Szwecja


Ze Szwecją, sąsiadem z północy, związani byliśmy niemal od zawsze. Zaczęło
się od podboju... polskiego w X w., gdy córka Mieszka I, Sygryda, zdobyła
serce Eryka VII. Późniejsza o parę wieków przygoda z dynastią Wazów
przekonała nas, że wspólne morze nie tylko dzieli, ale też zbliża - czasem
aż za bardzo... Nie sposób zapomnieć szwedzkiej pomocy w czasach
Solidarności i stanu wojennego. Dziś Szwedzi są przyjacielem Polski w Unii
Europejskiej i coraz mniej kojarzą się nam z oblężeniem Jasnej Góry, a
bardziej z solidnością i uczciwością, nowoczesnym państwem dobrobytu, ale
też świętą Brygidą czy filmami Ingmara Bergmana i Lukasa Moodyssona.

Folkhem, czyli dom narodu

Z Maciejem Zarembą, historykiem idei i publicystą szwedzkiego dziennika
"Dagens Nyheter", rozmawia Andrzej Brzeziecki

Stosunek do UE powoli się zmienia, ale Szwecja nie będzie w niej odgrywać
ważnej roli, bo jej nie rozumie. W tym kraju nie ma Grobu Nieznanego
Żołnierza: od prawie 200 lat żaden wróg nie deptał szwedzkiej ziemi. Szwedzi
są przekonani, że państwo opiekuńcze to synonim państwa narodowego i jakieś
ponadpaństwowe ciało automatycznie kojarzy im się z rozbiciem ich
opiekuńczego modelu.

ANDRZEJ BRZEZIECKI: - Szwedzi zdecydowali o wejściu do Unii Europejskiej
minimalną większością 52 proc. głosów, niedawno wypowiedzieli się przeciw
euro. Skąd taki sceptycyzm wobec UE?
MACIEJ ZAREMBA: - Spytałbym raczej, jak to się stało, że Szwecja w ogóle
weszła do Unii. To jest zaskakujące! Dominujący w życiu politycznym
socjaldemokraci od początku integracji europejskiej twierdzili, że nie ma
powodów, by się do niej przyłączać, a wręcz, że byłoby to niezgodne z
interesami Szwecji. I nagle, w 1990 r., bez żadnej debaty, premier Ingvar
Carlsson, właściwie jako przypisek do programu gospodarczego zapowiedział:
"I jeszcze poprosimy o członkostwo w UE". Wszyscy byli zszokowani.
Gdy socjaldemokraci przekonywali do Unii, dominowały argumenty ekonomiczne.
Rząd uważał, że jeśli Szwedzi uznają Unię za wspólnotę polityczną, to
powiedzą "nie" integracji - i miał rację. Szwedzi po prostu stwierdzili, że
ich przedsiębiorstwa nie poradzą sobie, jeśli napotkają na mur celny. Ale
mentalnie do dziś są poza UE. Owszem, należą do wspólnoty gospodarczej, ale
o wspólnocie politycznej większość nie chce słyszeć. Premier do dziś mówi o
stosunkach "z Unią", jakby to było obce ciało. W lipcu Komisja Europejska
przeprowadziła badania o stanie wiedzy obywateli UE - również tych
przyszłych - na temat Konwentu Europejskiego: Szwedzi zajęli ostatnie
miejsce. Gdy Konwent zaczynał prace nad Konstytucją, premier Gran Persson
był przekonany, że jego obrady są nieistotne. Dopiero pod wpływem innych
członków UE, głównie Niemiec, rząd pojął, że Konwent to ważna sprawa.

- Jak więc Szwedzi będą przyjmować dalszą integrację i federalizację, która
wydaje się nieunikniona?
- Szeregu problemów nie da się rozwiązać na poziomie krajowym: ochrona
środowiska, walka z przestępczością. Działania Unii w tych dziedzinach są
akceptowane. Natomiast krytykuje się politykę rolną. Szwedzi nie chcą płacić
za francuskich rolników - częściowo dlatego, że tylko 2 proc. z nich zajmuje
się uprawą i hodowlą. Ale krytykuje się też - i słusznie - cynizm polityki,
która przez europejski mur celny uniemożliwia eksporterom Trzeciego Świata
odbicie się od dna. Są obawy wobec wspólnej polityki zagranicznej, nie
mówiąc już o obronie.
Stosunek do UE powoli się zmienia, ale Szwecja nie będzie w niej odgrywać
ważnej roli, bo jej nie rozumie. W tym kraju nie ma Grobu Nieznanego
Żołnierza: od prawie 200 lat żaden wróg nie deptał szwedzkiej ziemi. Niemcy,
Francuzi, a teraz Polacy i Węgrzy też Unii nie kochają, ale uważają ją za
coś koniecznego z przyczyn historycznych. Poza tym Szwedzi są przekonani, że
państwo opiekuńcze to synonim państwa narodowego i jakieś ponadpaństwowe
ciało automatycznie kojarzy im się z rozbiciem ich opiekuńczego modelu.
Jak wygląda Szwed
- W Szwecji jest duży procent imigrantów. Przed tym wyzwaniem stoi już cała
zachodnia Europa. Szwedzcy socjaldemokraci chcieli zbudować społeczeństwo
wielokulturowe. Czy ten eksperyment się udał?
- Gdy tu przyjechałem, Szwecja była krajem monoetnicznym do tego stopnia, że
ja, Polak, wyróżniałem się na ulicy. Od tego czasu pojawiło się ponad pół
miliona cudzoziemców, w dużej części nie-Europejczyków. W jakiś przedziwny
sposób ten kraj wchłonął ich bez większych konwulsji. Nie można powiedzieć,
że ci ludzie są zintegrowani, ale ciekawe, co by się stało w Polsce, gdyby w
ciągu 30 lat zjawiło się tam, powiedzmy, dwa miliony ludzi z Afryki i Azji.
- Chyba nie chcielibyśmy tego zobaczyć...
- Szwecja też nie była na to przygotowana. A teraz w sztokholmskich szkołach
trudno znaleźć klasę bez ucznia o śniadej cerze. Młodzież w miastach jest
przekonana, że Szwed może wyglądać jakkolwiek. To ogromna zmiana.
- Zmienia się też polityka państwa. Zmniejszono dotacje dla środowisk
emigracyjnych. Czy to wynik oszczędności, czy nowego nastawienia względem
przybyszów?
- Nie wiem, czy najlepszym sposobem na integrację są subsydia. Jeśli
Kurdowie czy Polacy chcą wydawać swoją gazetkę, to znajdą na nią fundusze.
Większym problemem niż obcinanie funduszy jest cicha dyskryminacja, trudno
ją udowodnić i zwalczać. W jej wyniku bezrobocie wśród imigrantów - także
specjalistów - jest dużo wyższe. Wystarczy, że pracodawca widzi na podaniu
dziwne nazwisko i nawet nie wzywa na rozmowę.
Do tego dochodzi element ideologiczny. Socjaldemokracja ma uraz do drobnych
przedsiębiorców. Jej pomysł na integrację to zatrudnienie emigrantów w
fabrykach i urzędach. A przecież Turcy, Arabowie czy ludzie z Dalekiego
Wschodu mają naturalny pociąg do drobnego handlu, wolnych zawodów i usług,
ale te sfery są obłożone sporymi podatkami.
- Czy nie grozi to powstaniem niższej klasy w społeczeństwie?
- Ona już jest. W Sztokholmie są dzielnice w 80 proc. zamieszkane przez
cudzoziemców. Bezrobocie sięga tam 50-60 proc. Ale, o dziwo, nie spowodowało
to nigdy zamieszek.
- W krajach Europy pojawiają siły polityczne nastawione wprost
antyimigracyjnie. Czy Szwecji to nie grozi?
- Szwedzi krytykują nie tyle imigrantów, co politykę państwa, które samo
fabrykuje problemy. np. tworzy bezsensowne obozy dla imigrantów albo lokuje
ich w hotelach po sto dolarów za dobę, a potem przerzuca w rejony o wielkim
bezrobociu, co skutkuje gettami. Obawiam się, że gdyby cały problem puścić
na żywioł, byłoby lepiej.
- Czy stosunek Szwedów do obcych nie jest determinowany stanem ich portfeli?
Jeśli państwo dobrze funkcjonuje - nie ma problemu. Jeśli gospodarka
słabnie, zaczyna się dyskusja.
- Tylko do pewnego stopnia. Szwedzi widzą, że np. Irańczycy pracują jak
szaleni w swoich sklepikach i trudno im uwierzyć, iż imigranci wylegują się
na kanapie czekając na pomoc państwa. W Sztokholmie właściwie nie ma kiosku
otwartego po 18.00 i prowadzonego przez Szweda. Po trzech dekadach imigracji
Szwedzi już zrozumieli, że jeśli Turek żyje z zasiłku, to może nie dlatego,
że tak lubi. Teraz toczy się tu dyskusja na temat ubezpieczeń społecznych. W
"najzdrowszych" częściach kraju, gdzie jest świeże powietrze, a wodę można
pić niemalże z kałuży, jest najwięcej chorych. To są głównie etniczni
Szwedzi. Zdarza się, że "obłożnie chorzy" polują na łosie. Po prostu na
północy panuje bezrobocie, lokalne władze zrzucają jego koszty na państwo, a
ci ludzie dostają chorobowe, np. na rok. Więc ksenofobiczna propaganda
wytykająca palcem pasożytów ma tutaj kłopot.
Wiara w model
- Szwecja jest krajem, w którym związki zawodowe zawsze odgrywały wielką
rolę. Do dziś są powiązane z państwem i partią rządzącą. Jakie są tego
skutki?
- Znaczenie związków zawodowych w ciągu ostatnich 20 lat spadło. Dawniej
dziennikarze po nocach koczowali przed siedzibami central w oczekiwaniu na
wyniki negocjacji płacowych. Od tego czasu wiele się zmieniło, nastąpiła
dezintegracja - związki zawodowe mają różne interesy. Centralny system
negocjacji rozpadł się i automatycznie osłabła rola związków.
Kiedyś związki odgrywały dyscyplinującą rolę. Kluczem do zrozumienia
prosperity szwedzkiego przemysłu w latach 60. i 70. jest fakt, że związki
zaniżały płace. Robotnicy Volvo czy Saaba zarabiali mniej niż mogli, więc
zyski tych firm były ogromne. To była polityka partyjno-przemysłowa. Teraz
związki nie mają już tego posłuchu, nie potrafią np. poskromić strajków.
- Związki zawodowe słabną, z drugiej strony socjaldemokraci utrzymują władzę
od 70 lat. A na dodatek partia postkomunistyczna nie ma problemów, by wejść
do parlamentu. Czy Szwedzi wciąż wierzą w socjalizm?
- Raczej wierzą w swój model. Ale socjaldemokracja nie ma już prawie
ideologii - poza utrzymaniem się przy władzy. Gdy spytałem pewnego polityka
socjaldemokracji o ich ideologię, odpowiedział: to partia, która zdobywa 45
proc. w wyborach.
Socjaldemokracja ciągle się dopasowuje do elektoratu, bo nie potrafi sobie
wyobrazić bytu w opozycji. Na przykład sposobem na zniszczenie partii
ksenofobicznej było przejęcie kilku ich tematów. W latach 90. XX w. rząd
zaostrzył politykę wobec uchodźców politycznych. Szwecja odsyła ofiary
tortur do Iranu czy Pakistanu, co jest niezgodne z konwencjami
międzynarodowymi, ale odbiera argumenty populistom.
Z drugiej strony socjaldemokracja nie kontroluje już samej siebie. Wyszło to
przy referendum w sprawie euro: co drugi działacz tej partii zagłosował na
"nie".
- Socjaldemokracja kontroluje za to w Szwecji chyba wszystko, co w
demokratycznym państwie można kontrolować. W jakim stopniu państwo i partia
stanowią jeden organizm?
- Z pewnością nie jest jak we Włoszech w czasach największej korupcji.
Chociaż właśnie mamy skandal, bo okazało się, że szefowie sklepów z
alkoholem (w Szwecji panuje monopol państwowy) zostali przekupieni m.in.
przez monopol wytwarzający alkohol: państwowe monopole przekupują się
nawzajem. Smaczku dodaje, że szefem koncernu zarządzającego sklepami jest
konkubina premiera.
W Szwecji panuje taka podskórna przyjaźń. Jeśli ktoś się załapał na dobrą
pozycję w partii socjaldemokratycznej i stracił posadę, to oferuje mu się
szereg innych posad. To oczywiście odbija się na zarządzaniu kraju. Do tego
system kontroli nie jest w pełni niezależny.
- Więc jak to jest, że socjaldemokracja jednak wygrywa wybory? W 1997 r., na
rok przed wyborami, partia ta była daleko za opozycją, a potem odniosła
sukces. Czy możliwe jest przełamanie jej dominacji?
- Teoretycznie tak. Ale problem leży po drugiej stronie. Opozycja od lat nie
ma wiarygodnego lidera i jest niespójna. Ponad 45 proc. zwolenników prawicy
w ostatnim referendum też zagłosowało przeciw euro. Podziały w Szwecji idą w
poprzek partii, bo to polityczne dinozaury niezmienione od początków
demokracji w tym kraju.
- Z drugiej strony, partie te przodują np. w kwestii obecności kobiet w
polityce. Panie mają zapewnione parytety w wyborach do Riksdagu.
- To było łatwe administracyjne pociągnięcie. Natomiast kobiety wciąż mają
słabą pozycję w tych sektorach, gdzie takie decyzje nie są możliwe. Liczba
kobiet w przemyśle czy finansach jest niewielka w porównaniu np. z Francją.
Polityczna affirmative action jest w porządku, gdy daje kobietom równe
szanse, ale najczęściej to partyjna kosmetyka. Szwedzka kultura zarządzania
jest męska, techniczna i ostentacyjnie abstrakcyjna oraz racjonalna,
niełatwo w niej kobiecie pozostać sobą. Moim zdaniem szwedzkie parytety
prowadzą nie do feminizacji określonych dziedzin życia, ale do
maskulinizacji kobiet. Czyli dają rezultat odwrotny od zamierzonego.
Są wspaniałe wyjątki, jak Margot Wallstrm (szwedzki komisarz w Unii) czy
śp. Anna Lindh. Obydwie mogły bez żadnych parytetów zostać premierem.
Trudne debaty o historii
- Mówił Pan, że szwedzka socjaldemokracja ma zdolność do neutralizacji
groźnych idei w polityce, np. ksenofobizmu, poprzez przejmowanie niektórych
ich elementów. To chyba stara praktyka. Czy to prawda, że to Szwedzi
wymyślili narodowy socjalizm?
- Szwedzka socjaldemokracja jest hybrydą, niepodobną do niemieckiej czy
francuskiej. Pod koniec lat 20. XX w. zrezygnowała z walki klas i
absorbowała konserwatywne pojęcie narodu (folk) jako organicznej jedności,
związanej etnicznie i religijnie. To prawda, że ówczesny przywódca partii
Per Albin Hansson (premier Szwecji w latach 1932-46) prywatnie ubolewał, że
Hitler uniemożliwił mu propagowanie narodowego socjalizmu, który, jakkolwiek
narodowy, miał być demokratyczny.

Słynna jest historia przemówienia Hanssona na mityngu w 1928 r. Zwracał się
do tłumów obiecując raz medborgarhem (Szwecję jako państwo obywatelskie) raz
folkhem (Szwecję jako "dom ludu/narodu"). I sprawdzał reakcję zebranych.
Okazało się, że publiczność żywiołowo reagowała na to drugie zawołanie. Gdy
więc przygotowywał mowę do druku, skreślił obywateli i wszędzie wpisał
naród. To jest symboliczna geneza tutejszej socjaldemokracji.
Faszyzm w Szwecji nie miał powodzenia, bo socjaldemokracja zdemokratyzowała
pewne jego elementy - przede wszystkim poczucie narodowej wspólnoty.
- Ale to jej rząd współpracował z III Rzeszą. Do jakiego stopnia można to
uzasadnić położeniem kraju i zagrożeniem niemiecką inwazją?
- To pytanie z jednej strony o sympatię dla ideologii, a z drugiej o
politykę wymuszoną sytuacją. Owszem, była pewna fascynacja mieszanką
modernizmu i konserwatyzmu, na której żerował nazizm. Nie chodziło przecież
tylko o powrót do germańskich korzeni. W tej ideologii była obietnica, że -
jak opisywał to Leszek Kołakowski - "damy wam masową komunikację w
nienaruszonym środowisku naturalnym". Jednoczesna afirmacja sprzecznych
wartości. W latach 30. Szwecja właśnie się błyskawicznie modernizowała,
jeżdżono do Berlina, studiowano budowę autostrad. Zaś gdy III Rzesza
podporządkowała sobie Kościół w Niemczech, szwedzkim pastorom spodobało się,
że Kościół może być tak dalece narodowy. Ale po jakimś czasie, gdy zaczęły
się prześladowania Żydów, poparcie dla takich idei stopniało.
Do czasu klęski Niemiec pod Stalingradem Szwecja szła na dalekie ustępstwa.
Eksport rudy żelaza, tranzyt niemieckich żołnierzy do okupowanej Norwegii,
szwedzkie statki na Atlantyku, które tankowały niemieckie łodzie podwodne,
torpedujące potem szwedzkie statki tego samego armatora pływające w
konwojach... Brytyjskie bombowce latały nad Szwecję, bo uznano ją za strefę
wpływu Hitlera. Niedawno wyszło na jaw, że Szwedzki Bank Narodowy, tak jak
szwajcarski, przyjmował zapłatę za rudę w złocie zrabowanym Żydom. Bankowcy
musieli o tym wiedzieć.
Po Stalingradzie nastąpiła stopniowa zmiana polityki. Wszystko to po wojnie
powoli wyciągano i do dzisiaj nie ma zgody, czy ustępstwa były rzeczywiście
konieczne. Nie sposób natomiast wytłumaczyć nieprzyjmowania Żydów. Wiadomo,
że rządy Szwecji i Szwajcarii zażądały od Niemiec wbijania Żydom do
paszportów litery "J" - by celnicy mogli ich łatwo odróżnić. Choć warto
pamiętać, że gmina żydowska w Szwecji też przez pewien czas była przeciwna
przyjmowaniu uchodźców. Szwedzcy Żydzi byli zasymilowani i bali się, że
przyjadą jacyś obdarci chasydzi, którzy im zepsują opinię.
- A sami Szwedzi? Jak społeczeństwo przyjmowało politykę rządu?
- Oczywiście istniała opozycja. Liberałowie od początku atakowali rząd za
uległość wobec III Rzeszy, ale z powodu cenzury mieli ograniczone pole
działania. Także komuniści atakowali rząd, ale dopiero po inwazji Hitlera na
ZSSR. Wcześniej, po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow przyjęli instrukcje
z Moskwy, że ich głównym wrogiem jest Wielka Brytania. Gdy Niemcy weszli do
Norwegii, komunistyczna prasa uznała to za zbratanie się dwóch narodów.
W Szwecji problemem była nie tyle nienawiść rasowa, ile afirmacja rasy
nordyckiej. Przecież nawet dla samych Niemców Szwedzi, a szczególnie
Norwedzy, byli jeszcze bardziej germańscy. Te fascynacje nie zostały do
końca wyjaśnione, tylko zamiecione pod dywan. Sympatycy nazizmu byli w
prawie wszystkich rządzących partiach i nikomu nie zależało, by w tym
grzebać.
- Niedawno okazało się, że około 10 proc. młodych Szwedów nie wie, czym był
Holocaust. Czy to efekt tej zmowy milczenia?
- Nie łączyłbym tych zjawisk. Stosunek Szwedów do historii jest odmienny niż
np. w Polsce. Szwedzi nie mają martyrologii. Po drugie, historia ma dla nich
małą wartość. Powodem była modernistyczna wizja kraju i skok cywilizacyjny w
latach 30. XX w. gdy prześcignięto większość krajów Europy. Rozwój
przemysłu, migracja do miast - to było tak ogromne przyspieszenie, że ludzie
poczuli, iż żyją w zupełnie nowej epoce - bez związku z przeszłością, która
wydawała się nieinteresująca i nieprzydatna.
- Po wojnie aż do połowy lat 70. działał Instytut Higieny Rasowej. Jak to
możliwe, że mógł on funkcjonować jeszcze ponad ćwierć wieku po całkowitej
kompromitacji idei czystości rasowej?
- Źródła polityki "ulepszania rasy" w Niemczech i w Skandynawii są wspólne.
Ale wszyscy: Szwedzi, Norwegowie, Finowie, Duńczycy byli przekonani, że to,
co robią, nie ma nic wspólnego z tym, co robili Niemcy. Mylili się.
Wszystkie ustawy powstały w latach 30. XX w. Wspólne było przekonanie, że
państwo może wybierać sobie obywateli za pomocą skalpela. Rasizm był zresztą
obecny w debacie poprzedzającej przyjęcie ustawy w Szwecji, a także w
praktyce, choć nie nagminnie. Ustawa zakładała dobrowolność - wiemy, że było
inaczej. W aktach osób, których ustawa dotknęła, wpisywano np., że dany
człowiek jest pół-Cyganem. Więc pochodzenie miało jakieś znaczenie.
W niedawnej debacie o Instytucie unikano pytania o odpowiedzialność.
Założono, że higiena rasowa musiała być pomysłem prawicy. Tymczasem był to
element polityki państwa opiekuńczego. Podobne ustawy weszły w życie w
Skandynawii, Niemczech, USA, Japonii i jednym, protestanckim, kantonie
Szwajcarii. Zaś na Łotwie i w Estonii były przyjęte, ale nie wykonywane.
Owszem, niemal w całej Europie, także w Polsce, pojawiały się takie pomysły,
ale okazywały się bezskuteczne. W faszystowskich Włoszech gazety potępiały
skandynawską sterylizację.
Gdy wyszło na jaw, że ten proceder był przymusowy, nie tak znowu prawicowy i
że Szwecja zajmuje czołowe miejsce pod względem liczby ofiar w stosunku do
liczby ludności, wybuchł skandal. Debata trwała kilka miesięcy. Ale głównym
tematem nie był rachunek sumienia, lecz próba obrony godności narodu.
Podobnie jak w Polsce podczas dyskusji o Jedwabnem. Ale należy dodać, że
Szwecja jest jedynym krajem, gdzie ofiarom sterylizacji wypłacono
odszkodowania: 250 mln koron!
- W Polsce mimo wszystko dyskusja o Jedwabnem stała na wysokim poziomie. Czy
te debaty można porównać?
- W obydwu zarzut trafiał w sedno dumy narodowej. Jedwabne zraniło mit
polskiej tolerancji, w Szwecji ucierpiał mit o dobrym społeczeństwie,
traktującym wszystkich równo. I tu, i tu doszło do przeprosin przez
najwyższe władze państwa, w Szwecji uchwalono ustawę o zadośćuczynieniu. Ale
polska debata była chyba głębsza, sięgnęła korzeni zbrodni i coś zmieniła na
lepsze.
Nie potrafię ocenić, na ile zmieniła się mentalność Szwedów, bo problemem
jest organiczna koncepcja narodu, o której wspominałem. Widzę jednak, że
młodzi historycy zajmują się tą sprawą.
- Innym problemem z przeszłości jest kwestia inwigilacji lewicy w latach 60.
i 70. Czy i tu brakło większej dyskusji?
- Była społeczna akceptacja dla tych działań: komunistów uważano za
potencjalnych agentów ZSRR. Z drugiej strony, podczas prac komisji badającej
sprawę inwigilacji okazało się, że te działania były nie tylko pozaprawne,
ale i nieudolne - bez ładu i składu wpisywano niewinnych ludzi na czarną
listę i wyrzucano z pracy bez szans obrony. To podważyło wiarygodność służb.
- Mówi Pan, że nie potępiano działań przeciw komunistom. Ale Szwedzi, choćby
z przyczyn geograficznych, flirtowali z komunizmem. W latach 70. nawet
władze państwowe obracały się przeciw Amerykanom - premier chadzał na
demonstracje przeciw wojnie w Wietnamie. Jednocześnie korzystano skrzętnie z
parasola obronnego NATO...
- Wiele lat temu jeden z moich polskich kolegów, chcąc uciec od Gierka,
pytał, czy czuję się bezpiecznie żyjąc tak blisko Rosji. Odpowiedziałem mu,
że oficjalnie Szwecja jest krajem neutralnym, ale nieoficjalnie bliskim NATO
i zakładam, że w razie czego Sojusz będzie nas bronić. Gdy 20 lat później
okazało się, że istniały kontakty z NATO, że lotniska w Szwecji były
dostosowane do samolotów Sojuszu, Szwedzi poczuli się oszukani. Chcieli
wierzyć, że są absolutnie niezależni.
Szwedzi pozostają Szwedami
- Szwecja uchodzi za spokojny, wręcz nudny kraj. Ale czasem dzieją się tam
rzeczy szokujące: a to populistyczna partia, której lider, dyrektor
lunaparku, paradował w szkockiej spódnicy, wchodzi do Sejmu, a to ujawnia
się inwigilację wrogów politycznych i niezależnych dziennikarzy. Wreszcie
dwa zabójstwa czołowych polityków. To dużo jak na spokojny kraj.
- Szwecja nie jest wcale takim spokojnym krajem. To mit, który Szwedzi
oczywiście starannie pielęgnują, przy pomocy chętnych cudzoziemców. Nuda
bierze się z tego, że to mało zaludniony kraj. Dopiero ścisk czyni
społeczeństwa bardziej sexy. Na północy Europy panuje kulturowe tabu, które
zabrania człowiekowi się podniecić, krzyczeć. Tłumiona agresja musi się
jakoś wydostać. Najczęściej pod wpływem alkoholu albo długiej samotności. To
protestancko-północny sposób na życie. Na co dzień w pracy panuje ostry
rygor. W zamian za to można inaczej zachować się w oznaczonych sytuacjach.
Szwedzi mają mocne głowy, ale upijają się radośnie, a potem agresywnie na
sam widok butelki, jak Japończycy.
- Czy w Szwecji jednak nie zamiera protestancki etos? Czy nowe pokolenia,
które urodziły się w dobrobycie, nie rozleniwiają się?
- Ten etos tkwi głęboko. To prawda, że jedna trzecia Szwedów pracuje ponad
normę, a jedna trzecia nie ma nic do roboty. Ale to ciągle praca nadaje
człowiekowi tożsamość. Bezrobotni rozpadają się psychicznie, bo nie czują
się nikomu potrzebni. A gdy dostaną pracę, wracają im wszystkie odruchy:
poczucie obowiązku i idea rzetelnej pracy. Pod tym względem Szwedzi wciąż
pozostają Szwedami. I z tym akurat jest mi tu bardzo dobrze.
MACIEJ ZAREMBA (ur. 1951) jest historykiem idei i publicystą największego
szwedzkiego dziennika "Dagens Nyheter". Do Szwecji przyjechał w 1969 r. Imał
się różnych zajęć, głównie fizycznych, studiował też historię filmu i
historię idei. W latach 80. XX w. rozpoczął współpracę ze szwedzkimi
mediami - pisał m.in. reportaże z Polski. Wspierał "Solidarność" i
demokratyczną opozycję. W 1997 r. swymi publikacjami wywołał dyskusję o
przymusowej sterylizacji. W Szwecji właśnie ukazała się "Uwertura do
życia" - antologia polskiego reportażu pod jego redakcją.

Nie powinien latać, a fruwa

Szwedzkie państwo opiekuńcze: największe trudności dopiero przed nim

Gdy dziesięć lat temu szwedzki model przechodził kryzys, Finowie żartowali,
że "szwedzkie welfare state przypomina Volvo bez kół: wspaniały samochód,
szkoda tylko, że nie jeździ". A jednak jeździ: Szwecja przetrwała słabość i
utrzymuje się w czołówce rankingów gospodarczych.

Jakub Wiśniewski / 2003-12-21

Jeszcze 150 lat temu Szwecja była jednym z ubogich, peryferyjnych krajów
Europy. U progu nowoczesności Szwedzi - mimo biedy - byli jednak narodem
pozbawionym nierówności społecznych, dobrze wyedukowanym i zdyscyplinowanym,
co Max Weber przypisywał dobroczynnemu wpływowi etyki protestanckiej.
Państwo opiekuńcze pojawiło się w ich życiu na wzór bohaterki literatury
dziecięcej Pippi Langstrump, która wkroczyła do powieściowego miasteczka z
torbą pełną złotych monet. Złota dostarczyła industrializacja, która nadała
impet rozwojowi cywilizacyjnemu kraju.

W objęciach Wielkiego Brata

Socjaldemokracja, która objęła rządy w latach 30. XX wieku, właśnie z
produkcji przemysłowej czerpała źródło inspiracji dla powstającego państwa
opiekuńczego. Systemy: edukacji, opieki zdrowotnej, rentowy czy emerytalny
zorganizowano na kształt nowoczesnych zakładów wielkoprzemysłowych.
Socjologowie nazwali to podejście "społecznym fordyzmem", akcentując
umiłowanie władz do koncentracji polityki społecznej w rękach centralnego
aparatu biurokratycznego państwa. Urzędnicy i pracownicy socjalni rościli
sobie prawo do decydowania o wartości "dobrego życia".

Przez dziesiątki lat Szwedzi czerpali dumę z unikatowego w skali światowej
systemu organizacji społeczeństwa, opartego na idei egalitaryzmu. Państwo
aktywnie wspierało grupy w różny sposób dyskryminowane - biednych,
niepełnosprawnych, ludzi starszych, kobiety, młodzież, mniejszości etniczne.
Akcja sterylizacyjna ujawniona kilkadziesiąt lat później była jednostkowym
wypaczeniem.

Szwedzi umieli mądrze rozłożyć priorytety polityki społecznej. Postawili na
wysoki poziom edukacji i kwalifikacji zawodowych, z powodzeniem utrzymując
przez dekady pełne zatrudnienie. Jak ważny jest kapitał ludzki dla rozwoju
społeczno-gospodarczego, reszta Europy uświadamia sobie dopiero dzisiaj. W
Szwecji metodą rozwiązywania sporów od przeszło stu lat jest dialog i
konsensus, a nie demonstracje, strajki czy wzajemne podchody polityków.

Jednak największym sukcesem modelu szwedzkiego było stworzenie folkhemmet -
poczucia wspólnoty obywateli. System podatkowy zmniejsza różnice dochodowe
między bogatymi a biednymi. Bogatych nie wykluczono jednak z grona
beneficjentów licznych świadczeń społecznych. Dzięki temu państwo nie jest
instrumentem prostej dystrybucji, ale, roztaczając opiekę nad wszystkimi
obywatelami, spaja społeczeństwo. Wiele środków płaconych na rzecz państwa
przez klasę średnią w formie podatków wraca do nich w postaci zasiłków,
zapomóg czy darmowych usług państwa. Szwedzi utyskując na wysokość podatków,
tylko w niewielkim stopniu popierają ich obniżanie w zamian za redukcję
wydatków publicznych, niezmiennie wspierając za to zaangażowanie państwa na
rzecz wrażliwości społecznej i solidarności.

Kres państwa wszechwiedzącego

Mimo to na początku lat 90. głęboki kryzys gospodarczy przyniósł
rozczarowanie inżynierią społeczną. Jak smokowi, któremu na miejsce
odrąbanej głowy wyrastają trzy nowe, tak bieda i wykluczenie społeczne -
wbrew przewidywaniom socjaldemokratycznych ideologów - dotykały znaczną
część społeczeństwa. Środki były marnotrawione i nie trafiały do najbardziej
potrzebujących. Aparat biurokratyczny na usługach państwa opiekuńczego
okazał się niezmiernie kosztowny. Tymczasem na arenę światowych procesów
gospodarczych weszły globalizacja, deregulacja, a także rewolucja
teleinformatyczna. Wraz ze zmierzchem epoki przemysłowej w kryzysie znalazły
się publiczne systemy opiekuńczości. Maksymalistyczne państwo opiekuńcze
zaczęło dusić prywatną przedsiębiorczość. W 1993 r. wydatki publiczne
sięgnęły rekordowego wskaźnika 67,5 proc. produktu krajowego brutto, a życie
na zasiłku stało się niemal powszechną formą egzystencji.
Szwecja stała się obiektem złośliwości Finów, którzy mawiali, że "szwedzkie
welfare state przypomina Volvo bez kół: to wspaniały samochód, szkoda tylko,
że nie jeździ". Zmniejszone obciążenia podatkowe, cięcia wydatków
publicznych i uelastycznienie prawa pracy zdawały się być wodą na młyn dla
tych, którzy powtarzali za Margaret Thatcher sakramentalne TINA - "There Is
No Alternative - nie ma alternatywy" (dla wolnego rynku).

Szwedzi nie byli skłonni do neoliberalnej rewolucji - zdecydowali się na
drobne zmiany. Sięgnięto po rozwiązania oparte zarówno na rynku, jak i
sektorze publicznym, przy dużej roli organizacji świata pracy i porozumień
zbiorowych. Usługi sektora prywatnego okazały się atrakcyjną alternatywą dla
sektora publicznego w opiece zdrowotnej, przedszkolnej, a nawet
szkolnictwie. Upodmiotowienie świadczeniobiorcy, możliwość wyboru między
usługami publicznymi a prywatnymi urasta dziś do rangi dogmatu. Ogranicza
się system zabezpieczenia społecznego. Jednostki w coraz większym stopniu
polegają na indywidualnych ubezpieczeniach, a pracodawcy wprowadzają
pracownicze fundusze ubezpieczeniowe dla pracowników umysłowych. Warunki
otrzymywania świadczeń ze strony państwa stają się bardziej rygorystyczne.
Maleje rola układów zbiorowych, a rynek pracy dostosowuje się do potrzeb
konkurencyjności - przez co zatrudnienie jest elastyczniejsze.

Ociężały bąk

Co roku Międzynarodowy Fundusz Walutowy i inne światowe instytucje finansowe
rugają Szwecję za zbyt wysokie obciążenia nakładane na sektor prywatnych
przedsiębiorców. Można zadać pytanie: dlaczego Szwecja tak dobrze wypada w
międzynarodowych rankingach rozwoju społeczno-gospodarczego? Skąd 11.
miejsce na tegorocznej liście najbardziej konkurencyjnych gospodarek według
"The Economist"? Otóż socjaldemokratom udało się tak zmienić kompromisy
społeczne, że uwzględniają potrzeby zderegulowanego modelu ekonomicznego.

Jednak największe wyzwania dopiero przed Szwecją. Według prognoz ONZ w 2050
r. społeczeństwo szwedzkie będzie w 54 proc. składać się z emerytów. Kto
sfinansuje rosnące zobowiązania publiczne z tytułu emerytur, rent, opieki
zdrowotnej? Wyjściem byłaby imigracja siły roboczej z ludniejszych i
"młodszych" ludnościowo krajów. Ilu jednak imigrantów może wchłonąć Szwecja
bez naruszenia równowagi społecznej? Spośród 9 mln mieszkańców Szwecji już
milion to osoby urodzone za granicą. W dzielnicy Rosengard trzeciego co do
wielkości miasta Szwecji - Malm, w szkołach podstawowych są klasy, gdzie
żadne z dzieci nie mówi po szwedzku. Nie dalej jak w kwietniu tego roku w
płomieniach stanął meczet w Rosengardzie, prawdopodobnie w wyniku
podpalenia. Jak walczyć z przejawami ksenofobii i rasizmu? Jak eliminować
bezrobocie i wykluczenie społeczne dzielnic, gmin, a nawet regionów?
Znalezienie odpowiedzi na te pytania będzie w najbliższej przyszłości próbą
ognia dla szwedzkiego państwa opiekuńczego.

Jak dotąd srodze zawiedli się ci, którzy wróżyli rychły koniec szwedzkiego
modelu. Trzy lata temu zapytano premiera Szwecji, jak to możliwe, że
szwedzka przedsiębiorczość kwitnie mimo tak wielkich obciążeń fiskalnych.
Gran Persson z rozbrajającą szczerością porównał Szwecję do "bąka w
ogrodzie gospodarki światowej: ze zbyt ociężałym ciałem i cienkimi
skrzydłami nie powinien latać - a jednak fruwa".

JAKUB WIŚNIEWSKI (ur. 1977) jest pracownikiem UKIE, zajmuje się polityką
społeczną. Współautor raportu "Członkostwo w UE - na jakich zasadach?"
(2003).



Wyszukiwarka