Andrzej Zimniak
Miłosne dotknięcie nowego wieku
Wujaszkowi Brechtowi, wynalazcy okrętu o siedmiu żaglach i
czterdziestu armatach, który bierze kurs na Wyspy
Szczęśliwe, poświęcam
Gdy zmierzchało nad
kiczowatą zielenią pagórków, Gruba Berta
wcierała w skronie kroplę muzycznego olejku "Die Klassik von
Lotte Lenja" i rozpoczynała swój codzienny, prywatny taniec.
Wtedy wszystko wychodziło jej lepiej: na kolorowo potrafiła
wyobrazić sobie bombardowanie, pożary, walkę półnagich
najeźdźców z policjantami w wykrochmalonych koszulach,
rabunki na bogatych i pełne finezji gwałty na damach.
Krzyczała, śmiała się i skakała po kajucie, obijając się o
szafy i waląc kolanami w Uważny Monitor. Potem nagle stawała
przed lustrem i oglądała swój beczułkowaty tors i wielką,
kudłatą głowę. Wyglądała przez okno, zakrywała dłonią usta i
biegła do schowka. Grzebała w kieckach jak szalona, jakby od
tego zależało jej życie. Ubierała się w szeroką suknię
sięgającą podłogi, na głowę wciskała kapelusz z satynowymi
kwiatami, a w rękę brała małą torebkę z prawdziwej skóry. W
zamieszaniu mogła wyglądać jak prawdziwa pani, której
przytyło się po kilku ciążach.
Teraz nadchodziło najlepsze. Drzwi powinien wyważyć herszt
tych kochanych skurwysynów. Tak samo jak wczoraj,
przedwczoraj i trzy miesiące temu, nie poznawał jej w
przebraniu i od razu zabierał się do gwałcenia. Takiej
damulce przecież nie przepuści!
Berta zmagała się z nim oczywiście przed lustrem. Jedną ręką
zadzierała sukienkę, drugą ją obciągała. Wpychała dłoń pod
bieliznę, jednocześnie wymyślając napastnikowi od
najgorszych. I jedno, i drugie wychodziło jej zupełnie
nieźle. Potem, już po tym haniebnym uczynku, intruz
rozpoznawał ją i w chwili panicznej trwogi chciał się
zastrzelić. Klękał, bił się w piersi, takie szerokie i
owłosione, i przed śmiercią prosił o przebaczenie.
Oczywiście wybaczała mu, nie certoląc się zbyt długo, a on
stawał z pochyloną głową i pytał: na kim spośród mieszkańców
Stacji wykonać wyrok śmierci? Odpowiadała: na wszystkich!
Wtedy, zawsze w tym samym momencie, muzyka szczęśliwie
kończyła się, a ona szła do baru myć szklanki, zbierać pety
i przetykać kanalizację. I wysłuchiwać tych idiotycznych
dowcipów.
Tamtego dnia nie zdążyła dojść do najsmaczniejszego epizodu,
bo już podczas przepychanki przed lustrem ktoś otworzył
drzwi. Nie zamknęła ich na klucz, zresztą nigdy tego nie
robiła. Od samego początku nikt niczego u niej nie szukał.
Bluznęła, rzuciła się z pazurami. Ale to był tylko Adonis.
Grek, grajek, dupodajek. Taki fiut. Drobny, z talią kobiety,
śniadą cerą i długimi rzęsami, w sam raz dla amatorów.
Oficjalnie zatrudniony jako nadzmysłowiec. Wszedł jak
automat, z opuszczoną głową, powłócząc nogami. Pod pachą
targał nieodłączną gitarę.
- Czego? - warknęła, i tak dość uprzejmie.
- Tutaj jest najlepiej. Najcieplej, naj... spokojniej. Mogę
zostać?
Berta wytrzeszczyła oczy. W ciągu ośmiu lat rozmawiali
najwyżej kilka razy, on zajęty głównie rozdysponowywaniem
swoich wdzięków i śpiewaniem modnych przed laty piosenek,
ona kuflami i kieliszkami. Czub? Zboczony ze zboczenia,
czyli normalny z odzysku? Musiał być chyba potrójnie
zboczony, bo ona, Gruba Berta, tylko raz w życiu się
spodobała. Została wybranką rosłego psa z dziwnej rasy
włochatych buldogów, którego musiała zastrzelić, bo był
cholernie uparty.
- Siedź, jak chcesz. - Wzruszyła ramionami. - Ale ja idę do
roboty.
Ze złością zdarła z siebie przebranie, zwinęła w kłąb i
wcisnęła do szafy. Wychodząc trzasnęła drzwiami.
Szła wąskimi, zagraconymi korytarzami, nie odnawianymi od
czasu montażu. Za zakrętem był bar i sceneria jej życia:
szklanki, kufle, kieliszki. Fusy po kawie, szminka na szkle,
rzygocina na talerzu. Maszyna do zmywania zepsuła się pięć
lat temu i tak już zostało. Brak części. Niezupełnie, bo
częścią wyposażenia jest przecież ona, Berta.
Naładowana jak front atmosferyczny, z wściekłością
zaatakowała górę brudnego szkła. Chętnie by coś rozbiła, ale
teraz robili same nietłukące skorupy, do licha. Regulowała
temperaturę wody, gdy ktoś dotknął jej ramienia. Znów
Adonis, ta cholerna baba z wąsami.
- Mogę tu posiedzieć? A może... w czymś pomóc?
Tego już było za wiele. Odbiło mu zupełnie, czy tylko dostał
kosza od innego palanta? Nachyliła się i zasyczała:
- Zjeżdżaj stąd, gnojku, bo dostaniesz takiego kopa, że
umrzesz z głodu w locie na Matkę Ziemię!
- Ale... ja przepraszam... ja tylko... chcę posiedzieć -
jąkał się niemiłosiernie. Ja nic złego... ja się boję. Boję
się, bo ich jest tylu. I są źli, wszyscy. Ani jednego
przyjaciela.
- O czym ty ględzisz? - Berta aż zapomniała o złości. -
Tylko nie opowiadaj o swoich przyjaciołach, bo mdło się
robi!
- Och, przepraszam, ja nie mówię. Przy tobie jest lepiej,
mniej strachu. Nie wiem, ale tak jest.
- Do diaska, nijak nie idzie cię zrozumieć. Gadaj wreszcie
jak człowiek!
- Oni lecą gdzieś z pełnego kosmosu, dużo, mnóstwo, źli,
bardzo źli. Mówiłem Komendantowi, ale on mnie wyrzucił i
tylko się śmiał. Mówił, że idzie transport uranu dla Orbity.
Ale to nie tak, transport zawsze czułem inaczej, zupełnie
inaczej. Chcę być przy tobie, blisko. Mogę zmywać albo
nawet mogę zrobić ci dobrze, tak jak zechcesz. Tylko nie każ
mi iść.
Był jeszcze niższy od niej, więc patrzał w górę, patrzał tak
dziwnie jak nikt dotychczas. Jak dziecko oczekujące na
niesprawiedliwą karę. Wzdrygnęła się, ale jednocześnie
poczuła coś, co nie było przykrością. To coś wdzierało się
siłą w jej zamarły świat.
- Psia krew, spokoju nie dadzą - zaklęła. - Siadaj i nie
przeszkadzaj, i nie ględź trzy po trzy, bo słuchać tego nie
można!
Komendant brzydził się chemią, ale musiał wklepać w ucho
krem sensoryczny. Dopiero wtedy usłyszał słabą odpowiedź,
głos niknący w trzaskach wyładowań atomowego wodoru. Jego
końska twarz nie wyrażała niczego, tylko oczy miały
cierpiętniczy, malaryczny wygląd.
"...dowódca okręgu Transjowisza...ecjalne pasmo alarmowe..."
- Zgadza się! Natychmiast potrzebuję pomocy. Zbliża się
flota ośmiu okrętów osiedleńców New Age Opera albo może
transgwiazdowców pokoleniowych, nieważne. Stacja jest w
niebezpieczeństwie!
Trzaski odpłynęły jak fala cofająca się po żwirze, a w uchu
Komendanta odezwał się wyraźny głos.
"Kim jesteś?"
- Do licha! Już się przedstawiałem: Tychon, Stacja 23 na
Tytanie. Żądam pomocy!
"Skąd wiadomo, że flota jest inwazyjna?"
- Zażądali bezwarunkowej kapitulacji. Na wizji!
"Podaj współrzędne obcych obiektów".
Żel nawigacyjny był przygotowany. Tycho zanurzył w nim
czubek palca i ostrożnie potarł skroń. Znów napłynęły
trzaski, ale słowa dało się jeszcze zrozumieć.
"Mają do was około jednej doby drogi. Nic nie poradzę, mój
najszybszy okręt potrzebuje dwóch miesięcy, aby dotrzeć do
tamtego rejonu. Poddajcie się".
- Gówno! Sam dobrze wiem, jak zginąć, więc nie potrzebuję
światłych rad!
"To rozkaz. Sytuacja jest trudna, ale nie stanowi
precedensu. Poza tym opanujcie się, Komendancie".
- Możesz mi wskoczyć, generałku. Nie podlegam pod waszą
administrację, na szczęście jestem tylko geologiem -
stwierdził spokojnie, bo tak naprawdę nie liczył na pomoc.
Tylko cud mógł sprawić, że w pobliżu ćwiczyłaby jakaś
korweta.
Przerwał łączność i sięgnął po zmywacz.
Weszli do jej pokoju cichaczem, jakby robili coś
niedozwolonego, najpierw Berta, potem wślizął się Adonis.
Zapaliła światło i po raz pierwszy od ośmiu lat zauważyła
brud i bałagan.
Adonis objął ją od tyłu, przytulił. Ostry ból szarpnął jej
wnętrzności i ucichł, pozostało ciepło. Żachnęła się.
- Odwal się, gnojku. Nie chcę, żebyś mnie dotykał,
rozumiesz?
Było za późno. Za późno o dziesięć lat upokorzeń. Teraz
wszystko wydawało się śmieszne i głupie. Może nie powinno
się strzelać do psów?
Odepchnęła go i podeszła do Uważnego Monitora. Jeszcze nigdy
nie uruchamiała odbioru wizjostrady, wolała olejki muzyczne
albo melodramatyczne kremy, ale teraz dotknęła płytki.
Sensor obwąchał jej palec i rozjaśnił ekran, który wypełnił
się niemym tłumem.
Krzyknęła i zatoczyła się. Chwyciła Adonisa i zasłoniła się
nim, jakby to mogło pomóc w odwróceniu biegu czasu, w
retuszu przeszłości. Ale tamten uśmiechał się głupio,
opuszczając swoje powabne rzęsy.
- Dobrze mi z tobą - zamruczał. - Wiem, że oni chcą cię
kochać. Grzeję się przy twoim piecyku. Tu bezpiecznie.
Ekran zaludniały krępe, silnie zbudowane postacie o
nieproporcjonalnie dużych głowach i wyłupiastych oczach.
Byli tacy jak ona, Berta: takie same beczułkowate torsy,
identyczne kudłate łby, nawet mieli podobnie ukształtowane
twarze. Gdy zauważyli, że na nich patrzy, zaczęli pochylać
głowy, najpierw ci stojący z przodu, potem pozostali.
Rzuciła się naprzód i wyłączyła wizję, a potem odwróciła
monitor do ściany.
- To nic nie da - stwierdził Adonis. - Standardowa, stała
komunikacja.
- Chcesz powiedzieć, że mogli oglądać mnie od dawna?
- Jasne. Oni też. Ale oni dopiero od wczoraj pozwalają
oglądać siebie.
- A wy...? Ty też? Podglądałeś, świnio?!
- Nie, ja... nie. Skąd!
- Wynoś się.
Przypadł do jej kolan, objął je.
- Nie wypędzaj mnie, proszę. Tam za drzwiami jest tyle
nienawiści, czuję ją o tu, w głowie, jak tylko wyjdę. Ci
osiedleńcy bardzo nie lubią Komendanta i całej reszty.
Pewnie zrobią im coś złego. A wokół ciebie jest tak ciepło.
Daj mi być ze sobą, Berto.
Nikt nigdy tak do niej nie mówił. Nikt nie kładł głowy na
jej kolanach. Nikomu nie była naprawdę potrzebna, nikt nie
chciał z nią pobyć nawet przez chwilę. Wieczna zmarzlina
odtajała. Opuściła rękę i niezdarnie pogłaskała go po
włosach. Przytulił się jak pies. Widocznie takie jej pieskie
szczęście.
- Proszę usiąść wygodnie, może w tamtym fotelu, pani Berto.
Napije się pani herbaty? A może kawy z koniaczkiem?
Komendant spacerował wielkimi krokami po gabinecie. Nawet
nie usiłował ukryć zdenerwowania.
- Nie pijam takich świństw.
Berta przysiadła na brzeżku fotela na wprost ciemnej tafli
monitora. Patrzyła nieufnie za wysokim mężczyzną, od którego
na kilometr czuć było starym capem. Już nie raz pytał ją,
czy kochanków wynajmuje na godziny czy na minuty i co jej
rodzice robili w cyrku. I nigdy nie mówił do niej "pani".
- Pani Berto. Ma pani do wypełnienia szczytny obowiązek
wobec nas wszystkich, a także wobec siebie.
- Zaraz, zaraz. - Potrząsnęła głową. - Pan mi płaci pensję,
a ja wykonuję swoje obowiązki. Wszystkie i jeszcze trochę.
Na dziś nie mam nic do odpracowania.
Zatrzymał się, górował nad nią jak wieża. Myślała, że
krzyknie albo nawet uderzy.
- Myślę o czym innym, droga pani. O obowiązku moralnym.
- Nie mógłby pan mówić po ludzku? W barze już pewnie
zabrakło szklanek.
Sapnął ze złością, ale zaraz opanował się i rozpoczął spacer
w głąb pokoju.
- Dobrze. Czy pani kiedyś komuś pomogła? No, pożyczyła
pieniędzy, zaprowadziła do lekarza, poradziła w trudnej
sytuacji?
Wzruszyła ramionami.
- Nikt nigdy o nic takiego mnie nie prosił.
- No więc ja teraz panią proszę - wypalił w śmiesznym
półobrocie. - Rzecz jasna, będę pamiętał o sprawie. Na
przykład przy rozdziale nagród.
- Aha. A teraz chce pan pożyczyć parę groszy?
Tychon jęknął i uniósł obie ręce. Mógł naprawdę budzić
litość.
- Kobieto, dlaczego tak wszystko utrudniasz? Przecież ja
chcę także twojego dobra. Nie zawsze byłem sympatyczny, ale,
uwierz mi, nie zawsze mogę być taki. I nie tylko wobec
ciebie.
Nie odpowiedziała. Miała już dosyć tej rozmowy i chciała
zaszyć się za kontuarem swojego baru, być wreszcie sam na
sam z brudnymi talerzami i kieliszkami. Może na zaplecze
przyjdzie Adonis?
- A więc do rzeczy - mówił dalej wysoki, przebiegły
mężczyzna. - Od pewnego czasu obserwujemy grupę
nowoosiedleńców, którzy zbliżają się do nas w nieznanych,
ale chyba niezbyt przyjacielskich zamiarach. Oni także
obserwują nas od dawna, a ty, Berto, jesteś traktowana ze
szczególną uwagą. Najpierw myślałem, że wzięli cię za kogoś
innego, ale od wczoraj jestem z nimi w bezpośrednim
kontakcie. Oni śledzą cię i... darzą cię szacunkiem, tak
można by to ująć.
Berta zaczerwieniła się i pochyliła twarz. Czy ten skurwiel
zawsze będzie mógł kpić z niej bezkarnie?
Tychon podszedł i usiłował położyć jej dłoń na ramieniu, ale
odsunęła się jak od zarazy.
- Berto, nigdy nie mówiłem poważniej niż teraz. Wszyscy
jesteśmy w niebezpieczeństwie, ty także. Póki możemy,
spróbujmy zaradzić złu. Chociaż wątpię, czy to odniesie
jakikolwiek skutek, spróbuj z nimi porozmawiać. Musimy dbać
o nasz wspólny dom.
Wyprostowała się, zacisnęła wargi.
- Dobrze. Teraz, zaraz!
Ekran zamrowił szkaradnymi postaciami.
- Chcę mówić z waszym przywódcą! - Berta bezwiednie
podniosła głos.
Efekt był piorunujący. Pierwsi w szeregu, którzy na jej
widok zaczęli pochylać głowy, padli na kolana. Wśród
stojących dalej powstał bałagan: jedni klękali, inni chcieli
uciekać. Do przodu przepchnął się niski grubas i skłonił się
do ziemi.
- Jestem Arisz Pierwszy. Lecimy do Ciebie, Pani.
Berta wytrzeszczyła oczy. Nie mogła złapać powietrza.
- Do mnie?! - wykrztusiła.
- Tak, Pani. Ostatni Prorok zmarł wczoraj. Dobrze znał Twoje
imię, Pani.
- Zaraz, zaraz - wtrącił się Tychon. - Przybywacie po nią?
Chcecie ją zabrać?
Arisz wskazał na stojącego obok, tamten poszukał wzrokiem
kogoś następnego. Dopiero czwarty w tej sztafecie
odpowiedział, patrząc gdzieś w bok.
- Jak na szatański pomiot rozumujesz zadziwiająco
prawidłowo, Tychoju. Tak, lecimy do Niej.
- Więc weźcie ją sobie! Już, zaraz, natychmiast! Za pięć
minut wysyłam ją wam w sondzie kartograficznej!
Berta odruchowo zerwała się z fotela i rozejrzała, jakby
chciała uciekać. Komendant zaśmiał się krótko, szczekliwie.
Ze Stacji nie było ucieczki, zielone landszafty namalowane
zostały na podświetlanych szybach.
- Nie!! - krzyknął osiedleniec. - Lecimy także do ciebie,
Tychoju - dodał już spokojniej, aż zbyt spokojnie. -
Ostrzegam wszystkich synów szatana: kto tknie Panią,
poniesie karę o najwyższym wymiarze. Oczywiście w naszym
rozumieniu. Nikomu także nie radzę próbować ucieczki
kapsułą, bo czas przeżycia w czymś takim jest krótki.
Cholernie krótki.
Komendant zbladł, po policzku przebiegł mu nerwowy tik.
Zwrócił się do Berty:
- Powiedz coś, ma miłość boską, przecież po to nawiązaliśmy
łączność!
- Wszystko zostało już powiedziane - odparła spokojnie.
Podeszła pod sam monitor i zwróciła się do wpatrzonego w nią
tłumu: - Przybywajcie. Czekam na was od lat.
W barze było pustawo: pod sztucznym oknem uranolog
obściskiwał studentkę krystalografii, a w kącie jak zwykle
zapijał się energetyk Udo. Kelnerka Liza miała obfity okres,
więc Berta dyżurowała za kontuarem i musiała obsłużyć
doktora Kurta, który właśnie wdrapał się na stołek przy
bufecie. Doktor był felczerem weterynarii, ale żaden
prawdziwy lekarz nie dał się ściągnąć na to zadupie, z
którego Słońce wyglądało jak gasnący pet.
- Cześć Berta - zagaił. Postanowił być poufały. Raptem
wszyscy stali się przyjacielscy i poufali.
- Co podać?
- Kawę. Co myślisz o tym wszystkim?
- Niby o czym?
- Co ty, Berta. Nie bocz się na mnie. Przecież zawsze
byliśmy dobrymi znajomymi, no nie?
- Jeszcze jak. - Postawiła przed nim parującą kawę. - Coś
jeszcze?
- Ciekawe, na co jesteś im potrzebna. Tym njuejdżoperom.
Widzisz, moja droga, w tej Stacji od lat masz swoje stałe
miejsce, zapewnione środki utrzymania, znajomych, lepszych
lub gorszych, ale zawsze jakichś. Tamtym z góry jesteś do
czegoś potrzebna na już, na zaraz. Co będzie potem? Podobno
u nich nie obowiązują żadne ludzkie prawa, to zdziczałe,
wynaturzone komuny, potomkowie skinów i satanistów.
- Tychon pana nasłał?
- Co ty, Berta, przecież byliśmy po imieniu. Nie pamiętasz?
- Czego chciał?
- Sam przychodzę, nikt mnie nie przysyłał. Trzeba pogadać,
sprawa jest poważna.
Brzęknęła szklanka, Berta obejrzała się na salę. Geologowie
świdrowali ją wzrokiem, energetyk też odstawił flaszkę i
patrzał. Wzruszyła ramionami.
- Też tak uważam. Ale ja niczego nie chcę. Od nikogo.
Kurt oblizał wargi. Na jego kanciastej twarzy znać było
wysiłek, z jakim dobierał słowa.
- Przecież... wezwałaś ich. Transmisja szła na całą Stację.
- Aha, świetnie. Drugiej rozmowy nasz miły Komendant już nie
transmitował.
- Była druga?
- Kazałam im się wynosić. Powiedziałam, że ich nie chcę i że
z nimi nie polecę. Albo żeby wzięli mnie z kapsuły. Albo z
platformy wiertniczej. Mówiłam też, żeby przylecieli kiedy
indziej, bo jeszcze nie jestem gotowa. - Podniosła pięści do
skroni.
- No tak. - Kurt bawił się łyżeczką, ale nie potrafił
opanować drżenia palców. - Można powiedzieć, że
przedstawiłaś im sporo wariantów. Co oni na to?
- Kłaniali się. Pytali, czy teraz bardziej mnie męczycie niż
dawniej, i kiedy przebrała się miara. Nie ma z nimi
normalnej rozmowy.
- Może warto spróbować jeszcze raz? Jeśli te wyrzutki tu
wtargną, wystrzelają wszystkich, a ciebie zarżną na ofiarę
dla diabła!
- A dajcie wy mi wszyscy spokój, i ci z góry, i z dołu! Czy
nawet tak daleko od Ziemi nie można znaleźć odrobiny ciszy,
wszędzie musi docierać wasza cholerna złość?! - krzyknęła na
całe gardło, do niego i do tamtych na sali, co przyszli
poudawać. Rozejrzała się, cofnęła głębiej za kontuar. Znała
przecież swoje miejsce. Miejsce przy zlewie.
- Uspokój się, Berto, ja nie chciałem - mitygował Kurt,
wykonując uspokajające ruchy dłońmi. Nie mógł powstrzymać
szybkiego spojrzenia w górę, na sufit. - Przecież zawsze
byliśmy dobrymi znajomymi. Nie zapomnij o tym!
Wreszcie wróciła Liza i Berta z ulgą uciekła na zaplecze.
Tam czekał Adonis.
- Berta...?
Leżeli obok siebie, dotykając się tylko ramionami. Oddychali
ostrożnie, obawiając się spłoszyć tę chwilę.
- Nie śpię.
- Czy kiedyś... kogoś lubiłaś?
Zaśmiała się. Jej śmiech podobny był do kaszlu.
- Miałam szczęście do zwierząt. Mnie polubił pewien pies,
można nawet powiedzieć, że pasowaliśmy do siebie urodą, a ja
kiedyś zakochałam się w kocie. Takim dzikim, który
przybłąkał się do Instytutu. Pieściłam go i karmiłam
śliwkami w czekoladzie. To był mój Maciuś.
- Pamiętasz rodziców?
- Nie znałam ich. Nie wiem, kim są lub byli.
- Może jesteś tubiczką?
- Zwariowałeś?
- A co w tym złego? Tak naprawdę to nie wiadomo, co kto ma w
środku i skąd. Chodzą słuchy, że njuejdżopery to tubiczki,
odporne na białaczkę kosmiczną. Wyhodowali ich i wypuścili.
Dla tych mądrali z Ziemi nie jest ważne, co robią ich
probówczaki, ważne jest, żeby badać ich przeżywalność w
otwartym kosmosie. Są podobni...
- Przestań ględzić byle co! Sensacyjki, psia kość!
- Nie złość się, Berta, przecież już nic nie mówię. Tak
ludzie gadają, pewnie głupoty. Kto dojdzie, kiedy każdy ma
swoją prywatną prawdę.
Chwilę leżeli w ciszy. Ciepło w miejscu styku ich ramion
każde odbierało zupełnie inaczej, ale oboje znów
wstrzymywali oddechy.
- A ty?
- Co ja?
- No, lubiłeś kogoś?
- Taak... jeśli chcesz o tym mówić.
- Chcę. Powiedz.
- Wiele razy, to były przygody. Takie podniecenie, jak po
szprycy. Za każdym razem bałem się, że się nie spodobam czy
źle wypadnę albo byłem piekielnie zazdrosny. To męczy, ale
kiedyś miało swój sens. Teraz grzeję się w twoim cieple,
jestem spokojny. Tak jest lepiej. Dużo lepiej.
- Co to znaczy: kochać?
- Mieć kogoś jedynego, nie do wymiany, i lubić go za to, że
jest właśnie taki, jaki jest, bez ulepszania. Zobacz, jak
my...
- Cicho. - Położyła mu dłoń na ustach. Były suche i gorące.
Wtem dalekie tąpnięcie wstrząsnęło Stacją, jęk metalowych
grodzi rozpełzł się po całej konstrukcji. Adonis ścisnął
Bertę za ramię z taką siłą, że krzyknęła.
- To oni - powiedział zachrypłym głosem. - Zaczęło się.
Drzwi otwarły się z hukiem i do pokoju wpadł Tychon. Chwycił
Bertę za ręce i siłą wywlókł na korytarz.
Okręt osiedleńców New Age Opera wystrzelił czterdzieści
chemicznych armat, które precyzyjnie dotarły nad cele i
pokazową salwą zniszczyły główne układy sensoryczne Stacji.
Wtedy okręt usiadł tuż obok i wysunął pneumatyczny korytarz,
usztywniony przez wewnętrzne ciśnienie, którym przebił
ścianę kopuły mieszkalnej nie powodując jej
rozhermetyzowania. Osiedleńcy natychmiast rozpoczęli
penetrację.
Pierwszy padł administrator Jurgens, który wyszedł naprzeciw
przybyszom, aby z nimi porozmawiać. Jego rdzeń pacierzowy
rozpuścił się w ciągu ułamka sekundy po ataku enzymatycznym.
Drugą ofiarą była sprzątaczka Angelica; ukryła się w
ubikacji i tam dopadł ją gaz rozweselający. Udusiła się po
podręcznikowych trzech minutach bez powietrza. Potem zginęli
na posterunku trzej hydraulicy, wyznaczeni do obrony
czynnej. Usiłowali strzelać na wprost z laserów
geologicznych, ale patrząc przez rozpylony anizotropowy gaz
organiczny ulegli złudzeniu optycznemu i tylko rozpruli salę
konferencyjną. Dopadły ich zmutowane trzysekundowe bakterie,
które przed samounicestwieniem potrafiły zamienić życiodajną
krew ofiary w jeden gigantyczny skrzep. Dalsza droga była
wolna i dwunastu bojowników Opery Nowego Wieku wpadło do
hangaru, po którym w panice miotała się reszta załogi
Stacji. Tychon zasłaniał się Bertą jak żywą tarczą.
Osiedleńcy pokłonili się jej głęboko, a Arisz wystąpił przed
oddział i wyrzucił żywą kroplę, która zatoczyła łuk i
posłusznie wpadła w usta Komendanta. Ten zzieleniał,
zesztywniał i padł jak kłoda.
- Zabiłeś go? - spytała Berta. Drżała ze strachu.
- Nie, Pani. Każdy w Twoim otoczeniu jest wyłącznie pod
Twoją władzą.
- Więc mogę decydować? - Wciąż nie była pewna swego.
- Powiedz słowo.
Pomyślała o tym, jak ludzie chcieli ją sprzedać, oddać,
poświęcić, aby ocalić własne tyłki. Przypomniała sobie
upokorzenia i samotność. Brudne szklanki i talerze.
Hodowlaną mysz, potworka, tubiczkę.
- Chcę, aby zginęli. Wszyscy! Wszyscy oprócz jednego. -
Wskazała na Adonisa.
- Powiedziałaś. Jak mają umrzeć?
- Wyrzućcie ich stąd. W pustkę, na zewnątrz!
Ruszyli. Polowali na załogę jak na zające, wyciągali spod
podwozi wózków i korpusów sond, chwytali za włosy, wykręcali
ręce. Ludzie krzyczeli, szarpali się, płakali. Zostali
zwleczeni pod śluzę.
Pierwszy leżał Komendant. Arisz ocucił go balsamem i
postawił na nogi.
- Umierasz, szatański pomiocie. Już jesteś trupem!
Chwycił go za kark i wziął zamach. Inny odblokował mechanizm
wyjścia. Wtedy Berta podniosła rękę.
- Poczekajcie!
Wszyscy zastygli w pół ruchu.
Działo się z nią coś dziwnego. Chodziła wokół
unieruchomionych postaci, zaglądała w okrutne oblicze
Arisza, przyglądała się ściągniętej przerażeniem twarzy
Tychona. Oglądała zatrzymane na policzkach łzy i
obejmujących się w trwodze ludzi. Naraz świat wokół przestał
być złą bajką, w której każdy śmiał się w kułak z jej skarg
i złorzeczeń i w której nic od niej nie zależało. Teraz
stała się władczynią i musiała uważać na każde słowo, bo one
zrobiły się ciężkie jak armatnie pociski.
Tychon. Pewnie miał na Ziemi ministerialne aspiracje. Był
tym mniej odchuchanym z braci i musiał się stale
dowartościowywać, musiał zostać najlepszym. Tacy idą w
Himalaje albo w politykę. To desperaci. Ale Tychon został
tylko Tychojem, nic mu nie wychodziło. Naprzykrzał się, więc
w końcu zesłali go tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Naprawdę
doczekał się tego czarta, he. Czy Tychon potrafił kochać?
Tak, miłość nie pyta o zdanie, więc mógł zakochać się w
bardzo zwyczajnej dziewczynie, ale ta nijak nie pasowała do
jego planów. Jak damski okaz trzeciego sortu może pomóc w
wielkiej karierze? A on przecież musi im pokazać! Teraz
pewnie myśli o tej Hildzie i o swoim zmarnowanym życiu.
Mały, głupi dewiancik. Jak zresztą każdy w tej Stacji.
A Kurt? Nieudacznik, nie potrafił nawet porządnie wziąć się
za studia. Ciągle zmieniał pracę, a tak naprawdę to z niego
rezygnowano. Tutaj przynajmniej nikt nie zwolni go z dnia na
dzień. Czy kochał? Takich kobiety nie lubią, bo one chcą wić
sobie gniazdka i do tego potrzebują solidnych opiekunów.
Liza? Lubiła się pieprzyć, miała ze trzydziestu kochanków,
nie licząc przelotnych. Teraz często ogląda magazyny
rodzinne: przytulne wnętrza, rumiane dzieci, poranna kawka z
mężem. Lubi reklamy w telewizji, bo tam jest tak ładnie.
Zrzędzi, docina jej, Bercie, ale nie raz siada w kącie i
gapi się w kieliszek. Chciała mieć chociaż nieślubne
dziecko, ale nie wyszło. Za dużo skrobanek.
Inni? Przynajmniej raz na dzień chciałoby się ich
wszystkich wysłać do czarta. Małych, głupich, złych,
zagubionych, samotnych. Na ich rękach jest brud, ale nie
krew.
- Arisz?
Znów wszystko ruszyło, koniec antraktu. Lecz Arisz nie
odważył się wyrzucić Tychona na zewnątrz. Czekał.
- Tak, Pani?
- Czy zabijałeś bez potrzeby?
Puścił swoją ofiarę i stanął z pochyloną głową.
- Proroctwo mówi: "Za błąd zapłacisz krwią". Czy popełniłem
błąd, Pani?
- Odpowiedz!
- Zawsze była jakaś potrzeba, Pani. Podczas ataku na Stację
zabijałem bez konieczności, ale to ułatwiało dalszą akcję.
Tutejsze pomioty wreszcie zrozumiały, że opór jest
bezcelowy.
- Sam wybierzesz sobie śmierć, Ariszu.
- Powiedziałaś, Pani. Dalej Proroctwo mówi: "Jeśli
przybędziecie za wcześnie, odejdziecie z niczym". Wybacz nam
naszą gorliwość w pośpiechu, Pani.
Zanim zdołała wykonać najmniejszy ruch, skoczył wprost na
odblokowane drzwi śluzy i wypadł na zewnątrz. Jego ciało
rozprysło się w obłok krwawej mgły, który natychmiast znikł,
wessany przez próżnię. Widoczny przez przezroczystą taflę
ściany okręt osiedleńców drgnął jak zranione zwierzę,
skurczył się i obniżył.
Miejsce Arisza zajął następny w hierarchii. Czekał z
pochyloną głową.
- Jak mam cię nazywać?
- Jestem Borisz, Pani. Twoje słowo pozostaje dla mnie
przykazaniem.
- Zbierz swoich ludzi i odejdź. Niech wszystkie okręty
odlecą. Nie chcę was tutaj!
- Powiedziałaś.
Wynieśli się jak duchy, jakby znikli. Otwór po rękawie
pneumatycznym zarósł bioszkliwem, a ich okręt uniósł się i
odleciał bez grzmotu i ognia, aż stał się punktem w kluczu
ośmiu podobnych. Flota wzięła kurs na zewnętrzny kosmos.
Kurt klęknął i modlił się przez chwilę. Potem podszedł do
Berty. Wykonał ruch, jakby chciał wziąć ją za rękę, ale
wymanewrował tak, aby podrapać się w policzek. Chciał coś
powiedzieć, ale nie potrafił zacząć. Stał przed nią i mienił
się na twarzy.
Energetyk Udo płakał jak bóbr i nie wyglądało, żeby się tego
wstydził. Kelnerka Liza śmiała się histerycznie. Przydałaby
się jej jakaś pigułka albo ktoś powinien dać jej w twarz,
ale nikt się nią nie interesował. Pielęgniarz Amadeusz
ściskał się z łącznościowcem Wolfgangiem i myślał tylko o
jednym: jak kurewsko się cieszy, że przeżył.
- Luuudzie!! - ryknął na całe gardło Tychon. - Chodźcie na
wódkę! Stawiam wszystkim!
Wciąż klęczał, nie miał siły się podnieść, wojenna biochemia
wywoływała nieliche efekty uboczne. Ktoś podał mu ramię.
Niedoszłe ofiary gramoliły się, przepychały do wyjścia.
Nawet abstynent Frodo gnał na jednego. W końcu nie co dzień
odprawia się kostuchę od samych drzwi.
W barze bałagan był coraz większy. Ściągano flaszki z półek,
sięgano do pudeł, zabrakło kieliszków. Udo ciągnął Jasia
Wędrowniczka z kufla, a Frodo sączył coś prosto z butelki.
Nie wiedział, co to było, nie znał się na tym.
Najważniejsze, że flacha wyglądała kolorowo niby wywrócony
na lewą stronę kalejdoskop.
Berta nie czuła nic oprócz znużenia. Ogarnęło ją
niewyobrażalne zmęczenie, wielkie jak morze, bezkresne jak
kosmos. Umarła, chociaż jej ciało uparcie oddychało,
przetaczało krew, wykonywało wyuczone ruchy. Odpakowywała
butelki i podawała ludziom. Sama nie spróbowała ani kropli.
Załoga najpierw śpiewała i krzyczała, potem darła się ile
sił. Część już legła w boju z procentami. Gdyby teraz
powrócili osiedleńcy, nie musieliby używać żadnej broni.
Berta wyszła zza kontuaru, żeby sprzątnąć walające się
szkło. W poprzek przejścia, między stolikami, leżał Tychon.
W pozycji horyzontalnej wydawał się jeszcze większy. Przy
upadku wypadł mu pistolet, teraz czołgał się za nim między
stolikami.
- Beeltuniu - mamrotał do niej - jaka dobla dziw..
dzieeczynka. Coo...ś spaniałeeo. Wyyawicielka, cholela
jedna...Tylko nie plubuuj znowu swoich śtucek, bo...kuuwa...
Obeszła go łukiem i zbierając butelki doszła pod Uważny
Monitor. Był i tutaj, a jakże, one są wszędzie: oczy i uszy
twoje i twojego habitatu. Wyprostowała się i spojrzała w
zagasłą, wyłupiastą banię. Czy oni wciąż jeszcze o niej
myślą? Czy Borisz i inni jej wybaczą? Czy kiedyś... powrócą?
Liza kiwała się nad szklanką. Nagle znieruchomiała. Tam była
Berta. Berta przed Monitorem. Stała i wpatrywała się w szarą
taflę. Ujęła się pod boki jak co wieczór, kiedy najpierw
tkwiła bez ruchu w kącie, a potem powoli rozkręcała się w
wariackim tańcu. Wszyscy pokładali się ze śmiechu, ale potem
stało się to wszystko...
- Ona tam jest... - zaczęła cicho, jakby bała się wywołać
nieszczęście - ona ich wezwie...ona robi to samo! Ratunku!!
- zakończyła krzykiem. Nie chciała umierać po raz wtóry.
Bardzo się bała i wciąż krzyczała, a jej piskliwy głos łatwo
wybijał się ponad pijacki gwar.
Ucichli. Ci, którzy jeszcze cokolwiek widzieli i byli w
stanie się ruszać, zbliżyli się. Tychon dźwignął się na
kolana i podniósł pistolet. Lufa kreśliła w powietrzu dziwne
figury geometryczne. Ludzie odsunęli się, ktoś krzyknął.
Liza darła się, zasłoniwszy sobie uszy dłońmi. Komuś wypadła
butelka i głucho stuknęła w podłogę. Strzał był cichy i miał
pogłos podobny do westchnienia.
Pocisk trafił Uważny Monitor, który jęknął i zwinął się
ruchem żywego zwierzęcia. Berta krzyknęła i przytuliła się
do niego, jakby z martwej tafli mógł przyjść ratunek.
Dopiero teraz zaczęła krzyczeć. Wzywała Borisza.
Komendant nie zdążył wystrzelić po raz drugi, bo do akcji
wkroczył Kurt, ten tchórzliwy niedojda, który nigdy niczego
nie potrafił doprowadzić do końca. W każdym z nas może
któregoś dnia w jakichś niezwykłych warunkach obudzić się
coś takiego: heroizm, determinacja, zdolności przywódcze. A
może jeszcze inne cechy, o których istnienie nikt nas nie
podejrzewał, łącznie z nami samymi. Kurt podbiegł i wyrwał
Tychonowi broń, a potem uderzył go w twarz.
Adonis, który poprzednio stale trzymał się blisko Berty,
uciekł, a teraz odsuwał się od niej coraz dalej. Widocznie
piecyk przestał grzać, a on tak bardzo potrzebował ciepła.
Nie wiedział, czy ma się zbliżyć do Komendanta, czy do
Kurta.
Tychon dźwigał się z podłogi. Wciąż nie mógł się porządnie
wyprostować.
- Ty draniu - syknął. Był szary na twarzy, ale wytrzeźwiał i
mówił prawie normalnie. - Zapłacisz mi za to.
- Pan, Komendancie, będzie odpowiadał za usiłowanie
morderstwa - zimno odparł Kurt. - Świadków mamy dosyć.
- Ja i morderstwo? Chyba oszalałeś, człowieku. Celowałem i
trafiłem w monitor, żeby ona nie mogła ponownie nawiązać
kontaktu. Czy to nie jest dostatecznie jasne?
- Nie wiem, czy przed chwilą był pan w stanie w cokolwiek
skutecznie celować. A od orzekania o winie są sądy.
Biedny Adonis nadal nie wiedział, przy którym z nich się
ogrzać. Na wszelki wypadek stanął pośrodku.
- Owszem. Będziesz musiał wyjaśnić to i owo. Ale do czasu
rozprawy odizolować trzeba przede wszystkim ją. - Wskazał na
Bertę. - Inaczej znów sprowadzi na nas nieszczęście.
- Niech pan nie zapomina, że...
- Że co?! Że kazała nas wszystkich pozabijać? A potem się
zlękła? Co by się stało, gdyby strach przyszedł minutę
później?
Bercie zrobiło się niedobrze. Zapragnęła zasłonić sobie oczy
i uszy, ale nie miała siły unieść rąk. Chciała uciec, ale
coś porobiło się z jej nogami. Powinna podziękować doktorowi
Kurtowi, ale on na nią nie patrzył. Po erupcji heroicznej
odwagi znów skulił się w sobie, wpełzł do ślimaczej skorupy,
powrócił do postaci niedojdy. Być może już nigdy nie
doświadczy przemiany sprzed kilku minut.
Wreszcie udało jej się poruszyć. Odeszła, ciężko szurając
stopami. Poszła do baru, na zaplecze, do swoich brudnych
szklanek, kieliszków i talerzy. I choć wszystko pokryte było
szarym osadem, poczuła się trochę lepiej.
Jednego było jej naprawdę szkoda: piecyka miłości. Pierwszy
raz w życiu doświadczyła tego rodzaju ciepła i wpadła w
nałóg. Okazało się, że miłość jest cholernie interesowna,
ale przyjęła to ze spokojem, bo zawsze była bardzo daleko od
wszelkich idealizmów.
I jeśli później, jeszcze na Tytanie, czy potem na więziennym
podwórzu, czy za kilka lat znów na Tytanie - już pod rządami
następnego Komendanta - patrzyła tęsknie w niebo, to tylko z
tego jednego powodu. Obiecali wrócić, więc jeśli tak
uczynią, wtedy ona pogra zupełnie inaczej. Nie pozwoli tknąć
nikogo ze Stacji, ale sama bez wahania przystanie do
osiedleńców. Nie, nie sama. Weźmie ze sobą jakiegoś Adonisa,
obojętne jakiego dupka. Bo tyle wie na pewno: nie jest
ważne, kogo się kocha ani jaka jest przyczyna miłości.
Ważna jest tylko sama miłość. I właśnie nią będzie żyć,
wyłącznie nią, do końca świata.
Ale osiedleńcy New Age Opera już nigdy do niej nie
przylecieli. Widocznie w Proroctwie stało, że po raz drugi
przybędą za tysiąc lat.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Różaniec Nowego WiekuJarczewska UE a idea transatlantycka partnerstwo transatlantyckie u progu nowego wiekuWiersze Miłosne 2Serczyk Kultura rosyjska XVIII wiekuSMS MiłosneKsięga Rut Propozycja nowego przekładu na podstawie tekstu masoreckiegoAktualizacja do nowego Windowsa7 Społeczność miłośników liturgii liturgia wiarawięcej podobnych podstron