Regine Deforges
Czarne tango
Tom
Całość w tomach
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 1995
Przełożyła Regina Gręda
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych w Drukarni
Zakładu Nagrań i Wydawnictw
Zwizku Niewidomych,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
"Bellona",
Warszawa 1993
Pisała J. Szopa
Korekty dokonały
I. Stankiewicz
i D. Jagiełło
Moim dzieciom,
Franckowi, Camille i L~ei
Dokdże, Władco święty i
prawdziwy,@ nie będziesz sdził i nie
wymierzał za krew nasz kary@
tym, co mieszkaj na ziemi?@
Apokalipsa św. Jana
(Pismo Święte
Starego i Nowego Testamentu,
Wyd. Pallottinum,
Poznań - Warszawa 1989.)
1
L~ea stanęła jak wryta, gdy
ujrzała idcego jej na spotkanie
Fran~cois Taverniera trzymajcego
za rczkę małego Charlesa. To
naprawdę byli oni, tutaj, w
MOntillac, w tym samym
Montillac, które uznała za
stracone na zawsze, a gdzie
teraz rozbrzmiewały odgłosy piły
cieśli, uderzenia młotków,
piosenka robotnika:
Murarz piosenkę śpiewał,@
wysoko tam, na domów dachu.@
Jej dom się odradzał...
Serce jej przepełniło
szczęście, gdyż się domyśliła,
że to jego dzieło. Stojc bez
ruchu patrzyła na odnalezionego
kochanka; żył! Żył naprawdę,
przygldał jej się z podziwem,
nie dowierzajc własnym oczom,
olśniony, wstrzśnięty... Rzucił
się ku niej, lecz Charles był
szybszy. L~ea ze wzruszeniem
ściskała dziecko w ramionach,
bełkoczc bez ładu i składu
czułe słowa. Odsunęła je
delikatnie od siebie i
przyklęknęła, by mu się lepiej
przyjrzeć. Ależ urósł! Jaki był
podobny do matki! Na wspomnienie
nieżyjcej Camille z jej piersi
wyrwał się jęk.
- Coś cię boli? - zaniepokoiło
się dziecko.
- Nie, mój kochany, tak bardzo
się cieszę, że cię widzę...
- No to dlaczego płaczesz?
Jak tu wytłumaczyć
pięcioletniemu chłopcu, że łzy
mog równie dobrze wyrażać
radość, jak i smutek?
Co to za jasnowłose dziecko
uczepiło się spódnicy jej
munduru i kim była ta młoda
kobieta ubrana w kwiecist
suknię, która przypominała
suknię, jak jej matka nosiła w
lecie poprzedzajcym wojnę.
- Fran~coise?...
Nim się ucałowały, siostra
pomogła jej podnieść się z
klęczek. A potem kolejno witała
się z ubran według ostatniej
mody Laure, z Lis o
różowiutkiej cerze i białych
puklach włosów, z Estelle,
której gładko ścignięte w
koczek włosy nie mogły zatrzeć
pełnego dobroci wyrazu twarzy, z
Ruth, z drog Ruth, skarbnic
wspomnień z dzieciństwa,
podstarzał, zgarbion, z
biednymi trzęscymi się wciż
dłońmi... Przechodziła z ramion
do ramion, niezupełnie przytomna
i świadoma, co się dzieje, jak
gdyby te pocałunki, pieszczoty,
czułe słowa nie do niej były
kierowane. Po widoku ruin
Berlina, pokonanych Niemiec L~ea
odbierała jak coś
nierzeczywistego to, że znalazła
się na tej ziemi, w tej
posiadłości, dokd - jak sdziła
- miała nigdy nie powrócić.
Stopniowo odpływało uczucie
szczęścia, ustępowała radość,
jaka j ogarnęła na widok
zmierzajcych ku niej Fran~cois i
Charlesa. Nic nie było
prawdziwe; to jakaś farsa, jakaś
maskarada... To tylko zjawy...
Co tutaj robiła ta gestykulujca
ogolona kobieta w sukni jej
matki?... I ta za mocno
wymalowana młoda dziewczyna
przypominajca luksusowe dziwki
włóczce się z niemieckimi
oficerami po barach Bordeaux?...
A te hałaśliwe dzieciaki o
buziach i rczkach usmarowanych
sokiem z jeżyn?... Te stare
kobiety w czarnych sukniach,
wygldajce jak dewotki z
Saint-Macaire?... A ten
mężczyzna z blizn na twarzy o
ironicznym uśmiechu?... Dlaczego
się uśmiecha? Co widzi takiego
śmiesznego?... A jak on jej się
przygldał! Narastajce
rozdrażnienie mciło jej myśli.
Nigdy!... Nigdy nie powinna była
postawić nogi w Montillac,
wszystko tu było zniszczone,
zbrukane, martwe!... Wydawało
jej się, że za chwilę z alei
grabowej wynurzy się Maurice
Fiaux z policjantami... W głowie
huczały jej krzyki, wycie... To
nie stukot młotków cieśli
słyszała, ale uderzenia kolb
karabinów przy wyważaniu drzwi
domu... A ten tuman, który się
unosi nad stokiem poniżej
tarasu, to nie dym z wypalanej
trawy, lecz swd buchajcy z
umęczonego ciała cioci
Bernadette...
L~ea gwałtownie roztrciła
kobiety i czepiajce się jej
dzieci. Nie oszukaj jej... Nie
da się nabrać...
Zaskoczone ciotki i siostry
patrzyły za uciekajc L~e.
Tylko Fran~cois Tavernier
domyślał się, co czuła.
Biegła przez winnice jak
przerażone zwierztko, potykała
się o bryły ziemi, przewracała
się, podrywała, znowu padała...
Gdy był o kilka kroków od niej,
dostrzegła go, lecz nie poznała.
W jej zmconym umyśle kołatała
jedna tylko myśl: Nie nabior
mnie!... Nie nabior mnie!...
Strach i nienawiść dodawały jej
skrzydeł, zerwała się do biegu,
mknęła jeszcze szybciej mimo
poobcieranych kolan. Gdy mijała
dom Sidonie, wydawało jej się,
że słyszy głos Mathiasa... Spod
jej stóp wzbijał się tuman
białego kurzu z drogi wiodcej
do kapliczki w Verdelais,
miejsca schronień i świadka jej
dziecinnych smutków i zmartwień,
melancholijnych wtpliwości
okresu dojrzewania, a potem
strachu i obaw młodej kobiety w
obliczu wojny i śmierci. Do krwi
pozdzierała sobie skórę rk
odgarniajc kolczaste gałęzie
zarośli... Na czworakach
wdrapała się po schodkach do
kapliczki... schwytał j i na
tych stopniach zmagali się ze
sob w milczeniu.
Fran~cois musiał wytężyć
wszystkie siły, by udaremnić jej
próby podrapania mu twarzy. Gdy
poczuł, że słabnie, zaczł
szeptać jej kojce, uspokajajce
słowa:
- Spokojnie, maleńka,
spokojnie... Nie bój się... Już
się skończyło... No, no, uspokój
się... Kochana, już nikt więcej
cię nie skrzywdzi, przyrzekam
ci.
Jej drżce ciało powoli się
odprężało, a ze spojrzenia
zniknęło szaleństwo. Zamknęła
oczy i pozwalała się kołysać...
Miała osiem lat i ojciec j
pocieszał, gdy boleśnie się
poturbowała podczas upadku...
Gdy tak się do niego przytulała,
wyciszało się łkanie, uśmierzał
ból... Teraz brał j na ręce i
niósł do łóżka...
Fran~cois ułożył j w cieniu
dębu. Jak dziecko natychmiast
zapadła w sen, dłoni wczepiwszy
się w jego rękę. Żywo mu to przypominało te
niezbyt liczne noce, kiedy po
zbliżeniu zasypiała, nie
dokończywszy zdania; na tym
między innymi polegała jej siła,
na tej zdolności ucieczki w sen.
Chusteczk do nosa delikatnie
starał się otrzeć kurz, jaki
przylepił się do zalanej łzami
twarzy. Znowu wzruszyła go
uroda, energia i kruchość,
wrażliwość na zranienia, jakie
biły z tej ubrudzonej twarzy.
Podobnie jak podczas wszystkich
spotkań po długiej rozłce, ten
kontrast uderzał go i poruszał.
Poprzez drżenie zamkniętych
powiek wyczuwał cierpienia,
jakich doznała. Poprzysigł
sobie, że zrobi wszystko, by o
nich zapomniała, że zapewni jej
szczęśliwe i spokojne życie,
obsypie j prezentami,
biżuteri, pokaże jej świat,
nowe pejzaże, miejsca nie
tknięte przez człowieka, do
których człowiek nawet nie dotarł...
Znowu będzie go dręczyła swoj
kokieteri, znowu usłyszy jej
śmiech, będzie patrzył, jak pije
szampana, porwie j do walca, w
którym strac głowę. Ach, żeby
tak jakimś sposobem przegnać te
obrazy okropności, które
przyprawiały j o
przerażenie!...
- Fran~cois!
- Tak, dzieweczko, jestem
tutaj.
- Fran~cois, gdybyś ty
wiedział!...
- Wiem, kochanie, wiem. Teraz
musisz się starać zapomnieć...
Poczuł, jak ciało jego
przyjaciółki sztywnieje, gotowe
znowu mu się wymknć.
- Będzie ci trudno, ale tak
trzeba. Musisz odbudować dom,
masz dziecko, które musisz
wychować, rodzinę...
- Przestań! Przestań!
Zaciśniętymi pięściami biła go
w piersi. Zaśmiał się.
Rozzłoszczona jego śmiechem,
spróbowała go podrapać, uderzyć!
Przygniótł j swoim ciałem,
przytrzymał wycignięte ramiona
nad głow.
- Nie uważasz, że mamy coś
lepszego do roboty niż kłócić
się? - spytał szukajc jej ust.
Wyrwała mu się i ugryzła go
tak boleśnie, że zwolnił
uścisk. Potargana, z zeszpecon
gniewem twarz L~ea podniosła
się; przez dług chwilę mierzyli
się wzrokiem. Powoli uspokoiła
się, wściekłość ustpiła miejsca
smutkowi. Łzy obficie popłynęły
z szeroko otwartych oczu i
zmywały pył z policzków. Ta
żałość bez spazmów uciszyła j.
Gdy Fran~cois podał jej
chusteczkę do nosa, podziękowała
słabym uśmiechem.
- Przepraszam cię, jestem
żałosna.
- Wcale nie jesteś żałosna,
no, chodź, przytul się.
Wtuliła się w jego ramiona,
czekajc na pożdanie, które
rozproszy lęki. Rozpięła
guziki koszuli i wsunęła dłoń w
jej rozchylenie, znowu odnalazła
gładkość skóry swojego kochanka,
jego zapach. Jak jej go
brakowało przez te długie
miesice! Do tego stopnia za nim
tęskniła, że omal nie uległa
pewnemu młodemu i przystojnemu
angielskiemu oficerowi! On z
kolei szybkim ruchem rozpił
guziki jej surowej koszulowej
bluzki, rozluźnił krawat i
zsunł ramiczka halki...
Odsłoniły się wspaniałe, bujne
piersi. Do diabła z wojn,
cierpieniami. Zapomnieli o
ziemi, niebie, śmierci...
Istnieli tylko mężczyzna i
kobieta, których ciała połczyły
się jak od prawieków, szukajc
tylko rozkoszy; nagłej i
krótkotrwałej rozkoszy, która
ich, nienasyconych, zaskoczyła.
Fran~cois pomógł jej wstać.
Obejmujc się ruszyli drog ku
Montillac. W Bellevue L~ea
usiadła na starej kamiennej
ławie pod domem Sidonie. Wodziła
wzrokiem po znajomym
krajobrazie. Nic się nie
zmieniło, nic nie wskazywało, że
przetoczyła się tu wojna, że w
tych lasach, wioskach ludzie
poświęcali życie, by ocalić
te dzwonnice, miasteczka, pola,
winnice. Nic! Przed oczyma
stanł jej obraz biednego
obnażonego ciała Sidonie.
Zamykajc oczy, przegnała tę
grozę, chciała zachować tylko
wspomnienie dzielnej, uczciwej
kucharki, która j pytała:
- Malutka, napijesz się mojej
nalewki z czarnej porzeczki?
Zbliżała się jesień, światło
chylcego się dnia podkreślało
cał wspaniał urodę tego
ukochanego krajobrazu.
- Spójrz, widać Pireneje!
Pewnie to nie było prawd, ale
Sidonie tak często jej
powtarzała, że w pogodny dzień
widać te stare góry.
Potrzsajc głow jak koń,
który przegania natrętn muchę,
wyprostowała się i wbiła wzrok w
oczy kochanka. To spojrzenie
mówiło mu: "Jestem tutaj, żyję,
chcę używać życia, szybko,
teraz! Jesteś tutaj, żeby mi
pomóc, bo mnie kochasz. No bo
przecież mnie kochasz, prawda?"
Przycignęła drabinę do wejścia
na górkę z sianem i wspięła się
po obruszanych szczeblach. Ileż
to razy chowała się tutaj przed
dorosłymi, razem z Mathiasem i
innymi towarzyszami dziecięcych
zabaw. Siano z ostatnich
sianokosów upojnie pachniało.
Zapadajc się nogami w pachnc
masę, L~ea ścignęła z siebie
ubranie i naga wycignęła się,
nie zważajc na ukłucia
wysuszonej trawy. Oparty o belkę
Fran~cois przygldał się jej i
nie próbował ukryć wzruszenia. Z
kolei on wolno się rozebrał, nie
spuszczajc z niej wzroku.
Był już późny wieczór, gdy
wyczerpani i szczęśliwi
powrócili do Montillac.
Nikt nie zaprotestował, gdy
wbrew konwenansom L~ea i
Fran~cois ułożyli się do snu w
jednym pokoju. Panny de
Montpleynet, Fran~coise, Laure,
Ruth i dzieci jakoś koczowały w
mieszkaniu zarzdcy składów z
winem w oczekiwaniu ukończenia
robót w dużym budynku.
Zaangażowany przez Taverniera
architekt przyrzekł, że wszystko
będzie gotowe w połowie
października. Estelle i Ruth
powtpiewały w jego zapewnienia;
Laure popędzała zbyt wolno jej
zdaniem pracujcych robotników;
Fran~coise nie miała odwagi się
odezwać, od kiedy któryś ze
starych murarzy mruknł, gdy go
mijała: "Dziwka". Pochyliwszy
się, odeszła i nigdy więcej noga
jej nie postała na placu budowy.
Przyjazd L~ei zmobilizował
wszystkich, prześcigali się,
żeby jej sprawić przyjemność. Ku
swemu zaskoczeniu odkryła
gabinet ojca w niemal nie
zmienionym stanie: sadza tylko
przybrudziła ksiżki, ściany i
dywany. Nie pytajc sióstr o
zdanie, rozgościła się w tym
pomieszczeniu. Gdyby jej
posłuchano, wszystko zostałoby
jak przedtem, lecz Fran~cois
zdołał j przekonać, by kazała
odmalować ściany, wyczyścić
dywany i zmienić zasłony. Jedyna
rzecz, co do której nie
przyznała mu racji, to stara
kanapa: L~ea nie chciała o
niczym słuchać; nikt nie waży
się tknć tego sprzętu, który,
jak pamiętała, zawsze był stary
i zniszczony. Fran~cois ustpił.
L~ea w napięciu śledziła
relacjonowany w prasie i radiu
toczcy się w Luneburgu proces
oprawców z obozu Bergen-Belsen.
Pamiętała szefa obozu, Josepha
Kramera, którego angielska
policja wojskowa z największym
trudem zdołała wyrwać z rk
poruszajcych się jeszcze
więźniów i żołnierzy
brytyjskich, a także doktora
Fritza Kleina, którego alianci
zmusili do pozowania do
fotografii rozczochranego, w
długich butach, z zapuchnięt,
obrzękł twarz, stojcego
pośród nagich trupów. Pamiętała
łzy młodych angielskich
żołnierzy na widok żywych
kościotrupów wycigajcych do
nich tak wychudzone ramiona, że
obawiali się ich dotknć, by nie
złamać, przypominała sobie
osłupienie, a następnie zgrozę
lekarzy, gdy odkryli, że
niektórym zwłokom brakowało
policzków, rk, pośladków, a
nawet wtroby, i gdy zrozumieli,
że te części ciała zjedli
współwięźniowie z głodu
doprowadzeni do obłędu.
Kiedy skończy się ten
przeraźliwy koszmar? Wojna już
się skończyła, trzeba zapomnieć.
Zapomnieć? Nie, nie można, nie
wolno. W głowie L~ei bez przerwy
zderzały się te sprzeczne myśli.
Było to dla niej o tyle
trudniejsze, że nie chciała o
tym rozmawiać, nawet gdy te
koszmary nie pozwalały jej
usnć, gdy zrywała się w środku
nocy z przeraźliwym krzykiem.
Fran~cois próbował j wypytywać,
lecz musiał zrezygnować, bo
zaczynała płakać albo wpadała w
złość. Tłumaczył jej, że
wyartykułowanie dręczcych myśli
pozwala je lepiej zrozumieć,
należycie je ustawić, ale L~ea
odrzucała tę mdr radę. Estelle
de Montpleynet, z któr
podzielił się wiadomości o
problemach L~ei, obawach i
lękach, doradzała mu cierpliwie
czekać: za wcześnie, jeszcze
trzeba czasu, dużo czasu, żeby
L~ea, o ile nie zapomniała, to
przynajmniej osignęła pewn
równowagę i spokój.
Ale jak to osignć?
Wspomnienia szczęśliwych chwil
nieustannie przesłaniały
wspomnienia okropności. Między
innymi śmierć Raoula Lef~evre,
którego pogrzebała z pomoc jego
brata Jeana i doktora Jouvenela
koło piwnicy z winem, za kęp
ligustru i bzów. Ciało jej
przyjaciela z dzieciństwa wciż
tam spoczywa. Pewnego dnia, gdy
składała na tym prowizorycznym
grobie zerwany w ogródku bratek,
zaskoczył j Fran~cois. Znał
okoliczności śmierci Raoula,
ale ona nigdy mu nie powiedziała
o miejscu, gdzie spoczywały jego
zwłoki. Starał się j nakłonić
do powiadomienia żandarmów. To
nowe czekajce j przeżycie
łagodziła radość, że znowu
zobaczy, przy okazji tak
przykrej, żywego Jeana
Lef~evre'a.
Wczesnym rankiem przyjechali
żandarmi, a za nimi merowie z
Verdelais, Saint-Macaire i z
Saint-Maixant, byli członkowie
ruchu oporu, towarzysze
zmarłego. W obecności pani Lef~evre
podtrzymywanej przez syna, który
przeżył wojnę, przystpiono do
ekshumacji. Czas i przyroda
dokonały swego dzieła: szkielet
w strzępach ubrania, które matka
rozpoznała. Ani jednego okrzyku,
ani jednego jęku, tylko ciżca
cisza, któr potęgował zgrzyt
łopat zagłębiajcych się w
miękk piaszczyst glebę i
głuche plaśnięcia wyrzucanej
ziemi. Jean Lef~evre
przyprowadził młodego księdza o
wychudzonej twarzy, na którym
zwisała wyrudziała znoszona
sutanna. Pobłogosławił on
żałosne szcztki, które złożono
w trumnie.
Nie dowierzajc własnym oczom
szczęśliwi Jean i L~ea padli
sobie w ramiona. Matka Raoula
uściskała przyjaciółkę swych
synów, szepczc podziękowania,
które jeszcze bardziej
przygnębiły dziewczynę.
Po ucieczce z Montillac Jean
Lef~evre, pomimo odniesionych
ran, dotarł do Pauillac w Modoc,
gdzie odnalazł towarzyszy,
którzy ocaleli z oddziału
partyzanckiego Grand-Pierre'a.
Wykurował się w jakimś
gospodarstwie niedaleko Lesparre
i dołczył do grupy Charly'ego,
a 23 lipca z siedemdziesięciu
partyzantami wził udział w
ataku na składy prochu w
Sainte_$h~el~ene, gdzie zginęły
dziesitki Niemców, a z nimi
również dwudziestu siedmiu jego
kolegów. Znowu ranny, dostał się
do niewoli i został przewieziony
ze swoimi towarzyszami niedoli
do fortu H~a. Bity i torturowany,
został w końcu załadowany do
pocigu wiozcego francuskich i
więźniów innych narodowości do
Niemiec. Większość z nich
została aresztowana w rejonie
Tuluzy, a następnie 2 lipca
przeniesiona z więzień do
synagogi i fortu H~a w Bordeaux.
Stłoczeni po siedemdziesięciu w
jednym wagonie, w okropnym
upale, bijc się o odrobinę
powietrza, kroplę wody lub
piętkę chleba. Niektórzy
więźniowie poddali się rozpaczy
lub popadli w obłęd. Unikajc
ostrzału z broni maszynowej
alianckich samolotów, pocig
minł Tuluzę, Carcassonne,
Montpellier, N~imes, dolinę
Rodanu... i 27 sierpnia dotarł
do Dachau.
Jean żył, ale w jak okropnym
był stanie! Podczas podróży
zmarło osiemnastu jego
towarzyszy. Na każdym postoju,
gdy Niemcy otwierali drzwi,
wypychano trupy na nasyp. Kiedy
dotarli na stacyjkę kolejow w
Dachau, sześć ciał
wydzielajcych nieznośny odór
rozkładu wyrzucono na peron.
Podczas tej nie kończcej się
podróży Jeana podtrzymywał na
duchu i opatrywał młody
zakonnik, ksidz z oddziału
ruchu oporu w Corr~eze, Michel
Delfand, którego nazywano bratem
Henrim. Sam z wysok gorczk
udzielał kapłańskiej posługi
umierajcym, pocieszał i dodawał
otuchy pozostałym. Wszyscy
zastanawiali się, jak, przy jego
konstrukcji fizycznej, sam będc
chorym, wytrzymywał to wszystko.
Wytrzymał do 29 kwietnia 1945
roku, dnia wyzwolenia obozu
przez Amerykanów. Wówczas to
złożył go tyfus, który zbierał
obfite żniwo w obozie.
Przeniesiony na rewir, otrzymał
ostatnie namaszczenie z rk
jakiegoś polskiego księdza i z
błogim uśmiechem szykował się na
spotkanie z Panem Bogiem. Lecz
nie wybiła jeszcze jego godzina:
kruche ciało oparło się
chorobie. Po zarzdzonej przez
wyzwolicieli kwarantannie,
ojciec Henri i Jean wrócili do
Francji. Bardzo wycieńczeni
spędzili dwa miesice w domu
wypoczynkowym w Sabaudii, a
potem powrócili do rodzin.
Podczas tej rekonwalescencji obu
mężczyzn połczyły bardzo silne
więzy przyjaźni. Ojciec Henri,
jako że stan zdrowia nie
pozwalał mu wieść surowego trybu
życia kapucynów, uzyskał od
swoich przełożonych zgodę na
opuszczenie klasztoru. Posłano
go do Bordeaux, do pomocy
księdzu z Saint-Michel. Zaraz po
przyjeździe skontaktował się ze
swoim przyjacielem, który
powrócił do domu poprzedniego
dnia. Podczas jego pierwszego
pobytu w La Verdelais żandarmi
oznajmili pani Lef~evre o
majcej się nazajutrz odbyć
ekshumacji ciała jej syna
Raoula. Wówczas Jean opowiedział
matce i przyjacielowi o
okolicznościach śmierci swojego
brata.
Dwutygodniowa przepustka, jak
wystawiła jej pani de
Peyerimhoff, kończyła się i L~ea
musiała się zgłosić w siedzibie
Czerwonego Krzyża w Paryżu.
Winogrona dojrzewały, siostry
umówiły się z ssiedztwem na
pierwsze w wyzwolonej Francji
winobranie. Dzięki pienidzom od
Fran~cois Taverniera można było
przyjć około trzydziestu osób
do zbioru winogron, przy czym
dwie trzecie stanowili
więźniowie niemieccy. L~ea z
dusz na ramieniu zostawiała
to wszystko, co znowu pokochała.
Te dwa tygodnie spędzone w
Montillac pozwalały jej
uwierzyć, że można zaczć od
pocztku.
Podróż do Paryża wielk
limuzyn Taverniera przypominała
wyjazd na wakacje: było ciepło i
słonecznie, oberże gościnne, a
Fran~cois zakochany i wesoły.
Zaraz po przyjeździe L~ea
udała się do siedziby Czerwonego
Krzyża do pani de Peyerimhoff.
Ucieszyła się niezmiernie, gdyż
spotkała tam Claire Mauriac i
Jeanine Ivoy, które wróciły z
Berlina. Trójka dziewczt padła
sobie w ramiona, a ich krzyki i
śmiech sprawiły, że pani de
Peyerimhoff wyjrzała ze swojego
gabinetu.
- Cóż to, moje panny, co się
tu dzieje?... Proszę o spokój,
co sobie pomyśl nasze
amerykańskie koleżanki o
zachowaniu Francuzek!
- Daj spokój, moja droga, to
zupełnie normalne w ich wieku,
że lubi się śmiać - powiedziała
z wyraźnym amerykańskim akcentem
piękna wysoka kobieta, która
stanęła w drzwiach gabinetu.
- Laureen, pozwól, że ci
przedstawię trzy moje
dziewczęta. Wygldaj na trójkę
trzpiotek, lecz s
pierwszorzędnymi pracowniczkami,
odważne, sprawne, współczujce;
głowy w obłokach i złote serca,
kokietki, ale dzielnie znosz
chłód i brud, łase na jedzenie
jak kotki, a dziel swoje
mizerne racje z nieszczęśnikami.
Wszystkie trzy przyjechały z
Niemiec i maj tam wrócić.
Panienki, przedstawiam wam
Laurreen Kennedy.
- Czy któraś mówi po
niemiecku? - spytała
Amerykanka.
- Myślę, że L~ea Delmas. Miała
chyba pani piastunkę czy też
guwernantkę, która uczyła pani
niemieckiego, czy tak? - spytała
pani de Peyerimhoff.
- Niezupełnie, opowiadała nam
historyjki, śpiewała piosenki,
czytała wiersze po niemiecku,
ale żeby nazwać to nauk... Była
Alzatk, więc...
- No więc co? Można być
Alzatczykiem i porzdnym
Francuzem, co nie przeszkadza
mówić swoim ojczystym językiem.
- Tak, jeśli jest nim język
niemiecki - odparła sucho L~ea.
Pani de Peyerimhoff aż
podskoczyła, gdy usłyszała jej
twardy ton. Zaskoczona
poprzestała na srogim
spojrzeniu.
- Mówi pani po niemiecku czy
nie?
- Mówię raczej źle, za to
sporo rozumiem.
- Zatem, jeśli pani de
Peyerimhoff zechce się zgodzić -
powiedziała Laureen Kennedy -
będzie mi pani towarzyszyć do
Norymbergi.
- Do Norymbergi?
- Tak, tam odbędzie się proces
zbrodniarzy wojennych.
2
Dla Sary koszmar wciż trwał.
Odkrycie jej przez L~eę wśród
trupów w Bergen-Belsen i
"ucieczka" z obozu nadal
wydawały się nierzeczywiste,
podobnie jak jej obecność w
szpitalu wojskowym na
przedmieściach Londynu. Każdej
nocy okropności, jakie przeżyła,
ożywały na nowo: burdel dla
żołnierzy, gdzie pomimo blizn po
oparzeniach papierosami podczas
przesłuchań przez Massuy'ego
należała nadal do dziewczt, o
które najczęściej dopominali się
oficerowie SS. Na darmo jej
umęczone ciało odmawiało
posłuszeństwa. Gdy zbyt trudno
było w ni wniknć, esesmani
smarowali sobie członek
tłuszczem, a najlepiej nadawał
się do tego - jak twierdzili
wybuchajc odrażajcym śmiechem
- tłuszcz z Żydów. Za pierwszym
razem, gdy dotarło to do jej
świadomości, zemdlała. Ocuciła
j szklanka lodowatej wody.
Odtd, gdy wślizgiwały się w ni
prcia pokryte substancj,
której nie była w stanie nazwać,
powtarzała nazwiska wszystkich
zamordowanych przyjaciół Żydów i
przysięgała, że przeżyje, by ich
pomścić, bo nie miała odwagi
targnć się na własne życie, by
uniknć haniebnych zbliżeń.
Pewnego dnia przestała się
podobać i posłano j do robót
drogowych. Tam, w obozie w
Ravensbr~uck, znosiła złośliwości
więźniarek noszcych zielony
trójkt, skazanych za pospolite
przestępstwa. Wciż ponętne
kształty Sary wzbudzały
zazdrość, dla innych więźniarek
były obelg, urgały ich
wychudzonym ciałom.
- No jak tam, dziwko Boszy,
dobrze ci było?
- Odesłali cię, bo nie umiałaś
ssać ich pyt?
- To od ich chujów takaś
pulchniutka?
Wstyd i wściekłość dodały jej
sił. Jak dzikie zwierzę rzuciła
się na dwie jędze, którym kości
sterczały pod pasiakami, i bez
najmniejszego trudu powaliła je
na ziemię. Runęła na ni sfora
rozwścieczonych więźniarek.
Swoje ocalenie zawdzięcza
interwencji kapo i strażniczek z
psami. Obie kobiety leżały
martwe w błocie. Wyznaczono
sześć więźniarek, które miały
zacignć trupy do pieca
krematorium. Sara bez
najmniejszych oznak emocji dała
się zaprowadzić do ambulatorium,
gdzie młoda, prześliczna
więźniarka udzieliła jej
pierwszej pomocy i ułożyła na
pryczy, w której pościel sztywna
była od brudu i ropy. Sara
zasnęła.
Gdy się obudziła, u jej
wezgłowia stała postawna kobieta
w mundurze. Dość przystojna
pomimo prostackich rysów twarzy.
- Nazywam się doktor
Schaeffer, jestem asystentk
doktora Oberheusera, lekarza w
tym zafajdanym obozie.
Wyczytałam z twojej karty, że
jesteś Niemk, a dokładniej
Żydówk i Niemk; o jedno za
dużo, nie uważasz? Żydzi to
męty, zakała ludzkości i jako
takich trzeba ich wybić w pień.
Nasz Fuhrer doskonale to
zrozumiał i dlatego postanowił
uwolnić świat od tych podludzi,
od tych prawie małp. Ale że mimo
wszystko jesteś Niemk, będę cię
leczyć, żebyś jako Żydówka w
dobrej formie trafiła do komory
gazowej.
- Do komory gazowej? -
wyszeptała Sara unoszc się na
posłaniu.
- Tak, to skuteczny sposób
usuwania setek pasożytów. Ach...
Ach... Gdybyś widziała, jak się
skręcaj, jak się bij, jak się
zabijaj nawzajem w swojej
klatce... Jak wszy... Och...
och... jak wszy... Nie ma nic
lepszego nad solidn dawkę
cyklonu, żeby uwolnić się od
tego żydowskiego robactwa...
Sara chwyciła j za gardło i
próbowała udusić z sił
zwielokrotnion przez nienawiść,
jaka w niej rozgorzała. Krzyk
młodej więźniarki zaalarmował
kapo. We trzy ledwo zdołały
zmusić Sarę do rozluźnienia
uścisku. Kaszlc i krztuszc się
doktor Schaeffer z czerwon
pręg na szyi, na której
perliło się kilka kropli krwi,
usiłowała złapać oddech. Sara, z
rozciętym łukiem brwiowym i
popękanymi wargami, znowu
straciła przytomność i jak
nieżywa leżała w kcie.
Odzyskawszy przytomność umysłu
lekarka, gdy już złapała oddech,
wyładowała się na bezwładnym
ciele Sary, maltretujc je
kopniakami. Niechybnie
zakatowałaby j na śmierć, gdyby
jedna z kapo nie powiedziała:
- Pani j zostawi, pani
doktor, może się przydać do pani
doświadczeń.
Wówczas dla Sary rozpoczęło
się zstępowanie do piekieł.
Rzucono j na barłóg w głębi
izby chorych, gdzie spoczywała
przez kilka dni bez jedzenia i
opieki lekarskiej, dostawała
tylko odrobinę cuchncej wody.
Przynosiła j młoda Polka,
której amputowano nogę. Rankiem
trzeciego dnia zdarto z niej
porwane ubranie i gorczkujc,
ale przytomn, zacignięto do
pewnego rodzaju kojca, w którym
stłoczono setkę nagich kobiet z
głowami ogolonymi do gołej
skóry. Nie sposób było określić
ich wieku, większość
przypominała kościotrupy,
niektórym amputowano ramię lub
nogę, wszystkie miały otwarte,
zaognione, ropiejce rany -
niekiedy wręcz roiło się w nich
od robactwa - rany na ramionach,
na brzuchu, na piersiach, na
udach. Pokryte zaschnięt krwi,
błotem i odchodami kobiety te
siedziały w kucki lub leżały na
wilgotnej podłodze pokrytej
nieczystościami, zgnił słom i
ohydnymi łachmanami. Gdy Sarę
wrzucono w ten ścisk,
natychmiast została odepchnięta
przy wtórze wrzasków gniewu i
bólu kobiet, na które upadła.
Musiała przemóc swoj słabość i
walczyć, by uniknć ciosów i
ugryzień. W gorczce odbierała
to wszystko jak coś
nierzeczywistego. To jakiś
koszmarny sen - myślała - zaraz
się obudzę.
Sara "obudziła się" dopiero
następnego dnia i wydawało jej
się, że się dusi. Panował mrok.
Gdzie jest? Kto j tak mocno
obejmuje? Z wielkim trudem udało
jej się wyswobodzić jedno ramię
i macajc dokoła siebie
usiłowała zorientować się, gdzie
się znajduje. Jej ręka trafiła
na coś zimnego i miękkiego,
potem dotknęła czegoś twardego i
lodowatego, znowu coś miękkiego,
twardego, miękkiego, zimnego,
miękkiego... Z wrzaskiem
wydostała się spod masy ciał,
pod którymi spoczywała. Martwe,
wszystkie okaleczone kobiety z
kojca były martwe; sine,
zielone, szare, żółte zwłoki;
kolory te przebijały spod brudu
i nieczystości. Twarze zastygłe
w wyrazie cierpienia, ślina
cieknca z otwartych ust,
splecione powykręcane kończyny,
ciała wygięte w łuk pod wpływem
nie wiedzieć jakiego, nie do
zniesienia bólu. Martwe! Jak to
się stało?... Dlaczgeo?...
Kiedy?... I co ona tutaj robi?
Najwyraźniej ocalała jako
jedyna. Miota się naga próbujc
uciekać, miażdży jakś czaszkę,
zapada się w czyjś brzuch, łamie
jakieś ramię, depcze w
brunatnej i cuchncej brei,
posuwa się po omacku, potyka się
i wstaje, znowu się przewraca i
wciż szuka drogi ratunku i
wybawienia... I nagle słyszy
wybuchy śmiechu, klaskanie w
dłonie, żwaw, radosn melodię
gran na organkach i ten
zaskakujcy zapach benzyny... Och, co za
koszmar!... Zdawało jej się, że
się obudziła, a ona nadal śni.
To chyba z głodu ma takie potworne
sny... Zatrzymała się - czyż
można uciec przed własnymi snami?
- i stojc tak z zamkniętymi
oczyma i opuszczonymi rękoma
czekała, aż się obudzi.
Nagle poczuła ciepło i
otworzyła oczy: przed ni
niebieskawe płomienie chciwie
lizały zwłoki wśród smakowitego
skwierczenia, a dobywajca się z
nich woń wywołała w jej umyśle
obraz wspaniałej uczty, jak
wydał po jakimś koncercie król
Maroka na cześć swego ojca:
dziesitki baranów pieczonych na
rozżarzonych drewnach
rozjaśniajcych noc. Sarze
pociekła ślina. Niemal w tej
samej chwili ogarnęło j uczucie
wstydu. Otrzsnęła się z tej
fascynacji. Poprzysięgła sobie,
że za tę ślinę napływajc do
ust, za te ciała, które przez
sekundę jawiły jej się jako
jadalne, za wstyd i hańbę, jakie
czuła, gdy ujęła kolbę karabinu
podanego przez rechoczcego
esesmana, za strach, który
ściskał jej wnętrzności, w
krótkim przebłysku świadomości,
będzie się mścić, póki
zapomnienie nie zatrze tych
obrazów i tego obscenicznego,
nieposkromionego pragnienia
zaspokojenia głodu.
Na rozkaz jednej z kapo cztery
więźniarki chwyciły Sarę za ręce
i nogi i zaniosły do niemal
czystego baraku, gdzie za
czerwon zasłon stało rzędem
cztery-pięć łóżek. W głębi
pomieszczenia stała napełniona
wanna; do niej kobiety bez
ceremonii rzuciły brzemię,
które niosły. Sara krzyknęła, bo
woda była lodowata. Spróbowała
wydostać się z wanny, ale jedna
z więźniarek zwróciła się do
niej po francusku:
- Lepiej zrobisz, jak będziesz
cicho, szybciej się to skończy;
mamy cię umyć...
- Umyć?
- Tak, musisz się podobać
grubej Bercie...
- Jakiej grubej Bercie?
- Doktorce z obozu, nie nazywa
się tak, ale między sob tak o
niej mówimy. Lubi kobiety. Kiedy
jakaś kobieta jej się spodoba,
każe j wykpać, zanim jej nie
wykorzysta, no a potem...
- Cicho bdź! - nakazała jej
więźniarka, która musiała być
kiedyś piękna.
- U nas mówi, że za jednego
bitego chłopa, dwóch nie bitych
daj, a co dopiero powiedzieć o
babie!?
Tak do niej przemawiajc, myły
jej ciało i włosy różowym
mydełkiem o mdlcym zapachu.
Pomimo zimnej wody Sara
doznawała pewnej przyjemności.
- Musisz jej się bardzo
podobać, bo masz prawo do
mydełka. W ubiegłym tygodniu
mała Jugosłowianka musiała
zadowolić się mydłem z tłuszczu
Żydów.
- Cicho bdź, nie mamy na to
żadnych dowodów...
- Dowodów? Jakich dowodów? Do
czego oni s zdolni, do jakich
potworności?... Zgrywasz się
teraz na świętoszkę i pouczasz,
a przecież sama zgadzasz się
wykonywać różne roboty za
dodatkow miskę zupy i kawałek
kiełbasy od czasu do czasu.
- Tak, wiem, wiem!... Ale
błagam, przestań już!
Łzy płynęły po policzkach
nieszczęsnej dziewczynie, gdy
płukała Sarze włosy.
- Masz piękne włosy. Jak to
się stało, że nie ogolili ci
głowy jak innym?
- Nie wiem.
- Nie wypytuj, była w burdelu;
dobrze wiesz, że nie lubi
łysych dziwek.
Leżała w białej pościeli,
opatrzono jej rany, nakarmiono
gęst gorc zup. Miała na
sobie koszulę ze zgrzebnego
płótna, sztywn, ale czyst.
Leżc próbowała zebrać myśli.
Skd taka nagła zmiana? Bij j,
pozostawiaj bez opieki
lekarskiej, zabijaj setkę
kobiet, a jej nie, ratuj j z
płomieni, myj, pielęgnuj,
karmi, no i leży spokojnie w
cieple, w wygodnym łóżku, ale
dlaczego? Sara wolałaby nigdy
nie uzyskać odpowiedzi na to
pytanie.
Doktor Schaeffer kazała leczyć
młod kobietę nie po to, żeby
została jej kochank, lecz by
była bardziej świadoma tego, co
j czekało.
Jako młoda lekarka, która
przed wojn błyskotliwie zdała
egzaminy z ginekologii, doktor
Rosa Schaeffer została
asystentk profesora Carla
Clauberga, wziętego ginekologa,
który testowi na działanie
progesteronu zawdzięczał
światow sławę, a jego artykuły
o leczeniu hormonami traktowano
jako wypowiedź autorytetu w tej
dziedzinie. Najpierw
praktykowała w szpitalu w
K~onigshutte, a następnie
pomagała profesorowi podczas
eksperymentów nad sterylizacj
kobiet tak zwanych niższych ras,
jakie przeprowadzano w Auschwitz
przy udziale pielęgniarza
B~unninga i chemika G~obla,
przedstawiciela zakładów
farmaceutycznych
Schering_Kahlbaum. Zupełnie
nieporuszona i obojętna
asystowała, a także brała czynny
udział w sterylizacji dziesitek
kobiet. Wszystkie były
Żydówkami: francuskimi,
holenderskimi, belgijskimi,
greckimi, polskimi,
rosyjskimi... Carl Clauberg i
Rosa Schaeffer, potworna para
pobudzajca do śmiechu: on miał
metr pięćdziesit wzrostu, a ona
metr siedemdziesit pięć!... Gdy
j wysłano do Ravensbr~uck,
gdzie miała kierować oddziałem
położniczym, zwizała się z
doktor Bert Oberheuser,
asystentk profesora Karla
Gebhardta, przyjaciela i lekarza
Himmlera, który sprawdzał na
więźniarkach skuteczność
działania sulfamidów. Wiele
spośród poddanych ich
eksperymentom kobiet, które
pieszczotliwie nazywali
"króliczkami", zmarło, a inne do
końca życia zostały kalekami.
W Ravensbr~uck doktor Schaeffer
bratała się z najbardziej
nikczemnymi członkami załogi
obozu, z więźniarkami skazanymi
za pospolite przestępstwa i z
prostytutkami. Biada dziewczętom
i młodym kobietom, które
zapraszała na swoje wyszukane
spotkania towarzyskie. Niemal
zawsze trafiały stamtd prosto
do komory gazowej albo umierały
na "zawał serca" wywołany
śmiercionośnym zastrzykiem.
Zostać wybran przez grub Bertę
oznaczało pewn śmierć.
Niektóre, jeszcze ładne,
więźniarki mazały sobie twarz
sadzami albo ziemi, żeby ich
nie zauważyła ta wspaniała
amazonka, która nie lubiła
niczego bardziej niż świeże
ciało i upokarzanie swoich
zdobyczy. Przez lata przywykła
do widoku swoich
współpracowników, a potem
więźniarek drżcych przed ni ze
strachu, a bunt Sary wprawił j
we wściekłość i zaskoczenie,
jakie trudno sobie wyobrazić.
3
Wszystkie proste mieszczańskie
zasady Estelle i Lisy de
Montpleynet skruszyły cztery
lata okupacji niemieckiej,
zdzierstwo i łapówkarstwo, jakie
rozpleniły się po wyzwoleniu,
atmosfera nienawiści i
podejrzliwości, nieufności, w
jakiej pogrżyła się Francja, a
teraz braki i niedostatek,
których kresu nic nie
zapowiadało. Wojna się
skończyła, lecz nie powrócił
dawny ład i porzdek; przydziały
żywności, tekstyliów, węgla -
takie same jak za okupacji. Były
teraz steranymi życiem
kobietami, drżcymi ze strachu
na myśl o niepewnej przyszłości.
Dawniej myślały, że koniec walk
będzie równoznaczny z końcem
wyrzeczeń. Wraz z upływem czasu
musiały się pogodzić z t
oczywist prawd, że już nigdy
nie zaznaj tak wygodnego życia,
jakie wiodły przed wojn.
Tymczasem życie codzienne było
tak samo ciężkie jak przez te
wszystkie mroczne lata:
ograniczenia, niedostatek, braki
podstawowych artykułów, kartki
żywnościowe, nie kończce się
kolejki przed pustymi sklepami.
Gdyby nie poktny handel, jaki
prowadziła Laure, nie mogłyby
utrzymać się przy życiu, tym
bardziej że zaczynało im
braknć pieniędzy. Pod względem
psychicznego samopoczucia było
znacznie gorzej: hańba Fran~coise
spadła i na nie. Stopniowo
odwiedziny przyjaciół stały się
coraz rzadsze. Lisa była
niepocieszona, gdyż nie miała
partnerów do brydża. Estelle
wykazywała większ siłę
charakteru. Cierpiała dotkliwie
z tego powodu, lecz swoje
strapienie kryła głęboko.
Wyrzucała sobie, że nie
potrafiła upilnować córek
Isabelle, że nie była bardziej
stanowcza wobec poczynań L~ei i
podejrzanych operacji handlowych
Laure. Biedna kobieta nie mogła
już nawet szukać pociechy w
modlitwie; straciła wiarę. Na
tym właśnie polegał jej
wewnętrzny dramat. Często
nawiedzało j wspomnienie ojca
Adriena. Jedynie myśl, że
zasmuci dziewczęta, a przede
wszystkim Lisę, któr zawsze
traktowała jak dziecko, nie
pozwalała jej pójść w ślady
dominikanina i położyć kres
swoim dniom.
Panny de Montpleynet musiały
pogodzić się z oczywist prawd:
ich fortuna przepadła. Pozostało
im jedynie mieszkanie przy ulicy
de L'Universit~e i mały domek w
Langon nad Gironde, który nabyły
za rad Pierre'a Delmas, żeby na
stare lata być blisko ukochanej
Isabelle. Ich stary notariusz
stwierdził kategorycznie:
powinny sprzedać mieszkanie i
przeprowadzić się do Langon. Ale
co zrobiłaby wtedy Fran~coise ze
swoim synkiem oraz Laure i L~ea
odpowiedzialna za wychowanie
Charles'a? odpowiedzi na to
trudne pytanie dostarczył
Fran~cois Tavernier, który
zaszedł złożyć im uszanowanie,
gdy był przejazdem w Paryżu.
- Szanowne panie maj
absolutn rację chcc opuścić
stolicę.
- Ale co się stanie z dziećmi?
Gdzie się podziej dziewczęta?
- Mog pojechać do Montillac.
- Do Montillac!... Przecież
Montillac, wedle tego, co nam
doniesiono, to ruina.
- Domy podnosi się z ruin.
Proszę się rozejrzeć dokoła,
chodzi po prostu o zwykł
odbudowę.
- Ale nasze biedactwa nie maj
pieniędzy, a i my same,
niestety!...
Estelle nie zdołała
powstrzymać łzy, któr
dyskretnie otarła. Jej smutek
nie umknł uwagi Fran~cois. Udał
jednak, że niczego nie
dostrzega.
- Czy maj panie jakieś wieści
od L~ei? Rozstałem się z ni w
Berlinie przed miesicem i od
tamtej chwili nie mam żadnych
wiadomości.
- Rzadko pisze. Jej ostatni
list szedł dwa tygodnie.
Otrzymałyśmy go jakiś tydzień
temu. Pisze w nim o pana
wyjeździe z Berlina. Proszę,
niech pan przeczyta.
Estelle wyjęła z kieszeni list
pisany na niebieskim papierze.
Fran~cois wzruszył się
rozpoznajc wielkie nierówne
pismo.
"Moje ukochane cioteczki,
Laure maleńka, moja droga
Fran~coise, moja droga Ruth!
Słóweczko tylko, bo koleżanka
za chwilę wsiada do samolotu.
Dostałam wasz list i
fotografie, stokrotne dzięki.
Charles jest naprawdę śliczny, a
jaki podobny do matki; Laure ma
kapelusz, który mi się bardzo
podoba, pożyczę go sobie od
niej, jak wrócę; nowa fryzura
Fran~coise jest bardzo twarzowa;
mały Pierre wyszedł bardzo
niewyraźnie na zdjęciu - chyba
się poruszył - i nie wiem, jak
naprawdę wyglda. Zdaje się, że
życie w Paryżu jest bardzo
ciężkie, a zaopatrzenie w
żywność wcale się nie poprawiło.
To tak jak tutaj, na okrgło
jemy amerykańskie konserwy. U
mnie wszystko w porzdku, pomimo
bardzo ciężkich warunków pracy.
Wczoraj wróciłam z trzydniowej
wyprawy nad Bałtyk w okolice
Schwein (Świnoujście?). Pogoda
była przepiękna. Przywiozłam
jednego więźnia francuskiego i
dwóch belgijskich. Inne
samochody były pełne. Musiałam
jechać cztery godziny noc ze
słabymi reflektorami, a kiedy
zaczł padać deszcz - bez
wycieraczek, zupełnie nic nie
widziałam, do tego stopnia, że
jechałam w całkowitych
ciemnościach. Byłam święcie
przekonana, że nie dojadę cała,
a nerwy miałam napięte jak
postronki, tak że na koniec
niemal modliłam się o zderzenie,
byle tylko skończył się ten
koszmar. Ale kierowcy w
spódnicach maj swoje opiekuńcze
bóstwo i dojechałam cała i
zdrowa do celu, lecz w jakim
nastroju! Doskonale się zgadzamy
z Rosjanami, uławiaj nam
działanie w swoim sektorze, nie
tak jak Amerykanie, którzy
przysparzaj nam tylko kłopotów.
Przejechałam sto pięćdziesit
kilometrów z jednym Rosjaninem,
który okrywał mnie szalem za
każdym razem, gdy zsunł mi się
z ramion. Kiedy wyjeżdżamy z
nimi w teren, dziel się z nami
posiłkami. A oto typowy
jadłospis: na śniadanie zupa; na
obiad pur~ee z ziemniaków i
pokrajana brukiew; na kolację
zupa; a następnego dnia znowu to
samo. Jak widzicie, nic miłego
dla takiego łakomczucha jak ja.
Na szczęście jest jeszcze wódka.
Bdźcie spokojne, nie piję jej
dużo. Nie tak jak nasi
przyjaciele, którzy mog
pochłaniać jej niewiarygodne
ilości. Nie wiem, jak j
zdobywaj, gdyż obrót alkoholem
jest ściśle reglamentowany.
Czy mogłybyście przysłać mi
trochę pieniędzy? Nie mam już
ani centyma. Będę mogła wam je
zwrócić, gdyż we Francuskim
Czerwonym Krzyżu czeka na mnie
spora sumka. Kupiłam sobie
wspaniały aparat fotograficzny.
Claire Mauriac zrobiła mi
zdjęcie przy moim ambulansie;
posyłam je wam t sam poczt.
Kupiłam także trzydzieści pięć
paczek papierosów. Jestem
doszczętnie spłukana.
Fran~cois Tavernier wyjechał z
Berlina tydzień temu, bardzo mi
go brakuje. Co za dziwaczny
pomysł ze sprzedaż mieszkania
przy ulicy de L'Universit~e i
przeprowadzk do Langon. Nie ma
mowy, żebym zamieszkała w tej
okolicy, wiże się z ni za dużo
okrutnych wspomnień. Jak wrócę,
poszukamy jakiegoś wyjścia. Będę
pracować. Tymczasem Laure musi
sobie jakoś radzić. A przy
okazji, Laure, malutka moja, czy
możesz zdobyć dla mnie jakieś
dobre pantofle? Została mi już
tylko jedna para i nie jestem
pewna, czy długo jeszcze
wytrzyma? Dziękuję Ci,
siostrzyczko. Liczę na Ciebie.
Opiekujcie się troskliwie
Charlesem i ucałujcie go ode
mnie. Powiedzcie mu, że często o
Nim myślę.
Muszę kończyć, bo daj mi do
zrozumienia, że samolot nie
będzie czekać. Dbajcie wszystkie
o siebie, całuję Was z całego
serca.
Wasza L~ea"
Fran~cois złożył list.
- Biedna dziecinka, jak ona
może prowadzić tak wielkie
pojazdy - powiedziała Lisa
podajc zdjęcia przysłane przez
L~eę.
Jak miała smutn minę ta
piękna dziewczyna siedzca ze
spuszczonymi nogami na schodkach
pojazdu, który prowadziła!
Wszystkie trzy otaczajce j
koleżanki były uśmiechnięte! Na
innym zdjęciu w szaroniebieskim
mundurze Czerwonego Krzyża, w
przepisowym kapeluszu mocno
nasadzonym na głowę, w
rękawiczkach, z nienagannie
zawizanym krawatem, stała na
baczność przed rzędem ambulansów
podczas przegldu, którego
dokonywał komendant Rozen.
Zwracajc zdjęcia Fran~cois
Tavernier uświadomił sobie, że
nie ma jej podobizny.
- Jak j pan znalazł podczas
ostatniego spotkania? - spytała
Estelle.
- Cudownie - odparł
uśmiechajc się.
- Co proszę?
- Przepraszam... chciałem
powiedzieć, że znalazłem j w
świetnej formie.
- Czy nie nazbyt przemęczon
prac?
- Tak, trochę, oczywiście; ale
L~ea jest bardzo wytrzymała,
bardzo dzielna. Jej zwierzchnicy
nie mog się jej nachwalić, zaś
wszystkie koleżanki j wprost
uwielbiaj, choć jest
najładniejsza.
- Bardzo miło nam to słyszeć.
Tak się niepokoję o tę nasz
dziecinkę; wrażliwość ma po
swojej matce, ale po ojcu
odziedziczyła uparty charakter.
Jest dumna i zacięta, silna, jak
pan mówi, ale też i delikatna,
krucha...
- Wiem, to sprawia między
innymi, że jest tak ujmujca.
- ...Obawiam się, że z trudem
przyjdzie jej powrócić do
normalnego trybu życia, wyjść za
mż, urodzić dzieci. Nie sdzi
pan, panie Tavernier?
Jakież były urocze te panny
Montpleynet, takie naiwne i
jakże szczere, dobroduszne,
zwłaszcza Lisa o białych
puklach, którym fryzjer nadał
zbyt mocne różowe refleksy.
Fran~cois zręcznie uchylił się
od odpowiedzi na to pytanie.
- Powróćmy do naszych planów.
Czy sprzedaż mieszkania pozwoli
paniom żyć dostatnio? Proszę
wybaczyć mi tę niedyskrecję...
- Ależ panie Tavernier,
jesteśmy wśród przyjaciół i
skoro poruszamy ten temat...
Zdaniem naszego notariusza -
tak, pod warunkiem, że nie
będziemy szalały, rzecz
oczywista. Lecz to nie
rozwizuje problemu naszych
dziewczt.
- Mogę paniom pomóc w
rozwizaniu tego problemu.
- Jak?
- Pożyczajc paniom pienidze
na remont Montillac...
- Ależ drogi panie!
- Pozwol panie, że dokończę:
pienidze siostrzenice pań
zwróc mi, gdy podejm
odszkodowania za zniszczenia
wojenne...
- Ależ to nie wystarczy!
- Zapominaj panie o winnicy.
Wino z Montillac to dobre wino.
- Ale nie ma nikogo, kto
zajłby się posiadłości.
- O to proszę się nie martwić,
znajdziemy kogoś. Najważniejsze,
żeby Fran~coise, Laure i L~ea tego
chciały. Czy sdz panie, że
tego pragn?
- Myślę, że Fran~coise jest
wszystko jedno. Tutaj czy gdzie
indziej, cóż j to obchodzi;
jest bardzo nieszczęśliwa i same
już nie wiemy, co zrobić, żeby
ulżyć jej cierpieniom, uśmierzyć
jej ból. Laure nie jest jeszcze
pełnoletnia i może zdołałybyśmy
j przekonać, żeby się z nami
przeprowadziła; byłby to
doskonały sposób, by j wyrwać
ze środowiska, w jakim się
obraca. Natomiast jeśli idzie o
L~eę, z jej listu nie wynika, by
miała wrócić do Montillac.
- To nie takie pewne, jest
jednak córk tej ziemi, jest do
niej bardzo przywizana. Boi
się, że zastanie dom w ruinie, a
odbudowany pokocha na nowo.
- Tak pan myśli?
- Tak, na sercu będzie jej
leżeć wydźwignięcie majtku
przez wzgld na pamięć ojca i
matki. A poza wszystkim innym,
czy tak naprawdę ma inne
wyjście? Powinny panie przyjć
moj propozycję.
Lisa westchnęła głęboko,
Estelle spuściła głowę. Wszyscy
troje milczeli dłuższ chwilę.
- Czy ja z kolei mogę zadać
panu niedyskretne pytanie? -
spytała Estelle.
- Bardzo proszę.
- Otóż... trudno mi to
przechodzi przez gardło, proszę
mi wybaczyć... ale muszę panu
zadać to pytanie, nim przyjmę
pana szlachetn ofertę... Jakie
s pana uczucia wobec L~ei...
Jakie s pana względem niej
zamiary?
- Chce pani zapewne spytać:
drogi panie, czy zamierza pan j
poślubić? - powiedział z
większ, niż tego chciał, doz
ironii.
- Tak, dokładnie tak.
- Żeby uczciwie odpowiedzieć
na to pytanie, trzeba się dobrze
zastanowić...
- Jakże to? - zdziwiły się
równocześnie siostry.
- Chcę przez to powiedzieć, że
nie jestem wcale przekonany, że
L~ea byłaby dobr żon, a
jeszcze mniej przeświadczony,
czy by mnie chciała za męża.
- W takim razie, panie... -
rzekła Estelle wstajc.
- Proszę usiść, droga pani,
nie chciałem pań dotknć, po
prostu chciałem powiedzieć, że
nie zależy ode mnie, lecz od
L~ei. Ażeby prościej
odpowiedzieć na to pytanie: tak,
chętnie ożeniłbym się z pań
siostrzenic.
Ogromne westchnienie ulgi
dobyło się z piersi obu
starszych dam.
- Ale nas pan przestraszył! -
zdławionym głosem wykrzyknęła
Lisa, wachlujc się chusteczk.
Estelle nic nie rzekła,
uśmiechnęła się tylko.
- Drogie panie, jeśli panie
pozwol, udam się na rozmowę z
notariuszem pań. Jak jego
godność?
- Mecenas Loiseau, mieszka
przy bulwarze de Courcelles.
- Świetnie, wstpię do niego w
tym tygodniu.
Fran~cois Tavernier spotkał się
z notariuszem i zaproponował mu,
że kupi mieszkanie za bardzo
korzystn dla starszych pań cenę
pod warunkiem, że nazwisko
nabywcy aż do odwołania zostanie
utrzymane w tajemnicy. W
towarzystwie Fran~coise udał się
do Montillac, by zobaczyć, w
jakim stanie znajduje się
posiadłość. Zniszczenia domu
były mniejsze niż myślał.
Należało na nowo pokryć dom
dachem i częściowo naprawić
wizania; w reszcie zabudowań,
po uprztnięciu wystarczy
odmalować ściany albo położyć
nowe tapety, dokupić kilka
mebli.
Fran~coise nie potrafiła ukryć
wzruszenia, widzc znowu
miejsca, gdzie spędziła
dzieciństwo.
- Nie sdziłam, że nasz
kochany dom tak ucierpiał! Ale
ma pan słuszność: tutaj
powinnyśmy mieszkać. Jeśli o
mnie chodzi, decyzja już zapadła
- osidę tutaj z moim synem. Tu
najłatwiej przyjdzie mi
zapomnieć i wychowywać moje
dziecko. Mam nadzieję, że zdołam
przekonać Laure i L~eę, żeby też
tu wróciły.
- Podejmuje pani mdr
decyzję, życzę, by siostry
również wykazały się takim
rozsdkiem.
- Trudno mi cokolwiek
powiedzieć o L~ei. Moim zdaniem
tylko pan może j do tego
przekonać. Bardziej niepokoję
się o Laure. Przywykła już do
lekkiego światowego, paryskiego
stylu. Trudno mi sobie
wyobrazić, że powróci do
zwykłego, spokojnego życia na
prowincji.
- W znacznym stopniu podzielam
pani zdanie. Ale czy możecie
zostawić j sam w Paryżu? Jest
jeszcze taka młoda.
- W każdym razie zrobi co
będzie chciała. Wiem, że chciała
opuścić mieszkanie przy ulicy de
L'Universit~e i przenieść się do
kawalerki przy ulicy
Gr~egoire_de-Tours. Znam j i
wiem, że jeśli zdecydowała
osiść w Paryżu, nic nie zdoła
odwieść j od tego zamiaru. Jest
jeszcze bardziej uparta niż
L~ea.
Zasięgnwszy opinii Fran~coise,
Tavernier zlecił prace
architektowi z Bordeaux, który
zobowizał się jak najrychlej
przedstawić im kosztorys.
Dzięki opiece ssiada winnica
nie ucierpiała zanadto. Poczciwy
pan Testard polecił im na
stanowisko zarzdcy swojego
krewnego. Cztery lata okupacji
Alain Lebrun spędził w winnicach
nad Renem, gdzie pod nieobecność
właściciela posiadłości i jego
synów walczcych na froncie
dokonał istnych cudów. Spodobał
się do tego stopnia, że
gospodyni, która po działaniach
wojennych nie miała żadnych
wieści od swych mężczyzn,
zaproponowała mu małżeństwo z
jedn z córek. Alain uprzejmie
odrzucił jej propozycję i po
zakończeniu winobrania szykował
się do powrotu w swoje strony.
- Sumienny z niego chłopak -
zapewniał Testard - kocha i
szanuje ziemię, zgodził się tam
zostać do końca winobrania.
Panienki Delmas nie znajd
nikogo lepszego, ręczę za to.
Napisałem do niego, żeby wybadać
jego zamiary. Odpisał mi, że
jeśli jego osoba odpowiada
panienkom, to on się chętnie
zgadza.
- Przypominam go sobie -
powiedziała Fran~coise. - To
chłopak w moim wieku, nie ma
rodziny ani majtku. Wychowywał
go wuj, bednarz z Saint-Macaire.
W młodości był pracowity i
małomówny. Jeśli się nie
zmienił, to dokładnie kogoś
takiego potrzeba nam w
Montillac.
Fran~coise napisała do niego i
umówili się na rozmowę po jego
powrocie.
W cigu następnych dwóch
miesięcy wszystko potoczyło się
bardzo szybko i z pocztkiem
lata panny de Montpleynet razem
z Fran~coise, jej synkiem i małym
Charles'em opuściły Paryż. Laure
zgodziła się spędzić wakacje w
Montillac, ale zdecydowanie
odmówiła zamieszkania tam na
stałe, mówic, że ucieknie,
jeśli ciotki j do tego zmusz.
Znużone utarczkami jej opiekunki
zgodziły się wynajć kawalerkę
przy ulicy Gr~egoire-de-Tours.
Wdzięczna Laure przyrzekła, że
podejmie przerwan naukę i
pomoże w doprowadzaniu Montillac
do stanu używalności.
Fran~cois Tavernier poprosił,
by nie informowano L~ei o
wielkich zmianach w życiu
rodziny.
- To będzie niespodzianka -
powiedział.
Pierwsze tygodnie upłynęły w
euforii i bałaganie. Dom w
Langon był za ciasny, by
pomieścić wszystkich.
Rozlokowano się jak popadło w
Montillac. Pogoda była piękna, a
takie koczowanie bawiło
dorosłych i dzieci. Poza tym
roboty posuwały się szybko.
Z wielk radości Fran~coise i
Laure powitały swoj star
guwernantkę Ruth. Jakże się
zmieniła!... Zachowały we
wspomnieniach obraz kobiety w
sile wieku, a tymczasem... jej
nieustannie trzęsce się dłonie
świadczyły o ciężkich
przejściach. Jej obecność była
wszystkim droga. Wydawało im
się, że życie toczy się dalej
swoim torem, że dzieciństwo
jeszcze zupełnie nie odeszło w
przeszłość, póki ta, która
opowiadała im takie piękne
historie, śpiewała kołysanki tak
czule, była tutaj z nimi i znowu
snuła opowieści o wróżkach i
wilkach, potworach i pięknych
śpicych królewnach, lecz tym
razem dla dwóch małych
chłopczyków, którzy nie
umawiajc się nazywali j babci
Ruth.
4
Po dwóch miesicach spędzonych
w szpitalu Sarę Mulstein rodzina
majora George'a Mc$clintocka
zaprosiła do swojej dużej
posiadłości w północnej Szkocji.
Tam młoda kobieta, otoczona
troskliw opiek, w atmosferze
przyjaźni, powracała do zdrowia
z szybkości, która w podziw
wprawiała lekarzy. Jeden z nich
jednak zaniepokoił się jej
stanem psychicznym. Uparcie
odmawiała mówienia o tym, co
przeszła w Niemczech, a w
mniemaniu wszystkich sprawiała
wrażenie, że chce zapomnieć o
przeszłości. Jedna rzecz wszakże
przeczyła temu: gdy włosy
zaczęły odrastać, a stało jej
sił, ogoliła sobie głowę do
gołej skóry. Na pytania
gospdoarzy odpowiadała tylko z
zimn ironi, że bardziej jej z
tym do twarzy. Lady Mary, matka
George'a Mc$clintocka,
sprowadziła z Londynu wspaniał
perukę; Sara zdawkowo
podziękowała i dodała, że nigdy
nie będzie mogła jej włożyć,
gdyż przypomina włosy, jakie
całymi belami wysyłano z obozów
do fabryk materaców. Była to
jedna z nielicznych aluzji do
świata hitlerowskich obozów
koncentracyjnych, jakie uczyniła
podczas swojego pobytu. Choć
zaszokowani jej postaw,
potrafili dać dowody taktu i
zrozumienia.
Jesieni oznajmiła im, że nosi
się z zamiarem powrotu do
Niemiec, by spróbować dzowiedzieć
się, co stało się z siostr jej
ojca i kuzynami, a także jak
potoczyły się losy jej męża i ich
majtku.
George Mc$clintock usiłował
odwieść j od tego pomysłu.
- Miałam rodzinę w Berlinie i
w Monachium, chcę się
dowiedzieć, czy ktoś z nich
przeżył. Poza tym rozpoczn się
procesy przeciwko zbrodniarzom
hitlerowskim. Nie chcę tego
przegapić i gotowa jestem
zeznawać.
- Berlin to same ruiny i
zgliszcza, podobnie musi być w
Monachium, jak też i w innych
dużych miastach Niemiec.
- Wiem, lecz mimo wszystko
zależy mi na tym, by tam
pojechać. Czy nie udaje się pan
do Norymbergi? Proszę zabrać mnie
ze sob.
- Nie jest jeszcze pani w
stanie tam wrócić!
- Myli się pan. Jeśli nie
zechce mnie pan zabrać, pojadę
sama.
Mc$clintock musiał ustpić i
zajł się niezbędnymi
formalnościami.
Odwiózł Sarę do Monachium, a
sam udał się do Norymbergi. W dawnej
stolicy Bawarii Sara miała
szczęście odnaleźć jednego z
kuzynów, przed wojn młodego
adwokata, Samuela Zedermana,
który cudem wymknł się policji
w dniu aresztowania całej
rodziny: rodziców, dziadków,
braci i sióstr. Wysłano ich do
Mauthausen.
Samuel przeżył dzięki kryjówce
w piwnicy swojej przyjaciółki
nie_Żydówki, która przez dwa
lata karmiła go i przechowywała
w tajemnicy przed wszystkimi.
Gdy bombardowania zaczęły się
nasilać, zwykli razem spędzać
noce w piwnicy. Tam też przyszła
na świat ich córeczka, która
zmarła zaraz po urodzeniu.
Pogrżeni w rozpaczy rodzice
pogrzebali j w kcie piwnicy.
Pewnego wieczora przyjaciółka
nie zjawiła się; daremnie
wyczekiwał jej przyjścia przez
kilka kolejnych dni. Gdy
wygłodniały i doprowadzony do
szaleństwa z niepokoju
zdecydował się wreszcie wyjść ze
swojego schronienia, nie mógł
rozpoznać otoczenia. Wokół były
same ruiny, a pośród nich snuły
się jakieś szare postacie, które
grzebały w gruzach. Długo szedł
bez celu, aż trafił na
nietknięty budynek samotnie
wznoszcy się pośród zgliszcz;
na parterze mieściła się
kawiarnia, szyby w oknach
zastpiono kartonem. W środku
jedyna lampa naftowa, czy też
może na ropę lub oliwę, skpo
oświetlała salę. Jacyś ludzie
stali lub siedzieli na ławach,
pochyleni nad zbieranin naczyń,
nad którymi unosiła się smużka
pary. Posunęli się, żeby zrobić
mu miejsce, a jakaś młoda
dziewczyna, chuda i blada, o nic
nie pytajc, postawiła przed nim
wyszczerbion miseczkę z
dymicym płynem. Z wdzięczności
przyjł poczęstunek o trudnym do
określenia smaku, ale za to
gorcy. Zakręciło mu się w
głowie; stracił przytomność. Gdy
przyszedł do siebie, sala była
pusta, wyły syreny. Niebawem
wybuchły pierwsze bomby. Wokół
niego trzęsła się ziemia, drżały
mury, na półkach stukały o
siebie szkła, wydajc
krystaliczny dźwięk, szybko
zagłuszony przez huk wybuchów, a
kawałki sufitu posypały się
Samuelowi na głowę. Trzeba było
uciekać, lecz przedtem musiał
zdobyć coś do jedzenia. Wszedł
za kontuar i przeszukał szafki.
W głębi jednej z nich znalazł
paczkę suchych ciasteczek i trzy
puszki skondensowanego mleka.
Czubkiem noża otworzył jedn z
nich i z rozkosz wypił gęsty
napój. Miał dość silnej woli, by
nie wysczyć wszystkiego.
Schował puszkę do chlebaka.
Wykazał tyle przytomności
umysłu, że nim wyszedł ze swojej
kryjówki, zapakował nieco
bielizny, srebrny kubek, kolię z
pereł należc niegdyś do jego
matki i fotografię
przedstawiajc go z
przyjaciółk. Ledwo zdżył
opuścić kafejkę, bomba obróciła
budynek w perzynę. Podmuch
wybuchu powalił go na ziemię.
Podniósł się ogłuszony,
kaszlcy, lecz wyszedł z tego
bez szwanku. Znajdował się w
środku nieprzejrzystego tumanu
kurzu. Na niebie słychać było
jedynie warkot odlatujcych
samolotów, a na ziemi trzask
płomieni dobywajcych się z
zawalonego budynku. Zasłaniajc
się ramionami i potykajc o
rumowisko oddalił się od
pogorzeliska. Obłok kurzu
stopniowo rzedł. Zobaczył, jak
na podobieństwo upiorów
pojawiaj się stworzenia o
wygldzie z lekka tylko
przypominajcym istoty ludzkie.
Zdawało się, że wyłaniaj się z
mroku; ani jednego krzyku,
żadnego płaczu, najcichszego
jęku, postacie poruszajce się
jak na filmie o zwolnionych
obrotach. Niebawem uformowała
się niewielka grupa odchodzca
powoli, bezgłośnie. Samuel
wmieszał się w ten niewielki
tłum. Były tam przede wszystkim
kobiety - pokrywajcy je pył nie
pozwalał określić ich wieku -
bardzo starzy, zgarbieni
mężczyźni i dzieci; wszyscy szli
prosto przed siebie,
nieśpiesznie, jakby bez celu.
Jak długo trwała jego wędrówka
poprzez zniszczone Niemcy,
ucieczka przed nalotami, hordami
szabrowników, dezerterów? Nigdy
się tego nie dowiedział. Ocknł
się któregoś dnia na poboczu
drogi. Podtrzymywał go wielki
czarnoskóry amerykański
żołnierz, który podawał mu coś
do picia.
Gdy spotkali się z Sar, młody
zdolny adwokat, służył jako
tłumacz między wojskami
francuskimi a amerykańskimi, a
jednocześnie starał się
dowiedzieć, co się stało z jego
rodzin. Udało mu się przekonać
francuskiego dowódcę regionu o
potrzebie zatrudnienia
tłumaczki, która zajmowałaby się
przede wszystkim dziećmi.
Pewnego dnia jechali za konwojem
Międzynarodowego Czerwonego
Krzyża, którego zadanie polegało
na repatriacji licznych sierot,
podróżujcych pod opiek lekarzy
i pielęgniarek niemieckich.
Wysiadajc z pocigu każde
dziecko dostawało kubek ciepłego
mleka i tabliczkę czekolady.
Biedne maleństwa, znajdujce się
w stanie szoku, najczęściej
odziane w marne ubrania w
trudnych do określenia kolorach,
ogromnymi oczyma, które
zajmowały im niemal cał blad i
brudn twarz, przypatrywały się
tym łakociom z obaw, a potem
połykały je błyskawicznie z
krótkim szczęściem w oczach.
Samuel przywołał jednego z
dwóch lekarzy, których poznał po
opaskach na ramieniu, i spytał,
kto odpowiada za konwój.
- Das bin ich (To ja) -
odpowiedziała postawna, dość
ładna kobieta.
Na dźwięk tego głosu Sara
znieruchomiała ogarnięta
przerażeniem. Za cenę
niesłychanego wysiłku zdołała
odwrócić się, lecz jej oczy, w
których szkliły się łzy, nie
były w stanie rozróżnić rysów
twarzy, zauważyła jedynie jak
przez mgłę, że lekarka, która
się odezwała, miała na sobie
niebieski mundur Czerwonego
Krzyża... Chyba śni, to nie do
pomyślenia.
- Die Kinder sind blutarn aber
im algenmeinen ziemlich gesund,
nicht wahr Inge? (Dzieci te
cierpi na anemię, lecz ogólnie
rzecz biorc, ich stan jest
zadowalajcy. Prawda, Inge?)
- Ja, Frau Doktor, wie haben
unser Bestes getan, um sie zu
pflegen (Tak, pani doktor,
opiekujemy się nimi jak
najlepiej.) - odpowiedziała
stojca obok niej pielęgniarka.
A ten drugi głos?... Nie!...
Nie!...
Musiała krzyczeć, bo Samuel
natychmiast do niej przyskoczył.
- Co ci jest? Źle wygldasz,
co się z tob dzieje?
Sara trzęsła się, nie była w
stanie wykrztusić z siebie
słowa, brakło jej powietrza i
była trupio blada. Wymierzył jej
policzek.
- Te opiekunki z Czerwonego
Krzyża... - zdołała wreszcie
powiedzieć wskazujc lekarkę i
pielęgniarkę.
- O co ci chodzi, to przecież
osoby kompetentne, którym
alianci zlecili poszukiwania
dzieci rozproszonych po całych
Niemczech.
- Ale to niemożliwe, tylko
nie one!
- Nie rozumiem, co chcesz
przez to powiedzieć?!
Konwojentki spostrzegły
poruszenie tej kobiety w ubraniu
przypominajcym mundur wojskowy
i w nakryciu głowy, spod którego
nie było widać włosów. Jej twarz
coś im niewyraźnie przypominała.
Nagle ta, któr nazywano Inge,
zbladła i nachylajc się do ucha
swojej towarzyszki, szepnęła:
- Ich ertkenne sie, sie war
diejenige, die Ihren im
Ravensbr~uck widerstand leistete.
(Poznaję j, to ta, co się nam
stawiała w Ravensbr~uck.)
- Spricht nicht so laut, du
Idiotin!... Du hast recht!
(Ciszej mów, idiotko!... Masz
rację!)
Na stację wjeżdżał akurat
pocig i amerykańskie
pielęgniarki odsuwały dzieci od
torów. Powstał lekki zamęt, z
czego natychmiast skorzystały
obie Niemki. Przemknęły za
kłębic się grup i udały się
do wyjścia. Z nowego pocigu
wysiadali podróżni, zrobił się
tłok, co pozwoliło obu kobietom
uciec, nim Sara i Samuel mogli
zareagować. Gdy dotarli na
placyk przed dworcem, obie
kobiety zniknęły. Nie
pozostawało im nic innego, jak
złożyć doniesienie do władz
amerykańskich.
- Czy jest pani pewna, że jest
to doktor Rosa Schaeffer,
lekarka z obozu w Ravensbr~uck, i
pielęgniarka Ingrid Sauter? -
zapytał Sarę komendant, który
ich przyjł.
- Tak samo pewna, jak tego, że
pana widzę. Jako lekarz jest
odpowiedzialna za śmierć setek
więźniarek. Na dziesitkach
kobiet przeprowadzała
doświadczenia, które jeśli nie
spowodowały ich zgonu, to
okaleczyły je do końca życia.
Byłam jedn z nich i gotowa
jestem zeznawać.
- Dziękuję pani. Obie
znajduj się na naszych listach
osób, które należy aresztować.
Uczynimy wszystko, by je
odnaleźć.
- Ale jak to się stało, że udało
im się wślizgnć w szeregi
Czerwonego Krzyża?
- Nie mam najmniejszego
pojęcia, mogę jedynie
powiedzieć, że musieliśmy
skorzystać z pomocy niemieckich
lekarzy i pielęgniarek, gdyż
nasze służby medyczne już nie
dawały sobie rady. Nie jest to
pierwszy wypadek, jaki został
nam zasygnalizowany, że
nazistowscy lekarze skorzystali
z tej okazji. Stworzyli sieć
ludzi zajmujcych się
zdobywaniem fałszywych
dokumentów, przygotowywaniem
pewnych schronień u miejscowych.
Organizuje się siatki, których
zadanie polega na wywiezieniu z
kraju najbardziej
skompromitowanych hitlerowców.
Duża część służb alianckich
zajmuje się rozpracowaniem tych
siatek. Nie jest to łatwe, gdyż
korzystaj nie tylko z poparcia
i pomocy części ludności, lecz
również ze środków płyncych z
zagranicy. W tym przypadku
jednak nie powinno być trudności
ze schwytaniem zbrodniarek.
Po tym okropnym spotkaniu
Sara, przybita, zdruzgotana, na
dwa dni zamknęła się w swoim
pokoju i nie chciała z nikim
rozmawiać. Świadomy szoku,
jakiego doznała kuzynka, Samuel
Zederman zostawił j w spokoju,
ale w końcu nie wytrzymał i
wybuchnł:
- Nie będziesz się chyba tak
zadręczać bez końca i bezczynnie
czekać, aż ci je tutaj
przyprowadz. A zreszt, kto ci
może zagwarantować, że
Amerykanie je odnajd, takich
przypadków maj przecież
tysice, to tak jakby szukać
igły w stogu siana. To my
powinniśmy zaczć polowanie, to
my musimy dokonać aktu zemsty.
Ale przedtem należy spróbować
odnaleźć naszych bliskich. Wiele
osób, które przeżyły Mauthausen,
przebywa obecnie koło Linzu w
obozie dla uchodźców. Możemy tam
pojechać, przecież Linz leży
zaledwie trzy godziny drogi od
Monachium.
Podróż trwała dwa dni. Jechali
przepełnionym pocigiem, który
niekiedy stał w szczerym polu
po kilka godzin. Gdy już dotarli
do celu podróży, po
szczegółowych kontrolach
tożsamości, wygłodniali,
pośpieszyli do obwoźnego
sprzedawcy ciepłych napojów i
kiełbasek. Zaspokoiwszy głód,
spytali czy w mieście istnieje
jakaś możliwość znalezienia
noclegu. Ten w bezsilnym geście
rozłożył ręce, lecz szepnł im,
że jego siostra mogłaby
ewentualnie ich poratować w
zamian za przystępne komorne.
Przystępne komorne okazało się
równe cenie apartamentu w
luksusowym paryskim hotelu.
Ale w pokoju stały dwa łóżka za
parawanem i piec, co w tych
trudnych czasach było szczytem
luksusu. Odświeżywszy się,
pośpiesznie udali się do
niedawno utworzonego Komitetu
Żydowskiego w Linzu. Tłum kobiet
i mężczyzn o wychudzonych i
bladych obliczach, na których
tym bardziej widoczne były
ciemne cienie pod oczyma,
odziany w marne ubrania, za
luźne lub przyciasne, cisnł się
w dwóch pomieszczeniach i na
progu biura Komitetu, by
przeczytać listy osób, które
ocalały. Krzyki, śmiech, płacz,
uściski, złorzeczenia,
przekleństwa... Ogłuszona tym
hałasem, potrcana Sara wyszła
na zewntrz. Oparła się o ścianę
i zapaliła papierosa. Zaraz
wycignęły się ręce, w które
wetknęła paczkę z papierosami.
Wełniany turban zakrywał jej
ogolon głowę, gabardynowy
płaszcz był świetnie skrojony,
torebka i pantofle z prawdziwej
skóry. Przechodnie przygldali
się jej uważnie, zwłaszcza
kobiety. Zatopiona we własnych
myślach nie od razu zauważyła,
że jakiś mężczyzna, bardzo
wysoki i bardzo chudy, zatrzymał
się przed ni.
- Czy mogę w czymkolwiek pani
pomóc?
Podniosła głowę i napotkała
przejmujce spojrzenie,
niezmiernie intensywne,
głębokie, badawcze, które
zdawało się czytać w jej
myślach, spojrzenie dobrotliwe,
a zarazem smutne, niewymownie
smutne.
- Dziękuję panu, nie wydaje mi
się, by mógł mi pan być w
czymkolwiek pomocny. Mój kuzyn
jest wewntrz.
- Szuka pani krewnych,
przyjaciół?
- Ja nikogo nie szukam, mój
ojciec i mój mż nie żyj. Cała
moja rodzina zginęła z wyjtkiem
mojego kuzyna Samuela, który
właśnie ma jeszcze nadzieję, że
odnajdzie kogoś ze swoich
bliskich.
- Ma rację, że żywi nadzieję,
nadzieja pozwala żyć. Niektórym
udaje się odnaleźć, spotkać.
Sara zareagowała szyderczym
uśmiechem.
W tej samej chwili Samuel
zbiegł po schodach, przeskakujc
po kilka stopni. Twarz miał
zalan łzami, a na ustach
promienny uśmiech. Cignł za
sob bardzo młodego mężczyznę
przerażajco chudego.
Oszalał - pomyślała Sara.
- To Daniel... Odnalazłem
Daniela, mojego braciszka... Bóg
jest dobry, Saro... mojego
najmłodszego braciszka!...
Bóg jest dobry!... Skd mu się
to wzięło?! Co też wymyślił ten
inteligentny adwokat ateista!
Czuła, jak narasta w niej zimna
wściekłość. Jej spojrzenie
napotkało spojrzenie chłopca,
wyczytała w nim tak sam złość.
- Jak pani widzi, nie należy
tracić nadziei - rzekł
nieznajomy.
- Tak, zapewne - odparła
oschle.
Nie puszczajc brata, Samuel
podszedł do nich.
- Danielu, nie znasz jeszcze
naszej kuzynki Sary Mulstein,
przywitaj się z ni.
Uścisnęli się pod uważnym
spojrzeniem obcego mężczyzny.
- Simon, pośpiesz się, jesteś
potrzebny - rzekła do niego
kobieta, która wyszła z biura.
- Już idę. Do widzenia i
powodzenia.
Sara zatrzymała go.
- Przepraszam, czy zna pan
kierownika Komitetu?
- Ja właśnie nim jestem.
- Chciałabym z panem
porozmawiać, to bardzo ważne.
Kiedy mogłabym się z panem
zobaczyć?
- Proszę przyjść dziś koło
ósmej wieczorem do mojego
mieszkania przy Landstrasse.
- Dziękuję. Nazywam się Sara
Mulstein.
- A ja Simon Wiesenthal.
Przy obiedzie Daniel pokrótce
opowiedział - chłodno, bez
szczegółów - o swoim i rodziców
aresztowaniu. O przybyciu do
obozu, gdzie dziadków od razu
zagazowano. Pewnego dnia matka i
siostry zniknęły, sdził, że
wywieziono je do Ravensbr~uck.
Ojciec zaś zmarł z wyczerpania w
jego ramionach.
Niedawno skończył osiemnaście
lat, mówił swobodnym tonem, bez
wyraźnego wzruszenia, emocji.
Gdy tylko Sara go ujrzała, z
miejsca wyczuła w nim bratni
duszę, lecz on miał się na
baczności przed t zbyt piękn -
mimo blizn na policzkach -
kobiet, zbyt eleganck, jak mu
się zdawało. Dopiero później,
gdy zdjęła turban i pokazała mu
tatuaż na ramieniu, porzucił
swoj nieufność i płaczc padł
jej w ramiona. Przez kilka chwil
szlochał jak dziecko na łonie
matki. Tego dnia zrodziło się
między nimi uczucie braterstwa,
wzajemnego zrozumienia,
całkowitej zgodności
charakterów. Był to jedyny raz,
gdy Daniel zapłakał nad sob.
Sara uparła się, że sama uda
się na spotkanie z Simonem
Wisenthalem.
Mieszkanie składało się z
jednego pokoju, bardzo skromnie
umeblowanego, a okna wychodziły
na niewielki ogród. To właśnie
ten ogródek urzekł Wiesenthala.
- Czym mogę służyć?
- Pomóc się zemścić.
- Wiedziałe. że właśnie o to
pani przyjdzie mnie prosić.
Widziałem to w pani oczach.
Rozumiem pani uczucia, ale ich
nie akceptuję. To, czego ja się
domagam, to sprawiedliwość.
- Jak pan może mówić o
sprawiedliwości, pan, który tak
jak i ja doświadczył okropności
nazizmu! - wykrzyknęła
rozdrażniona Sara.
- Właśnie dlatego. Musimy
zaświadczyć przed całym światem.
Nie wierzę w odpowiedzialność
zbiorow narodu niemieckiego. Ja
osobiście mogę złożyć
świadectwo, że zdarzali się
żołnierze S$s, którzy po ludzku
postępowali z więźniami
Żydami...
- Musiało ich być niewielu -
przerwała mu Sara z szyderczym
uśmiechem.
- Wystarczy jeden
sprawiedliwy, proszę przypomnieć
sobie Sodomę i Gomorę...
- O, nie! Nie przyszłam do
pana, żeby wysłuchiwać cytatów z
Biblii. Jeśli Bóg kiedykolwiek
istniał, zginł w obozie.
- Wyszła pani z tego i ja też.
Dlaczego? Dlaczego nas
oszczędził los, podczas gdy
setki tysięcy innych
zamordowano... Cóż takiego
uczyniliśmy, co by dawało nam
prawo do przeżycia? Czy nie
powinniśmy uczynić wszystkiego,
co w naszej mocy, by uzasadnić
tę łaskę losu? Ja również w
pierwszym odruchu myślałem o
zemście; cała moja rodzina
została eksterminowana, moj
matkę zabrano na moich oczach,
myślałem, że moja żona też
zginęła... Dla kogóż żyć, po cóż
żyć, powtarzałem sobie. Czas
płynie, a lista zaginionych
wciż się wydłuża... zabijali
milionami...
- A czy te miliony zabitych
nie krzycz o zemstę?
- Nie, domagaj się
sprawiedliwości. Domagaj się,
by ich zabójców osdzić i
skazać, domagaj się, by
zbrodnie zostały ujawnione przed
całym światem, nakazuj nam
nigdy nie zapomnieć i sprawić,
by nasze dzieci i dzieci naszych
dzieci po wsze czasy
przechowywały pamięć o nich, aby
podobna rzecz znowu się nie
powtórzyła za dwadzieścia, za
sto lat...
Izba była zbyt mała dla tego
chudego i wysokiego mężczyzny,
który chodził wszerz i wzdłuż,
zamaszyście wymachujc
ramionami, on, taki spokojny,
taki opanowany na pocztku
rozmowy teraz ulegał tak
gwałtownym uczuciom.
- ...Żyd, który wierzy w Boga
i w swój naród, nie może
obarczać zbiorow
odpowiedzialności narodu
niemieckiego. Oczywiście, nie
był on całkowicie nieświadom
okrucieństw, jakie popełniono za
kolczastymi drutami obozów
zagłady, ale ze strachu, ze
wstydu, wolał odwracać wzrok
przed zdewastowanymi sklepami
Żydów, nie chciał widzieć, jak
wywoż ssiadów-Żydów,
przepędzaj ze szkół ich dzieci,
maluj swastyki na wystawach
żydowskich magazynów...
- To, co pan mówi, świadczy o
tym, że Niemcy o wszystkim
wiedzieli, i utrzymuje pan, że
ich wina nie jest win zbiorow?
- Czyż my sami, Żydzi, nie
cierpieliśmy przez tysiclecia
dlatego, że oskarżano nas, iż
ponosimy zbiorow
odpowiedzialność, wszyscy, nawet
dzieci, które miały się dopiero
narodzić, za śmierć Chrystusa,
epidemie w średniowieczu, za
komunizm, za kapitalizm,
straszliwe wojny i równie
okropne traktaty pokojowe? Bo
wszystkie nieszczęścia
ludzkości, od dżumy po bombę
atomow, to "wina Żydów".
Jesteśmy odwiecznymi kozłami
ofiarnymi. My wiemy doskonale,
że nie ponosimy
odpowiedzialności zbiorowej; a
więc jakże możemy oskarżać
jakikolwiek inny naród o to
samo, o zbrodnie, których się
dopuściły niektóre z jego
dzieci? Jednakże modlę się do
Boga, by mi dał siły, bym mógł
wykonać zadanie, jakie sobie
narzuciłem; by żaden przestępca
nie czuł się bezpieczny, by
wiedział, że wszędzie, gdziekolwiek
się znajdzie aż po kres jego dni
będziemy go tropili, osaczali i
powodowali, by odpowiedział
przed sdami za zbrodnie przeciw
ludzkości.
Wyczerpany Wiesenthal opadł na
krzesło. Poruszona Sara
przygldała mu się. Jakże ten
człowiek mógł mówić o
sprawiedliwości? Odczuwała pełen
niedowierzania podziw dla jego
wiary w sprawiedliwość, dla
odwagi i wewnętrznej siły tego
mężczyzny. Nic, co widział i i
co przeżył, nie było w stanie
podważyć czy zabić w nim wiary w
człowieka.
Atmosfera w pokoiku była tak
naładowana emocjami, że przez
długi czas oboje pozostali
zatopieni w swoich myślach. Sara
pierwsza otrzsnęła się z
zadumy.
- Podziwiam pana, ale nie mogę
pójść w pana ślady. Wiem, że nie
będę mogła żyć, jeśli nie
zemszczę się nie tylko za
krzywdę, jak mi wyrzdzono,
lecz również za zło, jakie
uczyniono innym. Wiem, że ma pan
listy przestępców, śiadectwa
zbrodni, jakie przekazał pan do
Norymbergi podczas przygotowań
do procesu. Proszę pana tylko o
jedno: o nazwiska zbrodniarzy z
Ravensbr~uck.
- Listy te znajduj się w
rękach władz alianckich. Ludzie
ci zostan osdzeni i ukarani
odpowiednio do ich winy. Nie
jest pani pierwsz osob, która
mnie odwiedza z podobn
propozycj. My, ofiary, musimy
powścignć nasz chęć zemsty,
zaufać sdom i respektować
wyrok, jaki by on nie był. My,
Żydzi, nie zachowujemy się jak
naziści, którzy zabijali, bo
sdzili, że maj do tego prawo.
Zabijać ich bez sdu, to
postępować dokładnie tak, jak
oni postępowali.
- Nie! Nigdy w to nie uwierzę!
Nigdy, przenigdy! Nie mogę
czekać, bo inaczej wtopi się w
ow "niewinn" masę. Kilka dni
temu spotkałam dwa postrachy
Ravensbr~uck w mundurach
Czerwonego Krzyża. Przysięgam
panu, że poruszę niebo i ziemię,
żeby je odnaleźć i unicestwić,
bo tylko śmierć może
przeszkodzić temu robactwu
roznosić nazistowk zarazę.
- Przysporzy sobie pani tylko
nowych cierpień.
- To nie ma najmniejszego
znaczenia. Zostawiłam tam moj
duszę. Pan nadal ma swoj... Na
tym polega cała różnica.
Sara wyszła bez słowa
pożegnania. Siedzcy na krześle
Simon Wiesenthal płakał.
5
L~ea wyszła z przegrzanej sali
przesłuchań Pałacu
Sprawiedliwości w Norymberdze.
Była mocno poruszona, zbierało
jej się na mdłości. Nie mogła
już słuchać tego długiego
wyliczania okrucieństw, a
wyświetlane filmy z obozów
koncentracyjnych w Dachau i w
Buchenwaldzie zupełnie skruszyły
jej odporność i wytrzymałość.
Podczas projekcji, L~ea ze
słuchawkami w uszach, by móc
śledzić wystpienia w języku
angielskim, z fascynacj
przygldała się oskarżonym.
Niespotykanie ciężkie milczenie
panowało pośród zgromadzonych.
Hans Fritzsche, szef propagandy,
z dłońmi kurczowo wbitymi w
fotel ogldał przerażajce
obrazy z wyrazem wielkiego
cierpienia na twarzy. Hjalmar
Schacht, prezes Banku Rzeszy,
zwiesił głowę na piersi i nie
chciał patrzeć na ekran. Hans
Frank, były adwokat, generalny
gubernator na Polskę, płakał
gryzc palce lub zakrywał oczy
rękoma. Franz von Papen,
kanclerz, siedział sztywno
wyprostowany, jak gdyby zastygł
w tej pozie. Baldur von
Schirach, protektor Czech i
Moraw, przywódca Hitlerjugend,
mężczyzna o pięknej, bladej,
poważnej twarzy, śledził film
bardzo uważnie, niekiedy ciężko
wzdychajc. Rudolf Hess, z
obłędnym spojrzeniem, drżcy z
zimna, choć szczelnie zawinięty
w pled, zdawał się zastanawiać,
gdzie się znajduje. Albert
Speer, minister do spraw
uzbrojenia, stawał się coraz
smutniejszy, a admirał Karl
D~onitz wiercił się na swoim
miejscu i najczęściej miał
zwieszon głowę. Hermann G~oring,
marszałek Rzeszy, od czasu do
czasu wodził wokół siebie pełnym
zniechęcenia wzrokiem. Joachim
von Ribbentrop, minister spraw
zagranicznych, podnosił drżce
dłonie do czoła. Julius
Streicher, dyrektor dziennika
"Der St~urmer", siedział
nieruchomo nie okazujc emocji;
Alfred Rosenberg, główny ideolog
III Rzeszy, filozof i twórca
doktryny nazistowskiej,
grabieżca dzieł sztuki z całej
Europy, miotał się na wszystkie
strony. Ernst Kaltenbrunner,
szef bezpieczeństwa, zdawał się
nudzić. Generał Alfred Jodl,
niezwykle sztywny, jeszcze
bardziej wygldał na pruskiego
oficera niż zwykle.
Feldmarszałek Wilhelm Keitel,
również bardzo wyprostowany,
niekiedy rozgldał się. Artur
Seyss_Inquart, kanclerz Austrii, ze
stoickim spokojem przecierał
szkła okularów. Constantin von
Neurath najczęściej miał
spuszczone oczy. Wilhelm Frick,
minister spraw wewnętrznych,
potrzsał głow, jak gdyby
chciał przegnać jakś
natrętn muchę. Walter Funk,
minister gospodarki, szlochał.
Fritz Sauckel, odpowiedzialny za
nabór na przymusowe roboty, z
ustami rozchylonymi, jak gdyby
brakło mu powietrza, bez przerwy
ocierał sobie twarz, natomiast
Erich Raeder siedział, jakby
przygwożdżono go do fotela.
Od rozpoczęcia procesu 21
listopada 1945 roku przez
amerykańskiego prokuratora
generalnego Roberta H. Jacksona,
który wygłosił następujc mowę:
"Fakt, że cztery wielkie narody,
zwycięskie, acz pokrzywdzone,
nie dokonuj aktu zemsty na
więźniach nieprzyjacielskich,
stanowi właśnie jeden z
najważnieszych atrybutów, jakie
kiedykolwiek mocarstwo zapłaciło
rozsdkowi, rozumowi", L~ea
nieustannie zastanawiała się,
czy nie żyje w jakimś świecie
szaleńców lub czy nie znalazła
się w teatrze, gdzie graj jakś
marn sztukę bulwarow o
zabójstwie. Wszystko jawiło jej się
jakby wyjęte prosto z teatru
marionetek Grand Guignol łcznie
z koszmarnym spektaklem zbrodni,
i zadawała sobie pytanie, jak to
się stało, że tak przeciętni,
pozbawieni jakiegokolwiek
wyrazu, tak marni i nędzni
ludzie, byli w stanie odegrać
role, w których obsadził ich
niejaki Hitler. Jedynie dwaj czy
trzej "aktorzy" jej zdaniem
dorastali do wymogów postaci,
jakie mieli kreować: czuło się,
na przykład, że G~oringowi
sprawia przyjemność
uczestniczenie
w tym przedstawieniu. Bez
przerwy powracało to obsesyjne
pytanie: jak to się stało, że ci
na pozór zwyczajni ludzie byli
tacy bliscy zawładnięcia
światem? Wprawdzie na podstawie
praktycznych testów ustalono, że
większość sdzonych odznaczała
się inteligencj ponad
przeciętn, lecz fakt ten nie
tłumaczył jeszcze, jak to się
stało, że ich pogldy podzielała
większość narodu niemieckiego.
To również zdawał się sugerować
sędzia Jackson:
"Chcielibyśmy także
podkreślić, że nie zamierzamy
obwiniać o zbrodnię całego
narodu niemieckiego. Wiemy, że
partia nazistowska nie doszła do
władzy w wyniku głosowania
większości Niemców. Wiemy, że
przejęła ona władzę dzięki
zgubnemu paktowi najgorszych
nazistowskich rewolucjonistów i
reakcjonistów niemieckich,
najbardziej zajadłych i
najbardziej agresywnych
militarystów. Gdyby naród
niemiecki przyjł program
nazistów, partia nie
potrzebowałaby od pocztku
bojówek, oddziałów szturmowych,
a następnie obozów
koncentracyjnych ani gestapo. Te
dwie instytucje zostały
utworzone, gdy tylko naziści
przejęli kontrolę nad państwem
niemieckim. Dopiero gdy te
zbrodnicze innowacje sprawdzono
w Niemczech, zastosowano je za
granic. Naród niemiecki
powinien teraz wiedzieć, że
naród Stanów Zjednoczonych nie
żywi wobec niego ani obawy, ani
nienawiści. Jest prawd, że to
Niemcy pokazali nam okropności,
okrucieństwa nowoczesnej wojny."
L~ea nie podzielała tez tego
wystpienia, była przekonana - a
nie była odosobniona w tym
przeświadczeniu - że całe Niemcy
ponosiły odpowiedzialność za
zbrodnie, za które tylko
niektórzy będ sdzeni.
Siedzc przy stoliku w bufecie
sdu, starała się powstrzymać
obrzydzenie i dla poprawienia
nastroju zamówiła lampkę
koniaku. Miarka się przebrała,
jeszcze tego wieczora wyśle
telegram do pani de Peyerimhoff,
żeby powiadomić j o swojej
dymisji. Nadawana bez przerwy
łagodna, cicha muzyka działała
jej na nerwy. Czyżby
organizatorzy uważali, że
odrobina muzyki wystarczy, by
powstrzymać przypływ nienawiści,
jaki ogarniał wszystkie osoby
obecne na tym procesie:
sekretarki, adwokatów, tłumaczy,
policję wojskow. Ich właśnie
opanowało to uczucie podczas
przesłuchań oprawców i ofiar?
Wiele osób nie rozumiało sensu
tego procesu: ci łajdacy nie
zasługiwali na tak
wspaniałomyślność! Wszyscy byli
winni, wszyscy, doskonale o tym
wiedzieli: Rosjanie, Amerykanie,
Anglicy, Francuzi zgodni byli w
tym punkcie. No to po cóż szukać
dowodów, żeby ich powiesić, czy
rozstrzelać? L~ea także
podzielała to zdanie. Proces
służył jedynie podsycaniu,
wzmożeniu nienawiści do
pokonanych. Cóż z tego, że całe
Niemcy nie ponosz
odpowiedzialności za masakrę
milionów Żydów, Cyganów, Rosjan,
komunistów, partyzantów, kobiet
i dzieci, za te z rozmysłem
popełniane masakry, zaplanowane
ludobójstwo. Jak można sobie
wyobrazić, że bez współudziału
większości narodu takie
okropności byłyby możliwe?
- Poproszę koniak - odezwał
się po angielsku jakiś kobiecy
głos.
Obok niej usiadła wysoka i
piękna ciemnowłosa kobieta,
ubrana w jasnoszary kostium z
zamotanym wokół szyi jedwabnym
szalem. L~ea przypomniała sobie,
że widziała j już wcześniej w
sdzie. Jedna z nielicznych
obecnych na procesie kobiet
siedziała przygnębiona, jej
palce nerwowo szarpały
chusteczkę do nosa. Pomimo
makijażu była bardzo blada. Tym
razem po francusku wyszeptała:
- Co za wstyd!... Co za
hańba!...
Jednym haustem wychyliła
kieliszek alkoholu, który podał
jej kelner.
- Jeszcze jeden, proszę.
Napije się pani czegoś? -
zapytała, zwracajc się do L~ei.
- Przepraszam, ale nie
rozumiem angielskiego.
- Ach! Jest pani Francuzk.
Jakaż to dla mnie radość spotkać
tutaj, wśród tych okropności,
Francuzkę. Ale jest pani za
młoda, żeby uczestniczyć w
roztrzsaniu takich potworności.
Czy wypije pani jeszcze
kieliszek? Dobrze to pani zrobi.
Mnie, choć nie znoszę alkoholu,
stawia dzisiaj na nogi. No to
jak?
- Czemu nie.
- Dwa koniaki... To moja
pierwsza po wojnie podróż do
Europy. Zastanawiam się czy
dobrze zrobiłam, godzc się
tutaj przyjechać; w Argentynie
nikt nie będzie chciał uwierzyć
w to, co opowiem. Och! Nie
przedstawiłam się: Victoria
Ocampo z Buenos Aires, pracuję w
czasopiśmie "Sur". Znalazłam się
tutaj dzięki moim angielskim
przyjaciołom. Przed wojn często
przyjeżdżałam do Europy, a
zwłaszcza do Francji. Francja to
moja druga ojczyzna, jej
literatura jest najlepsza na
świecie... Jestem niepoprawna,
proszę mi to wybaczyć, ale
wszystko sprowadzam do
literatury. Czy może ona
jeszcze istnieć po tym
wszystkim, po Hiroszimie?
Zamilkła, a L~ea również się
nie odezwała.
Po długiej chwili Victoria
Ocampo podjęła:
- Czy nie odnosi pani
wrażenia, że oglda marne
przedstawienie? Czyż generał
Jodl nie przypomina Flipa,
chudego Flipa, kiedy nakładajc
hełm na głowę mówi do Flapa:
"Pozwól mi zrobić, co chcę,
nałożę ten hełm po swojemu." Czy
spostrzegła pani, że ten proces
to sprawa tylko mężczyzn? Jest
pani pierwsz kobiet, jak
spotykam od chwili, gdy na
pokładzie dakoty opuściłam
Londyn. Zdawałoby się, że
kobiety wcale nie s przydatne w
tego rodzaju sporcie...
Hitlerowski spisek uknuli
mężczyźni; nie ma ani jednej
kobiety na ławie oskarżonych,
lecz czy jest to wystarczajcy
powód, by nie było żadnej wśród
sędziów? Ponieważ wyroki będ
miały wpływ na losy Europy, czy
nie byłoby rzecz sprawiedliw,
by kobiety były wśród
przysięgłych? Czy zachowały się
tak niegodnie podczas konfliktu?
Jeszcze jeden koniak, proszę.
Obie kobiety zamilkły.
Pochłonięte myślami nie
zauważyły grupy francuskich
oficerów, którzy weszli do
bufetu. Jeden z nich podszedł do
ich stolika i zwrócił się do
L~ei:
- Czy panna Delmas?
- Tak.
- Porucznik Labarr~ere. Jestem
tutaj z majorem Tavernierem.
- Fran~cois jest tutaj? -
wykrzyknęła L~ea tak głośno, że
natychmiast umilkła zażenowana.
- Tak, proszę pani, jest
członkiem francuskiej delegacji.
- Gdzie on jest?
- Czekamy na niego. Czy zechce
pani uczynić nam ten zaszczyt i
zaczekać na niego w naszym
towarzystwie?
L~ea spojrzała na Victorię
Ocampo, która skinieniem głowy
dała jej do zrozumienia, by
przystała na propozycję. Obie
kobiety uścisnęły sobie ręce i
L~ea, szczęśliwa, podżyła za
porucznikiem, który przedstawił
jej swoich kolegów. Młodzi
ludzie usiedli i zaczęli
gawędzić.
Nie umawiajc się, rozmawiali
o nagrodzie krytyki przyznanej
Raomin Gary'emu za "Education
europ~enne", nagrodzie Goncourtów
dla Jean-Louis Bory'ego za "Moj
wieś w godzinie klęski", czy o
nagrodzie Renaoudot, która
ukoronowała "Stary dom" Henri
Bosco, o najnowszym filmie z
Danielle Darieux, o czterystu
gramach tytoniu miesięcznie,
które miały przysługiwać
kobietom, o zabójstwie
paryskiego wydawcy, o tym, że
odżywa życie towarzyskie, o
lokalach jazzowych, które
wszędzie otwierano, rozmawiali o
wszystkim, tylko nie o procesie.
L~ea była im za to wdzięczna.
- Na dzisiejszy wieczór
jesteśmy zaproszeni do naszych
angielskich kolegów na urodziny
jednego z nich. Byłoby cudownie,
gdyby poszła pani z nami.
Młoda kobieta z radości
przyjęła propozycję. Od
przyjazdu do Norymbergi
atmosfera nie sprzyjała
rozrywce. Każdego wieczora
członkowie alianckich delegacji
wracali przez ruiny do hoteli
czy na kwatery prywatne. Byli
zdruzgotani, jakby ogłuszeni
tym, co usłyszeli czy zobaczyli.
Atmosfera nienawiści i śmierci
wisiała nad miastem, które
przemierzały patrole M$p w
białych kaskach, zachowujce się
z rezerw, lecz i brutalnie, gdy
stawiano im opór.
- Spójrzcie, oto i major
Tavernier.
Poderwała się, jak ukłuta
czymś ostrym. Znowu zadziałała
jakaś czarodziejska siła:
przypływ szczęścia, nieodparta
chęć, by przytulić się do niego
i o niczym nie myśleć. Zmierzał
ku niej długimi krokami. Na
ustach miał uśmiech szczęśliwego
zdobywcy.
Nie zważajc na kolegów,
którzy powstali z miejsc,
schwycił L~eę w objęcia i mocno
przycisnł do siebie.
- Nareszcie, moja śliczna, mam
cię. Tęskniłem za tob. Nie
sdziłem, że może mi ciebie aż
tak brakować. Niech_no ci się
przyjrzę... Nawet w tym brzydkim
mundurze wygldasz uroczo.
L~ea nie odzywała się, dawała
się ponieść fali błogości; tylko
się nie poruszyć, pozwolić, by
jego ciepło przemieszało się z
jej, czuć jego ciało. Jego dłoń
w jej włosach, osuwajca się po
karku, zagarniała j, jak się
bierze jakieś zwierztko:
kocitko czy szczeniaka. Tym
gestem bardziej niż innym
podporzdkowywał j sobie
najskuteczniej i doskonale o tym
wiedział. Czy słusznie zrobiła,
wyznajc mu to w przypływie
uczuć miłosnych? Dyskretne
pokasływanie przywołało ich do
rzeczywistości.
- Panie majorze...
- Tak, słucham pana, Bernier,
proszę usiść.
- Pozwoliliśmy sobie zaprosić
pannę Delmas do Anglików.
- Świetnie. Doskonale. Gdzie
mieszkasz?
- W budynku zarekwirowanym
przez Czerwony Krzyż, w domu
posępnym i zimnym, w którym
jesteśmy zgrupowane jak
pensjonarki z zakazem
wychodzenia po dwudziestej
pierwszej.
- To się da załatwić. Komu
podlegasz?
- Laureen Kennedy.
- Laureen to moja stara
znajoma! Nie wiedziałem, że jest
tutaj. Z przyjemności się z ni
znowu zobaczę. To czarujca
kobieta, choć trochę stuknięta.
Dobrze się z ni rozumiecie?
- Nieźle. Trochę mnie złości
tym swoim cigłym mówieniem o
Ameryce: Amerykanie to,
Amerykanie tamto. Stany
Zjednoczone to dla niej
wyrocznia. W jej mniemaniu
Europa to kraj dzikusów, a
Francja - oczywiście po
Niemczech - jest największym
degeneratem. Denerwuje mnie.
- Wcale mnie to nie dziwi,
taka przecież z ciebie
szowinistka - rzekł Tavernier,
wybuchajc śmiehcem.
Jak dobrze słyszeć jego
śmiech! L~ea miała wrażenie, że
nie słyszała śmiechu od swojego
przybycia do Norymbergi. Inni
zapewne pomyśleli o tym samym,
gdyż obrzucano ich spojrzeniami
pełnymi nagany, ale i
zaskoczenia.
- Coś mi się wydaje, że nasze
zachowanie nie spotyka się z
aprobat - szepnęła mu na ucho.
- Niestety, serduszko, masz
rację. Trudno mieć to za złe. A
przecież życie toczy się dalej,
trzeba od nowa uczyć się żyć,
śmiać się, bawić i kochać -
powiedział ujmujc jej rękę.
Niczego bardziej nie pragnęła;
opuścić to ponure, cuchnce
śmierci miejsce i wyjechać
gdzieś pod łagodniejsze niebo,
do krajów, których mieszkańcy
nie znaj wojny. Na pewno
marzyła, łudziła się; czyż jest
w ogóle kraj, który nigdy nie
zaznał wojny? Oczywiście, taki
kraj nie istnieje.
Gdy Laureen Kennedy zobaczyła
Fran~cois Taverniera, podeszła do
niego tak śpiesznie, że wydało
się to L~ei podejrzane. Czy ci
dwoje byli kochankami? Nie!
Sposób, w jaki się ściskali,
przypominał raczej starych
kumpli ze szkoły albo z wojska.
Coś w stylu: "Jak się masz,
stary draniu?" Ale ten przypływ
zazdrości j zaniepokoił. Czy
przypadkiem nie była w nim
bardziej zakochana niż myślała?
L~ea wiedziała, zdawała sobie
sprawę, że kocha Fran~cois, ale
instynkt mówił jej, by się miała
na baczności, że od tego
mężczyzny zazna wszystkiego, co
najlepsze, ale i tego, co
najgorsze; a tego co najgorsze
L~ea nie chciała - std też jej
postawa oddania, poddania,
podporzdkowania ale i rezerwy,
niemal chłodu, która zbijała
Fran~cois z tropu przy każdym spotkaniu
po dłuższym niewidzeniu się.
W tym jakże silnym zwizku,
sdziła, że boi się swego
kochanka, a w gruncie rzeczy
obawiała się samej siebie.
Dlaczego nie udawało jej się
poddać temu uczuciu bez oporów?
Z jego strony spotykały j tylko
miłe rzeczy. Czego więc się
bała?
Laureen Kennedy zgodziła się
na przepustkę do północy pod
warunkiem, że nazajutrz
wieczorem Fran~cois zje z ni
kolację, by powspominać "stare
dobre czasy". Tavernier przyjł
zaproszenie, przyrzekł, że
przyjdzie po L~eę około
osiemnastej, i że liczy, iż
dziewczyna zrobi się na bóstwo.
- Wchodźcie, wchodźcie,
witajcie - odezwał się po
francusku głos z silnym
angielskim akcentem.
Angielski oficer, który
otworzył im drzwi, stanł jak
wryty, z otwartymi ze zdziwienia
ustami, zaskoczony, trzymajc
butelkę szampana w wysoko
uniesionej dłoni.
- George! - wykrzyknęła L~ea.
Uradowana nieoczekiwanym
spotkaniem z Georgem
Mc$clintockiem rzuciła mu się na
szyję i została oblana
szampanem.
- To na szczęście! I szczęścia
ci życzę! - krzyczała śmiejc
się.
Purpurowy na twarzy Anglik
również śmiał się i cieszył
bełkoczc:
- Najmocniej przepraszam...
Tak mi przykro... Jestem taki
szczęśliwy... L~ea... Nie mogę w
to uwierzyć... To niemożliwe...
Pani tutaj!...
- Tak, to ja we własnej
osobie. George, przedstawiam
panu majora Taverniera.
Fran~cois, to właśnie mój
angielski wielbiciel, major
Mc$clintock.
Obaj mężczyźni, którzy
słyszeli o sobie od L~ei,
uścisnęli sobie dłonie z pewn
powścigliwości.
- To właśnie George
zaopiekował się Sar? Jak ona
się czuje?
- Dobrze na tyle, na ile to
możliwe, to nawet cud zdaniem
lekarzy. Od kilku dni jest w
Niemczech...
- Jak pan mógł na to pozwolić,
żeby tu przyjechała?! -
wykrzyknł Fran~cois Tavernier
przerywajc mu ze złości.
- Drogi panie, sdzę, że jako
stary znajomy pani Mulstein, wie
pan, że nie jest to osoba, która
pozwoli sobie dyktować, co ma
robić, jak ma postępować.
Chciała wrócić do Niemiec, nie
mogłem jej tego zakazać,
zabronić, nie mogłem jej w tym
przeszkodzić, chyba że kazałbym
j umieścić w zakładzie
zamkniętym.
- Na pana miejscu to właśnie
bym zrobił!
- Fran~cois, George, bardzo was
proszę, przecież najważniejsze
jest, by Sara wyzdrowiała. Nie
psujcie mi tego wieczoru.
Dzisiaj się bawimy, chcę myśleć
tylko o zabawie i o niczym
innym, chcę się śmiać, pić i
tańczyć. Odnalazłam was obu i na
razie to się najbardziej liczy.
Łaskawie nie okazali tego na
ile każdy z nich umiarkowanie
docenił jej słowa, i z uśmiechem
na ustach wkroczyli do salonu ze
sw piękn przyjaciółk.
L~ea stała się sensacj
wieczoru. Wspaniale wygldała w
długiej obcisłej sukni z czerwonego
aksamitu, któr ukradkiem
wrzuciła do walizki. Pierwszy
raz miała j na sobie. Suknia
odsłaniała plecy i ramiona,
podkreślała talię, linię bioder.
Na jej widok mężczyźni
przełykali ślinę, a nieliczne
obecne tam kobiety ogarniała
zazdrość.
Tańczyła ze wszystkimi, a jej
radość była zaraźliwa. Na kilka
godzin jej młodość i śmiech
pozwoliły gościom zapomnieć, że
znajduj się w Norymberdze.
Północ dawno minęła, gdy
Fran~cois dał znak do wyjścia
nieco pijanej L~ei, która
twierdziła, że przetańczy cał
noc.
Zrujnowane miasto było puste i
ciemne - jedynie okolice Pałacu
Sprawiedliwości korzystały z
rzęsistej iluminacji, a ciszę od
czasu do czasu przerywały
patrole policji wojskowej.
Strażnicy przemierzali miasto
wzdłuż i wszerz. Na ulicach
szalał zimny wiatr. Fran~cois
prowadził wolno sennego
ślicznego postrzeleńca, którego
główka spoczywała na jego
ramieniu.
- Dokd mnie zabierasz?
- Dziś wieczorem nigdzie. Moja
gospodyni jest nieugięta:
żadnych damskich wizyt w domu.
- Och! Nie! Tak bym chciała
zostać z tob.
- Ja też, ale dzisiaj to
niemożliwe. Jutro coś załatwię.
Nawet podobało mu się to
oczekiwanie, ta zwłoka, która
nasilała jego pożdanie. Dla
L~ei było to nie do zniesienia:
czekać, cigle czekać!
- Jutro tak daleko -
powiedziała z ustami przy jego
szyi.
Jej ochrypły głos skruszył
jego cierpliwość. Zaparkował
samochód opodal zrujnowanego
budynku, zgasił silnik i
światła. Nagle zaczł się
śpieszyć. Gdy jego dłoń
napotkała ciepło jej ud tuż nad
pończoszk, a potem wilgotne
runo, którego nic nie chroniło,
wiedział, że nie zdzierży.
- Ty spryciulko, o wszystkim
pomyślisz.
Zaśmiała się cichutko,
opadajc na siedzenie.
Jeśli nawet Laureen Kennedy
wiedziała, o jak późnej porze
L~ea wróciła z przyjęcia,
nazajutrz nie uczyniła żadnej
aluzji ku wielkiej uldze
Fran~cois, który bał się, że
Amerykanka może pozbawić jego
przyjaciółkę przepustek.
Przez miesic widywali się
niemal codziennie. Wrogość
gospodyni zniknęła jak za
dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, gdy "wspaniały
francuski major" przyniósł
masło, kiełbasę, czekoladę i
alkohol. Rozpływała się w
uśmiechach, pomimo chłodu L~ei,
która jej nie cierpiała, gdyż
uważała, że kobieta ta ma
okrucieństwo w oczach, uśmiecha
się fałszywie i robi
porozumiewawcze obleśne miny.
- Jestem przekonana, że
podsłuchuje pod drzwiami.
Spacerowali ulicami zasypanymi
gruzem, zastawionymi zasiekami,
zaporami, z kontrolowaniem
dokumentów na każdym
skrzyżowaniu. Udawali obojętność
wobec wrogich spojrzeń ludzi,
żebraniny dzieciaków
w łachmanach. W tym zburzonym
mieście, w którym siedemdziesit
tysięcy trupów leżało jeszcze
pod zawalonymi domami, wyczuwało
się nienawiść tych, którzy
przeżyli.
Wieczór 31 grudnia 1945 roku
spędzili zamknwszy się w
pokoju, w którym palił się w
kominku ogień.
Fran~cois Tavernier nalegał, by
Laureen Kennedy poprosiła pani
de Peyerimhoff o odwołanie L~ei
do Francji. Wiadomość nadeszła 5
stycznia. Wyjazd przewidziano na
10. Laureen wystawiła swojej
podopiecznej przepustkę, by
mogła przygotować się do
wyjazdu. Uradowana tym, że
opuszcza Norymbergę, L~ea nie
zauważyła zatroskanej miny
swojego kochanka. Otrzymał on
wiadomości od Sary Mulstein, ale
nie podobały mu się one. Młoda
kobieta w patetycznych słowach
oznajmiła, że należy do siatki
żydowskiej, która za swój
obowizek uznaje ściganie
ukrywajcych się hitlerowskich
przestępców wojennych. "Liczę na
ciebie, że weźmiesz udział w tej
zemście. Zadzwoń do mnie, gdy
tylko wrócisz do Paryża." Chęć
zemsty przeszkadzała
Tavernierowi, ale niepokoiło go
to, iż Sara, niedawno
wydostawszy się z piekła, już
pędzi tropić ukrywajcych się
nazistowskich przestępców.
Przeczuwał, że zamiast ukoić ból
dawnej więźniarki obozów
koncentracyjnych, pragnienie
zemsty wywoła w niej tak
spiralę uczuć, napięć, że
wyjdzie z tego jeszcze bardziej
skrzywdzona, poszkodowana,
zraniona. Napisał do niej w tym
duchu, usiłujc znaleźć słowa,
które by wyperswadowały jej ten
pomysł. Lecz zaangażowanie Sary
w sprawę palestyńskich Żydów
było już całkowite i stanowiło
dla niej źródło sił witalnych.
Pamiętał determinację ochotników
palestyńskich, będcych
żołnierzami armii brytyjskiej,
których spotykał w północnych
Włoszech podczas którejś ze
swoich misji. Wszyscy zacignęli
się do wojska, by pomścić swoich
braci i z niecierpliwości
czekali na tę chwilę, kiedy
rusz na Niemcy z armi
okupacyjn; a tam ten przeklęty
naród przekona się, do czego s
zdolni synowie Izraela: będ
zabijać, gwałcić, podpalać, z
ziemi zrównaj miasta i wioski,
by ci, którzy przeżyj,
zapamiętali, że naród żydowski
nie zapomniał swoich męczenników
i że nadszedł czas nieubłaganej,
bezlitosnej zemsty. W przededniu
ich wyjazdu do Niemiec podczas
parady wojskowej pod sztandarami
z gwiazd Dawida, regimentom
palestyńskim odczytano
"Przykazania hebrajskiego
żołnierza na ziemi Niemców":
Pomnij na sześć milionów
zamordowanych braci;
Znienawidź po wsze czasy
oprawców twojego narodu;
Pamiętaj, że waleczny naród
powierzył ci misję;
Pamiętaj, że dzielna Brygada
Żydowska stanowi w Niemczech
żydowskie siły okupacyjne;
Pamiętaj, że pojawienie się
naszej Brygady z jej znakiem i
sztandarem już samo w sobie
stanowi zapowiedź zemsty na
narodzie niemieckim;
Pamiętaj, że krwawa zemsta
stanowi cel całej wspólnoty, i
że wszelki nieodpowiedzialny
uczynek, posunięcie, akt działa
na niekorzyść naszej wspólnoty;
Zachowuj się, jak Żyd dumny ze
swego pochodzenia i swojego
sztandaru;
Nie skalaj swego honoru i nie
zadawaj się z nimi;
Nie słuchaj ich i nie chodź do
ich domów;
Niech będ przeklęci, oni
sami, ich kobiety i ich dzieci,
ich dobra i wszystko, co ich
jest; przeklęci po wsze czasy;
Pamiętaj, że twoja misja to
uratowanie Żydów, imigracja do
Izraela, wyzwolenie ojczyzny;
Twój obowizek to oddanie,
wierność i miłość wobec tych,
którzy uniknęli śmierci,
ocalonych z obozów.
Stojc na baczność słuchali
tej przysięgi, kipic
niecierpliwości. Do diabła z
ładnymi słowami; będ aniołami
śmierci i zniszczenia dla tego
narodu oprawców, siepaczy,
katów.
Jednakże Brygadzie Żydowskiej
nie sdzone było stanć na
niemieckiej ziemi: w ostatniej
chwili dowództwo brytyjskie
zrezygnowało z tego planu.
Zakwaterowano j koło Tarvisio.
Tam niektórzy członkowie Brygady
dokonali aktów zemsty na
austriackich uchodźcach, którzy
schronili się w tym małym
mieście, oraz na byłych
esesmanach ukrywajcych się w
górach. Tego armia brytyjska nie
mogła tolerować. Dowództwo
nakazało poszukiwania winnych;
okazały się one bezskuteczne.
Podczas swojej misji Tavernier
spotkał Izraela Karmira, jednego
z przywódców Hagany, tajnej
organizacji palestyńskiej,
oficera odpowiedzialnego za
Brygadę Żydowsk. Nie pierwszy
raz spotkali się ci dwaj
mężczyźni. Darzyli się nawzajem
szacunkiem, a nawet przyjaźni.
Rzecz oczywista, nie rozmawiali
ze sob o swojej działalności,
lecz Tavernier dość szybko się
domyślił, co w tygodniach, które
nadeszły, było powodem zniknięć
wysoko postawnionych dygnitarzy
nazistowskich, oficerów S$s i
szefów gestapo, których zwłoki
niekiedy znajdowano. Popierał
to. Natomiast Sara to był osobny
przypadek: trzeba było
koniecznie znaleźć sposób, by j
odsunć od mścicieli.
Tak wyczekiwany przez L~eę
dzień nareszcie nadszedł. W
wigilię wyjazdu Laureen Kennedy
i jej przyjaciółki zorganizowały
wieczorek, na który zaprosiły
Fran~cois Taverniera i George'a
Mc$clintocka. Przyjęcie było
bardzo ożywione. Wszyscy bardzo
się cieszyli, że L~ea opuszcza
miasto, w którym panowała tak
napięta atmosfera. Nie mówili
tego głośno, lecz uważali, że
nie jest to odpowiednie miejsce
dla tej ładnej dziewczyny.
Fran~cois nalegał, by szybko
wróciła do Montillac, by zajć
się posiadłości i Charlesem. Z
pewnymi oporami przyrzekła, że
się nad tym zastanowi.
Kochankowie rozstawali się bez
większego bólu, gdyż wiedzieli,
że niebawem znowu się zobacz;
Taverniera wzywano do Paryża,
gdzie miał się w następnym
tygodniu stawić u generała de
Gaulle'a.
6
Po powrocie z Norymbergi
czekała L~eę niespodzianka:
Sara zapraszała j do mieszkania
przy Place Vosges. Nie tracc
czasu na rozpakowywanie bagażu i
przebranie się, dziewczyna
jeszcze w mundurze niezwłocznie
udała się pod wskazany adres.
Drzwi otworzył jej młody
jasnowłosy chłopak o dziewczęcej
twarzy.
- Pani jest L~e Delmas?
Proszę wejść, pani Mulstein
oczekuje pani.
Młody mężczyzna wprowadził j
do obszernego salonu o
przyćmionych złoceniach i
przypadkowo dobranych meblach,
zadymionego i przegrzanego, w
którym namiętnie dyskutowało
pięć czy sześć osób, w tym dwie
kobiety. Jedna z nich, szczupła
i wysoka, elegancko ubrana,
miała ogolon głowę. Choć była
odwrócona plecami, L~ea poznała
w niej Sarę Mulstein. Gdy się do
niej zwróciła, zaskoczyło j jej
twarde i zimne spojrzenie.
- Zostawcie nas same -
powiedziała do swoich
towarzyszy.
Wszyscy wstali bez słowa i
opuścili salon, z niechęci
przygldajc się nowo przybyłej.
Onieśmielona L~ea wpatrywała
się w tę dziwn kobietę, któr
znała jako wesoł i beztrosk, a
która teraz obserwowała j w
milczeniu. Radość, jak czuła na
myśl o ponownym spotkaniu,
gdzieś prysła. Uderzona jej
wygldem i milczeniem nie
zdawała sobie sprawy, że
przyglda się uporczywie swojej
przyjaciółce, i że takie
zachowanie mogło j ranić,
dotykać.
- Widzę, że nie pozbyłaś się
zwyczaju wbijania wzroku w
ludzi, jak gdyby to były
przedmioty.
L~ea poczuła, że się czerwieni
i bardzo się zirytowała. Gdzie
się podziała radość ze spotkania
z osob, któr wydarła ze
szponów Massuy'ego i któr
uratowała od śmierci w
Bergen_Belsen? Zbita z tropu,
zwiesiła głowę.
- No, daj spokój, nie rób
takiej miny, chodź, przywitaj
się ze mn.
Czuła intonacja w głosie Sary
przełamała zażenowanie L~ei.
Padła w jej wycignięte ramiona
śpiesznie jak dziecko i
ucałowała policzki z ledwo
widocznymi białymi znakami,
które niczego nie ujmowały
posgowej urodzie Sary, a wręcz
czyniły je czymś wyjtkowym.
Wyjtkowość tę podkreślała
lśnica, gładka czaszka i
zielone oczy, które wydawały się
jeszcze większe.
- Jakaż jesteś piękna,
dziewczyno, jeszcze
piękniejsza...
Schrypnięty, lekko załamujcy
się głos Sary poruszył L~eę,
która szczerze wyznała:
- To ty jesteś piękna, mimo...
Przerwała i znowu się
zaczerwieniła. Sara uśmiechnęła
się.
- Nie, nie jestem piękna,
dlaczego przerwałaś?
- Twoje włosy! Te twoje piękne
włosy!
- Co: moje włosy? Do czego
służ włosy? Tylko do
wytwarzania materacy...
- Och!
- Dziwi cię to, szokuje, a
przecież to właśnie robili z
naszych włosów. Będziesz musiała
się przyzwyczaić do tego znaku
hańby, bo to na znak hańby goli
się kobietom głowy. Myślałam, że
wiesz o tym.
- No właśnie.
- Widzisz, chcę, by patrzc na
mnie wszyscy myśleli: dziwka...
- Nie mów tak!
- Tak, dziwka, szwabska
dziwka, jak dziewczyny ogolone
po wyzwoleniu...
- Cicho bdź, nie mów tak!
Dlaczego mi to mówisz?
- Żebyś o tym wiedziała i
żebyś nie zapomniała. Posłali
mnie do burdelu dla żołnierzy,
którzy każdego dnia dziesitkami
wykorzystywali moje ciało.
Ciebie też, z twoj urod
umieściliby w domu publicznym.
Daj spokój, to nie takie
straszne!... To, widzisz,
mogłabym - być może - im
wybaczyć, ale były przecież i
inne rzeczy, a dla tej reszty
nie ma przebaczenia, nigdy nie
będzie przebaczenia.
Sara odwróciła się i podeszła
do okna. Oparła czoło o szybę i
długo się nie odzywała. L~ea
zbliżyła się do niej i położyła
głowę na jej ramieniu.
- To minęło, skończyło się,
żyjesz...
Sara odepchnęła j gwałtownie,
wybuchajc niedobrym śmiechem.
- Żyję? Mówisz, że żyję?...
Czasami używasz takich słów! Jak
możesz wygadywać takie
głupstwa!... Żyję!... Przyjrzyj
mi się dobrze... Jestem
martwa!... Martwa na zawsze!...
Trup pośród trupów!... Dlaczego
w Bergen-Belsen nie przeszłaś
mimo?!... Trzeba było mnie
zostawić, żebym zgniła razem z
całym tym ścierwem!... Tam było
moje miejsce, pośród moich
towarzyszek, koleżanek zmarłych
z głodu, wyczerpania, od tortur,
jakich nie możesz sobie
wyobrazić, w które nawet my, co
przeżyłyśmy, nie możemy
uwierzyć. Codziennie od naszego
powrotu powtarzamy sobie: "Śniło
nam się?... To, czego
doznałyśmy, było tylko snem,
jaki się zrodził w naszych
chorych umysłach!... Żaden
człowiek na świecie nie byłby
zdolny do tego, co oni
wyrzdzali innym ludziom!..." No
cóż, tak było, byli do tego
zdolni, a nawet do innych, o
wiele gorszych rzeczy. A ty byś
chciała, żebym przebaczyła, bym
zapomniała?... Wszyscy nam każ
zapomnieć, nawet niektórzy
spośród nas s orędownikami
przebaczenia ze wstydu, z
jakiegoś perwersyjnego poczucia
winy. Ale ja mówię: nie wolno
zapomnieć, nigdy! My, cośmy
pozostali, musimy stać się
świadkami okropności, wszystkich
tych, którzy tam pozostali,
których zniszczyli z
premedytacj, posuniętym do
najwyższego stopnia
wyrafinowaniem, winni jesteśmy
zemstę i nawet, gdybyśmy mieli
skazać się na zgubę, stać się
tak samo okrutni jak oni!... W
Księdze powiedziano: "Oko za
oko, zb za zb." Trzeba
wydłubać tysice oczu, wyrwać
tysice zębów, by dusze naszych
zmarłych spoczęły w pokoju!...
Jak zbladłaś... Przestraszyłam
cię?... To dobrze! Napędzimy im
strachu, będziemy ich ścigać po
całym świecie, wszędzie, gdzie
tylko stanie ich noga, nawet
gdyby miało to trwać tysic lat!
Jeszcze o tym nie wiedz, ale
mściciele powstaj jeden za
drugim, s już w drodze i będ
nieubłagani. Ta nieczysta rasa
zniszczy ich wszystkich, ich i
ich przyszłe pokolenia.
Prowadzimy wojnę, L~eo, wojnę,
która trwać będzie tysic lat,
póki ta podła bestia nie
zostanie wytępiona na całej
powierzchni ziemi.
Blade blizny na jej policzkach
stały się czerwone, zaogniły się
na przejrzystej i ścigniętej
twarzy, skóra czaszki lśniła od
potu, usta wykrzywiał grymas
nienawiści, wytrzeszczone oczy
stały się szkliste, a jej także
piękne dłonie o długich palcach
zaciskały się kurczowo, jak
gdyby szukały szyi ofiary, na
której chciały się zacisnć...
L~ea patrzyła na Sarę, a serce
ściskał jej smutek. Żadne słowo
nie mogło ukoić cierpienia.
Pomyślała o stryju Adrienie, o
którego samobójstwie dowiedziała
się po powrocie, i wyobrażała
sobie rozterkę i bezsilność
dominikanina wobec tortur i
zdrady. Co czułby, widzc
okropności obozów? Cóż by
powiedział tej kobiecie pijanej
nienawiści? Słowa współczucia
uwięzłyby mu w gardle, modlitwy
zamieniłyby się w kltwy, a
złożone do modlitwy dłonie
wzniósłby zaciśnięte w pięść ku
Bogu, którego odrzucił i
zanegował poprzez swoje
samobójstwo. Jeśli ten dzielny,
odważny mężczyzna, ten bojownik
pozostajcy w cieniu, ten kapłan
nie mógł już znaleźć w sobie
woli życia na świecie, który
przestał rozumieć, skd młoda
kobieta, która przeszła piekło,
mogła czerpać siły, by się
odrodzić, odżyć? Sara, jak sama
sdziła, znalazła odpowiedź na
to pytanie: z zemsty. L~ea
czuła, co w tym wyborze było
negatywne, lecz rozumiała tę
decyzję. Przez sekundę myślała,
że powinna uczynić wszystko, by
odwieść Sarę od tego potwornego
planu, a równocześnie wiedziała,
że tego nie zrobi.
- Przestań mi się przygldać z
tak litości. Nie chcę, nie
potrzebuję twojej litości ani
niczyjej innej. Czego innego od
ciebie oczekuję.
- Żdaj ode mnie, czego tylko
zechcesz, doskonale wiesz, że
zrobię dla ciebie co tylko w
mojej mocy.
- Zobaczymy.
Sara przez dług chwilę
milczała, przechadzała się
wzdłuż i wszerz salonu,
zatrzymujc się od czasu do
czasu, by popatrzeć na L~eę,
myślc marszczyła intensywnie
czoło, zaciskała usta, jak ktoś,
kto ma jakś tajemnicę, a waha
się j wyjawić.
- Powiem ci coś, ale
przysięgnij, że nigdy nie
będziesz o tym mówić.
Przysięgnij.
- Przysięgam ci.
- Dobrze, a więc posłuchaj.
Nadal chodzc tam i z powrotem
Sara opowiadała:
- Z burdelu posłali mnie do
obozu w Ravensbr~uck. Byłam w
ciży, ale jeszcze o tym nie
wiedziałam. Miałam to nieszczęście,
że podniosłam rękę na obozow
lekarkę. Zostałam pobita, a
następnie leczyła mnie, bym była
w stanie znosić tortury, jakie
obmyśliła dla mnie w odwecie.
Gdy wróciłam do zdrowia,
powiedziała mi, że spodziewam
się dziecka i że przerwie tę
ciżę. Z przerażeniem przyjęłam
jej rewelację i w pierwszym
odruchu poczułam ulgę, że tak
postanowiła. Spostrzegła to i
zmieniła zdanie.
- To niemieckie nasienie
nosisz w brzuchu. Mam ochotę
zobaczyć do czego jest podobny
owoc żydowskiego czupiradła i
mężczyzny czystej rasy. To
będzie dobry obiekt moich
eksperymentów.
Ku memu wielkiemu wstydowi
błagałam j, by mi zrobiła
skrobankę. Miała czelność
odpowiedzieć mi oburzeniem:
- Jak śmiesz prosić mnie,
żebym popełniła tak zbrodnię,
mnie, lekarza, którego
obowizkiem jest ratowanie
życia, nawet wówczas, gdy
chodzi tylko o żydowski pomiot.
Żeby się upewnić, że donoszę
ciżę, zwolniła mnie z ciężkich
robót i przydzieliła do obozowej
kuchni. Tam miałam dostęp do
bardziej pożywnych posiłków niż
te, jakie wydawano innym
więźniarkom. Temu
uprzywilejowanemu statusowi
zawdzięczałam nienawiść
współmieszkanek mojego bloku,
chociaż podkradałam dla nich
jedzenie. Gdy odkryły, że
spodziewam się dziecka,
zachowywały się wobec mnie
jeszcze gorzej, prześcigały się
w obrzucaniu mnie
najobrzydliwszymi wyzwiskami.
Tylko jedna młodziutka
dziewczyna dawała mi dowody
współczucia i zrozumienia.
Zaprzyjaźniłam się z ni i
starałam się, by miała czym
zaspokoić głód. Była łagodna,
prześliczna, wrażliwa i krucha.
Iwonka była Polk. Na jej oczach
zamordowano rodziców i
braciszka. Pod wpływem szoku
dostała pomieszania zmysłów;
nuciła i uśmiechała się bez
przerwy, co drażniło nasze
współtowarzyszki. W nocy, leżc
na swoim sienniku, długo miała
szeroko otwarte oczy, z których
łzy toczyły się po jej
uśmiechniętej twarzy. Pewnego
dnia doktor Berta Oberheuser
rozkazała sprowadzić j na
rewir. Próbowałam się
przeciwstawić, ale Schwester
Erika odgoniła mnie kopniakami.
Wciż się uśmiechajc Iwonka
podżyła za ni. Gdy wróciła
nazajutrz, nadal się uśmiechała,
ale twarz miała ścignięt, cerę
szarozielon, trupioblad,
obłędne spojrzenie, bez przerwy
wywracała oczyma na wszystkie
strony, a dłonie zaciskała na
brzuchu. Przez cał noc trawiona
gorczk skręcała się z bólu,
wykrzywiała i uśmiechała.
Upiorny był ten uśmiech na jej
obliczu napiętnowanym
cierpieniem. Trzęsła się z
zimna, mimo że więźniarki oddały
jej swoje koce. Pod jej
siennikiem tworzyła się
niewielka kałuża krwi. W kuchni
usłyszałam o doświadczeniach
przeprowadzanych na więźniarkach
na oddziale doktor Oberheuser.
Tam właśnie na rozkaz doktora
Schumanna przybyłego z Auschwitz
około stu, a może i więcej
młodych Cyganek zoperował zespół
lekarzy i pielęgniarek S$s.
Kiedy się przechodziło koło
rewiru, słychać było krzyki i
płacz. Wielu dziewczynkom
naświetlano jajniki promieniami
rentgenowskimi, niektóre poddano
zabiegowi usunięcia organów
rodnych. Liczne miały otwarte
rany na brzuchu, które
bezustannie ropiały. Niemal
wszystkie zmarły w okropnych
cierpieniach. Taki los spotkał
Iwonkę. Rankiem znalazłam j
martw, z uśmiechem na jej
pięknej twarzy, nareszcie
wypogodzonej.
...Dziecko ruszało się.
Stopniowo zaczynałam kochać tę
istotę, która rosła, rozwijała
się we mnie. Kiedy bliska byłam
terminu rozwizania, doktor Rosa
Schaeffer umieściła mnie na
oddziale położniczym rewiru,
gdzie wywołała poród.
Sara umilkła. Spojrzenie miała
puste. Drżcymi dłońmi wzięła
papierosa z pomiętej paczki,
któr wyjęła z kieszeni sukni,
zapaliła go od płomienia
zapalniczki podanej przez L~eę i
nerwowo zacignęła się kilka
razy. Drżenie rk ustpiło.
- To był chłopczyk.
Sara nagle zgarbiła się i
zgasiła papierosa w popielniczce
przepełnionej niedopałkami.
- Nazwałam go Yvan... Miał
jasne włoski i... był
prześliczny.
- Jak takie pomiotło jak ty
mogło dać życie takiemu pięknemu
Aryjczykowi? - dziwiła się
doktor Schaeffer. - Szkoda, że
muszę go wykorzystać do
wypróbowania nowej szczepionki
przeciwko tyfusowi.
Błagałam j, by wypróbowała
swoj szczepionkę na mnie.
- Nawet nie ma mowy. Ty jesteś
wyznaczona do innego
doświadczenia. Ale jeśli nie
chcesz oddać mi swojego syna, to
go zabij.
Sara zapaliła nowego
papierosa, blizny na jej
policzkach znowu się
zaczerwieniły i ożywiły jej
blad twarz.
Przez cał noc nie zmrużyłam
oka, przyciskałam do piersi moje
dziecko. O świcie wyczerpana
zdrzemnęłam się. Gdy się
ocknęłam, niemowlę zniknęło.
Nade mn pochylała się doktor
Schaeffer i przygldała mi się z
uśmiechem.
- Miałaś dobr noc? Chyba tak,
bo już wstałaś.
- Gdzie jest mój synek?
- Twój synek? Ach tak, twój
synek. Nie obawiaj się, ma się
dobrze.
- Oddajcie mi go.
- Oddamy, ale pod jednym
warunkiem.
- Jakim?
- Tej nocy jedna Cyganka
wydała na świat dziewczynkę. Nie
jest urodziwa, ale zdrowa. Nie
możemy zostawić jej przy życiu,
musi umrzeć. I to ty j
zabijesz.
- Ja?!
- Tak, ty, za to darujemy
życie twojemu synowi.
Patrzyłam na ni z
niedowierzaniem: miałam zabić
czyjeś dziecko, by ocalić życie
mojemu. Roześmiałam się.
- Śmieszy cię to, tym lepiej.
Wyszła, zostawiajc mnie
poruszon, ale śmiejc się jak
wariatka. Nieco później przyszła
Schwester Ingrid, niosc na ręku
zawinitko, z którego dochodził
krzyk noworodka, a za ni szła
doktor Schaeffer trzymajca za
nóżki mojego synka... Z
nieludzkim wyciem podbiegłam do
nich.
- Nie ruszaj się, bo rozbiję
mu główkę o ścianę.
Stanęłam jak wryta.
- Zabij dziewczynkę, to ci go
oddam.
Schwester Ingrid podała mi
niemowlę. Nie dostrzegłam żadnej
widocznej ułomności. Gdy dziecko
znalazło się w moich ramionach,
ogarnęła mnie jakaś czuła
błogość. Bujne czarne włosy
noworodka były delikatne jak
jedwab. Machinalnie ucałowałam
jej główkę. Obie kobiety bacznie
mi się przygldały.
- Zabij j - niemal czule
przemawiała do mnie Rosa
Schaeffer.
Przeczco potrzsnęłam głow,
dajc jej dziecko.
- Zabij albo ja zabiję twojego
syna...
Sara dyszała ciężko, ręce
zaciskajc na piersiach. Drżc,
L~ea powiedziała cichutko:
- Przestań, nie mów już nic,
zadajesz sobie ból.
- To nie z bólu, który sobie
sama zadaję, boisz się, ale
obawiasz się cierpienia, jakie
tobie może to sprawić - odparła
Sara świszczcym głosem.
Stojc naprzeciwko siebie
przyjaciółki obserwowały się
nawzajem. Sara odwróciła się i
cignęła dalej:
- Mój synek, trzymany w
wycigniętej ręce doktor
Schaeffer główk w dół miał
nabiegł krwi twarz i zaczynał
się dusić.
- Zabij j.
- Nie mogę.
Wywijała moim dzieckiem, a ono
krzyczało coraz słabszym głosem,
jego twarz stawała się coraz
bardziej czerwona. Ujęłam więc
szyjkę dziewczynki i zacisnęłam
palce...
Wstrzśnięta, jak
sparaliżowana L~ea
powstrzymywała nudności.
- W tej właśnie chwili
półnaga, zakrwawiona kobieta
wpadła do izby z takim wyciem,
że znieruchomiałam. Wyrwała mi
dziecko. Wtedy z przerażeniem
popatrzyłam na moje ręce...
Przyciskajc do siebie dziecko
Cyganka spogladała na nas z
furi i cofała się do drzwi;
lecz nigdy do nich nie dotarła.
Seria z broni maszynowej przecięła
j niemal w pół. Ciało dziecka
natomiast, gdy zbliżyłam się do
niego, wydawało się jeszcze
ciepłe.
Ułożyłam je na zwłokach matki.
Zgięta we dwoje zaczęłam
wymiotować. Rosa Schaeffer
przygldała mi się, a jej oczy
błyszczały zł radości, usta
miała wykrzywione szatańskim
grymasem. Padłam na kolana... i
czołgałam się tak do niej
wycigajc ręce po mojego syna.
- Daj mi go!
Zaśmiała się.
- Nie bój się, oddam ci go.
Poczułam, że moje ciało drży z
radości, z szalonej radości:
podniosłam się z kolan...
Zaczęła wywijać dzieckiem w
powietrzu... Coraz szybciej i
szybciej... Krzyczałam,
próbowałam je schwycić...
Odtrciła mnie kopniakiem i...
rozbiła główkę dziecka o ścianę.
Zdruzgotana, zwinięta w pałk
L~ea osunęła się na ziemię. Po
brodzie Sary ciekła ślina, a jej
ogolona czaszka lśniła od potu,
spojrzenie suchych oczu wbiła w
kt pokoju. Jak automat podeszła
do ściany, pochyliła się,
wykonała gest, jakby coś
podnosiła, ramiona złożyła tak,
jakby trzymała w nich niemowlę i
wróciła do kanapy kołyszc
pustkę i nucc niemieck
kołysankę. Usiadła ostrożnie,
nie przerywajc kołysania, i
łagodnym głosem powiedziała:
- Śpij, maleńki, śpij. Taki
jesteś śliczny... Musisz być
głodny... Masz, kochanie...
Ssij.
Rozpięła guziki i wyjęła
pierś, któr podała
niewidzialnym ustom.
Tego już L~ea nie była w
stanie znieść. Podniosła się i
wymierzyła Sarze dwa solidne,
mocne policzki. Młoda kobieta
spokojnie zapięła sukienkę.
- Dziękuję - powiedziała
prostujc się.
Ślady palców odznaczały się
czerwieni na bladej twarzy.
Niemal szeptem Sara podjęła
swoj opowieść.
- Wybacz mi, ale muszę
dokończyć, musisz wiedzieć...
Dokładnie to zrobiłam tam...
Zabrałam ciało mojego synka i
przytuliłam do piersi, starajc
się je ogrzać, nakarmić...
Wsuwałam sutek między jego wargi
jeszcze ciepłe...
- Cicho bdź, błagam, nic
już nie mów!
- ...Nuciłam kołysankę, któr
ojciec grał mi przed zaśnięciem.
Zapomniałam o zwłokach małej
dziewczyki, o martwej Cygance i
o obecności obu kobiet. Ledwo
dostrzegałam, że się śmiej,
byłam szczęśliwa, trzymałam moje
dziecko w objęciach. Obawiajc
się, by się nie przeziębił,
owijałam go w prześcieradło
ścignięte z łóżka. A potem
boso, w zaplamionej krwi
koszuli, wyszłam z rewiru...
Spadł śnieg... Zapadałam się w
biały lekki puch. Nie czułam
zimna, szłam jak we śnie, a
serce przepełniało mi szczęście,
że tulę do siebie mojego synka,
że wracam z nim do domu...
Dotarłam na blok. Grupka
więźniarek stała przed drzwiami
trzęsc się z zimna w pasiakach.
Rozstpiły się przede mn. Jedna
z nich otoczyła mnie ramieniem,
podprowadziła do pieca i
posadziła na taborecie. Inna
okryła mnie kocem, któraś
wcignęła mi na stopy pstre
wełniane pończochy. Pomyślałam
sobie, że musiała robić na
drutach z niebywał
cierpliwości, zbierajc to tu,
to tam, gdzie popadło strzępki
włóczki. Podziękowałam im,
wyrażajc moj wdzięczność; od
kiedy byłam w obozie, nie
przyzwyczajano mnie do takich
szczególnych względów. Podano mi
coś gorcego do picia. Wypiłam
napój z rozkosz.
- Pokaż nam swoje dziecko.
Ostrożnie rozchyliłam brzegi
prześcieradła.
- Tylko go nie obudźcie.
Ogolone albo w chustkach głowy
pochyliły się nad zawinitkiem.
Ale dlaczego tak się cofały,
dlaczego krzyczały, dlaczego
płakały? Pochylały się inne
głowy, i znowu inne. Wszystkie
zachowywały się tak samo.
- Psyt! Nie hałasujcie tak, bo
go obudzicie.
Uciszyły się. Tylko kilka
szlochów zakłócało ciszę na
bloku... Nie rozumiałam,
dlaczego płakały zamiast cieszyć
się ze mn moim szczęściem...
Przez pięć dni te kobiety, które
znałam, jako twarde,
egoistyczne, zdolne do
wszystkiego dla kawałka chleba,
karmiły mnie, myły, były dla
mnie czułe, pozostawiajc mnie
mojemu szaleństwu. To zapewne
dzięki ich opiece i pielęgnacji
nie pogrżyłam się w zupełnym
obłędzie i w końcu zrozumiałam,
że kołyszę martwe dziecko.
Pomogły zawinć mi zwłoki w
kawałek szmatki i procesj,
nucc kołysankę mojego ojca,
odprowadziłyśmy je aż do
krematorium. Tam, ucałowawszy
synka ostatni raz, ułożyłam moje
dziecko na ciałach czekajcych
na spalenie.
7
- Przestań tak pić, bo się
rozchorujesz - powiedziała
Laure, wyrywajc L~ei
szklaneczkę whisky, któr
właśnie dziewczyna sobie
napełniła.
- Zostaw mnie.
- Od dwóch dni nie przestajesz
pić, nie jesz, nie śpisz. Co się
stało u Sary, co doprowadziło
cię do takiego stanu?
L~ea nie odpowiadała,
trzęsła się, leżc w ubraniu na
łóżku siostry.
- Jesteś chora, wezwę lekarza.
- Lekarz nic mi nie pomoże -
odparła z drwicym uśmiechem. -
Daj mi pić.
- Nie!
Zadzwonił dzwonek u drzwi i
Laure pobiegła otworzyć.
- Franck, chodź szybko! Musisz
mi pomóc.
- Co się stało? Masz tak
dziwn minę!
- Nic dziwnego, skoro nie śpię
od dwóch dni.
- Masz nowego ukochanego?
- Nie wygaduj głupot, jest u
mnie L~ea.
- L~ea? To klawo! Wróciła z
Niemiec? Kiedy?
- Dwa dni temu. Ledwo zdżyła
wejść, kiedy jedna z jej
przyjaciółek, była więźniarka
obozu koncentracyjnego, Sara
Mulstein... wiesz, opowiadałam
ci o niej, poprosiła, by j
odwiedziła. L~ea nawet się nie
przebrała, od razu tam poszła.
Wróciła późno w nocy,
kompletnie pijana. Wymiotowała
i z powrotem piła. Boję się o
ni, opowiada o jakimś martwym
dziecku... o eksperymentach... o
kołysance... nic z tego nie
rozumiem. Tak się cieszyłam, że
wróciła!
- Czy wezwałaś lekarza?
- Nie chce słyszeć o lekarzu.
- Poczekaj, porozmawiam z ni.
Franck wszedł do pokoju, w
którym panował niesłychany
rozgardiasz i czuć było
odstręczajcy zapach. Gdy go
L~ea ujrzała, zwinęła się w
kłębek na rozkopanym łóżku.
- L~ea, to ja, Franck.
- Franck?...
- Tak, kumpel Laure.
- Franck!
Spróbowała wstać, ale z
powrotem opadła na łóżko, mocno
uderzajc się w głowę. Pod
wpływem bólu rozpłakała się jak
małe dziecko.
- Zajmę się ni. Zadzwoń do
mnie do domu po mojego brata,
Jean-Claude'a, i powiedz mu, żeby
natychmiast przyszedł i zabrał
swoj torbę lekarsk.
- Myślisz, że potrafi jej
pomóc?
- Jest na ostatnim roku
medycyny - odparł Franck cignc
L~eę do łazienki.
Gdy zjawił się przyszły
lekarz, L~ea z mokrymi włosami,
zawinięta w szlafrok z tkaniny
frott~e siedziała w fotelu, a
Franck i Laure zmieniali
pościel.
Gdy Jean-Claude zbadał
dziewczynę, powiedział do Laure:
- Dajcie jej kawy i aspirynę.
Nie tylko zafundowała sobie
sporego kaca, ale przeszła szok.
Zadzwonię do mojego szefa, on
będzie lepiej wiedział, co
trzeba robić w takim przypadku.
Wbrew wszelkim
przypuszczeniom, Laure okazała
się świetn pielęgniark.
Pod koniec pitego dnia silny
organizm L~ei przezwyciężył
kryzys, lecz nadal pozostawała
zamknięta w sobie, milczca, nie
chciała powiedzieć ani
lekarzowi, ani Laure, co się
wydarzyło. Po upływie tygodnia
skontaktowała się z pani de
Peyerimhoff, by ustalić warunki
dymisji.
- Będzie nam pani brakowało -
powiedziała jej - wielka szkoda,
że pani odchodzi, była pani
cudownym nabytkiem... Wyglda
pani nieszczególnie... Czy nie
jest pani chora?
- Nie, proszę pani, to tylko
lekkie zmęczenie.
- To minie, w pani wieku
szybko odzyskuje się siły.
Znajc pani sytuację rodzinn,
rozumiem powody odejścia i
obowizki, jakim musi pani
sprostać.
L~ea przytaknęła. Czuła ulgę,
że nie zadawano więcej pytań
dotyczcych jej decyzji. Bez
żalu przekroczyła próg siedziby
Czerwonego Krzyża. Zamknięty
został pewien rozdział w jej
życiu.
W kawalerce siostry przy ulicy
Gr~egoire-de-Tours L~ea
usiłowała dokonać oceny
sytuacji. Pieniędzy, jakie
otrzymała z Czerwonego Krzyża,
ledwo wystarczy, żeby się ubrać
i zwrócić drobne pożyczki
zacignięte u ciotek. Bez pracy,
bez dochodów i bez mieszkania
nie mogła pozostać w Paryżu.
Nie chciała żyć jak Laure, z
nielegalnego handlu i nie
przebierajc w środkach.
Tęskniła za Fran~cois
Tavernierem, on by wiedział, co
powinna zrobić. Dziwił j brak
wiadomości od niego. Zapewne coś
go zatrzymało w Norymberdze.
Może Sara coś o nim wiedziała?
Ale spotkanie z ni było ponad
siły L~ei, nie teraz, gdy tak
dużo okropnych obrazów kłębiło
się w jej głowie. Obawa choćby
przed usłyszeniem jej głosu była
tak silna, że odmawiała nawet
podjęcia słuchawki, gdy Sara,
wiedzc, że L~ea jest chora,
wielokrotnie do niej dzwoniła.
Ponadto Estelle nalegała, by
dziewczyna wracała do Montillac,
gdzie bardzo jej potrzebowano. Z
uczuciem ulgi L~ea opuściła
Paryż nie spotkawszy się z Sar.
Zima była bardzo ostra, zaś
wiosna deszczowa. Brakowało
pieniędzy, by należycie ogrzewać
wielki dom, a poza tym nie było
węgla. Fran~coise, Ruth i dzieci
najczęściej przebywały w
kuchni. Siedzc przy ogniu
słuchały radia albo zajmowały
się pracami domowymi pilnujc
Charlesa i Pierre'a, których
krzyki i śmiech wprowadzały
nieco ożywienia do domu. Rankiem
Charles szedł do szkoły w
Verdelais i wracał z niej
wieczorem. Był chłopcem poważnym
jak na swój wiek. Czas wolny
zajmowało mu czytanie ksiżek
lub rysowanie. Mały Pierre miał
już prawie dwa latka. Było to
niesforne dziecko, któremu matka
wybaczała wszelkie kaprysy ku
zgrozie Estelle, potępiajcej
taki brak dyscypliny. Lecz
Fran~coise nie była zdolna
odmówić czegokolwiek swemu
synkowi.
Myślała, że powrót do
rodzinnego domu i rozliczne
zajęcia w gospodarstwie pozwol
jej zapomnieć o cierpieniach,
jakich zaznała. Lecz sprawy
przyjęły inny obrót. Z każdym
dniem młoda kobieta coraz
bardziej pogrżała się w
samotności, w smutku, których
nic nie mogło rozproszyć. Bez
przerwy myślała o mężczyźnie,
którego kochała, o jego śmierci,
o hańbie, upokorzeniu, jakiego
zaznała na placu przed paryskim
kościołem, gdzie ogolono jej
głowę, o obelgach, jakimi j
obrzucano, o pełnej pogardy
postawie sprzedawców Langon,
spośród których większość znała
j od dziecka, o uwagach, jakie
rzucali robotnicy, pracujcy w
ich gospodarstwie, i odmowie
spotykania się z ni ze strony
przyjaciółek i kuzynów z
Bordeaux. Od jej powrotu ani
jedna osoba nie uczyniła próby
spotkania się z ni, nie starała
się jej zrozumieć ani okazać jej
odrobiny choćby współczucia.
Troskliwe i pełne czułości
starania ciotek i Ruth nie
wystarczały. Jedynie Alain
Lebrun, nowy zarzdca, zdawał
się nie interesować jej
przeszłości. Fran~coise była mu
za to wdzięczna i znajdowała
przyjemność we wspólnej z nim
pracy.
Powrót L~ei wszyscy powitali z
radości, któr szybko zgasiła
ponura mina dziewczyny, jej
smutek i milczenie. Prace
remontowe domu dobiegły końca,
meble wróciły na swoje miejsce,
zawieszono zasłony i obrazy. L~ea
miała wrażenie, że w korytarzu
ujrzy ojca lub matkę. Pierwszy
tydzień spędziła zamknwszy się
w swojej twierdzy, to znaczy w
ojcowskim gabinecie, któremu
przywrócono dajcy poczucie
bezpieczeństwa komfort i gdzie
odnalazła ciszę i spokój, kojce
jej rozterki i wybuchy złości
małej dziewczynki. Zwinięta w
kłębek na starej kanapie,
zawinięta w koce, większość
czasu przesypiała albo godzinami
wpatrywała się w płomienie na
kominku. Ledwo tknęła posiłków,
które przynosiła jej Ruth.
Rozsdna Estelle przez ten
tydzień powstrzymywała się od
interwencji, a w końcu nie
musiała tego robić, gdyż zajł
się tym Charles. Wślizgnł się
do pokoju i ze łzami w oczach
zapytał, dlaczego L~ea już go
nie kocha.
- Ależ kocham cię, mój drogi -
powiedziała całujc malca.
- Nie, nieprawda, bo już mi
nie opowiadasz historyjek, nie
bawisz się ze mn... Nawet nie
jadasz z nami, nie odzywasz się
do nas. Przecież widzę, że już
mnie nie kochasz.
Dziecko łkało tak przejmujco,
że L~ea przeraziła się.
- Wybacz mi, dziecinko,
przepraszam, kocham cię...
Kocham cię ponad wszystko. Nie
miej mi tego za złe, ale byłam
taka nieszczęśliwa i smutna...
Ale to już minęło.
- Dlaczego jesteś smutna,
kiedy ja cię kocham? - zapytał
chłopczyk wieszajc jej się na
szyi i obsypujc niezgrabnymi
pieszczotami.
- Przestań, łaskoczesz mnie!
Puścił j i zaklaskał w
dłonie.
- Śmiejesz się, L~ea, ty się
śmiejesz!...
Charles skakał z radości i
kręcił się wokół niej, a L~ea
śmiała się w głos na widok
wygibusów dziecka.
- Co się tutaj dzieje? Ależ
hałasujecie - powiedziała
Fran~coise, wchodzc do pokoju, a
za ni wsunęły się, ciekawe jak
myszki, Lisa i Estelle.
Na widok pytajcych spojrzeń
L~ea spoważniała.
- Dziękuję wam wszystkim za
wasz cierpliwość. Gdyby nie
Charles, nie wiem, czy
potrafiłabym uwolnić się od
lęków i obaw.
- Mogłaś spróbować porozmawiać
o nich z nami.
- Fran~coise, jesteś ostatni
osob, z któr mogłabym o tym
mówić - odparła L~ea oschłym
tonem, którego natychmiast
pożałowała.
Młoda kobieta z krótkimi
włosami i o smutnych oczach
drgnęła i mocno zbladła. Jakże
to, jej siostra wciż żywiła do
niej urazę za jej uczucie do
Niemca!... Tyle się spodziewała
po jej powrocie, sdziła, że
L~ea, która widziała tyle
okropnych rzeczy, łatwiej
zrozumie, że życie niekoniecznie
dostosowuje się do naszych
oczekiwań. Liczyła na
przyjaciółkę, powiernicę, a
tymczasem przed ni stał surowy,
nieprzejednany sędzia. Fran~coise
zamurowało, drżała i z upokorzenia
nie była w stanie wydusić z
siebie żadnego słowa. L~ea,
czerowna ze wstydu, nie
wiedziała, co powiedzieć, a jej
milczenie pogłębiało jeszcze
nieporozumienie. Lisa i Estelle
stały się bezradnymi widzami
dramatu, jaki przeżywały obie
siostry. I tym razem Charles
uratował sytuację.
- Lecę powiedzieć babci Ruth,
że L~ea wyzdrowiała, i poproszę,
aby nam upiekła pyszne ciasto,
by to uczcić.
Rozbawiło to Lisę i przywołało
cień uśmiechu na twarzy Estelle.
L~ea podeszła do siostry i
ucałowała j.
- Wybacz mi, widzę, że cię
zraniłam, przysięgam, że nie
zrobiłam tego umyślnie. Podobnie
jak tysice ludzi, których
zmasakrowali, ty też jesteś ich
ofiar...
- Otto nie był taki jak oni!
- Wiem, ale był winny tak jak
tamci...
- Nie, on był dobry, nie był
zdolny do wyrzdzania zła!
- Był Niemcem!
- Przestańcie, dzieci! -
wykrzyknęła Estelle wtrcajc
się do ich dyskusji. - Obydwie
powinniście starać się zapomnieć
o przeszłości...
- Zapomnieć!? - krzyknęły
obydwie.
- Tak właśnie, zapomnieć. Nie
można żyć bez końca
rozpamiętujc swoje
nieszczęścia. Fran~coise,
potrzebna jesteś swojemu synowi,
a ty, L~eo, odpowiadasz za
Charlesa. Dla tych niewinnych
dzieci powinniście zrobić
wszystko, żeby zapomnieć. To nie
tylko wasz obowizek, ale jedyne
rozsdne wyjście.
Kiedy ciotka mówiła te słowa,
L~ea oczyma wyobraźni widziała
Sarę kołyszc w ramionach
niemowlę-widmo. Zamknęła oczy i
zacisnęła tak silnie pięści, aż
zabolały.
- Ciocia Estelle ma słuszność,
na nic się zda pogrżanie się w
naszych smutnych wspomnieniach.
Postarajmy się zapomnieć. Pomogę
ci, Fran~coise, a ty pomożesz
mnie.
Pośród łez i nerwowego śmiechu
siostry się ucałowały.
W Montillac na powrót
zagościła pogoda, i w sercach, i
na niebie. Wspólnie
postanowiono, że Estelle i Lisa
de Montpleynet zamieszkaj w
dużym domu, gdzie zajm wygodne
mieszkanie na piętrze, i że tym
samym wystawi na sprzedaż
posesję w Langon. Niecały
tydzień po tym postanowieniu
zgłosił się nabywca: był nim
młody lekarz, który pragnł
osiedlić się niedaleko od swoich
rodziców emerytów mieszkajcych
w Villandraut. Sprzedaż ta
przyniosła nieco zasobności i
spokoju wszystkim, pozwoliła
zakupić sprzęt, by ułatwić pracę
w winnicy, now furgonetkę i
używany samochód. Z pocztkiem
lata panny de Montpleynet
zamieszkały w Montillac. Lisa z
odrobin melancholii twierdziła,
że woli "miasto". W odniesieniu
do Langon określenie to bawiło
L~eę.
- Nie martw się cioteczko,
zabiorę cię na zakupy do
Bordeaux.
Taka perspektywa całkowicie
uspokoiła kokieteryjn Lisę.
Estelle nigdy nie podjęłaby tej
decyzji z obawy, że będzie
ciężarem dla swoich siostrzenic,
gdyby nie wiedziała, że jest
poważnie chora. Najbardziej bała
się pozostawić swoj ukochan i
prostoduszn Lisę samej sobie,
gdy ona odejdzie z tego świata.
Nic więc nikomu nie mówic
nabyła miejsce na cmentarzu w
Verdelais, nie opodal grobowca
Toulouse-Lautrec'ów i grobu
Isabelle i Pierre Delmas. Ta
tajemnicza i dyskretna kobieta
przygotowywała swoj ostatni
podróż z wielk trosk, by
oszczędzić tym, których kochała,
smutnych kłopotów, jakich
przysparza każdy zgon. Na tym
właśnie polegała jej niezwykła,
najwyższa ostatnia elegancja.
L~ea codziennie wypatrywała
listonosza, lecz czas płynł, a
ona nie miała żadnej wieści od
Fran~cois. Wreszcie któregoś
ranka przekazano jej pomięt
kopertę pokryt znaczkami i
stemplami. Nadany w Argentynie
list wędrował trzy miesice, nim
dotarł do jej rk.
Przyciskajc list do serca
L~ea zbiegła na taras. Tam
usiadła na niewygodnej ławeczce,
na której jej ojciec lubił
odpoczywać wieczorem, i nerwowo
rozdarła kopertę.
"Buenos Aires, 6 marca 1946
Mój piękny aniele,
Ziści się chyba wyrocznia,
mówica o tym, że nie zdołamy
się nigdy połczyć i spokojnie
przeżywać naszej miłości. Po
Twoim wyjeździe z Norymbergi
miałem nadzieję bardzo szybko
spotkać Cię znowu w Paryżu.
Dzień przed moim powrotem rzd
francuski postanowił wysłać mnie
do Moskwy, skd do Ciebie
pisałem - lecz jestem pewien, że
żaden z moich listów nie dotarł,
gdyż nasi radzieccy koledzy
wszędzie węsz szpiegów, ja zaś
nie chcę korzystać z poczty
dyplomatycznej do przesyłania
mojej miłosnej korespondencji.
Dlaczego? Zapewne pomyślisz
sobie, bo to właśnie sobie
pomyślałaś, prawda? Zawsze
miałem dużo skrupułów przed
nierozgraniczaniem mojego życia
zawodowego i prywatnego.
Wracajc z Z$s$r$r byłem
przejazdem dobę w Paryżu i
natychmiast popędziłem do Laure,
na ulicę Gr~egoire-de-Tours.
Wyjechałaś ledwo co do Montillac
- jak mi doniosła twoja siostra
- chora i kompletnie
przygnębiona. Oszalały z
niepokoju usiłowałem do Ciebie
zadzwonić, lecz nie sposób było
uzyskać połczenia. Nazajutrz o
świcie musiałem jechać dalej do
Berlina, nie zdoławszy się z
Tob skontaktować. Znacznie
później zdobyłem wyjaśnienia co
do Twojego stanu ducha, gdyż
spotkałem Sarę i opowiedziała mi
o tym, co już wiesz. Byłem wobec
niej bardzo nieprzyjemny,
oskarżałem j o to, że chciała
zrzucić na Ciebie część swojego
nieszczęścia. Lecz muszę
przyznać, że ta kobieta, któr
darzę wielk sympati, przeszła
rzeczy tak okropne, że nie mogę mieć
za złe jej postępowania.
Zrozumiałem, że to pod wpływem
jej wyznań rozchorowałaś się i
unikałaś jej, gdyż wielokrotnie
odmawiałaś rozmów z ni, gdy do
Ciebie telefonowała. Rozumiem
Twoj reakcję, gdyż powoduje
Tob ta siła witalna, która
sprawia, że stawiasz czoło
pewnym sprawom, zaś unikasz
tych, które mog Ci zaszkodzić.
Jednak wobec Sary powinnaś
zdobyć się na wysiłek. Tak jak
ja, rozumie ona Twoj postawę w
pierwszym odruchu, lecz ani ja,
ani ona nie możemy zrozumieć
Twojego uporu. Przemyśl to
spokojnie, wiem, że będziesz
tego samego zdania. Po Berlinie
był Rzym, Londyn, Kair, dokd
miałem przyjemność towarzyszyć
Leclerc'owi na pokładzie "Le
S~en~egalais", a teraz jestem w
Buenos Aires, skd mam nadzieję
wyjechać w przyszłym tygodniu.
Jestem szczęśliwy wiedzc, że
znajdujesz się w Montillac.
Remont na pewno już został
ukończony. Czy zadowolona jesteś
z przeprowadzonych prac? Nie
wahaj się i poradź się
architekta.
Tęsknię za Tob, dzieweczko.
Chciałbym gdzieś z Tob osiść,
kochać Cię, patrzeć, jak żyjesz.
Potrafisz tak się cieszyć
życiem, L~eo, nie zapominaj o
tym. Miej się na baczności przed
złymi i nudnymi ludźmi.
Twój wielbiciel, Fran~cois"
Wolno opuściła na kolana
dłonie trzymajce list. Serce
biło jej mocno. Jego słowa
dźwięczały w głowie. Dlaczego
nie było go tu z ni i nie mówił
jej tego sam? Nagle poczuła się
znużona. Gdzie był teraz? Co
oznaczaj te jego podróże?
Kiedy wróci?
8
Dwoje czy troje spośród
przyjaciół Laure sdziło, że
rozczarowanie dziewczyny było
jedynie fasad, inni byli
przeciwnego zdania, większość
nie zastanawiała się nad tym,
gdyż nazbyt byli zajęci czarnym
rynkiem, handlem, przemytem i
rozrywkami.
Niewiele zostało z naiwnej
prowincjuszki, wielbicielki
marszałka P~etaina, dziewczyny,
której wydawało się, że kocha
Maurice'a Fiaux, policjanta
winnego śmierci Camille. Pod
wpływem spotkania z zazous z
Saint-Germain-des-Pr~es i paczk
młodych handlarzy
czarnorynkowych szybko stała się
doskonale sobie radzc kobiet.
Nie miała sobie równych w
wynajdowaniu intratnych
transakcji w handlu zamiennym:
masło za tytoń, ksiżki za
obuwie, płyty z muzyk jazzow
za mydło lub odsprzedaż tych
rzadkich produktów osobom
posiadajcym pienidze.
Pienidze... One właśnie stały
się głównym celem jej życia;
dzięki pienidzom zdobywało się
żywność, odzież, przyjemności,
przyjaciół... Strach przestawał
istnieć, było się wolnym. Na
pocztku napomnienia i
przestrogi Estelle raniły j,
myślała też, że rodziców by to
ogromnie martwiło. Lecz starsza
pani, jak również siostry bez
szczególnych ceremonii i
ceregieli przyjmowały zbawienne
"dostawy żywności". Teraz nie
tylko najdrobniejszy wyrzut
dotyczcy jej nielegalnej
działalności drażnił j, lecz na
dodatek wzruszała na to
ramionami: ci, co przegrali
wojnę, milczeli przez te cztery
lata wojny, kolaborowali z
wrogiem, składali donosy na
ssiadów Żydów czy działajcych
w konspiracji, którzy
oklaskiwali najpierw P~etaina, a
potem de Gaulle'a, golili
kobiety, wrzucali do studni
prawdziwych czy domniemanych
zdrajców, a teraz padali w
ramiona Amerykanom. Nie, to nie
oni, ci tchórzliwi, zakłamani,
próżni i głupi Francuzi będ j
pouczać. Dwudziestolatki nie
chciały przyznawać się do
jakiegokolwiek podobieństwa z
tymi obcymi; wyrzekały się
całkowicie dorosłych, którzy
stanowili odbicie obrazu,
wywołujcego w nich wstyd;
istnieli bohaterowie, lecz albo
zginęli, albo znajdowali się w
tak opłakanym stanie, że lepiej
było odwrócić od nich wzrok, nie
dostrzegać ich. Laure podziwiała
L~eę, ale uważała, że głupot
było narażanie życia dla kraju,
który wcale nie był tego wart.
Bardziej niż kiedykolwiek trzeba
było żyć pośpiesznie, żyć dla
samego siebie. Wyzwolenie obozów
i tych orszaków widm, zdjęcia
stosów wychudzonych ciał,
spalonych dzieci, torturowanych
kobiet, jakie rozpowszechniała z
upodobaniem prasa, te świadectwa
osób, które przeżyły, były nie
do zniesienia, Jakiż to był szok
dla paryżan, a wśród nich dla
Laure i jej przyjaciół, którzy
przyjmowali pierwszych więźniów
w hotelu "Lut~etia". Spotkanie z
tymi istotami przybyłymi z
innego świata, z drugiego
brzegu, z tymi szkieletami
bezcielesnymi odzianymi w
pasiaste szmaty, stworzeniami
spogldajcymi na świat
pozbawionym blasku, pustym,
zgaszonym wzrokiem, silcymi się
na uśmiech bezzębnymi ustami,
ostrożnie przenoszcymi swoje
kruche korpusy... Na ich widok
człowiek myślał, że się rozsypi
tutaj przed uśmiechniętymi
młodymi dziewczętami
trzymajcymi naręcza kwiatów,
przed tymi niedowierzajcymi
własnym oczom matkami, do
których ci starcy zwracali się
"mamusiu!", przed dojrzałymi
mężczyznami, kombatantami z
poprzedniej wojny, którym łzy
płynęły po pomarszczonej
twarzy... Lektura okropności,
jakich doznali ci
nieszczęśliwcy, była czymś
niesłychanym - dziennikarze
zawsze przesadzaj... - lecz
zobaczyć tych przybyszy z
tamtego świata, gdzie z
niewzruszon logik ludzie tacy
jak oni - a na tym właśnie
polegała cała okropność -
dokładali wszelkich starań, by
zabić nie tylko ciała i dusze,
lecz samo pojęcie
człowieczeństwa.
Bomba atomowa zrzucona na
Hiroszimę w pewien pogodny ranek
sierpnia 1945 roku nie tylko
unicestwiła dziesitki tysięcy
Japończyków, lecz zabiła również
wszelk nadzieję na lepsz
przyszłość. Świat oszalał,
człowiek wymyślił wreszcie broń
zdoln nie tylko go zniszczyć,
lecz także unicestwić wszelkie
życie na planecie. No więc na co
się zdadz morały o wzniosłych
uczuciach, wszystko jest
zafałszowane, wszystko jest
jednym wielkim kłamstwem! Żeby
przetrwać, trzeba być nie takimi
jak oni, lecz jeszcze od nich
gorszymi. Gorszymi od nich?
To byłoby trudne...
Laure i jej przyjaciele
spędzali całe wieczory we
"Flore", w "Montana", w "Bar
Vert", w "Tabou" albo
przesiadywali na krawężnikach
chodników i dyskutowali o swojej
trudnej egzystencji palc
papierosy marki "Lucky Strike"
lub "Camel". Ich wielki problem
to zdobycie samochodu,
oczywiście amerykańskiego, i o
ile to możliwe - z podnoszonym
dachem.
Jedna z dziewczt z ich
paczki, Claudine, jedna z tych
kobiet, które G.I. określali
jako sign language girls,
chodziła z czarnoskórym
sierżantem, który dla niej
wynosił z ośrodka zaopatrzenia w
Wersalu liczne kanistry z
benzyn, które ta odsprzedawała
z dużym zyskiem. Na migi dała mu
do zrozumienia, że chce
samochód. "No problem" -
odpowiedział. Odtd Claudine i
pozostali marzyli o samochodzie,
chevrolecie czy cadillacu, w
krzykliwych kolorach,
błyszczcym chromem... Oczyma
wyobraźni widzieli już, jak jad
w górę Champs-Elys~ees,
objeżdżaj dokoła Łuk
Triumfalny, zatrzymuj się przed
tarasem restauracji "Fouquet's"
albo parkuj przed "Deux Magots"
obrzucani pełnymi zazdrości
spojrzeniami Francuzów nazbyt
nieruchawych, żeby wycyckać tych
głupich Amerloków!
Lepiej ubrana, lepiej
odżywiona - dzięki handlowi na
czarnym rynku - niż większość
dziewczt w jej wieku,
przesadnie umalowana, gonica od
przygody do przygody, szukajc w
krótkotrwałych i
pozostawiajcych po sobie
rozczarowanie i zawód zbliżeniach
wciż wymykajcej się rozkoszy,
już odarta ze wszelkich złudzeń,
Laure osdzała siebie sam bez
pobłażliwości, ale i bez
nadmiernej surowości; żyjc z
dnia na dzień, niezdolna była
planować swoich działań,
przyszłości, bezwzględna,
bezlitosna w interesach, na
przemian zrozpaczona i zabawna,
dusza towarzystwa i biedactwo
otoczone kumplami, miała tylko
jednego przyjaciela i powiernika
- Francka. Od chwili, gdy ci
dwoje się spotkali, zapałali do
siebie uczuciem... uczuciem,
jakie łczy brata i siostrę. Nie
zmcił tego uczucia żaden
seksualny pocig, łczyło ich
szczere koleżeństwo, braterska
wspólnota z szalonymi wybuchami
śmiechu, wtajemniczeniem w
sekrety, żartami. Nie było
między nimi żadnych przemilczeń,
wiedzieli o sobie nawzajem
wszystko i byli też świadomi
tego, że cokolwiek by się stało,
będ za siebie
współodpowiedzialni. Przyjaźń ta
stanowiła, choć tak naprawdę nie
wiedzieli tego, ich rację bytu.
Byli razem i właśnie się
przebudzili około drugiej po
południu, gdy kilkakrotnie
zadzwonił dzwonek u drzwi
kawalerki przy ulicy
Gr~egoire_de_Tours.
- Zaraz, zaraz, już idę! -
krzyknł Franck nacigajc
spodnie.
Na progu stała kobieta w
zielonym turbanie podkreślajcym
kolor jej oczu i młody
jasnowłosy mężczyzna, oboje
wysocy i piękni. Na jego widok
kobieta uśmiechnęła się
ironicznie, na co Franck
zaczerwienił się.
- Czy to mieszkanie panny
Laure Delmas?
- Tak, proszę pani.
- Franck, o co chodzi?
Pojawiła się rozczochrana
Laure w pomiętym jedwabnym
dezabilu przesadnie przybranym
koronkami. Choć nigdy nie
widziała Sary Mulstein,
natychmiast j poznała i poczuła
się skrępowana.
- Jestem przyjaciółk L~ei,
dowiedziałam się, że choruje,
telefonowałam, lecz nie udało mi
się z ni rozmawiać. Czy mogę
wejść?
- Oczywiście, proszę nie
zwracać uwagi na nieporzdek,
późno poszliśmy spać. Pani jest
Sar?
- Tak, a to mój kuzyn, Daniel
Zederman.
- Dzień dobry panu,
przedstawiam państwu mojego
znajomego, Franck Baudeleau.
- Dzień dobry. Czy L~ea nadal
przebywa w Paryżu?
- Nie, wróciła do Bordeaux.
- Dwa razy pisałam do niej na
pani adres. Czy przesłała jej
pani moje listy?
- Naturalnie.
- Nie miałam na nie
odpowiedzi. Byłam nieobecna
ponad miesic, może próbowała
się ze mn skontaktować?
- Nie sdzę - odparła Laure
nieumyślnie oschłym tonem.
- Dlaczego pani tak mówi?
Laure nadsała się, Franck
odpowiedział za ni.
- Nie wiemy, co zaszło między
L~e a pani, ale po spotkaniu z
pani L~ea rozchorowała się. W
gorczce to zaklinała pani, by
pani zamilkła, to znowu płaczc
starała się pani pocieszyć. To,
co opowiadała, było zupełnie bez
ładu i składu, tak przerażajce,
że Laure i ja myśleliśmy, iż
postradała zmysły. Gdy już się
lepiej poczuła, a pani
zadzwoniła, zaczęła płakać i
cała się trzść, odmawiała
rozmowy z pani. Ledwo
ozdrowiała, wyjechała pierwszym
pocigiem do Bordeaux.
Franck umilkł; zapadła
krępujca cisza. Daniel
spogldał na swoj kuzynkę
zaskoczony widocznym
wzruszeniem, które wydało mu się
nie na miejscu u tej kobiety,
która zawsze tak bardzo panowała
nad sob. Sara szybko się
opanowała.
- Jak się obecnie czuje?
- Bardzo dobrze, w Montillac
jest pełno rzeczy do zrobienia i
nie ma za dużo czasu na myślenie
- rzekła Laure.
- Bardzo się z tego cieszę.
Gdy będzie pani do niej pisała,
proszę dodać, że za ni tęsknię.
Do widzenia.
Gdy drzwi się za nimi
zamknęły, Laure i Franck przez
chwilę nie zamienili ze sob ani
słowa. Z zamyślenia wyrwał ich
dzwonicy telefon. Laure
podniosła słuchawkę.
- Halo, czy połczyłem się z
numerem Laure Delmas?
- Tak, jestem przy telefonie.
Kto mówi?
- Dzień dobry, Laure, moja
droga. Tutaj Fran~cois Tavernier.
Jak się masz?
- Fran~cois!... Jak miło pana
słyszeć. Gdzie pan jest?
- Niedaleko, w hotelu
"Pont_Royal". Czy L~ea jest w
Paryżu?
- Nie, jest w Montillac. Jedna
z waszych przyjaciółek dopiero
co std wyszła....
- ...
- ...Sara Mulstein.
- Po co przyszła?
- Zobaczyć się z L~e.
Powiedziałam jej, że moja
siostra nie chce jej widzieć.
Chyba dobrze zrobiłam,
prawda?... Boję się tej
kobiety... Halo! Halo!... Jest
pan tam?... Słyszy mnie pan?...
Halo!...
- Tak, słyszę. Postaram się
skontaktować z L~e. Zajrzę do
pani któregoś dnia. Do widzenia,
dziecinko.
- Ale ja... Halo!...
Rozłczył się.
Laure z wściekłości rzuciła
słuchawkę na widełki.
- Złości mnie, wciż mnie
traktuje jak małe dziecko.
- Prawda, jesteś taka stara! -
powiedział Franck obejmujc j w
talii i wirujc z ni, póki nie
minł jej zły nastrój.
Śmiejc się, zadyszana opadła
na łóżko.
- Która godzina?
- Czwarta.
- Dalej, zmykaj std, ledwo
mam czas, żeby się przygotować.
- A dokd się wybierasz?
- Zobaczyć się z Fran~cois
Tavernierem i poprosić go, by
pojechał ze mn do Montillac, a
potem wymyślił jakiś pretekst,
żebym nie musiała zostać tam na
lato. Wolę pojechać z tob do
tej wioski na południu Francji,
gdzie twoi rodzice maj dom. Jak
się nazywa ta miejscowość?
- Saint-Tropez. Wiesz, tam
wcale nie jest tak upojnie. Poza
połowami ryb i kpielami w
morzu, nie bardzo jest co robić.
- Już ty się o to nie martw,
zawsze się coś wymyśli. A
tymczasem koniecznie musimy
zdobyć jakiś samochód. To
śmieszne; benzyny mamy tyle, że
nie wiadomo co z ni robić, ale
nie mamy jej do czego zużyć.
Myślisz, że Claudine uda się z
tym Amerykaninem?
- Myślę, że tak... Dlaczego
nie miałabyś pomówić o tym z tym
twoim Tavernierem? Przecież, jak
opowiadałaś, podczas wojny
prowadził jakieś nieco
podejrzane interesy?
- Tak, ale to było tak dla
zmyłki. Zapominasz, że podczas
wyzwalania Francji stał u boku
generała de Gaulle'a.
- Wiesz, w tych czasach
widziało się dużo dziwniejsze
rzeczy...
- To prawda, ale mimo wszystko
niczym nie ryzykuję, proszc go
o to. No, a teraz zostaw mnie.
Spotkamy się we "Flore" o
zwykłej porze?... Koło ósmej?
- Zgoda, będę na ciebie
czekał. Bdź grzeczna.
Mało brakowało, a Franck
dostałby pantoflem, którym
rzuciła w niego przyjaciółka.
- Och, bardzo pana
przepraszam!
W hallu hotelu "Pont-Royal"
Laure potrciła mężczyznę
ubranego z wyszukan elegancj
idcego pod rękę z nie mniej
szykown kobiet.
- Nic nie szkodzi, panienko.
- Fran~cois!... Nie poznaje
mnie pan?... Jestem Laure,
siostra L~ei!...
- Laure! Mała Laure!... Moja
droga, nigdy bym pani nie
poznał. Stała się pani prawdziw
paryżank! Co za szyk, prawda? -
spytał zwracajc się do
towarzyszcej mu damy.
- Całkowicie się z tob
zgadzam - przytaknęła mu kobieta
uśmiechajc się drwico.
- Laure, nie muszę pani
przedstawiać Sary Mulstein.
Znacie się, jak mi się zdaje.
- Tak - wyszeptała dziewczyna
czerwienic się pod grub
warstw makijażu.
- Jest pani z kimś umówiona? -
spytał Tavernier.
- Nie, właśnie z panem
chciałam się zobaczyć... Ale to
może poczekać...
- Saro, czy mogę pani
przeprosić na chwilę?
Skinieniem głowy wyraziła swe
przyzwolenie.
Fran~cois ujł Laure za łokieć
i poprowadził do kanapy.
- Sidźmy tutaj, nie mam dużo
czasu. Proszę mi powiedzieć, co
tu pani sprowadza?
- Och, nic! Nic ważnego.
- Cóż znowu? Czy chodzi o
L~eę?
- W pewnym stopniu... Otóż...
Pomyślałam sobie, że moglibyśmy
razem pojechać do Montillac. W
takich okolicznościach moje
cioteczki nie odważyłyby się
protestować, widzc, że
wyjeżdżam z panem.
- Nie ma więc pani ochoty tam
zamieszkać?
- Och, tylko nie to!
Wypowiedziała te słowa z takim
przekonaniem, że nie mógł
powstrzymać śmiechu.
- Przecież to takie piękne
miejsce, dom pani dzieciństwa...
- Ależ to dziura!... Było mi
tam bardzo dobrze, gdy byłam
dzieckiem!... Na sam myśl, że
się tam zagrzebię, czuję, jakbym
już umarła.
- L~ea dobrze się tam czuje.
- L~ea to co innego. A poza
tym kto panu powiedział, że tak
jej tam dobrze?... Ja jestem
przekonana, że jest wprost
przeciwnie. L~ea nigdzie nie
czuje się dobrze. W Montillac za
dużo jest złych wspomnień.
Wykonuje codzienne czynności,
lecz doskonale czuję, że udaje.
- Czy jest pani tego pewna?
- Prawie pewna. Dlaczego nie
pojedzie pan po ni, nie
zabierze jej stamtd? Tylko pan
pomoże jej zapomnieć...
- Zapomnieć!... Tego słowa
często się używa od roku!
Zapomnieć! A nie pomyślała pani,
że i ja chciałbym zapomnieć, a
nie sdzi pani, że także Sara,
która napawa pani przerażeniem,
też chciałaby zapomnieć? Niech
sobie pani dokładnie wbije w ten
swój ptasi móżdżek, że s
sprawy, których nie sposób
zapomnieć, których nie wolno
zapomnieć za cenę wygodnego
życia, a nawet miłości...
Laure nie znała dobrze
Fran~cois Taverniera i nigdy nie
widziała go w przypływie złości
i gniewu. Zbladł mocno i
schwyciwszy j za ramię, by
uważniej słuchała, co do niej
mówi, ściskał tak silnie, że nie
mogła powstrzymać jęku.
- Przepraszam, sprawiam pani
ból. Stary dureń ze mnie. Proszę
mi wybaczyć, to przecież
normalne, że dzieciak chce
zapomnieć o potwornościach,
jakich dopuścili się dorośli.
Doprawdy, powinniśmy powstrzymać
się od pouczania innych.
- Dokładnie tak uważamy, ja i
moi kumple. Nikt nam nie będzie
prawił morałów - odparła
rozcierajc sobie ramię. -
Hitler nie żyje, prawda?
- On tak, ale nazizm - nie.
Klienci hotelu, którzy
przechodzili obok tej ładnej
dziewczyny wystrojonej według
ostatniej mody i mężczyzny tak
dobrze ubranego pomimo braków w
zaopatrzeniu, w żadnym razie nie
wyobrażali sobie powagi tej
rozmowy. Sdzili, że s
świadkami kłótni zakochanych.
- No to co, to przecież nie
powód, żebyśmy nie mogli żyć.
Co za dzieciak! Jej nadsana
mina upodabniała j do L~ei, ale
do jakiej egoistycznej i
powierzchownej L~ei.
- Wasza wojna - cignęła Laure
- nauczyła nas, że życie jest
krótkie i kruche. Nie chcę
takiego nudnego życia, jakie
wiod moje siostry.
- Uważa pani, że L~ea się
nudzi? - spytał, nagle
zaniepokojony.
- A panu nie wydaje się to
normalne, że dziewczyna w jej
wieku nudzi się w tej dziurze
zabitej dechami, gdzie za jedyne
towarzystwo ma nasze cioteczki,
które s miłe, ale niezbyt
zabawne, zamyślon Fran~coise i
dwóch ryczcych i nieznośnych
smarkaczy? Chciałabym pana
widzieć w takich warunkach! Na
szczęście wrócił Jean Lef~evre i
prawie codziennie bywa w
Montillac.
Całkiem świadom perfidii
dziewczyny Fran~cois uśmiechnł
się.
- Bardzo dla niej szczęśliwe.
Trudno mi sobie wyobrazić, że
L~ea obchodzi się bez
towarzystwa mężczyzn...
- Tylko takie wrażenie to na
panu robi - powiedziała Laure
tonem urażonej dziewczynki. - A
w dodatku jeszcze się pan
śmieje!...
- To pani mnie rozśmiesza.
- Och!...
- Załatwię kilka spraw w
Paryżu i w przyszły czwartek lub
w pitek pojadę do Mintillac.
- Zabierze mnie pan ze sob?
- Przyrzekam. Dam pani znać,
gdy będę gotów.
- Dziękuję, liczę na pana..nv
9
Estelle de Montpleynet ze
smutkiem patrzyła, jak Fran~coise
popada w coraz większ
melancholię. Młoda kobieta
popadała na długie chwile w
przygnębienie, patrzc przed
siebie niewidzcym wzrokiem,
bezsilna, nie myślc o niczym.
Gdy nie odnosiła się z
obojętności do otaczajcego j
świata, zdawała się odbierać go
z całkowit awersj i na nic nie
miała ochoty; nawet jej dziecku
nie udawało jej się rozweselić.
Jedynie spokojna i dyskretna
obecność nowego administratora
majtku wyrywała j z izolacji.
Stopniowo dwoje młodych ludzi
połczyła przyjaźń, która bardzo
szybko ze strony Lebruna
przerodziła się w miłość; nie
śmiał jej wyznać, gdyż czuł, jak
Fran~coise daleka jest od
odwzajemnienia uczucia.
Alain Lebrun znał jej historię.
Zapewne jego długi pobyt w
Niemczech w domu prowadzonym
przez kobiety pozwalał mu
zrozumieć więzy, jakie mogły
połczyć wrogów. Wielokrotnie
brał j w obronę w kafejkach, w
towarzystwie, w jakim zdarzało
mu się znaleźć; zmierzył się
nawet na pięści z pewnym
właścicielem winnicy z Cadillac,
który rzucał wyzwiskami pod
adresem "tych dziwek, które
trzeba było rozstrzelać, jak się
je ogoliło". Podobnie jak
Estelle niepokoił się ponurym
usposobieniem Fran~coise i
dokonywał cudów, by j
rozweselić, co udawało mu się
niezwykle rzadko.
Pewnego dnia wydawało mu się,
że osignł cel: zabrał j na
jarmark w Duras, żeby zakupić
gęsi i kaczki, których niewielk
hodowlę zamierzał prowadzić. Po
jarmarku zjedli obiad w dobrej
restauracji w mieście. Wówczas
to po raz pierwszy, od kiedy j
znał, zachowywała się swobodnie,
była odprężona i uśmiechnięta. W
drodze powrotnej zatrzymali się,
by podziwiać widoki i przejść
się kawałek. Weszli do lasku,
gdzie poszycie stanowił gruby
mech, i usiedli rozkoszujc się
cieniem po skwarze dnia.
Milczeli, lecz było to milczenie
pozbawione napięcia, przyjazne.
Alain dotknł delikatnie jej
ramienia. Zachęcony brakiem
reakcji z jej strony,
przycignł j do siebie i na
jej krótkich włosach złożył
lekki pocałunek. Drgnęła i
zerwała się na równe nogi, była
blada, spojrzenie miała
nieobecne.
- Wracajmy do domu - rzekła
sucho.
Drogę powrotn odbyli w
milczeniu, on dotknięty, ona z
ustami zaciśniętymi, sztywna,
pogrżona w swoim cierpieniu.
Gdy dotarli do Montillac,
rozstali się bez słowa.
Przez wiele dni odzywali się
do siebie jedynie wówczas, gdy
wymagały tego sprawy zawodowe.
Estelle, która domyślała się
uczuć zarzdcy i zauważyła, że
Fran~coise zdawała się znajdować
przyjemność w jego towarzystwie,
dała się ponieść marzeniom o
możliwym zwizku. Ta nagła
zmiana zachowania
zdezorientowała j.
Któregoś wieczoru po pracy
Alain Lebrun zastukał do drzwi
L~ei i poprosił o chwilę
rozmowy. Zdziwiona poważnym
tonem jego prośby,
zaproponowała, by zajł miejsce
w fotelu naprzeciwko ojcowskiego
biurka.
- Co się stało, Lebrun? Ma pan
tak dziwn minę.
- Panno L~eo, przyszedłem
złożyć rezygnację.
- Rezygnację!... Dlaczego? Nie
odpowiada panu ta praca?
- To nie to, panienko... Ale
to nie zależy ode mnie.
- Nie rozumiem, proszę mi to
jaśniej wytłumaczyć. Czy
rozmawiał pan o tym z Fran~coise?
- Ano właśnie...
- Co znaczy to "właśnie"?
- Fran~coise... Chciałem
powiedzieć pani Fran~coise... To
ze względu na ni... Chciałem
spytać pani o zdanie.
Alain przerwał i długo
milczał.
- Niechże pan mówi, w jakiej
sprawie chciał pan zasięgnć
mojej opinii?
- Trudno mi o tym mówić... Czy
myśli pani... że... pani
Fran~coise...
- Co, pani Fran~coise?
- ...zgodzi się za mnie wyjść?
L~ea popatrzyła na niego
zaskoczona, a potem wybuchnęła
śmiechem.
Alain Lebrun zbladł i wstał.
- Proszę panienki, nie jestem
mężczyzn, który pozwoli się
upokarzać czy ośmieszać.
- Ależ Lebrun, źle mnie pan
zrozumiał, nie śmieję się z
pana, śmieję się, bo to nie
mnie, ale Fran~coise powinien się
pan oświadczyć. Jak mogę za ni
odpowiedzieć? Moja siostra nie
zwierza mi się.
- Zapewne, ale czy pani
zdaniem mam jakś szansę, że
mnie choćby wysłucha?
Jakiż był rozczulajcy, gdy
stał tak niezgrabny, nie
wiedzc, co ma zrobić ze sob.
L~ea uśmiechnęła się i
poprosiła, by usiadł.
- Byłabym bardzo szczęśliwa,
Alain, gdyby został pan moim
szwagrem i uważam, że dla
Fran~coise też byłoby cudownie
mieć takiego męża jak pan. Wie
pan o najważniejszych sprawach w
jej życiu i nie stanowi to dla
pana przeszkody; lecz może dla
niej jest to przeszkoda. Czy
rozmawiał pan z ni o tym?
- Nie, zamierzałem to zrobić
od jarmarku w Duras, ale ona
mnie unika. Zgodziłaby się
pani?...
- Tylko nie ja. Jak znam
Fran~coise, bardzo źle by
przyjęła interwencję z mojej
strony. Wszystko co mogę dla was
zrobić, to zaaranżować spotkanie
sam na sam.
- Zrobiłaby to pani?
- To drobiazg - odparła L~ea
wzruszajc ramionami - zrobię,
co tylko w mojej mocy, by
Fran~coise odzyskała chęć do
życia.
- Dziękuję, panienko, ze swej
strony uczynię wszystko, by byli
szczęśliwi, ona i jej mały.
- Później mi pan podziękuje.
Niech mi pan pozwoli pomyśleć.
Jak wpadnę na jakiś pomysł,
powiem panu.
- Niech się pani pośpieszy -
dorzucił żegnajc się.
Gdy odszedł, L~ea zamyśliła
się i wsparta o otwarte okno
błdziła wzrokiem po łce
łagodnie opadajcej ku starym
topolom wznoszcym się nad drog
do Saint_Macaire. Ciepły
wietrzyk przyginał wierzchołki
drzew i pod jego podmuchem
falowała wysoka trawa łki.
Wszystko było spokojne, na
właściwym miejscu, jakby
niezmienne. L~ea wiedziała, że
to złudne wrażenie: ten łagodny
wietrzyk mógł przemienić się w
wichurę, a spokój w zamęt.
Wiedziała również, iż nie może
do tego dopuścić. Jakiś instynkt
podpowiadał jej, by uczyniła
wszystko dla poparcia zamiarów
Lebruna, nie tylko przez wzgld
na szczęście swojej siostry, ale
i na swoje własne, dla swego
spokoju, dla swojej wolności,
swobody. Wszyscy w Montillac
zwykli liczyć na ni, zarówno
jeśli szło o zarzdzanie
posiadłości, jak i wybór
materiału na sukienkę, po
usunięcie winnej latorośli,
zasadzenie nowych drzew i menu
na kolację. Podświadomie czuła
potrzebę złożenia tych
obowizków w inne ręce; Alain
Lebrun wydawał jej się kimś
najbardziej odpowiednim.
Oczywiście, rodzina z Bordeaux
nie będzie patrzyła przychylnym
okiem na tak skromn partię, ale
stosunki z ni były już na takim
etapie, że nie miało to żadnego
znaczenia, L~ea słyszała już,
jak jej kuzynki mówi z
szyderstwem, że w sytuacji
Fran~coise małżeństwo nie wchodzi
w rachubę i że tak czy inaczej
mężczyzna z ich sfery nie
zechciałby kobiety z jej
przeszłości, na dodatek
obciżonej bachorem.
Najtrudniejsz rzecz będzie
przekonanie siostry. Wiedziała,
że wspomnienie Ottona wciż było
żywe w jej sercu, ale przecież
był jeszcze mały Pierre, który
rósł i potrzebował ojca. Znowu
rozzłościła j nieobecność
Fran~cois Taverniera. On by
wiedział, co zrobić.
Jean Lef~evre wrócił do
zwyczajów przedwojennych i pod
koniec każdego dnia przychodził
do Montillac. Wszyscy z
przyjemności witali jego
przybycie. Często zostawał na
kolację i spędzał wieczór z
przyjaciółmi. Niekiedy
przyjeżdżał z matk, któr panny
de Montpleynet starały się
rozerwać. Przy każdej ze swych
wizyt nieszczęsna kobieta nie
omieszkała zatrzymać się na
chwilę w miejcu, gdzie spoczywał
Raoul.
Nieświadoma swego zachowania
L~ea znowu kokietowała swego
przyjaciela, zapominajc, że nie
była już smarkul, a on
niedoświadczonym młodzikiem.
Nigdy nie rozmawiali o nocy w
Moriz~es, gdy kochała się z
oboma braćmi. Każde z nich
zachowało jednak niezatarte
wspomnienie tej nocy; dla L~ei
był to szalony i czuły festyn
zmysłów bez żadnych
konsekwencji; dla Jeana
wspomnienie to łczyło się z
głębokim zawstydzeniem
pomieszanym z poczuciem winy i
wyrzutami sumienia. Zatracił
nieco wesołość i swobodę, które
stanowiły jego urok i tak
niegdyś pocigały L~eę. Nowe
obowizki, smutek matki,
cierpienia, jakich doznał,
śmierć brata przydały mu powagi,
która nie leżała w jego naturze.
Bardziej niż kiedykolwiek kochał
L~eę i marzył, by pojć j za
żonę. Wiedział o jej zwizku z
Fran~cois Tavernierem i to
powstrzymywało go przed
oświadczynami. Bał się, że
dostanie kosza i usłyszy, że ona
kocha innego. Opowiedziała mu o
uczuciach, jakie żywił Alain
Lebrun do Fran~coise i poprosiła,
by zorganizował wyprawę do Pyla,
gdzie rodzina Lef~evre miała
willę nad morzem. Był czerwiec:
cóż więc bardziej naturalnego
niż ochota na kpiel w oceanie?
L~ea nie była w stanie wymyślić
jakiegoś powodu, żeby nie zabrać
obu malców, więc w sześcioro o
świcie ruszyli w drogę nowym
citro~enem Jeana. Na widok dużej
czarnej limuzyny zatrzymujcej
się przed domem L~ea wzdrygnęła
się, obawiajc się, że za chwilę
wysidzie z niej Maurice Faux i
policjanci.
W bagażniku samochodu
umieszczono koszyki z wiktuałami
z wielk pieczołowitości
przygotowane przez Ruth i
Estelle. Kobiety z dziećmi
usiadły na tylnym siedzeniu,
mężczyźni z przodu. W
Villandraut był jarmark. Mimo
wczesnej pory w mieście gęsto
było od wozów, furgonetek, stad
owiec i kóz. Z klatek dobywało
się popiskiwanie ptactwa i
pochrzkiwanie prosit. W
łagodnym świetle poranka każdy
spokojnie udawał się do swoich
zajęć. Gdy wyjechali z miasta,
droga biegła prosto jak z bicza
strzelił i przecinała lasy
Landów. L~ei ścisnęło się serce
na wspomnienie dni spędzonych w
tych lasach w ukryciu z Camille
i Charlesem. Chociaż chłopczyk
był wtedy jeszcze mały, czy
pamiętał? Nie odzywał się i z
poważn min uważnie
przypatrywał się drzewom, które
migały po obu stronach drogi.
- To gdzieś tutaj była
kryjówka starego L~eona? -
spytał nieoczekiwanie.
L~ea drgnęła, a Jean Lef~evre
raptownie skręcił samochodem.
Przekazywanie myśli?... Wszyscy
troje pomyśleli o tym samym.
- Pamiętasz kryjówkę starego
L~eona? - spytała L~ea.
- Niedokładnie, ale była tam
mama i ty. To gdzieś tutaj,
prawda?
- Tak, kochanie, wydaje mi
się, że niedaleko std.
Charles odwrócił głowę i
przytuliwszy się do drzwiczek
wydawał się zaabsorbowany
podziwianiem krajobrazu. Pierre
zasnł na kolanach matki. Przez
długi czas jechali w milczeniu.
Wreszcie droga, tak prosta,
jak gdyby prowadziła donikd,
skręciła za osad Lamothe. L~ea
odetchnęła z ulg. Jak sięgała
pamięci przejazd przez Landy
stanowił dla niej, w
przeciwieństwie do rodziców i
sióstr, przygnębiajc trasę. Na
widok tych lasów, podobnych do
siebie sosen, odczuwała
niewytłumaczalny lęk.
Za Arcachon zatrzymali się u
pani Roussel, u której
zostawiano klucze od willi.
- Panicz Jean, jakie to
szczęście znowu pana zobaczyć po
tych wszystkich latach! Och,
biedny panicz Raoul! Takie
wielkie nieszczęście! A dla pani
Lef~evre, mojej drogiej pani,
jakiż to smutek i żałoba!
Z trudem Jean zdołał uniknć
czułej i troskliwej paplaniny
dozorczyni.
Zajmowany podczas wojny przez
Niemców dom niezbyt ucierpiał,
lecz po prostu przygasł. To
właśnie określenie nasunęło się
na myśl L~ei, która bezwiednie
wyraziła je na głos. Jej
przyjaciel popatrzył na ni ze
zdziwieniem.
- Dokładnie takie samo
wrażenie odnoszę... Pamiętasz,
kiedy byliśmy tutaj ostatnim
razem, na krótko przed
zaręczynami Camille i
Laurenta...
- Wydaje mi się, że to było
wieki temu!
- Uwaga! Nie dajmy się ponieść
melancholii; jest taka ładna
pogoda, a ty tak pięknie
wygldasz!
- A może nie? - rzekła
obracajc się dokoła.
- L~ea, L~ea, chodź szybko,
chodźmy zobaczyć morze - wołał
Charles cignc j za sob,
- Pierre też chce morze.
Jean schwycił malca i posadził
go sobie na ramionach. Chłopczyk
wydawał okrzyki radości.
Trzymajc Charlesa za rczkę
L~ea pobiegła na plażę.
- Fran~coise, Alain, idziecie z
nami?
- Później do was przyjdę.
Zajmijcie się Pierre'em.
- Ja też zostaję - powiedział
Alain Lebrun.
- Jak chcecie. Trzymaj się
mocno w siodle, jeźdźcu, bo
jestem Światłem Ognia,
najszybszym na świecie
rumakiem... Patataj, patataj,
patataj...
Mocno trzymajc za nogi
pokrzykujcego z radości chłopca, Jean
puścił się galopem.
- Upuści go! - krzyknęła
Fran~coise ni to zaniepokojona,
ni to rozbawiona.
- Proszę się nie bać, to dobry
rumak - rzekł Lebrun.
Sprzed domu zbudowanego na
pagórku widzeili za wydmami
pust plażę zasypan jeszcze
pozostałościami wojny, nad
którymi zdawały się czuwać
bunkry z Wału Atlantyckiego.
- A jeśli s tam jeszcze miny?
- wyszeptała młoda kobieta
zrywajc się, by biec do syna.
Alain zatrzymał j.
- Nie ma obawy, saperzy
starannie wykonali swoj robotę
i można wchodzić na plażę.
- Mogli coś przeoczyć...
Proszę się nie śmiać, przecież
zdarza się, że wybuchaj
niewypały z wojny czternastego
roku.
- To prawda, ale tutaj
rozminowanie przeprowadzono
centymetr po centymetrze.
Zreszt jeńcy niemieccy
przypłacili to swoim życiem.
- Wiem - powiedziała
melancholijnym tonem.
Natychmiast zaczł sobie
wyrzucać, że wspomniał o jeńcach
niemieckich, gdyż musiało to być
dla niej przykre. Jednakże
Fran~coise podeszła do samochodu
i zaczęła wyjmować zapasy
żywności z bagażnika.
- Niech mi pan pomoże... Nie
wiem, co też Ruth włożyła do
tego koszyka, bo waży chyba
tonę.
W milczeniu przenieśli
wiktuały na zardzewiały ogrodowy
stół.
Podobnie jak za każdym razem,
gdy widziała morze, we
wspomnieniach L~ei powracały
doznania z dzieciństwa: to samo
zauroczenie, to samo pragnienie,
by dostać się za linię horyzontu
i zobaczyć, czy morze cignie
się dalej, czy też opada w
próżnię. Przez długi czas
sdziła, że na końcu s ogromne
wodospady, jeszcze większe od
wodospadu Niagara, który jako
sześcio_ lub siedmioletnia
dziewczynka widziała w filmie
dokumentalnym w kinie w Langon i
który zrobił na niej wielkie
wrażenie. W biegu ścignęła
przez głowę sukienkę ze
sztucznego jedwabiu, zzuła
sandały, wszystko upuszczajc na
piasek.
Jean sięgnł pamięci sześć
lat wstecz, gdy na tej plaży
przygldał się tej samej
dziewczynie w tym samym
granatowym kostiumie
kpielowym... Tej samej?... Ale
czy takiej samej... Nie, na
pewno nie... Była szczuplejsza,
bardziej kobieca, jeszcze
piękniejsza! Serce mu się
ścisnęło na to wspomnienie.
Sześć lat temu on i jego brat
Raoul przygldali jej się razem,
obaj jednakowo wzruszeni i
zakochani... Podobnie jak sześć
lat wcześniej wydawała mu się
nieosigalna.
- Chcę zejść!
Pochłonięty myślami Jean
zapomniał, że na barana trzyma
Pierre'a, który wymachiwał
rczkami. Uniósł go do góry i
łagodnie postawił na ziemi.
Malec pokrzykujc popędził za
Charlesem. Obaj chłopcy zderzyli
się i poturlali w piasku pośród
radosnych popiskiwań. Jean
pomógł im się rozebrać, a
następnie sam zdjł ubranie i
ujwszy dzieci za dłonie ruszył
ku wodzie wołajc do L~ei, która szybkim
crawlem płynęła ku pełnemu
morzu.
Siedzc pod sosn, oparta
plecami o chropaw korę
Fran~coise wpatrywała się w linię
horyzontu. Wygldała na
odprężon. Pierwszy raz od
bardzo dawna doznawała
swoistego zadowolenia,
jednocześnie fizycznego jak i
psychicznego, i myślała o
Ottonie bez cierpienia i bólu,
które pozbawiały j sił, czyniły
bezbronn i bezradn. Czy
sprawiły to śmiechy, radosne
pokrzykiwania synka, które
przynosił wiatr, a może
łagodność pocztku lata, czy też
obecność tego prostego i
milczcego mężczyzny, którego
miłości domyślała się?... Czyżby
życie mogło być jeszcze miłe?...
Od dnia, w którym poczuła zimny
dotyk golarki, Fran~coise nie
uroniła ani jednej łzy; nawet
wiadomość o śMierci kochanka
przyjęła z suchymi oczyma.
Płaczę w środku - myślała sobie.
To cierpienie pozbawione łez
stało się tym bardziej
nieznośne. I oto czuła na
policzku ciepł wilgoć, łzy
toczce się wolno, nieuniknione,
jak źródło, które wreszcie
znajduje upust.
Stojc nie opodal, Alain
Lebrun przygldał się łzom,
które obmywały twarz ukochanej
kobiety przywracajc jej
dziecięc świeżość. Powstrzymał
się, by nie przypaść do niej,
gdyż z właściw zakochanym
delikatności wyczuwał, że
trzeba jej pozwolić wypłakać się
i pozbyć tego smutku i
cierpienia.
10
Powróciwszy z Ameryki
Południowej Fran~cois Tavernier
spotkał się z Sar Mulstein. Gdy
wstrzśnięty wysłuchał jej
opowieści o tym, czego doznała w
obozie, górę wzięła litość i
wściekłość. Odczuwał wstyd, że
ludzie ludziom zadawali takie
okrutne cierpienia. Widział na
własne oczy budzce sprzeciw
masakry podczas wojny w
Hiszpanii, kobiety i dzieci
rozstrzeliwane z broni
maszynowej na drogach,
torturowanie partyzantów,
bombardowanie miasta, oszalałe z
bólu i rozpaczy matki przy
zwłokach dzieci, sieroty
błkajce się wśród ruin, i
wszystko to umocniło w nim
pragnienie pokoju, pozwoliło
silniej odczuć konieczność
zbliżenia między narodami, lecz
przy tej kobiecie na zawsze
zniszczonej czuł wzbierajc w
sobie nienawiść, jakiej nigdy
przez cał wojnę nie zaznał. I
oto on, który próbował
przeciwstawić się pragnieniu
zemsty Sary, gotów był wspierać
j w tej walce. Podobnie jak ona
uznał, że nie można puścić
płazem tych niesłychanych
zbrodni, nie ukarać tych bez
sumienia zbrodniarzy, którzy w
większości nie tylko kazali
mordować, lecz też okaleczali,
zbrukali, gardzili, odarli z
honoru swoje ofiary. Sam zabijał
i mógł to zrozumieć, lecz nigdy
nie zrozumie poniżania. On,
któremu się zdawało, że wszystko
już widział, którego niektórzy
uważali za cynika, on, który
uwielbiał używać życia, który
deklarował, że w nic już nie
wierzy, acz od czasu do czasu
marzył o cichym i spokojnym
szczęściu z L~e jako
towarzyszk życia, zaangażował
się w sprawę Sary, chociaż był
głęboko przekonany, iż świadczy
o całkowitej głupocie to, że
człowiek taki jak on szuka
zemsty za nie swoje krzywdy; i
ze wszystkich sił służył
hiszpańskim republikanom,
francuskiemu ruchowi oporu, a
teraz, oficjalnie, w
poszukiwaniu osób zaginionych,
uchodźców.
Zgodził się na spotkanie w
mieszkaniu Sary, Samuela i
Daniela Zedermanów i dwóch ich
przyjaciół, także Żydów: Amosa
Dayana z Lublina w Polsce,
byłego członka grupy Nakama, i
Uri Ben Zohara z Palestyny,
byłego bojownika z Brygady
Żydowskiej.
- Przedstawiam wam Fran~cois
Taverniera, o którym
wielokrotnie wam opowiadałam.
Zgodził się przystpić do nas, o
ile, rzecz jasna, nikt z was nie
zgłasza sprzeciwu.
Ben Zohar wysunł się do
przodu z wycignięt dłoni.
- Witam, cieszę się, że pana
tutaj spotykam - rzekł po
angielsku.
Widzc zdziwienie na twarzy
Taverniera, który ściskał podan
dłoń cignł dalej:
- Byłem w Travisio u Ismaiła
Karmira, gdy pan przyjechał.
- Ach, prawda, teraz pana
poznaję. Nie miał pan wówczas wsów.
- Istotnie - odparł Uri
gładzc sumiasty rudy ws, z
którym wygldał na brytyjskiego
oficera.
- Coś podobnego! To panowie
się znaj?... Świat jest jednak
mały - powiedziała Sara
zapalajc papierosa.
Podszedł Amos Dayan, wycignł
rękę do Taverniera i rzekł
koślaw angielszczyzn:
- Witamy w naszym gronie.
Z kolei zbliżył się Samuel i
Daniel Zedermanowie.
- Wiem, jak doniosł rolę
odegrał pan we francuskim ruchu
oporu i jak bardzo ceni pana
generał de Gaulle'a, a także jak
mocno przywizany jest pan do
naszej kuzynki. Z racji
zajmowanego stanowiska, może nam
pan być niezmiernie przydatny w
poszukiwaniu przestępców
nazistowskich. Dziękujemy, że
zechciał pan przyłczyć się do
nas - powiedział Samuel.
Daniel przywitał się z nim w
milczeniu. Sara wskazała im
miejsce i rzekła do Taverniera:
- Wszyscy tutaj obecni wiedz,
kim pan jest i czego pan
dokonał. Poza mn nie zna pan
nikogo spośród nas. Jeśli ma pan
walczyć u naszego boku, jest
rzecz normaln, by dowiedział
się pan, kim s pana przyszli
towarzysze broni... Ogólnie
rzecz biorc, zachowujemy raczej
dyskrecję na temat naszych
działań, lecz zważywszy na to,
kim pan jest, pokrótce opowiem
panu, co dotychczas robili nasi
czterej przyjaciele. Zacznę od
mojego kuzyna Samuela, przed
wojn znanego adwokata.
Antyżydowskie ustawy zmusiły go
do zaniechania wykonywania
zawodu. Z przyjaciółmi, na
których mógł polegać, założył
konspiracyjn gazetę redagowan
po hebrajsku, której celem miało
być informowanie wspólnoty, czym
naprawdę jest nazizm. Udało im
się wydać około dziesięciu
numerów, gdy został
zadenuncjonowany. Gdy gestapo
przyszło go aresztować, nie było
go w domu. Pobiwszy domowników,
policja zabrała jego ojca,
matkę, siostry i młodszego
brata, Daniela. Wszyscy, z
wyjtkiem Daniela, zginęli w
obozie. Samuela przez dwa lata
ukrywała w piwnicy jego
przyjaciółka, która nie była
Żydówk. Doczekali się dziecka,
które zmarło zaraz po przyjściu
na świat. Pewnego dnia kobieta
nie wróciła do domu, zapewne
zginęła podczas bombardowania;
Samuel szukał jej bezowocnie.
Spotkałam go w Monachium. Razem
odnaleźliśmy w Linzu Daniela,
który przeżył obóz zagłady.
Oboje postanowiliśmy, że
pomścimy okrucieństwa, jakich
zaznaliśmy, majc całkowit
świadomość faktu, że zemsta jest
broni słabych. Bez większego
trudu przekonaliśmy Samuela o
słuszności naszej sprawy. Tutaj,
w Paryżu, poznaliśmy Amosa. Amos
należał do komanda, które w
kwietniu tego roku zatruło chleb
przeznaczony dla trzydziestu
sześciu tysięcy esesmanów
uwięzionych w obozie jenieckim
pod Norymberg. Dwa tysice
bochenków chleba spośród
czternastu tysięcy zatruto
arszenikiem; tylko około tysica
esesmanów zmarło. Aliancka
cenzura wojskowa zrobiła
wszystko, żeby zatuszować
sprawę. Amos miał już być
przesłuchiwany przez policję
amerykańsk, ale udało mu się
przekroczyć granicę i schronić
we Francji. Uri Ben Zohar jest
Żydem z Palestyny i, jak panu
wiadomo, należał do Brygady
Żydowskiej. Z kilkoma
przyjaciółmi wykonywał wyroki na
nazistach we Włoszech i w
Niemczech. Jednak w krótkim
czasie Hagana sprzeciwiła się
planom zagłady jak największej
liczby Niemców poprzez zatrucie
zbiorników wody wielkich miast
jak Norymberga, Hamburg czy
Frankfurt, albo też podpalenie
Monachium lub Stuttgartu. Wydano
rozkaz zaniechania wszelkich
represji na Niemcach i powrotu
do Palestyny, mściciele
usłuchali z ciężkim sercem. Uri,
spędziwszy w ukryciu kilka dni w
tajnym więzieniu Hagany,
uzyskał zezwolenie na wyjazd do
Francji.
- Dlaczego nie wyjechał do
Palestyny? Przecież tyle tam do
zrobienia? - zapytał Tavernier.
- Myślałem o tym -
odpowiedział Uri - lecz kilku z
nas daje pierwszeństwo zemście
przed hipotetycznym
państwem izraelskim, co jest
sprzeczne ze stanowiskiem
przywódców wspólnoty żydowskiej
w Jerozolimie. Choć niektórzy
deklaruj sw gotowość pomocy
nam, większość z nich ma tylko
jeden cel: utworzenie państwa
żydowskiego. My natomiast
uważamy, że Izrael nie może
zaistnieć, póki sześć milionów
jego dzieci martwych i bez
mogiły nie zostanie
pomszczonych. Oto dlaczego
garstka nas będzie tropić
hitlerowców, gdziekolwiek na
świecie by się znajdowali, i
zabijać ich.
Na chwilę zapadła cisza, w
której ożyły bolesne dla każdego
wspomnienia. Milczenie przerwała
Sara.
- Fran~cois, czy chce nam pan
zadać jakieś pytania?
- Tak... POtrzeba będzie dużo
pieniędzy, by przedsięwzić te
operacje. Czy macie jakieś
środki na ten cel?
- Pienidze to żaden kłopot,
dysponujemy odpowiednimi
środkami - odpowiedział Samuel.
- Skd one pochodz?
- Od organizacji żydowskich i
nieżydowskich powołanych do
zbierania na całym świecie
funduszy na realizację naszej
sprawy. Z pocztku niektórzy
spośród nas nie wahali się przed
napadami na banki, ale teraz nie
jest to już konieczne.
- Czy brał już pan udział w
wykonywaniu wyroków śmierci?
- Jeszcze nie - odparł Samuel.
- Ja tak - rzekł Uri.
- I ja też - powiedział Amos.
- W kilku.
Fran~cois Tavernier zwrócił się
do Daniela.
- Z niecierpliwości oczekuję
tej chwili.
Nie pytał Sary; znał już
odpowiedź na to pytanie.
- Wraca pan z Argentyny. Jak
ocenia pan sytuację na miejscu?
- spytała.
- W Buenos Aires w kołach
peronistowskich słyszałem o
przyjeździe pewnej liczby
niemieckich rodzin, które
przyjęli rodacy osiadli w
Argentynie jeszcze przed wojn.
Większość miała paszporty
argentyńskie, meksykańskie albo
wystawione przez Międzynarodowy
Czerwony Krzyż, niektórzy
legitymowali się paszportami
dyplomatycznymi wystawionymi
przez kawalerów Zakonu
Maltańskiego, rzadziej
francuskimi dowodami osobistymi.
Niemieckie kolonie w Ameryce
Południowej s silne i liczne
zarówno w Chile, jak i w
Brazylii, Argentynie, Ekwadorze,
Urugwaju, Boliwii i Paragwaju.
Wielu polityków w tych krajach
jest z pochodzenia Niemcami. Bez
trudu zmontowano siatki
przerzutowe. Trzeba też
wiedzieć, że od pocztku wojny
nawizano ważne i znaczce
stosunki pomiędzy nazistowskimi
dygnitarzami a ich argentyńskimi
odpowiednikami. Pomimo zerwania
stosunków dyplomatycznych
pomiędzy Niemcami a Argentyn w
styczniu czterdziestego
czwartego roku operacja "Aktion
Feuerland" (Ziemia Ognista),
zapocztkowana przez Bormanna
pod koniec czterdziestego
trzeciego roku rozwijała się nie
napotykajc większych przeszkód.
Tym sposobem tysice dzieł
sztuki, tony złota i różne
walory pokonały Atlantyk na
pokładach łodzi podwodnych
wypływajcych z Hiszpanii dzięki
pomocy generała Paupela z
Madrytu. Ambasador Niemiec von
Thermann i jego żona, w
towarzystwie kapitana statku
Dietricha Niebuhra, organizowali
bale lub partie pokera -
Argentyńczykom sprzyjało
niesłychane szczęście - podczas
których spotykała się śmietanka
towarzyska kolonii niemieckiej,
ksiżę i księżna
Schaumburg_Lippe, ksiżę
Luxburg, Ludwig Freude,
Godofredo Sanstede - agent
gestapo - von Simon i
Argentyńczycy tacy jak obecny
prezydent Juan Per~on,
admirałowie Scasso i Teissaire,
generałowie Ramirez i Farrel,
pułkownicy Mittelba, Heblin,
Gonzalez, Gilbert. Bardzo
zręcznie Niemcy obłaskawiali
swoich argentyńskich przyjaciół:
systematyczne podkupywanie
prasy, szczodre darowizny od
księcia Schaumburg_Lippe dla
różnych osobistości
argentyńskich, wykwintne
przyjęcia, na których wino lało
się strumieniami. Wypowiedzenie
wojny dwudziestego siódmego
marca czterdziestego pitego
roku pod presj Stanów
Zjednoczonych tak naprawdę nie
popsuło stosunków pomiędzy tymi
dwoma obozami. Przez ostrożność
fundusze i walory nazistów
przelano na konta obywateli i
ziomków argentyńskich. Gdy rzd
z Buenos Aires chciał przejć
dobra niemieckie i japońskie,
nie miał co zajmować. W kwietniu
czterdziestego pitego
hitlerowskie łodzie podwodne
przybyły z Hiszpanii do
Argentyny przywożc prawdziwy
skarb_łup wojenny: osiemset
milionów dolarów, wynik
wszelakiego rodzaju grabieży. W
lipcu i w sierpniu dwie łodzie
podwodne wynurzyły się w porcie
Mar del Plata i oddano je
władzom amerykańskim. W
Patagonii, także w lipcu, dwie
inne łodzie podwodne przybiły do
brzegu. Osiemdziesit osób
przesiadło się do szalup, które
wyldowały na pustej plaży,
gdzie czekały duże samochody
osobowe i ciężarówki. Wyładowano
również dziesitki bardzo
ciężkich skrzyń, niezwłocznie
umieszczono je na platformach
ciężarówek, które skierowały się
na hacjendę należc do pewnej
niemieckiej spółki. Wiecie może,
iż Organization der ehemaligen
S$s Angeh~origen (Stowarzyszenie
byłych esesmanów) dysponuje
wieloma kanałami, które
pozwalaj jej członkom uciec do
Egiptu, Syrii czy Ameryki
Łacińskiej. Najczęściej
wykorzystywana jest trasa
Niemcy_Austria_Południowy
Tyrol_Genua via Tanger i potem
prosto do gościnnych krajów
Ameryki Południowej. W samych
tylko okolicach Genui znajduj
się dziesitki klasztorów i
probostw udzielajcych
schronienia amatorom na
południowoamerykańsk emigrację,
i to pod skrzydłami wysoko
postawionego w hierarchii
chorwackiego dostojnika
kościelnego: Krunoslava
Draganovica, wielkiego
przyjaciela poglavnika Ante
Paveli~cja. Dzięki swoim
stosunkom dyplomatycznym w
Watykanie bez trudu uzyskuje dla
swoich protegowanych pozwolenia
na imigrację w wielu krajach.
Pomimo obecności policji
aliantów port w Genui stanowi
nadal pewny punkt przerzutu
nazistowskich przestępców.
- Wiedzieliśmy o istnieniu
takiej organizacji, lecz nie zdawaliśmy
sobie sprawy, że ma takie
znaczenie i zasięg - powiedziała
Sara. - Wspomniał pan o trudnym
do przyjęcia współudziale
Międzynarodowego Czerwonego
Krzyża, Watykanu, Zakonu
Maltańskiego, i sama już nie
wiem czyim...
- Czy sdzicie, że wraz z
samobójstwem Hitlera, które dla
wielu osób jest wielce
nieprawdopodobne, upadkiem III
Rzeszy, śmierci milionów ludzi
unieszkodliwieni zostali wszyscy
faszyści i naziści na tej
planecie?... Nic podobnego.
Niewielkie ugrupowania, takie
jak nasze, mog bardzo
zaszkodzić siatce O$d$e$s$s$a, ale
nie łudźmy się, większość tych
łajdaków wymknie się nam.
- Wiemy - powiedział Samuel. -
Nie jesteśmy odosobnionym
przypadkiem, inni też tropi
uciekajcych nazistów. Dzięki
amerykańskim informatorom nasi
towarzysze natrafili na ślad
Adolfa Eichmanna. Starzy
towarzysze z Nakam odnaleźli
adres jego rodziny w Austrii, w
Bad_Ausse; na zmianę obserwuj
żonę i brata Eichmanna. Jeśli
zajdzie potrzeba, ta grupka
mścicieli zwróci się do nas o
pomoc. Tymczasem, jeśli o nas
chodzi, to Amos namierzył dwie
kobiety z obozu w Ravensbr~uck:
Rosę Schaeffer i Ingrid Sauter,
które dostały się w szeregi
Czerwonego Krzyża i które z Sar
widzieliśmy z sierotami na
peronie jednego z dworców.
Obecnie przebywaj w Lyonie w
pewnym żeńskim klasztorze.
Daniel i Amos pojad jutro do
tego miasta, by poznać tryb
życia, jaki prowadz, i
zastanowić się nad sposobami
zatrzymania ich.
- Zamierzacie oddać je w ręce
władz francuskich? - spytał
Tavernier.
- Nie - chłodno odparła Sara.
- Sami wykonamy na nich wyrok.
- A kiedy już je zgładzimy -
cignł Samuel - popłyniemy do
Argentyny, by tam nadal ścigać
przestępców. Dwóch z nas poda
się tam za uciekajcych
nazistów. Amos i Daniel, którzy
doskonale mówi po niemiecku i
wygldaj na czystych
Aryjczyków, wciel się w te
role. Kiedy wraca pan do
Argentyny?
- Na jesieni. Rzd francuski
wysyła mnie z misj do rzdu
argentyńskiego.
- Doskonale się składa, ale
czy pańsk podróż można
przyspieszyć?
- Nie wiem, zapytam na Quai
d'Orsay.
- Byłoby wskazane, żeby się
pan ożenił, nim się pan uda w tę
podróż...
- Ożenił?!...
- Tak, z Sar. To bardzo by
nam ułatwiło działanie...
- Może, ale ja nie mam
najmniejszego zamiaru żenić się.
- Nie podobam się panu? -
ironicznym tonem spytała młoda
kobieta.
- Nie w tym rzecz, Saro,
doskonale pani o tym wie.
- Wiem, że kocha pan inn
kobietę. Niech się pan nie
obawia, nie jestem zazdrosna.
- Nie o to chodzi...
- Nie - przerwał Samuel -
chodzi tylko o zwykł
formalność...
- O zwykł formalność, łatwo
panu mówić! Od razu widać, że to
nie pana chc sił ożenić!
- Fran~cois, lepiej zdaję sobie
sprawę z pana uczuć niż pan sam.
Proszę mi uwierzyć, że gdyby
istniało jakieś inne
rozwizanie, nie prosiłabym pana
o udział w tej maskaradzie -
powiedziała Sara, która nagle
spoważniała.
- Ale...
- Wiem, co pan powie, pozwoli
pan, że się tym osobiście zajmę.
- Proszę się do tego nie
mieszać, moim obowizkiem
jest...
- Pojadę z panem.
- Ona nie chce pani więcej
widzieć na oczy.
- Wiem i uważam to raczej za
dobry znak. Nie chce mnie
widzieć, bo to, co jej
powiedziałam, wstrzsnęło ni.
Na to więc liczę, myślc, że nam
pomoże.
- Nie poprosi chyba pani
L~ei...
- Dlaczego by nie? Czy mi już
nie pomogła, czy nie uratowała
mi życia? Czy sama nie
ryzykowała własnym życiem i nie
wykazała się odwag działajc w
ruchu oporu?
- Ano właśnie, powinna
zapomnieć o tym wszystkim!
- Wcale jej pan nie zna, nie
potrafi zapomnieć, choć bardzo
tego pragnie. To bardzo prawa i
prostolinijna dziewczyna, która
uważa, że źli powinni zostać
ukarani.
- Doskonale o tym wiem, ale
dlaczegóż to ona właśnie miałaby
ich karać? I proszę: nie
wpltujcie w to L~ei.
- Dlaczego, skoro jest nam
potrzebna?
- Doskonale możemy się bez
niej obejść. Uważam, że
niepotrzebnie bralibyśmy sobie
na kark tak postrzelon
osóbkę...
- Zupełnie innego zdania jest
jej stryj, ojciec Adrien, który
wielokrotnie korzystał z jej
umiejętności.
- Walczyła, by przegnać
okupantów ze swojej ojczyzny...
- A teraz walczyć będzie, by
tutaj nie wrócili.
- To wszystko wydaje mi się
bardzo skomplikowane i ryzykowne
- rzekł Samuel. - Jeśli, jak się
domyślam, Fran~cois Tavernier
jest zakochany w L~ei, pakujemy
się w niezłe kłopoty. Trudno o
coś gorszego niż uczuciowe
komplikacje pomiędzy członkami
organizacji konspiracyjnej.
- Pański kuzyn ma słuszność,
to zbyt ryzykowne, nie tylko dla
L~ei, lecz również dla nas
wszystkich. Zobowizałem się wam
pomóc, przyłczyć się do waszej
walki, lecz nie za cenę
bezpieczeństwa i życia L~ei.
- Dość na dzisiaj - rzekła
Sara - innym razem o tym
porozmawiamy.
Ton jej głosu dawał im do
zrozumienia, że powinni odejść.
Pięciu mężczyzn wstało i wyszło.
Pokrzykujc z przejęcia
kilkoro dzieci ganiało się w
pyle skweru na placu des Vosges
pod okiem siedzcych w cieniu i
robicych na drutach lub
szyjcych matek. Niebo rozpalone
było do białości, ani żywego
ducha pod podcieniami. Fran~cois
Tavernier pożegnał swoich
towarzyszy i przerzuciwszy przez
ramię marynarkę skierował kroki
do samochodu, który zaparkował
na ulicy de Turenne. Te spotkania
i rozmowy wywoływały w nim jakiś
niepokój, zamęt w myślach,
zawrót głowy. Czy to rozważne,
przy jego pozycji, na jego
stanowisku pakować się w tak
awanturę, przygodę z jakimiś
amatorami, wśród których była
kobieta, która straciła wszelkie
poczucie zdrowego rozsdku? Nie,
jego postępowanie można było
określić różnymi słowami, lecz na
pewno nie było ono rozsdne i
rozważne; ale przecież od wojny
w Hiszpanii nie znał już
znaczenia tego słowa.
Spadkobierca bogatych
fabrykantów jedwabiu w Lyonie,
zerwał wszelkie stosunki z
rodzin, gdy opowiedział się po
stronie hiszpańskich
republikanów. Tylko jeden z jego
wujów, który zarzdzał jego
majtkiem, utrzymywał z nim dość
luźne stosunki, do czego
zmuszały go interesy. Albert
Tavernier, odznaczajcy się
wielk uczciwości połczon ze
skrupulatności, nie tylko
zachował fortunę swego kuzyna,
lecz także pomnożył j, a przy
tym nie splamił się kolaboracj,
co niekoniecznie można
powiedzieć o innych członkach
rodziny. Gdyby nie jego
interwencja, "czarnej owcy",
niektórzy po wyzwoleniu
znaleźliby się w więzieniu.
Choć pogrżony w
rozmyślaniach, bezwiednie
obserwował, co się dzieje wokół
niego; gdy się zbliżał do
samochodu, jakaś niewyraźna
postać skryła się za jeden z
filarów arkad. Jak przystało na
wprawnego konspiratora,
natychmiast wzmógł czujność, a
jego dłonie sięgnęły po broń.
Ten odruch rozbawił go: nie był
już na wojnie, a wierny walther
powrócił do jego prywatnego
arsenału. Wciż czujny szedł
dalej. Otwierajc drzwiczki
samochodu, rozejrzał się
uważnie... chyba mu się coś
przyśniło; oprócz nielicznych
przechodniów zdżajcych w
stronę ulicy de Rivoli, nie było
nikogo.
W środku pojazdu panowała
straszliwa duchota. Tavernier
rozluźnił węzeł krawata i odpił
guzik kołnierzyka. Wolno pojechał
na ulicę de l'Universit~e,
pewny, że nikt go nie śledzi.
Remont, jaki zlecił wykonać,
przebiegał normalnie; wszystko
zgodnie z planem zostanie
ukończone na jesieni. Wtedy
przekona się, czy L~ea zechce za
niego wyjść.
Ze złości zacisnł szczęki
przypominajc sobie dziwaczn
propozycję Sary; jeśli już miał
się ożenić, to właśnie z L~e i
z nikim innym... A jednak Sara
nie myliła się sdzc, iż
łatwiej jej będzie przeniknć do
argentyńskiej śmietanki
towarzyskiej, będc żon
dyplomaty; był to idealny punkt
obserwacyjny, by dowiedzieć się,
jak potoczyły się losy
uciekinierów nazistowskich,
którzy znaleźli schronienie w
tym kraju. Doskonale sobie
wyobrażał, jak zaprzyjaźnia się
ona z t dwudziestosześcioletni
aktork, Ev Duarte, któr
niedawno poślubił nowy prezydent
Argentyny. Dla nikogo nie
stanowiło tajemnicy to, że Juan
Domingo Per~on był zafascynowany
Benito Mussolinim i stałym
bywalcem salonów kół
pronazistowskich, jak i to, że
wygrał wybory dzięki "cabezitas negras"
(Czarne głowy: nazwa nadana
wieśniakom, którzy masowo
przybywali do Buenos Aires w
poszukiwaniu pracy.)... Czujc
się silny ze względu na poparcie
części klasy robotniczej i
wojska, "szef", wybrany na
prezydenta republiki
pięćdziesięcioma sześcioma
procentami głosów, zamierzał
uczynić ze swego kraju wielkie
światowe mocarstwo; pomimo
opozycji komunistów i
arystokracji, jego władza -
jak się zdawało - utrwalona
została na długo. Jako wysłannik
rzdu francuskiego Fran~cois
Tavernier został przedstawiony
parze prezydenckiej. Ledwo
zdołał powstrzymać uśmiech
rozbawienia, gdy całował dłoń
małżonki prezydenta, pięknej
tlenionej blondynki, o zbyt
mocno umalowanej twarzy i
ubranej w dziewczęc sukienkę,
która zaskakiwała na
dwudziestosześcioletniej
kobiecie. Mizdrzc się Eva
Per~on oprowadziła go po parku
wokół rezydencji prezydenta,
zachwycajc się kwiatami, które,
jak twierdziła, kochała
namiętnie. Natomiast jej
małżonek, generał Per~on,
zapewnił go, że zawsze będzie
mile widziany. Tego samego dnia
wieczorem podczas kolacji u
Victorii Ocampo, redaktorki
literackiego pisma "Sur",
rozmowa toczyła się tylko i
wyłcznie wokół pięknej Evy i
sposobu, w jaki położyła rękę na
ciężko myślcym Juanie Per~onie,
którego niektóre obecne damy
określały jako "muy macho" (bardzo
męski). Victoria Ocampo, wysoka,
urodziwa kobieta około
pięćdziesitki, egeria
argentyńskiego środowiska
literackiego, cieszca się
reputacj "pożeraczki mężczyzn",
kochanka lub przyjaciółka
największych współczesnych
pisarzy, zagorzała frankofilka,
darzyła wielk, głębok sympati
tego Francuza, który cignł za
sob jakby zapach przygód. W
chwili jego powrotu do Paryża
powierzyła mu papier, taśmy do
maszyny do pisania, kawę,
cukier, a także środki, jakie
Gis~ele Freund zgromadziła na
rzecz komitetu (Solidaridad con
los escrivatores franceses), z
prośb o przekazanie przesyłki
Adrienne Monnier, gdyż ona to
właśnie zgodziła się służyć za
pośredniczkę pomiędzy pisarzami
francuskimi a komitetem.
Monnier, znana z wydania
"Ulissesa" Jamesa Joyce'a,
przyjęła Fran~cois Taverniera z
wdzięczności w swojej księgarni
przy ulicy de l'Od~eon:
- Dzięki naszym argentyńskim
przyjaciołom będziemy mogli
zapewnić naszym pisarzom
codzienn porcję kawy, bez
której, jak twierdz, nie s w
stanie pracować.
Na widok zdziwienia rozmówcy,
cignęła dalej ze śmiechem:
- Ależ tak, księgarnię
przemieniliśmy na sklep
spożywczy. Cóż poczć, strawa
duchowa nie starcza naszym
ludziom pióra. Rozdajemy
prowiant codziennie od
czternastej do osiemnastej,
oprócz niedziel.
- Cóż trzeba uczynić, by
uzyskać pomoc żywnościow?
- Być pisarzem, bywalcem
księgarni lub nie. Rozsyłamy do
zainteresowanych prospekty
opracowane przez Gis~ele, w
których sygnalizuje ona naszym
intelektualistom daty przesyłek
i dostaw. Proszę, tutaj s
potwierdzenia odbioru.
Fran~cois Tavernier przeczytał:
"Jean_Paul Sartre: kilogram
kawy, kiełbasa, puszka oliwy,
kilogram suszonych owoców; Jean
Cocteau: trzy kilogramy kawy,
kostka konfitury mlecznej,
kilogram suszonych owoców; Henri
Michaux: kilogram kawy, pół
kilograma herbaty, dziesięć
tabliczek czekolady, trzy
kilogramy mleka skondensowanego,
trzy słoiki extra mięsa, szynka,
trzy kostki konfitury mlecznej;
Andr~e Breton: kilogram kawy,
dwie kiełbasy, puszka oliwy,
kilogram suszonych owoców,
kostka mlecznej konfitury;
Albert Camus: dwa kilogramy
kawy, dwie bandolas, puszka
oliwy, kostka konfitury
mlecznej." Bardziej wzruszony,
niż chciał to dać po sobie
poznać, Fran~cois odłożył na
zarzucony wiktuałami kontuar
pokwitowania, na których
widniała czapka frygijska, a pod
ni dwie dłonie w uścisku.
Adrienne Monnier spostrzegła
jego wzruszenie i z dobrotliwym
uśmiechem powiedziała:
- Ano tak, mój drogi, jesteśmy
tylko biednymi stworzeniami
Pana. Proszę zajrzeć, gdy tylko
pan zechce, zawsze będzie pan
mile widziany.
Wprowadzony zarówno w
środowisko peronistowskie, jak i
inteligencji argentyńskiej,
zajmował idealn pozycję, by
pomóc Sarze i jej przyjaciołom w
ich misji. Lecz czy istotnie
było rzecz konieczn
poślubienie pięknej Żydówki?
Wtpił w to, aczkolwiek... Czy
trzeba było dla zaspokojenia ich
żdzy zemsty poświęcać jego
miłość do L~ei?
By się oderwać od tych myśli,
przyjł zaproszenie Laure i
poszedł posłuchać jazzu w
"Lorientais", gdzie grał Claude
Luter, klarnecista z włosami na
jeża, który w koszuli w szkock
kratę wygldał jak kanadyjski
drwal, a z nim długi i chudy
trębacz: Boris Vian.
11
"20 lipca 1946 r.
Ukochana moja,
Od kilku dni jestem w Paryżu.
W kraju uzyskanie połczenia
telefonicznego jest nadal równie
niepewne jak wygrana na loterii,
zaś telefonistki nie ulituj się
nad zakochanymi. Zostaje mi więc
tylko pióro, bym mógł Ci
wyrazić, jak okropnie za Tob
tęsknię i że przyjadę w tygodniu
z Laure, któr spotkałem
przedwczoraj. Twoja siostrzyczka
zamierza posłużyć się moj
osob, by uniknć dłuższego
pobytu w Montillac... Tylko jej
bujne włosy przypominaj Ciebie,
a szkoda!
Spotkałem Sarę. Gdy mi
opowiedziała swoje przejścia, a
zapewniam Cię, że nie wszystko
Ci wyznała, zrozumiałem Twoj
reakcję. Nie powinnaś tak się
zapiekać w gniewie i uporze;
sama tyle wycierpiałaś, że
powinnaś j zrozumieć. Pod
wieloma względami jesteście do
siebie bardzo podobne. Różnica
polega jedynie na tym, że ty nie
sięgnęłaś dna rozpaczy i
okropności... Musisz wiedzieć,
że Sara już nigdy nie będzie
"normaln" kobiet. Cokolwiek
byśmy uczynili, nigdy nie
zdołamy naprawić tego, czego nie
sposób naprawić; lecz możemy jej
pomóc. Proszę Cię o zgodę, bym
przyjechał do Montillac z ni,
a ona pragnie tego całym sercem.
Jeśli odmówisz, zrozumiem. Ale
znam Ciebie, jesteś taka
szlachetna, wspaniałomyślna i
kochasz Sarę. Zaraz wyjeżdżam do
Londynu; spędzę tam dwa dni.
Zadzwoń do Laure albo
telegraficznie prześlij do niej
odpowiedź. Tak mi śpieszno znowu
Ciebie zobaczyć, wzić w
ramiona i przytulić, zobaczyć,
jak z rozkoszy przymykasz
powieki.
Dzieweczko, chcę, byś jednego
była pewna: kocham Cię. Zawsze o
tym pamiętaj. Los może nam
zgotować wiele niespodzianek,
nasza przyszłość może okazać się
inna, niż sobie wymarzyliśmy.
Wiem jednak, że jesteś jedyn,
powtarzam, zrozum, jedyn
kobiet, u której boku chciałbym
żyć w otoczeniu - czemu nie? -
gromadki podobnych do Ciebie
dzieci?
Fran~cois"
Serce L~ei zakołatało mocniej,
gdy rozpoznała charakter pisma
kochanka. Pozostawiła Fran~coise
i Ruth przy dogldaniu konfitur,
które przygotowywała od rana, i
pobiegła zamknć się w
gabinecie ojca, żeby tam w
spokoju przeczytać list.
Jedyna!... Była jedyn osob,
z któr chciałby spędzić życie,
mieć dzieci!... "Ja też
chciałabym z nim spędzić życie"
- myślała. - Owładnęło ni
uczucie szczęścia, spokoju: po
raz pierwszy uświadomiła to
sobie. Wybuchnęła śmiechem.
Dlaczego tak długo zwlekała z
wyznaniem tego uczucia?...
Natychmiast nasunęła jej się
odpowiedź: "Boję się, że będę
przez niego cierpieć!" Na tę
myśl jej ciało znowu pokryło się
potem. "Zgłupiałam do cna, żeby
doprowadzać się do takiego
stanu, dlatego że mężczyzna,
którego kocham - a tak, jakże
ona go kochała, jak przyjemnie
było w końcu przyznać się do
tego! - wyznaje mi swoj miłość!"
Śmiała się jeszcze, ale niepokój
wciż trwał. Raz jeszcze
przeczytała list... Skoro j o
to prosi, przyjmie Sarę, będzie
dla niej czuła i opiekuńcza. We
dwoje dopomog jej w
przezwyciężeniu bólu, smutku,
odwiod j od myśli o zemście.
Szybko, zadzwonić do Laure i
powiedzieć jej, że Montillac
oczekuje ich trojga... Lecz
dlaczego pisze: "Los może nam
zgotować wiele niespodzianek..."
Jakich niespodzianek?... Co
chciał przez to powiedzieć?...
L~ea podniosła dłonie do skroni,
by uciszyć to uderzenie krwi...
Zamknęła oczy... i zaraz je
otworzyła... Pod powiekami na
ułamek sekundy zobaczyła Sarę
podajc jej swoje martwe
dziecko... Sara śmiejca się i
przygldajca jej z okropnym
wyrazem twarzy...
L~ea skuliła się na starej
ojcowskiej kanapie, drżała.
Zapach zimnego potu, który
wstępował na jej drżce ciało,
wywoływał w niej mdłości. "Muszę
się uspokoić... muszę się
opanować... Mamusiu...
Camille... boję się, żebyście
wiedziały, jak ja się boję..."
Wspomnienie kojcych dłoni matki
i dotknięcia rk Camille na jej
czole, gdy niedobre sny
nawiedzały j po nocach,
stopniowo j uspokoiło. Z trudem
wstała, w ustach czuła gorzki
smak. W lustrze w łazience
zobaczyła oblicze topielicy. Ze
złości zdarła z siebie ubranie
i wskoczyła pod prysznic. Ach,
zmyć z siebie wszystkie te
wspomnienia, te wszystkie
obrazy, myśleć tylko o radości,
że żyje, a jej ciało stworzone
jest dla rozkoszy!... Rozkoszy,
któr dawał jej z takim
mistrzostwem Fran~cois. Poczuć
wreszcie szczęście zespolenia z
nim, stopienia w jedno...
Przyszłość z nim to mogły być
tylko miłe niespodzianki, to
właśnie dawał jej do
zrozumienia. Oboje przywróc
Sarze radość życia; potrafi
otoczyć j wielk czułości, do
jakiej tylko s zdolni; ich
miłość może okazać się
dobroczynna dla wszystkich.
Wszystkich, których kocha,
pragnie widzieć szczęśliwymi.
Wojna się skończyła, powrócił
czas pokoju i szczęścia.
Podśpiewujc wyszła spod
prysznica, wytarła się,
przejrzała z zadowoleniem w
wysokim lustrze łazienki,
skropiła się perfumami i włożyła
lekk płócienn sukienkę.
Śmiechy i wesołe nawoływania
dochodziły od strony tarasu,
zbiegła tam więc pod grabami;
nie była to jeszcze pora
wieczornego aperitifu, miało się
ku obiadowi. W cieniu glicynii
Alain Lebrun otwierał butelkę
szampana, a towarzyszyły mu przy
tym Estelle, Lisa, Fran~coise i
Ruth przepasane jeszcze
kuchennymi fartuchami.
- Co tu się dzieje? Co
świętujecie beze mnie?
- Charles i Pierre poszli po
ciebie - powiedziała Fran~coise z
przekornym uśmiechem.
- Nie spotkałam ich. Powiecie
mi w końcu, co się dzieje?
- Fran~coise... - zaczęła Lisa
prychajc śmiechem, który zaraz
zdusiła zasłaniajc usta dłoni.
- Co, Fran~coise?
- ...właśnie nam ogłosiła -
podjęła Estelle, przerywajc
znowu swoj wypowiedź, żeby
wytrzeć łzy, które płynęły jej z
oczu.
- Płaczesz! Czy coś się stało?
- Nie... a właściwie tak,
panienko L~eo - rzekł Alain,
strzelajc korkiem szampana.
- Powiecie mi wreszcie?...
Och, chyba zaczynam rozumieć!...
Pan i Fran~coise?... Tak?... Och,
siostrzyczko, taka jestem
szczęśliwa, tak się cieszę! -
wykrzyknęła L~ea całujc
Fran~coise. - Proszę przyjć moje
gratulacje, Alain - powiedziała
całujc i jego.
- Dziękuję panience.
- Nie ma żadnych panienek. Czy
nie jestem pana szwagierk?
- Dziękuję, L~eo.
Uśmiechnięta L~ea ujęła
kieliszek szampana, który jej
podał.
- Nie znaleźliśmy jej... A,
tutaj jesteś! Szukaliśmy cię z
Pierre'em wszędzie - powiedział
zadyszany Charles.
- Proszę, dzieci, wypijcie z
nami toast.
- Alain, tylko odrobinkę, to
przecież jeszcze malcy -
powiedziała Fran~coise.
Gdy wszyscy zostali już
obsłużeni, Alain Lebrun wzniósł
swój kieliszek.
- Wznoszę toast za
najpiękniejszy dzień mojego
życia. Za ukochan kobietę, za
Montillac i za wszystkich jego
mieszkańców. Wasze zdrowie.
- Jacy szczęśliwi byliby wasi
rodzice - powiedziała Ruth
płaczc.
- Ruth, moja kochana, dajże
spokój, nie płacze się w takim
dniu - powiedziała Estelle
hałaśliwie wycierajc nos.
- Nie, nie wypada płakać -
zachłysnęła się Lisa.
Wszystkie trzy były
przekomiczne, ściskajc w dłoni
chusteczki do nosa, aż
Fran~coise, Alain i L~ea
wybuchnęli gromkim śmiechem.
- No tak, jeszcze sobie z nas
kpi - mruknęła Ruth.
Pod koniec dnia wszyscy pili
wino z piwnic za szczęście
narzeczonych, tym razem w
towarzystwie Jeana Lef~evre'a i
księdza Henri'ego.
- A ty kiedy? -
porozumiewawczo spytał Jean
L~eę.
- Szybciej, niż myślisz -
odparła lekkim tonem.
Lecz na widok jego miny
pożałowała swoich słów. Jak
naprawić nieostrożność? Na
szczęście do rozmowy włczyła
się Fran~coise.
- Proszę księdza, ja i Alain
bylibyśmy bardzo szczęśliwi,
gdyby zechciał ksidz udzielić
nam ślubu.
- Z największ przyjemności.
- Ze ślubem zaczekacie do
zakończenia winobrania? - spytał
Jean.
- Nie - odpowiedziała
Fran~coise - zależy nam z
Alainem, by wzić ślub jak
najszybciej, jak tylko wyjd
zapowiedzi.
- Nie zdżymy wszystkiego
przygotować, uszyć sukni,
rozesłać zaproszeń, zorganizować
przyjęcia...
- Nie będzie żadnego wesela,
L~eo - powiedziała Fran~coise. -
Chcę, by ślub odbył się w ściśle
rodzinnym gronie.
- Ależ...
- Dobrze chyba rozumiesz,
dlaczego?
Tak, oczywiście, rozumiała.
Ale z niej idiotka!
- Fran~cois zapowiada swój
przyjazd z Laure i z jedn
znajom. Może zdż na ślub -
powiedziała.
- Wspaniała nowina - rzekła
Lisa - bardzo lubię pana
Taverniera.
Nowina nie przypadła do gustu
Jeanowi Lef~evre, który obrzucił
L~eę bystrym spojrzeniem.
- Ty i Jean, jeśli się
zgodzicie, będziecie moimi
świadkami. Alain poprosił
swojego wuja i przyjaciela.
Przez resztę tygodnia, aż do
przybycia Laure i gości L~ei, w
Montillac panowało tak wielkie
ożywienie, jakiego ta siedziba
nie pamiętała od dawna. W domu
trwała nieustanna bieganina,
przesuwanie mebli, przyjmowanie
dostaw w zwizku z urzdzaniem
pokoi dla nowożeńców.
Postanowiono, że zajm oni dawn
sypialnię państwa Delmas, która
była najpiękniejszym pokojem w
całym domu, a ponadto
przylegajce do niej salonik i
łazienkę. Po niedawnym remoncie
pomieszczenia te jeszcze
wypiękniały, a Pierre miał swój
pokój obok sypialni matki.
Na wiadomość o zamżpójściu
Fran~coise Lisa i Ruth
odmłodniały; bez przerwy
dyskutowały o wyprawie,
srebrach, pościeli, zastawie.
Przyjechała krawcowa z Langon,
żeby wzić miarę na toalety dla
pań dziedziczek z Montillac.
Wybór strojów stał się przyczyn
ożywionych dyskusji. Fran~coise
zdecydowała się na prosty
jasnożółty kostiumik, L~ea
wybrała ciemnoczerwon
suknię_płaszcz, Lisa suknię z
cienkiego drukowanego jedwabiu z
płaszczykiem w podobnym kolorze,
Estelle komplet perłowoszary;
Ruth oświadczyła, że niczego nie
potrzebuje. Ze względu na bardzo
krótki termin wykonania
zamówienia postanowiono, że
krawcowa zrobi tylko jedn
przymiarkę. Trzeba było użyć
całej przymilności i siły
perswazji L~ei, by pani Larcher,
która uważała, że potrzeba co
najmniej trzech, przystała na
to. Ustalono, że panie udadz
się do Langon, by zyskać na
czasie. Teraz przyszła pora, by
pomyśleć o kapeluszach,
pantofelkach, torebkach i
rękawiczkach. Zaopatrzone w
próbki materiałów swych kreacji,
w przeddzień przyjazdu Laure
wyruszyły do Bordeaux.
Umęczone bieganin po
sprawunki usiadły w herbaciarni
naprzeciwko teatru, ułożywszy
wokół siebie paczuszki. Przy
ssiednim stoliku dostrzegły
swoj kuzynkę, Corinne Delmas,
która niedawno wyszła za mż za
bogatego właściciela ziemskiego
z Pauillac, siedzc z dwiema
przyjaciółkami. Trzy młode osoby
zaczęły szeptać między sob z
ożywieniem, gdy rozpoznały L~eę
i Fran~coise. Ta ostatnia
zaczerwieniła się i zwiesiła
głowę, L~ea natomiast popatrzyła
na nie ostentacyjnie.
- Ależ tupet! - dziwiła się
głośno jedna z przyjaciółek
Corinne.
- Jakże śmi się pokazywać
publicznie? - spytała inna.
- Udajemy, że ich nie widzimy
- pośpiesznie zdecydowała
Corinne.
- Chodźmy std - poprosiła
Fran~coise, która nagle mocno
zbladła.
- Nie ma mowy - odparła L~ea,
a oczy jej pociemniały.
- Moje dzieci, tylko żadnych
skandali - wyszeptała Estelle.
L~ea podniosła się i podeszła
do stolika, przy którym
siedziały trzy młode kobiety.
- Dzień dobry, Corinne.
Małżeństwo wyraźnie ci służy,
wygldasz wspaniale. Gdy
ostatnio widziałam cię ze
stryjem Lucien, byłaś o wiele
chudsza. Dzień dobry paniom.
- Dzień dobry.
- Fran~coise bierze ślub za
trzy tygodnie, oczywiście
serdecznie zapraszamy ciebie z
mężem.
- Gratuluję - wybełkotała
zmieszana Corinne. - Nie wiem,
czy będziemy mogli przybyć.
- Postaraj się, moja droga,
sprawisz nam tym wielk
przyjemność. Do widzenia, nie
przeszkadzam, spieszę się, bo
tyle jeszcze mamy do
załatwienia. Do zobaczenia
niebawem, przyślemy ci
zaproszenie.
- Do widzenia.
Zadowolona z siebie L~ea
wróciła do stolika.
- Zaprosiłam j na twój ślub.
- Nie zrobiłaś chyba tego?
- Nie obawiaj się, nie
przyjedzie; ale nie mogę
powiedzieć, że jestem
niezadowolona z siebie. W niezłe
zakłopotanie wprawiłam tę głupi
gęś.
- To mnie wprawiłaś w
zakłopotanie - ze smutkiem
stwierdziła Fran~coise.
- Wybacz mi, siostrzyczko, to
niechccy.
- Kelner, rachunek - poprosiła
Estelle.
Wyruszały w drogę pełne
radości i rozgadane, a wróciły
milczce, każda zatopiona w
swoich myślach.
Nazajutrz pod wieczór Fran~cois
Tavernier i Laure przyjechali w
towarzystwie Sary Mulstein i
Daniela Zedermana. Od obiadu
L~ea wypatrywała ich, stojc
przy wjeździe do Montillac na
poboczu drogi... Gdy samochód
wjeżdżał do majtku, z pośpiechu
o mało co nie wpadła pod koła.
Kierowca w ostatniej chwili
wyminł j i wściekły wyskoczył
z pojazdu:
- Panienka zupełnie oszalała,
o mały włos, a bym pani
przejechał.
Na obliczu L~ei odmalowało się
rozczarowanie.
- Ale to nie...
- Jestem tutaj.
- Och, Fran~cois, już myślałam,
że nie przyjechałeś!... Co ci
jest? Głowa cię boli?
- Przez twój pośpiech i
hamowanie Daniela uderzyłem
głow o przedni szybę.
- Ojej, tak mi przykro -
powiedziała L~ea, wybuchajc
śmiechem.
Fran~cois posłał jej pełne
wściekłości spojrzenie.
- Takie to na tobie robi
wrażenie?
L~ea śmiała się coraz
szczerzej. W jej ślad poszli
Laure i Daniel, a później i
Sara, która wysiadła z
samochodu, przyłczyła się do
ogólnej wesołości. Tavernier
zrobił groźn minę, na co
zareagowano jeszcze głośniejszym
śmiechem. Wkrótce i jego
opanował szalony śmiech. Śmiejc
się porwał L~eę w ramiona.
- Ach, ty łobuziaku, jak
zwykle stajesz w poprzek drogi -
powiedział z czułości.
Podeszła do nich Sara w
czarnym turbanie; uśmiechnęła
się.
- L~eo, dziękuję ci, pierwszy
raz od wojny śmieję się z całego
serca. Chodź, niech cię ucałuję.
Obie przyjaciółki objęły się
nie starajc się ukryć
wzruszenia.
- Rozumiem pana wybór -
szepnł Daniel do Fran~cois. -
Pańska przyjaciółka jest
cudowna.
- Ostrzegam, niech się pan nie
zakocha, bo będzie pan miał ze
mn do czynienia.
- Dla takiej kobiety gotowy
jestem stawić czoło
groźniejszemu niż pan
przeciwnikowi.
Ton, jakim chłopak wypowiadał
te słowa, pełne zachwytu
spojrzenia, jakimi obrzucał
L~eę, nie podobały się Fran~cois.
"Brakowałoby tylko tego, żebym
był zazdrosny" - pomyślał.
- Moja droga, przywiozłam
mojego kuzyna Daniela Zedermana.
To nieco bezpardonowe, ale mam
nadzieję, że nie weźmiesz mi
tego za złe.
- Skdże znowu, miejsca u nas
dosyć.
Laure biegła już w stronę
domu. Trzymajc Sarę i Fran~cois
pod rękę, rozpromieniona L~ea
prowadziła ich do niego.
- Cieszę się, że w końcu
poznam Montillac, o którym tyle
mi opowiadałaś. Rozumiem teraz,
dlaczego tak kochasz to miejsce.
Wszystko tu jest takie
harmonijne, takie oczywiste,
takie naturalne, a jednak
osobliwe. To siedziba, która nie
otwiera swych bram przed byle
kim - powiedziała Sara.
L~ea przyjrzała jej się
uważnie: jakże obca osoba tak
świetnie wyczuła ducha tego
miejsca?
Przeszli przed północn
fasad, a potem wzdłuż
drewnianych szop, w których
trzymano wózki. Tymczasem słońce
chyliło się hu zachodowi,
zalewajc ziemię
płomienistoczerwonym
apokaliptycznym światłem,
nadawało ono nierzeczywisty
wygld budynkom w Bellevue,
które zdawały roztapiać się w
żarze pieca. Zachód słońca
stanowił dla L~ei zawsze silne
przeżycie. Gdy jeszcze była
malutk dziewczynk i dopiero
zaczynała chodzić, wyrywała się
do zachodniej części domu, by
patrzeć, jak lśnica gwiazda
"kładzie się spać". Za każdym
razem, gdy słońce znikało za
wzgórzem Verdelais, ściskało jej
się serce i czuła, jak narasta w
niej jakiś nieokreślony
niepokój. Ten niepokój nigdy jej
nie opuszczał. I teraz, u boku
ukochanego mężczyzny i
przyjaciółki, któr odzyskała,
na widok purpurowoczarnego
niespokojnego nieba i słońca jak
rozżarzona kula, niepokój
opanował j również, był nawet
silniejszy. Towarzyszce jej
osoby przystanęły i w milczeniu
upajały się t piękn chwil,
która na tak krótko obmywała
ziemię ze wszelkiej brzydoty.
Skd ten nagły napad lęku?...
Och, niech słońce nie zachodzi,
niech nie nastaje noc, która
przynosi ponure przygniębiajce
sny!... Gdy stała tak wsparta na
kochanku, wstrzsnęły ni
długotrwałe dreszcze. "Czuć, jak
drży ciało przytulonej
ukochanej, dzielić z ni
wzruszenie chwili, tylko to jest
prawdziwe - pomyślał Tavernier,
oplatajc j ramieniem. L~ea
podniosła oczy, była
zachwycajca, prawie
nierzeczywista, oblana blaskiem
zachodzcego słońca. Cienie ich
splecionych ciał przesuwały się,
niemal namacalne, plastyczne, na
ścianie składu win, po którym
pięły się wonne białe róże.
Wśród zapachu róż rosło w nich
pożdanie tak silne, że doznali
nieoczekiwanej, nagłej rozkoszy,
aż zadrżeli, zaskoczeni tym, jak
odnajdywały się ich ciała. Sara
i Daniel przygldali się im z
różnymi odczuciami; ci dwoje
byli oczywiście stworzeni dla
siebie, dopełniali się. "Czy mam
prawo?" - myślała Sara. "Pragnę,
by ta dziewczyna pokochała mnie
kiedyś tak, jak jego kocha" -
myślał Daniel.
Wciż spleceni w uścisku L~ea
i Fran~cois powoli skierowali się
ku południowemu wejściu do domu.
Udali się do salonu, gdzie
oczekiwały ich panny de
Montpleynet, Fran~coise i Laure
rozprawiajce z ożywieniem,
ksidz Henri, Jean Lef~evre i
Alain Lebrun, którzy dyskutowali
palc papierosy. Charles rzucił
się w ramiona swojego
"przyjaciela Fran~cois".
- Jesteś już mężczyzn, mój
chłopcze - powiedział Tavernier,
stawiajc chłopca na ziemi.
Natomiast Pierre, nie
przywykły do takich dużych
zgromadzeń towarzyskich, schował
się za matkę.
L~ea dokonała prezentacji.
Wypili po lampce starego wina z
Montillac i zasiedli do stołu.
Posiłek przebiegał w wesołej i
ożywionej atmosferze. Ruth
prześcignęła sam siebie i
Tavernier bezustannie
komplementował jej talenty
kulinarne. Siedzca pomiędzy
księdzem Henrim a Jeanem
Lef~evrem Sara była uśmiechnięta
i odprężona, z uwag
przysłuchiwała się wypowiedziom
ssiadów; Alain Lebrun nie mógł
oderwać oczu od Fran~coise,
Daniel i Laure rozmawiali z
wielkim ożywieniem, zaś Estelle
i Lisa czuwały nad dziećmi. Po
kolacji wszyscy, z wyjtkiem
dzieci i ciotek, wyszli na
taras.
Zapadła już noc, upalna i
rozgwieżdżona. Palc papierosy,
oparci o balustradę
kontemplowali mroczny pejzaż,
który ożywiały nieliczne
światełka w okolicy Langon. Po
metalowym moście przejechał
pocig wygldajcy jak
świetlisty wż. Spadła gwiazda;
L~ea pomyślała o czymś, co
chciała, by się spełniło.
Zmęczona podróż Sara chciała
udać się na spoczynek. Ruszyli
więc w górę ku domowi. Jean i
ksidz Henri pożegnali się.
- Laure, myślę, że zajmiesz
swój pokój, prawda? Dla Sary
przygotowałam pokój na końcu
korytarza, a Daniel będzie spał
w pokoiku obok twojego -
powiedziała L~ea.
- Dobranoc moja droga - rzekła
Sara całujc j.
- Dobranoc panno L~eo.
- Dobranoc Danielu, mów mi po
imieniu. Do jutra.
Narszecie sami!
- Chodź, noc jest zbyt piękna,
żeby iść spać, chcę się z tob
przejść.
Objwszy się zeszli zboczem
poniżej tarasu. Ziemia drogi
biegncej wzdłuż winnicy była
miękka pod ich stopami. Skręcili
w lewo do wierzb.
- Poznaję to miejsce.
- To la Gerbette, przyszliśmy
tutaj wieczorem po pogrzebie
mojego ojca.
- Pamiętam - powiedział
przycigajc j do siebie.
- Chodź - powiedziała
odsuwajc się od niego.
Jak za pierwszym razem musiał
wyważyć drzwi ramieniem. Jak za
pierwszym razem powiedziała:
- Niezbyt tu ładnie. We
wspomnieniach to miejsce
wydawało mi się przytulniejsze.
I jak za pierwszym razem
rozesłał marynarkę na sianie.
Wstawał dzień, gdy wrócili do
Montillac zmęczeni i szczęśliwi.
Ledwo położyli się w wskim łóżku
L~ei, zapadli w głęboki sen.
12
Tydzień upłynł jak we śnie,
tyle rzeczy i miejsc L~ea miała
do pokazania przyjaciołom. Laure
nie odstępowała ani na chwilę
Daniela, pożerała go wprost
wzrokiem, on uważał, że jest
czarujca, lecz nieco natrętna,
gdzież jej do siostry, która
skupiała na sobie cał jego
uwagę i przy której nie
dostrzegał innych kobiet -
oprócz Sary, lecz Sara to co
innego. Sara była jego żeńskim
sobowtórem. Takie same
cierpienia, takie same lęki,
były ich udziałem, przy życiu
trzymała ich nienawiść; na dnie
upodlenia poprzysięgli sobie, że
przeżyj, by złożyć świadectwo o
okropnościach, by się zemścić.
Do dziś odczuwali wstyd z powodu
tego, do czego musieli się
posunć, by przetrwać i ten
wstyd też wymagał zemsty.
Wyznali sobie wszystko i poznali
się nawzajem odnajdujc w drugim
coś dla siebie. On miał
osiemnaście lat, ona dobiegała
trzydziestki, lecz byli starsi,
bardziej znużeni niż
dziewięćdziesięcioletni starcy.
Fran~coise przekonywała się, że
będzie mogła pokochać Alaina, a
L~ea i Fran~cois byli w sobie tak
zadurzeni, że było to wręcz
krępujce. Krępujce i bolesne
dla Jeana. Rozumiał wybór swojej
przyjaciółki: Tavernier to była
przygoda, Paryż; on to
spokojne, mieszczańskie życie,
prowincja, a jednak był
przekonany, że w dużej mierze
dziewczyna była stworzona do
cichego życia na ukochanej
ziemi.
Na tarasie, przechadzajc się
tam i z powrotem, ojciec Henri i
Sara wiedli ożywion dyskusję.
- ...Prawdziwi bojownicy boj
się zostać siepaczami. Z tak
sam pogard traktuj tych
spośród swoich kolegów, którzy
daj się ponieść żdzy walki, aż
zostaj zabójcami...
- Ma ojciec słuszność, nie
jesteśmy prawdziwymi
bojownikami, ale dlaczego
mielibyśmy nimi być wobec tych,
którzy byli właśnie siepaczami?
Nie zaślepia nas żdza walki,
lecz pragnienie zemsty. A ojciec
mi mówi o dobroci, miłości,
sprawiedliwości, wybaczeniu!...
Dlaczego mielibyśmy rozumieć te
słowa?
- Ale musicie! Spoczywa na was
wielka odpowiedzialność:
złożenie świadectwa. Świadectwo
przed całym światem, jakich
szaleństw może dopuścić się
rodzaj ludzki, aby - gdy już je
poznamy - móc je odrzucić z
odraz...
- Jak to się dzieje, że ojciec,
który podobnie jak ja widział,
do czego byli zdolni, nadal
uważa, że zaliczaj się do
rodzaju ludzkiego? Nadal ojciec
wierzy w swojego Boga?...
- Tak, bardziej niż
kiedykolwiek wierzę w Niego. Z
cał pewności wiem, że Bóg jest
Miłości, że istnieje, że jest
obecny, działa, nie jest
odpowiedzialny za cierpienie i
zło. Wierzcemu może się
wydawać, iż krzyki bólu, jakim
wypełnione jest stworzenie,
zaprzeczaj temu, że jest to nie
do przyjęcia. By Bóg stał się
wiarygodny, wierzcy nie może
być po prostu "wierzcym", lecz
"wierzcym mimo wszystko", to
znaczy musi mieć oczy szeroko
otwarte na rzeczywistość, która
otacza wszystkich ludzi, rani
ich, jest niezrozumiała, a
jednak być przekonany, że Bóg
jest Miłości mimo wszystko.
Wybaczenie jest obowizkiem...
- Proszę mówić za siebie,
ojciec jest katolikiem, a ja
jestem Żydówk! Nawet gdybym
chciała, nie mogę, nie mam
prawa, za dużo zmarłych, za dużo
cierpień domaga się
sprawiedliwości...
- Sama pani odwołuje się do
tego słowa. Proszę pozwolić
działać sprawiedliwości, ma ona
swoje prawa; a poza prawami,
kategoryczne obowizki. Ma
karać, lecz sprawiedliwość nie
ma nic wspólnego z nienawiści
ani z aktami zemsty. Nienawiść i
zemsta nie s budujce; s
jałowe i destrukcyjne. Niechże
sprawiedliwość srogo, gdy musi
być sroga, czyni swoj
powinność, lecz niech nigdy
nasze serce nie staje się złe.
Niech się pani strzeże przed t
zaraz, która sprawia, że
niekiedy ktoś, kto walczył ze
złem, zwalczał zło, po
odnieisonym triumfie okazuje się
nosicielem tej samej choroby,
któr chciał wytrzebić.
- Za późno już, jestem ni
dotknięta.
- Nie chcę w to wierzyć.
Przynajmniej niech pani nie
pociga za sob młodego kuzyna,
to jeszcze dziecko...
- Dziecko! Chce ojciec, żeby
panu opowiedział, ten "dzieciak"
właśnie, czego tam zaznał, a co
gorsza, do czego się sam
posunł? Dziecko, o jakim ojciec
mówi, umarło w Mauthausen, w
Buchenwaldzie, w Oświęcimiu, w
Brzezince, w Dachau, może ojciec
wybierać. To dziecko nosi
nienawiść w sercu i to nie ja
mu j zaszczepiłam.
- W piekle obozów modliłem się
za naszych oprawców. Gdyż dum
nas, wszystkich Francuzów, jest
to, że należymy do narodu, który
nie może tolerować, dla którego
jest nie do przyjęcia, nawet
gdybyśmy musieli ryzykować nasz
skórę, by inni ludzie, kim by
nie byli, byli traktowani tak,
jak nas traktowano; tylko do
sprawiedliwości mamy prawo się
odwołać, gdyż mimo wszystko s
naszymi braćmi, gdyż też s
istotami ludzkimi.
- Niechże ojciec przestanie,
proszę, nie ma ojciec prawa, nie
wolno ojcu traktować ofiar na
równi z oprawcami. Dokłada
ojciec do moich cierpień ból nie
do zniesienia.
- Proszę mi wybaczyć, że
zadaję pani ból, lecz jako
duchowny muszę powiedzieć, że
idziecie zł drog. Jakże ci,
którzy wczoraj byli słabi, a
dziś s panami, mieliby z kolei
sami stać się katami, jeśli im
się nie przypomni, natychmiast,
gdy wezm władzę w swoje ręce:
"Pomóżcie najpierw najbardziej
cierpicemu", co jest
równoznaczne z nakazem: "Kochaj
bliźniego swego jak siebie
samego"?
- Niech ojciec zatrzyma dla
siebie te swoje nauki. Pomyliłam
się, zwierzajc się ojcu. Czegóż
można się było spodziewać po
duchownym tego wyznania, które
uczyniło nam tyle zła.
Ojciec Henri spuścił głowę,
wygldał teraz na bardzo
nieszczęśliwego.
- Wiem... Nietolerancja
Kościoła katolickiego wobec
Żydów zapewne w jakiś sposób
przyczyniła się do eksterminacji
narodu żydowskiego. Lecz w jego
łonie jest wielu, którzy prosz
o wybaczenie.
- Wybaczenie... Wybaczenie...
Tylko tyle potraficie
powiedzieć! Może to tylko wasza
sprawa, nie nasza.
- Moje biedne dziecko!...
- Nie jestem ojca
dzieckiem!... Och, przepraszam!
Wzburzona Sara gestykulujc
zamaszyście potrciła L~eę i
wytrciła tacę z kieliszkami,
które dziewczyna niosła.
- Nie możesz być
ostrożniejsza? - wesoło zapytała
L~ea.
- Przykro mi, ale ojciec...
- Aha, już wiem, jeszcze jedna
z tych waszych dyskusji. Nie
rozumiem, dlaczego tak
uporczywie stara się ojciec
przywołać j do rozsdku. Ja
dawno już z tego zrezygnowałam.
Ojciec Henri nie odpowiedział,
pomagał Sarze zbierać kawałki
szkła.
L~ea bardzo polubiła ojca
Henriego. Nie odznaczał się
wysok postur stryja Adriena,
ani jego elokwencj, lecz w obu
tych zakonnikach tkwiła
prawdziwa, szczera miłość ludzi
i wielkie zrozumienie dla ich
słabości. Jednakże kapucyn
odznaczał się naiwności,
której nie było u dominikanina,
zostało w nim coś z dziecka.
Przyjaciel Jeana Lef~evre'a
pokładał nieograniczon ufność w
swojego Boga i Jego miłość dla
swych stworzeń. Z wieczorów,
jakie spędzał w MOntillac, z
przechadzek wśród winnic, godzin
spędzonych na tarasie czy w
gabinecie ojca, L~ea zachowała
wspomnienie długich rozmów o
tajemnicach miłości do Boga i
roli człowieka na ziemi.
"Jedyna i prawdziwa chwała
Chrystusa polega na uznaniu tego,
czym jest, to znaczy
nieskończon Miłości.
Dysponujemy swobod
odwzajemnienia jej lub nie!
Piekło to nie inni, to ja sam
odrzucajcy miłość. Zobaczyć się
w zwierciadle wieczności takim,
jakim się jest! A zbawienie to
spotkanie z tym, co istotne,
przy odrzuceniu tego, co złudne,
iluzoryczne. Nie bójmy się żyć z
szeroko otwartymi oczyma,
niczego nie ukrywajmy przed
sob: ani okropności zła, ani
olśnień dobra, nie bójmy się, że
nasze kroki i dni poprowadz nas
do niczego i nikogo. W moim
mniemaniu zło w dużej mierze
bierze się z próżnego myślenia,
przekonania, że jesteśmy
samowystarczalni, że nikogo nie
potrzebujemy. To złudne
przekonanie, że możemy obejść
się bez innych i pogardy dla
innych posunięte aż do absurdu.
Skandal zmarnowanego życia,
marnotrawstwa, obojętności na
los starców i biednych,
głodnych, uciśnionych,
bezrobotnych, wszystkich
zepchniętych poza nawias
społeczeństwa... Za to wszystko
jesteśmy odpowiedzialni, to
nasze zmartwienie, nasza sprawa
i nie obwiniajmy za to Boga.
Droga życia, droga pokoju,
wiedzie zarówno dla jednostek
jak i narodów poprzez
wzbogacanie dialogu i zgodę na
dzielenie się, jak byśmy tego
nie nazwali. Krwawe szaleństwa,
jakich jesteśmy świadkami, czyż
nie s jedynie nasileniem
rozpaczy wobec wszystkich tych
odmów, tego odrzucania? Moje
obawy wywołuje przekonanie,
przeczucie, że ludzkość
nieuchronnie zmierza ku swej
zagładzie, jeśli nie zweryfikuje
swojej postawy, nie zastanowi
się nad sob, jeśli pilnie nie
odnajdzie sensu Boga, a w
konsekwencji: potrzeby Miłości
przez duże M. Nie ma innego
wyboru, jak narodziny nowego
człowieka albo ryzyko, że
ludzkość oszaleje i zniknie z
historii powszechnej. Nowy
człowiek to taki, który
uświadomi sobie, że nie można
być w pełni szczęśliwym bez
szczęścia innych, a tym bardziej
wbrew innym. To także ktoś, kto
będzie przeświadczony o tym, że
jeśli trzeba prowadzić walkę o
wolność na świecie i w sercach,
gdzie jeszcze ona nie panuje, to
trzeba także zachować w umyśle
ostateczny cel tej wolności, jej
znaczenie inne niż wolności dla
samej wolności. W przeciwnym
wypadku, zamiast stawać się
wolnym, człowiek znowu popadnie
w zależność od ideologii,
nietolerancji, nienawiści lub w
niewolę siły pienidza,
skrajnego egoizmu. Droga do
życia, droga do pokoju, wiedzie,
zarówno dla jednostek, jak i dla
narodów, przez wzbogacenie
dialogu i zgodę na dzielenie
się, jak byśmy tego nie
nazwali".
Tak bardzo chciała podzielać
jego przekonanie, wierzyć w
nowego człowieka, wolnego i
szlachetnego, wierzyć w jego
pragnienie pokoju, miłość
bliźniego. Nic wokół niej nie
zapowiadało tego, a wypowiedzi
Sary i Daniela czyniły wyłom w
wywodzie sługi bożego. Ze
ściśniętym sercem pomyślała o
stryju Adrienie. W tej właśnie
chwili brakowało jej go bardziej
niż kiedykolwiek. Nawet
utraciwszy wiarę, potrafiłby, a
była o tym głęboko przekonana,
znaleźć słowa nadziei, by
rozwiać jej obawy. Odpowiedzieć
na pytania dotyczce zemsty i
sprawiedliwości, jakie zadawała
sobie L~ea. W jej skołowanym
umyśle mieszały się słowa
miłości ojca Henriego i krzyk o
zemstę Sary. Które z nich miało
rację? Kiedy rozstawała się z
duchownym, przepełniało j
pragnienie przyczynienia się
do budowania nowego świata, lecz
po dyskusji z Sar serce miała
wypełnione gwałtown uraz i
chęci wytępienia tych, którzy
tyle cierpień zadali jej
przyjaciółce.
Pojawienie się Fran~coise i
Laure położyło kres
nieuporzdkowanym myślom L~ei.
- Znowu potłuczone kieliszki,
jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce
nie będzie w czym pić -
powiedziała Fran~coise z
wyrzutem.
- To moja wina - wyjaśniła
skruszona Sara - potrciłam
L~eę, która niosła tacę.
Przyniosę inne kieliszki.
- Pójdę z pani - rzekł ojciec
Hanri.
Pierwszy raz, od chwili gdy
znowu były razem, trzy siostry
zostały same bez świadków. Laure
wzięła swoje starsze siostry za
ręce.
- Za dwa dni Fran~cois musi
wracać do Paryża, a ja nie wiem,
jak powiedzieć cioteczkom, że
wyjeżdżam razem z nim. Możecie
mi w tym jakoś pomóc?
- Dlaczego nie zostaniesz do
wesela? Odbędzie się za trzy
tygodnie.
- Przyjadę na ślub. Obiecałam
przyjaciołom, że pojadę z nimi
na południe.
- Coś mi mówi, że gdyby Daniel
został tutaj, ty też byś została
- rzekła Fran~coise z przebiegłym
uśmiechem.
Laure mocno się zaczerwieniła
i wyrwała siostrze rękę.
- Dlaczego tak myślisz?
- Nie ja jedna spostrzegłam,
że nie odstępujesz go na krok,
dziwię się nawet, że nie ma go
tu z tob. Gdy tylko się oddala,
wodzisz za nim wzrokiem lub
pędzisz go szukać, przytakujesz
każdemu jego słowu, wybuchasz
głośnym śmiechem po każdym
żarcie, jaki powiedział...
- No i co z tego... lepiej byś
się zajęła swoim ślubem niż mn
i Danielem.
- W oczekiwaniu na twój ślub.
Laure znowu się zaczerwieniła
i ruszyła biegiem do domu.
Fran~coise i L~ea roześmiały się
odprowadzajc j spojrzeniem.
- Biedna siostrzyczka,
żałuję, że się z ni droczyłam,
drażniłam - powiedziała
Fran~coise, opierajc się o
balustradę tarasu.
- Nie przejmuj się, to nic
takiego, zawsze zadurzy się w
pierwszym lepszym przystojniaku.
Pamiętasz Maurice'a Fiauxa?
- Nie będziesz chyba
porównywać tego kryminalistę z
kuzynem Sary!
- Ależ ja go nie chcę
porównywać, twierdzę po prostu,
że wbiła sobie do głowy, że
kocha Daniela, jak sobie uroiła
swoj miłość do Fiauxa.
- Myślę, że się mylisz, wydaje
mi się, że tym razem to poważne.
Smutne jest tylko to, że on jej
nie kocha.
- Jest jeszcze za młody.
- Powinnaś chyba wiedzieć, że
nie ma wieku dla miłości. Nie
kocha jej, bo kocha inn.
- Kogo?
- Nie udawaj niedomyślnej,
bardzo dobrze wiesz, o kogo
chodzi; tak się fatalnie składa,
że o ciebie.
- Chyba ci się nie wydaje, że
zwracam na niego uwagę...
Zapominasz, że jest Fran~cois.
- Nie powiedziałam, że ty go
kochasz, ale że on jest w tobie
zakochany.
- Przejdzie mu.
- Bardzo bym się zdziwiła.
Ich rozmowę przerwało
przyjście Sary i księdza, którzy
przynieśli kieliszki i butelki.
Był z nimi Daniel ostrożnie
nioscy koszyczek z
brzoskwiniami.
- Co jest z Laure? Ma tak
dziwn minę!
- Cóż, panie Tavernier,
niebawem będziemy uroczyście
obchodzić zamżpójście
Fran~coise: kiedy pański ślub z
L~e? - spytała Estelle,
zasiadajc obok Fran~cois, który
palił cygaro na podwórzu,
czekajc aż podadz kawę.
- Po moim powrocie z podróży
do Argentyny.
- Moglibyście pobrać się przed
wyjazdem i zabrałby j pan ze
sob.
- To niemożliwe. Misja, jak
mi powierzył rzd, zmusza mnie
do rozlicznych rozjazdów
służbowych po całej Argentynie,
w tym także pobytów w
niebezpiecznych regionach.
- Jestem przekonana, że nie
przerazi to mojej siostrzenicy.
- Jestem tego pewien, lecz nie
chcę wystawiać jej na
najmniejsze choćby
niebezpieczeństwo. Argentyna nie
jest krajem ustabilizowanym.
Demagogia rzdu, który nie
zawahał się wykorzystywać
zwizków zawodowych równocześnie
wykazujc wielk tolerancję, by
nie użyć mocniejszego
określenia, wobec zbiegów
nazistowskich, wytworzyła klimat
podejrzliwości wielce
nieprzyjemny. Proszę mi wierzyć,
że lepiej nieco poczekać.
- Ale reputacja mojej
siostrzenicy!...
- Bardzo pani proszę, droga
pani... Zapewniam pani, że
troszczę się o to na równi z
pani.
Powiedział to z takim
przekonaniem, że Estelle
skłoniła głowę na znak aprobaty.
Tavernier cignł dalej:
- Największym moim pragnieniem
jest uczynienie L~ei szczęśliw,
proszę mi wierzyć. Nie s to z
mojej strony uniki, lecz
spoczywa na mnie obowizek, by
być człowiekiem wolnym jeszcze
przez jakiś czas.
- Chętnie panu uwierzę, drogi
panie, lecz niepokoję się o
przyszłość mojej siostrzenicy.
Ciężkie lata, jakie mamy za
sob, okaleczyły j. Boję się,
że nie znajdzie sobie miejsca na
tym świecie.
- Cóż każe pani tak myśleć?
- Ta melancholia, która oddala
j od nas, te chwile smutku, po
których następuje nadmierna
wylewność, żywiołowość.
- Wiele dziewczt w jej wieku
zachowuje się podobnie.
- Tak, ale nie odnajduję już w
L~ei tej radości życia, która
czyniła j tak ujmujc.
- Nie uważa pani, że to przez
kłopoty z prowadzeniem domu?
- Nie tylko, wyczuwam, że
przeżywa wielki chaos, zamęt,
szczególnie od jej powrotu.
Fran~cois, znajcy powód tego
zamętu, wyrzucał sobie, że nic
nie zrobił, by złagodzić jej
rozterki. Im bliższa była data
jego wyjazdu, tym bardziej
obawiał się nieuniknionej
rozmowy i powiadomienia jej o
obłkańczym pomyśle z
poślubieniem Sary. Jakże liczyć
na to, że zrozumie potrzebę tego
ślubu. Wymógł na Sarze
milczenie, a teraz przyłapywał
się na tym, że tego żałuje.
Odżyła przyjaźń, jak L~ea
żywiła do Sary. Obie
przyjaciółki spędzały długie
godziny na rozmowach. L~ea była
przekonana, że to ona nakłoniła
Sarę, by zapuściła włosy. Myliła
się, gdyż młoda kobieta
usłuchała rad swojego kuzyna
Samuela i teraz delikatny,
ciemny puszek pokrywał jej
głowę. Dla zabawy L~ea głaskała
j, mówic, że nigdy nie
dotykała czegoś równie miłego.
Ani razu w swych rozmowach nie
wracały do przeżyć Sary, lecz
mimo to myśl o zemście drżyła
jej umysł.
W przeddzień wyjazdu Laure
wyjawiła ciotkom, że wraca do
Paryża. Widzc jej stanowczość,
Estelle de Montpleynet musiała
ustpić. Laure przyrzekła, że
przyjedzie za trzy tygodnie na
ślub siostry.
Dziwny to był posiłek, przy
którym się wszyscy zebrali.
Każdy biesiadnik starał się
wygldać na szczęśliwego. L~ea
nie starała się ukryć smutku,
nie dostrzegała rozkochanych
spojrzeń Daniela, ani
zazdrosnych Laure, tym bardziej
nie przejmowała się Jeanem teraz
już pewnym, że L~ea nigdy go nie
pokocha i że nigdy nie zapomni o
swoim kochanku, nawet gdy on
będzie nieobecny. Jednakże
zdawało mu się, że dostrzega
jakieś rozterki u swego rywala,
jakiś skrywany niepokój.
Odganiał od siebie słab
nadzieję, jaka się w nim
rodziła. Jeśli dla szczęścia
L~ei trzeba było ponieść ofiarę,
gotów był usunć się i opuścić
ziemię, któr tak uwielbiał.
Fran~cois i Sara nie napomknęli
ani słowem o swoich planach. Z
sercem obojętnym na wszystko
poza swoim pragnieniem, Sara
żałowała że milczała: zyskaliby
na czasie. Fran~cois natomiast
wyrzucał sobie tchórzostwo.
Estelle cierpiała i powtarzała,
że jest to zapewne jeden z
ostatnich posiłków, jaki dzieli
z wszystkimi trzema
siostrzenicami. Pani Lef~evre nie
mogła przestać myśleć o tym, że
jej syn Raoul spędził w tym domu
ostatnie godziny życia. Ojciec
Henri, który długo rozmawiał na
osobności z każdym z zebranych,
modlił się teraz szeptem, by Bóg
dał im siły, aby z powodzeniem
przetrzymali czekajce ich
próby. Duchowny czuł, że brak mu
sił, by pocieszać swych
przyjaciół, dodawać im otuchy,
było to powodem wielkiego
rozgoryczenia.
L~ea i Fran~cois nie zmrużyli
oka tej nocy. Kochali się kilka
razy, lecz rozkosz nie
przyniosła ukojenia ich lęków i
obaw. Wczesnym rankiem Fran~cois
zdobył się wreszcie na odwagę i
powiedział jej o swoim ślubie z
Sar. L~ea słuchała w milczeniu.
Zdziwiony brakiem reakcji spytał
j w końcu:
- Dlaczego nic nie mówisz?...
Wiesz przecież, że to niczego
między nami nie zmieni i że
później wszystko będzie jak
dawniej. Odezwij się, powiedz
coś.
Naga L~ea wstała, zapaliła
papierosa i podeszła do okna.
Była mgła, wschodzce słońce z
trudem się przez ni przebijało.
Powietrze było ciężkie, zanosiło
się na burzę. Fran~cois też
zapalił papierosa i zbliżył się
do niej. Przywarł do niej ciałem
i j przytulił. Nigdy nie czuł
się tak zbity z tropu jak przy
tej milczcej kobiecie, której
ciało zesztywniało ze smutku.
- Serduszko moje, jak się to
wszystko skończy, wrócę,
wszystko będzie jak przedtem...
- Nie!
- Ależ tak, przyrzekam ci...
- Cicho bdź, nic nie mów,
oszukujesz sam siebie... Nic już
nie będzie jak przedtem, nie z
powodu twojego małżeństwa, ale
ze względu na to, co zamierzacie
zrobić... Mogę zrozumieć Sarę,
ale ty?...
- Ona mnie potrzebuje.
- Już mi to mówiłeś. To nie
powód. Powinieneś zrobić
wszystko, żeby j odwieść od
tego pomysłu....
- Próbowałem.
- Ale ty, dlaczego ty się
angażujesz w tę przygodę. O ile
dobrze zrozumiałam, uważasz, że
to niczemu nie służy?
- Ukochana, jak mam ci to
wytłumaczyć?... Czuję się w
obowizku pomóc Sarze. Jej mż
był moim najlepszym
przyjacielem, jego ojca kochałem
tak, jak nigdy nie kochałem
własnego. Nawet, jeśli to
szaleństwo, widzę w tej sprawie
jakiś sens. Mówisz, że ona
niczemu nie służy, ale dla wielu
jest nieodzowna. Nie podzielam
wszystkich punktów widzenia
mścicieli, a jednak rozumiem ich
motywacje.
- Ja też je rozumiem. Ale
kiedy to się wreszcie skończy?
Czy nie możemy zaufać
sprawiedliwości, że ukarze
winnych?
- W gruncie rzeczy masz
słuszność, lecz wiesz, że w
rzeczywistości dotyczy to
nielicznych. Sara i jej
towarzysze nie mog znieść
myśli, że najwięksi przestępcy
mog ujść słusznej kary.
- Czy oni powinni o tym
decydować?
- Bardziej niż inni maj do
tego prawo.
L~ea odwróciła się i spojrzała
mu w oczy. Czuła się silniejsza
po tym, jak wypowiedziała swoje
wtpliwości i dowiedziała się,
że on je podziela. Rozumiała i
wiedziała, że na jego miejscu
postpiłaby tak samo. Ogarnęła
j wielka błogość, jakaś
mieszanka smutku i znużenia. Jak
bardzo pragnęłaby spędzać swoje
dnie i noce przytulona do niego,
przygldajc mu się. Ileż było
czułości w uśmiechu, jaki mu
posłała!
Och, ten uśmiech!... Nie mylił
się, była taka, jak j sobie
wyobrażał, szlachetna i silna.
Poruszony przygldał jej się z
bolesn niemal intensywności.
Wtopili w siebie spojrzenia,
ufni, uspokojeni. Nic, co mogło
się im w życiu przytrafić, nie
zdoła zniszczyć tej pewności,
wiary w ich miłość. Wydawało im
się, że ich splecione w uścisku
ciała nie dotykaj ziemi, czuli
jakby unosiła ich jakaś potężna
fala i rzuciła w świat spokoju i
błogostanu. Nie spuszczajc z
siebie wzroku znaleźli się znowu
w łóżku. Niemal się nie
poruszajc złczyli się i od stóp
po koniuszki włosów stali się
sam rozkosz. Rozkosz głębok,
niematerialn, absolutn.
Żadnych innych ruchów poza
drżeniem ciał... Narastała w
nich bez końca rozkosz,
zagarniała ich jak fala
przyboju... Pogrżyli się w
błogiej senności.
Błogość towarzyszyła im aż do
chwili pożegnania. Ze wzruszenia
Sara o mało się nie rozpłakała,
gdy L~ea powiedziała jej szeptem,
całujc j:
- Fran~cois wszystko mi
powiedział. Postaram się nie być
zazdrosna. Kocham cię i się
zgadzam.
Sara długo machała jej ręk na
pożegnanie.
13
Po odjeździe gości dom wydał
się wszystkim pusty. Lecz czas i
myśli każdego z domowników
zaprztnęły codzienne zajęcia,
do których doszły przygotowania
do ślubu. Zmartwień przysparzał
jednak stan zdrowia Estelle, co
Fran~coise i L~ea uświadomiły
sobie po wizycie lekarza,
którego wezwano, gdy ciotka na
dłużej straciła przytomność.
Usilnie proszony przez star
damę, wyznał tylko część prawdy
o stanie zdrowia chorej. Lecz
niewielka część szczegółów,
jakie wyjawił, była już
wystarczajco alarmujca, choć
naprawdę nie zaniepokoiła ich.
Lisa nie zdawała sobie sprawy z
choroby, jak była dotknięta jej
siostra i ze śmiechem nazywała
j leniuchem, gdy ta zgodnie z
zaleceniem lekarza musiała leżeć
w łóżku.
Estelle wezwała ojca Henriego:
wyznała mu, że wie, że nie ma
dla niej ratunku i prosiła Boga,
by utrzymał j przy życiu do
ślubu Fran~coise. Poczwszy od
tej chwili zakonnik, który
przebywał na kilkudniowym
wypoczynku w Verdelais u swojego
przyjaciela Jeana Lef~evre'a,
przychodził codziennie rano po
mszy, by spędzać z ni długie
godziny. Troskliwa obecność
księdza, jego bogate życie
duchowe, głębokie umiłowanie
ludzi dodawało jej nowych sił i
przyniosło pojednanie się z Bogiem.
Odzyskawszy wiarę, bez strachu
oczekiwała śmierci. Jej obawy o
Lisę wyciszyły się, gdy wydała
notariuszowi niezbędne
dyspozycje.
W przeddzień ślubu Laure
przyjechała taksówk z Bordeaux
z walizkami pełnymi prezentów
dla sióstr i cioteczek. Bolesne
wrażenie zrobiła na niej bladość
i wychudzenie Estelle. Jakże się
zmieniła w tak krótkim czasie!
Nazajutrz Fran~coise wstała
wcześnie i zeszła do ogrodu.
Dzień zapowiadał się bardzo
pogodny. Młoda kobieta wolnym
krokiem w melancholijnym
nastroju, skierowała się do
Bellevue. Za kilka godzin miała
zostać żon Alaina Lebruna, a jej
myśli krżyły wokół wspomnień o
Ottonie. Miała wrażenie, że
dopuszcza się zdrady wychodzc
za mż za innego. Za późno było,
by się wycofać. Po cóż zadawać
ból tak porzdnemu człowiekowi,
jakim jest Alain, cioteczkom i
małemu Pierre'owi, który tak
polubił swojego przyszłego
ojczyma. Na wieży zegarowej w
Verdelais wybiła siódma.
Zawróciła do domu.
W kuchni Charles i Pierre
pośród wielkiego bałaganu jedli
śniadanie, które przygotowała
dla nich Ruth ubrana już w swoj
najlepsz sukienkę i przepasana
wielkim białym fartuchem.
- Gdzie byłaś? Alain wszędzie
cię szukał.
- Poszłam się przejść. Zostało
trochę kawy?
- Jest pełen dzbanek.
Pośpieszcie się dzieci, zaraz
przyjd kucharki.
- Ruth...
- Tak?
- Myślisz, że dobrze robię?
Starej guwernantce, która
nalewała kawę do filiżanek, ręka
zawisła w powietrzu. Ze
ścigniętymi brwiami popatrzyła
na dziewczynę, któr
pięlęgnowała w dzieciństwie, gdy
była chora, pocieszała, gdy była
smutna.
- Trochę późno teraz na
wtpliwości.
Fran~coise westchnęła.
- Dokonałaś właściwego wyboru
- cignęła Ruth. - Pierre
potrzebuje ojca, a tobie jest
potrzebny mężczyzna. Lebrun to
solidny, o złotym sercu
człowiek. Będziesz z nim
szczęśliwa. Jestem tego pewna.
- Dziękuję ci, Ruth,
pocieszyłaś mnie. Charles i
Pierre, skończyliście jeść?...
Chodźcie się myć.
Zdżyli we trójkę opuścić
kuchnię, gdy weszły Laure i
L~ea, potargane, jeszcze
zaspane. Ucałowały Ruth, która
postawiła przed nimi talerz z
kromkami chleba z masłem.
- Wolałabym rogaliki - rzekła
Laure ziewajc.
- Musisz zadowolić się
chlebem, staruszko - odparła
L~ea przecigajc się i mruczc
jak kotka.
- Rogaliki! A może jeszcze
maślane bułeczki - gderała
guwernantka.
Z czego się śmiały, te dwie
smarkule?... Tego już było za
wiele. Ale rozzłoszczona mina
dzielnej kobiety śmieszyła je
coraz bardziej.
- No cóż, najwyraźniej nie
nudzicie się tutaj - powiedział
Alain wchodzc do kuchni.
Wylał sobie na głowę chyba
cał butelkę wody kolońskiej,
naturalnie układajce się włosy
miał teraz gładko zaczesane do
tyłu. O mało się nie udusił w
białej koszuli o przyciasnym
kołnierzyku zapiętym pod szyj.
Granatowy garnitur nie wyszedł
spod igły najlepszego krawca.
Wystrojony wygldał tak
nieporadnie, że po pierwszej
chwili zaskoczenia, gdy
przygldały mu się z
rozdziawionymi ustami, z
kromkami chleba, które zawisły w
powietrzu, znowu parsknęły
śmiechem. Do kuchni weszła Lisa
w szlafroku z fioletowej satyny
i w papilotach na głowie. Teraz
obie siostry już się nie śmiały,
ale pękały ze śmiechu. Ruth
biegała od jednej do drugiej.
- Uspokójcie się,
rozchorujecie się jeszcze.
- Ale z czego one tak się
śMiej? - spytała Lisa.
L~ea wstała od stołu i zgięta
wpół wypadła na "uliczkę",
niebawem w jej ślady podżyła
Laure dręczona napadami czkawki.
Po jej czerwonej twarzy płynęły
łzy, ręce zaciskała na brzuchu.
- Zsiusiam się - wydusiła z
siebie.
- Cicho bdź... Brzuch mnie
boli!
Usiadły na kamienistej ziemi
alejki dzielcej budynki
mieszkalne od stodół i szop,
któr w dzieciństwie ochrzczono
mianem "uliczki", i skręcały się
ze śmiechu. Na progu kuchni
stali zdziwieni Lisa, Alain i
Ruth i przygldali im się nic
nie rozumiejc. Kiedy wreszcie
się uspokoiły, były purpurowe na
twarzy i zlane potem.
Ceremonia w kościele w
Verdelais była skromna i
wzruszajca. Panna młoda w
jasnożółtym kostiumie miała na
głowie kapelusik z naturalnej
słomki przybrany duż żółt
róż. Wygldała zachwycajco
mimo przerażonej miny i
bladości. Z niepokojem
rozgldała się wokół siebie,
jakby się obawiała, że może
pojawić się wrzeszczcy tłum.
Alain wyczuł jej napięcie i
wził j za rękę. Fran~coise
uśmiechnęła się do niego z
wdzięczności.
Poza najbliższymi przyjaciółmi
nie było innych gości: nikogo z
rodziny mieszkajcej w Bordeaux,
żadnych starych kobiet, które za
nic na świecie nie przepuszcz
żadnego ślubu ani pogrzebu. T
nieobecności dawano do
zrozumienia, że nie zapomniano o
przeszłości Fran~coise.
Spodziewała się tego; doznała
tak wielu upokorzeń, a nawet
obelg od swego powrotu do
majtku ojca, że było jej to
niemal obojętne. Inaczej rzecz
się miała w przypadku pani
Lef~evre, Lisy i Ruth; te trzy
kobiety czuły się poniżone,
dotknięte tym afrontem. "Trzeba
je zrozumieć" - powtarzał Jules
Testard, wuj Alaina. Laure
ubrana w eleganck suknię z
niebieskiego jedwabiu, dzieło
wielkiego paryskiego domu mody,
nudziła się jak mops. Przy jej
wytworności L~ea czuła się
nieswojo w swoim stroju
prowincjuszki. Nie mogła
powstrzymać się od porównania
ślubu siostry ze ślubem Camille
i Laurenta d'Argilata w
przededniu wojny. Kościół w
Saint_Macaire był wypełniony po
brzegi, panna młoda w bieli,
druhny w barwnych strojach.
L~ea ze wzruszeniem pomyślała
o sobie z tamtych czasów.
Cierpienia, jakie wówczas
przeżywała, wydawały się tak
odległe, ale wspomnienie tego
zmartwienia, które odbierała
jako porzucenie, zdradę, nadal
było bolesne.
Po posiłku zsunięto stoły i
krzesła na bok, żeby zrobić
miejsce na tańce. Był to pomysł
Laure, która mocno przy nim
obstawała. Przywiozła z Paryża
ogromne ilości płyt, więc
tańczono. Bal otworzył Alain z
Fran~coise, Laure zatańczyła ze
świadkiem pana młodego, któremu
z trudem przychodziło
dostosowanie się do nowych
rytmów, L~ea tańczyła z Jeanem
Lef~evrem. Oboje melancholijnie
milczeli podczas tańca. Zapadła
gorca noc. L~ea zaproponowała
przyjacielowi przechadzkę po
tarasie. Usiedli na żelaznej
ławeczce i wpatrywali się w
usiane gwiazdami niebo.
- Popatrz, gwiazda spada! -
wykrzyknęła L~ea. - Trzeba
pomyśleć jakieś życzenie. No,
pomyśl sobie życzenie.
- Po co, mam tylko jedno, a
ono nigdy się nie spełni.
L~ea zerknęła na niego;
wiedziała, o czym mówi, lecz nic
nie mogła na to poradzić.
Delikatnie położyła rękę na jego
dłoni.
- Niedługo spotkasz kobietę
stworzon dla ciebie, która
będzie cię kochać, będzie kochać
winnice i da ci moc małych
Lef~evre'ów.
Wyrwał jej rękę z
rozdrażnieniem.
- Już j spotkałem.
- Tak się cieszę! -
powiedziała radosnym głosem.
- Dlaczego nic mi nie
powiedziałeś?
- Nie kpij sobie ze mnie,
przecież to o ciebie chodzi,
doskonale o tym wiesz.
- Myślałam...
- Nieprawda! Wiesz, że cię
kocham od zawsze. Raoul też cię
kochał, nawet sobie z tego
żartowałaś. Chyba dosyć nas
ogłupiałaś swoimi kokieteryjnymi
minkami, a my, biedni durnie,
dawaliśmy się na to nabierać...
- Ależ to była taka
dziecinada!
- Może dla ciebie, ale nie dla
nas. Obaj chcieliśmy się z tob
ożenić.
- Ale jeden z was byłby
nieszczęśliwy!
- Pewnie tak, przecież nie
mogłaś wyjść za nas obu.
Przypomniała im się noc
spędzona we troje. Skrępowani i
zmieszani zamilkli. Na szczęście
pojawiła się Laure ze swoim
kawalerem.
- Domyślałam się, że tutaj was
znajdę - powiedziała siadajc
obok Jeana. - Jaka piękna noc,
prawdziwa noc weselna.
Zamilkła i ona, przygldajc
się przez chwilę niebu, nim
podjęła znowu:
- Nadal zamierzasz pojechać ze
mn do Paryża? - zapytała L~eę.
- Tak, jeśli ciocia Estelle
będzie się dobrze czuła.
- Jak to, jedziesz do Paryża i
nic mi nie powiedziałaś?
- Nie byłam jeszcze
zdecydowana.
- Nie możesz wytrzymać bez
tego twojego Taverniera, może
nie?
- To nie twoja sprawa, jadę
dokd mi się podoba.
- Przestańcie się kłócić -
powiedziała Laure. - Ja
poprosiłam L~eę, żeby przed
winobraniem przyjechała na kilka
dni do Paryża. Ma prawo do
choćby krótkich wakacji.
Jean wstał ociężale.
- Oczywiście, że ma do tego
prawo - powiedział odchodzc.
- Biedny Jean, twarda jesteś
dla niego - powiedziała Laure.
- Nie robię tego umyślnie.
Bardzo go lubię, to nie moja
wina, że się we mnie kocha.
- Nigdy mu nie powiedziałaś
prawdy o Fran~cois?
- Nie, lecz to tajemnica
poliszynela, nie sposób tego nie
wiedzieć.
- Lepiej by było, żebyś mu
powiedziała.
- Irytujesz mnie, nie będziesz
jeszcze i ty mnie pouczała. Czy
ci robiłam najmniejsze choćby
uwagi na temat twojego stylu
życia w Paryżu?
- Już dobrze. Zmieńmy temat.
Kiedy weźmiecie ślub, ty i
Fran~cois?
- To już jakaś mania! Ciocia
Estelle, Fran~coise, Ruth, a
teraz jeszcze ty. Musicie
koniecznie rozmawiać ze mn o
małżeństwie? Nie wiem, może
kiedyś, nie śpieszy się nam.
- A jeśli zajdziesz w ciżę?
- To wtedy zobaczymy. Tobie
też może się to przytrafić.
- Przestań, nie mówmy o
nieszczęściach! Ja nie mam
żadnego Taverniera pod ręk.
- O ciebie mogę być spokojna.
Tak sobie dobrze radzisz, że
zawsze znajdziesz jakiegoś
poczciwinę.
Laure wzruszyła ramionami i
skierowała rozmowę na inne tory.
- A gdybyśmy tak wyjechały za
dwa dni, co ty na to?
Rozmawiałaś już z cioci
Estelle?
- Tak, przed chwil i dość
ogólnikowo. Jakoś tak dziwnie
się uśmiechała, gdy mówiła: "Baw
się dobrze, dziecinko." Myślisz,
że ma się lepiej?
- Sama widzisz, wyglda lepiej
pomimo wychudzenia, i sporo
czasu spędziła na dole
rozmawiajc z pani Lef~evre i
Lis.
- Tak... Ale jakoś nie mogę
wyzbyć się niepokoju. Mam
wrażenie, że coś przed nami
ukrywa.
- Gdyby to było coś poważnego,
lekarz by nam powiedział.
- Pewnie masz rację. No to
postanowione, wyjeżdżamy za dwa
dni. Wcale się nie smucę, że
opuszczam Montillac na jakiś
czas. Nie wiem dlaczego, ale
czuję się tutaj jak uwięziona.
- Zobaczysz, poszalejemy sobie,
będziemy tańczyć po całych
nocach.
14
Fran~cois Tavernier czekał na
nie na Dworcu Austerlitz. L~ea,
gdy go ujrzała, padła mu w
ramiona, pozostawiajc Laure z
bagażami. Gdy już przywitali
się, wybuchnęli śmiechem na
widok Laure ze wściekł min
taszczc ciężkie walizki.
- Zamiast się głupio śmiać,
lepiej byście mi pomogli.
Później będziecie mieli dość
czasu na pieszczoty.
Fran~cois przywołał tragarza,
który wził bagaże i szedł za
nimi do samochodu.
- Tak się cieszę, że tu jestem
- powiedziała L~ea, gdy mijali
Notre_D~ame.
- Na dzisiejszy wieczór
zarezerwowałem stolik w "L'Ami
Louis", to takie stare bistro,
gdzie podaj najlepsze gęsie
wtróbki w całym Paryżu.
Zachodziłem tam kilkakrotnie
podczas wojny, była to jedna z
czarnorynkowych restauracji. Po
wyzwoleniu patron miał kłopoty,
ale nie wyszedł z wprawy.
Oczywiście, Laure, pójdzie pani
z nami... Zaprosiłem też
Daniela.
- Z wielk przyjemności -
wybełkotała Laure czerwieniejc.
L~ea i Fran~cois wymienili
porozumiewawcze spojrzenia.
Gęsty tłum zalegał nabrzeża,
posuwał się wolno, jakby ospale
w łagodny dzień końca lata. Tu i
ówdzie widać było pierwsze
pożółkłe liście. Dojechali na
ulicę Gr~egoire_de_Tours.
- Czy nie będzie pani
przeszkadzać, jeśli porwę L~eę
od razu pierwszego dnia?
- Oczywiście, że mi będzie
przeszkadzać, ale rozumiem
zakochanych. Kiedy j pan
odwiezie?
- Pomówimy o tym za chwilę.
Niech pani będzie gotowa na
dziewit, przyjadę po pani.
Proszę mi dać walizki, wniosę je
na górę.
W samochodzie L~ea paliła
papierosa. Dlaczego serce biło
jej tak mocno? Chyba na myśl, że
za chwilę będzie z nim znowu sam
na sam. Przymknęła powieki, a
ciało jej przebiegł lekki
dreszcz rozkoszy. Jakaś wonna
świeżość kazała jej otworzyć
oczy. Fran~cois złożył na jej
kolanach bukiet róż, a
sprzedawca kwiatów stojcy za
swoim wózeczkiem przygldał im
się porozumiewawczo.
- Dziękuję. Dokd mnie
zabierasz?
- To niespodzianka.
Skręcili w ulicę Jacob.
- Przejedziemy obok mieszkania
cioteczek. Ale dlaczego
zatrzymujesz się tutaj?
- Bo jesteśmy na miejscu.
- Ale...
- To ja kupiłem to mieszkanie.
- Och, Fran~cois! - powiedziała
wzruszona zarzucajc mu ramiona
na szyję.
- Jesteś szczęśliwa? Cieszysz
się?
- Też pytanie! Szaleję z
radości.
L~ea biegała z pokoju do
pokoju, zachwycajc się
wszystkim.
- Jak tu pięknie! Przecież to
to samo miejsce, a niczego nie
poznaję, tak tu teraz jasno,
wszystko wydaje mi się jakieś
większe.
- To normalne, jest tu bardzo
mało mebli. Liczę, że zajmiesz
się urzdzaniem mieszkania.
- Z przyjemności, to będzie
takie zajmujce, zabawne.
- Widziałaś swój pokój?
- Nie wiem, który to?
- Chodź zobaczyć.
Pchnł drzwi.
- Och!...
Ostatnie promienie słońca
oświetlały złocisto_biały pokój
z meblami z jasnego drewna w
stylu Karola X. Ogromny
niebieski dywan w wielkie róże
pokrywał niemal cał podłogę.
Wielkie łoże było nieskalanie
białe.
- Jak zgadłeś? Zawsze chciałam
mieć taki pokój! - powiedziała
rzucajc się na łóżko.
- Po prostu znam twoje
upodobania.
Zbliżył się do łóżka i, nawet
nie zadajc sobie trudu, by się
rozebrać, całym ciałem przywarł
do niej.
Gdy przybyli do "L'Ami",
Daniel Zederman już na nich
czekał. Laure, ubrana zbyt
elegancko jak na takie miejsce,
podeszła do niego z promiennym
uśmiechem na ustach. Daniel
uprzejmie wstał na jej
powitanie.
- Tak się cieszę, że znowu
pana widzę.
- Ja również - odparł,
wzrokiem szukajc L~ei.
Zajęli miejsca przy stoliku.
L~ea rozgldała się z wyrazem
niezadowolenia na twarzy.
- Nie podoba ci się tu? -
spytał Fran~cois.
- Nie bardzo. Mówisz, że to
modny lokal? Obskurnie tu, a
oświetlenie jest okropne. Jesteś
pewny, że kuchnia jest dobra?
- Bardzo dobra. Kelner!...
Podszedł kelner przepasany
wielkim białym fartuchem.
- Słucham pana.
- Macie nadal wasze słynne
meursault?
- Tak, proszę pana.
- Proszę nam podać butelkę.
- Służę panu.
- Zobaczycie, nigdy nie piłem
lepszego wina. Ale przestudiujmy
kartę.
Przy ssiednim stoliku cztery
osoby rozmawiały szeptem
spogldajc w ich stronę.
Elegancka ciemnowłosa kobieta
wstała i podeszła do nich.
- Panie Tevernier!
- Pani Ocampo!
Fran~cois odsunł krzesło i
wstał.
- Wielka to dla mnie
przyjemność widzieć pani w
Paryżu.
- Zostaję jeszcze kilka dni, a
potem jadę do Londynu.
- Słyszałem, że przyznano
pani Legię Honorow. Szczerze
gratuluję.
- Dziękuję... Ale czy to nie
ta młoda osoba z Norymbergi?
Miło mi pani widzieć. Jest pani
znajom pana Taverniera?
- Tak. Dobry wieczór pani,
pozwoli pani, że przedstawię
moj siostrę i znajomego, pan
Zederman.
- Witam, panienko, witam pana.
Zatrzymałam się w "Ritzu",
zajrzyjcie do mnie oboje, miło
mi będzie pogwarzyć z wami nim
wyjadę.
Victoria Ocampo wróciła do
swojego stolika.
- Gdzie j poznałeś?
- W Buenos Aires. To bardzo
znaczca tam postać, może nam
być niezmiernie przydatna -
dodał Tavernier zwracajc się do
Daniela.
Podano meursault, a sam
właściciel z wielk ceremoni
osobiście nalewał wino do
kieliszków.
- Na pewno będzie państwu
smakowało, to butelka ze
specjalnej rezerwy.
- Hmm... jest równie dobre,
jak to, które piłem u pana w
czterdziestym trzecim.
Patron nachmurzył się i wrócił
do swoich rondli.
- Nie wyglda na zachwyconego
- powiedziała Laure.
- Czasami nie zaszkodzi
odświeżyć niektórym pamięć.
- Znowu! Nie potraficie myśleć
o niczym innym! Należy pan do
nielicznych ludzi, którzy
jeszcze o tym myśl. Ludzie
gwiżdż na to, czy ktoś był
kolaborantem, czy nie, czy był w
konspiracji, czy też nie. To już
za nami, skończyło się, ludzie
maj tego dość, chc zapomnieć,
myśl o tym, jak zdobyć coś do
jedzenia, w co się ubrać, po
prostu jak żyć! Wojna się
skończyła. Mam ochotę się bawić,
a nie słuchać o zemście, o
wyrokach, o...
- Ma pani rację, moja mała
Laure, zapomnijmy o tym... dziś
wieczór.
Wolno pił wino, przy stoliku
zapadło krępujce milczenie. "Ma
rację - myślała L~ea - na co się
zda rozpamiętywanie przeszłości?
Nic się nie poradzi, nie da się
tego odwrócić, niczego zmienić."
Większość ludzi stara się
zapomnieć, tylko jakaś garstka
pragnie, by pamięć o potwornych
zbrodniach nazistów przetrwała.
L~ea była w rozterce.
Przy kawie Tavernier oznajmił:
- Pojedziemy zobaczyć się z
Sar i Samuelem w rosyjskim
klubie. Lubicie cygańsk muzykę?
Przymknwszy powieki Sara
słuchała skargi skrzypiec.
Stolik otoczyli muzycy z
"Szeherezady" w kolorowych
koszulach. L~ea, której nieco
szumiało w głowie, poddawała się
temu błogiemu nastrojowi. Laure
pożerała Daniela wzrokiem.
Młodzieniec nerwowo palił
papierosa za papierosem. Samuel
i Fran~cois milczeli zamyśleni.
- Bardzo tu ładnie - rzekła
Laure - ale może byśmy pojechali
do piwnicy na Saint_Germain_des_Pr~es?
- O, tak! - wykrzyknęła L~ea.
- Nigdy tam nie byłam.
Opuścili kabaret około drugiej
nad ranem. Noc była łagodna.
W ich stronę jechał samochód
ze zgaszonymi światłami. Padły
strzały... Krzyk... Sara upadła,
samochód przśpieszył i skręcił w
kierunku placu Europy...
Wszystko zdawało się
nierzeczywiste... Samuel
pochylił się nad młod
kobiet... Góra jej białej sukni
była zalana krwi... Otworzyła
oczy... Teraz nachylił się nad
Fran~cois i natychmiast zawołał
do portiera, który stał jak
wryty, z opuszczonymi ramionami.
- Proszę wezwać lekarza,
szybko!
Niebawem usłyszeli sygnał
policyjnego wozu. Pojawił się
jakiś mężczyzna w kamizelce, bez
marynarki, z torb lekarsk w
dłoni. Torował sobie drogę wśród
zgromadzonych gapiów. Uklkł i
zbadał rann.
- Kula przeszła na wylot przez
ramię - powiedział do policjanta
w cywilu. - Nie wyglda to
szczególnie poważnie, ale to
tylko powierzchowne oględziny.
Ta pani miała dużo szczęścia.
- Chciałabym panu wierzyć,
panie doktorze - powiedziała
Sara i zemdlała.
Przytulone do siebie L~ea i
Laure płakały.
- Widzi pani teraz, że nie dla
wszystkich wojna się skończyła -
powiedział ze złości Daniel pod
adresem Laure.
Szloch dziewczyny wzmógł się.
Ułożono Sarę na noszach i
ulokowano w karetce policyjnej.
Samuel i Daniel wsiedli razem z
ni.
Opowiedziawszy komisarzowi
zdarzenie, którego byli
świadkami, Fran~cois, Laure i
L~ea poszli do samochodu. Cał
drogę do ulicy
Gr~egoire_de_Tours przebyli w
milczeniu.
- Lepiej będzie, jeśli tę noc
spędzicie razem. Jadę do
szpitala i wrócę, gdy to tylko
będzie możliwe. Tymczasem nie
otwierajcie nikomu drzwi.
Fran~cois Tavernier wrócił
dopiero późnym przedpołudniem.
Rysy twarzy miał ścignięte,
brodę ciemn od nie ogolonego
zarostu.
- Życiu Sary nie zagraża
już niebezpieczeństwo. Nie ma innych
obrażeń poza postrzałem w ramię.
Za dwa, trzy dni będzie mogła
opuścić szpital.
- Co mówi policja?
- Poruszaj się jak we mgle.
Pamiętacie, że jesteście wezwane
na Quai d'Orf~evres po południu?
- Tak - powiedziała Laure. -
Któż mógłby tak źle życzyć
Sarze, by chcieć j zabić?
Domyśla się pan?
- Nie mam najmniejszego
pojęcia. Zapewne zaszła jakaś
pomyłka.
- Ależ, Fran~cois...
- Tak, L~eo, pomyłka.
- To dlaczego powiedziałeś,
żebyśmy nikomu nie otwierały?
- To zwykła ostrożność. Nie
mogę dłużej tu zostać, muszę
pojechać na Quai d'Orsay. Do
zobaczenia niebawem.
Nie, o ile wie, Sara nie miała
wrogów, nie, nie widziała
napastników, ani nie zapisała
numeru rejestracyjnego
samochodu, nie, nie zauważyła
nikogo podejrzanego, nie... L~ei
wcale nie podobało się to
przesłuchanie. Zamach bardzo
poruszył Laure, która czuła, że
zachwiał się jej mały świat.
Była tak przerażona, że
przesłuchujcy j inspektor
ulitował się nad ni i skrócił
rozmowę. Przy wyjściu z Pałacu
Sprawiedliwości zostawiła
siostrę pod pretekstem ważnego
spotkania.
L~ea dostała się na drugi
brzeg Sekwany i szła w górę
bulwarem Saint_Michel.
Młodzieńcy ogldali się za ni,
gwiżdżc z uznaniem, a ona tylko
się uśmiechała. Świetnie się
czuła w błękitnej garsonce
pożyczonej od Laure. Na bulwarze
panowało ożywienie zwizane z
pocztkiem roku szkolnego;
dziewczęta i chłopcy spacerowali
z ksiżkami pod pach. Przed
Dworcem Luksemburskim ze
dwudziestu gapiów otoczyło parę
ulicznych śpiewaków i chórem
powtarzało z nimi refren
piosenki Edith Piaf. Kobieta
miała piękny głos. L~ea
przystanęła. Po skończonej
piosence nagrodzono ich
oklaskami, a śpiewaczka zbierała
datki.
- Pięćdziesit centymów za
słowa i nuty, kto kupuje
największy szlagier m~ome
Piaf?... Dziękuję, panienko.
Ulica Gay-Lussac, ulica
Saint_Jacques, L~ea maszerowała
żwawym krokiem. Wychodzcy z Val
de Gr~ace mężczyźni w mundurach
żartobliwie j zaczepiali. Na
wskim chodniku ustpiła z
drogi, by przepuścić młod matkę
pchajc wózek z dzieckiem, i
stanęła we wnęce jakiejś bramy.
Schwyciła j jakaś ręka, pchnęła
do bramy i przyparła do
chropowatej ściany, drug dłoni
ktoś zatykał jej usta. Skrzydło
bramy zatrzasnęło się. Tuż przy
twarzy czuła szybki oddech.
- Nie ruszaj się i nie
krzycz... nie zrobię ci nic
złego, chcę ci tylko przekazać
wiadomość... Idziesz do szpitala
w odwiedziny do twojej
przyjaciółki Żydówki?... To
powiedz jej, żeby siedziała
cicho... Spudłowaliśmy wczoraj,
ale jutro nam się uda...
Jesteśmy wszędzie... Zabijemy
wszystkich, którzy stan nam na
drodze...
- Nie rozumiem - udało się
wykrztusić L~ei.
- Tym lepiej dla ciebie...
Gdybyś rozumiała, już byś była
trupem... Ta Żydówka nie jest
odpowiednim towarzystwem dla
takiej pięknej dziewczyny...
Zapamiętałaś wiadomość?...
Puszczę cię, tylko nie krzycz,
bo będę musiał cię zastrzelić, a
szkoda by było... No, dalej,
pędź odwiedzić tę dziwkę.
Mężczyzna popchnł j
brutalnie, wyszedł z bramy i
nieśpiesznie otworzył drzwi.
Drżca L~ea, z nogami jak z
wosku, wybuchnęła nerwowym
szlochem. Ktoś zbiegał po
schodach i to przywróciło j do
rzeczywistości.
- Szukasz kogoś? - spytał
chłopczyk w wieku Charlesa.
- Nie, dziękuję.
- Płaczesz!... Coś sobie
zrobiłaś? Co cię boli?
Uśmiechnęła się przez łzy:
- Wszystko w porzdku, miły
jesteś.
Po mroku panujcym w bramie
kamienicy, jasno jeszcze
świecce popołudniowe słońce
raziło oczy i musiała je
zmrużyć. Puściła się pędem
potrcajc przechodniów i wciż
biegnc przecięła bulwar
Port_Royal pośród koncertu
klaksonów i przekleństw.
Zdyszana dotarła wreszcie do
szpitala; wskazano jej pawilon,
w którym leżała Sara. Jakaś
zakonnica zaprowadziła j do
pokoju rannej. Przed drzwiami
stał na straży policjant, który
zażdał od niej dokumentów.
- Proszę jej nie męczyć za
bardzo i nie przecigać zbytnio
odwiedzin - powiedziała
zakonnica otwierajc drzwi.
W pokoju panował łagodny
półmrok. Przez uchylone,
zakratowane okno wpadało nieco
powietrza, lekko falowała
zasłona z białego płótna. Sara,
z obandażowanym ramieniem,
zdawała się spać w wysokim
żelaznym łóżku. Wzruszona L~ea
pochyliła się nad ni. Sara
uniosła powieki, zielone oczy
skierowała na przyjaciółkę, a
lekki uśmiech sprawił, że jej
twarz stała się jeszcze
piękniejsza. Uśmiech ten zgasł
natychmiast, gdy dostrzegła
ślady łez na policzkach L~ei.
- Płaczesz z mojego powodu?...
Czuję się świetnie... Za dwa dni
będę na nogach. Uspokoiłam
cię?... Ale co ci jest? Dlaczego
płaczesz? Coś się stało?...
Połykajc łzy L~ea zdołała
opowiedzieć, co jej się
przydarzyło i przekazać Sarze
wiadomość, jak zlecił jej
napastnik.
Sara uniosła się na łóżku, nie
udało jej się powstrzymać jęku.
- To moja wina, powinnam
była zaczekać, aż wydobrzejesz.
- To nic takiego. A więc
ruszyli do ataku. Nie
przypuszczałam, że odważ się na
to we Francji. Należało się
domyślać, że maj wspólników, o
jakich ich nie podejrzewaliśmy,
albo czuj, że jesteśmy bliscy
celu. Samuel uzyskał
potwierdzenie, że obie
poszukiwane przeze mnie kobiety
s w Paryżu i niebawem wypłyn
do Argentyny z innymi
przestępcami. Musisz mi pomóc...
- Ależ, Saro, nie zrozumiałaś?
Jeśli nie przestaniesz, zabij
cię!
- Już mnie zabili, teraz już
ich się nie boję. Ty, czy tego
chcesz czy nie, należysz do
naszego obozu, nie masz wyboru:
obecnie wiedz już wszystko o
tobie i twojej rodzinie. Jeśli
chcesz odzyskać dawne spokojne
życie, musisz nam pomóc ich
zlikwidować.
- Oszalałaś, skończył się już
czas konspiracji...
- Jesteśmy w samym środku.
Zarówno oni, jak i my, nasza
wojna wciż trwa.
- To zrozumiałam. Dlaczego nie
wyjawiasz policji wszystkiego,
co wiesz o ich posunięciach we
Francji?
- Dlatego, że nawet nie będ
chcieli mnie wysłuchać.
Powiedzieć Francuzom, całemu
światu, że naziści nadal s
wśród nas, że ta ohydna bestia
nie zdechła, lecz wciż gotowa
jest ksać, że w każdym kraju
maj przyjaciół chętnych do
pomocy im, że maj swoich ludzi
w rzdach, gazetach, przemyśle,
literaturze, wyjawić im to
wszystko w najlepszym razie
oznacza wystawić się na pełne
niedowierzanie, a nawet
szyderstwo, w najgorszym zaś
razie trafić na ich sympatyków.
Nie, nie mogę o tym powiedzieć
policji.
- No to może tajnym służbom
wywiadowczym?
- Tam na pewno mnie
wysłuchaj, ale i poprosz, bym
milczała.
- Nie rozumiem.
- Dlatego że wiedz o
wszystkim i pomagaj niektórym
hitlerowcom w zamian za
informacje...
- Nie wierzę.
- Nie mam dowodów, jeśli
chodzi o Francję, ale Amerykanie
- między innymi - korzystaj z
usług wielu z nich. Nie widzę
powodu, dla którego Francuzi
mieliby nie stosować podobnych
metod.
- No bo s Francuzami!...
Sara, której rysy twarzy
twardniały, tężały w miarę jak
mówiła, wybuchnęła sarkastycznym
śmiechem.
- Nie sdziłam, że po tym, co
przeżyłaś, po zetknięciu się ze
zdrad, kolaboracj, która
dotknęła nawet twoj rodzinę,
będziesz jeszcze taka naiwna.
L~ea, zdruzgotana tymi
rewelacjami zwiesiła głowę.
Tak, nawet Francuzi...
Do pokoju weszła siostra
zakonna.
- Pani Tavernier, pani
przyjaciółka powinna już się
pożegnać, potrzebuje pani
odpoczynku.
- Dziękuję, siostrzyczko, już
wychodzi.
L~ea poczuła jak ogarnia j
lodowaty chłód. Z
niedowierzaniem patrzyła, jak za
kobiet w białym habicie
zamykaj się drzwi. Siedziała ze
spuszczon głow, zdrętwiała,
nie miała odwagi spojrzeć Sarze
w oczy. Jakiś cień nadziei...
Przecież wchodzc spytała o
pani Mulstein...
- Widzę, że Fran~cois nic ci
nie powiedział. Wzięliśmy ślub
po powrocie z Montillac. Ale to
nic takiego, to tylko niezbędna
formalność. Między tob i mn
niczego to nie zmieni. Nie
jestem zazdrosna.
"Ale ja jestem" - pomyślała
L~ea bliska łez.
- Musisz jak najszybciej
zobaczyć się z Fran~cois -
cignęła dalej Sara, nie
zauważajc wzburzenia L~ei. -
Gdyby ci się nie udało, zadzwoń
pod numer Danton dwadzieścia
sześć - dwadzieścia siedem.
Zapamiętasz?... Tylko niczego
nie zapisuj. Gdy ktoś się
zgłosi, powiesz, że pani Hugo
czeka na pana Sainte_Beuve o
umówionej porze. Dzisiaj o
dziewitej wieczorem pójdziesz
do pasażu Saint_Andr~e_des_Arts.
Wiesz, gdzie to jest?
L~ea twierdzco kwinęła głow.
- Uważaj, czy nikt cię nie
śledzi. Włóż na siebie jakieś
ciemne ubranie, twoja niebieska
garsonka za bardzo rzuca się w
oczy. Na to spotkanie przyjdzie
ktoś z naszych. Mówiłaś, że twój
napastnik miał akcent z Europy
Środkowej?... I że czułaś
jego wsy na karku?... To może
być jakaś wskazówka. Ktoś do
ciebie podejdzie i powie: "Czy
widziała pani Victora?"
Odpowiesz: "Powinnam się z nim
zobaczyć dziś wieczorem."
Zrozumiałaś? Powtórz.
Monotonnie L~ea powtórzyła
hasło.
- Dobrze. Przyjdź do mnie
jutro, zdasz mi relację.
W korytarzu spotkała Daniela.
- Jak ona się czuje?...
Dalczego pani nic nie mówi? Co
pani jest? Taka pani blada!
Podtrzymywana przez
młodzieńca, usiadła na krześle,
nogi miała miękkie, czuła, że za
chwilę zemdleje.
- W porzdku, to nic
takiego... Nie znoszę zapachu
eteru.
- Przestraszyła mnie pani...
Jak się czuje Sara?
- Lepiej, znacznie lepiej.
- Może pani odprowadzić?
- Nie, dziękuję, już dobrze.
L~ea miała ochotę tylko na
jedno: uciec z tego szpitala i
znaleźć jakieś spokojne miejsce,
gdzie mogłaby się zastanowić.
Szybko pożegnała się z Danielem.
Przy Obserwatorium wskoczyła
na platformę ruszajcego
autobusu. Konduktor schwycił j
za ramię i założył łańcuch
bezpieczeństwa.
- To niebezpieczne, panienko,
tak wskakiwać do autobusu w
biegu.
- Jedzie pan do placu Saint_Michel?
- Tak, panienko, oto dwa
bilety.
L~ea zapłaciła i oparła się o
drewnian barierkę. Podmuch
rozwiewał jej włosy.
Na wskiej uliczce
Saint_Andr~e_des_Arts było tłoczno.
Gdy dotarła na
Gr~egoire_de_Tours, otworzyła
drzwi kluczem, który dała jej
siostra. Mieszkanko było puste.
Trzykrotnie dzwoniła na ulicę de
l'Universit~e, lecz
bezskutecznie. Fran~cois też nie
było w domu. Natomiast pod
numerem, jaki podała jej Sara,
odpowiedział jej męski głos.
15
- Czy widziała pani Victora?
Choć czujna, L~ea drgnęła
zaskoczona. Jakiś nieznajomy o
wspaniałych rudych wsach czekał
na jej odpowiedź.
- Powinnam się z nim zobaczyć
dziś wieczorem.
- Dobrze, chodźmy.
Pasażem dotarli do bulwaru
Saint_Germian i wstpili do
dużej kawiarni. Poprowadził j w
głb sali, z dala od gości.
- Co dla pani zamówić?
- Nie wiem, to samo, co pan.
- Kelner, dwie duże schłodzone
wódki.
Milczeli do powrotu kelnera.
- Niech pani wypije, dobrze to
pani zrobi.
Zamknęła oczy i wychyliła
kieliszek... Przypomniały jej
się zaraz wieczory, dnie
spędzone z żołnierzami
radzieckimi w
Niemczech, kiedy prowadzili
poszukiwania osób zaginionych,
sierot. Jakież to były
fantastyczne pijatyki, jakie
piękne śpiewy, takie
melancholijne. Przybyszom ze
Wschodu zawdzięczała szalone
chwile wesołości i czarne chwile
smutku. Przypomniała sobie
te spojrzenia, w których pojawiały
się łzy, gdy wspominali ojczysty
kraj, ukochane kobiety: ileż w
nich było czułości, delikatności
pod pozorami prostactwa,
prymitywizmu. Jakie czynili
wysiłki, by te noce były dla
niej możliwie jak najmniej
uciżliwe: oddawali jej swoje
koce, dzielili się herbat,
czarnym chlebem... Jakże jej dzisiaj
brakowało tego koleżeństwa,
braterstwa, tych drobnych
względów, które sprawiły, że jej
życie wśród ruin stawało się
lżejsze, atmosfera cieplejsza!
L~ea zatęskniła za tymi czasami
i westchnęła.
- Czy zechciałaby panienka
wrócić na ziemię, jeśli łaska? -
spytał wsacz.
- Myślałam o żołnierzach
rosyjskich, o moich
przyjaciołach...
Popatrzył na ni jakoś
dziwnie: "Jeszcze jedna
wariatka" - pomyślał.
- Nie powinniśmy zbyt długo ze
sob przebywać. Skoro Sara dała
pani ten numer, znaczy to, że
miała nam coś do przekazania.
Nie mogła się oprzeć i
zażartowała:
- Jak pan to odgadł?
Najwyraźniej nie odznaczał się
dużym poczuciem humoru - chyba
że nie chwytał subtelności
języka francuskiego - gdyż
zareagował ścignięciem brwi.
Nie zrażajc się jego
niezadowoleniem L~ea
opowiedziała mu o swoim
spotkaniu na ulicy Saint_Jacques.
- Nie zauważyła pani więcej
szczegółów?
Nie, zwróciłam tylko uwagę na
wsy, akcent i wzrost: był
niewiele wyższy ode mnie. Aha!
Jeszcze coś, nosił skórzan
kurtkę albo kanadyjkę...
- W taki upał?
- Tak, ja też o tym
pomyślałam, gdy mnie trzymał.
- Wydał się pani młody?
- To trudno określić... Tak,
raczej młody.
- No dobrze, musi nam to
wystarczyć. Odwiedzi pani jutro
Sarę?
- Tak - odpowiedziała
niechętnie.
- Proszę jej przekazać, że
namierzyliśmy zwierzynę i że
polowanie może się rozpoczć
wcześniej niż przewidywaliśmy.
Będzie wiedziała, o co chodzi.
- Ja też zrozumiałam... To
takie podchody, taka harcerska
zabawa, można by pomyśleć, że
jest się bohaterem jednej z
powieści serii "Signes de
Piste", nie zna pan?... Szkoda,
ileż tam przygód...
Ależ ta dziewczyna jest
denerwujca! Co ten Tavernier w
niej widzi? Co prawda, jest
raczej ładna, ale przy Sarze...
- Niech pani będzie jednak ostrożna.
Ludzie, którzy s naszymi
przeciwnikami, to nie postacie z
powieści... Wczoraj się pani o
tym przekonała. Pani wychodzi
pierwsza... Do widzenia.
Gdy się znalazła na chodniku,
L~ea zaczęła się zastanawiać,
dokd się udać. Nie miała ochoty
pójść ani na ulicę de
l'Universit~e, ani na ulicę
Gr~egoire_de_Tours. Bezwiednie
skierowała swe kroki ku
Th~e~atre Fran~cais. Przy ulicy
de l'Od~eon zatrzymała się przed
oświetlon witryn księgarni.
Wewntrz kilka osób rozmawiało z
ożywieniem. Piękna wysoka
kobieta o wysoko upiętych
włosach i z zimn twarz stała
nieco z boku słuchajc
potarganego mężczyzny z odkryt
głow i niedopałkiem papierosa w
ustach, który mówił mocno
gestykulujc: był to Andr~e
Malraux. L~ea przypomniała
sobie, że Rapha~el Mahl zachęcił
j do przeczytania "Doli
człowieczej".
Niezmiernie brzydki mężczyzna
w rogowych okularach i z fajk w
ustach słuchał go uważnie;
niska, nieco otyła kobieta z
włosami starannie ścigniętymi w
koczek, w szarej sukience jak
sierotka z ochronki,
porzdkowała stos ksiżek. A ten
łysy mężczyzna z czerwonym
fularem: to Andr~e Gide!...
Stryj Adrien, wbrew osdom
całego mieszczaństwa z Bordeaux,
lubił jego pisarstwo. Poznali
się obaj w Paryżu i wymienili
kilka listów, z czego
dominikanin był bardzo dumny.
Krótko ostrzyżona kobieta ubrana
na chłopczycę i inna odwrócona
plecami... Victoria Ocampo
rozprawiajca z Fran~cois
Tavernierem! Nie, tylko nie on,
tego jeszcze brakowało! W tej
właśnie chwili jej spojrzenie
spotkało wzrok Argentynki, która
wskazała wystawę swojemu
rozmówcy. Nim L~ea zdżyła
zareagować, stał już przed ni i
chwycił za ramię.
- Gdzie się podziewałaś,
szalałem z niepokoju!...
- Zostaw mnie!
- Sara mi wszystko
opowiedziała, lepiej będzie, jak
wrócisz do Montillac.
- Wrócę, jeśli zechcę, nie
masz prawa mi rozkazywać.
- Nie rozkazuję ci, lecz daję
dobr radę.
- Swoje rady możesz...
- Panno Delmas, spotykamy się
wcześniej niż się spodziewałam.
- Dobry wieczór pani.
- Proszę wejść, przedstawię
pani moim przyjaciołom.
L~ea nie śmiała jej odmówić,
więc weszła do księgarni.
- Adrienne, przedstawiam ci
moj młod przyjaciółkę. L~eę
Delmas. L~eo, to Adrienne
Monnier i Sylvia Beach, obydwie
prowadz księgarnię, pani Simone
de Beauvoir i pan Jean_Paul
Sartre, panowie Andr~e Gide i
Andr~e Malraux... Gis~ele
Freund, która była ze mn w
Argentynie podczas wojny,
obecnie przejazdem w Paryżu -
dokonywała prezentacji Victoria
Ocampo.
Przywitawszy się z ni, Sartre
i Malraux powrócili do
przerwanej rozmowy; Gide szybko
się pożegnał.
- Chodźmy std - szepnł
Tavernier.
Wyszli więc, przyrzekłszy
przedtem Victorii Ocampo, że
nazajutrz przyjd do niej na
herbatę.
- Jadłaś kolację?
L~ea przeczco potrzsnęła
głow.
- Musisz coś zjeść, chodź -
powiedział ujmujc j pod ramię.
Nie zamieniwszy ani słowa
doszli do
Saint_Germain_des_Pr~es. Weszli
do piwiarni Lippa.
Syn właściciela, Roger Cazes,
wyszedł im naprzeciw.
- Dobry wieczór, panie
Tavernier. Dam panu ten sam
stolik co ostatnio.
Posadził ich w pobliżu kasy.
Ma~itre d'h~otel przyniósł
kartę.
- Życz sobie państwo
aperitif?
Nie pytajc o zdanie, Fran~cois
zamówił:
- Dwa kieliszki szampana,
poproszę.
Przy jednym ze stolików jedli
kolację Jean Cocteau i Marie
Bell. Nieco dalej siedzieli
Georges Bidault i Maurice
Schumann, których rozpoznała.
Obaj skłonili się w ich
kierunku.
- No, a teraz opowiadaj.
Wypiła łyczek szampana.
- Nie ma o czym mówić, twoja
żona już ci wszystko
opowiedziała.
- Przestań, proszę cię, nie
życzę sobie takiego tonu między
nami. Powiedziałem ci o tym
planie, stało się, i to
wszystko.
- I to wszystko! Tak po
prostu! - wykrzyknęła L~ea tak
podniesionym głosem, że
spojrzenia gości zwróciły się na
ni. - Trochę ostro sobie
poczynasz - cignęła ściszywszy
głos - zdawało mi się, że miałeś
zrezygnować z tego bezsensownego
pomysłu. Nie pomyślałeś o mnie?
- Kochanie, bez przerwy myślę
o tobie. Potem rozwiodę się i
ożenię się z tob...
- Bo pewnie wyobrażasz sobie,
że będę grzecznie czekać, aż się namyślisz
rozwieść? Nie jesteś jedynym
mężczyzn na ziemi...
- To prawda, ale jestem
jedynym mężczyzn, którego
kochasz.
No, nie brakowało mu
tupetu!... Jednakże prawd było,
że go kocha, tego łajdaka, tego
drania. Prawd było też to, że
cierpiała na sam myśl, że
zainteresowałby się inn
kobiet....
- Nic nie było pomiędzy Sar i
mn, i nigdy nic nie będzie.
Lecz muszę j chronić i pomagać
jej...
- A mnie dziś po południu, czy
mnie ochroniłeś?
Jak miał nagle zatroskan
minę!
- Nie wiem, co bym dał, żebyś
nie była w to zamieszana...
- Trochę za późno. Nie mogłam
się do ciebie dodzwonić, więc
spotkałam się z przyjacielem
Sary...
- Tym z dużymi rudymi wsami?
- Tak, powiedział mi, że
polowanie może się rozpoczć
wcześniej niż sdzili...
- Tak powiedział - rzekł
zamyślony Tavernier.
- Czy to znaczy, że odnaleźli
te okropne kobiety, o których
opowiedziała Sara?
- Nie wiem, może.
- Jeśli je złapi, to co z
nimi zrobi?
- Łatwo zgadnć.
Przypominało to szmirowat
powieść, ten dialog w paryskiej
piwiarni rzęsiście oświetlonej,
wypełnionej politykami,
gwiazdami filmowymi, pisarzami,
pięknymi kobietami plotkujcymi
w tym wnętrzu wyłożonym
ceramicznymi kafelkami z
Frague... L~ea odnosiła
wrażenie, że przeżywa jakiś
absurdalny sen; naprzeciwko niej
siedział mężczyzna, którego
kochała i który j kochał, a
który poślubił inn kobietę, a
jej rywalka myślała tylko o
zemście, obracała się w
podejrzanym towarzystwie,
strzelano do niej na ulicy z
pistoletu maszynowego, zlecała
L~ei przekazywanie jakichś
zaszyfrowanych wiadomości. Z
kolei sam L~eę w biały dzień
napastował jakiś wsacz, który
jej groził... Wydało jej się to
takie głupie, aż roześmiała się
w głos.
Ta smarkula nie przestanie go
zaskakiwać; gdy j spotkał, była
przybita, milczca, agresywna,
zjadliwa, zła, a teraz wybucha
śmiechem. Trudno przewidzieć,
jak się zachowa! Nie sposób się
z ni nudzić. A jednak wiedział,
że za tym śmiechem kryje się
popłoch, niepokój, strach,
smutek, cierpienie. Miał sobie
za złe, że to on jest przyczyn
jej bólu. "Powinienem j
chronić, uszczęśliwić. Zamiast
tego, wbrew własnej woli wcigam
j w niebezpieczn przygodę, w
której naraża życie; ależ ze
mnie śmieć." Poczuł się taki
stary i znużony!... Nagle
opanowała go pokusa, by j
zabrać i uciec do pierwszego
lepszego kraju, porzucić Sarę i
jej śmiercionośne plany, swoje
stanowisko w rzdzie, swój
majtek... Wyjechać z ni,
znaleźć się daleko od
niebezpieczeństw i zagrożeń,
jakie ich osaczaj, patrzeć, jak
żyje, kochać j, mieć z ni
dzieci...
- Tavernier, wreszcie pana
znalazłem!
Przy ich stoliku stał Samuel
Zederman.
- Obszedłem wszystkie bistra w
dzielnicy szukajc pana. Niech
się pan pośpieszy. Zbiórka na
placu des Vosges... Nie ma
potrzeby cignć tam panienki.
W milczeniu szybko skończyli
kolację.
Fran~cois odwiózł j na ulicę
Gr~egoire_de_Tours. Laure wciż
nie było.
16
L~ea nie mogła usnć. Na wieży
jednego z pobliskich kościołów
wybiła północ. Wstała,
poszperała w garderobie siostry.
Kilka chwil później opuściła
ulicę Gr~egoire-de-Tours. Miała
na sobie dług czarn spódnicę i
obcisły sweter w tym samym
kolorze, włosy zwizała w koński
ogon. Źle oświetlonymi uliczkami
poszła w stronę ulicy Dauphine,
szukajc piwnicy, o której
opowiadała jej Laure: "Le
Tabou".
Na rogu ulic Christine i
Dauphine banda młodych ludzi
paliła papierosy rozprawiajc:
stali oparci o dziwny kabriolet
w żółto_czarn szachownicę.
Podeszła do jednego z chłopców i
spytała:
- Czy zna pan "Le Tabou"?
- Proszę, oto najśliczniejszy
piwniczny szczurek w całej
dzielnicy. Co ty na to,
Toutoune?
Bardzo młoda dziewczyna z
piersiami obcigniętymi ciasnym
swetrem robionym grubym
ściegiem, w sztruksowych
spodniach mocno opiętych na
pośladkach, odznaczajca się też
pokaźnym nosem i długimi
czarnymi włosami, zmierzyła L~eę
badawczym wzrokiem od stóp do
głów.
- No, niezła. A ty,
Anne_Marie, co o niej myślisz?
- Milutka - odparła szczupła
rudowłosa dziewczyna.
L~eę zaczynało irytować to
taksowanie.
- Szukam "Le Tabou".
- Stoi pani przed nim,
panienko.
I to miała być ta modna
piwnica, któr w Montillac Laure
bez przerwy jej zachwalała! L~ea
zadarła głowę: nie było pomyłki,
ta właśnie nazwa widniała nad
wejściem.
- Wyglda pani na zdziwion -
powiedział niedbale ubrany
chłopak w szamerowanej czapce z
daszkiem na głowie. - To ten
nędzny wygld lokalu tak pani
zaskoczył? Czegóż pani chce,
moja droga, to na miarę czasów,
w jakich żyjemy. Brudne i
zepsute miejsce spotkań
nieudaczników, biednych i
bogatych, wszystko dokładnie
wymieszane, w sumie zgodnie z
ideałem komunistów i
egzystencjalistów...
- Kogo?
- O nieba, skd się pani
wzięła? Chyba się pani ze mnie
nabija? Chce mnie pani nabrać...
Jeśli wzić pod uwagę strój, w
jakim pani jest... Och,
przepraszam, nie przedstawiłem
się: Fran~cois de la
Rochefoucault, portier, do pani
usług. Fr~ed~eric, chodź_no
tutaj. Popatrz na tę piękność,
która przybyła w poszukiwaniu
"Le Tabou"... Czyż nie ma
wszelkich danych ku temu, by j
przyjć w tej śwityni
odwiedzanej przez najwspanialsze
umysły naszych czasów?...
Zbliżył się do nich przystojny
chłopak z jasnym wsem oficera
kawalerii:
- Witam panienkę, jestem
Fr~ed~eric Chauvelot, w pewnym
sensie pełnię funkcję animatora
w tym lokalu. Pozwoli pani, że
na powitanie zaproponuję pani
coś do picia... Tarzan,
zapamiętasz śliczn buzię
panienki?
- Oczywiście - zapewnił
wytatułowany kolos.
- Między kciukiem a palcem
wskazujcym potrafi rozgnieść
głowę - szepnł na ucho L~ei
Fr~ed~eric otwierajc drzwi.
Z kamiennych schodków biła
duchota. Schodzc po nich L~ea
odnosiła wrażenie, jak gdyby
zanurzała się w piekielnym
kotle, wrzcym i parujcym:
jazgot trbki i klarnetu
unoszcy się ku XVI_wiecznemu
sklepieniu wzmagały jedynie to
odczucie. Dym był tak gęsty, że
nie sposób było dostrzec głębi
piwnicy, która liczyła przecież
tylko dwanaście metrów na osiem.
Pary kolejno tańczyły
frenetycznego be_bopa,
oklaskiwane przez stłoczonych
klientów, siedzcych bdź
stojcych.
- Czego się pani napije?
- Mięty z wod - odpowiedziała
L~ea, rozejrzawszy się dokoła.
Podszedł do niej jakiś spocony
chłopak w kraciastej koszuli,
najwyraźniej dał się zwieść jej
strojem.
Zatańczy pani?
- Nie, dziękuję.
Wzruszywszy ramionami
młodzieniec odszedł.
Dziwne miejsce. Dziwna muzyka,
nie przypominała L~ei niczego
znanego.
- Laure!
Spostrzegła właśnie siostrę
ubran w niebieski kostium,
który sama wczoraj nosiła. Z
trudem utorowała sobie przejście
do stolika, przy którym Laure
siedziała w towarzystwie pięciu
czy sześciu rówieśników. Wśród
nich znajdował się Franck, który
zauważył j pierwszy.
- L~ea, świetnie, że wpadłaś
na pomysł, by do nas dołczyć.
- Nie mogłam usnć,
niepokoiłam się o Laure.
- Opowiedziała mi, co się
wczoraj wydarzyło... Jak się
czuje twoja przyjaciółka?
- Dobrze, to nie jest aż tak
poważne, jak sdziliśmy.
- Tym lepiej. Laure, popatrz,
kto tu jest.
- Gwiżdżę na to, nie chcę jej
ogldać - powiedziała matowym
głosem.
- Jest prawie tak pijana, jak
ty ostatnio.
"Tak, ale z innego powodu" -
pomyślała L~ea,
- Znacie się z Franckiem? -
spytał Fr~ed~erick Chauvelot. -
Zostawiam więc pani w dobrych
rękach.
Przez jakiś czas L~ea ze
zdziwieniem obserwowała
skomplikowane akrobatyczne
figury tancerzy i na kilka chwil
zapomniała o tym, co nazywała
zdrad Fran~cois, i o próbie
zabójstwa Sary. Bezwiednie
wystukiwała takt nog.
- Paskudny Żyd, przez tych
Żydów zawsze s kłopoty.
Pomimo hałasu L~ea usłyszała
to, co wykrzyczała Laure
bełkoczcym głosem pijaka, i
zamarła w bezruchu,
niedowierzajc własnym uszom.
Franck, którego matka była
Żydówk, patrzył na swoj
przyjaciółkę, jakby nie mógł
uwierzyć.
- Paskudny...
L~ea wymierzyła siostrze taki
policzek, że dziewczyna
przerwała w pół słowa i
rozszlochała się jak małe
dziecko.
- Widzisz, uderzyła mnie!
- Pomóż mi zaprowadzić j do
domu.
- Co się dzieje? Dlaczgeo ona
płacze? - spytała ruda
dziewczyna, któr L~ea spotkała
przed wejściem do lokalu.
- Zostaw ich w spokoju,
widzisz, że się ubzdryngoliła -
powiedziała Toutoune.
Z wielkim trudem we dwójkę
wycignęli Laure z piwnicy.
- Corbassirre, mógłbyś odwieźć
tę mał do domu? - spytał
Fr~ed~eric.
- Zgoda - odparł młodzieniec
siedzcy za kierownic dziwnego
samochodu w szachownicę.
- Nie warto się trudzić -
powiedziała L~ea. - Mieszkamy
blisko std. Franck mi pomoże.
- Jak chcecie.
Na słabo oświetlonej ulicy
Franck i L~ea podtrzymywali
Laure, która ledwo trzymała się
na nogach. Za nimi postępowali
trzej koledzy młodzieńca,
wyśpiewujc w niebogłosy.
- Zamknijcie się, do
diabła!... Spać nie dadz!
Krzykom z okna towarzyszyło
chluśnięcie wod; birbanci
zostali zmoczeni.
- Nie ma wieczoru, żeby
któregoś z nas nie oblali -
powiedział Franck. - W tej
dzielnicy nie myśl o niczym
innym, jak tylko o spaniu.
Zimny prysznic nie uspokoił
śpiewaków, którzy wydzierali się
ile wlezie. Skrzyżowanie ulic
Saint-Adr~e-des-Arts i de Buci
tonęło w mroku. Laure ciżyła im
coraz bardziej. Pocztek migreny
wprawiał L~eę w zły nastrój. U
wlotu ulicy Gr~egoire-de-Tours
panowały egipskie ciemności.
Jeden z chłopców zapalił
kieszonkow latarkę; słaba
wizka światła oświetlała brzeg
chodnika. Nadjeżdżał samochód ze
zgaszonymi światłami. Niebieski
kostium Laure odbijał się
jaśniejsz plam w ciemnościach.
Nagle reflektory samochodu
rozbłysły pełnym blaskiem. L~ea
uniosła ramię, by przysłonić
oczy.
- Ale fajnie, teraz wiadomo,
gdzie się stawia nogi.
L~ea upuściła klucze i
schyliła się, żeby je
podnieść... gdy zagrzechotała
seria pocisków z karabinu
maszynowego; kule odbijały się
od bruku... Ciałem Laure
wstrzsnęły drgawki. Nagle stała
się bardzo ciężka... Osunęła się
na ziemię pomimo starań L~ei, by
j podtrzymać.... Zgrzyt skrzyni
biegów... Pisk opon... Odgłos
zatrzaskiwanych drzwiczek...
Reflektory samochodu przesunęły
się szybko po fasadach
zabytkowych domów i zgasły.
Samochód pomknł w stronę
bulwaru Saint-Germain. Zabłysły
światła w mieszkaniach,
otwierały się okna...
- Co to było?
- Słyszeliście?
- Mówię, że to pistolet
maszynowy! Przecież się na tym
znam!
- Kładź się spać, to znowu te
łobuzy z "Le Tabou"!
- Na pomoc, wezwijcie policję!
Przykucnwszy w rynsztoku,
L~ea podtrzymywała głowę Laure,
która jęczała.
- To nic, siostrzyczko, to
nic.
Błękit kostiumu pokrywał się
stopniowo ciemnymi plamami,
które wciż się powiększały.
Osłupiały Franck, którego czoło
przecinała krwawa krecha, wbił
spojrzenie w leżce ciało. W
drżcej ręce trzymał latarkę
elektryczn.
- Poświeć mi! - krzyknęła
L~ea.
Delikatnie ułożyła głowę
siostry na kolanach, wykonujc
miękkie matczyne gesty. Laure
próbowała mówić.
- Nic nie mów.
Wreszcie dała się słyszeć
syrena samochodu policyjnego.
Pusta dopiero co ulica wypełniła
się ludźmi w piżamach, w
koszulach nocnych, w marynarkach
czy chustach śpiesznie
narzuconych na ramiona. Jak
gdyby spod ziemi wyrośli stróże
porzdku z noszami.
- Z drogi... Zróbcie
przejście...
Niewielki tłum rozstpił się.
- Proszę się rozejść...
Wracajcie do domów, tutaj nie ma
co ogldać...
Nikt nie ruszył się z miejsca.
Policjant w cywilu pochylił
się nad siostrami...
- Co się stało? - spytał. -
Proszę tu poświecić. Wielki
Boże, biedne maleństwo! Zaraz,
zaraz... Przecież ja was znam.
Składała pani zeznanie dziś po
południu w sprawie
"Szeherezady", a to... To
przecież pani siostra... Tak się
bała... Biedny dzieciak...
Policjanci ostrożnie wstawili
do ambulansu nosze z Laure,
która straciła przytomność. L~ea
i Franck pojechali z nimi do
szpitala.
Na korytarzu Hotel_Dieu L~ea
chodziła tam i z powrotem, palc
papierosa za papierosem;
niebawem paczka z "Lucky
Strike'ami" była pusta.
- Operuj już blisko dwie
godziny. A ty czekasz sobie
spokojnie, jakby nigdy nic,
nawet się nie ruszysz!
- A co mam robić? - spytał
Franck, który bardzo się pocił.
- Nie wiem... Rusz się, mów
coś!
- Co mam ci powiedzieć?
Sdzisz, że to ma coś wspólnego
z Sar?
- Pojęcia nie mam, mam
nadzieję, że nie... Czy nie
przez te wasze czarnorynkowe
interesy?
- Nic podobnego, Laure
zajmowała się drobnym handlem i
nigdy nie mieliśmy do czynienia
z bonzami, z grubymi rybami.
Może to przypadek...
- Przypadek!... Seria z
pistoletu maszynowego w
śródmieściu Paryża! Przypadek!
Już jak ty coś powiesz! Panie
doktorze! Panie doktorze, jak
ona się ma?
- Czy pani jest krewn?
- Tak, siostr.
- To cud, że nie zabili jej na
miejscu. Wyjęliśmy siedem
pocisków, straciła dużo krwi i
nie da się wykluczyć krwotoku
wewnętrznego, ale żyje. Na razie
śpi.
- Czy mogę j zobaczyć?
- Nie, niech pani wraca do
domu...
- Nie ma mowy, chcę zostać
przy niej. Muszę być przy niej,
gdy otworzy oczy, bo inaczej
będzie się bardzo bała.
Lekarz uśmiechnł się pomimo
zmęczenia.
- Każę pani przynieść trochę
gorcej kawy. To znaczy, kiedy
mówię o kawie, mam na myśli coś,
co j tylko przypomina...
- Dziękuję, panie doktorze.
- On ma rację, powinnaś pójść
do domu i przespać się, nie
musimy tutaj oboje czekać.
- Idź do domu, jeśli chcesz.
Ja zostaję.
- Jak chcesz, ja też zostaję.
Gdy wypili przyniesiony przez
zakonnicę ersatz, zdrzemnęli się
oparci o siebie. Ocknęli się,
gdy przyszedł inspektor z nocnej
zmiany.
- Czy ma pani jakieś
podejrzenia dotyczce tego, co
się stało? Wczoraj strzelali do
pani siostry, przedwczoraj do
przyjaciółki, to za dużo jak na
zwykły zbieg okoliczności.
- Tak, zapewne, ale nie mam
najmniejszego pojęcia dlaczego.
- Jest pani tego całkowicie
pewna?
Oby tylko nie zaczerwieniła
się!
- Całkowicie.
Zniechęcony policjant tylko
westchnł.
- Kiedy mogę j zobaczyć?
- To nie zależy ode mnie. Ja
też bym chciał j zobaczyć i
zadać jej kilka pytań. Gdzie
była pani wczoraj?
- Już panu mówiłam, w "Le
Tabou".
- Nie zauważyła pani niczego
podejrzanego?
- Nie, było bardzo ciemno,
samochód zauważyłam dosłownie w
ostatniej chwili.
- Czy był to ten sam samochód
co wczoraj?
- Nie wiem... Czarny samochód
z przednim napędem...
- Na rynku spotyka się same
czarne samochody z przednim
napędem, to ulubione pojazdy
przestępców i polityków.
- A to nie to samo? - spytał
Franck z naiwn min.
Inspektor wzruszył ramionami.
Późnym popołudniem L~ei
pozwolono zobaczyć Laure.
- Moja kochana...
- Nie słyszy pani? Jest w
stanie śpiczki.
- Długo to będzie trwać?
- Równie dobrze godzinę, jak i
miesice, nie wiadomo.
- Czy mogę przy niej zostać?
- Tak, jeśli pani chce.
Wstawimy tu pani polowe łóżko.
- Dziękuję, siostro.
Leżc na wskiej kozetce, L~ea
nie mogła zasnć, podobnie jak
poprzedniej nocy. Wstała i
wyszła na korytarz zapalić
papierosa. Na krześle drzemał
policjant. Widok policjanta
przypomniał jej strażnika sprzed
izolatki Sary. Miała przecież
po południu odwiedzić Sarę... A
Fran~cois na pewno szaleje z
niepokoju...
- Przecież panu mówię,
proszę pana, że dawno skończyły
się godziny odwiedzin. Chorzy
teraz śpi... Bardzo pana
proszę...
Filigranowa zakonnica truchtem
biegła za Tavernierem.
- L~ea!
Wyhamowała odruch, by paść mu
w ramiona. Obudzony policjant
położył dłoń na kaburze
pistoletu.
- Co pan tutaj robi, proszę
pana? To zabronione.
- Panna Laure Delmas jest moj
znajom, przyszedłem dowiedzieć
się o stan jej zdrowia.
- Proszę przyjść jutro.
- Nie, muszę porozmawiać z t
pani - rzekł wskazujc L~eę.
- Zna pani tego człowieka?
- Tak.
- Proszę wobec tego wyjść do
hallu.
L~ea miała ochotę odmówić,
ale powstrzymała j perspektywa
sprzeczki pomiędzy
przedstawicielem prawa a jej
kochankiem.
Fran~cois ujł j za ramię.
- Jak się ma Laure?
- Nie odzyskała przytomności.
Maj nadzieję, że j uratuj.
- Musisz niezwłocznie
wyjechać.
- Nie ma mowy, nie mogę jej
zostawić.
- Czy nie rozumiesz, że to
ciebie chcieli zabić? Wzięli
Laure za ciebie ze względu na
kostium.
- Jaki kostium?
- Niebieski, ten który miałaś
na sobie tamtego wieczora.
- Ach!...
- Zaczynasz rozumieć?
- Ale dlaczego chcieliby mnie
zabić?
- Dlatego, że jesteś zwizana z
Sar.
- Jestem, ale nie mam nic
wspólnego z tym, czego ona
zamierza dokonać.
- Ale oni tego nie wiedz.
Wpadliśmy na trop samochodu,
niedługo pewnie dopadniemy
jednego z zabójców. Mam
nadzieję, że naprowadzi nas na
ślad szefów siatki. Lecz
tymczasem musisz zniknć. Nie
trzeba będzie długo czekać, żeby
się zorientowali, że pomylili
cel.
- Jeśli tyle wiedz, jak
twierdzisz, nigdzie nie będę
bezpieczna.
- To nie takie pewne. Jutro z
samego rana Sara opuści szpital
i przewieziemy j w bezpieczne
miejsce. Spotkałem się z
ministrem spraw wewnętrznych,
przydzielił nam ochronę. Co
powiedziałaś policji?
- Że nie rozumiem, co się
dzieje.
- Dobrze. Uwierzyli ci?
- Myślę, że tak.
- Minister wtajemniczył w cał
sprawę szefa policji, ten wydał
stosowne polecenia. Sprawę
prowadz teraz tajne służby.
Jeśli będ cię przesłuchiwać,
nie wiesz o niczym.
- Co zrobisz?
- Na razie niewiele; postaram
się, żeby o mnie zapomnieli...
Wygldasz na zmęczon... Nie
martw się o Laure, wykaraska się
z tego.
- Mam nadzieję, ale się boję.
Wydaje mi się, że cofnęłam się
do czasów, kiedy to Camille była
w niebezpieczeństwie. Mam takie
samo uczucie. Och, Fran~cois,
powiedz, że ona nie umrze...
Tavernier nie odezwał się,
delikatnie gładził blady
policzek swojej przyjaciółki.
Objęła go w pół i przylgnęła do
niego z całej siły.
- Moja maleńka, tak bym chciał
ci oszczędzić...
- Nie bardzo ci się to udało.
- Moja miłości, wybacz mi,
kocham cię, tak bym chciał
uczynić cię bezpieczn i
szczęśliw...
- To też ci się nieszczególnie
udało.
- Przyrzekam ci, że kiedyś
będzie to możliwe.
- Kiedyś!... To bardzo odległy
termin.
Stali tak spleceni w uścisku
przez dług chwilę w milczeniu.
Wyszeptał ustami zanurzonymi w
jej włosach:
- Wybaczysz mi?
Poczuł, jak jej ciało
sztywnieje.
- Nigdy - wyszeptała, jeszcze
bardziej przytulajc się do
niego.
- Rozumiem... Ale nie
zapominaj, że cię kocham.
- Panienko, panienko, pani
siostra odzyskała przytomność!
Lekarz dyżurny jest przy niej -
powiedział zdyszany policjant.
- Dziękuję, już idę.
Pobiegła do pokoju siostry, za
ni podżył Fran~cois Tavernier.
Mężczyzna w białym kitlu
pochylał się nad łóżkiem.
- Proszę się uspokoić,
wszystko będzie dobrze. To pani
jest L~ea?
- Tak.
- Bez przerwy pani woła, bała
się, że może pani nie żyje.
- Laure... Moja kochana...
- L~ea... Jesteś...
- Proszę nie rozmawiać,
panienko, to pani męczy.
- Jestem przy tobie, nie bój
się.
- A Franck? A pozostali?
- Franck jest na korytarzu.
Tavernier poszedł go
przywołać. Laure wycignęła do
niego rękę.
- Nie płacz, bo i ja się
rozpłaczę...
- Panienko, proszę się tak nie
miotać, potrzebuje pani spokoju.
- A Fran~cois?... A Sara?...
- Sara czuje się dobrze...
Fran~cois jest tutaj.
- Hallo, Laure.
- Cieszę się, że tu
jesteście... Tak mnie boli!...
- Cicho, nic nie mów...
Zostanę przy tobie.
- Śniło mi się, że woła mnie
ciocia Estelle... Boję się...
Tak się boję... Nie umrę,
prawda?...
- Nie, kochanie, nie, wszystko
będzie dobrze...
- Tak bardzo mnie boli...
- Niechże pani będzie cicho,
panienko, albo każę wszystkim
wyjść. Zrobię zastrzyk. Poczuje
się pani po nim lepiej, będzie
pani mogła usnć.
- Ja nie chcę spać...
Gdy lekarz zrobił zastrzyk,
L~ea i Franck puścili dłonie
Laure. Jej twarz bez śladu
makijażu wygldała jak twarz
dziecka. Bardzo szybko zasnęła.
17
L~ea, uspokojona co do stanu
zdrowia siostry, zgodziła się
trochę odpoczć. W mieszkaniu
przy ulicy de l'Universit~e
Fran~cois napełnił wannę wod.
Rozebrawszy j wolno, zaniósł do
kpieli i umył delikatnie jak
niańka. Dobroczynny łagodny
dotyk dłoni kochanka uspokoił
L~eę. Zawinięt w płaszcz
kpielowy ułożył j na łóżku i
troskliwie okrył futrzan
narzut.
- Śpij, kochanie.
- Nie odchodź - powiedziała
sennym głosem.
- Nie niepokój się, jestem
przy tobie.
Zasnęła ściskajc jego rękę.
Gdy się obudziła, zapadła już
noc. Była sama.
- Fran~cois! - krzyknęła
unoszc się na łóżku.
Drzwi się uchyliły, smuga
światła oświetliła nieco pokój.
- Jestem.
- Tak się bałam, że odszedłeś.
- Spędziłem tutaj dzień. Teraz
muszę wyjść, Daniel spędzi z
tob wieczór.
- Czy masz jakieś wiadomości o
Laure?
- Dzwonił Franck. Laure czuje
się dobrze. Jutro będziesz mogła
j odwiedzić. Do widzenia,
kochanie. Staraj się nie myśleć
o niczym.
- Łatwo ci mówić. A Sara?
- Na razie nie zagraża jej
niebezpieczeństwo. Nie obawiaj
się, wrócę w nocy.
L~ea zapadła znowu w sen.
Kilka godzin później zerwała się
nagle na równe nogi.
- Czy to ty, Fran~cois? -
rzuciła pytanie w ciemność.
- Nie, to ja, Daniel.
- Śnił mi się jakiś koszmar.
- Dlatego przyszedłem.
Krzyczała pani przez sen, bałem
się, że coś się pani stało.
- Fran~cois jeszcze nie wrócił?
- Nie, czekam na niego. Może
zrobić kawy? W kuchni jest
prawdziwa.
- Chętnie się napiję,
dziękuję.
L~ea wstała, w łazience
odświeżyła sobie twarz i
wyszczotkowała włosy.
Oboje spotkali się w kuchni. W
milczeniu wypili kawę. L~ea
zapaliła papierosa,
- Czy wie pan, gdzie jest
Fran~cois?
- Domyślam się tylko.
- Po raz pierwszy znaleźli się
sam na sam. Nie wiedzieli o czym
rozmawiać.
- Która godzina?
- Czwarta rano.
Usłyszeli zgrzyt klucza w
zamku drzwi wejściowych. Weszli
Fran~cois Tavernier i Samuel
Zederman. Fran~cois miał ciemny,
nie ogolony zarost i ścignięte
rysy twarzy, Samuel był bardzo
blady.
- Jak wam poszło?
- Dobrze - odpowiedział
Fran~cois. - Nie myliliśmy się.
To rzeczywiście te dwie kobiety
usiłowały zabić Sarę i zraniły
Laure. Udało im się uciec, ale
dopadliśmy ich dwóch wspólników.
Przekazaliśmy ich w ręce tajnych
służb, które ich przesłuchuj.
Trzeci został zabity. Był znany
policji, to zabójca z bandy z
ulicy Lauriston poszukiwany od
wyzwolenia.
- Ale dopóki te dwie kobiety
przebywaj wciż na wolności,
Sara nie jest bezpieczna -
powiedział Daniel.
- Jest bezpieczna, gdyż skoro
rozbiliśmy siatkę, one teraz s
same. Trudno im będzie przemknć
niezauważenie. Żadna z nich nie
zna francuskiego, a rozesłano
ich rysopisy. Dziś wieczorem śpi
pan tutaj. Zastanowimy się w
dzień, co dalej robić. Chodź,
L~eo, położymy się spać.
L~ea zauważyła ból malujcy
się na twarzy Daniela.
"Fran~coise ma rację -
pomyślała - zakochał się we
mnie."
W sypialni Fran~cois rzucił się
w ubraniu na łóżko.
- Chodź - powiedział.
L~ea wycignęła się na nim.
Wygldał na takiego zmęczonego!
Spostrzegła kilka siwych włosów
w jego czuprynie i wzruszyła
się. Ucałowała zamknięte
powieki, chłodn dłoni
pieściła, gładziła jego twarz.
Stopniowo jego rysy się
odprężały. Westchnł. Kochał j
wolno, jakby ze smutkiem.
Rozkosz przychodziła
nieśpiesznie.
Obudziło ich pukanie do drzwi,
usłyszeli głos Samuela:
- Wstańcie, dochodzi
jedenasta.
- Jedenasta! - wykrzyknł
Fran~cois zrywajc się na równe
nogi.
Po południu L~ea udała się do
szpitala. Stan zdrowia jej
siostry, jak twierdził lekarz,
nie uległ zmanie. Franck, który
nie odstępował od wezgłowia
Laure, ledwo trzymał się na
nogach. L~ea posłała go do domu,
żeby odpoczł. Nakazała mu nie
wracać wcześniej niż następnego
dnia. Wyczerpany chłopak
przystał na to potulnie. W nocy
Laure zaczęła bredzić, wołać
matkę, L~eę, Francka i Daniela.
Przerażona L~ea zadzwoniła po
dyżurn pielęgniarkę. Ta
powiedziała, że to nic takiego;
zrobiła jednak chorej zastrzyk.
Reszta nocy upłynęła w spokoju.
Rankiem L~eę obudził szloch.
- Ciociu Estelle... Boli
mnie... Nie chcę...
Jednym susem znalazła się przy
Laure.
- Jestem tutaj, kochana,
jestem przy tobie.
Laure miała rozpalone czoło i
zdawała się nie poznawać
siostry.
- Boli mnie... Tak mi zimno...
Och!...
Na zbielałych wargach pojawił
się strumyk krwi. L~ea
krzyknęła.
- Co się dzieje? Dlaczego pani
krzyczy? - spytał policjant
zagldajc do pokoju. - O,
Boże!...
Wypadł na korytarz.
- Na pomoc!... Siostro, szybko.
Przyszła zakonnica, a za ni
jej asystentka.
- Szybko, proszę zawołać
lekarza i siostrę Joseph.
- Siostrzyczko, ona nie umrze,
prawda?
- Módl się, moje dziecko.
Tyle tylko potrafi powiedzieć
duchowni: "Módl się". Jakby
modlitwa mogła zatrzymać krew
płync z ust Laure.
- Boję się... L~ea, boję
się...
- Nie, nie... Nic nie mów...
Jestem tutaj przy tobie...
Lekarz już idzie...
- Mamusiu... Mamusiu...
Laure przewieziono na salę
operacyjn. Zmarła o szóstej po
południu.
Była ciemna noc, ulice ledwo
oświetlone. L~ea szła sama. Idc
wzdłuż ogrodzenia Jardin des
Plantes, wzdrygnęła się słyszc
wycie wilka... Z bijcym sercem
przyśpieszyła kroku. Nie
myśleć... tylko nie myśleć... To nieprawda, to
nie może być prawd... Nie
Laure, nie najmłodsza... To
było takie niesprawiedliwe... A
wszystko przez niebieski
kostium... L~ea nienawidziła
niebieskiego kostiumu... To ona
powinna się wykrwawić... Nie
Laure. Jak to powiedzieć
Fran~coise, a Estelle?... A
Franckowi?... Co na to powie
Franck? Siostrzyczko, wybacz
mi... Zaczynam rozumieć Sarę i
innych... Dlaczego zabijaj
niewinnych ludzi?.... Trudno się
z tym pogodzić... Trudno na to
pozwalać... Dzisiaj Laure, a
jutro?... Pomyślała o Charlesie
i aż wzdrygnęła się, że może mu
coś grozić... Trzeba szybko
zadzwonić do Montillac, upewnić
się, że wszystko jest w
porzdku... Zaczęła biec.
Plac Saint-Michel był pusty,
odgłos jej kroków rozbrzmiewał
głuchym echem na bruku nabrzeża.
Na ulicy Saints-P~eres nie
uświadczyło się żywego ducha,
jakby mieszkańcy j opuścili...
Na myśl o tym poczuła, że robi
jej się słabo. Skręciła w ulicę
de l'Universit~e, minł j
szybko jadcy samochód.
W mieszkaniu było pusto. W
kuchennym zlewie stały brudne
filiżanki. Czuć było dym
tytoniowy. L~ea zamówiła rozmowę
z Montillac. Po ósmym dzwonku
telefonistka powiedziała:
- Numer nie odpowiada.
- Proszę jeszcze próbować -
błagała L~ea.
Znowu sygnał.
- Halo!
- Halo! Tutaj L~ea, z kim
rozmawiam?
- Tu Alain Lebrun... Ach, to
pani, panienko L~eo...
- Proszę nie mówić do mnie
"panienko". Jak się ma Charles?
- Dobrze, bardzo dobrze.
- A ciocia Estelle czuje się
lepiej?
- ...
- Halo! Alain! Słyszy mnie
pan?...
- Tak.
- Jak się ma ciocia?...
- Panien... Oddaję słuchawkę
Fran~coise.
- Halo, L~ea?...
- Co ci jest?... Płaczesz?...
- Ciocia Estelle.
Zawładnł ni tak okropny lęk,
że opadła na krzesło.
- Co ciocia Estelle?
- Nie żyje...
- Nie! - w głębi duszy jęknęła
L~ea.
- Zmarła dziś po południu.
Tak jak Laure!... Boże,
dlaczego obie tego samego
dnia... Jak powiedzieć
Fran~coise?...
- L~ea... L~ea... Jesteś
tam?... Odpowiedz... Mów coś,
błagam cię... Rozumiem, co
czujesz... Nie cierpiała...
Wszystko poszło tak szybko...
Była bardzo poważnie chora...
Tak jest lepiej...
Tak jest lepiej... Czy ta
ogolona pała zdaje sobie sprawę,
co wygaduje? I dla Laure też tak
jest lepiej? Ogarnięta
wściekłości usłyszała, jak
krzyczy:
- Laure też nie żyje...
- Co takiego?!...
- To co słyszysz, Laure też nie
żyje.
- Jeśli to ma być żart, to nie
jest śmieszny... Rozum
straciłaś?
L~e zawładnęło jakieś wielkie
znużenie.
- Ja nie żartuję.
- To nieprawda! Powiedz, że to
nieprawda...
- To prawda.
- Ale jakże tak? Dlaczego?...
Dlaczego?... Jak można było
odpowiedzieć na to pytanie? Dziś
młoda dziewczyna i stara
kobieta, a jutro...
- Wypadek... Wytłumaczę ci...
Jestem taka zmęczona, Fran~coise,
taka zmęczona.
- Ja też ledwie żyję! Chcę
wiedzieć, co się stało!
- Jutro... Wszystko opowiem ci
jutro...
L~ea przerwała połczenie i
nie odłożyła słuchawki na
widełki; nie chciała nic więcej
słyszeć. Ociężale wstała z
krzesła i poszła do łazienki,
gdzie przeszukała szafkę w
nadziei znalezienia środków
nasennych. Nie trafiła na żadne
lekarstwo, nie było nawet
aspiryny; Fran~cois nie był
mężczyzn skłonnym do nadużywania
farmaceutyków. Owładnęła ni
jedna tylko obsesja: spać...
zabić najdrobniejsz myśl...
Pić, trzeba było pić jak w
Norymberdze, jak przed nastaniem
nocy na niemieckich drogach,
pić... W salonie na niskim
stoliku stało kilka butelek:
whisky... koniak... Suze...
Marie_Blizard... Gin... Nalała
sobie szklaneczkę ginu i
wychyliła duszkiem. Mocne!...
Jeszcze jedna, a potem jeszcze
jedna... Z butelk w ręku,
potykajc się i idc po omacku,
dotarła do łóżka, na które
zwaliła się w poprzek... Butelka
wysunęła jej się z dłoni i
potoczyła po dywanie... L~ea
zapadła w rodzaj śpiczki.
Dlaczego tak łupie w
głowie?... Ojej!... To
oślepiajce światło!
Przestańcie! I tak się kręci w
głowie...
- Daniel, wezwałeś lekarza?
- Nie, jest pijana,
niepotrzebny jest lekarz, ale
solidny zimny prysznic.
- Idź zaparzyć kawy.
Daniel ze złości zamknł za
sob drzwi. Fran~cois zaczł
rozbierać L~eę. Nie było to
łatwe. Miał wrażenie, że zajmuje
się szmacian lalk. Wreszcie
była naga, gdy wrócił Daniel
niosc filiżankę kawy.
Znieruchomiał na progu i
podziwiał jej bezbronne ciało.
- Jakaż ona jest piękna! -
wyszeptał.
Tavernier okrył j gwałtownym
ruchem.
- Zostaw nas samych.
Posadził L~eę i zaczł j
poić; kawa pociekła jej po
brodzie, a potem po szyi;
dziewczyna jęknęła. Ułożył j i
poszedł po mokry ręcznik, którym
przetarł jej twarz i piersi;
otworzyła oczy, ujrzała tylko
wirujc mgłę.
- Laure...
Rzęsiste łzy potoczyły się po
policzkach.
- Wiem, maleństwo moje, płacz.
Przez kilka chwil tulił jej
ciało wstrzsane szlochem.
Bezsilny. Był całkowicie
bezsilny, nie potrafił ukoić
bólu tej, któr kochał.
- Ciocia Estelle...
- Kochanie, wypij, to ci
dobrze zrobi.
L~ea gwałtownie odtrciła
filiżankę z kaw, która wylała
się na łóżko.
- Nie żyje! - krzyknęła. -
Ciocia Estelle nie żyje!...
Słyszysz? Nie żyje!... Tak jak
Laure!
Wielkie zniechęcenie ogarnęło
tego silnego mężczyznę. Dlaczego
tyle cierpień, tyle trupów wokół
niej? Nic nie mógł na to
poradzić, pozwolił jej się
wypłakać. Po jakimś czasie
wstała i nago podżyła do
łazienki; słyszał, jak
wymiotuje, potem odkręciła kran
i weszła pod prysznic, po którym
spędziła długi czas. Gdy wróciła
do sypialni z włosami
ociekajcymi wod, przeraziła go
jej bladość i podkrżone oczy;
nie roniła już łez. To było
jeszcze gorsze, czuł, że jest
zdesperowana.
Trzy dni później wyjechali,
towarzyszc zwłokom Laure. W
salonie w Montillac czekała już
trumna z ciałem Estelle.
Fran~coise i L~ea uściskały się w
milczeniu, bez łez. Pieszo
podżyły za karawanami do
kościoła. Świtynię wypełniali
przyjaciele, ssiedzi, ludzie z
okolic, którzy licznie przybyli
poruszeni takim ogromem
nieszczęścia, jaki zwalił się na
rodzinę Delmas; pragnęli w ten
sposób wyrazić swoj sympatię.
Ojciec Henri wygłosił kilka słów
miłości i pokoju. Fran~coise
bardzo się tym wzruszyła,
natomiast serce L~ei pozostało
na nie zatrzaśnięte.
18
"Dzieweczko moja,
Wyjazd do Buenos Aires
ustalono na 1 października.
Zamierzałem wpaść, żeby Cię
uściskać przed podróż, lecz po
powrocie z Londynu wysyłaj mnie
do Niemiec, skd wracam dopiero
dzień przed wyjazdem. Sara,
Samuel i Amos jad ze mn.
Daniel wyjedzie później.
W Londynie widziałem się z
Victori Ocampo. Powiedziała mi,
że byłaby szczęśliwa, gdyby
mogła gościć Cię w swojej
posiadłości na przedmieściu
Buenos Aires w San Isidro. Sama
do Ciebie napisze, by
potwierdzić swoje zaproszenie.
Nie życzę sobie, byś je
przyjęła, gdyż ten kraj nie jest
ustabilizowany politycznie i
istnieje duże zagrożenie, że
dojdzie do starć, nie chcę więc,
byś została w to zamieszana.
Odzyskuj siły na ziemi, któr
tak ukochałaś. Bardziej niż
kiedykolwiek potrzebuj Cię w
Montillac i właśnie w pracy
znajdziesz ukojenie. Gdybyś
jednak wolała przyjechać do
Paryża, mieszkanie przy ulicy de
l'Universit~e jest Twoje. W
moim banku zdeponowałem na Twoje
nazwisko pewn sumę. Korzystaj z
niej bez skrupułów i uważaj, że
wszystko, co do mnie należy,
jest Twoje. Pamiętaj, że to
właśnie Ciebie kocham i uważam
za swoj żonę. Wiem, że
nadejdzie taki czas, gdy
będziemy mogli żyć razem bez
strachu i rozłk.
Byłem pełen podziwu dla
odwagi, jak wykazałaś w te
trudne i ciężkie dni; dzielnie
to zniosłaś. Podziwiam Cię tak
bardzo, jak bardzo Cię kocham.
Pisz do mnie pod adresem
Ambasady Francji w Buenos Aires,
ambasadorem jest mój przyjaciel.
Tęsknię za Tob, moj
ukochan, każdej nocy i każdego
dnia cierpię, gdy nie ma Cię
przy mnie. Myśl o kochajcym Cię
Fran~cois"
Gwiżdżę na to, że mnie
podziwia, że jestem dzielna i że
mnie kocha! Nie przeszkadza to
jednak, że wyjeżdża z inn,
która nosi jego nazwisko. Drwi
sobie ze mnie. Czy wyobraża
sobie, że będę na niego potulnie
czekała przy kominku?
Zasługiwałby sobie, żebym go
wzięła za słowo i wydała
wszystkie jego pienidze. Jak
może mówić o ukojeniu, gdy we
mnie panuje tak całkowity zamęt?
On zupełnie nic nie rozumie! W
Montillac wcale mnie nie
potrzebuj, bo Alain i Fran~coise
świetnie sobie radz, a Charles
ma wreszcie prawdziw rodzinę...
I s tacy mili dla tej biednej
Lisy, która nie przestaje
płakać, i dla Ruth... W takim
układzie czuję się raczej
zbędna, jakbym zawadzała...
Montillac... Winnica... Istotnie
jestem do nich przywizana, a
równocześnie niemal obojętna na
ich los, jak gdyby mnie to już
nie dotyczyło... Chciałabym
wiedzieć, gdzie właściwie jest
moje miejsce... Nie mogę sobie
go znaleźć...
L~ea nie odpowiedziała na ten
list. Nazajutrz otrzymała list
od Victorii Ocampo, na który
niezwłocznie odpisała.
"Droga Pani,
Pani miłe zaproszenie bardzo
mnie wzruszyło. Mam ogromn
ochotę je przyjć, lecz, jak
Pani wie, na moj rodzinę spadło
nieszczęście, obawiam się więc,
że sprawiłabym ból moim bliskim
opuszczajc ich w takiej chwili.
Zapewniam Pani, że gdy tylko z
mej strony podróż ta będzie
mogła dojść do skutku, nie
omieszkam przypomnieć Pani jej
łaskawego zaproszenia.
Życie tutaj jest nadal
niezmiernie trudne, brakuje
wszystkiego: węgla, chleba,
mięsa, tkanin. Nadal pędzimy
żywot zgodnie ze zwyczajami,
jakie panowały podczas wojny:
drobna hodowla, ogródki
warzywne, handel wymienny.
Pozwala nam to przetrwać.
Podobnie jak Pani śledziłam
proces w Norymberdze.
Zaskoczyła mnie względna
łaskawość Trybunału: dwanaście
wyroków śmierci na dwudziestu
dwóch oskarżonych. Na jakiej
podstawie uznano pozostałych
dziesięciu mniej winnymi?
Zobaczyłam w L'Illustration, jak
Fritsche i Schacht rozdawali
autografy!... Myślałam, że śnię!
To nie do wiary!
Fran~cois Tavernier wyjeżdża
lada dzień do Buenos Aires,
zapewne będzie Pani miała okazję
spotkać go tam.
Stokrotmie Pani dziękuję,
Droga Pani, za Pani serdeczny
list i łczę wyrazy przyjaźni i
szacunku.
L~ea"
Tylko w jednym punkcie L~ea
zastosowała się do rad, jakich
udzielił jej Fran~cois; szukała
zapomnienia w pracy. Zrywała
winogrona wśród więźniów
niemieckich i robotników
rolnych, nosiła ciężkie kosze,
pomagała Ruth w kuchni, Alainowi
Lebrun w prowadzeniu
rachunkowości, odpytywała
Charlesa z wyuczonych lekcji, na
swoim niebieskim rowerze
przemierzała okolice w
poszukiwaniu żywności, w lesie
grzybów. Dużo piła i paliła:
zabrakło cioci Estelle, by
czynić jej czułe wyrzuty. Jej
ponura mina nie zachęcała nikogo
do otwartej z ni rozmowy.
Pewnego wieczora, gdy była
jeszcze bardziej niż zwykle
posępna, Jean Lef~evre, który
przyszedł na kolację, rzekł:
- Powinnaś więcej wychodzić.
Dlaczego nie pojedziesz ze mn
do Bordeaux? Moglibyśmy pójść do
teatru albo do kina.
- Nie mam ochoty.
- Co się z tob dzieje? Nie
poznaję ciebie. Rozumiem, że
śmierć Laure i panny de
Montpleynet poruszyły cię mocno,
ale musisz działać; życie toczy
się dalej.
- Dla twojej matki życie też
się dalej toczy?... Zostaw mnie
w spokoju, dobrze mi tak jak jest.
- Nie, nie jest ci dobrze,
wystarczy na ciebie popatrzeć.
Zatraciłaś nie tylko swoj
radość życia, ale i cał
żywotność, zaharowujesz się na
śmierć jak wół roboczy, nic już
nie czytasz, nawet nie jesteś
już kokieteryjna, nie jesteś już
t dziewczyn, któr
kochaliśmy... Och,
przepraszam!... Nie chciałem cię
dotknć.
Jean zrobiłby wszystko, by
powstrzymać te potoki łez
płynce z jej oczu; płakała nie
szlochajc, usta miała otwarte,
jak gdyby brakło jej powietrza.
- To nieprawda, wszyscy cię
kochamy, kocham cię i dlatego
taki jestem niezgrabny. L~ea,
proszę cię, nie płacz już...
Niezdarnie przytulił j do
siebie; wzruszył go wilgotny
dotyk jej policzka, zapach
włosów. Oczyma wyobraźni
zobaczył j znowu nag w swoich
ramionach wówczas w
gospodarstwie Canelosów,
przypomniał sobie, jak mu się
poddawało jej ciało, jak j z
bratem kochali przez cał noc.
Próbował przegonić te obrazy...
Niepodobna, wryły się w jego
pamięć po wsze czasy. Całował
jej włosy, oczy, szyję, usta...
Sunł dłońmi wzdłuż jej pleców,
po biodrach, uniósł jej
spódnicę... L~ea przestała już
płakać, z uwag śledzc rozwój
wypadków. Znajdowali się w
gabinecie ojca. Odsunęła się od
chłopaka i poszła zamknć drzwi
na klucz. Rozgorczkowana,
rozpięła guziki bluzki
koszulowej, zsunęła spódnicę i
majteczki i objawiła się przed
nim smukła i opalona. Z jękiem
Jean uniósł j i zaniósł na
kanapę. Jak owej pamiętnej nocy
pomogła mu się rozebrać;
niezdarny poddał się jej
zabiegom.
Nie masz mi tego za złe?
- Ależ skd - odrzekła,
zapalajc papierosa. - Było
świetnie.
- Ja jestem szczęśliwy, żebyś
ty wiedziała, jaki ja jestem
szczęśliwy.
- To dobrze.
- Kiedy weźmiemy ślub?
Znowu go napadło, nie
pomyślała o tym. Dla niego to,
co między nimi zaszło, było
równoznaczne z przyjęciem
propozycji małżeństwa. Jak mu
dać do zrozumienia, że tak nie
jest i że tylko samotność nie do
zniesienia pchnęła j w jego
ramiona? Powiedzieć mu to,
oznaczało zranić go na zawsze.
Jak wybrnć z tego
nieporozumienia bez zbytniego
zadawania cierpień?
- Mówiłam ci już, nie mam
ochoty wychodzić za mż.
- Ależ wszystkie kobiety maj
ochotę wyjść za mż!
- Możliwe, ale nie ja.
- Jak to? Po tym, co między
nami zaszło...
- No cóż, to, co się zdarzyło,
jest czymś zupełnie naturalnym
pomiędzy kobiet i mężczyzn,
nie ma o co robić tyle hałasu!
Jean zarumienił się i zwiesił
głowę.
- Spójrz na mnie, każda
kobieta byłaby szczęśliwa, że
wychodzi za ciebie za mż. Niedługo
spotkasz jakś mił
dziewczynę...
- Przestań! Kocham ciebie, a
nie kogoś innego. Kocham cię od
dziecka, od małego marzę, żeby
się z tob ożenić...
- To takie dziecinne marzenia.
Raoul też, kiedy miał dziesięć
lat, marzył, żeby się ze mn
ożenić.
- Gdybyś wybrała Raoula, to
bym się z tym pogodził, byłbym
bardzo nieszczęśliwy, ale bym
się z tym pogodził; z nim
byłabyś szczęśliwa.
- Pewnie tak, ale jego też nie
kochałam... No właśnie, jak
powiedziałam, nie kocham cię...
Bardzo cię lubię, kocham cię jak
brata, ogromnie, ale nie do tego
stopnia, żeby wyjść za ciebie za
mż.
- Cigle jeszcze kochasz tego
Taverniera?
- Tego Taverniera, jak
mówisz... Tak, kocham go...
- Kochasz go nadal mimo jego
ożenku?
- To moja sprawa. Jeśli
chcesz, żebyśmy zostali
przyjaciółmi, nie wspominaj mi
więcej o nim... Zostaw mnie
teraz, już późno, chciałabym
położyć się spać.
Głęboko zasmucony Jean
odszedł.
Życie toczyło się swoim
zwykłym torem, bardziej smutne i
monotonne. Pewnego dnia, gdy
wszystko zdawało się cięższe do
zniesienia niż zwykle, L~ea
wysłała telegram do Victorii
Ocampo. Ta odpowiedziała jej po
prostu: "Przyjeżdżaj". L~ea
zleciła biuru podróży w
Bordeaux, by znalazło jej
miejsce na pokładzie statku
udajcego się do Argentyny. Było
to trudne, na parowcach
francuskich nie było już wolnych
miejsc; pozostawały obce linie.
Zdobyto dla niej miejsce w
pierwszej klasie na pokładzie
"Cabo de Buena Esperanza"
odpływajcym z Genui 11
listopada. Dysponowała zaledwie
czasem na załatwienie
niezbędnych formalności. Teraz
trzeba było oznajmić Charlesowi
i Fran~coise, że wyjeżdża.
- Skoro uważasz, że to
najlepsze, co możesz zrobić...
- odparła po prostu Fran~coise.
Z Charlesem nie poszło tak
łatwo. Chłopczyk płakał, za
pomoc niebogatego słownictwa
wyraził swoj rozpacz. Obietnice
stroju gaucha i szybkiego
powrotu ukoiły nieco jego ból.
W przeddzień wyjazdu do Paryża
poszła na grób rodziców i Laure,
a potem pomodliła się też nad
mogił Estelle. Pozostawiała
tutaj nie tylko dzieciństwo, ale
i swoj młodość. Majc
dwadzieścia cztery lata czuła
się stara, zdawało jej się, że w
nic już nie wierzy. Przytłoczona
samotności siedziała tak na
kamieniu nagrobnym opuściwszy
ręce. Od dłuższej chwili
przygldał jej się ojciec Henri.
- Przyszedłem się z pani
pożegnać, siostra powiedziała
mi, że tutaj pani znajdę.
- Dziękuję, ojcze. Zostawiam
tutaj wszystko, co kochałam.
- Nie, oni pozostan w pani na
zawsze, jak Wiekuista Miłość.
"Tam, dokd idziecie, nie
zapominajcie o rzeczach
najprostszych, bdźcie otwarci
na innych, porzućcie wszelki
egoizm, kochajc zasłużycie
na Miłość. Nie bójcie się żyć z
oczyma szeroko otwartymi niczego
przed sob nie ukrywajc, ani
okropności zła, ani oczarowania
dobrem, nie obawiajcie się, że
wasze kroki i wasze dni nie
wiod do niczego ani do nikogo.
Całkowitym absurdem dla istoty
ludzkiej jest życie bez celu
życia..."
- Bez celu życia? Tak właśnie
jest w moim przypadku.
- Nie ma pani prawa tak mówić,
niech pani pomyśli o wszystkich
nieszczęśliwcach. Gdy się
wszystko straciło lub gdy się
zostało głęboko skrzywdzonym,
okaleczonym, ma się przed sob
tylko dwa sposoby istnienia:
albo zamknć się w sobie,
zamknć przed innymi i przed
wszystkim, jak ktoś
unicestwiony, zgorzkniały i
zrozpaczony, albo odwrotnie,
wprost przeciwnie: sprawdzać się
w tym samym wymiarze co
zubożenie, w jakim się człowiek
znalazł, otworzyć się i jakby
uodpornić, intuicyjnie i
namiętnie starać się zrozumieć
wszelki ból, rozpacz, strapienia
innych. To, rzecz jasna, nie
odbywa się bez walki z samym
sob. Każdy ma przecież swój
temperament, swoje wady, swoje
niedostatki... Wystarczy nie
chować się. Lecz nigdy nikomu
nie udało się osignć tego
samodzielnie. To otwarcie zawsze
jest wynikiem spotkań. Raz jest
to spotkanie z wieloma, którzy
się rozumiej natychmiast,
którzy wspomagaj się,
podtrzymuj się nawzajem i
którzy odznaczaj się wspóln
chęci, wol służenia. Innym
znowu razem jest to zrazu
niedostrzegalne spotkanie, jakie
zachodzi w najskrytszych
zakamarkach naszego ja z
absolutem. Na swój sposób daje
się słyszeć i pociga jak
przyjaciel, który mówi:
"Chcesz?", i któremu
odpowiadamy: "Tak". Niektórzy
zowi go: Wiecznym, który jest
Miłości. Inni w żaden sposób go
nie nazywaj. Lecz kochaj go i
oni, i przystaj, zgadzaj się.
- Na co się zgadzaj?
- Na Miłość. Miłość? To znaczy
na tę gwałtown namiętność,
umiłowanie jedności, która w
całości wymaga służenia, przed
sob samym, komukolwiek, kto
cierpi bardziej niż ja sam.
Ktokolwiek pragnie żyć pełni
życia musi, wcześniej czy
później, jaka by nie była
kondycja jego stanu, pewnego
dnia przejść t drog. Ten
rodzaj wzbogacenia, pełni, jakie
przełamuj jedynie w sposób
żywotny wszelkie ograniczenia
ludzkie liczby, czasu,
przestrzeni i iluzji, może
zostać osignięty poprzez
ubóstwo. Na świecie można nadal
oddychać tylko dlatego, że
każdego dnia, tu czy tam,
wszędzie, ludzie poprzez swe
cierpienie, smutek otwieraj się
w ten właśnie sposób odrzucajc
martwotę. Tym samym sprawiaj,
że świetlista droga staje
otworem i mog ni kroczyć tłumy
potykajc się, idc po omacku,
lecz udaje im się nie stracić
serca. Niewiele istot jest
bardziej szkodliwych od tych,
którzy nie doświadczywszy
cierpień lub niewiele
wycierpiawszy, nie wiedz, co
znaczy cierpieć, cierpieć bez
możliwego wyzwolenia, wyjścia.
Czy s więc oni niewinni poprzez
sam fakt swej ignorancji? Na
pewno nie. Gdyż ludziom dane s
dwie drogi, by dojść do tej
wiedzy: cierpieć w sobie samym w
pewnym sensie lub dobrze kochać.
A któż więc mógłby zostać
rozgrzeszony za to, że przeżył
życie bez Miłości?
- Cierpieć w sobie samym!...
Co zrobicie z tymi milionami
mężczyzn, kobiet i dzieci,
którzy cierpieli w sobie? Nie
byli ani ignorantami, ani
przestępcami i cóż się z nimi
stało?
- Mógłbym pani odpowiedzieć,
iż spoczywaj w pokoju Pana, w
co głęboko wierzę, lecz odmówi
pani wysłuchania mnie, gdyż pani
serce pełne jest nienawiści i
żalu. A przecież jest w pani
wielka gotowość do Miłości.
Nadejdzie taki dzień, gdy
odzyska pani wiarę w człowieka,
w ludzkość... Proszę się tak nie
uśmiechać, znam zalety pani
serca i pani szlachetność. Pod
pozorami lekkomyślności skrywa
pani wrażliwość na los innych,
odczuwa pani znużenie i
przygnębienie, jak odczuwaj
inni. "Trudno jest sprawiać, by
można było uwierzyć, że Wieczny
jest Miłości mimo wszystko.
Tak, jakże wytłumaczyć, że można
być "mimo wszystko wierzcym"
podczas gdy środki informacji
przekazuj nam obrazy okropności
tego świata, równocześnie z jego
urokami? Jakże można być "mimo
wszystko wierzcym"? Stało się
to dla mnie możliwe w dniu, w
którym zrozumiałem, do jakiego
stopnia pomyliliśmy się co do
Wiecznego. Przedstawiliśmy go
sobie na nasze ludzkie
podobieństwo. Gdyż człowiek jest
potężny, jest władc, dominuje,
a więc daje nam do zrozumienia,
że Wieczny, jako że jest
Wszechmogcy, dominuje..."
- Zdawało mi się, że Bóg
stworzył nas na swoje
podobieństwo?...
- W Miłości właśnie podobni
jesteśmy do Boga. Bóg stworzył
nas wolnymi, byśmy byli zdolni
do Miłości, a wolność ta stanowi
prawdziw wielkość człowieka.
Bóg, dlatego że jest Miłości,
jest "Wszechmogcym-więźniem".
Gdyby Bóg był dominatorem,
należałoby go potępić. Camus
właśnie powiedział: "Nigdy nie
będę mógł zgodzić się na moj
wiarę w Wiecznego Stwórcę
świata, na którym płacze, tak
cierpi tyle niewinnych dzieci."
Trzeba pomścić Boga za obrazę,
jak go dotknięto przedstawiajc
jako Wszechmogcego dominatora.
Trzeba go pomścić, pokazujc
jako "Wszechmogcego więźnia
poprzez Miłość". Trzeba również
pomścić człowieka, gdyż okropnie
oszukano człowieka.
- Pomścić człowieka? W tym
miejscu rozumiem ojca, ale jak?
- Kochajc. Pomścić człowieka,
pomścić Boga poprzez Miłość.
W świetle zapadajcego
wieczoru twarz zakonnika
promieniała dobroci i miłości.
Miłości do swego Boga,
umiłowaniem ludzi, jakie
próbował przekazać L~ei. L~ea
nie pozostawała nieczuła na jego
żarliwe nauki, które chwilami
przypominały jej kazania stryja
Adriena. Lecz dokd zawiodła
stryja Adriena jego wiara w
Boga, w człowieka?... Do piekła,
o ile piekło istnieje...
- Zastanowię się nad tymi
słowami, ojcze, postaram się
pamiętać, że zemsta realizuje
się poprzez Miłość.
Mścić się kochajc -
pomyślała. - Powinnam pomówić o
tym z Sar.
W milczeniu wrócili do
Montillac drog koło kapliczki
wznoszcej się nad okolic, gdy
tymczasem słońce znikało rzucajc
ostatnie promienie.
19
Okryta pledem, wygodnie
wycignięta na leżaku na
pokładzie "Cabo de Buena
Esperanza" L~ea rozpamiętywała
ostatnie dni spędzone we
Francji, kolację w przeddzień
wyjazdu z Montillac, w której
uczestniczyli oprócz rodziny
Jean Lef~evre z matk i ojciec
Henri. Nie umówiwszy się,
rozmawiano na błahe tematy. L~ea
była wesoła i czuła dla
wszystkich. Gdy miała ich
opuścić, zaczęła sobie zdawać
sprawę, jak bardzo ich kocha,
jak będzie jej ich brakować i
jak będzie za nimi tęsknić. Gdy
goście się pożegnali, a
domownicy poszli spać, wędrowała
po starym domostwie, zeszła na
taras. W każdym ważnym momencie
swojego życia, przed każdym
odjazdem i po każdym powrocie
tutaj właśnie, na tym tarasie,
spogldajc na ten tchncy
spokojem krajobraz: winnice,
lasy, łki, czerpała siły i
upór. Raz jeszcze odczuła
rozdarcie, miała wrażenie, że
wybiera się w podróż bez
powrotu. Na spotkanie czego
podżała? Nie wiedziała, lecz
przeczuwała nowe cierpienia.
Ze swego krótkiego pobytu w
Paryżu zachowała nie
uporzdkowane wspomnienia.
Codzienn obecność Francka,
który nie mógł dojść do siebie
po śmierci Laure, ich wypady do
kina, sklepików, w których
szastali pieniędzmi Fran~cois,
wszystko to pamiętała dość
niewyraźnie, podobnie jak podróż w
towarzystwie Daniela Zedermana i
Amosa Dayana do Genui, skd
mieli odpłynć statkiem. Na
pokładzie rozstali się, gdyż
obaj młodzi ludzie podróżowali
drug klas, co L~ea przyjęła z
wielk ulg, tak bardzo miała
ochotę być sama. Zawinęli na
krótko do Barcelony, co
pozwoliło L~ei podziwiać ogrody
Gaudi, powłóczyć się wskimi
uliczkami miasta i z Danielem
słuchać flamenco w jakimś
portowym lokalu. W Lizbonie nie
zeszła na ld, miała gorczkę i
migrenę. Pewnego wieczoru
została zaproszona do
kapitańskiego stołu i przy tej
okazji poznała Holendra z
Amsterdamu, około
trzydziestoletniego,
przystojnego, choć nieco
chłodnego mężczyznę
podróżujcego w interesach, Rika
Vanderveena. Władał świetn
francuszczyzn z ledwo
wyczuwalnym akcentem, podawał
się za kolekcjonera dzieł
sztuki, wielkiego amatora
malarstwa surrealistycznego,
prowadzcego stał
korespondencję z Andr~e
Bretonem, Marcelem Duchampem i
Salvadorem Dali, których spotkał
u Lise Deharme, zachwycajcej i
kulturalnej kobiety, prowadzcej
salon w pobliżu Placu Inwalidów.
Te rozmowy o sztuce i
literaturze przypominały jej
dysputy z Rapha~elem Mahlem.
Najpierw spotykali się co
wieczór w barze w porze
aperitifu, żeby razem wypić
szklaneczkę, potem po kolacji, a
w końcu jadali obok siebie przy
jednym stoliku, a za towarzyszy
mieli dwóch dobiegajcych
pięćdziesitki jegomościów,
którzy rozmawiali tylko po
angielsku z okropnym akcentem.
Pewnego razu spóźniła się na
obiad i zaskoczyła ich trzech,
gdy nie widzc, że nadchodzi,
rozmawiali między sob szeptem
po niemiecku: zrobiło to na niej
niemiłe wrażenie, ale na krótko.
Bardzo szybko uwodzicielski
Holender stał się rycerzem
L~ei. Dyskretnie się do niej
zalecał, a i L~ea nie była
nieczuła na jego zaloty. Jedno
tylko bardzo j irytowało:
ciekawość jej osoby, jego
wścibstwo. Skd pochodzi? Czym
zajmowali się jej rodzice? Czy
ma rodzeństwo? Czy jest
zaręczona? Co zamierza robić w
Argentynie? U kogo się zatrzyma?
Jak długo zamierza zostać w
Ameryce Południowej? Czy ma
przyjaciół w Buenos Aires?
Bardziej dla zabawy niż
powodowana ostrożności i
podejrzliwości, L~ea zmyśliła
sobie rodzinę, życie młodej
beztroskiej dziewczyny bez
kłopotów. Powiedziała tylko
prawdę o zaproszeniu Victorii
Ocampo, ale nie podawała
szczegółów.
Rik Vanderveen był dobrym
tancerzem, choć może nieco
sztywnym; gdzież mu było do
zwinności, gibkości takiego
Fran~cois Taverniera, lecz mimo
wszystko było przyjemnie z nim
tańczyć, zwłaszcza tango. Co
wieczór L~ea bawiła się do
drugiej lub trzeciej nad ranem.
Jej młodość i uroda wnosiły
nieco ożywienia do tych
nudnawych wieczorów. Tańczyła
chętnie z każdym, kto j
zaprosił, a szczególnie z
Vanderveenem. Pewnego razu, gdy
odprowadzał j do drzwi jej
kabiny, przycignł j do siebie
i pocałował; L~ea nie broniła
się, gdyż nie było to przykre,
ale zaraz, jak przystało na
wytrawn kokietkę, zostawiła go
na progu. Ledwo weszła do kabiny
i zapaliła światło, krzyknęła.
- L~eo, co się pani stało? -
zawołał przez zamknięte drzwi
Vanderveen.
Z palcem przy ustach Amos
dawał jej znak, by
odpowiedziała.
- Nic, uderzyłam się o biurko.
Dobranoc, do zobaczenia jutro.
- Jest pani pewna, że niczego
pani nie trzeba?
- Całkowicie, dziękuję.
Dobranoc.
- Dobranoc.
Wciż trzymajc palec na
wargach, Amos odcignł j jak
najdalej od drzwi.
- Co pan tu robi? - spytała
szeptem.
- Czekałem na pani. Od dawna
zna pani tego mężczyznę?
- Kogo?
- Rika Vanderveena.
- Od kiedy jestem na statku.
Zaprzyjaźniliśmy się.
- Niczego pani nie zauważyła?
- Nie. A co powinnam zauważyć?
- A jakie stosunki łcz pani
z pozostałymi osobami od pani
stolika?
- Z panem Barthelemym i z
panem Jonesem?... Takie, jak z
osobami, z którymi się razem
jada. Witaj się, ale niewiele
mówi... A tak! Raz...
rozmawiali wszyscy trzej po
niemiecku.
- Co mówili?
- Niezbyt dokładnie
zrozumiałam, mówili ściszonymi
głosami i zamilkli, gdy się
pojawiłam... Zdawało mi się, że
wyłowiłam słowa "statek
podwodny" i "Cordoba"... Nie
sdzisz chyba, że to hitlerowscy
uciekinierzy?
- Nie wiem. Staramy się
uzyskać jakieś informacje drog
radiow. Tymczasem niech pani
będzie ostrożna i postara się
dowiedzieć o nich czegoś więcej.
L~ea poczuła chłód, gdyż
powietrze było rześkie, złożyła
pled i wróciła do kabiny. Na
toaletce stał ogromny bukiet
czerwonych róż. Wśród kwiatów
znalazła bilecik: "Wieczorem
będę na pani czekał w barze,
Rik." A jeśli to hitlerowiec? -
pomyślała. Trudno było w to
uwierzyć. Czyż nie mówił jej,
jak wielk odraz napawała go
wojna i okrucieństwa, jakich
dopuścili się Niemcy? Nie
powinno jej dziwić, że włada
językiem pokonanych, wielu
Holendrów zna niemiecki. Amos i
Daniel myl się, oni wszędzie
widz nazistów. A jednak
niepokój j nurtował, przysięgła
sobie, że będzie jeszcze
ostrożniejsza i że spróbuje go
trochę podpytać.
Do kolacji włożyła dług
suknię z krepy w kolorze kości
słoniowej, z udrapowan gór,
pukle włosów spięła wysoko na
czubku głowy. Zadowolona
uśmiechnęła się do swego odbicia
w lustrze.
W barze panowało duże
ożywienie. Pianista Jocelino
grał wolnego walca, a barman
Ricardo, specjalista od
wyśmienitych koktajli,
energicznie potrzsał shakerem.
Uśmiechnł się do niej, gdy
weszła do baru.
- Buenos tardes, se~nora.
- Dobry wieczór, Ricardo.
- Na pani cześć, panienko, i
na cześć Francji przygotowałem
specjalny koktajl. Zechce pani
skosztować?
- Z przyjemności, jak się
nazywa?
- "Druga pancerna", proszę
panienki.
Widmo Laurenta d'Argilat na
czołgu przemknęło jej przed
oczyma. L~ea ujęła kieliszek,
który podał jej barman, i wypiła
wspominajc poległego młodego
mężczyznę.
- Dobre, ale bardzo mocne.
- Proszę uważać na mieszanki
Ricarda, s bardzo niebezpieczne
- rzekł Rick Vanderveen
podchodzc do baru.
- Dziękuję za róże, Rik, s
wspaniałe.
- Usidźmy. Czego się pani
napije?
- Wezmę jeszcze raz "Drug
pancern".
- Znała pani kogoś z tej
dywizji?
- Tak, bardzo mi drogiego
przyjaciela, który poległ w
Niemczech.
Vanderveen westchnł.
- Wielu przyjaciół straciliśmy
w tej wojnie.
- A gdzie pan wtedy był, Rik?
- W czterdziestym dostałem się
do niewoli. Cztery lata
spędziłem w oflagu.
- Ciężko było?
- Dosyć, ale to nic w
porównaniu z tym, co przeszli
Żydzi w obozach
koncentracyjnych.
- Ma pan przyjaciół wśród
Żydów?
- Kilku. A pani?
- Miałam jednego, ale nie
żyje, no i miałam przyjaciółkę,
która była w obozie.
- Wróciła?
- Nie wiem - skłamała L~ea.
Przez kilka chwil pili w
milczeniu.
- Zna pan Barthelemy'ego i
Jonesa?
- Tak jak i pani. Wiem, że
jad do Argentyny w sprawach
importu mięsa i że s
Irlandczykami. Skd to pytanie?
- Tak sobie. Chodźmy na
kolację, jestem głodna.
Po posiłku L~ea pod pretekstem
migreny wróciła do kabiny, gdzie
znalazła lakoniczn wiadomość od
Daniela: "Niech pani przyjdzie
jutro do kaplicy na niedzieln
mszę." Zamyślona dziewczyna
położyła się do łóżka, lecz nie
mogła zasnć, więc wstała,
nacignęła spodnie i pulower i
wyszła na pokład. Do jej uszu
dobiegały dźwięki muzyki z
salonu, gdzie tańczono. Oparta o
reling na rufie L~ea, której
włosy rozwiewał wiatr,
wpatrywała się w błyszczcy w
poświacie księżycowej ślad, jaki
statek zostawiał na wodzie.
Niebo było rozgwieżdzone. Czy
Fran~cois patrzył na to samo
niebo, zastanawiała się, a może
już o niej zapomniał? Nie
uprzedziła go o swoim
przyjeździe. Jeśli nie spotkał
Victorii Ocampo, będzie chyba
zaskoczony, a może wściekły.
Natomiast była pewna, że Sarę
ucieszy jej wizyta. Kto wie,
mogę okazać się im przydatna -
pomyślała. Odgłos prowadzonej
rozmowy wyrwał j z rozmyślań,
zdawało jej się, że rozpoznaje
znajomy głos. Nie zastanawiajc
się nawet, skryła się w zwój
lin. Do jej uszu dolatywały
strzępy zdań niemieckich: "Pomóc
towarzyszom... władze
alianckie... syjonistyczna
międzynarodówka... całe
szczęście, że Per~on... na
estancii w Patagonii... nasz
skarb, łup wojenny... będziemy
najpotężniejsi, najsilniejsi...
Uwaga... Ktoś nadchodzi... A, to
pan... nie, nic nie wiemy...
Zobaczymy w Buenos Aires...
Lepiej rozejdźmy się, żeby nas
nie widziano razem..."
Bardzo szybko rozmówcy
oddalili się. L~ea wyszła ze
swojej kryjówki; rozpoznała głos
pana Barthelemy'ego. Amos i
Daniel mieli więc rację!...
Jutro natychmiast ich ostrzeże.
Rozejrzała się dokoła i
niezwłocznie udała się do swojej
kabiny.
Kiedy L~ea przyszła na mszę,
mała kapliczka wypełniona była
po brzegi. Wierni, dla których
nie starczyło miejsc siedzcych
na składanych krzesłach,
uczestniczyli w ceremonii na
stojco. Nie opodal drzwi
wejściowych stali jej
przyjaciele, obaj mieli skupione
twarze. Przecisnęła się przez
tłum i znalazła się obok nich.
Daniel wsunł jej do ręki
karteczkę; ona też przekazała mu
liścik z wiadomości o tym, co
usłyszała w nocy.
Po mszy pasażerowie drugiej
klasy wrócili na swój pokład.
Rik podszedł do L~ei.
- Dobrze pani spała? Jak
migrena?
- Dziś już wszystko w
porzdku, a ponadto taka
cudowna pogoda. Jutro zawijamy
do Rio. Czy zna pan Brazylię?
- Byłem w Brazylii przed
wojn. To piękny kraj, ale za
dużo w nim czarnuchów. Czy
zechce pani uczynić mi ten
zaszczyt i towarzyszyć mi, gdy
zejdziemy na ld?
- MOże.
- Jak to: "może"? Czy nie
jestem pani opiekunem? Nie zna
pani na statku nikogo, kto
mógłby pani towarzyszyć, a
samotnej kobiecie
przechadzajcej się ulicami
grozi wiele niebezpieczeństw.
- A cóż miałoby mi grozić?
- Co najmniej będ pani
zaczepiać. Południowoamerykański
mężczyzna jest znacznie bardziej
natrętny od Europejczyka. A
więc zgoda, zabieram pani na
ld?
- Zobaczymy, jutro też jest
dzień. Przepraszam, ale idę do
fryzjera.
- A więc do zobaczenia
niebawem.
"Proszę czekać na mnie o
drugiej nad ranem w pani
kabinie, mam ważne sprawy do
przekazania. Proszę wzmóc
ostrożność." Wiadomość podpisał
Daniel. Można pomyśleć, że
znalazłam się w środku afery
szpiegowskiej - pomyślała L~ea i
podarła karteczkę na drobniutkie
kawałeczki, bacznie obserwujc
fryzjera w lustrze. Była jedyn
klientk w salonie. Odruchowo
kartkowała francuskie,
hiszpańskie i amerykańskie
czasopisma. Uwagę jej zwrócił
duży reportaż o de Gaulle'u.
Przypominano jego karierę
wojskow, lecz nie podawano
żadnej informacji o jego losach
od stycznia, kiedy postanowił
"wycofać się". Przypomniała
sobie zawód i smutek, jakie
wywołała w niej ta decyzja.
Jakże to, nawet on, ten wielki
człowiek opuszcza statek? I to
dlaczego? "Honor, zdrowy
rozsdek, interes ojczyzny
zakazuj mi dalszego poddawania
się manewrom, których celem w
końcu jest uczynienie państwa
jeszcze bardziej pogardzanym,
rzdu bardziej bezsilnym, kraju
podzielonym, a narodu
biedniejszym. Składam więc moje
funkcje, które, można by sdzić,
powierzono mi, by mi
przeszkodzić w ich wykonywaniu."
Od jego odejścia Francja
pogrżyła się w międzypartyjnych
waśniach: piękny ideał
R~esistance nie przetrwał długo
po zakończeniu wojny.
Za miesic będzie Boże
Narodzenie, Gwiazdka w słońcu.
Czy kiedyś będę się radować na
święta jak niegdyś? Ogarnęła j
jakaś dziecinna żałość. Zaczęła
się wiercić pod suszark.
Fryzjer, wybrylantynowany
przystojniak nie znajcy ani
słowa po francusku, podskoczył,
by j uwolnić spod aparatu.
Pierwszy raz L~ea nudziła się
na statku. Obawiała się
spotkania przy kolacji z Rikiem
Vanderveenem, a jeszcze bardziej
późniejszego spotkania z
Danielem.
Wbrew wszelkim przypuszczeniom
kolacja upłynęła w wesołej
atmosferze. Zaproszona z Rikiem
do kapitańskiego stołu L~ea
poznała młod Argentynkę, która
pracowała w radiu w Buenos
Aires. W skromnej
francuszczyźnie czarujca Carmen
Ortega opowiedziała im z dużym
poczuciem humoru o swoich
starciach z żon prezydenta
Argentyny, Ev Duarte. Przez
jakiś czas mieszkały razem przy
Posadas, ładnej zacienionej
uliczce, lecz rozstały się po
niezliczonych kłótniach o swoich
kochanków. Eva była resentida
(pamiętliwa, mściwa), czemu
wielokrotnie dawała dowody.
Zazdrosna kokietka w każdej
kobiecie widziała rywalkę.
Chętnie zachowywała się jak mała
dziewczynka, żeby wzruszyć i
rozczulić otoczenie. Carmen
opowiedziała, jak Eva spotkała
Per~ona w lunaparku i jak
wyeliminowała rywalkę, piękn
aktorkę Libertad Lamarque.
Szczupła brunetka o doskonałych
kształtach i cudownym ciele,
Carmen Ortega, obdarzona była
wrodzonym talentem naśladowczym.
Pod koniec posiłku obie młode
kobiety były już przyjaciółkami.
Dochodziła druga nad ranem,
gdy L~ea wróciła do swojej
kabiny. Ledwie zdżyła wejść,
gdy rozległo się pukanie do
drzwi.
- To ja, Daniel, proszę
otworzyć.
Młody człowiek pośpiesznie
wszedł do środka.
- Mieliśmy z Amosem rację,
Barthelemy i Jones to
hitlerowscy uciekinierzy, i to z
tych najgorszych; jeden był
lekarzem w Buchenwaldzie, a
drugi zastępc komendanta obozu
w Dachau. Ich prawdziwe nazwiska
brzmi Adolf Reichman i Maurice
Duval.
- Przecież to francuskie
nazwisko.
- Tak, jego rodzina wywodzi
się z Francji. Przodek przybył
do Austrii w siedemnastym wieku.
- A Rik Vanderveen?
- Nic nie znaleźliśmy na jego
temat, zdaje się, że istotnie
jest Holendrem, papiery ma w
porzdku. W Buenos Aires więcej
się dowiemy. A pani niczego
nowego nie wie?
- Nie. Jutro schodzę z nim na
ld. Uważnie mu się przyjrzę.
- Proszę zachować ostrożność,
Barthelemy i Jones s
podejrzliwi. Kazali zebrać
informacje na pani temat.
- A was nie namierzyli?
- W jakimś sensie tak, ale
tego właśnie chcieliśmy. Dwaj
pasażerowie drugiej klasy sdz,
że jesteśmy Niemcami i że
uciekamy z Europy. Oczywiście
robimy wszystko, żeby ich
przekonać, iż jest wprost
przeciwnie, a przy tym umyślnie
popełniamy drobne błędy. Gdy
dobijemy do naszego portu
przeznaczenia, musimy zrobić
wszystko, by nie zobaczono nas
razem, gdyż byłoby to
niebezpieczne i dla pani, i dla
nas. Na szczęście na razie nikt
nie spostrzegł, że się znamy, i
nasz wypad do Lizbony przeszedł
bez echa. Nie sdzę, byśmy się
jeszcze spotkali, nim dotrzemy
do celu podróży, chyba że
zaszłaby jakaś niezwykle pilna
potrzeba. Wiemy, jak się z pani
skontaktować, proszę czekać na
wiadomości od nas.
Bez najmniejszej przyjemności
Rik Vanderveen służył za
towarzysza nowym przyjaciółkom,
które, oczarowane, odkrywały
niezmierzone plaże Rio,
ożywione ulice, luksusowe
butiki. Po ubożuchnej Europie
L~ei ten luksus, zbytek i
obfitość zdawały się bajk.
Ledwo zauważyła nędzę favelas,
które mignęły jej podczas
przejażdżki taksówk, a
Brazylijczycy byli tacy radośni
i uśmiechnięci. Na pokład weszły
z naręczami pakunków.
Przez resztę podróży były
nierozłczne ku wielkiemu
rozdrażnieniu Vanderveena.
Przyrzekły też sobie, że będ
się spotykać w Buenos Aires.
Statek zawinł do portu o 7
rano w poniedziałek 16 grudnia.
Niebo było zachmurzone, ale
powietrze dość rześkie. Na L~eę
czekał samochód. Kierowca,
którego przysłała Victoria
Ocampo, przekazał dziewczynie,
że chlebodawczyni musiała
wyjechać na kilka dni do Mar del
Plata i że przeprasza za swoj
nieobecność. Zarezerwowała dla
niej pokój w hotelu "Plaza",
którego dyrektor zaliczał się do
grona jej przyjaciół. Gdy tylko
pani wróci, przyjedzie po
swojego gościa, by go zabrać do
San Isidro. Tymczasem dyrektor
pozostanie do jej dyspozycji,
jeśli zechce zwiedzić miasto.
- Masz szczęście, że
zamieszkasz w "Plaza", uwielbiam
to miejsce. Jeśli chcesz,
spotkamy się w barze dziś o
dziewitej wieczorem. Potem
możemy zjeść razem kolację.
- Z największ przyjemności,
a więc do zobaczenia wieczorem.
W hotelu "Plaza" oczekiwał j
dyrektor i osobiście zaprowadził
do przygotowanego dla niej
pokoju.
- Proszę bez wahania zwracać
się do mnie, gdyby potrzebowała
pani czegokolwiek. Przyślę pani
pokojówkę. Czy zechce pani
uczynić mi ten zaszczyt i zjeść
ze mn obiad?
- Bardzo chętnie.
- A więc będę na pani czekać
w grillu.
20
- Doniesiono mi o twoim
przyjeździe, ale nie chciałem w
to uwierzyć. Co tutaj robisz?
- Widzisz przecież, jestem na
wakacjach.
L~ea powstrzymała się, by nie
rzucić się w ramiona Taverniera.
Tylko nie okazać radości, jak
odczuwa widzc go znowu, by nie
domyślił się, jak bardzo go
pragnie.
Dobry Boże, jaka ona śliczna,
jeszcze bardziej pocigajca, o
ile to w ogóle możliwe! Fran~cois
czynił daremne wysiłki, by
okazać gniew; był szczęśliwy,
bardzo szczęśliwy, że
przyjechała pomimo wszystkich
kłopotów, jakich jej pojawienie
się tutaj na pewno mu
przysporzy.
- Wprawdzie Victoria Ocampo
powiedziała mi, że cię
zaprosiła, a ty przyjęłaś jej
propozycję, lecz nie sdziłem,
że przyjedziesz.
- No i pomyliłeś się, bo oto
jestem.
- Długo zamierzasz tu zostać?
- Nie wiem. Och Fran~cois!...
Tam było tak ciężko, tak
smutno!... Miałam wrażenie, że
pogrżam się w bezkresnym
smutku, nudzie... Bez przerwy
myślałam o Laure. O jej
bezsensownej, absurdalnej
śmierci... To mnie powinno
spotkać... A poza tym to
ponuractwo, to rozczarowanie we
Francji... Jest gorzej niż
podczas wojny, każdy myśli tylko
o sobie, o swoim portfelu, o
swojej spiżarni. Czarny rynek
nigdy nie był bardziej kwitncy,
a handel kartkami żywnościowymi
tak rozwinięty. Obecność
Amerykanów jest niemal tak samo
uciżliwa jak przedtem obecność
Niemców; zamieniliśmy jedne
wojska okupacyjne na drugie. Ma
się wrażenie, że nie ma wyjścia
z tej sytuacji... A tutaj
wszystko wydaje się takie
łatwe, kobiety s eleganckie,
mężczyźni dobrze ubrani, na
rynku obfitość wiktuałów, a w
sklepach pełno towarów. Nawet
prawdziwej czekolady jest pod
dostatkiem. Argentyńczycy zdaj
się myśleć jedynie o zabawie i
zalecaniu się do kobiet.
- To specjalność tego kraju.
Argentyński samiec niezależnie
od miejsca zawsze tak zaaranżuje
sytuację, by potrzymać kobietę
za rękę czy kolano, o ile nie
dobierać się do niej bardziej
obcesowo.
- Zdawało mi się, że wszyscy
mężczyźni właśnie tak się
zachowuj.
- Zapewne wobec ciebie -
powiedział, biorc j w ramiona.
- Zostaw mnie!
- Nie ma mowy, od tygodni o
tobie myślę i nie...
- I co nie? - spytała
szamoczc się.
- Dobrze wiesz, co mam na
myśli. Ale może w twoim wypadku
tak nie jest. Dawano mi do
zrozumienia, że wcale się nie
nudziłaś na statku, że miałaś
duże powodzenie, i nie można
powiedzieć, że ci się to nie
podobało.
- Tak, i co z tego?... Ja
jestem wolna.
- Nie! Jesteś moja.
Z jak pewności wyrzekł te
słowa! Pchnł j na łóżko. Lecz
mimo pożdania L~ea była
zdecydowana nie ulec mu. Za
łatwo mu to przychodziło:
wystarczyło, by się pojawił i
hop! Natychmiast padała w jego
ramiona, rozkochana i
pomrukujca jak kotka. To się
musi zmienić!
Wbrew oczekiwaniom zostawił j
w spokoju, wstał i zapalił
papierosa.
- Jestem zaproszony na
przyjęcie wydawane z okazji
ślubu córki szefa policji,
generała Velazco. Będzie tam
całe najbliższe otoczenie
Per~ona w komplecie, może ci się
to spodobać.
- Sara też tam będzie?
- Oczywiście, jest niemal
blisk przyjaciółk Evy Per~on.
Bardzo nam to na rękę. Masz
jakś eleganck suknię? Musisz
być najpiękniejsza.
- To się chyba da zrobić. O
której godzinie?
- O dwudziestej.
Minęła już dwudziesta
pierwsza, gdy Fran~cois
Tavernier, Sara i L~ea przybyli
na przyjęcie. Oblubienica w
sukni z falbanami i trenem,
której stanik ożywiała
ciemnoniebieska kokarda,
przyjmowała od zaproszonych
gości komplementy. Towarzyszyli
jej przy tym jej małżonek, L~eo
Max Lichtschein, i ojciec w
mundurze. Evę Per~on otaczała
cała świta młodzieńców. Małżonka
prezydenta, w skrzcej się
wszystkimi barwami tęczy biżuterii i
prześlicznym kapelusiku na
misternie upiętym koczku,
prowadziła rozmowę z wielkim
ożywieniem. Skinęła dłoni w
kierunku Sary.
- Droga pani Tavernier, jakże
jestem szczęśliwa, że pani
widzę. Witam, panie Tavernier,
jak się pan ma? - zwróciła się
do nich po hiszpańsku.
- Wyśmienicie, jak za każdym
razem, gdy pani widzę - odparł
skłaniajc się nisko, by
ucałować wycignięt dłoń.
Eva Per~on z uśmiechem
satysfakcji przyjęła ten
niewybredny komplement.
Następnie zimnym okiem
popatrzyła na L~eę.
- Kim jest ta dziewczyna?
- To przyjaciółka, która
przyjechała z Francji, panna
L~ea Delmas...
Eva skinęła głow, L~ea
odwzajemniła jej ukłon.
Najwyraźniej obie kobiety nie
przypadły sobie do gustu. Sara
pośpiesznie starała się
złagodzić pierwsze wrażenie.
- L~ea to nasza wielka
przyjaciółka, która jest pod
pani wrażeniem. Ale nie włada
pani językiem.
Pani Per~on uczyniła gest,
jakby dajc do zrozumienia, że
to nieistotne, i podjęła
przerwan rozmowę z
młodzieńcami.
Sara ujęła L~eę pod ramię i
poprowadziła przez salon po
drodze pozdrawiajc znajomych,
ściskajc dłonie, śmiejc się i
żartujc, aż wreszcie dotarły do
tarasu, gdzie znajdowały się
trzy czy cztery osoby.
W oddali, na Rio de la Plata,
przesuwały się statki.
- Wśród tych ludzi czujesz się
jak ryba w wodzie, znasz wiele
osób, dawno nie widziałam cię
takiej wesołej i swobodnej.
- Nienawidzę ich. Odgrywam tę
komedię, by łatwiej poruszać się
w kołach peronistowskich i
odkryć osoby, które pomagaj
nazistom.
- S już jakieś poszlaki?
- Tak, szef policji, Juan
Filomeno Velazco, utrzymuje
stosunki z niektórymi spośród
nich.
- Jesteś tego pewna?
- Tak pewna, jak doktor
Rodriguez Arasja, który jawnie
wysuwa oskarżenia wobec Velazco
dotyczce jego przyjacielskich
stosunków z siatkami
nazistowskimi. Czy wiesz, że
Daniel i Amos zidentyfikowali
dwóch hitlerowców na pokładzie
"Cabo de Buena Esperanza"?
- Tak.
- Długo byli przyjmowani w
komendzie policji, nim odjechali
do Cordoby. Twój holenderski
przyjaciel również wyjechał do
Cordoby. Nie starał się z tob
zobaczyć?
- Nie, przysłał mi kwiaty z
bilecikiem, w którym napisał "Do
zobaczenia niebawem". Masz
jakieś informacje na jego temat?
- Nadal nic. Ale Daniel i
Amos, którzy też s w Cordobie,
obserwuj go...
- Przecież mog być
rozpoznani, bo nie znaj ani
słowa po hiszpańsku!
- W ich przypadku tak jest
nawet lepiej. Nie zapominaj, że
podaj się za Niemców i powinni
posługiwać się tylko niemieckim.
- Ale jak oni sobie poradz?
- Wiesz, w Cordobie łatwo.
Niemcy tam się rozgościli niemal
oficjalnie. Na miejscu mamy
przyjaciół argentyńskich, którzy
dyskretnie ich obserwuj. Na
razie mieszkaj w hotelu
należcym do Niemców,
prowadzonym przez Niemców, od
portiera po pokojówkę i obsługę
piętra, z kucharzem niemieckim,
który przygotowuje dania kuchni
niemieckiej, a to wszystko w
tyrolskiej oprawie.
- I rzd argentyński to
toleruje?
- Prasa peronistowska jest
progermańska. Nie zapominaj, że
Argentyna przystpiła do wojny
przeciwko Niemcom dopiero
miesic przed ich kapitulacj.
Samuel i Uri s w Buenos Aires.
Dzięki komunistom argentyńskim
natrafili na trop siatki, która
organizuje ucieczkę nazistów
przez Hiszpanię. Bardzo rychło
przystpimy do działania. Co
zamierzasz robić w Argentynie?
Nadal nie wiem, dlaczego
przyjechałaś?
- Sama dobrze nie wiem...
Może, by pomścić Laure? Czy
trafiłaś na ślad tych dwóch
kobiet?
Twarz Sary stężała.
- Jeszcze nie, ale już
niedługo je odnajdę.
Kosmyki krótkich czarnych
włosów aureol otaczały lekko
umalowan twarz Sary, przez co
wydawała się dużo młodsza.
Wygldała bardzo elegancko w
jedwabnej czerwonej sukni w
białe grochy.
- L~ea, jak przyjemnie spotkać
pani tutaj!
Obie przyjaciółki odwróciły
się.
- Rik! Ja...
- Wyglda pani na zaskoczon.
Przyrzekłem pani jednak, że się
jeszcze spotkamy. Proszę mnie
przedstawić tej pani.
- Saro, pan Rik Vanderveen.
Rik, proszę poznać - pani
Mul... pani Tavernier.
Rik stuknł obcasami i nisko
się skłonił.
- Miło mi pani poznać, proszę
pani, przyjaciele opowiadali mi
o pani.
- Ach, doprawdy?... Jakże to?
- Mówi, że jest pani
przyjaciółk pięknej małżonki
prezydenta.
- W Argentynie wieści szybko
się rozchodz. Podoba się panu
ten kraj?
- Bardzo. Argentyńczycy s
bardzo gościnni. A pani dobrze
się tutaj czuje, z dala od
Paryża?
- W Buenos Aires znajduje się
wszystko to, co miał Paryż przed
wojn, to miasto bardzo
frankofilskie, nie czuję się
tutaj obco.
- A pani, L~eo, podoba się w
kraju tanga?
- Bardzo.
- Spotkała tu pani tę młod
kobietę, któr poznała pani na
statku?
- O, proszę... O wilku mowa...
Carmen!...
- Che, L~ea!... Kochanie, jak
się cieszę... Skd się tutaj
wzięłaś?...
- Przyszłam z przyjaciółmi.
Pamiętasz pana Vanderveena?
- Jakże bym mogła zapomnieć
naszego przewodnika z uliczek
Rio? Jak zabawnie, że pan tu
jest. Jest pan może przyjacielem
pana młodego?
- Nie, generała Velazco.
L~ea i Sara spojrzały na
siebie porozumiewawczo, co nie
umknęło uwagi Carmen.
- A pani, czyj jest pani
przyjaciółk? Panny młodej?
- Nie, se~nory Per~on.
- Wydawało mi się, że się
panie poróżniły?
- O, nie, nie tak łatwo się ze
mn poróżnić. L~eo, przygotowuję
jutro audycję w Radio Belgrano,
będzie występował wielki
wykonawca tanga Hugo del Carril.
Zabiorę cię na ten występ,
będziesz się dobrze bawiła...
Och, jaki przystojny mężczyzna!
- To mój mż - rzekła Sara.
- O, przepraszam!
- Nic się nie stało. Kochanie,
oto młoda dziewczyna, która
znajduje cię uroczym. Panna?...
- Carmen Ortega -
odpowiedziała nieco zażenowana.
L~ea ze ściśniętym sercem
usunęła się na bok. Co właściwie
tu robi, w tym obcym kraju,
pośród obcych ludzi?...
Patrzyła, jak jej ukochany, dla
którego tutaj przyjechała, choć
sama przed sob nie chciała się
do tego przyznać i wymyślała
jakieś fałszywe powody, zaleca
się do tej argentyńskiej
aktoreczki, wykorzystujc
żałosny pretekst, iż uważa go za
"przystojnego mężczyznę"!... A
Sara bawi się w rajfurkę!... A
Rik Vanderveen, dlaczego tak jej
się przyglda?... Oby tylko
niczego się nie domyślił!...
Uśmiechnęła się do niego
kokieteryjnie.
- Przed chwil zdawała się
pani taka nieobecna. Można
powiedzieć, że się pani nudzi?
- Trochę. A gdybyśmy opuścili
to przyjęcie?
- Byłoby to niestosowne wobec
pani przyjaciół...
- Wszystko mi jedno, mam
ochotę std wyjść. Idzie pan ze
mn?
Fran~cois, zajęty rozmow z
zaborcz Carmen Orteg, patrzył,
jak wychodz i z trudem tłumił w
sobie wściekłość. A to mała
łotrzyca! Zapłaci mu za to.
Rik Vanderveen i L~ea
siedzieli w restauracji "La
Cabana". Przy ssiednim stoliku
sześciu mężczyzn głośno
rozmawiało po niemiecku;
zachowywali się bardzo
swobodnie, czuli się jak u
siebie, jak w jakiejś
monachijskiej piwiarni.
Towarzystwo to krępowało L~eę.
Kręciła się na krześle i ledwo
tknęła wspaniałego mięsiwa na
talerzu.
- Nie smakuje pani? - spytał
Vanderveen.
- Nie jestem specjalnie
głodna.
- Czy lokal się pani nie
podoba?
- Ależ nie, bardzo tu
zabawnie, ale nasi ssiedzi s
bardzo hałaśliwi.
- Rozumie pani, co mówi?
- Nic a nic. A pan?
- Trochę, to Niemcy. Dużo ich
tutaj przebywa. Nie zauważyła
pani?
- Nie, nie zwracam na to
uwagi. Długo zabawi pan w
Argentynie?
- To od pani zależy...
- Jak to?
- Miło mi pani spotykać i
pragnłbym, abyśmy bliżej się
poznali.
L~ea nie odpowiedziała.
- Nic pani nie mówi? Co pani o
tym sdzi?
Cóż mu odpowiedzieć? Po co
zgodziła się zjeść z nim
kolację? To był głupi pomysł: a
wszystko po to tylko, żeby
wzbudzić zazdrość we Fran~cois.
- Byłoby cudownie - odparła
lekkim tonem. - Ale nie tak
zaraz, na razie jestem bardzo
zajęta.
- Jestem bardzo cierpliwy,
droga przyjaciółko.
W jego sposobie wyrażania się
czuła jakby skryt groźbę. Z
ulg przyjęła koniec posiłku.
Odprowadził j do "Plazy". W
hallu podziękował jej za
wspaniały wieczór i dorzucił:
- Wyjeżdżam na kilka dni z
Buenos Aires. Odezwę się do
pani zaraz po powrocie. Do
zobaczenia. Życzę dobrej nocy.
- Dobranoc.
Wraz z kluczem, portier
wręczył jej również karteczkę. W
windzie przeczytała:
"Wpadnę jutro zabrać cię na
obiad. Całuję, Sara."
Siedzc w wygodnym fotelu w
barze hotelu "Plaza", Sara piła
maranja bilz i czekała na L~eę.
Zauważyła wchodzc dziewczynę i
pomachała do niej. Przyjaciółki
ucałowały się.
- Wygldasz na zmęczon -
powiedziała Sara. - Źle spałaś?
- Tak. Nie zmrużyłam oka tej
nocy. Niepokoję się.
- Dlaczego?
- Nie wiem, mam takie dziwne
wrażenie... Wydaje mi się, że
jestem obserwowana, szpiegowana.
- To normalne, musisz być
obserwowana. Każdy cudzoziemiec
tutaj jest obiektem tajnego nadzoru
policji. Bdź przygotowana na
to, że będziesz przesłuchiwana.
- Ciebie też przesłuchiwali?
- Mnie wypytywano dyskretnie.
Jestem żon dyplomaty, a oni
staraj się, by ich kraj dobrze
odbierano, ale policja jest
wszechobecna. Musisz starać się
sprawiać wrażenie lekkomyślnej
młodej kobiety, beztroskiej,
interesujcej się tylko
strojami, błyskotkami,
rozrywkami. Tak gardz
kobietami, że nie potrafi ich sobie
inaczej wyobrazić. Utwierdź więc
ich w tym przekonaniu, to najlepszy
sposób, by cię zostawili w
spokoju. Im bardziej będziesz
kokieteryjna, pusta, tym lepiej.
- Zastosuję się do twojej
rady. Gdzie jest Fran~cois?
- Wyjechał do Montevideo.
- Na długo?
- Do końca tygodnia. Polecił
mi zajć się tob.
- Zbyt uprzejmie z jego
strony.
- Nie odbieraj tego w ten
sposób. Chodź, zabieram cię na
obiad do modnego lokalu. Nazywa
się "Odeon". To miejsce spotkań
aktorów, dziennikarzy, pisarzy i
ludzi mniej godnych
zainteresowania. Potem pójdziemy
do "Harrodsa" i do "Gath'y
Chaves" obejrzeć suknie.
W "Odeonie" Sarę powitano jak
stał bywalczynię.
- Pani stolik, pani Tavernier.
- Dziękuję, Mario.
Przez cały czas trwania
posiłku L~ea podziwiała komedię,
jak odgrywała Sara; śmiała się
i mówiła głośno: prawdziwa
idiotka, myślała L~ea, której z
trudem przychodziło zachowanie
powagi. Dała się jednak wcignć
do gry i poddała jej następn
kwestię.
- Zwróciłaś uwagę na suknię
senory Per~on?... Jakaż
elegancka!... A suknia panny
młodej? Może zbyt dużo falban.
No i ta kokarda!... To śmieszne,
prawda? W Paryżu nie zobaczysz
czegoś takiego. Masz uroczy
kapelusik... A jak ci się podoba
mój? To model od Gilberta
Orcela... Słodki, prawda?...
- Nie uważasz, że trochę
przesadzasz? - szepnęła Sara.
- Nie wydaje mi się, spójrz z
jakim zachwytem patrz na nas
mężczyźni, a kobiety jakie
nadęte... Komu się kłaniasz?
- To aktorzy Fanny Navarro i
Narciso Ibanez Menta.
- Skd znasz tych wszystkich
ludzi?... Nie odwracaj się.
- Co się dzieje?
- Mówiłaś, że Daniel i Amos s
w Cordobie.
- Tak.
- Właśnie usiedli przy stoliku
blisko drzwi.
- Jesteś pewna?
- Nie ma nic pewniejszego.
- Przede wszystkim udawaj, że
ich nie zauważasz, bo ich nie
znamy. Skoro pojawili się tutaj,
znaczy, że maj coś nowego. Co
robi?
- Przegldaj kartę...
Przywołuj kelnera... Zdaje się,
że składaj zamówienie... Daniel
wstaje... Pyta o coś kelnera...
Idzie do toalety.
- Sdzisz, że nas zauważyli?
- Myślę, że tak... Amos skinł
głow w stronę, w któr udał się
Daniel...
- Nie ruszaj się std, ja tam
pójdę.
L~ei czas okropnie się dłużył.
Daniel wrócił na swoje miejsce.
Ale co robi Sara?
- No, nareszcie! Nie spieszyło
ci się. Co się dzieje? Masz tak
dziwn minę.
Sara była blada, twarz miała
ścignięt, ale próbowała się
uśmiechać.
- Trafili na ich ślad.
- Tych...
- Tak. Trzeba powiadomić
Samuela i Uriego.
- Mogę ci pomóc?
- Na razie nie. Wracaj do
hotelu, innym razem połazimy po
sklepach.
- Obiecałam Carmen Ortedze, że
zajrzę do niej do Radio
Belgrano.
- Nie zmieniaj niczego w
swoich planach. Idź tam,
zadzwonię do ciebie pod wieczór.
Wokół L~ei rozbrzmiały
ogłuszajce oklaski, jakimi
widzowie nagradzali Hugona de
Carrila, który odśpiewał "Adios
pampa mia". Zapowiedziała go
Carmen ubrana w dług suknię z
satyny w kolorze oliwki.
Prezentator zachwalał papierosy
"Arizona", a Carmen kontynuowała
z El Casino Ruso. Następnie
orkiestra odegrała finałow
rumbę. Oklaski trwały długo.
Carmen przyszła po L~eę.
- Che, zabieram cię do mojej
garderoby, muszę się przebrać.
Podobało ci się?
- Tak, bardzo. Bardzo mi się
podoba głos Hugona de Carrila.
- Pojutrze będę gościć Alberto
Castillo, on także zalicza się
do grona najlepszych wykonawców
tanga. Sidź, to nie potrwa
długo. Pomóż mi zdjć suknię.
Carmen przestpiła suknię,
która opadła na podłogę tworzc
krg wokół jej stóp. Została w
krótkiej haleczce z różowego
jedwabiu wykończonej czarn
koronk. Wygldała zachwycajco.
- Wczoraj wieczorem, gdy już
wyszłaś, generał Velazco zadał
mi masę pytań na twój temat: od
jak dawna cię znam, o czym
rozmawiałyśmy i tak dalej, i tak
dalej. Nie bardzo wiedziałam, co
mu powiedzieć. Mam nadzieję,
majc na względzie twoje dobro,
że dokumenty masz w porzdku i
że nie znasz żadnych komunistów ani
studentów.
- Studentów?
- Tak, wielu z nich jest
antyperonistami. W Cordobie
odbywały się manifestacje
przeciwko Per~onowi, policja
aresztowała wielu ludzi.
- Nikogo tutaj nie znam, poza
tob i Victori Ocampo.
- Ze względu na mnie nic ci
nie grozi, maj mnie za nic nie
znaczc aktoreczkę. Gorzej z
Victori Ocampo: ona i jej
przyjaciele s pod obserwacj.
- Dlaczego?
- Victoria należy do
argentyńskiej arystokracji.
Podobnie jak wielu porte~nos
jest przeciwniczk Per~ona.
Rozumiesz, che?
- Tak mi się wydaje. No a ty,
po której jesteś stronie?
Carmen obrzuciła now
przyjaciółkę uważnym spojrzeniem
i rzekła z wahaniem w głosie:
- Che... wiesz, polityka
niewiele mnie obchodzi. Jak
wszystkie kobiety nic a nic z
niej nie rozumiem, niech
mężczyźni się tym zajmuj, bo,
zdaje się ich to bardzo bawi.
Czy we Francji jest inaczej?
- Tak, w jakimś sensie... We
Francji mamy teraz prawo
głosować.
- My w Argentynie jeszcze nie,
ale piękna Eva uznała za swoje
powołanie i dziejow misję
"uratowanie kobiet, wskazanie im
właściwej drogi". Ona, "prosta
kobieta z ludu".
- Czy chcesz przez to
powiedzieć, że Eva Per~on jest
feministk?
- Che! Co to, to nie, Boże
uchowaj, dla niej wszystkie
kobiety s potencjalnymi
rywalkami, ale wyczuła - o ile
nie był to Per~on - że drzemie w
nich ogromna siła, któr stara
się spożytkować dla Per~ona. Jak
twierdzi, nie jest ani star
pann, ani też dostatecznie
brzydka, by odgrywać tę postać
stwożon przez angielskie
sufrażystki, tę typow postać
kobiety, która pojmuje feminizm
jedynie jako swego rodzaju odwet
na mężczyznach i której główne
powołanie polega na pełnieniu
roli służebnej wobec mężczyzn.
Uważam, że ogromna większość
feministek na całym świecie
stanowi dość ciekawy, szczególny
gatunek kobiet. W pewnym stopniu
podzielam jej pogld. A co ty o
tym myślisz?
- Niewiele, nigdy nie
zadawałam sobie tego pytania.
Wydaje mi się, że będc kobiet
jest się automatycznie
feministk. Nigdy nie byłam
opozycjonistk wobec mężczyzn.
Czuję, że jestem zdolna dokonać
takich samych czynów, jak oni,
ani lepiej, ani gorzej. Podczas
wojny kobiety musiały podejmować
często trudne decyzje, niektóre
walczyły jak mężczyźni, wiele
narażało życie, ratujc
żydowskie dzieci albo
angielskich lotników. W takich
chwilach nie zaprztano sobie
głowy jakimiś pytaniami,
czyniono to, co uważano za
słuszne, co naszym zdaniem
należało uczynić.
- U nas sprawy s bardziej
złożone, mężczyźni odznaczaj
się mentalności bardzo "macho",
praktycznie rzecz biorc nie
mamy żadnych praw, znajdujemy
się pod kuratel ojców, braci i
mężów. Eva doskonale to
wychwyciła i zachęca kobiety do
zdobycia ekonomicznej
niezależności, równocześnie nie
rezygnujc z kobiecości.
Argentynki raczej id za jej
przykładem. Kiedy im tłumaczy,
że matka rodziny nie posiada
żadnych ubezpieczeń, że jest
jedyn na świecie osob
pracujc bez wynagrodzenia i
gwarancji poszanowania, w nie
normowanym wymiarze godzin, bez
wolnych niedziel, urlopu ani
jakiegokolwiek odpoczynku, bez
odszkodowań, gdy j zwalniaj, i
możliwości strajkowania,
nagradzana jest rzęsistymi
oklaskami. Posunęła się nawet do
tego, że zażdała, by naród
wypłacał pensję wychowujcym
dzieci, a pobory te wypłacane by
były z części dochodów tych,
którzy pracuj, nie wyłczajc
kobiet...
- To niegłupi pomysł.
- Ja też tak myślę. Nie
wszystko nadaje się do
odrzucenia w polityce jedynej
partii rewolucji.
- A co należało by odrzucić?
- Później ci wytłumaczę.
Odprowadzę cię do "Plazy".
Zaprosisz mnie na lampkę wina?
- Z przyjemności.
21
- Wybacz mi, kochana
przyjaciółko, nie przywitałam
cię, gdy tu przybyłaś, lecz
ważne sprawy wezwały mnie do Mar
del Plata. Oczywiście, teraz
zamieszka pani w San Isidro.
- Tylko na kilka dni. Jeśli to
pani nie sprawi przykrości, wolę
zostać w "Plaza".
- Jak pani chce. Po świętach
Bożego Narodzenia wracam znowu
do Mar del Plata i pojedzie pani
ze mn - rzekła Victoria Ocampo
poprawiajc na nosie okulary w
białej oprawce.
- Spędzi pani święta w Buenos
Aires?
- Tak, zaprosiłam kilku
przyjaciół, a wśród nich waszego
ambasadora, Vladimira
d'Ormessona. Czy zna go pani?
- Jeszcze nie.
- Zobaczy pani, to czarujcy
mężczyzna, bardzo kulturalny i
wykształcony, wierny w
przyjaźni, bardzo pomógł mojemu
przyjacielowi Rogerowi
Cailloisowi. Będ też moje
siostry, Angelica i Silvina z
mężem, pisarz Adolfo Bioy
Casares, mój drogi Jorge Luis
Borges, Jose Bianco i Ernesto
Sabato. Może jeszcze kilka osób,
a wśród nich państwo Tavernier.
Wieczorem poślę po pani bagaże.
Zabieram pani na obiad do
"London Grill". To niejako moja
stołówka, gdy bawię w mieście.
Potem pojedziemy do San Isidro.
W "London Grill" tłum mężczyzn
cisnł się przy barze w
oczekiwaniu na wolny stolik. Do
pań śpiesznie podszedł ma~itre
d'h~otel.
- Se~nora Ocampo, gue alegria
de verla otra vez, nos echo de
menos (Pani Ocampo, jak miło
pani widzieć, bardzo nam pani
brakowało).
- Gracias, Hector.
Obiad przebiegał w bardzo
miłej atmosferze, choć często im
przerywali znajomi Victorii
Ocampo, którzy podchodzili, by
się z ni przywitać.
W każd sobotę i niedzielę po
południu, w porze herbaty,
Victoria Ocampo przyjmowała
przyjaciół, pisarzy,
współpracowników pisma "Sur",
intelektualistów z zagranicy
przejazdem bawicych w
Argentynie. L~ea od dwóch dni
przebywajca w wielkim domu w
San Isidro pomagała gospodyni i
Angielce w podejmowaniu gości.
Dziwiła się bardzo, widzc, jak
Jorge Luis Borges pochłania
ogromne ilości dulce de leche,
tej konfitury z mleka, która j
przyprawiała o mdłości,
natomiast był to przysmak
Argentyńczyków. Nora, siostra
poety, mówiła o swoim
malarstwie, gdy tymczasem Adolfo
Bioy Casares fotografował j.
Sara i Silvina Ocampo prowadziły
ożywion rozmowę, a Vladimir
d'Ormesson i Fran~cois Tavernier
szeptem dyskutowali w kcie
salonu; wszyscy rozmawiali po
francusku. L~ea czuła się jakoś
wyłczona z tego kręgu
znakomitości, które z tak
swobod rozprawiali o
surrealizmie i polityce, o
poezji i ezoteryzmie, o
peronizmie i ruchu zwizkowym.
Zeszła po schodach werandy i
skierowała się na taras
wznoszcy się nad rzek. Było
upalnie, podwinęła biał
płócienn sukienkę i usiadła w
cieniu na kamiennej ławie
porośniętej mchem. Mimowolnie
przypatrywała się żaglówkom
kołyszcym się na wodzie. Jedna
z łodzi stała nieruchomo
naprzeciw willi Ocampo. Ten
bezruch zwrócił uwagę L~ei. Na
pokładzie znajdowało się trzech
mężczyzn; jeden z nich patrzył
przez lornetkę w jej kierunku.
Instynktownie cofnęła się w
cień, bała się poruszyć. Czas
zaczynał jej się dłużyć, gdy
drgnęła na odgłos kroków za jej
plecami. Natychmiast się
odwróciła.
- Och, Fran~cois,
przestraszyłeś mnie... Uważaj,
by cię nie widzieli z rzeki...
Popatrz na tę żaglówkę, od
dobrych dwudziestu minut jakiś
mężczyzna obserwuje dom przez
lornetkę.
- Masz rację, to dziwne.
- Boję się. Nie miałam
wiadomości od Sary od naszego
ostatniego spotkania. Dopiero
dziś j spotkałam. O ile dobrze
zrozumiałam, wpadła na trop tych
dwóch kobiet.
- Tak i właśnie dlatego
wcześniej wróciłem z Montevideo.
Obserwujemy je. Nie sdzę, by
się zorientowały, że je
namierzyliśmy. Natomiast ich
przyjaciele bardzo się nami
interesuj...
- Mn też?
- Tak, dzięki tym z "Cabo de
Buena Esperanza". Na szczęście,
jak się wydaje, nie
zlokalizowali ani Samuela i
Uriego, ani Daniela z Amosem,
którzy zatrzymali się w tym
samym, co te kobiety, hotelu, w
"Joustenie" w Corriente, w tym
hotelu większość klientów to
Niemcy...
- Cóż to za pomysł, żeby się
pchać do jaskini lwa?
- Na terenie nazistów s
bezpieczniejsi niż my tu na
zewntrz. Niepokoję się o
ciebie, kochanie, wolałbym,
żebyś znajdowała się daleko od
tego wszystkiego, przecież to
nie twoja sprawa.
- Jak to "nie moja sprawa"?
Czy nie zabili Laure?
- Pomścimy j, lecz nie
przywróci to jej życia.
- Dobrze o tym wiem, lecz nie
mogę żyć ze świadomości, że jej
zabójcy pozostaj na wolności i
wiod beztroski żywot.
- To już niedługo potrwa.
- Co zamierzacie zrobić?
- Raz jeszcze ci powtarzam:
nie zajmuj się tym. Im mniej
będziesz wiedziała, tym lepiej
dla ciebie.
Łagodnym ruchem wził j w
ramiona i przycignł do siebie.
Nie stawiała oporu, poddała mu
się; czuła się bezpieczna, gdy
przytulała się do niego.
Dlaczego wszystko było tak
skomplikowane, zawikłane? To
takie proste pozwolić się kochać
nie myślc o jutrze. Podniosła
głowę i rozchyliła usta do
pocałunku. Całowali się
zachłannie, jak wygłodzeni.
Rozdzielili się, gdy usłyszeli
śmiechy i głosy gości. Sara i
Victoria zdżały w ich stronę,
za nimi szli Borges i de Bioy
Casares. Wstali, gdy
spacerowicze zbliżyli się do
nich.
- L~eo, zastanawiałam się,
gdzie się pani podziała - rzekła
Victoria z wyrzutem w głosie.
- Ten park jest tak piękny, a
rzeka taka wielka. Podziwiałam
ich urodę.
- Tak, to piękny
zaktek. Jak długo jeszcze? Co
się stanie z domem po mojej
śmierci?
Sara zbliżyła się do niej i
ujęła za rękę.
- Droga pani, ma pani czas, by
się tym martwić.
Żaglówka na Rio del Plata
odpływała. Tylko L~ea to
zauważyła i poczuła się
nieswojo.
Wolnym krokiem wrócili do
domu. Fran~cois wził L~eę pod
rękę.
- Pragnę ciebie. Dlaczego nie
miałabyś przyjechać jutro do
Buenos Aires? Nadal zatrzymujesz
pokój w "Plaza"?
- Tak.
- Poproszę Sarę, żeby cię
zaprosiła, mniej to będzie
zaskakujce, niż gdybym ja to
uczynił.
- Doprawdy, myślisz o
nadrobniejszym szczególe -
stwierdziła zjadliwie. - Zgoda,
przyjadę jutro.
Większość zaproszonych
pożegnała się. Została tylko
Silvina Ocampo, Bioy Casares i
Borges.
Podczas kolacji w ogromnej
jadalni z ciężkimi krzesłami
L~ea starała się nadżać za
Borgesem, który z wirtuozeri
przeskakiwał z tematu na temat,
nie troszczc się o rozmówczynię.
- Czy lubi pani mosty?...
Muszę pokazać pani most Alsina,
to jeden z moich ulubionych
obiektów Buenos Aires.
- Jorge, nie zamierza pan
chyba cignć tej małej do tej
okropnej dzielnicy, brudnej i
ponurej - powiedziała Victoria.
- Pani siostra myśli inaczej.
Często Silvina i ja przechadzamy
się bez celu ulicami naszego
miasta. Niestety, bez
powodzenia! Lubię brzydotę
mojego rodzinnego miasta niemal
w równym stopniu co jego piękno.
To bardzo ważne, by chodzić po
mieście, jego peryferiach,
wsłuchiwać się w noc. Pamiętam
długi spacer po przedmieściach
Buenos Aires przed wojn, z Dreu
la Rochelle, robiło się już
późno, długo się włóczyliśmy i
dotarliśmy niemal za miasto, na
prowincję. Czuć było
rozcigajc się równinę, coraz
większ, otwart przestrzeń,
domy stawały się coraz rzadsze i
były coraz niższe. Wówczas to
Drieu znalazł bardzo precyzyjne
słowa, by to określić. To, czego
my, argentyńscy poeci,
szukaliśmy od lat, on znalazł
natychmiast. Patrzyliśmy, była
pierwsza w nocy. Rzekł: "Poziomy
zawrót głowy". To było dokładnie
to. Trzeba było Francuza, by tak
jasno wyjaśnić to, co my,
Argentyńczycy, odczuwamy. Sdzę,
że Francja to jedyny na świcie
kraj, w którym ludzie interesuj
się zagadnieniami literatury.
Nie jest to sprawa wskich
kręgów artystycznych czy
rozbieżności pomiędzy szkołami.
Być może to historyczny zmysł
Francuzów, ten sposób
postrzegania wszystkich rzeczy
poprzez pryzmat historii, a to
gdzie indziej nie zdarza się,
czyż nie?
L~ea nie byłaby w stanie
powiedzieć, czy to zjawisko
występowało gdzie indziej, czy
nie. Teraz Borges mówił już o
Flaubercie, o Schopenhauerze, o
Stevensonie, o Kiplingu, o
Oscarze Wildzie... Z twórczości
Flauberta znała tylko "Pani
Bovary", a Kiplinga "Księgę
dżungli"!... To nie wystarczy, by
podejmować rozmowę z tymi ludźmi
żonglujcymi francuskim,
hiszpańskim, angielskim i
włoskim. L~ea czuła się idiotk
i ignorantk... I nie podobało
jej się to. Powoli wyłczyła się
z towarzystwa, przypominała
sobie kolacje w Montillac, gdy
ojciec i stryj Adrien rozmawiali
o ksiżkach, które lubili.
Wówczas jako mała dziewczynka
przysłuchiwała się im i była
szczęśliwa, gdy nazwisko pisarza
kojarzyło jej się z czymś -
choćby z miejscem, w którym jego
ksiżka stała w ojcowskiej
bibliotece. W dzieciństwie tylko
ona pomagała ojcu przy
porzdkowaniu i układaniu
ksiżek. Później zaczęła je
czytać, poczynajc od pierwszej
litery alfabetu. Tak więc
przeczytała kilka powieści
Edmonda About: "Ma~itre Pierre" o
osuszaniu Landów, "Le Roi des
montagnes" i "L'homme ~a
l'oreille cass~ee"... Osiemnaście
tomów pamiętników Louise
Ackermann, "Ir~ene et les
eunuques" Paula Adama. Pod B zaś,
pochłonwszy "Les Epoux
malheureux", a następnie "Les
Amants malhereux" Bacularda
d'Arnaud, rzuciła się na Balzaka
i zachłannie przeczytała cał
"Komedię ludzk". Z twórczości
Constanta spodobał jej się
"Adolphe", a u Farr~ee'a "Fum~ee
d'opium"; nie mówic o Dellym,
Corneille'u. Przy literze F
zarzuciła czytanie w porzdku
alfabetycznym biblioteki ojca i
wyławiała, zależnie od
inspiracji, ksiżki a to autorów
na M, co doprowadziło j do
Mauriac'a i Montaigne'a, a
spośród autorów na R wybrała
Rimbauda i Paula Reboux... Gdy
się dziwiono, że może tak
przeskakiwać od Paula Bourgeta
do Woltera, odpowiadała z
rozdrażnieniem: "To ksiżki".
Gdyż w tamtych czasach lektura
stanowiła dla niej przede
wszystkim oderwanie się od
codzienności, zapomnienie,
ucieczkę. Styl, temat, epoka nie
miały znaczenia, istniała
jedynie przyjemność czytania,
odkrywania. Dopiero wiele lat
później zaczęła rozróżniać dobr
literaturę od marnej, ale nigdy
nie chciała się wyrzec tej
mniej ambitnej.
- ...By coś rzeczywiście
zostało napisane, trzeba pisać
ciałem i dusz i nigdy nie
wiadomo, jaki będzie tego
wynik...
Kto to mówił? L~ea drgnęła,
zdawała się wracać skdś z
daleka...
- I cóż, L~eo, gdzie pani
przebywała? Tak zatopiona w
rozmyślaniach?
- Myślałam o moim ojcu i
ksiżkach, które lubiłam.
Wypowiedziała te słowa, jak
ktoś, kto budzi się ze snu.
Przez te kilka chwil nieuwagi
przeniosła się daleko od
Argentyny, daleko od ciemnych
ulic, o których wspominał poeta,
daleko od tego wspaniałego domu,
jego wygadanych, wykształconych
gości, z dala od zagrożenia
wiszcego nad jej przyjaciółmi,
z dala od wspomnień o nieżyjcej
Laure... Z żalem, acz wyciszona,
uspokojona, powracała do
rzeczywistości.
- Jeśli pani pozwoli,
Victorio, opuszczę towarzystwo,
bardzo jestem senna. Nie będzie
się pani na mnie gniewała?
- Nie. Musimy pani bardzo
nudzić tym naszym perrorowaniem o
literaturze.
- Proszę tak nie myśleć, lecz
gdy was słucham, zdaję sobie
sprawę z mojej ignorancji.
Nie zauważyła przelotnego
błysku zainteresowania, jakie
pojawiło się w krótkowzrocznych
oczach Borgesa.
Nazajutrz Vicotria Ocampo
podwiozła j na ulicę Florida
przed "Jockey Club". L~ea szła
pod górę ulic do hotelu "Plaza"
i bez pośpiechu ogldała
wystawy. Było upalnie, kobiety
miały na sobie krótkie kwieciste
sukienki, mężczyźni z
pyszałkowatym wyrazem twarzy
ogldali się za nimi, pocigajc
mat~e lub palc krótkie czarne
cygara. L~ea stała się obiektem
natarczywych spojrzeń, rzucano
na ni ordynarne - jak się
domyślała - słowa, ocierano się
o ni w przelocie. Trudno
powiedzieć, żeby jej się to nie
podobało; odbierała to jak hołd
oddany przez ulicę jej urodzie.
Pożdanie, jakie odgadywała,
wzmagało jej żdzę; za kilka
chwil znajdzie się w ramionach
mężczyzny, którego kocha, a
reszta nie ma znaczenia. Na
dłużej zatrzymała się przed
sklepem, który prezentował
"paryskie modele"; ten zielony
kostium z biał lamówk był
zachwycajcy, natomiast sukienka
na ramiczka, w wielobarwne
paseczki, naprawdę bardzo ładna,
ale... Ta twarz obok
prześlicznej sukienki?... Skd
ta obawa?... W spojrzeniu
mężczyzny wpatrujcego się
uporczywie w jej odbicie
odczytywała tyle nienawiści...
Odwróciła się... Mężczyzna
wygldał na zaskoczonego i
cofnł się, następnie nie
spuszczajc z niej wzroku zrobił
kilka kroków do tyłu, odwrócił
się do niej plecami i szybko
odszedł. Minł siedzibę
dziennika "La Nacion" i potrcił
jakiegoś przechodnia, który
czytał wywieszone na zewntrz
egzemplarze. Wszystko odbywało
się bardzo szybko, ale L~ea
zdżyła rozpoznać pana
Barthelemy'ego. Obaj mężczyźni
zniknęli w tłumie.
Pogoda wydała jej się już nie
taka piękna, butiki mniej
pocigajce, ulica mniej
radosna, bo kryjca
niebezpieczeństwa. L~ea
powstrzymywała się, by nie biec.
Pierwszy raz, odkd przybyła do
Buenos Aires, nie zatrzymała
się, by podziwiać bukiety we
wspaniałej kwiaciarni w halu
hotelu "Plaza"
- Czeka na pani wiadomość,
panienko - rzekł portier podajc
jej klucz.
L~ea wysiadła z taksówki na
rogu Suarez y Necochea na
przedmieściu la Boca. Co to za
pomysł, żeby wyznaczać jej
spotkanie w takiej dzielnicy!
Rozejrzała się dokoła, próbujc
zorientować się w okolicy. To
nie takie łatwe w mieście, w
którym ulice przecinaj się pod
ktem prostym, znacznie
swobodniej czuła się na krętych
ulicach Paryża czy Bordeaux,
natomiast w Buenos Aires
odnosiła zawsze wrażenie, że
wciż kręci się w tym samym
miejscu. Tym razem było nieco
inaczej: żadnych sklepików,
uboga dzielnica z niskimi
domami, wyboistymi chodnikami
zawalonymi gruzem, śmieciami i
nieczystościami, kilka
zamkniętych barów czy kafejek. O
tej porze, wczesnym popołudniem,
wszystko zdawało się drzemać w
skwarze lata. Zbliżył się do
niej jakiś wygłodniały pies i
obwchiwał jej nogi; uciekł, gdy
mu pogroziła. Potknęła się o
wystajce korzenie potężnego
drzewa, które wybrzuszyły
jezdnię. Zmęłła w zębach
przekleństwo. Choć miała na
głowie kapelusz, słońce raziło
j w oczy; czuła, jak pot spływa
jej strużkami po plecach i
między piersiami. Czy w tej
przeklętej dzielnicy nie ma
żywego ducha? Z niskiego,
dotykajcego niemal ziemi,
zakratowanego okna dobiegały
dźwięki piosenki Carlosa
Gardela. L~ea pochyliła się.
Pomimo półmroku rozróżnić mogła
stoliki i krzesła. Na stolikach
stały brudne kieliszki i
talerze, w głębi sali była lada,
a nad ni błyszczał rzd
butelek. Przy oknie prowadziły w
dół wskie i strome schody,
miały pięć stopni. Przytrzymujc
się czarnej od brudu ściany
zeszła po nich do piwnicy. Przez
kilka chwil nie widziała nic. Po
skwarze panujcym na dworze,
powietrze w sali chłodzonej
wielkim wentylatorem wydało jej
się cudowne. Oprócz głosu
Carlosa Gardela i szumu
wentylatora, w kafejce nie
słychać było żadnego dźwięku.
Stopniowo jej oczy nawykły do
półmroku. Pomieszczenie było
puste, ani śladu klientów czy
właściciela. Jak się mówi po
hiszpańsku: "Jest tu ktoś?..."
By zaznaczyć swoj obecność,
zakasłała, potrciła krzesło...
W radiu głos tuluzańczyka
zamilkł, zastpiła go
prezenterka. Obraz stojcej
przed mikrofonem Carmen Ortegi
stanł jej przed oczyma... Na
brudnych pobielonych ścianach
wisiały portrety gwiazd
filmowych w przyciemnionych,
zmatowiałych pozłacanych ramach:
jedna podobizna przypominała jej
kogoś... Nie ulegało
najmniejszej wtpliwości: to była
Eva Per~on... Na fotografii była
brunetk o bardziej pucołowatej
twarzy. Kilka ręcznie
skreślonych słów wielkimi
literami i podpis: "Eva".
L~ea znowu wspięła się po
schodkach. Ulica nadal była
pusta i biała od skwaru. Na
powrót zeszła na dół i opadła na
krzesło. Jak się dobrze
zastanowić, już lepiej było
tutaj niż na zewntrz, w końcu
ktoś tu przyjdzie. Poczuła głód.
Wstała i za kontuarem dostrzegła
czerwon zasłonę, która na wpół
zasłaniała jakiś otwór; pewnie
była tam kuchnia. Odchyliła
kotarę, odór tłuszczu
nieprzyjemnie podrażnił jej
nozdrza. Światła dostarczał
jedynie lufcik z brudn szyb,
było mroczno. Posuwała się po
omacku, panujca wokół cisza
trwożyła j. Nog natrafiła na
coś miękkiego, zdjęta
przerażeniem powstrzymała
okrzyk. Drżc cała, pochyliła
się. Jej ręka dotknęła leżcego
ciała; pod palcami wyczuła
bijce serce. Ujęła ciało za
ramiona i wycignęła do sali.
- Fran~cois!
Uniósł się z trudem.
- Daj mi coś do picia.
Tyle tych butelek. Któr
wybrać?... Na chybił trafił
wzięła jedn z nich i
odkorkowała, powchała: nada
się. Pocignł łyk prosto z
butelki, zakrztusił się,
zakasłał, wypluł, zaklł.
- To nie alkohol, to jakiś
zajzajer! - krzyknł, nim
przełknł następny łyk.
Nie wypuszczajc butelki z
ręki, podniósł się. Koszulę miał
poplamion krwi i alkoholem.
- Długo tu jesteś? - zapytał.
- Nie wiem, może dwadzieścia
minut. Co się stało?
- Wyznaczyłem ci spotkanie w
tej dzielnicy, gdyż uznałem, że
miejsce jest bardziej dyskretne
niż "Plaza". Chciało mi się pić,
wszedłem do kawiarni, marynarze,
robotnicy portowi jedli obiad...
- Nikogo tu nie widziałam!
- Pewnie uciekli. Po upływie
kilku chwil zostałem
zaatakowany od tyłu. Pewnie
pomyśleli, że nie żyję, co by
tłumaczyło ich zniknięcie. Tu
mnie znalazłaś?
- Nie, w kuchni.
- Nie rozumiem... Chodźmy
std, bo mog wrócić, chyba że
zawiadomili policję, a to wcale
nie lepiej.
- Nie możesz wyjść w takim
stanie, potrzebujesz lekarza.
- Później. Chodź.
Na ulicy Necochea poza kilkoma
psami nie było żywego ducha;
zdawało się, że dzielnicę
opuścili wszyscy mieszkańcy.
- Chodźmy w stronę alei Don
Pedro de Mendoza, biegnie wzdłuż
rzeki Miachulo, tam znajdziemy
jakiś środek lokomocji.
W alei rozklekotany autobus
usiłował wymijać wyboje na
jezdni. Tavernier pomachał, by
się zatrzymał. Pojazd zwolnił
pośród zgrzytu żelastwa.
- Wsiadaj - powiedział
popychajc L~eę.
Przedni szybę wehikułu
zdobiły jakieś breloczki, święte
obrazki, obraz Najświętszej
Marii Panny, fotosy gwiazd piłki
nożnej, zdjęcia dzieci, pin_up,
które podzwaniały w rytmie
wstrzsów na wybojach.
- Che! Se~nor, fue su mujer
que lo puso en tal estado? (Che!
Proszę pana, to żona tak pana
urzdziła?)
- Es muy celosa (Jest bardzo
zazdrosna).
- Ya veo (rozumiem) -
powiedział kierowca z
wyrozumiałości, sprzedajc
bilety i uruchamiajc pojazd.
Zajęli miejsca z tyłu
autobusu, wciśnięci pomiędzy
dwie matrony objuczone
pakunkami. Przez cały czas
podróży nie zamienili ani słowa.
Przytulona do Fran~cois L~ea
czuła, że przestaje się bać.
Kierowca zatrzymał się przed
jakimś dużym budynkiem i zawołał
w ich stronę, wskazujc palcem
gmach.
Se~nor, tendria que is a
curarse al hospital (Proszę
pana, powinien pan pójść do
szpitala).
- Gracias. Es una buena idea
(To świetna myśl, dziękuję).
Fran~cois i L~ea wysiedli.
- Hej, taksówka!
- A szpital? - spytała L~ea.
- Innym razem, wsiadaj... Do
Ambasady Francji.
- Tavernier, czy jest pan
pewien, że nic przede mn nie
ukrywa?
- Panie ambasadorze!...
- No, dobrze, niech pan
zachowa dla siebie swoje
tajemnice, ale proszę nie
liczyć, że przyjdę panu z
pomoc, jeśli ścignie pan sobie
na kark peronistowsk policję.
Generał Valezco nie należy do
żartownisiów. Jeśli i pańscy
przyjaciele wpadn w ich łapy,
nic nie będę mógł zrobić.
Instrukcje Quai d'Orsay s
kategoryczne: żadnych zadrażnień
z Argentyńczykami.
- Zapewniam pana, panie
ambasadorze, iż może pan być
całkowicie spokojny, nic nie
mamy przeciwko rzdowi
argentyńskiemu...
- Nie chcę wiedzieć, komu
macie coś za złe...
- Ależ, drogi przyjacielu,
nikomu.
- Niech mnie pan nie bierze za
idiotę, Tavernier, ja też mam
swoich informatorów. A ta młoda
osoba, która teraz przebywa z
moj żon?...
- Panna Delmas?... To
przyjaciółka Sary, pochodzi ze
znakomitej rodziny z Bordeaux...
- Z Bordeaux?... No, dobrze...
Co pan z ni robił w tej
podejrzanej dzielnicy?
- O tej porze pani Boca jest
raczej spokojna. Chciałem jej
pokazać malownicz dzielnicę
Buenos Aires.
- Malownicz, malownicz...
Odpowiednim miejscem dla tej
panny s raczej sklepy na ulicy
Florida, a nie Boca, nawet o
pierwszej po południu. Po co ona
przyjechała do Argentyny, sama,
bez opieki?...
- Jest pan staromodny,
Vladimir, w naszych czasach
młode osoby podróżuj bez
towarzystwa - odrzekł Tavernier
wybuchajc śmiechem.
- To błd. Jak by nie było,
proszę jej powiedzieć, by była
ostrożna. Zatrzymała się u pani
Ocampo, jak mi mówiono.
- Tak, poznały się w
Norymberdze.
- W Norymberdze?... A cóż u
diabła taka młoda osoba, jak
panna Delmas, robiła w
Norymberdze?
- Była na procesie
nazistowskich przestępców
wojennych.
- Przestępców!... Ręce mi
opadaj!... Niech mi pan tylko
nie mówi, że była więźniark
obozu koncentracyjnego?...
Biedne dziecko.
- Nie, pracowała w Czerwonym
Krzyżu. Jeśli to pana
interesuje, może j pan o to
spytać.
- Nie chciałbym przywoływać
przykrych wspomnień. To okropne
wspomnienia, o których nie lubię
mówić.
- Wydaje mi się raczej, że
trudno o nich zapomnieć.
Oschły ton, jakim Fran~cois
wypowiedział te słowa, sprawił,
że Vladimir d'Ormesson ze
zdziwienia uniósł brwi.
- Nie to chciałem powiedzieć.
Zapewne myśli pan o żonie... Mam
wiele podziwu dla odwagi pani
Tavernier i z dużym wzruszeniem
przyjmuję zaufanie, jakim
państwo oboje mnie obdarzyli,
opowiadajc mi tę smutn
przeszłość... Czy panna Delmas
zna j również?
- Tak. Ale jest jedyn
wtajemniczon osob w naszym
otoczeniu.
- Będę o tym pamiętał.
Przyłczmy się do pań.
22
Od niespełna tygodnia L~ea
przebywała u Victorii Ocampo w
Mar del Plata, a już nie
wiedziała, jak odpowiadać na
liczne zaproszenia tamtejszej
złotej młodzieży. Była mowa
jedynie o wycieczkach po morzu,
piknikach w okolicznych
estanciach, partiach tenisa czy
golfa, tańczcych wieczorkach czy
herbatkach to u tych, to u
innych znajomych. Dosłownie
wyrywano sobie młod Francuzkę
przebywajc w gościnie u jednej
z najbardziej znanych
osobistości w Mar del Plata.
W Buenos Aires święta Bożego
Narodzenia i Nowy Rok minęły na
zabawach i balach. L~ea i Sara
były królowymi kolonii
francuskiej i uświetniły
wieczorne przyjęcia w Ambasadzie
Francji. Nie przeprowadzono
żadnego dochodzenia w sprawie
napadu, którego ofiar padł
Tavernier, nie rozmawiano więcej
o nazistach. Samuel i Daniel
Zederman, podobnie jak Uri Ben
Zohar i Amos Dayan, przebywali w
Buenos Aires i zachowywali się
jak zwykli turyści. Carmen
Ortega zabrała Sarę i L~eę do
nauczyciela tanga. Dla Carmen
skomplikowane figury tańca: la
sentada, el ocho, la corrida, nie kryły
żadnych sekretów. Sara okazała
się bardzo uzdolnion uczennic,
natomiast L~ei myliły się kroki.
- Bardziej miękko, niech pani
będzie bardziej gibka!... Proszę
dać się prowadzić - powtarzał
profesor, dawny sławny wykonawca
tanga, Arturo Sabatini o
wypomadowanych włosach i w
przyciasnym garniturze, który
rozchodził mu się na brzuchu
nieskutecznie ściśniętym
gorsetem.
Pokój, jaki zajmowała L~ea w
willi "Victoria", podobnie jak
wszystkie pokoje w domu
wyklejony był tapetami w kwiaty
i wielkie ptaki, miał dobrane
zasłony i meble z malowanego
drewna. W wilgotnym powietrzu
popołudniowej sjesty te roślinne
motywy dekoracyjne nadawały
pomieszczeniu wygld cieplarni
albo jakiejś dżungli, co
podkreślał jeszcze dywan w
wielkie róże. Piękna drewniana
budowla, której balkony i
werandy wychodziły na cienisty
park, nieodparcie przywodziły
jej na myśl Motillac. Nawet
Angelica i Victora Ocampo
przypominały jej cioteczki
Estelle i Lisę de Montpleynet.
Pani domu spędzała przedpołudnia
pracujc w swoim sześciobocznym
gabinecie, a troskę o sprawy
dnia codziennego pozostawiała
siostrze i wiernej Fanny.
Wieczorem po kolacji spacerowała
z L~e i kilkoma przyjaciółmi po
parku, czasami przysiadała na
ławce i niezwykle pięknie
deklamowała wiersze. L~ea lubiła
te spokojne, melancholijne
chwile. Zaczynała się jednak
nudzić, tęskniła za Fran~cois i
pożdanie, jakie odczuwała, nie
pozwalało jej zasnć każdej
nocy. Samotne pieszczoty
wzmagały tylko jej żdzę.
Zdawało jej się, że pełne
uniesienia zbliżenie, jakiego
zaznali w jej pokoju w "Plaza",
po scenie w Ambasadzie Francji,
miało miejsce w czasach
przedpotopowych. Modne tańce,
takie jak merengue czy samba,
kpiele półnago w morzu, słońce,
śmiali wobec kobiet mężczyźni,
wszystko to razem wprawiało j w
taki stan, że sama siebie
oskarżała, iż zachowuje się "jak
samica w okresie rui". Jeśli
Fran~cois zależało na tym, by
była grzeczna, powinien j std
zabrać.
W białych szortach i sandałach,
z szalem omotanym na głowie,
L~ea jechała na rowerze alej
nad brzegiem morza. Była
umówiona w klubie golfowym z
Jaime Ortizem i jego siostr
Guillermin. Nieco młodsze od
L~ei rodzeństwo wiodło prym w
paczce dziewczt i chłopców,
którym w głowie były tylko
rozrywki. Wywodzili się wszyscy
z najlepszych rodów Argentyny i
beztrosko przepuszczali
pienidze rodziców.
Guillermina Ortiz i jej
przyjaciółka Mercedes Ramos
wybiegły L~ei na spotkanie.
- Ależ jesteś skryta, moja
droga, czeka tu na ciebie bardzo
przystojny mężczyzna... Nie rób
takiej zdziwionej miny, jak i ty
jest Francuzem.
Fran~cois... Tylko on mógł
wprawić w takie podniecenie te
smarkule...
Pozwoliła zacignć się na
taras, gdzie gawędził i sczył
napoje elegancki tłum, aż do
stolika, przy którym siedział
Fran~cois Tavernier w otoczeniu
trzech dziewczt zdajcych się
być pod całkowitym jego urokiem.
- Oto i on - rzekła
Guillermina.
Odwrócił się z nonszalancj.
Klimat Argentyny bardzo mu
służył; opalenizna podkreślała
jego jasne oczy i uwydatniała
swoisty zwierzęcy urok. Sposób,
w jaki na siebie popatrzyli,
przekonał wszystkie dziewczęta,
że będ musiały pogodzić się z
oczywist prawd: tych dwoje się
kochało. Z jak bezwstydności
jedno zawładnęło drugim!
Tavernier zdał sobie sprawę, że
odgadnięto, co ich łczy. Mogło
to okazać się niebezpieczne, ale
też jak ona to robiła, że
stawała się tak ponętna? Przy
każdym spotkaniu była coraz
piękniejsza! Omal nie wybuchnł
śmiechem na widok zawiedzionych
min dziewczt, gdy uścisnęli
sobie dłonie jak starzy
przyjaciele. Zawód był jeszcze
większy, gdy L~ea spytała:
- Jak się ma twoja żona?
- Świetnie, prosiła, bym
ci przekazał pozdrowienia.
- Macie sobie na pewno mnóstwo
rzeczy do opowiedzenia,
zostawiamy was samych -
powiedziała Mercedes. - Chodźmy,
dziewczęta.
Fran~cois i L~ea odczekali aż
dostatecznie się oddal i głośno
dali wyraz swojej wesołości.
Podszedł do nich kelner.
- Czego się napijesz?
- Jeden maranja bilz.
- Dos, por favor! (Dwa razy,
proszę).
- Muy bien, sen~or (Służę,
proszę pana).
- Cieszę się, że tu jesteś. Co
tu robisz? A gdzie Sara?
- Ja też jestem szczęśliwy, że
cię widzę. Miałem spotkanie z
Chilijczykami w Mar del Plata.
Po ich odjeździe usłyszałem, jak
te dziewczęta mówiły, że cię
oczekuj, powiedziałem im, że i
ja na ciebie czekam. Sara
wróciła do Buenos Aires.
- Dlaczego nie przyjechałeś do
willi "Victoria"?
- Przyjechałbym, gdybym cię
nie spotkał. Muszę niezwłocznie
wracać do Buenos Aires. Daniel
zniknł.
- Daniel?...
- Tak, nie ma go od trzech
dni. Ostatni raz widziano go w
"A$b$c", tej piwiarni
uczęszczanej przez hitlerowców.
Amos i Uri s już na tropie
dzięki pośrednictwu dziennikarza
z "La Plata Zeitung".
- A Samuel?
- Chyba oszalał. Sara
natomiast uzyskała potwierdzenie
obecności Rosy Schaeffer i jej
asystentki Ingrid Sauter w
Buenos Aires. Zatrzymały się w
hotelu "Jousten" i wychodz
tylko pod osłon nocy z trzema
albo czterema ochroniarzami.
- Czy to w tym hotelu mieszkał
Daniel?
- Tak. W przeddzień zniknięcia
zwierzył mi się z zamiaru
opuszczenia hotelu; nie czuł się
w nim bezpiecznie.
- Czy policja o tym wie?
- Mniej więcej. Wczoraj
spotkałem generała Valezco w
Ambasadzie Francji. Lekkim tonem
podczas ogólnej rozmowy spytał,
czy słyszałem o siatkach
syjonistów zajmujcych się
polowaniem na hitlerowców. Nie
jestem pewien, czy przekonałem
go o swojej niewiedzy.
- Wracam do Buenos Aires.
- Mowy nie ma. Istnieje duże
prawdopodobieństwo, że teraz
sprawy potocz się szybko. W Mar
del Plata jesteś mniej
zagrożona. W Buenos Aires panuje
taka atmosfera podejrzliwości,
że mogłabyś być niepokojona.
Wiele osób aresztowała policja
peronistowska: studentów,
komunistów, cudzoziemców...
- To jeszcze jeden powód, dla
którego powinnam być z tob.
- Proszę cię, L~eo, nie
pogarszaj sytuacji i nie
wprowadzaj zamieszania. Gdybyś
naprawdę chciała zrobić mi
przyjemność, wsiadłabyś w
pierwszy lepszy samolot
odlatujcy do Paryża...
- Nie kochasz mnie, bo
inaczej...
Gwałtownie chwycił j za
ramię.
- Zamilknij, mały głuptasie,
gdybym cię nie kochał, byłoby mi
wszystko jedno czy jesteś tutaj,
czy gdzie indziej. Zależy mi na
tobie. Nie tracę nadziei, iż
pewnego dnia znajdziemy się
oboje z dala od tego
wszystkiego. Zostań w Mar del
Plata u Victorii Ocampo.
W jego głosie brzmiało
prawdziwe błaganie. Wzruszyło to
L~eę.
- Jak chcesz.
- Och! Dziękuję ci, kochanie,
gdybyś wiedziała jak wielki
ciężar zdjęłaś mi z serca. Ale
teraz muszę już ruszać w drogę.
- Już?...
- Mam do przebycia czterysta
kilometrów po okropnych drogach,
spodziewaj się mnie wieczorem.
- Kiedy cię znowu zobaczę?
Nie odpowiedział, lecz spojrzał
na ni tak, że omal nie padła mu
w ramiona. Całe jej ciało
buntowało się przeciw wysiłkowi,
z jakim opierała się temu
pragnieniu. Podała mu drżc i
miękk jak wosk dłoń.
- Proszę cię... Chyba nie
będziesz płakała?
Potrzsnęła tylko przeczco
głow, lecz oczy miała pełne
łez.
W miarę jak się oddalał,
zdawało jej się, że pęka jej
serce.
- Pani przyjaciel odjechał?
Jaka szkoda, że taki uroczy
mężczyzna jest żonaty -
powiedziała Guillermina.
- Czy wszyscy Francuzi
wygldaj tak jak on? - spytała
Mercedes.
L~ea przemogła się, by
odpowiedzieć ze śmiechem:
- Wszyscy. Powinna pani
poprosić rodziców, by wysłali
pani do Francji.
- Wesoło wam, dziewczęta...
Można wiedzieć, co was tak
śmieszy? - spytał Jaime Ortiz,
który nadszedł właśnie z dwoma
młodzieńcami.
- Rozmawiałyśmy o francuskich
mężczyznach.
- Moja mała Guillermino, nie
tylko we Francji istniej
mężczyźni. Argentyńczycy s
najwspanialszymi mężczyznami pod
słońcem, powinnaś to wiedzieć -
stwierdził Francisco Martinelli
obejmujc j w talii.
- Oszalałeś, nie przy moim
bracie - rzuciła odsuwajc się
od niego. - Uwaga, nadchodzi
moja mama.
Kobieta w plażowej sukience, o
twarzy opalonej i umalowanej,
osłoniętej wielkim kapeluszem,
podeszła do nich. Chłopcy wstali
i ukłonili jej się.
- Ogólne dzień dobry. Mój mż
organizuje jutro wieczorem
wielkie przyjęcie na estancii,
będzie brazylijska orkiestra...
- Hurrrra!... Wspaniale!...
Świetny pomysł!...
- Oczywiście, L~eo, jest pani
zaproszona. Mój mż tyle słyszał
o pani od naszych dzieci, że
bardzo pragnie pani poznać...
Żadnych sprzeciwów, zaszłam po
drodze do willi "Victoria" i
pani Ocampo dała swoje
przyzwolenie.
Czemu nie? - pomyślała L~ea. -
Trochę się rozerwę.
- Przekona się pani, że się
nie rozczaruje. Estancia Ortiz
zalicza się do najpiękniejszych
w okolicy - zapewniał Jaime. -
Kiedy wyjeżdżamy, mamo?
- Jutro wczesnym rankiem.
Zabawimy tam trzy dni. Mój mż
już tam jest ze swymi
przyjaciółmi. Do jutra, L~eo,
Jaime podjedzie zabrać pani o
szóstej.
- Dziękuję pani, do jutra.
Duży samochód osobowy
podskakiwał na wyboistej drodze
w obłoku kurzu. Jak okiem
sięgnć rozcigały się pola, a
tylko od czasu do czasu kępy
drzew sygnalizowały jakś
estancię. Stada bydła rogatego
ożywiały niekiedy monotonny
pejzaż. Nie bity trakt biegł
prosto ku horyzontowi;
pozdrowili grupę jeźdźców.
- Dojeżdżamy - powiedział
Jaime - to gauchos ojca, którzy
wyjechali nam na spotkanie.
L~eę zadziwił ich strój i
długie buty z odkrytymi palcami,
jakie niektórzy mieli na nogach;
szerokie pasy nabijane monetami,
bufiaste spodnie, na których
niektórzy mieli narzucone coś w
rodzaju spódnicy.
- To się nazywa chiripa. Przed
nimi na koniu, ten złożony pled
to poncho.
- A te zwisajce kule?
- To boleadoras. Służ do
zatrzymywania uciekajcego
zwierzęcia: konia albo krowy.
Ten płaski bicz ze srebrn
rękojeści nazywa się rebenque,
a nóż facon. Dla uhonorowania
naszego przyjazdu ubrali się w
odświętne stroje. To dumni
ludzie i cudowni jeźdźcy.
Wyprzedzajc samochód gauchos
wjechali w aleję wysadzan
gigantycznymi drzewami. Po kurzu
i skwarze świeży chłód był
bardzo miły. Przejechali jeszcze
około kilometra. U wylotu alei
wznosiło się rozległe piętrowe
domostwo, z rzeźbionymi
balkonami, biel odcinajce się
od rozległego trawnika. Na
schodach przed wejściem
dyskutowała grupa mężczyzn.
Gospodarz zszedł, by powitać
nowo przybyłych.
- To pani jest pann
Delmas?... Witam w estancii
Ortiz. Jest pani jeszcze
bardziej urocza, niż opisywał
mój syn. Mam dla pani
niespodziankę, jak się okazuje
jeden z pani znajomych zalicza
się także do kręgu moich
przyjaciół i akurat
niespodzianie mnie odwiedził.
- Znajomy?...
- Tak pan Varderveen.
L~ea z trudem ukryła swe
niezadowolenie.
- Dzień dobry, L~eo...
Doprawdy, świat jest mały. Gdy
się dowiedziałem o pani
przyjeździe, z radości
przyjłem zaproszenie mojego
kolegi Ortiza. Dobrze zrobiłem,
prawda?
- Oczywiście - przytaknęła
L~ea, myślc sobie w duchu: -
"Niech cię diabli porw!"
- Widzę, że pani pobyt w
Argentynie przebiega jak
najprzyjemniej. Została już pani
wprowadzona w najlepsze, Ocampo,
Ortiz, to najzacniejsze rody.
- Pan też się wśród nich
obraca.
- Interesy, moja droga pani,
interesy. Jak się maj pani
czarujcy przyjaciele, państwo
Tevernier?
- Chyba dobrze.
- Proszę mi tylko nie wmawiać,
że nie ma pani żadnych od nich
wieści, wygldacie na bardzo
sobie bliskich.
Guillermina wyratowała j z
kłopotliwej sytuacji.
- Chodź, L~eo, pokażę pani
pokój, jest obok mojego, tym
sposobem będziemy mogły sobie
pogadać.
Wnętrze domu tchnęło komfortem
i bogactwem: piękne meble z
okresu wiktoriańskiego, ciemne
portrety przodków, prześliczne
posgi z brzu i bogate dywany.
U szczytu schodów wiodcych na
piętro uwagę L~ei zwrócił
osiemnastowieczny kobierzec o
przygaszonych barwach
przedstawiajcy Sd Salomona.
- Podoba się pani? - spytała
Guillermina. - Ja go nie znoszę.
Gdy byłam mał dziewczynk,
bardzo się bałam, że król złapie
mnie i przetnie na dwoje. Za
każdym razem, gdy przed nim
przechodziłam, wrzeszczałam, aż
w końcu umieszczono mnie na
parterze z moj guwernantk.
- Kiedyś - powiedział Jaime -
przebrałem się za króla
Salomona. Gdyby j pani wtedy
widziała!... Niemal trzeba było
j chwytać na lasso.
- No a ty też się miałeś z
pyszna, jak się zawinęłam w
prześcieradło i udawałam ducha.
- To prawda, ale to było
dawno. Ale przyznaj się, że
wciż się boisz króla Salomona.
- Nieprawda - odparła
Guillermina czerwona ze złości.
- A właśnie, że prawda.
- Dzieci!... Przestańcie się
sprzeczać. Cóż sobie o was
pomyśli wasza przyjaciółka?...
Zachowujecie się jak byście
mieli po osiem lat - powiedziała
pani Ortiz stojca na szczycie
schodów.
Zawstydzeni brat i siostra
wzruszyli ramionami, spogldajc
na siebie ponuro.
Tak samo zachowywały się Laure
i Fran~coise, pomyślała L~ea
uśmiechajc się pobłażliwie.
Lecz wspomnienie Laure zgasiło
jej uśmiech. Serce ścisnęło jej
się z bólu. Zasmucona dała się
zaprowadzić do swojego pokoju.
Pokój był uroczy, prawdziwy
panieński pokój z łożem
ozdobionym zasłonkami z białej
koronki jak w hollywoodzkich
filmach. Pachniało tu woskiem i
lawend. Jak w Montillac. Znowu
powrócił smutek. Tęskniła za
domem. Co ona tutaj robi, z dala
od tego, co stanowi istotę jej
życia? Czego szuka? Ogarnęła j
tęsknota; myśli kłębiły się jak
złapane w potrzask ptaki.
Zdezorientowana przechadzała się
w tę i z powrotem po pokoju, jak
biedne zwierztko zamknięte w
klatce!
L~ea zerwała się na równe nogi
wybita ze snu, ból głowy
rozsadzał jej skronie. Która
mogła być godzina?... Było
bardzo ciemno.
Zabawa skończyła się późno w
nocy. Po asado, gauchos dali
popis sprawności w jeździe
konnej, śpiewak zaintonował
melancholijne melodie, a potem
Jaime i jego siostra chcieli
tańczyć: następowały po sobie
samba, merenge, boogie_woogie...
L~ea tańczyła jak szalona,
poddajc się rytmowi całym
ciałem. Gospodarz domu, Manuel
Ortiz i Rik Venderveen często
przerywali rozmowę, by j
podziwiać. Dużo też wypiła.
Razem z Jaimem zaprezentowali
tango, za które nagrodzono ich
burzliwymi oklaskami. Rik
zaprosił j do slowfoxa,
przyjemnie jej było, gdy j do
siebie przytulał, i miała to
sobie za złe. Jeden taniec, to
nie grzech, ale dlaczego
zgodziła się wyjść za nim do
ogrodu i nie odtrciła go, gdy
j pocałował?... Alkohol, brak
mężczyzny?... Wstała nie
zapalajc światła i nalała sobie
szklankę wody, któr wolno
wypiła, równocześnie rozchylajc
zasłony w oknie. Było tak cicho,
spokojnie... Żadnego hałasu,
nigdzie ani światełka. Chociaż,
tam... Ten świetlisty krg...
Ktoś niesie latarnię... Światło
przybliżało się do domu...
Sylwetki trzech czy czterech
mężczyzn, którzy wygldali tak,
jakby nieśli jakiś ciężki
pakunek... Dobiegły j szepty...
Rozmawiali po hiszpańsku.
Światło lampy omiotło jakś
twarz. To pan Ortiz. Cóż on
robił, we własnym domu, z min
konspiratora? Na krótko z mroku
wyłoniła się inna twarz... Rik
Venderveen! Jeden z nioscych
zaklł po niemiecku... Zdjęta
strachem L~ea szybko odskoczyła
od okna... To niemożliwe, chyba
to sen... Zdawało jej się, że
rozpoznaje głos mężczyzny, który
podawał się za pana Barthelemy'ego...
No więc ten czwarty to był... Cóż
robi Ortiz z zaprzysięgłymi
nazistami?... A ten pakunek? To
jakieś ciało! Czterej mężczyźni
oddalili się. Warkot silnika...
Po kilku chwilach rozbłysły
reflektory samochodu... i
zniknęły za drzewami. Wciż po
ciemku L~ea otworzyła drzwi
swojej sypialni; lampki nocne
słabo oświetlały pusty korytarz.
Obszerne domostwo zdawało się
być pogrżone we śnie. Zawahała
się przed drzwiami
Guillerminy... Ruszyła na
schody. To prawda, że król
Salomon miał groźn minę,
wydawało jej się, że śledzi j
pełnym dezaprobaty spojrzeniem.
Parter tonł w ciemnościach...
Niezupełnie; pod jednymi
drzwiami na drugim końcu
ogromnego salonu, sczyła się
słaba strużka światła. L~ea
podeszła bliżej starajc się nie
potrcać mebli. Nagle drzwi
się otwarły, ledwo zdżyła
uskoczyć i schować się za
kanap. Wyszedł Jaime,
zostawiajc drzwi uchylone. Z
pomieszczenia dobywał się silny
zapach cygar. Stojcy w środku
mężczyźni rozmawiali
stłumionymi, przyciszonymi
głosami. Nie!... Chyba śni!...
Tam, na ścianie... Portret i
sztandary!... Ten portret! Te
sztandary!... Tutaj! Sara i
Samuel mieli słuszność!
Wszędzie! Byli wszędzie! Nie
umarli! Pobrzękiwanie kieliszków
i butelek... Wracał Jaime
pchajc przed sob zastawiony
trunkami stolik na kółkach...
Zamknęły się drzwi przy
dyskretnych okrzykach radości...
Odgłos strzelajcego korka od
szampana... Cisza... A potem,
jak wystrzał, dziarski,
przeklęty, wśród spokojnej
argentyńskiej nocy okrzyk
chóralny... Heil Hitler!...
23
- L~eo, proszę się pośpieszyć,
czekamy na pani, jedziemy na
konn przejażdżkę po pampie! -
krzyczała Guillermina przez
drzwi.
- Już idę...
- Dlaczego się pani
zamknęła?... Każę pani podać do
pokoju herbatę... Tylko szybko,
panowie już dawno wyruszyli.
Zerwała się szybko z łóżka i
rozsunęła zasłony. Oślepiona
słonecznym blaskiem zamknęła
oczy. Wskoczyła pod lodowaty
prysznic... Powoli jej ciało i
umysł zaczynały na powrót
funkcjonować... Musiała oprzeć
się o śliskie ścianki kabiny.
Ubiegłej nocy... Czy to jakiś
zły sen? Osunęła się po ścianie
i przykucnwszy
pod natryskiem zgięła się we
dwoje... Poczuła mdłości...
Zwymiotowała... Bębnienie do
drzwi wyrwało j z odrętwienia.
Z trudem wydostała się z kabiny
prysznica, otuliła się w peniuar
i z ociekajcymi wod włosami
poszła do drzwi.
- Och! Co się z pani dzieje?
Ależ nas pani przestraszyła!
Mieliśmy już kogoś wzywać, żeby
wyważyć drzwi... Jak pani
wyglda!... Jest pani chora?
Mamo, mamo, L~ea źle się
czuje!...
- Guillermino, daj spokój, to
nic takiego. Źle spałam i tyle.
I bardzo boli mnie głowa.
- Wcale mnie to nie dziwi,
gdyby się pani widziała, jaka
jest pani przeraźliwie blada! Na
pewno za dużo pani wczoraj
wypiła.
- Co się dzieje? Powiedziano
mi, że niedobrze się pani czuje
- powiedziała wchodzc pani
Ortiz w stroju do konnej jazdy i
ze szpicrut w dłoni.
- Och, proszę pani, to nic
takiego. Jeśli pani pozwoli,
zostanę w pokoju...
- A nasza przejażdżka konna? -
spytała zawiedziona Guillermina.
- Bardzo proszę, nie
zmieniajcie państwo planów tylko
ze względu na mnie. Jedźcie beze
mnie, a ja odpocznę i wieczorem
będę już w formie.
- Jest pani pewna, że można
pani zostawić sam?
- Tak, dziękuję. Amusez_vous
bien. Przepraszam pani.
- Ależ nic nie szkodzi, wydam
polecenia, by przygotowano pani
dietetyczny posiłek. Tymczasem
proszę napić się herbaty.
- Dziękuję bardzo.
Po wypiciu dwóch filiżanek
herbaty L~ea poczuła się lepiej
i zaczęła trzeźwiej analizować
sytuację: najpierw wysuszyć
włosy, ubrać się, dowiedzieć
się, czy wczoraj wieczorem
rzeczywiście przenoszono jakieś
ciało, i skontaktować się z
Fran~cois albo, gdyby był
nieosigalny, z Victori Ocampo.
Pchnęła drzwi wiodce do
pomieszczenia na drugim końcu
salonu, gdzie poprzedniego dnia
odbywała się ta przerażajca
ceremonia. Bibliotekę z ciemnymi
boazeriami rozjaśniały piękne
oprawy ksiżek; ani śladu
portretu czy sztandarów, był to
po prostu wygodny i zaciszny
zaktek. Na stoliku stał
telefon... L~ea podniosła
słuchawkę: nie!... Przecież
telefonistka mówi tylko po
hiszpańsku!... Ze złości
odłożyła słuchawkę. Plczc się
po domu, poprosiła służbę, by
zamówiono jej rozmowę: z
ubolewaniem przeczco potrzsali
głow.
Słońce stało już wysoko; w
wiklinowym fotelu na werandzie
leżał zapomniany przez kogoś
słomkowy kapelusz. L~ea włożyła
go na głowę, przecięła gazon
przed domem i ruszyła przed
siebie alej biegnc wśród
drzew. Szła już dobr chwilę,
zatopiona w myślach, gdy
wyłowiła warkot silnika.
Instynktownie uskoczyła i
schowała się za drzewem. Całkiem
jak podczas wojny, pomyślała.
Obok przejechała zakurzona
furgonetka. Siedzieli w niej
uzbrojeni mężczyźni i uważnie
rozgldali się na obie strony
drogi. L~ea padła na ziemię,
gratulujc sobie, że ubrała się
w ciemne rzeczy. Pojazd oddalił
się. Dawno już umilkł odgłos
silnika, gdy wreszcie
zdecydowała się opuścić swoj
kryjówkę i kontynuować marsz.
Między drzewami dostrzegła jakiś
niski budynek. Po krótkiej
chwili wahania ruszyła w jego
kierunku. Obeszła go dokoła...
Miejsce wygldało na opuszczone,
niezamieszkane. Wszystkie
nieliczne okna wychodziły na
wewnętrzne podwórko zarośnięte
chwastami, zawalone połamanymi
wózkami, taczkami, jakimś
zardzewiałym żelastwem. Żadnego
dźwięku. Przez otwarte drzwi
dostrzegła niechlujn izbę pełn
wszelakiego pochodzenia śmieci.
Na środku stał stary drewniany
stół z nogami stoczonymi przez
robactwo, którego blat ginł pod
stosami brudnych talerzy i
szklanek, a także popielniczek z
wysypujcmi się niedopałkami
papierosów i cygar; w
pomieszczeniu panował odór
zgnilizny i zastałego dymu
tytoniowego. W kcie okopcony
sadz kominek, w którym spalono
jakieś papiery. L~ea dotknęła
popiołu: był jeszcze ciepły. Na
kilku kartkach, jakie oszczędził
ogień, cignęły się kolumny
cyfr. Naprzeciw kominka leżał
na gołej ziemi gruby siennik
wypchany słom. A jeśli w nim
właśnie ukryto pakunek tej
nocy?... Słoma była świeża i
czysta, kontrastowała z brudem w
pokoju. Kichajc, odsunęła
siennik. Niebawem ujrzała
klapę... Wisiała przy niej
kłódka, ale... nie była
zamknięta! L~ea bez większego
wysiłku odsunęła klapę. W dół
schodziło się po drabinie prosto
w ciemn dziurę. Musi przecież
coś tu się znaleźć do
oświetlenia przejścia?... Na
stole stała stara lampa naftowa.
L~ea nie czuła się pewnie
schodzc w dół: jedn ręk
przytrzymywała się drabiny, w
drugiej dzierżyła lampę. Stopy
natrafiły na grunt pokryty
miałkim piaskiem. Znalazła się w
jakimś szybie w ziemi, od
którego odchodził podziemny
korytarz. Zupełnie jak w lochach
w zamku w Saint_Macaire,
pomyślała. Wspomnienie wypraw w
dzieciństwie dodało jej odwagi.
Pochyliła się i ruszyła
korytarzem. Prawie natychmiast
drogę zagrodziła jej krata, ale
zaraz ustpiła pod naporem
dłoni. Teraz już mogła się
wyprostować. Na ziemi, na
miękkiej glebie źdźbła słomy,
szmaty i łańcuchy. Wypisz
wymaluj więzienie z powieści
kryminalnych! Przyświecajc
sobie lamp przyjrzała się
dokładnie łachmanom. Była tam
podarta i poplamiona płócienna
marynarka. Nie była zaskoczona,
gdy stwierdziła na niej ślady
krwi. Z odraz odrzuciła
marynarkę, lecz zaraz opamiętała
się, przykucnęła i skrupulatnie
przetrzsnęła kieszenie... Były
puste. Tuż nad ziemi, opodal
miejsca, gdzie upadło ubranie,
jakieś światełko... Pogrzebała w
piasku i poszerzyła otwór, aż
mogła wychylić głowę; z lubości
wcignęła w nozdrza zapach
leśnej gleby. Zgasiła lampę i
nog poszerzyła przejście.
Niedawno ktoś tędy wydostał się,
co potwierdziła względna
łatwość, z jak uporała się z
prac. W końcu znalazła się na
wolnym powietrzu, między
korzeniami ogromnego drzewa,
którego konary tworzyły gszcz.
Dokoła podeptane rośliny i
głębokie ślady świadczyły o tym,
że kilka osób badało ziemię
wokół drzewa. L~ea uporzdkowała
włosy i strzepnęła powalane
ziemi ubranie. Idc po śladach
dotarła do drogi. Zawróciła do
lasu, usiadła i oparła się o
pień drzewa, usiłujc przekonać
siebie, że nie powinna się tutaj
zapuszczać. Zmęczona zdrzemnęła
się.
Odgłos upadku i zduszony jęk
wyrwały j z odrętwienia.
Otworzyła oczy. Jakaś ręka
zakryła jej usta, tłumic
okrzyk.
- Cicho, niech pani nic nie
mówi!... Proszę się uspokoić!...
Nie, nie śni pani. Nie będzie
pani krzyczeć?
- Tak, kiwnęła głow.
To był Daniel!... Daniel
brudny, zarośnięty, z
przekrwionymi oczyma, z
obrzydliwym opatrunkiem wokół
nagiej piersi, bez butów, w
postrzępionych spodniach.
- To pana przenosili w nocy?
- Tak, zemdlałem, torturowali
mnie... Chcieli się dowiedzieć,
czy znam pani i kto mi pomaga.
Nic im nie powiedziałem, tylko
że jestem Niemcem, tak jak oni,
i że uciekłem z Niemiec
posługujc się fałszywymi
dokumentami.
- Uwierzyli panu?
- W Buenos Aires, prawdziwi
czy fałszywi policjanci
argentyńscy, którzy mnie
aresztowali, mieli wtpliwości,
lecz nie trwało to długo.
Wrzucili mnie do samochodu i
przywieźli tutaj. I znowu
zaczęli mnie bić. Zawizali mi
oczy. Przytomność odzyskałem w
jakiejś piwnicy. Sdzili, że
jestem unieszkodliwiony i
zapewne dlatego mnie nie
skrępowali. W nocy poczułem
powiew świeżego powietrza,
zaczłem kopać i wydostałem się
u stóp tego oto drzewa.
- Dostałam się tutaj t sam
drog, ale nie wiedziałam, kogo
spotkam na jej końcu.
- Czy jesteśmy daleko od
Buenos Aires?
- Nie wiem dokładnie.
Sześćset, osiemset kilometrów.
Jest pan na estancii Ortiz,
dwieście kilometrów od Mar del
Plata.
- Ale co pani tutaj robi? Nie
jest pani tu uwięziona?
- Nie... Na razie nie. Mieszkam
u Victorii Ocampo, ale
przyjechałam spędzić kilka dni
na estancii z dziećmi Ortiza.
Ubiegłej nocy widziałam dwóch
hitlerowców ze statku w
towarzystwie Oritza.
Rik Vanderveen też tu jest.
- Rik Vanderveen?... A co on
tutaj robi? Informacje przysłane
z Tel_Awiwu jednoznacznie
potwierdzaj, że istotnie on
jest holenderskim przemysłowcem.
- Może... Jest to co najmniej
dziwne...
- Ale...
- Chwileczkę, jeszcze nie
skończyłam. Na estancii byłam
świadkiem zebrania, w którym
uczestniczył syn pana domu,
Jaime. Zgromadzenie odbywało się
pod portretem Hitlera i
sztandarami ze swastyk.
- To byli Niemcy?
- Zapewne byli tam i Niemcy,
nie widziałam, ilu ich było.
Ponadto rozmawiali po
hiszpańsku.
- Zrozumiała pani, co mówili?
- Dobrze pan wie, że znam
ledwo kilka słów po hiszpańsku.
- Ja natomiast zaczłem się
uczyć hiszpańskiego i dość
dobrze już sobie radzę. Muszę
dostać się do Buenos Aires. Może
zdobyć pani dla mnie trochę
pieniędzy i ubranie?
- Postaram się. Ale nie może
pan tutaj zostać. Przed chwil
natknęłam się na ciężarówkę z
uzbrojonymi ludźmi.
- To mnie szukali.
- Jak się pan im wymknł?
- Szczęście mi dopisało,
szukali pod drzewami, w
zaroślach, ale nie patrzyli do
góry. Wdrapałem się na drzewo i
ukryłem w gałęziach. Kiedy pani
zobaczyłem, myślałem, że to
gorczkowe majaki.
- Co zrobimy?
- Wróci pani do domu. W pewnej
odległości będę szedł za pani
przez las. W nocy przyniesie mi
pani potrzebne rzeczy.
- Chyba pan nie myśli, że to
będzie łatwe. Dom dzieli od
drzew trawnik ogromny jak plac
Gwiazdy, a w nocy, jak mi się
zdaje, strażnicy patroluj
okolice. Lepiej to zrobić w
biały dzień.
- W biały dzień?
- Tak, wszyscy wyjechali konno
na cały dzień, w domu jest tylko
służba. Pójdę poprosić, żeby mi
przygotowali jakś przekskę.
Jedzenie włożę do koszyka razem
z ubraniem.
- Jak pani sobie poradzi z
ubraniem?
- Jaime jest mniej więcej pana
wzrostu, znajdę coś w jego
pokoju.
- Świetnie, no to ruszajmy w
drogę.
Krzywic z bólu twarz Daniel z
trudem się podniósł.
- Myśli pan, że da radę iść?
- Niech się pani nie martwi,
poradzę sobie.
Gdy ich oczom ukazał się dom,
wyczerpany Daniel osunł się na
ziemię; nieprzyjemny zapach
dolatywał od jego brudnego
opatrunku.
- Potrzebny panu lekarz.
- Później, niech się pani
pośpieszy.
L~ea pobiegła do domu.
- To będzie w sam raz -
powiedziała na głos, wyjmujc z
szafy garnitur z brzowego lnu.
Z szuflady komody wyjęła
bieliznę i koszulę. W szafce
znalazła wygodne płócienne
obuwie, a w apteczce w łazience
wszystko, co potrzebne było do
zrobienia opatrunku.
Gdy wychodziła z pokoju,
zadzwonił telefon. Ktoś odebrał.
W kilka chwil później jakiś głos
zawołał z dołu:
- Se~norita... Se~norita, una
llamada para usted (Panienko...
Panienko, telefon do panienki).
L~ea zbiegła po schodach
przeskakujc po cztery stopnie.
- C~omo? (Słucham?)
- El tel~efono est~a en la
oficina (Aparat jest w
gabinecie) - powiedziała służca
wskazujc bibliotekę.
- Halo!...
- Halo!... L~eo, czy to ty?...
- Fran~cois!...
- Jesteś sama?...
- Tak.
- To dobrze, nie przerywaj
mi... Grozi ci
niebezpieczeństwo. Przyjadę po
ciebie. Jestem w Mar del Plata.
Victoria Ocampo będzie mi
towarzyszyć...
- Ale...
- Bdź gotowa wieczorem.
- Pozwól mi powiedzieć...
Odnalazłam Daniela.
- Daniela?
- Tak, uwięzili go...
Uciekł...
- Jak się czuje?
- Nie najlepiej, jest ranny w
piersi.
- Poważnie?
- Nie wiem.
- Miej się na baczności do
naszego przybycia...
- Halo!... Halo!...
Połczenie zostało przerwane.
Odłożyła słuchawkę.
W kredensie pokazała na migi,
żeby jej przygotowano coś do
jedzenia i zapakowano prowiant i
butelkę wody do koszyka.
Kucharza przywykłego do
ekstrawagancji chlebodawców, nie
zdziwiło jej żdanie. L~ea
zabrała koszyk do swojej
sypialni. Wyjęła wiktuały, na
dnie koszyka schowała bieliznę,
garnitur i obuwie, a na wierzch
położyła żywność.
Udajc spacerowiczkę L~ea
przecięła trawnik i weszła w
las. Po drodze nie spotkała
nikogo.
- Danielu - przywoływała
przyciszonym głosem.
Gdzież on się podział?
Bezradnie rozejrzała się
wokół... O tam... Wgnieciona
trawa... Leżał na brzuchu w dość
płytkim rowie. Zsunęła się do
niego.
- Danielu...
Nie poruszał się. Zdjł j
strach. Potrzsnęła nim. Był
nieprzytomny. Z trudem zdołała
obrócić go na plecy. Opatrunek
zsunł się. Pod lew piersi
ukazała się ropiejca szeroka
rana, do której przylepiły się
liście i ziemia. Zaciskajc zęby
i starajc się nie oddychać,
polała ranę wod. Po obmyciu
okaleczenie wydało się jeszcze
bardziej okropne. Gdy polała je
spirytusem, ranny drgnł i
otworzył oczy. Uśmiechnł się
pomimo bólu.
- Pić...
L~ea wlała nieco wody do
spieczonych ust i zwilżyła mu
twarz. Zdołał unieść się i
popatrzył na swoj ranę.
- Nie wyglda to pięknie.
- Niech pan przytrzyma
kompres.
Gdy skończyła bandażowanie,
pomogła mu ścignć podarte
spodnie i włożyć ubranie, które
przyniosła. Buty były nieco za
duże.
- Już lepiej się pan
prezentuje. A teraz pora coś
zjeść.
- Nie jestem głodny.
- A ja jestem. Powinien się
pan postarać... O właśnie, tak
już lepiej... Teraz, proszę mnie
posłuchać. Dzwonił Fran~cois
Tavernier. Powiedziałam mu, że
jest pan tutaj. Przyjedzie nas
std zabrać.
- Nareszcie jakaś dobra
wiadomość! Kiedy przyjedzie?
- Wieczorem... Sdzi pan, że
wytrzyma do tej pory?
- Proszę się nie niepokoić.
Nie przyniosła pani czasem
odrobiny alkoholu?
- A właśnie, pomyślałam o tym.
Podkradłam butelkę armaniaku.
- Armaniak? To mnie podniesie
na duchu. L~eo...
- Tak?
- Dziękuję za wszystko.
- Głuptas z pana... Niech pan
zaczeka, aż się std
wydostaniemy. Muszę już wracać.
Tylko niech pan nie zmienia
kryjówki.
- Proszę mnie pocałować.
L~ea pochyliła się nad
pokrytym potem czołem i złożyła
na nim pocałunek.
- Inaczej - powiedział
przycigajc j do siebie.
Ich usta spotkały się. L~ea
powstrzymała odrazę; miał wysok
gorczkę.
Wzruszony odprowadził wzrokiem
oddalajc się dziewczynę.
24
L~ea ledwo zdżyła wejść do
swojego pokoju, gdy odgłos
kawalkady ścignł j do okna.
Jeźdźcy wracali z przejażdżki.
Niebawem dom rozbrzmiewał
nawoływaniami, śmiechem,
bieganin po schodach. Drzwi
pokoju L~ei otwarły się i
ukazali się w nich Guillermina i
Jaime, potrcajcy się w
wejściu. Trudno było sobie
wyobrazić, że to ten sam
człowiek, co wczoraj. Zupełnie
nie wygldał na łajdaka.
- Jak się pani czuje?...
Widzę, że lepiej. Brakowało nam
pani. Co pani robiła?
- Urzdziłam sobie piknik pod
drzewami.
- Nic ci do tego, co robiła -
powiedziała Guillermina. -
Biedactwo, musiała się pani sama
wynudzić?... Ale odbije to sobie
pani wieczorem. Idę się
przebrać. Do zobaczenia
niebawem... Idziesz, Jaime?
- Idź sama, zaraz do ciebie
przyjdę.
- Proszę uważać, ma siebie za
Don Juana.
- Zmykasz, ty przebrzydła
dziewczyno, czy nie? - zawołał,
gwałtownie trzaskajc drzwiami.
- Zawsze tak się układa między
wami?
- Od dzieciństwa nie możemy
siebie nawzajem znieść, lecz
także nie możemy się bez siebie
obejść.
- Tak samo było ze mn i
moimi siostrami.
- Ktoś do pani dzwonił po
południu. Kto to był?
Jaki ostry głos! W niczym nie
przypominało to tonu, jakim
mówił przed chwil.
- Nic ci do tego!
- Wszystko, co się tutaj
dzieje, obchodzi nas i nas
dotyczy, mojego ojca i mnie.
Powtarzam: kto to był?
- Pani Ocampo.
- Ta droga pani Ocampo,
dlaczego nie chciała pani od
razu powiedzieć?
- Nie uważam, by to było takie
ważne.
- Czego chciała?
- Dowiedzieć się, jak mi tutaj
upływa pobyt, czy mi się u was
podoba.
- I co jej pani odpowiedziała?
- Że to upiorne miejsce, a
ludzie okropni.
Jaime roześmiał się.
- Widzę, że lubi pani
żartować. Ja też. Nikogo pani
nie widziała?
- Oprócz służby, nikogo.
- Zostawiam pani, proszę
zrobić się na bóstwo na
dzisiejszy wieczór.
Gdy została sama, L~ea wzięła
kpiel, umyła sobie włosy i
ubrała się elegancko, ale
wygodnie; nie pora wkładać
krępujc ruchy suknię. Kilka
rzeczy, na których jej zależało,
włożyła do torby i postawiła j
za drzwiami. Dopiero wtedy
zeszła na kolację.
Około dziesięciu osób
siedziało na werandzie i
popijało aperitif. Rik
Vanderveen był wśród nich.
Trzymajc kieliszek w dłoni,
wyszedł jej naprzeciw.
- Czy czuje się pani lepiej?
Powiedziano, że była pani
cierpica.
- Znacznie lepiej, dziękuję.
Jak minł panu dzień?
- Bardzo miło. A pani?
- Spokojnie, na wypoczynku.
- Spacerowała pani po lesie?
- Nie, posiedziałam pod
drzewami na skraju trawnika.
Jaime podszedł do nich ze
swoim ojcem.
- Wyglda pani uroczo, miło
pani widzieć zdrow.
- Dziękuję panu.
- Mój syn powiedział, że
rozmawiała pani przez telefon z
pani Ocampo. Jak się ma nasza
droga przyjaciółka?
- Dobrze. Jeśli dobrze
zrozumiałam, przyjedzie tu do
nas.
Spojrzenie, jakie wymienili
Manuel Ortiz i Rik Vanderveen
nie umknęło uwagi L~ei.
- Cóż za wspaniały pomysł -
rzekł ostatni. - Napije się
pani?
- Dziękuję, później.
Ciemności zapadały szybko,
gazon i okolice domu rozbłysły
światłami. L~ea machinalnie
odpowiadała na pytania gości,
nieustannie nasłuchujc odgłosu
silnika. Na stronie Manuel i
Jaime Ortizowie rozmawiali z
Rikiem Vanderveenem. Mieli siadać
do stołu, gdy podnieśli głowy i
spojrzeli w górę, słyszc
potęgujcy się warkot; na niebie
zamigotały światła i zbliżały
się do estancii.
- Samolot! - wykrzyknęła
Guillermina.
- To pewnie Jos~e robi nam
niespodziankę - powiedziała pani
Ortiz.
Niewielki samolot wyldował na
trawniku, podkołował aż do jego
krańca, zawrócił i zatrzymał się
naprzeciw schodów, u wejścia do
domu. Wszyscy podbiegli do
niego. L~ea, której serce biło
jak szalone, rozpoznała za
sterami Fran~cois. Nie
wiedziałam, że potrafi pilotować
samolot - pomyślała. - Tylu
rzeczy o nim nie wiem. Manuel
Ortiz pomógł Victorii Ocampo
wydostać się z samolotu.
- Wielka to dla mnie
przyjemność widzieć pani znowu -
rzekł całujc jej dłoń.
- Uparłam się, by towarzyszyć
mojemu znajomemu, panu
Tavernier. Jego chora małżonka
domaga się obecności L~ei.
Przyjechaliśmy j zabrać.
- Mój Boże! Sara jest chora?
- Tak, i to poważnie, nalega,
byś czuwała przy niej -
powiedział Fran~cois zbolałym
tonem.
- No to ruszajmy w drogę,
przygotuję tylko moje rzeczy.
- To bardzo przykre - rzekł
pan domu - ale nie pozwolę, by
państwo opuścili moj siedzibę,
nie podzieliwszy z nami posiłku,
który już na nas czeka.
- Ale...
- Moja droga L~eo, proszę iść
na górę spakować bagaże, a potem
przyjdzie pani do nas do
jadalni. Guillermina pomoże
pani.
Powiedział to tonem nie
znoszcym sprzeciwu; należało
ustpić. Jak uprzedzić Daniela?
Podeszła do Taverniera, wzięła go
pod rękę i powiedziała głośniej,
niż było to niezbędne:
- Proszę sobie nie
przeszkadzać. Fran~cois mi
pomoże, opowie mi w tym czasie o
Sarze.
Byli już na schodach, nikt nie
szedł za nimi. W pokoju
pocałowali się namiętnie.
- Gdzie Daniel?
Zacignęła go do okna.
- Widzisz tę aleję, o tam?
Leży w rowie. Ale jak po niego
pójść przy tym rzęsistym
oświetleniu?
- Trzeba będzie odcić dopływ
prdu. Nie zauważyłaś, gdzie
znajduj się liczniki?
- Nie... Chociaż... Nie, nie
wiem. Przy kredensie, jest taka
tablica i pełno na niej
wyłczników.
- Musimy zaryzykować. Chyba
nie zamierzasz zabrać tej
walizki?... Nie ma tyle miejsca,
weź tylko torbę.
- Już jest gotowa.
- Może być. Teraz pokaż mi,
gdzie jest kredens. Jeśli zdołam
wygasić te przeklęte światła -
bez paniki, nie ruszaj się, bo
inaczej zaczn coś podejrzewać -
to pod osłon ciemności
przeprowadzę Daniela.
Gdy weszli do jadalni wszyscy
siedzieli już przy stole. Pani
domu skinęła na Fran~cois
Taverniera, by zajł miejsce
obok niej. L~ei przypadło
miejsce między Jaimem i jego
ojcem, który po swej prawicy
miał Victorię Ocampo.
- Och, Fran~cois, czy mógłby
pan pójść do samolotu i
przynieść szal? Wybaczy mi pan,
drogi przyjacielu - rzekła
zwracajc się do Ortiza - jestem
nieco zaziębiona.
Tavernier wyszedł, pobiegł do
samolotu, zabrał szal, wrócił
nadal biegnc, i skierował się
do miejsca, które opisała mu
L~ea. Odsunł kotarę. Istotnie
była tam tablica rozdzielcza
oświetlenia domu i ogrodu. Nie
ma czasu na zabawę. Wyjł z
kieszeni zapalniczkę, skropił
benzyn tablicę i zasłonę, i
zapalił. Buchnł niebieskawy
płomień, tkanina zajęła się jak
pochodnia, a potem tablica.
- Wybuchniesz, u licha, czy
nie?
Niebiosa musiały go wysłuchać,
wzbił się słup iskier, światła w
ogrodzie, a potem w domu,
zgasły. Fran~cois wypadł na
zewntrz.
W jadalni rozległy się
okrzyki:
- Znowu awaria!
- Dopiero wczoraj...
- Proszę się nie niepokoić,
moi drodzy, zapalimy lampy...
Maria, Jos~e... O, właśnie...
Tak bardziej romantycznie,
prawda?
- Często zdarzaj się tutaj
takie awarie? - syptała Victoria
Ocampo.
- Niestety tak, nie jesteśmy
równie dobrze wyposażeni jak w
Buenos Aires albo we Francji,
prawda, panno Delmas?
Odpowiedzieć coś... Mówić,
żeby nie zaczęli czegoś
podejrzewać.
- Wiecie państwo, we Francji,
zwłaszcza w okolicach Bordeaux,
często się to zdarza, zwłaszcza
podczas burz, które s tam
bardzo gwałtowne.
- Nie znam regionu Bordeaux,
natomiast tamtejsze wino -
wyśmienite. Czy w pani
posiadłości produkuje się wino?
- Tak, jest dobre, ale nie
jest to bardzo znany gatunek.
Mam nadzieję, że podczas
najbliższej podróży do Francji
zechc państwo wyświadczyć mi
ten zaszczyt i odwiedzić mnie,
by skosztować naszego wina.
- Dziękuję, zapamiętam sobie
pani zaproszenie. Jaime, idź
zobaczyć, co się stało z panem
Tavernier, musiał zabłdzić w
ciemnościach.
Młodzieniec wyszedł, a L~ea
zacisnęła pięści pod stołem.
- Pap~a, pap~a hay un
incendio! (Tato, tato, pali
się!)
Wszyscy zerwali się z miejsc i
pobiegli do drzwi.
Wysokie płomienie lizały
ściany, dostęp do kredensu i
kuchni był odcięty. Jakiś
strażnik biegł z wiadrem wody.
- Szefie, zobaczyłem ogień,
ustawiamy się w łańcuch, lepiej
będzie, by panie opuściły dom.
- Daniel... Daniel... To ja,
Tavernier!
- Tutaj jestem.
- Wszystko w porzdku?...
Dojdzie pan do samolotu?
- Dam radę.
Byli już blisko, gdy z domu
buchnęły płomienie.
- Pan to zmajstrował?
- Nie miałem wyboru, niech pan
wsiada...
- Aj!...
- Przykro mi, mój stary...
Niech pan nacignie na siebie tę
plandekę... I niech tylko pan
się nie rusza, to może trochę
potrwać.
Tavernier chwycił wiadro wody
z rk kogoś ze służby.
- A, jest pan, dzięki za pomoc
- powiedział Jaime.
- Jak ogień mógł się
zaprószyć?
- Nie wiem, zajmiemy się tym
później. Na razie trzeba ugasić
pożar.
Ugaszono go szybciej i łatwiej
niż przypuszczano. Tylko kredens
został całkowicie zniszczony, a
także część kuchni. Manuel Ortiz
obejrzał dymice jeszcze zgliszcza.
- Mieliśmy szczęście, mogło
być gorzej. Pewnie zwarcie. To
okazja, by założyć nowoczesn
instalację. Drogie panie, proszę
wracać do jadalni, panowie i ja
pójdziemy się obmyć. Dziękuję
panom za pomoc. Panie Tavernier,
był pan szczególnie skuteczny w
działaniu, raz jeszcze dziękuję
- rzekł Manuel Ortiz podajc mu
rękę.
Kolacja, która odbywała się
przy świetle lamp naftowych,
dobiegła wreszcie końca.
Mężczyźni wyszli na werandę, by
wypalić cygara. Było bardzo
ciemno.
Victoria Ocampo podeszła do
Manuela Ortiza.
- Drogi przyjacielu, pożegnamy
się, jestem śmiertelnie
zmęczona.
- Jest pani pewna, że nie chce
pani zanocować u nas?
Tak, całkowicie, pan Tavernier
musi jak najszybciej wracać do
Buenos Aires. Stan zdrowia jego
żony jest naprawdę poważny.
L~eo, jest pani gotowa?
- Tak. Zabiorę tylko torbę,
Guillermina przywiezie mi
walizkę do Mar del Plata.
Fran~cois wził od niej torbę i
pożegnawszy się z Manuelem
Ortizem, jego małżonk, dziećmi
i gośćmi, ruszyli z Victori i
L~e do samolotu.
Victoria wsiadła pierwsza. W
ciemnościach zabłysły reflektory
jakiegoś pojazdu. Tavernier
pomógł L~ei, a potem sam wsiadł
do samolotu. Przed schodami na
podjeździe zatrzymała się
furgonetka z piskiem
gwałtownego hamowania.
Wyskoczyli z niej dwaj mężczyźni
z pistoletami w rękach. Fran~cois
zapuścił silnik. Śmigło zaczęło
się obracać. Jeden z mężczyzn,
który wygldał na bardzo
poruszonego, mówił coś na ucho
Manuelowi Ortizowi. Ten
wybuchnł gniewem. Samolot
zaczł kołować... Ortiz puścił
się biegiem do samolotu, a za
nim jego syn i mężczyźni z
furgonetki, trzymajc pistolety
w rękach... Samolot nabierał
szybkości. Padł strzał... Brzeg
lasu zbliżał się szybko...
Oderwali się od ziemi i
polecieli tuż nad wierzchołkami
drzew...
W samolocie panowało pełne
napięcia milczenie, wszyscy
przygotowani byli na najgorsze.
Niebawem znaleźli się na
odpowiedniej wysokości i
odprężyli się.
- Mieliśmy dużo szczęścia -
powiedziała Victoria Ocampo
opanowanym głosem.
- Tak, nie pomyślałem nawet,
że tak gładko nam pójdzie -
rzekł Fran~cois. - Jak tam
Daniel?
- Zemdlał - odpowiedziała
L~ea.
- W Buenos Aires czeka na nas
lekarz.
- Jak to? Nie lecimy do Mar
del Plata? - spytała Victoria.
- Nie. Za blisko bandy Ortiza.
Hitlerowcy maj wielu wspólników
w tym zaktku. W Buenos Aires
będzie bezpieczniejszy. Przykro
mi, że wcignłem pani w tę
przygodę.
- Nic nie szkodzi. Nienawidzę
nazistów, ich wspólników i
popleczników, zwłaszcza gdy s
to moi rodacy. Jeśli mogłam
pomóc wam w ratowaniu tego
młodzieńca, to wszystko jest w
największym porzdku.
Samolot wyldował na lotnisku
aeroklubu w Rio de la Plata.
Czekali na nich Samuel i Sara.
- Daniel jest z wami?
- Tak.
- Czy jest poważnie ranny?
- Możliwe, od startu samolotu
jest nieprzytomny.
- Czeka na nas samochód z
lekarzem.
Ostrożnie znieśli wciż
omdlałego Daniela. Umieszczono
go w samochodzie, który odjechał
zabierajc Sarę i Samuela.
- Nie uprzedziłam nikogo o
moim przyjeździe - rzekła z
ironi Victoria. - Wezmę pokój w
"Plaza".
- Odwiozę panie - rzekł
Fran~cois otwierajc drzwiczki
czekajcej na nich taksówki.
Zamknęły się drzwi windy, do
której wsiadła Victoria Ocampo.
- Nareszcie sami - westchnł
Fran~cois. - Po tych emocjach
chce mi się pić. Co byś
powiedziała na kieliszek
szampana?
- Nie odmówię, nie widziałeś
która godzina?... Bar od dawna
jest zamknięty.
- Załatwię to.
Poszedł porozmawiać z
portierem, któremu wsunł do
ręki plik banknotów.
- Czy możesz trochę zaczekać?
Wolę zajć się tym osobiście.
Senna, zwinięta w kłębek w
fotelu L~ea potakujco kiwnęła
głow. Oparty o ladę recepcji
Fran~cois przygldał jej się ze
wzruszeniem. Jakaż to dziwna
kobieta! Podczas tego
zwariowanego wieczoru ani na
chwilę nie straciła przytomności
umysłu. Wiedział, że gdyby
bandzie Ortiza udało się
zatrzymać samolot i gdyby
znaleźli Daniela, ich skóra
niewiele byłaby warta. Znał
wszystkie metody działania
hitlerowców w Ameryce
Południowej. Obecność Victorii
Ocampo ochroniła ich, ale do
jakiego momentu? Bez trudu
mogliby sfingować wypadek
lotniczy, w którym wielka dama
również znalazłaby śmierć.
Żadnych świadków.
- Aqui tiene su Champagne.
Esta seguro que no quiere que se
lo subamos? (Pański szampan,
proszę pana, na pewno nie chce
pan, by go podać w pokoju?)
- No, gracias. Buenas noches.
(Nie. Dziękuję bardzo, dobranoc).
- Buenos noches se~nor, Buenas
noches se~norita. (Dobranoc,
proszę pana, dobranoc panience).
Mieli na siebie tak ochotę,
że zapomnieli o schłodzonym
szampanie.
.nv
25
L~ea i Carmen Ortega kończyły
obiad w grillu hotelu "Plaza".
- Nie rozumiem, dlaczego
Daniel przebywa w twoim
mieszkaniu. Nie wiedziałam, że
go znasz.
- Och, nie znałam go!
Towarzysze poprosili mnie, bym
go u siebie ukryła, póki nie
wróci do zdrowia.
- Jak to: towarzysze?...
- Che, towarzysze z
organizacji młodzieży
komunistycznej.
- To znaczy, że jesteś
komunistk?...
- Tak - z dum odparła Carmen.
- Ale ja myślałam...
L~ea przygldała się swojej
nowej przyjaciółce z
zakłopotaniem. Nigdy by o to nie
posdzała tej pięknej i
ekscentrycznej prezenterki
Radia Belgrano. Kilku komunistów
spotkała w ruchu oporu, ale w
większości byli to mężczyźni...
- A co Daniel może mieć
wspólnego z komunistami?
- Walczymy z tym samym wrogiem
i wymieniamy informacje.
- Eva Per~on wie, że jesteś
komunistk?
- Tak, stanowi to nawet jeden
z powodów naszych sprzeczek, ale
tyle ich już było!
- Czy to nie jest dla ciebie
niebezpieczne, że udzieliłaś
gościny Danielowi?
- Jesteśmy bardzo ostrożni.
Mieszkanie jest pod obserwacj
towarzyszy w dzień i w nocy. I
stale ktoś czuwa przy Danielu.
Che?
- Kiedy mogłabym go odwiedzić?
- Nie teraz, potrzebuje
spokoju i wypoczynku. Nie
zapomniałaś o lekcji tanga dziś
wieczorem?
- Nie, przyjdę z Sar.
- Che, muszę już cię zostawić,
za godzinę mam audycję, a
przedtem muszę jeszcze wpaść do
"La Nacion".
- Napiszę list do mojej
siostry Fran~coise, a potem
przejdę się po sklepach.
- Zajrzyj do "Gath'y Chaves",
dostali suknie ze Stanów
Zjednoczonych, całkiem niedrogie.
- Dziękuję za informację,
pójdę tam.
- Bardziej elastycznie,
panienko, bardziej
elastycznie!... Ramiona
prosto... O, teraz lepiej -
mówił Arturo Sabatini z
akcentem, który tak rozśmieszał
Sarę i L~eę. Obie młode kobiety
tańczyły razem. L~ei łatwiej
przychodziło wykonywanie obrotów
z Sar niż z profesorem.
- Wiesz, naprawdę świetnie
tańczysz.
- I ty czynisz postępy.
- Nie kpij sobie ze mnie!
- Ależ ja wcale z ciebie nie
kpię, zapewniam cię... Wiesz,
Daniel chce cię zobaczyć.
- Przecież... Carmen
powiedziała mi, że musi
odpoczywać.
- Na pewno, ale dla
poprawienia jego samopoczucia
powinnaś pójść go odwiedzić.
- O niczym innym nie marzę...
- Panno L~eo, nie rozmawia się
tańczc tango.
- Przepraszam, panie
profesorze - powiedziała
parskajc śmiechem.
Po skończonej lekcji Carmen,
Sara i L~ea spotkały się na
chodniku avenida de Mayo.
- Może byśmy poszły na
czekoladę do kawiarni
Tortoniego? To tu obok.
- Czekolada w taki upał!...
Chyba oszalałaś - powiedziała
L~ea.
- Czekolada jest bardzo... jak
wy to mówicie... wzmagajca?...
Nie... Wzmiankujca?...
- Wzmacniajca.
- Che, o właśnie,
wzmacniajca.
- Wzmacniajca czy nie, wolę
jakiś orzeźwiajcy napój.
- Napijesz się, czego będziesz
chciała.
Po długiej dyskusji z Sar,
Carmen zgodziła się zabrać je do
siebie, na wizytę u Daniela.
Wzięły taksówkę, która dowiozła
je w okolice cmentarza la
Recoleta...
- To bliziutko std, pójdziemy
pieszo, tak będzie lepiej.
Przed bram mieszczańskiej
kamienicy Carmen zamieniła kilka
słów z jakimś młodzieńcem.
Najpierw przyjrzał się badawczo
L~ei i Sarze, a następnie dał
znak, że mog wejść.
Gdy weszły na trzecie piętro,
Carmen zadzwoniła trzy razy.
- Abr~e, soy yo. (Otwórz, to
ja.)
Drzwi się otworzyły.
- Quien es? (Kto to?)
- Amigas de Daniel, las
conozco. (Przyjaciółki Daniela,
znam je.)
Mężczyzna, który im otworzył,
cofnł się, by je przepuścić.
- Como sigue? (Jak on się
czuje?)
- Mejor, Ernesto est~a a su
lado (Lepiej,
Ernesto jest przy nim.)
- Sab~es, Ernesto, me alegra
mucho volver a verte. (Ernesto,
bardzo się cieszę, że cię
widzę!)
Pchnęła drzwi. W pokoju dzięki
wentylatorowi panował miły
chłód. I półmrok.
- Che, Ernesto, como and~as.
(Che, Ernesto, jak się masz?)
Młody człowiek o ciemnych
krótko przystrzyżonych włosach i
pięknej twarzy, któr
rozświetlały wspaniałe czarne
oczy, wstał z łóżka, na którym
przysiadł.
- Muy bien, Carmen, me dijeron
que Daniel estaba en tu casa y
que queria verme. (Bardzo
dobrze, Carmen. Powiedziano mi,
że Daniel jest u ciebie i chce
mnie widzieć.)
- Dzień, dobry, Danielu,
wygldasz świetnie.
Przyprowadzam ci gości.
- L~ea!... Sara... Miło was
widzieć. Samuel zajrzał do mnie
rano, potem Ernesto, a teraz wy
dwie, jestem uszczęśliwiony.
Gdybym wiedział, że dwie piękne
kobiety przyjd do mnie z
wizyt, to bym się ogolił.
- Będzie ci do twarzy z brod,
jak bardziej odrośnie -
powiedziała Sara. - W każdym
razie uważam, że nieźle z ni
wygldasz. Nie podzielasz mojego
zdania, L~eo?
- Nie, nie lubię brodaczy.
- Obiecuję, że jutro się
ogolę.
- Ogolisz się, gdy się lepiej
poczujesz, che - rzekła Carmen.
- Nigdy nie czułem się równie
dobrze.
A potem poważniejszym już
tonem spytał Sarę:
- Masz jakieś wieści?
Twarz jego kuzynki stężała.
- Tak - powiedziała zduszonym
głosem.
- Żebym jak najszybciej stanł
na nogi... Ernesto, to moja
kuzynka Sara, o której ci
mówiłem, i nasza znajoma, L~ea
Delmas. On nazywa się Ernesto,
spotkałem go w Cordobie podczas
odczytu o archeologii
prekolumbijskiej. Przypadliśmy
sobie do gustu. To on oprowadzał
mnie po Cordobie.
- Byłem też tłumaczem, chociaż
moja francuszczyzna jest marna.
- Co pleciesz, twój francuski
nie jest gorszy od mojego -
zaprotestowała Carmen. - Ale z
czego tak się śmiejecie? Aha!
już wiem, to mój akcent...
- Po części, ale twój akcent
jest uroczy; niezależnie od
akcentu rozumiemy się i to się
liczy - powiedziała L~ea,
całujc przyjaciółkę.
- Muszę już iść, mój brat
Roberto czeka na mnie -
powiedział Ernesto. - Przyjdę
jutro. Do widzenia, panienko, do
widzenia pani.
Zaledwie w kilka chwil po
wyjściu młodzieńca u drzwi
trzykrotnie zadźwięczał dzwonek.
- To musi być Samuel, obiecał,
że wpadnie wieczorem.
Siedzca na łóżku L~ea była
zamyślona i niespokojna.
- Co ci jest? - spytała Sara.
- Pomyślałam sobie, że w
takiej spokojnej dzielnicy i
cichym budynku to za duże
ożywienie i za wiele ludzi się
tu kręci. Podczas wojny wielu
ludzi z konspiracji wpadło
właśnie przez to.
- Masz rację - powiedziała
Sara. - Dlatego jutro, najdalej
pojutrze Daniel przeniesie się
gdzie indziej. Fran~cois znalazł
coś niedaleko portu.
Wszedł Samuel i podszedł do
brata.
- Wyglda na to, że lepiej się
czujesz, taki jestem szczęśliwy.
- Mam się dobrze... Jak Amos i
Uri?
- Dobrze. Prosili, bym ci
przekazał pozdrowienia.
- L~ea i Carmen, możecie
zostawić nas samych?
- Zgoda, ale niech go pan nie
męczy, che? Idziesz, L~eo?
Gdy wyszły, Daniel spytał:
- Kiedy to będzie?
- Nawet o tym nie myśl,
najpierw musisz wrócić do
zdrowia.
- Ale ja się bardzo dobrze
czuję. Wiem, że zaplanowaliście
to na ten tydzień... Nie ma
mowy, żebyście przystpili do
działania beze mnie.
- Zapewniam cię, Danielu, że
tak nie będzie - powiedziała
Sara - czekamy na odpowiedni
chwilę. W zasadzie powinny
opuścić hotel "Jousten" w
pitek. Masz więc trzy dni, żeby
odzyskać formę.
- To więcej niż trzeba.
Oczywiście, L~ea nie zostanie w
to wtajemniczona.
- Oczywiście - odparła Sara z
wahaniem w głosie.
- Wiele już ryzykowała dla
mnie, nie chcę, żeby jej się coś
stało. Przyrzekasz mi to,
Samuelu?
- Słowo daję, czyś ty się nie
zakochał?
Młodzieniec zaczerwienił się.
- Tak, na próżno sobie
powtarzam, że to idiotyczne, bo
ona kocha innego, ale nie mogę
jej nie kochać. Jest w niej
jakaś żywiołowość i duma, a
równocześnie jest taka czuła i
krucha, że chciałoby się wzić
j w ramiona, chronić j...
Rozumiesz, Saro?
- Tak, rozumiem, ale lepiej,
żebyś już o tym nie myślał. Ona
kocha Fran~cois, a Fran~cois kocha
j. Nie zapominaj, że dla naszej
sprawy oboje się poświęcili.
Motywy naszej zemsty s inne niż
powody ich działania.
- Doskonale o tym wiem, ale
jestem niemal gotowy rzucić wszystko,
by została ze mn.
- Nie chcę więcej słyszeć, jak
wygadujesz coś podobnego.
Przypomnij sobie nasz przysięgę
po spotkaniu z Simonem
Wiesenthalem: zabijemy ich tylu,
ilu zdołamy, i nikt ani nic nie
zawróci nas z tej drogi...
Przysięgałeś na pamięć twoich
rodziców, twoich sióstr...
Zaklinałeś się na ich śmierć, że
odkupisz tym swoje winy...
- Proszę cię, nie mów mi już o
tym - rzekł Daniel zakrywajc
twarz dłońmi.
Pobladły Samuel przygldał im
się z nieskończenie
nieszczęśliw min.
- Będę ci o tym przypominała,
jeśli będziesz trwał w tym
stanie ducha. Ty i ja mamy wiele
powodów, by prosić o
wybaczenie.
Daniel zaczł szlochać.
- Czy nie będziesz miała
litości?...
- Znaczenie tego słowa nie
jest mi już znane.
- Przestań, Saro, jesteś
okrutna! On jest młody, może
jeszcze zapomnieć.
- Zapomnieć!... Mówisz o
zapominaniu! Och, Samuelu, jak
możesz?
- Dla mnie zapomnienie jest
niemożliwe, ale dla niego?...
- Nie bardziej dla niego niż
dla kogokolwiek spośród nas. Nie
rozumiesz, że oni właśnie na to
licz: na nasze lenistwo, na
nasze tchórzostwo?... Czy nie
zaczynaj wmawiać, że komory
gazowe nigdy nie istniały, że
dokumenty i fotografie s
sfabrykowane...
- Ależ wszyscy doskonale
wiedz, że to kłamstwo, s
dziesitki tysięcy świadków!
- Tak, ale za dziesięć,
dwadzieścia lat, gdzie będ ci
świadkowie? Albo nie będ już
żyć, albo zdż "zapomnieć", jak
to określasz. Ja ci mówię, że
mamy obowizek czynić to, by
pamiętano o okrucieństwie
hitlerowców, i żeby kary
wymierzone tym, co przeżyli,
pogrżyły zabójców, którzy
poukrywali się na całym świecie,
w codziennym strachu i by nie
zaznali ani jednego dnia
spokoju, nie mieli ani jednej
spokojnie przespanej nocy...
Jest to jedynym celem mego życia
i uczynię wszystko, by ten cel
osignć.
Zadyszana Sara zamilkła.
Strach brał, gdy się na ni
patrzyło, kiedy dawała się
ponieść gniewowi mściciela;
czerwona twarz, na której
odznaczały się blade ślady na
policzkach, rysy stężałe, usta
wykrzywione w jakimś grymasie,
krótkie włosy zjeżone na
głowie... Wygldała jak
Gorgona...
Cisza, jaka zapadła po jej
wypowiedzi, zawierała w sobie
grozę.
Ktoś zastukał do drzwi.
Usłyszeli głos Carmen:
- Skończyliście?... Możemy
wejść?
Gdy Carmen i L~ea znalazły się
w pokoju, wyczuły napięcie i
przez chwilę zastygły nieruchomo
na progu. Samuel opanował się i
rozładował sytuację.
- Dajmy Danielowi odpoczć.
Idziesz, Saro?... L~eo, idzie
pani? Do jutra, braciszku.
- Do jutra... Do widzenia,
L~eo - powiedział ze znużeniem w
głosie.
L~ea pochyliła się i ucałowała
go czule.
- Dziękuję - wyszeptał.
- Zajmę się nim. Do jutra -
powiedziała Carmen.
- Gdzie cię podwieźć, L~eo?
- Nie, Saro, dziękuję ci,
przejdę się.
- Jak chcesz.
Dług chwilę L~ea stała,
spogldajc za oddalajc się
taksówk, któr odjechała Sara.
Ruszyła prosto przed siebie, aż
dotarła na placyk z biegajcymi
dziećmi pod potężnymi drzewami.
Naprzeciw wznosił się bardzo
wysoki mur, zza którego
wygldały krzyże i dachy kaplic:
cmentarz la Recoleta. Weszła w
monumentaln bramę. To nie może
być cmentarz dla biedoty -
myślała przemierzajc szerokie
alejki; po jej obu stronach
stały pomniki nagrobne
świadczce o zamożności rodzin
zmarłych. Niewiele miał on
wspólnego ze skromnym
cmentarzem w Verdelais, na
którym spoczywali jej rodzice i
siostra. Lecz jak zwykle
"obecność" zmarłych wpływała na
ni kojco. Na cmentarzu czuła
się, jakby to wyrazić? -
bezpieczna, tak właśnie:
bezpieczna. Nie potrafiłaby tego
wytłumaczyć, a jednak... Zmarli
nie mogli przecież wyrzdzić jej
krzywdy.
Rozbawiło j to dziecinne
rozumowanie.
- Rzadko spotyka się kogoś,
kto uśmiecha się na cmentarzu...
Zaprztnięta swoimi
metafizycznymi rozmyśleniami,
nie zauważyła, że przyglda się
jej jakiś młodzieniec. Po co się
wtrca w nieswoje sprawy?...
- Przed chwil byłem u Carmen.
Nie pamięta pani?
Tak, oczywiście, to ten piękny
chłopak o dziewczęcych oczach.
- Przepraszam, bujałam w
obłokach.
- Che!... To zaskakujce, gdy
się spotyka una chica linda
przechadzajc się po cmentarzu.
Nie boi się pani duchów?
- Nie, a pan?
Jak dzieciak wybuchnł
śmiechem, który niebawem
przeszedł w świszczcy kaszel.
Gdy zdołał wyrównać oddech, na
czole perlił mu się pot.
- Przepraszam... To astma.
- Jedna z moich sióstr w
dzieciństwie cierpiała na astmę:
co roku ze względu na ni
wyjeżdżaliśmy do La Bourboule.
Miałam jej to często za złe, i
to do tego stopnia, że drażniłam
się z ni i doprowadzałam do
ataku. Wiem, że to nieładnie,
ale... Nie znosiłam La
Bourboule.
- Istotnie, nie było to ładne.
Jak ona się teraz czuje?
- Nie żyje.
- Och, proszę mi wybaczyć...
- Może być pan spokojny, nie
umarła na tę chorobę.
- A na co?...
- Została zabita... Ale
zmieńmy temat, dobrze? Od dawna
zna pan Daniela?
- Nie, zaledwie od miesica.
Jak pani powiedział, poznaliśmy
się na odczycie poświęconym
archeologii prekolumbijskiej...
- Nie wiedziałam, że
interesuje się archeologi...
- Byłem zaskoczony, gdyż
najwyraźniej nie rozumiał ani
słowa z wykładu. No więc
zaczłem mu tłumaczyć...
- Skd pan wiedział, że mówi
po francusku?
- Nie wiedziałem, to intuicja.
Wygldał na zaskoczonego i
popatrzył mi prosto w oczy, był
bardzo spięty, czujny. Wydał mi
się sympatyczny, uśmiechnłem
się do niego... a on do mnie.
Pod koniec odczytu byliśmy już
przyjaciółmi. Poszliśmy się
czegoś napić i porozmawiać o
poezji, zwłaszcza o Rimbaudzie.
Jak to się stało, że ten jakże
nieufny Daniel tak szybko
zaprzyjaźnił się z nieznajomym?
To zadziwiajce, pomyślała L~ea.
Chociaż... ten chłopak był taki
bezpośredni w obejściu, tak
szczerze i życzliwie patrzył na
rozmówcę, że natychmiast miało
się ochotę mu zaufać. No i ten
rozbrajajcy uśmiech, w którym
była czułość, ale i ironia...
- A Carmen?
- Jej rodzice przyjaźni się z
moj ciotk Beatrix, u której
mieszkam. To zabawna i wesoła
dziewczyna, moja ciotka bardzo
j lubi.
- A pan?
Ernesto zaczerwienił się.
- Ja też... A pani jest t
dziewczyn, o której Daniel tyle
mi opowiadał, che?
L~ea nie odpowiedziała. Weszła
w boczn alejkę i usiadła na
stopniach jednej z kapliczek.
Podszedł do niej.
- Co pan robi?
- Studiuję medycynę...
Pierwszy rok.
- Jest pan komunist?
- Nie, nie jestem komunist.
Nie interesuje mnie polityka.
Natomiast opowiadam się
przeciwko niesprawiedliwości,
wszelkim przejawom
niesprawidliwości i przeciwko
pienidzom, które brukaj
wszystko. A co pani robi?
- Sama dobrze nie wiem.
Przyjechałam do Argentyny na
zaproszenie Victorii Ocampo.
- Victorii Ocampo?...
Redaktorki pisma "Sur"?
- Tak, poznałyśmy się w
Niemczech.
- W Niemczech... - powtórzył w
zamyśleniu. - Podczas wojny mój
ojciec zabierał mnie na
antyhitlerowskie zebrania. Byłem
bardzo młody, ale robiło to na
mnie ogromne wrażenie. Tam
właśnie zrozumiałem, że należy
uczynić wszystko, by Niemcy
przegrali wojnę. Musimy już iść,
zaraz zamkn bramy cmentarza.
Dokd pani idzie? Odprowadzę
pani.
- Do "Plaza".
- Che, doskonale się składa,
mieszkam w Arenales, to blisko
"Plazy". Chodźmy, mamy tramwaj,
który tamtędy jedzie...
26
Wróciwszy do hotelu L~ea
znalazła wiadomość od Fran~cois.
"Bdź o godz. #/21 w teatrze
Colon, weź taksówkę, wejdź
bocznym wejściem. Powiedz, że
oczekuj cię w loży numer
dwadzieścia pięć. Będę tam." Cóż
to znowu za tajemnicze
spotkanie? Nie potrafił działać
w jakiś prostszy sposób? "Kto
wie, czy znowu nie znajdę go
nieprzytomnego w tej loży..."
PoJechała do swojego pokoju i
puściła wodę do wanny.
- Se~norita, la entrada es
ac~a. (Panienko, wejście jest
gdzie indziej.)
- Ya lo s~e - odparła L~ea
domyślajc się sensu zdania. -
Palco especial veinticinco
(Wiem. Do loży specjalnej numer
dwadzieścia pięć) - zdołała
powiedzieć, czujc, że się
ośmiesza.
Mężczyzna przyjrzał jej się
porozumiewawczo i z kwaśnym
uśmiechem dał znak, by poszła za
nim. Zszedł po kilku stopniach,
ruszył korytarzem, potem skręcił
w inny, węższy tym razem i
gorzej oświetlony, minł dwoje
numerowanych drzwi i zatrzymał
się przed trzecimi. Dobiegały
zza nich dźwięki "Jeziora
łabędziego".
- Es ac~a se~norita (To tutaj,
panienko) - powiedział ściszonym
głosem i lekko zapukał do drzwi.
- Quien es? (Co tam?)
- Es el portero, estoy una
se~norita qui dice tener cita en
el palco numero veinticinco
(To portier, jestem z młod
panienk, która mówi, że ma
spotkanie w loży specjalnej
numer dwadzieścia pięć.)
Drzwi się uchyliły. Tavernier
obrzucił korytarz szybkim
spojrzeniem i cofnł się, by
przepuścić L~eę.
- Bueno, gracias (W porzdku,
dziękuję) - powiedział do
mężczyzny wręczajc mu napiwek.
- Que no me molesten. (Proszę
nam nie przeszkadzać.)
- Quedese tranquilo sen~or.
Luigi vigila (Może pan być
spokojny, proszę pana. Luigi
będzie nad państwem czuwać.)
L~ea zebrała fałdy sukni z
ciemnoczerwonego sztucznego
jedwabiu i usiadła na jednej z
obitych welurem tej samej barwy
ławeczek umieszczonych po obu
stronach wejścia. Kotara z tej
samej materii zasłaniała
miejsce, gdzie panował duszcy
upał. Fran~cois zaryglował drzwi.
- Zupełnie jak w pudełku.
- Zaczekaj, jeszcze nic nie
widziałaś - powiedział,
rozchylajc zasłonę.
Dwa krzesła z wysokim
oparciem, i jeszcze jedna
kotara.
- Chodź popatrzeć.
Podeszła, a on ostrożnie
uchylił zasłonę; gęsta krata z
kutego żelaza zamykała lożę.
- Coraz lepiej, teraz to już
jakbyśmy się znaleźli w
więzieniu.
- Pst, popatrz.
Znajdowali się na poziomie
podłogi parteru i mieli
wspaniały widok na nogi widzów.
Sceny - ani kawałka. Fran~cois
starannie zacignł zasłony i
przekręcił wyłcznik. Przyćmione
światełko lampki podkreśliło
kontury jego twarzy. W takim
półmroku wydawał jej się piękny
i niepokojcy.
- Pocałuj mnie... Przestań...
Co robisz?... Nie tutaj,
oszalałeś!...
- Dlaczego nie? Tego rodzaju
pomieszczenie zostało pomyślane
akurat na miłosne schadzki
cudzołożcych par albo też dla
tych, którzy chc widzieć nie
będc widzianymi.
- Fran~cois!...
Ich zbliżenie było szybkie,
gwałtowne... i cudowne.
Pół leżc spoczywała na
wskiej ławeczce, obojętna na
nieprzystojne rozchylenie ud,
serce biło jej mocno, fryzurę
miała zburzon, przymknęła
powieki. Fran~cois znów poczuł
pożdanie i musiał się
powstrzymać, by nie chwycić jej
w ramiona. Z żalem i
wściekłości obcignł jej
suknię. Stworzona była do
miłości, a nie do tego, w co j
wcigał. Nienawidził siebie
patrzc na jej brak pruderii.
- Widziałaś się z Danielem?
- Tak - odparła omdlewajcym
głosem.
- Nie chodź tam więcej, to
nazbyt niebezpieczne.
Otworzyła oczy i uniosła się.
- A dla Carmen i pozostałych
to nie jest niebezpieczne?
- Jest, ale oni wiedz, co
robi.
- Za to ja nie wiem?
- Nie chcę, żebyś się w to
mieszała.
- Już mi to mówiłeś. Ale
jestem w tym aż po szyję, w tych
waszych sprawach, nie warto się
oszukiwać.
Wykonał gest wyrażajcy
zniechęcenie.
- Jeszcze czas, byś wyjechała.
- Nie wyjadę, chcę wam pomóc.
W sali rozległy się gromkie
oklaski. Zastukano do drzwi.
- Qui~en es? (Co tam?)
- Un mensage para usted,
se~nor (Wiadomość dla pana,
proszę pana).
- P~aselo por debajo de la
puerta (Proszę wsunć pod drzwi).
Fran~cois wził kartkę,
przeczytał.
- To od Sary.
- Skd wie, że tu jesteśmy?
- Wykorzystujemy tę lożę jako
skrzynkę kontaktow.
- Co pisze?
Zawahał się.
- Że to dziś wieczorem.
- Tak szybko? No to chodźmy.
- Kochanie, zaklinam cię...
W jego głosie brzmiała
autentyczna rozpacz! Wzruszyło
j to.
- Chcę być z tob, możesz to
przecież zrozumieć. Kocham cię,
ale nie mogę znieść myśli, że
zostawisz mnie sam, podczas
gdy niebezpieczeństwo grozi
tobie, Sarze....
Fran~cois wził j w ramiona,
ucałował jej włosy i powiedział:
- Chodź więc.
Jego samochód był zaparkowany
niedaleko Pałacu
Sprawiedliwości.
- Dokd jedziemy?
- Do parku Palermo, Amos tam
na mnie czeka.
W alei Libertador panował
jeszcze duży ruch uliczny,
przejechali przez ogród różany,
objechali jezioro i zatrzymali
się w alei Infanta Isabel.
Fran~cois dał trzy sygnały
światłami i po przerwie jeszcze
dwa. Stojcy dalej samochód
odpowiedział na jego wezwanie.
- To on - powiedział ruszajc
z miejsca.
Gdy znaleźli się na wysokości
pojazdu, zatrzymał się.
- Co ona tutaj robi? - spytał
Amos.
- Zastępuje Daniela.
- To nie było uzgodnione.
- Wiem, ale potrzeba nam
kogoś, kto będzie stał na
czatach.
- Jak pan chce, wie pan, co
robi. Obie kobiety opuszcz
hotel i w towarzystwie
argentyńskiego policjanta
przejd na de Mayo. Koło katedry
będzie na nie czekał samochód.
Samuel jest na miejscu. Carmen i
Uri s w hallu hotelu, będ ich
śledzić aż do placu. Pan
pojedzie za nimi na wszelki
wypadek.
- O której godzinie?
- O dwudziestej trzeciej
trzydzieści. Niech pan zaparkuje
w alei Corrientes, ze
dwadzieścia metrów od hotelu. Ma
pan broń?
- Oczywiście.
- Dobrze, do zobaczenia
później.
Pod latarni Carmen i Uri
całowali się, gdy Rosa Schaeffer
i Ingrid Sauter wsiadały do
taksówki stojcej przed katedr.
Zatrzasnwszy drzwiczki,
policjant ruszył w drogę
kierujc kroki do Casa Rosada.
Pogwizdujc przeszedł obok
samochodu, w którym ściskała się
jakaś para, nie rzuciwszy na
nich nawet okiem.
- Teraz biegnij do Carmen, ona
wie, co trzeba robić. Uri
pojedzie za wami na motocyklu.
- Dokd jedziecie?
- Najprawdopodobniej będ
próbowały w nocy dostać się
statkiem do Montevideo. Za
chwilę spotkamy się w porcie.
Bdź ostrożna, kocham cię.
L~ea wysiadła i ruszyła w
stronę Carmen i Uriego. Nawet
jeśli zdziwił się, widzc L~eę,
nie dał nic po sobie poznać,
wsiadł na motocykl i odjechał
machajc im na pożegnanie.
Młoda Argentynka ujęła
przyjaciółkę za ramię.
- Nie mogłam zawiadomić
pozostałych, z wyjtkiem Uriego
- Daniel zniknł...
- Porwali go?
- Nie, poszedł do Sary.
- Skd wiesz?
- Około dwudziestej pierwszej
musiałam wyjść załatwić jakieś
sprawunki. Gdy wróciłam,
znalazłam jednego z czuwajcych
na straży towarzyszy przed
drzwiami ogłuszonego, a drugi,
ten w mieszkaniu, był zamknięty.
Na stole znalazłam kartkę od
Daniela, który zawiadamiał, że
idzie do Sary.
- I to wszystko? Tylko tyle?
- Che! Nie napisał powieści!
- Ale tak ciężko ranny!... A
gdzie jest Sara?
- Nie wiem.
- Odnoszę wrażenie, że
działamy bez żadnej logiki...
Uwaga, taksówka odjeżdża.
Odprowadziły j wzrokiem:
objechała plac i minęła obie
dziewczyny, które uskoczyły w
mrok.
- Carmen...
- Tak?
- Ten mężczyzna obok
kierowcy...
- Che?
- To Jones, jeden z tych,
którzy torturowali Daniela.
- Jesteś pewna?
- Tak, płynł naszym statkiem.
Co mamy teraz robić?
- Łapiemy taksówkę i jedziemy
na avenida de los Immigrantes do
takiej jednej esquina.
Dokerzy i marynarze popijajcy
w esquina rozdziawili gęby ze
zdumienia, gdy ujrzeli dwie
piękne dziewczyny.
- Que churrasca!
- Que taquerea!
- Que hembraje!
Wziwszy się pod boki Carmen
odcięła im się:
- Hijos de puta impotentes,
callense la boca bastardos solo
tierren huevas para insultar a
las imperes... (Wy s...sny,
impotenci, zamknijcie te wasze
bękarcie mordy, trzeba nie mieć
jaj, żeby znieważać kobiety...)
- Dej~a, Carmen, no son mala
gente. Se~nores, esta chica es
mi Sobrina y su amaiga... mi
sobrina tambi~en ( Daj spokój,
Carmen, to nie s złe chłopaki.
Chłopy, ta dziewczyna to moja
bratanica, a jej przyjaciółka...
To też moja bratanica).
- Disculpanos Juan, no to
podiamos adivinar (Skd mogliśmy
wiedzieć, wybacz nam, Juan).
- Tienes suerte de tener
sobrinas tan bien rellanas
(Szczęściarz z ciebie, że masz
tak piękne bratanice!)
I na powrót zajęli się swoimi
szklaneczkami. Juan zaprowadził
swoje "bratanice" za kontuar.
- Y esta, qui~en es? (A to
kto?)
- Note te preocupes, es una
amiga. (Przyjaciółka, nie bój
się.)
Przeszli na zaplecze
zastawione skrzyniami. Mężczyzna
wskazał im niewielkie okienko.
- Da a la calle que es
perpendicular a la avenida de
Los Immigrantes. De alli preden
vigilar todo. (Wychodzi na ulicę
równoległ do avenida de Los
Immigrantes, std będziecie
wszystko widzieć.)
- Gracias.
Mężczyzna wyszedł, zamykajc
za sob drzwi.
- Zaraz powinni nadjechać. Na
końcu avenida jest nabrzeże. O,
s!
Taksówka zatrzymała się.
Kierowca i Jones wysiedli z niej
i rozejrzeli się na wszystkie
strony, a następnie ruszyli do
esquina. Tylne drzwiczki
samochodu nadal pozostawały
zamknięte.
- Co one robi? - spytała
L~ea. - Dlaczego nie wysiadaj?
- Cicho bdź, daj posłuchać...
Kierowca rozmawia z kimś, to nie
jest właściciel... Maj jakiegoś
wspólnika na sali...
- No i co, widział nas?
Zatrzymał się motocykl. Jakaś
postać przemknęła przez ulicę.
Zahamował jeden samochód, potem
drugi. Hałas przewracanych
krzeseł, tłuczonego szkła.
Krzyki... Z taksówki wysiadła
jedna z kobiet. Wystrzał...
Zwaliła się na ziemię... Głos
Fran~cois Taverniera...
- Uwaga, uciekaj...
Kierowca i Jones z pistoletami
w dłoniach biegli do taksówki...
W świetle latarni Sara z
karabinem maszynowym... Seria...
Jones upadł... Kierowca ruszył z
miejsca... W esquina trwała
bójka... Tavernier ostrzelał
taksówkę... Jones uniósł się...
Daniel...
- Daniel! - krzyknęła L~ea.
Jones wystrzelił... Padł
strzał, który go dobił... Daniel
na ziemi... Fran~cois pochylił
się nad nim... Potrcajc Carmen
L~ea otworzyła drzwi... Jakiś
mężczyzna próbował j
przytrzymać, wyrwała mu się...
Uri wskoczył na swój motocykl i
rzucił się w pościg za
taksówk... Samuel osunł się na
kolana... Sara z wymierzonym do
strzału pistoletem maszynowym
zbliżyła się do ciała kobiety
leżcej na brzuchu... Nog
obróciła j twarz do góry...
- Nie, Saro!
...Nie słyszała L~ei...
Niczego nie słyszała...
Strzelała długimi seriami...
Ciało podskakiwało... Potworny
taniec świętego Wita... Sara
śmiała się... L~ea jak
skamieniała przygldała się
temu... Zapominajc o
niebezpieczeństwie...
Zafascynowana okropnym baletem
wykonywanym przed jej oczyma...
Wycie syren...
- Szybko, policja!
L~ea wyrwała się z tej
niezdrowej kontemplacji...
Fran~cois cignł Sarę za rękę...
A Sara śmiała się, jak ona się
śmiała! Dlaczego Samuel niesie
Daniela?...
- Carmen, and~a con el.
(Carmen, idź z nim).
Na tylnym siedzeniu samochodu
Taverniera Sara wciż się
śmiała...
- Ucisz j - błagała L~ea -
ucisz j.
Nie odpowiedział jadc szybko
po nabrzeżu. Nie słychać już
było wycia syren, zatrzymał więc
samochód, odwrócił się i
kilkakrotnie spoliczkował
Sarę... Wreszcie ucichł jej
szaleńczy śmiech.
Ruszył. Na tylnym siedzeniu
Sara starała się złapać oddech.
- Uważaj!...
W ostatniej chwili wyminł
wózek cignięty przez osiołka.
Usłyszeli za sob przekleństwa
woźnicy.
Samochód jechał z duż
szybkości wzdłuż doków.
Przejeżdżali przez jakś biedn
dzielnicę.
- Przedmieście to odbicie
zmęczenia podróżnika -
wyszeptała L~ea.
- Co mówisz? - spytał
Fran~cois.
- Przypomniała mi się strofa
Borgesa.
Spojrzał na ni zaskoczony.
- Czytasz Borgesa?
- Nie, ale w Mar del Plata
Victoria mówiła ten wiersz,
bardzo mi się spodobał jego
rytm, poprosiłam więc, by mi
przetłumaczyła.
Przystanęli w ciemnej ulicy
otoczonej wysokimi murami
oklejonymi podartymi plakatami,
na których napisano wielkimi
czarnymi literami: "Viva
Per~on". Wielkim kluczem
Fran~cois otworzył żelazn bramę
niewidoczn pod strzępami
papieru. Wjechali. Jakiś kot
uciekł z wściekłym miauczeniem.
W budynku naprzeciw rozbłysło
światło, oświetlajc podwórze
zawalone różnymi śmieciami;
środkiem biegła ścieżka. Miejsce
to tchnęło nędz.
- Gdzie jesteśmy?
- U przyjaciół, pozostali
dojad tutaj.
W świetle odcinała się
sylwetka Uriego.
- Daniel jest okropnie
poharatany, bez przerwy wzywa
L~eę.
- Jestem tutaj.
- Zaprowadzę pani do niego.
Spoczywał w kcie, leżc na
jakichś workach, przy nim byli
Samuel i Carmen. Samuel płakał.
- Nie płacz, bracie... Zimno
mi... L~ea, gdzie jest L~ea...
- Jestem, Danielu... Wyleczymy
cię... Och!...
Cofnęła się, zatykajc usta
dłońmi: dół brzucha chłopaka
zamieniony był w miazgę.
- L~ea...
Przezwyciężajc strach i
odrazę usiadła przy nim i
głaskała go po głowie. Jego
zlana potem twarz wyrażała takie
szczęście, że L~ea o mało się
nie rozszlochała.
- Jestem szczęśliwy... Jesteś
tu... Pochyl się... Trudno mi
mówić... Bdź dobra dla
Samuela... Miał już tylko
mnie... Nie boję się umierać...
Ale to trochę wcześnie... Nigdy
nie poznałem kobiety... Kiedy
cię ujrzałem... Od razu
wiedziałem, że to ty... Saro?
- Tak, jestem, jestem.
- ...Nie czuję już
nienawiści... Czuję wielki
spokój... Połczę się z moimi
rodzicami... L~eo?... Kocham
cię... Saro... nie L~ea... Nie
L~ea. L~ea...
Głowa opadła mu na ramię.
L~ea krzyknęła, wyrwała rękę z
dłoni Daniela i przypadła do
Fran~cois.
- Nie!... Och, nie... nie!
Samuel pochylił się nad ciałem
brata, złożył pocałunek na jego
czole i zamknł mu powieki.
Powoli, z trudem, wyprostował
się, popatrzył na zwłoki... Z
kieszeni wyjł chusteczkę do
nosa, starannie j rozprostował
i położył na głowie brata, po
czym zdecydowanym głosem
wypowiedział słowa Kadiszjatom:
- "Jisgadal, w'jiskadasz szmej
rabo, b'olmo di b'ro chir'usej
w'jamlich malchusej,
b'chajejchaun uw'jaumechaun,
uw'jaumechaun, uw'chajej d'chol
bejs jisrael, ba_agolo u bozman
koruw w'imru amen. Jehej szmej
rabo un' waruach l'olom ulojej
olmajo..." ("Niech będzie
uwielbione i poświęcone imię
Jego, wielkie na świecie, który
on kiedyś odnowi i wskrzesi
zmarłych i wzbudzi ich do życia
wiecznego, i odbuduje gród
Jerozolimy i utwierdzi świtynię
swoj w nim, i zgładzi służbę
bożków obcych z ziemi i
przywróci służbę Boż w miejscu
swojem, i panować będzie
Najświętszy, pochwalony On w
królestwie swoim i w majestacie
swoim. Za życia waszego i za dni
waszych i za życia całego domu
Izraela wnet i w czasie bliskim
- i mówcie: Amen!"
Modły Izraelitów,
tłum. i objaśnił
Dyr. Salomon Spitzer, Kraków,
(nakład i własność
Dyr. Salomona Spitzera).
27
Odwieźli L~eę do hotelu
"Plaza". Zamieniwszy kilka słów
z dyrektorem, którego kazał
obudzić, Fran~cois Tavernier
odjechał z Sar Mulstein i
Carmen Orteg. Nie udali się do
mieszkania młodej Argentynki
obawiajc się, że jest ono
obserwowane przez nazistów, lecz
pojechali na ulicę San Martin de
Tours do antyperonistowskiego
lekarza Ricarda Lopeza,
portugalskiego Żyda. Tam właśnie
w luksusowym gabinecie lekarza
czekali na Samuela Zedermana,
Amosa Dayana i Uri Zohara.
Zjawili się o trzeciej nad
ranem. Doktor Lopez zmierzył
ciśnienie blademu i wstrzsanemu
dreszczami Samuelowi i podał mu
środek uspokajajcy. Niebawem
brat Daniela zapadł w
niespokojny sen.
We wczesnych godzinach rannych
Lopez skrzyknł przyjaciół,
którzy pojechali po ciało
Daniela i przewieźli je do
szpitala Rivadaria na oddział,
którego był ordynatorem. Dopiero
wtedy Sara i jej przyjaciele
nieco odpoczęli.
Dwa dni później dzienniki w
kilku linijkach odnotowały
zajście w "Los Immigrante", w
wyniku którego śmierć poniosła
kobieta, majca przy sobie
paszport na nazwisko Maria
Escalada. Artykuł w "La Prensa"
ilustrowano zdjęciem.
- To nie jest Rosa Schaeffer -
stwierdził Samuel.
- To Ingrid Sauter. Gruba
Berta nadal hasa na wolności -
dodała Sara.
- Nie ona jedna. Mój kolega,
doktor Pino Frezza, który
podczas wojny należał do
otoczenia Mussoliniego, zgłosił
w swojej ambasadzie, że spotkał
Martina Bormanna niedaleko
piwiarni "A$b$c" na ulicy
Lavalle. Argentyńskie
organizacje żydowskie
przeprowadziły dochodzenie i
poszukiwania, do dziś bez
skutku. Bormann przepadł jak
kamień w wodę. Pod przykrywk
Capri, prowadzonej przez Karla
Fuldnera, komitety przyjmujce
uchodźców, handel fałszywymi
paszportami, między innymi w San
Isidro, s świetnie
zorganizowane. W gazecie "Der
Weg", której pierwsze numery
ukazały się w ubiegłym roku,
profesor Johannes von Leers,
szef do spraw propagandy
antyżydowskiej u Goebbelsa,
który wsławił się opublikowaniem
"Die Juden seben dich an" ("Żydzi
cię obchodz"), podjł ataki
skierowane przeciwko Żydom i
swoj pronazistowsk propagandę,
swoje teksty podpisujc
pseudonimem "doktor Euler" lub
prawdziwym nazwiskiem. Wiemy, że
jest w kontakcie z ukrywajcymi
się hitlerowskimi zbiegami i że
prowadzi rozległ korespondencję
z Austri i Niemcami. Jego
mieszkanie pod 863 Martin_Haedo
y Vincente Lopez znajduje się
pod stał obserwacj. Utrzymuje
jak najlepsze stosunki z wysoko
postawionymi osobistościami z
kół peronistowskich. Czuj się
tutaj jak ryby w wodzie. Lecz
nie należy wycigać wniosków, że
wszyscy Argentyńczycy s
pronazistowscy. Należy pamiętać o
wybuchu radości mieszkańców
Buenos Aires na wieść o
wyzwoleniu Paryża. Liczni
deputowani opozycyjni występuj
w parlamencie, demaskujc
oficjalne instytucje, które
zatrudniaj byłych nazistów, jak
to czyni jeden z moich
przyjaciół doktor Augustin
Rodriguez Araya i Sylvano
Santander...
- Czy wiadomo, gdzie przebywa
Rosa Schaeffer? - spytała Sara,
przerywajc Ricardo Lopezowi.
- Odnaleźliśmy taksówkę,
oczywiście pust, została
skradziona. Właściciel wniósł
skargę na policję, która
przesłuchiwała go nieco
brutalnie. Biedny człeczyna
powtarzał tylko: Me robaron a
Mi... Me robaron a Mi... (To mnie
okradli... To mnie okradli...)
...Obecnie znajduje się na
oddziale reanimacji w Szpitalu
Hiszpańskim.
- Sdzi pan, że był ich
wspólnikiem? - spytał Tavernier.
- Możliwe. Mógł wynajć
taksówkę, a potem zgłosić, że mu
j skradziono. Jeden z kolegów
ma do mnie zadzwonić, jak tylko
taksówkarz odzyska
przytomność. Natomiast Rosa
Schaeffer po strzelaninie nie
mogła wejść na pokład. Jesteśmy
niemal pewni, że nie opuściła
Buenos Aires. Nasi najlepsi
wywiadowcy koczuj w miejscach
uczęszczanych przez nazistów i
ich popleczników. Niechybnie w
jakimś momencie Rosa Schaeffer
nawiże z którymś z nich
kontakt. Szczególnie dokładnie
obserwujemy mieszkanie von
Leersa i lokale Capri'ego. Panie
Tavernier, czy zadzwonił pan do
Ambasady Francji.
- Tak. Nikt się o nas nie
dopytywał, będziemy mogli wrócić
do naszego mieszkania na
Viamonte.
- Dobrze. Pan Zederman
powinien zgłosić się, by
zidentyfikować zwłoki brata i
wydać dyspozycje dotyczce
pogrzebu.
- Trzymaj się, Samuelu, pojadę
z tob - rzekł Fran~cois.
- Ja też pójdę z wami -
powiedziała Sara.
- Czy rzeczywiście to
konieczne?
- Ja o tym decyduję. Kochałam
go jak brata, jak syna, chcę się
z nim pożegnać.
- Jak chcesz.
Śmierć Daniela, młodego
chłopca, wszyscy odebrali jako
krzyczc niesprawiedliwość.
L~eę załamała ta śmierć. Przez
kilka następnych dni prawie nie
wychodziła ze swego pokoju w
"Plaza" i leżała na łóżku z
oczyma wbitymi w sufit. Po
dramacie, jaki się rozegrał, nie
widziała ani Fran~cois, ani Sary,
ani Samuela. Codziennie
odwiedzała j Carmen i czyniła
daremne próby, by wyrwać j z
samotni. Victoria Ocampo chciała
zabrać j do San Isidro, lecz
L~ea odmówiła. Dopiero Ernesto,
argentyński przyjaciel Daniela,
zdołał wyrwać j z tego marazmu.
Śmierć przyjaciela bardzo go
poruszyła i u L~ei szukał
pociechy, której oczywiście nie
znalazł. Rozpacz i ból pchnęły
ich ku sobie.
Z bukietem w dłoni udał się na
górę do jej pokoju. Zastał drzwi
otwarte, a L~eę leżc na łóżku
i drzemic. Miała na sobie
tylko bladoniebiesk halkę z
jedwabiu. Zasłony były na wpół
zasłonięte ze względu na
południowy upał. Choć starsza od
niego o kilka lat, zareagowała
jak małe dziecko i skuliła się
jak wystraszone zwierztko.
- Che, to ja, Ernesto, niech
się pani nie boi... Nie powinna
pani zostawiać otwartych drzwi.
- Wiem - odparła cichutko.
Popatrzył na ni zdziwiony, w
niczym nie przypominała tej
zdecydowanej i silnej młodej
kobiety, jak poznał, wygldała
na mał przerażon i bezradn
dziewczynkę. Poczuł się
niezgrabny, onieśmielony,
zapałał szalon chęci
pocieszenia jej. Przysiadł na
brzegu łóżka, gładził delikatnie
jej włosy, mówic słowa, których
nie rozumiała, lecz których
brzmienie było słodkie i kojce.
Odwróciła się i spojrzała na
niego oczyma, w których jeszcze
lśniły łzy, lecz na jej ustach
rozkwitał już uśmiech.
- Dziękuję, Ernesto, tak mi
dobrze przy panu... Niech się
pan obok mnie wycignie i
potrzyma mnie za rękę... Niech
pan coś do mnie mówi w swoim
języku... Tak lubię pana głos...
Ile czasu spędzili tak jak
dwójka grzecznych dzieci? W
zupełnie naturalnym odruchu ich
usta odnalazły się... Ledwo
uświadamiali sobie pożdanie,
jakie zawładnęło ich ciałami.
L~ea przylgnęła do niego, jego
ręce ześliznęły się...
Jak za każdym razem, gdy się
kochała, L~ea czuła, że rodzi
się na nowo. Pochyliła się nad
swoim młodym kochankiem. Jaki
był piękny, miał takie słodkie
wargi i niezdarne dłonie, takie
czułe! Nie miała wyrzutów
sumienia myślc o Fran~cois
Tavernierze. W tym zbliżeniu
było tyle spontaniczności,
uczucia, serdeczności, ufności!
Ten akt miłosny przyniósł im
pociechę.
- Głodna jestem - powiedziała
- może byśmy zeszli na dół na
kolację?
W hotelowym grillu z najwyższ
przyjemności powitano "la linda
francesa" (ładna Francuzka).
Oboje młodzi ludzie byli
traktowani jako goście wyjtkowi
pomimo niezbyt starannego ubioru
Ernesto. L~ea pragnęła zwierzyć
mu się, lecz nie wiedziała, jak
dalece był wtajemniczony w rolę
Daniela. Carmen powiedziała
kiedyś: "To sprzymierzeniec, ale
nie interesuje się polityk,
jest antyperonist i nic
więcej." Opowiadała mu o
Montillac, wyznajc, jak bardzo
zaczyna tęsknić za domem, i jak
tutejsza przyroda wydaje się jej
mało urozmaicona.
- Mało urozmaicona dla kogoś,
kto nie potrafi patrzeć. Ciekaw
jestem, co powiedziałaby pani o
księżycowej pustyni w Patagonii?
- Czy to w Patagonii s
wieloryby?
- Tak, przy przyldku Vald~es.
- Mój ojciec oszalał na
punkcie wielorybów, odkd ujrzał
je w Meksyku. Chciałabym je
zobaczyć.
- Trzeba pojechać do Puerto
Piramides, gdzie co roku
zbieraj się w okresie od lipca
do grudnia.
- Powinien mnie pan tam
zabrać.
L~ea była mu wdzięczna za tę
beztrosk, lekk rozmowę. Jakże
dalecy byli od strachu, smutku,
śmierci... Pożegnali się
słowami: "Do jutra".
To miłosne intermedium
postawiło L~eę na nogi. Ukojona
myślała teraz o Danielu z czułym
smutkiem i przypominała sobie
ostatnie słowa młodzieńca do
swego brata Samuela.
Przypuszczała, że jej obecność
nie będzie pocieszeniem dla
Samuela, lecz przynajmniej mogła
spróbować dodać mu nieco otuchy.
W położonym niedaleko "Plazy"
skromnym hotelu, w którym
zatrzymali się obaj bracia,
powiedziano jej, że nie widziano
ich od czterech dni. Cztery dni!
To już tyle minęło! Zdecydowała
się zadzwonić do Fran~cois.
Telefon odebrała Sara.
- Nareszcie wróciłaś na
ziemię! - powiedziała Sara.
L~eę zdziwił i zasmucił ton
jej głosu.
- Dlaczego tak do mnie
mówisz?... Byłam zupełnie
zdruzgotana, możesz to
zrozumieć?...
- Przepraszam, rozumiem... Ja
jestem już ponad tym. A jednak
boleśnie odczułam śmierć
Daniela, nie sdziłam, że jestem
jeszcze zdolna coś odczuwać.
Zdawało mi się, że wyczerpałam
zasoby cierpienia... Raz jeszcze
udało im się zadać mi ból... Nie
zabili mnie całkiem... Daniel
był moim bratem... Teraz jestem
jeszcze bardziej samotna niż
kiedykolwiek... Pomszczę jego
śmierć, jak bym pomściła jego
życie... Zabiję...
- Cigle mścić się... Cigle
zabijać...
- Cigle, przysięgłam to
dzisiaj po południu na jego
mogile.
- Dziś po południu?...
Pochowaliście go beze mnie?
- Samuel tak chciał,
twierdził, że takie byłoby
życzenie Daniela.
Na długo zapadła cisza.
- Halo, jesteś tam?...
- Tak... Chciałabym rozmawiać
z Fran~cois.
- Pojechał do Mendozy, zaraz
po pogrzebie.
- Nie kazał mi nic przekazać?
- Tak. Zostawił list, który
zaraz ci poślę.
- Nie, już po niego jadę.
L~ea odniosła wrażenie, że
Sara wychudła i postarzała się;
już nawet krótkie ciemne włosy
nie odmładzały jej twarzy. Miała
na sobie biały kostium, który
tylko podkreślał ziemistość jej
cery. Na widok przyjaciółki
zareagowała z radości.
- Wygldasz prześlicznie. To
zamknięcie w "Plazy" doskonale
ci zrobiło.
L~ea poczuła, że się rumieni.
- Dziękuję, czuję się lepiej.
Co Fran~cois robi w Mendozie?
- Pojechał tam służbowo.
Trzeba stwarzać pozory dla
naszej obecności.
- Kiedy wraca?
- Za trzy - cztery dni.
Zostałam na jutro zaproszona
przez Evę Per~on na herbatę w
towarzystwie pań z Fundacji Evy
Per~on. To takie charytatywne
stowarzyszenie, które żona pana
prezydenta utworzyła, by się
zemścić na stowarzyszeniu Dam
Miłosierdzia. Stowarzyszenie to,
do którego należ wszystkie
kobiety z arystokracji porte~na,
bardzo zamożnej, wyślizgały z
honorowego przewodniczenia
piękn Evę, mimo że tradycyjnie
tytuł ten przypada w udziale
małżonce prezydenta. Se~noras
portanas nigdy nie zechciały
przyjć jej do swego grona.
Chodź tam ze mn, czas mi
przyjemniej upłynie.
- A co ja miałabym tam robić?
- Dotrzymywać mi towarzystwa,
a przede wszystkim zachowywać
się tak, jak byśmy były bardzo
blisko z Per~onem. To może nam
się kiedyś przydać.
- Jak chcesz.
W taksówce, wiozcej j do
hotelu, L~ea przeczytała list od
kochanka:
"Moje kochane piękności,
Dni spędzone z dala od Ciebie
wydaj mi się wieczności. Nie
mogę żyć spokojnie, odkd jesteś
tutaj. Bez przerwy boję się, że
może Ci się coś stać. Nigdy nie
doświadczyłem tylu obaw o kogoś;
czuję się, jakbym był
sparaliżowany. Złości mnie to.
Raz jeszcze zaklinam Cię, moja
piękna miłości, byś opuściła
Argentynę, wracaj do Francji i
czekaj na mnie w Montillac. Tam
jest Twoje miejsce, a nie w tej
atmosferze gwałtu, przemocy i
nienawiści. Jesteś stworzona do
życia, do miłości, jesteś samym
światłem. Nie daj się owładnć
uczuciom, które nie s Ci
bliskie. Jest w Tobie tyle
prawdziwego rozsdku; jesteś
stworzona do rzeczy miłych,
przyjemnych i łagodnych, a tutaj
nie mogę Ci zapewnić
bezpieczeństwa, i kto wie, może
nawet uchronić przed śmierci.
By Cię wyrwać ze szponów tego
kraju, gotów jestem wszystko
porzucić, opuścić przyjaciół i
pozwolić im zginć w tym
błocie... Wiem, że Cię to
zaskoczy, lecz wyjedź,
kochana... Jeśli nie chcesz sama
wyjeżdżać, wyjadę z Tob. Kocham
Cię.
Fran~cois"
To prawda, musiał j kochać,
skoro napisał taki list, on,
człowiek honoru, nieprzejednany
bojownik. Nie mogła przystać na
jego propozycję, jego
zobowizania wobec Sary były
czymś nieodwracalnym, czymś
świętym. Nie wybaczyłaby mu
tej zdrady, choćby nawet przez
wzgld na wierność danemu słowu.
Ernesto umówił się z L~e na
cmentarzu Chacaritas przy grobie
Carlosa Gardela.
- Jak go znajdę? - spytała.
- Każdy strażnik wskaże ci
drogę - odparł.
Istotnie, L~ea bez trudnu
znalazła miejsce. Nad grobem
wznosił się wielki posg
słynnego wykonawcy tanga,
trzymajcego jedn rękę w
kieszeni spodni, a w drugiej...
zapalonego papierosa, z którego
błękitny dymek wzbijał się do
nieba w to upalne popołudnie.
Ten zapalony papieros bardzo
zdziwił L~eę.
- Tutaj panuje zwyczaj
częstowania Gardela papierosem.
Chcesz go poczęstować?
Wspomagana przez swojego
towarzysza L~ea wsunęła między
palce z brzu nowego zapalonego
papierosa.
O tej porze dnia na cmentarzu
było niewiele osób, dlatego też
uwagę L~ei zwróciła kobieta w
ciężkiej żałobie, eskortowana
przez dwóch mężczyzn. Nie
ulegało najmniejszej
wtpliwości: jednym z nich był
Barthelemy. A więc?... Ta
kobieta?... Mogła ni być
jedynie Rosa Schaeffer. Za
wszelk cenę nie wolno stracić
ich z oczu. Ujęła Ernesta pod
ramię.
- Widzisz te trzy osoby, o
tam?
- Tak.
Zrób coś dla mnie. Idź za nimi
i nie odstępuj ich na krok.
- Ale dlaczego?
- Tego nie mogę ci teraz
wyjaśnić. Sama nie mogę ich
śledzić, jedno z nich zna mnie.
Zgoda?
- Zgoda. Gdzie cię znajdę?
- Wracam do "Plazy". Jak tylko
się dowiesz, gdzie mieszkaj,
przyjedź do mnie.
Była już głęboka noc, gdy
Ernesto zapukał do jej drzwi.
- No i co?
- Nie było łatwo, pojechali
metrem, potem tramwajem, wzięli
taksówkę i znowu wsiedli do
metra. Miałem dużo szczęścia, że
ich nie zgubiłem.
- Dokd pojechali?
- Trzymaj się mocno, niedaleko
std, do "Paraguay".
- Jesteś tego pewny?
- Che, prawie godzinę stałem w
bramie, nikt nie wychodził. A
teraz mogłabyś mi wreszcie
powiedzieć, o co chodzi?
- Ci ludzie s odpowiedzialni
za śmierć Daniela, to naziści.
Przez chwilę nie odzywał się
zaskoczony.
- Teraz ja cię pytam, jesteś
tego pewna?
- Tak. Przepraszam, ale nie
mogę ci nic więcej powiedzieć.
Może nawet wyjawiłam ci już za
dużo.
- Nie ufasz mi?
- To nie o to chodzi, ale ci
ludzie s bardzo niebezpieczni.
L~ea zadzwoniła do Sary; nikt
nie odbierał telefonu.
Rozpuściła włosy dotychczas
upięte w koczek i potrzsnęła
głow, jakby chciała uwolnić się
od ich ciężaru.
- Jaka jesteś piękna!
- Chodź, połóż się przy mnie,
jestem zmęczona i chce mi się
spać.
- Spać?...
Zasnęli znacznie później.
Obudził ich dzwonicy telefon.
- Halo? - powiedziała L~ea
ziewajc.
- Przepraszam cię, kochanie,
obudziłem cię?... Chciałem się
dowiedzieć, jak się masz... Czy
Sara oddała ci mój list?...
Kocham cię... Tęsknię za tob...
Halo!... Słyszysz mnie?
- Tak.
- Nie jesteś sama.
- Nie, to nie to.
- Przepraszam, że
przeszkadzam.
W Mendozie Fran~cois ze złości
rzucił słuchawkę na widełki.
L~ea odłożyła słuchawkę powoli,
jakby z żalem. Ernesto patrzył
na ni pytajco. Dyskretnie nie
zadawał pytań.
- Późno się zrobiło, muszę już
iść, moja ciotka i brat będ się
niepokoić.
Przytuliła się do niego.
- Dobrze mi było z tob.
Przyjrzał się jej wzrokiem,
który zdawał się w niej czytać.
Gdy się ubrał, spytał:
- Do jutra?
Zamiast odpowiedzi L~ea lekko
skinęła dłoni.
28
Późno rano L~eę obudziło
dzwonienie telefonu; to Samuel
chciał się z ni zobaczyć.
Odpowiedziała, że zaraz schodzi.
Kwadrans potem znalazła się w
hallu.
Samuel czekał na ni siedzc w
fotelu, obojętny na kręccych
się gości hotelowych, z
nieobecnym spojrzeniem,
opuszczonymi ramionami. Jakaż w
nim zaszła zmiana! Wrażenie było
tak silne, że przez kilka chwil
L~ea stała nieruchomo. Ten
właśnie moment wybrał Rik
Vanderveen, by podejść do niej.
L~ea nie miała żadnych o nim
wieści od ucieczki z estancii
Ortiz. Na jego widok poczuła
ogromny, paraliżujcy strach.
- Dzień dobry, moja droga. Nie
cieszy się pani, że znowu się
spotykamy?... Nasi przyjaciele
byli dość zdumieni państwa
pospiesznym wyjazdem. Jak się
czuje pani Tavernier?... Ponoć
lepiej, jak wieść niesie... A
ten drogi pan Tavernier?...
Wspaniały z niego pilot.
W trakcie trwania tego
monologu Samuel wstał i stanł z
boku przegldajc prospekty
reklamowe. L~ea zrozumiała; nie
wolno dopuścić, by Vanderveen
dostrzegł zwizek pomiędzy
bratem Daniela a ni. Zdołała
się uśmiechnć.
- Dzień dobry, Rik... Jestem
zaskoczona, nie spodziewałam się
pana zobaczyć. Ma się pan
dobrze?
- Jak pani widzi, jestem w
świetnej formie, klimat
argentyński mi służy. Pani
również, jak się zdaje... Za
każdym razem jest pani jeszcze
piękniejsza.
- Dziękuję.
- Przyjechałem na kilka dni do
Buenos Aires, czy zrobi mi pani
ten zaszczyt i zje ze mn obiad
lub kolację?
- Bardzo chętnie, ale dziś i
jutro jestem zajęta.
- No to, powiedzmy, pojutrze,
kolacja? O dziewitej?...
Odpowiada to pani?
- Tak, tak, doskonale. Gdzie
się pan zatrzymał?
- Tutaj, oczywiście. Mieszkamy
pod jednym dachem. Pożegnam
pani, mam ważne spotkanie.
Proszę pamiętać... Pojutrze...
Liczę na pani.
Rik Vanderveen oddał klucz
portierowi i wyszedł z hotelu;
przedtem pomachał L~ei na
pożegnanie.
Na darmo L~ea powtarzała
sobie, że informacje, jakimi
dysponowała na temat
Vanderveena, nie wskazywały na
to, że mógł być wspólnikiem
Jonesa i Barthelemy'ego, ale
jego obecność na estancia Ortiz
sugerowała, że był jednym z
nich. W hallu poczuła się
zagrożona, wystawiona na
spojrzenia: nie wolno, by j
skojarzono z Samuelem.
- Niech pan idzie za mn -
szepnęła ocierajc się o niego.
Niedbałym krokiem L~ea doszła
do stacji metra San Martin,
upewniajc się, czy Samuel idzie
za ni. Tylko oni wsiedli do na
wpół pustego wagonu. Nikt ich
nie śledził.
Położyła dłoń na ręce Samuela.
Przez chwilę milczeli.
- Przyszedłem powiedzieć, żeby
wracała pani do Francji...
- Pan też? Co się wam
wszystkim stało, że tak chcecie
się mnie std pozbyć?
- To nie jest odpowiednie dla
pani miejsce. Zawsze byłem
przeciwny wpltywaniu pani w
nasze sprawy, wbrew opinii Sary.
- Sara nie przyczyniła się w
żaden sposób do mojego przyjazdu
do Argentyny!
- To bez znaczenia, musi pani
wyjechać.
- Nie.
- Czy, do diabła, nie rozumie
pani, że nasza walka pani nie
dotyczy?!
- Zapomina pan o zabójstwie
mojej siostry?... Dlaczego
odmawiacie mi prawa do zemsty?
Pocig zwolnił, po chwili
zatrzymał się.
- Wysidźmy - powiedział.
Znaleźli się na plaza de la
Republica, naprzeciw obelisku.
- Chodźmy na Corrientes, tam
dużo ludzi.
Przez kilka chwil szli w
tłumie.
- O moim wyjeździe
porozmawiamy innym razem, mam
panu coś do zakomunikowania.
Usiłowałam skontaktować się z
Sar, ale nikt u niej nie
odbiera telefonu. Wiem, gdzie
się ukrywa Rosa Schaeffer.
- Co takiego? Co pani mówi?
- Wiem, gdzie się ukrywa Rosa
Schaeffer, w Paraguay_Esmeralda.
- Ależ to...
- Tak, tylko dwa kroki std.
- Chodźmy tam.
- Nie chce już pan, żebym
wyjechała?
Samuel nie odpowiedział,
przyśpieszył tylko kroku i
skręcił w ulicę Esmeralda. L~ea
z trudem nadżała za nim.
- To tutaj.
Stary zniszczony budynek, na
parterze pasmanteria.
- Uwaga!
L~ea wpadła do sklepiku, a
za ni Samuel. Podeszła do nich
sprzedawczyni.
- Buenos dias sen~orita,
buenos dias sen~or. Qu~e desean?
(Dzień dobry, proszę panienki.
Dzień dobry panu. Co państwo
sobie życz?)
Cóż odpowiedzieć? L~ea
pokazała na migi, że coś zszywa.
- Quieren hilo? Que color?
(Potrzebuje pani nici? W jakim
kolorze?)
- Niebieski.
- Może mi pani powie, co się
dzieje?
L~ea bacznie spogldała na
wystawę.
- Widziałam Barthelemy'ego,
szedł w naszym kierunku.
- Sdzi pani, że nas widział?
- Myślę, że nie.
- Aqui tiene sen~orita. Es el
color que me pidi~o? (Proszę
bardzo, czy to odpowiedni
kolor?)
- Si, gracias. (Tak, dziękuję.)
Wychodzc ze sklepiku, L~ea
wsunęła szpulkę nici do
kieszeni.
- Trzeba tutaj wrócić z
kimś, kto mówi po hiszpańsku i
spróbować dowiedzieć się, na
którym piętrze mieszkaj.
Chodźmy, pójdziemy po Amosa i
Uriego.
- No to jak? Mogę zostać?
Samuel wzruszył ramionami.
Taksówka zawiozła ich do domu
doktora Ricardo Lopeza.
Usłyszawszy, natychmiast wysłał
dwóch najlepszych agentów ze
swojej organizacji. Oczekujc
ich powrotu, lekarz kazał podać
poczęstunek. Dopijali kawę, gdy
u drzwi wejściowych rozbrzmiał
dzwonek. To była Sara.
- A, tutaj jesteś -
powiedziała, widzc L~eę. - Nie
zapomniałaś, że idziemy do Casa
Rosada? Co ona tutaj robi? -
dodała zwracajc się do Samuela.
Nie musiał odpowiadać na jej
pytanie: znowu dzwonek do drzwi.
Tym razem byli to Argentyńczycy,
którzy wracali z ulicy
Esmeralda. Gdy złożyli
sprawozdanie z przebiegu swojej
misji, wszyscy odnieśli
wrażenie, że Sara odżywa.
- Teraz nie może już mi się
wymknć - rzekła ze złowrogim
uśmiechem.
- Trzeba wykurzyć j z tej
kryjówki, ale przedtem należy
zlokalizować jej ochroniarzy.
- Son tres - powiedział jeden
z Argentyńczyków - un policia
criollo vestido de civil vigila
el immueble desde el caf~e de
enfrente, un mestizo y un
alem~an. (Jest ich trzech: jeden
policjant criollo w cywilu
pilnuje kamienicy w kawiarni
naprzeciwko, jeden mestizo i
jeden Niemiec).
- Conoc~es al mestizo? (Znasz
tego mestizo?)
- Si es un bandido muy
peligroso la policia lo utiliza
a menudo para malosnegocios.
(Tak, to bardzo groźny łobuz,
często policja wykorzystuje go
do brudnej roboty.)
Lekarz wygldał na
zaniepokojonego.
- To przykre - powiedział
zwracajc się do Samuela i Sary
- oznacza to, że policja jest w
to zamieszana. Trzeba będzie iść
na całego.
- Co zamierzacie zrobić? -
spytała Sara.
- Nadal obserwować i starać
się zyskać zaufanie jednego ze
strażników.
- Musz być czujni.
- Żaden Argentyńczyk nie oprze
się pięknej kobiecie.
- Kogo ma pan na myśli?
- Poślemy Carmen na
rekonesans w kawiarni.
- Och, nie, nie Carmen! -
wykrzyknęła L~ea.
- Carmen jest jednym z naszych
najlepszych agentów, a ponadto
jest prześliczna.
- No właśnie - pomyślała L~ea.
Sara podeszła do niej.
- Dobra robota, kochanie. Nie
zapomniałaś o naszej
herbatce?... Mamy dość czasu,
żeby się przygotować. Musimy
ubrać się stosownie.
W jednym z salonów Casa Rosada
Eva Per~on zasiadała w fotelu z
wysokim oparciem z pozłacanego
drewna, obitym czerwonym
aksamitem. Ubrana była w
wytworn biał suknię wymyślnie
drapowan. Otaczały j kobiety w
kapeluszach, wszystkie bardzo
eleganckie. Sara i L~ea też były
eleganckie, lecz w znacznie
mniej ostentacyjny sposób.
- Cieszę się bardzo, że pani
widzę, pani Tavernier, panienkę
również.
L~ea nie zrozumiała, lecz
ukłoniła się z uśmiechem.
- Rozmawiałyśmy z paniami o
roli kobiety w społeczeństwie.
Dużo o tym myślałam. Dzieliłam
się moimi myślami z generałem.
Dzięki jego cierpliwości i
uczuciu mogłam zrozumieć
różnorodne aspekty niezliczonych
problemów kobiet w moim kraju i
na świecie. Rozmowy te pozwoliły
mi raz jeszcze zrozumieć geniusz
jego osobowości. Miliony
mężczyzn zapewne staj, jak i
on, każdego dnia przed
nabrzmiałymi w naszym pełnym
obaw wieku problemami kobiet w
społeczeństwie. Lecz myślę, że
niewielu spośród nich starało
się - jak generał - zbadać go
dogłębnie. Feministki z innych
krajów powiedz, że to mało
feministyczne... Czyż nie
oznacza to - powiedz - w jakimś
sensie uznania już na pocztku
wyższości mężczyzny? Takie
krytyczne opinie nie interesuj
mnie. Zaangażowałam się w tę
sprawę i muszę zaakceptować
zdanie przewodnika duchowego
kobiet mojego kraju.
- Nie brak jej tupetu -
szepnęła Sara na ucho L~ei.
- Opowiesz mi potem, nic nie
zrozumiałam.
Podano herbatę.
- Muchachos, tutaj proszę -
powiedziała Eva Duarte
przywołujc nielicznych w tym
zgromadzeniu mężczyzn.
Pułkownik Mercante, Freude,
szef prezydenckiej służby
wewnętrznej, niebezpieczny
osobnik, ojciec Benitez, jego
spowiednik_jezuita i Alberto
Dodero, potężny armator,
przyjaciel rodziny Duarte,
pospieszyli do niej. Głośno, by
wszyscy j usłyszeli, piękna Eva
powiedziała:
- Przyjęłam zaproszenie
generała Franco do złożenia
oficjalnej wizyty w Hiszpanii,
następnie udam się do Rzymu, by
prosić papieża o modlitwę za
Per~ona i lud argentyński. Moj
podróż po Europie zakończę w
Paryżu.
- Czy można sobie wymarzyć
piękniejszego ambasadora od
pani? - powiedział Alberto
Dodero, całujc jej dłoń.
Małżonka prezydenta zaśmiała
się gardłowo.
L~ea przygldała się temu
towarzystwu jakże innemu od
sfer, w jakich obracała się
Victoria Ocampo. Wszystko tutaj
było powierzchowne, trciło
banałem, raczej wulgarne, nikt
nie podchodził do niej i nie
zwracał się po francusku,
podczas gdy Victoria i jej
wszyscy przyjaciele posługiwali
się jej ojczystym językiem z
duż dystynkcj. Mimo to nie
mogła uznać Evy Per~on za kogoś
niesympatycznego, niemal bliska
była jakiegoś podziwu dla tej
aktoreczki, tak wyszydzanej w
kołach arystokracji w Buenos
Aires, że w tak młodym wieku -
czy nie były mniej więcej
rówieśniczkami? - stała się
pierwsz dam w kraju. Lecz za
nic w świecie L~ea nie chciałaby
być na jej miejscu.
Wreszcie Sara dała jej znak do
wyjścia.
Przecięły plaza de Mayo. Przed
katedr stało kilka taksówek.
L~ea podeszła do jednej z nich.
- Może byśmy wróciły pieszo?
Mam ochotę się przejść -
powiedziała Sara.
- Jak chcesz, chodźmy przez
Florida, obejrzymy sobie wystawy
sklepów.
Wymieniały błahe uwagi, póki
nie dotarły do siedziby
dziennika "La Nacion". Grupa
mężczyzn z gazet w rękach
komentowała wiadomości dnia.
- Aresztowanie w Montevideo
hitlerowskiego przestępcy -
przetłumaczyła Sara jeden z
tytułów.
- Myślisz, że Fran~cois ma z
tym coś wspólnego?
- Trudno powiedzieć -
lakonicznie odparła Sara.
Widać już było hotel "Plaza".
- Co robisz wieczorem? -
spytała Sara.
- Idę do kina z Victori
Ocampo. Podobno w "Ambasadorze"
daj jakiś film z Humphreyem
Bogartem i Ingrid Bergman, potem
jem kolację z ni, jej siostr
Silvin i jej szwagrem. A ty?
- Nie wychodzę z domu, czekam
na wiadomości od Fran~cois, i
Samuel ma do mnie zajść. Jeśli
chcesz do mnie zadzwonić... Nie
ruszam się z domu.
Ucałowały się na pożegnanie.
Nagle L~ea spytała:
- Jak się czujesz?
Pytanie było tak
nieoczekiwane, aż Sara się
zmieszała.
- Co chcesz przez to
powiedzieć?
- Nic.
- No przecież...
- Można by pomyśleć, że Daniel
nie umarł... Aj! To boli!
Sara schwyciła przyjaciółkę za
ramię i ścisnęła jak żelaznymi
kleszczami.
- Co masz na myśli?
- Puść! Zwariowałaś?!
- Bardziej niż myślisz -
powiedziała puszczajc jej rękę.
- Ale jeśli chodzi o Daniela,
nie daj się zwieść pozorom.
Wszystko wyglda tak jak
przedtem, zdawałoby się, ale
wiedz, że on i ja byliśmy tam, i
nawet jeśli wygldaliśmy jak
żywi, jeśli czuliśmy jeszcze
jakieś emocje, to były one tylko
resztkami pamięci o tym, co
było... przedtem. Staliśmy się
żywymi trupami. Tak więc żywy
czy nie, cóż to zmienia?... Czy
możesz mi to wyjaśnić, ty, która
uważasz, że żyjesz?
Mijali ich mężczyźni,
przygldali się tym dwóm pięknym
kobietom, które pewnie gadały o
szmatkach z takimi poważnymi
minami. Gdyż, jak doskonale
wiadomo, tylko błahostki kobiety
traktuj z powag.
L~ea poprosiła o klucz.
Portier podał jej razem z
wiadomości, któr przeczytała
natychmiast. Wiadomość
pochodziła od Ernesto.
"Moja droga L~eo, nie mogę się
dziś z tob zobaczyć, gdyż moi
rodzice przyjechali z Cordoby.
Myślę o tobie czule."
Szkoda, bardzo lubię tego
chłopaka, pomyślała wsiadajc do
windy.
W pokoju stały dwa bukiety
kwiatów wstawione do wazonów
przez służbę hotelow, jeden
okazały, drugi skromny, ale
gustowny. Obydwa pochodziły z
hotelowej kwiaciarni. Pierwszy
był od Rika Vanderveena, drugi
od Ernesto.
Wieczór spędzony z Victori
Ocampo skończył się bardzo
późno. L~ea źle spała, zapach
kwiatów z wizanki od
Vanderveena przyprawiał j o ból
głowy, Fran~cois nie zadzwonił,
Carmen też nie. Nie mogła się
opędzić od niepokojcych myśli o
swojej nowej przyjaciółce. Bała
się, że mogło jej się coś stać.
Obudziła się w złym nastroju, z
migren. Postanowiła, że pod
wieczór uda się do doktora
Ricardo Lopeza. Gdy dotarła na
ulicę San Martin_de_Tours,
poczuła się nieswojo; w budynku
kręcili się jacyś ludzie.
Przypomniała sobie, że czuła się
podobnie w alei Henri_Martin w
Paryżu przed drzwiami oprawcy
Massuy'ego, z którego szponów
wyrwała Sarę. Wahała się, czy ma
wjechać na górę, gdy w halu
pojawił się Uri.
- Niech pani tak nie stoi,
proszę ze mn.
U lekarza gorczkowo uwijało
się kilka osób: wśród nich
rozczochrany Samuel i Amos.
- Czy ma pani jakieś
wiadomości od Taverniera? -
syptał.
- Nie. Coś się stało?
- Carmen zniknęła.
- Zniknęła?
- Tak, wczoraj wieczorem koło
północy nawizała znajomość z
policjantem w cywilnym ubraniu,
który stał na czatach w
kawiarni. Zadzwoniła tutaj, żeby
złożyć sprawozdanie. Od tamtej
pory ani widu jej, ani słychu.
- Może nocowała u którejś
przyjaciółki?
- Nie, uprzedziłaby nas, tym
bardziej, że dziś po południu
miała wrócić do kawiarni. Nikt
jej tam nie widział.
- A policjant tam był?
- Tak, wydawał się czymś
zdenerwowany.
- Dzwoniliście do rozgłośni
radiowych?
- Tak, tam też się nie
pojawiła.
- Co ja mogę zrobić?
- Na razie nic, nasi
argentyńscy towarzysze zajm się
t spraw.
- Czy zawiadomiliście Sarę?
- Tak, szła na obiad do
Ambasady Francji i nie mogła go
przesunć. Powinna już tu
niebawem się pojawić, ktoś
z naszych ludzi czeka na ni.
Nie ma pani po co tu siedzieć.
Każę pani odprowadzić do
"Plazy". Proszę nie opuszczać
hotelu aż do odwołania.
Przybita nowinami L~ea
pozwoliła się odprowadzić. Miała
takie samo uczucie braku
bezpieczeństwa, zagrożenia, jak
podczas wojny, lecz tutaj, w tym
obcym kraju, którego języka nie
znała, nie wiedziała co robić.
Gdzie mogła się podziewać
Carmen? Może w hotelu czeka na
ni jakaś wiadomość? Z cieniem
nadziei zwróciła się do
portiera.
- Nie, proszę panienki, nie ma
żadnej wiadomości dla pani.
- Dziękuję.
29
L~ea zamówiła kolację do
pokoju, usiłowała czytać, ale
cały czas wsłuchiwała się, czy
nie dzwoni telefon. Koło
jedenastej nie wytrzymała,
ubrała się i zeszła do baru,
gdzie wypiła kieliszek szampana,
a potem powtórzyła zamówienie.
- Smutno tak pić w samotności.
Przy jej stoliku stał Rik
Vanderveen. Nareszcie ma z kim
porozmawiać! Zapomniała o swoich
uprzedzeniach.
- Ma pan rację, proszę siadać,
Rik. Niech pan zamówi szampana,
postanowiłam upić się dziś
wieczorem.
- Camarero, una botella de su
mejor champagne. (Kelner, butelkę
najlepszego szampana.)
- Si, sen~or. (Dobrze, proszę
pana.)
- Chce pani utopić jakiś
smuteczek?... W takim razie
trzeba było wezwać wujaszka
Rika!
Wujaszka Rika! To śmieszne.
Ha, cóż, dziś wieczorem musi się
zadowolić jego towarzystwem.
Kelner podał zamówion butelkę,
otworzył j i napełnił
kieliszki. L~ea podniosła swój.
- Mmm! Jest znacznie lepszy od
tamtego.
- Pani zdrowie, piękna
przyjaciółko... Czy wczoraj
została pani przyjęta przez
małżonkę prezydenta?
- Tak, ale skd pan wie?
- Wieści szybko obiegaj
Buenos Aires. Dziwna pani
Tavernier też tam była... Bardzo
piękna kobieta pomimo tych blizn
na policzkach... Można by
powiedzieć, że to ślady po
oparzeniach papierosami.
Gdyby już wcześniej nie wypiła
trzech kieliszków szampana, L~ea
byłaby na pewno czujniejsza. Ale
tak... Poprosiła, by jej nalano
znowu szampana, co Vanderveen
skwapliwie uczynił.
- Czy widziała się pani z
urocz Carmen?
- Dlaczego pan pyta?
- Och! Przez zwykł ciekawość.
Zdawało mi się, że na statku
bardzo się panie zaprzyjaźniły.
Mimo pozorów lekkoducha jest to
czarujca dziewczyna.
- Widuję j od czasu do czasu.
Proszę jeszcze szampana.
- Se~norita, una llamanda para
usted. (Proszę pani, jest pani
proszona do telefonu.)
- Gracias. (Dziękuję.)
L~ea weszła do kabiny i
zamknęła za sob drzwi.
- Halo!...
- L~ea?... To ja...
Dowiedziałem się o Carmen...
Błagam cię, bdź ostrożna...
Staraj się nie wychodzić sama...
Jutro wypływam do Buenos
Aires... Zaraz po przyjeździe
wpadnę do ciebie... Dobrze?
- Jeśli chcesz.
- Gniewasz się jeszcze na mnie
za tamten wieczór?... Wybacz mi,
jestem zazdrosny... Kocham
cię...
"Ja też cię kocham - pomyślała
- tak mi ciebie brakuje."
- Halo!... Słyszysz mnie?...
Mów, powiedz_że coś...
- Tęsknię za tob...
- Źle cię słyszę... Halo,
halo... Co mówisz?
Połczenie zostało przerwane.
L~ea wolno odłożyła słuchawkę.
Ogarnęła j ogromna ochota, by
się znaleźć w ramionach
kochanka. Jutro! Będzie tu
jutro... Co on mówił? Żeby była
ostrożna. Cóż jej grozi?
Zamyślona wróciła do stolika.
Czy jego zalecenia, by miała się
na baczności, dotycz też Rika
Vanderveena? Tego Rika
Vanderveena, którego nie
potrafiła do końca rozgryźć.
Dlaczego wielokrotnie rodziły
się w niej podejrzenia, że jest
nazist?
- Wyglda pani na zatroskan,
o czym pani myśli?
- Zastanawiałam się właśnie,
czy jest pan nazist?
Dlaczego to powiedziałam? -
dziwiła się sama sobie. -
Oszalałam. Poczuła, że staje w
psach.
Ani jeden mięsień nie drgnł
na twarzy Rika. Z ironicznym
uśmiechem zapytał:
- Dlaczego pani tak sdzi?
Co mu odpowiedzieć?... Trzeba
coś wymyślić.
- Nie wiem, tak mi coś
strzeliło do głowy.
- Czy ma to coś wspólnego z
pani rozmow telefoniczn?
- Och, nie! Wcale nie. Ale
panowie Jones i Barthelemy s
nazistami?
- Nic mi o tym nie wiadomo, a
gdyby tak było, jaki to ma ze
mn zwizek?
L~ea dopiła swojego szampana,
Rik natychmiast napełnił
kieliszek.
- W Ameryce Południowej jest
wielu nazistów.
- Co nie dowodzi, że ja nim
jestem.
- Słusznie, powiedzmy, że robi
pan takie wrażenie.
- To niebezpieczne wrażenia.
Czy mówiła pani o tym swoim
przyjaciołom, państwu
Tavernierom?
Napiła się, nim odpowiedziała.
- Tak.
- I co oni na to?
- Że jest pan obywatelem
holenderskim poza wszelkimi
podejrzeniami.
- Powinno to pani uspokoić.
- Istotnie, jestem więc
całkowicie spokojna.
- Bardzo się z tego cieszę.
Niedobrze, gdy w takiej pięknej
główce, jak pani, rodz się
podobne myśli.
- Dlaczego?
- To może być szkodliwe,
niezdrowe...
Jak prowadziła grę? Sama L~ea
zastanawiała się nad tym.
Musiało to być działanie
szampana. Rik nie mógł być
nazist pomimo swoich
podejrzanych znajomości.
- Od dawna zna pan pana
Ortiza?
- Tak, prowadziliśmy interesy
jeszcze przed wojn.
- A on, czy nie jest nazist?
Nim odpowiedział na to
pytanie, przyjrzał się jej
bacznie.
- Wszędzie widzi pani
nazistów, to jakaś obsesja.
Chodźmy, musi się pani rozerwać,
zabieram pani do lokalu, gdzie
tańcz tango.
- Przecież jest za późno!
- Nie w Argentynie i nie na
tango. No, chodźmy, to dwa kroki
std, między Corrientes i
Sarmiento.
Pomimo późnej pory na Florida
było jeszcze dużo ludzi, przede
wszystkim mężczyzn. Zatrzymali
się pod migotliwym szyldem:
"Marab~u Maip~u". Stoliki
nakryte czerwonymi obrusami
otaczały parkiet taneczny,
orkiestra grała rumbę. Zasłony z
kolorowych paciorków poruszały
się wokół sali. Gra świateł
wywoływała migotanie tysica
barw. Zdżyli usiść, a już
maitre d'h~otel przyniósł
srebrzyste wiaderko z butelk
szampana, któr niezwłocznie
odkorkował.
- Ależ... Niczego nie
zamawialiśmy?
- Odgadli, co pani lubi.
L~ea wypiła. Na parkiet wyszła
para wykonawców tanga. Ona była
w krótkiej sukience z czarnej
satyny, rozciętej z boku, i
zadziwiajco smukłe, długie nogi
miała obcignięte siatkowymi
pończochami. On ubrany był w
jasny garnitur, na głowie miał
kapelusz, co mu nadawało wygld
Carlosa Gardela. Z poważn min
mężczyzna prowadził swoj gibk
partnerkę o spojrzeniu
zatopionym w jego oczach, dumn
i zmysłow. Muzyka smutna,
głęboka, tęskna poruszała L~eę.
"Ta smutna myśl, któr się
tańczy" nastrajała j zawsze
melancholijnie. Lubiła
melancholię, smutek, jakimi
tchnęła ta muzyka,
odzwierciedlajca trud życia i
jego przygnębiajc
romantyczność. Przez chwilę
wyobraziła siebie tańczc w
ramionach Fran~cois. Co ona
tutaj robi?... Muzyka ucichła,
rozległy się oklaski, widzowie
hałaśliwie dawali wyraz swemu
zachwytowi.
- Chciałabym wrócić do hotelu,
jestem zmęczona.
- Ale przedtem musi pani ze
mn zatańczyć.
Znużona L~ea, której szumiało
już nieco w głowie, pozwoliła
się prowadzić, lecz była jakby
nieobecna. Jej ciało
dostosowywało się do rytmu
posłusznie, lecz pozostawała
obojętna na pożdanie partnera,
który przywarł do niej.
- Pragnę pani - szeptał jej na
ucho.
Zaśmiała się gardłowo, co on
przyjł za dobr monetę, i
wzdrygnęła się, gdy dotknł
wargami jej szyi.
- L~eo, zechce pani?
- Co? - spytała sennym głosem.
- Kochać się.
- Nie.
To "nie" wypowiedziane twardo,
było jak smagnięcie biczem.
Gwałtownie przycisnł j do
siebie.
- Dlaczego?
- Bo nie mam ochoty.
- Jestem przekonany, że jest
inaczej.
- Wolna wola. Proszę mnie
odprowadzić, chcę wracać.
- Ty podła mała dziwko, wydaje
ci się, że możesz bezkarnie
drwić sobie ze mnie?
L~ea wyrwała mu się i wróciła
do stolika. Jeszcze jeden haust
szampana. Gdy odstawiła
kieliszek, jej wzrok napotkał
spojrzenie mężczyzny opartego łokciem o
kontuar; gdzieś już napotkała to
spojrzenie... w witrynie...
Jones... Znalazła się w
niebezpieczeństwie. Wstała,
zrobiła kilka chwiejnych kroków.
Mężczyzna opuścił bar i zmierzał
w jej stronę. L~ea przystanęła i
wzrokiem poszukała Rika
Vanderveena; zniknł. Wpadła w
panikę.
Na zewntrz nieco się
ochłodziło, spacerowiczów było
już niewielu. Żadnej taksówki w
zasięgu wzroku. "Nie wychodź
sama", to właśnie zalecał jej
Fran~cois?... Ulic Florida szła
zdecydowanym - jak jej się
wydawało - krokiem. Chłopcy
ogldali się za t linda chica,
której nikt nie towarzyszył i
która niezbyt pewnie trzymała
się na nogach.
- Adonde va? (Daleko pani
idzie?)
- Podemos ayudarla? (Czy
możemy pani pomóc?)
- Puedo acompa~narla? (Mogę
pani odprowadzić?)
Ta ulica cignęła się w
nieskończoność. Odwróciła się,
zdawało jej się, że dostrzegła
człowieka z baru i zaczęła biec.
Na Viamonte ktoś j chwycił za
ramię. Krzyknęła. Dotyk noża na
gardle sprawił, że jej krzyk
zamarł. Na ich wysokości
zatrzymał się samochód. Nie
puszczajc jej napastnik
otworzył drzwiczki i wepchnł
L~eę do środka wielkiej
limuzyny; zapach skóry, tytoniu,
a potem już nic.
Tylko nie otwierać oczu, niech
migrena minie; trzeba będzie
uważać i nie pić tyle szampana.
Szybko porzdna kpiel, żeby
pozbyć się tego uczucia brudu i
niesmaku. Ostrożnie uniosła
powieki i zaraz je opuściła.
Zdawało jej się, że słyszy
jęk... To znowu ten koszmarny
sen! Trzeba się obudzić, wstać,
zadzwonić do Sary i Samuela.
Znów otworzyła oczy... To nie
był sen.
Jak długo tutaj przebywała
zwizana w tym miejscu cuchncym
i ciemnym? Tym razem jęk był
rzeczywistości. Pomimo więzów
krępujcych jej ręce i nogi L~ea
zdołała usiść. Zaledwie o kilka
kroków od niej leżało jakieś ciało
zwinięte w kłębek, wstrzsane
dreszczami. Stamtd właśnie
dobiegały j te żałosne skargi.
Podniosła się i skaczc ze
zwizanymi nogami zbliżyła się
do drżcego ciała i upadła obok
niego. To żółte podarte,
poplamione krwi ubranie. Miała
wrażenie, że już to widziała...
Jakież uczucie bezsilności! Zło,
wciż zło... Carmen...
- Carmen!
Na krótk chwilę dreszcze
ustały. Pomagajc sobie
skrępowanymi dłońmi L~ea
odwróciła j. Och nie!... Jedno
oko zamknięte, posiniaczona
twarz, zakrwawione usta...
- Carmen... Odezwij się...
Kochana, proszę...
Biedne porozcinane wargi
próbowały ułożyć się w uśmiech,
był to jednak grymas bólu. W
ustach brakowało dwóch zębów...
- Che...? L~ea, t~u tambi~en?
(L~ea... ty też?)
- Che, Carmen.
Przytuliła się do przyjaciółki
i zaszlochała.
- Nie płacz... Pić mi się
chce... No, uspokój się...
Ileż to razy jej powtarzano:
"Uspokój się"?... Wstydziła się
za swoje łzy, podniosła głowę.
Zmasakrowali Carmen nie tylko
twarz, ale i ręce... Piersi...
Takie same oparzenia jak u Sary.
Nie! Wojna się skończyła... Już
nie stosowano tortur...
Argentyna to nie Niemcy. A
jednak? Ta linda chica tak
oszpecona... Zmiażdżone
dłonie... Oparzenia na
piersiach... Jej spódnica
przyklejona do ud... Krew!...
Ile krwi...
L~ea zawyła, aż Carmen
podskoczyła.
- Cicho bdź... Bo wróc...
Cicho... Nic nie powiedziałam...
Nie wiem dlaczego, ale nic nie
powiedziałam... Chc Sary i
innych... Ty też... nic nie
mów...
- Ale nie chcę, żeby bolało!
Mimo cierpienia, na takie
dictum Carmen próbowała
uśmiechnć się, lecz jej
uśmiechowi towarzyszył jęk.
- Wybacz mi, gadam byle co.
Kto cię doprowadził do takiego
stanu?
- Una mujer. (Jakaś kobieta.)
- Kobieta!... Jak to
możliwe?... Och, nie!...
Obraz Sary z dzieckiem na
ręku... Roztrzaskana główka
dziecka... Ta roześmiana
lekarka... Rosa Schaeffer!...
Rosa Schaeffer... Przytłoczona
tym odkryciem L~ea czuła, że
zaraz postrada zmysły.
Trzeba było coś zrobić, nie da
się zmasakrować jak Carmen...
Przede wszystkim pozbyć się
więzów. Po wielu próbach udało
jej się zdrętwiałymi palcami
rozwizać konopny powróz, którym
skrępowano jej nogi w kostkach.
Zębami próbowała uwolnić
nadgarstki, lecz zdołała jedynie
rozluźnić więzy. Pot spływał jej
po twarzy i po plecach, lekka
kwiecista sukienka lepiła się do
skóry. Piwnica, w której się
znajdowały, zastawiona była
skrzyniami, beczkami, nie
widziała tu żadnego ostrego
narzędzia... Wydawało jej się,
że pojękiwania Carmen staj się
coraz słabsze... Młoda
Argentynka zemdlała. "To nawet
lepiej - pomyślała L~ea - mniej
cierpi..." Nagle usłyszała
jakieś głosy... Niemieckie
słowa... L~ea skuliła się obok
przyjaciółki.
- Wo ist das M~adchen?... Ich
sebe es nicht. (Gdzie jest ta
dziewczyna?... Nie widzę jej.)
- Hier, Doktor, sie hat es
geschafft, Ihre Beine zu
entbinden. (Tutaj, pani doktor,
udało jej się rozwizać nogi.)
Rosa Schaeffer i Barthelemy, a
za nimi mężczyzna z baru.
- Da ist also die Ber~uhmte
klein Franz~osin... H~ubsches
M~adchen... Schade! Ich hoffe,
dass sie wenigen hartn~ackig als
die klein Argentinerin... Ist
sie tot? (A więc to ta sławna
Francuzeczka... Niebrzydka
dziewczyna... Szkoda! Mam
nadzieję, że będzie mniej uparta
od tej małej Argentynki... A
tamta nie żyje?)
- Noch nicht - (Jeszcze nie) -
powiedział Barthelemy kopic
Carmen, która zajęczała, i
zmusił L~eę, by się podniosła.
- Dann, bringen ihr sie um. (No
to j dobijcie.)
- Nie! - wrzasnęła L~ea.
Rosa Schaeffer wybuchnęła
śmiechem.
Wir waren nicht sicher, dass
du deutsch verstenst... Es ist
eine gute Sache, da werden wir
Zeit gewinner. Ich will die
Namen und Adressen der
Mitglieder des Netzes deiner
judischen freundin... willst du
nicht antworten? Wenn du dich
darauf versteifst, wirst du nie
wieder, einen Liebhaber haben...
wie du willst. Worauf warten ihr
um die anderc umzubringen? (Nie
byliśmy pewni, czy rozumiesz po
niemiecku... No to dobrze się
składa, zyskamy tylko na czasie.
Chcę znać nazwiska i adresy
członków siatki twojej
żydowskiej przyjaciółki... Nie
chcesz odpowiadać?... Jeśli
będziesz się upierać, to nie
znajdziesz już żadnego
kochanka... Rób jak chcesz. No i
na co jeszcze czekacie?
Wykończcie tamt.)
- Ich bitte Sie, lass sie
leben! (Błagam, pozwólcie jej
żyć!)
- Nie! - odparła Rosa
Schaeffer.
Ruchem tak szybkim, że L~ea
nie od razu zdała sobie sprawę,
co się dzieje, Barthelemy
podcił Carmen gardło.
Ociekajce krwi ostrze... To
rzężenie... Wstrzsane drgawkami
ciało... A potem głowa, która
zdawała się na niczym nie
trzymać... L~ea osunęła się na
ziemię i patrzyła, zdajc się
nie rozumiejc, co widzi.
- Carmen - wyszeptała cicho.
Policzkowali j, żeby
przywrócić przytomność.
Wirst du sprechen, du hura!
(Zaczniesz gadać, wywłoko?)
- Es n~utzt jetzt nichts mehr.
Sie ist nicht bei Sinnen und
versteht nicht, was gesprochen
wird. Lassen wir sie zu sich
kommen. (Teraz na nic się to nie
zda. Jest nieprzytomna i nie
rozumie, co się do niej mówi.
Dajmy jej dojść do siebie.)
- Wir haben nicht viel Zeit,
morgen m~usst ihr gehen. (Nie
mamy dużo czasu, jutro ma pani
wyjechać.)
Ich weis, warten wir etuas.
Bindet ihr sie fest. (Wiem,
zaczekajmy trochę. Zwiżcie j
porzdnie.)
- Ich machen wir mit der
Leiche? (Co zrobić z ciałem?)
- Tut ehr sie in den Sack, wir
werden sp~ater sehen. (Wrzućcie
je do worka, później się
zastanowimy.)
Człowiek z baru i Barthelemy
wsunęli skurczone zwłoki do
wielkiego worka z juty i
zacignęli do kta.
Pozostawiona sama L~ea
siedziała na brudnej podłodze i
z dziwnym uśmiechem na ustach
kołysała się w przód i w tył.
Dobiegały j jakieś głosy,
słychać było odgłosy bijatyki...
Nagle drzwi piwnicy otwarły
się... Jakiś mężczyzna... Ze
strzelb... L~ea przestała się
kołysać i podniosła wzrok...
Zaraz umrę - pomyślała. Dlaczego
zdejmowali jej pęta?... Czuła,
jak jakaś ciepła ciecz płynie
jej po nogach... Nie mogła się
powstrzymać... Co za ohyda!... I
ten strach...
- Niech się pani nie boi,
przychodzę pani na ratunek.
Na ratunek?... Chyba się nie
przesłyszała, wyraźnie
powiedział: na ratunek?... Miała
ochotę śmiać się... Pomógł jej
wstać, mokra spódnica lepiła się
do ud... Taki wstyd... Wsparła
się na nim, żeby wejść na górę
po schodkach... Duży sklep z
artykułami spożywczymi... Ani
żywego ducha... Jaki to dzień?
Która godzina? Był chyba
zmierzch... Wielka limuzyna z
zapachem skóry i tytoniu...
- Pamięta pani, że jemy
dzisiaj razem kolację -
powiedział Rik Vanderveen
uruchamiajc samochód i ruszajc
z miejsca.
30
Zaledwie kilka chwil po
odjeździe L~ei przed sklepem
zatrzymały się dwa samochody.
Zaskoczeni gapie patrzyli, jak
czterech mężczyzn z broni
wystajc spod marynarek wpadło
do wnętrza.
- Co się stało? Nikogo tu nie
ma?
- To lipna firma, służy za
parawan dla przerzutu
hitlerowców. Wszyscy nieliczni
pracownicy s pochodzenia
niemieckiego. Ale zawsze ktoś
pilnuje sklepu, więc bdźmy
czujni. Niech Amos zostanie przy
wejściu i obserwuje ulicę.
Fran~cois i Uri, za mn.
Miejsce wygldało na
opuszczone.
- Chodźmy rzucić okiem do
piwnicy - powiedział Narciso
Colomer, który służył im za
przewodnika.
- Nie rozumiem - powiedział
Fran~cois Tavernier - dlaczego
drzwi stały otworem. Wyglda to
na pułapkę.
Ledwo dokończył zdania, gdy
padł strzał, a kula utkwiła w
drewnie półki kilka centymetrów
od jego głowy. Padł plackiem na
podłogę. Amos i Uri wystrzelili.
Krzyk. Jakiś mężczyzna upadł
gdzieś między skrzynie. Z
szerokiej metalowej belki nad
nimi inny mężczyzna oddał strzał
w kierunku Narciso, lecz ten był
szybszy i trafił strzelca, który
spadł na podłogę. Potem zapadła
cisza.
Pozostawiajc parter pod
nadzorem Amosa i Uriego,
Tavernier z Colomerem zeszli do
piwnicy. Fran~cois wrócił bardzo
szybko. Wzburzony osunł się na
skrzynię.
- I co?
Dał do zrozumienia, że nie
może mówić. Obaj młodzieńcy
zeszli na dół. Uri wrócił
zapłakany. Za nim przyszli
Narciso i Amos, obaj bladzi, w
oczach czaiła się wściekłość...
Przez kilka chwil słychać było
tylko przyśpieszone oddechy
czterech mężczyzn.
- Pomścimy j - rzekł Uri
wycierajc oczy.
W samochodzie, który j wiózł,
L~ea zaczynała odzyskiwać
świadomość.
- Zdaje się, że zdżyłem w
sam porę - powiedział Rik
Vanderveen, kładc dłoń na jej
kolanie.
- Dziękuję - wydusiła z
siebie.
Limuzyna mknęła teraz szybko
przez przedmieścia Buenos Aires.
Stopniowo zabudowania stawały
się coraz rzadsze, asfalt
ustpił miejsca ziemi: przed
nimi, jak okiem sięgnć,
rozcigała się pampa.
- Dokd jedziemy?
- Wiozę pani w bezpieczne
miejsce.
- Jak mnie pan odnalazł?
- Jechałem za wami, ale nie
mogłem w porę interweniować.
- Widział pan, co zrobili z
Carmen? Trzeba zawiadomić
policję.
- Zajm się tym pani
przyjaciele.
Co chciał przez to powiedzieć?
Wszystko było takie niejasne.
Musi się zastanowić, i to
szybko.
- Nie rozumiem.
- To przecież proste: panowie
Tavernier, Ben Zohar, Zederman,
Dayan, czyż nie s pani
przyjaciółmi?
Skd znał nazwiska Amosa,
Samuela i Uriego? Serce jej
zatrzepotało, dłonie miała
spocone.
- Przecież należy pani do
siatki mścicieli... Mało
brakowało, a by pani odnaleźli.
- No to dlaczego?...
- ...wyrwałem pani z rk Rosy
Schaeffer?...
W głowie L~ei kłębiły się
myśli... Znał Rosę Schaeffer...
A więc? Próbowała otworzyć
drzwiczki.
- Niech pani tego nie robi, bo
się pani zabije.
W jego wolnej ręce pojawił się
pistolet.
- Jeśli pani powtórzy tę
próbę, przestrzelę pani kolano.
Pomimo wysiłków L~ea nie
zdołała powstrzymać łez.
- Niech pani nie płacze,
dziecinko, łzy urodzie szkodz.
Przyrzekam, że jeśli grzecznie
mi pani powie wszystko, co pani
wie o organizacji pani
żydowskich przyjaciół, wyjdzie
pani z tego cała i zdrowa, słowo
honoru oficera S$s.
S$s, czy się nie przesłyszała?
Powiedzieł S$s? W słowie tym
zawarte były wszystkie
okropności wojny. Przed oczyma
stanęli jej wszyscy zamordowani
przyjaciele, szcztki trupów w
Bergen_Belsen, okaleczone ciało
Carmen...
Palce puściły klamkę drzwiczek
samochodu. Osunęła się na Rika
Vanderveena.
Fran~cois Tavernier powiadomił
Ambasadę Francji o zaginięciu
L~ei. Razem z ambasadorem
poprosili o spotkanie z szefem
policji i zostali przyjęci przez
generała Velazco.
- Doskonale pamiętam pannę
Delmas, czarujca młoda osoba.
Na pewno udała się na jakś
miłosn eskapadę, nie powinien
się pan niepokoić, panie
ambasadorze. Teraz te młode
panny z Europy...
- Panie generale, jesteśmy
pewni, że nie chodzi o żadn
eskapadę...
- Czyżby wasi informatorzy
mieli pewniejsze wiadomości od
moich?
- Nie chodzi o informatorów,
lecz o świadków, którzy
widzieli, jak pannę Delmas przy
użyciu siły zabierano
samochodem. Jeden z nich zapisał
numer rejestracyjny pojazdu.
- Dlaczego nie zawiadomił
policji?
- Miał pewne obawy.
- Panie Tavernier, uczciwy
człowiek nie obawia się policji.
- Zapewne...
- Jak on się nazywa?
- Nie zapamiętałem jego
nazwiska.
- Pan sobie ze mnie kpi, panie
Tavernier... Utrzymuje pan, że
ma pan zeznania dotyczce
zniknięcia panny Delmas, i nie
pamięta pan nazwiska świadka?
- A jednak tak jest - chłodno
odparł Tavernier.
Generał Velazco wstał.
- Ekscelencjo, szanowny
panie... Słusznie panowie
uczynili, przychodzc do mnie z
t spraw. Pomimo znikomych
danych, jakimi dysponuję,
zarzdzę dochodzenie... Nie
omieszkam poinformować panów na
bieżco.
- Hipokryta! Łajdak!
- Niech się pan uspokoi, mój
drogi, w niczym panu nie pomoże
wprawianie się w taki stan -
rzekł Vladimir d'Ormesson. -
Nasze służby będ prowadzić
dochodzenie na własn rękę.
- Ale L~ea wcześniej zginie.
Wie pan, co zrobili z Carmen
Orteg?
Zniechęcony ambasador
westchnł głęboko.
- Proszę, Tavernier, niech pan
będzie ostrożny...
- Gwiżdżę na pana rady, żeby
zachować ostrożność... Dokładnie
to samo mówiłem dwa dni temu
L~ei.
- Gdzieś pana podrzucić?
- Nie, dziękuję, przejdę się.
Służbowy samochód odjechał.
- Nazywam się Albert van
Severen, jestem Flamandem. Z
moim przyjacielem, deputowanym
Reimondem Tollenaerem,
należeliśmy do pierwszych
ochotników, którzy zacignęli
się do Legionu flamandzkiego.
Obaj czuliśmy się bardzo bliscy
Niemiec. Na pocztku wojny
Tollenaere pisał w "Volk en
Staat", gazecie naszej partii:
"W tym świecie zamachowców,
anglofilów i tchórzliwych
mieszczuchów, nie kryjemy naszej
sympatii dla walki, jak
prowadz Niemcy. Jesteśmy w tym
samym obozie i bardziej niż
kiedykolwiek ich walka jest
nasz walk!" Z Radomia
wyszliśmy ze stopniem
Untersturmf~uhrera S$s.
Walczyliśmy pod Leningradem. Tam
Tollenaere, mój towarzysz, mój
brat, poległ dwudziestego
pierwszego stycznia
czterdziestego drugiego roku. Ta
śmierć umocniła moj wiarę w
Hitlera. Legion flamandzki
wykazał się bohaterstwem do tego
stopnia, że Reichsf~uhrer
Himmler powiedział do nas:
"Flamandowie walcz jak lwy!"
Ranny pod Wołchowem, okrżony z
moimi ludźmi przez Rosjan,
zdołałem wyrwać się z okrżenia.
Z tej okazji wręczono mi Krzyż
Żelazny. Po kilku miesicach
spędzonych w szpitalu, ruszyłem
z powrotem na front w brygadzie
szturmowej Langemarka. Nad Odr
dostałem się do niewoli, uciekłem i
w Hanowerze odszukałem Jefa van
de Wiele i Augusta Bormsa.
Spotkałem tam przywódcę narodu
walońskiego, L~eona Dagrelle'a,
który godzien był być Flamandem.
Z końcem wojny z grup byłych
żołnierzy z Wikinga postanowiłem
opuścić kraj, by organizować
odwet. Jest nas wielu.
Codziennie nowi przyjaciele
przyłczaj się do nas i nie
pozwolimy żydowskim rzekomym
bojownikom stanć nam w poprzek
drogi. Wybijemy ich w pień,
dokończymy zaczętego dzieła...
- Niech pan zamilknie! -
wykrzyknęła L~ea.
Nie zwracajc na ni uwagi,
Albert van Severen alias Rik
Vanderveen cignł dalej.
- ...dzieła zapocztkowanego
przez naród niemiecki. Nie mogę
tylko zrozumieć, dlaczego taka
kobieta jak pani jest z tymi
kanaliami. Zaś jeśli idzie o
pani kochanka, Taverniera, jego
zaangażowanie w tę sprawę jest
jeszcze bardziej niepojęte,
niezrozumiałe.
- Nie przyszło panu do głowy,
że walczymy o wolność i godność
człowieka?
- Bez wielkich słów, proszę
pani. Wolność jest przywilejem
danym tylko nielicznym, masy s
po to, żeby słuchać,
podporzdkować się. No, niechże
pani będzie miła i powie mi, co
wie o nas, jak się pani
dowiedziała, że Żyd Zederman był
więziony w estancia Ortiza i jak
się pani udało zawiadomić pana
Taverniera i pani Ocampo... Wie
pani, że dałem się nabrać i
przez jakiś czas uważałem pani
za urocz idiotkę. Nawet u
Ortiza miałem jeszcze
wtpliwości.
- A do Carmen też miał pan
wtpliwości?
- Nie, szybko się
dowiedzieliśmy, że jest
komunistk... To, co się
przydarzyło Carmen, powinno być
dla pani przestrog, powinna
pani zachowywać się ostrożniej;
przykro by mi było wydać pani w
ręce moich przyjaciół...
- Bo pan nie podejmuje się
brudnej roboty?
- Mniej więcej o to chodzi, s
wykonawcy i ci, co im rozkazuj.
Proszę mi opowiedzieć wszystko
od pocztku.
Przede wszystkim zyskać na
czasie...
- W tej chwili ambasador
Francji został już na pewno
zawiadomiony o moim porwaniu...
- Możliwe, i co z tego?
- Policja będzie
interweniować.
- Bardzo by mnie to zdziwiło.
Szczerze mówic, szef policji,
generał Velazco, nie jest wrogo
do nas nastawiony. Ponadto
jesteśmy daleko od Buenos Aires.
Tutaj, w Argentynie, każdy jest
panem na swojej ziemi. Gauchos
przyjaciela, który użycza nam
swojej estancii s bezgranicznie
oddani swemu panu. Nie macie
najmniejszej szansy wydostać się
std. Niech pani porzuci wszelk
nadzieję, chyba że woli pani
zaczekać na przyjazd doktor
Schaeffer. Jest wściekła od
śmierci swojej towarzyszki. Z
braku Sary Mulstein zemści się
na pani.
L~ea już nie słuchała dalej,
popadła w czarn rozpacz,
rozpacz bez pytań, bez buntu, z
poczuciem całkowitej klęski.
Świadomość tej klęski sprawiła,
że stała się... jak by to
określić? - pogodna, tak
właśnie: pogodna. Nie było to
nie do pogodzenia, nie było to
sprzeczne. Czuła się
niezaprzeczalnie schwytana,
zalana, toczona, zatapiana przez
jakś mroczn falę, której nie
sposób stawić opór, potężn,
hałaśliw, siln i gwałtown,
niepohamowan, zapadała w świat
śmierci, gdzie zło stanowiło
regułę. By znieść ten ból, nie
trzeba było stawiać oporu,
trzeba było się poddać, dać się
ponieść daleko, tak daleko, że
człowiek stawał się niedostępny.
Tak, niedostępny, nieosigalny,
żeglujc ku nieprzystępnym
brzegom...
- Tego już za dużo, nawet mnie
pani nie słucha!
L~ea patrzyła na niego, ale go
nie widziała, jak gdyby chciała
powiedzieć: "Tam, gdzie jestem,
nie dosięgniecie mnie."
Flamandzki esesman zdawał się
być zbity z tropu, odgadywał
stan ducha, ciche cierpienie tej
jakże pięknej kobiety.
Przeczuwał, że wystarczyłoby
wycignć rękę, by j schwycić,
wzić w ramiona i podporzdkować
swojej woli, swemu pożdaniu, a
nie napotkałby żadnego oporu,
jedynie to spojrzenie utkwione w
świecie, do którego nie miał
dostępu. Nie tego od niej
chciał. Jakież wreszcie ma
znaczenie to, że jest wrogiem:
czyż nie była to kobieta, której
pożdał od pierwszego wejrzenia?
W swoim żołnierskim żywocie
poznał jedynie dwa rodzaje
zbliżeń z kobietami: z
prostytutkami i kilkoma
nieszczęsnymi gwałconymi po
natarciu. Zbliżenia te
przyniosły mu tylko niesmak do
samego siebie i niemal nienawiść
do tych stworzeń uległych i
przerażonych. Obceność L~ei na
statku sprawiła, że zaczł
wierzyć, iż istnieje jeszcze coś
innego niż pośpieszne zbliżenia
dwóch ciał. Powiedział do niej
niskim i błagalnym głosem:
- Niech pani mówi, zaklinam
pani, niech pani coś powie...
L~ea wolno potrzsnęła głow.
Pierwszy raz w życiu bał
się... bał się o ni. Wiedział,
że będzie musiała mówić, z
wolnej woli lub pod przymusem.
Odrazę budziły w nim tortury,
uważał, że to niegodne
żołnierza, natomiast inni?...
Rosa Schaeffer?...
- Nich mi pan da papierosa.
Śpiesznie podsunł jej paczkę
"Carringtonów".
- Nie ma pan niczego innego? -
spytała zacigajc się dymem z
papierosa.
- Dzięki numerowi
rejestracyjnemu zapisanemu przez
świadka mogliśmy ustalić
właściciela pojazdu: to samochód
bogatego pośrednika z handlu
winem, pochodzcego z Chile
Remonda Navarro, stałego,
wiernego klienta "A$b$c", który,
gdy przyjeżdża do Buenos Aires,
spędza wieczory przy piwie z
dawnymi gestapowcami. Wielki
przyjaciel Heinricha Doerge'a,
który podczas wojny był radc
Centralnego Banku Argentyny, i
Ludwiga Freude'a, nieoficjalnego
ambasadora Reichu w Buenos
Aires. Wiemy, że Freudemu
zlecono ukrycie skarbu nazistów.
Niektórzy spośród naszych
informatorów twierdz, że część
tego skarbu spoczywa w Chile w
rękach kierownictwa organizacji
nazistowskiej.
Fran~cois Tavernier przechadzał
się nerwowo wzdłuż i wszerz
pokoju, uważnie słuchajc wywodu
doktora. W kcie Amos Dayan i
Uri Ben Zohar czyścili broń.
- Remondo Navarro przepadł bez
śladu. Wiemy, że często jeździ
do estancii położonej około stu
kilometrów na północ od stolicy.
Dwaj nasi agenci wyjechali już w
teren. Jeśli znajd estancię,
zawiadomi nas drog radiow.
Tymczasem musimy się rozdzielić.
L~ea zna ten adres... Mam mały
domek nad rzek w San Isidro,
należał do rodziców mojej żony.
Jestem niemal pewny, że ani
policja, ani nasi wrogowie nie
wiedz o nim. Trzymam tam
sprawn łódź motorow, która
pomoże nam zbiec w razie ataku.
Przy kościele w San Isidro jest
esquina, któr prowadz
przyjaciele, to jest jeden z
naszych punktów zbornych.
Wieczorem zdeponujemy tam
instrukcje. Hasło brzmi: "Gdzie
jest prezbiterium?; a odpowiedź:
"Księdza nie ma." Dziś po
południu odbędzie się
manifestacja pracowników kolei
na plaza de Mayo. Przypuszczamy,
że korzystajc z zamieszania
przy okazji tego wielkiego
zgromadzenia robotniczego Rosa
Schaeffer opuści swoj kryjówkę.
Wielu naszych ludzi będzie na
placu niedaleko jej domu i w
okolicy. Sara jest z nimi.
- Sara?... Ależ to szaleństwo!
Rosa Schaeffer j rozpozna -
powiedział Tavernier.
- To właśnie jej mówiliśmy,
ale nic nie mogło odwieść jej od
tego zamiaru. Jest z ni Samuel.
31
Jasnowłosa kobieta w ciemnych
okularach przygldała się grupom
mężczyzn w samych koszulach
udajcych się na plaza de Mayo.
Od strony placu dobiegał głuchy
i natarczywy dźwięk bombos.
Rosa Schaeffer opuściła ulicę
Esmeralda i weszła do kościoła
Ma~ipu. Blondynka podżyła jej
śladem, lecz prawie natychmiast
wyszła z kościoła. Dała znak
mężczyźnie, który z kolei wszedł
do bazyliki. Chwilę po nim dwie
zakonnice z księdzem opuściły
świtynię. Pomimo przebrania
Sara rozpoznała Rosę Schaeffer,
ta nawet nie spojrzała na
jasnowłos kobietę, o któr
niemalże się otarła. Jednym z
mężczyzn musiał być Barthelemy.
W alei de Mayo aż czarno było
od ludzkiego mrowia
wymachujcego chorgiewkami i
skandujcego slogany
properonistowskie. Bombos
nadawały zgomadzeniu dramatyczn
atmosferę. Człowiek z Mayo;
mściciele byli na jego tropie.
Okrzyki nasiliły się, gdyż Juan
i Eva Per~on ukazali się na
balkonie Casa Rosada. Imiona
prezydenta i jego żony
skandowano w rytmie bombos:
- Per~on!... Evita!...
Był piekielny upał. Sara
pociła się pod peruk.
W parku Colon było niewiele
mniej ludzi. Koło lunaparku Sara
dostrzegła Samuela. Ktoś j
potrcił i szepnł:
- Uwaga, ich samochody już tu
s. Nasi donosiciele doskonale
ich rozpracowali.
- Doktorze! Co pan tu robi?
- Chciałem się upewnić, że
wszystko przebiega pomyślnie.
Widzi pani biał furgonetkę? W
środku s nasi ludzie. Proszę
tam wolno podejść, zapukać dwa
razy, a potem jeszcze raz w
tylne drzwiczki, a otworz pani.
- Czy nie można spróbować
zatrzymać ich teraz?
- Nie, zdrajcy s wszędzie,
lepiej ich śledzić i jechać za
nimi.
Sara wsiadła tylnymi
drzwiczkami. Wewntrz jakiś
mężczyzna ze słuchawkami na
uszach kręcił gałkami
radiostacji.
Za kierownic stojcego za
furgonetk samochodu zasiadł
Amos; obok niego Uri. Obaj mieli
kapelusze zasłaniajce im górn
część twarzy. Samuel i doktor
Lopez wsiedli do innego
samochodu. Samochód Rosy
Schaeffer ruszył. W ślad za nim
jechał doktor Lopez, później
furgonetka, wreszcie Amos.
Ruch uliczny był duży, wielu
przechodniów, dlatego też
posuwali się wolno. Przez aleję
Corrientes i za plaza de la
Rep~ublica wlekli się noga za
nog.
Sara zdjęła blond perukę i
nastroszyła ręk swoje krótkie
włosy. W furgonetce panowała
okropna duchota, powietrze
stało. Kierowca, młody
Argentyńczyk, nerwowo pocigał
cigarillo, które paskudnie
cuchnęło. Kierowali się na
północ.
- Jad w kierunku estancia
Colomer - stwierdził doktor
Lopez - to znaczy do estancii,
do której jeździ Remondo
Navarro.
- Jest pan tego pewien? -
spytał Samuel.
- Jest jedna szansa na dwie:
jeśli pojad prosto, to tam
właśnie się udadz, a jeśli
skręc w lewo, to w nieznane.
- Nie możemy długo tak za nimi
jechać, połapi się w końcu.
- Niech pan będzie spokojny,
przy następnym skrzyżowaniu nie
pojedziemy t sam drog co oni.
Ktoś nas podmieni. Furgonetka i
my pojedziemy w tym samym
kierunku. Tylko Amos i Uri będ
podżać ich śladem.
Samochód Rosy Schaeffer jechał
dalej prosto. Teraz droga była
piaszczysta i posuwali się w
obłoku kurzu. Niebawem Amos
musiał opuścić drogę wysadzan
drzewami i zatrzymał się, gdy
tylko przebywał poza zasięgiem
wzroku, upewniwszy się przedtem,
że ich zmiennicy rzeczywiście
przejęli obiekt. Za zmiennikami
jechała wielka limuzyna.
- Oni też przedsięwzięli
środki ostrożności - stwierdził
Uri.
W krótkim czasie przyłczyła
się do nich furgonetka, a potem
dobił doktor Lopez i Samuel.
Maj tylko jeden samochód
ochrony. Jak dotd wszystko
przebiega zgodnie z
przewidywaniami - rzekł lekarz.
- Za piętnaście minut ruszamy
dalej.
- Consegui a comunicarme con
el se~nor Tevernier, confirmo
que se dirigen a la estancian
Castelli. Segun las
informaciones, es una yerdadera
guarida. El Se~nor Tavernier va
al aero_club y llega en avi~on.
(Udało mi się połczyć z panem
Tevernier - powiedział
radiotelefonista. - Rzeczywiście
jad na estancie Castelli.
Według posiadanych informacji to
istna forteca. Pan Tavernier
jedzie do aeroklubu i przyleci
do nas samolotem.)
- Gracias, Carlis.
Zapadła noc, gdy Rosa
Schaeffer i jej wspólnicy
dotarli do estancii Castelli.
Posiadłość była niewielka i
otoczona lasem; za nim
rozcigała się pampa.
Praktycznie niemożliwości było
dostać się tam niepostrzeżenie.
Powitał ich Rik Vanderveen:
- Dieser Anzug sitet sehr gut! (To
przebranie jest całkiem
twarzowe) - powiedział śmiejc
się.
- Mir ist nicht zum lachen (Nie
jestem w nastroju do żartów) -
odwarknęła doktor Schaeffer
zrywajc kornet.
Niewiele pozostało z jej
dzikiej urody. Rysy jej
zgrubiały, a oczy miały wyraz
tropicego, bliskiego porwania
zdobyczy zwierzęcia.
Przedwcześnie posiwiałe
nieuczesane włosy postarzały j.
Ruszyli do domu.
Rosa Schaeffer rzuciła się na
star kanapę.
- Geben sie mit zu trinken,
danach werde ide eingutes bad
nehmen. (Niech mi pan da coś do
picia, a potem wezmę porzdn
kpiel.)
- Zu trinken ist einlach, das
bad... es gibt nur eine miese
brause die mur verrostetes
warser gibt. Da m~ussen sie sich
damit obfinden. (Z piciem prosta
sprawa, ale kpiel... Jest tu
tylko marny prysznic, z którego
leci rdzawa woda. Będzie musiała
pani się tym zadowolić.)
Wykonała gest zniechęcenia.
- Wo kann ich mir dieser
grotesken verkleidung
entledigen? (Gdzie mogę zdjć to
groteskowe przebranie?)
- Folgen sie mir. (Proszę za
mn.)
Gdy wróciła, włosy miała
gładko uczesane i upięte nad
karkiem w koczek, a habit
zakonnicy zamieniła na spodnie i
sportow koszulę. Podkreślało to
jej męski charakter... Wzięła
szklankę, któr podał jej
Venderveen.
- Hat sie gesprochen?
(Mówiła?)
Od jej przyjazdu obawiał się
tego pytania.
- Ich glaube, sie weiss nichts.
(Myślę, że ona nic nie wie.)
- Das w~urde nich wundern. Wo
ist sie? (Zdziwiłabym się. Gdzie
ona jest?)
- In einem der Zimmer. (W
jednym z pokoi.)
- Begleiten Sie mir. (Niech
mnie pan tam zaprowadzi.)
- Sp~ater, wir haben en
sprechen. (Później, musimy
porozmawiać.)
Żołnierz, który nie czuł
strachu pod Leningradem, zadrżał
pod spojrzeniem, jakie posłała
mu Rosa Schaeffer.
- Wie Sie wollen. (Jak pani
sobie życzy.)
Podczas kolacji omówili
szczegółowo przebieg podróży,
która miała zawieść ich do
Brazylii. Wieczór był już dość
późny, gdy rzekła:
- Setat gehen wir au der
kleinen. (A teraz chodźmy do tej
małej.)
- Wypatrzyłem tylko trzech
strażników na zewntrz; jeden
stoi na dachu turbiny, jeden
przed domem i jeden na tyłach
domu - powiedział Uri.
- A wewntrz ilu ich jest? -
spytał doktor Lopez.
- Przynajmniej pięciu, może
więcej.
- Tavernier przyleciał?
- Tak, samolot wyldował trzy
kilometry std, powinien tu być
lada chwila.
- Wydaje się spokojnie.
- Za spokojnie. Dotychczas
szło nam za gładko, za łatwo.
- Amosowi udało się wśliznć
do szopy, spróbuję do niego
dotrzeć.
- Idę z wami - powiedziała
Sara.
- Trzeba, by jeden z nas
unieszkodliwił wartownika na
tyłach domu.
- Doktorze, proszę mi pozwolić
się tym zajć, mam doświadczenie
w tego rodzaju akcjach - rzekł
Uri.
Wartownik, który wdrapał się
na turbinę, zapalił papierosa,
rozjaśniło to na krótko
ciemności.
- S dość nieostrożni -
zamruczał Samuel.
Uri podczołgał się do domu,
jego sylwetka zlewała się z
podłożem. Dotarł do oświetlonej
strefy, okrżył j, przedostał
się na tyły budynku. Tam
towarzysze stracili go z pola
widzenia.
- Od jak dawna s w środku? -
spytał Fran~cois Tavernier, gdy
przyszedł.
- Prawie dwie godziny.
- Nic podejrzanego?
- Żadnego odgłosu. Na wszelki
wypadek, Uri zajł się jednym z
wartowników. O, patrzcie, jest z
powrotem.
Cień Palestyńczyka mignł
przez chwilę pod światło, a
potem znowu zlał się z ciemn
traw. Na estancii nikt się nie
poruszał.
- Zrobione - powiedział po
prostu.
- Niczego pan nie zauważył?
- L~ea jest w pokoju od tyłu,
poznałem jej sylwetkę...
- Była sama?
- Tak mi się wydaje. W oknie
jest gęsta krata. Gdzie jest
Sara?
- Jest pod szop.
- Tavernier, czy mógłby pan
pozbyć się wartownika, który
stoi przed drzwiami? - spytał
Samuel.
- Nie jest to łatwe, trzeba
wymyślić sposób, żeby go tutaj
zwabić...
- Pedro, todo est~a bi~en?
(Pedro, wszystko w porzdku?) -
krzyknł człowiek na turbinie.
- Muy bi~en, Marcello.
(Świetnie, Marcello).
- Tendras que ir a ver
Henrique, vigilo por vos?
(Powinienem pójść do Henrique,
pilnuję za ciebie).
- De acuerdo. (Zgoda.)
Pedro z karabinem w ręce i z
poncho przerzuconym przez ramię
opuścił swój posterunek.
- Oto i nasza szansa - rzekł
Fran~cois, czołgajc się w
kierunku, w którym ruszył Pedro.
Kilka chwil później zobaczyli
powracajcego zawiniętego w
swoje poncho Pedra, który znowu
stanł na straży.
- Marcello?
- Si? (Tak?)
- Todo est~a en orden?
(Wszystko w porzdku?)
- Bi~en. (Dobrze.)
Pedro zapalił papierosa.
- Co się stało z Tavernierem?
- spytał doktor Lopez.
- Nic, to on stoi na straży -
odparł Samuel.
- Brawo.
Ledwo weszli do pokoju, gdzie
przebywała L~ea, Rosa Schaeffer
spytała, dlaczego dziewczyna nie
jest zwizana.
- Die estancia ist gut
bewackt, sie kann nicht
entfliehen (Estancia jest dobrze
strzeżona, nie ucieknie nam) -
odpowiedział Rik Vanderveen.
Nie zauważył, że Rosa trzymała
w ręku bicz. Brutalnie zdzieliła
nim L~eę, która krzyknęła
osłaniajc twarz gołymi
ramionami. Trzy uderzenia
płaskiego postronka trafiły j,
nim Rik zareagował i schwycił
nazistkę za ramię.
- Was ist mit Ihnen los, lass
mich los! (Co pana napadło,
niech mnie pan puści!)
- Lasst sie los, ich sage
Ihnen, dass sie nichts weiss.
(Niech j pani zostawi, mówię
pani, że ona nic nie wie).
W dłoni Rosy Schaeffer pojawił
się pistolet.
- Raus, sie sind ein Weibchen.
Ich bin sidrer, dass dieses
Madchen, etwas weiss und sie
wird es mir sagen... Raus oder
ich schiesse. (Niech pan std
wyjdzie, zupełnie pan
zniewieściał, jestem pewna, że
ta dziewczyna coś wie i powie
mi to... Niech pan wyjdzie, bo
strzelam.)
- Rik, niech mnie pan nie
zostawia. Uwaga!
Rzucone przez rzekomego
księdza boleadoras oplotły się
wokół nóg Vanderveena, który
upadł na ziemię.
- Hauptsturmf~uhrer van
Severen, ich habe Ihnen Schon
seit einger zeit nicht mehr
vertraut. Bringer sie ihn unter
Bewachung. (Poruczniku Van
Severen, od jakiegoś czasu mam
się przed panem na baczności.
Trzymajcie go pod dobr straż.)
Fałszywi ksidz i zakonnica
wycignęli Rika Vanderveena z
pokoju, uprzednio skrępowawszy
mu dłonie i stopy.
Przerażona L~ea patrzyła na
idc ku niej osobę, która
zabiła dziecko Sary i tyle
niewinnych kobiet. Wiedziała, że
nie może spodziewać się po niej
litości.
Fran~cois Tavernier drgnł, gdy
usłyszał krzyk L~ei.
- Marcello, oiste? Creo que
nos necesitan? (Marcello,
słyszałeś?... Myślę, że nas
potrzebuj.)
- Te parece? Nos dijeron de no
mover de aqui. (Myślisz?
Nakazali, żeby się nie ruszać z
miejsca.)
- Veni, te digo, aca dentro
hay pelea. (Chodź, mówię ci, tam
w środku się bij.)
Marcello zręcznie zeskoczył z
turbiny i podszedł do
Taverniera.
- Pero nos sos... (Ale ty nie
jesteś...)
- No (Nie) - rzekł Fran~cois
wbijajc mu nóż w serce.
Mężczyzna bezszelestnie osunł
się na ziemię.
Samuel Zederman i doktor Lopez
przybiegli do niego. Następny
krzyk poderwał Fran~cois, który
natychmiast znalazł się przy
drzwiach.
- Spokojnie - powiedział
Ricardo Lopez. - Jeśli nas
usłysz, gotowi natychmiast j
zastrzelić...
Fran~cois aż się spocił, wytarł
wilgotne dłonie o spodnie, nie
wypuszczajc z ręki swojej
pepeszy. Ostrożnie nacisnł
klamkę. Obszerna, źle oświetlona
izba zdawała się pusta... Ich
uszu dobiegł śmiech, a potem
jęki...
- Patrzcie - cicho wykrzyknł
Samuel.
W kcie leżał zwizany i
zakneblowany mężczyzna.
- Przecież to nasz przyjaciel
van Severen! - ucieszył się Uri,
który przyłczył do nich.
Wyjł mu knebel,
równocześnie przykładajc palec
do ust i nakazujc, żeby był
cicho. Mężczyzna kiwnł
potakujco głow.
- L~ea tam jest, pośpieszcie
się - powiedział do Taverniera.
- Łajdak - rzucił Tavernier,
uderzajc go kolb i łamic mu
nos - to pan j tu przywiózł.
- Jakie to ma znaczenie,
pośpieszcie się - wybełkotał z
twarz zalan krwi.
L~ea znowu krzyknęła. Fran~cois
rzucił się jak oszalały do
drzwi, które wskazał Rik.
Ciało L~ei zwisało przywizane
do belki za nadgarstki. Piersi
miała odsłonięte, nogi w
kostkach skrępowane. Fran~cois
wydał z siebie zwierzęcy ryk i
strzelił do kobiety schylajcej
się po broń leżc u jej stóp.
Rosa Schaeffer upuściła trzymane
w dłoni zapalone cigarillo i
uskoczyła za fotel, którego
oparcie rozprysło się na
wszystkie strony. Zraniony przez
Barthelemy'ego doktor Lopez
upadł; przestępca doskoczył do
okna, lecz skosiła go w locie
seria z broni maszynowej; zwalił
się martwy w poprzek pokoju. W
oknie, z którego częściowo
wyrwano kratę, pojawił się Amos,
a za nim Sara.
- Gdzie jest gruba Berta?...
Nie zabijajcie jej!... Jest
moja!
W dużej izbie rozległy się
strzały, mściciele zastygli na
chwilę w bezruchu. Amos
przeskoczył zwłoki
Barthelemy'ego i wypadł do
świetlicy. W poprzek drzwi
leżał jakiś nieznajomy ze
zmasakrowan twarz. Niedaleko
niego próbował się podnieść
ranny w ramię Samuel.
- Ilu ich jest?! - wrzeszczał
Amos stawiajc nogę na złamanym
nosie Rika Vanderveena.
- Ośmioro, ale czekamy na
posiłki. Rozwiżcie mnie, pomogę
wam...
- Kpisz sobie z nas, gnoju.
Pod gradem ciosów Flamand
stracił przytomność.
Nie zwracajc uwagi na Rosę
Schaeffer i Sarę, Fran~cois
odwizał L~eę. Zaklł przez
zaciśnięte zęby, widzc
oparzenia i rany na jej
piersiach. Ostrożnie ułożył j
na ledwo widocznym tapczanie
stojcym w alkowie.
- Moja miłości, przebacz mi -
szeptał, okrywajc j.
Szybko! Znaleźć trochę wody,
opatrzeć j. Wyszedł, nie
spojrzawszy nawet na Sarę i
Rosę.
- Rozwiżcie mnie, chcę wam
pomóc - zdołał powiedzieć Rik
Vanderveen porozcinanymi
wargami.
- Gdzie znajdę trochę wody i
opatrunki? - spytał Tavernier.
- W schowku przy drzwiach...
Niech mnie pan rozwiże,
przyniosę wody... W jakim ona
jest stanie?
Mężczyźni przez chwilę
patrzyli sobie w oczy. Fran~cois
schylił się i nożem przecił
więzy Rika. Strzały oddane w ich
kierunku rzuciły ich na ziemię.
- Przybyły posiłki - szepnł
Vanderveen chwytajc pistolet,
który podał mu Samuel.
Podczołgali się do drzwi; w
progu padł jakiś zabity
mężczyzna. Wciż leżc na
brzuchu Tavernier wykorzystał
martwego jako osłonę; oddał
kilka strzałów, trafił dwóch
przeciwników. Przeskoczył leżce
ciało i biegnc ładował broń.
- Tutaj! - zawołał jakiś głos
z szopy.
Usłuchał, w jego ślady poszedł
Samuel.
Rzucony przez Uriego granat
wybuchł na samochodzie, który w
okamgnieniu stanł w
płomieniach. Z pojazdu
wyskoczyły trzy płonce postacie
i pobiegły w stronę lasu:
kolejno jedna za drug padały. W
odblaskach pożaru widzieli
Amosa, który zakosami zmierzał
ku nim. Dotarł już do szopy, gdy
tuż obok niego wybuchł granat.
- Amos! - krzyknł Uri,
przypadajc do niego.
Samuel zasłonił oczy zdrow
ręk. Bezsilny Fran~cois patrzył,
jak Uri przyciska do piersi
poszarpane ciało przyjaciela.
Vanderveen strzelił w kierunku
turbiny; ktoś z krzykiem spadł w
ogień.
Słychać było tylko
skwierczenie płomieni i szloch
Uriego. Fran~cois Tavernier i Rik
Vanderveen podeszli do Uriego.
Twarz miał brudn i rozmazane na
niej łzy. Wstał, chwycił karabin
maszynowy i szedł ku Flamandowi,
który wolno podnosił ręce do
góry. Seria przerwała ten gest.
Padł martwy u stóp Fran~cois.
Jak dwie dzikie bestie obie
kobiety krżyły w milczeniu, nie
spuszczajc z siebie wzroku;
zionęły tak sam nienawiści,
która niwelowała wszelki strach.
Były przerażajce: rozczochrane,
z twarzami wykrzywionymi jakimś
grymasem, z cieknc im z ust
ślin. Sara była uzbrojona, jej
przeciwniczka nie. Słychać było
jedynie ich zdyszane oddechy.
W alkowie L~ea odzyskiwała
przytomność. Przed chwil chyba
widziała Fran~cois... Pewnie
śniło jej się. Jest sama.
Sama?... Nie!... Sara uśmiechała
się i to było przerażajce. Rosa
też się uśmiechała i to było
okropne... Oszalały, one po
prostu oszalały... Sara puściła
serię z automatu, któr
rozszarpała praw nogę
przeciwniczki... Straszliwy
uśmiech zniknł... Sara śmiała
się i strzelała w drug nogę...
Niemka nie krzyczała... Leżc na
plecach wygldała jak okaleczony
owad....
- Jetzt geh~orst Du mir (Teraz
jesteś moja) - wyrzuciła z
siebie Sara.
- Scher Dich zum Teufel, du
Hure! (Wypchaj się, dziwko!)
- Wie in Ravensbr~uck, wird's
lange davern. Erinnere Dich
dran... (Jak w Ravensbr~uck, to
będzie długo trwało. Przypomnij
sobie...)
Seria odstrzeliła jej lew
rękę, potem praw... Sara śmiała
się, wyraz szczęścia malował się
na jej twarzy, która nagle się
wygładziła i wypiękniała... Jakże
to możliwe? - zastanawiała się
L~ea zafascynowana tym
widokiem.... Wszędzie było pełno
krwi... Sara była ochlapana
krwi... Śmiała się... Odrzuciła
niepotrzebny karabin
maszynowy... Z kieszeni sukienki
wyjęła nóż, otworzyła go, lecz
po chwili zastanowienia
schowała... L~ea uniosła się i
klęczc na otomanie przyciskała
dłonie do piersi... Sara
pochyliła się nad okaleczonym
owadem... Okradkiem usiadła na
swojej zdobyczy... Wycie dobyło
się z ociekajcego krwi
ciała... Le~a wrzeszczała... Sara śmiała
się... Jakże ona się śmiała... W
palcach obracała oko... L~ea
opadła do tyłu... Padł strzał...
- Nie... Ona jest moja!
Strzałem w czoło Fran~cois
dobił Rosę Schaeffer.
Dało się słyszeć głos Samuela:
- O mój Boże!...
32
Tygodnie, które nastpiły po
śmierci Amosa Dayana i Rosy
Schaeffer, były dla wszystkich
koszmarem. L~ea wciż widziała
Sarę, jak wymachuje okiem
swojego kata, który stał się
ofiar. Obecność Fran~cois, który
przeniósł się do hotelu "Plaza",
złagodziła nieco jej lęki.
Spotykała się znowu z Ernesto, z
którym odbywała długie spacery
po Buenos Aires. Od ojca
dowiedział się, co się wydarzyło
na estancii Castelli. Starał się
oderwać dziewczynę od jej
ponurych wspomnień. Victoria
Ocampo też się do tego
przykładała i zabierała j
codziennie późnym popołudniem do
kina. 25 maja, w dniu święta
narodowego Argentyny, L~ea znowu
zobaczyła Evę Per~on,
olśniewajc, w sukni ze złotej
lamy, w Teatrze Colon, a
towarzyszył jej Vladimir
d'Ormesson i ambasadorowie
Wielkiej Brytanii i Stanów
Zjednoczonych.
W czerwcu Victoria Ocampo
zabrała j do studia nagrań
radia El Mondo na recital
Charlesa Treneta. L~ea nie mogła
powstrzymać łez, tak bardzo
przywoływało to klimat Paryża. W
tym samym miesicu Jo Bouillon
prezentował Jos~ephine Baker w
"Politeomo". Gdy usłyszała
piosenkę: "J'ai deux amours, mon
pays et Paris", rozpłakała się.
- Myślę, że pora, byś wróciła
do Francji - czule szepnł jej
Fran~cois.
Złożyła głowę na jego
ramieniu.
- Wrócę, ale tylko z tob.
Samuel Zederman wyleczył się
ze swoich obrażeń i wyjechał do
Monachium, Uri Ben Zohar,
pogrżony w rozpaczy po śmierci
przyjaciela, błkał się po
gorcych uliczkach la Boca i
szukał zapomnienia w alkoholu i
u prostytutek. W obawie przed
odwetem doktor Ricardo Lopez,
gdy tylko ozdrowiał, schronił
się z żon i dziećmi w Boliwii.
Natomiast w Sarze coś jakby
pękło. L~ea, na prośby i
nalegania Fran~cois widywała się
z ni od czasu do czasu. Obie
młode kobiety powróciły na
lekcje tanga, lecz L~eę wciż
nawiedzał duch Carmen.
Zbliżała się zima; w hotelu
"Plaza" trwały przygotowania do
wielkiego balu, w którym miała
uczestniczyć śmietanka
towarzyska Argentyny. Fran~cois
podarował L~ei wspaniał suknię
z tafty mienic się odcieniami
błękitu.
W przeddzień balu otrzymała
pomyśln wiadomość z Montillac.
"Moja kochana siostrzyczko,
Pierre ma młodsz siostrę,
daliśmy jej na imię Isabelle, po
mamie. Alain i ja bylibyśmy
szczęśliwi, gdybyś zechciała być
matk chrzestn dziecka. Charles
będzie chrzestnym.
Moja córeczka jest wspaniała.
Ruth twierdzi, że jest podobna
do Ciebie jak kropla wody.
Bardzo za Tob wszyscy tęsknimy.
Kiedy wracasz? Bez Ciebie
Montillac nie jest tym samym
Montillac. Winobranie zapowiada
się świetnie, powinien być to
doskonały rocznik wina.
Muszę kończyć, dziecko płacze,
bo chce jeść.
Ucałuj od nas Fran~cois.
Przesyłamy Ci ucałowania i
wyrazy czułości od nas
wszystkich.
Fran~coise
P$s: Czy pisałam Ci, że jestem
szczęśliwa?"
Nareszcie Fran~coise znalazła
szczęście! Czy L~ea zazna też
kiedyś szczęścia u boku swego
kochanka? Wtpiła w to. Choć nie
mieszkał już z Sar, L~ea nie
mogła poskromić swej zazdrości o
ich przyjaźń. A przecież
Fran~cois nigdy nie był bardziej
przy niej obecny, bardziej
zakochany. Każdej nocy spleceni
ramionami zasypiali mile
zmęczeni.
Wielkie salony hotelu "Plaza"
jarzyły się olśniewajcymi
światłami, elegancki tłum
przechadzał się kuluarami, a
orkiestra grała modne melodie.
L~ea tańczyła zapominajc - jak
zwykle w tańcu - o swoich
troskach i obawach. Fran~cois
odprowadził j do ich stolika
stojcego na skraju parkietu.
Sara, która pojechała zostawić
swój płaszcz w pokoju
przyjaciółki, jakoś zwlekała z
powrotem. Przygasły światła,
tylko parkiet był oświetlony.
Jedna z par wykonała tango.
Publiczność nagrodziła gorcymi
oklaskami ich pokaz. Światła
rozbłysły i znowu przygasły.
Orkiestra zagrała "Adios
muchachos". Jakaś dłoń spoczęła
na nagim ramieniu L~ei
- Chodź - rzekła Sara.
Zaskoczona dziewczyna dała się
zaprowadzić na parkiet. Och,
nie!... Ze wzrokiem utkwionym w
partnerce, czuła jak jej ciało
poddaje się naciskowi ręki
Sary... Adios muchachos,
compa~neros de mi vida... Łzy
płynęły po jej policzkach...
Saro... Wybacz... Nie
zrozumiałam... Me
toca a mi, voy enfrenter la
retirada... Orkiestra jakby się
zawahała... Zafałszowała... Jak
ty tańczysz, Saro... Ya me voy,
y me resigno contra el
destino... Nigdy jej ciało nie
stanowiło takiej jedności z
innym ciałem... Dlaczego,
Saro?... Dlaczego?... Ten
haniebny krzyż na twej ogolonej
głowie... Nadie la ataja se
terminaron... Nie, ty nie jesteś
dzwik... Kocham cię, Saro...
Nie jesteś podobna do nich... Ni
cuerpo enfermo no resiste
m~as... Czuję, że opuścisz nas
niebawem.... Nie widzisz ich...
Recuerdos de otros tiempos...
Popatrz, otaczaj nas kręgiem...
buenos momentos... Zabierz mnie
ze sob, Saro... Zabierz mnie
daleko od nich... Czujesz moj
dłoń, jak ściska twoj?... Nigdy
tak dobrze nie tańczyłam
tanga... Adios muchachos...
Uśmiechasz się!... Zrozumiałaś,
co wyrażam tym milczeniem...
Moja kochana... Uśmiechasz
się!... Odnajduję, poznaję twój
uśmiech... Es dios el juez
supremo... Poprzez łzy L~ea też
się uśmiecha... Zabiorę cię ze
sob, Saro... Pues mi vida me
hizo... Ta niepokojca melodia
jest dla mnie stworzona... Dos
l~agrimas sinceras derrama a mi
pertida... Jak dobrze
tańczysz... Zobaczysz... El dia
postrero... W tobie... Zło...
Ból... Czuję, że zło umarło...
Le doy toda mi alma... Saro...
Nie!...
Fran~cois Tavernier rozdzielił
dwie kobiety. Z całej siły,
trzykrotnie spoliczkował Sarę...
Muzyka ucichła. Tłum jakby
skamieniał. Sara stawiła mu
czoło, cudowna, jak anioł
śmierci, wyzywajca w
obciskajcej jej ciało wskiej
czerwonej sukni głęboko
rozciętej na udzie... Ta twarz o
fatalnej urodzie... Ogolona
czaszka, a na niej czerwon
szmink nakreślona swastyka...
- Proszę o papierosa.
Wycignięto w jej stronę pięć
czy sześć etui z papierosami...
Tyleż płomieni... Sara z
lubości zacignęła się dymem.
L~ea nie czuła już zazdrości o
Sarę, lecz bezmiern litość i
współczucie dla niej. Tym
skandalicznym tangiem dała do
zrozumienia, że nie ma już nic
do roboty w tym eleganckim i
ugrzecznionym towarzystwie,
zerwała z nim i została
wyrzucona poza nawias. Z
kieszonki smokingu Fran~cois
wyjł chusteczkę i podszedł do
Sary, by zetrzeć ten hańbicy
symbol. Sara odsunęła j
łagodnie.
- Zostaw, zetrzesz tylko to,
co widoczne.
Fran~cois Tavernier mocno
schwycił Sarę za ramię.
- Chodźmy, odprowadzę cię do
domu.
- Zostaw mnie, pójdę odświeżyć
się do pokoju L~ei... Nie, nie
chodź ze mn, moja droga. Mam
ochotę zostać sama.
- Nie chcę cię zostawiać,
pójdę z tob.
Orkiestra znowu zaczęła grać;
w spojrzeniu Sary pojawił się
jakiś błysk.
- Nie nalegaj, zobaczymy się
jutro.
Odwróciła się do zgromadzonych
i rzuciła:
- Adios, amigos!
Nie zważajc na prośbę
przyjaciółki, L~ea ruszyła za
ni. Fran~cois chwycił j za
ramię na progu wielkiego salonu
i zatrzymał.
- Nie chodź.
Spróbowała mu się wyrwać.
- Nie można zostawić jej
samej, ona mnie przeraża.
- Mnie też przeraża.
Rozmawiajc dotarli do hallu.
Sara nacisnęła guzik, by
sprowadzić windę. L~ea spróbowała
rozluźnić uścisk Fran~cois i się
do niej przyłczyć, ale kochanek
trzymał j mocno. Młody
windziarz otworzył drzwi. Sara
wsiadła do windy i ironicznie
pomachała im na pożegnanie.
Drzwi się zamknęły. L~ei
ścisnęło się serce.
Żadne z nich nie miało ochoty
wracać do sali balowej. W szatni
poprosili o swoje okrycia i
wyszli z hotelu. Przeszli przez
plaza San Martin i ruszyli bez
celu przed siebie. Noc była
piękna i rześka, a na ulicach
niewiele ludzi. Otoczył j
ramieniem. Była napięta, wroga.
- Sara była bardzo piękna
dzisiejszego wieczoru -
powiedziała, jak gdyby mówiła do
samej siebie.
- Piękna?... Tak, na swój
sposób... Jak pogańskie
szkodliwe bóstwo... Wygldałaś
jak owad schwytany w sieć
czarnego pajka... Mimo łez
zdawałaś się być
zafascynowana... Stanowiłyście
bardzo dziwn parę, bardzo
poruszajc. Pomimo skandalu, nie
żałuję, że byłem przy tym i
mogłem zobaczyć miny wszystkich
zebranych.
- To dlaczego przerwałeś nasz
taniec?
- Bo był nieprzyzwoity.
Rozzłoszczona L~ea wyrwała mu
się.
Nie zauważyli nawet, że
dotarli do Ambasady Francji.
Niedaleko gwałtownie zahamował
samochód. Fran~cois rozejrzał się
czujnie; co za głupota, żeby
wychodzić bez broni! Z samochodu
wysiadł mężczyzna. Z ulg
rozpoznali w nim Vladimira
d'Ormessona.
- I cóż, mój drogi, czegóż to
ja się dowiaduję!... Witam, panno
Delmas... Brawo, mówi tylko o
tym!... Zdajecie sobie sprawę,
jaki to skandal!... Pani
Tavernier musi niezwłocznie
opuścić Buenos Aires. Pannie
natomiast radzę wracać do
Francji. Jutro całe miasto
będzie mówiło o tym tangu.
Spodziewam się, że zostanę
wezwany przez ministra spraw
wewnętrznych, a nawet przez
prezydenta...
- Nie sdzi pan, panie
ambasadorze, że przedstawia pan
sytuację w zbyt czarnych
barwach?
- Tavernier, wie pan równie
dobrze jak ja, że opozycja bez
przerwy zarzuca rzdowi tego
kraju - jak to mówi -
faszystowskie sympatie. Sprawa
estancii Castelli niepokoi wielu
peronistów. Małżonka
francuskiego dyplomaty z
wymalowan swastyk na głowie.
Pan uważa, że to nie jest
skandaliczne? Proszę do mnie
zajrzeć, do ambasady, przed
południem.
Skłoniwszy się lekko L~ei,
ambasador wsiadł do samochodu.
Ruszyli dalej w milczeniu.
Wstpili do wielkiej kawiarni
w alejach, była rzęsiście
oświetlona i panował tam duży
harmider. Ich pojawienie się
wywołało szmery i natarczywe
spojrzenia mężczyzn. L~ea
mocniej zacisnęła na ramionach
swoj eleganck pelerynę w tym
samym odcieniu co suknia.
Podszedł kelner.
- Buenos dias, que quieren
tomar? (Dobry wieczór, co
państwo sobie życz?)
- Dos copas de cognac, por
favor. (Dwa koniaki, proszę.)
Alkohol, jaki im podano,
koniakiem był tylko z nazwy.
Wypili w milczeniu, po raz
pierwszy dalecy sobie, każde
rozpamiętywało wydarzenia tego
wieczora. L~ea miała przed
oczyma tragiczn twarz Sary,
twarz rozświetlon jakby od
wewntrz, czuły, a zarazem
drwicy uśmiech, jaki błkał się
po jej wargach, zdecydowany
uścisk jej dłoni, jej nerwowe i
gibkie ciało, któremu poddawało
się posłusznie ciało L~ei, a
przede wszystkim swastykę, jak
nakreśliła pewn ręk. Nie
ulegało najmniejszej
wtpliwości, że popadała w
obłęd... Czyż ostatnie tygodnie
o tym nie świadczyły? L~ea
niczego nie dostrzegała, nie
chciała niczego widzieć. Mimo
przerażenia, jakie w niej
wywoływała, powinna była
spróbować j zrozumieć, pomóc
jej. Zamiast tego, okazujc
strach i odrazę, odepchnęła j,
pozostawiajc sam sobie z jej
potwornym czynem.
Myśli Fran~cois niewiele
różniły się od rozważań L~ei.
Jak i ona wyrzucał sobie, że
powinien być bardziej uważny i
czujny wobec rozterek Sary. Czuł
się winny, że pozostawił
przyjaciółkę na pastwę jej
upiorów, nie potrafił odcignć
jej od myśLi o zemście; znajc
j powinien chronić przed ni
sam, powołujc się na pamięć
ojca, którego uwielbiała. Cóż by
mu powiedział, gdyby go teraz
spytał: "Co zrobiłeś z Sar?"
Równocześnie podali sobie
dłonie nad stolikiem. Wreszcie
się odnaleźli, pojednali.
- Chodźmy poszukać Sary -
powiedział.
Bal trwał w najlepsze, gdy
weszli do hotelu "Plaza".
Pojechali do pokoju L~ei, drzwi
były otwarte, ale Sary nie
było... na poduszce, na
widocznym miejscu, leżała
koperta zaadresowana do L~ei. Na
firmowym papierze hotelu
napisano:
"Moja kochana,
Niebawem spotkam Cię w dużym
salonie.
Nie wiem jeszcze, czy będę
żyła w dniu, w którym będziesz
czytać ten list. Lecz muszę go
napisać, muszę spróbować raz
jeszcze wytłumaczyć Ci, co
sprawiło, iż stałam się
potworem. Nie szukam
usprawiedliwienia moich czynów,
przerażam sama siebie. W
ostatnich tygodniach
zrozumiałam, że zemsta nie
przynosi spokoju, lecz
obrzydzenie do siebie samej, a
mimo to nadal uważam, że jest
potrzebna. Nie mam już ochoty w
niej uczestniczyć. Nie dlatego,
że zaspokoiłam żdzę zemsty,
lecz dlatego, że żadna zemsta
nie jest w stanie naprawić
wyrzdzonego zła. Nie tylko
zabili mojego ojca, moje
dziecko, na zawsze mnie
okaleczyli przeprowadzajc na
mnie doświadczenia, lecz
uczynili ze mnie wspólniczkę ich
haniebnych czynów. Zwłaszcza
tego nie mogliśmy im wybaczyć z
Danielem. Byliśmy wspólnikami
zbrodni; on, gdyż zadenuncjował
więźnia za kradzież kawałka
chleba, ja, bo ukradłam koc
umierajcej kobiecie, byliśmy
wspólnikami, gdyż byliśmy
bezsilni. A poza tym, bardziej
niż cokolwiek innego, czyż można
sobie wybaczyć, że się żyje?
Czuję, jak pogrżam się w
szaleństwie, czuję, jak opuszcza
mnie wszelkie człowieczeństwo.
Zobaczyłam, że jestem taka, jak
oni, że potrafię znęcać się nad
bezbronn istot ludzk i na
darmo bym sobie powtarzała,
szukajc usprawiedliwienia:
"przecież oni robili to samo",
szukam w sobie resztek dumy,
godności, która by mnie
powstrzymała od staczania się po
tej przerażajcej równi
pochyłej. Pamiętasz, jak Ci
mówiłam: "Będę okrutniejsza od
nich". W pewien sposób byłam
okrutniejsza i widzisz, jest to
najgorsze, co mogli mi zrobić.
Słowa Simona Wiesenthala,
ojca Henriego powracaj, Żyd i
ksidz katolicki obaj mówili o
sprawiedliwości, o wierze w
człowieka. Nie wierzę w
sprawiedliwość, nie wierzę już w
człowieka. Mój ojciec był
sprawiedliwy, a zabili go.
Daniel był okaleczonym
dzieckiem, a zabili go. Amos był
czysty, a zabili go. Tysic
śmierci nie pomści żadnego z
tych zmarłych.
A poza tym jesteś Ty, Ty,
któr kochałam i której
wyrzdziłam tak wiele zła.
Pokazałam Ci to, co było we mnie
najbardziej odrażajce,
poświęciłam Ciebie, narażajc
Twoje życie, by zaspokoić moj
żdzę zemsty.
Jesteś jedyn osob, któr
błagam o wybaczenie, gdyż
należysz do tych rzadkich istot,
które pozwalaj wierzyć, że
życie, miłość s jeszcze
możliwe. Powiedz Fran~cois, że
kochałam go jak brata i żałuję,
iż byłam przeszkod między wami.
Zatrzymaj go przy sobie i dbaj o
niego, kocha Cię i nigdy dwoje
ludzi nie było w tak oczywisty
sposób stworzonych dla siebie,
jak Ty i On. Wracajcie do
Francji, do kraju, który
ukochałam, dobrze tam żyć.
Wracaj na ziemie Montillac,
przynajmniej na jakiś czas; to
miejsce, które Cię
ukształtowało.
Nie zachowuj w pamięci mojego
groteskowego obrazu z tego
tanga, lecz zapamiętaj mnie jako
umęczon kobietę, która
spacerowała z Tob po winnicy i
wokół kapliczki w Verdelais.
Kochajca Cię przyjaciółka,
Sara"
Dalej następowało kilka
linijek skreślonych przerywanym
pismem:
"Nadeszła ta chwila, pora już
na mnie, wybacz mi tę ostatni
próbę. Wiem, że to szaleństwo.
Żegnaj."
Ze zmienion twarz L~ea
podała list Fran~cois. Gdy
czytał, ona chodziła tam i z
powrotem po pokoju załamujc
ręce. Był bardzo blady, kiedy
skończył. Zacisnł zęby i
położył się na łóżku, założywszy
ręce pod głowę.
- No wiesz!... To tylko
potrafisz zrobić?
- Nic już nie da się zrobić.
Przypadła do łóżka i zaczęła
nim potrzsać.
- Ty łajdaku! To nieprawda, to
nieprawda!
- Tak, to prawda, wiesz o tym
równie dobrze, jak ja. Dla Sary
nie było innego wyjścia.
- Cicho bdź, idę jej
poszukać.
- Za późno.
- Skd jesteś tego taki pewny?
- Znam Sarę i na jej miejscu
zrobiłbym to samo.
- Rób, co chcesz, ja idę jej
szukać.
L~ea nie czekała na windę i
zbiegła na dół. W recepcji
roztrciła klientów czekajcych
na swoje klucze.
- Czy widział pan pani
Tavernier?
- Nie, panienko - odparł
portier - nie widziałem jej, od
kiedy pojechała na górę.
- Dawno temu?
- O tak! Kiedy pani tu była,
ona jechała wind na górę.
Tak więc Sara nie wychodziła z
"Plazy".
W pokoju Fran~cois nie ruszył
się z miejsca.
- Błagam, chodź mi pomóc -
prosiła go. - Sara jest w
hotelu.
Wjechali na tarasy wznoszce
się nad miastem; w dali przed
nimi rozcigał się port. Paliło
się ledwo kilka świateł.
Zabuczała syrena jakiegoś
statku. Wiał zimny wiatr, L~ea
zadrżała.
- Chodź, nikogo tutaj nie ma,
przeziębisz się tylko.
Niechętnie podeszła do niego.
- Tam!...
Podeszli do szezlonga. Sara
zdawała się spać. Twarz miała
odprężon, pogodny uśmiech
błkał się na jej ustach. Na
ziemi przy opuszczonej dłoni
leżał rewolwer.
Wiadomość o samobójstwie Sary
po balu, na którym wywołała taki
skandal, znalazło się na
pierwszych stronach gazet. Ledwo
pięć czy sześć osób wzięło
udział w jej pogrzebie na
cmentarzu Recoleta. Wśród nich
był Ernesto Guevara.
Tydzień później Fran~cois i
L~ea odpływali do Bordeaux na
pokładzie "Kerguelena".
Odprowadzali ich Ernesto i Uri.
L~ea, nim weszła na statek,
odwróciła się. Młody
Argentyńczyk pomachał jej
ostatni raz.
- Che, L~ea.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
TAKIE TANGO B txtCZARNE Jagody txtKapitańskie tango txtJAK W NIEBIE Stachurski txtCzarne słońca KULT txtNiebieska sukienka Zludzenie Lzy txtNIEBIESKA SUKIENKA (złudzenie) Łzy txtNIEBIESKIE Oczy selekt txtMówią, że miłoć mieszka w niebie Maanam txtStatki na niebie txtTANGO MEMENTO VITE S txtNIEBIESKA Chusteczka txtTango andrusowskie txtCZARNE Konie DingDong txtW CZARNEJ URNIE KULT txttango milonga txtOJ MAMO?sablanka txtTYLE ZDARZEŃ Dystans txtwięcej podobnych podstron