Kozak Magdalena Åšwit Z oficjalnej strony internetowej autorki: http://www.nocarz.pl/category/tworczosc/opowiadania Pierwotnie opowiadanie zostaÅ‚o opublikowane w Fahrenheicie nr 44, styczeÅ„ 2005 Nie mogÄ™ zasnąć. Nic a nic. Leżę na łóżku i przewracam siÄ™ z boku na bok. Na łóżku to trochÄ™ za dużo powiedziane. Ot, zwykÅ‚y materac poÅ‚ożony na betonowej podÅ‚odze. CabaHa drewniana chatka, kryta palmowymi liśćmi nie oferuje specjalnych wygód. Dlatego wÅ‚aÅ›nie wybraliÅ›my dziÅ› taki nocleg: bez prÄ…du, wody i pozostaÅ‚ych znamion cywilizacji, maÅ‚y domek, zagubiony na plaży Morza Karaibskiego. My, mieszczuchy, już przy czymÅ› takim odczuwamy posmak prawdziwej przygody. Moi współtowarzysze Å›piÄ… mocno, zmÄ™czeni wrażeniami. Szum wody, miarowo spÅ‚ywajÄ…cej po palmowym dachu, ukoÅ‚ysaÅ‚ ich bÅ‚yskawicznie. Jest maj, wÅ‚aÅ›nie zaczyna siÄ™ pora deszczowa. Krople padajÄ… gÄ™sto, na betonowej podÅ‚odze przed drzwiami zgromadziÅ‚a siÄ™ już spora kaÅ‚uża. Przewracam siÄ™ z boku na bok. ToczÄ™ wewnÄ™trznÄ… wojnÄ™, którÄ… co i rusz przegrywam, odwracajÄ…c bezsilnie gÅ‚owÄ™ w kierunku plecaka. Tam schowaÅ‚am komórkÄ™. Czekam na jednÄ… jedynÄ… odpowiedz, wbrew sobie, wbrew wszelkiemu rozsÄ…dkowi, przecież wiem, że i tak ten SMS nie nadejdzie. Ale jednak czekam. I myÅ›lÄ™ wciąż o& nim. Nic na to nie potrafiÄ™ poradzić. A przecież wyjechaÅ‚am, by zapomnieć. SkoÅ„czyć, zniszczyć, wyrwać z serca, wypalić do cna. Nie odzywać siÄ™. Być ponad to. Udawać, że mnie wcale nie obchodzi. Nic a nic. Przez pierwszy tydzieÅ„ caÅ‚kiem dobrze mi szÅ‚o. Meksyk, kraj peÅ‚en kontrastów, piekÅ‚o i raj, tyle miaÅ‚ do zaofiarowania. NatÅ‚ok nowych wrażeÅ„ przytÅ‚umiÅ‚ trochÄ™ ten wciąż ćmiÄ…cy, nieustÄ™pliwy ból. Tak, caÅ‚kiem dobrze mi szÅ‚o. Już prawie w ogóle nie czekaÅ‚am na chociażby jeden SMS od niego& Chociażby jedno sÅ‚owo, jeden gest, jeden znak& Å»e jednak mu zależy, że jednak& Nie, nie czekaÅ‚am, nie myÅ›laÅ‚am, codziennie, bez wytchnienia, z rozpaczÄ… schowanÄ… gÅ‚Ä™boko na dnie. Nie pisaÅ‚am, nie dzwoniÅ‚am. Doskonale potrafiÅ‚am istnieć bez niego, powtarzaÅ‚am to sobie na każdym kroku. UÅ›miechaÅ‚am siÄ™, zachwycaÅ‚am nowym otoczeniem. Nikt ze znajomych nie zauważyÅ‚ u mnie nawet Å›ladu cierpienia, tak dobrze mi szÅ‚o udawanie. Do czasu. Aż przyszedÅ‚ strach. WÅ‚aÅ›nie tutaj, w Tulum, na brzegu Morza Karaibskiego. Leżę w łóżku i przewracam siÄ™ z boku na bok. Nerwowymi ruchami szarpiÄ™ wisiorek na szyi. Ot, taki tam, malachitowy krążek z wyrzezbionym kalendarzem Azteków. KupiÅ‚am go dziÅ› na bazarze za czterdzieÅ›ci pesos. A teraz miÄ™dlÄ™ go w dÅ‚oniach w poszukiwaniu jakiejkolwiek ulgi. Byle czymÅ› zająć rÄ™ce, byle tylko doczekać do Å›witu& albo zasnąć. CiaÅ‚o mam nabrzmiaÅ‚e wodÄ…, spuchniÄ™te, ociężaÅ‚e. Zespół napiÄ™cia przedmiesiÄ…czkowego, tylko dlaczego to trwa aż tak dÅ‚ugo. Spokojnie, to tylko zmiana klimatu. Normalka. Już za chwileczkÄ™, już za momencik nadejdzie okres. I zaraz bÄ™dÄ™ znów rozbrykana, wesoÅ‚a, szczęśliwa. Tylko trzeba przetrwać, doczekać. Tylko tyle. Kolejne niecierpliwe spojrzenie w kierunku komórki. Tutaj jest Å›rodek nocy ale w domu jest siedem godzin pózniej, już dzieÅ„. MógÅ‚by już odpisać& gdyby chciaÅ‚. Dzisiaj po poÅ‚udniu nie wytrzymaÅ‚am, niestety. Może jestem w ciąży. MartwiÄ™ siÄ™. Odezwij siÄ™, proszÄ™. pÄ™kÅ‚am SMSem. Jak dotÄ…d, nawet nie raczyÅ‚ odpowiedzieć. A mógÅ‚by już dawno odpisać& gdyby chciaÅ‚. No cóż, kochana. Najwyrazniej nie chce, przyjmij to do wiadomoÅ›ci. Albo po prostu jest już z niÄ… i nawet nie zamierza rzucić gÅ‚upiego przepraszam . Zdrajca. PodÅ‚y zdrajca. No cóż, kochana. Don t dream, it s over. PrzestaÅ„ bezsensownie czekać, nie warto. A najlepiej to zaÅ›nij wreszcie. Szmer deszczu nasila siÄ™. ÅšwiatÅ‚o bÅ‚yskawicy przedziera siÄ™ przez szpary pomiÄ™dzy deskami, gdzieÅ› z oddali dobiega narastajÄ…cy grzmot, oto tropikalna burza. To jest to, smak prawdziwej przygody. Przewracam siÄ™ z boku na bok, wzdychajÄ…c niecierpliwie i spoglÄ…dajÄ…c co chwila w kierunku komórki. Grzmoty stajÄ… siÄ™ coraz czÄ™stsze, coraz gÅ‚oÅ›niejsze, burza jest coraz bliżej. Nagle siadam na łóżku. Ze zdziwieniem wsÅ‚uchujÄ™ siÄ™ w noc. PomiÄ™dzy grzmotami rozróżniam jakiÅ› rytmiczny, niepokojÄ…cy ton. BÄ™bny. Tak, sÅ‚yszÄ™ je wyraznie. Ich dzwiÄ™k to wznosi siÄ™, to opada, ani na chwile nie gubiÄ…c rytmu, jakby wciąż powtarzajÄ…c jakÄ…Å› wiadomość. Nie rozumiem jej, a mimo to zaczynam siÄ™ bać. Do bÄ™bnów doÅ‚Ä…cza siÄ™ daleki, ledwie uchwytny dzwiÄ™k konchy. Pomimo upaÅ‚u przeszywa mnie dreszcz. Nagle dopada mnie lekki zawrót gÅ‚owy a po chwili już zaczynam widzieć inaczej, patrzeć inaczej, zaczynam rozumieć. Ten dzwiÄ™k& to jest wezwanie. Chodz. WstajÄ™ wiÄ™c, wolnym krokiem podchodzÄ™ do drzwi. Krótki zgrzyt skobla i oto jestem na dworze. W krótkich migawkach bÅ‚yskawic widzÄ™, jak palmy wokół uginajÄ… swe pióropusze pod bezlitosnymi smagniÄ™ciami wiatru. IdÄ™ na plażę, coraz spieszniejszym krokiem. Spienione morze podąża na spotkanie moich stóp. A ja, niczym zahipnotyzowana, odwracam gÅ‚owÄ™ w bok, na północ, i spoglÄ…dam na sterczÄ…ce na klifie ruiny. To tam. StamtÄ…d pochodzi Zew. Zaczynam biec. SÅ‚ona woda rozpryskuje mi siÄ™ spod nóg. Strumienie deszczu omywajÄ… mnie caÅ‚Ä…, wiatr rzuca dziesiÄ…tki kropel prosto w twarz. BiegnÄ™ jednak co siÅ‚, nie czujÄ…c zmÄ™czenia, jak we Å›nie. BÅ‚yskawice co chwilÄ™ rozÅ›wietlajÄ… gÅ‚Ä™bokie ciemnoÅ›ci. Gdyby nie te przebÅ‚yski, nie widziaÅ‚abym nawet wÅ‚asnej rÄ™ki. Czarne chmury zasnuÅ‚y niebo caÅ‚kowicie, nie ma księżyca ani gwiazd. Dopadam wreszcie stromych, ostrych skaÅ‚. PróbujÄ™ siÄ™ na nie wdrapać, jednak sÄ… zbyt Å›liskie. Po kilku niezdarnych chwytach, zjeżdżam bezradnie w dół. Nie szkodzi. Nie tak, to inaczej. Odpowiem na Wezwanie, nie poddam siÄ™. Wbiegam do morza. PÅ‚ynÄ™ przed siebie, walczÄ…c zaciekle z falami. Potem zwrot w lewo, ku zatoczce. BojÄ™ siÄ™, bardzo siÄ™ bojÄ™. W każdej chwili wzburzona woda może mnÄ… cisnąć o skaÅ‚y. Pomimo to, pÅ‚ynÄ™ dalej. Aż wreszcie wychodzÄ™ na piasek zatoczki, sÅ‚aniajÄ…c siÄ™ na nogach ze zmÄ™czenia. Wokół mnie ruiny Zamy, miasta Majów. Zama znaczy Å›wit , w kierunku Å›witu . Tej nocy trudno mi uwierzyć, że coÅ› takiego, jak Å›wit w ogóle istnieje. Ta noc jest przepojona ciemnoÅ›ciÄ…. Migotanie bÅ‚yskawic dodaje jej trochÄ™ Å›wiatÅ‚a& ale to Å›wiatÅ‚o lampy stroboskopowej, niosÄ…ce tylko niepokój zamiast otuchy. BÄ™bny Å‚omoczÄ… wokół mnie, konchy wspomagajÄ… je swym rykiem. Coraz potężniejszy jest Zew. Odwracam siÄ™ w prawo, wdrapujÄ™ na górÄ™. Przede mnÄ… Å›wiÄ…tynia o ksztaÅ‚cie ustawionego pionowo walca. Szereg wyciosanych w nim stopni prowadzi do prostokÄ…tnego budynku oÅ‚tarza. Już wiem, już poznajÄ™. OwalnÄ… podstawÄ™ Å›wiÄ…tyni ma tylko jeden bóg, wiatr wiejÄ…cy ze wszystkich stron. Ehécatl, Pan Å»yciodajnego Wiatru, odbiera tu swojÄ… cześć. To jedna z wielu twarzy Kukulcána, zwanego przez Azteków Quetzalcoatlem, Upierzonym Wężem, najwyższym WÅ‚adcÄ… wszelkiego stworzenia. WchodzÄ™ po stopniach, po twarzy pÅ‚ynÄ… mi Å‚zy. Pan przestworzy, oto mój bóg. Jego rozumiem najlepiej, powietrze jest moim ukochanym żywioÅ‚em. Docieram wreszcie do oÅ‚tarza. StajÄ™ przed nim, unoszÄ™ w górÄ™ twarz, ku niebu. Czego pragniesz? pyta mnie Å›wiszczÄ…cy dookoÅ‚a wiatr. Wybucham niepohamowanym pÅ‚aczem. Daj mi serce tego mężczyzny, o Panie! krzyczÄ™, w rozpaczliwym zapamiÄ™taniu, zaciskajÄ…c dÅ‚onie w pięści. Daj mi jego serce, proszÄ™! BÅ‚yskawica rozdziera niebo na pół. Przerazliwy grzmot rozlega siÄ™ dookoÅ‚a. Åšwiat wiruje, obrazy przed moimi oczami nakÅ‚adajÄ… siÄ™ na siebie, drzewa i kamienie to wydajÄ… siÄ™ caÅ‚kowicie przezroczyste, to znów nadrealnie ostre& Aztecki talizman na mojej szyi drga i podskakuje, wzywajÄ…c pradawnÄ… moc i Å‚Ä…czÄ…c terazniejszość z przeszÅ‚oÅ›ciÄ…. StojÄ™ przed kamiennym oÅ‚tarzem. W obu dÅ‚oniach Å›ciskam malachitowÄ… rÄ™kojeść obsydianowego noża. Na stromych schodach Å›wiÄ…tyni stojÄ… półnadzy ludzie różnych ras. WyglÄ…dajÄ… na niezupeÅ‚nie rozbudzonych, wpatrujÄ…c siÄ™ przed siebie niewidzÄ…cym wzrokiem. Jakby odpowiedzieli na Zew i przybyli tutaj na wpół Å›wiadomi, nie do koÅ„ca pojmujÄ…c, jaka jest ich rola w tej ceremonii. StojÄ™ na szczycie Å›wiÄ…tynnych schodów. Malachitowy amulet jarzy siÄ™ na mojej piersi delikatnÄ…, seledynowÄ… poÅ›wiatÄ…. On on! leży na oÅ‚tarzu, skrÄ™powany, nagi. Jego wzrok wbija siÄ™ we mnie w peÅ‚nym zdumienia niedowierzaniu. Czyżby ktoÅ›, ktokolwiek, zapragnÄ…Å‚by oÅ›mieliÅ‚by siÄ™! go skrzywdzić? Celowo? Z peÅ‚nÄ… premedytacjÄ…? Znam ten wyraz twarzy, graÅ‚am już kiedyÅ› w tej scenie i to niejeden raz. DokÅ‚adnie takie same byÅ‚y moje oczy w lustrze, peÅ‚ne Å‚ez. To przez niego wylaÅ‚am ich tyle& A on nie miaÅ‚ wtedy dla mnie ani trochÄ™ litoÅ›ci, nic a nic. CzujÄ™, jak narasta we mnie wÅ›ciekÅ‚y, nieokieÅ‚znany gniew: dojmujÄ…ca, prymitywna furia. UnoszÄ™ do góry kamienny nóż. Mężczyzna zaczyna krzyczeć, ze strachem, z rozpaczÄ…, a jednoczeÅ›nie z caÅ‚kowitÄ… niewiarÄ… w to, co siÄ™ dzieje. Wtedy nóż w moich rÄ™kach opada na jego klatkÄ™ piersiowÄ…, gruchoczÄ…c żebra, przecinajÄ…c skórÄ™ i mięśnie z niewiarygodnÄ… siÅ‚Ä…. Mężczyzna szamocze siÄ™ jak oszalaÅ‚y, wciąż krzyczÄ…c, jego krew spÅ‚ywa strugami na oÅ‚tarz ofiarny, cieknie na kamiennÄ… podÅ‚ogÄ™. Krótkie szarpniÄ™cie i oto zerwana Å›ciana z mięśni i koÅ›ci odsÅ‚ania Å‚omoczÄ…ce serce. Delikatne, precyzyjne ciÄ™cie, wycieka strużka pÅ‚ynu osierdziowego i serce jego serce! już jest na wierzchu. A teraz kulminacja, bÄ™bny przyspieszajÄ… swój rytm do granic możliwoÅ›ci, konchy ryczÄ…, niczym oszalaÅ‚e. Nóż Å›lizga siÄ™ we krwi, rozpruwajÄ…c wielkie naczynia, żyÅ‚y główne: górnÄ… i dolnÄ…, pieÅ„ pÅ‚ucny, aortÄ™. PrzekÅ‚adam nóż do lewej dÅ‚oni, po czym jednym, silnym, zdecydowanym ruchem prawej rÄ™ki wyrywam serce z klatki piersiowej. PodnoszÄ™ je do góry, podążajÄ…c za nim zachwyconym wzrokiem. Oto nareszcie mam to, czego od dawna tak gorÄ…co pragnęłam. Jego serce. On nie krzyczy już. Docenia wÅ‚aÅ›nie mój wspaniaÅ‚omyÅ›lny gest. ZginÄ…Å‚ zaszczytnÄ… Å›mierciÄ… na oÅ‚tarzu i dziÄ™ki temu bÄ™dzie po wieczność wÄ™drowaÅ‚ z bogami. Mictlantecihuatl, Pani UmarÅ‚ych, nie pożre jego duszy, jak to czyni z tymi, którzy odeszli gnuÅ›nie w łóżku, marnotrawiÄ…c dar życia. Chwalebna Å›mierć w boju lub na oÅ‚tarzu oto, dla czego warto żyć. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Niczym ziarna kukurydzy, rzucone w ziemiÄ™ na zatracenie, by odrodzić siÄ™ nowym plonem, tak i ludzie przez swojÄ… Å›mierć rozpoczynajÄ… nowe życie. ZaÅ› ich krew, spÅ‚ywajÄ…ca po stopniach Å›wiÄ…tyÅ„, pozwala Å›wiatu odradzać siÄ™ ponownie i trwać jeszcze przez chwilÄ™, aż do kolejnej ofiary. Bogowie swojÄ… wÅ‚asnÄ… krwiÄ… tchnÄ™li życie w ten Å›wiat i dlatego też potrzebuje on wciąż i wciąż tego życiodajnego pÅ‚ynu, by móc dalej istnieć. Inaczej wszystkich nas czeka niechybna zagÅ‚ada. A teraz ja zwracam im część tego daru, znaczÄ…c stopnie Å›wiÄ…tyni krwiÄ… mojego byÅ‚ego kochanka. Uwalniam Åšwit. Czerwony pÅ‚yn pÅ‚ynie w dół i w dół, wsiÄ…ka w szczeliny miÄ™dzy kamieniami. Åšciany Å›wiÄ…tyni bielejÄ… a potem pokrywajÄ… siÄ™ boskÄ… czerwieniÄ…, zwietrzaÅ‚e kamienie znów stajÄ… siÄ™ lÅ›niÄ…ce i gÅ‚adkie. Fala odnowienia rozbiega siÄ™ po mieÅ›cie, budynki prostujÄ… siÄ™ z upadku, ich postrzÄ™pione Å›ciany nabierajÄ… z powrotem chÅ‚odnej elegancji. Tu i ówdzie zaczynajÄ… pÅ‚onąć ogniska. Zama odradza siÄ™. BÄ™bny i konchy milknÄ… nagle. Morze uspokaja siÄ™ natychmiast, wiatr cichnie, bÅ‚yskawice przestajÄ… rozdzierać niebo. Chmury uciekajÄ…, na niebie zaczynajÄ… migotać gwiazdy. Nie ma księżyca, ale to przecież nów. Matka Ziemia odżywa, napojona boskim pÅ‚ynem. Åšwiat zostaÅ‚ ocalony jeszcze raz. Na jakiÅ› czas aż do nastÄ™pnej ofiary. Ludzie, stojÄ…cy dotÄ…d w somnambulicznym bezruchu, odwracajÄ… ku mnie gÅ‚owy i patrzÄ… z bezmiernÄ… ulgÄ… na znieruchomiaÅ‚e już serce, Å›ciskane w mojej uniesionej dÅ‚oni. JednogÅ‚oÅ›nie wydajÄ… radosny, peÅ‚en zrozumienia okrzyk. Rzucam wiÄ™c nóż na martwe ciaÅ‚o, rozpostarte przede mnÄ… na oÅ‚tarzu, a potem zdecydowanym pchniÄ™ciem strÄ…cam je z chÅ‚odnego, gÅ‚adkiego kamienia. Trup toczy siÄ™ po stopniach w dół, by wreszcie zalec bezwÅ‚adnie u stóp Å›wiÄ…tyni. Ludzie zbiegajÄ… ku niemu, Å›ciskajÄ…c w dÅ‚oniach obsydianowe noże, takie same, jak mój, a potem energicznie rozdzielajÄ… ciaÅ‚o na części. Za chwilÄ™ rozpocznie siÄ™ Å›wiÄ™ta uczta. SchodzÄ™ ze stopni Å›wiÄ…tyni powolnym krokiem. Jestem zmÄ™czona, jestem tak bardzo zmÄ™czona& Zostawiam za sobÄ… rozÅ›wietlone mury zmartwychwstaÅ‚ego na chwilÄ™ miasta i rozÅ›piewanych szczęściem ludzi. IdÄ™ do morza, zanurzam siÄ™ w nim. SunÄ™ powoli przez gÅ‚adkÄ… taflÄ™ wody, czujÄ…c, jak narasta we mnie poczucie nieopisanej ulgi. GdzieÅ› po drodze rozwieram palce, serce opada w gÅ‚Ä™biny. Na nic mi ono, już mi niepotrzebne przecież. Już nie. Jestem wolna. I ocalona. Nadchodzi Å›wit. BudzÄ™ siÄ™ nagle, siadam na materacu, rozpostartym na betonowej podÅ‚odze. Wokół mnie ożywione gÅ‚osy przyjaciół. SÅ‚yszaÅ‚aÅ›? Maciek nie żyje! oznajmia wzburzona Ela, widzÄ…c, że wstaÅ‚am. UmarÅ‚ przed paroma godzinami, zdaje siÄ™, że na zawaÅ‚& To straszne! Tak niespodziewanie! I to na dodatek w tak mÅ‚odym wieku! Przybieram poruszony, przejÄ™ty wyraz twarzy. Ale w Å›rodku nie czujÄ™ nic. Nic a nic. Pusto. Jakbym go nie znaÅ‚a nigdy. Jakby pomiÄ™dzy nami nigdy nic nie byÅ‚o. Nigdy, nic. WstajÄ™, wychodzÄ™ z cabaHi, idÄ™ w kierunku baHos, czyli tutejszej imitacji Å‚azienek. MyjÄ™ zÄ™by, opÅ‚ukujÄ™ twarz& I nagle czujÄ™, jak po moich udach spÅ‚ywajÄ… pierwsze krople gÄ™stej, ciemnoczerwonej, miesiÄ™cznej krwi. UÅ›miecham siÄ™. Powolnym, spacerowym krokiem idÄ™ na plażę. Tam siadam na piasku, opierajÄ…c siÄ™ plecami o smukÅ‚y pieÅ„ palmy kokosowej. Zachwyconym wzrokiem wodzÄ™ po okolicy. Morze faluje przepiÄ™knym, lazurowym kolorem. MiaÅ‚ki piasek lÅ›ni najczystszÄ… bielÄ…. Palmy wdziÄ™cznie stroszÄ… swoje zielone pióropusze. Wielobarwne ptaki przekrzykujÄ… siÄ™ wesoÅ‚o. Kraby wÄ™drujÄ… po plaży, naprawiajÄ…c swe norki, spustoszone przez burzÄ™. SÅ‚oÅ„ce bÅ‚ogosÅ‚awi nas wszystkich, spoglÄ…dajÄ…c z uÅ›miechem z góry. A ja, jak Matka Ziemia, odżywam wraz z krwiÄ….