Capek [Humoreski]


KAREL CAPEK

HUMORESKI

TŁUMACZYŁA Z JĘZYKA CZESKIEGO MARIA ERHARDTOWA
POETA
Był to zwyczajny, policyjny przypadek: o czwartej godzinie rano na ulicy Żitnej
samochód przejechał pijaną staruchę, po czym, dodawszy gazu, umknął. A teraz
młody aplikant policyjny, dr Mejzlik, miał przeprowadzić dochodzenie, jakie to
było auto. Taki młody aplikant bierze każdą sprawę bardzo na serio.
Hm powiedział dr Mejzlik do policjanta nr 141 a więc powiadacie, żeście
widzieli z odległości trzystu kroków szybko jadące auto, a na ziemi ludzkie
ciało. Coście najpierw zrobili?
Najpierw pobiegłem do tej przejechanej oświadczył policjant żeby jej
udzielić pierwszej pomocy.
Najpierw należało obejrzeć samochód mruknął dr Mejzlik a dopiero potem
troszczyć się o tę babę. Ale bardzo możliwe dodał drapiąc się ołówkiem w głowę
że ja postąpiłbym tak samo. A więc numeru auta nie widzieliście; no dobrze,
ale w ogóle, jaki to był wóz?
Mam wrażenie odrzekł niezdecydowanie policjant numer 141 że był ciemny.
Może granatowy, a może czerwony. Nie widziałem dobrze przez dym z rury
wydechowej.
Mój ty Boże westchnął dr Mejzlik jakże więc mogę ustalić, co to był za
samochód? Czy mam latać po wszystkich szoferach i pytać, czy przypadkiem który z
nich nie przejechał starej baby? Sami powiedzcie! I co tu robić?
Policjant wzruszył ramionami z bezradną subordynacją.
Panie szefie rzekł zgłosił się do mnie jeden świadek, ale on też nic nie
wie. Czeka obok.
Przyprowadźcie go! mruknął dr Mejzlik zniechęcony i na próżno usiłował
wyłowić coś z bardzo skąpego protokołu.
Nazwisko? Miejsce zamieszkania? powiedział machinalnie, nawet nie
spojrzawszy na świadka.
Kralik Jan, student wydziału mechaniki wyraźnie i zdecydowanie odparł
świadek.
A więc był pan przy tym, gdy dziś rano o czwartej godzinie nieznany samochód
przejechał Bożenę Machaczkową?
Tak, i muszę przyznać, że szofer był winien. Panie komisarzu, ulica była
zupełnie pusta; gdyby szofer na skrzyżowaniu zwolnił
Jak daleko pan stał? przerwał mu dr Mejzlik.
Mniej więcej dziesięć kroków. Odprowadzałem mojego przyjaciela z kawiarni i
gdyśmy byli na ulicy Żitnej
Kto jest tym pańskim przyjacielem? znowu mu przerwał dr Mejzlik. Nie ma go
w protokole.
Jarosław Nerad, poeta odparł świadek z. pewną dumą. Ale wątpię, czy mógłby
panu coś powiedzieć.
Dlaczego? zamruczał dr Mejzlik czepiając się tej ostatniej deski ratunku.
No, bo on jest takim dziwnym poetą. Gdy się stało to nieszczęście, wybuchnął
płaczem i uciekł do domu, jak małe dziecko. A więc, gdyśmy szli ulicą Zitną, z
tyłu nadjechało z szaloną szybkością auto
Jaki miało numer?
Nie wiem, panie komisarzu. Nie zauważyłem tego. Obserwowałem tę wariacką jazdę
i właśnie sobie pomyślałem, że
A jaki to był wóz? przerwał dr Mejzlik.
Silnik czterotaktowy odparł fachowo świadek. Niestety, nie znam się na
markach samochodów.
A jaki miał kolor? Kto w nim siedział? Był otwarty czy zamknięty?
Tego nie wiem rzekł świadek nieco speszony. Mam wrażenie, że to było
czarne auto, ale dokładnie nic nie zauważyłem, bo gdy stało się to nieszczęście,
powiedziałem Neradowi: "Patrzaj, ten łotr przejechał człowieka i nawet się nie
zatrzymał"
Hm mruknął dr Mejzlik niezadowolony jest to wprawdzie zupełnie na miejscu
i słuszna reakcja moralna, ale ja bym wolał, żeby pan zauważył numer samochodu.
Coś okropnego, jacy ludzie są mało spostrzegawczy! Wie pan, że szofer jest
winien, słusznie pan takich ludzi nazywa łotrami, ale żeby na numer spojrzeć
Sądzić potrafi każdy, ale porządnie, rzeczowo zaobserwować fakty Dziękuję panu,
panie Kralik, nie chcę pana dłużej zatrzymywać.
Po godzinie policjant numer 141 zadzwonił do mieszkania poety Jarosława Nerada.
Tak, pan poeta jest w domu, ale śpi. Poeta wytrzeszczył przez drzwi małe,
zdumione oczki; nie mógł sobie uprzytomnić, co zbroił. Wreszcie jednak pojął,
dlaczego ma iść na policję.
Czy to konieczne? pytał nieufnie. Bo ja już doprawdy nic nie pamiętam;
byłem w nocy trochę
zalany podpowiedział policjant pobłażliwie. Panie, ja już poznałem
niejednego poetę! No, niech się pan ubiera, zaczekam.
Po czym poeta i policjant zaczęli rozmawiać o nocnych lokalach, o życiu w ogóle,
o niezwykłych zjawiskach na niebie i wielu innych rzeczach; tylko polityką nie
interesowali się wcale.
I tak gawędząc przyjaźnie i pouczająco, dotarli na policję.
Pan jest Nerad Jarosław, poeta? rzekł dr Mejzlik. Czy był pan przy tym,
jak nieznane auto przejechało Bożenę Machaczkową?
Tak szepnął poeta.
Mógłby mi pan opisać to auto? Czy było otwarte, czy zamknięte, jakiego koloru?
Kto w nim siedział, jaki miało numer?
Poeta myślał przez chwilę z wysiłkiem.
Tego nie wiem odparł wreszcie nie zauważyłem tego.
Nie przypomina pan sobie żadnego szczegółu? nalegał Mejzlik.
Ależ skąd! szczerze się przyznał poeta ja w ogóle nie zwracam uwagi na
szczegóły!
Na co pan wobec tego zwraca uwagę! wybuchnął z ironią dr Mejzlik.
No tak, na cały ten nastrój powiedział poeta niewyraźnie. Wie pan, na tę
pustą ulicę taką długą świt i jak tam ta kobieta została na bruku
Nagle zerwał się.
Przecież ja o tym coś napisałem po powrocie do domu!
Pogrzebał po kieszeniach i wyciągnął masę kopert, rachunków i innych śmieci.
Nie, to nie to to też nie zaraz, zaraz, to chyba to mruczał, pogrążony w
odcyfrowywaniu papierków.
Niech pan pokaże rzekł dr Mejzlik pobłażliwie.
Nie, to nic takiego bronił się poeta. Ale jeżeli pan chce, ja to panu
przeczytam.
I wybałuszywszy w natchnieniu oczy, śpiewnie przeciągając samogłoski, recytował:
"marsz ciemnych domów raz dwa stać
świt na mandolinie gra
czemu się płonisz dziewczyno
pojedziem studwudziestokonnym autem na koniec świata
albo do Singapur
zatrzymać zatrzymać auto pędzi
leży już miłość nasza w pyle
dziewczę złamany kwiat
łabędzia szyja pierś bęben i czynele
czemuż tak płaczę"
To już koniec oświadczył Jarosław Nerad.
Dobrze rzekł dr Mejzlik ale co to ma znaczyć?
Ależ jak to, to właśnie ten wypadek z autem! zdziwił się poeta. Czy to nie
jest zrozumiałe?
Mam wrażenie, że nie orzekł dr Mejzlik krytycznie. Przyznam się, że z
pańskiego wiersza nie dowiedziałem się absolutnie nic na temat tego, że dnia 15
lipca o czwartej godzinie rano na ulicy Żitnej auto numer taki to a taki
przejechało pijaną żebraczkę, Bożenę Machaczkową; pogotowie przewiozło ranną do
miejskiego szpitala, gdzie walczy ze śmiercią. O tych faktach pański wiersz, o
ile zrozumiałem, nie mówi ani słowa.
To jest tylko naga rzeczywistość, panie komisarzu odrzekł poeta pocierając
koniuszek nosa. Ale wiersz jest wewnętrzną, duchową rzeczywistością. Wiersz to
luźne, nierealistyczne wizje, które rzeczywistość wywołuje w podświadomości
poety, wie pan? Takie wzrokowe i słuchowe asocjacje. Czytelnik musi im się
poddać oświadczył Jarosław Nerad karcąco. Wtedy dopiero zrozumie.
Ależ, proszę pana! wybuchnął dr Mejzlik. Albo zaraz, proszę mi pożyczyć na
chwilę to pańskie "opus". Dziękuję. Więc tu jest, hm "marsz ciemnych domów raz
dwa stać". No więc, proszę, niech mi pan z łaski swej wytłumaczy
To jest przecież Żitna ulica powiedział poeta spokojnie. Takie dwa rzędy
domów, wie pan?
A dlaczego nie jest to, na przykład, aleja Narodowa? spytał dr Mejzlik
sceptycznie.
Bo nie jest taka prosta! brzmiała przekonywająca odpowiedź.
No, a dalej: "świt na mandolinie gra" przypuśćmy; "czemu się płonisz
dziewczyno" na miłość boską, skąd się tu wzięła ta dziewczyna?
Zorza lakonicznie odparł poeta.
Aha, przepraszam. "Pojedziem studwudziestokonnym autem na koniec świata"
no?
Wtedy prawdopodobnie nadjechało to auto.
I miało sto dwadzieścia koni?
Tego nie wiem; to tylko znaczy, że jechało bardzo szybko. Jak gdyby chciało
pędzić na koniec świata.
Ach tak! "albo do Singapur" Na miłość boską, dlaczego właśnie do Singapur?
Poeta wzruszył ramionami.
Tego to już nie wiem. Może dlatego, że tam są Malajczycy.
Jakiż związek może mieć to auto z Malajczykami? Hę?
Poeta zakłopotany wiercił się na krześle
Możliwe, że to auto było brązowe, nie sądzi pan? rzekł zadumany. Musiało
tam być coś brązowego. Bo inaczej dlaczegoby tam było "do Singapur?"
No, widzi pan rzekł dr Mejzlik ten samochód był czerwony, granatowy i
czarny. Co z tego mam wybrać?
Niech pan wybierze brązowy radził poeta. To taki przyjemny kolor.
"Leży już miłość nasza w pyle dziewczę złamany kwiat" czytał dalej dr
Mejzlik. Ten złamany kwiat to ta pijana żebraczka?
Przecież nie będę pisać o pijanej żebraczce! oburzył się dotknięty poeta.
Chodzi po prostu o kobietę, rozumie pan?!
Aha. A co to jest: "łabędzia szyja pierś bęben i czynele". To są te luźne
asocjacje?
Niech pan pokaże rzekł poeta speszony ł pochylił się nad papierem.
Łabędzia szyja, pierś i czynele co by to mogło być?
Właśnie pana o to pytam burknął dr Mejzlik z wyraźnym szyderstwem.
Zaraz, zaraz zastanawiał się poeta coś tam musiało być, co mi
przypomniało zaraz czy nie wydaje się panu niekiedy, że dwójka jest podobna do
łabędziej szyi? Niech pan spojrzy i napisał ołówkiem 2.
Aha mruknął z nagle obudzonym zainteresowaniem dr Mejzlik. A co ta pierś?
No, przecież to wyraźnie 3, dwa półkola, nie? dziwił się poeta.
Ma pan tam jeszcze bęben i czynele spytał, już w najwyższym napięciu,
urzędnik.
Bęben i czynele zastanawiał się poeta Nerad bęben i czynele to by mogło
być 5? Niech pan spojrzy i napisał pięć. Ten brzuszek to bęben, a na górze
czynele
Zaraz, chwileczkę rzekł dr Mejzlik i napisał na papierze 235. Jest pan
pewien, że to auto miało numer 235?
Mówię panu, że żadnego numeru nie zauważyłem oświadczył Jarosław Nerad
stanowczo. Ale coś takiego musiało tam być Skądby się to tu wzięło? dziwił
się zgłębiając sens wierszyka. Ale wie pan, że to miejsce jest najlepsze z
całego wiersza.
Po dwóch dniach dr Mejzlik odwiedził poetę. Poeta tym razem nie spał, miał u
siebie jakieś dziewczę i na próżno oglądał się za wolnym krzesłem, żeby je
podsunąć komisarzowi.
Nie, nie, dziękuję, już idę odezwał się dr Mejzlik. Chciałem panu tylko
powiedzieć, że to był rzeczywiście samochód numer 235.
Jaki samochód? zdziwił się poeta.
Łabędzia szyja pierś bęben i czynele jednym tchem wyrecytował dr Mejzlik.
A Singapur też!
Aha, już wiem odparł poeta. No, więc widzi pan, to jest ta wewnętrzna
rzeczywistość. Chce pan, przeczytani panu kilka innych wierszy? Teraz już je pan
zrozumie.
Kiedy indziej zerwał się szybko komisarz. Wtedy, gdy będziemy mieli jakiś
nowy wypadek!
SKRADZIONY KAKTUS
Posłuchajcie, co mi się w tym roku w lecie zdarzyło zaczął pan Kubat.
Byłem na letnisku; wiadomo, jak to wygląda: nie ma wody, nie ma lasu, nie ma
ryb i w ogóle brak wszystkiego, ale za to jest tam stowarzyszenie upiększania
miasta z nader aktywnym prezesem, przemysł artystyczny i urząd pocztowy, ze
starą panią poczmistrzowa z nosem jak ogórek; jednym słowem, to samo, co
wszędzie. A więc, po dwóch tygodniach oddawania się błogiemu i higienicznemu
działaniu tej niczym nie zmąconej nudy, zacząłem miarkować, że miejscowe
plotkarki i w ogóle opinia publiczna wzięła mnie na języki. A ponieważ listy
dochodziły do mnie podejrzanie dobrze zaklejone, tak że niemal cała koperta na
odwrocie błyszczała od gumy arabskiej, powiedziałem sobie: "Aha, ktoś się
dobiera do mojej poczty; żeby diabli wzięli tę babę poczmistrzową!" Wiadomo, ci
pocztowcy umieją otworzyć każdy list! "Zaczekaj no pomyślałem i już siedziałem
nad kartką papieru i kaligrafowałem: "Ty strachu na wróble, ty purchawko
pocztowa, ty szantrapo, ty żmijo, ty foko, ty babo
jago itd z poważaniem Jan
Kubat". Sami wiecie, nasz język jest bardzo bogaty, jednym tchem wygarnąłem na
papier trzydzieści cztery epitety, którymi uczciwy i honorowy mężczyzna może
obdarzyć każdą damę, nie stając się przy tym zbyt poufałym i natarczywym, po
czym spokojnie zakleiłem kopertę, napisałem swój własny adres i pojechałem do
najbliższego miasteczka wrzucić ją osobiście do skrzynki. Następnego dnia
pobiegłem na pocztę i z najsłodszym uśmiechem wsunąłem głowę w okienko: "Pani
poczmistrzowo mówię nie ma dla mnie przypadkiem jakiego listu?" "Ja pana
zaskarżę, nikczemniku" zasyczała pani poczmistrzowa z najjadowitszym
spojrzeniem, jakie kiedykolwiek w swym życiu widziałem. "Ależ proszę pani, co
się pani stało, czyżby panią spotkała jaka przykrość?" powiedziałem
współczująco, a potem na wszelki wypadek dałem nogę.
E, to jeszcze nic zauważył krytycznie pan Holan, kierownik ogrodów Holbena.
Ten podstęp był bardzo prosty. Ja bym wam opowiedział, jaką pułapkę zastawiłem
na złodzieja kaktusów! Wiecie, stary pan Holben to zwariowany "kaktusiarz", a
jego zbiór kaktusów, słowo honoru, wart jest ze trzysta tysięcy, nie licząc
unikatów. Starszy pan ma jedną manię: chciałby cały ten zbiór udostępnić
szerokiej publiczności. "Słuchaj no, Holan mówi to jest szlachetne
zamiłowanie, trzeba je w ludziach rozwijać". A ja sobie myślę, że jeśli taki
mały "kaktusiarz" widzi na przykład chociażby takiego złotego Grusowa za tysiąc
dwieście, to go tylko niepotrzebnie boli serce, że sam takiego nie ma. No, skoro
taka wola starszego pana, mówi się trudno. Ale w zeszłym roku zauważyliśmy
nagle, że nam giną kaktusy; i to nie te rzucające się w oczy, które każdy
chciałby mieć, ale same rzadkie okazy; raz. to był Echinocactus Wislizenii, za
drugim razem Graesnerii, potem jedna Wittia, import prosto z Costa Rica, potem
jedna "species nova", którą przysłał Frycz, potem jeden Melocactus Leopoldii,
unikat, którego nikt w Europie nie widział od pół wieku, i wreszcie Pilocereus
fimbriatus z San Domingo, pierwszy okaz, jaki się znalazł w Europie. Ten
złodziej musiał być nie byle jakim znawcą!
Trudno sobie wyobrazić, jak starszy pan szalał. "Proszę pana mówię mu niech
pan zamknie swoje cieplarnie i będzie koniec ze złodziejami". "Ale skąd
krzyczy starszy pan takie szlachetne zamiłowania należy w ludziach rozwijać!
Musi pan złapać tego łajdaka złodzieja! Wyrzucić dozorców, wynająć nowych,
zaalarmować policję itd." Ale to nie było takie proste; trudno przy każdym z
trzydziestu sześciu tysięcy kaktusików postawić jednego anioła stróża. Wynająłem
więc dwóch emerytowanych inspektorów policji, żeby pilnowali. I właśnie wtedy
zginął nam ten Pilocereus fimbriatus i został po nim tylko dołek w piasku. Wtedy
mnie już cholera wzięła i sam przyczaiłem się na tego złodzieja.
A trzeba wam wiedzieć, że prawdziwi "kaktusiarze" to coś podobnego do sekty
derwiszów; mam wrażenie, że im nawet zamiast wąsów rosną kolce, tacy są
zwariowani na punkcie swojej namiętności. U nas są dwie takie sekty: Związek
Hodowców Kaktusów i Stowarzyszenie Miłośników Kaktusów. Czym się od siebie
różnią nie wiem; myślę, że jedni wierzą, że kaktusy mają nieśmiertelną duszę,
a drudzy składają im krwawe ofiary. W każdym razie te dwie sekty nienawidzą się
wzajemnie i tępią się ogniem i mieczem na ziemi i w powietrzu. Poszedłem więc
kolejno do prezesów tych dwóch sekt i z całym zaufaniem zapytałem każdego z
nich, czy przypadkiem nie domyśla się, kto mógł ukraść kaktusy Holbena może
ktoś z tej drugiej sekty?
Gdy wymieniłem cenne okazy, które nam zginęły, obaj oświadczyli z całą
stanowczością, że nie mógł ich ukraść żaden z członków nieprzyjacielskiej sekty,
dlatego że w niej są same patałachy, nie znające się na niczym cymbały, które
nie mają zielonego pojęcia, co to jest taki Wislizen lub Graesner, nie mówiąc
już o Pilocereusie fimbriatusie, a jeśli chodzi o ich własnych członków, ręczą
za ich uczciwość i solidność; nie byliby oni zdolni nic ukraść jedynie może
jakiś niewielki kaktusik. Przy tym gdyby któryś z nich posiadł takiego
Wislizena, na pewno pochwaliłby się nim przed wszystkimi, ale o tym oni,
prezesi, nic nie wiedzą. Po czym obaj czcigodni panowie zapewnili mnie, że
oprócz tych dwóch powszechnie uznanych czy też tolerowanych sekt są jeszcze nie
stowarzyszeni kaktusiarze i oni są ze wszystkich najgorsi. To są ci właśnie,
którzy przez swoją namiętność nie mogli wytrzymać W umiarkowanych sektach i
którzy hołdują najrozmaitszym herezjom i gwałtom. Ci kaktusiarze są zdolni do
wszystkiego.
Kiedy więc u tych dwóch panów nic się nie dowiedziałem, wróciłem do domu i
wdrapawszy się na ogromny jawor w naszym parku, oddałem się rozmyślaniom. Mówię
wam, najlepiej się myśli na gałęziach drzewa; tam jest człowiek tak jakoś z
niczym nie związany, gałęzie nim kołyszą i na wszystko patrzy z wyższego
stanowiska. Filozofowie powinni żyć na drzewach, jak dzięcioły. No i na tym
jaworze przyszedł mi do głowy pewien plan. Najpierw poszedłem do wszystkich
znajomych ogrodników i powiadam: "Słuchajcie, chłopcy, nie gniją wam przypadkiem
jakie kaktusy? Starszy pan Holben potrzebuje ich do jakichś tam swoich
doświadczeń". W ten sposób zdobyłem paręset takich zdechlaków i powtykałem je w
nocy do zbioru Holbena. Dwa dni przeczekałem, a na trzeci dzień dałem takie
ogłoszenie do wszystkich gazet:
"Znane na całym świecie zbiory Holbena zagrożone!
Według najświeższych informacji większość niezwykłych cieplarni Holbena jest
objęta nową i dotąd nie znaną chorobą, przeniesioną prawdopodobnie z Boliwii.
Choroba atakuje przede wszystkim kaktusy; początkowo niczym się nie objawia,
potem gniją korzenie, szyjki i miąższ. Ponieważ choroba nosi charakter
epidemiczny i wywoływana jest przez nie znane dotychczas bakterie, cieplarnie
Holbena zostają zamknięte na czas nieokreślony."
Mniej więcej po dziesięciu dniach przez ten czas musieliśmy się ukrywać, żeby
nas "kaktusiarze" nie zadręczyli samymi pytaniami posłałem do gazet drugie
ogłoszenie:
"Czy uda się uratować zbiory Holbena?
Dowiadujemy się, że profesor Mackenzie z Kew określił chorobę, która wybuchła w
sławnych zbiorach Holbena, jako specjalną tropikalną pleśń (Malacorrhiza
paraguaensis Wild) i zalecił spryskiwać zarażone okazy tynkturą Harward
Lotsena.
Dotychczasowe próby zastosowania lekarstwa, przeprowadzane na wielką skalę w
zbiorach Holbena, dały bardzo pomyślne rezultaty. Płyn Harward
Lotsena można
nabyć i u nas, w takiej a takiej aptece."
Gdy ogłoszenie się ukazało, w aptece siedział już tajniak, a ja w domu, przy
telefonie. Po dwóch godzinach tajniak dzwoni: "Panie Holan, już go mam!" Za
dziesięć minut trzymałem za kołnierz ot, takiego małego człowieczka i
odpowiednio nim potrząsałem.
Ależ, panie protestował dlaczego pan mnie tak szarpie? Ja tylko chciałem
kupić ten znany płyn Harward
Lotsena
Dobrze, dobrze powiadam tylko że takiego płynu w ogóle nie ma, tak jak i
żadnej nowej choroby.
Ale pan nam kradł kaktusy w zbiorach Holbena, panie taki owaki!
Dzięki Bogu! wybuchnął ten człowieczek. Więc nie ma żadnej choroby? A ja
nie spałem przez dziesięć nocy z samego strachu, że mogą się zarazić moje własne
kaktusy!
Wyniosłem go za kołnierz do auta i pojechałem z nim i z tajniakiem do jego
mieszkania. Słuchajcie, czegoś podobnego w życiu nie widziałem! Ten człowiek
miał jeden pokoik na poddaszu, może trzy na cztery metry, w kącie na podłodze
koc, stolik i krzesło, a poza tym wszędzie same kaktusy! Ale co za okazy i jak
posegregowane, warto było widzieć!
No, które sztuki wam skradł? powiada tajniak; a ja patrzę na tego łajdaka,
jak się trzęsie i łzy przełyka.
Wie pan co mówię do tajniaka one nie mają takiej wartości, jak nam się
zdawało. Niech pan powie w dyrekcji, że ten pan zabrał nam kilka sztuk na
pięćdziesiąt koron i że sam z nim resztę załatwię.
Gdy tajniak wyszedł, mówię: No, przyjacielu, najpierw proszę mi zapakować to
wszystko, co nam pan zabrał. A on zaczął mrugać oczami pełnymi łez i szepnął:
Proszę pana, czy nie mógłbym tego odsiedzieć?
Jeszcze czego! krzyczę na niego najpierw musi pan oddać to, co pan nam
ukradł! Zaczął wybierać doniczkę po doniczce i odstawiać na bok, było ich
około osiemdziesięciu nie przypuszczałem nawet, że nam tyle zginęło, ale pewno
wynosił je już od wielu lat. Na wszelki wypadek krzyknąłem znowu:
Co, i to ma być wszystko?
Wtedy z oczu trysnęły mu łzy i wybrał jeszcze jeden biały De Laitii i jeden
"corniger", odstawił je na bok i zaszlochał: Panie, przysięgam, że już więcej
waszych nie mam!
To się jeszcze pokaże piorunowałem. Ale teraz niech pan mi powie, jak je
pan od nas wynosił?
To było tak mamrotał, a przy tym ze zdenerwowania grdyka latała mu do góry i
na dół. Ja ja ubierałem się w tę suknię
W jaką suknię? krzyczę.
Wtedy on się zarumienił ze wstydu i wyjąkał: W damską suknię
Na miłość boską, dlaczego właśnie w damską?
Bo, bo jąkał takiej starej kobiety nikt nawet nie zauważy, a poza tym
dodał niemal triumfująco wiadomo przecież, że nikt nie będzie o coś podobnego
posądzał kobiety. Proszę pana, kobiety mają najrozmaitsze namiętności, ale nigdy
niczego nie kolekcjonują! Widział pan kiedy kobietę, która by zbierała znaczki,
owady albo inkunabuły, albo coś podobnego? Nigdy, panie! Kobiety nie mają tej
systematyczności i i namiętności. Kobiety są okropnie trzeźwe. Wie pan to
jest ta największa różnica między nami a nimi, że tylko my kolekcjonujemy
zbiory. Tak sobie myślę nieraz, że wszechświat jest tylko kolekcją gwiazd; jest
jakiś Bóg rodzaju męskiego i zbiera sobie kolekcję światów: dlatego jest ich tak
strasznie dużo. Cholera, żebym to ja miał takie możliwości i tyle miejsca, co
On! Wie pan, że sobie wymyślam nowe kaktusy? A w nocy mi się one śnią; chociażby
taki kaktus, który by miał złote włosy i kwiaty błękitne jak gencjana; nazwałem
go Cephalocereus nympha aurea Racek bo ja, trzeba panu wiedzieć, nazywam się
Raczek albo też Mamillaria colubrina Racek, albo Astrophytum caespitosum
Racek. Panie drogi, ileż tu przecudownych możliwości. Gdyby pan wiedział
Zaraz przerwałem mu a w czym pan te kaktusy wynosił?
Za dekoltem odparł wstydliwie. One tak rozkosznie kłują!
No i wyobraźcie sobie, nie miałem już sumienia zabierać mu tych kaktusów. "Wie
pan co powiadam mu zawiozę pana do starego pana Holbena, już on panu sam
uszy poobrywa." Co to się działo, gdy ci dwaj się z wąchali! Całą noc
przesiedzieli w cieplarni, żeby obejrzeć dokładnie tych trzydzieści sześć
tysięcy doniczek. "Słuchaj, Holan powiedział do mnie starszy pan Holben
pierwszy raz widzę człowieka, który naprawdę potrafi ocenić kaktusy." I nim
upłynął miesiąc, starszy pan z płaczem i błogosławieństwem wyprawił pana Raczka
do Meksyku, żeby zbierał kaktusy; obaj wierzyli święcie, że gdzieś tam rośnie
Cephalocereus nympha aurea Racek. A po roku dostaliśmy dziwną wiadomość, że pan
Raczek zginął piękną męczeńską śmiercią. Natknął się na jakiś święty indiański
kaktus Czikuli, któremu, trzeba wam wiedzieć, oddaje się cześć religijną, i albo
mu się nie pokłonił, albo też nawet go ukradł. Jednym słowem, mili Indianie
związali pana Raczka, posadzili na Echinocactus visnaga Hooker, który jest
wielki jak słoń i cały w długich, niczym bagnety, kolcach; i w rezultacie nasz
rodak wyzionął ducha.
Taki był koniec złodzieja kaktusów.
OPOWIADANIE STAREGO KRYMINALISTY
To jeszcze nic odezwał się pan Jandera, literat Gonitwa za złodziejem to
stara historia, ale ciekawsze jest, gdy złodziej szuka tego, kogo okradł. To się
właśnie mnie zdarzyło. Napisałem kiedyś nowelę i dałem ją do druku, a gdy ją
czytałem już wydrukowaną, ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Bracie,
powiedziałem sobie, już gdzieś kiedyś coś podobnego czytałem. A niech to piorun
trzaśnie, komu ja ten temat zwędziłem? Trzy dni chodziłem jak błędny i ani rusz
nie mogłem sobie uprzytomnić, od kogo ja ten temat, jak to się mówi,
wypożyczyłem. Wreszcie spotykam kolegę i mówię mu:
Słuchaj no, bracie, tak mi się coś wydaje, że ta moja ostatnia nowela jest
ściągnięta.
Poznałem to od pierwszego rzutu oka rzekł kolega. Ukradłeś ją z Czechowa.
Ulżyło mi, a gdy potem rozmawiałem z pewnym krytykiem, powiedziałem mu:
Wie pan? trudno w to nawet uwierzyć, ale człowiek czasem popełni plagiat i
nawet o tym nie wie: na przykład moja ostatnia nowela
Tak, wiem odpowiada ów krytyk. Ściągnął ją pan z Maupassanta.
I tak obszedłem wszystkich moich przyjaciół. Słuchajcie, gdy człowiek raz
wejdzie na pochyłą drogę przestępstwa, nie wie, jak się z niej wycofać;
wyobraźcie sobie, okazało się, że tę jedną jedyną nowele ukradłem jeszcze z
Gottfrieda Kellera, Dickensa, dłAnnunzia, Tysiąca i jednej nocy, Charles Louis
Philippa, Hamsuna, Storma, Hardyłego, Andrejewa, Bandinellego, Roseggera,
Reymonta i wielu innych. Z tego widać, jak człowiek grzęźnie w przestępstwo
coraz głębiej.
To jeszcze nic zaczął chrząkając pan Bobek, stary kryminalista. Przypomina
mi to jeden wypadek, kiedy schwytano mordercę, ale nie wiadomo było, jakie
popełnił morderstwo. Nie, nie, to nie o mnie chodziło, ale mieszkałem przez pół
roku w tym samym kryminale, gdzie przedtem siedział ten morderca. Było to w
Palermo wyjaśnił pan Bobek i dodał skromnie: Znalazłem się tam tylko przez
jakiś kuferek, który mi wlazł w ręce na statku kursującym z Neapolu.
Historię owego mordercy opowiadał mi naczelny dozorca tego domu: trzeba wam
wiedzieć, że go uczyłem grać w "francefus", krzyżowego mariasza i "boże
błogosławieństwo", zwane także "gotysek". To był bardzo pobożny człowiek, ten
dozorca.
A więc pewnego razu w nocy policjanci we Włoszech chodzą zawsze we dwóch
ujrzeli na Via Butera, co to prowadzi do tej śmierdzącej przystani, pędzącego co
sił człowieka. Więc go przyłapali i "porco dio", on miał w ręku skrwawiony
sztylet. Ma się rozumieć, wzięli go na policję i dawaj pytać, kogo
zasztyletował. "Zamordowałem człowieka, ale nic więcej wam nie powiem; gdybym
powiedział, unieszczęśliwiłbym jeszcze innych ludzi".
I rzeczywiście, nic więcej z niego nie wydobyli.
Ma się rozumieć, zaczęli zaraz szukać jakiegoś trupa, ale nie znaleźli. Wobec
tego nakazali zbadanie wszystkich "drogich nam zwłok", ludzi zgłoszonych w owym
czasie jako nieboszczyków, ale okazało się, że wszyscy zmarli po chrześcijańsku
na malarię i podobne choroby. Wtedy na nowo zabrali się do tego młodzieńca.
Zeznał, że się nazywa Marco Biago, pochodzi z Castrogiovani i jest czeladnikiem
stolarskim; następnie zeznał, że dźgnął ze dwadzieścia razy sztyletem pewnego
chrześcijanina i że go zabił; ale nie chciał powiedzieć, kto to był, żeby nie
sprowadzić nieszczęścia na innych ludzi. I koniec. Poza tym wzywał dla siebie
kary boskiej i walił głową o ziemię. "Takiego żalu mówił dozorca jak żyję,
nie widziałem."
Ale wiecie, że policja nie wierzy człowiekowi tylko tak na słowo. Pomyśleli
sobie, że ten Marco pewno nikogo nie zabił i tylko tak łże. I posłali sztylet do
uniwersytetu, a tam profesorowie orzekli, że krew na tej stali jest ludzka i że
ostrze musiało przebić serce. Nie mam pojęcia, jak to tak można poznać. Dobra,
ale co teraz mieli robić: mordercę mieli, ale morderstwa ani śladu. A przecież
nie można postawić człowieka przed sąd, nie wiedząc za jakie przestępstwo.
Musi być "corpus delicti". A tymczasem Marco ciągle tylko się modlił i ryczał, i
błagał, żeby go już postawili przed ten sąd, żeby odpokutował swój śmiertelny
grzech.
Dozorca mi opowiadał, że on, ten Marco, był taki dobry i piękny; jak żyje, nie
mieli tam takiego dobrego mordercy. Czytać nie umiał, ale Biblię wciąż trzymał w
ręku, chociażby do góry nogami, i płakał nad nią. Wtedy na niego nasłali takiego
poczciwego księżula, żeby go umocnił na duchu i przy tym jakoś sprytnie
wyspowiadał, co i jak było z tym morderstwem. Ten ksiądz, ilekroć wychodził z
celi Marka, obcierał sobie oczy i mówił, że jeśli będzie trwał dalej w tym
stanie duchowym, to na pewno osiągnie wielką łaskę, że jest to dusza łaknąca
sprawiedliwości. Ale oprócz tych słów i łez księżula także z niego nic nie
wyciągnął.
Kiedy wreszcie zaczynało to wszystko głupio wyglądać, powiada prezydent policji:
"Mordiano, kiedy ten Marco chce koniecznie wisieć, dajmy mu to morderstwo, które
w trzy dni po jego zamknięciu popełnione zostało w Arenelle, gdzie znaleziono
zabitą babę. Przecież to kompromitacja! Tu mamy mordercę bez morderstwa i bez
trupa, a tam mamy znowu takie piękne, niewątpliwe morderstwo bez sprawcy.
Złóżcie to jakoś do kupy; kiedy Marco chce być koniecznie skazany, to mu będzie
wszystko jedno za co, a my mu się odwdzięczymy, jeśli się przyzna do tej baby."
Zaproponowali to Markowi i obiecali mu, że za to na pewno dostanie stryczek i
będzie miał wreszcie spokój. Marco namyślał się przez chwilę, a potem
oświadczył: "Nie, skoro już raz zgubiłem swą duszę morderstwem, nie chcę jej
jeszcze obciążać takim śmiertelnym grzechem, jak kłamstwo, oszustwo i
krzywoprzysięstwo. Taki to był, panowie, sprawiedliwy człowiek.
No, ale teraz to już tego mieli dosyć, teraz w tym kryminale myśleli tylko, jak
się tego zatraconego Marka pozbyć. "Wiecie co powiedzieli dozorcy zróbcie
jakoś tak, żeby mógł uciec; na sąd go posłać nie możemy, byłaby to tylko
kompromitacja, a puścić go na wolność, kiedy się przyznaje do morderstwa, też
jakoś nie wypada. Zróbcie jakoś tak, żeby ten ,,dio cano maledetto" ulotnił się
nieznacznie." A więc, posłuchajcie tylko, panowie: od tego dnia posyłali Marka
bez eskorty po pieprz i po nici; jego cela była przez cały dzień otwarta, a ten
głupi Marco po całych dniach latał po kościołach i po wszystkich świętych, ale
wieczorem gonił z wywieszonym ozorem, żeby mu o ósmej nie zamknęli przed nosem
bramy kryminału. Raz umyślnie zamknęli wcześniej, a on narobił takiego hałasu
waląc w bramę, że musieli otworzyć i wpuścić go do celi.
Pewnego wieczoru powiada dozorca do Marka: "Ty porca Madonna, dziś tu śpisz po
raz ostatni; kiedy nie chcesz się przyznać, kogo zabiłeś, to my cię, bandyto
jeden, stąd przepędzimy. Idź do diabła, niech on cię ukarze". Tej nocy Marco
powiesił się na oknie swej celi.
Słuchajcie, ten poczciwy księżulo twierdził wprawdzie, że jeśli ktoś popełni
samobójstwo z wyrzutów sumienia, może być, mimo tego ciężkiego grzechu,
zbawiony, ponieważ umarł w stanie czynnego żalu. Ale widocznie ten ksiądz nie
był tego zupełnie pewien albo też jest to dotychczas nie rozstrzygnięta kwestia,
dość, że Marco od tej chwili w owej celi straszył. A było to tak: gdy kogoś w
jego celi zamknęli, to w tym człowieku budziło się sumienie i zaczynał żałować
swych grzechów, odprawiał pokutę i zupełnie się nawracał. Ma się rozumieć, nie
każdy w tym samym czasie: gdy chodziło o przewinienie, trwało to noc, o
przestępstwo dwa lub trzy dni, a o zbrodnię czasem i trzy tygodnie, zanim
się więzień nawrócił. Najdłużej trzymali się kasiarze, defraudanci i w ogóle ci,
co robią duże pieniądze; mówię wam, że duże pieniądze szczególnie człowieka
zatwardzają czy też jakoś zatykają sumienie. Najskuteczniej działał zawsze dzień
rocznicy śmierci Marka. Wreszcie zrobili tam w tym więzieniu z celi Marka coś
jakby celę poprawy. Zamykali tam więźniów, żeby żałowali swych win i nawrócili
się. Wiadomo, że byli wśród nich tacy, którzy mieli w policji protekcję, bo
przecież niektórych łajdaków sami policjanci potrzebują, toteż nie każdego tam
zamykali i niejednego zostawiali nie nawróconego. Mam wrażenie, że ci najwięksi
łotrzy nawet łapówki płacili, byle tylko ich do tej cudownej celi nie wsadzano.
No cóż, już i w cudach nie ma uczciwości.
Tak mi to wszystko opowiadał dozorca w Palermo, a koledzy, którzy tam byli,
potwierdzali. Siedział tam właśnie jeden angielski marynarz za bójki i
awantury; ten Briggs poszedł prosto z celi na Formozę, jako misjonarz, i jak
potem słyszałem, zmarł tam śmiercią męczeńską.
A więc, jak już wspomniałem, tego głównego dozorcę uczyłem grać w karty, w takie
pobożniejsze gry. Okropnie się złościł, kiedy przegrywał. Ale kiedy pewnego razu
ani trochę mu karta nie szła, wściekł się i zamknął mnie do tej Markowej celi.
"Per bacco krzyczał ja cię nauczę." No, a ja położyłem się i zasnąłem. Rano
wzywa mnie ten dozorca i pyta: "No, jak tam, nawróciłeś się?" "O niczym nie
wiem, signore commandante powiadam spałem jak suseł". "No, to marsz z
powrotem!" krzyknął. Ale co tu długo gadać! Trzy tygodnie spędziłem w tej celi
i ciągle nic, żadna skrucha mnie nie ogarnęła. Aż ten dozorca zaczął nade mną
głową kręcić i powiada: "Wy, Czesi, musicie być okropnymi bezbożnikami albo
kacerzami, że to na was zupełnie nie działa!" A potem mi strasznie nawymyślał.
Od tej pory cela Marka przestała wywierać swój zbawienny wpływ. Kogokolwiek by
tam nie wsadzili, nie nawracał się, nie poprawiał ani za grzechy nie żałował.
Jednym słowem, cuda się skończyły. Trudno sobie wyobrazić, co to za heca z tego
wynikła; popędzili mnie na dyrekcję, że im to tam popsułem, i Bóg wie co. A ja
tylko wzruszałem ramionami, czy to moja wina, no nie? Dali mi jednak trzy dni
ciemnicy, podobno za to, że im tę celę zepsułem.
REKORD
Panie sędzio oznajmił policjant Hejda sędziemu grodzkiemu Tuczkowi mam tu
jeszcze jeden przypadek ciężkiego obrażenia na ciele. Cholera, jaki upał!
Rozepnijcie się trochę, przyjacielu radził pan sędzia.
Pan Hejda postawił karabin w kącie, rzucił czapkę na ziemię, odpiął rzemień i
rozpiął mundur.
Uf! sapnął. A niech go diabli! Panie sędzio, jeszcze nie miałem takiego
przypadku. Niech pan tylko spojrzy!
Przy tych słowach dźwignął coś ciężkiego, zawiązanego w niebieską chustkę, coś,
co pierwej położył przy drzwiach; rozwiązał rogi i wyjął kamień wielkości
ludzkiej głowy.
Niech pan tylko spojrzy powtórzył z naciskiem.
Co to ma być? zapytał pan sędzia stukając w kamień ołówkiem. Przecież to
zwykły brukowiec, nieprawdaż?
Tak, i to niezła sztuka potwierdził pan Hejda. A więc melduję, panie
sędzio: Lysicki Wacław, robotnik cegielniany, lat dziewiętnaście, zamieszkały w
cegielni zapisał pan? cisnął lub uderzył załączonym kamieniem, waga pięć
kilogramów dziewięćset czterdzieści dziewięć gramów, Pudila Franciszka,
gospodarza, Dolny Ujazd nr 14 zapisał pan? w lewe ramię, powodując złamanie
stawu, frakturę ramienia i obojczyka, krwawiącą ranę w mięśniu ramienia,
przerwanie ścięgna i torebki mięśniowej zapisał pan?
Tak odparł pan sędzia. Ale co w tym nadzwyczajnego?
Zaraz, zaraz, panie sędzio, zobaczy pan oświadczył z namaszczeniem pan
Hejda. Opowiem panu wszystko po kolei. A więc trzy dni temu przysłał po mnie
ten Pudil. Pan go zna, panie sędzio.
Znam odrzekł sędzia. Mieliśmy go tu kiedyś za lichwę, a raz hm
Tak, to było za tego werbla. To ten sam Pudil. Wie pan, jego czereśniowy sad
ciągnie się aż do samej rzeki; Sazawa tam skręca i dlatego jest szersza niż
gdzie indziej. A więc Pudil wezwał mnie rano, że mu się coś stało. Zastałem go w
łóżku, kwękającego i klnącego cały świat. Podobno wczoraj wieczorem wyszedł do
sadu obejrzeć czereśnie i złapał na drzewie jakiegoś chłopaka, który sobie
napychał kieszenie. Wie pan, ten Pudil to jest trochę raptus; odpiął rzemień,
ściągnął chłopaka za nogę na ziemię i zaczął go ćwiczyć rzemieniem. Nagle ktoś
na drugim brzegu zawołał: "Słuchajcie no, Pudil, dajcie spokój temu chłopakowi!"
Pudil trochę niedowidzi, myślę, że to od picia; dojrzał tylko, że na drugim
brzegu ktoś stoi i patrzy na niego. Dlatego tylko na wszelki wypadek powiedział:
"A co ci do tego, draniu?" i jeszcze mocniej łoił chłopaka. "Pudil! ryczał
ten człowiek z drugiego brzegu. Puśćcie tego chłopaka!"
Pudil sobie pomyślał: "Co ty mi możesz zrobić" i tylko odkrzyknął: "Pocałuj
mnie gdzieś, ty ofermo!"
Ledwo to powiedział, już leżał na ziemi, z okropnym bólem w ramieniu, a ten
człowiek na przeciwległym brzegu wołał: "Ja ci dam, ty łobuzie jeden!"
Niech pan sobie wyobrazi, panie sędzio, Pudila musieli zanieść do domu, sam
nie mógł nawet wstać! A obok niego leżał ten kamień. Jeszcze w nocy pojechali po
doktora; doktor chciał Pudila zabrać do szpitala, bo ma wszystkie kości
zmiażdżone; podobno już tą ręką nie będzie mógł ruszać. Tylko że ten Pudil teraz
w żniwa nie chciał jechać do szpitala. I z samego rana po mnie posłał, żebym
tego drania przeklętego, który mu to zrobił, aresztował. No, dobra.
Ale gdy mi pokazali ten kamień, zdębiałem. Jest to kamień z jakąś skazą, a więc
jeszcze cięższy, niżby się wydawało. Niech pan spróbuje, panie sędzio; ja tylko
tak na oko zgadywałem sześć kilo brakuje tylko pięćdziesiąt jeden gramów. Mój
ty Boże, takim kamieniem trzeba umieć rzucać! A potem poszedłem do tego sadu
popatrzeć stamtąd na rzekę. Tam, gdzie upadł Pudil, trawa była wygnieciona; od
tego miejsca było jeszcze ze dwa metry do wody, a rzeka, panie sędzio, rzeka na
pierwszy rzut oka ma w tym miejscu na zakręcie ze czternaście metrów szerokości.
Panie sędzio, zobaczywszy to, zacząłem krzyczeć z uciechy i skakać i powiadam:
"Przynieście mi prędko osiemnaście metrów szpagatu!" Potem wbiłem kołek tam,
gdzie upadł Pudil, przywiązałem do niego sznurek, rozebrałem się i z drugim
końcem w zębach popłynąłem na drugi brzeg. I co pan powie, panie sędzio? Ten
sznurek wystarczył akurat do drugiego brzegu; a jeszcze jest kawał grobli i
dopiero na górze ścieżka. Trzy razy przemierzyłem: od kołka do ścieżki jest
równo dziewiętnaście metrów i dwadzieścia siedem centymetrów.
Ejże, Hejdo! kręcił głową sędzia to chyba niemożliwe! Dziewiętnaście
metrów, to by był wyczyn!
Słuchajcie no, a może ten człowiek stał w wodzie, na środku rzeki?
Mnie także to przyszło na myśl odparł pan Hejda. Ale, panie sędzio, w tym
miejscu rzeka ma przy samym brzegu dwa metry głębokości, bo tam jest ten zakręt.
A po tym kamieniu na grobli został jeszcze dołek. Oni tam ten drugi brzeg
wyłożyli kamieniami, żeby go woda nie podmywała. Ten człowiek wyrwał kamień z
grobli i mógł go rzucić tylko ze ścieżki, bo woda za głęboka, a na pochyłym
brzegu grobli pośliznąłby się. To znaczy, że rzucił na całe dziewiętnaście i
dwadzieścia siedem setnych metra. Wie pan, co to znaczy?
A może miał procę? zaoponował niepewnie sędzia.
Pan Hejda spojrzał na niego pobłażliwie.
Panie sędzio, czy pan nigdy nie rzucał kamieni procą? Niech pan spróbuje
cisnąć procą taki sześciokilogramowy kamyk! Do tego potrzeba by katapulty! Panie
sędzio, ja się z tym kamieniem męczyłem dwa dni. Próbowałem zrobić pętlę i
rozkręcić go, wie pan, jak przy rzucie młotem. Mówię panu, wysuwa się z każdej
pętli. To był wspaniały rzut kulą. A wie pan wybuchnął wie pan, co to jest?
To jest rekord światowy! Tak!
Nie może być? osłupiał pan sędzia.
Rekord światowy! powtórzył policjant Hejda uroczyście. Przepisowa waga
kuli na zawodach wynosi siedem kilo, a tegoroczny rekord jest szesnaście metrów
bez iluś tam centymetrów. Przez dziewiętnaście lat, panie sędzio, rekord wynosił
piętnaście i pół metra; dopiero w tym roku jakiś Amerykanin jakże mu tam
Kuck czy Hirschfeld rzucił prawie szesnaście. Przy sześciokilogramowej kuli
mogłoby to wynieść osiemnaście czy nawet dziewiętnaście metrów. A my tu mamy o
dwadzieścia siedem setnych więcej! Panie sędzio, ten drab rzuciłby przepisową
kulą dobrych szesnaście i ćwierć metra, i to bez treningu! Jezus Maria,
szesnaście i ćwierć metra! Panie sędzio, ja jestem stary miotacz. A mech to
piorun trzaśnie! Powiedziałem sobie, tego draba muszę znaleźć, on nam pobije
rekord. Niech pan sobie tylko wyobrazi, panie sędzio, zdmuchnąć Ameryce sprzed
nosa rekord!
No, a co z tym Pudilem? wtrącił sędzia.
Do diabła z Pudilem! krzyknął pan Hejda. Panie sędzio, wszcząłem
poszukiwania za nieznanym sprawcą światowego rekordu. To jest przecież sprawa
państwowej wagi, no nie? A więc najpierw zapewniłem mu bezkarność za tego
Pudila.
No, no! zaprotestował pan sędzia.
Zaraz, chwileczkę! Zapewniłem mu bezkarność, o ile rzeczywiście przerzuci
sześciokilogramowy kamień przez Sazawę. Okolicznym wójtom wytłumaczyłem, jaki to
wspaniały wyczyn i że pisano by o nim na całym świecie. I dodałem, że ten
człowiek zarobiłby na tym kupę pieniędzy. Jezus Maria, panie sędzio! Teraz cała
młodzież okoliczna porzuciła żniwa i biega na groblę, żeby ciskać kamienie na
drugą stronę. Ta grobla jest już całkiem rozebrana; teraz rozbijają każdy
większy kamień i rozbijają kamienne ogrodzenia, żeby mieli czym rzucać. A
chłopaki, łobuzy jedne, ciskają kamienie po całej wsi. Ile już kur natłukli! A
ja stoję, na grobli i pilnuję; ma się rozumieć, że nikt nie rzuci dalej jak na
środek rzeki panie sędzio, myślę, że teraz koryto Sazawy będzie w tym miejscu
o połowę płytsze. I wreszcie wczoraj wieczorem przyprowadzili do mnie chłopaka,
że to podobno ten, co tym kamieniem potłukł Pudila. Zaraz go pan sobie obejrzy,
tego łajdaka, czeka za drzwiami. "Słuchaj no, Lysicki powiadam mu a więc ty
cisnąłeś ten kamień w Pudila?" "Tak, on mi nawymyślał, zeźliło mnie, a innego
kamienia nie miałem pod ręką." "No, to masz powiadam inny podobny kamień i
spróbuj cisnąć go na brzeg Pudila. Ale pamiętaj, jeśli nie dorzucisz, to ci
gnaty poprzetrącam!"
To on wziął ten kamień łapska ma jak łopaty, stanął na grobli i mierzy;
patrzę, a tu techniki żadnej, stylu żadnego: nie pomagał sobie ani nogami, ani
tułowiem, i bęc! cisnął kamień do wody, jakieś czternaście metrów. .Wie pan, to
dość dużo, ale Dobra więc, zacząłem mu pokazywać: "Ty idioto powiadam
musisz tak stanąć, prawym ramieniem do tyłu, a kiedy rzucisz, to jednocześnie
musisz pchnąć całym ramieniem, rozumiesz?" "Hm" on na to, skrzywił się jak
półtora nieszczęścia i bęc! cisnął kamień na dziesięć metrów.
Wie pan, że to już mnie doprowadziło do szału. "Ty łajdaku krzyczę i ty
powiadasz, żeś trafił Pudila? Łżesz!" "Panie wachmajster powiada Bóg
świadkiem, że go trafiłem. Niech tam tylko Pudil stanie, już ja go znowu
dostanę, tego psa wściekłego." Panie sędzio, poleciałem do tego Pudila i proszę:
"Panie Pudil, słuchajcie, tu chodzi o światowy rekord, błagani was, chodźcie
znowu na ten brzeg i wymyślajcie, żeby ten ceglarz mógł w was znowu cisnąć
kamieniem!" I niech pan sobie wyobrazi, nie chciał. "Nie, nie powiada za
nic." Ci ludzie nie mają zrozumienia dla wyższych celów.
No, to poszedłem znowu do tego Wacka, niby tego ceglarza. "Ty oszuście!
krzyczę na niego to nieprawda, żeś pobił Pudila! On mówi, że to był ktoś
inny!" "To kłamstwo mówi Lysicki to ja zrobiłem". W takim razie dowiedź, że
potrafisz dorzucić tak daleko." A ten Wacek tylko się w łeb drapie i śmieje się:
"Panie wachmajster powiada tak na próżno to ja nie umiem, ale tego Pudila
trafię zawsze. Na niego to ja jestem cięty." "Wacek mówię mu po dobroci
jeżeli dorzucisz, puszczę cię; jeżeli nie dorzucisz, pójdziesz do mamra za
ciężkie obrażenie ciała; za to, że z tego Pudila zrobiłeś kalekę, dostaniesz co
najmniej pół roku." "Co robić, w zimie odsiedzę" odparł Wacek.
Wobec tego aresztowałem go w imieniu prawa.
Teraz czeka na korytarzu. Panie sędzio, gdyby pan tak spróbował wyciągnąć z
niego prawdę, czy on naprawdę ten kamień cisnął, czy też się tylko tak
przechwala. Ja myślę, że się zlęknie i odwoła; ale potem mu trzeba wlepić,
łobuzowi, przynajmniej miesiąc za wprowadzenie władzy w błąd albo za oszustwo.
Przecież w sporcie kłamać nie wolno, za to powinna być porządna kara, panie
sędzio. Ja go zaraz przyprowadzę,
A więc wy jesteście Wacław Lysicki rzekł sędzia grodzki, srogo spoglądając
na jasnowłosego delikwenta. Przyznajecie się, żeście w zamiarze uczynienia
krzywdy rzucili ten kamień we Franciszka Pudila i żeście spowodowali ciężkie
obrażenie. Prawda to?
Proszę pana sędziego zaczął winowajca to było tak: on, niby ten Pudil, bił
tego chłopaka, a ja wołałem przez rzekę, żeby dał spokój, no i on mi zaczął
wymyślać
Rzuciliście ten kamień czy nie? ostro spytał sędzia.
Rzuciłem, proszę pana sędziego odparł winowajca ze skruchą ale on mi
wymyślał, to wtedy ja złapałem ten kamień
A, żeby was piorun! wybuchnął sędzia. Dlaczego kłamiecie? Nie wiecie, że
za to jest wielka kara, za nabieranie władzy? My dobrze wiemy, żeście tego
kamienia nie rzucili!
Rzuciłem, proszę łaski pana! jąkał młody czeladnik cegielniany. Ale on mi,
niby ten Pudil, powiedział, żebym go pocałował gdzieś
Sędzia pytająco spojrzał na policjanta Hejdę, który bezradnie wzruszył
ramionami.
Rozbierzcie się! rozkazał sędzia gromkim głosem zdruzgotanemu winowajcy.
No, prędzej i gacie też! No?!
Młody olbrzym stanął jak go Pan Bóg stworzył i trząsł się; widocznie bał się, że
go będą torturować, rozumiejąc, że należy to do procedury, i
Spójrzcie no, Hejdo, na ten deltoideus zwrócił się sędzia Tuczek do
policianta. A ten biceps jak wam się zdaje?
No cóż, niezły mruknął Hejda z miną znawcy. Ale mięśnie brzucha nie są
dość wyrobione. Panie sędzio, do pchnięcia kulą są potrzebne mięśnie brzuszne,
wie pan, do skrętu tułowia. Gdybym ja panu pokazał mięśnie na moim brzuchu!
Ależ, Hejdo mruczał sędzia przecież to jest wspaniały brzuch, patrzcie na
te węzły! Cholera, a ta klatka piersiowa! dodał kłując palcem w złotawy puch
piersi Wacka. Ale nogi słabe. Wieśniacy mają w ogóle bardzo słabe nogi.
Bo ich nie zginają zauważył Hejda krytycznie. To przecież nie są w ogóle
nogi; panie sędzio, taki miotacz kuli musi mieć pierwszorzędne nogi!
Obróćcie się! krzyknął znowu sędzia do młodego wieśniaka. A co za plecy,
hę!
Tu od ramion dobre pochwalił pan Hejda ale niżej do niczego, ten człowiek
nie ma w krzyżu żadnej giętkości. Myślę, panie sędzio, że to nie on rzucił.
Ubierzcie się! huknął sędzia na chłopaka. No, a teraz ostatnie słowo:
rzuciliście ten kamień czy nie?
Rzuciłem mamrotał Wacław Lysicki z uporem barana.
Ach, ty ośle! wybuchnął sędzia. Jeżeli rzeczywiście rzuciliście ten kamień
i pójdziecie pod tym zarzutem przed sąd okręgowy, dostaniecie kilka miesięcy,
rozumiecie? Przestańcie się już przechwalać i przyznajcie się, żeście to sobie
tylko wymyślili; dam wam tylko trzy dni za wprowadzenie w błąd władzy i możecie
iść. Więc jak, uderzyliście Pudila tym kamieniem czy nie?
Uderzyłem odparł z uporem Lysicki. On mi przez rzekę wymyślał
Odprowadźcie go! ryknął pan sędzia. Żeby go diabli, tego oszusta!
Po chwili policjant Hejda raz jeszcze wsunął głowę w drzwi.
Panie sędzio rzekł mściwie a może by mu jeszcze dołożyć za uszkodzenie
cudzej własności; wie pan, on wyciągnął przecież kamień z tej grobli, a teraz
jest cała rozebrana!
JASNOWIDZ
Wie pan, panie prokuratorze mówił pan Janowitz że mnie nie tak łatwo
nabrać, nie od parady mam głowę na karku, ale to, co robi ten człowiek, to po
prostu przerasta mój rozum. To nie jest tylko zwykła grafologia, to jest już
sam nie wiem co. Niech pan tylko słucha: daje mu pan czyjś rękopis w nie
zaklejonej kopercie; on nawet na pismo nie spojrzy, tylko wsuwa palce do koperty
i dotyka nimi tego pisma; przy tym tak wykrzywia gębę, jakby go co bolało. A po
chwili zaczyna panu opisywać charakter autora pisma, ale tak że oko bieleje. Z
najdrobniejszymi szczegółami. Dałem mu list od starego Weinberga; wszystko
poznał: i to, że ma cukrzycę, i że mi grozi bankructwo. I co pan na to?
Nic odparł sucho prokurator. Może zna starego Weinberga.
Przecież on tego pisma nawet nie widział! irytował się pan Janowitz. On
mówi, że każde pismo ma swój fluid, który można zupełnie wyraźnie wyczuć. On
mówi, że to jest czysto fizyczne zjawisko, tak jak radio. Panie prokuratorze, to
nie jest żaden szwindel; ten książę Karadagh nic za to nie bierze, jest to
podobno bardzo stara rodzina z Baku, mówił mi jeden Rosjanin. Ale co tu dużo
gadać, niech pan go przyjdzie obejrzeć, będzie u nas dziś wieczorem. Musi pan
przyjść.
Zaraz, panie Janowitz rzekł pan prokurator wszystko to bardzo pięknie, ale
cudzoziemcom wierzę tylko w pięćdziesięciu procentach, szczególnie gdy nie wiem,
z czego żyją; emigrantom rosyjskim jeszcze mniej, a takim fakirom najmniej. A
jeśli do tego wszystkiego ma to być jeszcze książę, to już mu nie wierzę ani
trochę. Pan mówi, że gdzie się tego nauczył? Aha, w Persji. Daj pan pokój, panie
Janowitz.
Ależ, panie prokuratorze bronił się pan Janowitz ten młody człowiek
tłumaczy to całkiem naukowo; żadnych czarów, żadnych mocy nadprzyrodzonych, ale
zapewniam pana, ściśle naukowa metoda.
To jest tym większa blaga odparł pan prokurator mentorskim tonem. Panie
Janowitz, dziwię się panu; przez całe życie obchodził się pan bez ściśle
naukowych metod, a tu raptem
No tak mruknął pan Janowitz, trochę zbity z tropu ale kiedy ja na własne
oczy widziałem, jak doskonale odgadł starego Weinberga! To było genialne! Wie
pan co, panie prokuratorze, niech pan sam przyjdzie się przekonać. Jeśli to jest
oszustwo, pan się na tym najlepiej pozna, jest pan nie byle jakim specjalistą od
tego, panie prokuratorze, pana przecież nikt nie nabije w butelkę.
Mam takie wrażenie odparł pan prokurator skromnie. Dobrze, więc przyjdę,
panie Janowitz, ale tylko dlatego, żeby temu pańskiemu fenomenowi popatrzeć na
palce. To wstyd, że u nas jest tylu łatwowiernych ludzi. Ale niech pan mu nie
mówi, kim jestem; ja mu dam do przeczytania jeden rękopis w kopercie, to będzie
coś nadzwyczajnego. Założę się, że mu dowiodę oszustwa.

Trzeba wam wiedzieć, że pan prokurator (czy ściślej mówiąc pan generalny
prokurator, dr Klapka) miał na najbliższym posiedzeniu sądu przysięgłych
oskarżać w procesie Hugona Mllera o morderstwo z premedytacją. Pan Hugo Mller,
przemysłowiec i milioner, oskarżony był o to, że ubezpieczył na grube pieniądze
swego młodszego brata, Ottona, a potem utopił go w doksańskim jeziorze; oprócz
tego ciążyło na nim podejrzenie, że grzęd laty sprzątnął swoją kochankę, ale nie
można mu było tego dowieść. Jednym słowem, był to jeden z tych wielkich
procesów, na których panu prokuratorowi szczególnie zależało. Opracowywał akt
oskarżenia z tą wielką pieczołowitością i przenikliwością, która uczyniła z
niego najgroźniejszego oskarżyciela publicznego. Sprawa nie była jasna; pan
prokurator dałby nie wiem co za jeden chociażby dowód, ale w tym stanie rzeczy
musiał polegać jedynie na swej elokwencji, żeby uzyskać od przysięgłych stryczek
dla pana Mllera.
Pan Janowitz był tego wieczoru nieco podenerwowany.
To jest książę Karadagh przedstawiał przytłumionym głosem pan doktor
Klapka; wobec tego możemy zacząć, prawda?.ł
Pan prokurator spojrzał badawczo na to egzotyczne zwierzę; był to młody i
szczupły człowiek w okularach, z twarzą tybetańskiego mnicha i delikatnymi,
złodziejskimi dłońmi.
Hochsztapler rozstrzygnął krótko.
Panie Karadagh kręcił się pan Janowitz tu przy tym stoliczku. Woda
mineralna już przygotowana. Niech pan sobie z łaski swej zapali tę stojącą
lampę. Żyrandol zgasimy, żeby panu nie przeszkadzał. Tak. A teraz proszę panów o
ciszę. Pan hm, pan Klapka przyniósł jakiś rękopis, gdyby pan Karadagh zechciał
łaskawie
Pan prokurator odchrząknął i usiadł tak, żeby jak najlepiej widzieć jasnowidza.
Oto rękopis rzekł wyciągając z wewnętrznej kieszeni nie zaklejoną kopertę.
Proszę.
Dziękuję odparł obojętnie jasnowidz, ujął kopertę i z zamkniętymi oczami
obracał ją w palcach. Nagle zadrżał i pokręcił głową.
Nadzwyczajne mruknął i połknął łyk wody. Potem wsunął swe cienkie palce do
koperty i zastygł w bezruchu; wydawało się, że jego żółtawa twarz jeszcze
bardziej zbladła.
W pokoju zaległa taka cisza, że było słychać charczący oddech pana Janowitza.
Albowiem pan Janowitz miał wole.
Cienkie wargi księcia Karadagh drżały i wykrzywiały się, jakby ściskał w palcach
rozżarzone żelazo, na czole wystąpiły krople potu.
Nie mogę tego wytrzymać! syknął przez zaciśnięte usta, wyciągnął palce z
koperty, wytarł je chusteczką i przez chwilę przesuwał nimi po suknie
nakrywającym stolik, jak gdyby ostrzył nóż. Po czym znowu ze wzruszeniem napił
się łyk wody i ujął ostrożnie kopertę w palce.
Człowiek, który to pisał zaczął sucho człowiek, który to pisał to wielka
siła, ale taka (szukał określenia) siła, która czatuje. To czatowanie jest
straszne! zawołał i upuścił kopertę na stół. Nie chciałbym mieć w tym
człowieku nieprzyjaciela!
Dlaczego? nie mógł powstrzymać pytania pan prokurator. Dopuścił się
czegoś?
Proszę nie pytać odparł jasnowidz. Każde pytanie daje pewne wskazówki. Ja
tylko wiem, że mógłby się dopuścić wielkich i strasznych czynów. To
zadziwiająca wola dążąca do sukcesów pieniędzy Ten człowiek nie zawahałby się
zabić bliźniego. Nie, to nie jest zwyczajny złoczyńca; tygrys także nie jest
złoczyńcą; tygrys to wielki pan. Ten człowiek nie byłby zdolny do żadnej
podłości, ale myśli sobie, że włada życiem ludzi. Gdy jest na swych łowach,
widzi w ludziach tylko zdobycz. I wtedy zabija.
Poza dobrem i złem mruknął pan prokurator z wyraźną aprobatą.
To są tylko słowa powiedział książę Karadagh. Nikt nie jest poza dobrem i
złem. Ten człowiek ma swoje własne pojęcie moralności; nie jest nikomu nic
winien, nie kradnie, nie kłamie; jeżeli zabija, robi to tak jakby dawał na
szachownicy mata. Jest to jego gra, ale on gra prawidłowo. Jasnowidz z wysiłku
zmarszczył czoło. Nie wiem, co to znaczy. Widzę jezioro, a na nim motorówkę.
I co dalej? wykrztusił pan prokurator oddychając z trudem.
Dalej nic nie widać. Wszystko mgliste Taka dziwna mglistość w zestawieniu z
tą okrutną i bezwzględną wolą zdobycia swej ofiary. Ale nie ma w tym
namiętności, tylko rozum. Wyłącznie rozumowe opracowanie każdego szczegółu, w
ten sposób mniej więcej, jak się rozwiązuje jakieś zadanie lub techniczny
problem. Jest zupełnie pewien siebie, nie musi się obawiać swego sumienia. Robi
na mnie wrażenie człowieka, który na wszystko patrzy z góry; jest szalenie
nadęty i zarozumiały; sprawia mu przyjemność, że go się ludzie boją. Jasnowidz
pociągnął łyk wody. Ale i on jest komediantem. W gruncie rzeczy karierowicz,
który przybiera pewną pozę. Dość. Jestem zmęczony. Nie lubię go.

Ach, panie Janowitz gorączkował się nieco później pan prokurator to jest
rzeczywiście nadzwyczajne! To, co powiedział, to najdoskonalszy portret. Silny i
bezwzględny człowiek, który widzi w ludziach tylko swą zdobycz; doskonały
wirtuoz swej gry; mózg, który czysto rozumowo przygotowuje swój czyn i nigdy
sobie nic nie wyrzuca; dżentelmen, a przy tym komediant. Panie Janowitz, ten
Kafadagh utrafił na sto procent.
A więc widzi pan odparł pan Janowitz, mile połechtany. Nie mówiłem panu?
To był list od Schliefena z Liberca, prawda?
Ależ skąd! zawołał pan prokurator. To był list jednego mordercy!
No, no zdziwił się pan Janowitz a ja myślałem, że to chodzi o tego
Schliefena od tekstyliów; wie pan, to wielka świnia, ten Schliefen.
Nie, to był list od Hugona Mllera, tego bratobójcy. Zauważył pan, jak ten
jasnowidz mówił o motorówce na jeziorze? Z tej motorówki wrzucił Mller swego
brata do wody.
No, no zdumiał się pan Janowitz. A widzi pan! Toż to wprost genialny
talent, panie prokuratorze!
Niewątpliwie! zgodził się pan prokurator. Jak on wspaniale odgadł
charakter Mllera i motywy jego czynu! Panie Janowitz, to jest fenomenalne!
Nawet ja nie potrafiłbym lepiej określić tego Mllera. A ten jasnowidz wyczuł go
dotykiem palców, z kilku wierszy jego pisma panie Janowitz, w tym coś musi
być, jakiś fluid w ludzkim piśmie czy coś takiego!
A co, nie mówiłem? zatriumfował pan Janowitz. Gdyby pan był łaskaw, panie
prokuratorze ja jeszcze nigdy nie widziałem pisma żadnego mordercy.
Z przyjemnością odparł pan prokurator i wyciągnął z kieszeni kopertę. Jest
to zresztą interesujący list dodał wyjmując kartkę papieru z koperty. W tym
momencie twarz prokuratora zmieniła się raptownie.
Właściwie panie Janowitz wykrztusił zmieszany ten list należy do aktów
sądowych; to jest nie mam prawa go panu pokazywać. Przepraszam pana!
Po chwili biegł do domu, nie zdając sobie nawet sprawy, że pada deszcz. "Cóż za
osioł ze mnie! wyrzucał sobie gorzko co za idiota! Jak mogłem zrobić coś
podobnego! Na pewno w tym pośpiechu schwyciłem z aktów zamiast listu Mllera
swoje własne notatki dotyczące oskarżenia i nie patrząc wsunąłem je do koperty!
Dureń, głupiec! A więc to było moje pismo! Pięknie dziękuję! Ale poczekaj, ty
oszuście, już ja ciebie upoluję!"
"Ale zresztą uspokajał sam siebie przecież, ogólnie biorąc, ta
charakterystyka nie była taka zła! Wielka, zadziwiająca siła, proszę bardzo; nie
jestem zdolny do żadnej podłości; mam swoje własne pojęcie moralności To jest
nawet zupełnie pochlebne. A że nie mam nigdy wyrzutów sumienia? Dzięki Bogu, nie
mam powodu; pełnię tylko swoje obowiązki. A z tym rozumowym opracowaniem
szczegółów to także prawda. Tylko z tym komediantem to się jednak pomylił.
Mimo wszystko jest to blaga."
Nagle stanął. "Naturalnie, przecież to, co ten jasnowidz mówił, można zastosować
niemal do każdego człowieka! To są tylko takie ogólnikowe określenia! Każdy
człowiek jest po trosze komediantem i karierowiczem. Na tym polega cały trick:
mówić tak, żeby każdy mógł rozpoznać siebie samego. Tak to jest" rozstrzygnął
wreszcie pan prokurator i otworzywszy parasol, poszedł swym energicznym krokiem
do domu.

Jezus Maria! narzekał przewodniczący sądu zdejmując togę już siódma! Ależ
to się znowu przeciągnęło! Nic dziwnego, prokurator mówił dwie godziny ale,
panie kolego, wygrał! Przy takich słabych poszlakach uzyskać stryczek to się
nazywa sukces! Ano cóż, w sądzie przysięgłych nigdy nic nie wiadomo. Ale
sprytnie gadał! opowiadał przewodniczący myjąc ręce. Zwłaszcza
charakterystyka tego Mllera to był wspaniały portret. Wiecie, ten
monstrualny, nieludzki charakter zabójcy wprost dreszcz po krzyżu przechodził.
Pamiętacie, panie kolego, jak mówił: "Nie jest to zwyczajny przestępca, nie jest
zdolny do popełnienia jakiejś podłości, nie kłamie, nie kradnie. Ale gdy morduje
człowieka, robi to tak spokojnie, jakby dawał na szachownicy mata. Nie morduje z
namiętności, ale z chłodnego wyrozumowania, jak gdyby rozwiązywał zadanie lub
jakiś techniczny problem." Świetnie powiedziane, panie kolego. A dalej: "Gdy
jest na swych łowach, widzi w ludziach tylko zdobycz" Z tym tygrysem to było
trochę teatralne, ale przysięgłym się podobało.
Albo to wtrącił .jeden z sędziów jak mówił: "Ten morderca nie ma wyrzutów
sumienia, jest tak pewny siebie nie boi się swego sumienia."
Albo też to psychologiczne spostrzeżenie ciągnął przewodniczący wycierając
ręce ręcznikiem że to jest komediant i pozer, który by chciał zadziwić świat
swoimi czynami
Ach, ten Klapka rzekł sędzia z uznaniem to jest niebezpieczny przeciwnik.
Hugo Mller winien dwunastu głosami dziwił się przewodniczący i kto by
przypuścił! A więc jednak go Klapka dostał! Dla niego jest to jak gra w szachy
albo polowanie. On się tak wgryza w każdy proces ale wiecie, kolego, nie
chciałbym w nim mieć nieprzyjaciela.
Sprawia mu przyjemność dorzucił drugi z przysięgłych kiedy go się ludzie
boją.
Trochę zarozumiały to on jest powiedział w zamyśleniu czcigodny prezes.
Ale ma szaloną wolę głównie w osiąganiu sukcesu. Wielka siła, panie kolego,
ale
Pan przewodniczący nie znalazł właściwego określenia.
Chodźmy już na kolację.
EKSPERYMENT PROFESORA ROUSSA
Obecni byli: pan minister spraw wewnętrznych, pan minister sprawiedliwości,
prezydent policji, kilku posłów, kilku wyższych urzędników, wybitnych prawników,
uczonych i oczywiście przedstawiciele prasy ci bowiem muszą być przy
wszystkim,
Panowie zaczął profesor harwardzkiego uniwersytetu, C. G. Rouss, nasz sławny
rodak z Ameryki eksperyment, który ja wam będę pokazać, spoczywa na starszych
pracach wielkiej ilości mych uczonych kolegów i współpracowników; indeed, w tej
całej sprawie nie ma już nic nowego, i eh, really, jest to stare jak świat!
dodał uradowany, znalazłszy właściwe słowo. Tylko ta method użyć i eh, i
praktyczne zastosowanie niektórych teoretycznych eksperiences było obżektem mej
pracy. Ja proszę najwięcej panów kryminalistów, żeby oni osądzili rzecz według
swej practice. Well.
A więc cała sprawa tak wygląda: ja wam powiem słowo, a wy mnie musicie
odpowiedzieć inne słowo, które wam w ten moment wpadnie na myśl, choćby to nawet
był nonsens, eh, głupstwo, myślę niedorzeczność. A na koniec ja wam według
tych słów, które wy mnie powiecie, odgadnę, co wy macie w głowie, o czym
myślicie i, eh, i co ukrywacie. Rozumiecie, panowie? Ja wam tego nie będę
tłumaczyć theoretically; to są asocjacje, hamowane wyobrażenia, trochę sudżescji
i tym podobne. Ja będę mówić bardzo krótko: to trzeba wy eh, well, wykluczyć
uwaga i wola; w ten sposób podświadomie wyłoni się connections, a ja z tego będę
poznać, co co sławny profesor szukał słowa. Well whafs on the bottom of
your mind.
Co jest na dnie waszej duszy podpowiedział ktoś z audytorium.
Właśnie! ucieszył się zadowolony C. G. Rouss. Wy tylko musicie mówić
automatically, co wam w ten moment ślina na język przyniesie, bez wszelkiej
control i ryzerwy. Mój byznis potem będzie analajzować wasze myśli. Thatł s all.
Ja wam to chcę zademonstrować na jednym kryminalnym kejzie, eh, przypadku, a
potem na kimś z audytorium, kto się będzie zgłosić. Well, pan direktor od
policji nam powie, co to jest za kejz z tym człowiekiem. Ja proszę!
Pan prezydent policji wstał i rzekł:
Panowie, człowiek, którego za chwilę ujrzycie, nazywa się Czeniek Suchanek;
jest to chałupnik, z zawodu ślusarz. Od tygodnia przebywa w więzieniu,
podejrzany o zamordowanie szofera taksówki, Józefa Czepelki, który zniknął przed
czternastu dniami. Dowodem potwierdzającym podejrzenie jest znalezienie
samochodu zaginionego Czepelki w szopie aresztowanego Suchanka, na kierownicy i
pod fotelem kierowcy są ślady ludzkiej krwi. Aresztowany oczywiście wypiera się
wszystkiego; twierdzi, że auto od Czepelki kupił za sześć tysięcy, dlatego że
sam chciał jeździć taksówką. Stwierdziliśmy, że zaginiony Józef Czepelka
istotnie wspominał o tym, że ma zamiar sprzedać swoją maszynę i zgodzić się
gdzieś na szofera. Ale innych dowodów nie ma. Ponieważ więcej materiałów nie
mamy, oskarżony Suchanek zostanie jutro przekazany do więzienia śledczego na
Pankrac. Wystarałem się o pozwolenie, by nasz sławny rodak, profesor C. G.
Rouss, przeprowadził na nim swój eksperyment. Jeżeli więc pan profesor pozwoli
Well odparł profesor, który przez ten czas coś pilnie notował. Proszę mu
kazać przyjść.
Na skinienie prezydenta policji sprowadzono Czeńka Suchanka; był to naburmuszony
drab o wyrazie twarzy dającym wszystkim do zrozumienia, że ma ich w nosie. Jeśli
o niego chodzi, to on nie ma zamiaru się poddać.
Chodźcie tu, wy zaczął ostro C. G. Rouss ja was nie będę o nic pytać. Ja
wam tylko będę mówić słowa, a wy musicie natychmiast odpowiedzieć inne słowo,
które wam wpadnie do głowy, rozumiecie? No, uważajcie: szklanka.
G o odparł z zaciętością Suchanek.
Słuchajcie no, Suchanek wtrącił szybko prezydent policji jeśli nie
będziecie porządnie odpowiadać, zaprowadzę was natychmiast na badanie,
rozumiecie? I zatrzymają was tam przez całą noc. A więc uważajcie! Jeszcze raz!
Szklanka zaczął znowu profesor.
Piwo burknął Suchanek.
No, więc widzicie potwierdził sławny profesor Jak jest bardzo dobrze.
Suchanek zerknął na niego nieufnie. Czy to nie jest przypadkiem jakiś podstęp?
Ulica zaczął znowu profesor.
Wozy odparł niechętnie Suchanek.
Prędzej! Chałupa.
Pole.
Tokarnia.
Mosiądz.
Bardzo dobrze!
Wyglądało na to, że pan Suchanek nie ma już nic przeciwko tej zabawie.
Mama!
Ciotka!
Pies!
Buda.
Żołnierz!
Armata.
I tak szło raz za razem, wciąż prędzej; pana Suchanka zaczęło to w końcu bawić.
Niby przebijanie atutami przy grze w karty. Beże, ile wspomnień przy tej zabawie
przez myśl mu przemknęło!
Droga rzucał C. G. Rouss w szalonym tempie.
Szosa.
Praga!
Beroun.
Ukryć!
Zakopać.
Oczyścić!
Plamy.
Szmata!
Worek.
Motyka!
Ogród.
Dół!
Płot.
Trup!
Nic.
Trup! powtórzył profesor z naciskiem. A więc zakopaliście go pod płotem,
tak?
Ja przecież nic nie powiedziałem wybuchnął pan Suchanek.
Zakopaliście go pod płotem w waszym ogrodzie powtórzył twardo C. G. Rouss.
Zabiliście go w drodze do Berouna. Wycieraliście krew na tym wozie jakimś
workiem. Coście zrobili z tym workiem?
To nieprawda! krzyczał Suchanek ja ten samochód kupiłem od pana Czepelki.
Ja się nie dam tak nabierać
Zaraz, zaczekajcie uspokajał go profesor Rouss. Ja będę prosić, żeby
policemen poszli to sprawdzić. To już nie jest mój byznis. Niech ten człowiek
wyjdzie. Proszę, panowie,, to trwało siedemnaście minut. To było bardzo szybkie
tempo. To był głupi kejz. Najczęściej to trwa godzinę. A więc ja będę prosić,
żeby chciał przyjść któryś z panów i ja mu będę dawać słowa. To będzie trwać
bardzo długo, bo ja nie wiem, jaki ten pan ma secret, jak to się mówi?
Tajemnica podpowiedział ktoś z audytorium.
Tajemnica! ucieszył się nasz wybitny rodak ja znam, to jest taka opera.
Dużo czasu nam weźmie, zanim ten pan zdradzi swój charakter, swoją przeszłość i
swe najbardziej ukryte ajdyje.
Myśli znowu podpowiedział jakiś głos.
Well. Ja was proszę, panowie, kto się będzie dać analajzować?
Nastała cisza; ktoś z obecnych krótko zachichotał, ale nikt się nie ruszył.
Ja proszę powtórzył C. G. Rouss przecież to nie będzie boleć.
Idźcie wy, panie kolego szepnął minister spraw wewnętrznych do ministra
sprawiedliwości.
Idź tam jako przedstawiciel swej partii szturchnął jeden poseł drugiego.
Panie szefie, niech pan idzie namawiał wyższy urzędnik kolegę z innego
ministerstwa.
Sytuacja stawała się nieco kłopotliwa: nikt z obecnych nie ruszył się.
Ja proszę, panowie zwrócił się amerykański uczony po raz trzeci. Chyba się
nie boicie, że wy się będziecie zdradzić?
Wtedy minister spraw wewnętrznych odwrócił się w tył i syknął: No więc,
panowie, niechże się tam ktoś ruszy!
W ostatnich rzędach audytorium ktoś skromnie kaszlnął i wstał; był to zasuszony
i poniekąd wyświechtany staruszek z grdyką latającą ze zdenerwowania.
Ja ehm odezwał się nieśmiało jeśli więc nikt, to może ja niby
Proszę podejść bliżej przerwał mu Amerykanin rozkazująco tu proszę usiąść.
Pan musi mówić pierwsze słowo, które panu do głowy wpadnie. Nie wolno myśleć,
pan musi palnąć mechanically, sam nie wiedzieć co. Pan rozumie?
Tak, proszę odparł usłużnie staruszek, nieco zmieszany wobec tak wybitnego
audytorium; potem odchrząknął i zamrugał niespokojnie, jak maturzystka na
egzaminie.
Drzewo! wystrzelił do niego uczony.
Potężne szepnął staruszek.
Jak, proszę? spytał mąż nauki, jak gdyby nie rozumiejąc.
Leśny olbrzym objaśniał zawstydzony obiekt eksperymentu.
Ach tak! Ulica!
Ulica ulica w uroczystej szacie.
Co pan przez to rozumie?
Uroczystość, proszę pana, albo pogrzeb.
So. Więc trzeba powiedzieć tylko uroczystość. O ile można, jednym słowem.
Tak jest, proszę pana.
A więc dalej: handel.
Kwitnie. Kryzys naszego Handlu. Interes polityki.
Hm. Urząd.
Przepraszam, jaki?
Wszystko jedno! Niech pan powie jakie słowo. Prędko!
Gdyby pan był łaskaw powiedzieć urzędy
Well. Urzędy!
Odnośne odparł uradowany staruszek.
Młotek!
Obcęgi. Między młotem a kowadłem.
Curious! mruknął uczony mąż. Krew!
Niewinnie przelana. Krwisty rumieniec. Historia krwią pisana.
Ogień!
Ogniem i mieczem. Dzielny strażak. Płomienna mowa. Mane tekel.
To jest dziwny kejz rzekł profesor zdziwiony. Jeszcze raz. A pan musi
mówić tylko to pierwsze, co się panu nasunie, rozumie pan? Tylko to, co
automatically wypłynie, gdy pan usłyszy moje słowo. Go on. Ręka!
Bratnia lub pomocna. Trzyma sztandar. Z zaciśniętymi pięściami. Nieczyste
ręce.
Oczy!
Oczy całego świata. Mgła na oczach. Zdjąć bielmo. Naoczny świadek. Piasek w
oczy. Niewinne spojrzenie dziecka. Przetrzeć oczy.
Nie tak dużo. Piwo!
Pilzneńskie. Demon alkoholu.
Muzyka!
Muzyka przyszłości. Zgrany zespół. Naród muzyków. Słodkie dźwięki. Koncert
sław. Pieśń pokoju. Narodowe hymny.
Butelka!
Witriol. Nieszczęśliwa miłość. W męczarniach wyzionęła ducha.
Trucizna!
Jadem żółci. Zatruta studnia.
C. G. Rouss podrapał się w głowę. Never heard that. Dalej proszę. Chciałem
wam zwrócić uwagę, panowie, że zawsze się zaczyna od takich eh, od takich
plain, zwyczajnych rzeczy, żeby znaleźć ten główny interest i profession tego
pana. Dalej. Rachunek!
Rachunek sumienia. Porachować się z nieprzyjaciółmi. Zapisać na rachunek
naszych przeciwników.
Hm. Papier!
Papier rumieni się ze wstydu oświadczył staruszek energicznie. Wartościowe
papiery. Papier wszystko zniesie.
Bless you skrzywił się niezadowolony profesor. Kamień!
Cisnąć kamieniem. Nagrobek. Wiecznaja pamiatł wygłosił ze wzruszeniem obiekt
eksperymentu. Ave, anima pia.
Wóz!
Triumfalny wóz. Koleje losu. Pogotowie. Wspaniale udekorowany wóz z
alegoryczną sceną.
Aha zawołał C. G. Rouss. Thatłs it! Horyzont!
Zaciągnięty z żywym zadowoleniem zawołał staruszek. Nowe chmury na
horyzoncie. Wąski horyzont. Otwierać nowe horyzonty.
Broń!
Nieczysta broń. W pełnym uzbrojeniu. Powiewające sztandary. Cios w plecy.
Zatruta strzała paplał stary z zachwytem. Do ostatniej kropli krwi. Wrzawa
bitwy. Walka wyborcza.
Żywioł!
Nieokiełznane żywioły. Żywiołowy sprzeciw. Nieczysty żywioł. Żivili junacy!
Żivio!
Dosyć. wstrzymał go C. G. Rouss. Pan jest dziennikarz, nie?
Tak, proszę pana odparł gorliwie obiekt eksperymentu. Już od trzydziestu
lat. Jestem redaktor Waszatko.
Ja dziękuję ukłonił się oschle nasz rodak z Ameryki. Finished, gentlemen.
Analajzowaniem myśli tego pana eh, stwierdziliśmy, że on jest żurnalista. Ja
myślę, że by to było zbyteczne robić ten eksperyment dalej. It would only waist
our time. Proszę panów, ten eksperyment się nie udał. So sorry, gentlemen!
Patrzcie no zawołał wieczorem w redakcji pan Waszatko przeglądając
redakcyjne papiery policja zameldowała, że znalazła trupa Józefa Czepelki; był
zakopany pod płotem w ogrodzie tego Suchanka, a pod zwłokami znaleziono
zakrwawiony worek. No proszę, więc jednak ten Rouss dobrze zgadł! Wiecie,
kolego, że to trudno uwierzyć! Nie powiedziałem mu ani słowa o gazetach, a on
zupełnie dokładnie poznał, że jestem dziennikarzem. "Panowie powiedział oto
stoi przed wami zasłużony, wybitny żurnalista" Toteż napisałem artykuł o jego
odczycie: "Wypowiedzi naszego sławnego rodaka zostały przyjęte z pochlebnym
uznaniem naszych kół fachowych". Zaraz trzeba by to stylistycznie poprawić:
"Interesujące wypowiedzi naszego sławnego rodaka zostały proporcjonalnie do
zasług przyjęte z gorącym i pochlebnym uznaniem naszych kół fachowych". Tak
powinno być.
SKRADZIONE AKTA 139/VII ODDZ. C.
O godzinie trzeciej rano zadzwonił telefon w komendzie: Tu pułkownik Hampl ze
sztabu generalnego. Przyślijcie mi natychmiast dwóch ludzi z żandarmerii i
dajcie znać podpułkownikowi Wrzalowi, no tak, z wydziału informacyjnego nie
wasz interes żeby do mnie natychmiast przyszedł. Tak, teraz w nocy. Tak,
niech weźmie auto. Do diabła, prędzej!
Tyle tylko.
W godzinę potem podpułkownik Wrzal był na miejscu; było to Bóg wie gdzie, w
willowej dzielnicy. Powitał go starszy, niezmiernie zatroskany pan w cywilu, to
znaczy w koszuli i w spodniach.
Podpułkowniku, stała się straszna rzecz. Cholerna, idiotyczna, świńska rzecz!
Żeby to diabla! Wyobraź sobie: przedwczoraj szef sztabu generalnego dał mi pewne
akta i powiedział: "Hampl, opracuj to w domu. Im mniej ludzi będzie o tym
wiedziało, tym lepiej; w biurze ani pary, masz urlop i jazda do domu. Posiedź
nad tym. Tylko pamiętaj ostrożnie!" No, dobra
Co to były za akta? przerwał podpułkownik Wrzal.
Pułkownik Hampl zawahał się na sekundę.
No powiedział trudno, musisz wiedzieć. Z oddziału C.
Aha mruknął podpułkownik Wrzal i przybrał niezmiernie poważny wyraz twarzy.
Więc co dalej?
Słuchaj ciągnął zdruzgotany pułkownik. Wczoraj pracowałem nad tym przez
cały dzień; ale co z tym do diabła robić w nocy? Schować do szuflady, to nic nie
jest; kasy pancernej nie mam. A gdyby ktoś wiedział, że to jest u mnie, to amen
z papierami. Ukryłem je na tę pierwszą noc w łóżku pod materacem; do rana
wyglądały, jakby się na nich słoń przespał.
Wcale się nie dziwię zauważył Wrzal.
Co chcesz westchnął pułkownik moja żona jest jeszcze grubsza niż ja. Na
drugą noc żona mi poradziła: "Wiesz co, schowamy je do blaszanej puszki po
makaronie i zamkniemy na noc w spiżarni. Spiżarnię na noc zamykam i klucz mam
przy sobie powiada żona (bo wiesz, my mamy taką strasznie grubą służącą, która
wszystko zjada) tam tego nikt szukać nie będzie, prawda?" No dobra, pomysł mi
się podobał.
Czy wasza spiżarnia ma podwójne okno, czy pojedyncze? przerwał mu
podpułkownik Wrzal.
Cholera! zaklął pułkownik to mi na myśl nie przyszło! Pojedyncze okno!
Przez cały czas myślałem o sazawskiej historii i o innych podobnych bzdurach i
zapomniałem zbadać okno! A, żeby to wszyscy diabli!
No i co dalej? upomniał go podpułkownik.
Co dalej? O drugiej w nocy żona słyszy, że na dole piszczy służąca. Zeszła
zapytać, co się stało, a Mary jęczy: "W spiżarni jest złodziej!" Żona pędzi po
klucz i po .mnie, ja lecę z rewolwerem do spiżarni, i cholerna, idiotyczna,
świńska rzecz okno w spiżarni jest wy tego, wyłamane, a puszki nie ma. I
złodzieja też. To wszystko odetchnął pułkownik.
Podpułkownik bębnił palcami po stole.
Panie pułkowniku, czy wiedział ktoś, że masz te akta w domu?
Nieszczęsny pułkownik rozłożył ręce. Nie wiem, bracie. Te łajdackie szpicle
wszystko wywąchają! Powiedziawszy to, przypomniał sobie funkcję podpułkownika
Wrzala i uśmiechnął się speszony. Właściwie to są bardzo sprytni ludzie
usiłował niezdarnie naprawić swój nietakt. Ale ja nie powiedziałem tego
nikomu, słowo honoru! A zresztą dodał triumfująco przecież nikt nie mógł
wiedzieć, że te papiery schowałem do puszki po makaronie!
A gdzie, w którym miejscu chowałeś je do tej puszki? spytał od niechcenia
podpułkownik.
Zaraz, chwileczkę przypomniał sobie pułkownik. Siedziałem ot tu, w tym
miejscu, i miałem puszkę przed sobą.
Podpułkownik oparł się o stół i zapatrzył się marząco w okno. W brzasku
pierwszego świtu wyłaniała się naprzeciwko czerwonoszara willa.
Kto tam mieszka? spytał obojętnie.
Pułkownik trzasnął pięścią w stół.
Psiakrew, cholera, o tym zapomniałem! Zaczekaj, tam mieszka jakiś dyrektor
banku czy coś takiego. Przeklęta sprawa! Teraz dopiero mi się rozjaśnia!
Słuchaj, Wrzal, mnie się zdaje, że jesteśmy na tropie!
Chciałbym zobaczyć tę spiżarkę wymijająco powiedział podpułkownik.
No, to chodź. Tedy, tędy gorliwie prowadził pułkownik. To tu. Puszka stała
na tej najwyższej półce. Mary! ryknął pułkownik czego się gapicie? Wynoście
się na strych albo do piwnicy!
Podpułkownik wciągnął rękawiczki i wspiął się na okno, które było dość wysoko
umieszczone.
Podważone dłutem zauważył badając okno. Naturalnie rama okienna z
miękkiego drzewa, panie pułkowniku, takie okno dziecko potrafi wyłamać.
Idiotyczna sprawa oburzał się pułkownik. Że też robią takie marne okna!
Na dworze przed kratą ogrodzenia stało dwóch żołnierzy.
To żandarmeria? spytał podpułkownik Wrzal. To dobrze. Jeszcze obejrzę
ślady z zewnątrz. Panie pułkowniku, dam ci dobrą radę, żebyś do ewentualnego
rozkazu nie wychodził z domu.
Naturalnie! skwapliwie zgodził się pułkownik. Ale właściwie dlaczego?
Żebyś był do dyspozycji, gdyby Ci dwaj żołnierze zostaną oczywiście przy
furtce.
Pułkownik sapnął i przełknął ślinę. Rozumiem. Nie chciałbyś trochę kawy? Żona
by nam zaraz zaparzyła.
Nie ma na to czasu ę odparł podpułkownik oschle. O tych skradzionych
aktach na razie nikomu nie mów, chyba że zawezwą cię. I jeszcze coś: powiedz
służącej, że ten złodziej ukradł jakieś konserwy, nic więcej.
Słuchaj no zawołał pułkownik zrozpaczony ale przecież ty te papiery
odnajdziesz, prawda?
Postaram się odrzekł podpułkownik i służbiście stuknął obcasami.
Tego rana pułkownik Hampl wyglądał jak półtora nieszczęścia. Przez chwilę
wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy dwaj oficerowie przyjdą go aresztować. Potem
znowu usiłował sobie przedstawić, co też robi w tej chwili podpułkownik Wrzal i
jak puszcza w ruch cały ten ogromny i tajemniczy aparat wojskowej służby
informacyjnej. Wyobrażał sobie panikę w sztabie generalnym i omal nie jęczał.
Karolku zwróciła się do niego po raz dwudziesty jego żona (już dawno przez
ostrożność schowała jego rewolwer do kuferka służącej) nie chciałbyś co zjeść?
Daj mi spokój, do diabła! wybuchnął pułkownik. Myślę, że to widział ten
bankier z przeciwka.
Pani westchnęła tylko i poszła do kuchni płakać.
.Wtem zabrzęczał dzwonek. Pułkownik wstał i wyprostował się, żeby z wojskową
godnością przyjąć oficerów, którzy przyszli go aresztować. ("Ciekaw jestem,
którzy to będą?" myślał roztargniony.) Ale zamiast oficerów wszedł ryży
człowieczek z melonikiem w garści i wyszczerzył na pułkownika wiewiórcze zęby.
Przepraszam, jestem Pisztora z komisariatu policji.
Czego pan chce? wybuchnął pułkownik i nieznacznie zmienił pozycję "baczność"
na pozycję "spocznij".
Podobno państwu okradli spiżarnię uśmiechnął się pan Pisztora z pewną dozą
poufałości.
A co to pana obchodzi? warknął pułkownik.
Przepraszam bardzo promieniał pan Pisztora ale tu jest nasz okręg. Służąca
państwa mówiła rano u piekarza, że państwu okradziono spiżarnię, więc mówię do
pana komisarza, że tam zajrzę, no i jestem.
Szkoda zachodu burknął niechętnie pułkownik. Ukradli tylko tylko puszkę z
makaronem. Szkoda fatygi.
To dziwne zauważył pan Pisztora że nie ruszyli nic więcej.
Tak, to bardzo dziwne gorzko westchnął pułkownik ale to nie pański
interes.
Pewno ich ktoś spłoszył rozpromienił się Pisztora olśniony nagłym domysłem.
Do widzenia panu uciął krótko pan pułkownik.
Przepraszam powiedział pan Pisztora z nieufnym uśmiechem muszę jeszcze
przedtem zobaczyć tę spiżarnię.
Pułkownik chciał wybuchnąć, ale po chwili namysłu z rezygnacją poddał się swemu
losowi.
Proszę rzekł niechętnie i poprowadził zabawnego człowieczka do spiżarni.
Pan Pisztora z entuzjazmem rozglądał się po małej komórce.
No tak odetchnął z ulgą podważył okno dłutem; a więc był to Pępek albo
Andrlik.
Co takiego? ostro spytał pułkownik.
Zrobił to Pępek albo Andrlik; ale Pępek, zdaje mi się, siedzi. Gdyby była
wyjęta szyba, mógłby to być Dundr, Lojza, Nowak, Hosiczka albo Kliment. Ale tak,
to będzie na pewno Andrlik.
Oby się pan tylko nie mylił! burknął pułkownik.
Czyżby tu był ktoś nowy od spiżarni? spoważniał nagle pan Pisztora. Chyba
niemożliwe. Wprawdzie Mertl także chodzi na okna z dłutem, ale nigdy nie dobiera
się do spiżarni; on włazi przez klozet do mieszkania i zabiera bieliznę. Pan
Pisztora znowu wyszczerzył zęby. No, zajrzę na wszelki wypadek do tego
Andrlika.
Kłaniaj mu się pan ode mnie warknął pułkownik. To wprost nie do uwierzenia
westchnął, kiedy policjant zostawił go znowu sam na sam z jego ciężkimi
myślami jaka ta nasza policja do niczego. Żeby chociaż szukał śladów palców
lub nóg dobrze, to jest pewien system, ale tak idiotycznie zabierać się do
tego? Gdzie tam policji do międzynarodowego wywiadu! Ciekaw jestem, co robi
teraz Wrzal.
Pułkownik nie mógł się oprzeć pokusie i zatelefonował do podpułkownika. Po
półgodzinnym wściekłym dzwonieniu dostał wreszcie połączenia.
Halo! wolał najsłodszym głosem mówi Hampl. Mój drogi, jak daleko Wiem,
wiem, że nie możesz nic mówić, ale ja tylko Wiem, ale powiedz mi tylko, czy
już Jezus Maria, jeszcze ciągle nic? Ja wiem, że to trudna sprawa, ale Jedną
chwileczkę, Wrzal, błagam cię Tak mi przyszło do głowy, że ja prywatnie dałbym
dziesięć tysięcy temu, kto tego złodzieja złapie. Nie mam więcej, ale sam wiesz,
za taką przysługę Wiem, że nie, ale ja czysto prywatnie No tak, to moja
prywatna sprawa; służbowo nie można Albo to podzielić między tych cywilnych
detektywów, co? Ależ naturalnie, ty o niczym nie wiesz. Żebyś tylko tym ludziom
jakoś dał do zrozumienia, że pułkownik Hampl obiecał dziesięć tysięcy. No
dobrze, niech to powie twój wachmistrz. Bardzo ci będę wdzięczny, przyjacielu!
Więc przepraszam cię i dziękuję!
Pułkownik Hampl odczuł pewnego rodzaju ulgę po tym szczodrobliwym postanowieniu;
miał wrażenie, jak gdyby po części sam brał udział w ściganiu tego przeklętego
złodziejskiego szpiega. Położył się na otomanie, zmęczony bezustannym
zdenerwowaniem, i wyobrażał sobie, jak stu, dwustu, trzystu ludzi (wszyscy byli
ryży i szczerzyli wiewiórcze zęby, jak pan Pisztora) rewiduje pociągi,
zatrzymuje auta pędzące ku granicy, czatuje za rogiem domu na swoją zdobycz i
nagle zastępuje jej drogę ze słowami: "W imieniu prawa, proszę za mną". Potem mu
się śniło, że zdaje egzamin z balistyki w akademii wojskowej, i stękał ciężko;
wreszcie obudził się spocony. Ktoś dzwonił.
Pułkownik Hampl zerwał się na równe nogi i usiłował zebrać pospiesznie swe
myśli. W drzwiach ukazały się wiewiórcze zęby pana Pisztory.
Już jestem z powrotem powiedziałył wiewiórcze zęby. Więc jednak to był on.
Kto? starał się zrozumieć pułkownik.
No, przecież Andrlik! zdziwił się pan Pisztora tak mocno, że nawet przestał
szczerzyć zęby. Któż by inny? Pępek siedzi na Pankracu.
Co mi pan ciągle zawraca głowę tym Andrlikiem! niecierpliwie wybuchnął
pułkownik.
Pan Pisztora wytrzeszczył swoje wodniste oczy.
Przecież on ukradł ten makaron ze spiżarni powiedział znacząco. Już go
przymknęli w komisariacie. Przepraszam, ale ja chciałem się tylko zapytać On,
ten Andrlik, twierdzi, że w tej puszce nie było żadnego makaronu, tylko takie
jakieś papiery. Więc czy to może być prawda?
Człowieku! krzyknął pułkownik niemal bez tchu. Gdzie macie te papiery?
W kieszeni wyszczerzył znów zęby pan Pisztora. Gdzie ja to mruczał
grzebiąc po kieszeniach alpagowej marynarki. Aha, jest. Czy to te?
Pułkownik wyrwał mu z ręki zmięty, drogocenny papier, akt nr 139/VII oddz. C.
Oczy zamgliły mu się łzami ulgi. Człowieku złoty szepnął. Ja bym panu dał
za to nie wiem co! Żono! ryknął chodź tu prędzej! To jest pan komisarz, pan
inspektor eh.
Agent Pisztora podpowiedział ryży człowieczek, pokazując uzębienie w
najrozkoszniejszym z uśmiechów.
Więc pan już znalazł ten skradziony papier promieniał pułkownik. Moja
droga, przynieś kieliszki i koniak. Panie Pisztora, ja bym nawet pan nie wie,
jak bo pan sobie nie wyobraża Proszę, niech pan się napije
Ależ to drobiazg mniam, małmazja! Ach tak, proszę pani, żebym nie zapomniał,
ta puszka jest w komisariacie.
Niech diabli wezmą puszkę! roześmiał się uszczęśliwiony pułkownik. Ale,
najdroższy panie Pisztora, jak pan to zrobił, że pan tak prędko ten dokument
odnalazł? Na zdrowie, panie Pisztora!
Panie Boże zapłać z szacunkiem odparł pan Pisztora. Mój Boże, to przecież
było głupstwo. Kiedy jest włamanie do spiżarni, idziemy prosto do Andrlika albo
do Pępka, ale Pępek siedzi już dwa miesiące na Pankracu. Gdyby chodziło o
strych, to mamy od tego Piseckiego, inwalidę Tonderę, Kanera, Zimę i Houskę.
No, no! dziwił się pułkownik. No dobrze, ale jeśli chodzi na przykład o
szpiegostwo? Zdrowie, panie Pisztora!
Dziękuję uprzejmie. O szpiegostwo? Tego u nas nie ma. Ale na mosiężne klamki
to jest Czeniek i Pinkus, na miedziane druty jest teraz tylko jeden, niejaki
Touszek. A gdy chodzi o rurki do piwa, to na pewno maczał w tym palce Hanousek,
Buchta albo Szlezinger. My, proszę pana, idziemy na pewnego. A kasiarzy mamy z
całej republiki. Jest ich hep! Jest ich teraz dwudziestu siedmiu, ale sześciu
siedzi.
Dobrze im tak oświadczył z zaciętością pułkownik. Panie Pisztora, proszę!
Dziękuję uprzejmie z należytym szacunkiem odrzekł pan Pisztora ale ja
niedużo piję. Proszę, na zdrowie! Oni, ci hep! ci idioci to nie mają za grosz
inteligencji. Każdy z nich umie tylko jedną sztuczkę i robi w swej specjalności,
dopóki go znowu nie złapiemy. Jak ten Andrlik. "Aha powiada, jak tylko mnie
ujrzał to jest pan Pisztora, o tę spiżarnię. Panie Pisztora powiada
doprawdy nie ma o co, przecież ja tam zabrałem tylko jakiś papier w tej puszce.
Musiałem wiać, zanim zdążyłem coś wziąć." "No, no, chodź, powiadam mu, ty
idioto jeden, zafasujesz za to co najmniej rok."
Rok więzienia? zdziwił się pułkownik Hampl ze współczuciem. Czy to nie za
dużo?
Ale przecież to włamanie wyszczerzył zęby pan Pisztora. No, dziękuję
najuprzejmiej. Mam jeszcze jedno okno wystawowe, to będzie Kleczka albo Rudl. A
gdyby pan kiedy co potrzebował, niech pan tylko o mnie zapyta w komisariacie.
Wystarczy tylko powiedzieć: pan Pisztora.
Panie Pisztora kochany, może by pan hm za tę przysługę Właściwie ten
papier nie jest to nic ważnego tylko nie chciałem, żeby mi to zginęło, rozumie
pan? Może więc przyjąłby pan za to i pułkownik szybko wsunął panu Pisztorze w
dłoń pięćdziesiąt koron.
Pan Pisztora spoważniał ze wzruszenia i ze zdumienia.
Nie trzeba, proszę pana mruknął, szybko chowając rękę z pieniędzmi do
kieszeni to było przecież głupstwo. Dziękuję uprzejmie. A gdyby pan znowu
kiedyś
Dałem mu pięćdziesiąt koron zwrócił się potem pan pułkownik Hampl do swej
żony z miną szczodrego łaskawcy. Właściwie byłoby mu wystarczyło i dwadzieścia
koron, ale
Pan pułkownik wspaniałomyślnie machnął ręką.
Bogu dzięki, że się ten papier odnalazł!
HISTORIA Z DZIECKIEM
Kiedy już mowa o komisarzu Bartoszku powiedział pan Krotochwil przypomina
mi się jedna jego przygoda, która również nie przedostała się do wiadomości
publicznej. Był to wypadek z dzieckiem. Pewnego razu przybiegła do komisarza
Bartoszka młoda pani, żona pewnego radcy majątków państwowych, niejakiego pana
Landy, z takim strasznym płaczem, że tchu złapać nie mogła. Bartoszkowi zrobiło
się jej żal, chociaż miała nos spuchnięty i twarz całą w plamach od strasznego
płaczu, i zaczął ją uspokajać tak, jak tylko taki stary kawaler i w dodatku
policjant potrafi. "Ależ na miłość boską, proszę pani mówił do niej przecież
on pani głowy nie urwie, prześpi się i znowu będzie dobrze; a jeżeli się za
bardzo awanturuje, pójdzie z panią chociażby Hochman, da mu raz po gębie i
będzie spokój. Ale pani, moja paniusiu, nie powinna mu dawać powodów do
zazdrości."
Bo trzeba wam wiedzieć, że tym sposobem na policji łagodzą wszelkie tego rodzaju
rodzinne tragedie.
Ale owa pani tylko głową kręciła i płakała tak, że serce pękało na jej widok.
No, do licha! próbował pan Bartoszek z innej beczki on od pani uciekł, czy
tak? Ależ, moja kochana paniusiu, on znowu do pani wróci, ten łajdak! Przecież
taki nie wart, żeby pani tak za nim płakała!
Pa panie szlochała młoda kobieta mnie mnie na ulicy ukradli dziecko!
Co też pani opowiada! zawołał niedowierzająco pan komisarz. Na co komu
dziecko? Może gdzie pobiegło i zabłądziło?
Nie zabłądziło łkała nieszczęsna mama. Przecież Różenka ma dopiero trzy
miesiące.
Aha mruknął pan Bartoszek, który nie miał zielonego pojęcia, kiedy dziecko
zaczyna chodzić. Ale niechże mi pani powie, jakże "to" mogli ukraść?
Powoli wyciągnął z niej wszystko, złożywszy uprzednio żeby ją tylko uspokoić
solenną przysięgę, że dziecko na pewno znajdzie. A więc było tak: pan Landa był
właśnie na inspekcji w majątkach państwowych, a pani Landowa chciała tymczasem
wyhaftować Różence nowy śliniaczek; podczas gdy wybierała w sklepie jedwab na
ślłniaczek, zostawiła wózeczek z Różenką przed sklepem; kiedy po chwili wyszła
na ulicę, po Różence i wózeczku nie było śladu.
To było wszystko, co komisarz zdołał w przeciągu pół godziny wydobyć z płaczącej
mamusi.
No, no, pani Landowa powiedział wreszcie komisarz Bartoszek niech się pani
uspokoi, nie jest tak źle. Któż by kradł dziecko? Prędzej takiego szczeniaka
podrzucą, już miałem taki wypadek. Mam wrażenie, że taki pędrak nie ma żadnej
wartości i nie można go sprzedać; ale wózek jest coś wart i becik był przecież
becik, prawda? też ma swoją wartość; takie rzeczy prędzej nadają się do
ukradzenia. Myślę, że ktoś ukradł tylko ten wózek i becik, przypuszczam, że to
była kobieta, bo chłop z wózeczkiem za bardzo by się rzucał w oczy. Już ona to
dziecko gdzieś podrzuci mówił pan Bartoszek uspokajająco co by taka robiła z
dzieckiem?
Myślę, że pani córeczkę jeszcze dziś przyniesiemy, kiedy tylko się gdzieś
znajdzie.
Ale moja Różenka będzie taka głodna narzekała młoda mama właśnie miała być
teraz karmiona!
My ją nakarmimy obiecywał komisarz tylko niech już pani idzie do domu. I
zawołał jednego tajniaka, żeby tę biedną panią odprowadził do domu.
Po południu sam komisarz zadzwonił do mieszkania młodej kobiety.
No, pani Landowa zameldował wózeczek już mamy; teraz nam brakuje tylko
dziecka. Wózek znaleźliśmy pusty w sieni pewnego domu, w którym nawet nie ma
żadnego dziecka. Jakaś pani przyszła podobno do dozorczyni, mówiąc, że tam chce
tylko nakarmić dziecko, i potem sobie poszła. Głupia historia powiedział
komisarz kręcąc, głową więc jednak ta kobieta chciała ukraść dziecko, a nie
wózek. Myślę, proszę pani, że jeśli tej osobie tak na tym dziecku zależy, to mu
krzywdy nie zrobi ani go nie zje. Jednym słowem, może pani być spokojna.
Ale ja chcę mieć moją Różenkę! rozpaczała pani Landowa.
To nam pani musi dać fotografię albo opis tego dziecka odparł pan komisarz
urzędowym tonem.
Ależ, panie komisarzu płakała młoda niewiasta przecież pan wie, dziecka
nie powinno się do roku fotografować! Podobno to niedobrze dziecko potem nie
rośnie
Więc przynajmniej niech pani mi je dokładnie opisze.
Podobno mamusia zrobiła to bardzo obszernie. A więc Różenka ma takie śliczne
wioseczki i noseczek, i takie piękne oczki, i waży cztery tysiące czterysta
dziewięćdziesiat gramów, i ma taki śliczny tyłeczek, i fałdeczki na nożynkach
Jakie fałdeczki? spytał pan komisarz.
Takie tylko do całowania płakała nieszczęsna mamusia i takie słodkie,
paluszki, i tak się do mamy śmiała
Na miłość boską, paniusiu irytował się pan Bartoszek przecież według tego
jej nie poznamy! Ma może jakieś znaki szczególne?
Ma różowe kokardki na czepeczku szlochała pani. Każda dziewczynka ma
przecież różowe kokardki! Na litość boską, panie komisarzu, znajdźcie mi moją
Różenkę!
A jakie ma zęby?
Nie ma żadnych! Przecież ma zaledwie trzy miesiące. Ach, gdyby pan widział,
jak ona się już ślicznie do mnie śmiała! Pani Landowa upadła na kolana.
Panie komisarzu, niech mi pan ją znajdzie!
Postaramy się mruknął pan Bartoszek zakłopotany. Niech pani wstanie!
Musimy się zastanowić nad jednym: dlaczego ją ta osoba ukradła. Może mi pani
wyjaśni, do czego służy taki osesek?
Pani Landowa wytrzeszczyła na niego oczy.
Przecież to jest coś najcudowniejszego na świecie! Czy w panu nie ma iskry
macierzyńskich uczuć?
Pan Bartoszek nie chciał się przyznać do tego braku i skwapliwie odrzekł:
Mam wrażenie, że takiego pędraka mogła ukraść tylko matka, która straciła
własne dziecko i chce mieć wobec tego inne. To tak jak w knajpie: wezmą ci twój
kapelusz, to sobie wybierzesz inny, i spokój. W myśl tego zarządzałem już, by mi
dali spis wszystkich rodzin w Pradze, w których zmarło trzymiesięczne niemowlę;
nasi ludzie pójdą to zbadać. Ale według pani opisu jej nie poznamy!
Ale ja ją poznam! szlochała pani Landowa.
Pan komisarz wzruszył ramionami.
Mimo to powiedział zamyślony dałbym sobie rękę uciąć, że ta baba ukradła
brzdąca dla zysku materialnego. Paniusiu kochana, ludzie bardzo rzadko kradną z
miłości. Do licha! Niech już pani nie płacze. Zrobimy wszystko, co się tylko da!
Gdy pan Bartoszek wrócił do komisariatu, powiedział swoim ludziom: Słuchajcie,
który z was ma trzymiesięcznego pędraka? Przynieście mi go tutaj No i jedna
pani policjantowa przyniosła mu swoje najmłodsze. Pan komisarz kazał je rozwinąć
i powiada: Ale przecież ono jest mokre! No tak, kosmyki na głowie ma,
fałdeczki też a to pewno będzie nos? i zębów także nie ma. Moja pani, niech
no mi pani powie, po czym można poznać takie niemowlę?
Pani policjantowa przycisnęła swoje najmłodsze do piersi. Przecież to jest
moja Maniusia odrzekła z dumą. Czy pan nie widzi, że to wykapany tata?
Pan komisarz niepewnie zerknął na policjanta Hochmana, który ze zjeżonym wąsem i
ze zmarszczoną gębą robił miny do swego potomka i grubym palcem groził mu: "ti,
ti, ti", i paplał: "hau, hau, hau, pieseczek"
Doprawdy nie wiem mruczał komisarz ten nos wydaje mi się trochę inny, no,
ale może jej jeszcze urośnie. Zaczekajcie, pójdę do parku popatrzeć, jak
wyglądają niemowlęta.
Kieszonkowców i doliniarzy, cholera, od razu można poznać, ale te szczenięta w
poduszkach to przecież nie nasza branża.
Po godzinie Bartoszek wrócił zdruzgotany.
Słuchajcie no, Hochman westchnął to straszne, te dzieci są wszystkie
jednakowe! Jakże ją mam opisać? Poszukuje się bobasa trzymiesięcznego, płci
żeńskiej, ma wioseczki, noseczek, oczki, a na pupci fałdeczki; znak szczególny:
waży cztery tysiące czterysta dziewięćdziesiąt gramów. Wystarczy?
Panie komisarzu zauważył z powagą Hochman tych gramów bym nie dodawał.
Taki szkrab waży raz mniej, raz więcej, zależnie od tego, jaki ma żołądeczek.
Jezus Maria! jęknął komisarz skądże ja to mam wszystko wiedzieć?
Niemowlęta to przecież nie jest nasz referat. Słuchajcie no powiedział nagle z
ulgą a gdybyśmy tak zwalili to komu innemu na kark, na przykład Opiece nad
Matką i Dzieckiem?
Tak, ale nam o tym zameldowano jako o kradzieży sprzeciwił się policjant.
To też prawda mruknął komisarz. Boże, gdyby to był ukradziony zegarek albo
inna rozsądna rzecz, wiedziałbym, jak sobie z tym poradzić. Ale ja nie mam
pojęcia, jak należy szukać skradzionych dzieci!
W tej chwili otworzyły się drzwi i jeden z policjantów wprowadził płaczącą panią
Landową.
Panie komisarzu meldował ta paniusia chciała jakiejś kobiecie na ulicy
odebrać gwałtem niemowlę i zrobiła przy tym taką awanturę, że ją musiałem
zabrać.
Na miłość boską, pani Landową, co pani wyprawia? huknął komisarz.
Przecież to była moja Różenka! szlochała młoda kobieta.
Ładna Różenka! wtrącił policjant. Ta pani nazywała się Roubalowa z ulicy
Budeczskiej, a to dziecko to jej trzymiesięczny chłopak.
No, więc widzi pani piorunował już na dobre pan Bartoszek. Jeżeli nam pani
będzie ciągle przeszkadzać, ciśniemy wszystko do diabła, słyszy pani? Zaraz
przypomniał sobie nagle na jakie imię zwraca uwagę to pani dziecko?
My ją nazywamy Różenka łkała nieszczęsna mama. Duduś, Dydydy, bobasek,
kociątko, dzidziuś, aniołek, taty, mamy córunia, luluś, ptaszynka, gwiazdeczka
I ona to rozumie? spytał zdumiony komisarz.
Ona wszystko rozumie zapewniała przez łzy młoda kobieta. I tak się
rozkosznie śmieje, gdy się do niej mówi: "hau, hau, hau" albo "ti, ti, ti"
Niestety, to nam nic nie pomoże westchnął pan komisarz. Muszę pani z
przykrością oznajmić, że na razie nam się nie powiodło. W tych rodzinach, które
zameldowały o śmierci dziecka, Różenki nie ma. Moi ludzie już to sprawdzili.
Pani Landową martwo patrzyła przed siebie.
Panie komisarzu wybuchnęła w nagłym przebłysku nadziei. Dam dziesięć
tysięcy temu, kto mi znajdzie Różenkę. Niech pan ogłosi, że kto pana naprowadzi
na ślad mego dziecka, dostanie dziesięć tysięcy.
Nie radzę pani tego robić, pani Landowa pokręcił głową z powątpiewaniem pan
Bartoszek.
Pan jest bez serca! wybuchnęła młoda matka. Oddałabym cały świat za moją
Różenkę!
Ano, jak pani chce burknął pan Bartoszek niechętnie. Ogłoszę to, ale na
miłość boską, niech się pani już przestanie w to mieszać!
To bardzo ciężka sprawa westchnął, ledwie się drzwi za panią Landową
zamknęły. Już wiem, co teraz nastąpi.
I rzeczywiście nastąpiło. Na drugi dzień trzech tajniaków przyniosło mu trzy
trzymiesięczne dziewczynki, zapuchnięte od płaczu, a jeden to był ten Pisztora
wetknął tylko głowę w drzwi i szczerząc zęby spytał: Panie komisarzu, nie
mógłby to być chłopczyk? Chłopczyka bym miał o wiele taniej.
To wszystko przez tę nagrodę! wściekał się pan Bartoszek. Niedługo
będziemy tu mieli cały żłobek! Przeklęta historia!
Przeklęta historia mruczał poirytowany, wróciwszy do swego kawalerskiego
mieszkania. Chciałbym wiedzieć, jak my teraz tego dzieciaka odnajdziemy.
W domu zastał swoją posługaczkę, taką starą pyskatą babę, promieniejącą z
zachwytu.
Niech pan tylko spojrzy, panie komisarzu zawołała zamiast powitania na tę
łajdaczkę Barynę!
A trzeba wam wiedzieć, że pan Bartoszek dostał od pana Justitza bokserkę czystej
krwi, Barynę. Otóż ta suka puściła się z jakimś wilkiem. Wiecie, nie mogę wyjść
z podziwu, że się te różne gatunki psów w ogóle nawzajem uznają za psy, nie
rozumiem, po czym taki na przykład owczarek poznaje, że jamnik to także pies. To
my, ludzie, różnimy się tylko językiem, a żremy się gorzej od psów. A wiec
Baryna miała z tym wilkiem dziewięć szczeniąt i teraz przy nich leżała, merdała
ogonkiem i uśmiechała się rozpromieniona.
Niech no pan tylko spojrzy zachwycała się posługaczka jaka ona dumna z
tych szczeniąt, jak się nimi pyszni, taka łajdaczka! Jak każda mama!
Bartoszek się zamyślił i powiada:
Słuchajcie, gosposiu, prawda to? wszystkie matki tak robią?
A co, jeszcze by nie? roześmiała się posługaczka. Niech tylko pan spróbuje
pochwalić jakiejś mamie dziecko!
To ciekawe! mruknął pan Bartoszek. Dobrze, spróbujemy tego sposobu.
Następnego dnia wszystkie matki w całej Pradze były w siódmym niebie.
Kiedy tylko jakaś kobieta pokazała się na ulicy z dzieckiem w wózeczku czy na
ręku, już był przy niej policjant w mundurze albo jakiś pan w cywilu, robił
słodkie miny do maleństwa i łechcąc je palcem pod bródką, zachwycał się: "Ach,
jakie pani ma śliczne dzieciątko, ile też ono ma miesięcy?" Krótko mówiąc, dla
wszystkich matek był to dzień radości i dumy.
I już o jedenastej rano jeden z tajniaków przyprowadził do komisarza Bartoszka
bladą i dygoczącą kobietę.
Już ją mamy, panie komisarzu meldował służbiście. Spotkałem ją z
wózeczkiem, a gdy jej powiedziałem: "Ojej, jakie śliczne dzieciątko, ile ma
miesięcy?" to mnie obrzucała wściekłym spojrzeniem i zasunęła firaneczki na
wózku. Więc jej powiedziałem, żeby poszła ze mną i zachowywała się spokojnie.
Skoczcie po panią Landową rozkazał komisarz. A pani niech mi powie, po co
pani, na miłość boską, ukradła to dziecko!
Kobieta nawet nie zaprzeczała długo. Była panną i miała dziecko z pewnym panem.
To jej dziecko przez ostatnie dni trochę chorowało na brzuszek i dwie noce
krzyczało. Trzeciej nocy położywszy się do łóżka dała dziecku pierś i wkrótce
zasnęła; kiedy się rano obudziła, dziecko było podobno sine i nieżywe.
Nie wiem, czy to możliwe dodał pan Kratochwil z powątpiewaniem.
Możliwe, możliwe wtrącił się do rozmowy doktor Witasek. Po pierwsze, matka
była niewyspana, po drugie, dziecko pewnie miało katar i przez kilka dni nie
chciało jeść, dlatego pierś tej kobiety była bardzo ciężka. Prawdopodobnie więc,
gdy matka zasnęła, pierś osunęła się na nosek dziecka i dziecko się udusiło.
Ostatecznie mogło się to stać. No i co dalej?
Możliwe więc, że tak było ciągnął pan Kratochwil. Gdy rano ta dziewczyna
spostrzegła, że dziecko nie żyje, poszła na plebanię zameldować o jego śmierci.
Ale po drodze zobaczyła wózeczek pani Landowej i wtedy przyszło jej na myśl, że
gdyby miała inne dziecko, to ten pan płaciłby jej nadal alimenty. A poza tym
pan Kratochwil zmieszał się ił zaczerwienił podobno ją strasznie bolały piersi
od mleka.
Doktor Witasek kiwnął głową. To też prawda.
Wiecie tłumaczył pan Kratochwil na tych sprawach ja się nie znam. A więc
podobno dlatego ukradła ten wózek z dzieckiem. Wózeczek zresztą zostawiła potem
w sieni jakiegoś domu, a Różenkę zabrała sobie na miejsce swojej Zdenusi. Ale to
musiała być jakaś dziwna, zwariowana kobieta, bo swoje nieżywe dziecko włożyła
na razie do lodówki. Podobno je chciała w nocy gdzieś zakopać lub podrzucić, ale
zabrakło jej odwagi.
Tymczasem przyszła pani Landowa.
No, młoda mamusiu powiada pan Bartoszek już tu jest to pani maleństwo!
Pani Landowa zalała się łzami. To przecież nie jest moja Różenka!
wybuchnęła. Różenka miała inny czepeczek!
A niech to wszyscy diabli! ryknął komisarz. Rozwińcie to!
A kiedy "to" już leżało na jego biurku, pan komisarz uniósł dziecku obie nóżki
do góry i powiedział: No proszę, niech pani spojrzy, że ma na tyłeczku
fałdeczki! Ale już pani Landowa klęczała na ziemi i całowała dziecku rączki i
nóżki. Ty moja Różenko! krzyczała przez łzy moja ty ptaszynko! Ti, ti, ti,
pakuna, pupinko mamusina, złoto ty moje jedyne
Niechże pani przestanie burczał pan Bartoszek bo, daję słowo, jeszcze się
ożenię. A tych dziesięć tysięcy niech pani da na nieślubne matki, rozumie pani?
Panie komisarzu powiedziała pani Landowa uroczyście niech pan chwilę
potrzyma to dziecko i pobłogosławi je!
Czy to konieczne? burczał pan Bartoszek. Jak to się bierze? Aha! Ojej, ono
zaczyna płakać! Proszę, niech pani je prędzej zabiera!
I taki jest koniec historii z dzieckiem!
HISTORIA OSZUSTA MATRYMONIALNEGO
To prawda odezwał się detektyw Holub i skromnie odchrząknął. My na policji
nie lubimy jakichś ekstra
nadzwyczajnych spraw. Taki stary, wypróbowany
przestępca to zupełnie co innego; przede wszystkim zaraz wiemy, że to on
przeskrobał, bo to jego specjalność; po drugie wiemy, gdzie go szukać, a po
trzecie nie robi nam żadnych trudności i nie wypiera się, bo już wie, że mu to
i tak nic nie pomoże. Z takim doświadczonym człowiekiem pracować to, powiadam
wam, sama rozkosz! A w kryminale ci zawodowcy w swym rzemiośle mają też swoje
poważanie; nowicjusze i przypadkowi przestępcy są najgorsi, z wszystkiego
niezadowoleni, wszystko im źle. Taki stary kryminalista zdaje sobie sprawę, że
areszt to jest ryzyko jego pracy, i niepotrzebnie nie utrudnia życia sobie i
nam. Ale to już do rzeczy nie należy.
Pewnego razu, będzie już z pięć lat temu, zaczęły przychodzić do nas ze
wszystkich stron kraju meldunki, że na prowincji grasuje nieznany oszust
matrymonialny. Według opisu, był to pan w latach, dość tęgi, łysy, z pięcioma
złotymi zębami w gębie; nazywał się raz Mller, kiedy indziej Prochazka, Szimek,
Szebek, Szinderka, Bilek, Hromadka, Piwoda, Berg, Bej czek, Stoczes itp. Do
licha, opis nie pasował nam do żadnego specjalisty w tym fachu, to musi być ktoś
nowy. Wobec tego nasz szef zwrócił się do mnie i powiada: "Panie Holub, pan
pracuje w pociągach, prawda? niech więc pan w swych podróżach zwraca uwagę,
czy nie spotka pan faceta z pięcioma złotymi zębami." Doskonale. Zacząłem więc
zaglądać w pociągu ludziom do gęby i nie upłynęło dwa tygodnie, a przyłapałem
trzech panów z pięcioma złotymi zębami; musieli się wylegitymować, ale Jezus
Maria jeden z nich był inspektorem szkolnym, a drugi nawet posłem, i lepiej
się nie pytajcie, panowie, com ja oberwał od nich i w biurze. Cholera mnie
wzięła i powiedziałem sobie, że teraz to już muszę tego łajdaka przyłapać.
Wprawdzie nie była to moja specjalność, ale przysiągłem sobie, że się na nim
zemszczę.
Jeździłem sobie prywatnie po kolei do tych wszystkich oszukanych wdów i sierot,
od których złotozęby filut wyłudził pieniądze za obietnicę małżeństwa. Trudno
sobie wyobrazić, co to za wygadane i płaczliwe stworzenia takie nabrane wdowy i
sieroty. Ale wszystkie zgadzały się na jedno, że był to inteligentny i solidny
pan, że miał złote zęby i że tak ślicznie i przyzwoicie mówił o życiu rodzinnym.
Żadna jednak z nich nie wzięła od niego odcisku palca to coś okropnego, jakie
te kobiety są łatwowierne. Jedenasta ofiara było to w Kamienicy opowiadała
mi, zalewając się łzami, że ten pan był u niej trzy razy; zawsze przyjeżdżał
pociągiem o wpół do jedenastej rano, a gdy ostatnio odchodził z jej pieniędzmi w
kieszeni, obejrzał się na numer jej domku i powiedział ze zdziwieniem: "Co za
zbieg okoliczności, panno Marzenko, widać jest w tym wola boska, żebyśmy się
pobrali; pani domek ma numer 618, a ja, jadąc do pani, też wyjeżdżam zawsze
szósta osiemnaście. Czy to nie dobry znak?"
Gdy to usłyszałem, powiadam: "Daję słowo, to doskonały znak". I zaraz
wyciągnąłem rozkład jazdy i szukam, gdzie, z jakich stacji wychodzi pociąg o
szóstej osiemnaście i ma połączenie z pociągiem przyjeżdżającym do Kamienicy o
dziesiątej trzydzieści. Kiedy to sobie wszystko ułożyłem i obliczyłem,
stwierdziłem, że mógł to być jedynie pociąg z Bystrzycy
Nowa Wieś. Wiadomo,
detektyw kolejowy musi się w takich rzeczach orientować.
Ma się rozumieć, pierwszego wolnego dnia pojechałem do tej Bystrzycy
Nowa Wieś i
pytam na stacji, czy nie wyjeżdża stąd bardzo często taki gruby jegomość ze
złotą gębą. "Jeździ odpowiada mi zawiadowca to pan Łacina, komiwojażer,
mieszka tam na dole na tej ulicy, właśnie wczoraj wieczorem wrócił". Idę więc do
tego domu. Na korytarzu spotykam drobną, czyściutką kobiecinę i mówię:
Czy tu mieszka pan Łacina?
To mój mąż odpowiada ona ale on po obiedzie śpi.
Nie szkodzi mówię i wchodzę do mieszkania. Na kanapie leży człowiek bez
marynarki i powiada:
Ojej, to pan Holub! Matko, podaj mu krzesło!
W tej chwili odeszła mnie cała złość. Przecież to był stary "losiarz" Plichta,
wiecie, taki jeden, co fałszował losy loteryjne. Siedział już za to najmniej
dziesięć razy.
Jak się masz, Wicek powiadani to ty już nie robisz losów?
A nie odparł Plichta i usiadł na kanapie. Panie Holub, ta praca wymaga
dużo biegania, a ja już nie jestem młodzik. Pięćdziesiąt dwa lata, człowiek woli
już spokojniejsze życie. Chodzić od domu do domu to już nie dla mnie.
Dlatego przerzuciłeś się na oszustwa matrymonialne, co, ty łajdaku? mówię.
Plichta tylko westchnął.
Panie Holub powiada przecież człowiek musi coś robić. Wie pan, gdy
ostatnio siedziałem, zaczęły mi się strasznie psuć zęby, myślę, że to od tej
soczewicy. Więc musiałem je sobie wyreperować. Nie uwierzyłby pan, jaki kredyt
zyskuje człowiek ze złotymi zębami. Taka szczęka wzbudza zaufanie, a poza tym
człowiek zaczyna lepiej trawić i tyje. Co robić, trzeba pracować z tym, co się
ma.
A gdzie masz pieniądze? pytam. Ja mam tu w notesie jedenaście twoich
sprawek, co daje w sumie dwieście szesnaście tysięcy koron. Gdzie one są?
Ależ, panie Holub uśmiechnął się Plichta. Sam pan wie, że to wszystko jest
własnością mojej żony. Interes jest interesem. Ja nie mam nic, oprócz tego, co
noszę przy sobie, to znaczy: sześciuset pięćdziesięciu koron, złotego zegarka i
złotych zębów. Moja droga zwrócił się do żony pojadę z panem Holubem do
Pragi. Panie Holub, ja jeszcze płacę raty za te zęby, to jest trzysta koron,
muszę je zostawić żonie.
A sto pięćdziesiąt należy się jeszcze twemu krawcowi przypomniała żona.
Prawda, panie Holub, pan wie, że ja jestem solidny. Lubię mieć wszędzie
porządek. Bo też ta solidność patrzy człowiekowi z oczu. Nie mając długów,
możesz każdemu prosto w oczy spojrzeć. To już należy do mojego interesu.
Mamusiu, oczyść mi trochę jesionkę, żebym ci w Pradze nie robił wstydu. No,
możemy jechać, panie Holub.
Ten Plichta dostał wtedy pięć miesięcy. Wyobraźcie sobie, że te baby prawie
wszystkie oświadczyły przed sądem, że mu pieniądze dały dobrowolnie i że nie
mają do niego pretensji. Tylko jedna baba mu nie darowała ani grosza, pomimo że
była zamożną wdową i że straciła tylko pięć tysięcy.
Mniej więcej w pół roku potem usłyszałem, że znowu wydarzyły się dwa oszustwa
matrymonialne. "To na pewno znów Plichta" pomyślałem i nie zajmowałem się tym
więcej. W tym czasie miałem robotę w Pardubicach, na dworcu, gdzie grasował
jakiś złodziej, z tych, co to kradną walizki na peronie. Moja rodzina była
właśnie wtedy na letnisku na wsi pod Pardubicami, wziąłem więc dla niej do
walizki parówki i różne wędliny; wiadomo, na wsi o takie rzeczy trudno. W drodze
przeszedłem z przyzwyczajenia cały pociąg; w jednym przedziale, widzę, siedzi
Plichta z jakąś starszą damą i klaruje jej, jaki ten świat zepsuty.
Wicek, już znowu komuś obiecujesz małżeństwo?
Plichta się zaczerwienił i prędko zaczął tę panią przepraszać, że ma ze mną do
omówienia jakieś handlowe sprawy, a kiedy wyszedł na korytarz, powiada z
wyrzutem:
Panie Holub, tego mi pan nie powinien robić przed obcymi ludźmi. Na mnie
wystarczy mrugnąć i tak bym się do pana zgłosił. Za co mnie pan znów szuka?
Znów są dwa meldunki, Plichta mówię mu ale ja mam dziś inną robotę, oddam
cię w Pardubicach policji.
Panie Holub, niech mi pan tego nie robi, ja już się do pana tak
przyzwyczaiłem, pan mnie też zna, wolałbym pójść z panem. No, panie Holub, niech
pan mi to zrobi przez starą znajomość.
Niestety mówię jadę najpierw do mojej rodziny, a to jest godzinka drogi.
Co bym przez ten czas z tobą robił?
Pojadę z panem, panie Holub wpadł na pomysł Plichta prędzej panu ta droga
zejdzie.
Dobra, poszedł więc Plichta ze mną. Kiedyśmy już byli za miastem, zwraca się do
mnie: Niech mi pan da tę walizkę, poniosę ją panu. A potem: Panie Holub,
jestem już starszym człowiekiem i kiedy mi pan przy ludziach mówi "ty", to tak
dziwnie wygląda.
Wobec tego przedstawiłem go mej żonie i szwagierce jako starego przyjaciela,
pana Plichtę. Słuchajcie tylko, moja szwagierka jest całkiem ładną dziewczyną i
ma dwadzieścia pięć lat, a ten Plichta tak ładnie i rozsądnie mówił i dał
dzieciom cukierki krótko mówiąc, gdyśmy wypili kawę, Plichta zaproponował, że
pójdzie z panną Marysią niby moją szwagierką i z dziećmi na przechadzkę, i
tylko na mnie mrugnął, że niby my mężczyźni rozumiemy się, że pewno chcę z żoną
porozmawiać. Taki to był delikatny człowiek. A kiedy po godzinie wrócili, dzieci
go prowadziły za ręce, szwagierka promieniała jak róża i przy pożegnaniu długo
ściskała mu rękę.
Słuchaj no, Plichta powiadam mu, gdyśmy wyszli cóż to za nowy pomysł
zawracać głowę naszej Marysi?
To już tak z przyzwyczajenia odparł Plichta niemal ze smutkiem. Panie
Holub, to już nawet nie moja wina, to wszystko robią te zęby. Ja mam z tego
tylko nieprzyjemności, sam pan widzi. Ja nigdy z kobietami nie mówię o miłości,
to do mojego wieku nie pasuje, i widzi pan, na to one się najłatwiej nabierają.
Nieraz mi przychodzi na myśl, że one mnie nie kochają dla mnie samego, tylko dla
interesu, bo tak wyglądam, jakbym im mógł zabezpieczyć przyszłość.
Kiedyśmy się znów znaleźli w Pardubicach na dworcu, mówię mu: Plichta, ja cię
jednak muszę oddać policji, bo tu mam jeszcze robotę z jedną kradzieżą.
Panie Holub prosił Plichta niech mnie pan tymczasem posadzi tu w
restauracji. Napiję się herbaty, przeczytam gazety proszę, tu są moje
pieniądze, jest tego czternaście tysięcy i jakieś drobne. Bez pieniędzy panu nie
ucieknę, nie miałbym nawet czym zapłacić za herbatę.
A więc zaprowadziłem go do dworcowej restauracji i poszedłem załatwić swoje
sprawy. Mniej więcej po godzinie zajrzałem przez okno; siedział na swym miejscu,
na nosie złote binokle, i czytał gazety. Po półgodzinie byłem gotów i poszedłem
do restauracji. Plichta tymczasem przeniósł się już do sąsiedniego stołu, do
jakiejś pulchnej blondyny, i bardzo dystyngowanie monitował kelnera, dlaczego
podał pani w kawie kożuszek. Ujrzawszy mnie, skłonił się swej towarzyszce i
podszedł do mnie.
Panie Holub powiada nie mógłby pan mnie zabrać za tydzień? Trafia mi się
właśnie jakaś robota.
Bardzo bogata? pytam.
Plichta tylko ręką machnął. Panie Holub szepnął ona ma fabrykę i
potrzebuje doświadczonego człowieka, żeby jej trochę poradził. Teraz właśnie ma
płacić za jakieś nowe maszyny.
Aha mówię no, to chodź, przedstawię cię tej pani.
I podchodzę do damulki.
Jak się masz, Lojziczko mówię ciągle jeszcze polujesz na starszych panów?
Ta blondynka zaczerwieniła się jak piwonia.
Jezus Maria, panie Holub, skąd ja mogłam wiedzieć, że ten pan jest pańskim
przyjacielem?
Radzę ci, ulotnij się mówię. Pan sędzia Dundr chciałby z tobą mówić. Wiesz
dobrze, jak on się na to zapatruje.
Plichta był zdruzgotany.
Panie Holub powiedział nigdy w życiu nie uwierzyłbym, że ta pani jest też
oszustką!
Tak mówię a w dodatku bardzo lekkiego prowadzenia. Wyobraź sobie, że
poluje na starszych panów i wyłudza pieniądze obiecując małżeństwo.
Plichta zbladł.
Tfu! splunął i jakże tu wierzyć kobietom! Panie Holub, to już przechodzi
wszelkie granice!
Zaczekaj tu jeszcze chwilę, pójdę ci kupić bilet do Pragi. Drugą czy trzecią?
Panie Holub bronił się Plichta na to przecież szkoda pieniędzy. Jako
aresztowany mam prawo do darmowego przejazdu. Niech mnie pan już zawiezie na
koszt państwa. Muszę się przecież liczyć z każdym groszem.
Całą drogę do Pragi wymyślał Plichta na tę babę; było to najświętsze oburzenie,
jakie w swoim życiu widziałem. Kiedyśmy w Pradze wysiedli, powiedział:
Panie Holub, ja wiem, tym razem dostanę siedem miesięcy, a mnie więzienne
jedzenie nie idzie na zdrowie. Chciałbym się jeszcze raz przyzwoicie najeść. Te
czternaście tysięcy, co mi pan zabrał, to cały mój zarobek za ostatnią historię
niechże z tego mam przynajmniej jedną kolację. Chciałbym się też jakoś
zrewanżować panu za tę kawę.
Poszliśmy więc do jakiejś porządnej knajpy. Plichta kazał sobie podać sztufadę i
wypił pięć piw, a ja za to zapłaciłem z jego pugilaresu; oczywiście przedtem
Plichta trzy razy sprawdził rachunek, żeby nas kelner nie nabrał.
A teraz do dyrekcji mówię mv..
Jedną chwileczkę, panie Holub zatrzymał mnie Plichta. W tej ostatniej
historii miałem bardzo duże koszty. Cztery razy droga tam i z powrotem, po
czterdzieści osiem koron, to jest trzysta osiemdziesiąt cztery korony włożył
binokle i zaczął liczyć na papierze. Potem diety, powiedzmy trzydzieści koron
dziennie sam pan wie, ja muszę przyzwoicie żyć, to należy do mego interesu. To
już jest sto dwadzieścia koron. Potem dałem tej pannie kwiaty za trzydzieści
pięć koron, wie pan, jest już taki zwyczaj. Zaręczynowy pierścionek kosztował
dwieście czterdzieści: był tylko pozłacany, panie Holub, gdybym nie był uczciwym
człowiekiem, powiedziałbym, że był złoty, i policzyłbym sześćset, prawda? Potem
jej kupiłem tort za trzydzieści koron; potem mamy jeszcze pięć listów po koronie
i ogłoszenie, dzięki któremu poznaliśmy się kosztowało osiemnaście koron.
Tołjest razem osiemset trzydzieści dwie korony, panie Holub. Proszę pana, te
pieniądze musi pan od tej sumy odjąć, a ja je tymczasem zostawię u pana. Pan
wie, ja lubię skrupulatność, przynajmniej te koszty muszę mieć pokryte. No, a
teraz możemy iść.
A kiedyśmy już byli na korytarzu w dyrekcji policji, nagle Plichta sobie
przypomniał:
Panie Holub, przecież ja tej pannie ofiarowałem jeszcze buteleczkę perfum!
Niech pan jeszcze przeniesie na mój rachunek dwadzieścia koron!
Potem starannie wytarł nos i z całym spokojem pozwolił się zamknąć.
O LIRYCZNYM ZŁODZIEJU
Czasami to wygląda zupełnie inaczej odezwał się po chwili milczenia pan
redaktor Szach. Ileż razy zdarza się, że człowiek rzeczywiście nie wie, czy to
jest nieczyste sumienie, czy też raczej taka chełpliwość i chęć pokazania się; a
przede wszystkim ci przestępcy z powołania pękliby chyba, gdyby się nie mogli od
czasu do czasu pochwalić tym, co przeskrobali. Mam wrażenie, że wielu
przestępców wymarłoby po prostu, gdyby ich społeczeństwo zaczęło ignorować.
Takiego zawodowego opryszka niemal podnieca zainteresowanie publiczne. Nie
twierdzę, że ludzie kradną i rabują tylko dla sławy; robią to dla pieniędzy, z
lekkomyślności albo pod wpływem złych przyjaciół, ale gdy raz powąchają tej
"aura popularis", budzi się w nich jakaś mania wielkości tak samo zresztą jak
u polityków i wszystkich publicznie występujących osób.
Dobrych kilka lat temu redagowałem nasz świetny regionalny tygodnik "Poseł
Wschodu". Urodziłem się wprawdzie na zachodzie kraju, ale nie wyobrażacie sobie,
z jakim zapałem walczyłem o regionalne interesy wschodnich Czech. Jest to kraj
lekko falisty, jak na obrazku, z alejami śliw i spokojnymi strumyczkami, ale ja
co tydzień wstrząsałem umysłem "naszego szorstkiego, góralskiego ludu", który
twardo walczy o byt borykając się z ciężkimi warunkami przyrody i
nieprzychylnością państwa wiecie panowie, tak mi się tam dobrze, od serca
pisało! Tylko dwa lata tam przebywałem, ale przez ten czas wszczepiłem
tamtejszym ludziom przekonanie, że są twardymi góralami, że ich życie jest
mozolne i bohaterskie, że ich kraj jest biedny wprawdzie, ale melancholijny,
piękny i górzysty czy dziennikarz może więcej zrobić, niż wyczarować z
Czaslawska coś w rodzaju Norwegii? Z tego widać, jak wielkich dzieł może dokonać
prasa.
.Wiadomo, regionalny redaktor musi uważać przede wszystkim na aktualności
miejscowe. Pewnego razu zatrzymał mnie na ulicy tamtejszy komisarz policji i
mówi: Dziś w nocy jakiś złodziej okradł kolonialny sklep pana Waszaty. Niech
pan sobie wyobrazi, panie redaktorze, co za bezczelna bestia, napisał na miejscu
wiersz i zostawił go na ladzie!
Niech mi pan pokaże ten wiersz powiedziałem skwapliwie to będzie coś dla
"Posła". Zobaczy pan, że z pomocą prasy przyłapiemy tego opryszka. A poza tym
taka sensacja będzie miała ogromne znaczenie dla naszego miasta i całej okolicy!
Jednym słowem, po długich pertraktacjach zdobyłem ten wiersz i wydrukowałem w
"Pośle Wschodu". Powtórzę wam, o ile go pamiętam. Brzmiał on mniej więcej tak:
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć,
siedem, osiem, dziewięć, dziesięć,
jedenaście, dwanaście zegar bije,
jest to godzina dla złodziei.
Kiedym te drzwi wyłamywał,
ktoś po ulicy szedł,
Nie byłbym złodziejem, gdybym się bał,
kroki minęły wnet.
Gdy człowiek w tych ciemnościach słucha,
słyszy, jak mu serce bucha,
serce me sierota jak i ja,
mama by nade mną płakała.
Mnie się na świecie nie szczęści,
jestem taki sam, tylko mysz szeleści,
mysz i ja,
złodzieje dwa.
Nakruszyłem jej trochę chleba,
ale nie chce się pokazać. Bieda,
złodziej boi się złodzieja,
itd., bardzo długo, a na końcu było:
Mógłbym tak pisać bez końca,
ale świeca gaśnie i niedaleko do słońca.
Wydrukowałem więc tę poezję z obszerną analizą duszy i stylu autora;
podkreśliłem jej balladowy charakter i wymowną subtelność duszy przestępcy. Była
to sensacja w swoim rodzaju. Prasa innych okolic i miast twierdziła, że to jest
głupie nabieranie, inni przeciwnicy dowodzili, że jest to plagiat, nieudolny
przekład z angielskiego, i tym podobne. Ale kiedy w najlepsze polemizowałem w
sprawie naszego złodzieja, przyszedł do mnie komisarz policji i powiada: Panie
redaktorze, warto by już zrobić koniec z tym pańskim przeklętym złodziejem.
Niech pan sobie wyobrazi, że w tym tygodniu okradł znowu dwa mieszkania i jeden
sklep i za każdym razem na miejscu przestępstwa zostawił długi wiersz.
To świetnie! zawołałem. Wydrukujemy je!
Jeszcze czego! mruknął komisarz. Przecież to jest najwyraźniejsze
sprzyjanie przestępczości! Ten drab teraz kradnie tylko dla swej rozbudzonej
ambicji literackiej! Najwyższy czas jakoś go przygasić. Wie pan, najlepiej by
było, gdyby pan napisał, że te wiersze są diabła warte, że nie mają żadnej
formy, nastroju, wreszcie co pan chce. Mam wrażenie, że ten idiota przestałby
potem kraść.
Hm mówię mu tego my zrobić nie możemy, kiedyśmy go już raz pochwalili. Ale
wie pan co, po prostu przestaniemy mu te wiersze drukować.
Tak też się stało. W ciągu następnych dwóch tygodni znowu było pięć kradzieży i
każda z odpowiednio długim wierszem, ale "Poseł Wschodu" milczał na ten temat
jak zaklęty. Bałem się tylko jednego: żeby nasz złodziej, urażony w swej ambicji
autorskiej, nie przeniósł się w inne okolice i nie stał się materiałem dla
tamtejszej prasy. Wyobrażam sobie, jakby ci idioci zadzierali nosa!
Ale nasz złodziej był jak gdyby zmieszany naszym milczeniem. Przez jakieś trzy
tygodnie był spokój, a potem nagle znowu się zaczęły kradzieże, z tą tylko
różnicą, że odpowiednie wiersze przychodziły pocztą wprost do redakcji "Posła
Wschodu". Ale "Poseł" milczał jak grób. Po pierwsze, nie chciał się narażać
miejscowym urzędom, a po wtóre, wiersze były coraz gorsze; autor zaczął się
powtarzać i wymyślał sobie różne romantyczne bzdury i nonsensy jednym słowem,
zaczął postępować jak prawdziwy autor.
Pewnej nocy wróciłem do domu z knajpy, gwiżdżąc wesoło, zapaliłem zapałkę, żeby
zrobić światło. Wtem ktoś zza moich pleców dmuchnął i zgasił zapałkę.
Nie zapalać rozległ się ponury głos to ja.
Aha odparłem a co pan chce?
Przyszedłem pana zapytać ciągnął ponury głos co jest z tymi wierszami?
Mój panie powiadam, ciągle jeszcze nie wiedząc, o co chodzi przecież to
nie są urzędowe godziny, niech pan przyjdzie jutro o jedenastej do redakcji.
Tak, a pan mnie każe zamknąć odparł głos cierpko. Nie ma głupich. Dlaczego
już nie drukujecie moich wierszy?
Teraz dopiero zrozumiałem, że to jest nasz złodziej.
O, to długa historia rzekłem. Niech pan siądzie, młodzieńcze. Jeżeli chce
pan wiedzieć prawdę, to pana wiersze są nic niewarte.
Myślałem odezwał się głos boleśnie że że nie są gorsze od tego
pierwszego.
Ten pierwszy był możliwy odparłem surowo. Było w nim szczere uczucie,
rozumie pan? Miał intuicyjną świeżość, bezpośredniość i siłę przeżycia, miał
nastrój wszystko, ale te następne to były do chrzanu.
Ale przecie jęknął głos przecież pisałem je tak samo jak ten pierwszy!
A właśnie! odparłem twardo. Pan się w nich tylko powtarzał. Znowu w nich
było, że pan słyszy na ulicy kroki.
Ale ja je słyszałem bronił się głos. Panie redaktorze, kiedy się idzie
kraść, to trzeba dobrze uszu nadstawiać, czy tam kto za drzwiami nie chodzi.
I znowu w nich było o myszy ciągnąłem.
O myszy powiedział głos na wpół przytomnie. Co ja zrobię, kiedy ta mysz
zawsze tam skrobie. Ale przecież pisałem o niej tylko w trzech
Krótko mówiąc przerwałem mu z pańskich wierszy stała się pusta literacka
rutyna. Bez oryginalności, bez inspiracji, bez uczuciowej świeżości. Tak nie
można, przyjacielu! Poeta nie ma prawa się powtarzać!
Głos chwilę milczał.
Panie redaktorze przemówił wreszcie kiedy to jest ciągle jednakowe. Niech
pan spróbuje kraść, sam się pan przekona, zawsze jest to samo. Co robić?
Ano cóż powiedziałem. Niech pan spróbuje zabrać się do czego innego.
Może by tak okraść kościół zastanawiał się głos albo cmentarz?
Potrząsnąłem energicznie głowa. Tak pan do niczego nie dojdzie. W pańskich
wierszach brak jakiegokolwiek konfliktu. Jest w nich stale tylko zewnętrzny opis
kradzieży. Powinien pan wydobyć jakiś wewnętrzny motyw. Na przykład sumienie.
Głos chwilę myślał. Pan myśli coś niby wyrzuty sumienia? Sądzi pan, że
wiersze będą wtedy lepsze?
Ma się rozumieć! zawołałem. Mój drogi, to im dopiero da psychologiczną
głębię i siłę przeżyć.
Dobrze, spróbuję powiedział głos w zamyśleniu. Nie wiem tylko, czy wtedy
będę mógł kraść. Człowiek w takich warunkach traci pewność siebie, wie pan. A
nie mając pewności, łatwiej da się przyłapać.
A choćby nawet! zawołałem. Mój drogi, co by to szkodziło, gdyby pana
złapali? Może pan sobie wyobrazić, jakie wiersze pisałby pan "in carcere et
catenis?" Gdybym panu pokazał jeden wiersz pisany w więzieniu, toby panu oko
zbielało!
A był w gazetach? spytał głos niemal bez tchu.
Mój drogi powiadam to jest jeden z najsławniejszych wierszy na świecie.
Niech pan zapali lampę, przeczytam go panu.
Mój gość wyciągnął zapałki i zapalił naftową lampę. Okazało się, że jest to
blady, wągrami usiany młodzieniec, jak niemal wszyscy złodzieje i poeci.
Zaraz, niech pan zaczeka mówię mu zaraz go znajdę. I wygrzebałem
przekład Ballady Wildeła z więzienia Reading. Wiecie, to było wtedy w modzie..
Jak żyję, nie deklamowałem z takim uczuciem, jak wtedy tę balladę, a szczególnie
wiersz: "Tak każdy zabija, jak umie"
Mój gość oczu ze mnie nie spuszczał; a kiedy doszedłem do miejsca, gdzie bohater
ballady idzie na szubienicę, zakrył twarz rękami i zaszlochał.
Gdy skończyłem, zaległa zupełna cisza. Nie chciałem psuć pewnej podniosłości tej
chwili. Otworzyłem okno i powiedziałem:
Najkrótszą drogę ma pan tamtędy przez płot. Dobranoc! i zgasiłem lampę.
Dobranoc odparł w ciemności drżący głos i ja tak spróbuję. Uprzejmie
dziękuję.
I zniknął cicho jak nietoperz. Był to mimo wszystko zręczny złodziej.
Po dwóch dniach złapali go w jakimś sklepie, do którego się włamał. Siedział
przy ladzie nad kartką papieru i gryzł ołówek. Na papierze było napisane:
Każdy kradnie, jak potrafi
I nic więcej. Prawdopodobnie miała to być wariacja na temat "Ballady z więzienia
Reading".
Dostał wtedy półtora roku za swoje sprawki. Po miesiącu mniej więcej doręczono
mi od niego cały zeszyt wierszy. Były straszne: same wilgotne podziemne lochy,
kazamaty, kraty, szczęk kajdan na nogach, stęchły chleb, droga na szubienicę
itp. Przeraziłem się: czy to możliwe, żeby w naszych więzieniach panowały aż tak
straszne warunki? A że dziennikarz wszędzie wlezie, postarałem się, żeby mnie
naczelny dyrektor wiezienia zaprosił na obejrzenie jego zakładu. Wyobraźcie
sobie, że był to całkiem przeciętny kryminał. Mego złodzieja zastałem nad
niezgorszą michą soczewicy.
No i co? pytam go gdzie są te szczękające kajdany, o których pan pisał?
Nasz złodziej zaczerwienił się i spojrzał bezradnie na dyrektora.
Panie redaktorze wyjąkał przecież o tym, co tu jest, nie dałoby się
napisać ani jednego wiersza. To ciężka sprawa!
Od tej pory już go nie spotkałem. Ani w rubryce "Z sądów", ani w poezji.
SĄD PANA HAWLENY
Skoro już pan redaktor zaczął mówić o gazetach odezwał się pan Beran to i
ja wam coś opowiem. Czytelnicy bodajże najbardziej interesują się właśnie
"Kroniką sądową". Trudno odgadnąć, czy ją tak pilnie czytają z powodu utajonych
skłonności przestępczych, czy też dla moralnej i prawnej satysfakcji. Faktem
jest, że śledzą ten dział z całą namiętnością. Dlatego też co dzień musi być w
gazetach coś z sądów. Ale co robić, gdy są letnie ferie? Sądy zamknięte,
natomiast w dziennikach kroniki sądowej nie może zabraknąć. Albo też zdarza się,
że w sądach nie ma nic ciekawego, a sprawozdawca sądowy musi dać za wszelką cenę
interesujący artykuł. W takich wypadkach nie ma innej rady, tylko musi sobie
wyssać z palca jakąś ciekawą historyjkę. Sprawozdawcy sądowi mają na te
wyimaginowane przypadki coś w rodzaju giełdy; handlują nimi między sobą,
wypożyczają i wymieniają za dwadzieścia papierosów czy za co innego. Wiem o tym,
bo u mojej gospodyni mieszkał jeden taki sprawozdawca; pijak był, łajdak, ale
zdolny chłopak i marnie zarabiał.
Pewnego razu w kawiarni, gdzie wszyscy dziennikarze zwykle się spotykali, zjawił
się nagle jakiś dziwny, brudny, zmizerowany i spuchnięty facet. Nazywał się
Hawlena, kiedyś studiował prawo, ale studiów nie ukończył i w ogóle był
zmarnowanym człowiekiem. Nikt, nawet on sam, nie wiedział, z czego żyje. Ów pan
Hawlena miał szczególny przestępczy czy też prawniczy talent. Gdy mu któryś z
dziennikarzy zafundował cygaro i kufel piwa, przymykał oczy, zaciągał się parę
razy i zaczynał opowiadać najfantastyczniejszą historię kryminalną, jaką tylko
można sobie wyobrazić; potem podawał główne punkty obrony i odpowiednią replikę
prokuratora, a w końcu ogłaszał wyrok. Wreszcie otwierał oczy, jak gdyby się
obudził ze snu, i mruczał: "Pożyczcie mi pięć koron". Dziennikarze zrobili z nim
kiedyś doświadczenie: na jednym posiedzeniu wymyślił dwadzieścia jeden karnych
spraw sądowych, jedną lepszą od drugiej; dopiero przy dwudziestej pierwszej
zatrzymał się, mówiąc: "Zaczekajcie, ten przypadek nie jest dla jednoosobowego
sądu, natomiast nadaje się dla sądu przysięgłych, a tym ja się nie zajmuję". Bo
trzeba wam wiedzieć, że był on zasadniczo przeciwny sądowi przysięgłych. Ale
trzeba mu oddać sprawiedliwość: jego wyroki były wprawdzie bardzo surowe, ale
pod względem prawnym bez zarzutu. Na to szczególnie zwracał uwagę.
Kiedy dziennikarze poznali owego Hawlenę i przekonali się, że wymyślone przez
niego historyjki są znacznie ciekawsze i weselsze od rzeczywistych, założyli
spółkę: Hawlena dostawał za każdy wymyślony przypadek tak zwaną taksę sądowa,
tzn. dziesięć koron i cygaro, a oprócz tego za każdy miesiąc kary więzienia
dwie korony; wiadomo, im wyższa kara, tym cięższe przestępstwo. Nigdy nie mieli
czytelnicy tyle atrakcji przy czytaniu kroniki sądowej, jak wtedy kiedy Hawlena
zajął się dostarczaniem sprawozdawcom swoich fikcyjnych spraw.
A więc kiedyś Hawlena wymyślił sobie taki przypadek inne bywały nawet dużo
lepsze, ale żadne nigdy nie miały następstw, dopiero tym razem bomba pękła.
Historia tak wyglądała w skrócie: Pewien stary kawaler pokłócił się z wdową,
bardzo przyzwoitą .kobietą, zajmującą mieszkanie naprzeciwko; kupił sobie papugę
i nauczył ją, ilekroć sąsiadka pokazała się na balkonie, krzyczeć na cały głos:
"Ty lafiryndo!" Wdowa złożyła skargę na tego pana o obrazę honoru. Sąd grodzki
zawyrokował, że oskarżony za pośrednictwem, swej papugi wystawiał wdowę na
pośmiewisko publiczne, i skazał go na dwa tygodnie więzienia z zawieszeniem i
zwrot kosztów sądowych.
Należy się jedenaście koron i jedno cygaro skończył Hawlena swoje
opowiadanie.
Sprawa Hawleny ukazała się co najmniej w sześciu dziennikach, oczywiście w
rozmaitym opracowaniu literackim. W jednej gazecie miała tytuł: "Skandal w
cichym domu", w drugiej "Gospodarz domu i biedna wdowa", trzecia nazwała ją
"Oskarżona papuga" itd. Aż tu nagle wszystkie zainteresowane redakcje otrzymały
pismo od Ministerstwa Sprawiedliwości: że ministerstwo prosi o poinformowanie,
przed jakim sądem odbywał się proces o obrazę honoru, opisany w takim to a takim
numerze waszego poczytnego pisma; że uzasadnienie winy oskarżonego jest
bezpodstawne a tym samym wyrok jest nieważny, bowiem inkryminowanego
przestępstwa dopuścił się nie oskarżony, tylko jego papuga; że niesposób jest
udowodnić, iż obelga wymienionej papugi dotyczyła skarżącej, wobec czego nie
należy omawianego zwrotu uważać za obrazę honoru, najwyżej za grubą
nieprzyzwoitość lub publiczne zgorszenie, które należałoby ścigać li tylko
policyjnym upomnieniem, karą pieniężną lub nakazem usunięcia ptaka. Ministerstwo
Sprawiedliwości chce sprawdzić, przed jakim sądem odbywał się ten proces, żeby
wszcząć właściwe dochodzenie, i tak dalej. Jednym słowem, urzędowa afera. Do
licha, panie Hawlena, ale nas pan urządził! wpadli sprawozdawcy na swego
dostawcę. Słyszy pan, przecież pański wyrok w sprawie tej papugi jest nieważny
i bezpodstawny!
Hawlena zbladł jak ściana.
Co takiego? krzyknął. Mój wyrok jest bezpodstawny? Co u licha!
Ministerstwo ośmiela się mnie to zarzucić? Mnie, Hawlenie?
Podobno nigdy w życiu owi dziennikarze nie widzieli tak obrażonego i
rozgoryczonego człowieka.
Ja im pokażę! krzyczał Hawlena wściekły. Ja im pokażę, czy mój wyrok jest
bezpodstawny, czy nie! Ja im tego nie daruję!
Z żalu i zdenerwowania zalał się tego dnia w pestkę; a potem wziął arkusz
papieru i napisał do Ministerstwa Sprawiedliwości obszerne, prawne uzasadnienie
swego wyroku: że skoro ten pan uczył papugę wymyślać sąsiadce, jest to oczywisty
dowód, że chciał ją obrazić i narazić na pośmiewisko, że więc jest to wyraźny
"dolus"; że ta papuga nie jest podmiotem, ale narzędziem przypisywanego
"delictu" itd. Jednym słowem, był to najwspanialszy elaborat prawniczy, jaki
kiedykolwiek widziano. Podpisał papier J. U. C. Wacław Hawlena m. p. i posłał go
do ministerstwa.
Tak powiedział i dopóki ta sprawa nie będzie załatwiona, nie będę sądzić.
Muszę otrzymać satysfakcję!
Oczywiście .Ministerstwo Sprawiedliwości w ogóle nie zareagowało na pismo
Hawleny.
Tymczasem Hawlena chodził struty i zgorzkniały, wysechł i schudł. Widząc, że się
nie doczeka odpowiedzi z ministerstwa, zmarkotniał do reszty; milcząc pluł na
lewo i na prawo albo też wygłaszał burzliwe przemowy, wreszcie oświadczył:
Zaczekajcie tylko, ja im jeszcze pokażę, kto miał rację!
Przez dwa miesiące nikt go nie widział. W końcu zjawił się rozpromieniony i
podniecony.
No oznajmił triumfalnie już na mnie skargę złożyła! Uf, ale uparta baba,
ledwiem ją do tego namówił! Nigdy nie przypuszczałem, że stara baba może być tak
pokojowo nastrojona. Musiałem jej podpisać zobowiązanie, że w każdym wypadku
pokrywam wszelkie koszty. Słuchajcie, panowie, teraz tę sprawę rozstrzygnie sąd!
Jaką sprawę? spytali dziennikarze.
No, z tą papugą! odparł Hawlena. Przecież wam powiedziałem, że im nie
daruję! Wyobraźcie sobie, kupiłem papugę i nauczyłem ją mówić: "Ty lafiryndo! Ty
babo bezwstydna!" Ale się napracowałem! Sześć tygodni nosa z domu nie wytknąłem,
nie zamieniłem z nikim ani słowa i od rana do wieczora słyszałem tylko jedno:
"Ty lafiryndo!" Teraz moja papuga wymawia to już całkiem wyraźnie, tylko że,
idiotka, krzyczy przez cały dzień. Ani rusz nie może się przyzwyczaić, żeby
wymyślać tylko mojej sąsiadce przez podwórko. Jest to taka babulka, nauczycielka
muzyki, bardzo poczciwa kobiecina; ale ponieważ u nas w domu innej kobiety nie
ma, musiałem ją wybrać do tej obrazy. Tak, wymyślić taką sprawę to fraszka, ale
nadać jej kształt rzeczywisty, cholera, to nie jest takie proste. Nie mogłem tej
idiotki papugi nauczyć, żeby wymyślała tylko jej. Ona wymyśla każdemu. Na pewno
robi to z wrodzonej złośliwości.
Hawlena wypił porządny łyk i ciągnął dalej:
Wobec tego dopiąłem swego w inny sposób: ilekroć ta starsza pani pokazała się
w oknie czy na podwórku, szybko otwierałem okno, żeby wyglądało, że moja papuga
na nią krzyczy: "Ty lafiryndo! Ty babo bezwstydna!"
Ale wyobraźcie sobie, babcia zaczęła się śmiać i zawołała do mnie: "Ojej, panie
Hawlena, jakiego pan ma miłego ptaszka!"
A, żeby ją piorun! Przez dwa tygodnie musiałem ją namawiać, żeby na mnie złożyła
skargę. Niemożliwe, żeby mi nie wlepili kary za obrazę honoru! Ja im tego nie
daruję, tym łaskawcom z ministerstwa!
Aż do dnia rozprawy pan Hawlena pił jak smok z podniecenia i niecierpliwości.
Przed sądem zachowywał się bardzo dostojnie. Wygłosił sam przeciwko sobie bardzo
ostrą mowę, biorąc wszystkich mieszkańców domu na świadków, że ta obraza była
gorsząca i publiczna, i domagał się jak najcięższej kary. Sędzia, rozsądny
starszy człowiek, podrapał się w głowę i oświadczył, że chciałby tę papugę
usłyszeć, i odroczył sprawę; następnym razem oskarżony miał przynieść z sobą
owego ptaka, jako "corpus delicti" ewentualnie jako świadka.
Na następną rozprawę poszedł pan Hawlena z papugą w klatce. Ale jak tylko papuga
ujrzała wylękła sekretarkę, zaczęła na cały głos krzyczeć:
Ty lafiryndo! Ty babo bezwstydna!
To wystarczy powiedział sędzia. Ze słów papugi Lory wynika, że jej wymysły
nie były skierowane bezpośrednio do strony skarżącej
Papuga spojrzała na niego i krzyknęła:
Ty lafiryndo!
natomiast nie ulega wątpliwości ciągnął dalej sędzia że wyuczonych słów
używa w stosunku do wszystkich osób, bez względu na płeć. Nie ma w tym obrazy
umyślnej, panie Hawlena.
Hawlena skoczył jak oparzony.
Panie sędzio protestował zdenerwowany obraźliwy "dolus" polegał na tym, że
otwierałem okno w tym celu, żeby papuga tę panią obrażała.
To ciężka sprawa odparł pan sędzia. W tym otwieraniu okna może i jest
jakiś "dolus", ale samo przez się nie jest to obraźliwym czynem. Nie mogę pana
skazać za to, że pan otwierał okno. A pan nie może nam dowieść, że papuga miała
na myśli stroną skarżącą, panie Hawlena.
Ale ja ją miałem na myśli! bronił się Hawlena.
Na to nie ma żadnych dowodów kręcił głową sędzia. Nikt nie słyszał, żeby
pan ją osobiście obrażał. Nie da rady, panie Hawlena, muszę pana uniewinnić.
Po czym włożył biret i ogłosił wyrok.
A ja zgłaszam odwołanie od wyroku uniewinniającego! wybuchnął Hawlena,
porwał klatkę z papugą i wypadł z sądu, nieomal płacząc ze złości:
Widywano go później to w jednej, to w, drugiej knajpie, pijanego i
zdesperowanego.
No, proszę pana szlochał i to się nazywa sprawiedliwość! Czy istnieje
jeszcze na świecie jakieś prawo? Ale ja swego nie daruję! Ja te sprawę pchnę do
najwyższej instancji! Nie, panie, za to upokorzenie muszę otrzymać satysfakcję!
Choćbym się miał do końca życia procesować! Ja nie walczę o swoją sprawę, ale o
sprawiedliwość!
Jak to wyglądało w instancji odwoławczej, nie wiem. Wiem tylko, że odnośne
władze sądowe odrzuciły odwołanie pana Hawleny. Od tej pory Hawlena zniknął jak
kamfora. Podobno ktoś go kiedyś widział błąkającego się .po ulicach jak cień i
mruczącego coś pod nosem. Słyszałem również, że po dziś dzień do ministerstwa
przychodzą kilka razy na rok obszerne i płomienne skargi in re: obraza uczyniona
przez papugę.
Natomiast sprawozdawcy sądowi całkowicie stracili swego dostawcę zmyślonych
historyjek; prawdopodobnie dlatego, że w panu Hawlenie zachwiała się wiara w
sprawiedliwość i prawo.
CZINTAMANI I PTAKI
. Hm mruknął pan doktor Witasek wiecie, że się nieźle znam na perskich
dywanach, ale zgadzam się z panem, panie Taussig, że dziś to już nie to, co
dawniej. Dziś te łobuzy już się nie trudzą, żeby farbować wełnę czerwcem,
indygiem, szafranem, wielbłądzim moczem, galasówką i tymi wszystkimi
szlachetnymi organicznymi barwnikami; nawet i wełna nie jest już taka, jak
dawniej, a co dopiero ornament, płakać się chce! Jeszcze jedna zaprzepaszczona
sztuka, te perskie dywany! Dlatego też tylko stare sztuki, zrobioneprzed tysiąc
osiemset siedemdziesiątym rokiem, mają jakąś wartość. Ale takie okazy można już
dostać tylko wtedy, gdy jakaś stara familia "z przyczyn rodzinnych" jak to się
w lepszych rodzinach mówi o długach sprzedaje antyki po przodkach. Wyobraźcie
sobie, onegdaj na zamku Rużomberk widziałem oryginalny dywan siedmiogrodzki to
są takie małe dywaniki, "modlitewniki", jakie wyrabiali Turcy w siedemnastym
wieku, gdy siedzieli w Siedmiogrodzie. Tam w tym zamku depcą po nich turyści w
podkutych butach i nikt nie ma nawet pojęcia, jaką one przedstawiają wartość
płakać się chce! A jeden z najrzadszych dywanów jest u nas w Pradze i nikt nawet
o nim nie wie.
Trzeba wam wiedzieć, że ja znam u nas wszystkich handlarzy dywanów i od czasu do
czasu odwiedzam ich, żeby zobaczyć, co mają na składzie. Zdarza się, że ich
agenci w Anatolii i Persji zdobędą jakiś stary okaz, skradziony w meczecie albo
gdzie indziej, i zapakują go razem z metrowym towarem. Całą taką pakę,
niezależnie od tego, co się w niej znajduje, sprzedaje się na wagę.
Nieraz przychodzi mi do głowy, że może przypadkiem zaplątał się tam jakiś
"Ladik" albo "Bergamo"? Dlatego czasem zaglądam do tego czy innego składu,
siadam na stosie dywanów i paląc papierosa patrzę, jak sprzedają "Buchary",
"Saruki" i "Tebrisy". Nagle mówię: "Co tam żółtego macie pod spodem?" Okazuje
się, że to oryginalny "Hamadan". Tak samo zachodziłem do niejakiej pani
Sewerynowej ma ona nieduży sklepik w podwórku na Starym Mieście i można u niej
czasem znaleźć piękne "Karamany" i "Kelimy". Pani Sewerynowa to taka okrąglutka
i wesolutka pani, strasznie wygadana; ma suczkę, pudlicę, tak grubą, że się
niedobrze robi na jej widok. Takie spasione psy są strasznie zgryźliwe i
wiecznie rozdrażnione, przy tym paskudnie, astmatycznie szczekają nie znoszę
tego! Widział już ktoś z was młodego pudla? Ja nie. Mam wrażenie, że wszystkie
pudle podobnie jak wszyscy inspektorzy, rewidenci i kierownicy urzędów
skarbowych są zawsze stare; widocznie jest to już cechą tej rasy. Ale ponieważ
chciałem utrzymać dobre stosunki z panią Sewerynowa, siadałem zawsze w kącie,
gdzie na ogromnym, w kwadrat złożonym dywanie chrapała suczka Amina, i drapałem
ją po grzbiecie. Pudlica bardzo to lubiła.
Pani Sewerynowa mówię pewnego razu jakoś kiepsko idzie pani interes; ten
dywan, na którym siedzę, leży już u pani ze trzy lata.
O, on tu jest znacznie dłużej odparła pani Sewerynowa leży złożony w kącie
co najmniej dziesięć lat. Ale to nie jest mój dywan.
Aha powiedziałem to własność Aminy.
Skądże! roześmiała się pani Sewerynowa. Jest własnością jednej pani. Ona
mówi, że w domu nie ma już dla niego miejsca, i złożyła go u mnie na składzie.
Mnie on nawet trochę przeszkadza, no, ale Amina ma przynajmniej na czym spać,
prawda, Amino?
Odwinąłem róg dywanu, mimo że Amina zaczęła wściekle warczeć.
To jakaś stara sztuka, czy mógłbym ją obejrzeć?
Proszę bardzo odparła pani Sewerynowa i wzięła Aminę na ręce.
Chodź, Amino, pan tylko obejrzy i znów ci łóżeczko pościele. Pst, Amino,
uspokój się! Cicho bądź, głuptasie!
Ja tymczasem rozwinąłem dywan i serce mi zaczęło walić jak młotem. Wyobraźcie
sobie, był to biały "Anatol" z siedemnastego wieku, miejscami na wylot
przetarty, tak zwany "ptasi dywan" z ornamentem Czintamani i z ptakami; nie
wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że jest to święty wzór, którego nie wolno
naśladować. Dywan był nadzwyczajną rzadkością; miał pięć na sześć metrów, na
wspaniale białym tle ornament turkusowoniebieski i bladoróżowy Stanąłem przy
oknie, żeby pani Sewerynowa nie widziała mojej twarzy, i mówię:
To bardzo stary łach, pani Sewerynowa, a tu u pani do reszty się zleży. Niech
pani powie tej właścicielce, że kupiłbym go, skoro nie ma dla niego miejsca.
Z tym będzie trudno odrzekła pani Sewerynowa. Dywan nie jest u mnie na
sprzedaż, a ta pani przebywa w Meranie i w Nicei, nawet nie wiem, kiedy wraca do
domu. Ale spróbuję się dowiedzieć.
Niech pani będzie łaskawa powiedziałem, jak tylko można najobojętniej, i
wyszedłem.
Trzeba wam wiedzieć, że zbieracz uważa sobie za punkt honoru dostać jakąś cenną
rzecz za grosze. Znam pewnego bardzo bogatego pana, który zbiera książki; dla
niego dać kilka tysięcy za jakiegoś białego kruka to drobiazg, ale gdy mu się
uda kupić u jakiegoś antykwariusza pierwsze wydanie poezji Jana Krasoslawa
Chmelenskiego za dwie korony, to skacze z radości. To już taki sport, jak
polowanie na kozice. A więc ubrdałem sobie, że muszę ten dywan tanio zdobyć;
miałem zamiar ofiarować go do muzeum, uważałem bowiem, że tylko tam było dla
niego właściwe miejsce. Tylko musieliby na nim powiesić tabliczkę z napisem "Dar
doktora Witaska". No cóż, każdy człowiek ma swoją ambicję, prawda? Ale muszę wam
się przyznać, że mi od tego płonęła głowa.
Dużo siły woli musiałem zużyć, żeby zaraz następnego dnia nie polecieć do pani
Sewerynowej i nie dowiedzieć się o mój dywan z Czintamani i ptakami; nie byłem
zdolny myśleć o czymkolwiek innym. "Jeszcze dziś muszę wytrzymać" mówiłem
sobie co dzień; robiłem sobie sam na złość. Człowiekowi czasem sprawia
przyjemność takie samoudręczenie. Ale po dwóch tygodniach nagle przyszło mi na
myśl, że ten ptasi dywan może odkryć kto inny. Pobiegłem bez tchu do pani
Sewerynowej.
No i co? wybuchnąłem już w progu.
A niby co ma być? spytała ze zdumieniem pani Sewerynowa. Opamiętałem się.
At, przechodziłem tędy i przypadkiem mi się przypomniał ten biały dywan.
Sprzeda go ta pani?
Pani Sewerynowa potrząsnęła głową. Skądże, ona jest teraz w Biarritz i nikt nie
wie, kiedy wróci.
Spojrzałem, czy dywan jest na miejscu. Ma się rozumieć, leżała na nim Amina,
grubsza i jeszcze bardziej wyłysiała niż zwykle, i czekała, żebym ją podrapał po
plecach.
W kilka dni potem musiałem pojechać do Londynu. Korzystając z okazji, zaszedłem
do pana Keitha wiecie panowie, sir Douglas Keith jest dziś największym znawcą
wschodnich dywanów.
Panie mówię mu jaką wartość mógłby mieć taki biały "Anatol" z Czintamani i
ptakami, rozmiar pięć na sześć metrów?
Sir Douglas spojrzał na mnie poprzez okulary i warknął niemal wściekle:
Żadnej.
Jak to żadnej? osłupiałem. Dlaczego miałby nie mieć żadnej wartości?
Dlatego, że w tym formacie taki dywan w ogolę nie istnieje rozkrzyczał się
sir Douglas. Czy pan nie wie, że największy dywan z Czintamani i ptakami, a
znam je wszystkie, ma zaledwie trzy na pięć jardów.
Zarumieniłem się z radości.
Ale dajmy na to, że jeden taki okaz istnieje mówię mu. Ile mógłby być
wart?
Przecież panu mówię, że nic! krzyczał pan Keith. Panie, taki okaz byłby
unikatem, a jak pan chce określić cenę unikatu? Równie dobrze może być wart
tysiąc funtów jak i dziesięć tysięcy, a zresztą, skąd ja mogę wiedzieć? Ale
mówię panu, że takiego dywanu w ogóle nie ma. Żegnam pana!
Łatwo sobie wyobrazić, z jakim uczuciem wracałem do domu. Matko święta, muszę
zdobyć ten okaz z Czintamani, żeby nie wiem co! To będzie coś dla muzeum! Ale
teraz pomyślcie tylko, jakie miałem trudności: nie mogłem zbyt natarczywie
nalegać, bo to nie leży w zwyczajach zbieraczy, pani Sewerynowa nie miała w tym
żadnego interesu, żeby sprzedać ten stary gałgan, na którym wylegiwała się
Amina. A ta przeklęta baba, właścicielka dywanu, jeździła z Meranu do Ostendy, z
Baden do Vichy babsko musiało mieć w domu jakiś lekarski leksykon, kiedy miało
tyle chorób! jednym słowem, siedziała ciągle w jakichś kurortach. A więc
zachodziłem mniej więcej co dwa tygodnie do pani Sewerynowej zerknąć, czy w
kącie leży jeszcze mój dywan z ptakami, drapałem wstrętną Aminę po grzbiecie, że
aż z rozkoszy kwiczała, i żeby się nie wydawać podejrzanym, za każdym razem
kupowałem jakiś dywanik. Mówię wam, ile ja już mam w domu tych "Szirazów",
"Szirwanów", "Mossulów", "Kabristanów" i innego metrowego towaru całe stosy!
Ale wśród nich trafił się jeden klasyczny "Derbent" rzadkość, i jeden stary
niebieski "Khorasan". Ale jak ja się przez te dwa lata wymęczyłem, to może
zrozumieć tylko zbieracz. Co tam cierpienia miłości! To nic w porównaniu z męką
kolekcjonera. Ciekawe, że mimo to żaden kolekcjoner nie popełnił jeszcze
samobójstwa, przeciwnie, na ogół dożywają późnego wieku. Widocznie jest to
zdrowa namiętność.
Pewnego dnia oznajmiła mi pani Sewerynowa, że owa pani Zanelli, właścicielka
białego dywanu, była u niej. Powiedziałam jej, że miałabym kupca na ten dywan,
że i tak bezustannym leżeniem zupełnie się zniszczy. Ale ona mówi, że to jest
rodzinna pamiątka i że go nie potrzebuje sprzedawać, niech sobie tu leży, mówi.
Wobec tego poleciałem sam do tej pani Zanelli. Myślałem, że to jest Bóg wie jaka
światowa dama, a to była okropna stara baba z fioletowym nosem, peruką i takim
dziwnym tikiem, który jej ciągle wykrzywiał gębę aż do ucha.
Proszę pani mówię, a przy tym cały czas muszę patrzeć, jak jej ta gęba
skacze ja bym chciał kupić ten biały dywan. Jest już wprawdzie bardzo
zniszczony, ale mnie by się w sam raz nadawał do do hallu.
Czekam na jej odpowiedź i czuję, że mi gęba też zaczyna podrygiwać w lewą
stronę. Nie wiem, czy ten jej tik był zaraźliwy, czy też to było ze
zdenerwowania, nie wiem, ale ani rusz nie mogłem się opanować.
Co za bezczelność! rozkrzyczała się piskliwie straszna baba. Proszę stąd
wyjść natychmiast! kwiczała. To jest rodzinna pamiątka po Grosspapa! Jeżeli
pan natychmiast nie wyjdzie, każę zawołać Polizei! Ja nie sprzedaję żadnych
dywanów, ja jestem von Zanelli, mój panie! Mary, niech ten człowiek stąd
wyjdzie!
Słuchajcie, zjechałem ze schodów jak zmyty! Najchętniej bym się rozbeczał z
wściekłości i żalu. Ale co miałem robić? Przez cały rok znowu chodziłem do pani
Sewerynowej. Tymczasem Amina nauczyła się chrząkać jak świnia i łysiała coraz
bardziej. Po roku pani Zanelli znowu przyjechała. Tym razem zrezygnowałem z
osobistej wizyty i zrobiłem rzecz, za którą jako zbieracz powinienem się do
śmierci wstydzić. Wysłałem do niej mego kolegę, adwokata Bimbala to jest taki
subtelny człowiek i ma wąsy, które mu zjednują nieograniczone zaufanie u kobiet
żeby tej czcigodnej damie zaproponował jakąś godziwą cenę za ptasi dywan. Sam
zaś czekałem na dole, zdenerwowany jak amant, który czeka na odpowiedź. Po
trzech godzinach Bimbal zataczając się wypadł z domu.
Ty bandyto! zacharczał wycierając pot z czoła ja cię zamorduję! Żebym ja
przez ciebie był zmuszony wysłuchiwać przez trzy godziny historii rodziny
Zanellich! A żebyś wiedział krzyknął mściwie tego dywanu nie zdobędziesz!
Siedemnastu Zanellich przewróciłoby się w grobie, gdyby ten dywan miał się
dostać do muzeum! Jezus Maria! Aleś mnie urządził!
I uciekł zostawiwszy mnie osłupiałego na ulicy.
Wiadomo, jak sobie chłop coś ubrda, to nie ustąpi tak łatwo. A jeśli ten chłop
jest w dodatku kolekcjonerem, to gotów wziąć się do mordowania. Kolekcjonerstwo
to heroiczna namiętność. Wobec tego postanowiłem dywan z Czintamani i ptakami po
prostu ukraść. Najpierw zbadałem otoczenie. Sklepik pani Sewerynowej mieści się
w podwórku, ale brama jest już od dziewiątej zamknięta. Nie chciałem nic
otwierać wytrychem, po prostu dlatego, .że nie umiem. Z bramy wchodzi się do
piwnicy, gdzie mógłbym się ukryć przed zamknięciem domu. Na podwórku jest taka
niewysoka szopa; gdyby wleźć na jej dach, można by przeleźć na drugie podwórko,
które należy do gospody, no, a z gospody to już zawsze można wyjść. To wszystko
byłoby całkiem proste, chodzi tylko o to, jak otworzyć okno sklepu. Kupiłem
sobie diament do krajania szkła i uczyłem się na własnych oknach, jak się tnie
szybę.
Nie myślcie, że złodziejstwo jest takie proste. To trudniejsza historia niż
zoperowanie człowiekowi "prostaty" lub wycięcie nerki. Największa trudność
polega na tym, że trzeba się starać, by cię nikt nie zobaczył. Po drugie, jest z
tym połączone strasznie długie czekanie i w ogóle niewygody. A po trzecie, ta
okropna niepewność; człowiek nie wie, co mu może stanąć na przeszkodzie. Mówię
wam, że to marne i źle opłacalne rzemiosło. Gdybym wpadł na złodzieja w mym
własnym mieszkaniu, uścisnąłbym mu rękę i powiedział ze współczuciem:
Człowieku, że też panu chce się tak męczyć, niechże pan pomyśli, może by się
dało ludzi okradać jakimś innym, wygodniejszym sposobem?
Wprawdzie nie wiem, jak kradną inni, ale moje doświadczenie nie było zbyt
zachęcające. Krytycznego wieczoru jak to się mówi wśliznąłem się do owego
domu i ukryłem na schodach wiodących do piwnicy. Tak by to brzmiało w protokole
policyjnym. W rzeczywistości zaś wyglądało tak, że przez pół godziny kręciłem
się na deszczu przed bramą, co zwróciło na pewno uwagę wszystkich domowników.
Nareszcie z rozpaczliwą decyzją, jak człowiek, który postanawia dać sobie wyrwać
ząb, wszedłem do bramy i naturalnie natknąłem się na jakąś służącą, która szła
do sąsiedniej gospody po piwo. Żeby ją uspokoić, mruknąłem, że jest ślicznotka,
kociak czy coś w tym guście; to ją tak przeraziło, że rzuciła się do ucieczki. A
ja tymczasem ukryłem się na owych schodach od piwnicy. Te świntuchy trzymały tam
wiadra z popiołem i ze śmieciami, no i naturalnie, gdym na nie wlazł, większość
z okropnym łomotem spadła. Potem wracała dziewczyna z piwem i bardzo
zdenerwowana oznajmiła dozorcy, że do domu wlazł jakiś nieznajomy drab. Ale ten
wspaniały człowiek nie dał się wyprowadzić ze swego błogiego spokoju i
oświadczył, że to był na pewno jakiś pijak, który pomylił drogę do sąsiedniej
gospody. W kilkanaście minut potem ziewając i spluwając zamknął wrota i zaległa
cisza. Tylko gdzieś na górze czknęła głośno jakaś samotna służąca. Zaczęło mi
być zimno, a prócz tego mdliło od tego spleśniałego, kwaskowatego zaduchu;
macałem rękami wkoło siebie, ale wszystko było jakoś dziwnie oślizłe. Mój ty
Boże, ileż tam musiało zostać odcisków palców pana doktora Witaska, "naszego
wybitnego specjalisty chorób dróg moczowych"!
Kiedy mi się wydawało, że już musi być północ, była zaledwie dziesiąta. Chciałem
ze swym włamaniem poczekać do północy, ale o jedenastej nie mogłem już wytrzymać
i poszedłem kraść. Nie macie pojęcia, ile hałasu sprawia człowiek, gdy po ciemku
chce się skradać jak najciszej; ale ten dom spał, Bogu dzięki, błogosławionym
snem. Nareszcie dotarłem do okna i zacząłem z przeraźliwym zgrzytem ciąć szybę.
Z wewnątrz rozległo się przytłumione szczeknięcie. Jezus Maria! Amina!
Amino szepnąłem ty potworze jeden, uspokój się! Idę cię podrapać po
grzbiecie! Strasznie trudno po ciemku trafić diamentem w tę samą rysę, którą
się już przedtem zrobiło; jeździłem diamentem po szkle, wreszcie widocznie za
bardzo przycisnąłem i cała szyba z przeraźliwym brzękiem wypadła na ziemię. "No,
teraz się zlecą ludziska" pomyślałem i rozejrzałem się, gdzieby się tu ukryć.
Ale nic, cisza. Wobec tego z przedziwnym spokojem zwyrodnialca wygniotłem resztę
szyby i otworzyłem okno; wewnątrz Amina konwencjonalnie szczeknęła półgębkiem,
udając, że spełnia swój obowiązek. Wlazłem przez okno i rzuciłem się najpierw do
tej wstrętnej suki.
Aminko szepnąłem gorąco daj grzbiet, daj, pan cię podrapie, pan jest twoim
przyjacielem ty małpo jedna, ty to lubisz, co?
Amina zwijała się z rozkoszy, o ile taka klucha może się w ogóle zwijać, a ja
jej mówię po, przyjacielsku: No, a teraz puszczaj, draniu! i chciałem spod
niej wyciągnąć ten drogocenny dywan. Ale w tej chwili Amina uświadomiła sobie
widocznie, że tu chodzi o jej prywatną własność, i zaczęła ryczeć; to nie było
szczekanie, to był ryk! Jezus Maria, Amino zacząłem jej perswadować
uspokój się, bądź cicho, ty bestio! Zaczekaj, ja ci tu pościelę coś lepszego!
I trzask, zerwałem ze ściany obrzydliwego, błyszczącego "Kirmana", którego pani
Sewerynowa uważała za najpiękniejszy okaz swego sklepu. Patrzaj, Amino, jakie
ci zrobię śliczne łóżeczko! Amina przyglądała mi się z zainteresowaniem, ale
ledwie wyciągnąłem rękę po "jej" dywan, wybuchnęła nowym rykiem; myślę, że ją
musiało być słychać aż het na przedmieściu Pragi. Wtedy pieszczotliwym drapaniem
doprowadziłem to paskudztwo do nowej ekstazy i wziąłem je na ręce. Ale gdy tylko
sięgnąłem po biały unikat z Czintamani i ptakami, zacharczała astmatycznie i
znowu zaczęła pyskować.
"Na miłość boską, ty bestio pomyślałem zupełnie zdruzgotany będę cię musiał
chyba zabić!"
I wyobraźcie sobie sam tego nie mogę zrozumieć patrzyłem na to wstrętne,
otyłe, podłe stworzenie z najdzikszą nienawiścią, jaką kiedykolwiek odczuwałem,
ale nie mogłem jej zabić! Miałem doskonały nóż mogłem ją zarżnąć, udusić,
ale nie miałem serca. Siedziałem obok niej na tym boskim dywanie i drapałem ją
za uszami. "Ty tchórzu szeptałem sam do siebie wystarczy jeden, dwa ruchy i
będzie po wszystkim; operowałeś tyłu ludzi i umierali na twych oczach w
męczarniach i przerażeniu, dlaczego nie mógłbyś zabić psa?" Zgrzytałem zębami,
żeby sobie dodać odwagi, ale nie mogłem. Wtedy rozbeczałem się myślę, że ze
wstydu. A gruba Amina zaskomliła i polizała mi twarz.
Ty świńska, podła, przebrzydła bestio mruknąłem, poklepałem ją po wyłysiałym
grzbiecie i wylazłem przez okno na podwórko pieczętując tym moją porażkę i
odwrót. Potem chciałem wskoczyć na dach szopy, przeleźć tamtędy na drugie
podwórko i przez gospodę na ulicę, ale byłem zupełnie wyczerpany albo też szopa
była wyższa, niż mi się przedtem zdawało; krótko mówiąc, nie udało mi się na nią
wdrapać. Wlazłem więc z powrotem na schody od piwnicy i stałem na nich do rana,
półżywy ze zmęczenia. Idiota, przecież mogłem spać w składzie na tych dywanach,
ale nie wpadło mi to na myśl. .Wreszcie usłyszałem, że dozorca otwiera bramę.
Chwilę przeczekałem i wyśliznąłem się na ulicę. W bramie stał dozorca i widząc
obcego człowieka, wychodzącego z domu, był tak zdumiony, że zapomniał wszcząć
alarm.
Po kilku dniach poszedłem odwiedzić panią Sewerynową. W oknie są kraty, a na
świętym ornamencie Czintamani, ma się rozumieć, rozwala się ta pociła psia
ropucha. Zobaczywszy mnie, pomerdała z zachwytem swoją grubą kichą, która u
normalnych psów nazywa się ogonem.
Panie doktorze promieniała pani Sewerynowa to jest nasza złota Amina, nasz
skarb, nasz najdroższy piesek; wie pan, że kilka dni temu włamał się do sklepu
złodziej i że go nasza Amina spłoszyła? Nie oddałabym jej za żadne skarby świata
oświadczyła z dumą. Ale pana lubi, ona zaraz pozna porządnego człowieka,
prawda, Amino?
Ot, i cała historia. Ten ptasi unikat leży tam po dziś dzień jest to, mam
wrażenie, jeden z najrzadszych dywanów na świecie. I po dziś dzień sapie na nim
z rozkoszy wstrętna, parszywa, śmierdząca Amina. Myślę, że się kiedyś zatchnie
własnym sadłem, i wtedy może spróbuję jeszcze raz. Ale przedtem muszę się
nauczyć piłować kraty.
KLUB WIERZYCIELI BARONA BIHARYłEGO
Znów odszedł od nas jeden z naszych członków, stary Pollitzer, wiecie, ten, co
to handlował maszynami do pisania, Panie świeć nad jego duszą; prawda, miał już
przeszło osiemdziesiąt lat, ale jeszcze mógł z nami pobyć; biedak, tak lubił te
nasze wtorki! Gdybyśmy przypuszczali, że nas tak prędko opuści, bylibyśmy go
wybrali na prezesa nie dlatego, że był z tych większych wierzycieli (miał u
pana barona tylko kilka tysięcy), ale żeby mu sprawić przyjemność. Trzeba
przyznać, proszę pana, że w naszym gronie panują bardzo dobre stosunki, jak
rzadko w którym stowarzyszeniu. Ano, co robić, już za późno; ale kupiliśmy mu
wieniec na trumnę; panie, co za wieniec! Przyjemnie było popatrzeć!
Co to za klub? Panie, to długa historia! Był w Pradze taki jeden pan baron
Bihary, taki wielki, szlachetnie urodzony pan włosy krucze, a oczy! No,
kobiety za nim po prostu szalały!. Wynajmował w Bubenczu całą willę, miał dwa
auta, a co do kochanek, to z samych tylko rachunków obliczyliśmy, że ich było
siedem; jednym słowem, Don Juan! Podobno miał majątek w Słowacji, ogromne lasy
gdzieś tam pod Jasiną, jakąś fabrykę celulozy, hutę szklaną i szyby naftowe
gdzieś u Antalowców, jednym słowem, bogacz! Czy może pan sobie wyobrazić, ile on
musiał mieć traktorów, maszyn, urządzeń kancelaryjnych, czeków, maszyn do
pisania, biżuterii i kwiatów? Prawda, utrzymanie takiego majątku wymaga
ogromnych pieniędzy, ale też pan baron umiał się pokazać. Wszystko, co robił,
robił na wielką skalę wspaniały człowiek! A potem się okazało, że tej fabryki
celulozy nie ma, lasów nie ma i majątku także nie ma; była tylko huta szklana,
ale maszyny z niej pan baron już dawno sprzedał. Okazało się także, że pan baron
Bihary w ogóle nie jest żadnym baronem, tylko zwykłym obywatelem z Pereczyna.
Mieliśmy go podać do sądu o oszustwo i takie różne rzeczy, ale gdy się zeszli
jego wierzyciele, doszli do przekonania, że wyszliby na tym kiepsko; może
dostaliby kilka dywanów i trochę perfum, które były w willi, ale nie uratowałoby
to nikogo, widzieliśmy to jasno. "Jeżeli pana barona zamkną, możemy się pożegnać
z pieniędzmi powiedzieli sobie wierzyciele a nuż jeszcze kiedy zrobi majątek
ten łajdak? Świnia to on jest, gębę ma nie od parady, a występować umie jak
książę; może się bogato ożeni albo coś takiego jednym słowem, w takim
szczęśliwym wypadku będzie nam mógł chociaż trochę wypłacić." Tylko nie wolno
nam go zniszczyć, bo wtedy nie zobaczymy ani grosza. I tak odwołaliśmy wszystkie
skargi i zawiązaliśmy klub wierzycieli. Było nas około stu siedemdziesięciu
byliśmy jak ci rotaryści, z każdego zawodu przynajmniej jeden: właściciele
składów nut, restauratorzy, bankierzy, krawcy, jubilerzy, właściciele
kwiaciarni, jeden budowniczy, jeden handlarz koni, właściciel perfumerii,
krawcowa, kilku adwokatów, jakaś dziwka i już sam nie wiem kto w sumie jakieś
szesnaście czy siedemnaście milionów koron. Zaczęliśmy urządzać zebrania i
radziliśmy, jak pana barona ratować, żeby nie wpadł. Musieliśmy go za wszelką
cenę utrzymać na powierzchni, żeby mógł próbować szczęścia, a przy tym trzeba
było zwracać baczną uwagę, żeby czego nie zbroił, za co władze musiałyby go
przymknąć. Pewnego razu straciliśmy go na jeden dzień z oczu i już gdzieś tam
kogoś nabrał, a myśmy to musieli po cichu załagodzić. Tak, tak, proszę pana, to
były czasy pełne emocji! Ten pan baron miał jedną pasję grę w karty, i to
szulerską grę ciągle oszukiwał.
Albo znowu chciał się przerzucić na szpiegostwo. Ciągle ktoś z nas musiał go
pilnować ale trzeba mu przyznać, był to niezwykle miły kompan. Zawsze nas
zapraszał na wspaniałe uczty, a potem mówił: "Niech pan to zapłaci i dopisze do
mojego rachunku." Co robić! Nigdy chyba nie użyliśmy tak, jak w owych czasach z
panem baronem. I przyzwyczailiśmy się do siebie, rozumieliśmy się wszyscy
nawzajem doskonale: sami starsi, rozważni, doświadczeni ludzie; wszystko to
robili tylko dlatego, żeby jakoś wydobyć pieniądze, które im był pan baron
winien. ę.
Po pewnym czasie pan baron nagle znikł. Podobno uciekł do Ameryki, do Hollywood
czy gdzieś tam. Cóż, taki to nie zginie, a może jeszcze zrobić karierę; kto wie,
a nuż po latach nam zwróci długi? Tylko że my, wierzyciele, bardzośmy się do
siebie zdążyli przyzwyczaić, wprawdzie bardzo nam było żal tego pana barona,
pieniędzy też, ale jeszcze bardziej żałowalibyśmy, gdybyśmy się mieli ten jeden
raz w tygodniu już więcej nie spotykać. Takeśmy sobie zawsze przyjemnie pogadali
o różnych gospodarczych kwestiach, wiadomo, jakie to teraz kłopoty, nie ma już w
interesach tej solidności, co dawniej bywała; a także dzieliliśmy się
doświadczeniami z różnych zawodów. Bo też skąd który z nas mógł wiedzieć, jak
wygląda taki na przykład handel samochodami albo sprzedaż kwiatów? A w naszym
klubie są te wszystkie branże, jak to się mówi, na jednym pokładzie. Wobec tego
powiedzieliśmy sobie: "A niech tam, naszego pana barona diabli wzięli, ale myśmy
się dzięki niemu poznali i nadal będziemy się razem trzymać, i basta!" No i
schodzimy się co wtorek od dziesięciu łat; zawsze wspominamy naszego pana barona
co on tam biedak w tej Ameryce robi, a potem gadamy sobie o złych czasach,
człowiek sobie przynajmniej trochę ulży, i o różnych chorobach. Ba, już dwunastu
z nas przeniosło się do wieczności. Bardzo będziemy odczuwać brak starego pana
Pollitzera. Szkoda, że pan nigdy nie spotkał pana barona Biharyłego mówię
panu, to był czarujący człowiek mógłby pan wtedy należeć do naszego klubu.
ROZPUSTNIK
Mój drogi uśmiechnął się pan Smitek cóż wy, żonaci, możecie wiedzieć o
życiu? Siedzicie w domu w bamboszach, wypijacie te swoje pół litra piwa i o
dziesiątej "dobranoc", chowacie głowę pod pierzynę i chrapiecie do rana! To pan
nazywa życiem?
Łatwo panu mówić, panie Smitek westchnął pan Rous pan może żyć ze swej
gaży jak książę. Ale gdyby pan miał na utrzymaniu żonę i kilkoro bachorów
Akurat skrzywił się pan Smitek ze swej gaży! Skądże mógłbym wyżyć z samej
gaży? Ledwie wystarczy na napiwki. Są lokale, gdzie pan nie może dać pikolakowi
mniej niż pięćdziesiąt koron. A muzyce? panie, kładzie się na talerz tysiąc
koron i nikt nawet nie mrugnie!
E, niech pan nie opowiada wtrącił pan Kroił. tysiąc koron muzykantom?
Jeszcze nigdy nie słyszałem! Kto byłby taki naiwny, żeby dawać tyle pieniędzy za
trochę rzępolenia!
Nic się pan na tym nie zna ciągnął dalej pan Smitek. Taki muzykant udaje,
że patrzy w swoje nuty, a tymczasem uważa, z kim kto siedzi, co kto robi, o czym
się mówi, ile jest w puli itd. Kiedy zrobi palcem ot, tak, to znaczy: płać, a ja
nic nie powiem. Tak to jest, mój panie!
Ależ to łajdaki zdziwił się pan Kroił.
A tak! Niech pan słucha, panie Rous, nie mam dziś przy duszy ani grosza, a
wieczorem mam zapłacić dług honorowy dwanaście tysięcy. Wy, żonaci, myślicie,
że macie nie wiem jakie zmartwienie, gdy jesteście zadłużeni w sklepiku na sto
dwadzieścia koron.
Dwanaście tysięcy! zdziwił się pan Rous o, do licha, nie chciałbym być w
pańskiej skórze!
E, głupstwo! ziewnął pan Smitek z lekceważącą miną przynajmniej człowiek
trochę użyje. Panie drogi, chociażby taka wczorajsza noc Ale co wam będę
opowiadać! To jest życie, panowie!
Ale długi surowo powiedział pan Kroił długów nie powinien pan robić.
Wpadnie pan w ręce lichwiarzy i leży pan. Taki zwykle bywa koniec.
Długi uśmiechnął się pan Smitek lekkomyślnie to drobiazg! Byle sobie
człowiek wyrobił stosunki. Onegdaj powiedział mi jeden bankier z Amsterdamu
Cholera, co tam były za kobietki! Jedna Mulatka, powiadam wam, palce lizać,
pojęcia nie macie Aha, więc ten bankier mi mówi: "Niech pan sobie kupi
papiery meksykańskie; w przeciągu tygodnia zarobi pan na sztuce osiemdziesiąt
dolarów." Ot, co robią stosunki, znajomości, tego w łóżku nie znajdziecie.
I kupił pan te papiery? . zainteresował się pan Rous.
E, już dawno zdążyłem wydać to, co zarobiłem wykręcił się pan Smitek.
Jakoś to będzie! Wiecie, panowie, ja bardzo lubię emocję! Chociażby mnie taka
noc miała kosztować kilka tysięcy mówi się trudno, ale za to poznałem, co to
jest życie!
Bo też pan i tak wygląda mruknął pan Kroił. Zobaczy pan, jak za kilka lat
poczuje pan wątrobę i nerki.
Głupstwo : machnął ręką pan Smitek z grzeszną lekkomyślnością. Grunt, że
użyłem życia!

Tego wieczoru pan Smitek kupił sobie kawałek pasztetu i dziesięć deka sera, po
czym powędrował do domu i ugotował sobie herbatę. Kawałeczek pasztetu i skórkę
od sera dostała jego kotka Liza, która, zjadłszy przysmaki, otarła łapkami
pyszczek i chciała wyjść na dwór.
Ty łajdaczko, ty lekkomyślne stworzenie pogroził jej pan Smitek znów byś
chciała iść na włóczęgę? Siedź w domu, siedź! Czego ci tu brak? Już jesteś dosyć
.stara, powinnaś mieć trochę rozumu, ty włóczykiju! przemawiał czule, biorąc
Lizę na kolana. Potem założył na uszy słuchawki, nastawił detektor i słuchał, co
tego dnia nadają w radio. Ktoś tam deklamował jakieś wiersze, pan Smitek
próbował wybijać rytm nogą, ale kiedy mu to nie wychodziło, zaczął się nudzić i
pociągnął Lizkę za ogon. Kotka odwróciła się i pacnęła go po ręku, potem dla
pewności zeskoczyła na ziemię i zaświeciła oczami spod łóżka.
Ta poezja i zły humor Lizy rozstroiły jakoś pana Smitka. Przeczytał kawałek
gazety, w którym przyniósł sobie do domu ser, i o dziesiątej już leżał w łóżku.
O pół do jedenastej wskoczyła na łóżko Liza i ułożyła się w nogach swego pana,
ale pan Smitek już wtedy spał na dobre.

Aaaach! ziewał następnego dnia pan Smitek co to za życie! Ach, co za noc,
powiadam wam! Spójrzcie na ten ślad na ręku. Cóż to była za dziewczyna jakaś
Rosjanka, Liza jej było na imię jak dzika kotka! Co też ona wyprawiała! Pan
Smitek beznadziejnie machnął ręką. Ale co wam będę opowiadać, wy pantoflarze!
Czy wy macie pojęcie, co to jest życie? Co tam, niech mi nawet grozi kryminał
czy śmierć, bylebym użył życia! Ale wy? Dajcie mi święty spokój z tą waszą
małomieszczańską moralnością!
PRZYPADEK PRAWNY
walę więc na osiemdziesiątce do tego zakrętu, bo droga pusta, oczywiście, był
to idiotyzm z mojej strony, zmniejszyłem tylko trochę gaz i biorę wesoło wiraż.
I nagle patrzę, w poprzek drogi idzie orszak ludzi. Pogrzeb. Właśnie skracał do
bramy cmentarnej. Nacisnąłem hamulec i zarzuciło jak cholera! Pamiętam tylko,
że czterej ludzie, którzy nieśli trumnę, rzucili ją na drogę i sami hyc! do
rowu, a mój wóz trzask! wyrżnął tyłem w trumnę i tak ją stuknął, że
przeleciawszy przez rów znalazła się w polu. Wylazłem z maszyny. Jezusie Mario,
jeżeli jeszcze rozwaliłem księdza i całą zbolałą rodzinę, to będzie ładna heca!
Ale na szczęście nic się nikomu nie stało; po jednej stronie drogi stał chłopiec
z krzyżem, a po drugiej ksiądz i familia; wyglądali jak figury woskowe. Dopiero
po chwili ksiądz zaczął się trząść ze strachu i jąkał zdenerwowany:
Panie, co pan wyprawia! Nawet dla zmarłych nie ma pan szacunku!
Ale ja byłem kontent, że nie zabiłem żadnego żywego! Po chwili ludzie opamiętali
się; jedni zaczęli mi wymyślać, inni pobiegli na ratunek nieboszczykowi w
trumnie; myślę, że to już jest taki instynkt w człowieku. Ale nagle rzucili się
z powrotem, wrzeszcząc z przerażenia. Wyobraźcie sobie, w kupie rozbitych desek
ruszał się żywy człowiek, rękami macał koło siebie, chcąc usiąść. Co to
powiada co to? i ciągle próbuje się podnieść.
Skoczyłem do niego.
Dziadku mówię niewiele "brakowało, a byliby was pochowali! I pomagam mu
wydostać się z tych desek. A on tylko mruga i jąka;
Co? Co? Co?
Ale wstać nie mógł; myślę, że od tego uderzenia zwichnął sobie albo złamał nogę.
Co tu dużo gadać! Wsadziłem dziadka i księdza do maszyny i zawiozłem ich do domu
tego nieboszczyka. Za nami szła cała familia w nieutulonym żalu i chłopiec z
krzyżem. No i muzyka, oczywiście; ale nie grała, bo nie wiedziała, jak będzie z
forsą.
Za tę trumnę wam zapłacę powiedziałem za doktora również. Ale poza tym
możecie md podziękować, żeście nie pochowali żywego człowieka. I pojechałem
dalej. Prawdę mówiąc, byłem zadowolony, że już to mam za sobą i że nie stało się
nic gorszego.
Niestety, teraz dopiero się zaczęło. Najpierw napisał do mnie wójt tej gminy
całkiem uprzejmy list: że podobno rodzina tego domniemanego nieboszczyka,
niejakiego Antoniego Bartosza, emerytowanego kolejarza, jest niezamożna; że
chciała za ostatnie zaoszczędzone grosze dziadka godnie pochować; i że teraz,
kiedy dziadek na skutek mej nieostrożnej jazdy powrócił do życia, będą go
musieli pochować po raz drugi, na co przy swej niezamożności nie będą mogli
sobie pozwolić; żebym więc zwrócił im koszta nieudanego pogrzebu, łącznie z
księdzem, muzyką, grabarzem i stypą.
Następnie przyszedł list od adwokata występującego w imieniu owego dziadka: że
Antoni Bartosz, emerytowany kolejarz, żąda zwrotu kosztów za zniszczone ubranie,
w którym go chowano; następnie kilkaset koron za leczenie złamanej kostki; i
wreszcie pięć tysięcy odszkodowania za ból, który spowodowałem. To już mi się
wydawało lekką przesadą.
A potem nowy list: że podobno dziadek otrzymywał emeryturę; kiedy oddał ducha
Bogu, emeryturę mu oczywiście wstrzymano i teraz urzędy nie chcą mu jej nadal
wypłacać, ponieważ mają od powiatowego lekarza potwierdzenie, że umarł. Podobno
dziadek chce mnie podać do sądu, bym mu płacił dożywotnią rentę zamiast
straconej emerytury.
Ale i to nie koniec. Wkrótce przyszedł jeszcze jeden list: że dziadek od tej
chwili, kiedy go wskrzesiłem, czuje się bardzo słaby i że trzeba go intensywnie
odżywiać. I w ogóle podobno zrobiłem z niego zupełnego kalekę, nie jest to już
ten sam człowiek, jest do niczego. Podobno tylko ciągle w kółko powtarza: "Ja mu
tego nie daruję! Musi mi to wszystko wynagrodzić, choćbym miał pchnąć sprawę do
najwyższej instancji! Żeby taką krzywdę zrobić biednemu człowiekowi! Za to
powinna być taka sama kara jak za zabicie!"
I tak dalej.
Ale najgorsze jest to, że wtedy nie miałem zapłaconego ubezpieczenia od wypadku
i Towarzystwo Ubezpieczeniowe nie chce nic o tym wypadku słyszeć. I teraz nie
wiem. Jak pan myśli? Będę musiał to wszystko zapłacić?
"AUREOLA"
Pan Knotek obudził się w swym kawalerskim łożu za piętnaście siódma. "Jeszcze
kwadransik polezę" uśmiechnął się zadowolony. Nagle w umyśle jego wyłoniło się
wspomnienie wczorajszego dnia. To było straszne! Niewiele brakowało, a skoczyłby
do Wełtawy! Ale przedtem napisałby do pana prokurenta Polickiego taki list, żeby
mu w pięty poszło! Nie, panie Policki, do śmierci nie miałby pan spokoju za to,
że pan tak skrzywdził niewinnego człowieka! Tu, przy tym stole, siedział pan
Knotek do późnej nocy nad nie zapisaną kartką papieru, obezwładniony wstydem i
straszną krzywdą, którą mu wczoraj w banku wyrządzono. Takiego idioty
jeszcześmy tu nie mieli krzyczał pan Policki już ja się postaram, żeby pana
stąd przeniesiono gdzie indziej, ale co tam będą robić z takim fantem, to bogi
wiedzą! Jesteś pan najgłupszym człowiekiem w ostatnim tysiącleciu i takie
różne epitety. W dodatku działo się to wobec wszystkich koleżanek i kolegów. Pan
Knotek stał purpurowy i zdruzgotany, a pan Policki rycząc rzucił mu pod nogi to
nieszczęsne zestawienie. Pan Knotek był tak zaskoczony, że się nawet nie bronił.
A mógł przecież powiedzieć: "Panie Policki, to nie ja robiłem to zestawienie, to
kolega Szembera, niech mi pan da święty spokój, panie Policki; jestem już w
banku siedemnaście lat i jeszcze mi się nie zdarzyła żadna większa pomyłka."
Aleł zanim pan Knotek zdążył otworzyć usta, pan Policki trzasnął drzwiami i w
biurze zaległo kłopotliwe milczenie; kolega Szembera pochylił się nad swymi
papierami, żeby ukryć twarz, a pan Knotek na wpół przytomny wziął kapelusz i
wyszedł z biura. "Już tam nie wrócę myślał w dziwnym odrętwieniu to już
koniec". Koniec! Całe popołudnie błąkał się po mieście; zapomniał o obiedzie i
bez kolacji wśliznął się do domu jak złodziej, żeby napisać ten ostatni list;
potem z sobą skończy, ale pan Policki do końca życia będzie miał na sumieniu
śmierć człowieka.
Pan Knotek spoglądał w zamyśleniu na stolik, przy którym spędził wczoraj pół
nocy.
Co właściwie miał zamiar napisać?
W żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć ani jednego z tych wzniosłych a
gorzkich słów, którymi chciał obciążyć sumienie pana Polickiego. W końcu zrobiło
mu się przy tym stoliku tak chłodno i nędznie, że się z żalu nad sobą rozpłakał;
a potem, złamany głodem i smutkiem, wlazł do łóżka i zasnął kamiennym snem.
"Właściwie powinienem ten list teraz napisać" pomyślał pan Knotek, ale było mu
w łóżku tak ciepło i błogo, że postanowił jeszcze chwilę poleżeć, a dopiero
później napisać. Taką rzecz trzeba w spokoju rozważyć.
Pan Knotek podciągnął pierzynę pod brodę.
"Co właściwie należałoby napisać? Przede wszystkim, że to zestawienie napisał
kolega Szembera. No tak, ale tego przecież nie mogę zrobić przeraził się tą
myślą pan Knotek. Szembera jest wprawdzie niedołęgą, ale ma troje dzieci,
chorowitą żonę i jest w banku zaledwie sześć tygodni wyrzucaliby go z miejsca!
Nie ma rady powiedziałby pan Policki ale takiego urzędnika
my tu w banku nie potrzebujemy. Chyba, że napisałbym tylko tyle, że to nie ja
zrobiłem to zestawienie > zastanawiał się pan Knotek dobrze, ale wtedy pan
Policki zacznie dochodzić, kto to pokręcił, i w końcu Szembera i tak straci
miejsce. Nie chciałbym, żeby to było z mojej przyczyny Tę sprawę trzeba w ogóle
pominąć milczeniem. Napiszę tylko panu Polickiemu, że mi wyrządził krzywdę i że
mnie ma na sumieniu."
Pan Knotek usiadł na łóżku. "Ktoś powinien zwrócić trochę uwagi na tego
Szemberę. No cóż, sam bym mu powiedział: Słuchajcie, kolego, to trzeba tak
robić, wiecie co, ja wam zawsze chętnie pomogę. Tylko, że mnie tam już nie
będzie, niestety. A ten niedołęga Szembera prędzej czy później i tak straci
miejsce. Głupia sytuacja westchnął pan Knotek obejmując kolana. Właściwie
powinienem zostać I przebaczyć panu Polickiemu, że się tak ordynarnie zachował
w stosunku do mnie? Tak, przebaczyć panu Polickiemu, że był w stosunku do mnie
tak ordynarny. A dlaczegoby nie? Cóż, pan Policki jest choleryk, ale w gruncie
rzeczy poczciwy człowiek; po chwili już sam nie wie, dlaczego się wściekał.
Prawda, jest bardzo srogi, ale w jego wydziale jest idealny porządek, nie można
powiedzieć."
Pan Knotek ze zdziwieniem spostrzegł, że już nie jest tak głęboko urażony;
przeciwnie, ogarnęło go przyjemne uczucie pogodzenia się z całym światem. "Tak
szepnął do siebie przebaczę panu Polickiemu, a temu Szemberze pokażę, jak się
robi zestawienie"
Kwadrans po siódmej pan Knotek zerwał się z łóżka i rzucił się do umywalni. Nie
ma już nawet czasu na golenie, tylko wciągnąć ubranie i pędzić. Pan Knotek
biegnie po schodach lekki i wesół, pewno dlatego, że tak sobie wszystko ślicznie
ułożył. Biegnie z kapeluszem w ręce i najchętniej śpiewałby z radości. Teraz
przełknie w kawiarni kawę, przejrzy gazety i pójdzie do banku jak gdyby nigdy
nic
Pan Knotek dotknął swej głowy. Czemu ludzie tak mu się przyglądają? Może ma coś
na kapeluszu? Nie, kapelusz trzyma przecież w ręku. Ulicą przejeżdża taksówka,
szofer ogląda się na pana Knotka i o mało nie wjeżdża na chodnik. Pan Knotek
kręci głową po części z oburzenia, po części na znak, że taksówki nie
potrzebuje. Wydaje mu się, że ludzie zatrzymują się i oglądają za nim;
dyskretnie sprawdza, czy ma zapięte wszystkie guziki i czy nie zapomniał wziąć
krawata. Nie, Bogu dzięki wszystko w porządku. Pan Knotek uspokojony wchodzi do
swej kawiarni.
Pikolak na jego widok wytrzeszczył oczy.
Kawę i gazety! zadysponował pan Knotek i zasiadł przy swym stoliku. Kelner
podaje mu kawę ł ze zdumieniem spogląda ponad gładką łysinę pana Knotka. W
drzwiach kuchni pojawia się kilka głów i w osłupieniu patrzą na pana Knotka.
Pan Knotek zaniepokoił się trochę. O co wam chodzi?
Kelner chrząknął zakłopotany. Bo pan ma coś na głowie, proszę pana.
Pan Knotek dotknął ręką głowy; nic, była sucha i gładka jak zawsze.
Co mam na głowie? wybuchnął.
Wygląda to tak trochę jak aureola wyjąkał kelner niepewnie. Cały czas na
to patrzę
Pan Knotek zmarszczył się gniewnie; widocznie stroją sobie żarty z jego łysiny.
Pilnuj pan swego nosa warknął ostro i zabrał się do śniadania. Na wszelki
jednak wypadek obejrzał się dyskretnie w lustrze: widniała w nim jego
solidnałysina, a wokół niej coś jak gdyby złociste koło. Pan Knotek zerwał się z
krzesła i podszedł bliżej do lustra. Złote koło szło razem z nim. Pan Knotek
usiłował uchwycić je dłońmi, ale nie czuł nic materialnego, jego ręce
przechodziły przez ten świetlisty krąg był zupełnie niewyczuwalny, tylko
słabiutko, delikatnie grzał w palce.
Od czego mogło się to panu zrobić? spytał kelner ze współczującym
zainteresowaniem.
Nie mam pojęcia odparł bezradnie pan Knotek i nagle przystanął przerażony.
"W takim stanie przecież nie może iść do banku. Co by na to powiedział pan
Polacki! Panie Knotek powiedziałby na pewno takie rzeczy niech pan sobie
zostawi w domu, w banku tego nie ścierpimy. Co robić? ze zgrozą zastanawiał
się pan Knotek zdjąć tego nie mogę, a pod kapeluszem też się tego ukryć nie
da; żebym się tylko jakoś dostał do domu!".
Panie drogi zwrócił się do kelnera nie macie tu przypadkiem parasola?
Człowiek, który w słoneczny dzień szedłby po ulicy pod otwartym parasolem, byłby
niewątpliwie przedmiotem powszechnej uwagi, ale nie tak, jak gdyby kroczył z
aureolą nad głową.
Pan Knotek dotarł do domu bez specjalnych przygód, dopiero na schodach służąca
sąsiadów krzyknęła z przerażeniem i upuściła koszyk ze sprawunkami; na ciemnych
schodach taka aureola musiała świecić szczególnie jasno.
W domu pan Knotek zamknął się na klucz i pobiegł do lustra. Tak, światłość nie
znikła, unosiła się nad głową, świecąc z siłą około czterdziestu świec; nie dała
się zgasić nawet, gdy wsadził głowę pod kran. Poza tym w niczym mu nie
przeszkadzała. "Jak ja się wytłumaczę w banku myślał zrozpaczony pan Knotek.
Tak się tam przecież nie mogę pokazać!". Pobiegł na dół do dozorczyni i przez
szczelinę w drzwiach zawołał: Proszę pani, niech pani zatelefonuje do banku,
że nie mogę dziś przyjść, że jestem ciężko chory. Na szczęście na schodach
nikogo nie spotkał. W domu znowu się zamknął na klucz i usiłował czytać książkę;
ale co parę minut podchodził do lustra. Złocista aureola wkoło głowy świeciła
jasno i równo.
Po południu poczuł szalony głód. Ale przecież w tym stanie nie może wyjść do
restauracji na obiad! Nawet czytać nie mógł; siedział bez ruchu i powtarzał:
To już koniec, koniec! Już nigdy nie będę mógł się pokazać wśród ludzi. Trzeba
się było wczoraj utopić!
Ktoś zadzwonił.
Kto tam? spytał zdesperowany pan Knotek.
Doktor Waniasek. Przysłali mnie z banku. Może mi pan otworzyć?
Pan Knotek odetchnął z ulgą. Lekarz mu chyba pomoże, a doktor Waniasek to taki
stary, mądry praktyk
No, jak tam? zawołał doktor już od drzwi. Co nas boli?
Niech pan patrzy, panie doktorze, co mi się zrobiło westchnął pan Knotek.
Gdzie?
O tu, nad głową.
O! zdziwił się doktor i zaczął badać aureolę. Nadzwyczajne! mruczał.
Człowieku, skąd pan to wytrzasnął?
Co to jest? spytał pan Knotek pełen niepokoju.
No cóż, wygląda to jak aureola odparł stary doktor z najwyższą powagą. Wie
pan, że jak żyję, nigdy nic podobnego nie widziałem. Zaraz, niech pan zaczeka,
zbadam jeszcze patelarne refleksy. Hm, źrenice reagują normalnie. A jak pańscy
rodzice, byli zdrowi? Tak? Żadnej religijnej egzaltacji czy czegoś podobnego?
Nie? A może pan miewał kiedy jakieś wizje?
Doktor Waniasek uroczyście poprawił okulary.
Wie pan, że to nadzwyczajny przypadek. Najchętniej skierowałbym pana do
kliniki chorób nerwowych, żeby ten przypadek zbadali naukowo. Pisze się dziś
tyle o rozmaitych elektrycznych prądach w mózgu diabli wiedzą, może to jakieś
elektryczne promieniowanie Czuć tu dość silnie ozon. Panie drogi, jeszcze z
pana będzie sławny człowiek!
Ach, tylko nie to! wybuchnął pan Knotek przerażony. Ładnie bym w banku
wyglądał, gdyby o mnie pisali w gazetach! Błagam pana, panie doktorze, niech
mnie pan jakoś od tego uwolni!
Doktor Waniasek się zamyślił. To trudna sprawa, mój drogi. Zapiszę panu brom,
ale no, zresztą nie wiem. Proszę pana, ja, jako doktor, nie wierzę w
nadprzyrodzone zjawiska. Jest to na pewno coś nerwowego, ale a może pan
ostatnio popełnił jakiś czyn, że się tak wyrażę, święty?
Jak to święty? zdziwił się pan Knotek.
No, coś niezwykłego! Jakiś dobry czyn czy coś podobnego!
O niczym nie wiem, panie doktorze wyjąkał pan Knotek. Chyba tylko tyle, że
cały dzień nie jadłem.
A może po jedzeniu to panu przejdzie mruczał stary doktor. Powiem w banku,
że pan ma grypę Wie pan co, ja na pana miejscu spróbowałbym trochę pobluźnić!
Pobluźnić?
Tak. Albo w ogóle jakoś zgrzeszyć. To panu nie zaszkodzi, a może pomóc. Kto
wie, może to panu samo zginie? No, przyjdę znów jutro do pana.
Pan Knotek został sam i stojąc przed lustrem spróbował bluźnić. Ale widocznie
miał na to za mało fantazji czy co świetlisty krąg wokoło jego głowy nawet nie
drgnął. Pan Knotek wyczerpał cały zapas swych bluźnierstw, wreszcie pokazał
język swojemu odbiciu w lustrze i usiadł zgnębiony. Był głodny i osłabiony, aż
mu się płakać chciało. "Już mi nic nie pomoże! myślał złamany. A to wszystko
przez to, że przebaczyłem temu podłemu Polickiemu. Jak gdyby wart był tego! Pies
dla swoich urzędników i karierowicz, że drugiego takiego na świecie nie ma!
Naturalnie, na dziewczynki w banku gęby nie otworzy. Ciekaw jestem, panie
Policki, dlaczego pan tak często wzywa do siebie tę rudą maszynistkę? Nie mówię
nic złego, ale taki stary pryk jak pan mógłby już dać spokój z tymi historiami.
Stuknie ona pana po kieszeni, panie Policki, taka młoda dziewczyna to kosztuje!
A potem kończy się tym, że taki jakiś prokurent czy dyrektor gra na giełdzie, a
bank za to płaci. Tak, tak, panie Policki! I ja mam na to spokojnie patrzeć?
Ktoś powinien zwrócić uwagę Rady Nadzorczej, żeby pana prokurenta trochę
przyhamowała. A tę rudą maszynistkę także. Ciekaw jestem, skąd ona bierze
pieniądze na te wszystkie szminki i jedwabne pończoszki Czy bank to właściwe
miejsce dla jedwabnych pończoch? Czy może ja noszę jedwabne pończochy? Wiadomo,
taka pannica chodzi do banku tylko dlatego, żeby upolować bogatego dyrektora; a
w biurze tylko gębę sobie smaruje, zamiast pilnować roboty. Wszystkie one
jednakowe myślał zgorszony pan Knotek gdybym ja był prokurentem, tobym tu
zrobił porządek!
"Albo i ten Szembera medytował pan Knotek. Dostał się do nas przez
protekcję, a nie wie nawet, ile jest dwa razy dwa. Akurat, ja ci będę pomagać,
jeszcze czego! Chuchro takie, ale dzieci to musi mieć! Ja sobie nie mogę
pozwolić na żoną i dzieci, skądże, z taką pensją! Takich lekkomyślnych ludzi
bank w ogóle nie powinien przyjmować do pracy. A że ci żona choruje, panie
Szembera, to i tak wszyscy wiedzą dlaczego. Wiadomo! Ale z tego mógłby być
kryminał, panie kolego, gdyby ktoś chciał coś pisnąć! Nie, nie, następnym razem,
gdy znów coś sknocisz, nie będę cię już krył! Niech się każdy sam o siebie
troszczy. Dosyć mam tego! Bank nie jest instytucją dobroczynną. Jeszcze gotowi
mi zwrócić uwagę: panie Knotek, wie pan, jaki jest pański obowiązek? Zwrócić
uwagę na każdy błąd, a nie kryć winowajcę. Mogłoby to panu zaszkodzić w
awansie, panie Knotek; niech pan pilnuje swego nosa d nie wtrąca się w cudze
sprawy. Kto chce do czego dojść, nie może poddawać się fałszywemu współczuciu.
Czy pan prokurent Policki albo dyrektor odnoszą się do kogoś ze współczuciem?
No, więc widzi pan, panie Knotek!"
Pan Knotek ziewał z głodu i osłabienia. Boże, gdyby mógł chociaż na ulicę wyjść!
Pełen litości nad samym sobą wstał i podszedł do lustra. Ujrzał w nim tylko
zwyczajną, znudzoną ludzką twarz, a nad głową nic, zgoła nic! Ani śladu
aureoli! Pan Knotek omal nie dotknął lustra nosem, ale nic nie znalazł, tylko
przerzedzone włosy na skroniach i trochę zmarszczek koło oczu; zamiast złotego
koła widać było tylko szary półmrok nędznego pokoju.
Pan Knotek odetchnął z niewymowną ulgą. A więc jutro rano może już znowu iść do
banku!


Wyszukiwarka