszem. Murzyn powlókł się z powrotem w kierunku stodoły, podnosząc tumany kurzu swoimi wiel- kimi buciorami. Nie było go przez parę minut. W końcu się pojawił, wyciągniętym palcem wskazując Semona. Za nim wynurzył się zza stodoły Tom. - Bałem się, żebyś nie zapomniał, co nam obiecałeś - powiedział Semon. - Obiecałem? Co obiecałem? - No, że przyjedziesz do Horeya z gąsior- kiem. - Niech mnie diabli! - wykrzyknął Tom chroniąc się w cieniu wierzby. - Obiecywa- łem, że przyjadę z gąsiorkiem? Ani w ząb nie pamiętam. - Tego się i bałem. Dlatego przyszedłem, nie dla czego innego. - Takiś pan pazerny na georgijski samogo- nek, panie kaznodzieja? - roześmiał się Tom. Twarz poczerwieniała mu z uciechy. - Jak 91 żyję, nie widziałem kaznodziei, który by tak trząsł do kukurydzóweczki. - To jest coś do przepłukania gardła dla mężczyzny, taka kukurydzówka - powied'ziiał Semon. - A ja jestem jeszcze mężczyzną. Pe- wnie dlatego tak mi przypadła do gustu. Na pewno dlatego. - Poczekaj pan, zaraz poślę Freda - od- rzekł Tom. - Jedne pięć minut i będzie pan miał swoją kukurydzóweczkę. Poszedł zawołać Murzyna, a Semon opadł ciężko na ziemię. Oparty o pień wierzby, nie przestawał się wachlować kapeluszem. Tom wrócił i jął przynaglać Semona, żeby zaraz wstawał. - Chodź pan, wsiadamy razdwa do wozu. Musimy być gotowi. Wróci Fred, zaraz jedzie- my. Podyrdał tylko do obórki. To pięć kro- ków przez pastwisko, migiem obróci. Semon podźwignął się na nogi i poszedł za Tomem w stronę stodoły, za którą się prażył w słońcu samochód. Wsiedli i Tom zapuścił motor. - Jak tam poszło wczoraj? Obłatwiłeś się pan raz-dwa z Lorene, co? - zapytał Tom szturchając Semona. - Jej to długo prosić nie trzeba. Zawsze taka była, a w szczególności jak sobie umyśliła, że stąd wyjedzie. Tak bardzo się chyba nie zmieniła przez ten rok czy dwa. Po mojemu to ciągle ta sama Lorene. Teraz Semon był już (pewien, że Lorene wie- 92 działa, co mówi - Toma nie uda się wziąć na kawał. Odrzucił tę myśl definitywnie. Czarny Fred przyniósł gąsiorek i umieścił go z tyłu wozu. Rozlał trochę, przelewając w pośpiechu z beczułki do gąsiorka, i z tylnego siedzenia rozszedł się palący zapach alkoholu. Semon pociągnął łakomie nozdrzami. Teraz mógł już wracać do Horeyów. Samochód szybko pokonywał polną drogę. Tom się nie fatygował, żeby zwolnić nawet na najbardziej piaszczystych odcinkach. Wciąż do- dawał gazu. W pewnym miejscu wóz o mało nie wpadł do rowu, ale i wtedy Tom nie zmniejszył szybkości. Pędził, nie zawsze nawet patrząc przed siebie. Semon doznał ulgi, gdy się wreszcie znaleźli na miejscu. - To co, panie 'kaznodzieja, palnie nam pan w niedzielę kazanko? - zapytał Tom, 'kiedy wysiadali, z wozu. - A palnę - oświadczył Semon stanowczo. - I o czym ono będzie, to kazanko? - O różnych rzeczach - powiedział Se- mon. - O tym, o tamtym, o owym. - Pan (to pewnie musi mieć gotową całą furę takich kazań. Sięga pan tylko do głowy, wybiera i po krzyku. - I owszem, mam - powiedział Semon krótko. Nie spuszczał oka z gąsiorka na tylnym sie- dzeniu. Tom podniósł go do góry, .potrząsnął leciutko. 93 - Ja stawiam - powiedział. - Nie krępuj się pan, panie kaznodzieja. Semon wsadził paluch w szklane ucho gą- siorka i przysunął go do ust. - No, to piję, co moje - oświadczył. - Starczy dla wszystkich, 'każdy dostanie niezgor- szą dolę. - O, mam tego do licha i trochę w domu. A już się pędzi nowe. Ja tam nigdy nie po- zwolę, żeby mi zabrakło kukurydzóweczki o tej porze roku. Racząc się tak, spostrzegli, że na werandę, wybiegła Lorene i wygląda na drogę. Po chwi- li pędziła ścieżką w ich stronę. Obróciwszy się, zobaczyli nadjeżdżającego Claya. - Wraca Clay z McGuffin - powiedział Semon nie spuszczając wzroku z Lorene. - Nie powiem, żeby go długo nie było - stwierdził Tom. - Dzisiaj zwyczajny dzień, to mu się pewnie znudziło szwendać po próżni- cy. Żeby to była sobota, siłą by go nie wy- ciągnął przed północkiem do domu. Clay skręcił na podwórze i bez słowa pod- jechał do stajni. Wyglądało, że mu się śpieszy, żeby jak najszybciej odstawić auto pod daszek. Lorene popędziła za nim. Dopadła go, nim odszedł od wozu. - Gdzie Vearl? - zapytała podniesionym głosem. Clay ruszył w stronę domu, jakby jej w ogó- le nie słyszał. Pobiegła za nim i dogoniwszy złapała za ramię. - Gdzie Yearl, Clay? Byli już koło werandy i z sieni wynurzył się właśnie Tom niosąc kilka szklaneczek. - Yearl? - powtórzył Clay z taką miną, jakby go to pytanie zupełnie zaskoczyło. - Ano urwał mi się po drodze. Jeszcze mili nie ujechałem, jak mi się urwał. A gdzie jest teraz, to nie wiem. Ale pewnie gdzieś nad rzeką. Zjawi się pod wieczór u Susan. Zawsze na noc wraca. Tom napełnił szklaneczki i wsunął jedną w dłoń Lorene. Semon wziął dwie i jedną po- dał Clayowi. - Toś nie zawiózł Yearla do doktora? - spytała Lorene zagryzając wargi. Clay wychylił pół szklaneczki i postawił ją obok siebie na podłodze. Semon usłużnie do- lał mu do pełna i podał szklaneczkę z powro- tem - Yearla? No niby nie. Nie dowiozłem go do miasta. Ale napatoczyłem się jak raz na doktora i gadałem z nim trochę. Powiedział, żeby mu dać tę butelkę lekarstwa i żeby go przywieźć, jak następnym razem będę jechał do miasta. - Trzeba mi go było zawieźć samej - po- wiedziała Lorene chłodno. Zmierzyła Claya złym wzrokiem. - Powinnam była wiedzieć, że go nie zawieziesz. - Zrobiłem, co się dało, Lorene - powie- dział Clay potulnie. - Jak Boga kocham, prawdę mówię, nie kłamię. Przecież bym ci 94 95 nie robił na złe, jakbym mógł co na to pora- dzić. - Nawet nie próbowałeś. Wcale go nie chciałeś wieźć do miasta i nawet go nie próbo- wałeś utrzymać w wozie. Dałeś mu się urwać, żeby nie mieć zawracania głowy. Wypiła jednym haustem szklaneczkę i po- stawiła ją ciężko na podłodze obok krzesła. Se- mon sięgnął po szklaneczkę Claya i wetknął mu ją do ręki. Podniósł swoją do ust, zachę- '< ca jąc Claya, żeby poszedł w jego ślady. Clay' wypił, otarł usta. Potem wyciągnął z kieszeni] harmonijkę. Wytrzepał ją o kolano i przecią- gnął parę razy po wargach. - Zagrałbyś coś, Horey - zachęcił Semon.' Clay- dmuchnął kilka razy i potrząsnął gło-' wą. - Nie pora jeszcze na granie -; powiedział kręcąc głową. - Nijak mi nie wychodzi przed kolacją. Semon poczekał, aż schowa harmonijkę, po czym dał mu się znowu napić. - A gdzie Dene? - zainteresował się Clay, stawiając pustą szklaneczkę pod nogami. - No, kręci się gdzieś - poinformował go Tom. - Widziałem ją w kuchni, jakem się! rozglądał za szklaneczkami. Clay obrócił się do Lorene. Siedziała popi- jając ze szklaneczki, którą przed chwilą Tom napełnił po brzegi. Po kilku szklaneczkach ku- kurydzówki Clay z lubością patrzył na nią. Przesunął wzrokiem po jej dopasowanej su- 96 kience, po ciemnych włosach - i coś mu się przekręciło w głowie. - To rozumiem, żona dla mężczyzny - po- wiedział celując w nią palcem. - Kto? - zapytał Tom. - No, Lorene. - Nie radziłbym ci za dużo o niej gadać; Clay. Dene się tu gdzieś kręci, broń Boże usłyszy. - Niby racja - przyznał Clay. - Na śmierć o niej zapomniałem. No, Dene też żona dla mężczyzny. - A Sugar? Powiedz, Clay, nie żona dla mężczyzny? - odczep się, dobrze? Nie wiesz niby, że już dawno przestałem latać za Sugar. Semen rozejrzał się z uśmiechem po wszyst- kich. Był zadowolony szybkim rozwojem spra- wy. Zdecydował, że musi pozwolić Clayowi jeszcze trochę się wygadać. Może potem wmó- wi w niego jeszcze szklaneczkę kukurydzów- ki. - Znaczy się, kontent jesteś z Dene, co, Horey? - powiedział mrugając do Lorene i za- chęcająco kiwając głową. - Z Dene? No myślę. Jeszcze jak! Dene zawsze wyprzedzi mnie o ten jeden kroczek. Przy niej nigdy nie potrzebuję łamać sobie głowy, bo i tak mi zawsze da, czego chcę, zanim się zdążę sam połapać, że jak raz tego chcia- łem. Zawsze taka była. Z ojcem jeszcze mie- szkała, przychodziłem wtedy pod dom, to jak 97 wyszła do mnie, zawsze dała po cichu buzia- ka, obłapiła, o tak! A tylko to zrobiła, wie- działem, że jak raz tego chciałem. Ale ani ociupinki wcześniej. Nie, Dene to nigdy nie zostanie w tyle, zawsze wyprzedzi mnie o ten jeden kroczek. - Ma dziewczyna wyczucie, co? - powie- dział Semon. - No! - wykrzyknął Clay. - Jak raz to chciałem powiedzieć! Tylko że mi zawsze z gło- wy wyleci to słowo. Ale co tam. Jest Semon, to przypomni. - Sam to w niej zauważyłem - przytak- nął Semon. - Co w niej zauważyłeś? - No, że ma wyczucie i rozumie, czego od niej mężczyzna chce. - Co? To i z tobą tego próbowała? - Tego nie powiedziałem. Powiedziałem tylko, że sam to w niej zauważyłem. Clay szurnął, jakby chciał się poderwać na równe nogi. Ale tylko się wyprostował na krześle i powiódł wzrokiem po otaczających twarzach. - To niech lepiej nie próbuje - powie- dział. - I ty lepiej też z nią nie próbuj. Bo jak was złapię, że się bawicie w to wyprzedza- nie o kroczek, to... to... ,- Och, źle mnie zrozumiałeś, bracie - za- pewnił go Semon spiesznie. - Chciałem ci tylko przypomnieć, czego zapomniałeś. Ciągle mówisz, jaka to ona jest i co potrafi, ale trzeba 98 dopiero mnie, żeby ci podpowiedzieć to słówko, którego ci brakuje. - Niech ci będzie. Póki mielesz tylko je- zorem i nic więcej, to ci złego słowa nie po- wiem. Semon nalał mu szklaneczkę, kiwając jedno- cześnie na Lorene. Wstała i natychmiast zni- knęła za werandą. - Gdzie ona poszła? - zapytał Clay. Semon wzruszył ramionami. Poczekał, aż Clay wypije kilka łyków, po czym usiadł przed nim na poręczy i pochylił się do przodu. - Chciałem z tobą chwilę pogadać - po- wiedział i kiwnął porozumiewawczo w stronę Toma. Wstali i przeszli w koniec werandy. - Co ty znowu knujesz, Semon? - zapytał Clay zniżając głos, żeby Tom przypadkiem nie dosłyszał. - Coś bym ci powiedział, bracie. Tylko nie wiem, czy mnie będziesz chciał słuchać. - Może będę, a może i nie będę. No, co masz na wątrobie, gadaj. - Czujesz się dobrze, co? - No, jakby mnie kto na sto koni wsa- dził - przytaknął Clay. Semon przygiął karku, tak żeby się znaleźć twarzą w twarz z Clayem. Potem się obejrzał, czy nikt nie podsłuchuje. Clay, idąc za jego wzrokiem, łypnął mu trwożnie przez ramię. - Powiedz, bracie, nie miałbyś przypad- kiem ochoty na małe spotkanko?." 99
- Ja? Gdzie? Z kim? - wyszeptał Clay? bez tchu. Rozdział X] Semon przysunął się bliżej, zasłaniając Cla- yowi Toma w drugim końcu werandy. - Jest jedna taka, co by się chciała z tobą zobaczyć. Co, miałbyś się ochotę z nią spot- kać? - No jak diabli! Gdzie ona jest? - Gdzie jest, to jest. Chcę najpierw wie- dzieć, czy masz się ochotę z nią zobaczyć. - A to biała, ta dziewczyna? - Pewnie, że biała. Nie zawracałbym ci gło- wy, jakby nie była biała. - No niech mnie diabli! - wykrzyknął Clay. - To idziemy! Zeszli z werandy, nie spojrzawszy nawet w stronę Toma. Kiedy się znaleźli za węgłem, Semon stanął nagle, łapiąc Claya za ramię. - Masz chyba trochę forsy, co, Horey? - Forsy? No, trochę może i mam. A tobie po kiego to wiedzieć? - Bo rozumiesz, trzeba by chyba, żebyś jej coś odpalił za to widzenie. Nie myślisz, że coś jej się za to należy? - Należy? A ile? - No, trzy dolary będzie jak obszył. Clay się cofnął potrząsając powoli głową. 100 Twarz mu się wydłużyła, rozczarowanie otrze- źwiło go momentalnie. - Mam jednego jedynego dolara, ani centa więcej. Benzyny musiałem kupić w McGuffin, bobym inaczej nie dojechał do chałupy. W ko- ści kapkę sobie pograłem przy okazji. Jeden dolar mi został, ani centa więcej. Semon zagryzł wargi ze złości. - Pewien jesteś, Horey? Przeszukaj jeszcze kieszenie, sprawdź. Musisz mieć chyba więcej niż dolara. Dolara to ma każdy jeden, ty mu- sisz mieć przynajmniej dwa albo trzy. Clay przeszukał starannie wszystkie kiesze- nie, ale nie znalazł nic prócz jedynego znisz- czonego i wybrudzonego banknotu dolarowego. Podsunął go Semonowi do zobaczenia. - A może od Dene mógłbyś coś pożyczyć? - zapytał Semon. - Od Dene? Dene nie ma złamanego centa. Ona nigdy nie ma centa, chyba że jej sam dam. Ale już dawno nie dawałem, bo nie było po co. Dene nie ma złamanego centa, już ja dobrze wiem. Semon przeszedł się kilka razy tam i z po- wrotem. W końcu się obrócił i zmierzył Claya złym wzrokiem. - No to daj mi tego dolara. A jak ci coś kapnie do poniedziałku, to mi dopłacisz resztę. - Trzy dolary to kupa forsy za to, że czło- wiek popatrzy na dziewczynę. Jak Boga ko- cham, coś mi się to widzi kupę za dużo. - Och, możesz nie tylko patrzyć, jeśli masz 101 ochotę. Rób, co dusza zapragnie, Horey. Za- płaciłeś, teraz myśl, żeby dostać, co ci się nale ży za twoje pieniądze. Clay się przyglądał, jak Semon składa ban-| knot i chowa go do kieszeni spodni. Był bli-j ski wycofania się z całej transakcji, gdy ujrzał, że banknot znika w kieszeni Semona. Uczynił rozpaczliwą próbę dosięgnięcia go, ale jego dłon została odtrącona. - Mówiłeś, że jej mam zapłacić - oświad- czył. - Żeby tak prawdę powiedzieć, nie bar- dzo rozumiem, dlaczego to ty schowałeś moje pieniądze do kieszeni. - Schowałem dla niej - uciął Semon krótko. Wziął Claya pod ramię i pociągnął w kie- runku stajni. Nie uszli więcej niż kilka kro- ków, gdy Clay się wyswobodził. - Chwileczkę, dobrze? Gdzie ty mnie wła- ściwie wleczesz? - Do stajni! - powiedział Semon ujmując go z powrotem pod ramię. - Niech mnie diabli, jak wiem, co by kto! miał do roboty w mojej stajni. Mieszkam tu- taj nie od dziś i nie od wczoraj i, jak Boga! kocham, nigdy nie widziałem, żeby kto obcy wchodził do mojej stajni. - Kupy rzeczy jeszcze nie widziałeś, Ho- rey. No, chodź wreszcie. Przebyli podwórko i weszli do stajni. Nie było w niej żywej duszy. Boksy stały otworem,! drzwi do komórki z uprzężą też. Semon rozglą- dał się przez chwilę niepewnie, wreszcie spo- strzegł drabinę prowadzącą na stryszek. - Włazimy na górę - oznajmił i popchnął Claya w stronę drabiny. - A co tam niby jest na przygórku? - sprzeciwił się Clay. - Parę wiązek słomy, resztka grochowin, nic więcej. Chyba wiem, co jest na moim własnym przygórku? Nie głupim drapać się po drabinie, żeby zobaczyć kupę grochowin. Semon pociągnął go do drabiny, wepchnął na pierwszy szczebel. Raz zacząwszy wspinali się szybko na górę. Wyleźli kolejno na stry- szek, wyprostowali się ostrożnie. Oparta o bel- kę dachu stała Lorene. - Jak Boga kocham, niech mnie wszyscy diabli! - wykrzyknął Clay. - Co ty tu ro- bisz na przygórku, Lorene? Dała mu palcem znak, żeby się zbliżył. Clay obejrzał się na Semona, nie rozumie- jąc, co to wszystko znaczy. Semon kiwnął po- rozumiewawczo głową, po czym pchnął go z rozmachem w stronę Lorene. Clay się zaplą- tał w wiązki słomy, wzbijając nogami tuman kurzu. - Zapłaciłeś, Horey, teraz bierz się do rze- czy - powiedział Semon. - Co ty? Toż to Lorene - zaprotestował Clay. - Gadałeś, że jakaś dziewczyna chce się ze mną zobaczyć, dałem ci za to całą forsę, a tutaj Lorene... - Zapłaciłeś, żeby się zobaczyć z Lorene - 102 103 potwierdził Semon. - No i masz Lorene. Teraz bierz się do rzeczy, Horey. Clay zaniemówił ze zdumienia. Popatrzył najpierw na Lorene, potem na Semona, w koń- cu utkwił wzrok w słomie pod nogami. - Niech mnie nagły szlag! - powiedział. - Anim się zmiarkował, jak oddałem całą forsę, żeby się zobaczyć z własną żoną. Jak Boga ko- cham, w głowie mi się to nie mieści. Ale coś mi się zdaje, żeście mnie wykołowali. Jak żyję, nie słyszałem, żeby jaki chłop płacił za to, że się zobaczy z własną żoną. Niby prawda, Lo- rene nie moja ostatnia. Ale zawsze to moja czwarta żona. - Do diabła! - powiedział Semon z groźbą w głosie. - Zapłaciłeś, teraz bierz, co ci się należy za twoje pieniądze. Bierz, za co zapła- ciłeś, rozumiesz? Nie mam najmniejszej ocho- ty, żebyś potem łaził i opowiadał, że cię wy- kołowałem. No, bierz się do rzeczy, Horey. Ani myślę się godzić na żadne takie. U mnie jak interes, to interes. Chociaż nie najlepszy inte- res. Rozejrzał się spiesznie dokoła w poszuki- waniu jakiejś broni i dostrzegł widły oparte o więźbę dachu. Złapał je niecierpliwie. - Patrzcie go, kaznodzieja, a jaki to na- molny - powiedział Clay. - Nie mógłbyś nas chociaż zostawić samych z Lorene? Semon nastawił widły i ruszył w stronę Cla- ya. Zamachnął się trzy czy cztery razy, tak że Clay musiał się cofać. W końcu znalazł się koło Lorene, która usiadła na wiązce słomy. Popa- trzył w dół i spostrzegł ją tuż koło swoich nóg. Czekała bez słowa, ze wzrokiem podniesionym na niego. Nie uśmiechała się, w kącikach warg miała wyraz zaciętości. - Nie jesteś mi już kontenta tak jak da- wniej - powiedział patrząc na nią. - Och, nie mogę teraz być taka łatwa, Clay - odrzekła. - Gdybym była taka łatwa jak dawniej, toby mnie wykwitowali ze wszy- stkiego, co mi się należy. - Ale! Ze mną też się nie możesz kapkę rozkrochmalić? Uśmiechnęłabyś się chociaż, nie tak tylko wilkiem patrzyła. Jak Boga kocham, aż mnie ciarki przechodzą, jak tak się na mnie wytrzeszczycie, ty i Semon na dodatek. - No, dosyć gadania - wtrącił się Semon wtykając pomiędzy nich widły. - Jeszcze tro- chę i przylecicie do mnie obydwoje z pięściami, żebym wam oddał tego dolara. Niedoczekanie wasze. Uczciwie zarobiłem swoją dolę. No, za- bierajcie się do rzeczy, dosyć tego dobrego. - Ty lepiej oddaj moją dolę, Semon - po- wiedziała Lorene wyciągając rękę. - Jak in- teres, to interes. Nie chcę potem żadnych nie- porozumień. No, dawaj moją dolę, Semon. - Kiedy nie mam drobnych, Lorene. Dam ci, jak tylko rozmienię. Jak się nie trafi okazja wcześniej, to rozmienię w niedzielę ze zbiórki. - To ty ciągle chcesz wygłosić w niedzielę to swoje kazanie? - zapytał Clay nie spusz- czając oka z wideł. 104 105 - Owszem, chcę - odparł Semon. - Po to! tutaj przyjechałem, nie po co innego. Będę mówił przez całą niedzielę. - No, no, toś ty się zapędził na manowce, Semon. Najpierw gadasz, żeś przyjechał wy- ' głaszać kazanie, a potem wyłudzasz od człowie- i ka dolara, żeby mu pokazać Lorene. Tak po' mojemu, to się ani rusz nie godzi jedno z dru- , gim. Inny może by powiedział, że się godzi, ale po mojemu nijak się nie godzi. - Nie gadaj tyle, Clay. Usiadłbyś lepiej przy mnie - wtrąciła się Lorene łapiąc go za rękę. - Z takiego pytlowania nigdy nic do- brego nie wychodzi. Pociągnęła go nagle i Clay opadł przy niej na kolana. Czekał, kiedy Semon sobie pójdzie, ale Semon rozsiadł się na wiązce słomy i wi- dać było, że nie ma najmniejszego zamiaru opuścić stryszku. - Żeby tu trafunkiem kto nie przylazł na przygórek - powiedział Clay niepewnie. - Tom się tam został na werandzie, może mu jak raz co strzeli do łba i zacznie myszkować. Lorene zbyła milczeniem jego obawy. Przy- ciągnęła go bliżej. Semon obserwował ich chłodnym wzrokiem. Nie odwrócił się nawet w drugą stronę, w ogó- le zachowywał się tak. jakby- był zaproszonym gościem. Ale Clay, gdy tylko poczuł na szyi ra- miona Lorene, zapomniał, że na, stryszku jest jeszcze ktoś trzeci. Przywarł wargami do jej ust. 106 - Co, Lorene? Całkiem jak dawniej? - po- wiedział chrapliwie. Lorene trzymała go ciasno za szyję; teraz ścisnęła jeszcze mocniej, aż Clayowi zabrakło tchu. Potem nie musiała go już trzymać. Ujrzaw- szy pełny kształt jej bioder i jędrną wypukłość piersi, Clay zapomniał o wszystkim. Spadł na nią, gniotąc pięściami jej piersi i chciwie szu- kając warg. Lorene zawsze tak na niego dzia- łała, ale nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo mu jej brak. Semon poszedł w zapomnienie. Odsunęli go od siebie i potem Clayowi trudno było sobie uświadomić jego obecność. Słyszał, że Semon coś mówi, jego głos dochodził jak z wielkiej odległości, ale nawet nie próbował zrozumieć znaczenia słów. Nic go to nie obchodziło. Lorene się do niego uśmiechała, przebierała mu palcami we włosach. Zamknął oczy i po- grążył się w myślach o niej. Potem przekręcił głowę i poczuł na policzku ciepło jej twarzy. Oczy miał teraz otwarte, ale i tak nic nie widział. - Czy to kiedy było komu tak ze sobą jak nam? - powiedział tak, żeby go słyszała. Całym wysiłkiem woli, aż oczy nabiegły jej łzami, starała się Lorene przedłużyć chwilę naj- wyższego oddania. - Dawniej zawsze tak było, prawda, Clay? Pokiwał głową, wpatrzony w nią. 107 Nad nimi wyrósł Semon. Mierzył ich z wy-i soka, przynaglając, żeby zeszli ze stryszku. - Jeszcze kiedyś przyjadę, Clay - obieca- ła. - Nie zostanę się ze wszystkim w świecie. Zobaczysz, przyjadę. Pokiwał znowu na znak, że przyjmuje jej słowo. Semon odrzucił na bok widły i czekał nie- cierpliwie. Przechadzał się tam i z powrotem, tuż obok nich, usiłując oderwać ich od wspól- nych myśli. - Trudno, musisz się póki co kontentować Dene. Ja ci potrafię lepiej dogodzić, ale nie mogę się tutaj zostać ze wszystkim. Teraz już na to za późno. Muszę wracać do Jacksonville, tam teraz moje miejsce. Ale może kiedyś, jak mi się sprzykrzy tam dłużej siedzieć i jak tobie zbrzydnie Dene, może zjadę któregoś dnia ze wszystkim. Tak, na pewno tutaj zjadę, jak mi się do cna sprzykrzy w Jacksonville. Wracając do domu, Lorene i Clay, choć od- daleni o parę stóp, szli przez cały czas ramię w ramię. Semon postępował o kilka kroków za nimi. Nikt nie miał nic do powiedzenia, ale wszyscy troje szli noga za nogą, jakby im było zupełnie obojętne, kiedy dojdą na miejsce. Na werandzie czekała Dene z Tomem Rho- desem. Tom mrugnął porozumiewawczo, uśmie- chając się do całej trójki. Domyślił się wszyst- kiego od razu, gdy poszli w stronę stajni. - Dene mi wierci dziurę w brzuchu, gdzieś- 108 cię się podziali - poinformował. - Nie mia- łem pojęcia, co jej odpowiedzieć. Nikt się nie odezwał, ale wszystkie oczy skie- rowały się na Dene. Clay wolałby na nią nie patrzeć, ale nie mógł się powstrzymać. Kiedy się usadowili, Dene zmierzyła Claya przenikliwym spojrzeniem. - Gdzieś się włóczył, Clay? Clay obserwował las obrzeżający rzeczkę w oddali za drogą. Potem zlustrował korony pobliskich drzew, błękit nieba nad głową, rząd koślawych sztachet wzdłuż drogi. - No, gdzieś się włóczył tyle czasu? - po- wtórzyła z uporem. - Kto? Niby ja? Popatrzył na nią. Dene skinęła głową. - Kiedy? Niby teraz? Spojrzał na nią znowu i Dene znowu po- kiwała poważnie głową, świdrując go jednocze- śnie oczami. - No gdzie by? Tak się kręciłem koło staj- ni - powiedział. Potem nie patrzył już na nią. - Bo Dene wydziwiała w kółko, że nijak w głowie jej się nie mieści, co wy tam mo- żecie robić taki szmat czasu - odezwał się Tom. - To jej powiedziałem, że kto wie, może kopiecie z Semonem i Lorene glisty na ryby. Clay miał nadzieję, że indagacja na tym się zakończy. Kiedy Dene zamilkła, myślał w pier- wszej chwili, że to już. Ale po zastanowieniu pojął, że badanie dopiero się żaczęło. Noc w noc 109 Dene nie da mu zasnąć, tylko będzie pytała, błagała i groziła; i nie spocznie, dopóki Clay jej nie powie, gdzie był i co robił. Ale i na tym sprawa się nie skończy: potem będzie go cały- mi miesiącami zanudzała, żeby jej o tym opo- wiadał wciąż od nowa. Clay nie miał pojęcia, jaka jest na to rada. Będzie musiał jej się po prostu pozwolić wygadać. - Ciekawość - powiedział Semon nie zwra- cając się do nikogo w szczególności - w tej waszej szkole to pewnie nie ma nawet fishar- monii. Ale nie, obejdzie się. Nie bez tego, żeby kto nie przyniósł skrzypiec albo banjo. Starczy, żeby poddać melodię. Ze śpiewaniem to nigdy nie ma wielkiego kłopotu. Ludziska lubią sobie pośpiewać, jak się zbiorą w szkole albo w ko- ściele. Czasami to mi się zdaje, że wolą nawet śpiewać jak słuchać kazania. To sobie teraz tak wymierzyłem, że dzielę czas po równo, po- łowa na śpiewanie, połowa na kazanie. Rzadko kto, żeby mu to poszło nie po myśli. Clay wyciągnął organki, wytrzepał je o ko- lano. Potem przejechał jeszcze palcami, żeby wytrzeć resztki pyłu tytoniowego. Uznawszy, że są czyste, zaczął grać. - To o czym będzie to kazanie, panie ka- znodzieja? - zapytał Tom. - Tak dokumen- tnie to pan ani razu nie powiedział, o czym ono będzie. - O czym? No, o grzechach, Tom. Ja zawsze mówię o grzechach. A bo to ludzie będą słu- chać o czym innym, jak się trochę dłużej gada? Jak najwięcej grzechów, jak najgorszych grzechów, jak najbezwstydniejszych, w to im graj. Ludziom trzeba to gadać, czego lubią słu- chać. No, to wybadałem, czego lubią słuchać, i o tym im opowiadam. - A po czym pan poznaje, czego ludzie lubią słuchać? - O, to i w kapeluszu zaraz więcej, jak się obejdzie salę, i ludzi zaraz się więcej nawróci. Za długo już jestem kaznodzieją, żebym nie wiedział, czego ludziska lubią słuchać, a czego nie. - To pan, widzę, wie akuratnie wszystko, co i jak - powiedział Tom. - Czy wiem? Pewnie, że wiem. - Pocze- kał, aż Tom doleje mu z gąsiorka, wypróżnił szklaneczkę do połowy. Potem ciągnął dalej: - Wiem wszystko, co trzeba. Jeżdżę po całej Ge- orgii i Alabamie od dwudziestego roku życia, a tylko patrzyć, jak mi stuknie pięćdziesiątka. To chyba powinienem wiedzieć, jak gadać do ludzi. Żebym siedział na jednym miejscu, jak to przeważnie kaznodzieje, a nie kręcił się między ludźmi, tobym pewnie nie wiedział więcej niż ci wszyscy osiadli pastorowie. Ale ja podróżuję, jestem kaznodzieją wędrownym. To poznałem każdziuteńki grzech, jaki się ple- ni w Georgii. A i takie, co się nie plenią, też! 110 Rozdział XI Po południu, kiedy Lorene i Dene poszły do domu trochę się zdrzemnąć, Semon podniósł się i bez słowa zniknął za domem. Tom i Claj wytrzymali minutkę, po czym ruszyli w ślad za nim, zobaczyć, co takiego robi. Semon siedział w kucki koło murowanego przewodu kominowego i rzucał po twardej zie- mi parą kostek. Nie podniósł głowy, kiedy się zbliżyli. - To coś dla mnie! - zapalił się Tom. - Skąd panu to przyszło do głowy, panie kazno- dzieja? Semon nawet na nich nie spojrzał. Podno- sił i rzucał kostki, od czasu do czasu strzelając przy tym z palców. Płynne ruchy dłoni świad- czyły, że musi mieć w tym nie lada wprawę. Tom przysiadł na piętach naprzeciwko nie- go, wpatrzony w małe sześcianiki skaczące po ubitej żółtej ziemi. - Nie moglibyśmy to zagrać przyjacielskiej partyjki? - zaproponował niezdolny dłużej się powstrzymać. - Mnie tam nigdy czas nie leci tak szybko jak przy kościach. Clay był również zahipnotyzowany widokiem kostek. Zacierał nerwowo ręce, nie mogąc się doczekać, kiedy ich wreszcie dotknie. - No, taką przyjacielską partyjkę - nale- gał Tom. - Do bójki nikomu nie spieszno. Semon pokiwał przyzwalająco głową. Popa- trzył na Claya. - A co ty na to, Horey? Zagrałbyś? - No, jak diabli! - powiedział Clay prze- suwając ciężar ciała z jednej pięty na drugą. Zaczerpnął w garść piachu i jął go przesypy- wać między palcami. - A forsę macie? - zagadnął Semon od niechcenia. Rzucił kostki i przyglądał się, aż ugrzęzną w piasku spulchnionym ich wirowym ruchem. - Pewnie, że mamy - powiedział Tom. -a Mnie tam na pewno nie zabraknie na przyja- cielską partyjkę. Zanurzył rękę w kieszeni drelichowych spo- dni i wyciągnął, ile miał pieniędzy. - A ty jak stoisz, Horey? - zapytał Se- mon, ciągle pochłonięty ruchem kostek, które raz po raz opuszczały jego dłoń. - Kto?, Niby ja?, -i powiedział Clay. -H ŻEby tak nie skłamać, to nie mam złamanego centa. Miałem tego jednego dolara, com ci dał, nie więcej. Jakbyś mi go pożyczył, może bym się odegrał, tobym ci zwrócił. Semon potrząsnął stanowczo głową. - A to bieda - odezwał się Tom. Aż mnie świerzbi, żeby zagrać przyjacielską par- tyjkę. -' Jak mi nie pożyczysz tego dolara, to, jak Boga kocham, nie wiem, za co będę grał -a powiedział Clay nie spuszczając oka z kostek. - To najprostsza droga do kłótni, Horey - powiedział Semon tonem wykluczającym dys- kusję. i-Jeszcze nie widziałem, żeby się to 112 113 dobrze skończyło. Pożyczysz facetowi forsy, żeby miał z czym wejść do gry, jak amen w pa- cierzu skończy się awanturą. To już lepiej wca- le z nami nie graj, jak nie masz za co. Jak- byś tak był w potrzebie, to i owszem, nie od- mówiłbym ci tego dolara. Ale na grę w kości to co innego. Niejednemu łeb potem rozbili przez taką drobnostkę. Na twarzy Claya odmalowała się rozpacz. Miał taką ochotę zagrać, że nie wiedział, jak się pogodzi z zawodem. - Faktycznie bieda - powiedział Tom ze współczuciem. - Nie lubię, jak kto nie może zagrać partyjki dlatego, że jak raz zabraknie mu tych głupich paru centów. Semon potrząsnął stanowczo głową. - Forsa na stół albo nie ma o czym ga- dać - oświadczył. - W kości nie gra się na niby. Niektórym to się zdaje, że mogą sobie pograć, a jak przyjdzie do płacenia, to się zaw- sze jakoś wymigają. Ale u mnie, jak kto chce grać, niech kładzie forsę na stół. Bo potem zacznie jeden z drugim wrzeszczeć o swoje albo i nie swoje. W kości nie gra się na gębę. - To może mógłbym dać co na zastaw? - A co masz? - Niby co mam? Nie wiem. No widzisz, co jest dokoła. - Farma mnie nie interesuje - uciął Se- -, mon. - Nie wetknę farmy w kieszeń i nie po- jadę. Clay się rozejrzał. Ale nie dostrzegł ani nie 114 przypomniał sobie nic takiego, co by się nada- wało na zastaw. Na darmo starał się coś wy- myślić. Semon tymczasem nie przerywał za- bawy. Rzucał raz po raz, systematycznie, pe- wnymi ruchami dłoni. Nie śpieszył się, ale nie pozostawiał kostek ani chwili bezczynnie, pod- nosząc je, gdy tylko się zatrzymały. Zupełnie jakby wiedział, ile oczek powinno wypaść, i uważał, że nie ma co sprawdzać, czy prze- widywania się spełniły. - Może masz w domu zegarek albo co zło- tego? - podsunął w końcu Semon, nie podno- sząc oczu znad gry. - No! - wykrzyknął Clay. - Jest gdzieś w domu zegarek. Na śmierć o nim zapomnia- łem. - To za mało zegarek - powiedział Se- mon. - Musisz mieć coś jeszcze, żebyś mógł stawiać, nawet jak przegrasz na początek parę razy z rzędu. - Tego zegarka to ja nie mogę przegrać - rzekł Clay. - Jak to nie możesz przegrać? - No, bo to Dene ten zegarek. Dene ma go po ojcu. Dał jej, jak mu już przyszło umierać, - Nic mnie to nie obchodzi, czyj jest albo był ten twój zegarek. Dajesz go na zastaw i już. Mnie tam każdy dolar jednaki i każdy zega- rek. Byleby był ze złota. - No! To szczere złoto - zapewnił go spie- sznie Clay. - Cały jest żółciuśki. - Może i złoto - zgodził się Semon. 115
- Ani mi w głowie nie postało, że pan w kości też gra, panie kaznodzieja - powie- dział Tom. - Pan to się w ogóle akuratnie tak prowadzi jak każdy jeden w okolicy. Widzia- łem już różnych kaznodziejów, ale z tamtych to by żaden kostki trzymetrowym bosakiem nie tknął. Semon roześmiał się po raz pierwszy, odkąd zaczął się bawić kostkami. Ale nawet teraz nie było w jego śmiechu nic wesołości. - O, bo ja, jak wygłaszam kazanie, to my- ślę o kazaniu, a jak jem, to myślę, żeby się najeść. -' A jak pan gra w kości, to pan myśli, żeby wygrać, co, panie kaznodzieja? - Tom sztur- chnął go łokciem. - Tak właśnie trzeba. Ja to zawsze powiadam, że jak się człowiek do czego zabiera, to powinien myśleć o tym, co chce zrobić. - Najlepiej chyba będzie, jak zaczniemy od pięćdziesięciu centów, a potem po troszeczku będziemy podnosić stawkę - powiedział Se- mon przysiadając wygodniej na piętach. Spo- dniami dotykał już prawie ziemi. - Ja to nie lubię tak od razu forsować, wolę, jak się gra rozkręca powolutku. Nigdy nic dobrego z tego nie wychodzi, jak człowiek zaczyna z miejsca dociskać śruby, zanim się wszyscy rozgrzeją. - Ani słowa, dobrze pan gada, panie ka- znodzieja. Zaraz widać, że pan wie, jak grać' w kości. Zza węgła wypadł Clay ze złotym zegarkiem 116 w wyciągniętej dłoni. Na twarzy miał szeroki uśmiech. - Jest - zawołał podniecony. ~ A nie mó- wiłem? -3 Dobra. Teraz musimy go wycenić i po- dzielić to na stawki - powiedział Semon. - No, Tom, jak myślisz, ile on może być wart, ten zegarek? Tom ujął złotą kopertę, obejrzał ją pod słoń- ce. Potrząsnął głową. -* Niech ja skonam, jak wiem, ile on może być wart. - Daj, sam obejrzę *- rzekł Semon wycią- gając rękę. Nie jest jeszcze taki stary - powiedział Clay. - Ojciec Dene miał go, no, nie wiem jak długo, zanim mu się zmarło, ale błyszczy się całkiem jak nowy. Semon przytknął go do ucha, nasłuchując. Ale nic nie usłyszał. - Co jest?! - wykrzyknął i nie czekając jął nim gwałtownie potrząsać. Przytknął go znowu do ucha. - Przeleżał się pewnie niezgorzej na ja- kiejś półce, co, Clay? - zapytał Tom. - Ale! Na półce! - powiedział Clay. - Dene trzymała go w komódce, na samym dnie szuflady. Skotłowałem jej calutkie ubranie, nim się dogrzebałem. - On wcale nie chodzi, ten twój zegarek - powiedział Semon i rzucił go do Claya. - Ani 117 nawet nie tyknie. To stary gruchot, nie ze- garekNajpewniej nie nakręcony nic więcej - rzekł Clay i zabrał się do nakręcania. Przez cały czas nasłuchiwał bacznie, czy zegarek nie zacznie tykać. ". - No, z półtora dolara to on wart. powiedział Semon. - Ostatecznie za tyle złota powinno się z niego wytopić. Clay zlustrował trzeźwo zegarek, Semon z uporem potrząsał głową. - Tak po mojemu, to on musi wartać wię- cej jak półtora dolara - powiedział Clay. - A na ile go sobie kalkulujesz? - zapy- tał Tom. - Tak po mojemu, to chociaż dwa dolary. - Ile? - zapytał Semon podnosząc wzrok znad gry. - Toż mówię. Dwa dolary. - No dobra - powiedział Semon. - Może on jest i wart dwa dolary. Może go trochę za, nisko oceniłem. Dwa dolary będzie jak obszył. Ostatecznie to złoto. . Clay rozpromienił się cały. Usiadł w kucki,, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, i z powrotem. Ułożywszy zegarek na piasku przed sobą, jął gorliwie zacierać ręce. - Znaczy się, Horey, grasz cztery razy zegarek - powiedział Semon. - Jak to? - spytał Clay przenosząc wzrok' z jednego na drugiego. - Umówiliśmy się z Tomem, że stawka bę- 118 dzie pół dolara na początek. TO wychodzi, że masz cztery stawki za zegarek. - Coś mi się to widzi kapkę ostro, Semon. Ja jestem biedny człowiek. Jak tak sobie prze- kalkuluję, to i ćwierć dolara byłoby świat. - Bracie! Po ćwiartce to gra dobra dla chłopaków - powiedział Semon. _ Dla męż- czyzny gra się zaczyna od pół dolara. - Niby prawda - zgodził się Clay. - Tylko mi nijako, żebym miał wszystkiego cztery stawki za zegarek, co się Dene został po ojcu. Jakoś mi się to nie widzi. - Och tylko patrzeć, jak nam się dobie- rzesz do skóry, Horey - powiedział Semon szykując się do rozpoczęcia gry. Wygładza przed sobą ziemię, wytarł kostki. _ Poczekaj, sam się przekonasz. Dobierzesz się do skóry i mnie, i Tomowi. Niech tylko przyjdzie co do czego. Wyciągnął z kieszeni garść bilonu i jął wy- bierać ćwierćdolarówki. Ustawił piramidkę z ośmiu wybranych monet tuż przy wielkim palcu swojej prawej nogi. - No to jazda, chłopcy - powiedział i rzu- cił do puli dwie z przygotowanych monet Tom położył obok nich pół dolara. Przez cały czas nie spuszczał oka z kostek w dłoniach Se- mona. - Znaczy się, mam cztery stawki za zega- rek - powiedział Clay układając go ostrożnie na piasku. - Zgadza się, Horey - odrzekł Semon. s-= 119 Masz cztery stawki za zegarek. I nie życzę so- bie, żeby później były o to jakieś nieporozu- mienia i popsuły nam całą grę. Jął potrząsać kostkami, przekładając je z je- dnej ręki do drugiej. - Rozgrzej je pan dobrze, panie kaznodzie- ja - powiedział Tom. - A jak pan nie może, daj pan mnie, to ja rozgrzeję. -" Wyłożyłby który za mnie tę pięćdziesią- tkę = powiedział Clay. - Ty jesteś tutaj gość, Tom, to rzucaj pier- wszy =- zdecydował Semon podając mu ko-' stki. Tom dołożył drugie pół dolara do banku ! ująwszy kostki w sklepione dłonie, jął nimi potrząsać wysoko w powietrzu. Zamachnął sie i ze stęknięciem rzucił kostki na ziemię. Wy- padła czwórka i dwójka. =- Nie może wygrać - powiedział Semon.; * Gra, o którą tutaj chodzi, bardzo popularna w Sta- nach Zjednoczonych, nosi nazwę craps. Jej zasady oparte są na założeniu, że przy rzucie dwiema ko- stkami zachodzi największe prawdopodobieństwo od- krycia siedmiu oczek. Jeżeli rzucający wyrzuci za pierwszym razem siódemkę albo jedenastkę - wy- grywa i ma prawo do następnego rzutu. Jeżeli wy- rzuci dwójkę, trójkę lub dwunastkę - przegrywa I oddaje kostki następnemu graczowi. Jeżeli wyrzu- ci czwórkę, piątkę, szóstkę, ósemkę, dziewiątkę lub dziesiątkę - rzuca dalej tak długo, dopóki nie wy- padnie mu ponownie ta sama liczba, co oznacza wy- graną, względnie siódemka, co w tych okolicznościach oznacza przegraną. (Przyp. tłum.) 120 Popluł w ręce i jął je zacierać. - Musiałby się na to drugi raz urodzić. - Ale. To moja szczęśliwa liczba, szóstka. Patrzcie tylko dobrze, chłopcy: rzucam i wy- pada szóstka. Rzucił -- i wypadło 'dziewięć, - Nie może wygrać -3 powiedział Semon. = Do tego trzeba chłopa z ikrą. Zobaczycie, skre- wi. Zebrawszy kostki, Tom potrząsnął nimi kil- ka razy, nim rzucił znowu. - Uch! - stęknął. Leżała przed nim od- kryta czwórka i trójka. - Jak Boga kocham! - Jak mówię, że skrewi, to musi skrewić, żeby nie wiem co - powiedział Semon. Clay oglądał nieznajome kości, podrzucając je leciutko w otwartej dłoni. -i Szkoda czasu - powiedział do siebie i ci- snął kostki nagłym wyrzutem dłoni. - Skuś, baba! - zawołał Semon, gdy ko- stki wysuwały się z ręki Claya. Wypadło wzorowe siedem. -= Diabła tam! Co ty wiesz o grze! - powie- dział Clay. Nie spodziewał się od nikogo odpo- wiedzi. - To był numer, co? Zebrał wygraną, poklepał zegarek. <-> Stawiam dwa dolary - powiedział kła- dąc z powrotem monety i zegarek. - Jestem dzisiaj w formie. Tamci przyjęli, ale gdy kolejka dobiegła końca, Clay stwierdził, że cofnął się do punktu 121 wyjścia, a nawet dalej, bo zegarek należy już do niego tylko w trzech czwartych. - Coś nieciekawa ta gra - powiedział Se- mon przenosząc ciężar ciała na lewą nogę i sięgając po kostki. - Ja to bym był nie od tego, żeby podnieść stawkę do dolara. Clay zdążył się już rozgrzać. I on tego chciał, , palił się do podniesienia stawki. Pokiwał entu- zjastycznie głową, przykucnął niżej na pię- tach. Semon obracał kostki w złożonych dłoniach, rozgrzewając je długo przed rzutem. Kiedy był wreszcie gotów, cisnął je z całej siły o ziemię. Wypadła dziewiątka. Wykrzywił wargi w uśmiechu, podniósł kostki. - Nie dacie rady staremu wyjadaczowi - powiedział chuchając na kostki i potrząsając nimi na wysokości głowy. - Nie dacie nigdy rady takiemu wyjadaczowi jak ja. Ja w kości gram od szczeniaka. - Szczęściarz z pana, co? - spytał Tom, wciąż śledząc kostki. - Nie szczęściarz. Zwyczajnie oblatany je- stem jak mało kto. Ledwo od ziemi odrosłem, jak mi pierwszy raz dali szkołę. Do śmierci nie zapomnę. Kostki zawirowały na piasku. Odkryła się ta sama dziewiątka. Na takie szczęście nie było sposobu. - No to ile jeszcze zostało z twojego zegar- ka? - zapytał Semon Claya, mrugając poro- zumiewawczo do Toma. 122 - Ano, niby dolar - powiedział Clay. -= Było półtora, jak przyszła twoja kolejka. - A nieprawda! - krzyknął Semon ze złoś- cią i szybkim ruchem położył ręce na zegar- ku. - Przecież podnieśliśmy stawkę do dolara, nie pamiętasz? Została ci z niego ostatnia pięć- dziesiątka, Horey. Clay był zaskoczony. Nie przypuszczał, że z zegarka prawie nic już nie zostało; nie mie- ściło mu się w głowie, w jaki sposób mogło do tego dojść tak szybko. Ociągając się położył zegarek w puli. - Mieliśmy zagrać przyjacielską partyjkę, bracie - powiedział Semon - więc chyba nie będziesz miał żalu o te głupie parę dolarów. Bo ja, jak gram w kości, to lubię, żeby wszyscy byli zadowoleni, przegrywa kto czy wygrywa. Taki już jestem. - No, czas, żeby do mnie los się uśmiech- nął - powiedział Tom. - Bo dotąd mi nie szło. - Przegram jeszcze raz i krewa - powie- dział Clay w przygnębieniu. - Nie będę miał już z czego stawiać. - Nie martw się zawczasu - odparł Semon licząc wygrane pieniądze. Rzucił kostki po raz drugi. Wypadła mu piątka i szóstka. - Jak Boga kocham! Taka gra to nie gra! - powiedział Tom. - Jak Semon Dye bierze kości w rękę, to nie po to, żeby fuszerować. No, chłopcy, chce- 123 cie się odegrać, stawiajcie, co tam jeszcze^ macie. - Żeby tak prawdę powiedzieć, tobym chciał ten zegarek odegrać - rzekł Clay przy- glądając się, jak Semon chowa go do kiesze- ni. - Ojciec go Dene zostawił jak mu przyszło umierać. ' - O, teraz będziesz musiał pokręcić głową, żeby go dostać z powrotem. Ja też się dobrze zwijałem, żeby go wygrać. Nic nikomu nie przychodzi bez wysiłku na tym cholernym świecie, Horey. - Jak dawno ma pan te swoje kostki, panie kaznodzieja? - zapytał Tom. - Masz, obejrzyj je sobie, jak chcesz - za- proponował Semon rzucając kostki w stronę Toma. - Po kiego licha masz sobie wyobrażać, że ja szachruję w grze? Tom obejrzał kostki ze wszystkich stron, sprawdził ich ciężar i wielkość, ale nie znalazł nic podejrzanego. Zwrócił kostki Semonowi, pokręcił głową. -' Wychodzi na to, że z pana diabelny szczę- ściarz, panie kaznodzieja - przyznał, wciąż kręcąc głową.. Semon potrząsnął kostkami, zatrzymał je nad głową, gotowe do rzutu. Popatrzył z góry na bank i Clay poczuł na sobie jego wzrok. :- Któryś nie dodał do puli - oświadczył Semon. - Ja tam dodałem - powiedział Tom. To mój ten dolar. 124 Zmierzyli obaj Claya. - Goły jestem - powiedział. - Nie mam złamanego centa. Semon opuścił rękę; jął w zadumie obracać kostki w otwartej dłoni. - To co, nie wchodzisz, bracie?, Clay potrząsnął głową. - Nie masz nic więcej, żeby postawić? - Ano nic. Miałem ten zegarek, co się Dene został po ojcu. Więcej nic. Semon obrócił się na piętach, popatrzył w kierunku stajni. Zatrzymał wzrok na tyle sa- mochodu wystającym z przybudówki. Wskazał go głową i obejrzał się na Claya. Clay wybału- szył oczy. - Mógłbyś postawić wóz, nie, Horey? - Co to, to nie - powiedział Clay twardo. - Czemu niby nie? - A niech to wszyscy diabli. Muszę mieć czym jeździć, nie? - Taki dobry gracz i takiego ma pietra! Mnie to dosyć było zobaczyć, jak trzymasz kości, żeby wiedzieć, że z ciebie facet kuty na cztery nogi. Czego ty się właściwie boisz, Ho- rey? - Nie wiem, co Dene na to powie. - Czort z Dene! - wykrzyknął Semon roz- złoszczony. - Twój wóz czy nie twój? Jakby on był mój, to ja bym się na pewno nie cofnął dlatego, żeby jakaś siksa, broń Boże, czegoś nie powiedziała. Clay popatrzył na Toma. Tom spojrzał na 125 samochód, potem na powrót utkwił wzrok w ziemi, pomiędzy stopami. Wolał się nie anga- żować po żadnej stronie. - Sam nie wiem - powiedział Clay nie- zdecydowanie. - Och, tylko śmiało, Horey. Kto nie ryzy- kuje, ten nigdy do niczego nie dojdzie. - A ile ty sobie kalkulujesz, że on jest wart, ten wóz? - Tak jak stoi, jakie pięćdziesiąt dolarów. - Ale, pięćdziesiąt dolarów! - powiedział Clay kręcąc głową. - Taki wóz musi wartać więcej. Grubo więcej. - Dlaczego niby musi? - Nie ma jeszcze roku, jak go kupiłem w McGuffin. Dałem za niego okrąglutkie czte- ry setki. - Mogli cię wykantować - powiedział Se- mon i obrócił się, żeby jeszcze raz zlustrować tył auta. Clay potrząsnął głową. Oceniał swój samo- chód znacznie ponad sumę wyznaczoną przez Semona. - Taki wóz musi wartać jak nic sto dola- rów - powiedział. - Nie oddam go za mniej. Okradłbym samego siebie, jakbym oddał. - Dobrze, zrobię to dla ciebie, Horey - przystał Semon. - Zgodzę się na sto dolarów. A ty, Tom? Tom skinął głową. - Jakby nie było, na pewno jest o całe nie- bo lepszy od mojego =-? podjął Semon. - Bo mój to wart jak raz tyle, co na złom, A za twój może i nie będzie za dużo sto dolarów. Zrobię to dla ciebie, Horey. Zdjął marynarkę, podwinął rękawy koszuli. Potem rozluźnił kołnierzyk i przygładził do tyłu czarne włosy, które spadały mu na czoło jak przycięta grzywa końska. - No to jazda - powiedział. - Aż mnie ponosi, bracie. Bo u mnie, jak gram w kości, to musi wszystko iść jak z bicza trzasł. Clay przysiadł wygodniej na piętach. - Znaczy się, mam dziewięćdziesiąt dzie- więć dolarów - powiedział. - Zgadza się? - Zgadza się, zgadza się, Horey. Tylko pil- nuj sam swoich interesów, dobrze? Nie mam najmniejszej ochoty przerywać gry za każdą kolejką i czekać, aż ty sobie wykalkulujesz, ile ci jeszcze zostało. Weź się w kupę, żebyś nie zostawał ciągle w tyle. Rozgrzał kostki w dłoni, potrząsnął nimi tak szybko, że dźwięk odbijających się sześcianików przypominał spieszne tykanie zegara. Potem podrzucił je do góry, złapał błyskawicznym ruchem i cisnął z całej siły o ziemię. Pochylili się wszyscy trzej wpatrzeni, dopóki wirujące sześcianiki nie znieruchomiały na twardej zie- mi. - No, łap się, Horey, za jaja! - wykrzyk- nął. - Może ci to pomoże. Tylko łap się za swoje, bo za moje to już ja się trzymam. 126 Rozdział Clay miał włosy i koszulę zupełnie mokre od potu. Słońce powinno lada chwila zniknąć! za stajnią, cienie stawały się coraz dłuższe, ale on nie przestawał się pocić. Naprzeciwko niego,! oddalony nie więcej niż o metr, siedział Se- mon Dye, wciąż świeży jak poranna rosa. Semon nie odzywał się już od dłuższego czasu. Przysiadł niżej na piętach, tak że za każdym ruchem szorował siedzeniem po ziemi.-! Był widać przyzwyczajony do tej pozycji. Tom siedział oparty o mur przewodu komi- nowego i bez słowa przyglądał się grze. Prze- grał już dawno wszystko, zostały mu puste kieszenie. - Coś mi się to nie widzi -' powiedział Clay z rozpaczą w głosie. - Powinien to czło- wiek tak cięgiem przegrywać? Co rzucę, to krewa. Semon z klekotem potrząsał kostkami w za- mkniętej dłoni. Nie zwracał uwagi na Claya już od godziny nie słuchał nawet, co Clay mówi. Clay przegrał już prawie wszystko, pozostał, mu jeden jedyny dolar. Semon podwajał kil- kakrotnie stawkę, ale mimo to Clayowi nie, mieściło się w głowie, w jaki sposób wymknęło.! mu się tak szybko z ręki całe sto dolarów. Nie pozostało po nich śladu, choć była to suma' większa niż przeciętny całoroczny dochód z farmy. Semon wygrał następną kolejkę, tak jak wszystkie poprzednie. Clay był zupełnie bez- radny wobec takiej szczęśliwej passy. - No, Horey, dam ci jeszcze jedną szansę odegrania wozu - oświadczył Semon chłod- no. - Nie życzę sobie, żeby potem jakieś su- kinsyny opowiadały, że Semon Dye, jak wy- gra, to czym prędzej zwija żagle i nie chce dać partnerom szansy odbicia przegranej. To się po mnie nie pokaże. - Widzi mi się, że lepiej będzie skończyć - powiedział Clay. - Bo całkiem na to wycho- dzi, że szczęście się dziś ode mnie ze wszystkim odwróciło. Jak żyję, nigdy tyle nie przegrałem. Raz człowiek wygrał trzy, cztery dolary, po- tem znowuż przegrał cztery, pięć, ale żeby tak za jeden raz przepuścić wszystko, to mi się, jak żyję, nie zdarzyło. - Pewnie, że to przykro, Horey. Ale cóż, z losem nie będziesz się prawował. Kości tak rozstrzygnęły, tak widocznie musiało być. Nie ma ich nawet co kląć, bo jak człowiek siada do gry, to wie, że idzie na ryzyko i tak samo do- brze może wygrać jak przegrać. - Ano, może lepiej mi pójdzie drugim ra- zem. Bo tak wychodzi, że dziś to się już nie ma co upierać. Jak nic przegrałbym wszystko, co mi się jeszcze zostało. Semon zgarnął kostki. - Chcę ci dać jeszcze jedną szansę, Ho- rey - obstawał. - Nie mogę przecież tak bez 128 129 niczego odejść i nie dać partnerowi ostatniej szansy odbicia swego. - A ja wcale nie chcę tej twojej szansy. Najpierw to i nie miałbym już co stawiać, a jakbym nawet miał, też by się to dziś na psa zdało. To już taki parszywy dzień, że cię- giem człowiek tylko przegrywa i przegrywa. - Chcesz czy nie chcesz, ale przyjmiesz - oświadczył Semon spoglądając na niego ocza- mi zwężonymi do rozmiarów dwu szparek w ogorzałej skórze. - Przyjmiesz tę ostatnią szansę odegrania się, rozumiesz, Horey? Clay chciał wstać, ale na ramieniu poczuł dłoń przygniatającą go na powrót do ziemi. Popatrzył na Semona i na piasku pod jego nogami ujrzał znajomy rewolwer. Semon wyjął go przed chwilą z kieszeni. - Chyba wiem, kiedy mam dosyć, nie? -: sprzeciwił się Clay. - Zagrasz jeszcze ten jeden raz, Horey. Po- stanowiłem, że dam ci tę ostatnią szansę, i nie ustąpię. Clay popatrzył na Toma. Z tej strony nie mógł oczekiwać pomocy. Tom spuścił wzrok i obserwował gorliwie krótki, wielkokalibrowy rewolwer między stopami Semona. Unikał wzroku Claya. Wolał się nie angażować, jesz- cze by się naraził Semonowi. Przegrał swoje cztery dolary, starczy. - Nie powiem, może bym i przyjął tę two- ją ostatnią szansę - ustąpił Clay. - Ale że- bym nie wiem jak chciał, nie znajdę nic a nic do postawienia. Goły jestem jak palec. - Farmę możesz postawić. Interes jak się patrzy, bracie. Ty stawiasz farmę, a ja wóz, te trzydzieści albo czterdzieści dolarów i zegarek. Nie jest ta twoja farma wiele więcej warta jak wszystko razem do kupy. A wygrasz, bę- dziesz miał z powrotem wszystko, co twoje, i jeszcze niezgorszą wiązkę papierków na do- datek. I zegarek też dostaniesz. - Ten zegarek, to się Dene został po ojcu - powiedział Clay. - A co mnie to może obchodzić, po kim on się został Dene? Wiem, że teraz jest mój i za chwilę zagramy o niego partyjkę. - Ale ziemi to ja nie mogę postawić - oznajmił Clay. - Dlaczego niby nie możesz? - No, bo bank w McGuffin siedzi mi na hipotece. Semon się zastanowił. Nie wiedział, że na farmie ciąży dług. Musiał szybko coś wymy- ślić. - Jeszcze jedną rzecz możesz postawić, Ho- rey. - Niby co? - Dene - powiedział Semon i zrobił głową ruch w stronę wypłowiałej ściany domu. Clay się roześmiał, ale jego śmiech zamarł szybko. - Nie - powiedział marszcząc czoło i po- trząsając stanowczo głową. - Coś ty powiedział?! - krzyknął Se- 130 131 mon. - Stawiasz Dene, a jak nie, to ci rozwalę tę przeklętą łepetynę na wieki wieków, amen! Chwycił rewolwer, odwiódł kurek jednym ruchem sztywnego palucha. - Hola, poczekajcie, ludzie! - wmieszał się Tom. - Wolnego, poczekajcie chwilę! Semon obrócił rewolwer w stronę Toma. Tom usiadł z powrotem. - Co to, to nie, bratku! - powiedział Clay z uporem. - żeby nie wiem co, nie dotknę się nawet tych twoich kostek. Semon wycelował mu rewolwer w głowę. - Dotkniesz się! A jak nie, to za minutę zlecą się tu wszystkie okoliczne kuraki dziobać twój móżdżek, - Co ty, Semon, żartujesz chyba! - po- wiedział Clay w popłochu. - Nie myślisz po- ważnie, że postawię Dene? - U diaska! Myślę! - powiedział Semon przysuwając mu rewolwer jeszcze bliżej gło- wy. - Myślę dokładnie to, co mówię. Ani mniej, ani więcej. - Mało ci to mojego wozu i zegarka, co się Dene został po ojcu? I forsy Toma? - Chyba słyszysz, Horey? Powiedziałem, że daję ci jeszcze jedną szansę odbicia swojego. Gramy ostatnią partyjkę. Albo wygram wszy- stko, albo nic. A wygrasz ty, to wszyscy bę- dziemy przegrani do ciebie. - Ja nie jestem taki, żebym nic, tylko chciał iść z tobą na udry, Semon. Ale Dene to nie mogę postawić. - Nie to nie, Horey. Tylko pamiętaj, ostrze- gałem cię, co będzie, jak się uprzesz. Spróbuj tylko wstać, zanim zagrasz ze mną tę ostatnią partyjkę! Ani się obejrzysz, jak ci podziurawię bebechy w drobne sito! Może byłbym nawet nie od tego. Clay obejrzał się z rozpaczą na Toma. Ale widoczne było, że z tej strony nie może ocze- kiwać pomocy. Tom bał się ująć za nim. Se- mon miał rewolwer, a on nie. - Lorene to bym jak nic postawił - powie- dział Clay z nadzieją w głosie. - Nie możesz stawiać tego, co nie twoje. Lorene nie jest twoją żoną. Twoja żona to De- ne, ją musisz postawić. - Ale! Czemu to niby Lorene ma być gor- sza? - Powiedziałem raz. Lorene nie jest twoją żoną. Dawno już nie należy do ciebie. Teraz do ciebie należy Dene. - Ale należała - powiedział Clay. - Na jedno wychodzi. Lorene to moja czwarta żona. - W grze liczy się tylko ostatnia. Nie mo- żesz stawiać czegoś, co już dawno nie jest two- je. źle mówię, Tom? Obaj obrócili się skwapliwie do Toma. Tom zerknął na jednego, potem na drugiego. Chciał się ująć za Clayem, ale musiał się liczyć z re- wolwerem w dłoni Semona. Potrząsnął głową. - Jak Boga kocham, nie wiem - odrzekł. - Rozsądźcie to chłopcy, między sobą. Ja tam już dawno wyszedłem z gry. 133 132 - To może źle mówię, co? - powtórzył Semon kierując lufę w stronę Toma. - Ano, dobrze pan mówi, panie kaznodzie- ja - wycedził Tom. - No to fajno - powiedział Semon obra- cając się z powrotem do Claya. - Stawiasz Dene. - Znaczy się, mam ją sprowadzić? - Nie, zostaw ją w spokoju. Wystarczy, jak ją postawisz. - Niby jak postawię? - No, powiesz, że stawiasz. - Nie pozwoliłbyś mi to postawić zamiast niej Lorene? - Słyszałeś, co powiedziałem? Ty sukinsy- nu jeden! Dene masz postawić. Clay poruszył się niespokojnie na miejscu. Pocił się coraz obficiej. Kropelki wilgoci spły- wały mu po przegubach, kapały z czubka nosa. - A jak wygrasz, to co ty z nią zrobisz! - Nie twój zafajdany interes - odpalił Se- mon. - Moja rzecz, co zrobię. - Ale z sobą jej nie zabierzesz, co? - Zrobię, co mi się będzie żywnie podobało. Jak ją wygram, to będzie moja. A ty, jakbyś wygrał z powrotem swój wóz, tobyś z nim nie robił, co ci się żywnie podoba? No to i ja zro- bię z Dene, co będę chciał. Będzie moja czy nie? Gdy się tak sprzeczali, Tom się pochylił i sięgnął po kostki - chciał je obejrzeć jeszcze 134 raz, dokładniej. Już kładł na nich rękę, kiedy Semon przypadkiem się obejrzał. Widząc, co się dzieje, bez wahania nacisnął spust i wypa- lił w wyciągniętą dłoń. Nie wycelował dobrze i kula nie dosięgła Toma. Nim miał czas od- wieść kurek ponownie, Tom odskoczył jednym susem pod ścianę. - Jak Boga jedynego kochani, nie chciałem panu wchodzić w drogę, panie kaznodzieja - jął zaklinać. - Spróbuj jeszcze raz wyciągnąć łapę. Od razu możesz się chwytać za głowę. Rozwalę ci ją, tylko wyciągniesz łapę. Tom opadł na swoje miejsce przy przewo- dzie kominowym. Zapewnił Semona, że ani myśli sięgać po kostki. - Chyba one nie są obciążane, te pana kostki, co, panie kaznodzieja? - zapytał. Semon zmierzył go złym wzrokiem. - Pilnuj swego nosa, dobrze? Ja pilnuję swego. Podał kostki Clayowi. - Twój rzut - powiedział. - Ja nie jestem taki, żebym miał kiwać partnera, jak przyjdzie jego kolejka. Rozgrzej je, Horey, jak diabli i wa-laj! - Znaczy się gramy o wszystko? - O wszystko - odparł Semon kiwając głową. Clay łypnął na kostki w otwartej dłoni. Ich waga wydawała mu się dziwna, ale nie śmiał sprawdzać, czy nie są obciążane. Jął je potrzą- 135 sać w prawej dłoni, przysłuchując się dźwięko- wi, jaki wydawały za każdym zderzeniem. - No wal, Horey - zakomenderował Se- mon. - To Dene jest w puli? Semon przytaknął niecierpliwie. - No! Dene to twoja stawka. - Cała na jeden raz? - Wszystko na jeden raz. Kto wygra, bie- rze wszystko, co jest. Jął zgarniać na jedną kupkę bilon i bankno- ty porozkładane na ziemi. - Klnę się na Boga, że wcale tego nie chcę - powiedział Clay z rozpaczą. - Pomyśl tylko, Horey, jak się będziesz czuł, jeżeli wygrasz. Mój Boże, będziesz miał wszystko z powrotem i jeszcze moje trzydzieś- ci albo czterdzieści dolarów na dokładkę. - Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Żebym to mógł mieć Dene i wóz, wystarczy. - Niech ci będzie i tak. No to rzucaj, zoba- czymy, co wypadnie. Któryś z nas dwu musi wygrać. I któryś musi przegrać - dodał po chwili. - Tak już jest na tym świecie. Clay rzucił kostki drżącymi palcami. Kiedy otworzył oczy, odkryta leżała ósemka. - No to bierz się do roboty - powiedział Semon. - Wyrzuciłeś ósemkę, będziesz musiał się trochę pobiedzić, Horey. Clay rzucił po raz drugi. Wypadła piątka. Znowu oblał się cały potem. - Rozgrzej kostki jak się patrzy! - wy- krzyknął Semon. Klęczał przed nim na czwo- rakach, z twarzą parę cali od ziemi. Następna wypadła szóstka. Clay zbladł na twarzy, pot spływał mu lodowatymi strużkami po karku i piersiach. Dygotał cały pomimo upału. Podniósł rękę nad głową. Szykował się do ostatniego rzutu. - To ile mam wyrzucić? - zapytał Semo- na. - Osiem, Horey. Postaraj się, wyrzucisz. Clay rzucił zamykając oczy, gdy tylko po- czuł, że kostki wysuwają mu się z palców. Nie miał odwagi spojrzeć. Na chwilę zapadła cisza. Nawet Semon się nie odzywał. Kostki leżały pomiędzy nimi na twardej żółtej ziemi. - Ty wygrałeś? - zapytał Clay słabo. Otworzył oczy po raz pierwszy od chwili rzutu, spojrzał w dół. Wypadło - siedem. - Czy wygrałem? - powtórzył Semon. - Czy wygrałem? Co to, u diaska, znaczy? Jasne, że wygrałem. Co, u diaska? Wyrzuciłeś może ósemkę, co? Ósemkę miałeś wyrzucić. Myślę, że wygrałem. Clay rzucił się przed nim na czworaki - Co ty zamiarujesz, Semon? - Z czym? - No, z wozem i z... z... - Pierwsza rzecz, idę do szopy obejrzeć 136 137 swój wóz. Już więcej jak rok potrzebuję no--; wego auta. Bo ten stary gruchot przed domem to się tylko na śmietnik nadaje. Zaciągnij go sobie do rowu, Horey, jeszcze będziesz miał z niego pociechę. Gruntu ci tyle nie zmyje, jak przyjdzie jakie oberwanie chmury. Tom się podniósł i prześliznął pod ścianą. Znalazłszy się za węgłem, pomaszerował śpiesz- nie do swego wozu pod magnolią. Zapalił mo- tor i odjechał w stronę domu, zanim Clay i Se- mon zdążyli się zorientować. Semon schował rewolwer do kieszeni spodni. Kostki włożył do marynarki. Clay stał i pa- trzył, ze zwieszonymi rękami; czuł ich martwy ciężar. Otrzepawszy z kurzu ubranie, Semon ruszył w kierunku przybudówki przy stajni. Clay poszedł w ślad za nim. Wygrany wóz ogromnie przypadł Semonowi do gustu. Miał względnie nowe wszystkie czte- ry opony i wcale nie gorszą zapasową; lakier, nie utracił jeszcze nic ze swej pierwotnej bar- wy i blasku; buda była w doskonałym stanie, i Semon wsiadł i zapalił motor. Nie słychać by- ło, żeby w nim cokolwiek stukało. Posłuchaw- szy chwilę miarowego warkotu, Semon wy- siadł. Kluczyki schował do kieszeni. -i Ogromnie ci jestem wdzięczny, bracie - powiedział wychodząc na podwórze. - Diablo ci jestem wdzięczny. To całkiem niczego wóz za te pieniądze. Ruszył w stronę domu. Clay pobiegł za nim, szybko przebierając nogami, żeby nadążyć za długim krokiem Semona. Nim wyszli zza węgła, Clay złapał Semona za rękaw. Zatrzymali się twarzą w twarz. Se- mon się pochylił, żeby zajrzeć Clayowi w oczy. - Czego znowu, Horey? - Co ty teraz zamiarujesz, Semon?, - Nic. Bo co? - Do domu się wybierasz? - Może się i wybieram. A może nie. Sam jeszcze nie wiem. - Ale do Dene nie pójdziesz, co? - Spokojnie, Horey. Tylko się nie gorącz- kuj. - Bo widzisz, Dene to moja żona i... :- Co mnie to może obchodzić? - Dene to moja żona i nie wyobrażaj sobie, że ci ją tak bez niczego pozwolę zabrać. Niech mnie wszyscy diabli, jak się na to zgodzę! Nie żebym ci chciał zaraz skakać do oczu, ale mu- szę ci powiedzieć, żebyś się opamiętał, póki czas, jak coś takiego zamiarujesz. - Przestań mi skomleć nad uchem, Ho- rey - powiedział Semon ostro, odpychając Claya jednym ruchem ręki. - Przegrałeś, nie' A ja wygrałem. I sprawa załatwiona. - Nie mógłbyś się to zadowolić Lorene, Se- mon? Bierz sobie Lorene, jak ci potrzeba kobi- ty. Ja ci złego słowa nie powiem, jak ją za- bierzesz. Ale z Dene to ci nie pozwolę na żadne takie. - Zaskomlisz mi jeszcze raz nad uchem, 138 139 Horey, to ci rozwalę łepetynę na drobne ka- wałeczki! - Te twoje kostki nie były przypadkowo obciążane, co, Semon? - Kostki są moje i tobie nic do nich. Nikt cię nie prosił, sam przyszedłeś grać. To teraz sam odejdź i przestań się mnie czepiać. Dość mam twojego skomlenia. Weszli razem po schodkach i przez werandę do sieni. Semon zajrzał po kolei do wszystkich drzwi. Zatrzymał się przy drzwiach pokoju, w którym mieszkał Clay z Dene. Ujrzawszy obydwie, Dene i Lorene, uśmiechnął się i po- machał im ręką. Potem wkroczył do środka. - No, Horey, najlepiej będzie, jak jej sam powiesz: łatwiej uwierzy - zwrócił się do Claya. - No, gadaj, tylko śmiało. Clay opadł na krzesło, ocierając pot z twa- rzy. - No, gadaj, bo jak nie, to ja będę musiał powiedzieć - przynaglił Semon. - Ano, graliśmy sobie kapkę w kości, De- ne - zaczął Clay. - We trzech, za domem. Semon, Tom i ja. Semon obrobił nas do czysta. Najpierw musiałem postawić wóz, no i prze- grałem. A potem to Semon kazał... - No, jedź dalej - powiedział Semon. - Potem to Semon kazał, żebym postawił ciebie. I też przegrałem. Lorene porwała się na nogi. - Ty sukinsynu jeden, ty! - krzyknęła hi- sterycznie do Semona. - Ty podły szachraju! 140 Semon roześmiał jej się w twarz. - To była uczciwa gra w kości - powie- dział wolno. - Clay miał taką samą szansę wygrania jak przegrania. Tyle że on przegrał, a ja, wygrałem. Tak to bywa, jak się gra w kości. - Ale jej nie dostaniesz! - wrzasnął Clay porywając się na nogi. - Spróbuj jej tylko dotknąć! Semon wyciągnął rewolwer i wycelował w Claya. Ale nim zdążył nacisnąć spust, Lorene szarpnęła mu rękę do dołu. Podniósł ją, żeby się zmierzyć ponownie do strzału, ale rzuciła się na niego z zębami i pazurami, gryząc go w ramię i drapiąc po rękach. Semon krzyknął z bólu i upuścił rewolwer. Usiłował ją kopnąć, ale wpiła się tak, że nie mógł się w żaden spo- sób uwolnić. Clay miał aż nadto czasu, żeby sięgnąć po rewolwer leżący u stóp Semona, ale zamiast tego rzucił się w drugi koniec pokoju, do Dene. Złapał ją za rękę i ciągnął do drzwi, kiedy usłyszał głos Semona. Semon nakazywał mu, żeby się nie ważył zrobić kroku więcej. Clay się obrócił i ujrzał, jak Semon podnosi z ziemi rewolwer. Walnął Lorene kolbą w gło- wę i Lorene osunęła mu się do nóg nieprzy- tomna. - Wracaj tutaj, tylko już - powiedział Se- mon. - Chciałem z wami załatwić po dobroci, ale wy, sukinsyny jedne, nie potraficie się za- chować jak biali ludzie. No dalej, tam pod 141 ścianę. A spróbuj zrobić jeszcze kroczek w mo- ją stronę! Poczekał, aż Clay wykona jego polecenie, po czym położył rewolwer na stole i podniósł z ziemi Lorene. Zaniósł ją na łóżko. - Zdecydujecie się zachowywać jak na bia- łych przystało, to mnie łaskawie zawiadomcie: zostawię was w spokoju. Wcale mi się nie uśmiecha któreś zastrzelić naprawdę bez naj- mniejszej potrzeby. Zachowujcie się tylko nor- malnie, to ja do was nic nie mam, Nikt się nie kwapił z odpowiedzią, więc Se- mon podszedł do łóżka i usiadł. Patrzył przez chwilę na Lorene. Oddychała ciężko, powieki zadrgały jej raz i drugi. Przyglądał się spokoj- nie, jak odzyskuje powoli przytomność. W koń- cu obróciła głowę i otworzyła oczy. Ale jeszcze przez kilka minut nie wiedziała, gdzie jest, a gdy już rozpoznała pokój, w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, co zaszło. W przeciwnym kącie pokoju Clay uspokajał się stopniowo. Pot zasechł mu na twarzy i pier- siach, głowa nie była już taka rozpalona. - Nie ubiłbyś to ze mną targu, Semon? - powiedział wolno, przeciągając każde słowo. - Jakiego znowu targu? -' zapytał Semon podnosząc oczy znad Lorene. - Ano, już bym się nawet i zapożyczył, że- by ją odkupić. Dene, znaczy się, żeby odkupić. - Jak ty sobie to wyobrażasz? - spytał Se- mon zainteresowany propozycją. 142 Clay przemierzył szerokość pokoju, zatrzy- mał się przed nim. - No, pojechałbym do miasta i pożyczył forsy, żeby ją od ciebie odkupić. Tylko musiał- byś obiecać, że ją zostawisz w spokoju póki co. Semon poderwał się na równe nogi, zmierzył Claya z góry. - Ile mógłbyś pożyczyć? - Ano, ze setkę może bym i dostał na przy- szłoroczny zbiór. Semon wsunął rewolwer do kieszeni. - Myślisz, żebyś tyle zebrał? - Zrobię, co się da - powiedział Clay gor- liwie. - Dobra - zgodził się Semon. - Interes jak się patrzy. Zbierzesz sto dolarów i zapła- cisz mi do jutra do wieczora, to ci zwrócę Dene. Interes rzetelny, jakby mnie kto pytał. Clay ucapił go za ramię. - A nie łżesz mi to, Semon? Prawdę ga- dasz? - Jak Boga jedynego kocham, Horey. Clay rzucił się do drzwi. Nie zatrzymał się nawet, żeby spojrzeć na Dene, tak się śpie- szył. - Gdzie cię znowu niesie?! - zawołał za nim Semon wybiegając do sieni. Clay się nie zatrzymał. Był już na kuchen- nym ganku, zbiegł po schodkach na podwórko. - Do McGuffin! Po pieniądze! - krzyknął odwracając głowę do Semona. 143 Rozdział XIII Wieczorem, po kolacji, Lorene wzięła z ku- chennej półki butelkę z lekarstwem i poszła do Susan. Chciała, żeby Susan dawała Yearlo- wi lekarstwo parę razy dziennie i żeby po jej wyjeździe dopilnowała wizyty chłopca u leka- rza. Wiedziała, że może polegać na Murzyn- ce - Susan będzie dopóty nukała, dopóki Clay nie zawiezie Yearla do McGuffin. Ona sama była zdecydowana jechać z Semonem w ponie- działek rano do Jacksonville. Semon i Dene zostali w domu we dwoje. Z początku Dene bała się na niego spojrzeć, ale potem, kiedy do niej tak czule przemówił, nieśmiałość ją opuściła. W obecności Semona po raz pierwszy w życiu poczuła się kobietą. - Chciałbym, żebyśmy porozmawiali o two- jej duszy, Dene - powiedział najpierw. - Możesz się mną nie krępować, wiesz przecież, kim jestem. Jestem sługą bożym, Dene. Dene pochyliła głowę, żeby Semon nie zoba- czył, że dostała wypieków. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Kiedy skończył mówić, zda- ła sobie po raz pierwszy sprawę, że ciało jej przenika dreszcz; napełniło ją to lękiem. i- Śmiało, Dene - zachęcił ją Semon przy- suwając się z krzesłem do jej krzesła. - Nic się nie bój, zrzuć przed sługą bożym ciężar duszy. - Kiedy ja zawsze starałam się być do- 144 bra - powiedziała. - Nie chciałam nigdy grzeszyć. - Wszyscy jesteśmy grzeszni, Dene. Nie ma na całym świecie jednego człowieka, mężczyz- ny ani kobiety, który by był bez grzechu. Ale ja wiem, że ty nie chcesz grzeszyć. Właśnie dlatego wyciągam do ciebie rękę. Chcę ci po- móc, rozumiesz? Możesz mi zaufać, jestem tu- taj po to, żeby ci pomóc. - Kiedy nie wiem, czy się godzi mówić panu takie rzeczy. - Och, nic się nie bój, Dene. Wszystko, co mi powiesz, zostanie między nami i Bogiem. Zaraz ci będzie lżej na duszy, jak mi powiesz, co cię gnębi. - Nie gnębiło mnie to ani trochę, póki pan do nas nie zajechał. A teraz to się czuję, jak- bym była nie wiem jaka zepsuta. - To sumienie daje o sobie znać, Dene. Te- raz już nie będziesz miała spokoju, dopóki się nie zbierzesz i nie powiesz mi wszystkiego. - Kiedy ja zawsze starałam się być do- bra - powiedziała cicho. - Mama mnie na- uczyła, żebym się starała być dobra i żebym wierzyła w Boga. Cięgiem mi przykazywała, żebym się nie dała skusić szatanowi. - A o jakie pokusy chodziło, Dene? - Ano, mówiła, że to grzech się kochać z Clayem, póki się nie pożenimy. Semon pochylił się do tyłu i zastanawiał chwilę, ująwszy brodę dłonią. - To źle, Dene. Bardzo źle. 145 - Ale to jeszcze nie wszystko, panie Se- mon - dorzuciła szybko. - Jeszcze dużo wię- cej muszę panu powiedzieć. - Więcej? - powtórzył. - Jeszcze bardziej nagrzeszyłaś, Dene? - Tak, proszę pana. - Chcesz mi powiedzieć, że popełniłaś jesz- cze więcej grzechów? - Tak, proszę pana. Jeszcze jeden grzech. Szybkim ruchem przysunął krzesło bliżej i ujął ją za ręce. Pogłaskał ją delikatnie, prze- suwając swoje ogromne łapska wzdłuż dłoni i ramion. W pierwszej chwili próbowała się od niego odsunąć, ale Semon potrząsnął z dezapro- batą głową. - Trzeba, żebyś mi powiedziała, co to za grzech, Dene. Mam prawo wiedzieć, jestem słu- gą bożym. Przyjechałem po to, żeby ci pomóc. Musisz mi wszystko powiedzieć o sobie, póki nie jest za późno. Jakbyś tak jutro umarła, to- byś poszła do piekła jak amen w pacierzu. A wyznasz mi wszystko, to będziesz mogła spać spokojnie. - Oj, ja to bym chciała wszystko panu po- wiedzieć, proszę pana. Ale czegoś się boję. Nie- zwyczajna jestem gadać z mężczyznami, jed- nego Claya co widuję. Ja wiem, pan jest kaz- nodzieja, panu to bym mogła wszystko powie- dzieć. Ale taka już jestem, widać, ze wszyst- kim zepsuta. Gładził jej ręce, szorując grubymi paluchami 146 po gładkim ciele, od przegubów po ramiona i z powrotem. - No, no, Dene. Wystarczy, żebyś odpowia- dała prawdę, o cokolwiek się ciebie zapytam. Tylko szczera prawda się liczy. Spróbowałabyś mnie okłamać, to Bóg cię skaże na wieczne po- tępienie. No co, Dene, gotowa jesteś wyznać całą prawdę? Pamiętaj, że nie żądam tego od ciebie jako mężczyzna, lecz jako sługa boży. Słudze bożemu należy się prawda. - Powiem panu wszystko po prawdzie, pa- nie Semon. Całą duszą pragnę panu wszystko powiedzieć. Wiem, do końca życia oka nie zmrużę, jak panu nie powiem. Muszę panu wszystko powiedzieć! - Posłuchaj, Dene. Czy Clay jest jedynym mężczyzną, z którym się w życiu zadawałaś? Tylko pamiętaj: nie wolno ci przede mną kła- mać. Jestem sługą bożym, rozumiesz? - Niby jak, czy się zadawałam? - Musimy ze sobą mówić otwarcie, Dene. Ja się ciebie zapytam bez ogródek, a ty mi bez ogródek powiesz prawdę. Nic się nie bój, Bóg czeka, żeby cię wysłuchać. - Powiem prawdę, panie Semon. - Dopuszczałaś kiedy jakiego innego męż- czyznę prócz Claya? - Do siebie czy dopuszczałam? - Tak, tak, do siebie. O to mi właśnie cho dzi. Odwróciła się od Semona i wbiła wzrok w przeciwny kąt pokoju. Milczała tak długo, 147 że Semon już zwątpił, czy mu w ogóle odpo- wie. Ujął ją za ramiona i obrócił z powrotem' twarzą do siebie. Jeszcze raz, delikatnie, zaczął ją głaskać po gołych rękach. - Raz - wyszeptała nie podnosząc wzroku', znad podłogi. - Raz? Jak to, Dene? Jeden raz? - Tak, panie Semon. Więcej mnie już nie poprosił. - Patrzcie go, sukinsyna! A dlaczego nie po- prosił? Stało się co czy jak? Semon aż się trząsł ze złości. - Bał się, panie Semon. - Bał się? Kogo się znowu bał? Czego się bał? - No, bał się Claya. I bał się... że ja jestem biała... Semon szarpnął ją, aż zabolało. - To on nie był biały? - N-nie - powiedziała. Semon zerwał się na nogi, podnosząc ją ze sobą. Potknęli się o jedno z krzeseł, więc Se- mon kopnął je z całej siły, aż poleciało w dru- gi kąt pokoju. Potem objął Dene ramionami, przycisnął mocno do siebie i jął głaskać gru- bymi paluchami po pośladkach. Po chwili zadarł jej głowę do góry i popa- trzył w oczy. Sięgała mu do piersi i musiała podnieść wzrok niemal pionowo, żeby mu spoj- rzeć w twarz. - Więc to był czarny, Dene? - zapytał. - I ty się tak bez niczego rozłożyłaś i dałaś ta- kiemu czarnuchowi? - Nie mogłam się nijak oprzeć, panie Se- mon! Nijak nie mogłam! - Jak to nie mogłaś? Nie mogłaś uciec, co? - Kiedy ja wcale nie chciałam uciekać - powiedziała i ukryła twarz na jego piersi. - Chciałam, żeby mi to zrobił. - Zakochałaś się w takim czarnym bydla- ku! - rzekł Semon patrząc na nią z góry. - No, podobał mi się - powiedziała. - Prawda. Semon trzymał ją wciąż w ciasnym uścisku. Raz spróbowała się oswobodzić, ale przycisnął ją jeszcze bezwzględniej. - Kiepska sprawa, Dene. Bardzo kiepska sprawa. Nie wiem, co Bóg ci za to zrobi, ale bę- dę się za ciebie modlił. Ty też się musisz mod- lić. Kiedyś ci w końcu przebaczy. Bóg zawsze przebacza, jak kto żałuje za grzechy. Ale spra- wa wszystko jedno kiepska. Gdzie pojedziesz, nic tylko białe dziewczyny gżą się z czarnucha- mi. Najwyższy czas, żeby się to wreszcie skoń- czyło. Ale nie, coraz tylko gorzej i gorzej. Wiecznie mam z tym kłopoty. Nie wiem, co te kobity sobie wyobrażają. Że taki jeden z drugim czarnuch to lepszy chłop niż biały czy co? Młode i stare, wszystkie to samo ga- dają, że jak raz zaczną żyć z czarnuchami, to już się nie mogą powstrzymać. I owszem, wie- dzą wszystkie, że to grzech. Ale zerwać nie mogą albo nie chcą, żeby miały iść do piekła 148 149 na wieki wieków, amen. Sam już nie wiem, czy jest na to jaka rada. Wydać prawo, pomo- że tyle co nic. Bo to się kto dzisiaj liczy z pra- wem? Dziw tylko, że taka biała dziewczyna nie czuje sama, że się powinna trzymać swo- jej rasy. Za mało jeszcze widać mamy mie- szańców, niech się jak kraj długi dzień w dzień rodzą nowi! Jak tak dalej pójdzie, to nie- długo wszyscy będą mieli takie same czekola- dowe gęby. Dene się rozpłakała. Jeszcze rozpaczliwiej spróbowała się oswobodzić z uścisku Semona. Pragnęła uciec, schować się tak, żeby jej już nigdy nie ujrzał na oczy. Wiedziała, że popeł- niła grzech. Była przekonana, że jest to naj- cięższy grzech, jaki mogła popełnić. =- Musisz mi to wszystko dokładnie opowie- dzieć, Dene =- oznajmił. - Musisz skończyć, jak zaczęłaś. Bogu by się to nie podobało, jak- byś co przemilczała. Usiadł na krześle i przyciągnął ją do siebie. Przez jakiś czas stała, unieruchomiona w że- laznych kleszczach jego nóg. Nie zdawała so- bie sprawy, że chce ją wziąć na kolana, dopó- ki nie otwarła oczu i nie spostrzegła, że Semon ją podnosi i wygodnie sadowi. Jedną ręką obej- mował ją wpół, drugą trzymał za nogi, żeby się nie zerwała i nie uciekła. - To był Hardy - zaszlochała. - Powie- działam mu, żeby mnie wziął. Nie chciał, ale ja go nie puściłam. Zamknęłam drzwi na klucz i nie dałam mu wyjść. Powiedziałam, że mnie musi wziąć. Bał się, ale mu kazałam zostać. - Hardy! - powiedział Semon gardłowym głosem. - Tak. Hardy Walker. Wziął mnie tu, w po- koju. Było jak raz po obiedzie i Clay poszedł w pole. Ale mnie tam było bez różnicy, wróci czy nie wróci. Musiałam mieć Hardy'ego. Ma- ło mnie nie zgniótł, jak się do niego przysunę- łam. Bał się jeszcze, ale już go rozpaliłam. Jak- by wtedy ustał, tobym jak nic zbzikowała. Musiałam go mieć, niech się co chce dzieje. Kochałam niby Claya, dziś go jeszcze kocham, ale nijak oprzeć się nie mogłam. Musiałam mieć Hardy'ego. Nie był dla mnie czarny, był chłopem. Jak żyję, nie miałam takiego drugie- go. Dlatego za nic nie mogłam pozwolić, żeby ustał. Potem mi się coś takiego już nigdy nie zdarzyło. Skończyła, ale Semon nie mógł jeszcze przez parę minut wykrztusić słowa. Słyszał spowie- dzi wielu kobiet, lecz żadna nie przypominała tej. Dene powiedziała mu to, co inne dziewczy- ny i kobiety zachowywały dla siebie. Szlochała teraz głośniej. Spróbowała się jeszcze raz wyswobodzić z jego ramion, ale Semon jej nie puścił. Ścisnął jej kibić i nogi mocniej niż kiedykolwiek dotąd. - Wydusiłeś ze mnie! Wydusiłeś! - pisnę- ła mu nagle nad samym uchem. - Będzie ci teraz lżej na duszy, Dene - odparł bez namysłu. 151" Przyciągnął ją bliżej i jął całować - w po- liczki, w szyję, wreszcie w usta. Kiedy ją puś- cił, nie ruszyła się z miejsca. Poczekał chwilę, potem uniósł jej głowę i popatrzył w oczy. Nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać. Pocałował ją jeszcze raz, potem sama podała mu wargi. - Myślę, że ci będę mógł pomóc, Dene - powiedział chrapliwie. Zamknęła oczy, położyła mu głowę na ra- mieniu. - Pomogę ci do zbawienia. Nie pozwolę, żebyś została potępiona. Rozchyliła wargi, jakby chciała odpowie- dzieć, ale żaden dźwięk nie doszedł jego uszu. - Wyjeżdżam w poniedziałek rano. Poje- dziesz ze mną, będziesz pracowała na chwałę bożą. To jedyna droga do zbawienia, Dene. - Miłuję Boga - powiedziała z przejęciem. - Zrobi cię swoim aniołem. - Miłuję Boga. Miłuję aż do bólu! - Chwalmy Go! - powiedział całując ją. Postawił ją na nogi, sam stanął koło niej. Przywarła do niego. Poprowadził ją w róg po- koju i położył na łóżku. Nie otworzyła oczu, kiedy ją objął i zaczął chciwie całować. - Wyjedziemy w poniedziałek z samego ra- na - powtórzył. ;- Musisz być wcześnie go- towa, Dene. Będziesz pracować na chwałę bo- żą, tylko w ten sposób możesz dostąpić zba- wienia. Przez cały czas będę się za ciebie modlił. - Miłuję Boga! Semon położył rewolwer na stoliku przy łóżku i zdmuchnął światło. Potem ukląkł przy łóżku i odszukał wargami jej usta. Drżała na całym ciele, kiedy ją wziął w ra- miona i jął pieścić pełnymi dłońmi. - Nie bój się nic, Dene - powiedział chrap- liwym głosem. - Nie zrobię ci krzywdy. Je- stem sługą bożym, przecież wiesz. Przycisnął twarz do jej piersi i jął całować jak szaleniec. Kiedy nie mogła już czekać ani chwili dłużej, zarzuciła mu ramiona na szyję z histerycznym krzykiem. - Miłuję Boga! - zapiszczała w ciemność. Rozdział XIV Clay wrócił do domu następnego dnia rano trochę przed dziewiątą. Przez całą drogę z McGuffin okładał muła hikorową witką, ale muł ani myślał iść szybciej niż stępa. Zwierzę było świeże i nie zmęczone, Clay - zmordo- wany do ostatka. Już w odległości ćwierć mili dostrzegł Se- mona siedzącego na werandzie. Muł, zamiast przyspieszyć kroku na widok stajni, jeszcze zwolnił, więc Clay zeskoczył na ziemię i Resztę drogi przebył biegiem. Muła pozostawił własnej przemyślności. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie, ale Clay był zbyt rozgorączkowany, by zwrócić na to uwagę. 153
- Mam! - krzyknął wymachując wysoko nad głową garścią pełną zielonych banknotów. Semon zdążył już zapomnieć, po co Clay pojechał do miasta, ale ujrzawszy pieniądze, przypomniał sobie wszystko. - Mam forsę - powiedział Clay wbiegając spiesznie po schodkach. - Zgadza się co do cen- ta. Zapłacę ci wszystko jak się patrzy, Semon. - Gdzie ty żeś to wytrzasnął? - zapytał Semon podejrzliwie, sięgając w górę, po dłoń Claya, i przyciągając ją do siebie. - Niby gdzie? - Tak, gdzie? Bo nie mam zamiaru brać kradzionych dolarów, żeby mnie potem za- mknęli w jakiejś zakazanej dziurze. Co, nie obrobiłeś chyba żadnego banku ani sklepu, Ho- rey? - Ale! Wymyślił! - powiedział Clay, zbyt rozgorączkowany, żeby usiąść lub ustać w miej- scu. - Pożyczkę wziąłem w Centrali Farmer- skiej pod przyszłoroczny zbiór. Wszystko pod- pisałem po porządku. Ja tam bym nie ukradł. Wciąż trzymając Claya za przegub, drugą ręką spróbował Semon schwycić pieniądze. Clay spiesznie odsunął rękę, żeby Semon nie mógł ich dosięgnąć. - Wolnego, Semon. Chwileczkę - powie- dział kręcąc głową. - Tak za nic płacić forsę to nijaki interes. Już ja dobrze wiem. Najsam- pierw musisz przyrzec, że ci nic więcej nie będę dłużny i że mi oddasz Dene. Dopiero bę- dzie wszystko jak się patrzy. 154 - Nie możesz zawierzyć słudze bożemu? - Chwileczkę, Semon. Jak raz chciałem, że- byś mi wyłożył, co z ciebie za kaznodzieja. Rozpytywałem się kapkę w McGuffin i niektó- rzy to gadają, że niejedno o tobie słyszeli, ale żeby tak który się na ciebie napatoczył, to nie. A jak im jeszcze powiedziałem, czegoś ty tu, w Rocky Comfort, nie wyprawiał, jakeś to się najsampierw przypiął do Sugar, potem do gą- siorka, jakeś nas później oporządził w kości, to mówią, o różnych kaznodziejach słyszeli, ale o takim to, jak żyją, nie słyszeli. Gadałem im, że po mojemu jesteś taki sam wędrowny ka- znodzieja jak każdy jeden, ale żebym ich przekabacił na swoje, to nie powiem. - To co, nie wierzysz mi na słowo, bracie? - Niby ja? Żebym nie wierzył, to nie. Mó- wię, co ludzie gadali w McGuffin. Ale tak po prawdzie to bym był nie od tego, żebyś mi wy- łożył dokumentnie, co z ciebie za kaznodzieja. - Bóg mnie powołał, żebym nawracał grzeszników - odrzekł Semon z powagą. -= Nic więcej nie mam do powiedzenia. A jak mi biały człowiek nie chce wierzyć na słowo, to wiem, że go szatan opętał. Clay przysunął sobie krzesło, wciąż trzyma- jąc pieniądze w zaciśniętej garści. Przyjrzał im się z bliska i aż zamrugał oczami, odurzo- ny widokiem tylu zatłuszczonych zielonych pa- pierków. - To ty jeszcze zamiarujesz wygłosić nam 155 w niedzielę kazanie? - zapytał zwracając się do Semona. , - Owszem, owszem - powiedział Semon uroczystym tonem. - Po to Bóg mnie przy- słał do Georgii, nie po co innego. Nie siedział- bym tu teraz, gdyby mi Pan nie kazał rzucić wszystkiego i przyjeżdżać do was. - Niech mnie wszyscy diabli, jeśli ty się swego nie trzymasz jak pijany płotu. Ani wy- miarkować, czego ty właściwie chcesz. Tak mi chłopaki i mówili w McGuffin. Jak żyję, nie widziałem, żeby kto się tak upierał i upierał jak muł. - Do czego ty pijesz, Horey? - No, bo masz już mój wóz, tak jak nowy, * zegarek, co się Dene został po ojcu, teraz do- staniesz na dodatek sto dolarów, to ani rusz nie mogę wymiarkować, dlaczego ty się jesz- cze nie zabierasz i nie jedziesz dalej. - Kazanie mam jutro wygłosić w szkole - powtórzył Semon z uporem. - I żeby pioruny biły, żeby przyszło oberwanie chmury, nic mnie od tego nie odwiedzie. Przyjechałem, żeby na- wracać grzeszników, to ich nawrócę, żebym miał wyleźć ze skóry. - No, to bierz - rzekł Clay podając mu z ociąganiem banknoty. - Chyba teraz nie bę- dziesz już miał nic do Dene? - Ja? - powiedział Semon. Złapał pienią- dze i zabrał się natychmiast do liczenia. - Ano ty - odparł Clay z goryczą. - Bo żeby tak prawdę powiedzieć, to mi się diablo znudziło mieć cię ciągle na karku. Jak sobie pomyślę, że to ty masz mnie nawracać, to mi jest całkiem bez różnicy, czy będę potępiony, czy nie. - Jak ty możesz takie rzeczy wygadywać, Horey? - powiedział Semon przerywając li- czenie, żeby spojrzeć na Claya. Palce zostawił między banknotami, w miejscu gdzie się za- trzymał. - Mówisz zupełnie, jakbym ci zrobił jakieś świństwo. - Żeby świństwo, to może i nie. Tylko ni- jak mi się nie widzi, żebyś ty był kaznodzieja. - Bóg cię słucha, Horey. - Ale! Słucha! - Słucha, słucha. Uważaj, co mówisz. Clay zastanawiał się przez parę minut. Pa- trzył daleko za drogę, na drzewa, za którymi się kryła rzeczka. - Ale pastorem to ty nie jesteś? - zapytał. - Nie - powiedział Semon. - Nie jestem. Zostawiam to takim, co się palą, żeby ich lu- dzie nazywali wielebnymi. - To co ty jesteś za kaznodzieja? - Świecki. - Świecki? - Tak, świecki kaznodzieja. - To inny jest taki świecki kaznodzieja od prawdziwego? - Jakiego znowu prawdziwego? - No takiego wielebnego? - Och, ci wszyscy wielebni nie są z Bogiem ani trochę bliżej jak ja. Tyle że ja zarabiam 156 157 na życie, gdzie się zdarzy, a taki pastor siedzi przez cały czas na jednym miejscu. Taka mię- dzy nami różnica. A przed Bogiem to nie ma żadnej różnicy. Wszyscy jesteśmy tacy sami kaznodzieje w Jego oczach. Ja tam się nie po- wstydzę żadnego kaznodziei, świeckiego ani wielebnego. - To chcesz się pewno dzisiaj wywczaso- wać jak się patrzy, żeby nam jutro pokazać, jak wygląda rzetelne kazanie - powiedział Clay. - Żeby mi nie wiem co dawali, nie prze- puszczę takiej gratki. Już dawno sobie umyśli- łem, że muszę jeszcze kiedyś zobaczyć takiego kaznodzieję, co potrafi na cztery wiatry prze- gonić diabła. Co, pokażesz nam jutro, Semon, jak się przegania diabła? - Zawsze mu daję niezgorsze cięgi, dam i jutro - powiedział Semon. - Za każdym razem, jak mam kazanie, tak na niego wsiadam, że tylko kwiczy i patrzy, jakby tu prędzej czmychnąć do piekła. Zobaczysz, jak jutro bę- ; dzie kwiczał. - Faktycznie, może ty i przegonisz diabła z Rocky Comfort. Ja bym tam był nie od tego, żebyś go przegnał na cztery wiatry. Bo tutaj, u nas, każdy jeden ma diabła za skórą. Całkiem na to wychodzi, że ludzie tylko cięgiem kombi- nują, co by tu jeszcze mogli nabroić. Nielicho im będziesz musiał jutro nagadać, żeby ich przerobić na swoje kopyto. - Och, ludzie tutaj dokładnie tacy sami jak gdzie indziej. Jak Georgia długa i szeroka, diabeł wszędzie wlizie. Gdzie tylko człowiek przyjedzie, patrzeć, już się skądsiś wysuwa świecące główsko. - To diabeł ma świecącą głowę? - spytał Clay. - No! Taka łysa pała, cała jakby smalcem wysmarowana. - Nie gadaj! - A do tego jeszcze czerwona. - No, niech mnie szlag! Jak żyję, czegoś takiego nie słyszałem. Czemuś zawsze mi się zdawało, że diabeł to musi wyglądać, nie przy- mierzając, jak... No, żeby tak prawdę powie- dzieć, to, jak Boga kocham, do dziś dnia ani w ząb nie wiedziałem, jak wygląda diabeł. Semon skończył już liczenie, ale ciągle jesz- cze trzymał pieniądze w ręku. Oglądał je, po- trząsał, macał paluchami. Wreszcie schował z ociąganiem do kieszeni. - Nie wartałoby to się dzisiaj przejechać do szkoły, kapkę się rozejrzeć? - zaproponował Clay. - Obejrzałbyś sobie wszystko dokument- nie, tobyś jutro wiedział, co i jak. - I to prawda. Dobrze byłoby się rozejrzeć. Jak tu jestem u ciebie od środy, od popołudnia, ani razu nie byłem jeszcze dalej jak u Toma Rhodesa. - Autem pojedziemy, nie? - zapytał Clay kierując się przodem w stronę stajni. - Jasne - powiedział Semon. - Od tego mam auto. Wsiadł, odnalazł w kieszeni kluczyki, zapalił 158 159 motor. Clay usiadł koło niego na przednim sie- dzeniu. Drzwiczki zostawił lekko uchylone, jed- ną nogę trzymał na stopniu. Semon radził sobie z wozem bez najmniej- szego trudu. Wyjechał tyłem z przybudówki, zakręcił, wyprowadził auto na drogę - jakby je miał od lat. Ani on, ani Clay się nie odzy- wali. Na sto jardów przed farmą Toma Rhodesa Semon zwolnił. Zlustrował kolejno dom, sto- dołę, pomniejsze zabudowania gospodarskie rozrzucone dokoła bez ładu i składu. - Co ty tam znowu kombinujesz? - zapy- tał Clay idąc za jego wzrokiem, gdy tylko po- czuł, że wóz zwalnia. - Tak mi przyszło do głowy, że może warto by zajrzeć, pogadać z Tomem - powiedział. - Nie widziałem go od wczoraj. Nie czekając odpowiedzi skręcił z drogi i podjechał pod stodołę. Zatrzymał wóz, scho- wał kluczyki do kieszeni i wysiadł. - Żeby to człowiek wiedział, gdzie on może być, ten Tom - odezwał się Clay zaglądając do stodoły. - Nieraz pojedzie w sobotę do McGuffin, a nieraz to i nie. - Wóz stoi w szopie, to musi gdzieś tu być. Murzyn, który się zawsze krzątał koło domu, wynurzył się z jakiejś przybudówki. - Gdzie jest pan Tom? - zapytał Clay. - Ano na pastwisku - odpowiedział Fred, wskazując palcem łąkę za ogrodem warzyw- nym i sadem. -3 Ani chybi tam go państwo, znajdzie. Przeleźli przez płot tuż przy zamkniętej furtce i ruszyli przez ogródek. Jarzyny wze-s szły już i wyrosły nad podziw. Semon się za- trzymał, żeby wyrwać marchew. Otarłszy, pal- cami ziemię, zabrał się do Jedzenia, odgryza- jąc jeden po drugim wielkie kawały i z głoś- nym chrupaniem miażdżąc w zębach. Na pastwisku Toma nie było, ale nad rzecz- ką stała obórka. Skierowali się w jej stronę, stąpając ostrożnie wyboistą dróżką, wydeptaną przez bydło. Przy drzwiach Clay się zatrzymał i zajrzał do środka. Tom siedział przycupnięty na stołku wyglądając na dwór przez szparę w ścianie obórki. Nie widział ich. - Na co ty się, u diabła, gapisz przez tę dziurę, Tom? - zapytał Clay wchodząc do środka. Stanął przypatrując się bacznie To- mowi. Tom poderwał się na równe nogi, cały czer- wony na twarzy. Nie wiedział, jak ukryć zakło- po tanie. - Ja tylko tak - powiedział i spróbował się roześmiać. Semon przemierzył szerokość obórki i po- chylił się nad szparą. Wyglądał przez dobre kilka minut, zamknąwszy jedno oko i przymru- żywszy drugie. - Nic a nic nie widzę - powiedział prostu- 160 Jąc się i spoglądając na Toma. - Parę drzew i tyle. Nie przestawał zachodzić w głowę, co ta- kiego można zobaczyć przez szparę. Ale Tom się nie kwapił z wyjaśnieniami. - Co tam się, u diabła, takiego, wypra- wia? - zapytał Clay. Pochylił się i wyjrzał przez szparę w ścia- nie. Zamknął jedno oko, zmrużył drugie, ale, nie dostrzegł nic prócz kilkunastu sosen. - Kręci się tam kto, Tom? - zapytał Se- mon. Tom potrząsnął głową, unikając wzroku jed- nego i drugiego. - Tak sobie tu czasem przyjdę posiedzieć - powiedział jąkając się i zacinając. - Nie ma co do roboty, to tak sobie tu czasem siedzę i pa- trze. Dawniej to zawsze znalazłem coś do ro- boty, a teraz taki się jakiś dziwny zrobiłem, że tylko bym tu siedział i patrzył. - I patrzysz tak na nic? - zapytał Semon ze zdumieniem. - Ano nic tam takiego nie ma. Drzewa i tyle. A może nie tylko drzewa. Sam już nie wiem. -- Niech mnie wszyscy diabli! - wykrzyk- nął Clay. - Nie wiedziałem, że ty coś takiego! robisz, Tom. Ale żeby w tym było dużo po- myślunku, to nie powiem. - Ano, bo go i najpewniej nie ma - przy- znał Tom. - Ale co mi tam... Semon usiadł na jednym ze stołków, Dopie- ro teraz spostrzegł gąsiorek, który stał przez cały czas pod ścianą. - Podzielisz się po sąsiedzku kukurydzó- weczką, co, Tom? - zapytał. - Ano, po to jest, żeby ją wypić, nie po co innego. Nie krępuj się pan, panie kaznodzie- ja. Semon pociągnął zdrowo. Postawił gąsiorek niezbyt delikatnie na ziemi - szczęśliwie w obórce nie było podłogi, tylko gołe klepisko, więc gąsiorek się nie stłukł. Potem przesunął wierzchem dłoni po ustach, oblizał się z mlaś- nięciem. - Napij się i ty, Clay - powiedział Tom. - Po to ją pędziłem, żeby wypić. Wartałoby to w ogóle pędzić, jakby nie było komu pociąg- nąć? Korzystając, że Clay i Tom sięgają kolejno do gąsiorka, Semon przeniósł się na stołek pod ścianą i pochylił twarz do szpary. Zamarł z przymrużonym okiem. Kiedy po paru mi- nutach obrócił głowę do tamtych, minę miał niezbyt pewną. - Widzisz co? - spytał Clay. - Nic takiego. - To się posuń. Ja sobie teraz kapkę popa- trzę. Usiadł i przytknął oko do szpary. Rzeczywiś- cie nie było widać nic prócz kępy drzew na drugim końcu pastwiska. Pastwisko ogrodzone było z tamtej strony drutem kolczastym rozpię- tym na przepołowionych sosnowych balach. 162 163 Wszystko to ogarnął Clay jednym spojrzeniem, ale mimo że nie było nic innego do oglądania, nie odrywał oka od szpary, jakby zobaczył coś, czego nigdy nie widział. - Gdzie wy się, chłopcy wybieracie? - za- pytał Tom Semona. - No, do szkoły. Chcieliśmy jechać do szko- ły. Ale nie wiem, czy tam jest co ciekawego, Ciekawego?- powiedział Tom porusza- jąc się niespokojnie na stołku. - Nie, ciekawe- go to tam dużo nie zobaczy. Ja tam przynaj- mniej nigdy nic ciekawego nie widziałem, Obejrzał się, czy Clay wciąż wygląda przez Szparę. Odczekał, póki mógł wytrzymać, po czym wstał i podszedł do niego. - Co znowu? - spytał Clay. - Ano, widzi mi się, że już moja kolej. Zepchnął Claya ze stołka i usadowiwszy się przycisnął twarz do ściany. Przesunął głowę leciutko w lewo, potem zniżył ją o ułamek ca- la i tak zamarł. - Widzisz co, bracie? -' spytał Semon, Tom nie odpowiedział. - a, pociągnę sobie jeszcze łyczek - po- wiedział Semon. - Trzeba korzystać, póki czas, Wziął gąsiorek z ziemi, napił się zdrowo. Skończywszy podał Clayowi. - Nie ma najmniejszego sensu wlec się te- raz do szkoły - powiedział kiwając głową w jego stronę, es Po co my tam będziemy je- chali?, - Ano, pewno się nic nie zmieniło, odkąd tam byłem ostatnim razem - przytaknął Tom. Semon obszedł obórkę nerwowym krokiem. Zatrzymał się koło Toma. - Nie bądź świntuch, Tom - powiedział spychając go ze stołka. - Daj innym też po- patrzyć. Bo to ja nie jestem taki sam biały człowiek jak ty? Tom wstał i rozejrzał się za gąsiorkiem. - Ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, że- by mi się kiedy tak dobrze na co patrzyło jak dzisiaj - powiedział Semon przypasowując oko do szpary. Clay oparł się o ścianę i wyciągnął z kiesze- ni organki. Wytrzepawszy paprochy i tytoń, przesunął je prędziutko po wargach. Wydały taki dźwięk jak powietrze uchodzące z prze- dziurawionej opony samochodowej. Zagrał Dziewczynę miałem jedną. Semon, z okiem przyklejonym do szpary, jął wystukiwać nogami takt na klepisku. - Drugiej takiej diabelnej dziury to nie ma pewnie na świecie - powiedział Tom. - Przyjdzie człowiek, usiądzie na stołku i mógłby tak patrzyć choćby przez pół dnia. Niby nic tam takiego nie ma do zobaczenia, parę głu- pich drzewek, jakieś koły w płocie, a człowiek patrzy i patrzy, i nie może oczu oderwać, że- by pioruny biły. Jak żyję, takiego diabelstwa nie widziałem. Semon usadowił się wygodniej na stołku. - Tak spojrzeć raz, to nic nie ma - ciąg- 164 165 nął Tom. =- Ale popatrzy człowiek dłużej, wi-
dzi, cały świat stoi przed nim otworem. Żeby nie wiem jak myśleć, takiego drugiego nic nie wymyśli jak ta dziura. Usiądzie człowiek niby to na chwilę i, patrzyć, już nie może się ode- rwać. Każdego jednego to weźmie jak nic na świecie. Potem siedzi tak człowiek, wybałusza ślepia na te drzewa czy co tam i nawet czasem przyjdzie mu do głowy, że nielichego durnia z siebie robi. Ale już go to ani ziębi, ani grzeje. Myśli tylko, żeby tak siedzieć, patrzyć i póki się da, nie wstawać. Semon tupał wciąż obiema stopami do wtó- ru organkom. Stopy nie wydawały żadnego odgłosu na gołym klepisku, on jednak nie ustawał. Sukienkę miała żółtą, sukienkę miała kusą... Clay grał, jakby chciał z siebie duszę wy- pruć, a Tom coraz to zaśpiewał wiersz albo dwa. Kiedy przestawał śpiewać, nucił sobie pod nosem. Semon wyciągnął rękę po gąsiorek. Przesu- nął ją tam i z powrotem, ale gąsiorek był po- za zasięgiem ramienia. Szkoda mu było ode- rwać oczu od szpary, żeby sprawdzić, gdzie stoi. - Nijak nie da rady, panie kaznodzieja -= powiedział Tom. - Będzie pan musiał wstać i wziąć. Teraz ja sobie popatrzę. ...i w oczy bym zaglądał, wciąż w oczy jej zaglądał... Tom zaśpiewał kawałek i przerwał. - Dałbyś pan innym kapkę popatrzyć, pa- nie kaznodzieja - powiedział. - Nie tylko sam i sam. Semon wstał ze stołka, nie odrywając gło- wy od szpary. Stał tak pochylony, mimo że Tom jął go odpychać. Nadeszła nocna pora, spotkania zwykła pora... - Odsuniesz się pan wreszcie, panie kazno- dzieja? - powiedział Tom i pchnął z całej siły. Semon usiadł na wolnym stołku i jął rozcie- rać zmęczone lewe oko. Zamrugał kilka razy, po czym zabrał się na nowo do wystukiwania taktu. - Jak żyję, nie widziałem takiej diabelnej dziury - powiedział. Pociągnął długi haust i postawił gąsiorek koło Claya. - Mógłby czło- wiek patrzyć jak dzień długi i nawet by się nie zmęczył. A jakby przyszedł następnego dnia, głowę daję, żeby patrzył z taką samą frajdą. Jest w tej szparze coś, czego nie zastąpi nic na świecie. Piosenka już dawno dobiegła końca, ale Clay tak się rozpalił, że nie mógł przerwać gry. Ani rusz nie mógł skończyć, więc powtarzał raz po raz refren. Wreszcie jednak musiał przerwać, bo organki były pełne śliny. Aż serce mu się ścisnęło, że już jest po wszystkim. 166 167 Tom nucił jeszcze chwilę, po czym zakoń- czył kawałkiem refrenu. - Pograłbyś jeszcze, bracie - powiedział Semon. - Zagraj nam jeszcze raz to samo. Nie wiem, czy kiedy słyszałem ładniejszą pio- senkę na organkach. - Przez dziurę chcę kapkę popatrzyć. Teraz moja kolej. - Och, pociągnij sobie lepiej łyczek. Damy ci potem z Tomem patrzyć dwa razy dłużej, jak nam teraz zagrasz tę piosenkę. Aż mi się płakać chciało, takie to było ładne. Jeszcze te- raz na płacz mi się zbiera. Clay wypił i przeciągnął organki po wargach. Tym razem wydały taki dźwięk jak powietrze pompowane przez ciasny wentyl do opony. Z twarzą szczelnie przylepioną do szpary Tom jął nucić do wtóru Clayowi. Nogą wytu- pywał takt na klepisku. - Jedna tylko była taka dziewczyna jak świat długi i szeroki - powiedział Semon. Łzy napływały mu do oczu i kapały na splecione dłonie. - Jakbym tak spojrzał przez tą dziurę' i zobaczył ją jeden jedyny raz, tobym mógł już umrzeć. Jak żyję, nie patrzyłem przez taką diabelną dziurę. Siedzę sobie tak i patrzę, ] i przez calutki czas nic, tylko myślę o tej dziewczynie. I ciągle mi się zdaje, że jeszcze raz zmrużę oko i może ją zobaczę, i tak mi się robi na sercu, jakbym zaglądał prościutko do nieba. Podszedł do ściany i odepchnął Toma. Przy- cisnął oko do szpary, żeby nie stracić ani se- kundy, i dopiero potem usiadł wolno na stołku . taka cudna jesteś, i taka słodka jesteś... Tom urwał i schylił się po gąsiorek. Napiw- szy się postawił go przed Clayem. Ale Clay był zbyt zajęty grą, żeby mieć czas na picie. Za nic w świecie nie mógłby teraz przerwać. ...a kiedy kocham ciebie szepcę ci, że kocham... Semon podniósł dłoń do twarzy i otarł łzy z policzków. - Jak Boga kocham, nie wiem, co bym zro- bił bez tej dziury - powiedział Tom. - Sechł- bym pewnie z żalu i sechł, ażbym ze wszyst- kim wyciągnął kopyta. Taki bym był niepocie- szony! Bo to się człowiek i wzwyczaił, że tak sobie tu co dzień przyjdzie, usiądzie i patrzy. Nie widzi niby nic takiego, czego by lepiej nie zobaczył ze dworu, ale mnie tam bez różnicy. Bo nie to człowieka bierze, że co zobaczy albo i nie zobaczy przez tę dziurę, ale że tak sobie może jak dzień długi siedzieć i patrzyć na drze- wa, na płot. Nie wiem sam, co w tym jest ta- kiego, może i nic nie ma, jak tak wziąć na ro- zum. Ale co tam, wie człowiek albo nie wie, bez różnicy. Usiądzie, przystawi oko do tej dziury i już mu się wydaje, że niebo nie jest wcale tak diabelnie daleko. 168 Rozdział XV W niedzielę o drugiej prawie wszyscy miesz- kańcy Rocky Comfort zebrali się pod szkołą. Niektóre rodziny, zamieszkałe za rzeczką, wy- ruszyły wczesnym rankiem wózkami zaprzężo- nymi w powolne muły. Przebyli rzeczką w bród jakie sto jardów za szkołą i zajeżdżali porozsiadani na zwykłych domowych krzesłach, ustawionych na wózkach. Niektórzy przyjeż- dżali autami, ale wielu przybyło na piechotę albo na oklep na mułach. Clay Horey i Dene przyjechali wraz z Semo- nem i Lorene o pierwszej, gdy nikogo jeszcze nie było. Obaj mężczyźni poszli zaraz otworzyć szkołę i przygotować wszystko do kazania. Szkoła miała dwie klasy. W większej mieściło się około czterdziestu ławek oraz stół z dwoma krzesłami na podwyższeniu w końcu izby, gdzie siedziała zwykle nauczycielka. Podczas gdy Semon z Clayem byli w szkole, Dene i Lorene poszły się napić wody z pobli- skiego źródła. Nie było ich blisko pół godziny. Przed szkołą gromadziły się tymczasem za- przęgi i muły wierzchowe, które przywiązy- wano do drzew. Samochody parkowano dalej, na piaszczystej polance pomiędzy szkołą a la- skiem. Zebrało się trzydzieści do czterdziestu osób, nie licząc młodszych dzieci i niemowląt. Semon wyszedł z Clayem przed szkołę, rozej- rzał się po zgromadzonych. - No, widzę, że w tym waszym Rocky Com- 170 fort ludziska złaknieni są dobrego kazania - powiedział przebiegając wzrokiem od jednej grupy do drugiej. - Pan Bóg wiedział, co ro- bi, kiedy mi kazał tutaj przyjechać. Wygląda, że każdy z was tylko patrzy, jak by się wyrwać ze szponów szatana. Powinno wszystko pójść jak z płatka. - Ale! - powiedział Clay i roześmiał się krótko. - Zjechali się i tyle. Tutaj palcem kiwniesz, to się całe Rocky Comfort zleci w po- łudnie i o północku. Im tam bez różnicy: we- sele albo stypa, albo zwyczajna tańcówka. Jak to na wsi: żeby się tylko kręciło. - Tańcówka? - spytał Semon. - No. - Trzeba będzie coś powiedzieć o tańcach - oświadczył Semon notując sobie szybko w pa- mięci. - To nigdy nie zaszkodzi wtrącić na wsi coś o tańcach. Wmieszał się między ludzi przedstawiając się i ściskając dłonie. Mężczyźni podawali mu rękę bez ociągania, niemal skwapliwie, ale ko- biety i dziewczęta obrzucały go szybkim spoj- rzeniem i wcale się nie śpieszyły z przyjmowa- niem wyciągniętej dłoni. Semon umiał jednak zachować swobodę w otoczeniu kobiet, więcej, wiedział, jak zjednać sobie ich zainteresowanie. Toteż wkrótce otaczały go zwartym kołem i śmiały się na całe gardło. - U ciebie się zatrzymał, co, Clay? - zapy- tał Ralph Stone. - No, już od środy siedzi - poinformował 171 go Clay w poczuciu własnej ważności. Męż- czyźni skupili się ciaśniej, nasłuchując, co bę- dzie mówił o Semonie. - Aż mnie duma roz- piera, jak sobie pomyślę, Kaznodzieja całą gę- bą i mieszka u mnie taki szmat czasu. - Znałeś go przedtem? - zapytał Ralph. - Na oczy go nie widziałem. Aż tu patrzyć, zajeżdża w środę jakby nigdy nic i wysiada. Jeszcze jeden mężczyzna przepchnął się przez krąg otaczający Claya i Ralpha. - Co, Clay? Ten to wie, jak gadać z baba- mi? Popatrz tylko, jak się między nimi uwija. A dziewuchy to chichoczą, jakby je szczypał po tyłkach. Wszyscy się obejrzeli na Semona. Śmiał się i żartował z kobietami i dziewczętami, od czasu do czasu przerywając, żeby się pochylić nad jakimś berbeciem i ująć go pod bródkę. - Każda baba poleci na takiego, co udaje, że przepada za nią i za szczeniakami - powie- dział Ralph. - Żeby nie wiem co, nie wybijesz jej faceta z głowy. Na łbie możesz stawać. Nic, tylko spokojnie trzeba odczekać, aż jej samo bokiem wylizie. Semon kierował się tymczasem w stronę szkoły. Kiedy był już przy schodkach, zatrzy- mał się i zamachał rękami nad głową, wołając, żeby wchodzili. Mężczyźni ani drgnęli; kobiety odczekały, aż Semon zniknie za drzwiami, po czym jęły się tłoczyć jedna przez drugą jak owce, kiedy chcą wszystkie naraz wyskoczyć przez dziurę w płocie. 172 - Nie wiem, co on takiego znajdzie do ga- dania, żeby każde dziecko z Rocky Comfort nie znało tego na pamięć - powiedział Ralph. - Pewnie będzie gadał akuratnie tak samo jak każdy jeden kaznodzieja, co tędy przejeżdżał, odkąd się nauczyłem chodzić. Tom Rhodes ukazał się na ścieżce prowadzą- cej od źródełka, zmierzając do swojego auta Czekał nad rzeczką, dopóki jego żona nie wej- dzie do szkoły. Mężczyźni i starsi chłopcy usunęli się głębiej w lasek i rozsiedli szerokim kręgiem, jedni oparci o pnie drzew, inni przycupnięci na pię- tach niby kury na grzędzie. Patrzyli jeden na drugiego i kiwali porozumiewawczo głowami.
- Pozwól no, Clay, na sekundkę - powie- dział szeptem Tom wynurzając się za jego plecami, t-s Nie przeszedłbyś się kapkę ze mną?, Kiwnąwszy głową Clay wysunął się z kręgu siedzących. Poszedł za Tomem do auta i po- mógł mu wydobyć gąsiorek, owinięty starym workiem i starannie ukryty w tyle wozu. Ode- szli niedbałym! krokiem kawałek w las i, nie- widoczni za drzewami, jęli się raczyć kuku- rydzówką. Kiedy sobie podpili, zakorkowali szczelnie gąsiorek i przysypali sosnowym igli- wiem, zostawiając resztę na później. Wracając przez polanę, usłyszeli ze szkoły jakby chóralne nucenie. Kobiety starały się, jak mogły, śpiewać bez akompaniamentu choć- by skrzypiec. Semon wyciągnął wprawdzie swój kamerton i uderzywszy weń kilka razy, 173
poddał im melodię, ale jakoś nie mógł natra- fić na odpowiednią tonację. Przy tym dziew- częta i kobiety, wciąż onieśmielone, śpiewały półgłosem, tak że mężczyźni na polanie ledwo Je słyszeli. Na ścieżce prowadzącej do źródełka tarzali się w piachu dwaj chłopcy, okładając się na- wzajem pięściami. Ich koledzy, podzieleni na dwa obozy, podjudzali zapaśników do dalszej walki. Mężczyźni słyszeli w lasku, co się dzie- je, ale nie zwracali na to uwagi. Strugając i żując przysłuchiwali się sporowi Ralpha Sto- ne'a z Jackiem Rainwaterem, w której połowie miesiąca lepiej siać kukurydzę. Od czasu do czasu ze szkoły wychodziła któ- raś z dziewcząt czy kobiet niosąc na rękach be- czące dziecko, które nie dało się uciszyć i prze- szkadzało Semonowi w kazaniu. Pozwalała się malcowi pobawić trochę w lasku, po czym za- bierała go z powrotem do szkoły. - Ciekawość, co on gada, ten Semon - po- wiedział Tom. Wcisnąwszy się w krąg siedzą- cych, przykucnął na piętach. - Nijak nie wiem, co on może takiego wymyślić, czego bym jesz- cze nie słyszał, ale mnie wszystko jedno korci, żeby go pójść posłuchać. Wszyscy umilkli, nie chcąc uronić słowa. - A bo to ci kto broni iść, nastawić trochę ucha? - powiedział ktoś. - Bronić, nie broni. Ale nijako iść tak za widoku. Nie ma co, trzeba będzie poczekać, i się zrobi noc, wejść za wszystkimi. 174 - Iii, on się i tak nie rozkręci wcześniej jak o jakiej ósmej - powiedział Ralph. - Czasu tylko szkoda sterczeć tam i słuchać, do- póki się facet dobrze nie rozgrzeje. Bo to jed- nego słyszałem takiego wędrownego kaznodzie- ję? I żaden się nie rozkręcił wcześniej jak w pół godziny po zachodzie. Musi być ciemno, żeby się taki rozpalił i zaczął gadać jak się pa- trzy. Ktoś wyciągnął parę poobijanych kostek i jął je rzucać z roztargnieniem. Ale czynił to bez większego entuzjazmu, nie zadawszy sobie na- wet trudu, żeby uprzątnąć z ziemi igliwie. Nie było nic szczególnie emocjonującego w rzu- caniu kostek tylko po to, żeby się przekonać, ile wypadnie. Co innego, gdyby ktoś postawił jedną czy drugą dziesięciocentówkę. Ale na prawdziwą grę było jeszcze za wcześnie. Głos Semona zawibrował nagle głośniej w nieruchomym powietrzu, docierając aż do ich uszu. Nikt nie zrozumiał na taką odległość, co Semon mówi, ale brzmiało to tak, jakby krzyczał na kogoś, kto go rozzłościł. Wszyscy, się odwrócili nasłuchując. Kobiety i dziewczęta zebrane w klasie sie- działy bez ruchu w ławkach i słuchały słów. Semona, dudniących w ciszy jak grzmoty. Se- mon wywijał rękami i wygrażał pięściami UTA- jonemu szatanowi, a na zakończenie każdego akapitu walił w stolik nauczycielki dla pod- kreślenia wagi swego posłannictwa.- = Powinnyścię z tym wreszcie skończyć! Na 175 myśl o tym, co robicie, nie powinnyście oka zmrużyć jak noc długa. Powinnyście paść na kolana i błagać Boga, żeby wam przebaczył. A jeśli sumienie nic wam nie wyrzuca, to mu- sicie je obudzić dokładnym rachunkiem. Lepsze to niż nie mieć w ogóle sumienia. Każdy po- winien mieć sumienie, żeby mu mówiło, kiedy czyni coś zdrożnego. Ja mam sumienie, dumny jestem z niego. I ducha gotów jestem wypruć z każdego, człowieka czy szatana, kto by mi je próbował zabrać. Tak, bo to szatan każe nam się wstydzić, że mamy sumienie. Kobiety słuchały w napięciu. Semon nie sprecyzował jeszcze, o co mu właściwie chodzi, ale nie miały wątpliwości, że jest to coś doty- czącego wszystkich. Z zapartym tchem czekały na słowo, które je upewni w tym mniemaniu. - Są ludzie, którzy mówią, że tylko głupcy wierzą w Boga. Ja jestem takim głupcem zadu- fanym w Bogu. A wy w kim jesteście zadufa- ne? Semon mówił już od godziny albo dłużej, ale wciąż nie było widać, żeby się zbliżał do koń- ca. Im dłużej mówił, tym bardziej podnosił głos i tym mocniej bębnił w koślawy stół; a im mocniej bębnił w stół, tym bardziej się wzma- gała ciekawość kobiet. Nawet te, które nie mo- gły uciszyć beczących dzieci, ociągały się z wyjściem w nadziei, że lada chwila Semon powie słowo, które wszystko wyjaśni. Semon przerwał i odetchnął głęboko, 176 - Chwalmy Pana! - zawołał ochrypłym głosem. Kobiety doznały chwilowej ulgi. Wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Semon zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła. W klasie doskwierało gorąco. Na dworze nagrzane powietrze falowało w słoń- cu aż po czubki drzew, a w cieniu było nie- wiele znośniej. Kobiety wachlowały się liśćmi palmowymi i chusteczkami. Nad głowami jed- nostajnie krążyły muchy, by od czasu do czasu opaść leniwym ruchem na któreś z dzieci. Muchy i chrabąszcze wpadały i wyfruwały swobodnie przez otwarte drzwi i okna. W czte- rech kątach klasy wisiały złowróżbne szare gniazda szerszeni. Ściany i sufit upstrzone były żółtymi naroślami gliny, wokół których uwi- jały się osy. W niemal równych odstępach cza- su któraś z kobiet uderzała się raptem w udo i zadzierała wysoko sukienkę, żeby strzepnąć czerwoną mrówkę, która ją ucięła. Drapała piekące miejsce, aż się zaczerwieniło, po czym śliniła palec i nacierała opuchliznę. - I to mnie właśnie boli! - wykrzyknął Semon. - Tak, boli. Boli jak otwarta rana. Nie mogę się w żaden sposób uspokoić, kiedy sobie o tym pomyślę. Patrzę w ten piękny świątecz- ny dzień na wasze piękne twarze, jakie śliczne macie włosy, oczy, wszystko... i serce mi się ściska. Bo wiem, że pod tą całą urodą kryją się grzeszne dusze. Wiem, co sobie myślicie. Wiem, jak często zbaczacie z prostej drogi. 177 Wiem, jakie pokusy kołyszecie w swoich pięk- nych ramionach. Wszystko to wiem. I to mnie właśnie boli. I jak boli! Pomyśleć tylko, że pod wszystkimi tymi ślicznymi sukienkami, którym tyle poświęcacie troski, które pierzecie, krochmalicie, prasujecie, które plisujecie i o- zdabiacie falbankami, pomyśleć, że pod tym wszystkim kryje się brudna, grzeszna dusza, sycząca w swej niegodziwości jak najjadowit- szy wąż. Tak, to mnie właśnie boli. Sama myśl o tym mnie zabija. I dlatego tutaj dzisiaj je- stem. Dlatego przyjechałem do was, do Georgii: żeby ratować dusze wasze, nim będzie za póź- no. Pan Bóg powiedział mi, jakimi grzesznica- mi jesteście wszystkie w Rocky Comfort, i ka- zał mi uczynić, co w mojej mocy, żeby ratować dusze wasze przed ogniem piekielnym. Chcemy was mieć w niebie. Tam was potrzebujemy. Tam chcemy widzieć wszystkie piękne dziew- czyny i wszystkie piękne kobiety z calutkiej Georgii. Tam, w górze, staniecie się jeszcze piękniejsze niż tu, na ziemi. Tam twarze wa- sze będą promieniały pięknością czystych dusz. I dlatego tak mnie przeraża myśl, że mogłybyście zamiast tego pójść do piekła. Bo do piekła pójdziecie, jeśli nie naprostujecie wa- szych dróg. Tak, to mnie właśnie boli. I jak boli! Semon przerwał i otarł twarz chusteczką. Usłyszał osę brzęczącą gdzieś koło ucha, więc przerwał, żeby się przekonać, czy jest blisko. Osa krążyła dookoła jego głowy. Przesunął się 178 w drugi koniec podwyższenia, modląc się w du- chu, żeby sobie poleciała i żeby go nie ukąsiła. Kobiety przed nim ani drgnęły. Bały się po- ruszyć w obawie, że nie dosłyszą najważniej- szego słowa. Semon wciąż jeszcze nie powie- dział, do jakiej cnoty nakłania i przed jakim grzechem ostrzega. Wszystkie z lękiem oczeki- wały tego jednego słówka. Nawet kiedy sięgały ręką pod sukienkę, żeby podrapać miejsca po- kłute przez mrówki, nie spuszczały wzroku z Semona. Najlżejszą aluzją nie dał wprawdzie do zrozumienia, o czym mówi, ale one wiedzia- ły, że ma na myśli jeden określony grzech. Tyl- ko że niełatwo było wybrać wśród tylu możli- wych grzechów, zdecydować, że jest to właśnie ten, a nie inny. A Semon wciąż trzymał je w niepewności. Obawiał się, że inaczej mogą stać się nieuważne, nim dojdzie do punktu kul- minacyjnego i wyjaśni wszystko, co chcą wie- dzieć. Liście palmowe wachlowały niestrudzenie piętnaście czy szesnaście twarzy. Chrzęściły przy tym sucho, jak zarośla trzcinowe poru- szane wiatrem. Prócz tego chrzęstu i od czasu do czasu szumu wykrochmalonej sukienki, za- dzieranej niecierpliwie na ukłutym udzie, nic nie zakłócało ciszy. Z dworu dochodziły różne odgłosy, ale na nie żadna z kobiet nie zważała. Wszystkie nasłuchiwały słów Semona. Semon odpoczął na tyle, że mógł podjąć ka- zanie od miejsca, w którym przerwał przed pa- roma minutami. Nie słyszał już brzęczenia osy 179 nad głową i czuł się znacznie swobodniej. Pod- jął przerwany wątek, mówiąc teraz cichym, pra- wie niezrozumiałym głosem. Kobiety i dziew- częta przestały się nawet wachlować w oba- wie, że mogą czegoś nie dosłyszeć. Na dworze mężczyźni siedzieli kręgiem pod drzewami, gapiąc się na siebie. Potem zaczy- nali mówić wszyscy naraz i w lasku robiło się nagle gwarno od chrapliwych głosów. Słońce zniknęło już za drzewami i było nieco chłod- niej niż wczesnym popołudniem, kiedy więk- szość tu przyjechała. Nie musieli już ocierać co chwila potu. Ktoś się obrócił i spojrzał w stronę szkoły. Po chwili sąsiad szturchnął Claya łokciem. - Popatrz, Clay. To nie kaznodzieja stoi tam w drzwiach? Clay się podniósł, żeby lepiej zobaczyć, - Wygląda, że on. Semon szedł w stronę lasku, wołając Claya. - Pozwól na chwilę, Horey - krzyknął ostro. - Chcę z tobą porozmawiać. Jął wymachiwać ręką, przynaglając Claya do pośpiechu. Sam się zatrzymał i czekał. Nim Clay przeszedł dziesięć kroków, zawołał zno- wu: - Iz Tomem Rhodesem chcę porozmawiać. - I ciebie woła, Tom - powiedział Clay. - Chodź, zobaczymy, co mu się tam znowu uro- dziło. Tom wstał i wysunął się z kręgu siedzących". - Tom, nie daj mu się tylko nabrać na ja- 180 kieś diabelstwo, temu kaznodziei - odezwał się Ralph Stone. Mężczyźni wybuchnęli chóralnym śmiechem. - Oj, święta prawda. Nikt takiego łajdactwa nie wymyśli jak taki wędrowny kaznodzieja -i powiedział ktoś. - Znałem takiego jednego: toż to był wcielony diabeł. I coś mi się widzi, że wszyscy oni jednacy. Clay i Tom podeszli do Semona, który się przechadzał tam i z powrotem przed szkołą, z rękami splecionymi z tyłu, jakby pogrążony w głębokim namyśle. Nie zwracał na nich uwa- gi, dopóki się nie zatrzymali tuż przed nim. - No, co tam takiego, panie kaznodzieja? - zapytał Tom. - Mianuję was obydwu, ciebie i Horeya, diakonami - powiedział Semon surowo. -' To dowód wielkiego zaufania, którego wam nie wolno zawieść. - Diakonami? I niby co mamy robić? - poinformował się Tom. - Niezwyczajny je- stem czegoś takiego. - Diakoni robią składkę i są odpowiedzialni za to, żeby pieniądze trafiły do mnie. - Niby składkę chce pan robić, panie ka- znodzieja? - Owszem, chcę - odrzekł Semon twar- do. - Każdy dobry chrześcijanin płaci swemu kaznodziei. - Zaraz widać, że pan nie zna ludzi w Rocky Comfort - powiedział Tom. - Ten kaznodzie- ja, co tu był przed panem, na nic tak nie po- mstował jak na to. Tu dużo nie znajdzie ta- kich, żeby mieli centa na stracenie. - Dadzą, dadzą, bądź spokojny - zapew- nił go Semon. - Ludzie nigdy nie żałują kaznodziei. Już ja o to dbam. - A niby jak my mamy zbierać z Tomem te pieniądze? - zapytał Clay. - No, weźmiecie kapelusze i przejdziecie między ławkami. - Aha - powiedział Clay. - Teraz to ro- zumiem, czego od nas chcesz. Bo takem sobie kalkulował, że nam każesz namawiać, żeby ludziska dawali. Ale jak z kapeluszem, to i owszem, mogę przejść. Nie raz już chodziłem i nie dwa. - No to pięknie - powiedział Semon. - Wejdziecie obaj z Tomem zaraz za mną i bę- dziecie szli pomiędzy ławkami, każdy z kape- luszem w ręku. Odwrócił się i wbiegł po schodkach. Nie obej- rzał się nawet, czy za nim idą. Znalazłszy się w klasie, Clay i Tom nie wie- dzieli, co z sobą począć. Zatrzymali się przy drzwiach i stali, dopóki Semon nie wszedł na podwyższenie i nie dał im znaku, żeby się zbli- żyli. - Teraz będzie składka - obwieścił. - Diakoni obejdą zgromadzenie. Usiadł przy stole i czekał, kiedy Clay i Tom rozpoczną zbiórkę. Ale oni ani drgnęli. Semon wyciągnął rękę i w milczeniu wskazał każde- 182 mu pierwsze kobiety po obu stronach klasy - od nich mieli zacząć. Clay podszedł w róg i wyciągnął kapelusz w stronę wskazanej kobiety. - Daj pani co - powiedział. Kobieta potrząsnęła głową. - Daj pani co, mówię - powtórzył ostrzej. Kobieta poczerwieniała na twarzy, ale po- nownie potrząsnęła głową. Clay obrócił się na pięcie i spojrzał pytająco na Semona, Semon otaksował kobietę wzro- kiem, po czym dał Clayowi znak, żeby prze- szedł do następnej. Clay spostrzegł, że po dru- giej stronie klasy Tom ma dokładnie takie same trudności jak on. Przeszedł dalej, oglądając się wciąż jeszcze na panią Jones, aż zawstydzona spuściła głowę. Podstawił kapelusz następnej kobiecie, wszy- stko jak należy, ale i ta się nie kwapiła z dat- kiem. Clay podsunął jej kapelusz bliżej pod piersi, przynaglając, żeby jednak coś dała. Po- trząsnęła głową i odwróciła wzrok w przeciwną stronę. - Dajże pani co! - krzyknął na nią Clay, rozzłoszczony. - Nie godzi się to zapłacić za kazanie? Kobieta poczerwieniała na twarzy i obróciła się plecami do gniewnego wzroku Claya. - Coś mi się widzi, że nic z tego nie bę- . dzie - powiedział Clay oglądając się na Se- mona. - Ani złamanego centa nie dały. Semon kręcił się niespokojnie, nie mogąc 183 dłużej usiedzieć na krześle. Teraz wstał i pod- szedłszy na skraj podwyższenia, zajrzał do czarnego pilśniowego kapelusza Claya. Nie by- ło w nim ani jednej monety. - Całkiem na to wychodzi, że mi złamane- go centa nie dadzą - powiedział Clay. Po drugiej stronie klasy Tom znajdował życzliwszy oddźwięk. Miał już w kapeluszu dwie monety, którymi pobrzękiwał za każdym razem, gdy przechodził do następnej ławki. Gdy siedziała tam dobra znajoma, zatrzymy- wał się dłużej i coś jej klarował. Clay uważał, że nie ma co zawracać sobie głowy dalszą zbiórką. Jemu nikt nie dał ani centa. Popatrzył jeszcze raz na Semona. Ale Semon kiwał głową, żeby przeszedł do następ- nej kobiety. Clay podsunął jej kapelusz pod nos. Kobieta odwróciła się udając, że nie dostrzega jego obecności. To go rozzłościło. Trzepnął ją trzy- krotnie szybko w piersi, jakby chciał zabić szerszenia. Kobieta wydała okrzyk trwogi i po raz pierwszy spojrzała na Claya. Potem splotła ręce ciasno na piersiach, poderwała się i uciek- ła z klasy. Kiedy wszystkie kobiety, dziewczęta i dzieci w klasie dostąpiły pełnej możliwości złożenia się na Semona, Tom i Clay spotkali się przy drzwiach i zajrzeli sobie nawzajem do kapelu- szy. W kapeluszu Claya nie było absolutnie nic, Tom natomiast wyjął kilka monet. Pokazał 184 je Clayowi, po czym obejrzał się na Semona, niepewny, co ma z nimi zrobić. Nie musiał długo czekać. Semon wezwał ze- branych do powstania i odprawił w paru sło- wach. Błogosławieństwo wymamrotał spiesz- nie i bez ładu. Nie więcej niż połowa kobiet zdążyła się podnieść na nogi, gdy było już po wszystkim i Semon biegł między ławkami do drzwi, gdzie czekali na niego Clay i Tom. Wy- pchnął jednego za drugim na dwór. - Ile macie? - zapytał sięgając po kape- lusze obiema rękami. - Dwadzieścia centów -. powiedział Tom. - Wszystkiego dwadzieścia centów. Tyle, co ja zebrałem, bo Clay to złamanego centa nie przyniósł. - Ano, prawda - przyznał Clay pokor- nie. - Nijak nie mogłem się nic doprosić. Semon wytrząsnął w garść cztery pięciocen- tówki, popatrzył na nie. Z namysłem obracał je w palcach, nim wreszcie wrzucił ze złością do kieszeni spodni. - Zdaje się, wieczorem będę z nimi musiał inaczej pogadać - oświadczył. - Bo to popo- łudniowe gadanie wcale mi się nie opłaciło. Ale już ja im sprawię łaźnię. Widocznie jeszcze byłem za pobłażliwy. - To wszystko dlatego, że nie było męż- czyzn - powiedział Tom. - Baby nigdy nie mają centa, chłop zawsze nosi tę trochę, co tam jest. Ale wieczorem zlecą się wszyscy, to będzie okazja, żeby z nich co nieco wydusić. 185 - Tak i mnie się zdaje - powiedział Se- mon i kiwnął głową. - Już ja im nie popusz- czę. Z torbami bym poszedł, jakbym tak chciał wygłaszać kazania za jedne dwadzieścia cen- tów. Rozdział XVI O siódmej wieczór ani jedna osoba nie pozo- stała przed szkołą. Niektóre rodziny jeździły na kolację do domu, ale większość przywiozła jedzenie ze sobą i pożywiła się o zachodzie słońca w lasku. Semona zaprosili do siebie Stone'owie, Clay natomiast zjadł z Dene i Lo- rene. Na zebraniu wieczornym nie brakowało już akompaniamentu. Homer Johnson przyszedł ze swoim banjo, a Clay wtórował mu na or- gankach. Ale gdy raz zaintonowali hymn, nie na wiele już zdał się akompaniament, bo wszel- kie ich wysiłki zagłuszała rychło rosnąca fala śpiewu. Głos Semona, głośniejszy niż po po- łudniu, wybijał się ponad inne. Tak odśpiewali siedem czy osiem hymnów i pieśni nabożnych, zanim rozpoczęło się ka- zanie. Semon nie podał tematu kazania, zaczął po prostu mówić. Mężczyźni siedzieli na podłodze, gdyż ławki szkolne były dla nich za małe. Tylko kobiety mogły się w nich jako tako pomieścić. Męż- czyźni porozsiadali się na gołych deskach, ławki wykorzystując jedynie jako oparcie. 186 - Chcę, żeby żadne z was, mężczyzna ani kobieta, chłopiec ani dziewczyna, nie opuściło dzisiaj tej klasy, dopóki się nie oczyści z grze- chów, z którymi tutaj przyszło - zapowiedział im Semon na początek. - Przyjechałem tutaj, do Georgii, żeby wam przywieźć oczyszczenie, i nie spocznę, dopóki nie spełnię swego zada- nia. Nie mam najmniejszego zamiaru wypuścić stąd choćby jednego nie oczyszczonego grzesz- nika: wszyscy musicie być zbawieni. Prawda, nie jest wcale tak łatwo dostąpić zbawienia; znacznie trudniej niż pójść 'do piekła. Ale osta- tecznie nie jest to takie strasznie trudne. Kilka głów kiwnęło potakująco. W Rocky Comfort było parę osób, które już uważały się za zbawione i pragnęły, żeby również sąsiedzi musieli się wyrzec uciech, od których one same się odżegnały. - Szatan depcze po piętach każdemu z nas. Od rana do nocy chodzi za człowiekiem jak pies i tylko węszy, od czasu do czasu ujada- jąc, żebyście nie zapomnieli, że was nie odstę- puje na krok. Aż wreszcie, korzystając z chwi- li nieuwagi, podkrada się do was i cap! Takie są szatańskie sposoby chodzenia koło swojego interesu. Musicie mieć się przed nim na baczności, bo nigdy was nie zostawi w spokoju, dopóki go nie powalicie i nie zdepczecie włas- nymi nogami na śmierć... Niech ci z was, któ- rzy najdłużej tkwią w grzechu, przyjdą dzisiaj pierwsi na wezwanie Boga. Starsi powinni dać przykład młodszym. Kiedy wystąpi ojciec albo 187 matka i wyciągnie do mnie rękę, nie trzeba będzie czekać długo, żeby w ich ślady poszli synowie i córki. Dlatego wzywam wszystkich starszych, wszystkie matki i ojców, wszystkich starych grzeszników, ażeby pokazali drogę... Grzech jest złą rzeczą, ludzie. Wysysa z was najżywotniejsze soki. Wiem, bo sam kiedyś by- łem grzesznikiem jak wy wszyscy. Więc wiem, czym jest grzech. Zaglądałem mu kiedyś pro- sto w ślepia. Dlatego stoję tutaj dzisiaj przed wami i walczę o wasze zbawienie, bracia moi i siostry. Widziałem już tylu ludzi, którzy za- przepaścili dusze i poszli do piekła, że nie mo- gę siedzieć i czekać spokojnie, aż wy tam pój- dziecie za nimi. Chcę chociaż was ocalić. Chcę zgnieść szatana, ażeby was już nie napastował... Każdy z was wie doskonale, dlaczego musi pójść do piekła, jeżeli nie przejdzie na stronę bożą, nim będzie za późno. A jutro może być za późno. Możecie umrzeć, zanim nastanie świt. Nikt z nas nie wie, kiedy to nastąpi. Nie mu- szę wam mówić, za co pójdziecie do piekła, bo sami to dobrze wiecie. I wy, kobiety, też wiecie, za co. Wszyscy będziecie się smażyć w piekle, jeżeli się nie opamiętacie. A nie tak wiele trze- ba, ażeby się od tego ustrzec. Wystarczy przejść na stronę bożą. Nie jest jeszcze za późno. Ale jest najwyższa pora, bo jutro może być za póź- no. Niektórzy z was umrą niedługo; a jeśli umrą w grzechu, będą się smażyć w piekle do końca świata. A koniec świata może nie na- stąpić nigdy... Więc wszyscy, cudzołożnicy 188 i mordercy, kanciarze i blagierzy, wszyscy mu- sicie oczyścić dusze z grzechów, zanim będzie za późno. Nie wystarczy wyrzec się grzechu na przyszłość, nie, samo to w żadnym wypadku nie wystarczy. Najpierw musicie odkupić daw- ne grzechy; musicie podejść i w obliczu Boga wyciągnąć do mnie dłoń. Dopiero wtedy bę- dziecie zbawieni. Wy, mężczyźni, nie chcecie mnie słuchać. Zrozumiecie po śmierci, kiedy się będziecie smażyć w piekle. Ale wtedy już będzie za późno. Tak jest! Wtedy będzie za póź- no! Pora jest dziś. Dla wielu z was może to być ostatnia okazja. Jutro możecie nie żyć, a wtedy nic się nie da już zrobić. Dziś jest ostatnia okazja! Semon przerwał, żeby chwilę odpocząć. Ocie- rając pot z czoła, rozejrzał się po twarzach, jak sprawa postępuje naprzód. Z zadowoleniem spostrzegł, że część słuchaczy kręci się już nie- spokojnie w ławkach i na podłodze. - Pozwólcie mi teraz opowiedzieć prawdzi- wą historię, ludzie. Daleko stąd, w pewnym wielkim mieście, mieszkała młoda dziewczyna. Była piękna jak słońce. Tak, to była co się zo- wie piękna dziewczyna. Nigdy nie widziałem drugiego takiego pięknego stworzenia. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że ta piękna dziew- czyna w owym wielkim mieście daleko stąd uważała, że jej nie obowiązują przykazania boże. Uważała, że może się nie troszczyć o zba- wienie duszy. I pewnego wieczoru wybrała się na przejażdżkę z jednym panem, który ją przy- 189 szedł odwiedzić. Pojechała jego luksusowym autem ze srebrnymi okuciami na drzwiczkach. Ledwo kawałek ujechali, ten pan zaczął ją na- mawiać, żeby się czegoś napiła. I ona się napi- ła. Napiła się tego obrzydlistwa. Potem poje- chali dalej. A ta dziewczyna uważała, że jej niepotrzebne błogosławieństwo boże. I tak z tym panem jechała po ciemku coraz dalej. Potem zatrzymali się i znowu się napili tego obrzydlistwa. Wiecie, jak to jest. Raz czło- wiek zacznie pić, to już pije, pije i nie może skończyć. I wtedy ten pan objął ramieniem jej czyste, młode ciało. A ona na to pozwoliła. Co ją tam obchodziło zbawienie duszy! Kto jak kto, ale ona mogła się o to nie troszczyć. Więc pozwoliła mu się trochę popieścić. Wiecie, jak to jest: raz się zacznie, to już nie można skoń- czyć. Więc ten pan ją pieścił i pieścił. A potem napili się jeszcze trochę tego obrzydlistwa. A jak się napili, to wysiedli z auta i poszli się trochę przejść do lasu. Taka czysta, młoda dziewczyna i nie słuchała głosu bożego. Tak, nie słuchała. Uważała, że po ciemku, w lesie nikt ich nie zobaczy. Ale Bóg ich widział. Tak jest! Bóg ich widział! Nie wyobrażajcie sobie, że przed Bogiem można się ukryć. Ale nie tyl- ko Bóg ich widział. Szatan też ich widział. Tak, szatan! Nadleciał w te pędy. Był gdzieś daleko, kiedy ich zauważył, ale w te pędy przyleciał. Szatan nigdy nie zasypia gruszek w popiele. Przyleciał w samą porę. W samą po- rę, żeby podszepnąć temu panu: "Weź w ra- miona tę czystą, młodą dziewczynę". I ten pan ułożył ją w tym ciemnym lesie, na miękkim igliwiu. A szatan przez cały czas stał nad nim. I szeptał mu do ucha: "Śmiało, naprzód". Tak mu szeptał. A potem pochylił się nad tą mło- dą dziewczyną i szepnął jej to samo. "Śmiało, nie bój się" - szepnął jej. A ona na to: "Dobrze". Tak jest, to właśnie szepnęła. "Do- brze" - szepnęła. I wtedy ten pan położył się obok niej na ziemi. Tak, tak! Położył się obok niej w tym ciemnym lesie... i- Amen! - powiedział ktoś. Semon przerwał raptownie. Zlustrował wpa- trzone w siebie twarze. Rad był, że może za- czerpnąć tchu. Zresztą w ogóle lubił, kiedy przerywało mu kazanie takie "amen" - nie- zawodny znak, że jego słowa wywierają wra- żenie. Otarł twarz i ciągnął dalej: - I tak leżeli we dwoje w tym ciemnym lesie, na ziemi, a szatan stał nad nimi i szeptał, żeby się nie krępowali. Chciał, żeby popełnili najgorszy grzech, do jakiego się dadzą skusić. To właśnie jego zadanie. To zadanie szatana kusić ludzi do grzechu. Więc stał nad nimi i namawiał ich do grzechu. A ona, ta czysta, młoda dziewczyna, uważała, że nie potrzebu- je słuchać Boga. Uważała, że może żyć bez bło- gosławieństwa bożego. A taka była czysta! Ale uważała, że może robić, na co tylko ma ochotę, że nie potrzebuje słuchać Boga. Więc pozwoliła się temu panu położyć koło siebie. A wtedy 190 191 szatan szepnął jej znowu coś do ucha. Tak, tak, szepnął jej to! Żeby się nic nie bała i pozwoli- ła na wszystko. A ona go usłuchała. Pozwoliła się zbrukać temu mężczyźnie. Jeszcze mu sama pomagała, gdy ją brukał w tym ciemnym le-" się. Usłuchała szatana, który jej szeptał, żeby zrobiła to paskudztwo. Uważała, że i tak bę- dzie zbawiona, że nie potrzebuje się troszczyć o zachowanie w czystości swojego nieskala- nego, młodego ciała. Ale się myliła. Kiedy wstała z ziemi, z piętnem mężczyzny na sobie, była zgubiona. Szatan miał ją już w swojej władzy. Tak jest! Szatan miał ją w swojej wła-' dzy, jak tego chciała. Była jeszcze trochę pija-J na po tym obrzydlistwie, które razem pili, a na ciele wyryte miała piętno mężczyzny. Szkoda, że was tam nie było, zobaczylibyście, jak ona wyglądała, kiedy wyszła z tego lasu., Nie była już... - Amen! - Nie była już tą samą czystą, młodą dziew- czyną, która wysiadła z auta. Tak! Od razu było widać, że jest już nie ta sama. Śmiała się. i w ogóle świetnie się bawiła. Taka była szczęś- liwa! A na ciele nosiła piętno mężczyzny! Obej- mowała tego pana ramieniem i podskakiwała sobie co parę kroków, taka była szczęśliwa. Przez całą drogę tak podskakiwała, dopóki nie wsiedli z powrotem do auta. A na ciele miała piętno mężczyzny. Szatanowi udało się tego wieczora, udało się wszystko pięknie-ładnie. Tak jest! Piętno mężczyzny było wyryte na 192 ciele tej młodej dziewczyny! Szatan miał ją w swojej... - Amen! - wykrzyknął znowu jakiś głos. Semon urwał w pół zdania. Ściągnął mary- narkę, bo w klasie było już bardzo gorąco. Po- wietrze wisiało gęste i nieruchome, uciskając swoim ciężarem czaszki i piersi, a z każdą chwilą robiło się jeszcze gorętsze i duszniejsze. - A teraz, kto z was wystąpi pierwszy i od- da duszę swoją Panu? Ludzie powyciągali szyje, obracając się na wszystkie strony. Każdy był ciekaw, kto pierw- szy wystąpi i poda rękę Semonowi. - Czekam, żeby uścisnąć dłoń każdego, kto pragnie zbawienia. Po to tutaj jestem, nie po co innego. Przyjechałem, żeby ratować dusze was wszystkich, mężczyzn i kobiet. Więc jeśli pragniecie zbawienia, podejdźcie do mnie i wy- ciągnijcie dłoń. A może siedzi w was diabeł i radzi wam, żebyście się nie ruszali z miejsc, szepcze wam do ucha, żebyście dalej oszuki- wali ludzi? Jeśli tak, to wstańcie i weźcie się z nim za bary. Powalcie go i wyprujcie z niego bebechy. Wy tam, mężczyźni, wy, którzy się wymykacie wieczorami z domu, żeby zdybać za stodołą jakąś czarną dziewuchę, zbierzcie się teraz w sobie i dajcie szkołę szatanowi. I wy też, kobiety i dziewczęta, wy, które się wy- kradacie na spotkania z chłopami, wy, cudzo- łożnice, które nosicie na swoim ciele piętno mężczyzny, i wy zbierzcie się w sobie i wy- drapcie mu ślepia. Zobaczycie, umknie jak nie- 193 pyszny! Szatan zawsze umyka, kiedy mu po- kazać pięść. Nie stać go na to, żeby dotrzymać pola i walczyć. Taki z niego mężczyzna. Więc zbierzcie się w sobie i dajcie mu szkołę, grzesz- ni ludzie! Wszyscy, mężczyźni i kobiety! Chcę was wszystkich zobaczyć, ludzie, kiedy dosta- nę się do nieba. Byłbym niepocieszony, gdy- bym was tam nie zastał wszystkich. Byłbym niepocieszony. Tak jest! Niepocieszony! Nikt się nie poruszył. Semon poczekał chwi- lę, otarł twarz. - Zaśpiewamy sobie teraz trochę, a wy tymczasem będziecie podchodzić - powie- dział. - Horey, zaczynajcie tam obaj z Home- rem. Rozległ się hymn i zaraz kilku mężczyzn podniosło się z ziemi, prostując plecy i ramio- na. Po chwili wszyscy śpiewali chórem. - A teraz podchodźcie - zawołał Semon przekrzykując śpiew. - Nie bójcie się, Pan wam pomoże. Podejdźcie, stańcie przy mnie i przy Bogu. Podejdźcie, pokonajcie szatana! Wy, kobiety i dziewczęta, które tam siedzicie z piętnem mężczyzny na ciele, wszyscy, ludzie, chodźcie tu do mnie, -a będziecie zbawieni! Semon zszedł z podwyższenia i skierował się do najbliższej ławki. Pochylił się nad siedzącą kobietą i szepnął jej coś do ucha. Na twarzy kobiety odmalowało się zakłopotanie. Rozdział XVII - Tak, tak, pragniesz zbawienia, kobieto - powiedział Semon na głos. - I Bóg pragnie, żebyś była zbawiona. Potrzebuje w niebie ta- kich przystojnych kobietek jak ty. Więc nie siedź tu; ucieszysz tylko szatana, jak pójdziesz do piekła po śmierci. Pomóż raczej Bogu, niech zbierze w niebie wszystkie najpiękniejsze ko- bietki z całej Georgii. Nie pozwól się wykiero- wać do piekła. Kobieta nie mogła się wciąż zdecydować, ale kiedy Semon wziął ją za rękę i pociągnął, po- zwoliła się bez oporu zaprowadzić na ławkę u stóp podwyższenia. Semon z kolei podszedł do mężczyzny. - No, bracie, nie dasz się chyba zawsty- dzić kobiecie? Mężczyzna powinien być odważ- niejszy od kobiety. No, chodź, przejdziesz na stronę bożą. - Nic z tego panie kaznodzieja - powie- dział mężczyzna. - Nie mogę, nijak nie mogę. - Możesz, możesz. Tylko ci się zdaje, że nie możesz. Możesz i chcesz. Tylko uważasz, że to mało ważne. Ale poczekaj do Sądu Ostateczne- go, kiedy już będzie za późno! Dopiero będziesz ryczał, jak cię przyjdzie zabrać szatan, dopiero się będziesz rzucał i pluł sobie w brodę, że mnie nie słuchałeś. - Ja nic takiego złego nie robiłem, panie kaznodzieja - bronił się mężczyzna. - Oho! Robiłeś, robiłeś, bracie. Dopuszcza- 195 łeś się podłości, których i sam diabeł by się nie powstydził. Teraz nie pamiętasz, ale na Sądzie Ostatecznym wszystko ci przypomną. - A to nic nie będzie kosztowało, jak tam przejdę, na tę ławkę? - Jeden uścisk dłoni - powiedział Semon. Pociągnął go do ławki i usadowił obok ko- biety. Potem wrócił po następną kobietę. Tymczasem hymn śpiewano już po raz trze- ci. Clay i Homer przygrywali z całych sił. W środku klasy rozległ się nagle przeraźliwy pisk. Semon rzucił kobietę, do której przema- wiał, i pobiegł zobaczyć, co się dzieje. Sprawa postępowała szybciej, niż się spodziewał. Teraz ) wiedział już, że może dać sobie spokój z ławą pokutników i przystępować z miejsca do egzor- cyzmów. Osobą, która wydała pisk, była Lucy Nixon. Ją pierwszą wzięło. - Niech będzie Pan pochwalony! - powie- dział Semon zacierając ręce. Lucy trzęsła się cała, dreszcz przenikał na wskroś jej ciało. Semon ujął ją za rękę i za- prowadził pomiędzy ławkami na podwyższę- '' nie. - Szatan z niej wychodzi! - krzyknął do ludzi. Włosy opadły Lucy na oczy, twarz wykrzy- wiał jej grymas. Za każdym kolejnym piskiem podskakiwała coraz wyżej. - Niech będzie Pan pochwalony! - wy- krzykiwał Semon. - Szatan z niej wychodził 196 Mężczyźni skupieni w tyle klasy jęli się przepychać do przodu. Każdy chciał zobaczyć, jak szatan trzęsie dziewczyną Nixonów. Semon zostawił ją na chwilę samą i wmie- szał się pomiędzy ludzi. Chciał wykorzystać rozgardiasz i sprowadzić jeszcze kilka osób na ławkę u stóp podwyższenia. Piski dziewczyny rozdzierały powietrze w regularnych odstępach czasu. Kiedy nie miała już siły podskakiwać, jęła się okładać po całym ciele pięściami. Wa- liła się, aż dudniło, pozostawiając czerwone znaki na ramionach i twarzy. - Chwała Panu! - ryknął jakiś mężczyzna. Skoczył wysoko w górę, szarpiąc się za wło- sy i wydając nieartykułowane dźwięki. Lucy Nixon wstrząsnęła się bardziej konwulsyj- nie. - Szatan z niej wychodzi! - wrzasnął Se- mon biegnąc z powrotem w stronę podwyższe- nia. Stanął w pobliżu, gotów ją podtrzymać, gdyby się nagle zwaliła. - Jiiii-juu! - zawył ktoś w drugim końcu klasy. - Chwalmy Pana! - powiedział Semon i obrócił się, żeby zobaczyć wyjącego mężczyz- nę. - Szatan opuszcza drugiego grzesznika! - Amen! Lucy zaczęła drzeć na sobie ubranie. Jednym szarpnięciem oderwała rękawy, po czym jęła tarmosić sukienkę i rozrzucać podarte kawałki materiału na wszystkie strony. Ludzie stłoczyli się bliżej, przepychając się jedni przez drugich. 197 W całej klasie rozlegały się piski i krzyki. Parę kobiet zwaliło się już na podłogę i wiło w ku- rzu pod ławkami. Nikt nie zwracał na nie uwa- gi. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak z Lucy Nixon wyjdzie szatan. - Chwalmy Pana! - krzyknął Semon. - Amen! - ryknął któryś z mężczyzn. - Jiiii-juu! - zawył inny. - Amen! - ni to zawołała, ni zapiszczała jakaś kobieta. Zwaliła się zaraz na podłogę, kopiąc i jęcząc. I na nią nikt nie zwrócił uwagi. Lucy piszczała, jakby ją zarzynano. Jej pisk wypełniał całą klasę, rozdzierając bębenki w uszach stłoczonych ludzi, zlanych potem. Włosy rozsypały jej się na wszystkie strony, więc podrzuciła głowę, żeby nie zasłaniały oczu. Ale wstrząsnął nią na nowo konwulsyjny dreszcz i włosy opadły z powrotem. Wciąż trzymała się na nogach. Inni, którym się udzie- liło podniecenie, walili się zaraz na podłogę, ale nad nią czuwał Semon. Chciał, żeby się utrzymała jak najdłużej i żeby wszyscy ją wi- dzieli. Lucy podarła już na strzępy całą odzież, jaką miała na sobie. Mężczyźni zbili się ciasno u stóp podwyższenia i patrzyli szeroko otwar- tymi oczami, przestępując z nogi na nogę. Nie- którym nie udzieliła się jeszcze przemożna żą- dza wyzwolenia. Semon krążył jak sęp nad dziewczyną, go- tów ją złapać, gdyby się tylko zachwiała. Lucy wciąż toczyła bolesne zmagania. Wiła się w 198 nadludzkim wysiłku. Inni, gdy ich chwytały konwulsje, popadali od razu w stan półświado- mości; zwalali się bezwładnie na ziemię i tam wili w pyle między ławkami. Ale z Lucy było inaczej. Ani rusz nie mogła dostąpić wyzwole- nia. Biła się, orała paznokciami po skórze, za każdym oddechem wydawała wciąż ten sam przenikliwy pisk, jej ciało drżało nieprzerwa- nie, wstrząsane spazmatycznymi skurczami mięśni. Jedna z kobiet siedzących na ławce u stóp podwyższenia podskoczyła nagle na pół metra w górę, rwąc na sobie sukienkę i piszcząc ile sił w płucach. Zwaliła się Semonowi pod nogi i leżała zdzierając z ciała ubranie i kopiąc dol- nymi kończynami jak szlachtowany wieprzek. Kiedy znalazła się na ziemi, nikt już na nią nie zwracał uwagi. Lucy Nixson wiła się już na podwyższeniu piętnaście albo dwadzieścia minut, a ciągle nie mogła dostąpić wyzwolenia. Dygotała na ca- łym ciele. Potem zastygała na chwilę w bez- ruchu, ale zaraz dreszcz na powrót obejmował jej ramiona i wzmagał się stopniowo, tak że po chwili trzęsła się znowu cała. Potem ponow- nie nieruchomiała, znowu nie na długo. Tym razem dygot rozpoczynał się od brzucha. Sta- ła sztywno wyprostowana, z rękami zaciśnięty- mi tak mocno nad głową, że napęczniałe żyły na ramionach wyglądały jak czarne atramen- towe krechy, i tylko brzuch falował rytmicznie. w tył i w przód, w górę i w dół. 199 Jeden z mężczyzn dopchał się aż na podwyż- szenie i rzucił z rozmachem na ścianę. Jął się o nią czochrać kolistym ruchem. Jego postęki- wanie i drgawki stawały się z każdą minutą spazmatyczniejsze. - Chwalcie Pana! - zawołał Semon. - Po- móżcie tej dziewczynie! - Amen! - ryknął ktoś na cały głos. - Jiiii-juu! Wycie wstrząsnęło ścianami wątłego budy- neczku. - Chwalmy Pana! Ciało Lucy było rozpalone od wysiłku. Zle- wał ją gorący pot, krew ciekła strużkami z po- gryzionych warg. Ciągle nie mogła dostąpić wyzwolenia. Dreszcz wstrząsał nią jeszcze, ale już nie całym ciałem jednocześnie - najpierw ramionami, potem piersiami, potem brzuchem, na koniec udami. Potem wykonywała dla od- miany gwałtowne poruszenia biodrami i po- śladkami. Uda unosiły się i opadały, wyginały się w prawo i w lewo, we wszystkich kierun- kach. Jej ruchy wyrywały ze zdławionych gar-, deł piski i krzyki przenikające przez drewniane ściany. Mężczyźni podrygiwali jak niesforne ogiery, kobiety wstrząsały się w takt poruszeń Lucy. Jakiś mężczyzna, który nie spuszczał z niej wzroku od kilku minut, chwycił nagle garścią za rozporek i rzucił z wyciem w ciżbę guziki rozprysnęły się we wszystkie strony jak odłamki. Semon przysunął się do 200 Lucy tak, że niemal jej dotykał, i pochylony śledził jej zmagania. - Chwalmy Pana! - Amen! Amen! - Jiiii-juu! Tom Rhodes leżał na podłodze. Był uwalany od stóp do głów, ubranie kleiło mu się do spo- conej skóry. Wciśnięty w kąt, walił całym ciałem o ścianę z regularnością zegarka. Dene leżała tuż obok. Dopiero co ją wzięło i daleka była jeszcze od wyzwolenia. Ale nie ustawała w wysiłkach. Uniesienie Lucy Nixon malało. Była już tak słaba, że nie mogła dłużej wytrzymać napięcia. Wciąż nie dostąpiła wyzwolenia i była równie zrozpaczona jak ci nieliczni, którym się dotąd w ogóle nie udzieliło podniecenie. Pobladła, ra- miona zwisały jej bezwładnie wzdłuż ciała, ale nadal nie ustawała w wysiłkach. Semon spo- dziewał się, że upadnie lada chwila. Czekał, go- tów ją chwycić, żeby sobie nie zrobiła krzyw- dy. Muzyka już dawno umilkła. Clay nie pod- niósł się dotąd z krzesła, na którym siedział, ale na jego twarzy malował się już wyraz świadczący niezbicie, że za chwilę i jego ogar- nie żądza wyzwolenia. Obok niego Homer wciąż brzdąkał na banjo, ale nie była to żadna melodia. Akordy wracały do niego odbite o twardą ścianę wrzawy. Ogłuszający hałas przycichł na chwilę, gdy Semon, bacznie obserwujący Lucy, uczynił 201 krok w przód i złapał ją w ramiona. Była wy- czerpana do ostatka, nie mogła się utrzymać na nogach. Nawet powieki miała nieruchome. Semon ściskał w ramionach jej bezwładne cia- ło nie spuszczając z niej oka; biodrami odpy- chał cisnących się mężczyzn. Wreszcie udało mu się kopnąć kilku tak dotkliwie, że się od- sunęli na przyzwoitą odległość, i mógł ją uło- żyć na stole. Wyrwał komuś liść palmowy i za- brał się do cucenia. Za wszelką cenę musiał ją ocucić, żeby podjęła przerwane zmagania i dostąpiła wreszcie wyzwolenia. Rozdział XVIII Nie więcej niż cztery czy pięć osób stało jeszcze albo siedziało. Wszyscy pozostali tarzali się w kurzu i pyle na podłodze, wijąc się pod ławkami, okładając pięściami po ciele. Semon pozostawił Lucy samą i poszedł po- móc tym, którym się jeszcze nie udzieliło pod- niecenie. Zbliżył się najpierw do Claya. - Chwalmy Pana! - powiedział. - Świerzbieć, już mnie świerzbi w koś- ciach - jął się tłumaczyć Clay. - Ale żeby mnie tak ze wszystkim wzięło, to nie. - Klękaj, Horey, poproś Boga, żeby ci po- mógł! - zakomenderował Semon. - Klękaj i weź się solidnie w garść. - Pomoże to co? - Klękaj, bracie, i rób, co ci mówię. Jutro może być za późno. Dziś jest najwyższa pora, 202 żeby się nawrócić. Dziś albo nigdy. Więc klę- kaj i módl się, bracie! Clay ukląkł koło krzesła i ukrył głowę w ra- mionach. Nie wiedział, co ma dalej robić. - Muszę się nawrócić - wykrzyknął - muszę! Z Dene wychodzi szatan, z każdego wychodzi szatan. Nie nawrócę się, to będę je- den jedyny grzesznik w Rocky Comfort. Teraz dopiero Semon przypomniał sobie o Lorene. Nie widział jej nigdzie od samego początku. Odwrócił się i poszukał jej wzro- kiem. Siedziała w ławce, prawie w samym środku, i przyglądała się ludziom. Nie widać było po niej żadnego podniecenia. Po wyrazie twarzy Semon poznał, że nie próbuje się nawet skoncentrować. Rzucił się do niej, przeskakując leżące po- stacie. - Co z tobą, Lorene? - zapytał. - Nic - odpowiedziała. - Nie bierze cię wcale? - A co ma mnie brać? - No, żądza nawrócenia! - Ani myślę się nawracać - oświadczyła. - Chwalmy Pana! - wykrzyknął Semon. Krew uderzyła mu do twarzy, oczy rozgorzały, mięśnie napięły się z podniecenia. Lorene patrzyła na niego obojętnie. - Chwalmy Pana! - powtórzył jeszcze gło- śniej. Był zbyt zdenerwowany, żeby coś więcej po- wiedzieć. Nie mieściło mu się w głowie, jak 203 podniecenie, które owładnęło wszystkich w klasie, mogło się tak zupełnie nie udzielić Lo- rene. Padł na kolana i ująwszy ją za rękę, jął się głośno modlić. Po kilku zdaniach uniósł nieco wzrok, żeby się przekonać, czy jego wysiłki wywierają na niej wrażenie. Mierzyła go przez chwilę podejrzliwym spojrzeniem. - Czego ty właściwie ode mnie chcesz? - zapytała. - Nie mam pojęcia, co robić. - Chwal Pana! - krzyknął porywając się na równe nogi. - Nawróć się, Lorene! Chwal Pana! Musisz się nawrócić! - Niby jak się mam nawrócić? - No, oddać się Bogu, Lorene. Oddać się po prostu Bogu! Chwal Pana! Zaczął podskakiwać przed nią jak szalony. Łapał ją za ramiona, gdzieś z głębi gardła wy- dobywały mu się nieartykułowane dźwięki. - Ngha-ngha! Chwalmy Pana! Clay ganiał tam i z powrotem po klasie, wy- konując dziwne skoki i przesadzając ciała wi- jących się na podłodze. Podarł na sobie koszu- lę, spodnie trzymały mu się na jednej szelce. - Nareszcie! - wrzeszczał. - Nareszcie! Semon puścił dłoń Lorene i pobiegł za nim. - Co nareszcie? Horey! Horey! - Chłopie, wzięło mnie! - Wzięło cię? Porządnie? - Szatan ze mnie wychodzi! - Chwalmy Pana! - ryknął Semon. Clay wciąż biegał dookoła klasy, przeskaku- 204 jąc przez leżące postacie. Kilku osobom o mało nie stratował głów. Biegał tam i z powrotem, wymachując w powietrzu ramionami. - Nareszcie! Nareszcie! - Co cię ugryzło, Clay? - krzyknął ktoś łapiąc go za rękę, gdy przebiegał obok. Clay się wyrwał i pobiegł dalej, nie obej- rzawszy się nawet, kto to taki. - Nareszcie! - Chwalmy Pana! - ryczał Semon biegnąc za nim. - Szatan ze mnie wychodzi! W kącie klasy wiła się samotnie Dene w pierwszych konwulsjach nadchodzącego wy- zwolenia. Nie zajmowała tyle miejsca co nie- którzy inni i nie wchodziła w drogę sąsiadom. Trzymała się na osobności, skręcając to w jed- ną, to w drugą stronę i od czasu do czasu wa- ląc głową w ścianę. Clay rwał wciąż dookoła klasy, jakby go go- niła puma. - Nareszcie! - krzyknął znowu, przeska- kując leżących i przesadzając ławki. - Co nareszcie? Horey! - powiedział Se- mon i złapał go za rękę. Za wszelką cenę sta- rał się go zatrzymać. - Wzięło mnie! Nareszcie! Clay runął na głowę. Leżał na podłodze ry- cząc i kopiąc. Semon się odwrócił, gotów przejść do na- stępnej osoby, która będzie potrzebowała jego pomocy. Od razu spostrzegł, że Lorene siedzi 205 wciąż sztywno w ławce, tak jak ją zostawił. Pobiegł do niej w te pędy. Kiedy się rzucił koło niej na kolana, spojrza- ła na niego takim wzrokiem, jakby uważała go za beznadziejnie pomylonego. - Lorene, nawróć się! - jął błagać. - Na- wróć się, zrób to dla mnie. Już prawie wszy- scy się rozprawili z szatanem. Tylko ty jedna! Nie chcę, żeby został tu dzisiaj choćby jeden nie nawrócony grzesznik. Może to ostatnia okazja dla Rocky Comfort. Lorene patrzyła na niego bez słowa. - Chwalmy Pana! - powiedział. Złapał ją za rękę i z głębi jego gardzieli po- częły się na nowo wydobywać nieartykułowane dźwięki. Pot bił mu na czoło, spływał strużka- mi po policzkach, kapał na koszulę. Dłonie za- cisnął spazmatycznie na jej rękach, twarz wy- krzywiały mu kurcze i grymasy. - Chwalmy Pana! - powtórzył. Lorene patrzyła, jak klęczy obok ławki, i na moment zrobiło jej się go żal. Ale zaraz ogar- nął ją niepohamowany śmiech. Jego ciało sła- niało się z boku na bok, z zaciśniętych warg wydobywały się raz po raz jęki i postękiwania.; Robił, co mógł, żeby ją nawrócić, ale ona pozo- stawała niewzruszona. Twarz Semona była purpurowa i mokra. - Ngha-ngha! - usłyszała Lorene. Jakaś kobieta potoczyła się w stronę Semo- na i wiła tuż u jego boku. Nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Starał się rozpalić Lorene 206 wciąż wydając z głębi gardła dźwięki, których nie rozumiała. - Ngha-ngha! Lorene się zastanawiała, czy nie powinna mu powiedzieć, że traci czas na darmo. Ale nie chciała mu przerywać, bo na jego twarzy za- czynało się malować uszczęśliwienie. Wyraz cierpienia powoli ustępował, aż rysy się roz- luźniły w błogim uśmiechu. Jeszcze chwila i Semon leżał jak długi, wijąc się i rzucając, szarpiąc za włosy i ubranie. Leżał w pyle i kurzu u stóp Lorene i wierzgał nogami, jak gdyby każdy jego ruch miał być ostatnim na tym padole. Dookoła Semona stłoczyła się grupka ludzi, Lorene nie ruszała się wciąż z miejsca, pod- ciągnęła tylko nogi i usiadła na nich, żeby ich kto nie podeptał. Pod nią, na podłodze, wili się mężczyźni i kobiety wydając bełkotliwe dźwię- ki, jak z koszmarnego snu. Po pewnym czasie Semon znieruchomiał. Jakaś kobieta uniosła jego głowę i ułożyła so- bie na kolanach. Jęła go wachlować strzępem liścia palmowego, dopóki nie otworzył oczu. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była Lorene siedząca nad nim z drwiącym uśmiechem na twarzy. W oka mgnieniu zerwał się na nogi. Stał pa- trząc z góry na Lorene. Pot wystąpił mu zno- wu na czoło, jął spływać strużkami po policz- kach. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa. Pojął, że nie udało mu się 207 nawrócić Lorene. Po raz pierwszy w jego ży- ciu wszystkie wysiłki okazały się bezskuteczne. To go najbardziej bolało. - Chwalmy Pana! - powiedział w końcu słabo. Tak usilnie starał się rozpalić w Lorene żą- dzę wyzwolenia, że sam popadł w ekstazę. Lorene, ta Lorene, którą uważał od początku za najgorszą grzesznicę, ośmieszyła go zupeł- nie. Szydzi teraz z niego. Zawiódł z kretesem. Ale chociaż zdawał sobie sprawę z niepowo- dzenia, wiedział, że nie wolno mu się teraz za- łamać. Za wszelką cenę musi doprowadzić ze- branie do pomyślnego końca. Puścił się biegiem w kierunku podwyższenia, gdzie na stole leżała nieprzytomna Lucy Ni- xon. - Chwalmy Pana! - Amen! - odpowiedział ktoś. Prawie wszyscy w klasie doznali już wyzwo- lenia i ci, którzy mieli dość sił, by się podnieść, zaczęli się teraz gromadzić koło Semona. Se- mon spostrzegł, że wije się jeszcze na ziemi Tom Rhodes. Trącił go czubkiem buta. - Jiiii-juu! - zawył Tom. Jego głos chry- piącej ropuchy można było rozpoznać w naj- liczniejszym tłumie. Semon ujął Lucy za przegub i wymacał puls. Mrucząc coś niezrozumiale do siebie, zaczął ją na nowo wachlować liściem palmowym. - Chwalmy Pana! Spojrzał z podwyższenia w dół i zobaczył 208 grupę splątanych ciał męskich i kobiecych, odzianych w brudne strzępy. Wili się na pod- łodze, stękając i wierzgając nogami, a od czasu do czasu ktoś wybijał się w górę nadludzkim wyrzutem całego ciała; zdawało się, że wszy- stkie członki muszą mu od tego wyskoczyć ze stawów. Lucy zaczynała oddychać coraz głębiej, więc Semon nie przerywał wachlowania. O ile się mógł zorientować, była jedyną osobą w klasie, nie licząc oczywiście Lorene, która jeszcze nie dostąpiła wyzwolenia. - Chwalmy Pana! - powiedział przygląda- jąc jej się uważniej. Lucy otworzyła oczy. Pełne dwie trzecie mężczyzn i kobiet uspo- koiło się już i ucichło, choć większość leżała jeszcze na podłodze. Wszyscy byli czarni od brudu i zlani potem, ale na twarzach mieli uśmiech radości i ukojenia. - Chwal Pana! - krzyknął Semon do Lucy. Wyciągnęła rękę i spróbowała wstać. Gdy Semon podniósł ją do pozycji siedzącej, nagle wstąpiło w nią z powrotem życie. Zupełnie jakby wszystkie siły koncentrowały się w ocze- kiwaniu na tę chwilę. Zeskoczyła ze stołu na podwyższenie i puściła się w podskokach od jednej ściany do drugiej. Semon biegał za nią tam i z powrotem, wciąż o krok w tyle. Chciał jej pomóc, żeby tym razem dostąpiła wreszcie wyzwolenia. 209' Mogło się wydawać, że piski Lucy wyrwały z głębokiego snu całą klasę. Wszyscy, którzy leżeli bez ruchu bądź podrygiwali ostatkami sił, zaczęli się na dźwięk jej głosu wić i roić na nowo jak żmije w gnieździe. Lucy zatrzymała się tymczasem. Moment trwała w bezruchu, z głową odrzuconą do tyłu i dłońmi zaciśniętymi na brzuchu. Nagle ciało jej przeszedł dreszcz, szybki i konwulsyjny, i zaczęła się trząść na nowo. - Chwalmy Najwyższego! - wrzasnął Se- mon. - Jiiii-juu! - zawył pod ławką jakiś męż- czyzna. Wyglądało to na Toma Rhodesa. Lucy piszczała teraz za każdym wydechem. Jej głos był tak przejmujący, że dreszcz prze- niknął wszystkich do szpiku kości, choć byli zmordowani i osłabieni do ostateczności, mało wrażliwi na podniety. Gwałtowne ruchy, jakie wykonywała biodrami na wszystkie strony, skracały jej oddech, tak że przerwy między jednym piskiem a drugim stawały się coraz, krótsze. Piszczała za to głośniej niż kiedykol- wiek dotąd. Jednym okiem dostrzegł Semon, że ciała ko- biet u stóp podwyższenia kłębią się ze wzno- wioną energią. Większość miała nogi oplecione dokoła ławek; mężczyźni natomiast leżeli na płask na brzuchach, kołysząc się i skręcając. Z zapartym tchem obserwował Lucy owład- niętą szaleńczą żądzą wyzwolenia. Wszyscy dookoła starali jej się pomóc. Oto- czyli ją ciasno, piszcząc i pokrzykując wraz z nią, i ocierając się jedni o drugich. Parę osób pozostało na uboczu i jęło naśladować jej poruszenia, próbując dopomóc jej w ten spo- sób. Kiedy już się wydawało, że za chwilę po- pękają jej wszystkie żyły, grymas na twarzy Lucy zelżał, a ruchy stały się jeszcze in- tensywniejsze. Na ustach pojawił się lekki uśmiech, mięśnie nóg i rąk stężały w twarde gruzły. Zaczęły się kurcze ekstazy, powoli, stopniowo przynosząc ciału odprężenie. - Chwalmy Pana! - zawołał ktoś. Na twarzy Lucy malował się zachwyt rosną- cy z każdą sekundą. Aż w końcu, w ostatnim skurczu, dostąpiła wyzwolenia - każdy mógł się o tym naocznie przekonać. Wszyscy patrzy- li szeroko otwartymi oczami, dopóki ktoś nie okrył jej ud marynarką. Ale nim do tego do- szło, wszyscy mieli czas zobaczyć, co się stało. Podczas gdy mężczyźni cisnęli się do przodu, żeby lepiej widzieć, ruchy Lucy 'stawały się coraz to wolniejsze. Po chwili leżała doskonale nieruchoma. Nawet powieka jej nie drgnęła. Teraz, kiedy było po wszystkim Semon osu- nął się wyczerpany na ziemię. Po prostu po- czuł, że nogi się pod nin? uginają. W żaden sposób nie mógł się powstrzymać. Zdawał so- bie sprawę, że leży na podłodze, ale nie uczy- nił najmniejszego wysiłku, żeby się podnieść. Ludzie, którzy go otaczali, myśląc, że popada po raz drugi w ekstazę, odwrócili się, żeby mu 211
nie przeszkadzać. Znużenie paraliżowało go do szpiku kości. W klasie uspokoiło się zupełnie. Słychać było tylko odgłos kroków, bo nawet jeśli ktoś się odzywał, mówił przyciszonym szeptem. Krewni Lucy weszli na podwyższenie i wy- nieśli ją z klasy. Ułożyli ją na wozie i okryli jako tako strzępami ubrania, które udało się znaleźć. Lucy leżała na wznak, patrząc w nie- bo przez chwiejne gałęzie sosen. Jej matka, ojciec i bracia szykowali się tymczasem do odjazdu. Ludzie opuszczali klasę w milczeniu. Roz- chodzili się do wozów i samochodów, stąpając bezszelestnie po grubym kobiercu igliwia. Clay wsiadł do auta sam. Niedługo zjawiła się Dene i usiadła koło niego, potem nadeszła Lorene. W milczeniu czekali na Semona. Pozostawszy sam w klasie, Semon podniósł się i zrobił parę krków. Ale był zbyt wyczer- pany, żeby iść dalej. Przysiadł w ławce, głowę podparł rękami. Czuł się chory i zniechęcony. Nawrócił blisko czterdzieści osób, ale grzesz- nicy najgorszej ze wszystkich nie potrafił po- móc. Lorene siedziała do końca obojętna i po- została ostatecznie nie nawrócona. Semon wstał i zabrał się do zdmuchiwania filujących lamp. Kierował się już do wyjścia, gdy sobie uświadomił, że zapomniał o zbiórce. Wyszedł z ciemnego budyneczku, ciężko po- włócząc nogami. W drodze powrotnej minęli kilka wozów peł- 212 nych ludzi, dwóch czy trzech pieszych oraz paru mężczyzn na mułach. Klaksonu nie uży- wali, jedynym dźwiękiem, który zakłócał ciszę, był warkot motoru i brzęk uprzęży. Wyprze- dzili wszystkich i pozostawili ich w ciemności. Rozdział XIX Clay był nie przyzwyczajony kłaść się tak późno wieczorem i słońce stało już od dwóch godzin na niebie, kiedy otworzył oczy. Przez chwilę leżał na boku, mrugając w zdumieniu powiekami. Nie pojmował, jakim cudem tak zaspał. Porwał się na nogi, dopiero teraz przy- pominając sobie, że było już dobrze po pół- nocy, gdy powrócili ze szkoły. Nie słychać było, żeby ktoś w domu już wstał. Dene spała smacznie na swojej połowie łóżka, z wyrazem takiej błogości na twarzy, że Clay nie miał serca jej budzić. Naciągnął ko- szulę i spodnie, zawiązał sznurowadła i po- szedł na tylny ganek napić się wody. Gdy tylko podszedł do poręczy, żeby za- czerpnąć wody z kubła, zauważył, że coś jest nie w porządku. Ale w pierwszej chwili nie mógł się zorientować, na czym polega zmiana. Jednym rzutem oka ogarnął widoczną część podwórza, po czym zbiegł po schodkach i po- pędził w stronę stajni. Musiał się przekonać, co jest nie w porządku. 213 ' - A, niech mnie diabli! - powiedział pa- trząc w osłupieniu. W przybudówce, gdzie zawsze stał samo- chód, było pusto. Pamiętał doskonale, że wie- czorem wstawił wóz. A teraz go nie było. Obrócił się na pięcie i puścił biegiem naoko- ło domu. Nie potrzebował się nawet zatrzymy- wać i specjalnie przyglądać, żeby dostrzec świeże ślady opon na piasku. Gdzieś między północą a świtem musiała spaść ulewa, ślady opon były równie wyraźne jak odciski stóp na świeżym asfalcie. Wyszedłszy przed dom, zatrzymał się. - Niech mnie wszyscy diabli! - wymamro- tał i popatrzył wzdłuż drogi w kierunku Mc- Guffin. Zawrócił i powlókł się w stronę werandy. Skulony we dwoje, osunął się na drugi stopień schodków. Siedział tak ze zgarbionymi ramio- nami i rękami wystającymi przed ostre kola- na, zwieszonymi bezwładnie. W oddali kuchennymi drzwiami wyszedł ze swojego domku Hardy z prawą ręką na tem- blaku. Podszedł do stosu drzewa i schylony jął zbierać drzazgi do kubła z urwaną rączką. Na drodze pod magnolią stał stary wóz Se- mona. Nikt go nie przesunął nawet o cal od dnia przyjazdu Semona. Ze swojego miejsca na schodkach Clay dostrzegł, że trzy koła są już bez powietrza, a czwarte wygląda, jakby też miało niedługo usiąść. Za jego plecami rozległ się w, domu przy- 214 tłumiony szmer. Clay pomyślał, że to pewnie wstała Dene, żeby przygotować śniadanie. Ale nie uczynił najmniejszego wysiłku, żeby ją po- wstrzymać. Sugar wróciła i mogłaby śmiało przyjść, ale Clay siedział apatycznie bez słowa. Dopiero słysząc w sieni kroki, odwrócił się, żeby powiedzieć Dene, że Sugar i Hardy wró- cili. Ale kiedy podniósł wzrok, zamiast Dene ujrzał w drzwiach Lorene. Ubrana była tak samo jak przed paru dniami, kiedy przyjecha- ła, do kapelusza włącznie. Również torebkę miała z sobą. - Co ty? Nie wyjeżdżasz chyba, Lorene? - powiedział. - Gdzie on polazł? - zapytała wybiegając na werandę. - Niby kto? - Semon. Clay obrócił się cały, żeby ją lepiej widzieć. - Niech mnie wszyscy diabli - powie- dział. - To po toś się tak wysztafirowała, żeby z nim jechać? Kiwnęła głową i podbiegła do schodków. Za- częła się rozglądać na wszystkie strony. - No jak tak, to się równie dobrze możesz wrócić, zjeść spokojnie śniadanie - powie- dział. - Bo Semon to jest teraz ze dwadzieścia mil za McGuffin. Zawinął się i pojechał. Lorene opuściła torebkę na ziemię. - A, łobuz, sukinsyn jeden! - powiedziała przez zaciśnięte wargi. - Obiecał, że mnie weźmie do Jacksonville. 215 - Nie gadaj! A, niech mnie wszyscy diabli! Lorene opadła na krzesło. Łypnęła złym wzrokiem na drogę, którą gdzieś w nocy od- jechał Semon. Potem zdjęła kapelusz i cisnęła go na podłogę. Mamrotała coś niedosłyszalnie przez zęby. - Tak po prawdzie, i ja miałbym mu to i owo do wygarnięcia - poinformował ją Clay. - Żebym tylko wiedział, jak mu to wy- garnąć. Bo to było diabelne świństwo, tak się zabrać cichcem i wszystkich nas wystawić do wiatru. Zapadli obydwoje w milczenie, wpatrzeni w drogę do McGuffin. Clay żałował utracone- go wozu, ale nie byłby taki nieswój, gdyby Semon nie odjechał tak, jak to uczynił. Liczył, że przynajmniej zobaczy, jak Semon wyjeżdża z podwórka i niknie w oddali. Teraz czuł się oszukany. Siedzieli tak w milczeniu, kiedy na werandę wypadła Dene. Dobiegła prawie do schodków, zanim spostrzegła Claya i Lorene. Ujrzawszy ich, zamarła w bezruchu. - Co się... Nie dokończywszy pytania, jęła się cofać do tyłu. - Coś taka spłoszona, Dene? - zapytał Clay mierząc ją badawczym wzrokiem. - Jak tak na ciebie popatrzyć, toby człowiek my- ślał, że się pali albo co. Dene nie była ubrana jak do podróży, ale 216 miała na sobie najlepsze pantofle i nową su- kienkę. - Niech mnie diabli! - powiedział. - Wy- glądasz, jakbyś ani w ząb nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Spostrzegł, jak obrzuca szybkim spojrzeniem Lorene, potem kapelusz na ziemi. - Lorene miała się zabrać z Semonem do Jacksonville - wyjaśnił. - Ale Semon dał drapaka, a ona się została. - To Semon pojechał? - zapytała Dene ze wzburzeniem. - Nie łżecie nic? Lorene wzruszyła ramionami i zaklęła pod nosem. Nie odpowiedziała na pytanie Dene. - Ani w ząb nie rozumiem, czemu wy się tak gorączkujecie, dziewczyny, że Semon wziął nogi za pas - oświadczył Clay. - Bo to wam co zabrał czy jak? Coś mi się widzi, że to ja go powinienem kląć na czym świat stoi. Moim wozem pojechał czy nie moim? Nie powiem, prawo może miał, ale czy to się tak godziło od- jeżdżać cichcem po nocy? Nie mógłby się to zachować jak biały człowiek? Zatrzymać i tak bym go nie zatrzymał. Ale chciałem zobaczyć, jak będzie odjeżdżał. Dene przycupnęła na brzeżku krzesła, ze wzrokiem skierowanym w stronę McGuffin. Po paru minutach jeszcze raz zlustrowała Lo- rene ukradkowym spojrzeniem. Ale Lorene nie patrzyła na nikogo; siedziała ze wzrokiem wbi- tym ponuro w ziemię. Po twarzy Claya przebiegł uśmiech.. 217 - Co, Dene, chyba tobie Semon nie obiecy- j wał, że cię z sobą zabierze? Po chwili się odwrócił i utkwił gniewne spojrzenie w żółtym piasku podwórza. - Jak Boga jedynego kocham! - powie- dział do siebie. - Nigdy by mi to nie przyszło do głowy! W domku, gdzie mieszkała Sugar z Har- dym, otwarła się okiennica. W oknie stała Su- gar i patrzyła w ich stronę. - Nie ma co - rzekł Clay. - Trzeba bę- dzie pójść, powiedzieć Sugar, żeby się zabiera- ła do śniadania. Słońce zaszło już diablo wy- soko, głodny jestem jak wilk. Ale nie uczynił najmniejszego ruchu, żeby się podnieść ze stopni. Wydawało mu się, że z tyłu dochodzi go przytłumione łkanie. Ale się nie odwrócił, żeby zobaczyć, kto płacze. Wiedział jednak, że to nie Lorene; Lorene jeśli już, to klęła pod nosem. - Żeby tak prawdę powiedzieć, to mi kap- kę nijako, że Semon już sobie pojechał i tak nas tutaj samych zostawił. Ani słowa, wy- strychnął nas na dudków. Coś mi się widzi, że będzie nam się bez niego diablo ckniło, dopóki nie odwykniemy. Jakoś smutno się robi czło- wiekowi na sercu, że już go więcej nie usłyszy, że już nigdy nie zobaczy, jak tak sobie siedzi na werandzie i czeka na niedzielę. Zamilkł na chwilę. - Ano, niedziela przyszła i poszła. Za nim zaskrzypiało krzesło i ktoś wbiegł 218 z łkaniem do domu. Clay się nie odwrócił, że- by zobaczyć kto. - Niby prawda, z Semona był nielichy ka- wał drania. Nie wiem, czyby to człowiek jesz- cze długo ścierpiał w domu takiego łobuza. Pewnie bym wcześniej albo później złapał du- beltówki i wygarnął mu w łeb. Ale jak tak wziąć wszystko do kupy, miał jednakowoż drań coś takiego, że się człowiekowi nijako ro- bi, jak sobie pomyśli, że go już tutaj nie ma. Jakoś mi tak nieswojo, jak nie przymierzając, żółwiowi, kiedy go kto na grzbiet przewróci. Nie zdziwił się zbytnio, gdy ciszę poranka zakłócił warkot nadjeżdżającego samochodu. Wóz pędził drogą od strony szkoły. Zwolnił trochę, dojechawszy do domków murzyńskich, przed którymi bawił się z czarnymi dziećmi Vearl. Kiedy wóz, zataczając się od rowu do rowu, podjechał dostatecznie blisko, Clay poznał za kierownicą Toma Rhodesa. Ale się nie pod- niósł, żeby mu, wyjść naprzeciw. - Wcześnie wstałeś, Tom! - zawołał. - Stało się co u was? Tom biegł dróżką w stronę domu, ściskając w ramionach gąsiorek kukurydzówki. - Kaznodzieja gdzie? - zapytał. - Nie wstał jeszcze? - Wstać to wstał, dawno - powiedział Clay. - Mam coś dla niego do przepłukania gar- dła. Obudziłem się dziś rano i tak sobie myślę, 219 że trzeba by mu coś zawieźć za to, że wczoraj mnie wyrwał z łap szatana. A potem, myślę, to może byście chcieli poskoczyć do mnie z Se- monem. Poszlibyśmy sobie do obórki, popa- trzyli trochę przez dziurę. Tom odkorkował gąsiorek i podsunął Cla- yowi. Clay łyknął kilka razy. Zwróciwszy gą- siorek, otarł usta wierzchem dłoni. Potem ją oblizał. - Co, Tom, nie weźmiesz sobie chyba za bardzo do serca, jak ci powiem, że mam dla ciebie niedobrą nowinę? - O czym ty gadasz? - zapytał Tom po- ciągając z gąsiorka. - No, bo widzisz, Semon Dye zabrał się i pojechał. Zawinął się i już go nie było, kie- dyśmy się wszyscy pobudzili. Jak nic jest już kawał za McGuffin, pruje dalej na południe. I tak żeby prawdę powiedzieć, to go pewnie już nigdy nie zobaczymy, aż dopiero w niebie... al- bo w piekle, bo to bardziej do niego podobne. - Pojechał? - zapytał Tom potrząsając głową. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że Semon stąd wyjechał? To go już tutaj nie ma? - Ano, nie ma. Zabrał się i pojechał. Tom postawił gąsiorek ciężko na podłodze, popatrzył na niego. Potem rzucił okiem na Lo- rene siedzącą pod oknem. - A toś mnie diablo zmartwił - powiedział siadając obok Claya. Sięgnął po gąsiorek, objął 220 go ramionami. - Tak mnie zmartwiłeś, że nie wiem, co robić. - No, moglibyśmy wziąć gąsiorek i poje- chać do ciebie, posiedzieć sobie kapkę w obór- ce - zaproponował Clay. - Ja tam byłbym nie od tego, żeby sobie tak znów usiąść, po- patrzeć trochę przez tę dziurę. To jedyna po- ciecha, co człowiekowi jeszcze została. Tom odkorkował gąsiorek i podał Clayowi. Kiedy gąsiorek wrócił do jego rąk, popatrzył przez szyjkę na bezbarwny płyn, po czym. dmuchnął do środka. Rozległ się dźwięk, jaki wydaje wiatr nocą na wydrążonej tykwie przywiązanej do płotu. Clay wyciągnął rękę i zebrał z ziemi garść kamyków. Potrząsał je chwilę w dłoni, prze- siewając piasek między palcami. Kiedy były już czyste, wybrał jeden i rzucił przez całą szerokość podwórka jak do celu. Tom przyglą- dał się podnosząc głowę za każdym razem, gdy małe okrągłe kamyki jeden za drugim leciały wzdłuż dróżki. Żaden z nich się nie odwrócił, kiedy Lorene wstała z krzesła i ciężkim krokiem przeszła przez werandę do sieni. - Niech Bóg ma w swojej opiece ludzi, do których Semon zajedzie wygłaszać następne kazanie - powiedział Clay. Rzucił resztę ka- myków na ziemię. - Ale coś mi się widzi, że będą tacy sami kontenci, jak nie przymierza- jąc ja. Wstał i ruszył wolno przez podwórze. Kiedy 221 doszedł do bramy, zatrzymał się na chwilę, żeby rzucić okiem na sfatygowany samochód w cieniu magnolii. Potem powlókł się dalej drogą, zapadając w gorącym żółtym piasku. Musiał powiedzieć Sugar, żeby przyszła zrobić śniadanie. Koniec Redaktor techniczny: S. Suchocka Korektorzy: H. Leś-Cichal i I. Kulczycka Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza "Prasa-Książka-Ruch" Wydawnictwo "Książka i Wiedza7*, kwiecień 1977 r. Wyd. H. NakJad 170 000+350 egz. Ob], ark. wyd. 7,7. ObJ. ark. druk. 14 (9,4) Papier druk. m. gł. kl. v, 70 g, 92X114 cm Oddano do składu 4 X 1976 r. Podpisano do druku 17 II1977 r. Druk ukończono w czerwcu 1977 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr l, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45 Zam. nr 2293/11/76. Cena ał 12,- Dziewięć tysięcy zetae dwunasta publikacja "KłW"