Witalij Kapłan
Korona
1.
Długo czekali na Ryżego. Czekali, denerwowali się, zerkalina zachodzące chore słońce. Zresztą, tylko Aramis widział bure dzioby na obliczu słońca, pozostali mieli oczy zwyczajne, przystosowane do mroku.
Ale na patrol mieli wyjść już zaraz, natychmiast po zachodzie. Tak mówił Regulamin, a z Regulaminem się nie dyskutuje. No i jeszcze jedno - powinno ich Być siedmiu. I co teraz począć?
Ryży zjawił się, kiedy Aramis był już gotów pazurami orać ziemię, dokładniej - asfalt. Mrużąc oczy ze skruchą, od razu zaczął coś mamrotać o zamkniętych drzwiach, o trzech zamkach i dwóch łańcuchach. Ale mieszkał na parterze i jakiś tam lufcik zawsze był otwarty, zwłaszcza w taki upał. Oczywiście, że wszystko było o wiele prostsze - wdał się w jakąś zabawę po drodze, zagapił na blond ślicznotkę albo pokłócił się z jakąś obszarganą suką. Zapomniał, zaraza, że jest -// patrolowym.\\
Ale nie było już czasu, żeby go obsztorcować. Słońce musnęło dolną krawędzią zębatą krawędź dachów. Czas!
Pojedynczo przemknęli z ludnej ulicy, gdzie już zaczęli im się przyglądać przechodnie, pod ciemną arkadę, za którą widać było na podwórku kontenery śmietników i połamane skrzynie. To było znacznie lepsze miejsce, obcy tam nie łażą. Zwłaszcza o tej porze.
Patrolowi ustawili się półkolem przed Aramisem, a on natężył się i stanął na dwóch łapach. Mocny ogon nie mógł, rzecz jasna, służyć za prawdziwą podpórkę, ale jakoś tam pomagał utrzymać równowagę. I kto to wymyślił, że przebudzenie ma się odbywać w takiej kretyńskiej pozycji? Ale z Regulaminem się nie dyskutuje.
Podchodził po kolei do każdego, a oni posłusznie stawali przed nim na tylnych łapach. Długie spojrzenie oko w oko, żeby przeciągnąć między sobą i patrolowym cienką pulsującą niteczkę. Nie da się jej wymacać łapą, nie da się jej zobaczyć zwyczajnym wzrokiem, ale tak naprawdę to jest ona prawdziwsza niż pazury i zęby, niż gnijące pomidory i odległe odgłosy ruchu ulicznego. Po tej niteczce przemykają iskierki zrozumienia. I budzi się w jego przyjaciołach to, co się kryło pod powłoką zwyczajnego życia. To, co nigdy nie spało w nim samym, co kradło mu radość teraźniejszości, otwierając w zamian niepokoje ludzkiego brzemienia.
Trwało to krótko - i oto patrolowi już wymieniają zdziwione spojrzenia. Zawsze w pierwszej chwili po przebudzeniu tak się w siebie wpatrują, wyczuwając pod swoją skórą coś innego. Ale to nic, szybko się przyzwyczają. To tak jak skok do zimnej wody. Najpierw coś ohydnego i strasznego, a potem, cóż - potem płyniesz.
- Czyli tak, chłopaki - cicho powiedział Aramis w //słusznym języku.\\ - Patrolowanie mamy dziś skomplikowane. Obawiam się, że same zgęstki nam nie pomogą. Istnieją poszlaki - zastanawiał się chwilę - że w mieście znowu pojawił się Niebieski Mistrz. My, oczywiście, sami nic przeciwko niemu nie zdziałamy, ale też i nie musimy. Zadanie nasze: wytropić, sporządzić mapę strumieni i ruchów. Potem zajmą się nim koledzy. Ale z działań rutynowych też nikt nas nie zwalnia.
Zgęstki, te nudne zgęstki, skrzywił się w duchu. Niemające ani kształtu, ani imienia, ani koloru. Nie wiadomo - żyje to coś czy nie? Czy też niczym się nie różnią od dymu i kurzu? Nie wiadomo, myślą o czymś, boją się czegoś? Tylko jedno wiadomo na pewno - są głodne. Zawsze są głodne, zawsze chcą żreć. I żrą - choć nie mają pysków, bo i po co im pyski? Ich pokarm jest niewidzialny, nie muszą go przeżuwać. Po prostu - w mieście jest mniej radości, mniej uśmiechów i dobrych słów. Natomiast kłębi się rozdrażnienie, złość bez powodu, smutek i strach. To jasne - przeżuwszy światło, zgęstki wypróżniają się mrokiem. I nie w specjalnych, od dawna do tego celu przeznaczonych miejscach, o nie - zbezczelniawszy, paskudzą teraz, gdzie tylko mogą. Szkoda, że człowiek nie wie, że egzotyczna //nieludź\\ typu wampir czy wilkołak to kompletna betka w porównaniu ze zgęstkami, które nie mają ani kłów, ani szponów, ani kopyt, ani rogów. Nie potrzebują też ciepłej krwi ani nieśmiertelnej duszy.
Z ulgą opadł na cztery łapy, odwrócił się do swojej drużyny, a oni, rozśrodkowawszy się, umknęli w ciepły czerwcowy zmierzch. Dwaj szarzy z białymi łatami, pasiasty Rejs, beztroski Ryży, poważny pers Murzie, bezdomny Haker z odgryzionym uchem - i on, Aramis, antracytowo-czarny, bez najmniejszego jaśniejszego znaku. O ile nie liczyć owego niewidocznego zwykłym okiem lśnienia nad ostrymi uszami, migotliwej gwiezdnej obręczy - gorzkosłonego, smutnego, ale, niestety, koniecznego daru rozumu.
2.
Pierwszy zgęstek został wykryty dopiero wtedy, gdy noc objęła świat we władanie, polała ziemię swoim grząskim atramentem. Księżyca nie było, a szczurze oczka gwiazd mrugały szyderczo. Wydawało się, że trzymają sztamę ze zgęstkami, świecą z tej innej strony, o której Aramisowi nawet myśleć się nie chciało. Myślenie w ogóle jest nieprzyjemne, a już o czymś takim...
Znowu wyróżnił się- Ryży. To nic, że jest beztroskim chwalipiętą, ale niuch ma wyśmienity. Niteczka między nim i Aramisem drgnęła, brzęknęła bezdźwięcznie, i od razu stało się jasne, że muszą biec do dusznej piwnicy starego podniszczonego czteropiętrowca. Ryży już tam był i teraz rozpaczliwie wzywał dowództwo.
Aramis od razu pociągnął pozostałe niteczki i wkrótce jeden za drugim przemknęli przez szparę na poziomie ludzkich nóg. Dokładniej mówiąc, to było okienko, tyle że dawno temu wybite, i ostre kły szkła sterczały z ramy. Ktoś niezręczny może by się nawet pokaleczył, przełażąc, ale patrolowi są przyzwyczajeni. Jedno mgnienie - i cała szóstka była już na dole, w wilgotnym i zardzewiałym mroku. I jak by sobie tu poradzili bez //dolnego wzroku?\\ A tak - co nieco jednak widać. Niknące w mroku wodociągowe rury, zaciągnięte pajęczynami ściany z cegieł. Latały tu i tam natrętne komarzyska, mocno śmierdziało szczurzymi odchodami. Aramis stłamsił w sobie odruchową chęć oddania się zajmującemu polowaniu. Nie wolno. Jeśli jesteś w Patrolu - trzeba tłamsić w sobie zwierza. Czeka cię inne polowanie, znacznie bardziej nieprzyjemne.
Zgęstek znajdował się obok sterty jakiegoś dziwnego ludzkiego złomu. Dość duży, a już na pewno większy od szczura. I wiało od niego smętnym chłodem.
Ryży strasznie się niecierpliwił, czekając na towarzyszy. Stał z wygiętym w łuk grzbietem, walił ogonem w zakurzony beton, demonstrował odwagę i hart ducha. Ale Aramis nie wykluczał i tego, że chwilę wcześniej, zjeżony i nastroszony, leżał rozpłaszczony na podłodze, starając się trzymać możliwie daleko od ślepej plamy. Nic dziwnego; kto by chciał być sam na sam ze zgęstkiem. Zgęstek nie syczy, nie szczerzy kłów, ale emanuje z niego tak silne poczucie beznadziei, że chce się przestać istnieć. Nie zwyczajnie zdechnąć, zmienić w sztywnego zimnego trupka, tylko zniknąć z życia. Jakbyś w ogóle nigdy nie istniał.
Dopiero siódemka może sobie poradzić ze zgęstkiem. Tak to jest od zawsze, a dlaczego tak jest - wiedzą, może, tylko koledzy. A może nawet oni nie wiedzą. Koledzy, mimo całej swojej potęgi, czasem działają tak głupio. Znają kawałek prawdy, a myślą, że wiedzą wszystko. Inna sprawa, że dostał im się kawałek nieco większy i tłustszy niż patrolowym kotom. Bo oni są ludźmi. Też Innymi, ale - mimo wszystko - ludźmi.
Aramis zamiauczał krótko - a dźwięk niczym żelazna kula przetoczył się po dźwięcznej przestrzeni piwnicy, tłumiąc wszelkie inne odgłosy. Patrolowi natychmiast otoczyli zgęstek, starając się jednak trzymać na dystans. Metoda wypracowana dawno, dawno temu - zanurkowali w siebie, odszukali w głębinach ciepłą iskierkę, wywlekli ją do świata zewnętrznego. Siedem niewidzialnych dla zwyczajnego wzroku ogników zaczęło pląs wokół zgęstka. Ogniki migotały, sycąc się wzajemnie Mocą i Światłem. Aramis miał błękitny, Ryży - zielony, Pers wolał działać z odcieniami purpury... A wszyscy razem tworzyli tęczę. Żal zwykłych kotów - świat jest dla nich szary, kolorów nie odróżniają. Inna sprawa - taki patrolowy...
A ogniki wzbierały mocą, stawały się prawdziwymi ognistymi jęzorami. Na szczęście, taki płomień nie parzy, to inny ogień. Koledzy nazywają go Prawdziwym.
Zgęstek szarpnął się, czując niebezpieczny żar, i tchnął falą zła. Pojedynczo, zapewne, wystraszyliby się, uciekli na górę, w bezksiężycową noc, ale teraz to nie była siódemka kotów - to był Patrol, jednostka bojowa. Trzymali swoje ognie, sycili je ciepłem wnętrza, aż w końcu języki połączyły się, zlały w tęczowy pierścień. A potem już poszło zwyczajnie: pierścień wirował wokół zgęstka, sypały się skry, migotały kolory, niezauważalnie przesączając się jeden w drugi. I oto nie ma już żadnej tęczy, a tylko oślepiające białe lśnienie otacza ciemny kleks, i zgęstek zmniejsza się, topnieje, rozpływa brudną plamą - ale i plama znika pod falowaniem białej satyny.
I kiedy w końcu zgęstek zniknął, cała siódemka zwaliła się bez tchu na podłogę. Biały pierścień stopniał w powietrzu, znowu zgęstniał w piwnicy mrok, ale był to już zwyczajny ziemski mrok.
Powróciły dźwięki - brzęczały głodne komary, przemknął niczym wystraszony cień mały szczur - zwyczajny, nikt nawet nie zamierzał marnować nań czasu i energii. Za dużo sił stracili w akcji. A przed nimi jeszcze cała noc. I nie to, że będą kolejne zgęstki, to pół biedy, ale przecież Niebieskiego Mistrza trzeba szukać. A ten jest znacznie groźniejszy. Tęczą się go nie załatwi.
- No to co, patrolowi... - Aramis przemógł się, podniósł z podłogi. - Dość tego wylegiwania się. Służba czeka.
3.
Do domu wrócił dopiero o świcie, kiedy słońce jeszcze nie wyszło ponad dachy, ale w powietrzu już rozpłynęło się różowozłociste lśnienie, i kruche cienie straciły nocną głębię. I ani śladu zwiastuna nadchodzącego dziennego upału - tylko słabe muśnięcia wiaterku. Jak głaskanie po futerku. Przyjemnie.
Ryży to ma dobrze - raz-dwa i już jest w domu przez lufcik, i po kłopocie. A Aramis mieszka na czwartym piętrze, nikt dla niego drzwi nie będzie trzymał otwartych. Drzwi zamknięte na trzy zamki, dwie wewnętrzne zasuwy i dodatkowo na łańcuszek. Antonina Pawłowna, teściowa gospodarza, boi się złodziei. Jej obawy są kompletnie pozbawione podstaw; żaden złodziej nie wpakuje się do mieszkania, w którym mieszka //patrolowy,\\ po prostu wyczuje, że tu nie wolno. A jeśli nawet wpakuje się, głupek, to bardzo szybko tego pożałuje. Ale durnej teściowej Antoninie nie da się tego wytłumaczyć, ona nie umie rozmawiać. Znaczy, coś tam mamrocze po ludzkiemu, ale przecież to nie jest //słuszna mowa,\\ nie //myśl-do-myśli.\\ Z gatunku ludzkiego tylko koledzy tak potrafią. Ale ich jest tak mało...
Wczoraj miał szczęście: wyskoczył z mieszkania, kiedy Lena, żona pana, wynosiła śmieci. Zazwyczaj przepędzają go od drzwi, ale tym razem jakoś się skołowali... Szczerze mówiąc, to trochę im w tym pomógł, mimo że czegoś takiego Regulamin nie pochwalał. Patrolowy nie ma prawa wykorzystywać swojej Mocy do celów prywatnych. Dobra tam, można uważać, że to było wymuszone przez okoliczności.
Ale teraz dobrze by było jakoś dostać się do mieszkania. Raz, że zgłodniał przez noc, stracił sporo sił, dwa - że strasznie chce mu się spać. Ale nie na brudnych stopniach, po których lada moment runą do pracy mieszkańcy domu, a na swoim niebieskim dywaniku. Gdyby nie Regulamin... trzy skoki w Półmroku, i już jesteś w zwyczajnym świecie. Albo, weźmy na ten przykład, kałuża... w której coś zawsze się odbija. Taka kałuża całkiem dobrze może być uznana za zwierciadło, czyli wchodzisz do niej, a wyskakujesz z lustra w tremie... W końcu, można też wzrokiem wdusić biały przycisk dzwonka.., Ale jesteś //patrolowym,\\ czyli - nie wolno. Żyj jak zwyczajny kot... Bądź szczęśliwy.
Aramis usiadł pod drzwiami i zaczął jęczeć. Wkrótce, nie minął kwadrans, został usłyszany. Zaszurały niezadowolone papucie, szczęknęły rygle. Antonina Pawłowna wpuściła go bez słowa, nie zaryzykowała obudzenia domowników krzykami. Aramis wiedział, że to tylko zwłoka, i że kara go nie minie. Ale teraz chciał tylko jednego - dotrzeć do dywanika i miski, w której z wczorajszego dnia coś musiało zostać.
- Nie, wy jak sobie chcecie, ale moja cierpliwość się kończy! - Antonina Pawłowna nigdy nie wrzeszczała, syczała tylko jak żmija, i na pana z żoną działało to bez pudła.
Aramis drgnął i obudził się ostatecznie. Lepiej by tego nie robił - we śnie było ciepło i bezpiecznie. A na jawie... Rodzina przypominała garnek z mlekiem, które lada chwila zagotuje się i zacznie pełznąć po ściankach, zalewając kuchenkę. -
Pan, gruby i spocony, siedział przy kuchennym stole i smętnie badał wzrokiem różowe tapety. Na stole panował ład i porządek, brudne naczynia zostały przeniesione do zlewozmywaka. Czyli zdążyli zjeść śniadanie. Żona pana, Lenoczka, stała przy zlewie i ze smutkiem patrzyła na matkę. A ta, siedząc na skórzanej kanapce, zginała palce, wykładając swoje argumenty.
-...po drugie, jutro jedziemy na daczę, i brać ze sobą tego potwora nie możemy. Mam nadzieję, że to jest zrozumiałe? W najlepszym wypadku ucieknie, a w najgorszym... Pamiętacie, jak dwa lata temu ten, za przeproszeniem, kotek omal nie pokaleczył psa Nikołajewych? Cudem nie podali nas do sądu. Macie choćby cień pojęcia, ile kosztuje ichnia szczekaczka?
Aramis pamiętał. Bezczelnego sąsiedzkiego pitbula musiał, mimo jego książęcego rodowodu i medali, nauczyć moresu. Ale co miał robić? Z jego powodu cierpiało całe podwórko. I to nie tylko koty.
- Po trzecie, już milion razy mówiłam, że zagraża Bory- skowi...
- Przecież wszystko jest na odwrót - zdecydował się na opór pan - właśnie że usuwa jego astmę... jakieś wyładowania czy coś, nie wiem...
- To są zabobony! - W głosie teściowej rozbrzmiały metalowe nutki. - Każdy lekarz to wyśmieje, Gosza! Ale mikrobów naniesie na pewno multum. Przecież co i rusz z domu ucieka, po jakichś śmietnikach się szwenda, to jest roznosiciel zarazy. A ja nie zamierzam czekać w milczeniu, aż mój wnuk podłapie grzybicę strzyżoną, dyzenterię czy wścieklicę...
Z pokoju Boryska dochodziły wesołe dźwięki - malec oglądał kasetę z kreskówkami, nie podejrzewając nawet, co mu grozi.
Aramis stłumił chęć rozdarcia Antoninie Pawłownej języka. Po prostu wygiął grzbiet i popatrzył na nią z dołu do góry.
I zadrżał. Coś tu było wyraźnie nie tak. Tego typu rozmowy teściowa wszczynała nieraz, ale teraz wisiały i drżały w powietrzu szklane nici alarmu. Coś obcego, zimnego, rozpływało po pomieszczeniu. Aramis na wszelki wypadek użył dolnego wzroku - i wszystko zrobiło się smętne i beznadziejne.
Ogromny, czarny, z granatowym odcieniem zgęstek przyssał się do Antoniny Pawłownej. Widocznie całkiem niedawno, bo kanał, łączący go z sercem teściowej, był cienki jak nóżka grzyba - psiurka. Gdyby tu, w kuchni, był Patrol, rozdarliby go w ciągu kwadransa, rozpędzili na cztery wiatry jak obłok kurzu. Ale sam nic na to nie poradzi, tęczę może wywołać tylko patrolowa siódemka. I palące czarne nici bez przeszkód oplątywały myśli Antoniny Pawłownej, pochłaniały jej ludzką istotę.
Nie pozostało nic innego, jak natychmiast uciekać stąd, szukać patrolowych, wlec tutaj... Podniecony nawet nie pomyślał, czy gospodarze wpuszczą do mieszkania całe stado podejrzanych kotów. Ech, gdyby się dało ściągnąć kolegów! Ale koledzy zawsze pojawiają się sami, kiedy im się podoba. A jak kto inny ich potrzebuje, niech sobie szuka!
Aramis poderwał się energicznie... To znaczy, chciał się poderwać. Natychmiast szalony, niemożliwy do wytrzymania ból skręcił mu tylne łapy, zmiażdżył je śmiertelnym chłodem - Aramis ciężko runął na podłogę. Spazmatycznie drapnął pazurami po wykładzinie, ale niemal nie poruszył się z miejsca.
- Hej? - Zatroskany gospodarz odsunął się od stołu. - A z naszym kotkiem coś jest nie tak...
- Stary jest - powiedziała pani, pochylając się nad rozciągniętym na podłodze Aramisem. - Starutki... U nas jest już dobre sześć lat, a ile przed nami gdzieś tam żył... Słuchaj, mi to wygląda na paraliż...
Aramis miał wrażenie, że przyssany do Antoniny Paw-łownej zgęstek złośliwie się uśmiechnął. Chociaż czym niby miałby się uśmiechać? Ani oczu, ani pyska to nie ma. Tylko żarłoczna pustka.
4.
I oczywiście wpadli w korek. Starutka łada gospodarza prychnęła z urazą i drgnąwszy, przylgnęła do asfaltu. Przed nimi tłoczyło się stado samochodów, takich samych śmierdzących, rozgrzanych, złych. I za nimi to samo. Aramis kręcił głową na wszystkie strony. Dobrze, że przynajmniej szyja nie zawodziła.
Nic więcej nie mógł zrobić - co można począć, jak się jest wpakowanym do torby na tylnym siedzeniu? Dobrze przynajmniej, że nie do końca zapięli ekler, można wysunąć głowę i pooddychać gorącym powietrzem. Nacieszyć się swoim ostatnim dniem.
Wszystko było jasne. Co to lecznica dla zwierząt, wiedział, i po co go tam wiozą - też. Pani pod naporem matki wytrwała piętnaście minut, pan, trzeba mu to zapisać na konto, wytrzymał dobrą godzinę. Ale co mógł poradzić? Niewidzialne dla ludzkich oczu macki zgęstka wolno opląty wały również jego umysł.
- A co powiemy Boryskowi? - parował ataki bez specjalnego entuzjazmu. - Przecież to trauma dla dziecka...
- A po co mu prawdę mówić? - świętoszkowato zachichotała Antonina Pawłowna. - Powiem, że kotek pojechał do specjalnego kociego sanatorium, wyleczyć sobie plecki. I że na długo pojechał...
- I prosił przekazać pozdrowienia - dodała żona Lenoczka.
- Właśnie! - Teściowa triumfująco uniosła palec w kierunku sufitu. - A jutro pojedziemy na daczę, nowe wrażenia, słońce, powietrze i woda... Zapomni szybko.
Słowa "zabić" nikt nie wypowiedział. "Skrócić jego cierpienia" - wzniosie zapodała teściowa. Aramis doskonale wiedział, co to znaczy. Dziesiąty rok żyje na tym świecie, nie dziecko. Szczęśliwi współtowarzysze takich myśli nie mają, dla nich zawsze jest tylko "teraz" i śmierci nie oczekują, czyli dla nich ona nie istnieje. Ale czuć, jak wolno, ale nieubłaganie wypływa z ciebie czas... Jak robi się go mało i coraz mniej, i wkrótce nie zostanie w ogóle... Straszliwy to dar-rozum...
Ale jeszcze straszniejsze, że nie ma go komu przekazać. Wszystko stało się tak szybko... Kto teraz poprowadzi Patrol? Nawet koledzy są bezsilni. Nie wiedzą, skąd wzięło się to - niewidzialny ani dla ludzkiego, ani zwierzęcego oka bladobłękitny pierścień dokoła głowy. "Korona" -jak czasem żartowali między sobą, nie krępując się obecnością Aramisa. Czyj to dar? Po co to kotom? Same z tego powodu kłopoty... I jednocześnie... jakoś nie miał ochoty rozstawać się z koroną. Właściwie to to samo, co pozbyć się ogona... albo uszu.
A przekazać trzeba ją koniecznie. Nie można przecież ciągnąć ze sobą //tam\\ - nie przejdzie. I ktoś musi po nim przewodzić Patrolowi, wyszukując tych braci, których natura odpowiada na wezwanie bladej aureoli, którzy mogą stać się patrolowymi, mogą dodać swoją barwę do tęczy. A wtedy Patrol będzie żył. Patrolowi zmieniają się, patrolowi umierają na śmietnikach i na pluszowych poduszeczkach, na stole u weterynarza i w śmierdzących piwnicach, pod kołami samochodów i z powodu dręczącej starości - ale Patrol żyje. Żyje, póki istnieje "korona". Biedny ten, co musi ją nosić.
- Kurde, mam tu stać trzy godziny? - Wściekły pan trzepnął dłonią w kolano. - Kretynizm. Co za durnie, gdzie oni wszyscy się pchają? Gorąco ci? - odwrócił się do Aramisa. - Musisz wycierpieć, co ja poradzę? Kiedyś w końcu się rozjadą. - Milczał chwilę, oblizał usta. - Wybacz, kochany, że tak się stało. Ale co mogę zrobić? Gdzie mogę cię umieścić, beznogiego? Wiesz, jakie leczenie jest drogie? I na dodatek nie ma sensu, tylko trochę w bólu ulży. Antonina, może i kretynka, ale ma rację, że to najbardziej humanitarne wyjście.
Aramis patrzył na niego, nie mrugając. Mało który kot może tak patrzeć, chyba tylko patrolowi. Boją się koty ludzkiego spojrzenia, nie wytrzymują go. Ale, jak się okazało, ludziom też nie jest miło, kiedy kot patrzy, nie odwracając wzroku. Człowiek się peszy, dławi się własnymi usprawiedliwieniami. Uważnie patrzy na zegarek, jakby szukał na cyferblacie czegoś nowego. Potem wpada na zbawczą myśl i wyskakuje do najbliższego kiosku po mineralną. I wraca z plastikową butelką, łapczywie pije i nie patrzy do tyłu - przecież nic się nie wydarzyło. Trzeba przecież patrzeć na drogę, może w końcu korek się rozpuści?
No i rozpuścił. Najpierw wolno, jak podtruty karaluch, a potem szybciej i zręczniej, niczym karaluch po podaniu odtrutki, ruszyła łada, model numer sześć. Naprzód, do lecznicy. Gdzie kończą się cierpienia.
5.
A tam też była kolejka. Pan, przycupnąwszy na brzeżku pufa, postawił sobie torbę z Aramisem na kolanach. Zalatywało od niego cierpkim potem, benzyną i wstydem, ale te wonie nie były w stanie zagłuszyć tutejszej atmosfery, na zawsze przenikniętej zwierzęcym bólem, lekarstwami i posępną ludzką higieną.
Aramis rozejrzał się, badając otoczenie. Kompletne zero. Koty tu były, nawet dwa. Małego szarego kociaka przyniosła dziewczynka-nastolatka, niemłodego białego kocura - staruszka w wełnianej chuście. Ale nic z tego nie wynikało. Ani śladu przebłysku. Nie da się obudzić ich rozumu, nawet koledzy nie dadzą rady. Mimo to pociągnął niteczkę Mocy do kociaka. Złamanie tylnej łapki... gdzie tak pechowo upadł malec? No, nic to, od tego się nie umiera. Aramis odjął mu część bólu, ulepił z niego żółtawą kulę i wolno rozpuścił w nudnym powietrzu. Niestety, siebie tak nie da się wyleczyć. Ludzie w takich przypadkach mówią o łokciu, którego nie da się ugryźć. Nie można tracić Mocy na siebie samego, nawet nie z powodu Regulaminu, po prostu się nie da. Taka jest niesmaczna, ta Moc.
Najpierw z gabinetu wyszedł chłopiec ze świnką morską, potem pomarszczony facet z owczarkiem, który nawet nie ruszył nosem w stronę, skąd dolatywał koci zapach. A potem - papuga, bolończyk, chomik. I w końcu nadeszła ich kolej.
Gdy pan zdjął torbę z kolan, w żołądku Aramisa poruszył się lodowaty glut. Wcześniej nie sądził, że to będzie takie straszne. Czas przyspieszył, pognał ostrymi krzemiennymi kamykami, posypał się w grząski mrok.
Mimo że gabinet zalewały promienie słońca.
Weterynarz, wysoki chudy gość z zaczynającymi siwieć włosami, pytająco popatrzył na pana.
- No właśnie. - Pan usiłował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. - Taki tu mam zakalec...
- Proszę położyć na stół - nie wysłuchawszy go, zarządził weterynarz.
I pan zaczął pośpiesznie wyciągać Aramisa z torby. Serca obu waliły jak oszalałe.
- Usypiamy? - od razu połapał się lekarz.
- No ja... - wymamrotał pan. - Wydaje mi się, że to paraliż... tylnych kończyn... i stary już jest... tak więc, kierując się miłosierdziem...
Weterynarz ze świstem wciągnął powietrze, potem bezbarwnym głosem polecił:
- Proszę wyjść za drzwi... Nie, kota proszę zostawić. Zawołam pana.
I kiedy drzwi z ohydnym piskiem zamknęły się, pochylił się nad stołem. Uważnie, nie mrugając, popatrzył Aramisowi w oczy i cicho rzekł:
- Co z tobą, //patrolowy?\\
6.
- I nie mam komu jej przekazać. - Aramis pławił się w ciepłym obłoku światła, wypływającego z dłoni weterynarza. Było mu dobrze i spokojnie, nic nie bolało, ale nadal przepełniał go smutek. Smutku tego nie da się rozpędzić ani strumieniami Mocy, ani czułymi słowami. Najważniejsze jest i tak nieuniknione.
- Nie mogę cię wyleczyć - powiedział z żalem Paweł Dmitrijewicz. - Za późno. Bo to nie jest przecież zwyczajny paraliż... gdyby było inaczej... Ale zgęstek u tej twojej teściowej...
- To nie jest moja teściowa - z wysiłkiem zażartował Aramis.
Przyjemnie było tak porozumiewać się przy pomocy słusznej mowy, nie wydając dźwięków. Po prostu obce myśli przenikały do wnętrza każdego z nich. Papier, na który chlapnie woda, staje się przezroczysty - tak właśnie oni rozumieli siebie wzajemnie.
Szkoda, że tylko z kolegami można tak pogadać. No i z patrolowymi kotami, tyle że od zmierzchu do świtu. A ludzie - wykluczone. Inaczej, straciwszy część Mocy, Aramis mógłby wydawać dźwięki ludzkiej mowy, ale po co? Można tylko przestraszyć kogoś na śmierć. Tak było z poprzednim panem, starutkim pijaczkiem wujkiem Saszą, wtedy, gdy nie był jeszcze Aramisem, tylko młodym Węgielkiem. Z tego powodu musiał odejść - pan ciągle usiłował zatłuc "diabła, który wlazł w kotka". Razem z kotkiem, oczywista.
- Za późno - powtórzył Paweł Dmitrijewicz. - Rozumiesz przynajmniej, co to za plama? Czy też zgęstek, jak je nazywacie. To wir w drugą realność... w inny wymiar... i przez ten wir //stamtąd\\ jest odsysana nasza życiowa energia. Przez te kilka godzin, które rano przespałeś, to bydlę wydoiło cię do cna. No i co ja mogę zrobić, co? Ile bym Mocy w ciebie nie pompował, wypłynie. Takiej dziury nie uda mi się zamknąć... I nie tylko mnie. Nasi koledzy, oczywiście, pojadą do Antoniny Pawłownej... też wymaga leczenia... ale co mam z tobą robić? Paraliż można usunąć na "raz", to betka, ale życia w tobie nie zostało ani kropli. Zaraz ci albo serce nawali, albo zacznie się wewnętrzny wylew, albo po prostu ustanie oddech. Wstyd mi bardzo, ale nic na to nie mogę poradzić.
Na mgnienie oka świadomość lekarza powlokła leciutka mgiełka. Malutka chmurka w słoneczny dzień, i natychmiast się rozpłynęła.
- Ależ ja rozumiem - nie spierał się z nim Aramis. - Tylko mi Patrolu żal. //Lśnienia\\ nie mam komu przekazać. Tej, jak ją nazywacie, "korony". A bez niej kto Patrol poprowadzi?
- No - delikatnie, jakby bał się dotknąć gnijącej rany, zaczął weterynarz - wasza siódemka nie jest przecież jedyna na świecie.
- Tu jest. - Aramis westchnął, dziwiąc się ludzkiej tępocie. Mimo wszystko koledzy to tylko ludzie... - Dla mnie cały świat to to miasto. Za jego granicami też jest świat, ale mnie tam nie ma. Co się stanie z //moim\\ Patrolem, człowieku?
Paweł Dmitrijewicz zamyślił się na długo. Słychać było, jak cykają wskazówki w ściennym kwarcowym zegarze na ścianie i jakim spoconym oddechem wypełnia poczekalnię pan.
- Czyli, powiadasz, tylko kotu? Ani małpie, jak rozumiem, ani papudze. Zresztą, z papugą byłoby jeszcze bardziej trudne. No cóż, królu, spróbujemy... Och, nie lubię ci ja tych sztuczek...
Podszedł do drzwi, zamknął je na rygiel i... zaczął się rozbierać. Metodycznie zdjął fartuch, spodnie... i po chwili nic już na nim nie było. Poza nie pierwszej świeżości ludzką skórą.
- Sam popatrz - uśmiechnął się - kot w butach jeszcze jest do przyjęcia... Na poziomie bajek, rzecz jasna. Ale kot w butach i majtkach... To już chyba przesada.
Potem Paweł Dmitrijewicz stanął na czworaka, wygiął plecy, zasyczał. I zaczął dziwnie się transformować, rozpływać niczym wniesiona do ciepłego mieszkania śnieżna kulka. W gabinecie zrobiło się wyraźnie chłodniej, pojawił się nie wiadomo skąd, bo przecież lufcik był zamknięty, wiatr i zdmuchnął na podłogę kilka blankietów na recepty. A potem coś trzasnęło - i oto nie ma na podłodze żadnego weterynarza Pawła Dmitrijewicza. Jest ogromny zwierz, czarno-szary, plamisty, z jędrnymi mięśniami pod aksamitną skórą, szeroko rozstawionymi uszami, wąskimi zielonymi oczami. I paszczą z białymi kłami.
- Masa musi być zachowana - wyjaśnił zwierz słuszną mową. - Ale kto powiedział, że czarna pantera to nie kot? Najprawdziwszy kot. Pantera jest tylko większa.
Wcześniej, zapewne, Aramis mocno by się zdziwił. Ale dzisiejszy dzień był co się zowie wyjątkowy, i nie pozostawało nic innego, jak w milczeniu chłonąć kolejne wygibasy życia.
- W sumie zrobimy tak - ciągnął leopard. - Przejmuję od ciebie na przechowanie "koronę" i od razu zaczynam szukać odpowiedniego kandydata. Jak tylko znajdę - od razu przekażę. I wasz Patrol będzie miał nowego wodza. Nowego króla... A ty... - Popatrzył ze smutkiem na Aramisa. - Ty i tak odejdziesz w ciemność, a ja nie wiem, co cię czeka za tą rubieżą. Ale zrobię wszystko, byś odszedł bez bólu i smutku. Wszyscy odchodzimy, wcześniej czy później, ale Patrole zostają. - Zwierz ziewnął, wysuwając ciemnoróżowy język. - To co, zaczynamy?
Aramis drgnął. Na mgnienie oka przemknął do swojego wczesnego dzieciństwa, kiedy był jeszcze mało rozgarniętym kłębuszkiem życia - i jak wtedy zalała go fala ostrego, żrącego lęku. Ale wola w nim jeszcze trwała, dlatego nie marnował czasu na odpowiedź. Po prostu wyciągnął się do czarnego leoparda całym sobą i zapalił w sobie ten ogień, którym nie wiadomo kto obdarzył całe kocie plemię. I zalśnił dokoła jego głowy bladobłękitny płomień - chociaż nie odbiłoby go ani jedno zwierciadło na całym świecie.
- Płyń! - pozwolił i //lśnienie\\ popłynęło do innego kota, którego oczy z każdą sekundą stawały się coraz to większe i większe.. Oto już lśniący pierścień opadł na ozdobioną ostrymi uszami głowę, zapłonął jaskrawo, jak żarówka w chwili przepalania, i momentalnie wsiąknął pod skórę.
I od razu zrobiło mu się lekko i radośnie. Napływała ciepłymi falami ciemność i nie istniało nic lepszego od tych niewidzialnych, ale czułych dłoni. A potem wszystko się zmieniło.
7.
Paweł Dmitrijewicz Biełuchin, ciemny mag drugiego stopnia, szybko włożył ubranie. Jeszcze chwila i kolejka za drzwiami zbuntuje się. Po co bez potrzeby denerwować i tak zirytowanych ludzi?
Operacja była naprawdę trudna. Samo nakierowanie ściągającego wiru kosztowało masę trudu! Takie baby jak ta Antonina Iwanowna to kawał problemu. Nie przyklejają się do nich plamy, choćbyś pękł. Cudem się udało, cudem! Ale tu było jeszcze gorzej. Upiornie trudno jest emulować aurę Jasnego! Szczęście tylko, że patrolowe koty nie potrafią patrzeć w Zmrok.
Ale już po wszystkim, "korona" przejęta, i niech szefostwo myśli, jak ją najlepiej wykorzystać. Po to szefostwo ma głowę, żeby bolała.
A jego bolało całe ciało. Szybka transformacja - cholernie wstrętna sprawa. Trzeba będzie wziąć kilka dni wolnego, wyleżeć się.
Paweł Dmitrijewicz podszedł do stołu, wziął do rąk stygnące już ciało.
- Wybacz, przyjacielu, taka służba. Naprawdę żal mu było tego kota.
Przełożyła Ewa Dębska
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
NF 2005 09 operacja transylwaniaNF 2005 09 dziewczynka w czerwonym kapturkuNF 2005 09 miniaturyNF 2005 09 kontraktNF 2005 09 złomowiecNF 2005 09 zero jedenNF 2005 09 rara avis2005 09 38NF 2005 02 siła wizji2005 09 42NF 2005 06 wielki powrót von keiseraNF 2005 10 prawo seriiNF 2005 05 balet słoniNF 2005 08 pocałunek śmierciNF 2005 10 misja animal planetNF 2005 122005 09 Mac MysteriesNF 2005 06 dębywięcej podobnych podstron