Grochowska Dla swoich pobudką, dla wrogów przestrogą portr


Dla swoich pobudką, dla wrogów przestrogą - portret Zygmunta Wojciechowskiego
(cz.1)
Magdalena Grochowska 07-01-2005, ostatnia aktualizacja 07-01-2005 18:32

Trzymał z władzą, ale to nie był oportunizm. Jako pragmatyk szukał siły,
która by mu pomogła rozwinąć jego własne idee. Miał też wodzowskie predyspozycje
i szukał możliwości przewodzenia. Opowieść o Zygmuncie Wojciechowskim -
historyku i prawniku, założycielu poznańskiego Instytutu Zachodniego -
i o endeckiej wizji Polski i świata

Ten tytuł wrył się w pamięć powojennego pokolenia: "Polska - Niemcy. Dziesięć
wieków zmagania". Książka jest obrazem odwiecznej agresji niemieckiej wobec
polskiego sąsiada. Autor, historyk prawa prof. Zygmunt Wojciechowski, pisał
w 1945 r. w dwumiesięczniku "Przegląd Zachodni": "Poczucie suwerenności
polskiej wyrosło z walki z Niemcami, z przekonania, że żadne formy współżycia
z nimi możliwe nie są. Poczucie to stało się tak integralną częścią duszy
polskiej, że zabić je znaczy tyle, co próbować zabić Polskę i polskość".

Pod koniec wojny skupił grono niemcoznawców i założył w Poznaniu Instytut
Zachodni. Książka wyszła w wydawnictwie Instytutu w 1945 r. Jesienią 2004
r. warszawski tygodnik neoendecki stwierdził, że jest to praca fundamentalna,
"najlepsza wykładnia nurtu zachodniego w szeroko rozumianym polskim obozie
narodowym".

Gerard Labuda , badacz dziejów Słowiańszczyzny Zachodniej, napisał na zamówienie
Wojciechowskiego recenzję jego książki dla "Przeglądu Zachodniego", organu
naukowego Instytutu. Trzeba obmyślić "takie formy współżycia obu narodów
- pisał - by one nie tylko leczyły je z wiekowej nienawiści, ale również
stworzyły podstawy do powstania szlachetniejszych uczuć wobec siebie".
Był rok 1946.

- Uważałem, że nie jest prawdą, iż historia polsko-niemiecka to jedynie
dziesięć wieków zmagania - mówi prof. Labuda. Wojciechowski zasugerował
skróty i uzupełnienia. Ale poprawioną recenzję odrzucił. Ukazała się w
zbiorze artykułów Labudy dopiero w latach 90.

Podczas jubileuszu 60-lecia Instytutu Zachodniego w Poznaniu wiosną 2004
r. ówczesna dyrektor, prof. Anna Wolff-Powęska, mówiła o powojennych etapach
stosunków polsko-niemieckich. Faza przepaści. Faza stępienia ideologicznej
konfrontacji. Po roku 1989 - faza idealizmu. A dziś - "sąsiedztwo bliskiego
dystansu". "Kiedy skończyła się wojna fizyczna, potem ideologiczna, rozpoczęła
się wojna odmiennych pamięci - powiedziała - pamięci, która (...) służy
najczęściej jako broń wymierzona w kierunku przeciwnika".

Patrona nie zmienimy

List Markusa Krzoski, niemieckiego politologa młodego pokolenia, z października
2004: "Instytut Zachodni był najważniejszym centrum antyniemieckiej propagandy
Polski Ludowej. Stwierdzam niestety całkowity brak dyskusji o tej przeszłości
w dzisiejszym Instytucie, który nadal nosi imię Zygmunta Wojciechowskiego".

Rok temu ukazała się książka Krzoski o Wojciechowskim. Twórca Instytutu
Zachodniego jest pierwszym polskim historykiem i prawnikiem, któremu w
Niemczech poświęcono monografię.

Prof. Jerzy Holzer opisał w latach 90. w "Roczniku Polsko-Niemieckim", jak
władza komunistyczna podsycała i wykorzystywała po wojnie nienawiść i strach
przed Niemcami. "...Wojciechowski, zaangażowany politycznie od lat w ugrupowaniach
nacjonalistycznych, współpracował teraz z komunistycznym reżymem...". Główna
placówka polskiego niemcoznawstwa ma wprawdzie wiele zasług, stwierdził
historyk w innym tekście, ale w czasach PRL brała czynny udział w krzewieniu
"urazu, nacjonalizmu, manipulacji".

- Pojawiały się naciski, żeby zmienić patrona - mówi prof. Anna Wolff-Powęska,
kierowała Instytutem od upadku PRL.- Ale dlaczego mamy wypierać się własnych
korzeni? Wojciechowski i jego Instytut to historia stosunków polsko-niemieckich
i fragment historii Polski.

"Nieprzypadkowo zadedykowałem książkę pamięci Marcelego Handelsmana - pisze
w liście do mnie Markus Krzoska - historyka będącego oczywiście ofiarą
Niemców, ale już przedtem - ofiarą polskiej prawicy". Pod koniec wojny
Handelsman, pracownik Biura Informacji i Propagandy KG Armii Krajowej,
uważanego przez polskich skrajnych nacjonalistów za siedlisko "żydokomuny",
został zadenuncjowany i wydany gestapo jako Żyd. Zginął w obozie koncentracyjnym.

Mieciu, dostajesz pierś

Przed dietetycznym obiadem w domu Wojciechowski kazał kierowcy wieźć się
na golonkę. Zjadał trzy. Ważył 120 kilogramów. Krawiec mawiał: - Pan profesor
ma nieprawdopodobne siedzenie!

Ukrył kotlet pod warstwą ryżu i cieszył się, że przechytrzył żonę. Ze szpitali
uciekał. Maria Wojciechowska znajdowała męża w pobliskim barze nad kawą.
Nie wolno mu było pić kawy, przed laty przeszedł wylew.

W czasie wojny polsko-ukraińskiej w 1918 r. bomba wyrzuciła go w górę (miał
wtedy 18 lat). Potem chudł i tył, już nigdy nie odzyskał zdrowia. W ostatnich
latach jego życia córki bandażowały mu opuchnięte nogi. Mówił cicho, z
trudem łapał powietrze.

- Autokrata, budził ogromny respekt - opowiada prof. Henryk Olszewski, w
połowie lat 50. początkujący asystent na Wydziale Prawa Uniwersytetu Poznańskiego,
którego pierwszym powojennym dziekanem był Wojciechowski. - Nie pozował
na wielkiego człowieka, już nie mógł mówić, fatalnie wykładał, to nie dostojeństwo
robiło wrażenie... Był autorytetem w dziedzinie myśli politycznej, badań
mediewistycznych, stosunków polsko-francuskich i polsko-niemieckich, miał
swoją wizję historii Polski. Jego uczniowie mogli się spierać między sobą,
ale wobec niego byli jak trusie. Nie było w Poznaniu, w ostatnich latach
przed wojną, ważniejszej osobistości w świecie humanistyki niż on. I nie
było w pierwszym dziesięcioleciu po wojnie - w zupełnie innych warunkach
- kogoś, kto by tyle znaczył.

W czerwcu 1939 został dziekanem Wydziału Prawno-Ekonomicznego. Po wojnie:
dyrektor Instytutu Zachodniego. Sekretarz generalny Poznańskiego Towarzystwa
Przyjaciół Nauk (żona pełniła funkcję zastępcy). Współorganizator Polskiej
Akademii Nauk i jeden z pierwszych uczonych, powołanych w 1952 r. w jej
skład. W 1950 r. członek Komisji Konstytucyjnej, przygotowującej projekt
ustawy zasadniczej PRL. Radny Wojewódzkiej Rady Narodowej w Poznaniu od
1954 r.

- Ale jemu zależało tylko na Instytucie - mówi prof. Olszewski.

Był zwyczaj organizowania przyjęcia z okazji nowego numeru "Przeglądu Zachodniego".
W siedzibie przy Chełmońskiego 1, na drugim piętrze strzelistej kamieniczki,
dyrektor kroił kaczkę. - Mieciu, ostatni numer był niedobry - zwracał się
do redaktora naczelnego, Mieczysława Suchockiego - dostajesz kuper.

Albo: - Mieciu, ostatni numer był wspaniały, dostajesz pierś.

Dwa monologi zamiast rozmowy

Ojciec Markusa Krzoski urodził się na Górnym Śląsku, w rodzinie o raczej
niemieckiej tradycji. Mówił po niemiecku i po polsku. W czasie wojny walczył
jako żołnierz Wehrmachtu, osiadł na Zachodzie. Język polski uleciał mu
z pamięci. Syn nauczył się go na studiach.

Rodzice Anny Wolff-Powęskiej mieli przed wojną kawiarnię w Wągrowcu. Niemcy
ich wysiedlili, wszystko przepadło.

Matka pierwszego męża Anny Wolff-Powęskiej zbierała w czasie wojny węgiel
z nasypu kolejowego. Miała pięcioro malutkich dzieci, była wdową. Niemiecki
żołnierz zastrzelił ją przy torach. Mąż Anny Wolff-Powęskiej wyniósł z
wojny ciężką chorobę nerek. Nie mówił o wojnie. Umarł w średnim wieku.

Eberhard Schulz, drugi mąż Anny Wolff-Powęskiej, w 1944 r. wcielony do Wehrmachtu
jako 17-latek, służył w Ardenach. (Jego siostra, uczennica, pisała w wypracowaniach,
że teraz Hitler zapewni wszystkim pracę i kraj rozkwitnie). Po wojnie studiował
języki słowiańskie, zajmował się literaturą polską i rosyjską. W latach
70. był w RFN współtwórcą nowej polityki wschodniej. W 1996 r., w wieku
70 lat, spakował dobytek i przeprowadził się do żony do Poznania.

Gerard Labuda był uczniem gimnazjum w Wejherowie. W 1934 r. przez miasteczko
ciągnęły kolumny samochodów. Dniem i nocą Niemcy jechali na pogrzeb Hindenburga
w Grunwaldzie. Chłopiec słyszał groźby: - Wir kommen hier bald! My tu wnet
przyjdziemy!

Wiosną 1938 r. jako student historii w Poznaniu pomagał Józefowi Kisielewskiemu
w pracach nad jego głośną książką "Ziemia gromadzi prochy" - reportażem
z podróży po Niemczech, w której autor odkrywa ślady Słowian na dzisiejszych
polskich ziemiach zachodnich. Kisielewski zamieścił we wstępie podziękowanie
dla młodego historyka. Gestapo wpisało Labudę na listę ściganych.

Był dyrektorem Instytutu Zachodniego w latach 1959-61. O stosunkach polskich
niemcoznawców z niemieckimi specjalistami od polityki wschodniej mówi,
że były to dwa monologi. - Do dialogu doprowadziła dopiero profesor Wolff-Powęska.

Prymat polskości, niebezpieczna fikcja

W drugiej połowie lat 30. Wojciechowski pisze: "Libert sprzymierzona z
egalit stały się antytezą uznawanej dotąd hierarchii. (...) Partie polityczne,
które widzimy czy to w faszyzmie, czy hitleryzmie, są (...) z jednej strony
żywym wyrazem łączności rządzących z narodem, z drugiej zaś rusztowaniem,
na którym wznosi się nowy gmach ustroju politycznego".

Wolff-Powęska, 1999: "W pierwszej połowie XX wieku Europa znalazła pociechę
w nacjonalistycznym idealizmie. Każda opozycja przeciw liberalizmowi kończyła
się dyktaturą".

Wojciechowski, 1935: "Realizacja nowych ustrojów w powojennej Europie ukazała
nam twórczą rolę jednostki. Dość wspomnieć Piłsudskiego w Polsce, czy Mussoliniego
we Włoszech, czy Hitlera w Niemczech. Historia nawróciła tym samym do dawnego
łożyska, opuszczając to, które kazano jej żłobić w okresie parlamentarno-masońskim.
(...) Nowoczesny nacjonalizm stoi kierownictwem nieprzeciętnych jednostek,
zwalcza niwelację demokratyczną, uznając jednak węzeł moralnej zależności
rządzących od rządzonych".

Wolff-Powęska, 2000: "Demokracja stanowi rodzaj umowy między wybierającymi
i wybranymi. (...) Ta wzajemność trwa tak długo, jak długo wszyscy respektują
reguły gry i to nie tylko ze względów moralnych, ale przede wszystkim z
uwagi na własny interes".

Przemówienie Wojciechowskiego w Warszawie w kwietniu 1937: "Państwo narodowe
to rząd dusz (...) w imię idei (...), w imię duszy narodowej. Ta zaś dusza
narodowa to wspólne wszystkim członkom narodu dziedzictwo przeszłości".

Wolff-Powęska, 1999: "Homogeniczne państwo narodowe jest niebezpieczną fikcją.
Realizacja narodowych interesów wymaga dziś wyobraźni wyrastającej poza
myślenie wyłącznie w kategoriach narodu". "Solidarność i odpowiedzialność
za wspólnotę nie rodzi się bowiem dlatego tylko, że zamieszkujemy ten sam
kraj nad Wisłą i Odrą, lecz z respektowania tych samych reguł i wartości".

Ile pożytku z człowieka?

We Lwowie na początku XX wieku żyje się jeszcze klęską powstania styczniowego.
Dziadek Zygmunta Wojciechowskiego, uczestnik walk, śpiewa wnukowi powstańcze
pieśni. Mieszkają na Łyczakowie; dom zarzucony rękopisami ojca. Konstanty
Wojciechowski wykłada dzieje literatury polskiej na Uniwersytecie Lwowskim
i jest sekretarzem Macierzy Polskiej, instytucji naukowo-wydawniczej. Wdraża
syna do robót korektorskich. - Człowiek tyle jest wart - mówi - ile jest
pożyteczny społecznie.

W grudniu 1917 chłopiec - gimnazjalista - zgłasza się do Polskiego Korpusu
Posiłkowego (dawnej II Brygady Legionów), ale każą mu czekać na powołanie.
Zdaje maturę. Wcielony do armii austriackiej służy w kwietniu 1918 r. na
froncie włoskim. Broni Lwowa w wojnie polsko-ukraińskiej. (W oddziałach
ukraińskich walczy jego kuzyn). Na oczach Zygmunta giną szkolni koledzy.

Schwytali go Ukraińcy. Wiele lat później córeczka zapytała: - I co zrobili?

- No... nic - odpowiedział. - Bardzo bili.

"Jako obserwator podzielonych konfliktem kręgów rodzinnych i sąsiedzkich
(...) widział jasno trudne lub w ogóle niemożliwe do rozwiązania problemy
etniczne wschodniego pogranicza - pisze socjolog prof. Andrzej Kwilecki,
pracował w Instytucie Zachodnim w latach 60. - Niewątpliwie był to jeden
z powodów, dla których z tak wielkim zapałem zajął się problematyką Polski
zachodniej...".

Na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie należy do grona uczniów Oswalda
Balzera, znakomitego znawcy historii prawa polskiego. W 1902 r. profesor
zasłynął jako obrońca praw polskich do Morskiego Oka w sporze z Węgrami.
Kilka lat wcześniej ogłosił list otwarty do niemieckiego uczonego Theodora
Mommsena, dyskutowany w Europie. Mommsen nazwał Słowian apostołami barbarzyństwa.
O misji cywilizacyjnej plemion niemieckich Balzer pisał w liście: "W wyższym
stopniu politycy i germanizatorowie aniżeli cywilizatorowie (...), chcieli
wmówić w świat (...), że droga do cywilizacji prowadzi tylko przez Niemcy
i że nie ma większego szczęścia dla innych ludów, jak dostać się tą drogą
do wyższej doskonałości".

"Zajmując się genezą państwa polskiego, Balzer podkreślił wybitną rolę pierwszych
Piastów i ich dążenia do zjednoczenia plemion słowiańskich i przeciwstawienia
się ekspansji niemieckiej. (...) Krytycznie oświetlał skutki przewartościowania
celów polityki polskiej i przeniesienia głównego kierunku jej zainteresowań
z zachodniego na wschodni" - pisze prof. Kwilecki.

Przesunąć na zachód

Wojciechowski poznał ten pogląd jeszcze przed zetknięciem się z Balzerem,
w czasach gimnazjalnych, z książki Romana Dmowskiego "Niemcy, Rosja i kwestia
polska". Czytał ją z zapartym tchem. Przywódca ruchu narodowego stwierdzał:
największe zagrożenie dla Polaków stanowią Niemcy, a nie Rosja. Przywoływał
czasy Polski piastowskiej, które "przygotowały świetny okres jagielloński,
kiedy naród polski stał kulturalnie na równi z resztą Europy, a kraj nasz
był wielkim ogniskiem zachodniej cywilizacji". W toku dziejów Polska straciła
na zachodzie bardzo ważne terytoria. Należy wrócić do tradycji piastowskich
- przesunąć punkt ciężkości państwa polskiego na zachód.

Na swym jubileuszu latem 1955 r., krótko przed śmiercią, Wojciechowski podkreślił,
że jego koncepcja ziem macierzystych Polski, na której oparł dzieje państwa
i narodu polskiego, wyrosła z książki Dmowskiego.

Jest 4 maja 1924; Wojciechowski wygłasza swoje credo na posiedzeniu Młodzieży
Wszechpolskiej (jest członkiem tej młodzieżówki endecji): Polska cofnęła
się z Łużyc i Milska, i innych obszarów Zachodu; zwróciła się ku Rusi Halickiej
i Wołyniowi; ekspansja wschodnia zaciążyła fatalnie na naszych dziejach.
Konsolidując wszystkie siły polskie, należy dać odpór ekspansjonistycznym
dążeniom Niemiec.

Poznał Dmowskiego osobiście w 1930 r., sam był już wtedy aktywnym działaczem
obozu narodowego. Bywał gościem w Chludowie, majątku Dmowskiego pod Poznaniem.
Uzgodnili, że napisze historię ruchu narodowego, popartą relacjami byłych
członków Ligi Narodowej (powstałego pod zaborami ośrodka koordynującego
działalność endecji). Dmowski zaopatrzył go w specjalny list polecający...
Ale Wojciechowski zwróci archiwum Ligi i na przełomie 1933 i 1934 r. przejdzie
do obozu sanacji.

Na starej fotografii

Starsza córka Wojciechowskich, Wanda, przechowuje zdjęcie z 1922 r., zrobione
na seminarium prof. Jana Ptaśnika we Lwowie. Dostojny pan w środku to wybitny
mediewista, badacz dziejów kultury i problematyki społeczno-gospodarczej;
promotor doktoratu Wojciechowskiego. Umysł analityczny - jak opowiadał
o nim Wojciechowski - nieodpowiadający jego własnym "skłonnościom do niekiedy
za szybkiej syntezy".

Młodzieniec na drugim planie to Zygmunt Wojciechowski, jest zawsze skory
do żartów. Pracuje jako wolontariusz w bibliotece. Gdy podaje książki Marii
Świeżawskiej, mankiety koszuli odsłaniają czarne przeguby rąk. Brudzi je
specjalnie, żeby drażnić Marię, która jest wielką estetką. Wkrótce się
pobiorą.

Maria siedzi sztywno pośrodku fotografii, budzi respekt. Pięknie gra na
pianinie i śpiewa. Okaże się trzeźwa, silna, zdyscyplinowana. On będzie
skłonny kupić córce dwa szafirowe berety naraz, we wzroku Marii dezaprobata.
W słownikach on wyszukuje z dziećmi przysłowia ze słowem "dupa", Maria
zgorszona. On klepie w pupę pochyloną nad stołem szwagierkę, w domu ciche
dni. Jest uczuciowy, spontaniczny i umie cieszyć się życiem; żona skupia
się na tym, by go ochraniać przed postępującą chorobą.

Pierwsza z lewej na fotografii to Julia Brystygierowa, nosi bluzkę z białym
kołnierzykiem i kostiumik, włosy gładko zaczesane. Wówczas we Lwowie działaczka
komunistyczna. Zaaresztowano ją wraz z mężem, w domu zostało małe dziecko.
Wszyscy studenci z roku ujęli się za nią - matka musi wrócić do dziecka!
Ta znajomość ze studiów okaże się dla Wojciechowskiego ważna w latach 40.,
gdy Brystygierowa zostanie dygnitarzem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Fanatischer Patriot

Kiedy w 1925 r. Wojciechowski podejmuje pracę na Wydziale Prawno-Ekonomicznym
Uniwersytetu Poznańskiego, miasto musuje świeżą polskością. Niemcy wyjechali
do Rzeszy; napływają naukowcy, pisarze, politycy. Prezydent Poznania zadeklarował,
że teraz miasto będzie strażnicą zachodniej Polski, "dla swoich pobudką,
dla wrogów przestrogą", i że położy kres legendzie o słowiańskiej bezproduktywności.
Trwają wielkie przygotowania do Powszechnej Wystawy Krajowej (1929), która
ma umocnić prestiż Poznania w świadomości społeczeństwa.

Niemieccy uczeni opracowują tezę, że państwo polskie - odrodzone na skutek
wyjątkowego zbiegu okoliczności - jest ein Saisonstaat (państwem sezonowym)
i nie utrzyma się długo. Polscy uczeni czynią przedmiotem intensywnych
badań najdawniejsze dzieje piastowskie, będzie się niebawem mówiło o mediewistycznej
szkole poznańskiej.

Wojciechowski włącza się do zespołowych prac nad dziejami Śląska, bada dzieje
Prus Wschodnich i Pomorza, czasy Mieszka I. Po latach napisał, że w centrum
jego zainteresowań "pozostawała sprawa powstania lub niepowstania państwa
polskiego w drodze najazdu normańskiego. Był to ówczesny swoisty slogan
hitlerowski i należało mu się przeciwstawić". Jego studium nad genezą państwa
Piastów, opublikowane tuż przed wojną, zostanie na terenie Rzeszy skonfiskowane.

Na uniwersytecie, w Instytucie Zachodnio-Słowiańskim, w Poznańskim Towarzystwie
Przyjaciół Nauk specjaliści dokumentują słowiańską i polską przeszłość
obszarów zachodnich, badają politykę germanizacyjną, wykazują prawa Polski
do tych ziem. Są wśród nich wybitni uczeni: historyk Kazimierz Tymieniecki
(przybył z Warszawy, podejmie ostrą polemikę z historykami niemieckimi
na temat wpływów niemieckiej gospodarki, kultury i prawa), językoznawca
Mikołaj Rudnicki (przybył z Krakowa, założył Instytut Zachodnio-Słowiański),
historyk państwa i prawa Marian Z. Jedlicki, historyk Adam Skałkowski (ze
Lwowa), historyk i ekonomista Jan Rutkowski, socjolog Florian Znaniecki
(przyjechał z Chicago). Kadra naukowa jest uderzająco młoda (Wojciechowski
zostaje profesorem nadzwyczajnym przed trzydziestką). Poznań staje się
ośrodkiem myśli zachodniej - nurtu, który ma umocnić polskość na zachodnich
kresach.

W 1933 r. w pracy "Rozwój terytorialny Prus w stosunku do ziem macierzystych
Polski" Wojciechowski formułuje swą główną koncepcję naukową. Ziemie macierzyste
Polski identyfikuje z terytorium pierwszego państwa Piastów (poza Małopolską
i Mazowszem należały do niego Wielkopolska, Śląsk i Pomorze). Tylko w tych
granicach - twierdzi - przy obecności Polaków nad Odrą i Bałtykiem, możliwe
jest bezpieczeństwo i prawidłowy rozwój Polski.

Ta myśl będzie osią jego publicystyki i prac badawczych w międzywojniu i
po wojnie.

Prof. Karol Marian Pospieszalski w 1927 r. rozpoczął studia prawnicze, słuchał
wykładów Wojciechowskiego. Opowiada: - Mało kto myślał wówczas o powrocie
Polski nad Odrę i Nysę. Wojciechowski należał do tych gorących głów, które
mówiły o tym - w odpowiedzi na niemiecką propagandę. Atmosfera w Poznaniu
była antyniemiecka, mowy nie było o przyjaźniach Polaków z Niemcami. Ja
jestem po matce pochodzenia niemieckiego. Pamiętam, jak pewna biedna Niemka,
którą matka dożywiała w kuchni, chwaliła Hitlera.

W drugiej połowie lat 30. z rozmachem działa instytucja Powszechnych Wykładów
Uniwersyteckich (kieruje nią Wojciechowski), które mają podnosić świadomość
narodową mieszkańców Wielkopolski, Pomorza, Wolnego Miasta Gdańska, Gdyni...
Nielegalne odczyty odbywają się także w polskich skupiskach w Prusach Wschodnich
- Sztumie, Olsztynie, Szczytnie, Kwidzynie. Wojciechowski jeździ tam okrężną
drogą przez Berlin, żeby zgubić szpicli. Pęcznieje teczka, zawierająca
charakterystyki profesorów Uniwersytetu Poznańskiego, sporządzane przez
jedną z działających na terenie Polski niemieckich grup operacyjnych. Pod
nazwiskiem Wojciechowski wpisano: fanatischer Patriot i deutschfeindlich,
wrogi niemczyźnie. W 1939 r., zaraz po wkroczeniu do Poznania, na podstawie
tych zapisów Niemcy przyjdą go zaaresztować.

Żagiew na wietrze

"Jego ustawiczną aktywność w latach 20. i 30. tłumaczyć może poczucie przynależności
do małej i elitarnej grupy, która wierzyła, że musi naprowadzić państwo
polskie i społeczeństwo na właściwą drogę - pisze niemiecki politolog Markus
Krzoska. Najważniejszą wartością przy tym była zawsze pomyślność narodu
(...). Naród był rozumiany jako rodzaj dogmatu, którego nie wolno było
podważać".

- W Wielkopolsce doszło w przeszłości do silnego starcia polsko-pruskiego
- mówi prof. Gerard Labuda - dlatego Kościół i Stronnictwo Narodowe znalazły
tu polityczne zaplecze.

Prof. Pospieszalski: - Poznań był wybitnie endecki, antypiłsudczykowski,
z silnym Obozem Wielkiej Polski, utworzonym przez Dmowskiego. Tylko nieliczne
korporacje studenckie nie należały do Narodowej Demokracji. Pamiętam walne
zebranie Bratniaka w auli uniwersytetu. To była całonocna batalia między
Młodzieżą Wszechpolską a demokratyczną.

Wybitny ideolog ruchu narodowego, Wojciech Wasiutyński, związany przed wojną
ze skrajnie nacjonalistycznym odłamem Obozu Narodowo-Radykalnego - Falangą
Bolesława Piaseckiego, pisał we wspomnieniach, że Uniwersytet Poznański
był "najbardziej endecką uczelnią w Polsce".

W mieszkaniu Zygmunta i Marii Wojciechowskich przy Spokojnej 10 spotyka
się Młodzież Wszechpolska. Młodzi ludzie czytają z przejęciem "Myśli nowoczesnego
Polaka", Dmowskiego, dyskutują o narodzie i Polsce, pracują społecznie
wśród bezrobotnych, słuchają patriotycznych kazań ks. Józefa Prądzyńskiego
- duszpasterza środowiska akademickiego. Jest wśród nich Kirył Sosnowski,
student prawa (będzie jednym z twórców Instytutu Zachodniego).

"Spalał się jak żagiew na wichrze, ale zapalał innych" - napisał przyjaciel
o Sosnowskim. Wraz z młodzieżą gimnazjalną redaguje miesięcznik "Orlęta".
We wstępniaku do pierwszego zeszytu określili swój cel: "szerzyć gorącą
i wytrwałą miłość do naszego morza, Pomorza, źródeł naszej przyszłej potęgi".
Pismo początkowo propaguje radykalną wersję myśli zachodniej - z roszczeniem
do części terytorium niemieckiego. Gdy pewnego wieczoru, koło parku Wilsona,
Kirył Sosnowski wyznaje miłość przyszłej żonie, mówi, że jest najbardziej
ukochana... zaraz po Panu Bogu i Polsce.

W 1938 r. opracuje niezwykle sugestywną, bojowo-patriotyczną szatę graficzną
książki Kisielewskiego "Ziemia gromadzi prochy". (Gerard Labuda uważał
wówczas, że nie powinno się naśladować zaczepnego stylu publikacji niemieckich).
W 1939 r. Sosnowski zaapeluje o wyższy przyrost naturalny: "sprawa dzieci
w małżeństwie jest nie tylko kwestią sumienia jednostki, ale i jej sprawą
wobec Ojczyzny".

Wspomina prof. Labuda: - Gdy zacząłem studia w 1936 r., szybko się zorientowałem
w geografii politycznej profesury na uniwersytecie. Starsi sympatycy endecji,
jak profesor Tymieniecki, Skałkowski, Bohdan Winiarski, byli niesłychanej
kultury politycznej. Nie było w nich tej zadziorności, jaką mieli w sobie
młodzi, wśród nich Wojciechowski. Był zbuntowany wobec "starych" endeków.

W żywym kontakcie z miąższem narodowym

Krzysztof Kawalec w książce o dziejach polskiej myśli politycznej w międzywojniu
pisze: "Należąc do środowiska wrogiego Piłsudskiemu, młodzi ludzie przyznawali
mu umiejętność posłużenia się właściwymi do sytuacji środkami i pragnęli
powtórzyć jego drogę. Natomiast parlamentarne metody działania starej
endecji budziły w nich politowanie. Nastroje te stopniowo przybierały
postać szerszej koncepcji politycznej. Jej sedno stanowił pogląd, że użycie
przemocy w walce o władzę jest nieuchronne".

- Wojciechowski doszedł do przekonania, że wielka myśl - to jest Dmowski,
ale wielka praktyka - to jest Piłsudski - mówi prof. Wiesław Chrzanowski,
był działaczem Młodzieży Wszechpolskiej.

Od końca lat 20. wychodzi w Poznaniu miesięcznik polityczny "Awangarda"
(od 1934 r. pod nazwą "Awangarda Państwa Narodowego"), skupiają się wokół
niego młodzi działacze endeccy - Jerzy Drobnik, Jan Zdzitowiecki, niebawem
dołączy Wojciechowski i obejmie kierownictwo pisma. Uznają, że tradycyjne
formy opozycji prowadzą donikąd, skłonni są do flirtu z obozem państwowym.
W 1932 r. powstaje rozłamowy Związek Młodych Narodowców, ZMN, dzieło -
między innymi - Drobnika.

Mówi prof. Jerzy Holzer: - Związek Młodych Narodowców, któremu patronował
Wojciechowski, łączyło z ONR-em to, że jedni i drudzy dążyli raczej do
nacjonalistycznego przekształcenia sanacji, niż do walki z nią. I jedni,
i drudzy gotowi byli nawiązać współpracę z diabłem, jeżeli przy tym udałoby
się coś uzyskać dla własnej koncepcji politycznej.

Po poufnych rozmowach z sanacją w lutym 1934 grupa skupiona wokół "Awangardy"
przechodzi do obozu państwowego. W tym samym miesiącu Dmowski pisze do
ks. Józefa Prądzyńskiego: "Mam sporo danych na to, że nasze kłopoty wewnętrzne
(...) nie pochodzą jedynie z naszego łona, ale że wiele się do nich przyczyniły
wpływy naszych przeciwników, Żydów, masonerii i nawet sanacji (...).
Największym naszym kłopotem w obecnej chwili jest oddzielenie się od nas
grupy młodych w Warszawie".

Wojciechowski w liście do Jerzego Drobnika komentuje reakcję Dmowskiego:
"Budda rozpoczął obecnie wielkie zyskiwanie radykałów i generalne nasze
dyskredytowanie".

- Wojciechowski trzymał z władzą, ale to nie był oportunizm, tylko taktyka
- mówi prof. Gerard Labuda. - Jako pragmatyk szukał siły, która by mu pomogła
rozwinąć jego własne idee. Miał też wodzowskie predyspozycje i szukał możliwości
przewodzenia.

W programowym tekście z 1934 r. "O nowoczesny polski obóz państwowo-narodowy"
Wojciechowski nazywa piłsudczyków "narodowcami w uczuciach i w praktyce",
ponieważ walczyli o niepodległość, czyli o to, "co dla narodu jest rzeczą
najcenniejszą". W postulowanym obozie nie będzie miejsca dla zwolenników
demokracji parlamentarnej, stwierdza. Ten system, jako niewydolny, zmiotły
na szczęście w Europie ideologie nacjonalistyczne. To one przywróciły poszczególnym
społeczeństwom jedność polityczną. "Dzięki temu (...) grupa rządząca zasilana
jest stałym dopływem energii dostarczanej przez szerokie masy narodowe.
Mając żywy kontakt z miąższem narodowym może taka grupa rządząca, uosobiona
w wodzu, (...) wyzwalać energię z mas narodowych".

Dokonawszy tej syntezy sanacyjno-endeckiej, profesor nie zapomina pomieścić
w swym tekście zagadnienia ziem macierzystych.

W 1937 r. wstępuje do Klubu 11 Listopada - forum kontaktów z piłsudczykami,
działającego pod patronatem Obozu Zjednoczenia Narodowego. "Awangarda Państwa
Narodowego" pod kierownictwem profesora stopniowo traci pazur i popada
w demonstracyjną prorządowość.

Kompromis, nie zdrada

Mówi prof. Andrzej Garlicki, historyk: - Żeby zrozumieć ewolucję Wojciechowskiego
w latach 30., trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: czym różniła się sanacja
od endecji. Dla Piłsudskiego i jego zwolenników wartością najwyższą było
państwo, dla endecji - naród. W dwudziestoleciu międzywojennym te wartości
nie dawały się pogodzić, bo w Polsce ponad 30 proc. ludności stanowiły
mniejszości narodowe.

- Po śmierci Piłsudskiego sanacja zaczyna zbliżać się do obozu narodowego,
przejmując część jej programu. I wtedy powstaje możliwość kompromisu. Wojciechowski,
pozostając przy swoich poglądach ze szkoły Romana Dmowskiego, szuka porozumienia
z piłsudczykami. Pierwsza organizacja, do której należy po delegalizacji
Obozu Wielkiej Polski w 1933 r. - Związek Młodych Narodowców - zmienia
potem swą nazwę na Ruch Narodowo-Państwowy. To pokazuje ten kompromis.
"Starzy" endecy uważali, że Wojciechowski zdradził... On nie zdradził,
tylko wykorzystał możliwości manewru politycznego, które się przed nim
otworzyły, przy zachowaniu podstawowych kanonów ideowych. Bo obóz sanacji
już nie wymagał od swoich współpracowników, by nie byli nacjonalistami,
i gotów był zaakceptować ich antysemityzm. Za czasów Marszałka byłoby to
nie do pomyślenia, bo Piłsudski uważał, iż antysemityzm osłabia państwo.

- Wojciechowski na pewno nie był typem karierowicza, który gotowy jest zawiesić
swoje przekonania - ocenia prof. Garlicki. - Również jego współpraca z
komunistami po wojnie wynikała z konsekwentnych poglądów, zmieniających
się co prawda w miarę rozwoju sytuacji w Polsce, których jednak podstawowy
trzon - przekonanie o piastowskim charakterze ziem zachodnich - był zawsze
stały.

Stworzeni do wielkości

Wojciechowski, 1934: "Reformacje seksualne, świadome macierzyństwa, demoralizacja
młodzieży muszą być wygnane z Polski tak, jak zostały wygnane z Włoch,
Niemiec i jak będą wygnane z Francji".

Kilka lat później: "Kierunki narodowe wchodzą oczywiście głęboko w założenia
etyki. (...) Wiadomo, jak wyglądało życie obyczajowe w Niemczech przed
przewrotem hitlerowskim. Nowe kierunki ideowe nałożyły hamulce tym indywidualnym
pasjom i namiętnościom: hamulce dyktowane interesem rodziny i społeczeństwa
jako całości".

Wolff-Powęska, 1999: "Opozycja przeciw nowoczesności utajona jest w myśli
każdej epoki. (...) Nowoczesne społeczeństwo traktuje się jako synonim
zepsucia i zgnilizny moralnej. Wolność dała nam szansę odkrycia, jak bardzo
różnimy się od siebie. Prawda ta przeraziła wielu z nas. (...) Obie wielkie
dyktatury, które były udziałem Europy w mijającym stuleciu, odrzucały pluralizm
(...), niosły obietnicę zbawienia w miejsce pragmatyzmu i tolerancji".

Wojciechowski, 1934: "Jest rzeczą niemożliwą, ażeby w organicznie pojętym
społeczeństwie mogła utrzymać się czteromilionowa masa Żydów, przeszłością
swoją, instynktami, moralnością całkiem obca środowisku, w którym siedzi.
Jest nam obca jako indoeuropejczykom, jako Słowianom, jako Polakom".

Wolff-Powęska, 2000: "Identyfikacja i formy przynależności człowieka oraz
grup społecznych stały się w niespotykanym dotąd stopniu kwestią wolnego
wyboru i własnej inicjatywy. Współczesna demokracja potrzebuje tożsamości,
która nie będzie przeciwieństwem wielości i zróżnicowania".

Wojciechowski, 1937, przemówienie na zebraniu poznańskiego oddziału Klubu
11 Listopada: "Spirytualizm cywilizacji polskiej (...) wyznacza też jej
współcześnie zupełnie wyjątkową rolę w Europie. Czymże byłaby ona, gdyby
neopoganizm niemiecki tworzył terytorialną jedność z materializmem bolszewickim?
(...) W tych warunkach misja polska nabiera znamion uniwersalizmu. (...)
Co za dziwne poczucie niższości, które każe patrzeć na ekspansję polskości
tylko jako na akt przemocy, mający niszczyć kwiat innej cywilizacji. To
jest niewiara w polskość i jej siłę zdobywczą".

Wolff-Powęska, 1992: "Historia pokazała, że nawet najbardziej irracjonalne
hasła mogą być w sprzyjających okolicznościach zamienione w czyn. Faszyzm
we Włoszech i w Niemczech nie rozpoczął się od pogromów Żydów i komunistów.
Zrodził się w umysłach i sercach ludzi, którzy potrafili zaszczepić sfrustrowanym
obywatelom wiarę w to, że Bóg stworzył ich do wielkości".

Rzucali ciastkami i twardym "wara!"

- Atmosfera Poznania była umiarkowanie antysemicka, Żydów było mało - opowiada
prof. Karol Marian Pospieszalski. - Dobrze mówili po niemiecku i odjechali
do Niemiec. W latach 30. nie było na uniwersytecie ekscesów antyżydowskich.

- W tych kilku studentów żydowskich w Poznaniu rzucano podobno ciastkami
z kremem - mówi prof. Wiesław Chrzanowski. W tym czasie w Warszawie i Lwowie
narodowcy używali pałek.

Jednak w gazetach poznańskich są świadectwa tego, iż umiarkowany wielkopolski
antysemityzm potrafił tłuc szyby w sklepach i rozbijać witraże w synagodze.

Jest czerwiec 1929. Cała Polska huczy o "żydowskiej prowokacji" we Lwowie
- uczniowie żydowskiego gimnazjum mieli tam znieważyć procesję Bożego Ciała.
W odwecie studenci biją na lwowskich ulicach Żydów; "w okolicy zakładów
i instytucji żydowskich całodzienną i całonocną straż pełnią policjanci
z bagnetami na karabinach" - relacjonuje "Dziennik Poznański". Gazeta stwierdza,
iż Żydzi stosują w Polsce taktykę wyłudzania od społeczeństwa i rządu ustępstw
na ich rzecz, "oczywiście ponad miarę równouprawnienia, które żydom nie
wystarcza".

Poznański Komitet Akademicki - reprezentacja środowiska studentów - śle
depeszę z wyrazami "gorącego uznania" dla akademików lwowskich. Na sobotę,
6 czerwca, zwołuje w Poznaniu wiec solidarności. Pisze w apelu, drukowanym
w endeckim "Kurierze Poznańskim": "rozwydrzone żydostwo" sprowokowało najświętsze
uczucia religijne Polaków. "Niech głos stolicy Wielkopolski rozlegnie się
potężnym echem, niech przekona wrogów Polski, że nadszedł kres naszej cierpliwości.
(...) Wszyscy na wiec!".

O siedemnastej na podwórcu domu akademickiego przy Wałach Leszczyńskiego
do kilkutysięcznego tłumu przemawia działacz Młodzieży Wszechpolskiej:
"zalew żydowski" wciska się do wszystkich dziedzin życia; to rozzuchwalenie
jest efektem zbyt łagodnej polityki wobec Żydów. Tłum śpiewa "Boże coś
Polskę...". A potem - według "Kuriera Poznańskiego" - spokojnie się rozchodzi.
Zaś według "Dziennika Poznańskiego" - rozbija szyby na ulicy Żydowskiej
i w jej okolicach. Gazeta zastrzega, że tych wybryków dokonały męty społeczne,
nie studenci.

"Dzień Polski" komentował: "W porze, gdy Poznań gości w swych murach w związku
z Powszechną Wystawą Krajową szereg przyjezdnych z kraju i zagranicy, tego
rodzaju wybryki antysemityzmu nie są czynem rozsądku".

Kilka dni później odbywa się w Poznaniu nabożeństwo ekspiacyjne - w związku
z profanacją procesji lwowskiej. Podniosłe kazanie wygłasza ks. prałat
Józef Prądzyński. Nie ma w nas uczucia zemsty, mówi, ale jest "potężna
wola", by "rzucić twarde wara! " tym, którzy chcą uchybić Królestwu Chrystusowemu.
"Odpowiedzią naszą niech będzie wielka, potężna Polska, katolicka w zasadzie,
prawie i rządach". Ani słowa potępienia poznańskich wydarzeń.

Gdy pękały szyby na ulicy Żydowskiej, obradował w Poznaniu zjazd stu pięćdziesięciu
pisarzy polskich. Rozpoczął się mszą, zakończył licznymi rezolucjami. Potem
Dymitr Fiłosofow, przebywający w Polsce rosyjski krytyk literacki, pytał
na łamach pisma "Epoka", dlaczego pisarze nie podjęli uchwały w sprawie
antysemickich ekscesów, które rozgrywały się na ich oczach.

Był też w ówczesnej Polsce katolicyzm o innym obliczu niż endeckie. W miastach
uniwersyteckich działało Stowarzyszenie Katolickiej Młodzieży Akademickiej
"Odrodzenie"; jego lwowskie i wileńskie skrzydło ostro sprzeciwiało się
tendencjom antysemickim i rasistowskim. Z tego środowiska wyszli późniejsi
twórcy "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku", ono przygotowało w Polsce grunt
pod przemiany, które zainicjował Sobór Watykański II. Czołowy działacz
stowarzyszenia w latach 30., później sławny tomista, prof. Stefan Swieżawski
wspominał: " Odrodzenie miało wyraźnie narodowy charakter, jednak rozumieliśmy
przez to coś zupełnie innego, niż proponowała endecja i (...) Młodzież
Wszechpolska. (...) Zarzucaliśmy Wszechpolakom, że (...) religię oraz dobro
Kościoła podporządkowują dobru narodu. Byliśmy przekonani, że takie postawienie
sprawy (...) prowadzi do totalitaryzmu narodowego...".

Dzieci żydowskie wyodrębnić

W tekście "Tamy" (w zbiorze artykułów z lat 1928-34) Zygmunt Wojciechowski
opowiada się za wprowadzeniem numerus clausus na uniwersytetach, aby "z
wolna iść ku ograniczeniu pracujących w wolnych zawodach" Żydów, bo obecnie
ich "procent jest absurdalny". Omawiając krótko przed wojną zagadnienia
polityki szkolnej, pisze, że należy podkreślać sprzeczność instynktów narodowych
żydowskich i polskich. Trzeba młodzież pouczać, że asymilacja Żydów jest
niemożliwa - nie z przyczyn rasowych, lecz narodowych. "A jeżeli przeszkodą
w takim stawianiu kwestii jest wspólne zasiadanie na ławie szkolnej dzieci
polskich i żydowskich, to należy jak najszybciej doprowadzić do wyodrębnienia
tych ostatnich".

Polskę należy przesunąć na zachód także z tego powodu, tłumaczy, że Polska
zachodnia, "przez szczęśliwą nieobecność w niej Żydów, w sposób szczególny
nadaje się do zajęcia ośrodkowego miejsca w polityce wewnętrznej".

- Antysemityzm w środowisku endeckim i postendeckim - ZMN i ONR - był powszechny
- mówi prof. Jerzy Holzer. - W drugiej połowie lat 30. poglądy przedtem
uważane za skrajne stawały się umiarkowane... Pojawiała się psychoza antysemicka.
Antysemityzm tych środowisk radykalizował się.

Zastanawiając się w 1935 r. nad założeniami ustrojowymi państwa narodowego,
Wojciech Wasiutyński stwierdzał, że partie to tylko parawan, zza którego
rządzą Żydzi. Działają oni rozkładowo i nie zasługują na prawa obywatelskie
- teza ta jest "dostatecznie udowodniona historycznie, etycznie, rasowo,
politycznie i prawnie (...). Jest jasne, że żyd nie jest i nie może być
Polakiem". Autor postulował "antysemicką politykę" na Kresach Wschodnich
jako jedyny sposób "wyraźnego związania interesu miejscowej ludności z
interesem całego Narodu Polskiego". Po latach przyznał, że sprawa żydowska
była w międzywojniu obsesją większości Polaków i przybierała nieraz formy
patologiczne - szerzenia nienawiści do Żydów.

Jak Wojciechowski rozumie słowo, którego użył w odniesieniu do Żydów: "wyodrębnienie"?
Co ma na myśli, pisząc wielokrotnie w latach 30., również po wprowadzeniu
hitlerowskiego prawodawstwa rasistowskiego w Niemczech, że "sprawę żydowską"
należy załatwić, rozwiązać, postawić, że nie wolno w tej sprawie złożyć
broni, bo współczesna Polska "posiada ludność żydowską ponad wszelką dopuszczalną
miarę"? Jakich regulacji prawnych kwestii żydowskiej oczekuje, gdy wytyka
państwu opieszałość w tej dziedzinie? I jeśli tak pięknie odmalował naród
polski jako "plamę barwną", w której złota żyła oznacza dynamiczną elitę,
to jakie miejsce zarezerwował w tym rysunku dla Żydów? Dlaczego w zamiarach
wobec mniejszości narodowej słowiańskiej jest precyzyjny (nie wprowadzać
ograniczeń, asymilować, Kresy Wschodnie kolonizować całymi wsiami, z miejsca
organizując polską szkołę, kościół lub co najmniej kaplicę), a o sprawie
żydowskiej stwierdza lakonicznie, że "ma zupełnie inne oblicze"? I wreszcie:
gdy przywołuje doświadczenia niemieckie, to w charakterze diagnozy czy
wzorca?

Tego wszystkiego Wojciechowski w swej publicystyce nie tłumaczy.

Pisze: "Antysemityzm dzisiejszych Niemiec jest jednym z ogniw w łańcuchu
dążeń podejmowanych przez Niemcy w kierunku oczyszczenia organizmu społecznego
niemieckiego z żywiołów obcych. Dla Polski, która posiada u siebie zaognione
zagadnienie żydowskie, jest rzeczą bardzo ważną, że jedno z wielkich państw
europejskich nie bało się postawić u siebie zagadnienia żydowskiego" (w
zbiorze tekstów z lat 1928-34).

Politolog Markus Krzoska uważa, że nie sposób w wielowarstwowej osobowości
Wojciechowskiego oddzielić "prawie jawnego antysemity od wierzącego katolika".

Z tym twierdzeniem polemizuje historyk z Instytutu Zachodniego Zbigniew
Mazur: "Czy na podstawie kilku wzmianek o konflikcie ze społecznością żydowską
można z Wojciechowskiego robić prawie jawnego antysemitę ?".

Markus Krzoska w liście do mnie: "Oczywiście nie chciał przemysłowo zniszczyć
Żydów, ale wysiedlenie z kraju byłoby mile widziane (...). Nie wiedział
wówczas, że kilka lat później będzie Shoah, ale też nie znam żadnych reakcji
z jego strony na ten temat, ani podczas wojny, ani potem. Kwestia narodowa,
właściwe geograficzne położenie Polski były dla Wojciechowskiego rzeczą
najważniejszą. (...) Zawsze trzeba zwracać uwagę na czas, w którym człowiek
żył. Ale jednak również w tamtych trudnych czasach wielu Polaków zachowało
się inaczej".

W Krakowie, w czasie wojny, Wojciechowscy przyjęli do domu jako niańkę 20-letnią
Stanisławę Zadęcką ze Skały pod Olkuszem, nazwisko fałszywe. Była Żydówką.
Po pewnym czasie musiała zniknąć, bo ubiegał się o jej rękę kawaler, co
groziło dekonspiracją. Dalsze losy dziewczyny nie są znane.

- Antysemityzm Wojciechowskiego był podobny do antysemityzmu Zofii Kossak-Szczuckiej
- mówi socjolog prof. Władysław Markiewicz, dyrektor Instytutu Zachodniego
w latach 1966-73. - Nie przeszkadzał mu pomagać Żydom.




Część druga


Dlaczego polska endecja gotowa była iść w ślady Mussoliniego? Dlaczego Zygmunt
Wojciechowski był pod wrażeniem ruchu, który stworzył Hitler?

- Spróbujmy odciąć się od naszej wiedzy o latach 1939-45 i pomyśleć kategoriami
Wojciechowskiego z lat 30. - mówi historyk Jan Żaryn z Instytutu Pamięci
Narodowej (badał powojenną teczkę Wojciechowskiego i jego współpracowników,
założoną przez Urząd Bezpieczeństwa). - Dla niego punktem odniesienia jest
kryzys demokracji parlamentarnej. Ten fenomen każe szukać mu - dla dobra
narodu polskiego - lepszych rozwiązań ustrojowych. Ma do wyboru: bolszewicką
Rosję albo rozlazłą francuską demokrację. W tej perspektywie widzi faszystowskie
Włochy jako system, który sobie poradził. Patrzy na hitlerowskie Niemcy
nie przez pryzmat obozu w Dachau - założonego wprawdzie w 1933 r., jednak
nieobecnego w świadomości ogółu - tylko przez pryzmat udanej gospodarki
niemieckiej.

Historyk prof. Andrzej Garlicki: - Wiadomo było, że istnieje Dachau, ale
to nie był obóz eksterminacyjny i funkcjonował na podobnych zasadach, jak
obóz w Berezie Kartuskiej. My wiemy dziś, czym był naprawdę faszyzm włoski,
ale obserwator, który patrzył nań z zewnątrz, widział system wprowadzony
w sposób na wpół demokratyczny, marszem na Rzym i ustępstwem króla. My
wiemy, czym zakończyły się fascynacje faszyzmem.

Na wozie stukonnym

Podczas podróży po Włoszech Mussoliniego w lipcu 1928 Zofia Nałkowska notuje
w dzienniku: "...przy tym spojrzeniu z zewnątrz wrażenie jest jak najlepsze.
Wszyscy ludzie spotkani przygodnie (...) mówią z dumą o zaszłych zmianach
(...). Więc właśnie nawet mieszkania nowe dla robotników (...), lepszy
porządek, milicja w czarnych koszulach, uroczystości narodowe, wyższe ambicje".

Krótko przed olimpiadą 1936 r. odbywa się mecz piłki nożnej Polska - Niemcy.
Do Warszawy ściąga 10 tys. niemieckich kibiców. Radykalny działacz narodowy
Wojciech Wasiutyński pisze entuzjastycznie: "Zbudzone Niemcy interesują
się każdym wyczynem swoich synów". Dla państwa narodowego, stwierdza, czasem
ważniejsze od wpływów podatkowych jest to, by 10 tys. ludzi zaśpiewało
w obcej stolicy swój hymn - w poczuciu zbiorowej siły.

Związany z obozem narodowym pisarz Adolf Nowaczyński zachwyca się w felietonie
obietnicą kanclerza Hitlera, że cała niemiecka sieć drogowa - 250 tys.
kilometrów! - zostanie odnowiona.

Stanisław Stroński, wybitny działacz narodowy, ubolewa, że Polska nadała
sobie ustrój demokratyczno-liberalno-parlamentarny, który jest przeżytkiem.
W tym samym czasie faszyzm popycha "dzieło przebudowy Italii", a Niemcy
"rządzone są sprężyście, mocno, wojskowo".

Nowy duch owiał społeczeństwo niemieckie, pisze Wojciechowski w połowie
lat 30. Hitler wzbudził wielką mobilizację niemczyzny. Przez Niemców osiadłych
na ziemiach wschodnich "przeszła jakby iskra ożywcza". Ruchy hitlerowski
w Niemczech i faszystowski we Włoszech, apelując do instynktów narodowych,
poruszają najgłębsze pokłady uczuć. Pierwiastek narodowy w ustroju państwa
sprawia, że pędzi ono jak na wozie stukonnym, podczas gdy pozbawione tego
pierwiastka - wlecze się dwukonką.

We wspomnieniach Wasiutyński przywołuje fotografię z "Kuriera Poznańskiego":
kolumny młodzieży w czarnych koszulach maszerują ulicami Rzymu... "Wrażenie
było przede wszystkim estetyczne". Wkrótce mundury - znak militaryzacji
walki politycznej - rozpowszechnią się w Polsce. Wasiutyński pamięta beżowe
koszule Obozu Wielkiej Polski, granatowe socjalistycznego Towarzystwa Uniwersytetu
Robotniczego, zielone ludowców, siwe sanacyjnego Legionu Młodych. Pisze:
"Wśród ówczesnego młodego pokolenia najżywszym ośrodkiem profaszystowskim
była poznańska redakcja Akademika , wkrótce charakterystycznie przezwanego
Awangardą [potem "Awangarda Państwa Narodowego" Wojciechowskiego - M.G.].
Tam m. in. przetłumaczono Giovinezzę [hymn włoskich faszystów - M.G.]
i wydano wraz z nutami. (...) Totalizm był synonimem siły. Między Rosją
Stalina a Niemcami Hitlera, jakaż Polska mogła się ostać? Równie zwarta?".

- Wszyscy - i liberałowie, i konserwatyści - byli pełni podziwu dla Niemiec,
że wychodzą ze straszliwego rozgardiaszu; podobnie dla Włoch - mówi Zbigniew
Mazur, historyk z Instytutu Zachodniego. - Widzieli ogromną dynamikę w
tych krajach. Publicysta Józef Kisielewski, który odbył podróż po Pomorzu
w 1938 r., był porażony sprawnością państwa i mobilizacją życia społecznego.
Wojciechowski nie był zafascynowany ruchem totalitarnym, ale miał ciągoty
autorytarne.

Dziś wypadki przyznają słuszność sile

Wiosną 1937 r. Zygmunt Wojciechowski tak przemawia do Rydza Śmigłego: "W
Tobie, Panie Marszałku, widzimy człowieka, na którego barkach spoczywa
trud utrzymania dziedzictwa silnego państwa: ten trud i Twoja Osoba są
dla nas przejawami najpełniejszej twórczości narodowej!".

Silne polskie państwo narodowe będzie wybitnie demokratyczne, twierdzi w
publicystyce, bo wódz odwoła się do poczucia narodowego każdego Polaka.
Aneksję Zaolzia w 1938 r. wita z zadowoleniem: marszałek Rydz Śmigły i
minister Beck przesuwają granicę Polski ku Odrze.

Poleca, by ucząc młodzież o zamachu majowym 1926 r. i Konstytucji kwietniowej,
tłumaczyć, że przywróciła ona państwu "jedność władzy, a zatem cel, który
(...) osiągnęli Mussolini i Hitler".

Można znaleźć w publicystyce Wojciechowskiego zastrzeżenie, że daleki jest
od przyjmowania wpływów hitleryzmu. Krytykuje walkę z katolicyzmem i nową
wiarę rasową w Niemczech; propagandę mającą ukazać wysoki stopień kultury
dawnych Germanów; budowanie jedności religijnej na micie germańskim. W
programie ogólnogermańskim dostrzega groźbę wzmożonej ekspansji niemieckiej
w kierunku wschodnim. "Nie trzeba się łudzić, jakoby Niemcy zarzuciły swoje
plany i zamierzenia wschodnie", pisał.

- Połączenie antyniemieckości z fascynacją nie tylko faszyzmem, lecz także
narodowym socjalizmem, było dość częste w środowiskach endeckich i postendeckich
- mówi historyk prof. Jerzy Holzer. - Na Węgrzech czy w Rumunii można było
fascynować się narodowym socjalizmem i nie dodawać: "ale jesteśmy przeciw
Niemcom". Polska znajdowała się w konflikcie interesów narodowych z Niemcami.
Stąd dwoistość - ceniono wysoko te prawicowe ekstremizmy jako udane wzorce,
a jednocześnie uznawano je za wrogie.

"Jeżeli w sercu każdego Niemca ogniskuje się państwo w jego poczuciu narodowym,
to tylko równy co do siły nastrój serc polskich może stworzyć niezdobyty
szaniec obronny" - pisał Wojciechowski.

"Niemców naśladować nie zamierzał - stwierdza prawnik prof. Henryk Olszewski
- choć (...) w przewrocie z 1933 r. dostrzegł szansę osłabienia Prus w
Rzeszy".

Cztery miesiące przed wybuchem wojny "Awangarda Państwa Narodowego" w artykule
wstępnym wyraża satysfakcję, że Polska wyszła z dotychczasowego kryzysu
międzynarodowego rozszerzona o nowe terytoria i wzmocniona autorytetem
siły państwowej. Naród polski trzeba zmilitaryzować, "taki jest nasz mus
geopolityczny". Ośrodkiem konsolidacji narodu jest wódz Rydz Śmigły. "Dziś
wypadki przyznają słuszność sile...".

Po wojnie Wojciechowski odmaluje stukonny wóz państwa narodowego w zupełnie
nowej tonacji. Nacjonalizm niemiecki zatruwał Europę od drugiej połowy
XIX w., aż przeobraził się w militarny imperializm - stwierdził w "Przeglądzie
Zachodnim" jesienią 1949 r. "...Najbliżsi sąsiedzi Niemców zaczęli zwalczać
go taką samą bronią. Nacjonalizm polski (...) był prostą konsekwencją odpłacania
podobnym za nadobne. (...) W drugiej Rzeczypospolitej stał się on hasłem
dnia. (...) Polska spychana przez Niemcy z obszaru narodowego chciała się
ratować przez gwałtowną polonizację obcych elementów narodowych. Ale była
to droga zupełnie błędna".

By Moskwa nie parła ku wnętrzu Europy

Rosją zajmował się głównie w kontekście Niemiec. To refren jego publicystyki:
Niemcy tradycyjnie dążą do bezpośredniego zetknięcia się z Rosją - zawsze
kosztem Polski.

W 1937 r. ukazuje się książka Adolfa Bocheńskiego "Między Niemcami a Rosją".
Autor, związany z redagowanymi przez Jerzego Giedroycia "Buntem Młodych"
i "Polityką", rozpoczyna swój wywód od ostrej krytyki środowiska "Awangardy..."
jako "ostatniego bastionu dmowszczyzny ideowej". Wojciechowski i inni bronią,
zdaniem Bocheńskiego, "dawnej wiary" - systemu polityki zagranicznej nakreślonego
przez Dmowskiego - współpracy z Rosją przeciwko Niemcom.

Bocheński uważa, że trzeba popierać narody zachodniego pasa imperium sowieckiego
w ich dążeniach do własnej państwowości - niech utworzą na naszej granicy
bufor "mniejszych organizmów państwowych". Należy dążyć do federacji z
Ukrainą - naturalnym antagonistą Rosji. Bocheński nie wzdraga się przed
ewentualnym przymierzem wojskowym Polski z Niemcami przeciwko Rosji.

Wojciechowski polemizuje z Bocheńskim: "Nie leży w naszym interesie narodowym
przyspieszenie procesu tworzenia się państwa ukraińskiego". Przeciwny jest
rozczłonkowaniu ZSRR - "pozostaje tedy stałe umacnianie polskości w granicach
dzisiejszego państwa polskiego i rozbudowa sojuszów na linii południkowej.
Jest w tej koncepcji wielka myśl uniwersalna: ratunku chrześcijaństwa zagrożonego
tak przez bolszewicki komunizm, jak przez pogańskie tendencje hitleryzmu.
W ramach takiego też systemu otwierają się wspaniałe horyzonty dla ekspansji
polskiej cywilizacji". W innym tekście proponował: "Program niemiecki można
jednak najskuteczniej zwalczyć, operując tą samą bronią, to jest wysunięciem
programu słowiańskiego. Naturalnym członem tej grupy słowiańskiej byłaby,
poza Czechami i Polską, Rosja".

Lękał się, że nierozważne wystąpienia antyrosyjskie sprowokują współpracę
niemiecko-rosyjską - stwierdza Zbigniew Mazur w książce o rodowodzie Instytutu
Zachodniego. "Jego prorosyjskość polegała głównie na tym, że postulował
pełną stabilizację granicy ze Związkiem Radzieckim, w płonnej skądinąd
nadziei, że zniechęci to Moskwę do parcia ku wnętrzu Europy".

Krótko przed wojną w "Awangardzie..." Wojciechowskiego ukazał się cykl artykułów
o zagrożeniu komunizmem jako fundamentalnym zagadnieniu bytu państwowego.
W pierwszym numerze "Przeglądu Zachodniego" tuż po wojnie Wojciechowski
napisał: "Cała fantastyczna kariera Niemiec wyrosła na konflikcie słowiańskim,
na walce polsko-rosyjskiej". Niemcy poniosły klęskę "w wyniku ostatecznego
zharmonizowania poczynań Polski i Związku Radzieckiego. (...) Na wschodzie
mamy sojusznika, którego przed Niemcami chronimy i na którego pomoc w potrzebie
liczyć możemy".

Zatrudnienie - zakładnik

Wojciechowscy z 12-letnim synem uciekli z Poznania 4 września 1939 pociągiem
ewakuacyjnym w stronę Jarosławia, utknęli w kotle kutnowskim. Do ich poznańskiego
mieszkania łomoczą Niemcy. Dozorca mówi, że państwo wyjechali do USA.

Wracają. W październiku wynajmują inne mieszkanie przy Matejki 39. Żołnierze
Wehrmachtu zabierają profesora do Ratusza, gdzie od września przetrzymują
grupę naukowców, studentów, rzemieślników, właścicieli kin i restauracji,
którzy głową odpowiadają za spokój w mieście. Wojciechowski dostaje zaświadczenie
z adnotacją: Beschaeftigung - Geisel: zatrudnienie - zakładnik. Co kilka
dni jest wypuszczany na dobę do domu z zadaniem, aby uspokajał ludność.
Jeśli nie wróci, ktoś z pozostałych zginie. Profesor zostanie zwolniony
po dwóch miesiącach na skutek pisma żony do niemieckich władz wojskowych,
właśnie oczekiwała porodu.

Poznańskie włączono do Rzeszy. W listopadzie zaczynają się brutalne akcje
wysiedleńcze. Przyjaciel uczonego, rektor UJ prof. Tadeusz Lehr-Spławiński,
ściąga Wojciechowskich do Krakowa (profesor jedzie z fałszywą przepustką).
Znajdą przytułek w mieszkaniach aresztowanych profesorów UJ.

Po tułaczce wrześniowej wraca do Poznania działacz endecki Kirył Sosnowski.
Z ks. Józefem Prądzyńskim i kolegą Witoldem Grottem zakładają konspiracyjną
organizację Ojczyzna, z której wyrośnie poznański Instytut Zachodni.

Na razie wojna rozprasza po kraju ludzi, którzy będą za kilka lat tworzyć
Instytut.

Gerard Labuda ucieka do Krakowa, gestapo chwyta jego ślad. Historyk schroni
się w dystrykcie radomskim.

Karol Marian Pospieszalski wstępuje do Ojczyzny w listopadzie 1939. Sporządza
raporty na podstawie prasy niemieckiej. W grudniu zostaje wysiedlony do
Częstochowy.

Jadą do Krakowa wysiedleni z Wągrowca cukiernik i jego żona, rodzice Anny
Wolff-Powęskiej.

Zachodnie, czyli macierzyste

Siatka Ojczyzny oplata stopniowo Wielkopolskę i Generalną Gubernię. Liczba
członków sięga pół tysiąca. Mają rodowód działaczy katolickich, narodowych
i harcerskich z Wielkopolski, Pomorza i Śląska. Większość z nich to pokolenie
o dziesięć lat młodsze od Wojciechowskiego, uformowane przez radykalne
wszechpolskie Orlęta Kiryła Sosnowskiego. Nie podlegają żadnej partii.
Łączy ich myśl zachodnia i wiara w odzyskanie ziem macierzystych.

Wchodzą do poznańskiego oddziału Delegatury Rządu na Kraj. Po fali aresztowań
w tym kręgu w połowie 1941 r. (ks. Józef Prądzyński trafia do Dachau),
ośrodkiem Ojczyzny staje się Warszawa. Prowadzą tu Uniwersytet Ziem Zachodnich,
który ma przygotować kadry dla ziem postulowanych. Czyli tych, które po
wojnie, według ich koncepcji, powinny być włączone do Polski. Są ściśle
związani z Delegaturą.

Warszawskie podziemie postrzega ich jako grupę regionalną i oskarża o partykularyzm.
Oni zaś winią rząd na emigracji i Warszawę o niezrozumienie wyjątkowej
sytuacji Polaków na terenach wcielonych do Rzeszy oraz niedocenianie roli
granicy na Odrze.

"Pod względem politycznym sytuacja Zygmunta Wojciechowskiego po wybuchu
wojny mogła się wydać nieco kłopotliwa - pisze Zbigniew Mazur. Znalazł
się gdzieś w połowie drogi między endecją a sanacją, i obydwa obozy miały
powody, żeby odnosić się do niego z rezerwą (...). Grupce dawnych członków
Związku Młodych Narodowców (...) odmówił współpracy, tłumacząc wykrętnie,
że pierwszym zadaniem w obecnej chwili jest zabezpieczenie bytu poszczególnych
ludzi ".

Runąć sprężoną energią narodu

Od końca 1941 r. profesor przebywa w Warszawie (pod pozorem pracy ekspedienta
w księgarni Arcta przygotowuje z dostarczanych rękopisów przyszłą "Bibliotekę
Wiedzy o Polsce", jednak większość prac spłonie w powstaniu). Od jesieni
1943 r. mieszka z rodziną w Milanówku.

- Przez "ojczyźniaków" był uważany za ważną postać, ale spoza ich kręgu
- mówi Jan Żaryn. - Przecież opowiedział się za sanacją. To był dla nich
człowiek, który z ruchu narodowego wyszedł.

Kirył Sosnowski wspominał po latach, że profesor kształtował program Ojczyzny
w kwestiach polsko-niemieckich, w takim charakterze znalazł się w ścisłej
grupie przywódczej.

Już jesienią 1939 r., wierząc w szybkie zwycięstwo aliantów, Wojciechowski
rozważa z Sosnowskim, Witoldem Grottem oraz grupą uczniów sprawę granicy
zachodniej. Studiują niemieckie roczniki statystyczne, by oszacować liczbę
Niemców do wysiedlenia z ziem postulowanych. Chodzi o siedem-osiem milionów.
Początkowo analizują ten projekt z punktu widzenia prawa międzynarodowego.
Gdy w listopadzie Niemcy rozpoczynają akcję brutalnych wysiedleń Polaków
z terenów włączonych do Rzeszy, grupa pozbywa się wątpliwości. "Zajmowanie
się tą stroną zagadnienia stało się zbędne" - wspominała Maria Wojciechowska,
żona Zygmunta.

W broszurze programowej Ojczyzny z 1942 r. "Decyduj! Słucha cię milion poległych
żołnierzy polskich" Sosnowski i Wojciechowski napominają, że okazja poprawienia
granicy zachodniej zdarza się raz na tysiąc lat, trzeba ją wykorzystać!
Odzyskać ziemie macierzyste, oprzeć granicę na Odrze - to są zadania Polaków
w tej wojnie, ważniejsze niż problem przyszłej władzy i ustroju. Każdy
Polak jest dziś gotowy bić się za Lwów czy Wilno. Trzeba wykształcić w
społeczeństwie gotowość do pójścia po Gdańsk, Wrocław i Szczecin.

Odnoszą się do moralnej strony zagadnienia przesiedleń. "...My barbarzyńcami
nie będziemy. Istnieje możliwość zupełnie ludzkiego przeprowadzenia wysiedlania
Niemców". Opracowują szczegóły: ilu wysiedlić; jakie grupy społeczne i
zawodowe; w jakiej kolejności; jaką zastosować politykę wobec pozostałych
(uruchomić szkoły tylko najniższego typu, polonizować). Polska musi runąć
w kierunku zachodnim "sprężoną energią narodu, buchnąć tam szeroką falą".
A gdy okrzepnie, piszą, stanie się "kamieniem węgielnym Europy Środkowej
i przodownicą Słowiańszczyzny".

40 lat później Jan Józef Lipski napisze w eseju "Dwie ojczyzny - dwa patriotyzmy",
że wybór mniejszego zła nie może nas znieczulać na zagadnienie moralne.
"Wzięliśmy udział w pozbawieniu ojczyzny milionów ludzi".

Niemiecki politolog Markus Krzoska nazywa profesora "chłodnym planistą czystek
etnicznych".

Mówi socjolog prof. Andrzej Sakson, dyrektor Instytutu Zachodniego: - Krzoska
przesadza. W tej jednej kwestii niemieckiej wszyscy byli zgodni - rząd
emigracyjny i później lubelski, elity i społeczeństwo, siły polityczne
od lewa do prawa - należy ją raz na zawsze rozwiązać. Tak mówiono wówczas
nie tylko w Polsce. Amerykański sekretarz skarbu Henry Morgenthau głosił
w połowie wojny skrajną koncepcję, że wszystkich Niemców należy wysiedlić
z Europy. Mając na uwadze niepowtarzalny wymiar niemieckiej zbrodni, Wojciechowski
uważał, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem, które znajdzie akceptację międzynarodową,
będzie zdecydowane cięcie chirurgiczne. A wzorce leżały na ulicy - Niemcy
i Sowieci pokazali, że przemieszczanie milionów ludzi jest technicznie
możliwe. Gomułka potem mówił: "Nie pozwolimy, żebyśmy w trakcie weryfikacji
narodowej utracili kroplę polskiej krwi, ale też nie pozwolimy, żeby jakiś
Niemiec pozostał w Polsce...". I wszyscy dawali na to przyzwolenie, tak
ogromny był ładunek nienawiści.

Dziesięć wieków zmagania

Dom przy ulicy Słowackiego 24 w Milanówku znajomi profesora nazywają dworem
Zygmunta. Kręcą się tu "ojczyźniacy", łączniczki, naukowcy. Gdy dzwonią
Niemcy, Maria Wojciechowska długo celebruje przy furtce szukanie klucza
w kieszeniach. Władczo ich strofuje, kiedy chcą wejść do pokoju syna na
pięterku - mimo ostrzeżenia na drzwiach po niemiecku: "Czerwonka!". Chłopiec
jest zaprzysiężony w Ojczyźnie, robi nasłuchy radiowe.

Maria wyrabia krówki na sprzedaż. Wspólnie z mężem piszą książkę "Polska
Piastów - Polska Jagiellonów", będzie po wojnie popularnym podręcznikiem
dla szkół średnich.

W pierwszej połowie 1942 r. Wojciechowski pracuje nad książką "Polska -
Niemcy. Dziesięć wieków zmagania". Wyjdzie konspiracyjnie w styczniu 1943,
po wojnie wznawiana.

- Teza tej książki - opowiada prof. Henryk Olszewski - była następująca:
to, co zrobił Hitler i w czym pomagali mu niemieccy uczeni, jest kontynuacją
tego, co robili przed nim Hohenzollernowie, a przed nimi Fryderyk Wielki
i Krzyżacy.

Według Wojciechowskiego walka z naporem niemieckim stanowi oś, wokół której
obraca się historia Polski. Przebieg tej walki kształtuje historię Europy.
Teraz możemy wyciąć "raka prusko-hitlerowskiego" - pisał w epilogu - w
miejsce niemieckiego Drang nach Osten przychodzi epoka "ponownego słowiańskiego
marszu na zachód". Polska znów zaciągnie straż nad Odrą.

Jan Józef Lipski napisał w 1981 r.: "Pokutuje w Polsce mit Drang nach Osten
- wychwycony z głupiej i zbrodniczej mitologii wilhelmińskich Niemiec.
(...) Zachodnia granica I-szej Rzeczypospolitej była przez wieki jedną
z najspokojniejszych i najtrwalszych w Europie. Zaborczość państwa krzyżackiego
była zaledwie fragmentem dziejów Niemiec średniowiecznych".

Tuż po wojnie prof. Gerard Labuda napisał krytyczną recenzję książki Wojciechowskiego.
- Kultura, uprzemysłowienie, uwłaszczenie, handel, komunikacja... - mówi
dzisiaj - wszystko to przyszło z Niemiec i tego zatajać nie można. W moim
artykule wystąpiłem z tezą, że trzeba ukazywać stosunki polsko-niemieckie
z jednego i drugiego punktu widzenia. Kończyłem w tym właśnie duchu - i
zdaje się głównie ten fragment nie podobał się profesorowi: antagonizm
jest dążnością społeczną negatywną, pochłaniającą energię, która mogłaby
być zużyta do rozwoju cywilizacyjnego. Pisałem dalej, że po stronie polskiej
działa błąd w myśleniu, że potrafimy się obejść bez Niemców; a po stronie
niemieckiej zakorzenił się jeszcze bardziej fałszywy pogląd, że sprawę
polską mogą oni rozstrzygnąć tylko jako kwestię wewnątrzpaństwową, w izolacji
od reszty świata. Tymczasem próba jednostronnego rozstrzygnięcia problemu
polsko-niemieckiego może się skończyć nową wojną. Trzeba zrobić wszystko,
by tego uniknąć.

Opowiada mediewista prof. Henryk Samsonowicz: - Zygmunt Wojciechowski reprezentował
bardzo konsekwentną opinię: naszym głównym wrogiem są Niemcy, sprzymierzeńcem
narody słowiańskie. Drugą pracą, którą wydał zaraz po wojnie - oprócz książki
"Polska - Niemcy. Dziesięć wieków zmagania" - była książka "Polska - Czechy.
Dziesięć wieków sąsiedztwa". Te dwa tytuły są wymowne i określają stosunek
profesora Wojciechowskiego do Niemców i Czechów, dodajmy - w rok po wojnie.
Częściej prowadziliśmy wojny z Czechami niż z Niemcami; Śląsk zabrali nam
nie Niemcy, tylko Czesi; a jeśli nawet Niemcy zgermanizowali Szczecin,
to prawdę mówiąc nigdy nie był on szczególnie związany z polskością. Wojciechowski
usiłował uzasadnić polskość tego miasta w dość wątpliwy sposób... Ja nie
mam pretensji, że eksponował wszystkie miesiące ostatniego tysiąclecia,
w których Polska miała coś do powiedzenia w Szczecinie - bo nie dłużej...
Mam pretensje za ten bardzo nietrafny tytuł "Polska - Niemcy. Dziesięć
wieków zmagania". Nie należy w ten sposób ulepszać historii. Jednocześnie
- nie zgadzając się głęboko z tezą tej książki - rozumiem emocje, którymi
kierował się, kiedy pisał ją w czasie wojny i kiedy planował wysiedlenia
Niemców z ziem zachodnich. A Polacy po wojnie chcieli takiego tytułu.

Historyk prawa i ustroju prof. Jerzy Wisłocki w 1948 r. zaczął studia na
Uniwersytecie Poznańskim. - Nam, młodym ludziom, którzy przeżyli okupację
- wspomina - taka interpretacja dziejów polsko-niemieckich całkowicie odpowiadała.
Była wtedy jedyna możliwa do przyjęcia.

Na swym jubileuszu 30-lecia profesury i dziesięciolecia pracy w Instytucie
Zachodnim, tuż przed śmiercią w 1955 r., Wojciechowski powiedział: - Nie
jestem i nie chcę uchodzić za jakiegoś oponenta kultury niemieckiej.

Przyznał, że w swej książce opisał dziesięć wieków stosunków polsko-niemieckich
jednostronnie. "Dziś na te sprawy patrzymy już inaczej i (...) sam bym
ją inaczej napisał".

Między prawdą źródeł a prawdą objawioną

Markus Krzoska: "Niekiedy można spotkać się ze zdaniem, że historycy polscy
nie mieli innego wyboru niż nakreślenie subiektywnego i jednostronnego
obrazu historii, ponieważ tylko w ten sposób mogli skutecznie zareagować
na arbitralne ujęcia pióra ich niemieckich kolegów. Także sam Wojciechowski
uznawał szczególną sytuację XIX wieku jako przesłankę tego, że uprawiana
w Polsce nauka nie dążyła tylko do znalezienia prawdy, lecz przeciwstawiała
się naukowo błędnym twierdzeniom, które służyły polityce. Często pomija
się tu fakt, że w żadnym okresie nie istniała jedna niemiecka i jedna polska
historiografia. Nie wszyscy niemieccy historycy fałszowali historię (...).
Podobnie nie wszyscy polscy historycy służyli propagandzie (...). Polityczny
antagonizm okresu państw narodowych ułatwiał bez wątpienia mieszanie nauki
z polityką. Stronie niemieckiej przypada przy tym z pewnością wątpliwy
zaszczyt rozpoczęcia agitacji".

Wojciechowski - zdaniem Krzoski - nie badał rzeczywistości historycznej
według swojej najlepszej wiedzy i sumienia. Przyświecało mu motto Right
or wrong, my country. Upraszczał i instrumentalizował fakty, za pomocą
analogii i selektywnej percepcji naginał je do normatywnego pojęcia narodu.
Kontynuował w ten sposób model niemiecki, który czynił z nauki służącą
polityki.

Czy był więc fałszerzem historii?

Zbigniew Mazur: "Czy mapa ziem macierzystych była w ogóle mapą historyczną,
odzwierciedlającą zasięg państwa polskiego w jakimś momencie dziejowym?
Jeśli tak, to w relatywnie krótkim czasie...".

Jako dyrektor Instytutu Zachodniego Wojciechowski inicjuje cykl monografii
geograficzno-historycznych "Ziemie Staropolski" (1948-59). Poszczególne
tomy opisują Górny i Dolny Śląsk, ziemię lubuską, Pomorze Zachodnie, Warmię
i Mazury oraz odbudowę Ziem Odzyskanych. To rodzaj polskiej metryki urodzenia
tych ziem. W zespołach redakcyjnych pracują najlepsi archeolodzy, językoznawcy,
historycy, etnografowie; wśród nich Wojciechowski, Labuda, Sosnowski. Seria
jest pięknie ilustrowana. Stanowi szczytowe osiągnięcie Wojciechowskiego
jako inspiratora badań.

We wstępie napisał, że jej celem było "zespolenie duchowe społeczeństwa
polskiego z Ziemiami Odzyskanymi przez stworzenie przeświadczenia i przekonania,
że wróciliśmy na szlak naszych starych Ziem Macierzystych. Linia zakreślona
w Poczdamie nie była mechanicznym pociągnięciem granicy, lecz wyrazem głębokiego
sensu w procesach dziejowych". Na zebraniu w Tygodniu Ziem Odzyskanych
w 1946 r. mówił, że nie tylko osiedleńcy muszą przeżyć emocjonalnie powrót
tych ziem do macierzy, ale wszyscy Polacy.

- Takie było jego założenie: na ówczesnym etapie wydobywamy wątek polski
- mówi Zbigniew Mazur. - Ale jeżeli czytamy u niego, że wątek polski dominuje
w historii całych ziem zachodnich, to jest to już ryzykowne stwierdzenie.

Prof. Henryk Olszewski: - Podchodził do badania źródeł z pewną tezą i importował
ją do nauki. Kierował się swoim najgłębszym przekonaniem, że polska racja
stanu wymaga udokumentowanej historycznie naszej obecności nad Bałtykiem,
na Pomorzu Zachodnim i wzdłuż linii Odry. Przytaczał liczne argumenty,
które są prawdziwe. Ale jeżeli dochodziło do konfliktu między prawdami
źródeł a prawdami objawionymi mu przez instynkt polityczny, to źródła szły
w kąt.

Prof. Andrzej Sakson: - Fakt eksponowania wątku piastowskiego i polskiego
tych ziem miał dla ludności, która tu napływała, kapitalne znaczenie. Dawał
jej minimum legitymizacji. Prawda historyczna nie jest oczywista. Na ziemiach
zachodnich i północnych były wpływy polskie, niemieckie, czeskie, austriackie,
szwedzkie... Jest więcej narodów, które mogą sobie rościć pretensje do
tych terenów.

Krzoska zastrzega, że daleki jest od poglądu, iż Wojciechowski był złośliwym
fałszerzem historii. Działał wewnątrz swej wizji świata - pisze niemiecki
badacz - logicznie i konsekwentnie. I można go zrozumieć tylko wtedy, gdy
uwzględni się okres, w którym żył.

Żeby nie czuli się, jak na Księżycu

W eseju Jana Józefa Lipskiego "Dwie ojczyzny..." nie pada nazwisko Wojciechowskiego,
ale autor stwierdza, że żądanie "Polski po Odrę", ze Szczecinem i Wrocławiem,
wysuwane przez grupy polityczne jeszcze przed agresją Niemiec w 1939 r.,
wówczas było programem zaborczym, sprzecznym z etyką chrześcijańską i zasadami
układania stosunków między narodami.

Prawie każdy Polak wierzy dziś, że wróciliśmy po II wojnie światowej na
ziemie zagrabione nam przez Niemców, pisze Lipski. "Tyczyć to może Gdańska
i Warmii (...). Reszta Prus Wschodnich nigdy Polska nie była (...). Zachodnie
Pomorze - etnicznie też niepolskie, choć słowiańskie - zrzucało parokrotnie
z uporem swą zależność od Polski (...). Prusacy wzięli te ziemie, zamieszkane
nie przez Polaków, Szwedom (...). Zniemczenie Pomorza Zachodniego odbyło
się bez gwałtów, drogą naturalną. Śląsk jeszcze w średniowieczu zhołdowany
został przez Czechów (...). Prusy zabrały go Austriakom, nie Polsce...".

Polacy nie chcą pamiętać, że na tych ziemiach przez parę setek lat kwitła
kultura niemiecka - pisze. W wyniku historycznych przemian dostaliśmy bogaty
spadek pamiątek po Niemcach. To nas zobowiązuje do ochrony tych dóbr.

Prof. Gerard Labuda: - Lipski patrzył na te sprawy z innej perspektywy niż
okres konfrontacji w latach 30. i z innej niż lata tużpowojenne, kiedy
to całe nasze pokolenie włączyło się w zagospodarowanie ziem zachodnich.
Siłą rzeczy nasze wysiłki zmierzały do tego, żeby odkopać polskość tych
ziem. Przecież nam chodziło o to, żeby ludzie ze wschodu, którzy tu przyjechali,
nie czuli się jak na Księżycu! Lipski stanął okrakiem między Polakami a
Niemcami i patrząc perspektywicznie, zadał pytanie: co będzie z nami w
przyszłości? To jest piękne patrzenie, które realizuje się dzisiaj.

Zasypywano Lipskiego anonimami: "Ty pachołku niemiecki...". Prasa PRL-u
atakowała go za "dywersję polityczną przeciw interesom narodu polskiego".

- Poglądy Lipskiego nie były dla mnie żadną rewelacją - wspomina prof. Władysław
Markiewicz. - Nazwa "Ziemie Odzyskane" była zabiegiem manipulacyjnym. Lipskiemu
nie chodziło o dociekanie prawdy historycznej, bo ta była dawno znana,
tylko o nowe ułożenie stosunków polsko-niemieckich. Pamiętam naciski na
nasz I Wydział Nauk Społecznych PAN, żeby zorganizować polemikę. Nikt z
nas się jej nie podjął, poza jednym Marianem Wojciechowskim, który polemizował,
ale bardzo łagodnie.

Historyk prof. Marian Wojciechowski to ów chłopiec odpowiedzialny za nasłuchy
radiowe w Milanówku. Od 1964 r. członek PZPR, prezes Kuratorium Instytutu
Zachodniego w latach 1979-85. Odmówił mi rozmowy. W polemice z Janem Józefem
Lipskim, opublikowanej w 1981 r. w "Przeglądzie Zachodnim", nie zgadzał
się na "przesadne, wręcz faryzejskie bicie się w piersi, na skrywany kompleks
niższości wobec Zachodu, na prezentowany przez J.J. Lipskiego polsko-niemiecki
rachunek krzywd z lat drugiej wojny światowej". Pisał, że w swej krytyce
polonocentryzmu Lipski odrzucił polski sposób patrzenia na własną przeszłość.

"Lipski rozprawia się z artykułami , które szerzą chwałę nacjonalizmu
polskiego, powołując się na tych, którzy przed drugą wojną światową postulowali
Polskę od Odry i Nysy...". Zdaniem Mariana Wojciechowskiego zarzut, iż
był to program sprzeczny z etyką chrześcijańską, to "surowy wyrok", który
przekreśla duży fragment humanistyki polskiej - dorobek Kazimierza Tymienieckiego,
Tadeusza Lehra-Spławińskiego, Zygmunta Wojciechowskiego, Gerarda Labudy...
Czy to nie za wiele ofiar? - pyta.

Z Milanówka w świat

W niedzielę 22 czerwca 1941, w mieszkaniu przy alei Niepodległości w Warszawie,
Zygmunt Wojciechowski prowadzi zebranie założycielskie Studium Zachodniego.
Uczestniczą w nim: adwokat Jan Jacek Nikisch (kierownik Ojczyzny od 1942
r. do końca wojny), Karol Marian Pospieszalski, Kirył Sosnowski i inni.
Studium pod kierownictwem Wojciechowskiego ma skupić nieskoordynowane dotąd
badania nad ziemiami zachodnimi w jeden program. Eksperci z Krakowa, Poznania
i Warszawy wypracują założenia integracji ziem postulowanych. Pod koniec
wojny Studium będzie miało gotowe opracowania tego zagadnienia od strony
demografii, administracji, ekonomii, propagandy. I z tego zalążka wyrośnie
w grudniu 1944, na zebraniu w Milanówku, Instytut Zachodni.

Większość akcji wydawniczych Ojczyzny prowadzi Kirył Sosnowski. Czuwa nad
"Biuletynem Zachodnim" i specjalistycznym dodatkiem do organu prasowego
Delegatury, przeznaczonym dla ludności Wielkopolski. Wychodzi wznowienie
"Myśli nowoczesnego Polaka" Dmowskiego i książki Kisielewskiego "Ziemia
gromadzi prochy".

Karol Marian Pospieszalski bada położenie prawne ludności na ziemiach wcielonych.
Jego pracę na ten temat wykorzysta delegacja polska na procesie w Norymberdze.
Będzie ona również służyć w procesie Gauleitera i namiestnika Rzeszy w
Kraju Warty Arthura Greisera.

"Ojczyźniacy" obsadzają departament informacji w Delegaturze Rządu: Wojciechowski
jest kierownikiem sekcji nauki (i - prawdopodobnie - jednym z zastępców
dyrektora tego departamentu), Sosnowski kieruje sekcją informacji i propagandy.
Wiosną 1944 r. gestapo aresztuje go i zsyła do obozu w Stutthofie.

Historyk prof. Władysław Bartoszewski był pracownikiem Wydziału Informacji
BiP Komendy Głównej AK, po wojnie współpracował z Główną Komisją Badania
Zbrodni Niemieckich w Polsce i inicjował dialog polsko-niemiecki. Mówi:
- Jeżeli nawet byli wychowankami wizji stosunków polsko-niemieckich Dmowskiego,
to poprzez swoje badania mieli autentyczne zasługi. Niejednokrotnie korzystałem
z archiwum Instytutu Zachodniego, pisząc prace na temat terroru hitlerowskiego.
Rzetelnie badali hitlerowskie zbrodnie. Seria "Documenta Occupationis"
- zbiory oryginalnych dokumentów dotyczących polityki okupacyjnych władz
niemieckich w Polsce - to jest kanon. Wielu uczonych amerykańskich, izraelskich,
niemieckich korzysta z nich do dziś bez zastrzeżeń. Weszły do obiegu naukowego,
i to jest największa zasługa Instytutu w pierwszych latach jego istnienia.

Z deklaracji ideowej Ojczyzny, opracowanej w grudniu 1943, wynika, że pragnęli
Polski katolickiej ("w życiu społecznym i prywatnym Polaków"), narodowej,
sprawiedliwej, żywej ("życiem milionów zdrowych dzieci zrodzonych ze zdrowych
i po Bożemu żyjących małżeństw"), ekspansywnej. Brak deklaracji na temat
przyszłego ustroju politycznego.

Uchwycić rytm epoki

O komunizmie Wojciechowski pisał przed wojną jednoznacznie: oparty na nienawiści
proletariatu do warstw posiadających - swym ostrzem uderza w naród. O bolszewizmie
- barbaria.

Z okazji Tygodnia Ziem Odzyskanych w maju 1946 profesor powie, że należy
wykształcić w społeczeństwie nowe nastawienie emocjonalne do ZSRR, bo jesteśmy
sobie nawzajem potrzebni. "Musimy wyczuć powiew historii, uchwycić rytm
epoki".

Markus Krzoska przestrzega przed pochopnym nazywaniem Wojciechowskiego niepohamowanym
oportunistą czy chorągiewką na wietrze. "Nie należy przeceniać pozornych
zakrętów w jego biografii (odejście ze Lwowa, odwrócenie się od politycznych
celów Dmowskiego, zwrócenie się do komunistów), gdyż wyraźna jest kontynuacja
(...) jego teorii politycznej. (...) Próbował on pozostać stale wiernym
swoim wyobrażeniom, niezależnie od panującego systemu".

W broszurze "Stosunki polsko-niemieckie i problem Europy Środkowej" z 1941
r., współautorstwa Wojciechowskiego, Rosja rysuje się jako potęga zaborcza;
podporządkowanie jej Europy Środkowej oznaczałoby koniec samodzielności
i nędzę tej części kontynentu. "Ojczyzna" złoży swój podpis pod odezwą
Społecznego Komitetu Antykomunistycznego (1944), potępiającą PPR za gotowość
oddania Rosji ziem wschodnich.

W 1943 r. Kirył Sosnowski opowiedział się za bezwzględnym utrzymaniem przedwojennej
granicy wschodniej. Jeśli zostanie zrealizowany plan Stalina "Polski od
Bugu do Odry" - ostrzegał - nasz kraj będzie "typowym kamieniem przydrożnym
przesuwanym w tę czy tamtą stronę", a zwycięskie dojście do Odry straci
swój polityczny walor. Lecz już wkrótce Ojczyzna odstąpi od forsowania
granicy ryskiej. To granica zachodnia ma zapewnić Polsce "sens dziejowy
bytu" i zadośćuczynienie za zbrodnie. "Na wschodzie należy przejść do defensywy
, starając się nie ustąpić od zasady niepodległości i suwerenności" -
piszą w grudniu 1944.

Gdy w grudniu 1944 w wywiadzie dla "Sunday Times" premier rządu emigracyjnego
Tomasz Arciszewski stwierdza niefortunnie, że nie chcemy Wrocławia ani
Szczecina, Wojciechowski jest oburzony: niech premier mówi raczej, czego
chcemy...

W ostatnim dniu lipca 1944 profesor jedzie do Warszawy "do powstania", choć
jest mu przeciwny. Nie uczestniczy w walce, przez ponad tydzień zbiera
informacje. Na Starym Mieście chwytają go Niemcy; w Ursusie ucieka z pociągu
wiozącego cywilów do obozu w Pruszkowie. Kilka miesięcy później formułuje
program, który wytyczy działalność Instytutu Zachodniego.

W przeszłości wszystkie nonsensy życia polskiego - pisze - traktowano jako
wyraz woli Bożej. Gdy Polska ponosiła klęskę, mówiło się, że choć pobita,
odniosła zwycięstwo moralne. Rozkrzewiła się wiara w Polskę jako "Chrystusa
Narodów". Kompleks powstańczy każe Polakom rzucać się do walki bez względu
na skutki.

Więcej realizmu! Polska nie ma siły, aby odzyskać Kresy Wschodnie. Polityka
Rejtanów nie ma sensu.

Celem obecnej polityki powinno być "zlikwidowanie kleszczy niemieckich"
- pretekstu do ponownej agresji niemieckiej. To nasz dogmat: Niemcy są
naszym wrogiem numer 1. Nigdy nie wolno nam liczyć na trwałość jakichkolwiek
układów z nimi. Trzeba ustawić Polskę w nowych granicach - jak bastion;
tak by w razie konfliktu z Niemcami mogła liczyć na pomoc Rosji. Polska
musi z nią współdziałać.

- Instytut Zachodni powstał jako rezultat porozumienia grupy byłych endeków
z władzą, w istocie już komunistyczną, do którego doszło na jednej płaszczyźnie
- antyniemieckiej - mówi Jerzy Holzer. - Ten kompromis opierał się na przekonaniu
o nieodwracalności sytuacji Polski. Sprzyjała mu tradycja, do której nawiązali:
jeżeli jest wybór między Rosją a Niemcami, to wybieramy Rosję; to był powrót
do idei Dmowskiego. I na niesłychanie silnej wówczas antyniemieckości -
również komunistów - która znalazła wyraz w tym, że ta powstająca Polska
Ludowa stała się rzeczniczką rozszerzenia granicy na zachodzie i była tak
jednoznacznie antyniemiecka. Pomijam tu inne grupy endeków, jak choćby
Bolesława Piaseckiego, których źródła porozumienia z władzą były nieco
odmienne.

- Instytut stopniowo zgromadził grono poważnych naukowców i stworzył najlepszą
w Polsce bazę do zajmowania się problematyką niemiecką - opowiada prof.
Holzer. - Ale do 1989 r., z różnym nasileniem - w zależności od osoby dyrektora
- reprezentował z jednej strony badania niemcoznawcze, z drugiej zaś emocje
antyniemieckie. Z jednej strony odgrywał istotną rolę naukową, z drugiej
był instrumentem propagandy państwowej, w której skrajna antyniemieckość,
aż po Gierka, stanowiła stały element. O ile Wojciechowski reprezentował
jeszcze porozumienie grupy endeckiej o własnym obliczu z władzami, to później,
w kolejnym pokoleniu, następowało zespolenie tradycji komunizmu z tradycją
endecką.


Część III


W mieszkaniu Wojciechowskich w Milanówku pod Warszawą uderza cisza i pustka,
gdy 13 lutego 1945 roku odwiedza ich Edward Serwański, członek antykomunistycznej
Ojczyzny. Blada profesorowa siedzi skurczona w fotelu. Wojciechowski: -
Pojedzie pan ze mną do Osóbki-Morawskiego.

"Ach, to tak! Więc dlatego wszyscy pouciekali!" - myśli Serwański.

Profesor daje mu do przeczytania memoriał o Instytucie Zachodnim, który
chce przekazać Edwardowi Osóbce-Morawskiemu, premierowi Rządu Tymczasowego.
Zgłasza w nim "pełną gotowość współpracy z władzami".

Serwański: - Panie profesorze, jestem oficerem Armii Krajowej! Jestem z
Delegatury Rządu!

Wojciechowski, oparty czołem o framugę okna: - A ja to co!

"Kto dziś zrozumie tę scenę (...) - pisał po latach Edward Serwański, prawnik
i współorganizator Instytutu. - Więc jak tu tak od razu wskoczyć w Polskę
Ludową?".

Komuniści przejdą, polskość pozostanie

Mówi prof. Andrzej Sakson, dyrektor Instytutu Zachodniego: - Podejmując
decyzję o współpracy, wpadał automatycznie w konflikt ze swoim środowiskiem,
które było w tej kwestii podzielone. Niektórzy odbierali ją w kategoriach
zdrady. Wojciechowski brał na siebie odpowiedzialność za dalszy los środowiska
Ojczyzny, które bez tej jego decyzji byłoby skazane na unicestwienie. Dzięki
niemu Poznań znów stał się centrum myśli zachodniej.

Profesorowa podaje mężowi kapelusz, szalik, rękawiczki, laskę. Przez zasnute
śniegiem pola Serwański i Wojciechowski wloką się na Pragę. Profesor ma
za ciężkie futro, kuleje. Wreszcie Wisła, tłok na promie. Gdy wychodzi
z gabinetu premiera, nie zamienia z Serwańskim ani słowa.

Memoriał złożony premierowi przypominał w gruncie rzeczy - zauważa historyk
Zbigniew Mazur w pracy o Instytucie Zachodnim - "roszczenie przejęcia kontroli
nad poniemieckim mieniem kulturalnym oraz uzyskania znacznego wpływu na
politykę wobec ludności autochtonicznej, a także politykę zasiedlania ziem
nowo nabytych. Sporo".

Profesor odbiera 50 tys. zł na potrzeby Instytutu.

Zaledwie parę dni wcześniej pisał w liście do przyjaciela, językoznawcy
prof. Tadeusza Lehra-Spławińskiego: "Ostatnim półroczem czuję się tak wyczerpany,
że mam lęk przed pracą pionierską, która czekałaby nas na zachodzie".

Andrzej Sakson: - Dostał placet od premiera, bo rząd lubelski potrzebował
fachowców, którzy by legitymizowali nową władzę. Gomułka jako minister
ziem odzyskanych weźmie do swojego resortu wielu współpracowników Wojciechowskiego.

Wchodząc w mariaż z komunistami, środowisko Ojczyzny nie musiało dokonywać
- przynajmniej na początku - koncesji światopoglądowych - stwierdza Mazur
- i mogło podjąć działalność, o której słuszności było całkowicie przekonane.

Na zjeździe likwidacyjnym Ojczyzny latem 1945 r. powiedziano w referacie:
- Nieobecni nie mają racji. Nie zmienimy tego, co nam się nie podoba, narzekaniem
i uchylaniem się od pracy...

Na liście 62 pracowników Instytutu znalazło się 23 członków tej organizacji.

- W swym własnym mniemaniu zajęli postawę patriotyczną - mówi historyk Jan
Żaryn - słuszną z punktu widzenia długofalowego: komuniści przejdą, a polskość
tych ziem pozostanie.

Amerykański żołnierz policzkuje matkę

Rozmowy prof. Anny Wolff-Powęskiej, do wiosny zeszłego roku kierującej Instytutem
Zachodnim, z mężem prof. Eberhardem Schulzem, często dotyczą przeszłości.
Jej wiedza literacka o wojnie, naukowa i prywatna - zaczerpnięta z opowieści
rodzinnych - miesza się z jego przeżyciami. Wciąż kręcą się wokół zagadnienia:
czym była wojna? Jej stosunek do Niemców ewoluuje do dziś.

Jedno z pytań: - Jak zapamiętałeś dzień, w którym zostaliście wyzwoleni?

Odpowiedź ją zdumiewa. Bo Eberhard Schulz wcale nie mówi o uldze uwolnienia
od reżimu hitlerowskiego. Wrócił ranny z Ardenów, leży w łóżku. Do domu
wchodzi amerykański żołnierz, policzkuje matkę. Ten dzień wiąże mu się
z palącym wspomnieniem osobistej klęski.

Na zjazdach jego dawnej klasy gimnazjalnej z Getyngi Anna Wolff-Powęska
słyszy czasem od starszych panów: - Myśmy nie wiedzieli...

Nie może uporać się z tą odpowiedzią.

Czasem wyłania się z tych opowieści obraz chłopców, którzy szli na wojnę,
żeby wykazać swą przydatność dla ojczyzny. Trudno jej ten obraz skonfrontować
z obrazami martyrologii polskiej.

Rozważania, które nie mają sensu, ale jednak je toczą: co by było, gdyby
dostał powołanie na front wschodni? Jak by się zachował, gdyby mu kazano
rozstrzeliwać? Czy zdezerterowałby? Wybrałby własną śmierć?

- "Łaska późnego urodzenia" uwolniła mojego męża od odpowiedzi - mówi Anna
Wolff-Powęska.

Wojciechowski: Nie chcemy Niemców na naszej ziemi

Ulotka z 1945 r.: "Chłopi! Nie musicie już emigrować za morze. Chcecie chleba
- na zachodzie jest chleb. Chcecie ziemi - na zachodzie jest ziemia...".

Jarosław Iwaszkiewicz w pierwszym numerze "Życia Literackiego": "Odwrócenie
naszych drogowskazów na zachód może mieć zasadnicze znaczenie w kształtowaniu
się polskiej psychiki zbiorowej". Powrót Polski na ziemie zachodnie to
największe wydarzenie naszej historii nowożytnej, pisze.

Rok po kapitulacji Niemiec Zygmunt Wojciechowski wygłasza cykl odczytów
podczas Tygodnia Ziem Odzyskanych. Mówi, że kolejarz, który sprawnie ekspediuje
pociągi z Niemcami na Zachód, spełnia zadanie państwowe pierwszorzędnej
wagi. I milicjant, który nie dopuszcza do niepotrzebnych nadużyć. I kolejarz,
który przywozi tu polskich osadników. Nie mścimy się na Niemcach i nie
reprodukujemy ich metod. Nasze zadanie numer 1: nie chcemy, ażeby zostali
na naszej ziemi!

W 60. rocznicę powstania Instytutu Zachodniego przemawia Anna Wolff-Powęska:
osadnicy mieli odczuć, że "idą po swoje". Po doświadczeniach okupacji "łatwo
było odrzucić to, co obce, i przyswoić sobie mit odwiecznej polskości
tych ziem".

Wojciechowscy wynajmują piętro willi w Poznaniu przy Góralskiej 3. Dom znów
tętni życiem. Mieszkają tu z trójką dzieci, kuzynem, gosposią, przyjaciółmi
(rozbitkami ze Lwowa) i ich wujem aptekarzem...

Wspomina archeolog prof. Zofia Kurnatowska, jako studentka mieszkała wówczas
u profesorostwa: - Przy stole mówiło się wciąż o ogromnym wysiłku przyswojenia
ziem zachodnich. Profesor krążył po domu, dyktując stenotypistce artykuły.
Odnowił też wtedy kontakty naukowe z Paryżem.

Czasem nocuje u nich Tadeusz Lehr-Spławiński z Krakowa, jest prezesem Kuratorium
Instytutu. Wybuchają dyskusje językoznawców. Właśnie trwają prace nad nowym
nazewnictwem miejscowości. Lehr-Spławiński chce nazwy "Nisa" Łużycka. Kazimierz
Nitsch, prezes Polskiej Akademii Umiejętności, wołałby "Nysę". Lehr-Spławiński:
- Jeśli on chce Nysę, to my mu zrobimy Wąwel nad Wysłą.

W siedzibie Instytutu przy Chełmońskiego rozdzwonione telefony, stukot maszyn
do pisania, petenci potykają się o paki z książkami. Wrócił z obozu prawnik
Kirył Sosnowski; obejmuje dział wydawniczy i "Przegląd Zachodni". Karol
Marian Pospieszalski, prawnik i historyk, organizuje pracownię badań dziejów
okupacji hitlerowskiej. (Inicjuje serię wydawniczą "Documenta Occupationis".)

Dojeżdża z Warszawy wicedyrektor Instytutu - ekonomista i historyk gospodarczy
Andrzej Grodek. Z Anglii wrócił historyk państwa i prawa prof. Marian Z.
Jedlicki. Do grona uczonych, których skupia Instytut, dołączają prawnik
Seweryn Wysłouch, historyk Janusz Pajewski z Warszawy, historyk Gerard
Labuda. Poznań znów musuje.

Jesienią 1946 r. wyrusza w objazd Dolnego Śląska ekspedycja naukowa (jej
owocem będzie monografia tej krainy). Instytut pączkuje w nowe oddziały
i filie; ma stację naukową, dom pracy twórczej w poniemieckim zamku, własny
folwark na trzystu hektarach. Wydaje książki w ogromnych nakładach. Wprzęga
polską humanistykę do prac nad integracją ziem, które stanowią jedną trzecią
obszaru kraju. Walczy na pierwszej linii frontu ideologicznego.

Wojciechowski śle listy: do prezydenta Bieruta (próbom ubrania hitleryzmu
w szatę legendy trzeba dać odpór w postaci dokumentacji zbrodni hitlerowskich);
do Ministerstwa Administracji Publicznej (należy zorganizować wycieczkę
dla dziennikarzy anglosaskich, żeby zobaczyli, iż wysiedlenia odbywają
się w warunkach humanitarnych); do innych najwyższych władz (brakuje umiejętnej
propagandy na temat udziału Polski w wojnie); do MSZ (zagraniczne firmy
kartograficzne oznaczają ziemie odzyskane jako "tereny pod okupacją polską"),
i tak dalej.

"Klimat romantycznego uniesienia - wspominał po latach prawnik prof. Henryk
Olszewski - niewolny od narodowych czy wręcz nacjonalistycznych fascynacji
i przerysowań, przenosił się do gabinetów i do publikacji".

Osmańczyk: Odrzucić kartę antyniemiecką

Cykl tekstów Edmunda Osmańczyka zamieszczonych latem 1946 r. w "Przekroju"
był wołaniem o opamiętanie się. Czy nam się to podoba, czy nie - pisał
- trzeba odrzucić kartę antyniemiecką i ułożyć stosunki z Niemcami.

Co polskie, bezkrytycznie kochamy. Z pokolenia na pokolenie przenosimy mit
kawaleryjskiej szarży i "ofiary na ołtarzu Ojczyzny". W świecie liczy się
życie, nie śmierć. Zamiast cierpieć mesjanistycznie - weźmy się do pracy!
Sława przemija, bohaterstwo martwieje "w złotych literach kart historii".
Przykład Niemiec uczy, że "nawet niesława pierzcha wobec trwałości potencjału
pracy".

Nie łudźmy się - pisał - że naród niemiecki pozostanie obozem zadżumionych
w środku Europy. Tam krzyżują się interesy świata, a gdzie jest interes
- jest wola współpracy. Oni są skrzętni, zapobiegliwi, punktualni, gospodarni,
oszczędni, racjonalni. Te ich cnoty kwitujemy ironicznym uśmieszkiem. My
jesteśmy rozrzutni, lekkomyślni, bardziej skłonni do improwizacji niż do
organizacji, rozkochani w sobie. Liczymy, że rozbicie sąsiada wzmocni nas
samych. Ale "z cudzej słabości nie tworzy się jeszcze własna siła". Bojkotowanie
kilkudziesięciomilionowego narodu, "zbywanie go pogardą i nienawiścią (...),
nie da nam ani bezpośrednich korzyści, ani nie zyska nam dobrej opinii
w świecie".

- Społeczeństwo nie było mentalnie przygotowane na takie sądy, one wzbudzały
oburzenie - mówi prof. Andrzej Sakson.

Prof. Eberhard Schulz: - Czytałem w Niemczech polskie książki i gazety,
ale dopiero mieszkając w Polsce, zrozumiałem, jak głęboko w duszach Polaków
zakorzeniony jest mit historyczny. Tutaj nieustannie celebruje się rocznice
narodowe. Uderza myślenie, że Polacy są szczególnym narodem. Ja sprzed
wojny znam ideologię głoszącą, że naród ma w świecie misję do spełnienia...
Gdy się tu przeprowadziłem, spotkałem się z serdecznością, jakiej nigdy
w Niemczech nie doznałem. Ale też powiedziano mi, że jestem członkiem narodu
sprawców. Nikogo nie zabiłem i nie czuję się winny.

- W drugiej połowie lat 50. chodziłam do gimnazjum w Wągrowcu - opowiada
Anna Wolff-Powęska. - Byłam typowym wytworem tamtych czasów. O Niemcach
myślałam w kategoriach winy kolektywnej.

Dla Pana Boga, za Kościół

Sprawy w Warszawie profesor załatwia osobiście i w cztery oczy. Nigdy nie
dzieli się wrażeniami ze swych rozmów z partyjnymi dygnitarzami: Władysławem
Gomułką, Bierutem, Jakubem Bermanem, Edwardem Ochabem. Na nalegania syna
opowiedział raz o prezydencie: - Co trzecie słowo "panie... tego". I machnął
ręką.

W procesie politycznym w 1947 r. zostaje skazany na karę śmierci (złagodzoną
automatycznie na podstawie amnestii) jego przyjaciel, doktor filozofii
Józef Zieliński; wspólnie uczestniczyli we Lwowie w seminarium mediewisty
Jana Ptaśnika. Wojciechowski interweniuje u ich koleżanki z seminarium
Julii Brystygierowej, dyrektorki w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego.
Zieliński opuści więzienie po Październiku '56, już po śmierci profesora.

Opowiada córka Wojciechowskich Agnieszka Żurek: - Pamiętam poczucie zagrożenia
- zupełnie innego niż w czasie wojny - jakby coś się wokół nas czaiło.

Edward Serwański wychodzi po papierosy, jest marzec 1948. Służba bezpieczeństwa
uprowadza go z ulicy. Serwański opracował i wydał w Instytucie relacje
na temat zbrodni niemieckich popełnionych w czasie Powstania Warszawskiego.
Brystygierowa zapewnia Wojciechowskiego, że aresztowanie to pomyłka, jego
pracownik na święta będzie w domu. Serwański opuści więzienie we Wronkach
po trzech latach.

Wiosną 1947 r. Kirył Sosnowski jedzie z żoną do Gniezna na uroczystości
patriotyczno-religijne, nie mogą zgubić asysty agentów. Ubek sterczy tygodniami
przed ich domem przy ulicy Zbąszyńskiej. Cenzura coraz częściej ingeruje
w wydawnictwa. Sosnowski nie jest człowiekiem kompromisu, odchodzi z Instytutu
w styczniu 1948. Mówi do żony: - Jeżeli znów mam siedzieć w więzieniu,
niech to będzie dla Pana Boga, za Kościół.

Zabrali go w marcu 1949. W tym samym czasie aresztują Jana Jacka Nikischa,
byłego kierownika Ojczyzny.

Wszystkich trzech oskarżono o działalność antypaństwową, będą mieli wspólny
proces.

Prof. Wiesław Chrzanowski, były żołnierz AK, w 1950 r. siedział na Mokotowie
w jednej celi z Sosnowskim. Opowiada: - Sosnowski był wytworny i zasadniczy,
podkreślający elementy katolicko-polskie, całkowicie wrośnięty w sprawy
Poznania. Dla nich w dalszym ciągu dominująca była problematyka zachodnia,
było w tym coś partykularnego... Nie dezawuowali Wojciechowskiego z powodu
porozumienia z władzą. Uważali, że w czasie tej trudnej próby PRL-u trzeba
zrobić wszystko, żeby włączenie ziem zachodnich było trwałe.

Gdy tamci siedzą, Wojciechowski zatrudnia w księgowości Wandę Serwańską,
żonę Edwarda. Sprawuje dyskretną opiekę nad rodziną Sosnowskiego, jego
dzieci przyjmuje na wakacje do domu pracy twórczej w Osiecznej koło Leszna.
Na przyjęciu w Instytucie, krótko po powrocie Serwańskiego z więzienia,
profesor sadza go ostentacyjnie przy sobie.

- Bez mocnego wsparcia w Warszawie takie gesty, jak przyjęcie do pracy żony
wroga państwa ludowego, byłyby niemożliwe - mówi Andrzej Sakson. - Ale
musiał sobie zdawać sprawę z tego, że w pewnym momencie ta ochrona mu nie
wystarczy.

Zaklejano na noc drzwi pokoi w Instytucie papierowymi plombami. Pewnego
dnia Serwański skarży się dyrektorowi, że ktoś się wkrada do jego pokoju.

- Mój też jest otwierany - mówi Wojciechowski - i biurko też.

Wiosną 1949 r. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego podejmuje sprawę
o kryptonimie "Alfa". Dotyczy działaczy Ojczyzny. Interesują się nimi departamenty:
do spraw podziemia niepodległościowego oraz do spraw politycznych i Kościoła.
Bezpieka usiłuje wprowadzić agentów do Instytutu Zachodniego.

Zwiastun tego, że pozycja placówki się chwieje, pojawia się już w 1947 r.,
kiedy to mówi się o jej upaństwowieniu (dotychczas działa przy towarzystwie
naukowym). Wysycha rzeka dotacji. W maju 1948 Zygmunt Wojciechowski zwraca
władzom uwagę, że należy przerwać istniejącą w stosunku do Instytutu "psychozę
likwidacyjną", zwłaszcza teraz, kiedy Niemcy otworzyli w Getyndze Instytut
do spraw Wschodnich.

Wkrótce władze zlikwidują Ministerstwo Ziem Odzyskanych - mecenasa poznańskiej
placówki; resort Władysława Gomułki.

W miejsce junkra - chłop i robotnik

Politolog niemiecki Markus Krzoska: "Bezpośrednio po 1945 r. treści narodowe
i katolickie były dalece upowszechnione przy zasadniczej akceptacji ze
strony władz komunistycznych, co rodzić mogło wrażenie, że z tego może
powstać relatywnie samodzielny kierunek polityczny. Dla (...) Wojciechowskiego
oznaczało to, że (...) mógł planować utworzenie własnego centrum władzy
wokół poznańskiego Instytutu Zachodniego".

- Wojciechowski był tarczą dla wielu socjologów, historyków, prawników o
poglądach otwarcie narodowych, którzy w oparciu o Instytut Zachodni mogli
prowadzić uczciwe badania bez formalnego angażowania się po stronie rządzącej
monopartii - mówi historyk Władysław Bartoszewski. - To grono byłoby bez
tej niszy skazane na wepchnięcie w szpony PAX-u Bolesława Piaseckiego.

- Jednym z powodów, dla których w 1948 r. Władysław Gomułka został odsunięty
od władzy przez Bieruta, była jego próba unarodowienia komunizmu - opowiada
Jan Żaryn. - Odbywało się to, szczególnie wkrótce po utworzeniu PKWN, poprzez
związki z grupami uznawanymi za prawicowe bądź centrowe, dalekie od akceptacji
komunizmu przed wojną, vide środowisko "Dziś i Jutra" - tygodnika skupiającego
ludzi późniejszego PAX-u, skłonne do zrozumienia przemian powojennych.
Gomułka umiejętnie - w sensie propagandowym - włączał te autentyczne polskie
wrażliwości, jak choćby w sprawie ziem zachodnich i północnych, do swojego
programu.

- Oskarżenie Gomułki o odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne zawierało i
taki argument, że otacza się w ministerstwie endekami - mówi prof. Andrzej
Sakson. - Zaczęto się przyglądać Instytutowi, Zachodniej Agencji Prasowej,
Polskiemu Związkowi Zachodniemu. Komunizmowi w wydaniu stalinowskim ideologia
tych środowisk wydała się wroga. Były to środowiska obce klasowo, silnie
związane z Kościołem. Dlatego postanowiono je rozpędzić.

Władza ogłasza całkowite zintegrowanie ziem odzyskanych z resztą kraju (przedwcześnie).
W 1949 r. powstaje Niemiecka Republika Demokratyczna, uznaje granicę na
Odrze i Nysie. Polska gwałtownie rewiduje swoją politykę niemiecką. Według
nowej wykładni partyjnej ekspansja i nacjonalizm to cechy tylko klas posiadających;
lud niemiecki nastawiony był do Polski przyjaźnie. Oprócz Niemców faszystów
i imperialistów są też Niemcy demokraci i antyfaszyści... Z tą tezą kłóci
się dotychczasowy program Instytutu.

Wojciechowski - historyk, który dzieje Niemiec malował dotąd jednym kolorem
- teraz wycofuje się z poglądu o "dziedzicznej walce polsko-niemieckiej".

- Powstanie NRD powitał z entuzjazmem, bo ono zapewniało trwałość granicy
na Odrze i Nysie - mówi Henryk Olszewski. - Za cenę utrzymania tej granicy
i swojej roli jako jej strażnika był gotów na koncesje. Islam by przyjął
i bruderszaft ze Stalinem wypił, gdyby to gwarantowało obecność Polski
na ziemiach odzyskanych.

"Jesteśmy świadkami doniosłych przeobrażeń dokonujących się na terenie Niemiec"
- pisze Wojciechowski w artykule wstępnym w "Przeglądzie Zachodnim" jesienią
1949 r. Powstaje typ nowego Niemca. "W miejsce junkra wszedł na widownię
dziejową chłop i robotnik niemiecki, którego tradycje i naturalne tendencje
będą odmienne".

Ostrzega jednak: proces normalizacji obejmuje tylko strefę wschodnią. W
zachodniej nasila się niemiecki nacjonalizm - narzędzie imperialnej Ameryki
- a jego hasłem jest rewizjonizm w stosunku do naszej granicy zachodniej.

Będzie w różnych wariantach powtarzał tezę o postępowych tendencjach w NRD;
o ważkim wkładzie Niemców wschodnich do pokoju w Europie; i że w braterskim
stosunku z nimi - i w sojuszu z ZSRR - nastaje świt nowych czasów.

O NRD aż do upadku komunizmu będzie można pisać tylko dobrze, w myśl zaordynowanej
przyjaźni. Badacze będą unikali tego tematu jak ognia.

W grudniu 1949 Instytut śle list na urodziny Stalina. "Wielkiemu Budowniczemu...
Pogromcy... Przyjacielowi... Obrońcy... Wodzowi...". Ale władza Wojciechowskiemu
nie ufa.

Papieżowi wara!

Wiosną 1948 r. Pius XII, odpowiadając biskupom niemieckim na ich list, w
zawoalowanej formie porusza sprawę granicy zachodniej. "...Wyrażamy nadzieję,
że wszyscy zainteresowani mogliby spokojnie rozpatrzyć to, co zostało dokonane,
i cofnąć w tej mierze, w jakiej da się jeszcze cofnąć...". Papież nie potępia
wysiedleń Polaków do Generalnej Guberni dokonanych w czasie wojny, natomiast
wysiedlenia Niemców z ziem zachodnich uznaje za "bezprzykładne" - zawyżając
ich liczbę do 12 mln (wysiedlono 3 mln).

- Ten passus posłużył komunistom do ataku medialnego na Watykan - opowiada
Jan Żaryn. - Chodziło im też o poróżnienie Episkopatu Polski ze Stolicą
Apostolską. W chórze antypapieskim znalazł się również Wojciechowski. Wspólnie
z Tadeuszem Lehrem-Spławińskim, rektorem UJ, piszą list otwarty do prymasa
Hlonda - kopia trafia do Bieruta i Gomułki - z takim hasłem: wara papieżowi
od decydowania o tym, co polskie, a co niepolskie. List był utrzymany w
duchu dużej poprawności naukowej, ale wyraźnie wpisywał się w nachalną
nagonkę antykościelną.

"...Każda próba cofnięcia się z obranej przez wysiedlenie drogi - odpowiadają
dwaj profesorowie papieżowi - byłaby sprzeczna z polskim pojmowaniem rzeczywistości
i sprawiedliwości dziejowej".

Biuro Polityczne KC PPR śle w teren wytyczne, jak wykorzystać propagandowo
stwierdzenie papieża: uzmysłowić społeczeństwu jego antypolskość, uwypuklać
szkodliwość politykującego katolicyzmu, zyskać poparcie poważnych intelektualistów,
zmuszać katolików do publicznego zajęcia stanowiska, aby pogłębić pośród
nich ferment. "Głos Ludu" zwraca się do prasy katolickiej: "Czekamy na
odpowiedź - z kim idziecie?".

- Oburzenia nie trzeba było podsycać, ono było autentyczne i powszechne
- wspomina historyk prawa i ustroju prof. Jerzy Wisłocki, który właśnie
wówczas zaczynał studia w Poznaniu. - Społeczeństwo nienawidziło Piusa
XII za jego obojętną postawę podczas okupacji. Jeśli on zabierał teraz
głos w kwestiach polsko-niemieckich w ten sposób - to nas ogarniała najwyższa
wściekłość. Jednocześnie doskonale wyczuwaliśmy podteksty tej sprawy. Wiedzieliśmy,
że katolicy nie chcieli demonstrować, iż są przeciwko papieżowi - razem
z komunistycznym rządem.

Jan Żaryn: - Wojciechowski był niewątpliwie przeświadczony o tym, że broni
ziem zachodnich. Ta jego prostolinijność, z jaką nieustannie udowadniał
ich polskość, przysłaniała mu konteksty i sprawiała, że poddał się manipulacji.

- Nie uważam, że w tym wypadku był propagandystą PPR-owskim - mówi historyk
prof. Andrzej Garlicki. - Jego celem nie była walka z Kościołem. Był gotów
atakować Watykan i wszystkich, którzy podważali nienaruszalność granicy
zachodniej. W tej sprawie szukał sojuszników wszędzie.

Episkopat, "Tygodnik Powszechny", a także "Dziś i Jutro" - milczeli. Wreszcie
pod koniec maja Episkopat w orędziu do ludności ziem zachodnich zapewnia,
iż papież ma dla Polski "ojcowskie serce" i pełne zrozumienie. Dopiero
wtedy odzywają się środowiska katolickie: nie potępiają papieża, bronią
polskości ziem zachodnich. "Tygodnik Powszechny" tłumaczy w czerwcu: "Ojciec
św. był jednostronnie poinformowany. (...) A przyczyna leży w (...) braku
stosunków dyplomatycznych Polski ze Stolicą Apostolską".

- Do tych dwóch panów, profesorów Wojciechowskiego i Lehra-Spławińskiego,
mieliśmy stosunek krytyczny i niechętny - wspomina Stanisław Stomma, od
1946 r. członek redakcji "Tygodnika Powszechnego" i naczelny miesięcznika
"Znak", jeden z inicjatorów pojednania polsko-niemieckiego. Inny przedstawiciel
tamtego środowiska: - Nie kwestionowaliśmy ich dobrej woli, ale uważaliśmy
za ludzi miękkiego charakteru, którzy dają sobą powodować. Naszym zdaniem
Instytut Zachodni był manipulowany. Staraliśmy się trzymać od niego z daleka.

- Kiedy po 1989 r. objęłam Instytut, miał etykietę placówki komunistycznej
- mówi prof. Anna Wolff-Powęska. - Nikt ze środowiska "Znaku" czy "Tygodnika
Powszechnego" jeszcze wtedy by nas nie zaprosił.

W grudniu 1948 Wojciechowski wyraża w "Przeglądzie Zachodnim" poparcie dla
nowo powstałej PZPR. "Zjednoczenie Partii Robotniczych traktujemy jako
wyraz konsolidacji tych sił, które umożliwiły uzyskanie przez Polskę granicy
na Odrze i Nysie...".

Bierut czyta Dmowskiego

W swych artykułach wstępnych w "Przeglądzie Zachodnim" z 1951 r. profesor
z satysfakcją odnotowuje powołanie Polskiej Akademii Nauk i rychłe zastosowanie
w nauce metodologii marksistowskiej, bo "nauka nie może stać na boku".
Popiera przemianę "narodu burżuazyjnego" w socjalistyczny - "w ścisłym
związku z przesunięciem się granic Polski ku zachodowi". Kto się nie włączy
w ten proces, pozostanie "poza ramami nowo tworzącej się formacji".

"Naród socjalistyczny" - tego zwrotu użył właśnie Bolesław Bierut na plenarnym
posiedzeniu KC PZPR w lutym 1951. W czterogodzinnym referacie - wezwaniu
Polaków do jedności w obliczu zagrożeń ze strony amerykańskiego imperializmu
- prezydent użył słowa "naród" 130 razy, zaś nazwisko Dmowskiego i cytaty
z niego przywoływał 13-krotnie. Sala była zaskoczona: dotąd cytowano wyłącznie
klasyków marksizmu, a jeszcze niedawno tępiono "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne".

Historyk Marcin Zaremba tłumaczy tę woltę intencją "instrumentalnego wykorzystania
haseł narodowych dla legitymizacji dyktatury partii". "Postulat jedności
narodu w alercie przeciwko narodowym wrogom był zawsze jednym z najważniejszych
elementów ideologii nacjonalistycznej (widać, że Bierut bardzo wnikliwie
musiał czytać prace Dmowskiego!) - pisze Zaremba. - Zapożyczył również
od przywódcy Narodowej Demokracji pojęcie interesu narodowego , które
stoi bez wątpienia w sprzeczności z interesem klasowym ". Mobilizacyjne
zasoby systemu były na wyczerpaniu, stwierdza historyk, trzeba było powrócić
do języka propagandy z pierwszych lat powojennych; łączyć "wyselekcjonowane
treści narodowe z marksistowsko-leninowską historiozofią".

Wojciechowski w artykule "Spokojnie rozumując..." z tego samego roku podpisuje
się pod żądaniem władzy, by zlikwidować wreszcie stan prowizoryczny organizacji
kościelnej na ziemiach odzyskanych i mianować tam biskupów ordynariuszy.
"...Żądanie to (...) nie jest w sprzeczności z interesami katolicyzmu",
pisał, gdyż dzięki powrotowi Polski na zachód katolicyzm na tych ziemiach
się odnowił. Polska socjalistyczna wyciąga rękę "w kierunku współpracy
z czynnikami kościelnymi...". Stan prowizoryczny to jest "szczypta zachęty
do wojny".

- Pamiętam, że ten artykuł nie zrobił na mnie dobrego wrażenia - wspomina
historyk prof. Henryk Samsonowicz. - Choć trzeba przyznać, że Wojciechowski
kierował się dosyć mocno rozwiniętym zmysłem państwowym.

Oczywiście wybierali nacjonalizm

Przysłali po niego samochód z Warszawy. Jest wrzesień 1953. Wizyta u ministra
szkolnictwa wyższego trwa krótko. Wojciechowski wychodzi z zastygłą twarzą.
Synowi rzuca: - Chcą aresztować prymasa Wyszyńskiego... Powiedziałem, że
to krok nie do przyjęcia...

W drodze do Poznania milczy przez wzgląd na kierowcę.

Trzy tygodnie po aresztowaniu prymasa, w październiku, zamieszcza obszerny
tekst - apel w "Tygodniku Powszechnym" przejętym niedawno przez Bolesława
Piaseckiego. (Przewodniczącym nowego komitetu redakcyjnego jest prof. Tadeusz
Lehr-Spławiński.) Wojciechowski przestrzega przed wszelką próbą walki religijnej,
gdyż związałaby ona katolicyzm w Polsce z "politycznymi interesami katolicyzmu
niemieckiego". Ten zaś znajduje się w służbie imperializmu i rewizjonizmu.

Stosunki między Polską a Stolicą Apostolską ułożyły się źle - przyznaje.
"W Watykanie reprezentowana jest nie Polska, lecz emigracja. (...) Nie
zmieniło się też zasadnicze stanowisko Stolicy Apostolskiej w stosunku
do reform społecznych dokonujących się na terenie Związku Radzieckiego
i krajów demokracji ludowych. Tym samym jednak zarysowała się linia podziału
pomiędzy Watykanem a światem słowiańskim".

Niech społeczeństwo nie da się wciągnąć w próby zaburzenia spokoju wewnętrznego
kraju na tle religijnym - apeluje Wojciechowski. Różnice światopoglądowe
w Szczecinie są mniej ważne niż jego trwała przynależność do Polski. Nie
wolno zapominać o sprawie nadrzędnej - integralności państwa.

Do śmierci w 1955 r. Wojciechowski kilkakrotnie będzie publikował w zagarniętym
"Tygodniku Powszechnym" i tygodniku PAX-u "Dziś i Jutro". Zaś w wydawanym
przez Instytut Zachodni piśmie "Życie i Myśl" zamieści w 1954 r. głośny
szkic Piaseckiego "Zagadnienia istotne", w którym autor przekonuje, że
komuniści nie są wrogami religii, i wzywa katolików do "coraz szerszej
aktywności w obozie postępu". Rok później Stolica Apostolska umieści książkę
Piaseckiego oraz tygodnik "Dziś i Jutro" na indeksie książek zakazanych.

Historyk prof. Jerzy Holzer: - Odległość ideologiczna pomiędzy środowiskami
"Dziś i Jutra" a Wojciechowskiego była niewielka. I jedni, i drudzy mieli
poglądy nacjonalistyczne, uważali, że w istniejących warunkach trzeba się
pogodzić z dominacją ZSRR, być antyniemieckim. Przy wyborze pomiędzy racjami
Kościoła a nacjonalizmu jedni i drudzy wybierali oczywiście nacjonalizm
i nie dostosowywali się do poglądów hierarchów.

- Piasecki i Wojciechowski zajmowali zupełnie inne pozycje - mówi Andrzej
Garlicki. - Pierwszy grał wielką grę polityczną: chciał stać się pośrednikiem
między władzą a Kościołem, pozyskać Kościół dla władzy, zostać partnerem
dla Moskwy... Uważał, że jest predestynowany do kariery politycznej. Wojciechowski
karierę polityczną już zakończył. Walczył o utrzymanie za wszelką cenę
ziem zachodnich, bo gdyby nie one, to Polska zostałaby Księstwem Warszawskim.
I walczył o przetrwanie Instytutu.

Zaatakował mnie Adenauer

Inwigilację Instytutu utrudnia jego hermetyczność. Funkcjonariusze stwierdzają,
że nie mogą tam "nasadzić" agentury, bo Wojciechowski zatrudnia wyłącznie
swoich znajomków z Ojczyzny i otacza się przedwojennymi przyjaciółmi.

- Mój ojciec po powrocie z Anglii nie mógł dostać posady jako andersowiec
- mówi prof. Zofia Kurnatowska. - Zatrudnił go Instytut w księgowości.
Drugim azylem było Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk kierowane przez
Wojciechowskich. Oni trzymali rozmaite nici życia naukowego w Poznaniu.

Około 1952 r. pada rozkaz głębszego zainteresowania się służb bezpieczeństwa
osobą profesora. Z ich analiz wyłania się obraz przewrotnego despoty.

Rozbija się służbowymi samochodami; prowadzi wystawny tryb życia; kpi z
komunistów. Stworzył państwo w państwie, strukturę wyalienowaną z komunistycznego
aparatu władzy.

Jan Żaryn: - W ten sposób przygotowywano materiał na jego proces. Miała
to być postać o faszystowskiej i burżuazyjnej mentalności, wróg Polski
Ludowej. Wojciechowski mógł nie doceniać zagrożenia, bo był pewny, że władzy
komunistycznej jest potrzebny... Po ostatecznym - jak się zdawało - upadku
Gomułki w 1951 r., w okresie bierutowskim, i po powrocie Gomułki, czego
Wojciechowski już nie doczekał, hasło polskości tych ziem było wałkowane
w nieskończoność, a bez profesora i jego ludzi traciło na wiarygodności.
Gdyby głosili je tylko marksiści, nie miałoby takiego rezonansu w społeczeństwie.
Traktował siebie jako autentyczny autorytet - nie tylko wobec władzy, lecz
także opinii publicznej - i z tego tytułu mógł się czuć bezpieczniejszy.
Czy słusznie, to inna sprawa.

Wydział nauki i szkolnictwa wyższego KC PZPR zarządza kompleksową ocenę
działalności Instytutu. Wiosną 1952 r. dokonuje jej prof. Juliusz Bardach
z Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego.

Historię ziem odzyskanych bada się w Instytucie z nacjonalistycznego punktu
widzenia - stwierdza Bardach. Chociaż w pracach pisanych po "rozbiciu gomułkowszczyzny"
widać "chęć przestawienia się", nadal występują w nich akcenty nacjonalistyczne.
"Politycznie Instytut jest opanowany całkowicie przez grupę katolików,
których skupił wokół siebie prof. Z. Wojciechowski. (...) Partia nie ma
żadnego realnego wpływu na prace Instytutu". Wydawane przezeń czasopismo
"Życie i Myśl" bezkrytycznie popularyzuje literaturę katolicką. Jest "chemicznie
wyprane z wszelkiej tematyki związanej z życiem Polski Ludowej", należy
je zlikwidować. Bardach postuluje, by "stworzyć w łonie Instytutu grupę
partyjną".

Mówi prof. Gerard Labuda: - Bardach swoją ocenę napisał kulturalnie, tam
nie ma ataku personalnego.

Jego notatka staje się przedmiotem narady wydziału nauki KC PZPR. Padają
wnioski: ograniczyć dotacje, skierować na wicedyrektora człowieka lojalnego
i dyspozycyjnego, zakazać tłumaczeń publikacji Instytutu na języki obce,
zlikwidować sekcje, oddziały... Ta polityka wobec Instytutu to fragment
centralistycznej reformy nauki w Polsce i przestawiania jej na marksistowski
tor. Wkrótce Instytut zostanie oddany pod nadzór organizacyjny i finansowy
PAN.

Chcąc wykazać nieodzowność placówki, Wojciechowski wysuwa skuteczny dotąd
argument: znacznego nasilenia rewizjonizmu niemieckiego. "Adenauer (...)
w ubiegłym miesiącu tak ostro zaatakował Instytut Zachodni i mnie osobiście..."
- pisze do ministra szkolnictwa parę dni po cenzurce wystawionej placówce
przez Bardacha. Przejaskrawia. - Przejrzałem zachodnioniemiecki biuletyn
rządowy z tamtego okresu - opowiada Zbigniew Mazur - a kolega - wydawnictwa
Bundestagu. Śladu tego ataku nie znaleźliśmy. To było pokerowe zagranie;
bo jakże można wyrzucić człowieka, którego zaatakował sam kanclerz RFN?

Podobnym argumentem Wojciechowski usiłuje obronić przed likwidacją Poznańskie
Towarzystwo Przyjaciół Nauk. Byłby to krok politycznie szkodliwy, pisze
w memoriałach do partii, bo Towarzystwo broni polskości ziem zachodnich
przed dywersją niemieckiego imperializmu. PTPN ocaleje.

- W grudniu 1952 przesłuchiwano mnie we Wrocławiu - opowiada prof. Karol
Marian Pospieszalski - wypytywano o Instytut i Wojciechowskiego. Powiedziałem
mu o tym.

"Kwartalnik Historyczny" atakuje w 1953 r. "burżuazyjną i nacjonalistyczną
historiografię" Polski międzywojennej. Wymienia Wojciechowskiego wśród
tych historyków, którzy głosili hasła "imperialistycznej agresji przeciwko
Związkowi Radzieckiemu", aprobowali ucisk narodowościowy na ziemiach ukraińskich
i białoruskich oraz operowali frazesami o misjach dziejowych Polski. Syn
profesora napisał w "Przeglądzie Zachodnim" we wspomnieniu o ojcu, że był
to przejaw walki z "wojciechowszczyzną".

W teczce o kryptonimie "Alfa" meldunki agentów na temat dyrektora Instytutu
urywają się trzy tygodnie przed jego śmiercią.

Odbierają placówce folwark i dom pracy twórczej w Osiecznej. W siedzibie
przy Chełmońskiego wiosną 1953 r. PAN przejmuje dwa pokoje na parterze
i żąda trzech na piętrze. Dyrektor się zgadza. Brakuje pieniędzy na pobory
dla pracowników. Dyrektor żebrze w Warszawie. Stefan Żółkiewski, sekretarz
I Wydziału PAN, załatwia subwencję. Wojciechowski wylewnie dziękuje: "Byłem
już u końca moich sił fizycznych i umysłowych".

W dniu śmierci Stalina 5 marca 1953 siedzi w niebieskim szlafroku u szczytu
stołu w mieszkaniu na Góralskiej. Mówi z zagadkową twarzą do córek: - Zobaczycie,
za trzy lata nie poznacie świata... W Instytucie organizuje żałobne zebranie.
(Dwa miesiące później wyjdzie z więzienia zwolniony warunkowo Kirył Sosnowski).

Juliusz Bardach w liście z 2002 r. wyjaśniał Gerardowi Labudzie, dlaczego
ostatecznie władza nie pozbyła się Wojciechowskiego: "Liczono się, widząc
w nim reprezentanta poważnego odłamu prawicy (dawnej Narodowej Demokracji),
która podjęła współpracę z rządem...".



IV.



Tuż po wojnie rodzice Anny Wolff-Powęskiej, przyszłej dyrektorki Instytutu
Zachodniego, otworzyli w Wągrowcu sklep cukierniczy. Gdy pod koniec lat
40. poznański Instytut traci autonomię, Wolffowie tracą sklep i część mieszkania,
zostaje im jeden pokój.

Po studiach historycznych w Poznaniu Anna Wolff-Powęska pracuje jako nauczycielka,
są lata 60. W archiwach czyta do doktoratu "Strażnicę Zachodnią", organ
Polskiego Związku Zachodniego, najbardziej antyniemieckiej organizacji
tuż po wojnie. Zapamiętuje zdanie Andrzeja Szczypiorskiego z końca lat
40.: "Niemcy, aby żyć, muszą zabijać". (Pisarz po latach stanie się orędownikiem
zbliżenia polsko-niemieckiego). Ta retoryka nie dziwi jej i nie razi. -
Miałam przekonanie - opowiada - że Niemcy były i pozostaną największym
naszym wrogiem.

Będą tam panią werbować

Wiele lat później Wolff-Powęska napisze: "Przekonanie, że zbrodnie popełniali
obywatele Rzeszy tylko dlatego, iż byli Niemcami, na dziesięciolecia zdominowało
myślenie Polaków (...). Uwierzono we wrodzony zbrodniczy instynkt Niemców
i deprecjonowano cały ich dorobek cywilizacyjny, podważano zaufanie do
wszelkich przejawów ich myśli. Był to rodzaj klątwy rzuconej na przeszłe
i przyszłe pokolenia".

W 1969 r. dostaje pracę w Instytucie. Rok później Polska podpisuje z RFN
układ o normalizacji stosunków. Instytut wychodzi z okopów i otwiera się
na Zachód. W 1976 r. Anna Wolff-Powęska uzyskuje stypendium Humboldta.
Przed wyjazdem pracownik bezpieki poucza ją w kawiarni: - Będą tam panią
werbować... Podaje jej numer telefonu, pod który ma natychmiast zadzwonić
po powrocie. Wyrzuciła kartkę.

W Instytucie Nauk Politycznych na uniwersytecie w Bonn i na ulicach patrzy
na starszych mężczyzn podejrzliwie, jak na dawnych zbrodniarzy. Jest niechętna
i wszystko ją razi. Dopiero uczy się niemieckiego.

Jej opiekun naukowy, prof. Hans Adolf Jacobsen, badacz narodowego socjalizmu,
polityki zagranicznej Niemiec i historii niemieckiej myśli politycznej,
jest zaangażowany w tzw. Ostpolitik (za tekst o Katyniu ma zakaz wjazdu
do ZSRR i Polski). Zaprasza do domu stypendystów z Europy Wschodniej i
Ameryki.

- Zderzenie z inteligencją uniwersytecką odmieniło moje nastawienie i nauczyło
myślenia refleksyjnego - opowiada Anna Wolff-Powęska. - Byli niezwykle
życzliwi, świadomi swojej przeszłości, chcieli uporać się z problemem winy.
Otwierali nas na niemiecką literaturę, na świat. Stosowali politykę małych
kroków, żeby zbudować mosty między nami - poszczególnymi ludźmi. To była
wtedy jedyna możliwa droga zbliżenia.

Po jakimś czasie zapytała prof. Jacobsena, co robił podczas wojny. Odpowiedział,
że był w niewoli rosyjskiej.

Dopiero w 1989 r. mógł przyjechać do Polski, wygłosił cykl odczytów i odebrał
doktorat honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego. Dwa lata temu wręczył
swej uczennicy, dyrektorce Instytutu Zachodniego, swoje pamiętniki.

Zarzucił marynarkę na piżamę

Był coraz bardziej cierpki - wspomina w "Przeglądzie Zachodnim" ostatnie
lata Zygmunta Wojciechowskiego syn. Wymuszona polityczna bierność, tak
sprzeczna z jego temperamentem, obezwładniała go. Potrafił jeszcze podyktować
40 stron tekstu od razu, ale już pogrążał się w chorobie.

Lubił zbierać grzyby, ale teraz nie mógł się schylać. Pojechał z córkami
do Gniezna pokazać im katedrę. Wraca z trudem, z dworca biorą dorożkę.

Podarował córce Wandzie Biblię z dedykacją: "Jeżeli będziesz to stosować,
to będziesz dobrym człowiekiem".

Wanda i Agnieszka pamiętają, że gdy wyjadły bezy i bały się gniewu gosposi,
po jej powrocie z nieszporów ojciec wziął winę na siebie.

Poznański profesor przypomina sobie, że 2 tysiące złotych - czterokrotność
jego ówczesnego stypendium - jakie nieoczekiwanie wypłaciła mu kasa uniwersytetu
w połowie lat 50., pochodziły od Wojciechowskiego, choć ten nigdy się do
tego nie przyznał. Pomagał obiecującym studentom.

Żona sprowadziła fotografa, bo mówiło się o wyjeździe do Paryża i potrzebne
było zdjęcie. Profesor zarzuca marynarkę na piżamę; nie wierzy w ten wyjazd.

W czerwcu 1955 świętuje swój jubileusz. Opowiada prof. Henryk Olszewski,
prawnik: - Powiedział wtedy: "Ja się z Polską Ludową identyfikuję i za
jej los czuję współodpowiedzialny". Czy chciał zrobić władzy przyjemność?
On podsumowywał swoje życie. Myślę, że rzeczywiście identyfikował się z
polityką zagraniczną PRL. Dziś Marian Wojciechowski uważa, że jego ojciec
był szalejącym antykomunistą. Bzdura, to kłóciłoby się z jego pragmatyzmem.

Upomniał się na jubileuszu o prawo uczonego do swobody badań. "Byłem zdecydowanym
przeciwnikiem skoncentrowanych ośrodków naukowych opartych na zasadzie
władzy i podległości".

W swoich powojennych pracach badawczych nigdy nie zastosował terminologii
marksistowskiej.

Rozesłał jeszcze memoriały do KC PZPR, premiera, wicepremiera i PAN w sprawie
paraliżu wydawnictw naukowych (książka "jest wypreparowana przez tajne
i nie tajne recenzje" i nie budzi już żadnej publicznej dyskusji - co powinno
być ambicją każdej pracy drukowanej). I pojechał na wakacje.

W Osiecznej, dawnym domu pracy twórczej Instytutu, dostał ataku serca. Gdy
wynosili go na krześle do karetki, powiedział córce: - Już niedługo koniec.

Trzy dni przed śmiercią, w październiku, siedział w fotelu i śpiewał pieśń
pogrzebową po łacinie.

Każdy głupiec potrafi sprowadzić potop

W dniu pogrzebu Wojciechowskiego przedstawiciele PAN - Bogusław Leśnodorski,
Stanisław Arnold i Henryk Jabłoński - informują Gerarda Labudę, że wkrótce
Instytut Zachodni zostanie przejęty przez Instytut Historii Polskiej Akademii
Nauk. - A pan, jako kierownik Zakładu Historii Pomorza Akademii, dokona
tego przejęcia...

Prof. Labuda jest przerażony. Decyzja zapadła w Warszawie, ale odium spadnie
na niego. Zaczyna działać, póki nie otrzymał polecenia na piśmie.

Gdy w auli uniwersyteckiej trwają uroczystości pogrzebowe, Labuda pisze
pospiesznie w siedzibie przy Chełmońskiego program naprawczy Instytutu.
Odejść od tematyki ściśle historycznej... Badać bieżące przemiany zachodzące
na ziemiach zachodnich - migracje, zagospodarowanie, procesy socjologiczne...
Zająć się współczesnością państw niemieckich... Jest gotów akurat w chwili,
gdy goście wychodzą z auli. Jabłoński przebiega tekst wzrokiem. - To jest
propozycja do rozważenia - rzuca do Arnolda.

Gerard Labuda: - Ja wtedy napisałem, że trzeba marksizm wprowadzić do publicystyki
Instytutu. Jaki miałem wybór? Po nas choćby potop? Każdy głupiec jest zdolny
sprowadzić potop. Moja strategia była jasna: ratować Instytut.

W 1987 r. prof. Henryk Jabłoński powrócił do tych wydarzeń w liście do Labudy.
Śmierć Wojciechowskiego była ostatecznym sygnałem do ataku na Instytut
- pisał. "Twoja inicjatywa, wsparta przez innych Wielkopolan, spadła mi
wprost z nieba. (...) Nowa koncepcja dawała wyjście z kryzysu".

Wdowa po profesorze w notatkach napisanych krótko po pogrzebie i przekazanych
Instytutowi przypomniała testament męża: jego następca "nie może być z
"bractwa bojących", nadsłuchujących, skąd wieje wiatr chwilowej koniunktury".
Powinien mieć siłę moralną i żarliwość wobec podjętych obowiązków. I niech
nie przestawia "Przeglądu Zachodniego", organu naukowego Instytutu - dodaje
Maria Wojciechowska - na metodologię marksistowską zbyt hałaśliwie, tylko
stopniowo, bo spowoduje utratę zaufania społecznego do tej placówki.

Władze PAN zaproponowały kierownictwo Labudzie, ale profesor odpowiedział
wymijająco, że on dopiero ząbkuje... Miał żonę o "złym pochodzeniu" - margrabiankę,
dlatego trzymał się pracy naukowej i unikał stanowisk. Dyrektorem Instytutu
zostanie prof. Kazimierz Piwarski z Uniwersytetu Jagiellońskiego, badacz
dziejów Pomorza, Prus Wschodnich i Śląska, zaś Labuda - jego zastępcą.
Funkcję dyrektora przyjmie dopiero trzy lata po Październiku.

Kiedy po śmierci Wojciechowskiego obejmowali Instytut, placówka miała zaledwie
półtora etatu dla pracowników naukowych.

W 1958 r. prof. Gerard Labuda mówił na posiedzeniu w Komitecie Wojewódzkim
PZPR, że przed Październikiem wiele złego zrobiono w Instytucie; stosunki
polsko-niemieckie widziano w aspekcie dziesięciowiekowych zmagań. Z wiary
w antagonizm polsko-niemiecki nie wolno czynić perspektywy życia narodu.
Instytut nie może wdawać się w pyskówki z rewizjonistami. Najlepszą formą
walki jest solidne zagospodarowanie ziem zachodnich. W NRF też są siły,
którym zależy na pokoju z Polską. Należy informować o tym, co się tam dzieje,
jak tam ludzie żyją...

W 1963 r. wyjdzie pod redakcją prof. Labudy "Monografia Niemiec współczesnych".
Napisano w niej: "Losy dziejowe Polski kształtowały się zawsze pod wzajemnym
wpływem i w ścisłej zależności od dziejów Niemiec. Tak było w przeszłości,
tak jest obecnie, tak też będzie w przyszłości".

Mówi prof. Andrzej Sakson, dyrektor Instytutu Zachodniego: - Po Październiku
Instytut przeżywał drugą młodość. Gomułka uważał, że sprawa uznania granicy
na Odrze i Nysie ma fundamentalne znaczenie dla państwa polskiego; że układ
zgorzelecki z NRD nie rozwiązuje tej kwestii. Płynęły do Instytutu pieniądze,
a następcy Wojciechowskiego starali się wykorzystać koniunkturę. Zaczęto
stosować badania socjologiczne - w celach poznawczych, ale też ideologicznych
- w ramach walki z opinią, że Polska nie potrafi tych ziem zagospodarować.
Miały wykazać zakorzenienie ludności na ziemiach zachodnich. Podpisanie
z RFN traktatu w grudniu 1970 Gomułka potraktował jako ukoronowanie swej
polityki. Za Gierka przypieczętowano tezę o stuprocentowej integracji tych
ziem z resztą kraju, zgodnie z ówczesną atmosferą polityczną: oto budujemy
jednonarodowe, socjalistyczne społeczeństwo opierając się na zasadzie jedności
moralno-politycznej. Teza była fałszywa, bo badania terenowe wykazywały,
że integracja napotyka wiele problemów, ale - żeby "nie dostarczać wody
na młyn rewizjonistów" - trzeba było je zakończyć.

W takim dialogu uczestniczyć nie będziemy

- Wszystko, co robiliśmy, było pod nadzorem partyjnej jaczejki Instytutu
- wspomina Gerard Labuda. - Gdy jako dyrektor przyjmowałem gości, nazajutrz
przychodził ubek z KW i pytał mnie, co było przedmiotem rozmowy.

Według dokumentów Instytutu partia - jako "wykrystalizowany silny i prężny
trzon" - pojawia się tam około 1963 r. Podstawowa Organizacja Partyjna
omawia profil ideowy pracowników, wymowę ideologiczną wydawnictw. Komunikuje
dyrekcji, że ta ma informować o wszystkich sprawach o charakterze politycznym
i personalnym. Liczy "upartyjnienie" w radzie naukowej, kuratorium, wśród
profesury i szeregowej kadry i stwierdza, że rośnie. Następny po Labudzie
dyrektor, historyk prawa polskiego prof. Michał Sczaniecki (1961-64), jest
ostatnim bezpartyjnym i ostatnim wybranym demokratycznie. Komitet Wojewódzki
zmusi go do rezygnacji z funkcji przed upływem kadencji. Wydział nauki
KW stwierdzi później, iż Sczaniecki ignorował kolektyw partyjny i nie wyeliminował
z Instytutu "świętych krów", "przewodników wpływów ideologii klerykalnej"
powiązanych niegdyś z Wojciechowskim.

Kolejnym dyrektorem z wyboru - dopiero po upadku PRL - będzie prof. Wolff-Powęska.

W grudniu 1965 sekretarz POP Janusz Rachocki zwołuje masówkę w związku z
orędziem biskupów polskich skierowanym w listopadzie do biskupów niemieckich.

List przypominał na wstępie: Polska wyszła z wojny nie jako państwo zwycięskie,
lecz "krańcowo wyczerpane". Wśród Niemców też były ofiary, zauważali biskupi.
Rozumieją dobrze, podkreślali, że granica na Odrze i Nysie jest dla Niemiec
najbardziej "gorzkim owocem" ostatniej wojny, podobnie jak cierpienie milionów
uchodźców i wysiedleńców niemieckich. Ale te decyzje podejmowali nie Polacy,
tylko mocarstwa alianckie - stwierdzali z mocą. Dla Polski, pozbawionej
teraz wschodnich terenów, ziemie zachodnie są "sprawą egzystencji".

"...Wołamy: próbujmy zapomnieć! Bez polemik, bez dalszej zimnej wojny, ale
poprzez rozpoczęcie dialogu (...). Wyciągamy do was (...) ręce oraz udzielamy
przebaczenia i prosimy o przebaczenie".

Orędzie, zwłaszcza jego ostatnie zdanie, wywołało powszechny szok i wściekły
atak władz na Episkopat. Ruszyła kampania prasowa, akcja wieców i odczytów
kończących się nieodmiennie potępieniem biskupów.

Nie wiadomo, kto jest autorem rezolucji, którą pracownicy Instytutu mają
podpisywać na masówce. Orędzie wypaczyło fakty - napisano - posłużyło się
terminologią używaną przez koła odwetowe RFN. Pracownicy Instytutu - stwierdzano
- solidaryzują się z falą sprzeciwów społeczeństwa wobec tych sformułowań
orędzia, które usiłują wywołać w narodzie poczucie winy za skutki wojny.
"Niech nikt nie liczy na to, że tego rodzaju zabiegi naruszą jednolitą
postawę Polaków".

Historyk prof. Karol Marian Pospieszalski: - Nie byłem na tej masówce, choć
pracowałem jeszcze wtedy na etacie w Instytucie. Wezwał mnie wicedyrektor
do spraw administracyjnych i mówi: "Niech pan podpisze". Nie podpisałem.
W maju 1966 zostałem zwolniony.

Wśród kilku osób, które nie podpisały rezolucji, był też Edward Serwański,
współpracownik Wojciechowskiego jeszcze za okupacji, współorganizator Instytutu.

Prof. Jerzy Wisłocki pracował wówczas na Uniwersytecie Poznańskim. Mówi:
- W moim środowisku list wywołał ogromną niechęć do biskupów. Wielkopolska
odbierała go jeszcze ostrzej niż reszta Polski, bo ten region był wściekle
antyniemiecki. Przecież koniec wojny był tu przyjęty jako autentyczne wyzwolenie,
podczas gdy u nas, we Lwowie, jako zniewolenie.

W "Prawie i Życiu" oraz piśmie "Za Wolność i Lud" ukaże się na początku
1966 r. obszerna analiza prawna orędzia oraz odpowiedzi biskupów niemieckich;
autorem jest prof. Alfons Klafkowski, specjalista prawa międzynarodowego,
po Październiku rektor Uniwersytetu Poz-nańskiego, współpracownik Instytutu
Zachodniego, członek PAX-u. Interpretacja umów międzynarodowych zawarta
w orędziu "stanowi szkodliwą dowolność i jest sprzeczna z polską racją
stanu i wolą narodu" - pisze. Pogląd biskupów na temat "transferu ludności
niemieckiej" - Klafkowski nie używa słowa "wysiedlenia" - jest politycznie
szkodliwy. Co do przebaczenia: "...odpowiedzialność za zbrodnie przeciwko
ludzkości (...) nie może być regulowana przez dokumenty biskupie (...).
W tej sprawie nie może być mowy ani o zapomnieniu ani o przebaczeniu. Jest
to wyłącznie sprawa właściwego wyroku sądowego". Kończy tekst wytłuszczonym
akapitem: "W takim dialogu uczestniczyć nie będziemy...".

Po rocznym pobycie w Niemczech zachodnich wrócił tamtej zimy na Uniwersytet
Warszawski prof. Jerzy Holzer. Z entuzjazmem relacjonował w Instytucie
Historycznym pozytywne przyjęcie orędzia przez zachodnioniemieckie środowiska
intelektualne. Spotkał się z zarzutem, że uległ indoktrynacji niemieckiej.

Opowiada prof. Władysław Markiewicz, wówczas dyrektor Instytutu Zachodniego:
- Ludzie byli zbulwersowani, potępiali list z przekonaniem. Ja do dziś
twierdzę, że to był błąd Episkopatu. Ale byłem przeciwny podpisom pod potępiającą
rezolucją. Wezwano mnie na egzekutywę KW i zapytano, dlaczego nie zwalniam
tych, którzy nie złożyli podpisu. Powiedziałem, że jest wśród nich pani
Piętowa, znakomita główna księgowa, więzień Ravensbrck. A ja byłego więźnia
obozu koncentracyjnego nie zwolnię. Sam byłem więźniem Mauthausen... I
nie zwolniłem ich.

30 lat później, wiosną 1995 r., na specjalnej sesji Bundestagu i Bundesratu
w Bonn przemawiał polski minister spraw zagranicznych prof. Władysław Bartoszewski.
List biskupów nazwał aktem odwagi, gdyż to wyciągnięcie ręki do zgody znacznie
wyprzedzało "ówczesny stan świadomości historycznej i gotowości moralnej
większości Polaków".

- Orędzie wyrosło z ducha Soboru Watykańskiego II - mówi prof. Wolff-Powęska.
- Eksponując pojednanie między ludźmi jako fundament moralnego uzdrowienia
świata, autorzy listu uznali je jednocześnie za warunek nadziei na przezwyciężenie
nienawiści nagromadzonej w powojennej Europie. Dokument przekonywał, że
wierność zasadom ewangelicznym nie może oznaczać ślepoty w stosunkach międzynarodowych.
Jego mądrość polityczna polegała na wskazaniu, iż ten, kto inicjuje dialog,
musi być silniejszy moralnie. Chociaż autorzy orędzia ponieśli w wymiarze
doraźnym klęskę - bo nie wyznaczyło ono przełomu w stosunkach między społeczeństwami,
niedojrzałymi wówczas do dialogu - to jednak w dłuższej perspektywie okazało
się najbardziej dalekowzrocznym dokumentem. Odegrało historyczną rolę w
dziejach stosunków polsko-niemieckich. Jego rangę możemy ocenić w pełnym
wymiarze dopiero dzisiaj.

Wkrótce po awanturze związanej z orędziem przyjęto do Instytutu grupę około
dziesięciu bardzo młodych prawników, historyków i ekonomistów, był wśród
nich Zbigniew Mazur. Wspomina: - Mieliśmy być instrumentem rozbicia tego
środowiska, czego ja nie byłem świadomy. Potem przy wódce dowiedziałem
się, że mówiono o nas: "Hunwejbini przyszli nas rozwalić".

Wciąż podświadomy lęk

Pisze prof. Jerzy Holzer: "W propagandzie coraz głośniej pobrzmiewały tony
antyniemieckie, obok antysemickich i antyukraińskich. (...) Celowała w
tym znajdująca się w politycznej ofensywie narodowokomunistyczna frakcja
Moczara [w PZPR - red.]. Po liście biskupów Gomułka - przedtem bardziej
wstrzemięźliwy - zdecydował się dać zielone światło dla skrajnie nacjonalistycznych
ataków przeciw Niemcom. (...) Te tendencje doszły do szczytu w marcu 1968
roku (...). Wprawdzie w ówczesnej propagandzie główną rolę odgrywał antysemityzm,
usiłowano go jednak nobilitować tezą o rzekomym sojuszu między Izraelem
a Republiką Federalną. (...) Podczas kryzysu czechosłowackiego w 1968 roku
zarzucano czechosłowackim rewizjonistom , iż spiskują wespół z Republiką
Federalną. Udział polskich wojsk w najeździe na Czechosłowację uzasadniano
(...) też zagrożeniem polskiej granicy zachodniej, jeżeli doszedłby do
skutku sojusz między Czechosłowacją a Republiką Federalną".

- Byłem wtedy jednym z głównych informatorów Radia Wolna Europa - opowiada
prof. Władysław Bartoszewski - i szczególnie interesowałem się środowiskami
moczarogennymi. Na pewno takim środowiskiem był PAX. Ale Instytut Zachodni
nie dał się przekształcić w prostą ekspozyturę PAX-u.

Prof. Jerzy Wisłocki: - Nie czułem wtedy na uniwersytecie ani w Wielkopolsce
wątku antysemickiego.

- Wracałem z Węgier przez Czechosłowację parę dni po interwencji, jechaliśmy
kilkoma samochodami między czołgami rosyjskimi - opowiada prof. Henryk
Samsonowicz. - Pasażerowie samochodu z Wrocławia entuzjastycznie witali
radzieckie wojska. Bali się, że gdy Czesi otworzą granicę z Niemcami, zagrozi
to bytowi Polaków w zachodniej Polsce. Rewanżyzm niemiecki, jako element
propagandy politycznej, był ogromnym straszakiem dla osadników, którzy
zamieszkali w poniemieckich kamienicach. Ostatnio znów miewam takie rozmowy,
w których słyszę o potrzebie czujności wobec niebezpieczeństwa idącego
ze strony Niemiec. Przypuszczam, że ludzie na zachodzie Polski wciąż jeszcze
czują podświadomy lęk, iż nie są na swoim.

Cztery lata po Marcu, przy okazji rocznicy śmierci Gabriela Narutowicza,
profesor historii gospodarczej Witold Kula zanotował w dzienniku: "...
Demokracja wewnątrzpartyjna jest niemożliwa bez demokracji międzypartyjnej.
Gdyby monopartia chciała zastosować demokrację wewnątrz siebie samej -
wówczas (...) musiałyby powstać wewnątrzpartyjne BBWR i wewnątrzpartyjne
endecje. Czy wiedział o tym taki np. Zygmunt Wojciechowski, gdy stawiał
na współpracę w 1945 roku?

Pisałem też gdzieś, że faktycznie istniejąca struktura danego społeczeństwa
znajdzie wyraz w każdej monopartii, jaką by ona nie była. (...) Czy to
rozumieli endecy idący na współpracę w 1945, wrodzy Październikowi ,
entuzjastycznie wracający do współpracy w marcu ?".

Winy się nie dziedziczy

Pod koniec lat 60. Gerard Labuda i Władysław Markiewicz prowadzą w Ewangelickiej
Akademii w Berlinie Zachodnim pierwsze rozmowy na temat treści polskich
i niemieckich podręczników szkolnych. W 1972 r. powstaje wspólna komisja
(przewodniczącym polskiej grupy jest Markiewicz), która w ciągu kilku lat
opracuje zalecenia. "Nie chodziło nam o całkowitą zmianę zapatrywania na
historię stosunków polsko-niemieckich, bo to jest niemożliwe - wspominał
po latach Gerard Labuda - ale o to, by w podręcznikach (...) obecny był
punkt widzenia drugiej strony". Kilka razy inicjatywa wisi na włosku -
gdy dyskutuje się rolę zakonu krzyżackiego, kwestię wysiedleń...

- Ewolucja następowała bardzo powoli - opowiada prof. Anna Wolff-Powęska.
- Jeszcze na początku lat 70. jeden z naszych pracowników znalazł się na
marginesie z powodu pozytywnej recenzji jego pracy; recenzja ukazała się
w Niemczech zachodnich, co go dyskwalifikowało w oczach władz. Kiedy w
1978 r. rozpoczęła się dyrekcja Antoniego Czubińskiego, priorytet zyskały
tematy związane z rewizjonizmem niemieckim. To hasło dało nam się we znaki.
Starałam się uciekać w historię. Zadałam sobie pytanie: w jakim stopniu
nauka pomagała Hitlerowi w uzasadnianiu jego celów wojennych i całej ideologii?
Byłam porażona wynikami moich badań. Filozofia, prawo, geografia, historia,
socjologia - służyły Hitlerowi. Gdy weszłam w XIX wiek, okazało się, że
podręczniki w II Rzeszy już były przepojone tym, co później Niemcy nazwali
teorią niemieckiej ziemi kulturowej: tam, gdzie jest niemiecka krew, gdzie
Niemiec uprawia ziemię - wszystko jest niemieckie. Postawiłam tezę, że
mieszczaństwo niemieckie i niektóre kręgi inteligencji były przekonane
o wyższości kulturowej Niemiec i niższości Słowian dużo wcześniej, nim
nastał Hitler. To widać w podręcznikach, w powieściach. Dlatego tak łatwo
później uwierzyli...

Jej książka na ten temat - "Doktryna geopolityki w Niemczech" - ukaże się
w 1979 r.

Eberhard Schulz, późniejszy mąż Anny Wolff-Powęskiej, jako wicedyrektor
instytutu badawczego Niemieckiego Towarzystwa Stosunków Międzynarodowych
w Bonn nawiązuje w latach 60. kontakty z niemcoznawcami rosyjskimi i polskimi.
- Zarzucano mi zdradę własnego narodu, bo przecież uważano, że Polacy ukradli
terytorium niemieckie - wspomina. W tamtym czasie Polska jest dla Niemców
jedynie krajem nad Wisłą, który przejściowo administruje ich starą ojczyzną.

On przez pół wieku zajmuje się polityką wschodnią Niemiec. Drogą naukową
chce zrozumieć Polskę. Jej droga naukowa - poprzez niemiecką myśl polityczną
- doprowadza ją do zagadnień współczesności: transformacji w Europie Środkowo-Wschodniej,
pytań o możliwości oporu człowieka przed przemocą i dyktaturą, o szanse
ocalenia kruchych podstaw naszej cywilizacji. Pisała: "Demokracja i partnerstwo
polsko-niemieckie zobowiązują do otwierania ran historii, ale nie po to,
by moralizować, lecz żeby szukać prawdy, zrozumienia i dialogu. (...) Wina
nie ulega przedawnieniu, można ją jednak wybaczyć. Winy się nie dziedziczy".

Przez lata wymieniali publikacje naukowe. On skłonił ją, by zaczęła drukować
w niemieckich czasopismach. Potem spotkali się przypadkowo u prof. Hansa
Adolfa Jacobsena. I Eberhard Schulz spakował dobytek i przyjechał do Poznania.

Sienno pod Wągrowcem, listopad 2003. Na konferencji "Historia dla przyszłości"
Anna Wolff-Powęska i Eberhard Schulz mówią o małych ojczyznach. Tutejsza
młodzież uporządkowała cmentarze ewangelickie. Wyszperała stare kroniki
szkolne, z pomocą prof. Schulza odcyfrowała spisy niemieckich uczniów.
Poprzez zaprzyjaźniony z Wągrowcem Lneburg zaprosiła ich dzieci i wnuki.
Przyjechali. Wraz z premierem Saksonii, który pochodzi z sąsiedniej wioski.

- Bywałam w najwyższych gremiach polsko-niemieckich - mówi Anna Wolff-Powęska
- ale żadne spotkanie nie dało mi takiej satysfakcji, jak to w gminnej
szkole. Bo tam gołym okiem widać, jak ludzie bezinteresownie budują ufność
między sobą. Zgłaszają się do mnie mieszkańcy miasteczek i proszą o pomoc
w realizacji projektów polsko-niemieckich. Ja się powoli wycofuję z różnych
funkcji, ale w takie projekty będę się angażowała.

Zapomnieli o naukach Dmowskiego

Pod dyrekcją Antoniego Czubińskiego (1978-90) Instytut przeżywa czas "Solidarności",
stan wojenny i początki transformacji ustrojowej państwa. Prezesem kuratorium
Instytutu był wtedy prof. Henryk Olszewski. Opowiada: - Tam była gruba
warstwa partyjnych. Nie wszyscy byli nicponiami, ale wokół Wolff-Powęskiej
i Mazura rosła grupa opozycyjna wobec dyrekcji. Domagała się zmian demokratycznych
- gdy chodzi o struktury, i merytorycznych - w kwestii ujmowania stosunków
polsko-niemieckich.

- Nasz główny motyw nie był polityczny - wspomina okres po Sierpniu '80
Anna Wolff-Powęska - chcieliśmy, żeby w badaniach osadzić Niemcy na tle
sytuacji międzynarodowej; żeby była większa wolność badań... Przeczytałam
Jana Józefa Lipskiego "Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy" - ten esej dodawał
mi odwagi. Czas "Solidarności" nauczył mnie, żeby wyłożyć prosto swoją
orientację naukową i żeby bez względu na usytuowanie polityczne mówić głośno
prawdę.

W stanie wojennym Czubiński mówi Wolff-Powęskiej, że nie ma ona odpowiedniego
kręgosłupa, nie reprezentuje polskiej racji stanu. - W publikacjach czy
w wystąpieniach? - zapytała. Powołał się na doniesienia kolegów z NRD.

Uczestniczyła raz w roku w obowiązkowych konferencjach Instytutu Zachodniego
i Instytutu Stosunków Międzynarodowych w Lipsku. Zapraszała do domu naukowców
z NRD. Jej pierwszy mąż opowiadał dowcipy polityczne i psioczył na komunistów,
tłumaczyła na niemiecki wybiórczo. Trafił się wśród gości sekretarz partii,
który - jak się okazało po latach - świetnie znał język polski.

Tuż przed wyborami czerwcowymi 1989 r. odbywa się w Poznaniu, w atmosferze
euforii, pierwsze forum polsko-niemieckie. Udział biorą profesorowie Bronisław
Geremek i Krzysztof Skubiszewski; o stosunkach między obu państwami mówi
się po raz pierwszy nowym językiem. Prof. Wolff-Powęska ma wystąpienie
na temat: "Siedem grzechów polskiej polityki wobec Niemiec". Ktoś w Instytucie
zwraca jej potem uwagę, że to Polska ją wykształciła i Polska dała jej
stypendium.

Jesienią 1989 r. Wolff-Powęska przedstawia dyrekcji zbiór postulatów "Solidarności"
Instytutu. "Niemcoznawstwo nie może być dłużej wykorzystywane do legitymizowania
władzy PZPR i serwilizmu wobec Związku Radzieckiego" - napisali. Chcą odpartyjnienia,
lepszego dostępu do źródeł, szerszych kontaktów naukowych i żeby wyjść
ze skostnienia programowego - przed humanistyką polską otworzyły się możliwości
swobodnego rozwoju, nie wolno ich zaprzepaścić. Czubiński krzyczy, że zachciało
im się Geremków i Michników.

- Był chyba jedynym ideowym komunistą, jakiego spotkałam - wspomina Anna
Wolff-Powęska. - Trudno było mu pogodzić się z tym, co się w Polsce stało
w 1989 r.

Na walnym zgromadzeniu złożył rezygnację. Z okazji 50. rocznicy powstania
Instytutu w 1994 r. napisał w "Przeglądzie Zachodnim": "W zasadzie przyjęto
niemiecką wykładnię historii obu narodów, odrzucając tezę o Drang nach
Osten, relatywizując odpowiedzialność niemiecką za napaść na Polskę w 1939
roku (...), ograniczono dyskusję i badania na temat niemieckich zbrodni
(...). Zapomniano o naukach Dmowskiego, który przestrzegał, że im sąsiad
silniejszy, tym dla sprawy polskiej bardziej niebezpieczny". A w 60. rocznicę
Bronisław Geremek stwierdził, że Instytut, który był miejscem obserwacji
polskiej krzywdy, stał się miejscem dialogu.

Na pasku niemieckim

- Instytut miał dwóch wielkich dyrektorów, Wojciechowskiego i Wolff-Powęską
- mówi prof. Henryk Olszewski. - Ona miała charyzmę i poprowadziła placówkę
przez bardzo trudny czas lat 90. aksamitnymi metodami i żelazną wolą -
bez ofiar. Gdy obejmowała Instytut, nie było pieniędzy nawet na pensje...
Wydobyła go z zapaści i ustawiła w stronę pojednania z Niemcami.

Zbigniew Mazur: - Po Wojciechowskim pokutowała o Instytucie opinia, że to
zbiorowisko endeków; po Czubińskim - komuchów; a teraz - germanofilów.

Prowadził w latach 90. badania stosunku społeczeństwa do niemieckiego dziedzictwa
kulturowego na ziemiach zachodnich i północnych. Finansowała je Fundacja
Współpracy Polsko-Niemieckiej (utworzona w 1991 r., dysponuje częścią kredytu
Jumbo udzielonego Polsce przez RFN w połowie lat 70.). - Nikt mi tego nie
powiedział wprost, ale plotkowano, że płacą mi Niemcy - opowiada Mazur.
- Zdarzyło mi się w terenie usłyszeć, że Instytut chodzi na pasku niemieckim.

- To były pierwsze w Polsce prace o niemieckim dziedzictwie kulturowym -
mówi prof. Wolff-Powęska. - Nie chodziło nam o odwracanie historii, ale
o zrewidowanie naszego spojrzenia na historię, wypełnienie luki. Podjęliśmy
tematy wcześniej niebadane.

Instytut zaczął badać trzy nurty procesów: jednoczenie Niemiec, integrację
i dezintegrację na kontynencie europejskim oraz transformację ustrojowo-polityczną
w Europie Środkowo-Wschodniej. Tematyka niemcoznawcza nadal pozostała głównym
wątkiem badań. Pod redakcją Wolff-Powęskiej powstały prace: "Wspólna Europa
- mit czy rzeczywistość?" oraz "Polacy wobec Niemców. Z dziejów kultury
politycznej Polski 1945-1989". Z wykładami na wspólne konferencje zaczęli
przyjeżdżać do Instytutu niemieccy politycy i uczeni.

Andrzej Sakson: - Gdy granica zachodnia Polski została uznana przez zjednoczone
Niemcy, cały ten balast, który uniemożliwiał porozumienie, zniknął. Staliśmy
się organizatorem przedsięwzięć, które jeszcze do niedawna byłyby nie do
pomyślenia. Pierwsze konferencje o mniejszości niemieckiej w Polsce, o
wysiedleniach w aspekcie europejskim, na temat Kaliningradu - odbyły się
w Instytucie.

- Wiele osób zarzucało prof. Wolff-Powęskiej, że za daleko w tym pojednaniu
poszła - mówi Henryk Olszewski. - Była w Instytucie opozycja wobec jej
linii. Niektórzy widzieliby chętnie taką rolę Instytutu, jaką miał w swojej
kołysce - okna wystawowego polskiego nacjonalizmu - jak to napisał ktoś
w Niemczech.

Politolog Markus Krzoska w liście do mnie: "Instytut raczej cieszy się [w
Niemczech] wysokim szacunkiem".

Debatę w Sejmie w sprawie uchwały zobowiązującej rząd do sformułowania roszczeń
reparacyjnych wobec RFN z sierpnia 2004 r. Wolff-Powęska nazwała w "Gazecie
Wyborczej" żałosnym spektaklem. (W swej antyniemieckiej tyradzie prezes
PiS Jarosław Kaczyński stwierdził, że winni coraz dalej idących niemieckich
żądań są polscy publicyści i historycy, którzy opłacani przez Niemców mają
monopol na dyskusję o stosunkach polsko-niemieckich). Za poselską arogancję
i niefrasobliwość przyjdzie zapłacić całemu społeczeństwu, ostrzegła. "Hołubienie
pamięci agresywnej i rewanżystowskiej, konfrontacyjny charakter odpominania
może prowadzić do sytuacji, w której cała dramatyczna historia XX wieku
okaże się moralnie bezużyteczna".

Jej wystąpienie "Tygodnik Solidarność" skomentował, że oto działają pieniądze
niemieckie.

"Tacy polityczni gracze jak pani Steinbach i inni w Niemczech stają się
znani dopiero poprzez polskie reakcje (...). W aktualnych dyskusjach polsko-niemieckich
tekst p. Wolff-Powęskiej na temat debaty w Sejmie był bardzo pożyteczny"
- pisze w liście Markus Krzoska.

- Czułam potem naganę ze strony części środowiska intelektualnego - mówi
Anna Wolff-Powęska. - Uważam, że pisanie tylko naukowych tekstów, bez możliwości
wyciągnięcia wniosków dla praktyki politycznej i dla zwykłych ludzkich
kontaktów, byłoby bezproduktywne. Ja pytam: jeżeli odwrócimy się od Niemców,
to gdzie będziemy szukać porozumienia i rzetelnej współpracy, skoro z Rosją
też nie mamy najlepszych stosunków?

A bliźniego swego...

Widziała niedawno w telewizji sondaż z ulic Poznania: - Jaki pan ma stosunek
do Niemców? - Mógłbym do nich strzelać.

- Jak się ta spirala wrogości nakręciła? - zastanawia się Anna Wolff-Powęska.
- Większość z nas ma prostą odpowiedź: nakręcili ją Erika Steinbach, szefowa
Związku Wypędzonych, i Rudi Pavelka, przewodniczący Ziomkostwa Pruskiego.
Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. W naszych stosunkach
zaistniał efekt kuli śnieżnej. O cokolwiek się sprzeczamy, staje się to
sporem o przeszłość... Wystarczy maleńka iskierka i już idziemy na wojnę.

Rozumie, że trudno okiełznać ekspansję emocji, która towarzyszy rozmowom
o sprawach nabrzmiałych, dotyczących niemal każdej rodziny polskiej. Ale
dlaczego rozmowy zaczynamy zwykle od stwierdzenia: wy jesteście narodem
sprawców, a my ofiar? W takiej atmosferze nie można nic zbudować.

Paradoks, który ją zdumiewa: najbardziej wrodzy są działacze ruchu katolicko-narodowego;
jak się ma ich agresja do wartości, które deklarują?

Myślała, że wystawianie rachunków krzywd skończy się, gdy wymrą bezpośredni
świadkowie. Ale widzi, że następna - jej - generacja jest jeszcze bardziej
zacietrzewiona. I w Polsce, i w Niemczech.

Brakuje woli, uważa, aby usiadły wnuki z wnukami i powiedziały: musimy zbudować
coś pozytywnego, bo inaczej konflikty się spiętrzą i wybuchną.

Jest zdania, że Polenwitze szybciej zostaną wyparte przez dobre drogi niż
przez nowe centra pamięci. Zamiast głosić, że jesteśmy "pomostem", że Polska
ma wnosić do Europy wartości, zamiast aspirować do roli przerastającej
nasze możliwości - może starajmy się zachowywać wobec siebie i innych przyzwoicie
- proponuje.

Ostatnią książkę "A bliźniego swego... Kościoły w Niemczech wobec problemu
żydowskiego " zadedykowała mężowi. Z jej badań wynika, że wielu ludzi
dostrzegało groźbę antysemityzmu i niebezpieczeństwo, jakie niosą ustawy
norymberskie, lecz przez oportunizm, zwykłe ludzkie tchórzostwo i egoizm
odkładali interwencję na później. A potem było już za późno.

- Nie można czekać - mówi Anna Wolff-Powęska. - Trzeba mówić, gdy powstaje
zło. Bo kiedy już przyjmuje instytucjonalną postać i tężeje - jest za późno.

Dopada nas przeszłość

W latach 90. Instytut przeniósł się do nowoczesnego budynku ze szkła i marmuru
przy Mostowej 27. Prasa pisze, że to najbardziej ceniony ośrodek niemcoznawczy
w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej.

Nowy dyrektor prof. Andrzej Sakson specjalizuje się w badaniach mniejszości
niemieckiej w Polsce i społeczności Mazurów i Warmiaków. Zapowiedział kontynuację
drogi dialogu.

- Spotykam się z zarzutami - mówi - że reprezentujemy agenturę niemiecką.
Po drugiej stronie granicy niemieccy fundamentaliści twierdzą, że nadal
jesteśmy fałszerzami historii i nacjonalistami. Politycy instrumentalizują
kwestię niemiecką, usiłują na niej zbić kapitał polityczny. Gdy uczestniczyłem
ostatnio w programie w regionalnej telewizji, zapytano mnie, czy to prawda,
że Instytut finansują Niemcy. Nasz budynek sfinansowała Fundacja Współpracy
Polsko-Niemieckiej, z jej środków odbudowuje się w Polsce zabytki, wydaje
książki, korzystają z nich samorządy, naukowcy... Ale podskórnie funkcjonuje
opinia, że pracujemy za niemieckie pieniądze. My się bronimy naszą działalnością
i rzetelnymi pracami naukowymi, to jest nasze rozliczenie z podatnikiem.
Skończył się miodowy okres lat 90. w stosunkach polsko-niemieckich, teraz
przechodzimy do normalnych, poprawnych relacji, jak między Niemcami a Holandią
czy Niemcami a Francją. Czasem dopada nas przeszłość.

Prof. Klaus Zernack, promotor pracy Markusa Krzoski o prof. Zygmuncie Wojciechowskim,
radzi, by - badając stosunki polsko-niemieckie - zawsze pamiętać, że niemiecki
wschód jest polskim zachodem.

Korzystałam m.in. z książek: "Antenaci. O politycznym rodowodzie Instytutu
Zachodniego" Zbigniewa Mazura; " Ojczyzna 1939-1945. Dokumenty, wspomnienia,
publicystyka" pod red. Zbigniewa Mazura i Aleksandry Pietrowicz; "Gościńce
i rozstajne drogi. Opowieść rodzinna" Haliny Kiryłowej-Sosnowskiej; "W
kręgu myśli zachodniej. Wspomnienia i zapiski Wielkopolanina" Edwarda Serwańskiego;
"Polska myśl zachodnia w Poznaniu i Wielkopolsce. Jej rozwój i realizacja
w wiekach XIX i XX" pod red. Andrzeja Kwileckiego; "Stolica Apostolska
wobec Polski i Polaków w latach 1944-1958 w świetle materiałów ambasady
RP przy Watykanie" oraz "Kościół a władza w Polsce (1945-1950)" Jana Żaryna;
streszczenia książki "Fr ein Polen an Oder und Ostsee" Markusa Krzoski,
a także z publikacji Zygmunta Wojciechowskiego: "O nowoczesny polski obóz
państwowo-narodowy", "Program państwowy, kierunek narodowy i wychowanie
młodzieży", "Pełnia racji ideowej podstawą zjednoczenia", "Studia historyczne"
i in.

Magdalena Grochowska

Tekst pochodzi z portalu Gazeta.pl -
www.gazeta.pl
Agora SA
dol koniec ramki

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
dla panienek przestroga
Ewolucja placu zabaw Koncepcja przestrzeni zabaw dla dzieci w Europie i Stanach Zjednoczonych
Stanisław Staszic Żydzi Przestrogi dla Polski Rozdział
WYKORZYSTANIE STANDARDOW SERII ISO ORAZ OGC DLA POTRZEB BUDOWY INFRASTRUKTURY DANYCH PRZESTRZENNYCH
Stanisław Staszic – ostatnia przestroga dla Polski 00 [Boris NOSOW]
Grecja – przestroga dla Polski
Wykład Planowanie przestrzenne dla studentów
Praktyka przekonywania, czyli jak pozyskiwać zwolenników dla swoich racji i propozycji
Prawa ofiary przestępstw Zbiór przepisów dla poszkodowanych
dla dzieci 4

więcej podobnych podstron