Og Mandino
Największy sukces świata
Wydawnictwo MEDIUM 1996
Przełożył Tadeusz Mieszkowski
A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników
i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to
jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu.
Łukasz 19, 2-3
Bardzo prostą i elementarną prawdą jest to, że życie, los i
szczęście każdego z nas i w większym lub mniejszym stopniu tych,
którzy są z nami związani, zależy od naszej znajomości reguł gry.
THOMAS HUXLEY
Dedykuję z miłością mojemu drugiemu ojcu i mojej drugiej matce
Johnowi i Ricie Langom
Rozdział pierwszy
Muszę cię z góry ostrzec.
Słowa, które zamierzasz przeczytać, mogą położyć kres twojemu
życiu.
Napisano, że bezużyteczne życie jest o wiele gorsze niż wczesna
śmierć. Jeżeli twoje życie, odkąd twoja matka wydała cię na świat,
upływa pośród niepowodzeń i frustracji, zgryzot i utyskiwań, klęsk
i użalania się nad samym sobą, to powiadam ci, że powinieneś
skończyć z tą nędzną egzystencją, i to zaraz, natychmiast, i
rozpocząć budowanie nowego życia, nowego bytu, wypełnionego
miłością i dumą, osiągnięciami i pokojem umysłu. Powiem więcej -
nie tylko powinieneś, ale możesz to uczynić!
Powiem jeszcze więcej - nie tylko możesz, ale chcesz, założywszy,
że przyjmiesz i wykorzystasz bezcenne dziedzictwo, którym
zamierzam podzielić się z tobą.
Mam na imię Józef.
Żałuję, że nie jestem utalentowanym pisarzem, w pełni panującym
nad swoim dumnym językiem, tylko urzędnikiem, przez całe życie
prowadzącym rejestry i księgi rachunkowe. Mimo to, nie bacząc na
moje liczne niedoskonałości, muszę zapisać to, co wiem o Zacheuszu
Ben Joszua, dla dobra niezliczonych przyszłych pokoleń i jako znak
wskazujący im drogę w poszukiwaniu lepszego życia. Jego historia
i, co ważniejsze, jego dar dla ludzkości, nie mogą być pogrzebane
pod nieprzychylnymi piaskami pustyni, wraz z kośćmi tych spośród
nas, którzy znali, kochali i tak wiele nauczyli się od tej
niezwykłej istoty Bożej.
Zacheusz został osierocony, kiedy miał pięć lat.
Rówieśnicy drwili z jego zdeformowanego ciała - dużej głowy i
szerokich ramion osadzonych na beczkowatym tułowiu na cienkich,
krótkich nogach.
Nie ukończył żadnej szkoły. Cenne lata młodości spędził na
wyczerpującej pracy od wschodu do zachodu słońca, uprawiając
ziemię i zbierając jej owoce na rozległych farmach Heroda.
Mimo to stał się najbogatszym człowiekiem w całym Jerychu,
nabywając w końcu tytuły własności do przeszło połowy obszarów
ziemi uprawnej w promieniu pół dnia marszu.
Jego dom, otoczony wysokimi palmami i drzewami daktylowymi,
przewyższał pod względem wielkości i wspaniałości dawny zimowy
pałac Heroda, który później stał się własnością jego pogardzanego,
słabego syna.
Wybitny grecki myśliciel, spotkawszy Zacheusza u szczytu jego
kariery, po powrocie do Aten powiedział swoim uczonym kolegom, że
wreszcie poznał kogoś, kto podbił świat i kto nawet nie jest
świadomy swoich osiągnięć.
U schyłku życia Zacheusz przyjął stanowisko, które ściągnęłoby
pogardę i nienawiść na każdego innego, kto by je przyjął, co
zresztą stało się udziałem jego poprzedników, ale miłość i
szacunek tak wielu ludzi, którzy zawdzięczali mu zmianę swojego
życia na lepsze, nigdy nie wygasła.
Pod koniec życia doświadczył czegoś, co uważam za cud, chociaż
nigdy przedtem nie wierzyłem w cuda. Świadkowie tamtego
niezwykłego wydarzenia nie umieli w żaden sposób wytłumaczyć tego,
co widzieli - a właśnie okoliczności owego cudu mogą zmienić i
zmienią twoje życie, tak jak stało się to w przypadku wielu innych
osób.
Jeśli chcesz, niech ci się wydaje, że nie czytasz moich słów, lecz
ich słuchasz.
Wyobraź sobie, że złożyłeś swoją zmęczoną głowę na moich kolanach,
jak niegdyś składałeś ją na kolanach rodziców. W tym dniu,
podobnym do innych, zmagałeś się z przytłaczającymi cię
przeciwnościami, aby zdobyć choć trochę spokoju i bezpieczeństwa
dla siebie i dla tych, którzy cię kochali i darzyli zaufaniem.
Pozwól, że rozetrę ci siniaki, jakich nabawiłeś się w zmaganiach
owego dnia, i podzielę się z tobą skarbem jednej z ludzkich
mądrości - mądrości, z której możesz korzystać, aby z martwego i
bezbronnego liścia, zdanego na każdy podmuch wiatru, przekształcić
się w dumną ludzką istotę, zdolną do godnego życia, jaką pragniesz
się stać.
Nade wszystko, bądź cierpliwy i wysłuchaj mnie do końca.
Spotkaliśmy się, ty i ja, nie bez powodu. Któż może wiedzieć,
jakie plany ma wobec nas Bóg? Któż może odsłonić tajemnicę,
dlaczego w tym momencie swojego życia czytasz tę właśnie książkę,
a nie inną?
Czy jesteś gotowy porzucić dotychczasowe życie i wkroczyć na nową
drogę?
Czy nie jest tak, że masz w tej chwili niewiele do stracenia, a
wszystko do zyskania?
Pozwól, że jako pokorny i samozwańczy wykonawca testamentu
Zacheusza, przekażę ci bezcenny zapis dotyczący jego majątku.
Co zaś uczynisz z tym niezwykłym dziedzictwem... zależy wyłącznie
od ciebie.
Rozdział drugi
Mówi się, że pamięć jest jedynym prawdziwym skarbcem, w którym
złożone są wszystkie klejnoty naszych minionych lat. Jeżeli tak,
to niewątpliwie moim najcenniejszym klejnotem jest to, że znałem i
służyłem człowiekowi, którego imię w języku naszego ludu znaczy
"sprawiedliwy" lub "niewinny" - Zacheuszowi.
Spotkałem go dawno temu, kiedy obaj byliśmy jeszcze młodzi, na
zatłoczonym rynku w Jerychu. Na plecach czułem wciąż uderzenia
chłosty, jaką sprawił mi mój ojczym. Siedziałem na kamiennej ławce
pełen żalu nad sobą i troski o przyszłość, kiedy po raz pierwszy
zobaczyłem Zacheusza. Dźwigał na plecach kilka belek z cedrowego
drzewa, tak długich i ciężkich, że z trudem utrzymywał równowagę i
szedł zygzakiem, stwarzając zagrożenie dla przechodniów, którzy mu
wygrażali i złorzeczyli.
Był zgięty niemal w pół pod tym potwornym ciężarem, ale kiedy
przechodził koło mnie, ze zdumieniem usłyszałem, że śpiewa. I o
czym to, pomyślałem, ten nieszczęśnik może śpiewać? Nagle, tuż
przede mną, potknął się o kamień i upadł przygnieciony ciężkimi
belkami.
Będąc w tak ponurym nastroju, nie miałem ochoty zajmować się
cudzym nieszczęściem, ale kiedy żaden z przechodniów nie spojrzał
nawet na leżącego nieruchomo Zacheusza, w końcu podbiegłem do
niego i zacząłem usuwać olbrzymie drewniane kłody, które go
przygniatały. Jego twarz była cała we krwi. Ukląkłem przy nim i
skrajem mojej tuniki otarłem głęboką ranę na jego czole. Wreszcie
poruszył się mamrocząc słowa, których nie zrozumiałem. Jakaś
uczynna kobieta z pobliskiego straganu z owocami przyniosła dzban
wody i szmatę i dopiero kiedy obmyliśmy jego twarz, poruszył
powiekami i otworzył oczy. Po chwili usiadł. Uśmiechnął się do
mnie szeroko i potarł z zakłopotaniem czoło; z podziwem patrzyłem,
jak grają mu pod skórą potężne bicepsy.
- Powiedzieli, że nie uniosę siedmiu belek - odezwał się ponuro.
- Co takiego?
- Sprzedawcy drewna - wyjaśnił - powiedzieli mi, że żaden
człowiek, a już na pewno nikt mojej postury, nie uniesie siedmiu
takich belek na raz, ale nie chciałem im wierzyć. Skąd można
wiedzieć, czego się zdoła dokonać, dopóki się nie spróbuje?
Kiedy stanął chwiejnie na nogach, z trudem powstrzymałem się od
śmiechu. Ubrany w stosowny kostium, byłby doskonałym klownem w
niejednym wędrownym cyrku, jakie przejeżdżały przez nasze miasto.
Całą jego postać tworzyły głównie głowa, ramiona i ręce, reszta
ginęła w tunice opadającej do ziemi. Był wzrostu siedmio - albo
ośmioletniego chłopca, chociaż na pewno miał przynajmniej tyle lat
co ja, czyli szesnaście.
Zbliżył się do mnie, położył swoje silne ręce na mojej piersi,
spojrzał na mnie dużymi brązowymi oczami pełnymi wdzięczności i
powiedział głębokim, silnym głosem:
- Dziękuję, przyjacielu, niech ci Bóg błogosławi.
Skinąłem głową i odszedłem. Po dwudziestu krokach jednak wiedziony
ciekawością spojrzałem za siebie i... nie mogłem uwierzyć własnym
oczom. Ten chłopak układał kłody jedna na drugą, tak żeby znowu
wziąć je na plecy! Głupiec! Podbiegłem do niego - sam nie wiem
dlaczego - i powiedziałem:
- Człowieku, czy ty naprawdę chcesz znowu zrobić to, co
niemożliwe?
Z hałasem rzucił na stos ostatnią, siódmą belkę i wyprostowany, z
rękami na biodrach, uważnie wpatrując się we mnie przez dłuższą
chwilę odrzekł łagodnie:
- Nic nie jest niemożliwe, chyba że ktoś pogodzi się z tym, że
jest niemożliwe.
Chwilę się wahałem, po czym usłyszałem swoje własne słowa:
- Pomogę ci. Nie mam nic specjalnego do roboty. Weź te postronki i
zwiąż belki razem na obu końcach, tak żebym ja mógł nieść z jednej
strony, a ty z drugiej.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nic się nie
odezwał. Kiedy związaliśmy mocno belki, on ujął je z przodu, ja z
tyłu. Nieśliśmy te potworne kłody, ze względu na mnie często
zatrzymując się dla odpoczynku, aż na skraj miasta. Tam, na drodze
do Fazaelis, razem ustawiliśmy jego pierwszy przydrożny stragan. W
ciągu kilku miesięcy sprzedawaliśmy tylko jedno-dorodne i soczyste
figi, które obaj zbieraliśmy z małego poletka, jakie Zacheusz
kupił po pięciu latach ciężkiej harówki.
Przez następne co najmniej pół wieku nigdy zanadto nie oddalaliśmy
się od siebie - zawsze, ilekroć zaistniała taka potrzeba, gotowi
spieszyć sobie nawzajem z pomocą. Prawdziwych przyjaciół nigdy nie
zdobywamy przypadkiem, są oni zawsze darem od Boga.
Rozdział trzeci
Jerycho, otoczone ze wszystkich stron martwą pustynią i szarymi,
kamienistymi wzgórzami jest zielonym rajem urodzajnych równin
zasilanych w wodę przez wiele źródeł i akweduktów. Tak wysoko
cenione są owoce tego skrawka ziemi, że kiedyś Marek Antoniusz
ofiarował Kleopatrze wszystkie tutejsze plantacje drzew
balsamowych wraz z przyległymi terenami. Uwodzicielska królowa
sprzedała je potem Herodowi, który aż do końca swoich dni czerpał
olbrzymie zyski z owego nabytku.
Kiedy Archelaos, syn Heroda, został odsunięty przez Rzym od
władzy, Jerycho i cała Judea znalazły się pod rządami rzymskich
prokuratorów. Owi dostojnicy, zwykle z wojskową przeszłością, nie
dbali o rozwój gospodarki, ściągając tylko jak największe podatki
od wszelkich zbiorów. Tak więc z każdym rokiem Zacheusz zagarniał
coraz więcej królewskich ziem, powiększając swój początkowo
niewielki zagajnik drzew figowych. Ponieważ prowadziłem jego
księgi, pamiętam czasy, kiedy zatrudniał ponad dwa tysiące
parobków, nie mówiąc o około trzystu robotnikach pracujących przy
montowaniu straganów, które postawiliśmy zarówno w mieście, jak i
poza jego murami.
W miarę jak interesy Zacheusza coraz bardziej kwitły, jego
zaufanie i wiara w moje zdolności i mój rozum pogłębiały się, aż w
końcu staliśmy się sobie bliżsi niż wielu rodzonych braci. Idąc za
moją radą, wybudował tutaj, w Jerychu, pierwszy magazyn na
bawełnę. Po pewnym czasie zastąpił go wielki pałac z przylegającym
doń składem towarów długim na ponad 1200 łokci. Nawet w
Jerozolimie nie było tak wielkiego magazynu.
Moje wspomnienia z tamtego okresu są nadal tak żywe, jak
dzisiejszy wschód słońca. W nieustannym pochodzie ciągnęły do
naszych doków ładunkowych karawany kupców z całego świata,
nabywając nasze produkty rolne za złoto i srebro albo wymieniając
je na własne, egzotyczne i bardzo poszukiwane towary z odległych
krain. Oliwa, wino i ceramika nadchodziły często od Marka
Filiciusza z Rzymu. Z Crespi na Sycylii przysyłano biżuterię i
żywy inwentarz. Malthus z Etiopii dostarczał szylkretu i
pikantnych przypraw dla bogatych kobiet w Jerychu, natomiast Lino
z dalekiej Hiszpanii zawsze przysyłał wyroby ze złota i sztaby
żelaza. Germanie dostarczali futer i szlifowanego bursztynu;
dywany i rzadkie perfumy oraz skóry otrzymywaliśmy od Diona z
Persji, a Wo Sang Pi przysyłał nam z dalekiego Szanghaju bele
lśniącego jedwabiu.
Karawany opuszczały zaś nasze miasto ze skrzyniami owoców, workami
daktyli, belami bawełny, miodem, flaszkami oliwy, bananami, henną,
trzciną cukrową, winogronami, kukurydzą, figami i najwyżej
cenionym balsamicznym olejkiem - wszystko to rosło na ziemi
Zacheusza. Nieustannie też powiększał on swój majątek, a jego
magazyny zaczęły w końcu zaopatrywać w towary kupców z całego
cywilizowanego świata.
Dla mieszkańców Jerycha Zacheusz był zawsze człowiekiem bardziej
godnym szacunku niż wielu potentatów handlowych, którzy
natarczywie oferowali swoje towary. Dla biednych i cierpiących,
zarówno młodych jak i starych, skazanych przeważnie na życie w
nędzy i pustce z powodu okoliczności, na które nie mieli żadnego
wpływu, mój pan stał się światłem nadziei, dobroczyńcą, który
ratował ich przed głodem, niósł pomoc w chorobach i był ich
wybawcą w najgorszych przeciwnościach losu.
Na początku drugiego roku naszej znajomości, kiedy farmy Zacheusza
były jeszcze nieliczne i małe, polecił mi, jako swojemu zaufanemu
buchalterowi rozdzielić ogromną część naszych wszystkich zysków,
bo aż połowę wśród potrzebujących. W miarę jak nasze interesy się
rozwijały, coraz więcej biedaków w mieście było sytych i
odzianych; wybudowano schroniska dla ludzi starszych i dla sierot;
z Egiptu i Rzymu sprowadzono lekarzy, by opiekowali się kalekami i
chorymi; zatrudniono także nauczycieli dla młodzieży.
Najnędzniejszych żebraków i bezdomnych włóczęgów wyciągano z
rynsztoka i roztaczano nad nimi opiekę, aż odzyskiwali swoją
utraconą godność. Nawet ja, choć biegły w tej dziedzinie, nie
potrafię ocenić, ile złota i srebra wydano ani ile istnień
ludzkich zostało uratowanych dzięki niezwykłej szczodrobliwości
mojego pana.
W odróżnieniu od bogaczy, którzy pozwalali na to, żeby ich wielkie
akty dobroczynności rozgłaszano po całym kraju, Zacheusz działał
bez rozgłosu i z wielką skromnością. Nawet kiedy pewien sławny
uczony z Aten, dowiedziawszy się, czego Zacheusz dokonał w ciągu
niespełna trzydziestu lat, powiedział, że jest to niewątpliwie
"największy sukces świata", pamiętam, jak Zacheusz zaczerwienił
się i wzruszył swoimi szerokimi ramionami. Jego odpowiedź na takie
pochwały była zawsze taka sama. Zostało mu dane znacznie więcej
dóbr materialnych, niż zasługuje na to jakikolwiek pojedynczy
człowiek, i on tylko służy Bogu niewielką pomocą, aby przynajmniej
w drobnej części odwdzięczyć się za wszystko, czym Bóg go
obdarzył.
Zacheusz rządził swym królestwem, jak z uśmiechem nazywał swoje
wszystkie farmy, łagodną, ale silną ręką.
Tylko jedna tragedia zmąciła te pierwsze dziesięciolecia
pomyślności i ostatecznie jeszcze bardziej zbliżyła nas do siebie,
jeżeli było to w ogóle możliwe.
Jakie dziwne jest to, że smutek może silniej niż szczęście
połączyć dwa serca.
Rozdział czwarty
W czasach, kiedy imperium Zacheusza się rozrastało, widywaliśmy
się ze sobą bardzo rzadko. Ja byłem zwykle w jednym z jego
magazynów, sporządzając inwentarz, nadzorując wysyłkę towarów czy
kontrolując rachunki. On natomiast nieustannie podróżował od farmy
do farmy, pomagając naszym zarządcom w rozwiązywaniu wielu różnych
problemów i bardzo często po prostu pracując na polu z
robotnikami. To był szczęśliwy człowiek. Kochał swoją pracę.
Wieczorami, ponieważ obaj nie byliśmy żonaci, zawsze jedliśmy
razem obiad, wykorzystując te chwile wytchnienia na omawianie
naszych interesów i czynienie planów na przyszłość.
Nigdy nie zapomnę pewnego wieczoru, kiedy Zacheusz w milczeniu
siedział przy stole ledwie coś skubiąc z talerza, i tylko od czasu
do czasu odpowiadał skinieniem głowy na moje uwagi. To niezwykłe
zachowanie trwało podczas całego posiłku, aż w końcu nie mogąc już
znieść tego dłużej spytałem:
- Zacheuszu, co się stało?
Podniósł głowę i spojrzał bez wyrazu w moim kierunku, ale nic nie
odrzekł.
- Jakieś poważne kłopoty na którejś farmie? - nalegałem dalej. -
Gdzie byłeś dzisiaj?
- Na północy - odpowiedział cicho.
- I jak bawełna Rubena i trzcina cukrowa Jonatana zniosły
zmniejszoną ilość wody?
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Obaj spodziewają się przewyższyć
rekordowe plony z ubiegłego roku.
I znowu zapadło milczenie. Nigdy przedtem nie zachowywał się wobec
mnie w ten sposób.
- Źle się czujesz? - zapytałem w końcu.
Potrząsnął głową. Znowu milczenie. Jestem uparty. Postanowiłem
przeczekać. Mógłbym tak siedzieć przy stole aż do wschodu słońca,
by w końcu wyznał, co go trapi.
Ale nie czekałem długo. Z bolesnym jękiem Zacheusz nagle zerwał
się z miejsca i stanął przede mną unosząc swoją tunikę i
odsłaniając cienkie jak u dziecka nogi.
- Spójrz na mnie, Józefie! - zawołał. - Spójrz na tę straszliwą
imitację ciała mężczyzny! Popatrz na tę głowę, tak wielką, że
wystarczyłaby dla dwóch ludzi, i już łysiejącą. Widzisz te ramiona
i ręce, i tę dziwacznie zaokrągloną klatkę piersiową, i teraz
popatrz - popatrz - na te nędzne cienkie trzciny, które muszą
podtrzymywać tę całą szpetotę. Jestem zaprawdę kpiną z rasy
ludzkiej, zamknięty w tej straszliwej klatce pokręconego ciała, z
której nie ma ucieczki aż do samej śmierci. Więzień na zawsze - w
więzieniu bez drzwi! Dlaczego Bóg mnie tak potraktował, Józefie?
Osunął się na łoże i ukrył twarz w dłoniach. Płakał. Byłem zbyt
wstrząśnięty, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Przez cały czas, odkąd
byliśmy razem, temat jego zdeformowanego ciała wypłynął tylko
dwukrotnie, i to wówczas, gdy wypiliśmy przy obiedzie więcej niż
zwykle wina. O ile pamiętam, w jednym i drugim przypadku
rozpocząłem rozmowę od sugestii, że nadszedł już czas, aby wziął
sobie żonę, z którą dzieliłby swoje szczęście i za każdym razem ze
smutnym uśmiechem odpowiadał, że żadna kobieta przy zdrowych
zmysłach nie chciałaby zaręczyć się z połową mężczyzny i na
dodatek tak szpetnym.
Zaręczył się?
Łagodnie dotknąłem jego ramienia.
- Zacheuszu, czy nie spędziłeś dzisiaj sporo czasu ze starym
Jonatanem?
Popatrzył na mnie uważnie przez rozstawione palce.
- Byliśmy razem większą część dnia. Dlaczego pytasz?
- Jak się miewa jego urocza córka, Lea? Myślę, że z roku na rok
staje się coraz piękniejsza.
Zacheusz odwrócił wzrok.
- Józefie, jesteśmy razem tak długo, że nasze serca są dla nas
wzajemnie jak otwarte księgi. Sprzedałbym wszystkie moje farmy,
żeby tylko mieć Leę za żonę - westchnął.
- A co ona czuje?
- Cóż mogę wiedzieć na pewno? Jest zawsze dla mnie uprzejma i
miła, kiedy odwiedzam jej ojca, ale czy nie należy spodziewać się
po niej takiego zachowania wobec bogatego mężczyzny, właściciela
ziemi z której utrzymuje się cała jej rodzina? A co by było,
gdybym odważył się poprosić jej rodziców, aby pozwolili mi
porozmawiać z nią o małżeństwie, a ona przyjęłaby moje
oświadczyny? Czy nie poślubiłaby mnie tylko ze względu na
bezpieczeństwo i dobrobyt, jakie mógłbym;jej zapewnić? Czy mogłaby
kiedykolwiek pokochać mężczyznę w takiej... takiej klatce? -
wykrzywił usta, wymownym gestem pokazując na siebie.
- Zacheuszu - powiedziałem, wstając - nigdy, odkąd pracujemy
razem, nie mówiłem ci nieprawdy.
- Wiem.
- Proszę, posłuchaj mnie. Dawno temu, kiedy po raz pierwszy
zobaczyłem cię na rynku, litowałem się nad tobą. To uczucie trwało
jednak krótko, ponieważ szybko uświadomiłem sobie, że jesteś
bardziej mężczyzną, niż ja byłem nim kiedykolwiek. Stopniowo,
widząc, jak wielkich dokonujesz cudów, osiągając kolejne sukcesy,
ujrzałem w tobie olbrzyma, doskonałego w swojej postaci. Nadal
widzę cię takim, zaślepiony, jeśli chcesz tak uważać, twoimi
rozlicznymi talentami, twoją odwagą, inteligencją, współczuciem
dla innych i twoją wielką siłą - nie tylko twych ramion, ale i
twej duszy. Zacheuszu, na moje życie, jestem pewien, że Lea widzi
cię dokładnie takim samym, jakim ja cię widzę.
Pobrali się jeszcze tego roku. Cztery lata później przenieśli się
do pałacu, który zbudował dla niej Zacheusz. Minęło następnych
dwanaście miesięcy i właśnie wtedy, gdy oboje pogodzili się już,
że nigdy nie będą cieszyli się potomstwem, Lea oznajmiła, że
spodziewa się dziecka.
Zacheusz był oczywiście przekonany, że jego pierworodnym dzieckiem
będzie syn. W tym okresie, jeżeli byliśmy razem, z trudem udawało
mi się nakierować rozmowę na sprawy zawodowe. Przyszły ojciec już
teraz robił imponujące plany co do swojego dziedzica: stadnina
arabów najczystszej krwi, nauczyciele z Rzymu, Koryntu i
Jerozolimy, którzy mieli zapewnić mu stosowną edukację, specjalny
pokój w pałacu wypełniony wyłącznie zabawkami. Pewnego dnia jego
syn miał zostać największym właścicielem ziemskim w całej Judei,
ze sztabem sług na każde skinienie i najbardziej wpływowymi ludźmi
na świecie jako przyjaciółmi.
- Popatrz na to, Józefie - powiedział do mnie pewnego ranka,
otwierając małe puzderko z wypolerowanego orzechowego drewna i
wyjmując z jego wyłożonego jedwabiem wnętrza subtelnie rzeźbiony
przedmiot z kości słoniowej, mniejszy niż moja pięść. Od lat byłem
znawcą artystycznych wyrobów z kości słoniowej i po jej barwie i
strukturze mogłem nawet rozpoznać, czy pochodzi od słoni
afrykańskich, czy chińskich. W tym przypadku była to niewątpliwie
rzeźba chińska, wykonana z niezwykłą dbałością o każdy detal i
przypominająca miniaturową klatkę. Wewnątrz, na dnie klatki,
kołysał się tam i z powrotem mały ptaszek, także z kości
słoniowej.
- Ileż miesięcy pracy musiało kosztować zrobienie tego cuda -
zauważyłem z podziwem. - Czy zdajesz sobie sprawę, że to cacko
zostało uformowane z jednego kła i artysta wykonał je z takim
mistrzostwem, że tego małego ptaszka wewnątrz wyrzeźbił od środka,
nie naruszając niezliczonych cienkich pręcików tworzących klatkę?
Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego! To jest warte
majątek!
- Szczerze współczuję temu ptaszkowi - ze smutnym uśmiechem
powiedział Zacheusz, delikatnie przesuwając małą białą klatkę po
swoim policzku. - Jak widzisz, nie ma żadnego wejścia do jego
więzienia.
- Skąd masz ten skarb?
- To jest dar od naszego przyjaciela z karawany, Wo Sang Pi, dla
mojego przyszłego syna.
- Dla twojego syna? - zapytałem zaskoczony.
- Tak, dla mojego syna. To jest grzechotka, Józefie grzechotka,
którą moje dziecko będzie się bawiło w tych rzadkich chwilach,
kiedy sam nie zdołam się z nim bawić, zmuszony wyjechać z pałacu.
Łzy płyną mi z oczu, kiedy to piszę, bo tej grzechotki nigdy nie
dotknęły małe dziecięce rączki ani też marzenia i plany Zacheusza
dotyczące jego syna nigdy się nie ziściły. Niemowlę, chłopiec,
urodziło się martwe, a jego matka, piękna, delikatna Lea, nie
przeżyła porodu.
Następne dwanaście miesięcy po tym wydarzeniu były bolesnym
okresem dla nas wszystkich, znajdujących się w najbliższym
otoczeniu Zacheusza. Zamknął się w swojej wielkiej sypialni i
zerwał wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym, także ze mną.
Tylko Szemer, pierwszy służący wynajęty przez Leę, gdy wprowadziła
się do pałacu, mógł przynosić mu posiłki i świeżą odzież, a kiedy
pytaliśmy go o stan naszego pana, potrząsał tylko głową i
odchodził.
Pewnego dnia, kiedy ślęczałem nad moimi księgami handlowymi i
rachunkami, poczułem na ramieniu twardą, dobrze znajomą dłoń.
- Witaj, buchalterze - cicho powiedział Zacheusz. Jego głos i
spojrzenie były takie jak dawniej, zanim spotkała go tragedia.
- Witam cię, panie! Cieszę się, że wróciłeś.
Skinął głową w stronę otwartej księgi.
- Czy wciąż mamy zyski?
- Większe niż kiedykolwiek.
- To tylko potwierdza moje słowa, które powtarzam od dawna,
Józefie. Twój wkład w przedsięwzięcie jest równie cenny jak mój,
jeżeli nie większy.
- Doceniam twoją uprzejmość, Zacheuszu - odpowiedziałem - ale to
tylko świadczy o twojej wspaniałomyślności. Począwszy od
pierwszego przydrożnego straganu, wszystko zostało zbudowane
dzięki twojej przedsiębiorczości i wytrwałości. Byłem i jestem
tylko twoim użytecznym narzędziem i poczytuję to sobie za
zaszczyt. Wszyscy, którzy wiele osiągnęli, tak jak ty, potrzebują
takich jak ja, aby wykonywali ich polecenia.
Zacheusz pogłaskał mnie po głowie.
- Józefie, powiedz mi, proszę, jak sądzisz, ile mieszka w tym
mieście dzieci, które nie obchodziły jeszcze swoich dziesiątych
urodzin?
Otworzyłem usta ze zdumienia.
- I-i-ile dzieci... dziesiątych urodzin?
- Tak.
Muszę przyznać, że przez krótką chwilę brałem pod uwagę możliwość,
iż tragiczna strata, jaką poniósł Zacheusz, i długie miesiące
odosobnienia odbiły się fatalnie na jego umyśle. Wreszcie
odpowiedziałem:
- Pewnie ze dwa tysiące.
- Bardzo dobrze. Chciałbym, żebyś w całym mieście ogłosił, że te
wszystkie dzieci i ich rodzice są zaproszeni na przyjęcie, które
odbędzie się na dziedzińcu naszego pałacu za cztery dni, siódmego
dnia miesiąca Nisan. Żaden buchalter nie utrzymałby się na swojej
posadzie, gdyby nie miał pamięci do dat.
- Siódmy dzień miesiąca Nisan - powiedziałem, jąkając się - czy to
w tym dniu... rok temu... kiedy... kiedy...?
-... kiedy straciłem rodzinę, Leę i syna? Jesteś dokładny, jak
zwykle, drogi przyjacielu. - W jego ciepłym głosie nie wyczuwało
się smutku ani użalania się nad sobą. - Józefie, wydamy przyjęcie
urodzinowe w dzień urodzin mojego syna nie tylko na jego cześć,
ale na cześć każdego dziecka w Jerychu. Większość z nich nigdy
uroczyście nie obchodziła rocznicy swojego przyjścia na ten świat.
Weź z naszego skarbca tyle ile potrzebujesz, aby poczynić
odpowiednie przygotowania. Wszyscy zostaną ugoszczeni po królewsku
i każde dziecko otrzyma na własność jakąś zabawkę.
- Dwa tysiące! Ależ to pochłonie fortunę! - zawołałem.
- Sprawi to nam niewielki kłopot. A pomyśl tylko, co będzie to
znaczyło dla każdego z tych dzieci.
I tak siódmego dnia miesiąca Nisan rozległy marmurowy dziedziniec
przed pałacem Zacheusza stał się placem zabaw wypełnionym po
brzegi dziećmi, które śmiały się, biegały i krzyczały z radości,
objadając się przy okazji smakołykami, których wiele z nich
przedtem nigdy nie widziało ani nie próbowało. I nikt nie cieszył
się z tego święta bardziej niż Zacheusz. Śmiał się z występów
wynajętych błaznów, pomagał dzieciom wsiadać do wózków ciągnionych
przez osiołki, rzucał różnokolorowe piłki pod nogi tańczących
dzieci i namawiał nieśmiałych rodziców, żeby bawili się razem ze
swymi pociechami. Wreszcie z wypiekami na twarzy, ciężko dysząc,
usiadł obok mnie i obserwował zabawę, oklaskami wyrażając swoją
radość ze szczęścia, które widział przed sobą.
Później, kiedy tłum się zmniejszył, do miejsca, gdzie
siedzieliśmy, podbiegł mały chłopaczek, trzymający palce w ustach.
Zacheusz wyciągnął ręce i mały śmiało usiadł mu na kolanach.
- Jak masz na imię, mój synu? - zapytał.
- Nataniel.
Z ust Zacheusza wydobył się cichy okrzyk. Opanował się jednak
szybko i powiedział:
- To bardzo ładne imię. Gdybym miał syna, nazwałbym go Nataniel.
Malec roześmiał się i mocniej przytulił się do Zacheusza, głośno
żując łodygę trzciny cukrowej.
- Powiedz mi, Natanielu - Zacheusz podniósł chłopca wysoko,
patrząc prosto w jego duże brązowe oczy - gdyby jakieś twoje
życzenie mogło się dzisiaj spełnić, czego byś pragnął?
Chłopiec spoważniał i zmarszczył czoło, intensywnie myśląc;
rozejrzał się wokół siebie, wycierając ręką umorusaną twarz, po
czym wskazał na pałac.
- Podoba ci się ten wielki dom. - Zacheusz zaśmiał się. - Ale
gdybym ci go oddał, to gdzie bym mieszkał?
Malec potrząsnął niecierpliwie głową.
- Nie, nie... to białe... to białe...
- Te białe ściany? - zapytał Zacheusz, wzrokiem zwracając się do
mnie o pomoc w zrozumieniu chłopca.
Nataniel znowu wskazał na pomalowane ściany pałacu. Potem,
pozostając w ramionach Zacheusza, obrócił się i wskazał w kierunku
pobliskich murów miasta, prześwitujących przez liście dwóch palm.
- Brudne ściany... brudne ściany.
- Aha! - roześmiał się Zacheusz. - Teraz rozumiem.
Chciałbyś, żeby mury miasta były tak białe i czyste, jak ściany
mojego domu!
Malec energicznie skinął głową.
Zacheusz odwrócił się do mnie i nie mógł nie zauważyć, że z trudem
powstrzymuję się od śmiechu.
Rzadko zdarzało mi się widzieć mojego pana tak ożywionego.
- Panie, musisz zrozumieć - parsknąłem śmiechem - że życzenia
należą do jednej z niewielu przyjemności biedaków, ale nie mają
oni pojęcia, ile kosztuje zrealizowanie ich życzeń.
Zacheusz potrząsnął głową.
- Józefie, życzenie jest pierwszym krokiem do spełnienia. Gdybyśmy
najpierw czegoś sobie nie życzyli, nigdy byśmy niczego nie
osiągnęli.
Zacheusz postawił Nataniela na ziemi, przycisnął jego głowę do
swojej piersi i pocałował go w czoło.
- Twoje życzenie będzie spełnione, Natanielu. Na twoją cześć i na
cześć wszystkich dzieci w Jerychu mury zostaną pomalowane na
biało.
I tak się stało. Po kilku tygodniach, gdy Zacheusz wystarał się o
zgodę zupełnie zaskoczonej miejskiej starszyzny i rzymskiego
centuriona, stacjonującego w Jerychu, brudne terakotowe mury
otaczające miasto zostały przez ponad pięciuset robotników
pomalowane na biało po obu stronach, a nawet od góry.
Odtąd każdego roku, siódmego dnia miesiąca Nisan, dzieci Jerycha
były podejmowane przez Zacheusza na dziedzińcu jego pałacu, a mury
miasta na jego koszt malowano na biało.
Ponieważ nigdy nie zaznałem błogosławieństwa posiadania własnej
rodziny, w końcu przyjąłem uprzejme zaproszenie Zacheusza, żebym
zamieszkał razem z nim w pałacu. I tak, w miarę upływu lat, obaj
starzeliśmy się, coraz bardziej upodabniając się do siebie, jak
dwie sosny rosnące na szczycie góry, które - wystawione na te same
wiatry i deszcze - stają się w końcu tak podobne, jak lustrzane
odbicie.
Nasze interesy nadal przynosiły zyski i znakomicie się rozwijały,
aż pewnego dnia złożył nam niespodziewaną wizytę nowo mianowany
rzymski prokurator Judei.
Rozdział piąty
Poncjusz Piłat był niskiego wzrostu, ale miał w sobie coś, co
budziło szacunek dla jego stanowiska. Ze swoją ciemną cerą i
krótko ostrzyżonymi siwymi włosami był typowym rzymskim oficerem,
od wypolerowanego napierśnika aż do nabijanych srebrnymi guzami
butów. Duże krople potu na twarzy i szyi były jedyną skazą, która
zakłócała jego imponujący obraz władcy, kiedy dumnie kroczył przez
nasz pałacowy dziedziniec, z rękami założonymi do tyłu, przez cały
czas rozmawiając z Zacheuszem, podczas gdy dowódca miasta,
centurion Marek Krispus, i ja szliśmy za nimi w milczeniu.
Obszedłszy pałac i magazyn, zasiedliśmy w cieniu atrium, gdzie
Szemer nalał nam do srebrnych pucharów wybornego białego wina.
Piłat pierwszy podniósł swój puchar.
- Twoje zdrowie, Zacheuszu. Z tego, co byłeś łaskaw mi pokazać,
rozumiem, dlaczego wielu uważa ciebie za najbogatszego człowieka w
Jerychu. Wprost niewiarygodne osiągnięcie jak na jedno życie. Ile
masz lat, Zacheuszu?
Zacheusz upił mały łyk wina i uśmiechnął się.
- Jestem już u schyłku życia, prokuratorze, ale w sercu wciąż
jestem dzieckiem. Obawiam się, że - podobnie jak inni - chciałbym
żyć długo, nie starzejąc się. Wkrótce będę obchodził swoje
sześćdziesiąte szóste urodziny.
Piłat z podziwem potrząsnął głową.
- Jesteś niezwykłym człowiekiem, Zacheuszu. Pod względem swoich
dokonań niewątpliwie dorównujesz sławnemu kupcowi z Damaszku,
który jest znany jako największy kupiec świata.
- Znałem Hafida przez wiele lat. Jego niezliczone karawany
handlowe często przeładowywały towary w naszych składach.
- Twój pałac jest wspaniały, a twój magazyn nie ma sobie równego,
nawet w Rzymie.
Zacheusz wzruszył ramionami.
- Moje bogactwo nie znajduje się tutaj, panie. Ono jest tam, poza
pałacem, na farmach, tam, gdzie rosną drzewa figowe i daktylowe,
krzewy bawełny i trzcina cukrowa, ale nawet to wszystko byłoby
bezwartościowe bez mojego największego kapitału - lojalnych ludzi,
którzy pielęgnują rośliny i drzewa z miłością i troską. Czułbym
się najbardziej zaszczycony, gdybym mógł pokazać ci, panie, moje
skarby, jeśli tylko zechcesz spędzić tutaj z nami dwa albo trzy
dni.
Piłat podniósł obie ręce.
- To nie będzie potrzebne. Mój poprzednik, Waleriusz Gratus, zadał
sobie wiele trudu, aby dostarczyć mi wyczerpujące sprawozdania z
twoich wszystkich osiągnięć. Rzym jest ci wielce wdzięczny za
twoje ogromne świadczenia podatkowe, które w tak znacznym stopniu
przyczyniają się do utrzymywania przez nas pokoju w całym
imperium. Powiedz mi, skoro mieszkasz tutaj, w Jerychu, czy musisz
płacić także podatki na świątynię w Jerozolimie?
- Oczywiście. Cesarz otrzymuje to, co mu się należy, ale to samo
dotyczy Boga.
Widziałem, jak Piłat zacisnął szczęki, i z rosnącym przeczuciem
niebezpieczeństwa słuchałem dalszej rozmowy tych dwóch silnych
mężczyzn. Jaki był cel przybycia prokuratora? Prokuratorzy rzadko
składali takie wizyty, zwłaszcza w Judei, woląc pozostawać w
swojej wystawnej rezydencji w Cezarei, z wyjątkiem świąt, kiedy
pojawiali się w Jerozolimie z dodatkowymi oddziałami wojska, aby
nie tracić kontroli nad licznymi tłumami wiernych.
Wydawało się, że Zacheusz czyta w moich myślach.
- Czujemy się zaszczyceni twoją wizytą, panie. Gratus, przez te
wszystkie lata, gdy sprawował w Judei władzę namiestnika, ani razu
nie zaszczycił swoją obecnością naszego domu.
Piłat zignorował ukryte w słowach Zacheusza pytanie i wskazał na
mały odcinek muru miejskiego, który prześwitywał przez liście
drzew palmowych.
- Czy to nie są te mury miasta, które, jak mówią twoi rodacy,
zostały w cudowny sposób zrównane z ziemią wiele lat temu?
- To nie te mury - wyjaśnił Zacheusz. - Chodzi o mury starego
miasta, położonego na północ od obecnego. Kiedy nasz lud uciekł z
niewoli w Egipcie, ponad czternaście stuleci temu, wędrował potem
przez wiele lat, zanim przeszedł przez Jordan i przybył na te
zielone równiny w poszukiwaniu swojej ojczyzny. Mieszkańcy Jerycha
potraktowali ich wrogo i zamknęli przed nimi bramy miasta, ale
wtedy Bóg pouczył naszego przywódcę, Jozuego, co ma zrobić, żeby
pokonać wroga wewnątrz miasta.
- Plan bitwy...? Od waszego Boga? - Piłat nie ukrywał szyderstwa w
głosie.
- Tak można to nazwać. Każdego dnia nasz lud, spełniając rozkazy
Boga, maszerował wokół murów miasta za siedmioma kapłanami
grającymi na trąbach z rogów baranich. Po jednym okrążeniu wszyscy
powracali do pobliskiego obozu. Siódmego dnia nasze wojsko
okrążyło mury siedem razy i pod koniec siódmego okrążenia wszyscy
zwrócili się w stronę miasta. Kiedy kapłani zagrali na trąbach,
ludzie podnieśli ręce i wydali gromki okrzyk, a wtedy kamienie się
zatrzęsły i zaczęły pękać, aż potężne mury runęły na ziemię. Tak
miasto zostało zdobyte i doszczętnie spalone. Niedaleko stąd można
jeszcze oglądać jego ruiny. Większa część tego muru wokół nowego
miasta została zbudowana przez Heroda na początku jego królewskich
rządów.
- Bardzo interesujące - powiedział Piłat, podnosząc swój puchar na
znak, żeby Szemer napełnił go winem. - Rozumiem, że ta biała,
błyszcząca farba pokrywająca teraz mur to twoje dzieło. Pochwalam
takie poczucie obywatelskiej dumy, Zacheuszu. Kiedy od Jerozolimy
jedzie się przez te wyludnione krainy, wielką przyjemność sprawia
widok tego lśniącego bielą muru wśród zieleni farm, z których
większość należy do ciebie. Jerozolima powinna mieć takiego
wspaniałomyślnego dobroczyńcę.
Zacheusz zmarszczył brwi.
- Jerozolima nie potrzebuje żadnej ozdoby. Tam jest Świątynia i
tam jest Bóg. To wystarczy.
Piłat zmrużył oczy.
- Jest tam także Antonia, rzymska twierdza.
Zacheusz uśmiechnął się i skinął głową.
- Któż mógłby o tym zapomnieć?
Wstrzymałem oddech. Przebieg rozmowy stawał się niebezpieczny.
Wreszcie prokurator hałaśliwie postawił puchar na stole i zwrócił
się do swojego milczącego podwładnego, Marka Krispusa.
- Centurionie - powiedział - może winieneś poinformować naszego
gospodarza o celu naszej wizyty.
Marek był człowiekiem uprzejmym i dobrze wychowanym. Od lat często
mieliśmy z nim do czynienia i zawsze traktowaliśmy go z należytym
szacunkiem. Nachylił się ku Zacheuszowi i w jego oczach mogłem
wyczytać strach przed Piłatem. Jego głos był niewiele głośniejszy
niż szept.
- Panie, znasz zapewne tutejszego głównego poborcę podatkowego?
- Samuela? Któż mógłby nie znać przełożonego celników, zwłaszcza
odkąd regularnie odprowadza z mojego skarbca tyle mojego złota i
srebra. Tak, znam go bardzo dobrze. Byliśmy przyjaciółmi przez
wiele lat, mimo że mam niskie mniemanie o jego profesji i mimo
kłopotów, jakich przysparzał mnie i mojemu buchalterowi.
Marek uśmiechnął się z przymusem.
- Samuel jest ciężko chory i poprosił o zwolnienie go ze
stanowiska przełożonego poborców podatkowych w tym okręgu.
Zacheusz splótł ręce.
- To smutna wiadomość. Jest on dobrym człowiekiem, dobrym mężem i
ojcem i wiernie czci swojego Boga, pomimo zawziętości, jaką musiał
okazywać, żeby wytrwać na tym stanowisku. Był także uczciwy we
wszystkich sprawach, jakie z nim załatwialiśmy, a uczciwy poborca
podatkowy to rzadkość granicząca z cudem. Będzie mi go brakowało.
Czy czcigodny prokurator wybrał już kogoś na jego następcę?
Zanim Marek zdążył odpowiedzieć, Piłat podniósł się niecierpliwie
i położył rękę na ramieniu Zacheusza.
- Wybrałem ciebie, panie, abyś zajął miejsce Samuela jako głównego
dzierżawcy podatkowego Rzymu w tym mieście!
Zacheusz cofnął się gwałtownie, jak gdyby otrzymał silny cios.
Pamiętam tylko, że w tym momencie serce zaczęło walić mi jak
młotem. Twarz Zacheusza zszarzała; z oczami utkwionymi w Piłata,
przecząco potrząsał głową.
- Chyba nie mówisz tego poważnie, panie. Nigdy nie podjąłbym się
tak odrażającego zajęcia skierowanego przeciwko moim rodakom,
nawet gdybym cierpiał głód. Dlaczego przyszedłeś do mnie z tą
propozycją, skoro jest tylu innych, którzy lizaliby twoje buty za
taką możliwość zapełnienia swojej sakiewki. Dlaczego ze wszystkich
ludzi wybrałeś właśnie mnie?
Piłat spokojnie usiadł na krześle i podniósłszy prawą dłoń,
szeroko rozstawił palce.
- Z wielu powodów, Zacheuszu. Po pierwsze - powiedział, dotykając
kciuka - jesteś uczciwy. Po drugie - kontynuował, odginając mały
palec - znasz się na interesach i finansach. Żaden z około
sześćdziesięciu poborców podatkowych w mieście nie ośmieliłby się
czegokolwiek przed tobą ukryć. Następnie, jesteś już bogaty i
pieniądze nie stanowią dla ciebie wielkiej pokusy.
Zacheusz, który zawsze wysłuchiwał każdego do końca, teraz
przerwał prokuratorowi. Zniżając głos, jak gdyby starał się
wyjaśnić coś ważnego dziecku, powiedział:
- Być może nie rozumiesz, panie, ponieważ dopiero co przybyłeś do
Judei, że wśród naszego ludu nie ma bardziej poniżającego sposobu
zarabiania na życie niż ściąganie podatków dla cesarza od własnych
rodaków. Tylko nierządnica i pastuch mają gorszą od nich reputację
i w naszej religii mówi się, że poborca podatkowy nie może nawet
liczyć na przebaczenie ze strony Boga. Dlaczego miałbym poświęcać
szacunek każdego obywatela Jerycha i narażać na szwank mój związek
z Bogiem, biorąc na siebie, w moim sędziwym wieku, obowiązek,
którego nienawidzę i którego nigdy nie mógłbym spełniać z czystym
sumieniem? Z całym należnym tobie, panie, szacunkiem, proszę cię,
żebyś poszukał przełożonego celników gdzie indziej.
Mój pan podniósł się, jak gdyby dając do zrozumienia, że dyskusję
uważa za zakończoną, ale prokurator nadal siedział, z ustami
wykrzywionymi uśmiechem.
- Zacheuszu, ja znalazłem już mojego celnika. Wiem o twoich
niezliczonych dobrodziejstwach i cudach, jakich dokonałeś dla tego
miasta. Jesteś niewątpliwie najbardziej kochanym człowiekiem w
Jerychu, a twoje czyny świadczą wymownie, że darzysz swoich
współobywateli wielką miłością.
Piłat przerwał, jak gdyby starannie dobierając słów.
- A teraz zapytuję ciebie - czy wolałbyś, ty albo twój Bóg, żebym
wybrał na przełożonego celników kogoś innego, kogoś, kto może
tolerować rozboje i nadużycia, które, jak wiemy, zdarzają się przy
ściąganiu podatków? Na pewno zdajesz sobie sprawę, jak licznych
sposobów mogą używać nieuczciwi i bezczelni celnicy, aby uczynić
życie obywatela trudnym do zniesienia, pomimo naszych wysiłków, by
ukrócić ich działania. Czy nie stać cię na złożenie tej
niewielkiej ofiary, aby uczynić życie wielu ludzi bardziej
znośnym, niż jest obecnie? A może należysz do tych, którzy łatwo
dają coś innym tylko wtedy, kiedy nie wymaga to od nich żadnego
poświęcenia czy wyrzeczeń?
Tak więc ten człowiek, który najmniej ze wszystkich obywateli
Jerycha nadawał się na to stanowisko, został przełożonym celników
w mieście. Ostatecznie mieszkańcy miasta otrząsnęli się po
pierwszym szoku, jakiego doznali na wieść o tej nominacji, a
Zacheusz, przekazawszy mi wszystkie codzienne sprawy związane z
prowadzeniem jego interesów, zaangażował się w nowe zajęcie z taką
gorliwością, jaką przejawiał w swoim każdym przedsięwzięciu.
Nieuczciwych i zachłannych celników zwalniano natychmiast, kiedy
tylko przyłapano ich na gorącym uczynku. Na wszystkich właścicieli
farm i przedsiębiorstw nakładano sprawiedliwe podatki. Zacheusz,
sprawując ciągłą kontrolę, mógł mieć pewność, że niewielu, jeżeli
w ogóle ktokolwiek, było oszukiwanych czy źle traktowanych przez
podlegających mu celników.
Zacheusz pełnił ten niewdzięczny urząd przez ponad cztery lata,
które pozostawiły głęboki ślad w jego duszy. Coraz częściej
zastanawiał się nad swoim życiem, myśląc nawet o śmierci, jak
gdyby połączenie się z jego ukochaną Leą, spoczywającą w
marmurowym grobowcu za pałacem, było dla niego pocieszeniem i
ulgą.
Któż mógł przewidzieć, że pewnego dnia mój, liczący sobie wówczas
siedemdziesiąt jeden lat, ukochany pan, wdrapie się na drzewo
sykomory albo że konsekwencje tego pozornie niedorzecznego czynu
zupełnie zmienią resztę jego życia?
Rozdział szósty
Opuszczony pałac Heroda w Jerychu dawno już przejęły władze
rzymskie; mieściły się w nim różne instytucje rządowe. W jednej z
dużych byłych sal jadalnych, pod którą zawsze stał na warcie jakiś
ponury legionista, Marek Krispus urządził sobie centrum
dowodzenia, skąd czujnym okiem kontrolował życie miasta. Do pomocy
miał nieduży kontyngent żołnierzy, których dostarczył mu Poncjusz
Piłat.
Także tutaj mieściło się biuro przełożonego poborców podatkowych.
Zatrudniało co najmniej dwunastu urzędników, którzy przyjmowali co
dzień od miejscowych poborców podatkowych zebrane pieniądze,
liczyli je i raz na tydzień przygotowywali ich wysyłkę do skarbca
Piłata w twierdzy w Jerozolimie. Stąd z kolei pieniądze były
transportowane do Rzymu pod strażą Witeliusza, legata
stacjonującego w Antiochii, do którego wpływały wszystkie dochody
z prowincji.
Ponieważ byłem akurat służbowo u zarządcy jednego z naszych
wielkich straganów z owocami, nie opodal pałacu, postanowiłem
zrobić Zacheuszowi niespodziankę i odwiedzić go. Drzwi do jego
biura były zamknięte i kiedy chciałem zapukać, usłyszałem gniewne
głosy dobiegające z wewnątrz. Z niezwykłą u mnie dyskrecją
cofnąłem się sprzed drzwi i usiadłem na najbliższej ławce. Za
chwilę drzwi gwałtownie się otworzyły i jakaś wysoka postać
przebiegła obok mnie w takim pośpiechu, że zaledwie zdołałem
uchwycić spojrzeniem tył szarej tuniki i pochyloną głowę i
usłyszeć echo jej szybkich kroków na marmurowej posadzce.
- Złodziej! Rabuś! Nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy!
Zacheusz stał w drzwiach swojego biura, wygrażając wielką pięścią
za uciekającym mężczyzną. Na mój widok uśmiechnął się i skinął
głową, żebym wszedł do środka, po czym zamknął drzwi.
- Jakieś kłopoty? - zapytałem, kiedy usiedliśmy.
- Zawsze z tymi samymi - westchnął. - Ci, którzy pobierają podatki
na drogach, są cierniem w moim boku. Żerują nawet na pielgrzymach
udających się do Jerozolimy na święta, upokarzają ich, kontrolując
zawartość każdego bagażu, a nawet zmuszają ich do płacenia
dodatkowych należności za dary, jakie ci biedacy niosą do świątyni
z okazji Paschy. To jest najgorszy okres w roku. Powinienem mieć
tysiąc par oczu, by upilnować chciwych celników. Ten, którego
właśnie widziałeś, nałożył tak wysoki podatek na pewną
pielgrzymującą rodzinę, że nie mogła go zapłacić. Czy wiesz, co
wtedy zrobił? Ostatecznie zgodził się tych nieszczęśników
przepuścić, ale pod warunkiem, że zamienią swojego zdrowego osła
na jego własnego, starego i chorego! Na szczęście zdobyli się na
odwagę, by zawiadomić mnie o tym przestępstwie, i kiedy przyjdą
tutaj dzisiaj po południu, otrzymają pełną rekompensatę.
Podniósł małą sakiewkę, która, jak wywnioskowałem z jej ciężaru,
była wypełniona monetami.
- Józefie - zawołał, przymykając oczy - co ja tu robię?! Wszak
mógłbym spędzić tę resztę życia, która mi jeszcze pozostała, wśród
moich pięknych zielonych pól, pod błękitnym niebem, wdychając
aromaty balsamu i daktyli.
- Jesteś tutaj, Zacheuszu, aby bronić tych, którzy sami nie mogą
obronić siebie. Czy nie przypominałeś mi o tym przy każdej okazji
w ciągu tych kilku ubiegłych lat?
Potrząsnął głową i westchnął.
- Czy ja jestem stróżem brata mojego?
- Zawsze nim byłeś, Zacheuszu, i nigdy się nie zmienisz.
Zacheusz nachmurzył się i szybko zmienił temat.
- Opowiedz mi o naszych farmach. Czy ten zachodni akwedukt został
oczyszczony?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, rozległo się głośne pukanie do drzwi.
- Wejść! - zniecierpliwionym głosem zawołał Zacheusz.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i w progu stanął młody mężczyzna,
przyodziany tylko w przepaskę na biodrach. Zasapany, z trudem
łapał oddech.
Zacheusz zerwał się i podskoczył do młodzieńca.
- Co się stało, Aaronie? Coś z twoim ojcem? Jego ojciec - wyjaśnił
Zacheusz, zwracając się do mnie - jest celnikiem na drodze z
Perei. To dobry człowiek.
Zacheusz poprowadził młodego człowieka do ławki, podał mu czarkę z
wodą i pogładził go pocieszająco po karku.
- A teraz powiedz mi, synu, co sprowadza cię tutaj w takim stanie?
- Mój ojciec kazał mi zawiadomić ciebie, panie, jak najszybciej.
- Zawiadomić? O czym zawiadomić? Został obrabowany? Spotkało go
jakieś nieszczęście?
- Nie, nie, mój ojciec miewa się dobrze i przesyła ci, panie,
pozdrowienia. Ale chciał ci powiedzieć, że właśnie był świadkiem
cudu. Ślepiec, który codziennie siedzi blisko budki celnika,
prosząc przechodzących o jałmużnę, odzyskał wzrok za sprawą tego
proroka z Galilei, którego nazywają Jezusem.
- I twój ojciec widział to na własne oczy?
- Tak. To wydarzyło się kilka kroków od jego budki.
- Jak to się stało? Czy ojciec opowiedział ci o tym?
Młodzieniec skinął głową i wziął głęboki oddech.
- Powiedział, że Jezus i jego zwolennicy przeszli już przez
rogatki, kiedy ślepiec zawołał za nim: "Synu Dawida, zmiłuj się
nade mną".
Zacheusz zbladł.
- Powiedział: "Synu Dawida"?
- Tak. I kiedy Jezus to usłyszał, zawrócił, podszedł do miejsca,
gdzie siedział ślepiec, i zapytał, co może dla niego zrobić, a
wtedy tamten odrzekł, że chciałby odzyskać wzrok, i Jezus
odpowiedział: "Przejrzyj; twoja wiara cię uzdrowiła".
- I co wtedy? - zapytał niecierpliwie Zacheusz, pochylając się w
stronę Aarona.
Aaron wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
- Ślepiec skoczył na równe nogi i zawołał, tak żeby wszyscy obecni
przy tym wydarzeniu słyszeli, że widzi, a kiedy Jezus ze swoimi
ludźmi oddalił się, pobiegł za nim.
Zacheusz w milczeniu wpatrywał się w swoje ręce, aż wreszcie
odezwałem się:
- Któż to jest ten Jezus, Zacheuszu?
- Nie słyszałeś, Józefie? To młody człowiek z Nazaretu, który
wskrzesił z martwych Łazarza w pobliskiej Betanii, zaledwie kilka
miesięcy temu.
- Czarownik?
Zacheusz spojrzał na mnie dziwnie.
- Nie, nie sądzę. Gdzie on teraz jest, Aaronie?
- Razem ze swoimi zwolennikami i ze ślepcem, który odzyskał wzrok,
ruszyli dalej. Są na drodze do Jerycha. Minąłem ich, kiedy biegłem
tutaj z tą wiadomością. Będą w mieście mniej więcej za godzinę.
- Dziękuję ci, Aaronie, i dziękuję twojemu ojcu. Powiedz mu ode
mnie, że ma wspaniałego syna.
Kiedy Aaron wyszedł, Zacheusz zaczął przemierzać pokój tam i z
powrotem, z rękami założonymi do tyłu i z pochyloną głową. Setki
razy widziałem go zachowującego się w ten sposób w chwilach, kiedy
starał się rozwiązać trudny problem, których nie brakowało w
naszych interesach. Zawsze twierdził, że lepiej mu się myśli,
chodząc albo wykonując jakąś pracę fizyczną, niż siedząc. Teraz
jego krok cechowała sprężystość, jakiej dawno u niego nie
widziałem. Nawet jego oczy błyszczały, a posępne zmarszczki na
twarzy, które pojawiły się na niej po niedawnych tragicznych
wydarzeniach, jakby się wygładziły.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz, Józefie?
- N-n-nie wiem, panie. Wydajesz mi się jednak jakiś odmieniony.
- Czy masz jakieś plany na dzisiejsze popołudnie?
- Są jeszcze w pobliżu trzy stragany, które powinienem
skontrolować.
Machnął ręką.
- Zrobisz to jutro. Wyjdźmy na ulicę i znajdźmy zacienione miejsce
pod jakimś drzewem, gdzie będziemy mogli poczekać na tego Jezusa.
Chciałbym zobaczyć człowieka, który może przywrócić ślepcowi wzrok
i ożywić martwego.
- Człowieka? Zacheuszu, człowiek nie może dokonywać takich czynów.
To jest albo oszust, który razem ze swymi wspólnikami wprowadza
ludzi w błąd, albo... albo...
Zacheusz milczał, czekając, aż dokończę zdanie. Nie wiedziałem
jednak, co powiedzieć.
- Chodź, Józefie - uśmiechnął się. - Bądźmy naocznymi świadkami
tego, co się wydarzy.
Rozdział siódmy
Wielkie karawanowe szlaki z Syrii, na północy, do Arabii, na
wschodzie, spotykają się i łączą na zachodnich krańcach Jerycha, a
dalej, przechodząc w szeroką, zbudowaną przez Rzymian, kamienną
drogę, przecinają centrum miasta. Na zachodniej granicy główna
droga miasta znowu staje się brudna i zapuszczona, wijąc się w
górę zakosami, aż do oddalonej o co najmniej sześć godzin marszu
Jerozolimy.
Kiedy przyszliśmy do głównej drogi, czekały już tam tłumy ludzi.
Długim karawanom handlowym, które zawsze widać było na szlakach
komunikacyjnych, towarzyszyły wielkie rzesze pielgrzymów z Perei i
Galilei, udających się do Świętego Miasta na Paschę. Nigdy dotąd
nie widziałem takich tłumów stojących po obu stronach drogi i z
natężeniem wypatrujących pojawienia się Jezusa od wschodniej
strony miasta.
Zacheusz przystanął obok jakiejś młodej pary. Kobieta trzymała w
ramionach śpiącą dziewczynkę.
- Na co tutaj czekacie? - zapytał.
Kobieta mocniej przycisnęła dziecko do piersi i odsunęła się od
Zacheusza, którego najwidoczniej rozpoznała, ale mężczyzna
natychmiast mu odpowiedział:
- Chcemy zobaczyć cudotwórcę, panie, człowieka, którego nazywają
Jezusem z Nazaretu. Powiedzieli nam, że na pewno będzie tędy
przechodził w drodze do Jerozolimy na Paschę. Nasza córka urodziła
się ułomna. Nie potrafi nawet stać o własnych siłach. Może Jezus
pobłogosławi ją i uzdrowi, jeżeli będziemy mieli szczęście, że nas
zauważy. Ale tutaj są takie tłumy...
Zacheusz wyciągnął coś spod swojej tuniki i dał młodej matce.
- To dla małej - powiedział, dotykając lekko ramienia kobiety. Nie
potrzebowałem pytać, co jej wręczył. Do moich obowiązków należało
pilnować, aby niewielka sakiewka, którą Zacheusz nosił przy sobie,
była zawsze wypełniona złotymi monetami.
Ludzie stali teraz stłoczeni co najmniej w trzech szeregach wzdłuż
całej drogi, jak okiem sięgnąć, i nie było sensu iść dalej w tym
nieznośnym upale. Zatrzymaliśmy się za starym drzewem sykomory,
którego sękate i rozłożyste gałęzie sięgały wysoko ponad drogą i
dostarczały nam przyjemnego cienia, kiedy wmieszaliśmy się w ten
hałaśliwy tłum, który zniecierpliwiony oczekiwaniem zaczął teraz
ubliżać każdej wiejskiej rodzinie pielgrzymującej do Jerozolimy.
- Dlaczego oni tak postępują? - westchnął Zacheusz, potrząsając
gniewnie głową. - Dlaczego wciąż wydajemy na świat takie
nieokrzesane dusze, które nie potrafią inaczej zrekompensować
sobie własnych wad, niż przez pomniejszanie i wyśmiewanie cudzych
talentów, a nawet stroju innych? Kiedy wreszcie ludzie uświadomią
sobie, że wszyscy jesteśmy równi w oczach Boga?
- Tłum nie myśli, Zacheuszu. Oni, jako zbiorowość, są zdolni do
czynów, których żaden z nich oddzielnie nigdy by nawet nie ważył
się popełnić.
- Tak. Wiem. Ciekaw jestem, jak potraktują Jezusa.
Z daleka, od wschodniej strony, wkrótce usłyszeliśmy okrzyki,
które stopniowo przechodziły w radosne i coraz głośniejsze wiwaty.
Tłum w pobliżu nas zaczął wolno przesuwać się w stronę ulicy.
Kobieta obok mnie, ciągnąca za rękę małego chłopca, zaczęła
krzyczeć, kiedy wzdłuż drogi rozległy się głosy:
- Idzie, idzie!
Stanąłem na palcach, aby lepiej widzieć, porwany teraz gorącym
entuzjazmem tłumu wobec człowieka, o którym dotychczas nawet nie
słyszałem.
Zacheusz pociągnął mnie za tunikę.
- Widzisz go, Józefie? Czy już się pojawił?
Mój pan, z powodu niskiego wzrostu, mógł zobaczyć tylko plecy
stojących przed nim osób, ale wiedziałem, że nigdy nie wykorzysta
swojego urzędu, aby zapewnić sobie lepsze miejsce. Mogłem najwyżej
starać się być jego oczami.
- Tak, tak - zawołałem, przekrzykując ogólny hałas. - Teraz go
widzę! Jest chyba o jakieś sto kroków od nas, idzie na czele dużej
grupy, uśmiecha się i macha ręką do ludzi.
- Jak wygląda? Powiedz, proszę!
- Wysoki, góruje ponad tłumem. Włosy ciemnobrązowe, luźno
opadające na ramiona. Ma brodę. Idzie z wysoko uniesioną głową.
Ubrany jest w białą tunikę, a na ramionach, nawet w taki upał, ma
czerwoną szatę. Teraz jest chyba pięćdziesiąt kroków od nas. Jakaś
młoda dziewczyna właśnie wyrwała się z tłumu i wręczyła mu kwiat.
A teraz jakaś kobieta podniosła dziecko wysoko nad głową i woła
coś do niego. Przestał machać ręką i uśmiechać się, ale idzie
dalej...
Odwróciłem się i spojrzałem w bok. Szarpanie mojej tuniki ustało,
a Zacheusz zniknął mi z oczu! Dwaj mężczyźni ze śmiechem
pokazywali rękami ku górze. Spojrzałem tam - i zobaczyłem
Zacheusza! Wspinał się na naszą cienistą sykomorę, coraz wyżej i
wyżej, a gdy dosięgnął najniższej, grubej gałęzi, przeszedł po
niej tak daleko, aż znalazł się bezpośrednio nad zbliżającą się
grupą. Byłem zbyt zaskoczony, aby zawołać do niego, i, muszę
przyznać, wielce zakłopotany tym nierozważnym postępowaniem,
zważywszy na jego wiek i pozycję. Ale zaraz znowu skupiłem uwagę
na Jezusie, który przechodził akurat na wprost mnie. Wyglądał na
młodszego, niż sądziłem, a kiedy obrócił się w moją stronę,
zobaczyłem, że jego twarz i szyja były spalone słońcem, a jego
oczy płonęły blaskiem.
Jezus przeszedł pod gałęzią sykomory i po dziesięciu czy więcej
krokach zatrzymał się, obrócił i spojrzał w górę, mrugając oczami
na niecodzienny widok starego mężczyzny niebezpiecznie
balansującego na drzewie. Tłum zamilkł. Jezus wskazał na postać
nad swoją głową i powiedział głośno, tak by wszyscy mogli słyszeć:
- Zacheuszu, pośpiesz się i zejdź z drzewa; dzisiaj jeszcze
zatrzymam się w twoim domu.
Ze ściśniętym gardłem, nie mogąc opanować łez, patrzyłem, jak mój
pan, zszedłszy z drzewa, niezdarnie podchodzi na swoich cienkich
nogach, aby uścisnąć młodego kaznodzieję.
Byli oczywiście tacy, którzy dziwili się, dlaczego Jezus
postanowił zatrzymać się na odpoczynek w domu celnika, grzesznika,
jak niektórzy szemrali między sobą; inni zaś, łącznie ze mną, byli
zupełnie zaskoczeni faktem, że jezus znał imię Zacheusza.
Większość jednak wydawała radosne okrzyki, kiedy Zacheusz,
przedstawiwszy mnie Jezusowi, oddalił się razem z nim, a jego
towarzysze rozeszli się do domów przyjaciół.
Ku mojemu wielkiemu żalowi nie mogłem spędzić nawet chwili z
Zacheuszem i Jezusem. Kiedy wróciłem do pałacu, czekał na mnie
posłaniec z wiadomością, że karawana Malthusa przybyła z Etiopii
na dwa dni przed wyznaczonym terminem i właśnie wyładowuje towary
w naszym magazynie, tak że zmuszony byłem tam pozostać do późna w
nocy.
Chociaż od Szemera dowiedziałem się, że obaj spędzili ze sobą
wiele godzin w orzeźwiającym chłodzie atrium, sam Zacheusz nie
mówił mi wiele o przebiegu tego spotkania, a ja nigdy go nie
pytałem, uważając, że gdyby zechciał, sam wszystko by mi
przekazał. Wystarczy powiedzieć, że po wizycie Jezusa usposobienie
Zacheusza stało się pełne łagodności i spokoju, czego nie
widziałem od czasu jego szczęśliwych dni małżeństwa.
Jego pogodny nastrój nie trwał jednak długo, i to właśnie ja
okazałem się tym, kto zburzył ten nastrój. Pewnego ranka byłem w
magazynie, aby nadzorować dużą dostawę zielonych fig
przeznaczonych do wysyłki do Damaszku, kiedy setnik Marek Krispus
przekazał mi tę wstrząsającą wiadomość. Pobiegłem do pałacu i
zastałem Zacheusza przy śniadaniu.
Kiedy wszedłem do jadalni, powitalny uśmiech szybko zniknął z jego
twarzy.
- Stało się coś złego - zauważył, nim zdążyłem się odezwać.
Skinąłem głową, nie mogąc znaleźć słów, aby mu przekazać tę wieść.
- Mów, Józefie - powiedział. - Przynajmniej nie usłyszę tego na
pusty żołądek.
Wciągnąłem głęboko powietrze.
- Jezus nie żyje!
- Co?
- Jezus nie żyje - powtórzyłem.
- Jak to się stało? - zapytał cichym głosem.
- Ukrzyżowali go za bunt przeciw Rzymowi.
- Poncjusz Piłat?
- Tak, przy pomocy arcykapłanów, którzy twierdzili, że Jezus był
tylko fałszywym Mesjaszem, który zwodził lud.
Zacheusz przycisnął rękę do piersi i zamknął oczy. Widziałem, jak
jego usta się poruszają. Pochyliłem się nad stołem i położyłem mu
rękę na ramieniu. Potem usłyszałem jego słowa:
- Czy to wszystko, co miałeś mi do powiedzenia?
- Czy to wszystko? Wszystko? Czy to nie jest aż nazbyt dużo?
Otworzył wreszcie oczy i zobaczyłem, że pojawiły się wokół nich
zmarszczki, które były zapowiedzią uśmiechu. Dlaczego się
uśmiechał? Pogładził moją rękę, jak gdyby pocieszając mnie, i
rzekł:
- Grób, do którego złożono jego ciało - ten grób okaże się pusty.
- Pusty? Co ty mówisz?
- Okaże się pusty - powtórzył niemal szeptem.
- Skąd wiesz?
Znowu pogładził moją rękę.
- Jezus powiedział mi to zaledwie dwa tygodnie temu, kiedy razem
siedzieliśmy w atrium.
Rozdział ósmy
W godzinę po otrzymaniu ode mnie wiadomości o Jezusie Zacheusz
wysłał do Poncjusza Piłata w Jerozolimie posłańca z listem,
zawierającym rezygnację z funkcji przełożonego celników. List,
który przepisałem na pergaminie, sygnowany przez Zacheusza,
zawierał krótką informację, że od tej chwili nie może on dalej
służyć Rzymianom w żadnej formie i pod żadnymi warunkami.
Kiedy skończyłem przepisywać list, chciałem opuścić jadalnię,
ponieważ w tym dniu miałem do załatwienia wyjątkowo dużo spraw.
- Zostań, Józefie - zawołał za mną Zacheusz. - Mamy dzisiaj
jeszcze wiele do zrobienia, nim słońce zajdzie.
Zacząłem wyjaśniać, że zalegam już z innymi obowiązkami,
spodziewając się, że to zrozumie, ale on z niezwykłą stanowczością
kazał mi zostać na miejscu.
Usiadł naprzeciw mnie, od czasu do czasu z grymasem bólu kładąc
rękę na tunice okrywającej jego pierś. Wydawało się, że nawet
oddychanie sprawia mu wielką trudność.
- Jesteś chory, Zacheuszu? Coś cię boli?
Próbował się uśmiechnąć.
- Moje stare serce - powiedział ochrypłym głosem - przypomina mi,
że przeżyło już lata swojej służby... zresztą ja chyba także.
- Czy mam posłać Szemera po lekarza?
- Nie, nie, czeka nas zbyt wiele pracy. A teraz wysłuchaj mnie
uważnie, Józefie. Jak wiesz, zawsze twierdziłem, że moim
najcenniejszym kapitałem są ludzie, których zatrudniam w moich
magazynach, na straganach i na farmach. Ich wszystkich trzeba
zawiadomić, że począwszy od dnia dzisiejszego, nie pracują już dla
mnie, ale dla siebie. Niech nasi urzędnicy natychmiast przygotują
niezbędne dokumenty, przepiszą tytuły własności farm i składów na
tych, którzy swoją sumienną pracą w tak wielkim stopniu
przyczynili się do sukcesu każdego przedsięwzięcia.
Jestem pewien, że zachowałem się wówczas głupio, zrywając się na
równe nogi i krzycząc:
- Chcesz wszystko oddać? Przeszło pięćdziesiąt lat życia
poświęconego pracy...?!
Zacheusz poczekał cierpliwie, aż usiądę z powrotem.
- Niczego nie oddaję. Każdy, kto otrzyma moją własność, musi
zapłacić pewną cenę. Myślę, że jeden grosz wystarczy - uśmiechnął
się - aby transakcja była legalna. Ten pałac zatrzymamy, ty, ja i
Szemer, jako nasz dom na resztę życia. To jest i tak o wiele za
dużo, jak na nasze skromne potrzeby, ale obawiam się, że jesteśmy
za starzy i zbyt przyzwyczajeni do naszego trybu życia, aby
zapuszczać korzenie w jakimś innym miejscu.
- Dlaczego, Zacheuszu? Dlaczego to robisz?
- A dlaczego nie? Nie mam żadnego spadkobiercy, podobnie jak ty.
Dlaczego nie mielibyśmy doświadczyć tej wielkiej radości
obdarowania tylu zasługujących na to ludzi, dopóki jeszcze żyjemy?
A ile ziemi będzie potrzebował każdy z nas, kiedy zamknie oczy?
- Ale ty i ja mamy jeszcze przed sobą wiele szczęśliwych lat...
- Józefie, człowiek powinien się wycofywać, będąc u szczytu
powodzenia, a nie czekać do chwili, kiedy świat zacznie patrzeć na
jego wysiłki ze współczuciem. Aha! Jeszcze jedno. Ile pieniędzy
mamy w naszym skarbcu?
- I-i-ile? Co najmniej pół miliona denarów w srebrze.
- A wartość towarów w naszych magazynach?
- Co najmniej ćwierć miliona denarów.
Zacheusz potarł ręką brodę i przymknął oczy.
- Wszyscy trzej moglibyśmy dostatnio żyć przez dwadzieścia lat
albo dłużej za pięćdziesiąt tysięcy denarów, zgodzisz się ze mną,
Józefie?
- Na pewno, panie.
- A dodatkowe sto tysięcy pokryłoby na wiele lat wydatki związane
z przyjęciami dla dzieci, a także koszty utrzymania w czystości
murów miasta, nieprawdaż?
Jakakolwiek dyskusja z Zacheuszem nie miała sensu.
- Tak, panie.
- Doskonale. Sprzedaj wszystkie towary z magazynów, ale tylko za
srebro. Potem weź pieniądze uzyskane ze sprzedaży oraz wszelkie
zasoby, jakie mamy w naszym skarbcu, odliczywszy sto pięćdziesiąt
tysięcy denarów, i dopilnuj, żeby wszystko zostało rozdzielone
między biednych w Jerychu.
To było ponad moje siły. Ukryłem twarz w dłoniach i próbowałem się
opanować.
- Chcesz, żebym rozdał sześćset tysięcy srebrnych denarów -
sześćset tysięcy srebrnych denarów dla biednych?!
- Właśnie.
- Uczynisz ich wszystkich bogaczami.
- Na jak długo? Tydzień, miesiąc? I dlaczego nie? Każdy powinien
być bogaty, choćby przez jeden dzień, tak żeby mógł uświadomić
sobie, że bogactwo wcale nie jest idealnym stanem, jak większość
ludzi uważa. I tak jak nie będziemy potrzebowali wiele ziemi,
kiedy oddamy ostatnie tchnienie, nie będzie nam także potrzebne to
całe srebro. Radujmy się uśmiechniętymi twarzami dzieci Bożych,
dopóki możemy je jeszcze widzieć.
Następne dziesięć dni okazały się najbardziej pracowite w całym
moim życiu. Nasz magazyn był wreszcie pusty; certyfikaty własności
zostały dostarczone nowym i szczęśliwym właścicielom każdej farmy,
składu i przydrożnego straganu, a dwadzieścia trzy srebrne monety
przekazano każdej biednej rodzinie w mieście.
- Wszystko załatwione - zameldowałem w końcu Zacheuszowi przy
obiedzie. - Z wyjątkiem tego domu, naszego pustego magazynu i
pieniędzy, które kazałeś odłożyć, jesteśmy pozbawieni wszelkich
aktywów.
- Czy odczuwasz z tego powodu jakiś niepokój, Józefie?
- Nie niepokój, ale smutek, Zacheuszu. Będzie mi brakowało mojej
pracy, moich kłopotów, moich obowiązków, moich codziennych zajęć.
Nie czuję się już potrzebny ani użyteczny i boję się myśleć o
przyszłości, nie wiem, czym wypełnię dni, które mi jeszcze
zostały.
Zacheusz skinął głową.
- Rozumiem cię i podzielam twoje uczucia. Jakie żałosne jest to,
że człowiek staje się tak dalece niewolnikiem swojej pracy czy
swojej kariery, że zapomina, iż został stworzony, aby cieszyć się
tym pięknym światem, i szybko staje się ślepy na cuda natury,
które dzieją się na jego oczach każdego dnia. Kiedy ostatnio
oglądałeś zachód słońca?
- Nawet nie pamiętam.
- No widzisz! Chodź, wejdźmy na dach i cieszmy się widokiem słońca
zachodzącego za brunatne góry. Pozwólmy sobie na ten luksus, na
który nigdy nie mają czasu bogaci i zapracowani ludzie.
Potem rozeszliśmy się do naszych pokojów, ale nie mogłem zasnąć.
Pomimo pocieszających słów Zacheusza, byłem przekonany, że nasze
życie, jego i moje, stanie się jednym pasmem monotonnych dni
spędzanych na liczeniu oliwek na starym drzewie w atrium albo na
obserwowaniu kształtów obłoków przepływających nad naszymi
głowami.
Jakże się myliłem...
Rozdział dziewiąty
Pewnego dnia wczesnym rankiem zostałem wyrwany z niespokojnego snu
przez głos Zacheusza, powtarzającego moje imię. Jak na kogoś, kto
dotychczas zawsze kąpał się, ubierał, jadł śniadanie i odbywał
poranny spacer na długo przedtem, zanim ja wstałem z łóżka, było
to zachowanie tak dziwne, że jego wołanie przeraziło mnie. Będąc
jeszcze w półśnie, pobiegłem nie ubrany do jego sypialni.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu Zacheusz siedział w łóżku.
Wskazując na mnie, powiedział ze śmiechem:
- Józefie, popatrz na siebie. Czy wraz z wiekiem stajesz się coraz
bardziej zapominalski, czy to tylko troska o mnie spowodowała, że
straciłeś poczucie wstydu, które cechowało cię przez całe życie?
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Podał mi swoją szatę.
- Owiń się nią, zanim chłód poranka przeniknie twoje stare kości.
Zrobiłem jak mi kazał, i walcząc z resztkami snu, usiadłem na
skraju jego łóżka.
- Mój wierny przyjacielu, obaj, ty i ja, przetrwaliśmy.
Doświadczyliśmy zarówno niepowodzeń, jak i sukcesów, i nigdy nie
pozwoliliśmy, aby jedne czy drugie nas przytłoczyły.
- Tak, panie - odpowiedziałem, dotykając ręką jego czoła, żeby się
upewnić, czy przyczyną tego niezwykłego porannego wezwania nie
jest silna gorączka. Czoło miał jednak chłodne.
- Posłuchaj mnie uważnie, wierny buchalterze - kontynuował, nie
zwracając uwagi na mój gest. - Kiedy obudziłem się dziś przed
wschodem słońca, nie mogłem zejść z tego łoża. Pozostałem w nim aż
do tej pory nie dlatego, że moje słabe nogi odmówiły mi
posłuszeństwa, ale dlatego, że w moim umyśle trwał jeszcze sen,
który właśnie przeżyłem. W tym śnie nie widziałem żadnych
przedmiotów, osób czy twarzy, jak zazwyczaj bywa w takich sennych
majaczeniach. Zobaczyłem natomiast wielką jasność, wychodzącą
jakby z olbrzymiej gwiazdy, i usłyszałem głos: "Zacheuszu,
Zacheuszu, za wcześnie odszedłeś w stan spoczynku. Twoja praca tu,
na Ziemi, nie jest jeszcze zakończona! Podnieś się ze swego łoża i
przestań użalać się nad sobą! Idź z twoim przyjacielem Józefem
służyć tym, którzy czekają za drzwiami twego domu!".
- Nie rozumiem snów i ich symboliki, panie. Co to znaczy?
Zacheusz wzruszył ramionami.
- Któż to może wiedzieć? Nasz magazyn jest teraz pusty, a nasze
składy i farmy są w rękach tych, którzy byli moimi najbardziej
lojalnymi i kompetentnymi pracownikami. Karawany ze wszystkich
stron świata nie rozładowują już towarów w naszych dokach, a
kupcy, którzy uwiązywali swoje wielbłądy za naszymi murami, w
oczekiwaniu na audiencję u mnie, teraz szukają pomocy gdzie
indziej. Co więcej, całe moje bogactwo zostało rozdane ubogim i
wiem bardzo dobrze, że już krążą po mieście pogłoski, iż stary
celnik musi być bliski śmierci. Któż zatem, Józefie, byłby na tyle
głupi, aby stać pod naszymi drzwiami, na opustoszałym dziedzińcu,
i w jakim celu?
- Nie wiem, Zacheuszu.
- I co znaczył ten dziwny głos w moim śnie, oznajmiający mi, że
jeszcze nie zakończyłem mojej pracy tu, na Ziemi? Ty, lepiej niż
ktokolwiek, wiesz, czego dokonałem. Osiągnąłem każdy cel w moim
życiu, mimo że straciłem moich najbliższych, czemu nie byłem
zdolny zapobiec. Jestem pogodzony ze sobą i ze światem - i czekam
teraz na rozstanie się z moją ostatnią własnością.
- Twoją ostatnią własnością...?
Uśmiechnął się.
- Moim ostatnim tchnieniem.
Zacheusz podniósł się sztywno z posłania, wsunął nogi w sandały i
pośpiesznie zawiązał rzemienie. Potem narzucił na siebie lekką
tunikę, potknął się, lecz zaraz ruszył w stronę drzwi. Laska,
której ostatnio zaczął używać, stała w kącie, ale kiedy podałem mu
ją, pokręcił odmownie głową.
- Chodź, Józefie, zobaczmy, czy mój sen był prawdziwy. Przekonajmy
się, czy gorący wiatr pustyni przyniósł pod nasze drzwi coś więcej
niż biały piasek i suche zielsko.
Wreszcie stanęliśmy przed masywnymi drzwiami z brązu, które były
odlane według projektu Lei, dawno temu, jeszcze zanim oboje
przeprowadzili się do pałacu.
- Otwórz drzwi, Józefie - rozkazał. - Nie odwlekajmy tego dłużej.
Chwyciłem za ciężką gałkę u drzwi. Poczułem opór. Dopiero po
chwili drzwi powoli, ze zgrzytem zawiasów zaczęły ustępować.
Oparłem się całym ciałem o zdobione kwiatowym wzorem skrzydło
drzwi i silnie je popchnąłem.
Drzwi otworzyły się na oścież.
Czekaliśmy w niepewności, aż nasze oczy przyzwyczają się do
jaskrawego światła dnia.
- Patrz! - zawołał Zacheusz. - Patrz!
Przysłoniłem dłonią oczy i spojrzałem w kierunku wskazanym przez
Zacheusza. Wiele lat temu, aby usprawnić transport nie kończącym
się pochodom karawan, które zdążały do naszych magazynów, Zacheusz
wynajął dużą grupę miejskich biedaków, dobrze im zapłacił i kazał
zbudować brukowaną drogę, szeroką na czterdzieści łokci,
prowadzącą od centralnej ulicy miasta bezpośrednio do pałacu i
magazynu położonego na północ od głównego szlaku. Ta droga była
teraz zatłoczona ludźmi. Wszyscy szli w naszą stronę, a ich
szeregi ciągnęły się od strony miasta tak daleko, że nie mogłem
objąć ich wzrokiem!
- Dokąd oni zmierzają, Zacheuszu?
Zacheusz roześmiał się.
- Ta droga kończy się tutaj, Józefie.
- Ale po co oni tu idą? Przecież już rozdaliśmy im cały majątek.
Nie mamy nic więcej, co moglibyśmy jeszcze dać.
Zacheusz wzruszył ramionami i podszedł do marmurowej balustrady
przy szerokich schodach, które prowadziły w dół na dziedziniec.
- Czy życie nie nauczyło cię, mój przyjacielu, żeby nigdy nie
martwić się tym, co nieuniknione? Wkrótce dowiemy się, o co im
chodzi.
Jak długi różnobarwny wąż, ten wolno sunący w naszą stronę tłum
zbliżył się wreszcie na tyle, że mogliśmy go słyszeć. Odgłos
zbliżającej się ciżby ludzkiej przypominał mi najbardziej
szarańczę spadającą na pole bawełny.
- Boisz się, józefie?
- A ty nie, Zacheuszu? Wejdźmy do środka, dopóki nie jest za
późno, i zaryglujmy drzwi. Będziemy tam bezpieczni.
Odwróciłem się, mając nadzieję, że Zacheusz pójdzie za mną. On
jednak złapał mnie za tunikę i przyciągnął łagodnie do siebie.
- Józefie, czy nie mówiłem ci, że w obliczu sytuacji, która grozi
klęską, nie można ustępować?
Potrząsnąłem z zakłopotaniem głową.
- Nigdy niepotrzebna mi była taka nauka. Kiedy ci służyłem, zawsze
w sytuacjach ryzykownych przedstawiałem sprawę tobie i ty
rozwiązywałeś problem.
- Co nie przynosi mi zaszczytu. Nasze najlepsze cechy charakteru
mogą zaniknąć, tak samo jak nasze muskuły, jeżeli pozostają
bezczynne. Kiedy rozmyślam o mojej przeszłości, uświadamiam sobie,
jak bardzo zaniedbywałem wiele swoich obowiązków wobec moich
podwładnych przez zbytnią apodyktyczność, która tłumiła ich wiarę
w siebie i ich własną inicjatywę. Wiem, że w końcu udało mi się
przekonać was wszystkich, że ten świat jest pełen możliwości i że
Bóg daje każdemu ptakowi pożywienie, ale obawiam się, że nie
ostrzegłem ciebie i innych, iż Bóg nie wrzuci pożywienia do
twojego gniazda.
- Nie rozumiem.
- Józefie, w moim sędziwym wieku uświadomiłem sobie w końcu, jak
bardzo byłem głupi i ile cennego czasu zmarnowałem, użalając się
nad sobą z powodu mojej brzydoty, zamiast być dumny i wdzięczny za
wszystko, czego udało mi się dokonać, korzystając z tego, co mam.
Podobnie jak wielu innych, pozwoliłem, by zaślepiła mnie zawiść i
litość nad sobą, i nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby policzyć,
ile w życiu osiągnąłem. Teraz jestem przekonany - kontynuował - że
życie to tylko zawody, tutaj, na Ziemi, zawody, w których nikt nie
musi być przegrany, bez względu na swoją sytuację czy stan.
Wierzę, że każdy może cieszyć się owocami zwycięstwa, ale jestem
tak samo pewny, że podobnie jak w przypadku innych rodzajów
sportu, nie można uczestniczyć w tym tajemniczym akcie życia z
nadzieją na sukces, jeżeli nie rozumie się kilku prostych zasad.
- Zasad? Zasad życia? Znam, oczywiście, Dziesięć Przykazań i
słyszałem o Dwunastu Tablicach Prawa Rzymskiego, a także o
Kodeksie króla Babilonii, Hammurabiego, ale nigdy dotąd nie
słyszałem nic o zasadach życia - nawet z twoich ust. Kto je
sformułował i czym one są...?
Tłum dotarł do bramy pałacu i wlewał się już na dziedziniec.
Wzdrygnąłem się na ten widok - farmerzy, pasterze, rybacy, cieśle,
ludzie ulicy; ludzie w różnym wieku - matki z niemowlętami przy
piersi, kaleki niesieni przez silnych młodych mężczyzn ubranych
tylko w skórzane przepaski, nagie i brudne dzieci trzymające się
nóg rodziców, ślepcy prowadzeni przez przewodników albo jadący na
wózkach, jaskrawo wymalowane nierządnice, młode pary, wyraźnie
głodne i zrezygnowane, trzymające się za ręce. Wyglądało to tak,
jak gdyby wszyscy biedni, nieszczęśliwi i nieprzystosowani ludzie
z całego Jerycha połączyli się, szukając schronienia na naszych
schodach.
- Witaj, dobroczyńco! Witaj, dobroczyńco! - wołali.
- Słyszysz ich? - krzyknąłem do ucha Zacheuszowi. - Chcą więcej
jałmużny! Powiedz, że nie masz już nic więcej, co mógłbyś im dać,
i odpraw ich!
- Nie mogę tego zrobić, Józefie. To są moi bracia i moje siostry.
To są także twoi bracia i twoje siostry.
- Nie mam braci ani sióstr! - zawołałem. - Niech idą do swojej
biedy, powiedz im to, zanim ten tłum nas zaleje i odbierze
tąresztę, która nam jeszcze została. To jest cała armia -
przynajmniej dziesięć tysięcy ludzi, a nas jest tylko dwóch -
dwóch starych mężczyzn.
Zacheusz nie zwracał na mnie uwagi. Podniósł obie ręce z dłońmi
zwróconymi w stronę tłumu. Nagle zapadło milczenie, nawet dzieci
przestały krzyczeć.
- Czego chcecie ode mnie?
Z naszego dogodnego miejsca obserwacji, wznoszącego się kilka
łokci ponad poziomem dziedzińca, widzieliśmy, jak tysiące głów
obracało się to w jedną, to w drugą stronę w nerwowym
zakłopotaniu. Wydawało się, że nikt nie ma odwagi odpowiedzieć.
Zacheusz cierpliwie czekał. Po chwili zapytał:
- Po co do mnie przyszliście, akurat dzisiaj?
Znowu zapanowała cisza, nie pamiętam, jak długa, zanim tłum się
rozstąpił, aby przepuścić mężczyznę z siwymi włosami i brodą,
ubranego w ciemnoniebieską szatę i podpierającego się grubym
kijem.
Zacheusz pierwszy rozpoznał tego człowieka.
- To Ben - hadad!
Ben - hadad był niewątpliwie najbardziej ukochanym patriarchą w
mieście. Jak daleko sięgam pamięcią, jeszcze w czasach, kiedy nasz
interes walczył o przetrwanie, można go było znaleźć, od zachodu
do wschodu słońca, w cienistej bramie prowadzącej do bazaru, gdzie
jego syn wystawiał i sprzedawał bogate i barwne sztuki materiału,
zwanego adamaszkiem. W miarę upływu lat Ben - hadad stał się takim
samym znakiem rozpoznawczym miasta, jak akwedukty i bramy. Zawsze
siedział w kucki na swoim dywanie, z półprzymkniętymi oczami,
obserwując świat i zmieniające się wokół pory roku. W przeszłości
często ludzie wybierali go na swojego przedstawiciela do rozmów z
legatem rzymskim w Antiochii, zwłaszcza w przypadkach, kiedy
najemnicy rzymscy źle traktowali miejscowych kupców. Jego misje
zawsze kończyły się sukcesem.
Dwaj młodzi mężczyźni podbiegli do czcigodnego starca, żeby pomóc
mu w uciążliwej dla niego wspinaczce po marmurowych schodach.
Powiedział coś do nich krótko - nie słyszałem jego słów - i obaj
młodzieńcy szybko wrócili na swoje miejsca w tłumie.
Kiedy powoli wchodził do nas po kamiennych schodach, słychać było
stukot jego kija, na którym się opierał co krok, aby zebrać siły.
Tłum obserwował go w pełnej wyczekiwania ciszy.
Rozdział dziesiąty
Witajcie! - powiedział Ben - hadad, unosząc ku nam swój kij.
- Witaj w naszym domu, panie! - odparł Zacheusz. - Już dawno
straciłem wszelką nadzieję, że kiedykolwiek przyjmiesz moje
niezliczone zaproszenia, by spożyć z nami obiad. I oto zjawiasz
się teraz, stary przyjacielu, kiedy niewiele mam do zaofiarowania,
przyprowadzając ze sobą więcej gości, niż mogę pomieścić pod swoim
dachem.
Ben - hadad uśmiechnął się, ocierając szczupłymi palcami pot z
czoła.
- Nie przyszliśmy tutaj, aby się pożywić. Przynajmniej nie takim
pokarmem, jaki trafia do żołądka.
- Mówiłem ci. Oni czegoś chcą! - szepnąłem Zacheuszowi do ucha.
Tłum, w pełnym skupienia milczeniu, przybliżył się do schodów,
wypełniając dziedziniec tak szczelnie, że nie było widać nawet
skrawka kamiennej posadzki.
- To dla mnie wielka przyjemność i zaszczyt gościć cię wreszcie
tutaj, Ben - hadadzie, bez względu na cel twojej wizyty.
Obaj się uścisnęli, po czym Ben - hadad cofnął się i powiedział
powoli i głośno, tak żeby wszyscy słyszeli:
- Zacheuszu, twoje imię i twój sukces są znane w całym kraju, a
nawet w całym świecie. Ale my, obywatele Jerycha, darzymy cię
największym szacunkiem nie ze względu na twoją światową sławę, ale
dlatego, że w ciągu tylu lat zawsze służyłeś nam wszystkim pomocą.
Przez pół wieku mieliśmy szczęście ogrzewać się ciepłem twojej
miłości, którą okazywałeś nam w swoich miłosiernych uczynkach.
Podszedłem bliżej do Zacheusza, ale nie znalazłem w sobie dość
odwagi, by dać mu jakiś ostrzegawczy znak.
- Umrzeć i zostawić swoje bogactwo do podziału dla innych -
kontynuował Ben - hadad - to prawdziwa istota egoizmu, cechującego
zwykle ludzi zamożnych, którzy za życia nie ofiarowali nikomu
nawet jednego grosza. Twoje postępowanie, Zacheuszu, było zupełnie
inne, o czym świadczyło wsparcie, jakiego bezustannie udzielałeś
potrzebującym i bezradnym. Ponadto dzieliłeś się nie tylko swoim
złotem i srebrem, ale także samym sobą. Mądra dobroczynność nigdy
nie była łatwa. Niewiele jest warta jałmużna, jeżeli nie
towarzyszą jej dobre myśli obdarowującego, zostało bowiem
napisane: "Błogosławiony jest nie ten, kto karmi biednych, ale
ten, kto szanuje biednych". Trochę szacunku i odrobina życzliwości
są często więcej warte niż złoto.
Zacheusz pochylił głowę, nie wiedząc, co odpowiedzieć na takie
słowa pochwały.
- Jesteśmy bogaci tylko przez to, co dajemy innym, i jesteśmy
biedni tylko przez to, co zatrzymujemy dla siebie - rzekł w końcu.
- A więc, zaprawdę, jesteś najbogatszym z ludzi.
- Zbytnio przeceniasz moje skromne starania - zaprotestował
Zacheusz. - Jest dziś tutaj wielu, którzy ofiarowali więcej! Każdy
gest życzliwości jest aktem miłosierdzia. Ale proszę, powiedz mi,
panie, by zaspokoić moją ciekawość, co sprowadza ciebie i tak
wielu mieszkańców miasta do moich drzwi?
Ben - hadad odwrócił się i podniósł swój kij w stronę tłumu. Kiedy
zapadło milczenie, powiedział:
- Zacheuszu, mówi się, że jeżeli chcesz zasiać coś, co ma
przetrwać tylko dni, zasiej kwiaty. Jeżeli chcesz zasiać coś, co
ma przetrwać lata, zasiej drzewa. Jeżeli chcesz zasiać coś, co ma
przetrwać wieczność, zasiej idee. Ci ludzie przyszli tu dzisiaj
prosić cię, abyś zaszczepił im sekrety sukcesu, które umożliwiły
ci w ciągu twego życia wspiąć się na sam szczyt góry. Wszyscy
znamy historię twojej kariery - kontynuował. - Wiemy, że wcześnie
straciłeś matkę i ojca i musiałeś ciężko pracować, podczas gdy
inne dzieci chodziły do szkoły. Chcąc rozbudzić w swoich dzieciach
nadzieję i ambicję, rodzice opowiadają im teraz wieczorami, przy
świetle domowego ogniska, jak zdołałeś pokonać te i wiele innych
przeszkód, łącznie z ułomnością własnego ciała, i osiągnąłeś
największy sukces świata. Ale jest coś, czego nie mogą przekazać
swoim dzieciom, ponieważ tego nie wiedzą!
Wstrzymałem oddech. Byłem pewny, że Zacheusz także.
Ben - hadad uderzał końcem swojego kija o marmurową posadzkę.
- A więc, nie potrafią oni powiedzieć swoim dzieciom, w jaki
sposób udało ci się osiągnąć tak wiele! Tobie - sierocie bez
wykształcenia, najbiedniejszemu z biednych - którego ułomność,
wybacz mi, proszę, budziła śmiech i szyderstwo. Jeżeli ktokolwiek
miałby być z góry skazany na żebracze życie w nędzy i poniżeniu,
to byłbyś nim właśnie ty. Jakże więc, Zacheuszu, potrafiłeś
uczynić swoje życie tak wspaniałym, podczas gdy inni, obdarzeni
przez Boga zdrowiem, wykształceniem i mądrymi radami swoich
rodziców, niczego w życiu nie osiągnęli? Jak to jest, że tak wielu
ludzi, którzy mieli znacznie lepsze niż ty warunki osiągnięcia
sukcesu i bogactwa, żyje z dnia na dzień, nie wiedząc, czy
nazajutrz zdobędą jakąkolwiek strawę? Czy istnieją jakieś
specjalne zasady, które stosowałeś w swoich tak wielu zyskownych
przedsięwzięciach? Czy istnieją jakieś tajemnice powodzenia,
dostępne tylko nielicznym? Czy są jakieś specjalne drogowskazy lub
ukryte ścieżki, prowadzące do lepszego życia, a niedostępne dla
całych rzesz ludzi, którzy każdego dnia zmagają się z losem,
walcząc zaledwie o przetrwanie?
- Są pewne zasady - szepnął Zacheusz, jakby na wpół do siebie.
Ben - hadad podniósł głowę.
- Co powiedziałeś, panie?
- Zasady - powtórzył Zacheusz. - Zasady życia - powiedział z
wahaniem, jak gdyby te słowa z trudem przechodziły mu przez
gardło.
- Nie rozumiem.
- Właśnie dzisiaj powiedziałem Józefowi, że doszedłem do wniosku,
iż życie to nic innego jak zawody - ale jak w każdych innych
zawodach sportowych, obowiązują tu pewne zasady, które należy
stosować, aby częrpać z nich przyjemność. Ponadto, jeżeli
przestrzegamy tych zasad, nasze szanse na wygraną wielokrotnie
wzrastają. Niestety, smutne to, ale większość ludzi jest tak
zaabsorbowana samą walką o przetrwanie, że nawet nie ma okazji
nauczyć się tych kilku prostych przykazań koniecznych do
osiągnięcia sukcesu - sukcesu, który, nawiasem mówiąc, niewiele ma
wspólnego ze sławą czy złotem.
Starzec podszedł bliżej do gospodarza.
- Ja, Zacheuszu, uważam się za wykształconego, ale nigdy
dotychczas nie słyszałem o takich przykazaniach. Czy zostały one
spisane, tak żeby wszyscy mogli z nich korzystać?
- Nie, nie zostały spisane, Ben - hadadzie.
- Ale ty je znasz.
- Myślę, że znam większość tych zasad, których nauczyłem się w
twardej szkole życia.
- Czy to ten młody prorok, Jezus, o którym teraz mówią, że powstał
z martwych - czy to on nauczył cię niektórych z owych przykazań,
kiedy odwiedził cię przed swoim aresztowaniem i straceniem?
Zacheusz uśmiechnął się.
- Nie, znałem je już przedtem. Po naszej długiej wspólnej rozmowie
nie uznałem jednak, aby nie zgadzał się z którą kolwiek z tych
zasad.
Ben - hadad bacznie przypatrywał się Zacheuszowi.
- Jestem pewien, Zacheuszu, że nie zamierzasz zabrać ze sobą do
grobu tak bezcennego skarbu. Skoro dzieliłeś się z nami swoją
osobą przez tyle lat, to czy nie podzielisz się z nami także owymi
zasadami sukcesu? Czyż każdemu nie przysługuje prawo do zmiany
swojego życia na lepsze?
Zacheusz przymknął oczy i stał bez ruchu. W tłumie rozległy się
pomruki, aż wreszcie mój pan otworzył oczy i skinął głową na znak
zgody.
Kiedy okrzyki radości umilkły, powiedział:
- Uporządkowanie myśli zajmie mi trochę czasu, zanim spiszę je na
pergaminie przy pomocy Józefa, ale uczynię to.
Ku mojemu zaskoczeniu Ben - hadad potrząsnął przecząco głową.
- Nie, nie, pojedynczy, spisany na pergaminie egzemplarz twoich
przykazań sukcesu nie wystarczy. Spójrz na te tysiące ludzi, które
potrzebują pomocy i przewodnictwa. Czy każdy z nich nie powinien
mieć dostępu do twoich słów, tak aby mógł przyswoić je sobie i
wyryć w swoim sercu, w umyśle i w duszy?
- Sporządzenie kopii dla każdego mieszkańca miasta zajęłoby całe
lata - przerwałem, tracąc kontrolę nad sobą. - Wymagasz rzeczy
niemożliwej do spełnienia, Ben - hadadzie!
Zacheusz położył mi rękę na ramieniu i przyciągnął mnie ku sobie.
- Pamiętasz, Józefie, już dawno powiedziałem ci, że nie ma rzeczy
niemożliwych, chyba że sam uznasz, iż są one niemożliwe?
- Ależ, panie - zaprotestowałem - w jaki sposób twoje słowa mogą
dotrzeć do tych tłumów ludzi, tak żeby wszyscy z nich skorzystali?
To naprawdę jest niemożliwe, nawet dla ciebie!
Zacheusz poklepał mnie pocieszająco po plecach i wskazał na
odległe mury miasta, błyszczące bielą farby w jasnym słońcu.
- Począwszy od dzisiejszego popołudnia będę ci dyktował to, co
według mojego przekonania powinno się znaleźć w zbiorze Przykazań
Sukcesu. Chociaż są to bardzo proste prawdy, będzie to jednak dla
mnie długi i trudny proces, ponieważ, jak wiesz, lepiej posługuję
się rękami niż słowem. Mimo to, z twoją pomocą, dokonamy tego.
Kiedy praca nad ich właściwym sformułowaniem zostanie zakończona i
będę zadowolony z rezultatu, każemy je namalować wielkimi
czerwonymi literami na wewnętrznej ścianie białego muru, tuż nie
opodal zachodniej bramy, tak by jak najwięcej mieszkańców miasta,
jeśli tylko zechcą, mogło na nie codziennie spoglądać. I będzie to
mój ostatni dar dla nich, mój testament dla wszystkich, którzy
wołają o pomoc, mój mały spadek dla świata, który dał mi o wiele
więcej, niż zasłużyłem.
- To będzie monumentalne przedsięwzięcie - wykrztusiłem.
- Ale warte wysiłku - powiedział - jeżeli dzięki temu zmienimy
choć jedno życie.
I tak się stało, że pięćdziesiąt dni po złożonej przez Zacheusza
obietnicy jego słowa pojawiły się na zachodnim murze Jerycha,
napisane w języku aramejskim - języku prostych ludzi. Każdego dnia
przychodziły tu wielkie tłumy, a nawet zatrzymywały się
przybywające z daleka karawany, aby przeczytać na własne oczy i
nauczyć się, w jaki sposób można przemienić dni beznadziejnego
mozołu w czas spełnienia i pokoju.
Kiedy zapytałem Zacheusza, dlaczego napisał tylko dziewięć
przykazań, jego odpowiedź była krótka:
- Ponieważ Bóg dał nam Dziesięć Przykazań i nie można nikogo
narażać na pokusę zupełnie niedorzecznego porównania tych dwóch
zbiorów zasad. Przestrzeganie dziesięciu Praw Bożych - dodał -
zapewni nam wstęp do nieba. Przestrzeganie dziewięciu Przykazań
Sukcesu może dać każdemu przedsmak nieba tu, na Ziemi.
Rozdział jedenasty
Pierwsze przykazanie sukcesu
Musisz pracować każdego dnia, jak gdyby zależało od tego twoje
życie.
Nie zostałeś stworzony do życia w bezczynności. Nie możesz jeść,
pić, bawić się czy kochać od wschodu do zachodu słońca. Praca nie
jest twoim wrogiem, ale przyjacielem. Gdyby wszelki rodzaj pracy
został ci zakazany, upadłbyś na kolana i błagał o rychłą śmierć.
Nie musisz kochać zadań, które wykonujesz. Nawet królowie śnią o
innych zajęciach. Ale musisz pracować i bieg twojego życia określa
nie to, co robisz, ale sposób, w jaki wykonujesz swoją pracę. Ten,
kto nieumiejętnie posługuje się młotem, nigdy nie wybuduje pałacu.
Możesz pracować niechętnie albo możesz pracować z przyjemnością;
możesz pracować jak człowiek albo pracować jak zwierzę. Nie ma
jednak pracy tak prymitywnej, żebyś jej nie mógł uszlachetnić; nie
ma pracy tak poniżającej, żebyś nie mógł w nią tchnąć duszy; nie
ma pracy tak nudnej, żebyś nie mógł jej ożywić!
Zawsze wykonuj wszystko, czego od ciebie wymagają, i jeszcze
więcej. Wynagrodzenie cię nie ominie.
Wiedz, że istnieje tylko jedna pewna metoda osiągnięcia sukcesu, a
jest nią ciężka praca. Jeżeli nie chcesz zapłacić tej ceny za
swoją niezwykłość, przygotuj się na życie w szarzyźnie i
niedostatku.
Współczuj tym, którzy cię znieważają i pytaj, dlaczego oddajesz
tak dużo w zamian za tak niewiele. Ci, którzy dają mniej,
otrzymują mniej.
Nigdy nie ulegaj pokusie oszczędzania sobie wysiłku, nawet jeżeli
miałbyś trudzić się dla innych. Osiągniesz taki sam sukces, jeżeli
ktoś inny płaci ci za pracę, którą wykonujesz dla siebie. Zawsze
staraj się pracować najlepiej, jak potrafisz. Co teraz zasiejesz,
później przyniesie ci plon.
Bądź wdzięczny za swoją pracę i za to, czego od ciebie wymaga.
Gdyby nie było dla ciebie pracy, choćby wydawała się najbardziej
odpychająca, nie mógłbyś ani tyle jeść, ani znajdować przyjemności
w odpoczynku, ani tak spokojnie spać, nie byłbyś tak zdrowy ani
nie mógłbyś cieszyć się uśmiechami wdzięczności tych, którzy
kochają cię za to, kim jesteś, a nie za to, co robisz.
Rozdział dwunasty
Drugie przykazanie sukcesu
Musisz się nauczyć, że dzięki cierpliwości możesz kierować swoim
przeznaczeniem.
Wiedz, że im większa jest twoja cierpliwość, tym pewniejsza jest
twoja nagroda. Żadne wielkie osiągnięcie nie jest możliwe bez
cierpliwej pracy i oczekiwania.
Życie nie jest wyścigiem. Żadna droga nie wyda ci się zbyt długa,
jeżeli będziesz przemierzał ją z rozwagą i bez pośpiechu. Unikaj
jak zarazy każdego powozu, który zatrzymuje się, aby zaproponować
ci szybką podróż do bogactwa, sławy i władzy. Życie poddaje nas
tylu próbom, nawet w najlepszym okresie, że takie pokusy mogą cię
zniszczyć. Nie ustawaj. Idź. Potrafisz wytrwać.
Cierpliwość jest gorzka, ale jej owoc jest słodki. Cierpliwość
pozwoli ci przezwyciężyć każdą przeszkodę i przetrwać każdą
porażkę. Dzięki cierpliwości możesz kierować swoim przeznaczeniem
i osiągnąć to, czego chcesz.
Cierpliwość jest kluczem do zadowolenia - twojego i tych, którzy
muszą z tobą żyć.
Musisz zrozumieć, że nie możesz przyspieszyć swojego sukcesu, tak
samo jak lilie polne nie mogą zakwitnąć przed właściwą dla nich
porą. Czy zbudowano by jakąkolwiek piramidę, gdyby nie układano
kamiennych bloków pojedynczo, jeden na drugim? Jakże nieszczęśliwi
są ci, którym brak cierpliwości. Czyż rany nie goją się powoli i
stopniowo?
Każda bezcenna cecha, którą mędrcy uważają za niezbędną do
osiągnięcia sukcesu, jest bezużyteczna, kiedy brakuje
cierpliwości. Odwaga pozbawiona cierpliwości może cię zabić.
Ambicja bez cierpliwości może zniszczyć najbardziej obiecujące
kariery. Niecierpliwe dążenie do bogactwa oderwie cię tylko od
twojej chudej sakiewki, a wytrwanie w czym kolwiek, pozbawione
cierpliwości, nigdy nie jest możliwe. Któż może się ostać, któż
może wytrwać bez oczekiwania, które nieodłącznie temu towarzyszy?
Cierpliwość jest wielką siłą. Korzystaj z niej dla wzmacniania
ducha, łagodzenia swoich obyczajów, tłumienia gniewu, zapominania
o urazach, zwalczania pychy, powściągania języka, panowania nad
swoją ręką, a w odpowiednim czasie te wszystkie dobre cechy
odnajdziesz w życiu, na które zasługujesz.
Rozdział trzynasty
Trzecie przykazanie sukcesu
Musisz starannie wytyczyć swój kurs, bo w przeciwnym razie
będziesz wiecznie dryfował.
Nauczyłeś się, że bez wytężonej pracy nigdy nie osiągniesz
sukcesu. Podobnie, nie osiągniesz go bez cierpliwości. Ktoś może
jednak pracować pilnie i okazywać większą cierpliwość niż Hiob, a
mimo to nigdy nie wzniesie się ponad przeciętność, jeżeli nie
sporządzi planów i nie określi celów.
Żaden statek nie podniesie kotwicy i nie rozwinie żagli, jeśli nie
ma określonego miejsca przeznaczenia. Żadna armia nie rozpocznie
bitwy bez strategicznego planu gwarantującego jej zwycięstwo.
Żadne drzewo oliwne nie zakwita bez obietnicy przyszłych owoców.
Żaden postęp w życiu nie jest możliwy bez wytyczenia celów.
Życie to zawody, w których uczestniczy niewielu zawodników, ale
którym przygląda się wielu widzów. Widzowie - to koczownicy,
którzy wędrują przez życie bez marzeń, celów i planów - nawet na
dzień jutrzejszy. Nie współczuj im. Ich brak wyboru to ich własny
wybór. Przyglądanie się zawodom z trybun jest bezpieczne. Czy ten,
kto nie bierze udziału w zawodach, może się potknąć, może upaść,
może być wygwizdany?
Czy jesteś zawodnikiem? Jako zawodnik nie możesz przegrać. Ci,
którzy wygrywają, zdobywają owoce zwycięstwa, ale ci, którzy są
przegrani dzisiaj, nauczyli się bardzo cennej lekcji - że jutro
los może się do nich uśmiechnąć.
Czego oczekujesz od życia? Zanim się na coś zdecydujesz, zastanów
się długo i poważnie, możesz bowiem osiągnąć to, do czego dążysz.
Czy jest to bogactwo, władza, ładny dom, spokój umysłu, ziemia,
szacunek, stanowisko? Jakiekolwiek cele wybierzesz, utrwal je w
swojej pamięci i nigdy od nich nie odstępuj. Oczywiście, nawet to
może nie wystarczyć, bo życie nie jest sprawiedliwe. Nie wszyscy,
którzy ciężko i cierpliwie pracują i którzy mają cele, osiągną
sukces. Ale bez tych trzech elementów porażka jest nieunikniona.
Nie zaniedbuj żadnej szansy na sukces. A jeżeli poniesiesz
porażkę, próbuj dalej.
Naszkicuj swoje plany już dzisiaj. Zadaj sobie pytanie, gdzie
znajdziesz się za rok od dnia dzisiejszego, jeżeli będziesz
kontynuował to, co robisz teraz. Potem zastanów się, gdzie chcesz
być na swojej drodze do bogactwa, stanowiska czy innego celu, o
jakim marzysz. Następnie zaplanuj, co musisz uczynić w ciągu
dalszych dwunastu miesięcy, aby osiągnąć swój cel.
I wreszcie wprowadź w życie swój plan!
Rozdział czternasty
Czwarte przykazanie sukcesu CZWARTE PRZYKAZANIE SUKCESU
Musisz być przygotowany na ciemność, kiedy wędrujesz w blasku
słońca.
Pamiętaj, że żadna sytuacja nie trwa wiecznie. W twoim życiu są
różne pory, tak samo jak w przyrodzie. Ani dobre, ani złe okresy w
twoim życiu nie będą trwały wiecznie.
Nie planuj na okres dłuższy niż jeden rok. W życiu, tak jak na
wojnie, dalekowzroczne plany są bez znaczenia. Wszystko zależy od
tego, w jaki sposób odpowie się na nieoczekiwane i niemożliwe do
przewidzenia ruchy przeciwnika i jak pokieruje się całą kampanią.
Twoim przeciwnikiem, jeżeli nie jesteś odpowiednio przygotowany,
mogą być cykle życia, tajemnicze rytmy wzlotów i upadków, jak
przypływy i odpływy oceanów na plażach świata. Wysoka i niska
fala, wschód i zachód słońca, bogactwo i ubóstwo, radość i rozpacz
- na wszystkie te zjawiska przychodzi odpowiedni czas.
Żałuj bogacza, który pędzi na wysokiej fali tego, co wydaje mu się
nieskończonym pasmem wielkich sukcesów. Kiedy nadchodzi
katastrofa, okazuje się zupełnie nie przygotowany i popada w
kompletną ruinę. Zawsze bądź przygotowany na najgorsze.
Żałuj biedaka, który ugina się pod falą przypływu kolejnych
porażek i nieszczęść. W końcu rezygnuje z wszelkich prób właśnie
wtedy, kiedy fala się odwraca i sukces sam wyciąga do niego ręce.
Nigdy nie rezygnuj.
Zawsze miej wiarę, że warunki się zmienią. Chociaż będzie ci
ciężko na sercu, twoje ciało będzie posiniaczone, a twoja sakiewka
pusta, i nie znajdzie się nikt, kto by cię pocieszył - nie załamuj
się. Tak jak wiesz, że słońce wzejdzie, bądź też przekonany, że
twój czas niepowodzeń musi się skończyć. Zawsze tak było. I zawsze
tak będzie.
I jeżeli twoja praca, twoja cierpliwość i twoje plany zesłały ci
pomyślność, poszukaj tych, którzy są na dole, i podnieś ich.
Przygotuj się na swoją przyszłość. Może nadejść dzień, kiedy to,
co zrobiłeś dla innego człowieka, ktoś inny uczyni także dla
ciebie.
Pamiętaj, że nic nie jest wieczne, ale ponad wszystko ceń sobie
miłość, jaką otrzymujesz od innych. Ona będzie trwała także
wówczas, gdy twoje złoto i zdrowie już przeminą.
Musisz jednak planować nawet utratę tej miłości, wiedząc, że
pewnego dnia znajdziesz się, już na całą wieczność, w miejscu,
gdzie nie ma żadnych cyklów, wzlotów i upadków, żadnego bólu i
smutku, a przede wszystkim - żadnych porażek.
Rozdział piętnasty
Piąte przykazanie sukcesu
Musisz się uśmiechać w obliczu przeciwności losu, aż przeminą.
Będziesz o wiele mądrzejszy, kiedy uświadomisz sobie, że
przeciwności losu nigdy nie są stałym udziałem człowieka. Jednak
sama ta mądrość nie wystarczy. Trudności i porażki mogą cię
zniszczyć, jeśli cierpliwie czekasz, aż twój los się odmieni.
Traktuj je tylko w jeden sposób.
Witaj je radośnie, z otwartymi ramionami!
Ponieważ to zalecenie przeczy wszelkiej logice czy rozsądkowi,
jest najtrudniejsze do zrozumienia i przyswojenia.
Niech łzy, które wylewasz z powodu swoich niepowodzeń, przemyją ci
oczy, tak żebyś mógł zobaczyć prawdę. Pomyśl, że ten, kto walczy z
tobą, zawsze wzmacnia twoje siły i doskonali twoje umiejętności.
Twój przeciwnik jest zawsze, w końcu, twoim najlepszym
pomocnikiem.
Przeciwności losu są w twoim życiu deszczem, zimnym, posępnym i
nieprzyjaznym. Jednak w porze deszczów rodzą się lilie, róże,
daktyle i granaty. Któż może przewidzieć, jaki wspaniały owoc
wydasz po doświadczeniu piekącego żaru utrapień i ulewnego deszczu
cierpienia? Nawet pustynia rozkwita po burzy.
Przeciwności losu są także naszym największym nauczycielem. Twoje
zwycięstwa niewiele cię nauczą, ale kiedy jesteś popychany,
dręczony i doznajesz porażek, wówczas zdobywasz wielką wiedzę,
ponieważ dopiero wtedy poznajesz swoją prawdziwą istotę, stajesz
się bowiem wolny przynajmniej od tych, którzy ci pochlebiają. A co
z twoimi przyjaciółmi? Kiedy osaczają cię przeciwności losu, wtedy
najlepiej możesz się przekonać, ilu naprawdę ich masz.
Pamiętaj zawsze, nawet w najczarniejszych chwilach, że każda
porażka jest tylko krokiem na drodze do sukcesu, każde odkrycie
fałszu kieruje cię w stronę prawdy, każde doświadczenie eliminuje
jakąś pokusę popełnienia błędu i każda przeciwność losu będzie
tylko przez jakiś czas przesłaniała twoją drogę prowadzącą do
pokoju i spełnienia.
Rozdział szesnasty
Szóste przykazanie sukcesu
Musisz pamiętać, że plany są tylko mrzonkami, nie działaniami.
Ten, którego ambicja pełznie przy ziemi, zamiast wzbijać się
wysoko, ten, kto jest zawsze niepewny, kto gra na zwłokę, zamiast
działać, daremnie zmaga się z niepowodzeniami.
Czy nie jest nierozważny ten, kto widząc przed sobą falę
przypływu, nie czyni nic, aby nie pochłonął go ocean? Czy nie jest
głupcem ten, kto mając szansę polepszenia swojego losu, zastanawia
się tak długo, aż wreszcie zamiast niego tę szansę wykorzysta ktoś
inny?
Tylko działanie nadaje życiu siłę, radość, cel. Świat będzie
zawsze mierzył twoją wartość według czynów, jakich dokonujesz.
Któż może ocenić twoje talenty według myśli, jakie przychodzą ci
do głowy, czy według uczuć, jakie przeżywasz? I w jaki sposób
zademonstrujesz swoje zdolności, jeżeli zawsze jesteś widzem, a
nigdy zawodnikiem?
Nie trać otuchy. Pamiętaj, że działanie i smutek są odwiecznymi
przeciwieństwami. Kiedy twoje muskuły się napinają, twoje ręce
pracują, nogi się poruszają, a twój umysł zaabsorbowany jest
zadaniem, które akurat wykonujesz, wtedy nie masz czasu na
użalanie się nad sobą i na wyrzuty sumienia. Działanie jest
balsamem, który uleczy każdą ranę.
Pamiętaj, że cierpliwość jest sztuką ufnego czekania na życie, na
jakie zasługujesz, spełniając dobre uczynki, ale działanie jest
siłą, która umożliwia spełnianie dobrych uczynków. Nawet długi
czas oczekiwania na zasłużony sukces wydaje się krótszy, kiedy
wypełniony jest działaniem.
Nikt nie będzie działał za ciebie. Twoje plany pozostaną tylko
snem próżniaka, jeżeli nie obudzisz się i nie zaczniesz walczyć z
siłami, które cię pomniejszają. Podjęcie działania jest zawsze
niebezpieczne, ale siedzenie i czekanie, aż sukcesy same do ciebie
przyjdą, może zakończyć się tylko porażką.
Całe życie, od kołyski do grobu, naznaczone jest niepewnością.
Śmiej się z twoich wątpliwości i krocz do przodu. A jeżeli zamiast
pracy chcesz mieć jak najwięcej wolnego czasu, nie trać otuchy. Im
więcej pracujesz, im więcej możesz zrobić i im bardziej jesteś
zajęty, tym więcej będziesz miał wolnego czasu.
Działaj, bo inaczej sam będziesz przedmiotem działania innych.
Rozdział siedemnasty
Siódme przykazanie sukcesu
Musisz oczyścić umysł z pajęczyn, zanim staniesz się ich więźniem.
Umysł stanowi odrębny byt i sam może stworzyć niebo z piekła albo
piekło z nieba.
Dlaczego stale wspominasz miłość, którą z powodu własnej głupoty i
lekkomyślności utraciłeś dawno temu? Czy te myśli ułatwią ci dziś
rano trawienie?
Dlaczego stale bolejesz nad swoimi porażkami? Czy łzy podniosą
dzisiaj twoje kwalifikacje w pracy, którą podjąłeś, by utrzymać
swoją rodzinę?
Dlaczego stale masz przed oczami twarz tego, kto cię skrzywdził?
Czy z myślą o słodkiej zemście będziesz lepiej spał tej nocy?
Nieżyjący przyjaciele, nieudane przedsięwzięcia, raniące słowa,
bezpodstawne urazy, stracone pieniądze, nie zaleczone smutki, nie
osiągnięte cele, zniszczone ambicje, zawiedzione nadzieje -
dlaczego przechowujesz ten cały niepotrzebny kram, jak gdyby miał
jakąkolwiek wartość? Dlaczego pozwalasz, aby takie pajęczyny hańby
i niesławy zapełniały strych twojego umysłu, nie pozostawiając
miejsca na jasną, dobrą myśl o dniu dzisiejszym?
Wymieć te tragiczne rekwizyty przeszłości, które nagromadziły się
przez wiele lat. Jeżeli tylko na to pozwolisz, ich rozkładające
się wnętrzności sparaliżują w końcu twoją wszelką aktywność.
Zdolność zapominania jest cnotą, a nie wadą.
Ale z drugiej strony nie wystarczy wiedzieć, że dzień wczorajszy,
z jego wszystkimi błędami i troskami, jego cierpieniem i łzami,
przeminął na zawsze i nigdy już nie wyrządzi ci krzywdy. Musisz
także wierzyć, że nie masz żadnego wpływu na dzień jutrzejszy, w
którym być może czekają cię nowe strapienia i pomyłki - dopóki
znowu nie wzejdzie słońce. Możesz kształtować według własnego
życzenia tylko tę chwilę, która właśnie trwa.
Nigdy nie pozwól, aby dzień jutrzejszy rzucał cień na dzień
dzisiejszy. Szaleństwem jest spodziewać się czegoś złego, zanim to
zło nadejdzie. Nie trać czasu na myślenie o czymś, co może się
nigdy nie wydarzyć. Zajmuj się tylko teraźniejszością. Ten, kto
zawczasu martwi się nieszczęściami, cierpi podwójnie.
Zapomnij o przeszłości i pozwól, żeby Bóg troszczył się o
przyszłość. On jest o wiele doskonalszy od ciebie.
Rozdział osiemnasty
Ósme przykazanie sukcesu
Musisz ulżyć swemu brzemieniu, jeśli chcesz osiągnąć swoje
przeznaczenie.
Jakże różnisz się teraz od noworodka, którym byłeś kiedyś.
Przyszedłeś na świat z niczym, ale przez wiele lat, aby czuć się
bezpiecznym, obciążyłeś się tak ciężkim bagażem, że twoja wędrówka
przez życie stała się karą, zamiast być przyjemnością.
Uwolnij się od tego ciężaru - i to od dzisiaj. Prawdziwą wartość
człowieka mierzy się według tego, do jakich celów nie chce dążyć.
Wielkie błogosławieństwa życia już są w tobie albo w twoim
zasięgu. Otwórz oczy na prawdę, zanim przejdziesz obok skarbów,
których szukasz. Miłość, spokój umysłu i szczęście są klejnotami,
których wartości nie mogą podnieść ani obniżyć żadne dobra
materialne, żaden majątek w ziemi czy w złocie.
Jaką nagrodą są złoto, jedwabie i pałace, jeżeli ich posiadanie
niszczy szczęście, które na ślepo przyjąłeś za rzecz oczywistą?
Największym kłamstwem jest powiedzenie, że pieniądze i majątek
mogą napełnić twoje życie radością. Jeżeli bogactwo stanowi część
twojego bagażu, to jesteś biedny, ponieważ będziesz, ni mniej, ni
więcej, tylko osłem uginającym się pod ciężarem złota, które
musisz dźwigać, dopóki śmierć nie uwolni cię od tego ciężaru.
Spośród wszystkich zbędnych rzeczy, które posiadasz, spośród
wszystkich przyjemności, którymi się cieszysz, nie wyniesiesz z
tego świata więcej niż ze snu. Bogactwo przyjmuj niechętnie do
swego domu, ale nigdy do swego serca.
Nie zazdrość temu, kto posiada wielkie majątki. Ich ciężar byłby
dla ciebie zbyt kłopotliwy, tak samo jak jest dla niego. Nie
poświęciłbyś, tak jak on, zdrowia, spokoju, honoru, miłości i
sumienia, aby je osiągnąć. Cena jest tak wysoka, że cała
transakcja staje się w końcu wielką stratą.
Uprość swoje życie. Ten jest najbogatszy, kto zadowala się
najmniejszym.
Rozdział dziewiętnasty
Dziewiąte przykazanie sukcesu
Nie wolno ci zapominać, że zawsze jest później, niż myślisz.
Pamiętaj, że czarny wielbłąd śmierci jest ciągle blisko. Niech
zawsze towarzyszy ci myśl, że nie będziesz żył wiecznie. Na tym
polega ironia życia, że właśnie ta świadomość pozwoli ci smakować
radość każdego nowego dnia, zamiast ubolewać nad ciemnością twoich
nocy.
Każdy z nas umiera, z godziny na godzinę, od chwili, kiedy
przyszedł na świat. Zdając sobie z tego sprawę, patrz na rzeczy z
odpowiedniej perspektywy, a wtedy zobaczysz, że owe góry, które ci
zagrażają, to tylko mrowiska, a owe bestie, które chcą cię pożreć,
to tylko komary.
Niech śmierć będzie twoim towarzyszem życia, ale nigdy się jej nie
bój. Strach przed śmiercią tak paraliżuje wielu ludzi, że nie
pozwala im żyć. Współczuj im. W jaki sposób mogą się dowiedzieć,
że szczęście śmierci jest przed nami ukryte, abyśmy mogli lepiej
znosić życie?
Wyobraź sobie, że jesteś wezwany do wieczności już dzisiaj.
Opłakuj teraz, kiedy jeszcze możesz, ten dzień wspólnej zabawy z
twoją rodziną, który obiecałeś jej w zeszłym tygodniu, i jeszcze
wcześniej, dzień miłości i radości, na który nigdy nie miałeś
czasu, goniąc za pieniędzmi. I teraz oni mają twoje złoto, to
prawda, ale nigdy nie zobaczą już, choćby na moment, twojego
uśmiechu.
Opłakuj teraz, kiedy twoje serce jeszcze bije, kwiaty, których
nigdy nie powąchasz, dobre uczynki, których nigdy nie spełnisz,
matkę, której nigdy nie odwiedzisz, muzykę, której nigdy nie
posłuchasz, smutki, których nigdy nie ukoisz, zadania, których
nigdy nie dokończysz, marzenia, których nigdy nie zrealizujesz.
Pamiętaj, że zawsze jest później, niż myślisz. Zapisz sobie
głęboko w umyśle to ostrzeżenie nie po to, żebyś się smucił, ale
żebyś nie zapominał, że dzień dzisiejszy może być jedynym, co ci
pozostało.
Naucz się żyć razem ze śmiercią, ale nigdy przed nią nie uciekaj.
Jeżeli bowiem umrzesz, będziesz z Bogiem. A jeżeli żyjesz, On jest
z tobą.
Rozdział dwudziesty
- Nie wiem - westchnął Zacheusz, wskazując rzędy starannie
napisanych czerwonymi literami wyrazów przy czym wszystkie
przykazania oddzielone były od siebie mniej więcej o łokieć. -
Jest tutaj prawda, którą każdy może zobaczyć, ale czy oni
rozumieją, że samo przeczytanie tych zdań nie będzie miało żadnego
wpływu na ich życie, jeżeli nie zechcą działać zgodnie z nimi?
- Działaj, bo inaczej sam będziesz przedmiotem działania innych? -
powiedziałem, cytując ostatni wiersz szóstego przykazania.
Zacheusz skinął głową. Obaj siedzieliśmy w naszym ulubionym
otwartym powozie, który musiał się na chwilę zatrzymać w pobliżu
zachodniej bramy z powodu wielkich tłumów zgromadzonych przed
murem, przybywających tu zresztą codziennie przez ostatni miesiąc.
- Posłuchaj tej niezwykłej melodii... - rzekł Zacheusz.
- Oni czytają przykazania na głos - wyjaśniłem. - Kiedy jeden
skończy pierwsze, następny zaczyna drugie i tak dalej...
Pokazałem lejcami w kierunku dobrze ubranego, młodego mężczyzny
stojącego blisko muru.
- Spójrz na niego, panie. Spisuje nasze słowa na pergaminie. A tam
stoi drugi, trzeci - wszyscy piszą.
- To bardzo dobrze i słusznie - odparł Zacheusz - ale tym uczonym
należałoby uświadomić, że słowa na papierze są równie bezsilne, co
słowa na murze, jeżeli nie przełoży się ich na czyny.
Obserwowaliśmy falujący tłum, ludzi różnych zawodów i stanów,
kiedy w pewnej chwili Zacheusz wskazał na grupę sześciu starszych
mężczyzn głośno dyskutujących przed murem.
- Zasady, które tu spisałem, są bardzo proste, ale może jednak nie
wszystkim wydają się dość jasne. Muszą być dostosowane do ludzi,
którym mają służyć. Czuję, że powinienem stanąć przed murem, jak
nauczyciel przed tablicą, i wyjaśnić sens każdego przykazania.
- Chyba nie doceniasz ich inteligencji.
- Nie, nie w tym rzecz. Chodzi mi o ich nastawienie. Większość z
nich musiała borykać się z losem tak długo, że obawiam się, iż
wyzbyła się wszelkiej ambicji, aby polepszyć swoje życie. Ludzie,
którzy stracili siłę woli, mają jeszcze dużo siły fizycznej, ale
na co zdadzą się muskuły, jeśli nie ma już żadnych pragnień?
Obawiam się, że oni czytają to, co napisałem, ze względu na
oryginalny sposób przedstawienia tego tekstu na murze, ale szybko
wrócą do swojego dawnego stylu życia, starych przyzwyczajeń i
nawyków myślowych.
- Zacheuszu, gdyby tak było, nie widziałbym tutaj codziennie,
kiedy tędy przechodzę, ciągle tych samych twarzy. Ci ludzie nie
tylko czytają twoje słowa - oni uczą się ich na pamięć!
- Dobrze, dobrze. Jeżeli tylko...
- Co się stało, panie?
- Spójrz, Józefie - szepnął do mnie, pokazując do tyłu, na oddział
rzymskiej konnicy w sile co najmniej trzydziestu jeźdźców,
jadących dwójkami w naszym kierunku. Na ich czele, na siwku,
jechała znajoma postać w hełmie na głowie i napierśniku, jakby
przygotowana do bitwy.
- Piłat!
Zacheusz drgnął.
- Ci ludzie mają miecze w ręku, jak gdyby spodziewali się jakiegoś
niebezpieczeństwa. Jak sądzisz, co tym razem sprowadziło tutaj
prokuratora z Jerozolimy?
Nie musieliśmy długo czekać na wyjaśnienie sprawy. Za oddziałem
konnicy jechały trzy długie wozy, każdy ciągniony przez sześć koni
i załadowany drabinami. Na każdym wozie jechało co najmniej
dwunastu żołnierzy.
Tłum niechętnie cofnął się w milczeniu, kiedy wozy zatrzymały się
przy murze. Żołnierze zeskoczyli na ziemię, szybko wyładowali z
wozów drabiny i oparli je o mur. W tym czasie legioniści, nie
zsiadając z koni, obserwowali tłum.
Zacheusz ścisnął mnie za ramię i wskazał na trzeci wóz, gdzie
żołnierze przelewali białą ciecz z dużego miedzianego zbiornika do
wiader.
- Oni będą bielić nasz mur, Józefie.
- Ale nasz mur tego nie potrzebuje.
- Ten kawałek najwyraźniej potrzebuje - odpowiedział smutno,
wskazując ręką w kierunku fragmentu muru, gdzie spisane były
Przykazania Sukcesu.
Kiedy ludzie stojący na czele tłumu zorientowali się wreszcie w
zamiarach żołnierzy, wybiegli naprzód, krzycząc: "Nie! Nie! Nie!"
- aż legioniści ostrzegawczo podnieśli miecze nad ich głowami.
- Jeżeli ich nie powstrzymamy, Józefie, dojdzie do rozlewu krwi -
wymamrotał Zacheusz, z trudem wysiadając z powozu.
Z drżeniem posuwałem się tuż za Zacheuszem, torującym sobie drogę
przez tłum, który, rozpoznawszy go, zaczął wznosić okrzyki na jego
cześć. Kiedy Piłat odwrócił się i zobaczył nas, jak zmierzamy w
jego stronę, zsiadł z konia i zdjął hełm. Z rękami na biodrach i
szeroko rozstawionymi nogami prokurator pogroził w naszym kierunku
pięścią i zawołał:
- Ty mały staruchu, tym razem za daleko się posunąłeś z tym swoim
malowaniem muru!
- Dlaczego? - spokojnie zapytał Zacheusz. - Co jest w tym tak
strasznego?
Teraz Piłat potrząsnął pięścią w stronę zapisanej czerwonymi
literami ściany.
- Prawa Rzymu są wystarczające dla tego... tego motłochu!
- Ale na tym murze nie zostały spisane prawa. To są tylko zasady,
proste zasady, których stosowanie może zapewnić lepsze i
szczęśliwsze życie. Wiele z nich przypomina myśli największych
mędrców Rzymu czy Aten. Dlaczego tutaj potępiasz to, co jest
przedmiotem czci i szacunku w twoim własnym kraju?
Piłat podszedł bliżej i odkaszlnął tak, że jego ślina wylądowała
na twarzy Zacheusza. Mój pan nawet nie drgnął.
- Powinienem cię stracić - ryknął prokurator - za zdradę stanu, ty
niewierny celniku, ty żałosna imitacjo człowieka!
- Za co?
- Sam wiesz, za co.
- Z tego samego powodu, z jakiego ukrzyżowałeś Jezusa?
Piłat zbladł.
- Jesteś agitatorem, tak samo jak on. Podburzasz ludzi fałszywymi
obietnicami życia, jakiego nigdy nie zaznają. Spójrz na nich!
Ciemni, brudni, chorzy, bez środków do życia! Kto cię upoważnił do
udzielania im rad? I co im powiesz, jeżeli twoje lekarstwo ich nie
uleczy? Co im podsuniesz innego, jeżeli twoje magiczne zasady
okażą się nieskuteczne? Może rewoltę? Może oznajmisz im, że w
istocie to Rzym stanowi prawdziwe źródło ich problemów i że cesarz
ponosi winę, iż muszą jeść suchy chleb? Jesteś niebezpiecznym
człowiekiem, Zacheuszu. Zwodzisz ludzi słodkimi pokusami, a w ich
sytuacji pójdą za każdym, kto będzie na tyle głupi, żeby stanąć na
ich czele. Ty... i ten Jezus!
Zacheusz uśmiechnał się.
- Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem...
- Dosyć! - zawołał Piłat i zwrócił się do żołnierzy czekających
koło drabin, z wiadrami i szmatami w rękach. Dał znak i żołnierze
zaczęli wchodzić po drabinach przystawionych do muru.
Nagle, przy wtórze głośnych okrzyków, jakiś młody człowiek
wyskoczył z tłumu i zaczął szarpać za dolny szczebel jednej z
drabin, po której wspinał się żołnierz. Dwaj legioniści
natychmiast zeskoczyli z koni i podczas gdy jeden z nich złapał
młodzieńca z tyłu za ramiona, drugi wbił mu miecz głęboko w
brzuch. Potem pokazał tłumowi, przez który przebiegł jęk rozpaczy,
skrwawiony miecz, jak gdyby ostrzegając każdego, kto ośmieliłby
się zbliżyć.
Zacheusz, utykając, podbiegł do leżącego młodzieńca, w ogóle nie
zważając na dwóch żołnierzy z wzniesionymi do góry mieczami.
Ukląkł i ostrożnie ujął w ręce głowę chłopca. Na długo pozostanie
w mojej pamięci płacz Zacheusza.
Zanim zapadła noc, Przykazania Sukcesu zniknęły bez śladu, a mur w
pobliżu zachodniej bramy był znowu biały. Piłat powrócił ze swoimi
ludźmi do Jerozolimy.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Odkąd Zacheusz zrzekł się swoich funkcji, oddał farmy i składy i
rozdzielił majątek między biednych, nasz tryb życia uległ zmianie.
Teraz on spał aż do południa, a ja po niespokojnej nocy wstawałem
skoro świt i, z braku lepszego zajęcia, chodziłem po ulicach
Jerycha.
Nazajutrz po straszliwym postępku Piłata, z niepojętych dla mnie
powodów, nogi same poniosły mnie po brukowanej drodze, ku
zachodniej bramie. Słońce wzeszło już nad majaczącymi w oddali
górami. O tak wczesnej godzinie na ulicy oprócz mnie nie było
nikogo. Nigdy nie zapomnę tego poranka.
Na połyskującej świeżą białą farbą powierzchni muru widniały
napisane czerwonymi literami, dokładnie takimi samymi jakie były
tu jeszcze wczoraj, Przykazania Sukcesu!
Pamiętam, że upadłem na kolana, zupełnie oszołomiony i
zdezorientowany. Pocierałem oczy aż do bólu, myśląc, że jest to
tylko złudzenie optyczne, rezultat gry świateł. Czyżbym miał
jakieś przywidzenia? Czy tak podziałały na mnie tragiczne
wydarzenia wczorajszego dnia? Usłyszałem kaszel i poderwałem się
na równe nogi. Jakaś postać, odziana w niebieską szatę, z głową
opuszczoną, jakby w głębokiej modlitwie, szła w moim kierunku.
- Ben - hadad! - zawołałem. - To ty?
Starzec zwolnił.
- Józef? Co robisz na tej drodze o tak wczesnej porze? Jesteś
ranny? Napadli cię rabusie i zabrali ci sakiewkę?
- Spójrz, Ben - hadadzie! - zawołałem, wskazując na mur. - Powiedz
mi, że moje oczy nie zwodzą mnie. Co tutaj widzisz?
Jego zachowanie potwierdziło, że to, co ujrzałem, nie było
złudzeniem. Łzy zaczęły toczyć się po jego pokrytej zmarszczkami
twarzy, kiedy powoli osuwał się na kolana obok mnie.
- To cud, Józefie, cud! I pomyśleć, że doczekałem w swoim życiu
takiego dnia! Już po raz drugi Bóg wybrał mury Jerycha, aby
zapewnić nas, że nie jest obojętny na dążenie ludzi do lepszego
życia. Ale popatrz tam, Józefie, popatrz! - wyszeptał, wskazując
miejsce na murze, gdzie kończyło się Dziewiąte Przykazanie
Sukcesu. - Tam jest coś dodane do słów naszego przyjaciela,
Zacheusza!
- Niemożliwe - zawołałem, znowu przecierając oczy. - Niemożliwe!
- Czy twój pan znał dziesiąte przykazanie, którego nie chciał
napisać?
- Nie jestem pewien. Któregoś dnia, kiedy pracowaliśmy, wspomniał,
że jest dwadzieścia albo trzydzieści zasad i wszystkie są ważne,
ale uważał, że dziewięć wystarczy, aby wziąć udział w zawodach
życia z wszelkimi szansami na zwycięstwo. A liczba dziesięć, jak
powiedział, jest zarezerwowana dla Przykazań Bożych.
- Ale teraz mamy tu dziesięć - wyszeptał Ben - hadad z zapartym
tchem.
- Tak, i dziesiąte napisane jest identycznymi czerwonymi literami
i w takim samym stylu jak pozostałe dziewięć! Muszę się
pospieszyć. Muszę donieść o tym Zacheuszowi...!
- Poczekaj - powiedział Ben - hadad, chwytając mnie za rękaw. -
Zanim pójdziesz, odczytajmy razem to Dziesiąte Przykazanie
Sukcesu. W końcu niecodziennie można wspólnie doświadczać cudu.
I tak, trzymając się za ręce, odczytaliśmy słowa...
Rozdział dwudziesty drugi
Dziesiąte przykazanie sukcesu
Nie usiłuj nigdy udawać nikogo innego, bądź zawsze sobą.
Być tym, kim jesteś, i stać się tym, kim możesz być - oto sekret
szczęśliwego życia.
Każda istota ma różne talenty, różne pragnienia, różne możliwości.
Bądź sobą. Starając się być kimś innym, niż naprawdę jesteś, to
nawet jeżeli wprowadzisz w błąd cały świat, będziesz dziesięć
tysięcy razy gorszy, niż gdybyś był niczym.
Nigdy nie trać sił na pokazanie siebie lepszym, niż jesteś, aby
się komuś przypodobać. Nigdy nie wkładaj fałszywych masek, aby
pochlebić swojej próżności. Nigdy nie staraj się, żeby cię
oceniano według twoich dokonań, bo przestaną cię cenić ze względu
na ciebie samego.
Zobacz, jak żyją rośliny i zwierzęta w naturalnym środowisku. Czy
krzew bawełny urodzi choć jedno jabłko? Czy na drzewie granatu
wyrośnie pomarańcza? Czy lew próbuje fruwać?
Tylko człowiek, jedyny spośród wszystkich żyjących stworzeń, z
głupim uporem stara się być kimś innym, niż powinien być zgodnie
ze swoim przeznaczeniem, dopóki życie nie unaoczni mu, że znajduje
się nie na swoim miejscu. Tacy ludzie to życiowi bankruci,
wiecznie goniący za bardziej zawrotną karierą, której nigdy nie
osiągną, jeżeli nie obejrzą się za siebie.
Nie możesz wybrać swojego powołania. Twoje powołanie wybiera
ciebie. Zostałeś obdarzony szczególnymi umiejętnościami, które
należą tylko do ciebie. Wykorzystaj je, bez względu na to, jakie
one są, i przestań stroić się w cudze piórka. Utalentowany woźnica
może zdobyć dużo złota i zyskać sławę. Ale niech próbuje zbierać
figi, a zginie z głodu.
Nikt nie może cię zastąpić. Pamiętaj o tym i bądź sobą. Nie masz
obowiązku odnosić sukcesów. Masz tylko obowiązek być wierny samemu
sobie.
Staraj się jak najpełniej wykorzystać swoje zdolności w
dziedzinie, którą najlepiej znasz, a wtedy poczujesz w głębi
duszy, że osiągnąłeś największy sukces świata.
Rozdział dwudziesty trzeci
Moje stare serce biło jak oszalałe, a nogi były zupełnie bez
czucia, kiedy wracałem do pałacu. Gdyby wystraszony Szemer nie
podtrzymał mnie, kiedy otworzyłem frontowe drzwi, niechybnie
upadłbym na kamienną posadzkę.
Chciał poprowadzić mnie do najbliższej ławki w atrium, ale nie
pozwoliłem na to. Wziąłem kilka głębokich oddechów, aż wreszcie
udało mi się wykrztusić:
- Gdzie jest pan? Śpi jeszcze?
- Nie, panie. Wstał wcześnie i spożył już śniadanie.
Czy jesteś głodny, panie?
Potrząsnąłem przecząco głową.
- Gdzie jest teraz?
Szemer wskazał na tył pałacu.
- Powiedział, że idzie do ogrodu. Zapewne znajdziesz go, panie, w
pobliżu grobu Lei. Ostatnio spędza tam wiele czasu.
Miałem teraz uczucie, jakby moje nogi zostały zaatakowane przez
rój szerszeni, a ostre bóle przeszywały mi ręce i piersi. Ale
chwiejnym krokiem udało mi się przebyć długi korytarz i wyjść
przez tylne drzwi prowadzące do ogrodu. Od grobu Lei dzieliła mnie
odległość ponad stu łokci. Osłaniały go cztery drzewa oliwne, ale
już z daleka zobaczyłem Zacheusza, który siedział na obrzeżu
marmurowego grobowca, oparty plecami o jego boczną ścianę.
Nawet z tej odległości nie mogłem zachować milczenia. Z trudem
utrzymując równowagę i starając się znaleźć przy nim jak
najszybciej, wykrzyknąłem:
- Zacheuszu, Zacheuszu, przynoszę ci radosną wiadomość! Wydarzył
się cud! Cud! Nie uwierzysz, póki nie zobaczysz na własne oczy!
Z każdym krokiem ból w mojej piersi gwałtownie się nasilał.
- Zacheuszu, panie, musisz tam pójść. Spiesz się! Twoje słowa...
Przykazania Sukcesu... mur...
Jego oczy były zamknięte. Ukląkłem przy nim i kiedy dotknąłem jego
splecionych dłoni, żeby go obudzić, zrozumiałem, że mój pan już
nigdy nie otworzy oczu. Pochyliłem się nad nim i dotknąłem
policzkiem jego zimnych palców, które natychmiast się rozwarły i
wypadł spomiędzy nich mały, biały przedmiot, rozbijając się o
kamienną płytę.
Schyliłem się i spośród odłamków leżących na kamieniu wydobyłem
małą figurkę ptaka misternie wyrzeźbioną z kości słoniowej -
jedyna zabawka, która jeszcze pozostała, dziecięca grzechotka,
którą widziałem tylko raz, dawno, dawno temu. Pocałowałem ją i z
moich oczu popłynęły łzy - ale nie łzy żalu, lecz radości.
Ten mały ptaszek wreszcie wyzwolił się ze swojej ziemskiej klatki
- tak samo jak mój ukochany pan.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Mandino Og Największy sukces świata 1Og Mandino Największy Kupiec ŚwiataNajwiększe działo świata99 największych absurdów świataMandino Og Sposób na lepsze życie99 największych absurdów świata99 najwiekszych absurdow swiata00 Telewizja to największy hipnotyzer świata99 najwiekszych absórdów światawięcej podobnych podstron