Z listu, jaki rozesłał abp Tadeusz Gocłowski do księży archidiecezji gdańskiej, a jaki trafił też do kapłanów z "Gazety Wyborczej", dowiadujemy się, o co w stosunku do księdza Jankowskiego Ekscelencji chodzi naprawdę. Zarzutem głównym jest bowiem to, ze ks. Jankowski uczynił z ambony "trybunę polityczną", z której wygłasza opinie "nie odzwierciedlające poglądów Kościoła". Konkretnie chodzi Ekscelencji o to, że po kazaniach ks. Jankowskiego ludzie wychodzą z kościoła z zaciśniętymi pięściami, podczas gdy powinni "wyciągać do innych otwarta, ciepłą dłoń". Charakterystyczne jest to, ze Ekscelencja nawet nie próbuje dociekać, czy opinie wygłaszane przez księdza Jankowskiego są prawdziwe, czy nie. Prawda przecież może czasami sprawić, że ludziom zaciskają się pięści. Najwyraźniej jednak kwestia prawdy czy fałszu nie jest istotna. Istotne wydaje się tylko to, by ludzie nie zaciskali pieści, natomiast wyciągali do innych "otwarte, ciepłe dłonie". Wygląda na to, że i Jego Ekscelencja coraz bardziej nagina się do kultu Świętego Spokoju. W jego sytuacji trudno się dziwić; jeśli prawda jest, ze komornik zajął na poczet długów wydawnictwa Stella Maris nawet dochody kurii z tacy, to święty spokój, przynajmniej od "Gazety Wyborczej" i ewentualnego "dziennikarskiego śledztwa", jest wprost bezcenny. Kiedy piroga płynie rzeka pełną krokodyli, biali podróżnicy zapewniają sobie święty spokój, wyrzucając za burtę murzyńskiego chłopca. Abp Gocłowski ma jeszcze nadzieje, że murzyński chłopiec sam wyskoczy do wody i w ten sposób zapewni mu komfort psychiczny, ale zdaje się, że nic z tego. Ks. Jankowski w rozmowie z red. Lisem wyraźnie powiedział, że nie ułatwi arcybiskupowi sytuacji i oczekuje dekretu. Cała ta sprawa pokazuje, że po wejściu do Unii europejsy zabrały się za porządkowanie Kościoła w Polsce. I osoba, i moment zostały dobrane starannie; ks. Jankowski juz wcześniej był krytykowany za "antysemityzm", zaś abp Gocłowski, mający na głowie masło w postaci afery Stella Maris, dla świętego spokoju gotów jest jeśli nie na wszystko, to w każdym razie na bardzo wiele. Jeśli tedy polowanie na księdza Jankowskiego się uda, wszyscy inni księża zrozumieją, z jakiego klucza i w jakim chorze wypada im odtąd śpiewać. Na to w każdym razie liczy Kościół św. Judasza, przygotowujący się do mentorowania polskim katolikom w Unii Europejskiej, gdzie kult Świętego Spokoju niepostrzeżenie, niemniej z powodzeniem zastępuje dziś wiarę w Boga w Trójcy Jedynego. Do takiego mentorowania potrzeba naturalnie wielu autorytetów moralnych, a zwłaszcza "niewątpliwych autorytetów moralnych", z których przynajmniej jednego hołubi w swojej archidiecezji JE abp Jozef Życiński. Problem z autorytetami moralnymi polega jednak na tym, że niekiedy ciągnie się za nimi tzw. przeszłość, której ujawnienie mogłoby być trochę kompromitujące, zarówno dla nich, jak i ich protektorów. To by nawet tłumaczyło ich masowy akces do Kościoła św. Judasza, bo przecież i Pani Która Zabiła Pana, oświadczyła Pustelnikowi: "ach, pójdę aż do piekła, byleby moja zbrodnie wieczysta noc powlekła!". Pamiętamy tez gwałtowny i pryncypialny sprzeciw głównego cadyka autorytetów moralnych wobec lustracji w roku 1992. Dlatego opublikowanie przez "Gazetę Wyborcza" ogromnego artykułu Andrzeja Romanowskiego przeciwko lustracji i Instytutowi Pamięci Narodowej, to nieomylny znak, że jakiś piorun strzelił w bezpośredniej bliskości ważnego autorytetu moralnego, a może nawet "niewątpliwego autorytetu moralnego". Do takich przypuszczeń skłaniają też słowa red. Michnika o "piekle kartoteki" w przemówieniu na pogrzebie Czesława Milsza. Prof. Romanowski natomiast był jeszcze przed dwoma laty członkiem redakcji "Tygodnika Powszechnego", który najwyraźniej, oczywiście obok "Arki Noego" w "Gazecie Wyborczej", ma być ambona Kościoła św. Judasza. Warto w takim razie zwrócić uwagę, że wprawdzie formalnie redaktorem naczelnym "TP" jest ks. Adam Boniecki, ale poprzez dział polityczny kuratele sprawuje tam trójca: Krzysztof Burnetko, Andrzej Brzeziecki i Jarosław Makowski. Dwaj ostatni panowie są jednocześnie członkami zespołu redakcyjnego "Krytyki Politycznej", gdzie kolegują m.in. z Kinga Dunin, Sergiuszem Kowalskim, Sławomirem Sierakowskim i Magdalena Środą. "Krytyka Polityczna" jest pismem lewicowym, jeśli nie wprost trockistowskim, wydawanym przez Fundacje Inicjatyw Międzynarodowych, a wspierającym takie oto akcje, jak Marsz Tolerancji w Krakowie czy "Tiszert dla Wolności" (koszulki z napisem: "mam okres" albo "jestem Żydem" itp.). Ponieważ prawie wszyscy członkowie zespołu redakcyjnego "Krytyki Politycznej" należą do środowiska związanego z "Gazeta Wyborcza", to już możemy zorientować się, gdzie bije źródło inspiracji dla lansowanego w "Tygodniku Powszechnym" "katolicyzmu otwartego". Co tu dużo gadać; już Juliana Tuwima wspierały proroctwa, gdy pisał: Izraeliccy doktorkowie, Widnia, żydowskiej Mekki flance, Co w Bochni, Stryju i Krakowie szerzycie kulturalna francę, Którzy chlipiecie z "Naje Fraje" swą intelektualna zupę. Mądrale, oczytane faje, całujcie mnie wszyscy w...",
no, mniejsza z tym. Oczywiście Tuwim, jak to poeta, trochę w swoich proroctwach pokręcił, bo nie z "Naje Fraje", czyli wiedeńskiej "Neue Freie Presse", tylko z żydowskiej gazety dla Polaków wychodzącej w Warszawie pod tytułem "Gazeta Wyborcza", ale już co do "kulturalnej francy", to przewidział dokładnie. Oczywiście nad wszystkim czuwa z wysokości "sam główny Srul", zwany rowniez "filantropem". Tak i mniej więcej kształtują się hierarchie Kościoła św. Judasza, jego "Księstwa, Panowania, Moce i Trony". Jak widać, na tym odcinku wszystko jest juz dopięte na ostatni guzik, przynajmniej pod względem logistycznym i gdyby nie ciągnące się za autorytetami moralnymi, niczym smród za parowozem, wspomnienia z przeszłości, możną byłoby ciąć po skrzydłach i spokojnie przejmować rząd dusz. Wiec prof. Andrzej Romanowski aż przestępuje z nosi na nogę z niecierpliwości, bo jużci - słuszna jego racja; skoro u progu transformacji ustrojowej za pozwoleniem Krzysztofa Kozłowskiego kartoteki przejrzał, ma się rozumieć, w naszym imieniu pan red. Adam Michnik, to przecież powinno wystarczyć. Autorytety moralne wiedziałyby, przed kim maja skakać z gałęzi na gałąź i nikt nie zauważyłby nawet, że coś się zmieniło. Ludzie byliby szczęśliwi; jeden przez drugiego wyciągaliby "otwarte ciepłe dłonie", może nawet z jakimiś pieniędzmi, no - po prostu żyć, nie umierać! Tymczasem jedna z drugą "pokrzywdzona" Schweine zgłasza się do Instytutu Pamięci Narodowej i nie tylko dostaje akta, ale nawet nazwiska agentów, bo chce znać prawdę. A, powiedzmy sobie szczerze, po co komu prawda?