Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 02 - Krzywe Zwierciadło - Rozdział 24
Dwadzieścia kroków dalej wyszedł zza rogu i na korytarzu... był. Lśniące, pękate i bursztynowe cielsko. Jeden słupek oczny i jedna rozczwarzająca się macka patrzyły w kierunku Randżiego. Okolone rogowatymi naroślami usta międliły coś rytmicznie. Kolory mieniły się na skórze.
Kiedyś szanował te istoty nade wszystko. Były Nauczycielami. Teraz widział obcego. Naprawdę obcego. Nienawiść zastąpiła wszystko inne. Nauki wywietrzały.
Zamrugał i uśmiechnął się pod nosem. To była wielka chwila.
Szybki jesteś, pomyślał, ale nie działasz już na mnie. Już nie. Już nigdy więcej. Czekałem na ciebie. Całe życie czekałem. I jestem gotowy.
Amplitur zidentyfikował prześladowcę. Wiedział już, z kim ma do czynienia, i stosownie do tego zmienił przekaz. Zaatakował znacznie subtelniej niż dotąd:
Czemu walczysz ze swym dziedzictwem? Czemu zaprzeczasz oczywistemu? Po co sam sobie sprawiasz ból? Uspokój się, wróć do swoich. Porzuć ciemność, nie daj się dłużej ogłupiać. Jasność Celu przyjmie cię z ochotą. Uspokoisz się, odprężysz w jego blasku...
Randżi poczuł napływający, mglisty opar, próbujący wytłumić tak dźwięki, jak myśli. Zachwiał się, ale nie upadł. Jeszcze chwilę temu miał przed oczami jedynie obraz rannej Kossinzy, szukał dla niej medyka. Teraz widział jedynie rozmyte plamy barwnego światła, pijane zachody słońca. Wiedział, że musi się
skupić, musi użyć wszystkich sił i wyzwolić się spod wrogiego wpływu.
Jak do tego doszło? - zastanawiał się Szybkoznaczący. Gdzie popełnili błąd? Czego nie dopatrzyli, realizując ten wielki eksperyment? Skąd ta dziwna zmiana? Za wszelką cenę chciał zachować tego jednego osobnika żywego i zdrowego. Trzeba go zbadać. Sprawa Ulaluable w ogóle uleciała mu z pamięci.
Ziemianin zdradzał ochotę do ucieczki. Amplitur zaczął uspokajać go myślą. Na wszelki wypadek włączył jeszcze translator.
- Zatrzymaj się! Wiem, kim jesteś, Ziemianinie! Musisz pójść ze mną.
Randżi pokręcił z wolna głową. Amplitur z przygnębieniem poznał ten gest jako ludzki, a nie aszregański.
- Moja towarzyszka jest ranna i potrzebuje pomocy.
- Weź ją ze sobą - szepnął Amplitur. - Pomożemy jej. Zapewnimy opiekę.
- Taką samą, jaką otaczaliście nas od urodzenia? Dziękuję, ale nie skorzystam. - Uśmiechnął się. Skoro poznał kierunek sugestii Amplitura, potrafił się jej oprzeć. - Nie możecie już nam nic zrobić. Nie udał się eksperyment. Wiesz już, że was pobijemy. Może nie za mojego życia, może nie za życia moich dzieci, ale koniec jest coraz bliższy. I nieunikniony.
- Jedyne, co nieuniknione, to triumf Celu - odparł Amplitur. - Czy nie pojmujesz, że ledwo rozejdzie się słowo o waszych zdolnościach, zostaniecie wyklęci? Sojusznicy was zniszczą. Zachowają się jak ten Massud przed chwilą.
- Byliśmy rozleniwieni i nieostrożni. Tylko dlatego nabrał podejrzeń. To się nie powtórzy. Będziemy uważać.
- A uważajcie sobie, i tak się wyda. To zbyt wielka sprawa. Przyłączcie się raczej do nas, skoro obaj potrafimy to samo. My was zrozumiemy. Nauczymy was, jak korzystać z daru. Wciąż jeszcze możecie włączyć się do Wspólnoty Celu. Zostać istotnym elementem tej Wspólnoty.
- Dzięki. Nie mam ochoty na bycie jakimkolwiek elementem. Co najwyżej uznam swą przynależność do ludzkości i rodziny, gdy ją założę. Mam gdzieś wasz Cel. Wolę niezależność. Wolę być sobą.
- To źle się składa. W takim razie musimy uznać was za nader niebezpiecznych. Trzeba będzie cię przebadać. Trzeba będzie strzec was dobrze. W ostateczności nawet zgładzić.
- Nic z tego. Zbyt wielu nas już uciekło z tej złotej klatki.
Nie zamierzamy wracać. Nie powstrzymasz mnie. Gdybyś miał nade mną jakąkolwiek władzę, to nie gadalibyśmy teraz. Szedłbym za tobą potulnie jak cielę.
- Mylisz się. - Amplitur sięgnął do zawieszonej między przednimi nogami torby i wydobył jakiś plastikowy przedmiot. Randżi nie mógł oderwać odeń wzroku.
- Ciekawe, po co przedstawiciel wysoko rozwiniętej cywilizacji, ucieleśnienie rozumu i czego tam jeszcze, znaczy Araplitur, nosi broń?
- Sam nie wiedziałem, ale już wiem. Przyznaję, że to dziwne. Niemniej mam ten pistolet i potrafię go użyć, a to oznacza, że jesteś moim więźniem.
Próbny strzał zdruzgotał pustą paletę.
- Wiesz, że mam wspaniały wzrok. I szybki proces decyzyjny. Możesz wybierać: pójdziesz sam, czy mam cię pociągnąć? W drugim przypadku będę musiał postrzelić cię w nogi.
- Proszę, jaki pozytywny przykład daje nam teraz Nauczyciel - zadrwił Randżi, zastanawiając się gorączkowo nad następnym ruchem.
- To niezwykłe okoliczności. Skuteczny trening pozwala mi zareagować inaczej niż większość cywilizowanych ras. Perspektywa walki nie jest mi miła, ale też nie obezwładnia. Czynię to w imię Celu. Środkiem do tego jest samowzbudna psychoza. Ale mniejsza o metody, to nie powinno cię interesować. Myśl raczej o broni i o swoim bezpieczeństwie. Wystarczy, że będziesz wykonywał moje polecenia.
Randżi spojrzał znów na pistolet.
- Nigdzie nie pójdę bez Kossinzy.
- No, to weź ją. Podejrzewam, że jesteś dość silny i że twoja towarzyszka nie leży daleko. Obiecuję, że otrzyma natychmiast pełną pomoc medyczną.
Może poszukać jakiegoś ukrycia? Na ile Amplitur naprawdę zdolny jest do działania, na ile blefuje? Sądząc po wynikach demonstracji, ta miniaturowa broń ma wielką siłę rażenia. Starczy, by oderwać nogę. Owszem, nogę można zregenerować, ale żadna to przyjemność.
Każda cywilizowana istota najpierw myśli, potem działa. Zdanie to wypłynęło nagle z pamięci Randżiego. Cały trening Nauczycieli zasadzał się na tym pewniku.
Randżi uniósł ręce.
- Dobra. Pójdę z tobą. Zgodzę się na wszystko, byle uratować Kossinzę.
- Wreszcie rozsądna decyzja - odparł Amplitur i zamachał macką z pistoletem.
Randżi podszedł do Nauczyciela.
- Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad pokładami własnego cynizmu? Że Cel to wszystko i że każdy sposób jest dobry, jeśli prowadzi do Celu?
- Ziemianie to młoda rasa, skłonna do upraszczania wszelkiej rzeczy. Ale jesteście bardzo pewni siebie. Odpowiednio pokierowani, rychło dorośniecie. To tylko kwestia edukacji.
- Ja bym tego nie nazwał edukacją. Już was poznałem. Okaleczacie myśli, kastrujecie wszystko. Pokręcona logika, fałszywa semantyka, co tam jeszcze...
- Stać! Obaj!
Amplitur spojrzał w lewo, na samotnego Ziemianina, stojącego na rampie załadunkowej. Był to młody mężczyzna. Wyraźnie zdumiony, prawie wystraszony. Randżi wiedział, że w boju to kiepska kombinacja.
Uzbrojony młodzieniec skierował wizjer na Amplitura.
- Słyszałem o tych robalach, ale przysięgam na Geę, żadnego jeszcze nie widziałem.
Żołnierze z konieczności myślą podczas boju stosunkowo prostymi kategoriami. Widok broni u jednego osobnika i podniesionych dłoni drugiego wszystko wyjaśniał.
- Cały pan i zdrowy, sir? - spytał Ziemianin, nie odrywając oczu od Amplitura. Randżi odwrócił się powoli.
- W porządku.
- Ty tam, robalu. Jesteś moim jeńcem. Odłóż broń - powiedział mierząc dokładnie między słupki oczne.
Szybkoznaczący się zawahał. Usiłował podzielić jakoś uwagę między obu Ziemian. Macki błądziły w okolicy spustu.
Randżi pojął, co się szykuje. Za daleko, by skoczyć.
- Akurat w porę, Tourmast - powiedział nagle. - Ten tu wie o nas wszystko.
Amplitur w jednej chwili skierował wszystkie myśli na tego drugiego w nadziei rozbrojenia Kossutczyka. Wiedział, że potem zdoła zapewne uporać się z oboma. Był dość szybki, aby ich zabić. Wystarczyłaby mu tylko chwila...
Sięgnął i poczuł, jak sypie się nań pełna żądzy i nienawiści lawina. Amplitur zadrżał i padł na podłogę. Przypadkowy strzał wypalił jedynie dziurę w suficie.
Zdumiony żołnierz też strzelił, ale spudłował haniebnie. Oparł się ciężko o pusty zbiornik paliwa, dłoń przycisnął do czoła. Pot kapał mu między palcami.
Randżi już wcześniej padł jak długi. Teraz sprawdził wszystkie kości, pozbierał się i podszedł do oszołomionego Nauczyciela. Wyjął broń z bezwładnych macek. Potem zbliżył się do żołnierza i położył mu dłoń na ramieniu.
- Rzadkie gówno - syknął tamten, odkładając broń i masując ciemię.
- Aż tak źle?
- Już przechodzi. - Młodzieniec zaczerpnął kilka głębokich oddechów. - Nie spieszy się pan nigdzie, sir?
- Chwilowo nie.
- To dobrze. - Chłopak zadrżał na wspomnienie kontaktu. Z każdą chwilą coraz słabsze. - Chciał wleźć mi do głowy... Kubeł pomyj... Paskudne uczucie. Czy on nie wiedział, że nie powinien próbować?
Randżi zerknął na nieprzytomnego obcego.
- Chyba myślał akurat o czymś innym.
- Czymś innym? A ten Tourmast to kto?
- Ktoś inny. Czemu nie zajmiesz się jeńcem?
- Kto? Ja?
- Ampliturowie rzadko trafiają do niewoli. Pewnie dostaniesz awans a może i więcej. Gdzie reszta twojego oddziału? Mam tu rannego, a wolałbym nie używać komunikatora.
- Powinni być gdzieś tam, sir. Zepchnęliśmy wroga daleko w głąb góry. Radio chyba jest już bezpieczne.
Leżący na boku Amplitur nie robił wielkiego wrażenia. Miękkie to takie, powolne, pomyślał żołnierz. Jedno ślepie patrzyło pusto w jego kierunku. W życiu nie widział czegoś tak ohydnego, a przecież spotykał już Aszreganów, Krygolitów, Molitarów, Akuriów, Massudów, Hivistahmów, Waisów i Leparów. Sojusznik czy wróg, obcy to obcy. Jeden paskudniejszy od drugiego. Zresztą, gęby kumpli z oddziału też mogły się czasem przyśnić.
Poprawił broń. Dobrze trafił. Podobnie jak wszyscy, którzy postanowili pójść na wojnę. No bo co lepszego może zrobić
prawdziwy mężczyzna, gdy trafia mu się okazja zmniejszenia ilości brzydoty we wszechświecie?
Amplitur poczuł, że szok z wolna mija, ale i tak nie mógł nic uczynić. Patrzył bezradnie, jak odzyskany znika za zakrętem korytarza. Znikąd pomocy. W pobliżu nie było żadnego innego Amplitura. Zrozumiał, że właśnie został więźniem.
Dał się oszukać. Ziemianin wykorzystał jego brak doświadczenia bojowego. Ale zbyt się pospieszył, odchodząc od razu do rannej koleżanki. Coś jeszcze da się uratować. Trochę plotek, dywersji ideologicznej, dezinformacji...
- Słuchaj mnie - zakrakał translator. - Ten człowiek nie jest tak naprawdę Ziemianinem. Został odmieniony. Bardziej przypomina mnie niż ciebie.
- Tak, tak - mruknął młodzieniec.
- To prawda! Został zmodyfikowany. Najpierw przez moich, potem przez kogoś jeszcze. Potrafi narzucać swoją wolę, narzucać myśli. Tak jak ja. Jest niebezpieczny.
- Gadaj zdrów. Wszyscy Ziemianie są niebezpieczni, robalu. Sam się już przekonałeś. Wiele o was czytałem, ale nie wiedziałem, że macie poczucie humoru.
- Musisz mi uwierzyć! - warknął Szybkoznaczący, wściekły na pokaz takiej logiki. - Jeśli czytałeś o nas, to wiesz, że nigdy nie kłamiemy.
- Chyba, że to kłamstwo. Nasi specjaliści nie dowierzają ekspertom Gromady. Szczególnie, gdy chodzi o robali. Za mało was znamy, aby być czegokolwiek pewnym do końca. Podzielam ich zdanie. - Podkreślił kwestię, przysuwając lufę do głowy Amplitura. - Tak zatem, jeśli chcesz skłócić mnie z kumplami, to musisz wymyślić coś lepszego. Ten kawałek był za głupi.
Szybkoznaczący pieklił się i wściekał, ale nijak nie potrafił przełamać oporów młodzieńca. Odzyskani mogli czuć się bezpieczni.
Siły Gromady opanowały kwaterę główną i tylko kilku niedobitkom udało się umknąć, reszta zginęła lub trafiła do niewoli. Kossinzą zajął się najpierw ludzki sanitariusz, potem przekazano ją w ręce Hivistahmów i szybko wracała do zdrowia.
Randżi wiedział, że zawsze może liczyć na Saguia, ale to nie to samo. Wspaniale było mieć kogoś naprawdę bliskiego, bliższego nawet niż najserdeczniejszy przyjaciel. Kossinzą nie tylko słuchała. Ona rozumiała. Heida Trondheim pełna była sympatii i współczucia, ale niczego więcej. Z Kossinzą wyszło inaczej. O wiele lepiej.
Odzyskani mieli wreszcie czas dla siebie. Mogli zająć się innymi sprawami niż walka, co zaowocowało tworzeniem mniej lub bardziej stałych par, przyjaźni, poznawaniem kolegów. Wspólny talent tylko wzmacniał nowe więzi.
Ich tajemnica nie ujrzała światła dziennego. Jedyny znający sekret Amplitur podjął rozpaczliwą próbę ucieczki. Przeprowadzano go akurat z celi do ślizgacza, gdy zerwał się do biegu. Strażnicy zareagowali odruchowo i zanim oficer zdążył cokolwiek im nakazać, jeniec legł podziurawiony. Konając bełkotał jeszcze coś o wiszącej nad cywilizacją groźbie, ale kto by go słuchał. Oderwane słowa nie trafiły do żadnego raportu. Zbiegiem okoliczności nikt nie nagrywał całego zajścia.
Randżi wiedział, że wszyscy odzyskani powinni utrzymać ze sobą kontakt. Niezależnie od tego, gdzie los ich rzuci i co będą robić. Winni przekazywać sobie informacje o zmianach; o tym, jak rozwija się ich talent. Wspierać się, pocieszać, pomagać zrozumieć sytuację. Razem borykać się z utraconym dzieciństwem. W razie potrzeby, działać wspólnie.
Dobrze było zostać człowiekiem, mieć ludzkich przyjaciół, Randżi nie chciałby być nikim innym. Zakładając, oczywiście, że naprawdę jest Ziemianinem. Żeby to ponad wszelką wątpliwość ustalić, potrzebował czasu. Był pewien, że czeka go jeszcze wiele nauki. I być może zaskoczeń.
Nie wiedział, na przykład, czy połączenia nerwowe miedzy wszczepem Ampliturów a jego własnym mózgiem przestały rosnąć. Będzie musiał się obserwować.
Jestem obserwatorem i królikiem doświadczalnym w jednej osobie, myślał. Zamierzał być pilnym badaczem.
Ampliturowie zorientowali się w końcu, że ich wielki plan przestał być tajemnicą. Porzucili program zainicjowany na Kossut. Zmodyfikowani żołnierze przestali być wiarygodnymi sojusznikami. Przeciwnik dysponował wystarczającą liczbą dowodów, by przeciągnąć ich na swoją stronę. Znał prawdę. Wielu nieszczęśników zmarło po latach naturalną śmiercią na coraz
smutniejszym Kossut. Do końca życia wierzyli, że są Aszreganami. Inni zginęli w walce. Nieliczni szczęśliwcy trafili do niewoli.
Ci przeszli wszystkie konieczne operacje i trafili na okres reedukacji miedzy wcześniej "repatriowanych" kolegów.
Randżi i Kossinza wzięli udział w niejednej jeszcze kampanii. Ostatecznie i oni, i ci, którzy przeżyli, zostali z wszystkimi honorami zdemobilizowani. Gromada traktowała ich ze współczuciem, pozostali ludzie ze zrozumieniem. Nazwa ich prawdziwej, spustoszonej ojczyzny została wpisana na długą listę krzywd, których wolne istoty zaznały od Ampliturów. Jeszcze jeden powód, aby zniszczyć Wspólnotę.
Poddani dodatkowym kuracjom, odzyskani zaczęli zakładać rodziny. Z czasem pojawiły się w nich dzieci. Pod każdym względem zdrowe i normalne, ludzkie dzieci.
Rodzice obserwowali ich rozwój ze szczególną uwagą.