Maja Narbutt - Fałszerze śpią spokojnie
Rzeczpospolita - 08-01-2011
Maja Narbutt
Fałszerze śpią spokojnie
Eksperci oceniający dzieła sztuki są
często albo ignorantami albo wystawiają taką opinię, jakiej życzy sobie
zamawiający
- Oczywiście, że obraz Wyczółkowskiego znajdujący się w naszych
zbiorach jest autentykiem. Potwierdza to ekspertyza wystawiona przez znanego
profesora. Musimy w nią wierzyć. Nie dostaliśmy dowodu, że jest inaczej -
mówi "Rz" Wojciech Bonisławski, dyrektor Muzeum Narodowego w Gdańsku. Planuje
wystawę "Historia jednego obrazu", której centralnym elementem będzie dzieło
sygnowane przez Leona Wyczółkowskiego.
A jednak zakupiony przez muzeum obraz "Rybak z siecią" jest falsyfikatem. W
jego autentyczność od początku nie wierzyło wielu marszandów, którzy
odrzucali oferowany im obraz, zanim trzy lata temu zakupiło je muzeum. Gdy
znalazło się pod ostrzałem krytyki, zwróciło się do policji. Badający
sprawę prokurator jednak ją umorzył, nie czekając, aż dotrą wyniki
kolejnej ekspertyzy technologicznej. Jak dowiaduje się "Rz", policyjny
ekspert stwierdził, że obrazu nie mógł namalować Wyczółkowski.
Jak wiele falsyfikatów znajduje się w polskich muzeach? Ile z pozoru
cennych obrazów wartych jest niewiele więcej niż ich rama? A jeśli takie
historie zdarzają się w państwowych zbiorach, to jak bardzo zagrożeni są
prywatni kolekcjonerzy?
- W rezydencjach i willach Konstancina ludzie kłuli szpilką obrazy, by
sprawdzić, czy farba jest świeża. Oglądali przez lupę antyczne srebra. Byli
przerażeni, bo odkryłem, że kupiony przeze mnie "Portret siedzącego chłopca",
rzekomo autorstwa Mojżesza Kislinga, jest falsyfikatem. A oni robili zakupy również
u tej samej osoby - opowiada biznesmen Mariusz Jańczuk, który procesował się
z domem aukcyjnym PolSwiss Art.
Panika wśród kolekcjonerów wybuchła również wtedy, gdy ówczesny prezes
Exbudu Witold Zaraska uznał, że autorstwo kilku zakupionych przez niego obrazów
jest wątpliwe.
- Jeśli w firmowym salonie samochodowym kupi się mercedesa, to ma się
pewność, że jest to mercedes. Ale gdy w renomowanym domu aukcyjnym zakupi się
obraz, nie ma się żadnej gwarancji, że to oryginał - mówi Witold Zaraska.
Jego kłopoty nauczyły go ostrożności: - Wybierając się na zakupy dzieł
sztuki, trzeba trzymać za rękę swojego eksperta, któremu się ufa. Takiego,
który nie tylko zna się na rzeczy, ale bierze odpowiedzialność za swoje
decyzje. Ja wiem, że wybrałbym się tylko z jedną osobą.
Problem polega na tym, że tylko jeden ekspert w Polsce - Adam Konopacki,
rzeczywiście bierze za swe decyzje odpowiedzialność i jest od konsekwencji
swych błędów ubezpieczony.
Od dawna osoby, którym zależy na uporządkowaniu chaotycznego rynku sztuki,
postulują, by wprowadzić pewne zasady dotyczące wykonywania zawodu eksperta.
- Wydawanie ekspertyz to popłatne i beztroskie zajęcie. Eksperci robią
to często "na oko", nierzadko nie wyjmując nawet dzieła zza szkła.
Przekraczają swoje kompetencje, wypowiadając się o malarzach, o których
wiedzą bardzo niewiele - mówi jeden z moich rozmówców. - No i wystawiają
często ekspertyzy "życzeniowe", takie jakich spodziewa się dom aukcyjny.
W środowisku związanym z handlem dziełami sztuki mówi się, że fałszywy
jest nawet co piąty obraz. Wiadomości o falsyfikatach znanych obrazów
rozchodzą się pocztą pantoflową - sugeruje się, że obraz jest
"trefny". Ostatni o fałszerstwie dowiaduje się kolekcjoner, zazwyczaj gdy
obraz już kupił.
- Z czego wynika ta sytuacja? Jest wielki popyt na dobre rzeczy, cenne
obrazy i antyczne meble, srebra. W Polsce nigdy nie było rozwiniętego bogatego
mieszczaństwa, nie było więc tych rzeczy zbyt dużo. Resztę załatwiły
powstania - mówi Janusz Miliszkiewicz, który o dziełach sztuki pisze od 20
lat.
- A kiedy popyt jest znacznie większy od podaży, zdarzają się dziwne
rzeczy.
Patrząc z boku, można odnieść wrażenie, że marszandom niespecjalnie
zależy na wyłapywaniu falsyfikatów.
Kiedy działający przy Ministerstwie Kultury Ośrodek Ochrony Zbiorów
Publicznych zapowiedział zorganizowanie wielkiej międzynarodowej konferencji
dotyczącej fałszerstw sztuki w Polsce, spodziewano się tłoczących się w
kolejce właścicieli domów aukcyjnych i galerii. Ale z powodu braku chętnej
publiczności konferencję odwołano.
Pomysłowość fałszerza
Fałszerze wynajęli mieszkanie w małym niemieckim miasteczku. Znaleźli
osoby, które znakomicie odegrały swoją rolę. Kupujący uwierzył, że znalazł
obraz poszukiwanego przez kolekcjonerów Alfreda Wierusza-Kowalskiego, który większość
życia spędził w Niemczech. Obraz miał się znajdować od pokoleń w nobliwej
mieszczańskiej rodzinie, mieszkającej spokojnie w starej kamienicy. Oczywiście
natychmiast po transakcji mieszkanie zlikwidowano.
Tę historię opowiada inspektor Mirosław Karpowicz z Komendy Głównej
Policji, by uświadomić, jak perfekcyjnie i z dużym nakładem starań
przygotowuje się fałszerstwa.
Jeśli gra toczy się o dużą stawkę, fałszerze, nie szczędząc kosztów,
stworzą nawet wiarygodną legendę obrazu.
Ale fałszuje się nie tylko obrazy osiągające na rynku wysokie ceny. Jeśli
kolekcjoner myśli, że może spać spokojnie, bo kupuje obrazy mniej znanych
malarzy, bardzo się myli.
To stosunkowo nowe zjawisko - zaczęto fałszować dzieła malarzy drugorzędnych,
a nawet trzeciorzędnych. Fałszuje się nie tylko dawne malarstwo czy dzieła
współczesnych malarzy, ale też zapomniane płótna z lat 50. i 60.
- Podrabia się je tym chętniej, że często nie zachowała się
dokumentacja twórczości tych malarzy. Oglądałam płótno z lat 60., które
miało z tyłu nalepki powystawowe. Inne detale też mogły świadczyć, że
jest autentyczne. Na szczęście w starej "Trybunie Ludu" znalazłam zdjęcie
tego obrazu zrobione na wystawie i okazało się, że w paru szczegółach różni
się od tego przyniesionego do Desy - opowiada historyk sztuki Irena Bal, która
jest również ekspertem sądowym.
Fałszerze są nie tylko coraz bardziej pomysłowi, ale także pewni bezkarności.
- Bezczelność handlarzy dzieł sztuki na warszawskim Kole jest zdumiewająca.
Są pewni bezkarności. Kiedy idę po targowisku, zatrzymują mnie i pokazując
na obraz, pytają: Pani Aniu, co to może być? I nie chodzi im bynajmniej o to,
kto go namalował. Chcieliby wiedzieć, jak można podpisać obraz, by było to
wiarygodne - mówi historyk sztuki Anna Suwała.
Jak podkreśla, powszechnym błędem ekspertów jest lekceważenie obrotu
dziełami sztuki, jaki odbywa się na jarmarkach antyków. Wydaje im się, że
nie zetkną się z tymi obrazami w swej praktyce, że istnieje obieg
"wysoki" i "niski ". W rzeczywistości nie można nie doceniać pokątnych
handlarzy, którzy podchodzą do swego zajęcia całkiem fachowo - nie tylko
powszechnie stosują latarki ze światłem ultrafioletowym do badania obrazu,
ale orientują się doskonale, na jakich malarzy jest popyt.
W każdy poniedziałek do domów aukcyjnych trafiają obrazy, które w czasie
weekendu oferowano na jarmarku.
Niektóre zostają odrzucone, inne jednak nie. Część z obrazów
zaakceptowanych przez ekspertów dwa dni wcześniej miało całkiem inną
sygnaturę.
"Stasys" na stos
Rozpacz. Tylko to już czuję. Myślę o napisaniu otwartego listu do
ministra kultury albo nawet premiera. Artysta nie ma żadnej możliwości obrony
przed fałszowaniem jego obrazów - mówi znany malarz Stasys EidrigeviŁius.
Razem z policją wkraczał już do warszawskich galerii. Zgłaszał sprzedaż
falsyfikatów na Allegro, tropił je na targowisku staroci. Jeśli nawet
wszczynano postępowanie, to szybko zostawało umorzone.
Marszandzi zawsze twierdzą, że sprzedawali obraz w dobrej wierze i
falsyfikat zazwyczaj oddaje się właścicielowi.
To niekonsekwencja, która drażni wielu - bez wahania i zgodnie z prawem
niszczy się podróbki markowych towarów, ale sfałszowany obraz jest
nietykalny. I nie chodzi o mające swoją wartość stworzone dawno temu
falsyfikaty dzieł starych mistrzów, ale o pachnące nowością ordynarne fałszerstwa
obrazów współczesnych.
- Marzę o tym, by w centrum Warszawy, powiedzmy na placu Bankowym, zapłonął
wielki stos. Wrzucano by do niego falsyfikaty na oczach tłumu. To powinno być
widowisko ku przestrodze - mówi Stasys. - Szczerze mówiąc, chciałbym także,
by publicznie karano fałszerzy. Jakaś odpowiednia, średniowieczna kara. Może
obcięcie ręki lub choćby palca?
Czarny humor artysty jest zrozumiały, jeśli weźmie się pod uwagę jego
ostatnie perypetie ze ściganiem fałszywych "Stasysów".
"Te obrazy przynosi sam Stasys" - usłyszał na warszawskim jarmarku na
Kole, gdy zapytał handlarza, skąd ma pastele z sygnaturą "Stasys".
Rozmowy z szefami jarmarku przyniosły tylko jeden skutek - kiedy artysta
poskarżył się, że sprzedaje się jego podrabiane prace, zniknęły z Koła,
zanim przyjechała wezwana przez niego policja.
- Klasyczny przypadek: widzę na Allegro falsyfikat pracy mojego ojca.
Kontaktuję się ze sprzedającym, uprzedzam, że to podróbka. Zawiadamiam
Allegro, by zdjęli aukcję. Nie robią tego. Obraz zostaje sprzedany. Po paru
dniach następny - opowiada Ignacy EidrigeviŁius, syn artysty.
Złożył zawiadomienie na policji. I znów wszystko ułożyło się zgodnie
z klasycznym schematem: z oporami policja zawiadomienie przyjęła i wkrótce
potem krakowska prokuratura - bo w tym mieście mieszkał sprzedawca - postępowanie
umorzyła. W decyzji nie podano przyczyn - trudno było napisać, że "z
powodu niewykrycia sprawcy".
Przestępstwo i sprawca zostali podani na tacy - idealna sytuacja dla organów
ścigania, zawsze zainteresowanych statystykami wykrywalności. Ale w wypadkach
fałszerstw zachowują się one często tak, jakby nie rozumiały istoty przestępstwa.
- Trudno się dziwić mojemu ojcu, że jest coraz bardziej zdeterminowany i
myśli o zniszczeniu fałszywego "Stasysa", jeśli zobaczy znów gdzieś
taki obraz - mówi syn artysty. - Wywołałoby to skandal, który mógłby
być pożyteczny. Ciekawe, co stałoby się potem?
Jak twierdzi jedna ze znanych kancelarii adwokackich, z którą skontaktowała
się "Rz", artyście prawdopodobnie postawiono by początkowo zarzut
niszczenia cudzej własności. Sprawa byłaby precedensowa i wskazałaby potrzebę
prawnego rozwiązania problemu falsyfikatów.
Niepokój konesera
Ten fatalny moment przeżyło wielu kolekcjonerów. Zakupiony obraz wisi od
jakiegoś czasu na ścianie, oglądany i podziwiany. Ale w jego kontemplację
zaczyna się wkradać niepokojące odczucie, że coś z tym obrazem nie jest w
porządku. "Przestał mi się podobać" - to używane przez kolekcjonerów
określenie kryje w sobie sugestię, że zaczęli wątpić w jego oryginalność.
Witold Zaraska, były prezes Exbudu, pamięta, jak przestał mu się podobać
"Pejzaż z oddziałem powstańczym" Władysława Maleckiego.
- Zaprosiłem na kawę Adama Konopackiego. Ma zupełnie nieprawdopodobną
intuicję. To taki Kaszpirowski w świecie sztuki, odbiera obrazy szóstym zmysłem
- mówi Zaraska. - Konopacki chodził po moim domu i patrzył na obrazy. A
niektóre omijał szerokim łukiem...
Witold Zaraska poprosił o zbadanie autentyczności swojej kolekcji.
Autorstwo kilku obrazów okazało się wątpliwe.
Kolekcjoner skontaktował się z domami aukcyjnymi, w których je zakupił.
Zareagowały dość szybko - mniej lub bardziej chętnie przyjęły
zakwestionowane obrazy i zwróciły pieniądze. Jeden z nich nawet wysłał
Zarasce kwiaty. Ale był wyjątek - właścicielka Agra-Art nie zamierzała
uznać roszczeń klienta.
- Mój przypadek to klasyka. Postanowiłem walczyć na drodze sądowej.
Chodziło nie tylko o 150 tysięcy, jakie zapłaciłem za obraz, ale też o
zasadę, że wątpliwości trzeba rozstrzygać na korzyść klienta - podkreśla
Witold Zaraska.
Walka sądowa trwała siedem lat, sprawa przeszła przez wszelkie instancje.
Ostatecznie Zaraska wygrał - co pokazuje, że można wygrać z domem
aukcyjnym, ale nie jest to łatwe.
Zapewne ta trudność w odzyskaniu pieniędzy to jeden z powodów, dla których
kolekcjonerzy często nie mówią głośno o swych wątpliwościach dotyczących
autentyczności obrazów, które zakupili. Uznają, że łatwiej jest milczeć i
starać się sprzedać "trefny" obraz, niż wikłać się w wieloletnią
walkę.
- Ile falsyfikatów wisi w rezydencjach biznesmenów lub gabinetach prezesów
banków? To ciekawe zagadnienie. Rynek dzieł sztuki zaczął rozkwitać w początkach
transformacji ustrojowej - mówi Zaraska. - Niektórzy uznali, że kupno
dzieł sztuki to forma pomnażania kapitału.
To właśnie w pionierskich latach 90. Art B i różne instytucje finansowe
windowały ceny obrazów do niebotycznej wysokości. Wierzono, że nie można na
tym stracić. Biznesmeni tacy jak Zaraska, którzy tworzyli kolekcje dla własnej
przyjemności, a poza tym interesowali się sztuką, byli raczej wyjątkiem.
- Zazwyczaj odbywało się to tak: z domu aukcyjnego telefonowano do
klienta: panie prezesie, mam dla pana coś wyjątkowego. Odłożyłem to dla
pana, ale trzeba się pośpieszyć. To wyjątkowa okazja - opowiada jeden z
moich rozmówców. - Tacy prezesi byli łatwym łupem. Nie ma wątpliwości,
że w sposób przemyślany zastawiano pułapki na kogoś, kto może był rekinem
biznesu, ale wypłynął na nieznane sobie wody.
Dziecko we mgle
Biznesmen Mariusz Jańczuk mówi, że wkraczając na rynek dzieł sztuki,
popełnił dwa zasadnicze błędy. Nie może sobie wybaczyć, że nie brał
rachunków za zakupione prace. Ale ten duży błąd wypływał z błędu jeszcze
większego: obdarzył kogoś zaufaniem.
- Byłem bezradny wobec tej kobiety, jej siły perswazji. "Dziecko we
mgle" to najłagodniejsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy. Bo można
powiedzieć o mnie jeszcze frajer czy jeleń - mówi Jańczuk.
Znajomość Jańczuka z Iwoną Bchner, właścicielką domu aukcyjnego
PolSwiss Art, była bliska. - Byłem w jej domu domownikiem, jadałem obiady,
kolacje i tak dalej - wspomina Jańczuk. To ona zasugerowała, że skoro na
giełdzie idzie mu nieźle, to zyski można ulokować w dzieła sztuki i w ten
sposób kapitał jeszcze pomnożyć. Jak twierdzi, mówiła mu np. "musisz mieć
tego Kislinga", a on, nie wnikając w szczegóły transakcji, akceptował ją.
Często w ogóle nie oglądał obrazów, jedno z cennych dzieł zdobiło na
przykład biuro Piotra Bchnera.
Problem zaczął się w chwili, gdy okazało się, że obrazy nie są wcale
tak fantastyczną inwestycją, jak wynikało chociażby z wywiadów
publikowanych w luksusowych pismach. "Portret siedzącego chłopca" Mojżesza
Kislinga, zakupiony przez Jańczuka za 150 tysięcy, został umieszczony w
katalogu PolSwiss Art w 2002 roku. Nie wzbudził żadnego zainteresowania, a Jańczuk
wkrótce upewnił się, że jest to falsyfikat. Zawiadomił policję, a także
opowiadał o całej historii na warszawskich salonach. Środowisko antykwariuszy
próbowało podobno dyskretnej mediacji - raczej nie z altruizmu, ale dlatego,
że cała sprawa płoszyła bywalców domów aukcyjnych.
W prawnej rozgrywce Jańczuk nie miał szans - nie mógł udowodnić, że
zakupu dokonał od właścicielki PolSwiss Art, bo Iwona Bchner stwierdziła,
że nie od niej kupił Kislinga.
Patrząc dziś z dystansu na tę historię, Mariusz Jańczuk mówi, że dał
się zwieść pozorom - wydawało mu się, że w świecie high life'u, wśród
ludzi opisywanych w luksusowych magazynach i mających związki z ówczesnymi
elitami politycznymi, pewne rzeczy się nie zdarzają. Swój przypadek uważa też
za dowód na tezę, że marszandzi nie powinni mieszać spraw prywatnych z
zawodowymi, a zdarza się to często.
"Zjawa" prowokuje
Czy sławny dom aukcyjny handluje fałszywymi dziełami sztuki? Dziennikarska
prowokacja dowodzi, że tak" - tak zaczyna się artykuł, opublikowany pięć
lat temu w "Rz". Opisuje prowokację, która zbulwersowała nie tylko środowisko
koneserów sztuki. Dziennikarze "Rz " i TVN postanowili udowodnić
niekompetencję ekspertów oceniających obrazy.
Pomysł był prosty - powstanie falsyfikat, namaluje go jakiś malarz,
imitując styl uznanego współczesnego artysty. Podrabianym twórcą został
Franciszek Starowieyski, fałszerzem krakowski malarz Bogdan Achimescu. Proces twórczy
czy raczej odtwórczy został uwieczniony na taśmie - prowokacja przypominała
eksperyment kliniczny przebiegający w kontrolowanych warunkach.
- Pamiętam gombrowiczowski grymas, który pojawił się na
arystokratycznej fizjonomii Starowieyskiego, kiedy pokazaliśmy mu rysunek, który
miał uchodzić za jego dzieło - wspomina Wojciech Cieśla, jeden ze współautorów
artykułu. - Był przekonany, że nam się nie uda, że żaden ekspert nie da
się nabrać. I mówił o tym dość dosadnym językiem.
A jednak się udało. Łukasz Kossowski, ekspert domu aukcyjnego PolSwiss
Art, napisał ekspertyzę podkreślającą walory rzekomej pracy
Starowieyskiego. Dziennikarze pracę wylicytowali, wykupili, a potem zaczęli
podważać autentyczność obrazu.
Ale dopiero gdy ekspert został wtajemniczony w mechanizm prowokacji, przyznał,
że się pomylił: - Jeden zero dla was - rzucił dziennikarzom, co
uwiecznili ukrytą kamerą. Całą historię dotyczącą rysunku, który w
katalogu PolSwiss Artu otrzymał tytuł "Zjawa", obejrzało ponad 3 miliony
widzów TVN.
Wrażenie było piorunujące. Co innego podejrzewać, że w domach aukcyjnych
sprzedaje się "falsy", a co innego przekonać się na własne oczy. Szokowało
to wszystkich - tygodnik "Wprost" przyznał ekspertowi PolSwiss Art tytuł
"Chały roku".
Czy można było inaczej udowodnić, że dom aukcyjny wystawia do sprzedaży
falsyfikaty? Moi rozmówcy nie mają wątpliwości, że byłoby to bardzo
trudne. Przypadki mniej ewidentne bywają przedmiotem wlokących się długo
sporów, czego dowodzi chociażby sprawa sądowa, którą wytoczył Witold
Zaraska.
"Zjawa" była pod względem testowania kompetencji idealna - była
kompilacją motywów zaczerpniętych z dzieł Starowieyskiego, nieźle
wykonanych, co mogło zmylić dyletanta. Jak uważał jednak sam Starowieyski,
każdy ekspert powinien zauważyć różnice w kresce, na falsyfikacie była
prowadzona "z nadgarstka", gdy tymczasem on malował dynamicznie, ruchem ręki
wspomaganym tułowiem. Do myślenia powinien dać też fakt, że w "Zjawie"
są błędy anatomiczne, a Starowieyski anatomem był perfekcyjnym. "Haków"
w "Zjawie" było jeszcze kilka, częściowo świadomych - bo falsyfikator
Achimescu, jak sam mówił, zamierzał stworzyć dzieło na granicy kiczu, a
niekiedy niezamierzonych.
Sprawa "Zjawy" ma jednak nieoczekiwany epilog. Ekspert PolSwiss Artu Łukasz
Kossowski poczuł się urażony ostrą oceną swych kompetencji i wytoczył
proces o ochronę dóbr osobistych Januszowi Miliszkiewiczowi, który na łamach
miesięcznika "Art & Biznes" wykpił jego wpadkę.
Telefon do malarza
Nie ma pani pojęcia, o czym mówi - słyszę od Łukasza Kossowskiego, gdy
usiłuję dociec istoty sporu. W czasie krótkiej rozmowy telefonicznej słyszę
to jeszcze parę razy.
Ekspert zdążył ochłonąć z zaskoczenia i twierdzi, że sprawa fałszerstwa
nie jest oczywista - po pierwsze, fałszerstwo odbywa się bez zgody malarza,
a w tym wypadku Starowieyski zgodę wyraził. Po drugie, podpis pod dziełem miałby
być, jak sądzi Kossowski, złożony przez Starowieyskiego.
Czy dzieło wykonane przez przypadkowo wybranego malarza, wcale nie ucznia
Starowieyskiego, można uznać za oryginał? Wydaje się to dość absurdalne,
zwłaszcza że Starowieyski stanowczo twierdził, że "Zjawę" zobaczył już
w gotowym kształcie.
I dlaczego ekspert nie zatelefonował do żyjącego wówczas Starowieyskiego,
by zapytać, czy obraz jest jego dziełem? To pytanie wydaje się dość
istotne, choć od Łukasza Kossowskiego słyszę, że "mówię bzdury".
Domy aukcyjne dość opornie uczą się na błędach. Wielu wpadek można by
uniknąć, gdyby kontaktowano się z artystą.
Niestety, nie jest to powszechną praktyką.
- W Agra Art kupiłam dwa rysunki Stasysa. Jakiś czas później na innej
aukcji usłyszałam, jak ludzie rozmawiają między sobą, że Stasys jest często
podrabiany. Przestraszyłam się. Rzeczywiście okazało się, że to
falsyfikaty. Parę lat później w tym samym domu aukcyjnym wylicytowałam obraz
Tarasina. Zaczęłam panikować, gdy miałam go wykupić i okazało się, że
mogą mi przedstawić jedynie rutynową ekspertyzę - opowiada Ewa K.,
kolekcjonerka z Warszawy.
W domu aukcyjnym ze zdziwieniem spytano ją, "co w takim razie mogą zrobić?".
Ewa K. zażądała, by obraz pokazano artyście. Uspokoiła się dopiero, gdy
dostała kserokopię obrazu z własnoręcznym potwierdzeniem artysty, że to
jego dzieło.
- Nie rozumiem, dlaczego to klient musi się domagać, by marszand
skontaktował się z malarzem. W domu aukcyjnym słyszałam zresztą uwagi:
"Proszę pani, malarz sam nie wie, co namalował" - mówi Ewa K. -
Trudno uwierzyć, że należy przyjąć, iż artyści, którzy są w sile wieku,
mają sklerozę.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Kiedy w jasna spokojna cicha nocSpokoj z kazdym oddechem Codzienne medytacje uzdrawiajace zycie spozodGdy wszyscy śpiąNiepewnosc w pracy Jak spokojnie przezyc osiem godzin 8godzzrozumiec stres jak nie dac sie nerwom i zadbac o spokoj cała książkaKuchenni fałszerzewięcej podobnych podstron