09 (208)



















Zbigniew Nienacki     
  Raz w roku w Skiroławkach
   
. 9 .    



O naturze Kłobuków i Zwyczajach oficerów służby kryminalnej oraz twarzy
mordercy



    Na początku lutego zima pochyliła nad Skiroławkami swoją groźną
twarz -zionęła wielkim mrozem, potęgowanym przez silne wiatry. Słupek rtęci
spadł do minus 28 stopni, na bezkresnym wydmuchowisku jeziora kąśliwe wiatry
wyły jak stada zdziczałych psów, rybacy przestali wyrąbywać przeręble i
gromadzić lód na lato, nie posyłano dzieci do szkoły, pocztę i chleb do sklepu
dowożono saniami, zawieszono kursy autobusów. Każdy kto miął w domu dobry piec,
a nie musiał nigdzie chodzić za interesem, grzał się w izbie i patrzył w okno na
żwawe sikorki, którym tu i ówdzie rozwieszano skóry od słoniny albo rozdawane
przez leśniczego Turleja małe pudełeczka z tłuszczem i siemieniem lnianym. W
przepastnych lasach sarny i jelenie gromadziły się wokół paśników z sianem, a
raniąc sobie nogi w zmarzniętym śniegu, tu i ówdzie pozostawiały krwawe ślady.
Włochate dziki buchtowały pod koronami starych buków i dębów, bo rozrzucone na
polanach ziemniaki zmarzły na kamień i nawet Kłobuk zastanawiał się, czy na ten
nieprzyjemny okres nie przenieść się do jakiejś ludzkiej sadyby. Kiedyś
zgłodniały na długo przed świtem przyczaił się koło płotu doktora i zdołał
chwycić kromkę chleba zanim bezszelestnie zerwały się z jabłoni cztery
krwiożercze sójki. Goniły go potem po lesie, on jednak zdołał wcisnąć się pod
duży krzew czerwonego derenia, który rósł przy drodze. Rankiem zauważył Kłobuka
doktor Niegłowicz, który jechał swym gazikiem do Trumiejek, albowiem choroby i
śmierć niewiele sobie robiły z mrozu i wiatru. Autobusy nie chciały wozić ludzi,
ale doktor musiał jeździć, więc pchał się przez zaspy swym samochodem z napędem
na obie osie. Zobaczył tedy doktor Kłobuka, który w śniegu siedział pod krzakiem
czerwonego derenia i przypominał zmokłą kurę. "Kłobuku, Kłobuku, chodź do mnie
na służbę - zawołał doktor, zatrzymując samochód i uchylając drzwiczki. - Usmaży
ci Makuchowa jajecznicy, zrobi posłanie w beczce z pierzem". Lecz Kłobuk uciekał
w las, ile mu tylko sił w kurzych łapach starczyło i nie zatrzymał się aż w
legowisku dzików wśród spłowiałych trzcin. Któż mógł bowiem zaręczyć, że doktor
naprawdę wierzył w Kłobuki, skoro brakowało mu wiary w Boga i w diabła? A
zresztą, co Kłobuk mógł ofiarować doktorowi za jego jajecznicę i mieszkanie w
beczce z pierzem? Przynieść garść żyta skradzionego ze strychu sołtysa Wątrucha
albo Kryszczaka? Jajeczek złotych mendel podebrać z kurnika Szulca i posadzić na
nich kury doktora? Co by stało się z Kłobukiem, gdyby raptem doktor zażądał od
niego spraw niemożliwych do załatwienia, zapytał na przykład, jak stać się
człowiekiem sprawiedliwym, co jest prawdą a co kłamstwem? Co jest dobrem a co
złem, co jest pięknem, a co brzydotą? Dlatego rad był Kłobuk, kiedy nareszcie
znalazł się obok włochatej maciory i jej warchlaków. I lepszy wydał mu się
miniony czas, gdy ludzie czytali Pismo Święte, a diabeł kartki kancjonałów
przewracał. Doktor miał swój udział w malejącym pogłowiu Kłobuków, bo nie mógł
Kłobuk powstać inaczej niż gdy zmarłego wcześniaka koło progu domu się zakopało,
a on o Chrzest Święty zaczął się dopominać. Ostatni taki wypadek zdarzył się
przed siedmioma laty w przysiółku Liksajny, gdzie niespełna rozumu Jadźka, która
trzydzieści pięć lat miała i po służbie chodziła, rzekomo na puchlinę wodną
zachorowała, a potem wcześniaka urodziła i zakopała za stodołą tak skrycie, że
nikt o tym nie wiedział, nawet gospodarz, co jej mieszkanie i robotę dawał. Lisy
wcześniaka wygrzebały i sprawa zakończyła się na posterunku milicji w
Trumiejkach. Kłobuków wciąż było coraz mniej, a te, które pozostały, stały się
płochliwe i wolały raczej głodować, niż iść do byle kogo na służbę. Inna sprawa,
że po swojemu Kłobuk lubił doktora, bo go od lat obserwował, jeszcze jak był on
chłopcem. Nie można jednak żadnej rzeczy, tym bardziej człowieka, uważać za twór
doskonały - szczególnie, jeśli, tak jak doktor, zimą sójek nie przepędza z
ogrodu. Od psów doktora też się Kłobuk nacierpiał. Jakie to szczęście, że
przynajmniej na mroźne noce doktor swoje psy zabierał do domu i bez lęku o
utratę piór w ogonie można było pospacerować po ogrodzie, po podwórzu, poczekać
koło płotu na kromkę chleba od Makuchowej. Przyzwyczaił się zatem Kłobuk do
legowiska dzików, postękiwań starej lochy, mlaskania warchlaków, gorącego
oddechu ich ciepłych ryjów. Wtulony w szorstkie futra nasłuchiwał nocami, jak z
nagła wzdycha skute lodem jezioro, a z głębi bagien dobywa się odgłos komend
żołnierzy co zagłębili się tam wraz ze swym czołgiem. W lutowe noce mróz i wiatr
nawet bagno pokrywały cienką warstwą lodu i nie parowało tak mocno jak dawniej.
Za to wichury łomotały w płowych trzcinach i nanosiły z jeziora kłęby śniegu,
układając go w niewysokie zaspy za pniami przewróconych olszyn. W owe noce,
szczególnie kiedy świecił księżyc, twarz zimy była bardziej widoczna i bliska,
zdawało się, że zębami chwyta stwardniałą ziemię, drzewa i gałęzie, które pękały
z trzaskiem. Dygotał w lesie wszelki zwierz, a człowiek kulił się wychodząc z
ciepłej izby; myśli i uczucia twardniały, serce kamieniało od jakiegoś dziwnego
lęku. Radził przyjaciołom swoim doktor, aby na ten surowy czas sięgali po
"Etykę" Spinozy, która mogła zmiękczyć serca, chwalił korzeń kozłka, liść mięty
pieprzowej, ziele krwawnika, kwiat rumianku, korzeń dzięgiela, liść ruty,
szyszkę chmielu, gdyż i one mogły odegnać od człowieka lęk. Nade wszystko jednak
preferował Spinozę i tak to tłumaczył pisarzowi Lubińskiemu: "Materia i duch, to
dwa przymioty tej samej substancji. Nie ma przeciwieństwa między człowiekiem i
Naturą, ani między Naturą i Bogiem, bo Bóg i Natura to jedno, ponieważ
właściwości świata wywodzą się z natury Boga". Słusznym więc było - zdaniem
doktora - czytanie Spinozy i regularne picie naparu kwiatu rumianku. Jeszcze zaś
czymś lepszym po owej uspokajającej lekturze, w czas pełny wichru, gdy dom
zdawał się być kruchym jachtem na wzburzonym oceanie nocy, w zacisznym kokpicie
własnego łóżka, położyć dłoń na obnażonym i gorącym pośladku kobiecym, wznieść
myśli ku sprawom bardziej doskonałym. Aż niepostrzeżenie jak śmierć nadejdzie
sen, który z samej natury rzeczy zdaje się być żeńskiego rodzaju, choć tradycja
gryka temu przeczy, a także rodzajniki "ten" i "der" w polskim i niemieckim
języku. A gdy sprawa schodziła na rodzajniki, nie mogło się obyć bez rozmów na
temat "Pism semantycznych" Gottloba Frege, przez pisarza Lubińskiego
przedkładanego nad głaskanie pośladków pani Basieńki, nie przez te ostatnie
bowiem - jego zdaniem - prowadziła droga do prawdy. Tymczasem mróz pukał do
okien dziobkami sikorek, wiatr trzeszczał w krokwiach dachów, pracowicie wznosił
zaspy na drogach.
    I w taki to czas pewnego dnia, a właściwie już nocy, dobrnęli
do domu doktora Niegłowicza dwaj oficerowie służby kryminalnej. Przez cały
dzień, mimo mrozu i wiatru, przedzierali się samochodem aż z odległych stron,
dokąd pojechali, aby rozpytać aresztowanego tam pewnego dziewiętnastoletniego
młodzieńca, który na skraju lasu obnażył jedenastoletnią dziewczynkę, a
następnie poderżnął jej gardło scyzorykiem. Interesowało ich, co młodzieniec ów
robił latem, czy czasem nie był w pobliżu Skiroławek. A skoro dał im odpowiedź
przeczącą i potwierdziły to fakty, zawrócili w swoją stronę. Po drodze złapał
ich zamieć śnieżna, a potem bezśnieżna wichura, zaspy zagrodziły szosy. Przed
Bartami wpadli w koleiny, wyryte przez ogromne steyery nadleśnictwa i na
zlodowaciałym śniegu urwali rurę wydechową swego fiata. I choć zmieniali się za
kierownicą, to przecież coraz częściej opadała im na oczy szara płachta
zmęczenia. Dygotali z chłodu, gdyż w połowie podróży zepsuło się im ogrzewanie,
szyby samochodu pokrył biały mróz. Szlak ich podróży wiódł przez Skiroławki,
tedy przypomnieli sobie o domu doktora, jako że nazwisko "Niegłowicz" co dzień
rano rzucało im się w oczy na czarnej tablicy w korytarzu gmachu, gdzie
pracowali. Stryj doktora zginął jako wyższy oficer milicji, dawne to były
dzieje, wspominane jedynie podczas rzadkich uroczystości ludzi mundurowych. Ale
przecież i doktora poznali latem, w okolicznościach być może dla niejednego
bardzo przykrych, a nawet wstrząsających, dla nich jednak dość zwykłych, jako że
wchodziły w charakter ich pracy. Nie ma bowiem lekarzy bez chorych, a oficerów
służby kryminalnej bez złodziei i zabójców.
    W ową lutową noc posadził ich doktor w salonie obok kaflowego
pieca, a oni tajali powoli jak dwa sople lodu, aż przy nogach każdego z nich
utworzyła się mała kałuża brudnej wody i wsiąkała w dywan. W miarę jak tajali i
z oczu doktora zaczynała niknąć troska o ich płuca, ręce i nogi zagrożone
odmrożeniem, w ich ruchach i spojrzeniach pojawiać się zaczęła właściwa im
nieufność i ostrożność, a także ciekawość oraz nieprzeparta zawodowa ochota, aby
zapytać doktora jeszcze raz, co robił w ostatnią noc lipca. Albo co wtedy
czynili inni. Major Kuna, człowiek tęgi i na dwa lata przed emeryturą, po
kolacji i dwóch kieliszkach krwistego wiśniaku, skłonny był raczej pominąć
sprawy drażliwe i zanim ogrzeje się pokój gościnny na piętrze, gdzie mieli
nocować, chciał wymienić z doktorem poglądy na temat bólów w prawym kolanie. Ale
kapitan Śledzik był o piętnaście lat młodszy, i niewiele go interesowało spraw
poza własną pracą, to jest - zbrodniami i zbrodniarzami. Z biegiem lat kapitan
Śledzik przestał odczuwać nienawiść do zbrodniarzy, podobnie jak myśliwy nie
odczuwa nienawiści do kozła czy dzika, którego zamierza ustrzelić. I tak jak
malarz Porwasz najchętniej rozmawiał o baronie Abendteuer, a leśniczy Turlej
nigdy się nie nudził, gdy była mowa o niedoskonałości administracyjnej
pracowników nadleśnictwa w Bartach, tak kapitan Śledzik o wiele chętniej wdawał
się w dyskusje ze zbrodniarzami niż z własną żoną. Potrafił podnieś głos na
żonę, gdy za bardzo przypiekła naleśniki z serem ale nigdy nie zdarzyło się, aby
podniósł głos albo uderzył przestępcę, choćby ten mu prosto w oczy kłamał. Z
natury rzeczy bowiem przestępca kłamie i z natury rzeczy oficer służby
kryminalnej owe kłamstwa ma obalić, co daje mu swoistą satysfakcję Zabójca,
który od razu przyznaje się do zarzucanego mu czynu jest oczywiście czymś
pożytecznym dla wyników planu wykrywalności przestępstw, pozostawia jednak
nieuchwytne uczucie niedosytu, a także jak gdyby okazuje odrobinę niewiary w
możliwość dochodzenia prawdy materialnej przez osoby do tego celu powołane.
Można więc śmiało stwierdzić, że kapitan Śledzik o wiele bardziej lubił historie
zawiłe niż proste. Dlatego może miał gorący a nawet osobisty stosunek do sprawy
w Skiroławkach, która nie była ani łatwa, ani prosta.
    I taki oto człowiek w mroźną i wietrzną lutową noc odtajał w
salonie doktora z zimna i lodu, wzmocnił się kolacją i dwoma kieliszkami
krwistego wiśniaku. A gdy się to stało, sięgnął po pozostawioną przy nodze stołu
swoją czarny aktówkę i choć major Kuna ziewnął głośno, okazując mu tym swoje
niezadowolenie, wyjął z aktówki złożoną w kilkoro ogromną płachtę papieru,
pokratkowaną dokładnie i pełną nazwisk samych mężczyzn. Nazwisk było aż 98, a
krateczki obok nich zawierały informacje o tym, co ów człowiek robił w ostatnią
noc lipcową minionego roku oraz czy wykazywał skłonności do niespodziewanej
agresji, nadużywał alkoholu, bił swoją żonę lub kochankę, podmacywał małe
dziewczynki, karano go za coś, znęcał się nad zwierzętami, stronił od kobiet lub
oddawał się rozpuście. Kratek było wiele, kryły dziwne i zaskakujące pytania
oraz odpowiedzi, a każda odpowiedź otrzymywała inną barwę, co sprawiało, że
płachta papieru wyglądała jak projekt jakiejś przepięknej mozaiki. Kapitan
Śledzik spodziewał się, że jeśli wszystkie kratki zostaną właściwie
pokolorowane, wyłoni się przed nim czyjaś twarz z tułowiem, rękami, nogami i
szyją, na którą kat założy pętlę w podziemiach jednego z zakładów karnych.
Barwną mozaikę na wielkiej płachcie papieru obejmował więc czułym spojrzeniem i
doznawał nawet pewnych uczuć estetycznych, niestety, zmąconych świadomością, że
niczyja twarz nie pojawiała się, jakby twórcy mozaiki w pewnej chwili zabrakło
natchnienia lub umysł miał zmącony czyimś kłamstwem. Tak czy inaczej na
przykładzie owej barwnej mozaiki jeszcze raz potwierdzała się prawda, że piękno
bywa sprawą względną.
    Kapitan Śledzik przesunął na stole puste talerze i kieliszki,
aby zrobić miejsce dla swego dzieła. Następnie poprosił doktora, aby usiadł obok
niego. Wskazujący palec Śledzika zaczął wtedy sunąć po płachcie papieru z góry
na dół, zatrzymując się na dłużej przy każdym wyszczególnionym tam nazwisku.
Jeśli z nazwiskiem sąsiadowało kilka kratek zakolorowanych na czerwono, na
twarzy kapitana Śledzika pojawiał się wyraz zastanowienia. Jeśli były to kratki
żółte, kapitan wzdychał cicho, jeśli zaś niebieskie, pogwizdywał cichutko, a
przy kratkach zielonych pytająco spoglądał na doktora, jak gdyby od niego
żądając odpowiedzi.
    - Niech pan pamięta, doktorze - powtarzał od czasu do czasu -
że około dwudziestej pierwszej ofiara siedziała na ławce przed sklepem. W
półtorej godziny później zaduszona została o dwieście metrów od pańskiego domu,
na polanie leśnej. Innymi słowy, musiała w towarzystwie zabójcy przejść przez
prawie całą wieś, koło zagrody swej matki, obok pańskiego domu. Czy możliwe, te
nikt nie zauważył z kim odeszła, nikt nie widział, gdy szła z zabójcą? Jak
wiemy, a pan to potwierdza, dziewczynka nie była skora do zawierania znajomości
z obcymi ludźmi, wykluczyć więc należy, aby w drogę do śmierci powiódł ją
człowiek nietutejszy. To był ktoś, kogo znała i komu ufała. Lista
dziewięćdziesięciu pięciu mężczyzn obejmuje wszystkie takie osoby. Na tej liście
znajduje się także morderca.
    Ani jedno nazwisko na owej płachcie papieru nie było doktorowi
obce. Znał tych ludzi z wyglądu, rozmawiał z każdym z nich w
najróżnorodniejszych sytuacjach i o najróżniejszych sprawach, niejednego nawet
oglądał bez bielizny i słuchał jak bije jego serce, jak oddychają jego płuca.
Kiedyś wydawało się doktorowi, że potrafił owym ludziom zajrzeć pod twardą
pokrywę czaszki, w przepastne mateczniki duszy, w mroczny labirynt myśli i
uczuć. Po tamtej nocy bezradnie patrzył na grzbiety książek w swym gabinecie, na
złocone nazwiska, przed którymi zawsze się korzył i z których czerpał wiarę w
rozum ludzki.
    Wskazujący palec kapitana zatrzymał się przy rubryce "Jan
Krystian Niegłowicz". Małe kratki mieniły się różnymi barwami, nie miał bowiem
doktor alibi na ową noc, ale nie zdradzał również skłonności do agresji, nie
nadużywał alkoholu, nie był nigdy karany, nie miał kłopotów seksualnych, nie
zdradzał skłonności do nieletnich dziewcząt ani też do młodych chłopców, nie
znęcał się nad zwierzętami.
    Chrząknął z zakłopotaniem kapitan Śledzik i przesunął swój
palec o jedno nazwisko w dół. ale wstrzymał go doktor. Wyjął z kieszeni długopis
i obok swego imienia i nazwiska nieoczekiwanie zrobił maleńkie kółeczko.
    - Co ono oznacza - odezwał się major Kuna, który do tej pory
zdawał się drzemać na swym krześle przy stole.
    A wtedy doktor rzekł:
    - Tej nocy, jak wiele razy mówiłem, spałem sam przy otwartym
oknie i dwa razy obudziło mnie wściekłe ujadanie moich psów. Dwukrotnie
wyszedłem na ganek, bo są tacy w tej okolicy, co myślą, że mam dużo złota i
biżuterii, choć prawdą jest, że jedynym wartościowym przedmiotem, jaki posiadam
jest mały pierścionek z brylantem, który należał do mojej żony. Byłem zmęczony i
słuchając ujadania psów, niemal spałem na stojąco, wsparty o słupek ganku. Psy
rwały się do furtki, lecz ja przywołałem je do domu i położyłem się spać. A w
tym czasie o dwieście kroków od mego domu... Boże drogi, gdybym wtedy wypuścił
za furtkę swoje psy - i doktor urwał, jakby mu głosu zabrakło.
    - Rozumiem pana. doktorze - kiwnął głową Śledzik. - Ale to
kółko nic nam nie mówi.
    - Owszem - odparł doktor. - Ten człowiek ma wyrzuty sumienia. A
one bolą niekiedy najbardziej.
    - Wiem, co pan ma na myśli - przytaknął uprzejmie kapitan
Śledzik. Postanowił pan wszcząć śledztwo na własną rękę i obawia się pan, że
możemy mieć z tego powodu pewne kłopoty. Zgadzam się z panem, doktorze. Ale
jeszcze bardziej od wyrzutów sumienia gnębi kogoś męka niespełnionego pożądania.
Bezkarność zaś pierwszej zbrodni staje się wyzwaniem rzuconym następnej. Obawiam
się prawdziwych kłopotów, doktorze, i dużo dałbym za tu, by i przy czyimś innym
nazwisku pomógł pan zakreślić małe kółko.
    Niestety, doktor nie potrafił tego zrobić i kapitan poczuł, jak
bardzo jest zdrożony.
    - W pokoju na górze zrobiło się ciepło - przypomniał doktor.
Znajdziecie tam dwa tapczany z czystą pościelą i umywalkę. Ale po ciepłą wodę
będziecie musieli zejść na dół, do łazienki.
    Dwaj stróże spokoju i porządku zasnęli zaraz i bardzo mocno, bo
pokój na górze sąsiadował ze strychem, gdzie suszyły się przeróżne zioła i
zapach ich zdawał się przenikać przez drewniane ściany. Ale doktor nie położył
się spać. Najpierw wyszedł na ganek i zawołał do salonu swoje dwa psy, które
natychmiast rozwaliły się na dywanie i zaczęły głośno chrapać. Doktor zaś
rozpoczął długą i mozolną wędrówkę dookoła stołu, omijając starannie ciała
śpiących psów. Szedł tak i szedł przy wtórze łagodnego cykania wielkiego zegara
szafkowego o złotym i dużym sercu. Szedł i szedł przed siebie, choć była to
wędrówka tylko dookoła kwadratowego stołu i prowadziła zawsze na to samo
miejsce. Czy jednak wszystko na tym świecie, nawet księżyc, słońce i gwiazdy,
nie odbywa właśnie takiej jałowej wędrówki
    Przed świtem w ogrodzie doktora zjawił się Kłobuk, aby znowu
uprzedzić sójki w oczekiwaniu na chleb Makuchowej i dostrzegł doktora, jak z
jednostajnością wahadłowego zegara mija okno, które na śnieg w ogrodzie rzucało
żółtą plamę światła. Kłobuk wiedział, kto przyprowadził na polanę młodziutką
dziewczynę, kto zdarł z niej spódniczkę, sweterek i bieliznę, zacisnął
biustonosz na szyi, ucisnął kolanami brzuch, aż pękła śledziona, a potem włożył
palec w pochwę i z nienawiścią rozdarł jej błonę dziewiczą. Ale Kłobuki nie
przywiązują wagi do takich spraw, jako że rodzą się z zakopanych koło progu
wcześniaków, które na próżno wołają o Chrzest Święty i dlatego muszą przybrać
postać ptaka.
    Z ogrodu doktora, kolebiąc się chwiejnie na wątłych nóżkach,
poszedł Kłobuk przez zamarzniętą zatoczkę aż do domu Justyny. Przez szparę dla
kur wcisnął się do obory i z łomotaniem skrzydeł podleciał na belkę wspierającą
dach.
    W oborze było ciepło, zacisznie, na stryszku z sianem harcowały
myszy, szeleściły suchymi źdźbłami trawy i popiskiwały cichutko, zaś czarna
krowa wilgotnymi nozdrzami dmuchała w pusty żłób albo odwracała łeb ku ciążącemu
jej jak dynia wielkiemu wymieniu. Wraz z brzaskiem i coraz głośniejszym
mamrotaniem kur w drucianej klatce wchodziła do obory Justyna w brązowym kożuchu
narzuconym na nocną koszulę, z pustym wiaderkiem w dłoni. To wiadro najpierw
odkładała na cementową ławę pod oknem, później stawała w rozkroku, rozchylała
kożuch i zadarłszy koszulę, z ciekawością obserwowała jak między jej białymi
udami leci w dół strumień parującej uryny. Później wyszukiwała trójnożny stołek
pod żłobem, brała wiaderko z ławy i usadawiała się przy baniastym wymieniu. Od
delikatnych dotknięć jej palców żółtawe i lepkie dójki głośno i z mocą sikały
mlekiem do wiadra. I wtedy Justyna od czasu do czasu spoglądała w górę,
wypatrując na belce koguta z czerwonym jak krew grzebieniem. Nabrzmiałe dójki
wciąż tryskały mlekiem, posłuszne każdemu dotknięciu palców, a ją ogarniało
coraz większe pragnienie, aby ów ptak na belce sfrunął nagle na dół i rzucił się
na nią z łoskotem swych skrzydeł, sikając nasieniem i wypełniając ją tak samo,
jak wypełniało się wiadro, które trzymała między kolanami.

następny    









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
208 09 (2)
pref 09
amd102 io pl09
2002 09 Creating Virtual Worlds with Pov Ray and the Right Front End
Analiza?N Ocena dzialan na rzecz?zpieczenstwa energetycznego dostawy gazu listopad 09
2003 09 Genialne schematy
09 islam
GM Kalendarz 09 hum

więcej podobnych podstron