Henryk Sienkiewicz "Pan Wo艂odyjowski"
J臋zyk polski:
Henryk Sienkiewicz 揚an Wo艂odyjowski"
Lu藕ne watahy, kt贸re trudni艂y si臋 rozbojem po obu stronach Dniestru, sk艂ada艂y si臋 z ludzi wszelkich narodowo艣ci okoliczne kraje zamieszkuj膮cych. Przewa偶ali w nich zawsze tatarscy zbiegowie z ordy dobrudzkiej i bia艂ogrodzkiej, dziksi jeszcze i m臋偶niejsi od swych krymskich pobratymc贸w, ale nie brak艂o te偶 i Wo艂och贸w, i kozactwa, i W臋grzyn贸w, i czeladzi polskiej, zbieg艂ej ze stanic nad brzegiem Dniestru le偶膮cych. Buszowali oni to po polskiej, to po wo艂oskiej stronie, przechodz膮c raz w raz graniczn膮 rzek臋, w miar臋 jak przyciskali ich perku艂abowie lub komendanci Rzeczypospolitej. W jarach i lasach, w jaskiniach mieli oni swe kryj贸wki niedost臋pne. G艂贸wnym celem ich napad贸w by艂y stanicze stada wo艂贸w i koni, kt贸re nawet w zimie nie schodzi艂y ze step贸w, same sobie po偶ywienia pod 艣niegami szukaj膮c. Ale pr贸cz tego napadali na wsie, miasteczka, osady, na pomniej- sze komendy, na kupc贸w polskich, a nawet tureckich, na po艣rednik贸w z okupem do Krymu jad膮cych. Mia艂y owe kupy sw贸j 艂ad i swych wodz贸w, ale 艂膮czy艂y si臋 rzadko. Cz臋stokro膰 zdarza艂o si臋 nawet, 偶e mniej liczne by艂y wycinane przez liczniejsze. Namno偶y艂o si臋 ich wsz臋dy w krajach ruskich bardzo wiele, zw艂aszcza od czasu wojen kozacko - polskich, gdy wszelkie bezpiecze艅stwo w owych stronach znik艂o. Naddniestrza艅skie watahy podsycane przez zbieg贸w ordzi艅skich szczeg贸lniej by艂y gro藕ne. Widywano niekt贸re do pi臋ciuset g艂贸w licz膮ce. Przyw贸dcy ich przybierali tytu艂 bej贸w. Pustoszyli oni kraj sposobem zupe艂nie tatarskim i nieraz istotnie sami komendanci nie wiedzieli, czy maj膮 robot臋 ze zb贸jami, czy te偶 z przodowymi czambu艂ami ca艂ej ordy. Komputowym wojskom, zw艂aszcza je藕dzie Rzeczypospolitej, kupy owe nie by艂y zdolne w polu dosta膰, ale zap臋dzone w matni臋, bi艂y si臋 po desperacku, wiedz膮c dobrze, 偶e wzi臋tych w niewol臋 czeka powr贸z. Bro艅 ich by艂a rozmaita. 艁uk贸w i strzelb im brak艂o, kt贸re zreszt膮 do nocnych napad贸w ma艂o by艂yby im przydatne. Wi臋ksza cz臋艣膰 zbrojna by艂a w hand偶ary i jatagany tureckie, w ki艣cienie, w szable tatarskie i w p贸艂szcz臋ki ko艅skie wpuszczane w m艂ode d臋bczaki i umocnione powr贸zkiem. Owa ostatnia bro艅 w silnym r臋ku straszliwe oddawa艂a pos艂ugi, bo kruszy艂a ka偶d膮 szabl臋. Niekt贸rzy mieli wid艂y, bardzo d艂ugie, ostro 偶elazem okute; niekt贸rzy wreszcie rohatyny. Te w nag艂ych razach przeciw je藕dzie nadstawiali.
Wataha, kt贸ra zatrzyma艂a si臋 u Sierocego Brodu, musia艂a by膰 bardzo liczn膮 albo w ostatnich znale藕膰 si臋 na multa艅skiej stronie terminach, skoro odwa偶y艂a si臋 podej艣膰 pod chreptiowsk膮 komend臋 mimo postrachu, jaki samo imi臋 pana Wo艂odyjowskiego we wszystkich obubrze偶nych rabusiach obudza艂o. Jako偶 drugi podjazd przywi贸z艂 wiadomo艣膰, 偶e sk艂ada艂a si臋 ona z czterystu przesz艂o g艂贸w pod wodz膮 Azba-beja, s艂ynnego grasanta, kt贸ry od kilku lat nape艂nia艂 postrachem i polsk膮, i multa艅sk膮 stron臋.
Ucieszy艂 si臋 pan Wo艂odyjowski, gdy dowiedzia艂 si臋, z kim b臋dzie mia艂 do czynienia, i zaraz stosowne wyda艂 rozkazy. Pr贸cz Mellechowicza i pana Motowid艂y posz艂a chor膮giew pana genera艂a podolskiego i pana podstolego przemyskiego. Posz艂y one jeszcze w nocy i rzekomo w r贸偶ne strony, ale jako rybacy szeroko za艂o偶膮 niewodem, aby nast臋pnie zej艣膰 si臋 przy jednej przer臋bli, tak i owe chor膮gwie, rozleg艂ym id膮c koliskiem, mia艂y si臋 zej艣膰 o brzasku przy Sierocym Brodzie. Basia asystowa艂a z bij膮cym sercem wyj艣ciu wojsk, jako 偶e mia艂a to by膰 jej pierwsza wi臋ksza wyprawa, i ros艂o jej owo serce na widok sprawno艣ci tych starych wilk贸w stepowych. Wychodzili tak cicho, 偶e w samej fortalicji mo偶na ich by艂o nie dos艂ysze膰. Nie zabrz臋cza艂y munsztuki, strzemi臋 nie szcz臋kn臋艂o o strzemi臋, szabla o szabl臋, ko艅 nie zar偶a艂. Noc by艂a pogodna i nadzwyczaj widna, bo czas pe艂ni. Ksi臋偶yc o艣wieca艂 dobrze wzg贸rze staniczne i step lekko ze wszystkich stron pochy艂y; a jednak ledwie co kt贸ra chor膮giew wysz艂a za cz臋stok贸艂, ledwie zamigota艂a srebrnymi iskrami, kt贸re ksi臋偶yc z szabel wykrzesywa艂, ju偶 nik艂a z oczu, jakby stado kuropatw w fali traw nurkuj膮ce. By艂o co艣 tajemniczego w tym pochodzie. Basi zdawa艂o si臋, 偶e to my艣liwi wyje偶d偶aj膮 na jakowe艣 艂owy maj膮ce si臋 o 艣witaniu rozpocz膮膰 i dlatego tak id膮 cicho i ostro偶nie, aby zwierza przedwcze艣nie nie sp艂oszy膰... Wi臋c wielka ochota wst膮pi艂a w jej serce, aby w tych 艂owach wzi膮艣膰 udzia艂.
Pan Wo艂odyjowski nie sprzeciwi艂 si臋 temu, bo go Zag艂oba do zgody sk艂oni艂. Wiedzia艂 wreszcie, 偶e kiedy艣 i tak trzeba b臋dzie ch臋ci Basinej zado艣膰uczyni膰, wola艂 wi臋c zaraz, zw艂aszcza 偶e grasanci 艂uk贸w i samopa艂贸w nie mieli zwyczaju u偶ywa膰. Ruszyli jednak dopiero we trzy godziny po wyj艣ciu pierwszych chor膮gwi, bo tak by艂 ca艂e dzie艂o pan Micha艂 u艂o偶y艂. Poszed艂 z nimi pan Zag艂oba, pan Muszalski i dwudziestu Linkhauzowych dragon贸w z wachmistrzem, samych Mazur贸w, ludzi na schwa艂, za kt贸rych szabliskami by艂a wdzi臋czna komendantowa r贸wnie jak w ma艂偶e艅skiej komnacie bezpieczna.
Sama ona, maj膮c jecha膰 na m臋skiej kulbace, przybrana by艂a odpowiednio: mia艂a wi臋c szarawarki per艂owego koloru, aksamitne, bardzo obszerne, podobie艅stwo sp贸dnicy czyni膮ce, a wpuszczone w safianowe 偶贸艂te buciki: to偶 kubraczek r贸wnie szarej barwy, bia艂ym krymskim barankiem podbity i na szwach ozdobnie bramowany; to偶 艂adowniczk臋 srebrn膮 roboty wybornej; lekk膮 szabelk臋 tureck膮 na jedwabnych rapciach i pistolety w olstrach. G艂ow臋 jej przybiera艂 ko艂paczek z wierzchem z weneckiego aksamitu, pi贸rkiem czaplim ozdobion, a 偶biczym futrem naok贸艂 obszyty; spod ko艂paczka wygl膮da艂a jasna, r贸偶owa twarz, prawie dziecinna, i dwoje oczu ciekawych a 艣wiec膮cych jak w臋gielki.
Tak przybrana i siedz膮c na cisawym bachmaciku, chybkim jak sarna i jak arna 艂agodnym, zdawa艂a si臋 by膰 hetma艅skim dzieckiem, kt贸re pod opiek膮 starych wojennik贸w na pierwsz膮 nauk臋 jedzie. Oni te偶 si臋 dziwili jej postaci; pan Zag艂oba z panem Muszalskim szturchali si臋 艂okciami, ca艂uj膮c od czasu do czasu ka偶dy swoj膮 pi臋艣膰 na znak nadzwyczajnego dla Basi uwielbienia, obaj za艣 wraz z Wo艂odyjowskim uspokajali jej obawy co do sp贸藕nionego wyjazdu.
- Na wojnie si臋 nie rozumiesz - m贸wi艂 ma艂y rycerz - i dlatego nas pos膮dzasz, 偶e ci臋 dopiero po wszystkim chcemy na miejsce przyprowadzi膰. Jedne chor膮gwie id膮 jako sierpem rzuci艂, inne za艣 musz膮 ok艂ada膰, aby szlaki poprzecina膰 - i dopiero偶 si臋 b臋d膮 cichaczem do kupy 艣ci膮ga艂y, w matni臋 nieprzyjaciela bior膮c. A my przyjedziemy na czas i bez nas nic si臋 nie rozpocznie, bo tam ka偶da godzina obrachowana.
- A jak si臋 nieprzyjaciel spostrze偶e i mi臋dzy chor膮gwiami si臋 przemknie?
- Chytry on jest i czujny, ale i nam taka wojna nie nowina.
- Micha艂owi wierz - zawo艂a艂 Zag艂oba - bo nie masz nad niego wi臋kszego praktyka. Z艂y los przygna艂 tu tych skurczybyk贸w.
- W 艁ubniach by艂em m艂odzik - odrzek艂 pan Micha艂 - a ju偶 mi podobne funkcje powierzano. Teraz za艣, 偶em ci to widowisko chcia艂 wyprawi膰, jeszczem staranniej wszystko rozdysponowa艂. Chor膮gwie razem si臋 nieprzyjacielowi uka偶膮, razem si臋 okrzykn膮 i razem skocz膮, jakoby kto z bicza trzasn膮艂.
- I! i! - pisn臋艂a z rado艣ci Basia i stan膮wszy w strzemionach, chwyci艂a ma艂ego rycerza za szyj臋. - A mnie wolno b臋dzie skoczy膰, co? Micha艂ku, co? - pyta艂a z iskrz膮cymi oczyma.
- W t艂ok ci nie pozwol臋, bo w t艂oku o przygod臋 艂atwo, nie m贸wi膮c, 偶e ko艅 mo偶e szwankowa膰, ale da艂em instrukcj臋, by po rozbiciu kup臋 jak膮 na nas nagnano, w贸wczas rozpu艣cim konie i mo偶esz dwu albo trzech sobie 艣ci膮膰, a zaje偶d偶aj zawsze z lewej, bo tym sposobem 艣ciganemu niezr臋cznie ci臋 przez konia si臋ga膰, a ty go masz na odlew.
Basia na to:
- Ho! ho! nie boj臋 si臋! Sam m贸wi艂e艣, 偶e ju偶 szabl膮 robi臋 daleko lepiej od wujcia Makowieckiego; nie da mi 偶aden rady!
- Uwa偶aj, 偶eby cugle mocno trzyma膰 -wtr膮ci艂 pan Zag艂oba. - Oni maj膮 swoje sposoby i mo偶e by膰 tak: ty go gonisz, a偶 on nagle konia zwr贸ci i osadzi, wtedy go miniesz z rozp臋du, ale nim miniesz, ju偶 on ci臋 si臋gnie. Stary praktyk nigdy nadto konia nie rozpuszcza, jeno wedle potrzeby go miarkuje.
- I szabli nigdy bardzo nie podnosi膰, aby do sztychu przej艣膰 艂atwo - rzek艂 pan Muszalski.
- B臋d臋 ja przy niej od wypadku - odpowiedzia艂 ma艂y rycerz. - Widzisz, w bitwie ca艂a trudno艣膰 w tym, 偶e trzeba o wszystkim pami臋ta膰: o koniu swoim i nieprzyjacielu, o cuglach, o szabli, o ci臋ciu i sztychu - wszystko naraz! Kto si臋 wprawi, to mu to samo przez si臋 przychodzi, ale z pocz膮tku znamienici nawet szermierze cz臋sto bywaj膮 niezgrabni i lada chmyz, byle by艂 praktyk, bieglejszego od si臋 nowicjusza z konia zsadzi... Dlatego to b臋d臋 ci przy boku.
- Jeno mnie nie wyr臋czaj i ludziom przyka偶, aby mnie nikt nie wyr臋cza艂 bez potrzeby.
- No, no! obaczym jeszcze, czy ci animuszu stanie, jak przyjdzie co do czego! - odpar艂 u艣miechaj膮c si臋 ma艂y rycerz.
- Albo je偶eli si臋 kt贸rego z nas za po艂臋 nie u艂apisz! - sko艅czy艂 Zag艂oba.
- Obaczym ! - rzek艂a z oburzeniem Basia.
Tak rozmawiaj膮c wjechali w okolic臋 tu i 贸wdzie chaszczami pokryt膮. Do brzasku by艂o ju偶 niedaleko, ale tymczasem uczyni艂o si臋 ciemniej, bo ksi臋偶yc zaszed艂. Od ziemi poczyna艂 te偶 wstawa膰 lekki opar i przes艂ania膰 dalsze przedmioty. W owej leciuchnej mgle i mroku majacz膮ce opodal zaro艣la przybiera艂y w podnieconej wyobra藕ni Basi kszta艂ty 偶ywych istot. Nieraz zdawa艂o si臋 jej, 偶e widzi wyra藕nie ludzi i konie.
- Michale, co to jest? - pyta艂a szepcz膮c i ukazuj膮c palcem na majak.
- Nic, krze.
- My艣la艂am, 偶e je藕d藕cy. Pr臋dko zajedziem?
- Za jakie p贸艂torej godziny to si臋 i rozpocznie.
- Ha!
- Boisz si臋?
- Nie, jeno mi serce bije z wielkiej ochoty! Mia艂abym si臋 ba膰! Nic a nic! Patrz, jaki tu szron le偶y... Wida膰, cho膰 ciemno.
Rzeczywi艣cie wjechali na szmat stepu, na kt贸rym d艂ugie i wysch艂e 艂odygi burzan贸w szronem siwym by艂y pokryte. Pan Wo艂odyjowski spojrza艂 i rzek艂:
- T臋dy Motowid艂o przechodzi艂. Nie dalej jak o p贸艂 mili musi le偶e膰 przytajony. 艢wita ju偶!
Jako偶 robi艂 si臋 pierwszy brzask. Pomroka rzed艂a. Niebo i ziemia stawa艂y si臋 szare, powietrze blad艂o, czuby drzew i zaro艣li pow艂贸czy艂y si臋 jakby srebrem. Dalsze k臋py pocz臋艂y si臋 ods艂ania膰, jakoby kto zas艂on臋 kolejno podnosi艂. Wtem z bli偶szej k臋py wychyli艂 si臋 nagle je藕dziec na koniu.
- Pana Motowid艂y? - spyta艂 Wo艂odyjowski, gdy semen osadzi艂 konia tu偶 przy nim.
- Tak jest, wasza mi艂o艣膰!
- Co s艂ycha膰?
- Przeszli Sierocy Br贸d; potem kieruj膮c si臋 na ryk wo艂贸w poszli ku Ka艂usikowi. Wo艂y pobrali i stoj膮 na Jurkowym polu.
- A gdzie pan Motowid艂o?
- Za艂o偶y艂 od wzg贸rza, a pan Mellechowicz od Ka艂usika. Inne chor膮gwie nie wiem.
- Dobrze - rzek艂 Wo艂odyjowski - ja wiem; ruszaj do pana Motowid艂y i ka偶 zamyka膰. A pojedynczych ludzi niech rozsypie na p贸艂 drogi od pana Mellechowicza. Ruszaj!
Semen po艂o偶y艂 si臋 na kulbace - ruszy艂, a偶 艣ledziona w koniu z miejsca zagra艂a, i wkr贸tce znikn膮艂. Oni za艣 pojechali dalej, jeszcze ciszej, jeszcze ostro偶niej... Rozwidni艂o si臋 tymczasem zupe艂nie. Mg艂a, kt贸ra o brzasku wsta艂a by艂a od ziemi, opad艂a ca艂kiem na d贸艂, a na wschodniej stronie nieba ukaza艂a si臋 d艂uga wst臋ga 艣wietlista i r贸偶owa, kt贸rej 艣wiat艂o i r贸偶owo艣膰 pocz臋艂y zabarwia膰 powietrze, wzg贸rza, zr臋by odleg艂ych jar贸w i szczyty. Wtem do uszu je藕d藕c贸w dosz艂y od strony Dniestru liczne zmieszane krakania i wysoko przed nimi ukaza艂o si臋 lec膮ce ku zorzy ogromne stado kruk贸w. Pojedyncze ptaki odrywa艂y si臋 co chwila od stada i zamiast lecie膰 wprost przed si臋 poczyna艂y zatacza膰 nad stepem ko艂a, jak czyni膮 upatruj膮c zdobyczy kanie i jastrz臋bie.
Pan Zag艂oba podni贸s艂 szabl臋 do g贸ry, ukaza艂 ostrzem na kruki i rzek艂 do Basi:
- Dziwuj si臋 zmy艣lno艣ci tych ptak贸w. Niech jeno gdziekolwiek ma przyj艣膰 do bitwy, zaraz ze wszystkich stron nadlatuj膮, jakoby je kto z worka wysypa艂. Gdy samo jedno wojsko ci膮gnie albo przyjacielskie maj膮 si臋 spotka膰, nie masz tego, tak to bestie umiej膮 odgadn膮膰 intencje ludzkie, cho膰 si臋 im nikt nie oznajmia. Sama sagacitas narium tego nie wyt艂umaczy, dlatego s艂usznie dziwi膰 si臋 mo偶esz. Tymczasem ptaki, kracz膮c coraz mocniej, zbli偶y艂y si臋 znacznie, wi臋c pan Muszalski zwr贸ci艂 si臋 do ma艂ego rycerza i rzek艂 uderzaj膮c d艂oni膮 po 艂uku :
- Panie komendancie, a nie wzbronno b臋dzie 艣ci膮gn膮膰 jednego na uciech臋 dla pani komendantowej? Ha艂asu to przecie nie uczyni?
- 艢ci膮gnij wa艣膰 cho膰by dwa - rzek艂 Wo艂odyjowski wiedz膮c, jak膮 stary 偶o艂nierz ma s艂abo艣膰 popisywania si臋 celno艣ci膮 swych grot贸w.
Na to niezr贸wnany 艂ucznik si臋gn膮艂 r臋k膮 za plecy i wydoby艂 strza艂臋 pierzast膮, za czym na艂o偶y艂 j膮 na ci臋ciw臋 i podni贸s艂szy w g贸r臋 艂uk i g艂ow臋, czeka艂. Stado by艂o coraz bli偶ej. Wszyscy wstrzymali konie i patrzyli ciekawie ku niebu. Nagle rozleg艂 si臋 偶a艂o艣ny j臋k ci臋ciwy, niby 艣wiegot jask贸艂ki, i strza艂a wybieg艂szy znik艂a pod stadem.
Przez chwil臋 mo偶na by艂o pomy艣le膰, 偶e pan Muszalski chybi艂, lecz oto jeden ptak zwin膮艂 koz艂a i zni偶y艂 si臋 wprost nad g艂owami ku ziemi, nast臋pnie, kozio艂kuj膮c ci膮gle, zni偶a艂 si臋 coraz bardziej, wreszcie pocz膮艂 spada膰 z rozpostartymi skrzyd艂ami, zupe艂nie jak li艣膰 daj膮cy op贸r powietrzu.
Po chwili spad艂 na kilka krok贸w przed koniem Basi. Strza艂a przeszy艂a go na wylot tak, 偶e grot 艣wieci艂 powy偶ej grzbietu.
- Na szcz臋艣liw膮 wr贸偶b臋! - rzek艂 k艂aniaj膮c si臋 Basi pan Muszalski. - B臋d臋 ja mia艂 z daleka na pani膮 komendantow膮, a wielk膮 moj膮 dobrodzik臋, oko i w nag艂ym razie znowu, daj Bo偶e szcz臋艣liwie, strza艂eczk臋 wypuszcz臋. Cho膰 tam i bzyknie blisko, upewniam, 偶e nie zrani.
- Nie chcia艂abym ja by膰 tym Tatarem, kt贸rego waszmo艣膰 na cel we藕miesz! - odrzek艂a Basia.
Lecz dalsz膮 rozmow臋 przerwa艂 pan Wo艂odyjowski, kt贸ry, ukazawszy na do艣膰 znaczne wzniesienie odleg艂e na kilka stai, rzek艂:
- Tam staniem...
Po tych s艂owach ruszyli rysi膮. W p贸艂 wzniesienia ma艂y rycerz kaza艂 zwolni膰 kroku, a wreszcie niedaleko wierzcho艂ka zatrzyma膰 konie.
- Nie b臋dziem do samego szczytu doje偶d偶a膰 - rzek艂 - bo przy tak jasnym ranku z daleka mo偶na by nas wzi膮膰 na oko, ale zsiad艂szy z koni przybli偶ym si臋 tak do zr臋bu, by g艂owy niewiele wystawa艂y.
To rzek艂szy zeskoczy艂 z konia, a za nim Basia, pan Muszalski i kilku innych. Dragoni pozostali pod szczytem, trzymaj膮c rumaki, oni za艣 posun臋li si臋 a偶 do miejsca, w kt贸rym wzniesienie zapada艂o si臋 艣cian膮 prawie prostopad艂膮 ku do艂owi. U st贸p tej 艣ciany, wysokiej na kilkadziesi膮t 艂okci, ros艂y do艣膰 g臋sto w膮skim pasem chaszcze, dalej za艣 ci膮gn膮艂 si臋 step niski, r贸wny, kt贸rego z tej wysoko艣ci ogromn膮 przestrze艅 mogli obj膮膰 oczyma.
R贸wnina owa, przeci臋ta niewielkim strumieniem biegn膮cym w stron臋 Ka艂usiku, by艂a r贸wnie偶, jak i sp贸d ska艂y, pokryta k臋pami zaro艣li. Z najwi臋kszej k臋py cienkie smugi dymu unosi艂y si臋 ku niebu.
- Widzisz - rzek艂 do Basi Wo艂odyjowski - to nieprzyjaciel si臋 tam przytai艂.
- Widz臋 dymy, ale nie widz臋 ni ludzi, ni koni - odrzek艂a z bij膮cym sercem Basia.
- Bo ich zaro艣la skrywaj膮, chocia偶 wprawne oko ich dojrzy. Ot tam, patrz: dwa, trzy, cztery, ca艂膮 kup臋 koni wida膰; jeden srokaty, jeden ca艂kiem bia艂y, a st膮d wydaje si臋 jak niebieski.
- Pr臋dko do nich zjedziem?
- Nam ich tu przygnaj膮, ale mamy czas, bo do owej k臋py b臋dzie z 膰wier膰 mili.
- A gdzie nasi?
- Widzisz, tam ot, hen, skrawek boru? Pana podkomorska chor膮giew powinna teraz w艂a艣nie si臋ga膰 ju偶 brzegu. Mellechowicz wynurzy si臋 z 贸wtej strony bodaj za chwil臋. Druga towarzyska chor膮giew we藕mie ich od tego kamienia. Dostrzeg艂szy ludzi oni sami rusz膮 ku nam, bo t臋dy mo偶na dobrze ku rzece pod wiszarem przejecha膰, a za艣 z tamtego boku jest jar okrutnie przepa艣cisty, przez kt贸ry nikt nie przejedzie.
- To s膮 w matni?
- Jako widzisz.
- Dla Boga ! ledwo ju偶 stoj臋! - zakrzykn臋艂a Basia.
Lecz po chwili:
- Micha艂ku, 偶eby byli m膮drzy, to by co zrobili?
- To by poszli jak w dym na podkomorsk膮 i przejechali im po brzuchach. Wtedy byliby wolni, ale tego nie uczyni膮, bo naprz贸d nie lubi膮 oni je藕dzie regularnej w oczy le藕膰, po wt贸re, b臋d膮 si臋 bali, 偶e wi臋cej wojska w lesie czyha, wi臋c pomkn膮 ku nam.
- Ba! Ale my ich nie zatrzymamy: mamy jeno dwudziestu ludzi.
- A Motowid艂o?
- Prawda! Ha! gdzie on jest?
Wo艂odyjowski zamiast odpowiedzie膰 zakwili艂 nagle, jak kwili jastrz膮b albo sok贸艂.
Wnet liczne kwilenia odpowiedzia艂y mu od st贸p wzg贸rza. Byli to semenowie Motowid艂y, kt贸rzy tak dobrze przyczaili si臋 w chaszczach, 偶e Basia, stoj膮c tu偶 nad nimi, wcale ich nie ujrza艂a.
Wi臋c przez chwil臋 spogl膮da艂a ze zdumieniem to w d贸艂, to na ma艂ego rycerza, nagle policzki jej zapa艂a艂y ogni艣cie i za szyj臋 chwyci艂a m臋偶a.
- Micha艂ku! ty艣 najwi臋kszy w贸dz w 艣wiecie.
- Jeno 偶e wprawy troch臋 mam - odrzek艂 u艣miechaj膮c si臋 Wo艂odyjowski.
- Ale ty nie trzepotaj mi si臋 tu z rado艣ci i pomnij, 偶e grzeczny 偶o艂nierz powinien by膰 spokojny.
Ale nic nie pomog艂a przestroga. Basia by艂a jakby w gor膮czce. Chcia艂o si臋 jej zaraz na ko艅 siada膰 i ze wzg贸rza zje偶d偶a膰, by si臋 z oddzia艂em Motowid艂y po艂膮czy膰. Ale Wo艂odyjowski zatrzyma艂 j膮 jeszcze, bo chcia艂, 偶eby pocz膮tek dobrze widzia艂a.
Tymczasem s艂o艅ce poranne wsta艂o nad step i powlok艂o ch艂odnym, blado-z艂otym 艣wiat艂em ca艂膮 r贸wnin臋. Pobliskie k臋py rozja艣ni艂y si臋 weso艂o, dalsze i mniej wyra藕ne zarysowa艂y si臋 wyra藕niej; szron miejscami w do艂ach le偶膮cy pocz膮艂 si臋 skrzy膰 migotliwie, powietrze sta艂o si臋 bardzo przezrocze i wzrok m贸g艂 lecie膰 w dal prawie bez granic.
- Podkomorska z borku wychodzi - ozwa艂 si臋 pan Wo艂odyjowski- widz臋 ludzi i konie!
Rzeczywi艣cie, je藕d藕cy pocz臋li si臋 wynurza膰 ze skraju lasu i czernie膰 d艂ug膮 lini膮 na pokrytej mocno szronem podle艣nej 艂膮ce. Bia艂a przestrze艅 mi臋dzy nimi a lasem pocz臋艂a si臋 z wolna powi臋ksza膰. Wida膰 nie spieszyli si臋 zbytnio, chc膮c da膰 czas innym chor膮gwiom. Wo艂odyjowski zwr贸ci艂 si臋 teraz w lew膮 stron臋.
- Jest i Mellechowicz! - rzek艂.
A po chwili znowu:
- I pana 艂owczego przemyskiego ludzie nadje偶d偶aj膮. Nikt dw贸ch pacierzy nie uchybi艂.
Tu w膮siki jego poruszy艂y si臋 偶ywo.
- Noga nie powinna uj艣膰! Na ko艅 teraz!
Szybko zwr贸cili si臋 ku dragonom i skoczywszy na kulbaki, zjechali bokiem wzniesienia mi臋dzy rosn膮ce w dole chaszcze, gdzie znale藕li si臋 w艣r贸d semen贸w pana Motowid艂y.
Zatem ca艂膮 mas膮 ju偶 zbli偶yli si臋 do skraju zaro艣li i stan臋li w miejscu, pogl膮daj膮c przed siebie. Nieprzyjaciel dojrza艂 widocznie zbli偶aj膮c膮 si臋 podkomorsk膮 chor膮giew, bo w tej偶e chwili sypn臋艂y si臋 z g臋stwiny rosn膮cej w 艣rodku r贸wniny kupy jezdnych, tak jakoby kto stado sarn ruszy艂. Z ka偶d膮 chwil膮 wysypywa艂o si臋 ich coraz wi臋cej. Zwar艂szy si臋 w 艂a艅cuch szli oni z pocz膮tku st臋pem brzegiem g臋stwiny; je藕d藕cy pok艂adli si臋 na karkach ko艅skich, tak i偶 z daleka mo偶na by艂o mniema膰, 偶e to sam tabun ci膮gnie d艂ug膮 lini膮 wzd艂u偶 k臋py. Widocznie nie mieli jeszcze pewno艣ci, czy owa chor膮giew na nich idzie i widzi ich ju偶, czy te偶 to jest oddzia艂 przegl膮daj膮cy tylko okolic臋. W tym ostatnim wypadku mogli spodziewa膰 si臋, 偶e zaro艣la skryj膮 ich jeszcze przed oczyma nadje偶d偶aj膮cych.
Z miejsca, gdzie sta艂 Wo艂odyjowski na czele ludzi Motowid艂y, wida膰 by艂o doskonale ruchy niepewne i wahaj膮ce si臋 owego czambu艂u, podobne zupe艂nie do ruch贸w dzikich zwierz膮t, kt贸re ju偶 zwietrzy艂y niebezpiecze艅stwo. Dojechawszy do p贸艂k臋py, pocz臋li i艣膰 pr臋dzej lekkim cwa艂em. Naraz, gdy pierwsze szeregi si臋gn臋艂y otwartego stepu, wstrzyma艂y nagle konie, a z nimi zatrzyma艂a si臋 ca艂a wataha.
Oto dojrzeli ci膮gn膮cy z tej strony oddzia艂 Mellechowicza.
W贸wczas zatoczyli p贸艂kolem w bok od k臋py i oczom ich przedstawi艂a si臋 w ca艂ej pe艂ni przemyska chor膮giew id膮ca ju偶 rysi膮. Teraz sta艂o si臋 dla nich jasnym, 偶e wszystkie chor膮gwie wiedz膮 o nich i jad膮 na nich. Dzikie krzyki ozwa艂y si臋 w艣r贸d kupy i wszcz臋艂o si臋 zamieszanie.
Chor膮gwie, okrzykn膮wszy si臋 tak偶e, przesz艂y w cwa艂, a偶 r贸wnina zagrzmia艂a od t臋tentu. Widz膮c to czambu艂 wyci膮gn膮艂 si臋 w mgnieniu oka w 艂aw臋 i gna艂 ile tchu w piersiach ko艅skich ku wzg贸rzu, pod kt贸rym sta艂 ma艂y rycerz z panem Motowid艂膮 i jego lud藕mi.
Przestrze艅 dziel膮ca jednych od drugich pocz臋艂a si臋 zmniejsza膰 z przera偶aj膮c膮 szybko艣ci膮.
Basia przyblad艂a nieco zrazu ze wzruszenia i serce t艂uk艂o si臋 w jej piersiach coraz silniej, widz膮c jednak, 偶e patrz膮 na ni膮 i nie dojrzawszy na 偶adnej twarzy najmniejszego niepokoju, opanowa艂a si臋 pr臋dko. Za czym zbli偶aj膮ca si臋 jak wicher hurma zaj臋艂a ca艂膮 jej uwag臋. Przykr贸ci艂a cugle, 艣cisn臋艂a mocniej szabelk臋 i krew od serca nap艂yn臋艂a zn贸w wielkim p臋dem do jej twarzy.
- Dobrze! - rzek艂 ma艂y rycerz.
Ona spojrza艂a tylko na niego i poruszy艂a chrapkami, szepn膮wszy jednocze艣nie:
- Pr臋dko skoczym?
- Jeszcze czas! - odrzek艂 pan Micha艂.
A tamci gnali, gnali, jak szarak, kt贸ry czuje psy za sob膮. Ju偶 nie wi臋cej jak p贸艂 staja dzieli ich od chaszcz贸w, ju偶 wida膰 wyci膮gni臋te 艂by ko艅skie z potulonymi uszami, a nad nimi twarze tatarskie jakby przyros艂e do grzywy. S膮 bli偶ej i bli偶ej... S艂ycha膰 chrapanie bachmat贸w, kt贸rych wyszczerzone z臋by i wytrzeszczone oczy 艣wiadcz膮, 偶e id膮 takim p臋dem, a偶 im dech zapiera...
Wo艂odyjowski daje znak i p艂ot piszczeli seme艅skich pochyla si臋 ku nadbiegaj膮cym.
- Ognia!
Huk, dym i jakoby wicher uderzy艂 w kup臋 plewy.
W jednym mgnieniu oka wataha rozlatuje si臋 na wszystkie strony, wyj膮c i wrzeszcz膮c.
Wtem ma艂y rycerz wysuwa si臋 z g臋stwiny, a jednocze艣nie podkomorska, przemyska i lipkowska, zamykaj膮c kr膮g ko艂a, zganiaj膮 rozproszonych ku 艣rodkowi zn贸w w jedn膮 kup臋. Pr贸偶no ordy艅cy szukaj膮 na pojedynk臋 wyj艣cia, pr贸偶no si臋 kr臋c膮, zabiegaj膮 w prawo, lewo, naprz贸d, w ty艂, ko艂o ju偶 zwarte, wi臋c i wataha zbija si臋 mirno woli coraz cia艣niej, a wtem nadbiegaj膮 chor膮gwie i rozpoczyna si臋 straszliwe 艂omotanie.
Zrozumieli grasanci, 偶e ten tylko wyjdzie 偶yw z owego skrz臋tu, kto si臋 przebije, wi臋c cho膰 bez 艂adu i ka偶dy na swoj膮 r臋k臋, j臋li si臋 broni膰 z rozpacz膮 i w艣ciek艂o艣ci膮. Zaraz te偶 z pocz膮tku g臋sto us艂ali pole, tak wielka by艂a furia uderzenia. 呕o艂nierze, naciskaj膮c ich i mimo ciasnoty pr膮c konie naprz贸d, siekli i bodli z t膮 nieub艂agan膮 a straszliw膮 wpraw膮, jak膮 tylko 偶o艂nierz z rzemios艂a mie膰 mo偶e. Odg艂os tuzania rozlega艂 si臋 nad tym ludzkim koliskiem, podobien do odg艂osu cep贸w bij膮cych gromadnie a szybko w klepisko. Bito ordy艅c贸w i ci臋to przez 艂by, przez karki, przez plecy, przez r臋ce, kt贸rymi okrywali g艂owy, bito ze wszystkich stron, bez odpoczynku, bez pardonu, bez miary i zmi艂owania. Oni te偶 pocz臋li razi膰, czym kto m贸g艂: hand偶arami, szablami, 贸w ki艣cieniem, 贸w szcz臋k膮 ko艅sk膮. Konie ich, spychane do 艣rodka, osiada艂y na zadach lub wali艂y si臋 na wznak. Inne gryz膮c si臋 i kwicz膮c wierzga艂y w t艂oku, powoduj膮c nieopisany zam臋t. Po kr贸tkiej walce w milczeniu wycie wyrwa艂o si臋 ze wszystkich piersi tatarskich; gniot艂a je wi臋ksza liczba, lepsza bro艅, wi臋ksza bieg艂o艣膰. Zrozumieli, 偶e nie ma dla nich ratunku, 偶e nie ujdzie nikt nie tylko z 艂upami, lecz nawet z 偶yciem. 呕o艂nierz, rozgrzewaj膮c si臋 stopniowo, grzmoci艂 coraz pot臋偶niej. Niekt贸rzy z rabusi贸w pozeskakiwali z kulbak pragn膮c przemkn膮膰 si臋 mi臋dzy nogami rumak贸w. Tych tratowa艂y kopyta, a czasem 偶o艂nierz odwr贸ci艂 si臋 i sztychem z g贸ry zbiega przeszywa艂; niekt贸rzy padali na ziemi臋 w tej nadziei, 偶e gdy chor膮gwie posun膮 si臋 ku 艣rodkowi, w贸wczas zostawszy na zewn膮trz ko艂a b臋d膮 mogli ratowa膰 si臋 ucieczk膮.
Jako偶 kupa zmniejsza艂a si臋 coraz bardziej, bo z ka偶d膮 chwil膮 ubywa艂o ludzi i koni. Widz膮c to Azba-bej zbi艂, o ile m贸g艂, ludzi w klin i rzuci艂 si臋 ca艂膮 si艂膮 na semen贸w Motowid艂y pragn膮c koniecznie rozerwa膰 pier艣cie艅. Lecz ci osadzili go na miejscu i w贸wczas rozpocz臋艂a si臋 rze藕ba straszliwa.
W tym samym czasie Mellechowicz, szalej膮c jak p艂omie艅, rozerwa艂 kup臋 i zostawiwszy jej po艂ow臋 dwom towarzyskim chor膮gwiom, sam siad艂 na karki tym, kt贸rzy 艣cinali si臋 z semenami. Cz臋艣膰 wprawdzie rabusi贸w wymkn臋艂a si臋 przez 贸w ruch w pole i rozlecia艂a si臋 po r贸wninie jak stado li艣ci, ale 偶o艂nierze z tylnych szereg贸w, kt贸rzy przyst臋pu do bitwy dla zbyt ma艂ego miejsca znale藕膰 nie mogli, pu艣cili si臋 za nimi natychmiast, po dw贸ch, potrzech lub pojedynczo. Natomiast ci, kt贸rzy nie zdo艂ali si臋 wymkn膮膰, szli pod miecz mimo zapalczywej obrony i k艂adli si臋 pokotem jak 艂an zbo偶a, kt贸ry 偶niwiarze z dw贸ch stron 偶膮膰 napoczn膮. Basia ruszy艂a wraz z semenami, piszcz膮c cienkim g艂osem dla dodania sobie fantazji, bo w pierwszej chwili pociemnia艂o jej nieco w oczach zar贸wno od p臋du, jak z wielkiego wzruszenia. Dopad艂szy te偶 ju偶 nieprzyjaciela, widzia艂a przed sob膮 z pocz膮tku tylko ciemn膮 mas臋, ruchliw膮, rozko艂ysan膮. Porwa艂a j膮 nieprzezwyci臋偶ona ch臋膰, by zupe艂nie zamkn膮膰 oczy. Opar艂a si臋 wprawdzie tej ch臋ci, lecz i tak macha艂a szabelk膮 troch臋 na o艣lep. Ale kr贸tko to trwa艂o. Odwaga jej wzi臋艂a wreszcie g贸r臋 nad konfuzj膮 i zaraz przejrza艂a ja艣niej. Naprz贸d dostrzeg艂a 艂by ko艅skie, za nimi rozpalone a dzikie twarze; jedna z nich b艂ysn臋艂a przed ni膮 tu偶, tu偶; Basia ci臋艂a zamaszy艣cie i twarz znik艂a nagle, jakby by艂a widziad艂em.
W贸wczas do uszu Basinych doszed艂 spokojny g艂os m臋偶a:
- Dobrze!
G艂os 贸w nadzwyczajnej doda艂 jej otuchy, pisn臋艂a jeszcze cieniej i pocz臋艂a kl臋ski szerzy膰 z zupe艂n膮 ju偶 umys艂u przytomno艣ci膮. Oto znowu szczerzy przed ni膮 z臋by jaka艣 straszliwa g艂owa o p艂askim nosie i wystaj膮cych policzkach: Basia mach! po niej!... Tam znowu r臋ka ki艣cie艅 podnosi: Basia mach! po niej; widzi jakie艣 plecy w to艂ubie: sztychem w nie; za czym tnie w prawo, w lewo, wprost, a co tnie, to cz艂ek leci na ziemi臋 zdzieraj膮c u藕dzienic膮 konia. Basi a偶 dziw, 偶e to tak 艂atwo. Ale 艂atwo dlatego, 偶e z jednej strony jedzie strzemieniem w strzemi臋 ma艂y rycerz, z drugiej - pan Motowid艂o. Pierwszy pilnie baczy na swoje kochanie - i to zgasi tak cz艂eka jak 艣wiec臋, to p艂ytkim sztychem odwali rami臋 wraz z broni膮, to czasem wetknie ostrze mi臋dzy Basi臋 a nieprzyjaciela i wra偶a szabla wyleci nagle tak w g贸r臋, jakby by艂a ptakiem skrzydlatym, Pan Motowid艂o, 偶o艂nierz flegmatyk, pilnowa艂 drugiego boku m臋偶nej pani. I jako pracowity sadownik id膮c w艣r贸d drzew raz w raz odetnie lub pokruszy such膮 ga艂臋藕, tak on raz w raz str膮ca艂 ludzi na skrwawion膮 ziemi臋, walcz膮c z tak膮 flegm膮 i spokojem, jak gdyby o czym innym my艣la艂. Obaj wiedzieli, kiedy Basi samej pozwoli膰 na natarcie, a kiedy j膮 uprzedzi膰 lub zast膮pi膰. Czuwa艂 nad ni膮 z daleka i kto艣 trzeci, 艂ucznik niezr贸wnany, kt贸ren stoj膮c umy艣lnie opodal, co chwila be艂t strza艂y do ci臋ciwy przyk艂ada艂 i puszcza艂 niechybnego pos艂a艅ca 艣mierci w t艂ok najwi臋kszy. Lecz t艂ok uczyni艂 si臋 tak srogi, 偶e Wo艂odyjowski nakaza艂 Basi cofn膮膰 si臋 wraz z kilkoma lud藕mi z zam臋tu, zw艂aszcza 偶e p贸艂dzikie konie ordy艅c贸w j臋艂y gry藕膰 i wierzga膰. Basia za艣 us艂ucha艂a niezw艂ocznie, bo jakkolwiek zapa艂 j膮 unosi艂 i m臋偶ne serce do dalszej zach臋ca艂o walki, przecie jej niewie艣cia natura pocz臋艂a bra膰 g贸r臋 nad uniesieniem i wzdraga膰 si臋 w艣r贸d tej rzezi, na widok krwi, w艣r贸d wycia, j臋k贸w, chrapania konaj膮cych, w powietrzu przesi膮k艂ym zapachem surowicy i potu. Cofaj膮c wi臋c z wolna konia, wkr贸tce znalaz艂a si臋 za ko艂em walcz膮cych, za艣 pan Micha艂 i pan Motowid艂o, uwolnieni od pilnowania, mogli wreszcie da膰 zupe艂n膮 swej ochocie 偶o艂nierskiej folg臋.
Tymczasem pan Muszalski, stoj膮cy dotychczas opodal, zbli偶y艂 si臋 do Basi.
- Wa膰pani dobrodzika prawdziwie po kawalersku stawa艂a艣- rzek艂 jej.- Kto艣 nie wiedz膮cy my艣la艂by, 偶e archanio艂 Micha艂 zst膮pi艂 z niebios mi臋dzy semen贸w i psubrat贸w gromi... Co za honor dla nich gin膮膰 z takiej oto r膮czki, kt贸r膮 przy okazji niech mi uca艂owa膰 b臋dzie niewzbronno.
To rzek艂szy pan Muszalski chwyci艂 r臋k臋 Basi i przycisn膮艂 do niej w膮siska.
- Wa膰pan widzia艂e艣? Istotnie dobrze stawa艂am? - spyta艂a Basia chwytaj膮c w otwarte nozdrza i usta powietrze.
- 呕e i kot lepiej przeciw szczurom nie staje. Serce mi tu ros艂o, jak Pana Boga kocham! Ale艣 wa膰pani s艂usznie uczyni艂a cofaj膮c si臋 z bitwy, bo pod koniec zwykle o przygod臋 naj艂atwiej.
- M膮偶 mi kaza艂, a ja na wyjezdnym przyrzek艂am mu, 偶e go wraz us艂ucham.
- Mo偶e 艂uk sw贸j zostawi膰? Nie! na nic mi on teraz, bo te偶 z szabl膮 skocz臋. Widz臋 trzech ludzi nadje偶d偶aj膮cych, kt贸rych pewnie pan pu艂kownik dla pilnowania jej dostojnej osoby przysy艂a. Inaczej ja bym przys艂a艂; ale 艣ciel臋 si臋 do st贸p, bo tam ju偶 koniec nied艂ugo b臋dzie, i trzeba mi si臋 spieszy膰.
Trzech dragon贸w istotnie nadjecha艂o dla pilnowania Basi, co widz膮c pan Muszalski rozpu艣ci艂 konia i skoczy艂, Basia waha艂a si臋 przez chwil臋, czy zosta膰 na miejscu, czy objechawszy urwist膮 艣cian臋 wspi膮膰 si臋 na wzg贸rze, z kt贸re- go przed bitw膮 spogl膮dali na r贸wnin臋. Lecz czuj膮c zm臋czenie wielkie postanowi艂a zosta膰. Niewie艣cia natura odzywa艂a si臋 w niej coraz silniej. O jakie dwie艣cie krok贸w docinano bez lito艣ci reszty grasant贸w i czarna kupa walcz膮cych wichrzy艂a si臋 coraz gwa艂towniej na krwawym pobojowisku. Krzyki rozpaczliwe wstrz膮sa艂y powietrzem, a Basi, niedawno jeszcze tak pe艂nej zapa艂u, uczyni艂o si臋 jako艣 md艂o i s艂abo. Zdj膮艂 j膮 strach wielki, by nie omdla艂a ca艂kiem, i tylko wstyd przed dragonami podtrzymywa艂 j膮 na kulbace; odwraca艂a jednak starannie od nich twarz, by nie dojrzeli na niej blado艣ci. 艢wie偶e powietrze wraca艂o jej z wolna si艂y i animusz, nie do tego jednak stopnia, by mia艂a ochot臋 skoczy膰 zn贸w mi臋dzy walcz膮cych. By艂aby to uczyni艂a chyba dlatego, by prosi膰 o zmi艂owanie nad ostatkami ordy艅c贸w. Wiedz膮c zreszt膮, 偶e na nic by si臋 to nie zda艂o, wygl膮da艂a z upragnieniem ko艅ca bitwy.
A tam bito i bito. Odg艂os r膮baniny i krzyki nie ustawa艂y ani na chwil臋. Up艂yn臋艂o mo偶e p贸艂 godziny: chor膮gwie st艂acza艂y si臋 coraz mocniej. Nagle kupka grasant贸w licz膮ca mo偶e dwudziestu je藕d藕c贸w wyrwa艂a si臋 z morderczego koliska i pocz臋艂a biec jak wicher ku wzg贸rzu.
Pomykaj膮c wzd艂u偶 urwiska mogli istotnie dobra膰 si臋 do miejsca, gdzie wzg贸rze 艂agodnie zlewa艂o si臋 z r贸wnin膮, i znale藕膰 na wysokim stepie ocalenie. Ale na ich drodze sta艂a z trzema dragonami Basia. Widok niebezpiecze艅stwa wla艂 w tej chwili moc do jej serca i przytomno艣膰 do jej umys艂u. Zrozumia艂a, 偶e zosta膰 jest zgub膮, bo kupa owa samym p臋dem obali ich i roztratuje, nie m贸wi膮c o tym, 偶e na szablach zostan膮 rozniesieni.
Stary wachmistrz drago艅ski widocznie tego samego by艂 zdania, bo chwyci艂 r臋k膮 za cugiel Basinego dzianecika, zawr贸ci艂 go ku ucieczce i krzykn膮艂 desperackim niemal g艂osem:
- W konie, jasna pani!
Basia pomkn臋艂a jak wicher, ale sama; wierni trzej 偶o艂nierze stan臋li murem na miejscu, by cho膰 przez chwil臋 powstrzyma膰 nieprzyjaciela i da膰 ukochanej pani czas odsadzenia si臋 na wi臋ksz膮 odleg艂o艣膰.
Tymczasem za ow膮 kup膮 skoczyli natychmiast w po艣cigu 偶o艂nierze, ale pier艣cie艅 otaczaj膮cy dot膮d szczelnie grasant贸w tym samym przerwa艂 si臋, wi臋c pocz臋li si臋 wymyka膰 po dw贸ch, po trzech, potem coraz liczniej.
Ogromna wi臋kszo艣膰 ich le偶a艂a ju偶 pokotem, ale kilkudziesi臋ciu, wraz z Azba- bejem, zdo艂a艂o zbiec. Wszystkie te kupy p臋dzi艂y co ko艅 wyskoczy ku wzg贸rzu.
Trzej dragoni nie zdo艂ali zatrzyma膰 wszystkich uciekaj膮cych, zreszt膮 po kr贸tkiej walce spadli z kulbak, hurma za艣 bieg膮c 艣ladem Basi zawr贸ci艂a na sk艂onie wzg贸rza i wydosta艂a si臋 na step wysoki. Polskie chor膮gwie, a w przodzie najbli偶sza lipkowska, p臋dzi艂y co ko艅 wyskoczy o kilkadziesi膮t krok贸w za nimi.
Na wysokim stepie poprzecinanym g臋sto zdradliwymi rozpadlinami i jarami utworzy艂 si臋 z je藕d藕c贸w jakoby w膮偶 olbrzymi: g艂ow臋 jego stanowi艂a Basia, szyj臋 grasanci, a dalszy ci膮g cielska Mellechowicz z Lipkami i dragoni, na kt贸rych czele p臋dzi艂 Wo艂odyjowski z ostrogami wbitymi w boki konia i przera偶eniem w duszy. W chwili kiedy owa gar艣膰 zb贸j贸w wyrwa艂a si臋 z ko艂a, by艂 on zaj臋ty z drugiej jego strony, dlatego Mellechowicz uprzedzi艂 go w po艣cigu. Teraz wi臋c w艂os stawa艂 d臋bem na g艂owie ma艂ego rycerza na my艣l, 偶e Basia mo偶e by膰 przez zbieg贸w ogarni臋ta, 偶e mo偶e utraci膰 przytomno艣膰 i umyka膰 wprost w stron臋 Dniestru, 偶e kt贸rykolwiek ze zb贸j贸w mo偶e przy wymijaniu dosi臋gn膮膰 j膮 szabl膮, hand偶arem lub ki艣cieniem. I serce zamiera艂o w nim z obawy o 偶ycie ukochanego stworzenia. Le偶膮c prawie na karku ko艅skim, wyblad艂y, ze 艣ci艣ni臋tymi z臋bami, z wichrem okropnych my艣li w g艂owie, b贸d艂 rumaka zbrojnymi pi臋tami, ok艂ada艂 go p艂azem i lecia艂 jak drop, nim zerwie si臋 do lotu. Przed nim miga艂y baranie kapuzy Lipk贸w.
- Bo偶e daj, by Mellechowicz nad膮偶y艂. On na dobrym koniu, Bo偶e daj!- powtarza艂 z rozpacz膮 w duszy.
Lecz obawy jego by艂y p艂onne, a niebezpiecze艅stwo nie tak wielkie, jak si臋 rozkochanemu rycerzowi zdawa艂o. Tatarom nadto chodzi艂o o w艂asn膮 sk贸r臋; nadto blisko czuli za plecami Lipk贸w, by mieli 艣ciga膰 pojedynczego je藕d藕ca, cho膰by ten je藕dziec by艂 najpi臋kniejsz膮 hurys膮 z Mahometowego raju i umyka艂 w p艂aszczu ca艂kiem klejnotami wyszytym. Basia potrzebowa艂a tylko zatoczy膰 ko艂em w stron臋 Chreptiowa, by si臋 pozby膰 pogoni, tamci bowiem z pewno艣ci膮 nie zawracaliby za ni膮 w paszcz臋 Iwu, maj膮c wprost przed sob膮 rzek臋 wraz z jej komyszami, w kt贸rych si臋 ukry膰 mogli. Lipkowie, maj膮c konie lepsze, i tak zbli偶ali si臋 do nich coraz wi臋cej. Basia za艣 siedzia艂a na dzianecie niepor贸wnanie 艣ciglejszym od zwyk艂ych, kud艂atych bachmacik贸w ordy艅skich, bardzo wytrwa艂ych w biegu, ale nie tak r膮czych jak konie wysokiej krwi. Na koniec, nie tylko nie straci艂a przytomno艣ci, ale zuchowata natura ozwa艂a si臋 w niej z ca艂膮 si艂膮 i krew rycerska zagra艂a na nowo w jej 偶y艂ach. Dzianet jej wyci膮gn膮艂 si臋 jak sarna, wiatr 艣wiszcza艂 jej w uszach i zamiast strachu ogarn臋艂o j膮 pewne uczucie upojenia.
揜ok ca艂y mog膮 mnie goni膰 i nie zgoni膮 - pomy艣la艂a sobie. - Pop臋dz臋 jeszcze, a potem zawr贸c臋 i albo ich puszcz臋 przed siebie, albo - gdyby mnie 艣ciga膰 nie przestali - pod szable ich podprowadz臋."
Przysz艂o jej na my艣l, i偶 je艣li jad膮cy za ni膮 grasanci rozproszyli si臋 zbyt po stepie, to mo偶e przy zawrocie przyjdzie jej natkn膮膰 si臋 na kt贸rego i pojedyncz膮 walk臋 stoczy膰.
- Ba! to i c贸偶! - rzek艂a na ow膮 my艣l do swej walecznej duszy. - Micha艂 tak mnie ju偶 wyuczy艂, 偶e 艣mia艂o mog臋 si臋 wa偶y膰, a inaczej pomy艣l膮 jeszcze, 偶e ze strachu uciekam, i na drug膮 ekspedycj臋 nie wezm膮, a przy tym pan Zag艂oba b臋dzie ze mnie dworowa艂...
To sobie rzek艂szy obejrza艂a si臋 za 艂otrzykami, ale ci uciekali kup膮. Do walki pojedynczej nie by艂o 偶adnego podobie艅stwa, lecz Basi zachcia艂o si臋 koniecznie z艂o偶y膰 na oczach ca艂ego wojska dow贸d, 偶e nie ucieka na o艣lep i w zapami臋taniu. W tym celu wspomniawszy, i偶 ma w olstrach dwa pistoleciki wyborne, a przed odjazdem przez samego Micha艂a starannie nabite, pocz臋艂a wstrzymywa膰 dzianeta, a raczej zawraca膰 go, hamuj膮c, w stron臋 Chreptiowa.
Lecz o cudo, na ten widok ca艂a kupa grasant贸w zmieni艂a nieco kierunek ucieczki, bior膮c si臋 wi臋cej w lewo, ku brzegowi wzg贸rza. Basia, podpu艣ciwszy ich : a kilkadziesi膮t krok贸w, wypali艂a po dwakro膰 do najbli偶szych koni, nast臋pnie zatoczywszy ko艂o skoczy艂a ca艂ym p臋dem w stron臋 Chreptiowa.
Lecz zaledwie dzianet przebieg艂 z szybko艣ci膮 jask贸艂ki kilkana艣cie krok贸w, gdy nagle zaczernia艂a przed nim szeroka rozpadlina stepowa. Basia wspi臋艂a go ostrogami bez namys艂u i szlachetny zwierz nie odm贸wi艂 skoku. Ale przednie tylko jego kopyta zachwyci艂y nieco przeciwleg艂ego brzegu, wi臋c przez chwil臋 szuka艂 gwa艂townie tylnymi podparcia na stromej 艣cianie, za czym nie do艣膰 zmarzni臋ta jeszcze ziemia obsun臋艂a mu si臋 spod n贸g i run膮艂 w szczelin臋 wraz z Basi膮.
Na szcz臋艣cie nie przygni贸t艂 jej, bo pierwej jeszcze zdo艂a艂a wyrzuci膰 nogi ze strzemion i przechyli膰 si臋 w bok z ca艂ej mocy. Pad艂a te偶 na gruby pok艂ad mchu wy艣cie艂aj膮cego niby futrem dno szczeliny, ale wstrz膮艣nienie by艂o tak silne, 偶e zemdla艂a.
Wo艂odyjowski nie dojrza艂 wypadku, bo mu horyzont przes艂aniali Lipkowie, natomiast Mellechowicz wrzasn膮艂 okropnym g艂osem na ludzi, by nie zatrzymuj膮c si臋 艣cigali dalej grasant贸w, sam za艣 dobieg艂szy do jaru stoczy艂 si臋 na 艂eb w d贸艂.
W mgnieniu oka zeskoczy艂 z kulbaki i porwa艂 Basi臋 w ramiona. Sokole oczy jego obj臋艂y j膮 ca艂膮 w jednej chwili, bacz膮c, czy nie dojrz膮 gdzie krwi, potem b艂yskawic膮 pad艂y na mchy. Zrozumia艂, 偶e one to uchroni艂y od 艣mierci i j膮, i dzianeta.
Przyg艂uszony okrzyk rado艣ci wyrwa艂 si臋 z ust m艂odego Tatara.
Basia jednak ci膮偶y艂a mu na r臋kach, wi臋c przycisn膮艂 j膮 z ca艂ej mocy do piersi, potem zblad艂ymi wargami pocz膮艂 ca艂owa膰 raz po raz jej oczy, potem przywar艂 ustami do jej ust, jakby dusz臋 z niej wypi膰 pragn膮艂, wreszcie 艣wiat ca艂y zakr臋ci艂 si臋 z nim szalonym wirem, zatajona na dnie piersi, jak smok w jaskini, nami臋tno艣膰 porwa艂a go jak burza.
W tej chwili jednak t臋tent licznych koni rozleg艂 si臋 echem z wysokiego stepu i zbli偶a艂 si臋 coraz bardziej. Liczne g艂osy pocz臋艂y wo艂a膰: 揟u! w tym jarze! Tu!"
Mellechowicz z艂o偶y艂 Basi臋 na mchach i ozwa艂 si臋 nadje偶d偶aj膮cym:
- Bywaj ! Tu ! bywaj !
W minut臋 p贸藕niej Wo艂odyjowski skoczy艂 na dno jaru, za nim pan Zag艂oba, Muszalski, Nienaszyniec i kilku innych oficer贸w.
- Nic jej! - zakrzykn膮艂 Tatar. - Mchy j膮 ocali艂y.
Wo艂odyjowski porwa艂 omdla艂膮 偶on臋 na r臋ce, inni skoczyli po wod臋, kt贸rej w pobli偶u nie by艂o. Zag艂oba chwyciwszy skronie omdla艂ej pocz膮艂 wo艂a膰:
- Basiu! Ba艣ka najmilsza! Ba艣ka!
- Nic jej! - powt贸rzy艂 blady jak trup Mellechowicz.
Tymczasem Zag艂oba uderzy艂 si臋 po boku, chwyci艂 manierk臋, nala艂 gorza艂ki na d艂o艅 i pocz膮艂 Basine skronie ni膮 wyciera膰, nast臋pnie przechyli艂 manierk臋 do jej ust, co widocznie poskutkowa艂o, bo nim inni nadbie偶eli z wod膮, ona otworzy艂a oczy i pocz臋艂a chwyta膰 powietrze ustami, pokas艂uj膮c przy tym, bo jej gorza艂ka pali艂a podniebienie i gard艂o. W kilka minut przysz艂a zupe艂nie do siebie.
Wo艂odyjowski, nie zwa偶aj膮c na obecno艣膰 oficer贸w i 偶o艂nierzy, to przyciska艂 j膮 do piersi, to okrywa艂 poca艂unkami jej r臋ce m贸wi膮c:
- A moje偶 ty kochanie. Ma艂o dusza ze mnie nie wysz艂a. Nic偶e ci? Nic ci臋 nie boli?
- Nic mi! - odrzek艂a Basia. - Aha! widz臋 teraz, 偶e mnie zamroczy艂o, bo ko艅 si臋 ze mn膮 opsn膮艂... Zali to ju偶 po bitwie?
- Ju偶. Azba-bej usieczon. Wracajmy teraz pr臋dko, bo si臋 boj臋, aby艣 mi nie zachorza艂a od fatygi.
- Wcale 偶adnej fatygi nie czuj臋! - rzek艂a Basia.
Po czym spojrzawszy bystro po obecnych rozd臋艂a chrapki.
- Tylko nie my艣lcie wa膰panowie, 偶em ucieka艂a ze strachu. Oho! ani mi si臋 艣ni艂o. Jak Micha艂a mi艂uj臋, tak sobie dla uciechy gna艂am przed nimi, a potem z pistolet贸w wypali艂am.
- Ko艅 od owych wystrza艂贸w jeden postrzelon i zb贸ja wzi臋li艣my 偶ywcem - wtr膮ci艂 Mellechowicz.
- A co? - odrzek艂a Basia. - Taki szwank przy skoku ka偶demu mo偶e si臋 przytrafi膰, prawda? 呕adna eksperiencja od tego nie obroni, 偶e si臋 ko艅 czasem opsnie. Ha ! dobrze, 偶e艣cie mnie wa膰panowie postrzegli, bo mog艂abym tu d艂ugo pole偶e膰.
- Pierwszy dostrzeg艂 ci臋 pan Mellechowicz i pierwszy ratowa艂, bo my艣my
za nim p臋dzili - odrzek艂 Wo艂odyjowski.
Basia us艂yszawszy to zwr贸ci艂a si臋 do m艂odego Lipka i wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋.
- Dzi臋kuj臋 wa膰panu za 偶yczliwo艣膰.
On nic nie odrzek艂, tylko przycisn膮艂 do ust jej r臋k臋, a potem pochyli艂 si臋 i obj膮艂 z pokor膮 jej stopy, jak ch艂op.
Tymczasem coraz wi臋cej chor膮gwi 艣ci膮ga艂o nad brzeg szczeliny; bitwa by艂a sko艅czona, wi臋c pan Wo艂odyjowski wyda艂 tylko rozkazy Mellechowiczowi, aby urz膮dzi艂 ob艂aw臋 na tych kilkunastu ordy艅c贸w, kt贸rzy zdo艂ali ukry膰 si臋 przed po艣cigiem, i zaraz wszyscy ruszyli do Chreptiowa. Po drodze widzia艂a Basia raz jeszcze ze wzniesienia pobojowisko.
Trupy ludzkie i ko艅skie le偶a艂y miejscami w kupach, miejscami pojedynczo. Po b艂臋kicie niebieskim p艂yn臋艂y ku nim coraz liczniej, z wielkim krakaniem stada kruk贸w i siada艂y opodal, czekaj膮c, by pocztowi kr臋c膮cy si臋 jeszcze po r贸wninie odjechali.
- Ot, 偶o艂nierscy grabarzowie! - rzek艂 wskazuj膮c ptactwo krzywcem szabli Zag艂oba - a niech jeno odjedziem, przyjad膮 tu wilcy z kapel膮 i z臋bami b臋d膮 tym nieboszczykom dzwoni膰. Znaczna to jest wiktoria, cho膰 nad tak nikczemnym nieprzyjacielem odniesiona, bo 贸w Azba od kilku lat to tu, to tam grasowa艂. Polowali na niego komendanci jak na wilka, zawsze na pr贸偶no, a偶 wreszcie na Micha艂a trafi艂 i przysz艂a na艅 czarna godzina.
- Azba-bej usieczon?
- Mellechowicz go pierwszy dojecha艂 i powiadam ci, kiedy go nie wyci膮艂 nad uchem, to a偶 mu szabla do z臋b贸w dosz艂a.
- Mellechowicz dobry 偶o艂nierz! - rzek艂a Basia.
Tu zwr贸ci艂a si臋 do pana Zag艂oby:
- A wa膰pan si艂a dokazywa艂e艣?
- Nie piszcza艂em jako 艣wierszcz, nie skaka艂em jako pch艂a ani jako cyga, bo takow膮 uciech臋 insektom zostawuj臋, ale te偶 za to nie szukano mnie mi臋dzy mchami jako grzyba, za nos mnie nikt nie ci膮gn膮艂 ani te偶 w g臋b臋 mi nikt nie dmucha艂...
- Wa膰pana nie kocham! - odrzek艂a Basia wysuwaj膮c naprz贸d usta i si臋gaj膮c mimo woli do swego r贸偶owego noska.
A on patrzy艂 na ni膮, u艣miecha艂 si臋 i mrucza艂 nie przestaj膮c dworowa膰:
- Bi艂a艣 si臋 walecznie - rzek艂 - umyka艂a艣 walecznie, przewr贸ci艂a艣 koz艂a walecznie, a teraz b臋dziesz si臋 od b贸lu w ko艣ciach kasz膮 ok艂ada艂a tak偶e walecznie; my za艣 musimy ci臋 pilnowa膰, aby ci臋 razem z twoj膮 waleczno艣ci膮 wr贸ble nie zdzioba艂y, gdy偶 one na kasz臋 wielce 艂akome.
- Wa膰pan ju偶 w to godzisz, 偶eby mnie Micha艂 na drug臋 ekspedycj臋 nie zabra艂. Wiem doskonale!
- Owszem, owszem, b臋d臋 go prosi艂, 偶eby ci臋 zawsze na orzechy bra艂, bo艣 misterna i ga艂臋藕 si臋 pod tob膮 nie z艂amie. M贸j Bo偶e, to mi wdzi臋czno艣膰!
A kt贸偶 Micha艂a namawia艂, by艣 z nami jecha艂a? Ja! Srodze sobie to teraz wyrzucam, zw艂aszcza 偶e mi tak moj膮 偶yczliwo艣膰 p艂acisz. Czekaj! B臋dziesz teraz drewnian膮 szabelk膮 badyle na chreptiowskim majdanie 艣cina膰! Ot, dla ciebie ekspedycja! Inna by starego u艣ciska艂a, a to licho k膮艣liwe naprz贸d mi strachu narobi艂o, a ninie jeszcze na mnie nastaje!
Basia niewiele my艣l膮c u艣ciska艂a zaraz pana Zag艂ob臋, kt贸ren uradowa艂 si臋 z tego wielce i rzek艂:
- No, no! przyzna膰 musz臋, 偶e艣 si臋 cokolwiek do dzisiejszej wiktorii przyczyni艂a, bo 偶o艂nierze, 偶e to ka偶den chcia艂 si臋 popisa膰, z okrutn膮 furi膮 si臋 bili.
- Jako 偶ywo! -zawo艂a艂 pan Muszalski. - Nie 偶al cz艂eku i zgin膮膰, gdy takie oczy na niego patrz膮!
- Vivat nasza pani ! - zakrzykn膮艂 pan Nienaszyniec.
- Vivat! - powt贸rzy艂o sto g艂os贸w.
- Daj jej Bo偶e zdrowie!
A pan Zag艂oba pochyli艂 si臋 ku Basi i mrukn膮艂:
- Po s艂abo艣ci !
I jechali weso艂o dalej, pokrzykuj膮c, pewni uczty wieczorem. Pogoda uczyni艂a si臋 cudna. Tr臋bacze zagrali po chor膮gwiach, dobosze uderzyli w kot艂y i z wielkim gwarem wjechali wszyscy do Chreptiowa.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
24 kijek990502 24faraon 24990929 2424#5901 dydaktyk aplikacji multimedialnychch17 (24)kielce,komis m,24wyk艂ad 13 24 1 13TI 99 09 24 T B pl(1)wi臋cej podobnych podstron