Gazeta Wyborcza nr 141, wydanie waw (Warszawa) z dnia 2000/06/17-2000/06/18, dział ŚWIĄTECZNA, str. 18 WOJCIECH DUSZENKO [pagina] rozmowa ASŁAN MASCHADOW Nie damy się mordować Im dłużej będzie trwać wojna, tym więcej pieniędzy Rosja będzie musiała na nią wydać. Chyba że Zachód znów przyjdzie jej z pomocą, udzieli kredytów, które będą pożyczką na wojnę i zagładę Czeczenów. Mam nadzieję, że tak nie będzie, bo otworzyliśmy światu oczy na to, że w Czeczenii nie toczy się wojna z terroryzmem, ale trwa zagłada narodu - mówi prezydent Czeczenii ASŁAN MASCHADOW w rozmowie z Wojciechem Jagielskim Wojciech Jagielski: Kiedy czyta się rosyjskie gazety, ogląda rosyjską telewizję, odnosi się wrażenie, że między Czeczenami i Moskwą toczy się rozmowa głuchych. Pan zapewnia, że gotów jest w każdej chwili przerwać wojnę i że spotkanie z prezydentem Władimirem Putinem jest już zaplanowane. Kreml czasami potwierdza, a zaraz potem ogłasza, że nie będzie z Panem rozmawiać. Więc z kim Pan rozmawia? Asłan Maschadow: Od dawna odnoszę wrażenie, że tylko walcząc z Rosjanami, można zrozumieć ich mowę. Jako uczestnik wojen z Rosją i uczestnik rokowań zapewniam pana, że rosyjscy politycy i generałowie odmiennie niż reszta świata pojmują takie pojęcia jak umowy, międzynarodowe konwencje, prawo, zobowiązania. Zauważyliśmy to już podczas pierwszej wojny. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, podpisywaliśmy porozumienia. Rozchodziliśmy się, a wojna zaczynała się od nowa. Zakończyła się dopiero, gdy w sierpniu 1996 roku, zdobywając szturmem Grozny, przetrąciliśmy kręgosłup rosyjskiej machinie wojennej. Dziś, w zależności od politycznych potrzeb, Rosja prowadzi propagandową grę. Raz mówi, że utrzymuje z nami kontakty, rozmawia z moimi wysłannikami, że trwa proces pokojowy. Za chwilę zaś ogłasza, że wszyscy jesteśmy terrorystami i że w ogóle nie ma co z nami rozmawiać. My jesteśmy gotowi do rozmów o pokoju. Uznajemy i przestrzegamy normy prawa międzynarodowego, postanowienia konferencji OBWE, rezolucje Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Choćby z taktycznych względów nie mógłbym obwieścić rodakom, że nie będę rozmawiał z Rosjanami, tylko będę się z nimi bił. Czeczeni są zmęczeni ciągłymi wojnami. Jak mógłbym też odmawiać rozmów, skoro Moskwa ogłosiła, iż powodem do najazdu na Czeczenię był "najazd partyzantów Szamila Basajewa na Dagestan" i zamachy terrorystyczne w Rosji? Kremlowscy propagandyści wykonali herkulesową robotę, by przekonać rosyjskie społeczeństwo, że to my zaczęliśmy wojnę. Także Zachód dał się nabrać i w tej wojnie odwrócił się do nas plecami. Gdybym dziś ogłosił, że nie chcę rozmawiać, zostałoby to zrozumiane, iż faktycznie to ja wywołałem wojnę, że czerpię z niej jakieś korzyści. Gotowi jesteśmy do uczciwych, jawnych rokowań pokojowych, a nie do rzekomych, potajemnych, zakulisowych spotkań, o których pełno w rosyjskich gazetach. Zapewniam pana, że nic podobnego nie miało i nie ma miejsca. Ale jeśli Rosjanie nie zgadzają się na takie rozmowy, to gotowi też jesteśmy się z nimi bić aż do końca. Pański minister spraw wewnętrznych Kazbek Machaszew przekazał ponoć rosyjskiej stronie, że gotów jest Pan na to, by rosyjskie wojska pozostały w Czeczenii i prosi jedynie Kreml o amnestię dla wszystkich partyzantów. - To nieprawda. Nigdy nie zgadzałem się na obecność rosyjskich wojsk w Czeczenii. Amnestia? Nie potrzebujemy jej. Oferując nam amnestię, Rosja pragnie postawić nas w oczach świata na równi z kryminalistami. Wierzymy, że przyjdzie czas, iż o amnestię i przebaczenie prosić będą, i to prosić na kolanach, ci kremlowscy przywódcy i generałowie, którzy tę wojnę zaczęli i którzy są rzeczywistymi zbrodniarzami wojennymi. My nie uczyniliśmy nic złego, by prosić o przebaczenie. Bronimy się tylko przed zagładą. Już dawno temu powołałem specjalną delegację rządową i dałem jej pełnomocnictwa do prowadzenia rozmów z Rosjanami. Szefem delegacji jest właśnie Machaszew. To ona będzie decydować o tym, jak prowadzić rozmowy, czy mają to być rokowania w grupach roboczych, czy całych delegacji, czy też konieczne będzie spotkanie prezydentów. Wszystkie ustalenia będą jednak uzgadniane ze mną i to do mnie będzie należało ostatnie słowo. Na jak wielkie ustępstwa gotów jest Pan pójść, by Rosja przerwała wojnę? Czy na ołtarzu pokoju gotów byłby Pan poświęcić niepodległość Czeczeni? - Nigdy nie poświęcimy niepodległości dla pokoju, choćby dlatego, że niepodległość to warunek pokoju. W naszej konstytucji zapisaliśmy świętą zasadę, że niepodległość nie może być przedmiotem jakichkolwiek politycznych targów. Jeśli dziś zrezygnuję z niepodległości, to skażę na wojnę i zagładę moje wnuki. Walczymy przecież od czterystu lat. Przetrwać jako naród mamy szansę tylko w państwie niepodległym, uznanym przez świat. Niepodległej Czeczenii Rosja nie będzie mogła bezkarnie najeżdżać, grabić, mordować, ilekroć przyjdzie jej na to ochota. Co uważa Pan za główną przeszkodę w procesie pokojowym? - Jedną z nich jest brak doświadczenia rosyjskiego prezydenta. To nowicjusz w polityce, nie wybiegający myślami w przyszłość. Pozostając wciąż w euforii wywołanej władzą, jaka stała się nieoczekiwanie jego udziałem, nie zdaje sobie jeszcze sprawy ze spadku, jaki odziedziczył. Wciąż nie rozumie, na czym polega czeczeński problem. Najpoważniejszą jednak przeszkodą są kłamstwa i łajdactwa generałów, którzy tę wojnę prowadzą. Oni doskonale wiedzą, że wojny nie wolno przerwać, bo wtedy nie uda im się ukryć zbrodni, jakie popełnili, ani strat, jakie poniosły ich wojska. A już dziś, choć nie minął jeszcze rok wojny, rosyjskie straty są znacznie większe niż w ciągu dwóch lat wojny poprzedniej. Przecież ci sami generałowie popełniali zbrodnie w poprzedniej wojnie, którą w dodatku sromotnie przegrali. Żaden z nich nie stanął przed sądem. Wiedzą jednak, że tym razem nie uda im się uniknąć kary. Boją się, więc uczynią wszystko, by wojna trwała jak najdłużej. Dla nich wojna to kariera i pieniądze. Nie obchodzą ich żołnierze, którzy giną w zasadzkach. Dlatego dalej będą okłamywać Putina, że zwycięski koniec jest tuż-tuż. Przeszkodą są też urzędnicy, których świerzbią ręce, by rozkraść pieniądze, które Kreml przeznaczy na odbudowę Czeczenii. W czasie pierwszej wojny kradli z taką wprawą i zapałem, że pozazdrościć im mogliby najsłynniejsi złodzieje. Przeszkodą są też nasi zdrajcy, którzy, jak choćby mufti Ahmed Kadyrow (mianowany przez Putina premierem kolaboracyjnego rządu), do tych sprzedajnych urzędników przystali. Oni też wiedzą, co ich czeka, gdy skończy się wojna. A skończą tak, jak kończą wszyscy zdrajcy. Póki rosyjski prezydent osobiście nie zajmie się Czeczenią, nie zrozumie, o co w tym wszystkim chodzi i co się naprawdę tu dzieje, długo nie będzie jeszcze pokoju na naszej ziemi. Skoro tak, to może Rosja wcale nie zasiądzie z Wami do rozmów? Rosyjscy generałowie zapewniają, że tym razem nie dopuszczą do powtórzenia rajdu Basajewa na Budionnowsk, który w 1995 roku wymusił na Moskwie rozpoczęcie rokowań. A tym bardziej do nowego czeczeńskiego szturmu na Grozny, który by, jak ten z sierpnia 1996 roku, zmusił Rosję do przerwania wojny i wycofania się z Czeczenii. - W takim razie my też będziemy się bić, aż zwyciężymy. Ale rosyjscy generałowie nie wierzą w to, co mówią. Przecież to ci sami niedouczeni, nieokrzesani oficerowie, którzy przegrali poprzednią wojnę. To oni pozwolili Basajewowi przedrzeć się do Rosji, to oni pozwolili, by tysiąc partyzantów zdobyło Grozny, który Moskwa zmieniła w fortecę dla stutysięcznej armii. Zapewniam pana, że oni nie tylko nie wierzą, że tym razem będzie inaczej, ale właśnie boją się, że to wszystko powtórzy się raz jeszcze. Rosja nie odniesie zwycięstwa w tej wojnie. Mówię to nie tylko jako polityk, ale przede wszystkim jako żołnierz. Nikt jeszcze nie wygrał z partyzantami, żadne mocarstwo, żaden reżim, żadna armia. Ani w Wietnamie, ani w Algierii, ani w Afganistanie. Nie będzie też zwycięstwa nad partyzantami w Czeczenii. Rosja przegra tę wojenną awanturę jeszcze bardziej upokorzona i pohańbiona. Nie zgadzając się na rokowania z czeczeńskimi władzami, Kreml tłumaczy się, że nie ma z kim rozmawiać. Że nie kontroluje Pan niczego i nikt Pana nie słucha, a więc rokowania z Panem są jedynie stratą czasu. - Jak to więc się dzieje, że nie kontrolując niczego, ten sam Maschadow stawiał przez dwa lata opór potężnej armii rosyjskiej w czasie pierwszej wojny i prawie już rok w czasie drugiej? Sprawy mają się dokładnie na odwrót. W czas pokoju Czeczeni może rzeczywiście wykazują się nadmierną swarliwością, brakuje nam często dyscypliny. Ale historia nauczyła nas jednego - gdy pojawia się śmiertelne zagrożenie ze strony nieobliczalnej jak zawsze Rosji, uratować może nas tylko jedność. Kiedy rosyjskie wojska stanęły na wzgórzach nad Sunżą i Terekiem i widać je już było z Groznego, przyszli do mnie wszyscy komendanci, także ci, którzy uważali mnie za swojego wroga. I powiedzieli: jesteś prezydentem, więc rozkazuj nam. I dziś tym bardziej słuchają i wypełniają moje rozkazy. Dlaczego wy, dziennikarze, wciąż pytacie się mnie, czy panuję nad sytuacją? Ciężko mi odpowiadać na takie pytania. Ciężko mi tego wysłuchiwać. Proszę Allaha, żeby dał mi siłę i cierpliwość, bym dotrwał do końca tej rozmowy. Dlaczego nie zapytacie prezydenta Putina, czy panuje nad sytuacją? Gdybym mógł panu pokazać bałagan, jaki panuje w rosyjskim wojsku! Te cygańskie tabory, te żałosne kolumny. Jedna ciężarówka ciągnie na linie dwie inne, bo popsuły się albo żołnierze sprzedali benzynę za wódkę. Nic nie działa, jak należy. A ci żołnierze! Brudni, nieogoleni, stoją na posterunkach i proszą o kawałek chleba. Łażą po wsiach, kradną gęsi, kury, dywany, lodówki, chowają potem wszystko po lasach, żeby łupu nie odebrali im ich koledzy. Strzelają do siebie, dezerterują całymi oddziałami. A ci ich dowódcy, ci Troszewowie, Szamanowowie, Babiczewowie, Kwaszninowie, uważają, że to oni, prowadząc wojnę, wynieśli do władzy Putina. Nie zdradź nas - mówią i dzielą między sobą posady i awanse. Więc może należałoby zapytać Putina, czy kontroluje swoich generałów? Podobno pod koniec maja wydał Pan swoim partyzantom rozkaz, by przechodzili do natarcia? By walczyli z większym animuszem. - Nie wyznaczałem konkretnych terminów. Taktyka partyzanckiej wojny polega na aktywnym działaniu. Przeciwnik nie powinien nigdy zaznać spokoju. Nie powinien być pewny dnia ani godziny. Musi czuć, że w każdej chwili może zostać zaatakowany. Będziemy ciągle zmuszać ich do wysiłku i strachu, zamęczać, aby potem zadać śmiertelne uderzenie. Jak pracuje prezydent, który musi się wiecznie ukrywać? - Ukrywam się przed wrogami, tak samo jak oni ukrywają się przede mną. Myślę też, że oni boją się mnie bardziej. Nigdy nie spędzam w jednym miejscu więcej niż dwa dni. Stale jestem w drodze. Już ósmy rok nie noszę innych ubrań poza polowym mundurem. Z jednych okopów w inne, z jednego schronu do drugiego. Czasami nocuję w kryjówce, oddalonej dosłownie 200-300 metrów od rosyjskich posterunków, a nawet sztabów. Mam też na terytorium Czeczenii kilka kancelarii, z których koordynuję działalność rządu. Pozostaję w kontakcie z moim ministrem dyplomacji Iliasem Ahmedowem, który przebywa za granicą. Codziennie rozmawiamy przez telefon, naradzamy się, uzgadniamy, planujemy. Dzwonię też do moich przedstawicieli w rozmaitych krajach świata. Spotykam się z komendantami, posłami. Czy byliście odpowiednio przygotowani do tej wojny? Po co było bronić Groznego? By w środku zimy poddać miasto i przerzucać wojska w góry, gdzie nie przygotowano zawczasu baz? - Jak mieliśmy się przygotować do wojny przeciwko mocarstwu atomowemu? Jesteśmy maleńkim narodem. Po wygranej pierwszej wojnie nie zdążyliśmy nawet zbudować własnego państwa i armii. Rosjanie, wycofując się, w każdym aule, w każdej stanicy zostawili po dziesięciu agentów wywiadu i prowokowali nas do bratobójczej wojny, robili wszystko, byśmy utonęli w chaosie i bandytyzmie. Zresztą, jakie przygotowania były nam potrzebne? Karabin w dłoń i do boju! W poprzedniej wojnie zaczęliśmy się bić dopiero, gdy Rosjanie podeszli pod pałac prezydencki w Groznym. Tym razem walczyliśmy z nimi już na równinach, już tam ponosili oni wielkie straty. Trzeba było bronić Groznego. To nasza stolica, symbol oporu i walki o wolność. Walczyliśmy trzy miesiące. Dłużej bronić miasta nie było sensu. Rosjanie zrównali miasto z ziemią i bombardowali nawet ruiny. Nie mogłem pozwolić, by wybili nasze najlepsze oddziały, które były nam potrzebne do wojny w górach. W bitwie o Grozny Rosjanie ponieśli straty trzykrotnie większe niż my. Choć przyznaję, że dla nas nawet stu poległych partyzantów to prawdziwa tragedia. Czy nie uważa Pan jednak, że podczas tej wojny popełniliście znacznie więcej błędów niż w poprzedniej? Ewakuacja Groznego, podczas której na polach minowych zginęły setki partyzantów, marsz w góry, gdzie przez odmrożenia i wycieńczenie straciliście kolejnych ludzi. - Nie zgadzam się. To jest inna wojna. Rosyjscy generałowie czegoś się jednak nauczyli - przestali mieć jakiekolwiek skrupuły. Maszerują do przodu, niszcząc wszystko po drodze. Są błędy taktyczne i strategiczne. Nie popełniliśmy żadnego błędu strategicznego, który sprawiłby, że przegralibyśmy tę wojnę. Takim błędem byłoby dopuszczenie do wojny domowej. Rosjanie tego właśnie chcieli. Pokrzyżowaliśmy im te plany, ale nie zapomnieli o nich do końca. Wciąż próbują nas poróżnić, rozpuszczając plotki - a to, że Basajew wymówił mi posłuszeństwo, a to, że ja oskarżam go o zdradę. Nie dopuścimy do podziału, bo inaczej przegramy. Udało nam się osiągnąć trzy główne cele tej wojny: powstrzymywać przeciwnika, zadać mu jak największe straty i zachować wystarczająco dużo wojska, by prowadzić partyzancką wojnę. Mam dziś pod bronią 14-15 tys. zdyscyplinowanych i świetnie wyszkolonych ludzi. Naszym sprzymierzeńcem jest także czas. Przewlekła wojna na wyczerpanie będzie dla Rosji bardzo niewygodna. Im dłużej będzie trwać wojna, tym więcej pieniędzy Rosja będzie musiała na nią wydać. Chyba że Zachód znów przyjdzie jej z pomocą, udzieli kredytów, które będą pożyczką na prowadzenie wojny i zagładę Czeczenów. Mam nadzieję, że tak nie będzie, gdyż udało nam się choć częściowo złamać informacyjną blokadę, w jakiej zamknęła nas Rosja. Otworzyliśmy światu oczy na to, że w Czeczenii nie toczy się wojna z międzynarodowym terroryzmem, ale trwa zagłada narodu. O Pańskim poprzedniku, pierwszym czeczeńskim prezydencie Dżocharze Dudajewie, mówiono, że nikt nie dorównywał mu brawurą. O Panu mówi się, że jako były pułkownik Armii Radzieckiej zanadto liczył się Pan z Rosją. - Pamiętam jak w 1994 roku opozycja przeciwko Dżocharowi zaczęła się szykować do wojny. Byłem wtedy szefem sztabu czeczeńskiej armii. Biłem się z myślami: czyżby Dżochar miał okazać się tchórzem? Dlaczego nic nie robi? Przychodziłem do niego i mówiłem: zróbże coś! Ludzie się już z nas śmieją! A Dżochar w kółko to samo: poczekajmy jeszcze trochę, porozmawiajmy ze starszyzną, może się uda dogadać. A o czym tu gadać - ja mu na to - każdy dzień zwłoki pogarsza tylko naszą sytuację. Dopiero potem zrozumiałem, że Dżochar robił wszystko, by odwlec rosyjską agresję, która nastąpiłaby natychmiast po wybuchu wojny domowej. Potem dzwonił do Moskwy, błagał, żeby pozwolili mu choć z dziesięć minut porozmawiać z Jelcynem. A kiedy wojna wybuchła, szukał wszelkich możliwości, żeby ją przerwać. Brawurowy, wojowniczy był na zewnątrz, dla publiczności. Dopiero gdy sam zająłem jego miejsce, zrozumiałem, że tak jak ja najbardziej bał się wojny domowej, która będzie w dodatku jedynie prologiem do wojny Rosją. Dżochar był generałem lotnictwa i wiedział doskonale, z jaką potęgą przyjdzie nam mieć do czynienia, jakie bomby będą zrzucać na nasz kraj. Dziś mówią, że jestem słaby, bo nie rozprawiłem się z Basajewem, gdy ten najechał na Dagestan. A ja bałem się nie Basajewa, tylko nowej napaści ze strony Rosji. Wierzył Pan, że - tak jak to zapisano w układzie pokojowym z 1997 roku - do 2001 roku Rosja powstrzyma się od wojny i po dobroci zgodzi się na rozstanie z Czeczenią? - Dla nas pytanie brzmiało - nie, czy rozstawać się z Rosją, ale w jaki sposób ten rozwód zostanie przeprowadzony. I jak ułożymy nasze stosunki po rozwodzie. O tym, że nie po drodze nam z Moskwą, przekonaliśmy się ostatecznie już po pierwszej wojnie. Nie było potrzeby pytać nas o to w jakichś plebiscytach. Nie wierzyłem, że Rosjanie zgodzą się na rozwód. Kiedy w 1997 roku spotkałem się w Moskwie z Jelcynem, zaproponowałem mu podpisanie trzech układów. Trzeci miał dotyczyć nawiązania stosunków dyplomatycznych między nami i Rosją. Jelcyn zapytał mnie: "Czy Czeczenia zgodzi się na taką szeroką autonomię, jaką otrzymali Tatarzy?". "Spojrzałem mu w oczy i powiedziałem: Nigdy w życiu!". Po tej rozmowie Rosjanie przestali już nawet namawiać mnie, żebym zgodził się na jakąś formę autonomii. Było dla mnie jasne, że zaczęli przygotowania do wojny. Skoro więc wojna miała wybuchnąć, skoncentrowałem się na tym, by nie pozwolić Rosjanom rozpocząć jej na ich warunkach. Aby ją odwlec, starałem się nie dać sprowokować i poprowadzić wojska na któregoś z moich politycznych wrogów, co stałoby się początkiem wojny domowej i początkiem rosyjskiego najazdu. Czy gdyby już w styczniu 1997 roku, gdy zwyciężył Pan w wyborach prezydenckich, wiadomo było, jak to wszystko się skończy, czy mimo wszystko ubiegałby się Pan o prezydenturę? - Nie cierpię na chorobę władzy. Po wojnie byłem zmęczony, marzyłem o odpoczynku tak jak cały naród czeczeński. Ale już wtedy zanosiło się na nową wojnę. Z przerażeniem słuchałem wystąpień rozmaitych naszych polityków, komendantów. Przerażała mnie ta euforia po zwycięstwie, żądza władzy. Te wezwania do świętej wojny, wyzwalania Kaukazu, zawieszania zielonych sztandarów islamu nad Kremlem! Widziałem już, że wszystko zmierza ku nowej wojnie. I uznałem, że trzeba ją przynajmniej odwlec, dać ludziom czas na odpoczynek i wylizanie ran. Byłem przekonany, że właśnie mnie uda się poradzić sobie z tym zadaniem lepiej. Gdybym wtedy wiedział, że wojna wybuchnie już za trzy lata, wystartowałbym tym bardziej. Ludzie zaufali mi i wybrali na przywódcę. Niestety, wojnę udało się odwlec tylko na trzy lata. Czy czuje się Pan winny? - Winny? Nie wiem. Wojna, cierpienie, śmierć niewinnych ludzi, przyglądać się temu wszystkiemu i nie móc nic zrobić... Ta bezsilność... Wiem, że jako przywódca ponoszę jakąś odpowiedzialność za wszystko, co się zdarzyło. Może jestem więc winien, może zawiodłem zaufanie rodaków. Nie zdołałem powstrzymać zagłady mojego narodu. Ale zrobiłem naprawdę, co było w ludzkiej mocy. A co dziś uważa Pan za swoje najważniejsze zadanie? - Wygrać tę wojnę. Wywalczyć międzynarodowe gwarancje bezpieczeństwa - niepodległość, którą uzna cały świat. A potem w sposób pokojowy ułożyć stosunki z Rosją. To cel mojego życia. Załóżmy, że wojna zakończy się ugodą i pokojem. Czy w takim razie pozostanie Pan prezydentem do końca kadencji, czy też, czując się w jakimś sensie odpowiedzialnym za wojnę, podda się Pan weryfikacji i zgodzi na przedterminowe wybory? - Moi rodacy powierzyli mi pięcioletni mandat zaufania. Pozostanę więc prezydentem do końca 2001 roku. Nie ogłoszę dymisji ani żadnych wcześniejszych wyborów. Tego właśnie pragną dziś Rosjanie. Bym zwątpił, złamał się, zrezygnował. Ale to im się nie uda. Co dla Pana znaczy słowo wolność? - Wolność to prawo do życia po swojemu. Prawo do istnienia. Że nikt już nie może nas bezkarnie mordować. O czym marzy prezydent Maschadow, kiedy w tajnej kryjówce zamyka oczy przed snem? I o czym marzy wtedy obywatel Maschadow? - Zawsze uważałem, że my, Czeczeni, jesteśmy takim samym narodem jak wszystkie inne. I że jak inni moglibyśmy żyć normalnie, nie walczyć przez pokolenia. Marzę, żeby wreszcie mój naród był wolny. Nie nęka Pana myśl, że lepiej byłoby w ogóle nie zajmować się polityką, tylko przejść na pułkownikowską emeryturę, żyć sobie spokojnie na Litwie albo w daczy pod Moskwą, po sąsiedzku z Pańskimi byłymi kolegami z Armii Radzieckiej? - Jak mógłbym spokojnie żyć na emeryturze, gdy mój naród był barbarzyńsko mordowany? Był grudzień 1992 roku. Na Kaukazie dopalała się sprowokowana przez Rosjan wojna między naszymi sąsiadami z Północnej Osetii i naszymi braćmi, Inguszami. Moskwa była pewna, że Dudajew przybędzie na pomoc Inguszom i da okazję do najazdu na Czeczenię. Byłem wtedy szefem sztabu dywizji w Wilnie. Przesłużyłem w wojsku 23 lata, materialnie byłem zabezpieczony, mogłem spokojnie dożywać starości. Kiedy jednak zrozumiałem, jakie niebezpieczeństwo zagraża Czeczenii, po rodzinnej naradzie postanowiliśmy rzucić wszystko i wracać do domu. Zgłosiłem się na służbę do prezydenta Dudajewa. I nie żałuję. Gdyby mógł Pan wrócić do najszczęśliwszego dnia w Pana życiu, w którym momencie zatrzymałby Pan czas? - Przez całe życie byłem żołnierzem i trudno mi nie myśleć jak żołnierz. Decyzja o powrocie do kraju była chyba najlepszą decyzją w moim życiu. Żołnierz po to przecież się szkoli, by gdy nadejdzie Ten Dzień, służyć swojemu krajowi. Najszczęśliwszym chyba dniem był ten, gdy Dżochar polecił mi, bym objął stanowisko szefa sztabu armii czeczeńskiej. [-]
[podpis pod fot./rys.] Asłan Maschadow (drugi z lewej) w czasie swojej wizyty w warszawskim meczecie, październik 1998 r.