Starzyńska Legenda Lat Czterdziestych


Maria Starzyńska

Legenda lat czterdziestych

Wszystko ułożyło się pechowo. Kiedy przyrzekł Kurtowi wspólne
spędzenie wakacji, nie przypuszczał, że sprawy zajdą aż tak
daleko. A kiedy byli już razem, gdy jak na złość stał się akurat w
tym okresie gościem Kurta, gościem przyjmowanym i hołubionym,
którego każde życzenie chce się spełnić - nie potrafił zdobyć się
na powiedzenie: "To ja wyjeżdżam". Prawdę mówiąc powody do takiej
decyzji istniały w świecie. Tu, między nimi, ciągle ich nie było,
choć czasem się o nie starał. Potrafił powiedzieć coś takiego, na
co Kurt powinien był zareagować. Kurt jednak milczał. Nigdy nie
podniósł rzuconej w jego stronę rękawicy. Odwracał głowę i mówił o
czym innym. I wobec tego znów trzeba było ustąpić. Na szczęście,
czy - słuszniej chyba - na nieszczęście, ustępował chętnie. Wlokła
się za nimi kilkuletnia znajomość, którą nawet kiedyś gotów był
nazywać przyjaźnią, i okazało się, że owe istniejące w świecie
przyczyny nie były jeszcze dostatecznie mocne, aby to, co ich
łączyło, przekreślić.
Studiowali razem na Sorbonie. W lecie każdy wyjeżdżał do siebie,
jesienią spotykali się znowu. Na wykładach, ćwiczeniach, obiedzie,
w kafejce. Spoglądali w stronę tych samych dziewcząt i lubili tych
samych kolegów. Rozmawiali ze sobą pożyczonym językiem najpierw,
ot tak, w przejściu, później coraz częściej i dłużej. Potem
zamieszkali bliżej siebie i poczuli się w tym obcym kraju prawie
jak w domu. I to była pierwsza przyczyna wszystkiego złego; i
licho wie, jakie były dalsze: Pewnie można by w końcu się ich
doszukać, skoro w czasie poprzednich wakacji Halina powiedziała
tonem, w którym zabrzmiały wyraźnie nuty niedowierzania i
niechęci: "Ależ ty prawie przyjaźnisz się z tym Niemcem".
Uprzytomnił sobie wówczas, że nigdy nie myślał o Kurcie jako o
Niemcu, że tam, we Francji, wszelkie narodowościowe pojęcia w
codziennym życiu trochę się zatarły. I znowu zaczął podejrzewać,
że w pewnym momencie obaj je po prostu odsunęli. Mieli zawsze nie
kończącą się ilość tematów do rozmowy, tematów, osadzonych w ich
własnym, francuskim życiu i - być może podświadomie - nie sięgali po
dalsze. Z całą pewnością nie myślał o Kurcie kategoriami "Niemiec"
i uwaga Haliny trochę go ukłuła. Tyle że uwaga była ze wszech miar
słuszna, bo kiedy nadeszły wakacje, te wakacje, które jak obiecał,
miał spędzić u Kurta - wtedy już coraz trudniej było o tym nie
pamiętać.
Ale Kurt stanął na straży. Był tu gospodarzem i widać złożył sobie
uroczyste przyrzeczenie, że zrobi wszystko, aby jego od dawna
zaproszony gość czuł się jak najlepiej. Gasił radio i wmawiał w
nich obu, że warkot samolotów jest tylko odgłosem dalekiej burzy.
A kiedy echo przemówień wodza Rzeszy zaczęło dobiegać już zza
ścian - wymyślił ów pobyt w lesie. Wzięli namiot, ustawili go nad
jeziorem i znów Witold zaczął odkładać powiedzenie: "To ja
wyjeżdżam" z dnia na dzień.
Zresztą pogoda była wspaniała, byli młodzi, zdolni, mieli przed
sobą całe życie i wiele sobie po nim obiecywali. Obaj. I może w
gruncie rzeczy owej nadciągającej burzy mimo wszystko nie brali
poważnie. Zwłaszcza że tu był spokój. Okrągły księżyc przeglądał
się w jeziorze nieruchomym jak lustro, a jedynym głosem, jaki dał
się słyszeć, było kumkanie żab.
Tę ich monotonnie powtarzającą się w jednej frazie melodię
przerwał Kurt.
- Tutejsi twierdzą - powiedział - że patrzenie w wodę w czasie
pełni przynosi nieszczęście.
Była pełnia, a oni stali na brzegu wpatrzeni w swoje lustrzane
odbicia. Witold roześmiał się, a Kurt dodał:
- Trudno: Jeżeli ma już nadejść, podzielę je z tobą. Zastanawiam
się tylko, czy przysługuje nam prawo wyboru.
Odbicia w wodzie były bliźniaczo do siebie podobne.
- Wątpię - odpowiedział Witold. - W możliwości wyboru byłoby już
złagodzenie sprawy. Nie mamy wyboru, los sam postanowi i wykona a
my będziemy musieli się temu poddać.
Kurt pochylił się, podniósł grudkę ziemi i rzucił w wodę. Sylwetki
zamazały się i rozpłynęły.
- Ale jeżeli zacząłeś już o nieszczęściu - ciągnął Witold - jeżeli
już zdecydowałeś się tak nieostrożnie na poruszenie tego tematu,
to powiedz mi, jak się będziemy obaj czuli, jeśli istotnie pewnego
dnia wybuchnie wojna.
Kurt schylił się po następną grudkę, ale już jej nie podniósł,
tylko zastygł na moment w tym pochyleniu.
- No proszę - ponaglił Witold - odpowiedz, nie rób uników, skoro
już na ten temat zaczęliśmy mówić.
W oczach Kurta pojawiła się nagle złość - zwęziły się, stały się
prawie czarne. I to także wprawiło Witolda w zadowolenie. Odsunął
się o krok i wyobraził sobie Kurta w mundurze. Starannie, część po
części ubrał go w myślach w czarny mundur, i niemal przeraził się:
miał ochotę go uderzyć.
- Idiota - powiedział tymczasem Kurt.
Powiedział to przymilnie, po polsku. Bo - to mu też trzeba
lojalnie przyznać - uczył się tego języka wytrwale i z
samozaparciem. Nie dla siebie zresztą, dla Witolda. Dobrze
wiedział, że Witoldowi, który niemiecki znał wybornie, sprawia to
satysfakcję.
- To cała twoja odpowiedź?
- A jakiej, do licha, oczekujesz?
No tak. Jaka w ogóle mogła być odpowiedź na tego rodzaju pytanie?
Pytanie z gatunku tych, których się nie powinno zadawać. Tyle że
Witold był uparty i że niepotrzebnie chyba pozwolił swojej
wyobraźni na ubranie Kurta w esesmański mundur. I nie wiadomo
dobrze, czym by się ta kolejna przyjacielska gawęda skończyła,
gdyby nie fotografia Haliny. Wysunęła się nagle z kieszeni
szarpniętej marynarki i znalazła się w rękach Kurta.
- Oddaj.
- Zaraz; czekaj, przecież ci jej nie ukradnę.
Wpatrywał się w tę fotografię, a fakt, że ją trzymał i że się na
nią gapił, Witold potraktował prawie jak świętokradztwo. Zwłaszcza
że Kurt, który dał sobie chwilowy urlop od sterczenia na baczność,
popełnił kolejny błąd. Powiedział z uznaniem.
- Rasowa nordyczka.
Witold wyrwał mu więc fotografię. A Kurt dobrze wiedział, że jest
za późno na cofnięcie tych słów, które miały być zresztą
najszczerszym i największym komplementem.
Idąc za oddalającym się Witoldem mówił szybko, jakoś zgrabnie
znajdując polskie słowa i prawie się nie zacinając:
- Jest bardzo ładna, to chciałem ci powiedzieć. Chciałem cię też
zapytać, czy to przez nią wracałeś z wakacji taki rozmarzony, ale
możesz mi nie odpowiadać, bo już wiem. I właściwie powinienem ci
przypomnieć, że znalazłeś się w sytuacji przymusowej. Przyjąłeś
moje zaproszenie, przyjechałeś tu do mnie i teraz - słowo honoru -
nie pozostaje ci nic innego, jak zaprosić mnie.
Witold zatrzymał się, odwrócił. Kurt nie miał na sobie żadnego
munduru, mówił po polsku, jakby tym językiem posługiwał się na co
dzień, i był gotów zrobić wszystko, żeby w dalszym ciągu nic się
nie zmieniło. Witold przez chwilę zastanowił się, skąd bierze się
w Kurcie aż tyle dobrej woli, czy nie jest to przypadkiem już na
wyrost poczucie winy, ale pocieszył się, że może nigdy nie zdarzy
się okazja, żeby dowiedzieć się, co byłoby, gdyby coś w świecie
naprawdę się zdarzyło. A Kurt natychmiast wychwycił w nastroju
Witolda gotowość do zawieszenia broni, bo - pewniejszy siebie -
dodał jeszcze:
- Proponuję na Boże Narodzenie.
Z notatnika starego Łempickiego
1 października 1939 roku. -
Dzisiaj Niemcy oficjalnie weszli do Warszawy. Pierwszych żołnierzy
niemieckich widziałem wczoraj. Byłem przygotowany na taką chwilę
już od trzech dni, od momentu podpisania kapitulacji; a raczej
wyobrażałem sobie, że jestem na to przygotowany. Jestem dość
stary, by wyzbyć się złudzeń i nauczyć się sztuki przewidywania,
zwłaszcza gdy chodzi o sprawy do przewidzenia nietrudne; ale gdy
stałem i patrzyłem, jak idą, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że
to jest tylko bardzo męczący i bardzo zły sen, z którego za chwilę
się pszebudzę. Nie budziłem się jednak, a oni szli i byli coraz
bliżej. Było cicho, tylko te buty. Oni koszmarnie maszerują.
Szli ulicą pełną gruzów, potłuczonego szkła, pod zerwanymi drutami
przewodów tramwajowych. Kiedy ja szedłem tędy w dzień po
kapitulacji - było tu jeszcze pełno trupów: ludzi i koni. Trupy
już uprzątnięto.
Wielokrotnie podczas działań przebywałem tę drogę: Śródmieście -
Bielany. Mój starszy syn Andrzej pracował w szpitalu w
Śródmieściu. Trzeciego dnia wojny, wtedy kiedy jeszcze cieszyliśmy
się, że Anglia i Francja nam pomogą - poszła do tego szpitala
również moja córka Krystyna. Musiałem być na Bielanach przy żonie
i młodszym synu. Musiałem być przy tamtych w Śródmieściu także.
Chodziłem z Bielan do Śródmieścia, przenosiłem nowiny, notowałem
każdy zniszczony spalony dom na tej trasie. Po poniedziałku 25
września trudno już było notować pojedyncze domy. Nalot trwał
wtedy osiem godzin. Pocieszaliśmy się z żoną i Stefem, że szpitala
nie zbombardują. Zbombardowali. Ale Krystyna i Andrzej żyją.
Powiedziałem im wtedy, że kapitulacja musi nastąpić lada dzień.
Wzruszyli ramionami i zacząłem żałować, że to powiedziałem. Mieli
własne zdanie. Kiedy 27 ustały działania, Andrzej wytłumaczył mi,
że to zawieszenie broni, podczas którego trwają pertraktacje,
dotyczące czynnego przystąpienia do wojny Anglii i Francji.
Chciałem w to również uwierzyć jak oni, ale mi się nie udało.
Przestraszyłem się tylko, że może być mi bardzo trudno z nimi się
porozumieć.
Przedwczorajsza odezwa generała Rómmla wyjaśniła sprawę: "W wyniku
podpisanej kapitulacji, począwszy od godz. 12 dnia 29 września,
wojska niemieckie mogą rozpocząć wkraczanie do Warszawy". I
jeszcze: "Losy wojny są zmienne. Liczę więc, że ludność Warszawy,
która bohaterskim zachowaniem swoim udowodniła głęboki patriotyzm,
przyjmie fakt wkroczenia wojsk niemieckich, ze spokojem; godnością
i równowagą ducha".
Wczoraj widziałem ich po raz pierwszy. Dziś siedzimy wszyscy,
razem z Krystyną i Andrzejem, w domu. I wiemy, że dzisiaj już
miasto należy do nich całkowicie. Tylko że jeszcze ciągle nie
potrafimy zdać sobie z tego w pełni sprawy.
2
Z odrapanego, pełnego jeszcze dziur po kulach, i połatanych
deskami okien domu straszyła wielka, świecąca, złota papuga.
Reklama kawiarni, w której nie można jednak dostać prawdziwej
kawy. Naprzeciwko domu był przystanek i tłum ludzi, skulonych,
szarych, okropnych. Zobaczyła go wśród tego tłumu właśnie. Nawet
nie dlatego, że był w czarnym mundurze i tą czernią odbijał od
szarości tła, zobaczyła, ponieważ szukała go zawsze i wszędzie.
- Herr Diethl!
Zdawała sobie sprawę, że rozmowa będzie krótka, jak zawsze, że
Kurt powie jej kilka układnych zdań, że na koniec uśmiechnie się
obowiązkowym uśmiechem i odejdzie, nie oglądając się za siebie,
jakby wiedział, że wytrwale za nim patrzy; doskonale zdawała sobie
z tego sprawę, zdołała się nawet do tego przyzwyczaić na tyle, że
nie sprawiało to już przykrości ani zawodu. Przeciwnie. Lubiła te
krótkie spotkania, te nieobowiązujące, układne rozmowy, a może
lubiła po prostu na niego patrzeć.
- Zazdroszczę panu - powiedziała. - Wyobrażam sobie, że ma pan
masę pracy i drugie tyle obowiązków. Chciałabym móc coś robić.
Cokolwiek. Bo nudzę się tutaj, nie, nie nudzę, ja duszę się w tym
mieście! Czuję się sama, a nie lubię samotności, jestem młoda, a
skazano mnie na życie staruszki. Wojna jest sprawą mężczyzn,
dlaczego więc tak bardzo odbija się na nas?
- Moje obowiązki - odpowiedział na to Kurt - mają na celu jak
najszybsze zakończenie wojny, a co za tym idzie, umożliwienie pani
powrotu do właściwych jej lat.
Taki był i w ten sposób z nią właśnie rozmawiał. Do tego też
zdążyła się przyzwyczaić.
- Nie sądzę - powiedziała ostrożnie - aby to był dobry temat do
żartów.
- Ja również.
- Nie sądzę - ciągnęła dalej - aby pan lubił żartować.
- Ma pani rację.
- A ja lubię. Lubię żartować, śmiać się i bawić. Tego mnie także
pozbawiono.
- Miejmy nadzieję, że na krótko.
Ktoś przeszedł blisko nich, potrącił Diethla i odsunął się szybko,
ze strachem. Nie cierpiała ludzi, w oczach których był wieczny
strach. Pod złotą papugą był również złocony napis w języku,
którego nie rozumiała. Nie rozumiała wielu rzeczy, łącznie z
faktem, że mąż nie potrafił uchronić jej ani siebie przed tym
wygnaniem.
- Okropny kraj - skarżyła się - straszne miasto i koszmarni
ludzie. Podczas pierwszych tygodni codziennie płakałam. Ale potem
uwierzyłam, że Opatrzność czuwa nad każdym człowiekiem i że w
najgorszych warunkach podaruje mu coś, dla czego warto jest
istnieć. Nawet tu.
Wsiadając do samochodu dodała jeszcze:
- Nie zdziwiłabym się, gdyby pan dotychczas nie zauważył, że na
świecie jest już wiosna.
Z notatnika starego Łempickiego
26 maja 1940 roku. - Niemcy posuwają się coraz dalej. Utrata
reszty Belgii i Francji staje się coraz bardziej prawdopodobna,
choć nie chce się w to wierzyć. Niemcy zdobywają tereny i zapasy
wszelkiego rodzaju towarów. A dyplomacja aliancka tymczasem
szykuje kupienie (za jaką cenę?) neutralności Włochów. Jedyna
pociecha to rozszerzające się naloty na Niemcy, sięgające podobno
aż do Lipska.
"Warschauer Zeitung" pisze o wizycie Franka w Radomiu, gdzie był
na uroczystości otwarcia wyższego sądu niemieckiego. Będziemy go
pewnie mieli niedługo i w Warszawie.
Chleb pozakartkowy kosztuje ciągle po 2.50 za kg. Masło - 28 zł.
Ceny materiałów włókienniczych dochodzą do dziesięciokrotnie
wyższych od przedwojennych.
Szukała go także podczas uroczystości związanych z przyjazdem do
Warszawy gubernatora Hansa Franka. Sprawiła sobie na tę okazję -
berlińskim zwyczajem - nową suknię i uparła się, że pojedzie na
dworzec. Herman von Leiden ustąpił, ponieważ ustępował jej zawsze
i we wszystkim. Wsiadła więc razem z nim do samochodu i pojechali
pustymi ulicami, zdobnymi w zwieszające się z każdej latarni
chorągwie, znaczone czarnym, połamanym krzyżem: Zapytała:
"Dlaczego tu tak pusto?" - mąż spojrzał na nią i uśmiechnął się
pobłażliwie jak do dziecka, nigdy nie traktował jej dostatecznie
poważnie, a w każdym razie ona tak to odczuwała. Powiedział:
"Obawiam się, że panowanie nasze w tym kraju nikomu nie sprawia
radości. A ponieważ nie możemy rozwiązać sprawy oddaniem szesnastu
milionów strzałów w plecy szesnastu milionom Polaków, musimy - w
każdym razie na początku - uważać, żeby przypadkiem im się nie
zamarzyło użyć broni".
Okna domów były szczelnie pozamykane. Zawstydziła się swego
pytania. Na rogach ulic stali żandarmi i patrzyli w te okna.
Powiedziała: "Chciałabym, żebyśmy nie musieli żyć tu zbyt długo",
a Herman von Leiden odparł natychmiast: "Mam nadzieję, że
załatwimy całą tę hecę dostatecznie szybko". Nie wiedziała
dokładnie, co miał na myśli, ale o to nie zapytała. Byli już na
dworcu i tu poczuła się raźniej. Von Leiden zgubił się gdzieś, a
raczej ona się o to postarała; miała przecież ogromnie ważną rzecz
do zrobienia. Przesuwała się między szeregami żołnierzy, wspinała
na palce, rozglądała. Nie mogła jednak nigdzie znaleźć Kurta. To
ją w końcu odnaleziono, tylko, że nie Kurt, a Johann Schmuland.
Pochylony nieco w jej stronę z pół uśmiechem; a pół grymasem
powiedział: "Proszę się nie obawiać, jest na pewno". Nie
odpowiedziała. Nie lubiła Schmulanda nigdy, w tej chwili bardziej
niż kiedykolwiek. Mówiono o nim, że odgaduje ludzkie myśli i
czasem okazywało się to prawdziwe. Odeszła.
Generalny gubernator przyjechał, wygłoszono mowy, wzniesiono
okrzyki, kilka razy zdawało się jej; że, widzi z daleka sylwetkę
Diethla, ale za każdym razem myliła się. Tłum śpiewał:
Deutschland, Deutschland ber alles, las rąk wyciągał się do
góry. Ktoś potrącił ją tak silnie, że straciła równowagę. "Heil!
Heil!" - wołali żołnierze. Patrząc na nich, myślała: "Szybko
wygrają tę wojnę: Wówczas wrócimy do siebie. Wszyscy. On także".
Potem przypomniało się jej, że przez ostatnie lata mieszkał w
Paryżu. "W takim razie - myślała - ja także tam pojadę. Tylko ta
wojna... wojna musi się skończyć."
Nie znalazła Kurta. Nowa suknia okazała się niepotrzebna. W
powrotnej drodze w samochodzie było pełno. Mężczyźni cieszyli się.
"Wyglądają tak - pomyślała - jakby wojna była dla nich rzeczą
konieczną do życia." Ktoś ;mówił: "Mnie nie przeraża ta cała
propaganda okropności, którą tak hojnie szafują na zachodzie.
Polacy sami ściągnęli na siebie swój los: Wcześniej czy później i
tak musielibyśmy skasować tę Polskę". Radość wzmogła się. Hilda
odwróciła głowę i w najbliżej jadącym samochodzie dostrzegła
szeroką twarz Bergmana. Jeśli Kurt jedzie, powinien być właśnie
tutaj:
- Czy podoba się pani to miasto?
Diethl siedział w następnym samochodzie w towarzystwie Schmulanda
i Hansa Mllera. Teraz widziała go już wyraźnie.
- Słucham?
- Czy podoba się pani to miasto?
Nie patrzyła na pytającego i nie myślała, o czym mówi.
Odpowiedziała jednak:
- Nie.
- Mnie także nie, Może przyjdzie chwila, kiedy nie będzie tu na co
patrzeć.
Pomyślała: "Jak niszczy się miasto?" I pomyślała jeszcze: "Niech
oni się o to martwią, byle zrobili to dostatecznie szybko".
Z notatnika starego Łempickiego
22 czerwca 1940 roku. - Dzisiaj ogłoszony został oficjalny
komunikat. Faktem jest, że Niemcy są już pod Paryżem. Miasto ma
się bronić, ale czy - sądzę po dotychczasowej postawie wojsk
francuskich - można mieć na to nadzieję.
Siedzimy od 8 wieczorem w domu. Godzina policyjna. Jesteśmy zbyt
niebezpieczni, aby pozwolić nam na nocne spacery. Zapalenie
światła to automatycznie czarne zasłony na oknach. "Jak w grobie"
- powiedział w pierwszych dniach okupacji Stef. I tak już zostało.
23 czerwca 1940 roku. - Paryż skapitulował. Poddał się chyba bez
jednego strzału. Słyszy się głosy oskarżające marszałka Petaina o
zdradę. W Warszawie skrajne przygnębienie. Jedynie dzisiejszy
"Warschauer Zeitung" stwierdza, że Polacy są z klęsk francuskich
zadowoleni. Nie z przyjaźni do Niemców, ale z tego, że kraje
zachodnie, lepiej przecież wyposażone i uzbrojone od Polski, nie
potrafiły się skutecznie bronić. Nie jest to pozbawione pewnej
gorzkiej prawdy.
A więc Francja się już nie liczy. Należy się chyba przygotować na
wojnę dłuższą, niż kiedykolwiek przewidywaliśmy.
12 sierpnia 1940 roku. - Zauważyłem patrole już rano, kiedy
szedłem do pracy. Było ich znacznie więcej niż normalnie. Około 11
wyszedłem znowu na miasto. Już za najbliższym rogiem ostrzeżono
mnie: "Łapią". W pierwszej chwili nie bardzo mogłem zrozumieć. Ale
to okazało się proste. Łapali. Tak jak dawniej hycle łapali
bezdomne psy. Niemcy łapali młodych mężczyzn, nieraz bardzo
młodych, po 16 lat. Na przymusowe roboty do Niemiec. Mężczyźni
niemieccy są na frontach, ktoś musi pracować w fabrykach i na
roli. Poraził mnie strach o Andrzeja. Na szczęście nie wychodził
tego dnia z domu.
15 września 1940 roku. - "Warschauer Zeitung" zachłystuje się od
kilku dni wiadomościami o ogromnych nalotach, jakimi nękają
Anglię. Podobno w obronnych walkach powietrznych biorą udział
również polskie dywizjony.
Wojska włoskie zaatakowały Egipt. Wojna przeniosła się tym samym
na teren Afryki Północnej.
13 października 1940 roku. - Trwa przesiedlanie Żydów do getta.
Idą z tobołkami, wystraszeni, oznaczeni opaską z sześcioramienną
gwiazdą. Krystyna przyniosła skądś wiadomość, że w najbliższym
czasie getto ma być zamknięte. Kiedy parę tygodni temu wydane
zostało zarządzenie, że Żydzi mogą jeździć tylko w przyczepnych
wagonach tramwajów, Andrzej ze śmiechem opowiadał, jak jego kolega
jeździ na tylnej platformie pierwszego wagonu, a jego narzeczona,
Żydówka, na przedniej - drugiego. "Patrząc na siebie przez szyby i
rozmawiają na migi." Z upływem czasu coraz mniej stawało się to
śmieszne. Andrzej zapytał: "Ale co właściwie mają zamiar z nimi
zrobić, jeśli ich stłoczą na tych kilku ulicach i zamkną?"
Nie wiem, co mają zamiar zrobić z Żydami, nie wiem, co mają zamiar
zrobić z nami. Wiem jedynie, że od czasu, kiedy w grudniu
ubiegłego roku za dwu zabitych Niemców rozstrzelano stu niewinnych
ludzi - można spodziewać się wszystkiego. Po prostu - boję się.
28 października 1940 roku. - Wybuch wojny grecko-włoskiej.
24 listopada 1940 roku. - Węgry, Rumunia i Słowacja przystąpiły do
"paktu trzech".
31 grudnia 1940 roku. - Krystyna dzisiaj zbuntowała się:
"Właściwie dlaczego nie urządzimy sobie Sylwestra? Mieszkanie
jest, płyty są, chętni też by się znaleźli". Krystyna ma 20 lat,
Andrzej jest o 5 lat starszy. "Nie - stwierdził. - Jednak nie."
Zrobiło mi się ich nagle żal. Nie wiedziałem, kogo bardziej. Czy
jej - za ten nagły bunt, czy jego za ten dorosły rozsądek.
15 stycznia 1941 roku. - Anglicy rozpoczęli ofensywę w Abisynii.
Wojna rozciąga się coraz bardziej. Nas otaczają ciemności. Nie
mogę się do nich przyzwyczaić. Pomalowane na niebiesko żarówki
niczego nie rozjaśniają. Wczoraj nie trafiłbym do domu, gdyby Stef
nie wyszedł po mnie. Śmiał się, widząc, jak błądzę po ciemku
wzdłuż jednakowych siatek i bliźniaczo podobnych furtek. On
porusza się w ciemności jak kot.
1 marca 1941 roku. - Bułgaria przystąpiła do"paktu trzech".
6 kwietnia 1941 roku. - Niemcy napadli na Jugosławię i Grecję.
Andrzej powiesił na ścianie w swoim pokoju olbrzymią mapę Europy.
Czarne chorągiewki znaczą na niej drogę Niemców. Obszar, jaki
zajmują, jest coraz większy.
3
Zatrzymał się na postoju i prawie natychmiast miał pasażera.
Wtłoczył mu się do rikszy, mały i spasły, a tak ciężki, że Janek
ledwie zdołał poruszać pedałami. To nie był najlepszy pomysł z tą
rikszą, ale w momencie, kiedy postanowił, że będzie zarabiał, nic
innego nie przyszło mu do głowy. Jeżdżenie na rowerze było jego
jedyną konkretną umiejętnością.
- Róg Alei i Marszałkowskiej.
Janek skręcił w Zielną i okrąglak poderwał się na siedzeniu.
- Dlaczego tędy? Dlaczego pan skręca? Dlaczego nie jedzie pan
prosto Żelazną?
- Jakiś transport tamtędy wieźli, zator był jak jasna cholera -
skłamał gładko Janek i okrąglak przysiadł znowu, chociaż nieco
ostrożniej i chyba stał się nawet odrobinę lżejszy.
Odcinek Żelaznej między Srebrną i Alejami był miejscem, gdzie
Janek był po raz ostatni 25 września. Tego dnia rano pobiegł do
swojej ciotki, a kiedy wrócił - domu, z którego wyszedł, już nie
było. Kilkanaście godzin spędził na kopaniu gruzów po to, aby
stwierdzić, że rodzice z całą pewnością nie żyją. Od tego czasu
tamtędy nie przechodził.
Dojeżdżali już do Marszałkowskiej i okrąglak znowu nabrał wagi.
Janek spocił się. Chodnikiem przechodziło dwóch Niemców, pasażer z
rikszy ukłonił im się tak nisko i tak serdecznie, że Janek miał
wielką ochotę wyrżnąć go w prosięco okrągłą mordę. Kiedy na
skrzyżowaniu pokłócili się wreszcie o zapłatę, Janek mógł już
spokojnie zajrzeć do kawiarni. Zawsze tam był przed otwarciem,
pomagał ciotce w porannym porządkowaniu, potem otwierał żaluzje i
stojąc w otwartych drzwiach nasłuchiwał zbliżających się kroków
Wandy. Bo najpierw było słychać drobny, rytmiczny stukot
drewnianych pantofelków, a potem zza rogu wyłaniała się długa,
cieniutka w kostce noga, uniesiona nieco za wysoko jak na - bądź
co bądź - ruchliwą ulicę. Wreszcie jego oczom jawiła się sama
Wanda, w krótkiej spódniczce, ściągniętej w pasie do tak
minimalnych rozmiarów, że zawsze zastanawiał się, czy ona w ogóle
może oddychać. Ciotka twierdziła jednak, że tak, i dodawała
niezmiennie, że Wanda była dość obiecującą uczennicą baletowej
szkoły. No, tę szkołę także na niej było widać! Podobnie zresztą
było z ciotką. Obie poruszały się po ziemi tak, jakby trochę miały
płetwy, a trochę skrzydła.
Promień słońca odbił się od wielkiej złotej papugi i na chwilę
oślepił Janka. Ten szyld był naprawdę okropny, ale został tu na
jego własną zresztą interwencję. Tłumaczył: "Ciociu, to ptaszysko
jest tak straszne, że każdy zatrzyma się, żeby je dokładnie
obejrzeć. No, a jak się zatrzyma, to i wejdzie do środka".
Ustawił rikszę, przyczesał spadający na oczy kosmyk włosów i
otworzył boczne drzwi. Ciotka już była. Zobaczył ją tak, jak
widywał zawsze o tej porze: wysoką i bardzo szczupłą, ginącą w
pustej sali między stolikami, czarną na tle kolorowych serwet.
Włożyła tę czerń w dniu, kiedy dostała list, którego fragment
oboje znają na pamięć: "...Lecieliśmy w kluczu, miałem go po
swojej prawej stronie, kiedy zjawili się Niemcy. Usłyszałem
jeszcze jego rozkaz: Atakujemy, chłopcy, a w chwilę potem
zobaczyłem słup ognia. Samolot dosłownie rozleciał się w
powietrzu"... Ano oboje zostali w jakiś sposób sierotami, więc też
i ciągną razem tę wojnę.
- Ciociu, uważaj. Wsiada mi do rikszy takie spasione bydlę. Pytam:
"Kto ty jesteś?" A on mi na to: "Volksdeutsch cwany". "Jaki znak
twój?" "Krzyż złamany." "Kto cię stworzył?" "Zawierucha." "Co cię
czeka?" "Gałąź sucha." Dobre, co?
Roześmiała się. Poprawiła jeszcze jakąś serwetę, ustawiła również
krzesełka. Potem przyjrzała się uważnie salce. Była w tym jej
spojrzeniu troska dobrego gospodarza i była również duma. No bo,
trzeba przyznać, stworzyła coś, co - jeśli Bóg da - pozwoli jakoś
przetrwać tę wojnę im i nie tylko im. "Złota Papuga" stała się
czymś w rodzaju instytucji dobroczynnej. Bo wprawdzie kapitanowa
Wysocka była niższa rangą, jednak to u niej przecież była
zatrudniona i majorowa Łukowiecka, i sama nawet pułkownikowa
Skalska. Ta pierwsza oburzyła się swego czasu: "Stasiu, tyś chyba
oszalała, przecież ja nie mam najmniejszego pojęcia o pieczeniu
ciastek, a ty - wybacz - nie będziesz umiała poprowadzić
kawiarni". Okazała się raczej złym prorokiem, bo po upływie kilku
miesięcy kawiarniani klienci - raczyli się jej ptysiami i
napoleonkami, które w niewielkim tylko stopniu ustępowały wyrobom
pułkownikowej Skalskiej.
- Słuchaj, Janek - w głosie ciotki zabrzmiała nagle nagana. -
Ciebie ta riksza kiedyś wykończy.
Jeśli nawet w głębi ducha gotów był przyznać jej rację, to
przecież głośno nie potwierdziłby tego nigdy; uważał, że musi
zarobić na siebie sam. Ciotka wprawdzie proponowała mu prowadzenie
księgowości w kawiarni, ale przy jego zdolnościach do rachunków
niewiele by z tego wyszło. I tak - zostawała tylko ta nieszczęsna
riksza.
- Chcesz herbaty? - zapytała.
- Na skórkach?
- Oryginalnych, z jabłka, ususzonych specjalnie dla ciebie.
Na zapleczu trzasnęły znowu drzwi. Elżbieta Łukowiecka weszła do
kawiarni z wielkim pudłem ciastek.
- Jeżeli mnie Janek nie zacznie wozić rikszą, będę dostarczać
ciastek do jakiejś bliższej kawiarni - zagroziła. - Zmiłujcie się.
Kilka kilometrów dziennie to już nie na moje siły. Przyniosłam
tylko ptysie i napoleonki. Na pączki nie starczyło mi smalcu.
Zresztą ta kartkowa marmolada jest ohydna. Chyba już nawet nie z
marchwi, a po prostu z brukwi. Wiesz - przypomniała sobie - na ten
miesiąc udało mi się kupić tylko pięć dodatkowych kartek. Nasz
administrator miał jakieś kłopoty, pewnie domeldował od razu za
dużo nie istniejących lokatorów. Ewa przyniesie pączki, dzwoniłam
do niej.
Usiadła, wyciągnęła przed siebie nogi i zaczęła je masować. Janek
zapytał po cichu: "Może ja?" Ciotka skarciła go wzrokiem i zaczęła
rozplątywać sznurek z paczki.
- Wczoraj dostałam list - ciągnęła Łukowiecka. - Mało pisze o
sobie. Ciągle pyta, jak my sobie radzimy - podniosła oczy. Były
zaczerwienione i zmęczone. - Jędrek pisał mu w ostatnim liście, że
piekę i sprzedaję ciastka, ale on nie uwierzył - roześmiała się. -
Sama w to niedawno nie mogłam uwierzyć. Jestem okropnie zmęczona.
Major Łukowiecki także nie wrócił, ale co tydzień dostawała od
niego listy na blankiecie "Kriegsgefangenenpost". Pani Wysocka
przyłapywała się czasem na ogarniającym ją uczuciu zazdrości.
Myślała wtedy: "Mogłabym pisać do niego, żeby się nie martwił, że
daję sobie radę..."
Janek mocował się z żaluzjami. Otworzył je wreszcie i przez okno
zajrzało słońce. Kawiarnia rozweseliła się i nabrała barw. Stał,
oparty o framugę uchylonych drzwi, z nonszalancką miną i kosmykiem
włosów, które - dopiero co starannie przyczesane - teraz znowu
opadły na oczy. Wszystko było tak jak zawsze. Stukot bucików, noga
i cała Wanda. Jak by tu zrobić, żeby choć raz gdzieś z nią
potańczyć?
- Dzień dobry pani, mamy dzisiaj piękny dzień.
- Wiosna.
Wszedł za nią do kawiarni i jeszcze tutaj przypatrywał się z
satysfakcją jej ruchom. Łukowiecka mówiła:
- Jeżeli wojna nie skończy się w tym roku, oszaleję. Jędrek biega
gdzieś całymi dniami, nie mam czasu w ogóle go przypilnować. Całe
szczęście, że zaprzyjaźnił się ostatnio z tym najmłodszym
Łempickim...
Tu majorowa urwała gwałtownie, bo wprawdzie nie najmłodsza, ale
średnia latorośl Łempickich zjawiła się w drzwiach.
- Cześć, Janek.
- Cześć, Kryśka.
- Zatrzymaj swoją ciotkę, niech tak nie ucieka przede mną.
Pani Wysocka zatrzymała się i z nie ukrywaną urazą spojrzała na
Krystynę. A potem uśmiechnęła się. No bo - nie dało się ukryć -
dziewczyna stanowiła jej prawdziwą zmorę. Prowadziła pogardzaną
przez Janka księgowość kawiarni i - wbrew cichym życzeniom, jej
właścicielki - robiła to z niezwykłą skrupulatnością. A pani
Wysocka, podobnie jak jej siostrzeniec, miała widać rodzinną
niechęć do przedmiotów ścisłych.
- Jak ojciec? - zapytała przymilnie.
- Jak to on. Siedzi i pisze. Poproszę o ostatnie rachunki.
- A mama?
- Dziękuję, zdrowa. Andrzej i Stef także. Poproszę o...
- A... a... O Boże, nie jestem wcale pewna, czy mam wszystkie.
- Ja jestem natomiast pewna, że nie. W związku z tym będzie sobie
pani musiała przypomnieć.
Janek chichotał, spoglądając na nieszczęśliwą minę ciotki.
Krystyna z rozbawieniem potrząsała ciemną, krótko przystrzyżoną
czupryną, na temat której już chyba w czwartej gimnazjalnej Smutny
ułożył płomienny poemat. Usiadły gdzieś przy bocznym stoliku.
Łukowiecka w dalszym ciągu masowała obolałe nogi, a Wanda układała
ciastka na tacach.
- Pomogę pani - ofiarował się wspaniałomyślnie, a ona pomyślała:
"Nareszcie".
Chwilę układali ciastka w milczeniu. Potem Janek poczuł, że jest
głodny, ale uznał, że to byłoby głupio teraz tak po prostu wziąć
ciastko i zjeść.
- Wie pani, o czym dziś myślałem? - utknął, zaczął więc inaczej: -
Pani musi ślicznie tańczyć.
- Och, nie tańczyłam już całe wieki.
- Ja też. Już nawet dobrze nie wiem, czy tak naprawdę umiem
tańczyć.
Wanda odwróciła się. Zobaczył duże, ciemne oczy i bardzo białe
zęby. Śmiała się.
- Och, dalibyśmy sobie radę.
No tak, tylko w jaki sposób? Odniósł wrażenie, że Wanda jakby
czekała na jakieś zaproszenie. Do licha!
- Janek - dobiegło od stolika osamotnionej już Krystyny - dlaczego
Haliny jeszcze nie ma?
- Ja jej nie pilnuję - oburzył się. Kątem oka dostrzegł na sobie
podejrzliwy wzrok Wandy i to mu trochę pochlebiło. Odrzucił z
czoła kosmyk włosów i anielskim tonem zwrócił się do ciotki: -
Ciociu, czy Halina dziś będzie?
- Będzie - wyręczyła ją w odpowiedzi Wanda - tylko się spóźni, jak
zwykle.
Pani Wysocka położyła przed Krystyną jakieś odnalezione rachunki i
notatki, wręczyła pieniądze Elżbiecie i odwróciła się w stronę
drzwi, u których dzwonek rozbrzęczał się z rzadko spotykaną siłą.
Do kawiarni wtoczyła się Józiowa, zaczerwieniona z wysiłku, w
brudnej chustce zawiązanej pod brodą. Przewróciła po drodze
tobołkami dwa krzesła i sapiąc opadła na trzecie.
Damski personel kawiarni otoczył ją natychmiast zwartym kołem i
Janek pomyślał, że nikt tu chyba nie jest witany z równymi
honorami.
Ciotka: "Tak się martwiłam, czy się pani Józiowej coś złego nie
przytrafiło".
Elżbieta: "Przecież miała być pani wczoraj".
Wanda: "Pamiętała pani o moim zamówieniu?"
Krystyna: "Tę mąkę dla mnie pani ma?"
Cały ten kwartet zabrzmiał jednocześnie i trzeba przyznać, że
zarówno w tonie, jak i w treści również był całkowicie zgodny.
Potem jeszcze nastąpiły pojedyncze dodatki w rodzaju:
Wanda: "Rozpłaczę się, jeśli pani nie przywiozła".
Krystyna: "Nie mogę patrzeć na kluski z razowej mąki. Umrę z
głodu, a nie będę ich jadła".
Ciotka: "Przez pół nocy pani mi się śniła, pani Józiowa".
Łukowiecka oszczędziła sobie dodatku. Zostawiła Wandę z rozpaczą w
oczach, Krystynę z rękami tragicznie wzniesionymi do góry i
zabrała się do rozwijania tobołków trzęsącymi się z
niecierpliwości rękami. Józiowa odsapnęła raz jeszcze, Janek miał
wrażenie, że pozostały tobołek lekko się wówczas odtoczył, i
zaczęła:
- Urządzili obławę w Koluszkach. Jak mi jeden żandarm, żeby z
piekła nie wyjrzał, kosz z jajami zabrał...
- Ojej - przeraziła się Elżbieta - to nie ma pani jajek?
- Mam - wargi Józiowej rozciągnęły się w zwycięskim uśmiechu. -
Jeszcze tak nie było, żebym powiedziała "przywiozę" i nie
przywiozła. Mam jajka. Mam mąkę dla panny Krysi i kawałek
ślicznego mięska dla Wandzi, wszystko mam, co paniusiom potrzeba.
A jajeczka jak złoto. Gdzie indziej je miałam jeszcze schowane. Ja
ich znam. Jak znaleźli kosz, to i myśleli, że wszystko. A to nie
wszystko! Ciasteczka będą, jak złoto. Żebym nie była taka gruba,
to sama bym zjadła ze trzy.
Halina weszła, kiedy zajęte były podziwianiem przywiezionych
wiktuałów i przekładaniem jajek. Była, jak zawsze, w granatowej
sukience z białym kołnierzykiem i - jak zawsze - miała potargane
jasne włosy. Wanda pomyślała z niechęcią: "Ma ich tyle, że pewnie
trudno je rozczesać". Głośno powiedziała:
- Wszystko już jest przygotowane.
Ale Halina nie raczyła nawet powiedzieć "przepraszam" mimo że
spóźniała się nagminnie i nieprzyzwoicie. Zdaniem Wandy Halina
Brzezińska w ogóle nie nadawała się na kelnerkę.
Jajka zostały przełożone, Józiowa wyprostowała się i wytarła
spoconą twarz. "To na piątek mąkę - powtarzała nowe zamówienie -
słoninę i rąbankę. Strasznie dużo. Na rąbankę szkopy bardzo łase."
Teraz dopiero zauważyły Halinę. Krystyna zawołała:
- Cześć, jak się masz! Czekałam na ciebie.
Janek dodał:
- Ja też miałbym do ciebie to i owo.
Uprzedziła ich pani Wysocka: Jakimś niecierpliwym, nerwowym ruchem
pociągnęła ją na bok.
- Nie mogłam się ciebie doczekać - powiedziała zniżonym głosem. -
Muszę ci coś bardzo ważnego powiedzieć.
Rozejrzała się po kawiarni i pociągnęła dziewczynę jeszcze dalej.
- Zauważyłaś go chyba sama. Wysoki, ciemny, nosi skórzany
płaszcz... Wiesz chyba, o kogo chodzi? - nie doczekała się
odpowiedzi i ciągnęła dalej: - Wczoraj przyszedł przed samym
zamknięciem. Nie było już prawie nikogo, Wanda była zajęta, więc
ja podeszłam do niego. Mówi po polsku. Nawet nieźle, ale z
fatalnym akcentem. I zamiast normalnego zamówienia poprosił, żebym
usiadła. Powiedział, że ma do mnie jedno pytanie. Przestraszyłam
się. Byłam ogłupiała ze strachu. Wtedy zapytał... o ciebie. Kim
jesteś, jak dawno tu pracujesz. A potem powiedział: "Proszę się
nie obawiać. Z mojej strony jest to zwykłe, prywatne
zainteresowanie". Był bardzo uprzejmy i nawet przedstawił się.
Zapamiętałam oczywiście jego nazwisko. Kurt Diethl. Na niemieckich
rangach się nie znam, ale wydaje mi się, że jest to jakiś wyższy
oficer.
Halina podniosła głowę. Miała szare oczy, które w tej chwili
niczego nie wyrażały.
- Dziękuję pani - powiedziała - zastanowię się nad tym. Nie
chciałabym przez jednego gestapowca pozbywać się posady u pani.
Gdyby jeszcze coś takiego zaszło, proszę mi o tym powiedzieć.
- Naturalnie.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, kiedy wszedł do kawiarni. Był w
szarym płaszczu, wyglądał na dwadzieścia parę lat. Miał pociągłą
twarz, ciemne oczy i gładko przyczesane czarne włosy. Przeszedł
między stolikami, usiadł pod oknem i zamówiwszy u Wandy kawę,
rozłożył przed sobą "Berliner Zeitung". Zanim jednak zabrał się do
czytania, oczy jego obiegły cały lokal, jakby kogoś szukały.
4
Krupnik zaczął kipieć i pani Brzezińska zdjęła garnek z ognia.
Przyglądała mu się przez chwilę, jakby ważąc jakąś doniosłą
decyzję, wreszcie ruchem pełnym desperacji wrzuciła do niego
kawałek wędzonej słoniny. Zapach zwabił do kuchni Kazika. Stanął w
progu i węszył jak psiak.
- Czyż nie powiedziane jest w Piśmie świętym - przypomniał - że co
masz zjeść dzisiaj, zjedz jutro?
- Po pierwsze nie w Piśmie świętym, a po drugie nie wtykaj nosa do
garnków.
Napełniła talerze i razem zanieśli je do pokoju. Rzadko się
zdarzało, żeby mogli tak wspólnie zjeść obiad.
- Widzicie, jak miło - zachwalała - a wy zawsze biegacie, nie
wiadomo gdzie i po co, chyba żeby mnie zrobić na złość.
Pan Brzeziński odłożył "Nowy Kurier Warszawski" i powiedział jak
co dzień:
- Cała redakcja powinna po wojnie wisieć.
- Więc po co czytasz?
Ale pan Brzeziński zaczął już o czym innym:
- Mówią, że Niemcy dogadali się z Jugosławią i Jugosławia
przystąpiła do "osi". Wszystko przez to, że Anglicy są tacy
niemrawi. Bo przedtem twierdzili, że właśnie tamtędy, przez Grecję
i Jugosławię będą się chcieli przedostać na kontynent. Jak tak
dalej pójdzie, to całe życie będą się tylko zastanawiać, nigdy tu
nie przyjdą.
- Chleb dzisiaj był zupełnie spleśniały - przypomniała sobie pani
Brzezińska. - Nie do jedzenia. Lepka, ohydna bryła. Może by czasem
piec w domu? Tylko z czego? Mogłabyś kiedy przynieść mąki z tej
twojej kawiarni.
Halina kiwnęła głową. Pani Brzezińska pomyślała, że jej córka
odzywa się teraz tylko w razie zupełnej konieczności.
- Ja nie rozumiem - ciągnął starszy pan - jak to się dzieje, że
wszystkie państwa tak się tych Niemców boją. Przecież my sami,
pierwsi, cały miesiąc... A oni - wstyd powiedzieć.
- Bo my to my - wyjaśnił Kazik. - A w ogóle tata ma przestarzałe
wiadomości. Na wojnie to, tata wie, rano zwycięstwo, a wieczorem
klęska. W Jugosławii był podobno zamach stanu i całe szwabskie
układy diabli wzięli.
- Skąd wiesz?
- JPP. Jedna pani powiedziała. Mamo, czy na drugie będzie konina?
Kazik miał jasną czuprynę, błękitne oczy i nieodłączny uśmiech.
Cieszył się zawsze i ze wszystkiego. Halina siedziała milcząca,
zamyślona, daleko od ich spraw i słów. "Nie rozumiem - myślała
pani Brzezińska - nie wiem, dlaczego jest taka. Życie jest życiem
i zawsze ma swoje prawa, nawet teraz, w czasie wojny. Nie można
stawać nagle obok życia, zwłaszcza jeśli ma się dopiero
dziewiętnaście lat."
- Odpisałaś Marii?
Musiała powtórzyć pytanie po raz drugi, zanim córka podniosła na
nią oczy. Pytanie zresztą było właściwie retoryczne, odpowiedź na
nie była znana już od dawna, w oczach Haliny była niechęć, w tonie
matki nagana.
- Odpiszę. Nie mam teraz czasu.
- Nigdy nie masz.
Tuż po wybuchu wojny pisywały do siebie często. Przez miesiąc,
dwa, może trzy... Potem Halina przestała oczekiwać listonosza,
czytała listy Marii spokojniej, odpisywała na nie coraz rzadziej.
"To niemożliwe - myślała pani Brzezińska - żeby zapomniała. Nie
zapomina się tak szybko. A może właśnie zapomina się, gdy ma się
dziewiętnaście lat?" Teraz Halina przestała pisywać zupełnie.
Tylko od Marii przychodziły czasem jeszcze pozdrowienia, życzenia
świąteczne i gdzieś na dole, w postscriptum, powtarzało się
lakoniczne stwierdzenie: "U nas nic nowego", i pytanie: "Może u
was jest jakaś wiadomość?"
Wiadomości nie było żadnej i nikt już w jej nadejście chyba nie
wierzył.
- No dobrze - powiedziała pani Brzezińska. - Ale co mogło się z
nim stać?
Halina odstawiła talerz. Miała ciągle w oczach przykrą, obcą
niechęć.
- Był w Niemczech - wyjaśniła. - Mówiłam to już mamie tysiąc razy.
Zamarzyło mu się mieć niemieckiego przyjaciela i razem z nim
spędzić wakacje. Był w Niemczech, kiedy wybuchła wojna -
powtórzyła gniewnie - i mogło się zdarzyć tysiąc rzeczy. I niech
już mama da wreszcie temu spokój!
- Ale do jego siostry mogłabyś czasem napisać.
- Mamo!
Odsunęła krzesło i wstała. Pani Brzezińska wstała także.
- Ach tak - powiedziała. - Bardzo dobrze, nareszcie się wyjaśniło.
Tylko to chciałam wiedzieć. Był Witold, pięknie. Nie ma Witolda -
jeszcze lepiej. Jest, jak mu tam, no, ten, co wydzwania do ciebie
codziennie, a jeszcze jego noga u nas nie postała. Kazik, jak on
się nazywa?
- Tadeusz.
- O właśnie. Jest jakiś Tadeusz i znowu jest pięknie. I dlatego
wstyd ci, napisać do Marii. Wstyd ci, że tak szybko jej brata
zapomniałaś i jeszcze szybciej rozejrzałaś się za następnym. A
jeżeli Witold żyje? Jeżeli wróci? Halina - powiedziała błagalnie -
ja go tak lubiłam, ja się tak cieszyłam, że będzie moim zięciem.
Halina, może on jednak wróci...
Nie mogła zobaczyć twarzy córki. Zakrywały ją całkowicie jasne,
potargane włosy.
- Dlaczego - wybuchnęła na koniec - dlaczego ty się nigdy nie
uczeszesz!
Tadeusz nie miewał tego rodzaju pretensji. Jedyne zastrzeżenie,
jakie zgłosił kiedyś do jej włosów, to była sprawa ich koloru.
"Niedobrze - powiedział - jesteś bardzo charakterystyczna z tą
masą jasnych kudłów. Bardzo łatwo cię zapamiętać. Wolałbym, żebyś
miała włosy zwyczajne, związane w pytkę z tyłu głowy. Miałem
kiedyś sąsiadkę, którą rozpoznawałem tylko w momencie, kiedy stała
w progu swojego mieszkania. Chciałbym, żebyś ty tak wyglądała."
Ponieważ jednak dopatrzył się w niej widocznie innych zalet -
została jego łączniczką. Wdrapywała się codziennie na czwarte
piętro, a kiedy otwierał, wołała głośno: "Och, kochany". Dwie
starsze panie, mieszkające obok - spoglądały na nią z dezaprobatą.
Powiedziały kiedyś: "Muzykę nastawiają, żeby ich nie słyszeć. - I
dodały: - Wstyd". Z początku istotnie było jej trochę wstyd. Potem
przyzwyczaiła się. Do wszystkiego podobno można się przyzwyczaić,
nawet do tych idiotycznych płyt.
Tadeusz mówił:
- Musisz pojechać jutro na wieś. Zawieziesz tam chłopaka. Spotkasz
się z nim na dworcu przy kiosku z gazetami o trzeciej. Podejdzie
do ciebie z papierosem w ręku i zapyta: "Czy ma pani zapałki?"
Odpowiesz: "Przed chwilą zapaliłam ostatnią i wyrzuciłam nawet
pudełko". Chłopak jest spalony, musisz uważać.
Płyta jęczała: So, wie das blonde Katchen... Halina zastanawiała
się, czy dwie starsze panie stoją teraz z uchem przytulonym do
ściany. Tadeusz mówił:
- A dzisiaj musisz być jeszcze u Łempickiego. Powiesz mu, że
melina Jurka jest spalona, a sam Jurek wpadł. Niech Łempicki
spróbuje załatwić coś z Worczakiem.
Płyta utknęła i Halina nastawiła inną: Jak pantera, co w złotej
klatce śpi...
- Daj znać Smutnemu, żeby do odwołania nie nocował w domu. Czy
jeszcze jakiś adres Jurek znał?
...Pręży swój złocisty grzbiet...
- Pralinki.
- No to i Pralinka niech się wyniesie.
- Jurek jest na Szucha?
- O ile wiem, tak.
Płyta zacharczała. Tadeusz powiedział:
- Patefon nam się psuje.
- Nie, to chyba szpilki trzeba częściej zmieniać.
...Szkoda twoich łez; dziewczyno, wszystko ma swój kres,
dziewczyno...
Było jeszcze coś, co ona miała do powiedzenia. Zwlekała z tym już
dostatecznie długo. Nie umiałaby nawet powiedzieć, dlaczego aż tak
długo. "Chętnie bym tego w ogóle nie powiedziała" - odkryła nagle.
Rozejrzała się po pokoju. Był duży, nieprzytulny, kawalerskie
mieszkanie na wyjątkowy okres. "Ciekawe - myślała - czy kiedyś
dowiem się, kim naprawdę jest Tadeusz." Żar miłości sczezł -
płakała płyta, przez okno zaglądało słońce, szyba była brudna i na
podłodze było pełno kurzu.
- Kurt Diethl - powtórzył Tadeusz. - Zapamiętam sobie to nazwisko.
Dom przy ulicy Brzozowej 16 nie różnił się niczym szczególnym od
innych staromiejskich kamieniczek stojących tu od lat. Mały i
brudny, spoglądał na świat miniaturowymi okienkami, a na parterze
zapraszał do warsztatu-sklepiku mizerniutką wystawą zatłoczoną
śrubkami, kluczykami, kłódeczkami, szpargałami, których
przeznaczenie trudne było do odgadnięcia. Tadeusz w każdym razie
nie potrafił tego zrobić. Wszedł do sklepiku, było ciasno i
mroczno, siwy ekspedient w okularach i granatowym, brudnawym
fartuchu powiedział na jego widok: "Czeka tam" i wskazał na
przeciwległe drzwi. To była zresztą zbyteczna wskazówka, Tadeusz
dobrze wiedział, co ma tu robić. Nie przyszedł tu po raz pierwszy
i pewnie nie ostatni.
Pokoik, do którego wszedł, był także mały i mroczny. Gdzieś w
głębi, zza drewnianej ściany dolatywał stukot młotków i rozmowa.
Tadeusz zapytał:
- Czy przedstawił pan moją prośbę Czarnemu?
- Owszem - ton odpowiedzi był bezbarwny i zdawkowy, ale Tadeusz
już do tego przywykł. Czekał, czy nie usłyszy czegoś więcej. Korn
jednak milczał. Wobec tego zapytał ponownie:
- A jaka jest odpowiedź?
- Taka jak przedtem.
- To znaczy?
- Chyba ją pan pamięta, panie kapitanie?
Jeżeli Korn zaczynał tytułować go kapitanem - znaczyło, że jest
niezadowolony. Niezadowolone z tej rozmowy były jednak obie
strony.
- Nie wyobrażam sobie - powiedział Tadeusz, starając się mówić
możliwie najspokojniej - żebym mógł pracować nie znając swego tak
bliskiego współpracownika.
- Wystarczy, że on zna pana.
- Czy to znaczy, że zamierza zachować incognito?
Długą twarz Korna wykrzywił grymas uśmiechu.
- Nie jestem tak dalece poinformowany o zamiarach Czarnego, panie
kapitanie.
Patrzył na Tadeusza, kołysał się na krześle, wysoki i bardzo
chudy, z twarzą wykrzywioną ciągle tym grymasem złośliwego
uśmiechu. Tadeusza ogarnął niepokój. "Nie potrafię mu zaufać -
myślał. - Nie mogę zrobić nic bez niego, a mówię mu o wszystkim
wbrew sobie. Rozumiem zasady konspiracji, nie rozumiem jednak
ostrożności, za którą można zapłacić."
Korn milczał, należało oczekiwać, że sam z własnej woli się nie
odezwie. "Mam pecha - pomyślał jeszcze Tadeusz. - Zdaje się, że
wdepnąłem w historię, z której się chyba nie wygrzebię." Było to
jego najświętsze przekonanie od momentu, kiedy nagle, z
niewiadomych przyczyn wyrwano go z istniejącego i działającego już
układu, by skierować tu, na Brzozową 16, gdzie czekał na niego
chudzielec z długimi rękami i spojrzeniem pełnym powątpiewania.
"Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że miał powiązania nie
tylko z podziemiem." Nie było człowieka, któremu mógłby te swoje
wątpliwości i podejrzenia przekazać. Był skazany na tego właśnie.
"A przecież - myślał dalej - odpowiadam nie tylko za siebie... I
nie wiem, co robić."
Korn zdawał się nie mieć tych wątpliwości. Ciągle kołysał się na
krześle, złośliwie zadowolony. Tadeusz zapragnął wyjść. Tyle że
miał coś jeszcze do powiedzenia i musiał to powiedzieć, bo nie
miał innej możliwości.
- Od pewnego czasu do "Złotej Papugi" przychodzi pewien Niemiec.
Ostatnio zainteresował się moją łączniczką. Jest to
Hauptsturmfhrer SS Kurt Diethl.
- Kurt Diethl?
Rozkołysane krzesło utknęło w miejscu, a wyraz zadowolonej
złośliwości ustąpił miejsca niedowierzaniu i niechęci. W sąsiednim
pokoju rozmowa stała się głośniejsza. Korn utkwił wzrok gdzieś
ponad głową Tadeusza.
- Kurt Diethl - powtórzył. - Sprawdzi się, oczywiście... Chociaż
sądzę, że to nie ma większego znaczenia. Zdaje się, że ta pańska
łączniczka to po prostu ładna dziewczyna.
Na stole, przy którym siedzieli, leżał gruby francuski klucz.
Tadeusz miał niekłamaną ochotę cisnąć nim w głowę Korna. Pod
sufitem wisiał obrazek Matki Boskiej, a pod nim paliła się
czerwona lampka. Tadeusz był pewien, że kiedy tu wchodził -
żarówka w lampce nie świeciła. W sąsiednim pokoju ktoś mówił
łamaną polszczyzną, wtrącając od czasu do czasu niemieckie wyrazy.
Korn uznał tym razem za stosowne odezwać się:
- Nie możemy odmówić naszych usług Niemcom. Jeden z nich
szczególnie upodobał sobie nasz zakład. Dorobiliśmy mu kiedyś
klucze do niezwykle skomplikowanego zamka.
Niemiec za ścianą powiedział: "Dziękuję", potem: "Do widzenia",
trzasnęły drzwi, lampka zgasła.
- To znak, że ktoś wchodzi? - zapytał Tadeusz.
- Niezupełnie - odpowiedział nagle gadatliwy Korn. - Nie zapaliła
się na przykład, kiedy wchodził pan, panie kapitanie.
Znów mroczny, ciasny sklepik, ekspedient w okularach pochylony nad
ladą, na ladzie otwarty poplamiony bloczek rachunkowy. A za szybą
oddalająca się postać wysokiego mężczyzny w czarnym mundurze.
Niepokój, który nie opuszczał Tadeusza, wzrósł.
5
Sklep jubilerski w czasie wojny był dobrym źródłem dochodu. Ludzie
sprzedawali wiele rzeczy i często potrafili zadowolić się połową
wartości. Józef Worczak jako właściciel sklepu jubilerskiego
potrafił świetnie odróżnić klientów, którzy chcą mieć pieniądze
natychmiast, mniej, byle już, od tych, którzy jeszcze mogą czekać.
Sprzedawać także było komu, zwłaszcza od czasu, kiedy jeden pokój
w swoim mieszkaniu odnajął Rudolfowi Schmidtowi, oficerowi
Wehrmachtu. Dla najeźdźców wojna jest zawsze dobrym interesem.
Łempicki należał do klientów kłopotliwych. Pieniądze potrzebne mu
były już, znał jednak dobrze zarówno wartość sprzedawanych rzeczy,
jak i granicę, przy której mógł się upierać. Czasem zresztą nie
żądał w ogóle pieniędzy. Te transakcje były prawdziwie lukratywne,
wkraczały jednak w dziedzinę życia, od której Worczak chciał stać
jak najdalej. Lukratywność zwyciężała, dlatego Łempicki w dalszym
ciągu zjawiał się w jego sklepie, a Worczak starał się jego sprawy
załatwić.
- O kogo chodzi?
Łempicki wymienił imię i nazwisko. Złapany z bronią, jest na
Szucha. Złapany dwa dni temu.
- Dwa dni temu... I z bronią. Nie wiem, czy w ogóle warto
zaczynać.
- Niech pan obejrzy, co przyniosłem.
Znał wartości. Naszyjnik i kolczyki. Piękna, stara, koronkowa
robota, stare złoto. Oczywiście, warto zaczynać i warto się
postarać. "Jeśli to sprzedam - pomyślał Worczak - kupię coś takiego
Jance. Coś bardziej współczesnego, a równie cennego. Żeby wszyscy
mówili: To było zbyt drogie, aby mogło być prawdziwe"
Jeździł od czasu do czasu do niej do Lipnik, a ona z początku
prosiła: "Tatusiu, wolałabym być z tobą w Warszawie!" Zawsze
robiło mu się jakoś ciepło, kiedy to słyszał. Tłumaczył: "Tu
będziesz bardziej bezpieczna". Ostatnio nie mówiła już o
Warszawie. Widać przyzwyczaiła się. A może trochę za rzadko tam
jeździł, znacznie rzadziej, niżby tego sobie życzył. Interesy
trzymały go w mieście.
- Spróbuję. Podoba mi się ten komplet.
Schmidtowi podobał się także. Siedzieli we dwóch w pokoju Niemca,
przy wspólnej kolacji, przyszykowanej przez Worczaka, pili
angielską gorzką i palili cygara. Na stole, między talerzami,
wędliną i kieliszkami leżał naszyjnik i kolczyki.
- Nie myślałem - powiedział Schmidt - że w ogóle w Polsce bywają
takie rzeczy. Stara, piękna robota:
- Pana żona jest brunetką - przypomniał Worczak: - A to tylko dla
brunetki... Byłoby jej w tym do twarzy.
- A co pan za to chce?
- O, tyle co nic.
Umilkli. Worczak znów napełnił kieliszki, wypili. Schmidt
zaczerwienił się, otarł chustką czoło, był gruby, szybko się
pocił.
- Dostałem dzisiaj list - wyznał. - Żona pisze, że Greta
przygotowuje się do matury. Uczy się, na świat nie wygląda, tylko
się uczy... Na archeologię chce pójść. I skąd jej się takie coś
wzięło? Kopać w ziemi, szukać skorup i starych kamieni. Ona jest
bardzo zdolna. Od samego początku na samych najlepszych. Może
takie kopanie jest ciekawe, ale pieniędzy to nie da.
- Tym bardziej trzeba pomyśleć o jej przyszłości.
Schmidt przyjrzał mu się.
- Pan jest niegłupim człowiekiem, panie Worczak - powiedział z
uznaniem. - Szkoda pana na te wasze warunki. W innym kraju inaczej
by się panu żyło.
- Nikt nie wybiera kraju, w jakim wypadnie mu żyć - powiedział
Worczak ostrożnie. Nie cierpiał wiecznych opowieści o Grecie. Jego
Janka nie uczyła się za świetnie i chciała być po prostu i
zwyczajnie nauczycielką.
- Kiedyś - ciągnął Schmidt - jak jechałem na urlop, kupiłem jej
naszyjnik, cudo, grosze kosztowało, a sprzedałem za sumę
piętnastokrotnie większą. Sprzedałem, bo ledwie na to spojrzała.
Nosiła na swetrze coś takiego, na co trudno było patrzeć. Kości,
rozumie pan, kopię naszyjnika sprzed iluś tam lat zrobionego z
kłów czy czegoś takiego. Prawie nie spojrzała na ten mój...
- Ale ten - podsunął Worczak - ten to dobra lokata gotówki.
- Więc co pan za to chce?
Napełnione kieliszki, żeby się dobrze wiodło, nie ma to jak
gospodarz, który zna się na wódkach, zakąska, wędlinka,
ogóreczek...
- Jedną taką sprawę załatwił mi już pan niedawno...
Gul, gul, gul, z butelki do kieliszków, ta jego Greta jest pewnie
brzydka jak siedem grzechów, a Janka to dziewczyna jak krew z
mlekiem.
- Po co pan się miesza do takich spraw, Herr Worczak?
- Bo to jest dla mnie wyjątkowo dobry interes. Teraz jest, proszę
pana, świetna koniunktura na dobre uczynki. Napije się pan piwa?
Przyniosłem je z myślą o panu.
Z notatnika starego Łempickiego
5 maja 1941 roku. - Wojna toczy się raczej niemrawo. Jakby w
oczekiwaniu na jakąś wielką zmianę. Z obozu w Oświęcimiu nadeszła
do Warszawy wielka partia zawiadomień o zgonach. Według jednych
wersji więźniowie zorganizowali tam głodówkę, na którą Niemcy
odpowiedzieli rozstrzelaniem co dziesiątego, według innych są to
zgony naturalne, związane z panującymi tam warunkami. Tylko
zawiadomienia wysyłane są partiami.
Istnieją ludzie, dla których wojna stworzyła nowe, niezwykle
sprzyjające warunki robienia dobrych interesów. Jednego z nich
popieram sam. Pamiętam, kiedy byłem u niego po raz trzeci czy
czwarty - przyszła kobieta. Miała dwie obrączki, nic więcej.
Odburknął jej: "Niech mi pani nie zawraca głowy". A ona: "Proszę,
ja nic za to nie chcę przecież wiem, że panu się pewnie nie uda,
ale niech pan weźmie, proszę, niech pan je tylko weźmie".
Czekałem, co zrobi. Wziął. Kto wie, może się nawet i dowiadywał?
Ale może wziął obrączki i za piętnaście minut zapomniał o całej
sprawie...
W domu od kilku dni zauważyłem walające się wszędzie jakieś
kolorowe sznurki i kawałki ohydnej ceraty. Dziś zobaczyłem, że
moja żona robi z tego torby i sprzedaje. Podobno robi je już od
dawna i na każdej zarabia 5 złotych, a to równa się mniej więcej
cenie jednego kilograma kiepskiego mięsa lub ćwierć kilograma
masła. Nie wiem co prawda, jak mogło się zdarzyć, że zobaczyłem te
sznurki i ceraty dopiero dziś.
6
- Czy ma pani może zapałki?
- Przed chwilą zapaliłam ostatnią i nawet wyrzuciłam pudełko.
- Nie szkodzi. Ja mam przy sobie jeszcze dwa.
Halina przyjrzała się uważnie stojącemu przed nią chłopcu. Wyszedł
przed chwilą z przelewającego się tłumu mizerny, z
rozgorączkowanymi oczami, wystraszony. Pół roku temu organizowała
jego spotkanie z Andrzejem, kiedy przez Jurka usiłował dostać się
do organizacji.
- Pociąg mamy za dziesięć minut - powiedziała. - Na peronie dam
panu papiery. A teraz proszę uważać: nazywa się pan Antoni Gaczek.
Ja jestem Krystyna Kowalska, pana narzeczona, jedziemy zawiadomić
o naszym ślubie pana kuzynkę, Julkę Wojtyńską, która mieszka w
Lipnikach. Proszę powtórzyć.
Posłusznie powtórzył, a potem poszedł za nią. Wsunęła mu rękę pod
ramię, prowadziła w popychającym się i spieszącym wiecznie tłumie,
odsuwała od stojących koszy i tobołków, starała się nawet
uśmiechnąć. Naprzeciw nich pojawiło się kilku Niemców. Antek
szarpnął rękę. Miała ochotę na niego krzyknąć. Powiedziała tylko:
- Spokojnie. - I dodała: - Nie wolno się ich bać. Do końca nie
wolno się ich bać. Tylko wtedy można coś zrobić.
Drzewa przybliżały się, wyolbrzymiały, wchłonęły go między siebie.
Szedł, nie trzymając się drogi, na przełaj przez las, który miał
mu się stać domem. Był opalony, miał spłowiałe od słońca włosy i
niewiele ponad dwadzieścia lat. Pod nogami chrzęściły jeszcze
resztki zeszłorocznych liści, rosło bagno i złociły się kaczeńce.
Było cicho i spokojnie. Wiosna i słońce. No i wojna. Wojna
istniała także.
Jeszcze pół roku temu nazywał się Władek Korzycki. Teraz jest
porucznikiem Wroną. Przyjął ten konspiracyjny pseudonim z
nadzieją, że może zdoła te czarne paskudztwa polubić. Pół roku
temu mówił do swego ojca po prostu "tato", potem usłyszał, że są
wprawdzie ojcem i synem, ale fakt ten powinni zachować wyłącznie
dla siebie. Teraz mówił więc: "Panie kapitanie", a kapitan Artur
zwracał się do niego per: "Poruczniku". To prawdopodobnie było
słuszne, może nawet z jakichś względów konieczne - porucznik Wrona
czuł się jednak chwilami jak okradziony.
Las zgęstniał, kaczeńce rozzłociły się jeszcze bardziej, mech pod
nogami ostrzegawczo zamlaskał. Przeskoczył po kilku kępach znów na
twardy grunt. Poprzez ptasi koncert słychać już było wieś, która
utożsamiała mu się z wielką chałupą Julki Wojtyńskiej. Przez pół
roku zdążył się do nich przyzwyczaić, a nawet je polubić: i Julkę,
i chałupę. Chałupa była stara i brzydka, Julka młoda, ale równie
brzydka. Rodzice jej zginęli we wrześniu, w starej chałupie
została sama. Jakimi drogami właśnie tutaj zawędrowała grupa,
mająca za zadanie stworzenie oddziału partyzanckiego - Wrona nie
wiedział i nigdy o to nie pytał. Nie należało pytać. Miał słuchać
i nie myśleć za wiele, jak to w wojsku. Bo - jak by na te sprawy
nie patrzeć - znalazł się w wojsku. Tyle że bez munduru. I bez
przygotowań - od razu na wojnie.
Dom Julki leżał na skraju wsi, wciśnięty między pierwsze drzewa
puszczy. Jeden krok i już las. A teraz - jeden krok i już chałupa.
Skrzypiące drzwi, sień, a potem niska ciemna kuchnia. Warowała tu
Julka, wieczny strażnik, westalka, strzegąca płomienia na
kuchennym piecu i bezpieczeństwa tych, którzy rozgościli się w jej
domu.
Zza drzwi dobiegały jakieś głosy. Dziewczyna powiedziała:
- Z Warszawy przyjechali.
Przez uchylone drzwi zobaczył wysoką sylwetkę dowódcy. Podszedł
bliżej, Tygrys stał, z charakterystycznym dla siebie pochyleniem
całego ciała do przodu, tak właśnie - myślał Wrona - jakby się
czaił i za chwilę miał skoczyć na pojawiającego się przed nim
wroga. Tyle że tym razem nie było przed nim żadnego wroga, był
wymizerowany chłopaczyna, który z trudem utrzymywał się na nogach
i z jeszcze większym trudem mówił:
- Mieliśmy uciekać razem. Przestraszył się. Ja skoczyłem,
myślałem, że on też... Nocowałem dwa dni w bramach, zanim dotarłem
do punktu i złapałem kontakt...
Głos mówiącego był schrypnięty. Postać była Wronie zupełnie nie
znana. Cofnął się.
- Kto go przywiózł?
- Łączniczka. Poszła do kapitana Artura, bo ten nowy jest chory.
- Zostanie u nas?
- Chyba tak. Rosół mu gotuję. A łóżko już przygotowałam.
Powiedział:
- Juleczko, jesteś nieoceniona - i cichcem wdrapał się na schody.
Zobaczył Halinę na górze. Rozmawiała z jego ojcem, a raczej z
kapitanem Arturem. Włożył dwa palce da ust i gwizdnął przeciągle.
Odwróciła się.
- Cześć!
- Cześć!
Wydała mu się znacznie ładniejsza niż obraz, jaki od pewnego czasu
nosił w myślach. "Cholera, gdybym ją przedtem znał, nikt nie
zmusiłby mnie do siedzenia na tej zasranej wsi." Głośno
powiedział:
- Pan kapitan powinien się jak najszybciej zająć tym tam na dole,
póki go Tygrys służbowo całkiem nie wykończy. Słowo honoru,
chłopak wygląda, jakby jutra miał nie doczekać. Ja panu kapitanowi
wszystkie narzędzia przyniosę.
Patrzył chwilę za schodzącym ojcem, potem przeniósł wzrok na
Halinę.
- Nie masz pojęcia - wyznał - ile mi oni sprawiają kłopotu.
- A ty im.
- Skąd wiesz?
Roześmieli się. Halina powiedziała:
- Lubię tu przyjeżdżać. Czuję się zawsze, jakby mi znienacka
podarowano dzień albo dwa wakacji. Od obowiązków, a nawet od
strachu. To pewnie głupie, bo w końcu wszędzie można wpaść, ale
tutaj wydaję się sobie tak bezpieczna, jakby w ogóle nie istniała
wojna i nie było Niemców.
- Zostań.
- I cóż bym tu robiła?
Pochylił się w jej stronę. Zobaczyła tuż przed sobą bardzo jasne,
szeroko otwarte oczy.
- Daję ci słowo honoru, że byś się nie nudziła.
Odsunęła się. Zbiegła po schodach. Z kuchni Julka nawoływała:
"Zsiadłe mleko na stole!" Chłopak leżał już w łóżku, był
nieprzytomny. Mamrotał: "Nazywam się Antoni Gaczek, jadę
zawiadomić o swoim ślubie Julkę Wojtyńską... Nazywam się Antoni
Gaczek..." Tygrys zauważył:
- Wolałbym mówiąc szczerze, żeby Tadeusz za bardzo nie
przyzwyczaił się do przysyłania tu wszystkich, z którymi nie
bardzo wie, co zrobić. Ja mam mieć partyzantów, a do tego nie
każdy się nadaje.
Halina na wszelki wypadek wycofała się do kuchni. Wrona zapytał:
- Kiedy obejrzysz nasze przyszłe lokum?
- Znaczy co?
- Znaczy las.
Na stole pojawił się talerz dymiących kartofli. Halina poczuła
głód.
- Ale wtedy - uprzytomnił sobie nagle Wrona - pewnie przestaniesz
do nas przyjeżdżać. Bo i gdzie? Dokąd? Jak nas znajdziesz?
Nie zdążyła odpowiedzieć. Tygrys stanął w otwartych drzwiach. Był
wysoki, dobrze zbudowany i potrafił poruszać się cicho jak kot.
Miał też coś kociego w szarych przeświecających zielonkawymi
ognikami oczach. Wrona pomyślał, że są momenty, kiedy szczerze i
serdecznie nie znosi swego dowódcy.
Na podwórzu zaparskał koń, znak, że Ralf wrócił z pobliskiego
miasteczka. Koń był smukły, lśniąco-brązowy, wypielęgnowany i nie
nadawał się do zwykłej pracy. Przywodził na myśl barwne tradycje
ułańskie, szedł lekko na wysokich, cienkich nogach. "Założę się o
całą moją partyzancką przyszłość - myślał Wrona - że na pierwszym
zakichanym mokradle, w które wleziemy, połamie się, a wtedy
chciałbym widzieć takiego bohatera, który go zastrzeli." Ralf
wyciągnął wiadro wody ze studni i postawił przed koniem. Wrona
podskoczył do otwartego okna: "Idioto! - wybuchnął. - Nie widzisz,
że jest zgrzany?" Ralf podniósł głowę. Halina zobaczyła z daleka
ciemną, niemal cygańską twarz. "Trzeba go hartować!" Wrona
przeskoczył już przez parapet. "Spróbuj tylko!" Koń zatańczył,
podniósł łeb i zarżał radośnie. Ralf objął go za szyję. "Słyszysz,
Tiki, ten dureń myśli, że ja mógłbym ci zrobić krzywdę. Ja
tobie..." Odszedł kilka kroków, rozpędził się, skoczył. Tiki
pochylił łeb, jakby ugiął się nieco pod jeźdźcem, wyprężył i
pobiegł, Ralf stał na grzbiecie konia z rozkrzyżowanymi rękami,
Julka spokojnie karmiła za progiem kury, było leniwie, cicho,
jakby z dala od wojny, było tak, jakby wojny w ogóle nie było.
- Halina - rozległ się głos Wrony - Halina, siedziałaś kiedy na
koniu?
- Aha - przypomniał sobie nagle Tygrys - powiedz Tadeuszowi, że
Jacek się zgodził. To bardzo ważne, nie zapomnij.
Z notatnika starego Łempickiego
16 maja 1941 roku. - Miasto jest jakby podzielone na trzy części.
Jedna jest otoczona murem, szczelnie zamknięta i żyjąca swoim
autonomicznym życiem, choć nie jestem pewien, czy słowo "żyjąca"
jest tutaj najbardziej odpowiednie. Murów strzegą wartownicy
bardzo dobrze uzbrojeni. Andrzej wiecznie powtarza pytanie: "Ale
co mają zamiar z nimi zrobić?", na które nikt nie potrafi
odpowiedzieć. Być może dlatego, że staje się to coraz bardziej
jasne. Byłoby dobrze, gdyby stało się jasne nie tylko dla nas. Dla
całego świata. Świat nie może zostać obojętny, jeśli się o tym
dowie.
Na swoją dzielnicę Niemcy wybrali oczywiście najładniejszą część
miasta. Aleje Ujazdowskie, Szucha. 6 Sierpnia... Wiszą tam flagi z
czarnymi krzyżami, ulice mówią po niemiecku, pełne są hałasu i
kszykliwej radości. Stały się nagle obce, jakby nie nasze. Na
wiele z nich nie mamy zresztą wstępu - w każdym razie dobrowolnie.
Ta trzecia część - to my. Nie jest najbezpieczniejszą rzeczą
chodzenie dzisiaj po ulicach, ja jednak często, po wyjściu z
pracy, idę po prostu przed siebie, patrzę na to miasto i na ludzi
i zadaję sobie pytanie: jak zdadzą egzamin, przed którym nagle
stanęli? Czy byli do niego w ogóle przygotowani?
Zaczęli go chyba dobrze. Wygrali tę pierwszą potyczkę, jaką była
próba stworzenia w Polsce rządu kolaboracyjnego. Udało się w
Czechosłowacji, we Francji, w Norwegii... My nie mamy ani Hachy,
ani Quislinga. Ale jaką cenę będziemy musieli za to zapłacić?
7
Pokój Adolfa Heinzelmanna przypominał z jednej strony oranżerię, z
drugiej - akwarium. Wyłamywała się z tego wisząca przy drzwiach
klatka z bajecznie kolorową papugą i stojący w rogu barek pełen
szkła: pełnego i pustego.
- Zapewniam panów - mówił gospodarz mieszkania - że nie zdarzyło
się jeszcze, aby w domu zabrakło mi dla przyjaciół czegoś ekstra
dobrego. I tylko jeden człowiek zdaje się tego zupełnie nie
dostrzegać, a jest nim mój najbliższy sąsiad, Kurt Diethl.
Czekali właśnie na niego. Miał być czwartym do brydża. Wieczory
były długie, najbliżsi daleko, karty były właściwie pretekstem do
gawędy, do odpoczynku, a czasem po prostu do wspólnego
pomilczenia, przerywanego karcianymi okrzykami: trefl, pas,
kontra... Oprócz Adolfa Heinzelmanna czekał na tego brydża sam
szef Kurta: Artur Bergman, oraz młody, niedawno przyjęty do SS i
niedawno skierowany do Warszawy - Hans Mller.
Adolf Heinzelmann mówił:
- Zdaję sobie w pełni sprawę ze wszystkich zalet Hauptsturmfhrera
Kurta Diethla jako pracownika twojego wydziału, Artur. Wiem, że
określenia: niezastąpiony, nieoceniony, doskonały jeszcze nie
wyrażają całkowicie tego, co chciałbyś o nim powiedzieć. Ale wierz
mi, że tutaj prywatnie, w domu, na co dzień przydałby mi się ktoś,
kto nie byłby wiecznie w postawie na baczność. Jestem nim
zmęczony. Jego pokój jest taki sam jak on. Cela zakonnika-ascety.
Tylko zamiast świętych Pańskich na ścianie wisi Fhrer.
- Heil - poderwał się Mller.
Karty leżały na stoliku. Nie niecierpliwili się, czekanie na Kurta
było sprawą tak częstą, że zdążyli się już do tego przyzwyczaić. W
pokoju było przyjemnie ciepło, przytulnie i jakoś domowo.
Siedzieli, trochę rozleniwieni, przyglądali się kwiatom, kolorowym
rybkom w akwarium, kołyszącej się sennie papudze. Przyglądali się
napełnionym kieliszkom.
- Mieszkał tu przedtem pewien as kontrwywiadu - przerwał milczenie
gospodarz. - Kiedy znalazł się na Szucha, odrzucił wszelkie
ludzkie propozycje, a na pierwszym oficjalnym przesłuchaniu rzucił
się na śledczego z krzesełkiem. Kiedy go w końcu rozbroili, nie
nadawał się już do dalszego przesłuchania, nie nadawał się w ogóle
do niczego. Tak więc odziedziczyłem to mieszkanie, a aktu jego
uroczystego poświęcenia dokonała nasza nieoceniona przyjaciółka
pani Hilda von Leiden. Oczywiście jestem pewien, że zauważyliście,
jakim wzrokiem patrzy ostatnio na mojego zakonnego towarzysza?
Bergman:
- Leidenowie są bardzo dobrym małżeństwem.
Heinzelmann:
- Nie przeczę. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że oprócz cech
dwudziestowiecznego zakonnika i wiecznej postawy na baczność Kurt
Diethl jest wyjątkowo przystojnym mężczyzną, czego na przykład nie
można powiedzieć o mnie, w związku z czym piękna Hilda szuka nie
mojego, lecz jego towarzystwa.
Kurt Diethl stanął w drzwiach. Powiedzieli za niego to, co
słyszeli w takich wypadkach zawsze: że "niezwykle ważne sprawy", a
Heinzelmann dodał, że innych w życiu Kurta nie ma, i rozdali
karty. Gra była dość monotonna. Atuty gromadziły się w rękach
Kurta. Mller gorączkował się i przegrywał, Bergman grał źle,
Heinzelmanna gra w ogóle niewiele obchodziła. Heinzelmann lubił
mówić:
- Jeden z moich przyjaciół jest w Czechosłowacji, w Pradze.
Zupełnie co innego. Miasto nie zniszczone, ludzie prześcigają się
w uprzejmościach. Gdyby nie partyjny obowiązek, poprosiłbym o
przeniesienie.
Mller:
- Cieszę się, że jestem właśnie tutaj. Uważam, że przysłanie na
najtrudniejszą placówkę jest zaszczytem.
Heinzelmann:
- Naturalnie. Mimo jednak tego zaszczytu ominęły cię już dwa
awanse.
Kurt skończył robra. Oparł się o poręcz krzesła i tasował karty.
"Jak kuglarz" - pomyślał Mller. Głośno powiedział:
- Nie pracuję dla awansów.
Nie zwrócili na to uwagi. W ogóle niewiele mu uwagi poświęcali.
Kurt zapytał:
- Widziałeś się może dzisiaj z Schultzem, Adolf?
Bergman, nagle ożywiony, odpowiedział szybko:
- Naturalnie, rozmawiałem z nim; jego kariera oficera śledczego
szybko się chyba skończy.
Przez chwilę patrzyli na siebie. Oczy Kurta wyrażały
niedowierzanie.
- Zatłukł go?
- Zatłukł.
Heinzelmann napełnił kieliszki. Nastrój odpoczynku i rozleniwienia
gdzieś zniknął. Kurt ciągle tasował karty i widok ten wprowadził
Mllera w nieopisaną złość. Bergman poczerwieniał na twarzy,
spocił się i wytarł czoło chusteczką.
- Człowiek Czarnego - powiedział Kurt. Odłożył wreszcie karty,
wypił i zaklął.
Bergman:
- Chciałbym, żeby Schmuland znowu był z nami.
Heinzelmann:
- Widziałem tego chłopaka po śmierci. Nie wydaje mi się, aby go
Schultz po prostu zatłukł. Głowę miał całą, jedynie ucho trochę
naderwane i przeciętą brew. Klatka piersiowa nie zgnieciona, na
całym ciele tylko powierzchowne obrażenia. Nie... Nie, panowie,
nie wydaje mi się, aby umarł przez Schultza.
Pytanie zadane zostało przez trzech pozostałych równocześnie:
- A co?
- Albo miał przy sobie truciznę, albo została mu przez kogoś
dostarczona.
Mller poderwał się z miejsca po raz drugi:
- Wykluczone! Na Pawiej pracują sami wypróbowani ludzie. Nie ma
mowy o przemyceniu trucizny. Rewizję robią też bardzo dokładnie
i...
- Wiesz co, Hans? Jest takie polskie przysłowie, że "każda pliszka
swój ogonek chwali". Powinieneś je znać - czarne oczy Kurta
zmrużyły się złośliwie. - Jeśli nie znasz, zapytaj swojej ciotki.
Mieszka, zdaje się, pod Bytomiem...
Twarz Mllera zrobiła się czerwona, potem purpurowa. Zawsze tak
było, ilekroć ktoś wspominał jego nieszczęsne rodzinne powiązania
z Polską, a Kurt Diethl robił to wyjątkowo chętnie.
- To nie ma nic do rzeczy - stwierdził sucho. - Ja tylko mówię, że
znam swoich ludzi.
- Hans - zapalił się Kurt - w takich sprawach nie można być
niczego pewnym. Ja tamtych ludzi wprawdzie nie znam, ale za swoich
także głowy bym nie dał. Żyjemy w czasach, kiedy ryzykiem jest
ufanie komukolwiek. Wykluczasz przemycenie trucizny? Musisz być
chyba ślepy! A grypsy, które przesyłają więźniowie, a wiadomości,
które ma polskie podziemie, a które były podawane, zdawałoby się,
w gronie najpewniejszych ludzi, w zamkniętym pokoju na Szucha? Nic
ci to nie mówi? Nie bądźmy naiwni, panowie, jestem pewien, że taki
polski Czarny miałby na ten temat niejedno do powiedzenia.
Hans Mller siedział z opuszczoną głową. Ani jednym spojrzeniem
nie dał po sobie poznać, jak bardzo go to, co usłyszał, poruszyło.
Bergman znowu wyciągnął chustkę i znów wytarł czoło.
- Kurt ma słuszność - powiedział. - Myślę, że my wszyscy jeszcze
nie doceniamy tego człowieka. Jest bardziej niebezpieczny, niż nam
się wydaje.
Rozdane już karty leżały w nieładzie na stoliku. Jedna z nich
spadła i Heinzelmann schylił się po nią.
- Chciałbym zobaczyć tego chłopaka - powiedział nagle Kurt. - Jest
na Pawiej?
- Nie. Umarł u nas zaraz po przewiezieniu na przesłuchanie. Leży w
podziemiach.
Poszli do podziemi jeszcze tego samego dnia. W pustym korytarzu
kroki ich odbijały się jękliwym, zduszonym echem. Za przejrzystymi
drzwiami z kraty, na drewnianych ławkach siedziały trzy osoby:
stara, tęga kobieta, dziewczyna i chłopak.
- Nazywają tę celę tramwajem - powiedział Kurt.
Zatrzymali się. Hans Mller stanął również. Chłopak odwrócił się i
spojrzał na nich. Był rudy i brzydki, a z jego oczu wyglądał
strach. Potworny, przekraczający ludzką wytrzymałość. Strach
krzyczał z włosów, z oczu, z twarzy, z całej postaci. Ten strach
sprawiał, że chłopak drżał, dygotały mu nogi i ręce, przerażonymi
oczami żebrał o zmiłowanie.
- Ten powie wszystko - odezwał się Kurt. - To, co wie, i nawet to,
o czym nie ma pojęcia.
Chciał odejść. Powstrzymały go słowa Mllera.
- Ten zrobi wszystko.
- Co masz na myśli?
- Powiedziałem już.
Znowu stali. Oni po jednej stronie krat, dygocący chłopak - po
drugiej. Od krat szło zimno, zimno ciągnęło od murów. Z daleka
rozległ się krzyk, potem przeszedł w długi, przejmujący skowyt.
Chłopiec skulił się, a im się zdawało, że za chwilę zacznie
krzyczeć jeszcze nie z bólu, a ze zwierzęcego strachu.
Kobiety siedziały niewzruszone. Dziewczyna miała głowę nisko
zwieszoną na piersi. Z opuszczonej ręki kapały na podłogę czerwone
krople.
- Nie lubię - powiedział Kurt. - Nie cierpię nieporządku.
Odeszli. Echo nie towarzyszyło teraz ich krokom, zagłuszał je ów
wibrujący skowyt. "Właściwie - zastanowił się Kurt - w pewnym
momencie przestaje się widzieć różnicę, człowiek czy już nie
człowiek..."
Strażnik otworzył im celę. Nieostrożnie badany przez Schultza
chłopiec leżał pod ścianą.
- Trup jak trup - zirytował się nagle, nie wiedzieć czemu, Mller.
- Uparłeś się, żeby go obejrzeć, jakbyś trupa w życiu nie widział.
Podszedł, trącił zwłoki nogą i odwrócił je na wznak.
- Dlaczego chciałeś go zobaczyć? - powtórzył.
Kurt nie odpowiedział. W celi było mroczno, skowyt urwał się
nagle. Zabrakło im tego skowytu. Nasłuchiwali, czy nie odezwie się
znowu, ale w korytarzu zaległa cisza.
- Chodźmy - powiedział Kurt.
- Już?
- Już. Chciałem go zobaczyć, zobaczyłem.
Wyszli na korytarz. Drzwi wejściowe otworzyły się i trzech
żandarmów wprowadziło chłopca. Miał może piętnaście, a może
szesnaście lat. Zatrzymał się. Pchnięty - poleciał po schodach
daleko w dół. Nie mógł wstać.
Kurt Diethl przyglądał mu się chwilę, a potem roześmiał się
głośno. Śmiech poszedł gdzieś do góry, a potem echem powrócił.
Hans Mller wstrząsnął się, jakby przejęty nagłym dreszczem.
8
Andrzej Łempicki przechylił się w stronę bujanego fotela, w którym
drobna figurka Jasnej wyglądała jeszcze bardziej dziecinnie niż
zwykle.
- Uprzedzałem cię, co znaczy amerykański zakład.
- Ale nie było mowy o rzeczach niewykonalnych.
- Przysięgam ci, że jak cię pocałuję, to zmienisz zdanie.
Jasna nie odpowiedziała. Miarowo bujała się w fotelu. Krystyna
zapytała zza biurka: "Dzieci złote, jak się pisze:
spadochroniarz?" Janek bąknął, że powinna poprosić o zwrot
pieniędzy wydanych na jej edukację.
Słowo "edukacja" wywołało nagłe wspomnienie szkolnych ławek,
pustego miejsca obok, bo Smutny przez co najmniej połowę lekcji
siedział na podłodze, pogrążony w niezupełnie obowiązkowej
lekturze, Kazika, tłumaczącego profesorowi matematyki, że jemu -
zatwardziałemu humaniście - tajniki liczenia na nic w życiu się
nie zdadzą. Nigdy nie przypuszczał, że te wspomnienia mogą stać
się tak rzewne. Położył obolałe od pedałów rikszy nogi na
krzesełko stojące obok. Nie przepadał kiedyś za szkołą i nie uczył
się celująco. Co prawda taki Smutny nie uczył się wcale. Mówił, że
nauka jest dobra dla zwykłych śmiertelników, ale nie dla ludzi
genialnych. Może i był genialny, bo nie wiadomo, jakim Bożym cudem
jednak z klasy do klasy zdawał. Od czasu do czasu w przystępie
pedagogicznych załamań nauczyciele zadawali stereotypowe pytanie:
"Co z was wyrośnie?" Ano, niepotrzebnie się martwili na zapas.
Janek wozi rikszą volksdeutschów i panie podejrzanej konduity, a
Smutny... Smutny grywa na pianinie w "Złotej Papudze". Od dawna
nikt już nie pamiętał, jak Smutny naprawdę się nazywa, nikt też
nie pamiętał, kto go w ten sposób ochrzcił. Teraz Janek uśmiechnął
się do siebie na wspomnienie wezwań: "Smutny, do tablicy".
Wyciągnął wygodniej obolałe nogi. Było cicho, chciało mu się spać.
Andrzej usiadł okrakiem na parapecie. Matka w ogródku zrywała
sałatkę z grządek. Przypomniał sobie, jak przed wojną śmiała się z
tych, którzy zakładali w swoich ogródkach zagonki z warzywami. Ona
wtedy sadziła tylko kwiaty. Teraz nie ma ich wcale. Każdy skrawek
ziemi musi być wykorzystany w sposób pożyteczny. "Biedna mama"
- pomyślał.
Krystyna złożyła papiery.
- Na dziś dosyć - oznajmiła. - Zarządzam pół godziny absolutnego
próżniactwa, bo potem muszę iść do drukarni. - Przeszła przez
pokój i usiadła w fotelu obok Jasnej. - Panowie będą nas bawić.
- Służę - wyrwał się Janek. - Jedna staromiejska kumoszka poszła
do spowiedzi: "Kiedy słyszę samolot niemiecki, to nie mogę
wytrzymać i przeklinam: żebyś kark skręcił, draniu..." "O, tak nie
można, moje dziecko - mówi ksiądz - to nie po chrześcijańsku.
Trzeba mówić: Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie". A w tym
roku nie będzie jasełek dla dzieci. Niemcy zabronili z powodu
braku głównych aktorów. Bo to: Pan Jezus w getcie, Matka Boska w
Nazarecie, osioł w Rzymie, diabeł w Berlinie, trzej królowie w
Londynie - nie ma komu występować. Pewien jegomość załatwia sprawę
kenkarty. "Nazwisko?" "Schultz". "Imię"? "Henryk". "Gdzie się pan
urodził?" "W Berlinie." "Jest pan Niemcem?" "Nie, Polakiem."
"Gdzie się urodził pański ojciec?" "W Berlinie." "A matka?" "W
Berlinie." "To jest pan bezwarunkowo Niemcem." "Panie - woła
zniecierpliwiony Schultz - jeśli kura zniesie jajko w chlewie, to
koniecznie z niego ma się wylęgnąć świnia?"
- A ten o bliźniętach słyszałeś? - wtrącił Andrzej. - Nie? W
klinice położniczej rodzą się bliźnięta. Jedno z nich wysuwa
podejrzliwie nos, potem zwraca się do brata: "Wracamy, dziś
łapanka".
- Fajny - Janek roześmiał się. - Zawsze mnie śmieszy, choć już
dziesięć osób opowiadało mi go jako najnowszy.
Jasna śmiała się, wsparta o ramię Krystyny. Miała głowę oplecioną
jasnymi warkoczami. Pół roku temu przyprowadził ją Tadeusz jako
nową kolporterkę. Pół roku temu Andrzej pomyślał: "Jakie to fajne
stworzenie".
Na ścieżce wiodącej od furtki do domu ukazał się Łempicki z
Haliną. Było coś w postaci ojca, że Andrzej przestraszył się
nagle: "Zdaje się, że było za spokojnie". Zeskoczył z parapetu i
wyszedł im naprzeciw. Łempicki powiedział:
- Worczakowi nie udało się. Za późno.
W pierwszej chwili Andrzej nie zrozumiał. Potem, kiedy już pojął,
o czym ojciec mówi, nie mógł uwierzyć. Patrzył z tak ogromnym
zdumieniem, że Łempicki zdecydował się powiedzieć głośno i
dostatecznie wyraźnie:
- Jurek nie żyje.
- Rozumiem - odpowiedział Andrzej.
Właściwie mógł się tego spodziewać. Mógł się tego spodziewać już w
momencie, kiedy kilka dni temu dowiedzieli się, że Jurek i Antek
zostali aresztowani. Antkowi udało się uciec. Zawsze był bardziej
zdecydowany, może odważniejszy, a Jurek...
Zapytał:
- Kiedy?
- Podobno wczoraj. Jak przewieźli go na drugie przesłuchanie.
- Więc było pierwsze?
- Było.
Pierwsze przesłuchanie. Pierwszy człowiek z jego grupy. Jutro,
pojutrze może być następny. Na to także powinni być przygotowani.
Łempicki mówił:
- Dasz znać Smutnemu i Pralince, żeby nie pokazywali się jeszcze w
domu. Myślę też, że chłopcom powiesz o wszystkim dopiero wówczas,
gdy przyzwyczają się do myśli, że Jurek może już nie wrócić.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł śmiech. Andrzej wrócił do swojego:
"Było za spokojnie". Łempicki skierował się ku drzwiom. Zatrzymało
go pytanie Haliny:
- Powiedział coś?
- Chyba nie.
Drzwi otworzyły się. Do pokoju wpadł Kazik Brzeziński, a za nim
Smutny:
- Słyszeliście najświeższą nowinę? Hess uciekł do Anglii.
Wyobrażacie sobie, jaki to musiał być kapitalny obrazek? Obcy
samolot na horyzoncie, ma na skrzydłach swastykę, ale obok powiewa
biała flaga. Trzeba pozwolić na lądowanie. W międzyczasie
telefony: Halo, halo, czy pan minister do spraw niezmiernej wagi?
How do you do, sir, tu departament niespodzianek... Samolot jest
już na lotnisku. Drzwiczki otwierają się, dostojni Anglicy stoją
wyprostowani, bo ich zwyczajnie zatkało. Jestem Rudolf Hess,
panowie - powiada przybyły i wyciąga do nich przyjazną dłoń.
Opowieść Smutnego wywabiła wszystkich z pokoju Krystyny. Śmiech.
Nie tak dawno i Jurek śmiał się razem z nimi. Smutny stał pośrodku
pokoju, kłaniał się, niczym aktor po skończonym przedstawieniu.
Jasna oparła się o framugę drzwi, jeden z jej warkoczy odpiął się
i opadł na ramię. Wpatrzony w ten zwisający warkocz Andrzej myślał
o zasadach konspiracyjnego życia, do znudzenia wbijanych na
wykładach. "...Nie syp. To cię nie uratuje. Gestapo nigdy jeszcze
z wdzięczności nie zwolniło nikogo. Stwierdzono natomiast, że im
kto więcej mówi, tym więcej na nim wymuszano, aby - natrafiwszy na
słaby charakter - jak najwięcej wycisnąć..."
- Adolf Hitler zmuszony był do wysłania w świat wezwania: SOS,
uciekł pies, nazywa się Rudolf Hess, odprowadzić sukinsyna za
nagrodą do Berlina.
"...Mało mów. Im mniej będziesz mówił w zeznaniach, tym mniej
będzie sprzeczności. Obmyśl sobie taki sposób zeznawania, żeby nie
było w nim żadnego adresu, żadnego nazwiska i jak najmniej
szczegółów z twego życia. Jeśli już musisz wymieniać nazwiska,
wymieniaj nieżyjących..."
Teraz można wymieniać Jurka.
Smutny skłonił się raz jeszcze. Posypały się domysły: dlaczego? Po
co? Zjawiły się nadzieje: może wojna się skończy. Kazik zapytał
Janka: "Jak to! Jeszcze jesteś tutaj? Nie pobiegłeś do "Złotej
Papugi" podzielić się wspaniałą wiadomością z... ciocią Wysocką?"
Janek: "Wszyscy latacie do "Złotej Papugi", czego się przyczepiłeś
akurat do mnie?"
"...Pamiętaj, że uzupełniając zeznania przedłużasz bicie.
Natomiast uporczywie trzymając się tego, coś powiedział przed
biciem - skracasz je. Ludzie maltretowani w więzieniach często
mówią, że męki bicia łagodzi uporczywe, głośne powtarzanie
jakiegoś słowa czy zdania."
Rzucona poduszka musnęła zaledwie Kazika po ramieniu, trafiła
natomiast w niewielki stolik, zrzucając z niego kryształowy wazon.
Andrzej spojrzał na leżące na podłodze szczątki.
"Jak Jurek - przebiegło mu przez myśl. - Zupełnie jak Jurek."
- Zawsze się was błazeństwa trzymają! - krzyknął nagle. -
Zachowujecie się, jakbyście mieli po dziesięć lat. Zostaw to, do
cholery! - syknął przez zęby, widząc, że Janek pochyla się nad
szkłem. - Zostaw - powtórzył ciszej - niech leży... I wynoście się
stąd. Wszyscy. Chcę zostać sam.
Nie został sam. Halina wróciła od drzwi.
- A jeżeli - zapytała - ktoś nie chce, żeby go bili? Jeśli się
tego bardzo boi, że strach przesłania wszystko inne? Co wtedy?
9
Kawiarniany dzień podobny był do wielu innych. Sala pełna od rana
do wieczora, pani Wysocka zajrzała rano i zniknęła, Halina
zajrzała po południu i także zniknęła; kawa, herbata, ciastka;
proszę pani, dlaczego ta herbata jest taka okropna, czy naprawdę
nie możecie postarać się o coś innego? Proszę pani, ja już tak
długo czekam... Trzy panie, dwóch panów, a tam zakochani, i tu
także zakochani; rachunek, proszę; proszę pani, czy mogę dostać
ściereczkę, wylała mi się herbata...
Wojna ciągnie się, miała skończyć się już dawno, a lata lecą,
wojna trwa i życie schodzi na parzeniu kawy i podawaniu jej
ludziom, także tym zakochanym. Oni nie wrracają pewnie do pustego
pokoju. Pójść czasem do kina, potańczyć, wieczory czerwcowe są
ciepłe, pachnące, tego żadna wojna nie zdoła zmienić. Wyjechać za
miasto, daleko, z kimś miłym... Janek nigdy nie ma czasu. W każdym
razie dla niej.
- Proszę pani.
Rudy chłopiec siedział przy stoliku sam: Był brzydki. I w oczach
miał coś, co sprawiło, że powiedziała:
- Zaraz zamykam.
Uśmiechnął się przepraszająco.
- Wypiję szybko. Jeszcze chyba dobry kwadrans do zamknięcia.
Przyniosła kawę. Powiedział:
- Musi być pani bardzo zmęczona. Cały dzień na nogach.
Skinęła w milczeniu głową. Skwapliwie poderwał się i podsunął jej
krzesełko.
- Niech pani na chwilę usiądzie. Będzie mi bardzo miło.
Nie miała najmniejszego zamiaru siadać, ale rzeczywiście była
zmęczona. Kawiarnia powoli pustoszała. Rudy, bardzo brzydki
chłopiec powiedział:
- To przykre tak zawsze samemu. Pewnie pani zauważyła; wszyscy tu
zawsze przychodzą z kimś, a ja...
Zawsze przychodził sam. Od paru dni - codziennie.
- Proszę, niech pani usiądzie. Choć na chwilę.
Usiadła. Zapaliła nawet podanego papierosa. Zakrztusiła się.
Rzadko paliła. Ale było jej żal chłopca, może dlatego, że był taki
rudy i brzydki, a może dlatego, że był także sam.
- Pani nie wie jeszcze, co to jest wojna - powiedział rudy.
Obruszyła się.
- Pan za to wie.
Był jeszcze brzydszy, kiedy mówił:
- Może wiem - i dodał: - Chciałbym nie wiedzieć.
Poczuła nagły przypływ sympatii do tego nieznajomego. Poskarżyła
się:
- Co z tego, że otacza mnie dużo ludzi. Podaję im kawę, to
wszystko. A potem kawiarnia pustoszeje, zamyka się i zostaję sama.
Jak palec. Ile razy prosiłam Halinę.. .
- To ta blondynka?
- ...żeby się gdzieś ze mną wybrała, czy choćby wpadła do mnie
pogadać; w końcu pracujemy tu razem, ale skąd, nigdy. Rozumie pan?
Nigdy. Ani ona, ani Krystyna, nie mówiąc już o... - urwała.
Oparty na łokciu i z brodą na zwiniętej pięści wpatrywał się w nią
z natężeniem, jakby bał się, że coś z tych jej słów może uronić;
dawno nikt tak jej nie słuchał, to było miłe, nawet jeśli słuchacz
był rudy i brzydki, ważne, że w ogóle był.
- A może ta pani Halina - podsunął nagle - ma jeszcze jakąś inną
pracę? I stąd tak mało czasu?
- Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Sama słyszałam, jak kiedyś
mówiła, że nie cierpi tej pracy, ale jest tu, żeby mieć
"Arbeitskartę". Przychodzi tu zresztą jak z łaski, cała praca
spada na mnie.
- Myślałem o czymś innym. Przyszło mi do głowy, że może ta pani
zajmuje się czymś... niezupełnie oficjalnym.
Wanda Filipowicz spojrzała na chłopca z zaciekawieniem.
Powiedziała wolno:
- Ona nie handluje niczym, o ile wiem.
- Ach nie, nie to.
- Więc co?
Milczenie. Rudy chłopiec zwijał i rozwijał róg leżącej na stoliku
gazety. W kawiarni było już prawie pusto. Znużenie wróciło z
podwójną siłą. Poskarżenie się na swój los niczego nie zmieniło.
Zwłaszcza że chłopca nie interesowała jednak sprawa jej
samotności, chodziło mu o coś zupełnie innego, czego z kolei ona
nie była ciekawa. Wstała. Wyciągnął rękę, jakby chciał ją jeszcze
zatrzymać, nie usiadła, wstał więc także, zaczął mówić szybko,
przyciszonym głosem, choć nikogo w pobliżu nie było:
- Jesteśmy oboje młodzi, a czujemy się bardzo samotni, czujemy się
jakby niepotrzebni. Tak być nie powinno. Nikt nie powinien być
poza nawiasem. Ani pani, ani tym bardziej ja, choćby dlatego, że
jestem mężczyzną, a ci są potrzebniejsi... Rozumie pani?
- Nie.
Drzwi kawiarni otworzyły się. Janek Reszczyński przeszedł przez
pustą salę wolnym i umyślnie niedbałym krokiem.
- Przepraszam, że pani przeszkadzam...
- Nie przeszkadza mi pan - przerwała.
Rudy wyszedł zza stolika i zbliżył się do Janka. Powiedział:
- Właśnie miałem pannie Wandzie przypomnieć, skąd mnie zna.
Mieszkałem w Łodzi naprzeciwko jej domu. Spotykaliśmy się niemal
codziennie, a rozmawiamy po raz pierwszy dopiero dziś. Czasem
wojna zbliża nieoczekiwanie ludzi...
Mieszkała w Łodzi, to prawda. Ale nigdy w życiu nie widziała tego
rudego, mogłaby przysiąc. Nie zaprzeczyła jednak. Twarz Janka
trochę złagodniała. Rudzielec wyciągnął do niego rękę i
przedstawił się. Potem zauważył:
- Zasiedziałem się. Ale tak się miło rozmawiało. Mogę wpaść
jeszcze jutro pogadać?
Spojrzał na nią trochę jak spiskowiec. Chce być sąsiadem z Łodzi,
niech będzie, głupio tak przecież byłoby rozmawiać z zupełnie
nieznajomym. Skinęła głową.
Od przystanku szła jeszcze wolniej niż zwykle. Do godziny
policyjnej brakowało tylko kilku minut, ale nie przyspieszyła
kroku. Przeciwnie. Zatrzymała się przed dyskretnie oświetlonym
niebieskimi żarówkami kinem. Pod szklaną gablotką z fotosami
aktorów na murze umieszczony był napis: "Same świnie siedzą w
kinie, a bogatsze - to w teatrze".
Nie mogła zrozumieć, kto, kiedy i po co robił podobne napisy. Nie
była w kinie już chyba ze dwa lata i poszłaby chętnie. Gdyby tylko
miała z kim. Przeklęta godzina policyjna. Gdyby nie to, może Janek
odprowadziłby ją do domu. A tak... zasunął żaluzje na kawiarniane
okna i drzwi, powiedział: "Ciotka jutro nie przyjdzie, bo trochę
chora", powiedział jeszcze: "No, to do widzenia", ona
odpowiedziała: "Do widzenia", no i rozeszli się w dwie strony;
niech licho porwie wojnę, godzinę policyjną. Niemców! Przekręciła
klucz w zamku i zapaliła lampę w przedpokoju. W tej samej chwili
drzwi przeciwległego mieszkania otworzyły się i w smudze światła
Wanda zobaczyła Cześka. "Udali mi się sąsiedzi" - pomyślała z
nagłym przypływem czarnego humoru. Głośno powiedziała:
- Niech się pan tak nie czai. Chce pan pogadać, proszę... Mogę dać
panu nawet kawy. To jedno, co potrafię robić, parzyć i podawać
kawę.
Kiedy weszła do pokoju z tą kawą i zobaczyła go, siedzącego w
fotelu i czekającego na nią - poczuła nagłe ściśnięcie serca. Nie
lubiła Cześka. I on chyba także za nią nie przepadał. Ale istniała
godzina policyjna, wieczory były długie i jakoś trzeba było je
zapełnić.
- Niektórzy grają w karty - powiedziała. - Przychodzą do "Złotej
Papugi" takie cztery paniusie. Mieszkają widać w jednym domu, bo
całymi wieczorami grają w brydża. I tak im to już weszło w krew,
że nawet w dzień o niczym innym nie mówią, tylko o tym brydżu. Pan
gra w brydża?
- Nie. Ale nawet jakbym grał... Jest nas tylko dwoje. To za mało.
Zakrztusiła się, bo Czesiek palił jakieś ohydne papierosy. Jednego
za drugim. Tkwił potem bez końca ten papierosowy zapach w pokoju,
wywietrzyć go nie było można.
Usiadła. Była senna. Myślała o Janku, myślała o tym, że za chwilę
po raz setny usłyszy historię, której wolałaby nie słyszeć nigdy.
Pomyślała: "Już mnie to męczy".
Mówił: ...Bał się Niemców jak ognia. Żył spokojnie; do niczego nie
chciał się mieszać. Powtarzał: "Byle tylko przeżyć". Pani też tak
często mówi. I co z tego? Przyszli wieczorem, kiedy najlojalniej w
świecie czytał w fotelu niemieckiego szmatławca. Zabrali go. Nie
pozwolili się nawet ubrać.
- Nie może pan o tym zapomnieć?
- Nie mogę. Za dwóch zabitych Niemców - stu ludzi. Stu. Nad ranem,
kiedy jeszcze nie dniało, poszedłem tam, gdzie zostali
rozstrzelani. Leżeli wszyscy w śniegu... czerwonym. A w tym stosie
trupów ktoś jęczał. To był mój brat. Przywlokłem go do domu.
Ukradkiem, jak złoczyńca. Umarł, nim zrobił się dzień. Baliśmy się
z matką pochować go. Następnej nocy wykopaliśmy dół w ogrodzie,
nie postawiliśmy nawet krzyża. Niemcy wiedzą, co robią. Nie tylko
giniemy. Boimy się tak bardzo, że stajemy się po prostu podli.
Myślała: "Nie chcę, żeby mi o tym opowiadał. Nie chcę tego
słuchać. Nie chcę".
- Czasem żałuję, że nie było mnie wtedy w domu. Żyję, a nie
potrafię żyć. Życie to tylko czekanie na swoją kolej... znowu za
nic.
- Niech pan pije. Wystygnie panu ta kawa.
Siedział w fotelu, skulony, zmięty, blady, w szarym obłoku dymu.
"Są ludzie, którzy się nie boją, a może tylko nie pokazują tego, a
może jeszcze nie widzieli, nie wiedzą, co to jest wojna. Dlaczego
tamten rudy powiedział, że on wie? Może też widział? Ale ja nie
chcę nic wiedzieć o wojnie, niech ten Czesiek nie przychodzi, nie
opowiada, niech da mi zapomnieć, skoro sam zapomnieć nie
potrafi..."
- A może woli pan herbatę?
Nie odpowiedział. W mieszkaniu na górze rozległ się hałas. Jakby
ktoś przewrócił z rozmachem stołek lub krzesło. Potem słychać było
kroki szybkie i bezładne. Czesiek podniósł głowę. Nasłuchiwał.
- Niech się pan nie przejmuje, ona tak hałasuje nawet głęboką
nocą.
Wstał. Pomyślała z nadzieją, że może pójdzie. Potwierdził to:
- Matka czeka pewnie z kolacją.
Hałasy na górze przybrały na sile.
- Słyszy pan? Zupełnie, jakby była sama na świecie, nie liczy się
z innymi.
- Może jest sama na świecie - powiedział. - Mało to teraz takich
"samych"? - Potem dodał: - Pójdę już. Niech pani się nie gniewa.
Ja wiem, że panią nudzę.
Zamknęła za nim drzwi z dużą ulgą. Oparła się o nie i zamknęła na
chwilę oczy. Słyszała kroki Cześka, które nie zatrzymały się
naprzeciwko. Ze zdumieniem stwierdziła, że Czesiek wchodzi po
schodach piętro wyżej. A na górze mieszkała tylko hałaśliwa
sąsiadka.
- Nie pij, z twoimi płucami...
- Tobie też nie zaszkodziłoby, gdybyś się napił... z twoimi
myślami.
- Z czego się śmiejesz?
- Z nas. Z tego, żeśmy się spotkali. Czy to nieszczęścia mają taką
moc przyciągania?
- Nie wiem. Daj spokój.
- Nie mogę. Oboje nie możemy "dać spokoju". Wyobrażasz sobie
kogoś, kto obserwowałby nas z boku? Miałby chyba wrażenie, że
słucha dwóch zepsutych płyt, które zacięły się na tej samej
melodii i powtarzają ją w kółko. Najpierw ja: Mieliśmy się pobrać
w trzydziestym dziewiątym na Boże Narodzenie. Nie zdążyliśmy.
Potem ukrywał się tu u mnie, w tym pokoju. I stąd go zabrali. Była
zima, mróz na dworze, a on nie zdążył nawet włożyć palta.
Wybiegłam za nim z tym paltem. Potem wezwali mnie do gestapo.
Kazali patrzeć, jak go biją. Kazali mi mówić. Gdybym wiedziała
cokolwiek... wydałabym chyba samego Pana Boga. Ale nie wiedziałam
nic. Potem byłam tam jeszcze raz i jeszcze raz. Wtedy już mnie nie
poznał. Wróciłam tu, a on tam został. Ile razy to już słyszałeś?
- To nie ma sensu.
- Nie ma. Od tamtej pory już nic nie miało sensu i nic go mieć nie
będzie. Nie wierzysz zresztą w swoje słowa, bo ty także zaciąłeś
się w tym samym miejscu. Przyszli do domu wieczorem, czytał "Nowy
Kurier", lojalnego szmatławca. Była zima, mróz na dworze, matka
wybiegła z paltem...
- Ile razy to już słyszałaś?
Nie odpowiedziała. Przymknął oczy. Leżeli obok siebie, blisko,
bardzo daleko. Można człowieka zabić, pozostawiając żywym?
Dziewczyna sięgnęła po kieliszek. Chciał powiedzieć: "Brońcia,
przestań", ale nie powiedział, bo to także nie miało sensu.
- Są tacy, którzy się nie boją. Pracują w podziemiu...
- To nie ty. Ty byś nie potrafił. Ciągle pamiętałbyś o tym, że za
ciebie jednego mogłyby zginąć setki zakładników.
- Masz rację, pamiętałbym o tym.
- Nie potrafisz żyć w świecie, na którym istnieje zbiorowa
odpowiedzialność... Napij się, Czesiek... z twoimi myślami.
Zrobimy przerwę w naszych melodiach, zanim zaczniemy je na nowo.
Najpierw ja: Mieliśmy się pobrać na Boże Narodzenie...
Z notatnika starego Łempickiego
22 czerwca 1941 roku. - O trzeciej nad ranem Niemcy uderzyli na
Rosję. Hitler określił to jako operację mającą za zadanie
"ocalenie świata". A Frank wydał odezwę: "Obywatelki i Obywatele
GG. Sami wiecie, co macie sądzić o Rosji Sowieckiej. Nie dajcie
się wprowadzić w błąd fałszywymi pogłoskami, lecz bądźcie pewni
bezpieczeństwa pod ochroną miecza niemieckiego, który potrafi
zniweczyć odwiecznego wroga chrześcijańskiej cywilizacji".
2 września 1941 roku. - Wczoraj ulice Warszawy wyglądały jak
wymarłe. Druga rocznica wybuchu wojny zaznaczona została pustymi
ulicami. Zasłonięte okna, ludzie w domach. Żałoba. Społeczeństwo
zawsze skłonne do tysiąca różnych zdań - zespolone nagle
całkowicie. Można złamać poszczególnych ludzi, trudno to zrobić z
całym narodem.
W nocy był nalot. Radzieckie samoloty zrzuciły kilka bomb na
dworzec i jakąś fabrykę. Nie schodziliśmy do piwnic.
Obserwowaliśmy walkę radzieckiego samolotu z kilkoma niemieckimi
myśliwcami. Patrzyliśmy, jak usiłował uciec z krzyża reflektorów,
które znalazły go na niebie i wiodły - lśniący, wyraźny cel. Nie
udało mu się. Andrzej powiedział: "Któregoś dnia karta się jednak
odwróci. Wtedy przegrają. Muszą przegrać".
Tymczasem jednak od wybuchu tej nowej wojny minęło zaledwie trochę
ponad dwa miesiące, a Niemcy zdążyli sforsować Dniepr, przerwać
linię Stalina, zająć dużą część Ukrainy i - jak podały gazety -
zamknąć pierścień wokół Leningradu. Patrząc teraz na mapę Andrzeja
i na czarne chorągiewki można zapytać: "Gdzie tych Niemców nie
ma".
10
Tego dnia Halinie Brzezińskiej dziwnie się wszystko nie wiodło.
Drzwi pod wskazanym przez Tadeusza adresem otworzyła jej jakaś
kobieta i na pytanie: "Przepraszam, czy tu się robi zabawki na
choinkę?" - odpowiedziała: "Nie. My robimy pończochy. Czysto
wełniane. Chce pani?
To nie była dobra odpowiedź. Prawidłowa odpowiedź powinna brzmieć:
"Tak, ale ostatno zabrakło nam materiału". Dopiero wtedy miała
oddać paczkę Tadeusza.
Spróbowała:
- Może jednak jest tu ktoś...
- Przecież mówię, że robimy tylko pończochy.
Trzask zamkniętych drzwi zakończył dyskusję. Halina zeszła ze
schodów. Miała uczucie przykrego niepokoju. W domu - po prawie
kilkutygodniowej przerwie, kiedy zdawało się, że już zapomniała -
matka znowu wróciła do sprawy korespondencji z Marią. "Nie mówię,
żeby często, ale nie napisać nawet na jej imieniny, nawet zwykłych
życzeń nie wysłać... Sama musisz przyznać, no przyznaj, Halina, że
to wstyd." Może i wstyd, może Marii jest przykro. Może jeszcze
dziś czeka na te listy, nie czekając już nawet na żadną wiadomość.
Czeka na nie, jak na zaszyfrowane byle jakimi słowami zapewnienie:
"My także pamiętamy".
Przed wyjściem na ulicę zatrzymała się, jakby w obawie, że ktoś
tam na nią może czekać, nikt nie czekał, ulica nie zwracała na nią
uwagi, zajęta własnymi sprawami. "Najświeee... nowiiii... Hitler
spaa... z drabiii..." Gazeciarz potrącił ją i pomknął dalej.
Obejrzała się. Z okien kamienicy nikt nie wyglądał. Gdyby zresztą
nawet wyglądał, i tak by tego nie zdołała zauważyć. Przypomniało
się jej nagle opowiadanie jednej z łączniczek, jak odpowiedziano
jej gdzieś z wyraźnym zniecierpliwieniem: "Proszę pani, my
jesteśmy spokojni ludzie, a tamci od tych... kołnierzyków
mieszkają nad nami". Przy czym to "kołnierzyków" powiedziane było
ze złośliwym naciskiem.
Wsiadła do tramwaju. Patrząc na przesuwające się za oknami rzędy
domów, zadała sobie po raz setny pytanie: "Dlaczego nie potrafię
wysłać do niej nawet najzwyklejszych życzeń?" Drewniana poprzeczka
oddzielała pierwszy przedział ławek od pozostałych. "Nur fur
Deutsche". "Witold Głowacki spędzał ostatnie wakacje w Niemczech
razem ze swoim jakimś tam niemieckim przyjacielem. Jak zachowuje
się niemiecki przyjaciel, w momencie gdy staje się wrogiem?"
Tramwaj kołysał. Ludzie wrzucali do torby konduktora pieniądze.
Tego się przestrzegało. Biletów nie brał nikt. Tego się także
przestrzegało. Halina wyobraziła sobie nagle rząd warszawskich
konduktorów stojących przed niemieckimi zwierzchnikami; z ramion
każdego zwisała pusta torba, jakby żaden z nich nikogo swoim
tramwajem nie przewiózł. Oczywiście wszystkie wozy były z reguły
zatłoczone do granic możliwości i Niemcy musieli to widzieć, ale
może przyzwyczaili się do różnych dziwnych rzeczy, jakimi co
pewien czas częstowała ich Warszawa.
Na ulicy powstało nagłe zamieszanie. Tramwaj szarpnął i Halina
poleciała do przodu na tę drewnianą poprzeczkę. Gdzieś z bocznej
ulicy wybiegł gazeciarz i na chwilę uwiesił się stopni: "Łapią!
Uciekać!" Już go nie było. Tramwaj pustoszał. Ale niewielu tylko
udało się uciec, Niemcy byli już blisko, otoczyli go ze wszystkich
stron, nie było drogi odwrotu. Halina oparła się mocniej o
poprzeczkę, w tym samym jednak momencie podpory zabrakło, zapora
została odpięta i czyjś głos powiedział: "Fraulein Halina! Co za
miła niespodzianka. Guten Tag. Dzień dobry". Inny głos zauważył:
"Niektóre dziewczyny są dzisiaj bezwstydne". Halina patrzyła na
uśmiechającego się Kurta Diethla i myślała: "Mam przy sobie paczkę
Tadeusza. Nie wiem nawet, co w niej jest".
Kurt wprowadził ją do pustego przedziału dla Niemców. Uprzytomniła
sobie, że trzymał ją przez cały czas za rękę. Chciała wrócić znów
za poprzeczkę, ale zastąpił jej drogę. Był ciągle uśmiechnięty,
jakby to spotkanie było od dawna oczekiwane, jakby było to
spotkanie z kimś, kogo się dobrze zna i czyj widok sprawia
prawdziwą przyjemność.
Żandarmi byli już wewnątrz. "Arbeitskarte... Arbeitskarte..." Ręce
wprawnie przesuwają się po kieszeniach. Chłopak w jasnym płaszczu
przechodzi coraz dalej i dalej za ludzi. "On też ma jakąś paczkę.
Jak ja. I boi się - jak ja."
- Proszę - usłyszała znowu ostry głos Kurta. - Niech pani
usiądzie.
"Arbeitskarte... Arbeitskarte... Schneller..."
Chłopiec już nie miał za kogo się cofnąć. Halina zobaczyła tylko
jego papierowo bladą twarz i ręce żandarma. Potem odwróciła oczy.
Usłyszała odgłos uderzenia i krzyk. Zamieszanie. Usiadła. Miała
wrażenie, że paczka Tadeusza rośnie w kieszeni. Żandarmi wyrzucili
chłopca na zewnątrz, potem do czekającej "budy". "Muszę coś
zrobić. Nie mogę się tak dać... Tak głupio."
- Cieszę się, że panią spotkałem.
Kurt Diethl usiadł obok. Przed oczami miała lśniące guziki jego
munduru. "A może - pomyślała nagle - może przy nim nic mi się nie
stanie?"
- Jadę do "Złotej Papugi" - powiedziała z nagłym zdecydowaniem. -
Spóźnię się. Ten tramwaj tak strasznie długo stoi...
Spróbowała uśmiechnąć się, ale nie była pewna, czy się jej to w
pełni udało. Tymczasem Kurt zaproponował:
- Może wysiądziemy?
Przez tę chwilę, kiedy schodziła za nim po stopniach tramwaju
pomiędzy żandarmami, którzy nie interesowali się ani jej
arbeitskartą, ani zawartością kieszeni - Kurt wydał się jej prawie
sympatyczny. Na chodniku sytuacja zmieniła się w sposób
zasadniczy.
- Spieszę się. Do widzenia.
- Idę w tę samą stronę.
Tamci Niemcy zostali już poza nią. Powoli opanowała się.
Niebezpieczeństwo mogło już teraz grozić tylko ze strony tego,
który stał obok. Podniosła oczy. Pomyślała, że Kurt Diethl nie
odejdzie, póki nie powie jej, co ma do powiedzenia. Pomyślała, że
ich przypadkowe spotkanie musiało kiedyś nastąpić, tego właściwie
spodziewała się od dawna.
- Należą się pani pewne wyjaśnienia... nie, to nie jest to słowo,
nie jestem jeszcze zbyt mocny w waszym języku. Raczej zwierzenia.
Pani mi się bardzo podoba.
Spojrzała na niego znowu. Szybko, ukradkiem. Nie uśmiechał się,
mówił to zupełnie poważnie. Zaczęła się znowu bać. Nie patrzyła na
mijanych ludzi, patrzyła w płyty chodnika. Kurt mówił dalej,
starannie dobierając słowa:
- Należy pani do rasy, którą my, Niemcy, cenimy najbardziej: Jest
pani typową nordyczką. To przypadek, że urodziła się pani w tym
kraju. Wiele rzeczy jednak można, jeśli już nie zmienić, to
chociaż naprawić.
Przyspieszyła kroku. Wyciągnął rękę i zatrzymał ją. Dotknięcie
było lekkie, zabolało jak uderzenie. Głos Kurta zmienił się, stał
się nieledwie liryczny.
- Kiedy byłem jeszcze młody, kiedy jeszcze studiowałem, byłem po
raz pierwszy w życiu zakochany. Bardzo śmiesznie zakochany w
dziewczynie, która miała chyba szesnaście lat. Marzyłem, że gdy
dorośnie, będzie moją żoną... Nie wiem, gdzie jest teraz ta moja
mała ukochana i jaka jest teraz. To będzie bardzo banalne, co
powiem, ale wyobrażam sobie, że gdyby była wówczas starsza, to
wyglądałaby jak pani, Fraulein Halina.
Obok nich nie było nikogo. Ludzie omijali ich starannie, z daleka
patrzyli ze zdziwieniem, strachem. Halina czuła szybkie, bolesne
bicie serca. Pomyślała: "Gdybym mogła go uderzyć... może by mi
przeszło to, co jest teraz we mnie". Głośno zapytała:
- Po co pan mi to wszystko opowiada?
- Ponieważ chciałem, żeby pani o tym wiedziała. Tylko wiedziała,
nic więcej.
Oboje mówili przyciszonymi głosami, chociaż te słowa padały niemal
w pustce.
- Chcę, aby pani również wiedziała - powiedział jeszcze Kurt - że
stanowi dla mnie coś cennego. I że może pani zawsze liczyć na moją
pomoc. Życie tutaj będzie trudne... Proszę nie patrzeć na mnie z
takim zdumieniem, to nie jest altruizm z mojej strony.
Bezinteresownie służę tylko mojej ojczyźnie.
Z notatnika starego Łempickiego
8 grudnia 1941. - Wczoraj Japończycy zaatakowali Pearl Harbour na
Hawajach, największą chyba na Pacyfiku bazę wojenną Stanów
Zjednoczonych. Dzisiaj gazety oficjalnie podały, że Japonia
wypowiedziała Stanom Zjednoczonym wojnę.
Gazety podały również fragment wypowiedzi Goebbelsa, w którym było
takie zdanie: "Rosja jako potęga militarna przestała właściwie
istnieć". Tymczasem inne wiadomości sygnalizują, że Armia Czerwona
ruszyła właśnie do kontrofensywy zimowej i że błyskawiczne tempo
Niemców, z jakim wkroczyli na ich ziemie, zostało zatrzymane. Zima
to atut dla Rosji.
11 grudnia 1941 roku. - Niemcy i Włochy wypowiedziały wojnę Stanom
Zjednoczonym. Wojna objęła już drugą półkulę.
11
Józiowa nie potrafiła wyobrazić sobie - nawet w przybliżeniu -
obszaru, jaki zajęli już na świecie Niemcy i ich sojusznicy, nie
wymieniłaby żadnego miasta, o które toczyły się walki i które
padło; znała za to dokładnie wszystkie mieściny na swojej drodze
spod Ostrołęki do Warszawy. Wiedziała, na której stacji Niemcy
będą czekać na pewno, a przez którą można przejechać względnie
bezpiecznie. Wiedziała, że w niedzielę najlepiej wsiadać w
środkowe wagony, bo Niemcy zaczynają swoje polowanie od początku i
końca pociągu, a w pierwszych dniach tygodnia - odwrotnie,
koniecznie należy wsiadać w ostatni wagon, Niemcy czasem tam w
ogóle nie zdążą zajrzeć. Wiedziała również i to, że teraz - przed
świętami - podróż będzie znacznie gorsza, bo w poszukiwaniu
jedzenia na wigilijny stół wyruszyli na wieś także ci, którzy
przez cały rok zadowalają się kluskami z razowej mąki i marmoladą
z brukwi... Myślała o tym, owijając się ciasno pętami kiełbas i
połciem słoniny, przyglądała się, jak Kowalczukowa przykrywała
starannie jajka grochem: "Szkopy grochu nie uważają, to dla nich
nie jedzenie", było ciemno, czwarta godzina rano, mróz, Józiowa
naciągnęła bluzkę, ledwie weszła na te kiełbasy i słoninę, owinęła
się z wierzchu chustką.
- Oj, męczą się teraz te ludziska - westchnęła nagle Kowalczukowa.
- Jezu, miej nad nami miłosierdzie i daj tego wszystkiego koniec
bliski. Ostrożnie nieś pani te jajka. Bo żeby się nie potłukli.
- Co to, pierwszy raz jadę? Zostańcie, Kowalczukowa, z Bogiem.
- Jedźcie z Bogiem, Józiowa. Jakby był mój stary, toby jeszcze was
podwiózł. Ale pojechał z kontyngentem.
Na małej stacyjce było rojno. Kosze, walizki, tobołki, podniecenie
i strach tych, którzy "pierwszy raz", spokojne oczekiwanie tych,
którzy drogę tę - jak Józiowa - przemierzali wiele razy i sądzili,
że nic ich już zaskoczyć nie może. Pociąg spóźnił się blisko trzy
kwadranse, zmarzli w szarzejącym, mroźnym powietrzu, za to w
wagonach było ciepło, grzali się wzajemnie, poprzytulani ciasno do
siebie, podrzemywali, siedząca pod oknem kobieta kołysała miarowo
kwilące niemowlę. Józiowa wcisnęła się w jakiś kąt i przysiadła na
czyjejś walizce.
...W pociągu jest tłok,
Przytulnie, bo zmrok,
Zaczyna się więc sielanka...
- Pani to chyba nie ze szmuglem - pochyliła się ku Józiowej
szczupła kobieta o wychudzonej twarzy - bo taka pani spokojna.
Słoninka i schab
Spod serca kap-kap,
W walizce jest też rąbanka.
- A pani pierwszy raz?
- Właściwie drugi. Za pierwszym byłam niedaleko, koło Radomia. Ale
prawie nic nie przywiozłam.
- A kto jeździ pod Radom?!
Kobieta nerwowym ruchem splatała i rozplatała dłonie. Nie była
jeszcze stara, tylko wyraźnie sterana pracą lub cierpieniem, a
może jednym i drugim.
- Pani w ogóle nie powinna się za to brać - zawyrokowała Józiowa.
- Do tego trzeba mieć mocne nerwy, no i trochę smykałki.
- A jak żyć? Męża pół roku temu zabrali na roboty. Ojcu na wojnie
obie nogi oberwało i siedzi teraz w domu, a troje dzieci na ręce
człowiekowi patrzy. Samemu można nie jeść albo zjeść byle co, ale
jak dzieci są głodne, to ja... ja nie mogę...
W wagonie zrobiło się poruszenie. Ludzie spoglądali trwożnie na
piętrzące się na półkach walizy, inni wyglądali oknem w kierunku
zbliżającego się miasta. Czekają czy nie?
- Uważaj pani, żeby cię nie zamkli - przestrzegała jeszcze
Józiowa. - Zrobili taki specjalny obóz dla szmuglujących. Jakby
co, trzymaj się mnie.
Oczywiście czekali. Gdy tylko pociąg zwolnił biegu, zaczęli
wskakiwać na stopnie. Okrzyki "Aussteigen", "Arbeitskarte" i "Was
ist das?" zaczęły się mieszać z wyjaśnieniami i krzykiem
podróżnych.
- To nie moja walizka, jak Boga kocham! Proszę arbeitskartę, ja
służbowo!
- Nie ma co grzebać, patrz pan, brudna bielizna do samego dna.
- Królu złoty, królu kochany, choć jeden kawałek zostaw, to dla
chorej! O Jezu, co ja teraz zrobię!
Ktoś wypchnięty z wagonu upadł na peron, rozległ się brzęk
tłuczonego szkła i niemieckie przekleństwa. Zajeżdżające pod
stację budy hamowały z piskiem.
Józiowa nie czekała na moment, kiedy Bahnschutze znajdą się
blisko. Z zadziwiającą zręcznością jak na swój wiek i tuszę,
poprawioną jeszcze kiełbasami, wyrzuciła paczki przez okno, potem
sapiąc i stękając wygramoliła się przez nie sama i zsunęła ciężko
w stertę śniegu.
- Tutaj - zawołał czyjś głos.
Wczołgała się z trudem pod wysoką towarową lorę, stojącą na
sąsiednim torze. Nawiany z obu stron śnieg zakrywał ją przed
oczami nadbiegających wartowników.
- Dzień dobry, pani Józiowa - wysapał chłopak, gramolący się tuż
za nią. - Ostro się dziś wzięli. Widzi mi się, że postoimy z
godzinę. Jakby ruszał, skacz pani od razu i łap toboły, będę
rzucał.
Pociąg ruszył istotnie dopiero po upływie dobrej godziny. Było w
nim teraz znacznie luźniej, za to na peronie piętrzyły się stosy
walizek, koszyków i zawiniątek, nad którymi stali ludzie.
Rozluźniło się również w przedziale, do którego wróciła Józiowa.
Wzrok jej padł na rozełkaną kobietę. To z nią właśnie poprzednio
rozmawiała.
- Zabrali?
Kobieta podniosła załzawione oczy.
- Ja naprawdę nie na handel. Chciałam dla dzieci...
Dziecko pod oknem zaniosło się krzykiem. Józiowa przysiadła.
Kiełbasy dusiły ją, była zmęczona i przygnębiona.
- W drogę z dzieckiem się wybierać to prawdziwy krzyż pański. Nie
ma pani z kim zostawić?
- Mieć, mam, owszem. Ale specjalnie go ze sobą wiozę - matka
poklepała brudny becik, w który owinięte było dziecko - bo
przynajmniej przewiozę wszystko bezpiecznie. W pierzu i w
pieluchach szkopy jeszcze nie szukają...
...Słoninka i schab
Spod serca kap-kap,
W walizce jest też rąbanka...
Dworzec Wschodni przywitał nadjeżdżający pociąg zacinającym w
szyby ostrym śniegiem. Ludzie zbierali tobołki, wysuwali się na
korytarz; jak najszybciej wysiąść, znaleźć się w domu, ogrzać,
pochwalić przywiezionym cukrem czy mięsem lub poskarżyć na
prześladujący pech, na los, na to psie życie...
- Czekaj pani!
Zapłakana kobieta odwróciła się. Józiowa wydobyła z kosza
zawiniątko i wyciągnęła w jej stronę. Twarz jej przybrąła wyraz
nagłego zakłopotania.
- Weź to, pani. Przyda się na święta:
Kobieta cofnęła się.
- Ależ... z jakiej racji?
- Z żadnej racji. Każden musi coś jeść w święta. A pani ma jeszcze
dzieciaki na karku. - Józiowa podniosła głos: - Bierz, pani i nie
gadaj tyle. Trochę mąki na ciasto, cukrem i słoniną nie podźwiga
się pani. A na przyszłość bądź pani ostrożniejsza, po co szwabom
gęby napychać? No; bierz pani, wszyscy już wysiedli i na nas czas.
Wesołych świąt.
12
Wigilia zaznaczyła się jaśniejszą plamą na ścianie po sprzedanym
obrazie. Plamy nikt nie zauważył, a wigilia zapowiadała się
dobrze. Pani Łempicka już dawno postanowiła nie przejmować się
tego rodzaju stratami, ale nie mogła poradzić sobie z uparcie
wracającą myślą: "Co będzie, jak sprzedam ostatnią cenną rzecz z
domu?" Myślą tą podzieliła się z córką, ale Krystyna popatrzyła na
nią ze szczerym zdziwieniem: "Wiesz, mamo, żebyśmy do końca wojny
mieli tylko takie kłopoty".
Na wigilię - zdaniem pani Łempickiej - zaproszono zbyt wiele
gości, co w tych czasach nie było rzeczą najbezpieczniejszą, ale
tą myślą nie dzieliła się już z nikim. Podobnie starała się nie
widzieć, jak jej najmłodszy Stef, razem ze swym serdecznym
przyjacielem, małym Jędrkiem Łukowieckim, myszkowali po kuchni i
garnkach na długo przed podaniem wigilijnej kolacji.
Stef i Jędrek uczyli się na tajnych kompletach, a pozostały czas
spędzali na nie najbardziej wskazanych - jej zdaniem - zajęciach.
Malowali na murach napisy, gazowali kina i sklepy niemieckie, a
ostatnio szczycili się zmuszeniem fotografa do usunięcia z wystawy
wszystkich zdjęć Niemców. Pani Łempicka usiłowała kiedyś zwrócić
swemu mężowi uwagę na fakt, że wojna nie jest sprawą dzieci, ale
to niczego nie zmieniło. Stef i Jędrek w dalszym ciągu plamili
farbą jedyne, mocno już wyrośnięte ubrania, - mąż... Zygmunt
Łempicki niewiele mówił o wojnie. O wojnie pisał. Spędzał nad swym
notatnikiem wszystkie wolne chwile. "Kiedyś komuś może to być
potrzebne". Ona podejrzewała jednak, że jest to potrzebne przede
wszystkim jemu samemu. Sprawa należenia całej właściwie rodziny do
organizacji pozostawała daleko poza strefą jakiejkolwiek dyskusji.
Dyskusja mogłaby się zacząć, gdyby nie pracowali. Kiedyś próbowała
przekonywać: "Jest wojna, wiem o tym, ale czy nie sądzisz, że
należałoby zrobić wszystko, aby życie wyglądało możliwie jak
najbardziej normalnie?" Odpowiedział: "Nie sądzę. Jest wojna i
jesteśmy na froncie trochę innego rodzaju, niż zwykliśmy go
widzieć. To wszystko". Czasami w domu istotnie czuła się jak na
froncie. Dom był pełen obcych ludzi, ulotek, broni, wiecznego
pośpiechu i napięcia. Myślała: "Jak długo można być na froncie?"
- Mamo! Stół już rozstawiony - zameldował Andrzej. Był tego dnia
podejrzanie elegancki. "Zupełnie - pomyślała - jakby chciał się
komuś specjalnie podobać. Ale komu?"
- I już nawet stoi na nim butelka z autentycznym bimbrem. Stef,
nie zjedz wszystkiego ciasta.
Wziął dwa półmiski i skierował się do pokoju, gdzie Jasna pomagała
Krystynie w ubieraniu choinki. Jeszcze ostatnie, najważniejsze
pociągnięcia. Jasna miała na sobie zieloną sukienkę, zupełnie jak
igły na choince. Wyglądała jak pensjonarka. "Zadziwiające
stworzenie" - pomyślał Andrzej. Głośno powiedział:
- Mogłabyś mi pomóc.
- Ja?
- Ty. Ty. Spójrz do lustra, jak by ci było do twarzy z tym
półmiskiem w garści i ze mną u boku.
W lustrze zobaczył skierowany na siebie wzrok Tadeusza. Była w nim
niechęć. Tadeusz nie lubił świąt. Mówił: "W święta trudno jest być
samemu". Dlatego właśnie poprosili do siebie na wigilię wszystkich
samotnych: Elżbietę Łukowiecką, której mąż siedział w Oflagu, a
syn teraz razem ze Stefem buszował w kuchni, Ewę Skalską, której
mąż także siedział w Oflagu, chyba nawet w tym samym co
Łukowiecki. "Do licha - myślał Andrzej - nie chciałbym siedzieć za
drutami ze świadomością, że ona została sama." Ewa stała przy
pianinie, miała twarz jak z portretu, piękno i prostota w figurze,
w ruchach, w stroju, w uśmiechu... Elżbieta Łukowiecka mówiła, że
bardzo jest zmęczona. Zawsze zresztą o tym mówiła. Ewa nie
skarżyła się nigdy. Elżbieta nie lubiła ostatnio spoglądać w
kierunku lustra i zdecydowanie drażnił ją widok Ewy. Bo lata,
które przeszły, zdawały się jej w ogóle nie dotykać.
- Bo ciebie to wszystko bawi - wystąpiła z nagłym oskarżeniem. -
Bawi cię pieczenie ciastek, zdobywanie cukru i masła, noszenie
pudełek! Ty nie traktujesz tego wszystkiego, co się stało,
poważnie. Nawet te drewniaki nosisz tak, jakbyś się z tego śmiała.
A mnie się chce płakać.
Ewa nie odpowiedziała. Otworzyła wieko pianina i zaczęła brzdąkać.
Motyw kolędy... A może to Chopin? Długie smukłe palce, wszystko w
tej kobiecie jest bez skazy, jakby wymodelowano ją na wzór.
Samotność. Jak długo można być samotnym?
Andrzej przeniósł wzrok na Jasną. Wspięta na palce wieszała coś na
choince. Pochylił się do jej ucha.
- Ogromnie się cieszę - powiedział - że ty jeszcze jesteś samotna.
Jasna zachwiała się, szklana bombka spadła na podłogę i rozsypała
się.
- Bardzo dobrze - pochwalił Andrzej. - Pamiętaj, że szkło tłucze
się na szczęście. Zawsze na szczęście.
Dzwonek do drzwi, następni samotni: Pralinka i Niefortunio,
chłopcy z jego grupy. "Chociaż - myślał Andrzej - gdyby to ode mnie
zależało, nigdy bym Niefortunia do organizacji nie przyjął; miły
chłopak, ale nie na wojnę, na wojnie trzeba działać, a nie
zastanawiać się za wiele, nie dzielić każdego włosa na czworo, nie
patrzeć zawsze na drugą stronę zjawiska."
- Chodźcie - powiedział głośno - i koniecznie pochwalcie choinkę.
Moja siostra jest bardzo łasa na pochwały.
Okna były już zasłonięte, w pokoju było cicho i przytulnie.
Pralinka przełknął gryzionego cukierka i zawołał:
- Cześć, Krystyna. Jaka piękna choinka, prawie jak przed wojną.
- Cześć, Pralinka - odwzajemniła się. - Co słychać u Wedla?
- Pan pracuje u Wedla? - zainteresowała się Elżbieta.
Pralinka wyciągnął w jej stronę garść cukierków.
- I tak, i nie - odparł enigmatycznie. - Niech się pani
poczęstuje, wedlowskie. Ja właściwie to pracuję w gestapo.
Wyciągnięta po cukierki ręka zawisła w powietrzu. Ewa przerwała
rozmowę i spojrzała z niekłamanym zainteresowaniem na krępego,
rumianego chłopca o dobrotliwym wyrazie twarzy.
- Pracuje pan w gestapo? - powtórzyła. - I tak się pan do tego
głośno przyznaje?
- Bo to jest całkiem legalne, proszę pani - wyjaśnił. - Żadnych
tajemnic ani podwójnego życia. Moja firma delegowała mnie do
sprzedawania na Szucha swoich wyrobów. Mam taki bufet na kółkach
jak lodziarze. Niemcy okropnie lubią słodycze. Mogę śmiało
powiedzieć, że jedzą mi z ręki. Proszę - dłoń powędrowała tym
razem w stronę Ewy - nadziewane czekoladki. Te lubią specjalnie.
- Musi pan mieć mocne nerwy - zauważyła.
Pralinka nie odpowiedział. Włożył do ust kolejnego cukierka.
Krystyna zastanowiła się: "Nie wiem, jak on może jadać normalne
rzeczy, jeśli bez przerwy wcina te swoje słodycze".
Niefortunio stanął po drugiej stronie pianina.
- Bardzo chciałbym umieć grać - powiedział. - Wyobrażam sobie, że
to może jakoś człowieka, bo ja wiem, uspokoić, pogodzić nawet z
tym, co dzieje się na świecie, może zresztą nie pogodzić, bo
zgodzić się z tym nie można, ale po prostu móc patrzeć na to z
jakiegoś dystansu.
Urwał. Andrzej pomyślał, że od dawna Niefortunio nie wygłosił tak
długiej oracji.
- Jeśli myśli stają się zbyt męczące - odpowiedziała Ewa - siadam
i zaczynam grać.
W pokoju zjawiła się pani domu.
- Mamo, zdejmij fartuch - przypomniała Krystyna. - Proszę państwa,
siadamy. Andrzej, rozsadzaj gości.
Zabrał się do tego z nagłym zapałem. Matka przyglądała mu się
ostrożnie. Koło kogo usiądzie sam? No tak, koło tej małej. Czyżby
ona właśnie?...
Usiedli. Cisza. Każdy pogrążony we własnych myślach. Każdy samotny
ma przecież kogoś w świecie, blisko czy daleko. Andrzej spojrzał
na siedzącą obok niego dziewczynę z jasnymi warkoczami. "Czy także
teraz myśli o kimś?" Jasna patrzyła na Tadeusza. Przyglądała mu
się szeroko otwartymi, błękitnymi oczami, a Tadeusz zdobył się
nawet na oszczędny, wigilijny uśmiech.
Pan Łempicki wziął talerzyk z opłatkiem.
- To są już trzecie święta - powiedział - nie myśleliśmy na
początku, że będzie ich aż tyle. Następne... żebyśmy mogli
następne już bez tych zasłon na oknach. Już w wolnej...
Elżbieta rozpłakała się.
- Jak pomyślę - wyłkała - jak pomyślę o nich tam, za drutami...
- Też mają teraz swoją wigilię - powiedział Tadeusz - i życzą
sobie tego samego, co my. Żeby była ostatnia w niewoli.
- A ja - powiedziała nagle Jasna do Andrzeja - ja nie wierzę. Mnie
się zdaje, że ta wojna nie skończy się nigdy.
- A jeśli ci dam męskie słowo honoru, że nie potrwa już długo,
uwierzysz?
Roześmiała się. Wstali.
- Będę ci życzył - powiedział jeszcze Andrzej - dobrego męża. I
przystojnego. Żebyś miała z nim dużo kłopotu. Będę ci życzył
takiego męża, jak ja na przykład.
Pani Brzezińska życzyła córce powrotu Witolda.
- Zobaczysz, zobaczysz, Halina, że on się jeszcze gdzieś znajdzie.
Tak różnie czasem bywa na wojnie. Ja w to głęboko wierzę i nie
mogę zrozumieć, dziecko moje, ja naprawdę nie mogę zrozumieć,
dlaczego ty tak szybko zwątpiłaś.
Synowi życzyła:
- Chciałabym, synku, żebyś był szczęśliwy. Tak bardzo tego bym dla
ciebie chciała, a tak się boję, że wojna to nie najlepszy okres do
tego, by być szczęśliwym.
Mężowi:
- Żebyśmy doczekali końca wojny, wszyscy, tak jak jesteśmy.
Dokoła była cisza, tylko gdzieś z dołu dochodziły dźwięki kolędy.
W żelaznym piecyku zgasło i w pokoju było teraz bardzo zimno.
Brońcia leżała na niezasłanym łóżku i patrzyła w sufit. "Mieliśmy
się pobrać na Boże Narodzenie. Nie zdążyliśmy. Przyszli po niego.
Był mróz. Zimno. Jak teraz..." Kiedyś było inne życie. Wigilia,
choinka, prezenty. Tamto życie dotyczyło kogoś innego. Nie jej.
Tamto życie skończyło się w dniu, kiedy przyszli tutaj.
Był mróz. Siedzieli oboje przy piecyku i ogrzewali sobie ręce.
Usłyszała kroki na schodach. Ciężkie kroki. Szły coraz wyżej, były
coraz wyraźniejsze. Powiedziała: "Nie, to nie do nas. Bo któż by?"
Do drzwi zastukano, nie, to nie było pukanie, to było walenie,
zerwał się, powiedział: "Niemcy". To rzeczywiście byli Niemcy.
Zabrali go, a potem kazali patrzeć, jak go biją.
"Mieliśmy się pobrać na Boże Narodzenie. Nie zdążyliśmy..." Kroki
na schodach. Powolne i ciężkie. Kto o tej porze może iść po
schodach? Idą coraz wyżej, są coraz wyraźniejsze. "To nie tutaj,
któż może tu przyjść?" Zatrzymują się, stukanie do drzwi. Nie!
- Czego ty wrzeszczysz, Brońcia, zgłupiałaś do reszty, czy co?
Myślałam, że ducha wyzionę na tych piekielnych schodach,
mogłabyś mieszkać trochę niżej. A zimno tu u ciebie, że pies by
zawył.
- Pani Józiowa!
- No ja. Co się tak gapisz? Józiowej nie widziałaś? Nie mogłam
przyjść wcześniej, bo musiałam zjeść kolację z moimi. A teraz chcę
jeszcze zjeść z tobą, bo pewnie siedzisz cały dzień o suchym
pysku. Jedzenie przyniosłam, nie martw się.
Wyjęła z torby opłatek, rozstawiła talerze na stole.
- Życzę ci, żebyś nabrała wreszcie rozumu i przestała się mazać -
powiedziała uroczyście, żebyś nabrała wreszcie rozumu i przestała
się mazać - powiedziała uroczyście. - Życie, Brońcia, to bardzo
cenna rzecz i szkoda nim tak bez sensu szastać, zwłaszcza jak się
ma dwadzieścia lat. Potem się żałuje, a to już mądry Polak po
szkodzie... Zanocuję u ciebie, bo nie mam ochoty leźć po nocy w
łapy żandarmom. No, czego się mażesz, tak ci żal dla mnie kawałka
łóżka?
Brońcia nie odpowiedziała. Przytuliła policzek do szorstkiej
twarzy starej kobiety i płakała. A bardzo dawno już nie płakała.
Z notatnika starego Łempickiego
31 grudnia 1941 roku. - "W wyniku działań, zmierzających do
przejścia z systemu wojny ruchomej na system wojny pozycyjnej,
celem skrócenia linii frontu, wojska nasze dokonały operacji
odwrotowych".
Przepisałem to zdanie z oficjalnego niemieckiego komunikatu,
ponieważ za wszelką cenę chciałem znaleźć na zaczęcie tego nowego
roku coś, co zawierałoby choć odrobinę optymizmu. Mizerny to
optymizm, wiem, ale jeśli ciągle, dzień po dniu czytamy, że idą,
że naprzód, że zwyciężają - jakikolwiek cień, zarys, groźba tego
cienia - musi cieszyć. Słowo "cieszyć" jest tu jakoś nie na
miejscu, brzmi obco. Nie pasuje do lat wojny. To tylko moje dzieci
i ich rówieśnicy potrafią się jeszcze cieszyć, jakby to wszystko
wokół nich było ot taką "wielką draką". Może przyjęli tę postawę
instynktownie, jako samoobronę, może w ten sposób kiedyś o wojnie
myśleli i nie chcą myśleć inaczej? Może to w końcu dobrze dla
nich, że tak właśnie myślą...
13
Niemcy bawili się. Bawili się w restauracjach, kawiarniach,
cieszyli się w domach. Podczas tego Sylwestra żaden z nich jeszcze
nie myślał, że cokolwiek mogłoby się zmienić. Mieli za sobą
wszystko: siłę, porządek, rację, szczęście, powodzenie, mieli
nawet Boga, wydrukowanego na klamrach pasów. Nieśli ze sobą Nowe
Wielkie Życie, tworzyli Nowy Wspaniały Świat, oni - wybrani
spośród wszystkich narodów. Mieli prawo dobrze bawić się tej nocy.
Hilda von Leiden była w Cafe Clubie. Tańczyła. Kolorowe confetti,
rozciągnięte serpentyny; "pani pięknie wygląda", "jak pani
wspaniale tańczy", "jakie to szczęście móc panią tak trzymać w
ramionach", kieliszki, musujące wino, śpiewaczka na podium,
wskazówki zegara nieuchronnie zbliżają się do wspólnego punktu, do
godziny dwunastej; to niemożliwe, żeby nie przyszedł, musi przyjść,
musi wznieść razem z nimi chociaż ów noworoczny toast, jeżeli już
nie chce się razem z nimi bawić, "pani pięknie tańczy", "pani
wspaniale wygląda", można z góry przewidzieć, co każdy z nich
powie, tak bardzo zajęci są zwycięstwami, że zapomnieli już, jak
się zdobywa kobiety, jeszcze tylko pół godziny, wszyscy już są, to
przecież najwspanialszy, najważniejszy, najbardziej radosny bal,
śpiewaczka śpiewa o miłości, nikt tu o miłości nie myśli, są
przepełnieni szałem zwycięstwa do końca, do ostatniej kropli;
pójdę stąd, jeśli nie przyjdzie, musi przyjść, jeszcze tylko
kwadrans, "jaką ma pani wspaniałą kreację", tak, mam wspaniałą
kreację, jestem niezwykle piękna, doskonale tańczę i szczęściem
jest trzymanie mnie w ramionach, "Hildo, jesteś zmęczona, nie
opuściłaś ani jednego tańca, odpocznij", jeszcze dziesięć, jeszcze
pięć minut... Nareszcie!
Kurt Diethl stanął w drzwiach sali w ostatnim blasku gaszonych
świateł.
Dwanaście uderzeń gongu. A potem okrzyk "Heil!" i las rąk. I
znowu: "Heil! Heil! Heil!" aż do utraty tchu. Toasty, wiwaty,
brzęk tłuczonego szkła, radość rozsadzająca piersi, wyzwalająca
ten wielki, jednobrzmiący krzyk "Heil!", uściski ramion,
przeszłość, przyszłość, wszystko jest ich, wszystko do nich należy,
oni - Niemcy ponad świat.
"I żeby w Generalnej Guberni zniszczyć to, co jeszcze do
zniszczenia zostało!"
Zniszczyć! Już, zaraz, za chwilę. Zetrzeć, wtłoczyć w ziemię,
przekreślić, zamazać.
"Stwórca powierzył nam wielkie dzieło. Musimy mu sprostać. We
wszystkim, co czynimy, musi nam zawsze stać przed oczami los
Europy, choćby czasem było nam trudno coś przeprowadzić. W imię
dobra ludzkości i wielkich Niemiec. Heil!"
"Heil! Nie będzie za trudnych rzeczy. Wszystkiemu podołamy, na
wszystko się zdobędziemy, wszystko zrobimy, my wybrani, my
najlepsi, my powołani! Przed niczym się nie cofniemy. Heil! Heil!
Heil!"
Stała obok Kurta, kiedy wzniósł kieliszek i powiedział:
- Nieistotne jest, jak się zwycięża. Istotne jest samo zwycięstwo.
Historia wybacza zwycięzcom, cokolwiek by zrobili. Za nasze
zwycięstwo, panowie!
- Na pohybel wrogom - Wrona podniósł napełnioną szklankę i
patrzył, rozbawiony, na swych towarzyszy: - Przez myśl wam nie
przeszło, że będziecie tak spędzać Sylwestra. A dzięki komu?
- Dzięki tobie - przyznał w imieniu wszystkich Ralf. - Dokonałeś
prawie cudu. Tygrys odstępujący od raz powziętego planu to rzecz
tak nieprawdopodobna, że do dziś jeszcze w nią nie uwierzyłem. No,
pijemy, chłopaki.
- Cyk!
- Pod szybki koniec tego bajzla!
Wrona usiadł wygodniej. Sylwester. Który to już na tej wsi?
Usłyszał głos Ralfa:"Wrona, jeszcze szklaneczkę?" Skinął
potakująco głową. Zaczęli tworzyć oddział niemal we trzech:
Tygrys, Artur, no i on. Dzisiaj oddział wygląda już całkiem
poważnie. Ilu nas jest? Mniejsza z tym. Tygrys od czasu, kiedy
ściągnął swego przyjaciela - Białego, stał się zupełnie innym
człowiekiem. Każdy chce mieć przy sobie kogoś bliskiego. Skądś
losy przygnały Ralfa o cygańskiej twarzy i akrobatycznych
zdolnościach. "Założę się - myślał Wrona - że występował kiedyś w
cyrku." Któregoś dnia zgłosił się Długi z ofertą: "A jakby co,
panie majorze, to ja jestem kierowcą, może się przydać". Właśnie
dziś się przydaje. Borowik to chyba brat Długiego. Nie wiadomo na
pewno, bo nie należy się sobą zbytnio interesować. Potem
przychodzili inni i jeszcze inni, nie sposób było nawet spamiętać
wszystkich. Wyzdrowiał przewieziony przez Halinę chłopak, Antek...
Aha, Halina! Ciekawe, co robi podczas tego Sylwestra, czy spędza
go z kimś? Ile będzie jeszcze takich Sylwestrów na wsi, w lesie?
Siedzieli w niewielkiej izbie oświetlonej chybotliwym płomieniem
świecy. Murowany barak służył niegdyś za skład narzędzi
rolniczych. Dziś stanowił skład amunicji. "Panie majorze -
wzdychali - tak pod bokiem, tyle prochu!" Kilka dni temu
zdecydował się: "Przygotujemy akcję. Na Nowy Rok". Wpadli z
entuzjazmem. Tylko Wrona... Wrona ośmielił się nagle mieć własne
zdanie na ten temat.
- Dlaczego akurat w Nowy Rok? Że święto? Owszem. Niemcy będą
odsypiać Sylwestra, ale będą na miejscu. A jak który będzie miał
solidnego kaca, to i spać nie będzie. Ruch w okolicy większy.
Tylko Sylwester, panie majorze. Za noc sylwestrową ręczę jak za
siebie samego. Wszędzie chlają, szwaby będą opijać zwycięstwa na
wszystkich frontach, za każdy front jeden kieliszek - już
wystarczy... Jestem przekonany, że całego interesu będzie pilnować
dwóch, najwyżej trzech żandarmów, reszta nie wytrzyma i urwie się
gdzieś. Tylko Sylwester, panie majorze!
Mówił wprawdzie do Tygrysa, ale patrzył na Białego, jako że Biały
Jack - tak go nazywali w oddziale był jedynym człowiekiem, który
mógł mieć jakikolwiek wpływ na dowódcę. Po niespełna tygodniu od
jego przyjazdu wiadomo było: chcesz załatwić coś z Tygrysem, idź
do Białego. Tygrysa bali się. Białego chętnie nosiliby na rękach.
Miał czas zawsze i dla każdego, nie było dlań rzeczy nieważnych
czy nieinteresujących. "Do diabła - zżymał się Tygrys -
rozpuszczasz mi oddział." "Trzymasz go tak twardą ręką -
odwzajemniał się Biały - że w sumie zyskujemy jakąś rezerwę."
- Tylko Syłwester - upierał się Wrona, błagalnie wpatrzony w twarz
Białego. Biały Jack unikał jednak jego spojrzenia, chodził po
izbie, wyglądał przez okno, czymś wyraźnie zdenerwowany; kapitan
Artur w ogóle umył od całej sprawy ręce, uznając widocznie wyraźne
sprzeciwianie się rozkazowi dowódcy za objaw karygodnego
zachowania, niegodnego nawet takiego żołnierza, który nigdy nie
nosił munduru. "Biedny tata - myślał Wrona - boję się, że nigdy
nie będę dobrym żołnierzem, boję się, że zawsze powiem: nie, jeśli
będę przekonany, że mam rację." Ralf przysłuchiwał się żebraninie
Wrony z klasyczną obojętnością, było mu zupełnie wszystko jedno,
kiedy załatwią ten magazyn, czyścił lśniącą i tak broń, miał tę
swoją spłuwę jak zawsze na najwyższy połysk, przeglądał się w
niej, gładził, chował, wyjmował znowu i znowu chuchał; Tygrys
przysłuchiwał się temu monologowi - jak zawsze z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy, i im dłużej się nie odzywał, im dłużej słuchał,
bez zmarszczki, ruchu ręki, najmniejszego bodaj drgnienia powiek -
tym bardziej Wrona upierał się, jak kozioł, jak muł stanął na tym
Sylwestrze i nie chciał postąpić centymetra dalej.
W tym właśnie momencie kapitan Artur odsunął z pasją stołek i
wstał. Powiedział coś na temat zarozumiałej szczeniackości. "I to
rodzony ojciec" - pomyślał z goryczą Wrona. Tygrys zapytał:
- A co myślisz o projekcie porucznika Wrony?
- Jestem przeciwny.
- A ty?
Ralf ocknął się z zamyślenia i odsunął na chwilę broń. Nię patrzył
na Wronę, kiedy powiedział:
- Uważam, że powinno być według planu.
Wrona obiecał sobie, niemal przysiągł, że nie będzie mógł nigdy
więcej spokojnie spać, póki nie da mu w mordę.
- A ty?
Biały Jack odwrócił się od okna. Był szczupły, bardzo wysoki i
niezwykle młodzieńczy. Spojrzał teraz na Wronę, w jego oczach było
zakłopotanie, było coś jakby prośba o wybaczenie. "Wszyscy
przeciwko mnie, durnie czy tylko subordynowani?" Biały Jack,
ociągając się, powiedział:
- Jestem przeciwny.
Wrona zawrócił i poszedł do drzwi. Miał ochotę kląć
najobrzydliwszymi wyrazami. Usłyszał za sobą:
- Poruczniku!
Zatrzymał się.
- Ja jeszcze nic nie powiedziałem!
No tak, to prawda. Tygrys jeszcze nic nie powiedział. Wrona
odwrócił się w stronę dowódcy, zawsze jednakowa twarz. - "No,
mówże wreszcie, daj mi te trzy dni karniaka, pozbaw mnie
kierowania akcją, cokolwiek, ale niech ten cholerny obrządek się
skończy."
- Zgadzam się na Sylwestra - powiedział Tygrys.
Wrona miał wrażenie, że świat zakręcił się, stanął przez chwilę do
góry nogami, a potem, podrygując, wrócił na swoje miejsce.
Zasalutował, stuknął obcasami i już go nie było. A w ciemną
grudniową noc, tuż przed jedenastą, wyjechała ze wsi ciężarówka i
skierowała się na błońską szosę. I Wrona miał rację: magazynu
pilnowało jedynie dwóch żandarmów, przy stole zastawionym
sylwestrowo-noworoczną kolacją.
- Kiedy się urodziłem, była burza - powiedział Ralf. - Trzasnął
piorun, mama się przestraszyła i przyszedłem na ten Boży śliczny
świat o tydzień za wcześnie. Baby ze wsi mówiły, że będę miał
burzliwe życie. To mi przypomina, że czas na nas, kochani, bo jak
się zasiedzimy, to możemy wysiedzieć coś niedobrego.
Dopili stłukli szklanki, ot tak, dla fasonu, i wyszli. Ciszę,
jaka zapanowała po ich wyjściu, mąciło jedynie równomierne tykanie
zegara. A w okrągłą tarczę, po której poruszały się wskazówki,
wpatrywał się szeroko otwartymi oczami siedzący pod ścianą
Niemiec. Pod jego nogi sączyła się czerwona strużka z rozbitej
szklanki i razem z inną czerwoną strużką tworzyła krzepnącą
kałużę. Oczy Niemca były nieruchome, zastygłe w wyrazie ogromnego
zdumienia.
Drugi leżał przy wyjściu. Ralf odsunął go nogą. "Cholera -
pomyślał nagle Wrona - gdyby tak można było wojować bez
zabijania."
Ładowali ostrożnie, wolno, choć bardzo chcieli się spieszyć;
ładowali wytrwale, każdy granat, nabój był dla nich na wagę nie
złota: życia. "Chłopaki, macie pojęcie, ile oni tego tu mają?"
- Koniec, chłopaki, dosyć, wiejemy!
Ralf obszedł Wronę z daleka, ustawił wewnątrz wozu jeszcze jedną
skrzynkę i wskoczył do środka.
- Starczy - zgodził się potulnie. - Wsiadajcie, chłopaki.
Przeturlali się po wyboistej drodze, wydostali się na szosę.
- Nikt nie miał na święta tyle choinek, co my - roześmiał się
Długi.
- Takie choinki, jakie święta - uzupełnił filozoficznie Wrona.
Poczuł się zmęczony i zamarzył o zaśnięciu w prawdziwym łóżku.
- Samochód za nami. Goni nas!
Odwrócił się szybko. Światełko rosło z sekundy na sekundę.
- To osobowy, durniu. Nie goni nas, tylko szybko jedzie. Co robić?
- Jechać. Jechać, zwyczajnie jechać.
Ciemny Chevrolet był już bardzo blisko, zrównał się, wyprzedził, a
potem nagle zaczął hamować. Z okienka wysunęła się ręka, dająca
znak zatrzymania się.
- Panie poruczniku...
"W razie czego - myślał Wrona - niewiele sobie pożyją w tym nowym
roku. My też. Mamy cały arsenał. Wystarczy dla wszystkich."
- Zatrzymaj się. Stój, mówię.
Otworzył drzwiczki.
- Was ist denn los?
- Fahren wir gut nach Litzmannstadt?
- Ja. Gut.
- Danke schn. Gute Nacht.
Długi machinalnie puścił sprzęgło. Przed nimi ciemny Chevrolet
zniknął na zakręcie.
- Cholera, że to człowiek tak się czasem własnego cienia
przestraszy - wyznał nagle.
W niespełna pół godziny później Wrona znowu stuknął obcasami przed
Tygrysem.
- Panie majorze, melduję przywiezienie z magazynu wojskowego
dziesięciu skrzynek broni i sześciu z nabojami. Czy pan major
chciałby zobaczyć? Wszystko jest w szopie.
Na widok wchodzącego dowódcy debatujący nad skrzynkami chłopcy
wyprostowali się. W świetle migających latarek widać było malujący
się na ich twarzach wyraz oczekiwania. Za taką robotę należy się
pochwała...
Tygrys pochylił się nad pierwszą skrzynką. Kiedy podniósł głowę -
chłopcy cofnęli się odruchowo. Zbyt dobrze go znali, by nie
wiedzieć, że takie nagłe zmarszczenie brwi nie wróży nic dobrego.
Borowik przysunął się do brata.
- Co jest, jak rany?
Tygrys podchwycił to pytanie:
- Właśnie, co jest? Wrona!
Wrona wpatrywał się w skrzynkę jeszcze dłużej. Chłopcy daremnie
usiłowali odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Powoli rozlewało się
na niej coraz głębsze zdumienie. Nim jednak zdążył cokolwiek
powiedzieć, drzwi otworzyły się i od progu dobiegł głos Ralfa:
- Otwórzcie tę pierwszą skrzynkę, chłopaki! No, otwórzcie!
Urządzimy sobie prawdziwego Sylwestra. Tylko ani pary z gęby, bo
jakby tak major... Sprawiłem wam niespodziankę, jak się pat... -
urwał wpół słowa. Tygrys odwrócił się od nieszczęsnej skrzynki i
stanął w kręgu światła.
Milczenie. Chłopcy przysunęli się i osłupiałym wzrokiem spoglądali
na równiutki rząd poustawianych w skrzynce półlitrowych butelek.
Ralf zdecydował się.
- Melduję się do ukarania - wyprężył się jak struna. - Ale... -
zawahał się - gdyby tak pan major nie odmówił... kropelkę na ten
mróz... przy święcie to i generałowi wypada wypić za zdrowie
wiernych żołnierzy. To byłby dla nas zaszczyt, bo my wszyscy pana
majora...
- Ralf! - Wrona odsunął się nagłym ruchem. - Panie majorze - mówił
szybko, uważając widocznie, że nie ma czasu do stracenia - to nie
miało miejsca nigdy przedtem i już się nie powtórzy. Ręczę za to
słowem. Gdyby coś takiego jeszcze raz, to niech ja... niech
mnie...
- Nie miałem szczęścia, ot co - wyjaśnił ponuro Ralf.
I znowu stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Tygrys rozejrzał
się po szopie, a potem skierował ku drzwiom:
- Umieśćcie to wszystko w piwnicy. Za kwadrans mam mieć u siebie
klucz. - W progu zatrzymał się. - Jutro obejrzę wszystko
dokładnie, przy tych latarkach nic prawie nie widać.
Nazajutrz jednak Tygrys również nie obejrzał przywiezionej
amunicji. Rankiem przyjechał z Błonia łącznik z rewelacyjną
wiadomością, że do magazynu broni przybył oddział żandarmerii.
Niemcy zostawili samochody opodal bocznicy kolejowej, otoczyli
barak, kryjąc się w pobliskich krzakach i czekali. "Czekali tak,
panie majorze, prawie do południa, licho wie na co. Wreszcie
wyszli z ukrycia i wleźli do środka. Panie majorze, darli się i
klęli tak, że we wsi było słychać..."
Chłopcy chodzili pijani radością. Tak wystrychnąć szwabów na
dudków byle kto nie potrafi. A im się udało. Porucznikowi Wronie
chętnie uwieńczyliby głowę laurowym wieńcem; to przecież on prosił
i błagał o przesunięcie terminu. "Bo macie pojęcie, chłopaki, jaka
byłaby jatka, gdybyśmy tak rzeczywiście w ten Nowy Rok?"
I w tym miejscu właśnie radość opuściła porucznika Wronę
całkowicie. Odszedł od chłopców, schronił się między najbliższymi
drzewami i tam właśnie natknął się na Tygrysa. Spojrzeli na
siebie, było wiadomo, że myślą o tym samym. Tygrys nie mówił nic,
Wrona nie potrafił milczeć:
- To przypadek, panie majorze. Nic innego tylko parszywy
przypadek. Nikt ich przecież nie mógł uprzedzić.
- A jednak czekali.
- No przecież nie mogli wiedzieć.
- A jednak czekali - powtórzył swoje Tygrys.
- Przecież jeśliby ich kto uprzedził... jeśliby im powiedział,
powiedziałby również, że przyspieszyliśmy akcję.
- Może nie zdążył.
Umilkli. Z daleka dolatywał gwar. Chłopcy ciągle szaleli z
radości. Między drzewami przemknął Tiki. Ralf stał mu na grzbiecie
i z dzikimi okrzykami wywijał karabinem. Tygrys patrzył w ziemię.
Wrona przełknął głośno ślinę. W gardle odczuwał jakąś nieprzyjemną
suchość. Miał ochotę podejść do Tygrysa, poklepać go po ramieniu
czy zrobić coś z tych rzeczy, które robi się zwykle, gdy chce się
kogoś pocieszyć, tkwił jednak na miejscu, wiatr poruszył gałęzią
drzewa i strząsnął śnieg.
- Oczywiście masz rację - powiedział nagle Tygrys. - O planowanym
terminie wiedziałeś tylko ty, Artur, Ralf i Biały. Wyobrażam
sobie, że żaden z was nikogo o tym nie informował, ani chłopców,
ani tym bardziej kogoś innego. Wobec tego jest jasne, że to musiał
być jakiś parszywy przypadek.
"Rany boskie - myślał Wrona - on wcale nie wierzy w to, co mówi,
on w tej chwili zupełnie nie wie, co ma o tym myśleć i co z tym
fantem zrobić. Cholerny świat..." Było zimno, Wronie marzły ręce,
miał na razie dość akcji, strzelaniny i Niemców. "Spróbuję namówić
ojca - zdecydował się - żeby urwać się do Julki na domowy,
świąteczny obiad."
Z notatnika starego Łempickiego
2 lutego 1942 roku. - Dzisiaj aresztowali nauczycieli ze szkoły
Stefa. Wrócił zupełnie roztrzęsiony. "Wielka draka" uderzyła nagle
w niego w sposób bardzo bolesny. Siedział przy stole, za wszelką
cenę starał się nie płakać i powtarzał w kółko: "Tak chciałem,
żeby nie było dzisiaj klasówki z matematyki. Szedłem do szkoły i
myślałem, żeby coś się stało, cokolwiek, no i stało się. Pudel
powiedział: "Do widzenia, chłopcy..." tato, on tak stał między
czterema Niemcami, taki mały, w okularach, tato, myśmy tyle razy
się z niego wyśmiewali, powiedział nam: "Do widzenia, chłopcy, nie
zapomnijcie odrobić lekcji". Ten Niemiec go pchnął i spadły mu
okulary i ja je chciałem podnieść i nie mogłem ruszyć się z
miejsca, a on powtórzył: "Nie zapomnijcie odrobić lekcji". Tak
jakby go to w ogóle jeszcze mogło obchodzić."
Nie umiem nikogo pocieszać. Mogłem jedynie powiedzieć Stefowi, że
każdy z tych małych nauczycieli w okularach dobrze wiedział, na co
się codziennie naraża, ale uznałem, że musi sobie z tą sprawą sam
poradzić. Mnie zresztą od pewnego czasu zaczęła prześladować inna
myśl: że jeśli wojna potrwa jeszcze długo, Niemcy mogą zniszczyć
za dużo jak na życie jednego narodu.
14
Halina postawiła na stoliku dwie filiżanki z kawą i spojrzała na
Niefortunia z lekkim niepokojem. Nie znała chłopca, z którym
siedział, a pochwycone urywki rozmowy nie pozostawiały wątpliwości
co do tematu, jaki ich pochłaniał.
- ...o podziemnej organizacji? Widzisz, do czasu tego
nieszczęśliwego wsiąknięcia nigdy jakoś o tym nie myślałem. Nie
mam zadatków na bohatera, chciałem po prostu spokojnie przeżyć
wojnę. - Rudy chłopiec rozejrzał się po kawiarni. - Dziś jednak
powiedziałem sobie, że nie może być o tym mowy. Tłukli mnie tam i
męczyli dosłownie za nic. I to chyba było najgorsze. Dziewczyna
wykupiła mnie za forsę. Może się w końcu zorientowali, że naprawdę
nic nie znaczę i nic nie wiem.
Dzwonek przy drzwiach rozbrzęczał się i do kawiarni wszedł Kurt
Diethl w towarzystwie dwóch kolegów. Na widok czarnych mundurów
rudy drgnął, skulił się i cofnął z krzesłem w kąt. Mówił teraz
jeszcze ciszej:
- Może ty znasz kogoś, kto ma jakieś kontakty?
Niefortunio pochylił głowę. Kątem oka patrzył za oddalającą się z
wolna Haliną. Myślał, że wiele dałby za to, aby ona była w tej
chwili na jego miejscu. Nie nadawał się do takich spraw.
- Zastanowię się - bąknął. - To znaczy... popytam. Spotkamy się
przecież jeszcze?
- Mam nadzieję. Przychodzę tu często. Mam teraz masę czasu.
Poznałem tu nawet jedną z kelnerek; byliśmy sąsiadami w Łodzi. Nie
ma jej dzisiaj.
Ani Janek, ani Kazik nie znali rudego chłopca. Dopiero Smutny był
w stanie poinformować Halinę, że to podobno jakiś szkolny kolega
Niefortunia.
Halina:
- Bo oni rozmawiają o organizacji, rozumiesz?
Smutny:
- Kobieto, a kto dzisiaj o czymkolwiek innym rozmawia?
- Właśnie - przypomniał sobie Janek - słyszałem, że szykuje się
dla nas jakaś fajna robótka w fabryce broni. Podobno opracowali
jakiś prototyp i trzeba opóźnić produkcję. Smutny, czy ty zawsze
musisz chodzić między stolikami tak, żeby wszyscy się za tobą
oglądali?
Kazik:
- Och, jak się Tadeusz zacznie zastanawiać i dzielić każdy włos na
czworo, to za dwa miesiące się do tego nie weźmiemy albo i wcale
nie, bo dojdzie do przekonania, że się nie opłaca.
Smutny:
- Nie muszę się starać, żeby się wszyscy za mną oglądali. Jestem
tu dostatecznie popularnym artystą. Męczy mnie to nawet: Przecież,
jak zagram jakieś rzewne tango, to nawet szefowa roni łzy do kawy.
Halina:
- Moglibyście się zainteresować, czego ten rudy chce.
Nie przejęli się jednak tą sprawą. Smutny popatrzył na łączniczkę
dowódcy z dezaprobatą, oznajmił: "No, to idę koncertować" i ruszył
w kierunku pianina nucąc: Zagraj, Antoś, tango, przecież lubisz
grać... Janka ogarnęły nagle ponure refleksje: "Nie znam się na
muzyce, ale mówiąc szczerze, nie lubię słuchać, jak Smutny gra te
taneczne kawałki. On się do tego nie nadaje. Słowo honoru, że on
się urodził na prawdziwego artystę, a nie - z przeproszeniem - na
grajka".
Odeszli. W pokoiku na zapleczu kawiarni Elżbieta Łukowiecka
wyjmowała ciastka. Skarżyła się:
- Nigdy nie przypuszczałam, że będę musiała tak pracować. Przez to
człowiek się dwa razy szybciej starzeje.
Wyjęła lusterko, przejrzała się i szybko schowała je z powrotem. Z
kawiarnianej sali dochodził gwar i dźwięk muzyki. Kazik stanął
przy oknie i wyglądał przez szparę w czarnej zasłonie. Ostatnio
wpadał co pewien czas w takie idiotyczne zamyślenie.
- Zwariowałeś - wybuchnął Janek - Niemców nam chcesz na głowę
sprowadzić?
Smutny grał: To jesień deszczową drogą kroczy... Elżbieta oparła
głowę na rękach. Janek pomyślał, że należałoby powiedzieć jej coś
na pociechę, coś miłego, nie umiał jednak znaleźć właściwych słów.
Kazik oderwał się od zasłony.
- O, do licha - powiedział ze sztucznym ożywieniem - to przecież
nie może trwać długo. Któregoś dnia obudzi się pani i będzie
wszystko tak, jak dawniej...
- Nie umiem być sama - żaliła się dalej Elżbieta. Drzwi od
korytarza otworzyły się i weszła Ewa Skalska z dwoma wielkimi
pakami. Kazik poderwał się, ale nim zdążył podbiec, Ewa postawiła
je już na stole. Stanął więc pośrodku pokoju, z opuszczonymi
rękami, jakiś zmieszany i niepotrzebny. Pani Wysocka wsunęła głowę
przez drzwi: "Janek, daj mi prędko napoleonki", a Ewa powiedziała:
"Przyniosłam właśnie świeże".
- Tyle ludzi uciekło - mówiła z wyrzutem Łukowiecka - a on dał się
zamknąć... Twój też - zwróciła się z nagłym oskarżeniem do Ewy. -
Nigdy nie odznaczali się zaradnością. Pozwolili, żeby Niemcy
wygrali wojnę, dali się im zamknąć i skazali nas na takie życie.
Ewa zdjęła palto, spojrzała na Elżbietę i roześmiała się. Kazik
wpatrzył się w jej twarz. Stał ciągle pośrodku pokoju jak
wmurowany, tak długo, aż - zauważywszy ten natrętny wzrok -
przestała się śmiać. Pani Wysocka znów upomniała się: "Janek, co z
tymi napoleonkami?" i Janek wyruszył z pełną tacą.
Od stolika Niemców dobiegło nawoływanie. Halina raz jeszcze
obejrzała się na Niefortunia i rudego. "Szkolny kolega..."
- Oni się już złoszczą - powiedział ktoś cicho, wskazując na
Niemców.
Powiedziała: "Nie szkodzi".
Podeszła do stolika. Należało powiedzieć: "Bitte?", ale to już
przekraczało jej siły, nie potrafiła się na to zdobyć. Stanęła ze
wzrokiem utkwionym w sufit. Myślała: "Jeżeli oni częściej będą tu
przychodzić, diabli wezmą moją posadę, nawet pani Wysocka nie
będzie trzymać takiej kelnerki jak ja".
Usłyszała:
- Niebrzydka jest ta kelnereczka.
Tego nie powiedział Diethl, to powiedział któryś z jego
towarzyszy. Halina poczuła krew nabiegającą do policzków.
Kurt powiedział po polsku:
- Kawa, wino i ciastka.
Odeszła.
Stanęła przy bufecie i obejrzała się. Przypomniał się jej dzień,
kiedy Kurt Diethl przyszedł tutaj po raz pierwszy. Było to prawie
rok temu, w jakiś kwietniowy czy majowy wieczór. Po słonecznym
dniu zerwała się gwałtowna burza. Kawiarnia była prawie pusta,
pani Wysocka parzyła kawę przy bufecie, Halina stała przy oknie i
przyglądała się potokom wody płynącym pustymi ulicami.
W pewnej chwili do kawiarni weszło dwóch ociekających wodą
esesmanów. Wyższy spojrzał na nią, miała wrażenie, że chciał coś
powiedzieć, wyciągnął rękę; w twarzy Niemca było coś, co ją
zastanowiło, nie wiedziała jednak co, zwłaszcza że odwrócił się z
wolna, powiedział coś do swego towarzysza i obaj usiedli przy
najbliższym stoliku.
Tylko że potem stał się tu częstym gościem.
Smutny grał: Spotkamy się na Nowym Świecie, dla ciebie tam
mieszkanko mam... Halina ustawiła na tacy kawę, wino i ciastka i
ruszyła w swoją katorżniczą drogę. Heinzelmann przechylił się
trochę do przodu.
- Niebrzydka jest ta kelnereczka - powtórzył.
- Ale wygląda tak, że nie radzę zaczynać - zauważył Kurt.
Heinzelmann miał jednak własne zdanie na ten temat.
- One wszystkie są łagodne jak kokoszki i zastrachane jak
zwierzątka. Zresztą... sam zobaczysz.
Halina podeszła. Rozstawiła filiżanki i kieliszki. A kiedy
odwróciła się, Heinzelmann wyciągnął rękę.
W chwilę potem rozległ się głośny policzek, i w kawiarni zaległa
cisza. Ktoś siedzący blisko drzwi podniósł się i szybko wyszedł.
Cisza narastała, stawała się nieznośna... Niech że wreszcie coś
się stanie! Żeby ta cisza przestała dzwonić...
I nagle - rozległ się wybuch głośnego śmiechu. Kurt Diethl
przechylony w krześle zaśmiewał się, krztusił się ze śmiechu,
ocierał sobie oczy i wyciągał rękę w stronę Heinzelmanna:
- Patrzcie na jego minę... Zastrachane zwierzątko i potulna
kokoszka... To było bajeczne. Niech żyje znajomość kobiet Adolfa
Heinzelmanna...
- Ha, ha, ha - zawtórował mu Schmidt, wyciągając z kieszeni
kraciastą chustkę.
Coś pękło i rozsypało się w tym śmiechu. Heinzelmann oderwał
wreszcie wzrok od Haliny, Smutny zaczął grać. Halina uciekła.
- Nie denerwuj się - tłumaczyła pani Wysocka. - Już im złość
minęła. Jak wychodziłam, śmieli się wszyscy. Idź do domu, Elżbieta
cię zastąpi...
Pojawienie się nowej kelnerki Heinzelmann przyjął klaśnięciem w
ręce.
- Spróbować znowu?
- Chcesz sprawdzić, ile ich mają w zapasie? - spytał Kurt. - Czy
lubisz symetrię?
Heinzelmann nie odpowiedział. Zapalił papierosa, rozsiadł się
wygodniej i przyglądał się stojącej niedaleko Elżbiecie
Łukowieckiej. Smutny wybrzękiwał jękliwą melodię Ostatniej
niedzieli, kawiarnia opustoszała trochę, do godziny policyjnej
było już niedaleko. Adolf Heinzelmann wstał nagle, przeprosił
swych towarzyszy i zaczął przesuwać się między stolikami w
kierunku, gdzie odwrócona bokiem do lustra stała Elżbieta.
Widziała go wyraźnie, jak szedł, wysoki, bardzo chudy i tak bardzo
brzydki. Wiedziała, że idzie do niej, chciała odejść ale nie
odchodziła, przyglądała się w lustrze swojej sukience, zbyt już
obcisłej, swoim włosom, zbyt dawno nie farbowanym...
- Chciałem zapłacić.
Odwróciła głowę. Wyjął portfel i otworzył go. Gruba paczka
banknotów.
- Będę jutro o piątej w "Paradisie". Przy wejściu proszę zapytać o
stolik Adolfa Heinzelmanna. Adolfa Heinzelmanna, niech pani nie
zapomni.
Można by już nigdy nie piec ciastek...
Zamknął portfel i schował go do kieszeni. Skłonił się.
- Do jutra - powiedział.
- Do jutra - odpowiedziała machinalnie, nie wiedząc dobrze, co
mówi.
Smutny skończył grać i - odprowadzony mizernymi oklaskami -
zajrzał na zaplecze. Halina siedziała nad szklanką bledziutkiej
herbaty, ciągle jeszcze bardzo zdenerwowana. Stanął i klepnął ją
po plecach.
- Wszystko prawidłowo - powiedział. - Dziś mieliśmy inauguracyjne
mordobicie, a niedługo będzie tu czysty Meksyk.
- Nie wygłupiaj się.
- Mówiąc szczerze, miałem wielką ochotę wtrącić się; na przykład
zacząć tłuc lampy, ale ten czarny facet mi przeszkodził. On
zupełnie nie potrafi wczuć się w atmosferę draki...
Halina uśmiechnęła się słabo. Janek rechotał jak za najlepszych
szkolnych czasów. Pani Wysocka mówiła do Ewy: "Wolałabym, żebyś
wszystkie faworki ty upiekła. Mimo najszczerszych chęci Elżbieta
sobie z tym nie poradzi..."
- Jeżeli będziesz robić tak dalej - kontynuował Smutny - to goście
będą się pchać do nas drzwiami i oknami. Zwłaszcza, jak wywiesimy
na drzwiach napis: "Tu bije się Niemców po pysku".
- Powiem jej - ofiarowała się Ewa. Narzuciła palto, otworzyła
drzwi i skierowała się między stolikami w stronę Elżbiety.
- Należałoby tylko dla porządku ustalić dni. Proponuję środy i
piątki. A teraz spływaj, bohaterko, do domu. Kazik cię odprowadzi,
Kazik, hej, Kazik...
Kazik jednak nie słyszał. Oparty o framugę drzwi patrzył na
kawiarniane stoliki, na Elżbietę, przyglądającą się sobie w
lustrze, i myślał o nie znanym sobie pułkowniku Skalskim, który
dał się zamknąć w Oflagu i którego żona pozostała w Warszawie.
15
Worczak wyjął przepustkę i pokazał ją żandarmowi. Żandarm miał
nieruchomą twarz, która nie nabierała życia nawet wówczas, gdy
podnosił karabin i strzelał. A to zdarzało się tak często, że może
mu już po prostu spowszedniało. Brama otworzyła się, a potem
zamknęła ze zgrzytem. Dobrze mieć świadomość, że można za nią z
powrotem wyjść. Ludzie, którzy otaczali teraz Worczaka, tej
świadomości nie mieli. Ich za bramę mógł wyprowadzić jedynie
specjalny rozkaz. "Będziecie żyć tak długo, ile wam pozwolimy, i
zdechniecie wówczas, gdy wam każemy, ani wcześniej, ani później".
W większości stosowali się do tego, tylko niektórzy próbowali
umknąć niemieckiemu porządkowi i padali od kul pod murami domów, w
których szukali ocalenia. "Bracia, bracia, wpuśćcie te dzieci." W
nieszczęściu i strachu człowiek ratując siebie nie ogląda się na
innych, pędzi naprzód z dłońmi pełnymi złota nie patrząc, co
zostawia za sobą. Jeść, mamo, jeść. Nie ma dla was, dzieci moje,
ani dachu, ani jedzenia; zamknijcie oczy, może raz jeszcze, ten
ostatni, przyśni wam się stragan z rybami za Żelazną Bramą, do
ryb, państwo kochane, do rybek świeżych, pachnących; przyzba w
drewniaku, kawał chleba z masłem; jedz, Icek, ty jedz, ty zobacz,
jak ty wyglądasz; do ryb, do rybek świeżych... Jeść, mamo, jeść...
Kiedyś ręce wyciągały się, teraz przestały. Tu każdy myśli o
sobie, o sobie, o sobie, tu życie jest na kilogramy, na tony
złota, tu ludzi jest bardzo dużo, a złota za mało, ciągle za mało;
Icek patrzy rozgorączkowanymi oczami z bladej wychudłej buzi, do
ryb świeżych, do rybek pachnących... kropla mleka, kęs chleba,
bracia, bracia, dlaczego wy nie słyszycie, jak Icek krzyczy, nie
ma siły wydobyć z siebie płaczu, ale krzyczy. Dlaczego wy tego nie
słyszycie; Icek umiera, leży na zatłoczonej ulicy, nikt nie
zatrzymuje się przy Icku, cóż jego życie, małego synka handlarki
ryb, chyba tylko żydowski policjant potrąci go nogą, bo ma być
porządek, bo Icek nie w porę umarł... Bracia, bracia, dlaczego
pozwoliliście, by umarł?...
Worczak pchnął osłonięte firanką drzwi i wszedł do środka. Duża
sala zastawiona była stolikami, w głębi obok bufetu widniało puste
w tej chwili podium dla orkiestry. Pachniało kapustą i wódką.
Zbliżył się do bufetu, ujął leżącą na ladzie łyżeczkę i zastukał w
stojącą obok butelkę. Prawie w tej samej chwili do bufetu zbliżyła
się wysoka, chuda dziewczyna, ubrana w brudny szlafrok. Spod
ópadających czarnych włosów spojrzały na niego ogromne,
podkreślone jeszcze błękitnawymi cieniami oczy.
- Ojciec jest?
- Czemu nie ma być? Jest. Ale załatwia rachunki.
Głos miała niski i schrypnięty. Brzydki.
- Za dużo pijesz - powiedział, sam nie wiedział właściwie po co.
- Nie powinien się pan dziwić. Nasz dzień rozpoczyna się
wieczorem. Przychodzą Niemcy, trzeba pić... Kiedy człowiek nie śpi
do rana, trzeba pić... Tańczę, śpiewam i piję. Jakoś żyć trzeba.
- Zawołaj ojca.
Nie ruszyła się z miejsca. Oparła się o ladę i podniosła ku niemu
mizerną twarz. Przypomniał ją sobie nagle taką, jaką zobaczył
kiedyś wieczorem, kiedy po raz pierwszy przyszedł ze Schmidtem do
"Baru Cygańskiego" - w lśniącej czerwonej sukni, brzęczącą
kolczykami i masą bransoletek, z wyzywającym uśmiechem na
umalowanych ustach. "Każdy chce jakoś żyć."
- Czego chcesz? - zapytał.
- Mówią - zaczęła - że będą wywozić z naszej ulicy. Mężczyzn.
- To możliwe - przerwał jej brutalnie. - Ale co możesz na to
poradzić?
- Mnie chodzi o jednego - zniżyła głos. - Pan nie wie, że ja mam
narzeczonego.
- Ty?
- Pan się dziwi? Ale mam narzeczonego. Panie Worczak, pan mi
pomoże?
Wyciągnęła ręce, przeraźliwie chude i białe. Mówiła teraz prawie
szeptem:
- Ja go tu nie mam gdzie ukryć. U was można by wyrobić lewe
papiery. Ja wiem, że takie są. On nie wygląda na Żyda. Pan mógłby
to załatwić. Za pieniądze można dużo załatwić.
Pomyślał: "Jak wiele jest takich próśb, takich marzeń, takiego
wyczekiwania?" Chciał zapytać, czy wie, że za to kula w łeb. Nie
zapytał. Te słowa były za wielkie albo za małe. Poszperała w
fałdach szlafroka.
- To moje - powiedziała. - Niech pan weźmie.
Ciężka złota bransoletka.
- Co szkodzi wziąć? - kusiła.
W głębi trzasnęły drzwi. Odsunął szybko jej rękę.
- Schowaj to - powiedział. Zobaczył przerażenie w jej oczach,
rozpacz. - Schowaj to - powtórzył. - Mnie moich interesów
wystarczy, na tobie ich robić nie będę:
Wszedł Goldberg. Z ołówkiem, notesem i z rachunkami w ręku. Zawsze
wszystko liczył, liczy i teraz. Może nawet własną śmierć, kiedy
zgłosi się po niego, zatrzyma jeszcze, oceni, wyceni, podliczy,
zapisze, co jest winna, co ma, zbilansuje, podsumuje zyski i
straty i może nie zauważy nawet, kiedy rachunki w jego rękach
zmienią się już na pozaziemskie.
- Czy przyniósł pan wszystko?
- Słonina, mięso, wędliny.
- A reszta? Czemu pan nie siada, panie Worczak? A ty - zwrócił się
do córki - czemu nie dasz panu napić się czegoś?
Podsunął Worczakowi krzesło i sam usiadł obok.
- Potrzeba mi jeszcze wielu rzeczy - powiedział. - Trzeba mi
zwłaszcza dużo cukru i kartofli. - Sięgnął do kieszeni i wyjął
niewielkie pudełko. - Pan mnie zaraz powie, że panu coraz trudniej
tu coś dostarczać. A ja panu powiem, że dam już zaraz zadatek.
Duży zadatek. Ja bym panu, panie Worczak, dał nawet od razu
wszystko, bo ja panu ufam, gdyby... gdyby mi pan obiecał przywieźć
większy transport samochodem.
- Samochodem?
- Ja znam takiego, co panu da samochód. Ja dam jego adres. Pan
tylko postara się o przepustkę. I tym samochodem zabierze pan ten
perski dywan, on się panu podobał, ja to widziałem. No, jak?
Ma ten cały rachunek doskonale ułożony i wyliczony. Wie, co
wydaje, wie, co zyskuje. Wymierza to w dniach życia swojego i
Miry, czarnej, chudej tancerki z "Baru Cygańskiego", do którego
przychodzą Niemcy. Bo Goldberg chce wierzyć, że za pieniądze można
zmienić nawet dawno wydany rozkaz: "Ten naród musi zginąć". On
może nawet w to jeszcze wierzy.
- No jak, panie Worczak?
Kiedy zamknął za sobą drzwi baru, zatrzymał się i wciągnął w płuca
głęboki haust powietrza. Było pełne kurzu i zapachu brudnych
zatłoczonych mieszkań, ale po dusznym barze wydawało się niezwykle
świeże. Kiedy miał już ruszyć, ktoś dotknął jego ramienia.
Odwrócił się.
Mira nie odezwała się i on nic nie powiedział. Może dlatego, że
oboje doskonale znali ten dialog, jaki mógłby toczyć się między
nimi. Ciężarówka. Tą ciężarówką mógłby wyjechać za bramę.
Dziewczyno, przez całe życie zajmowałem się robieniem interesów.
Wojna stwarza do tego wyjątkowo dobrą koniunkturę, ale to, co mi
proponujesz, nie jest interesem i nigdy dla nikogo interesem nie
będzie. Bo nie ma ceny, równającej się ludzkiemu życiu. Mojemu
życiu, dziewczyno. Ciebie oczywiście moje życie obchodzi niewiele
więcej niż pyłek kurzu z tej brudnej ulicy, na której stoimy.
Obchodzi cię on, ten twój wybrany, gotowa byś była narazić życie
moje, szofera, mojej córki, moich sąsiadów, dziesiątki istnień,
aby ratować tamto jedno. Może byś nawet nigdy o tych, którzy za to
jedno uratowane życie zginęli, nie pomyślała. A gdyby on zginął
razem z nami - myślałabyś tylko o nim. Rozumiem cię, dziewczyno, ja
rozumiem nawet prawo, które każe ci stawiać takie żądania, takie
propozycje; ja rozumiem, dlaczego nazywasz to interesem. Myślisz:
może zginiesz ty, twoja rodzina, twoi sąsiedzi, ale uratuj tego
jednego, uratuj, uratuj, uratuj, dla mnie ważniejszy on jest niż
wszystko inne, bo pomyśl... jest ta jedna szansa na tysiąc, że
może się uda. Ja to wszystko dobrze rozumiem, dziewczyno...
Ludzie popychali ich, aż zagnali pod mur domu. Leżała tam sterta
pościeli, stał stołek, a na nim siedział starzec i modlił się.
Mira drżała.
- Zmarzniesz w tym szlafroku - powiedział Worczak. A kiedy
odwróciła się i chciała odejść, dodał jeszcze: - Dam ci znać. Gdyby
coś wyszło z tym samochodem.
Nie powiedziała "dziękuję" i on na to zresztą nie czekał. Miał
jeszcze coś do załatwienia.
Chłopiec nie znał wychodzącego za bramę mężczyzny. Zobaczył go po
raz pierwszy może miesiąc temu, może trochę dawniej. Mężczyzna
przyglądał mu się wtedy chwilę, potem podszedł do sterty kamieni i
położył na niej jakąś paczkę. Chłopiec otworzył tę paczkę. Był w
niej chleb.
Od tej pory, ile razy zjawiał się ów nieznajomy, tyle razy na
stercie kamieni zostawała paczka z chlebem, czasem z kawałkiem
słoniny. Mężczyzna kładł ją ukradkiem, jakby bał się albo
wstydził. Nie odezwał się do chłopca nigdy, a i chłopiec nie
odważył się podejść do niego, żeby powiedzieć "dziękuję". Tyle
tylko, że zawsze czekał i na stercie kamieni znajdował chleb. Tak
jak dziś.
16
Przewidywania Kazika, że Tadeusz uzna akcję w fabryce broni za
niepotrzebną, tym razem nie sprawdziły się. Nie od Tadeusza
zresztą to zależało. Otrzymał lakoniczne polecenie zniszczenia
opracowanego prototypu. "Gdybyście dobrali się do jakichś planów,
notatek, kopii, niszczcie wszystko" - mówił Tadeusz.
Rozpracowaniem akcji zajął się Andrzej, a Kazik i Janek
zapowiedzieli w domach pilny wspólny wyjazd. "O tej porze? Dokąd?"
"Odpocząć - odpowiedzieli zgodnie. - Człowiek pracuje i pracuje,
zmęczył się."
Z notatnika starego Łempickiego
10 lutego 1942 roku. - Kiedy wszedłem dzisiaj do pokoju, uderzyła
mnie jakaś zmiana. Przez długi czas nie mogłem dojść, na czym
polega. A to była po prostu jaśniejsza plama na ścianie.
Zapytałem: "Sprzedałaś?" Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i trochę
z niepokojem: "Kochanie - powiedziała - już trzy dni temu. Buty
Stefa składały się z samych dziur".
Trzy dni temu.
Na murach naszej fabryki namalowane już dawno żółwie nabrały nowej
barwy. Nocą musiały zostać odnowione, przypominano hasło: "Pracuj
jak żółw". Mój zastępca zapytał mnie niedawno: "Czy nie przychodzi
ci czasem do głowy, że ludziom to może za bardzo wejść w krew?"
Zapytałem żony: "To tak źle z nami?" Uśmiechnęła się, ma ten
błogosławiony dar uśmiechania się w najtrudniejszych nawet
chwilach: "Mój drogi, ileż wy zarabiacie, a ile wszystko
kosztuje?" A potem wróciła do tematu, który już zaczynała kilka
razy, a od którego ja zawsze konsekwentnie uciekam: "Czy naprawdę
Andrzej nie mógłby praktykować? On przecież zapomni wszystko,
czegokolwiek się nauczył".
Andrzej idzie swoją własną drogą. Wybrał ją, nie pytając nikogo,
oprócz siebie, o zdanie. Medycyna się na niej nie mieści. Robi to,
co uważa za najpotrzebniejsze i jedynie ważne. Nie mam nic na ten
temat do powiedzenia.
Kierownikiem produkcji był Gustaw Kendschorek, volksdeutsch tym
gorliwszy, że bardzo niepewny niemieckiego brzmienia swego
nazwiska. Nie miał łatwego życia z robotnikami i kto wie, czy
chwilami nie żałował swojej decyzji. Robotnicy byli jednomyślni w
wyborze gałęzi; jaka będzie dla niego najodpowiedniejsza, byli
jednomyślni w nieróbstwie - jemu na złość, byli w ogóle
przeraźliwie jednomyślni we wszystkim i wszelkie próby zrobienia
jakiegokolwiek w tym wyłomu spełzły na niczym.
Kendschorek wiedział, że po hali produkcyjnej kursują nielegalne
ulotki, ale nigdy nie zdołał nikogo na gorącym uczynku
przychwycić, wiedział, że robotnicy przekazują sobie wiadomości
nielegalne słuchane przez radio, że - co najgorsze - szerzą
komunistyczną propagandę. Huknął kiedyś na całą salę: "A czy
wiecie wy, barany, co to naprawdę jest ta czerwona zaraza ze
wschodu? To przecież gorsze, gorsze... - rozpaczliwie
szukał określenia - to przecież dużo gorsze niż Niemcy".
Popatrzyli
na niego najpierw z politowaniem, a potem gruchnęli śmiechem. Za
boki się trzymali ze śmiechu.
Gustaw Kendschorek nienawidził hali, nie cierpiał robotników, bał
się Niemców i chwilami miał dość całego życia. Od czasu do czasu
wzywał go sam naczelny i pytał: "Długo tak pozwolicie tym polskim
świniom żarty sobie z pracy urządzać?" Ostatnio naczelny dyrektor
stał się szczególnie przykry: "Ostrzegam was, Kendschorek, że
jeśli teraz zdarzy się w fabryce jakikolwiek sabotaż - wy
osobiście będziecie za to odpowiadać. Wy, Kendschorek". W fabryce
musiało dziać się coś szczególnie ważnego, tego Kendschorek mógł
się domyślić bardzo łatwo, ale - należało się obawiać - mogli się
tego domyślić także robotnicy. "Jeżeli zdarzy się jakikolwiek
sabotaż - krzyczał Kendschorek chodząc wzdłuż i wszerz hali -
wszyscy, jak tu jesteście, pójdziecie do obozu!" A potem
tłumaczył, prosił, jakby istotnie mogli go zrozumieć: "Ludzie, czy
ten jeden nie wysłany cekaem zmieni losy wojny? Pomyślcie nad tym i
nie narażajcie mnie ani siebie". Robotnicy patrzyli na niego,
znilczeli. Myśleli swoje, zawsze swoje i tylko swoje.
Przyjście dwóch nowych natchnęło Kendschorka pewną myślą.
Wyglądali na inteligentnych i takich, co to można się z nimi
dogadać. Już na drugi dzień wezwał ich do siebie na rozmowę. Ale
młodzi ludzie niczego nie rozumieli. Spoglądali na
Kendschorka szeroko otwartymi oczami uśmiechali się niepewnie i
mieli tak głupie miny, że kierownik produkcji musiał zmienić
zdanie o stopniu ich inteligencji i machnął ręką. Na nich i na
swój pomysł.
Owa rozmowa jednak sprawiła, że z kolei hala przyjęła nowych z
dużą dozą nieufności."Nie wyglądają na to, żeby przedtem pracowali
rękami - mówili. - I zachowują się jakoś tak, że nie wiadomo, co
myślą." A już gdy ciemnowłosego Marczaka przyłapano na pogawędce i
przyjacielskim paleniu papierosów z jednym z pilnujących fabryki
Ukraińców - nieufność przybrała na sile. "Kapusie?" - pytali siebie
robotnicy. "Wczoraj - opowiadał któryś - szperali w koszu od
śmieci. Jak zapytałem, czego szukają, powiedzieli bezczelnie, że
niedopałek wrzucili i boją się pożaru." I hala postanowiła być
ostrożna, jako że - wiadomo było - w fabryce działo się coś
ważnego.
Janek i Kazik spotkali się daleko za fabrycznym przejazdem
kolejowym.
- Czołem, panie Zieliński.
- Kłaniam się, panie Marczak. Nie domył pan rączek i w ogóle
zajeżdża pan smarem.
- Zaniedbam wprawdzie trochę naukę - rozważał Janek - ale za to
ileż nabiorę praktyki. Nareszcie będę wiedział, co to jest winkiel
i do czego służy sztamajza.
- Co dziś ustaliłeś?
- Że naczelny inżynier nosi klucze zawsze przy sobie.
- A zatem?
- A zatem, moim zdaniem, należy go porwać i zabrać klucze.
- Jeszcze nigdy nikogo nie porywałem - zmartwił się Kazik.
Wsiedli do jakiegoś przypadkowego tramwaju, pojechali w drugi
koniec miasta. Tego wymagały przepisy bezpieczeństwa. Wyskoczyli
między przystankami, stwierdzili, że nikt za nimi nie skakał,
przeszli kawałek drogi, wsiedli w jakiś inny tramwaj i wreszcie
mogli spokojnie usiąść przy stoliku w "Złotej Papudze".
- Jak myślisz, uda się?
- Człowieku, musi się udać.
Halina przyniosła im lurę zwaną kawą. Nie mieli pojęcia, czy wie o
ich specjalnych zadaniach, czy nie, nie mówiła o tym i oni także
milczeli. Smutny coś pobrzękiwał i nie zwracał na nich uwagi.
- Chciałbym, żeby to już było poza nami - marzył Janek.
Z pokoiku na zapleczu wyjrzała pani Wysocka i po chwili była już
przy nich.
- Musisz iść do Ewy Skalskiej, Janku - prosiła. - Nie było jej już
dwa dni, nie wiem, co się z nią dzieje, boję się, żeby coś się nie
stało. Proszę cię, zrób to dla mnie i idź tam zaraz.
- Ależ, ciociu... - Janek wpadł w wyraźną rozpacz. Popatrzył na
zegarek, potem gdzieś w głąb sali, wreszcie na panią Stanisławę. -
Ciociu, ja... Ja mam ważne sprawy, nie mogę. Już wiem. Kazik,
jesteś moim przyjacielem? No jesteś, prawda? Wobec tego pójdziesz
do pani Skalskiej. Do widzenia, ciociu, nie martw się, on to
prawie tak jak ja.
Uścisnął rękę Kazikowi, musnął ustami policzek pani Wysockiej i już
go nie było. W tym samym czasie tylnymi drzwiami wysunęła się z
kawiarni Wanda Filipowicz. Kazik zatrzymał się przed domem i
spojrzał w górę. Dobrze znał ten dom i te okna. Wiosną i latem
były zwykle szeroko otwarte. Stojąc gdzieś w zakamarku bramy
naprzeciwko - można było słuchać, jak Ewa gra. Czasem można było
ją zobaczyć, jak stawała o zmierzchu w oknie i patrzyła: Zawsze
była sama. Nikt jej nie odwiedzał i ona ograniczała swoje wyprawy
do zaniesienia ciastek do kawiarni. Kazik czasem chciał, czasem
pragnął zobaczyć, że ktoś do niej przychodzi; myślał, że może
przejdzie mu wówczas ów ucisk gdzieś w okolicy serca, który
pojawił się tak dawno i którego nie mógł się pozbyć. Ale nikt
nigdy do Ewy nie przychodził i Kazik - wbrew samemu sobie - był z
tego powodu szczęśliwy. Bo wiedział, że to nieprawda, że tylko tak
się oszukuje, że ów ucisk nie przejdzie nigdy...
Któregoś dnia omal nie wpadł przez to idiotyczne wystawanie pod
jej domem. Zamyślony nie bardzo wiedział, co się dokoła niego
dzieje. Usłyszał dopiero: "Panie, a pan co? Zakochany?" Była
łapanka, trzeba było uciekać. Tylko że on był naprawdę zakochany.
Po raz pierwszy w życiu.
Teraz też grała. Okna były wprawdzie zamknięte, na ulicy był
przedwieczorny gwar, tym głośniejszy, że za chwilę zostanie
stłumiony godziną policyjną, ale Kazik nauczył się wychwytywać te
dźwięki spośród wszystkich innych. Za chwilę wejdzie tam,
zadzwoni, Ewa podniesie się od pianina, odgarnie ręką włosy,
pomyśli: "Kto to może być? O tej porze?" Potem podejdzie do drzwi,
zatrzyma się na moment, wyciągnie rękę do klamki - Ewa ma piękne
ręce i oczy, duże, spokojne, smutne oczy - i otworzy drzwi. "Co
wtedy powiem? Aha, mam powiedzieć, że pani Wysocka..."
Wszedł do bramy.
Kilka dni temu zatrzymał się przed bramą razem z nią. Widział, jak
wychodziła z kawiarni z olbrzymią paką mąki. Dla niego nawet była
ciężka. Dogonił ją wtedy na ulicy. Był mróz, ciemno, tylko księżyc
iskrzył się, jakby był czymś podświetlony. Wziął tę paczkę. Ewa
spojrzała wówczas na niego ze zdumieniem, powiedział szybko i
zdziwił się, że nie mógł poznać własnego głosu: "Chcę pani pomóc,
nic więcej." Trzymał tę paczkę, stali naprzeciw siebie, nie
wyobrażał sobie nigdy, że kobieta może być aż tak piękna, ucisk
gdzieś w okolicy serca stał się mocniejszy, dusił, dławił, nie
pozwalał oddychać, płatki śniegu zatrzymały się na włosach Ewy,
wyglądały jak małe czarodziejskie gwiazdki, powiedziała: "Nie
chciałabym, aby widziano mnie na ulicy właśnie z panem".
Powiedziała tak i zmieszała się nagle, odwróciła na moment od
niego oczy, ale rumieniec, który przemknął przez jej twarz,
sprawił, że zrobiło mu się gorąco, choć przecież był mróz.
"Dlaczego właśnie ze mną?" - zapytał - i gotów był to pytanie
powtarzać po tysiąc razy: "Dlaczego właśnie ze mną, specjalnie ze
mną?" Nie odpowiedziała i wtedy pomyślał, że może jednak widziała
go, sterczącego pod tym jej domem, i zrobiło mu się głupio i jakoś
wstyd i jednocześnie cieszył się, że go może widziała.
Ktoś zaczął zbiegać ze schodów, i Kazik zadzwonił. Usłyszał za
drzwiami kroki i miał ochotę uciec.
Ewa otworzyła drzwi i cofnęła się o krok.
- Pan?
Była w jakiejś luźnej domowej sukience, sprawiało to wrażenie
intymności, zaczął bohatersko:
- Przyszedłem, bo pani Wysocka prosiła, żeby Janek, a Janek nie
mógł... - zakończył znacznie mniej bohatersko: - To ja już pójdę.
Powiem, że wszystko jest w porządku.
Nie odchodził jednak. I ona stała, oparta o te otwarte drzwi, był
przekonany, że najchętniej zamknęłaby je przed nim, nie miał
jednak siły, żeby zrobić krok do tyłu, powtórzył tylko swoje:
- To ja już pójdę.
I znowu się nie ruszył. Powiedziała więc:
- Proszę. Skoro pan już jest, niech pan wejdzie. Nie należy
podobno przyjmować gości w otwartych drzwiach.
Wszedł. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, była wisząca na ścianie
fotografia. Mężczyzna w mundurze. Jest teraz w Oflagu. Kazik
pomyślał, że naprawdę powinien wyjść. Natychmiast. Ewa o czymś
zaczęła mówić, usiłowała nadać niespodziewanej wizycie zwykły
gościnny charakter. Robiła w tym kierunku niezliczone wysiłki. Nie
udało się - odpowiadał lub odpowiadał monosylabami, wpatrzony w
każdy jej ruch, w każdy gest; kręciło mu się w głowie, myślał:
"Chyba jestem chory". Zrezygnowała. Odgarnęła ręką włosy, był to
ruch, który znał na pamięć z najdrobniejszymi szczegółami. "Ma pan
rację - przyznała - niech pan już pójdzie." Wydało mu się, że jest
spłoszona czymś, że unika jego wzroku. "Tak - powiedział, ale i
teraz nie ruszył się z miejsca. - Naturalnie, muszę iść." "Godzina
policyjna" - przypomniała, a on powtórzył: "Tak, godzina
policyjna".
17
Rudolf Lange był naczelnym inżynierem w fabryce karabinów.
Pracował zwykle dużo, ostatnio więcej niż kiedykolwiek. Żądanie
było jasne: ulepszyć. Czas na opracowanie prototypu ogromnie
krótki. W dodatku ci ludzie tutaj... Ci ludzie nie nadawali się do
pracy. Jeżeli samemu nie dopatrzyło się, nie dopilnowało
najmniejszego drobiazgu, wszystko zaczynało się rozlatywać. Rudolf
Lange czuł się zmęczony i teraz, kiedy praca w swojej pierwszej
fazie była skończona - postanowił jeden dzień odpocząć. Umówił się
z żoną, że wróci z fabryki wcześniej i pojadą gdzieś za miasto.
Była wiosna i drzewa zaczynały się już zielenić i chociaż trudno
było pod tą Warszawą znaleźć jakieś przyjemne miejsca, to przecież
kilka godzin odpoczynku mu się należy, choćby gdzieś na Bielanach,
nad Wisłą. Rudolf Lange zbierał papiery, myślał o swoim domku w
ogrodzie niedaleko Berlina, myślał o spokojnych dniach, kiedy nie
było wojny i nikt nie kazał mu się spieszyć.
Zamknął metalowe drzwi safesu. Zabezpieczały dorobek
kilkumiesięcznej wytężonej pracy. Klucze schował do kieszeni,
zawsze nosił je ze sobą, to było jego zdaniem, bezpieczniejsze niż
zostawianie ich pod opieką tępo wyglądających strażników
ukraińskich. Przez okno zaglądało słońce. Wyjechać i odpocząć,
choć kilka godzin.
Samochód stał jak zwykle koło bramy. Kiedy jednak drzwiczki
otworzyły się - Rudolf Lange cofnął się. Przy kierownicy siedział
nie znany mu młody człowiek o szczupłej, inteligentnej twarzy.
Na widok wahania Langego uczynił ręką zapraszający gest:
- Proszę wsiadać, panie inżynierze. Woźniak zwolnił się dzisiaj.
Jego żona miała jakiś wypadek, więc pobiegł do domu czy do
szpitala nawet... Był tak zdenerwowany i tak się spieszył, że nie
zdążył pana o tym powiadomić. Prosił, żebym ja... Jestem dobrym
kierowcą, proszę się nie bać, nic złego pana ze mną nie spotka.
Uśmiechnął się miłym, ujmującym uśmiechem. Lange wsiadł i auto
ruszyło. Kierowca pomachał Ukraińcowi przepustką i już był za
bramą.
- Pracuję tu od tygodnia - wyjaśniał młody człowiek. - Jeżdżę na
ciężarówce, ale że Woźniak musiał tak nagle, a nie było nikogo
wolnego, więc zwrócił się do mnie, bo akurat schodziłem ze zmiany.
Nawet nie zdążyłem zjeść obiadu. Bardzo chciałbym jeździć na
osobowym, bo niech pan inżynier sam powie, czy ciężarówka do mnie
pasuje?
Odwrócił głowę. Rudolf Lange zobaczył znów tę szczupłą twarz i
połyskujące okulary. Chciał zwrócić mu uwagę, że podczas jazdy nie
należy tyle mówić, ale niemczyzna nowego kierowcy w porównaniu z
Woźniakiem była prawie nieskazitelna i Rudolf Lange zdobył się na
wspaniałomyślność milczenia.
- Jestem bardzo staranny w pracy, doskonale prowadzę i potrafię
dbać o wóz - reklamował się młody człowiek. - Gdyby pan inżynier
zechciał mnie poprzeć? Nazywam się Johann Krauze. Czy zapisać panu
moje nazwisko? Bo w takim nawale spraw, jakie pan inżynier ma na
co dzień, to naprawdę trudno wszystko spamiętać.
- Nie trzeba.
Młody człowiek znów na chwilę odwrócił się i znowu błysnęły
okulary. Niewątpliwie miał rację, ciężarówka do niego nie
pasowała.
- Ja potrafię wyczuć wóz... Słucham, jak gra silnik, wychwycę
każdy zgrzyt. O, tak jak teraz na przykład.
Janek i Kazik stali na przystanku tramwajowym, tuż przy skraju
chodnika. Przejechały już trzy tramwaje, ale oni nie wsiedli.
Kazik przymknął oczy i podniósł twarz w stronę słońca: było
jeszcze bardzo młode, nieśmiałe, wiosenne. Janek miarowo
przechadzał się wzdłuż chodnika tam i z powrotem i nerwowo patrzył
na zegarek. Smutny miał już dziesięć minut opóźnienia.
- A jeżeli w ogóle nie przyjadą?
- Przyjadą.
Kazik nie otworzył nawet oczu i Janek poczuł do niego gwałtownie
zrodzoną niechęć. Ruszył znów w swój coraz szybszy marsz po
chodniku. Kazik powiedział: "Uspokój się", ale Janek chodził
dalej, zdenerwowany, z kosmykiem brązowych włosów, opadających na
twarz. "Zachowuje się tak, jakby się umówił z tą swoją czarnulą z
kawiarni i boi się, że może z tego nic nie wyjść; fajna
dziewczyna, ten Janek zawsze ma szczęście" - Kazik westchnął i
odwrócił twarz do słońca, zazdrościł Jankowi i równocześnie
wiedział doskonale, że swojego nieszczęścia nie zamieniłby na
wszystkie wspaniałości świata; powtórzył swoje: "Przyjadą", myśląc
o czymś zupełnie innym.
- A jeżeli on się nie dał Smutnemu nabrać?
- Człowieku, na Smutnego każdy się nabierze.
Tu Kazik otworzył oczy i - nagle ożywiony - oświadczył:
- My sami uwierzylibyśmy we wszystko, co by Smutny wymyślił, a cóż
dopiero biedny Lange... Co on może wiedzieć o Smutnym?
Nadjeżdżający samochód zatrzymał się tuż przy krawężniku. Janek
nerwowym ruchem odrzucił z czoła kosmyk włosów, Kazik wsunął ręce
w kieszenie.
Rudolf Lange pochylił się w stronę swego nowego kierowcy:
- Coś nie w porządku? - zaniepokoił się.
Kierowca nie odpowiedział. Trzasnęły drzwiczki i wewnątrz wozu
znalazło się dwóch młodych ludzi. Równocześnie coś nieprzyjemnie
twardego dotknęło Niemca gdzieś w okolicy łopatki. Lange poczuł
strużki potu, ściekające po plecach. Ten, który dotykał go spluwą,
coś powiedział, ale jego niemczyzna była tak kiepska, że sam z
niej zrezygnował.
- On mówi - pospieszył z wyjaśnieniem kierowca - żeby pan inżynier
był łaskawy siedzieć bardzo spokojnie, nie ruszać się, a już niech
Pan Bóg broni krzyczeć.
Lange zobaczył teraz jego twarz w lusterku. Pomyślał: "On nie
pasuje do ciężarówki, nie pasuje w ogóle do zawodowego kręcenia
kierownicą. Jak mogłem się na to nabrać?" Wydusił z siebie:
- Co chcecie zrobić? W odpowiedzi twarz kierowcy w lusterku
rozjaśniła się uśmiechem, tylko że nie był to dobry uśmiech.
Jechali w milczeniu za miasto, skręcili między drzewa
nadwiślańskiego lasku, tam właśnie, gdzie Lange wybierał się na
swój parogodzinny odpoczynek. Janek rozglądał się uważnie, każde
zarośla wydawały mu się odpowiednie i prawie w tym momencie - do
niczego. Myślał: "Czy Smutny naprawdę znalazł tu coś bez pudła?" A
potem przypomniał mu się Wąwóz Pięciu Wagarowiczów i uspokoił się
nagle, no bo jak mógł o tym zapomnieć? Smutny niewiele musiał się
wysilać, żeby znaleźć wprost wymarzone miejsce... Samochód skręcił
wreszcie i zatrzymał się - no tak, to tutaj. Janek rozejrzał się z
rozrzewnieniem, można sto razy przejść obok wąwozu, ich wąwozu, i
w ogóle go nie zauważyć.
- Klucze - powiedział Kazik po polsku - szybko. Klucze.
- On mówi - wyjaśnił znowu łagodnie Smutny - żeby pan inżynier był
łaskaw oddać klucze od kasy pancernej.
I to szybko.
W tym momencie Rudolf Lange zapomniał o strachu i krzyknął, a
raczej zawył, i chciał rzucić się na swego nowego kierowcę,
któremu tak haniebnie dał się nabrać, ale nie zdołał nawet zrobić
jednego kroku. Leżał związany, zakneblowany, patrzył bezsilnie na
zwieszające się nad nim gałęzie, na których zaczynały formować się
już młodziutkie, brązowe pąki i na oddalające się nogi trójki
młodych ludzi. A potem na chwilę zobaczył jeszcze szczupłą twarz w
okularach; rzekomy kierowca przyklęknął na chwilę nad brzegiem
wąwozu i - przechylony w dół - zawołał:
- Nazywam się Krauze, niech pan nie zapomni!
Z Andrzejem spotkali się w pobliżu przejazdu kolejowego. Było już
późno i na niebo wtoczył się księżyc, jak na złość pełny i bardzo
jasny. Kazik zauważył, że taki wieczór jest dobry dla zakochanych,
ale z akcją może by należało zaczekać.
Przeskoczyli jednak przez mur zaraz za budką strażnika.
Przycupnęli przy ścianie. W dyżurce była cisza.
- Śpi - szepnął Janek. - W dzień pije, wieczorami przysypia.
Chwilę jeszcze stali i Janek pomyślał nagle o Wandzie. I o Wąwozie
Pięciu Wagarowiczów. "Tam by nas nikt nie znalazł. Tam nikt by nie
przeszkadzał." I jeszcze: "Zaraz będzie lato". Usłyszał: "Lecimy"
i poleciał. Przemknęli przez chodnik do budynku sekcji tajnej.
Znali tę drogę doskonale. Przez miesiąc pracy wyuczyli się jej na
pamięć, wkuli ją na rzymską piątkę, mogliby odpowiadać z niej
wyrwani z najgłębszego snu. Budynek był czarny i tylko strzegący
go Ukrainiec palił papierosa i ten ognik był z dala widoczny.
Drugi strażnik stał w pobliżu, oparty o mur.
Chłopcy objęli ich szybkimi spojrzeniami, a potem popatrzyli na
siebie. Twarze mieli teraz czujne i skupione. Kazik wyciągnął
rewolwer. "Najważniejsze podejść - powtarzał w duchu Janek -
ostrożnie, żeby nie spłoszyć. W razie czego Kazik tego w budce, a
ja... Boże, spraw żeby się obyło."
Obyło się. Dobrze podeszli i po chwili obaj strażnicy leżeli
związani w dyżurce, a z tablicy rozdzielczej zniknął pęk kluczy.
Spoconymi rękami Janek nie mógł otworzyć drzwi, i Kazik nawymyślał
mu od oferm, niedołęgów i tchórzy. Właściwie niewiele brakowało, a
byliby się pobili przy tych drzwiach. Przywołał ich do porządku
jakiś szmer. Przywarli do ściany i znieruchomieli. Ale to była
tylko gałąź, którą wiatr stukał w okna.
Wreszcie weszli do środka. Ślepa latarka wyłowiła szerokie,
solidne biurko i szafę. Kazik odsunął fotel i usiadł. "Nigdy nie
zostanę dyrektorem" - zawyrokował, a Janek zachichotał. Pomyślał,
że chciałby już mieć tę całą hecę za sobą. Zniszczyli papiery, a
potem rozbili model. A kiedy leżał już w szczątkach na podłodze,
Janek zaczął go kopać z zapamiętaniem. Potem odetchnął głęboko,
uśmiechnął się i zapytał:
- No? Na ile to zrobiliśmy?
A Kazik odpowiedział z przekonaniem:
- Na pięć z plusem.
Bo jeszcze ciągle takimi właśnie kategoriami myśleli.
Zaalarmowana przez panią Lange policja długo szukała jej małżonka.
Dopiero rano w mieszkaniu inżyniera zadzwonił telefon. Jakiś
nieznany głos poinformował panią inżynierową, że męża jej należy
szukać w lesie pod Młocinami. O godzinie dziesiątej pani Lange
układała do łóżka dygocącego z pasji męża, który szczękając zębami
powtarzał obłąkańczo jedno nazwisko: "Krauze".
Z notatnika starego Łempickiego
21 kwietnia 1942 roku. - Na froncie czy raczej na frontach żadnych
zmian na korzyść. W Afryce front tkwi gdzieś pod Agedabią, 7
kwietnia Anglicy skapitulowali na Sumatrze, 10 Amerykanie na
Filipinach.
W Warszawie sytuacja z miesiąca na miesiąc staje się coraz
groźniejsza. Ciągle słyszy się o nowych aresztowaniach. Człowiek
boi się myśleć, że to koło wojny zaciska się coraz mocniej, że w
końcu ściśnie wszystko.
14 maja 1942 roku. - Nie wiem, jakim cudem dzieci te wydostały się
zza muru. Wiem, że zapukały do naszych drzwi.
Nie prosiły o nic. W każdym razie do nas nie powiedziały słowa. I
myśmy się nie odezwali. Chłopiec był młodszy, miał może pięć, może
sześć lat, dziewczynka pewnie dziesięć. Stały, trzymając się za
ręce, ona miała chusteczkę na głowie. Pamiętam. Nie zapomnę do
końca życia. Dzieci stały po jednej stronie progu, ja z żoną po
drugiej. Patrzyliśmy na siebie.
Potem zobaczyłem ręce żony podające im jedzenie i usłyszałem swój
własny, drewniany głos, mówiący "wejdźcie". I groza możliwości
tego ich wejścia sprawiła, że przez chwilę nie widziałem nic,
jakby sień, próg i te dzieci zakryły się jakąś czernią.
A kiedy czerń zniknęła - dzieci na progu już nie było. Po twarzy
Anieli płynęły łzy, jedna za drugą, gęste i wielkie. Gdzieś
słychać było jakieś kroki. I nie wiem, czy te kroki je spłoszyły,
czy same podjęły decyzję odejścia, bo były dorosłe, doroślejsze
niż my, były stare straszliwą wiedzą i okrutnym doświadczeniem.
Odeszły. I to odejście sprawiło, że - w każdym razie dla mnie -
dzieci te stoją tam przy drzwiach i patrzą - ciągle...
Wieczorem przed położeniem się spać Aniela zawsze modli się.
Dzisiaj nie zmówiła zwykłego pacierza. Nie wiem, czy wstydziła się
przed Bogiem naszego strachu, czy nie potrafiła pojąć Jego racji
każącej podejmować decyzje dzieciom.
18
W dżdżysty poranek z podmiejskiego pociągu przyjeżdżającego do
Warszawy z Żyrardowa wysiadło trzech mężczyzn. W podniszczonych
ubraniach wyglądali na robotników zdążających rano do pracy.
Nie byli jednak robotnikami i nie jechali do pracy. Stali na
skrzyżowaniu Alei i Marszałkowskiej, rozglądali się na wszystkie
strony, jakby widok tych ulic był dla nich zaskoczeniem. Wynikiem
tych oględzin było wreszcie jedno sformułowanie: "Cholera".
Mieściło się w nim i zdumienie, i zaskoczenie, i żal, i
rozczarowanie, mieściło się to wszystko, co przez miesiące
niewoli, jakie mieli poza sobą, zdążyło narosnąć i teraz wydostało
się na światło dzienne.
Roman Krzycki oderwał wzrok od wiszących rzędem flag ze
swastykami,
pomyślał: "Chyba jakieś święto, że tego tu aż tyle". Miał szczerą
ochotę splunąć i opanowanie tego odruchu przyszło mu z niejakim
trudem. Głośno powiedział:
- Gramy w marynarza.
- Zwariowałeś?
Roman pomyślał, że Paweł w podniszczonej starej kurtce Zygmunta
wygląda jak przebrany. Ostatnio zresztą ciągle wyglądał jak
przebrany. Przebrany w mundur i ustawiony w szeregu; z odebraną
bronią zamknięty w baraku, jakby chłopiec z dobrego domu bawił się
w wojnę. Ta zabawa jednak nie pasowała do Pawła i nie szła mu
nadzwyczajnie. Szczególnie te druty. Te druty były nie do
zniesienia.
- O co gramy? - zapytał Zygmunt.
Od czasu ucieczki Zygmunt Szeja całkowicie poddał się rozkazom
Romana, mimo że poprzednio - w wojsku - był rangą wyższy i on
raczej powinien dowodzić. Tak nakazywały żelazne obozowe kanony.
Uznał jednak, że porucznik Krzycki jest zupełnie wyjątkowym
dowódcą i zdania tego nic nie było w stanie zmienić.
- Mamy trzy adresy - wyjaśnił Roman. - Tych Łempickich...
- To pewni ludzie?
- Skalski za nich ręczył. Łempiccy mieszkają na Bielanach.
Jazdę na Bielany wylosował Paweł. Popatrzył na zatłoczony tramwaj,
powiedział z podziwem: "Jakim cudem ci ludzie tak wiszą dookoła
tych wagonów?" Po chwili wisiał już sam, zaczepiony jedną nogą na
buforze, a Roman wrzeszczał ze środka chodnika: "Nie spadnij", bo
od najmłodszych lat, od tak dawna, jak sięgał pamięcią, zawsze
opiekował się Pawłem i zawsze się o niego bał.
- Wszystko jest inne - zawyrokował Zygmunt. - Nawet Niemcy nie
przypominają tamtych naszych z Oflagu.
- Przyzwyczaimy się do tych... - odpowiedział Roman. Obejrzał się
za przechodzącą dziewczyną. Miała drewniane, śmiesznie wycięte
buciki i wysokie, szczupłe nogi. - Nie rozumiem - powiedział,
wiedziony jakimś szczególnym skojarzeniem - dlaczego ten Skalski
nie zdecydował się na ucieczkę... Widziałeś jego żonę?
- Nie, ale on po prostu nie wierzył, że nam się uda.
- O Boże - westchnął nagle Roman.
Pod murem trójka dzieci śpiewała:
Dnia pierwszego września roku pamiętnego
Wróg napadł na Polskę z kraju sąsiedniego.
Zygmunt dał im wysupłane z kieszeni pieniądze. Byli już na
miejscu.
- Poczekasz tu na mnie - oświadczył znowu Roman. - Jeden człowiek
zawsze mniej zwraca uwagę. Przyjdę po ciebie.
Zniknął w bramie, a Zygmunt wszedł do knajpy. Była prawie pusta,
tylko w jednym jej kącie piło kilku kolejarzy. Pachniało
samogonem. Zygmunt usiadł blisko okna, zamówił herbatę i zajął się
obserwacją ulicy.
Ciągle jeszcze nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że jest w
Warszawie, że jest na wolności. Wpatrywał się w bramę, gdzie
zniknął Roman, i w pewnym momencie złapał się na szczególnym
uczuciu... czegoś w rodzaju uwielbienia. Bo to było zupełnie
nieprawdopodobne. Kiedy Roman pierwszy raz wystąpił z projektem
ucieczki, takiej ucieczki, nawet go nie wyśmieli, tak cała sprawa
wydała się niedorzeczna. Ale Roman powtarzał to uparcie, przez
wiele długich wieczorów uporczywie kładł im to w "zakute łby".
Pierwszy złamał się Paweł; powiedział któregoś dnia nieśmiało: "A
może on jednak ma rację, może Niemcom tak samo jak nam nie
przyjdzie do głowy, że tak można uciekać?"
Kelnerka przyniosła pachnącą skórkami jabłek herbatę. Zygmunt
ciągle wpatrywał się w bramę. To już było takie przyzwyczajenie.
Tam też godzinami potrafi stać i patrzeć tępo w jakiś punkt... za
drutami. Choroba drutów, każdy z Oflagu ją przechodził. Dla
niektórych bywała śmiertelna: ich trupy pozostawały na tych
drutach. Z daleka wyglądały jak łachmany.
Pomysł był właściwie genialny w swojej prostocie. Z Oflagu
przewożono czasem grupki więźniów na rozprawy sądu wojskowego.
Ponieważ odległość była niewielka, towarzyszył im zawsze jeden lub
dwóch konwojentów. "Ja was poprowadzę - powiedział Roman. - Mundur
wypożyczę w charakterze rekwizytu teatralnego, dokumenty podrobią
koledzy z obozowej kancelarii, a po niemiecku mówię lepiej niż
niejeden z nich."
No i poprowadził. Wyprowadził ich zza drutów, zza których -
zdawało się - nie było wyjścia. "Jeszcze dwa dni temu - myślał
Zygmunt - były obozowe prycze, baraki, strażnicy i druty." Jeszcze
dwa dni temu mówił: "Tu za drutami", dziś zmieniło się to w sposób
zasadniczy, dziś jest: "Tam - za drutami". Tam pozostał pułkownik
Skalski, tam za drutami jest major Łukowiecki, których żonom
przywieźli listy. Dlaczego oni sami nie uciekli? To było
rzeczywiście takie proste, tak rozpaczliwie proste. Żadnemu z
Niemców, którzy im sprawdzali dokumenty, nie przyszło do głowy, że
coś może być nie w porządku, bo przecież nigdy tak się z obozu nie
ucieka. Zygmunt czuł zawrót głowy, który nie opuszczał go od
momentu wyruszenia. Myślał o chwili, kiedy Roman wspaniale
prezentujący się w niemieckim mundurze z drewnianym - o Boże,
wspaniale drewnianym - karabinem, urządził na stacji prawdziwe
piekło, że dla jeńców, których przewozi, nie zarezerwowano
specjalnego przedziału. Truchleli wtedy obaj z Pawłem ze strachu,
ale Roman nie przeholował, wszystko było tak, jak być powinno;
prawdziwy konwojent urządziłby awanturę, musiał więc to zrobić i
on.
Potem wejście do domu, postać matki, zdumiony okrzyk: "Zygmunt".
Dlaczego ten Roman tak długo nie wraca?
Roman szedł wolno po schodach. Mieszkanie Łukowieckiej było na
drugim piętrze. Kiedy był już na ostatnim stopniu, drzwi otworzyły
się i stanął w nich jakiś mężczyzna. Był wysoki, bardzo chudy i
uderzająco brzydki. Na ramieniu miał przewieszony czarny skórzany
płaszcz i ten płaszcz właśnie sprawił, że Roman zatrzymał się
nagle i zaczął poprawiać sobie but. Tamten zamknął za sobą drzwi,
przekręcił klucz i schował do kieszeni. Kiedy przechodził obok
schylonego Romana, skierował na niego spojrzenie bladoniebieskich,
sennych oczu. Potem wolno zszedł na dół.
Roman pomyślał: "Przeprowadziła się". Ale podszedł jednak do
drzwi. "Elżbieta Łukowiecka."Uczuł nagłe nieprzyjemne ściśnięcie w
gardle. Przed oczami stanął mu major Łukowiecki, gdy dawał mu list
do żony. Przypomniał sobie chwilę, kiedy major pokazywał mu jej
fotografię - jedyną, jaką posiadał. Ze złośliwą, gorzką satysfakcją
Roman pomyślał: "Jak to dobrze, że nie mam żony".
Zawrócił.
Siedzieli naprzeciw siebie, oddzieleni powierzchnią stołu.
Siedzieli tak już pół godziny. Rozmowa nie kleiła się, choć pani
Łukowiecka mówiła dużo, ogromnie dużo. "Aż za dużo" - myślał
Roman. Za to Ewa Skalska nie mówiła prawie nic. A on sam?
Właściwie to on powinien mówić, opowiadać, po to przecież tutaj
przyszedł. Tylko że... Właśnie. Od początku tego spotkania bąkał
coś bez większego sensu tak samo, jak pani Łukowiecka zalewała ich
potokiem słów bez sensu.
Po wrażeniu, jakie wywarła na nim jego pierwsza niefortunna
wizyta, nie zdobyłby się chyba na powtórne odwiedzenie żony majora
Łukowieckiego, gdyby pani Łempicka nie zmusiła go niemal do tego.
"List to jest nic. Pan, żywy człowiek stamtąd, to coś zupełnie
innego. Wyobrażam sobie, jak się Elżbieta ucieszy."
Elżbieta właśnie cieszy się. Mówi o mężu, o swoim małżeństwie, o
synku. Wspomina dawne lata. Cieszy się, oczywiście. Roman jednak
nie może się oprzeć wrażeniu, że kiedy po raz pierwszy usłyszała,
skąd przybył, w oczach jej zabłysło na krótką chwilę niemal
przerażenie.
- Jacy byliśmy wtedy szczęśliwi, prawda, Ewo?
- Tak.
Elegancka suknia, modne uczesanie niewątpliwie ufarbowanych
włosów, mocny makijaż, efektowna kobieta po czterdziestce, która
jeszcze może się podobać.
- Mój Boże, nigdy nie przypuszczałam, że to się tak wszystko
ułoży. To okropne zostać nagle zupełnie bez nikogo. Prawda, Ewo?
- Tak.
Żonie pułkownika Skalskiego także dotychczas nie powiedział nic,
jakby naprawdę nic do powiedzenia nie było. Przypomniał mu się
moment, kiedy dochodził do małego domku pana Szei. Zygmunt
twierdził, że nie starczy mu nocy na opowiadanie. Gdy jednak po
pierwszych zdumionych powitaniach i łzach radości padło z ust jego
ojca pierwsze pytanie: "No i jak tam było w Oflagu?" -
nieoczekiwanie dla samych siebie stropili się wszyscy. O to samo
zapytała go teraz Ewa, a on nie wiedział, co powiedzieć. Bo co ci
ludzie tutaj mogli wiedzieć o drutach, o chandrach, o straszliwej
tęsknocie, o tym, że czasem człowiek odczuwał ulgę, gdy w areszcie
mógł być przez pewien czas sam. Obozowe problemy stały się tutaj
dla niego samego jakieś małe i śmieszne. Odważanie porcji
kartofli, żeby były idealnie równe, kłótnie o zardzewiały gwóźdź,
o kubek, "panie majorze, melduję posłusznie, że porucznik Krzycki
wspólnie ze swoim bratem zrabowali mi z szafki dwa metry drutu z
izolacją... poruczniku Krzycki, zawiadamiam was, że sprawa o dwa
metry drutu z izolacją, który zginął z szafki kapitana Szei,
oddana została do rozpatrzenia sądowi koleżeńskiemu, poruczniku
Krzycki, wyrokiem sądu koleżeńskiego w sprawie... zapadłym w
dniu..."
Spojrzał na Ewę. Powiedział:
- Trzeba było stwarzać sobie problemy, jak najwięcej, żeby nie
myśleć. Właściwie nie mogliśmy myśleć, bo wszystkie myśli
dotyczyły tego, co zostało.
Spojrzenia ich spotkały się. Zobaczył, jak twarz Ewy powlokła się
rumieńcem. Zmieszał się. Znowu zapadło niezręczne milczenie. I
znowu przerwała je Łukowiecka:
- Ma pan rację, ta rozłąka jest okropna. Niech pan pomyśli, całe
życie ma się człowiek na kim oprzeć, a nagle zostaje sam i musi
sobie jakoś radzić. Tak, wam tam na pewno nie było łatwo, to
znaczy, im tam na pewno nie jest łatwo, ale tutaj... Pan nawet nie
ma pojęcia, jak wygląda życie tutaj, a przecież trzeba się jakoś
urządzić, żeby to wszystko przetrwać.
Pomyślał, że nie powinna się skarżyć. Zdaje się, że ona umiała się
jakoś urządzić.
Wyszedł razem z Ewą. Na półpiętrze odwróciła się do niego.
- Chciałam pana o coś zapytać.
- Słucham.
- Jak pan tu wrócił... Pomyślał pan, że to wszystko jest inne niż
dawniej, prawda?
- Tak. Tak pomyślałem. Ale to chyba nie jest prawda. Nie mogło się
zmienić wszystko. Wracając człowiek coś z tego, co zostawił, musi
przecież znaleźć.
- Kiedyś też tak myślałam. Ale boję się, że to właśnie nie jest
prawdą. Że nie można nigdy, jak to ktoś powiedział, "dwa razy
wstąpić do tej samej rzeki". Życie płynie, coś ze sobą zabiera,
coś przynosi i niby jest wszystko jak dawniej, a jednak rzeka jest
już inna...
Byli już na ulicy. Nadjechał tramwaj i Ewa wsiadła. Stał patrząc w
ślad za oddalającymi się wagonami. Ogarnęło go nie dające się
przezwyciężyć uczucie przygnębienia.
19
Chłopiec z rudymi włosami, który wmówił w Wandę, że jest jej
sąsiadem z Łodzi, szedł w stronę "Złotej Papugi". Było ciepło i
rudy pocił się. Było rano, ale czuł się zmęczony. Od pewnego czasu
ciągle czuł się bardzo zmęczony. Niewidomy żebrak grał na
skrzypcach, a mały chłopczyk śpiewał:
Siekiera, motyka, piłka, szklanka,
W nocy nalot, w dzień łapanka,
Siekiera, motyka, bimber gwóźdź,
Dam górala i mnie puść.
Rudy przeszedł obojętnie obok tej pary. Nie miał pieniędzy.
Zastanowił się, jak jego sytuacja materialna będzie wyglądała
jutro, i teraz wreszcie uśmiechnął się. Był to paskudny uśmiech,
bez cienia wesołości, uśmiech zaprawiony żółcią. Od niedawna
dopiero nauczył się tak uśmiechać, wielu rzeczy zresztą nauczył
się od niedawna.
Kiedy wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwi kawiarni, wróciło znów
to uczucie, które ściskało serce i nie pozwalało oddychać.
Przygryzł wargi, ale nie poczuł bólu. Może dlatego, że bólu, tego
najzwyczajniejszego, ordynarnego bólu, wyrywającego z płuc
zwierzęcy ryk, skowyt czy jęk, tego bólu właśnie nie zaznał. Nie
uderzyli go ani razu, nie wyciągnęli nawet ręki. Kazali mu tylko
patrzeć. Godzinami siedział w pokoju przesłuchań. Patrzył, jak
tłukli, kopali, przypiekali ogniem, miażdżyli palce, wyrywali
paznokcie, widział to wszystko, widział nieprzytomne z bólu oczy,
popuchnięte od uderzeń wargi, widział krew, krew, krew, słuchał
krzyków, skowytów, jęków i ciągle czekał. Czekał, kiedy zaczną.
Ale nie zaczynali. Kazali mu znowu patrzeć i słuchać. Ciągle
myślał, że to już, że teraz właśnie jest jego kolej, że ten, który
się zbliża, to właśnie jego oprawca, ale to jeszcze nie było to,
znowu musiał tylko patrzeć, znowu słuchać. Zaczął błagać:
"Zacznijcie. Już nie mogę". Nie zaczęli.
Przez dwa tygodnie był w pokoju przesłuchań. Krzyki prześladowały
go w nocy. Do dziś je słyszy, do dziś śnią mu się tortury, do dziś
widzi nieprzytomne oczy. Potem powiedzieli: "Wybieraj".
Wybrał.
Pomyślał: "Jeszcze mógłbym się cofnąć".
I zapytał siebie: "Dokąd?"
Zobaczył znowu salę, usłyszał krzyk. Nie nadawał się na bohatera.
Nie potrafił cierpieć. I nie chciał cierpieć. Bał się, panicznie
bał się bólu.
Pytanie: "Czy ty się boisz?" - zadał również Korn siedzącemu przed
nim Czarnemu. A Czarny, jak to Czarny, nigdy nie udawał bohatera,
odpowiedział: "O rany, człowieku, boję się chwilami jak wszyscy
diabli, ale co mam robić?" To prawda. Co niby miał robić? Korn w
milczeniu pokiwał głową, a potem uśmiechnął się złośliwie, tak jak
często się uśmiechał, pomyślał, że to przecież on kazał Czarnemu
robić to, co robił, i pomyślał z ponurą satysfakcją, że trwa to
znacznie dłużej, niż mógł przypuszczać w najśmielszych snach.
Myślał: "Jeżeli przeżyjemy to całe draństwo, nawet nie będziemy
mogli o tym opowiadać. Wnuki powiedzą, że dziadkom króliki po
głowach skaczą. Ludzie nie będą w stanie uwierzyć w to, co było
naprawdę". Głośno zapytał: "Co masz?", bo Czarny miał coś ważnego.
"Jest bardzo charakterystyczny - mówił - zupełnie rudy, więc łatwo
go zidentyfikować. Mały, chudy.
Ma specjalne polecenia. Musicie go mieć na oku i nie dać mu złapać
żadnych kontaktów..."
Korn opuścił ręce i kiwał nimi miarowo jak skrzydłami wiatraka. Z
dołu, z piwnicy dolatywał leciutki szum. Produkowali tam granaty,
miotacze płomieni i naboje. Robili to z najdziwniejszych,
najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy. "O właśnie - przypomniało
mi się, że potrzebuję tysiąc kółek do kluczy. Będziemy z nich
robić detonatory", ludzka pomysłowość zdaje się być zupełnie
nieograniczona, zdziwienie w oczach Czarnego, choć przecież
przyzwyczaił się do nieoczekiwanych poleceń, zamówień, pomysłów.
Korn dalej machał rękami. Patrzył na Czarnego, myślał o rudym
chłopcu, który wyszedł z gestapo i ma specjalne polecenia, i
myślał o tych tam na dole, o ich żmudnej, kosztującej maksimum
wysiłku pracy, dającej tak wiele i tak niewiele zarazem,
naznaczonej od swego początku - piętnem śmierci. "Nie -
odpowiedział na pytanie Czarnego - pracowników mi tu nie brakuje.
Śmieją się, że z takim arsenałem prędko by się Niemcom nie
poddali." Pochylił w stronę Czarnego długą chudą twarz,
wykrzywioną teraz gniewnie: "Dlaczego dopiero teraz mi o tym
mówisz, skoro wyszedł tydzień temu? A jeśli już złapał kontakt? A
jeśli to robi właśnie teraz?" Czarny nie odpowiedział. Do Korna
nie należało mówić o żadnych trudnościach, zwłaszcza wtedy, gdy
był zły. Czarny wstał. Zameldował, co miał do zameldowania, za
chwilę pożegna się i odejdzie, tak jak żegnał się i odchodził
wiele razy. Zawsze wracał. Może przyjść taki dzień, że nie wróci.
"Uważaj na siebie choć trochę", chciał powiedzieć Korn, ale nie
odezwał się. Nie należało mówić takich rzeczy. Nie powiedział nic,
a Czarny pożegnał się i odszedł.
Rudy otworzył drzwi kawiarni, wszedł do środka i usiadł przy
stoliku. Pianino stało zamknięte, w kawiarni było jeszcze pusto,
Wanda poprawiała przed lustrem uczesanie.
Halina przyniosła rudemu filiżankę kawy, powiedziała:
"Proszę cierpliwie poczekać", zadzwoniła do Tadeusza, ale jeszcze
nie było go w umówionym punkcie, zrobiła przegląd spraw, które
miała do załatwienia; trzeba zawiadomić uciekinierów z Oflagu, aby
przygotowali się do drogi, porozumieć się z Wroną, który po nich
przyjechał, no i załatwić z rudym.
Dzwonek przy drzwiach zadźwięczał przeraźliwie, bo Kurt Diethl
miał zwyczaj bardzo szeroko otwierać drzwi. Za nim wszedł Rudolf
Schmidt. Usiedli w rogu salki przy otwartym oknie. Było coraz
bardziej gorąco. Wanda przerwała studia przed lustrem, przeszła
tanecznym krokiem przez salkę. Niemcy zażądali kawy. Rudy chłopiec
rozłożył przed sobą gazetę i udawał, że czyta. Do kawiarni weszło
jeszcze kilka osób. Wanda stawiała kawę na stoliku Niemców, kiedy
drzwi znów otworzyły się z trzaskiem i stanął w nich porucznik
Wrona.
Kurt Diethl przerwał rozmowę ze Schmidtem i skierował zaciekawione
spojrzenie na chłopca. Wrona zaszedł Halinie drogę w momencie,
kiedy odwróciła się od bufetu z tacą w ręku. Pochylił się i
pocałował ją. Pani Wysocka roześmiała się:
- To znaczy umieć wykorzystywać sytuację. Oddaj tę tacę, Halinko,
ja zaniosę.
Halina widziała wyraźnie czarne oczy Kurta. Poczuła złość. Odsunęła
się szybko od Wrony.
- Kto cię upoważnił do tak bezczelnego zachowywania się?
- Czas - odparł natychmiast. - A jeżeli już mówimy o bezczelności,
to może powiesz mi, kto upoważnił ciebie do tego, żeby zostawiać
mi kartkę tylko ze służbowymi wiadomościami, co? Jeżeli uważasz,
że się tym wykpisz, to się bardzo mylisz. Idziesz dzisiaj ze mną
na autentyczną randkę do bielańskiego lasku.
- O czwartej musisz jechać.
- Chwała Bogu godzina mego odjazdu zależy tylko ode mnie. Nie
pojadę o czwartej, a jak się ze mną nie umówisz, pójdę do
pierwszej lepszej knajpy i schlam z rozpaczy jak nieboskie
stworzenie. Jak się potem co stanie, to będzie tylko twoja wina,
więc?
- Władek - powiedziała - chętnie się z tobą zobaczę...
- Nie bujasz?
Pomyślała: "Chyba bujam". Głośno powiedziała:
- Nie. Mam teraz trochę spraw do załatwienia, a potem możemy się
spotkać. Czekaj na mnie o trzeciej...
- Na przystanku koło Łempickich.
- Dobrze.
Skierowała się w stronę stolika, gdzie wytrwale czekał na nią rudy
chłopiec. Zatrzymała się przy nim. Wyglądał jakoś biednie i
strachliwie. Uśmiechnęła się do niego.
- Zaraz idziemy. Mam zawsze dziesięć spraw do załatwienia
równocześnie, dlatego tak długo pan czekał.
Wtedy właśnie znów poczuła wzrok Kurta. Natrętny i zły.
- Cóż ty dzisiaj jesteś taki nieprzytomny? - powiedział Schmidt. -
Kurt, nie słyszysz, co się do ciebie mówi. Gdzie znowu idziesz,
Kurt?
Kiedy stanął przy bufecie, usłyszał kilka urywanych słów, które
mówiła do telefonu jasnowłosa kelnerka:
- Będę z nim za jakieś pół godziny. Tadeusz, czy nowe sztywne
kołnierzyki są ci potrzebne? Miękkie? Tak. Dobrze.
- Co panu podać? - powtórzyła po raz trzeci pani Wysocka.
- Nie podać - zaprzeczył. - Chcę zapłacić.
Wyszli niemal równocześnie z Haliną i z jej rudym towarzyszem. Jak
i dlaczego potem stało się to wszystko, Halina nie umiała nigdy
opowiedzieć. Było to zbyt nagłe i zbyt niespodziewane. Rudy
znalazł się obok Kurta, potrącił go chyba, bo Niemiec powiedział:
"Uważaj, jak chodzisz, smarkaczu!" Miał twarz wykrzywioną złością,
jak odbitą w krzywym lustrze. Potem obaj znaleźli się na ziemi,
Halina chciała krzyknąć, opanowała się jednak, zatkała sobie usta
ręką, cofnęła się pod ścianę. Rozległ się strzał, potem drugi,
ulica błyskawicznie opustoszała i następny obraz Halina pamiętała
już bardzo dokładnie.
Była wciśnięta w mur tuż pod obrzydliwym szyldem "Złotej Papugi".
Na pustej ulicy stał Rudolf Schmidt z rewolwerem w dłoni, Kurt
podnosił się z ziemi, podtrzymując rękę, a na chodniku dziwnie
skurczony leżał rudy chłopiec.
- Chciał cię zabić! - wołał Schmidt do Kurta. - Ta świnia chciała
cię zabić!
Kurt ciągle trzymał się za rękę. Była na niej krew. Ubranie
leżącego było także czerwone, między nim a Kurtem leżał rewolwer.
Nigdy jeszcze porucznik Wrona nie widział Haliny tak
zdenerwowanej. Kiedy wysiadła z tramwaju na przystanku koło
Łempickich, robiła wrażenie niezupełnie przytomnej.
- Na miłość Boską, co się stało?
Szli obok siebie wąskimi ścieżynkami bielańskiego lasku. Było
gorąco. Był upał. Wrona przewiesił sobie marynarkę przez ramię. Na
tych ścieżynkach leśnych poczuł się znów jak w domu. Pomyślał:
"Okazuje się, że do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić".
Halina opowiadała, jak to miała rudego chłopca, szkolnego kolegę
Niefortunia, zaprowadzić do Tadeusza i jak to na ulicy przed
kawiarnią zabił go Niemiec.
- Nie wiem, nie mam pojęcia, jak to się stało. Szłam z nim, a ci
Niemcy wyszli za nami i nagle rudego nie było już przy mnie,
potrącił zdaje się jednego z tych Niemców, Niemiec krzyknął na
niego, potem obaj upadli i rudy strzelił. Nic z tego nie rozumiem.
Dlaczego rudy do niego strzelał? Co mu przyszło do głowy? Skąd
miał broń?
- A ty? Jak ty uciekłaś?
- Ja? - Na Wronę spojrzały spłoszone, szare oczy. Nie. To znaczy...
Utknęła. Nie wiedziała, jak ma to powiedzieć. Nie myślała wtedy o
ucieczce. Była jak sparaliżowana. Pierwszy raz zabito przy niej
człowieka. To Kurt stanął obok niej i powiedział: "Pani nie miała
z tym nic wspólnego". A potem dodał ciszej: "Uciekaj".
- Halina - Wrona chwycił ją za ramiona i potrząsnął. Powiedziała:
- Pomyśl. Zabili go, zanim zdołał wejść do organizacji.
Wronę jednak nic nie obchodził zabity chłopak. Obchodziła go
Halina. Od dawna już obchodziła go znacznie więcej, niż by sobie
tego życzył. I teraz przestraszył się. Pomyślał, że każdej chwili
może jej się coś stać, i miną długie dni, zanim wiadomość dotrze
do niego do lasu, pomyślał, że powinien być tu przy niej, aby jej
bronić, pomyślał także, że kategorycznie zabroniłby jej należenia
do organizacji, prowadzenia do Tadeusza rudych chłopców i
wiecznego narażania się, że gdyby tylko powiedziała jedno słowo,
że chciałaby, aby był przy niej - niech diabli porwą Tygrysa,
niech się wścieka kapitan Artur - zostawiłby całą partyzantkę,
ostatecznie tu też by się przydał, a coś się człowiekowi od życia
należy, nawet jeśli jest wojna, do licha z wojną, nie można co
dzień pamiętać tylko o tym, że jest wojna. Halina, Halina, powiedz
coś, masz takie włosy, że człowiek myśli tylko o tym, żeby
zanurzyć w nie twarz, masz takie ramiona, że człowiek chciałby je
objąć, Halina, powiedz coś, tyle czasu czekałem na taką chwilę,
tyle czasu do takiej chwili tęskniłem...
- Oszalałeś?
No tak. To nie była widocznie ta chwila. Może jeszcze nie ta, a
może tak ma być, że o tym wszystkim myśli tylko on, w końcu jej te
sprawy mogą w ogóle nie obchodzić, w końcu ona może myśleć tak,
owszem, ale o kimś innym. Wrona poczuł ogarniającą go falę złości,
pasji prawie, no, niechby dostał takiego w swoje ręce, kiedyś ją o
to pytał, opowiedziała mu jakąś bajeczkę o studencie, który
przyjeżdżał na wakacje z Paryża i któremu przysięgła miłość.
Student zniknął gdzieś na początku wojny, do licha, pewnie by go
teraz w ogóle nawet nie poznała, jeśli dziewczyna ma tyle złości w
oczach odpychając czyjąś rękę, to dlatego, że chciałaby, aby to
była inna ręka. Czyja?
Kurt Diethl powiedział: "Uciekaj", ale ciągle jeszcze nie ruszyła
się z miejsca. Pochylił się wolno i podniósł ten leżący między nim
a rudym rewolwer. Schmidt powtórzył: "Ta świnia chciała cię
zastrzelić". Zupełnie, jakby zaciął się na tym zdaniu. Koło
chodnika zahamowało z piskiem jakieś auto. Wyskoczyli Niemcy.
Jeden podbiegł do niej. Kurt wówczas uśmiechnął się. Z tym -
niesłychanie ujmującym, o jaki by go nigdy nie posądzała -
uśmiechem, podszedł do niej i ujął ją pod rękę. Powiedział: "Ta
pani była z nami. Z tym, co się tu stało, nie ma nic wspólnego".
Niemiec zasalutował i zajął się leżącym. Kurt ciągle trzymał ją
pod rękę. Zdawało się jej, że nie będzie zdolna postąpić kroku.
Schmidt powtórzył swoje, tym razem w nieco zmienionej wersji: "Ta
świnia chciała go zabić". Halina spojrzała wtedy na Kurta.
Powiedziała po polsku: "To nieprawda". Odpowiedział: "Pani o tym
wiedzieć nie może. Nie znała go pani".
- Wracamy? - zapytał porucznik Wrona.
20
Gdy Wrona wydostał się z Żoliborza, dodał gazu. Ciężarówka z
napisem "Browar w Błoniu" podjeżdżała już do pierwszych domów
Bielan. Siedzący na górze pod plandeką Roman i Paweł rozmawiali.
Obok nich stała beczka, w której, owinięta starannie w słomę,
umieszczona była broń.
- Nie lubię takich zamkniętych pudeł - powiedział Roman. - Zaraz
przypomina mi się ten parszywy obóz. Na wsi będzie miał człowiek
przynajmniej jakąś przestrzeń życiową. I odżywimy się może trochę.
Paweł roześmiał się. Roman pomyślał, że jego brat dawno już nie
śmiał się w ten sposób. Jakby i jego śmiech był zamknięty za
drutami, a teraz wydostał się na wolność.
Roman poczuł nagle, że ma ochotę śpiewać, tańczyć, a może po
prostu krzyczeć z radości; wyciągnął rękę i wyrżnął nią Pawła po
plecach, Paweł niewiele myśląc zrobił to samo, wybuchnęli
śmiechem, zaśmiewali się patrząc na siebie, przyglądając się sobie
wzajemnie, jakby widzieli się tu po tej stronie na nowo, jakby na
nowo się odnajdywali.
- Pomyśl - powtórzył swoje Roman. - A to było takie proste.
Gwałtowny wstrząs rzucił ich na tylną ścianę auta i przewrócił
beczkę z amunicją. Usłyszeli zmieszane głosy. Niemieckie
przekleństwa zagłuszały dochodzące do nich strzępki słów Wrony.
Roman wyjrzał. Zobaczył stojący w poprzek jezdni niemiecki
samochód ze stłuczoną lampą i zgniecionym błotnikiem przed otwartą
na oścież bramą Instytutu Wychowania Fizycznego. Pomyślał: "Stąd
musiał wyjechać. Pełnym gazem". Głośno rozkazał: "Skaczemy".
Skoczyli. Drogę zagrodziła im jakaś postać w mundurze. Roman
uderzył całym zamachem ramienia w połyskujące spod czapki okulary.
Postać zachwiała się i cofnęła, podnosząc obie ręce do twarzy.
Zobaczył, jak Wrona uderzeniem kolby przewrócił na ziemię drugiego
Niemca. Rzucili się między pierzchającymi z ulicy przechodniami w
stronę ogródków otaczających najbliższe wille. Wrona wołał:
- W ogrodzeniach przecięte siatki... Musimy kluczyć... Szybko.
Po chwilowej konsternacji Niemcy rzucili się w pościg. Z bramy
Instytutu wybiegło kilkunastu żołnierzy. Krzyki pogoni słyszeli
coraz bliżej. Rząd ogródków skończył się. Przebiegli na ukos małą
uliczkę. Trzask i głośne plaśnięcie o chodnik. Jedno, drugie,
trzecie... Roman pomyślał: "Mierzą w nogi. Chcą nas dostać
żywcem". W biegu mignęła mu sylwetka Wrony. Nie zwalniając kroku
strzelał co chwila za siebie.
- Halt! Halt! - krzyczeli Niemcy.
Uciekali coraz szybciej, prawie na oślep. Kule uderzały o chodnik
coraz gęściej. Roman poszukał oczami Pawła. Biegł pierwszy.
Samochód wyjechał zza rogu uliczki, w którą mieli skręcić.
Wyjechał tak niespodziewanie, że Paweł w ostatniej chwili zdołał
uskoczyć spod kół. Niemcy wyskakiwali z samochodu jeszcze w biegu.
- W prawo! - krzyknął Wrona, ale drogę zabiegły im tu nowe
postacie, z tyłu zbliżali się coraz bardziej goniący. Roman
wyszarpnął granat z kieszeni i cisnął za siebie. Błysk, wybuch,
tuman kurzu i Niemcy pozostali trochę w tyle. Skręcili za
najbliższy róg, przebiegli ogródek, potem drugi, przed nimi
zaczernił się rząd karłowatych sosen. Roman potknął się o
wystający z ziemi korzeń i przewrócił zdzierając skórę z dłoni.
Rozejrzał się. Wrona wyglądał zza rogu domu, a Paweł... "Gdzie
jest Paweł? Na litość Boską, gdzie jest Paweł?"
Biegł ostatni, aż do chwili, gdy wybuch granatu oślepił go i
odrzucił. Przed nimi ulica była pusta. Przebiegł kilka kroków, gdy
nagle coś zapiekło w prawym ramieniu, a po chwili w nodze.
Przeraził się."Podziurawią mnie jak sito " Nie wiedział, dokąd
pobiegł Roman. Niemcy przestali strzelać, ale byli coraz bliżej,
Paweł uciekał coraz wolniej.
Opleciona winem furtka była uchylona. Wbiegł do ogródka, a potem
na jakąś klatkę schodową. Piwnica była otwarta, więc zsunął się w
dół po schodach. Oparł się o zimny mur. Myślał z nagle zrodzoną
nadzieją, że może nie zauważyli.
Zauważyli. Słychać już było ich szybkie kroki i gorączkowe głosy.
Pomyślał: "Chyba to już koniec. Chyba nikt mnie już stąd nie
uratuje". I za chwilę: "Nie dam się im". Schody były wąskie, takie
na jednego człowieka. Paweł przyklęknął i oparł się o kant muru.
Czekał.
- Hier! Hier!
Strzelił. Trafił. Ciemniejąca na tle jasnego prostokąta drzwi
postać zachwiała się i stoczyła prawie pod jego nogi. Spojrzał na
trupa i ucieszył się, że Niemiec stoczył się razem z karabinem.
Ramię piekło coraz bardziej i w bucie chlupotała krew. Zacisnął
zęby.
U wejścia znów pojawiła się postać. Za nią druga. Wsuwały się
teraz w otwarte drzwi znacznie ostrożniej. Paweł strzelał, aż w
pistolecie zabrakło naboi, wtedy sięgnął po karabin zabitego
Niemca. Karabin był przeraźliwie ciężki i Paweł przestraszył się,
że nie zdoła go udźwignąć. Podniósł go jednak. Tylko że wtedy
właśnie wychylił się za bardzo zza załomu muru i Niemcy trafili go
znowu. Upadł. Wiedział, że nie zdoła zatrzymać już żadnego z nich,
wiedział, że coś sobie postanowił, ale nie mógł sobie przypomnieć.
Nad nim coś huczało, jakieś głosy czy kroki, policzek miał
przytulony do czegoś zimnego. Wtedy mu się przypomniało. Miał się
im nie dać.
W rękach trzymał ciągle niemiecki karabin. Podsunął się nieco
wyżej, tak aby lufa dotykała głowy. Pociągnął za cyngiel w
momencie, kiedy rozpaczliwie zapragnął żyć.
Tej nocy długo świeciło się za zasłoniętymi szczelnie oknami
mieszkania Łempickich. Wrona roztrzęsionym głosem relacjonował po
raz dziesiąty chyba wypadki popołudnia, a Roman pakował w piwnicy
paczki bibuły.
Kiedy Łempicki zaproponował mu tę pracę - spojrzał na niego
najpierw ze zdumieniem, a potem z nienawiścią, wreszcie
powiedział: "Ani mi się śni. Nic mnie nie obchodzi wasza bibuła,
dajcie mi spokój". Ale Łempicki był uparty. I w końcu Roman
poszedł. Składał równiutko, po dziesięć sztuk, owijał papierem,
wiązał sznurkiem, ciasno, żeby paczki były jak najmniejsze. Piekły
go oczy, w głowie miał szum i zawrót, powtarzał bez przerwy: "To
przeze mnie, to przeze mnie, przeze mnie"...
- Robisz sobie wyrzuty za coś, czego nie mogłeś zmienić -
powiedział Łempicki.
- To nieprawda, ja namówiłem go do ucieczki. Za drutami przeżyłby
wojnę. A tu... Ja namówiłem go do wyjazdu do lasu. Myślałem, że
tam będzie bezpieczniejszy. Ja...
Zaczął nagle mówić obcemu właściwie człowiekowi o Pawle, jak go
chował, jak się troszczył o niego, jak się o niego bał, jak zawsze
starał się, żeby mu było dobrze; powtarzał w kółko te same zdania,
te same słowa, myśląc jednocześnie, że tamtego to wszystko nic nie
obchodzi, mimo to mówił dalej, chciał zmęczyć się tym mówieniem,
chciał chyba coś od siebie odsunąć, ale to wracało ciągle
nieznośnie dręczące.
- Pan nie wie, pan nie ma pojęcia - powiedział - co to znaczy
stracić w ten sposób jedynego brata, jedynego przyjaciela. Pan o
tym nie ma pojęcia.
Łempicki uśmiechnął się. Niewesoły był to uśmiech.
- Wiem, co znaczy stracić brata, bo tu często płaci się wysoką
cenę za życie na tej ziemi. Straciłem go w czasie pierwszej wojny
światowej. Granat ranił go w brzuch. Przez cały dzień wisiał na
zasiekach z drutu kolczastego, a ja siedziałem w okopie i
patrzyłem. Kiedy na chwilę cichł ogień, słyszałem, jak krzyczał. A
teraz każdej chwili może zginąć moja córka lub któryś z moich
synów. Wy tam, w obozie, nie mieliście pojęcia, czym jest dalszy
ciąg wrześniowej wojny, zobaczysz to dopiero tutaj. I zobaczysz,
że tu jest bardzo mało czasu na żal, rozpacz czy wyrzuty sumienia.
- Kiedy ja nie mogę...
- Nie radzę ci używać tego słowa. Zapomnij o nim. To nieaktualne
słowo sprzed wojny.
Z notatnika starego Łempickiego
20 czerwca 1942 roku. - W miejscowości Treblinka w województwie
lubelskim od blisko dwóch tygodni trwają prace przy budowie nowego
wielkiego obozu.
W "Kurierze" znowu całe szpalty nekrologów: "Nabożeństwo żałobne
za duszę zmarłego odbędzie się jutro; o dniu pogrzebu nastąpi
zawiadomienie po nadejściu drogich prochów".
Prochy te przychodzą coraz rzadziej. A i te, które rodzina
otrzymuje, są raczej symboliczne. Tyle, że także kogoś, kto zginął
w Oświęcimiu.
21
- Fraulein Halina, chciałem pani powiedzieć dzień dobry - zaczął
Kurt. - Chciałem pani powiedzieć również i to, że włosy pani są
dziś piękniejsze niż kiedykolwiek.
Obejrzała się nerwowo. W panującym gwarze kawiarni nikt nie mógł
tego usłyszeć. Kurt położył na stoliku gazetę i odsunął krzesełko.
Nim usiadł, powiedział jeszcze:
- Mam nadzieję, że cieszy się pani, widząc mnie w pełni sił i
zdrowia. Mam nadzieję również, że oceni pani odpowiednio moje
starania, żeby pani i ta urocza kawiarnia nie poniosły żadnego
szwanku z powodu tego niefortunnego wydarzenia.
- Nie prosiłam o to.
- Myślę jednak, że to się pani przydało. Myślę również, że nie
będzie pani na przyszłość zawierała tak niepewnych znajomości.
- Co mam podać?
- Doprawdy - powiedział zmartwionym głosem ogromnie mnie peszy
pani
rola. Chętnie zamieniłbym się z panią, chętnie ja podałbym pani tę
herbatę czy kawę i myślę, że zrobiłbym to znacznie lepiej. Nie
mówiąc już o smaku tego, czym mnie pani częstuje.
- Więc czemu pan tu przychodzi?
- Pani o tym świetnie wie, Fraulein Halina.
Odeszła. Kiedy podchodziła do bufetu, najpierw gdzieś z daleka, a
potem coraz bliżej dał się słyszeć przeciągły jęk syren
alarmowych. Pojedyncze najpierw, jakby nieśmiałe - łączyły się ze
sobą i zawodziły płaczliwie na pustoszejących ulicach. Ludzie
zaczęli podnosić się od stolików.
Halina nie zeszła do schronu. Od pierwszych wrześniowych nalotów
nie istniała siła, która by ją do tego zmusiła. Odczuwała niemal
histeryczny lęk przed myślą, że mogłaby zostać przysypana. "Wolę
zginąć" - mówiła. Pani Wysocka wiedziała o tym, rzuciła więc tylko
na odchodnym: "Uważaj na siebie", przypomniała jeszcze: "Zasuń
żaluzje" i Halina została sama.
Pogasiła światła, zasunęła żaluzje i uchyliła drzwi. Wyjrzała na
ulicę. Widziała niewielki skrawek nieba między dwoma rzędami
kamienic. Gdzieś rozległa się głucha detonacja.
Na odgłos kroków odwróciła się. Powrót Kurta nie zdziwił jej, była
przekonana, że przyjdzie. Znów detonacja. Kurt stanął obok niej i
spoglądał na ów skrawek nieba.
- Czasem zastanawiam się - powiedział - jak to się właściwie z
nami dzieje. Stwórca ofiarował nam przecież tylko jedno,
króciutkie życie i dał nam wolną wolę. Powiedział: możecie
korzystać i możecie się wyrzekać. Jak to się dzieje, że mając to
jedno życie zupełnie nie potrafimy z niego korzystać. Że tworzymy
tyle wartości, które stawiamy ponad to właśnie życie. I jeszcze
się tym szczycimy, zwłaszcza teraz.
Kolejny wybuch był już znacznie bliżej. Kurt mówił dalej:
- Ja także powiedziałem sobie: ojczyzna, reszta nie ma prawa się
liczyć. Ale czasem daję sobie urlop. Wtedy przychodzę tutaj, do
pani.
Znów bliżej.
Halina wsłuchiwała się w jego głos i w warkot nadlatujących
samolotów, i nie była w stanie zebrać myśli. Czy Kurt żartował z
niej, czy z siebie?
- Nieraz zastanawiałem się, dlaczego tak bardzo mi się pani
podoba. Właściwie często się nad tym zastanawiam. I myślę, że
gdyby nie to, co nas dzieli, gdyby wystarczyło wyciągnąć rękę,
gdyby tylko ode mnie zależało, może na pani miejscu byłby ktoś
inny. Pocieszam się w ten sposób. Bo nie wystarczy wyciągnąć ręki.
Może dlatego jesteśmy tak bardzo sobie bliscy.
- My?
- Tak...
Mówił coś dalej, ale słowa jego zagłuszył warkot nadlatujących
samolotów. W chwilę później wśród brzęku tłuczonych szyb do
wnętrza kawiarni wdarł się gwałtowny podmuch. Niósł z sobą tumany
kurzu i ostre kawałki szkła. Halina straciła grunt pod nogami,
potem poczuła ogromny ból i zapadła w ciemność.
Ocknęła się z omdlenia z uczuciem ogromnego ciężaru w głowie.
Głowę tę ktoś unosił i czyjeś ręce przyłożyły jej do ust coś
wilgotnego. W oddali huczały samoloty i odzywały się detonacje.
Zamknęła oczy, a po chwili otworzyła je znowu. Obraz nie rozwiał
się - Kurt nie zniknął, był naprawdę, przy niej, chciała się
podnieść, ale nie znalazła na to dość siły, było ciemno i gorąco,
na twarz jej coś kapnęło, uniosła nieco głowę:
- Pan jest ranny.
- Głupstwo.
Nieoczekiwanie odezwała się w niej siostra miłosierdzia. Odzyskała
siły i wstała.
- Niech pan zdejmie kurtkę - powiedziała. - Przyniosę wody.
Rozpiął mundur i rzucił na jakieś przewrócone krzesło. Prawy rękaw
koszuli przylepiony był do ciała.
- Znajdzie się tu jakaś apteczka? - zapytał. - Bandaż czy coś w
tym rodzaju?
- Tak - odparła machinalnie, uwagę jej bowiem przyciągnęło coś, co
wysunęło się z kieszeni munduru i leżało na podłodze. Była to
legitymacja jakiegoś klubu sportowego. Ale za celofanową okładką
tkwiło coś jeszcze.
Przypomniała sobie nagle swoje rozstanie z Witoldem. Wtedy
poprosił: "Podaruj mi coś. Nie, nie fotografię... Coś, co byłoby
cząstką ciebie. Podaruj mi na przykład kosmyk włosów. Włosy to
jest coś, co masz najładniejszego, wszystko chyba stało się przez
te twoje włosy".
Za celofanową okładką legitymacji Kurta był lok jasnych włosów.
Widocznie miłość zawsze przemawia tymi samymi słowami i ma takie
same rekwizyty. Człowiek może czuć się czasem jak okradziony.
Rzewna historyjka, którą opowiadał jej kiedyś Kurt Diethl, nabrała
nagle wszelkich cech prawdziwości. Ciekawe, czy Witold, jeśli
żyje, także mówi kobietom: "Pani mi się bardzo podoba, bo
przypomina mi moją pierwszą miłość"?
Przesunęła ręką po oczach. Kurt był już przy niej.
- Nie może pani patrzeć na krew? - zapytał.
Nie odpowiedziała. Patrzyła na stojącego przed nią mężczyznę
inaczej niż zwykle. Widziała go po raz pierwszy bez munduru; miał
wysoko zawinięte rękawy, a koszulę rozpiętą na piersi. Po ręku
ciekła wąska strużka krwi.
- Niech się pani nie martwi - powiedział znowu. Bardzo
powierzchowne draśnięcie. A swoją drogą, czy nie sądzi pani, że to
miejsce nie jest dla mnie zbyt szczęśliwe? I że czas byłby, aby
wreszcie spotkało mnie tu coś miłego, co mógłbym potem wspominać w
czasie długich dni, kiedy pani nie widzę?
Pomyślała: "Jak mundur bardzo zmienia człowieka".
- Ciągle mi pani nie odpowiada. Uczono mnie kiedyś, że kiedy
kobieta milczy, oznacza to, że mówi "tak".
Pomyślała: "Ta twarz. Co jest takiego w tej twarzy?"
Stał przed nią, ciągle uśmiechnięty, nieco ironicznie, ale uśmiech
ten był tylko powierzchownym przykryciem czegoś, co coraz
wyraźniej zdobywało sobie prawo pierwszeństwa, oddychał szybko,
jakby czymś zmęczony, milczała ciągle, więc i on przestał mówić,
stali obok siebie w tym mroku, w tej zupełnej samotności,
zapomnieli, że jest nalot, że gdzieś rozwalają się domy, może giną
ludzie, nie obchodziło ich nic, jakby świat nagle zatrzymał się i
nie miał się już nigdy ruszyć z tego miejsca. Halina nie poruszyła
się, nie drgnęła nawet i on także stał nieruchomo, jakby bał się,
że może coś spłoszyć, tę ciszę, to zauroczenie, może to pochylenie
jej jasnej głowy...
Przeciągły jęk syren. Odwoływano alarm. Cisza pękła i rozsypała
się, Halinie zdawało się, że prawie widzi, jak coś rozkrusza się
na drobne, bardzo drobne kawałeczki. Odsunęła się.
- Niech pan już idzie.
Powoli zapinał mundur. Pomyślała raz jeszcze: "Jak mundur bardzo
zmienia człowieka".
Skłonił się jej, znów uśmiechnięty, nieodgadniony, jak zawsze:
- Do widzenia, Fraulein Halina. To był dla mnie wyjątkowo piękny
dzień.
22
Zygmunt Szeja nie pojechał do lasu. Został w Żyrardowie i
twierdził, że podobnie, jak nie przyszło Niemcom do głowy, że w
ten sposób można uciekać, nie pomyślą także, aby go szukać w
rodzinnym miasteczku. Ale od powrotu do domu minął chyba miesiąc i
Zygmunt zaczynał się poważnie niepokoić. Nie bał się, że mogą go
znaleźć, miał bowiem nadzieję, że już go w ogóle nie szukają, ale
niepokoił się o swoją pracę. Załatwiono mu kontakt z człowiekiem,
którego nazywano Bartkiem, i praca Zygmunta ograniczała się do
wykonywania jego dość nieskomplikowanych poleceń: wymiany paczek
czy listów - to było wszystko. A nie o takiej pracy marzył,
uciekając z Oflagu. Bartek ponadto nie pozwolił mu mieszkać u
rodziców, Zygmunt odnajmował więc mały pokoik u pary staruszków,
nie znał nikogo i chodząc wielkimi krokami po pokoju powtarzał
sobie w kółko, że był skończonym durniem zostając w Żyrardowie.
Był przekonany wówczas o tym, że wiadomości, które docierały do
Oflagu o pracy polskiego podziemia, były mocno wyolbrzymione, a
oni sami rozdmuchiwali je jeszcze bardziej. Był w tych dniach o
tym najświęciej przekonany i o tym właśnie myślał, kiedy Bartek
zapukał do jego drzwi.
Wszedł i od progu zapytał:
- Ma pan co wypić?
Zygmunt posłusznie napełnił dwa kieliszki. Wypili. Bartek zażądał
następnego i Zygmunt znowu nalał już trochę zdziwiony. Wypili.
Trzeci kieliszek Bartek wypił sam, niewiele troszcząc się o
gospodarza. Siedział wsunięty w krzesełko, miał wytartą na
łokciach marynarkę i dwie tłuste plamy na spodniach.
- Powierzam wam wykonanie wyroku.
Zygmunt spojrzał zaskoczony. Z początku myślał, że to żart, ale
twarz Bartka nie miała nic z żartami wspólnego. Przełknął głośno
ślinę.
- Jutro wieczorem - ciągnął Bartek - będzie pan czekał naprzeciwko
kina. Będzie trzech ludzi obstawy. Za piętnaście siódma nadejdę z
jednym facetem. Tego faceta...
- Szpicel?
- Tak.
Następnego dnia Zygmunt próbował robić wiele rzeczy. Usiłował
czytać, chciał napisać list do Oflagu, nic z tego nie wychodziło.
W południe poszedł się przejść. Szedł szeroką drogą wzdłuż lasu i
pełnymi haustami wdychał rozgrzane powietrze. Wieczorem miał zabić
człowieka.
Dokładnie o godzinie pół do siódmej zajął swoje stanowisko na
cmentarzu. Nie potrzebował długo czekać. Łączniczkę, która
wręczyła mu broń, widział już kilkakrotnie. Powiedziała tylko:
"Tutaj dacie mi ją z powrotem" i odeszła.
Wsunął rewolwer głęboko do kieszeni i ruszył w kierunku kina. Po
chwili zauważył po przeciwległej stronie łączniczkę w towarzystwie
nie znanego mu człowieka. Pomyślał: "Obstawa". W pobliżu kina
kręciło się sporo dziewcząt i chłopców, przesuwając po nich
spojrzeniem zastanawiał się, kto z nich stanowi jeszcze jego
obstawę. W pewnym momencie, przyszło mu na myśl, że nie powinien
się tak rozglądać na wszystkie strony. Odwrócił się udając, że
przygląda się zdjęciom w gablotce. Za plecami usłyszał głośny stuk
butów. Obejrzał się. Dwóch niemieckich żołnierzy zatrzymało się
obok niego. Wpatrywał się w zdjęcia aktorów, ale nie widział ich.
W Oflagu także byli Niemcy, ale Niemcy tutaj byli zupełnie inni. W
Oflagu też tak czasem stali obok niego, ale wówczas on nie miał w
kieszeni rewolweru.
Zerknął na zegarek. Bartek powinien już nadejść. Niemcy śmieli się
głośno. Jeden z nich powiedział coś do Zygmunta, potem roześmieli
się jeszcze głośniej i odeszli. Zygmunt gonił wzrokiem od jednej
postaci do drugiej. Nie, Bartka wśród przechodniów ciągle jeszcze
nie było.
Coś go pchnęło w plecy. Odwrócił się z przekleństwem. Zobaczył
krzywo naciągnięty beret na krótko obcięte włosy i półotwarte
usta, chwytające głośno powietrze. Dziewczyna nie powiedziała
nawet "przepraszam", potykając się na nierównym bruku pobiegła
dalej. Zatrzymała się przed przytuloną do siebie parą: łączniczki
i jej towarzysza. Chwilę rozmawiali, potem podali sobie ręce i
rozeszli się w różne strony. Łączniczka skierowała się do
Zygmunta. Sercem targnął nieokreślony niepokój. Dziewczyna była
już blisko. Nie wiedział, co powinien zrobić, stał więc nieruchomo
i czekał. Gdy zrównała się z nim, usłyszał: "Proszę iść za mną".
Nic nie rozumiał. Pomyślał nagle, że cała ta historia jest tylko
urządzonym przez Bartka egzaminem, nigdy nie było żadnego szpicla
i on nie miał wykonywać żadnego wyroku, i ogarnęła go złość.
Widział grube warkocze idącej przed nim dziewczyny, upięte z tyłu
głowy w koszyczek. Była rozpaczliwie młoda, nie miała jeszcze
chyba osiemnastu lat. Kilka razy uchwycił jej spojrzenie,
obiegające ulicę. Było w niej coś takiego, co mąciło nakreślony
obraz "egzaminu". Zwolniła nagle i zatrzymała się.
- Bartek wsiąkł.
Wsiąkł? Nie rozumiał. Co to znaczy?
- Szpicel zdążył swoje zrobić. Wydał Bartka. Nie może pan wracać
do siebie, Bartek znał pana adres. Mój także znał. Musimy się
ulotnić...
Olśniło go nagłe zrozumienie. Oparł się o drzewo.
- Ma pan tu jakąś melinę?
- Rodziców.
- Odpada. Pójdziemy razem. Zabawkę niech pan odda, dla mnie to
zwyczajna rzecz, a pan tak wygląda, jakby miał na czole napisane:
w kieszeni spluwa. Chodźmy.
Ale nie ruszyła się jeszcze.
- Kiedy pomyślę - powiedziała - że Bartek sypie...
Nie była już taka młoda, jak sądził w pierwszej chwili.
Rudi Lorenz biegł przez korytarz prawie nieprzytomnie. Na
szczęście Diethl był sam. Stuknął przed nim obcasami i wyprężył
się jak struna. Było powszechną tajemnicą, że dla Lorenza Kurt
Diethl był wzorem wszystkich zalet, cnót i zdolności, powszechnie
również było wiadomo, że jeśli można było w ogóle mówić o
jakiejkolwiek słabości Kurta Diethla, to był nią właśnie
Scharfhrer Lorenz. Ten dziewiętnastoletni członek partii, który
niedawno jeszcze musztrował najmłodszy narybek w Hitlerjugend,
zawsze wywoływał na twarzy Diethla uśmiech aprobaty.
- Herr Hauptsturmfhrer - wyrzucił z siebie - ten człowiek z
Żyrardowa zeznał, że był przedtem w Warszawie i słyszał wiele o
Czarnym. Zeznał też, że w Żyrardowie znajduje się skład broni,
podał adres.
- Nazwiska?
- Nie podał.
- Czemu przerwano przesłuchanie?
Rudi Lorenz zmieszał się.
- Nie mogliśmy go docucić. - Stuknął obcasami. - Boję się, Herr
Hauptsturmfhrer, że już nie będzie można go w ogóle docucić.
- A wiesz, jaka powinna być główna cecha oficera śledczego?
- Tak jest, wiem. Cierpliwość.
- No właśnie. Zatem pozostaje nam tylko skład broni, mimo że ten
człowiek wiedział coś o Czarnym. Pojmujesz, Rudi, tę różnicę?
- Tak jest, Herr Hauptsturmfhrer.
- Powiedz, proszę, w jaki sposób masz zamiar załatwić sprawę ze
składem broni?
W tym samym mniej więcej czasie w warsztacie Hipolita Kowalskiego
zadzwonił telefon. Dobrze znany Kornowi głos powiedział: "Trzeba
natychmiast pojechać po zamki do Żyrardowa, bo nabywca chce mieć
je już dzisiaj w nocy".
W nowym lokum, gdzie umieściła go ładna łączniczka, Zygmunt
niedługo miał spokój. Przybiegła do niego już następnego
popołudnia. Była bardzo blada.
- Bartek sypie - rzuciła od progu. - Idziemy.
- Gdzie?
- Przenieść broń. Dziś w nocy mają przyjechać Niemcy - informowała
zdyszanym szeptem. - Musimy ich uprzedzić.
- Niemcy? Skąd wiadomo, że przyjadą?
- Dali znać z Warszawy - uśmiechnęła się nagle. - Zabieramy broń,
zaminujemy i jak Niemcy otworzą drzwi, to wylecą w powietrze. A w
gestapo będą myśleli, że razem z nami. Dobry pomysł, co?
W bramie domu, pod szyldem "Mleczarnia Alojzego Brzózki", stał
oparty niedbale o framugę zarośnięty mężczyzna z papierosem
przylepionym do wargi. Kiedy Zygmunt z dziewczyną podeszli,
zagrodził im nagle drogę.
- A znają państwo historię o siedmiu znakach? - zapytał.
- Nie - odparła dziewczyna - ale mamy nadzieję, że nam ją pan
opowie. A w ogóle to nie wygłupiaj się, Jasiek, bo nie ma czasu.
- Nie denerwuj się - uśmiechnął się szeroko - i powiedz na dole,
że furmanka już czeka.
W piwnicy krzątało się trzech ludzi. Ładowali broń w banie do
mleka. Z Zygmuntem i dziewczyną nawet się nie przywitali. Jeden z
nich zawołał tylko:
- No, bierzcie się do roboty. Za godzinę nic tu nie może być!
Punktualnie o godzinie pół do ósmej wieczorem spod mleczarni
Alojzego Brzózki wyruszyły dwie furmanki załadowane konwiami. W
ślad za nimi podążył sam Alojzy Brzózka z niewielką walizką w
ręku.
W domu pozostali jeszcze czterej mężczyźni i dziewczyna. Na
zewnątrz, mimo że słońce dawno zaszło, stał ciągle brudny,
zarośnięty człowiek, palił papierosa i od czasu do czasu spluwał
przez szczerbę w górnej szczęce.
- Teraz na lewo - rzucił Rudi Lorenz.
Z zaciekawieniem przyglądał się małym uliczkom, brudnym,
obdrapanym kamienicom i dziwił się, że w tych walących się domkach
mógł zrodzić się opór.
- Stop.
Na ulicę wysypali się żandarmi. Jedno mocniejsze kopnięcie
otworzyło bramę.
- Żywcem brać! - przypomniał Rudi.
Zniknęli we wnętrzu. Rudi czuł odrobinę przyspieszone bicie serca.
Była to pierwsza poważniejsza akcja, którą prowadził. Spojrzał na
zegarek: było dziesięć po jedenastej. Zniecierpliwiony wyszedł z
auta i ruszył w kierunku bramy.
W tej samej chwili rozległ się wybuch. Domek zatrząsł się, a potem
opadł, łagodnie i miękko, jakby zrobiony był z papieru czy
zapałek. Przez chwilę niósł się jakiś krzyk, a potem małe
miasteczko znów zatonęło w ciszy.
Kierowca samochodu otarł twarz, pokaleczoną rozbitą szybą, i
dopadł do leżącego na chodniku Lorenza. Kiedy ciągnął go w stronę
samochodu, wykrzywione usta młodego hitlerowca szepnęły: "Bandyci!
Łotry! Samobójcy!"
23
Kapało z drzew, z dachu stodoły, kałuże rozlały się szeroko przed
leśniczówką. Roman przysiadł na zwalonym pniu. Miał nadzieję, że
słońce osuszy to wszystko, zanim on się całkiem załamie. Pomyślał,
że deszcz pada tu częściej niż gdziekolwiek na świecie, i że
wszystko jest zupełnie inaczej. Inaczej niż w obozie, inaczej, niż
było kiedyś, inaczej, niż to sobie wyobrażał.
W drzwiach stodoły porucznik Wrona czyścił karabin i sprzeczał się
z Lutkiem Zawadą. Lutek miał zaledwie piętnaście lat i dla Romana
było rzeczą zupełnie niepojętą, jak można go było przyjąć do
oddziału. Że sierota? Mało to sierot żyje nie w partyzantce? Lutek
miał długie, dawno nie strzyżone włosy i bezczelne oczy. Latał z
lasu do wsi i ze wsi do lasu, w dzień, w nocy, o świcie, w deszcz,
w upał, zawsze tak samo idiotycznie roześmiany. "Poleciałem, panie
poruczniku, tą krótszą drogą, przez bagna", "Lutek, do diabła,
tyle razy mówiłem ci, żebyś tamtędy nie chodził, raz się pomylisz,
źle skoczysz i co?" "Panie poruczniku, ja nie z tych, co to źle
skaczą." Roman wyjął papierosa. Za drutami nie było z papierosami
tak łatwo. Wiecznie brakowało tytoniu, brakowało nawet jego
namiastek. Zapalił.
Z leśniczówki wyszedł Tygrys i Biały Jack. Było coś denerwującego
w tej ich przyjaźni. "Pewnie dla mnie - zreflektował się Roman.
- Ja także kiedyś szedłem do Pawła, ze wszystkim, cokolwiek się
zdarzyło, dobrego czy złego..."
Biały zatrzymał się. Romanowi zdawało się, że zobaczył w jego
oczach troskę. To było możliwe, Biały Jack interesował się ludźmi,
nie tylko żołnierzami. Ale Roman nie lubił być przedmiotem
niczyjej troski.
- Daj zapalić. Zostawiłem gdzieś swoje.
Roman niechętnie wyciągnął papierosy.
- Będziemy mieli gości - powiedział Biały Jack. Przysiadł obok,
podniósł twarz w stronę słońca i przymknął oczy. - Z samej
stolicy. Uważam, że szef powinien wydać z tej okazji wielki
bankiet. Ale to się po nim nie pokaże, wobec tego powinniśmy to
zrobić my.
- Znaczy kto?
- Ktokolwiek. Choćby ty czy ja.
- Ja - wtrącił Lutek - jestem specjalistą od urządzania bankietów.
Ja i moje dziewczyny.
"Jego dziewczyny" to była Julka Wojtyńska i Janka Worczakówna.
Dziewczyny gospodarzyły we wsi, pomagały w organizowaniu
pożywienia, pielęgnowały chorych i robiły jeszcze mnóstwo innych
rzeczy, które Romana nie obchodziły. Dziewczyny pamiętał zresztą
dość słabo, przyjechał wieczorem rozklekotaną furmanką do
wielkiej
chałupy, gdzie właśnie gospodarzyły. Ach, nie, był tam jeszcze
Antek, który ożenił się z Julką Wojtyńską i - jak niedawno
oznajmił Lutek - mieli nawet mieć dziecko. "Podczas wojny - myślał
Roman - dzieci, nie, nie powinno się mieć dzieci podczas wojny."
Julka była brzydka. "Wsiowa" - myślał Roman. Ta druga, ta Janka
Worczakówna, nie wyglądała na wsiową. Miała ładne drobne rysy i
licho wiedziało, skąd wzięła się w tej zakazanej wiosce na skraju
puszczy. "W niej się śmiertelnie kocha najbogatszy gospodarz
naszej wsi, Bożałek - informował go kiedyś Lutek. - Ale gdzie mu
tam do niej. Ona zresztą już sobie wybrała kawalera." Wtedy
właśnie zawsze wtrącał się porucznik Wrona: "Czy ty nie masz,
smarkaczu, innych spraw?" No i tym samym wyjaśniał, jakiego
kawalera wybrała sobie "miejska" panna. "Tylko - myślał Roman - co
mnie to wszystko obchodzi."
- Będziemy ich szkolić - powiedział Biały Jack. - Urządzi się ostre
ćwiczenia w strzelaniu. Bo tak na co dzień to oni podobno ćwiczą
się w piwnicach.
- Kto? - zdumiał się Roman.
- No ci, ze stolicy, którzy przyjadą tu lada dzień, może nawet
lada godzina. Tego nie wiem, bo Tygrys uważa, że tajemnica rzecz
święta, nie należy się nią dzielić, jeśli się nie musi naturalnie,
nawet z bliskim przyjacielem, no i - bądź co bądź - zastępcą. -
Biały roześmiał się, było w tym uśmiechu trochę rozrzewnienia,
trochę pobłażania. - Ale on zawsze taki był. Jeszcze w
powszechniaku...
Roman spojrzał na Białego i uśmiechnął się słabo. Pomyślał, że z
Białym przyjemnie się rozmawia, przyjemniej może niż z innymi. Z
początku nie umiał określić, dlaczego tak się dzieje. Od niedawna
znał już odpowiedź. Po prostu Biały Jack miał jakiś życiorys i
lubił czasem o sobie opowiadać. Wiadomo było, że chodził razem z
Tygrysem do szkoły, wiadomo było, że miał żonę Austriaczkę, którą
podobno bardzo kochał, wiadomo było, że grywał w tenisa, był nawet
jakimś mistrzem, wiadomo było wiele mniej lub więcej istotnych
rzeczy, które sprawiały, że człowiek stawał się bliski. Za drutami
wszyscy wiedzieli o wszystkich absolutnie wszystko. Kłócili się,
obrażali wzajemnie, nie mogli nieraz na siebie patrzeć, ale byli
sobie bardzo bliscy. Ci tutaj robili wrażenie, jak gdyby ich życie
zaczęło się dopiero teraz, jakby urodzili się w dniu, kiedy
zjawili się w lesie. Roman chciał opowiadać im o Oflagu, o
ucieczce, o kolegach, ale nikt go o to nie pytał, chciał
dowiedzieć się, kim są ci różni ludzie zebrani tutaj, ale nikt mu
o niczym nie mówił. Czasem jeszcze tylko Ralf... Ralf lubił
wieczorami opowiadać, jak to udało mu się uciec Niemcom. Dwa razy
czy nawet więcej, ale Tygrys podobno miał o to do niego pretensję.
"To już jest przesada - myślał Roman. - Jak dowódca nie ma za
wiele do roboty, to właśnie zajmuje się takimi głupstwami." Po
kilkunastu dniach zmienił jednak zdanie. Zaczął odnosić niejasne
wrażenie, że coś w oddziale jest nie w porządku. Nie umiałby
określić, na czym to polegało, ale było to coś w rodzaju stanu
wyjątkowego. Niby nic się nie dzieje, ale ten spokój jest tylko
pozorny. Pomyślał więc: "To może dlatego nie mają tych życiorysów"
- ale nie poczuł się przez to mniej samotny.
Tadeusz z chłopcami przyjechał w dwa dni później. Roman nie brał
udziału w szkoleniu, przypadła mu "zaszczytna" - jak z niechęcią
myślał - funkcja zorganizowania kolacji dla szarży. "Wiesz, Roman
- przypomniał Biały Jack - urządzisz ten bankiet, o którym
rozmawialiśmy. Dostaniesz do pomocy Lutka i jeszcze jednego
smarkula, którego tu nam znowu zwalili na głowę. Niedługo
zamienimy się w przytułek."
Smarkul istotnie nie wyglądał na wiele starszego od Lutka. Na
pytanie, jak ma na imię, odpowiedział: "Kawka". "Ja pytam -
zirytował się Roman - jak naprawdę masz na imię." "Kawka" -
odpowiedział smarkul. Miał szczupłą śniadą twarz i rzęsy długie
jak dziewczyna. Robił wrażenie zalęknionego, ale zwijał się przy
tej kolacji całkiem dziarsko. "Ile ty masz lat, Kawka?" - zapytał
Roman. Chłopak odparł: "Jak powiem, że dziewiętnaście, to nie
uwierzysz, jak powiem, że szesnaście, to zaczniesz jęczeć, że
zamieniacie się w przedszkole". "Jeszcze jeden bez życiorysu" -
pomyślał Roman. Poczuł, że jest głodny, i zatęsknił, aby bankiet
się rozpoczął.
"Sztab" w osobach Tygrysa i Tadeusza jadł kolację w leśniczówce.
- Chodź - powiedział Tygrys - zjemy u mnie, musimy mieć choć
trochę czasu dla siebie.
- Przyznaję - dodał Tadeusz - że dość zabawnie się to wszystko
ułożyło. Odwiedzam cię od czasu do czasu w jakiejś leśnej
chałupie, ale muszę przyznać, że te wizyty są dla mnie jedynym
wypoczynkiem.
- Jesteś zmęczony?
- Nawet nie, nie mam zresztą na to czasu. Tylko chwilami mam
niejasne uczucie, że działa za mnie, mówi i nawet myśli zupełnie
ktoś inny, nie ja.
Okna leśniczówki były szeroko otwarte. Powietrze po deszczu
nasycone wilgocią, zieleń stała się pełniejsza, bardziej świeża.
Na podwórzu Ralf czesał konia, a Lutek zmywał pod studnią garnki.
Z daleka słychać było śpiew: Dziś do ciebie przyjść nie mogę,
zaraz idę w nocy mrok, nie wyglądaj za mną oknem, w mgle utonie
próżno wzrok...
- A ja jestem zmęczony - wyznał Tygrys.
Wstał i podszedł do okna. Przysiadł na parapecie, wyjął papierosy,
rzucił jednego Tadeuszowi, zapalił sam.
- Doszedłem do przekonania, że nie nadaję się na żołnierza. To
szczególne, prawda? Dziad nasz walczył w powstaniu, ojciec walczył
podczas wojny i chodził obwieszony dystynkcjami i orderami, jakby
tak poszperać w rodowodzie, to pradziad i prapradziad na pewno
walczyli także, bo tak już układają się dzieje tego kraju i dzieje
żołnierskich rodzin. Wychowano nas na żołnierzy i nigdy dotąd nic
przeciw temu nie miałem.
- A teraz?
- Mam wrażenie, jakby moje partyzanckie życie rozpoczęło się pod
złą gwiazdą.
...Po co ci, kochanie, wiedzieć, że do lasu idę spać,
dłużej tu nie mogę siedzieć, na mnie czeka leśna brać...
- Kawka, Kawka, pomógłbyś przy tych cholernych garnkach!
Tygrys wrócił od okna i usiadł przy stole. Tadeusz patrzył na jego
ściągniętą, ostrą twarz, pomyślał, że jego brat postarzał się
przez te miesiące spędzone w lesie, pomyślał, że wygląda tak,
jakby potrzebował jakiejś pomocy, ale że tej pomocy dać mu nie
będzie w stanie. Powiedział z nagłą goryczą:
- Możliwe, że jesteśmy już zbyt starzy. Jeśli ma się dwadzieścia
lat, jak oni wszyscy, to się nie ma problemów. Nie dostrzega się
ich tak dalece, że mnie to chwilami aż przeraża. Codzienne
narażanie się z racji przynależności do organizacji jest sprawą
normalną, zwyczajną, tak bardzo zwyczajną, że dziwi, jeśli ktoś
nie należy.
Ma się ochotę zapytać: jak to, jesteś młody, zdrowy, w pełni sił i
nic nie robisz? Z początku, kiedy tworzyła się moja grupa,
próbowałem ich pytać: dlaczego chcesz pracować w konspiracji?
Uważałem, że powinni sobie z tego dobrze zdać sprawę, żeby to nie
było zwykłym podszeptem chwili, w końcu ryzykuje się wszystkim,
cokolwiek ma się na tej ziemi. Ale szybko przestałem pytać.
Odniosłem wrażenie, że oni wiedzą to wszystko znacznie lepiej, ale
- jak powiedziałem - nie ma dla nich problemów. Są w konspiracji,
bo tak w tej chwili musi być, koniec sprawy.
Lutek pracował już w towarzystwie. Patrząc na szczupłą postać
Kawki Tygrys zapytał:
- I nie zabierzesz stąd tej dziewczyny?
- Nie, w tym przebraniu do złudzenia przypomina chłopaka. Nie mam
co z nią zrobić w Warszawie. Zresztą... uparła się, żeby tu
przyjść.
Tiki zarżał i podskoczył do góry. Kawka podniosła się i podeszła
do niego. Tygrys przypomniał ją sobie taką, jaką widział ostatni
raz, tuż po wojnie, kiedy po ucieczce z transportu jenieckiego
ukrył się u jej rodziców. Byli jego starymi przyjaciółmi sprzed
wojny i ich małą, ciemnowłosą córkę znał od dziecka. Tylko że
wtedy był u nich po długiej przerwie. I zamiast długonogiej
dziewczynki zobaczył dziewczynę o prześlicznych włosach i
aksamitnych oczach. Nie przypominała tego wyrostka w zbyt luźnym
ubraniu, poklepującego konia.
Rodzice Kawki zabrani zostali do Oświęcimia. Ocalała, bo była
wówczas u koleżanki. Niemcy czekali na nią także, ale dozorczyni
uprzedziła: "Niech panienka ucieka, są tam na górze". Uciekła. A
kiedy stanęła przed Tadeuszem, zażądała kategorycznie: "Chcę do
pana brata. Chcę być z kimś, kogo znam i do kogo mam zaufanie. Mam
chyba do tego prawo".
W dawnych przedwojennych czasach Tygrys bawił się z nią piłką,
ofiarował jej kiedyś olbrzymią lalkę z zamykanymi oczami. "To jej
najbardziej ulubiona zabawka" - mówiła matka, a mała dodawała,
patrząc na Tygrysa: "Bo od ciebie". "Zdaje się - pomyślał Tygrys -
że gdyby wówczas ktoś powiedział mi, że razem będziemy w
partyzantce, roześmiałbym się mu w twarz."
Daleki głos śpiewał: W pole wyjdź któregoś ranka, na snop żyta
ręce złóż i ucałuj jak kochanka, ja żyć będę w kłosach zbóż...
- O właśnie - podchwycił Tygrys - w kłosach zbóż. Użyźniajmy tę
ziemię, nie mamy innego wyjścia. Tylko dlaczego ja mam być tym,
który musi mówić: pójdziecie tam, zrobicie to, jeśli wiem, że mogą
już nie wrócić... To było właśnie na początku mojej partyzanckiej
kariery. Mieszkałem wówczas w sąsiedztwie dróżnika, miał
młodziutką żonę i małego, dwuletniego synka. Któregoś dnia miał
przejeżdżać niemiecki pociąg z amunicją. Dostaliśmy wiadomość,
zaminowaliśmy tory. Kiedy przyszedłem do dróżnika, zobaczyłem, że
jego żona razem z małym przygotowana jest do drogi. "Jedzie do
matki - wyjaśnił dróżnik. - Matka zachorowała, trzeba się
śpieszyć, załatwiłem, że wsiądzie do tego pociągu, co teraz będzie
przejeżdżał. On się nigdzie nie zatrzymuje, będzie szybko na
miejscu." Nogi się pode mną ugięły. Ona chwyciła małego na ręce, a
ja chciałem zawołać: "Nie jedźcie, ludzie, nie jedźcie". W
drzwiach stał niemiecki kolejarz, nie mogłem powiedzieć wyraźnie,
zacząłem dawać dróżnikowi znaki, powiedziałem nawet niby
żartobliwie, że jeżdżenie takimi pociągami nie jest bezpieczne,
ale nie zrozumieli. Wyszła razem z Niemcami, wyszedłem za nimi i
ja, sądziłem, że jeszcze uda mi się jej coś powiedzieć, ale tuż za
drzwiami zatrzymali mnie. "Nie wolno zbliżać się do pociągu."
Stanąłem, a ona poszła z tym dzieckiem na ręku. Wsiadła. I pociąg
ruszył. Ciągle widzę ją, jak wsiada z tym małym na ręku, jak oboje
machają rękami ojcu i mnie... Mnie żegnają także. Ciągle ją widzę.
I ciągle mam to uczucie, że wysyłam ludzi na śmierć. I jestem tym
zmęczony, bardzo zmęczony. Bo nie potrafię przeprowadzać wiecznych
wojennych rachunków, co bardziej się opłaca. Na miłość Boską,
każde życie się liczy!
Drzwi otworzyły się, wszedł Wrona i postawił na stole lampę.
Tygrys powiedział:
- Wolałbym, żebyście nie palili zbyt wielkiego ogniska.
- Tak jest, panie majorze.
Zawrócił na pięcie, stuknął obcasami, wyszedł.
Tygrys przykręcił trochę knot.
- A poza tym - powiedział - jestem przekonany, że mam w oddziale
zdrajcę. Myślę, że to wystarczy jak na jednego dowódcę.
Drzewo skwierczało, iskry strzelały wysoko, dym unosił się aż po
korony drzew, a potem opadał faliście. Chłopcy siedzieli wokół,
trochę zmęczeni, trochę rozleniwieni, przyglądali się sobie
wzajemnie. zaciekawieni, jak to jest tu, jak to jest tam.
- Jest jedna rzecz, której nie rozumiem - powiedział Andrzej. - Wy
tu tak tkwicie prawie całkiem oficjalnie. Przecież o was wie cała
okolica, wiedzą chyba i Niemcy.
- Zaraz ci to wytłumaczę - ofiarował się natychmiast Smutny. - To
było tak. Kiedy oddział się tu zainstalował, major wsiadł w
furmankę sołtysa i zasunął do Błonia. Podjechał z szykiem pod
gestapo z przyboczną menażerią i pruje do komendanta. "Jest pan tu
od tego - ryczy - żeby oczyszczać teren z partyzantów, prawda?"
"Prawda" - odpowiedział komendant. "Also. Więc my jesteśmy właśnie
partyzanci. Bardzo nam się w tej okolicy podoba, bo sucha, więc
chcemy spędzić tu pewien czas. Jakby to panu nie odpowiadało, to
możemy pójść gdzie indziej, ale jak nas nie będzie, to nie będzie
pan miał z kogo terenu oczyszczać i wyleją pana z posady. A tak,
będzie pan nas tępił do końca wojny i tym sposobem jakoś wspólnie
przeżyjemy tę całą drakę."
Chłopcy śmiali się. Nawet Roman zdołał się uśmiechnąć. Kawka dała
mu specjalną - jak twierdził - porcję grochówki z mięsem i na
trochę życie wydawało się możliwsze.
- Ale jak to jest naprawdę? - upominał się Andrzej.
- Naprawdę - wyjaśnił Wrona - to Niemcy istotnie wiedzą o naszym
istnieniu, nie wiedzą jednak dokładnie, gdzie jesteśmy ani - co
najważniejsze - jakie są nasze siły. Sądzę, że właśnie dlatego nie
atakują nas otwarcie.
- Chociaż ostatnio zrobili na nas... - wyrwał się Długi, ale pod
spojrzeniem Wrony urwał. "No tak - pomyślał Roman. - Coś tu musi
być nie w porządku, oni się czegoś boją. A Ralf zacznie zaraz
opowiadać, jak to uciekał z gestapo. Nie daruje sobie tego, mogę
się założyć o wszystko, co posiadam."
- Było nas wtedy trzech - opowiadał Ralf. - Ja, jeden taki z
Warszawy i jakiś kupiec z Błonia. Siedział za sacharynę. Był taki
gruby, że utknąłby nam w okienku. Więc musieliśmy go zostawić.
Prosił tylko, żeby go związać, żeby się Niemcy na nim za bardzo
nie odegrali. Związaliśmy go, a sami chodu przez to wypiłowane
okienko. Spotkałem niedawno w Błoniu tego kupca. Mówił, że
komendant więzienia i tak mało go nie zakatrupił. Opiliśmy to
spotkanie... Kiedy potem drugi raz uciekłem, Niemcy rozpisali za
mną listy gończe. Wykombinowałem ich kilkanaście i chyba z
dziesięć dni się nimi podcierałem. A ten drugi raz, to było tak...
Z notatnika starego Łempickiego
19 sierpnia 1942 roku. - Krystyna wróciła z podróży z wiadomością
o masakrze, jaką Niemcy urządzili w radomskim getcie.
Ta robota zapowiadała się jak wszystkie inne, może była mniej
poważna, bardziej bezpieczna, a równie konieczna. Potrzebowali
pieniędzy. Ustalili, że pancerny samochód z pieniędzmi z banku
przejeżdżał przez szosę w pobliżu Lipnik w każdą środę i sobotę
koło godziny drugiej. I teraz właśnie czekali na niego. Siedzieli
we trzech na rozesłanym płaszczu, grali w karty i - jak zawsze -
przegrywali do Ralfa. "Chłopie, przyznaj się, byłeś w cyrku czy
nie byłeś? Szachrujesz przy kartach czy nie szachrujesz?" Automaty
leżały obok, tylko wyciągnąć rękę.
Akcją dowodził Wrona. Od czasu pamiętnej nocy sylwestrowej zyskał
szczególne uznanie u Tygrysa. Wydawało się, jakby major był
spokojniejszy o wyniki akcji, kiedy prowadził ją właśnie on. Teraz
także - mimo że całą sprawę uważali właściwie za głupstwo - Tygrys
zawyrokował, może nawet już trochę z przyzwyczajenia: "Dowodzenie
obejmie porucznik Wrona".
W tej chwili jednak Wronę niewiele interesowała cała ta sprawa.
Obchodziło go wyłącznie zagadnienie, czy Ralf uczciwie wygrywa,
czy szachruje w jakiś przedziwny sposób. To Długi zwrócił w pewnej
chwili uwagę:
- Panie poruczniku, powinni już być.
A Wrona:
- Odczep się. - I znów swoje: - Ralf, zakładamy się, że jak
przeżyjemy wojnę...
Ralf:
- Ja przeżyję. Jedna Cyganka mi wróżyła, że będę miał niezwykle
burzliwe, ale za to bardzo długie życie.
- Zakładamy się o dziesięć litrów wyborowej, że po wojnie
zaczniesz występować w cyrku. A jak zaczniesz, wtedy ja...
Długi:
- Panie poruczniku. Borowik gwiżdże.
Wrona wyjaśnił, gdzie ma gwizdanie Borowika, i powrócił do gry.
Borowik jednak niecierpliwił się. Siedział po przeciwległej
stronie drogi na załadowanej słomą furmance, a kiedy nikt nie
zareagował na jego sygnał, zlazł z niej i stanął nad grającymi.
- Może coś nawaliło?
- Coś ty, głupi? Pancerka z forsą będzie nawalać?
- Silnik ma taki sam jak wszystkie.
Na drodze pojawiła się dziewczyna. Niosła w ręku kosz z grzybami.
Ralf poprosił:
- Może dla nas będzie tego trochę?
- Przez was to w ogóle nic w lasach nie można zbierać - roześmiała
się.
- Wszystko, co złe dzieje się we wsi, to przez nas - wtrącił Wrona
gorzko. - Żyliby sobie cicho i spokojnie, a tak, licho nas
przyniosło i spokój diabli wzięli. A to noclegu potrzebujemy, a to
po jedzenie przychodzimy, a to jakąś akcyjkę zrobimy i wieś musi
się za nas tłumaczyć.
- Nie mówiąc już o tym, że chłopskim synom odbieramy dziewczyny.
"Ja chcę ją uczciwie, jak Pan Bóg przykazał, do ołtarza
poprowadzić. A wy co?" Bożałek, najbogatszy gospodarz we wsi,
kawał chłopa, lekko przygarbiony, niedźwiedziowaty, wszyscy
wiedzieli, że Janka Worczakówna od dawna, od pierwszych dni, kiedy
ojciec przywiózł ją do Lipnik, aby tu, na wsi, była bezpieczna,
oddalona od wojny i jej spraw, że ta Janka, miejska, ładna
dziewczyna podobała się Bożałkowi. Cóż, kiedy Jance nie zależało
ani na spokoju, ani na bezpieczeństwie, ani na Bożałku, ani na
jego pierwszorzędnym gospodarstwie. Związała się przyjaźnią z
brzydką Julką Wojtyńską, związała się pracą z leśnym oddziałem
Tygrysa, związała się potajemnymi wycieczkami do lasu z
porucznikiem Wroną. "Wy rzucicie i pójdziecie, i nawet o niej nie
będziecie myśleć. Zostawcie ją" - prosił Bożałek, a Wrona ominął
go, nie uraczywszy nawet spojrzeniem, potrącił nogą jakiś kamień,
zły, bo Bożałek miał rację, ale jego racja go nie obchodziła;
szedł naprzód, a Bożałek przestał prosić, zaczął wołać:
"Uważajcie! Bo na takich jak wy też się znajdzie lekarstwo!" Wtedy
także Wrona się nie zatrzymał, bo wieś gadała i narzekała czasem
na nich, ale wieś poszłaby za nimi w ogień, wieś by się ich nie
wyrzekła, dla wsi byli Polską i to wystarczyło za wszystko. Słowa
Bożałka wróciły do niego dopiero teraz, nie wiedzieć dlaczego;
wróciły z całą ostrością, natrętnie. Wstał, zapomniał już o
kartach, zapomniał o cyrkowej sławie Ralfa, spojrzał na zegarek,
już znowu był skupiony, uważny, gdzieś w środku czuł nieokreślony
niepokój.
- Borowik, Długi na stanowiska! Ralf, wróć. Wracaj, do jasnej
cholery, pogotowie alarmowe! Jeżeli za trzy minuty pancerka...
Urwał, nasłuchiwali wszyscy. Z oddali zbliżał się warkot motoru
coraz wyraźniej. Przyczaili się.
Borowik wyjechał na szosę w momencie, gdy samochód wypadł zza
zakrętu. To było dobrze obliczone - załadowana słomą furmanka
zatarasowała dokładnie całą jezdnię. Samochód musiał się
zatrzymać. Tylko zamiast niemieckich przekleństw, jakich się
spodziewali, usłyszeli równy, miarowy terkot. Seria z automatu
przeleciała po furmance i po prostu ścięła Borowika. Potem
poleciała po pobliskich krzakach. Jedna, druga, trzecia. Było to
tak nagłe i tak niespodziewane, że nie zdołali odpowiedzieć nawet
jednym strzałem. Ralf chwycił Wronę za ramię i krzyknął: "Do rowu!
Skacz! Skacz, idioto!" Ale Wrona nie był już w stanie nie tylko
skoczyć, ale zrobić nawet najmniejszego kroku. Zobaczył czubki
drzew, które nagle rozchwiały się, kołowały, wpadły w powolny
bolesny taniec, potem pochyliły się w jego stronę, stawiając przed
oczy wykrzywioną twarz Ralfa, wreszcie zaczęły spadać. Spadał
razem z nimi w ciemność.
Tiki rżał niespokojnie. Rzucał łbem, trząsł grzywą, przestępował z
nogi na nogę. Nie chciał jeść. nie chciał pić. Nie dał się nikomu
dotknąć. "Chory" - zawyrokowali chłopcy. Tylko Lutek miał na ten
temat własne zdanie, którym zdecydował się po wielu namysłach
podzielić z Tygrysem:
- Panie majorze, melduję posłusznie, że według mnie stało się coś
złego z Ralfem i ten koń to wie, bo konie zawsze takie rzeczy
wiedzą.
Biały Jack roześmiał się, ale Tygrys zupełnie nie miał ochoty do
śmiechu.
- Dobrze - powiedział Lutkowi. - Możesz odejść.
Zostali sami i Biały Jack położył Tygrysowi rękę na ramieniu:
- A ja mogę się z tobą założyć, że wstąpili po drodze do Lipnik i
zatrzymali się tam trochę.
- To nie Wrona.
- Wrona. Wrona. Właśnie on. Jak tylko ma okazję, a nawet i bez
okazji... Robota była dziecinnie prosta, co mogło się stać? Nie
przywiązywali do niej wagi i nie spieszą się. Może zjemy kolację?
Jestem głodny jak wilk.
Wyszedł. "Gdybym mógł mieć jego spokój" - marzył Tygrys. Wieczór
był chłodny, i Tygrysa przejął dreszcz.
- Hej tam - zawołał za przyjacielem - zamów w kuchni coś gorącego!
- Człowieku - odparł gdzieś z mroku Biały - już niosą - i ciszej:
- A może byśmy wypili po jednym, słowo daję mam autentyczny
francuski koniak i najgłębsze przeczucie, że ci to dobrze zrobi.
- Skąd masz koniak?
- Skąd? - w oczach Białego zapaliły się błyski. - Jak by ci to
powiedzieć? Dostałem od jednego niemieckiego dygnitarza w dowód
uznania i przyjaźni. Wiesz już?
Wypili i zgodnie z zapewnieniem Białego świat przestał Tygrysa
straszyć. Aż do chwili, kiedy z Lipnik przyjechał kapitan Artur i
powiedział, że w Lipnikach ich nie było. Wtedy Tygrys zarządził:
- Trzeba pojechać sprawdzić.
- Panie majorze - przestrzegał służbowo Biały Jack - jeśli coś się
istotnie z nimi stało, w co wątpię, to wyprawa może być
niebezpieczna. Niemcy mogą urządzić zasadzkę.
- Waszą rzeczą będzie to ustalić.
Wtedy właśnie po raz drugi zameldował się Lutek:
- Panie majorze, tego konia trzeba było przywiązać, ja nie to,
żeby straszyć, ale coś chyba jest nie w porządku.
- Pójdziesz do jasnej cholery, panikarzu! - huknął na niego Biały.
Lutek najeżył się, potrząsnął nie strzyżoną czupryną i odburknął:
- Jeszcze nie wiem, czyje będzie na wierzchu.
- Dowodzenie obejmie Biały Jack - Tygrys wydawał rozkazy. -
Weźmiesz kilku ludzi i pojedziesz na miejsce akcji. Weź Artura -
dodał - może się przydać. Zresztą, jeśliby Wrona... - urwał i
dodał szybko: - Jedź już!
Wrócili prędzej, niż by się mógł tego spodziewać. Położyli przed
nim dwa trupy: Długiego i Borowika. Wrona także leżał jak martwy,
tyle że dawał jeszcze słabe oznaki życia. Ralfa nie było.
- Przeszukaliśmy kawał lasu - relacjonował Biały - ale nie
znaleźliśmy go. Boję się, że Niemcy mogli go wziąć. Wrona wyglądał
na zabitego, pewnie dlatego go zostawili.
Tygrys patrzył na leżących. Myślał: "Znowu wysłałem ludzi na
śmierć". To byli bracia, ten Długi i Borowik. Rodzice gospodarzyli
w dalekiej wsi - mieli tylko ich dwóch. Trzeba by ich zawiadomić,
ale jak to zrobić? Napisać, jak zawsze z wojny, z frontu:
"...poległ na polu chwały"? Czy ten ich las to także jest front i
pole chwały?
Zobaczył Kawkę zarzucającą coś białego na sklecony z desek stół.
Będą ciąć Wronę. Pomyślał: "Żaden lekarz nie podejmuje się
operacji kogoś ze swojej rodziny. Ale tu nie ma wyboru. Artur jest
sam i musi pokroić swego syna, to jego jedyna szansa". Kawka
poruszała się szybko, sprawnie. Tygrys patrzył na trupy, a potem
zdawało mu się, że widzi znowu młodą kobietę z dzieckiem na ręku,
które - wychylone zza ramienia matki - macha maleńką rączką: "Herr
Hauptmann, chcę coś powiedzieć tej kobiecie". "Nie jedź. Zostań.
Ten pociąg wyleci w powietrze." Kobieta zawraca. "Was ist los?"
"Nie pojadę. Przypomniało mi się..." wraca." "Nie pojedziecie?
Dlaczego nie pojedziecie? Tak wam zależało na tym wyjeździe,
prosiliście, błagaliście, a teraz... Co wam powiedział ten
człowiek?"
"Herr Hauptmann..." - tak wtedy zaczął. Ale nie powiedział nic
więcej. Nie mógł powiedzieć. Wysłał ją razem z tym dzieckiem na
śmierć. A teraz znowu posłał ludzi na śmierć. "Polegli na polu
chwały..."
Wrona otworzył oczy. Były szkliste i nieprzytomne, ale kiedy
Tygrys pochylił się, usłyszał kilka nieartykułowanych dźwięków, a
potem dość wyraźny szept: "Nie przypadek. Jak wtedy... Jak..."
Szept zamazał się, rozpełzł w jęku, Wrona znów stracił
przytomność.
Wyjęli z niego trzy kule. I dopiero w godzinę po operacji kapitan
Artur powiedział Kawce: "Dziękuję. Byłabyś dobrym lekarzem". Kawka
nie odchodziła od łóżka rannego, zwilżała mu wargi, badała tętno,
obmywała twarz. Nad ranem wsunęła się do szałasu Tygrysa.
- Żyje - powiedziała. - To mocny chłopak, może wytrzyma. -
Podniósł na nią oczy. - Majaczy - mówiła dalej. - Ciągle mówi o
zdradzie. Wspomina Jankę i Bożałka. Myślę, że powinien pan o tym
wiedzieć.
Kiwnął głową. Pomyślał, że oczywiście powinien o tym wiedzieć,
tylko co z tym dalej robić? Zapytać Bożałka, o co? O akcji
sylwestrowej Bożałek przecież nie wiedział. Nie zdradza się
zresztą w ten sposób. "Wiele dałbym za to, żeby wiedzieć, co czuje
zdrajca patrząc na trupy Długiego i Borowika."
- Przyniosłam trochę mleka - powiedziała jeszcze Kawka. - Proszę,
niech pan wypije.
Postawiła przed nim kubek. Machinalnie podniósł go do ust. Mleko
było gorące, dobre.
"Jeśli ktoś zdradza oddział, dlaczego robi to w taki sposób?
Dlaczego nie powie od razu, ilu nas jest, gdzie kwaterujemy, jakie
mamy siły, ile broni... A może Niemcy o tym wszystkim już świetnie
wiedzą i teraz urządzają sobie zabawę w kota i myszkę?"
Kawka stała ciągle. Miała w oczach wyraz ni to troski, ni obawy,
licho wie, co jeszcze było w tym jej spojrzeniu, rozzłościła go
nagle, nie wiedział dobrze, czemu poczuł się rozpaczliwie
bezsilny, a nie znosił bezsilności, poczuł się bezradny, a nigdy
bezradny nie był.
- Czy ty wiesz, dziewczyno - cedził słowa przez zęby - że siedzimy
w norze jak myszy, i wydaje nam się, że jesteśmy bezpieczni...
- A przy norze jest kot - dokończyła Kawka.
- W każdej chwili możesz stąd odejść.
- Dziękuję. Jeśli uznam, że nie odpowiada mi już dłużej rola
myszy, skorzystam z pozwolenia pana majora.
Stuknęła obcasami. Z nagłą przykrością stwierdził, że niezwykle
szybko nabrała męskich ruchów, że bardzo udatnie odgrywa swoją
rolę.
- Inaczej to wszystko wygląda, niż sobie wyobrażałaś prawda?
- Nic sobie nie wyobrażałam. Po prostu chciałam tu być.
- No, zajrzyj do Wrony.
Kawka istotnie miała rację. Wrona był mocnym chłopakiem, a
kapitanowi Arturowi nie drgnęła ręka, kiedy go kroił. Po tygodniu
można już było mieć nadzieję, że będzie żył. A kiedy całkowicie
odzyskał przytomność, wróciła znowu sprawa, która teraz wracała
ciągle, natrętnie, która właściwie nie opuszczała oddziału: to nie
mógł być przypadek.
- Mówiłeś cały czas o Bożałku - przypomniał synowi Artur. -
Podejrzewasz go? Władek, bądź dorosły. Wszyscy są dokładnie
poinformowani o twoim romansie, a Tygrys...
- Wiem. Tygrys chciałby, żebyśmy codziennie na dzień dobry i
dobranoc powtarzali sobie: ojczyzna, walka i służba albo
odwrotnie: służba...
- Władek. ...walka i ojczyzna. Nie, ojcze, ja ani się z tego nie
śmieję, ani nie mam mu tego za złe. Każde z tych słów znaczy dla
mnie i bez jego przypominania dostatecznie dużo. Tylko czasem
przychodzi myśl, że właściwie to całe życie jest diabła warte, że
w każdej chwili można zginąć.
- A ja ci powiem, że zazdrość to wyjątkowo zły doradca. I że
zginęło trzech ludzi.
- Dwóch - poprawił Wrona. - Ralf żyje, mogę się założyć o pięć
litrów czystej. On się im tak łatwo nie da, a zresztą Cyganka
wróżyła mu długie życie.
- Śpij lepiej.
- Nie mogę być bez przerwy poważny - wyjaśnił Wrona. - Zwłaszcza,
jeśli pomyślę, że wśród nas może znajdować się zdrajca. Tato,
przecież to można nie pozbierać się ze śmiechu.
Wrona miał rację wierząc we wróżby Cyganek, bo któregoś dnia nagły
wrzask chłopców wywabił Tygrysa z szałasu. Wrzaskiem tym witali
Ralfa, który - może trochę mizerniejszy niż poprzednio - zjawił
się zdrów i cały w oddziale.
- Skoczyłem do rowu, ale w tym właśnie momencie dostałem postrzał
w nogę. Dlatego mnie dostali. Mnie jednego, bo tamci trzej...
- Wrona żyje.
Ralf otworzył usta, potem wyjąkał:
- O rany! O rany! - Robiło wrażenie, że rzuci się Tygrysowi na
szyję z radości, że zdjął mu jakiś ciężar z serca. - Wrona żyje!
Panie majorze, mogę iść do niego?
- Czekaj.
To powiedział Biały Jack. Powiedział to jakoś ostro i
nieprzyjemnie. Ralf zatrzymał się.
- Nie powiedziałeś nam jeszcze, jak to się stało, że znowu
jesteśmy razem.
Tygrys pomyślał, że słowa te zabrzmiały prawie tak jak oskarżenie.
Ralf jednak nie uchwycił tego, nie chciał uchwycić, był bardzo
daleki od myśli o jakichkolwiek oskarżeniach.
- Och, bo to właściwie nie ma o czym mówić - wyjaśnił.
W więziennym szpitalu, do którego się dostał, pielęgnowali go
niczym w dobrze płatnej, prywatnej klinice. Leczyli i - przede
wszystkim - pilnowali. Żeby przypadkiem sobie czegoś nie zrobił
nie udzieliwszy przedtem informacji. Dzień i noc ktoś przy nim
siedział, a czasem zaglądał sam naczelnik więzienia.
- Pozdejmowali listy gończe. Tak mi powiedzieli. Kiedy myślałem o
tym, robiło mi się słabo. Pocieszałem się tylko myślą, że do
trzech razy sztuka, a to właśnie trzeci raz. No i ta Cyganka... Z
początku nie wiedziałem, co zrobię, wiedziałem tylko jedno: nie
mogę dopuścić, żeby ze szpitala pójść do celi. To byłby koniec.
Zacząłem udawać, że jestem bardziej chory, niż rzeczywiście byłem.
- A potem?
- Dziecinnie łatwe. Trochę ryzyka i to wszystko. Na wszelki
wypadek trzymali mnie w separatce. W nocy pilnował mnie wartownik.
Kiedy czułem, że mam już dość sił, postanowiłem spróbować.
Zresztą, co miałem do stracenia? A jak się kogoś zaskoczy, trochę
drzemiącego, w nocy... Ściągnąłem z niego ubranie. Wyszedłem.
Znowu listy gończe pewnie porozwieszają. Mogę już iść do Wrony?
Po jego odejściu zapanowało milczenie. Tygrys wyjął papierosa,
Biały Jack podał mu ogień. Zapalili. Gdzieś w lesie, może na
pobliskiej łące grały świerszcze. "Świerszcze w domu, nieszczęście
za progiem." Tygrys nie mógł sobie przypomnieć, kto to mówił. Czy
stara służąca, która wychowała Tadeusza i jego, czy kobieta, która
w każdy piątek przynosiła ser i jaja. Biały Jack usiadł i ułamanym
ołówkiem coś kreślił na stole. Kilka razy spojrzeli na siebie,
ciągle nic nie mówili, nie potrzebowali zresztą mówić, znali się
dostatecznie dobrze, wiedzieli, że obu ich prześladuje pytanie, o
którym chcieliby zapomnieć, którego chcieliby się pozbyć, bo
podejrzewać Ralfa, to tak, jakby podejrzewać Wronę, kapitana
Artura, siebie.
- Za dużo poszlak przemawia przeciw niemu - powiedział wreszcie
Biały, a Tygrys polecił:
- Trzeba przenieść radiostację. Tak, żeby nikt o tym nie wiedział.
Tak, żeby na pewno nie wiedział o tym Ralf.
Biały skinął głową. Zgadzał się z tą decyzją, pochwalał ją. Biały
zdążył zestarzeć się już podczas tych leśnych miesięcy.
- Do diabła - wybuchnął nagle Tygrys - nigdy ci nie daruję, że tak
długo zastanawiałeś się nad przyjściem tutaj!
- Nie urodziłem się na żołnierza jak ty. Jestem spokojnym, małym
człowiekiem bez zadatków na bohatera. No i chciałem przeżyć tę
wojnę. Jeśli nie robi ci to wielkiej różnicy, to życie jako takie
mi odpowiada i nie chciałbym się z nim zbyt wcześnie rozstawać.
Chcę żyć, Michał.
Podniósł głowę i uśmiechnął się, a uśmiech ten zabolał Tygrysa,
zabolał go zwyczajnie i zupełnie prywatnie.
- Chcę żyć - powtórzył Biały - a niewiele szans mi tu dajesz.
- Jak innym.
- Zgoda. W pierwszej czy drugiej klasie przysięgaliśmy sobie
przyjaźń na życie i na śmierć.
- W trzeciej.
- Zawsze byłeś drobiazgowy. Nie miałem zamiaru tu przyjeżdżać. Ale
istniała ta przysięga. Na śmierć... Przyjdzie nam tu pewnie zginąć
- razem. Zawsze mówiłem, że nie trzeba w życiu składać żadnych
przysiąg.
Tego właśnie wieczoru Antka nie było w domu. Julka posłała łóżka,
sprzątnęła kuchnię i zaczęła powoli szykować się do snu. Była
zadowolona, że radiostacja została przeniesiona do jej chałupy.
Choć Janka siedziała w tej chwili w piwnicy, czuła jej obecność, a
bardzo nie lubiła zostawać teraz sama. "Chociaż - myślała - teraz
właściwie nigdy nie jestem sama. Teraz - nie."
Położyła ręce na brzuchu. Ludzie mówili, że podczas wojny nie
należy mieć dzieci. Nie zgadzała się z tym. Wojna przyniosła jej
śmierć rodziców, ale przyniosła jej także Antka. Jeśli więc
przyniosła miłość, nie wolno niszczyć jej owoców.
Przeszła przez sień i przez otwartą klapę zajrzała do piwnicy.
Usłyszała cichy, równomierny szmer radiostacji i zobaczyła
pochyloną głowę Janki. Kilka dni temu odwiedził Jankę ojciec.
Przywiózł jej nową garsonkę i piękny naszyjnik. Janka pytała:
"Jeśli sprzedam naszyjnik i dam pieniądze dla oddziału, a ojcu
powiem, że go zgubiłam, czy to będzie grzech?" Ucałowała ojca na
stacji, kiedy odjeżdżał. "Na szczęście - mówiła - nie plącze się w
Warszawie w żadne organizacje. Prowadzi interesy i to mu
całkowicie zabiera czas." Mówiła "na szczęście", ale Julka nie
była pewna czy to jest zupełnie szczere.
- Kończ już! - zawołała w głąb piwnicy. - Idziemy spać. Późno.
Przyszykowała wodę do mycia. Janka wygramoliła się z piwnicy.
- O Boże - powiedziała - Julka, jakaś ty gruba! Ty chyba urodzisz
bliźniaki.
Roześmiały się. Nie miały własnego rodzeństwa i czuły się jak
siostry. "Nie mam pojęcia - martwiła się zawsze Janka - jak to
będzie po wojnie. Ty tu, a ja w Warszawie. Nie wyobrażam sobie
tego."
Julka poprawiła kopcącą świecę i wtedy właśnie usłyszała ten
dźwięk. Zatrzymała się. Spojrzała na Jankę. Janka usłyszała to
także, bo twarz jej zrobiła się o ton bledsza. Warkot samochodów.
W uśpionej wiosce mogło to oznaczać tylko jedno: Niemców.
- Do nas?
- Do nas. świeca znowu zaczęła kopcić. Janka podeszła do stołu i
zgasiła ją.
- Uciekaj - powiedziała do Julki. - Uciekaj gdziekolwiek, może
zdążysz. - Odsunęła rolety i wtedy uświadomiła sobie, że nie było
już mowy o żadnej ucieczce. Samochody były tuż tuż. omiatały drogę
jaskrawym reflektorem.
Po omacku znalazły siebie. Trzymając się za ręce zeszły do
piwnicy. Zatrzasnęły za sobą klapę. Wyjęły ukrytą broń i
przysiadły na jakiejś skrzynce, ciasno przytulone, choć miejsca
było dosyć.
- Kopie - powiedziała o swym nie narodzonym Julka.
Usłyszały ciężkie kroki na górze, a każdy z nich zdawał się
uderzać tępo w głowę, usłyszały krzyki, wezwanie do poddania się i
grzmot przewracanych mebli. Julka myślała:
"Może Antek wróci, może zobaczy, może ich zawiadomi, może Antek
nas uratuje, Boże daj, żeby nas uratował, moje dziecko, ja
przecież mam mieć dziecko, ja chcę urodzić to dziecko, ja chcę je
chować, ja chcę z nim razem żyć..." Janka myślała: "Chyba już stąd
nie wyjdziemy. Boję się". Kroki nad ich głowami zatrzymały się
przy klapie. A potem zobaczyły snop światła. Janka pomyślała
jeszcze: "Boże, tak bardzo chciałabym żyć." Przytuliła się do
Julki jeszcze mocniej, a potem podniosła rękę z rewolwerem i
strzeliła.
Dokładną relację przyniósł Tygrysowi Lutek. Zjawił się w środku
nocy, okopcony dymem, i trzęsącym się, schrypniętym głosem
relacjonował:
- Wywlekli je na podwórze, Julka nie żyła. Wołali to głośno.
Wołali, że nie żyje i kopali ją. Tego trupa Julki kopali, panie
majorze. A potem podpalili dom i ją tam wrzucili. A Janka jeszcze
żyła, bo wlekli ją za ręce do samochodu. Panie majorze, panie
majorze, czy jak matka umrze, to dziecko umiera z nią razem, czy
jeszcze żyje? Bo oni kopali ją po brzuchu i potem do tego ognia...
Tygrys nie odpowiedział.
24
W mieszkaniu było przyjemnie chłodno. Worczak usiadł na fotelu,
wyciągnął przed siebie nogi i przymknął oczy. Był zmęczony. Na
dworze panował niezwykły - jak na jesień - upał, ustokrotniony
jeszcze w murach getta zaduchem tłoku, strachu i śmierci. Śmierć
dosięgła znienacka starego Goldberga mimo gromadzonych sztuk
złota, które ją miały oddalić, a może od niej uchronić. Stary
Goldberg nie podobał się przechodzącemu Niemcowi. Zwyczajnie coś
mu się w tym rasowym Żydzie nie spodobało, a za niespodobanie się
Niemcowi w tych czasach trzeba było drogo płacić. Niemiec podszedł
do Goldberga i wziął go za jego siwą brodę, wpatrzył się w jego
twarz chudą, długą, o okrągłych, ciemnych, lekko wyłupiastych i
zawsze jakby trochę wilgotnych oczach; potem puścił tę starczą
brodę, strzepnął ręką, jakby dotykał gada, wykrzywił się ze
wstrętem, z odrazą, no i zastrzelił Goldberga. A kiedy stary
upadł, kiedy osunął się i leżał na chodniku, chudy i kościsty -
twarz Niemca wygładziła się w poczuciu ulgi, odwrócił się i
odszedł sprężystym, żołnierskim krokiem.
Taki był koniec starego Goldberga. A Mira wieczorem włożyła swoją
czerwoną suknię, wsunęła brzęczące bransolety na ręce, umalowała
usta w wieczny uśmiech i poszła tańczyć. Worczak myślał, że nie
pójdzie, ale poszła. Wirowała w tańcu, szeleściła suknią,
pokazywała nogi, kłaniała się i pochylała, a Niemcy śmieli się i
klaskali, i bawili się, bo po to był "Bar Cygański" i po to Mira w
nim tańczyła.
Worczak był zmęczony. Zawiózł ciężarówką Goldbergowi wielki
transport żywności, ale Goldberg już z niego nie skorzystał.
Wywiózł tą ciężarówką zrolowanego w dywan narzeczonego Miry, ale
już na trzeci dzień zabili go, kiedy usiłował przerzucić coś do
getta przez mur. Został piękny, wspaniale puszysty perski dywan,
ale Worczak nie położył go w pokoju, bo jakoś przestał mu się
podobać. Sprzedał go. Miał pieniądze, zdawało mu się nawet, że ma
nadmiar tych pieniędzy, że jest zmęczony również ich posiadaniem,
i pomyślał, że chciałby odpocząć, że nie odpoczywał już bardzo
dawno, że chyba nigdy dotychczas nie miał chwili wytchnienia.
Odpoczynek skojarzył mu się ze wsią, wieś przybrała konkretny
kształt Lipnik i jego niedawnej wizyty u Janki. "Pojadę tam -
postanowił. - Zrobię sobie urlop i pojadę do Lipnik. Będę jadł
wiejskie masło i pił zimne zsiadłe mleko, a wieczorem będziemy
siedzieć z Janką nad rzeką i patrzeć w księżyc."
Wstał. Zdawało mu się, że na samą myśl o odpoczynku odzyskał siły.
Przeszedł do przedpokoju i wyjął walizkę. Wrzucił do niej ręcznik,
piżamę i kilka koszul. Ogarnęło go przyjemne podniecenie. "Zdaje
się - pomyślał - że mam dość wojny, tego miasta, mam dość getta i
nie chcę już nigdy widzieć umalowanych w uśmiechu ust Miry."
Ktoś zadzwonił.
Za drzwiami stał Łempicki. Był gościem bardzo nie w porę,
przypominał o sprawach, od których Worczak chciał dać sobie urlop.
Powiedział więc szybko, bez wstępów:
- Wyjeżdżam. Nie poradzę panu nic, choćby zamknęli na Szucha całą
Warszawę, łącznie z Pyrami i Otwockiem.
Łempicki miał coś niedobrego w twarzy, ni to zakłopotanie, ni to
żal, pewnie ktoś władował się w nieliche tarapaty.
- Niech pan im powie - poradził Worczak - tym pana znajomym, żeby
przestali się w to bawić, to będą mieli spokój. Ja też chcę mieć
spokój. Żegnam pana.
Łempicki jednak nie odchodził. Sterczał w tym progu, nieporuszony,
z martwą twarzą, i ten upór, z jakim wparł się w próg, doprowadził
Worczaka do pasji.
- Niech pan wyjdzie! - krzyknął i miał ochotę krzyczeć jeszcze
głośniej. - Nie chcę wiedzieć, po co pan przyszedł! Rozumie pan?!
- Pan to musi wiedzieć.
Łempicki powiedział to cicho i tak spokojnie, że Worczaka coś
ukłuło śmiertelnym niepokojem.
- Pańska córka jest w Błoniu w gestapo.
Usłyszał. Ale musiał to sobie kilkakrotnie powtórzyć jak trudną do
zrozumienia lekcję: "W Błoniu w gestapo, w Błoniu w gestapo...",
potem odwrócił się i poszedł w głąb pokoju, a za nim Łempicki, ten
gość nie w porę, ten człowiek, proszący o życie dla innych, w
końcu zatrzymali się i Worczak powiedział:
- Zabijacie dziewczyny i chłopców, którzy jeszcze powinni chodzić
do szkoły, Wy, nie Niemcy... Wy!
Tego samego dnia po południu wysiadł w Błoniu z zatłoczonego
pociągu wysoki, barczysty mężczyzna. Chwilę rozglądał się po
peronie, a potem poszedł w kierunku wyjścia do miasteczka. Przy
budce biletera zatrzymał się i o coś zapytał, potem oddał bilet i
odszedł. Bileter patrzył za nim długą chwilę. W domu pod numerem,
o który pytał nieznajomy, znajdowała się siedziba niemieckiej
Sicherheitspolizei.
Nagie, białe ściany, trzy puste łóżka, piekący ból i głowa ciężka
jak wypełniona ołowiem. Brzęczenie much i jęk jakiś, nie wiadomo:
czyjś czy jej własny. Piwnica, strzelanina, pożar, potem droga w
podskakującym na wybojach samochodzie, muchy brzęczą głośno,
rozpaczliwie, czyjeś ręce, lodowata woda i głosy, które pytają,
niecierpliwią się, pytają, pytają... Podniosła z ogromnym
wysiłkiem rękę i otarła czoło. Pomyślała o ojcu, o jego
zadowolonej twarzy i mocnych, szerokich ramionach. "Będziesz tu
bezpieczna, córeczko, z daleka od wojny..." Ciągłe brzęczenie much
i ten jęk, chyba jej własny, jest przytomna, a więc zaczną pytać,
będą pytać, o wszystko pytać, nazwiska, miejsca, kto, gdzie, i
znów nazwiska... Uciec od tych pytań, od brzęczenia much, od
własnego jęku. Ale nie ma ucieczki, przyjdą dziś, jutro, nie ma
ratunku. Będą pytać, będą bić. Skąd wziąć siły, żeby nic nie
powiedzieć? Nie ma sił. Trzeba uciec, uciec. Jedyną drogą, jaka
pozostała.
Janka uniosła się i zaczęła szarpać opasujące ją bandaże. Ale gaza
przylgnęła mocno do przyschłych ran i nie dawała się oderwać.
Szarpnęła z całej siły. Zabolało. Zaczęła płakać. Szarpnęła znowu,
szarpała ciągle, aż ostatni biały strzęp został jej w ręku, a
ciepła fala krwi zalała ciało. Potem opadła na łóżko.
Straciła poczucie czasu. Ból ustępował, jakby spływał razem z
krwią i łzami. Przestała w końcu płakać, ciało zaczęło ogarniać
odrętwienie, prawie przyjemne, poprzedni strach odleciał, poczuła
się spokojna i bezpieczna; chłopcy na pewno martwią się o nią, a
nie wiedzą, że ona teraz właśnie Niemcom ucieka.
Była już noc, bardzo cicha i bardzo pogodna. W okna świecił
księżyc, ten sam, co nad Lipnikami srebrzy łąkę i odbija się w
wodzie pod lasem. Czy dusza może wrócić na miejsce, które kocha?
Chłód. Usiłowała wyciągnąć rękę, aby szczelniej nakryć się kocem,
ale ręka opadła bezwładnie, a potem znieruchomiała.
Worczak długo stał pod drzwiami, szukając klucza. Gdy go znalazł,
klucz wyśliznął mu się z ręki i upadł na kamienną posadzkę. W tej
chwili drzwi otworzyły się, jakby stojący za nimi Schmidt
nasłuchiwał jego kroków.
- Czekałem na pana, Herr Worczak.
Worczak wszedł do środka i postawił na podłodze walizkę. Potem
spojrzał na swego sublokatora. Był to moment, o którym myślał
przez całą swoją powrotną podróż. Tęsknił do tego momentu, jakby
wykrzyczenie w nalaną, dobrze odżywioną twarz Niemca całej
tragedii, jaką los mu zgotował - mogło przynieść ulgę. Marzył o
tej chwili, rozmyślał, jak zaciśnie pięści i uderzy w twarz
człowieka, którego przyjął pod swój dach, z którym pił, załatwiał
interesy, którego - śmiech powiedzieć - nawet lubił. Za każdym
obrotem kół, zdawało się, wzrasta w nim nienawiść, ale to uczucie
pozwalało istnieć, pozwalało wrócić.
I teraz właśnie nadszedł moment wymarzony i oczekiwany, nadeszła
chwila wykrzyczenia nienawiści, zaciśnięcia pięści i uderzenia.
Worczak stał w półmrocznym przedpokoju, patrzył w szeroką twarz
sublokatora i nie znajdował w sobie nic z owych odczuć w pociągu.
Człowiek, który stał przed nim, był mu całkowicie obojętny.
Worczak nie chciał do niego ani mówić, ani go uderzyć, nie chciał
nic, jakby z tą nagle zrodzoną i nagle umarłą nienawiścią spłynęły
z niego wszystkie inne uczucia, dobre i złe. Pomyślał, że chętnie
napiłby się wódki.
Schmidt zapytał:
- Czy nie napiłby się pan ze mną, Herr Worczak?
Wódka czekała już w pokoju na stole - omszała, pękata butelka,
zachęcająca nalepka, obok dwa kieliszki, ustawione równo obok
siebie, w szeregu, "po żołniersku" - pomyślał Worczak. Pomyślał
jeszcze, że - jakimś szczególnym zbiegiem okoliczności - Schmidt
zgadywał dziś jego życzenia. Napełnił te dwa kieliszki i wypił
jeden po drugim, a potem zaraz zrobił to Schmidt. Zrobił to bardzo
podobnie, takimi samymi mechanicznymi ruchami. Worczak pomyślał,
że chciałby położyć się i zasnąć, i obudzić z cudownym przypadkiem
amnezji, która pozwoliłaby mu nie myśleć o niczym, co było.
Powiedział: "Moja córka nie żyje", a Schmidt, który tego dnia
uwziął się, żeby go we wszystkim naśladować, odpowiedział
natychmiast, jak echo: "Moja też". I z początku treść tego zdania
nie przeniknęła do świadomości Worczaka. Wiele wieczorów przecież
przegadali przy tym stole o swoich córkach. I ów refren "moja też"
powtarzał się wielokrotnie. "Moja córka nie płakała po nocach, jak
była mała", "Moja też"; "Moja córka była najładniejszym
dzieckiem", "Moja też"; "Moja córka mnie bardziej kochała niż
żonę", "Moja też", "Moja też", "Moja też." Brzmiał ten refren
całymi wieczorami, przerzucali sobie to zdanie nad stołem,
popijali je wódką i czasem, po kilku kieliszkach mieli ochotę
pokropić je łzami. Worczak powiedział: "Moja córka nie żyje", a
Schmidt odpowiedział słowami codziennego refrenu: "Moja też , i
wpatrzony w oczy Worczaka dodał cicho, żałośnie jakoś i wcale nie
po niemiecku: "Zginęła w czasie nalotu. Żona też. Dostałem
telegram".
Usiedli. Zrobiło się ciemno, ale nie zapalali światła i nie
zasłaniali okien. W butelce było już pusto. Siedzieli, patrzyli na
siebie, nie mówili nic. Bo i co tu było już teraz do powiedzenia?
Na drugi dzień Schmidt poprosił o wysłanie go na front wschodni.
Worczak pomyślał, że to coś w rodzaju wojennej formy samobójstwa,
ale rozumiał Schmidta. Sam nie miał do dyspozycji frontu
wschodniego, nie myślał o żadnych formach samobójstwa, a przecież
zrobił coś bardzo podobnego. Po raz ostatni poszedł do getta. Było
rano i Mira miała na sobie znowu ten sam, od wieków chyba nie
widzący mydła szlafrok. Wolał ją w tym szlafroku niż w brzęczących
czerwieniach. Powiedziała: "Myślałam, że pan już tu nie
przyjdzie". On też tak sądził. Myślał, że jej już nigdy nie
zobaczy. A będzie ją widywał co dzień, co godzinę, bo tak
postanowił:
- Wyjdziesz kanałami. Zdawało mu się, że zemdleje. Opanowała się
jednak.
- Utlenisz sobie włosy. I przetrwasz tę wojnę. Może ty ją chociaż
przetrwasz.
Kiedy szedł w stronę bramy, zatrzymał się przy kupce kamieni.
Chłopczyk siedział na nich, jak zawsze. Był mały i wychudzony, a
czarne włosy zakrywały mu twarz. Oparta o mur głowa i bezwładnie
opuszczone ręce nadawały mu wygląd śpiącego. Ale nie spał. Spod
czarnych kędziorów spływała ciemna strużka krzepnącej krwi.
Worczak patrzył na niego długo. Potem spojrzał na paczkę, którą
trzymał w ręku... Pachniała chlebem.
Z notatnika starego Łempickiego
30 września 1942 roku. - Dziś usłyszałem, że w niektórych obozach
lekarze niemieccy przeprowadzają eksperymentalne operacje na
więźniach. Mimo wszystko nie wierzę w to. Zdołaliśmy się
przekonać, że Niemcy do wielu rzeczy są zdolni, ale do tego - nie.
26
- Znowu wychodzisz? - powiedziała pani Brzezińska. Kazik odwrócił
się do niej. Zawsze lubił się śmiać, a od pewnego czasu robił
wrażenie, jakby ustawicznie odbijało się w nim słońce. Pan
Brzeziński odsunął gazetę i powtórzył swoje sakramentalne: "Nie
wiem, jak oni to mogą drukować. Że te maszyny nie popękają od
takich kłamstw". "On znowu gdzieś leci" - poskarżyła się pani
Brzezińska. "Młody jest. Co ma tu siedzieć ze starymi." Kazik
narzucił płaszcz i już go nie było. Wsunął ręce w kieszenie i
szedł szybko, przepychając się między ludźmi, spieszącymi się tak
samo jak on. Niebo było szare, a drzewa ogołocone z liści.
Październik. W powiewach wiatru czuć już zapowiedź zimy, a w
ostatnich cieplejszych promieniach słońca wspomnienie lata.
- Pan kupi kwiatki. Ostatnie w tym roku. Pan kupi. Narzeczona się
ucieszy.
Zatrzymał się. Ciężkie głowy astrów chwiały się w wyciągniętej
ręce sprzedawczyni. Uśmiechnął się.
- Ostatnie, mówi pani?
Ewa już była. Siedziała przy kawiarnianym stoliku, samotna i tak
piękna, że na chwilę musiał zatrzymać się, zamknąć oczy i
powiedzieć sobie: "Jest. Naprawdę jest. I czeka na mnie". Była to
od pewnego czasu jego codzienna modlitwa, którą powtarzał
natychmiast po obudzeniu, powtarzał przed zaśnięciem, powtarzał
przez cały dzień. "Jest. Naprawdę jest. I czeka na mnie, tak jak
ja zawsze czekałem na nią i tylko na nią, i ciągle na nią czekam."
Położył na stoliku pęk kwiatów. Powiedział:
- Ostatnie w tym roku.
Wzięła je i zanurzyła w nie twarz.
- One są pierwsze, nie ostatnie - sprostowała - pierwsze od
ciebie.
Kelnerka postawiła przed nimi dwie szklanki. Odeszła. Kazik
pochylił się nieco do przodu.
- Powiedz - poprosił - powiedz, że to prawda. Że jesteś, że
istniejesz i że przyszłaś tu po to, żeby spotkać się ze mną. O
Boże, powiedz to.
Miał intensywnie niebieskie oczy, których spojrzenie towarzyszyło
jej wiernie od momentu, kiedy go po raz pierwszy spotkała.
Pomyślała w nagłym popłochu: "Jak to się stało, że przyszłam tutaj
spotkać się z nim?" I natychmiast, jakby w odpowiedzi, spadły na
nią te wszystkie chwile, kiedy patrzyli na siebie, nie mówiąc
słowa, te nieliczne wieczory, kiedy pod cudacznymi nieraz
pretekstami zdobywał się na przyjście do niej, kiedy siedzieli w
dwóch różnych kątach pokoju i niewiele do siebie mówili; kiedy
grała mu, a on stał, zasłuchany, aż nadszedł ten wieczór, kiedy
ocknęła ich dopiero godzina policyjna i Ewa powiedziała: "Nie może
pan iść. Zabiją pana", a on patrzył na nią jakimiś obcymi oczami i
mówił: "Niech mi pani pozwoli odejść. Niech mnie pani nie
zatrzymuje w ten sposób. Nie mogę zostać, tak zwyczajnie zostać".
Mówił tak, a jego oczy błagały jeszcze o to jedno "zostań". Nie
powiedziała. Usłyszała najpierw trzask drzwi, a potem przez
otwarte okno dobiegły jego kroki z ulicy. Z głową na parapecie,
wsłuchana w te oddalające się kroki, jedyne na opustoszałej ulicy,
myślała, że muszą je słyszeć wszyscy Niemcy. Było jej zimno,
czuła, że drży, że szczękają jej zęby... kroków nie było już
słychać. "Boże, ustrzeż go. Daj, żeby doszedł do domu, żeby nic mu
się nie stało" i - w jakimś okrutnym pomieszaniu wszystkiego -
przysięgała: "Nigdy go już tak nie wypędzę. Nigdy już".
Kazik mówił coś do niej. Podniosła na niego oczy, pomyślała, że
jest bardzo młody i że ona przy nim czuje się także młodo, jakby
życie dopiero się zaczynało.
- Chodźmy gdzieś - powiedział. - Jest jeszcze trochę słońca.
Pójdziemy na puste ulice, może pozwolisz mi się wziąć pod rękę.
Dalszy ciąg był już na ulicy.
- Kiedyś słyszałem, że miłość polega na pragnieniu zestarzenia się
z ukochanym człowiekiem. No więc - nie gniewaj się - strasznie
chciałbym być zgrzybiałym staruszkiem, będę siedział obok bujanego
fotela, w którym ty będziesz w okularach robić na drutach. Ewo,
czy umiesz robić na drutach?
Od Wisły poderwał się lekki wiatr. Przytuliła się mocniej do
Kazika. Przez materiał płaszcza poczuła kształt wypukłej paczki.
Pomyślała: "Bibuła". Chciała powiedzieć: "Nie noś tego, nie
narażaj się", ale wydała się w tej prośbie sama sobie śmieszna i
żałosna. Będzie nosić te bibuły, będzie nosić rewolwery i granaty,
choćby co dzień klękała przed nim, prosiła, błagała i groziła. Nic
nie znaczy ona i jej słowa wobec tego przedziwnego nakazu,
przekreślającego wszystko inne. Będzie nosić i będzie się narażać,
bo jest w nim coś silniejszego niż ona, niż miłość, niż szczęście,
niż własne życie wreszcie.
Budę z Niemcami zobaczyła pierwsza. Wyjechała zza rogu i
zatrzymała się ze zgrzytem. W chwilę później zza przeciwległego
rogu wyjechały trzy inne. Kiedy Kazik w ogóle zdołał zorientować
się, co się dzieje - Ewy już przy nim nie było. Pchnięcie kolbą
odrzuciło go na ścianę domu. Tuż nad sobą usłyszał: "Hande hoch!"
To "Hande hoch" wybijało się ponad krzyk, zamieszanie, warkot
motorów i zgrzyt hamulców. Czyjeś ręce zaczęły obmacywać mu
kieszenie. Na moment zapomniał o wszystkim, nawet o bibule. Ewa,
gdzieś jest Ewa?
- Ausweiss.
Wyciągnął go z kieszeni i podał, nie patrząc nawet na stojącego
przed nim Niemca. Jak w tym tumulcie ludzi i mundurów kogokolwiek
znaleźć? Kolejne pchnięcie kolbą odrzuciło go na bok. Chciał
wrócić, ale czyjaś ręka przytrzymała go za płaszcz. "Panie, na co
pan jeszcze czeka? Panie, chodź pan, jak nas puścili, bo się
jeszcze rozmyślą. Panie."
Odtrącił nieznajomego. Postąpił kilka kroków w kierunku jezdni, w
pobliże kordonu ludzi w mundurach. Człowiek szedł ciągle za nim i
szarpał go za płaszcz: "Chodź pan, co pan wyprawia?" Kazik chciał
mu się wyrwać, ale nieznajomy trzymał go mocno. "Puść pan!" "Nie!"
Chciał mu powiedzieć, że nie odejdzie stąd, póki nie znajdzie Ewy,
przecież gdzieś tutaj musi być. I jak to się w ogóle stało, że
zniknęła. Na czole poczuł kropelki potu. Sięgnął po chusteczkę i
na moment przestał cokolwiek widzieć. Bibuła. Gdzie podziała się
paczka z bibułą?
Z mgły wynurzył się najpierw karabin, potem człowiek w mundurze,
potem Ewa. Stała na samym brzegu budy. Do piersi przyciskała
pogniecione astry. "Ostatnie kwiaty". Auto ruszyło i Ewa podniosła
ręce. Jakby w symbolicznym pożegnaniu, przesłanym gdzieś w
przestrzeń, bo nie mogła go widzieć za tym kordonem zielonych
mundurów. Stojący obok Niemiec krzyknął coś i zasłonił ją sobą.
- Panie, nie można tak stać i stać. Miejże pan rozum! Idziemy. No,
chodź pan już, biedy tylko mi pan napyta.
Ciągle ten nieznajomy. Kazik przestał się już wyrywać. Pozwolił mu
się prowadzić bezwolnie po wyludnionej ulicy. Nie mówił nic i
tamten też się nie odzywał. Prowadził tylko tego jasnowłosego
chłopca troskliwie, jak ojciec, chociaż go nigdy dotychczas nie
widział i nigdy więcej nie miał go spotkać.
Nigdy również Halina nie chciała przypomnieć sobie wyrazu twarzy
swego brata, kiedy wrócił tego dnia do domu i zachrypłym,
niepodobnym do swojego głosem błagał:
- Niech coś zrobią. Niech ją wydostaną! Niech ją od nich
wydostaną...
Nic nie można było zrobić. Już w kilka godzin po łapance Ewa
Skalska została wywieziona do Ravensbrck.
26
Kiedy Elżbieta Łukowiecka wróciła tego smutnego październikowego
dnia do domu, była już prawie ósma. Zamknięte dokładnie drzwi
oznajmiły, że Jędrka jeszcze nie ma. Ostatnio niewiele
przesiadywał w domu, ale o tej porze był zawsze. "Natrę mu uszu,
jak wróci - postanowiła: - Robi się coraz bardziej rozpuszczony."
Na podłodze koło drzwi leżał złożony papier. Schyliła się i
podniosła dobrze znaną kopertę z nadrukiem "Kriegsgefangenenpost".
Nie lubiła ostatnio otrzymywać listów od męża. Czytanie ich
odkładała na termin możliwie najpóźniejszy, odpisywała niewiele i
rzadko. Zarówno otrzymywanie, jak i pisanie listów budziło
nieprzyjemne poczucie winy, przypominało o istnieniu kogoś, o kim
starała się myśleć jak najmniej, o kim starała się nie myśleć w
ogóle.
Ta druga kartka leżała na stoliku pod lampą. Była napisana krzywo,
widocznie w pośpiechu. Treść jej była lakoniczna i przeraźliwie
jasna: "Nie mogę mieć matki, która chodzi ze szwabem. Nie szukaj
mnie. Dam sobie radę".
Przeczytała kartkę drugi raz, a potem trzeci. Potem zobaczyła, że
kartka drży jej w ręku, podskakuje i podryguje śmiesznie, tak że
słowa zamazują się i zasnuwają mgłą, nie trzeba ich zresztą
czytać, dostatecznie dobrze wbiły się w pamięć, będzie je widziała
ciągle do końca życia.
Upadła na tapczan i płakała, jak nie płakała już od wielu lat, jak
nie płakała w dniu wybuchu wojny, jak nie płakała na wieść o tym,
że jej mąż został za drutami, jak nie płakała nigdy.
Czasem myślała o tym, co zrobiłby Jędrek, ale Jędrek był dla niej
ciągle małym chłopcem, dla którego problemy życiowe zamykały się
jeszcze w prymitywnych sprawach jedzenia, ubrania i snu. Chciała,
aby miał dość jedzenia, aby nie chodził oberwany i mógł spokojnie
spać. Chciała tego również dla siebie. Dla nich obojga. Okazało
się jednak, że Jędrkowe pojęcie życia i jego spraw jest znacznie
szersze, niż myślała. Osądził ją i nie zawahał się przed
głodowaniem, marznięciem i brakiem snu; nie zawahał się i poszedł.
Dokąd? Zobaczyła go, błąkającego się gdzieś po ulicy, jak bezdomny
psiak czy kot. Czy potrafiłaby mu wytłumaczyć, dlaczego tak się
stało, dlaczego to zrobiła? Czy potrafiłaby wytłumaczyć to samej
sobie?
Godzina policyjna. Nie może nawet wyjść, żeby go szukać. Gdzie go
zresztą szukać? Czy dzwonić do znajomych, czy pytać ludzi na
ulicy: "Nie widzieliście dwunastoletniego chłopca, który uciekł od
matki, bo matka..." Właśnie. Co mówić ludziom? Pomyślała: "Nigdy
już nie zobaczę Heinzelmanna, nie mogłabym na niego spojrzeć".
Narzuta była mokra od łez. Ciągle nie miała siły, by wstać i
zrobić cokolwiek. Wypłakiwała z siebie swój strach, bezradność,
wstyd, ból, swoją rozpaczliwą samotność.
O jakiejś godzinie poderwał ją telefon. Może Jędrek. Ale to nie
był Jędrek. Głos, który powiedział: "Dobry wieczór", był jej
dobrze znany. Ścisnęła mocno słuchawkę, zdawało jej się, że słyszy
bicie własnego serca. Pomyślała: "Powiem mu. Teraz mu powiem, że
nie mogę więcej na niego patrzeć".
Powiedziała: "Dobry wieczór".
Głos w słuchawce zapytał, czy jest zdenerwowana.
Pomyślała: "Powiem mu. Powiem mu, że przez niego straciłam syna,
że nie wiem, czy go odzyskam, czy potrafię mu wytłumaczyć, czy
zrozumie".
Powiedziała: "Nie jestem zdenerwowana".
- Mam wolny wieczór - oznajmił Adolf Heinzelmann. - Myślę, że
moglibyśmy się gdzieś wybrać. Przyjdę po ciebie.
Ścisnęła słuchawkę jeszcze mocniej. "Powiem mu" - zapłakało w niej
coś w środku, zapłakało żałośnie i zupełnie beznadziejnie.
- Dobrze - odpowiedziała. - Będę czekać...
Brońcia szła szybko Marszałkowską w stronę domu. Było zimno,
porywisty wiatr wdzierał się przez każdą nie zacerowaną dziurę w
wysłużonym palcie. Mroczne ulice wyglądały widmowo, a przemykający
się ludzie przypominali złe duchy. Brońcia była w jednym ze swoich
ponurych nastrojów, miała najgorszy ze złych dni. Myślała: "Mam w
domu jeszcze trochę wódki. Położę się, będę patrzeć w sufit,
brudny i popękany, będę słuchać wiatru..." Myśli urwały się, coś
im przeszkodziło. Zatrzymała się, obejrzała za siebie.
- Może "Kurier"... - powtórzył nieśmiały głosik.
Chłopak nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat, ale tyleż mieli
przeważnie warszawscy gazeciarze. Patrzyła na niego, nie zdając
sobie wyraźnie sprawy, dlaczego nie odchodzi i dlaczego ma ochotę
wdać się z nim w gawędę.
- Nie sprzedałeś zbyt wiele!
Chłopiec zmieszał się.
- Nie mam jeszcze wprawy.
- Niedawno zacząłeś?
- Dopiero trzy dni.
Umilkli. Brońcia nie odchodziła, a i chłopiec stał w miejscu,
skulony, zziębnięty, z wysuwającymi się spod pachy gazetami.
- Rodzice pozwalają ci? - zapytała, ot tak, żeby o coś jeszcze
zapytać.
Odpowiedział szybko:
- Ojciec jest w obozie.
- A matka?
Obrzucił ją szybkim nieufnym spojrzeniem.
- ...Nie mam matki.
Miała wrażenie, że teraz odejdzie, ale znowu nie odchodził. Zwinął
dłonie i zaczął w nie chuchać.
- A gdzie mieszkasz? Powinieneś już iść do domu.
Milczenie.
- Gdzieś przecież musisz mieszkać.
Milczenie.
Brońcia zrobiła krok do tyłu. Zatrzymała się. Chłopiec chuchał w
dłonie, a potem je rozcierał. Ulica pustoszała. Wiatr porwał
jakieś papiery i roztańczył je w powietrzu. Pomyślała: "Co mnie w
końcu obchodzi jakiś chłopiec, którego ojciec jest w obozie, który
nie ma matki, nie potrafi sprzedawać gazet i nie ma gdzie
mieszkać, mało to takich dzieci? Znów postąpiła krok w tył i znów
się zatrzymała. Pomyślała o swoim mieszkaniu i zrobiło się jej
nagle żal, że ma popękany sufit i nie wiadomo, czy będzie czym
napalić w piecyku. Wyciągnęła rękę.
- Chodź - powiedziała do chłopca. - Nie bój się, jakoś sobie
poradzimy.
Następnego dnia złożyła wizytę Józiowej.
- Niech się pani na mnie nie gniewa, ale jakby pani miała...
trochę mięsa. Cukru i mąki. Niedużo, ale koniecznie.
Józiowa wytarła ręce o fartuch i patrzyła na Brońcię w milczeniu.
Dawno jej takiej nie widziała. Oczyszczony płaszcz, uczesane
włosy...
- Nie zapłacę teraz. Teraz jeszcze nie mam.
- Nie ma o czym mówić.
- Wódki - ciągnęła dalej Brońcia - nie potrzebuję. Skończyłam z
piciem. Chciałabym natomiast... - zawahała się, podeszła do
najbliższego krzesła i usiadła. - Pani zna tyle osób, pani
Józiowa, może można by jakąś stałą pracę dla mnie. Rozumie pani,
muszę teraz pracować.
- Nie - odpowiedziała z najgłębszym przekonaniem Józiowa - nie
rozumiem.
- Muszę pracować - poderwała się Brońcia z krzesła - muszę mieć
stałe zarobki, bo ja mam dziecko.
Teraz z kolei usiadła Józiowa.
- Wszelki duch pana Boga chwali - wystękała. - Brońcia, opamiętaj
się, czyś ty już ze szczętem oszalała?
- Aha, byłabym zapomniała. Czy może pani pójść ze mną na Kercelak?
Muszę kupić niedrogo jakieś stare łóżko. To chłopiec, pani
Józiowa; Jędrek ma na imię.
Z notatnika starego Łempickiego
16 października 1942 roku. - Dzisiaj Niemcy powiesili
pięćdziesięciu ludzi i pozostawili ich na pokaz, na zastraszenie,
nie wiem zresztą na co. Andrzej widział tych, którzy wisieli na
Woli w okolicach Dworca Zachodniego. Powiedział: "Był wiatr i oni
kołysali się". Zapytałem, po co tam chodził. Odpowiedział, że
trzeba to wszystko zobaczyć na własne oczy. Inaczej można w to nie
uwierzyć. 25 października 1942 roku. - W odwet za powieszonych 16
października Warszawa była wczoraj świadkiem trzech zamachów: na
drukarnię "Nowego Kuriera Warszawskiego" i dwie restauracje
niemieckie: "Mitropa" na Dworcu Głównym i przede wszystkim na
"Cafe Club". Do wnętrza lokali wrzucono granaty. Podobno zginęło
kilkunastu Niemców.
27
Ewa rozejrzała się po zatłoczonej izbie. Wydała się jej nierealna
jak zły sen. Ale nie była snem. Wszystko było prawdziwe. I droga,
nie kończąca się droga w bydlęcych wagonach, i druty, za które ją
prowadzili, i korytarz, w którym kazali się jej rozebrać, i
ubranie, pasiaste, tragiczne ubranie; które na nią włożyli, i
szczęk nożyczek, którymi obcięli jej włosy, i barak, który stał
się jej przeznaczeniem.
Jak długo trzeba czekać na śmierć?
Najgorsze były noce, w czasie których sen nie chciał przyjść i
zamknąć zaczerwienionych powiek, a ciemności kładły przed nią
obrazy przeszłości i przyszłości, plączące się w okrutnej,
przerażającej mieszaninie, która chwytała za gardło i dusiła. A
poprzez to wszystko przebijała blada jak papier twarz Kazika,
która na moment mignęła jej w tamtym tłumie, i jego niebieskie
oczy, w których otwarła się wówczas przepaść. I jeszcze astry.
Astry, które zwiędły i które w końcu wypadły z osłabłych rąk.
Na twarzy leżą zlepione od łez krótkie jasne włosy. Ten pasiak
jest pewnie po kimś, kogo zabili.
W odległości około dwudziestu kilometrów od obozu w Ravensbrck
znajdowało się ogromne sanatorium Hohenlinden, przed wojną
przeznaczone dla gruźlików. Teraz, na rozkaz Hitlera, przemieniono
je na sanatorium chirurgii urazowej. Na jego czele stał prof. dr
K. F. Gebhardt SS-Brigadefhrer, jeden z przybocznych lekarzy
samego Fhrera.
Wsiadał właśnie do samochodu wraz ze swym asystentem, oficerem SS
dr. Katzerem.
- Ravensbrck - rzucił w stronę kierowcy, a następnie odwrócił się
w stronę swojego towarzysza. Na jego twarzy malował się wyraz ulgi
i szczerego zadowolenia. - Ciągle się bałem, że mi coś w ostatniej
chwili wypadnie, a chciałem być obecny chociaż przy wyborze
materiału. Bo musicie zwrócić na to szczególną uwagę, wybrać
materiał jak najświeższy i nie osłabiony.
- Wczoraj przyszedł nowy transport - wyjaśnił lakonicznie Katzer.
W oddali pojawiły się druty. Profesor Gebhardt ściszył głos:
- Po wykorzystaniu natychmiast likwidować. Nie chcę, żeby powstał
wokół tego niepotrzebny krzyk.
- Od chwili, kiedy w ogóle zacząłem interesować się medycyną -
powiedział wolno Katzer - byłem wyznawcą tezy, że nauka bardzo
często stoi w miejscu , tylko dlatego, że robimy doświadczenia na
materiale, który się do tego zupełnie nie nadaje, chociaż
właściwego jest pełno. - I dodał: - Humanitaryzm jest skierowany w
całkowicie niewłaściwym kierunku.
Profesor powiedział:
- To prawda. Właściwe pojmowanie świata i jego praw jest jeszcze w
powijakach.
- Skalska Ewa.
Podniosła się i stanęła pod ścianą obok trzech innych kobiet,
których nazwiska poprzednio zostały odczytane. Za nią stanęło ich
jeszcze sześć; obok Ewy młodziutka, piętnastoletnia chuda
dziewczynka, która kurczowo uchwyciła się jej ręki, ale uważna
blokowa pejczem przywołała tę rękę do porządku. Rzędem, równo
jedna za drugą wyszły z baraku przez mroczne korytarze w stronę
bunkra. Przed nim stała opasła, czerwona na twarzy, lśniąca od
tłuszczu niemiecka kucharka. Popatrzyła na nie i wybuchnęła
śmiechem:
- No, przyjdę ja jeszcze zobaczyć, jak będziecie dziś zdychać koło
mojej świniarni.
Znów jedna za drugą, równiutko, jak w wojsku weszły do bunkra.
Drzwi zatrzasnęły się. Zostały same.
Milczenie. A potem płacz, cichutki, strachliwy, dziecinny płacz
piętnastolatki: "Mamo, mamusiu..."
Nie potrafiły jej pocieszyć. Bo i jak?
Ewa oparła się o ścianę, zimną i wilgotną. Przed oczami wirowały
koła. Duże, coraz większe i coraz więcej. Powiedziała:
- To chyba już.
Milczenie. A potem:
- Żeby tylko od razu dobrze trafili. Nie chciałabym się męczyć.
- Wyszłam z domu po mleko. Synek spał jeszcze. Nie wiedziałam, że
widziałam go ostatni raz... Nie doczekał się tego mleka.
- Mamo. Mamusiu...
- Czy ktoś za to wszystko kiedyś odpowie?
- Jeżeli nawet, to i tak nam z tego nic nie przyjdzie. Ani nam,
ani naszym bliskim. Żadna siła z grobu nas nie wyrwie.
- Boję się.
- Oni chcą, żebyśmy się bały.
- Czy wszystkie dzieci, które nie mają matki, są nieszczęśliwe? Bo
ja, wiecie, nie miałam matki. Było mi całe życie czegoś brak. I
mój synek...
Milczenie.
- Pomódlmy się. Potem możemy nie zdążyć.
- ...I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym
winowajcom.
Ale czy można, czy doprawdy można odpuścić?
- ...Módl się za nami teraz i w godzinę śmierci naszej.
Samochód zatrzymał się. Profesor Gebhardt uścisnął wyciągniętą
rękę Lagerfhrera. Od pewnego czasu dobrze układała im się
współpraca i profesor był z tego człowieka zadowolony.
Lagerfhrer zameldował:
- Zatrzymałem egzekucję do przyjazdu pana profesora, zgodnie z
życzeniem.
Potem poprowadził ich przez podwórze. Stały na nim dwie
ciężarówki, a na nich kilka zbitych z prostych desek trumien. Coś
się w tym nie podobało Gebhardowi, bo zatrzymał się i zapytał:
- A gdzież je chowacie?
Odpowiedź przyszła natychmiast:
- Zwłoki się pali, panie profesorze. W tym je tylko wywozimy.
Odpowiedź była w pełni zadowalająca; spokojnie można było iść
dalej. Przed drzwiami bunkra zatrzymali się, Lagerfhrer
nasłuchiwał chwilę. Wewnątrz było cicho i spokojnie. Weszli.
Dziesięć kobiet ustawiło się równo, po żołniersku pod ścianą. Obaj
lekarze przechodzili wolno wzdłuż tego szeregu, każdą poddawali
dokładnej lustracji. Od gołych nóg aż po zamarłą w bolesnym
wyrazie twarz. Było cicho. Tylko ich kroki odbijały się od
betonowych sklepień i wracały dudniącym echem.
- Diese - powiedział doktor Katzer.
A Lagerfhrer:
- Wie heisst du?
- Ewa Skalska.
Znów dalej wzdłuż szeregu nieruchomych kobiet.
- Diese.
- Deine Name und Vorname.
- Marta Bojarska.
Kazano im wystąpić. Jeszcze ostatnie oględziny, zwłaszcza nóg, a
potem blokowa przeprowadziła je znów tymi mrocznymi korytarzami w
stronę kancelarii. Dwie młode, zdrowe, przywiezione w ostatnim
transporcie kobiety.
Zamknięto je w małym pokoiku obok kancelarii. W drzwiach zgrzytnął
klucz. Spojrzały na siebie z lękiem.
- Co z nami zrobią?
- Nie wiem.
- Myślałam - szepnęła Ewa - że to już koniec. Ale na szybką śmierć
widocznie trzeba zasłużyć. - Usiadła na brzegu stojącej pod ścianą
ławki. - Boję się. Czegoś się strasznie boję.
Usłyszały warkot motoru, rzuciły się w stronę okna. Było
niewielkie, zakratowane, zdołały jednak zobaczyć, jak tamte jedną
za drugą załadowano na ciężarówkę. Obok tych skleconych z desek
trumien.
Stały długo przy oknie, choć ciężarówka zniknęła im z oczu, a
potem umilkł warkot motoru. Stały aż do chwili, kiedy usłyszały
trzy kolejno po sobie następujące serie strzałów. Wtedy uklękły.
- Wieczne odpoczywanie...
- Wszystko przygotowane, kolego?
- Tak, panie profesorze, możemy zaczynać.
Ubrany w biały fartuch i gumowe rękawice doktor Katzer stał obok
umywalni. Lekarka obozowa, Berta Hofmeister, porządkowała jeszcze
narzędzia.
- Proszę wprowadzić.
Do pokoju weszła Ewa. Była zupełnie naga. Przed chwilą dwie
gorliwe blokowe zdarły z niej pasiak. Weszła i zatrzymała się o
krok za progiem, z twarzą zupełnie martwą. Nie zjawił się na niej
ani strach, ani rumieniec wstydu. Zdawała się nie widzieć
stojących przed nią mężczyzn.
Doktor Katzer również na nią patrzył. W przeciwieństwie jednak do
niej - on widział ją doskonale.
- To przesada - powiedział. - Nam są potrzebne tylko nogi.
Berta Hofmeister wyjęła z szafki coś białego i rzuciła w stronę
Ewy, ale ona nie wyciągnęła ręki.
- Włóż to - powtórzyła kobieta w lekarskim fartuchu.
Zdawało się, że Ewa nie słyszy nic z tego, co do niej mówiono.
"Nie widziałem nigdy tak pięknej kobiety" - pomyślał nagle doktor
Katzer. Odwrócił się:
- Szybciej.
Słyszał za sobą jej wolne kroki. Gdyby nawet potem żyła - nogi jej
nigdy już nie byłyby takie jak teraz. Ale... nie będzie żyła. Nie
może żyć. Świat nie zechce zrozumieć: że postęp tego wymaga. Za
chwilę położą ją na stole, przykryją białym prześcieradłem,
zarzucą tampon na twarz.
Znowu gwałtownie się odwrócił. Nie była już naga. Stała obok stołu
operacyjnego, wpatrywała się kolejno w narzędzia, słoiki, stół,
wreszcie skierowała wzrok na Katzera: Była w niej okropna
świadomość tego, co ją czeka ale nie było żebrania o litość. W
oczach stojącej kobiety była godność człowieka, której nie mogła
zabić ani sytuacja więźniarki, ani nagość przed oczami obcych
ludzi, ani rola królika doświadczalnego dla postępów Trzeciej
Rzeszy.
Ostra stal precyzyjnie przesuwa się w dół, pozostawiając za sobą
długi szkarłatny ślad.
Na twarzy Ewy leży tampon, Berta Hofmeister mierzy ciśnienie.
Doktor Katzer pracuje skupiony, uważny, ze zmarszczonymi brwiami.
Szkarłatne płaty odchylają się na boki. Odsłaniają proste mocne
kości. Hofmeister podaje narzędzia. W ciszy pokoju rozlega się
stuk. Stuk młotka o dłuto oparte na kości. Suchy trzask, znów stuk
i trzask. Suchy trzask łamanych kości.
Profesor Gebhardt pochylił się nad stołem.
- Chyba wystarczy - powiedział.
Na stole operacyjnym leży trzeci z osiemdziesięciu sześciu
królików doświadczalnych: Ewa Skalska. Jest głęboko uśpiona. To
dobrze, że nie może teraz widzieć swoich skrwawionych, połamanych
nóg.
Obudziła się z uczuciem, że wraca z bardzo daleka. Chciała
podnieść głowę, ale była tak ciężka, że dźwignąć ją było zupełnie
niepodobieństwem. Poruszyła wargami. Wydobył się z nich ledwie
dosłyszalny, nieartykułowany szept.
Jak dobrze, że światło jest zgaszone. Oczy powoli, z trudem
zaczynają coś rozróżniać w otaczającej ją ciemności. Obok ktoś
jęczy. Przejmujący, długi, bolesny jęk. Nogi. Jak bolą nogi.
"Gdzie jestem?"
Ewa mozolnie podsunęła łokcie do góry, usiłując się podnieść.
Ciężar ciała był jednak zbyt duży, a ból w nogach stał się nie do
zniesienia. Spróbowała poruszyć nimi, ale to też było niemożliwe.
Ktoś obok jęczał coraz głośniej. Oczy przyzwyczajone już do
ciemności wyławiają powoli otaczające kształty. Drewniane ściany,
drewniane prycze.
Drzwi naprzeciwko otworzyły się, wdarł się przez nie snop światła.
Ewa zobaczyła postać kobiety w białym fartuchu. Zmęczony umysł
prześwietliła nagła błyskawica: Operacja... Zamknęła oczy.
Pragnęła umrzeć, lecz młody zdrowy organizm walczył o życie mimo
jej woli. Dokoła niej na takich samych pryczach leżały inne
króliki doświadczalne niemieckiej nauki. Wszystkie operacje
dokonywane były na nogach. Wracały z sali operacyjnej z nogami w
gipsie lub z opatrunkami. Przez bandaże po kilku dniach zaczynała
przesączać się krew z ropą. Rany piekły i bolały potwornie. Po
każdej operacji gorączka chorych sięgała czterdziestu stopni.
Kobiety rzucały się, majaczyły... Nikt im nie przychodził z
pomocą. Trzy razy dziennie zjawiała się tylko na chwilę blokowa,
żeby koło każdej pryczy postawić czarną kawę, kawałek twardego
chleba i brukiew.
Wlokły się godziny, dnie, tygodnie. W baraku było coraz zimniej.
Ewa Skalska myślała o niespożytych siłach, które są w człowieku.
W dzień rozmawiały ze sobą. Opowiadały o rodzinach, przeżyciach.
- Byłaś tak długo nieprzytomna - mówiła do Ewy Marta Bojarska. -
Bałam się o ciebie. Majaczyłaś. Ciągle kogoś wołałaś. Czy Kazik to
twój mąż?
- Mąż...
Ewa Skalska nie mówiła wiele o sobie.
Któregoś wczesnego grudniowego dnia do baraku, w którym leżały
jego "króliki", przyszedł doktor Katzer. Tego dnia zdjęto Ewie
gips z nóg. Tego dnia zawieziono ją po raz drugi na salę
operacyjną.
Po dwu godzinach rzucono ją nieprzytomną na pryczę. Leżącej obok
Marcie zrobiło się słabo. Pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać
piekło.
Mijały godziny, Ewa jęczała. Zaczęła wymiotować. Marta usiłowała
przywołać którąś z blokowych. Na próżno. Jęki Ewy zaczęły
przechodzić w krzyk. Chore wtulały głowy w słomiane poduszki.
zakrywały się brudnymi kocami. Żeby nie słyszeć, skoro nie można
pomóc. Nastała straszna noc. Żadna z nich nie zasnęła ani na
minutę.
Ewa jęczała ciągle, głośno, chrapliwie. Nie wymiotowała już.
Leżała w tym potwornym brudzie, śmiertelnie chora, pozostawiona
sama sobie. Godziny dłużyły się, rozciągały w nieskończoność. Za
oknami świecił księżyc.
Marta Bojarska modliła się. Była to jej najżarliwsza modlitwa w
życiu. Za Ewę.
O świcie Ewa uspokoiła się nagle. Marta z trudem przechyliła się w
stronę jej pryczy. Patrzyły na nią szeroko otwarte oczy. Wielkie,
wpadnięte w głąb, ale przytomne.
- Marta.
- Tak, kochanie...
- Przysięgnij mi... - głos wydobywał się z ogromnym trudem. - Jak
przetrzymasz, wyjdziesz... odszukasz chłopca... Nazywa się Kazik
Brzeziński. Powiesz mu, że zginęłam wtedy w tej pierwszej
egzekucji, razem z nimi. Wtedy. kiedy miałam zginąć...
Przysięgnij, że nic innego nie powiesz.
- Przysięgam.
- Kazik Brzeziński... Nie zapomnij.
Kiedy o godzinie szóstej rano blokowa weszła do baraku, Ewa nie
żyła.
Z notatnika starego Łempickiego
1 listopada 1942 roku. - Dzisiaj jest święto umarłych. Odpowiedni
dzień na pisanie żałobnych listów. Tylko jak? W jaki sposób
napisać przyjacielowi: "Twoja żona nie żyje" Siedzę nad pustą
kartką papieru już od pół godziny i nie przychodzą mi do głowy
żadne słowa. Nie tak dawno musiałem powiedzieć Worczakowi, że jego
córka jest w gestapo, teraz wiadomość dla Skalskiego. Jeśli tak
dalej pójdzie, zyskam szczególną specjalność; ludzie będą bać się
listów ode mnie i moich nieoczekiwanych odwiedzin.
3 listopada 1942 roku. - Nareszcie. Czarne chorągiewki na mapie
Andrzeja zatrzymały się. We wrześniu Niemcy ogłosili komunikat o
zajęciu Stalingradu. Andrzej wetknął tam chorągiewkę, ale w
październiku cofnął ją. Walki pod Stalingradem trwają do dziś i
układ sił wygląda już inaczej. "Założę się o wszystkie pieniądze -
powiedział Andrzej - że nie pójdą dalej."
W Afryce gen. Montgomery ruszył w październiku do generalnej
ofensywy. Siły niemieckie zostały rozbite. Prawie boję się myśleć,
że los tej wojny może wreszcie naprawdę się odwrócić.
30 grudnia 1942 roku. - Wiedziałem, że to nastąpi, czułem to od
pierwszej chwili, kiedy tylko Warszawa została poruszona tą
sprawą. Może w jakiś sposób czekałem na ten moment. Aniela czekała
na pewno.
Niemcy zapragnęli wprowadzić na tereny GG swoich kolonizatorów.
Wybrali do tego celu Zamojszczyznę. W nocy z 27 na 28 listopada
otoczyli wieś Skierbieszów, wezwano ludność do opuszczenia domów w
ciągu 15 minut. Za tą wsią poszły następne. W odwet za wysiedlenie
- odezwali się partyzanci. W odwet za akcje partyzanckie -
na porządku dziennym stało się pacyfikowanie wsi.
Rozstrzeliwanie ludzi, palenie domów..:
Wysiedlonych kierowano do obozu w Zamościu. Tam następował podział
na kategorie. Najlepsza do pracy w Rzeszy, najgorsza - myślę, że
po prostu na śmierć. Matkom odbierano dzieci. Dzieci także
dzielono na kategorie. Najlepsza do Niemiec (na zniemczenie?),
najgorsza...
Wczoraj podobno na bocznicy Dworca Zachodniego zatrzymał się
pociąg. W zapieczętowanych wagonach były dzieci. Właśnie z
Zamojszczyzny. Nie wiem tylko, jakiej kategorii... Nie wiem, jaką
drogą, ale wiadomość obiegła natychmiast Warszawę: że kolejarze
odbili wagony; że można było te dzieci zabrać. Dzwoniłem do
jednego znajomego pracownika kolei, bał się rozmawiać. Powiedział
tylko, żebym przyjechał. Pojechaliśmy. Dworzec Zachodni oblężony
był przez tłum. Dostałem się jednak jakoś do tego znajomego. Był
zdenerwowany. Bali się Niemców. Pociągu nie było. Miał podobno
zatrzymać się gdzieś w okolicach Wschodniego. "Nie można tak -
wołał - co ci ludzie wyprawiają! Niemcy się wściekną i nas
wszystkich także stąd wywiozą!"
Pojechaliśmy na Wschodni. Ludzi było mniej. "Niemcy nie wpuścili
pociągu - poinformował nas inny kolejarz. - Ale ja wiem, gdzie on
jest. Trzeba poczekać." Czekaliśmy. Mróz dochodził do 20 stopni.
Aniela powiedziała: "Przecież te dzieci zamarzną". Zdaje się, że
było to jedyne zdanie,, jakie powiedziała podczas tego czekania.
Po dwóch godzinach kolejarz wsadził nas w jakąś ciężarówkę i
pojechaliśmy. Właściwie to nie wiem, dokąd nas zawieźli. Wiem
tylko, że była to jakaś malutka stacyjka, na której panował
niezwykły ruch. Ludzie w milczeniu, ukradkiem wbiegali na tę
stacyjkę i wynosili na rękach - często płaczące - zawiniątka.
Aniela także płakała.
To jest chłopczyk. Ma może 3, może 4 lata. "Jeszcze całkiem nie
zamarzł" - powiedział ten kolejarz. Zapytałem, czy dużo zamarzło.
"Oj dużo!"
Ma obustronne zapalenie płuc. Powtarza obłędnie tylko jedno słowo:
"Mama".
31 grudnia 1942 roku. - Andrzej nie odchodzi od niego nawet na
krok. Aniela zapaliła świeczkę przed obrazem Matki Boskiej. Przez
cały dzień Andrzej nie wziął nic do ust:
1 stycznia 1943 roku. - Aniela poszła do kościoła już o 6 rano.
Myślałem o tych dzieciach wydartych matkom i o tych matkach,
którym wydarto dzieci. Chciałem pozbyć się tych myśli, ale nie
mogłem, Andrzej wyszedł na chwilę z pokoju. "Zasnął - powiedział.
- Ma na imię Jacek. Matkę zabili. Zapytałem: "Uda ci się?" "Nie
wiem, tato. To za dużo na czteroletnie dziecko. A tak chciałbym,
tak chciałbym..." Postarzał się nad łóżkiem tego malca o kilka
lat.
2 stycznia 1943 roku. - Umarł.
28
Kiedy wyjrzała przez okno, Łempicki już czekał na dole, obok niego
stał Andrzej. Wyższy od ojca, smuklejszy, miał ręce wsunięte w
kieszenie, okupacyjny nawyk ludzi, noszących przy sobie broń.
Przejrzała materiały, które miała zanieść do drukarni; codzienna
porcja: referaty opracowywane przez Komendę Główną, wyjątki z
raportów komendantów okręgów - w potocznej nazwie "śmietnik".
Zwinęła je, wsunęła do torby, zarzuciła płaszcz i już była na
dole.
- Co się stało, pani redaktor - powitał ją natychmiast Andrzej -
spóźniła się pani zaledwie o dziesięć minut.
Drukarnia została ostatnio przeniesiona, Łempicki miał być jej
przewodnikiem.
- A ty - zapytała Andrzeja - ty też jedziesz z nami?
- Oczywiście - odparł natychmiast. - Gdzie ty Kaja, tam ja Kajus.
Do czasu naturalnie, aż będzie odwrotnie.
Wsiedli do tramwaju. Szarpnął i Jasna znalazła się w ramionach
Andrzeja. Zobaczyła blisko siebie jego twarz. Odsunęła się szybko.
- Zimno ci?
Dostrzegła w jego oczach niepokój. Pomyślała, że już bardzo dawno
nikt się o nią nie niepokoił, i skarciła się za tę myśl.
- Wyobrażałam sobie kiedyś - wyznała - że będę słynną
dziennikarką, uganiającą się po świecie z aparatem fotograficznym
i notatnikiem. Usiłuję polubić swój śmietnik, który składam,
porządkuję i odnoszę do drukarni, ale mi się to nie udaje.
- Czemu nie piszesz? - zapytał. - Czego?
- Reportaży, pamiętnika, czegoś w tym rodzaju. Czemu nie robisz
zdjęć? Tych powieszonych na przykład albo nie zbierasz możliwie
dokładnych relacji z Zamojszczyzny... O tych dzieciach, o pociągu.
Tematów na kopy. A potem, po wojnie na wagę złota.
Tramwaj znowu szarpnął i znowu poczuła na ramionach jego dłonie.
- Myślę również - mówił dalej - że powinnaś jak najczęściej
urządzać swoje wieczorki artystyczne. Zespół masz wszechstronny:
Smutny gra, ta czarna z kawiarni od Janka tańczy, a ty deklamujesz
jak sam Jaracz albo Węgrzyn...
Roześmiała się. Zadowolony z siebie mówił dalej:
- Kiedy zorganizowałaś to po raz pierwszy, miałem wrażenie, że nie
pozbieramy się od śmiechu. Jak w dziewiętnastowiecznych
salonikach: dziewczę wychodzi na środek, kłania się i deklamuje.
Ale okazało się, że wcale nie miałem ochoty się śmiać. I że ja,
stary cynik, bo wszyscy lekarze są z natury swego zawodu cynikami,
byłem wzruszony i byłem ci wdzięczny.
Patrzyła na niego również z wdzięcznością. Była przywiązana do
tych swoich wieczorków, które urządzała w mieszkaniu Łempickich z
okazji świąt narodowych, w rocznice wybuchu wojny... Przypominały
sprawy i słowa, na które normalnie nie było ani czasu, ani
miejsca.
Ostatni był już dość dawno: 11 listopada. Siedzieli wszyscy w
dużym pokoju Łempickiego, zasłonięte czarno okna oddzielały ich od
świata, w pokoju było jasno, ciepło, jakoś miło i przytulnie,
wojna na ten wieczór odeszła, stała się prawie nierealna. Na stole
leżał stos pączków przyniesionych ze "Złotej Papugi" i tylko
Kazik... Kazik nie mógł słuchać gry Smutnego. Wstał i wyszedł z
pokoju, siedział sam gdzieś na górze, a Halina prosiła: "Dajcie mu
spokój... Zostawcie go samego, jeśli chce być sam .
Jasna mówiła wtedy wiersze. Mówiła: Warszawa śpi, ale ma oczy
otwarte. W każdej godzinie rodzi się czyn... Mówiła: Ogłaszam
alarm dla miasta Warszawy. Niech trwa. I wszyscy słuchali, i była
cisza, i było w nich coś, czego nikt nigdy zniszczyć nie zdoła.
- Wysiadamy - przypomniał Łempicki.
Drukarnia mieściła się na samym krańcu Marymontu. Z zewnątrz
wyglądała zupełnie niewinnie: niewielki, odrapany domek, nie
różniący się niczym od sczerniałych z wilgoci baraków tej części
miasta. Domek składał się z małej, ciemnej sionki i dwóch izb.
Oficjalnie mieściła się w nim pralnia, co wyraźnie potwierdzały
dwie krzątające się przez cały dzień przy balii dziewczyny. W
kuchni znajdował się mały schowek na rupiecie, oddzielony od
reszty krzywymi drzwiczkami. W nim właśnie mieściła się w podłodze
klapa, przez którą schodziło się do piwnicy.
Jasna otworzyła drzwi, wpuszczając do rozgrzanej pralni strumień
zimnego wiatru. Dziewczyny pozornie nie zwróciły na nią większej
uwagi, Jasna wiedziała jednak, że widzą i słyszą wszystko
doskonale, gotowe w razie najmniejszego nawet niebezpieczeństwa
nacisnąć specjalny guziczek, który tam na dole rozlegnie się
alarmowym dzwonkiem. Wtedy maszyny staną. Ich wibracje udzielały
się ziemi i to głuche, stłumione dudnienie, rozpoznawalne nawet z
daleka, stanowiło najczęstszą przyczynę wszystkich drukarnianych
wpadek.
Zeszła po wąskiej drabinie do piwnicy. Lampki umieszczone nad
maszyną drukarską, stołem zecerskim i korektą rzucały tylko
poszczególne okrągłe plamy żółtego światła, pogrążając resztę w
jeszcze większym mroku. Postacie pracujących raczej się wyczuwało,
niż widziało. Jasna, która patrzyła na nich, nie potrafiłaby
określić rysów twarzy żadnego z pracowników drukarni.
Złożyła "śmietnik" na korektorskim stoliku. Miała wyjść; gdy na
górze, pod niskim betonowym sufitem zabrzęczało coś przeciągle i
zgrzytliwie. W tym samym momencie zgasło światło i ustały obroty
maszyny. Trzech mężczyzn wyciągnęło rewolwery. Zgrupowali się w
kącie przy małych żelaznych drzwiczkach. Brzęczenie ustało. Stali
teraz w zupełnej ciszy i ciemności, wpatrzeni w malutkie, okrągłe
światełko, jarzące się nad drabinką nikłym, czerwonym punkcikiem -
jedyną łączność ze światem. Za sobą mieli zapasowe wyjście,
prowadzące do ukrytego wśród krzaków kanału odwadniającego. Było
dobrze zamaskowane, wiedzieli jednak, że w razie otoczenia domu
stałoby się nieprzydatne. Wtedy pozostałyby tylko rewolwery. Mieli
ich trzy.
Jasna słyszała za sobą powolny, ciężki oddech Dziadka, starego
kierownika drukarni, i bicie własnego serca. Było tak głośne, że -
zdawało się - muszą je słyszeć wszyscy. Przyłożyła do niego rękę.
Nie powinni wiedzieć, że się boi. Pracują tu przecież długie
godziny, podczas gdy ona wpada tylko na chwilę...
Z góry doleciało znów brzęczenie. Czerwone światełko zgasło,
zapaliły się za to lampki, które wydały się teraz olśniewającą
iluminacją. Dziadek wyciągnął z kieszeni wielką kraciastą chustkę
i wytarł starannie okulary. Jasna spojrzała na jego zwiędłą, pełną
zmarszczek twarz. Pomyślała: "Gdyby przyszło uciekać, ten człowiek
by stąd nie wyszedł. Ma przeszło siedemdziesiąt lat".
Dwie dziewczyny na górze spojrzały znowu na nią obojętnym
wzrokiem. Obie były korpulentne i rumiane, miały czerwone od wody
dłonie. Jasna nie wiedziała, kim są, jak się nazywają, co myślą.
Wiedziała tylko, że stanowiąca "pokrywkę" drukarni pralnia jest
naprawdę ich jedynym źródłem utrzymania.
- Co to było? - spytała.
Jedna z dziewcząt rozłożyła starannie fałdy prasowanej sukni.
- Patrol - powiedziała. - Przechodzili niedaleko. Teraz już
spokój.
"Spokój" - powtórzyła w myśli Jasna, chwytając uchem lekkie, ale
nieustanne drżenie pod stopami i poczuła mimowolny podziw. Nawet
nie dla tamtych na dole, ale dla tych. dwóch młodych kobiet,
obserwujących bezustannie ulicę poprzez duszne opary mydlin.
Na dworze było przeraźliwie zimno. Jasna przeszła kilkanaście
metrów i zatrzymała się przed apteką. Chwilę zastanawiała się,
weszła. Przy telefonie stało kilka osób, ale cierpliwie poczekała
na swoją kolejkę. Nakręciła numer. Odezwał się męski głos:
"Słucham?" Zapytała: "Czy mogę przyjść?" Odpowiedział: "Nie.
Dzisiaj nie". Wydawało się jej, że mówił coś więcej, ale już tego
nie słuchała. Kiedy wyszła znów na ulicę, miała wrażenie, że
powietrze jest jeszcze bardziej mroźne. Usiłowała sobie
przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszała słowo: "Przyjdź", ale
musiało to być bardzo dawno, bo prawie nie pamiętała.
Z notatnika starego Łempickiego
6 stycznia 1943 roku. - Zadziwiająca rzecz. Aniela powiedziała
dzisiaj do mnie: "Słuchaj, co zrobimy, jeśli Andrzej będzie chciał
się ożenić?" Zapytałem: "A skąd ci to przyszło w ogóle do głowy?"
Uśmiechnęła się tajemniczo, a ja pomyślałem, że kobiecego
charakteru żadna wojna nie jest w stanie zmienić. Powiedziała:
"Mój Boże, przecież jest zakochany". "W kim, na Boga?" "W tej
małej, Jasnej."
Powiedziałem, że to oczywista bzdura, Andrzej nie mógł być
zakochany w Jasnej. Ale tego samego dnia jechałem razem z nimi
tramwajem. Myślę, że przedtem nie zwróciłbym na to uwagi, ale po
tym powiedzeniu Anieli patrzyłem na nich, a raczej na Andrzeja.
Niewiele pamiętał o mojej obecności w wagonie.
Czas wojny sprowadza szczególne komplikacje. Chciałem powiedzieć
Anieli, że nie warto zastanawiać się nad tym, co zrobimy, bo
Andrzej nie może się z nią ożenić. Chciałem to samo zresztą
powiedzieć Andrzejowi. Nie powiedziałem. Mogę mieć tylko nadzieję,
że to nic poważnego. Że nie trafiło zbyt głęboko. Tylko to mogę
zrobić.
Sabotaż i akcje, rozpoczęte w noc sylwestrową, trwają nadal.
Wyleciało w powietrze sześć mostów i tory kolejowe, zniszczono
kilka stacji, wysadzono tunel kolejowy w Warszawie.
Dzisiejszy dzień przeszedł stosunkowo spokojnie. Oby tak było i
jutro.
29
Następny dzień to był dzień 7 stycznia 1943 roku. Dworzec Zachodni
w Warszawie tonął w mroku, zwiększonym jeszcze przez sypiący
śnieg. Wśród wirujących płatków ledwo można było dostrzec
przyćmione światełka semaforów. Po opustoszałych peronach kręciło
się jedynie kilku Niemców.
Dyżurny ruchu spojrzał na zawieszony nad wejściem do tunelu zegar.
Była za kwadrans dziesiąta. Wskazówki przesuwały się naprzód w
przedziwnie wolnym tempie. "Jeszcze cała noc" - pomyślał z
niechęcią. Odwrócił się tyłem do złośliwie powolnego zegara i
rozcierając zmarznięte dłonie zaczął przechadzać się wzdłuż
peronu. Nie mógł doczekać chwili, kiedy przyjedzie ten
zapowiedziany transport broni, można będzie wtedy wejść do ciepłej
dyżurki. Nie trzeba będzie - tak jak teraz - pilnować gołych szyn,
bo nawet mniej ważne pociągi zostały z powodu tego transportu
odwołane. Dyżurny ziewnął: Nie słyszał zbliżających się kroków,
które stłumił miękki śnieg. Gdy czyjaś dłoń ujęła go znienacka pod
ramię, drgnął i odwrócił się gwałtownie.
Panna Lusia dyżurowała w jedynej czynnej kasie na dworcu Warszawa
Zachodnia. Dochodziła godzina dziesiąta, kiedy ktoś zastukał w
okienko. Była wściekła na tego intruza, miała ciekawą książkę i
dzisiaj, kiedy miał przyjechać ten transport, nie przewidywała
żadnych klientów. Po drugiej stronie okienka stał wysoki szczupły
Niemiec.
- Wohin? - spytała.
Oczy jej zrobiły się okrągłe z przerażenia. Podniosła ręce,
wypuszczając z bezwładnych palców blankiet biletowy.
Zgrzyt hamującego samochodu zbudził dróżnika drzemiącego w budce
przy przyjeździe. Przetarł oczy i zerknąwszy machinalnie na zegar,
wskazujący dziesięć minut po dziesiątej, wyszedł. Za zamkniętym
szlabanem majaczyły w ciemności ulicy Kolejowej dwie przykryte
ośnieżonymi plandekami ciężarówki. Drzwiczki pierwszej otworzyły
się i wychylił się z nich kierowca.
- Aufmachen!
Podniósł posłusznie szlaban, ale samochody nie ruszyły. Do
dróżnika podeszło dwóch ludzi w niemieckich mundurach. Obaj
trzymali w rękach rewolwery.
Było kilka minut po jedenastej, gdy oświetlona jedynie dwiema
niebieskimi żarówkami lokomotywa wtoczyła się na teren dworca, a
po kilkunastu minutach potoczyła się dalej - na wschód.
Na bocznym torze pozostały trzy odczepione ostatnie wagony.
- Bitte, Zigaretten.
Spod nisko nasuniętego daszka żołnierskiej czapki padło na
mówiącego spojrzenie zimnych, stalowych oczu.
- Nie wolno palić, Herr Unteroffizier.
Papierosy powędrowały z powrotem do kieszeni. "Ależ służbista" -
pomyślał z niechęcią Unteroffizier Schultz o kierowniku ekipy
transportowej.
Kierowcy dwóch ogromnych ciężarowych aut z przyczepami, na które
żołnierze przeładowywali broń z pozostawionych wagonów,
przechadzali się wolno przytupując zmarzniętymi nogami.
- Kalt - mruknął Unteroffizier Schultz. Jeden z kierowców
wyciągnął właśnie z kieszeni jakąś torebkę, wyjął coś z niej i
zaczął jeść. Unteroffizier Schultz poczuł, że jest głodny.
Widocznie jego wzrok musiał to bardzo wyraźnie mówić, bo kierowca
podszedł do niego i - rozjaśniając uśmiechem rumianą twarz -
wyciągnął rękę z torebką.
- Bitte, sehr gut - głos jego był niewyraźny, tak jakby jeszcze
wszystkiego nie przełknął.
Żołnierze pracowali szybko, sprawnie i prawie w kompletnym
milczeniu.
Dwóch ludzi niosło właśnie jakąś ciężką skrzynię. Mimo dojmującego
zimna im było wyraźnie gorąco. Jeden był nawet z gołą głową.
Przechodząc obok Schultza potknął się o szynę, zachwiał i skrzynia
ciężko opadła na ziemię.
- Jasna cholera! - krzyknął najczystszą polszczyzną.
Unteroffizier Schultz otworzył szeroko oczy i spojrzał na swego
towarzysza. Tamten odwrócił w jego stronę kamienną twarz.
- Volksdeutsch - powiedział tonem wyjaśnienia. A potem dodał
jeszcze: - Klnie zawsze po polsku. Ale ja go tego oduczę.
W ostatnim zdaniu zabrzmiało coś takiego, że Schultz odsunął się o
krok.
Jasnowłosa kasjerka przewróciła kartkę i pogrążyła się w dalszej
lekturze. Powieść musiała być pasjonująca, bo dziewczyna miała
wypieki. Nic więc dziwnego, że na widok interesanta podniosła
głowę z wyraźną niechęcią.
- Wohin? - rzuciła w stronę zielonego munduru za okienkiem, ale w
odpowiedzi usłyszała śmiech Niemca. Znów podniosła głowę i
poczuła, że czerwieni się jeszcze bardziej niż przedtem.
- No wiesz, Tadeusz - powiedziała. - Nigdy nie przypuszczałam, że
się ciebie w takim momencie żarty trzymają.
- Nigdy nie przypuszczałem - odparł tym samym tonem - że ty
potrafisz w takim momencie zapomnieć o Bożym świecie przy jakimś
parszywym kryminale. Nie złość się, Halina, przyszedłem ci
powiedzieć, że masz genialnego brata, co najmniej tak genialnego
jak ty sama, a...
Nagle urwał. Ciszę torów przeciął jakiś trzask, łomot, szczęk
czegoś walącego się, a zaraz potem wściekłe krzyki.
Bez jednego słowa Tadeusz zniknął z poczekalni.
Wspaniała była robota. Kiedy Tadeusz pierwszy raz przedstawił im
plan działania - zdawało się Niefortuniowi, że jest on niemożliwy
do wykonania. Jak to? Sterroryzować całą obsługę dworca, obsadzić
wszystkie stanowiska własnymi ludźmi - jednym słowem wziąć cały
dworzec na kilka godzin w swoje posiadanie? I rąbnąć przy tym
Niemcom trzy wagony broni? To zakrawało na szaleństwo.
A jednak...
Od dwóch prawie godzin Dworzec Zachodni jest całkowicie w ich
rękach. Obsługa leży powiązana i dobrze strzeżona. Pół godziny
temu przejeżdżał osobowy pociąg. Wysiadało z niego kilku Niemców,
zeszli do tunelu, oddali bilety... Zaraz, kto tam jest przy
odbieraniu? Smutny? Nie, Smutny jest w nastawni. Wszystko jedno
zresztą.
Niefortunio wyciągnął nogi, oparł się wygodniej i przymknął oczy.
To trochę tak jak kiedyś w chłopięcych zabawach na podwórku.
Biegał w papierowym hełmie z drewnianym karabinem w garści i wołał
groźnie: "Śmierć wrogom!" Niefortunio miał chwilami wrażenie, że
papierowy hełm i drewniany karabin zostały, a jego dawny okrzyk
nikogo dziś nie przestraszy.
Za oknem było ciemno, a szybę zaklejał sypiący od kilku godzin
śnieg. W cieple idącym od żelaznego piecyka myślał, jak to kiedyś
będzie opowiadał wnukom o tej akcji na dworzec. A oni będą słuchać
jak bajki, jak sensacyjnej opowieści, ciekawej, ale nieprawdziwej.
"Bo nieprawdziwe są te czasy" - myślał Niefortunio. Głowa
poleciała niżej. Myśli splątały się. Niefortunio zobaczył przed
sobą wielki papierowy hełm i usnął.
Rozlegający się łomot porwał dosłownie Andrzeja od wagonów. W
głowie miał wtedy tylko jedną myśl: "Ta dupa Niefortunio".
Zobaczył go, drżącego i przerażonego, naprzeciw czterech
Ukraińców, którzy doskakiwali doń z zaciśniętymi pięściami, i
rzucali pod jego adresem obelgi, wobec których epitet, jakim
obdarzył go w myślach Andrzej, zdawał się być komplementem. Obok
nich leżała wywrócona ciężarówka na szczątkach szlabanu. Stojący
przy zgniecionej masce kierowca mozolnie owijał rękę chusteczką.
Postać Andrzeja wyrosła przed nimi w momencie, kiedy Ukraińcy
skierowali się do domku dróżnika do telefonu.
- Halt! - krzyknął. Miał wrażenie, że wszystko w nim drży z
wściekłości. Ukraińcy zatrzymali się natychmiast. Nie potrafił
nigdy potem powtórzyć tego, co wówczas mówił. Nie powtarzał tego
także Niefortuniowi przez wrodzoną skromność. Faktem jest jednak,
że kiedy Tadeusz dopadł do miejsca przeładunku - żołnierzom
niemieckim pomagało czterech przerażonych Ukraińców. Andrzej stał
oparty o ścianę wagonu, palił papierosa i nie spuszczał oka z
nowych pracowników.
- Alles gut - rzucił krótko w stronę swego zwierzchnika.
Z notatnika starego Łempickiego
15 stycznia 1943 roku. - Po akcji na Dworcu Zachodnim rozpoczęła
się szczególnego rodzaju zabawa. Niemcy wywiesili plakaty, że "w
ciągu trzech dni ludność Warszawy zapłacić musi karę w wysokości
150 mln złotych za popełnione przestępstwo". Warszawa kontrybucję
zapłaciła, ale Niemcy nie cieszyli się nie długo. W momencie
przewożenia pieniędzy do banku na Placu Zamkowym zostały one
odbite. Żeby nie było wątpliwości, sprawcy potwierdzili to
pisemnie: "Kwitujemy odbiór 150 mln zło- tych - Armia Krajowa".
Wobec tego kolejno głos mają Niemcy. Rozlepiają afisze: "Nagroda 5
mln złotych dla każdego, kto naprowadziłby na ślad sprawców
napadu". Wezwanie nie pozostaje bez echa. Niemcy otrzymują
zgłoszenie: "Zwracam się niniejszym z gotowością udzielenia jak
najdokładniejszych szczegółów całego zajścia. Stojąc na kolumnie
widziałem wszystko od początku do końca. Z nagrody rezygnuję na
rzecz biednych miasta Warszawy. Stawiam jednakże jeden warunek.
Wyjaśnień udzielę wówczas, kiedy mnie bez użycia drabiny
pocałujecie w d...
Zygmunt III Waza, król." Drugi list, jaki otrzymali, ogłaszał
nagrodę 10 mln złotych za wskazanie możliwości przejęcia
następnego transportu pieniędzy.
20 stycznia 1943 roku. - Od pewnego czasu życie staje się prawie
niemożliwe. We wszystkich dzielnicach trwają potworne łapanki.
Niemcy zaczęli stosować niesamowity terror. Obławy są na ulicach,
w tramwajach, w kolejce EKD, w niedzielę łapali nawet ludzi
wychodzących z kościoła. W tej chwili nie ma to już zupełnie
charakteru branki na roboty. Łapanki mają charakter wyraźnie
represyjny. Niemcy chcą za wszelką cenę zastraszyć. Zabierają
starych, kobiety, dzieci. Złapanych wywożą gdzieś w zaplombowanych
wagonach.
Bez przerwy dzwonią telefony, ludzie ostrzegają się wzajemnie,
żeby jak najmniej wychodzić z domu.
21 stycznia 1943 roku. - Trwa swego rodzaju wyścig. Coraz
pomyślniejsze wiadomości ze wszystkich frontów z jednej strony i
coraz straszniejsze warunki w kraju - z drugiej. Ceną tego wyścigu
są nie tysiące, ale setki tysięcy istnień ludzkich. Wypadki
wojenne toczą się już szybko, ale czy zdążą?
22 stycznia 1943 roku. - Dla nas nie zdążyły. Andrzej nie wrócił
dziś do domu.
30
Polecenie wyjazdu do Krakowa Halina przyjęła niemal z
wdzięcznością. Nie było bardziej niebezpieczne niż zwykła jazda
warszawskim tramwajem, a odrywało na dwa dni od nieznośnej, pełnej
przygnębienia atmosfery, jaka ogarnęła placówkę po zniknięciu
Andrzeja. "Żeby chociaż wiadomo było, co się z nim stało" -
myślała Halina. Stary Łempicki przygarbił się, Krystyna ze
zdwojoną energią zajęła się swoim kolportażem, Janek objął
opuszczone stanowisko i wszystko musiało wrócić do normalnego
trybu.
Zapowiedziano pociąg i Halina wyszła na peron. Jak zawsze był
piekielny tłok. Jakiś mężczyzna silnym odrzutem ramienia odepchnął
ją i Halina przestraszyła się, że nie wsiądzie. Wtedy właśnie
czyjaś ręka pociągnęła ją w drugą stronę i w chwilę później
siedziała w przedziale pierwszej klasy, mając za jedynego
towarzysza podróży Kurta Diethla. Wydawał się niezwykle zadowolony
z tego spotkania. Krzątał się po przedziale, powiesił palta,
kilkakrotnie dopytywał się, czy jest jej wygodnie, czy ciepło.
Siedziała wtulona w kąt miękkiej ławki z rzadkim poczuciem
bezpieczeństwa. "Przez najbliższych kilka godzin - myślała - nic
mi nie grozi. Mogę odpocząć od strachu." Kurt widocznie myślał o
tym samym, bo powiedział nagle:
- Co za niecierpiącą zwłoki sprawę ma pani w tym Krakowie? Jest
okres, w którym należy spokojnie siedzieć w domu i jak najmniej
poruszać się po mieście.
Odpowiedziała:
- Nie widzę różnicy. - Zebrała się na odwagę i dokończyła: - Mogą
człowieka złapać wszędzie, na schodach własnego domu i wywieźć,
nie wiadomo dokąd.
- Do obozu - poinformował uprzejmie Kurt. - W chwili obecnej na
ogół wszyscy kierowani są do obozów. Mówiłem pani kiedyś, że życie
tu będzie ciężkie. Jesteście trudnym narodem, w stosunku do
którego należy stosować specjalne środki. Zwłaszcza teraz, kiedy
sytuacja na frontach uległa chwilowo pewnej niekorzystnej dla nas
zmianie. Musimy uważać, żeby naród polski nie wykorzystał tej
sytuacji i nie sprawił nam jakiegoś niepotrzebnego kłopotu, na
przykład wybuchem powstania. Zdaje się, że jesteście specjalistami
od nieprzemyślanych powstań.
Zastanowiła się: "Dlaczego on mi to wszystko mówi?"
- Proszę mi wierzyć - ciągnął Kurt - że sprawy postępowania z tak
trudnym materiałem jak Polacy są przedmiotem dyskusji, a nieraz i
ożywionych polemik wśród nas samych. Zdajemy sobie sprawę, że
czasem odpowiedzialność może ponieść również jednostka niewinna,
choć są i tacy, którzy twierdzą, że nie ma w tym kraju niewinnego
Polaka. Co pani o tym sądzi?
- To niezwykle interesujące, co pan mówi.
- Cieszę się, że pani tak do tego podchodzi: Pozwala mi to mieć
nadzieję, że uda nam się porozumieć.
Milczała. Wobec tego mówił dalej:
- Oczywiście tysiące rozstrzelanych Polaków, wśród których, jak
powiedziałem, może zdarzyć się osoba niewinna, to dużo. Ale jeśli
porównamy to z ofiarami krwi, które naród niemiecki ponosi każdego
dnia i każdej godziny, to przecież nie ma żadnego znaczenia. Wojna
wymaga ofiar, a nie my ją zaczęliśmy. Europa jej wymagała.
Otworzyła usta, ale zaraz zamknęła je z powrotem.
- Muszę stwierdzić z prawdziwą przykrością, że Polacy są narodem
perfidnym. Od końca ubiegłego roku, kiedy front nasz zatrzymał
się, a na niektórych jego odcinkach trzeba było dokonać pewnych
operacji odwrotowych, wykorzystują każdą sytuację, żeby absorbować
tutaj nasze siły. Jakieś zamachy, wysadzania pociągów, kradzieże
broni, to niby drobne, niewiele znaczące sprawy, ale te akcje
specjalne, które jesteśmy zmuszeni tu przeprowadzać, wymagają
opracowania planów i wykonania ich odpowiednimi ludźmi. Ale nie
odpowiedziała mi pani na moje pytanie, co za niecierpiący zwłoki
interes ma pani w Krakowie...
Przyglądała mu się uważnie. Poczucie bezpieczeństwa gdzieś
zniknęło. Nie umiała znaleźć w tej rozmowie odpowiedniego dla
siebie miejsca. Była przekonana, że w całej tej, patetycznym tonem
wygłoszonej prelekcji, jakiej wysłuchała, był ściśle określony
cel. Nie wiedziała - jaki.
- W Krakowie? - powiedziała. - Jadę na wesele mojej kuzynki.
Urwała. W zapasie było jak zwykle nazwisko, adres i jeszcze kilka
innych szczegółów.
- Sama?
- Jak pan widzi.
- Życzę pani dobrej zabawy.
- Dziękuję.
Wymiana uprzejmości skończyła się. Halina pomyślała: "Przecież nie
wiem, do kogo i po co jadę. Wiem tylko, że to bardzo ważne.
Tadeusz powiedział: Zrób wszystko, żeby dostarczyć tę wiadomość.
To bardzo ważne". Oparła głowę o brzeg ławki i na chwilę
przymknęła oczy. Domyślała się, że polecenie wyjazdu łączyło się
ze spotkaniem Tadeusza z Inżynierem, jakie niedawno miało miejsce.
Nie lubiła domyślać się czegokolwiek, bezpieczniej było wiedzieć
jak najmniej. Myślała: "Inżynier wpadł na trop czegoś bardzo
ważnego. Ale czego?"
Usłyszała znowu głos Kurta.
- Tak się złożyło, że nie jest pani pierwszą przedstawicielką
swego narodu: którą znam nieco lepiej. To znaczy... jest pani
niewątpliwie pierwszą kobietą. Ale kiedyś, jeszcze przed wojną,
miałem kolegę, nawet dość bliskiego kolegę, który był także
Polakiem. Studiowałem wówczas we Francji i tam właśnie poznaliśmy
się. Mówię pani o tym nie tylko dlatego, że to był pani rodak, ale
dlatego także, że był mi, jak już powiedziałem, bardzo bliski.
Mieliśmy wiele wspólnych upodobań, przyzwyczajeń, nawet chyba
byliśmy do siebie podobni.
- Mam wrażenie - Halina skorzystała z chwilowej przerwy - że ma
pan specjalny talent do opowiadania historii, które są w danym
momencie dla pana odpowiednie.
- A jednak to prawda - powiedział. Wbrew jej przewidywaniom nie
rozgniewał się. - To jest prawda i serdecznie żałuję, że nie wiem,
co dzieje się z nim teraz. Myślę, że nawet w tych dość
szczególnych dla nas obu warunkach przyznałby się do dawnej
przyjaźni. Witold Głowacki był zawsze człowiekiem prawdomównym.
- Kto?
Uświadomiła sobie, że wstała.
- To niemożliwe - powiedziała, siadając z powrotem. - No, niechże
pan powie, że to nieprawda.
- Nie rozumiem pani. O co chodzi? Nie wierzy pani, że miałem
takiego kolegę? Wiele dałbym za to, żeby się z nim jeszcze
spotkać. Wprawdzie los postawił nas po dwu stronach barykady...
- Chwileczkę.
- Słucham.
- A kiedy widział go pan po raz ostatni?
Odpowiedź nie przyszła od razu.
- Nie pamiętam dobrze. Było to chyba pod koniec czerwca
trzydziestego dziewiątego roku. Wyjeżdżałem wówczas do matki.
- A Witold?
- Nie przypominam sobie, jakie on miał plany. Ale dlaczego właśnie
tak się pani zainteresowała tym człowiekiem?
- Ponieważ ja również znałam Witolda Głowackiego.
- Ach tak? No, proszę. Mamy wspólnych znajomych. Więc jednak coś
nas łączy. To może pani krewny?
- Nie... Znajomy.
- Dużo starszy od pani.
Nie odpowiedziała.
- Pani także nie wie, co się z nim w tej chwili dzieje?
- Nie. Zaginął gdzieś na początku wojny. Słyszałam, że spędził
lato za granicą. Z jakimś swoim niemieckim przyjacielem. Ale pan
widział go ostatni raz w czerwcu...
- A gdzie spędzał te wakacje?
- Tego nie wiem. Wiem tylko, że go nie ma. Bo gdyby - Gdyby był?
Halina w mroku nie widziała dokładnie twarzy Kurta...
- Witold miał jasne włosy - powiedziała bez sensu:
- A tak. Śmieli się często z nas, że gdyby nie różnica w kolorze
włosów, moglibyśmy uchodzić za bliźniaków. Ale nie powiedziała mi
pani jeszcze, co by się stało, gdyby Witold był...
Nie odpowiedziała. Wróciło nagle przypomnienie pustej kawiarni i
mężczyzny idącego w jej kierunku po potłuczonym szkle. Wróciło
wspomnienie kosmyka jasnych włosów za celofanową okładką. Takiego
samego...
- Czy mam powiedzieć za panią, co byłoby? - Głos Kurta dobiegał do
niej jakby z bardzo daleka. - Po prostu odnalazłby panią i
starałby się być przy pani, tak?
I teraz nie odpowiedziała. Kurt zapalił papierosa.
- Gdyby był... - powtórzył. - Jakże to tęsknie zabrzmiało. Ale go
nie ma. Tak się złożyło na moje, czy, daj Boże, na nasze
nieszczęście, że jesteśmy tylko my: pani i ja. Dręczy panią
zapewne ciekawość, dlaczego użyłem słowa "nieszczęście". Proszę
sobie wyobrazić: nie ma wojny, spotykamy się gdzieś w świecie...
- Jest wojna.
- A jakże. I myśmy się spotkali.
Poczuła się nagle, nie wiedzieć czemu, bardzo zmęczona. Świadomość
czasów, w jakich przypadło jej żyć, spadła na ramiona nieznośnym
ciężarem. Człowiek siedzący naprzeciw miał także zmęczoną twarz.
"Jego coś boli" - pomyślała i przestraszyła się, że myśli o nim w
ten sposób.
- Proszę się zastanowić - powiedział znowu Kurt - możemy zginąć,
jutro albo pojutrze. I nic nie będziemy o sobie wiedzieć. Staniemy
przed Najwyższym Sędzią. a On zapyta: "Czy jesteście pewni, że
mieliście słuszność, przekładając wszystko inne nad siebie
samych?" Co Mu odpowiemy?
Kręciło jej się w głowie. Chciała, żeby był już Kraków, żeby mogła
wysiąść, myślała, że nie będzie miała dość siły, żeby wstać.
Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, zobaczyła ciemną głowę Kurta
pochyloną do jej kolan. Zobaczyła ze zdumieniem, że delikatnie,
nieśmiało, gładzi jego włosy. Przeraziła się tego odruchu i szybko
cofnęła rękę.
Człowiek, dla którego odbyła tę podróż i któremu doręczyła ów
bardzo ważny meldunek, był niski, drobny, miał rzadkie włosy i
bezbarwne okulary na równie bezbarwnych oczach. Wszystko w nim
było właściwie bezbarwne. Mógł mieć zarówno trzydzieści, jak
pięćdziesiąt lat. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie człowieka
nieporadnego, a nawet gapowatego. Poruszał się wolno i niezdarnie,
wiecznie coś potrącając, i uśmiechał się przepraszająco. W tej
jego nieporadności było coś irytującego. Halina myślała: "Nie
rozumiem, do czego może być potrzebny tego rodzaju człowiek".
Przedstawiła mu się: "Halina". Odpowiedział: "A ja Armand".
Z notatnika starego Łempickiego
30 stycznia 1943 roku. - Armia feldmarszałka Paulusa skapitulowała
pod Stalingradem. Paulus został wzięty do niewoli. Kilka dni
wcześniej ruszył wreszcie front leningradzki. Po 17 miesiącach
bezskutecznego oblężenia - zniesiono blokadę wygłodzonego miasta.
Niemcy zażądali składania futer i ciepłych ubrań dla żołnierzy
walczących na froncie "ze wschodnim barbarzyńcą". Na murach
pojawiły się natychmiast rysunki żołnierza niemieckiego w damskim
futrze z mufką i podpisy: "Chociaż z futer macie gacie, jednak
wojny nie wygracie".
31
Wnętrze dworcowej restauracji było brudne i ciemnawe, w porównaniu
jednak z szalejącym na dworze wiatrem i zacinającym deszczem
wydawało się oazą przytulności.
Mężczyzna strząsnął krople wody z uniformu Bahnschutza i zbliżył
się do bufetu.
- Coś na rozgrzewkę.
Bufetowa nalała kieliszek wódki. Niepozorny człowieczek wypił i
rozejrzał się niepewnie po salce. Potem wyciągnął papierosa i
zaczął przeszukiwać pozostałe kieszenie. Robił to nieporadnie,
przyglądająca mu się bufetowa nie miała żadnych wątpliwości, że
zapałek nie znajdzie. Nie znalazł ich rzeczywiście. Znowu
rozejrzał się i podszedł do siedzącego w kącie kolejarza z
zapalonym papierosem.
- Mogę prosić o ogień?
- Proszę - mężczyzna potarł zapałkę i wyciągnął rękę z migocącym
płomykiem. Trzymał ją w lewej ręce, prawą bowiem spowijał bandaż.
Człowieczek zapalił i skłonił głowę w niemym podziękowaniu.
- Nad morzem - powiedział bezbarwnym głosem - strasznie krzyczą
mewy.
- To nie mewy. To rybitwy.
- Nie wiedziałem, że jest między nimi różnica.
- Niewielka - siedzący odłożył papierosa i wskazał puste
krzesełko. - Proszę. Zje pan co?
- Chętnie. Coś gorącego.
Po chwili bufetowa stawiała na stoliku przyjemnie pachnące
parówki. Młodszego kolejarza znała nieźle. Był czas, kiedy
przychodził "Pod Mewę" prawie co dzień. Ostatnio towarzyszył mu
inny kolejarz, z którym pił naprawdę koncertowo. Teraz jednak
zamiast wódki zamówił tylko piwo.
- Dawno pan u nas nie był - zauważyła.
- Jeździłem z transportami drzewa.
Uśmiechnęła się i odeszła. Zostali sami. Chwilę milczeli.
Człowieczek zaczął jeść parówki, tamten popijał piwo. Wpatrzony w
resztki osiadłej na brzegach kufla piany, powiedział wreszcie,
bardziej może do siebie niż do człowieczka:
- Małe samolociki bez pilota. Startują zawsze o zmierzchu. Nie
wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd. I w ogóle nie wiadomo, czy to
samolociki...
Człowieczek jadł ciągle swoje parówki, całkowicie nimi zajęty.
Bufetowa przeszła obok, zapytała, czy dobre, i usiadła za ladą.
Ziewnęła. Nic się tu nie działo.
- On tu będzie? - zapytał nagle człowieczek.
- Tak. Ma słabą głowę, a lubi pić. Pochodzi z Bremy, a tam podobno
jest świetna wódka.
- Dobrze.
- Mam was poznać?
Człowieczek wytarł starannie talerz kawałkiem chleba. Nie robił
wrażenia, jakby się nad czymkolwiek w ogóle zastanawiał, i tamten
poczuł się zniecierpliwiony. Odsunął kufel i powtórzył o ton
głośniej:
- Mam was poznać?
Człeczyna wyjął chustkę i wytarł nos, a potem spojrzał na swego
towarzysza. Miał bezbarwne oczy, pozbawione - zdawałoby się -
jakiegokolwiek wyrazu.
- Może nie - powiedział - sam spróbuję. Jak mi nie wyjdzie, wtedy
się zastanowimy.
W godzinę później młodego kolejarza już w barze nie było. Przy
stoliku w kącie pozostał tylko niepozorny człowieczek, pogrążony w
czytaniu gazety. Siedzący opodal niemiecki kolejarz rozrywał jakąś
kopertę. Bufetowa postawiła przed nim parówki, jako że nic innego
na gorąco nie było, i ćwiartkę wódki.
- A pan się nie napije? - zwróciła się do człowieczka. - Na taki
ziąb to nie zaszkodzi.
Odłożył gazetę.
- Napiłbym się - powiedział - ale samemu jakoś nie idzie. Zresztą
nie macie tu na pewno takiej wódki, jaką robią w Bremie. Człowiek
popsułby sobie smak.
Kolejarz odwrócił głowę z nagłym zainteresowaniem.
- Pan był w Bremie?
- Urodziłem się tam.
- To jest pan moim krajanem - ucieszył się tamten. - Ma pan rację,
po naszej żadna wódka nie smakuje. Więc pan się tam urodził...
Brema, mój Boże. Niech pan się przysiądzie - zaprosił. - W tę psią
pogodę przyjemnie z kimś pogadać. Zwłaszcza z tego samego miasta.
Brema, co to za miasto.
Bufetowa przyniosła już trzecią butelkę wódki, a oni ciągle
jeszcze wspominali rodzinne strony.
- Mogą bombardować Bremę - kolejarz uderzył pięścią w stół. - Mogą
bombardować Hamburg, nawet Berlin, to nic. I tak jeszcze im
pokażemy.
Człowieczek pokręcił karcąco głową.
- Niech pan nie mówi o tym tak głośno - upomniał.
Kolejarz zmieszał się, na jego twarzy odbił się niepokój.
- A o czym mówiłem? - zapytał niepewnie.
Znów weszło kilku kolejarzy, a wraz z nimi przypomnienie wiatru i
siekącego deszczu. Człowieczek napełnił kolejne kieliszki.
- W Bremie - powiedział stanowczo - nigdy nie ma takiej psiej
pogody. - Pochylił się do towarzysza: - Ja wolałbym, żeby jednak
nie bombardowali. Z tym... wie pan, to przecież jeszcze nic
pewnego. Jak to u nas. Lubi się czasem niektóre rzeczy mówić na
wyrost.
- Nic pewnego? Przecież próby już skończone i produkcja idzie
pełną parą. Ja wiem. Wiem na pewno - powtórzył widząc
powątpiewający uśmiech tamtego. - Przecież jeżdżę tam ciągle, więc
obija się o uszy to i owo.
- Jeździsz... - łokieć mizeraka zsunął się ze stołu. - Nie to, co
ja.
- Może mógłbym panu pomóc.
Mizerak machnął ręką.
- Pan to jeździ - powtórzył - a ja próżnuję. Teraz, kiedy każdy
jest potrzebny. A pan dokąd jeździ?
- No tam... Na wyspę.
- Na wyspę - powtórzył człowieczek. Ziewnął, zdjął okulary i
przetarł zaczerwienione oczy. - To co - zapytał sennie - robi się
to gdzieś na równiku?
Kolejarz poczerwieniał.
- Do diabła! Z Bremy jesteś, a już się wstawiłeś. Dlaczego
właściwie jesteś bez pracy? Pomóc ci?
Ale mizerak obruszył się.
- Nie. Na równik jeździć nie będę.
- Nie śpij - kolejarz szarpnął go za ramię. - Nie na żaden równik,
głupcze. Tu jeżdżę, kawałek na Świnoujście. Tam...
- Cii - ocknął się człowieczek. Nasadził okulary i usiłował się
wyprostować. Ktoś znowu wszedł przed chwilą i usiadł przy
sąsiednim stoliku. Człowieczek chwycił swego sąsiada za rękę. -
Cicho! - upomniał - nigdy nie wiadomo, kto słucha.
Kolejarz rozejrzał się niepewnie i powtórzył:
- Mógłbym panu pomóc.
- Ale ja mogę tylko na krótkich trasach. Zdrowie mi już nawala.
- No właśnie. A tu robota jest dla pana. Świnoujście - Zimnowitz.
- Cicho...
Kolejarz znów rozejrzał się. Goście przy sąsiednim stoliku nie
wydali mu się podejrzani. Machnął ręką.
- Bracie - powiedział - mogą nawet i słuchać, nic im z tego nie
przyjdzie. Tego nikt nie znajdzie. Nawet jakby i coś wiedział, nie
znajdzie. A zresztą, kto nas tu usłyszy? To w ogóle wstrętne
miasto ten Królewiec, chciałbym choć na tydzień pojechać do Bremy.
Wiesz co? wypijmy bruderschaft. Ty z Bremy, ja z Bremy, to jakby
sąsiedzi. I nie martw się, załatwię ci tę robotę. Mam na imię
Ernest, a ty?
- Armand.
Bufetowa spojrzała na nich znad wycieranych kieliszków. Pomyślała:
"Jak to głupio wygląda, gdy się chłopy całują".
32
"Czuję się nieźle, mimo że ostatnio dużo chorowałam. Dlatego
właśnie nie pisałam do Ciebie tyle czasu. Teraz będę już pisać
regularnie. Pytasz, co robię, jak żyję? Jak dawniej. Ostatnio
wzięłam się za klejenie torebek na lekarstwa, dostarczam je do
aptek. Co zaś do Jędrka... nie pisałam tak długo również dlatego,
że właśnie z nim miałam kłopoty. Widzisz, Jędrek..."
Pióro zawisło na chwilę nad urzędowym blankietem. Potem odłożone
potoczyło się po stole, a zmięty blankiet spadł na podłogę. To już
drugi. Ma jeszcze trzy. Jeszcze trzy nie odpisane listy, pełne
rosnącego niepokoju. Na któryś z nich musi wreszcie odpowiedzieć.
Elżbieta Łukowiecka sięgnęła znów po pióro. Co napisać? Co można
napisać od czasu ostatniej bytności Heinzelmanna - od chwili,
kiedy popatrzył na chustkę, zakrywającą szczelnie jej ogoloną
głowę, a potem... wyszedł. Tak po prostu, bez słowa, bez
pośpiechu, jak wychodzi się ze sklepu, gdzie nie ma towaru, który
chciałoby się kupić.
Czy można napisać o dniach, które spędziła zamknięta w mieszkaniu?
"Chorowałam ostatnio..." Tak, była chora ze wstydu, z upokorzenia,
ze strachu o przyszłość. I jeszcze Jędrek. Co napisać o nim?
Już piąta. Doznała chwilowej ulgi. Nie można teraz pisać, trzeba
odnieść torebki. Aptekarz miał dziś zapłacić. A jutro musi
dostarczyć dziesięć celofanowych pasków. I tak ciągle, dzień po
dniu. Podniosła się, nałożyła płaszcz i przygładziła odrastające
włosy. Z lustra spojrzała na nią twarz obcej kobiety. Starej,
zmęczonej kobiety o zaczerwienionych oczach i bladej cerze.
Kiedy na ulicy ogarnął ją zwykły gwar i ruch - poczuła się nieco
lepiej. Jakiś przebiegający gazeciarz pchnął ją tak mocno, że omal
nie straciła równowagi. Źle owinięta paczka wysunęła się z rąk,
torebki rozsypały się po chodniku.
- Uważaj, jak chodzisz, smarkaczu! - krzyknęła nieledwie ze łzami.
Chłopak zatrzymał się i zaczął zbierać rozsypane torebki.
- Przepraszam, trochę się pobrudziły, ale te - ciągle pochylony
wyciągnął rękę - czyste jak łza. Na pociechę dam pani prasę
gratis, "Kurier" z najważniejszymi zwycięstwami. Aż się dusza
raduje, jak człowiek to sobie poczyta. - Wyprostował się i sięgnął
po gazetę.
- Oto... - zaczął podnosząc głowę, w tym samym jednak momencie
umilkł i cofnął się gwałtownie.
Przez długą chwilę Jędrek Łukowiecki i jego matka patrzyli na
siebie bez słowa. Przed Elżbietą stał nie mały, trochę
rozpieszczony i bezradny chłopiec, ale szczupły, zawadiacki i
bardzo pewny siebie wyrostek, sprzedający gazety. Nie było w nim
nic z syna, który pozostawił poplamioną kartkę i którego szukała
tak rozpaczliwie.
- Jędrek...
Ktoś popchnął ją na brzeg chodnika:
- Uważaj pan, jak chodzisz, dobra? - krzyknął Jędrek.
- Jędrek...
Przypadł do niej nagłym ruchem. Dawnym, dziecięcym.
- Mamo!
- Coś robił do tej pory? Gdzie mieszkasz? Tak strasznie się
martwiłam... tak okropnie... Jak mogłeś, Jędrek, jak mogłeś?
Pochylił głowę. Usta ściągnęły się nagle w nowym, nie znanym jej
wyrazie uporu.
- Nie mogłem inaczej - wymamrotał. - Widzisz, mamo, ja...
- Jędrek - krzyknęła nie zważając na płynący obok tłum - ty
wrócisz teraz. prawda? Synku... Dlaczego tak patrzysz?
Łagodnie, ruchem dorosłego człowieka, który nie chciałby sprawić
bólu, zdjął jej ręce ze swoich ramion. Potem podał jej pozbierane
torebki.
- Zawiń je - powiedział.
Patrzyła za nim, kiedy oddalał się szybko, przerażona tym, że
straci go znowu, teraz już bezpowrotnie. Potem machinalnie ruszyła
naprzód, ściskając wetknięte w rękę torebki.
"Teraz - pomyślała bez sensu - mogę napisać, że Jędrek ma się
dobrze."
A Jędrek pobiegł dalej. Wywijał gazetą i wołał głośno, jakby
krzykiem chciał zagłuszyć wspomnienie spotkania, o którym myślał
czasem, a którego się bał.
Wbiegł na Plac Teatralny. Był tego przedpołudnia ruchliwy i
zatłoczony jak zawsze, choć ludzie spieszyli się bardziej niż
zwykle, bo ostry, zacinający śniegiem wiatr dawał się we znaki. Z
zawieszonej na przystanku tramwajowym "szczekaczki" ochrypły głos
ogłaszał najnowsze rozporządzenia władz niemieckich na terenie GG.
Głos niósł się ponad całym placem, ale nikt mu nie poświęcał
większej uwagi. Jędrek zatrzymał się i zaczął liczyć gazety.
Pozostało ich już niewiele. Jak dobrze pójdzie, niedługo powinien
skończyć i wysypać przed Brońcią zarobione groszaki. "Widzisz,
Brońcia - znowu powie - ja wiem, że masz ze mną dosyć kłopotów i
dosyć wydatków. Chociaż w ten sposób ci pomogę."
- Nadajemy wiadomości z frontu - oznajmił megafon. - Niezwyciężone
szeregi armii III Rzeszy...
Nadjechał tramwaj. Ludzie rzucili się do niego, ignorując armię
III Rzeszy całkowicie.
- Miejsc nie ma, wagon rusza! - wołał konduktor. Wagon jednak nie
ruszał. Bo oto nagle w niemieckiej "szczekaczce" rozległy się
gwałtowne trzaski, przez które przebił się podniecony młody głos:
- Tu radiostacja Armii Krajowej. Nadajemy najnowsze wiadomości z
frontu. Otoczona wczoraj, drugiego lutego, przez pierścień wojsk
radzieckich IV Armia niemiecka skapitulowała w rejonie
Stalingradu. Wzięto do niewoli ponad dwieście tysięcy jeńców, w
tym dwudziestu czterech generałów i feldmarszałka Paulusa. Bitwa o
miasto jest skończona, najlepsza niemiecka armia uderzeniowa
przestała istnieć.
Ze stojącego tramwaju wychylił się motorniczy i konduktorzy,
pasażerowie stłoczyli się na pomostach, żeby nie uronić żadnego
słowa. Na przeciwległym chodniku zaczął gromadzić się tłum,
powiększony przez wysiadających z tramwaju.
- To nasi - głosy wahały się między zdumieniem a radością.
- Nie wierzcie kłamliwym komunikatom niemieckiego szmatławca! -
wołał z góry młody głos. - Niemcy zaczynają przegrywać, i
przegrywać będą ciągle.
W megafonie znów zachrypiało i nagle popłynęły z niego dźwięki
bardzo znajome, a nie słyszane już ogromnie dawno:
Jeszcze Polska nie zginęła...
Grając Mazurka Dąbrowskiego płyta była stara i zdarta, ale
słuchającym wydała się najpiękniejsza na świecie.
Marsz, marsz, Dąbrowski...
Z wylotów ulic wybiegły patrole. Tramwaje, riksze i samochody
ruszyły pospiesznie, przechodnie zaczęli się rozchodzić.
Wszystkie twarze wyglądały tak, jakby padł na nie promień słońca,
choć śnieg sypał ciągle, grzebiąc gdzieś na dalekim froncie
resztki niezwyciężonej armii feldmarszałka Paulusa.
33
Jeden ze stojących w bramie żandarmów spojrzał na swych
towarzyszy, potem w wąską uliczkę Starego Miasta. To obserwowanie
ulic było na ogół nudne, zwłaszcza tutaj i o tej porze. Nieliczni
przechodnie, po większej części kobiety z koszykami, nie
wyglądali podejrzanie.
- Idziemy dalej - powiedział. W tej chwili jednak zza najbliższego
rogu wyszło dwóch młodych ludzi i żandarmi bez słowa cofnęli się w
głąb. Młodzi ludzie zbliżyli się i weszli do domu naprzeciwko. Po
upływie kilku minut ukazała się trzecia postać. Chłopak szedł
wolno, gryząc drożdżowe ciastko. Przed bramą, w której stali
Niemcy, wepchnął w usta ostatni kawałek, a potem zniknął we
wnętrzu tej samej co tamci - kamienicy. Potem ulicą znów przeszło
kilka kobiet, za nimi nadszedł czwarty chłopak. Zatrzymał się
przed wystawą sklepową i długą chwilę oglądał rozłożone za szybą
zegarki. Potem wyjął portfel i zaczął starannie przeglądać jego
zawartość, jakby badał, czy starczy mu pieniędzy na kupno tego,
który sobie upatrzył.
Trzej żandarmi wyszli z bramy i zbliżyli się do niego, nim
zdołał uczynić najmniejszy choćby ruch.
Po dzwonku za drzwiami przez chwilę panowała cisza i Janek
przestraszył się. Podniósł pytające oczy na Kazika, ale oto
rozległy się powolne kroki, człapiące rozdeptanymi pantoflami.
Kazik odsunął go nieco na bok, a sam stanął tuż przy drzwiach.
Wtulił się w nie prawie, aby móc skorzystać z najmniejszej choćby
szpary, żeby wejść.
- Kto tam?
- Gazownia.
Chwilę stali w napiętym oczekiwaniu. Rozległ się szczęk odsuwanej
zasuwy, jednej, drugiej, drzwi uchyliły się i Kazik już był za
progiem. Janek widział przez chwilę tylko jego plecy. Potem
zobaczył wyciągniętą rękę z rewolwerem, który przyłożony był do
opiętej szlafrokiem piersi kobiety. Uprzytomnił sobie, że swój
rewolwer ciągle jeszcze ściska w kieszeni. Wyjął go i także
skierował w stronę kobiety. Miał w głowie zupełną pustkę.
Pomyślał: "Ja się chyba do tego wszystkiego po prostu nie nadaję".
Usłyszał niecierpliwy szept Kazika: "Chustka, idioto, szybko".
Zobaczył, jak Kazik wolną ręką wykręcił kobiecie ręce, i
zrozumiał, że ma jej zawiązać usta. Żeby niepotrzebnie nie
wrzeszczała. No więc wyciągnął chustkę, bo to było przewidziane
wszystko, miał przy tym wrażenie, że sam stoi gdzieś obok i widzi
kogoś, kto jest niby nim, i ten ktoś szamoce się z kieszenią,
spluwą i chustką, i ma ręce jak z drewna i chustka nie trafia na
usta, i kobieta coś mamroce ale wtedy Kazik z zaciętym wyrazem
twarzy przyciska mocniej spluwę i kobieta milknie. Ma wreszcie
zawiązaną tę chustkę i Janek widział, jak temu drugiemu, który
jest nim, zjawiły się na czole krople potu, grube i świecące, i
jak Kazik wepchnął kobietę do łazienki, zamknął drzwi i strzepnął
ręce.
Andrzej któregoś dnia nie wrócił do domu i ich placówka,
najmniejsza z konspiracyjnej struktury, została bezpańska. I
właściwie to należała się chyba jemu, Jankowi, chyba to tak nawet
było, że na początku on był jakoś niepisanym następcą Andrzeja.
Ale teraz Tadeusz przyjrzał się im obu i wybrał Kazika. No i chyba
miał rację - myślał Janek - choć głupio się do tego przyznać, i
pogodzić się z tym. Ale chyba miał rację.
W drzwiach naprzeciwko stanął wysoki mężczyzna. Kazik obrócił się
błyskawicznie.
- Ręce do góry.
Janek widział wyraźnie twarz Kazika. Dobrze znaną twarz szkolnego
kumpla.
- Ależ panowie - wyjąkał ten, który wszedł. - Ja... U mnie.
Taki sam wyraz jak w tej chwili zjawił się na twarzy Kazika
wówczas, gdy Tadeusz powierzył im wykonanie wyroku. Po prostu
radość. Zwykła, okrutna radość.
- Spokojnie - powiedział Kazik. W jego głosie brzmiały tony niemal
aksamitne, Jankowi dotychczas zupełnie nie znane. - Pan Szajer,
prawda? Pan się chyba spodziewał naszej wizyty, nie? Przepraszam
wobec tego za zaskoczenie. Może jednak wejdziemy do pokoju,
porozmawiamy... - postąpił krok dalej. - No proszę...
Mężczyzna cofnął się. Wąskie okno wychodziło na podwórko. Wszystko
w porządku. Mury grube, nieakustyczne. "Solidna budowa -
przemknęło przez głowę Janka. - Wszystko w porządku, tylko dlaczego
Kazik się z tego cieszy?"
- Stanąć pod ścianą.
Mężczyzna posłusznie cofnął się we wskazanym przez Kazika
kierunku. Wzniesione do góry ręce zaczęły się trząść.
- Ja nie rozumiem - wyjąkał - jeśli panowie chcecie pieniędzy, dam
wszystko, co mam. Sporo. Ja...
Kazik odpowiedział na to jednym słowem, całkowicie przecinającym
dyskusję. Ruchem rewolweru wskazał Jankowi biurko i Janek znów
przypomniał sobie, że w planie była także rewizja. Podszedł do
biurka i zdziwił się, że o nic się w drodze nie potknął. Potem
zaczął wyrzucać z szuflady papiery. Kazik czekał, nie poganiał go
i Janek był mu za to wdzięczny. Czuł, że się nawet trochę
uspokoił. W każdym razie krople potu gdzieś zniknęły. Uspokoił się
na tyle, że mógł stwierdzić:
- Nic ciekawego.
- Aha - powiedział Kazik uprzejmie - kontakty z gestapo na gębę.
Lepiej bez dowodów na piśmie. A nasze pisemko pan spalił? - Głos
Kazika przestał już być uprzejmy. - Ale w głowie zostało, nie?
- O czym pan mówi? Co z gestapo? Ja...
Kazik wyprostował się.
- Chodzi o ostrzeżenie - wyjaśnił. - Mam na myśli papierek, który
dostał pan przed miesiącem, a który przestrzegał, że współpraca z
gestapo może mieć smutny koniec.
Mężczyzna krzyknął coś i wtedy Kazik strzelił. Janek usłyszał
jeszcze jeden strzał. i jeszcze jeden, a potem głos Kazika:
"Szkoda naboi", i westchnienie ulgi.
Pralinka zatrzymał się na półpiętrze. Usłyszał trzask zamykanych
drzwi.
"Zaraz będzie po krzyku" - pomyślał. Poszperał w kieszeniach i
skrzywił się z niezadowoleniem, bo znalazł tylko dwie marne
miętówki. Za kilka minut wyjrzy na ulicę i poczeka, aż Smutny
zdejmie okulary. Fatalnie Smutnemu bez okularów. Zdjęte okulary to
znak, że wszystko jest w porządku. Janek i Kazik będą czekać na
górze, aż zakaszle. Dziecinnie łatwe.
Gdzieś nad jego głową znów stuknęły drzwi. Kroki zatrzymały się
piętro wyżej. Pralinka wsunął miętówkę do ust i podszedł do okna.
Spojrzał w górę, ale nie dostrzegł nikogo, spojrzał w dół i
schrupał miętówkę, a potem zbliżył twarz jeszcze bardziej do
brudnej szyby. Patrzył na ulicę bardzo uważnie, ale nie mylił się.
Ulica była pusta. Smutny zniknął.
Janek i Kazik zbiegli z góry równocześnie prawie z pojawieniem się
żandarmów. Pierwszy zobaczył ich Pralinka, i ledwie zdążył
krzyknąć: "Niemcy", jak Kazik już strzelał. Stał, przytulony do
załomu klatki schodowej, i pruł tak, jakby miał cholernie dużo
nabojów. Janek zaczął szarpać go rozpaczliwie za rękaw marynarki:
"Zostaw trochę, zostaw", Kazik pociągnął go za rękaw, zbiegli na
dół, znów strzały, Janek zobaczył za plecami jednego z żandarmów
szczupłą sylwetkę Smutnego, wycelował i pewnie dobrze nie trafił,
jednak Smutnemu udało się odskoczyć, wybiec z bramy, więc Janek
strzelił znowu i znowu, Kazik pociągnął go za sobą, bo musieli się
stąd wydostać, za wszelką cenę umknąć z tej bramy. Wreszcie ulica.
Janek biegł na końcu. Usłyszał za sobą pacnięcie w chodnik. Potem
drugie i trzecie. Obejrzał się. Byli blisko. Nie zwalniając
strzelił za siebie. "Byle do rogu - przebiegła myśl. - Uliczki są
krótkie. Byle do rogu." Coś uderzyło go w udo. Zapiekło. Róg ulicy
był tuż. Ból zatrzymał go chwilę na miejscu. Poderwał się,
pobiegł; w trzasku wystrzałów nie usłyszał nadjeżdżającego
samochodu. Cofnął się w momencie, gdy potrącił go błotnik.
Samochód stanął. Oddzielił go od chłopców. Janek upadł. Usłyszał
znów serię strzałów. Chciał się podnieść, ale stało się to nagle
bardzo trudne. Nad głową zamajaczyły postacie w hełmach. "Koniec"
- pomyślał.
Gwałtowny zakręt rzucił Janka na drzwi samochodu. Hamulce
zgrzytały na asfalcie. Pochwyciły go twarde ręce i wywlokły z
auta. Szucha. Krew pulsuje w skroniach jak żarna wielkiego młyna.
"Szucha. Nie mogę nic powiedzieć. Nic. Czy udało im się uciec?" I
jedno natrętne, przebijające się przez wszystko inne: "Będą mnie
bili. Będą bili".
Janek patrzył prosto w oczy siedzącego za biurkiem esesmana.
Niemiec był młody. Nie miał chyba jeszcze dwudziestu lat.
Przyglądali się tak sobie jak dwaj bokserzy na ringu. Mieli bardzo
podobne ciemnobrązowe oczy. "Wyduszę z ciebie wszystko" -
postanawiał Rudi Lorenz. "Nic ze mnie nie wydusisz" - powtarzał
sobie Janek.
Pierwsze pytania bez odpowiedzi. Pytania ponawiają się. Odpowiedź
znowu nie przychodzi. Rudi Lorenz daje znak czekającym żandarmom.
Po półgodzinnym biciu Janek zemdlał. Czekał na tę chwilę, kiedy
tylko zaczęli. Dobry był przecież każdy moment przerwy. Ocknął się
pod strumieniem lodowatej wody. Leżał w małym pokoiku na betonowej
posadzce. Woda tamowała oddech w piersiach, rozsadzała płuca,
dławiła. Na próżno usiłował ją połykać. Zaczął się krztusić. Całe
ciało piekło, jakby leżał na gorejącym stosie. Zachłysnął się.
"Nic nie wiem" - wyjąkał.
Po dwóch godzinach badania Rudi Lorenz pienił się z wściekłości.
Każde uderzenie podnosiło w nim pasję. A leżący przed nim ludzki
strzęp milczał. Rudi wiedział, że wydostanie z niego wszystko i
tak, ale chciałby już. Już:
Po tych godzinach badania Janek prawie zupełnie przestał myśleć.
Nie wiedział też, czy lepiej jest mdleć, czy być przytomnym. Kiedy
był przytomny, ciało rozrywały mu uderzenia mocne, odmierzone,
jakby biła maszyna. Kiedy tracił przytomność, dusiła go lodowata
woda: Gdy Rudi osobiście zaczął podkutymi butami deptać mu dłonie,
nie mógł już prawie jęczeć. Uleciało gdzieś nawet pragnienie
śmierci. Przez zalewającą oczy krew widział wszystko jakby z
bardzo daleka. I tylko spuchnięte wargi powtarzały niemal
mechanicznie jak wyuczoną na pamięć modlitwę: "Nic - nie - wiem...
Nic - nie - wiem... Nic - nie - wiem..."
Wiadomość o złapaniu Janka dotarła do Korna jeszcze tego samego
dnia. Z Czarnym jednak zdołał się skontaktować dopiero po upływie
trzech dni. Czarny zresztą - jak to Korn przewidywał - wiedział o
całej historii a, co więcej - czego już Korn nie przewidział -
wystąpił z planem odbicia chłopca.
- Będą go przewozić z Szucha na Pawiak - wyjaśnił. - Wtedy trzeba
spróbować.
- Trzyma się? - zapytał Korn.
- Trzyma - powiedział Czarny. - To mocny chłopak. Sam Czarny
natomiast nie trzymał się najlepiej. Wyglądał na zmęczonego,
postarzał się i zmizerniał. Korn poczuł nagły niepokój. Trudności
z uzyskaniem kontaktu trwały zbyt długo i wystąpiły w tak ostrej
formie po raz pierwszy. Zapytał:
- Czy coś się stało?
- Nic prócz przyjazdu Schmulanda - odparł Czarny.
- W celu?
- Do zadań specjalnych.
Wpatrzył się w czerwoną lampkę zawieszoną pod wizerunkiem Matki
Boskiej.
- Schmuland nosi na piersiach ryngraf ze świętym Jerzym i
rozpracowuje ludzi bez cienia zahamowań, litości czy skrupułów.
Ktoś kiedyś przypomniał mu, że Bóg nakazał być miłosiernym nawet
dla wrogów. Schmuland wyjaśnił, że Niemcy, naród wybrany, nie mają
wobec Boga zobowiązań.
Korn pomyślał, że jeżeli Czarny mówi tak wiele, to znaczy, że się
boi, i zaczął bać się także.
34
Czarny miał dobre źródła wiadomości, bo Johann Schmuland, człowiek
o "węchu policyjnego psa", istotnie przyjechał do zadań
specjalnych.
"Jeżeli złapiemy nić, to ta nić urywa się natychmiast. To nie może
być przypadek, a jeśli nie jest... Jeśli nie jest, to Czarny musi
mieć w gestapo swoje wtyczki, których nikt dotychczas nie potrafił
rozpracować."
W gronie pracowników Bergmana Johann Schmuland był człowiekiem
mało znanym. Na przyjęciu jednak, jakie na drugi dzień po
przyjeździe urządził dla swych starych i nowych znajomych, już po
kilku kieliszkach wszyscy poczuli się jak u siebie w domu.
Wytworzona niemal od razu przyjacielska atmosfera była zresztą
głównie zasługą suto zastawionego stołu, gospodarz bowiem pił
mało, a mówił jeszcze mniej.
Siedział wygodnie oparty i paląc papierosa za papierosem
przyglądał się uważnie swoim gościom.
"Heinzelmann... Lubi teatralne gesty, wygodę, ale również i
ryzyko. Szczególne połączenie. Cóż wiem o Heinzelmannie? Jaki był
dawniej? A teraz - jakaś polska kochanka. Żona wojskowego.
Ciekawe.
Hermann von Leiden... Stara niemiecka arystokracja. Ten ma
naprawdę niewiele wspólnego z partią. Partia i Leiden to
nieszczególnie dobrana para. Po prostu zwykły mezalians. Hermann
von Leiden ma młodą piękną żonę. Oboje chcieliby jak najmniej
wiedzieć o wojnie.
Bergman... Może szkoda czasu o nim myśleć? Chociaż - któż to może
wiedzieć. Duże czerwone ręce. Potrafią bić, lubią jednak bardzo
liczyć pieniądze.
Czy przyjaciele Czarnego to ludzie idei czy interesu?
Hans Mller... Ciekawe, czy jest istotnie tak głupi, na jakiego
wygląda. A może udaje? To także system, i to doskonały. Jest
młody, ambitny i zazdrosny o stanowiska. Ach, racja. Ma ciotkę pod
Bytomiem. Interesujące.
Diethl... Co temu można zarzucić? - Papieros znakomicie ułatwia
myślenie. - Chyba tylko to, że nic mu nie można zarzucić. Mądry.
Bardzo mądry i bardzo zdolny.
Któryś z nich czy z ich podwładnych? Bo to przecież tutaj rwą się
nici. A sprawy, w których nawet się nici nie złapało? Akcje
świetnie pomyślane, bezczelne, bezkarne." Papieros zgasł. Przed
Schmulandem zapalniczka Mllera. Podlizuje się? Schmuland zapalił.
Ręka Mllera lekko drży. Nerwy?
- No to napijmy się, panowie.
Radio gra skoczną melodię popularnego fokstrotta. Czerwona ręka
Bergmana uderza miarowo, rytmicznie o kant stołu.
- Uważaj, Artur, szkoda ręki.
Kurt Diethl uśmiechnął się. Jego uśmiech jest czasem nieznośny.
"Wiem. Już wiem, co można mu zarzucić - Johann Schmuland nalał nowy
kieliszek. - Jest razem z nami, a jakby poza nami."
- Ogromnie tęskniłem za tobą, Kurt - powiedział żartobliwie. - Ty
wiesz, jak ja lubię mądrych ludzi.
- Tak jak ja.
Stuknęli się kieliszkami. "W czym leży jego siła? - Schmuland
wrócił do rozmyślań. - Czyżby w tym, że bez starania, bez zachodu
i pochlebstw zdobywa sobie ludzi? Ależ nie. Jego się nawet nie
lubi..."
Kurt Diethl wziął do ręki butelkę.
- Moi panowie - powiedział głośno - zebraliśmy się, żeby uczcić
powrót naszego starego towarzysza, którego nieraz tęsknie
wspominaliśmy. Mówię prawdę, Johann. Ty wiesz, że nigdy nie
kłamię. Pamiętam nawet, jak kiedyś, w przystępie zwątpienia we
własne siły, wzdychaliśmy do ciebie. Panowie. Wznoszę toast za
powodzenie dzieła Johanna Schmulanda.
Brzęk kieliszków. Już wstawiony Bergman objął Schmulanda i
ucałował głośno w oba policzki.
- Zdychali albo uciekali. Jeździliśmy na gotowe i nie zastawaliśmy
nic. Johann, nawet Kurt powiedział, że to jest straszny człowiek.
Kurt, pamiętasz tego pierwszego szczeniaka, który pisnął, że jest
od Czarnego i zaraz potem się wykończył?
- Pamiętam. Usiłowałem wam wówczas udowodnić, że szukamy za
daleko. Ale Hans Mller zbijał moje wywody, a wy mu uwierzyliście.
Ja jednak jestem niepoprawny. Ciągle sądzę, że szukamy za daleko.
Johann, może ty przyznasz mi rację?
- Nie doceniasz naszego kontrwywiadu, Kurt.
- Słowa...
- I wierzysz w to, że wśród ludzi partii znajdzie się zdrajca?
- Za kogo mnie masz, Johann? Skończyłem już piętnaście lat, i to
dawno. Powiem ci natomiast co innego. Mówiono mi, jak jechałem do
Polski, że to naród głupich, tchórzliwych, brudnych ludzi. Mówiono
mi: tyfus i Żydzi, chamstwo i smród.
- I co?
- Nie tylko to.
- Do czego prowadzisz?
- Jestem rozgoryczony. Tego narodu głupich, brudnych, prymitywnych
ludzi nie potrafimy sobie podporządkować.
Na chwilę zapadło milczenie. Johann Schmuland wyciągnął nowego
papierosa.
- Wojna jeszcze nie skończona.
- Nam to mówisz?
Schmuland zaciągnął się dymem.
- Polacy - powiedział - to bardzo śmieszny naród. Są jak koty. Do
kota można strzelać, strzelać i jeszcze żyje. Ale wszystko jest
jednak kwestią czasu i ten kot też wreszcie zdechnie. Poza tym
takie już jest prawo tego świata, że słabszy musi ustąpić
silniejszemu. Czy w to też przestałeś wierzyć, Kurt?
- Polityka i wojna nie są kwestią wiary.
- Czepiasz się słów.
Heinzelmann ziewnął nagle.
- Kurt - powiedział błagalnie - czy ty naprawdę nigdy o niczym
innym? Czy ja zawsze muszę słuchać tej samej płyty? Zmiłuj się,
przecież ja z tobą mieszkam. Jesteś taki nudny na co dzień, bądź
inny chociaż od święta.
Kurt odsunął się gwałtownie od stołu.
- Odezwał się niemiecki patriotyzm - powiedział zniżonym głosem. -
Masz rację, Adolf. Front się cofa, po ulicach tego podbitego
miasta my, panowie i władcy, boimy się czasem chodzić. Przez te
lata nie potrafiliśmy zdusić oporu. Przeciwnie, on z każdym dniem
narasta.
Schmuland wpatrywał się w podnieconą twarz Kurta. Pomyślał: "A
może zrobić to wspólnie z nim? Mógłby mi dużo pomóc..." Myśl tę
jednak natychmiast odrzucił. Podejrzany jest każdy, absolutnie
każdy, a więc także i Kurt Diethl.
- Napijmy się - powiedział głośno. - Napijmy się za powodzenie
naszych zamierzeń. Wbrew twoim przewidywaniom, Kurt, mnie się
jednak zdaje, że przyjdzie taki dzień, kiedy uchwycimy nić, która
się już nie zerwie:
35
We wnętrzu więziennej karetki było ciemno. Jeden z więźniów
siedział skulony, obejmując rękami podciągnięte pod brodę kolana:
Drugi leżał na wznak. Był to towarzysz ostatniej nocy Janka,
spędzonej na Szucha. Janek nie wiedział, kim był, nie mógłby nawet
określić w przybliżeniu jego wieku. Wybite zęby, rozbity nos i
czarna plama skrzepłej krwi zamiast oka uczyniły z jego twarzy
bezkształtną maskę. Z ust wyrywał mu się teraz nieustanny skowyt,
który doprowadzał Janka niemal do obłędu.
Samochód zjechał z asfaltu i podskakiwał na nierównej jezdni.
Każdy wstrząs przynosił Jankowi nowy, nieznośny ból. Nie miał
pojęcia, dokąd jedzie, ale przestało go to interesować. Po trzech
dniach spędzonych na Szucha zobojętniało mu właściwie wszystko.
Nie pragnął już nawet śmierci. Przestał bać się rąk wywlekających
go z celi, przestał bać się bicia. Pozostał tylko jeden strach.
Paniczny strach przed - człowiekiem.
Kiedy i jak skończyło się pierwsze badanie, nie wiedział. Gdy
zabierano go na następne, zaświtał mu w głowie pomysł, który wydał
mu się jedynym środkiem ratunku. Na biurku gestapowca leżał
rewolwer. Gestapowiec był zapalczywy, nie potrafił nawet ukryć
miotającej nim pasji. Janek postanowił sprowokować Niemca, by go
zastrzelił.
Ale próba nie powiodła się. Młody gestapowiec pienił się,
wrzeszczał i bił, lecz nie zabijał. W pewnym momencie chwycił za
rewolwer i Janek zamknął oczy w oczekiwaniu wyzwolenia, ale
wyzwolenie nie nadeszło. Niemiec cisnął rewolwer. Nadzieja
zniknęła, pozostał ból. Ciągle nowy, coraz silniejszy. Nie do
wytrzymania.
Miarowy skowyt leżącego wzmógł się. Janek usiłował podnieść ręce,
żeby zakryć nimi uszy, ale to było ponad jego siły. Zmiażdżone
dłonie przypominały mu znów twarz gestapowca. Twarz, której się
panicznie bał.
Gdzieś z zewnątrz dobiegły nagle jakieś trzaski. Strzały. Samochód
zahamował gwałtownie, siedzący w kącie człowiek przewrócił się, a
Janek opadł bezwładnie na kant stojącej obok ławki. Warujący na
brzegu Niemcy poderwali się i wyskoczyli. Strzelanina rozpętała
się na dobre. Była cudowna, bo zagłuszała ten nieludzki skowyt. A
może skowyt w ogóle umilkł? Umilkł, bo kiedy ucichły strzały,
Janek, przewieszony przez ławkę, usiłował uśmiechnąć się do
siebie. Cisza. Tak bardzo pragnął tej ciszy.
Plandeka samochodu podniosła się. Niemcy pewnie wrócili. Janka
uniosły czyjeś ręce. A więc to już. Już przyjechali i znowu biorą
go na przesłuchanie i znowu będą bili. Zwisł ciężko na niosących
go rękach. Czyjś głos nawoływał do pośpiechu i słowa te Janek
rozumiał bez wysiłku. Były znane, no tak, bo to były polskie
słowa. Ktoś pytał: "A ci dwaj?" Ktoś powiedział: "Rany boskie,
człowieku, miałbyś sumienie ich zostawić?" Ktoś inny mówił: "Jezus
Maria", i pytał: "Czy on jeszcze żyje?" W przymknięte powieki
Janka uderzyło nagłe światło. Otworzył oczy. Zobaczył jakieś domy,
ulicę i pochyloną nad sobą twarz. Wpatrzył się w tę, widzianą już
chyba kiedyś twarz i nagła błyskawica rozświetliła jego skołatany
mózg. Skąd tu się wziął Kazik? I dlaczego płacze?
Kiedy Janek ocknął się z gorączkowego snu, nie mógł otworzyć oczu.
Ktoś położył mu na powiekach ciężar tak duży, że unieść je było
prawie nie sposób. Kiedy mu się to wreszcie udało, ciemności
wprawdzie pierzchły, ale została gęsta, nieprzenikniona mgła.
Potem zjawiło się wspomnienie samochodu, strzałów i kogoś
znajomego. "Zdaje się - przypominał sobie mozolnie - że usiłowali
mnie odbić, ale im się to nie udało. A może umarłem i jestem w
niebie, bo mi się to chyba należało... Tylko dlaczego tu tyle
chmur?"
Po dłuższej chwili zaczęły się rysować jakieś zamazane kontury.
Mgła rozstępowała się coraz bardziej ukazując nie znany mu pokój.
W kącie tkwiła w fotelu jakaś postać z głową opartą o splecione
ręce. Uniósł dłonie. Były ciężkie, spowijał je gruby biały bandaż.
Wspomnienie podkutych butów było tak realne, że jęknął. Siedząca w
kącie postać zerwała się tak gwałtownie, że się przestraszył. Ta
twarz także była mu znana. Przyglądał się jej w niemym zdumieniu
długą chwilę, zanim powiedział:
- Wanda?
Kiwnęła głową. Płakała, łzy jedna za drugą kapały na brązowy
sweterek. Chciał przestrzec ją, powiedzieć, że sweter się poplami,
ale sformułowanie tego było zbyt trudne. Starannie dobierając
słowa ułożył pytanie:
- Gdzie jestem?
- U mnie - wyszlochała Wanda. - W moim mieszkaniu.
Potem zaczęła coś mówić przez łzy, ale Janek już tego nie słyszał.
Zapadł znowu w gorączkowy sen.
Obudził się na drugi dzień zupełnie już przytomny. Czuł się bardzo
słaby, ale było mu dobrze. Wanda siedziała na krawędzi łóżka i
mówiła:
- Kiedy dowiedziałam się, że cię zabrali, myślałam... Mniejsza z
tym, co myślałam. Potem Halina powiedziała mi, że cię chcą odbić i
że nie mogą cię zawieść do ciotki. Zaproponowałam, żeby do mnie.
Zgodzili się. Byłam szczęśliwa, że się zgodzili.
Gdzieś na górze trzasnęły drzwi. Rozległy się kroki i głośny
chłopięcy śmiech. Janek przymknął oczy.
- Tego dnia siedziałam w domu i czekałam. Postawiłam na stole
zegarek. Siedziałam i gapiłam się w niego. - Umilkła.
Uniósł powieki.
- Mów dalej.
- Dalej? Kiedy ja ciągle tylko czekałam. Potem zaczęłam jeszcze
obgryzać paznokcie. Coś musiałam robić, a nie mogłam robić nic
innego. A potem cię przywieźli... Nie wiedzieliśmy, czy będziesz
żył. Byłeś nieprzytomny. Potem oni poszli, a ja znów czekałam. Aż
się ockniesz.
Chłopak na górze opowiadał coś i śmiał się bardzo młodym,
dziecinnym prawie śmiechem.
- Kiedy przywieźli cię tutaj, spojrzałam w twoją twarz. Ale ty, ty
nie miałeś twarzy. A twoje ręce... Owijałam je bandażami tyle
razy, a do dziś nie mogę znieść ich widoku: Nie wiedziałam... nie
myślałam, że wojna może tak wyglądać. Nie wiedziałam, że śmierć
chodzi ciągle koło ciebie, że może zabrać cię w każdej chwili, i
ja, i mnie... Mniejsza z tym.
Umilkła. Chłopiec na górze zawołał: "Brońcia, fajne, nie?" Kobiecy
głos coś mu odpowiedział, ale tego już Janek nie zrozumiał.
- Myślę, że przedtem nic nie wiedziałam. I żal mi tamtych dni,
kiedy byłam taka głupia, i wiem, że nie potrafiłabym już do nich
wrócić. I boję się.
- Trzymać mnie tutaj? - zapytał.
- Tak - powiedziała szczerze. - Naturalnie, że się boję. Boję się
kroków na schodach, boję się głośniejszego stuknięcia w nocy. Boję
się także - zawahała się, powtórzyła: - Boję się także chwili,
kiedy będziesz już zupełnie zdrów i odejdziesz.
Z notatnika starego Łempickiego
19 kwietnia 1943 roku. - Wielkanoc. Święto radości. W kościele
śpiewa się "Hosanna" i "Chrystus zmartwychwstał". Te dwa słowa
pełne ogromnej treści dziś mają szczególne brzmienie. Także dla
mnie. Budzą nadzieję na to, co wydaje się zupełnie niemożliwe.
Pozwalają na wiarę, że wszystko, cokolwiek nas spotyka, przeciw
czemu się buntujemy, z czym nie potrafimy się pogodzić, co wydaje
się nam wreszcie tragiczną niesprawiedliwością - ma swój wielki
sens, który dla nas, zwykłych ludzi, jest często zbyt trudny do
pojęcia.
Stanąłem dzisiaj przed mapą Andrzeja. Od stycznia wiele się już
zmieniło. Niemcy cofnęli się na różnych odcinkach, tylko nie miał
już kto poprzesuwać chorągiewek. Pomyślałem, że może trzeba by to
zrobić, ale wiedziałem, że nie ruszę na tej mapie nic, jakbym miał
ręce z ołowiu.
Gdyby chociaż wiedzieć, cokolwiek... Z początku każde pukanie do
drzwi, każdy dzwonek telefonu wzbudzał nadzieję, że może coś od
niego, jakaś wiadomość, kartka, przysyłają przecież takie
kartki... Nic.
Coś się dzieje w getcie. Od rana słychać było strzały. Stef
naturalnie poleciał zobaczyć. Mówił, że mury getta są gęsto
obstawione policją, widział wjeżdżające tam budy, a nawet kilka
czołgów. W południe pojawiły się nad gettem kłęby dymu. Pożary.
Widać tragiczny, ostatni i ostateczny opór. Widać wybór, żeby
zginąć w walce. Chyba tylko to.
36
Zobaczyła w bramie dozorczynię i cofnęła się lękliwie. Dozorczyni
mówiła do kogoś niewidocznego w głębi:
- Nawet bym go o to nie posądzała. Nieużyty był człowiek.
Czyjś głos odpowiedział z nutą wątpliwości:
- Może to taka kuzynka, co to pani wie...
- Nie - zaprzeczyła stanowczo dozorczyni. - On się nią tylko
opiekuje. Chora jest.
Wyszły. Mogła wyjść także. Ściągnęła bardziej na twarz chustkę,
poprawiła okulary. Pomyślała: "Ciągle o mnie rozmawiają". Ulica
przeraziła ją, ale przemogła lęk. Musiała pójść. Szła coraz
szybciej w stronę Starego Miasta. Dopiero tu trochę zwolniła,
jakby w tych ciasnych uliczkach, pełnych bram i zakamarków,
poczuła się bezpieczniej. U wylotu Freta zatrzymała się w załomie
muru starej kamieniczki. Na Bonifraterskiej żandarmi przechadzali
się miarowym krokiem wzdłuż czerwonego muru. W unoszącym się dymie
przeświecały czerwone języki płomieni. Syk ich mieszał się z
przytłumionymi odgłosami strzałów. Gdzieś w dali rozległ się
przeciągły huk, jakby zawalił się dom.
Dziewczyna patrzyła na palącą się w pobliżu muru czynszową
kamienicę. Znała ją dobrze. Tam, na poddaszu mieszkał ktoś, kto w
bardzo ciemną noc żegnał się z nią, zanim opuścił obręb czerwonych
murów. Ktoś, kogo sama namówiła, by szukał poza nimi ocalenia.
Znalazł śmierć na długo przedtem, nim się o tym dowiedziała.
Przymknęła oczy, jakby chciała wywołać pod powiekami jeszcze raz
obraz ciemnego pokoiku. Może nie powinna była go namawiać? Ale
wtedy znalazłby śmierć teraz - dziś lub jutro. Jak dawno to było?
Chyba niedawno, skoro tak bardzo jeszcze boli serce. Czasem
wydawało się jej, że wieki także minęły od chwili, gdy z lepkiej,
cuchnącej ciemności kanału wyszła na warszawską ulicę. Niewymierny
jest czas, który spędziła w mrocznym pokoju. Każdy krok na
schodach podrywał serce do szybszego bicia. Potem lustro i obca
twarz wpatrująca się w szklaną taflę i zwoje czarnych włosów na
podłodze.
Z rozwartego gwałtownie okna na piątym piętrze posypało się szkło.
Z wnętrza wywalił się kłąb czarnego dymu i na chwilę zasłonił sobą
wszystko. Rozwiał się w momencie, gdy kobieta stała już na
parapecie. Na tle ognia była widoczna jak na dłoni. Przyciskała do
piersi tobołek, z którego wyzwoliły się nagle dwie małe, ledwie
widoczne rączki i podniosły do góry jakby w niemym proteście.
Kobieta stała przez chwilę nieruchomo. Z wnętrza wysunął się długi
czerwony jęzor i polizał jej włosy. Skoczyła.
Kto krzyknął? Ona czy tamta? Chyba ona, bo z kiosku z papierosami
wychyliła się nagle inna kobieta. Powiedziała:
- Niech pani stąd lepiej idzie. To niedobre miejsce. Stoi pani i
stoi, a to zwraca uwagę. Tu lepiej nie stać. I lepiej nie patrzeć.
O Jezu!
Poszła wzrokiem za śladem krzyku. Zdążyła jeszcze zobaczyć
przesadzającą mur sylwetkę. Jeden z żandarmów strzelił, nie
ruszając się ze swego miejsca, spokojnie, prawie flegmatycznie,
jak znudzony zawodnik do zbyt dużej tarczy. Człowiek zatrzepotał
rękami i zawisł na murze. Potem zsunął się z niego w dół, wolno i
miękko jak worek.
Zamknęła oczy. A potem otworzyła je i zaczęła biec. Biegła tak
przed siebie bez tchu, bez pamięci, potykając się i dławiąc łzami,
które nie potrafiły przynieść ulgi. Biegła stamtąd, z miejsca,
które było piekłem, prawdziwym, skwierczącym ogniem, duszącym
dymem - piekłem. Nareszcie brama, schody, pokój...
- Miro, gdzież ty chodzisz? Nie mówiłaś, że chcesz wyjść.
Poszedłbym z tobą, nie chodź nigdy sama. Miro, co się z tobą
dzieje?
Józek Worczak miał grube rysy, chłodne oczy i zmarszczone gniewnie
brwi, ale twarz ta, widziana tyle razy w głębi baru na Nalewkach,
wydała jej się teraz najpiękniejsza.
Z notatnika starego Łempickiego
4 maja 1943 roku. - Niszczenie Żydów trwa nadal. Przybiera na
sile. Gdzieś w okolicy getta znaleziono wziętą przez kogoś trójkę
dzieci żydowskich. Zabili je, wsadzając im lufy rewolweru do ust.
Wywożeni z getta są często mordowani niedaleko miasta. Najpierw
każą im jeszcze kopać dla siebie groby.
Pożar w getcie także przybiera na sile. Dymy, ogień i śmierć.
Andrzej kiedyś pytał: "Co mają zamiar zrobić z Żydami?" Dziś
przyszła na to pełna odpowiedź. Drugiego pytania, jakie wtedy
zadawał, boję się teraz postawić.
37
Janek spał. Wanda lubiła te chwile, kiedy spał, wciśnięty nosem w
poduszkę, z widoczną jedynie grzywą brązowych włosów. Mogła wtedy
siedzieć, wpatrywać się w tę ledwo widoczną spod nasuniętej kołdry
głowę i myśleć. Myślała o nim i dawniej, kiedy był tylko
najprzystojniejszym chłopcem, jakiego znała, który złościł ją
rozmowami z Krystyną i wiecznym brakiem czasu, myślała teraz,
kiedy zobaczyła w nim coś, czego nie znała i z czym nie potrafiła
się pogodzić. "Nie gniewaj się - mówiła - ale ja nie
przypuszczałam, że ty..." Nie traktował swojej pracy
konspiracyjnej jako czegoś nadzwyczajnego. Był bardziej dumny z
kolegów niż z siebie. "Widzisz - mówił - odbili mnie." Wszystko
było normalne, zwyczajne, nawet to, że go katowali. "Wanda,
przecież nie tylko mnie, oni się z nikim nie pieszczą. Jak się
człowiek dostanie w ich ręce, wiadomo przecież, co go czeka." "I
mimo to - pytała - mimo to jesteś w tej piekielnej konspiracji?
Boże drogi - mówiła - i ty, i tamci... Janek, przecież ty się
musisz bać." "Owszem - przyznał. - Boję się. Ale co z tego?"
Strach także był normalny i oczywiste było to, że do tej pracy
znów wróci, było oczywiste dla niego, dla wszystkich i tylko ona
przez pewien czas była najgłębiej przekonana, że już teraz da temu
spokój, że będzie chciał spokojnie przeżyć wojnę, nic więcej,
tylko przeżyć. Tak myślała aż do dnia, gdy Janek popatrzył w okno,
na ludzi spieszących się, na oblepione tramwaje, i powiedział:
"Chciałbym już do nich wrócić. Dosyć już tego próżnowania". Wtedy
przeraziła się. "Przecież to wszystko nie ma najmniejszego sensu.
Co z tego, że popsujecie jakąś maszynę czy zabierzecie trochę
broni, czy wreszcie zabijecie jakiegoś kapusia? Niemców to guzik
obchodzi. Najwyżej za jednego zabiją stu. Tak robią. Są silniejsi,
rozumiesz? Sto razy, tysiąc razy silniejsi. Mają wojsko, policję,
broń, a wy co?" Przerwał jej: "Właśnie, Wanda, właśnie dlatego, że
mają to wszystko, my musimy im co dzień; co godzina mówić, że się
na to nie zgadzamy, co dzień im musimy przypominać, że istniejemy,
że nie zniszczą nas ani nie zastraszą. Że będziemy się uczyć, choć
nam zabraniają, że będziemy walczyć, że nadejdzie taki dzień,
Wanda, zobaczysz, że nadejdzie, kiedy diabli ich stąd zabiorą.
Wyjdziemy wtedy na ulicę jak prawdziwe wojsko i wtedy oni będą
przed nami uciekać, a na to, żeby taki dzień nadszedł, my musimy
być zorganizowani, my musimy prowadzić tę walkę na co dzień.
Zrozum to, Wanda, to przecież wszyscy rozumieją".
Poruszył się na łóżku. Pomyślała, że może śni mu się teraz taki
dzień. Nie chciała nic rozumieć. Bała się. O niego, o siebie.
Wiedziała, że odejdzie i że nie będzie siły, która by go
zatrzymała. "A ja go kocham" - myślała i zachciało jej się płakać.
"Janek - przemawiała do tego śpiącego - po co ci to wszystko?
Przecież mogą cię znowu złapać i znowu... Janek, przecież ja teraz
bym już tego nie zniosła; ja nie wiem, co bym teraz zrobiła.
Dlaczego to się wcale nie liczy, że cię kocham?"
Trzy strzały, jeden po drugim, były bardzo blisko. Na ulicy pod
domem, może nawet na podwórku. Janek, natychmiast rozbudzony,
znalazł się przy oknie.
Ulica była pusta. Za zakrętem znikła także postać biegnącego
człowieka, a zza drugiego rogu nadbiegło kilku żandarmów. Wanda
zaczęła się trząść jak w ataku febry.
- Schowaj się - odciągnęła Janka od okna. - Na miłosierdzie
Boskie, niech cię nie zobaczą.
Na ulicy było już zielono od mundurów. Ze zgrzytem zatrzymały się
budy. Janek, trupio blady, przysiadł na łóżku. Rozległy się
ciężkie kroki na schodach i łomotanie kolbą w drzwi na dole.
Słyszała krzyki wywlekanych z mieszkań ludzi i patrzyła na Janka.
Na jego ręce. Przestała się trząść. Zrzuciła z siebie szlafrok,
naciągnęła sukienkę i płaszcz.
- Siedź tu - powiedziała rozkazująco. - Siedź i nie waż się
ruszyć, póki nie wrócę...
Wyszła z mieszkania w chwili, gdy Niemcy wchodzili na półpiętro.
Długo przekręcała klucz w zamku, żeby to dobrze zobaczyli, a potem
schowała go do torebki. Jeden z żandarmów podszedł i pchnął ją w
dół. Obejrzała się. Dwóch innych wtargnęło do mieszkania
naprzeciw, jeszcze inni poszli na górę.
Zabity niemiecki oficer leżał w bramie przy ścianie opryskanej
krwią. Leżał z roztrzaskaną głową i zupełnie nie wyglądał na
nadczłowieka.
Ludzie wywlekani z mieszkań gromadzili się na ciasnym podwórku.
Praczka z parteru, z wyrazem osłupienia na twarzy, wycierała w
wielki fartuch mokre ręce. Stary nauczyciel z pierwszego piętra
drżącymi dłońmi poprawiał spadające binokle. Dozorczyni usiłowała
kołysaniem uspokoić płaczące niemowlę. Nadchodzili dalsi: szewc z
żoną, emerytowany urzędnik z córką, otulona ciemnym szalem wsunęła
się w tłum matka Cześka. Może Cześka nie ma w domu? Właśnie idzie.
Boże, jaki on blady. Wanda zacisnęła zęby usiłując pohamować
ogarniające ją na nowo drżenie. Nie znała dobrze wszystkich
lokatorów, nie wiedziała, ilu ich jest. Czy już wszyscy? Nie,
idzie jeszcze ta dziewczyna z góry i chłopiec, jej wychowanek. Za
nimi Niemcy. Wanda oparła się o ścianę domu. Janka nie ma. A potem
znów paraliżujący strach. Ta blada twarz Cześka...
Na środek podwórka wszedł oficer. Krzyki żandarmów umilkły.
- Kto zabił? Daję pięć minut czasu. - Ochrypły głos wykrzykiwał z
trudem polskie słowa. - Jeżeli nie wskażecie mordercy albo nie
przyzna się sam, będziecie rozstrzelani. Wszyscy.
Ktoś nerwowo zakaszlał, ktoś odwrócił głowę ku bramie, jakby
szukając drogi ratunku. Nie odezwał się nikt.
Żandarmi ustawili się półkolem wzdłuż muru.
- Pięć minut - powtórzył tamten powoli spoglądając na zegarek.
Milczenie.
- Cztery minuty...
Wanda włożyła ręce do kieszeni płaszcza i mocno zacisnęła.
Pomyślała: "Jak wyjdzie z mieszkania Janek? Przecież ja mam klucz,
a mnie zaraz nie będzie..."
- Trzy...
Ktoś szeptał koło niej:
- Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej,
Amen.
Czyjeś palce ścisnęły ją nagle za ramię. Odwróciła się. Brońcia
przytulała jedną ręką do siebie Jędrka, a drugą szarpnęła Wandę za
ramię, jakby chciała zwrócić jej uwagę na coś, co właśnie się
działo. Wanda rozejrzała się. Brakło jej śliny i suchość w ustach
była okropna. Nie miała pojęcia, o co Brońci chodzi, i chciała
wyzwolić się spod tych szarpiących palców. Wtedy zobaczyła twarz
Cześka. Nie patrzył na nią, nie patrzył na Brońcię - patrzył na
nich wszystkich wzrokiem zmatowiałym i nic nie widzącym.
- Minuta - powiedział oficer.
Wtedy Czesiek wyszedł przed nich, chudy i niezgrabny. Jego matka
coś krzyknęła, ale nie zatrzymał się, nie obejrzał. W milczeniu
podszedł aż do oficera, zatrzymał się przed nim i powiedział:
- To ja... Ja zabiłem. - I znów powtórzył: - Ja zabiłem. Ja. Tylko
ja.
Przez tłum przeleciał szmer i ucichł równie nagle, jak się
zrodził. Niemcy patrzyli na tę zabiedzoną postać z najwyższym
zdumieniem. We wzroku oficera pojawił się gniew, zawód, a gdzieś
może - starannie ukryty natychmiast - cień podziwu.
- Ja zabiłem - powtórzył Czesiek, jakby bał się, że mogą mu nie
uwierzyć. Jego matka otworzyła usta jak do krzyku i z
wyciągniętymi rękami rzuciła się naprzód. dwóch żandarmów złapało
ją za ręce: Szarpnęła się raz i drugi, a potem zwisła bezwładnie.
Cześka pchnięto pod mur. Odwrócił głowę. Przez krótką chwilę,
zanim rozległy się strzały, Wandzie zdawało się, że chłopiec się
uśmiechnął.
Z notatnika starego Łempickiego
10 maja 1943 roku. - Niemcy kończą w Warszawie sprawę żydowską.
Poza murami getta zaczepiany jest każdy, kto wyda się jakiemuś
Niemcowi czy Łotyszowi podobny do Żyda. Wtedy zresztą żadne
tłumaczenia nie pomogą. Egzekucja odbywa się natychmiast, na
miejscu. Wczoraj świadkami takiej właśnie egzekucji byli Stef i
Jędrek. Powiedziałem Stefowi: "Może teraz przestaniesz włóczyć się
koło getta". Odpowiedział: "Mylisz się, tato. Będę tam chodził i
będę patrzył. Bo ja to wszystko muszę widzieć. Sam muszę widzieć".
Akurat wtedy Aniela wróciła ze sklepu. Na wierzchu w koszyku
leżały trzy kawałki przydziałowego mydła. Jędrek wziął w rękę,
powąchał, powiedział: "Nie można tak na oko ani na węch poznać".
"Co poznać?" - spytała moja żona. "No, że to jest z Żydów. -
wyjaśnił. - WytaPiają z nich tłuszcz, mieszają z piaskiem i robią
mydło. Ale nie można poznać".
Kampania afrykańska dobiega właściwie końca. Z Tunisu Niemcy już
się wycofali. Tylko że... Spotkałem parę dni temu Inżyniera.
Powiedział mi, że to jeszcze nic nie wiadomo. Że Niemcy mają jakąś
nową, nieznaną nikomu broń, której użycie może w ciągu kilku dni
radykalnie zmienić losy wojny. A ja mam jeszcze jednego syna i
córkę.
38
Armand wpatrywał się w leżącą przed nim mapę. Znał ją już
właściwie na pamięć. Od pewnego czasu kształtem, w który zamienił
mu się świat, była owa wyspa, leżąca ukośnie, wybrzuszona u dołu,
zwężona potem niby kobieta w talii, znów rozrośnięta, a wreszcie
wyciągająca się na górze w zaokrąglony cypel. Stamtąd właśnie
startowały owe samolociki bez pilotów z karłowatymi skrzydłami.
wylatywały niezmiennie o zmroku, zawsze w kierunku morza, nie
wiadomo dokąd. W dalszym ciągu niewiele było wiadomo, a w
depeszach otrzymywanych z Londynu wciąż rosła ilość pytań: "Jakie
są wymiary broni? Jaki napęd? Jaki ciężar? Na jaką skalę obliczona
produkcja?" Rosły również żądania w rodzaju: "Czy nie udałoby się
wywiadowcy-technika wprowadzić do zakładów w Peenemunde?
Chcielibyśmy mieć dokładny szkic sytuacyjny zakładów".
Armand tłumaczył sobie, że nie powinien się denerwować. Istotne
jest, że w końcu uwierzyli. A trochę to trwało, zanim ich uparte,
coraz dokładniejsze meldunki o tajemniczych samolocikach
przedarły się przez mur niewiary. Wszystko już było: i to, że
Niemcy celowo wprowadzają w błąd i liczą, że wróg da się nabrać; i
to, że Polacy mają opinię ludzi o bujnej fantazji i chęci
imponowania; że cóż to w ogóle za nowa broń te samolociki bez
pilota; że niemożliwe... Teraz już nie mówią, że niemożliwe. Teraz
chcą czegoś, co rzeczywiście wydaje się niemożliwe. Chcą, aby
technik-wywiadowca dostał się do Peenemunde, żeby zajrzał w każdy
kąt, a potem im napisał: tu są laboratoria, tu wyrzutnie, tu domy
mieszkalne, tu lotniska, tu bombardujcie. Żeby się dostał...
Wstał, odsunął firankę i stanął przy oknie. Naprzeciwko był skwer,
na ławce siedziała dziewczyna. Często tu siadywała, czasem
czytała, czasem nie robiła nic, ot, po prostu siedziała i patrzyła
przed siebie, jakby na coś czekała. Czasem towarzyszył jej jakiś
oficer niemiecki, a zawsze mały brązowy ratlerek, rozdygotany, na
cieniutkich nóżkach, histerycznym jazgotem witający każdego, kto
podszedł do dziewczyny bliżej niż na odległość kilku kroków.
Ratlerek był obrzydliwy, dziewczyna była śliczna. To było widać
nawet stąd, z daleka, z tego okna, przez które obserwował ją
Armand.
Tym razem czytała. Siedziała wygodnie, założyła nogę na nogę,
miała zgrabne skórzane pantofelki, już po tym samym można było
poznać, że jest Niemką; psia miniatura dygotała na żwirze alejki.
Armand zasunął firankę i wrócił do stołu. Szkic wyspy leżał przed
nim jak wyrzut sumienia, jak oskarżenie. Wpatrywał się w ten
wysunięty cypel, w literę P, oznaczającą nazwę Peenemunde, nikomu
do niedawna nie znanej rybackiej wioszczyny. "Wiesz - mówił po
pijanemu Ernest - one lecą od razu do góry, a ty rozglądasz się
naokoło, bo wydaje ci się, że gdzieś po bruku toczy się pusta
beczka, tak to jakoś obrzydliwie brzęczy."
Od pierwszej rozmowy z rzekomym krajanem z Bremy w brudnej knajpie
w Królewcu minęło blisko cztery miesiące, a sprawa niewiele
posunęła się naprzód. Praca prowadzona na całkowicie obcym terenie
była znacznie trudniejsza, niż przypuszczali. Siatkę wielokrotnie
trzeba było montować od początku, ludzie ginęli często już w
pierwszej próbie dotarcia, nawiązania kontaktu, zdobycia
elementarnych informacji. Po każdej takiej wpadce trzeba było
zmieniać adresy, punkty kontaktowe, hasła i zaczynać niemal
wszystko od nowa.
Na odprawach i w czasie spotkań z członkami ekipy Armand robił
wrażenie całkowicie spokojnego i nikt nie miał pojęcia, ile
spędzał bezsennych nocy na rozmyślaniach, w jaki sposób dostać się
na ten niewielki, a tak ważny skrawek wąziutkiego lądu. Czas
naglił, decydujące znaczenie mógł mieć każdy dzień, każda godzina.
"Może jakiś technik-wywiadowca dostałby się na teren zakładów."
Jak? Armand zdołał już nawet dotrzeć prawie do końca owego
przewężenia, owej talii zaklętej wyspy - pociąg wjechał na peron i
zatrzymał się przed wielką tablicą z napisem "Halt". Dalej były
już tylko druty. Zasieki wchodziły do zatoki i spływały do morza;
wzdłuż peronu, wzdłuż drutów chodzili żandarmi z psami, Armand
pomyślał, że trzeba być ptakiem, żeby dostać się na ten
wyciągnięty cypel.
Wstał znowu i znowu odsunął firankę. Dziewczyna odłożyła książkę i
siedziała teraz nieruchoma, wpatrzona w żwir ciągnącej się daleko
alejki. Armand zastanowił się, czy ona również czuje ów ucisk w
oczach, zmęczonych wypatrywaniem czegoś, co nigdy może nie
nadejść.
Ze swoim krajanem z Bremy spotkał się wieczorem w knajpie. Ernest
klepał go po ramieniu i traktował niemal po ojcowsku. Od niedawna
zwykł był pytać: "Jak to się stało, że ty jeszcze chodzisz po tym
świecie?" Armand rozkładał nieporadnie ręce, zdejmował okulary,
mrużył swoje krótkowzroczne oczy i wówczas Ernest gotów był wziąć
go za rękę i służyć za przewodnika. "Bracie - powtarzał - ty z
Bremy, ja z Bremy, musimy się razem trzymać". Armand kilka dni
wkuł tę cholerną Bremę na pamięć, bokiem mu wychodziła, ale po
kilku kieliszkach potrafił mówić o niej niemal ze łzami. Łzy
miały
nawet momentami posmak autentyzmu. Był w tym wszystkim tak bardzo
żałosny i tak rozpaczliwie bezsilny.
Ernest napełnił kieliszki i Armand wyczuł, że za chwilę jego
nordycki ziomek coś powie. Coś ważnego. Żeby to przyspieszyć,
wyciągnął rękę, przysunął do siebie kieliszek, ale zaczepił nim o
coś i rozlał trochę. Potem usiłował to wysuszyć i rozlał więcej.
Ernest miał okazję do powiedzenia swojego: "Do diabła, człowieku,
jak to się stało, że jeszcze chodzisz po świecie?" Armand
uśmiechnął się rozbrajająco i - na wszelki wypadek - odparł:
- Ze swoimi jakoś mi zawsze raźniej.
Niemiec zasępił się. W jego jasnoniebieskich oczach odbiła się
troska, chwilę ważył decyzję, a potem przeciął sprawę krótko i
ostatecznie:
- Tam już nie dam rady. Tam cię ze sobą zabrać nie mogę. Trudno,
bracie, będziesz musiał radzić sobie dalej sam.
Nalał, Armand wychylił kieliszek tym razem nic nie rozlewając,
miał wrażenie, że widzi, jak Ernestowi wyrastają skrzydła, twarz
wyciąga się w dziób i wiedział już, że Ernest pofrunie tam, gdzie
trzeba być ptakiem, żeby się dostać.
Nerwowo zaczął szukać chusteczki, przeszukał wszystkie kieszenie,
zanim ją wyciągnął, wielką, kropkowaną. Wytarł nos, zdjął i
przetarł okulary. Potem zaczął chustkę składać wolno, metodycznie,
cały pochłonięty tym składaniem.
A potem podniósł głowę. Zabiedzony, wystraszony, mizerny
człowieczek. Patrzył pozbawionymi wyrazu oczami na siedzącego
przed nim kolejarza i mówił płaczliwym głosem:
- Ernest, ty z Bremy, ja z Bremy... Czekaj, nie kręć głową. Gdybym
miał poparcie, gdyby mnie ktoś wysoko postawiony polecił, gdyby
napisał, że może za mnie ręczyć... Ernest...
Kiedy wyszedł zza zakrętu ścieżki - czesała właśnie włosy. Włosy
miała długie, ładne, zmieniła uczesanie przez te kilka dni, kiedy
jej tu nie było, miała też nowy, błękitny kostium; zwykle zresztą
ubierała się w jasne kolory.
Armand zapytał siebie: "Przywiozła czy nie przywiozła?"
Szedł wolno, w obwisłym kolejarskim mundurze, człowiek, o którego
można się potknąć i nie zauważyć go w ogóle; żwir skrzypiał pod
butami. Chyba go już jednak zauważyła, bo odrzuciła włosy do tyłu
i schowała grzebień. Kiedy podejdzie i usiądzie na sąsiedniej
ławce, spojrzy na niego obojętnie ślicznymi oczami, które dawno
przestały się czemukolwiek dziwić. A przecież, myślał, wolałaby,
żeby był młody, wysoki, przystojny, żeby zbliżył się sprężystym
krokiem, w mundurze doskonale skrojonym i równie doskonale na nim
leżącym, na pewno by wolała. Może nawet kiedyś, kiedy go po raz
pierwszy zobaczyła, zapytała siebie w duchu: "To ma być właśnie
on?" I może pomyślała: "Ależ z tego nic nie wyjdzie", i jak
dotychczas, miała rację.
Usiadł, rozbawiony swoimi myślami. Stanowiły obronę przed zbyt
silnym napięciem nerwów. Przywiozła? Spojrzenia ich spotkały się
na moment. Zastanowił się, czy zdarzy się taka chwila, że będą
musieli do siebie przemówić. Przywiozła? Psina zeskoczyła jej z
kolan, w pysku trzymała gazetę. Tak się czasem bawiła, jeśli w
ogóle taka psia galareta mogła się czymkolwiek bawić. Przywiozła?
Przywiozła. Unosił ze sobą to ostemplowane, urzędowe, mające
wszelkie cechy legalności pisemko jak najbardziej kruchy i cenny
przedmiot. Pisemko, które mogło sprawić, że będzie mógł przefrunąć
te druty i zasieki, żandarmów i psy, i znaleźć się za owym
przewężeniem, za którym znajdował się zaklęty świat śmiercionośnej
tajemnicy.
I znowu zaczęło się czekanie. Odbierał od członków grupy raport z
najdrobniejszymi nieraz szczegółami, wiązał je ze sobą, tkał z
nich misterną koronkę, cieszył się, gdy nitka i wzór zgadzały się
ze sobą, i martwił, gdy nieostrożnie utkany fragment trzeba było
tworzyć od nowa.
Czekał. On i dziewczyna, przesiadująca ze swoją psiną i swoją
książką na ławce w parku naprzeciw jego okna. To jej oczekiwanie
denerwowało go bardziej niż własne.
Ernest pojawił się po tygodniu. Był na lekkim rauszu, usiadł przy
stoliku naprzeciw Armanda z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Armand
wydawał się jeszcze mizerniejszy niż zwykle, Ernest zresztą
zauważył to: "Zmizerniałeś tu beze mnie! To "beze mnie" zabrzmiało
jakoś obiecująco, ale Ernest dodał zaraz: "I jak ty sobie będziesz
radził?", a to z kolei zapowiadało klęskę.
Podeszła kelnerka i Ernest zapytał:
- Napijemy się?
- Napijemy - odpowiedział Armand. - Albo na rozstanie, albo za
dalszą przyjaźń. Być może.
Usłyszał śmiech Niemca, poczuł klepnięcie w ramię, a potem gromkim
głosem wydaną dyspozycję:
- Dwa głębsze. Opijamy przyjaźń.
Armand odetchnął, zdjął okulary, przetarł je, spojrzał na Ernesta
i powiedział z najgłębszą wiarą w swoje słowa:
- Co ja bym bez ciebie zrobił?
Otrzymał wreszcie pracę w pociągu kursującym po rozległych
stacyjkach zakładów. Pociąg rozwoził robotników. Armand sprawdzał
im przepustki. Bo tylko pociąg mógł poruszać się po terenie całych
zakładów, ruchy wszystkich ludzi były tu starannie ograniczone, od
jednego do drugiego brzegu sektora, ani kroku dalej.
W ślad za papierkiem, który otworzył przed Armandem zaklętą bramę
z napisem "Halt", dziewczyna przywiozła mu piękne papiery, z
których wynikało między innymi, że urodził się w Bremie. Papiery
przy najbliższej okazji znalazły się w rękach Ernesta i do reszty
stopiły lody. "Staraj się - pouczał Armanda. - Dostałeś dobrą
pracę w pierwszorzędnym miejscu, na samej wyspie mózgów
niemieckich", bo tak właśnie ją nazywano. No i Armand starał się.
W za dużym mundurze zdawał się być ostatnim człowiekiem
zwracającym na siebie uwagę. Stał w drzwiach pociągu elektrycznego
i przyglądał się przepustkom, kolorowym, wyciętym w kształt
elipsy. Już po trzech dniach wiedział, jaki kolor obowiązuje w
danym sektorze, i z trudem powstrzymał się od natychmiastowego
działania.
Patrzył więc dalej, słuchał, wyławiał każde słowo, tworzące
jeszcze jeden splot w jego misternej koronce.
Czym zwrócił na siebie uwagę Helmuta Heutera - trudno było dociec.
Faktem jest, że przez okres, kiedy nie był dostrzeżony przez
nikogo, udało mu się trochę zdziałać. Zorientował się w położeniu
hal fabrycznych, ukrytych wśród lasu, potrafił rozpoznać je
doskonale nawet z daleka, nawet pod siatkami ochronnymi z
cieniutkiego drutu, znakomicie imitującymi nadmorską trawę, i tak
jak poprzednio sam kształt wyspy, tak teraz jej zagospodarowanie
poznawał coraz lepiej. Tylko że to wszystko mało - trzeba było
dostać się do miejsca, skąd wystrzelały w niebo samolociki z
karłowatymi skrzydłami.
Być może Helmut Heuter miał po prostu dobry wywiadowczy nos i -
jakby zainstalowaną w sobie igłę magnetyczną - poczuł nagle
określony kierunek. Ale Armand nie pierwszy raz był obserwowany,
nie mógł więc i tym razem przegapić dyskretnego zainteresowania
Heutera. W pierwszym odruchu przyczaił się, ale dość szybko
stwierdził, że nie ma już na to czasu, że musi sprawę kończyć
natychmiast albo ją przegra całkowicie.
Któregoś czerwcowego poranka Helmut Heuter zgubił znienacka swego
podopiecznego. Heuter pełnił w zasadzie funkcję kolejarza, a o
jego właściwych zadaniach wiedzieli jedynie wtajemniczeni. Mógł
się już pochwalić kilkoma istotami, mniej lub więcej winnymi,
których istnieniu położył kres. Tu, gdzie panowała wszechwładnie
wielka tajemnica, wystarczyło lekko uzasadnione podejrzenie.
Armand znalazł się w kartotece Heutera wśród tych bardziej
podejrzanych, ale Heuter się nie spieszył. Tu była szansa na coś
więcej niż otrzymanie kolejnej pochwały za czujność i obietnicy,
że Rzesza tego nie zapomni.
Jeździli razem od przystanku do przystanku, czasem nawet ze sobą
rozmawiali, czasem zdarzyło im się wypalić po kolejarsku
papierosa. Kilka dni przed owym fatalnym czerwcowym porankiem
Helmut nie wytrzymał nerwowo i powiedział:
- Pomyśleć, że każdy z nas z tym, co wie, byłby już wystarczająco
cennym materiałem. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie interesują
się tymi, którzy wyjeżdżają stąd... na urlop, na odpoczynek...
Armand wziął od niego papierosa. Obejrzał go, przygniótł z jednej
i z drugiej strony, potem upewnił się:
- Czy mówi pan o wywiadzie?
Heuter wyobraził sobie, że gdyby go uderzył, Armand poleciałby
daleko za peron. Wydawał się bardzo lekki.
- Tak - potwierdził - mówiłem o wywiadzie.
Armand nie znalazł zapałek, Heuter mu je podał. Po kilku próbach
wreszcie zapalił, zaciągnął się i odparł pełen troski:
- Cholera, jak to trzeba uważać.
A w kilka dni później zniknął. Wysiedli razem z pociągu na jego
końcowym przystanku, właśnie tam, gdzie w tak niewielkiej
odległości od dworca znajdowała się najtajniejsza z tajnych części
wyspy. Zakręcił się koło bufetu, jakby chciał coś zjeść, a w
chwilę później już go nie było. Nie zjawił się przy kontroli
pustego pociągu, nie zjawił się kiedy zawiadowca dał sygnał do
odjazdu.
Ktoś zawołał z otwartego okna:
- Heuter!
Ale Heuter także nie wsiadł do tego pociągu, został na szerokim,
betonowym, z niemiecką starannością zrobionym peronie. Wszystko tu
zresztą było staranne i dokładne. Tajemnica też była strzeżona
niezwykle starannie i tak dokładnie, że nic nie powinno przedostać
się poza obręb wyspy. A jednak to i owo przeciekło, choć ochronę
wyspy mózgów opracowano z nieprawdopodobną skrupulatnością. Helmut
Heuter, przyzwyczajony dotychczas do spraw drobnych, co do których
nie było nawet pewności, czy były w ogóle sprawami, w zniknięciu
Armanda poczuł smak niepokoju. Stojąc na środku opustoszałego
peronu, wdychał wiatr, przynoszący od morza zapach nadmorskich
traw, nie myślał o sobie i swojej drodze wzwyż, lecz o Wielkiej
Rzeszy, której wieczne panowanie nad światem miały zapewnić te
cudowne, czarodziejskie samolociki. Nie było w nim strachu, że
cokolwiek lub ktokolwiek może temu przeszkodzić, bo to w dalszym
ciągu było absolutnie niemożliwe - była tylko wzbierająca coraz
silniej pasja, że ktoś mógł ośmielić się o takim zagrożeniu
pomyśleć.
Zapytał bufetową ot, tak dla porządku, ta nie umiała nic
konkretnego powiedzieć, nie spodziewał się tego zresztą. Mizerak
zniknął, ale można było przewidzieć, gdzie należy go szukać. Można
było również szukać go ze spokojem. Jeśli chciał coś osiągnąć,
musiał mieć trochę czasu.
Heuter przygładził włosy, założył ciemne okulary, bo słońce
zawędrowało już całkiem wysoko, i wolno zszedł z peronu. Jakiś
pies wyrwał się do niego, ale żandarm przywołał go do porządku
podobnym psiemu szczeknięciem, Heuter pokazał przepustkę i ruszył
w kierunku rampy, za którą znajdowała się wyrzutnia.
Naokoło był spokój, ład i porządek, oślepiające promienie słońca
zdawały się pogłębiać ciszę i uspokajać morze. Gdy na nie
spojrzał, pomyślał o tej drobinie ludzkiej, tej cholernej mrówce z
zaspanymi oczami, i prawie chciało mu się śmiać.
Dzień przeszedł spokojnie, a o zmroku owo skrzypiące dudnienie
oznajmiło wyspie przygotowanie do kolejnej próby. A potem rakieta
wystrzeliła pionowo w górę, przekręciła się i pomknęła w dal, nad
morze. Heuter śledził ją przez chwilę, po której stała się
pasemkiem, kreseczką, plamką, a wreszcie zniknęła zupełnie. Wtedy
sprawdził i odbezpieczył broń, umieścił ją za paskiem tak, żeby w
każdej chwili mógł ją dostatecznie szybko wydobyć, i ruszył w
stronę peronu, w niewielkiej odległości za Armandem ubranym - nie
wiedzieć czemu - w zwykłe ubranie, bez kolejarskiego uniformu,
wmieszanym w tłum robotników, którzy skończyli akurat zmianę i
szli do pociągu. Nie różnił się niczym od nich. Pokazał przepustkę
jak inni, jak inni podszedł do bufetu, jak inni rozgadał się do
spotkanego kumpla. Zdawał się nie zwracać na nic uwagi, cały
pochłonięty tą rozmową, i zachowywał się tak naturalnie, że w
pewnej chwili Heuter prawie miał ochotę powiedzieć sobie: "A może
to jednak nie tak. To niemożliwe". Ale charakter jego pracy
skłaniał go raczej do usunięcia tego określenia ze słownictwa
obowiązujących go pojęć. Co zresztą robił Armand przez te kilka
godzin na terenie, który go nie powinien obchodzić, na którym nie
miał prawa się znaleźć?
Teraz pożegnał się ze swoim kumplem i wsiadł do pociągu. Heuter
wsiadł także. Usiadł obok, powiedział:
- Dobry wieczór.
Myślał: "Dowiozę go do Zimnowitz i tam oddam policji".
Armand podniósł głowę, zdjął okulary i znów zaczął je przecierać.
Uśmiechnął się przy tym rozbrajająco i żałośnie:
- Okulary mi potnieją. Fatalne.
- Nie widziałem tu pana dzisiaj.
- A nie.
Pociąg turkotał, Heuter mówił ściszonym głosem:
- Miał pan tam jakieś interesy?
- Tak.
- No i chyba zezwolenie na wejście na tamten teren.
Armand zrobił nieokreślony ruch ręką.
- Pewnie miałem.
- Ostrożność nie zawadzi.
- A nie.
- A gdzie pan właściwie był?
- Tu i ówdzie - wyjaśnił łagodnie Armand. A potem dodał
przepraszająco: - Nie wszystko trzeba mówić, rozumie pan?
Heuter kiwnął głową. W tej chwili żałował, że nie pracuje sam w
policji. Tej śledczej. Pochylił się nisko nad chudą postacią.
- Słuchaj, ty świnio - powiedział dobitnym szeptem - na następnym
przystanku wysiadamy. Masz iść przede mną i radzę bez żadnych
numerów. Rozumiesz już, co?!
Mizerak znowu podniósł głowę. Po raz pierwszy miał oczy szeroko
otwarte. Gdzieś zniknęła z nich senność, jakby nabrały barwy.
- Dawno - powiedział - dawno już zrozumiałem.
Przez chwilę panowało między nimi napięte milczenie, przerwane
ostrym: "Wysiadamy" Heutera.
Gdy Armand wstał, bardziej przygasły niż zwykle, Heuter pomyślał z
mieszaniną złości i politowania: "Biedny, stary głupiec".
- Dokąd? - zapytał Armand.
- Tam, gdzie powiesz, co trzeba, i oddasz, co masz.
Armand znowu skierował na niego spojrzenie teraz szeroko otwartych
oczu, pod którym Heuter zmieszał się. Z przeciwległej strony
nadjeżdżał pociąg. Peron był wąski, Heuter przestraszył się nagle,
że w tłoku coś się może nieprzewidzianego zdarzyć. Krzyknął:
- Szybciej!
A Armand zapytał spokojnie:
- Boisz się tłoku?
Stali teraz blisko brzegu peronu, nadjeżdżający pociąg był już
także bardzo blisko. Heuter powtórzył:
- Ruszaj!
- Nie mogę. Boję się... słabo mi - wyjąkał Armand.
Nie powinien się na to nabrać! Oczywiście, że nie powinien. Ale ta
słabość ze strachu - zdawało mu się - pasowała do tej żałosnej
chudziny. Więc też doskoczył do niego, gotów go zawlec jeszcze te
kilkanaście kroków, ale wtedy właśnie Armand popchnął go. Ostatnim
wyrzutem rąk uczepił się czegoś, to był Armand, wiedział, że
Armand go nie wyciągnie, że to raczej on wciągnie go tu za sobą, i
to było wszystko, co jeszcze mógł zrobić, bo w tej samej chwili
pociąg wjechał na stację.
Ernest zobaczył dziewczynę już z daleka. Siedziała na ławce,
dokładnie w tym miejscu, jak opisał to Armand.
Miała głowę opartą o kant ławki i przymknięte oczy. Opalała się.
Zrobiło mu się żal Armanda, tego krajana z Bremy, gdy patrzył na
dziewczynę. Teraz nie dziwił się już tym jego wielogodzinnym
opowieściom o wielkiej miłości do pięknej, młodej dziewczyny i
myślał, że dzieje tej miłości zna pewnie lepiej niż ona sama.
Ratlerek siedział na drugim końcu ławki. Kiedy Ernest podszedł -
zaczął warczeć. I to także potwierdzało opowieści Armanda.
Usiadł obok niej i tłumaczył. Że Armand nie mógł przyjść, że go
przenieśli do innej, ważniejszej pracy. Więc prosił jego, Ernesta,
swego najlepszego przyjaciela, bo wiedział, że on akurat będzie
tego dnia wyjeżdżał. I prosił, żeby to oddać. Że tu jest wszystko
dla pani.
Spojrzała na kopertę, potem na Ernesta, potem niepewnie wyciągnęła
rękę po kopertę. Schowała ją do torebki.
- Nie kontrolowana - szepnął konspiracyjnie.
Nie drgnęła, patrzyła ze zdziwieniem, więc wyjaśnił:
- Takie zwyczaje. Ale powiedziałem Armandowi: "Nie bój się. Tego,
co do niej piszesz, nikt nie przeczyta..." Niech się pani nie
gniewa, on wiele o pani mówił. Jeśli tak pięknie pisze, jak
mówi... będzie pani miała co czytać.
Potwierdziła. Spojrzała na torebkę.
- Szkoda. Szkoda, że nie on sam.
I Ernest poczuł ukłucie, jakby zazdrościł, bo wydało mu się, że
tej dziewczynie naprawdę na Armandzie zależy.
A dziewczyna podniosła się, podziękowała uśmiechem i niosąc
torebkę z kopertą jak skarb zniknęła za zakrętem.
O śmierci Armanda pod kołami pociągu dowiedział się dopiero po
powrocie. Mówili: "To był cholernie duszny dzień, zrobiło mu się
słabo, upadł, a był tłok, więc pociągnął jeszcze tego faceta, co
go chyba chciał ratować, Heuter się nazywał, znasz?" Nie znał.
Myślał, że musi w jakiś sposób dać znać o tym ślicznej
dziewczynie, ale nigdy jej już w tym parku nie spotkał. Czas
przynosił nowe wrażenia, nowe znajomości, zacierał obraz starych
przyjaciół, a kiedy w pewną sierpniową noc nad wyspę Uznam
nadleciały angielskie samoloty - rodak z Bremy był ostatnią
postacią, o której w czasie wielkiego bombardowania, niszczącego
całkowicie ośrodek niemieckich mózgów - skłonny byłby pomyśleć.
Z notatnika starego Łempickiego
13 maja 1943 roku. - Sowiecka ofensywa lotnicza nie jest
bynajmniej fantazją, jak niektórzy to sugerują. Dziś w nocy
Warszawa przekonała się o tym na własnej skórze. Nalot trwał z
górą dwie godziny. Było to zupełne zaskoczenie. Dopiero po
zrzuceniu pierwszych bomb rozległy się syreny alarmowe. Rosjanie
rzucali z samolotów wiązki rakiet oświetlając całe miasto. Niemcy
zresztą sami ułatwili im sytuację, pożary w getcie znakomicie
oświetlały wszystkie cele. Rosjanie zrzucali z samolotów ulotki:
"Narodzie polski. Zbliża się czas zemsty za wszystkie zbrodnie i
okrucieństwa niemieckie wobec narodu polskiego. Armia Czerwona ze
Wschodu i wojska anglo-amerykańskie z zachodu szykują druzgocący
cios, który złamie grzbiet bestii hitlerowskiej. Wasza walka, wasz
czyn może przyspieszyć zwycięstwo nad naszym wspólnym wrogiem".
23 czerwca 1943 roku. Znów był potworny nalot na Niemcy. Tym razem
na Nadrenię. Sami Niemcy przyznają się do wielkich strat. Trwają
także ogromne naloty na Włochy.
6 lipca 1943 roku. - Miasto jest pod wrażeniem wiadomości o
niespodziewanej śmierci gen. Sikorskiego w wypadku samolotowym w
Gibraltarze. Na murach pojawiły się nekrologi: "Śp. Generał Broni
Władysław Sikorski, Premier Rządu Rzeczypospolitej Polskiej, Wódz
Naczelny Polskich Sił Zbrojnych - zginął w służbie ojczyzny w nocy
z 4 na 5 lipca 1943 r. - Żałobą okryty, wznosząc modły za spokój
duszy Zmarłego, w nierozerwalną łączy się jedność do dalszej walki
i zwycięstwa - Naród".
7 lipca 1943 roku - Dzisiaj wrócił Andrzej.
Stała pochylona nad grządką marchewki, kiedy usłyszała skrzyp
furtki, a gdy podniosła głowę, zobaczyła go; wysoką, chudą
sylwetkę, ciemną na tle zachodzącego już słońca. Nie poznała go,
tylko coś wewnątrz niej zapaliło się jakimś światłem. Szedł
ścieżką w stronę domu wolno, jakby był chory albo bardzo stary,
zobaczył ją i zatrzymał się, wtedy chciała krzyknąć, ale nie
potrafiła wydobyć z opornego gardła żadnego dźwięku, motyczka
wypadła jej z ręki, wyciągnęła te ręce do niego.
Nie podbiegł do niej. Myślał: "Co ja im powiem? Dlaczego sobie
wszystkiego nie przygotowałem, nie ułożyłem? Muszę przecież coś im
powiedzieć, będą pytać, oni także będą pytać, a ja nie mam co
powiedzieć. Nie pomyślałem o tym przedtem".
- Andrzej!
Myślał: "Wróciłem do domu".
Powtórzyła: "Andrzej". Miała twarz mokrą od łez. Zazdrościł jej,
że potrafiła płakać. Stał ciągle nieruchomo, więc ona w końcu
odzyskała siły, podbiegła do niego, zaczęła tulić go do siebie i
znów powtarzała: "Andrzej! Andrzej! Andrzej!" Wołała to coraz
głośniej, jakby chciała oznajmić wszystkim, że oto wrócił, oto
jest, wołała to tak głośno, że otworzyły się drzwi, Andrzeja
objęły jeszcze czyjeś ręce i jeszcze czyjeś, wydusił z siebie
wreszcie: "Mamo", pomyślał: "Jak ten Stef wyrósł" i "Jak ten
ojciec posiwiał", ale myślał to wszystko jakby mimo woli,
stwierdzał fakty, które go jakoś dziwnie mało obchodziły, bo
gdzieś krążyły ciągle inne myśli, chaotyczne, ale - ubrane w
proste słowa - wyrażały radość, że wrócił, i pewność, że nigdy już
naprawdę wrócić nie będzie w stanie.
Teraz spał. Pod wychudły policzek podłożył sobie dłonie ruchem
pozostałym jeszcze z dzieciństwa. Zawsze tak sypiał. Pani Łempicka
zasunęła firanki i na palcach podeszła do tapczana. Podłoga
skrzypnęła. Drgnął, otworzył oczy.
- Sierioża... - szepnął.
- To ja, synku.
Patrzył chwilę na nią, a potem powieki znowu opadły na oczy.
- Prawda - powiedział. - To ty.
Pomyślała, że nie powinna mu przeszkadzać w tym śnie, powinna
odejść, ale nie mogła. Stała i patrzyła na niego i przypominały
się jej długie godziny, jakie spędzała modląc się o jego powrót.
Przed obrazem Matki Boskiej w pustym kościele mówiła: "Ty też
byłaś matką..." i mówiła: "Wierzę, wierzę, że wróci". I myślała:
"To będzie najszczęśliwszy dzień w moim życiu".
Wrócił.
No i zapytali go w końcu, nawet nie pamięta, kto pierwszy zadał to
pytanie; może Stef, bo był najbardziej impulsywny, pytanie zresztą
było proste, prędzej czy później ktoś musiał je zadać, tak, to
chyba był Stef, przykucnął przy fotelu, na którym siedział
Andrzej, wziął go za rękę, jakby chciał sprawdzić, czy to nie sen,
a gdy uprzytomnił sobie raz jeszcze, że to naprawdę Andrzej, żywy
Andrzej, zapytał: "Ale gdzie ty byłeś przez cały czas?"
Wtedy właśnie z Andrzejem stało się coś niedobrego. Powtórzył
najpierw: "Gdzie byłem?", i znowu: "Pytasz, gdzie byłem?", i
jeszcze raz: "Gdzie byłem, gdzie ja byłem?" Podniósł głos, zaczął
krzyczeć: "Gdzie byłem?!" Zobaczyła z przerażeniem jego
wykrzywioną, obcą twarz. Wstał, cofnął się pod ścianę, przyglądał
się im zwężonymi oczami, w których była złość, nienawiść i strach.
Długo zmagał się, zanim się nieco opanował.
- Nie pytajcie o nic - powiedział przez zęby. - Nic wam nie
powiem. Nic, nic...
Ojciec jednak nie wytrzymał. Zapytał, nie krzyknął:
- Ale mieli cię Niemcy!
A Andrzej:
- Niemcy. No to co?
- I wypuścili cię?
- Wypuścili...
Patrzył na nich. Stali naprzeciw siebie. Nagle wśliznęło się
między nich coś, jeszcze nie nazwanego, co czaiło się od chwili
jego powrotu... Coś z tym trzeba zrobić. Objęła Andrzeja za szyję.
- Nie pytajcie, jeśli nie chce mówić - poprosiła. - Nie pytajcie.
No więc nie pytali. Ale te nie zadane pytania zamieszkały w ich
domu, były ciągle między nimi, zajmowały coraz więcej miejsca,
panoszyły się, spychając wszystko inne na dalszy plan.
Patrzyła na jego wychudłą twarz, zmatowiałe oczy i mówiła sobie:
"To niemożliwe. To nie on". I znów przychodziła pokusa, żeby
zapytać, i znów ją zwalczała. Jak długo można żyć i nie zapytać?
Andrzej poruszył się na tapczanie. Pani Łempicka oderwała ręce od
twarzy i spojrzała na niego.
- Mamo - powiedział - czemu płaczesz... teraz? Teraz, kiedy jest
już po wszystkim? Już się przecież wszystko skończyło. Jakie wy,
matki, jesteście dziwne. Powinnyście płakać wtedy, kiedy się
rodzimy... A nie teraz.
Z notatnika starego Łempickiego
9 lipca 1943 roku. - Od kilku dni nie mogę spać. Staram się o tym
nie myśleć, ale im bardziej się staram, tym więcej myślę. Jest
moim synem i muszę mu wierzyć. Chcę mu zresztą wierzyć. Tylko w
co?
Dziś w nocy Aniela zapytała mnie: "Czy myślisz o Andrzeju?" Bo ona
także nie sypia po nocach. Milczałem, więc zapytała: "Co Andrzej
powiedział Tadeuszowi?" A ja odpowiedziałem: "Nic. Andrzej nikomu
nic nie mówi".
To była prawda. Andrzej Tadeuszowi także nic nie powiedział.
Siedział naprzeciwko niego, blady, bez uśmiechu, postarzały.
Mówił: "Mój powrót nie ma nic wspólnego z tym, o czym myślisz.
Gdyby tak było, miałbym na pewno jakąś jedną wspaniałą historyjkę,
którą przełknęlibyście bez mrugnięcia powiek. Nie mam nic takiego
w zanadrzu. Nie mam także wybitego oka ani śladów tortur. Byłem w
obozie i wróciłem stamtąd nie tylko żywy, ale i zdrowy. Mimo to
nie jestem w stanie teraz o tym wszystkim mówić. Możesz mi wierzyć
lub nie. Możesz mnie także po prostu kropnąć. Jest mi zupełnie
wszystko jedno. Nawet mi trochę ciebie żal, bo myślisz, że
będziesz miał ze mną kłopot. Widzisz, coś poszło nie tak, jak
trzeba. Powinienem był zginąć. Ktoś to przeznaczenie ode mnie
odwrócił... I teraz wszystko, co będzie, będzie bez sensu".
Z notatnika starego Łempickiego
10 lipca 1943 roku. - Dziś był wielki dzień. Wkroczenie wojsk
alianckich na teren Europy stało się wreszcie faktem. Dziś rano
alianci wylądowali na Sycylii, równocześnie w kilku punktach
wyspy. Wojska włoskie nie stawiają podobno oporu. Walka toczy się
tylko z oddziałami niemieckimi.
Trudno opisać wrażenie, jakie zrobiła ta wiadomość. Słowo daję, że
z satysfakcją i trochę z zazdrością zobaczyłem, że ludzie potrafią
się jeszcze bardzo cieszyć.
16 lipca 1943 roku. - Wczoraj rzucono bombę w maszerujący ulicą
oddział SA. Brali oni udział w pogrzebie zabitego w poprzednią
niedzielę jakiegoś wyższego urzędnika Arbeitsamtu. Skutek bomby
był straszliwy. Kilku zabitych, kilkudziesięciu rannych. Niemcy
aresztowali mnóstwo osób. Wywiesili obwieszczenie: "W dniu 15
lipca 1943 roku w południe polityczni zbrodniarze rzucili granat
ręczny w maszerującą kolumnę SA, przez co pewna ilość członków SA
została po części ciężko zraniona. Ponieważ wszystkie
dotychczasowe ostrzeżenia niemieckich władz były bezskuteczne,
rozstrzelano dziś wraz ze zbrodniarzami szereg Polaków
znajdujących się w rękach policji. W przyszłości za każde
zamordowanie lub zranienie Niemca przez zbrodniarzy politycznych
lub bandytów zostanie pewna ilość Polaków rozstrzelana".
Podpisano: "Der SS und Polizeifhrer in Distrikt Warschau".
Ludzie na ulicach wzruszali ramionami czytając to obwieszczenie.
Było przecież tylko potwierdzeniem tego, o czym wszyscy dobrze
wiemy. Ja jednak sądzę, że dobrze się stało, że to potwierdzili na
piśmie. Bo czasem boję się, że historia gotowa nie uwierzyć, bo -
przyznaję - w to, co się dzieje na naszym terenie, nie jest łatwo
uwierzyć.
19 sierpnia 1943 r. - Dziś znów spotkałem Inżyniera. Wyglądał jak
odrodzony. Zupełnie nie ten sam człowiek, który na wszystkie
wiadomości na temat wojny miał tylko jedno do powiedzenia: "Niemcy
szykują nową broń". Przyznam, że nie brałem tego specjalnie
poważnie. Tymczasem mówiono sporo o wielkim nalocie, jaki miał
miejsce gdzieś pod Szczecinem w nocy z 17 na 18 sierpnia. - Łunę
widać było podobno przez wiele godzin. Zastanawiałem się wówczas,
cóż takiego mogło być tam, pod Szczecinem, myślałem o składach
broni... Dziś, kiedy zobaczyłem Inżyniera - wszystko to wreszcie
ułożyło mi się w jakąś całość. Tam musieli próbować tę nową broń.
"Nie mogłem się tego doczekać - powiedział Inżynier. - Tyle czasu
się nad tym zastanawiali, tyle rzeczy chcieli wiedzieć... Ale jak
się już zabrali, zrobili to dość dokładnie."
24 sierpnia 1943 roku. - Na murach od kilku dni pojawiają się
odezwy: "Do ogółu społeczeństwa polskiego. W bezprzykładnych
zbrodniach i nie znanych dotąd w dziejach świata okrucieństwach
wróg nie ustaje. Mordowanie setek tysięcy ludzi bezbronnych w
krajach podbitych, masowe zabijanie gazami trującymi milionów
Żydów w imię zbrodniczej teorii rasistowskiej stara się krzyżacki
zbrodniarz maskować i ukrywać przed światem, by nie ściągnąć na
siebie gniewu całego świata. A w maskowaniu tym posuwa się tak
daleko, że już obecnie wmawia światu, że Polacy współuczestniczą w
mordowaniu i rabunkach dokonanych na Żydach. Musimy z tym walczyć.
Musimy nie tylko gromadzić dowody niemieckich zbrodni, ale i
tworzyć fakty, które stanowić będą najlepszy dokument na kłamstwa
ohydnej propagandy niemieckiej".
Równocześnie niszczenie ludności żydowskiej trwa z niesłabnącą
siłą nadal. W Będzinie, gdzie było skupisko reszty Żydów z całego
Zagłębia Dąbrowskiego, śląska i południowej Wielkopolski -
dokonano zbiorowej masakry. Dotychczas jeszcze trwa walka getta
białostockiego. Zniszczony został obóz w Treblince. Przywiezione
nowe transporty Żydów przeznaczone na spalenie rzuciły się na
niemiecką straż, wymordowały ją, z obozu uciekło około tysiąca
ośmiuset więźniów, a miejsce kaźni zostało spalone.
39
Deszcz, jesienny deszcz, bębni w hełmu stal,
Idziesz, młody żołnierzyku, gdzieś w nieznaną dal...
Tiki zarżał i potrząsnął gwałtownie łbem. Tygrys poklepał go, ale
koń ciągle robił wrażenie, jakby tylko marzył o chwili, kiedy
zrzuci go z siodła. Uznawał tylko Ralfa.
- On bardzo nie lubi takiej zakichanej pogody - zamamrotał sennie
Ralf.
Wyciągnęli się w długi sznur, szary, pochylony do przodu. Woda
ściekała po czapkach, po szyi, wlewała się do butów. "potop, jak
rany, czy co?" Szli z trudem, właściwie to wlekli się, ciągnąc
ciężkie od deszczu nogi, kiwali głowami i tylko Antek jak na
złość, jak na ironię, jakby go kto namówił i słono zapłacił,
śpiewał: ...Gdzieś daleko stąd, mrok zapada znów, ciemna główka
twej dziewczyny chyli się do snu... Kawka oparła się o ramię Lutka
i wiedli tak siebie nawzajem, partyzanckie dzieci. "Dlaczego ona
musiała trafić właśnie tutaj?" - myślał Tygrys. Kilka dni temu
zdawało mu się, że wpadł na genialny pomysł. Zaproponował Białemu
Jackowi utworzenie samodzielnego oddziału. "Weźmiesz tylko tych,
co do których mamy absolutną pewność." "A ty zostaniesz z resztą?"
- tamten zapytał. "A ja zostanę z resztą" - odpowiedział Tygrys.
Biały Jack uśmiechnął się, ale Tygrys miał niejasne wrażenie, że
jego przyjaciel i zastępca w jednej osobie ma ochotę dać mu w
zęby. "Powiedz to komu innemu, nie mnie." Ale to nie był głupi
pomysł i Tygrys posuwając się teraz ze swym rozwleczonym i
znużonym do granic możliwości oddziałem marzył... o ocaleniu.
- Daleko jeszcze? - załamał się któryś. - Nogi już do dupy
zszedłem na tej zasranej drodze.
Tygrys zeskoczył z konia.
- Który to nogi do dupy zszedł? Ty? Siadaj na konia.
Inna sprawa, że ostatnio mieli trochę wytchnienia. Co prawda nie
robili też żadnych prawie akcji i chwilami Tygrys niemal gotów był
uwierzyć w to, że tamte wszystkie sprawy rzeczywiście były dziełem
jakiegoś parszywego przypadku. Żeby jednak niczego nie zaniedbać,
polecił Romanowi roztoczenie specjalnej opieki nad Ralfem. "Masz
go mieć ciągle na oku, zwracać uwagę na wszystko, co robi." I
rozkaz ten sprawił, że Roman poczuł się jeszcze bardziej głupio
niż poprzednio. Nie nadawał się na tajniaka. Tygrys zresztą nie
miał co do tego żadnych wątpliwości, ale nie miał i wyboru.
Jedynie Roman i Kawka byli całkowicie poza podejrzeniami, jako
ci,
którzy dołączyli do oddziału już po jego wpadkach. Mógłby wchodzić
w rachubę jeszcze Wrona, także poza podejrzeniami; ale Wrona to
przecież najbliższy przyjaciel Ralfa.
...Może właśnie dziś
patrzy w nocną mgłę
i modlitwą prosi Boga,
by zachował cię.
Wywlekali się z lasu i w oddali zauważyli jakieś zabudowania. "Jak
znam Tygrysa - zauważył Ralf - to się tu zatrzymamy." Idący za nim
Roman zjeżył się natychmiast: "A skąd on niby ma wiedzieć, że
akurat tutaj? Możemy jeszcze turlać się po tym gnoju w
nieskończoność". Ralf jednak miał rację. W niespełna godzinę
później gospodarzyli już we dworze jak na swoim. Bo też trzeba
przyznać, że trzy panie dziedziczki przyjęły ich z niezwykłą
gościnnością, posuwając ją do tego, że wieczorem wydały wielkie
przyjęcie i bal na cześć chłopców z lasu, których obecność, jak
mówiły, przybliża Polskę.
I tak wieczorem nie pamiętali już o morderczej wędrówce w zimnie i
deszczu. Zapomnieli o zmęczeniu i hasali po wyfroterowanej
posadzce wielkiego salonu z wdziękiem nowo narodzonych źrebiąt,
obijając się o kibicie trzech dziedziczek, dwóch panien do
towarzystwa i zarządzającej domem na dzień ten też dopuszczonej do
salonu.
- Widzisz - powiedział Tygrys do Kawki - jak bardzo byś się tu
teraz przydała w sukience, z długimi włosami, tak jak cię
pamiętam.
Spojrzała na niego, miała oczy czarne jak węgiel i wielkie jak
kartofle. W każdym razie Tygrys tak o nich myślał. Nie
odpowiedziała, chuderlawy wyrostek w nieco za dużym ubraniu. Ralf
wywijał hołubce z taką werwą i takim szczęściem w oczach, jakby
nigdy żadne czarne myśli nie miały do niego dostępu. Najstarsza
pani dziedziczka zatrzymała się na chwilę przy Tygrysie.
- Sami doborowi chłopcy - powiedziała żartobliwie.
Biały Jack krzyknął gdzieś w sali:
- Na co czekasz? Proś panią. Rusz się z tego kąta!
Ale nie ruszył się. Panią dziedziczkę porwał ośmielony nagle
Lutek, a oni zostali znowu we dwoje, oparci każde o swoją framugę
drzwi. Patefon grzmiał, kapitan Artur zmieniał płyty, damy
zmieniały partnerów. W sąsiednim salonie można było wypić i zjeść,
wojna odeszła gdzieś daleko.
- Nie myślałem - powiedział Tygrys - że jeszcze potrafią się tak
bawić.
Potem spojrzał na Kawkę, na to jej zbyt duże ubranie, na te
czarne, wielkie oczy i powiedział:
- Byłoby zabawnie, gdybyśmy teraz zaczęli tańczyć. Ja i ty. We
dwóch.
Uśmiechnęła się. Powiedziała:
- Szkoda.
Nie dopytywał się o nic więcej i Kawka nic nie mówiła. Ralf
wyszedł ze swoją partnerką do sąsiedniej sali i Roman natychmiast
ruszył za nim. "Biedny chłopiec" - pomyślał Tygrys, a Kawka
powiedziała to głośno i dodała:
- Zawsze się zastanawiam, czy gdybym nie była kobietą, powierzyłby
mi pan to zadanie, czy nie.
Nie odpowiedział. Przypomniał ją sobie, kiedy była zupełnie małą
dziewczynką w śmiesznych bucikach zapinanych na lakierowany
guziczek i kiedy mówiła: "Jak będę duża, wyjdę za ciebie za mąż".
I upominała: "Nie miej innej żony".
Nie wiedział, dlaczego mu się to przypomniało właśnie teraz, może
przez ten niespodziewany bal, może przez ten zdobyty nagle dach
nad głową, może przez te melodie płynące z płyt, a może przez to,
że on sam na chwilę zapomniał, że są tropioną zwierzyną, której
coraz trudniej wywikłać się z nagonki... Dopiero po chwili dotarła
do niego uwaga Kawki, zapytał:
- O jakie właściwie zadanie ci chodzi?
Kawka zaczerwieniła się.
- Wiem - powiedziała - babski język. Ale chciałam się panu
pochwalić, że takie różne sprawy widzę dobrze, może nawet lepiej
niż inni. Może to pan kiedyś oceni.
Tańczono białego walca i jakieś radosne dziewczę dygnęło
wdzięcznie przed Kawką. Kawka stanęła na wysokości zadania,
powiodła dziewczę w tan, a Tygrys popatrzył za nią i wybuchnął
śmiechem. Niemal krztusząc się i parskając, wycofał się do
sąsiedniego pokoju, tego z zastawionymi stołami. Roman patrzył za
nim ostrożnie i z poważnym zdziwieniem, potem pomyślał: "Rany
Boskie, dowódca nam oszalał". Ale w tym właśnie momencie Ralf ze
swoją damą wyszli, wyszedł więc i on. Klął w duchu. Od czasu
bowiem otrzymania tego piekielnego rozkazu wzbogacił swoją
umiejętność przeklinania co najmniej stokrotnie. Tygrys usiadł,
wyciągnął przed siebie nogi. Stoły były cudownie suto zastawione.
Myślał, w jaki sposób mimo kontyngentów, mimo wysokich kar, jakie
nakładano na właścicieli ziemi, mimo stanu wyjątkowego ogłaszanego
zawsze przy końcu żniw, mimo szmuglu do miast - jedzenie na wsi
jeszcze się znajdowało. Sięgnął po kawałek szynki. Poczuł się jak
na urlopie, pomyślał, że chciałby tu zostać jak najdłużej. Miał
nadzieję, że ten stary, zapuszczony, położony na uboczu, z dala od
dróg i Niemców dworek będzie wspominał z tym rzadkim uczuciem
nagłego oddechu.
Po kilku dniach chłopcy czuli się w majątku jak u siebie w domu.
Zwłaszcza że trzy panie dziedziczki zrobiły wszystko, aby tak
właśnie się poczuli, starając się nie zwracać większej uwagi na
ich niezbyt salonowe maniery. Kiedy Wrona zaproszony na herbatę
usiadł w fotelu i oparł zabłocone buty na stylowej kanapce lub gdy
w dzień później Roman ugryzł się w język dopiero po oznajmieniu,
że ma w dupie całą tę zasraną wojnę, panie udały, że nie widzą i
nie słyszą. Przymykały również oczy na tempo zawierania znajomości
z dziewczętami z czworaków. Znajomości, które były jeszcze jednym
powodem, dla którego chłopcy myśl o opuszczeniu majątku odsuwali
jak najdalej. Tygrys zapowiedział im wprawdzie, że nie życzy sobie
żadnych "tego rodzaju kontaktów", ale oni byli zbyt młodzi i
spragnieni życia, a dziewczęta patrzyły na nich zbyt łaskawym
wzrokiem, aby to życzenie mogło być w pełni respektowane.
Tygrys zresztą także nie kwapił się ani do opuszczenia majątku,
ani do działania, Biały Jack przypominał czasem: "Bój się Boga,
człowieku, gotowi jesteśmy przespać tu całą wojnę". A Tygrys pytał
wówczas: "Do czego ci się spieszy? Do nowej wsypy, przez kogoś,
kogo ciągle nie potrafimy zidentyfikować?" Roman poziewał włócząc
się jak cień za Ralfem. Poza mniej lub bardziej zaawansowanymi
romansami niczego nie zauważył, bo - jak meldował - "Nie ma nic do
zauważenia, panie majorze. Może jak się ruszymy..."
- Ruszymy się w najbliższym czasie - pewnego dnia oświadczył
Tygrys. - Możesz o tym powiedzieć chłopcom. I uważaj...
- Tak jest, panie majorze - Roman stuknął obcasami: - Murowane,
będę uważał.
A w kilka dni później Kawka przyniosła Tygrysowi kopertę. Była to
zwykła, biała koperta, jak tysiące innych, zaadresowana do
Kreisleitera Schwartza w pobliskim powiatowym miasteczku. Wewnątrz
była złożona na pół kartka papieru, na której ktoś śmiesznie
koślawymi literami napisał: "Mój drogi. Wybacz, że tak dawno nie
pisałem, ale doprawdy nie było o czym. Od nudy bolą mnie już
szczęki. Na szczęście w najbliższym czasie ma nastąpić
przeprowadzka, więc coś się wreszcie będzie działo. Opowiem ci
zresztą o wszystkim, jak się zobaczymy. Proponuję piątek o
16-tej". Podpisu nie było.
Tygrys złożył kartkę, wsunął do koperty, a potem wyjął ją z
powrotem. Przeczytał jeszcze raz i znów od początku. Potem
zapytał:
- Skąd to masz?
Kawka zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką. Huknął:
- Skąd to masz, u diabła?
- Zaraz powiem, panie majorze.
Nie zaproszona usiadła. Pochyliła się w jego stronę, mówiła teraz
cicho, w głębokim przekonaniu, że to, co ma do powiedzenia, jest
przeznaczone tylko dla niego.
- Chłopcy nudzili się tu trochę. Jak szli do miasteczka, ambulans
sam wpadł im w ręce. Powiedzieli, że grzechem byłoby nie
skorzystać. Zabrali pieniądze.
- Kto?
- Panie majorze...
- Kto?
- Wrona, Antek i Lutek Zawada. No i ja oczywiście. Worek z listami
wyrzucili. Odeszłam z nimi kawałek, ale ten worek nie dawał mi
spokoju. Wróciłam. Odciągnęłam go od szosy i przejrzałam.
Przeczytałam wszystkie listy adresowane do Niemców. Ten
postanowiłam dać panu majorowi.
Otwarty list leżał na stole. Kreisleiter Schwartz. "Od nudy bolą
mnie szczęki." "Skąd ja to znam?" - zastanowił się Tygrys. "W
najbliższym czasie przeprowadzka..."
Ściemniło się i z trudem teraz można było odcyfrować koślawe
litery. Ktoś pisał niezdarnie zmienionym charakterem pisma.
Śmieszna ostrożność przy takiej pewności siebie. "Od nudy bolą
mnie szczęki" "Skąd ja to znam?" - mordował się Tygrys. Znów
spojrzał na leżącą kartkę. Napadli na ambulans pocztowy. Też z
nudów. Przywykli już do napadów. Do postrzelania sobie. Uznali, że
jak samo wchodzi w ręce, to można tak na lewo, bez dowódcy, bez
rozkazu.
Kawka zasunęła rolety. Przez chwilę w pokoju było czarno. Potem
rozbłysło światło, słabe, lekko pomarańczowe, jakby dogorywało. Na
ścianie widmowo położył się cień Kawki. Pomyślał: "Piątek o 16. A
dzisiaj jest czwartek". Głośno powiedział: "Wyślesz ten list.
Niech dojdzie, gdzie miał dojść"!
Biały Jack grał w karty. Łupili w brydża z kapitanem Arturem i
dwiema starszymi dziedziczkami całe wieczory. Tygrys nie cierpiał
kart. Zajrzał do salonu, zobaczył ich przy stoliku
rozgorączkowanych, wiecznie skłóconych i wycofał się spieszniej,
niż wszedł. Nagle stracił ochotę do rozmawiania o znalezionym
liście z kimkolwiek, nawet z Białym. Nie dziś. Nie dziś jeszcze.
W nocy udało mu się nawet zasnąć mimo uparcie wracającego pytania:
"Gdzie ja to słyszałem?" i mimo ciągle wracających planów
jutrzejszego dnia. Bo ktoś koślawymi literami napisał: o
szesnastej. Ktoś będzie chciał stąd wyjść godzinę, może pół
godziny wcześniej. Kto?
Piątek wstał uśmiechnięty, słoneczny, rozćwierkany ptakami. Na
podwórzu Ralf popisywał się przed gromadą dziewcząt cyrkową jazdą
na koniu, Tiki był piękny, lśniący, dobrze odżywiony, wymyty i
wyszczotkowany, Roman siedział okrakiem na ławce, wierny Ralfowy
cień. "Nic nie mam do zameldowania, panie majorze." "A list? -
pytał bezgłośnie Tygrys. - Nie widziałeś, czy Ralf wysyłał kiedy
jakiś list?" Lutek rozmawiał z najmłodszą dziedziczką, nie, do
diabła, zirytował się Tygrys, Lutek z nią wcale nie rozmawiał,
Lutek się do niej wdzięczył, mizdrzył, smarkacz z nią wyraźnie
flirtował, a najmłodsza dziedziczka śmiała się, śmiech docierał aż
do stojącego w oknie Tygrysa. Gdzie jest Kawka?
Do studni przywlókł się zaspany Biały Jack. Pewnie znowu grali do
rana. Zrzucił koszulę, a Ralf skoczył z konia na obramowanie
studni, dziewczyny chórem zapiszczały ze strachu, że spadnie, ale
nie spadł, chwycił wiadro i chlusnął wodą na Białego Jacka. Biały
zaparskał, złapał Ralfa za nogi i ściągnął w dół. Zaczęli się
mocować, popisywać siłą i zręcznością przed dziewczynami, zbitymi
w zachwycone półkole, tylko ta najmłodsza dziedziczka śmiała się
całkiem bez sensu. "Sielanka - pomyślał Tygrys. - Taką sielankę
będę musiał im przerwać, popsuć, bo to przecież jeden z nich."
Słonko piekło, prażyło, doskwierało i oślepiało oczy. Tygrys
zbiegł po schodach, i wyszedł na podwórze. Dziewczęta zbiły się w
mniejsze półkole, ale nie uciekły.
- Rozbestwiło ci się wojsko, majorze - krzyknął na jego widok
Biały. - Na zastępcę ci napadają.
Był zdyszany, jasne włosy opadły mu mokrymi kosmykami na twarz,
odgarnął je szybkim, niecierpliwym ruchem. "Nie będę teraz o tym
myślał - postanowił Tygrys. - Dam im i sobie jeszcze te pół dnia."
Gdzieś z kąta wyjrzał Wrona, ale na widok dowódcy zniknął znacznie
szybciej, niż się pojawił, nieczyste sumienie dało znać o sobie.
- Cholernie fajna dziura - zawyrokował Biały. - Mógłbym się stąd
nie ruszać.
- A kto się bał, że prześpimy wojnę?
- Ja, ale to były słowa obowiązku. A teraz mówię prywatnie. Nie do
dowódcy, a do starego kumpla. Czy ty wiesz, Michał, ile to już
lat?
Tygrys roześmiał się, klepnął Białego w ramię, aż zadudniło, Biały
nie pozostał dłużny.
- Cholernie fajna dziura - powtórzył. - Można zapomnieć, że jest
wojna, a o niczym bardziej nie marzę.
Punktualnie o drugiej, w czasie obiadu, Lutek zawiadomił
wszystkich, że mają za kwadrans stawić się "jak jeden mąż" w
starej szopie. Wrona poczuł się nijako, był przekonany, że to
nagłe wezwanie dotyczy jego samodzielnie przeprowadzonej akcji.
Ale nie chodziło o ambulans, nie chodziło w ogóle o Wronę, Tygrys
zachowywał się tak, jakby w ogóle o tej historii nie wiedział.
Dowódcy zamarzyło się mieć jeden ze swoich wykładów o taktyce
obronnej.
Zjawili się w szopie, nikogo nie brakowało, Tygrysowi zdawało się,
że twarz Kawki, skulonej gdzieś pod oknem, jest bledsza niż
zwykle.
- Czy ja też muszę na tym być? - załkał Biały.
- Wszyscy - wybuchnął Tygrys. - I Artur, i ty, wszyscy! Nikogo nie
może brakować.
Przed rozpoczęciem wykładu wezwał do siebie Romana.
- Jeżeli w czasie wykładu - powiedział - ktokolwiek wyjdzie,
pójdziesz za nim. Gdy zorientujesz się, gdzie poszedł albo gdzie
zamierza pójść, zaczekasz na mnie. Masz to zrobić tak, żeby nikt
tego nie spostrzegł, rozumiesz? - i dodał: - To bardzo ważne.
- Tak jest!
Tygrys zaczął wykład. Mówił machinalnie, wieloletni nawyk. Myślał:
"Dwadzieścia po drugiej. Do miasta jest około godzina drogi
piechotą. Do wsi połowa. Nie, wieś raczej nie wchodzi w rachubę.
Niepodobna obliczyć czasu temu, kto wstanie i wyjdzie. Czy jednak
ktoś wstanie?" Skierował wzrok na Ralfa. Nie, on nie zdradzał
żadnego niepokoju. Nikt nie zdradzał niepokoju...
Pół do trzeciej. Przypadkiem znaleziony list. Może to zbyt proste.
"Od nudy bolą mnie szczęki" - w tym jednak było coś bardzo
znajomego. Wstaje. Nie. Rozparł się tylko wygodniej. Ciemna
cygańska twarz była spokojna jak nigdy. Tygrys poszukał wzrokiem
siedzącego przy wyjściu Romana. Słyszał własny, monotonny głos,
ale sens wypowiadanych zdań przestał docierać do jego świadomości.
W szopie zaczęło się robić gorąco. Za dziesięć trzecia. Nikt nie
wyjdzie, to przecież byłoby zbyt proste. Kawka wachlowała się
kawałkiem udartej gazety. Ralf pochylił się do Wrony. Wstał? Nie.
Dlaczego tu tak gorąco?
- Wyglądasz na zmęczonego, może cię zastąpię?
Tygrys drgnął i spojrzał na siedzącego obok Artura.
- Nie.
Za pięć trzecia. Uspokoił się nagle. Oczywiście, że nikt nie
wyjdzie. Upał przyniesie wieczorem burzę, a oni zaczną znowu
wszystko od początku.
- Słuchaj, zwolnij mnie, dobrze? Cholernie mnie głowa boli. Gorąco
tu jak w piekle. I tak to wszystko znam na pamięć.
Skinął głową machinalnie. Był tak pochłonięty własnymi myślami i
obserwowaniem Ralfa, że słowa Białego dotarły do niego jak z
wielkiej odległości. Nie zwrócił uwagi ani na ich sens, ani na
wychodzącego przyjaciela.
Usłyszał dopiero hałas odsuwanego stołka. To wstał Roman. I wtedy
uświadomił sobie z nagłą, przeraźliwą jasnością, za kim Roman
wychodzi. "Ktokolwiek wyjdzie..." A Ralf? Ralf ukradkiem czyścił
paznokcie końcem zardzewiałego scyzoryka.
Tygrys wstał.
- Kapitan Artur dokończy wykład. Wrona i Antek , pójdą ze mną.
Zastali go w małym pokoiku błońskiej rudery na poufnej rozmowie z
oficerem miejscowego gestapo. Tym, co pozostał tam na podłodze w
kałuży krwi. To nieostrożność przychodzić na takie spotkanie bez
żadnej eskorty. Musiał być bardzo pewny siebie. I Białego. Bo tyle
razy się udawało.
Teraz Biały był już z powrotem w oddziale. Zastępca i przyjaciel
Tygrysa. Co będzie dalej? Pluton egzekucyjny? Nikt nie chciał o
tym myśleć. Nie wszystkie wyroki wykonuje się łatwo. Wrona i Antek
stali nieruchomo, zdawało się, że przykuwał ich do miejsca widok
Białego Jacka; tyle czasu był między nimi, jak często woleli go od
Tygrysa... Pluton egzekucyjny? Byle tylko nie oni...
- Możecie odejść.
Były to pierwsze słowa, jakie padły od chwili, kiedy niemiecki
dygnitarz zwalił się na ziemię. Wyprężyli się służbiście i
odwrócili, ale w drzwiach zatrzymali się jak na komendę.
Przecież Tygrys nie zostaje sam na sam z Białym Jackiem, ma zostać
sam z człowiekiem, który zdradził.
- Wyjdźcie, powiedziałem.
Wyszli, ale zatrzymali się tuż pod drzwiami. Mieli wrażenie, że
żadna siła nie zdoła ich stąd ruszyć.
Tygrys wyjął rewolwer. Bez słowa wyciągnął w stronę Białego rękę z
tym rewolwerem. A Biały cofnął się. Biały zawsze chciał żyć.
Zawsze mówił, że życie ma się tylko jedno. " Każdy ma tylko jedno
życie - myślał Tygrys. - Od nudy bolały cię szczęki. Samowolny
napad na ambulans pocztowy, znaleziony list i wszystko stało się
takie proste: Nie nadaję się na dowódcę partyzanckiego oddziału."
Biały cofał się ciągle. Tygrys chciałby go błagać, żeby oszczędził
mu chociaż tego wstydu, wie jednak dobrze, że nie będzie w stanie
wypowiedzieć żadnego słowa.
Ręka stojącego przed nim człowieka wyciągnęła się wreszcie także.
Zaczęła drżeć. Drżenie Białego udzieliło się jakby gdzieś
Tygrysowi. Biały dotknął rewolweru. Powiedział:
- Mogę cię zabić.
Tygrys potrząsnął głową. Biały wziął rewolwer.
- Chciałbym - powiedział jeszcze Biały - żeby rodzina nie
dowiedziała się.
Tygrys nie odpowiedział. Biały i tak mógł być pewny, że nikt się
nie dowie.
Chciał jeszcze chyba coś powiedzieć. Tak, na pewno chciał, bo
trochę się pochylił do przodu, otworzył nawet usta, ale nie było
już nic do powiedzenia. Tygrys zamknął oczy.
Kiedy je otworzył, Biały leżał na podłodze z rozrzuconymi na boki
rękami, jak zawsze, kiedy spał.
40
Dzień 2 września 1943 roku był dniem pierwszych imienin Stefa
Łempickiego, obchodzonych wśród dorosłych. Jakoś tak bez fanfar i
wielkich zapowiedzi przyjęli go do swego grona.
Na stole jak zawsze stał talerz ze stosem pączków od pani
Wysockiej, Smutny brzdąkał na pianinie, Krystyna pełniła honory
domu, a Andrzej...
Andrzej chodził i rozmawiał ze starymi znajomymi, z rodziną, z
chłopcami ze swej grupy, z ludźmi, którzy chcieliby od niego tyle
usłyszeć. Co im może powiedzieć? Że zbawieniem może być zastrzyk,
od którego umiera się bez cierpień? Że tłusty krematoryjny dym ma
ostry zapach, a mydła na ludzkim tłuszczu są bardzo dobre? Ci
najbliżsi ludzie są dla niego obcy i on stał się obcy dla nich.
- No to... zdrowie solenizanta!
Wypili, poklepali Stefana po ramieniu. Był już dorosły, w razie
wpadki odpowiadałby tak jak oni, nikt nie słuchał nieśmiałych słów
pani Łempickiej: "Przecież to jeszcze dziecko", gdzieś się zatarła
granica dzieciństwa. Byli zresztą wdzięczni Stefanowi za te
imieniny. Dawały okazję do zebrania się tak zwyczajnie, prywatnie,
do patrzenia na siebie, do rozmawiania ze sobą. Cieszyli się z tej
okazji tak, jakby gdzieś w głębi duszy bali się, że może tych
okazji więcej nie będzie.
- Twoje zdrowie, Stef.
Jasna nie piła. Andrzej nigdy nie widział jej pijącej. Podszedł do
niej. Była tak samo drobna i dziecinna jak kiedyś, prawie wieki
temu, kiedy przeglądał się z nią w lustrze i mówił: "Spójrz, jak
ci do twarzy ze mną u boku". Dziś by już jej tego nie powiedział.
Te słowa podobnie jak ona cała należały do świata, do którego nie
miał już powrotu. Chciał obudzić w sobie żal za tym czymś, co
mogłoby być jego, a co zostało mu zabrane, w momencie gdy tylko to
zobaczył. Ale żal nie był prawdziwy, nie stać go było chyba na
uczciwy ludzki żal. Patrząc na Jasną pomyślał, że odczuwa do niej
niechęć, że jej nie lubi, nie lubi za coś, co nie było zależne ani
od niego, ani od niej.
- Nie nadaję się do tego wszystkiego - powiedziała nagle z miną
skrzywdzonego dziecka.
"Ktoś powinien cię wziąć na ręce i przytulić. Ale to nie ja... Nie
ja, choć tak byłem tego kiedyś pewny."
- Ciągle zastanawiam się - mówiła dalej - jak to jest, kiedy
człowiek musi umrzeć. To śni się po nocach. Każdej umieram znowu
od początku. Proszę cię, nie śmiej się ze mnie.
- Niewiele jest śmiesznych rzeczy na tym świecie, a ta na pewno do
nich nie należy.
- Śni mi się też, że łapią mnie Niemcy. A ja boję się. Boję się
tak bardzo, że mówię o wszystkim, co wiem i czego nie wiem, czego
się tylko domyślam, mówię i patrzę na ich ręce, czy nie zbliżają
się do mnie. Wydaję wszystkich, ale nie myślę o nich, myślę tylko
o tym, żeby mnie nie bili... Naprawdę nie nadaję się - powtórzyła.
Milczał. Był kiepskim pocieszycielem, ona zresztą pewnie nie
liczyła na żadne słowa pociechy. Po prostu chciała się wyżalić.
Poczuł dotknięcie jej ręki. Poprosiła:
- Nie gniewaj się.
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Znieruchomieli. Nikogo już się
nie spodziewali. Krystyna pobiegła otworzyć. Andrzej poszedł za
nią. To nie był żaden zapóźniony gość. To był człowiek, który
przyniósł gryps.
Andrzej ujął podany arkusik i wyprostował w dłoni. Czy to naprawdę
pisał Cycero? I czy to możliwe, żeby z tego brudnego świstka,
który nie wiadomo jak długo tułał się po świecie, mógł jeszcze
sączyć się duszący zapach palonych ciał?
- Dlaczego nie czytasz, Andrzej? Co z tobą?
"Dlaczego nie spisz, Andriusza? Szczo z toboju?"
Papier zaczął nagle palić dłonie. Nie sposób go trzymać. Weszli do
pokoju. Litery zamazały się przed oczami. Andrzej oddał kartkę
siostrze.
- Przeczytaj ty - poprosił.
"Andrzej. Nareszcie umieram... To także robię na rozkaz. Może,
gdyby żyła siostra Jadwiga..."
To niemożliwe.
- Czytaj dalej - poprosił szeptem.
"Czystki w szpitalu były prawie co dzień. W jednej zabrali i ją.
Widziałem, jak wlekli ich do komór. Staliśmy na apelu do wieczora.
Potem nie było też doktora Dremera. Dziś dowiedziałem się, że się
zastrzelił."
Andrzej po omacku poszukał za sobą krzesła. Nie znalazł. Stał więc
dalej.
"To nieprawda, że w chwili śmierci człowiek widzi całe swoje
życie. Usiłuję wyobrazić sobie Warszawę, was, ale to mi wcale nie
wychodzi. Widzę tylko brudne ściany i rzędy barłogów. Bardzo
chciałbym mieć własny grób. Śmieszne, co?"
Śmieszne. Prawie tak bardzo, jak Cycero w niezdarnych podskokach
na niemieckim przyjęciu. Krystyna płacze. I Jasna? Twarz Janka tak
się dziwnie skurczyła i Smutny wygląda, jakby był smutny naprawdę.
Och, Smutny ze swymi talentami aktorskimi, ten dopiero świetnie
zabawiałby gości obozowego komendanta.
- Skąd jest ten gryps, Andrzej? Skąd ten gryps?
Nie wiedział, kto o to zapytał. Zapatrzony w wizje, które nagle
pojawiły się przed jego oczami, odpowiedział machinalnie:
- Z Oświęcimia.
Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, co powiedział. Patrzyli na
niego wszyscy. Patrzyli na niego tak, jak patrzy się na umarłego.
Przecież stamtąd nie ma powrotu.
Zaczął się śmiać.
Kiedy zniknął za drzwiami, Krystyna zerwała się. Smutny chwycił ją
za rękę.
- Zmiłuj się! - krzyknęła. - Widziałeś, co z Andrzejem!
- Widziałem. Dlatego właśnie nie trzeba mu przeszkadzać. W świecie
umarłych żywy człowiek jest co najmniej persona non grata.
Krystyna odsunęła z czoła czarny kosmyk.
- Chodź - powiedziała nagle - napijmy się.
Andrzej nie wrócił już do gości. Kiedy w pół godziny później Kazik
wsunął się do pokoju, zastał go nad kieliszkiem. Na skrzyp drzwi
podniósł głowę.
- Wynoś się stąd, ale już.
Kazik wyjął papierosy i rzucił w jego stronę.
- Trzymaj, pod to się dobrze pije. Masz jeszcze jakiś
kieliszeczek?
- Powiedziałem, wynoś się.
- Rozmawiamy teraz prywatnie, więc nie muszę cię słuchać. Poza tym
jestem gościem i proszę o kieliszek.
- Masz i odczep się.
- Brr, ohyda.
- Nie ohydne, tylko mocne. Zatkało cię, co? No to teraz wynoś się
i daj mi święty spokój.
Kazik napełnił ponownie kieliszek.
- Twoje zdrowie. Wiesz, cztery lata temu o tej porze siedziałem z
Haliną na dachu naszego domu. Patrzyłem na zachód i opowiadałem
jej, jak nasi żołnierze posuwają się ciągle naprzód. A Halina
spytała: "Czy wiesz to na pewno? Bo ja dziś słyszałam, że jest
zupełnie odwrotnie i że to Niemcy idą na Warszawę". Zacząłem się
śmiać i odpowiedziałem, że wiem na pewno. Coś mi mówiło, że nie
może być inaczej. Gdyby mi kto wtedy powiedział, że szwaby wejdą
do Warszawy i będą tu siedzieć tyle czasu... - Podniósł kieliszek
i obracał go w palcach. - Masz rację, to wcale nie jest takie
ohydne, tylko śmierdzi. Słuchaj, czy nie wiesz przypadkiem, po
jaką cholerę są wojny?
- Daj mi spokój.
- Nie wiesz, szkoda. Chociaż to by mi i tak niewiele dało. A
propos szwabów, zrobiłem dzisiaj małe podsumowanie i doliczyłem
się jedenastu... To niewiele. Gdybym miał chociaż tuzin...
- To idź i kropnij.
Kazik wyjął z kieszeni rewolwer.
- Myślisz?
Andrzej zerwał się.
- Ty durniu jeden! Czego się z tym włóczysz, do cholery? Chcesz,
żeby cię ze skóry obdarli, jak cię złapią z tą zabawką?
- I tak by mnie nie głaskali. A jak się to ma, to można
wszystkiego uniknąć. Nie bądź świnia, Andrzej, mnie też nalej.
- Uchlasz się, a potem napatoczysz się Tadeuszowi i zrobi drakę,
że się nie pozbieramy.
- Wystarczy, jak ciebie zobaczy. Ale nie martw się, tu przecież
nie przyjdzie. Twoje zdrowie, Andrzej. A wiesz, że bym z
przyjemnością kropnął jakiegoś szwaba. Od rana mi czegoś
brakowało. Nie wiedziałem czego, a to tego dwunastego...
- Coście się tak zadekowali? - brązowa głowa Janka ukazała się w
szparze uchylonych drzwi.
- Właź i napij się, tylko ostrożnie, bo to pioruńsko mocne.
Kazik napełnił kieliszki i postawił butelkę obok leżącego na stole
rewolweru. Wypili.
- Andrzej - zagadnął Kazik.
- Czego?
- Dlaczego trzeba kochać wrogów? Przecież to jest dla człowieka
zupełnie niemożliwe. Człowiek może się swego wroga bać albo
nienawidzić, innej ewentualności nie ma.
- Odchrzań się ode mnie razem ze wszystkimi ewentualnościami,
dobrze?
- A ty wierzysz w Boga?
- Ja - Andrzej odgarnął włosy - ja w nic nie wierzę.
- W ogóle?
- W ogóle.
Kazik nalał Ponownie. Znów wypili.
- A wy musicie tak na ponuro? - zaprotestował Janek.
- Ty wiesz, Andrzej, że Smutny przymigdala się do twojej siostry?
- On się w niej kocha.
- Skąd wiesz?
- Bo mam oczy. .
- Idę - zawyrokował nagle Kazik: - Dwunastego szwaba mi brakuje.
- Nigdzie nie pójdziesz - zaprotestował Andrzej.
- Nie pozwolisz?
- Nie.
- Nie pozwolisz mi szwaba kropnąć? - Niebieskie oczy Kazika
rozbłysły. - Andrzej, nie złość mnie, bo powiem ci coś, czego obaj
będziemy potem żałować. Andrzej!
Andrzej jednym susem dopadł Kazika i chwycił go za klapy
marynarki.
- Co mi powiesz?! Co?
- Zwariowaliście?!
Interwencja Janka rozdzieliła ich. Stali z dala od siebie ciężko
dysząc.
- Takim dać wódki! Serwatkę wam pić, a nie bimber: Idźcie lepiej
spać. Jesteście pijani jak bele.
- Kto jest pijany? - zaperzył się Kazik. - Może ja, Co?!
- Ty. I Andrzej także.
- Sam jesteś pijany. Andrzej, jak Boga kocham, nie złość mnie. Ja
nie zasnę dzisiaj, jak tego szwaba nie kropnę.
Andrzej roześmiał się głośno.
- Jakiś ty dureń! Naturalnie, że go kropniesz, ale ze mną.
Pójdziemy pod samo gestapo. A może się boisz?
- Ja?
- Pójdziemy pod gestapo, wyjmiemy spluwy i zaczniemy strzelać.
Jeden szwab leży, i drugi, i trzeci leży. Zbiegają się wszyscy, a
my strzelamy. A oni padają na kupę. Jeden na drugiego. Stos
szwabów, rozumiesz?
Janek głośno przełknął ślinę. Szeroko otwartymi oczami patrzał na
miotającego się po pokoju Andrzeja, na jego bladą twarz,
skrzywioną nienawiścią i bólem, bał się. Wiedział, że powinien się
wtrącić, uspokoić go, ale był jak sparaliżowany.
- Gdzie masz spluwę?
- W bibliotece za książkami. Czekaj, tam jest parę granatów. Bierz
- odwrócił się - Janek, a ty jak piśniesz komu słowo, to...
Czekaj, Kazik. Słowo, że się nie boisz?
- Pod hajrem.
- Janek. Morda na kłódkę.
Wyszli na ulicę.
- Słuchaj no. Powiedz mi teraz, coś miał na myśli, jakeś szczekał,
że powiesz coś takiego, czego obaj będziemy żałowali. co?
- Zaczynasz?
- To ty zacząłeś. Chciałeś pewnie powiedzieć, że mnie wypuścili z
Oświęcimia, bo poszedłem na kapusia, co? To chciałeś powiedzieć?
Kazik zatrzymał się.
- Oszalałeś! Chciałem po prostu powiedzieć, że się boisz, tak jak
Janek. On od powrotu z gestapo boi się. Myślałem, że ty też. A
tamto mi nie przyszło do głowy. Gdyby mi przyszło, zabiłbym cię
jak psa. Już dawno. Bez niczyjego rozkazu.
- Kazik.
- Co?
- Morowy facet z ciebie.
- Zapalimy?
- Zapalimy.
Zatrzymali się na skraju chodnika. Przechodząca obok kobieta
potrąciła Kazika.
- Paniusiu, ostrożnie.
Spojrzała na niego i krzyknęła przeraźliwie. W ręku chłopca
dostrzegła rewolwer.
- Proszę się nie bać, to na Niemców - śmiał się Kazik.
Obrzuciła go szybkim spojrzeniem, a potem odwróciła się bez słowa
i zaczęła biec przed siebie.
- Ostrożnie - wołał za nią chłopiec. - Niech się pani nie
przewróci!
- Kazik - Andrzej chwycił go za ramię.
- No?
- Patrz, Niemcy.
Z najbliższej przecznicy wyszło trzech żołnierzy Wehrmachtu. Ulica
tonęła już w gęstniejącym mroku, więc żaden z nich nie zobaczył
rewolweru w ręku zbliżającego się Kazika. Nadbiegający z
przeciwnej strony Janek i Smutny dostrzegli go wyraźnie i na widok
ten dosłownie wrośli w ziemię.
- No, czego stoicie? - głos idącego za nimi Pralinki był
przytłumiony. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, obrzucił
spojrzeniem ulicę i w tym momencie przełknął coś głośno, jakby się
krztusił. - A to chryja - wyjąkał z trudem. Odsunął Janka i nie
spiesząc się ruszył w kierunku Kazika.
Niemcy byli już bardzo blisko. Pralinka wtoczył się między nich;
wołając na całą ulicę najczystszą niemczyzną:
- O mein Gott, Hans! Skąd się tu wziąłeś? Urlop masz? Co za
spotkanie!
Kazik i Andrzej stanęli jak na komendę. Pralinka wyciągnął ręce w
ich stronę, serdecznym, opiekuńczym ruchem.
- Hans, kopę lat, daj pyska! I schowaj ten rewolwer, Warszawa nie
taka straszna, jak się zdaje. Przedstaw mnie koledze. Pan też z
Berlina? - Uśmiechnął się szeroko do Andrzeja. - Jaki ten świat
jednak mały.
Niemcy przeszli obok trójki młodych ludzi. Pozdrowili ich
obojętnym podniesieniem ręki.
Przez całą drogę powrotną Andrzej i Kazik nie odzywali się.
Towarzyszący im chłopcy milczeli także. Dopiero, kiedy znaleźli
się w domu, Pralinka wygłosił mowę:
- Żeście się uchlali, to ostatecznie nic wielkiego: Wiadomo też,
że Kazik zawsze był narwany, więc w pijanym widzie mogą się go
trzymać idiotyczne dowcipy. Ale że ty, nasz szef, pozwalasz na
takie hece i jeszcze bierzesz w nich udział, to już nie jest
całkiem w porządku! Zdaje się, że już troszkę wytrzeźwiałeś, bo
masz głupią minę, czemu się zresztą nie dziwię, każdy by miał.
Więc uspokój Kazika i powiedz mu, że po pijanemu niedobrze
strzelać, bo łapa się trzęsie. A jak go uspokoisz, to go
odprowadzę, bo mi po drodze.
Z notatnika starego Łempickiego
5 września 1943 roku. - Dzisiaj przyszedł do mnie Worczak. Dawno
go nie widziałem; dawno już nie załatwiałem z nim żadnych spraw,
coraz trudniej zresztą cokolwiek załatwić. Przyniósł pieniądze.
Powiedział, że ma ich dużo, bo wojna to dobry interes, i że nie
bardzo wie, co miałby z nimi zrobić. "A wam - powiedział - mogą
się przydać. Na kilka granatów, na wykupienie kogoś albo na jakiś
pogrzeb..."
9 września 1943 roku. - Warszawa przeżyła dzisiaj prawdziwie
wielki dzień. Wszystko dosłownie poszalało z radości. Kapitulacja
Włoch. Niemcy mówili o niej przez szczekaczki jako o zdradzie. W
gazetach co prawda podawali, że Niemcy są na wszystko
przygotowane, ale powodzenie w tej wojnie odwróciło się od nich
bezpowrotnie, bo klęska na froncie wschodnim postępuje w coraz
szybszym tempie. W Zagłębieniu Donieckim padło wreszcie Stalino,
zostało zajęte Krasnoarmiejskoje, Rosjanie posuwają się coraz
bardziej w kierunku Dniepropietrowska.
41
Była za dziesięć szósta, a w warsztacie ślusarskim Hipolita
Kowalskiego nie było jeszcze jednego pracownika. Ekspedient
zajrzał do pokoiku szefa i zameldował: "Jednego nie ma, a za
dziesięć minut muszę zamykać. Nie dostanie się". Korn machnął
ręką, dziesięć minut, jeszcze zdąży nadejść. Był pochylony nad
kartką papieru, liczył coś mozolnie, rozmyślał nad nowym
zamówieniem, do którego potrzebne będzie jeszcze jedno pisemko od
Czarnego, ale Czarny to załatwi.
Odłożył na chwilę ołówek i popatrzył na stojący na półce stary,
odrapany budzik. Dochodzi szósta. No nie. Chłopak za chwilę
przyjdzie, nic się chyba dzisiaj nie działo na mieście. Czarny
załatwi następne zamówienie tak, jak załatwił wszystko, cokolwiek
mu się poleciło. To trzeba mu przyznać. Był posłuszny. Dawno temu
powiedział: "Czy wiesz, co naprawdę zdołasz zyskać? Wyrzuty
sumienia. To wszystko".
Tak powiedział, a mimo to zgodził się. No i minęły od tego czasu
prawie cztery lata, w które obaj nie wierzyli. Ani Korn, wydając
rozkaz, ani Czarny - podporządkowując mu się.
Budzik chodził głośno jak traktor. Korn pomyślał, że powinien być
zadowolony. Dostał dobrą placówkę. I niezłych ludzi. Udało mu się
załatwić kilka spraw. Nauczył się też, że poważne szanse
powodzenia mają pomysły nieraz bardzo proste. Jak choćby niedawno
z tymi miotaczami płomieni. Trzeba było koniecznie wypróbować ich
działanie na odległość. Tadeusz długie godziny spędził wówczas na
wybieraniu odpowiedniego miejsca gdzieś w lasach pod Warszawą, nad
wyborem najbezpieczniejszych środków transportu, a kiedy wreszcie
gotowy plan przedstawił szefowi, Korn po prostu go podarł. A
potem, wykrzywiając twarz w tym swoim grymasie, który miał
oznaczać uśmiech, powiedział: "Ja rozumiem, panie kapitanie, pan
to opracował tak poprawnie, ja to w pełni oceniam, ale zrobimy to
inaczej, choć nie sądzę, żeby się ten mój sposób panu podobał".
W kilka dni później w komendzie straży ogniowej i w komisariacie
policji zgłosił się przedstawiciel niemieckiej fabryki gaśnic
"Moto-Stock". Był nim Andrzej Łempicki zmieniony nieco przez
okulary i włosy, przyprószone siwizną. Poinformował władze, że
płomienie i dym, jakie ukażą się w ruinach domów za kościołem Św.
Antoniego, będą spowodowane próbami gaśnic nowego typu, nie należy
stosować żadnych środków zaradczych.
Krypta i część podziemi kościoła służyły jako magazyn broni.
Proboszcz pomagał w miarę swych sił i możliwości. W ruinach za
kościołem ustawiono stos drzewa, a obok umieszczono szereg
chemicznych preparatów do gaszenia. Próba udała się znakomicie, a
Niemcy spokojnie przyglądali się płomieniom i dymowi.
Korn, zadowolony z siebie, uśmiechnął się potem zjadliwie w stronę
Tadeusza, a Tadeusz, jak wiele miesięcy przedtem, tak i teraz
pomyślał: "Dlaczego ja nie mogę, nie potrafię się przekonać do
tego człowieka?" A Korn patrząc na niego myślał, że chciałby być
po prostu żołnierzem. Tylko żołnierzem i nie wydawać rozkazów,
które kiedyś jemu samemu wydawały się zbyt ryzykowne. Czas
pokazał, że były słuszne i że w sumie miał rację. Tak się jakoś
składało w życiu, że zawsze miał rację, choć nigdy to życie nie
przesądzało o jego zadowoleniu z tegoż życia. Nigdy nie układało
mu się łatwo. Może nie szukał w nim łatwych spraw.
Za dwie szósta. Zaraz trzeba będzie zamykać. Korn podniósł się i
zszedł do piwnicy. Stary majster Wąsal, Wilk, Słowik i Janusz byli
już na swoich miejscach, przygotowani do całonocnej pracy. Oni
także otrzymali kiedyś rozkaz i dobrze wiedzą, jak należy
postąpić, gdyby Niemcy kiedykolwiek ich warsztat wykryli. Żaden z
nich jednak nie zastanowił się nawet na moment, kiedy Korn pytał,
czy jest na taką ewentualność przygotowany. Chwilami odnosił
wrażenie, że niemal wszyscy ludzie w tym kraju są na coś takiego
właśnie przygotowani. A jak dalece są tego świadomi, no to już
można ocenić w ostatecznym momencie.
Patrzyli na niego. Cztery pary oczu; a we wszystkich - ten sam
wyraz przywiązania. Bo przywiązali się do niego przez blisko dwa
lata pracy. Ba, odnosił wrażenie, że po kilku pierwszych
miesiącach, w czasie których nic złego się im nie stało, zaczęli w
niego wierzyć, jakby to była jego osobista zasługa i jakby byli
przekonani, że jeśli tylko będzie z nimi, to nic się im nie
stanie. Przywiązali się do jego krzywego uśmiechu i złośliwości,
których im nie szczędził. Nikomu ich zresztą nie szczędził. Nawet
sobie.
- Cześć, szefie - przywitał go Słowik. - Marek zabawił się gdzieś
z dziewczyną. Ma taką jedną. Klasa.
- A jak było na mieście?
- Spokojnie.
Wdrapał się znowu na górę. Ekspedient szykował warsztacik do
zamknięcia. Była już szósta. Korn wyszedł na ulicę. Spojrzał
najpierw w stronę Rynku, potem odwrócił głowę i wtedy właśnie
zobaczył Marka.
Ściany wybite były grubymi skórzanymi materacami. Dywan tłumił
kroki, cały pokój robił wrażenie czegoś z innego, strasznego
świata i człowiek w czarnym mundurze miał w sobie coś ze
strasznych bajek.
- No co? Namyśliłeś się?
Marek zdawał się nie słyszeć pytania. Był tu już trzy godziny.
Dość, aby został w nim już tylko ból i rozpaczliwy bunt
dwudziestoletniego istnienia: "Nie chcę umierać".
A Rudi spacerował spokojnie po dywanie. Od czasu do czasu
zatrzymywał się przy biurku i podnosił do ust filiżankę z kawą.
Wtedy rzucał leniwe spojrzenie w stronę człowieka wyciągniętego na
drewnianej ławie. Wykręcone ręce leżącego przypalane są
systematycznie papierosami.
- No co, masz już dość, czy mamy pracować dalej? - pytał z
półuśmiechem.
Zatrzymał się w miejscu, gdzie z ławy zwieszała się bezwładnie
głowa chłopca, i trącił ją końcem buta.
- Dobrze, mamy czas.
I Rudi sięgnął po nowego papierosa.
Niewiele już w nim zostało z tego zapalczywego, niecierpliwego
gestapowca, który wpatrywał się w brązowe oczy Janka
Reszczyńskiego. O tamtym okresie nie lubił nawet myśleć: Cóż z
niego był wówczas za oficer śledczy? Niecierpliwość i pasja
rozsadzały go tak silnie, że kiedyś w napadzie wściekłości
rozdeptał niemal na miazgę głowę jakiegoś więźnia. Rudi Lorenz
myślał o tym z wyraźnym wstrętem. Prawda, był wówczas o rok
młodszy wiekiem i ogromnie młody doświadczeniem. Dziś coś
podobnego nigdy by mu się już nie zdarzyło. Nauczył się bowiem
podstawowej rzeczy w prowadzeniu śledztwa: cierpliwości. Na
roztrzaskanie głowy jest zawsze czas.
Chwilę przyglądał się zmaltretowanej chłopięcej twarzy, wreszcie
rozkazał:
- Wsadźcie mu knebel.
Nie lubił krzyków.
- Odwróćcie go na wznak.
Przeszedł z drugiej strony ławy. Oczy chłopca nie spuszczały z
niego ani na sekundę przerażonego spojrzenia. Rudi podniósł nogę w
ciężkim bucie i oparł ją między jego nogami. Twarz leżącego
ściągnął skurcz bólu i przerażenia.
- Jeśli zdecydujesz się mówić - powiedział - kiwnij głową. Jeszcze
tylko trochę przycisnąć, a przysporzę światu nowego eunucha.
Podludzie nie powinni się mnożyć.
Twarz chłopca skurczyła się jeszcze bardziej. Knebel dusił go i
dławił. Nim zdążył pomyśleć, co robi - kiwnął głową.
Korn stał i patrzył na Marka. Zbyt wiele wiedział o życiu, aby
czemukolwiek się dziwić. We wlepionych w siebie oczach chłopca
widział rozpacz. Rozumiał ją dobrze. Nie każdy potrafi cierpieć:
Kazali mu podnieść ręce do góry, a potem podeszło doń dwóch ludzi.
Potrącili go lufą karabinu w plecy. Wtedy ciszę opustoszałej ulicy
przerwał gwałtowny krzyk Marka:
- Nie!!! Nie! To nie ten. Ja kłamałem: Kłamałem.
Ale krzyk urwał się, żandarmi chwycili chłopca i wrzucili do
stojącego auta. Popchnięty przy wsiadaniu Korn przewrócił się i
rozkrwawił wargę o drzwiczki.
Rudi Lorenz spod oka obserwował swego nowego więźnia. Każda
upływająca minuta utwierdziła go w przekonaniu, że z tym
człowiekiem sprawa nie będzie łatwa. Przygryzł wargi i pomyślał z
satysfakcją, że użyje wszelkich sposobów, by wygnać z tej twarzy
obojętność.
Po kilku minutach auto zatrzymało się przed bramą więzienia na
Daniłłowiczowskiej. Kierowca dał sygnał, a Rudi odwrócił się do
Marka:
- Wysiadaj.
Oczy chłopca spojrzały z nadzieją i niedowierzaniem.
- Wysiadaj - powtórzył.
Korn i teraz nie drgnął. Domyślał się, co nastąpi, ale wiedział,
że musiało to nastąpić prędzej czy później.
- Pospiesz się - Rudi uchylił drzwiczki auta.
Marek wyskoczył i wtedy właśnie rozległ się strzał. Chłopiec
stęknął, chwycił się rękami za pierś i runął twarzą na krawężnik
chodnika.
- Próbował ucieczki - powiedział Rudi Lorenz - musiałem temu
przeszkodzić.
Wjechali na dziedziniec. Samochód opuścił tylko Rudi Lorenz.
Wrócił po upływie kwadransa. Robił wrażenie człowieka, któremu coś
się powiodło. Zajrzał do auta i powiedział do Korna z diabelską
uprzejmością:
- Rozstajemy się. Mam jeszcze coś do załatwienia na Brzozowej. Do
zobaczenia.
Korn oczywiście nie odpowiedział. Nigdy nie był gadatliwy, a teraz
nadszedł moment, kiedy, nie wolno mu powiedzieć nic.
Drzwiczki auta zatrzasnęły się. Żandarm, który wsiadł na miejsce
Rudiego, rzekł:
- Do Bergmana.
Cisza stawała się nie do zniesienia. Stali na swoich stanowiskach,
tak jak ich powyznaczał Wąsal, i mieli wrażenie, że minuty
rozciągają się w nieskończoność.
Wiedzieli już, że aresztowano Korna, wiedzieli, że na górze są
Niemcy, że nie ma żadnej drogi wyjścia. Ale Niemcy nie
rozpoczynali walki. Zdawali się na coś czekać.
- A może o nas nie wiedzą? - spróbował Słowik.
- Wiedzą - uciął Wąsal. - Wiedzą i na coś czekają. Bardzo
chciałbym wiedzieć, na co.
W tej samej chwili podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać: dochodził
do nich odgłos jakiegoś szumu.
- Woda? - szepnął z niedowierzaniem.
Nie potrzebował długo czekać na potwierdzenie swego podejrzenia. W
kilka chwil potem woda wdarła się gwałtownie do piwnicy. "Jezus!"
- zdołał jeszcze krzyknąć Wilk. Wiedziony ostatnim instynktem
chwycił w ręce zrobione przez siebie "filipinki".
Kiedy Niemcy wyciągali go po upływie kilku godzin z wody, ściskał
je w rękach tak silnie, że trudno było mu je odebrać.
Rudi Lorenz szedł rano do szarego gmachu przy Alei Szucha bardzo z
siebie zadowolony. Cała sprawa udała się jak nigdy. Kiedy wpadł na
genialny w swej prostocie plan zatopienia warsztatu broni, drżał z
niepokoju, że Bergman nie da na to pozwolenia. Ale na szczęście
Bergman uznał, że zatopienie warsztatu to swego rodzaju
majstersztyk. Uśmiercić ludzi, zniszczyć zakład - bez jednego
strzału - bez ryzyka.
Ponadto w celi przy Alei Szucha znajdował się człowiek, w którym
Rudi Lorenz pokładał wielkie nadzieje. Złapany chłopak mówił
wyraźnie, że słyszał kilkakrotnie pseudonim Czarny. Czy widział
go? Nie, nigdy. Rudi wiedział, że chłopak nie kłamał. Doprowadził
go do takiego stanu, że wydałby wszystkich.
- Halo, Rudi. Aresztowałeś już Czarnego?
Rudi odwrócił głowę. Przed nim stał Kurt Diethl.
- Sądząc z wyrazu twarzy masz z tym jeszcze niejakie kłopoty -
powiedział żartobliwie. - Może się mylę. No, odezwij się, Rudi.
- Herr Hauptsturmfhrer - powiedział Rudi - nie ma pan prawa ze
mnie żartować. Oczywiście, nie aresztowałem Czarnego, ale udało mi
się przeprowadzić dwie ciekawe akcje. Zdobyłem warsztat, gdzie
produkowano broń, i aresztowałem człowieka, który według
wszelkiego prawdopodobieństwa był jego bliskim współpracownikiem.
Jest u Bergmana.
- Warsztat broni? - zapytał Diethl. - A gdzie on był?
- Na Brzozowej... myślę - ciągnął Rudi, podniósł przy tym trochę
głos, bo Kurt odwrócił się nagle i zagapił gdzieś przez okno -
myślę - powtórzył - że wszystko to poszło bardzo dobrze...
Kurt ciągle stał odwrócony do niego tyłem. Rudi pomyślał nagle,
nie bez pewnej satysfakcji, że jego dawny zwierzchnik jest pełen
zwykłej, zawodowej zazdrości:
- Kiedy ta dziewczyna - opowiadał więc plecom Kurta - bredziła coś
piąte przez dziesiąte, że chłopak należy do jakiejś organizacji, w
ogóle tego poważnie nie traktowałem. Rezultaty przeszły moje
najśmielsze oczekiwania, chłopak pracował w tym właśnie warsztacie
broni. A szef siedzi u Bergmana. Z nim była sprawa prosta, chłopak
go wskazał i po krzyku. Dużo gorzej było z warsztatem - Rudi
przerwał na chwilę. Kurt milczał, rozpoczął więc opowiadanie od
nowa: - Broniliby się przecież, a ja nie chciałem tracić nikogo.
Za dużo naszych ginie na frontach, żeby jeszcze umierali w tym
zawszonym kraju. Chodziło również o tę ich broń. I wie pan, co
wymyśliłem?
Kurt milczał.
- Kazałem przerwać rury wodociągowe. Potopili się jak szczury.
Musi pan przyznać, że to świetny pomysł.
Kurt odwrócił się. Miał ściągniętą twarz i błyszczące oczy.
Uderzył Rudiego w ramię tak silnie, że młody gestapowiec zatoczył
się.
- Genialny pomysł - powiedział. - Wróżę ci wspaniałą przyszłość.
Więcej takich jak ty...
Urwał i Rudi nie dowiedział się, co byłoby, gdyby świat miał
więcej takich zdolnych jednostek jak on. Kurt odwrócił się i
odszedł.
Przed drzwiami Bergmana zatrzymał się, zanim nacisnął klamkę, i
wszedł do środka.
- Dobrze, że jesteś, Kurt. Pomożesz mi. Nie mam już siły do tego
bydlaka.
Kurt zdawał się nie słyszeć. Patrzył w oczy Korna, a raczej w oczy
tego, co jeszcze z Korna zostało. To coś wisiało za wykręcone
pokracznie do tyłu ręce, na "słupka". Pod nim była kałuża
krzepnącej krwi.
- Badam go już prawie całą noc - poskarżył się Bergman - i nic.
Ale nie wyjdę stąd, dopóki nie wyduszę z niego zeznań. Rozumiesz,
ty świńskie nasienie! - ryknął podchodząc do zawieszonego
człowieka. - Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie powiesz wszystkiego,
co wiesz. A wiesz dużo.
Chwycił pejcz zakończony ołowianą gałką i śmignął nim przez pierś
i twarz Korna. Rozległ się świst i jęk. I znów świst i jęk. I
znów...
- Artur. Czekaj no, Artur... Mówię do ciebie.
Bergman opuścił rękę.
- Żeby się człowiek z takim łajnem musiał tyle czasu mordować -
poskarżył się znowu, ścierając z twarzy pot.
Korn uniósł z wyraźnym wysiłkiem głowę i wlepił oczy w Kurta. Znów
długą chwilę patrzyli na siebie. Twarz Diethla była bardzo blada,
a na czole pojawiły się kropelki potu. Potrząsnął głową, jakby
czemuś przeczył. Wtedy Korn zaczął mówić:
- Znam cię. Ty jesteś Kurt Diethl. Jedna z najgorszych szwabskich
świń. Pies największego wyrodka ludzkości, jakim jest Hitler.
Chcecie się czegoś ode mnie dowiedzieć? Gówno wam powiem. Gówno!
Ciebie podobno wszyscy się boją, a ja pluję na ciebie. Pluję. Ty
psie! Parszywy, szwabski psie!
Ślina spadła na czarny mundur Diethla. Niemiec postąpił krok
naprzód. Wyszarpnął rewolwer i wypalił prosto w twarz Korna.
W ogromnej ciszy, jaka potem nastąpiła, rozległ się przepojony
bezmiernym żalem głos Bergmana:
- Kurt! Coś ty zrobił, Kurt! Dałeś się sprowokować jak małe
dziecko.
Tego dnia Tadeusz otrzymał szczególny telefon. Nie znany mu męski
głos mówił:
- Z ciotką Kornową jest bardzo źle, obawiam się naj- gorszego.
Myślę, że dobrze byłoby, żebyś wpadł do Stasi. Poczułaby się
lepiej. I kup po drodze pudełko pralinek. Takie rzeczy osładzają
życie.
Położył słuchawkę, ubrał się i poszedł do "Złotej Papugi". Miał
niejasne wrażenie, że się trochę boi. Pralinka już był. Stał
oparty o kontuar i częstował Wandę dropsami. Tadeusz usiadł przy
stoliku i rozłożył gazetę. Halina zjawiła się prawie natychmiast.
- Pan prosi? - a cicho z niepokojem: - Stało się coś?
- Nie zauważyłaś nic podejrzanego?
- Nie.
- Niech Pralinka tu przyjdzie.
Rumiana twarz chłopca była pogodna, jak zwykle.
- Czytał pan najświeższe nowiny? - zagadnął, podsuwając
jednocześnie egzemplarz "Berliner Zeitung". Na wierzchu leżała
niebieska koperta z lakonicznym adresem "Dla Tadeusza".
Tadeusz wziął kopertę. List z gmachu gestapo. Ostatecznie tam
właśnie "pracuje" Pralinka. Kontakty Czarnego...
List był lakoniczny: "K. nie żyje. Ślad urwał się: Proszę być dziś
u S. po zamknięciu".
Spojrzał na Pralinkę. Chłopiec jadł olbrzymiego wafla. Tadeusz
poczuł dziwną suchość w ustach. Miejsce, z jakiego przychodził
list Czarnego, było nie do przyjęcia.
Reszta zeszła mu właściwie na niczym. Ściskał w ręku klucze od
tylnych drzwi kawiarni, które wręczyła mu pani Wysocka, i walczył
z chęcią pójścia na Brzozową. Czarny nie pisał, co stało się z
warsztatem. Do czasu wyjaśnienia nie należało tam chodzić.
Wskazówki zegara posuwały się bardzo wolno. Tadeusz chodził po
pokoju tam i z powrotem. O szóstej nałożył płaszcz i wsunął
rewolwer do kieszeni. Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze, czarna
skrzynka telefonu ciągnęła nieodparcie. Nakręcił numer. Miał
nadzieję, że może jej nie będzie. Ale prawie natychmiast usłyszał:
"Halo". I jeszcze raz: "Halo".
- Kseniu...
Teraz z kolei tam zapadło milczenie. Jasna wykrztusiła wreszcie:
- To ty? Stało się coś?
- Nie - odpowiedział. - Chciałem po prostu usłyszeć twój głos.
Pusta, mroczna kawiarnia nie dodawała otuchy. Każdy najmniejszy
szmer urastał w niej do spotęgowanych rozmiarów, a monotonne
cykanie własnego zegarka wyprowadzało z równowagi. Miał nerwy
napięte do ostatnich granic.
Kiedy przy wejściowych drzwiach coś stuknęło, cofnął się o krok i
wyciągnął rewolwer. Ktoś, ukryty jeszcze w ciemności, powiedział:
- Niech pan to schowa, nie ma czasu na głupstwa. Korn nie żyje,
więc pan musi zająć jego miejsce. Najwyższy czas, żebyśmy się
poznali.
Wyszedł z cienia. Tadeusz opuścił rękę z rewolwerem i odruchowo
poszukał oparcia za sobą.
42
Artur Bergman nie mówił nikomu o scenie, jaka rozegrała się w
czasie przesłuchania Korna. Rozumiał, że każdemu człowiekowi może
się zdarzyć jakieś głupstwo, a Kurt mimo swej nieposzlakowanej
opinii także miał do tego prawo.
Zaszło jednak coś, co ową powściągliwość Bergmana nieco poruszyło.
Był to jeden z rozpłakanych jesiennym deszczem dni
październikowych. Johann Schmuland siedział w gabinecie Kurta i
komentował ostatnie wiadomości z frontu, kiedy drzwi otworzyły się
i do pokoju wpadł Bergman. Jego zwykle czerwona twarz była
fioletowa, żyły na skroniach nabrzmiały i wyglądały jak
przeciągnięte tuż pod skórą sznurki, machał rękami i mówił przy
tym tak dużo i tak bezładnie, że nie można było pojąć, o co
chodzi.
Kurt wstał i podszedł do niego. Bergman wybuchnął:
- To tyś powinien dostać, nie ja. To przecież ty go zabiłeś. Ty!
- Co dostać?
- To zawiadomienie. Za parę dni przyślą mi wyrok! - Głos Bergmana
przeszedł w histeryczny krzyk: - Zabiją mnie, rozumiesz, zabiją!
- Mówisz głupstwa. Poruszasz się w dostatecznej obstawie na to,
aby ci się nic nie stało. Te głupie pisemka obliczone są na to,
żeby adresata psychicznie skończyć. Tak, jak w tej chwili ciebie,
Artur. Nie powiesz mi chyba, że się naprawdę boisz.
- A właśnie, że się boję - wybuchnął Bergman - bo wiem, że mnie
zabiją! A to przecież ty jesteś winien, nie ja. To ty powinieneś
dostać.
- Dobrze, Artur - powiedział spokojnie Kurt. - Zrobimy wobec tego
wielkie i nadzwyczajne zebranie naszego wydziału, bo tu zdaje się
grasuje wtyczka podziemia, i ogłosimy, że adresat wyroku jest
mylny. Nie sądzisz, że to dobry pomysł? A teraz uspokój się, do
diabła, i trzymaj język za zębami. Wiesz dobrze, że nie ma żadnych
wykonywanych wyroków podziemia, prawda? - Czarne oczy zwęziły się.
- Chyba nie mówiłeś nigdy nic innego...
Johann Schmuland stał przy oknie i palił papierosa. Kiedy Bergman
był już przy drzwiach, zapytał od niechcenia:
- Kogo zabił Kurt?
Bergman jednak nie był już usposobiony do dalszej rozmowy.
Obejrzał się na Schmulanda i splunął na dywan. Schmuland nie
powtórzył pytania. Pokój Kurta opuścił prawie natychmiast po
wyjściu Bergmana. Kupił papierosy u rumianego chłopca pchającego
wózek z cukierkami i zamknął się w swoim gabinecie. Mijały minuty,
kwadranse, minęła godzina, a Johann Schmuland siedział pogrążony w
myślach. Potem wstał i podszedł do stojącej w rogu pokoju
pancernej szafy. Otworzył ją i spośród leżących tam teczek wybrał
jedną, z napisem: "Kurt Diethl".
Artur Bergman także zamknął się w swoim pokoju. Wszystkie sprawy
kazał odsyłać do swego zastępcy. Nie był w stanie niczym się
zająć. Dziesiątki razy wyjmował z kieszeni złowieszczy papierek i
dziesiątki razy odczytywał znane już na pamięć słowa. Pamięć
przywoływała przed oczy twarze Schultza i Langego; przerażone
twarze i błagania o obstawę. Jak żywego miał ciągle przed sobą
Burckla. Burckl, cudowna ręka na Pawiaku! Nie wierzył,
bagatelizował, mówił, że się nie odważą. Odważyli się. Nie żyją
już wszyscy trzej. Burckl zginął tak niedawno, 7 września. W biały
dzień zabili go przy zbiegu Marszałkowskiej i Litewskiej.
Strzelali z bliska.
Gdzieś w tym znienawidzonym mieście jacyś ludzie planują teraz
jego śmierć. Są na tyle bezczelni i pewni siebie, że przysyłają mu
zawiadomienie. Miał rację Kurt, kiedy mówił, że z tym narodem
sprawa nie jest prosta. Podludzie. Ręce robocze Wielkiej Rzeszy.
Tak, ale kiedy ma się w kieszeni zapowiedź śmierci, to ręce
podludzi stają się straszne.
Na skrzyp otwieranych drzwi poderwał się tak gwałtownie, jakby
spodziewał się, że to już oni. Ale to nie byli oni. W towarzystwie
Schmulanda stał przed nim nowy władca SS na terenie Warszawy,
Obergruppenfhrer SS Franz Kutschera.
Z notatnika starego Łępickiego
4 października 1943 roku. - Kilka dni temu podziemna prasa podała
oficjalnie wiadomość o wykonaniu wyroku śmierci na SS
Oberscharfhrerze Burcklu, komendancie Pawiaka. Podają również o
wykonanych wyrokach śmierci na dwóch osobach: Janie Pilniku, za
wydawanie w ręce Niemców obywateli polskich narodowości
żydowskiej, oraz Sabinie Bykowskiej, konfidentce gestapo. Akcji
takich jest coraz więcej.
Coraz groźniej również przedstawia się sytuacja w Warszawie. Do
gestapo, po zrobieniu radykalnego porządku w Norwegii i
Jugosławii, o czym świadczy jego przydomek "Kat Norwegii i
Jugosławii", przybył Franz Kutschera, podobno narzeczony córki
samego Himmlera. O jego przeniesieniu do Warszawy mówiło się już
od jakiegoś czasu, czas ten nadszedł.
W Warszawie krążą plotki o rychłej kapitulacji Niemiec. Ludzie
powtarzają to sobie z cudowną uporczywością. Bardzo chcą w to
wierzyć. Ja nie wierzę. Będą walczyć. Będą cofać się, jak cofają
teraz, i będą walczyć. Będą walczyć jeszcze być może wiele
miesięcy i im większe będą ich niepowodzenia, tym bardziej my
będziemy stawać się dla nich niebezpieczni i tym bardziej będą
chcieli nas sobie podporządkować.
Franz Kutschera przyjechał do gestapo i wypowiedział tam swoje
credo:
- Rozpieściliście, panowie, przez cztery lata ten naród płazów.
Postępujecie jak baranki i chcecie, żeby te zwierzęta was
słuchały. Mówicie, że to trudny naród? Nie ma trudnych spraw dla
Niemców. Mówicie, że usiłują kąsać tu wszyscy? Kobiety i dzieci?
Młodzi i starzy? I to też wasza wina. Nie potrafiliście zrobić
dotychczas jednej rzeczy, bodaj najważniejszej w tym wszystkim.
Nie potrafiliście wbić klina między tych, co zaczynali kąsanie, a
resztę narodu. Ja wbiję ten klin. Doprowadzę do tego, że ten, kto
chce kąsać, będzie sam. Kąsają kobiety i dzieci, Dobrze. Będziemy
bić kobiety i dzieci. Tego wymaga od was naród niemiecki i pamięć
tych, którzy tutaj ofiarowali swe życie. Jak ulice tego miasta
spłyną ich krwią, nie będzie odważnych na przelewanie naszej krwi.
Ja wbiję ten klin!
Aż do późnego popołudnia Bergman nie miał czasu na myślenie o
kartce, jaką otrzymał. Razem z przybyciem nowego szefa po szarym
gmachu jakby powiał nowy wiatr. Stukały maszyny do pisania,
pracowały dalekopisy, stenografowano konferencje, przygotowywano
się do nowej, ostatniej tym razem akcji, która miała wreszcie
zmusić psa, żeby padł i lizał pańskie stopy.
Dopiero kiedy znalazł się w aucie - myśli powróciły. Wtulił się
głęboko w poduszki samochodu i tylko kątem oka obserwował ulicę.
Było mu zimno. Kilka metrów za gmachem gestapo zauważył stojącą
przy brzegu chodnika dziewczynę. Podszedł do niej młody człowiek.
Bergman wtulił się głębiej do poduszki. Ogarnęła go wściekłość i
fala nienawiści do Polaków tak głęboka, że tamowała po prostu
oddech. Są na tyle bezczelni, że potrafią umawiać się na randki
tu, w niemieckiej dzielnicy, pod okiem gestapo! Och, kazałby
natychmiast zatrzymać auto. Odechciałoby się im spotkań na całe
życie... Gdyby się nie bał.
43
Na obiad były znowu kluski z razowej mąki i zdołali je zjeść tylko
dzięki komentarzom Smutnego, co miało ten skutek, że po
zakończeniu obiadu zakomunikował pani Anieli:
- Mam nadzieję, że wyciągnie pani z tego właściwe wnioski i że
teraz obiady będę miał do końca wojny zaklepane.
Jedna Krystyna wyłamała się z ogólnego pogodzenia się z losem i
razowymi kluskami. Była bliska płaczu.
- Nie mogę. Jestem głodna jak pies, a nie mogę na to świństwo
patrzeć!
Smutny obiecywał solennie:
- Krysiu, uspokój się. Wszystko musi odbywać się planowo. Najpierw
kończymy Niemców - tu wyjął rewolwer z prawej kieszeni i przełożył
do lewej - potem się pobieramy, ja zostaję światowej sławy artystą
i wtedy ty nie tylko pijesz, ale wręcz kąpiesz się w ptasim mleku.
- Zlituj się, Smutny.
- A nie, kochana. Miłość nie zna litości, a ja się w tobie kocham
od lat najszczenięcych.
Pomogła matce zebrać ze stołu, a potem poszła razem z wiernie
postępującym za nią Smutnym do swego pokoju.
Był zamglony październikowy dzień, zrobiło się już szaro. Bąknęła:
"Zapaliłbyś światło", ale Smutny udał, że tego nie słyszy.
Nie ponowiła żądania, nie lubiła czarnych zasłon na oknach.
Usiadła w bujanym fotelu, oparła głowę o jego krawędź i kołysała
się miarowo w zapadającym powoli mroku. "Mam już 23 lata" -
pomyślała nagle z przestrachem i wiek ten wydał się jej
autentycznie sędziwy. "Kiedy skończy się wojna, będę tak stara i
tak zmordowana wszystkim, co było, że nikt się we mnie nie
zakocha." Myśl ta prześladowała ją coraz częściej. A Smutny, jakby
wyczuł, co ją gnębi, dodał jeszcze:
- Słyszałaś o zaręczynach Pralinki?
- Trudno było nie słyszeć - powiedziała wrogo. - Zaprezentował ją
już w "Złotej Papudze", a za kilka dni sprowadzi to dziewczę
tutaj. A ponieważ dziewczę jest niczego sobie, to jakbym widziała:
rozsiądziecie się naokoło niej i rozgadacie o tym, jacy to
jesteście bohaterzy, ilu to Niemców macie na rozkładzie i jakie
wspaniałe roboty na koncie. Wszystko według najlepszych wzorów
polskiej konspiracji.
W sąsiednim pokoju trzasnęły drzwi, słychać było szelest zasuwanej
żaluzji, a potem trzask włączonego kontaktu. Przez szparę
przesączało się światło i zmąciło mrok.
- Chwilami nie mogę na to wszystko spokojnie patrzeć. W niedzielę
poszłam ze Stefem na tę ich harcerską mszę do Świętej Anny. Trzeba
ci było ich widzieć: ustawieni równiutko drużynami, zastępami, ze
szpilkami w klapach, żeby nikt nie miał wątpliwości, że harcerz i
że z takiej to a takiej drużyny. A Niemcy tuż obok, na ulicy...
Albo ten nasz dom. Dawno już Niemcy powinni...
- Odpukaj.
Odpukała. Usłyszała cichy śmiech Smutnego. Spojrzała na jego
szczupłą postać i połyskujące okulary. Pomyślała, że chłopców
ginie więcej niż dziewcząt i że ten ich dziewczyński los wcale nie
będzie po wojnie wesoły. Ale do tych myśli nikomu by się nie
przyznała. Wstydziła się ich. Patrzyła natomiast na stojącego w
mroku chłopca z jakąś nagle zrodzoną pretensją, jakby podświadomą
obawą, że on, który jest przy niej od czasu, kiedy tylko jako tako
zaczęła poznawać świat, może być przy niej zawsze, a wcale tego
nie chciała.
- Jeżeli o mnie chodzi, to muszę ci powiedzieć, że obliczem
polskiej konspiracji raczej się nie martwię.
Z pokoju obok dobiegł słaby stuk, a potem okrzyk pani Łempickiej:
- Och, jaka jestem niezdara.
- Nie pani jedna - pocieszył ją bas Józiowej. - Mój stary, świętej
pamięci, całą dziesiątkę kiedyś stłukł, zanim sobie z dwóch jaj
jajecznicę usmażył. Ja przełożę resztę! Pani wyciągnie te kartki,
pani Łempicka, coś mam pani do przeczytania.
Krystyna przymknęła oczy. Fotel skrzypiał monotonnie. Zdenerwowało
ją to skrzypienie. Chciała zatrzymać jego miarowy ruch, ale -
rozkołysany - nie dawał się szybko unieruchomić.
- Pani słucha, pani Łempicka. Mąkę przełożymy potem. Teraz niech
pani słucha. - Głos nabrzmiał przejęciem:
W dwa lat dziesiątki nastaną te pory,
Gdy z nieba ogień wytryśnie
Spełnią się wtedy pieśni Wernyhory -
Świat cały krwią się zachłyśnie.
- Ja wolę przepowiednię królowej Saby - stwierdził natychmiast
Smutny. Krystyna nigdy nie wiedziała, kiedy żartuje, kiedy mówi
poważnie, choć znała go już od tak dawna.
Gdy czarny orzeł znak krzyża splugawi,
Skrzydła rozłoży złowieszcze -
Dwa padną kraje, których nikt nie zbawi...
- Ale to nie o Polskę chodzi, pani Łempicka, nie. Bo dalej będzie
o Polsce...
Krystyna zerwała się. Fotel, gwałtownie odsunięty, poleciał w głąb
pokoju i zatrzymał się przy ścianie.
- O Boże - wybuchnęła. - Nie mogę tego słuchać! Chodźmy gdzieś.
- Dlaczego, Krysiu? - zapytał miękko. - A gdybyś na to spojrzała
inaczej? Nie przez zmordowanie, strach i załamanie, a raczej przez
to drgnięcie, które zjawia się, ilekroć staniesz pod oknem i
spojrzysz na ulicę, taką zwyczajną, wiesz, nawet z kocimi łbami,
nie szkodzi...
- Och, daj spokój.
Umilkli. W uchylone okna uderzył silniejszy podmuch wiatru i
otworzył je szerzej.
Przytłumiony głos Józiowej poprosił:
- Teraz niech pani słucha uważnie, pani Łempicka kochana, teraz
niech pani słucha: Warszawa środkiem ustali się świata...
Przy ostatnim słowie głos zamazał się. Krystyna poczuła gwałtownie
narastające ciepło pod powiekami. Mówiła sobie: "Idiotyzm. Jestem
zupełna kretynka", ale nie mogła się opanować: Usiadła znowu na
fotelu i zapragnęła, żeby Smutny się nie odzywał, żeby nie
przeszkadzał...
...Trzy świata rzeki dadzą trzy korony
Pomazańcowi z Krakowa.
Znała tę przepowiednię, leżała starannie przepisana i schowana na
samym dnie szafy. Kartki były już zniszczone od częstego
przeglądania.
...Powstanie Polska od morza do morza...
To już powiedział Smutny, Józiowa bowiem pochlipywała ze
wzruszenia. Krystyna otworzyła oczy.
- Znasz to?
- Wszyscy znają. Dlaczego ja mam być gorszy?
Kiedy wyszedł, stała w oknie i patrzyła za nim, jak biegł przez
ulicę, chudy, mały, z rękami wciśniętymi w kieszenie, pogwizdując:
Ja w konspirację wierzę, lecz widzę, że jest źle. Jak można w
dzień, w papierze, przez miasto nieść ka-be.
Ciągle jeszcze zła była, choć już skłonna się uśmiechać. Może po
prostu na widok tej ulicy? Zwyczajnej, nawet z kocimi łbami...
Z notatnika starego Łempickiego
18 października 1943 roku - Nie wiem, czy potrafię to w jakiś
sposób opisać, nie wiem, czy już mam na to dość siły. To nie było
łatwe przeżycie.
Od kilku dni nastąpiło nie spotykane dotąd nasilenie łapanek.
Mniej więcej od godziny dziesiątej do czternastej jeździły po
całej Warszawie budy policyjne i zabierały, kto się nawinął pod
rękę. Zdarzało się jeszcze czasem legitymowanie, ale to chyba
robili tylko jacyś niepoprawni formaliści. Jak brakowało do
kompletu, zabierali zupełnie stare kobiety, a nawet dzieci. Byle
naznaczony kontyngent się zgadzał. "Łapią" - to było hasło
ostatnich dni, ostrzeżenie zza rogów, z tramwajów, z okien.
15 października o łapankach powiedziano przez szczekaczki. Już od
ósmej rano chyba co godzinę głośniki nadawały, że w odwet za
zamachy na Niemców rozstrzelano siedem osób, których nazwiska
wymieniono, a dalszych sześćdziesiąt przeznaczono na zakładników,
z których dziesięć będzie rozstrzelanych za każdy zamach na
Niemca.
No, a następnego dnia wprowadzono to w czyn.
Szedłem z Jankiem i Kazikiem Alejami Niepodległości. Rozmawialiśmy
o łapankach. Właściwie o niczym innym ostatnio się nie mówiło.
Łapanki stały się częścią składową naszego życia, jak stała się
nią godzina policyjna, kartki i czarne zasłony na oknach.
W pewnej chwili na ulicy zrobił się jakiś niepokój. Janek zawołał:
"Łapanka" i rzucił się do ucieczki, ale Kazik zatrzymał go,
chłopak robi na mnie wrażenie człowieka o prawdziwie mocnych
nerwach. Powiedział: "Nie, to musi być co innego, mam wrażenie, że
jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron". Ja też miałem takie
wrażenie, ludzie biegli i wracali, miotali się na kawałku ulicy
jak w klatce.
Nadjechały budy. Pociągnąłem chłopaków do bramy, ale okazało się,
że tylko uprzedziłem w ten sposób życzenia Niemców. Wszystkich
spędzili do bram, sami ustawili się wzdłuż chodników. Czekali.
Janek był biały. drżał. Widziałem, jak Kazik chwycił go za rękę i
ścisnął mocno.
Nadjechało wreszcie tamto auto. Zatrzymało się prawie naprzeciwko
nas. Ludzie, których z niego wyciągano, mieli na sobie papierowe
koszule, skrępowane w tyle ręce i zawiązane oczy. W bramie ktoś
jęknął, ktoś krzyknął głośno, jakaś kobieta wybuchnęła płaczem.
Skazańców ustawili wzdłuż muru, koło siebie. Usłyszałem: "Raz,
dwa, trzy cztery..." To Kazik liczył, ilu ich jest. Rozległa się
komenda i seria strzałów. Znowu w bramie ktoś krzyknął. Janek
dygotał. Miał zakryte oczy. Powtarzał: "Nie! Nie! Nie!..."
Dowódca plutonu egzekucyjnego wyjął rewolwer i podszedł do
leżących. Każdego potrącał nogą. Strzelił jeszcze kilka razy,
dobijał rannych. Chodnik zabarwił się krwią.
"Dwudziestu pięciu - powiedział Kazik. - Liczyłem dobrze."
Do miejsca egzekucji podjechała nowa buda. Dwóch żandarmów
chwytało zabitych za ręce i nogi i wrzucało do środka. Dowódca
plutonu stał i patrzył na nas, skurczonych w tych bramach, i na
ten czerwony chodnik. Zdawał się mówić: "No co? Dostatecznie
makabryczny widok na to, żebyście zaczęli się naprawdę bać?"
"Odjeżdżają" - powiedział Janek. Istotnie budy ruszyły. 1 kordon
żandarmów załamał się. Powskakiwali na nadjeżdżające auta.
Zostaliśmy tylko my - ludzie zagnani do bram, krew na chodniku i
rozpryśnięty mózg na ścianie. Nie wiem, jak długo jeszcze trwa
cisza, zdawało mi się, że jej nic nie przerwie, ale urwała się
nagle, fala ludzka porwała nas, znalazłem się tuż przy tym murze.
Kiedy i skąd wzięły się kwiaty, nie umiem powiedzieć, zobaczyłem
tylko mnóstwo tych kwiatów, które robiły się czerwone, zobaczyłem
płonące świeczki. jakaś kobieta stała oparta o mur, niedaleko
miejsca, gdzie prysnął mózg, i łkała przyciskając chusteczkę do
półotwartych ust. Ktoś krzyknął, że zbliżają się żandarmi.
Zaczęliśmy uciekać. Z daleka zaszczekały karabiny maszynowe.
Obejrzałem się. Miejsce egzekucji było już puste. Tylko kobieta
przy murze osunęła się na kolana i pochyliła głowę. Wyglądała,
jakby modliła się za tych, co zginęli, ale spływająca z pochylonej
głowy strużka krwi świadczyła wyraźnie, że i ona do nich należy.
24 października 1943 r. - Wiadomości z frontu zaczynają brzmieć
wręcz sensacyjnie, ale nikt się prawie tym nie zajmuje, zbyt wiele
dzieje się wokół nas. Publiczna egzekucja w Alejach, której byłem
świadkiem, stanowiła - jak się szybko okazało - początek
zakrojonej na wielką skalę akcji zastraszenia. Codziennie w jakimś
punkcie miasta odbywają się egzekucje, a w okolicach
Jagiellońskiej Niemcy urządzili niemal rzeź. Obsadzili kilka ulic
i strzelali do każdej postaci, ukazującej się w oknie. Podobnie
było na Nowym Świecie, gdzie strzelano do wszystkich, kto tylko
zjawił się na ulicy, nie wyłączając dzieci.
Wyobrażałem sobie, że tego rodzaju akcja sparaliżuje życie miasta;
tymczasem ludzie, wstrząśnięci tym, co się dzieje, w pełni
świadomi, że za chwilę oni mogą stać się takimi samymi ofiarami -
starają się żyć nadal normalnie. Nawet u nas. Prosiłem moje
dzieci, żeby nie wychodziły bez wyraźnej potrzeby: Stef machnął
tylko ręką, Krystyna uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć:
"Mój staruszku, my lepiej wiemy, co mamy robić". A Andrzej... Nie
wiem, czy istnieje coś, co jest jeszcze w stanie Andrzejem
poruszyć.
Chociaż... może nie mam racji. Przed kilku dniami Andrzej
powiedział mi coś, czego dobrze nie zrozumiałem, zbagatelizowałem,
a co teraz ciągle do mnie wraca i nie daje mi spokoju. Siedział
przy stole jak zwykle zamyślony, czy raczej zagapiony, nie
reagujący na to, co się dzieje wokół, na kartce papieru rysował
coś, co wyglądało jak jakiś najeżony kłębek. Wielokrotnie chciałem
zapytać, co to może być, ale... I nagle odezwał się sam. To rzadko
się zdarzało, dlatego w pierwszej chwili byłem przede wszystkim
zaskoczony tym, że odezwał się, a dopiero potem usłyszałem to
przedziwne pytanie:
"Czy jesteś pewien, że to, co robimy, jest zupełnie w porządku?"
Ponieważ milczałem - mówił dalej: "Oddajemy życie za pewien fakt.
Niewiele wiemy o jego kształcie".
Powiedziałem ostrożnie, że kształt jest chyba dawno znany. Nie
wiedziałem, do czego zmierza. Sądzę, że musiał to pojąć, bo
spojrzał na mnie znad tego idiotycznego rysunku, znad tego
najeżonego kłębka nie wiadomo czego, uśmiechnął się i w tym
uśmiechu było jakieś politowanie, a w każdym razie tak mi się
zdawało. Potem opuścił głowę i wrócił znów do swoich myśli jak do
swojego świata.
25 października 1943 r. - Wysiedlenia ludności w okolicach Mielca
miały - jak się okazuje - zupełnie specjalny cel. Teren
miejscowości Blizna-Pustków przerobiono na nowy poligon
doświadczalny do prowadzenia dalszych prac nad nową bronią.
44
Telefon nie odpowiadał. Hilda położyła słuchawkę, a potem
wykręciła numer jeszcze raz. Nikt nie podchodził. Umówiła się, że
o tej porze będzie dzwonić. Umówiła się, że po telefonie mąż po
nią przyjedzie, nie chciała wracać sama.
Wyszła z kabiny, zajrzała do rozbawionej sali, a potem spróbowała
zadzwonić raz jeszcze. Bez skutku. Odszukała w torebce notatnik, a
w nim telefon Diethla. Ale jego także nie było. Telefon w gestapo
odebrał Rudi Lorenz. Poznał ją po głosie, zapytał, w czym mógłby
pomóc. Powiedziała: "Właściwie nic, głupstwo. Nie mogę porozumieć
się z mężem. Miał czekać w domu na mój telefon..." Rudi
odpowiedział: "Proszę się spokojnie bawić, natychmiast wszystko
zostanie sprawdzone". Zapytała jeszcze: "A czy ma pan, numer
domowego telefonu Hauptsturmfhrera Diethla?" "Nie" - skłamał i
odłożył słuchawkę. Wziął ośmiu żandarmów i pojechał do mieszkania
Leidena.
- Nie jestem wcale pewien, czy musiałeś do niego strzelać -
powiedział Andrzej, przypatrując się leżącej na podłodze postaci.
- Mogłeś sprowadzić sąsiadów na kark.
- Ale nie sprowadziłem - stwierdził pogodnie Kazik. Podrzucił
rewolwer i złapał go w locie. - Zbyt dużo i zbyt często się teraz
strzela, żeby jakiś jeden mizerny strzał mógł zwrócić czyjąś
uwagę. A zawsze o jednego Niemca na świecie mniej i zawsze o jakąś
jedną mikroskopijną cząstkę człowiekowi lżej na sercu.
Przeskoczył leżącego.
- Idę pomóc im przy tej szafie, grzebią się jak muchy w smole.
Wyszedł do drugiego pokoju. Andrzej zgasił światło, podszedł do
okna i odsunął na chwilę zasłonę. Ulica była cicha, pogrążona w
ciemnościach, spokojna. Cofnął się.
Akcja na Leidena została zorganizowana prawie bez żadnych
przygotowań. Od chwili, kiedy Tadeusz otrzymał wiadomość od
Czarnego: "W biurku znajdują się papiery dotyczące nowego ośrodka
doświadczalnego niemieckiej broni V-1. Natychmiast wykraść" - do
wejścia do mieszkania Leidena upłynęły zaledwie trzy godziny.
Dlatego też i skład wykonującej akcję ekipy był trochę
przypadkowy. Andrzej zastanowił się, nie po raz pierwszy tego
wieczoru, czy Tadeusz zlecił mu akcję tylko dlatego, że nie mógł
zorganizować jej przy pomocy kogoś innego. Od powrotu z Oświęcimia
raczej unikał angażowania go do poważniejszych robót. Oficjalnie
mówiło się, że Andrzej ma odpocząć po obozowych przeżyciach.
Andrzej jednak doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że Tadeusz
mu po prostu nie wierzy.
Do akcji nie należało brać Janka. Po ostatniej robocie - wykonaniu
wyroku na Bergmanie, poruszał się jak w złym śnie. Egzekucje
uliczne odbiły się na nim wyjątkowo mocno. "Kompletnie się
rozkleił" - zawyrokował Kazik i Tadeusz zgodził się z tym. Dlatego
też w akcji na Leidena oprócz Andrzeja i zawsze niezawodnego
Kazika wziął udział Niefortunio i nowy człowiek w grupie, o
pseudonimie Zamojski.
Kazik wrócił. Zapalił światło i pokój stał się prawie przytulny.
Zajrzał do kredensu.
- Pewnie się nie zgodzisz - powiedział na widok ustawionych
butelek - ale ja bym proponował po jednym...
- Nie.
Z drugiego pokoju Zamojski zawołał: "Już kończymy", Andrzej
odkrzyknął: "Chwała Bogu", poczuł się zmęczony, spojrzał na
siedzącego przed nim Kazika; na niebieskie oczy, z których już
dawno zginął ich blask, pomyślał, że ten nowy Kazik, ten zły
Kazik, tęskniący do niemieckich trupów, jest mu w jakiś sposób
bliski, o ile ktokolwiek jeszcze potrafi mu być bliski.
- Zastanawiam się - powiedział nagle Kazik - po co właściwie
człowiek się rodzi.
- Żeby umrzeć.
Kazik potrząsnął głową. Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju,
szybkimi nerwowymi krokami.
- Nie, to nie tak.
Zatrzymał się na chwilę przed Andrzejem, ale zaraz podjął znów
swoją wędrówkę.
- Kończycie wreszcie? - zawołał Andrzej w stronę drugiego pokoju.
Kazik znowu zatrzymał się na moment.
- Ja myślę - powiedział - że chyba każdy ma na ziemi coś do
spełnienia i po to właśnie się rodzi. Jak to spełni, to potem
idzie do nieba, a jak nie spełni, to do piekła. Tylko skąd
wiedzieć, co to jest? Na przykład ja. Co ja mam do spełnienia w
życiu? - Znowu zaczął chodzić po pokoju. - A widzisz, Andrzej, my
musimy się spieszyć, bo jakiś szkop nas za wcześnie kropnie i co
człowiek powie Panu Bogu? Że bronił ojczyzny? A Pan Bóg powie:
"Nienawidziłeś i zabijałeś, a zakazałem tego". Powiem: "Kochałem",
a Pan Bóg: "Kochałeś kobietę, która należała do innego, a tego też
zabroniłem".
Zamojski i Niefortunio, syci chwały, wmaszerowali do pokoju.
- Wychodzimy po dwóch - przypomniał Andrzej. - Kazik z Zamojskim,
ja...
Wtedy właśnie zadźwięczał dzwonek. Znieruchomieli...
Rudi Lorenz nieprzerwanie naciskał dzwonek. Już teraz był
przekonany, że w mieszkaniu Leidena znajdują się nieproszeni
raczej goście. Przed domem ani na klatce schodowej nie spotkali
wprawdzie nikogo, ale trudno byłoby się spodziewać "bandyckiej"
czujki w niemieckim domu. Osiem par oczu żandarmów patrzyło na
niego spod żelaznych hełmów. Długo trwała cisza, zanim rozległy
się za drzwiami jakieś kroki. Rudi czekał pełen napięcia. Głos,
który odezwał się po drugiej stronie, nie należał do Leidena.
- To ja, Lorenz odparł szybko.
Drzwi otworzyły się. Nie widać było nikogo. Żandarmi, jeden za
drugim, weszli do długiego przedpokoju. Wówczas z trójkąta między
drzwiami i załamaniem ściany padł strzał i jeden z żandarmów
wypuścił automat z ręki: W tym samym momencie rozpętała się
strzelanina.
Przedziwna była to walka, przenosząca się z pokoju do pokoju, w
ciemnościach, zza drzwi, szaf, spod stołu, walka, w której się
strzelało, rzucało krzesełkami, barykadowało meblami.
Zamojski zginął pierwszy. Zginął prawie od razu. Otwierając
drzwi liczyli, że do mieszkania wejdzie tylko jeden Niemiec, jakiś
znajomy Leidena. Weszło sześciu żandarmów, dwóch zostało na klatce
schodowej. W odpowiedzi na jego pierwszy strzał seria z automatu
podziurawiła drzwi i ukrytego za nimi człowieka jak sito.
Zostali we trzech.
Kazik na początku walki zdobył automat. Nie cofnął się jak Andrzej
i Niefortunio, w głąb mieszkania, tylko przyczaił się w jakimś
kącie. W przedpokoju leżały dwa trupy. Zamojskiego i zabitego
przez niego żandarma - jemu właśnie porwał automat. Może, gdyby
tak uzbrojony wybiegł na klatkę schodową, może udałoby mu się
uciec. Ale nie myślał wówczas o ucieczce. Myślał o swoich dwóch
towarzyszach, którzy bronili się w głębi mieszkania.
Olbrzymia staroświecka szafa przez kilka minut stanowiła dla
Andrzeja świetną barykadę. Nie wyszedłby zza niej szybko, gdyby
nie to, że przy kolejnym pociągnięciu za spust pistolet nie
przemówił. W pokoju był wprawdzie tylko jeden Niemiec, ale za to
świetnie uzbrojony. Andrzej ostrożnie wychylił się zza szafy.
Czarna lufa uniosła się na wysokość jego głowy, ale nim automat
zaterkotał, Niemiec zwalił się na podłogę.
- Co się czaisz, do jasnej cholery - wybuchnął Kazik. - Niewiele
brakowało, żebym wygarnął do ciebie. Bierz automat i chodu.
Był właśnie przy zabitym Niemcu, kiedy usłyszał krzyk Kazika, a
potem terkot automatu, nie, dwóch automatów, skoczył w bok i
pszywarł do ściany, znów automat, tym razem tylko jeden, Kazik już
nie miał siły podnieść swojego. Przez chwilę wpatrywał się w
zamazującą się postać Andrzeja, pomyślał, że stało się coś
inaczej, niż sobie uplanował, ktoś się nad nim pochylił, a może to
on upadł. Teraz wiedział już, że nie udało mu się zabić jeszcze
tego jednego Niemca, że nie zdążył zrobić tego, co przez ostatnią
chwilę życia było dla niego bardzo ważne, bodaj najważniejsze.
Pomyślał: "Nie spełniłem..." i ogarnęła go zupełna ciemność.
Kazik zginął drugi.
Przez pewien czas Niefortunio trzymał się kurczowo boku Andrzeja.
Strzelał wtedy, kiedy Andrzej, krył się tam, gdzie Andrzej,
uciekał i zrywał się wtedy, kiedy on, nie słuchając nawet jego
krótkich, rwanych poleceń. W paraliżującym strachu stał się
cieniem Andrzeja.
Gdy biegł za nim, coś mu nagle podcięło nogi. Usiłował podnieść
się. Nie mógł. Zawołał: "Andrzej", zawołał jeszcze raz i znowu
czekał. Gdzieś rozległo się kilka serii z automatu. Zrozumiał, że
musi sobie dać radę sam.
Leżał twarzą do ziemi. Odwrócił się na bok. Coś zabolało w
okolicach brzucha. Na podłodze czerniła się kałuża krwi. Usiłował
chwycić odrzucony po upadku rewolwer. Musiał go dostać za wszelką
cenę, za cenę życia. Skurczył nogi, oparł się na nich i usiadł. Z
początku nie czuł żadnego bólu. Ucieszył się. Gdy wstał, przez
długą chwilę bujał się na nogach, usiłując chwycić równowagę, a
potem podszedł dwa kroki w stronę leżącego na podłodze rewolweru.
Nachylił się i upadł znowu. Potem poczuł, że coś go gniecie w
piersi. To był rewolwer. Strzelanina jakby się przybliżała. Wsunął
rękę pod piersi i zacisnął na kolbie. Wstać było teraz znacznie
trudniej niż poprzednio. Zrobił to jednak. Nacisnął jakąś klamkę i
wtoczył się do środka. Tuż za drzwiami upadł. Rewolwer znowu
poleciał gdzieś daleko. Niefortunio wiedział, że teraz go już nie
podniesie. Znowu zawołał: "Andrzej" i od strony drzwi odpowiedział
mu szept: "Jestem", a potem usłyszał szybkie, ciche kroki
zamglonymi oczami wpatrzył się w twarz ostatniego człowieka,
którego widział na ziemi. "Andrzej - powtórzył - rewolwer, daj...
proszę..." Andrzejowi nie trzeba było tego tłumaczyć. "...Musiałem
mu dać ten zastrzyk. Nikt nie potrafił mu pomóc, to była jedyna
droga..."
- Nie bój się - powiedział. - Nie oddam cię im ani nie zrobię z
ciebie samobójcy. Zamknij oczy, Niefortunio; zamknij oczy...
Wycelował i ręka mu nie drgnęła.
Niefortunio zginął trzeci.
Głosy Niemców rozległy się bliżej. Andrzej zatrzasnął drzwi,
przysunął do nich stół, rzucił parę krzeseł, a potem dopadł do
okna. Otworzył je i wyszedł na występ w murze. Rozejrzał się.
Balkon był o piętro niżej, trochę w bok. Skok dość ryzykowny,
trzecie piętro, jeśli nie trafi na balkon - zabije się. Oba wyjścia
dobre. Skoczył. Trafił. Oparł się rękami o szybę. Ale tu chyba
także mieszkają Niemcy?
Na dole hamowały jakieś samochody. Obok ktoś mocował się z
otwieranym oknem. Andrzeja ogarnęła rozpacz.
Wtedy właśnie drzwi balkonu otworzyły się i dziecinny głosik
powiedział: "Tutaj".
Rudi spojrzał na zegarek. Była czwarta nad ranem. Ostatni z
bandytów ciągle był nieuchwytny, jakby rozpłynął się w powietrzu.
Rewizje przeprowadzone we wszystkich pobliskich mieszkaniach,
bardziej jeszcze dokładnie w mieszkaniach Volksdeutschów niż
Niemców, nie dały rezultatów. W mieszkaniu, którego balkon był
najbliższy okna ucieczki, robiono rewizję trzykrotnie. Mały, może
dziesięcioletni chłopiec, syn pielęgniarki pracującej w szpitalu,
był tej nocy w mieszkaniu sam. Cienkim głosikiem mówił, że słyszał
strzały, że zbudził się, że wyglądał przez szybę, że zdawało mu
się, jakby jakaś postać zsuwała się w dół, po murze. Nie otworzył
okna, bo się bał. W pasiastej piżamce chodził za nimi niemal krok
w krok. Kiedy wychodzili, podniósł na Rudiego oczy: "Czy oni do
dzieci też strzelają?" - zapytał: Rudi pogładził go po głowie.
"Nie bój się, złapiemy go" - obiecał, a chłopiec uśmiechnął się,
jakby chciał zapewnić go, że wcale w to nie wątpi.
Spojrzał znów na zegarek. Usadowił się wygodniej w fotelu i
postanowił czekać do skutku. Jeśli nawet istotnie zsunął się na
dół, to nie mógł odejść daleko. Wyloty ulic i najbliższe bramy
były obstawione. Prędzej czy później muszą go znaleźć. Ale mijały
długie godziny, a meldunek o ujęciu ostatniego bandyty nie
nadchodził.
Schody wydawały się Halinie przeszkodą nie do przebycia. Szła po
omacku, potykając się o krawędzie stopni. pragnęła, aby te schody
już się skończyły, i równocześnie modliła się, aby iść do domu jak
najdłużej. W pokoju zaczłapały pantofle i w drzwiach stanął
ojciec.
- To ty? Myślałem, że to wreszcie Kazik.
Miał w ręku gazetę, Halina pomyślała: "Za chwilę powie, że cała ta
redakcja powinna wisieć", stuk garnków w kuchni, wszystko tak jak
co dzień, powiesiła płaszcz na wieszaku. "Pójdę stąd - pomyślała.
- Nie umiem im tego powiedzieć."
- Co ten Kazik wyprawia? - pani Brzezińska wytarła ręce fartuchem
i karcąco spojrzała na córkę. - Znowu szalik zostawiłaś w domu.
Koniecznie chcesz się nabawić zapalenia płuc? Powiedziałam sobie,
że ostatni raz puszczam Kazika na takie wizyty z nocowaniem. Żebym
się tak musiała niepokoić. Wytrzyj nogi, nie widzisz, że
zapastowałam? Chciałam, żeby wyfroterował tę podłogę. Głodna
jesteś?
- Nie.
- Jak to nie? Pracujesz cały dzień i nie jesteś głodna? Zaraz
przygrzeję ci obiad.
"Jak ja im to powiem? Dlaczego nie mają żadnego przeczucia, nic?
Dlaczego nie spojrzą na mnie i nie domyślą się sami, dlaczego to
ja, ja..."
- Mamo - powiedziała głośno.
Pani Brzezińska odwróciła się. I ojciec odsunął gazetę od oczu.
Halina poczuła, że dzwonią jej zęby. Zobaczyła, jak twarz matki
zrobiła się nagle blada.
- Kazik - powiedziała - brał udział w akcji.
Gazeta z szelestem osunęła się na podłogę. Nie mówiła dalej, więc
ojciec zapytał:
- Złapali go?
Potrząsnęła głową. Teraz już wiedzieli. Odwróciła się i pobiegła
do swego pokoju, ale nie była długo sama. Ojciec przysiadł na
tapczanie, wyciągnął rękę i niezdarnie pogładził ją po głowie.
Powiedział:
- Nie będziemy mieli nawet grobu.
A potem zapytał:
- A czy ty, czy ty...? - urwał. Spojrzała na niego oczami pełnymi
łez.
- Tatusiu, czy można inaczej?
Pokiwał głową. Powiedział:
- Wymagająca jest ta nasza ojczyzna.
Na drugi dzień Tadeusz był już poinformowany przez Czarnego o
przyczynach niepowodzenia akcji. Czarny donosił także, że - być
może - Andrzej zdołał się uratować. Tadeusz krążył po swoim
pokoju, zdawało mu się, że ciągle słyszy głos Andrzeja: "Nie
wierzysz mi, a ja nie mogę ci udowodnić, że nie masz racji".
Tadeusz bał się, że Andrzej teraz, kiedy tylko on jeden wyszedł
cało - nie będzie chciał się nikomu pokazać na oczy. Czekali
Łempiccy, czekała Halina, czekali wszyscy, Andrzej jednak nie
wracał.
Dopiero trzeciego dnia po tragedii u Leidena do mieszkania
Brzezińskich przyszedł mały, może dziesięcioletni chłopczyk.
Zapytał o Halinę, a kiedy wyszła do niego, podał jej kartkę.
Zawierała tylko jedno zdanie: "Muszę się z tobą zobaczyć -
Andrzej". Zarzuciła płaszcz i wyszła za chłopcem w milczeniu.
Dopiero na ulicy zapytała:
- Jak się zdołał uratować?
- W windzie - powiedział chłopiec. Spoglądał na nią jakoś
nieśmiało i z zażenowaniem. - Jest zepsuta i nikt nie wie, że
można się do niej dostać. Oni byli w naszym mieszkaniu trzy razy,
bo to prawie obok... - urwał. - Nie chciał nikogo widzieć, mówił,
że mu nikt nie uwierzy, bo uratował się sam.
- Tyś go uratował - poprawiła.
Spuścił głowę.
- Mieszkam tu - powiedział z jakimś uporem. - Bo moja matka jest
volksdeutschką. Ale ja... ja nie.
Siedzieli naprzeciw siebie w niewielkim pokoju. Zasłonięte okna
odgradzały ich od świata i dawały złudne poczucie bezpieczeństwa.
Andrzej był wychudły, zmieniony jeszcze bardziej niż po powrocie z
Oświęcimia, zarośnięty, stary. Schrypniętym, zmęczonym głosem
mówił:
- Czasem tak jest, że się wszystko sprzysięgnie przeciw
człowiekowi. Wiem, że Tadeusz mi nie wierzył, wiem, że własny
ojciec patrzy na mnie z wiecznym pytaniem w oczach, i wiem, że
teraz nie mogą mi wierzyć tym bardziej. Nie przerywaj. Muszę ci
wszystko powiedzieć, skoro się wreszcie na to zdecydowałem.
Chciałem sobie z początku po prostu palnąć w łeb, potem
pomyślałem, że może zdarzy się inna okazja. Ale mnie śmierć omija.
Tadeusz myśli, że wyszedłem z Oświęcimia, bo zgodziłem się na
jakąś współpracę. Halina, nigdy nikomu nie opowiadałem tego, co
widziałem i przeżyłem w Oświęcimiu. Myślałem, że sobie i ludziom
tego oszczędzę. Ale teraz muszę ci to powiedzieć. Ty też pewnie
myślisz, że darmo się z Oświęcimia nie wychodzi. Racja. Ktoś za to
musiał zapłacić. I zapłacił. Ale to nie byłem ja... Czekaj. Muszę
zacząć wszystko od początku. Ale od czego zacząć? Wysiedliśmy z
pociągu... Nie, wcześniej. Szliśmy razem z Cyceronem Marszałkowską
w stronę placu Zbawiciela. Leźliśmy wolno, nie śpieszyło nam się
nigdzie. Nie miałem w kieszeniach spluwy ani żadnej podejrzanej
kartki czy bibuły. Mieliśmy eleganckie Kenkarty, każdy nie na
swoje nazwisko i nienaganne Arbeitskarty. W ogóle byliśmy dziwnie
dalecy od myśli o wojnie, o Niemcach jedna z tych rzadkich chwil,
kiedy udawało się nie pamiętać. Było zimno. Właściwie to był
cholerny mróz, a Cycero jak zawsze był z gołą głową. Powiedziałem
mu: "Idioto. Zapalenia mózgu dostaniesz". A on: "Konował i takie
głupstwa plecie". Nigdy nie nosił czapki, mówił, że go włosy
grzeją. Może to zresztą była i prawda. Nie wiem, czy pamiętasz,
ale Cycero miał fantastyczne włosy, taką jasną, kędzierzawą
czuprynę. Przepraszam cię, znałaś go tak samo dobrze jak ja.
Pewnie pamiętasz też okulary Cycerona. Były bardzo grube i mocne,
nie widział bez nich nic na odległość dziesięciu kroków. W
kościele Zbawiciela był właśnie ślub, właściwie było już po
ślubie, bo oni oboje już wyszli. Ona miała żałosny, biedniutki
bukiecik, a jakaś starsza pani obejmowała na przemian to ją, to
znów jego, całowała i płakała. Pamiętam, stanęliśmy, bo - co tu
gadać - ślub teraz nie jest taką znowu codzienną rzeczą i Cycero
powiedział do mnie: "Zakochałem się. I od razu wiedziałem, że
będzie z tego tragedia. Ona też nosi okulary. Przez te przeklęte
okulary jeszcze ani razu nie odważyłem się jej pocałować".
W budzie znaleźliśmy się z nimi razem. Staliśmy obok, słyszałem,
jak dzwoniły jej zęby. A on przytulał ją do siebie tak właśnie,
jakby już nigdy nie miał więcej jej przytulić. Bo tego dnia brali
wszystkich, jak leci. Nawet tych naszych pierwszorzędnych kart
pracy nie oglądali.
W wagonie także byliśmy razem: Nigdy nie przypuszczałem, jak wiele
ludzi może zmieścić się w jednym bydlęcym wagonie. Byliśmy
ściśnięci tak, że nie można było drgnąć, nie można było ruszyć
ręką. Było zimno i bardzo duszno. - Po kilku godzinach nie było
czym oddychać. Kobiety płakały i modliły się. Ktoś dostał ataku
histerii, ktoś zemdlał. Jechaliśmy bardzo długo. W kącie płakało
jakieś dziecko. Kobieta - pewnie matka - krzyczała: "Dusi się,
udusi się!" Chciałem tam dojść, chciałem przedostać się do tego
dziecka, nie mogłem słuchać jego płaczu, ale nie mogłem zrobić
kroku. Potem dziecko umilkło, zaczęła płakać matka. Był mróz, a
mnie pot ściekał po czole, spływał do oczu. Miałem przed sobą
połyskujące okulary Cycerona. Obok ten młody chłopak trzymał w
ramionach swoją żonę. Nie odzywali się do siebie. Nie tak
wyobrażali sobie swoje pierwsze godziny po ślubie. Myślałem o ich
poślubnej nocy w tym bydlęcym wagonie i chciało mi się śmiać.
Miałem ochotę wyć ze śmiechu. I bałem się, że jeśli jeszcze trochę
puszczę nerwy - dostanę histerii. A potem to chyba był jakiś
letarg. Przestało być mi zimno, przestało mi być gorąco.
Przestałem myśleć o tym, kiedy skończy się ta jazda. Nie
wiedziałem zresztą dobrze, czy pociąg jedzie, czy stoi; było mi
wszystko jedno.
Po iluś godzinach usłyszałem cichy, ledwie słyszalny szept tej
dziewczyny, która niedawno stała przed ołtarzem: "Nie czuję nóg,
słuchaj, nie mam nóg". On nic nie odpowiedział, ona nie ponowiła
skargi. Pomyślałem obojętnie: odmrożenie. Pomyślałem to tak, jakby
zadano mi na egzaminie pytanie, a ja miałem na nie prawidłowo
odpowiedzieć.
Przyjechaliśmy wreszcie. Czekali na nas żandarmi z psami.
Pomyśleć, że zawsze lubiłem psy. Ta dziewczyna nie mogła iść.
Zawisła mu na ramieniu, a on ją wlókł. Naokoło były druty, w
drutach prąd... to wiesz. Budki strażnicze i dym. Gryzący, ostry,
tłusty dym. Czuję go ciągle. Dziecko umarło. Kobieta niosła je na
rękach ciasno przytulone do siebie, ale mała głowina z jasnymi
włosami leciała w dół, martwa i bezradna i żadne przytulenia już
nie pomagały. Zaczęli nas rozdzielać. Mężczyźni na prawo, kobiety
na lewo. Ten chłopak wlókł ją ciągle zawieszoną na ramieniu,
szarpnęli ją, ale ona uczepiła się konwulsyjnie, zaczęła wołać:
"Nie, nie, nie!" To zresztą nie było wołanie, to było wycie.
Oderwali ją z kawałkiem jego jesionki, której nie chciała puścić;
zwaliła się na śnieg, w ten śnieg szlochała: "To mój mąż, mój
mąż", po chwili uciszył ją strzał. Chłopcu jeszcze brzmiały w
uszach "...nie opuszczę cię aż do śmierci..." - Został wdowcem
szybciej, niż kiedykolwiek mógł przypuszczać. Prędzej, prędzej,
bez scen, spokojnie, bo widzicie, jak załatwiamy się z opornymi.
Kiedy odchodziliśmy, pamiętam jeszcze, że jeden z psów podbiegł do
niej i zaczął lizać krew. A ja zawsze tak lubiłem psy...
Zapędzili nas do jakiegoś stojącego na uboczu baraku. Przestaliśmy
w nim do rana. W brzasku dnia ledwie poznałem Cycerona. Postarzał
się przez tę noc co najmniej o dziesięć lat. Rano przyszli i
grupami zaczęli nas wyprowadzać. Szło się do kąpieli. Wchodzili
tam ludzie, a wychodzili już więźniowie, z których każdy miał
numer wytatuowany na lewym przedramieniu. O taki, zobacz. Bo ja
też stałem się numerem:
achtundvierziegtausendzweihundertneunundsiebzig. Wychodzili z tej
kąpieli w ten cholerny mróz w pasiakach, drewniakach, ogoleni na
zero. Nie ludzie już, nie. Byliśmy z Cyceronem w ostatniej grupie.
Nadszedł jakiś esesman. Zatrzymał się przed zzieleniałą z zimna i
strachu grupką ludzi i zapytał: "Czy jest między wami lekarz?"
Nie ruszyłem się. Nie wiem, dlaczego się nie ruszyłem, nie umiem
powiedzieć, czy po prostu bałem się, czy był we mnie jakiś
wewnętrzny bezwład. Stałem i patrzyłem na tego Niemca. Był
szczupły, wysoki, młody. Pomyślałem, że - być może - zdawaliśmy
końcowe egzaminy w tym samym przedwojennym roku. Miał pociągłą,
taką niezwykle rasową, taką bardzo nordycką twarz i oczy jakieś
blade i pozornie bez wyrazu. Nie dziw się, że tak ci go dokładnie
opisuję, pamiętam świetnie tę twarz. Nigdy żadnej twarzy ludzkiej
tak nie pamiętałem i już tak pamiętać nie będę. Jeżeli nawet na
chwilę przymknę oczy, on natychmiast staje przede mną. I tak już
będzie zawsze.
Ale wtedy nie wiedziałem o tym. Wtedy usłyszałem pytanie: "Ist der
Arzt zwischen euch?" Wyobraziłem sobie, że pytający jest także
lekarzem, i patrzyłem na niego i to nie ja, przysięgam ci, że to
nie ja postawiłem ten decydujący krok naprzód. To Cycero pchnął
mnie z tyłu i znalazłem się poza szeregiem. Wtedy on także
spojrzał na mnie, jakoś tak szybko i bez większego
zainteresowania. I zadał mi jeszcze kilka pytań. Pytania miały
sprawdzić moją podstawową wiedzę medyczną. Jakby chciał przekonać
się, czy nie oszukuję.
Był podejrzliwy, bo widzisz, kilkanaście miesięcy wcześniej
odbywała się bardzo podobna scena. Tylko nieco dalej, po stronie
kobiet. Także stanął przed takim szeregiem, tylko wtedy nie było
zimy. Wtedy było lato, czerwiec, był piękny słoneczny dzień, a
dziewczyna, która wysunęła się z szeregu, była jeszcze w barwnej
sukni w kwiaty i sama wyglądała jak kwiat. Zapytał: "Czy jest
między wami pielęgniarka?", a ona natychmiast stanęła przed nim i
- smukła, popielatowłosa - powiedziała szybko: "Ja. Ja Jestem
pielęgniarką". Powiedział jej: "Proszę za mną", ale nie szedł
pierwszy, ją puścił przodem i patrzył na nią, jak szła pomiędzy
barakami, jak mijała pasiaste, łyse postacie, kolorowa, młoda,
słoneczna, może nawet zapomniał wtedy o gryzącym, tłustym zapachu
dymu, którego nie lubił. To mu trzeba lojalnie przyznać. Dymu nie
lubił od początku.
Z tych kobiet za nimi zdarto ubrania, nałożono na nie pasiaki i
obcięto im włosy. A ona szła, i fala włosów, opadająca nisko na
plecy, kołysała się i on patrzył na te włosy i myślę, że wówczas,
kiedy powiedział jej: "Pani nie jest przecież pielęgniarką",
wówczas też pewnie patrzył na te jej włosy.
Zaraz... Zdaje się, że odbiegłem trochę od tematu. Otóż, ponieważ
kilkanaście miesięcy temu ta dziewczyna go oszukała, teraz chciał
być ostrożniejszy. Po kilku pytaniach stwierdził widocznie, że
naprawdę ma do czynienia z lekarzem, powiedział więc również:
"Proszę za mną" i w ten sposób rozstaliśmy się z Cyceronem od razu
pierwszego dnia. Jemu ogolili głowę, ubrali go w pasiak i
drewniaki, ja stałem się swego rodzaju wybrańcem losu. Miałem być
więźniem posiadającym funkcję.
Po prostu, widzisz, on jej kazał zrobić zastrzyk, ona go zrobiła,
ale on już wiedział, że to był pierwszy zastrzyk, jaki zrobiła w
życiu. Zapytał: "Dlaczego pani powiedziała, że jest
pielęgniarką?", a ona odpowiedziała szczerze i bez dalszych
wykrętów: "Chciałam żyć".
Ale nie o tym miałem mówić. Wtedy przecież, kiedy szedłem za nim,
bo ja szedłem za nim, nie miałem o tej całej historii pojęcia.
Szedłem ku swojemu nowemu przeznaczeniu, starając się nie myśleć
ani o Cyceronie, który został, ani o dymie, który już wtedy był
wszędzie.
Lekarz nazywał się Heinrich Dremer. Wprowadził mnie do jakiejś
izby i ogarnęło mnie cudowne ciepło. W kącie stało coś w rodzaju
piecyka, a w nim trzaskał autentyczny ogień. Poczułem się bardzo
słaby. Pomyślałem, że dałbym wiele, aby móc usiąść. Stałem jednak,
bo on stał, a ja wiedziałem, że muszę go słuchać.
Zawołał: "Schwester Hedwig!" i ona weszła. Nie przypominała
kwiatu, raczej cmentarny posąg, taki z szarego kamienia,
nagrobkowy. Powiedział: "To jest właśnie lekarz". Ona nie
odpowiedziała, ja także się nie odezwałem. Staliśmy tak chwilę we
trójkę, ja o krok za nim, ona naprzeciwko, wreszcie on powiedział,
że "Schwester Hedwig" wprowadzi mnie w obowiązki, a do niej, że ma
to zrobić natychmiast. Potem wyszedł, a my zostaliśmy sami w
brudnej izbie, w której było mroczno, bo miała jedno małe okienko,
a dychawiczny piecyk dymił.
Pomyślałaś teraz, że to prawie preludium do miłosnej opowieści i
skarciłaś siebie, że przecież rzecz jest o Oświęcimiu. Otóż nie
masz racji, bo będzie i o miłości także.
Wtedy oczywiście o tym nie wiedziałem. Wyobraziłem sobie, że ona
jest Niemką, i poszedłem za nią na przegląd szpitala. Pewnie nie
wiesz o tym, że kiedyś, kiedy w jakiś przedwojenny sposób
układałem sobie życie - marzyłem o prowadzeniu szpitala. Okazuje
się, że życie spełnia czasem takie marzenia. Bo otrzymałem
szpital, cuchnący barak w Oświęcimiu.
Pierwszym chorym, którego zobaczyłem, był człowiek ze zmiażdżonymi
nogami. Pracował jako tragarz kamieni. Któregoś dnia Niemcy
stwierdzili, że wziął zbyt mały kamień, wobec czego załadowano mu
na plecy taki, który z trudem uniosło trzech. Zarządzono "biegiem
marsz" i popędzano bykowcem po nogach. No więc po kilku krokach
kamień przywalił go. Takich pomiażdżonych było więcej. Przybywało
ich ciągle.
Miałem swój szpital. Cuchnący, zgniły, zatłoczony, pełen jęków i
skarg, których słuchanie przechodziło normalną ludzką
wytrzymałość. Trzeba było coś w sobie zabić, trzeba było od czegoś
w sobie oddzielić się na zawsze, żeby tam istnieć. Zrobiłem to.
Zdaje się, że opowiadam ci to wszystko raczej nieskładnie i trochę
chaotycznie. Do dziś mam w pamięci ogromnie dużo pojedynczych
obrazów, które nie chcą się ułożyć w schludną całość. Obrazy
natomiast pamiętam dokładnie. Jak w snach. Wiesz, że śniło ci się
coś strasznego, ale pamiętasz tylko koszmarną atmosferę snu i
pojedyncze obrazy. Tylko że mnie się to nie śniło, to wszystko
istniało naprawdę.
A zatem obraz od razu z pierwszego dnia, z pierwszej niemal
godziny. Bo pamiętam, że zdołałem zaledwie przejść między jednym
szeregiem barłogów i dowiedzieć się, że szpital dysponuje kilkoma
tabletkami aspiryny i olejem rycynowym, kiedy w pierwszej izbie
pojawili się Niemcy: Schwester Hedwig jakby zapomniała o mnie
natychmiast i skwapliwie - tak wtedy pomyślałem - wybiegła im
naprzeciw. Ja się nie spieszyłem. Zostałem w części szpitalnej,
tyle tylko, że podszedłem bliżej drzwi. Niemcy dopominali się o
kogoś, powtarzało się jakieś nazwisko, do izby wszedł także
Dremer. Wtedy dopiero ona powiedziała, usłyszałem to zdanie bardzo
dokładnie: "Mogę go wydać nawet w tej chwili, ale nie wiem, czy
się na coś przyda. Zmarł przed kilkoma godzinami". Jeden z Niemców
zaczął wołać, że po to go tutaj przysłali, żeby zrobiono z niego
zdatnego do mówienia. Doktor Dremer wyjaśnił, że nie są
cudotwórcami. Wyszli - klnąc. Dremer został i zapytał: "Co pani
zrobiła?", a ona odpowiedziała: "To, co należało". Miała niezwykle
spokojny, opanowany głos. Ale słuchając tego głosu odnosiłem
wrażenie, że jest w nim coś z zamarzniętej rzeki, że pod tą lodową
powłoką wrze prawdziwy nurt.
Myślałem także, że Dremer ją uderzy. Takie robił wrażenie. Ale nie
uderzył jej. Zrobił to znacznie później i z zupełnie innych
powodów. Teraz po prostu odwrócił się i wyszedł. A myśmy znowu
zostali sami i znowu poszedłem między pryczami, aż natrafiłem na
tego zmarłego przed kilku godzinami. Na niego i na zbitą ampułkę
od zastrzyku. To był ewipan.
Bo widzisz... przywieźli tego człowieka właściwie już na granicy
śmierci. Skatowanego, z połamanymi żebrami, z pękniętą wątrobą i
poleceniem, żeby za wszelką cenę zrobili go zdolnym do mówienia.
Bo dużo wiedział. Wiedział również, po co przyszedł do szpitala i
co go czeka później. Dlatego kiedy tylko był w ogóle zdolny do
sformułowania tej prośby, poprosił: "Niech siostra to załatwi. Ja
już nie mam siły. Jeśli do nich wrócę - wydam". Załatwiła, zabiła
tego człowieka.
Naturalnie wówczas, kiedy znalazłem tę nieszczęsną ampułkę,
wiedziałem tylko o tym ostatnim - że zabiła: Nie umiem ci
powiedzieć, co się wówczas ze mną stało i skąd wzięła się we mnie
ta odwaga, determinacja może raczej, a może było to po prostu
przeczucie tego, co było w tym baraku istotne. Powiedziałem, że
mianowano mnie tu lekarzem i że bez mojej wiedzy i zgody nie wolno
jej zrobić nic. Absolutnie nic.
I ona, jakby mnie wtedy właśnie dopiero zobaczyła, uśmiechnęła
się. To były niesłychanie rzadkie chwile, można by policzyć je na
palcach jednej ręki, dlatego pewnie każdy z jej uśmiechów świetnie
pamiętam. No więc ten był pierwszy. I z tym uśmiechem powiedziała
po polsku: "Mam na imię Jadwiga".
Aha. Od razu też, tego pierwszego dnia, zrobiłem dwie operacje.
Kuchennym nożem. Nawet tępym. Udały się.
I myślę, że może przez to właśnie natychmiastowe wejście w nadmiar
spraw i obowiązków, a może przez koszmarną atmosferę niby snu -
nie potrafiłem odkryć tego, co powinno być od razu jasne. Potem
pewnie nie chciałem tego odkryć, a kiedy wreszcie nie mogłem się
dalej oszukiwać - to już bolało.
Pierwszego też dnia poznałem Sieriożę. Rosjanin. Był blokowym
naszego szpitalnego baraku. Kiedy Jadwiga zaaprobowała mnie tym
swoim pierwszym do mnie uśmiechem, zarzuciła kurtkę na plecy i
pobiegła do niego. Zdać relację. A relacja ta brzmiała mniej
więcej tak: "Polak z Warszawy. Jeżeli tylko uda się zatrzymać go
na dłużej, może będziemy mieć prawdziwy szpital. Jest odważny.
Musisz go tylko wielu rzeczy nauczyć, Sierioża".
Wielu rzeczy mnie Sierioża nauczył.
Start Cycerona był w obozie zupełnie inny. W baraku było ich około
trzystu. Na pryczach gnieździli się po kilku. Ja miałem swoją
własną. Tylko moją. Najbliższym sąsiadem Cycerona był jakiś
Francuz, trafił potem do mnie do szpitala. Wysoki, chudy. Paniczny
strach o życie zabił w nim wszystkie inne uczucia. Był znany z
tego, że kradł. Sąsiadowi z niższej pryczy skradł kiedyś
niedopałek papierosa, a Cyceronowi zabrał pół kromki suchego
chleba. Na obozowe warunki to były przestępstwa.
Cycero pracował jak inni. Szczęśliwie nie w kamieniołomach.
Wracali późnym wieczorem. Apel, nieruchome sterczenie na mrozie.
Zawsze po takim apelu kilku przynoszono do nas, zimno, piekielne
zimno, sen w śmierdzącym baraku i znów dzień, jak inne.
W części obozu, gdzie był Cycero, grasował kapo Wunsch. Nigdy nie
bywał trzeźwy. Co pewien czas alkohol doprowadzał go do stanu
białej gorączki. Wpadał wtedy do baraku, dzikim wyciem stawiał
więźniów na nogi i rozpoczynał swoje polowanie. Polowanie na...
wszy. Szedł wolno, z odbezpieczonym rewolwerem między pryczami.
prześlizgiwał się wzrokiem po przerażonych twarzach i uśmiechał
się. A potem rozlegał się strzał i czyjś rozpaczliwy krzyk. A kapo
Wunsch śmiał się: "O jedną wesz mniej... i znowu szedł dalej,
wpatrując się w brudne pasiaki. Przeszedł. Ten i ów oddycha z
ulgą, ale kapo zawraca.
Zobaczyłem Cycerona dopiero po kilku dniach. Nie poznałem go.
Przeszedłem obok niego jak obok każdego innego więźnia, ale
zawołał na mnie. A kiedy rozmawialiśmy, patrzył na moje włosy, na
buty, na moje ubranie. Chciałem mu powiedzieć, że to przecież nie
ja sam, to on mnie do tego popchnął, ale nie powiedziałem
oczywiście nic. Dałem mu bochenek chleba, którym podzielił się z
całym barakiem, i obiecałem, że postaram się uwolnić go z tego
baraku. Nie wiem, dlaczego to obiecałem, nie miałem do tego w
zasadzie żadnych podstaw. A przecież byłem tego pewny.
Uwolniłem go od kapo Wunscha, ale to nie była moja zasługa. I
stało się to zresztą trochę później.
Po kilku dniach przyszedł do mnie Dremer. Miałem właśnie obchód.
Bo chciałem prowadzić ten szpital tak, jak trzeba. Powiedział do
mnie: "Proszę, niech pan sobie nie przeszkadza". Tyle że szedł za
nami, krok w krok, tyle że wszystkiego słuchał, na wszystko
patrzył. Przy którymś z chorych, pamiętam, zatrzymał się dłużej.
Zapytał: "Pan go operował?" Powiedziałem: "Tak". W połowie obchodu
załamał się. Myślę, że wygnał go smród. Bo długo nie mogliśmy
sobie z tym dać rady. Właściwie do końca chyba sobie z tym nie
poradziliśmy.
Czekał w tej pierwszej izbie. Siedział, palił papierosa i wyraźnie
czekał na mnie. Zapytał: "Nie bał się pan w tych warunkach robić
operacji?" Jadwiga przekładała coś w szafce aptecznej. Spojrzałem
na nią. Nie patrzyła na mnie, patrzyła na Dremera, zdaje się, że
to mnie jakoś ubodło. To może trochę śmieszne, było tyle
ważniejszych spraw, a przecież to właśnie najbardziej mi się w tym
momencie nie podobało. Może dlatego odpowiedziałem:
"Bałem się. Ale nie było innego wyjścia". "Rozumiem. Niech pan
siada. Widzi pan, ciekawi mnie inna sprawa: ten przypadek wątroby.
Co pan z tym zrobił?" Powiedział do mnie: "Niech pan siada", ale
nie usiadłem. Stałem oparty o framugę drzwi mojego szpitala,
prawie tak, jakbym bronił wejścia do niego. Odpowiedziała za mnie
Jadwiga: "Wyleczył go liśćmi aloesu. Nie pamięta pan doktor?
Wzięłam przecież od pana doniczkę".
Nim wyszedł, powiedział, że jutro wieczorem mam do niego przyjść,
że chce ze mną porozmawiać. Nie pamiętam dlaczego, ale jakoś ta
rozmowa nie doszła do skutku, minęło znów kilka dni, podczas
których dano nam trochę spokoju. Chodziłem między chorymi,
rannymi, zbitymi, były ich nie dziesiątki, były ich setki, a chyba
wszystkich pamiętam, dla każdego musiałem znaleźć czas, każdego
musiałem pocieszyć, do każdego się odezwać. Po pewnym czasie rwali
się do tego szpitala. Jak na urlop, jak na obozowe wakacje, może
właśnie dlatego doktor Dremer tak bardzo zainteresował się moją
osobą. Bo nie zrezygnował jednak z tej rozmowy, wezwał mnie do
siebie. A kiedy wszedłem i zacząłem, jak zawsze: "Więzień
numer...", przerwał mi, poprosił, żebym usiadł, poczęstował mnie
papierosami i powiedział: "Niech pan zapali. Albo może się pan
napije. I jedno, i drugie świetnie robi na samopoczucie, a pan
jest przepracowany. Chciałem wyjaśnić, że rozmowa nasza ma mieć
charakter zupełnie prywatny. Pan mnie bardzo interesuje jako
kolega po fachu".
Miał niewielki, przyzwoicie urządzony pokój. Trochę kwiatów. Na
ścianie wisiał olbrzymi portret Himmlera, boga obozów
koncentracyjnych. Choć okno było szczelnie zamknięte, tutaj także
dochodził gryzący zapach dymu. Powiedział i starał się być przy
tym bardzo miły:
"Jesteśmy rówieśnikami. Pan świetnie mówi po niemiecku. Czy
pracował pan może w jakimś niemieckim szpitalu?" "Nie". Ponieważ
nie paliłem, zapalił sam. Chciałem jak najszybciej stamtąd pójść.
Zobaczyłem przechodzącego pod oknem Sieriożę. Bali się o mnie.
"Myślałem przed chwilą o tym - mówił dalej Dremer - jak inaczej
myśli się o narodzie w całości, a inaczej o jednostkach. Szanuję w
ludziach energię, zdolność i odwagę. Te wszystkie cechy pan
posiada, niestety. Mówię: niestety, bo gdyby pan był inny, mój
stosunek do pana byłby znacznie prostszy."
Sierioża zatrzymał się w pobliżu, udawał, że jest czymś zajęty,
ale gapił się w okno. Był wysoki, barczysty, nosił tych moich
chorych na rękach jak dzieci. Przypuszczam, że ta jego obecność za
oknem dodała mi pewności siebie. Powiedziałem Dremerowi, że tę
energię, zdolności i odwagę, które tak wysoko ceni, posiada co
najmniej połowa tych szkieletów w pasiakach. Powiedziałem: "Zwykły
przypadek zrządził, że nie jestem między nimi, lecz siedzę w
pańskim pokoju. Czy rozmawiałby pan ze mną tak samo, gdybym był
ogolony, głodny i zbity?" Powiedziałem to i wtedy trochę się
przestraszyłem, przyznaję. I na przekór sobie dodałem jeszcze:
"Jeśli chciał mnie pan do czegoś sprowokować, to się to chyba panu
udało". "Chciałem z panem tylko porozmawiać. Jak z lekarzem, nic
więcej."
Pamiętam, wpatrywałem się wtedy w jego twarz i pomyślałem, że w
jakiś sposób ma rację. - Że być może - jest niezłym lekarzem,
którego inny niezły lekarz interesuje. Być może w innych warunkach
mielibyśmy istotnie sobie wiele do powiedzenia, może w innych
warunkach Heinrich Dremer wydałby mi się nawet sympatyczny. No
tak, ale nie było innych warunków. Był obóz, a przez szczelnie
zamknięte okno wdzierał się ten przeraźliwy zapach, nie
pozwalający zapomnieć nawet na minutę, czemu to wszystko tutaj
służy. Wstałem. "Nie mamy o czym rozmawiać - powiedziałem. - I nic
chyba na to nie poradzimy." Wtedy usłyszeliśmy muzykę. Była bardzo
blisko. Wiedziałem już, co to jest. W takt wojskowej kapeli
więźniowie tańczyli pod czujnym okiem esesmanów. Tańczyli boso na
mrozie tak długo, aż utracili resztę sił i walili się na ziemię.
Widziałem już to kilka razy. Dremer pochylił głowę. To też mu
trzeba obiektywnie przyznać, że nie lubił tych urozmaiceń
obozowego życia. Wbrew wszystkiemu, co się stało, potrafię być
wobec niego obiektywny. Chciałem odejść, ale zatrzymał mnie.
Powiedział: "Odprowadzę pana. Jest pan potrzebny swoim chorym i
nie chciałbym, żeby po drodze stało się panu coś złego".
Na progu szpitala czekała na mnie Jadwiga. A kiedy podszedłem,
uśmiechnęła się do mnie - to był jej drugi uśmiech. Powiedziała:
"Dobrze, że już jesteś, bo bałam się..." Sierioża zawołał z głębi
izby: "Dzieciaki - (bo on zawsze nazywał nas dzieciakami) -
zdobyłem parę ręczników, a jutro będzie trochę świeżej słomy".
Sierioża wielu rzeczy mnie nauczył, ale zdolności zdobywania tych
prawdziwych skarbów były dane tylko jemu. Pamiętam, usiedliśmy we
trójkę w izbie, ogień palił się, w szpitalu nikt tego dnia nie
umierał, nikogo gwałtownie nie trzeba było operować. Siedzieliśmy,
było ciepło i zamknięte drzwi zdawały się oddzielać nas całkowicie
od reszty obozu. Zdawało mi się wtedy, że coś czuwa nad nami i nie
pozwoli tego poczucia bezpieczeństwa rozbić. Rozmawialiśmy o tym,
że należałoby nasz szpital poszerzyć, zastanawialiśmy się, jak to
zrobić. Sierioża mówił: "Gdyby pozwolili nam chociaż z kilku desek
zbudować kryte przejście do sąsiedniego baraku, moglibyśmy
stworzyć tam drugi oddział, lżej chorych". Jadwiga łatała jakieś
stare prześcieradło. Siedziała tuż, pod mizerną lampką, światło
padało na jej pochyloną twarz, połyskiwało w popielatych włosach.
To była dla mnie najpiękniejsza twarz kobieca. Słuchałem słów
Sierioży, zdaje się, że nawet mu coś odpowiedziałem, ale to był
ten moment, kiedy świat przestaje nagle istnieć, nawet nie to, nie
przestaje, po prostu zmienia wymiar, to był ten moment, kiedy
światem staje się czyjaś pochylona twarz, czyjeś włosy i czyjś
uśmiech. Bo Jadwiga poczuła widocznie mój wzrok, podniosła oczy i
uśmiechnęła się... To był jej trzeci uśmiech, przedostatni.
Myślę, że wszystko jej wówczas powiedziałem. Wtedy właśnie, kiedy
patrzyliśmy na siebie i kiedy odpowiadałem Sierioży: "Nie dadzą
nam tamtego baraku. Musimy czekać do wiosny. Wtedy będzie można
przenieść tu taką starą altanę czy coś takiego, widziałem, stoi za
krematoriami".
I znowu mijały dni, zwykłe, obozowe dni, codzienna droga między
pryczami: Francuzi, Polacy, Rosjanie, Belgowie, Holendrzy,
Jugosłowianie, kogo tylko można sobie wymarzyć, i Jadwiga
niezmordowanie towarzysząca mi przy chorych, i Sierioża
zdobywający ręczniki, prześcieradła, słomę, mydło...
Zaraz, jak to było dalej... Nie wiem, czy zauważyłaś, ale mam
teraz jedno skandaliczne przyzwyczajenie. Jeżeli tylko mam kartkę
papieru i ołówek - rysuję. Zauważyłem też, że rysuję na piasku, na
murze, gdziekolwiek, gdzie tylko się da. Ojciec kiedyś nie
wytrzymał i zawołał: "Przestań rysować te idiotyczne jeże!" No
tak, bo to właśnie coś w rodzaju jeża. Taka trochę bezkształtna
kula, kłąb najeżony kolcami...
Pamiętam, wracaliśmy z Sieriożą z odprawy i już z daleka
zobaczyliśmy Niemców w pobliżu szpitala. Stali półkolem, za nimi
zgrupowali się jacyś więźniowie, od czasu do czasu słychać było
okrzyki, jakby kogoś do czegoś zachęcano, jakby się o coś
spierano, pamiętam, Sierioża spojrzał na mnie, zobaczyłem w jego
oczach niepokój, przyspieszyliśmy kroku, kiedy byliśmy bliżej,
można się było już dokładnie zorientować, że Niemcy coś obserwują,
a kiedy podeszliśmy blisko, prawie do drzwi naszego szpitalnego
baraku - zobaczyłem właśnie na śniegu taki kłąb. To był drut
kolczasty i z początku sądziłem, że to po prostu olbrzymi zwój
drutu. Ale naokoło stali Niemcy, podnieceni, kłócący się o coś,
zakładający się, a zwój drutu jakby się poruszył. Usłyszałem
wtedy: "Stawiam, że dojdzie", to powiedział jeden z
przyglądających się, a inni zaczęli wołać, że nie, że założyć
bank. Wtedy zobaczyłem krew.
Bo to był człowiek. Nagi mężczyzna, zwinięty w kłąb, ze stopami
przy głowie, rękami gdzieś za plecami, ciasno związany drutem
kolczastym. Leżał o dwa lub trzy kroki od Niemców. Właściwie nie
leżał, poruszał się.
Przysięgam ci, że bardzo chciałem wtedy wejść do szpitala i nie
patrzeć. Nie mogłem odejść. Usłyszałem głos Jadwigi, taki jak
zawsze, spokojny i opanowany: "Powiedzieli, że jeśli doczołga się
do szpitala, darują mu życie".
No więc czołgał się. Nie, to jest złe określenie. On się toczył.
Centymetr po centymetrze przesuwał się w naszą stronę. I to jest
także złe określenie. On wbijał w siebie setki żelaznych kolców
ciągle, bez przerwy, za każdym najmniejszym drgnieniem,
najdelikatniejszym nawet ruchem.
Posunął się jeszcze może o pół kroku i znieruchomiał. Któryś z
Niemców zawołał: "Wygrałem! Tu zdechnie!" Inny powiedział:
"Poczekaj, ten tak szybko nie zrezygnuje". Inni się znowu
założyli, byli radośnie podnieceni. Stawiali na połowę, że połowę
osiągnie na pewno. Połowę drogi do szpitala. Do mnie.
Leżał nieruchomo, a potem znowu drgnął, rzucił się jakoś i
przeturlał bodaj o pół obrotu. Jeden z Niemców gwizdnął
przeciągle, jakby z uznaniem.
Jadwiga mówiła: "To komunista. Straszliwie go męczyli na
śledztwie, nic nie wydał. Któremuś przyszła do głowy ta zabawa.
Powiedzieli, że jeśli pokaże, że jest komunistą, że ma więcej sił
niż inni i doczołga się do szpitala, darują mu życie".
Znowu znieruchomiał i pomyślałem, że już się nie ruszy. Ale ruszył
się znowu. Tym razem wolniutko, jakby kończyły mu się siły.
Sierioża powiedział: "Dojdzie. On tu do nas dojdzie". Była jakaś
ogromna pewność w jego głosie i ja w to od razu uwierzyłem. I
pomyślałem: "Jak ratować człowieka, który cały jest jedną wielką
raną?", a on tymczasem znowu leżał nieruchomo i ja znów zacząłem
wątpić. Niemcy podnieśli rejwach. Kłócili się, zakładali o
pieniądze. O jakieś spore sumy. Któryś szarpał smycz, bo pies
wyrywał się do żywego kłębu, kłąb pachniał świeżą krwią.
Znów ruszył. Przechylił się i przez moment zobaczyłem jego twarz,
ale to mi nie wystarczyło, żeby znów uwierzyć.
Patrzyłem i zdawało mi się, że czuję te wbijające mu się w ciało
kolce, ciągle od nowa. Kiedyś słyszałem, że dla zbadania
wytrzymałości na cierpienie, zamknięto psa w beczce najeżonej
kolcami i spuszczono ją z góry. Pies też bez przerwy nadziewał się
na kolce. Ale pies nie miał wyboru. Ten człowiek sam decydował o
tym, że kolce się w niego wbijają. To była cena jego życia.
Przebył połowę drogi i wrzask Niemców dał mu chyba o tym znać.
Darli się tak, że prawie bębenki w uszach pękały. Cieszyli się, że
zabawa tak się wspaniale rozwija, podwajali stawki, znalazł się
odważny, który powiedział: "Dojdzie, to ścierwo dojdzie do końca".
Jakby ten krzyk dodał mu sił, pokonał tę połówkę i znalazł się po
naszej stronie, znacznie bliżej mnie niż ich. Sierioża powtórzył
swoje: "Dojdzie. Jadźka, szykuj pryczę". Zapytała: "A jeśli nie
dotrzymają słowa?" Przeraziłem się. To nie przyszło mi do głowy.
Bałem się teraz tego, że nie dojdzie, i bałem się momentu, kiedy
dotoczy się pod moje nogi, a któryś z nich wyjmie rewolwer i
strzeli. Obejrzałem się. Jadwigi nie było. Pomyślałem, że poszła
naprawdę szykować tę pryczę i że to jest chyba za wcześnie. Kłąb
znów nie poruszał się i kiedy tak leżał nieruchomo, niczym nie
przypominał człowieka. Pies zaczął wyć. Może to wycie znów go
zmobilizowało, bo ruszył się, znów tak strasznie wolno, chwilami
zdawało się, że porusza się tylko w miejscu. Nie wiem, jak długo
już to trwało, tak każda minuta rozciągała się w nieskończoność.
Stałem, patrzyłem, poczułem w pewnej chwili, że Jadwiga znów była
obok mnie. Nie zapytałem, czy naszykowała tę pryczę, wcale nie
byłem przekonany, że będzie potrzebna. Zobaczyłem nagle doktora
Dremera. Szedł wolno od strony swego mieszkania i patrzył na
powiązanego drutem człowieka. On z tamtej strony, ja z tej.
Sierioża powiedział: "Teraz już naprawdę idź, szykuj". Pomyślałem:
"Jeżeli nie szykowała pryczy, to gdzie była?"
Miał może cztery, może pięć kroków do mnie, kiedy znieruchomiał.
Czekaliśmy, ale nie ruszał się. Niemcy umilkli, nawet ten cholerny
pies przestał wyć. A on się nie ruszał. Miał odrzuconą głowę,
zamknięte oczy, twarz białą jak papier, pomyślałem, że wykrwawił
się: W tej ogromnej ciszy Jadwiga szepnęła: "Idź. Już niedaleko.
Błagam cię". Nie mógł tego słyszeć, nie słyszał na pewno. A
przecież otworzył oczy. Zobaczył nas. Zobaczył w nas wyczekiwanie
i może w oczach Sierioży tę olbrzymią wiarę. I może wtedy
zrozumiał ten szept Jadwigi. Zwinął się, wykrzywił, nie widziałem
i chyba nie zobaczę tyle jakiegoś morderczego zdecydowania w
niczyjej twarzy. I Niemcy już nie wrzeszczeli. Myślę, że to jednak
przekroczyło ich wyobraźnię. Tego nie przewidzieli. Był już tylko
o dwa, może trzy kroki ode mnie. To nie wchodziło w ich rachunki.
Nie mieli ochoty ani przegrywać, ani tym bardziej darować mu
życia. Skończyła się zabawa, teraz to już była walka. Był
śmiertelny pojedynek. Jeszcze krok. Chciałem wyciągnąć ręce,
Sierioża szarpnął mnie do tyłu. Zobaczyłem, że Dremer oderwał się
od grupy Niemców, przeszedł drogę dzielącą ich i nas, i zdumiałem
się, że ta droga jest tak krótka i że przebyć ją można tak szybko.
Zatrzymał się przy nas i donośnym, jakimś krzykliwym głosem,
jakiego u niego nigdy nie słyszałem, zarządził:
- Odplątać go, zabrać, opatrzyć! Na co czekacie?!
Myślę, że czekali właśnie na ten rozkaz, bo nawet nie zdołałem się
zorientować, jak szybko kolczasty kłąb zniknął sprzed oczu
Niemców. Widziałem tylko, że Sierioża miał jakieś narzędzie,
którym przecinał drut. I dopiero, kiedy niósł tego człowieka,
lekko, swobodnie, jak dziecko, usłyszałem jęk.
Wszedłem do baraku. Dremer został w drzwiach pomiędzy nami a grupą
esesmanów.
Chciałaś pewnie zapytać, czy zdołaliśmy go uratować. Tak.
Uratowaliśmy go. Chociaż to znowu nie jest właściwe określenie.
Miał w sobie ogromną siłę, niesłychane pragnienie życia. Nie umiał
się poddawać. Leżał na pryczy i kiedy zjawiałem się, szeptał:
"Żyć! Żyć! Muszę żyć!" Stałem przy nim i zastanawiałem się czasem,
co daje tę ogromną moc, tę wiarę w sens ludzkiego istnienia i tę
możność walki do końca...
Uratowaliśmy go. Wyszedł ze szpitala jako ktoś inny. Baliśmy się,
że mogą sobie o nim przypomnieć. Kiedy wychodziłem z Oświęcimia,
jeszcze żył.
Wtedy ciągle jeszcze w błogosławionej naiwności ducha nie zdawałem
sobie sprawy, dlaczego tak dalece nam się w tym szpitalu wiedzie,
dlaczego jakoś tak nikt się do nas nie wtrąca, a my ratujemy
ludzi. Może zresztą wyobrażałem sobie, że to jest naturalne. To
był ostatecznie szpital.
Któregoś dnia jednak komendant obozu urządzał u siebie zabawę. Nie
mogłem przewidzieć, że zabawa w jakiś sposób będzie nas dotyczyła.
Poszedłem spać jak zwykle, i chyba nic mi się nie śniło. W
oświęcimskim obozie nie dręczyły mnie żadne sny. Obudziło mnie
szarpnięcie za ramię. To był Sierioża. Powiedział: "Leć
natychmiast do szpitala. My z Jadwigą przyniesiemy rannych z
zabawy".
Sypiałem prawie zawsze w ubraniu. Często trzeba było w nocy
wstawać do chorych. Dlatego w szpitalu byłem prawie natychmiast.
Właśnie wnosili Cycerona. Był przykryty skórzanym płaszczem
Dremera.
Bo to była piękna zabawa. Z tańcami, pieśniami, Cygankami, dużą
ilością wódki i numerami specjalnymi. Do tych ostatnich należała
gra w piłkę nożną przy pomocy więźniów. To znaczy więźniowie
pełnili rolę piłek. Jednym z nich był właśnie Cycero. Powiedział
mi później, że kiedy go wrzucono do tej sali, gdzie była muzyka,
oślepiające światło, kręcące się pary, dekolty, wzniesione
kieliszki, okrzyki, kiedy go zaczęli sobie podawać kopniakami jak
łachman - pomyślał wtedy, że tak musi wyglądać piekło.
Położyli go na stole. Musiałem mu dać krew. Dałem swoją. Moja krew
jest dobra dla każdego. Pamiętam, Sierioża owinął mi rękę gumą, a
Jadwiga wbiła igłę w nabrzmiałą żyłę - zdążyła się świetnie
nauczyć wszystkiego, co powinna umieć wykwalifikowana
pielęgniarka, była wspaniałą pielęgniarką. Wtedy drzwi otworzyły
się i na progu stanął Dremer. Był bardzo pijany, trzymał się
framugi drzwi i chwiał się. "Moglibyście - powiedział - chociaż
pozasłaniać lepiej okna do tych nocnych praktyk." Jadwiga
wyciągnęła igłę, Sierioża naszykował rękę Cycerona. Dremer
zawołał: "Hedwig!" Powiedziała: "Słucham, panie doktorze". Wtedy
dopiero spojrzałem na nią i zobaczyłem, że ma na sobie suknię.
Prawdziwą suknię. W kwiaty. Chyba wtedy zrozumiałem. Tak, na pewno
wtedy, bo następne słowa Dremera nie były już dla mnie
niespodzianką: "Kiedy skończycie, przyjdź do mnie".
Chciałem powiedzieć, że nie przyjdzie, chciałem krzyczeć, że jej
nigdzie nie puszczę, że raczej zabiję jego i siebie. Nic nie
powiedziałem. On odezwał się jeszcze i słowa, które były
przeznaczone dla niej, skierował wyraźnie do mnie: "Tylko... żebym
długo nie czekał".
No cóż, tak to było. Skończyliśmy z rannymi, a ona umyła ręce,
poprawiła tę swoją śliczną, czerwcową suknię w kwiaty i wyszła z
wysoko podniesioną głową. A ja nie mogłem jej zatrzymać.
Cycero wyzdrowiał i Sierioża powiedział do mnie, żebyśmy
zatrzymali go w szpitalu. "Tu ma szanse przeżycia. jest twoim
przyjacielem, masz prawo to zrobić." Pomyślałem wtedy, że moim
przyjacielem jest przede wszystkim on, Sierioża. Niewiele o nim
wiedziałem, nie mieliśmy czasu na zwykłe, prywatne rozmowy, ale to
jedno, że jest moim przyjacielem, wiedziałem na pewno.
Aha, byłbym zapomniał, a to przecież ważne. Widzisz, jak bardzo te
obrazy mieszają się z sobą, jak nie chcą ułożyć się w gładką
całość. Zabiliśmy kapo Wunscha. Zabiliśmy go całkiem prawidłowo,
po lekarsku, w szpitalu, a Dremer udawał, że wierzy wszystkiemu,
co mu na temat śmiertelnego ataku wyrostka robaczkowego
opowiadaliśmy.
Nie przychodziło mu to wszystko łatwo i kiedyś, nie pamiętam już w
tej chwili dokładnie kiedy, tak się złożyło, że znaleźliśmy się w
jego pokoju we trójkę, a nie mieliśmy już między sobą tajemnic -
wypominał to. Powiedział: "Hedwig, czy myślałaś kiedyś o tym, że
gdyby nie ja, byłabyś jednym z tych pasiastych łachmanów? Wszystko
zawdzięczasz mnie. Masz swój szpital, w którym robisz, co chcesz.
Dla ciebie zdradzam świętą sprawę Trzeciej Rzeszy i..." Byłem
obecny, więc jednak nie dokończył. Jadwiga stała przy oknie, przez
które ciągle wciskał się ten piekielny dym, stała z tą swoją
posągową twarzą i popielatymi włosami. "Za szpital ci płacę -
stwierdziła rzeczowo. - A to, że zawdzięczam ci życie..." Zawahała
się, spojrzała na mnie, potem na niego i dokończyła: "Nie jestem
pewna, co bym właściwie wolała".
Wtedy właśnie ją uderzył. Wtedy ją zbił. Jak psa. A ja stałem i
patrzyłem. - I możesz w to nie uwierzyć, ale tak właśnie było -
nawet nie chciałem jej bronić, bo ja także miałem ochotę ją zbić.
Mimo wszystko nie zostawiłem Cycerona w szpitalu. Nie mogłem. Tego
właśnie dnia zabrali Sieriożę. Szykowaliśmy się do obchodu, kiedy
drzwi baraku otworzyły się i Niemcy weszli. Nie wiem dlaczego, z
początku byłem pewien, że to po mnie. Nawet pomyślałem, że pewnie
doktor Dremer ma mnie już dosyć. Ale to nie o mnie chodziło, tylko
o Sieriożę. Podeszli do niego, trącili lufą w plecy, stanąłem
między nimi, usiłowałem coś tłumaczyć, mówiłem: "To blokowy,
dlaczego go zabieracie", jeden mnie uderzył, drugi poprawił,
przewróciłem się. W drzwiach, Sierioża jeszcze odwrócił się, coś
wołał, ale poza okrzykiem: "Andriusza" nic nie mogłem zrozumieć.
Zginął jeszcze tego samego dnia.
Wstałem wtedy, otarłem krew z rozciętej wargi. Poczułem się bardzo
zmęczony. Jadwiga podeszła do mnie. Nie pamiętam, ale chyba
uklękła przy mnie. Mówiła: "Musiało się tak skończyć. Brał udział
we wszystkim dobrym, co działo się w obozie. Jeśli dotychczas się
utrzymywał, to tylko dlatego, że był tutaj. Ale teraz uciekło
dwóch, złapali ich, męczyli. Powiedzieli, że to Sierioża im
pomagał. Wiedziałam o tym, ale nic nie mogłam poradzić. Nic.
Kiedyś zdawało mi się, że będę tu mogła tyle zrobić, tyle
zrobić..." Przez brudne okienko wpadało słońce. Bo to już była
wiosna: Załamywało się na szybie i kładło jasną smugą na brudnej
podłodze. "Dadzą nam kogoś innego - powiedziała. - Będzie
trudniej."
Tak, musiała przy mnie uklęknąć, bo pamiętam; że podniosłem ją.
Powiedziałem:
"Jeżeli myślę o miłości, to nie potrafię myśleć o niej w oderwaniu
od nienawiści. Nikogo nie nienawidziłem tak bardzo jak Dremera. I
myślę, że oczywiście wiesz, co rodzi taką nienawiść? Uczucie
bezsilności. Jestem wobec niego całkowicie bezsilny, całkowicie".
Wówczas jeszcze nie wiedziałem o tym, ale tego samego dnia, kiedy
zabrali Sieriożę, doktor Dremer został wezwany przed oblicze
obozowego komendanta. Znam oczywiście treść tej rozmowy już z
relacji, ale mogę ją chyba sobie dobrze wyobrazić.
Dremer wszedł, a komendant podsunął mu przed oczy jakiś papier i
zapytał: "Czy pan to widział?" "Tak." "Sądziłem, że zaszła jakaś
pomyłka. - Myślę, że głos komendanta brzmiał tutaj jeszcze trochę
niepewnie. - Niech pan się dobrze przypatrzy tym liczbom. Są
przecież przerażające." "Tak? Pod jakim względem?" Bo Dremer
dobrze już wiedział, o co chodzi, i grał naiwnie zdziwionego.
"Porozmawiajmy poważnie. Wie pan dobrze, gdzie pan jest i po co. W
kierowanym przez pana szpitalu bardzo niewielu umiera."
Przypuszczam, że Dremer powiedział, że lekarze są po to, aby
leczyć ludzi, a tamten oczywiście wyjaśnił, że ludzi - tak,
naturalnie, ale nie więźniów, i wygłosił wielki monolog: "Nie
wiem, do czego pan zmierza, doktorze; ale wiem, że wszyscy mamy tu
ściśle określone zadania do spełnienia i musimy je spełnić, bo
tego od nas wymaga Rzesza. Cieszyłem się, kiedy miał pan do nas
przyjść - jest pan młody, zdolny, inteligentny. Czy sądzi pan, że
pochwalam to wszystko, co tu się dzieje? Wiele dałbym za to, żeby
pracowali tu ludzie pana pokroju, a nie tacy Wunsche czy im
podobni. Można by to wszystko, co mamy tutaj zrobić, robić w
sposób spokojny, no... kulturalny. Wszystkie zresztą wysiłki moje
idą w tym kierunku i bardzo liczyłem, że pan mi pomoże. Widzi pan,
żyję w ustawicznej obawie, że nie podołam obowiązkom, jakie na
mnie nałożono. Niech pan pomyśli: w czterdziestym pierwszym roku
pojechałem do Treblinki. Wydajność tego obozu wynosiła pięćset
jednostek na dobę (liczby zapamiętałem dobrze). Był to w tym
czasie najlepszy obóz. A ode mnie zażądano trzech tysięcy. Sześć
razy więcej. I cztery tygodnie na opracowanie planu. Trzy tysiące
jednostek dziennie, przecież na to potrzebna jest cała fabryka!
Pan już tutaj przyszedł na gotowe. Przebrnąłem przez najgorsze.
Kiedy w lipcu ubiegłego roku Reichsfhrer był tutaj, wyraził mi
osobiście słowa uznania. A teraz, kiedy na wschodzie pojawiły się
pewne trudności, żądania rosną. Wydajność dzienną należy
zwiększać. Te trzy tysiące to już stara historia, dochodzimy do
ośmiu tysięcy na dobę. Liczyłem na pana. Transporty Żydów są
ogromne. A Rosjanie? Polacy? A budowa następnych krematoriów
wlecze się już tyle czasu..."
Dremer słuchał tego wszystkiego w milczeniu. Widzisz, znowu
obiektywnie muszę przyznać, że - istotnie - on się do tego nie
nadawał. Nie miał szczęścia i trafił w niewłaściwe dla siebie
miejsce. Jestem pewien, że w Niemczech, na froncie, gdziekolwiek,
byłby do końca nieskazitelnym Niemcem. Słuchał tego, co mówił
komendant, i myślę, że wtedy powiedział sobie to jedyne słowo w
życiu: koniec. Komendantowi oznajmił: "Nie może się pan dziwić, że
ma pan współpracowników w rodzaju kapo Wunscha. Na to, żeby
pracować w fabryce śmierci, trzeba samemu wyzbyć się
człowieczeństwa. Nie można zabijać ośmiu tysięcy ludzi na dobę w
sposób spokojny i kulturalny. W ten sposób nie można zabijać nawet
zwierząt". Dodał jeszcze: "Jestem zadowolony, że jestem lekarzem.
Przede wszystkim lekarzem". A ponieważ znał dobrze obozowe metody
- wezwał mnie do siebie zaraz po tej rozmowie. Zabierałem się do
kolejnej operacji, kiedy Jadwiga, po raz pierwszy pozbawiona
swojego spokoju i opanowania, wbiegła do baraku. "Andrzej, chodź
ze mną. Chodź natychmiast." Wlokła mnie gdzieś, pomiędzy barakami,
niezdolna oddychać, nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale ten jej
strach udzielił mi się także, spotęgował się jeszcze, kiedy
zobaczyłem przed sobą próg mieszkania Dremera. Pamiętam, zaparłem
się, powiedziałem: "Nie chcę. Po diabła mnie do niego prowadzisz?"
On usłyszał nas, bo zjawił się w otwartych drzwiach i powiedział:
"Nie dokończyliśmy naszej rozmowy. Prosiłem Hedwig, żeby pana tu
przyprowadziła, proszę, niech pan wejdzie".
Wszedłem. Na stole stała napoczęta butelka, popielniczka była
pełna niedopałków. Pomyślałem z nagłą satysfakcją: "Pan doktor
przeżywa chandrę", ale to było coś więcej niż chandra, bo w pokoju
był nieład, a na ścianie brakowało wielkiego portretu Himmlera.
Zobaczył moje spojrzenie i roześmiał się. To nie był miły śmiech.
"Miewam czasem napady wściekłości - wyjaśnił. - Kiedyś pobiłem
Hedwig a dziś potłukłem ten portret. I w jednym, i w drugim
wypadku nie miałem racji. W ten sposób nigdy niczego się nie
załatwi." Nalał sobie kieliszek wódki i wypił. "Powiedział pan
kiedyś, że nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. Otóż myli się pan.
Mamy. My tylko nie mamy czasu." Nie miałem pojęcia, o czym mówi.
Było coś wtedy w jego twarzy, co mnie niemal poraziło. Zaczął
mówić: "Za parę godzin opuści pan Oświęcim. Opuści go pan zupełnie
legalnie, przez bramę. Mam dla pana wszystkie potrzebne do tego
papiery. A przecież do tej wielkiej chwili pozostało już mało
czasu, musimy się spieszyć, bo przecież muszę panu wytłumaczyć,
dlaczego to zrobiłem".
Chciałem powiedzieć, że mnie to nie obchodzi, że może się wypchać
tym łaskawym uwalnianiem mnie, ale nie pozwolił mi dojść do słowa.
Mówił dalej: "Oczywiście nie zrobiłem tego dla Hedwig, choć była
na tyle bezczelna, że mnie o to prosiła. To są sprawy tylko
pomiędzy mną i panem. Chyba pan zdaje sobie sprawę z tego, jak
bardzo pana nienawidzę. Co najmniej tak bardzo jak Hedwig mnie. I
robię to właśnie tylko dlatego. Chcę, żeby pan miał wobec mnie
dług, którego pan nigdy nie będzie w stanie spłacić. Chcę, żeby za
panem szedł jak najcięższa kara. Pan nie lubi nierównych
rachunków, a rachunki między nami nigdy nie zostaną wyrównane i to
będzie moja zemsta".
Dziwisz się może, że tak to wszystko doskonale pamiętam? Moja
droga, tę całą rozmowę, a właściwie tę jego przemowę, mam wyrytą w
pamięci i, choćbym starał się ją co dzień wymazywać, nigdy jej nie
zapomnę. Mówił:
"Czy nie sądzi pan, że nasze losy splotły się w dość dziwny
sposób? Jesteśmy rówieśnikami, mamy jeden zawód, obaj kochamy tę
samą kobietę. Ale moja strona barykady jest lepsza. Powinienem
panem gardzić, jak gardzi się tymi, których się zwyciężyło. Rzecz
w tym, że nie czuję się zwycięzcą. To nie pan, tylko ja przegrałem
wszystko. Kiedyś, kiedy właściwie nie wiedziałem jeszcze nic ani o
życiu, ani o wojnie, powtarzałem głośno za partią jej wszystkie
szczytne hasła. Dzisiaj wiem dobrze, co to wszystko znaczy.
Oświęcim można zastąpić słowem - koniec. Koniec i dla mnie. Bo nie
potrafię uciec od prawdy. A Hedwig... Ona była już raczej skutkiem
niż przyczyną, ale była też chyba tą ostatnią kroplą, która
przeważyła. Przez wiele nocy robiła wszystko, cokolwiek mi się
zamarzyło, a byłem bardzo wymagający. Wiele dałbym za to, żeby
chociaż raz spojrzała na mnie tak, jak patrzy na pana... Za kilka
godzin opuści pan Oświęcim. Wróci pan do życia. Będzie pan to
zawdzięczał mnie. Tylko mnie. Kiedyś za to zapłacę, a pan nie
będzie mógł tego wyrównać".
Potem podszedł do okna i otworzył je. Do pokoju wdarła się
natychmiast ta straszliwa, cuchnąca woń. Nie wiem, dlaczego wydała
mi się jeszcze ostrzejsza niż zwykle. Wyjrzałem. Krematoria
dymiły, dym walił w górę czarnym strumieniem. Staliśmy obok siebie
w tym oknie, patrzyliśmy na dym, a on miał jakąś wykrzywioną
twarz, bo - jak ci już mówiłem - nigdy tego dymu nie lubił. Nie
patrzył na mnie, kiedy powiedział: "Chyba teraz właśnie pali się i
zmienia w popiół cała pana praca". Bo widzisz... Nie było już
szpitala. Nie było nikogo. Ani jednego chorego. Zabrali
wszystkich. Kiedy wpadłem do baraku, miałem wrażenie, że od tych
pustych prycz powiało chłodem. A potem oni wszyscy zwalili się na
mnie, ci moi chorzy, których leczyłem, pielęgnowałem, wracałem
życiu, zaczęli wołać "panie doktorze", "panie doktorze", chyba
zemdlałem. No a potem wyszedłem. Legalnie, przez bramę. I dopiero
kiedy byłem po drugiej stronie, zobaczyłem ją. Stała w głębi, obok
Dremera. Uśmiechnęła się... po raz ostatni.
Może nie uwierzysz, ale niedaleko odszedłem. Zatrzymałem się,
oparłem o jakieś drzewo i patrzyłem: na rzędy drutów, na wieżyczki
strażnicze, drewniane baraki, nie kończące się rzędy baraków.
Baraki... drewniane prycze ze zgniłą słomą i robactwem, szpital.
Mój szpital... Stałem i patrzyłem, tak prawie, jakby mi było żal
stamtąd odchodzić. Widzisz, wbrew wszystkiemu, coś takiego we mnie
było. Czasem myślę, że po prostu zostawiłem tam siebie.
Resztę już wiesz. Jadwigę spalili w krematorium. Któregoś dnia
znalazła się w transporcie ośmiu tysięcy. Jedno istnienie ludzkie
mniej, jedno więcej, mój Boże, cóż to znaczy. On strzelił sobie w
łeb. Z honorem: No, a ja zostałem. To wszystko. Opowiedziałem ci,
a ty rób z tą historią, co chcesz, tylko błagam, nie każ mi jej
nigdy powtarzać. Nie ja zapłaciłem za mój powrót. Zapłacił on i
uciekł przed rachunkami. A teraz widziałem, jak umierał Kazik,
musiałem strzelić do Niefortunia. A sam żyję. Rozumiesz? Jakbym
był skazany na życie, ale to nie ja się na nie skazywałem. To nie
ja...
45
- No, nasze zdrowie, panowie!
Wypili.
Heinzelmann podszedł do kredensu po nową butelkę, ale nagle
obejrzał się na siedzącego przy stole Schmulanda i wrócił.
Spojrzał na zegarek.
- Kurt znowu się spóźnia - powiedział. - Chodząca punktualność,
oprócz tych momentów, kiedy jest czwartym do brydża. Chcieliśmy
już zamienić go na kogoś innego, mówiliśmy wówczas o Leidenie, ale
Artur powiedział...
Heinzelmann urwał. Zapanowało niezręczne milczenie. Schmuland
wyjął papierosa i zapalił. Nie było już ani Leidena, ani Bergmana.
- Mam już dość siedzenia w tej przeklętej Polsce - wybuchnął nagle
Mller. On także spojrzał na Schmulanda. - To znaczy... - poprawił
się - to znaczy... - urwał znowu, zmienił temat: - Pamiętasz,
Adolf, Bergmana, jak mówił o Polsce na tym przyjęciu, kiedy się
poznaliśmy... Który to był rok? Trzydziesty piąty?
- Nie, szósty. To było wtedy, jak Herman się ożenił, świetnie to
pamiętam. - Heinzelmann znów spojrzał na zegarek. - Już pół
godziny. Tak jeszcze nigdy się nie spóźniał.
- Kurt był wtedy z wami? - zapytał Schmuland.
Heinzelmann pomyślał: "Dlaczego on się tak wszystkim interesuje"?
a głośno powiedział:
- Kurt wtedy studiował w Paryżu. Widywaliśmy się bardzo rzadko.
Zawsze zresztą zadzierał nosa, tak jak i teraz. Hans zna go
jeszcze ze szkoły...
- Robiliśmy razem maturę, ale nigdy nie byliśmy w przyjaźni. Tutaj
go nawet nie poznałem, zmienił się przez te francuskie lata.
Mówił szybko, gorliwie. "Zeznawał" - pomyślał złośliwie
Heinzelmann. Bał się Schmulanda. On sam zresztą bał się go także.
Schmuland ziewnął.
- Jeśli Kurt szybko nie nadejdzie, to usnę wam tu za pięć minut.
Miałem dziś bardzo gorącą noc.
- Z rezultatami chociaż?
- Ja rzadko działam bez rezultatów.
Ostatnie zdanie Schmulanda jakoś nie nastrajało do rozmowy.
Zabrzmiało zbyt znacząco, a może to tylko im się tak zdawało?
Wskazówki zegara posuwały się coraz szybciej. Heinzelmann wstał.
- Zadzwonię - powiedział.
Ale w gestapo nic nie wiedzieli o Kurcie.
Hans Mller znowu wyrwał się z czymś zupełnie niepotrzebnym.
Powiedział, że oddanie Lorenzowi plutonów egzekucyjnych to rzecz
zbyt ryzykowna.
- Przecież to jeszcze smarkacz! - Przez Hansa Mllera zawsze
przemawiała zazdrość.
- Smarkacz - wyjaśnił Schmuland - który wie, czego chce.
- Nie będą go słuchali.
Schmuland roześmiał się na to i Heinzelmann postanowił wyjść do
kuchni, napić się. W drzwiach usłyszał jeszcze słowa Schmulanda:
- Ma nieograniczoną władzę nad plutonami i w razie potrzeby nie
omieszka z niej skorzystać. Jestem głęboko przekonany, że będą go
słuchać.
Przechodząc przez przedpokój Heinzelmann zatrzymał się przy
telefonie. Zastanawiał się chwilę, a potem nakręcił numer Hildy.
Zdawał sobie sprawę z nietaktu, jaki popełniał, ale niepokój o
Kurta był silniejszy. Hilda zresztą nie czuła się urażona.
- Nie ma go - powiedziała i dodała otwarcie: - Chciałabym, żeby
był, ale go nie ma.
Odłożył słuchawkę. Pomyślał: "Nie ma i nigdy nie będzie. Nie
rozumiem, dlaczego, ale jestem tego pewny". Pomyślał jeszcze: "Nie
rozumiem w ogóle tego człowieka, ale nie chciałbym, bardzo nie
chciałbym, żeby zginął".
Wypił w kuchni jeden kieliszek, a potem drugi. Wódka była dobra i
droga, a Schmulandowi nic do tego, skąd ma takie dobre i drogie
wódki.
W pokoju Schmuland zdawał się drzemać. Dwie talie kart leżały
zapomniane na stoliku.
- No i co - zapytał Mller. - Nic nie wiadomo?
Na odgłos kroków Schmuland otworzył oczy i wyprostował się na
krześle.
- Myślałem - powiedział znienacka - że piękna Hilda wyjedzie do
Berlina.
- Nie - zaprzeczył Heinzelmann. - O ile wiem, ma zamiar tu zostać.
- Właściwie po co?
Hans Mller wykrzywił twarz w uśmiechu, chciał powiedzieć, że ten
maiły Lorenz robi Kurtowi konkurencję, ale milczał. Dawno już
doszedł do przekonania, że nie należało zbyt dużo mówić.
- Godzina - powiedział Schmułand. - To już przestaje być zabawne.
- A prosiłem go, żeby nigdzie nie ruszał się sam, żeby sam nie
jeździł nawet autem - powiedział wolno Heinzelmann - ale jemu
ciągle się zdaje, że go bandyckie kule ominą. - I natychmiast
pożałował tego, co powiedział, ponieważ Schmuland zatrzymał się
przed nim i zapytał:
- Czy naprawdę tak mu się zdaje?
- Wielu niemieckim oficerom tak się zdaje - rozgniewał się
Heinzelmann.
- Tobie też?
Umilkł. Heinzelmann postanowił: "Wyciągnę tę butelkę", ale w
dalszym ciągu nie ruszał się. Powiedział:
- Jeżeli Kurt... Jeżeli Kurta...
W tym momencie rozległ się w przedpokoju skrzyp otwieranych drzwi
i Heinzelmann poderwał się. W drzwiach zderzył się z wchodzącym do
pokoju Kurtem.
- Dokąd pędzisz? - Kurt roześmiał się. - Po czwartego do brydża?
Głos jego zabrzmiał trochę ironicznie, ale Heinzelmann zdawał się
tego nie słyszeć.
- Kurt... - powiedział z ulgą. - Dobrze, że jesteś!
Czarne oczy spojrzały na niego ze zdziwieniem.
- Co się stało?
- Cieszę się, że tobie się nic nie stało. Widzisz, Kurt...
Spóźniłeś się bardzo i... niepokoiliśmy się o ciebie. No, ale już
jesteś, więc wszystko w porządku. Tylko na drugi raz postaraj się
chociaż zadzwonić. My też mamy nerwy.
Kurt Diethl patrzył na niego w milczeniu. Uśmiech, z którym wszedł
do pokoju - zniknął gdzieś. Kurt wydawał się być czymś bardzo
zaskoczony.
- Niepokoiliście się o mnie?
Heinzelmann pchnął go lekko w stronę stołu.
- Chodź, miałem ci nie zostawić tego koniaku, ale bierz cię licho,
zostawiłem. No, nasze zdrowie, panowie!
Diethl odstawił pusty kieliszek. Trzej mężczyźni siedzący przy tym
samym stoliku uśmiechali się, a Kurt w ich uśmiechu czytał
serdeczną ulgę i radość, że wrócił, że jest znowu z nimi, że nie
podzielił losu Bergmana i Leidena. Sięgając po karty doznał
uczucia zbliżonego do wstydu.
46
- Pozbyliśmy się szpicla - powiedział filozoficznie Lutek - ale
straciliśmy jednocześnie dowódcę. Ot, co.
Nikt nie zaprzeczył. Siedzieli osowiali, zmęczeni bezczynnością i
beznadzieją w momencie, kiedy - zdawało się - wiszące nad nimi
chmury zostały rozwiane.
- Jeśli szybko nie ocknie się, nie wiem, co będzie.
Nikt nie wiedział, toteż nikt nie podjął rozmowy. Kawka została i
podeszła do drzwi. Roman poruszył się niespokojnie. "Jeśli wyjdzie
- postanowił - wyjdę za nią."
- Cholera jasna - kontynuował swój monolog Lutek - naokoło
wszystko aż wrze, a my tu siedzimy na dupie, obżeramy ludzi,
którzy pewnie mają nas dosyć, i co wieczór modlą się, żebyśmy raz
już wynieśli się, gdzie pieprz rośnie.
Kawka wyszła, Roman dogonił ją już na schodach. Zatrzymała się i
obejrzała. Jeśli liczył na odrobinę bodaj życzliwości w jej
spojrzeniu - pomylił się. Przygotowane starannie przemówienie
wydało mu się nagle bez sensu.
Odkryli ją we dwóch z Lutkiem. Szli brzegiem zarosłego sitowiem
stawu. Lutek zawołał: "Ty, zobacz, dziewczyna się rozbiera!"
Wyszła właśnie z wody, był październik i patrząc na nią - Roman
poczuł mimowolny dreszcz zimna. Wtedy nie była dla nich Kawką,
była zgrabną dziewczyną, która strząsała z mokrych włosów krople
wody. Roman wzruszył ramionami: "Dziewczyna jak dziewczyna, co to,
dziewczyny nie widziałeś?" A Lutek podniósł na niego
szesnastoletnie oczy, wykrzywił się, ni to w uśmiechu, ni to w
ironicznym grymasie. Dziewczyna zaczęła ściągać kostium, skryli
się więc za krzakiem zgodnie i bez dalszej dyskusji.
A potem ubrała się i zaczęła iść właśnie w ich stronę. I wtedy
okazało się, że to jest Kawka. Nie zauważyła ich, przeszła obok, a
oni pozaszywali się w te krzaki głębiej, głupio przejęci. Lutek
zarządził: "Tylko morda na kłódkę. Nikomu ani słowa". A Roman
posłusznie kiwnął głową i dopiero po kilkunastu minutach zdał
sobie sprawę z faktu jak całkowicie podporządkował się
smarkaczowi. Przez kilka dni miał niejasne uczucie, że Lutek go
pilnuje, sam się zresztą musiał cholernie pilnować.
Teraz stał przechylony przez poręcz schodów, a Kawka spoglądała na
niego z narastającą niechęcią w oczach. Pomyślał ze złością:
"Psiakrew, oduczyłem się rozmawiać z dziewczynami", powiedział:
"Kawka", ale to nie było wiele. Wzruszyła ramionami i zbiegła w
dół, a on został jak dureń z tym żebrzącym "Kawka" i wielkim
przemówieniem, z którego zdołał wypowiedzieć tylko to jedno słowo.
Wrócił. Lutek zakończył swój monolog i teraz popatrzył na swego
wspólnika od podglądania zza krzaków z niechęcią. Roman usiadł
przy oknie. Zobaczył Kawkę idącą przez podwórze, pomyślał, że
wolał tamten okres, sprzed miesięcy, kiedy nic o Kawce nie
wiedział. Zapytał siebie równocześnie: "I gdzie, do diabła, ją
niesie?"
Tygrys siedział na jakimś zwalonym pniaku. Zatrzymała się w
odpowiedniej odległości, tak aby jej nie dostrzegł, i przysiadła
także. Drzewa pożółkły, jakiś liść oderwał się od gałęzi i spłynął
jej na ramię, powolnie i dostojnie. Chciała oprzeć głowę o pień,
ale drzewo było ranne, spływało obficie żywicą. Położyła się więc.
Od ziemi ciągnęło chłodem. Jesień. Przestraszyła ją nagle myśl o
zimie. Nie bardzo umiała wyobrazić sobie zimy w partyzantce.
Pomyślała o rodzicach, ale wspomnienie to wydało się jej tak
dalekie i tak nierealne, jakby oni nigdy nie istnieli. Następny
liść kołował chwilę, śledziła go wzrokiem, dopóki uwagi jej nie
oderwał jakiś szelest - zobaczyła, że Tygrys wstał, wyjął rewolwer
i odbezpieczył. Poczuła ucisk w gardle, zerwała się. Miała
miękkie, uginające się w kolanach nogi, z trudem wyszła z zarośli.
Odwrócił się i chwilę się jej przyglądał. Bez zdziwienia i bez
gniewu. Powiedział wreszcie:
- Znowu tu jesteś.
Stała, niezdolna do zrobienia najmniejszego ruchu.
- Myślałaś, że się chcę zastrzelić?
Nie odpowiedziała. Nie czekał zresztą na odpowiedź.
- Siadaj - zaprosił, robiąc ręką szeroki gest w kierunku ziemi,
zeschłych liści, kępek zżółkłych traw i pniaka. - Możemy siedzieć
razem, skoro i tak zawsze siedzimy niedaleko.
Sądziła naiwnie, że nigdy nie odkrył jej obecności. Ciągle nie
ruszała się z miejsca.
- Siadaj - powtórzył Tygrys. - I dodał: - Nie bój się, nie zabiję
się. Nie miałem w ogóle tego zamiaru. Chciałem tylko zobaczyć, jak
to jest, gdy człowiek musi to zrobić. Bo ciągle mam wrażenie, że
było w tym wszystkim coś złego i że ja... Ja sam powinienem był to
zrobić; że to należało tylko do mnie...
Usiadła. Oparł się o drzewo. Stary, zmęczony człowiek.
- Gdyby nie grał wtedy wieczorem w brydża, powiedziałbym mu o
liście. Gdybym nie kazał Romanowi wyjść za "kimkolwiek", do dziś
czekałbym na kogoś, kto miał wstać i wyjść i kto tego nie zrobił.
Na szczęście grał w karty i na szczęście powiedziałem:
"Ktokolwiek". A teraz wiele dałbym za to, żeby ktoś potrafił mi
wytłumaczyć, żebym mógł zrozumieć...
- Chciał przeżyć wojnę.
- Za jaką cenę?
- Za każdą.
- Nie. To nie mogło być tak proste. Ginęli przecież przez niego
ci, z którymi żył, jadł, spał. On nie mógł, on przecież nie
mógł...
Urwał. Chciała go skłonić do mówienia; czuła, że gdyby powiedział
wszystko, o czym myślał bez przerwy, może byłoby mu lżej, nie
wiedziała jednak, jak to zrobić. Wszystko wracało do tego jednego
zdania: "On nie mógł", choć zdanie było fałszywe, Biały zginął, a
razem z nim odeszła historia jego decyzji, którą kiedyś podjął,
zginęła z nim razem odpowiedź na pytanie "dlaczego", i Tygrys do
końca życia będzie się zastanawiał, czy Biały Jack przyszedł do
swego przyjaciela i do chłopców, którzy mu nic nie zawinili, już z
gotowym wyrokiem w zanadrzu?
Tętent konia usłyszała najpierw Kawka. Z nagłą goryczą pomyślała,
że - zapatrzony ciągle we wspomnienia Tygrys gotów jest przegapić
nie tylko zwykły, pojedynczy tętent. Łącznik ze wsi zatrzymał się
tuż przed nimi. Zobaczyła na twarzy Tygrysa niechęć. Koń był
spocony, we wsi musiało się coś stać, Tygrysa jednak to niewiele
obchodziło. Podsunęła się bliżej, łącznik zeskoczył.
- Panie majorze, panie majorze, Pawlakom dzieci wybili, całą
szóstkę.
W niespełna pół godziny później byli już we wsi.
Trupy dzieci leżały jeszcze koło chałupy, ułożone równo, jedno
obok drugiego, według wieku. Kobieta łkała:
- Przyszli i powiedzieli: "Dużo macie dzieci, co? Ciężko tyle
wyżywić. No to my się postaramy, żeby wam było lżej". Powyciągali
je wszystkie i postawili pod chałupą. Padłam temu komendantowi do
nóg, po butach całowałam. O Jezu, ludzie się zlecieli, mój stary
siekierę na nich wziął, a Józek Walczaków za drąg. Skatowali go
tak, że furmanką do szpitala pojechał. A mojego starego za ręce
tylko trzymali i mówili: "Przypatrz się, stary, spokojnie..."
Zabili wszystkie, wszystkie moje dzieci, a jego, tego Rafałka,
zostawili. "Chcecie chować żydowskie dziecko - powiedział ten
komendant - to chowajcie, na zdrowie." I śmiał się, jak odchodził,
pomiędzy moimi leżącymi dziećmi... Jak wsiedli w samochody i
odjechali, to mój stary z tą samą siekierą do Rafałka. Ledwie go
powstrzymałam. Co dzieciak winien?
Kawka patrzyła na dziecięce trupy, a potem spojrzała na Tygrysa. Z
ponurą, bolesną satysfakcją pomyślała, że zobaczył tragedię
większą od swojej, choć miara takich wielkości jest trudna do
ustalenia; pozbył się swojej apatii, stał się znowu dowódcą.
- Niemcy tu wrócą - powiedział. - Musicie uciekać.
Kobieta klęczała przy trupkach, miarowo, przecząco potrząsała
głową. Kawka poczuła, że robi się jej słabo. Odwróciła się i
poszła w głąb obejścia. Sama nie wiedziała, dlaczego chciała
znaleźć tę przyczynę wszystkiego złego, tego małego Żydka,
znalazła go przycupniętego w kącie obory.
- Niemcy tu wrócą - powiedziała - musicie uciekać.
Milczał. Podeszła do niego, wyciągnęła rękę. Skulił się.
Pogładziła go po kędzierzawej głowie, potem odwróciła się szybko i
wybiegła. Płakała.
Jedną grupę, pod dowództwem Ralfa, skierował Tygrys w stronę torów
kolejowych. Drugą - do miasteczka prowadził Wrona. Oficer SS,
specjalista od spraw żydowskich na terenie powiatu, nie spodziewał
się żadnej nocnej wizyty, spał mocnym snem sprawiedliwego i nie
dręczyły go żadne sny, a strzały, które nagle usłyszał - były jak
najbardziej rzeczywiste. Zerwał się, ale nie zdążył nawet sięgnąć
po broń. Zabłysło światło i naprzeciw siebie zobaczył kilku
uzbrojonych ludzi.
- Szkoda - relacjonował potem Wrona - że nie mogliście widzieć
miny tego bohatera od dzieci. Wyglądał, jakby się chciał zapaść
pod ziemię ze strachu. Powiedziałem mu, dlaczego przyszliśmy... że
o te dzieci, o tę szóstkę zamordowanych dzieci. A on - że to
niesłuszne, bo on jest niewinny, że on tylko rozkazy spełniał.
Rozkazy spełniał, cholera! - Tu Wrona umilkł, rozejrzał się
niespokojnie dokoła i ściszył głos: - Ogarnęła mnie wtedy taka
pasja, że... tylko mordy w kubeł, boby się Tygrys wściekł, że to
nieprzepisowo... Kazałem mu się powiesić. Własnoręcznie, na
własnym pasku od spodni. Stałem nad nim i dyrygowałem. A on
słuchał, nawykły do słuchania rozkazów, wieszał się i trzeba wam
było widzieć, jak się starał, żeby dobrze ten mój rozkaz wykonać.
W tym samym czasie chłopcy z grupy, którą dowodził Ralf, leżeli
ukryci za piaszczystym wzgórzem i patrzyli na ciągnący się przed
nimi tor.
W nocnej ciszy narastało powolne, monotonne dudnienie. Stawało się
coraz szybsze, głośniejsze, aż przeszło w nieregularny łoskot. Zza
zakrętu wynurzyły się niebieskawe przytłumione światła parowozu i
niemal równocześnie na końcach lontów wykwitły mdłe ogniki.
Wybuch nastąpił w chwili, gdy przytulili głowy do sypkiego piasku.
Zerwał się w górę jak wystrzał ogromnego działa, a potem opadł,
rozbity na kakofonię trzasków i zgrzytów. Podnieśli głowy.
Tor urywał się przed nimi jak przecięty nożycami. Skręcone szyny
zagradzały drogę skłębionej masie drzewa i żelaza. Przez mgnienie
oka wagony nacierały na siebie jak zmagające się olbrzymy, potem
spiętrzyły się i runęły z ciężkim łoskotem w dół.
- Załatwiony - powiedział Ralf.
Ale to jeszcze nie był koniec. Niemcy musieli się zgłosić po
osobę, której życie było prawnie zabronione, i zażądać dalszej
odpowiedzialności od tych, którzy to prawo przekroczyli. Nie
liczyli na spotkanie z oddziałem Tygrysa, więc potyczka była
krótka i ze strony Niemców bardzo krwawa. Oddział Tygrysa,
przygotowany do walki, niewiele poniósł strat.
Po odrzuceniu Niemców od wsi, Tygrys wycofał swoich chłopców w
głąb lasu. Była to jedna z ich najbardziej morderczych i
uciążliwych wędrówek. Nie czuli jednak zmęczenia, po raz pierwszy
od wielu już dni poczuli się znowu ważni i potrzebni na świecie.
Kawka szukała sobie jakiegoś miejsca do ułożenia się do snu, kiedy
usłyszała za sobą jakiś szmer. Odwróciła się. Zza pobliskiego
krzaka patrzyły na nią wielkie czarne oczy. Postać dziecka była
skulona, ale bynajmniej nie gotowa do ucieczki. Przeciwnie.
Żydowskie dziecko, o którym w ferworze walki wszyscy zapomnieli,
było wyraźnie zdecydowane zostać tutaj. Zostać z kimś, kto
wyciągnął do niego rękę i pogładził po kędzierzawej głowie.
"No fajnie - pomyślała Kawka. - Jak baba w oddziale, to i dzieci
zaraz się znajdą.
- Chodź - powiedziała głośno - pójdziemy stawić czoło Tygrysowi.
Z notatnika starego Łempickiego
9 listopada 1943 roku. - Dziś odbyły się dwie egzekucje: z samego
rana na Ochocie, gdzieś koło Konińskiej, a trochę później na Woli.
12 listopada 1943 roku. - Dzisiejsze egzekucje miały charakter,
który śmiało można określić mianem: masowy. Egzekucje odbyły się w
kilku punktach miasta. Największa, w której rozstrzelano 50 osób,
była na Jagiellońskiej. Tak więc można powiedzieć, że stały się
już kolejną częścią składową naszego okupacyjnego życia. Ot, po
prostu: na murach pojawiają się czerwone afisze, ludzie stają
przed nimi, czytają, czasem ktoś krzyknie w tłumie, zapłacze
(zobaczy nazwisko ojca, syna, brata), potem następuje wykonanie
owej groźby czy też obietnicy zawartej w czerwonych afiszach, nie
umiem znaleźć na to odpowiedniej nazwy, i znów oczekiwanie na
następne afisze i znów wykonanie... Podobno jakiś Niemiec
twierdził, że gdyby Polacy wiedzieli, co ich czeka, toby się
wszyscy potruli. Ale on nie zna Polaków, tak jak zresztą oni
wszyscy nas nie znają. Nie będziemy się truć, nie potrafią nas
zastraszyć.
24 listopada 1943 roku. - Wczoraj przez cały dzień
trwała olbrzymia obława na Żoliborzu. Siedzieliśmy w domu,
ponieważ nie można było przedostać się do Śródmieścia. Dziś
łapanki objęły pociągi podmiejskie EKD. Ludzi, którzy na widok
Niemców wyskoczyli z wagonów - zastrzelono.
47
Andrzej zajrzał do "Złotej Papugi", ale Haliny w kawiarni nie
było. Była ostatnio jedyną osobą, której milczącą obecność mógł
przy sobie znieść.
- Nie była i dzisiaj nie będzie - oznajmiła Wanda.
Przysiadł na chwilę przy stoliku. Wanda stała niedaleko, z jakąś
bliżej mu nie znaną dziewczyną. Rozmawiały.
- Ale jeżeli nie zdecydujesz się na długą - mówiła Wanda - to
stanowczo radzę ci biały kostium. Jest jesień, kostium będzie
akurat. Na głowie upniesz sobie welonik z woalki.
- Nie cierpię kostiumów - odpowiedziała tamta. - Chcę mieć
sukienkę. Zawsze marzyłam o sukience, krótkiej czy długiej,
wszystko jedno. Chcę, żeby to była sukienka.
"Boże - pomyślał z przerażeniem Andrzej - one mówią o ślubie."
Przypomniał mu się inny ślub i inna para. Wstał. W drzwiach
zderzył się z wchodzącym do kawiarni Jankiem Reszczyńskim.
- Cześć.
- Cześć.
Na widok Janka Wanda zostawiła koleżankę i wybiegła mu naprzeciw.
"Chętnie by się za niego wydała - pomyślał Andrzej - tylko on się
boi. Biedni ludzie." Wyszedł.
Napis "Bar pod Gruszą" jakoś sam wpadł mu w oczy. Pchnął drzwi,
gruby barman spojrzał na niego spod oka.
- Setkę.
Wypił. Podsunął barmanowi stopkę pod następną porcję. Ktoś w kącie
sali wołał:
- Przegrywają szwaby! Muszą przegrać! Będziemy ich jeszcze lali po
mordach. Ja ci to mówię, rozumiesz, Felek?! Ja ci mówię, że
będziemy jeszcze lali szwabów po mordach. Cicho? Co cicho? Gdzie
ja jestem, żebym był cicho? W polskiej knajpie jestem, co cicho?
Andrzej oparł się o bufet i patrzył na siedzących przy stolikach
ludzi. Byli pijani lub chcieli być pijani. Tak jak on. On też
chciał być pijany.
- No, panie, co jest? Długo mam czekać?
Drgnął na dźwięk własnego głosu. Barman szybko nalał następną
stopkę i skwapliwie podsunął. "Boi się" - pomyślał Andrzej. Miał
ochotę chwytać butelki stojące na ladzie i ciskać nimi gdzieś,
gdzie by się tłukły z brzękiem i rozsypywały. Jak rozsypuje się
wszystko.
Odstawił kieliszek i z nagłym skrzywieniem ust pomyślał o
Tadeuszu. O swym dowódcy, który chciał wieść ich przez okupacyjne
lata prostą ścieżką prawości. Nie pij. Nie kłam. Nie oszukuj. Bądź
szlachetny. Walcz, ale nie nienawidź. Zabijaj, ale pamiętaj, że
życie jest najwyższym dobrem. Ucz się i wierz, że wszelkie zło
przeminie, a dobro i prawda zatriumfują.
- A ja ci mówię, Felek, że ich jeszcze w tym roku jasny szlag
trafi. I będziemy ich lali po mordach! Co, znów cicho? Czego
cicho?
- Pan szanowny płaci?
- Jeszcze setkę.
Znów zabulgotała wódka. Wyciągnął rękę. Wtedy właśnie zobaczył
bardzo jasne włosy, grube okulary, bladą, prawie przezroczystą
twarz i chorobliwie niemal czerwone wargi. Dziewczyna podeszła do
bufetu i stanęła obok niego. Barman powitał ją jak starą znajomą.
- Co panienka dzisiaj zabiera?
- Pół litra. Zimno jest.
Głos niski, przytłumiony. Barman podał jej butelkę.
- Na zdrowie stryjowi.
- Dziękuję.
Odwróciła się. Andrzej zastąpił jej drogę. Drgnęła tak silnie, że
omal nie wypuściła butelki.
- Mam do pani prośbę - powiedział.
Milczała. Barman spoglądał na niego z wyraźnie rosnącym strachem.
Andrzej powtórzył:
- Niech się pani ze mną napije. Nic więcej. Niedobrze jest pić
samemu. Halo, panie starszy, dwie wódki.
Nie spuszczała z niego wystraszonych oczu.
- Proszę - powtórzył - niechże się pani napije i potem może już
pani odejść. Zostanie mi tylko wspomnienie czarno-biało-czerwonej
kobiety. Kolor czarny i biały to kolory śmierci. A czerwony to
krew. A może być także czasem kolorem miłości.
Podniosła kieliszek do ust. Drżenie ręki wprawiało w nieznaczny
ruch cztery czarne bransoletki, które wydawały cichy brzęk.
Pomyślał: "To jedyne, co można robić: spotkać się i zaraz rozstać.
To jedyne".
Halina nie była tego dnia w "Złotej Papudze", ponieważ przyjechała
do niej Maria, siostra Witolda. Długo rozmawiały i teraz, kiedy
Maria pożegnała się już i odeszła - Halina ciągle jeszcze nie
potrafiła myśleć o czymś innym.
Stała przy oknie. Czarne mundury na ulicach przypominały jej Kurta
Diethla. Kurta Diethla - przyjaciela Witolda ze studiów we
Francji, człowieka, z którym spędzał ostatnie lato. "Oni się
naprawdę lubili" - mówiła Maria. Wybuch wojny zastał Witolda
właśnie u Kurta Diethla. Dlaczego Kurt o tym jej nie powiedział?
Zapragnęła go nagle zobaczyć, ale Kurt Diethl nie przychodził już
do "Złotej Papugi". Bywanie w polskich lokalach mogło być
niebezpieczne. Nie widziała go już bardzo dawno.
Marii poradziła, żeby napisała do niego, do warszawskiego gestapo.
"Przypadkiem wiem - powiedziała - że on jest tutaj. I przecież
musi wiedzieć, co stało się z Witoldem. On to musi wiedzieć."
Maria napisała, a Hauptsturmfhrer Diethl odpisał. Halina
wielokrotnie odczytywała ten list, w którym wysokimi równymi
literami oficer SS donosił w kilku krótkich i suchych zdaniach, że
niestety nie może poinformować "gnadige Frau" o dalszych losach
Witolda Głowackiego, ponieważ rozstał się z nim w dniu 1 września
1939 roku i od tego czasu nic o nim nie słyszał.
Halina była jednak przekonana, że Kurt Diethl nie pisał prawdy.
Nie mówił również prawdy. Kurt Diethl kłamał we wszystkim, co
dotyczyło Witolda. Tylko dlaczego?
Nad listem Marii Głowackiej do Kurta rozmyślała nie tylko Halina -
biedził się również Johann Schmuland.
Od czasu przybycia do Warszawy dla wypełnienia swego "specjalnego"
zadania przeglądał codziennie całą korespondencję ludzi włączonych
w krąg podejrzeń. Było to dotychczas zajęcie raczej nudne. Wyjątek
stanowił kiedyś list ciotki Hansa Mllera, tej "spod Bytomia", ale
dalsze dokładne obserwacje zarówno ciotki, jak i Hansa nie
doprowadziły do niczego konkretnego.
Dopiero list Marii Głowackiej zaciekawił Schmulanda, i to tak
dalece, że któregoś dnia w krakowskim mieszkaniu Marii odbyła się
rewizja i Schmuland znalazł się także w posiadaniu odpowiedzi
Kurta na ten list.
Kurt miał we Francji przyjaciela - Polaka. Ostatnie dwa miesiące
przed wybuchem wojny spędzali razem, w Niemczech. Kurt pisał, że
rozstał się z nim 1 września 1939 roku i więcej o nim nie słyszał.
Tak, 1 września Kurt Diethl zgłosił się w Berlinie, a w dniu 23
października otrzymał wezwanie do Warszawy i w dwa dni później
powitano go w Alei Szucha. Co przez ten czas działo się z jego
przyjacielem? Czy możliwe, że Kurt istotnie nic o nim nie
wiedział?
Schmuland zamyślił się i zdał sobie wyraźnie sprawę, że Kurt jest
człowiekiem, nad którym zamyśla się coraz częściej. Zapytał
siebie: "Jak wyglądało rozstanie tych przyjaciół?" i pomyślał, że
odpowiedź na to pytanie może być interesująca.
Zabrał papiery i notatki, schował je do szafy pancernej i
skierował się w stronę pokoju, gdzie pracował Rudi Lorenz. Swoim
zwyczajem nie wszedł do pokoju wprost z korytarza, ale przez pusty
zwykle pokoik obok. Dlatego mężczyźni, rozmawiający w pokoju - nie
zauważyli go.
Rudi Lorenz siedział rozparty na odsuniętym krześle i spod oka
przyglądał się stojącemu przed nim na baczność żołnierzowi.
Schmuland znał go z widzenia. Był dowódcą jednego z plutonów
egzekucyjnych.
Lorenz mówił:
- Tak, otrzymałem wasze podanie. I chciałbym bardzo wiedzieć, co
skłoniło was do złożenia tego rodzaju prośby.
Głos stojącego zdradzał wyraźnie zmęczenie.
- Pragnę pojechać na front.
- Ponieważ?
- Ponieważ uważam, Herr Sturmfhrer, że tam będę potrzebniejszy.
- Dlaczego?
- Powołaniem każdego żołnierza jest walka na froncie.
- Uważacie, że tu, w Warszawie, nie ma frontu?
Podoficer spuścił głowę, zmęczonymi oczami obserwował nienagannie
wyczyszczone buty siedzącego przed nim chłopca. Rudi mógłby być
jego synem, był jednak zwierzchnikiem, który mógł podanie przyjąć
lub odrzucić.
- Herr Sturmfhrer, front jest tam, gdzie się walczy.
- A tu się nie walczy?
- Pragnę zwrócić uwagę, Herr Sturmfhrer, że jestem dowódcą
plutonu egzekucyjnego. A ja urodziłem się na żołnierza.
Rudi Lorenz usiadł wygodniej. Stojący w uchylonych drzwiach
Schmuland przyglądał się tej scenie z rosnącym zaciekawieniem.
- Czy mam rozumieć, że nie odpowiada wam powierzona funkcja?
- Pragnę pojechać na front.
Ręka Rudiego uderzyła w blat biurka.
- Odpowiadać na pytanie!
Stojący przed nim człowiek chwilę pasował się z sobą. Wreszcie
postąpił krok bliżej i wybuchnął rozpaczliwą skargą:
- Herr Sturmfhrer, pozwolę sobie zwrócić uwagę, że większość
żołnierzy mego plutonu jedzie na wykonanie egzekucji w stanie
nietrzeźwym. Oni wypijają morze wódki. Herr Sturmfhrer, w
ostatnich egzekucjach strzelaliśmy także do kobiet.
Rudi wyjął papierosa i zapalił. Kiedy podoficer przerwał, zachęcił
go ruchem ręki:
- Mówcie dalej.
- Nie nadaję się na dowódcę tego plutonu. Nie mogę. Proszę, błagam
o przeniesienie na front.
Zapadło milczenie. Rudi patrzył na podoficera z coraz większą
uwagą. Zobaczył posiwiałe włosy, zmarszczki dokoła zapadniętych
oczu, nieprzyjemne, bolesne skrzywienie ust. Tamten wpatrywał się
w niego z takim natężeniem, jakby za chwilę miał usłyszeć wyrok,
od którego będzie zależało wszystko.
- Na co czekacie? - zagadnął Rudi.
- Czy prośba moja zostanie uwzględniona?
- Nie.
- I to jest ostateczna odpowiedź?
Rudi wstał. Oparł się rękoma o biurko.
- Tak, ale niepełna. Powiem wam jeszcze, że to, co chcieliście
zrobić, nazywa się dezercją. Jesteście tchórzem i dezerterem! To
wielka prawda, że nie dorośliście do takiej funkcji, jaka została
wam powierzona. Do szczytnej, trudnej, pełnej ofiary i poświęcenia
służby! Chcecie iść na front? A ja was pytam, co jest w tym
przeklętym mieście, gdzie bandyci strzelają do nas zza każdej
kamienicy? Co tu jest, jak nie front właśnie? Ale wy chcecie z
tego frontu uciec. I przychodzicie do mnie i opowiadacie, że wasi
ludzie piją, a wy nie potraficie z nimi zrobić porządku. I wy
nazywacie siebie żołnierzem wielkiego Fhrera...
- Herr Sturm...
- Milczeć! Najbardziej niesubordynowani z waszego plutonu zostaną
odpowiednio ukarani. Zrozumiano?
- Tak jest, Herr Sturmfhrer.
Zasalutował. Szedł w stronę drzwi jak lunatyk, w jego ściągniętej
twarzy było coś tragicznego. Najpierw rozległ się trzask
zamykanych drzwi, a w chwilę później strzał.
Lorenz i Schmuland znaleźli się na korytarzu równocześnie. Dowódca
plutonu egzekucyjnego leżał na środku czerwonego chodnika. Rudi
powiedział cicho, z wyraźnym zadowoleniem:
- Czekałem na coś w tym rodzaju. Wreszcie oczyściło się powietrze.
Jeszcze dwóch z tego plutonu pójdzie pod ścianę i będzie można
pracować dalej spokojnie. Halo! - zawołał do nadbiegających
żołnierzy. - Zabrać go.
48
- No to zdrowie młodej pary po raz pierwszy. Pralinka uśmiechnął
się z łagodną aprobatą, jego młodziutka żona uniosła delikatnie
kieliszek, a nowo pozyskana teściowa pomyślała z lekkim strachem:
"Znowu".
Cały ten nagły ślub wytrącił ją trochę z równowagi, ale - chociaż
Hania twierdziła, że może wyjść za mąż bez wesela - uznała, że to
nie byłby ślub prawdziwy. Urządziła jej to wesele, rodzinie też
się to zresztą należało. Była wprawdzie niemile zdziwiona, że zięć
zamiast swojej familii przywiódł wcale pokaźną liczbę młodych
znajomych, ale kiedy zaczęli się witać, poczuła się nawet trochę
onieśmielona. Wszyscy oni byli eleganccy, uprzejmi, inteligentni i
bardzo dobrze wychowani. Chłopcy obcałowywali ręce zgromadzonych
ciotek, a panny prawiły komplementy jej i wszystkim kuzynkom.
Oczarowana pani Pająkowa nie spostrzegła zupełnie, że komplementy
i składane na dłoniach pocałunki stawały się tym żarliwsze, im
częstsze były ukradkowe spojrzenia rzucane przez gości na
zastawiony obficie stół.
Kiedy jednak eleganccy goście zasiedli wreszcie do weselnej uczty,
za każdym kolejnym "zdrowiem młodej pary po raz pierwszy" panią
Pająkową ogarniać zaczął coraz większy niepokój. Każda z doskonale
wychowanych młodych panien jadła za cztery, a każdy wytworny młody
człowiek pił za dziesięciu. Z lekka osłupiałe spojrzenia ciotek
dawały znać wyraźnie, że i nimi miotają podobne uczucia.
- Święty Józefie, bomba!
Nowo kreowana teściowa podniosła się. Podłużny przedmiot potoczył
się między fajansową zastawą i wylądował w pobliżu karafki z
wódką.
- Józek - zwróciła się ostro do zięcia - co to za dowcipy?
Pralinka skierował na nią wzrok pełen niczym niezmąconego spokoju.
- To nie żaden dowcip - wyjaśnił uprzejmie - ani bomba. Zwyczajny
granat.
- Strasznie mi zawadzał w kieszeni - uzupełnił Smutny. - Bo widzi
pani... ja na nich zawsze sypiam.
- Cooo?
- Tak jest najbezpieczniej. Przeważnie kładę je pod poduszkę.
- I dużo ma pan tego?
- Tutaj tylko ten. A w domu... jak kurzych jaj. Mój dowódca
wprawdzie miałby za złe, gdyby wiedział, ale ja uważam, że
zupełnie tak samo zabiliby mnie za jeden granat jak za dziesięć.
Dlatego trzymam wszystkie razem. A wczoraj właśnie jeden uwierał
mnie w głowę, więc wyciągnąłem go i włożyłem w kieszeń. A rano
zapomniałem wyjąć.
- A jakby tak panu wybuchło?
- O, to bym teraz nie był na tym przyjęciu, tylko u bram raju.
Janek przechylił się przez ramię Wandy w kierunku zasłuchanej
kuzynki.
- Niech go pani nie słucha. On jeszcze nie powiedział w życiu
słowa prawdy.
A Stef:
- Ja paniom zaraz objaśnię, jak to działa. To bardzo proste.
Trzeba tylko...
- Niech pan to zostawi - trzęsąca się ze strachu pani Pająkowa
wyprzedziła Krystynę i sama chwyciła granat. - Jezus Maria, to
gotowe wybuchnąć naprawdę. I w ogóle, gdyby tak Niemcy... Ty,
Józek, to masz pomysły... Matko Przenajświętsza! - Trzymając
granat w dwóch palcach ruszyła z nim w stronę kuchni. Pralinka
odprowadził ją spojrzeniem, a potem zwrócił się do żony:
- Idź i wytłumacz matce, że jeśli to upuści, to będzie naprawdę
słaby dowcip, bo teraz nie wypłacają zasiłków dla inwalidów. A,
już mama jest - dodał na widok wracającej teściowej. - No to i
dobrze, jeśli tylko mama nie położyła go za blisko pieca. Wypijmy
zdrowie gości.
- Nie, nie: Młodej pary. Po raz pierwszy. Lej, Pralinka!
- Dlaczego go tak cudacznie nazywacie?
- Bo on jest taki słodki. Proszę go pocałować, natychmiast się
pani przekona.
- Racja. Racja. Kwaśne wino!
- Kwaśne wino! - podjęli chórem. Pralinka objął zaczerwienioną
Hanię i przycisnął do siebie.
- No i po kłopocie - oznajmił flegmatycznie. - Inaczej mogliby tak
wrzeszczeć całą noc. Krystyna, dlaczego nie pozwalasz pić Stefowi?
- Przecież on już jest wstawiony, jeszcze po drodze wywoła jaką
awanturę. To jeszcze smarkacz.
- Rzeczywiście - oburzył się Stef - dla ciebie i mamy zawsze będę
dzieckiem. Tobie się zdaje, że ja do końca życia będę tylko pisał
na murach i gazował kina. A tego kapusia do wyroku kto
podprowadził, co? No, kto? A widzisz. Czas leci, moja kochana.
Smutny:
- On ma rację. Jest już mężczyzną i kropelka wódki mu nie
zaszkodzi. Kochani, zaśpiewajmy pieśń o bimbrze. Szanowne panie
tego na pewno nie znają. A w ogóle to pani teściowa coś mało pije
- przysiadł się do pani Pająkowej i nim zdążyła zaprotestować,
wetknął jej w rękę szklankę wódki. - Tylko do dna.
My młodzi, my młodzi, nam bimber nie zaszkodzi...
Więc pijmy go litrami,
Kto z nami, kto z nami...
Po dwóch strofkach piosenka urwała się, wzniesiono następny toast.
Ponieważ chłopcy pilnowali teraz skrzętnie, by zarówno kuzynki,
jak i ciocie spełniały do dna wszystkie zdrowia, wesołość
zebranych gości stawała się coraz hałaśliwsza. Nawet Krystyna
przestała zwracać uwagę na to, że jej młodszy brat coraz mniej
pewnie siedzi na krzesełku i coraz głośniej dzieli się z siedzącą
obok panią swym niemałym zasobem wiadomości o rodzajach broni.
Andrzej po wypiciu kolejnego kieliszka pochylił się i pocałował
którąś z Haninych kuzynek. Na ten widok oczy pani Pająkowej
zrobiły się okrągłe, a Smutny poderwał się i chwycił karafkę:
- Ogólny bruderszaft! - krzyknął. - Panie i panowie! Do diabła -
napełnił kieliszek i postawił go przed Krystyną - Krysiu, ja z
tobą... Wypij ten kieliszek i przysuń mi tę woniejącą salaterkę, a
w nagrodę opowiem ci... Pani teściowo, proszę to wypić, bo inaczej
pomyślę, że szanowna pani źle życzy swojej córeczce. Za tę gęś
mógłbym całować pani stopy. Błagam, niech mi pani pozwoli mówić
sobie ciociu.
Pani Pająkowa wypiła resztę z podanej jej szklanki i poczuła, że
robi się jej coraz goręcej. Jak przez mgłę usłyszała, że jej
niecodzienni goście piją po raz pierwszy zdrowie młodej pary,
przez jeszcze gęstszą mgłę dostrzegła, że na stole robią się
pustki. "Kiełbasy się kończą" - pomyślała z rozpaczą i wstała.
Kiedy wróciła z kuchni, nie miała gdzie postawić półmiska z resztą
wędliny. Stół był odsunięty pod ścianę, goście zebrani pośrodku, a
Smutny stłukł aktualnie drugą płytę.
- Tak to bywa, gdy niewinny młody człowiek wypije naparstek wódki.
"Przecież nie będą chyba tańczyć" - przeraziła się.
Trzecia płyta została zwycięsko założona.
- Nie próżnować, tańczyć, nie podpierać ścian! - wołał rozmazujący
się w mroku pokoju wysoki młody człowiek. - Kryśka, odczep się
wreszcie od Stefa, da sobie radę bez ciebie. Nie całować się,
tańczyć. Tańczyć, panowie, raz się żyje... I para za parą, a teraz
kółeczko, Smutny, jeszcze raz daj tę płytę, do licha, i raz, i
dwa, i trzy, nie wychodzić do kuchni, tam gdzieś jest granat...
Panie wybierają panów, nie, kochana, ja nie jestem do wybrania,
los przeznaczył mi samotność. I kółeczko...
Andrzej stanął przy oknie. Za nim roztańczone koło podrygiwało,
podskakiwało, przytupywało, jakby - raz puszczone w ruch - nie
mogło się z własnej woli zatrzymać. Roztańczył ich, a teraz
odszedł. Światło było zgaszone, więc rozsunął żaluzje, ale za
oknem była ciemność. Usłyszał, że ktoś do niego podszedł. To był
bohater wieczoru, nowo upieczony małżonek. W utrzymaniu równowagi
pomógł mu parapet. Przez chwilę także wpatrywał się w okno, potem
powiedział:
- Ciemno, cholera.
Andrzej potwierdził, znowu chwilę postali w milczeniu, a potem:
- Więc to było tak - zaczął Pralinka. - Kazali mi tam popychać ten
wózek i cześć, nic się nie działo. Popychałem. Niemcy wcinali te
słodkości jak kartofle, nawet dobry był obrót. Mniejsza z tym. Po
jakimś czasie wzywa mnie Tadeusz, daje mi zaklejoną kopertę,
powiada, żebym przeczytał, zapamiętał i zaraz przy nim zniszczył.
Przeczytałem, powtórzyłem sobie trzy razy, bo było łatwe, wziąłem
zapałkę, spaliłem, popiół rozkruszyłem, jak nas uczyli. I znowu
wszystko było fajnie. Tylko któregoś dnia coś mi się nagle stało.
Coś mi zaczęło mówić: "Człowieku, zaczaj się, zobacz, kto". Bo
rozumiesz, miałem w pewnych porach zostawiać ten mój kramik sam i
wynosić się do wszystkich diabłów. No więc chodziłem sobie do
przybytku dla "Herren", siedziałem, wyglądałem przez okno, a
potem, kiedy wracałem, czasem było pusto, a czasem coś było.
Koperta. Rozumiesz...
- A musisz mi to opowiadać?
- Muszę. No i jak któregoś dnia przyszło mi to do głowy, nie
mogłem sobie dać rady. Nic, tylko zobaczyć! O niczym innym nie
mogłem myśleć, po nocach śniło mi się, że się zaczajam, że widzę,
jak któryś z tych facetów podchodzi, odwraca się i zawsze, kiedy
miałem spojrzeć w jego twarz - budziłem się. I to mnie jeszcze
bardziej podbechtywało. Zupełnie jakbym był chory. Rozumiesz?
...A on tuli-tuli-tuli-pany dał, bo te tuli-tuli-tuli pany miał...
"Nie palić zapałek, sfajczycie całą chałupę! Komu ciemno? Żadnych
świateł..."
- Wtedy zacząłem żreć cukierki. Myślałem, że pomoże. Guzik. Nie
pomogło, a przyzwyczaiłem się. Człowieku, nie masz pojęcia, jak ja
chciałem wiedzieć. Coś się we mnie w środku skręcało od tego
chcenia. Skręcało i nie chciało puścić.
Nie patrzyli już teraz w czarne okno. Patrzyli na siebie. Twarz
Pralinki straciła swój zwykły wyraz pogodnego zadowolenia. Była
zaczerwieniona, a w niewielkich zamglonych teraz oczach zjawiło
się wspomnienie udręki.
- Rany Boskie, ile to czasu trwało! Łbem o ścianę tłukłem i wybić
sobie tego nie mogłem. Na nic! Słowo honoru, wiesz, jak to jest w
gestapo, to znaczy, możesz sobie wyobrazić... A ja, w ogóle wtedy
bez wrażenia, jakby nie istniało. Tylko to jedno: zobaczyć, kto.
Parę miesięcy tak z tym chodziłem, majątek przeżerałem tymi
zakichanymi cukierkami. No i któregoś dnia dostałem takich skrętów
że - myślę sobie - zobaczę. Od razu się uspokoiłem, czas mi się
przestał dłużyć, wszystko miałem od dawna świetnie obmyślone.
Nadeszła godzina "O", czyli odejścia, tak ją nazwałem dla
porządku. Poszedłem do takiego pokoiku sprzątaczki, za załomem
muru, ustawiłem wózek zaraz za zakrętem korytarza, zostawiłem
sobie uchylone drzwi i czekam.
Mało nas, mało nas do pieczenia chleba, jeszcze nam, jeszcze nam
męża tu potrzeba...
- Tańczyć! - huknął Andrzej i korowód, pogodzony z losem, że
będzie bez męża, potoczył się dalej i pocieszył:
Teściowej nam potrzeba...
- Pusto wtedy było na tym korytarzu. Pośrodku chodnik, taki
czerwony, jak do ślubu, tłumił kroki, ale ja mam wycwaniony słuch.
Dobrze słyszałem, jak szedł tamtą stroną korytarza, jak podszedł
do zakrętu, jak zatrzymał się na chwilę, i pozostał mu jeszcze
jeden krok do miejsca, skąd już bym go zobaczył przy tym moim
wózku, gdzie te swoje przesyłki zostawiał. No i wtedy - Pralinka
rozejrzał się, pomacał kieszenie, wyciągnął jakiś wafelek - wtedy
zamknąłem drzwi. - Włożył wafelek do ust, mówił teraz trochę
niewyraźnie, głosem zaklejonym ciastkiem. - Zamknąłem drzwi,
przysiadłem na jakimś kuble i w ogóle o niczym nie myślałem.
Wiedziałem tylko, że zawsze już wszystkie drzwi będę zamykał.
Rozumiesz? A jak wyszedłem, to wcale wózka w tym miejscu, gdzie go
tak misternie ustawiłem, nie było. On go po prostu przepchał
kawałek, gdybym nawet wyglądał, to i tak guzik bym zobaczył! Ot,
to i wszystko. Koniec, kropka. Poczęstuj się, ja chyba tak
naprawdę to wcale nie lubię słodyczy. Psiakrew, widziałeś, oni
gotowi podpalić dom.
49
Tadeusz bywał w willi na Bielanach prawie co dzień, toteż w jego
kolejnej wizycie nie było nic nadzwyczajnego. Załatwił bieżące
sprawy z Łempickim, postali chwilę w pokoju Andrzeja przed mapą z
czarnymi chorągiewkami i miał zamiar już wychodzić, kiedy jakby mu
się przypomniało, zapytał:
- Krystyna i Jasna jeszcze nie wróciły?
- Nie.
- Powinny przyjechać przedwczoraj. Nie rozumiem, co je tam mogło
zatrzymać.
W głosie jego nie było niepokoju, raczej cień niezadowolenia.
Andrzej wzruszył ramionami.
- Pociągi chodzą przecież, jak chcą - powiedział głośno. - Może
były znowu łapanki na kolejach i wyjechały później.
- Gdyby przyjechały dzisiaj, daj mi znać. Jeżeli nie przyjadą... -
Tadeusz chwilę myślał - jeśli nie przyjadą, daj mi również znać.
Pani Łempicka wysunęła głowę z kuchni i zawołała:
- Nie odchodź. Dostałam kawałek boczku. Chcę cię poczęstować i raz
chociaż zamienić z tobą parę słów.
Został. Usiedli przy kolacji i troskliwie dzielili się boczkiem.
"Prawie jak opłatkiem." - myślał Andrzej.
Pani Łempicka mówiła:
- To nie może już długo trwać. No, powiedz, że nie może.
- Rosjanie są już blisko.
- O Boże! - złożyła ręce. - Może doczekamy.
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Krystyna. Tadeusz
odetchnął: nic się nie stało. Jasna pojechała widocznie prosto do
domu.
Krystyna podeszła do stołu jakoś wolno i niepewnie.
- Jasna nie żyje - powiedziała bez wstępów. Do Tadeusza zawsze tak
się mówiło. Żądał, by jego podwładni wyrażali się zwięźle.
Jasna przysunęła twarz do szyby i przez chwilę obserwowała
migający krajobraz.
- Dojeżdżamy do Radomia - powiedziała do Krystyny. - Trzeba teraz
uważać.
- Nie będzie chyba żadnej obławy. Handlarki mówiły, że dziś
spokojnie.
Pociąg stanął. Obległa go momentalnie ciemna masa szturmującego
tłumu. Ponad zamieszanie i krzyki przebił się ciężki krok
żandarmów. Przedział, w którym siedziały, był najbliżej drzwi i
Niemcy po chwili byli już wewnątrz. Przepowiednie handlarek nie
sprawdziły się. Nie zmieniając pozycji dziewczęta zasunęły nogami
głębiej pod ławkę walizki - to wszystko, co w takiej sytuacji
mogły zrobić - walizki miały wprawdzie podwójne dno, byłoby jednak
lepiej, żeby Niemcy nie zauważyli ich w ogóle.
- Otwierać!
Człowiek, do którego żandarm się zwrócił, nie drgnął. Twarzy jego
nie można było dostrzec, zakrywał ją bowiem wciśnięty na oczy
brudny kapelusz, postawiony wysoko kołnierz wytartego płaszcza,
szalik i okulary. Na okręconych kocem nogach leżała walizka.
Człowiek siedział przez cały czas bez ruchu, jakby pogrążony w
głębokim śnie.
- Otwierać - powtórzył żandarm.
Tamten znowu nie drgnął. Jeden z jego sąsiadów pochylił się do
zamknięć walizki, ale Niemiec odtrącił go.
- Do niego mówię! - krzyknął.
Podróżny nie reagował. Drugi z żandarmów porzucił koszyk, w którym
grzebał, i zbliżył się również.
- Szybciej! - wrzasnął.
W przedziale ucichło. Wszystkie oczy zwróciły się na siedzącego,
który w dalszym ciągu nie podniósł nawet głowy. Dwaj mężczyźni
obok niego wymieniali niespokojne spojrzenia.
- On jest chory - powiedział jeden nieśmiało.
To, co zaszło, było tak niespodziewane, że stłoczeni w przedziale
podróżni na chwilę skamienieli.
Żandarm zamachnął się i z całej siły uderzył w pochyloną twarz.
Kapelusz i okulary wylądowały na podłodze, a głowa odchyliła się
do tyłu. Ze zwojów szalika patrzył teraz na oniemiałych ze
zdumienia ludzi różowawy ryj wieprza.
Nie wiadomo, kto roześmiał się pierwszy. Po chwili cały przedział
trząsł się ze śmiechu. Ludzie trzymali się za brzuchy, a żandarmi
zataczali się, ocierając łzy. Dwaj właściciele wieprza machinalnie
wciskali mu na łeb niepotrzebny już kapelusz.
Kielce przywitały je nieprzyjemną, marznącą mżawką. Szły ulicą,
przytulone do siebie, ogrzewając się nawzajem. Może to właśnie ta
marznąca mżawka i to wzajemne ciepło sprawiły, że zamiast rozstać
się, jak robiły zwykle, postanowiły wszystkie punkty załatwić
razem. "Nie przesadzajmy z tą konspiracją - powiedziała Krystyna.
- Na taką psią pogodę we dwie raźniej."
Kolejne drzwi otworzyły się szeroko, natychmiast po wymienieniu
hasła. W ciemności zastawionego gratami przedpokoju Krystyna
ledwie rozpoznała znajomą sylwetkę Antoniakowej. Weszły.
Antoniakowa nie odezwała się, szła pierwsza, potem Jasna, Krystyna
była na końcu. Antoniakowa otworzyła uchylone drzwi kuchni i wtedy
Krystyna zobaczyła karabin. To wystarczyło.
Nie wiedziała, jak znalazła się w ciemnym trójkącie, utworzonym
przez ściany i uchylone drzwi kuchni. Zatrzymała się tam, zanim w
ogóle zdążyła cokolwiek pomyśleć, zanim wyraźnie sformułowała to,
co się tutaj stało: kocioł.
Usłyszała słowa Jasnej: "Gdyby ktoś jeszcze przyszedł, to by był".
Z napięciem czekała na głos Antoniakowej, ale gospodyni mieszkania
milczała. Potem usłyszała trzask otwieranej walizki, potem odgłosy
rozdzierania jej drugiego dna, wreszcie szelest wysypywanego
papieru. Potem zapadła cisza.
Cisza trwała ogromnie długo. Krystynie zdrętwiały nogi, w głowie
czuła monotonny szum, powoli traciła poczucie czasu i
rzeczywistości. O jakiejś nieokreślonej godzinie usłyszała znowu
głos Jasnej. Prosiła o pozwolenie pójścia do łazienki. W chwilę
później przeszła tuż koło jej kryjówki, tak blisko, że Krystyna
słyszała jej oddech. Ledwie stłumiła bezrozumne pragnienie
wciągnięcia jej również za drzwi.
Po chwili usłyszała przytłumiony zgrzyt, jaki wydają zardzewiałe
zawiasy. "Okno" - pomyślała w nagłym olśnieniu. W łazience było
niewielkie okno, które wychodziło na jakiś dach. Jasna, drobna i
szczupła, mogła się przez nie bez trudu przecisnąć. Boże, żeby
tylko nie usłyszeli.
Usłyszeli. Krótkie łomotanie do drzwi, trzask, a potem seria
strzałów.
Ktoś w pokoju głośno jęknął, ktoś inny ostro nakazywał spokój.
- Durniu, nie trzeba było strzelać. Z umarłych nic nie
wydobędziemy.
- Jak ją łapać na tym dachu?
- I co z nią teraz zrobimy?
- Zabierzemy rano razem z resztą.
Zegar wybił godzinę dziewiątą. Rano, pójdą stąd rano. Dopiero
rano, już rano, mogliby przecież siedzieć jeszcze parę dni.
"Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna... Daj, żebym stąd wyszła... Pan z
Tobą..." Zegar odliczał godziny, straszliwie powoli, czas wlókł
się jak wieczność. Gdy zaczęło szarzeć, Krystyna wpadła w rodzaj
gorączkowego półsnu. Ocknęła się dopiero na odgłos licznych
kroków. Tuż przy niej jakiś mężczyzna powiedział:
- Zapakuj wszystkich do samochodu. Ją też. Ja zapieczętuję drzwi.
Przez wąziutką szparę widziała wychodzących. Byli prawie sami
mężczyźni. Potem mignęła jej twarz płaczącej gospodyni i
zwieszający się z czyichś rąk rozpleciony jasny warkocz. Potem
wszystko umilkło.
Zanim Krystyna zdecydowała się wyjść zza drzwi, upłynęła jeszcze
jedna godzina. Pierwszy krok zrobiła z ogromnym trudem. Stanęła na
progu pokoju, na podłodze ciemniała spora plama. Krystyna usiadła.
Znowu wrócił szum w głowie. A potem znienacka poczuła głód.
Przeszła do kuchni. Jeden z garnków stojących na piecu był pełen
zgęstniałej, wystygłej zupy, zaczęła ją łapczywie jeść.
Później wieczorem sąsiedzi z dołu usłyszeli ciche stukanie w okno.
Stukała kulka papieru zawieszona na sznurku. W pół godziny później
pomagali wszyscy spuścić się dziewczynie z balkonu Antoniakowej.
Ułożona na starej kanapie usnęła natychmiast.
Krystyna umilkła. Usiadła na krześle i owinęła się ciasno połami
nie zdjętego jeszcze palta.
Nikt nic nie mówił.
Dopiero po długiej chwili usłyszeli stuk odsuwanego gwałtownie
krzesła. To wstał Tadeusz. Andrzej spojrzał na niego i
przestraszył się zmienionej twarzy dowódcy. Łempicki wyciągnął
rękę, ale Tadeusz odtrącił ją. W drzwiach odwrócił się, miał
ciągle tę obcą, wykrzywioną w jakimś bolesnym grymasie twarz.
- Nienawidzę was wszystkich - powiedział. - Wszystkich, którzy
żyjecie.
Wyszedł. Patrzyli za nim nie rozumiejąc. Usłyszeli dopiero za sobą
bezbarwny, jakby nieśmiały głos Łempickiego:
- To była jego żona.
Z notatnika starego Łempickiego
1 grudnia 1943 roku. - Po kilku dniach przerwy znowu była
egzekucja. Na Powiślu, gdzieś koło kościoła na Solcu. Ile osób
rozstrzelano - nie wiem. O nowych łapankach jakoś nie słyszałem,
ale jestem pewien, że były. Na tyle jednak ludziom spowszedniały,
że wieści o nich rozchodzą się niesłychanie powoli i raczej od
przypadku do przypadku. Stef przyniósł dzisiaj rozszerzającą się
podobno coraz bardziej pogłoskę o tym, że od połowy grudnia ma
zacząć się systematyczne niszczenie całej ludności w komorach
gazowych: kolejno ulica za ulicą. Stef siedział w kuchni i
zastanawiał się, skąd zaczną. "Na pewno od peryferii - mówił - i
iść będą w głąb Warszawy, do Śródmieścia." I mówił: "No to chyba
nie będziemy czekać i trzeba zacząć strzelać, żeby zginąć w walce.
W walce to jakoś tam jeszcze się ginie". Musiałem wyjść z kuchni.
Nie mogłem słuchać, jak moje najmłodsze dziecko wybiera rodzaj
najlepszej śmierci dla siebie i dla nas.
W szmatławcu Niemcy od pewnego czasu zaczęli prowadzić jakąś
żałosną propagandę antybolszewicką. Równocześnie z dość dużą
energią zabrali się do kopania rowów przeciwczołgowych. Widziałem
te roboty na Placu Zbawiciela, na Placu Na Rozdrożu, na Placu
Saskim. Bo wprawdzie wypadki na froncie wschodnim nie toczą się z
jakąś błyskawiczną szybkością, to przecież Rosjanie ciągle to tu,
to tam posuwają się naprzód. Obecnie głównym terenem walk jest
Białoruś. Słyszy się również ciągle o nalotach na Niemcy. Głównie
bombardowany jest Berlin i Brema.
2 grudnia 1943 roku. - Przedwczorajsza egzekucja na Solcu odbyła
się przed kościołem w czasie odprawiania nabożeństwa. Wśród
straconych były dwie kobiety i jakieś może dziewięcioletnie
dziecko. Dzisiaj nowa egzekucja na Nowym Świecie, blisko
Krakowskiego Przedmieścia. Rozstrzelano 34 osoby.
3 grudnia 1943 roku.
Egzekucja na Woli, na Bema, na Puławskiej - na ulicy i na
sąsiednim placyku. Zginęło 100 osób.
4 grudnia 1943 roku. - Słupy ogłoszeniowe są całe czerwone od
ciągle rozwieszanych nowych płacht. Dziś podobno egzekucja odbyła
się na Powązkowskiej.
17 grudnia 1943 roku. - Przed kilku dniami odbyła się egzekucja na
Placu Teatralnym w ruinach domu. Mówiono, że rozstrzelano tam 200
osób, myślałem, że to liczba przesadzona. Tymczasem dzisiaj
pojawiły się afisze, podające nazwiska ofiar, było ich ponad 300.
24 grudnia 1943 roku. - Wigilia. Przyznam się, że po raz pierwszy
w moim dość długim życiu myślę o nadchodzącej kolacji z jakimiś
wewnętrznymi oporami. Staniemy dokoła stołu, wezmę w rękę talerz z
opłatkiem i co powiem: "Żeby ta była ostatnia" i że "Musimy
wytrwać", i że "Skończy się wojna i zapomnimy o wszystkim,
jakbyśmy obudzili się ze złego snu". Oczywiście, mógłbym to
wszystko powiedzieć, tylko że pewnie nie powiem. Spojrzę na Stefa,
marzącego o śmierci w walce, na obcą twarz Andrzeja, z którym nie
potrafię się porozumieć, i na Krystynę, w której włosach
przewijają się srebrne nitki, mimo że ma dopiero 24 lata, na
Anielę, która mówi o nich: "Zestarzeli się, zanim stali się
młodzi". Będzie jeszcze pewnie Tadeusz, świeży wdowiec. Pobrali
się tuż przed wojną i niewiele chyba zdołali być razem. Powiedział
mi: "Nie zdążyłem nawet powiedzieć jej, jak bardzo ją kochałem".
Mój Boże, jak wielu rzeczy ludzie nie zdążyli zrobić.
Jasna... Kiedyś Aniela sądziła, że będzie jej synową. Gdy Andrzej
usłyszał, że była żoną Tadeusza, zaczął się śmiać. Wojna stwarza
nieoczekiwane komplikacje.
Od wielu tygodni wyłączają prąd. Oszczędność. Żyjemy w
ciemnościach. I mam ciągle wrażenie, że te ciemności powoli,
systematycznie wsączają się w nas. To trwa już zbyt długo.
4 stycznia 1944 roku. - Rosjanie są już podobno gdzieś w okolicach
Wilna.
28 stycznia 1944 roku. - Dzisiejsza egzekucja była w samym
Śródmieściu. Świadkiem jej był również Stef. Kiedy wróciłem do
domu, siedział jak zawsze w kuchni i relacjonował. Sucho, zwięźle,
rzeczowo. Na mój widok zawołał: "Ja nie rozumiem, na co my
właściwie czekamy? Aż nas wszystkich postawią pod ścianę"
Zapytałem: "Chcesz strzelać?" A Stefowi wówczas zaświeciły się
oczy. Wstał, podszedł do mnie i powiedział, że czeka na taki
rozkaz jak na zbawienie.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że po wojnie wykreślimy z naszych
słowników dwa słowa: miłosierdzie i litość wobec wroga. Patrząc na
rozbłysłe oczy mego syna przestraszyłem się, że te słowa już
zostały wykreślone. Może nawet nie tylko te.
1 lutego 1944 roku. - Dzisiaj z wyroku Polski Podziemnej zginął
Franz Kutschera.
Johann Schmuland stał przed zestawionymi krzesełkami, na których
leżał Obergruppenfhrer Franz Kutschera. Człowiek, który
przyjechał tutaj, aby za wszelką cenę zdławić polski ruch oporu.
Kat Jugosławii i Norwegii, człowiek, którego imię wzniecało
paniczny strach.
"...Rozpieściliście panowie, ten naród. Ale ja potrafię wbić klin
między bandytów, którzy do nas strzelają, a pozostałych, którzy
muszą dla nas pracować. Jeśli ulice Warszawy spłyną ich krwią, nie
będą przelewać naszej.".
W jasnych włosach Kutschery skrzepła krew, krew w kącikach
półotwartych ust. Kiedy tak leżał z zastygłym na twarzy wyrazem
zdziwienia, wydawał się jeszcze młodszy, niż był w rzeczywistości.
Schmuland dobrze wiedział, co się stało, ale nie był w stanie tego
zrozumieć. Nie mógł pojąć, że już nigdy nie usłyszy jego
energicznego rozkazu, nie mógł zrozumieć, że człowiek, który
jednym ruchem pióra podpisywał wyroki na życie tysięcy ludzi - sam
nie żyje. Że naród, który on miał złamać, zażądał od niego
rachunku i krwawej zapłaty. Że dziś właśnie zakończyła się akcja
wbijania w ten naród klina.
Tego właśnie Schmuland nie mógł pojąć - rozpaczliwej odwagi
narodu, o którym tyle mówiono, ale nigdy nie powiedziano tego, co
jest w nim najważniejsze. Patrząc na zabitego zwierzchnika, po raz
pierwszy w życiu poczuł strach...
Z notatnika starego Łempickiego
5 lutego 1944 roku. - W Alejach Ujazdowskich, w miejscu, gdzie
zabito Kutscherę, rozstrzelano 100 osób - już następnego dnia.
Nałożono także kontrybucję: 100 milionów złotych, które mamy
zapłacić do 1 marca. Przesunięto godzinę policyjną na wieczór i
zawieszono wszelkie przedstawienia teatralne.
A wczoraj zamknięto kilka ulic i przeszedł nimi kondukt żałobny.
Myślę, że te drogie dla Niemców szczątki wywieziono do własnego
kraju - spoczynek w Polsce nie był dla nich wskazany.
Schmuland nie brał udziału w tych uroczystościach. Wyjechał do
Berlina na drugi dzień po śmierci Kutschery i wyjazd ten sprawił,
że Kurt Diethl odetchnął z ulgą. Pomyślał, że będzie miał wreszcie
kilka dni spokoju.
Przez okno zobaczył auto wjeżdżające do bramy. Po chwili żandarmi
wyrzucili z wnętrza jakąś skuloną postać.
Przymknął oczy. W ostatnich tygodniach czuł wyraźnie, że
opuszczają go siły i nerwy odmawiają posłuszeństwa. Trwało to
wszystko już zbyt długo.
Usłyszał krzyk, a potem brzęk szyby. Z okna naprzeciwko oderwała
się jakaś postać i spadła w dół bezkształtna jak worek piachu. W
oknie esesmańskie mundury, a tam na dole tylko ciemniejsza plama
na szarym kwadracie podwórka. Częsta śmierć więźniów.
Wolnym krokiem odszedł od okna. Włożył skórzany płaszcz, przez
chwilę stał zamyślony, potem usiadł przy biurku i napisał kilka
słów na kartce papieru. A potem, tak jak co dzień przez kilka lat,
włożył kopertę do skrytki w pozostawionym samotnie wózku Pralinki
i skierował się w stronę schodów. To bardzo dobrze, że Schmuland
wyjechał. Potrzeba mu kilku dni wytchnienia przed tym, co będzie
musiał w najbliższych dniach postanowić.
Trzeba zrobić wszystko, żeby skończyło się dobrze. Tylko że od
pewnego czasu przestał w to wierzyć. Pomyślał, że nie wszystkie
środki uświęcają cel.
Kurt Diethl nie byłby prawdopodobnie tak ucieszony wyjazdem
Schmulanda, gdyby wiedział, że w tym właśnie czasie siedział on w
pokoju pani Diethlowej, pochylony nad niewielką chłopięcą
fotografią.
- Tylko ta mi została - powiedziała. - Prosiłam, żeby mi przysłał
jakieś swoje zdjęcie, ale... poza wojną nic w tej chwili dla niego
nie istnieje - pani Diethlowa wyjęła fotografię z rąk Schmulanda i
wpatrzyła się w nią z rozrzewnieniem. - Mój Boże, jak bardzo
chciałabym go zobaczyć. To już tyle lat...
Wszystko się gmatwa. To wcale nie wykluczone, że ślad okaże się
fałszywy. Przyjaciele rozstali się w kłótni. Kurt wsiadł w pociąg
jadący do Berlina, Głowacki - wbrew jego woli - pojechał za nim.
Wszystko w porządku. Tylko że od tej pory Kurt Diethl nie pokazał
się w domu, tłumacząc się w listach matce, że nie ma urlopu. Miał
dwa razy urlop. Dlaczego tu nie przyjeżdżał?
- Niech go pan ode mnie mocno ucałuje. To bardzo dobry i kochany
chłopiec.
- Tak, tak - zapewnił, myśląc o czymś zupełnie innym.
Z notatnika starego Łempickiego
11 lutego 1944 roku. - Zastanawiam się, czy istnieje mieszkaniec
Warszawy, który nie byłby świadkiem jakiejś ulicznej egzekucji.
Niemcy rozstrzeliwują ludzi w tak różnych punktach miasta, że
chyba pokazali dokładnie wszystkim - jak potrafią zabijać.
Dzisiaj, jakby jeszcze tych świadków było im mało, urządzili
następny wspaniały pokaz. Wiadomość przyniósł Jędrek Łukowiecki.
"O rany! - wołał już od progu. - Dyndają się tak; że strach
patrzeć, wiatr jest cholerny." Bo Niemcy na balkonach domu na
Lesznie naprzeciwko Sądów powiesili 27 ludzi. Poszedłem tam,
poszło tam zresztą tego dnia bardzo wielu. To nie była ciekawość,
to proste poczucie obowiązku. Zobaczyć samemu, samemu być naocznym
świadkiem! Koło mnie jakaś starsza pani mówiła do kilkuletniego
chłopca: "Przypatrz się dobrze i zapamiętaj, że to było dziś, że
dwudziestu siedmiu, że tutaj. Ja jestem stara, chora, mogę nie
przeżyć, ale ty, jeśli przeżyjesz... pamiętaj". Wisieli równo,
jeden obok drugiego z gołymi głowami. Poczułem, że też jestem
stary, że boli mnie serce; że to wszystko, co dzieje się tutaj,
jest w jakiś sposób odbiciem frontu, niemieckiego cofania się i
rosyjskiego parcia naprzód. Ale każdy dzień, przybliżając wolność,
przybliża równocześnie możliwość śmierci.
16 marca 1944 roku. - Obydwa fronty są coraz bliżej. I mimo ciągle
szalejącego terroru - wydaje się, jakby w ludzi zaczęła wstępować
nadzieja. Może to przeczucie wiosny, może słońce, które w południe
zaczyna już przygrzewać. We Włoszech był kolejny atak na Monte
Cassino, znowu nieudany. Powinni posłać tam Polaków. My jesteśmy
jedyni do rozwiązywania spraw zdawałoby się beznadziejnych.
Na tym kończy się notatnik starego Łempickiego. W ostatnich dniach
marca na próżno czekali go w domu na Bielanach. Wybiła godzina
policyjna, a on się nie zjawił, nie zadzwonił, że coś go
zatrzymało. Aniela Łempicka modliła się i był w niej strach, że
skoro wymodliła syna, to tej drugiej modlitwy zmęczony ludzkimi
prośbami Bóg może już nie wysłuchać. Mówiła: "Wiem, że w tej
chwili błaga Ciebie o pomoc tyle ludzi, tak dużo ludzi, wiem to,
ale proszę, jak wszyscy, ocal go..."
Zaczęły mijać dni, jedne za drugimi, a on nie wracał. Czekali na
jakąś kartkę, na wiadomość; czasem udawało się wyrzucić z okna
zamkniętego wagonu świstek, a także zapisane skrawki gazet czy
strzępki pudełek od papierosów były pieczołowicie zbierane i
przynoszone pod wskazany adres. Wszyscy dokładnie wiedzieli, czym
były dla tych, którzy czekali. Ale do willi na Bielanach nikt
żadnej kartki nie przyniósł.
Nie przyjęli również paczki na Pawiaku. Aniela Łempicka zrobiła
paczkę, zaadresowała "Zygmunt Łempicki" i musiała pogrubić litery,
bo wyszły jej jakieś krzywe i drżące, i poszła na Pawią, pod
Pawiak, i spotkała tam wiele takich samych kobiet jak ona. Stały
blade, z wielkimi oczami wpatrzonymi w bramę lub w zakratowane
okna; każda ściskała swoją paczkę i żadna z nich nie wiedziała,
czy lepiej, żeby paczkę przyjęli - znak, że jest na Pawiaku, czy
żeby powiedzieli, że za tymi murami go nie ma.
Łempicka wróciła z paczką. Położyła ją na stole. Pomyślała: "Bóg
musi być tym wszystkim zmęczony" i całą siłą woli starała się
odsunąć od siebie narastający żal za to Jego zmęczenie.
50
"Umarł Goering i po śmierci dostał się do nieba. Pyta go święty
Piotr, ile razy skłamał. Goering mówi, że raz. - No to w takim
razie musisz za karę obejść Drogę Mleczną. - Potem umarł Hitler.
Przychodzi do nieba, święty Piotr pyta: - Ile razy skłamałeś? -
Hitler powiada, że dwa razy. - To dwa razy musisz obejść Drogę
Mleczną. - Na końcu umarł Goebbels i przychodzi do nieba z
motocyklem. Święty Piotr pyta zdumiony: - Po coś to przyprowadził?
- A Goebbels na to: - Bo ja bym wolał pokutę odbywać nie na
piechotę."
"Przed bramą po ulicy w Warszawie chodzi młody człowiek w butach z
cholewami i rękami w kieszeniach kurtki. Chodzi sobie pięć minut,
dziesięć, wychodzi z bramy dozorca, przeprasza grzecznie i pyta,
czy on nie mógłby przypadkiem spacerować sobie pod inną bramą.
Młody człowiek mówi: - Nie mogę, bo się tu z kimś umówiłem: - Po
pół godzinie znowu wychodzi ten cieć i prosi: - Panie, idź pan do
jasnej cholery spacerować pod inną bramę, coś pan się akurat tej
tak uczepił? - A ten wzrusza ramionami i dalej chodzi. Po godzinie
cieć wychodzi bardzo już zdenerwowany: - Panie - woła - odczep się
od naszej bramy chociaż na chwilę, potem możesz pan wrócić i
ganiać tam i z powrotem - Faceta to wreszcie zainteresowało.
- Dlaczego - pyta - panu tak bardzo zależy, żebym odszedł? - Mnie
nie - mówi cieć - ale w bramie stoi pięciu żandarmów i boją się
wyjść."
Śmiech.
Pociąg wlókł się powoli, nadmiernie obciążony. Halina siedziała
wtulona w kąt wagonu. Oparła głowę o twardą ścianę i przymknęła
oczy. Głos mówiącego dobiegał do niej jakby z bardzo daleka. Nie
rozumiała wiele z tego, co mówił. Myślała o Kurcie Diethlu,
którego spotkała - bezpośrednio przed tym wyjazdem - po raz
pierwszy od bardzo długiego czasu.
Szła właśnie Marszałkowską, kiedy po drugiej stronie ulicy
zamajaczyła jej nagle sylwetka wysokiego mężczyzny w jasnym
sportowym płaszczu. Było coś dziwnie znajomego w tej sylwetce.
Stanęła i wpatrywała się w nią uważnie, a potem bardziej skurczem
serca niż myślą zrozumiała, kogo przypomina. Potrącając
przechodniów przebiegła na drugą stronę, a kiedy zatrzymała się
przed idącym - nie zobaczyła tego, kogo miała nadzieję czy raczej
cień nadziei ujrzeć.
Przez długą chwilę Kurt Diethl i Halina przyglądali się sobie w
milczeniu. Halina po raz pierwszy widziała go w cywilu i znów, jak
kiedyś w kawiarni, gdy na chwilę zdjął kurtkę, pomyślała, że
mundur ogromnie zmienia człowieka. Ciągle nic nie mówił, więc ona
w końcu zdobyła się na bąknięcie:
- To pan. Przepraszam, myślałam...
Nie odpowiedział. Robiło wrażenie, że jest wzruszony, a może to
wzruszenie było w niej. Powtórzyła bezradnie:
- To pan...
Odpowiedział wreszcie:
- Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek możemy się tak
zwyczajnie, przypadkiem spotkać.
- Nie po raz pierwszy.
Powiedziała to i wydało jej się, że powiedziała coś bardzo
niemądrego. Nie wiedziała, dlaczego to miało być niemądre, ale nie
zastanawiała się nad tym. Przyglądała się Kurtowi. Ubrała wreszcie
w słowa myśl:
- Jak mundur zmienia człowieka.
- Chodźmy.
Poszła za nim posłusznie. Milczeli. Kurt patrzył na nią i ona od
czasu do czasu rzucała ukradkowe spojrzenia. Pomyślała:
"Zachowujemy się jak głupcy", a Kurt widocznie pomyślał to samo,
bo powiedział nagle:
- Musi pani wybaczyć; nie byłem przygotowany na spotkanie. Ale tak
jest, że jeśli ma się komuś zbyt wiele do powiedzenia, często nie
mówi się nic, zwłaszcza jeżeli i tak nie mógłbym pani tego
powiedzieć.
Chciała zapytać "czego", ale nie zadała tego pytania. Niejasno
odczuwała, że nie należy o nic pytać, słowa musiały ich dzielić,
milczenie było ich sprzymierzeńcem. Było ciepło, była już prawie
wiosna i oni szli tą ulicą, która ich teraz, kiedy był bez
munduru, także nie dzieliła. Dopiero, kiedy trzeba się było
rozstać, a przedłużali to rozstanie bez słowa, idąc jeszcze do
następnego przystanku i znów do następnego - zdobyła się na
powiedzenie:
- Widziałam się z Marią, siostrą Witolda.
I dodała jeszcze:
- Dlaczego nie powiedział mi pan o nim prawdy?
- Cóż mogę powiedzieć pani o Witoldzie? Że zabrała go wojna? Nie o
to przecież pani chodzi. Mógłbym powiedzieć na przykład, że Witold
się zmienił... i to tak bardzo, że być może nie poznałaby go pani,
ale wszyscy przecież zmieniliśmy się przez te lata. Mógłbym pani
powiedzieć jeszcze, że Witold zrobił mi wielką niespodziankę, ale
któż w czasie wojny nie robi sobie i innym różnych niespodzianek?
Nie umiem pani powiedzieć o Witoldzie nic. Może po prostu dlatego,
że nic już o nim nie wiem.
Pociąg wjechał na stację. Halina ocknęła się, wstała szybko i
przepchnęła się do wyjścia. Był wyjątkowo - jak na marzec -
słoneczny, prawie letni dzień. Szła polną drogą, niosąc w ręku
swój koszyk po towar. Jej przyjazdy na wieś zawsze miały taki
charakter. Wracała, mając w koszyku osełkę masła, trochę mąki,
Niemcy często jej to zabierali, ale zaabsorbowani towarem, nie
interesowali się już podwójną podszewką palta, gdzie przewoziła
meldunki i korespondencję.
Dochodziła dwunasta. Na końcu drogi majaczyły już tak dobrze znane
chaty wsi. Halina przypomniała sobie ostrzeżenie Tadeusza: "Uważaj
na siebie. Nie zdążyli załatwić ci lewych papierów i musisz
pojechać z własnymi. Uważaj - powtórzył - bo ostatnio jakoś za
bardzo wierzysz w swoją szczęśliwą gwiazdę".
Pies zaszczekał zza ogrodzenia, skrzypnęła furtka.
- Dzień dobry. Dawno się nie widziałyśmy. Już chyba ze dwa
miesiące tutaj nie byłam.
Kobieta podniosła na nią oczy, a Halina w tej samej chwili
zapytała:
- Co się stało?
Roman przysunął się bliżej do ogniska i objąwszy rękami kolana
utkwił wzrok w płonących gałęziach. Wokół niego oddział powoli
przygotowywał się do snu. Antek z chłopcami poił przywiązane do
drzew konie. Ralf czyścił ukochanego Tiki, gwiżdżąc przy tym
przeraźliwie, Lutek mieszał w zawieszonym nad ogniem saganie
gotującą się kaszę. Na tle migocących płomieni wyglądał jak diabeł
z bożonarodzeniowej szopki. Roman popatrzył na niego z niechęcią.
Od czasu wspólnego odkrycia Kawki Lutek stał się prawie jego
drugim ja. "Cholerny szczeniak - myślał czasem Roman - gdyby nie
on..." Nie wiedział dokładnie, co byłoby, gdyby nie Lutek, ale
faktem jest, że Lutek ze swoją ciągłą obecnością stawał się nie do
zniesienia. Przez szpary na pół zapadłej szopy migotało światełko.
Od kilku dni zajmował ją Tygrys razem z kapitanem Arturem. Po
drugiej jej stronie Kawka chowała swoje dziecko, nad którym
pokiwali głowami, powiedzieli: "No tak, tylko tego nam brakowało"
i przeszli nad tym do porządku dziennego.
Powiew wiatru poderwał z ogniska snop iskier i na chwilę oświetlił
całą polanę. Roman podniósł głowę. Z lasem zżył się od tak dawna,
że na rozłożony między drzewami partyzancki biwak patrzył jak na
wnętrze własnego mieszkania, w którym doskonale zna się każdy kąt.
Dla kogoś jednak, kto patrzyłby na tę polanę po raz pierwszy,
byłby to widok co najmniej niecodzienny. Drzewa, ciemniejące coraz
bardziej w wiosennym mroku, matowe lśnienie ognia na lufach
karabinów, buchająca z sagana biała para; czarne sylwetki w
dziwacznych ubiorach, w których wojskowe kurtki i płaszcze
mieszały się ze zwykłymi ubraniami, zdobycznymi niemieckimi
panterkami, a polskie rogatywki z hełmami Wehrmachtu i czarnymi
beretami, które odróżniał od zwykłych jedynie wpięty na przedzie
orzełek. Było w nich jednak jakieś skoordynowanie ruchów, jakaś
trudna do podpatrzenia czujność, która stała się niemal ich drugą
naturą.
Kawka ułożyła dziecko do snu i wyszła z szopy. Chwilę postała przy
ognisku, potem skręciła gdzieś w bok. Roman chciał pójść za nią,
ale zobaczył utkwione w siebie oczy Lutka i został. Powtórzył
tylko po raz setny: "Cholerny smarkacz!", usiadł wygodniej, a
potem położył się na ziemi. Wpatrzył się w ciemne korony drzew,
które rysowały na niebie delikatne koronkowe wzory. Pomyślał: "Jak
to dobrze, że zima jest już za nami".
Zima zresztą była dla nich niemal tragiczna. Niemcy rozwścieczeni
wysadzeniem pociągu, przegraną potyczką i paroma śmiałymi akcjami,
szli za oddziałem Tygrysa krok w krok. Uratowało ich połączenie
się z kilkoma grupami Gwardii Ludowej. W tej dużej grupie
przebiedowali najgorsze zimowe miesiące, a na wiosnę oddziały
znowu porozchodziły się po wsiach, leśniczówkach i dworkach,
gotowe do nowego działania.
Kawka wróciła. Przyniosła ze źródełka kubełek wody i postawiła
koło ogniska. Roman pomyślał, że chciałby zobaczyć ją w sukience,
pomyślał, że chciałby wiedzieć, jak ma na imię, że chciałby wiele
różnych rzeczy o niej wiedzieć. Lutek ustawił menażki i Wrona
zaczął nalewać kaszę. Lutek porwał dwie i pobiegł zanieść
Tygrysowi i Arturowi. Po powrocie kłócił się: "Panie poruczniku,
pan nierówno nalewa!" Kawka pomagała rozdawać menażki. Roman
manewrował tak, żeby i jemu podała. W tym jednak momencie dał się
słyszeć ostrzegawczy gwizd wartownika i prawie równocześnie
zagrały karabiny. Las ożywiły odgłosy biegnących, rżenie koni,
nawoływania od strony polany i niemieckie krzyki za nimi.
Strzelanina przybrała na sile, oddział zgrupował się koło szopy.
Wokół panowała ciemność prawie zupełna, ktoś zalał wodą ognisko,
które wyrzuciło w niebo kłąb gęstego dymu.
W tej chwili karabin maszynowy zaterkotał z bardzo bliska.
Uskoczyli za węgły chałupy strzelając na oślep między drzewa.
Poprzez świst kul dobiegł do nich przejmujący, długi jęk. Prawie
równocześnie zarżał zraniony koń. Wrona wychylony do pół ciała zza
węgła cisnął z rozmachem jeden za drugim dwa granaty. Szczęk
karabinu maszynowego nagle umilkł. Stojący obok Wrony Ralf
roześmiał się cicho, nim jednak zdążył coś powiedzieć, rozległ się
tuż przy nich głos Tygrysa:
- Cofamy się w głąb lasu. Wrona i Ralf poprowadzą dwa zwiady.
Reszta będzie szła za nimi. Jeżeli napotkacie Niemców, natychmiast
zawracać do nas.
Posuwali się między drzewami powoli, z gotowymi do strzału
karabinami. Wrona szedł pierwszy z oczami wytężonymi boleśnie w
ciemność. Tuż za nim posuwał się Lutek. Przez chwilę mignęła
Wronie między drzewami postać Ralfa. Potem wąska ścieżka skręciła
bardziej w prawo i sylwetki posuwających się za Ralfem chłopców
wsiąkły w ciemność.
Niemców zaczajonych między kępami krzaków u wylotu ścieżki Wrona
wyczuł raczej, niż zauważył. Zatrzymał ruchem ręki swoich i
posunął się jeszcze kilka kroków naprzód. Tak, byli na pewno.
Ukryty za drzewem stał chwilę nieruchomo, oddychając szybko, jakby
czymś bardzo zmęczony. Dał znak do powrotu.
Kiedy wrócili na polanę, Ralf już był - drogi odwrotu były
zamknięte. Niemcy okrążyli ich ciasnym pierścieniem. Wrona
wciągnął głęboko w płuca powietrze, ale to nie uspokoiło bijącego
nerwowo serca. Zwrócił głowę w stronę Tygrysa. Patrzyli teraz na
niego z pełnym napięcia oczekiwaniem.
Powiedział:
- Jesteśmy okrążeni. Niemcy nie strzelają, bo bardzo zależy im na
tym, żeby nas wziąć żywcem. Mamy więc dwie możliwości. Tę właśnie,
na którą czekają - poddanie się lub przebicie przez pierścień.
Chwilę trwało milczenie. I znowu Tygrys:
- O ile was znam, wiem, które wyjście uważacie za słuszne. Jest
bardzo ciemna noc. To może się stać naszym atutem. Pójdziemy
zwartą grupą. Trzymać się razem. Szanse... nie są wielkie. Ci,
którym uda się przebić, muszą dotrzeć do wydm na skraju zagajnika.
To strefa zagrożona tyfusem, Niemcy tam nie wejdą. A czekać tylko
do świtu, nie dłużej. Wszystko jasne?
W milczeniu zaczęli formować ciasne szeregi. Tiki szalał
przywiązany do drzewa i Roman nie wytrzymał: "Odwiążże tego konia!
Zwariować można, jak się na niego patrzy!"
Wtedy właśnie zobaczył Kawkę i to żydowskie dziecko.
"Ano - pomyślał - zabawiła się w macierzyństwo i teraz ma za
swoje."
Ralf odwiązał konia i coś mu szeptał do ucha.
- Ruszamy - zawołał Tygrys.
Biegli jeden za drugim na długość karabinu, ale już po
kilkudziesięciu metrach wpadli między Niemców. Strzały rozległy
się nagle jak spod ziemi. Wśród gwizdu kul niemieckie komendy
mieszały się z wołaniem Tygrysa, oddział ostrzeliwał się niemal na
wszystkie strony.
W jakiejś chwili Wrona usłyszał za sobą jęk i odgłos padającego
ciała. Zawrócił, omal nie natknął się o Lutka. Pochylił się nad
nim.
- Cholera jasna, panie poruczniku, kropnęli mnie.
Dźwignął go z ziemi. Lutek protestował ochryple, ale Wrona nie
słuchał. Bezwładne ciało zaciążyło mu w ramionach. Pod palcami
poczuł krew.
- Niech pan porucznik mnie zostawi - wyjęczał znów Lutek.
Przerzucił go sobie przez ramię i szedł potykając się o korzenie.
Usłyszał jeszcze jeden jęk, a potem szept:
- Zawsze... zawsze miał pan porucznik ze mną kłopoty.
Zza drzewa wyskoczyła jakaś postać. Wrona pchnął lufą karabinu w
twarz ukrytą pod hełmem. Postać zachwiała się. Jednocześnie z
drugiej strony usłyszał huk, coś gorącego uderzyło w głowę.
Podparty karabinem usiłował uczynić jeszcze parę kroków, ale nogi
odmówiły posłuszeństwa. Osunął się ciężko na sztywniejące ciało
Lutka.
W tym właśnie momencie Ralf zawołał:
- Rzucę granat i wtedy leć!
A posuwający się tuż za nim Tygrys pomyślał machinalnie: "Należy
ratować przede wszystkim kobiety i dzieci".
Huk. I Tiki jak strzała pomknął w las.
- To cyrkowy koń, panie majorze - szeptał gorączkowo Ralf. - To
cyrkowy koń, on ich przewiezie.
Ale kiedy odwrócił się, nie zobaczył już za sobą Tygrysa.
Kiedy chłopka umilkła, Halina długo siedziała bez ruchu z twarzą
ukrytą w dłoniach. Przedarcie przez pierścień niemieckich wojsk...
Słyszała o tym już wiele razy. Dobrze, jeśli uratują się z tego
jednostki.
- Powinna pani zaraz wracać - usłyszała głos kobiety.
Droga była ta sama co poprzednio, tym razem jednak Halina nie była
wrażliwa na uroki wiosny. Stanęła nieporadnie przed chałupami,
spomiędzy których wyszła, i wpatrywała się w jeden punkt. Tam
właśnie, gdzie na skraju wsi stały dwie budy, a koło nich kręcili
się Niemcy.
W kilka minut później podawała żandarmom swoją kenkartę, a za
chwilę siedziała w budzie mając za towarzyszy pięciu mężczyzn i
trzy kobiety. Nie znała nikogo. Przypuszczała, że są to ludzie,
którzy znaleźli się dziś we wsi przypadkowo. Usiadła obok jednej z
kobiet i spytała możliwie najciszej: "Pani mieszka w tej wsi?"
- Nie rozmawiać! - krzyknął żandarm.
Po upływie mniej więcej pół godziny sprowadzono jeszcze cztery
kobiety i budy ruszyły. Halina przyglądała się w dalszym ciągu
towarzyszom tej podróży i poczuła, że powoli zaczyna ogarniać ją
strach. Wszyscy zebrani - byli to przeważnie ludzie starsi,
wyglądający na zawodowych szmuglerów. Czy jej także uwierzą, że
przyjechała tu tylko po żywność? A jeśli przyjdzie im do głowy
dopytywać się o to w domu, czy rodzice potwierdzą to zeznanie?
Matka chyba oszaleje, jeśli się dowie. W gestapo będą ją bić.
Obojętne, co będą mówili czy robili, będzie twierdzić, że
przyjechała po mąkę i słoninę.
W błońskim gestapo przewidywania jej sprawdziły się. Niemcy ze
wszystkich zatrzymanych osób zainteresowali się przede wszystkim
nią. Prosto z budy znalazła się na przesłuchaniu.
Niemiec siedzący za biurkiem był mały i łysy. Bardzo spokojnie,
namyślając się nad doborem odpowiednich słów Halina tłumaczyła, że
ma tu znajomych, do których od czasu do czasu przyjeżdża po masło
i mąkę.
W pewnym momencie Niemiec uderzył w rozłożone przed nim papiery i
krzyknął:
- Kłamiesz!
- Nie - odpowiedziała, starając się bezskutecznie uśmiechać - to
prawda.
- Kłamiesz - powtórzył. - Rozmawiałem z tymi ludźmi, do których
jeździłaś, i oni powiedzieli wszystko. Nie masz co ukrywać. No?!
"To on kłamie - pomyślała Halina. - Nie wierzę, żeby zdążyli już
od nich to wydobyć. Chce mnie naciągnąć." Z zaschniętego gardła
wydobyła swoje uparte:
- Ja się już przyznałam, ale ja naprawdę tym nie handlowałam... Ja
tylko dla siebie.
Wymierzony policzek odrzucił jej głowę do tyłu.
- Nie udawaj idiotki! Pytam o twoje kontakty z bandami w lesie.
- Jakie kontakty? - wyjąkała.
Znowu wyciągnął rękę i znowu rozległ się policzek. Jeden i zaraz
potem drugi. Przed oczami Haliny zawirowały czerwono-czarne
płatki.
- A może jednak wiesz coś o tym? Kiedy przyjechałaś na wieś?
- Dziś rano.
- Kłamiesz.
- Nie, to prawda.
Ręka Niemca znowu podniosła się do góry, ale w tej chwili rozległ
się skrzyp otwieranych drzwi. Niemiec, który zjawił się w pokoju,
był młody i - nie wiedzieć czemu - wydał się Halinie jakąś deską
ratunku. Przycisnęła obie ręce do piersi. Zaczęła mówić szybko,
zwracając się więcej do przybyłego niż do tamtego za biurkiem.
Wyglądała w tej chwili jak przestraszone dziecko. Była zresztą
naprawdę przerażona.
- Mam starych rodziców. Ojciec mój jest bardzo chory. Od czasu do
czasu muszę przywieźć mu coś lepszego do zjedzenia. Dlatego tu
czasem przyjeżdżam. I to jest naprawdę wszystko, co mogę na temat
mojego przyjazdu powiedzieć.
- Tamci ludzie wszystko wyśpiewali! - krzyknął znów Niemiec. - Z
kim miałaś kontakty w lesie?
Teraz zwróciła się już bezpośrednio do tego, który wszedł.
- Ja nie wiem, co tamci ludzie mogli powiedzieć! Chyba coś
wymyślili, nie wiem dlaczego, bo przecież z nikim prócz nich się
nie widywałam.
Milczał chwilę, a potem zagadnął takim tonem, jakby rozpoczynał
towarzyską pogawędkę:
- Gdzie pani nauczyła się tak dobrze mówić po niemiecku?
- Najpierw w szkole, a potem zaczęłam pracować w kawiarni. To jest
kawiarnia w śródmieściu Warszawy, przychodzi tam sporo wojskowych,
moja szefowa wymagała ode mnie znajomości niemieckiego, więc
musiałam się nauczyć.
- Dosyć! - zniecierpliwił się tłuścioch, ale ten drugi położył mu
rękę na ramieniu.
- Każ jej odejść, Karl. Chciałbym ci coś powiedzieć.
Odchodząc starannie nastawiała uszu, ale dobiegło do niej tylko
kilkakrotnie powtórzone słowo "Warschau".
Cela, do której ją zaprowadzono, była bardzo mała. Wysoko pod
sufitem miała okienko - jedyny kontakt ze światem. Pod ścianą
stała prycza. Usiadła na niej i zaczęła w kółko powtarzać:
"Spokojnie. Muszę być opanowana i ciągle mówić to samo. Niczego mi
nie udowodnią. Żebym tylko nie powiedziała nic niepotrzebnego".
51
Wiatr przesypywał wolno drobne ziarenka piachu. Roman podparł się
na łokciu i palcami mocniej zacisnął krwawiące ramię. Stracił
zupełnie poczucie czasu. Wiedział tylko, że las ucichł już dawno i
że jest zupełnie sam. Panująca wokół cisza stwarzała wrażenie pół
jawy, pół snu, z którego zbudzi go na pewno za chwilę obozowy
gwar: trzask zbieranych na ognisko gałęzi, rżenie koni, rozmowy
towarzyszy. Bezmiernego milczenia nie przerywało jednak nic. Blade
poranne słońce przebijało się już przez opary mgły. Roman nie czuł
bólu w krwawiącym ramieniu. ze zdziwieniem uświadomił sobie, że
jednak uratował się z tego koszmaru. Jak sen przypomniał sobie
chwilę, gdy trafiony w ramię wpadł do jakiegoś dołu; zamroczony
uderzeniem o wystający pieniek leżał jakiś czas w półomdleniu.
Potem odgłosy walki oddaliły się, a on usiłował wydostać się z
dołu po oślizłych od rosy mchach, po których co chwila zsuwał się
z powrotem. Kiedy wydostał się wreszcie, natknął się na trupa
Antka. Leżał z rozprutym brzuchem i twarzą tak wykrzywioną bólem,
że Roman ledwie go poznał. Nie pamiętał, jak długo stał nad nim, a
potem, zakrywszy twarz rękoma, zaczął biec na oślep, byle jak
najdalej od tego leśnego cmentarzyska. Biegł gnany obłędnym
strachem, że pewnie wszyscy, którzy ocaleli, są już na wydmach, że
pójdą i zostawią go, a on nigdy nie dowie się, kto się uratował.
Wydmy jednak były puste, a on nie był w stanie nigdzie stąd pójść
ani o niczym nawet pomyśleć:
Usłyszał szelest. Pomyślał w pierwszej chwili, że mu się to tylko
zdawało, ale szelest powtórzył się bliższy i wyraźniejszy. Z
bijącym sercem uniósł się nieco na łokciach. Pobliskie krzaki
poruszyły się i wynurzyła się z nich sylwetka chłopca. Roman opadł
na piasek. "Jeśli on ma nadzieję - pomyślał z nagłą niechęcią - że
dam się tak wrobić jak Kawka, to się myli." Odwrócił głowę,
ostentacyjnie udając, że go nie zauważył. Chwilę czekał, ale
żydowskie dziecko nie ruszyło się od tych krzaków, a w każdym
razie żaden szelest na to nie wskazywał. Odwrócił się więc znowu,
ale chłopiec także ignorował jego obecność. Wpatrywał się z
natężeniem gdzieś przed siebie, jakby na coś czy na kogoś czekał.
Naokoło było pusto, byli tylko we dwóch, ramię krwawiło Romanowi
coraz bardziej, żydowski smarkul był caluteńki. "Jak się to
stało?" - zastanowił się Roman, ale właściwie nie był ciekaw
odpowiedzi. Dopiero po długiej chwili, w czasie której chłopiec
ciągle wpatrywał się w skraj lasu, Roman przypomniał sobie moment,
kiedy jak wiatr przebiegł koło niego Tiki z dwoma postaciami na
grzbiecie... "No tak - pomyślał sennie. - Trzeba było ratować
kobiety i dzieci, kobiety i dzieci, kobiety..." Ocknął się nagle z
półsnu, w który znowu zaczął wpadać. Jeśli szczeniak się uratował,
no to może i Kawka... Na kogo on tak czeka? Może i Kawka się
uratowała...
Kształt, który wynurzył się z lasu, poruszał się tak powoli, że -
zdawało się - stał w miejscu. Po kilku minutach zbliżył się jednak
na tyle, że Roman rozróżnił dwie sylwetki, które niosły czy może
raczej wlokły trzecią. Zerwał się i brnąc po kostki w miałkim pyle
usiłował biec. Szło mu to jednak bardzo niemrawo i chłopiec
wyprzedził go bez trudu.
Bo to była Kawka. Trzymała rannego pod jedno ramię, za drugie
ciągnął go Ralf. Roman chciał krzyczeć, wołać, wyć z radości, że
nie jest sam, że żyją, zdobył się tylko na ochrypłe: "Kawka!" i
jeszcze: "Żyjecie!" i jeszcze: "O Jezu!". To było wszystko, do
czego w tej chwili był w ogóle zdolny. Kawka odwróciła do niego
ściągniętą jakimś ogromnym napięciem twarz, na której strużki potu
wyżłobiły kilka jaśniejszych bruzd, i odgarnęła z twarzy zlepione
włosy.
- To ty - powiedziała. - Żyjesz. To dobrze...
Przyklękła obok nieruchomej postaci, którą Ralf ostrożnie układał
na ziemi. Ralf po chwili wyprostował się, ale ona została w tym
przyklęknięciu. Poprzez krew oblepiającą twarz rannego Roman
zajrzał w szklane, półotwarte oczy.
- Tygrys - szepnął. - Ależ on już nie żyje. Albo umiera...
Kawka uniosła głowę, oczy jej świeciły teraz w brudnej twarzy jak
pochodnie.
- Nie umiera. On nie umrze, rozumiesz?
Mała ręka żydowskiego dziecka wyciągnęła w jej stronę pogiętą
manierkę. Chciała wziąć, ale powstrzymał ją ostry głos Ralfa:
- Idziemy po Wronę. Sam go nie przytaskam.
Jeżeli wahała się, trwało to tylko moment. Wstała i poszła za
Ralfem. Roman widział, jak prostowała szczupłe ramiona. Pomyślał:
"To znaczy, że i Wrona jeszcze żyje". Przyklęknął i przyłożył ucho
do piersi Tygrysa. Serce biło tak wolno i lekko, jakby za chwilę
miało ustać. Biło jednak. Usiadł. Chłopiec wylał trochę wody z
manierki na jakąś szmatę i zaczął obmywać twarz i ranę na
piersiach Tygrysa. Roman poczuł nagle osłabienie tak wielkie, że
- zdawało mu się - zemdleje za chwilę. Położył się.
Kiedy znów wrócił do pozycji siedzącej, koło Tygrysa leżała druga
nieruchoma postać, a po następnych kilku czy kilkunastu minutach
znalazła się jeszcze trzecia. Roman spojrzał na tego trzeciego,
ale w zmęczonej głowie nie potrafił znaleźć nawet jego pseudonimu.
- To i wszystko - podsumował Ralf. - Uratował się jeszcze Świerk,
ale on pochodzi z pobliskiej wioski i pewno prysnął do domu.
"To wszystko - pomyślał Roman. - Wszystko z całego oddziału...
Kobieta, dziecko, trzech konających, jeden ranny, ten, co prysnął
do domu, no i Ralf. Ralf zawsze ze wszystkiego wychodzi cało."
W tej chwili nieruchoma postać Tygrysa drgnęła, a z ust wydobył
się słaby jęk. Roman podczołgał się bliżej dowódcy, z drugiej jego
strony klęczała już Kawka. Oczy Tygrysa, ciągle jeszcze
nieprzytomne, straciły poprzednią szklaną nieruchomość. Wpatrywali
się w te oczy i nagle na dłoń Romana spadła ciepła kropla.
Podniósł głowę i wpatrzył się w klęczącą Kawkę, po której twarzy
spływały łzy.
"Przecież to niemożliwe - pomyślał - żeby żył. A jeśli umrze, to
ją to zabije. Wiem na pewno, że ją to zabije."
Obmył się w przyniesionej przez malca pełnej wodorostów wodzie,
zrobiło mu się znacznie lepiej, siły wróciły niemal całkowicie i
zniknął męczący szum w głowie. Pod zmoczoną szmatą nawet ból
wiercił mniej w rozdartym ramieniu.
Ralf zniknął gdzieś, a teraz przyszedł, niosąc pogniecioną
manierkę. Zbliżył się do leżącego Wrony i wylał mu jej zawartość
na głowę.
- Wódka - wyjaśnił. - Od tego dobrze przysycha. Znalazłem ją przy
jednym ze szkopów.
Usiadł. Miał poszarpaną i poplamioną krwią bluzę, twarz zmęczoną,
ale oczy jak zawsze pełne energii.
- Co dalej? - zapytał.
Spojrzeli. Najpierw na siebie, potem na żydowskie dziecko, a potem
na leżących nieruchomo na ziemi. Chłopiec przysunął się odruchowo
do Kawki, kucnął i również znieruchomiał.
- Co robimy? - powtórzył swoje Ralf.
Ponieważ nikt się nie odezwał, podjął znowu:
- W szpitalu w Błoniu nakryją ich zaraz... Myślę, że Niemcy już
tam są i czekają, na wszelki wypadek.
Znów milczenie. Słońce wznosiło się coraz wyżej.
- Więc co? - powtórzył jeszcze raz. - Mamy tak siedzieć tutaj i
cierpliwie patrzeć, jak nam skonają?
Tygrys znowu jęknął. Kawka, jakby wyrwana tym z odrętwienia,
podniosła na Ralfa oczy.
- Musisz ukraść jakiś samochód - powiedziała zdecydowanie. -
Trzeba ich przewieźć do Warszawy.
Kiedy ukradziony samochód wjechał na szosę, była już czwarta po
południu. Roman oparł się o podtrzymujący plandekę żelazny pręt i
przymknął oczy. Tygrys, Wrona i ten trzeci, którego pseudonim
wypadł mu z pamięci, leżeli przykryci bierwionami drzewa, zupełnie
cicho i bez ruchu. Z niepokojem myślał, czy wytrzymają podrzuty i
konwulsyjne podrygi starej ciężarówki, która sapała, prychała,
jęczała i - mimo że Ralf dobywał z niej największych sił - toczyła
się z zawrotną szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę.
Podrzucił kilka drewien do kotła, potem jeszcze parę, jakby w
nadziei, że zaczną jechać trochę szybciej. Usłyszał ostrzegawczy
głos Ralfa:
- Uważaj, bo jak zatkasz tę cholerę, to jej już żadna siła nie
ruszy.
Romana zaczęła ogarniać niczym nie przezwyciężona senność. "To
niemożliwe - myślał - żebyśmy z tego wyszli cało. To
niemożliwe..." Przypomniał sobie, jak zaraz za zakrętem polnej
drogi, którą jechali od wydm, natknęli się na Tikiego. Leżał na
skraju lasu. "To był koń - powiedział Ralf. - To był koń..." Ano,
było wszystko: oddział, dowódca, broń, walka, plany, sennie
poszukał tkwiącego w kieszeni rewolweru. "Masz - wręczył mu go
Ralf. - W razie jakby co? rozumiesz?" Kiwnął wtedy głową. To jedno
było w tych latach najbardziej zrozumiałe. Zasnął.
Samochód stanął tak nagle, że aż wykręcił się trochę w poprzek
szosy.
- Do Warszawy? - spytał niemiecki głos.
Ralf potwierdził. Potem rozległ się jeszcze jakiś rozkaz, i po
chwili czyjeś kroki okrążyły wóz. Klapa opadła i dwaj Niemcy
wgramolili się do środka. Roman wsunął rękę do kieszeni i położył
ją na rękojeści rewolweru. Jeden z Niemców opadł na ławkę
naprzeciw Romana z takim rozmachem, że aż trzasnęła ostrzegawczo
jedna z desek. Roman wstrzymał na chwilę oddech. W tym momencie
Ralf ruszył tak gwałtownie, że drugi z Niemców omal nie wypadł.
Siadając, rzucił przekleństwo pod adresem polskich gruchotów i
zwrócił się z pytaniem do Romana:
- Kiedy będziemy w Warszawie?
Roman zawahał się. Za pierwszym pytaniem mogły nastąpić inne, na
które byłoby może znacznie trudniej odpowiedzieć. Potrząsnął
przecząco głową i wsunął się głębiej w kąt.
- Nie rozumiem - powiedział po polsku.
Niemcy wzruszyli ramionami, uznali, że wygląda na idiotę.
- W tym przeklętym kraju każdy potrafi wyglądać na idiotę, jeśli
chce - zauważył nagle ten, który omal nie wypadł. - Człowiek jakby
wszedł w stado wilków. Nawet jak się takiemu kaganiec na mordę
założy, to jeszcze szczeka. Ten wygląda na idiotę, a nie jestem
pewien, czy pod ławką nie wiezie granatów.
Roman musiał skoncentrować całą siłę woli, by najmniejszym
drgnieniem twarzy nie dać poznać, że rozumie. Pochylił głowę i
zmartwiał. Pod ławką, na której siedzieli obaj Niemcy, czerwieniła
się plama krwi.
- A właśnie - zauważył drugi - czy oni nie wiozą czego w tym
drewnie?
Wskazujący palec namacał w kieszeni cyngiel. "Jeszcze nie. Nie
spiesz się, spokojnie. Zdążysz. Musisz zdążyć."
- Zajrzeć?
- Zajrzyj.
Niemiec wstał. "Jeszcze nie. Trzeba poczekać, aż się schyli.
Wtedy, dopiero wtedy. Tamtego najpierw."
W tej chwili samochód znowu stanął. Niemiec zachwiał się i opadł z
powrotem na ławkę. Dobiegł do nich trzask otwieranych drzwiczek, a
potem skrzyp podnoszonej maski.
- A tam co znowu?
Wyjrzeli, a potem wyskoczyli. Roman teraz dopiero poczuł strużki
potu spływające po plecach. Ręka kurczowo ściskająca rewolwer była
także mokra. Słyszał teraz głos Ralfa. "Za chwilę któryś zajrzy do
szoferki i zobaczy tego Żydziaka. Niemożliwe, żebyśmy wyszli z
tego cało." Głosy umilkły, natomiast dały się słyszeć oddalające
się kroki. I cisza. Wstał, odchylił plandekę i wyjrzał. Ralf stał
przy otwartej masce.
- Popsuło się coś?
Ralf nie odpowiedział, wyciągnął w stronę Romana rękę z pogiętą
manierką.
- Łyknij - powiedział łagodnie.
Łyknął. Po drugim łyku dojmujące rwanie w ramieniu prawie ustało,
a po trzecim w mózgu zrodziła się nadzieja. Podniósł znowu
manierkę, ale Ralf wyjął mu ją z ręki.
- Dość, bo mi wylecisz z budy. - Potem wyjaśnił: - Przecież nie
mogłem wieźć ich do Warszawy...
W tym momencie zza zakrętu wypadł czarny Mercedes. Zapiszczały
hamulce i samochód wrył się w nagłym skręcie przednimi kołami w
piasek, a w tylnych drzwiczkach ukazała się wykrzywiona wściekle
twarz grubasa, którego krzyk uprzedził Ralf:
- Macie obcęgi albo klucz francuski? - zapytał, wyciągnął rękę. -
Myślałem już, że się nie doczekam nikogo na tej szosie. Niech pan
szanowny każe kierowcy pożyczyć mi obcęgi, bo muszę być w
Warszawie za godzinę. Jak pan może taki piękny nowy wóz oddawać w
takie ręce? Toż on o mało na mnie nie najechał i miałby pan
nielichy kłopot. Niech pan łaskawie nie wysiada, wyciągniemy zaraz
wózek z piachu, tylko niech pańscy ludzie pomogą najpierw mój
popchnąć trochę w bok, bo to przecież skandal tak tarasować szosę.
Gdy czarny samochód miał już ruszyć, Romanowi nagle wydało się, że
wypity alkohol zaczyna płatać nieoczekiwane figle. Nim bowiem
drzwiczki zatrzasnęły się, dostrzegł siedzącą między Niemcami
jasnowłosą dziewczynę, której twarz wydała mu się znajoma. Dopiero
po chwili uświadomił sobie, że była to łączniczka, która po
ucieczce z obozu kierowała ich pierwszymi krokami w Warszawie. Na
jedną sekundę oczy ich skrzyżowały się. Nie poznała go. Nic
dziwnego, widziała go tak dawno.
Kiedy Ralf wpychał go do ciężarówki, wykrztusił:
- O rany! Tym Mercedesem wieźli jedną dziewczynę z Warszawy. Znam
ją. To łączniczka...
Ruszyli.
52
- I ty naprawdę nie miałaś tam żadnych kontaktów?
Halina podłożyła obie ręce pod głowę i poprawiła się na więziennej
pryczy.
- Naprawdę - powiedziała zmęczonym głosem. - Gdyby było inaczej,
powiedziałabym ci o tym przecież.
- Ja ci o sobie opowiedziałam wszystko.
Halina wolno odwróciła głowę i spojrzała na ciemniejące na
sąsiedniej pryczy włosy i bladą twarz towarzyszki. Olga Litwinówna
była tu już bardzo długo i pobyt ten wyraźnie się na niej odbijał.
- Boję się - powiedziała. - Ciągle mi się zdaje, że mnie jutro
wykończą.
- Co dzień ci się tak samo zdaje.
Z korytarza dobiegały kroki spacerujących strażników. Halina
przymknęła oczy. Olga mówiła:
- Ty nigdzie nie należałaś, nie masz niczego na sumieniu, to może
cię puszczą. Ale ja... Halina, proszę cię, mów do mnie, rozmawiaj
ze mną. Oszaleję, jeśli będę musiała tylko myśleć.
- Mów ciszej.
Olga umilkła. Przez zakratowane okienko sączyła się wąska smużka
światła. Kroki strażników przybliżały się i zatrzymały na moment,
a potem oddaliły znowu. Halina przewróciła się na bok. Bolały ją
wszystkie kości.
Niemiec, który prowadził jej sprawę, był młody i wyglądał dość
łagodnie. Pierwsze przesłuchanie przebiegało spokojnie. Niemiec
nie podnosił głosu, nie bił. Powtarzał tylko setki razy te same
pytania, pytał o wiele rzeczy pozornie nie związanych z całą
sprawą! znów wracał do tego, po co tam jeździła, interesował się,
co robiła przed wojną, gdzie pracuje jej ojciec, kto przychodzi do
kawiarni i tak bez końca. Po czterech godzinach tej "gawędy"
Halina przestraszyła się, że zemdleje albo zacznie głośno
krzyczeć.
Wyszła z pokoju na zwiotczałych nogach. Myślała: "Chyba nie
powiedziałam nic niepotrzebnego". Myślała również, że
osiemnastoletnia Olga Litwin, którą przeznaczono na jej więzienną
towarzyszkę, została na nią po prostu nasłana. Współwięźniom w
celi mówi się często bardzo dużo, bezczynne godziny wloką się w
nieskończoność. Halina - mając jakąś szansę wygrzebania się z
historii, w którą tak niespodziewanie wpadła - trzymała się
uparcie jednej wersji. Wiedziała, że tylko konsekwencja w
zeznaniach może ją uratować. Olga Litwinówna więc nie dowiedziała
się od niej niczego więcej, niż mogły powiedzieć oficjalne
protokoły z dotychczasowych zeznań. Ale podczas długich godzin
rozmawiały o wielu innych rzeczach, ponieważ Olga do tych rozmów
Halinę niemal zmuszała.
Teraz też przewróciła się na pryczy twarzą w jej stronę i
zaskamlała:
- Mów coś, błagam cię.
Halina pomyślała, że chciałaby spać, ale Olga patrzyła jak zbity
pies i monotonnie powtarzała swoje: "Proszę cię, błagam, mów coś,
opowiadaj coś; o rodzicach, o szkole, o swoim ukochanym, wszystko
jedno o czym, ale mów. Nie mogę myśleć. Nie zostawiaj mnie z moimi
myślami. Nie mogę spać". Tutaj oczy Olgi nabrały jakichś obcych
błysków. Dodała: "Nie mogę spać jak ty". "Mam czyste sumienie -
Halina uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Ludzie z czystym sumieniem
zawsze dobrze śpią."
Nie zasnęła jednak ani nie opowiadała Oldze o szkole, o rodzicach,
o pierwszej miłości, ponieważ znów została wezwana przed biurko
przesłuchującego ją Niemca. Nie pozwolił jej usiąść. Od rana nie
dostała nic do jedzenia. Przesłuchanie rozpoczęło się od nowa.
Imię, nazwisko, data urodzenia, imiona rodziców... i tak dalej, aż
do punktu: "Po co tam jeździłaś". Minęła godzina, dwie, pod Haliną
uginały się nogi. Na pytanie odpowiadała krótko, zdecydowanie i
prawie bez wahań. Wyuczyła się tej swojej wersji jak modlitwy.
Zastanawiała się, kto w końcu w tym pojedynku zostanie zwyciężony:
czy ona w czymś się zaplącze, czy on straci cierpliwość i zacznie
bić.
Kiedy postawili przed nim jedzenie, otarła ręką czoło. Zapytała,
czy może usiąść. Odmówił. Przez czas jedzenia nie odzywał się do
niej. Patrzyła na biały, pachnący chleb, taki, jaki ostatni raz
jadła przed wojną, i myślała o tym, że w tym gmachu jest Kurt
Diethl. Pomyślała o nim z jakimś bolesnym skurczem serca.
Wyobraziła sobie, jakoś naiwnie i bez sensu, że wystarczyłoby,
żeby tu wszedł, a wszystko byłoby w porządku. Przestałaby się bać.
Czekała na ten moment, patrzyła na siedzącego przed nią Niemca,
zajętego bez reszty jedzeniem, i nasłuchiwała każdego szelestu.
Czas mijał, a Kurt Diethl nie zjawiał się. Niemiec skończył jeść,
odstawił puste nakrycie i zaczął przesłuchiwanie od nowa. I znowu
Halinie wydawało się, że trwa to wszystko w nieskończoność. Imię,
data urodzenia, po co jeździła na wieś, z kim ma kontakty, imiona
rodziców... Czas mijał. I jeszcze któryś tam raz: imię i nazwisko,
imiona rodziców, co robiła, po co jeździła - aż do utraty tchu.
Powróciła do celi zupełnie załamana i jednocześnie jakby opętana
jedną myślą: "On tu gdzieś jest".
- O co cię pytali? Halina, dlaczego nic nie mówisz? Powiedz coś.
Rozmawiały więc: o szkole, koleżankach, kolegach. O dawnych,
bezpiecznych przedwojennych czasach, o niemądrych troskach i
zabawnych kłopotach. A potem znowu przyszli po Halinę, żeby zabrać
ją na przesłuchanie. I kiedy szła przez ciemnawy korytarz w
towarzystwie dwóch niemieckich strażników - zobaczyła Kurta.
Stał na zakręcie korytarza w towarzystwie Heinzelmanna i kogoś,
kogo nigdy w "Złotej Papudze" nie widziała. Bezwiednie zatrzymała
się i dopiero na niecierpliwy, podobny do krótkiego szczeknięcia
głos strażnika ruszyła znowu. Wydało się jej nagle
nieprawdopodobne, że ma tak obok niego zwyczajnie przejść, jakby
się nie znali, jakby nie istniały żadne przypadki, które ich
zbliżyły, jakby po prostu był takim samym Niemcem jak wszyscy
inni. "Jest takim samym i żadna siła tego nie jest w stanie
zmienić", i już teraz wiedziała, że trzeba będzie obok niego
przejść właśnie tak, jakby był rzeczywiście obcy, ale gdy
spojrzała z bliska w jego twarz, zdziwiła się: "On się czegoś
boi." Wyobraziła sobie nagle, że widzi go po raz ostatni,
odwróciła się i uśmiechnęła się do niego. Jak człowiek idący na
śmierć, i który chce powiedzieć: "Trudno", i uśmiechem wyrazić
resztę.
Przesłuchanie tym razem trwało bardzo krótko. Po kilku
podstawowych pytaniach: imię, nazwisko, data urodzenia, imiona
rodziców - ktoś zadzwonił. Niemiec powtórzył kilkakrotnie: "Tak".
tak... - potem dodał: - Dobrze, za chwilę ją przyślę". Położył
słuchawkę, zamknął teczkę z aktami i wezwał strażników.
Zorientowała się, że nie wraca do celi. Zakręt korytarza na którym
stał Kurt, był już pusty. Strażnik przypomniał: "Nie rozglądać
się". Naprzeciw niej, również w towarzystwie strażników, szedł
jakiś mężczyzna. Trzymał rękę przy ustach. Przez palce przeciekała
krew. Pomyślała: "Ciekawe, jak długo będą się ze mną obchodzić tak
delikatnie jak dotychczas". Strażnicy otworzyli jakieś drzwi i
wepchnęli ją do środka. W tej samej niemal chwili padło pytanie:
- Skąd pani zna Hauptsturmfhrera Diethla?
Johann Schmuland wpatrzył się uważnie w siedzącą naprzeciw
dziewczynę. W jej oczach było tyle powagi, co smutku. Nie doszukał
się w nich strachu i to było mu raczej na rękę. Poczęstował ją
papierosami, a kiedy odmówiła - zapalił sam. Raz jeszcze otworzył
teczkę z aktami. Na samym wierzchu leżał niewielki, poszarpany
arkusik, na którym drobnymi literkami ktoś pisał: "Opowiadała o
przebiegu śledztwa. Nazwała je kulturalne. Powtarzała ciągle to
samo, że jechała tylko po towar. Potem rozmawiałyśmy prywatnie.
Wymieniła następujące nazwiska: Witold Głowacki..."
Dalszych nazwisk Johann Schmuland właściwie już nie czytał. Nie
były mu one potrzebne. "Jestem kelnerką w kawiarni - mówiła
dziewczyna. - Ten pan przychodził tam czasem." Ten pan to
Hauptsturmfhrer Kurt Diethl. Rozmawiał z nim dzisiaj.
- Zmizerniałeś coś, Kurt, za dużo pracujesz, przydałby ci się
odpoczynek.
To powiedział Schmuland. A Kurt odparował natychmiast:
- Każdemu by się przydał.
- Masz rację. Wiele dałbym za to, żeby choć na parę dni znaleźć
się przy żonie i dzieciach. A twoja matka pewnie tęskni za tobą...
Ileż to czasu cię nie widziała?
- Od ostatniego urlopu.
Schmuland pomyślał, że nici podaje się właśnie przez takie drobne,
głupie, nic nie znaczące sprawy. I uśmiechnął się do siebie, a
Kurt tego uśmiechu nie widział. Wpatrywał się w przechodzącą
korytarzem dziewczynę, tę właśnie, która teraz siedziała naprzeciw
jego biurka i która kiedyś znała Witolda Głowackiego, polskiego
przyjaciela Diethla.
Zapytał:
- Kiedy ostatni raz widziała pani Witolda Głowackiego?
Wtedy spojrzała na niego, szybko, ukradkiem i poczuła się
niepewnie. Schmuland usiadł wygodniej, aksamitnym tonem poprosił:
- Opowie mi pani wszystko, co pani wie o tych dwóch ludziach.
W celi było ciemno i zimno. Z sąsiedniej pryczy dobiegał oddech
Olgi Litwinówny. "Szpicel" - pomyślała Halina z nagłą i gwałtowną
nienawiścią. Ale wymieniając przy niej nazwisko Witolda nawet
przez moment nie przypuszczała, że może ono kogoś zainteresować.
Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w sufit. Zbierały się na
nim ciągle kropelki wilgoci, i co pewien czas spadały na kamienną
posadzkę lub na którąś z prycz. Z korytarza dochodził szczęk
kluczy i stukot podkutych butów. Potem nagle z którejś celi
dobiegł już nie krzyk, a wycie oszalałego z bólu czy przerażenia
człowieka. Olga poderwała się.
- Zabierają! - krzyknęła. - Zabiorą i mnie! Halina, ratuj, ja nie
chcę umierać.
Ale nim Halina zdołała wykrztusić jakieś słowo otuchy, drzwi celi
otworzyły się i głos od progu zawołał:
- Litwin.
Dziewczyna cofnęła się aż do ściany i nieprzytomnymi ze strachu
oczami wpatrzyła się w stojących żandarmów.
- Nie pójdę! Nie macie prawa. Donosiłam wam, nie możecie mnie
zabić.
Trzask uderzenia, potem drugi. Trzeci przewrócił dziewczynę na
ziemię. Żandarm kopał ją nawet bez zawziętości, raczej ze spokojną
systematycznością. Tak długo, aż się zmęczył.
Gdy Olgę wywlekli z celi, Halinę chwyciły mdłości, których nie
potrafiła opanować. Przechyliła głowę przez krawędź pryczy i
wymiotowała.
Śmiertelnie znużona skuliła się w rogu posłania i przytuliła do
zimnej ściany. Strach, który przyszedł w momencie, gdy Niemiec
wymienił nazwisko Witolda Głowackiego, nie opuszczał jej ani na
chwilę. Przedtem jeszcze wierzyła, że się stąd wydostanie, dziś
straciła nadzieję. Wiedziała, że nie chodzi już o żadne domniemane
kontakty z leśnym oddziałem, że została zaplątana w jakąś sprawę
znacznie ważniejszą, a zupełnie nieoczekiwaną.
53
Młody człowiek postawił kufer na środku kuchni, powiedział: "No to
cześć" i już go nie było. Józiowa wytarła ręce w fartuch,
spojrzała na kufer, na dziewczynę, w nieco za dużym płaszczu,
jakby pożyczonym od starszej siostry, znów na kufer i powiedziała
z uznaniem:
- No, paniusia ma przynajmniej trochę dobytku. Ten, co u mnie
ostatnio mieszkał, to jedne skarpetki na zmianę miał. Zawsze mu
mówiłam: "Pan Tomcio nie dba o siebie". I nie dbał. Jak któregoś
dnia poszedł, to i więcej go nie zobaczyłam. Pokój jest tam.
Wskazała. Dziewczyna jednak nie ruszyła się z miejsca. Stała
pośrodku tej kuchni jak wrośnięta, jak zaczarowana i wgapiała się
w Józiową, jakby i ją chciała czymś zauroczyć. Oczy miała ogromne,
ciemne, było coś takiego w tych oczach, że Józiowa nagle poczuła
się nieswojo, a niełatwo dawała się peszyć. Powtórzyła trochę
głośniej i dobitniej: "Pokój jest tam", a gdy dziewczyna znów się
nie ruszyła, Józiowa była już pewna, że coś w tym wszystkim jest
nie w porządku. Żeby wszystko stało się możliwie jasne, odezwała
się: "U mnie nie musi się pani niczego bać, nikt się u mnie nie
potrzebował o nic martwić". I dopiero wtedy dziewczyna odzyskała
głos:
- To przyjmie mnie pani?
- No przecież...
- Z tym kufrem?
Józiowa założyła ręce na brzuchu.
- Jak pani tam ma co ważnego, to nie jestem ciekawa. Tylko mówię,
że może pani spać spokojnie, nic nie ginie.
Dziewczyna kiwnęła głową i otworzyła wieko kufra. Wtedy Józiowa
poszukała za sobą oparcia. Dziewczyna powiedziała:
- Jeśli pani się nie zgodzi, pójdziemy dalej.
Józiowa siedziała na krześle oniemiała.
- Dokąd? I dokąd to paniusia pójdzie z tym swoim skarbem? -
zaczęła krzyczeć odzyskawszy mowę. - Dokąd pani pójdzie, co?
Najlepiej do Józiowej. Rozłożyć ręce i powiedzieć, że pójdziemy
dalej. I zmuszać mnie do tego, żebym to ja pokazała drzwi.
Chłopiec siedział skulony, Kawka stała obok, gotowa każdej chwili
zamknąć wieko kufra. Józiowa przestała krzyczeć, zapytała
rzeczowo:
- Jadł kolację?
- Nie - odpowiedziała Kawka.
- No to na co paniusia czeka? Ja mam mu robić?
Wtedy Kawka rozpłakała się.
Był to jej pierwszy płacz od czasu, gdy po ucichnięciu strzałów
brnęła przez las pełen trupów i kiedy znalazła wreszcie Tygrysa,
nie dającego żadnych oznak życia. Wtedy także płakała,
powtarzając: "Musisz żyć! Musisz żyć!", choć była pewna wówczas,
że mówi do nieżywego. Wzięła go pod ręce i zaczęła ciągnąć przez
las, w stronę wydm. Był bardzo ciężki, ale wlokła go wytrwale,
nogami wygładzała drogę, czasami zdawało się jej, że już nie da
rady, ale wiedziała, że musi dobrnąć z nim w bezpieczne miejsce, w
miejsce, gdzie oprócz niej i dziecka będzie jeszcze ktoś żywy, kto
pomoże. I nadzieje jej spełniły się, bo nagle usłyszała:
"Poczekaj, pomogę ci".
A potem znów niosła go przez ciemny ogródek Łempickich. Andrzej
popatrzył, skrzywił się i powiedział: "Już. Żadnego przewożenia,
żadnego szukania, gotować narzędzia, szykować ręczniki". I Kawka
miała ochotę całować go po rękach. Był wiosenny wieczór. Ralf
wyciągnął do niej rękę: "Cześć."Jesteś najdzielniejszą dziewczyną,
jaką kiedykolwiek w życiu widziałem. Bywaj zdrowa". Zapytała:
"Wracasz", a to było stereotypowe pytanie, wiedziała przecież, że
Ralf siądzie natychmiast za kierownicą ciężarówki i pogna z
powrotem, odnajdzie niedobitki oddziału i pozostanie w lesie, bo
nie potrafiłby już poza lasem żyć. "Cześć, Ralf!" Wcale niełatwe
rozstanie. "I pilnuj tego szczeniaka, jak się już w niego
wklepałaś", jeszcze raz: "Uważaj na siebie, Ralf".
Żydowskie dziecko wtulone w ciemny kąt przedpokoju nie odrywało
oczu od drzwi, za którymi zniknął Ralf. - Krystyna i pani Łempicka
szykowały wszystko do operacji.
- Nie wiem - powiedział Roman - jakim cudem oni przetrwali tę
drogę.
Przetrwali drogę, znieśli operację i Andrzej zawyroko- wał, że
będą żyli. "Mam dobrą rękę - mówił. - Moi pacjenci ginęli nie od
mojego noża". Odwołał Kawkę na bok.
- Siedzi łączniczka naszego szefa, wolałbym, żeby ich tu nie było,
ale nie mam wyboru. W takim stanie nie można ich męczyć, zresztą
jestem pewien, że ona nie sypnie.
Kawka wpatrywała się w niego jak w zbawcę. Nie była w stanie
uwierzyć, że Tygrys, z wyjętą kulą, obandażowany, umyty, leży w
łóżku Łempickiego, wygodnie, na razie bezpiecznie, że na drugim
łóżku leży Wrona, i że także ma szanse wyjść z tego cało. Czy las,
okrążenie, mordercza walka i ta straszna droga aż tutaj, jest już
rzeczywiście za nimi? Przysiadła na jakimś krześle, poczuła
śmiertelne zmęczenie, usłyszała czyjś głos, proponujący jej
kąpiel, a potem głos Romana:
- Daj jej jakąś swoją kieckę, prawie będzie dobra.
Zobaczyła zaskoczoną twarz pani Łempickiej i okrągłe ze zdumienia
oczy Krystyny. Stef zauważył:
- O rany, nigdy bym nie przypuszczał, że to dziewczyna.
Powiedziała z nagłą goryczą:
- A w lesie wszyscy się tego domyślili.
Pani Łempicka w dalszym ciągu nic nie mówiła. Stała w drzwiach
pomiędzy kuchnią a przedpokojem, więc Kawka zerwała się, podeszła
do stojącego w kącie chłopca i powiedziała:
- Tylko tę jedną noc, jutro pójdziemy oboje. Niech się pani nie
boi.
Zobaczyła wtedy, że pani Łempicka płacze, więc powtórzyła
błagalnie:
- Tylko tę jedną noc.
Aniela Łempicka odpowiedziała:
- Jeśli chodzi o mnie, możecie zostać, ile chcecie.
Kawka wzięła podaną przez Krystynę suknię i znikła w łazience.
- Zawsze zastanawiałem się, jak ona wygląda w damskich łaszkach -
zwierzył się Roman.
Nie poznał jej, kiedy weszła. Wydała mu się niższa, drobniejsza i
tak dziewczęca, że dziwił się, jak mógł tak długo nie rozszyfrować
tego jej męskiego przebrania. W obandażowanym ramieniu znów
zaczęło coś pulsować i wrócił nieznośny kołowrót w głowie.
Pomyślał nagle, że może jednak zginął w tym lesie, a te cztery
ściany, ciepło, Kawka w zielonej sukience, cisza, to wszystko już
dzieje się tam, po drugiej stronie. Wyciągnął rękę i dotknął
ramienia Kawki, pomyślał, że Lutek zaraz by na niego naskoczył,
ale Lutka przecież nie ma, Lutek został w lesie pełnym trupów, z
którego oni się wydostali.
- Spać - zarządził Andrzej. - Jutro zastanowimy się, co dalej.
Wbrew jego zapewnieniom w nocy umarł ten chłopak, którego
pseudonimu Roman ciągle nie mógł sobie przypomnieć. Andrzej
siedział przy nim bez przerwy kilka godzin, ale wszystkie wysiłki
nie zdały się na nic. Potem wyszedł do ogrodu, wykopał dół pod
gruszą i tam go pochowali. A matka pomyślała: "Nie przypuszczałam,
że mój ogród stanie się również cmentarzem". Zapytała nieśmiało:
"Nie można tam postawić krzyża?" A on odparł: "Nie, ale jeśli już
koniecznie chcecie spełnić dobry uczynek, to zapytaj Tygrysa o
tego chłopca, może wie coś o jego rodzinie, to kiedyś ją
odnajdziesz, i powiesz, gdzie jest jego grób. Będą ci za to
szczerze wdzięczni".
Pomysł z Józiową wyszedł od Stefa. "Wszystkich znalezionych
umieszcza się u Józiowej - wyjaśnił. - Nie widzę powodu, dla
którego ich także nie można by tam umieścić."
Dlatego właśnie wyciągnęli z piwnicy wielki kufer i Janek
Reszczyński wiózł ich rikszą z Bielan do Śródmieścia. Kawka
siedziała w za dużym płaszczu Krystyny i myślała, że kufer jest
przezroczysty. Bała się, że chłopcu jest niewygodnie, że ma za
mało powietrza, prosiła Janka: "Niech pan jedzie ostrożnie.
Szybko, ale ostrożnie". W kieszeni płaszcza miała broń. Myślała:
"Nie oddam go. Jeśli mielibyśmy zginąć, sama to zrobię". Ale nikt
nie zainteresował się zawartością kufra i Janek spokojnie
zataszczył go na górę, a Józiowa ucieszyła się, że nowa lokatorka
ma trochę dobytku.
Dobytek ukryty został w szafie ściennej. Miał tam posłanie,
stołeczek i nawet obrazek na drzwiach. W dzień siedział zamknięty,
czytał, rysował albo po prostu spał. Życie zaczynało się
wieczorem, kiedy wracała Kawka. Wtedy zasłaniała czarnymi roletami
okna, zamykała drzwi i chłopiec wychodził ze swego więzienia.
Rozmawiali szeptem, bo wobec świata i sąsiadów Rafałek w ogóle
nie istniał.
Dzień spędzała Kawka przeważnie w willi Łempickich, odbywając swój
dyżur przy Tygrysie. Czasami zderzała się z Tadeuszem i wówczas
patrzyli na siebie trochę zazdrośnie, jakby bojąc się o swoje do
niego prawa. Tadeusz, zresztą był tym, kogo pierwszy zobaczył
Tygrys, kiedy znów zaczął dostrzegać świat.
Otworzył wtedy oczy, zobaczył Tadeusza, obrzucił spojrzeniem obcy
pokój, wsłuchiwał się chwilę w dochodzące głosy i wreszcie
stwierdził:
- Żyję...
Tadeusz powiedział:
- Pamiętasz? Wpadłeś kiedyś na ślizgawce w przerębel i dostałeś
zapalenia oskrzeli. Miałeś wtedy jedenaście lat, a ja piętnaście.
Rodzice siedzieli w Zakopanem, a ja kurowałem ciebie i bardzo się
bałem, że wrócą, zanim wyzdrowiejesz.
- Teraz też wpadłem w przerębel...
Potem zapytał:
- Kto? Kto jeszcze?
I Tadeusz wymienił. Tygrys pomyślał: "Pięcioro. Z całego
oddziału". Zamknął oczy. Zobaczył znowu kobietę, żonę dróżnika z
małym dzieckiem na ręku. "Ile ludzi wysłałem na śmierć..." Głośno
zapytał:
- Kiedy skończy się wojna?
Ale Tadeusz na to nie umiał odpowiedzieć. Były momenty, kiedy
koniec wojny wydawał mu się w ogóle nieosiągalny.
54
Samochód stał w niewielkim zaułku w pobliżu getta. Smutny palił
przy kierownicy, Andrzej siedział obok, Janek z tyłu. Czekali już
tak blisko godzinę. Od godziny nie odzywali się prawie do siebie.
Byli u kresu wytrzymałości.
Za murami rozległ się terkot karabinu maszynowego. Poruszyli się i
znów znieruchomieli.
- Po mojemu - zakrakał Smutny - to ten numer nie przejdzie.
- Stul pysk!
Znowu siedzieli kilka minut w milczeniu. Terkot karabinów
powtórzył się.
- Andrzej - głos Janka wyraźnie się łamał - rany Boskie, chodźmy
tam. Ja już nie mogę dłużej.
Andrzej odwrócił się, spod daszka niemieckiej czapki oczy świeciły
mu zielono jak u kota.
- Uprzedzam, że jeśli któryś z was odezwie się jeszcze nie pytany,
dostanie w mordę.
Janek cofnął się w głąb samochodu. Zapadła znowu cisza.
Najpierw mieli ją odbić starym wypróbowanym systemem w czasie
przewożenia. Wszystko było gotowe, stali na posterunkach, robota
wydawała się już z góry załatwiona. Tyle, że Haliny nie
przewożono. Nie wydostała się dotąd za mury gmachu w Alei Szucha
nawet na moment. Potem miała być jakaś historia z Pralinką i
wózkiem - też się nie udała. I wreszcie dziś. Ostateczny termin.
Bo kilkanaście godzin temu ktoś ważny wydał rozkaz, żeby Halina
Brzezińska została rozstrzelana w najbliższej egzekucji, jaka ma
być wykonana na gruzach getta.
- Ci Ukraińcy dostali za mało forsy - zawyrokował Janek. - Oni
tego nie zrobią.
Andrzej odwrócił się, by spełnić uprzednio daną zapowiedź. W tej
chwili przejechał koło nich jakiś samochód, odnieśli wrażenie, że
zwolnił na moment, jakby chciał się im lepiej przyjrzeć w tych
ciemnościach, i zniknął za najbliższym zakrętem.
- Co to? - Janek i Smutny powiedzieli to równocześnie. A Andrzej
wyjaśnił krótko:
- Gówno!
- Nie wygłupiaj się, to mogła być jakaś zasadzka.
- Mogła, ale my się stąd nie ruszymy, póki nie zrobimy, co trzeba.
I przestańcie wreszcie trzaskać dziobami.
Przestali. Andrzej wyciągnął tytoń i skręcił papierosa. Zostało mu
to jeszcze z obozowych nawyków.
Nie zdołali przygotować odbicia w czasie przewozu na egzekucję. -
Ale - według relacji Tadeusza - dwaj Ukraińcy otrzymali
telefoniczne ultimatum: albo zrobią to, co im się poleci, albo
rozstaną się z życiem szybciej, niż kiedykolwiek przypuszczali.
Andrzej przymknął oczy, wyobraził sobie samochód pełen skazańców,
bo tak to właśnie miało wyglądać, i głos jednego z Ukraińców: "No,
ta już jest gotowa. Z samego strachu". Bo Halina powinna po
nasennym proszku upaść na ziemię. Tak właśnie, jakby już po
przesłuchaniach, po biciu była gotowa, nie czekając, aż oni sami
to załatwią. I śmiech drugiego Ukraińca, a może nawet śmiech
Niemców. Gruzy getta, skazańcy wyprowadzani z samochodu, pierwszy
Ukrainiec wyrzuca na bok ciało Haliny. Mówi do drugiego: "A popraw
jeszcze; żeby przypadkiem nie odżyła". Drugi podchodzi i strzela,
potem załatwiają się z resztą. A kiedy ostatnia warstwa trupów
jest już przysypana, Niemcy przypominają sobie: "A tamta?" A
Ukraińcy odpowiadają: "I tak zgnije!" Ten pierwszy dla porządku
przysypuje jeszcze gruzem. Ostrożnie, żeby się nie udusiła.
Pamięta o telefonie, wie, a w każdym razie powinien wiedzieć, że
człowiek, który mówił takim głosem, spełniłby swoją groźbę.
Tak to właśnie powinno wyglądać, tak mniej więcej miało wyglądać,
ale czy to się uda? Chłopcy o tych szczegółowych planach nie
wiedzieli, dlatego mówili: "Ten numer nie przejdzie". Andrzej
plany znał, ale też myślał chwilami:
"Ten numer jednak nie przejdzie".
Od pierwszej serii strzałów minęło już dwadzieścia minut. Za
chwilę będzie można przystąpić do akcji.
Zza muru dobiegł stłumiony warkot silników, oddechy chłopców stały
się szybsze. Andrzej spojrzał na zegarek.
- Idziemy.
Przez chwilę postacie Andrzeja i Janka czerniły się ciemniejszą
plamą na murze, potem zniknęły po drugiej stronie. Smutny zaklął.
Nie miał już ani jednego papierosa.
- Trafimy?
- Zamknij się.
Wznoszące się wokół nich szkielety domów rysowały się na
granatowym tle nieba makabrycznymi liniami. Ruszyli, ale po kilku
krokach Andrzej zatrzymał się. Znajdowali się na usypisku gruzów,
pod nimi czerniła się równa linia ulicy.
- Chyba tutaj - szepnął - gdzieś tutaj. Zaświeć.
W tym momencie Janek potknął się i zaczął osuwać się w dół. Stuk
spadających cegieł rozległ się w ciszy śmiertelnej dzielnicy
zwielokrotnionym echem. Przywarowali do ziemi uważnie nasłuchując.
- Ostatnia robota, na jaką cię zabieram - Andrzej wycedził przez
zęby.
Janek usiłował zająć jakąś wygodniejszą pozycję, pod- parł się
więc ręką i w tej chwili drugą ręką zdusił wyrywający mu się z ust
krzyk:
- Jezus Maria!
- Co jest?
- Zaświeć. Na miłość Boską, zaświeć!
Błysnęło niebieskie światełko.
- Krew. To dobrze, to tutaj. Co ci jest, do jasnej cholery?
Janek z trudem łapał powietrze. Wargi mu drżały:
- Trup... Złapałem go za włosy. Nie mogę.
Andrzej odsunął go i pochylił się nisko nad cegłami. Niewielka ich
warstwa przygniatała zabitego człowieka - był jeszcze ciepły.
- Jeżeli zaczniesz wrzeszczeć, zabiję cię.
Zatoczył latarką duży krąg. Oparta o kupę gruzu, porzucona tu czy
zapomniana, leżała łopata. Podszedł do niej ostrożnie. Znów krąg
latarką. I jasne włosy na kamieniach. Przyklęknął, odsunął
kamienie, poszukał ręki. Puls bił bardzo słabo. Poczuł się także
słaby. Otarł ręką czoło.
- Janek - szepnął.
Ale Janek nie ruszył się, nie wierzył, że w tym świecie śmierci
może być coś żywego.
- Same trupy, wszędzie trupy - wyjąkał.
Więc Andrzej nie czekał na pomoc, wziął ją sam. Choć była lekka,
wydała mu się jakimś ogromnym ciężarem. Ruszył przed siebie, a
Janek powlókł się za nim z najgłębszym przekonaniem, że Halina nie
żyje, i dopiero kiedy jej jasna głowa opadła w samochodzie na jego
ramię, kiedy brudne, zlepione włosy rozsypały się po mundurze - coś
się w nim wreszcie wyzwoliło.
- Obudź się - szepnął w jasne włosy. - Obudź się, jesteś już z
nami. Słyszysz?
Nim Smutny ruszył; z ciemności wyłoniło się znów czarne auto,
przejechało i zniknęło za zakrętem.
- Jedź, psiakrew. Jak się jeszcze raz to auto pokaże, zacznę
strzelać.
Smutny nacisnął sprzęgło.
- Dobry wóz - powiedział z uznaniem. Auto gnało już pustymi
ulicami. - Tym wozem wszystko się udaje. To tego Krauzego,
pamiętacie? Szwaby mają dobre wozy. Ten, co tu się kręci, to też
fajny samochód. Wszyscy gestapowcy takie mają. Ty, Andrzej, czy
oni nie dali jej takich proszków na sen, że obudzi się dopiero na
sądzie ostatecznym?
- Nie, wszystko w porządku. A swoją drogą ten cholerny Czarny ma
niezłe chody w gestapo - Andrzej odwrócił się. - No, jak ci tam,
Janek?
- Już nie dasz mi w mordę, jak się odezwę?
- Nie. A jak się Halina obudzi, to ci powiem, że cię może jeszcze
kiedyś wezmę na jakąś robotę, ale tylko wtedy, kiedy będzie można
trzymać kobiety w ramionach, do tego jesteś jedyny. Tylko,
chłopaki, ani pary z gęby do Haliny, skąd myśmy ją wydostali;
rozumiecie? Nie musi wiedzieć, że za życia leżała już w grobie.
Gdy Halina znalazła się wreszcie na kanapie u Łempickich, Krystyna
przyklękła obok niej.
- Andrzej, kiedy ona się obudzi?
- Niedługo.
- Andrzej, ona jest ranna. Patrz ile krwi.
Andrzej przypatrywał się chwilę poplamionemu krwią workowi
rzuconemu na krzesło.
- Nie jest ranna - mruknął niechętnie. - Ja też mam zakrwawione
ręce, a nie jestem ranny.
Usiadł w fotelu. Napięcie minęło i teraz poczuł się znowu bardzo
zmęczony. Wzrokiem poszukał Tadeusza. Stał, oparty o poręcz
kanapy, wpatrzony w swoją łączniczkę. Niedawno patrzył tak na
nieprzytomnego Tygrysa.
"Ciekawe - pomyślał nagle - ile ten człowiek potrafi wytrzymać. My
wszyscy pozmienialiśmy się tak bardzo, że staliśmy się prawie
innymi ludźmi. Tylko on jest ciągle taki sam".
- Tadeusz, dwa słowa.
Odeszli na bok.
- ...a teraz, dosłownie prawie tuż przed domem, przejechał po raz
trzeci - dokończył relację. - Co to było? Czy nie trzeba się stąd
likwidować?
Tadeusz patrzył chwilę w deski podłogi, a potem uśmiechnął się:
- Nie przejmuj się, to tylko Czarny osobiście dopilnowywał roboty.
55
Przechodząc obok domu, w którym mieszkał Kurt, Rudi Lorenz
zatrzymał się i przez żelazne sztachety zajrzał do środka.
Człowiek w roboczym kombinezonie układał płyty chodnika wiodącego
od żelaznej furtki do drzwi: Na pozór nic nadzwyczajnego, kiedy
jednak Rudi poszedł naprzód, wyraz jego ściągniętej twarzy
przypominał wilka, wietrzącego niebezpieczeństwo. Rudi nie bał się
o siebie, ale niebezpieczeństwo, jakie wyczuwał, groziło
człowiekowi, dla którego miał głęboki szacunek. Niebezpieczeństwo
wyraźnie groziło Kurtowi i Rudi Lorenz błogosławił w tej chwili
fakt, że Diethl nauczył go patrzeć, i naturę, że obdarzyła go
prawdziwie psim węchem.
W gestapo zajrzał do swego pokoju właściwie po to tylko, żeby
zdjąć płaszcz i rzucić teczkę na biurko, a potem natychmiast
skierował się do pokoju byłego zwierzchnika.
- No, co dobrego powiesz, Rudi?
Kurt był wyraźnie w dobrym humorze, ale Rudi nie odpowiadał tym
samym. Pochylił się ku niemu i powiedział poważnie:
- Hauptsturmfhrer, pan jest w niebezpieczeństwie.
Kurt drgnął.
- Pan jest śledzony - ciągnął Rudi. - Nigdy bym się nie ośmielił
tak twierdzić, gdybym nie miał całkowitej pewności. Zauważyłem to
trzy dni temu: Ci ludzie, co układają chodnik, ten nowy mechanik
przy pańskim wozie... Herr Hauptsturmfhrer, musi pan zrobić z tym
porządek. Boję się, że te świnie będą chciały pana...
- Kto?
- Jak to kto? Polacy.
W oczach Rudiego na sekundę błysnęło zdziwienie.
Kurt kiwnął głową. położył Rudiemu rękę na ramieniu.
- Dziękuję - powiedział wolno. - Wierzę ci, masz dobre oczy. I
cieszę się, że nauczyłem cię patrzeć. Dziękuję ci, Rudi, jeszcze
raz, to była dla mnie bardzo cenna wiadomość. I oczywiście
zostawmy to między sobą, na razie.
- Tak jest, Herr Hauptsturmfhrer.
Kurt mówił prawdę. Ta wiadomość była dla niego na wagę już nie
złota, a życia. Po wyjściu Rudiego usiadł ciężko na krześle i
ukrył twarz w dłoniach.
Kiedy Johann Schmuland wszedł do jego pokoju, zastał go jeszcze w
tej pozycji.
- Siadaj.
- Dziękuję, zaraz idę. Chciałem tylko zapytać, co robisz dziś
wieczorem. Może zorganizujemy brydża?
- Chętnie - odparł natychmiast Kurt. - Przypominam sobie, że
ostatnio fatalnie z tobą przegrałem. Najwyższy czas, żebym się
odegrał.
Johann Schmuland spojrzał na niego uważnie, ale ciemna twarz Kurta
była jak zwykle zupełnie nieprzenikniona.
- W każdym razie - powiedział bez uśmiechu - byłem, zdaje się
jedynym, który dał ci radę w kartach.
- Właśnie dlatego teraz chcę wygrać i z tobą.
Tego dnia Pralinka wręczył Tadeuszowi niebieską kopertę, była to
normalna korespondencja z Czarnym. Ale jej treść sprawiła, że
Tadeusz uczuł nagłe ściśnięcie serca.
"Muszę się natychmiast likwidować - pisał Czarny. - Ważny jest
każdy dzień. Plan musi być opracowany bardzo ostrożnie."
Tadeusz zapalił zapałkę i przytknął do niej otrzymaną kartę.
Przyglądał się, jak płonęła, kurczyła się i skręcała w czarny
rulonik. Potem zapalił papierosa.
Chciał myśleć o tym, co zostało mu przed chwilą polecone, ale nie
potrafił. Przypomniał sobie ciemne wnętrze pustej kawiarni i
siebie z rewolwerem w ręku. Czarny powiedział wtedy, że nie czas
na głupstwa. A Tadeusz, któremu zdawało się, że nic go w życiu nie
jest w stanie zaskoczyć, wpatrywał się w ciemną twarz stojącego
przed nim człowieka i - znany z tego, że nigdy nie zadawał
niepotrzebnych pytań - tym razem zapytał:
- Kim pan właściwie jest?
Mężczyzna w esesmańskim mundurze odpowiedział:
- Tajemnicę tej całej historii znał tylko Korn. Wydaje mi się, że
lepiej, jeśli nikt więcej na razie znać jej nie będzie. Oczywiście
nie jestem tym, kim jestem.
Nie lubił mówić ani o sobie, ani o swej pracy. Kiedyś tylko
wyznał:
- Największa trudność leży w tym, żeby umiejętnie omijać lub
wykonywać niewłaściwie to, co człowiekowi polecają, utrzymując
równocześnie o sobie opinię niezastąpionego człowieka. A poza tym
musisz wiedzieć, że kiedy to zaczynałem, zdawało mi się, że dzięki
mnie wojna będzie trwała przynajmniej dwa razy krócej, a Niemcy w
Warszawie w ogóle nie będą się liczyć. Niestety, mogłem zrobić
bardzo niewiele. Znacznie mniej, niżbym sobie tego życzył: Nie
potrafiłem nawet obronić Korna. Mój Boże: Mogłem go tylko zabić, i
to dlatego, że mi to kazał zrobić:
Kilka dni temu powiedział:
- Kończę się. Czuję, że robi się wokół mnie coraz ciaśniej.
Okazało się, że miał rację.
Tadeusz wyrzucił niedopałek i sięgnął po słuchawkę. Szczęśliwie
Andrzej był w domu.
- Natychmiast przyjeżdżaj - powiedział: - Bardzo pilne.
Ściśnienie serca, które odczuł w momencie czytania ostatniej
kartki Czarnego, wróciło znowu: Pomyślał, że Czarny ma mocne
nerwy, ale nawet najmocniejsze mogą w pewnej chwili odmówić
posłuszeństwa.
Kiedy Andrzej wszedł do pokoju, Tadeusz był już spokojny.
Powiedział:
- Musimy przerzucić pewnego człowieka za granicę: Jest śledzony i
dotarcie do niego będzie bardzo trudne: Trzeba to zrobić jak
najprędzej.
- Nie można go tu schować?
- Nie. Niemcy gotowi byliby przewrócić do góry nogami całą Polskę,
żeby go znaleźć.
- To jest cholernie trudna sprawa:
- Wiem, ale to się musi udać.
- Kto to jest?
- Czarny albo, jak wolisz, Kurt Diethl.
Wrona jęknął przez sen. Halina podeszła do niego i ostrożnie
zmieniła mu okład na głowie. Chwilę stała przyglądając się
wymizerowanej twarzy. Poczuła nagły przypływ czułości do tego
chłopca, który podobnie jak ona wrócił jakby już z tamtego świata.
Tygrysa zabrał Tadeusz do siebie, ale - jakby los dokładnie dbał o
to, by Łempickim nie brakowało kłopotów z obcymi ludźmi - miejsce
Tygrysa zajęła teraz ona. Nie pozwolono jej wrócić do domu,
Brzezińscy dostali tylko wiadomość, że córka ich żyje, jest zdrowa
i w bezpiecznym miejscu. Front zbliżał się coraz bardziej i mogli
mieć nadzieję, że ta rozłąka nie potrwa już zbyt długo.
Wrona znów jęknął. Wyszła do kuchni po lekarstwo. Andrzej siedział
przy stole i kończył obiad. Pomyślała: "Skąd oni biorą jeszcze
pieniądze? Sprzedali już chyba wszystko, co mogli sprzedać".
Andrzej odstawił talerz i narzucił płaszcz. Ostatnio był wyjątkowo
zalatany, jakby działo się coś nadzwyczajnego, ale nic o tym nie
mówił i ona nie pytała.
- Lecę - powiedział teraz.
Kiedy kilka dni temu ocknęła się z nieprzytomnego snu - zobaczyła
jego twarz nad sobą. Wtedy zapytała: "Odbiliście mnie?", a Andrzej
odpowiedział, że tak, że ją odbili. Zapytała więc: "Kto wam dał
znać?" Odpowiedział: "Czarny", a ona wcale nie takiej odpowiedzi
oczekiwała. Była jeszcze trochę oszołomiona i dlatego zadała to
ostatnie pytanie, którego już Andrzej nie zrozumiał, zapytała:
"Nie tamten?" "Jaki tamten?" - zdziwił się Andrzej.
- Nie wiem, kiedy wrócę - dodał jeszcze.
Kiwnęła głową. Wyszedł, a ona wróciła do Wrony. Leżał z otwartymi
oczami, w których, na jej widok, zjawił się uśmiech.
- Pamiętasz - spytał - jak przyjechałaś kiedyś na wieś i
urządziliśmy sobie całodzienną wyprawę po lesie?
- Pamiętam.
- Oczywiście kłamałem wtedy, że mi na to pozwolili, po prostu
uciekłem z tobą. Tygrys urządził mi po powrocie służbową drakę, a
ojciec prywatną.
- Mieli rację.
- Ja też miałem rację.
Umilkli. Wrona błądził oczami po pokoju.
- Odzwyczaiłem się od tego - wyznał. - Najlepsze lata minęły mi na
spaniu pod gołym niebem, strzelaniu i lizaniu się z ran. Przez te
lata straciłem dom i wszystkich najbliższych. Przez te lata
straciłem przyjaciół i zapomniałem wszystkiego, czego mnie
kiedykolwiek uczyli. Umiem tylko strzelać. To mało.
Pomyślała, że powinna go jakoś uspokoić, pocieszyć, ale nie
potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Pomyślała, że może wystarczy,
jeśli tej skargi po prostu wysłucha.
- Sądzę - powiedział Wrona - że urodziłem się po to, żeby żyć i
kochać, a nie nienawidzić i mordować. Pomyśl. Nawet jeśli to się
wreszcie skończy, nawet jeśli przeżyjemy i jakoś ułożymy sobie
życie, pozostanie w nas wieczna tęsknota za tym, co mogło być, a
co przeszło mimo nas...
Zachciało się jej nagle płakać, tak zwyczajnie płakać. Zawstydziła
się tego. Wstała:
- Mierz gorączkę. Postaraj się mieć poniżej trzydziestu ośmiu.
Jeśli będziesz miał więcej, zabronię ci mówić.
Posłusznie wziął termometr.
- Mój Boże - szepnął - dlaczego nasi praojcowie zamieszkali na tym
poligonie i dlaczego my nigdzie indziej nie potrafimy żyć?
Rozległ się trzask drzwi wejściowych i głos Andrzeja. Wyszła.
Słuchała jego relacji z wypiekami na twarzy.
- I co? I co? - pytała co chwila.
- Załatwiliśmy już wszystko do tego przerzutu - mówił ściszonym
głosem. - Dziś wieczorem powinien być już po tamtej stronie.
- Jak wszystko dobrze pójdzie.
- Musi pójść.
- Rozumiem. Tylko... co ja tam właściwie będę robić? Andrzej
obrzucił ją szybkim spojrzeniem.
- Nie wiem. To jest polecenie Czarnego. Specjalnie prosił, żebyś
była na punkcie przerzutu.
Wyszli już na ulicę. Słońce świeciło i Halina zmrużyła oczy.
- Tadeusz nawet próbował się temu sprzeciwić, ale Czarny się
uparł, twierdził, że ma ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. No,
dlaczego nie idziesz?
- Andrzej, czy ja znam Czarnego?
- Chyba nie. Ale może widziałaś go w gestapo. Bo Czarny chodzi w
esesmańskim mundurze.
Podniosła rękę do ust.
- To jest Kurt...
- Diethl. Tak, to on.
- I prosił, żebym była?
- Tak.
- Że ma mi coś ważnego... Andrzej. Chodź szybciej. Dlaczego się
tak strasznie wleczemy?
56
Johann Schmuland denerwował się. Upływał dzień za dniem, a ludzie,
postępujący jak cienie za Kurtem Diethlem, nie przynosili
wiadomości. Żył tak jak każdy z nich. Praca, dom, koledzy...
Żadnego kontaktu, żadnych podejrzanych odwiedzin, żadnej
podejrzanej rozmowy przez telefon, nic. A przecież trop był
właściwy. Wszystkie ślady prowadziły tu i tylko tu. Każdy dzień
przynosił coraz większe napięcie nerwów. Schmuland miał czasami
ochotę zrezygnować z czekania, pochwycić Kurta, zamknąć w którejś
z betonowych cel na Szucha i zmusić do mówienia: Zna dostateczną
ilość sposobów przełamywania milczenia opornych. Coraz trudniej
było mu odsuwać od siebie tę pokusę. Powtarzał sobie w takich
momentach jak nauczoną lekcję, że nici uchwycone tą drogą mogą się
okazać bardzo słabe i krótkie. Powtarzał sobie, że nie chodzi tu
przecież tylko o zdemaskowanie podwójnej roli Diethla, ale głównie
i przede wszystkim o to, co dzięki niemu będą mogli odkryć.
Kiedyś, podczas jednego ze wspólnych wieczorów przy brydżu, kiedy
rozmowa znów zeszła na wydeptane ścieżki Czarnego w gestapo,
Schmuland powiedział: "Za zdradę się płaci. Drogo płaci". Kurt
Diethl spojrzał wówczas na niego. Kiedy odezwał się, głos jego
brzmiał zupełnie spokojnie i naturalnie: "Masz rację. W gruncie
rzeczy, bez względu na to, w imię jakich idei jest popełniana,
zdrada zawsze pozostanie zdradą. Szpieg jest tylko szpiegiem. I
nigdy, choćby zrobił bardzo wiele, nie będzie bohaterem"
Johann Schmuland zmienił ludzi, ale nowi także nie donieśli nic
innego. Dni płynęły. Zdawało się, że płyną coraz szybciej. Aż
wreszcie nadszedł ów kwietniowy ranek, kiedy Schmuland dowiedział
się, że Kurt Diethl chce wyjechać samochodem do Krakowa. Pierwszy
odruch - zatrzymać go. Ale już w następnej minucie przyszła
refleksja: Niech jedzie, tylko że krok w krok za nim pojedzie ktoś
inny.
Tego dnia Johann Schmuland także się denerwował. Był prawie
pewien, że tym razem Kurt poda mu wreszcie do ręki nić, która go
poprowadzi do rozwiązania całej sprawy: Wszystko na to wskazywało.
Przede wszystkim to, że Kurt jechał sam i że nikomu nie określił
godziny swego wyjazdu: Wysłał za nim swoich najlepszych ludzi.
Mógł im całkowicie zaufać. Przeciwnikiem jednak, któremu
wypowiedział walkę, był Kurt Diethl, Schmuland zdążył się już
przekonać, że był to przeciwnik, którego nie należało lekceważyć.
Do pokoju zaczął zaglądać półmrok. Schmuland spojrzał na zegarek.
Dokładnie dwie godziny temu Kurt Diethl wyjechał z Warszawy. Dwie
godziny. Diethl lubił szybką, nawet brawurową jazdę. Dwie godziny.
Dojeżdża już pewnie do Kielc.
Doceniał przeciwnika, toteż wóz, który miał jechać w ślad za
Diethlem, miał być parę razy w ciągu drogi zmieniony. Po raz
pierwszy w Białobrzegach. Jeśli Diethl nawet by zauważył, że ktoś
za nim jedzie, w Białobrzegach pozbędzie się tych obaw. Nie może
być żadnych niespodzianek. Jeszcze dwie godziny i odezwie się
telefon, a głos wysłannika zamelduje, że Diethl jest już w
Krakowie.
Dzwonek telefonu wdarł się w ciszę półmrocznego pokoju zupełnie
nie w porę. Schmuland sięgnął po słuchawkę.
- Pod Radomiem nastąpiła kraksa. Najechała na nas ciężarówka.
Jestem ranny. Otto nie żyje.
- Zatrzymaliście kogoś?
- Nie udało się.
- A Diethl?
- Pojechał.
- Rozumiem.
Wolno odłożył słuchawkę, wstał i podszedł do okna. Było już
zupełnie szaro. Do obitego skórami pokoju nie dobiegał z zewnątrz
żaden dźwięk. Zdarzyła się jednak rzecz, której nie przewidział.
Teraz zrozumiał wszystko. Zrozumiał, dlaczego ludzie śledzący
Diethla nic mu nie przynosili. Kurt musiał wiedzieć, że jest
śledzony. Wiedział, że dziś za nim pojadą, i w bardzo prosty
sposób się ich pozbył.
Wrócił znów do telefonu i wydał polecenie, które powinien był
wydać. Za chwilę pobiegną wzdłuż drutów rozpiętych nad Generalną
Gubernią meldunki: "Zatrzymać wóz D 18-126, zatrzymać D 18-126".
Nie wierzył w skuteczność tej interwencji: Wiedział dobrze, że
Kurt Diethl wyśliznął mu się z ręki i że nie ma już sposobu, żeby
go zatrzymać. Był mądrzejszy i bardziej spostrzegawczy, niż
Schmuland przypuszczał:
Nakładając płaszcz pomyślał z nagłym żalem, że nigdy nie dowie
się, co skłoniło Diethla do zdrady. Otwierał już drzwi, aby wyjść,
gdy po raz drugi zadźwięczał telefon.
Nacisnął mocniej pedał gazu i strzałka szybkościomierza
podskoczyła natychmiast. Do momentu kraksy i pozbycia się
nieproszonych opiekunów bawił się z nimi tą wariacką jazdą.
Wyciągnął rękę i poprawił lusterko, ale to, co pozostało teraz za
nim, było już tylko mrokiem. W lusterku widział przez moment tylko
własną twarz. Własną...
Ocieniona daszkiem wojskowej czapki twarz ta stała się przez
cztery lata tak dobrze znana, że prawie zatarła w pamięci inną.
Przywykł do niej. Przyzwyczaił się do tego zimnego, nieprzyjemnego
spojrzenia, do tej nieruchomości rysów. Przyzwyczaił się tak
dalece, że uważał naprawdę tę twarz za własną.
Sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa i zapalił. Przez cztery lata
nie miał czasu na wspomnienia. Unikał ich zresztą świadomie. Były
zupełnie niepotrzebne. Dzisiaj jednak, w samotności tej drogi,
łączącej dwa rozdziały jego życia, wspomnienia zaczęły się nagle
tłoczyć. Po raz pierwszy od bardzo dawna mógł sobie na nie
pozwolić. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie odpędził ich.
Przyjął je jak dawno nie widzianych znajomych.
Mały hotelik na przedmieściach Berlina. Hotelik ma tę dobrą
stronę, że nikt tu nie interesuje się niczyimi papierami. Teraz,
po prawie trzydziestu dniach pobytu, wszyscy przyzwyczaili się do
jego obecności, choć z początku patrzyli nań nieufnie. Nie
przeszkadzał jednak nikomu, a tylko to stanowiło tu jakieś nie
pisane prawo.
- Przyszedłem do ciebie, bo jutro wyjeżdżam.
- Dokąd?
- Jeśli chcesz, możesz napisać list do rodziny. Wrzucę go do
skrzynki.
- Jedziesz do Polski?
- Coś w tym rodzaju.
- Do Warszawy?
- Tak.
- Musisz mnie zabrać ze sobą.
- Żartujesz chyba.
Kurt odwrócił się, podszedł do okna i nie patrząc na Witolda
powiedział:
- Mam mało czasu. Pospiesz się z tym listem.
Witold stanął tuż za nim.
- Kurt. Ja muszę dostać się do Polski, rozumiesz? Musisz mnie
zabrać ze sobą. Możesz przecież to zrobić. Powiedz, że to zrobisz,
bo... - tu głos Witolda zniżył się - bo nie odpowiadam za siebie.
Kurt odwrócił się. W jego zwężonych oczach zjawił się gniew.
- Zapominasz, do kogo mówisz! - krzyknął.
- Nie zapominam. Mówię do człowieka, którego kiedyś uważałem za
przyjaciela, a który...
- Mówisz do oficera SS.
- Kurt.
- Napiszesz ten list?
- Nie.
- Tym lepiej.
Odwrócił się i skierował w stronę drzwi. Witold zagrodził mu
drogę.
- Nie wyjdziesz stąd - powiedział - póki nie zgodzisz się zabrać
mnie ze sobą. Kurt, nie bądź idiotą. Nie żądam od ciebie nic,
czego byś zrobić nie mógł czy nie powinien, nic, co mogłoby
splamić twój prywatny honor. Pomyśl, że ty byłbyś w takiej
sytuacji jak ja. Zrobiłbyś przecież wszystko, żeby się dostać do
swoich. Na miłość Boską, bądźże człowiekiem, Kurt!
Czarne oczy Diethla były ostre i zimne.
- Powiedziałem, że mam mało czasu.
- A ja powiedziałem, że cię stąd nie wypuszczę.
- Nie?
- Nie.
Chwilę mierzyli się wzrokiem. Pierwszy odezwał się Diethl.
- Wolałbym, żebyś mnie nie doprowadzał do ostateczności -
powiedział przez zaciśnięte zęby.
- Znasz mnie dobrze - odparł tym samym tonem Witold - i wiesz, że
nie ustąpię.
- Dobrze.
Rewolwer błysnął w ręku Kurta. Ponad nim znowu zmierzyły się dwie
pary niemal identycznych czarnych oczu.
- A wiesz - powiedział Witold - że tego się po tobie mimo wszystko
nie spodziewałem. Jesteś zdecydowany zastrzelić mnie?
- Wierzę, że do tego nie doprowadzisz. Nie wymagaj ode mnie rzeczy
niemożliwych. Już i tak zrobiłem coś niezupełnie zgodnego z moimi
zasadami, chciałem zabrać od ciebie ten list. Poza tym jednak nie
mogę zrobić nic. Nie mamy ze sobą nic wspólnego.
- Szkoda, że sobie wcześniej tego nie uświadomiliśmy.
- Tak. To był błąd. A teraz twój kraj zwiedzę bez twojego
zaproszenia. Boże Narodzenie spędzę w Warszawie... Aha, chciałem
ci jeszcze coś powiedzieć. Tam przecież mieszka ta miła nordyczka,
ta twoja... nacjonalistka.
- Uważaj, Kurt, bo patrz, co się stanie.
Wydarty błyskawicznym ruchem Witolda rewolwer wypadł z ręki Kurta,
odbił się i wylądował gdzieś w kącie. Twarz Niemca zrobiła się
blada.
- Zawsze byłeś w gimnastyce gorszy ode mnie, Kurt! - Śmiech Witolda
przypominał trochę zgrzyt. - Teraz możemy rozmawiać dalej, mamy
równe siły.
Nie zdążył uchylić się. Pięść Kurta trafiła go w podbródek.
Zachwiał się, ale natychmiast odzyskał równowagę. Wściekłość i
rozpacz przesłoniły mu oczy. Zadawał ciosy prawie na oślep,
nieprzytomnie. Do świadomości dotarł dopiero krzyk. Krzyk Kurta,
który odrzucony mocniejszym ciosem do tyłu, pośliznął się na
gładkiej podłodze i runął na kamienny kant umywalki.
W pokoju tykał zegar. Stary, odrapany budzik. Tykanie stawało się
coraz głośniejsze, tak głośne jak walenie młotem.
Witold przyklęknął i wpatrzył się w znieruchomiałą twarz leżącego.
W czarne oczy, utkwione w jeden punkt, które wyglądały teraz tak,
jakby były ze szkła.
Pierwszą myślą, kiedy uświadomił sobie, że Kurt nie żyje, była
chęć ucieczki. Gdy jednak dopadł do drzwi, zreflektował się.
Przekręcił klucz w zamku, wyjął go, schował do kieszeni i wrócił
do leżącej nieruchomo postaci.
"Zabiłem go - pomyślał - zabiłem oficera SS, który miał jechać do
Warszawy, którego tam oczekują."
Ogarnął go paniczny strach.
Za ścianą rozległy się jakieś chichoty, upadło przewrócone
krzesełko, zaskrzypiało łóżko.
Dokumenty...
Nerwowo rozpiął mundur leżącego i wyciągnął portfel. Legitymacja
partyjna, dowód, bilet... Bilet do Warszawy. Specjalny, opatrzony
pieczęcią z połamanym krzyżem.
Chwilę obracał w ręku bilet, wreszcie spojrzał na leżącego. "Gdyby
nie włosy, można by nas wziąć za jednego..." Postanowienie
dojrzało. Kolor włosów łatwo zmienić. Tak, to jedyny warunek,
dający szanse wygranej.
Szklane oczy Kurta utkwione w brudny sufit... Witold uczuł nagły
skurcz serca: Wspomnienie lata, lasu, beztroski i zapewnień o
przyjaźni... Odeszło natychmiast, tak szybko, jak się zrodziło.
Nie było już nic poza rozpaczliwą walką o własne życie.
Kiedy na drugi dzień rano wszedł na rozkrzyczany, przepełniony
wojskiem dworzec, był na skraju przytomności. Przed oczami migali
mu co pewien czas ludzie w brunatnych koszulach lub czarnych
mundurach, którzy wyciągali rękę do hitlerowskiego pozdrowienia.
Miał sucho w ustach, a powietrze wydawało się tak duszne, że nie
mógł oddychać.
Potknął się o czyjąś paczkę i zatrzymał przed bufetem.
- Szklankę wody - zażądał.
Tęga dziewczyna uśmiechnęła się.
- Proszę, Herr Hauptsturmfhrer.
Woda wlewała się do suchego gardła ożywczym strumieniem.
- Jeszcze jedną - powiedział, stawiając pustą szklankę.
Dziewczyna napełniła ją znowu.
- Pan chyba nie wyjeżdża daleko? - spytała.
- Dlaczego?
- Nikt pana nie żegna, żadna kobieta nie płacze...
Odszedł, wyjął papierosa i zapalił. W tej samej chwili zobaczył
nagle naprzeciw siebie wysokiego mężczyznę w czarnym skórzanym
płaszczu, który wpatrywał się weń uparcie. Ogarnęło go nagłe
gorąco. Odszedł kilka kroków, a potem odwrócił się i znów napotkał
uważne spojrzenie spod nisko nasuniętego daszka wojskowej czapki.
Podniósł do ust papierosa i tamten uczynił to samo. Wyrzucił go
więc i zdecydowanym krokiem ruszył naprzeciw nieznajomego. Tamten
zbliżał się także. Przez kilka sekund szli naprzeciw siebie.
Wreszcie Witold zatrzymał się i odetchnął głęboko. Tamten uczynił
to samo. Nic dziwnego. Był przecież tylko odbiciem jego własnej
postaci w dużej lustrzanej szybie.
Podszedł jeszcze bliżej i zachłannym wzrokiem wpatrywał się w
postać. Nie znał jej. Obce czarne włosy, zacięty wyraz twarzy,
nieprzyjemne spojrzenie czarnych oczu. "Boże, jak ja się zmieniłem
- pomyślał - skoro nie poznaję sam siebie."
Jakiś młody chłopiec z Hitlerjugend stuknął przed nim obcasami i
wykrzyknął całą siłą młodych płuc: "Heit'la!" "Heil" -
odpowiedział Witold, wyciągając rękę. W serce wstąpiła nadzieja.
Byle stanąć w Warszawie.
Pociąg wtoczył się na peron. Witold poszedł wzdłuż wagonów do
przedziałów pierwszej klasy. Przy drzwiach jakaś kobieta z trudem
dźwigała na stopień dużą walizkę. Pomógł jej.
- Dziękuję panu. Bagażowych nie ma dzisiaj na lekarstwo, a mój
opiekun gdzieś zniknął - miała ładny, melodyjny głos. - Czy pan
także jedzie do Warszawy?
- Tak.
- Cieszę się. Jadę tam do męża. Jestem Hilda von Leiden. A może
pan zna mego męża?
Nie miał pojęcia, czy zna męża pani von Leiden. Chciał jak
najszybciej odejść, ale nie pozwoliła mu.
- Ta walizka też jest moja, Herr...
- Diethl - wykrztusił. - Nazywam się Kurt Diethl.
Klasnęła w ręce.
- Och, to ja już o panu słyszałam. Od Adolfa. Wie pan, Adolfa
Heinzelmanna. Mówił mi, że pan będzie razem z nimi w Warszawie.
Gdzie on jest? - rozejrzała się po peronie. - Będzie bardzo
ucieszony, że się już teraz spotkacie.
Zeskoczył ze stopni wagonu.
- Pójdę go poszukać - ofiarował się schrypniętym nieco głosem.
Pani von Leiden uśmiechnęła się.
- Niech pan nie zostawia mnie samej, proszę. Wystarczy, że Adolf
już mnie porzucił. Zresztą, otóż i on. Adolf! - zawołała. - Mamy
towarzysza podróży! Jedzie z nami Hauptsturmfhrer Diethl.
"Koniec" - pomyślał Witold. Jak przez mgłę widział zbliżającego
się Niemca, jego długą, bardzo brzydką twarz i rybie oczy.
Wreszcie poczuł na ramionach jego ręce i usłyszał głos:
- Kawał czasu, co, Diethl? Pokaż się! Zmieniłeś się, ledwie bym
cię poznał. No i cóż, droga pani Hildo, czy przesadziłem cokolwiek
twierdząc, że to najprzystojniejszy żołnierz Fhrera?
Pani von Leiden uśmiechnęła się, a Witold spojrzał przytomniej na
stojącego przed nim Niemca.
- Kawał czasu - powtórzył. - Zaraz, ile to już lat?
- Czekaj - Heinzelmann zastanowił się. - Widzieliśmy się chyba
ostatni raz na zjeździe partii.
- W trzydziestym szóstym - podał Witold.
- Tak, w trzydziestym szóstym. Potem byłeś tak uwięziony w tej
Francji, że własna ojczyzna dla ciebie prawie nie istniała.
"Urwę się natychmiast na dworcu" - powtarzał sobie w myślach bez
przerwy, wiodąc rozmowę na temat wspólnych znajomych i machinalnie
notując w myślach ich nazwiska.
Ale na dworcu wszystko odbyło się inaczej. Nim zdążył w ogóle
cokolwiek przedsięwziąć, nim zdążył nawet pomyśleć, że jest
naprawdę na własnej ziemi, siedział już w samochodzie, który
zawiózł go wraz z Heinzelmannem do gmachu przy Alei Szucha.
- Hauptsturmfhrer Kurt Diethl.
Podał papiery. W gardle znów podejrzanie sucho. Jakieś drzwi
otwierają się, czyjś głos pytał:
- Czy ten Diethl przyjechał wreszcie?
Witold odwrócił się. Stanął na baczność i wyciągnął rękę. Przed
sobą widział grubego Niemca o czerwonej twarzy.
"Bergmann" - domyślił się.
Długa rozmowa. Ileż ciekawych wiadomości! Witold zapomniał o
strachu, chłonął te wiadomości. Pragnął się nimi już natychmiast z
kimś podzielić, komuś je przekazać. Bergman mówił, Witold pytał,
jeszcze, jeszcze i jeszcze...
I teraz już można wyjść. Teraz już nareszcie trzeba uciec.
W niewielkim pokoju przylegającym do małego ślusarskiego warsztatu
panował mrok. Wysoki chudy człowiek o długich rękach słuchał w
milczeniu opowiadania Witolda. Gdy skończył mówić, chudzielec
zapytał:
- A co zrobiłeś z ciałem?
- Zlikwidowałem. Zidentyfikowaliby go od razu.
- Dobrze.
- Daj mi szybciej jakieś ubranie - ponowił swoją prośbę Witold. -
Jeśli pospieszysz się, zdążę jeszcze dziś do Krakowa. Czy
rozumiesz, co się teraz u mnie w domu dzieje? Pospiesz się, bo
widzisz... przed wyjazdem chciałbym tu jeszcze kogoś odwiedzić, a
nie mogę tam pójść w tym cholernym mundurze.
Długoręki patrzył na niego w głębokim milczeniu, zdawał się nie
słyszeć nic z tego, co Witold teraz mówił:
- Myślę - powiedział wreszcie wolno - że nie pojedziesz do
Krakowa: ani dziś, ani jutro. Myślę, że nie pójdziesz nikogo
odwiedzać w Warszawie. Myślę też, że nie będę ci potrzebował dawać
ubrania.
- Nie? Na Boga, czyś ty oszalał?
- Nie. I nigdy jeszcze chyba nie zdarzyło mi się myśleć jaśniej
niż w tej chwili. Słuchaj, musimy coś rozważyć. Znamy się nie od
dziś. Ty wiedziałeś, że w takiej chwili jak ta możesz przyjść do
mnie i na mnie liczyć, ja także wierzę, że na ciebie można liczyć.
Ja teraz nazywam się Korn i dobrze byłoby, żebyś zapomniał, że
nazywałem się kiedykolwiek inaczej. I myślę, że organizacja bardzo
chętnie widziałaby Hauptsturmfhrera Kurta Diethla w gmachu przy
Alei Szucha.
- O czym ty mówisz?
- O tym, że jutro rano zgłosisz się do pracy.
- Przecież prędzej czy później ktoś mnie pozna!
- Ale może to zrobić później niż prędzej. A do tego czasu będziemy
mieli cudowne źródło informacji. Sam chyba rozumiesz, Witold, że
zmarnowanie takiej okazji byłoby śmiertelnym grzechem.
- To szaleństwo.
- Mniejsze, niż ci się zdaje. Wszystko zależy od tego, jak dalece
ty sam uwierzysz w fakt, że Witold Głowacki przepadł gdzieś bez
śladu, a żyje Kurt Diethl.
Zapanowało milczenie. Witold patrzył na siedzącego przed nim
człowieka, widział jego ręce, kołyszące się wahadłowo wzdłuż
chudego ciała, przyglądał się twarzy, znanej zdawałoby się tak
dobrze, a przecież widzianej teraz jakby po raz pierwszy, i powoli
ogarniał go strach. Od dłuższej chwili słuchał tych jego
przedziwnych rojeń, odpowiadał nawet na pytania, ale właściwie w
to wszystko nie wierzył, jak nie wierzy się w rzecz przeczącą
zdrowemu sensowi, w tym jednak nagłym milczeniu Korna, w wyrazie
jego oczu dostrzegł decyzję, która zapadła wbrew wszystkim
logicznym przesłankom. Chciał zerwać się, uciec, chciał jak
dziecko zacząć stukać się w czoło, aby pokazać Kornowi, jakim jest
idiotą; miał ochotę śmiać się z tego całego pomysłu lub tupać
nogami ze złości, a przede wszystkim chciał wołać głośno, że się
nie zgadza. Że nie ma zamiaru popełniać samobójstwa, nawet
dokonanego w tak wymyślny sposób. Że chce pracować w organizacji,
to jasne, ale tak, jak każdy normalny człowiek! Że chce być sobą.
Właściwie do dziś nie potrafił do końca wytłumaczyć sobie;
dlaczego nic z tego wszystkiego wtedy nie powiedział i dlaczego
się zgodził. Może dlatego, że Korna słuchało się nawet wbrew
instynktowi samozachowawczemu. Bo nie wierzył przecież w
powodzenie tej całej, tak bardzo przecież naiwnej, całkowicie nie
przygotowanej, przypadkowej, obliczonej tylko na kilka godzin
historii. Nie wierzył w to tak dalece, że nie mógł zdobyć się na
wyjście stamtąd bez słowa. Że musiał choć jednym zdaniem wyrazić,
co naprawdę o tym myśli. Dlatego patrząc w te uparte oczy Korna,
powiedział: "Nie przyjdzie ci z tego nic poza wyrzutami sumienia.
Ale bądź zdrów i źle mnie nie wspominaj".
A Korn, jak zwykle, wykrzywił gębę w swoim pseudouśmiechu, i
pożegnał go słowem: "Powodzenia", które sprawiło, że Witold głośno
trzasnął drzwiami. Następnego dnia jako Kurt Diethl zgłosił się do
pracy i zaczął czekać na pierwszy przypadek, który sprawi, że Korn
poczuje wyrzuty sumienia. Ale przypadek nie następował, a raczej
stanął po prostu po stronie Witolda, sprawił, że otaczali go
ludzie, którzy Kurta nie widzieli wiele lat. Okazało się, że wojna
rządzi się własnymi prawami, do których pojęć z okresu pokoju
przymierzać nie należy. W każdym razie dzięki sprzyjającym zbiegom
okoliczności przepracował w Alei Szucha blisko cztery lata.
Wczorajszy dzień był ostatni.
Z daleka mignęły dwa niebieskie światełka. Jakiś samochód zbliżył
się, przemknął obok i zniknął w mroku.
Cztery lata. Cztery lata, w ciągu których nikt poza Kornem nie
znał tej tajemnicy. Cztery lata, w ciągu których do rodziny
Witolda Głowackiego nie dotarła o nim żadna wiadomość, w ciągu
których rzekomy Kurt Diethl korespondował ze swoją matką.
Może źródło powodzenia leżało właśnie w owej ścisłej tajemnicy?
Powodzenia? Kiedy tak zupełnie niechcący i wbrew samemu sobie
rozpoczynał największą grę swego życia, kiedy minęło pierwsze
oszołomienie, może kiedy po raz pierwszy pomyślał o sobie "Kurt
Diethl", kiedy tak bardzo nieśmiało, prawie jak żart pojawiła się
myśl o ewentualnym powodzeniu sprawy; wiara, że może uda mu się
popracować pół roku... no, może jeszcze miesiąc dłużej... wydawało
mu się wtedy, że przez te pół roku świat i losy wojny będą
zależały od niego. Wyśnione, wymarzone, nie uwierzone do końca pół
roku rozciągnęło się ośmiokrotnie, a rzeczywistość przekonania o
kierowaniu losami wojny mocno ostudziła. Była niezliczona ilość
rzeczy, których nie mógł zmienić, którym nie mógł zapobiec ani
przeszkodzić. Był w stanie wykonać tak niewielką cząstkę zadania,
że czasem zastanawiał się, czy wszystko to w ogóle się opłacało.
Kornowi takiego pytania nie zadał. Jego się nie pytało, jego się
słuchało... Zawsze. I wykonywało się każdy jego rozkaz. No cóż,
pewnie w jego własnych, Kornowych rachunkach oba te rozkazy: i
tamten, który skazał go na życie Kurta Diethla, i ten drugi, który
kazał mu strzelić - były słuszne. A on był po prostu ich wykonawcą.
I to się liczyło, a nie to, co myślał czy czół wówczas.
Był zresztą w tej całej historii jeden, dość zasadniczy błąd. Jego
własny, prywatny błąd.
Przypomniał mu się dzień, kiedy w pustej prawie kawiarni, do
której wbiegli ze Schmidtem, chroniąc się przed ulewnym deszczem,
zobaczył Halinę. Szare oczy patrzyły z twarzy, otoczonej jasnymi
włosami tak samo jak na fotografii, którą oglądali we dwóch nad
brzegiem jeziora. Musiał zniszczyć tę fotografię, jak zresztą
wszystko, co dotyczyło Witolda Głowackiego. Zostawił sobie tylko
ten lok włosów... Zmieniła się, wydoroślała. Spojrzała na niego
obcym wzrokiem, w którym nie zapalił się żaden błysk
przypomnienia. Nie poznała go. Bo i skądże w tym czarnym mundurze?
Patrzyła i widziała przecież przede wszystkim ten mundur. Ogarnęło
go jednak wtedy uczucie wielkiej ulgi, ale i równie wielkiej
przykrości. Chciał zawołać: "Halina", ale odwrócił się do Schmidta
i razem z nim poszedł w głąb sali.
Nie powinien był tam nigdy więcej wrócić. Wracał jednak ciągle.
Pragnienie zobaczenia jej, usłyszenia jej głosu było silniejsze
niż wszystko inne. Przychodził, siadał przy którymś ze stolików i
patrzył na nią. Unikała jego wzroku. Starannie schodziła mu z pola
widzenia. Powinien był to tak zostawić. Nie zostawił.
Zdjął czapkę i położył obok siebie. Przez odsunięte okienko
dobiegł zapach lasu. Spojrzał na zegarek i odruchowo nacisnął
pedał gazu. Schmuland na pewno zawiadomił już wszystkie placówki,
żeby za wszelką cenę zatrzymały jego samochód. Ale on ma już inny
samochód i za parę minut będzie na miejscu, a jutro już będzie
tam, gdzie żaden Schmuland go nie dosięgnie. Nawet, gdyby całą
Trzecią Rzeszę postawił na nogi. Ciekawe, jaką miał minę? Miałby
nieco inną, gdyby nie Rudi Lorenz. Ileż czasem zależy od zwykłego
przypadku...
Znów spojrzał na zegarek. Tadeusz z Haliną już na pewno czekają.
Co zrobi Halina, gdy się dowie? I jak jej to właściwie powiedzieć?
Za kilka minut wszystko się wyjaśni, za kilka minut można będzie
powiedzieć, że Kurt Diethi znajdzie śmierć po raz drugi i wreszcie
będzie można być sobą.
Sobą?
Motor zakaszlał nagle gwałtownie, zakrztusił się i stanął. Zaklął
pod nosem, otworzył drzwiczki i podszedł do maski. W tym momencie
uświadomił sobie, że zaklął po niemiecku i że myślał również jakąś
mieszaniną skojarzeń i pojęć polskich i niemieckich. Przypomniał
mu się sierpień trzydziestego dziewiątego roku, kiedy Kurt mówił
do niego: "Ty świetnie mówisz po niemiecku". W trzy lata później
Adolf Heinzelmann śmiejąc się mówił: "Jak ty już świetnie mówisz
po polsku".
Skrzyp podnoszonej maski zagłuszył ostrożne stąpanie końskich
kopyt. Zbliżające się szmery usłyszał dopiero w momencie, kiedy
szedł do bagażnika po narzędzia. Odruchowo sięgnął do pasa, nim
jednak zdążył wyjąć rewolwer, coś go uderzyło w piersi. Przez
chwilę zdawało mu się, że widzi wyraźnie między drzewami jakąś
postać na koniu. Potem postać zbliżyła się, stała się ogromna,
pochyliła się nad nim i powiedziała wąskimi ustami Schmulanda: "Za
zdradę się płaci, drogo płaci".
Otworzył szerzej oczy. Schmuland zniknął, ale człowiek na koniu
był naprawdę między drzewami. W ręku trzymał jeszcze rewolwer. Po
chwili człowiek zakołysał się razem z drzewami i zniknął. Zniknęło
wszystko. Nawet myśl o tym, że nie zdążył nikomu powiedzieć
prawdy.
- Ty durniu, po cholerę strzelałeś?! Szkopów nam na kark
ściągniesz.
- Daj spokój. Wlazł mi po prostu w ręce. Sam jeden przecież grzech
byłoby nie kropnąć.
- Nie martw się. Zaraz nadjadą inni. Znajdą go i... Wiejmy, póki
czas.
Jakby jednak na przekór własnym słowom, skierował konia na szosę i
pochylił się nad leżącym.
- Esesman - mruknął. - Sukinsyn. No; tak czy inaczej, jednego
drania mniej.
Zawrócił konia i za chwilę tętent ich zginął między drzewami.
Tadeusz spojrzał na zegarek, potem podniósł się i wyszedł przed
dom. Był pogodny późny wieczór. Lekki powiew wiatru przyniósł ze
sobą zapach młodej zieleni. Cichym szumem dawał o sobie znać
rozciągający się obok las. Z drugiej strony uciszał się powoli
gwar wsi. Od czasu do czasu zaszczekał pies. Wiatr przyniósł
drażniący dziewczęcy śmiech.
Wrócił. Halina siedziała przy oknie tak, jak ją zostawił. Usiadł
naprzeciwko. Od czasu przybycia tutaj zamienił ze swą łączniczką
zaledwie parę zdań. Nie miał pojęcia, dlaczego Kurt Diethl tak
gwałtownie domagał się obecności Haliny na punkcie przerzutu,
teraz jednak zaczął się domyślać. Czyżby rzeczywiście Halina
wiedziała o Kurcie Diethlu coś więcej niż on sam?
Z daleka dobiegł warkot motoru. Popatrzyli na siebie, a potem
wyszli przed dom. Nasłuchiwali chwilę, ale warkot oddalił się i
umilkł. Halina oparła się o framugę drzwi.
- Powinien już być.
- Tak - potwierdziła nie patrząc na niego. - Powinien już być. - A
potem dodała: - Fiołki pachną.
Skinął głową.
- Piękna noc - powiedziała jeszcze. - Taka cisza.
Wtedy właśnie tę rozlewającą się wokół ciszę coś przerwało. Gwar,
jaki zrodził się we wsi, rósł z sekundy na sekundę. Wydobył się z
chałup, rozbiegł po drogach, buchnął płaczem i lamentem. Potem
zbliżył się do stojących pod chatą dwojga ludzi i przybrał
kształty biegnącej w przerażeniu gromady.
Tadeusz chwycił kogoś za ramię. Chłop szarpnął się.
- Uciekaj pan! - krzyknął. - Na szosie zabili gestapowca. Przyjadą
palić wieś.
Tadeusz obejrzał się w stronę Haliny, ale jej już nie było przy
drzwiach. Biegła, roztrącając ludzi, w przeciwnym niż oni
kierunku, nieprzytomnie, na oślep. Nie próbował jej zatrzymać,
pobiegł za nią.
- Halina! Halina!
Nie odwróciła się. Wbiegła między drzewa. W ciemnościach włosy jej
połyskiwały złotą plamą. Biegła potykając się o wystające korzenie
i dopiero przed wyjściem na szosę zatrzymała się gwałtownie.
Wyszli. Na poboczu szosy był samochód z otwartą maską i człowiek w
czarnym mundurze, leżący w kałuży krwi.
"Dlaczego?" - krzyknął Tadeusz, choć wiedział, że mu nikt nie
odpowie, "dlaczego"? - pytał sam siebie, potem zobaczył, że Halina
idzie jakimś chwiejnym, śmiesznym 352 23 - Legenda, krokiem,
zobaczył, jak jej kolana zginają się i jak pada na leżącego.
Pomyślał: "Powinniśmy go stąd wziąć", ale wiedział, że nie mogą
tego zrobić, że tego zrobić nie zdążą. Z ciemności drogi niósł się
warkot motorów, zawołał: "Halina!", ale nawet nie drgnęła, pewnie
w ogóle nie usłyszała. Obiema rękami obejmowała leżącego tak
kurczowo, jakby miała go nigdy nie puścić. Pomyślał jeszcze:
"Nawet nie wiemy, kto zginął". Warkot przybliżał się, rósł, smuga
niebieskiego światła znaczyła drogę coraz bliżej, Tadeusz chwycił
Halinę pod ręce i choć broniła się ze wszystkich sił, zdołał
powlec ją w głąb lasu. Samochody były już bardzo blisko.
Leżący na szosie człowiek był w mundurze i Niemcy mieli do niego
prawo.
Dzwonek telefonu dźwięczał natrętnie. Schmuland zamknął na powrót
drzwi i podniósł słuchawkę.
- Halo.
W chwilę potem twarz jego straciła swój zwykły, bezbarwny wyraz.
- Ach tak... tak... - powtarzał.
Położył wreszcie słuchawkę i wpatrzył się w ciemny blat biurka,
jakby się nad czymś głęboko namyślał. Wreszcie podniósł głowę i
skierował się do drzwi. Tym razem nic go nie zatrzymało. Tam,
gdzie jest śmierć, nie ma już żadnych niespodzianek.
Szedł przez korytarz, zmęczonym krokiem. Wszystko poszło nie tak,
jak sobie uplanował. Poszło również nie tak, jak uplanował to Kurt
Diethl. Kurt Diethl, dziwny człowiek, który tajemnicę swoją zabrał
do grobu. Johann Schmuland nigdy nie będzie mógł już postawić
znaku równania i nikt nigdy nie będzie wiedział, dlaczego Kurt
Diethl zdradził Niemcy.
Schmuland zatrzymał się nagle. Naturalnie, dlaczego mu to
wcześniej nie przyszło do głowy? Nigdy nikt się nie dowie, że Kurt
Diethl w ogóle zdradził. Między Niemcami nie ma zdrajców, a już na
pewno nie ma ich między żołnierzami Fhrera.
Uśmiechnął się do siebie. Kurt Diethl potrafi robić mu niemiłe
kawały za życia, on odwdzięczy mu się po śmierci. Rachunki zostaną
wyrównane.
"Za zamach na życie oficera SS, bestialsko zamordowanego na
szosie, pod Kielcami, nakazuję rozstrzelanie wszystkich mężczyzn
od lat piętnastu, mieszkańców pobliskich wiosek, i spalenie wsi."
Rozkaz został wykonany.
Kiedy pod niebo płynęły syczące języki ognia, a warkot karabinów
maszynowych zbierał szkarłatne żniwo, w Warszawie nad świeżo
wykonanym grobem stały szeregi ludzi w czarnych mundurach.
Żegnali swego towarzysza, kolegę i przyjaciela, człowieka, z
którym żyli i pracowali przez tyle lat. Człowieka, z którym grali
w karty, pili wódkę, rozmawiali o wojnie i polityce i tęsknili za
ojczyzną.
Stoją obok siebie jego najbliżsi współpracownicy i przyjaciele:
Schmuland, Heinzelmann, Mller. Wyprężony na baczność Rudi Lorenz
nie spuszcza oczu z czarnej trumny. Po raz pierwszy w życiu jest
czymś głęboko poruszony. I twarz Heinzelmanna wykrzywia jakiś
podejrzany grymas.
Hilda von Leiden stoi w tyle, oparta o samotne drzewo. Patrzy na
wykopany grób, na czarną trumnę i zwarte szeregi mundurów. Przed
oczami ma ciągle obraz mężczyzny o zimnym spojrzeniu czarnych
oczu. Jedynego mężczyzny, który naprawdę poruszył jej sercem.
Grzmot salwy honorowej przesłonił jej oczy mgłą. Adolf Heinzelmann
opuścił nisko głowę. Kiedy trumnę spuszczono do grobu, pochylił
się i rzucił na nią pierwszy garść ziemi.
Na kieleckiej wsi ustał jazgot karabinów maszynowych i dogasały
pożary - na warszawskim cmentarzu przybył świeży grób.
"Hauptsturmfhrer SS Kurt Diethl, gestorben in Mai 1944."
57
Pierwszy dzień sierpnia był również upalny jak ostatnie dni lipca.
Dopiero wieczorem można było nieco lżej oddychać. Ale teraz było
południe i Halina, po blisko trzydniowym dyżurze przy telefonie,
czuła się ledwie żywa.
Andrzej zapytał:
- No i co?
- Nic. Chwilami przestaję wierzyć, że się zacznie.
- Zacznie się. Tego jednego możemy być całkowicie pewni. - Rozpiął
kołnierzyk, podszedł do okna i wyjrzał. Patrzył na ulice, wystawy
sklepowe i domy jakby po raz pierwszy. Kroki żandarmów idących z
gotowymi do strzału karabinami wydały mu się jakieś wolniejsze i
bardziej ostrożne, a ludzka fala płynęła ku nim niemal wyzywająco.
Przypomniała mu nagle wodę piętrzącą się przy tamie, coraz większą
i coraz bardziej gniewną. Nic już nie jest w stanie jej zatrzymać,
jeszcze trochę: godzina, dwie, trzy, może dzień - i runie w dół,
nareszcie wyzwolona.
- Swoją drogą - powiedział nagle - przecież Niemcy muszą to
widzieć.
- Co?
- Tę całą koncentrację. Kilka dni temu ogłaszali przez
szczekaczki, żebyśmy poszli kopać rowy, a tu nie tylko, że nikt
się nie stawił, ale po mieście zaczęli szwendać się ludzie z
plecakami i teczkami, jakby cała Warszawa wybierała się na
majówkę.
Z sąsiedniego pokoju przez otwarte drzwi dobiegł śmiech, a potem
zrzędliwy głos Janka:
- Rany Boskie! Jeżeli jeszcze wytaszczysz z tego plecaka łóżko
polowe i samowar; to cię chyba grzmotnę w ucho.
Pralinka wygładził falbanki niewielkiej poduszeczki, ułożył ją na
przewieszonym przez krzesło kraciastym pledzie i spojrzał na
rozsierdzonego Janka.
- Łóżko polowe sprzedałem, a samowaru w ogóle nigdy nie miałem -
wyjaśnił. - Ale jeśli tak się interesujesz moim plecakiem, to mogę
ci powiedzieć, tylko żebyś nie zemdlał z wrażenia, że mam zapasową
panterkę, którą gotów jestem odstąpić za danie mi świętego
spokoju. Reflektujesz?
- Zapasową panterkę? Rany boskie! Zresztą, guzik mnie wzrusza
twoja panterka, rozumiesz? Guzik!
- Tak jest.
Janek odwrócił się. Przed nim stał szczupły, niewysoki chłopak w
postawie pełnej gotowości.
- A... Guzik - mruknął. - Czego chcesz?
Pod piecem rozległy się chichoty.
- On nic. On tylko myślał, że ty masz do niego interes.
- Niech idzie do diabła. Rany, skąd masz ten hełm?!
Tadeusz wszedł do pokoju i przymknął drzwi. Głosy przycichły.
Halina usiadła wygodniej, wyciągnęła przed siebie nogi i wsłuchała
się w dudnienie - to dalsze, głuche, którym przemawiał front zza
Wisły, i to bardzo bliskie, jakim pogadywały jadące nieprzerwanym
sznurem furmanki.
- Za kilkanaście minut - powiedział Tadeusz - przyjdzie transport
broni.
Podszedł do Andrzeja i wyjrzał także. Dzisiaj posuwało się znów
wszystko na wschód. A jeszcze kilka dni temu kierunek był zupełnie
inny. Odwrót. Furmanki ciągnęły z mozołem, mieszały się mundury.
Wehrmacht, Ukraińcy, honwedzi węgierscy, kozacy, poganiali konie
schrypniętymi, zmęczonymi głosami.
- Ciągle nie ma wiadomości - powiedział Andrzej.
- Właśnie. A ja teraz doszedłem do tego, że nigdy jeszcze w życiu
na nic nie czekałem. Nigdy. Czekam dopiero teraz po raz pierwszy i
jedyny.
Aleja Waszyngtona, Zieleniecka, Zygmuntowska, mosty - wszystko to
stało się jedną wielką drogą odwrotu. Głodni żołnierze sprzedawali
w bocznych uliczkach broń albo wymieniali ją na wódkę. Siedzieli
na swoich furmankach otępiali ze zmęczenia, z na pół przymkniętymi
powiekami. Jechali między szpalerami ludzi, z których każdy na
własne oczy chciał zobaczyć to, co w tych dniach liczyło się
najbardziej: odwrót.
Odwrotowi przyglądał się z okna śródmiejskiej kamienicy chłopiec z
czarnymi kędziorami opadającymi na oczy. Patrzył na żołnierzy w
niemieckich mundurach, kiwających się na furmankach, patrzył na
tych, którzy przemykali się ulicami szybko i ze strachem, i rzucał
pytania gdzieś w głąb pokoju:
- Czy to znaczy, że już mnie nie zabiją?
A Kawka odpowiadała:
- To znaczy również, że już za kilka dni będziemy mogli wyjść na
spacer.
I chłopiec powtarzał:
- Na spacer.
Tadeusz cofnął się w głąb pokoju i zamknął okno. Spojrzał na
zegarek.
- Miałem otrzymać wiadomość od Tygrysa. Nawet nie wiem, czy
dobrnął do swoich.
Przez drzwi znowu dobiegał gwar. Wysoki głos Guzika powątpiewał:
- Pewnie znowu pójdziemy do domu.
- A ja myślę, że nie - sprzeciwił się Pralinka. - Proszę,
poczęstuj się, ostatnie wedlowskie zapasy. Myślę, że dziś się
zacznie naprawdę, ponieważ dziś jest pierwszy.
- Idiota.
- Nie sądzę. Dowództwo zawsze lubi porządek. Zaczynać powstanie ni
z tego, ni z owego na przykład 28 lipca - jak to wygląda! Taka
jakaś głupia data, trudno ją zapamiętać. A pierwszy sierpnia to
zupełnie co innego. Dzieciom potem w szkole za lat kilkadziesiąt
będzie łatwiej...
Tygrys dobrnął do swoich. Wysiadł razem z Romanem z trzęsącej się
furmanki i obejmował swój nowy oddział. Był chudy, mizerny i na
chłopcach nie zrobił najlepszego wrażenia.
- Bo wy go jeszcze nie znacie - informował Ralf. - Nie ma lepszego
faceta na dowodzenie. Sami zresztą zobaczycie.
Siedzieli, niektórzy mieli karabiny, inni nie, broń miała nadejść,
była gdzieś zakopana, spod oka przyglądali się przyszłemu dowódcy.
Myśleli: "W końcu to nieważne, ile czasu może potrwać takie
powstanie. Niemcy się kończą, wiedzą o tym i może nawet wcale nie
będą walczyć. Front jest tuż..."
- A przywiózł już może jaką prawdziwą decyzję? - pytali.
Decyzji jeszcze nie było.
- Pan dawno w Warszawie, Herr... przepraszam, jak?
- Lorenz. Około dwóch lat.
- Ach tak. No i chyba pan nie narzeka. Zawsze to nie front.
- Myli się pan, pułkowniku. Tu także jest front, tylko taki, który
się nie łamie i nie cofa.
Na zwiędłą twarz pułkownika von Eusten wypłynęły ciemne plamy.
Rudi Lorenz patrzył na jego obwisłe policzki, zlepione włosy i
wysadzone - zapewne skutkiem tarczycy - oczy. Prawie żałował, że
pułkownik von Eusten jest również Niemcem: Miło byłoby zobaczyć
wyraz tych oczu, gdyby na przykład nadepnąć na tę nadętą twarz.
- Może pan pułkownik każe sobie przynieść herbaty?
- Tak.
Patrzył za odchodzącym młodym człowiekiem, chłopcem prawie, i
myślał o wyrazie pobłażliwej pogardy, jaką go obdarzył - jego,
weterana jeszcze z poprzedniej wojny. Wyjął papierosa, a kiedy
podniósł go do ust, stwierdził, że ręka mu drży. U ręki brakowało
dwóch palców. Odmrożenie. Wielu żołnierzy potraciło palce u nóg,
zanim się cofnęli.
Rudi wrócił. Nie był już sam. Towarzyszył mu Heinzelmann i
Schmuland.
- Przepraszamy, pułkowniku, przeglądaliśmy meldunki z miasta.
- Czyżby robiło się tu niespokojnie?
Spojrzeli na siebie. Rudi stłumił westchnienie. Pomyślał: "Ci
głupcy się boją. Oni wszyscy boją się, że mogą wybuchnąć tu
rozruchy".
- To naród urodzonych bandytów - zawyrokował nagle Schmuland. - W
tej chwili tylko marzą o tym, żeby wykorzystać...
Schmuland urwał. Heinzelmann dokończył:
- Układ, jaki się chwilowo wytworzył.
Von Eusten był odważniejszy. Podszedł do okna. Patrzył na nie
znane sobie ulice i wrogich ludzi. Powiedział wolno:
- To mogłoby mieć dla nas fatalne skutki.
Schmuland i Heinzelmann nie zaprzeczyli. Rudiego ogarnęła złość.
Miał głęboką nadzieję, że nie ominie ich okazja zrównania tego
miasta z ziemią. Sam Fhrer powiedział, że powinno ono zniknąć z
powierzchni ziemi. Pomyślał z tęsknotą: "Gdyby teraz wybuchły tu
rozruchy... Wtedy mielibyśmy pole do działania..."
Pułkownik von Eusten ciągle marzył tylko o tym, by otrzymać jakieś
lokum, umyć się i spać. Marzył o tym dla siebie i dla resztek
swych żołnierzy. Możliwość wybuchu rozruchów sprawiła, że usiadł z
powrotem na krześle i stwierdził, że ma już tej wojny dosyć.
Pomyślał: "Może jednak nie, może nic się nie stanie".
Stef wpadł na chwilę, ucałował siostrę, krzyknął Andrzejowi:
"Cześć!", i: "Mama was całuje, a ja lecę do siebie" i już go nie
było. Na dole czekał na niego Jędrek i we dwóch pognali prawie
kłusem przed siebie.
- Strasznie późno wezwali ich na koncentrację - powiedziała
Krystyna. - Mają punkt gdzieś na Woli. Halina, chcesz herbaty?
Halina siedziała ciągle przy telefonie, na pół wyciągnięta na
krzesełku, z zamkniętymi oczami. Była bardzo zmęczona. Ostatnio w
ogóle czuła się nie najlepiej. Wojna kończyła się, a ona jakby
tego nie dostrzegała, miała przy tym niejasne wrażenie, że dla
niej wojna już została skończona. Trochę wcześniej. Ale o tym
także nie chciała myśleć. Zadzwonił telefon.
- Hej, kto jeszcze chce herbaty! I odwalcie się od tego okna, jak
rany, bo nam szwabów na łeb sprowadzicie, a broni mamy na razie
tyle, co pies na...
Smutny urwał, bo w drzwiach stanęła Halina, rozejrzała się jakby w
poszukiwaniu kogoś i zniknęła.
Nim drzwi otworzyły się znowu, minęło kilka minut. A jednak przez
ten cały czas nikt nie poruszył się, nikt nic nie powiedział.
Wejściu Tadeusza towarzyszyła narastająca, pełna oczekiwania
cisza.
- Godzina "W" została wyznaczona dziś na piątą. Powtórzymy plan
pierwszego natarcia.
Coś chrupnęło. To Pralinka zgryzł gwałtownie ssany cukierek. Guzik
powolnym ruchem odstawił karabin. Karabin był nieskazitelnie
wyczyszczony, a wnętrze lufy lśniło jak lustro.
Pani Łempicka stała pośrodku pokoju, potem przeszła do drugiego,
zajrzała do kuchni. Willa na Bielanach po raz pierwszy była
idealnie cicha. Wydała się Anieli Łempickiej ogromna i prawie
obca. Wyszła na ganek, a potem do ogródka. Zrobiony był tu
ołtarzyk ku czci Matki Boskiej. W maju ałtarze takie wyrosły
wszędzie na każdym podwórku, w każdej bramie. Wieczorami, po
godzinie policyjnej, mieszkańcy domów schodzili na podwórka,
klękali przed zrobionymi przez siebie ołtarzykami i modlili się:
"Królowo Korony Polskiej..." Przeszedł maj, ale ołtarze zostały.
Został i ten w ogródku Łempickich. Uklękła przed nim, chciała się
modlić, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Gdzieś w
mózgu plątało się coś jakby: "Spójrz na tę ofiarę dziecinną, nie
tak wielką ni świętą, lecz równie niewinną", ale wiedziała, że to
nie są słowa modlitwy. Więc klęczała tylko w pokorze i bez
słowa.
Wanda postawiła z brzękiem szklankę i spojrzała na panią Wysocką.
- Ja tego dłużej nie wytrzymam! - wybuchnęła. - Pójdę na ulicę i
zacznę pytać ludzi, albo co?
- Uspokój się.
- Nie mogę. Coś się przecież dzieje. Czuję to wyraźnie. Niedawno
było z tymi rowami...
- Przecież nikt nie poszedł ich kopać.
- No właśnie. Już się nie boją Niemców...
I Wanda zaczęła płakać.
- Uspokój się, niemądra, zupełnie, jakbyś rozpaczała, że się
przestali bać tych Niemców.
- Nie - wyjąkała. - Ja się cieszę.
Pani Wysocka spojrzała na zegarek, dochodziła piąta. Pełna zwykle
o tej porze kawiarnia świeciła pustką, panowała w niej tylko
cisza, nabrzmiała oczekiwaniem na coś, co nieuchronnie
nadchodziło.
Na szybę padł cień. Zobaczyła dwóch niemieckich żołnierzy. Stali
zwróceni twarzami do środka, jakby zastanawiając się, czy wejść.
Odwróciła głowę. Oby tylko nie weszli. Postąpili dwa kroki naprzód
i nagle ulica rozbrzmiała echem wystrzałów. Pani Wysocka poczuła,
jak palce Wandy kurczowo zaciskają się na jej dłoni. Strzały
powtórzyły się, spotęgowały, zmieszały z wybuchami granatów.
Wybiegła na ulicę. Blask słońca oślepił ją tak, że przez chwilę
nie widziała nic. A potem zobaczyła ich - chłopców z
biało-czerwonymi opaskami.



Wyszukiwarka