jackowo o stylu zycia polakow w usa









O stylu życia Polaków w USA







HA-ART - 2003-10-22

 



O stylu życia Polaków w USA

 

JOANNA PAWLUŚKIEWICZ
Dom

 



Piętro wyżej mieszka Pan Staszek, 14 lat nielegalnie w
Ameryce, mógłby wracać, ale dostał zawału serca w zeszłym roku i był nie
ubezpieczony i poszły wszystkie oszczędności. Pan Stasiu nie ma tu rodziny,
rodzina jest w Polsce. Pan Stasiu jest nieszczęśliwy. Pan Stasiu reprezentuje
80% społeczeństwa Polaków przebywających w Chicago. Pracuje na budowie, nie
wierzy, że ja wracam do Polski, a życie tam sobie chwalę. Czasem, bardzo
rzadko, ma wolne w niedziele - wtedy idzie do kościoła albo do znajomych.
   
 
Nagle znowu jestem w Stanach, nagle wszystko wraca,
jeszcze w czasie podróży samolotem w to nie wierzę, jeszcze myślę, co w
domu i która to godzina i jeszcze zajęta jestem Krakowem a nagle ląduję i po
utarczkach z niemiłym acz przystojnym urzędnikiem emigracyjnym już jestem na
parkingu i w oszołomieniu opowiadam Asi najnowsze plotki i jeszcze jestem Tam a
nie Tu i jeszcze mogę wierzyć, że to sen, a nie, że znowu, szybko i tak, o,
jestem w Chicago, a wcale już nigdy nie miało mnie tam być. Jadę z Asią tym
samym co w zeszłym roku samochodem i cieszę się, i jest bardzo ciepło a to
wrzesień, i tyle aut i tyle ludzi, już zapomniałam jak to jest, między
Rynkiem a domem nie ma tyle ludzi i już się trochę zaczynam tego bać.

Korki i gorąco i polskie papieroski i twarz straszna zgrzana, sucha po
samolocie, chcę do domu jakiegoś, co się stanie moim na najbliższe trzy
miesiące, ciekawa go jestem, a Asia nie chce wcale opowiadać, tylko mówi, że
hard kor i hard kor.

W metrze na razie artyści, bo po drodze do mojej dzielnicy jest ich dzielnica,
ostatni artysta wychodzi na Logan, a dalej jadą już tylko Meksykanie i Polacy,
więc się izoluję, idę potem długą ulicą, meksykanie szaleją w
samochodach, mi się kręci w głowie, otwieram drzwi, wchodzę po oszczędnościowych
schodach (w amerykańskich domach do wynajęcia są schody szerokości pół
stopy, żeby nie marnować materiału), otwieram drzwi i tam już siedzi przed
telewizorem, rozparty pan Staszek, z pilotem w ręku, słuchawką telefoniczną
przy uchu, rozmawia jak codziennie z którąś z córek (którym posyła po 300
dolarów, żeby sobie kupiły buty, bo mówią mu, że strasznie w Polsce drogo)
i jednym okiem ogląda kolejny odcinek Plebani. Uśmiecham się i idę do
naszego pokoju, tam jest Asia, mówi, że zrobiła obiad i jem ten obiad przy
ceratowym stole, oglądam Friends, a na drugim telewizorze Plebania, do tego
wszystkiego dołącza się pani Alinka, która tłucze się za moimi plecami
garnkami i wrzeszczy do synka swego Dawida, żeby jadł, a on nie chce, Asia
wywraca oczami, piosenka z Plebani coraz głośniej, ja jem coraz szybciej,
Alina wrzeszczy pół po polsku pół po angielsku, syn jej Dawid z pieńkami
czarnymi zamiast zębów, w wieku lat 6 nie chce kurczaków z mikrofali i zupy,
wrzeszczy i zaczyna w swoim pokoju oglądać bajki, dźwięk na cały regulator,
Plebania wyje, Alina trzaska, syn jej Dawid przygłaśnia pokemony a mi się cały
dzień długi przewija przed oczami i już nie wiem co mam robić czy się śmiać,
czy oszaleć. Nie mogę spać i mam ataki klaustrofobii, w momencie kiedy uświadomię
sobie ile rzeczy się dzieje pod jednym dachem dwupiętrowego plus piwnica domku
na ulicy Kildare.

Rano wychodziłam z pokoju, zastanawiając się, kto jest a kogo nie ma i czy będę
miała to szczęście i nikogo nie spotkam i niestety z reguły spotykałam
Alinkę, która na mój widok odkładała nerwowo telefon (nie chciała płacić
za rachunki i jak myślała, że nikogo nie ma, to wtedy dzwoniła) i kuląc
nogi pod siebie, siedząc w fotelu pana Staszka mówiła "Budzę się kawą",
zawsze tym samym tonem, zawsze z tym samym ruchem podkulającym, zawsze z tą
sama filiżanką, w przykusej nocnej koszulce.

Obudziłam się pewnej soboty i wiedziałam, że nie mogę tu mieszkać, jeżeli
nie wyrzucę z tego mieszkania mnóstwa niepotrzebnych rzeczy, które czułam
wszędzie - było tam pełno szafek, a każda z tych szafek kryła w sobie
nagromadzone wieloletnie zbiory emigranckie, czyli dostane od szczodrych
chlebodawców popsute tostery, setki papierowych ręczników kradzionych przez
panią Alinkę z domków w których sprzątała, przypalone garnki, nie wiadomo,
po którym lokatorze, kubeczki nadłamane, pudełka po jogurtach, milion
plastikowych siatek, parę obrazów z wyprzedaży albo ze śmietnika, tony
niepotrzebnego jedzenia w lodówce, pozwijane chodniczki na schodach, szesnaście
połamanych mioteł i wiele innych rzeczy, które straszyły wyzierając z każdego
kąta. Czaiłam się też na potworną ceratę na kuchennym stole, i miałam
sprytny plan dotyczący:

1. Anioła w bordowej szacie, który stał koło telewizora i nosił wyraźne
znamiona świąt Bożego Narodzenia.

2. Ceraty w mikołaje (jakaś choroba świąteczna) na stole w dużym pokoju,
przykrytej pięcioma podstawkami w kwiaty, które były transparentne i miksowały
się z mikołajami w sposób niewiarygodnie przyprawiający o paranoję
dizajnerską.

3. Chodnika w kuchni, który był prawie taki jak zasłona biohazard w Liszaju,
w którym mieszkał Janek w Nowym Jorku.

4. Szafki w kuchni pełnej starych ulotek, które dostarczali pod drzwi, ale których
nie wyrzucał ani pan Staszek ani nikt inny, bo być może jest w nich coś ważnego,
ale nie umieli tego przeczytać, więc na wszelki wypadek lepiej schować.

5. Pojemnika w lodówce pełnego przeterminowanych keczupów z maca,
wyniesionych przez panią Alinkę.

6. Tajemniczej szafki nad kuchenka, która co jakiś czas się otwierała i
ukazywała plątaninę starych kabli, pokrytych nalotem lepkiego kurzu.

Ponieważ nie wiedziałyśmy jaki jest stan osobowy mieszkania, batalię o
przestrzeń życiową rozpoczęłyśmy od zlikwidowania chodnika biohazard. Asia
wylewała na niego systematycznie olej, robiąc plamy, które nawet pan Staszek,
wielbiciel chodnika musiałby uznać za niezniszczalne, ja wydawałam głośne
okrzyki:

- Jezu, Asia, uważaj, olej

- O, ja, Asia, wylewa się

- Asia, uważaj, patrz, jaka plama

- O, Asia, strasznie się leje.

- Wiesz, co, to już nie zejdzie. Trzeba go wyrzucić.

A raz chciałam sobie szybko zrobić herbatki i pójść już oglądać Złotopolskich,
bo pan Staszek zostawił nam kasety, i sięgnęłam jeszcze po coś do lodówki,
a to już było w okresie ostrej wojny z panią Alinką i sięgnęłam po to coś
i nagle, jak tsunami, runęła na mnie fala zupy jarzynowej, którą Alinka
przygotowała dla synka swego Dawida i lała się ta zupa wszędzie, wlewając się
w każdą szparkę w kuchni i pod chodniczek i w lodówkę a ja stałam i zmiękałam.
Sprzątałam godzinę, walcząc z marchewką i groszkiem i ziemniakami, i potem
napisałam kartkę do Aliny, że przepraszam i że odkupię tę zupę a Asia była
zła o tę kartkę, bo po co piszę do tej Aliny francy.

A czasem, jak jeszcze było ciepło, siadałyśmy sobie na balkonie, rozkoszowałyśmy
się tym, ze naszych współlokatorów nie ma w domu i kiedy już cykady układały
się w całe orkiestry symfoniczne kiedy samoloty lecące na O' Hare nabierały
metafizycznej zgodności ze światem i kiedy nagle to ohydne papierowe,
auschwitzowe sąsiedztwo robiło się ładne i drzewo w ogródku pięknie szumiało
a my gubiłyśmy pamięć - nagle na balkon wchodził pan Staszek, wzdychał, ja
nerwowo upychałam akcesoria po kieszeniach, zastanawiając się czy przepalą
mi kieszeń czy poparzą uda, a pan Staszek siadał z głębokim westchnięciem,
patrzył w to drzewo, ja patrzyłam na Asię i widziałam, że wszystkimi siłami
stara się pamiętać to, co przed chwilą powiedziała albo zastanawia się czy
pan Staszek już coś mówił czy nie, i nagle pan Staszek mówił - a mój
szwagier umarł na raka 14 lat temu i w takich mękach... a ja 10 lat mieszkałem
tutaj z moją teściową, tak, z teściową, bez żony, bez rodziny, a 4 córki
w Polsce, a teściowa zachorowała i kto się nią opiekował? Ja... i tylko
wysyłam, bracie pieniądze do kraju... a jak 5 lat temu spadłem na budowie z 2
piętra, to nie miałem ubezpieczenia...

A my oszołomione, patrząc jak urzeczone w jego brak palca i słuchając smutku
rozdzierającego, i nasz stan tylko podbijał ten smutek, a pan Staszek nagle się
ożywiał i przynosił ze swojego pokoju jakieś zdjęcia, z chrzcin, ślubów,
wesel, urodzin znajomych i mówił, że i nam zrobi zdjęcia, a my mrużąc oczy
dziękowałyśmy bardzo, ogarnięte nagle falą współczucia, smutku, empatii i
czego tam jeszcze i przysięgając sobie w duchu, ze choćby nie wiem co, to ja
wracam do domu.

Na samym dole tego domu jest piwnica, w której mieszkają właściciele Chińczycy
albo Wietnamczycy?, z rodziną, rzadko ich widuję, czasem widuję ich psa,
buldoga z tych najbrzydszych. Śpią gdzieś tam, czasem stamtąd strasznie śmierdzi
chińskim żarciem a czasem unoszą się stamtąd chmury dołpu i wtedy nie
wiemy co o nich myśleć.

Na pierwszym piętrze mieszka amerykańska rodzina, właśnie urodziło im się
dziecko, które się uaktywnia rankami, jak przestanie wyć nasz polski Dawid.

Piętro wyżej mieszka Pan Staszek, 14 lat nielegalnie w Ameryce, mógłby wracać,
ale dostał zawału serca w zeszłym roku i był nie ubezpieczony i poszły
wszystkie oszczędności. Pan Stasiu nie ma tu rodziny, rodzina jest w Polsce.
Pan Stasiu jest nieszczęśliwy. Pan Stasiu reprezentuje 80% społeczeństwa
Polaków przebywających w Chicago. Pracuje na budowie, nie wierzy, że ja
wracam do Polski a życie tam sobie chwalę. Czasem, bardzo rzadko, ma wolne w
niedziele - wtedy idzie do kościoła albo do znajomych. Pan Stasiu nie mówi po
angielsku, jego BOSS jest z Białegostoku (w środowisku polonijnym najgorsze
sukinsyny, ci z Białegostoku podobno się razem trzymają i są okropni).

Poza Panem Staszkiem mieszka tam Pani Alinka, pod czterdziestkę, córka dorosła
w Polsce, a syn Dawid w Chicago. Pani na domkach. Sprząta. Wynosi z tych domków
(nigdy nie zrozumiałam dlaczego to się nazywa, że się sprząta na domkach)
tysiące rzeczy, siatki, ręczniki małe, trochę herbaty, trochę dżemu, trochę
wody, trochę soku, papier toaletowy. Ma złamany, piskliwy głos, płaską
czaszkę i trwałą która kiedyś była trwała a teraz już nie jest. Dużo
takich pań na domkach. Po co przyjechały? Od ilu lat? Na ile? Mówi po
angielsku trochę, ale często zwraca się do swojego dziecka (6 lat) właśnie
po angielsku, z dziwnym rzeszowsko-amerykańskim akcentem. Czemu? Syn Dawid już
nie chce mówić po polsku, pani Alinka zajmuje się nim w kwestii żywieniowej,
i włącza mu bajki na video. Tyle jeżeli chodzi o wychowanie.

A w kolejnym pokoju śpi Asia, która wyjechała bez planu, i siedzi tam już
drugi rok i tłucze się po mniej lub bardziej polonijnych mieszkaniach i wśród
Polonii kwiatem jest egzotycznym, innym, dziwacznym i niezrozumiałym. Podróżuje
i czyta, muzyki słucha i mówi po angielsku. Chodziła tam nawet do szkoły. I
druga Asia, ja, na trzy miesiące, do pracy.

Pewnego wieczoru wracam do domu, w jednej ręce mam szampana, w drugiej ręce
majonez kielecki - wracam z pracy, gdzie odbywała się promocja produktów
ziemi świętokrzyskiej. Szampana dostałam jako łapówkę. Promocja produktów
ziemi świętokrzyskich polegała na przylocie 14-osobowej grupy malarzy, którzy
przywieźli najstraszniejsze wykwity malarstwa i mnóstwo jedzenia, wśród nich
rzeczony majonez. Za wszystko zapłaciła ziemia świętokrzyska a promocja odbyła
się wśród tych malarzy i kilku przedstawicieli inteligencji polonijnej.

Wchodzę po cichutku do naszego pokoju, zgrabnie omijając stertę butów w
przedpokoju. Asia leży w swoim łóżeczku, słuchawki na uszach i śpi z wściekłym
wyrazem twarzy. Stoję z tym majonezem i szampanem i wiem, że zaraz się muszę
pakować i jak mam to zrobić żeby jej nie obudzić i wiem, że muszę wstać za
jakieś 5 godzin i wiem, że za 8 godzin będę daleko - będę na pustyniach i
w kanionach. Odkładam majonez i wyciągam z szafy plecak, Asia się budzi:

- Stara, ale tu był hard kor

- Jaki hard kor?

- Przyszedł Chińczyk i wrzeszczał, że się mamy wyprowadzić, że to jest
mieszkanie trzyosobowe, a tu mieszka 4.

- Ale tu mieszka 5. Ja też tu mieszkam.

- Wiem, ale on myśli, że ty i ja to jedna osoba. Wszyscy mu wyglądamy tak
samo.

W piątek siedziałyśmy w kuchni i oglądałam telewizję, obok pan Staszek
zaczynał maraton plebaniowo-złotopolski, chichoczemy z Asią a'propos plebanii
i naszej w związku z nią sytuacji, Alina nagle jak burza przeleciała przez
mieszkanie, ciągnąc za sobą odkurzacz i w tempie rekordowym zaczęła sprzątać
co bardziej widoczne punkty mieszkania. Równocześnie wzięła się do
expresowego pieczenia ciasta i syn jej Dawid zaczął wrzeszczeć wniebogłosy i
już musiałyśmy z Asią ewakuować się najlepiej na następne dwa dni do jakiś
znajomych, bo Alina miała absztyfikanta, wielkiego, strasznego chłopa, który
nawiedzał ją regularnie w piątki i na początku zostawał na chwilę, potem
na dłużej a potem do poniedziałku rano, i kąpał się w naszej łazience i
jadł naszymi widelcami i kotłowali się z synem Aliny Dawidem w jednym pokoju
wielkości dziupli, i Dawid ryczał pełnym głosem, bo nienawidził tego gacha,
trudno mu się dziwić, i koncerty rozpoczynali od 7 rano w soboty, bicie i
tupanie i wrzask dziecka wściekłego i piski koszmarne patologiczne Aliny i my
dygoczące ze wściekłości w pokoiku z drzwiami z płyty pilśniowej i Asia
nie wytrzymywała i płakała a ja leżałam i bałam się, ze ten gach też nas
pobije. A gach nas mijał w kuchni w wyniosłym milczeniu a ja już nie wiedziałam
czy mam się bać czy płakać i co mam zrobić, może zadzwonić na policję,
że biją to dziecko albo że się przy nim gżą?

Budzę się i jest ciemno. Wczoraj zasypiałam myśląc, że jak się obudzę to
będzie ciemno i będę musiała wstać i iść w zimno i czemu muszę wstawać
za piętnaście szósta rano, to nie dla mnie i ja nie chcę i nienawidzę i może
są tacy co umieją, ale ja nie umiem. Wstawałam jednak i wbijałam się w
przygotowane wieczorem ciuszki, tak, żeby jak najbardziej ograniczyć kontakt
ciała z zimnym powietrzem i mamrotałam przekleństwa. Wychodzę z pokoju, pan
Staszek już robi sobie kanapki, rześki, od 14 lat wstaje siedem dni w tygodniu
o 5:30 rano i nie narzeka, a jak musze wstać tak parę razy i jestem
najbardziej nieszczęśliwa na świecie, i pytam Stasia, czy mnie podwiezie do
kolejki, oczywiście, schodzi na dół rozgrzać samochód a ja ubieram się w
kurtkę i kamizelkę i tak mi zimno i już nienawidzę pomysłu, żeby popracować
w polskim radiu o 7 rano. Wsiadam do samochodu Stasia i małomówna daję się
podwieźć na stację kolejki, wysiadam i jest zimno i palą się lampy jeszcze
i schodzę na stację zamarznięta, staję pod lampą ogrzewczą, koło tego
samego faceta codziennie, jakiś wariat, w bluzie, bez kurtki, wszyscy senni i
rozmemłani, siedzę naburmuszona. Jadę kolejką, potem wysiadam i czekam na
autobus, razem z grupą przemarzniętych Polek, jadących też do pracy, jadę
tym autobusem przez ruchliwą już ulicę Milwaukee, brzydką potwornie, bo to już
amerykańskie suburbia, zastawioną salonami samochodowymi i klinikami
dentystycznymi i ściemnionymi kancelariami załatwiającymi wizy i zielone
karty, zimno i nikt nie idzie, tylko wszyscy jadą, muszę się napić kawy.

Mijam salon samochodowy z dinozaurem naturalnej wielkości, co nadmuchany unosi
się nad chewroletami i dodżami, mijam kolejną klinikę dentystyczną i
wysiadam przy niebieskim znaczku firmy ubezpieczeniowej, i już jestem w
redakcji dziennika związkowego, który jak się okazuje jest organem diaspory
polskiej, wchodzę na pierwsze piętro, gdzie mieści się jedna z polskich rozgłośni
radiowych i słyszę jak redaktor czyta ogłoszenia, bo ktoś chce sprzedać
dom, z ładną jardą, dużym porczem, dom jest trzybedrumowy, ma karpety i w każdej
sypialni klozet. Biorę kartki i przepisuję sobie wiadomości na normalny
polski, bo przy całym szacunku dla niedoli naszych emigrantów nie mogę mówić
insiura i karpet, nie mogę. Czytam, ziewam, potem jest dyskusja ze słuchaczami
i jedna pani mi krzyczy, że hip hop to szatan, a potem przychodzi prawnik
polski, który będzie udzielał rad emigracyjnych, słucham więc zafascynowana
o przekrętach jakich można całkiem legalnie dokonywać i ile to kosztuje, żeby
je przeprowadził prawnik, prawnik jest straszny i ma oczy żaby i aż śmierdzi
przekrętem, więc kończę czytać moje newsy i uciekam do autobusu, bo zaraz
muszę być w swojej pracy właściwej, jadę więc na drugi koniec miasta,
uwolniona już od domów z jardą i prawników, jadę za to do polskiej galerii,
wchodzę tam, jest 9-ta, i przez 10 godzin jestem wszystkim i każdym sprzętem
biurowym, tłukę na komputerze, sprzedaję bilety na Chopin pragnienie miłości
przez telefon, odpowiadam, ze nie mam biletów na rynkowskiego i nigdy proszę
pani, nie będę miała, sprowadzam filmy, wysyłam filmy, i wyginam się między
kabelkami, sprawnie zmieniając fax na net i net na fax i łącząc się z netem
godzinami, bo mój pracodawca nie wie, że można mieć sztywne łącze.

A kiedyś przyszedł Chińczyk i kazał się wyprowadzać, już dosyć krzyków
i Dawida i już dosyć Polaków. I wróciłam do domu.






adres: Jackowo, USA, polaczkowo










Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
DOŚWIADCZANIE BRETARIAŃSKIEGO STYLU ŻYCIA www vismaya maitreya pl Readability
Stan aktywności fiz w stylu życia studentów awf w gdańsku
16 PRZYGOTOWANIE DO ZMIANY STYLU ŻYCIA
10 łatwych kroków w kierunku zmiany stylu życia
wpływ aktywnego stylu życia na zdrowie czł i jego kondycję
Amerykanie nie wiedzą, ilu Polaków zostaje w USA
71 procent Polaków zadowolonych z życia
jackowo usa
Krzyż syntezą życia duchowego Polaków Nasz Dziennik, 2011 03 07
bohater wlasnego zycia

więcej podobnych podstron