Rozdział 22. Straszliwe odkrycie. Z nową nadzieją w sercu Li-Fang wszedł do swego pawilonu, włożył czarne kimono i wyszedł do parku, by odświeżyć się nieco w wieczornym chłodzie. Jego myśli krążyły dokoła dziwnej choroby księcia Tola-Wang. Co zaszło podczas jego krótkiej nieobecności w Chinach? Jak się to stało, że stary książę rozstał się ze swoim zaufanym lekarzem, starym doktorem Pechun? Dlaczego minister Botang nakłonił księcia Tola-Wang do usunięcia lekarza? Czy nie miało to związku z nagłą chorobą starego księcia? Ale w jaki sposób można dowiedzieć się prawdy? Jak przeniknąć intrygi, rozgrywające się poza plecami księcia? Wtem drgnął i stanął jak wryty. Przypomniał sobie nagle tajemniczą karteczkę, którą wrzucił chiński chłopiec przez okno do niebieskiego pokoju. Ogarnęło go niezwykłe podniecenie. Obejrzał się ostrożnie dokoła i podążył w stronę stawu. Droga trwała około dziesięciu minut. Nie zauważony przez nikogo Li-Fang dotarł do jeziora Po-Jang i odszukał grotę, o której była mowa w karteczce. Przy wejściu do groty zawahał się na chwilę w obawie zasadzki. Przypomniał sobie jednak chińskiego chłopca, który przekradał się między strażnikami i to go uspokoiło. W odległości pięciu niespełna metrów od wejścia do groty znajduje się szeroki staw, który ciągnie się pod skalnym sklepieniem na odległość około dwóch kilometrów. Coś bieliło się na kamieniu tuż obok wejścia. Była to karteczka. Li-Fang zapalił zapalniczkę i przeczytał : Siadaj do łodzi i płyń naprzód. Czekam! Nie namyślając się długo, Li-Fang wskoczył do małej łodzi i począł wiosłować. Po paru minutach spośród skał rozległ się głos ludzki: Czy to książę Li-Fang? Li-Fang wciągnął wiosła do łodzi. Głos wydał mu się znajomy, lecz w pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, do kogo ten głos należy. - dlaczego pan nie odpowiada? - rozległ się tajemniczy głos spośród skał. - Kto jesteś?! - zawołał Li-Fang przytłumionym głosem. - proszę wymienić wpierw, swe nazwisko! - książę Li-Fang! - A więc wszystko w porządku, Wasza Wysokość. Proszę się zbliżyć. Jestem Pechun, były lekarz nadworny księcia Tola-Wang! - Pechun? Doktor Pechun? - Li-Fang nie wierzył własnym uszom. - Pechun! - zawołał po raz trzeci. - Tak, to ja jestem! Nie lękaj się Wasza Wysokość, gdyż jest jeszcze czas zaradzić zbrodni! Li-Fang począł energicznie wiosłować, kierując łódz do brzegu. Pomiędzy skałami zabłysło światełko. Li-Fang wyskoczył na brzeg i dopiero teraz w zagłębieniu pomiędzy skałami w małej zatoczce ujrzał drugą łódz. W łodzi tej stał mężczyzna z długą, siwą brodą. W jednym ręku trzymał ślepą latarkę, w drugim zaś błyszczący rewolwer, skierowany lufą w pierś księcia. Lecz gdy upewnił się, że ma do czynienia z księciem Li-Fang we własnej osobie, schował rewolwer w fałdach szerokiego kimona i rzekł cicho: - Wybacz mi, Wasza Wysokość, że tak wrogo cię przyjmuję, lecz nie mogłem postąpić inaczej, nie byłem bowiem pewny, czy list mój doszedł do twych rąk. Siadaj do mej łodzi. Tutaj możemy porozmawiać swobodnie, bez obawy, że nas ktoś podsłucha. Li-Fang blady i drżący skoczył do łodzi starego doktora i uścisnął jego dłoń w milczeniu. - Mów prędko, doktorze, co to wszystko znaczy? - zapytał po chwili, podczas gdy stary lekarz wiosłował. - Co się stało na litość Boską, i dlaczego musisz się ukrywać? Pechun odłożył wiosła, następnie zaś powiódł drżącą ręką po śnieżnobiałej brodzie i zaczął: - Wasza Wysokość, mam nadzieję, że mi ufasz, gdyż to, co ci mam opowiedzieć, brzmi tak nieprawdopodobnie, że będziesz sądził, iż postradałem zmysły. - Ufam ci, drogi doktorze! - odparł książę - Lecz przystępuj do rzeczy, gdyż w pałacu mogą spostrzec mą nieobecność. Mamy niewiele czasu do rozporządzenia. - Zaczynam więc, Wasza Wysokość. Jak ci wiadomo, zostałem wygnany z pałacu, a moje miejsce przy boku księcia Tola-Wang zajął doktor Chen, protegowany ministra Botanga. - Ministra Botanga? - Tak, książę. A stało się to wszystko w następujący sposób. Przypominam sobie dokładnie ową noc. Było to przed niespełna trzema tygodniami. Siedzieliśmy przy stole, spożywając wieczerzę, książę Tola-Wang, minister Botang, kilku oficerów pałacowych i ja, lekarz nadworny starego księcia. Mój dobry pan i przyjaciel był tego wieczora w świetnym humorze. W takich wypadkach podawano do stołu kilka butelek wina, co przy dworze należy do nader rzadkich wyjątków. Wasza Wysokość wie o tym, nieprawdaż? - Dalej, dalej! - ponaglał Li-Fang z rosnącym lękiem. - Po upływie godziny od chwili, gdy książę wypił szklankę wina, stało się coś strasznego i nieprzewidzianego zarazem. Książę Tola-Wang zwalił się z chrapliwym okrzykiem ze swego siedzenia i stracił przytomność. Wszyscy rzucili się ku niemu. Zbadałem księcia i z przerażeniem skonstatowałem niezwykłe osłabienie serca. Zemdlony wyglądał na to, jak gdyby miał lada chwila umrzeć. Kazałem przynieść z mego gabinetu szpryckę i ampułki z kamforą. Zrobiłem zastrzyk, lecz ku memu przerażeniu zabieg ten nie pomógł. Wówczas minister Botang nazwał mnie starym niedołęgą i kazał przywołać doktora Chena, który niedawno osiadł w Ho-Kou. I stała się dziwna rzecz: ledwie doktor Chen wstrzyknął zastrzyk choremu, gdy ten natychmiast prawie odzyskał przytomność. - Jakie lekarstwo zastosował? - To samo, co i ja. Obejrzałem ampułki, które użył do zastrzyku i przekonałem się ze zdumieniem, że użył tego samego rozczynu kamfory. Tejże samej nocy wszedłem do prywatnego pokoju księcia. Zastałem go na leżaku. Obok niego stał doktor Chen, który uśmiechał się szyderczo na mój widok. - Doktorze Pechun - rzekł z ironią - nie mogę zrozumieć pańskiego zaślepienia. Czyż nie dostrzegł pan ciężkiej choroby sercowej, która od dawna toczy zdrowie księcia Tola-Wang? Ze strony starego i doświadczonego lekarza podobne przeoczenie jest karygodne! Całe szczęście, że mnie wezwano do chorego. Gdyby nie ja, książę nie żyłby już teraz! Książę Tola-Wang był niezwykle osłabiony. Rzuciłem się do jego nóg, błagając, by pozwolił mi pozostać przy jego boku, jeśli już nie jako nadworny lekarz, to chociażby w charakterze przybocznego doradcy. W tej samej jednak chwili nowy atak serca powalił mego pana. Jakby z pod ziemi wyrósł przede mną minister Botang i po prostu wyrzucił mnie za drzwi. Udałem się do swego pokoju i przez całą noc daremnie łamałem sobie głowę nad tą dręczącą zagadką. Przysiąc mógłbym na wszystko, że książę był przed tym zupełnie zdrów i nie cierpiał wcale na serce. Co się stało? Skąd ta nagła choroba? Nad ranem zjawił się u mnie minister Botang. Spokojnie i rzeczowo oznajmił mi, że z rozkazu księcia mam natychmiast opuścić kraj. Okazał mi przy tym własnoręcznie podpisany przez księcia dokument, nakazujący pod karą długoletniego wiezienia natychmiastowy wyjazd z Ho-Kou. Nie mogłem jednak opuścić mego biednego pana, wiedząc, że życie jego jest w niebezpieczeństwie. Wychodząc z pałacu, napotkałem Singana, długoletniego strażnika pałacowego, wiernego księciu, sługę. Rozmawialiśmy otwarcie. Wyjawiłem mu swe obawy, na co Singan poradził mi, bym się ukrył w grocie, nad cichym jeziorem. Strażnik ten ma synka, sprytnego chłopca, który począł przynosić mi żywność do groty, utrzymując mnie w ten sposób przy życiu. Na co czekałem? Otóż całą moją nadzieję pokładałem w twym powrocie, książę Li-Fang, wiedząc że zmiękczysz serce starego księcia i wyjednasz łaskę dla mnie. Lecz Wasza Wysokość ciągle nie powracał. Przed trzema dniami przyszło mi do głowy, że powinienem był sprawdzić, czy wszystkie środki medyczne, zawarte w mej walizce, są w porządku. I oto, poczyniłem straszliwe odkrycie: ampułki z roztworem kamfory zostały zamienione na inne, łudząco podobne. Zamiast kamfory była w tych ampułkach czysta woda. Teraz zrozumiałem dopiero, dlaczego moje zastrzyki nie działały. Zbrodnicze ręce spłatały mi figla. Komuś zależało, bym został skompromitowany w oczach mego pana i został usunięty z pałacu. Dokonałem tego okropnego odkrycia, ale nie mogłem powrócić otwarcie do pałacu, gdyż nikt by nie uwierzył, że mówię prawdę. Zeszłej nocy synek Singana przyniósł mi żywność i opowiedział przy tym dziwną historię o dwóch tajemniczych mężczyznach, których podsłuchał w parku. Twarzy ich, niestety, nie mógł dojrzeć. Ci dwaj mężczyzni mówili, że książę Tola-Wang i następca tronu Li-Fang muszą umrzeć. Jednocześnie otrzymałem wiadomość od Singana, że minister Botang wyruszył do Ti-Ri, by przywiezć tutaj Waszą Wysokość. Postanowiłem przesłać karteczkę do Waszej Wysokości, by zawiadomić cię o tajemniczych wrogach, którzy nastają na twoje i twego ojca życie. Moje wygnanie, niespodziewana choroba księcia Tola-Wang po wypiciu wina i ostatnia rozmowa dwóch nieznanych wrogów, wszystko to upewniło mnie, że Wasza Wysokość musi działać szybko i stanowczo, jeśli chce zapobiec nieszczęściu. - Ataki serca powtarzają się dość często - wtrącił Li-Fang. - Jest to dowodem, że wrogowie księcia mają sposobność często podawać truciznę choremu. Tak, nie cofam oskarżenia; księcia Tola-Wang trują systematycznie jego wrogowie. Trucizna działa powoli, wywołując pozory choroby serca. W ten sposób po śmierci księcia nikt nie domyśli się, że popełniono morderstwo. Li-Fang opuścił głowę i zadumał się głęboko. Po chwili jednak zerwał się na równe nogi i zawołał: - Muszę wrócić do pałacu, doktorze Pechun. Możliwe, że mordercy postarają się tej nocy zadać ostateczny cios memu ojcu. Chodz ze mną, drogi przyjacielu, ja odpowiadam za twe bezpieczeństwo. Pechun zawahał się, lecz książę nalegał: - Musisz mi towarzyszyć do pałacu, drogi doktorze. Jakże uda mi się wykryć bez twojej pomocy, czy napój podany memu ojcu został naprawdę zatruty? Pan będzie w sąsiednim pokoju gotowy na każde zawołanie. Jeśli zajdzie potrzeba, wtajemniczę również Botanga i doktora Chena. Oni pomogą nam wykryć zbrodniarzy! - Idę z tobą, książę! - Zawołał zdecydowanie doktor - oby nieba, pozwoliły nam przyjść księciu z pomocą, zanim będzie za pózno! Piętnaście minut pózniej Li-Fang w towarzystwie doktora Pechuna wkraczał do pałacu. Strażnicy, czuwający przed drzwiami sypialni umierającego księcia, oznajmili mu, że doktor Chen i minister Botang opuścili przed chwilą sypialnię. Zdawało się, że Tola-Wang spał; jego oddech wydzierał się z piersi ciężko i chrapliwie. W chwili jednak, gdy Li-Fang nachylił się nad jego łóżkiem, chory otworzył oczy i szepnął: - A więc przyszedłeś, mój synu! Nie gniewasz się na mnie, prawda? - Ojcze, chciałbym spędzić noc przy twym łożu! - odpowiedział Li-Fang. - Kochasz mnie pomimo wszystko? - Pomimo wszystko, czcigodny ojcze! Tola-Wang zamknął oczy i westchnął. - Co sprowadza cię do mnie? - zapytał po chwili. - Sprowadza mnie troska o twe życie, ojcze! - Na próżno! Jęknął starzec. - Nie, ojcze, nie na próżno! Zapewniam cię, że jeśli będę czuwał tej nocy przy twym łożu, będziesz żył jeszcze bardzo długo. - Li-Fang - chory usiadł, chwycił rękę młodzieńca i utkwił weń wzrok, niespokojny i badawczy - dlaczego jesteś pewny, że będę żył długo, jeśli spędzisz noc przy mym łożu? Ha!.. ty nic nie odpowiadasz, jesteś przerazliwie blady. Co to znaczy? Mów prędzej , dlaczego drżą twoje ręce? W oczach twych dostrzegam wyraz zgrozy. Synu czytam w twej duszy, jak w otwartej księdze. Mów, dlaczego przyszedłeś do mnie wśród nocy? - Przyszedłem, by bronic cię przed twymi wrogami, którzy codziennie dają ci do wypicia, napój powolnej śmierci. Za każdym razem, gdy coś pijesz, następuje atak serca, czy prawda, ojcze? Starzec chwycił oburącz rękę młodzieńca. Oczy jego, rozszerzone przerażeniem, wpatrywały się weń z nieopisaną grozą. - Li-Fang! - wyjęczał - co... co to znaczy? - Mówię prawdę, czystą prawdę. Dowiedziałem się o wszystkim dopiero przed godziną. A teraz zachowaj absolutny spokój, ojcze! To mówiąc, ujął karafkę z wodą, stojącą na stoliku obok łoża i począł obserwować pod światło białawy osad na dnie karafki. Bogu niech będą dzięki, że nie przyszedłem za pózno! - rzekł cichym głosem i odstawił karafkę - ten biały osad na dnie, to trucizna, która zabiła by cię tej nocy, gdybyś wypił choćby jeden łyk wody! W pałacu znajduje się łotr, który postanowił cię zgładzić. Gdyby nie doktor Pechun, który otworzył mi oczy na przygotowywaną zbrodnię, byłbyś już nie żył! - Pechun! - wykrzyknął Tola-Wang - mój były lekarz! A więc nie usłuchał jednak mego rozkazu... - Ryzykował życiem dla ciebie, czcigodny ojcze, pozostając w ukryciu i troszcząc się o ciebie! Lecz wrogom twym nie chodziło jedynie o ciebie. I ja również miałem zostać następny z kolei pozbawiony życia! - Aotry, łotry! - wycharczał starzec - jak się nazywają? - Nie wiadomo. Synek strażnika Singana podsłuchał w parku rozmowę dwóch naszych wrogów, lecz twarzy ich nie dojrzał. Doktor Pechun, ukryty w grocie nad jeziorem, już dawno odkrył przyczynę swego niepowodzenia wtedy, w nocy, gdy daremnie usiłował przywrócić ci życie przy pomocy zastrzyku kamfory. On wie, dlaczego zastrzyk ci nie pomógł! -Mów, mów! - przerwał mu Tola-Wang. - Ktoś zamienił ampułki w walizeczce Pechuna. Zamiast kamfory włożono łudząco podobne ampułki z wodą destylowaną. Nic więc dziwnego, że doktor Chen miał szczęśliwszą rękę. Pechun przysięga, że nigdy dotychczas nie chorowałeś na serce, czcigodny ojcze. Oddalając starego i wiernego lekarza, utorowałeś tylko drogę mordercom! Tola-Wang siedział na swym łożu zupełnie ogłuszony. Po chwili odzyskał mowę i zawołał boleśnie: - Gdzie jest doktor Pechun? Sprowadz go tutaj, niech mi pokaże zamienione ampułki, niech zbada zawartość tej karafki! - Pechun nie jest daleko stąd. Ale zanim go tutaj przywołam, pozwól, ojcze, że zadam ci jedno pytanie: czy nigdy nie skarżyłeś się na dolegliwości w okolicy serca? A może ukrywałeś swą chorobę? - Co ci na myśl przychodzi? - zdziwił się stary książę - zawsze byłem najzupełniej zdrowy! Li-Fang zadrżał i zbladł, przypomniał sobie bowiem, jak minister Botang opowiadał mu podczas podróży samolotem, że książę Tola-Wang od dawna cierpi na chorobę serca, lecz nikomu do tego się nie przyznaje. Te słowa ministra przyszły mu obecnie do głowy i ciarki przeszły mu po plecach. W umyśle jego wzbudziło się podejrzenie: minister Botang wydał mu się więcej niż podejrzanym. Li-Fang milczał jednak, gdyż minister był długoletnim powiernikiem, osiwiałym na służbie u księcia Tola-Wang. Dlaczego miałby nastawać na życie swego pana? Dlaczego miałby spiskować przeciwko Li-Fangowi? - Sprowadz Pechuna! Nalegał zniecierpliwionym tonem stary książę. Li-Fang wstał i opuścił pokój, zmierzając do swych apartamentów. W przejściu natknął się na ministra Botanga który drgnął na jego widok. - Wasza Wysokość, dokąd to o tak póznej porze? - zapytał, kłaniając się przesadnie nisko, by ukryć zmieszanie. Li-Fang zatrzymał się i spojrzał surowo w oczy ministra. - Dlaczego pozostawiono księcia Tola-Wang tej nocy zupełnie bez opieki? - zapytał ostrym tonem. - Jakim prawem doktor Chen oddalił się od chorego? I wreszcie, co pan tutaj robi w tym korytarzu o tej porze, panie ministrze? - Byłem w pokoju doktora Chena! - odparł Botang, odzyskując zimną krew. - Rozmawialiśmy właśnie o księciu Tola-Wang. Otóż doktor utrzymuje, że pańska dzisiejsza wizyta tak bardzo zdenerwowała chorego, że z całą pewnością tej nocy nie przeżyje. Wybacz mi, Wasza Wysokość, mą śmiałość, lecz to jest czysta prawda! Li-Fang z trudem opanował nerwy. Odraza do tego człowieka obudziła się i wzrosła w jego duszy. Pomimo to przemógł się i rzekł spokojnie: - Zwracam ci uwagę, panie ministrze, że nie miałeś prawa zapytywać mnie, co tutaj robie o tak póznej porze. Odpowiem ci jednak, że powracam od mego ojca. Czuwałem przy nim, nie chcąc dopuścić, by zginął z ręki zbrodniarza! - Wasza Wysokość! Minister odskoczył do tyłu. Jego oblicze okryło się śmiertelną bladością, a oczy znieruchomiały z przerażenia. - Z ręki zbrodniarza - bełkotał nieprzytomnie - z ręki zbrodniarza... Skąd to podejrzenie? Jakżeż to możliwe? - Dowiesz się niebawem, ministrze! Chodz ze mną! - rzekł twardo Li-Fang. Lecz Botang stał jak wrośnięty na miejscu. Oczy jego zapadły się w oczodołach, a na czole perliły się grube krople potu. - Pozwól zawiadomić doktora Chena, Wasza Wysokość! - wyjąkał. - On będzie niepocieszony, że pomimo jego czujności mogła zajść taka okropna zbrodnia! Botang skierował się z błyskawiczną szybkością do schodów, lecz Li-Fang był jeszcze szybszy i zastąpił mu drogę. - Nie zobaczysz się z doktorem Chen - padł krotki rozkaz z jego ust - sam książę Tola-Wang kazał sprowadzić cię do niego. Jeśli jesteś ciekaw bliższych szczegółów , to jedynie doktor Pechun może cię objaśnić, ministrze Botang! - Doktor Pechun? - Botang oparł się ciężko na poręczy schodów. - Ach, ten łotr! - krzyknął nagle - więc ten zdrajca, czyhający na życie mego pana, nie opuścił jeszcze naszego kraju? Czy schwytałeś go książę? Gdzie on jest? - Milcz i chodz za mną! Botang zamilkł, opuścił głowę na piersi i chwiejnym krokiem poszedł za Li-Fangiem. Gdzieś w pobliżu cicho zamknęły się drzwi, po czym zaszeleściły czyjeś posuwiste kroki. Wyostrzony słuch Botanga uchwycił ten szelest. Minister drgnął. Li-Fang zatrzymał się przed drzwiami swego pokoju i otworzył je szeroko. Pechun i Botang stanęli przed sobą oko w oko. - Aotrze, chciałeś zamordować księcia! - krzyknął minister, rzucając się na starego lekarza. - Precz od niego! - krzyknął Li-Fang, stając przed ministrem, jak karzący sędzia - chodzcie obaj za mną! Doktor Pechun milcząc wyszedł pierwszy. Botang szedł w ślad za nim, zataczając się jak pijany. Oblicze jego znów było zupełnie spokojne i nieruchome, jak kamienna maska. Wszyscy trzej weszli do sypialni chorego księcia. Tola-Wang usiadł jęcząc na swoim łożu. Oblicze jego było gniewne i pełne goryczy. Wzrok jego zatrzymał się na nieruchomej masce Botanga. W następnej chwili ujrzał doktora Pechuna i wskazał mu ręką karafkę, która stała obok łoża. - Zbadaj zawartość! - rozległy się tylko te dwa słowa z jego zapadłych ust . Doktor Pechun ujął karafkę drżącymi palcami, ledwie jednak rzucił wzrokiem na jej zawartość, odzyskał nagle całkowity spokój, wyprostował się, a ręka jego przestała drżeć. Przystąpił do światła i podniósł w górę szklane naczynie. Zwilżył koniec palca wodą i ostrożnie spróbował językiem. Zbladł, cofnął się, a wzrok jego spoczął na Li-Fangu, który za plecami ministra Botanga stał oparty o drzwi. - mój książę! - jęknął lekarz. - A więc? - zapytał Tola-Wang. - Trucizna... to jest trucizna! - jęknął lekarz i opadł bezsilny na krzesło. - Trucizna?! - krzyknął Li-Fang - a więc jednak?... - Jedna z tych tajemniczych jadowitych substancji, które zażyte w małych ilościach powodują stopniowy paraliż mięśni sercowych i niezwykle bolesne ataki serca. W większej ilości trucizna ta powoduje śmierć. Widzę w tej karafce większą ilość tej trucizny. Gdyby książę wypił nieco tej wody, zastrzyki doktora Chena nic by mu już nie pomogły. Tola-Wang siedział jak osłupiały. Jego kamienny spokój wprost napawał zgrozą obecnych. Wreszcie rozkazał: - Sprowadzić kota i przynieść trochę mleka! Minister Botang rzucił się ku drzwiom, lecz Li-Fang zastąpił mu drogę i wyszedł z pokoju, powtarzając strażnikowi pałacowemu rozkaz starego księcia, po czym powrócił do komnaty. Głuche milczenie zaległo w sypialni księcia Tola-Wang. Nieco pózniej kot, sprowadzony naprędce, łyknął z talerzyka przygotowanego mleka i rozciągnął się na podłodze. Blada trwoga padła na obecnych. Nikt nie miał odwagi poruszyć się, ani oddychać. Minister Botang zatoczył się pod ścianę. Doktor Pechun trzymał w ręku martwego kota, a z jego oczu potoczyły się dwie łzy. - Pechun, stary wierny przyjacielu! - bezdzwięcznie wyszeptał książę Tola-Wang - chodz, podejdz bliżej. Czy wybaczysz mi bezwzględność, z jaką cię potraktowałem? Pechun podszedł do łoża swego ukochanego pana, padł na kolana i ucałował książęcą rękę. - Powstań, Pechun, mój wierny przyjacielu - prosił cicho stary książę - to ja muszę ci dziękować za uratowanie mi życia. Od tej chwili nie odstąpisz od mego boku, a ja będę ślepo posłuszny twym nakazom. Głos księcia Tola-Wang nabrał stalowego brzmienia, gdy zwrócił się do swego ministra: - Botang! Byłeś złym strażnikiem mej osoby, wobec czego zostaniesz wygnany z kraju. Opuścicie mój kraj ty i doktor Chen, który nie poznał prawdziwej przyczyny mej choroby! - Zatrzymaj się, czcigodny ojcze! - krzyknął nagle Li-Fang, przystępując do Botanga, który padł na kolana i wzniósł błagalnie ręce. - Mów, synu! - rozkazał Tola-Wang. - Chciałem zadać ministrowi tylko jedno pytanie: dlaczego podczas naszej podróży do Ho-Kou opowiedział mi, że książę Tola-Wang od dawna choruje na serce, lecz chorobę swą trzyma w głębokiej tajemnicy, nawet przede mną? Botang milczał i opuścił głowę tak nisko, że omal nie dotknął nią podłogi. Wszyscy obecni przyglądali mu się z naprężeniem, oczekując odpowiedzi. Wtem doktor Pechun krzyknął i podbiegł do ministra, lecz było za pózno. Ledwie dotknął jego ramienia, gdy Botang osunął się bezwładnie na podłogę. Był martwy. Otruł się! - Zawołał doktor z przestrachem. - A więc... a więc należał do tych, co chcieli mej śmierci! - z trudem wykrztusił książę Tola-Wang. - Zabił się, widząc, że przegrał swą grę. Wynieście go stąd i zatrzymać doktora Chena, zanim ucieknie. Teraz jestem zupełnie przekonany, że to oni obaj byli tymi dwoma mężczyznami, których podsłuchał w parku synek strażnika Singana. Li-Fang wybiegł z pokoju i zawołał do jednego z Chińczyków, kręcących się po pałacu: - Pokaż mi pokój doktora Chena, prędko, prędko! Chińczyk zbiegł pierwszy szerokimi schodami, skręcił w boczny korytarz i zatrzymał się przed drzwiami. - Doktor Chen mieszka tutaj, Wasza Wysokość! - rzekł z głębokim ukłonem. Li-Fang szarpnął drzwiami i wbiegł do środka. Lampa z abażurem oświetlała pokój, lecz nikogo w nim nie było. - Uciekł! - jęknął młodzieniec, zdając sobie sprawę, że ucieczka doktora Chena uczyniła tajemnice nierozwiązaną. Kto uprzedził Chena? Czyżby minister? Nie, to było niemożliwe. Ach, tak, zbrodniczy lekarz usłyszał zapewne jego rozmowę z Botangiem, prowadzoną dość głośno w korytarzu i zrozumiał, że zbrodnia została wykryta. W pokoju panował wielki nieład. Skrzynie i kufry były otwarte. Jasne, że Chen zabrał w pośpiechu swe rzeczy i ratował się ucieczką. Li-Fang zawezwał służbę pałacową oraz strażników. Lecz żaden z nich nie widział uciekającego doktora. Zaalarmowano policję, która rozpoczęła energiczne poszukiwania za zbiegiem, lecz wszystko pozostało bez skutku. Zaświtał szary poranek. Li-Fang powrócił do swego przybranego ojca. Tola-Wang ujął jego rękę i rzekł: - Li-Fang, jestem ci winien niezmierną wdzięczność, gdyż dzięki tobie odzyskałem życie i starego przyjaciela. Doktor Pechun zbadał me serce i utrzymuje, że powrócę do sił i będę żył jeszcze długo. Dlatego też pozwalam ci powrócić do twej posiadłości w Ti-Ri, a ja będę nadal rządził mym państwem. Li-Fang pobladł, a na jego obliczu odmalowało się niezwykłe wzruszenie. - Czcigodny ojcze - wyszeptał drżącym głosem - a co sądzisz o mej żonie? Czy pobłogosławisz ją, jeśli będzie przy życiu? Tola-Wang ciężko westchnął. W duszy jego toczyła się zawzięta walka. - jeśli ja żyje - odparł wreszcie - nie będę ci przeszkadzał wziąść ją do siebie, póki ja panować będę. Lecz gdy nadejdzie czas twego panowania, będziesz musiał pojąć za żonę, zgodnie z tradycją, miejscową księżniczkę, znającą ten kraj i obyczaje. Nigdy nie mów mi o tej Europejce, ani też nie pokazuj mi jej. A teraz idz, mój synu, i pozdrów twą siostrę, Li. Idz, synu, i nie miej do mnie urazy, lecz, doprawdy, nie mogę postąpić inaczej. Jesteś z krwi europejskiej i dlatego muszę połączyć cię, małżeństwem z chińską arystokracją, by oprzeć panowanie na trwalszym gruncie. Przed moją śmiercią rozwiedziesz się ze swą europejską żoną . Rozdział 23 Modlitwa Popołudniowe słońce prażyło silnie, gdy książę Li-Fang przeprawiał się w swej motorowej łodzi przez jezioro i przybył do wyspy Ti-Ri. Z bijącym sercem pobiegł przez park, gdyż tęsknota ciągnęła go do siostry. Podczas gdy zmierzał do pałacu, różne pytania tłukły się w jego głowie. Czy jego siostra oraz doktor Martini dowiedzieli się czegoś o Jance? Czy poszukiwania Czu-Wu, porucznika marynarki, zostały uwieńczone powodzeniem? Coraz bardziej przyspieszał kroku. Nagle w połowie drogi natknął się na Maud Gibson, pannę do towarzystwa księżniczki Li. Angielka zbliżyła się doń szybkim krokiem. - Wasza Wysokość! - zawołała i z wdzięcznym uśmiechem wyciągnęła doń obie ręce. Młodzieniec zatrzymał się zdziwiony, gdyż dotychczas Angielka odnosiła się doń z wielkim chłodem. Co spowodowało tę zmianę? Jej błyszczący wzrok podziałał nań odpychająco. Byłby chętnie ominął natrętną panią, lecz nie chcąc być nieuprzejmy, podał jej rękę. - Ach, jakże jestem szczęśliwa, że znów widzę Waszą Wysokość! - gruchała słodko i widząc zdumienie na jego twarzy, poprawiła: - jestem szczęśliwa, że księżniczka się ucieszy, widząc Waszą Wysokość! - Gdzie jest Li? - zapytał nerwowo Li-Fang. - W swoim buduarze, książę! Płacze od samego rana! - Płacze? - zapytał przestraszony. - Wasza Wysokość, nie należy się przerażać - wyszeptała Maud Gibson, kładąc poufale swą rękę na jego ramieniu - porucznik Czu-Wu nadesłał dziś rano wiadomość... - O, Boże! Zapewne wiadomość o Jance, mej biednej żonie! Czy znalazł ją, czy ona żyję? Gdzie ona jest? Jak szalony rzucił młodzieniec te słowa. Jego serce biło gwałtownie; z trudem chwytał oddech, a przestraszony wzrok starał się wyczytać odpowiedz z twarzy Angielki. Wtem ujrzał dwie łzy, które z wolna stoczyły się po jej policzkach. - Miss Gibson, dlaczego pani mi nie odpowiada?! - krzyknął dręczony niepokojem. - Na litość Boską, niech pani mówi! Lecz Angielka ukryła nagle twarz w dłoniach i uciekła, biegnąc na przełaj przez trawniki. Li-Fang stał jak osłupiały. - Li płacze od samego rana, a Czu-Wu przesłał wiadomość - szeptał nieprzytomnie. Czemu jednak płacze Maud Gibson? Nagle ogarnęło go okropne przerażenie. Rzucił się do pałacu, a następnie pobiegł na górę szerokimi schodami, prowadzącymi do buduaru jego siostry. Li krzyknęła głośno na widok brata i rzuciła mu się na szyję. - Li, co się stało, na litość Boską?! - wołał Li-Fang, tracąc panowanie nad sobą. Właśnie spotkałem Maud Gibson w parku. Nie zrozumiałem nic z tego, co mówiła. Jaką wiadomość otrzymałaś od porucznika Czu-Wu? - Biedny mój braciszku! - jęknęła księżniczka - otrzymałam dziś okropną wiadomość od porucznika Czu-Wu. Na wybrzeżu w Lappie znaleziono przed czterema dniami martwą kobietę, wyrzuconą przez fale morskie. Była to młoda Europejka. Pochowano ją na cmentarzu, wśród skał Lappy. - W Lappie? Nie, nie, moja Li, to nie była Janka! - jęknął zrozpaczony młodzieniec, padając na krzesło. - Natychmiast jadę do Lappy; grób zostanie otworzony... i ja... - Spokojnie drogi braciszku! - łkała księżniczka. - Ty nie wiesz jeszcze wszystkiego. Porucznik Czu-Wu jest w drodze do nas. Wyjedziemy na spotkanie mego jachtu, by nie tracić czasu na próżno, po czym popłyniemy do Lappy, by nakazać otwarcie trumny. Li-Fang skinął głową. Z jego oczu popłynęły łzy. - Janka miałaby umrzeć i zostać pochowaną w Lappie?! - krzyknął nagle, zrywając się z krzesła. - Nie, kochana siostrzyczko, nigdy w to nie uwierzę! Natychmiast ruszamy w drogę! Gdzie jest doktor Martini? On pojedzie z nami! Przygotuj się do drogi. Czy bierzesz z sobą miss Gibson? - Nie - odpowiedziała krótko - ona zostanie. Li-Fang stał już przy drzwiach buduaru. Słysząc te słowa, odwrócił się zdziwiony. - Dlaczego? - zapytał. - Nie mogę ci tego powiedzieć, braciszku, lecz odczuwam ostatnio względem mej panny do towarzystwa dziwną odrazę. Możliwe, że to tylko nerwy, nie życzę sobie jednak mieć ją przy swym boku. - To dziwne, Li, i doprawdy niezrozumiałe. Sadziłem, że jest ci oddaną. Płakała przed chwilą w parku. - Ona płakała? Li potrząsnęła główką z niedowierzaniem, po czym zmieniła temat rozmowy. - Jak ze zdrowiem naszego czcigodnego ojca, księcia Tola-Wang? - zapytała. - Opowiem ci wszystko, lecz miej cierpliwość, siostrzyczko, gdyż to długa historia. Opowiem ci ją, gdy spotkamy się z porucznikiem Czu-Wu i wyruszymy wzdłuż wybrzeża. Jedno mogę ci teraz powiedzieć, a mianowicie że książę Tola-Wang czuje się daleko lepiej, moja zaś obecność w Ho-Kou jest na razie zupełnie zbyteczna. Li-Fang opuścił pokój. Księżniczka Li klasnęła w dłonie. Długa zasłona z pereł rozchyliła się i do buduaru weszła pokojówka Flo. Jej oczy, błyszczące jak paciorki, wyrażały wierność i oddanie, gdy spoglądała na swą panią, zgięta w pokornym ukłonie. - Flo, odjeżdżam natychmiast - rzekła księżniczka do służącej - zapakuj jedną walizę, a nie zapomnij mego nieprzemakalnego płaszcza. Pokojówka podreptała na swych małych stópkach, a księżniczka została sama. Przeszła do swej garderoby i poczęła się przebierać do podróży. Ledwie skończyła, gdy zapukano do drzwi. Na progu ukazała się miss Gibson. - Księżniczko! - zawołała drżącym głosem - odjeżdżasz? - Nie na długo, miss Gibson - odpowiedziała nieco zmieszana - i dlatego prosiłabym panią, byś pozostała. Na twarzy Angielki wystąpił jaskrawy rumieniec, następnie zbladła jak trup i wyjąkała: - Księżniczko, dlaczego stałaś się względem mnie od kilku dni tak nieprzyjaznie, a nawet wrogo usposobiona? Czym zasłużyłam sobie na tę niełaskę? Li ściągnęła swe piękne brwi i rzekła, odwracając się: - Pani dobrze wie, że spotkało nas nieszczęście, mnie i brata. Innym razem będzie mi pani towarzyszyć, teraz jednak pojadę tylko z mym bratem. Nawet nie biorę z sobą tym razem mej nieodłącznej pokojówki, Flo. Oczy Maud Gibson zamigotały. Ukłoniła się w milczeniu i opuściła buduar. Na korytarzu zatrzymała się nagle, a twarz jej wykrzywił grymas bezsilnej wściekłości. Domyślała się, jaki był cel podróży Li-Fanga z siostrą, lecz nieczyste sumienie napełniało ją obawą, że została zdemaskowana. Czy księżniczka dowiedziała się o jej rozmowach z ministrem Botangiem? Czy spostrzegła się, że telegram Li-Fanga znikł ze szkatuły z klejnotami? Całą siłę swej nienawiści skierowała przeciwko temu przeklętemu Włochowi, doktorowi Martini. Ogarnęło ją okropne przerażenie na samą myśl, że doktor Martini mógł ją widzieć, spiskującą z Botangiem. Maud Gibson zwolniła krok i przycisnęła rękę do bijącego serca, w następnej jednak chwili odetchnęła z ulgą, przyszła jej bowiem myśl do głowy, że gdyby księżniczka dowiedziała się, na pewno wydaliłaby ją z pałacu. Uspokojona, postanowiła w duchu mieć się na baczności przed doktorem Martinim, który śledził ją podejrzliwym okiem. Rozmyślając w ten sposób, udała się na pierwsze piętro, gdzie znajdował się jej pokój. Otworzyła drzwi i nagle doznała wrażenia, że nie jest sama w pokoju. Wobec panujących upałów okna były przysłonięte jedwabnymi portierami i panował w pokoju półmrok. Wahając się, stała w drzwiach. - proszę wejść i zaryglować drzwi - rozległ się głos w kącie pokoju. Okrzyk przerażenia zamarł w jej gardle. - Kto tam?... Kto mówi?... - zapytała, dygocąc i zaciskając kurczowo ręce na klamce. - Na co pani czeka? Czy chcesz, by nas schwytano? - rozległ się wściekły szept i jednocześnie z cienia wyłoniła się ciemna postać. Przed nią stanął minister Botang. - Botang? To pan? - zawołała zdumiona i zamknęła drzwi za sobą - skąd pan się tutaj wziął? - Wszedłem z parku tajemniczym przejściem, które mi pani pokazała pewnego razu. Zapamiętałem sobie to przejście, a teraz ono przydało mi się. Przedostałem się do tego pokoju niezauważony przez nikogo. - Czy nie przybył pan razem z księciem Li-Fang? - Owszem, przybyłem w ślad za nim, lecz to nie należy do rzeczy. - Zjawiłeś się w porę, ministrze - rzekła Angielka, zniżając głos - zamierzałam właśnie zawiadomić pana, że książę Li-Fang i jego siostra wyruszają w drogę. Obawiałam się jednak przesłać panu tę wiadomość. - Dlaczego obawiała się pani? - gdyż podejrzewam, że nasze tajemne porozumienie zostało wykryte. Ostatnio księżniczka wykazuje w stosunku do mnie wiele chłodnej rezerwy, ponadto nie zabiera mnie z sobą w drogę, a zdarza się to po raz pierwszy, by księżniczka wyruszyła gdziekolwiek beze mnie. - Możliwe, że ma pani rację - rzekł cicho i nadal ciągnął szeptem: - Niewymownie jestem rad, że wpadłem na pomysł złożenia ci wizyty, pomimo że droga do pani najeżona jest tysiącznymi niebezpieczeństwami. - Nie rozumiem pana - rzekła Maud Gibson coraz bardziej zdenerwowana. - To znaczy, że oficjalnie uchodzę za umarłego. - O czym pan mówi? - wykrztusiła, blednąc i cofając się do tyłu. - Botang, co to znaczy? - To znaczy, że istnieje pewien środek, po zażyciu którego człowiek rzekomo umiera, lecz odzyskuje życie po pewnym czasie. Otóż ja zażyłem taki środek i niech pani wystarczy to wytłumaczenie. Nikt prócz pani nie powinien wiedzieć, że ja żyję. Radzę pani trzymać język za zębami, w przeciwnym bowiem razie.... To mówiąc, Botang skrzywił się i uczynił gest, który nie wróżył Angielce nic dobrego. - Gdzie udają się książę Li-Fang i jego siostra? - zapytał. - Do Lappy. Odnaleziono podobno w morzu jakąś Europejkę i pochowano na tamtejszym cmentarzu. Li-Fang i jego siostra udają się jachtem do Lappy, by sprawdzić na miejscu, kim jest ta kobieta. - wiadomość ta nie przedstawia obecnie wielkiej wartości dla mnie, tym niemniej dziękuję pani za nią. Kiedy wyruszają w drogę? - Natychmiast. -A więc żegnam panią, miss Gibson. To mówiąc, Botang otworzył drzwiczki w tapecie i zniknął w tajemniczym przejściu. Maud Gibson padła na tapczan, szepcząc: - muszę się go pozbyć. Botang staje się niebezpieczny. Obecnie nic mnie z nim nie wiąże. Potrafię pozyskać serce Li-Fanga bez jego pomocy. Porucznik marynarki, Czu-Wu, nadesłał drugi telegram, w którym oznajmił, że jacht zatrzyma się wieczorem w porcie Fu-Czu i będzie oczekiwał księcia Li-Fanga i księżniczkę Li. Rodzeństwo wyruszyło autem, zabierając z sobą doktora Martini. Podróż trwała około dziesięciu godzin. Pod wieczór auto z trzema pasażerami wjechało do portu Fu-Czu. Jacht księżniczki Li oczekiwał już na swych pasażerów. Li-Fang z siostrą i doktorem wkroczyli na pokład, przywitani przez porucznika Czu-Wu. Nie zwlekając ani chwili, Li-Fang nakazał puścić maszyny w ruch i podnieść żagle. Morze było niespokojne. Zbliżała się burza. Nie patrząc jednak na to, jacht ruszył w drogę do Lappy. Panował przenikliwy chłód, a mgła unosiła się nad powierzchnią wody. Księżniczka Li, znużona i zziębnięta, otuliła się mocniej swym nieprzemakalnym płaszczem i ze współczuciem spojrzała na tragicznie bladą twarz księcia Li-Fanga. - Zejdzmy do kabiny - odezwał się nagle Li-Fang, zwracając się do siostry - chodz pan z nami, doktorze Martini. Opowiem wam swe przeżycia w Ho-Kou, rezydencji księcia Tola-Wang. Doktor Martini zeszedł na dół w ślad za rodzeństwem. Li spoczęła w fotelu, podczas gdy książę oparł się ciężko o krzesło i począł opowiadać o swych przejściach w rezydencji księcia Tola-Wang. Doszedł w swym opowiadaniu do miejsca, gdzie Botang popełnił samobójstwo, gdy wtem doktor Martini, który słuchał dotychczas w milczeniu, zerwał się jak oparzony i zawołał: - Botang Otruł się?! To niemożliwe! Czy stwierdzono jego śmierć? - Doktor Pechun stwierdził zgon Botanga - odpowiedział Li-Fang. - Doktorze Martini, co się stało? Dlaczego pan wątpi w śmierć Botanga? Lekarz nerwowo potarł czoło, po czym odezwał się niepewnie: - Musiałem się omylić, Wasza Książęca Mość, tak, tak, na pewno omyliłem się. - W czym omylił się pan? - zapytał szybko Li-Fang. - Doktorze proszę mi powiedzieć. Doktor zawahał się na chwile, wreszcie rzekł: - Dobrze, powiem ci książę. Zdawało mi się, że przed pół godziną widziałem w porcie Fu-Czu twarz Botanga. Było ciemno, a oblicze jego widziałem w przeciągu sekundy. Przysiągłbym jednak, że to był minister! Li-Fang zmarszczył czoło w zamyśleniu, potrząsnął jednak głową i rzekł: - Widziałem go leżącego bez życia na podłodze. Tak, to była pomyłka, doktorze, gdyż Botang od wczoraj nie znajduje się między żyjącymi. Doktor Martini nie odpowiedział, lecz jego zamyślone oblicze wskazywało, że nie był całkowicie przekonany. Tymczasem zaś jacht pruł niezmordowanie fale morskie. Dopiero następnego dnia osiągnięto cel podróży. Na przybyłych czekali w obszernym aucie dwaj oficerowie policji. Li-Fang, księżniczka Li, doktor Martini i porucznik Czu-Wu wsiedli do auta. Droga prowadziła zygzakiem na górę, na szczycie której znajdował się cichy miejscowy cmentarzyk. Nikt nie odezwał się ani jednym słowem. Serce księżniczki biło gwałtownie w obawie tego, co miało nastąpić. Wreszcie przybyli na miejsce. Wprowadzono ich do niewielkiej hali o szerokich i wysokich oknach. Kilka świec oświetlało podłużną trumnę, stojącą na kozłach. Grudki ziemi przylepione do drzewa wskazywały na to, że trumna została wydobyta z ziemi. Ciężkie, duszące powietrze tamowało oddechy. Księżyc świecił przez szerokie okno. Li-Fang zagryzł wargi, kurczowo ścisnął pieści i rozkazał: - Otworzyć trumnę! Grabarze zabrali się do roboty. Li-Fang blady jak marmur niespokojnie śledził ich ruchy. Li przytuliła się mimo woli do ramienia doktora Martiniego. Jej twarzyczka w migotliwym świetle zapalonych świec była upiornie blada. Troska o brata i strach wywoływały okropne dreszcze w jej ciele. Oficerowie policji przystąpili do trumny. Grabarze odkręcali ostatnie śrubki. Nadszedł okropny moment. Książę Li-Fang zakrył twarz dłońmi i jęknął: - Otwórzcie... otwórzcie wreszcie wieko trumny... Ach, ta męka jest straszna! Pochylił się mocno na przód, a jego zrozpaczony wzrok wpił się w fatalną trumnę. Ciężkie wieko uniesiono i wszystkie spojrzenia skierowały się w jeden punkt. Li zamknęła oczy, a z jej ust wydarł się bolesny okrzyk, ujrzała bowiem twarz umarłej. Była to blada, piękna twarz kobieca, obramowana jasnoblond włosami. - Li-Fang - jęknęła - Li-Fang! Książę nie poruszył się z miejsca. Lecz doktor Martini, który zbliżył się do trumny, by przyjrzeć się zmarłej, usłyszał lekkie westchnienie ulgi, jakie wydarło się z piersi Li-Fanga. - Bogu niech będą dzięki - szepnął młodzieniec - to nie jest Janka, pomimo, że jest do niej tak łudząco podobna. - Jakże jestem rada, mój kochany braciszku - wyszeptała księżniczka. Z oczu jej popłynęły gorące łzy, a ręce kurczowo ściskały dłoń brata. Nagle doktor Martini zbliżył się powtórnie do trumny i przyglądał się uważnie umarłej. W następnej chwili na jego twarzy zjawiło się głębokie zdumienie. Zbliżył się do oficerów policji i skinął na nich. - Co się stało? - zapytał jeden z nich. - Ta kobieta nie utonęła! - zawołał podniecony doktor Martini. - Jestem lekarzem i zdaje sobie sprawę, że przyczyna śmierci była zupełnie inna. Czy zbadano tego trupa? - Nie uważaliśmy, że jest to konieczne - odpowiedziano. - A więc niezbędna jest tutaj obdukcja, moi panowie. Poznaje, że ta kobieta zmarła gwałtowną śmiercią. Tak, zdaje mi się, że poznaję rodzaj śmierci. Ta kobieta została otruta! Li-Fang zbliżył się szybko do lekarza. - Skąd wziął pan to okropne przypuszczenie? - zapytał przestraszony. Doktor Martini nachylił się nad trupem kobiety i uniósł jej powieki. - Nie omyliłem się! - rzekł. Nieszczęsna została otruta albo popełniła samobójstwo, a następnie wskoczyła do morza. Jej podobieństwo do małżonki Waszej Wysokości jest nadzwyczajne. Dopiero teraz przypominam sobie, że tę kobietę napotkałem na Aleksandrii pomiędzy pasażerami trzeciej klasy. - Doktorze! - krzyknął zdrętwiały ze strachu młodzieniec. W jego myślach powstało okropne podejrzenie. Martini skinął głową i szepnął: - Bardzo możliwe, że podczas katastrofy parowca wzięto tę kobietę za pańską żonę. Opowiadał mi pan, że posiada wrogów, którzy próbowali jeszcze w Warszawie pozbawić cię życia, dlatego też mój domysł nie jest taki niedorzeczny. Słowa doktora Martiniego wywołały wielkie wrażenie wśród obecnych. Trumnę zamknięto, lecz oficerowie policji postanowili, że nazajutrz miejscowy lekarz dokona obdukcji zwłok celem wykrycia przyczyny śmierci. Wszyscy opuścili to niesamowite miejsce, powracając do czekającego na nich auta. W powrotnej drodze do portu nie zamieniono ani słowa. Gdzie więc znajdowała się Janka? Li-Fang przeżył bezdenną mękę. Westchnął, co prawda, z ulgą, gdy otwarto trumnę i znaleziono nieznajomą kobietę, jednakowoż odkrycie Martiniego oraz straszliwe podejrzenie torturowały jego umysł i duszę. Obcą, nieszczęsną kobietę spotkał tragiczny los. Zgubiło ją łudzące podobieństwo do Janki. Aotry, odbierając życie biednej kobiecie, sądzili, że zabierają mu żonę. Zrozpaczony młodzieniec czynił samemu sobie gorzkie wyrzuty, że stał się przyczyną wszystkich nieszczęść, jakie na nich spadły. Po co zabierał do Chin Jankę, najdroższą na świecie istotę, jego jedyną ukochaną? Dlaczego, ach, dlaczego okrutny los zawziął się na ich miłość? Dlaczego właśnie na nich nasyła nieszczęście w ślad za nieszczęściem? Wtem zimna rączka dotknęła jego ręki i księżniczka Li rzekła: - Ta nieszczęśliwa, którą zamordowano, podążała statkiem do Hong-Kongu. Jedziemy do Hong-Kongu, braciszku. Może odnajdziemy tego, kto oczekiwał tam na nią! Li-Fang ocknął się z zadumy. Li miała rację: nie miał obecnie nic do roboty w swej posiadłości w Ti-Ri. Musi wznowić poszukiwania za Janką i nie ustanie, zanim nie odnajdzie ją żywą lub umarłą. - Jedziemy do Hong-Kongu - odezwał się bezdzwięcznym głosem - jeśli doktor Martini zechce pozostać w Lappie, zanim badanie zwłok nie zostanie ukończone. Doktor Martini zgodził się pozostać na miejscu, odprowadził jednak rodzeństwo do jachtu, po czym pożegnał się i powrócił w towarzystwie oficerów policji na ląd. Księżniczka Li pomimo znużenia nie udała się na spoczynek, lecz długo jeszcze w nocy siedziała z bratem, naradzając się z nim, co należy uczynić, by odnalezć Jankę. Li-Fang! - rzekła nagle, kładąc rączkę na jego ramieniu - gdy przybędziemy do Hong-Kongu, odwiedz kapłanów w klasztorze buddystów. Posiadają oni podobno prawdziwy dar jasnowidzenia. W świątyni Buddy przepowiadają przyszłość oraz odnajdują zaginione osoby. Może ukażą ci drogę, prowadzącą do Janki. - Uczynię to , siostrzyczko, pomimo, że będąc chrześcijaninem nie wierzę w zabobony buddyjskie. Nie chcę jednak ominąć żadnej okazji, żadnej drogi, która może mnie zaprowadzić do mej jedynej miłości. Tak, słyszałem wiele o tej świątyni Buddy. W ten sposób rozmawiali, podczas gdy jacht dążył do Hong-Kongu. Jeszcze z czasów swego dzieciństwa księżniczka Li kochała to miasto arkad i starożytnych gmachów, widziała piękno tego kraju i zapomniała zupełnie niewolę tutejszych kobiet. Li odbywając w swym życiu wiele podróży po Azji, widziała wiele cudownie pięknych krajobrazów, wszystko to jednak nie mogło się równać z pięknem niebieskawej i jakby zamglonej zatoki,w głębi której po jednej stronie zieleniła się górzysta wyspa Hang-Kong, a na przeciw wyrastały stare pałace miasta Wiktoria. Dalej, na zewnątrz, chiński port Koowlon, którego tło stanowią wysokie góry o ciemnych konturach. Poranek zastał księżniczkę na pokładzie przy boku jej brata,witającą to piękne miasto. Słońce, przepysznie różowe, wyjrzało właśnie z za widnokręgu, oblewając swym purpurowym blaskiem cały ten górzysty kraj. Szyby licznych willi i pałaców lśniły jak diamenty. Powietrze poranka, świeże i czyste, cały ten przecudowny widok wypełniały serca nową nadzieją, nową wiarą i otuchą, że ten przepiękny poranek, który ich przywitał, stanowi dobry znak. Dobrą przepowiednię, że wszystko jeszcze dobrze się zakończy. Wreszcie jacht został zakotwiczony w porcie i rodzeństwo zeszło do kabiny. Pozostali na statku aż do południa i wówczas dopiero Li-Fang wyraził życzenie odwiedzenia klasztoru buddystów. * * * W tym samym czasie, gdy książę Li-Fang żegnał się ze swą siostrą i wybierał się na ląd, ojciec Konstanty wyprowadził po raz pierwszy Jankę do klasztornego ogrodu. Dobry mnich podpierał ją swą ręką, gdyż nogi dziewczęcia odmawiały posłuszeństwa po chorobie. Mnich przemawiał dobrotliwie, pokazywał jej przecudne kwiaty dokoła, lecz Janka zdawała się nie słyszeć, co do niej mówił, ani też widzieć otaczającego ją piękna. Jej piękne niebieskie zrenice były zamglone, jej twarzyczka była nienaturalnie blada, a rysy jej nabrały nadziemskiego wyrazu. Dotąd jeszcze nie wiedziała, kim była - wspomnienia przeszłości były całkiem zatarte w jej umyśle. Nawet najbardziej natarczywe pytania kapłana Hanoi nie zdołały nic z niej wydobyć. Dwa tylko słowa wymawiała: ojciec i najdroższy . Ojciec Konstanty dowiadywał się na własną rękę, lecz nikt nie znał jasnowłosej Europejki, nikt jej nie poznawał. Tymczasem zaś dziewczę pozostawało w starym klasztorze. Przełożony klasztoru, Hanoi, nie sprzeciwiał się jej pobytowi, gdyż żywił ciągle nadzieję, że uda mu się wykryć tajemnicę pochodzenia tej jasnowłosej Europejki. Pater Konstanty zaprowadził Jankę na najwyższy pagórek klasztornego parku, skąd roztaczał się widok na najdalsze okolice. Powietrze było niezwykle przejrzyste i wzrok sięgał nieskończenie daleko, dostrzegając nawet najdalsze szczegóły. Daleko, całkiem w głębi, rozciągał się Ocean Spokojny, lśniła niezmierzona powierzchnia wody. Małe wysepki tonęły w blasku słońca. Stąd nie można było dojrzeć żadnego pałacu, ani też żadnej willi. Widziało się tylko, jak daleko okiem sięgnąć, wodę i grzbiety górskie, wysepki oraz różnokolorowe ćwierkające ptactwo w powietrzu. A w oddali, na widnokręgu przesuwał się powoli statek, lub też połyskiwały śnieżnobiałe żagle śmigłych jachtów. Pater Konstanty stał całkiem nieruchomo i spoglądał z niepokojem w oczy dziewczęcia. Czekał z natężeniem na wrażenie, jakie wywrze na niej ten przecudowny krajobraz. Przyprowadził ją tutaj umyślnie, pragnąc wyrwać jej umysł z głębokiego odrętwienia. Piękna, obca dziewczyna stała obojętnie i bez ruchu. Lecz wzrok jej sięgał coraz dalej, ogarniał przepiękny krajobraz i wreszcie po bladych policzkach potoczyły się dwie łzy. Ojciec Konstanty wypuścił jej rękę i stanął w pewnym oddaleniu, czekając na dalszy rezultat. Czy przebudzi się wreszcie ze swego uśpienia. Czy odzyska pamięć i rozsądek? Wtem Janka zadrżała gwałtownie. Wzrok jej padł na wielki parowiec transoceaniczny, który pruł powierzchnię wody. Z ust jej wydarł się straszliwy okrzyk: - Statek... litościwy Boże... statek... gdzie jesteś... najdroższy?!... Zachwiała się i padła nieprzytomna na ziemie, zanim stary mnich zdołał ją pochwycić na ręce. Przerażony zaniósł nieprzytomną do jej pokoju i zastosował całą swą wiedzę lekarską, by ją ocucić, lecz wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Janka leżała blada i milcząca, pogrążona w głębokim omdleniu, podobnym do śmierci. Ojciec Konstanty pobiegł do swego przełożonego, mnicha Hanoi. Starzec wysłuchał go w milczeniu, po czym uśmiechnął się nieznacznie i odpowiedział: - Widziałem ciebie, drogi bracie, gdy prowadziłeś tę kobietę na pagórek. Spodziewałem się tego omdlenia. Ona nie obudzi się przed wieczorem, a gdy się obudzi, odzyska wówczas pamięć. Oblicze ojca Konstantego rozjaśniło się . Złożył ukłon pełen szacunku i zmierzył ku drzwiom. Hanoi spoglądał dziwnym wzrokiem w ślad za nim. - Bracie - rzekł w ślad za nim, dziwnie powoli i z naciskiem - dziś z zachodem słońca rozpoczynają się pielgrzymki do świątyni Buddy. Zazwyczaj ja sam udzielałem pielgrzymom błogosławieństwa i przepowiadałem przyszłość, dziś jednak ty mnie zastąpisz. - Ja? - przestraszył się ojciec Konstanty. Z trudem zapanował nad sobą, gdyż przejrzał podstępny plan swego przełożonego. W następnej chwili miał już potwierdzenie swego podejrzenia z ust starego kapłana, który ciągnął dalej: - Nie masz potrzeby kłopotać się o tę dziewczynę, bracie Konstanty, gdyż ja osobiście nią się zajmę w czasie twej nieobecności, mam bowiem nadzieje, że ona wreszcie przemówi. Muszę być przy tym obecny, dlatego też nie mogę udać się do świątyni, by przepowiadać wiernym ich przyszłe losy. Pater Konstanty zbladł, lecz nic nie odpowiedział. Ukłonił się w milczeniu i wyszedl. Od dwudziestu prawie lat uczył go Hanoi ślepego posłuszeństwa i dlatego też również i teraz ojciec Konstanty poddał się jego rozkazom bez najmniejszego oporu. Z ciężkim sercem opuścił gmach klasztoru i powlókł się do świątyni. * * * Samotny pielgrzym piął się szeroką drogą do świątyni Buddy. Pielgrzymem tym był książę Li-Fang, który żywił słabą nadzieję, że jasnowidzący kapłan Buddy odkryje mu tajemnice miejsca pobytu jego najukochańszej małżonki. Młodzieniec nie przyjechał autem, lecz szedł pieszo, by prędzej dostać się do świątyni Buddy, położonej na szczycie góry, wśród ogrodów klasztornych. Przyświecały mu ostatnie promienie zachodzącego słońca. I oto nagle nastały zupełne ciemności. Bez żadnego zmierzchu słońce skryło się za widnokręgiem i nastała noc. - Janko, moja mała Janko! - szeptał młodzieniec, pnąc się coraz wyżej - ja muszę cię odnalezć. Nie zaniedbam żadnych środków, roześlę ludzi na wszystkie strony Chin, będę zapytywał jasnowidzów i wróżbitów, lecz muszę cię znalezć! Coraz szybciej piął się ku świątyni. Nie odczuwał obecnie żadnego znużenia. Jakiś wewnętrzny głos krzyczał w nim: Śpiesz się, śpiesz, Li-Fangu! Coraz potężniej wołał ten wewnętrzny głos i coraz szybciej młodzieniec podążał naprzód. Wreszcie zatrzymał się przed niewielką świątynią buddyjską, której brama rozwarta była szeroko. Cicho stąpając, wkroczył do świętego przybytku Buddy. Nie napotkał na swej drodze ani jednej ludzkiej istoty. Ciszę świątyni przerwał tylko szelest jego kroków po mozaikowej posadzce. Na lewo liczne zapalone świece rzucały migotliwe światło na uśmiechnięte oblicze, Siedzącego Buddy, ze spiżu. Obok posagu czerniła się nieruchoma postać mnicha w długim habicie. Li-Fang zbliżył się ku niemu i zadumany mnich podniósł nań swój wzrok. Młodzieniec ujrzał mądrą, szlachetną twarz i siwe dobrotliwe oczy. - Bracie klasztorny - rzekł, zbliżając się doń Li-Fang - wskaż mi drogę, która prowadzi do niej, a ja cię ozłocę. Pomóż mi, oświeć mnie, gdyż usycham z tęsknoty za kobietą, która była mi wszystkim na świecie, a która zaginęła bez śladu podczas katastrofy na morzu. Moje serce mówi mi, że fale morskie jej nie pochłonęły, że ona żyję i czeka na mnie. Ojciec Konstanty był tym mnichem, do którego zwrócił się Li-Fang. Serce jego zabiło gwałtownie, gdyż w jego umyśle powstało przypuszczenie, że ta nieprzytomna kobieta w klasztorze jest tą samą, o której mówi ten nieznajomy młodzieniec. Jakże dziwnie układa się nieraz ludzkie przeznaczenie! Pater Konstanty zapomniał naraz, że jest mnichem i kapłanem, a stał się znowu doktorem Henrykiem Tomeckim. - Ktokolwiek jesteś - rzekł - wiedz, że nie zwróciłeś się do mnie na próżno. Mogę ci powiedzieć, gdzie znajduje się ta kobieta, której poszukujesz. Li-Fang osłupiał na pół oszalały z trwogi i nie wierząc własnym uszom krzyknął: - Święty bracie, co mówisz?! Czy to możliwe? Wiesz, gdzie jest kobieta, którą szukam? - Kim jesteś? - zapytał ojciec Konstanty. - Książę Li-Fang, czcigodny bracie! - odpowiedział podnieconym głosem. - Z rodu książąt Tola-Wang? - przeraził się stary mnich i spojrzał bacznie na młodzieńca. - Tak jest, bracie!... Dlaczego jesteś przestraszony? Czemu nic nie mówisz o tej kobiecie, którą szukam? Pater Konstanty potarł zroszone potem czoło i zapytał drżącym głosem: - Wasza Wysokość, czy ta kobieta nazywała cię swoim najukochańszym? Czy to prawda że zamordowano jej ojca? Dygocąc jak w febrze Li-Fang chwycił ręce mnicha i krzyknął jak szalony: - Tak, tak, to prawda!... Boże, Boże, to jest Janka!... Gdzież mogę ją znalezć? Mów prędko, bracie!... - Na górze, w naszym klasztorze jest pod naszą czujną opieką!... - odpowiedział starzec, wstrząśnięty do głębi duszy. - Ona żyje, Janka moja piękna, przecudna żoneczka żyje! - książę Li-Fang zasłonił twarz rękami, gdyż nagłe to przejście z rozpaczy do radości omal nie pozbawiło go zmysłów. - Szukałem jej w dzień, i w nocy - bełkotał, wstrząsany głuchym łkaniem - całe wybrzeże Chin zostało przeszukane. Nie pozostał ani jeden zakątek, gdzie bym jej nie szukał... Ach, dlaczego nie przyszedłem tutaj wcześniej?! Byłbym sobie zaoszczędził wiele cierpień, rozpaczy i męki. W jaki sposób dostała się tutaj, czcigodny bracie? - Znalazłem ją na wybrzeżu, wśród skał, gdzie wyrzuciły ją fale morskie. Piękna była jak anioł, a blada i cicha jak zmarła! Straciła przytomność i silnie gorączkowała. Czcigodny kapłan Hanoi, aczkolwiek surowy na punkcie regulaminu klasztornego, zezwolił drogą wyjątku, by klasztor udzielił przytułku chorej i nieprzytomnej kobiecie. Jestem lekarzem i całą swą wiedzę zastosowałem, by ją ozdrowić. Niebawem gorączka ustąpiła, lecz.... Tutaj pater Konstanty zamilkł nagle, lecz książę Li-Fang uścisnął jego dłoń i wyszeptał: - Dlaczego nie mówisz dalej, czcigodny bracie? Co się stało, gdy gorączka ustąpiła? - książę - wyrzekł mnich powoli - ciężko mi doprawdy dodać ziarnko goryczy do twego szczęścia. - Otóż, gdy ocknęła się wreszcie, pamięć ją opuściła. Nie wie, jak się nazywa, nie może sobie przypomnieć, skąd pochodzi, ani też jak się nazywają jej krewni lub znajomi. - O, Boże! - jęknął biedny młodzieniec. - Janka straciła pamięć? To jest okropne! Czy nie ma sposobu, by ją wyrwać z tego stanu? - Owszem, istnieje jedyny środek, który może przywrócić jej pamięć i całkiem nawet uzdrowić schorzałą głowę. Tym środkiem jest niezmierna, bezgraniczna radość. - Gdyby ujrzała mnie nagle przed sobą i usłyszała mój głos? - wyszeptał z bólem Li-Fang - czy to by pomogło? - jeśli jesteś tym samym mężczyzną, którego wzywa ciągle, i nazywa swym najukochańszym, wierze, że twój widok wyrwie ją z wiecznej nocy, która otacza jej biedny umysł. Podczas gdy mnich przemawiał, na twarzy Li-Fanga, który mu się przyglądał, odmalowało się głębokie zdumienie. - Kim jesteś, czcigodny bracie? - zawołał nagle - skąd tutaj się wziąłeś? Przecież widzę, że jesteś Europejczykiem!... - Jestem Polakiem, książę! - odpowiedział mnich spokojnie - proszę mnie o nic więcej nie pytać, gdyż nie będę mógł odpowiedzieć!... Dlaczego? - zapytał Li-Fang - czego obawiasz się bracie, i co znaczy ta ostrożność? - muszę się mieć na baczności, gdyż należysz do rodu Tola-Wang, wobec których ja zaliczam się do umarłych! - zabrzmiała gorzka odpowiedz starca. - Zaliczasz się do umarłych! - Li-Fang wpatrywał się bezustannie w jego oblicze - człowieku, twa nieufność jest krzywdzącą, gdyż i ja również jestem Polakiem z pochodzenia, zaadoptowanym jako małe dziecko przez ostatniego księcia Tola-Wang. Poza tym znam pana z czasów mego dzieciństwa. Twoja twarz nie jest mi obca. Dlaczego nie chcesz mi zaufać? Domyślam się, że spotkała cię wielka krzywda ze strony mego ojca, księcia Tola-Wang!... Czy nie mógłbym ci pomóc? Wymień mi swe nazwisko, bym wiedział komu zawdzięczam me szczęście. Przecież dzięki tobie odnalazłem swą żonę! Wszystko uczynię dla pana, gdyż uratowałeś ją i otoczyłeś opieką!... Pater Konstanty stał ciągle nie poruszony. Wreszcie skinął głową i rzekł ze znużonym uśmiechem: - Chodz, książę, gdyż to, co ci powiem, nie ma nic wspólnego z mnichem Konstantym, który przybył do świątyni, by odprawiać modły, udzielać rad i wskazówek pielgrzymom. Wyjdzmy stąd, a wśród skał, przed wejściem do świątyni, opowiem ci historię mego życia. Będziesz jedynym człowiekiem, który ją usłyszy. Możliwe że los, który przysłał cię tutaj, by przywrócić ci utracone szczęście, pomoże i mnie również, przywracając mi wolność, za którą tęsknię, po dwudziestu latach pobytu w murach klasztoru buddyjskiego. Li-Fang opuścił świątynię, podążając w ślad za mnichem. Cała jego dusza rwała się do klasztoru, gdzie przebywała Janka, a jednak nie czuł w sobie tyle siły, by opuścić tego dziwnego starca, który zaprowadzi go przecież wreszcie do jego najdroższej istotki na świecie. Usiedli na głazach przydrożnych. Księżyc srebrzył swym światłem całą okolicę, a Li-Fang spoglądał z utęsknieniem na wysokie mury klasztorne, poza którymi znajdowało się jego szczęście. - Wasza Wysokość - zaczął swą opowieść ojciec Konstanty - opowiem ci moją historię nie dlatego, że mnie prosiłeś o to, lecz dlatego, że jakiś wewnętrzny instynkt zmusza mnie do tego, bym złamał ślub, który uczyniłem przed dwudziestu laty i dał się poznać pod mym prawdziwym nazwiskiem. Istnym zrządzeniem Opatrzności wyratowałem pańską młodą żonę i to, co przy niej znalazłem, przypomniało mi dawne czasy oraz wzbudziło tęsknotę za światem, a przede wszystkim za moją daleką ojczyzną, Polską. - Co znalazł pan przy mojej żonie? - zapytał Li-Fang. - Opowiem ci wszystko po kolei, Wasza Wysokość - przede wszystkim wyjawię, kim jestem i w jaki sposób znalazłem się jako mnich w tym klasztorze. Nazywam się Henryk Tomecki i byłem niegdyś nadwornym lekarzem księcia Tola-Wang... Zelektryzowany tym, co usłyszał, Li-Fang zerwał się z swego miejsca. - Znam to nazwisko. Jako dziesięcioletni chłopiec słyszałem o doktorze Tomeckim, który okradł księcia i uciekł. Było to, zdaje się, w związku z zaginionym talizmanem Tola-Wang... - Który rzekomo ja ukradłem - dodał z gorzkim uśmiechem doktor Tomecki - lecz byłem absolutnie niewinny, a talizman, którego nie widziałem wówczas na oczy, nie przedstawiał dla mnie najmniejszej wartości. Czyżbym poważył się na coś podobnego, będąc na dobrze płatnym stanowisku i posiadając piękną, młodą żonę? - Zadam panu jedno pytanie - rzekł Li-Fang w zadumie - czy pańska żona była Europejką? - Nie! - brzmiała cicha odpowiedz - była to pół Chinka, córka Anglika i Chinki. Poznałem ją w pałacu księcia Tola-Wang, gdzie przebywała jako wychowawczyni, a następnie jako dama do towarzystwa księżniczki Kiu-Ping, jedynej córki księcia Tola-Wang. - Kiu-Ping nie żyję - rzekł Li-Fang - a książę Tola-Wang nigdy nie wspomina o śmierci swej jedynaczki! - Nie wiedziałem o jej śmierci, gdyż do czasu mej ucieczki ona żyła i miała wyjść za mąż za pewnego dygnitarza. A więc opowiadam dalej. Książę Tola-Wang zezwolił na mój ślub z Marią, panną do towarzystwa księżniczki Kiu-Ping. Byłem wówczas bardzo szczęśliwy. Zamieszkaliśmy w małym domku, nieopodal pałacu i prowadziliśmy spokojne, beztroskie życie. I oto pewnego dnia stało się nieszczęście. Byłem sam w domu, gdy przybiegła do mnie pokojówka księżniczki i przerażona powiedziała mi, żebym uciekał, gdyż za chwile przyjdą po mnie siepacze księcia Tola-Wang. Z trudem wydobyłem z niej, o co właściwie chodzi i dowiedziałem się, że zginał nie tylko talizman, ale szkatułka, zawierająca diamenty i perły o bezcennej wprost wartości. Okropny strach sparaliżował moje członki, gdyż znałem dobrze charakter księcia Tola-Wang. Wiedziałem, że jest straszliwy w gniewie, a raz powziętego podejrzenia nie zmieni nigdy. Krótko mówiąc, uciekłem, nie żegnając się nawet z Marią, mą żoną. Miałem nadzieję, że niebawem powrócę, gdy zostanie schwytany prawdziwy złodziej talizmanu i szkatułki z klejnotami. Stało się jednak inaczej, niż przypuszczałem. Ucieczkę mą odkryto zbyt wcześnie. Siepacze książęcy ścigali mnie aż do Kantonu i dalej nawet, aż wreszcie, uchodząc przed nimi, dotarłem do tych skalistych pustkowi. Nękany głodem i pragnieniem, wyczerpany i osłabiony, zapukałem do furty klasztornej. Zostałem przyjęty. Przybrałem imię Konstanty i stałem się mnichem buddyjskim. Poza tym żyłem w wiecznym strachu, gdyż przełożony klasztoru, czcigodny brat Hanoi, jest bliskim przyjacielem księcia Tola-Wang. Ciągle obawiałem się że zostanę poznany. Los był jednak dla mnie łaskawy. Nadludzkie cierpienia wybieliły moje włosy w ciągu jednej nocy i poorały mą twarz licznymi zmarszczkami tak, że w krótkim czasie zmieniłem się zupełnie. Byłem starym i złamanym człowiekiem. Rok pózniej dowiedziałem się przypadkowo, że Mary, moja żona, umarła, czy też zniknęła bez śladu - i wszyscy byli zdania, że nie mogąc znieś wstydu i hańby pozbawiła się życia. Wiadomość ta zadała mi okropny cios. Oto cała moja historia. Dodam tylko, że czas i cisza klasztorna koi najcięższe rany. Pozostała mi tylko tęsknota za daleką mą ojczyzną. Co wieczór schodziłem na brzeg morza i patrzyłem na przepływające statki. Pewnego wieczoru znalazłem piękną kobietę o jasnych włosach, leżącą bez przytomności na jednej z raf, wystających z wody. Znalazłem również talizman, który był przyczyną wszystkich mych nieszczęść. - Hanoi - wyszeptał Li-Fang - to imię było wyryte na talizmanie! - Znasz ten talizman, książę? - zawołał ojciec Konstanty - gdzie widziałeś go, Wasza Wysokość? - Ujrzałem talizman w dzień mego ślubu, który był zarazem dniem naszego wyjazdu z Polski! - Gdzie go widziałeś, książę? - Moja żona nosiła go na szyi, jako medalion! - To... to jest niemożliwe! - zawołał starzec, wytracony z równowagi - w jaki sposób dostał się do Europy i zresztą , skąd żona Waszej Wysokości go wzięła? - Janka znalazła ten talizman w stalowej skrytce swego ojca,.... którego zamordował pewien Chińczyk! - Chińczyk? - Ojciec Konstanty podniósł się ze swego miejsca i stanął śmiertelnie blady przed młodzieńcem. - Poznałem wówczas, że ten talizman jest własnością mego ojca, księcia Tola-Wang - mówił dalej Li-Fang - i wiedziałem również, na jakie niebezpieczeństwo jest narażona, jeśli będzie nosić ten talizman na szyi. Prosiłem ją, by go zdjęła, lecz uparła się, by zabrać go ze sobą do Chin. W ten sposób dostał się w pańskie ręce. Oto wszystko, co wiem! - A więc nie może mi Wasza Wysokość wyjawić tej tajemnicy? - zapytał zatroskany ojciec Konstanty. - Niestety, biedny przyjacielu, gdyż i ja błądzę w ciemnościach. Jest jedno tylko przypuszczenie, że nieboszczyk Bogdan Liniecki, ojciec mej żony, kupił ten talizman od jakiegoś Chińczyka podczas swej bytności w Chinach przed laty! To mówiąc, Li-Fang powstał ze swego miejsca i ujął rękę Konstantego, mówiąc ze wzruszeniem: - Chodzmy, drogi przyjacielu. Pozwól że razem udamy się do mej żony, gdyż doprawdy nie mam już cierpliwości, a serce moje tęskni do niej, by czym prędzej przytulić ją do serca. Lecz ojciec Konstanty nie ruszał się z miejsca. - Wasza Wysokość - rzekł z wahaniem - musimy zaczekać do jutra, a może nawet dłużej! - Dlaczego? - zapytał zdziwiony - co znaczy ta zwłoka? - Uważam że będzie daleko lepiej, jeśli kapłan Hanoi nie dowie się, że ta kobieta jest żoną następcy tronu Tola-Wanga! - Czy sądzi pan, że Hanoi zawiadomi o tym mego ojca? - Nie tylko to, Wasza Wysokość! - odparł mnich w zadumie - przypominam sobie tę chwilę, gdy sprowadziłem twą małżonkę do klasztoru. Ledwo jednak stary Hanoi ujrzał jej oblicze, nagle wszystko się zmieniło. - Zapewne znalazł talizman przy niej! - zawołał z przestrachem Li-Fang - ach, teraz dopiero rozumiem, w jakim niebezpieczeństwie Janka się znajduje!... Hanoi uważa, że ona zna złodzieja Talizmanu! - Mylisz się książę! Odparł szybko ojciec Konstanty - nie byłem taki głupi, by pozostawić talizman przy niej, wiedząc, na jakie niebezpieczeństwo byłaby narażona. Talizman znajduje się w mym posiadaniu. - A więc i to również zawdzięczam panu!... Życia mego będzie mało, by ci się odwdzięczyć za to wszystko!... - Zanieśliśmy chorą do pokoju w domku strażniczym - ciągnął dalej swe opowiadanie ojciec Konstanty - oczekiwał tam na nią ojciec Hanoi. Ledwo jednak ujrzał jej twarz, cofnął się przerażony, jak gdyby ujrzał widmo z zaświatów. - Kto jest ta obca? Zapytał mnie niezwykle zdenerwowanym tonem. Zrozumiałem z jego bezładnych słów, że żona Waszej Wysokości zdumiewająco podobna jest do innej kobiety, dawno już zmarłej. Tylko barwa włosów różniła się znacznie, gdyż Tamta była brunetką. Ciągle jeszcze zdenerwowany i podniecony, nakazał mi ojciec Hanoi, bym uczynił wszystko, bym zastosował całą moją wiedzę lekarską, żeby przywrócić jej życie. Uczyniłem co mogłem. Ojciec Hanoi przychodził co noc, wypytując mnie o jej stan zdrowia, zawsze jednakowo zdenerwowany. Jego niecierpliwość doszła do zenitu, gdy chora odzyskała wreszcie przytomność. Gorączka znikła, lecz jej pamięć pozostała w uśpieniu. Hanoi szalał z wściekłości, nie mogąc z niej wydobyć żadnej wiadomości. Dziś wyprowadziłem ją po raz pierwszy do parku klasztornego. Umyślnie zaprowadziłem ją na szczyt wysokiego pagórka, skąd mogła widzieć morze. Stała zupełnie spokojnie, a ja obserwowałem z niepokojem wrażenie, jakie wywrze na niej ten przecudowny widok. Atak nastąpił wcześniej niż się spodziewałem. Żona Waszej Wysokości krzyknęła przerazliwie i upadła bez zmysłów na ziemię. Przyczyną jej omdlenia był olbrzymi parowiec, który ukazał się na horyzoncie Oceanu. Zaniosłem ją do jej pokoju, próbowałem przywrócić przytomność, lecz wszystko na próżno. Straciłem głowę i przerażony pobiegłem do ojca Hanoi, ten jednak uśmiechnął się i rozkazał, bym zastąpił go dzisiaj w świątyni Buddy, on zaś będzie osobiście czuwać nad chorą i dbać o to, by odzyskała przytomność! Li-Fang zadrżał Przerażony. Jego wzrok, w którym malował się strach i troska, wpił się formalnie w usta mówiącego, jego ręce dygotały. - Dalej... dalej! - wołał, z trudem panując nad sobą - a więc oddaliłeś się, pozostawiając Jankę sam na sam z tym starym kapłanem? - Musiałem być posłuszny, książę. Nie miałem innego wyjścia, jak pochylić czoła wobec rozkazu mego przełożonego! Bóg mi świadkiem z jak ciężkim sercem opuściłem ten pokój!... - Przypuszcza pan, że Janka odzyska przytomność? - Obawiam się tego! Hanoi nie omieszka wypytać ją, skąd pochodzi i czyją jest żoną... Może nawet dowie się o istnieniu skradzionego talizmanu!... Ma pan rację! Lepiej, by Hanoi nie dowiedział się niczego. Muszę biec do niej, już... Natychmiast. Każda chwila może stać się niebezpieczna dla mojej żony. Boże Wszechmogący, czuję, że muszę być tam przy niej... Chodz pan, wskaż mi drogę. Nie obawiaj się niczego, biorę na siebie odpowiedzialność za twe bezpieczeństwo... Uczynię wszystko, by pomóc ci w nieszczęściu!... To mówiąc, Li-Fang rzucił się naprzód stromą ścieżką, nie słuchając trwożliwych nawoływań staruszka. Pater Konstanty stał przez chwilę nieruchomo, lecz w następnej chwili pobiegł w ślad za nim, gnany strachem i obawą o życie kobiety, powierzonej jego opiece. Książę miał słuszność: należy spieszyć z odsieczą, nawet gdyby miało go to pozbawić ostatniego schronienia i dachu nad głową!