Archiwum Gazety Wyborczej; Wyzwolimy ich na śmierć
WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?
informacja o czasie
dostępu
Gazeta Wyborcza
nr 54, wydanie waw (Warszawa) z
dnia
2000/03/04-2000/03/05,
dział ŚWIĄTECZNA, str. 11
REUTERS
[pagina] CZECZENIA
ALEKSANDER PUMPIANSKI; Tłumaczyła IRENA LEWANDOWSKA
Wyzwolimy ich na śmierć
Nie można zakończyć wojny, dopóki się jej nie nazwie wojną.
Zbrodni nie sposób powstrzymać, a pomyłki naprawić cichaczem. Nazywać rzecz po
imieniu - to obowiązek wolnej prasy, właśnie to, a nie igranie ze słowami -
pisze ALEKSANDER PUMPIANSKI *
Trzydzieści lat temu przeczytałem tekst przysięgi amerykańskiego pułkownika,
który szturmował miasto zajęte przez Wietkong. Przysięga brzmiała: "Wyzwolimy to
miasto, nawet jeśli w tym celu będziemy musieli je zniszczyć". Trwała wojna w
Wietnamie, a Amerykanie bronili wolności przed komunizmem, ogarnięci entuzjazmem
rycerzy krzyżowych. Wietkong prowadził w dżungli wojnę partyzancką i miał swoje
wyższe usprawiedliwienie - walczył o zjednoczenie ojczyzny. Te słowa od ponad
trzydziestu lat, jak zadra tkwiące w mojej pamięci, zacytował w reportażu
Stanisław Kondraszow, jeden z naszych najlepszych amerykanistów, który nawet w
czasach Agitpropu [wydział agitacji i propagandy KC KPZR] potrafił być mądrym i
uczciwym świadkiem wydarzeń, bez czego zresztą nie ma nawet co mówić o
dziennikarstwie.
Nasza informacja, nasz język
"My" wyzwoliliśmy Grozny od czeczeńskich bojowników, choć w tym celu przyszło
nam miasto zniszczyć. Po co? A co jeszcze można było zrobić, jeśli "oni" brali
zakładników i sprzedawali Rosjan jak niewolników?
Przez ostatnie tygodnie spór nie ucichł ani na minutę. W naszej redakcji
Tatiana Iwanowa demaskuje średniowieczne, barbarzyńskie metody, które "oni"
stosują w Czeczenii. Czy "my" mogliśmy tolerować
coś podobnego? Popatrzcie, jak zgodnie naród poparł wojskową operację.
Po to, żeby wypuścić na wolność tysiąc zakładników, według "naszych"
informacji musiało zginąć półtora tysiąca rosyjskich żołnierzy i wiele tysięcy
"ich" bojowników. Żeby wyzwolić Czeczenię ze
średniowiecza, "my" zrównaliśmy z ziemią Grozny, zburzyliśmy i spaliliśmy
mnóstwo wiosek, robiąc z dwustu tysięcy ludzi uchodźców.
Coś jest nie w porządku z "naszą" informacją. To się nie trzyma kupy. "My"
przeprowadzamy "operację antyterrorystyczną". Po Groznym "my" przystąpiliśmy,
jak się wyraził minister obrony marszałek Igor Siergiejew, do "ostatniego etapu
operacji antyterrorystycznej". Język ministra, zresztą specjalisty w dziedzinie
powstrzymywania strategicznego i rakiet nuklearnych, z trudem wprawia w ruch
żelbetonową konstrukcję mowy, najwyraźniej nieojczystej.
Coś jest nie w porządku z naszym językiem. Wojny w Afganistanie nigdy nie
nazywano wojną, tylko "misją internacjonalistyczną". I nawet armii nie nazywano
armią, tylko "ograniczonym kontyngentem radzieckich wojsk w Afganistanie".
Pilnowały tego jak oka w głowie Agitprop, wiecznie czuwający kurator całej
prasy, i Gławlit - oficjalna cenzura. Bez jej stempla nie mogło się pojawić ani
jedno drukowane słowo.
Cel nie uświęca środków
Nie można zakończyć wojny, dopóki się jej nie nazwie wojną. Zbrodni nie
sposób powstrzymać, pomyłki naprawić cichaczem. Nazywać rzecz po imieniu - to
obowiązek wolnej prasy, właśnie to, a nie igranie ze słowami. Słowami gra i bawi
się władza i ileż przy tym ujawnia fantazji! Podejrzaną informację zastępuje
słuszna propaganda. Jasne określenia - przerażająca nowomowa.
W Czeczenii "my" wojujemy ze wszystkimi, tylko
nie z czeczeńskim narodem. Z fundamentalistami, z wahabitami, o których przedtem
w ogóle nie słyszeliśmy, z niezliczonymi najemnikami z WNP, z Arabami, nawet z
ukraińskimi snajperkami! I żeby chociaż raz w ciągu tych dwóch wojen pokazali
nam jakąś z tych chimer wojny żywą czy martwą - mowy nie ma. Jasne dlaczego.
Kiedy kobieta-snajper wpada w ręce "naszych" chłopców, robią z nią takie rzeczy,
że potem, zdarza się, nie ma już czego pokazywać. Ci "duszmani" [przeciwnicy
władzy sowieckiej w latach 20. w Azji Środkowej, a potem walczący przeciwko
armii radzieckiej w Afganistanie - red.] mówią po arabsku i istnieją wyłącznie w
eterze.
Prawda - rzecz zdradziecka i niebezpieczna. Za kłamstwo nikt nigdy nie
przeprasza. Zawsze mamy patriotyczne uzasadnienia i motywy.
Znowu jak za starych dobrych czasów konfrontacji dwóch systemów i zimnej
wojny pojawiły się jakieś bezimienne "siły" i "kręgi", które spiskują przeciwko
Rosji, chcą nieszczęsną, świętą matiuszkę Ruś poszarpać na kawałki. Jeśli teraz
nie powstrzymamy ich w Czeczenii, popełzną w górę
Wołgi i zostaniemy jako te sieroty.
A do tego jeszcze "oni" potajemnie wwieźli przez nasze granice (które tak w
ogóle są wspaniale strzeżone) walizkę z 1,5 mld dolarów. Tych dolarów nikt nie
widział, ale jest jasne, że zawartość walizki kompromitowała "wolną prasę". I
jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, to kategoryczne sformułowania Aleksadra
Zdanowicza, rzecznika prasowego Federalnej Służby Bezpieczeństwa, i Sergieja
Jastrzembskiego, rzecznika Kremla do spraw wojny w Czeczenii, dowodzą w sposób oczywisty, że jego
antypatriotyczna postawa jest naturalna i zrozumiała.
W Czeczenii nie ma wojny. Jasne? Ostatni raz
wam tłumaczę. W Czeczenii trwa precyzyjnie
podzielona na etapy, praktycznie bez ofiar - Czeczeni, rzecz jasna, się nie liczą - "operacja
antyterrorystyczna".
Ostatni etap tej operacji polega na tym, żeby wykurzyć bojowników z górskich
wąwozów. W tym celu - informuje dowodzący lotnictwem generał Kornukow - "my"
stosujemy różne wynalazki, np. bomby próżniowe. Dla "nas" to oczywiście jeszcze
nie koniec możliwości. "My" dobijemy bojowników, nawet jeśli w tym celu trzeba
będzie zlikwidować góry.
Coś jest nie w porządku z celem, który sobie postawiliśmy, jeżeli chcemy go
zrealizować za pomocą próżniowych bomb. A środki są takie, że żaden cel ich nie
uświęci.
W przededniu pierwszej wojny czeczeńskiej w Czeczenii "my" to byli Czeczeni, a "oni" - Rosjanie, ludność rosyjskojęzyczna.
W zwykłym życiu wyrażało się to w częstych przypadkach poniżania i
dyskryminowania Rosjan. W polityce - w zuchwałej frondzie Dudajewa przeciw
Moskwie. Wtedy "my" w Moskwie potajemnie postanowiliśmy ukarać nieposłusznych
"ich" i zaprowadzić porządek. Nieoczekiwanie maleńka, wzorcowa w zamierzeniu
operacja wojskowa ("Jeden pułk da sobie radę z Czeczenami w cztery dni!") przerodziła się w wojenną
katastrofę. "My" ponieśliśmy potworną klęskę. Ale ceną, jaką "oni" zapłacili za
zwycięstwo, stał się chaos. Zacofana gospodarka była w ruinie. Tkanka społeczna
na wpół socjalistycznej, na wpół feudalnej czeczeńskiej społeczności rozpadła
się na strzępy. Była kłopotliwa republika przemieniła się w dzikie pole, na
którym władza należy do wychowanych na wojennym prawie dowódców polowych.
Głównym zajęciem stało się polowanie na ludzi i handel niewolnikami.
Takie były skutki pierwszej czeczeńskiej wojny. Kiedy ją zaczęto, nikt o
czymś podobnym, rzecz jasna, nie myślał. Kiedy obecna "operacja
antyterrorystyczna" zostanie ogłoszona jako zakończona, terror i terroryzm staną
się codziennością tego ponownie przywróconego Rosyjskiej Federacji regionu.
Rosja wyciśnięta
Wszystkie imperialne romanse zaczynały się od przemocy. Jednakże co to za
imperium, które i po upływie stulecia niesie wyłącznie ogień i miecz. Blask
angielskiego czy francuskiego imperium to blask rozwiniętej cywilizacji,
przyłączenie kolonii do świata postępu. Oto dlaczego oba imperia żyją nawet po
śmierci - w formie dobrowolnych już klubów niezawisłych państw, ale związanych
wspólną tradycją kulturalną Wspólnoty Brytyjskiej i społeczności
francuskojęzycznej.
Rosyjskie imperium nie miało szczęścia. Najpierw poległo w ogniu rewolucji,
potem odrodziło się w postaci imperium sowieckiego - całkowicie bezpłodnego,
jeśli chodzi o tworzenie związków kulturalnych. I najnieszczęśliwszym krajem
tego imperium okazała się Czeczenia. W czasie II
wojny światowej Stalin i Beria ogłosili Czeczenów
zdrajcami i wysiedlili ich, co było formą ludobójstwa. Demokratyczna Rosja, nie
rozwiązując ani jednego problemu Czeczenii,
dwukrotnie wysłała przeciwko niej armię, ale wcześniej czy później i tak
będziemy musieli przemyśleć: co też "my" mamy w końcu zrobić z Czeczenią.
Coś z nami niezupełnie w porządku. Tak naprawdę inaczej być nie mogło. Czy
"my" mogliśmy wybaczyć sobie straszliwe poniżenie pierwszej czeczeńskiej wojny,
kiedy jeden nieznany nikomu generał i jeden nikomu nieznany podpułkownik
sowieckiej armii okazali się lepsi od wszystkich naszych obsypanych orderami
generałów i marszałków razem wziętych, a dwie-trzy dziesiątki tysięcy rekrutów z
pospolitego ruszenia popędziło kota naszej niezwyciężonej, chociaż dziś raczej
już tylko legendarnej armii?
Czy "my" mogliśmy wybaczyć sobie krach i rozpad sowieckiego imperium? W
mgnieniu oka potężne mocarstwo - niezłomna opoka, środek ciężkości świata -
rozpadło się. Bałtowie jednym ciosem odcięli kotwicę, a "my" nawet nie
posłaliśmy tam swoich czołgów, żeby w porę ostrzec ich przed niebezpiecznym
dryfem. Ukraina na mocy referendum wybrała niezależność - nie uwierzyliśmy
własnym uszom. Jakże to tak? Przecież to nasi rodzeni bracia! No trudno, stało
się. Niewdzięczni sojusznicy z Układu Warszawskiego na wyścigi popędzili do
NATO. Ale centralna Azja, Kazachstan, republiki Zakaukazia? I czyż te odcięte
kawałki przeżyją bez nas? Przeżyły. Tym gorzej, tym gorzej.
Tak naprawdę to właśnie z Rosji sowieckie imperium wycisnęło wszystkie soki,
ale to jednak było "nasze" imperium. Wcześniej czy później ktoś musiał zapłacić
za jego krach, za "naszą" historyczną klęskę w XX stuleciu, za nieustanne
upokorzenia, kiedy stykaliśmy się z zachodnimi standardami życia, za
niespełnione nadzieje pod koniec wieku, za naszą niezdolność powrotu do świata i
zawarcia pokoju z innymi i ze sobą. Tym "kimś" stała się Czeczenia - obca, maleńka, bezczelna, która na serio
wyobraziła sobie, że może bez końca bawić się z "nami" w kotka i myszkę. A co,
może "my" nie jesteśmy nuklearnym supermocarstwem? Musieliśmy pozwolić sobie na
tę niewielką satysfakcję - odegrać się, ile dusza zapragnie, rozdeptać Czeczenię, żeby inni wiedzieli, co ich czeka w razie
czego. Nie przypadkiem pewien znany ekonomiczny liberał [Anatolij Czubajs -
red.] nazwał to "odrodzeniem" armii i Rosji.
Najlepsza polityka - to znaczy taka, która zyska największą popularność - to
taka, kiedy uda się odgadnąć "nasze" tajemne pragnienia, tak tajemne, że być
może "my" nawet sami przed sobą boimy się do nich przyznać i wypuścić z ciemnych
zakamarków naszej duszy na wolność. W wielkim chórze można się nie wstydzić
własnego głosu.
A teraz najważniejsze - nie wspominać o cenie. Putin tak właśnie powiedział w
wywiadzie udzielonym nacjonalistycznemu dziennikarzowi Michaiłowi Leontiewowi:
"Obecnie największym niebezpieczeństwem jest groźba narzucenia nam dyskusji o
cenie, jaką płacimy za Czeczenię" (cytuję z
pamięci - A.P.).
Ciekawe. Ja osobiście innego sposobu na uniknięcie dyskusji o cenie, o celach
i środkach, o uzyskanych rezultatach, oprócz odrodzenia Agitpropu i wprowadzenia
cenzury, nie widzę.
"My" wyzwolimy Czeczenię, nawet jeśli w tym
celu trzeba ją będzie zlikwidować, ale w każdym razie chociaż na chwilkę
pozbyliśmy się czeczeńskiego syndromu. Tylko nie pytajcie o cenę!
* Aleksander Pumpianski - redaktor naczelny tygodnika "Nowoje Wremia",
gdzie ukazał się powyższy tekst
[podpis pod fot./rys.]
Żołnierze rosyjscy patrolujący okolice wioski Chatuni w dolinie
Wedeno
(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
42 30 Marzec 2000 Dialog na warunkach43 30 Marzec 2000 Lis czy wilk z tego Putina38 24 Marzec 2000 Starczy na długo41 28 Marzec 2000 Popatrzeć na twarze34 18 Marzec 2000 Nie dali nam chlebaJak rozpoznac klamce Dlaczego ludzie nie mowia prawdy i jak ich na tym przylapac11 14 Marzec 2001 Portret Rosji na wojnieNa śmierć rewolucjonisty31 6 Marzec 2000 Nie gol się, kup kalesony33 14 Marzec 2000 Czeczenia jeszcze nie zginęła37 24 Marzec 2000 Prezydent PutinZABITY NA ŚMIERĆwięcej podobnych podstron