Woods Stuart Propozycja nie do odrzucenia





STUART WOODS
PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA
Przełożył: Jan Jackowicz
2000
Mendy Menenzez:
Powiedziano ci, co masz zrobić, więc lepiej trzymaj się tego.

Philip Marlowe:
Och, z pewnością robię coś, co się panu może nie spodobać staram się dopłynąć do Cataliny z tramwajem na plecach.
Raymond Chandler Długie pożegnanie
Prolog
Wieczór był ciepły i przyjemny. Stone Barrington miał po swej prawej ręce kopułę smogu unoszącego się nad miejskim kompleksem Los Angeles, podświetlonego od wewnątrz niczym brudny abażur gigantycznej lampy. Na lewo migotały podobne do oczu podchmielonej, wesołej panienki światła wyspy Santa Catalina. O paręset metrów dalej zamrugały nagle rozkołysane pozycyjne lampy kilkudziesięciu stojących na kotwicy małych jachtów, kiedy dotarła do nich fala, wzbudzona przez luksusową, wędkarską motorówkę, na której się znajdował. Wziął głęboki oddech, co przyszło mu z niejakim trudem, bo jedną połowę nosa miał zatkaną z powodu alergii na zadymione powietrze Los Angeles, a usta zalepione szczelnie taśmą.
- Rany boskie, Vinnie - powiedział ten drugi, który miał na imię Manny. - Przecież te szczypce leżą tam, w skrzynce z narzędziami.
- Zaraz je znajdę, Manny - odparł Vinnie.
- Dawaj pierwsze z brzegu, krótkie, długie, wszystko jedno jakie.
- Powiedziałem, już szukam.
Dało się słyszeć szczękanie metalu o metal, kiedy Vinnie zaczął grzebać w skrzynce.
- Jezu - jęknął Manny. - Chciałbym wrąbać jakiegoś kotleta, zanim się rozwidni.
- Przecież szukam, Manny - odparł Vinnie, a potem uniósł w triumfalnym geście stalowe szczypce. - Mam.
- Dawaj je - powiedział Manny. Jedną ręką wziął od Vinniego szczypce, drugą trzymał oba końce kotwicznego łańcucha. Łańcuch owinięty był dwa razy wokół bioder Stoneła. - Daj teraz szeklę.
- Taką jak ta? - zapytał Vinnie, wyciągając ku niemu dużą szeklę z nierdzewnej stali.
- Nie ma tam jakiejś zwykłej, cynkowanej? - zapytał Manny. - Te nierdzewne kosztują kupę forsy. Oney wścieknie się na nas.
- Może być taka? - spytał Vinnie, pokazując inną szeklę.
- W sam raz - odparł Manny, biorąc ją z rąk tamtego. - Chodź tu na chwilę potrzymać łańcuch.
Vinnie podszedł i wziął od niego łańcuch. Manny odkręcił sworzeń i przesunął szeklę przez ogniwa obu końców. Następnie włożył z powrotem sworzeń, wkręcił go palcami i dociągnął za pomocą szczypiec.
- Zrobione - powiedział i rzucił szczypce do skrzynki z narzędziami. Nie trafił. - Słuchaj, Stone, chyba będę musiał cię poprosić, żebyś podskoczył te parę kroków do relingu na rufie.
Stone odwrócił się i rzucił Mannyłemu pogardliwe spojrzenie, tak jakby miał przed sobą nadmiernie wyrośniętego półgłówka, którym zresztą tamten rzeczywiście był. Miał nogi okręcone w kostkach taśmą i bynajmniej nie zamierzał pomagać Mannyłemu i Vinniemu w urzeczywistnieniu ich zamiarów.
- No dobra, dobra - powiedział Manny. - Vinnie, złap go pod rękę. Stone, byłoby nam naprawdę łatwiej, gdybyś poskakał choć trochę.
Stone wciągnął jedną dziurką tyle powietrza, ile się dało, a potem skoczył i wylądował na skrzynce z narzędziami, rozsypując jej zawartość po pokładzie.
- Wielkie dzięki - powiedział kwaśnym tonem Manny. - Bardzo żeś nam pomógł. Vinnie, potrzymaj go tu przez chwilę.
Podszedł do lewej burty i przyciągnął do stóp Stoneła przeszło trzydziestokilogramową kotwicę Danfortha. Pogrzebał w rozrzuconych po pokładzie narzędziach i przyniósł jeszcze jedną szeklę.
- Gdzie, u diabła, podziały się te szczypce? - zapytał, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
- Leżą o, tam - powiedział Vinnie, wskazując ręką.
- Podaj mi je - polecił mu Manny. Wziął do ręki szczypce, przyszeklował kotwicę do końcówek łańcucha, którym owinięty był Stone, i dokręcił sworzeń. - Myślę, że to powinno wystarczyć - powiedział, a potem podniósł kotwicę i wręczył ją Stonełowi.
Stone chwycił kotwicę, tak jakby brał na ręce trochę przerośniętego bobasa.
- Stone, chcesz może wygłosić ostatnie słowo? - zapytał Manny, po czym obaj z Vinniem wybuchnęli śmiechem.
- Ostatnie słowo! - zarechotał Vinnie. - A to dobre!
Dwaj mężczyźni podciągnęli Stoneła do rufy, której poręcz sięgała mu kolan.
- Trzymaj go tak, Vinnie - polecił swemu koledze Manny. Puścił rękę Stoneła i stanął za jego plecami. - A tym ja się zajmę - dodał, chwytając się dla lepszego podparcia wędkarskiego krzesełka przyśrubowanego do pokładu, i umieścił stopę na wysokości krzyża Stoneła.
- Pozdrowienia od Onofria Ippolita - powiedział, a potem jednym kopniakiem wypchnął Stoneła za rufę.
Stone nie był przygotowany na to, że woda w Pacyfiku może być tak zimna. Po chwili uświadomił sobie jednak, że nie jest przygotowany także na kupę innych rzeczy. Puścił wolno kotwicę i szybko ruszył jej śladem w kierunku morskiego dna, rozpaczliwie próbując utrzymać w piersi ostatni oddech.

1
Późny wieczór, u Elaine. Stone Barrington siedział przy doskonale zastawionym stole ze swym przyjacielem i byłym partnerem Dinem Bacchettim, szefem wydziału śledczego w dziewiętnastym okręgu nowojorskiej policji, oraz Elaine.
Szef kelnerów Jack sprzątnął talerze po kolacji i postawił przed Stonełem i Dinem po kieliszku brandy. Był to bardzo szczególny gatunek trunku. Stone trzymał pod bufetem własną butelkę tego specjału, co bezustannie irytowało Elaine, ponieważ nie mogła doliczyć go do rachunku, choć miała oczywiście wiele sposobów, żeby wyrównać sobie tę stratę.
- No, gadaj wreszcie, jak to było z Arrington - powiedziała Elaine.
- To ty nie wiesz, Elaine - odezwał się Dino - że Stone ciągle bardzo boleśnie przeżywa to, że Arrington puściła go kantem?
- A kogo obchodzą jego przeżycia? - zapytała całkiem rozsądnie Elaine. - Chcę wiedzieć, dlaczego pozwolił, żeby Arrington odfrunęła sobie w siną dal. Ta dziewczyna to było coś.
- W niektórych kręgach panuje opinia - powiedział Dino - że nie miała ochoty zostać panią Arrington Barrington.
- Kto by śmiał robić jej z tego powodu wyrzuty? - zapytała Elaine. - No, Stone, jąkaj się, byle dziś.
Stone wziął głęboki oddech i westchnął ciężko.
- Czy ja mam do usranej śmierci wysłuchiwać tych waszych głupot?
- Wykrztuś to wreszcie - powiedział Dino - bo inaczej będziemy musieli jeździć na kolację na Alaskę. Tu nie dostaniemy stolika.
Stone westchnął znowu.
- To było tak... - zaczął i zaraz urwał.
- No więc? - zachęciła go Elaine.
- Planowaliśmy w lutym spędzenie dziesięciu dni na żeglowaniu koło St. Marks.
- Nigdy nie słyszałam o żadnym świętym Marksie - wtrąciła Elaine. - Co to takiego?
- To taka niebrzydka wysepka, wciśnięta między Antiguę i Gwadelupę. W każdym razie mieliśmy się spotkać na lotnisku Kennedyłego, żeby tam polecieć, ale coś ją zatrzymało. Powiedziała, że poleci następnym samolotem, no a potem wyskoczyła ta śnieżna zadymka.
- Wiem wszystko o wszystkich zadymkach - warknęła Elaine. - Gadaj, co z dziewczyną.
- W czasie gdy szalała zadymka, "New Yorker" zamówił u niej artykuł na temat Vanceła Caldera.
- To taki nowy Cary Grant - wyjaśnił Dino, tak jakby Elaine mogła nie wiedzieć nic o filmowym gwiazdorze.
- Tak, tak, słyszałam o nim - powiedziała Elaine.
- Według wszelkich znaków na niebie i na ziemi, Vance od dwudziestu lat nie udzielił żadnego większego wywiadu - ciągnął Stone - więc zanosiło się na prawdziwą bombę. Arrington znała Caldera już od jakiegoś czasu. Ja sam poznałem ją na prywatnym przyjęciu, na które przyszła razem z nim.
- To by było na tyle, jeżeli chodzi o szczegóły życia towarzyskiego - wtrąciła Elaine.
- A więc siedzę na wyczarterowanej łódce koło wyspy St. Marks i czekam na Arrington, kiedy nagle wpływa tam duży, piękny jacht, wiecie, z tą blondynką, samą na pokładzie. Ale ona wyruszyła z Wysp Kanaryjskich z mężem, po którym na jachcie nie było śladu. Więc oskarżają ją, że go zamordowała, a ja ląduję w końcu jako jej sądowy obrońca.
- Myślisz, że ja nie zaglądam do gazet? - przerwała mu Elaine. - I że cała zachodnia półkula nie czytała o tym procesie?
- Dobra, dobra. No więc bez przerwy dostaję od Arrington faksy, że ciągle zajęta jest Calderem, a potem jeszcze jeden, że jedzie z nim do Los Angeles, żeby pogłębić temat.
- Pogłębić temat... podoba mi się to - uśmiechnęła się znacząco Elaine.
- Więc piszę do niej list, w którym odkrywam przed nią całe moje serce, a praktycznie biorąc, proszę ją, żeby za mnie wyszła...
- Praktycznie biorąc? To znaczy jak? - zapytała Elaine.
- No, wiesz, może nie całkiem dosłownie, ale myślę, że powinna była uchwycić moją myśl.
- A ona nie uchwyciła?
- Mój list w ogóle do niej nie dotarł. Dałem go pewnej pani, która leciała na Florydę, i poprosiłem, żeby wysłała go ekspresem. Niestety, jej samolot rozbił się przy starcie.
- O, kurczę, nigdy nie słyszałam, żeby ktoś usprawiedliwił się lepiej, że nie pisze listów - zauważyła Elaine. - Jesteś pewien, że tego całego listu nie zjadł twój pies?
- Przysięgam, że go napisałem. A potem, zanim zdążyłem napisać znowu, otrzymałem od Arrington faks z zawiadomieniem, że ona i Calder pobrali się dzień wcześniej w Needles, w Arizonie. Więc co miałem zrobić?
- Powinieneś był zrobić to coś dużo wcześniej - powiedziała Elaine. - Czemu niby taka wspaniała dziewczyna miała czekać, aż wreszcie ruszysz tyłkiem?
- Może i tak, ale zapewniam cię, Elaine, byłem w takiej sytuacji, że nie mogłem zrobić nic więcej. Za parę dni zaczynał się proces, w którym ode mnie zależało życie tej kobiety.
- Tę kobietę spotkałby może lepszy los, gdybyś pojechał jednak za Arrington - odezwał się Dino. - Bo jeśli wziąć pod uwagę wyrok...
- Dzięki, Dino, widzę, że zawsze mogę na ciebie liczyć, jak na przyjaciela.
- W każdym momencie.
- No więc skończyło się na tym, że Arrington wyszła za faceta, o którym piszą w "People", że to najseksowniejszy gość w Ameryce, a ja... - głos uwiązł mu w gardle.
- Od jak dawna są małżeństwem? - zapytała Elaine.
- Nie wiem dokładnie... od dwóch i pół, może trzech miesięcy.
- Więc prawdopodobnie jest już za późno - powiedziała w zamyśleniu Elaine. - Chyba że pożycie ułożyło się im naprawdę źle.
- Dostałem od niej parę listów, w których donosiła mi, że idzie im wspaniale - stwierdził z ponurą miną Stone.
- Ach, tak! - wykrzyknęła cicho Elaine.
Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Do stolika podszedł Jac.
- Telefon do pana, Stone - powiedział, wskazując jeden z dwóch publicznych aparatów wiszących na ścianie.
- Kto dzwoni?
- Nie wiem - odparł Jack - ale ma naprawdę piękny głos.
- To musi być Vance Calder - rąbnął ni stąd, ni zowąd Dino.
Elaine roześmiała się głośno.
Stone wstał z krzesła i ciężko powlókł się do aparatu.
- Halo? - powiedział, zatykając drugie ucho palcem, żeby osłonić je przed hałasami.
- To ty, Stone?
- Tak. Kto mówi?
- Vance Calder.
- Aha, rozumiem. Czy to Dino cię podpuścił, żebyś do mnie...
- Co takiego?
- Kto mówi?
- Vance Calder. Posłuchaj, Stone...
Stone odwiesił słuchawkę i wrócił do stolika. Niezły kawał, nie ma co - powiedział do Dina.
- Słucham?
- Facet po drugiej stronie kabla przedstawił się jako Vance Calder. Bardzo ci dziękuję.
- Nie ma za co - odparł Dino. - Nie znam tego gościa i nie widziałem go nigdy na oczy.
- Przecież to ty podpuściłeś jakiegoś kumpla, żeby do mnie zadzwonił, może nie? Ustawiłeś to dla żartu. - Stone spojrzał na Elaine. - Pewnie ty też maczałaś w tym palce.
Elaine położyła dłoń na swym pełnym biuście.
- Co ty, Stone, przysięgam z ręką na sercu.
Do stolika znowu podszedł Jack.
- Ten sam człowiek na linii. Mówi, że odwiesił pan słuchawkę. Wie pan, kto ma podobny głos do niego?
- Vance Calder? - podsunął Dino.
- Tak! - potwierdził Jack. - To jego głos, dokładnie!
Stone obrzucił Dina i Elaine piorunującym spojrzeniem i podszedł do telefonu.
- Halo?
- Posłuchaj, Stone, my się przecież znamy. Nie poznajesz mnie po głosie?
- Czy to ty, Vance?
- Tak - odpowiedział Calder. W jego głosie można było wyczuć ulgę.
- Nie gniewaj się, ale myślałem, że ktoś chce mi zrobić...
- Nie ma sprawy, takie rzeczy się zdarzają.
- Witam cię, Vance. Jak mnie tu znalazłeś?
- Nie odpowiadał telefon u ciebie w domu, ale Arrington wspominała mi, że sporo przesiadujesz u Elaine. Na szczęście przypomniałem sobie o tym i postanowiłem spróbować.
- A jak się miewa Arrington?
- Dzwonię właśnie z jej powodu, Stone. Arrington gdzieś znikła.
- Jak to znikła? Co chcesz przez to powiedzieć?
- Dokładnie to: znikła bez śladu.
- Kiedy?
- Przedwczoraj.
- Zgłosiłeś to na policję?
- Nie mogę tego zrobić. Obsiedliby mnie dziennikarze z brukowców. Potrzebuję twojej pomocy, Stone.
- Posłuchaj, Vance, zrobiłbyś naprawdę dużo lepiej, gdybyś poszedł z tym na policję. Nie jestem w stanie ci pomóc.
- Może miałeś od niej jakieś wiadomości?
- Napisała do mnie z miesiąc temu. Odniosłem wrażenie, że jest bardzo szczęśliwa.
- Bo rzeczywiście była, ale całkiem nagle gdzieś się rozpłynęła bez żadnych wyjaśnień.
- Słuchaj, Vance, naprawdę nie wiem, jak mógłbym ci pomóc.
- Mógłbyś ją odnaleźć, Stone. Jeżeli jest ktoś, kto mógłby to zrobić, to tylko ty. Chciałbym, żebyś tu przyjechał.
- Ależ Vance, naprawdę...
- Na lotnisku Teterboro czeka na ciebie odrzutowiec wytwórni filmowej Centurion Studios z linii lotniczych Atlantic Aviation. Możesz tu być jutro rano.
- Vance, bardzo sobie cenię twoje zaufanie do mnie, ale...
- Stone, Arrington jest w ciąży.
Stone poczuł się tak, jakby dostał porządnie w głowę. Zamurowało go.
- Jesteś tam, Stone?
- Vance, za godzinę będę w Teterboro.
- Na lotnisku Santa Monica będzie czekał samochód.
- Słuchaj, Vance, wypisz na kartce wszystko, co według ciebie może mieć jakieś znaczenie. Będziemy musieli obgadać mnóstwo rzeczy.
- Obiecuję. I bardzo ci dziękuję.
- Jeszcze za wcześnie na podziękowania - burknął Stone, odwiesił słuchawkę i wrócił do stolika. - Dino, płacisz za dzisiejszą kolację - powiedział. - Lecę do Los Angeles.
- W jakiej sprawie? - zapytał Dino.
- Powiem ci później - odpowiedział mu Stone.
- Pozdrów ode mnie Arrington - poprosiła Elaine, spoglądając na niego sponad okularów.
- Bądź spokojna, Elaine, na pewno nie zapomnę - zapewnił ją Stone, a potem musnął wargami jej policzek, wyszedł z restauracji i zaczął rozglądać się za taksówką.
2
Kierowca taksówki, Hindus, który niedawno przybył do Stanów Zjednoczonych i nie zdążył jeszcze nauczyć się porządnie języka, zgubił się w New Jersey i zanim Stonełowi udało się pokazać mu na migi drogę do lotniska Teterboro, zaczęło lać jak z cebra. Kiedy dotarli w końcu do dworca linii Atlantic Aviation, Stone zapłacił za kurs, złapał swój bagaż i popędził do zupełnie wyludnionego terminalu.
- Szukam samolotu wytwórni Centurion Studios - powiedział do młodej kobiety z punktu obsługi pasażerów, budząc ją z drzemki.
- Tylko ten jeden stoi na stanowisku odlotowym - odpowiedziała mu z ziewnięciem i wyciągnęła rękę w kierunku tylnego wyjścia.
Stone zatrzymał się przy drzwiach, wyjrzał na płytę lotniska i uśmiechnął się. "AG-IV", mruknął do siebie. Nigdy nie leciał samolotem tego typu, największym i najlepszym z odrzutowców używanych przez linie Atlantic. Jego silniki były już w ruchu. Stone pobiegł w deszczu do samolotu i wspiął się po schodkach, zabierając bagaż do kabiny.
Tuż przed nim wyrosła młoda kobieta w jasnoszarym kostiumie od Armaniego.
- Pan Barrington?
- Tak.
- Proszę zająć miejsce, a ja zajmę się pana bagażem. Jesteśmy gotowi do startu.
Kobieta zniknęła gdzieś w tyle samolotu z dwiema podróżnymi torbami Stoneła, który został tylko z aktówką i usiadł na najbliższym fotelu. Koło tylnej ściany kabiny siedział na kanapie jakiś dystyngowany mężczyzna i rozmawiał przez telefon komórkowy. Samolot zaczął się toczyć. Stone zapiął pas bezpieczeństwa. Miał ochotę pójść do kabiny pilotów, żeby obejrzeć start, ale drzwi były zamknięte. Został więc na miejscu i zaczął obserwować strugi deszczu spływające po szybie.
Samolot nie zatrzymał się ani na chwilę. Skręcił na pas startowy i zaczął przyspieszać. W chwilę potem był już w powietrzu i wzbijał się ostro w górę. Nad fotelem Stoneła pochyliła się stewardesa. Była ładna, ale jej uroda nie wyróżniała się niczym szczególnym. Uśmiechnęła się, ukazując aż nazbyt białe zęby.
- Życzy pan sobie coś do picia? - zapytała śpiewnym głosem, podobnym do nawoływań aborygenów.
Serce Stoneła nie uspokoiło się jeszcze po ostrym biegu do samolotu.
- Tak, poproszę kieliszek brandy.
- Mamy dwa rodzaje koniaku, hine ę55 i bardzo stary armagnac.
- Spróbuję armagnacu - powiedział Stone.
W chwilę później ogrzewał już w dłoniach zwężający się ku górze kryształowy kieliszek.
- Pan Regenstein zaprasza pana do siebie, ale proszę poczekać, aż zgaśnie światełko nakazujące zapiąć pasy - powiedziała stewardesa, wskazując tylną część kabiny.
- Dziękuję pani - kiwnął głową Stone. Regenstein. Zdawało mu się, że gdzieś już słyszał to nazwisko, nie mógł jednak przypomnieć sobie, gdzie. Pociągnął łyk koniaku. W chwilę potem, kiedy odrzutowiec wyrównał lot i napis nad wejściem do kabiny pilotów zgasł, odpiął pas i ruszył wolno między rzędami foteli w kierunku kanapy, na której siedział nieznajomy. Na widok Stoneła mężczyzna uniósł się z miejsca i wyciągnął rękę.
- Nazywam się Lou Regenstein - powiedział.
Stone uścisnął jego dłoń.
- Stone Barrington - przedstawił się.
Mężczyzna był dużo starszy, niż można było przypuszczać, patrząc na niego z pewnej odległości. Stone ocenił, że może mieć około siedemdziesiątki lub trochę mniej.
- Och, tak, jest pan znajomym Vanceła. Miło mi, że zechciał pan pofatygować się tu do mnie. Proszę usiąść. Przyjemnie jest mieć towarzystwo podczas tak długiego lotu.
Stone usiadł w wygodnym fotelu naprzeciwko kanapy.
- Przykro mi, że musiał pan na mnie czekać, ale kierowca taksówki pomylił drogę.
- Rozumiem - odparł Regenstein. - To dla nich normalne. Najlepiej jest zamówić auto z Atlantic Aviation. Dzięki temu ma się pewność, że kierowca będzie znał New Jersey.
- Będę o tym pamiętał - powiedział Stone.
Regenstein zmarszczył nos.
- Popija pan armagnac? - zapytał, wyciągając rękę. - Mogę powąchać?
Stone podał mu kieliszek. Regenstein podniósł go do nozdrzy i wciągnął powietrze głęboko do płuc.
- Aaach! - westchnął, oddając kieliszek. - Od przeszło trzydziestu lat nie biorę do ust tych rzeczy, wciąż jednak uwielbiam ich aromat. Coś cudownego.
- Tak, niewątpliwie - przytaknął Stone.
- Wydaje mi się, że niedawno obiło mi się o uszy pańskie nazwisko - powiedział Regenstein. - Czy przypadkiem nie w związku z jakąś aferą na Karaibach?
- Na wyspie St. Marks.
- Tak, rzeczywiście. Bronił pan tę młodą kobietę oskarżoną o zamordowanie męża. - Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. - Proszę mi powiedzieć, czy ona to zrobiła? Ale może zmuszam pana do naruszenia adwokackiej tajemnicy? Wolałbym tego uniknąć.
- Mogę pana zapewnić w największym zaufaniu, że nie, nie zrobiła tego - odparł Stone. - Poza tym, odpowiadając na pańskie pytanie, nie nadużywam bynajmniej zaufania mojej klientki.
- Dotrzymywanie tajemnic jest najważniejszą rzeczą na świecie - stwierdził poważnym tonem Regenstein. - Zwłaszcza w naszym biznesie. Mam na myśli przemysł rozrywkowy.
- Myślę, że w każdym rodzaju działalności, bez wyjątku.
- Ale szczególnie w naszym. Widzi pan, wszędzie kręci się tylu plotkarzy i kłamców, że tym ważniejsze jest dotrzymywanie sekretów i mówienie tylko prawdy. Mimo iż mam do dyspozycji wielkie biuro, którego zadaniem jest ustalanie najdrobniejszych niuansów każdego kontraktu, byłem zawsze dumny z tego, że pieczętowałem każdy układ uściskiem dłoni.
- Myślę, że gdyby wszyscy dotrzymywali umów przypieczętowanych uściskiem dłoni, ja i moi koledzy poumieralibyśmy z głodu - powiedział Stone.
- Tak, nasz świat nie może obyć się bez prawników. Proszę mi powiedzieć, czy czuje się pan dumny, że jest pan jednym z nich?
Stone zamyślił się na chwilę.
- Byłem dumny, kiedy ukończyłem wydział prawa, a także i potem, po zdaniu adwokackich egzaminów, ponieważ były to kamienie milowe znaczące poszerzenie mojej wiedzy o wielkie obszary. Ale nie mogę powiedzieć, żeby mój zawód, jako całość, napełniał mnie wielką dumą. Mimo wszystko działa wystarczająco wielu adwokatów na tyle uczciwych, abym nie musiał się wstydzić, że jestem jednym z nich.
- Odpowiedź godna sądowego mecenasa - stwierdził z rozbawieniem Regenstein.
- Jeżeli pan pozwoli, powiem wprost - dodał Stone. - Jestem dumny, że mogę być dobrym prawnikiem, najlepszym jakim potrafię.
- Wolę takie bezpośrednie odpowiedzi - powiedział Regenstein. - Zawsze byłem ich zwolennikiem, choć w naszym biznesie słyszy się je niezmiernie rzadko.
W chwilę potem wyszło na jaw, że Louis Regenstein jest prezesem zarządu wytwórni Centurion Studios. Stone widywał już wcześniej artykuły na jego temat w pismach poświęconych przemysłowi rozrywkowemu, ale nie zwrócił na nie wtedy większej uwagi.
- A pan, panie Regenstein, jest pan dumny z tego, że zajmuje się pan filmem? - zapytał.
Regenstein uśmiechnął się szeroko.
- Jasne, że tak! - odpowiedział. - Podobnie jak pan jestem dumny, że fachowo wykonuję mój zawód! - Zawiesił na chwilę głos i potrząsnął głową. - Oczywiście i w tym biznesie spotka pan przynajmniej taką samą liczbę zwykłych łobuzów co i wśród prawników, a do tego nie mamy żadnych komisji do spraw etyki zawodowej ani izb adwokackich, które próbowałyby przynajmniej oceniać i regulować jakoś ich zachowanie.
- A co w pana usytuowaniu w tym przemyśle daje panu najwięcej zadowolenia?
Regenstein uśmiechnął się znowu.
- Możliwość wydawania decyzji na tak - stwierdził z naciskiem. - W naszym biznesie są setki ludzi, którzy mają prawo mówić: nie, ale tylko parę osób, które mogą powiedzieć: tak. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach. - Tego rodzaju władzę, jak zresztą każdą inną, należy oczywiście sprawować z największą ostrożnością. Bo jeżeli używa się jej bez żadnych ograniczeń, zniszczy ona tego, kto ją sprawuje, i to prędzej, niż mógłby pan przypuszczać. - Oczy Regensteina zwęziły się. - Proszę mi powiedzieć, panie Barrington, czy występował pan kiedykolwiek na scenie?
- Tylko przed ławą przysięgłych - odparł Stone. - Chociaż nie, to nie jest ścisłe. Grałem kiedyś i na scenie... w przedstawieniu Stalag 77, w studenckim klubie teatralnym.
- I jak panu poszło? - zapytał Regenstein.
- Bo ja wiem... dostaliśmy brawa na stojąco, a przedstawienie szło przez trzy wieczory.
- Założę się, że był pan bardzo dobry - powiedział Regenstein. - Umiem doskonale ocenić aktorskie możliwości i myślę, że ma pan wrodzony talent. Jest pan przystojny, dysponuje pan dźwięcznym głosem i robi pan bardzo dobre wrażenie.
Stone poczuł, że ogarnia go zakłopotanie.
- No cóż, dziękuję panu, panie Regenstein... To wysoka ocena, zwłaszcza w ustach kogoś takiego jak pan.
- Proszę mówić mi Lou - powiedział Regenstein.
- Z przyjemnością. Ja mam na imię Stone.
- Słuchaj, Stone, gdybyś zapragnął kiedyś porzucić zawód prawnika, daj mi o tym znać, a ja postaram się wkręcić cię do filmu. Nie dostałbyś głównej roli, to jasne, ale coś porządnego, z pierwszego planu. Sprawiłoby mi przyjemność obserwować, jak sobie radzisz, a wiem, że poradziłbyś sobie doskonale. Główna rola mogłaby ci się nie udać... jesteś już po czterdziestce?
- Tak, dokładnie.
- To odrobinę za późno, żeby zostać gwiazdorem, ale byłbyś rozrywany do ról charakterystycznych.
Stone roześmiał się.
- Szczerze w to wątpię.
- Och, nie mówię tego, żeby ci schlebiać. Naprawdę byłbyś bardzo dobry. Masz tylko jedną wadę, która mogłaby utrudnić ci karierę.
- Co to za wada?
- Jesteś trochę zbyt pewny siebie. Och, wszyscy mamy jakieś słabe punkty, ale aktorzy, przynajmniej ci najlepsi, rozwijają skrzydła właśnie dzięki swego rodzaju niepewności. Ty natomiast nie byłbyś podatny na sugestie. Nasi fachmani powiedzieliby, że jesteś trudny.
- No dobrze, Lou, jeżeli zdecyduję się porzucić adwokaturę, będziesz jednym z pierwszych, którzy dowiedzą się o tym.
Regenstein podniósł się, zdjął marynarkę i zsunął buty.
- Gdybyś nie miał nic przeciwko temu, to chciałbym troszeczkę się zdrzemnąć - powiedział. - Posłuchaj dobrej rady i zrób to samo. Do Los Angeles dolecimy wczesnym rankiem. - Po czym wyciągnął się na kanapie i bez słowa zamknął oczy, tak jakby z miejsca zmorzył go sen.
Zjawiła się stewardesa, która przykryła go lekkim pledem.
Stone wrócił na swoje miejsce, zdjął marynarkę i buty, przyjął pled z kaszmirowej wełny, a potem odchylił do tyłu, ile się dało, oparcie fotela. Światła w kabinie przygasły. Popatrzył przez okno na gwiazdy, starając się nie myśleć o Arrington. Nadumał się już o niej aż za bardzo.

3
Obudziło go delikatne dotknięcie stewardesy. Nacisnął dźwigienkę, aby unieść oparcie fotela do normalnej pozycji, rzucił okiem na zegarek i wyjrzał przez okno. Zbliżał się świt.
- Pan Regenstein pyta, czy zje pan z nim śniadanie - powiedziała młoda kobieta.
- Tak, oczywiście.
- Gdyby chciał pan najpierw się odświeżyć, może pan to zrobić tam - dodała, wskazując drzwi.
Stone nie widział jeszcze w samolocie tak obszernej toalety. Był tam nawet prysznic. Wybrał z zestawu szczoteczkę i wyszorował zęby, a potem uczesał się, wciągnął marynarkę i ruszył do tylnej części kabiny. Jego nowy znajomy zajadał już ogromne śniadanie złożone z jajecznicy i łososia.
- Dzień dobry - powitał go Regenstein z odcieniem wesołości w głosie. - Dobrze spałeś?
- Zdrzemnąłem się trochę - odparł Stone.
Zjawiła się stewardesa.
- Co miałby pan ochotę zjeść, panie Barrington?
- Poproszę sok pomarańczowy i kawę - powiedział Stone. - Jadłem wczoraj późną kolację.
Po chwili napoje były już na stoliku. Regenstein spojrzał na zegarek.
- Za pół godziny powinniśmy wylądować - powiedział. - Gdzie zamierzasz się zatrzymać? Mógłbym podwieźć cię na miejsce.
- Mam rezerwację w Bel-Air. Dzięki za miłą propozycję, ale Vance powiedział mi, że ktoś będzie na mnie czekał.
- Od jak dawna znasz Vanceła Caldera? - zapytał Regenstein.
- Chyba od roku lub coś koło tego. Ale tak naprawdę to rozmawiałem z nim tylko raz, na przyjęciu w Nowym Jorku.
- Masz na myśli przyjęcie, na którym poznałeś Arrington?
Pytanie zaskoczyło Stoneła.
- Tak.
- Przez jakiś czas ty i Arrington byliście sobie bliscy.
Stone poczuł się jeszcze bardziej zdumiony.
- Tak.
Mogło się wydawać, że lakoniczne odpowiedzi Stoneła dały Regensteinowi do myślenia.
- Vance jest zupełnie nadzwyczajnym człowiekiem jak na aktora - powiedział. - Nigdy nie widziałem gwiazdora, który tak trzymałby w garści sprawy związane z własną karierą. Tego rodzaju zachowanie doprowadziłoby do szału niejednego szefa wytwórni, ale ja wolę mieć do czynienia z ludźmi, którzy wiedzą, czego chcą, i trzymają się tego. Vance miał zawsze świetne wyczucie tego, co można, a czego nie można osiągnąć w takiej czy innej umowie. Innymi słowy, wiedział, co jest, a co nie jest do przyjęcia.
- Myślę, że jest to właściwość pożądana w każdego rodzaju działalności - zauważył Stone.
- Pewnie tak. - Regenstein odłożył widelec i serwetkę. - Jeżeli pozwolisz, to chciałbym jeszcze przed lądowaniem wziąć szybki prysznic. Dzięki temu będę mógł pojechać z lotniska prosto do studia. - Zostawił Stoneła nad filiżanką kawy i poszedł do toalety.
Ogromny gulfstream wylądował na lotnisku Santa Monica i podkołował do stanowiska przylotów z napisem "Supermarine". Kiedy otworzyły się drzwi, Stone zobaczył dwa czekające na płycie mercedesy - dużą limuzynę i mały kabriolet SL 600. Ruszył po schodkach za Regensteinem, po czym uścisnęli sobie ręce.
- Spotkamy się prawdopodobnie jutro wieczorem u Vanceła - powiedział szef wytwórni.
- Cieszę się.
- Będzie mi bardzo miło zobaczyć cię znowu.
- Dziękuję, mnie także.
Regenstein wsiadł do limuzyny, która natychmiast odjechała. Jakiś młody człowiek wręczył Stonełowi zaklejoną kopertę. Stone otworzył ją i wyjął małą karteczkę.

Stone, mój drogi,
Nie posłałem Ci kierowcy, ponieważ pomyślałem, że być może poczujesz się swobodniej, jeżeli będziesz prowadził sam. Zadzwonię do Ciebie później, w ciągu dnia, jak odpoczniesz po podróży.
Pozdrowienia, Vance

Na kartce znajdowały się też napisane na maszynie wskazówki, jak dojechać do hotelu Bel-Air. Stone wrzucił torby do bagażnika i usiadł za kierownicą. Poprawił ustawienie fotela i uruchomił dwunastocylindrowy silnik. Kiedyś zastanawiał się, czy nie kupić sobie mercedesa, ale cena, coś około stu trzydziestu siedmiu tysięcy dolarów, jeśli dobrze pamiętał, była poza zasięgiem jego możliwości. Wyjechał za bramę i po kilku zakrętach znalazł się na drodze szybkiego ruchu. Mimo wczesnej godziny ruch był spory, ale bez wielkiego tłoku, mógł więc dobrze nacisnąć pedał gazu. Sprawiała mu przyjemność jazda otwartym autem, które pomrukiwało sympatycznie niczym ferrari, ale z pewnego oddalenia. Skręcił w Bulwar Zachodzącego Słońca i rozglądając się po rezydencjach Beverly Hills, ruszył krętą aleją w kierunku hotelu. Jak dotąd był w Los Angeles tylko raz, kiedy to wraz z Dinem przyjechał tu z nakazem ekstradycji po przestępcę, ale była to bardzo krótka wizyta. Skręcił w Stone Canyon Road i przejechawszy jeszcze niespełna dwa kilometry, dotarł do hotelu. Nawet o tak wczesnej godzinie znalazł się ktoś ze służby, kto zajął się jego bagażem i samochodem.
Chłopiec hotelowy, który wyszedł po niego, nie zatrzymał się przy recepcyjnej ladzie, ale poprowadził go przez mały hall i dalej, chodniczkiem. Hotel otoczony był ogrodem i chłodne poranne powietrze pachniało tropikalnymi kwiatami. Niebawem chłopiec wprowadził go do ładnego apartamentu z widokiem na basen, przyjął napiwek i zostawił go samego. Stone obszedł wszystkie pomieszczenia. Wnętrze przypominało raczej prywatne mieszkanie niż hotelowy apartament. Spodobało mu się. Przyszło mu do głowy, że prędko się tu zadomowi. Zamówił śniadanie, wziął prysznic, a potem wyciągnął się na chwilę na łóżku.
Obudził go dźwięk telefonu. Rzut oka na zegar stojący na nocnej szafce uzmysłowił mu, że jest już wpół do trzeciej po południu. Podniósł słuchawkę.
- Halo?
- Witaj, Stone, tu Vance. Mam nadzieję, że miałeś przyjemny lot.
- Tak, Vance, bardzo przyjemny.
- Dostałeś dobry pokój?
- Bardziej niż dobry, dziękuję.
- Och, nie ma za co. Proponuję, żebyś poświęcił popołudnie na relaks, a wieczorem spotkamy się na kolacji.
- Doskonale.
- Bądź na dole o siódmej, przyjadę po ciebie. Odpowiada ci?
- Jak najbardziej, Vance. Dziękuję za samochód.
- Cudowna maszynka, prawda?
- Tak, rzeczywiście.
- Możesz nim jeździć, gdzie tylko chcesz, do końca pobytu. A więc o siódmej. Do zobaczenia.
- Do widzenia.
Stone odłożył słuchawkę i usiadł na brzegu łóżka, próbując się przebudzić. Czy to możliwe, żeby jego organizm odczuł aż tak mocno trzygodzinną zaledwie różnicę czasu? Tak, możliwe. Trzeba coś wymyślić, żeby się rozruszać. Zadzwonił do recepcji i zapytał, czy mogliby sprokurować mu jakieś kąpielówki.
W kwadrans potem usiadł przy stoliku nad basenem i zamówił kanapkę klubową i piwo. Mniej więcej połowa leżaków była zajęta, w tym kilkanaście przez całkiem urodziwe panie. To przecież Hollywood, przeleciało mu przez głowę. Zsunął z ramion szlafrok, zanurkował w basenie, przepłynął kilka długości i wrócił do stolika. Po chwili zjawił się zamówiony sandwicz, zabrał się więc z apetytem do jedzenia. Wreszcie położył się na wolnym leżaku i zdrzemnął w popołudniowym słońcu.
Kiedy się obudził, była już prawie szósta. Poczuł się odświeżony. Pomyślał, że może wreszcie przystosuje się do miejscowego czasu. Wrócił do apartamentu, wziął prysznic i włożył marynarkę z leciutkiego tropiku i szare spodnie. Po krótkim wahaniu zawiązał pod szyją krawat.
Dokładnie o siódmej, kiedy stanął pod markizą przed wejściem, pod hotel podjechał ciemnozielony bentley. Do drzwi auta od strony kierowcy podbiegł parkingowy i otworzył je.
- Dobry wieczór panu, panie Calder - powiedział.
- Nie trzeba, Jerry, dziękuję, chciałbym tylko zabrać przyjaciela - odpowiedział Vance Calder.
Do samochodu podszedł jeszcze jeden portier i otworzył drzwi Stonełowi, który wsiadł do środka. Calder powitał go serdecznym uściskiem dłoni.
- Byłeś kiedy w Spago?
- Nie.
- W takim razie jedziemy.
- Nazwa brzmi obiecująco. Miałeś może jakieś wieści o Arrington?
- Nie, żadnych. Pogadamy o tym po kolacji - odpowiedział Calder, a potem ruszył z podjazdu i skręcił w Stone Canyon Road.
Stone oparł się wygodnie w fotelu. Jechał na kolację w Spago ze słynnym filmowym gwiazdorem. Całkiem nieźle, przeleciało mu przez głowę.

4
Vance Calder spokojnie prowadził bentleya Bulwarem Zachodzącego Słońca, gawędząc miło o Kalifornii i lotach odrzutowcem wytwórni, a potem skręcił w lewo i po niedługiej jeździe pnącą się stromo pod górę ulicą wjechał na parking po prawej stronie. Auto nie zdążyło się jeszcze zatrzymać, a już otoczone było fotoreporterami.
Calder przyjął ich bez zdenerwowania.
- Dobry wieczór - rzucił w ich kierunku, uśmiechając się i machając ręką.
Stone ruszył za nim, podziwiając w duchu jego opanowanie. Drzwi zamknęły się i reporterzy zostali na dworze. Stone zauważył, że tuż za nim weszło dwóch młodych, potężnie zbudowanych mężczyzn. Młoda kobieta przy wejściu wylewnie powitała Caldera, niemal nie zauważając Stoneła, a potem zaprowadziła ich do narożnego stolika przy oknie. Idąc tam, Stone odniósł wrażenie, którego doświadczał wcześniej tylko wtedy, gdy był w towarzystwie pięknej kobiety: żadna z obecnych w restauracji osób nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi, a oczy wszystkich zwrócone były na Vanceła Caldera. Po drodze przystanęli przy kilku stolikach, aby Vance mógł przywitać swych znajomych - Billa Wildera, Tonyłego Curtisa i Miltona Berle. Stone także uścisnął ich dłonie, dziwiąc się, że Wilder wygląda tak młodo, Curtis jest już takim staruchem, a Berle w ogóle telepie się jeszcze po tym świecie. Wreszcie usadowili się w samym rogu, Stone twarzą, a Vance plecami do sali.
- Mam nadzieję, że nie będziesz się źle czuł, siedząc na tym miejscu - powiedział Calder, rozwijając serwetę. - Widok moich pleców powinien zniechęcić niepożądanych nudziarzy.
- Jest mi tu całkiem dobrze - odparł Stone. - Przypuszczam, że pokazywanie się w publicznych miejscach takich jak to musi ci sprawiać sporo kłopotów. - Zauważył, że dwaj mężczyźni, którzy wchodząc za nim do restauracji, sprawiali wrażenie, że są razem, siedzieli teraz w różnych miejscach - jeden przy barze, drugi przy małym stoliku.
- Można się nauczyć żyć z tym jakoś - powiedział Calder, przeglądając menu. - Sława jest jak miecz o dwóch ostrzach. Dzięki niej można mieć mnóstwo rzeczy, choćby miejsce przy tym stoliku, ale ceną tego jest opędzanie się od paparazzich. Pogodziłem się z tym już dawno temu. Ale, ale, nie zamawiaj nic na przystawkę, obsługa zajmie się tym sama.
I rzeczywiście, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawił się kelner z małą pizzą przystrojoną wędzonym łososiem, kaparami i cebulkami.
- Pozdrowienia od Wolfganga - powiedział. - Życzy pan sobie coś do picia, panie Calder?
- A ty, Stone? - zapytał Calder.
- Poproszę kieliszek beefeatera i tonik.
- A dla mnie bardzo wytrawne martini - powiedział uprzejmym tonem Calder. - Może być tanqueray, ale nie z oliwką, tylko z cytryną.
Kelner odszedł, ale już po chwili był z powrotem. Stone nigdy jeszcze nie widział tak szybkiej obsługi. Zamówili główne dania i zaczęli pociągać małymi łykami przyniesione drinki.
- Poznałem w samolocie Louisa Regensteina - powiedział Stone. - Uroczy facet.
- Rzeczywiście - przytaknął Calder - a do tego jeden z trzech najzdolniejszych menedżerów, z jakimi miałem kiedykolwiek do czynienia.
- A tamci dwaj to kto?
- David Sturmack i Hyman Greenbaum.
- Nazwisko Greenbauma chyba obiło mi się o uszy. To jakiś agent handlowy, tak?
- Coś w tym rodzaju. Nie żyje od prawie dziesięciu lat.
- A ten...?
- David Sturmack? Oczywiście, nie mogłeś o nim słyszeć, z czego byłby zresztą bardzo zadowolony, ale podobnie jak Lou Regenstein i Lew Wasserman z MCA ma on ogromne osobiste wpływy w tym mieście. Poznasz go jutro wieczorem.
Stoneła zdziwiło, że jego nowy znajomy urządza u siebie przyjęcie, mimo że zaginęła mu małżonka, ale nim zdążył zapytać o to, Calder podjął swój wywód.
- Hyman Greenbaum był moim pierwszym, a mówiąc prawdę, jedynym agentem. Udzielił mi najlepszych wskazówek, jakich mógł potrzebować początkujący aktor.
- Co takiego ci powiedział?
- Nauczył mnie, na czym polega zależność między pieniędzmi i dobrą robotą.
- Chcesz powiedzieć, że im więcej ci płacą, tym lepiej pracujesz?
- Nie, nie. Gdy Hyman wziął mnie pod swoje skrzydła, zaprosił mnie na dobry lunch i wygłosił mówkę niczym dobry wujaszek. Powiedział mi tak: Słuchaj, Vance, masz to miasto u swoich stóp, ale jest coś, co musisz zrobić ze swej strony. Co to takiego? - zapytałem. A on: Niebawem zaczniesz robić naprawdę duże pieniądze. Musisz się zdobyć na to, żeby ich nie wydawać, przynajmniej na samym początku. Po czym powiada, żeby wyjaśnić mi to bliżej: Od dłuższego czasu obserwuję utalentowanych młodych aktorów, którzy przyjeżdżają do tego miasta, i wszyscy oni robią tak: biorą dobrą, przyzwoicie płatną rolę i od razu wyprowadzają się z zapchlonej nory, w której tu zamieszkali, wynajmują piękny apartament i kupują kabriolet. Nakręcają parę nowych filmów, kasują jeszcze więcej forsy i kupują dom na hollywoodzkich wzgórzach, a potem, po kilku następnych filmach, sprawiają sobie willę w Beverly Hills i odkrytego mercedesa. Teraz następuje przerwa w kręceniu i nie ma żadnych atrakcyjnych ofert. Pojawia się jakiś scenariusz do kitu i propozycja niezłej roli u boku innego gwiazdora w filmie, który ma być kręcony na południu Francji. I co, u diabła, mają robić? Muszą przecież spłacać hipoteczną pożyczkę na dom i raty za samochód, a do tego ponosić jeszcze inne wydatki, więc biorą tę rolę. Film robi klapę, a po kilku dalszych tego rodzaju przygodach pomija się ich przy obsadzaniu najlepszych scenariuszy. Teraz przychodzi kolej na telewizyjne seriale i jakieś odcinkowe produkcje na cały tydzień, a jak już raz zaczną się tym zajmować, tracą prawie zupełnie szansę na otrzymanie znowu dobrej roli w prawdziwym filmie. Nie zachowuj się w ten sposób.
- I wziąłeś sobie do serca jego rady?
- Oczywiście. Wynajmowałem wtedy apartament do spółki z dwoma innymi aktorami i nie wyprowadziłem się stamtąd. Jeździłem do studia skuterem, a pieniądze oddawałem Hymanowi, żeby je zainwestował. Po dwóch latach otrzymywałem już pierwszorzędne role towarzyszące i całkiem nieźle opanowałem zawód, a i honoraria były zupełnie przyzwoite. Przeniosłem się do ładniejszego, ale małego i taniego mieszkania, no i kupiłem używany samochód. Po pięciu latach siedziałem już mocno w siodle i zafundowałem sobie pierwszy dom, od razu w Beverly Hills. Zapłaciłem za niego gotówką, więc kiedy pojawiły się kiepskie scenariusze do filmów, które miały być kręcone w jakichś ładnych plenerach, mogłem je odrzucić i zaczekać na coś lepszego. Nauczyłem się, żeby nigdy nie robić filmu tylko dla pieniędzy albo dlatego, że miał być kręcony na Tahiti czy w innym ziemskim raju. Nie masz pojęcia, ilu aktorów robiło takie błędy i ile ich to kosztowało.
- Rozumiem, co masz na myśli - powiedział Stone. - Ale powiedz mi, Vance, czy dotarły do ciebie jakieś wieści o Arrington?
Vance zerknął w obie strony.
- Nikt nas nie podsłuchuje?
Stone rozejrzał się po sali.
- Zdaje się, że wszyscy nadstawiają uszu.
- Więc nie rozmawiajmy o tym tutaj.
- Jeżeli dobrze zrozumiałem, jutro urządzasz przyjęcie?
Calder zniżył głos do szeptu.
- Tak. Zaplanowaliśmy je prawie miesiąc temu, więc jeśli je odwołam, ludzie zaczną plotkować. A jak się zaczną plotki, ktoś może coś tam szepnąć komuś z brukowej prasy i jestem pewien, że znalazłbym się na pierwszych stronach ilustrowanych gazet, a przed bramą mojego domu rozłożyłby się batalion paparazzich. Ważne, żebym się zachowywał tak jak zawsze, bez względu na to, co dzieje się w moim prywatnym życiu. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
- Tak, rozumiem.
- Jeszcze jedna sprawa. Oczekuję, że potraktujesz wszystkie nasze rozmowy na ten temat tak jak rozmowy adwokata z klientem.
- Jak sobie życzysz.
- To doskonale. O, jedzie nasza kolacja. Czas na rozkosze podniebienia, a o sprawie pogadamy w drodze powrotnej.
Kiedy obaj znaleźli się znowu w bentleyu, Calder zaczął wreszcie mówić.
- Dziś mija trzeci dzień, a ja dalej nie mam od niej żadnych wiadomości.
- Dlaczego zniknęła? - zapytał Stone.
- Nie wiem. Kiedy wróciłem ze studia do domu, stwierdziłem, że nie ma jej samochodu. Była siódma wieczorem i zdziwiłem się, że Arrington nie czeka na mnie jak zawsze. Nie zostawiła kucharce żadnych poleceń odnośnie do kolacji, a służący, który po południu ucina sobie zwykle drzemkę, nie zauważył, jak wychodziła z domu.
- Czy zabrała ze sobą jakieś rzeczy!
- Nie jestem pewien. Przypuszczam, że mogła wziąć jakieś ubrania, tyle że nie poznałbym, czy coś ubyło z jej szafy. Być może zabrała jakąś walizkę, ale mam cały pokój zawalony podróżnymi torbami, więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy brakuje jednej albo dwóch.
- Może się posprzeczaliście? Nie złościła się na ciebie z jakiegoś powodu?
Calder skręcił na parking hotelu Bel-Air, zatrzymał się i machnął ręką na parkingowego.
- Nie, nie złościła się, ale zachowywała się tak jakoś... inaczej. Nie mam pojęcia, jak to wyjaśnić.
- Na czym to polegało?
- Poprzedniego wieczoru powiedziała mi, że będzie miała dziecko. Nie posiadałem się z radości. Zawsze chciałem, żebyśmy mieli dziecko, i byłem pewien, że ona też. Ale ona... wcale nie wyglądała na uradowaną.
- Co powiedziała?
- Moją uwagę zwróciło nie tyle to, co mówiła, ile raczej jej zachowanie. Zastanowiłem się trochę nad tym i przyszło mi do głowy, że dziecko... mogło nie być moje.
Stone nie odezwał się.
- Słuchaj, Stone, obaj wiemy, że Arrington i ja pobraliśmy się po bardzo krótkim okresie znajomości i że mieszkaliście razem jeszcze tydzień czy dziesięć dni przed naszym ślubem.
Stone milczał nadal.
- Arrington nie powiedziała mi wprost, że jej dziecko jest twoje, ale była bardzo przygnębiona.
- Pytałeś ją o to?
- Nie, ale ona domyślała się, że takie myśli chodzą mi po głowie.
- A jak zachowywała się następnego dnia rano?
- Nie zamieniliśmy ani słowa. Musiałem o siódmej być na planie, bo jestem właśnie w środku kręcenia filmu. Kiedy wstałem, ona była jeszcze w łóżku, nie mieliśmy więc okazji, żeby porozmawiać. Pojechałem do wytwórni i przez cały dzień nie myślałem o niczym innym, a jak wróciłem do domu, byłem gotów powiedzieć jej, że nie obchodzi mnie, kto jest biologicznym ojcem dziecka i że zajmę się jego wychowaniem jak prawdziwy ojciec. Ale jej już nie było.
- Nie zostawiła listu?
- Nie. Ani słówka.
- I do tej pory nie zgłosiłeś się na policję?
- Stone, ja nie mogę tego zrobić. Myślę, że wyjaśniłem ci już, dlaczego.
- Chodzi o te gazety.
- Tak. A także o to, że tak naprawdę nie wydaje mi się, żeby groziło jej jakieś niebezpieczeństwo.
- Czego zatem spodziewasz się po mnie?
- Wspomniałem ci o przyjęciu, które daję jutro wieczorem.
- Tak.
- Zrobiłem coś wyjątkowego. Zaprosiłem pewną dziennikarkę. Następnego dnia ukaże się reportaż z przyjęcia i lista zaproszonych. Znajdzie się na niej twoje nazwisko.
- I myślisz, że Arrington to przeczyta?
- Prawie na pewno. Skrupulatnie śledzi branżową prasę.
- I masz nadzieję, że będzie próbowała skontaktować się ze mną?
- Dopilnuję, żeby w reportażu była wzmianka, że zatrzymałeś się w hotelu Bel-Air.
- A jeżeli nie zadzwoni?
- Wtedy skorzystam z twojej rady, jakie podjąć kroki. Obiecuję.
Stone wzruszył ramionami.
- Myślę, że decyzja należy do ciebie.
Calder wręczył mu swoją wizytówkę.
- Znajdziesz tu mój adres i numery wszystkich moich telefonów. Nie zapomnij włożyć krawata. Przyjęcie zaczyna się o siódmej i na ogół wszyscy przyjeżdżają punktualnie. Masz do mnie pięć minut jazdy z hotelu.
Stone schował wizytówkę.
- Będę na pewno.
- Aha, a gdybyś nie miał jutro nic do roboty i chciał zobaczyć studio, zadzwoń do mojej sekretarki, a ona zajmie się wszystkim. Jej telefon znajdziesz na wizytówce.
- Dzięki, być może tak zrobię. A tak przy okazji, wiesz o tym, Vance, że przez cały wieczór śledziło cię dwóch facetów?
- Co takiego?
- Siedzą w samochodzie, który stoi o jakieś trzydzieści metrów za twoim autem. Weszli za nami także do Spago.
Calder zerknął przez ramię i uśmiechnął się, odsłaniając zdumiewająco białe i równe zęby.
- Och, to moi chłopcy. Pilnują moich pleców - powiedział i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Dziękuję ci, Stone, żeś tu przyjechał. Mam nadzieję, że sposób, w jaki postanowiłem pokierować sprawą, nie wydał ci się zbyt idiotyczny.
- Myślę, że obrałeś słuszną drogę - odparł Stone, a potem wysiadł z samochodu i popatrzył, jak bentley Caldera i auto z jego obstawą rozpływają się w mroku pachnącej nocy. Zadał sobie pytanie, czy ktoś pilnuje także pleców Arrington.

5
Zaraz po śniadaniu następnego ranka Stone zadzwonił do Betty Southard, której nazwisko i telefon znalazł na wizytówce Caldera, i powiedział, że chciałby obejrzeć filmowe studio. Sekretarka Caldera podała mu adres i poprosiła, żeby podjechał pod główną bramę o pół do jedenastej. Zjawił się tam punktualnie.
Podał swoje nazwisko strażnikowi i został przez niego skierowany na wewnętrzny parking tuż za bramą. Ledwie zdążył wysiąść z samochodu, kiedy nadjechał golfowy wózek, z którego wysiadła wysoka, szczupła kobieta i ruszyła w jego kierunku. Mogła mieć pod czterdziestkę i była ubrana w wygodny, ale elegancki, włoski kostium o stonowanym odcieniu. Kasztanowate włosy opadały jej swobodnie na ramiona.
- Pan Barrington? - zapytała. - Nazywam się Betty Southard.
- Mam na imię Stone - powiedział, potrząsając jej ręką.
- Witam w wytwórni Centurion Studios. Proszę wskoczyć do środka, jedziemy.
Stone wsiadł do wózka. Betty wyjechała z parkingu i skręciła w lewo. Stoneła ogarnęło naraz nieodparte wrażenie, że znajduje się wśród rzeczy gdzieś już przez siebie oglądanych. Uliczka, którą jechali, wydała mu się znajoma, tak jakby przeżywał na nowo dawno zapomniany sen.
- To przecież... chciałem powiedzieć, że to jest...
Betty roześmiała się.
- Mnóstwo osób reaguje w ten sposób - powiedziała. - Przypuszczam, że ze dwieście filmów rozgrywało się w tej uliczce, tyle że w różnych dekoracjach. Czy spędził pan dużo czasu w Los Angeles?
- Nie, byłem tu kilka lat temu przez parę dni, ale nie miałem wtedy tak miłego towarzystwa jak w tej chwili, nawet w przybliżeniu.
- O, dziękuję panu - odparła z uśmiechem Betty.
- Nie mówię tego, żeby się pani przypochlebiać. Byłem wtedy gliną i razem z moim współpracownikiem miałem eskortować stąd drobnego mafijnego bandziora. Ważył około stu sześćdziesięciu kilogramów i przez cały lot do Nowego Jorku siedzieliśmy we trzech na sąsiednich miejscach w najtańszej klasie.
Kobieta zareagowała głośnym, nadspodziewanie sympatycznym śmiechem.
- Cieszy mnie, że na siedzeniu mojego wózka jest więcej miejsca - powiedziała.
Stone uśmiechnął się także.
- A mnie wcale nie.
Kobieta roześmiała się znowu i skręciła w uliczkę, przy której widać było po jednej stronie duży biurowiec, po drugiej zaś rząd mniejszych budynków.
- Tu mieści się zarząd i różne działy - wyjaśniła. - Gabinet pana Regensteina i biura większości członków kierownictwa znajdują się w tym dużym budynku, a mniejsze zajęte są przez kierowników produkcji, a także przez małe firmy współpracujące z wytwórnią i oczywiście przez scenarzystów i aktorów.
- Aktorzy też mają biura?
Kobieta kiwnęła potakująco głową.
- Zobaczy pan, jakie biuro ma Vance. Teraz jedziemy jednak na plan numer dziesięć. Vance kręci tam dużą scenę i pomyślał, że mogłoby to pana zainteresować.
- I z pewnością zainteresuje.
Kobieta skręciła w boczną uliczkę, między dwa rzędy ogromnych, przypominających hangary budowli, na frontonach których wymalowane były wielkimi cyframi ich numery. Zatrzymali się przed hangarem numer dziesięć. Betty zaparkowała wózek, po czym weszli do środka małymi drzwiami, przy których stał strażnik. Ledwie znaleźli się we wnętrzu, zabrzmiał głośny dzwonek, kilku ludzi krzyknęło na cały głos: Cisza! Betty położyła palec na ustach. Pociągnęła go wokół stosu jakiegoś ekwipunku i Stone ze zdziwieniem ujrzał całą farmerską zagrodę z Nowej Anglii, wzniesioną na środku sceny i pokrytą mniej więcej trzydziestocentymetrową warstwą świeżego śniegu. Kiedy przyglądał się temu obrazkowi, ktoś niewidoczny zaczął wykrzykiwać serię poleceń, na koniec wrzasnął: Akcja!, i pod wejście domku podjechał samochód, z którego wysiadł Vance Calder. Trzymał w rękach z pół tuzina owiniętych w kolorowy papier paczek. Ruszył chodniczkiem do drzwi wejściowych, otworzył je, wszedł do środka i zamknął za sobą.
- Stop! - rozległ się czyjś krzyk. - Skopiować to! Następne ujęcie. Scena jedenasta, tylne podwórze!
- Gdzieś już widziałem ten domek - powiedział Stone.
- Niewykluczone. Jest to bardzo wierna kopia prawdziwego domostwa z Litchfield County, w stanie Connecticut.
- Dlaczego nie kręcą tego tam, na miejscu? Czy nie wyszłoby im taniej niż budowanie domku tutaj?
- W żadnym razie. Tutaj reżyser ma pełną kontrolę nad wszystkim. Nad pogodą, oświetleniem, śniegiem. Nie musi czekać na odpowiedni moment, żeby osiągnąć to, czego chce, a kiedy jest już gotowy do kręcenia scen we wnętrzach, ściany się zdejmuje i odsłania salon, kuchnię i tak dalej. Można wszędzie wjechać z kamerą. Niech mi pan wierzy, koszt tego domku zwraca się im w całości.
- Wierzę pani na słowo.
- Teraz będą kręcić scenę na podwórzu. Chciałby pan wejść do środka?
- Oczywiście.
Poprowadziła go chodniczkiem do frontowych drzwi. Weszli do przedpokoju, a potem do przestronnego, wygodnie umeblowanego salonu. Były tam książki i obrazy, na niskim stoliku do kawy leżały kolorowe magazyny, a w kominku palił się wesoło ogień.
- Proszę zauważyć, że drzwi są odrobinę szersze niż zwykle - powiedziała Betty. - Robi się tak po to, żeby kamera mogła krążyć za aktorami po całym domu.
- Zdumiewające - zauważył Stone, rozglądając się na wszystkie strony. - Odnosi się wrażenie, jakby można się tu było z miejsca wprowadzić.
- I mógłby pan. Działają przecież wszystkie urządzenia w łazience, a w szafce z przyborami toaletowymi czeka pewnie nawet szczoteczka do zębów.
Poprowadziła go do kuchni i otworzyła lodówkę. Leżało tam mnóstwo wiktuałów, z których część była napoczęta. Podeszli do tylnego wyjścia i wyjrzeli na podwórze. Koło wielkiego bałwana siedziało na śniegu troje małych dzieci. Vance Calder przysiadł o parę metrów od nich na składanym krześle i czytał scenariusz. Ktoś wydał głośno jakieś polecenie i Calder podniósł się i wszedł do wnętrza domu.
- Witaj, Stone - powiedział, wyciągając rękę na powitanie. - Schowajcie się lepiej w salonie, bo inaczej zostaniecie sfilmowani.
Stone ruszył w ślad za Betty do salonu. Usiedli na sofie. Stone wskazał ręką tacę, na której stały butelki z różnymi trunkami.
- Gdyby pora nie była tak wczesna, oczekiwałbym, że zaproponuje mi pani drinka - powiedział.
- Nie smakowałby panu - odparła Betty. - We wszystkich butelkach jest herbata albo woda. - Spojrzała mu śmiało w oczy. - A więc, co pana tu sprowadza? Nie zastał pan Arrington. Pewno pan wie, że pojechała na Wschodnie Wybrzeże, żeby odwiedzić rodzinę.
- Nie miałem nic innego do roboty - odparł Stone. - Skończyłem właśnie pewną sprawę i mam trochę wolnego.
- Sprawę? Więc nadal pracuje pan w policji?
- Nie. Obecnie jestem adwokatem.
- Adwokatem? A jakim?
- Bardzo dobrym.
- Chodzi mi o to, czy ma pan jakąś specjalizację?
- Specjalizuję się w tym, czego potrzebują moi klienci.
- Nie przypuszczałam, że w tych czasach można jeszcze uprawiać w ten sposób zawód adwokata.
- Rzeczywiście, nieczęsto.
- Współpracuje pan z jakąś firmą, czy ma pan własną praktykę?
- I tak, i tak. Jestem doradcą w pewnej dużej firmie, Woodman and Weld, ale przeważnie pracuję w domu.
Betty przechyliła głowę i leciutko zmarszczyła brwi.
- Słyszałam oczywiście o firmie Woodman and Weld, ale co to znaczy, że jest pan tam doradcą?
- To takie trochę wieloznaczne określenie dla starszego wiekiem prawnika, który nie pracuje już na pełnym etacie, ale którego firma wzywa od czasu do czasu, żeby zasięgnąć jego rady.
- Ale pan nie jest jeszcze tak zupełnie starszy wiekiem...
- Rzeczywiście, jeszcze nie.
- Więc na czym polega to pańskie doradzanie, ale dokładnie? - nie ustępowała Betty.
- Na tym, że moja pozycja nie jest na tyle mocna, abym mógł zostać wspólnikiem Woodmana i Welda. Trzymają mnie na odległość ręki, ale zawsze mogą mnie wezwać, gdy tylko zajdzie taka potrzeba.
- Jakiego rodzaju potrzeba?
- Dajmy na to, że jakiś godny zachodu klient zostaje aresztowany za prowadzenie po pijanemu samochodu, w którym był z kobietą, która nie jest jego żoną. Albo córkę jakiegoś klienta pobije jej narzeczony, ale rodzina nie chce skarżyć go do sądu. Czy tam synalek innego klienta zgwałci zakonnicę. Tego rodzaju rzeczy.
- Powiedziałabym, że mało zabawne.
- Tak, czasami. Ludzie wszelakiego pokroju potrzebują prawnych pełnomocników w różnego rodzaju sprawach, a szanująca się firma nie zawsze może dać klientowi wprost to, czego on potrzebuje. Troszczy się ona w takim samym stopniu o dobre imię klienta jak o własne. Pragnie więc, żeby tego rodzaju sprawy załatwiane były możliwie najbardziej po cichu i jak najszybciej.
- Przypuszczam, że czasami musi to być interesujące.
- To jest interesujące przez cały czas - odparł Stone. - I każdego dnia rozbija w puch wszystkie ustalone plany.
Ku jego zadowoleniu Betty roześmiała się znowu.
- Vance jest z kimś umówiony na lunch - powiedziała - więc będzie pan musiał przegryźć coś w moim towarzystwie tu, w naszym barku.
- Przegryzanie czegoś w pani towarzystwie to całkiem zachęcająca perspektywa. Jest pani o wiele bardziej interesująca niż Vance i prawie tak samo piękna jak on.
Betty odrzuciła do tyłu głowę i śmiała się dotąd, aż doszedł ich z oddali czyjś krzyk: Cisza!

6
Wrócili do golfowego wózka i ruszyli dalej uliczką, mijając kolejne studyjne hangary. Po kilku zakrętach zatrzymali się przed niskim budynkiem, na wprost którego zielenił się dobrze utrzymany trawnik. Wewnętrzny dziedziniec zastawiony był stolikami i kłębił się tam tłum ludzi ubranych w przeróżne, historyczne lub westernowe stroje albo po prostu w dżinsy. Wszyscy posilali się południowym lunchem.
- Przejdźmy na drugą stronę głównej sali - powiedziała Betty. - Zapytam szefa, czy nie ma wolnego stolika na dworze. Dzień jest taki ładny.
Stone poszedł za nią przez przyjemnie urządzoną jadalnię. Kiedy zbliżali się już do wyjścia na dziedziniec, usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. Zatrzymał się i odwrócił w kierunku, z którego płynął głos. Przy oddzielonym niskim parawanem stoliku w rogu sali stał Louis Regenstein i machał do niego ręką. Stone dotknął ramienia Betty i dał jej znak, żeby poszła za nim.
- Cieszę się, Stone, że cię spotkałem - powiedział Regenstein, wyciągając rękę na powitanie, a potem wskazał swego towarzysza. - To jest Mario Ciano. Mario, przedstawiam ci mojego nowego znajomego Stoneła Barringtona. - Obaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce. - Stone, zjesz z nami lunch?
- Dziękuję za zaproszenie, ale...
- Stone, proszę się mną nie krępować - przerwała mu Betty. - Mam trochę pilnej roboty w biurze - dodała, pochylając się ku niemu. - Zobaczymy się wieczorem u Vanceła.
Stone zajął miejsce naprzeciwko tamtych dwóch, plecami do sali.
- Napijesz się czegoś? - zapytał Regenstein.
- Chętnie, może być mrożona herbata - odparł Stone.
Regenstein dał znak kelnerowi i w chwilę potem zjawił się napój i jadłospis. Kiedy Stone zrobił zamówienie, Regenstein odwrócił się do Ciana.
- Rozumiesz, co mam na myśli? - zapytał, wskazując ruchem głowy Stoneła.
- Masz rację, Lou. Po prostu idealny - odparł Ciano, a potem zwrócił się do Stoneła. - Czy występował pan kiedykolwiek jako aktor?
- Nie, przynajmniej od czasów licealnych - powiedział Stone.
- Jeżeli nie liczyć występów na salach sądowych - zaśmiał się Regenstein. - To jego własne stwierdzenie.
- Jest pan adwokatem? - zapytał Ciano.
- Tak.
- I broni pan w sprawach karnych?
- Od czasu do czasu.
- W jakim procesie brał pan udział ostatnio?
- Broniłem na jednej z karaibskich wysp pewną Amerykankę oskarżoną o morderstwo - odpowiedział Stone.
- I jaki był wyrok?
- Została powieszona.
Ciano wybuchnął śmiechem.
- Lou, on jest jak stworzony, żeby zagrać naszego kauzyperdę. Przecież on też przegrał sprawę.
- O czym szanowni panowie mówią, jeśli wolno wiedzieć? - zapytał Stone.
- Ma doskonały głos - powiedział Ciano, ignorując go tak, jakby go wcale nie było.
- Doskonały do czego? - zapytał Stone.
- Mógłby chyba zrobić to bez zapisywania się do Związku Aktorów Filmowych, jak myślisz? - spytał Regenstein.
- Tak, otrzymałby zezwolenie na jeden raz jako wolny strzelec, ale potem musiałby się zapisać.
Regenstein odwrócił się do Stoneła.
- Zamierzasz spędzić tu co najmniej parę dni, prawda?
- Tak, ale Vance...
- Jak byś przyjął propozycję wystąpienia w filmie razem z nim?
- Z Vancełem?
- Tak, oczywiście z Vancełem. Mario jest reżyserem tego filmu.
- Och, nie wiem, o czym wy...
- A więc?
- Pytasz całkiem serio, Lou?
- Najzupełniej. Zapłacimy ci, powiedzmy, dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za tydzień kręcenia.
Stone odwrócił się do Ciana.
- Mario, wygląda pan na absolutnie poważnego człowieka - powiedział. - O czym ten Lou mi nawija, u wszystkich diabłów?
Ciano pochylił się w jego stronę.
- Musimy nakręcić w tym tygodniu pewną scenę, która rozgrywa się w sądzie, a aktor, który miał grać prokuratora, dostał lepszą ofertę i chce się wycofać. Lou i ja chcielibyśmy przetestować do tej roli pana.
Stone potrząsnął z niedowierzaniem głową.
- Mili panowie, będziecie musieli mi wybaczyć, ale ja przyjechałem z Nowego Jorku, gdzie takie historie się nie zdarzają. To znaczy, słyszałem to i owo o tym, jak się angażuje aktorów, o przechodzeniu przez łóżko i takich tam rzeczach, ale...
- Niech się pan niczym nie przejmuje ani niczego nie obawia - przerwał mu Ciano. - Ani Lou, ani ja nie zamierzamy pana wyrypać. Chodzi nam tylko o to, żeby pan stanął przed kamerą i przeczytał parę linijek tekstu. Jeżeli zrobi to pan dobrze, zagra pan prokuratora próbującego wsadzić do ciupy klienta adwokata, którego gra Vance Calder. Przegra pan, oczywiście, ale będzie pan doskonale wyglądał w tej roli.
- Nie uwierzę, że nie ma przynajmniej setki prawdziwych aktorów, którzy zrobiliby to lepiej - powiedział Stone.
- To wcale nie jest takie pewne - odparł Ciano. - Niech się pan nie martwi, jeżeli się pan nie sprawdzi, zaangażujemy aktora.
- Naprawdę, Stone, zrobiłbyś nam wielką przysługę, gdybyś to zagrał - powiedział Regenstein. - Mario musi zacząć kręcenie tej sceny jutro rano, a wolałby spędzić dzisiejsze popołudnie na robieniu filmu, a nie na szukaniu obsady.
- W takim razie załatwione - powiedział Ciano. - Mój pierwszy asystent przeprowadzi reżyserski test z pana udziałem dziś po południu. Da się to zrobić gdzieś z boku na planie numer dziesięć, w przerwach między ujęciami.
- Musiałbym obgadać to najpierw z Vancełem - powiedział Stone.
Regenstein wyjął telefon komórkowy i wybrał numer.
- Halo, Betty? Tu Lou. Mogłabyś mi znaleźć Vanceła? - Popatrzył na Stoneła. - Zajmę mu tylko chwileczkę. Halo, czy to Vance? Rozwiązaliśmy problem obsadzenia roli prokuratora. Jak myślisz, czy mógłby go zagrać Stone Barrington? Właśnie siedzimy tu razem i Mario jest zdania, że Stone będzie świetny. Moglibyśmy przetestować go dziś po południu. Doskonale! Do zobaczenia wieczorem. - Wyłączył telefon. - Vance jest całą duszą za tym pomysłem, więc nie wywiniesz się, Stone.
Ciano wyjął własny telefon, wybrał numer swego asystenta i zlecił mu przygotowanie testu, a potem schował aparat do kieszeni.
- Witamy w Hollywood - powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu.

Stone stał w jadalni farmerskiego domku z Connecticut na planie numer dziesięć i słuchał reżyserskich uwag młodego asystenta.
- Miał pan parę minut na zapoznanie się z tekstem - powiedział reżyser. - Zapamiętał go pan?
- Czuję się tak, jakbym już kiedyś wypowiadał te słowa - odparł Stone.
- Świetnie, tak właśnie trzeba! A teraz niech pan sobie wyobrazi, że ten stół jest barierką przed ławą przysięgłych. Chciałbym, żeby pan skierował wypowiedź nad stołem do sędziów, którzy znajdują się o, tu, ale proszę nie patrzeć prosto w obiektyw kamery, tylko trochę w bok. Rozumie pan?
- Chyba tak - odparł Stone, kładąc scenariusz na stole.
- Może pan zaglądać do tekstu - powiedział młody człowiek.
- Myślę, że dam sobie radę i bez tego - odpowiedział mu Stone.
- To doskonale, zaczynamy.
Na wprost Stoneła zjawił się jakiś mężczyzna i uniósł klaps.
- Test Barringtona, ujęcie pierwsze.
- Kamera? - zapytał reżyser.
- W ruchu - odparł kamerzysta.
- Akcja!
Stone odczekał chwilę, a potem wyciągnął rękę w kierunku wyimaginowanej ławy oskarżonych i adwokata.
- Ten siedzący tam młodzieniec w niebieskim garniturku wygląda na bardzo grzecznego chłopczyka, nieprawdaż? - Zawiesił na chwilę głos. - Czy mogę chodzić tam i z powrotem wzdłuż stołu?
- Stop! - zawołał młody reżyser. - Oczywiście, niech pan robi, co pan chce. Dostosujemy się do pana. Gotowe, możemy ruszać.
- Test Barringtona, ujęcie drugie - powiedział człowiek z klapsem.
- Kamera?
- W ruchu.
- Akcja!
Stone zaczął znowu, ale tym razem pochylił się nad stołem i popatrzył prosto w kierunku wyimaginowanej ławy przysięgłych.
- Ten siedzący tam, starannie ostrzyżony młodzieniec w niebieskim garniturku wygląda na bardzo grzecznego chłopczyka, nieprawdaż? Ale gdybyście państwo zobaczyli go miesiąc temu! Miał zmierzwione włosy i przypominał dzikusa. Jego ciało pod tym ubrankiem okryte jest więziennymi tatuażami. Nie po raz pierwszy, panie i panowie przysięgli, ten młody człowiek ociera się o katowski pieniek i topór! - Tu Stone wyprostował się i zaczął przemierzać tam i z powrotem przestrzeń ograniczoną długością stołu. - Ten oto tak miło wyglądający młodzieniaszek porwał czternastoletnią dziewczynkę, zaciągnął ją do lasu, zmusił do uległości torturami, a potem wielokrotnie zgwałcił, pastwiąc się nad nią przez całe popołudnie, wreszcie udusił ją na śmierć. Słyszeliście państwo, co mówili świadkowie. Ich zeznania nie pozostawiają cienia wątpliwości. Macie państwo prosty wybór: możecie posłać go na resztę życia do stanowego więzienia albo pozwolić mu, żeby swobodnie wałęsał się po ulicach. Następnym razem taki los spotka może córkę kogoś z was!
- Stop! - krzyknął reżyser. - Moim zdaniem to było doskonałe. A ty, Bob, co o tym myślisz?
- Według mnie bardzo dobre - odparł kamerzysta.
- A pan, panie Barrington, jest pan zadowolony?
- Zdaję się na wasze zdanie.
- Dobra, trzeba zanieść taśmę do sali projekcyjnej numer jeden, żeby Mario i pan Regenstein mogli to obejrzeć. Zaraz ich zawiadomię.
Wszyscy obecni chwycili swoje rzeczy i wynieśli się. Stone usiadł przy stole i zaczął się zastanawiać, w co właściwie wdepnął.
W pół godziny potem siedział w maleńkiej salce projekcyjnej, w której byli też Louis Regenstein, Mario Ciano i Vance Calder.
- Możesz puszczać - powiedział Ciano do komórkowego telefonu.
Stone wlepił oczy w swoją postać na ekranie. Kiedy postać przemówiła, zaczął zapadać się coraz głębiej w oparcie fotela. Scena zdawała się ciągnąć bez końca, ukazując jasno, przynajmniej w jego oczach, że nie jest zawodowym aktorem. Wreszcie skończyła się i w sali zabłysły światła. Stone wyprostował się i zaczął szukać oczami drzwi.
- Jezu Chryste, to było bez pudła - powiedział Ciano, w którego głosie pobrzmiewało zdumienie.
- Życzyłbym sobie, żeby tak wyglądać w moim pierwszym filmie - stwierdził Calder, a potem wraz z reżyserem spojrzał na Regensteina.
- Stone, angażujemy cię - zawyrokował szef wytwórni.
- Zgłoś się jutro o jedenastej do charakteryzacji - zwrócił się Ciano do Stoneła, wstając z miejsca. - Zdjęcia rozpoczną się o pierwszej.
Oszołomiony Stone podniósł się i uścisnął dłonie całej trójce. Był pewien, że wypadł straszliwie. Czyżby ci ludzie tego nie widzieli? Nigdy dotąd nie czuł się tak zakłopotany. Ci faceci musieli zupełnie postradać zmysły.

7
Stone podjechał pod bramę willi Vanceła Caldera i opuścił szybę. Do samochodu zbliżył się uzbrojony, umundurowany ochroniarz.
- Dobry wieczór panu - powiedział. - Pana nazwisko?
- Barrington.
- Proszę wjechać, panie Barrington.
Przesuwna brama otworzyła się. Stone ruszył krętym podjazdem, ale dom aktora ukazał się jego oczom dopiero wtedy, gdy auto pokonało niewielkie wzniesienie. Była to budowla w stylu hiszpańskim, o ścianach wyłożonych białymi stiukami i pokryta dachówką. Samochodem zajął się służący, Stone zaś wszedł podwójnymi otwartymi drzwiami do szerokiego hallu z lśniącą posadzką, który ciągnął się przez cały dom. Zbliżył się do niego wyglądający na Filipińczyka mężczyzna w białej marynarce.
- Pan Barrington?
- Tak.
- Tak też myślałem. Znam wszystkich pozostałych gości. Proszę, zechce pan pójść tędy.
Poprowadził Stoneła do przestronnego salonu, w którym znajdowało się co najmniej dwadzieścia osób zajętych rozmową. Stone włożył na tę okazję garnitur z brązowego tropiku i krawat i nie pożałował tego, gdyż wszyscy goście byli, nawet jak na Los Angeles, ubrani bardzo elegancko. Z drugiego końca salonu podszedł do niego Vance w białym lnianym garniturze. Stone zawsze pragnął mieć takie ubranie, ale jak dotąd nie starczyło mu odwagi, aby wystroić się w nie w Nowym Jorku.
- Dobry wieczór, Stone - powitał go Calder ciepłym uściskiem dłoni. - Witaj w obsadzie Niewiniątka.
- Czy to jest może tytuł tego filmu?
- Tak, i nikt nie mówi o niczym innym, tylko o twoim teście. Chodź, przedstawię cię paru osobom.
Stone ruszył z Vancełem wokół pokoju, ściskając dłonie pozostałym gościom. Nazwiska połowy z nich wydały mu się znajome z gazet albo z telewizji. Niektórzy byli aktorami, inni producentami albo reżyserami. W drugim końcu salonu zauważył Betty, która rozmawiała z jakąś kobietą.
- Stone - zwrócił się do niego Vance - byłoby mi szczególnie miło poznać cię z moim dobrym przyjacielem Davidem Sturmackiem.
- Bardzo mi przyjemnie - wybąkał Stone. Przypomniał sobie słowa Vanceła, że David Sturmack jest jedną z najbardziej wpływowych osób w Los Angeles.
- Cieszę się ogromnie, Stone, że mogę pana poznać - powiedział Sturmack. - Vance i Lou opowiadali mi o panu w samych superlatywach. - Był to wysoki, szczupły mężczyzna, gdzieś tak po sześćdziesiątce, ubrany w dobrze skrojony, ale staromodny garnitur. Odwrócił się do stojącej obok eleganckiej blondynki, która była o dobre dwadzieścia lat młodsza od niego. - Moja żona Barbara. Barbaro, przedstawiam ci Stoneła Barringtona.
- Och, witam pana - powiedziała z wylewną niemal serdecznością kobieta. - Miło mi poznać nowojorskiego przyjaciela Vanceła i Arrington. Czytałam w gazetach o pańskim procesie na Karaibach. Przykro mi doprawdy, że sprawa tak się skończyła.
- Dziękuję pani - odparł Stone. - Cieszę się, że panią poznałem.
Do małej grupki zbliżył się Louis Regenstein.
- Przez cały wieczór wszyscy mówią tylko o twoim teście, Stone - powiedział.
- Och! - bąknął z zakłopotaniem Stone. Dlaczego, u diabła, gadają tylko o tym? Podszedł kelner, aby zapytać Stoneła, czego chciałby się napić, Przez kilka minut toczyła się przyjazna, miła rozmowa. Stone pragnął przydybać na moment Vanceła gdzieś na osobności, żeby zapytać go, dlaczego chciał go mieć w swym filmie, ale gospodarz przyjęcia zajęty był przez cały czas gośćmi. Ktoś łagodnie chwycił Stoneła za łokieć i obrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Stone znalazł się naprzeciwko czterdziestoletniego, opalonego na ciemny brąz mężczyzny, który chwycił jego dłoń, ścisnął ją i zaczął nią powoli potrząsać.
- Panie Stone, nazywam się Fred Swims i jestem z agencji SBC. Potrzebuje pan teraz osobistego agenta, a ja bardzo bym pragnął nim zostać.
- Agenta? - zapytał z zakłopotaniem Stone.
- Widziałem pańskie próbne zdjęcia i nie dziwię się, że wszyscy są nimi tak podekscytowani. To najlepszy, absolutnie najlepszy test, jaki kiedykolwiek oglądałem.
- Proszę mi wybaczyć, ale czuję się zupełnie zbity z tropu. Przecież od tych próbnych zdjęć minęły dopiero cztery godziny.
- W tym mieście dobre wiadomości rozchodzą się bardzo prędko - odparł Swims. - Jeśli pan pozwoli, opowiem panu to i owo o naszej działalności. Jesteśmy grupą młodszych wiekiem agentów, którzy wystąpili z CAA i z ICM, żeby założyć własny sklepik. Mamy już na liście artystów o świetnych nazwiskach. Bardzo bym pragnął, żeby dołączył pan do nich.
- Ależ panie Swims...
- Mam na imię Fred.
- Słuchaj, Fred, ja nie jestem aktorem, naprawdę daleko mi do tego. Jestem adwokatem, a do tego nawet tu nie mieszkam.
- Wierz mi, Stone, przeniesiesz się tu bardzo prędko. Mam nadzieję, że nie będzie to ingerencja w twoje prywatne sekrety, jeśli zapytam cię, jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko, to z urodzenia?
- Tak samo jak to, którego ciągle używam.
- Mówisz poważnie? Zdumiewająca sprawa! Nie mógłbym ci wynaleźć lepszego, a jestem bardzo dobry w wymyślaniu chwytliwych pseudonimów. Wiesz, jak przedtem nazywał się Vance?
- Nie mam pojęcia.
- Herbert Willis. - Swims uniósł w górę trzy złożone palce niczym skaut składający przyrzeczenie harcerskie. - Przysięgam na rany Chrystusa.
- To fascynujące - powiedział Stone, starając się nie obrazić faceta.
Swims przestał potrząsać jego ręką, ujął go pod ramię i skierował o parę kroków w bok, gdzie nie było nikogo.
- Muszę ci powiedzieć, co może oznaczać taki test i rola, którą otrzymałeś. Wielką kupę zielonych, kolego, nic nie koloryzuję.
Stone roześmiał się.
- Lou Regenstein powiedział mi, że jestem za stary, żeby zostać gwiazdorem.
- Niech mnie Bóg broni, abym miał zaprzeczać temu, co usłyszałeś od Lou, ale ostatnio pojawiło się paru podstarzałych facetów, którzy dostają czołowe role i robią karierę. Popatrz na Harrisona Forda... Chryste Panie, a Clint Eastwood? Gość dochodzi do siedemdziesiątki! A ty ile możesz mieć, trzydzieści osiem?
- Mam czterdzieści dwa.
Swims pochylił się do przodu i powiedział konspiracyjnym szeptem:
- Obiecaj mi, że ta liczba nie przejdzie ci przez usta, dopóki nie dojdziesz do pięćdziesiątki. Niech to zostanie między nami. Masz w tej chwili trzydzieści... no, powiedzmy, niecałe czterdzieści... o, trzydzieści pięć, sześć lat.
- Obiecuję - stwierdził z poważną miną Stone.
Swims wsunął Stonełowi do kieszeni marynarki swoją wizytówkę.
- Zadzwoń do mnie jutro z rana, raczej wcześnie, umówimy się na lunch i pogadamy o tym, co cię czeka w przyszłości. Wierz mi, same najlepsze rzeczy, ale nie chcę nadużywać teraz gościnności naszego gospodarza i rozmawiać w jego domu o interesach. - Zasalutował niczym skaut i oddalił się w pogoni za kelnerem.
Stone mógł w końcu podejść do Betty Southard, która wciąż rozmawiała z jedyną kobietą w salonie bez męskiego towarzystwa.
- Witam cię - powiedziała ciepłym tonem Betty. - Stone, przedstawiam cię pani Arlene Michaels z dziennika "Hollywood Reporter".
- Więc to pan jest tym nowym aktorem w naszym mieście - powiedziała Arlene, wymieniając z nim uścisk dłoni. - Słyszałam już o pańskim teście.
Stone potrząsnął głową.
- Coś mi się zdaje, że ten test przyprawi mnie tylko o wielkie kłopoty - powiedział.
- Mój drogi, czemu pan tak mówi? Widziałam, jak Fred Swims trzymał pana za klapy marynarki. A wie pan, on jest jednym z czołowych agentów, nie mógłby pan znaleźć sobie lepszego. Pana marzenia bliskie są spełnienia.
- Obawiam się, że moje marzenia nie kierują się ku tym sprawom - powiedział Stone. - Jestem adwokatem i wolę ograniczyć się do występów na sali sądowej.
- No cóż - zauważyła Betty - tam właśnie odegrasz swoją rolę. Dziś wieczorem, po godzinach, technicy będą stawiać dekoracje. Nie planowaliśmy kręcenia tej sceny w ciągu najbliższych trzech tygodni, ale wydaje mi się, że Lou Regenstein koniecznie chce wykorzystać twój pobyt u nas i mieć to z głowy.
Informacja zaskoczyła Stoneła. Regenstein powiedział mu przecież, że kręcenie sądowego epizodu zostało zaplanowane na jutro.
- Cała ta historia wprawiła mnie w wielkie zakłopotanie - powiedział.
Arlene Michaels wyciągnęła nagle notatnik.
- Pisze się pan przez dwa "r", prawda?
- Tak.
- I jest pan nowojorskim adwokatem?
- Zgadła pani.
- Przez jakiś czas mieszkał pan z Arrington, nieprawdaż?
- Mieszkam w moim własnym domu - odparł Stone. - Arrington i ja jesteśmy dobrymi znajomymi.
- Hmm, określenie "dobrzy znajomi" może oznaczać w tym mieście wszystko - powiedziała Arlene, machając dziarsko długopisem. - Jest to pierwsza pańska rola filmowa?
- Och, tak, tak.
- Jest pan tego pewien?
- Myślę, że gdybym wystąpił już kiedyś w filmie, nie zapomniałbym tego tak łatwo.
- Proszę mi powiedzieć, jak Vance przyjmuje obecność w mieście byłej sympatii Arrington?
- Powinna pani zapytać o to samego Vanceła. Przyjechałem tu na jego zaproszenie.
- Maleńka męska bibka, gdy żona jest poza miastem, co?
- Nie traktowałbym tego w taki sposób - powiedział Stone.
- Daj spokój, Arlene - wtrąciła Betty. - Wyciśniesz ze Stoneła ostatnie soki.
- Właśnie taki mam zamiar, moja droga - odparła Arlene. - Stone, jakie są pana pierwsze wrażenia z pobytu w Los Angeles?
- Bardzo pozytywne - przyznał Stone, rozglądając się po salonie.
- Cóż, nie całe miasto wygląda tak, jak ten dom - powiedziała Arlene. - Jestem tu pierwszy raz, zapewniam pana. Vance nie jest bynajmniej znany z wielkiej miłości do dziennikarzy.
- Wiesz przecież, Arlene - odezwała się Betty - że Vance uwielbia domowe zacisze.
- Można by powiedzieć, że unika towarzystwa.
- Może i można. Powinnaś być zadowolona, bo jesteś pierwszą od wielu lat reporterką, jaka zjawiła się w tym domu.
- Zaraz, zaraz, przecież rok temu był artykuł w "Architectural Digest".
- Obawiam się, że to nie to samo.
Stone wziął Betty pod rękę i pociągnął ją na bok.
- Arlene, czy możemy przeprosić panią na małą chwileczkę? Muszę omówić coś z Betty.
- Oczywiście, proszę bardzo - odparła Arlene Michaels.
Stone odwrócił się do niej plecami.
- O ile mi wiadomo, przyjęcia w Los Angeles kończą się raczej wcześnie?
- Tak, bez żadnych wyjątków - odparła Betty. - W tym mieście kładziemy się wcześnie spać. O świcie wszyscy są już w pracy.
- Co byś powiedziała, gdybyśmy po wyjściu stąd pojechali gdzieś na drinka?
- Zgoda, ale ja też muszę wcześnie rano być w biurze. Spotkajmy się w barze hotelu Bel-Air - powiedziała Betty.
- Doskonale.
- A teraz wróćmy lepiej do Arlene. Nie chciałbyś chyba, żeby wyszła stąd z kwaśną miną?
Odwrócili się, żeby podjąć przerwaną rozmowę z reporterką, ale jej już nie było. Przyparła do muru Vanceła, który uwolnił się od niej tylko dzięki temu, że właśnie rozległ się srebrzysty dźwięk dzwonka.
- Podano do stołu - oznajmił donośnym głosem filipiński służący.
Tłum gości, który od przybycia Stoneła powiększył się jeszcze, ruszył tylnymi drzwiami na przestronny taras, gdzie ustawiono ośmioosobowe stoły. Stone powiódł wzrokiem po rozłożonych obok nakryć kartkach z nazwiskami i znalazł swoje miejsce między Barbarą Sturmack i mężczyzną, który także zdawał się nie mieć towarzystwa. Uprzejmie przysunął krzesło pani Sturmack, a potem odwrócił się, żeby zapoznać się ze swym sąsiadem.
- Onofrio Ippolito - przedstawił się nieznajomy. Był niższy od Stoneła, mocno zbudowany, ale nie otyły, i miał gęste i krótko obcięte, szpakowate włosy.
- Stone Barrington - powiedział Stone i uścisnął rękę mężczyzny.
- Co pana sprowadza do naszego miasta, panie Barrington? - zapytał tamten.
- Składam wizytę znajomym - odparł Stone.
- Słyszałem coś zupełnie innego - powiedział Ippolito.
Stone chciał już zapytać, co też jego sąsiad przy stole mógł słyszeć na ten temat, ale Barbara Sturmack pociągnęła go za rękaw i zaczęła przedstawiać innym biesiadnikom. Nie podjął już przerwanej rozmowy z Ippolitem.
Po kolacji wszyscy podnieśli się, aby przejść do salonu na kawę. Stone spostrzegł, że obok niego kroczy David Sturmack.
- Moglibyśmy zamienić słowo na osobności? - zapytał tamten.
- Oczywiście, bardzo proszę - odparł Stone.
Sturmack zaprowadził go do średniej wielkości pokoju o ścianach wyłożonych stylową sosnową boazerią i obwieszonych gustownymi obrazami. Stone przypuszczał, że jest to gabinet Vanceła. Sturmack zaczął mówić dopiero wtedy, gdy obaj usiedli w wygodnych fotelach.
- Prowadzę interesy głównie na Zachodnim Wybrzeżu, ale także i w Nowym Jorku. A ponieważ zastanawiam się właśnie nad zmianą prawnego przedstawiciela w tym mieście, przyszło mi na myśl, Stone, czy nie byłby pan zainteresowany podjęciem tego rodzaju współpracy?
- To bardzo pochlebna dla mnie propozycja, panie Sturmack...
- Jestem David.
- Miło mi. Jakie interesy prowadzi pan w Nowym Jorku?
- Mam tam trochę nieruchomości, a także udziały w paru restauracjach. Być może otworzę ich jeszcze kilka, razem z przyjaciółmi. Inwestuję w różne handlowe firmy. Kupuję, sprzedaję, czasami miewam drobne procesy. Sam jestem z wykształcenia prawnikiem, ale od lat nie uprawiam tego zawodu.
- Nie będę ukrywał, że nie mam zbyt szerokiego doświadczenia w handlu nieruchomościami, a już zupełnie żadnego w prowadzeniu restauracji.
- Jestem tego świadom. Dziś po południu przeprowadziłem dość długą rozmowę z panem Williamem Eggersem z firmy Woodman and Weld. Powiedział mi, że ponieważ jest pan już doradcą w jego firmie, chętnie wsparliby pana i zapewnili pomoc rzeczoznawców, gdyby było trzeba.
Stone zawahał się. Nie spodziewał się czegoś takiego.
- Kto jest obecnie pańskim przedstawicielem?
- Moimi adwokatami są Hyde, Tyson, McElhenny i Wade, ale już od jakiegoś czasu rozważam rezygnację z ich usług.
- A jaki dochód przynosiły im sprawy, które prowadzili w pana imieniu?
- Ponad milion dolarów rocznie. Zająłby się pan oczywiście tym, co przechodziłoby przez firmę Woodman and Weld, ale kontrolowałby pan wszystkie rachunki i przypuszczam, że mógłby pan mieć swój udział we wszystkich honorariach. Miałby pan też możliwość inwestowania części wynagrodzenia w różnych przedsięwzięciach, na wyjątkowo dobrych warunkach.
- Panie Sturmack, czy mogę postawić sprawę zupełnie otwarcie?
- Czułbym się bardzo zobowiązany.
- Poznaliśmy się tego wieczoru. Wie pan bardzo niewiele o mnie i o moich umiejętnościach. Dlaczego pragnie pan, żebym został pana przedstawicielem?
- Stone, mam o panu więcej informacji, niż pan przypuszcza: wiem o pańskiej współpracy z nowojorską policją, znam najważniejsze procesy, w których brał pan udział, wiem też, jak kieruje pan swoją karierą.
- Musi pan wiedzieć, że firma Woodman and Weld wymaga ode mnie pewnej dyspozycyjności, a ja cenię ich wysoko. Nie mógłbym podjąć się reprezentowania pana jako mojego jedynego klienta.
- Oczywiście, Stone, rozumiem pana sytuację. Moja propozycja nie jest nieprzemyślanym pomysłem, który strzelił mi nagle do głowy.
- Nie wygląda pan na człowieka, który pozwalałby sobie na takie rzeczy - powiedział Stone.
- Ma pan słuszność. Chciałbym wyjaśnić, że od prawnika oczekuję przede wszystkim osobistych zalet i umiejętności... mam na myśli to, jak zachowuje się on w określonych sytuacjach. Wolę unikać procesów, kiedy to możliwe, ale lubię też stawiać na swoim.
Stone uśmiechnął się.
- Wszyscy klienci to lubią. Ale wracając do rzeczy, panie Davidzie, nie sądzę, abym mógł odpowiedzieć panu natychmiast. Pańska propozycja jest oczywiście niezmiernie atrakcyjna, ale myślę, że będę musiał omówić ją z Billem Eggersem, najlepiej w bezpośredniej rozmowie. A potem wrócę tu na tydzień lub trochę dłużej.
- Doskonale. Wie pan co? Przez parę najbliższych dni będę mocno zajęty, ale pod koniec przyszłego tygodnia zamierzam polecieć do Nowego Jorku. Usiądziemy sobie wtedy spokojnie i obgadamy wszystko na miejscu. Przedstawię panu trochę danych o mojej obecnej sytuacji, będziemy więc mogli przedyskutować kroki, jakie powinienem podjąć.
- Doskonały pomysł - powiedział Stone, po czym obaj panowie wymienili wizytówki, uścisnęli sobie dłonie i dołączyli do pozostałych gości.
Po kawie Stone złapał spojrzenie Betty Southard i ruchem głowy wskazał drzwi. Uśmiechnęła się i skinęła potakująco, a w chwilę później Stone pożegnał się z gospodarzem. Wyszedł minutę lub dwie po niej.

8
Stone wjechał na hotelowy parking i zostawił auto pod opieką parkingowego. Przechodząc przez główny hall, zapytał o drogę do baru. Ze zdziwieniem stwierdził, że jego wystrój jest bardziej angielski niż kalifornijski. Ściany wyłożone były ciemną boazerią, a w gustownym kominku buzował ogień. Betty siedziała już na małej kanapie koło kominka, a w pobliżu kręcił się kelner. Było dopiero kilka minut po dziesiątej, ale bar był prawie pusty. Usiadł koło Betty i zamówił koniak.
- Dziękuję, że przyjechałaś. Żałuję, że nie mogliśmy porozmawiać dłużej na przyjęciu.
- Och, moim obowiązkiem było holować tę dziennikarkę Arlene. Vance nie życzył sobie, żeby rozmawiała zbyt długo z którymkolwiek z gości. W ogóle bardzo niepokoiła go jej obecność w domu. Nadal nie domyślam się nawet, dlaczego ją zaprosił. Nie chciał mi powiedzieć, kiedy go pytałam.
- Jestem pewien, że miał w tym jakiś cel - powiedział Stone, który czuł się trochę zakłopotany tym, że wie o sprawie więcej niż ona. - Czy zawsze zwierza ci się ze wszystkiego?
- Niekoniecznie. Ale ponieważ zajmuję się na co dzień jego sprawami, trudno mu jest ukryć cokolwiek. - Uśmiechnęła się. - Wiesz, można by powiedzieć, że byłeś główną atrakcją przyjęcia.
Stone zaczął się wiercić z zakłopotaniem.
- Czyżby ci ludzie nie odnosili się w tak miły sposób do każdego?
Betty potrząsnęła głową.
- Normalnie jakiemuś tam adwokatowi z innego miasta nie zostałoby na takim przyjęciu nic innego, jak oglądać tapety.
- Więc dlaczego potraktowali mnie tak życzliwie?
- Jesteś przystojnym facetem, o którym czytali w gazetach, młodszym od prawie wszystkich mężczyzn, którzy tam byli, a do tego znalazłeś się w mieście na osobiste zaproszenie gospodarza, który jest wielkim gwiazdorem.
- A co miały do tego moje próbne zdjęcia?
- Widziałeś je?
- Tak. Stwierdziłem, że są przerażające.
Betty roześmiała się.
- Oglądałam je razem z tuzinem sekretarek, które usłyszały o twoim debiucie i mogę cię zapewnić, że w pokoju unosił się ciężki zapach cipnych soków.
- Przestań! - jęknął Stone.
- Coś mi się zdaje, że jesteś tym naprawdę skrępowany - powiedziała Betty, zaskoczona jego reakcją.
- Bo wszystko to jest takie deprymujące.
- Nie gniewaj się, ale widzisz, ja jestem przyzwyczajona do aktorów, z których każdy natychmiast by pojął, co taki test oznacza dla jego przyszłości w tym mieście.
- Nie widzę w tym mieście przyszłości dla siebie.
- Możesz ją zobaczyć, jeżeli tylko zechcesz.
- To samo powiedział mi Fred Swims - odparł z ponurą miną Stone.
- Daj spokój, Stone, rozchmurz się trochę! Przecież nikt nie utarzał cię w smole i w pierzu, żeby cię wywieźć za rogatki na drabiniastym wozie! Znalazłeś się na chwilę w świetle reflektorów i powinieneś się tym cieszyć! Większość facetów skakałaby na twoim miejscu w górę ze szczęścia!
Stone roześmiał się.
- Chyba masz rację, ale to wszystko znacznie wykracza poza granice moich przyzwyczajeń. Czuję się trochę zdezorientowany.
Betty położyła dłoń na jego policzku.
- Co się z tobą dzieje, dzieciaku? - zapytała, tak jakby Stone był małym chłopczykiem.
- No wiesz, ten test wydaje mi się trochę dziwny - odparł. - A do tego jeszcze to przyjęcie...
- Co chcesz od przyjęcia?
- Pomyśl tylko, jestem w mieście niewiele dłużej niż dwadzieścia cztery godziny, a już mam za sobą próbne zdjęcia i rolę w filmie za całkiem niezłe pieniążki. A potem agent, najwyraźniej jeden z czołowych, chce zostać moim przedstawicielem, wreszcie... - Stone zawahał się i urwał.
- Mów dalej.
- Ale tu wkraczamy na teren spraw osobistych.
- Moje zajęcia polegają głównie na chronieniu sekretów Vanceła. Przypuszczam, że dotrzymam także i twoich.
- Co wiesz o Davidzie Sturmacku?
Bety wzruszyła ramionami.
- Ma bardzo mocną pozycję w tych stronach... Działa przeważnie za kulisami.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- No wiesz, to taka branża. Nigdy nie wiadomo, na jakich warunkach Sturmack zawarł tę czy inną umowę, a nawet nakręcił film, ale słyszy się różne plotki...
- Jakiego rodzaju plotki?
- Oglądałeś film Vanceła Czas pożegnania?
- Tak, bardzo dawno temu.
- Nie planowano udziału Vanceła w tym filmie. Miał wtedy umowę z inną wielką wytwórnią, która nie zgodziłaby się na to. Chodziła plotka, że Sturmack wykonał jeden telefon i w dziesięć minut później Vance był już w obsadzie filmu. Ta rola przyniosła mu pierwszą nagrodę Akademii, a film zarobił na całym świecie pół miliarda dolarów. Krąży mnóstwo miarodajnych głosów, że bez Vanceła film zrobiłby klapę. Więc widzisz, ile potęgi może się kryć w jednym telefonie Sturmacka.
- Jak on doszedł do takiej pozycji?
- Miał coś tam wspólnego ze związkami.
- Jakimi związkami?
- Ze związkami zawodowymi, które zrzeszają specjalistów z branży. Stał się sławny dawno temu, gdy rozwiązał bardzo poważne trudności przy negocjowaniu jakiejś umowy. Reprezentował wtedy przynajmniej dwa z tych związków, ale nie pamiętam jakie. To mniej więcej wszystko, co o nim wiem. Może jeszcze tylko to, że on i Vance trzymają się bardzo blisko siebie. Mogłabym lepiej niż ktokolwiek inny powiedzieć, z kim Vance jest naprawdę związany, po sposobie, w jaki reaguje na telefony od różnych osób. Kiedy dzwoni Sturmack, rzuca dosłownie wszystko i biegnie do aparatu. Jedyną osobą, do której Vance odnosi się podobnie jak do Sturmacka, jest Lou Regenstein. A teraz także ty.
- Ja?
- Tak, znalazłeś się na tej liście w ostatnich dniach.
- Pewnie tylko na chwilę.
- Nikt nie zajmuje miejsca na liście wybrańców Vanceła na zawsze, ale w tym momencie ty na niej jesteś. - Betty zmarszczyła nagle brwi. - Stone, jakim cudem ci się to udało?
- Nie mam pojęcia - odparł Stone.
- No tak, jasne. Jestem pewna, że musi to mieć coś wspólnego z Arrington, ale nie umiem sobie wyobrazić, co.
- Od miesięcy nie rozmawiałem z Arrington - odparł Stone. Nie od wielu - pomyślał w duchu, ale zawsze miesięcy.
- Nie powiesz mi tego, co?
Stone wzruszył ramionami.
- Jestem adwokatem, Betty. Pewne rzeczy muszą pozostać...
Betty poklepała go po dłoni.
- Rozumiem. Sama muszę przestrzegać bardzo podobnych reguł gry. Kiedy pracuje się dla kogoś takiego jak Vance, dochowywanie sekretów jest codziennym chlebem. Gdyby Vance dostał nagle ataku serca i zaczął sinieć, pół miasta próbowałoby mnie zatrudnić jeszcze przed przyjazdem pogotowia.
- Domyślam się - kiwnął głową Stone.
- A więc rozumiemy się nawzajem - uśmiechnęła się Betty.
Trzeba przyznać, że to ostatnie robiła doskonale.
- Zechciałabyś udzielić mi pewnej rady? - zapytał Stone.
- Jasne.
- Czy twoim zdaniem powinienem brać tę rolę w filmie?
Betty położyła dłoń na piersi.
- Dobry Boże! Jeżeli jej nie weźmiesz, Lou Regenstein rąbnie cię tak, że się nie podniesiesz. Pamiętaj, on to robi bardzo spokojnie: unosi brwi i nigdy już nie dostaniesz stolika w żadnej knajpie w tym mieście.
- Więc muszę ją wziąć?
Betty pogłaskała go znowu po policzku.
- Nie rozpaczaj tak, chłopcze. Przecież to tylko sława i bogactwo. Większość mężczyzn nie przepuściłaby takiej szansy. - Ściszyła głos. - I większość z nich do tej pory zdążyłaby już mnie poderwać.
- Śmiała z ciebie dziewczyna...
- Jutro o tej porze każda z kobiet, które podjeżdżają na parking wytwórni Centurion, może być twoja. Zdaje się, że lepiej powinnam się pośpieszyć.
- Mam pokój parę kroków stąd.
- Chętnie go zobaczę.
Stone zapłacił, po czym oboje wyszli z baru i ruszyli w kierunku apartamentu. Betty wsunęła dłoń w jego rękę, ale żadne nie powiedziało ani słowa. W chłodnym, wieczornym powietrzu unosił się zapach czerwonych jaśminów, pobudzając nastrój oczekiwania.
W pokojach panował dyskretny półmrok. Betty skierowała się prościutko do sypialni, gubiąc po drodze fragmenty swego odzienia. Pod drzwiami tkwiła koperta z jakąś wiadomością, ale Stone nie miał czasu, żeby przeczytać ją od razu. Rzucił list na stolik koło łóżka i zabrał się do własnych guzików.
Betty jako pierwsza pozbyła się ciuszków.
- Zostaw światło - powiedziała, zdejmując narzutę z łóżka, i odrzuciła kołdrę.
Stone nie sprzeciwił się jej poleceniu.
Betty wyciągnęła się na prześcieradle i założyła ręce pod głowę. Jej ciało opalone było od góry do dołu bez żadnej przerwy. Stone nie widywał takich rzeczy w Nowym Jorku.
- Najpierw ja - powiedziała.
Stone zaczął od jej piersi, a potem jego dłonie powędrowały w dół. Betty zatopiła palce w jego włosach, wydając przy tym ciche westchnienia.
Niedługo potem przyszła kolej na niego. Warto było odczekać tę krótką chwilę.

9
Stone budził się powoli ze snu. W pierwszej chwili poczuł się zdezorientowany widokiem obcego pokoju. Łóżko znajdowało się w stanie kompletnej ruiny, nakrycia porozrzucane były na wszystkie strony, a on leżał w nim sam. Przeciągnął się i przypomniał sobie nader przyjemne przeżycia ostatniej nocy. Aż podskoczył na dźwięk telefonu. Stojący obok łóżka zegar pokazywał pół do siódmej. Złapał za słuchawkę.
- Halo?
- Mówi Bill Eggers. Czemu nie zadzwoniłeś do mnie wczoraj wieczorem? Czekałem do późnej nocy.
- Jak to, Bill, nie wiedziałem, że chcesz się ze mną skontaktować.
- Nie dostałeś wiadomości ode mnie?
- Och, rzeczywiście - odparł Stone, a potem otworzył małą kopertę. W środku znajdowała się informacja: Zadzwoń do mnie wieczorem, bez względu na porę. - Nie gniewaj się, Bill, ale byłem chyba trochę roztargniony i nawet tego nie przeczytałem.
- Jak, u diabła, spiknąłeś się z Davidem Sturmackiem?
- Poznałem go wczoraj wieczorem na przyjęciu w domu Vanceła Caldera.
- Dopiero wieczorem? Zadzwonił do mnie po południu, żeby porozmawiać o tobie. Więc zrobił to jeszcze zanim się poznaliście?
- Na to wygląda.
- Chryste Panie, co ty wyprawiasz w tym Hollywood, że jadasz kolacje z filmowymi gwiazdorami i kombinatorami?
- Kombinatorami?
- Nie wiesz, kto to jest David Sturmack?
- Wiem, że ma spore wpływy w filmowym światku, i tyle. Kim on jest jeszcze?
- Stone, twoje możliwości nie kończą się chyba na tym, co dzieje się w Upper East Side, między Czterdziestą Drugą i Osiemdziesiątą Szóstą ulicą?
- Chcesz mi wmówić, że ja wiem, kim jest Sturmack?
- Może i nie wiesz. Tylko paru ludzi wie to naprawdę i ja jestem jednym z nich.
- Dlaczego on jest tak mało znany, jeżeli taki z niego mocny facet?
- Ponieważ on sam chce, żeby tak było. Większość rzeczy dzieje się zwykle tak, jak on sobie życzy.
- O, kurczę.
- Możesz być tego pewien. Tak też wyglądała rozmówka, jaką ucięliśmy sobie wczoraj. Telefon od niego zupełnie mnie zaskoczył. Cieszę się, że byłem u siebie.
- Bill, zacząłeś mi mówić, kim jest ten Sturmack.
- To jest książę pieprzonych ciemności, nikt inny.
- Podłapałeś to powiedzonko z jakiegoś filmu?
- Ale to nie oznacza, że choć trochę mija się z prawdą - odciął się Eggers.
- Pewno nie. Wyjaśnij mi to bliżej.
- Zaczęło się tak: ojciec Sturmacka, który nosił nazwisko Morris czy Moe, był przez trzydzieści lat prawą ręką Meyera Lanskyłego.
- Nie bierzesz mnie pod włos?
- Absolutnie, pod żaden pieprzony włosek. Mówi się, że posłał on swego synka Davida na studia prawnicze, żeby zrobić z niego za jednym zamachem człowieka i poważanego, i użytecznego.
- I rzeczywiście okazał się użyteczny?
- Pozbądź się lepiej wszelkich wątpliwości. Jego specjalnością były gangsterskie kontakty ze związkami zawodowymi. Miał bliskie stosunki z Hoffą, z Tonnym Scotto i z tuzinem innych czołowych działaczy z ruchu związkowego. Pod koniec lat pięćdziesiątych wyjechał na zachód i został łącznikiem między hollywoodzkimi związkami i światkiem przestępczym. Był zawsze bardzo ostrożny, nie prowadził tam nawet praktyki adwokackiej, więc nikt nie mógł polecieć do stowarzyszenia prawników ze skargą, kiedy nie podobały mu się jego metody postępowania. Przez wszystkie te lata ginął coraz bardziej z pola widzenia, aż stał się praktycznie biorąc niewidoczny, ale jednocześnie coraz mocniej brał w garść całe miasto.
- Bill, skąd wiesz o tym wszystkim?
- Wiem wszystko o wszystkich. Nie zorientowałeś się w tym jeszcze?
- Daj spokój, powiedz lepiej, jak się o tym dowiedziałeś.
- Miałem kiedyś klienta, który prowadził z nim interesy i od czasu do czasu wybąkał jakieś słówko na jego temat. Uwielbiał opowiadać o dawnych czasach. Umarł na początku tego roku, ale musiał niewątpliwie wspomnieć Sturmackowi o mnie. Dzięki temu Sturmack wiedział, do kogo zadzwonić, żeby wypytać o ciebie. A teraz ja mam do ciebie małe pytanko.
- Wal śmiało.
- Jak, u wszystkich diabłów, udało ci się wywrzeć na Sturmacku tak silne wrażenie w tak krótkim czasie? Mam na myśli to, że znam cię o wiele lepiej niż Sturmack i wcale nie mam na twój temat tak rewelacyjnej opinii.
- Dziękuję ci. I dla mnie cała ta sprawa jest dość zagadkowa. Jedyną osobą, którą znam i ja, i Sturmack, jest Vance Calder, ale ja nigdy nie prowadziłem z Calderem żadnych interesów.
- Może i nie, ale Calder dowiedział się pewnie mnóstwa rzeczy o tobie w łóżku.
- Wspominał mi, że Arrington sporo mu opowiadała, wciąż jednak...
- No cóż, myślę, że powinieneś łapać tę szansę, chłopie, a my będziemy cię tu wspierać, tyle że firma Woodman and Weld nie może pojawić się nigdy w żadnym papierku, który będzie szedł stąd do ciebie i do Sturmacka. Rozumiemy się?
- Tak, ale ja nie zawarłem z nim jeszcze żadnego porozumienia. Wygląda mi na kogoś, kto mógłby dążyć do ograniczenia mojej swobody. W tej chwili jestem prawie całkiem niezależny, ale gdyby się okazało, że zatrudniam się wyłącznie u niego, przestałbym pracować na własny rachunek.
- Domyślam się, dokąd zmierzasz. Dobrze, że myślisz w ten sposób.
- Jest jeszcze coś, co nie daje mi spokoju. On powiada, że ma jakieś tam niewielkie interesy w Nowym Jorku, trochę nieruchomości, parę restauracji, ale jednocześnie mówi, że jego obecni przedstawiciele zarabiali tam u niego przeszło milion dolarów rocznie. To mi się nie zgadza, a co ty o tym myślisz?
- Mnie też nieszczególnie. Jeżeli wydaje milion dolarów rocznie na adwokatów, to albo prowadzi w tym mieście duże interesy, albo ma tu kupę kłopotów. Na twoim miejscu zapytałbym go o to.
- Tak zrobię. Mówi też, że współpracując z nim będę miał możliwości inwestowania moich pieniędzy.
- Co do tego byłbym naprawdę ostrożny, chłopie. Możesz się łacno znaleźć przed ławą przysięgłych albo przed Komisją Kongresową. Bez względu na to, jakie by to były inwestycje, upewnij się, czy są absolutnie czyste.
- No, wiesz, jeszcze nie wiem, czy w ogóle wejdę z nim w jakieś układy. A przy okazji, jakiego on może być pochodzenia?
- Jest szwedzkim Żydem, jeżeli można w to wierzyć.
- O ile mi wiadomo, Żydzi są wszędzie, więc czemu nie miałby pochodzić ze Szwecji?
- Rzeczywiście, czemu nie. Z tego co słyszałem wynika, że dziadek Sturmacka miał wielką hurtownię ryb w Sztokholmie, a jego syn Moe popadł w duże kłopoty, może nawet zamordował kogoś, i musiał uciekać z kraju. Wylądował w końcu w Nowym Jorku i przez jakieś powiązania rodzinne poznał Meyera Lanskyłego. Najwyraźniej polubili się od pierwszego wejrzenia.
- A przy okazji, na przyjęciu był jeszcze jeden gość, który zwrócił moją uwagę. Nazywa się Onofrio Ippolito. Nie obiło ci się o uszy takie nazwisko?
- Wiem tylko tyle, że jest bankierem. Mówiono mi, że uczciwy.
- To śmieszne, bo wyglądał raczej na jakiegoś mafioso.
- Stone, za długo byłeś gliną. Nie każdy facet z włoskim nazwiskiem należy do mafii.
- No tak, wiem o tym.
- Powiedz mi jeszcze, co ty tam właściwie robisz?
- Och, dostałem rolę w pewnym filmie, który właśnie tu kręcą.
- Co takiego?
- Miałem wczoraj próbne zdjęcia i poszło mi całkiem nieźle. Wygląda na to, że jestem najnowszym aktorskim odkryciem w mieście.
- Dobra, dobra, widzę wyraźnie, że nie zamierzasz powiedzieć mi prawdy, więc się wyłączam
- Wcale nie bujam, Bill - powiedział Stone, ale Eggers odłożył już słuchawkę.
Stone wziął prysznic i zamówił śniadanie. Kiedy zjawił się kelner, zauważył grubą kopertę, leżącą na niskim stoliku w salonie. Otworzył ją i stwierdził, że zawiera scenariusz. Przyszło mu do głowy, że ma przed sobą trochę roboty. W ciągu następnej godziny czytał swoją rolę. W pewnej chwili zadzwonił telefon.
- Halo?
- Czy to Stone Barrington?
- Tak, słucham.
- Nazywam się Bobby Routon. Szyję kostiumy do filmu Niewiniątko.
- Rozumiem. I jak panu z tym leci?
- Ciężko. Niech pan posłucha, pracownia kostiumów wytwórni Centurion nie ma jeszcze gotowych strojów dla prokuratora, którego pan gra. W każdym razie nie możemy ich dostarczyć na zawołanie, będziemy więc musieli wybrać dla pana jakieś stare ciuchy.
- W porządku.
- Gdzie zaopatruje się pan zwykle w garnitury i koszule?
- Noszę garnitury od Ralpha Laurena, model Purple Label, jeżeli akurat mają, a koszule od Turnbulla i Assera.
- Rozumiem, takie koszule mają u Neimana. A co z rozmiarami?
- Jeżeli chodzi o ubrania, to idealnie odpowiada mi numer czterdzieści dwa. Trzeba tylko dopasować długość spodni u dołu.
- A rozmiar koszul?
- Szesnaście. Rękawy modeli T i A tej samej długości.
- Numer obuwia?
- Dziesięć D.
- Zapisałem. Jak przyjedzie pan na jedenastą do studia, wybierzemy coś z rzeczy, które przygotuję. O spodnią bieliznę martwi się pan sam. Proszę pamiętać, że po drodze mógłby potrącić pana jakiś samochód. Niech pan lepiej nie robi swojej mamusi takich kłopotów.
Stone roześmiał się.
- A więc do jedenastej - powiedział i odłożył słuchawkę. - Jezusie Nazareński - jęknął na cały głos - coś mi się zdaje, że to nie Kansas. Tu życie toczy się trochę szybciej.

10
Tym razem, kiedy Stone zajechał pod bramę wytwórni Centurion, strażnik miał już jego dane personalne. Wręczył mu przepustkę parkingową z napisem VIP i skierował na plan numer dwanaście. Stone przemierzył tę samą drogę, co wczoraj, odnalazł potężny hangar i zaparkował mercedesa w miejscu zarezerwowanym dla VIP-ów. W drzwiach budynku zobaczył młodego, dwudziestoparoletniego mężczyznę.
- Pan Stone Barrington?
- We własnej osobie.
- Nazywam się Tim Corbin i jestem asystentem kierownika produkcji. Pokażę panu, co i gdzie się znajduje, a potem pójdziemy do garderoby i charakteryzatorni. Proszę za mną.
Poprowadził go alejką za rogiem, oddzielającą studia, wyciągnął z kieszeni kluczyki i otworzył średniej wielkości kempingowe auto.
- To jest numer dwadzieścia jeden. Należy do pana na okres pańskiej pracy u nas.
Stone wszedł za nim do środka. Wewnątrz znajdował się salonik, sypialnia, kuchnia, toaleta i maleńki kącik z biurkiem, telefonem i faksem. Lodówka zapełniona była butelkami z wodą mineralną, sokami i owocami.
- Bardzo to sympatyczne - powiedział.
- Ma odrobinę wyższy standard od tego, jaki dostają zwykle angażowani przez nas aktorzy - powiedział Corbin. - Przespał się pan z reżyserem?
- On nie jest w moim typie.
- W każdym razie tu będzie pan mógł spędzać czas wolny od zdjęć. Jeżeli nie podadzą panu innego rozkładu, powinien pan przebywać w wytwórni od ósmej rano do szóstej wieczorem. Gdyby nie znajdował się pan na planie, a był tam potrzebny, będą pana szukać przede wszystkim tutaj. Ma pan tu własną linię telefoniczną i faks. Przy okazji, kluczyki są w stacyjce, ale niech pan nigdy, przenigdy nie uruchamia tego pojazdu i nigdzie nim nie jeździ. To należy do obowiązków Teamstersów, a my nie chcemy przecież narażać się Teamstersom, prawda?*
- Z pewnością nie.
- Zobaczy pan sam, że wszystko na planie robią pracownicy zrzeszeni w związkach, więc niech pan nigdy nie przesuwa żadnych mebli, nawet rekwizytów, chyba że przewiduje to scenariusz, dobrze?
- Oczywiście.
- Gdyby miał pan jakieś wątpliwości, proszę mnie zapytać.
- W porządku, Tim.
- Teraz zaprowadzę pana do garderoby.
Poprowadził Stoneła do wózka golfowego, po czym pomknęli na pełnym gazie do innego budynku.
Czekał tam już Bobby Routon, który wyciągnął rękę na powitanie. Był to niski i krępy mężczyzna o wesołym usposobieniu.
- Witam pana, Stone - powiedział. - Myślę, że znajdziemy ubranko dla pana. - Zdjął z wieszaka jakiś garnitur i Stone wśliznął się w spodnie i wciągnął marynarkę. - Nie pomylił się pan ani o centymetr, ma pan dokładnie rozmiar czterdzieści dwa. - Zawinął i przypiął szpilkami dół spodni, a kiedy Stone przymierzał następne trzy garnitury, garderobiana obszywała pierwszą parę. - Jak to by było dobrze, gdyby wszystkim aktorom dawało się tak łatwo dobrać ubrania. W porządku, niech pan wskoczy w garnitur numer jeden, a ja znajdę do niego krawat. - Wręczył Stonełowi śliczną bawełnianą koszulę w odcieniu kości słoniowej. - Dostanie pan tuzin takich koszul, na wypadek, gdyby się pan spocił albo zrobił jakąś plamę. Ale na litość boską, proszę nie chodzić na lunch w żadnym z tych garniturów. Gdyby pochlapał pan któryś z nich ketchupem, nie byłoby rady, zmarnowalibyśmy godzinę zdjęć na czyszczenie. A godzina zdjęć kosztuje więcej dolców, niż obaj jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
- Będę uważał, przyrzekam.
- Aktor marzenie - westchnął Routon, a kiedy Stone wciągnął koszulę, założył mu na szyję krawat. - Pozwoli pan, że ja go zawiążę, znam się na tym lepiej niż pan. Moim obowiązkiem jest robić wszystko, żeby pan dobrze wyglądał.
Podczas gdy Stone przeglądał się w lustrze, Routon złożył i wsunął mu do kieszonki na piersiach jedwabną chusteczkę.
- Jeszcze buty - powiedział, biorąc do ręki parę pantofli, które wyglądały na włoskie. Pomógł Stonełowi je włożyć i zawiązał sznurówki. - Wygodne?
- Wygodne - potwierdził Stone, zrobiwszy w nich parę kroków.
- Jest pan gotów do zdobycia sławy - powiedział Routon. - Wszystkie ubrania zaniesiemy do pańskiej garderoby. Zostanie pan poinformowany, które z nich włożyć do której sceny procesu, w którym pan gra, ale myślę, że przez cały dzisiejszy dzień będzie pan chodził w tym, który ma pan na sobie. Kiedy będzie pan miał przynajmniej z pół godziny dla siebie, niech pan wróci do swojego turystycznego wehikułu i rozbierze się, a garderobiana odświeży garnitur żelazkiem. Musi się pan przyzwyczaić do tego, że nieznajome kobiety będą pana oglądać w bieliźnie. - Po czym machnął na pożegnanie ręką.
- Poszło zupełnie łatwo - powiedział Stone, kiedy wraz z Corbinem wyszli na dwór.
- Bobby nie ma sobie równych w tym fachu - odparł Corbin. - Teraz charakteryzacja.
Golfowy wózek zatrzymał się przed następnym budynkiem. W środku powitała Stone ładna, młoda kobieta w dżinsach, która pomogła mu zdjąć marynarkę i posadziła go na fryzjerskim fotelu.
- Jestem Sally Dunn - powiedziała - i zamierzam uczynić z pana jeszcze większego pięknisia.
- A co konkretnie chce mi pani zrobić?
- Nic wielkiego - odparła charakteryzatorka, odpinając kołnierzyk jego koszuli, a potem osłoniła mu cienkim płótnem ramiona i szyję. - Kłopot z panem polega na tym, że jest pan najbielszym ze wszystkich białych ludzi na świecie. - Przeczesała palcami jego włosy. - Nie umiałabym powiedzieć, jak dawno temu widziałam po raz ostatni prawdziwe włosy blond zarówno u mężczyzny, jak i u kobiety. Ma pan też bardzo jasną cerę, chociaż widzę, że od przyjazdu do tego miasta zdążył pan złapać trochę słońca. Będzie pan stał na scenie, w świetle bardzo mocnych reflektorów, i bez charakteryzacji wyglądałby pan jak nieboszczyk, zwłaszcza obok Vanceła, który jest tak opalony, że nie potrzebuje żadnego makijażu. Moim zadaniem jest sprawić, żeby wyglądał pan w tych światłach jak żywy człowiek. - Oparła jego głowę o zagłówek i zabrała się do pracy.
Kiedy było po wszystkim, Stone otworzył oczy i spojrzał w lustro.
- Wyglądam jak pomarańcza - powiedział.
- W świetle reflektorów wrócą panu normalne kolorki. Będę obok na planie, żeby podmalować pana tu i tam między ujęciami. Niech się pan stara nie rozgrzać zbytnio i nie pocić. To bardzo pogarsza sprawę. Będę miała przy sobie wachlarz dla pana. Pod koniec dnia może pan tu przyjść, żeby się umyć, a jak nie, to znajdzie pan krem do zmywania na zimno w pańskiej przyczepie. Proszę go użyć przed wejściem pod prysznic.
Corbin zawiózł Stoneła z powrotem na plan dwunasty i wprowadził do środka.
Wnętrze było tak samo przepaściste jak w pierwszym budynku ze sceną, który Stone oglądał, ale zamiast farmerskiej zagrody znajdowało się tu istne mrowie mniejszych planów - biura, sala konferencyjna, pokój sędziów, sypialnia, a także sala sądowa.
W tej ostatniej panował ożywiony ruch. Kręcili się wszelkiego rodzaju specjaliści, ustawiając światła i rozkładając rekwizyty. Stopniowo zaczęli zjawiać się aktorzy przebrani za adwokatów, policjantów, ławników i widzów, a na koniec ukazał się Mario Ciano.
- Dzień dobry, Stone - powiedział. - Będziemy kręcić scenę czternaście A, w której przepytujesz pierwszego świadka, handlarza starzyzną.
- Rozumiem - odparł Stone i zabrał się do szukania właściwej stronicy scenariusza.
- Nie będziemy posuwać się ściśle według porządku chronologicznego. Nie chcę, żebyś zaczynał od sceny, w której wygłaszasz pierwsze oświadczenie wobec ławy przysięgłych z prokuratorskiej ławy. Na rozgrzewkę zrobimy próbę, nakręcimy tę małą scenkę z twoim udziałem, potem scenę, gdzie Vance prowadzi krzyżowe przesłuchanie, wreszcie repliki wygłaszane przez was obu. Będziesz musiał tu być prawie przez cały dzień, żeby można było nakręcić obrazy, w których jesteś na drugim planie.
Stone został przedstawiony aktorowi grającemu zastępcę prokuratora i rozpoczęła się próba. Stone nauczył się zatrzymywać na znak i nie patrzeć prosto w kamerę, po czym przystąpiono do kręcenia. Było to trudniejsze niż mu się wydawało, ale dał sobie radę.
W porze lunchu zjadł kanapkę w swoim domku na kołach. Ubranie zostało uprasowane, przyszła też Sally Dunn, żeby poprawić mu makijaż.
- Słyszałam, że idzie panu doskonale - powiedziała.
Po lunchu swoje sceny nakręcał Vance Calder, potem na prokuratorskiej ławie zasiadł Stone, żeby nakręcić repliki oskarżyciela publicznego, podczas gdy Vance uczył się z boku swego tekstu. Następnie Stone się uczył, a odpowiedzi kręcił Vance. Pod koniec dnia mieli już na taśmie pięć stronic scenariusza, czyli około pięciu minut filmu, co, jak zapewniono Stoneła, było bardzo dobrym wynikiem. Po zakończeniu zdjęć zmył makijaż, wziął prysznic i oddał ubranie garderobianej, żeby mogła je odprasować i, jeśliby zaszła taka potrzeba, oczyścić na dzień następny. Kiedy wrócił do hotelu, poczuł się zupełnie skonany.
Otworzył drzwi apartamentu i znalazł na podłodze dwie małe koperty z wiadomościami, które nadeszły w ciągu dnia. Pierwsza była od Billa Eggersa. Zadzwonił do niego.
- No i jak się czujesz w roli gwiazdora?
- Spompowany. Nie masz pojęcia, jak ciężko tyrają filmowi aktorzy.
- Tak, wierzę ci.
- Masz coś?
- Wykonałem parę telefonów na temat tego Onofria Ippolita.
- I czego się dowiedziałeś?
- To było naprawdę coś niesamowitego. Nikt, ale to dosłownie nikt, nie chciał o nim mówić. Ani dobrze, ani źle.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę powiedzieć, że każdy, kogo pytałem o Ippolita, odpowiadał: Och, zdaje mi się, że to jakiś bankier... a potem dostawał objawów choroby Alzheimera. A są to ludzie, którzy powinni wiedzieć o nim kupę rzeczy. Ludzie, którzy wiedzą wszystko o wszystkich.
- Osłaniają go czy co?
- Bardziej prawdopodobne jest to, że mają przed nim cholernego cykora.
- Może powinienem był okazać mu więcej uprzejmości na przyjęciu.
- Mam nadzieję, że nie ochlapałeś go jakimś sosem.
- Ja też mam taką nadzieję.
- Wiesz, Stone, mocno mnie to niepokoi. Nigdy dotąd nie nadziałem się na coś takiego. Zwykle wystarczają mi trzy albo cztery telefony, żebym dowiedział się wszystkiego, o kim tylko chcę.
- No cóż, nie ma się czym niepokoić. Siedziałem koło niego na przyjęciu, i to wszystko. Nie ma żadnego powodu, żebym musiał kontaktować się z nim w przyszłości.
- Na twoim miejscu postarałbym się, żeby tak już zostało.
- Będę próbował. Dzięki za pomoc. - Stone pożegnał się z przyjacielem i odłożył słuchawkę.
Otworzył drugą kopertę i aż zesztywniał czytając informację, która znajdowała się w środku. Brzmiała ona:

Żałuję, że cię nie zastałam. Jeśli będę mogła, zadzwonię później.

Pod wiadomością widniał podpis: A.

11

Natychmiast wykręcił numer hotelowej centrali.
- Otrzymałem wiadomość podpisaną literą A - powiedział. - O której dzwoniła ta osoba?
- Powinno to być napisane na kartce z wiadomością, panie Barrington - odparł kobiecy głos.
- Och, rzeczywiście. Niecałe pół godziny temu.
- Zapisują to także u siebie... tak, zgadza się.
- Nie zostawiła numeru swego telefonu?
- Nie, proszę pana, powiedziała tylko, że będzie próbowała zadzwonić później.
- Czy macie tu urządzenie pozwalające zidentyfikować numer telefonu, z którego ktoś dzwoni?
- Tak, proszę pana, ale rzadko z niego korzystamy.
- Czy mogłaby pani zanotować moją prośbę, żeby przy każdym telefonie do mnie zapisywano numer telefonu rozmówcy?
- Zrobię to, oczywiście. I poinformuję o tym moje zmienniczki.
- Dziękuję pani.
Stone odłożył słuchawkę. Vance miał słuszność: wydrukowanie nazwiska w pismach czytywanych w środowisku filmowym, dało pozytywne rezultaty. Gdybyż tylko był w hotelu, kiedy dzwoniła. Wykręcił bar i poprosił o przyniesienie drinka, włączył telewizor i zaczął gapić się bezmyślnie w ekran, nie rozumiejąc, co się na nim dzieje. Kiedy opróżnił szklankę, poszedł do łazienki i wziął bardzo gorący prysznic, żeby rozluźnić mięśnie. Zakręcając wodę, usłyszał dzwonek telefonu. Złapał ręcznik i popędził do sypialni, ale w chwili, gdy sięgał po słuchawkę, dzwonienie ustało. Usłyszał tylko trzaski.
- Do diabła! - wrzasnął na cały głos, a potem wybrał numer centrali.
- Przed chwilą łączyła pani telefon do mojego apartamentu, ale byłem właśnie pod prysznicem. Kto dzwonił?
- Tak, panie Barrington, była to znowu ta młoda pani. Nie chciała podać mi swego numeru, ale mam go już na naszym identyfikatorze. - Przeczytała numer, który Stone zapisał. - Na moim ekranie pokazał się napis "Grimaldi". Myślę, że chodzi o restaurację. Recepcjonistka powinna wiedzieć coś bliżej.
- Proszę połączyć mnie z recepcją.
- Słucham, recepcja.
- Mówi Stone Barrington. Czy zna pani restaurację w Los Angeles, która nazywa się "Grimaldi"? - Podał jej numer telefonu.
- Tak, proszę pana. Myślę, że chodzi o restaurację przy Bulwarze Santa Monica, choć od bardzo dawna nie zamawiałam tam dla nikogo stolika. Jest to raczej staromodny lokal, niezbyt wytworny.
- Czy mogłaby pani zamówić tam dla mnie stolik na ósmą?
- Oczywiście, proszę pana. Na ile osób?
- Och, na dwie.
- Zrobię rezerwację, a gdyby były jakieś problemy, oddzwonię do pana.
- Dzięki. Wychodząc z hotelu, wezmę od pani adres.
Odłożył słuchawkę, pomyślał chwilę, a potem sięgnął do kieszeni po wizytówkę z numerem telefonu i wybrał go.
- Halo?
- Czy to Betty? Mówi Stone.
- Witam cię. Właśnie o tobie myślałam.
- To na pewno telepatia. Jesteś wolna dziś wieczór? Moglibyśmy zjeść razem kolację.
- Jasne.
- Gdzie mieszkasz?
- W Beverly Hills. Może spotkamy się w Bel-Air?
- Za kwadrans ósma?
- Doskonale. Bądź na parkingu. Chcesz, żebym zarezerwowała gdzieś stolik? Mogę się zawsze powołać na Vanceła.
- Niekoniecznie. Do zobaczenia za kwadrans ósma.
Odłożył słuchawkę i zaczął się ubierać.

Betty usiadła na przednim fotelu obok niego i musnęła wilgotnymi wargami jego policzek.
- Dokąd jedziemy?
- Do lokalu na Santa Monica. Nazywa się "Grimaldi".
- Nie sądzę, żebym słyszała o takiej knajpie - powiedziała Betty. - Nigdy bym nie pomyślała, że w Los Angeles może być restauracja, której nie znam. - Spojrzała na adres wypisany na kartce, którą Stone trzymał w ręku. - To musi być gdzieś niedaleko wybrzeża. Pojedźmy drogą szybkiego ruchu.
Stone ruszył, kierując się jej wskazówkami. Na miejscu okazało się, że wejście do restauracji znajduje się w bocznej uliczce, odchodzącej od Bulwaru Santa Monica.
- Kto ci powiedział o tym lokalu? - zapytała Betty, kiedy podchodzili do szklanych drzwi, oblepionych informacjami o kartach kredytowych.
- Powiem ci później - odparł otwierając jej drzwi.
Zeszli po schodach, na końcu których ukazała się duża, położona w suterenie, nisko sklepiona sala, do połowy zapełniona gośćmi. Miała staranny wystrój i zwracała uwagę obiciami i zasłonami z grubego brokatu. Stone wymienił swoje nazwisko głównemu kelnerowi, który wskazał mu dwa miejsca obok siebie przy bankietowym stole na środku sali, plecami do ściany.
- Wystrój dokładnie z lat pięćdziesiątych - powiedziała Betty, rozglądając się wokół. - Przypomina scenerię ze starego, czarno-białego filmu braci Warner. - Zjawił się kelner, odebrał zamówienie na drinki i zostawił ich z ciężkim, oprawionym w atłas jadłospisem. - Ta księga musi ważyć z pięć kilo - dodała.
Stone otworzył ją i zdumiał się wyborem potraw pochodzących ze wszystkich regionów Włoch.
- Nie sądzę, żebym kiedykolwiek widział coś takiego - powiedział.
Kelner postawił przed nimi zamówione drinki.
- Proszę dać nam parę minut - zwrócił się do niego Stone. - Wybór jest tak ogromny.
- Chciałby pan może skorzystać z mojej rady? - zapytał kelner.
- Chętnie.
- Naszą specjalnością jest królik w śmietanie, podajemy też doskonałe spaghetti.
- Dziękuję - powiedział Stone. - Spróbuję tego królika.
- A ja wolałabym spaghetti - odezwała się Betty, wykrzywiając usta. - Tylko jakie?
- Bardzo dobre są ałla bolognese - odparł kelner.
- Świetnie.
- Czy podać państwu kartę win?
- Proszę polecić nam któreś z nich - powiedział Stone. - Coś naprawdę dobrego.
- Proszę spróbować Masi Amerone, rocznik dziewięćdziesiąty pierwszy.
- Może być.
- Coś na przystawki?
- Dla mnie sałatkę Cezar - powiedział Stone.
- Dla mnie też - zawtórowała mu Betty.
Kelner oddalił się, pozostawiając ich sam na sam z drinkami.
- A więc, skąd wytrzasnąłeś w końcu tę restaurację? - zapytała Betty.
- Dzisiaj wczesnym wieczorem dzwoniła stąd do mnie Arrington.
- Przecież ona jest w Wirginii - powiedziała Betty. - Zamawiałam dla niej bilet na samolot.
- Czy mogę polegać na twojej dyskrecji?
- Jasne.
- Ona nie przebywa w Wirginii. Zaginęła prawie tydzień temu.
- Co takiego?
- Vance zadzwonił do mnie i poprosił, żebym tu przyjechał i ją odnalazł.
- Zaginęła?
- Na to wygląda. Vance nie wie, gdzie ona jest.
- Trudno mi uwierzyć, żeby coś takiego mogło się wydarzyć bez mojej wiedzy.
- On zachowuje się w tej sprawie bardzo ostrożnie, ponieważ nie domyśla się, o co tu może chodzić.
- Po prostu uciekła od niego?
- Nie jest tego pewny. Nie kontaktowała się z nim od tej pory.
- Ale dzwoniła do ciebie?
- Musiała przeczytać reportaż w którejś z miejscowych gazet. Dlatego właśnie Vance zaprosił na przyjęcie dziennikarkę.
- Rzeczywiście, muszę przyznać, że sprawa ta wydała mi się trochę dziwna, bardzo nie w stylu Vanceła. I co Arrington ci powiedziała?
- Byłem właśnie pod prysznicem. Ale telefonistka w hotelu zidentyfikowała numer telefonu, z którego dzwoniła Arrington.
- No cóż, wygląda to bardzo tajemniczo, prawda?
- Z pewnością. - Stone rozejrzał się po twarzach osób siedzących w restauracji. - Zaczekaj chwilę - powiedział, na pół do siebie.
- Słucham?
- Popatrz na tych ludzi. Widzisz coś, co wydaje ci się godne uwagi?
Betty przeciągnęła powoli wzrokiem po restauracyjnej sali.
- Wydaje mi się, że wielu gości wygląda na Włochów. Przypuszczam, że świadczy to dobrze o tutejszej kuchni.
- To jest spelunka kryminalistów - powiedział Stone zniżając głos.
- Masz na myśli mafię?
- Nie tak głośno. Dokładnie tak. Wygląda całkiem jak melina nowojorskich mafiosów. Popatrz tylko na tych ludzi.
- No, na kobietach błyszczy trochę świecidełek.
- Tak, zgadza się.
- I nie wydaje mi się, żebym kiedyś widziała poza Rzymem tyle włoskich garniturów.
- Masz dobre oko.
- Chcesz powiedzieć, że jestem rasistką?
- Nie, po prostu umiesz patrzeć. Założę się, że połowa twarzyczek z tego lokalu figuruje w rejestrach miejscowej policji.
- Ale co wspólnego z mafią mogłoby mieć zniknięcie Arrington?
- Nie mam pojęcia, ale jakiś związek musi istnieć. - W tej samej chwili Stone spojrzał w stronę wejścia i zobaczył czterech mężczyzn schodzących po schodach do restauracji. - Popatrz, kto tam idzie - szepnął.
Wzrok Betty powędrował za jego spojrzeniem.
- Znasz tych ludzi?
- Jednego z nich - odparł Stone. - Poznałem go u Vanceła.

12
Stone zasłonił twarz, udając, że przegląda listę win.
- Nie patrz na niego - powiedział. - Nie chcę, żeby mnie zobaczył.
- Ale na kogo? - zapytała Betty. - I tak nic nie widzę. - Odchyliła się do tyłu i wyjrzała spoza niego. - Zdaje się, że widziałam już gdzieś takie plecy jak u jednego z nich.
- Nazywa się Ippolito.
- Pamiętam go z listy zaproszonych gości. Był jedynym człowiekiem na przyjęciu, którego nie znałam.
- Przestań wyciągać szyję.
- W porządku, usiadł przy okrągłym stole w rogu, plecami do nas.
Stone wyjrzał spoza karty win.
- Znasz któregoś z pozostałych trzech?
- Żadnego. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek widziała któregoś z nich. W każdym razie wyglądają jak kupa żywej wołowiny.
Zjawił się kelner z przystawkami. Oboje zabrali się do jedzenia.
- Nie kosztowałam jeszcze tak pysznej włoskiej sałatki - powiedziała Betty.
- Kto miałby znać się lepiej na przyrządzaniu Cezara, niż ci makaroniarze?
- To nie jest włoska potrawa, nie wiesz o tym?
- Myślałem, że tak.
- Nic z tych rzeczy. Wynalazł ją jakiś Meksykanin z pewnej restauracji w Acapulco, czy gdzieś tam. Nie pamiętam, jak się nazywał.
- Może Cezary?
- Przestań, Stone. Nikt nie lubi facetów, którzy mają za dużo tupetu.
Zjawiły się główne dania. Stone podniósł do ust kieliszek z winem.
- Absolutnie doskonałe - powiedział do kelnera.
- Bardzo się cieszę - odparł tamten, napełniając na nowo jego kieliszek.
Stone skosztował królika.
- Brak mi słów - stwierdził z miną znawcy.
- Mnie też - zawtórowała mu Betty, próbując spaghetti. - Czemu ten lokal jest taki nieznany?
- Nie lubimy wielkiego tłoku - odpowiedział kelner, po czym zostawił ich samych.
- Myślę, że tę restaurację znają wszyscy ci, na których zależy jej właścicielom - powiedział Stone.
- Boże, to wino jest wyśmienite!
Stone zanotował sobie nazwę trunku.
- Chciałbym zabrać parę butelek do domu - powiedział.
- A ja szefa kuchni! - wykrzyknęła Betty, podnosząc do ust kopiasty widelec makaronu. - Już bym się postarała, żeby się poczuł bardzo szczęśliwym człowiekiem.
- Uwaga! - szepnął Stone i pochylił się nad królikiem. - Jeden z nich idzie w naszą stronę. - Mężczyzna przeszedł obok nich i zniknął w korytarzu na zapleczu restauracji. - Patrzył prosto na mnie. Myślisz, że mógł mnie rozpoznać?
- Tak naprawdę, Stone - odparła Betty - to on patrzył na mnie.
- Tak? Zastanawiam się, co może się mieścić w tym korytarzu.
- Męska toaleta. Nie widzisz oznaczenia?
- Och, rzeczywiście.
Kiedy mężczyzna wracał do swego stolika, Stone obserwował go kątem oka.
- Masz rację, on gapił się na ciebie.
- Jestem do tego przyzwyczajona - powiedziała Betty, owijając na widelcu resztki makaronu. - Po raz pierwszy od dziesięciu lat zjadłam w restauracji całe danie - dodała, przełknąwszy ostatnie kąski. - Jeżeli przywieziesz mnie tu jeszcze raz, będę mogła stanąć do konkursu na zastępczynię Roseanne.
Podszedł kelner i zabrał się do zbierania talerzy.
- Co by państwo powiedzieli o porcji serniczka? - zapytał.
- Proszę nie wspominać o takich rzeczach - zaprotestowała Betty, unosząc rękę w obronnym geście. - Mogłabym utyć od samego słuchania.
- Dla mnie podwójne espresso - powiedział Stone.
- A dla mnie cappuccino.
Kelner odwrócił się i odszedł.
- Chciałbym rozejrzeć się po tym korytarzyku - powiedział Stone, podnosząc się z krzesła.
Betty przytrzymała go za rękaw.
- Zbzikowałeś?
- Chcę tylko iść do toalety. Za minutę jestem z powrotem.
Wszedł do korytarzyka na zapleczu, rozglądając się na prawo i lewo. Minął kuchnię i podszedł do drzwi męskiej toalety, zajrzał do środka i stwierdziwszy, że nikogo w niej nie ma, zagłębił się w korytarzu, na końcu którego zobaczył drzwi z napisem: Wejście tylko dla personelu. Obejrzał się przez ramię i wszedł do środka.
Było to spore pomieszczenie magazynowe, z lodówkami pod jedną ścianą i metalowymi regałami pod drugą. Na środku stały puste pojemniki po warzywach. Stone dotarł do końca pomieszczenia, gdzie znalazł toaletę, a naprzeciwko niej mały kantorek.
- Hej! - zawołał za jego plecami jakiś gruby głos.
Odwrócił się. O parę kroków przed nim stał wysoki mężczyzna w białym kuchennym kitlu.
- Szukam męskiej toalety - powiedział i w tej samej chwili dostrzegł jakiś znajomy kształt, leżący na podłodze między nim i kucharzem.
- Przeszedł pan tuż obok niej - powiedział mężczyzna. - Proszę za mną, pokażę panu. - Obrócił się i ruszył do drzwi.
Stone schylił się prędko, podniósł mały przedmiot i schował do kieszeni.
- Tam, proszę pana - powiedział mężczyzna.
- Dzięki, i przepraszam za kłopot - odparł Stone, skręcając w stronę toalety.
- Nie ma sprawy.
Stone otworzył drzwi toalety i zobaczył innego z kompanów Ippolita. Stał przy jednym z dwóch pisuarów. Zajął miejsce przy drugim. Mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi. Stone opłukał ręce pod kranem i wrócił do stolika.
- I co?
- Zajrzałem do jakiejś spiżarni - powiedział.
- Wypij kawę i spadamy stąd - powiedziała przyciszonym głosem Betty.
Stone pociągnął łyk kawy, a potem sięgnął ręką do kieszeni marynarki.
- A jednak trafiłem na coś. - Wyjął znaleziony drobiazg, żeby jej pokazać.
- Pudełko zapałek? Gratulacje, to prawie jak główna wygrana w kalifornijskiej loterii.
- Popatrz tylko, skąd one przyjechały.
Betty nie spojrzała nawet.
- Powiedz, i tak nie zgadnę.
- To są zapałki od Elaine - powiedział Stone.
- Może byśmy wreszcie stąd wyszli?

Powrotną drogę do hotelu Bel-Air przebyli ze schowanym daszkiem, rozkoszując się owiewającym ich ciepłym powietrzem.
- Elaine jest w Nowym Jorku? - zapytała Betty.
- Tak. Arrington i ja spędzaliśmy u niej mnóstwo czasu. Arrington miała zwyczaj podkradać jej zapałki, i to garściami.
- To, że znalazłeś u "Grimaldiego" tę paczkę, jest chyba czymś więcej, niż zwykłym zbiegiem okoliczności?
- Tak, zwłaszcza że, jak wiemy, Arrington telefonowała z tej restauracji.
- Nie, tego nie możemy wiedzieć - zaprotestowała Betty.
- A czemu to?
- Rozmawiałeś z nią?
- No nie, nie rozmawiałem.
- A czy ona przedstawiła się telefonistce z hotelu?
- Nie.
- Więc wiemy tylko tyle, że dzwoniła jakaś kobieta, która zostawiła wiadomość i poprosiła, żeby postawić na końcu literę A.
- Powinnaś była zostać adwokatem.
- A ty powinieneś był lepiej nauczyć się tego fachu.
- Dobra, dobra.
- Znasz jakieś inne panienki, których imiona zaczynają się na A i które bywały u Elaine?
- Może i tak. Ale w tej chwili żadna z nich nie przychodzi mi na myśl. - Gdyby chciał, mógłby sobie przypomnieć dwie takie osoby.
- Jakiego rodzaju kuchnię prowadzi u siebie Elaine?
- Włoską.
- Przychodzą do niej jakieś kryminalne typki?
- Przez cały czas.
- Więc możemy przyjąć tylko, że któryś z nich zgubił te zapałki w spiżarni.
- Byłabyś świetnym adwokatem, ale kiepskim detektywem. Nie słyszałaś nigdy o czymś takim, jak przeczucie?
- No jakże, jestem przecież kobietą.
- Rzeczywiście, zapomniałem o tym.
Jej ręka zaczęła wędrować po jego udzie.
- Chyba będę musiała udowodnić ci ten fakt na nowo. - Jej palce zaczęły gmerać przy suwaku błyskawicznego zamka.
- Och, Betty, nie zaczekamy tych paru minut? - Jechali właśnie trasą szybkiego ruchu.
- Jestem kobietą, która nie lubi czekać - powiedziała Betty, dobierając się do niego.
- Chryste Panie - westchnął Stone, kiedy Betty zaczęła się układać na siedzeniu, z głową na jego kolanach.
Jedziemy ekspresową drogą, przeleciało mu przez głowę, i... wydał z siebie cichy jęk... i mam nadzieję, że nie zatrzymają nas gliny. W tych okolicznościach pozostało mu jedynie pilnować się ze wszystkich sił, żeby nie nacisnąć zbyt mocno na pedał gazu i nie przekroczyć dozwolonej prędkości.

13
Następnego ranka Stone przyjechał na czas do wytwórni, był jednak zmęczony. Zachłanność Betty i rozmyślania o wydarzeniach poprzedniego wieczoru nie pozwoliły mu wyspać się należycie. Siedział właśnie na fryzjerskim fotelu w charakteryzatorni, kiedy do środka wszedł asystent reżysera.
- Dzień dobry, Stone. Dobra wiadomość, ma pan do nakręcenia jeszcze tylko jedną scenę.
- Myślałem, że będę zajęty przez cztery dni - powiedział zaskoczony Stone.
- Porobili trochę cięć w scenariuszu, żeby oszczędzić na czasie, więc została panu tylko ta jedna scena. Końcowe wystąpienie przed ławą przysięgłych, a potem jeszcze pańska reakcja na ogłoszony wyrok.
- Jak pan sobie życzy - odparł Stone, biorąc do ręki scenariusz. Znał wprawdzie tekst tego wystąpienia, ale nie spodziewał się, że będzie musiał wygłaszać go dzisiaj. Kiedy jednak, kompletnie ubrany, znalazł się na planie, poczuł, że jest gotów.
Vance nie pokazał się aż dotąd, ale Stoneła to nie zdziwiło, gdyż w scenie tej miał wystąpić sam. Po jednej próbie ujęcie zostało nakręcone.
- Stop, skopiować - powiedział reżyser. - Stone, to było wspaniałe. A teraz twoja reakcja na wyrok.
Zaskoczony Stone zasiadł na prokuratorskiej ławie i starał się przyjąć poirytowany wyraz twarzy, kiedy sędzia pomocniczy odczytywał wyrok.
- To by było wszystko - powiedział reżyser. Podszedł do Stoneła, uścisnął mu rękę i podziękował za świetną współpracę. - Jak będziemy gotowi, przyślę ci to na kasecie wideo. Nie zapomnij dokładnie jej obejrzeć.
Stone podniósł się z miejsca. Nie było jeszcze dziesiątej. Na planie pojawił się Vance i uśmiechając się podszedł do niego z wyciągniętą ręką.
- Słyszałem, że byłeś znakomity - powiedział. Nie puszczając jego ręki, pociągnął go w kąt zdjęciowego planu. - Wspaniała nowina - dodał. - Arrington zadzwoniła do mnie wczoraj wieczorem.
- I co miała ci do powiedzenia? - zapytał Stone.
- Że wszystko jest w najlepszym porządku. Zaniepokoiła się moją reakcją na wiadomość, że będzie miała dziecko, i chciała po prostu spędzić parę dni sama.
- Dokąd pojechała?
- Do przyjaciółki, która mieszka niedaleko, w Dolinie Kalifornijskiej.
- Więc wróciła do domu?
- Wróci w ciągu najbliższych dwóch dni. Pomaga swej przyjaciółce rozwiązać jakiś osobisty problem.
- No cóż, Vance, kamień spadł mi z serca. Wczoraj wieczorem Arrington próbowała skontaktować się telefonicznie także ze mną, ale nie było mnie akurat w hotelu.
- Tak, wspomniała mi o tym. Martwiła się, że zrobiłeś taki kawał drogi bez potrzeby, i chciała przeprosić cię za kłopot. Przesyła ci pozdrowienia. - Klepnął Stoneła po ramieniu. - A więc, mój stary, dzięki za wszystko. Zadzwonimy do ciebie, jak będziemy oboje w Nowym Jorku. Aha, Betty zawiezie cię na lotnisko.
Jeszcze raz poklepał Stoneła po plecach i odszedł na swoje miejsce na planie. Stone nie ruszył się z miejsca. Stał z zaintrygowaną miną, kiedy podeszła do niego Betty.
- Twój samolot odlatuje za półtorej godziny - powiedziała, wręczając mu bilet. - Firmowy odrzutowiec Centuriona był niestety nieosiągalny. Będziesz musiał znieść niewygody pierwszej klasy w rejsowym locie.
- Myślę, że jakoś je zniosę - odparł Stone.
- A tu - dodała Betty, wręczając mu kopertę - jest czek dla ciebie. Nie wydawaj tych pieniędzy za jednym zamachem i w jednym miejscu. Aha, pan Regenstein powiedział też, żebyś zatrzymał przy sobie ubrania. To jego osobisty prezent dla ciebie.
- To bardzo uprzejme z jego strony.
- Chodź, pójdziemy do garderoby, żebyś zmył makijaż.
Kiedy opuszczali plan zdjęciowy, Stone zauważył stojącego w głębi mężczyznę w stroju identycznym, jaki miał na sobie. Nie wiedział, że ma już następcę. Poszedł za Betty do kempingowego auta, gdzie garderobiana pakowała garnitury i koszule, które zakładał do zdjęć, do ładnej, choć staromodnej skórzanej walizki. Oddał jej ubranie, które miał na sobie, a potem zaczął wcierać zmywający krem. W dziesięć minut potem byli już w drodze na lotnisko. Tym razem Betty usiadła za kierownicą mercedesa SL 600 Vanceła. Przy bramie Stone oddał strażnikowi swoją przepustkę i wkrótce potem pędzili ekspresową drogą.
- Muszę zabrać moje rzeczy z hotelu - powiedział.
- Są w bagażniku. Zapakowała je służba - odparła Betty. - Wiesz co myślę, że mógłbyś zrewanżować mi się za fawory, jakie wyświadczyłam ci wczoraj wieczorem. Jeszcze raz popieścić dziewczynę, którą opuszczasz.
Stone roześmiał się.
- Sprawiłoby mi to wielką przyjemność, ale nie na autostradzie. Nie masz pojęcia, jak blisko otarliśmy się wczoraj wieczorem o śmierć. Musisz odwiedzić mnie w Nowym Jorku.
- Być może to zrobię - powiedziała Betty.
Przez chwilę jechali w milczeniu niezbyt zatłoczoną ulicą.
- Betty - odezwał się Stone, kiedy dojeżdżali do lotniska - powiedz mi, co właściwie jest grane?
- Grane? - powtórzyła z niewinną miną Betty. - Zupełnie nie wiem, o co ci chodzi.
- Pytam, z jakiego powodu usuwają mnie z Los Angeles?
- Usuwają?
- Tak, usuwają. I dlaczego, po całej tej chryi z angażowaniem mnie do filmu Vanceła, na planie zjawił się dziś aktor w takim samym stroju jak mój?
Betty obrzuciła go krótkim spojrzeniem.
- Jesteś bardzo spostrzegawczy.
Stonełowi wydało się, że dojrzał na jej twarzy ślad rumieńca.
- A więc?
Betty zatrzymała się przed wejściem do hali odlotów.
- A więc nie wiem, co jest grane. Mówię uczciwie.
- Vance powiedział mi, że Arrington dzwoniła do niego wczoraj wieczorem i że u niej wszystko jest w porządku.
- Nie mam żadnych powodów, żeby temu nie wierzyć.
- Spróbujmy na moment cofnąć taśmę. O której wyszłaś ode mnie dziś rano? Spałem jak zabity.
- Około piątej.
- A o której zobaczyłaś się z Vancełem?
- Dopiero jak przyjechałam do biura.
- Czy rozmawiałaś z kimś wcześniej?
- Urządzasz mi przesłuchanie?
- Tak. Czy rozmawiałaś z kimś?
Betty spuściła wzrok w kierunku kolan.
- Miałam telefon - powiedziała.
- Od kogo?
- Dobrze, powiem ci. Od Vanceła.
- O czym rozmawialiście?
- To nie ma znaczenia.
- Pytał cię, dlaczego byliśmy wczoraj wieczorem u "Grimaldiego"?
- Tak - przyznała z ociąganiem Betty.
- I powiedziałaś mu?
- Tak. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Stone, mówiłam ci, że jestem absolutnie lojalna wobec Vanceła.
- Wierzę ci. Czy naprawdę myślisz, że robisz tylko to, co leży w jego interesie?
- A ty uważasz może, że jest inaczej?
- Uważam, że dzieje się tu coś bardzo niedobrego i że mógłbym pomóc, gdyby mi na to pozwolono.
- Nie wygląda na to, żeby Vance potrzebował jakiejkolwiek pomocy.
- Nie sądzisz, że może jej potrzebować?
Betty wzruszyła ramionami.
- Może i tak, ale...
- Wiem, że jesteś w trudnym położeniu, ale musisz zdecydować się na coś. Nie chciałbym, żeby Arrington albo Vance doznali jakiejś szkody z powodu twojego błędu w ocenie sytuacji.
Betty pochyliła się ku niemu, ujęła go za krawat i pociągnęła ku sobie.
- Dla tego człowieka popełniłabym morderstwo.
- Nie sądzę, żeby było to konieczne - powiedział Stone, uwalniając krawat z jej dłoni - ale powiedz mi, czy zdecydowałabyś się działać wbrew jego życzeniom, gdybyś była pewna, że to będzie z korzyścią dla niego?
Betty zamyśliła się na chwilę.
- Prawdopodobnie tak - powiedziała.
- W taki razie zmykajmy stąd czym prędzej.
- Kazano mi zadzwonić i powiedzieć, że widziałam, jak wsiadałeś do samolotu.
- Więc zadzwoń.
Betty sięgnęła do torebki i wyjęła z niej wizytówkę i klucz.
- Masz tu adres mojego domu i klucz. Kod alarmowy jest taki: cztery, jeden, jeden, cztery. Powtórz.
- Cztery, jeden, jeden, cztery - powiedział Stone.
- Idź teraz do terminalu lotniczego, wynajmij samochód i pojedź do mojego domu. Wrócę około siódmej i wtedy będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Stone uśmiechnął się i pocałował ją.
- Zrobiłaś to, co należało - powiedział.
- Mam nadzieję, że tak jest w istocie - odparła Betty - bo jeśli nie, to czekają mnie poważne kłopoty.

14
Mając w kieszeni czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, Stone czuł się mocno podbudowany tym faktem, toteż poprosił agenta firmy wynajmującej auta o mercedesa. Po półgodzinnym oczekiwaniu wsadzono go do innego samochodu i zawieziono do agencji w dzielnicy Beverly Hills, gdzie przedstawiono mu do wyboru z tuzin luksusowych pojazdów, wśród których był nawet rolls-royce. Wybrał mercedesa SL 500, który miał mniejszy silnik niż auta, do których był przyzwyczajony, ale dałby sobie radę, gdyby trzeba go było trochę przycisnąć.
Korzystając z dołączonego do samochodu planu miasta, dotarł do domu Betty, który stał przy spokojnej uliczce na południe od bulwaru Wilshire w Beverly Hills. Wszedł do środka, wystukawszy kod alarmowy, i postawił bagaż koło schodów. Odniósł wrażenie, że dom pochodzi prawdopodobnie z lat trzydziestych. Został jednak odnowiony z imponującym rozmachem i ładnie umeblowany. Najwyraźniej praca dla filmowych gwiazdorów dawała niezłe dochody.
Zajrzał do lodówki i znalazł w niej, oprócz mnóstwa innych wiktuałów, rzeczy nadające się na kanapkę. Posiliwszy się, ruszył schodami na górę, rozebrał się i rzucił się na królewskich rozmiarów łoże. Obudził się dopiero po szóstej.
Zszedł na dół, zajrzał znowu do lodówki, przejrzał zawartość szafek, a potem zabrał się do przygotowywania kolacji. Kwadrans po siódmej usłyszał, że ktoś otwiera frontowe drzwi. Po chwili do kuchni weszła Betty.
- Jezu, jak tu ładnie pachnie - powiedziała. - Co robisz?
- Tylko spaghetti. Miałabyś ochotę na szklankę wina?
- Tak, dziękuję.
Stone napełnił jej kielich chardonnayem.
- I jak przeleciała ci reszta dnia?
- Czułam się tak jakoś dziwnie. Nie jestem przyzwyczajona do utrzymywania żadnych spraw w tajemnicy przed Vancełem.
- Bardzo sobie cenię to, że chcesz mi pomóc.
- Jeżeli służy to także Vancełowi.
Stone postawił kolację na kuchennym stole i oboje zasiedli do jedzenia.
- To jest wyśmienite! - wykrzyknęła Betty. - Po co właściwie chciałam mieć kucharza od "Grimaldiego", skoro mogłam mieć ciebie.
- I to w każdej chwili - powiedział Stone, podnosząc kielich.
- Piję za to odkrycie.
- Może byś mi opowiedziała wszystko, czego dowiedziałaś się do dziś o sprawie? Zacznij od zniknięcia Arrington.
- Nie wiedziałam, że ona zniknęła - odparła Betty. - Vance przyszedł do biura i powiedział, że Arrington musi wyjechać do Wirginii w jakichś sprawach rodzinnych. Kupiłam powrotny bilet do Dulles i posłałam jej do domu. Przypuszczałam, że wsiadła do samolotu i poleciała.
- Czy w zachowaniu Vanceła zauważyłaś coś, co różniło się od jego zwykłego sposobu bycia?
- Rano tego dnia wydawało mi się, jakby był czymś zaniepokojony. Musiałam powtarzać mu te same rzeczy dwa albo trzy razy, zanim je zapamiętał. Tylko tyle.
- A czy takie zachowanie przydarzyło mu się kiedykolwiek przedtem?
- Tak, zachowywał się podobnie, kiedy czymś się martwił. Vance opowiada mi mnóstwo rzeczy, ale nie mówi przecież wszystkiego, a ja zwykle o nic go nie pytam.
- Czy w tym okresie odbierał może jakieś dziwne telefony?
- Co masz na myśli mówiąc: dziwne?
- Telefony, które może go przestraszyły albo rozzłościły?
- Vance jest aktorem i jak większość aktorów gra przez cały czas. Trudno jest poznać po nim cokolwiek.
- Nawet tobie?
- Czasami udaje mi się go rozszyfrować, ale niezbyt często.
- Czy dzwoniły do niego wiele razy te same osoby?
Betty zamyśliła się.
- Przypominam sobie, że następnego dnia po wyjeździe Arrington dzwonił do niego przez całe popołudnie Lou Regenstein, ale akurat w tym nie ma nic niezwykłego. Łączy ich wiele spraw i są bardzo zaprzyjaźnieni.
- A czy były jakieś telefony od Davida Sturmacka?
- Nie, jeśli dobrze pamiętam, ale gdyby nawet, to i w tym nie byłoby nic nienormalnego.
- A od Onofria Ippolita?
- Tego nazwiska nigdy nawet nie słyszałam, zobaczyłam je dopiero na liście gości zaproszonych na przyjęcie. I choć widziałam go wtedy, nie kojarzyłam sobie jego twarzy z tym nazwiskiem aż do chwili, gdy zobaczyliśmy go u "Grimaldiego".
- Tak więc Vance i Ippolito nie są przyjaciółmi i nie łączą ich żadne interesy?
- Przynajmniej ja nic o tym nie wiem, a niewiele jest w życiu Vanceła rzeczy, o których bym nie wiedziała.
- Pozwól, że zapytam cię o coś jeszcze. Z mojej perspektywy Vance zdaje się prowadzić niezmiernie szczęśliwe życie. Jest przystojny, bogaty, u szczytu kariery, ma za żonę cudowną kobietę i cieszy się szacunkiem wszystkich tych, których zna osobiście i milionów ludzi sobie nieznanych.
- Zupełnie dobrze to ująłeś, jak sądzę.
- Czy są tu jakieś słabe punkty? Jeśli tak, to jakie?
- W życiu prywatnym czy zawodowym?
- W obu.
- No cóż, jeśli idzie o jego sprawy osobiste, to nie jest tak dobrym kochankiem jak ty.
Stone roześmiał się.
- Pochlebiasz mi. Miałaś zatem romans z Vancełem?
- Nie posuwałabym się tak daleko, żeby określać to w ten sposób. Prawdopodobnie Vance był w łóżku prawie z każdą swoją znajomą przynajmniej raz.
- A ty, ile razy z nim spałaś?
- Teraz zaczynasz się dobierać do mojego prywatnego życia.
- Masz rację. Przepraszam.
- Równiutko dwanaście razy. Liczyłam.
- I dlaczego z tym skończyłaś?
- On skończył. Tak musiało być.
- Dlaczego.
- Bo jest filmowym gwiazdorem.
- A to oznacza coś więcej, niż być po prostu mężczyzną?
- W tym mieście tak. Zdaje się, że niewiele wiesz o gwiazdach ekranu?
- Rzeczywiście. Vance jest jedynym tak sławnym aktorem, z jakim w ogóle kiedykolwiek rozmawiałem.
- Więc jeśli chcesz, opowiem ci to i owo o filmowych sławach.
- Wal.
- W tym mieście można być mocnym człowiekiem na kilka sposobów: najważniejsza jest potęga, dzięki której można nakręcić taki czy inny film. Po niej idą takie rzeczy, jak osobiste wpływy, bogactwo, uroda, seksualna atrakcyjność, wreszcie możliwość powiedzenia komukolwiek z miasta, żeby się odpieprzył i poszedł do diabła, a ten ktoś musi się odpieprzyć i iść tam, dokąd go posłano. Vance jest jedną z bardzo niewielu miejscowych osób, które mają tego wszystkiego pod dostatkiem, po prostu na kopy. Bo nawet tacy ludzie jak Lou Regenstein czy David Sturmack, nie dysponują każdym z tych sposobów oddziaływania. Filmowi gwiazdorzy skupiają uwagę wyłącznie na sobie samych. Zwykli śmiertelnicy nie są w stanie tego pojąć, nawet w przybliżeniu. Przyjaciele, małżonki, dzieci, wszystkie te osoby muszą ustąpić karierze, którą gwiazdor postanowił zrobić. Przyjmuje on taką postawę bez śladu poczucia winy czy wątpliwości, ponieważ ma świadomość, że od kariery zależy wszystko, to, jakich będzie miał przyjaciół i jakie zabezpieczenie zapewni swej żonie i dzieciom. Dlatego każda decyzja, jaką podejmuje, opiera się na takim fundamencie: czy to posunięcie zadziała na moją korzyść? Mam na myśli nie tylko decyzje o doniosłym znaczeniu, ale wszystkie bez wyjątku. Na przykład: Gdzie pojadę dziś wieczorem na kolację? przekłada się na: Gdzie powinienem się pokazać, żeby mi to przyniosło możliwie największe korzyści?
- Mówisz serio? - zapytał Stone.
- Najzupełniej. A jeśli w ten sposób podejmowane są przez nich drobne decyzje, na przykład, czy pozdrowić kogoś z większą czy mniejszą serdecznością, gdzie zaparkować samochód, albo kiedy udać się do męskiej toalety, możesz sobie wyobrazić, ile wysiłku kosztuje ich zdecydowanie o czymś ważnym, na przykład w jakim filmie wziąć rolę. Biorąc do ręki nowy scenariusz, filmowy gwiazdor natychmiast zadaje sobie pytanie: W jaki sposób ta rola posunie do przodu moją karierę?
- Przypuszczam, że to akurat nie jest nierozsądne.
- Oczywiście, że nie. Rozsądne jest każde posunięcie, które pomaga w karierze. Dlatego też, kiedy gwiazdor otrzymuje scenariusz, zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Sceny napisane dla innych aktorów przerabiane są dla niego, pojedyncze słowa, które on lubi, zabiera się innym i wkłada w jego usta, zwalnia się i przyjmuje nowych kierowników produkcji i reżyserów, niektórym aktorom występującym w epizodach przyznaje się prawo do zdjęć na pierwszym planie, innym nie, a wszystkie jego kostiumy i filmowe ubrania lądują w jego prywatnej szafie. A skoro o tym mowa, sam przecież doświadczyłeś czegoś takiego.
Stone roześmiał się.
- Czy to, co ci opowiadam, dociera do ciebie?
- Myślę, że tak. Jeżeli gwiazdorowi zaginie żona, w pierwszym odruchu martwi się, żeby nie dowiedziały się o tym kolorowe gazety.
- Bystry jesteś, braciszku.
- A wszystkie działania, jakie podejmuje w związku z jej zaginięciem, mają na celu ochronę jego własnych interesów.
- No, to teraz zasługujesz już na tytuł doktora hollywoodzkiej filozofii, chłopie.

15
Stone obudził się z uczuciem, że brak mu lewej ręki. Na łóżku tańczyły plamy słonecznego światła, pierś okrywały mu długie, rude włosy, a lewej ręki nie było. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że leży na niej Betty. Łagodnym ruchem uwolnił ramię od jej ciężaru i zgiął kilka razy palce, żeby przywrócić krążenie krwi.
- Która godzina? - zapytała, nie poruszając się.
Stone uniósł głowę i spojrzał na budzik na stoliku obok łóżka.
- Dziesięć po szóstej.
- Och, nie mam nawet tyle czasu, żeby ci się trochę ponaprzykrzać - jęknęła Betty.
- Naprawdę dasz mi spokój?
Betty wygramoliła się z łóżka i odgarnęła włosy z twarzy.
- Za dwadzieścia minut powinnam być w drodze do wytwórni!
Zniknęła w łazience i w chwilę potem Stone usłyszał szum prysznica. Wyciągnął się na plecach i zaczął wodzić wzrokiem po cieniach na suficie. Sytuacja, w jakiej się znalazł, nie była najgorsza. Dziewczyna była bardzo sympatyczna, a jemu podobało się jej rozsądne podejście do seksu. Podniósł się z łóżka, wciągnął spodenki, zszedł do kuchni i zabrał się do parzenia kawy. Kiedy ubrana już Betty zbiegła po schodach, podał jej parującą filiżankę.
- Chcesz, żebym ci zrobił coś na śniadanie?
- Ooo, to marzenie każdej dziewczyny - westchnęła Betty - ale ja muszę pędzić do pracy! - Przelała kawę do małego termosu. - Posłuchaj, nie dzwoń do mnie na żaden inny numer prócz tego. - Wypisała szereg cyfr na odwrocie swej wizytówki. - Ten tutaj dzwoni tylko na moim biurku. Gdyby odebrał ktoś inny, odłóż słuchawkę. Co zamierzasz dziś robić?
- Muszę się dopiero zastanowić nad tym. - Wziął od niej długopis i jeszcze jedną wizytówkę. - To jest numer mojego telefonu komórkowego. Rozmowa będzie szła przez centralę w Nowym Jorku, ale mimo to uzyskasz połączenie. Być może poproszę o numer w Los Angeles, żeby uprościć sprawę.
- Nie parkuj samochodu na podjeździe przed moim domem. Nie chcę, żeby ktoś go zauważył. Znajdź jakiejś miejsce na ulicy, nie powinno sprawić ci to kłopotu.
- W porządku.
- Czego spodziewasz się dzisiaj po mnie?
- Po prostu przyjmij, przynajmniej na razie, że za nieobecnością Arrigton kryje się coś bardzo niedobrego, i miej oczy i uszy otwarte na wszystko, co by mogło to potwierdzić, albo dać nam jakąś informację, którą moglibyśmy wykorzystać.
- Na wizytówce jest też numer mojego telefonu komórkowego. Gdybyś nie zastał mnie w biurze, wykręć go, a ja zaraz potem oddzwonię do ciebie.
- Dobrze.
Pocałowała go namiętnie i pobiegła do drzwi. Zatrzymała się jeszcze na schodkach, żeby mu rzucić dwie gazety, i znikła.
Stone przypiekł w testerze bułkę, popił ją sokiem i kawą, a potem przejrzał oba wydania "Timesa", nowojorskie i miejscowe. Następnie wrócił na górę, wziął prysznic, ogolił się, ubrał i zszedł do gabinetu Betty. Usiadł przy biurku i pogrążył się w myślach. W końcu zadzwonił do Dina.
- Porucznik Bacchetti, słucham.
- Cześć, tu Stone.
- Witaj, stary byku. Wróciłeś?
- Nie, mam zamiar zostać tu jeszcze przez jakiś czas.
- Co ze sprawą?
- To bardzo długa historia. Nie dałbyś wiary pewnym szczegółom.
- Wal, zobaczymy.
Stone opowiedział mu pokrótce o tym, co robił od przyjazdu do Los Angeles.
- Bardzo dziwne - powiedział Dino. - Mógłbyś powtórzyć mi to włoskie nazwisko?
- Chodzi ci o Ippolita?
- Tak, wydaje mi się, że gdzieś je słyszałem. Dawno temu był facet, który tak się nazywał i, zdaje mi się, kręcił się koło Luciana.
- To nie mógł być ten sam gość. Może jakiś krewny?
- Spróbuję dowiedzieć się czegoś.
- Dobra, ale zanim to zrobisz, znajdź mi kogoś, kto mógłby mi pomóc tu, na miejscu. Pamiętasz, jak parę lat temu wieźliśmy z Los Angeles tego grubasa?
- Nigdy nie zapomnę powrotnego lotu.
- Jak się nazywał miejscowy policjant, który nam go przekazał? Zdaje się, że zajmował się zorganizowaną przestępczością.
- Tak, masz rację. Jego nazwisko... zaczekaj, niech pomyślę... coś z białego pieczywa... mam, czy nie Grant?
- To jest to, Richard Grant.
- Tak, zdaje się, że to on.
- Spróbuję do niego zadzwonić.
- W jakim hotelu się zatrzymałeś? Zadzwonię do ciebie, jak znajdę coś na temat tego Ippolita.
- Mieszkam w najładniejszym hoteliku, jaki widziałeś w życiu, do tego z doskonałą damską obsługą.
- Już znalazłeś taki przybytek? Jesteś obrzydliwym rozpustnikiem.
Stone podał mu numer telefonu Betty.
- Gdyby nikt nie podniósł słuchawki, nie zostawiaj żadnej wiadomości. Wykręć numer mojego telefonu komórkowego.
- Zadziała na takim dystansie?
- Zobaczymy.
- No, to do usłyszenia.
Stone wyłączył się i wybrał numer komendy policji w Los Angeles.
- Halo? Próbuję skontaktować się z oficerem śledczym, panem Richardem Grantem. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, w którym komisariacie go znajdę?
- Jest tu, w naszej komendzie. Połączę pana.
W słuchawce odezwał się przeciągły sygnał.
- Detektyw Grant, słucham.
- Rick? Mówi Stone Barrington, były funkcjonariusz nowojorskiej policji. Kilka lat temu razem z moim współpracownikiem, Dino Bacchettim, przejmowałem z twoich rąk pewnego rzezimieszka.
- Tak, Stone, przypominam sobie. Powiedziałeś były?
- Zwolniłem się parę lat temu.
- I co tam słychać koło tych waszych drapaczy chmur?
- W tej chwili jestem w Los Angeles i zastanawiam się właśnie, czy nie miałbyś ochoty pokręcić się przy księżycu po mieście?
- Obawiam się, że w tych czasach nie praktykuje się już takich rzeczy, ale możesz mnie zaprosić na lunch.
- Powiedz gdzie i o której.
- Pamiętasz Bistro Garden, tę starą knajpkę przy Canyon Drive?
- Nie. Zupełnie nie znam tych okolic.
Grant podyktował mu adres lokalu.
- Teraz toto nosi nazwę Spago Beverly Hills. Spotkajmy się tam o wpół do pierwszej. Zamówię stolik.
- Doskonale, ja stawiam.
- No, to do zobaczenia.
Stone wyłączył się i wybrał numer biura Betty.
- Halo?
- Mówi twój nowy lokator. Możesz porozmawiać?
- Tak, ale prędko.
- Jakim samochodem jeździ Arrington?
- Takim samym, jak mercedes Vanceła, ten, którym sam jeździłeś. Tyle, że białym.
- Jaki rocznik?
- Nowiutki, spod igły.
- Nie znasz przypadkiem numeru rejestracyjnego?
- Ma prywatne tablice. Przeliteruję ci je: A-R-I-N-G-T-N.
- Dzięki, to mi wystarczy.
- No, to na razie.
- O której wrócisz?
- Około siódmej. Zadzwonię, gdyby coś zatrzymało mnie dłużej - powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Stone wykręcił numer Billa Eggersa.
- Nadal w Los Angeles?
- Tak. Wspomniałeś, że znasz jakiegoś staruszka z mafijnymi powiązaniami, który lubi opowiadać o dawnych czasach.
- Rzeczywiście, znam.
- Zadzwoń do niego i zapytaj, czy znał może człowieka o nazwisku Ippolito, który pracował dla Charliego Luciana.
- Ciągle szperasz wokół tego Ippolita?
- Tak.
- W porządku, zrobię to.
- Zapytaj też, czy facet nie wprowadził syna do rodzinnego biznesu.
- Dobra. Gdzie można cię będzie złapać?
- Spróbuj wykręcić moją komórkę. Będę jeździł po okolicy.
- Ale dopiero po lunchu, według mojego czasu.
- Zgoda.
Stone wyłączył się, a potem zadzwonił jeszcze do swojej sekretarki. Jechał na umówiony lunch, mając w garści zaledwie maleńki okruszek informacji, który miał mu posłużyć za punkt wyjścia do dalszych poszukiwań, i nie mógł liczyć na żadną pomoc ze strony męża zaginionej. Dobierze się do niego później, chyba żeby się okazało, że na darmo nagadał się tyle przez telefon.

16
Stone zostawił samochód pod opieką parkingowego i wszedł do Spago Beverly Hills. Usiadł przy wskazanym mu przez kelnera stoliku w ogrodzie i zamówił wodę mineralną. Restauracja była już pełna gości, wśród których dostrzegł parę twarzy znanych z filmów i z telewizji. Zobaczył, że idzie w jego stronę Rick Grant. Policjant posiwiał i przytył trochę, poza tym jednak wyglądał tak samo, jakim Stone go zapamiętał.
- Jak się miewasz, Stone? - powitał go Grant, wyciągając rękę.
- Nie najgorzej, Rick. A ty?
- Jakoś się żyje.
- Przeniosłeś się do komendy miasta?
- Tak, dostałem lżejsze zajęcie jako zastępca szefa wydziału dochodzeniowego.
- Papierkowa robota?
- Bardziej polega to na konsultowaniu różnych przypadków. W tej chwili siedzę nad długim sprawozdaniem na temat zorganizowanej przestępczości w Los Angeles, ponieważ jest to moja dawna specjalność.
- To bardzo interesujące - powiedział Stone. - Może coś zamówimy?
Czas oczekiwania na potrawy wypełniła im przyjemna pogawędka.
- Co miałeś na myśli, mówiąc o tym kręceniu się przy księżycu? - zapytał w końcu Grant.
- Szukam miejscowych znajomości i może nawet jakiegoś oparcia w sprawie, nad którą właśnie pracuję. Żałuję, że nie mogę liczyć na ciebie.
- Tego nie powiedziałem. Miałem tylko na uwadze fakt, że mój wydział krzywi się na takie rzeczy. Nie wydawało mi się dobrym pomysłem rozmawianie o tym przez telefon. Co wchodzi w grę?
- Pięć stówek dziennie. Nie wiem tylko, ile będzie tych dni, ale płacę żywą gotówką i nie mam zamiaru wysyłać pod koniec roku druczka 1099 do urzędu skarbowego.
- Zachęcająca oferta, ale ja miałem na myśli to, czego, konkretnie biorąc, potrzebujesz?
- Informacji, także wywiadowczych. Absolutnej dyskrecji. Być może także błyśnięcia od czasu do czasu odznaką.
- Opowiedz mi, co to za sprawa.
- Zaginęła moja znajoma. Jej mąż zadzwonił do mnie parę dni temu i poprosił, żebym tu przyjechał i ją odnalazł.
- Małżeńskie problemy?
- Tak myślałem w pierwszej chwili. Teraz nie jestem tego pewien.
- Dlaczego zmieniłeś pogląd?
- Jak tylko się tu zjawiłem, wszyscy, ale to dosłownie wszyscy, znajomi jej męża zadali sobie mnóstwo trudu, żeby oderwać mnie od sprawy. A potem jej mąż powiedział mi, że miał od niej wiadomość i że żonie nie grozi nic złego, no i zostałem pospiesznie wyekspediowany z miasta.
- Przecież nadal tu jesteś.
- Nie spodobało mi się, że chcieli się mnie pozbyć. Miałem też dwie telefoniczne wiadomości od tej pani, a dzięki hotelowemu identyfikatorowi dowiedziałem się, że dzwoniła z restauracji o nazwie "Grimaldi".
Grant nastroszył brwi.
- Znam ten lokal, a przynajmniej znałem kiedyś.
- Tak właśnie myślałem. - Stone opowiedział Grantowi o wizycie w restauracji i o znalezieniu pudełka zapałek w przykuchennym magazynku.
- Wygląda na to, że ta pani celowo zostawia drobne ślady.
- Ja też tak uważam. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej, nie zdradzając kim jest to małżeństwo, więc muszę wiedzieć, czy wchodzisz do gry.
- Powiedz mi o kogo chodzi, a wtedy zdecyduję, czy wejść, czy też nie.
- Jej mąż to Vance Calder.
Grant położył widelec na talerzu i odchylił się na oparcie krzesła.
- A niech to wszyscy diabli - powiedział.
- To powinno ci wystarczyć. Jego żona i ja... przyjaźniliśmy się wcześniej, w Nowym Jorku. Pojechała, żeby przygotować artykuł o Calderze dla pewnego magazynu i skończyło się tym, że została jego żoną.
- Więc dlaczego Calder nie zadzwonił do nas?
- Straszliwie boi się rozgłosu, zwłaszcza za sprawą ilustrowanych brukowców. Myślę, że udało mu się doskonale ułożyć stosunki z prasą i nie chciałby, żeby się to zmieniło.
- Ale to przecież jego żona.
- No tak, nie da się ukryć.
Grant pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Nie miałem dotąd zbyt wielu kontaktów ze środowiskiem show-biznesu - powiedział - ale ci ludzie nie przestają mnie zdumiewać. Wydaje się im, że przebywają na jakiejś własnej, prywatnej planecie, na której liczą się tylko ich szaleństwa i nic więcej.
- Z tego, co słyszałem, tak właśnie było w latach dwudziestych i trzydziestych, kiedy działały olbrzymie wytwórnie filmowe.
- Chyba tak, i prawdopodobnie coś z tamtych zwyczajów przetrwało do dzisiaj, ale nie mogę się w tym połapać.
- Rozumiem cię, ale ja nie przyjechałem tu po to, żeby ściągać tych ludzi i ich przyjaciół z powrotem na ziemię. Chciałbym odnaleźć tę panią i pogadać z nią.
- Pogadać z nią? A nie połączyć ją z mężem?
Stone wzruszył ramionami.
- Tak, jeżeli nie będzie innego wyjścia.
- Ciągle masz na nią chrapkę?
Stone wbił wzrok w stojący przed nim talerz. Bał się tego pytania i za wszelką cenę starał się umknąć przed nim.
- Chcę wiedzieć, czy nie miałaby ochoty wrócić do mnie, po... po tym wszystkim, co się wydarzyło.
- Ale nie wiesz przecież, co właściwie się wydarzyło.
- Masz rację, i dlatego chcę się tego dowiedzieć.
- No cóż, sądząc po pozorach... to znaczy, gdyby Calder przyszedł do komisariatu i sprawa dostała się w moje ręce, wziąłbym ją za czysto rodzinną awanturkę.
- Może tak być, ale ja w to wątpię.
- Nie można wykluczyć, że masz rację. Zastanawia mnie ta historia z restauracją Grimaldiego. Wątpię nawet, czy ten lokal figuruje w książce telefonicznej. To nie jest miejsce, do którego mogłaby się zabłąkać żona filmowego gwiazdora.
- Mnie też to uderzyło. Tak samo wygląda z pół tuzina nowojorskich spelunek, jakie widziałem na własne oczy.
- Czy jest w tej sprawie jeszcze coś, co pachnie jakimś związkiem z przestępczą bandą?
- Jest gość, który nazywa się David Sturmack.
Grant zamrugał oczami.
- To ulubiony partner do golfa naszego burmistrza. Pewnego razu kazano mi dostarczyć kopertę szefowi Bel-Air Country Club, i on zapoznał mnie ze Sturmackiem.
- Co jeszcze wiesz na jego temat? - zapytał Stone.
- Że jest wielkim specjalistą od zdobywania przychylności władz. Chodziły plotki o jego powiązaniach ze światem przestępczym, myślę, że przez związki zawodowe. Miał zdaje się jakieś wpływy u Teamstersów.
- Znasz szczegóły?
- Nie. Kiedy siedziałem w tych sprawach, Sturmack zajmował się jakimiś bardzo kosztownymi wyrobami drewnianymi. Jego nazwisko pojawiało się w ledwo uchwytnych, podejrzanych kontekstach, ale nigdy nie doszły mnie słuchy o jego mocnych powiązaniach z ludźmi z przestępczego podziemia. Powiedziałbym, że cieszy się obecnie najwyższym poważaniem, bo gdyby było inaczej, burmistrz nie pokazywałby się w jego towarzystwie.
- Powiem ci, czego się dowiedziałem: staruszek Sturmacka współpracował za dawnych, dobrych czasów z Meyerem Lanskym. Młody David dorastał w towarzystwie tamtych chłopaków i najwyraźniej znał ich wszystkich.
Grant uśmiechnął się.
- Nie nabierasz mnie? Wyssał to z mlekiem mamusi, co? Teraz, kiedy o tym wspomniałeś, przypomniałem sobie, że chodziły głosy o powiązaniach Sturmacka z funduszem emerytalnym Teamstersów, z którego finansowano połowę budowlanych inwestycji w Vegas, kiedy tamci chłopcy dzierżyli władzę.
- Brzmi to całkiem logicznie.
- Ale nie mogę pojąć, dlaczego Sturmack miałby stać za zniknięciem czyjejś żony. Jeżeli nawet te pogłoski są prawdziwe, to nie byłoby w jego stylu, absolutnie.
- Najwyższy czas, Rick, żebyś mi powiedział, czy wchodzisz do gry.
Grant uśmiechnął się.
- Jasne, że tak. A co więcej, ja sam jestem tym zaintrygowany. Czego po mnie oczekujesz?
- Mógłbyś wciągnąć samochód zaginionej na listę aut poszukiwanych przez patrole, bez ewidencjonowania go jako skradzionego?
- Prawdopodobnie tak.
- Jest to nowy, biały Mercedes SL 600, z prywatnymi tablicami stanu Kalifornia, A-R-I-N-G-T-N. Powtórzył jeszcze raz litera po literze, a Grant zapisał to w notesie. - Pani ta nazywa się Arrington Carter Calder. Przypuszczam, że samochód może być zarejestrowany albo na nią, albo na jej męża.
- Może nawet nie. Mnóstwo osób z tego towarzystwa jeździ autami zarejestrowanymi jako własność wytwórni, w których pracują. Dlaczego nie chcesz, żeby znalazło się w wykazie skradzionych samochodów?
Bo nie chcę, żeby je rekwirowano. Zależy mi tylko na tym, żeby się dowiedzieć, gdzie ono się znajduje, jeżeli w ogóle jeździ po ulicach. Chciałbym też mieć opis osoby, która go używa.
- Dobrze, poproszę tylko, żeby patrole sygnalizowały, gdzie ono jest, i o opis kierowcy. No i żeby meldunki kierowano wprost do mnie.
Zamówili po kawie, po czym Stone poprosił o rachunek.
- Jest jeszcze jedno nazwisko. Ciekawe, czy z czymś ci się skojarzy.
- Jakie?
- Onofrio Ippolito.
Grant roześmiał się głośno.
- Jezus Maria, Stone, ty naprawdę obracasz się w miejscowych wyższych sferach, wiesz o tym?
- Tak?
- Ippolito jest prezesem banku Safe Harbor.
- Duże obroty?
- Dziesiątki oddziałów po wszystkich miastach, reklamy w telewizji, mnóstwo przedsięwzięć charytatywnych, zakłady przemysłowe.
- Żadnych powiązań z przestępczym podziemiem?
Grant pokręcił przecząco głową.
- Ippolito jest osobistym bankierem burmistrza.
- Tak? No cóż, widziałem go u "Grimaldiego" z facetami, którzy nie wyglądali na szefów oddziałów jego banku.
Rick Grant znieruchomiał ze stężałą bez wyrazu twarzą.
- Rick?
Grant poruszył się.
- Słucham?
- Nadal chcesz w to wejść?
Grant wzruszył ramionami.
- A co mam zrobić, do wszystkich diabłów?

17
Podczas oczekiwania, aż służący podstawi ich samochody, Stone wcisnął w dłoń Ricka Granta pięć studolarowych banknotów.
- To jest wszystko, co mam w tej chwili przy sobie.
Grant schował pieniądze do kieszeni, nawet na nie nie spojrzawszy.
- Za godzinę samochód Arrington znajdzie się w wykazie, który otrzymują lotne patrole. W jaki sposób mogę się z tobą skontaktować?
Stone wpisał na odwrocie swej wizytówki numer telefonu komórkowego i wręczył mu ją.
- Czy mogę bez obaw dzwonić do ciebie do biura?
- O ile zachowasz ostrożność. Gdybym powiedział, że nie mogę rozmawiać, zadzwoń znowu za godzinę albo zostaw wiadomość, a ja oddzwonię do ciebie. Przedstawiaj się jako Jack Smith.
Zjawił się samochód Granta, który usiadł za kierownicą i odjechał. Po zapłaceniu Grantowi Stone został prawie bez grosza.
- Gdzie tu jest najbliższy bank? - zapytał parkingowego.
- Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy - odparł zapytany.
Stone spojrzał w tamtą stronę i zobaczył wymalowaną na szybie latarnię morską i napis Safe Harbor Bank. Wyjął z kieszeni czek wytwórni Centurion i rzucił nań okiem. Był wypisany na Safe Harbor.
- Mogę zostawić tu mój samochód jeszcze przez kilka minut? - zapytał.
- Jasne.
Klucząc wśród sunących ulicą samochodów, Stone przedostał się na drugą stronę i wszedł do banku. Wysoko na ścianie wymalowana była jeszcze jedna latarnia na tle morskiego pejzażu. Z tyłu, za kasami wydzwaniał godziny wielki okrętowy zegar. Stone podszedł do okienka i położył czek na ladzie.
- Chciałbym zrealizować ten czek. Poproszę gotówkę.
Kasjerka obejrzała czek i zwróciła mu go.
- Na zrealizowanie czeku opiewającego na taką kwotę, będzie pan musiał uzyskać zgodę pana Marshalla - powiedziała, wskazując biuro znajdujące się za rzędem okienek kasowych. - Proszę się zwrócić do jego sekretarki, o, tam - dodała, wskazując siedzącą w głębi kobietę.
- Dziękuję pani. - Stone podszedł do biurka sekretarki. - Chciałbym poprosić pana Marshalla o zgodę na zrealizowanie czeku.
- Pana nazwisko?
- Barrington.
- Jedną chwileczkę. - Sekretarka podniosła słuchawkę, wybrała numer i powiedziała kilka słów. - Proszę wejść, tędy - zwróciła się do Stoneła, wskazując drzwi, które były uchylone.
Stone zapukał lekko i wszedł do środka.
- Czy mam przyjemność z panem Marshallem?
- Pan Barrington? - spytał Marshall wstając, i wyciągnął rękę. - Proszę łaskawie spocząć. Czym mogę panu służyć?
Stone wręczył mu swój czek i usiadł.
- Chciałbym prosić o wypłacenie mi tych pieniędzy - powiedział.
Marshall obejrzał czek.
- Czy ma pan jakiś dokument osobisty? - zapytał.
Stone podał mu swoje prawo jazdy.
Marshall spojrzał na fotografię Stoneła, porównał ją z twarzą siedzącego przed nim człowieka, wypisał numer prawa na odwrocie czeku i oddał je właścicielowi.
- Czy mogę zapytać pana, w jaki sposób wszedł pan w posiadanie czeku wystawionego na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów przez Centurion Studios?
- W ten sposób wypłacono mi honorarium. Brałem w tym tygodniu udział w zdjęciach do filmu, kręconego przez wytwórnię Centurion.
- Ach, jest pan aktorem.
Stone postanowił nie wyprowadzać go z błędu.
- Widzi pan, mieszkam na stałe w Nowym Jorku. Przyjechałem tu tylko w sprawach zawodowych.
- Czy możemy otworzyć panu konto bankowe? To jest za duża kwota, żeby nosić ją przy sobie.
- Nie, dziękuję. Niedługo wracam do Nowego Jorku, ale ma pan słuszność, to rzeczywiście jest spora suma. Czy mógłby pan wystawić mi imienny czek na piętnaście tysięcy, a pozostałość wypłacić setkami?
- Jak pan sobie życzy. - Nacisnął przycisk wzywający sekretarkę, a potem podpisał formularz i wręczył go jej. - Proszę wypisać imienny czek na tę kwotę, płatny na nazwisko pana Stoneła Barringtona, a potem przynieść mi go razem z dziesięcioma tysiącami dolarów w banknotach studolarowych. - Jeszcze raz obejrzał czek z obu stron. - Zechce pan złożyć na nim swój podpis - zwrócił się do Stoneła.
Stone podpisał czek i rozparł się znowu w fotelu w oczekiwaniu na pieniądze.
- Macie państwo piękny bank - powiedział.
- Dziękuję panu. Wszystkie nasze biura są ozdobione jakimś motywem marynistycznym. Pan Ippolito jest wielkim miłośnikiem jachtingu.
- Pan Ippolito?
- To nasz prezes - odparł Marshall.
- Na czym żegluje?
- Jest właścicielem małej armady - odparł kierownik banku. - Składają się na nią dwa duże jachty, żaglowy i motorowy, wędkarska motorówka i kilka mniejszych łódek.
- Zapewne interesy idą doskonale - powiedział Stone.
- O, tak. Jesteśmy najszybciej rozwijającym się bankiem w południowej Kalifornii. Mamy czternaście oddziałów w rejonie Los Angeles i San Diego, a w przyszłym roku o tej porze będziemy ich mieli prawie dwadzieścia. Wchodzimy na teren San Francisco.
- Czy mógłby mi pan sprezentować ostatnie roczne sprawozdanie z działalności banku? - zapytał Stone. - Przypuszczam, że będę chciał zainwestować część sumy, na którą opiewa ten czek.
- Oczywiście - odparł Marshall. Sięgnął do szafki stojącej koło jego biurka i wyjął grubą, ładnie wydrukowaną broszurę.
- Dziękuję panu - powiedział Stone. - Będę miał co czytać do poduszki.
- Przekona się pan, że warto u nas inwestować. W ciągu ostatnich dwóch lat nasz kapitał uległ podwojeniu.
- To bardzo interesujące - stwierdził Stone.
Wróciła sekretarka z wypisanym czekiem i gotówką. Marshall złożył na czeku zamaszysty podpis z zawijasem i podał go Stonełowi, wraz z grubym plikiem setek, owiniętych papierową opaską.
- Proszę je przeliczyć. - powiedział.
Stone podniósł się z krzesła i włożył czek wraz z pieniędzmi do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Mam do pana pełne zaufanie, panie Marshall - powiedział. - Dziękuję panu bardzo za pomoc.
Uścisnęli sobie ręce i Stone wyszedł na dwór. Przechodząc przez ulicę do czekającego po drugiej stronie samochodu pomyślał, że wie piekielnie mało o bankowości, ale i tak Safe Harbor wydał mu się bankiem rozwijającym się w zawrotnym tempie. Zadał sobie pytanie, co też może podsycać ten wzrost.
Usiadłszy za kierownicą, otworzył broszurę i przekartkował ją, zatrzymując się dłużej przy nazwiskach szefów. Ippolito wymieniony był rzeczywiście jako prezes, a Louis Regenstein i David Sturmack figurowali jako członkowie zarządu. Odezwał się jego komórkowy telefon.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni maleńki aparat Motorola StarTac i nacisnął przycisk.
- Stone Barrington.
- Mówi Rick Grant. Mam meldunek o aucie Arrington.
- Całkiem prędko. Gdzie je widziano?
- Wyjeżdżało z parkingu restauracji Spago Beverly Hills przed niespełna pięcioma minutami.
- Chryste Panie! - jęknął Stone. - Zaraz do ciebie oddzwonię. - Wyłączył telefon, wyskoczył z samochodu i podbiegł do parkingowego. - Czy wyjeżdżał stąd przed chwilą biały mercedes SL 600?
- Tak, proszę pana - odparł tamten - może minutę temu.
- Mógłbyś mi opisać, kto go prowadził?
- Jasne, że tak: wysoka, ciemnowłosa, tuż przed albo tuż po trzydziestce. Było na co popatrzeć.
- Zauważyłeś, dokąd pojechała?
- Skręciła na skrzyżowaniu w lewo, w kierunku Rodeo Drive.
- Dzięki - powiedział Stone i wskoczył do samochodu. Ruszył na pełnym gazie, a potem przy akompaniamencie klaksonów skręcił w lewo, przecinając dwa pasy ruchu. O jedną przecznicę przed nim zapaliło się właśnie zielone światło i biały mercedes skręcił w prawo, w Rodeo Drive.
W tej samej chwili koło jego lewego ucha zawyła policyjna syrena. Przed maskę auta wyskoczył, błyskając światłami, policjant na motocyklu i zatrzymał się. Zeskoczył z siodełka i nie spiesząc się podszedł do Stoneła, który sięgał już do kieszeni po dokumenty.
- Dzień dobry - powiedział gliniarz, wyciągając książeczkę z mandatami. - Strasznie się nam spieszy, co? Proszę prawo jazdy i dowodzik rejestracyjny.
Stone otworzył mały portfelik i błysnął swą nowojorską policyjną legitymacją.
Policjant wziął ją do ręki i przejrzał dokładnie.
- Na emeryturze, czyżby? Wygląda pan trochę młodo jak na emeryta.
- To za sprawą pocisku w kolanie.
- Szczęściarz z pana, że uszedł pan z życiem i tak dalej. Za takie coś dostaje się ładną emeryturkę, co? Obejrzymy pańskie prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
- Niech pan posłucha. Muszę dogonić pewną panią w białym mercedesie SL 600, która właśnie skręciła w Rodeo Drive.
- Powoli, powoli, panie... - zajrzał do legitymacji - ... Barrington. Oglądał pan może kasetę Rodneya Kinga?
Stone westchnął.
- Dwieście, a może i trzysta razy - powiedział.
- Hmm, słyszałem, że ten King też niechętnie okazywał swoje prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Stone wyjął prawo jazdy i sięgnął do skrytki w podłokietniku po umowę z agencją, od której wypożyczył samochód.
- Dobrze, dobrze - powiedział, wręczając policjantowi oba dokumenty.
Policjant rzucił okiem na prawo jazdy.
- Bardzo pan fotogeniczny, panie Barrington - powiedział.
- Mógłby pan wypisać wreszcie ten mandat i pozwolić mi jechać dalej?
- O, auto z agencji - zauważył gliniarz, wczytując się w umowę. - No cóż, wobec tego, że jest pan kolegą po fachu, czy coś w tym stylu, ograniczę się do udzielenia panu upomnienia. A brzmi ono tak: Los Angeles to nie New York City, i my tutaj krzywimy się na takich, którzy skręcają w lewo na pełnym gazie.
- Dzięki. W Nowym Jorku poruszamy się ze średnią prędkością siedmiu kilometrów na godzinę i w ogóle nie daje się skręcić w lewo.
Policjant uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Tu u nas będzie pan musiał jeździć trochę prędzej. Lubimy, kiedy samochody poruszają się płynnie, ale nie z taką prędkością, jak pan to zrobił przed chwilą, okay?
- Tak jest, dziękuję - odparł Stone.
- Życzę miłego dnia - powiedział policjant, wsiadł na motocykl i ruszył w kierunku skrzyżowania, na którym zapaliło się właśnie czerwone światło.
Stone nie mógł skręcić w prawo, mając go tuż pod nosem, czekał więc bębniąc palcami po kierownicy. Kiedy skręcił wreszcie w Rodeo Drive, mercedesa SL 600 nie było nigdzie widać, nie pomogło też rozglądanie się za nim przez kwadrans po sąsiednich ulicach.
Stone skierował się w ponurym nastroju w stronę domu Betty.

18
Obudziło go delikatne dotknięcie palca, wędrującego po jego policzku. Próbował usiąść, ale czyjaś ręka na jego piersi przygniotła go z powrotem. Uchylił powieki i spojrzał na pochylającą się nad nim twarz.
- Nie wstawaj. Lubię oglądać cię w horyzontalnej pozycji - powiedziała Betty.
- Hej, to ty? Chyba się zdrzemnąłem.
- Nie mogłeś się doczekać, kiedy wrócę do domu?
- Która godzina?
- Parę minut po ósmej. Domyślam się, że nie ugotujesz mi dziś kolacji.
- Nie lepiej wyskoczyć gdzieś do miasta? Możesz zamówić stolik, gdzie chcesz.
- Dobra myśl. Zmienię tylko te robocze ciuchy na coś innego.
Stone poszedł do łazienki, przemył twarz zimną wodą i uczesał się, a potem włożył jeden z nowych garniturów od Ralpha Laurena i zszedł na dół.
W chwilę potem ukazała się Betty w obcisłej i bardzo krótkiej, białej sukience. Wsunęła rękę w jego dłoń.
- Mamy stolik w "Maple Drive" - powiedziała. - Tak się nazywa i restauracja, i ulica, przy której się znajduje. Weźmiemy twój samochód. Mam nadzieję, że lubisz jazz.
- Jasne.
Dostali stolik tuż obok pianisty, który okazał się bardzo dobrym muzykiem.
- Właścicielami lokalu są Dudley Moore i Tony Bill - powiedziała Betty, pociągając drinka. - Czasami Dudley sam siada i przygrywa swoim gościom.
- Szkoda, że nie trafiłem na niego, bo lubię jego improwizacje. Jak minął dzień?
- Dłużyło mi się. Ciągle siedzą na planie dwunastym i kręcą na nowo twoje sceny, więc możemy być pewni, że Vance się tu nie pojawi. To jego ulubiony lokal.
- Musiałem wypaść bardzo źle, prawda?
- Wcale nie. Oglądałam wszystko, co nakręciłeś i byłeś naprawdę bardzo dobry. Wspominałam ci o reakcji moich koleżanek.
- Więc po co zadali sobie tyle trudu z angażowaniem mnie, skoro wzięli kogoś innego, żeby nakręcił to jeszcze raz?
- Chodzą słuchy, że aktor, którego chcieli mieć do tej roli, był nieosiągalny, ale naraz okazało się, że jest do dyspozycji.
- I kupiłaś tę bajeczkę?
- Coś takiego zdarza się nie po raz pierwszy.
- A ja zupełnie w to nie wierzę.
- No, dobrze - powiedziała Betty, wysączywszy resztę martini - jaka jest twoja teoria?
- Myślę, że próbowali zająć mnie czymś, żebym nie mógł rozglądać się za Arrington.
- Mieliby angażować całą firmę i organizować zdjęcia na planie po to tylko, żebyś nie mógł swobodnie poruszać się po ulicach? Filmowa wytwórnia nie działa w ten sposób, Stone. Tu nie wyrzuca się w błoto takich pieniędzy.
- Chcesz mnie nabrać? Czytałem w gazetach, że marnują dużo większą forsę przy kręceniu mnóstwa filmów, i to z mniej ważnych powodów.
- W porządku, jestem gotowa przyznać ci słuszność. Ale nigdy nie widziałam, żeby robił to Lou Regenstein. Myślę, że on naprawdę chciał mieć tamtego aktora. Mogę zamówić jeszcze jeden koktajl?
Stone dał znak kelnerowi, żeby przyniósł następną kolejkę martini. Kiedy drinki zjawiły się na stole, zamówili główne dania.
- Czy Vance wspomniał coś dzisiaj na temat Arrington?
- Powiedział, że jest nadal u rodziny w Wirginii.
- Zabawne, bo zapewnił mnie, że pojechała do koleżanki, gdzieś tu, w Dolinie.
- To wszystko jest takie niesamowite - zauważyła Betty.
- Natrafiłaś dziś na coś, co mogłoby mi pomóc?
- Rano rozmawiał i z Regensteinem, i ze Sturmackiem.
- Podsłuchałaś może, o czym?
- Nie.
- Obiło ci się o uszy coś na temat Ippolita?
- Nic.
- Nie wspominaj tego nazwiska w rozmowach z Vancełem.
- Dobrze. A ty, co dziś odkryłeś?
- Zabrakło mi około minuty, żeby zobaczyć Arrington.
- Jakim cudem?
- Postawiłem lunch znajomemu glinie, a on przekazał dane o jej aucie patrolom, żeby poinformować mnie, gdzie się znajduje.
- Jezus Maria, mam nadzieję, że Vance nie dowie się o twoich kontaktach z glinami.
- To było bardzo nieformalne, po prostu koleżeńska przysługa. Okazało się, że Arrington była w tej samej restauracji, co i my - w Spago Beverly Hills.
- I nie zauważyłeś jej tam?
- Nie. Poszedłem do banku po drugiej stronie ulicy, żeby zrealizować czek, a kiedy wróciłem, dostałem telefon od tego zaprzyjaźnionego gliniarza, że właśnie odjechała spod restauracji. Próbowałem ją dogonić, ale zatrzymał mnie policjant na motocyklu za nieprzepisowy skręt w lewo.
- Więc nie pojechała ani do krewnych w Wirginii, ani do koleżanki w Dolinie?
- Na to wychodzi. Nie daje się też wytropić w kuchennym magazynie u "Grimaldiego" ani przy stoliku w Spago.
Betty pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Za wiele tego jak na moją biedną głowę, po prawie dwóch szklankach martini.
Kelner przyniósł zamówione dania. Zaczęli jeść bez pośpiechu, delektując się bardzo smacznymi potrawami.
- Gdzie się urodziłaś? - zapytał Stone.
- W małym miasteczku Delano, w Georgii - odparła Betty.
- I co przyciągnęło cię aż tutaj?
- Marzenia o sławie i bogactwie. Chciałam zostać aktorką, i nawet przez jakiś czas nią byłam.
- Dlaczego zrezygnowałaś?
- Nie byłam w tym dobra i zdawałam sobie z tego sprawę. Kręciło się tu bez zajęcia strasznie dużo dziewcząt, które były lepsze ode mnie. Gdybym się tego trzymała, skończyłabym na puszczaniu się z producentami w zamian za pracę, a ja chciałam, żeby intymne przyjemności pozostały moją prywatną sprawą.
Stone uśmiechnął się.
- A jak poznałaś Vanceła?
- Miałam małą rólkę w jednym z jego filmów. Nie było tego wiele, ale wystarczyło, żebym przez miesiąc plątała się po planie zdjęciowym. Zbliżyłam się z nim troszeczkę i zaczęłam mu pomagać, odbierać telefony i wyświadczać tego rodzaju przysługi. Nie lubił swojej sekretarki, więc zaproponował mi, żebym ją zastąpiła.
- Czy łatwo ci przyszło pożegnać się z aktorstwem?
- Vance posadził mnie na krześle i wygłosił mi ojcowskie kazanie. Powiedział, że nie mam przed sobą żadnych widoków na prawdziwą karierę. Przemyślałam to i zdałam sobie sprawę, że ma rację i wcale nie traktuje mnie surowo. Przyjęłam propozycję i nigdy tego nie żałowałam.
- Nie wyszłaś za mąż?
- Nie. Nawet o tym nie myślę, naprawdę. Chodzi o to, że gdybym wyszła za mąż, nie mogłabym zachować posady u Vanceła, ponieważ codzienne kontakty z nim doprowadzałyby każdego męża do dzikich szałów zazdrości. Po miesiącu padłabym trupem.
Stone roześmiał się.
- Zdaje się, że ja sam jestem trochę zazdrosny.
- Och, nie wierzę w to - zaprotestowała Betty. - Ty jesteś taki sam jak ja. Cenisz sobie niezależność i uprawiasz seks tam, gdzie możesz go znaleźć. Byłbyś marnym mężem.
- W żadnym razie! - stwierdził Stone. - Byłbym wzorowym pantoflarzem.
- Ejże, Stone. Nadal kochasz Arrington, ale sypiasz ze mną. - Uśmiechnęła się. - Na co zresztą wcale nie narzekam.
- Dlaczego myślisz, że jestem ciągle zakochany w Arrington?
- Kobieca intuicja.
- Musisz wiedzieć, że moje rozstanie z Arrington było takie jakieś nijakie. Czułbym się o wiele lepiej, gdyby odeszła ode mnie po ostrej kłótni. Ale są też inne powody, dla których... - Stone zawiesił głos i nie dokończył zdania.
- Nie chciałabym wścibiać nosa w twoje sprawy, ale co to za powody?
- No to nie wścibiaj.
- Och, dobrze, dobrze. Cokolwiek by to było, i tak się dowiem.
- Pewnie tak.
- No cóż - powiedziała, odkładając widelec - kolacja była wyśmienita. Zawieziesz mnie teraz do domu i popieścisz troszeczkę?
- Z przyjemnością. - Stone poprosił ruchem ręki o rachunek.
Kiedy odjeżdżali spod restauracji położonej w willowej części miasta, Stone zauważył, że rusza za nimi jakiś samochód, który zaparkowany był w cieniu, w połowie drogi do najbliższej przecznicy.
- Wydaje mi się, że nie powinniśmy jechać prosto do ciebie - powiedział.
- Czemu?
- Nie wpadaj w panikę, ale podejrzewam, że ktoś nas śledzi. Nie oglądaj się.
- Kto mógłby nas śledzić?
- Nie mam pojęcia, ale myślę, że lepiej będzie nie wlec ich za sobą pod twój dom. - Minęli skrzyżowanie z bulwarem Santa Monica i zagłębili się w Beverly Drive. - Czy w tym mieście jest coś takiego jak postój taksówek? - zapytał Stone.
- O parę przecznic dalej, koło Beverly Hills Hotel.
- Doskonale. Może byś włożyła na głowę chustkę, którą masz na szyi, żeby osłonić te rude włosy?
Betty zrobiła to, o co prosił.
Przecięli Bulwar Zachodzącego Słońca i skręcili na podjazd do hotelu.
- No dobrze, a teraz zrobimy tak: rozdzielimy się, a ponieważ oni mają tylko jeden samochód, nie będą mogli śledzić nas obojga. Wysiądziesz przed wejściem, wejdziesz do środka, skorzystasz z damskiej toalety, a potem weźmiesz taksówkę i pojedziesz prosto do domu. Przypuszczam, że oni przylepią się do mnie. Postaram się ich zgubić i przyjadę do ciebie.
- Jak sobie życzysz - powiedziała Betty, kiedy zatrzymali się pod wejściowym portykiem. - No, to trzymaj się. - Wyskoczyła z auta i weszła do hallu.
Stone ruszył podjazdem w kierunku ulicy. Kiedy znalazł się na bulwarze, śledzący go samochód ukazał się znowu za nim. Przyjrzał mu się w ulicznych światłach; był to czterodrzwiowy lincoln typu town car. Postanowił zrobić wszystko, żeby go zgubić.

19
Zrobiło się późno i na Bulwarze Zachodzącego Słońca ruch był nieduży. Stone popędził szparko krętą ulicą, pnąc się raz po raz na wzgórza, to znów zjeżdżając w dół. Dotarłszy do drogi szybkiego ruchu, skręcił na południe, w kierunku Pacyfiku, lincoln jechał wciąż za nim, zachowując dyskretny dystans. Stone skręcił na drogę do Santa Monica, a potem w Santa Monica Boulevard, kierując się wprost ku wybrzeżu. Skręcił jeszcze raz, tym razem w lewo, i rzuciwszy okiem na agencyjny plan miasta stwierdził, że jedzie w stronę Venice. Lincoln przybliżył się na pięć lub sześć długości samochodu, co mocno go zaniepokoiło. Najwyraźniej jego prześladowcy nie przejmowali się tym, czy wie, czy też nie wie, że jest śledzony.
Znajdował się na szerokiej, niemal zupełnie pustej ulicy i zaczynał mieć dość tej zabawy, postanowił więc wykorzystać którąś ze sztuczek, jakich uczono go przed laty na policyjnych kursach. Spojrzał w lusterka, czy nie ma w pobliżu jakichś pojazdów, a potem zaciągnął postojowy hamulec, blokując tylne koła, i skręcił kierownicą w lewo. Obróciwszy się o sto osiemdziesiąt stopni, zwolnił hamulec i nacisnął na pedał gazu. Auto zachowało się bez zarzutu i, dzięki przeszło trzystu koniom ukrytym pod maską, strzeliło jak pocisk w przeciwnym kierunku.
Lincoln przeleciał obok niego i dwaj mężczyźni na przednim siedzeniu unieśli jak na komendę swe lewe ręce, aby osłonić twarze przed jego wzrokiem. W chwilę potem Stone rzucił okiem we wsteczne lusterko; lincoln wciąż jechał w pewnej odległości za nim. Jego kierowca nie próbował jednak wyprzedzić go ani zmniejszyć dzielącego ich dystansu.
Korzystając z pomocy planu, Stone znalazł jakoś drogę powrotną w kierunku Beverly Hills, Starał się trzymać szerokich, dobrze oświetlonych ulic. Nie zamierzał wciągać swych prześladowców w jakieś ciemne alejki. Znalazł się na Wilshire Boulevard, o parę zaledwie przecznic od domu Betty, i zobaczył coś, co wydało mu się zachęcające. O jedną przecznicę od hotelu Beverly Wilshire policjant zatrzymał właśnie jakieś auto, wysiadł ze swego samochodu z migającym kogutem zaparkowanego za zatrzymanym i mówił coś do kierowcy, pochylony w jego stronę. Stone zatrzymał się obok policjanta.
- Przepraszam pana, czy mógłby mi pan wskazać drogę do hotelu Beverly Wilshire?
Lincoln przemknął obok, nie zwalniając ani trochę.
- To tam, kawałeczek dalej, sir - odparł uprzejmie policjant.
Stonełowi przemknęło przez głowę, że nowojorski gliniarz potraktowałby tak głupie pytanie zupełnie inaczej.
- Bardzo panu dziękuję - powiedział i ruszył dalej. Dojechawszy do najbliższej przecznicy skręcił w prawo, domyślając się, że lincoln zrobi na pewno kółko, żeby przychwycić go znowu, i nagle zobaczył przed sobą garaże hotelu Wilshire. Wjechał do środka, wziął bilet z parkingowego automatu przy wjeździe, zrobił dwa szybkie skręty w prawo i zaparkował. Wjechał windą do hallu, podszedł do wyjścia i wyjrzał na dwór. Przed hotelem stała samotna taksówka. Stone spojrzał w górę i w dół bulwaru Wilshire, a potem podbiegł do taksówki i wskoczył do środka, budząc z drzemki kierowcę.
- Słucham? - zapytał taksówkarz, prostując się.
- Przepraszam, że pana obudziłem. - Podał mu adres Betty i zagłębił się w oparciu siedzenia.
- To tylko parę przecznic stąd - stwierdził znużonym głosem kierowca.
- Powiedzmy, że mi się spieszy - odparł Stone.
Taksówka ruszyła spod krawężnika i w tej samej chwili Stone zobaczył pędzącego w przeciwnym kierunku lincolna. Tym razem lepiej przyjrzał się kierowcy. Przypomniał sobie, że widział już tego mężczyznę, jak stał przy sąsiednim pisuarze.
Taksówka dojechała na miejsce po dwóch minutach.
- Niech pan podjedzie powoli do najbliższego rogu - poprosił Stone.
- Dom, którego numer mi pan podał, stoi w samym środku ulicy - zauważył kierowca.
- Ale proszę tam podjechać, dobrze?
- Tak, tak, jak pan sobie życzy. - Kierowca mruknął jeszcze coś pod nosem.
- Może być, niech się pan zatrzyma. - Stone rozejrzał się po ulicy, wręczył taksówkarzowi dwudzietodolarówkę, wysiadł i rozglądnął się jeszcze raz. Na ulicy nie było żywej duszy. Podszedł szybkim krokiem do domu Betty, prawie pewien, że lincoln przychwyci go u samego celu, otworzył drzwi i ruszył schodami na górę.
- To ty, Stone? - zawołała z sypialni Betty.
- Tak, to ja. - Idąc korytarzem ściągnął marynarkę i wszedł do sypialni. Zupełnie naga Betty siedziała na łóżku.
- Gdzieś się włóczył tak długo?
- Zgubienie tego samochodu zajęło mi więcej czasu, niż myślałem. - Pozbył się reszty ubrania i wśliznął do łóżka.
- Na pewno nie masz gdzieś w okolicy innej dziewczyny?
- Z całą pewnością nie - odparł muskając ją wargami.
- Nie mogłam się na ciebie doczekać - powiedziała, przeciągając palcami po wewnętrznej stronie jego uda.
- Jak to, do czego właściwie byłem ci potrzebny?
Zaraz potem dowiedział się, do czego.

Kiedy obudził się następnego ranka, Betty była już ubrana do pracy.
- Nareszcie otworzyłeś oczy - powiedziała, siadając na krawędzi łóżka. - Co myśmy właściwie wyczyniali wczoraj wieczorem?
- Zdążyłaś już zapomnieć?
- Nie chodzi mi o to. Mam na myśli samochód, który nas szpiegował.
- Nie wiem, czego oni od nas chcieli, ale rozpoznałem kierowcę. Był razem z Ippolitem w restauracji "Grimaldi". Widziałem go tam z bliska, w toalecie.
- Czy narobiliśmy sobie może jakichś kłopotów? - zapytała Betty.
- A jakie kłopoty mogłyby nam grozić?
- Jak myślisz, czy ten samochód śledził nas już między moim domem i restauracją?
- Nie, kiedy wyjeżdżaliśmy, było jeszcze widno. Z pewnością bym go zauważył. Przykleili się do nas tam, pod restauracją.
- Skąd wiedzieli, że tam jesteśmy?
- Czy podczas kolacji nie zauważyłaś kogoś znajomego?
Betty pokręciła przecząco głową.
- Nie.
- Ktoś musiał nas tam zobaczyć.
- Ktoś, kto zna tego Ippolita?
- Tak.
- To bardzo niepokojąca sprawa, Stone.
- Wiem o tym. Widzisz, musimy założyć, że jeśli dowiedział się o mnie Ippolito, to prawdopodobnie Regenstein i Sturmack też już wiedzą.
- A to oznacza, że wie także i Vance.
- Być może. Myślę, że powinnaś być na to przygotowana.
- Co mam mu powiedzieć?
- Powiedz, że zostawiłaś mnie na lotnisku i byłaś pewna, że odleciałem. A wczoraj wieczorem zadzwoniłem niespodziewanie do twoich drzwi i zabrałem cię na kolację. Że było to nasze jedyne wspólne wyjście od czasu, gdy powinienem był opuścić miasto. U Grimaldiego byliśmy wcześniej. No i w ogóle nie rozmawialiśmy o Arrington.
- A co zrobiliśmy potem, po kolacji?
- Potem wysadziłem cię pod hotelem Beverly Hills i kazałem ci pojechać do domu taksówką, a ty od tego czasu mnie nie widziałaś. Możesz dać nawet do zrozumienia, że poczułaś się obrażona takim traktowaniem.
- Dobrze.
- Właściwie, to powinnaś powiedzieć to Vancełowi przy pierwszej okazji. Nie czekaj, aż dowie się od kogoś innego. W końcu nie ma żadnego powodu, dla którego nie mogłabyś pojechać ze mną do restauracji.
- Ja też tak myślę. Ale dlaczego nie poleciałeś do Nowego Jorku, kiedy zostawiłam cię na lotnisku, myśląc, że tak zrobisz? Lepiej by było, gdybym wiedziała, co powiedzieć.
- Powiedz, że miałem tu jeszcze do załatwienia jakieś sprawy osobiste i zapewniłem cię, że wyjadę z Los Angeles dzisiaj.
- A gdyby Vance zadzwonił do ciebie do Nowego Jorku i nie zastał cię tam?
- Nie będzie w tym twojej winy. Myślę, że jeszcze dziś powinienem się przenieść do jakiegoś hotelu. Teraz, kiedy widziano nas razem, nie byłoby dobrze dla ciebie, gdybym został w twoim domu. Możesz mi polecić jakieś spokojne miejsce?
- Jest taki hotel z apartamentami w zachodniej części Hollywood, nazywa się Le Parc. Wytwórnia umieszcza tam scenarzystów, którzy do nas przyjeżdżają. Ale nigdy nie widziano tam ani Vanceła, ani żadnego z jego przyjaciół. - Przepisała adres z książki telefonicznej i wręczyła mu kartkę.
- Gdybyś chciała skontaktować się tam ze mną, pytaj o Jacka Smitha.
- Dlaczego?
- Zasugerował mi to Rick Grant, ten znajomy glina.
- Dobrze. Mogę wpaść do ciebie wieczorem?
- Zróbmy przerwę na jedną noc. Sprawdź, czy ktoś nie będzie cię śledził w drodze do pracy i z powrotem. Jeżeli okaże się, że niebo jest czyste, spotkamy się jutro i wyskoczymy gdzieś na weekend.
- Dobrze, kochanie. Zatrzymaj klucz od mojego domu na wypadek, gdybyś potrzebował kryjówki.
- Tak zrobię.
Betty pocałowała go namiętnie i wyszła.
Stone wstał z łóżka, wybrał ubranie, które zamierzał włożyć i spakował resztę, potem ogolił się i wziął prysznic. Gdy zakręcił wodę i wyszedł z łazienki, usłyszał, że drzwi na dole otwierają się i ktoś wchodzi do domu. Więcej niż jedna osoba, pomyślał, w dodatku mężczyźni. Wyraźnie słyszał ich głosy. Przeleciało mu przez głowę, że pozwolić się wyśledzić na dobrze oświetlonych ulicach miasta, to zupełnie co innego, niż dać się przyłapać samotnie w tym domu. Zaczął gorączkowo łapać części swej garderoby.

20
Prędko wciągnął ubranie, uporządkował łóżko tak, żeby wyglądało jakby spała w nim jedna osoba, i chwycił swoje walizki. Wyjrzał przez okno, ale znajdowało się na pierwszym piętrze, a pionowa ściana była zupełnie gładka. Głosy z dołu rozbrzmiewały teraz wyraźniej. Wydawało mu się, że dochodzą z gabinetu Betty. Z walizkami w ręku wyjrzał na korytarz na piętrze. O kilkanaście kroków dalej zobaczył podwójne, składane drzwi. Podszedł do nich, stąpając ostrożnie po dywanie, postawił swój bagaż na podłodze i bardzo powoli je uchylił. Zobaczył pralkę i suszarkę, zajmujące niemal całe pomieszczenie. Starając się nie czynić hałasu, ostrożnie położył walizki na pralce, usadowił się na suszarce i powoli zamknął drzwi. Usłyszał, że ktoś wchodzi po schodach na górę. Rozejrzał się po schowku, do którego mrocznego wnętrza docierała tylko odrobina światła przez szczeliny w drzwiach, i dostrzegł żelazko do prasowania. Uniósł je na wysokość ramion i zaczął czekać, aż go odkryją. Przyrzekł sobie w duchu, że "wyprasuje" głowę któremuś z intruzów.
- Nie wydaje mi się, żeby ten zasraniec tu był - powiedział jeden z nich, idąc korytarzem między schodami i sypialnią.
- Ale kto?
- Barrington.
- Rzeczywiście, nie przyjechał tu, jak żeśmy go zgubili. W okolicy nie było śladu po jego samochodzie.
- No i dobra, rozejrzymy się tylko, czy nie ma tu czegoś, co by nam powiedziało, gdzie ten skurwiel się schował. Oney miał rzadką minę, jak rozmawiałem z nim dziś rano.
- Och, niech ci będzie.
Nieznajomi weszli do sypialni i ich głosy nie były już tak wyraźne. Po kilku minutach wyszli na korytarz i Stone znowu mógł słyszeć, co mówią.
- Co jest tam dalej?
- Zaraz zobaczę.
Głos dochodził z głębi korytarza. Po drzwiach do schowka przesunął się cień. Stone mocniej uchwycił żelazko.
- Jeszcze dwie sypialnie. Łóżka nietknięte, wyglądają tak, jakby nikt z nich nie korzystał. - Cień przesunął się znowu, ale w odwrotnym kierunku. - Co teraz?
- Moglibyśmy pojeździć trochę po okolicy, żeby zobaczyć, czy gdzieś nie ma jego samochodu.
- Eee, daj spokój, do tej pory nie został po nim nawet ślad.
- Sam wytłumaczysz to Oneyowi?
- Dobra, dobra.
Intruzi zaczęli schodzić po schodach. Stone odstawił żelazko na półkę i ostrożnie uchylił drzwi. Zeskoczył z suszarki i na czubkach palców podbiegł do szczytu schodów, chcąc dobrze się przyjrzeć obu mężczyznom, co mogło mu się przydać w przyszłości. Zdążył tylko zobaczyć ich plecy znikające w wejściowych drzwiach. Zbiegł po schodach na dół i trzymając się przy ścianie, wyjrzał na dwór przez szczeliny w weneckich żaluzjach. Tym razem mógł się im przyjrzeć, jak wsiadali do srebrzystego lincolna. Obaj byli muskularni, opaleni i, jak na Kalifornię, ubrani byle jak. Zaczekał, aż odjadą, a potem pobiegł z powrotem na górę. Po drodze rzucił okiem na zegarek. Postanowił odczekać pół godziny.
Po dziesięciu minutach, zniecierpliwiony czekaniem, postawił walizki w przedpokoju na dole, wytknął głowę z drzwi i rozejrzał się w obie strony.
Lincolna nie było widać. Przyszło mu do głowy, żeby opuścić dom tylnym wyjściem i wydostać się stąd przez podwórka, ale mogło go to narazić nawet na zatrzymanie. Wyszedł więc po prostu i pomaszerował pewnym siebie krokiem, ale bez pośpiechu, w kierunku bulwaru Wilshire. Dotarłszy do hotelu Beverly Wilshire, wszedł do środka głównym wejściem, zjechał windą do garażu, zapłacił za parkowanie i wyjechał na ulicę, rozglądając się wciąż za lincolnem. Podjechał powoli i czujnie pod dom Betty, poszedł po swe bagaże, i ruszył dalej.
Niedługo potem zjawił się w agencji Beverly Hills, wypożyczającej samochody.
- Dzień dobry - powiedział do młodego człowieka za ladą. - Zwracam mercedesa SL 500. Jeśli można, to chciałbym wypożyczyć inne auto.
- Nie odpowiada panu mercedes?
- Wolałbym coś mniej rzucającego się w oczy.
- W naszej agencji nie ma samochodów mniej rzucających się w oczy od SL 500.
- Wierzę panu, ale może macie coś niebrzydkiego typu sedan.
- Niech pan sam zobaczy - odparł młodzieniec i poprowadził go do stojących w rzędzie, lśniących aut.
- Może być ten - powiedział Stone, wskazując czterodrzwiowego mercedesa klasy E, połyskującego ładnym i neutralnym zielonym metalikiem.
- E 430? Wspaniała maszyna, z motorem V-8.
- Odpowiada mi w zupełności.
Złożywszy podpis na umowie, Stone przeniósł swój bagaż do nowego samochodu. Zauważył, że obok tablicy rejestracyjnej wymalowana jest nazwa agencji. Wyjął z portfela studolarowy banknot i jeszcze raz podszedł do biurka.
- Nie jest wykluczone, że ktoś może tu przyjść i pytać o mnie - powiedział, popychając banknot na drugą stronę lady. - Gdyby wydarzyło się coś takiego, byłbym wdzięczny za poinformowanie tego kogoś, że zwróciłem dziś rano samochód, a wy odwieźliście mnie na lotnisko.
- Może pan być spokojny - odparł młody człowiek chowając banknot do kieszeni. - Na samolot jakiej linii?
- A która obsługuje loty do Nowego Jorku?
- United. Mniej więcej o tej porze odlatuje ich samolot.
- Proszę powiedzieć, że poleciałem właśnie tym, zgoda?
- Ma pan to jak w banku. Kiedy spodziewa się pan zwrócić E 430?
- Za parę dni.
- A gdzie się pan zatrzymał?
- Mam zaproszenia od paru znajomych. Jeszcze nie zdecydowałem, u których zostanę.
- W porządku, panie Barrington. Mam nadzieję, że samochód będzie panu dobrze służył.
Odnalazłszy drogę na planie miasta, Stone pojechał do hotelu Le Parc, poleconego mu przez Betty. Poprosił o apartament.
- Na jak długo, sir?
- Na dwa lub trzy dni, może trochę dłużej.
- Doskonale. Pana nazwisko?
- Jack Smith.
- Czy mogę poprosić o pańską kartę kredytową, panie Smith?
- A jeśli zostawię depozyt w gotówce?
- To nam wystarczy. Poproszę tysiąc pięćset dolarów.
Stone odliczył żądaną kwotę w setkach.
Recepcjonistka zadzwoniła po pokojową i wkrótce potem Stone był już w wygodnym apartamencie, do którego należała też maleńka kuchnia. Nie był to wprawdzie Bel-Air, ale pokoje były ładne. Rozpakował się, a potem zadzwonił na komendę policji.
- Porucznik Grant przy telefonie - odezwał się głos Ricka.
- Mówi Jack Smith - przedstawił się Stone.
- Cześć, Jack. Czym mogę ci służyć?
- Potrzebne mi są adresy biur i prywatnych mieszkań, a także numery telefonów Louisa Regensteina, Davida Sturmacka i Onofria Ippolita.
- Na jaki numer mogę oddzwonić do ciebie?
- Jestem w hotelu Le Parc, po zachodniej stronie Hollywood. Zameldowałem się jako twój niezapomniany przyjaciel Jack Smith, ale zatrzymaj to dla siebie. - powiedział i podał mu adres i telefon.
- Tak, znam ten hotel. Zadzwonię za kilka minut.
- Dzięki. - Stone odłożył słuchawkę i rozejrzał się po kuchence za czymś na śniadanie. Znalazł parę rogalików i sok pomarańczowy, zaparzył też sobie kawę. Zadzwonił telefon.
- Jack, to ty?
- Tak. Cześć, Rick.
- Dzwonię z publicznego telefonu. Podaję ci to, o co prosiłeś: Regenstein ma biuro w wytwórni Centurion Studios. Ippolito urzęduje na górze, w biurowej części budynku głównej siedziby banku Safe Harbor, w dolnej części miasta, tam też ma swoje biuro Sturmack. - Podał Stonełowi adresy i telefony biur, a także prywatnych rezydencji. - Domowe telefony całej trójki są zastrzeżone, więc nie mów nikomu, od kogo je dostałeś.
- Dzięki, Rick. Możesz zjeść ze mną kolację? Ja stawiam.
- Jasne.
- Wybierz coś, nie za blisko Hollywood.
Grant podał mu nazwę greckiej restauracji na Melrose.
- Dobry lokal, i nie wpadniesz tam na żadnego filmowca.
- Doskonale. O ósmej?
- Powiedzmy o siódmej.
- A więc do zobaczenia. - Stone wyłączył się, a potem wybrał numer swojej sekretarki w Nowym Jorku.
- Cześć, Alma, jak sobie dajesz radę?
- Zupełnie nieźle. - Przekazała mu kilka telefonicznych wiadomości.
- Mam nowy adres albo możesz mnie łapać na telefon komórkowy. - Podyktował jej nazwę hotelu i numer telefonu. - Możesz poinformować o tym Dina albo Billa Eggersa, ale nikogo więcej. Jestem tu zameldowany jako Jack Smith. Gdyby ktoś do mnie dzwonił, a szczególnie Vance Calder, powiedz, że spodziewasz się mojego powrotu do Nowego Jorku dziś wieczorem i że oddzwonię do niego po przyjeździe.
- Rozumiem.
Stone dokończył śniadanie, a potem zszedł do garażu i wsiadł do swego nowego samochodu. Odezwał się sygnał komórkowego telefonu.
- Halo?
- Mówi Alma. Dzwonił Vance Calder i prosił, żebyś zadzwonił do niego do domu zaraz po powrocie.
- Rozumiem. Ktoś jeszcze?
- Dino. Powiedziałam mu, żeby spróbował zadzwonić do ciebie na komórkę. Powiedział, że spróbuje trochę później.
- W porządku. Wysyłam ci czek na piętnaście tysięcy dolarów. Złóż to na koncie depozytowym, wypisz czek na dziesięć tysięcy dla urzędu skarbowego i poślij go mojemu księgowemu.
- Jak zdobyłeś w Los Angeles piętnaście tysięcy?
- Nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział.
- Handlujesz swoim ciałem?
- Coś w tym stylu. Aha, Alma, jeszcze jedno. Gdyby zadzwoniła Arrington, daj jej mój numer telefonu komórkowego. I powiedz, że może dzwonić o każdej porze dnia i nocy.
- Arrington? Jakim...
- Lepiej o nic nie pytaj.

21
Zmęczony szukaniem drogi po mieście na planie z agencji, Stone zatrzymał się koło księgarni i kupił atlas Los Angeles, a potem skierował się ku dolnej części miasta, która znajdowała się o wiele dalej, niż to sobie wyobrażał. Okolice wybrzeża wyglądały inaczej, niż okryte soczystą zielenią pagórkowate Beverly Hills. Pełno tu było drapaczy chmur i betonu, niczym w pierwszym lepszym, dużym amerykańskim mieście. Nie bardzo wiedząc, w jakim celu, Stone chciał rzucić okiem na budynek, w którym mieściły się biura Ippolita i Sturmacka. Widok nie wynagrodził mu trudu szukania obiektu. Okazało się, że jest to pięćdziesięciopiętrowa wieża z ciemnego szkła i galwanizowanej stali, o nieokreślonym, złowieszczym wyglądzie, który wydał mu się zresztą zupełnie na miejscu. Zastanawiał się właśnie, co robić dalej, kiedy zadzwonił telefon.
- Halo?
- Cześć, Stone, mówi Rick Grant. Znowu zauważono samochód tej dziewczyny.
- Gdzie?
- Na przystani Marina Del Rey, zaparkowany koło sklepu ze sprzętem żeglarskim. - Podał Stonełowi adres.
- Już tam jadę.
- Tym razem przypilnuje go lotny patrol. Gdyby ruszył się z miejsca, zadzwonię do ciebie.
- Dzięki, Rick.
- Jak tam dojedziesz, powiedz policjantom, że mogą ruszać w swoją drogę.
- Będę pamiętał. - Stone rzucił okiem do atlasu i skierował się w stronę wybrzeża.
Znalezienie wskazanego sklepu zajęło mu trochę czasu, ale auto Arrington stało tam nadal, tak jak i samochód patrolowy. Stone znalazł wolne miejsce dla swojego samochodu o parę metrów dalej i podszedł do policjantów.
- Dziękuję panom za poczekanie - powiedział. - Porucznik Grant mówi, że możecie panowie jechać dalej.
Policjanci odjechali bez słowa i Stone rozejrzał się po przystani. Stały tam dosłownie tysiące łodzi, aż trudno mu było w to uwierzyć, od małych żaglówek i motorówek przystosowanych do wędkowania, aż po wielkie motorowe jachty, przycumowane obok siebie na ogromnej przestrzeni. Przyszło mu do głowy, że Arrington może się znajdować na którymś z nich. Wszedł do żeglarskiego sklepu i, obserwując jej samochód przez okno, kupił tanią lornetkę. Znalazłszy się znowu na dworze, wdrapał się na wielki automat do sprzedaży lodów i zaczął omiatać lornetką gigantyczny port, szukając jakiegokolwiek śladu dziewczyny. Było piątkowe popołudnie i samochodowy parking powoli się zapełniał. Setki osób zmierzały po pomostach do swoich łódek, aby spędzić weekend na wodzie. Było ich stanowczo za dużo. Stone czuł się tak, jakby miał wyłowić kogoś z tłumu udającego się na stadion. Wrócił do samochodu i usiadł za kierownicą. Zwrócony był twarzą do mercedesa Arrington, zauważyłby więc każdego, kto by do niego podszedł. Odezwał się sygnał telefonu.
- Halo?
- Mówi Dino.
- Jak ci leci?
- Całkiem dobrze. Próbowałem wywiedzieć się czegoś na temat tamtego Ippolita. Znalazłem policjanta na emeryturze, który pamiętał go trochę z dawnych czasów, kiedy kręcił się koło Luciana. Ippolito nie był żonaty i nie miał dzieci.
- Może jakichś krewnych?
- Staruszek nic o tym nie wiedział. Pamiętaj, było to jeszcze w czasach, zanim zaczęliśmy rejestrować fakty z prywatnego życia tych facetów. Było też zalecenie, żeby nie zawracać sobie głowy ich rodzinami. Więc nie robiono tego.
- Rozumiem.
- A ty, robisz jakieś postępy?
- No wiesz, właśnie siedzę i gapię się na samochód Arrington. Rick Grant dał mi cynk, gdzie on stoi.
- Arrington nie ma w środku?
- Nie.
- Domyśliłeś się, o co tu może chodzić?
- Bardzo bym chciał, żeby tak było. Szukam sposobu, żeby się czegoś dowiedzieć, ale jak dotąd, jeśli nie liczyć natrafienia na jej samochód, przypomina to walenie głową o ścianę. Och, wczoraj wieczorem śledziło mnie jakichś dwóch osobników, ale oni są już chyba pewni, że wróciłem do Nowego Jorku. Przynajmniej taką mam nadzieję.
- Jest coś, co mogę zrobić tu dla ciebie?
- Nic nie przychodzi mi do głowy. Ale bardzo mi pomaga Rick.
- Cieszy mnie to. Zadzwoń, jak coś przełamiesz.
- Jeżeli nie będzie to mój kręgosłup.
- Tak, jasne. No, to na razie. - Dino odłożył słuchawkę.
Stone jeszcze przez godzinę siedział i obserwował samochód. Znudzony czekaniem, wysiadł, rozejrzał się i podszedł do niego. Daszek był podniesiony i pozamykane drzwi. Na siedzeniu obok kierowcy leżała paczka zapałek od Elaine. Stone spróbował otworzyć bagażnik, ale też był zamknięty. Wrócił do swego samochodu. Minęła następna godzina. Poczuł, że musi iść do toalety. Pokręcił się trochę, a potem wszedł do żeglarskiego sklepu.
- Przepraszam, czy macie tu toaletę, z której mógłbym skorzystać?
- Oczywiście - powiedziała dziewczyna za ladą. - W tamtym korytarzu, drugie drzwi na lewo.
Stone spojrzał na samochód Arrington, a potem w kierunku wskazanego korytarza.
- Czy mogłaby pani wyświadczyć mi małą przysługę?
- A o co chodzi?
- Żeby pani miała na oku białego mercedesa. Kabriolet, zaparkowany o, tam. - Wskazał ruchem ręki.
- Oczywiście.
Szybkim krokiem poszedł do toalety i stanął przy pisuarze. Po chwili był już z powrotem. Mercedes znikł.
- Odjechał - powiedział do dziewczyny.
- Tak, wsiadła do niego jakaś kobieta i pojechała.
- Cholera.
- Słucham? Miałam przestrzelić mu opony, czy co?
- Przepraszam panią i dziękuję za pomoc. A jak ona wyglądała?
- Wysoka brunetka, w kostiumie bikini i luźnej męskiej koszuli.
- Dzięki. - Stone wybiegł na parking i popatrzył w obie strony. Białego mercedesa nie było nigdzie widać. Podbiegł do swojego auta i na pełnym gazie ruszył w kierunku ulicy, rozglądając się na boki. Ruch był duży, ale po Arrington i jej aucie zaginął wszelki ślad.
Rąbnął pięścią w kierownicę, a potem jeszcze raz i jeszcze, przeklinając jak szewc.

22
Odnalazłszy grecką restaurację na Melrose, Stone wybrał sobie stolik i zamówił drinka. Przesiedział przy nim pół godziny, zanim zjawił się Grant.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział policjant, sadowiąc się w krześle, i zamówił whisky. - Ktoś na pół godziny wtargnął do mojego biura w chwili, gdy miałem już wychodzić.
- Nie szkodzi. Dało mi to trochę czasu na myślenie, tyle że z marnym skutkiem.
- Jak ci poszło z samochodem tej Arrington?
- Twoi chłopcy zrobili co trzeba. Byli tam jeszcze, jak przyjechałem na miejsce. Marina Del Rey to ogromny port, kręci się tam mnóstwo ludzi. Czekałem i obserwowałem przez ponad dwie godziny, ale wystarczyło, żebym oddalił się na moment do toalety, a ona w tym czasie odjechała.
- Sama usiadła za kierownicą?
- Tak. Widziała ją pewna osoba.
- Czy przez cały czas byłeś na widoku?
- Większą część przesiedziałem w samochodzie. Pokręciłem się tylko trochę zaraz po przyjeździe.
- Czy ktoś mógł cię rozpoznać?
- No wiesz, przez dobre pięć minut stałem z lornetką na automacie do lodów. Trudno by było nie zauważyć mnie przy tym.
- Jeżeli ktoś cię obserwował, to ona mogła czekać z odjazdem, aż znikniesz w jakimś kiblu.
- Nie przypuszczam, żeby Arrington mnie unikała odparł Stone. - W końcu dwa razy próbowała skontaktować się ze mną telefonicznie.
- Słuszna uwaga. Odjechała sama, czy w czyimś towarzystwie?
- Sama, a co więcej, miała na sobie bikini pod męską koszulą.
- Wygląda na to, że opalała się na łódce jakiegoś faceta, ale postanowiła zrobić sobie przerwę.
- Tak, to już drugi raz, jak widziano ją samą w jej samochodzie, i dochodzę do wniosku, że może nim jeździć dokąd chce, nawet wrócić do domu.
- Nie wydaje mi się, żeby mógł tu wchodzić w grę jakiś przymus czy nacisk.
Stone westchnął ciężko.
- Jest wiele sposobów wywierania nacisku.
Grant podał mu jadłospis.
- Zamówmy coś do żarcia.
- Sam się tym zajmij. Jestem tak skołowany, że nie mógłbym myśleć teraz o jedzeniu.
Grant zrobił zamówienie dla siebie i dla niego. Wkrótce Stone zajadał ze smakiem doskonałe paszteciki i moussakę, popijając winem z Cypru.
- I co, poczułeś się lepiej?
- Tak, z pewnością. Zdaje się, że wszystko to zdeprymowało mnie trochę.
- Nie bez powodu. Masz przed sobą naprawdę tajemniczą sprawę.
Stone rozejrzał się po spokojnej, tylko w połowie zapełnionej restauracji.
- Nie masz nic przeciwko temu, żebym zadzwonił? - spytał i wyjął z kieszeni komórkowy telefon.
- Nie krępuj się mną.
- Calder dzwonił do mnie, do Nowego Jorku. Myśli, że już tam wróciłem - powiedział i wybrał numer w dzielnicy Bel-Air.
- Dobry wieczór, mieszkanie pana Vanceła Caldera - odezwał się głos filipińskiego służącego.
- Dobry wieczór panu, mówi Stone Barrington. Pan Calder prosił, żebym do niego zadzwonił.
- Tak, tak, panie Barrington, proszę zaczekać przy telefonie.
- To ty, Stone?
- Witaj, Vance.
- Miałeś przyjemny lot?
- Tak, dziękuję.
- Jak widzę, spędziłeś tu u nas parę dni więcej.
- Betty jest bardzo atrakcyjną kobietą.
- Zgadzam się z tobą, oczywiście. I nie mam ci tego za złe, ani trochę.
- Czy Arrington wróciła już do domu?
- Jeszcze nie. Nadal jest w Dolinie, ale wszystko się już ułożyło.
- Vance, jesteś tego zupełnie pewny? Muszę ci się zwierzyć, że w czasie mojego pobytu u was odniosłem wrażenie, jakby nie wszystko było w porządku.
- No cóż, rozumiem, że mogłeś dojść do takiego wniosku, ale zapewniam cię, nie ma już żadnego problemu.
- Jak idą zdjęcia do twojego filmu?
- Zakończyliśmy je dzisiaj - powiedział Calder - i myślę, że film zrobi furorę. Z pewnością ty też się do tego przyczyniłeś.
- Dziękuję. To cóż, jak już Arrington wróci do domu, przekaż jej moje pozdrowienia. I poproś, żeby w wolnej chwili zadzwoniła do mnie.
- Oczywiście, tak zrobię. Do widzenia, Stone.
Stone wyłączył telefon.
- Wszystko to jest bardzo dziwne - powiedział do Granta.
- Czemu tak to widzisz?
- Zaginęła żona Vanceła. Nie sądzę, aby on domyślał się, gdzie ona może być, ale udaje, że Arrington bawi u swojej znajomej w Dolinie, i że jest z nią w kontakcie.
- Co w tym widzisz dziwnego? Wydaje mi się, że to trzyma się kupy.
- Widziano ją dziś w Marina Del Rey, więc jakim cudem może przebywać w Dolinie?
- A może ona sama tak powiedziała Calderowi?
Stone z niedowierzaniem zamrugał oczami.
- Chcesz powiedzieć, że ona ma innego mężczyznę?
- Dokładnie tak. Jeśli spojrzysz na sprawę jako na czysto małżeńską aferę, wszystko się zgadza. Pokłócili się, po czym ona wyprowadziła się na parę dni z domu. Nic nowego pod słońcem. Calder wpada w panikę i dzwoni do ciebie. Ty przyjeżdżasz, a on, czując się trochę głupio, że cię wezwał, zabawia cię przez parę dni, a potem odsyła z powrotem do Nowego Jorku. Tymczasem Calderowie nie zdołali załagodzić nieporozumień, których przyczyną mógł być inny mężczyzna, więc ona do tej pory nie wróciła do domu. Być może szuka pretekstu do wystąpienia o rozwód.
- Ale po co w takim razie mieliby angażować mnie do filmu Vanceła, płacić mi kupę forsy, a potem zastępować innym aktorem?
- Żeby utrzymać cię z dala od małżeńskich problemów Caldera. On jest z pewnością wystarczająco wpływowym człowiekiem, żeby poprosić producenta o taką przysługę. Może nawet wyrównał Centurionowi stratę z tego powodu. Jest na to wystarczająco majętny.
- Myślę, że tak, z pewnością. Ale jeśli wyjaśnienie zagadki jest aż tak proste, to dlaczego wczoraj wieczorem śledzili mnie ludzie Ippolita?
- Być może także Ippolito wyświadcza drobną przysługę Calderowi. Posłuchaj, moim zdaniem twoja obecność tutaj wprawiała Caldera w spore zakłopotanie. Wystawiała go na śmieszność, a filmowi gwiazdorzy nie lubią wychodzić na śmiesznych frajerów. Nie wspomnę o tym, że ktoś mógłby go nazwać rogaczem.
- Ale po co dwaj faceci, którzy mnie śledzili, mieliby włamywać się do domu Betty i myszkować po nim?
- Może podejrzewali, że nadal jesteś w mieście?
- Może i tak. Myślę, że pomieszałem im szyki zmianą samochodu. - Stone zamyślił się na chwilę. - No a Arrington, dlaczego dzwoniła do mnie z restauracji Grimaldiego?
- Bo chciała z tobą porozmawiać.
- Ale co ona tam robiła?
- Mogła spotkać się z kimś, kto chodzi do tego lokalu.
- Powiadasz zatem, że wszystko, co te osoby robiły w ciągu całego tygodnia, da się wyjaśnić małżeńską sprzeczką i kochankiem na boku?
- Słuchaj, Stone, spróbuj spojrzeć na całą tę aferę jak prawdziwy glina. Czy taki scenariusz nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania? A jakby się okazało, że strona, która zleciła ci dochodzenie, sama prowadzi być może nieczystą grę, to czy kontynuowałbyś robotę, gdybyś znalazł się w tym punkcie?
- Nie, z pewnością nie - przyznał Stone.
- Więc może popychają cię teraz jakieś osobiste motywy. Przyznaję, oczywiście, że w bardzo krótkim okresie wydarzyła się kupa podejrzanych rzeczy, ale ja widziałem już dużo bardziej śmierdzące afery, w których nie popełniono jednak przestępstwa. Zgadzasz się ze mną?
- Jasne, że tak.
- Nie chcę pomniejszać wartości domysłów i przeczuć, o ile mają jakieś podstawy. Jeżeli masz uzasadnione podejrzenia, to jest to wystarczający powód, żeby ciągnąć sprawę.
- Myślę, że wszystko to jest mocno podejrzane - powiedział Stone. - Co byś zrobił na moim miejscu?
Grant zamyślił się na dłuższą chwilę.
- Chyba jechałbym dalej, dopóki nie upewniłbym się, czy sprawa pachnie przestępstwem, czy też nie - powiedział i roześmiał się głośno.
Także Stone zaczął się śmiać.
- Zdaje się, że i ja mam takie właśnie zamiary - powiedział. - Postanowiłem dowiedzieć się, co tu jest grane, kryminał-tango czy coś innego.

23
Obudził go dzwonek telefonu stojącego obok łóżka. Próbował udawać, że go nie słyszy, ale dzwonienie nie ustawało. W końcu sięgnął po słuchawkę.
- Halo? - rzucił zrzędliwym tonem.
- Wstawaj i rozchmurz się - powiedziała Betty. - Dziś należysz do mnie.
- Która godzina?
- Prawie ósma.
- Od miesięcy nie spałem tak twardo - powiedział Stone. - Mógłbym to robić jeszcze przez cztery godziny.
- Dziś oddajemy się zabawie, kolego. Posłuchaj, co masz zrobić: spakujesz trochę ciuchów na jeden dzień i noc, ale bez krawata. Byłoby fajnie, gdybyś miał kąpielówki i strój tenisowy, ale jeżeli nie zabrałeś takich rzeczy, zdobędziemy je po drodze. Zrozumiałeś?
- Dokąd chcesz mnie zabrać?
- W moje ulubione miejsce, i to powinno ci na razie wystarczyć. Przyjadę po ciebie za pół godziny.
- Nie, nie przyjeżdżaj tutaj. Weź taksówkę do hotelu Beverly Hills i upewnij się, że nikt cię nie śledzi, a ja zabiorę cię sprzed wejścia za godzinę.
- Jak pan sobie życzy - odparła Betty i wyłączyła się.
Stone usiadł na łóżku i próbował ustalić, jakie ma samopoczucie. Doszedł do wniosku, że o niebo lepsze niż poprzedniego wieczoru. Wyspał się porządnie i nie odczuwał już przygnębienia, które tak bardzo ciążyło mu wczoraj. Wygramolił się z łóżka i poszedł wziąć prysznic.
Kiedy podjechał pod hotel, upewniwszy się wcześniej, że nikt go nie śledzi, Betty czekała już przy wejściu z torbą u boku.
- Jak się masz - powiedziała i wrzuciła swój bagaż na tylne siedzenie, a potem usiadła obok niego.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Stone i pochylił się, żeby ją pocałować.
- Będę ci mówiła po drodze, dokąd skręcić.
- Jadłaś śniadanie?
- Wypiłam tylko filiżankę kawy.
- Na tylnym siedzeniu jest trochę jedzenia w pudełku, z mojej kuchenki.
Betty wyjęła rogalika i pojemnik z sokiem pomarańczowym. Zaczęła się posilać, dając jednocześnie Stonełowi wskazówki, jak ma jechać. Wkrótce mknęli już autostradą do Santa Monica, a potem skręcili w kierunku wschodnim.
- Więc dokąd w końcu jedziemy?
- Powiedziałam ci, żadnych pytań - odparła krótko Betty. - Poza tym nie mam ochoty na rozmowę o czymkolwiek. Chcę tylko jechać i odpoczywać. Dojedziemy tam akurat na lunch.
- Tak jest, proszę pani - odpowiedział posłusznie Stone.
Droga przeszła w autostradę do San Bernardino, pomyślał więc, że jadą może do Palm Springs, ale przelecieli przez miasto jak pocisk.
- Skręć w lewo na drogę sześćdziesiąt dwa - powiedziała Betty. Były to jej pierwsze słowa po godzinie milczenia.
Zaczęły się ukazywać znaki zapowiadające Joshua Tree i Twentynine Palms, ale zostawili za sobą pierwszą z tych miejscowości, a za drugą, jeśli dobrze pamiętał, ciągnęła się ogromna pustynia. Ziemia była tu zupełnie jałowa, a po lewej stronie ukazały się góry.
- Skręć w następną drogę w prawo - powiedziała Betty.
Stone zwolnił.
- To jakaś wąska, gruntowa drożyna, w dodatku zdaje się piąć na tę górę przed nami - powiedział Stone.
- Skręć i zamknij się.
Stone posłusznie skręcił w pokrytą kurzem drogę. Nie było na niej żadnych znaków ani tablic. Niebawem zostawili za sobą równinę i zaczęli wspinać się pod górę. Stone czuł się coraz bardziej nieswojo. Nauczono go, by nie obdarzał nikogo pełnym zaufaniem, a Betty nie była wyjątkiem od tej reguły. Towarzyszyła mu, kiedy śledzono ich w powrotnej drodze z restauracji, a teraz jechał z nią gruntową drogą prowadzącą donikąd, i ten fakt nie wprawiał go bynajmniej we wspaniały nastrój. Rzucił okiem na wskazówkę benzynomierza: miał jeszcze pół baku paliwa. Do wyboru zostały mu tylko dwie możliwości. Mógł nadal słuchać jej poleceń i władować się Bóg wie gdzie albo zawrócić do Los Angeles.
- Skręć w tę dróżkę w lewo - powiedziała Betty.
Dróżka była jeszcze mniej obiecująca niż ta, na której się znajdowali. Stone zatrzymał samochód.
- Muszę wiedzieć, dokąd jedziemy - powiedział.
Betty obróciła się i spojrzała na niego.
- Nie ufasz mi?
Zdecydował się w końcu, choć nie przyszło mu to łatwo, i skręcił w lewo. Wąska drożyna pięła się ostro w górę i była pokryta głębokimi koleinami, toteż z konieczności jechał bardzo powoli. Zbliżali się do szczytu góry, kiedy Betty odezwała się znowu.
- Skręć w prawo.
Stone zrobił, co mu kazano, minął ostry zakręt i wjechał na mały parking, na którym stało kilkanaście aut, wyłącznie drogich marek.
- Zabierz rzeczy - powiedziała Betty i wysiadła. Podeszła do skrzynki przymocowanej do słupka, otworzyła ją i wyjęła słuchawkę telefoniczną. - Nazywam się Betty Southard - powiedziała. - Jesteśmy na parkingu.
Stone podszedł do niej z bagażami.
- I co dalej? - zapytał.
- Już po nas jadą.
Stone postawił torby na ziemi. Za plecami dostrzegł wąskie szyny. W chwilę potem z góry zjechał mały wagonik i zatrzymał się. Przypominał trochę wózek górskiej kolejki z wesołego miasteczka i miał płócienny daszek dla osłony przed słońcem albo deszczem.
- Wskakuj - powiedziała Betty.
Stone położył torby na bagażniku i usiadł obok niej. Betty nacisnęła guzik i wagonik zaczął piąć się do góry. Stone obejrzał się. Za ich plecami rozciągała się pustynia. Przypuszczał, że znajdują się w tej chwili co najmniej tysiąc dwieście metrów nad nią. Czuł regularne ukłucia w uszach.
Wagonik wjechał na równy teren i zatrzymał się pod płócienną markizą. Podszedł do nich młody człowiek w koszulce polo i szortach, żeby wziąć bagaże.
- Witamy w Tiptop - powiedział. - Proszę za mną.
Ruszyli krótkimi schodkami w górę i nagle zobaczyli, że są na samym szczycie góry. Znajdowali się w niedużym hallu, którego okna wychodziły na obie strony górskiego grzbietu. Otwierał się stąd wspaniały widok. Betty załatwiła formalności i młody człowiek poprowadził ich tylnymi drzwiami na dwór, obok dużego basenu, do stojącego tuż za nim domku.
- Lunch rozpoczyna się o dwunastej - powiedział - a program państwa o pierwszej.
Stone wsunął mu napiwek i młodzieniec zostawił ich samych w obszernym i pięknie urządzonym domku. Był tu salonik, sypialnia, łazienka i alkoholowy barek.
- Jaki jest nasz program? - zapytał Stone.
- Powiedziałam ci - odparła Betty, zarzucając mu ręce na szyję i całując go - żadnych pytań. Dochodzi południe, możemy więc pomyśleć o lunchu. - Ujęła go za rękę i poprowadziła do stolika koło basenu, wokół którego siedziało już pół tuzina par, w tym dwie zupełnie golutkie.
- Hmm, gorąco dzisiaj - powiedział Stone, wskazując ruchem głowy golasów.
- Ubiory nie są tu obowiązkowe - odparła Betty. - Ja zacznę zrzucać moje ciuchy, jak zacznie się nasz program i, jeżeli nie zapomnę, to nie włożę ich aż do kolacji. Ty możesz zrobić tak, jak będziesz chciał. Tolerują tu także tekstylnych.
- Dziękuję - powiedział Stone. - Nie mam nic przeciwko goliźnie, przynajmniej jeżeli chodzi o ciebie.
- Co zamówimy? - zapytała Betty.
Stone zjadł pyszną sałatkę z homara, wypili też butelkę doskonałego chardonnaya.
- Czy nadal nie wolno mi zadawać żadnych pytań?
- Nie, dopóki stąd nie wyjedziemy - powiedziała Betty. - Aż do tej pory jesteś pod moimi rozkazami. Staraj się pamiętać o tym.
- Tak jest, madame - odparł Stone, pociągając łyk wina. Z uczuciem ulgi stwierdził, że nie musi dzielić stołu z ludźmi Ippolita.
- Śliczne miejsce, prawda?
- Tak, z pewnością. Jak się o nim dowiedziałaś?
- Raz już tu byłam. Niełatwo się tu dostać. Mają zastrzeżony telefon, a każdy, kto rezerwuje miejsce po raz pierwszy, musi zostać polecony przez stałego bywalca. Praktycznie biorąc, jest to zamknięty klub.
- Lubię takie ośrodki - powiedział Stone, rozglądając się dokoła - i nie mogę się doczekać, kiedy rozpocznie się ten ich program.
- Wygląda na to, że nasz właśnie startuje - odparła Betty, wskazując ruchem głowy zbliżającą się do nich młodą kobietę, ubraną w krótki bawełniany szlafroczek.
- Dzień dobry, pani Southard - powiedziała kobieta i panu, panie Smith. Wasza kąpiel błotna jest już gotowa.
- Kąpiel błotna? - powtórzył za nią Stone.
- Zamknij się i rób, co ci każą - powiedziała Betty. - Przepraszam za zachowanie pana Smitha - zwróciła się do młodej kobiety. - Jest nowojorczykiem i przeżywa właśnie coś w rodzaju psychicznego wstrząsu.
- Nic nie szkodzi - odparła kobieta. - Nie po raz pierwszy odwiedza nas ktoś z Nowego Jorku. Wszyscy rozluźniają się po naszej borowince.
Stone wstał z krzesła.
- Może pani ze mną zrobić, co tylko pani zapragnie - powiedział.
24
Młoda kobieta poprowadziła ich długim na jakieś sto metrów chodniczkiem, obrzeżonym gęstą pustynną roślinnością, wreszcie otworzyła wysoką, bambusową furtkę. Znajdowali się nadal na świeżym powietrzu, tyle że za parawanem z bambusów i pod słomianym daszkiem, chroniącym od prażącego słońca. Stały tu dwie prostokątne kamienne wanny, wypełnione parującą, bulgocącą borowiną.
- Zabiorę wasze okrycia - powiedziała kobieta. - A przy okazji, mam na imię Lisa.
- Urocze imię, pani Liso - powiedział Stone, a potem ściągnął prędko i wręczył jej swoje ubranie. Betty poszła jego śladem. Z pomocą Lisy oboje weszli do wanien.
- Zabiorę ubrania do waszego domku i wrócę tu za pół godziny - powiedziała Lisa. Postawiła na stołku między wannami dwa dzbanki, jeden z lodowatą wodą, drugi z lemoniadą, i papierowe kubki. - Gdyby za bardzo wam dogrzało, ochłodźcie się którymś z tych napojów albo po prostu wyjdźcie z wanny. - Wzięła ubrania i odeszła.
Stone wyczuł, że dno wanny wymodelowane jest tak, że dokładnie przylega do jego ciała. Po pierwszym szoku wywołanym zetknięciem się z rozgrzaną mazią, ułożył się wygodnie. Przez pół godziny oboje leżeli bez słowa w borowinie, poddając się gorącu i rozluźniając, aż do powrotu Lisy.
- Chyba wystarczy - powiedziała Lisa. - Nie chciałabym, żebyście ugotowali się na miękko.
Oboje wyszli z wanien i stanęli na kamiennej płycie. Lisa opłukała ich chłodną wodą.
- Od kogo rozpoczniemy masaż? - zapytała.
- Idź pierwszy, Stone - powiedziała Betty. - Ja chciałabym trochę pospacerować. - Po czym golutka wyszła z szałasu.
Lisa wzięła Stoneła za rękę i poprowadziła do wyściełanego stołu, który znajdował się za wannami z błotem. Poleciła mu, żeby położył się na brzuchu, z twarzą w otworze do oddychania. Skrapiając go rozgrzanym, pachnącym olejkiem, zaczęła masować mu plecy, ramiona, nogi i pośladki. Po trzydziestu minutach poprosiła go, żeby się odwrócił. Stone położył się na plecach spodziewając się, że Lisa okryje ręcznikiem jego genitalia, ale nie zrobiła tego. Rozmasowała mu szyję, twarz i skórę na głowie, potem przykryła mu oczy chłodnym płótnem. Jej dłonie zaczęły zjeżdżać coraz bardziej w dół. Stone poczuł, że zaczyna reagować na jej zabiegi. Poruszył się lekko.
- Proszę się nie krępować - powiedziała Lisa. - Czułabym się obrażona, gdyby nie podniecił się pan choć trochę.
- Żeby tylko trochę - szepnął Stone.
Lisa roześmiała się.
- No dobrze. Mogłabym wykorzystać tę okoliczność, ale mam wrażenie, że pańska przyjaciółka zamordowałaby nas oboje.
- Chyba ma pani słuszność - powiedział Stone. Usłyszał, że bambusowe drzwi zamykają się i otwierają, nie mógł jednak nic dojrzeć. Nagle poczuł, że ręce Lisy zrobiły się jakby chłodniejsze i bardziej natrętne. - Pani Liso! - jęknął.
- Psss! - odpowiedział mu cichy głos.
Zorientował się, że kobieta wdrapuje się na stół. Po chwili siedziała już na nim okrakiem.
- Liso, muszę się oszczędzać dla Betty! - powiedział błagalnie.
Betty parsknęła głośnym śmiechem.
- Sprytnie wykombinowałeś tę odzywkę. Ale leż teraz spokojnie. Chciałabym powyczyniać z tobą to i owo.
Sprawnie pomogła mu osiągnąć pełną erekcję, a potem uniosła się i łagodnie opuściła z powrotem, biorąc go w posiadanie.
Stone zaczął wydawać ciche pomrukiwania. Suche i ciepłe, pustynne powietrze, łagodny wietrzyk i kołysząca się na nim dziewczyna, to był szczyt rozkoszy, jakiej mógł oczekiwać na tym świecie. Ich oddechy stawały się coraz bardziej chrapliwe, wreszcie ucichli oboje. Po paru minutach Betty poprowadziła go na trawiasty tarasik, wychodzący na dolinę po stronie południowej. Obdarowała go słodkim pocałunkiem i wróciła do szałasu po swoją porcję masażu. Stone zapadł w pozbawioną snów drzemkę. W godzinę później Betty wyciągnęła się obok niego na trawie i kochali się znowu, tym razem nie tak gwałtownie, ale bez pośpiechu i z tym większą przyjemnością. Kiedy było po wszystkim, Betty pociągnęła go za rękę.
- Mam ochotę popływać - powiedziała. - Chodź ze mną.
Opierając się trochę, całkiem nagi Stone dał się poprowadzić ścieżką w kierunku basenu. Zdał sobie nagle sprawę, że nie stawał bez ubrania wobec tak licznych widzów od czasu kąpieli pod prysznicem na policyjnych kursach, gdzie okoliczności nie były tak zachęcające. Zanurkował w basenie i razem z Betty przepłynął leniwie kilka jego długości.
- Pograłbyś w tenisa? - zapytała, kiedy wyszli z wody.
- W żadnym razie - zaprotestował Stone. - Nie mam ochoty spinać się znowu po całym tym rozluźnieniu. Może jutro?
- Niech będzie jutro - odparła Betty.
Przez jakiś czas odpoczywali na leżakach koło basenu, popijając soki z egzotycznych owoców i przyglądając się spacerującym gościom klubu.
- Znasz tu kogoś? - zapytał Stone.
- Nikogusieńko, i jest mi z tym doskonale.
- Mnie też. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, byłoby natknięcie się na kogoś znajomego.
Betty przyłapała go na ukradkowych spojrzeniach w kierunku bardzo pięknej, nagiej dziewczyny, która przechodziła właśnie koło nich.
- Możesz sobie patrzeć do woli - powiedziała - byle z daleka.
O zachodzie słońca usiedli ubrani do kolacji, na którą złożyło się najlepsze jedzenie, jakie Stone kiedykolwiek smakował, zakropione doskonałym cabernetem, wybranym przez niego z długiej listy kalifornijskich win. Stone zauważył, że inne pary zaczynają się gromadzić na sąsiadującym z jadalnią tarasie. Po kolacji on i Betty dołączyli do nich. Niebawem rozpoczął się piętnastominutowy pokaz sztucznych ogni. Ciemną pustynną noc rozświetlały smugi kolorowych iskier. Po pokazie całe towarzystwo odpłynęło i taras opustoszał. Stone i Betty wyszli jako ostami. Trzymając się za ręce, udali się do swego domku.
Następnego ranka poszli pograć w tenisa i okazało się, że Betty bardzo dobrze macha rakietą.
- Założę się, że wygrasz z każdym facetem, który ci się nawinie - powiedział z uznaniem Stone.
- Bo ja rzeczywiście wygrywam z każdym, kto mi wchodzi w drogę - odparła Betty, rzucając mu ręcznik.
Po lunchu Betty stwierdziła, że czas wracać.
- Oni tutaj lubią, jak goście ulatniają się wczesnym popołudniem. Dzięki temu mają czas na przygotowanie się do następnego tygodnia i dają pracownikom trochę wolnego.
- Poproszę o rachunek - powiedział Stone.
- To moje zmartwienie - odparła Betty.
- Będzie cię to kosztować zbyt wiele. Zróbmy przynajmniej zrzutkę.
- Odbiorę to sobie w łóżku - odpowiedziała ze śmiechem.
- Chcesz, żebym podpisał ci weksel?
- Zakładam się, że wywiążesz się i bez tego.
Kiedy zjechawszy w dół mknęli już szosą w kierunku Los Angeles, Stone zaczął ją wypytywać.
- Nie gniewaj się, ale muszę cię pomęczyć - powiedział. - Co Vance powiedział ci w piątek?
- Niewiele, co wydało mi się trochę nienormalne - odparła. - Przyszedł wczesnym przedpołudniem i zamknął się w swoim gabinecie. Powiedział, żebym nie łączyła żadnych rozmów.
- A kto dzwonił?
- Tylko Lou Regenstein, tamci dwaj nie odezwali się. Domyślam się, że to właśnie chciałeś wiedzieć.
- Czy Vance był w biurze przez cały dzień?
- Wyszedł dopiero późnym popołudniem. Lunch zjadł przy swoim biurku. Było to bardzo nie w jego stylu. Zwykle chodzi na lunch z którymś ze swoich przyjaciół, często z Lou. Zawsze po zakończeniu zdjęć ogarnia go świetny nastrój, ale w piątek było inaczej.
- Czy kiedykolwiek przedtem widziałaś go w takim stanie ducha?
- Nie. Zdaje się, że był zmartwiony, a nigdy dotąd nie zauważyłam, żeby popadał w takie przygnębienie. Ze swej natury Vance nie jest człowiekiem, który chodzi z zatroskaną miną.
- Dał może w jakiś sposób do zrozumienia, co go tak zmartwiło?
- Nie. Przez cały dzień prawie się do mnie nie odzywał.
- Musiała to być Arrington.
- Być może.
- Mój znajomy glina Rick Grant uważa, że ona mogła go z kimś zdradzić. Myślisz, że to możliwe?
- Myślę, że tak. Dziwią mnie małżeństwa, w których nie zdarzają się takie rzeczy.
Kiedy wjechali na międzystanową drogę numer dziesięć, żeby prędzej dotrzeć do Los Angeles, Stone miał przez moment wrażenie, że o pół kilometra za nimi mignął srebrzysty lincoln typu town car. Nie był jednak tego pewien. Resztę drogi pokonali w milczeniu. Okrążył kilka razy blok domów przy jej ulicy, żeby się upewnić, czy nikt nie obserwuje jej domu, i zostawił Betty przed wejściem, a potem pojechał do hotelu.
Wszedłszy do apartamentu odniósł z miejsca wrażenie, że ktoś tu był, oprócz pokojowej. Ostrożnie obszedł wszystkie pomieszczenia, gotów skoczyć do gardła każdemu intruzowi. Przejrzał swoje rzeczy, żeby zobaczyć, czy ktoś w nich nie grzebał. Wszędzie było wysprzątane, tak jak to robi służba hotelowa, zauważył jednak pewną anomalię. Na barku stała szklanka, której on z pewnością tam nie zostawił. Ujął ją ostrożnie, dwoma palcami, przy samym dnie, i uniósł pod światło. Dostrzegł na niej ślady czyichś palców, które nie mogły być jego.

25
Następnego ranka obudził się później niż zwykle. Kiedy wygramolił się wreszcie z łóżka i ubrał, poszedł do kuchni, wyjął spod lady plastykowy woreczek na śmieci, wsunął do niego szklankę znalezioną na barku i wyszedł z hotelu. Z samochodu zadzwonił do Ricka Granta.
- Witaj, Rick, tu Stone. Możesz spotkać się ze mną na pół minuty? Mam coś dla ciebie.
- Gdzie teraz jesteś?
- W zachodnim Hollywood.
- Dasz radę znaleźć na planie komisariat policji? - zapytał i podał Stonełowi adres.
- Mam go.
- Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy jest kawiarnia. Będę tam za dwadzieścia minut.
Stone odnalazł kawiarnię, a po chwili do jego samochodu podszedł Grant.
- O co chodzi?
Stone wręczył mu plastykowy woreczek.
- W środku znajduje się szklanka z mojego pokoju hotelowego. Są na niej wyraźne odciski czyichś palców. Mógłbyś zidentyfikować je dla mnie?
- Oczywiście.
- Zadzwoń do mnie na komórkę - powiedział, machnął na pożegnanie ręką i odjechał.
Znał tylko jedno miejsce, w którym mógł natknąć się na jakiś ślad Arrington, toteż skierował się prosto do przystani Marina Del Rey. Zaparkował auto i wszedł do żeglarskiego sklepu, gdzie kupił wodniackie buty, lekką, żeglarską wiatrówkę, miękki kapelusz i przeciwsłoneczne okulary. Włożył to wszystko na siebie, zabrał z samochodu lornetkę i zaczął spacerować. Wiedział, że nietrudno będzie rozpoznać go w tym przebraniu, przypuszczał jednak, że będzie ono mniej zwracać uwagę niż sztywny garnitur.
Zaczął od pomostu znajdującego się najbliżej miejsca, w którym stał samochód Arrington, i zaczął krążyć wolnym krokiem, zatrzymując się przy każdym pontonie i zaglądając do każdej łódki, od wyścigowych motorówek, aż po luksusowe, pływające pałace. Czasami mówił dzień dobry ludziom, którzy zwrócili na niego uwagę. Nie bardzo wiedział, czego szuka, miał jednak nadzieję, że rozpozna to coś, gdy je zobaczy. Może nawet dojrzy gdzieś Arrington. Spacerował tak przez dwie godziny, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby kupić z automatu jakiś napój, i wciąż jeszcze nie zbliżył się nawet do celu, jakim było rzucenie okiem na wszystkie stojące tu łodzie.
Trochę tym znużony, postanowił wrócić na parking okrężną drogą, żeby przyjrzeć się po drodze innym jeszcze łódkom. Był już niedaleko pierwszego pomostu, kiedy nagle stanął jak wryty. Dziewczyna znajdowała się na górnym pokładzie motorowego jachtu o długości ponad dwunastu metrów. Opalała się, a on dostrzegł ją tylko dlatego, że uniosła się na chwilę, żeby się odwrócić, przytrzymując ręką luźny stanik od bikini. Była zwrócona do niego plecami, nie mógł więc dojrzeć jej twarzy, ale charakterystycznym ruchem głowy przerzuciła przez ramię swe długie, ciemne włosy, i ten gest był mu znajomy. Znowu jednak rozłożyła się plackiem na pokładzie i znikła mu z pola widzenia.
W pierwszym odruchu chciał wskoczyć na jacht, wejść na górny pokład i porozmawiać z nią w cztery oczy, przyszło mu jednak do głowy coś lepszego. Spojrzał na rufę jachtu i zobaczył jego nazwę - "Paloma" oraz macierzysty port Avalon, który znajdował się, jak sobie przypominał, na wyspie Catalina. Gdyby pokręcił się tu dłużej niż przez chwilę, zwróciłby na siebie czyjąś uwagę, odszedł więc ku nabrzeżu i wrócił na parking. Znajdował się teraz trochę wyżej, ale spojrzawszy w kierunku jachtu stwierdził, że dziewczyny prawie nie widać. Zasłaniało ją nadburcie, biegnące wokół górnego pokładu. Wziął z samochodu lornetkę i ruszył w kierunku automatu z lodami, który już wcześniej służył mu za bocianie gniazdo. Wdrapał się nań i przez chwilę przepatrywał cały port, tak jakby przyglądał się stojącym w nim łodziom. Zatrzymał wzrok na moment na "Palomie" i wycelował lornetką w dziewczynę. Zobaczył fragment jej gołych pleców i z bolesnym ukłuciem w sercu stwierdził, że są mu znajome. Zeskoczył z automatu i wrócił do samochodu. Doszedł do wniosku, że ma trzy możliwości: mógł zaczekać, aż dziewczyna zejdzie niżej, i przypatrzyć się jej lepiej, albo siedzieć w samochodzie dotąd, dopóki ona nie zejdzie z jachtu, lub też po prostu pójść i stanąć przed nią twarzą w twarz. Pierwsze dwie możliwości nie wydawały mu się szczególnie zachęcające. Kiedy był jeszcze policjantem, nie lubił nikogo śledzić z ukrycia, a kiedy wycofał się z tego zawodu, wolał płacić innym, żeby robili to za niego. Trzecia możliwość przyprawiała go o pewien niepokój. Gdyby się okazało, że to nie jest Arrington, mógł nawet zostać zaaresztowany, w przypadku ostrej reakcji dziewczyny. A z drugiej strony, gdyby nawet nią była, to co właściwie miałby jej do powiedzenia?
Rzuciła go dla innego mężczyzny i nie rozmawiali ze sobą od miesięcy. Była w ciąży, a przynajmniej tak twierdziła, i być może nosiła jego dziecko, ale nie uznała za stosowne poinformować go o tym. Postanowiła, jak się wydawało, rzucić męża, być może dla jakiegoś kochanka, i w tych okolicznościach mogłaby się poczuć mocno zakłopotana na jego widok. Nie odważyłby się podejść do niej bez żadnego uprzedzenia.
Dręczące go pytania nagle znikły. Zobaczył, że dziewczyna podniosła się, zapięła stanik opalacza i zeszła z górnego pokładu. Cały czas była jednak odwrócona do niego plecami. Czy zamierzała opuścić jacht, czy też szła pod pokład, żeby coś zjeść? Stone czekał, i jego cierpliwość została nagrodzona. Dziewczyna ukazała się na odległym pomoście i zaczęła iść w jego stronę.
Złapał lornetkę i podniósł ją do oczu, ale dziewczynę przesłonił najpierw jakiś jacht, potem samochód, wreszcie coś innego. W chwili, gdy weszła na nabrzeże, znowu pokazała mu plecy i zaczęła się oddalać. Stone wyskoczył z samochodu i ruszył za nią.
Poszła w kierunku sklepu z żeglarskim osprzętem, ale okrążyła budynek, a kiedy Stone znalazł się po drugiej stronie, zobaczył, że zmierza do widocznej w pobliżu restauracji. Podszedł bliżej i znalazłszy się przed frontowymi drzwiami, stwierdził, że dziewczyna zajmuje miejsce na stołku przy kontuarze, nadal plecami do niego. Pozostało mu tylko jedno: wszedł do restauracji, usiadł na stołku o dwa miejsca od niej i spojrzał na jej odbicie w lustrze.
Dziewczyna zdjęła słoneczne okulary i ich spojrzenia spotkały się.
Stone drgnął, jakby coś dziobnęło go w oko. Dziewczyna była tego samego wzrostu i figury, co Arrington, miała też ciemne włosy, ale na tym kończyły się podobieństwa.
Zauważyła jego nerwową reakcję.
- Czyżby mój widok był aż tak przykry dla oka?
- Proszę się nie gniewać - odparł Stone trąc powiekę - ale musiała mi się podwinąć rzęsa. Pani widok żadną miarą nie wywołuje takich odruchów, wręcz przeciwnie.
Nieznajoma zmusiła się do ledwo uchwytnego uśmiechu, a potem pochyliła się nad menu.
- Czy mogłaby mi pani polecić jakieś danie? - zapytał Stone. - Dopiero co tu przyjechałem.
- Doskonała jest zapiekanka z bekonem i serem - odpowiedziała. - Oczywiście, jeżeli zniesie pan taką porcję cholesterolu.
- Myślę, że dam sobie z tym radę. - Stone wziął głęboki oddech i zmusił się do przyjęcia niewymuszonej miny. - Może byśmy usiedli przy stole i zamówili coś u kelnera?
Nieznajoma rzuciła mu badawcze spojrzenie i najwyraźniej wysoko oceniła jego możliwości.
- Jeśli pan stawia, to czemu nie - powiedziała, a potem zeskoczyła ze stołka i poprowadziła go do stolika przy oknie.
- Nazywam się Jack Smithwick - przedstawił się Stone i wyciągnął rękę.
- Barbara Tierney - odparła, oddając mu uścisk dłoni.
Zjawiła się kelnerka i oboje zamówili cheeseburgery z bekonem oraz piwo.
- Powiedziałeś, Jack, że jesteś tu nowy?
- Tak, rzeczywiście.
- A skąd przybyłeś?
- Z Nowego Jorku.
- Co przyciągnęło cię do Los Angeles?
- Przyjeżdżałem tu od czasu do czasu w interesach i spodobało mi się, więc zacząłem myśleć o tym, żeby znaleźć sobie tutaj jakieś lokum.
- W jakiego rodzaju interesach?
- Jestem adwokatem... a raczej byłem nim. Teraz jestem inwestorem. - Przeleciało mu przez głowę, że tego rodzaju informacja powinna wywrzeć odpowiednie wrażenie. - A ty?
- Jestem aktorką. Przyjechałam tu kilka miesięcy temu z Chicago.
- Na podbój Hollywoodu?
- Coś w tym stylu. Jakiego rodzaju lokum poszukujesz, Jack?
- Jeszcze się nie zdecydowałem. Słyszałem, że Marina Del Rey jest ładnym miejscem, a ja lubię łódki.
- Więc czemu nie kupisz jachtu, żeby na nim zamieszkać?
- Dobra myśl. Czy ty może mieszkasz na jachcie?
- Chwilowo. Jest własnością mojego znajomego.
- Bardzo bym chciał go zobaczyć.
- Mój znajomy nie lubi, kiedy przyjmuję gości na pokładzie.
- Rozumiem.
- Naprawdę?
- Może nie całkiem, proszę mi pomóc.
- Z pewnością zrozumiałeś.
- No cóż, chyba tak.
Kelnerka przyniosła cheeseburgery i przez chwilę posilali się w milczeniu.
Stone nie bardzo wiedział, co zrobić z tą sprawą. Czy Barbara Tierney mogła być dziewczyną, która odjechała samochodem Arrington? Czy była po prostu osobą mieszkającą na jachcie swego znajomego?
Barbara dokończyła swego cheeseburgera i wysączyła resztę piwa.
- Mój znajomy wyjechał z miasta - powiedziała.

26
Wyszli na nabrzeże i Barbara Tierney poprowadziła go pomostem do "Palomy". Wszedłszy na pokład, Stone rozejrzał się po elegancko zabudowanym jachcie. Przyszło mu do głowy, że musi być prawie nowy, a sądząc po tablicy rozdzielczej w kabinie na mostku, wyposażony bardzo nowocześnie.
- Kto jest jego właścicielem? - zapytał.
- Mój znajomy.
- Ale kto to jest?
- On nie lubi się afiszować ze swym nazwiskiem - odparła spokojnie Barbara. - Jest żonaty.
- Ach, tak? W takim razie mam wobec niego tym mniej skrupułów.
- Posłuchaj, Jack - powiedziała Barbara - zaprosiłabym cię na drinka, ale czuję się bardzo skrępowana, mając cię na pokładzie. Mój znajomy przyjeżdża i wyjeżdża o dziwnych porach, i nigdy nie wiadomo, kiedy...
- Jasne, rozumiem cię. Co byś powiedziała, gdybyśmy umówili się wieczorem na kolację, gdzieś na mieście?
- To odpowiadałoby mi bardziej - powiedziała. - Gdzie się zatrzymałeś?
- W hotelu Bel-Air - skłamał Stone.
- Słyszałam, że jest tam bardzo ładnie. Może zjemy kolację właśnie tam?
- Doskonale. Zamówię stolik. Masz samochód?
Barbara pokręciła przecząco głową.
- Kiedy mój znajomy jest w mieście, używam jego wozu, ale...
- Wobec tego przyjadę tu po ciebie o siódmej.
- Świetnie. Spotkajmy się koło sklepu ze sprzętem żeglarskim.
Stone wyciągnął do niej rękę. Barbara przyjęła ją, pochyliła się i leciutko musnęła wargami jego usta.
- Będzie mi się dłużyło czekanie do wieczora - powiedziała.
- Mnie też. - Stone zeskoczył na pomost i poszedł w kierunku swego samochodu. Usiadł za kierownicą i wybrał numer Ricka Granta. - I co, wiesz już coś o tych odciskach palców? - zapytał.
- Właśnie zamierzałem do ciebie zadzwonić - odparł Grant. - Należą do niejakiego Vincenta Mancuso. Trzy zatrzymania, raz za organizowanie bukmacherskich zakładów i dwa razy za lichwiarstwo, żadnych skazań. Są to typowe, mafijne przestępstwa, chociaż jego nazwisko nie figurowało dotąd w naszych kartotekach przestępczości zorganizowanej. Na wszelki wypadek założyłem mu teczkę.
- Masz jego dane?
- Ma czterdzieści sześć lat, metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, waży około setki, ciemne włosy.
- Nie wyróżnia się niczym specjalnym.
- Na następne spotkanie z tobą przyniosę zdjęcie jego facjaty.
- Pracuje gdzieś?
- Ma, albo może miał, bo mam tu dane sprzed paru lat, delikatesowy barek w Hollywood, pod szyldem "U Vinniego". Położony przy Sunset Strip. - Podał Stonełowi dokładny adres.
- Zanotowałem. Mam do ciebie następną prośbę.
- Wal śmiało.
- Mógłbyś sprawdzić, na kogo zarejestrowany jest pewien jacht?
- Tak, ale pewnie potrwa to dzień lub dwa. Nie mamy bezpośredniego dostępu do tych rejestrów. Będę musiał poprosić kogoś z ochrony wybrzeża.
- Jacht nazywa się "Paloma", port macierzysty Avalon. Ma około dwunastu metrów długości i napęd motorowy. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś poprosił ich, żeby zainteresowali się nim bliżej. W tej chwili mam tylko pewne podejrzenia, ale nie wiem czy trafne.
- Zrobię, co będę mógł.
- Zdaje się, że będę musiał też zmienić hotel, mając na uwadze to, że Vincent Mancuso myszkuje po moim pokoju.
- Dokąd się przeniesiesz?
- Do Bel-Air, jeżeli mają wolne pokoje. Zamelduję się jako Jack Smithwick.
- Obracasz się w coraz wyższych sferach...
- Tak, ale przynajmniej robię to za cudze pieniądze.
- To najlepsza metoda. Zadzwonię do ciebie na komórkę.
Stone wyłączył telefon, uruchomił silnik i ruszył w kierunku Sunset Strip. Odnalazł bar "U Vinniego", zaparkował, wszedł do środka i rozejrzał się. Pora lunchu nie skończyła się jeszcze, ale lokal był raczej pustawy, i nietrudno było domyślić się, dlaczego. Wnętrze wyglądało raczej niechlujnie i niezbyt zachęcająco. Poprosił o dietetyczną coca-colę na wynos i w czasie, gdy za nią płacił, do środka weszło dwóch podejrzanie wyglądających facetów, którzy nie zatrzymali się przy ladzie, ale poszli dalej, do drzwi z napisem "Tylko dla personelu". Vinnie prowadzi prawdopodobnie na zapleczu punkt bukmacherski, pomyślał.
Wyszedł na ulicę, wyrzucił napój do kosza na śmieci, wsiadł do samochodu i pojechał do hotelu. Po drodze zadzwonił do Bel-Air i zarezerwował mały apartament. W Le Parc zatrzymał się koło recepcji i położył na ladzie tysiąc dolarów.
- Chciałbym przedłużyć rezerwację o kilka dni - zwrócił się do recepcjonisty.
- Jak pan sobie życzy, panie Smith - powiedział tamten, chowając pieniądze.
- W tym czasie będę trochę jeździł, proszę więc powiedzieć pokojowej, żeby się nie niepokoiła, jeżeli nie będzie moich bagaży.
- Nie ma sprawy. Aha, dzwoniła panna Betty Southard.
Stone poszedł do swego pokoju i zadzwonił do Betty.
- Zjemy razem kolację? - zapytała.
- Dziś nie mogę. Może jutro?
- Niech będzie.
- Wydarzyło się coś, o czym powinienem wiedzieć?
- Nie. Vance nie zjawił się w biurze. Kiedy nie ma zdjęć, siedzi czasami w domu, więc miałam dziś bardzo spokojne przedpołudnie.
- W takim razie do jutra.
Odłożył słuchawkę, spakował swoje rzeczy i zaniósł je do garażu. W piętnaście minut później załatwiał już formalności meldunkowe w Bel-Air.
- Miło widzieć pana znowu, panie Barrington - powiedziała recepcjonistka.
- Hmm, z pewnych osobistych powodów, wolałbym w czasie pobytu u was używać nazwiska Jack Smithwick.
- Oczywiście, jeśli tak pan sobie życzy.
- Czy zechciałaby pani poinformować o tym panie z centrali telefonicznej?
- Zrobię to z pewnością.
- A gdyby ktoś dzwonił i pytał o Barringtona, niech odpowiedzą, że taka osoba tu nie mieszka.
- Rozumiem - powiedziała recepcjonistka. - Wielu naszych gości podróżuje od czasu do czasu incognito.
Stone ruszył za chłopcem hotelowym do swego apartamentu i oddał ubrania do odprasowania. Połączył się telefonicznie ze swoją sekretarką i podał jej nowe nazwisko i adres.
- A jeśli zadzwoni znowu Vance Calder? - zapytała.
- Powiedz mu, że wyjechałem na parę dni do Hampton i że czekasz na wiadomość ode mnie. Zdaje się, że uwielbiasz rozmawiać z Calderem, no nie?
- No wiesz... - W słuchawce zabrzmiał zduszony chichot.
Stone odłożył słuchawkę i zadał sobie pytanie, dlaczego właściwie prowadzi z Vancełem tę grę. Jeśli jakiś typek myszkował po jego hotelowym pokoju, znaczy to, że ktoś wie o jego dalszym pobycie w Los Angeles, i że ten ktoś mógł powiedzieć o tym Vancełowi. Zmiana hotelu była prawdopodobnie dobrym pomysłem, dopóki zatrzymywał swój apartament w Le Parc. Miał już dość nieznanych sobie facetów, którzy wiedzieli, gdzie on się znajduje. Sprawa zaczynała być skrajnie irytująca.
Dokładnie o siódmej podjechał pod żeglarski sklep w Marina Del Rey. Barbara Tierney spóźniła się tylko dziesięć minut.
- Przykro mi, że musiałeś jechać po mnie taki kawał drogi - powiedziała. - Wolałabym pojechać sama, gdybym miała do dyspozycji samochód mojego znajomego.
- A czym jeździ twój znajomy?
- Sportowym porsche.
Porsche? Czyżby trafił na niewłaściwą dziewczynę?
- No tak, ale gdyby twój znajomy tu był, nie moglibyśmy pojechać razem na kolację, no nie?
- Niekoniecznie - odparła Barbara. - Nie mam żadnych poważnych zobowiązań.
- Miło mi to słyszeć.
- Staram się unikać mężczyzn, którzy stawiają mi jakieś warunki. Takie zachowanie bardzo mnie irytuje.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby cię nie poirytować - powiedział Stone. Skręcał właśnie w Stone Canyon.
- Zawsze zatrzymujesz się w Bel-Air?
- Zawsze. To mój drugi dom, kiedy jestem w podróży.
Wjechali na hotelowy parking, zostawili samochód pod opieką parkingowego i ruszyli po kładce prowadzącej do hotelu. W dole, na malowniczym strumyku, drzemały łabędzie.
- Masz doskonały gust, jeśli idzie o hotele - powiedziała Barbara.
Stone ujął ją za rękę.
- A także w dobieraniu sobie towarzystwa na kolację.
- Och, powinieneś był zostać aktorem.
- Nie jesteś pierwszą, od której to słyszę - odparł Stone.
27
Posadzono ich przy narożnym stoliku w rogu obszernej sali restauracyjnej. Zamówili drinki, po czym Stone, który był porządnie wygłodzony, zaczął przeglądać menu.
- Co pan zamawia, panie Smithwick? - zapytał kelner.
Stone zareagował dopiero po chwili.
- Zechce pan zaczekać chwileczkę? I podać tymczasem kartę win?
- Wędzony łosoś powinien być chyba niezły - powiedziała Barbara, i w tej samej chwili wydała cichy okrzyk.
Stone spojrzał na nią.
- Co się stało?
- Dobry Boże - powiedziała niemal szeptem - zobacz, kto tu wszedł przed chwilą.
Spojrzenie Stoneła powędrowało za jej wzrokiem na środek sali. Przy okrągłym stole siadało tam właśnie sześć osób, a wśród nich Vance Calder.
- Nigdy nie oglądałam go na żywo, a ty?
Stone uniósł kartę win, żeby ukryć się za nią.
- No, wiesz, ja nie wpadam na jego widok w takie rozgorączkowanie jak ty. - Opuścił trochę tekturowe okładki, żeby przyjrzeć się towarzystwu Vanceła i przeraził się nie na żarty. Tuż obok aktora siedziała Betty Southard. - Jezusie Nazareński - mruknął do siebie.
- Słucham?
- Nic, nic. Próbowałem tylko wymówić nazwę jednego z tych win. Zdaje się, że gdzieś o nim czytałem. - Znalazł się w pułapce, w zasięgu wzroku i Vanceła, i Betty. Czegoś takiego zupełnie nie potrzebował.
- Myślę, że podejdę do niego i się przywitam - powiedziała Barbara.
- Do kogo? Z kim?
- Z Vancełem Calderem.
- Myślę Barbaro, że nie powinnaś tego robić.
- Dlaczego?
- W tym hotelu bywa wiele sławnych osób i właściciele bardzo dbają, żeby nikt nie zakłócał im spokoju.
- Och, nie będzie w tym nic niewłaściwego - stwierdziła Barbara odsuwając stolik. - Mamy wspólnego znajomego.
Podniosła się, i zanim Stone zdążył ją powstrzymać, ruszyła w stronę stołu, przy którym siedział Vance.
Stone przyglądał się, jak kroczy między stolikami, aby zatrzymać się za plecami Vanceła. Aktor uniósł głowę i spojrzał na nią. W ich stronę ruszył kierownik sali. Barbara powiedziała coś. Wtedy, ku zdumieniu Stoneła, Vance podniósł się, uścisnął jej rękę i zaczął ją przedstawiać pozostałym członkom swego towarzystwa. Oczy wszystkich zwróciły się na piękną brunetkę. Teraz albo nigdy, pomyślał Stone. Odsunął stolik, wstał i szybkim krokiem przeszedł przez salę, starając się ominąć jak najdalej stół Vanceła. Miał nadzieję, że żadna z siedzących tam osób nie oderwie wzroku od Barbary. Znalazłszy się w korytarzu między restauracją i barem, odważył się obejrzeć w kierunku sali. Barbara wciąż skupiała na sobie uwagę wszystkich. Ruchem ręki przywołał kierownika sali.
- Czuję się niespecjalnie - powiedział. - Zechce pan poprosić pannę Tierney, z którą przyszedłem na kolację, żeby zadzwoniła do mojego pokoju?
- Oczywiście, panie Smithwick - odpowiedział kierownik. - Mam nadzieję, że panu przejdzie.
- Dziękuję - kiwnął głową Stone i opuścił restaurację pamiętając, aby w drodze do swego apartamentu nie przejść obok okna. Gdy był już u siebie, zadzwonił telefon.
- Halo?
- To ty, Jack? Źle się czujesz?
- Och, już mi przeszło. Przykro mi, że musiałem wyjść. Pewnie zjadłem coś niestrawnego na lunch.
- Jedliśmy to samo, a ja nie odczuwam żadnych dolegliwości - powiedziała Barbara.
- Dokucza mi to już od paru dni. Posłuchaj, czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy zjedli kolację u mnie w pokoju? Gdyby cię to krępowało, będzie mi miło zamówić taksówkę, która odwiezie cię z powrotem do portu. W każdym razie wolałbym zostać dziś wieczorem u siebie.
- Dobrze - powiedziała Barbara. - Jak trafię do twojego pokoju?
Stone udzielił jej wskazówek i odłożył słuchawkę, a potem zdjął marynarkę, uchylił drzwi na korytarz i poszedł do łazienki.
- Jack, jesteś tu? - zawołała od wejścia.
- Wejdź do środka. Będę za chwileczkę. - Zwilżył twarz odrobiną wody, sięgnął po ręcznik i wyszedł z łazienki, wycierając się po drodze. - Tak mi przykro. Ale myślę, że już mi przeszło. - Ruchem ręki wskazał jej sofę. - Usiądź, proszę. Napijesz się czegoś? - zapytał podając jej menu.
- Whisky z lodem - odpowiedziała Barbara i zaczęła przeglądać spis potraw.
Stone podał jej whisky, a sobie nalał kieliszek bourbona.
- Może nie powinieneś pić alkoholu - powiedziała.
- Na pewno mi nie zaszkodzi - odparł Stone.
- Zjem wędzonego łososia i pierś kurczaka - zdecydowała Barbara.
Stone zadzwonił do restauracji, żeby zamówić wybrane potrawy, a potem usiadł obok niej.
- A więc, Vance Calder przypomniał sobie skądś twoją osobę?
- Nie, powołałam się na mojego przyjaciela - powiedziała Barbara. - Robią razem jakieś interesy.
- A jakie interesy prowadzi twój przyjaciel?
- Operacje finansowe.
- Ale jakiego rodzaju?
- Nie wiem dokładnie, ale obraca dużymi pieniędzmi. W tej chwili jest w Meksyku.
- Ach, tak.
- Byłeś kiedyś w Meksyku?
- Nie, i z moim żołądkiem chyba nie powinienem tam jeździć.
Barbara roześmiała się i musnęła go leciutko wargami.
- Wiesz co, myślę, że bardziej mi odpowiada kolacja tutaj, niż w restauracji.
Stone zrewanżował się jej pocałunkiem.
- Mnie też.
Trochę po północy Stone ześliznął się z łóżka i poszedł na palcach do saloniku, zostawiając Barbarę pogrążoną w zdrowym śnie. Rozejrzał się za jej torebką, otworzył ją i wyjął z niej portfelik. Stanął przy oknie, aby obejrzeć jego zawartość w świetle latarni. Nazywała się rzeczywiście Barbara Tierney, co potwierdzało wydane w Illinois prawo jazdy, i zgodnie z treścią legitymacji Związku Zawodowego Aktorów Filmowych, faktycznie była aktorką. Włożył portfelik na miejsce i jeszcze przez chwilę grzebał w torebce, nie znalazł jednak nic interesującego, prócz zwykłych kobiecych drobiazgów. Położył torebkę tam, gdzie ją znalazł i wrócił do łóżka. Barbara obróciła się na drugi bok i przyciągnęła go do siebie.
- Jeszcze - szepnęła.
- Oczywiście! - odpowiedział Stone.

Obudziło go pukanie do drzwi. Usłyszał wołanie Barbary, że załatwi to sama. Wyciągnął się z powrotem na łóżku, a w chwilę potem Barbara wjechała do sypialni ze stolikiem na kółkach.
- Zamówiłam ci wspaniałe śniadanie - powiedziała.
- Dzięki - odparł Stone. Uniósł się i podłożył sobie poduszki pod plecy, a potem zabrał się do pałaszowania jajecznicy na bekonie, na które to specjały rzadko sobie pozwalał. - Wczoraj cheeseburger z bekonem, a dziś jajka na bekonie - powiedział. - Jeżeli pokręcę się przez jakiś czas koło ciebie, chorobę wieńcową mam jak w banku.
- Och, nie sądzę - powiedziała Barbara, zabierając się do jedzenia. - Moim zdaniem masz akurat taką figurę, jak trzeba.
- To dlatego, że kiedy nie jestem z tobą, prowadzę żywot kompletnego abstynenta.
Barbara odrzuciła do tyłu głowę i gwizdnęła przez zęby.
- Zachwycające! - krzyknęła. - Aż do tej pory byłeś prawiczkiem, zgadza się?
- Pod każdym względem. Wiem o tych rzeczach tylko tyle, ile nauczyłem się od ciebie.
Barbara odłożyła sztućce i sięgnęła po jego pusty talerz.
- W takim razie muszę być piekielnie dobrą nauczycielką - zachichotała.
- Z pewnością tak.
- No, to zabieramy się do dalszej nauki. Ciekawe, co przerobimy tego ranka.
- Zdaję się całkowicie na panią profesor.
- Hmm, wypróbowaliśmy już pozycję numer jeden, numer dwa i numer trzy.
- Coś nie mogę sobie przypomnieć tej ostatniej.
- Widzę, że mój uczeń przyswaja sobie wiedzę wyłącznie przez powtarzanie.
- To chyba najlepsza metoda, no nie?
- Jedna z wielu.
- Nie najlepsza?
- Czasami, mój drogi, trzeba umieć improwizować.
- Improwizować? Jak się to robi?
- Na przykład tak - powiedziała Barbara - ale to tylko przystawka.
- Bardzo smakowita. A co będzie na główne danie?
- Nie jesteś jeszcze gotowy do głównego dania.
- Zdawało mi się, że już.
- Rzeczywiście! - wykrzyknęła Barbara. - Co za fenomenalny uczeń!
- Robię, co mogę - odparł Stone.
- I rób tak dalej, bo inaczej będziesz musiał powtórzyć cały kurs od początku.
- Chryste Panie - jęknął Stone. - Na pewno padnę przy tym trupem.
- To się okaże - stwierdziła filozoficznie Barbara.

28
Dochodziła jedenasta, kiedy wolny od erotycznych żądz, bliski wyczerpania Stone odwiózł Barbarę do Marina Del Rey. Kiedy zatrzymali się na parkingu, Barbara wytrzeszczyła oczy i zakryła dłonią usta.
- O, kurczę - rzuciła przez zęby.
- Co takiego zobaczyłaś?
- Wrócił mój przyjaciel. Tam stoi jego porsche. Nie wiem, co mam zrobić. Nie mogę pokazać się na jachcie po spędzeniu całej nocy na mieście.
- Hmm - mruknął w zamyśleniu Stone. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Czemu nie pobiegniesz do żeglarskiego sklepu i nie kupisz jakichś szortów czy czegoś takiego? Przebierzesz się i będziesz mogła powiedzieć, że byłaś na spacerze. - Wyłuskał z kieszeni parę setek i wręczył jej.
- Spryciarz z ciebie - powiedziała Barbara. - Może i dobrze, że taki jesteś. Wiesz co, lepiej stąd zmykaj, zanim ktoś zobaczy nas razem. - Pochyliła się ku niemu i pocałowała go, a potem pogrzebała w swej torebce, wyjęła z niej kawałek papieru i napisała na nim numer telefonu. - Możesz zadzwonić do mnie na ten numer - powiedziała, podając mu kartkę - ale tylko w dzień, a jeśli...
- Jeśli odezwie się męski głos, odłóż słuchawkę.
- Tak.
- Zanim wysiądziesz - powiedział Stone - zaspokój jeszcze moją ciekawość.
- Co chcesz wiedzieć?
- Któregoś dnia byłem w tym sklepie i zdawało mi się, że widziałem, jak odjeżdżasz odkrytym mercedesem. Czyje to było auto?
- Nie wiem, o czym mówisz - odparła Barbara. - Trzymaj się.
Wyskoczyła z samochodu i pobiegła w kierunku sklepu. Stone odjechał po chwili, ale przedtem zapisał hasło BIGBUKS, widniejące na specjalnych tablicach rejestracyjnych porsche. Sięgnął do kieszeni po komórkowy telefon i zadzwonił do Ricka Granta.
- Porucznik Grant, słucham.
- Cześć, Rick, mówi Stone.
- Witam cię. Przed południem mają mi podać informacje na temat jachtu.
- Mam jeszcze coś. Mógłbyś rozszyfrować dla mnie tablice rejestracyjne i właściciela numeru telefonicznego?
- Jasne.
- Są to tablice na specjalne zamówienie, napisane jest na nich BIGBUKS. - Podyktował mu numer telefonu.
- Nie zajmie mi to wiele czasu.
- Zjesz ze mną lunch?
- Chętnie. Umówmy się za godzinę w Grange na Melrose - powiedział i podał Stonełowi wskazówki, jak tam dojechać.
- Dobrze.
- Do tego czasu powienienem otrzymać jakieś informacje o tej łódce.
- A więc do zobaczenia. - Stone wyłączył się i skierował w stronę dzielnicy Beverly Hills.

Także tym razem usiedli w ogródku. Stonełowi bardzo się podobały te posiłki na świeżym powietrzu. W Nowym Jorku były one wielką rzadkością.
- Mam - powiedział Rick, wyciągając notes. - Tablice z takim napisem zarejestrowane są na niejakiego Martina Barone, który mieszka przy Beverly Drive w Beverly Hills. Jest on prezesem firmy o nazwie Barone Financial Services. Telefon, który mi podałeś, nie jest jednak zarejestrowany na nazwisko Barone. Jest to wewnętrzny telefon Marina Del Rey, co oznacza, że znajduje się na łodzi.
- A czego dowiedziałeś się o "Palomie"?
- To interesująca historia: właścicielem jachtu jest firma Abalone Fisheries, która wytwarza morskie produkty żywnościowe w puszkach.
- Dlaczego to takie interesujące? - zapytał Stone.
- Wydostałem parę danych o Abalone z naszego centrum informacji finansowej. Jest to rzeczywiście wytwórnia konserw, ale zarazem holding. Ma, między innymi, dwadzieścia dwa procent udziałów w banku Safe Harbor. Jest też posiadaczem siedemdziesięciu pięciu procent akcji Barone Financial Services. Pozostałe dwadzieścia pięć ma Martin Barone.
- Wytwórnia konserw jest właścicielem banku i kasy pożyczkowej?
- Nie rozumiesz sprawy. Słyszałeś o facecie, który nazywa się Warren Buffet?
- O najbogatszym człowieku w Ameryce? Oczywiście.
- Jego główną firmą jest Berkshire Hathaway, zakład włókienniczy. Kupił on go wiele lat temu i za jego pośrednictwem inwestował w wiele innych spółek, między innymi w Coca-Colę. Teraz jest on wart miliardy.
- Tak? A kto jest właścicielem Abalone Fisheries?
- Onofrio Ippolito i David Sturmack. Jest to ich własna odmiana Berkshire Hathaway.
- Oooo!
- Byłem pewien, że cię to ucieszy.
- Mam wrażenie, że pod każdym kamieniem, jaki odwracam, siedzi Ippolito.
- Dlaczego interesujesz się tym jachtem?
- Kiedy twoi chłopcy zauważyli samochód Arrington na przystani, odjechała nim jakaś dziewczyna, i ta sama dziewczyna mieszka, jak przypuszczam, na tym jachcie. Jest kochanką Martina Barone, który ma żonę. Spróbujesz wygrzebać coś o tym Barone?
- Mogę się dowiedzieć, jakiego koloru prześcieradłem przykrywa łóżko.
- Dzięki. - Stone wyjął z kieszeni przygotowany wcześniej zwitek studolarowych banknotów i wsunął je do kieszeni marynarki Granta. - Coś na zaliczkę.
- Dziękuję, bardzo dziękuję.
- A przy okazji, wdepnąłem wczoraj do tych delikatesów Vincenta Mancuso na Sunset Strip. Postawiłbym dolary przeciwko orzechom, że przyjmuje on tam lewe zakłady.
- Poinformuję o tym wydział, który zajmuje się takimi sprawami - powiedział Grant. - Słuchaj, Stone, jest coś, co nie daje mi spokoju.
- Co takiego?
- Ta historia z Mancuso i szperaniem w twoim pokoju hotelowym.
- Mnie też to zastanawia.
- Przeniosłeś się tam z mieszkania tej dziewczyny, tak? Sekretarki Caldera?
- Tak.
- Kto jeszcze wiedział, żeś się tam wprowadził?
- Moja własna sekretarka, Dino, i pewien kumpel, adwokat z Nowego Jorku.
- Ale ani Dino, ani ten twój kumpel nie wspomnieliby przecież, o tym nikomu, kto zna Mancuso, no nie?
- Jest to w najwyższym stopniu nieprawdopodobne.
- Więc zostaje tylko ta dziewucha.
Stone potrząsnął głową.
- Zastanawiałem się nad tym. Przypuszczam, że Mancuso i jego kompan śledzili mnie, jak jechałem do tego hotelu.
- Och, byłbym zapomniał - powiedział Grant, sięgając ręką do kieszeni. - Mam tu podobiznę gęby tego Mancusa.
Stone przyjrzał się zdjęciu.
- Teraz jest trochę starszy i pełniejszy na twarzy, ale to ten sam facet, który prowadził lincolna tamtego wieczoru, kiedy byłem śledzony.
- I sądzisz, że on jechał za tobą, jak przenosiłeś się do tamtego hotelu?
- Tak, to by było najbardziej logiczne.
- Nie, mylisz się.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Mówiłeś mi, że wziąłeś z agencji wynajmu inny samochód i poprosiłeś ich, żeby powiedzieli każdemu, kto by o ciebie pytał, że odwieźli cię na lotnisko.
- Tak - potwierdził Stone. Nie podobał mu się cel, ku któremu zmierzało to rozumowanie.
- Przyjmując, że agent zrobił tak, jak prosiłeś, powinno to uwolnić cię od facetów, którzy siedzieli ci na ogonie. Zgadzasz się?
- Jeżeli Mancuso nie pojechał za mną do agencji i nie zobaczył, że wyjeżdżam stamtąd czterodrzwiowym sedanem.
- A mógł to zrobić?
Stone potrząsnął z niedowierzaniem głową.
- Jeśli tak było, to Mancuso musiał w ciągu jednej nocy fantastycznie poprawić technikę szpiclowania.
- Więc zostaje tylko dziewczyna.
- Trudno mi w to uwierzyć.
- Myślisz, że ona może sypiać z Calderem?
- Sypiała, ale dawno temu. Sama powiedziała mi o tym.
- W porządku, więc jest byłą kochanką Caldera i pracuje dla niego. Czy utrzymuje się wyłącznie z tego, co on jej płaci?
- O ile wiem, to tak.
- Od jak dawna ją znasz?
- Od paru dni.
- Więc jak myślisz, wobec kogo zachowuje lojalność?
- Nie ukrywała bynajmniej, że jest lojalna wobec Caldera, ale zdaje sobie sprawę, że ja nie robię nic, co by mu zagrażało. Na litość boską, przecież ja próbuję tylko odnaleźć jego żonę!
- Ale Calder ocenia to jako zagrożenie dla siebie, czy nie tak?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- A stąd, że próbował usunąć cię z miasta, zgadza się?
- Tak, rzeczywiście.
- Więc musi być przekonany, że twoja obecność w Los Angeles nie leży w jego interesie.
- Pewnie tak, rzeczywiście.
- A więc, jeśli on tak to widzi, to czemu Betty nie miałaby widzieć tego w ten sam sposób?
- Niewykluczone, że trafiłeś w dziesiątkę - powiedział Stone, nadal jednak nie chciał przyznać tego szczerze w duchu.
- Pozwól, że pociągnę cię jeszcze trochę za język. Gdzie byłeś, jak Mancuso myszkował po twoim pokoju?
- W pewnym ośrodku rekreacyjnym za miastem, na pustyni.
- Pojechałeś sam?
- Nie.
- A kto był tam z tobą?
- Betty Southard - powiedział Stone.
- Czyj to był pomysł, żeby tam pojechać?
- Jej.
- Wiesz co, Stone, chyba pozwalasz swojemu palantowi, żeby za ciebie myślał - powiedział Grant. - Zapomniałeś, że myślenie, to nie jest jego specjalność.

29
Stone spotkał się z Betty Southard we włoskiej restauracji "Yalentino". Chciał zabrać ją sprzed jej domu, Betty uparła się jednak, że będzie na niego czekać koło restauracji. Powitała go ostentacyjnie słodkim pocałunkiem, po czym usiedli przy wskazanym im stoliku i zamówili drinki.
- I jak ci idzie? - zapytała.
- Nie najlepiej - odparł Stone. - Mam wrażenie, że zmierzam donikąd. Zacząłem już myśleć o tym, żeby spakować manatki i wrócić do Nowego Jorku.
- Będzie mi bardzo smutno - powiedziała Betty, pociągając łyk martini.
- Jestem ci wdzięczny za te słowa, ale widzisz, kręcę się wokół własnego ogona i nie udaje mi się posunąć sprawy ani o milimetr do przodu.
- Arrington wróciła do domu - powiedziała.
Stone zamrugał oczami.
- Kiedy?
- Zdaje się, że wczoraj. Vance wszedł do biura, gwiżdżąc wesołą melodyjkę, i kazał mi zamówić wiązankę kwiatów.
- To zabawne, bo wczoraj wieczorem Vance mignął mi przelotnie przed oczami - powiedział Stone. - Ale był sam.
- Gdzie?
- Jadłem kolację w greckiej restauracji ze znajomym policjantem Rickiem i dałbym sobie uciąć rękę, że widziałem Vanceła jadącego tamtędy bentleyem.
Betty pokręciła przecząco głową.
- Niemożliwe. Vance i Arrington byli wczoraj na kolacji w hotelu Bel-Air, z kilkoma akcjonariuszami Centuriona. Rezerwowałam im stolik.
Usłyszawszy to kłamstwo, Stone poczuł się zdruzgotany wewnętrznie.
- Pewnie coś mi się pokręciło.
- Niekoniecznie. Po mieście jeżdżą dwa inne zielone bentleye, identyczne z bentleyami Vanceła. Mignął ci któryś z nich.
- Och, mniejsza o to. Cieszę się, że Arrington wróciła.
- Vance myśli, że jesteś w Nowym Jorku - powiedziała Betty. - Dziś po południu podyktował mi list dziękczynny do ciebie.
- Chciałem, żeby tak myślał. Po tym, jak w zeszłym tygodniu śledzili nas w drodze z restauracji, zależało mi, żeby wszyscy prócz ciebie byli przekonam, że jestem w Nowym Jorku.
- Rozumiem - powiedziała Betty. - Co masz ochotę zjeść?
Oboje zamówili sałatkę włoską i gicz cielęcą, Stone poprosił też o butelkę Masi Amerone, rocznik dziewięćdziesiąt jeden.
- Wspaniałe wino - powiedział. - Myślę, że będzie ci smakować.
- Wyglądasz tak, jakby cię coś gnębiło, dzieciaku - powiedziała Betty, głaszcząc go czubkiem stopy po wewnętrznej stronie uda.
- Martwię się zawsze, kiedy tracę nadaremno mnóstwo czasu - odparł Stone.
- Mam nadzieję, że ten czas nie był tak zupełnie stracony. - Stopa Betty dotarła do jego krocza.
Stone uśmiechnął się.
- Tak, z pewnością. Pod pewnymi względami ten mój wypad okazał się nadzwyczaj przyjemny.
- Cóż, jeśli ma to być nasz ostatni wspólny wieczór, postaram się, żeby był zupełnie wyjątkowy - powiedziała.
- Wszystkie nasze wieczory były wyjątkowe - odparł Stone. - Zwłaszcza weekend w Tiptopie.
- Dałabym ci telefon do nich - powiedziała Betty - ale nie chciałabym, żebyś tam jeździł z kimś innym.
Zjawiły się zamówione potrawy i Betty umieściła swoją stópkę z powrotem w pantofelku.
- Zostawiłam ci w hotelu Le Parc parę wiadomości - powiedziała. - Dlaczego nie oddzwoniłeś?
- Przepraszam cię, ale nie przechodziłem koło recepcji. Przeważnie idę z garażu prosto do pokoju. Chodziło o coś ważnego?
- Chciałam tylko poinformować cię o powrocie Arrington.
- Dlaczego nie wykręciłaś mojej komórki?
- Kiedy to robię, mam zawsze wrażenie, że przerywam ci jakieś zajęcie.
- Ach, tak.
- Posłuchaj, Stone, jestem pewna, że coś cię dręczy. Czemu nie chcesz mi powiedzieć, co?
Ponieważ mógłbym równie dobrze szepnąć o tym do ucha Vancełowi czy Ippolitowi, albo jeszcze komuś, pomyślał Stone.
- Mylisz się, naprawdę.
- To musi być Arrington. Miałeś nadzieję, że się z nią zobaczysz, tak?
Stone wzruszył ramionami.
- Być może.
Reszta posiłku upłynęła im w milczeniu. Stone zapłacił rachunek. Kiedy wychodzili z restauracji, Betty wzięła go za rękę.
- Zamierzam sprawić, żebyś o niej zapomniał - powiedziała.
- Brzmi to całkiem obiecująco.
- Za kwadrans przyjadę do ciebie do Le Parc.
- Nie. - odparł Stone. - Jedź do hotelu Bel-Air. Przeniosłem się.
- A więc spotkamy się na parkingu.
Stone pojechał za nią, sprawdzając przez cały czas we wstecznym lusterku, czy ktoś go nie śledzi. Wydawało mu się, że nikt nie siedzi mu na ogonie.
Betty weszła do apartamentu pierwsza, gubiąc po drodze swoje ciuszki. Stone nie sprzeciwiał się, kiedy zaczęła go rozbierać. Wreszcie poszła do łazienki i przyniosła stamtąd butelkę olejku do pielęgnacji ciała.
- Gdzie najbardziej cię boli? - zapytała, klękając nad nim na łóżku.
- Wszędzie - odparł Stone.
Betty rozgrzała trochę płynu w złożonych dłoniach, a potem zaczęła nacierać nim jego pierś.
- Obserwowałam cię w Tiptopie podczas masażu - powiedziała. - Jest tam specjalna dziurka do podglądania. Widziałam, jak podziałały na ciebie zabiegi Lisy.
- A jak to podglądanie podziałało na ciebie? - zapytał Stone.
- Nabrałam chętki na was oboje - odparła Betty, zwilżając dłoń olejkiem.
- Więc dlaczego nie dobrałaś się także i do niej?
- Wydawało mi się, że nie powinnam dobierać się do personelu.
- A ja odniosłem wrażenie, że Lisa nie miałaby nic przeciwko temu.
- I sprawiłoby ci to przyjemność?
- A czemu miałbym nie korzystać z każdej przyjemności, jaka się napatoczy?
Betty roześmiała się.
- Podoba mi się twoje podejście do tych spraw. Być może zorganizuję coś w tym rodzaju, jak przyjedziesz tu znowu.
- Co za podniecający pomysł!
Dłonie Betty dotarły do intymnych regionów jego ciała. Obojga ogarnęło nieodparte pożądanie. Od tej chwili, aż do rana nie mieli już czasu na rozmowę.

- Więc jak, wyjeżdżasz dzisiaj? - zapytała Betty przy śniadaniu.
- Być może. Ale niewykluczone, że posiedzę tu jeszcze trochę.
- Po co? Wczoraj wieczorem wydawało mi się, że postanowiłeś wyjechać. Znudzony tą zabawą w kotka i myszkę.
Stone postanowił odkryć karty.
- Interesuje mnie Ippolito - powiedział.
- Ten bankier? Dlaczego?
- Podejrzewam, że to on stoi za tym wszystkim.
- Za czym?
- Za zniknięciem Arrington.
- W tym nie ma nawet odrobiny sensu, Stone - powiedziała zaniepokojonym tonem Betty.
- Zaczynam dochodzić do wniosku, że jednak jest. Przypuszczam, że dwaj ludzie, którzy śledzili nas tamtego wieczoru, pracują dla Ippolita.
Betty przerwała jedzenie.
- Wiesz, Stone, myślę, że lepiej będzie, jeżeli będziesz się trzymał z daleka od pana Ippolita.
- A niby dlaczego? Żyjemy w wolnym kraju. Wystarczająco długo byłem policjantem i detektywem, żeby wiedzieć, że wolno dowiadywać się wszystkiego, o kim się tylko chce. Zamierzam dowiedzieć się więcej na temat Ippolita.
- To by mogło narazić cię na niebezpieczeństwo - powiedziała cicho Betty.
- Myślałem, że nic nie wiesz o tym człowieku - powiedział Stone - a ty ostrzegasz mnie, że jest on niebezpieczny.
- Mam tylko wrażenie, że tak może być.
- A na czym opierasz to twoje wrażenie?
- Na tym, co o nim słyszałam. - Betty spojrzała na zegarek. - Boże, muszę pędzić do biura. Vance ma przyjść wcześnie rano na zebranie poświęcone nowemu filmowi.
Stone odprowadził ją do drzwi.
- Chciałbym ci podziękować za wszystko - powiedział. - Byłaś po prostu cudowna.
Betty zarzuciła mu ręce na szyję.
- Jeżeli naprawdę chcesz mi podziękować, wróć jeszcze dziś do Nowego Jorku.
- Nie sądzę, abym to zrobił.
Na twarzy Betty odmalował się przestrach, nie odezwała się jednak. Pocałowała go i wybiegła na korytarz.
Stone popatrzył za nią, zastanawiając się, ile czasu zajmie jej przekazanie sprawozdania z ich rozmowy.
Nie czekał długo. Jeszcze przed porą lunchu zadzwonił telefon.
- Halo?
- Pan Barrington?
- Tak.
- Mówi Onofrio Ippolito. Jak się pan miewa?
- Dziękuję, panie Ippolito, zupełnie dobrze. Jestem zaskoczony pana telefonem. Prawie nikt nie wie, że zatrzymałem się w hotelu Bel-Air.
- To jest małe miasto.
- Rzeczywiście, ma pan słuszność.
- Żałuję, że nie mogliśmy porozmawiać dłużej na przyjęciu w domu Vanceła. David Sturmack mówił mi, że będzie pan pracował dla niego w Nowym Jorku.
- Tak, omawialiśmy tę sprawę.
- Ja też prowadzę w Nowym Jorku sporo interesów. Zastanawiam się, czy nie byłoby dobrze, gdybyśmy porozmawiali także o ewentualnej naszej współpracy?
- Oczywiście, z przyjemnością.
- Wie pan co, dziś wieczorem urządzam przyjęcie na moim jachcie. Może zechciałby pan przyjechać, moglibyśmy znaleźć parę minut na rozmowę.
- Z największą przyjemnością.
- Jacht stoi na cumach koło wyspy Catalina, więc niech pan będzie o ósmej w Marina Del Rey, a ja dopilnuję, żeby przewieziono pana motorówką.
- Doskonale.
Ippolito podał mu numer stanowiska przy pomoście i nazwę motorówki - "Maria".
- Będę oczekiwał pana z niecierpliwością - powiedział na koniec.
- Dziękuję panu za zaproszenie. Do zobaczenia wieczorem.
Stone odłożył słuchawkę i zamyślił się. Najwyższy czas, żeby spotkać się twarzą w twarz z tym człowiekiem i zadać mu parę pytań. A przy okazji popływać trochę po morzu. Wstał z krzesła i poszedł sprawdzić, jak wyglądają jego wieczorowe ubrania.

30
Stone zaparkował samochód w Marina Del Rey parę minut po ósmej. Wystroił się w jeden ze swych nowych garniturów z serii Purple Label, granatowy w delikatne, białe prążki. Włożył też nową, bawełnianą koszulę, model Sea Island, i krawat. Być może nie musiał ubierać się tak wytwornie na przyjęcie na jachcie, ale pomyślał, że lepiej być ubranym zbyt elegancko, niż byle jak. Ruszył nabrzeżem w kierunku pomostów, rozglądając się za stanowiskiem, przy którym miała być przycumowana oczekująca go motorówka. Zapadał zmierzch, ale mijając pomost, przy którym stała "Paloma", nie dostrzegł na niej żadnych świateł. Być może Barbara i jej przyjaciel także pojechali na przyjęcie. Odnalazł w końcu właściwy pomost i, śledząc oczami numery kolejnych stanowisk, doszedł do "Marii", luksusowej łodzi wędkarskiej o długości ponad dziesięciu metrów, zaopatrzonej nawet w wysoką, osłoniętą płóciennym daszkiem sterówkę. Przy rufie łodzi stał jeden z dwóch mężczyzn, którzy śledzili go lincolnem.
Poczuł nagle nieprzepartą chęć, aby odwrócić się na pięcie i pomaszerować z powrotem, ale nim się zdecydował, jeden z mężczyzn uśmiechnął się i zagadnął.
- Pan Barrington? Czekamy na pana, proszę, niech pan wejdzie.
Stone wszedł na pokład po wąskim trapie.
- Nazywam się Manny - przedstawił się mężczyzna. W tej samej chwili spod pokładu wyszedł jego kolega. - A to jest Vinnie. Obaj pracujemy u pana Ippolita.
Vincent Mancuso wyciągnął rękę i Stone ją uścisnął. Ostatecznie, nie zostali sobie dotąd oficjalnie przedstawieni.
- Jesteśmy gotowi - powiedział Vinnie. Odwrócił się, przekręcił kluczyk w stacyjce i uruchomił silnik, podczas gdy Manny wciągał na pokład trap i zwalniał liny cumownicze.
- Gdzie jest w tej chwili pan Ippolito i jego goście? - zapytał Stone.
Vinnie dodał trochę gazu i łódź odsunęła się od pomostu.
- Większość gości znajduje się już na pokładzie dużego jachtu. Pan Ippolito i jego przyjaciele dolecą tam helikopterem z jakiejś narady w mieście.
- Napije się pan czegoś? - zapytał Manny.
- Chętnie. Może być piwo.
Manny zszedł pod pokład i po chwili przyniósł na srebrzystej tacy butelkę heinekena i szklankę.
- Proszę bardzo. Woli pan zostać tu, w kokpicie, czy zejdzie pan na dół?
- Myślę, że zostanę tutaj - odparł Stone. - Taki miły wieczór. - Poczuł się już trochę odprężony. Usiadł na ławce koło rufy i zaczął popijać piwo małymi łykami.
- Tak, rzeczywiście zrobiło się całkiem przyjemnie - potwierdził Manny. - Jak wypłyniemy z Mariny, zobaczy pan zachód słońca, że niech wszyscy diabli.
Motorówka popłynęła kanałem w kierunku otwartego morza, i Stone zaczął przyglądać się przycumowanym w porcie łodziom. W pięć minut potem unosili się już na spokojnej, oceanicznej fali. Vinnie przesunął do przodu dźwignię gazu.
- Ile czasu zajmie nam dotarcie do jachtu pana Ippolita? - zapytał Stone.
- Och, czterdzieści, może czterdzieści pięć minut - odkrzyknął poprzez ryk silnika Manny. - To około czterdziestu pięciu kilometrów, a my będziemy robić dobre czterdzieści węzłów. To maleństwo jest całkiem szybkie.
Motorówka mknęła po zupełnie teraz gładkiej wodzie w kierunku ogromnej, czerwonej tarczy słońca i jazda zaczęła sprawiać Stonełowi przyjemność. Minęli kilka łodzi, które dopiero co wyszły z Marina Del Rey albo zmierzały w jej kierunku. Po jakimś czasie byli już zupełnie sami na wodzie, rwąc przed siebie.
Stone zaczął się zastanawiać, co powie temu Ippolitowi. Zdecydował się oszczędzać słowa i raczej słuchać, niż mówić. Wątpił, czy kiedykolwiek otrzyma od Ippolita czy Sturmacka jakieś adwokackie zlecenia. Była to tylko przynęta, żeby pozbyć się go stąd. Umierał z ciekawości, co też będą mu mieli do powiedzenia. Po przeszło półgodzinnej, szybkiej jeździe Vinnie zaczął zwalniać. Stone podniósł się i popatrzył ponad dziobem łodzi. Słońce skryło się już za horyzontem. Na wprost nich widniała Catalina, połyskiwało też mrowie masztowych świateł stojących na cumach jachtów. Łodzie dobiły na noc do brzegu, a ich załogi jadły kolację albo odpoczywały nad szklaneczką czegoś orzeźwiającego. Także Stone poczuł się nagle głodny. Po dalszych pięciu minutach Vinnie zwolnił jeszcze bardziej.
- Nie chciałbym, żeby jakaś łódka rozkołysała się na naszej fali rufowej - powiedział, a potem skręcił pod kątem prostym w lewo i zamknął przepustnicę, wyłączając napęd śruby i pozostawiając silnik na wolnych obrotach. Łódź dryfowała już tylko własnym rozpędem.
- Gdzie stoi jacht pana Ippolito? - zapytał Stone.
W tej samej chwili usłyszał za plecami metaliczny dźwięk zamka pistoletu i poczuł na karku chłodny dotyk stali. Odwrócił się i zobaczył, że Manny mierzy do niego z automatycznego pistoletu.
- Nie postawisz nogi na jego jachcie - powiedział Manny.
Stone otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w tej samej chwili Vinnie zakleił mu je samoprzylepną taśmą.
- Wyciągnij ręce - powiedział Manny. Vinnie odwinął z rolki nowy kawałek taśmy.
Stone nawet nie drgnął.
Manny uniósł pistolet na wysokość lewego oka Stoneła.
- Możemy załatwić sprawę czyściutko albo zrobić tu rzeźnię - powiedział. - Co ci bardziej odpowiada?
Stone wyciągnął przed siebie obie ręce. Vinnie okręcił je taśmą w przegubach, a potem schylił się i zrobił to samo z kostkami nóg Stoneła. Podszedł teraz do schowka i wyjął z niego prawie dwumetrowy łańcuch i pługową kotwicę. Stone poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Zacisnął mięśnie brzucha, żeby nie narazić się na taką kompromitację. I tak już jego położenie było na tyle złe, że nie należało go pogarszać. Zaczął, trochę jakby za późno, szukać sposobu, żeby się z tego wyplątać. Po co w ogóle wszedł na tę łódź? Słońce już zaszło i na niebie ukazała się prawie pełna tarcza księżyca, rzucając na kokpit bladą poświatę.
Vinnie i Manny rozmawiali teraz o jakichś szeklach, ale ich głosy dochodziły z pewnego oddalenia. Stone zobaczył, że jeden z nich wyjął ze schowka skrzynkę z osprzętem, znalazł w niej szeklę, połączył ją z łańcuchem i dokręcił kombinerkami.
Zaczęli popychać go ku rufie. W pierwszej chwili oparł się im i nie ruszył z miejsca, potem jednak jego wzrok padł na rozkładaną skrzynkę narzędziową. Pchnięty przez Mannyłego rzucił się do przodu i opadł na skrzynkę, rozrzucając jej zawartość po całym kokpicie.
Vinnie i Manny zaczęli rozglądać się za kombinerkami, klnąc jak szewcy. Stone starał się dosięgnąć czegoś innego. Był pewien, że w górnym pojemniku skrzynki dojrzał bosmański marszpikiel do przebijania lin. Zapragnął zawładnąć błyszczącym narzędziem tak, jak nie pragnął niczego nigdy dotąd. Podczas gdy tamci dwaj przerzucali stos narzędzi w poszukiwaniu kombinerek, zaklinował marszpikiel między związanymi dłońmi.
Szarpnęli go ostro, żeby stanął na nogach i któryś z nich wręczył mu kotwicę. Umyślili sobie, że sam będzie dzierżył ciężkie żelastwo! Nie było sensu opierać się, więc ją chwycił.
- Jakieś ostatnie życzenie? - zapytał któryś z nich.
Stone rzucił mu pogardliwe spojrzenie i obaj bandyci wybuchnęli śmiechem. Zaczęli go ciągnąć w kierunku rufy.
- Idź i dodaj trochę gazu - powiedział Manny - a ja zajmę się resztą.
Vinnie wszedł do sterówki, silnik ryknął na wyższych obrotach i łódź ruszyła do przodu.
Stone zaczął głęboko oddychać przez nos, coraz głębiej, starając się nabrać do płuc jak najwięcej powietrza. Stał sam tuż przy rufie z ciężką kotwicą w rękach, starając się utrzymać równowagę i nie wypaść za burtę.
- Pozdrowienia od Onofria Ippolita! - doszedł do niego poprzez warkot motoru wrzask Mannyłego.
Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i w tej samej chwili poczuł mocne kopnięcie w krzyż. Wstrzymał oddech przelatując nad rufową stewą i zwalił się w chłodną, spienioną wodę. Ogarnęła go cisza, jeśli nie liczyć oddalającego się szumu motoru i krzyku, który rozsadzał mu czaszkę.

31
Pogrążał się gwałtownie, głową do dołu. Nie miał najmniejszego pojęcia, jaka może być głębokość wody w tym miejscu, nie wiedział też, kiedy rosnące ciśnienie wypchnie powietrze z jego piersi. Ze wszystkich sił starał się zachować tę odrobinę, którą zdążył nabrać do płuc, zarówno ze względu na zawarty w niej tlen, jak i siłę wyporu, dzięki której mógł łatwiej wydostać się na powierzchnię.
Zaczął wykręcać na wszystkie strony ręce, żeby poluzować ile się da pętającą je taśmę, bez większego zresztą efektu. Potem przytrzymał jedną dłonią kotwicę i marszpikiel, a drugą wymacał szeklę. Na końcu marszpikla znajdował się szpikulec, służący do tego właśnie, co chciał zrobić, choć niekoniecznie w takich okolicznościach. Gorączkowo wcisnął go w otwór sworznia szekli, poluzował, a potem szybko odkręcił sworzeń palcami, wyszarpnął go i puścił wolno kotwicę. Przestał zagłębiać się w wodzie i wydawało mu się, że zawisł w niej nieruchomo. Nagle zrobił nieprzyjemne odkrycie. Razem z kotwicą wypuścił z ręki marszpikiel, a została mu do odkręcenia jeszcze jedna szekla, przytrzymująca łańcuch wokół jego bioder.
Kiedyś, kiedy był jeszcze małym chłopcem, jego lewicujący rodzice posłali go na letni obóz, zorganizowany przez socjalistów. Niektórzy z instruktorów zabawiali się w ten sposób, że wiązali chłopcom ręce i nogi, a potem wrzucali ich do jeziora, ot tak, żeby zobaczyć, ile minie czasu, zanim trzeba ich będzie ratować. Wprawdzie Stone nie miał teraz pod ręką ratowników, ale tamten obóz dał mu przynajmniej pewne doświadczenie w pływaniu ze związanymi rękami i nogami. Spróbował odkręcić szeklę palcami, ale gdy to się nie udało, czując, że lada moment jego płuca eksplodują, zaczął najmocniej jak potrafił młócić nogami i wiosłować dłońmi w kierunku powierzchni. Spoglądając w górę dostrzegał prześwitujące przez warstwę wody jasne światło księżyca, zupełnie jednak nie wiedział, na jaką dotarł głębokość. Wydawało mu się, że to wynurzanie się przebiega straszliwie powoli.
Aby oderwać myśli od wysiłku, zadał sobie pytanie, ile czasu przebywa pod wodą. Ocenił, że musiało minąć około minuty, wciąż jednak od powierzchni zdawały się dzielić go mile. Zaczęło mu uciekać przez nozdrza powietrze, wytężył więc wszystkie siły, aby utrzymać je w płucach, ponieważ na jego miejsce mogła się tam dostać tylko woda. Zaciekle walczył, żałując, że zaklejone usta nie pozwalają mu krzyczeć, ale powierzchnia wody wciąż była nieosiągalna.
Przypomniał sobie, jak pływają morświny, i aby poruszać się prędzej, zaczął odpychać się wyrzutami nóg, jakich uczono go na obozie przy pływaniu motylkiem. Sekundy ciągnęły się niczym godziny. Nagle stwierdził, że całkiem wyraźnie widzi księżyc, i zaczął wypuszczać powietrze i odrywać taśmę z ust. Uwolnił je w końcu i wydostawszy się na powierzchnię, zaczerpnął powietrza, wyrzucił je z krzykiem i wciągnął znowu do płuc, coraz więcej i głębiej.
Minęła dobra minuta, zanim jego wdechy wyrównały niedobór tlenu. Rozejrzał się na wszystkie strony i zobaczył w oddali poruszające się światła wędkarskiej motorówki, która skręcała w stronę Cataliny. Zaczął szukać oczami innych łodzi. Była ich cała flotylla, ale znajdowały się bardzo, bardzo daleko od miejsca, w którym ze wszystkich sił starał się utrzymać głowę nad powierzchnią wody.
Próbował płynąć na plecach, ale łańcuch wokół pasa i ciężar nasiąkniętego wodą ubrania zupełnie to uniemożliwiały. Najlepsze, co mógł zrobić, to odbijać się w dalszym ciągu nogami jak morświn i przeciskać przez wodę obwiązane taśmą ręce. Zaczął szukać językiem końca taśmy, aby oderwać ją zębami, ale najwyraźniej znajdował się on w jakimś niedostępnym miejscu. Pozostało mu jedynie płynąć, najlepiej jak potrafił.
Udało mu się nawet osiągnąć coś w rodzaju regularnego rytmu. Przebierając niczym piesek związanymi rękami i odrzucając do tyłu nogi, posuwał się do przodu, chociaż niezbyt szybko. Chciał dopłynąć do widniejącego w oddali lasu oświetlonych masztów, tylko właśnie - jak dalekich? Odległych o dwieście, trzysta, czy może tysiąc metrów? Próbował ocenić, ile sił mu jeszcze zostało, i zastanawiał się, czy mu ich wystarczy, czy też ciężki łańcuch wciągnie go w końcu w otchłań, kiedy będzie już blisko celu. Przypomniała mu się przeczytana gdzieś opinia, że utonięcie jest łatwym sposobem przeniesienia się na tamten świat, nie wierzył w to jednak. Wyobraził sobie, że jego ciało dryfuje gdzieś tam po dnie, dostarczając pożywienia krabom i, niech to diabli, rekinom. Te ostatnie są zdaje się nocnymi stworzeniami. Przyciągają je rozbryzgi wody, a on narozbryzgiwał jej przecież pod dostatkiem, usiłując za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni. Jakoś nie mógł przyzwyczaić się do zimnej wody. Wydawało mu się, że ma ona dokładnie temperaturę zamarzania. Dlaczego nie pływają w niej odłamki lodu? Mógłby chwycić się takiego kawałka i dać odpocząć zmęczonym mięśniom.
Lodowata woda. A przecież wielki, biały rekin żyje w lodowatej wodzie, no nie? Ciekawe, czy rybacy łowią w tej okolicy te białe bestie? Przed oczami mignęła mu scena z filmu "Szczęki". Naga dziewczyna trzyma się desperacko pławy, podczas gdy gigantyczna ryba odrywa po kawałku jej dolne kończyny. On sam przynajmniej nie był nagi, choć miał świadomość, że płynąłby szybciej, gdyby był bez ubrania. Przyszło mu do głowy, żeby zrzucić buty, ale one akurat nie hamowały go zbytnio, a zapłacił za ich uszycie na miarę sześćset pięćdziesiąt dolarów. Nie będzie się ich pozbywał.
Przypomniał sobie miłosne zmagania z Betty ostatniej nocy, ale zaraz potem przeleciało mu przez głowę, że to za jej sprawą znajduje się w tej zimnej wodzie, skupił więc myśli na Barbarze Tierney. Gdzie też może być w tej chwili? Popija szampana na jachcie Ippolita, zacumowanym koło Cataliny? Czy aby na pewno jacht stoi właśnie tam? I czy w ogóle istnieje? Tak, istnieje. Przypomniał sobie słowa kierownika banku, który powiedział mu przecież, że Ippolito ma całą flotyllę jachtów. Zdaje się, że użył takiego właśnie określenia. Stone postawił już nogę na pokładach dwóch z nich, choć tylko na krótko.
Spróbował płynąć na boku, ale zaczął się topić, wrócił więc do śmiesznego pieska. Nie było sposobu, żeby odpocząć choć chwilę. Łańcuch nie pozwalał na to. Mozolnie parł więc do przodu, zagarniając wodę rękami, odpychając się nogami i łapiąc do płuc powietrze. Catalina była wciąż tak daleko, że osiągnięcie jej brzegów wydawało mu się tak samo nierealne jak dotarcie do Hawajów.
Mimo wszystko światła przybliżyły się, choć nie tak, jak by sobie życzył. Zaczynał omdlewać ze zmęczenia. Ruchy stawały się coraz krótsze i wolniejsze, a on nie mógł przecież nakazać swoim mięśniom, aby pracowały mocniej i wydajniej. Dzięki Bogu, pomyślał, nie ma wysokich fal, bo gdyby były, do tej pory już by nie żył. Zaczął zastanawiać się nad śmiercią i odkrył, że jeszcze nie jest na nią przygotowany. Ta myśl ożywiła go, ale tylko trochę. Nie można było tego nazwać jakimś nowym przypływem sił. Przypomniał sobie Arrington i dziecko, które nosiła w swoim łonie. Czy mogło być jego? Gdyby dziś zakończył życie, to czy zostawiłby po sobie syna, który nosiłby jego nazwisko? Nie, nosiłby nazwisko Caldera, bez względu na to, kto był jego ojcem.
Parł dalej do przodu, ale coś było nie tak. Światła znikły z pola jego widzenia. Uniósł głowę i rozejrzał się na boki. Czyżby zszedł z kursu? Był pewny, że nie, popłynął więc dalej. Nagle stało się coś dziwnego. Wyciągnął przed siebie związane ręce, zagarnął nimi wodę niczym wiosłem i wyrżnął ostro głową o coś bardzo twardego.
Oszołomiony, wyciągnął ręce i także one napotkały to coś, ciemne i gładkie, tak że nie można było się tego uczepić. W chwilowym przypływie energii skręcił w bok i popłynął wzdłuż ciemnego kształtu, aż do jego końca. Stwierdził, że jest to nieduża łódka o czarnym kadłubie, a przy jej rufie znajduje się cudowne urządzenie drabinka do wchodzenia na pokład z wody. Uchwycił się jej obiema rękami i przylgnął policzkiem do burty łodzi, postękując i łapiąc ciężko powietrze.
W chwilę potem poczuł, że traci przytomność. Potrząsnął energicznie głową i wrzasnął ile sił: Nie!, ale jego krzyk zabrzmiał niezbyt głośno. Pod naciskiem jego rąk składana drabinka otworzyła się i jej koniec ześliznął się do wody, gotowy posłużyć za oparcie dla rąk i nóg kąpiącego się w morzu. Postawił stopę na dolnym szczeblu, zanurzonym na głębokość około trzydziestu centymetrów w wodzie, i spróbował na nim stanąć, ale górna poprzeczka wyśliznęła mu się z rąk i przewrócił się na bok.
Zostało mu już bardzo niewiele sił. Zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej, gdyby się poddał, pogrążył w morzu i skończył z tym wreszcie. Nie mógł jednak tego zrobić. Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że musi spróbować jeszcze raz. Słyszał go wyraźnie. Rzucił się znowu w kierunku drabinki i postawił nogę na dolnym szczeblu. Przytrzymując się obiema rękami wyższego szczebla podciągnął się do pozycji stojącej. Stał tak dobrą minutę, przysłuchując się, jak woda ścieka z jego ubrania z powrotem do morza. Podciągnięcie się na następny szczebel mogło być trudniejsze, ponieważ nie unosił się już na wodzie i musiał dźwignąć cały ciężar swego ciała.
Sięgnął rękami w górę i chwycił poprzeczkę z nierdzewnej stali powyżej głowy. Ze świadomością, że od tego zależy jego życie, podciągnął nogi, starając się wymacać nimi następny szczebel. I jakimś cudem go wymacał. Pokład małego jachtu znajdował się teraz na wysokości jego kolan, a ręce mogły już uchwycić poręcz stalowego relingu. Podciągnął stopy do nadburcia i ostatkiem sił przerzucił tułów przez reling, a potem zwalił się na łeb na szyję do kokpitu. Prawie natychmiast stracił przytomność.

32
Wzdrygnął się, usłyszawszy jak przez sen krzyk kobiety, a potem znowu popadł w odrętwienie. Łódź zachwiała się pod nim, przyprawiając go o poirytowanie. Chciało mu się spać, ale nie w jakiejś głupiej kołysce.
- O, cholera! - odezwał się jakiś głośny, męski głos.
Stone chciał mu powiedzieć, żeby się zamknął, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
- Zrób mu sztuczne oddychanie - powiedziała kobieta.
- On tego nie potrzebuje - odparł mężczyzna. - Oddycha i ma wyraźny puls.
- Dlaczego ma takie poowijane ręce? - zapytała.
- A skąd, u diabła, mam to wiedzieć, Jennifer? - odpowiedział pytaniem mężczyzna, wyraźnie rozdrażniony.
Leżący na prawym boku Stone próbował odwrócić się na plecy.
- Poruszył się! - wykrzyknęła kobieta.
- Bo nie jest nieboszczykiem, też mi coś. Idź na dół i przynieś mi bosmański nóż. Leży na stole nawigacyjnym.
- Ale on może być niebezpieczny - zauważyła kobieta.
- W tym stanie nie zagrozi nikomu - odparł mężczyzna. - Idź już i przynieś mi ten nóż. Chryste Panie, on ma przyszeklowany kawał kotwicznego łańcucha! Przynieś też kombinerki.
Stone poczuł, że się unosi, ale nie było to zasługą jego mięśni. Otworzył oczy.
- Jest przytomny - powiedział mężczyzna. - Czy może pan mówić?
Stone poruszył ustami, ale nie wydostał się z nich nawet szept.
- Jennifer, podaj mi trochę wody - powiedział mężczyzna.
W chwilę potem Stone poczuł na wargach coś chłodnego i słodkiego. Przełknął odrobinę, potem cały łyk. Ale zaraz zwymiotował wszystko, razem z morską wodą.
- Niech się pan jeszcze napije - powiedział mężczyzna. - Zaraz panu przejdzie.
- Off, mój bwuff - jęknął Stone.
- Proszę nic nie mówić. Niech się pan napije jeszcze wody i weźmie parę głębokich oddechów.
Stone obrócił w ustach trochę wody i wypluł ją, a potem wypił kilka łyków.
- Off, juff dobwe - powiedział.
- Niech pan nic nie mówi, będzie pan miał na to mnóstwo czasu. Jennifer, skocz no na dół i przynieś mi ze dwa suche ręczniki.
- Już idę - odpowiedziała kobieta i po chwili wytarła mokrą twarz Stoneła.
Stone zaczął się gwałtownie trząść, szczękając przy tym zębami. Mężczyzna odkręcił sworzeń szekli i uwolnił go od łańcucha.
- Pomóż mi zdjąć z niego ubranie - zwrócił się do swej towarzyszki. - Trzeba z niego ściągnąć te mokre ciuchy, bo inaczej nigdy się nie rozgrzeje.
Zajęło to sporo czasu, zwłaszcza że Stone niewiele im pomagał. W końcu jednak rozebrali go i zabrali się do wycierania go ręcznikami.
- Może pan stanąć na nogach? - zapytał mężczyzna.
Stone próbował mu odpowiedzieć, ale nadal nie był w stanie wymówić ani słowa, więc tylko kiwnął głową.
- Chodź tu, Jennifer, pomożesz mi, musimy zaprowadzić go pod pokład i zapakować do śpiwora. Za bardzo się wychłodził.
Z ich pomocą Stone usiadł na ławce w kokpicie, wciąż trzęsąc się z zimna, a potem oparł stopy na schodkach zejściówki. Po chwili leżał już na koi w kabinie, w zapinanym na błyskawiczny zamek, puchowym śpiworze.
- Zagotuj trochę wody i wsyp do niej tę błyskawiczną zupę - polecił mężczyzna.
Drżenie zaczęło stopniowo ustępować. Oboje podnieśli Stoneła do pozycji siedzącej i zaczęli karmić go gorącą zupą z kubka.
- Dziękuję - wysapał z trudem.
- Niech pan nie zawraca sobie głowy dziękowaniem - powiedział mężczyzna. - Coś mi się wydaje, że powinniśmy zawieźć pana do szpitala, ale nie sądzę, żeby taki przybytek był na Catalinie.
Stone potrząsnął głową.
- Nie trzeba - powiedział.
- Nie chce pan pojechać do szpitala?
- Nie. Jestem trup.
- Nie jest z pana żaden trup, ale mam wrażenie, że niewiele brakowało, aby pan nim został.
- I zostanę - powiedział Stone.
- Chce się pan przenieść do truposzów?
Stone kiwnął potakująco głową.
- Nie ma innej rady.
- Eee, niech pan skończy zupę i trochę odpocznie. Prędko poczuje się pan lepiej.
Stone opadł z powrotem na posłanie i wyzionął ducha. A przynajmniej tak mu się zdawało. W końcu mógł zrobić ze sobą to, co chciał. Doszły go dźwięki zapuszczania silnika i chrzęst kotwicznego łańcucha, wreszcie poczuł, że łódź zaczyna płynąć. Zaraz potem zmorzył go sen.
Kiedy otworzył znowu oczy, zegar na ściance kabiny pokazywał parę minut po pierwszej. Uniósł się z wysiłkiem, żeby usiąść.
- Hej, Tom, on już nie śpi - powiedziała kobieta. Siedziała na koi po przeciwnej stronie i przyglądała mu się.
- Może byś przyszła posiedzieć przy sterze? - odkrzyknął mężczyzna.
Łódź przechyliła się i Stone usłyszał szum omywającej ją wody.
- Wiatr zaczyna trochę rosnąć - powiedział mężczyzna. - Trzymaj ster tam, na tę gwiazdę. Idziemy kursem wschodnim, ciut ku północy, a wiatr mamy z trawersu - dodał i zszedł na dół.
- Hi - pozdrowił go Stone. - I co, czujemy się lepiej?
- Lepiej, to za duże słowo, ale mam niewyraźne poczucie, że żyję, a to oznacza jakąś tam poprawę.
Młody człowiek roześmiał się.
- Jestem Tom Helford - powiedział. - Studiuję medycynę na Univeristy of California w Los Angeles. Jestem na czwartym roku i tylko dlatego nie wezwałem Straży Przybrzeżnej, żeby zabrali pana do szpitala. Postawiłem diagnozę, że wystarczy trochę odpoczynku i posiłek, żeby wrócił pan do siebie. Jest pan głodny?
Stone kiwnął głową.
- Nie jadłem wczoraj kolacji. Dokąd płyniemy?
- Do Long Beach. Właśnie tam trzymam łódź. Ale ostatnio niezbyt często z niej korzystam.
- Przykro mi, jeżeli z mojego powodu musiał pan skrócić rejs - powiedział Stone. - A przy okazji, nazywam się Stone Barrington.
- Miło mi pana poznać. Pańskie pojawienie się mocno mnie zaskoczyło.
- Tak, domyślam się.
- Zechce mi pan powiedzieć, co się panu przytrafiło?
- Byłem w drodze na przyjęcie, które miało się odbyć na pokładzie jachtu zacumowanego koło Cataliny, ale obawiam się, że zaproszenie nie było szczere.
Helford roześmiał się.
- Domyślam się, a jeszcze ten łańcuch, którym pana obwiązali... Ciężko musiało się panu z nim płynąć.
- A jeszcze ciężej płynęło mi się z kotwicą, która była do niego przyszeklowana.
- O, holender! nie myśleli chyba, że pan z tego wyjdzie?
- Nie, z pewnością nie.
- Mam na pokładzie telefon komórkowy. Może zawiadomimy gliny, żeby czekali na nas w Long Beach?
- Coś mi to przypomniało - powiedział Stone. - Ja też miałem w kieszeni telefon komórkowy.
- Jest, o, tu - odparł Helford, biorąc aparat do ręki. - Opróżniłem pańskie kieszenie na stół nawigacyjny.
- Zechciałby pan wyjąć baterię i przepłukać sam telefon w odrobinie słodkiej wody?
- Oczywiście, jeżeli pan uważa, że mu to pomoże.
- Na pewno nie zaszkodzi. Wiem, że coś złego mogłaby mu zrobić tylko słona woda.
Helford napompował trochę wody do kuchennego zlewu i włożył do niej aparat Stoneła, a potem zabrał się do robienia kanapek.
- Wyczytałem w pańskiej karcie identyfikacyjnej, że jest pan policjantem.
- W stanie spoczynku.
- Bardzo wcześnie się pan wycofał, nie uważa pan? Przypadkiem nie za sprawą kolana? Widziałem na nim bliznę po chirurgicznym cięciu.
- Tak.
- Ma pan prawo jazdy wydane w Nowym Jorku.
- Tak, jestem w Los Angeles tylko przejazdem.
- Jako rodowity Kalifornijczyk chciałbym przeprosić za to, co pana tu spotkało. Zwykle lepiej traktujemy turystów.
- Dziękuję i przyjmuję przeprosiny.
- Na jaki jacht pan płynął, kiedy... zboczył pan z drogi?
- Nie wiem, jak się nazywa. Ale jest to przypuszczalnie duża jednostka.
- Jedliśmy kolację na brzegu i w drodze powrotnej na naszą łódkę minęliśmy coś bardzo dużego, tak ze czterdzieści pięć metrów długości, o nazwie "Contessa". Czy to mógł być ten jacht?
- To możliwe.
- Był to jedyny naprawdę duży jacht na całym kotwicowisku, reszta nie przekraczała dwudziestu pięciu czy trzydziestu metrów.
- "Contessa" - powtórzył głośno Stone. Chciał zapamiętać tę nazwę. - Na jakiej łodzi płyniemy w tej chwili?
- Model Catalina, dziesięć i pół metra, staruszka, niestety.
- Ładnie utrzymana - powiedział Stone, rozglądając się po kabinie - ale zdaje mi się, że nie ma pan masztowego światła.
- Ma pan słuszność. Nie miałem czasu, żeby wejść na maszt i wymienić żarówkę.
- Nie zauważyłem, że coś stoi mi na drodze - powiedział Stone, pocierając dłonią czoło.
- Nabił pan sobie guza.
- Drobiazg, niedługo zejdzie.
Helford podał Stonełowi kanapkę i jeszcze jeden kubek zupy.
- Muszę zapytać pana o coś.
- Proszę bardzo.
- Czy wmieszałem się może w jakąś przestępczą aferę?
- Nie. Zapobiegł pan poważnemu pogwałceniu prawa.
- Wyczytałem w pańskich dokumentach, że jest pan prawnikiem. Czy powinienem wynająć adwokata?
Stone potrząsnął głową.
- Nie ma takiej potrzeby. Ta kanapka jest wyśmienita.
- Dziękuję, miło mi, że panu smakuje. Jest pan pewien, że nie popadnę w jakieś trudności z powodu pańskich kłopotów?
- Absolutnie nie. Zachował się pan jak samarytanin, to wszystko.
- Mówił pan coś tam, że wolałby pan nie żyć.
- Tak, ja rzeczywiście nie żyję i chciałbym pozostać w tym stanie przez jakiś czas.
- Żeby ci, co tak się z panem obeszli, nie próbowali zrobić tego jeszcze raz?
- Nie dam im szansy, żeby to powtórzyli. A jeśli będą myśleć, że już nie muszą kłopotać się moją osobą, pójdzie mi łatwiej z tym, co sobie zaplanowałem.
Helford odgryzł kawałek kanapki i w zamyśleniu obracał go w ustach.
- Jeszcze jeden drobiazg, Stone.
- Tak?
- Chyba nie ma pan zamiaru nikogo zabić?
Stone przez dłuższą chwilę zastanawiał się, co odpowiedzieć.
- Nie - skłamał w końcu.

33
Zacumowali w Long Beach trochę po trzeciej nad ranem. Stone, ubrany w pożyczone dżinsy i podkoszulek z nadrukowaną nazwą kalifornijskiego uniwersytetu w Los Angeles, pomógł obłożyć liny i uporządkować takielunek, po czym całą trójką udali się na samochodowy parking.
Jennifer wręczyła mu plastykową torbę na zakupy, w której znajdowało się duże, mokre zawiniątko.
- Pańskie ubrania - powiedziała.
- Stone, dokąd pana podwieźć? - zapytał Helford. - O tej porze trudno o taksówkę.
- Mój samochód stoi w Marina Del Rey. Czy to nie za daleko dla pana?
- Nie ma sprawy. Jennifer, kochanie, wróć na jacht i prześpij się trochę. Wrócę za pół godziny.
- Dobrze, jedź spokojnie - odpowiedziała zmęczonym głosem jego towarzyszka.
Stone i Helford wsiedli do mazdy miaty i ruszyli w kierunku Los Angeles.
- Mam ciągle wrażenie, że powinienem może zrobić coś więcej dla pana - powiedział Helford.
- Zrobił pan już naprawdę wszystko, co było trzeba - odparł Stone. - Proszę zostawić mi swój adres, żebym mógł odesłać dżinsy i koszulkę.
- Proszę je oddać pierwszemu lepszemu bezdomnemu.
Niebawem zatrzymali się na parkingu Marina Del Rey.
- Bardzo bym chciał powiedzieć panu więcej o tej sprawie - powiedział Stone. - ale jest to długa, bardzo długa historia, w której nie wszystko jeszcze składa się w sensowny obrazek.
Helford napisał coś naprędce na kartce i wręczył ją Stonełowi.
- Ma pan tu mój adres i telefon. Któregoś dnia chętnie posłucham tej historii.
- Jeżeli dobrze się skończy - odparł Stone. Sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek banknotów.
Helford uniósł rękę w obronnym geście.
- Nie trzeba.
Stone odliczył trzy setki.
- Chciałbym zafundować panu i Jennifer najlepszą kolację, jaką jedliście w życiu.
Helford wyszczerzył zęby w uśmiechu i przyjął pieniądze.
- Skoro stawia pan sprawę w ten sposób...
Uścisnęli sobie ręce i Stone wysiadł z samochodu. Popatrzył za odjeżdżającym, a potem podszedł do swojego auta. Rozejrzał się dokoła i zobaczył o sto metrów dalej nocnego stróża, który stał zwrócony do niego plecami. Otworzył bagażnik, wrzucił do niego mokre ubrania, wyjął łyżkę do opon i zamknął klapę.
Rozglądając się czujnie, czy nie ma w pobliżu jakiegoś nocnego marka, podreptał boso w stronę pomostów, aż wypatrzył luksusową wędkarską motorówkę "Maria". Podszedł ostrożnie i stwierdził, że nie palą się na niej żadne światła. Wątpił mocno w to, że Vinnie albo Manny mogą spędzać na niej noc, ale chciał się o tym upewnić.
Wszedł cicho na pokład i zajrzał przez szklane drzwi do kabiny. Do środka docierał blask latarni palącej się na pomoście, Stone mógł więc stwierdzić, że nie ma tam nikogo. Drzwi zamknięte były na klucz, ale nie odznaczały się solidną konstrukcją, toteż dzięki łyżce do opon załatwił się z nimi bardzo prędko, robiąc przy tym trochę hałasu. Miał cichą nadzieję, że zbudzi kogoś śpiącego na pokładzie i będzie mógł użyć łyżki w jeszcze inny sposób. Przeszedł przez mesę i sprawdził kabiny sypialne. Obie były puste. Mając pewność, że nikt nie zakłóci mu roboty, zszedł do maszynowni i zapalił światło. Dokładnie przyjrzał się znajdującym się tam dwu dużym, benzynowym silnikom. Tak, jak się spodziewał, chłodzone były świeżą, morską wodą. Rozejrzał się za śrubokrętem i poluzował zaciski mocujące gumowe przewody do końcówek przy zaworach dennych, a potem je pościągał. Rozejrzał się, czy nie ma innych jeszcze możliwości, ale ich nie znalazł, odkręcił więc oba zawory i przyjrzał się wodzie, zalewającej podłogę maszynowni. Poszedł teraz na dziób i zrobił to samo z zaworem w toalecie. Zadowolony z siebie wrócił na pokład, sprawdził, czy w pobliżu nie ma jakichś ludzi, i podreptał z powrotem do samochodu. O świcie, jak przypuszczał, "Maria" będzie już spoczywać wygodnie na dnie portowego basenu.
Dotarłszy do hotelu Bel-Air, skierował się nie na parking przy głównym wejściu, ale wjechał tylną bramą i zaparkował samochód najbliżej swego apartamentu, jak tylko się dało. Wziął prysznic, zmienił ubranie, wyrzucił dżinsy i uniwersytecką podkoszulkę do kosza na śmieci, a potem spakował się i zaniósł walizki do samochodu. Kiedy odjeżdżał, zaczynało właśnie świtać. Wrócił do hotelu Le Parc, gdzie miał ciągle opłacony apartament, wjechał do garażu i zaniósł rzeczy tylnymi schodami do swego pokoju. A potem położył się do łóżka i natychmiast zasnął.
Obudził się o jedenastej, zadzwonił do Ricka Granta i umówił się z nim na lunch.
Tym razem zamówili hot-dogi na nabrzeżu Santa Monica.
- I jak ci leci? - zapytał Grant.
- Opowiem ci, ale musisz przyjąć do wiadomości, że nie składam zawiadomienia o popełnieniu zbrodni. Żadnych raportów z tego, co usłyszysz.
- Zgoda - odparł Grant.
- Wczoraj Onofrio Ippolito zadzwonił do mnie do Bel-Air i zaprosił na przyjęcie na pokładzie jego jachtu, zacumowanego koło Cataliny. Pojechałem do Marina Del Rey, skąd miałem być przewieziony motorówką. Czekała na mnie szybka, luksusowa łódź, którą prowadził Vincent Mancuso i jego kumpel o imieniu Manny. Kiedy byliśmy prawie na miejscu, jeden z nich wyciągnął spluwę, a potem związali mi ręce i nogi, opasali łańcuchem z uczepioną do niego kotwicą, i wykopali mnie za burtę. W ostatniej chwili jeden z nich powiedział: Pozdrowienia od Onofria Ippolita.
Grant popatrzył na niego z ukosa.
- I jakim prawem siedzisz tu ze mną?
- Miałem dużo szczęścia i udało mi się dotrzeć do jakiejś łódki stojącej na kotwicy. A potem para bardzo sympatycznych ludzi odwiozła mnie na ląd.
- I nie składasz zawiadomienia o przestępstwie? Nie chcesz, żebym przymknął Ippolita i jego chłopaków za usiłowanie popełnienia zabójstwa?
- Nie. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Mógłbyś przygwoździć obu bandytów, ale nie sądzę, żeby ci się udało postawić przed sądem Ippolita, tylko na podstawie telefonicznej rozmowy, bo Vinnie i Manny z całą pewnością go nie obciążą.
- Pewnie tak. I co zamierzasz z tym zrobić?
- No wiesz, zrobiłem już coś na początek, zatopiłem dziś wcześnie rano tę ich motorówkę, nazywa się "Maria". Leży na samym dnie Marina Del Rey. Podniesienie jej zajmie im diablo dużo czasu, no i będzie słono kosztować.
Grant wybuchnął śmiechem.
- Masz rację, całkiem niezły początek. A dalej?
- Jak ci już wspominałem, odniosłem wrażenie, że Vinnie zajmuje się bukmacherką w tym swoim barku. Nie mógłbyś przejechać się po nim?
- Potrzebowałbym wiarygodnej podkładki, żeby wyrobić nakaz.
- Nie wystarczy cynk od kapusia?
- Niby od kogo?
- Ode mnie. Jeżeli będziesz musiał, możesz nawet wstawić moje nazwisko.
- Myślę, że mógłbym zorganizować taki rajd.
- To dobrze. Mam nadzieję, że twoi chłopcy nie będą specjalnie uważać, żeby nic się tam nie stłukło czy nie rozpieprzyło.
- Wspomnę im o tym. Co jeszcze?
- Chodzi o Martina Baroneła. Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego, co się tylko da na temat faceta i tej jego pożyczkowej kasy.
- Załatwione.
- Znasz w FBI kogoś, komu mógłbyś zaufać?
Grant zastanawiał się przez chwilę, co odpowiedzieć.
- W jakim dziale FBI?
- W tym, który zajmuje się firmami prowadzącymi operacje finansowe.
- Tak, znam tam pewnego gościa.
- Chciałbym się z nim poznać.
- Zobaczę, co da się zrobić.
- Powiedz mu, że w sprawę może być wplątany kidnaping. Oni uwielbiają takie rzeczy.
- Dobra. Gdzie mogę cię znaleźć?
- Mieszkam znowu w Le Parc. Przyszło mi do głowy, że nie będą mnie tam szukać.
- Nie, ale mogą mieć kogoś wśród personelu.
- Jezu, nie pomyślałem o tym. Lepiej czym prędzej wynieść się stamtąd.
- Potrzebujesz mieszkania? Mieszkam o trzy ulice stąd. Syn jest w collegełu możesz zająć jego pokój.
- Dzięki, ale pozostanę raczej przy hotelach. Zadzwonię i powiem ci, gdzie się zatrzymałem. - Stone wyjął z kieszeni swój telefon i włączył go. Aparat działał jak zwykle. - A to bestia, nadal pracuje. Muszę napisać miły list do Motoroli.
- Będę mógł dzwonić na ten aparat?
- Tak, bez obaw.
- Coś jeszcze?
- Słuchaj, Rick, mógłbyś mi wykombinować jakąś pukawkę?
- Przypuszczam, że będzie ciężko.
- Wolałbym nie wypisywać żadnych formularzy dla FBI.
- Stone, czy ty przypadkiem nie planujesz morderstwa?
- W tej chwili nie, ale nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć.

34
Stone wyprowadził się z Le Parc najszybciej, jak tylko mógł, ale wcześniej zadzwonił do hotelu Beverly Hills, żeby zarezerwować pokój. Uznał, że będzie to wygodna kryjówka, dająca możliwość prowadzenia obserwacji. Zainstalował się w małym apartamencie i zadzwonił po posługacza.
- Słucham pana? - zapytał tamten, kiedy Stone otworzył mu drzwi.
Stone pokazał mu zawieszony na ramiączku, przemoczony garnitur oraz buty, do których włożył drewniane prawidła.
- Czy dałoby się coś z tym zrobić?
Mężczyzna ostrożnie uniósł rękaw marynarki i powąchał go.
- Morska woda? - zapytał.
- Niestety, tak - odparł Stone. - Mały wypadek na łódce.
- Będę to musiał namoczyć najpierw w słodkiej wodzie, żeby usunąć sól, a potem kilkakrotnie przeprasować, zanim całkiem wyschnie.
- Jest nadzieja, że ubranie będzie wyglądało jak przedtem?
- Zawsze trzeba mieć nadzieję, sir, ale nie mogę niczego panu obiecać. To by było nieroztropne.
- Proszę zrobić, co się da - powiedział Stone, wciskając mu pięćdziesiąt dolarów.
- Postaram się, sir, zapewniam pana.
Stone zamknął za nim drzwi i położył się do łóżka, żeby przespać się jeszcze trochę. Późnym popołudniem zadzwonił Grant.
- Umówiłem się na rozmowę z moim znajomym z FBI, ale będziesz musiał postawić dobrą kolację.
- Świetnie, powiedz tylko, gdzie.
- Restauracja Michaelsa w Santa Monica, o siódmej. - Podał Stonełowi adres i powiedział, jak tam dojechać.
Odświeżony i wypoczęty Stone zjawił się punktualnie w umówionym lokalu. Rick siedział już ze swoim człowiekiem przy stoliku w pięknym ogródku.
- Stone, to jest Hank Cable - powitał go Grant.
Stone uścisnął dłoń agentowi FBI.
- My się już znamy - powiedział tamten.
- Skąd? - zapytał zdziwiony Stone.
- Spotkaliśmy się parę lat temu na naradzie w sprawie Saszy Nijinskyłego. Stacjonowano mnie wtedy w Nowym Jorku.
- Teraz sobie przypominam.
- Jeżeli dobrze pamiętam, robił pan wszystko, co się dało, żebyśmy nie włączyli się do śledztwa.
- Rzeczywiście, tak było - przyznał Stone.
- Nie brałem tego panu specjalnie za złe. Spodziewaliśmy się, że miejscowe służby będą się tak właśnie zachowywać.
- Miło mi to słyszeć. Jakiego rodzaju zadania powierzono panu na tym terenie?
- Kieruję wydziałem, który ściga przestępstwa skarbowe.
- W takim razie jest pan człowiekiem, z którym chciałem porozmawiać - powiedział z uśmiechem Stone.
- Może byśmy zobaczyli, co tu mają do jedzenia? - zaproponował Grant.
Poprosili o podanie drinków, przejrzeli menu i zamówili kolację, po czym wrócili do rozmowy.
- A więc, czego pan od nas oczekuje? - zapytał Cable.
- Myślę, że bardziej liczy się to, co ja zamierzam wam dostarczyć - odparł Stone.
- Ile mnie to będzie kosztowało?
- To prezent ode mnie. Nie oczekuję żadnych zaszczytów, chcę tylko, żeby została wymierzona sprawiedliwość.
Cable wybuchnął śmiechem. Do rozmowy włączył się Grant.
- Wiesz, Hank, myślę, że mógłbyś na tym skorzystać, gdybyś go posłuchał.
- Dobrze, dobrze, niech pan mówi, Stone.
Stone spojrzał na Granta.
- Rick, masz coś na temat Barone Financial Sendces?
- Firma zarejestrowana jest zgodnie z prawami stanowymi i federalnymi, ale jest to coś w rodzaju ośrodka spekulacji finansowych. Biura mieszczą się w zrujnowanym budynku na La Cienega. Zajmują tam szóste i ostatnie piętro, razem około stu osiemdziesięciu metrów kwadratowych powierzchni.
- Nie za dużo tego, prawda? Mają jeszcze jakieś inne biura?
- Tylko jedno, w Tijuana, na terenie Meksyku.
- Wygląda to dość dziwnie.
- Co naprawdę dziwne, to to, że takie małe biuro ma czterdzieści linii telefonicznych, w tym kilka specjalnych połączeń do szybkiego przekazywania danych.
- Wygląda na bukmacherską centralę - powiedział Cable.
- Słyszałeś kiedy, żeby firma zarejestrowana w urzędach stanowych i federalnych jako organizacja prowadząca usługi finansowe, zajmowała się bukmacherką? - zapytał go Grant.
- Prawdę mówiąc, nie - odparł agent FBI.
- Ani ja - przytaknął Stone. - Wygląda mi to bardziej na pranie brudnych pieniędzy, zwłaszcza że bank ma oddział w Meksyku.
- Jeżeli wspomniał pan już o tym - powiedział Cable - to ja uwielbiam wprost pralnie brudnych pieniędzy.
- Dziewczyna tego Baroneła poinformowała mnie, że jeździ on często do Meksyku - powiedział Stone. - A jeśli idzie o samego Baroneła, to co on ma na swoim koncie? - zwrócił się do Granta.
- Jeszcze jako nastolatka zatrzymano go dwa razy w Nowym Jorku za sprzedawanie biletów pod kinem.
- Był więc zamieszany w nielegalną działalność - powiedział Cable. - Może założymy mu podsłuch telefoniczny?
- Dobra myśl - zgodził się Stone. - Ale chodzi o dużo poważniejsze rzeczy niż ten Barone i jego firma.
- O jakie? - zapytał Cable.
- Słyszał pan o Abalone Fisheries?
- Tak. Towarzystwo holdingowe, jeżeli się nie mylę.
- Zgadza się, ale rzecz w tym, do kogo ono należy.
- Do kogo?
- Do dwóch facetów, którzy nazywają się David Sturmack i Onofrio Ippolito.
- Chodzi o Ippolita, szefa Safe Harbor Bank?
- Tak, o niego. Firma Abalone jest właścicielem przeszło dwudziestu procent akcji Safe Harbor i prawie całego banku Barone Financial.
- Zaczyna, to wyglądać naprawdę interesująco - powiedział Cable.
- Obiło się panu o uszy nazwisko Sturmack?
- Nie przypominam sobie.
- Jest prawnikiem, który nie pracuje w swoim zawodzie, i synem gościa, który współpracował blisko z Meyerem Lanskym. Formalnie biorąc, jest czysty, miał jednak mocne powiązania ze związkami, zwłaszcza z Teamstersami.
- I Ippolito prowadzi z nim wspólne interesy? Chodzi o to, że Ippolito ma nieskazitelną opinię.
- Ten obywatel bez skazy - stwierdził Stone - polecił dwom zbirom zamordować mnie wczoraj wieczorem. - Po czym opowiedział Cablełowi, co mu się przydarzyło.
- Czy kiedykolwiek przedtem rozmawiał pan z Ippolitem?
- Tylko raz. Spotkaliśmy się na pewnym przyjęciu.
- I jest pan pewien, że to on do pana dzwonił?
- Tak, najzupełniej.
- Pieprzona sprawa.
- Mam wrażenie, Hank, że coś cię niepokoi - powiedział Grant.
- Rzecz wygląda tak: mogę osobiście przyjrzeć się firmie Barone Financial, sprawdzić kierowników działów i pracowników - wyjaśnił Cable. - Jeżeli okaże się, że wystarczająca ich liczba ma coś na swoim koncie, prawdopodobnie uzyskam zgodę na założenie im podsłuchu. Ale nie mogę dobrać się wprost do banku Safe Harbor ani do Abalone bez wsparcia naszej góry, a to będzie wymagało dostarczenia mnóstwa dowodów.
- Jeżeli okaże się, że Barone Financial prowadzi nieczyste interesy, to czy to nie wystarczy, żeby podjąć odpowiednie kroki przeciwko Abalone?
- Być może tak, zależy, co to za interesy. Ale może pan być pewien, że jeśli Ippolito i Sturmack prowadzą nielegalną działalność, będą się starali zdystansować od Baroneła. Trudno będzie przygwoździć ich z powodu jednej zakazanej operacji. Mogliby tak pokierować sprawą, żeby wszystko zostało przypisane temu Barone. Założę się, że nie ma on żadnych bezpośrednich kontaktów ani z jednym, ani z drugim. Musi istnieć coś, co ich izoluje.
- A co z rajdem na bar Vinniego? - zapytał Granta Stone.
- Został zaplanowany na drugą po południu jutro. Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie zrobić to w czasie, gdy odbywają się wyścigi.
- To dobrze. Otrzymałeś imienny nakaz na Vinniego?
- Tak. Ale nie możemy liczyć na to, że przyłapiemy go tam, na miejscu.
- Gdybym był na twoim miejscu, kazałbym go śledzić przed akcją. Jeżeli dostanie cynk, może uciec.
- Zgadzam się z tobą.
- Czekajcie no - powiedział Cable - o co właściwie chodzi z tym przeszukaniem bukmacherskiej meliny? Jaki to ma związek z tamtymi sprawami?
- Vincent Mancuso, właściciel baru, w którym przyjmowane są nielegalne zakłady, pracuje dla Ippolita - wyjaśnił Grant.
- Bezpośrednio?
- Tak.
- No cóż, gdybyście zdobyli na tego Mancuso dobrego haka za przyjmowanie lewych zakładów, może udałoby się przymusić go, żeby zaczął śpiewać.
- Wątpię - powiedział Grant. - Przyzna się, odsiedzi jakiś tam nieduży wyrok, a potem zaopiekuje się nim Ippolito.
- A gdyby dodało się do tego oskarżenie o próbę zabójstwa? - odezwał się Stone. - Mancuso i jego kompan próbowali mnie zabić.
- Zdawało mi się, że miałeś zamiar udawać umarlaka.
- Powiedzcie mu, że macie świadka, który powiedział policji, jak wyglądała łódź zamachowców, i po tym tropie dotarliście do niego. Nie jest to taka znowu kompletna bujda.
- To by może i zadziałało, kto wie? Mimo wszystko, chciałbym mieć pod ręką coś naprawdę poważnego, żeby solidnie go rąbnąć. Szkoda, że morderstwo się nie udało. Moglibyśmy wtedy postraszyć go karą śmierci, i może zacząłby śpiewać.
Stone roześmiał się.
- No wiesz, nie zamierzałem aż tak przykładać się do sprawy. - Zamyślił się na chwilę. - Zaraz, zaraz, przecież Mancuso nie ma pojęcia, że udało mi się z tego wyjść. Możesz oskarżyć go o morderstwo.
- Nie mogę tego zrobić, Stone. Wiem przecież, że żyjesz.
- W porządku, więc nie oskarżaj go o to, ale powiedz mu podczas przesłuchania, że masz zamiar to zrobić.
- Warto spróbować, ale on na pewno zadzwoni po adwokata, jak tylko zawieziemy go na komendę.
- Spróbuj więc pojeździć z nim trochę po mieście i pogadać jeszcze w samochodzie. Powiedz mu, że jeśli zezna, że Manny i Ippolito brali udział w morderstwie i opowie, co mu wiadomo o finansowych operacjach Ippolita, zostanie uwolniony od odpowiedzialności i za to, i za bukmacherkę.
- Daj spokój, Stone, to nic nie da. Nie możemy oskarżyć Ippolita o morderstwo, którego mu nie udowodnimy, a wątpię, czy taki facet jak Mancuso zna jakieś istotne szczegóły o przekrętach Ippolita.
Do rozmowy włączył się znowu Cable.
- Lepiej będzie wydobyć z Mancusa co się da, używając jako straszaka oskarżenia o przyjmowanie zakładów, ale bez mieszania w tę sprawę Ippolita. To by go tylko odstraszyło i zachęciło do spalenia za sobą mostów, a tego bym nie chciał. Muszę mieć kupę materiału obciążającego Ippolita, zanim w ogóle zrobimy jakiś ruch.
- Chyba ma pan rację - zgodził się Stone.
- Niech pan posłucha, Stone - powiedział Cable. - Odnoszę wrażenie, że się panu spieszy. Chciałby pan przeprowadzić to wszystko już teraz, ale niestety, to niemożliwe. Musi minąć wiele czasu, zanim zbierze się tyle dowodów, żeby wystarczyły do ścigania finansowych przekrętów.
- Rozumiem.
- Ale gdyby zdobył pan świadka, który znałby przynajmniej częściowo wewnętrzne tajemnice holdingu Abalone, mogłoby to mocno przyspieszyć sprawę.
- Pomyślę o tym - powiedział Stone.
- Aha - przypomniał sobie coś jeszcze Cable. - Słyszałem wzmiankę o kidnapingu.
- Nie mam jeszcze pewności co do tego - odparł Stone. - Jakby co, dam, panu znać.
- Niech się pan postara tak tym pokierować, Stone - powiedział agent FBI - żeby ten ktoś nie stracił życia. Porywacze nie patyczkują się z ofiarami.
- Spróbuję - odparł Stone.
Po kolacji Grant i Stone pożegnali się z Cablełem i poszli w stronę parkingu.
- Mam dla ciebie dwie rzeczy - powiedział Grant, a potem wyjął z samochodu niedużą paczuszkę i wręczył ją Stonełowi. - Masz tu walthera kaliber 7,65, z szelkami i kaburą. Małe to, więc łatwo da się ukryć.
- Dzięki, Rick - odparł Stone. - Nie mógłbym marzyć o czymś lepszym.
Grant podał mu jeszcze kopertę.
- A tu masz papier na broń - powiedział. - Sam za nim chodziłem. Jest to coś w rodzaju zezwolenia, jakie dostają emerytowani policjanci, bez wyszczególniania, o jaką broń chodzi. Wolałbym, żeby cię nie przyłapali na noszeniu jej, nawet przypadkowym, bez tego papierka.
- Jestem ci bardzo zobowiązany, Rick.
- Nie chciałbym też, żebyś strzelał do kogoś z tego pistoletu, chociaż formalnie biorąc, sprawa jest czyściutka. Czułbym się mocno zakłopotany, gdybyś kogoś stuknął.
- Rozumiem, co masz na myśli, Rick, naprawdę. Nie mogę ci obiecać, że nie użyję tej pukawki, ale przyrzekam, że jeśli użyję, to tylko w słusznej sprawie.
Grant westchnął.
- Myślę, że nie mam prawa oczekiwać niczego więcej.

Stone powoli pojechał do hotelu Beverly Hills. Zameldował się tu pod własnym nazwiskiem i nie zmienił samochodu. Miał rozpaczliwą nadzieję, że ktoś wejdzie mu znowu w drogę, zwłaszcza że był teraz uzbrojony.

35
Stone jadł późne śniadanie na przylegającym do jego pokoju tarasie, z którego rozciągał się widok na hotelowy ogród, i rozmyślał nad tym, co poprzedniego wieczoru powiedział mu przy kolacji Hank Cable. Agent FBI potrzebował świadka, który obciążyłby Ippolita na tyle, aby przekonało to jego przełożonych do podjęcia kroków przeciwko tak prominentnej osobie.
Stone znał tylko dwie osoby, które mogły nadawać się do tej roli. Zadzwonił do pierwszej z nich.
- Halo? - Kobiecy głos brzmiał obojętnie, ale zarazem czujnie.
- Dzień dobry, Barbaro, mówi St... Jack Smithwick.
- Na jaki numer pan dzwoni, jeśli wolno spytać?
- Czy on jest na pokładzie?
- Przykro mi, ale wykręcił pan zły numer - powiedziała Barbara. Ale zanim odłożyła słuchawkę, szepnęła cicho: - Zadzwoń za godzinę.
Nie mając nic do roboty, Stone zszedł na dół, żeby popływać w basenie. Przejrzał gazety przy stoliku, poprosił o przyniesienie telefonu i zadzwonił jeszcze raz.
- Halo?
- Powinienem chyba zapytać: czy niebo wolne jest od chmur?
Barbara roześmiała się.
- Tak, wolne.
- Możesz umówić się ze mną na lunch?
- Oczywiście. Dziś mam samochód do dyspozycji.
- W takim razie spotkajmy się koło basenu w hotelu Beverly Hills. Przywieź kostium bikini, jak najbardziej skąpy.
- Będę za godzinę - powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Stone przepłynął kilka długości, a potem przywołał chłopca obsługującego gości korzystających z basenu i zarezerwował plażowy domek.
Barbara dostrzegła go już z daleka i ruszyła w jego stronę brzegiem basenu, rozpinając po drodze bawełnianą sukienkę. Przez chwilę Stone myślał, że zrobi publiczny striptiz, ale kiedy pozbyła się sukienki, okazało się, że ma na sobie bardzo skąpy kostium. Wszystkie głowy odwróciły się w jej stronę. Nie przestano się jej przyglądać nawet wtedy, gdy usiadła obok Stoneła przy stoliku i obdarzyła go przeciągłym pocałunkiem.
- Miałam nadzieję, że zadzwonisz - powiedziała - ale nie byłam pewna, czy się tego doczekam.
- Cieszę się, że to zrobiłem. Zamówiłem dla nas obojga po cheeseburgerze z bekonem. Spodziewam się, że będą tak samo smaczne jak tamte.
- Z pewnością tak - powiedziała Barbara.
Zamówili do picia sok ananasowy, a po chwili kelner przyniósł zamówione kanapki. Po jedzeniu Stone zrobił poważną minę.
- Barbaro, chcę ci zadać parę pytań i mam nadzieję, że udzielisz mi szczerych odpowiedzi.
- Postaram się.
- Po pierwsze, czy to, co powiedziałaś mi parę dni temu o sobie, to prawda?
- Tak, ale to i tak więcej, niż ty opowiedziałeś mi o sobie.
- Słucham?
- Nie nazywasz się Jack Smithwick, prawda?
Stone poczerwieniał.
- Jak się tego domyśliłaś?
- Myślisz, że jestem aż taka głupia, żeby nie zauważyć, kiedy mężczyzna przedstawia mi się zmyślonym imieniem i nazwiskiem? A poza tym, nie istnieje nazwisko Smithwick.
- Przepraszam - powiedział Stone.
- No, to proponuję, żebyśmy się poznali. - Wyciągnęła do niego rękę. - Jestem Barbara Tierney.
Stone uścisnął jej dłoń.
- A ja nazywam się Stone Barrington.
- Stone - powtórzyła Barbara. - Podoba mi się.
- Tak brzmiało panieńskie nazwisko mojej matki.
- Ładne imię. A więc, dlaczego od razu nie przedstawiłeś mi się prawdziwym imieniem i nazwiskiem? Polubiłabym cię o wiele, wiele bardziej.
Stone nie bardzo wierzył w to, że mogła polubić go jeszcze bardziej, niż by to wynikało z jej zachowania w dniu, w którym się poznali.
- Wybacz mi, ale wyjaśnię ci to później. Ale będzie to szczera prawda.
- Niech będzie. O co chciałeś mnie zapytać?
- O to, co wiesz na temat Martina Baroneła.
Barbara zamrugała ze zdziwieniem oczami.
- Skąd wiesz, jak on się nazywa?
- Dowiedziałem się przez szczęśliwy przypadek.
- Stone, zapewniłeś mnie, że będziesz mówił prawdę.
- Przeprowadziłem małe dochodzenie, ale dowiedziałem się niezbyt wiele. A muszę wiedzieć więcej.
- Na litość boską, dlaczego to zrobiłeś?
- Przyrzekam, powiem ci wszystko, ale później.
- A co konkretnie chciałbyś o nim wiedzieć?
- Jak go poznałaś?
- Pewna znajoma dziewczyna, także aktorka, poznała nas na przyjęciu.
- Co to było za przyjęcie?
- Odbywało się w pewnym banku, w śródmieściu. Zostałyśmy wynajęte, jako... element dekoracyjny, jak myślę. Ona poznała go wcześniej, także na przyjęciu. Był czarujący, i tak, od słowa do słowa, zaproponował mi w końcu mieszkanie na jachcie. Mieszkałam wtedy u pewnej znajomej i siedziałyśmy sobie na głowie.
- Czy zorientowałaś się może, jakimi interesami się zajmuje?
- Nie od razu, ale w ciągu tych paru tygodni słyszałam kilka razy, jak rozmawiał przez telefon.
- I czego się dowiedziałaś?
- Mówił o przekazywaniu towaru... nie powiedział dokładnie, czego, ale myślę, że chodziło o pieniądze. W pierwszej chwili sądziłam, że to narkotyki, ale teraz myślę, że jednak pieniądze.
- Wspominał może, jak miały być przekazywane?
- Mówił o zabieraniu i dostarczaniu.
- Więc on przewozi gotówkę?
Barbara kiwnęła głową.
- Myślę, że tak. Między tym miastem i Meksykiem.
- Czy podróżuje według stałego rozkładu?
- Wyjeżdża dwa lub trzy razy na tydzień, ale nie jestem pewna, czy za każdym razem jedzie do Meksyku.
- Myślisz, że przewozi pieniądze osobiście, na przykład w swoim samochodzie?
- W porsche nie ma zbyt wiele miejsca - powiedziała Barbara.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Czy rozmawiał może kiedyś o czymś większym?
- Raz wspomniał o ciężarówce.
- Wiesz, kto jest jego szefem?
- On sam. Jest właścicielem firmy.
- Ale poznałaś go w banku Safe Harbor.
- Skąd wiesz, jak się ten bank nazywa? Nie powiedziałam ci tego.
- Tym razem jest to coś więcej, niż tylko szczęśliwy przypadek. Poznałaś tam może człowieka o nazwisku Ippolito?
- Tak, on jest szefem tego banku, jak myślę. Ktoś pokazał mi go na przyjęciu. W pewnym momencie zaniosłam mu drinka.
- I jakie wrażenie wywarł na tobie?
- Wydaje mi się, że wziął mnie za drobną naciągaczkę, co mnie poirytowało.
- Zauważyłaś może, jakiego rodzaju stosunki łączą Baroneła i Ippolita?
- Marty bardzo tamtemu nadskakiwał - powiedziała Barbara.
- Wyobrażam sobie. A może sam Marty powiedział ci coś na temat swoich związków z Ippolitem?
- Czasami mówił o nim jak o szefie. Nie do mnie, ale przez telefon. Jestem pewna, że mógł mieć na myśli tylko Ippolita. Czas, żebym ja zadała ci teraz parę pytań.
- Proszę bardzo.
- Jesteś gliną?
- Już nie, ale kiedyś byłem. Teraz jestem adwokatem.
- Dlaczego interesujesz się Martym i Ippolitem?
- Przypuszczam, że obaj są zamieszani w zorganizowaną przestępczość.
Barbara przeciągnęła dłonią po czole.
- Obawiałam się tego - powiedziała. - Sama zaczynałam to podejrzewać.
- Gdzie jest w tej chwili?
- Dziś rano pojechał do Meksyku, a przynajmniej tak mi powiedział.
- Wydaje mi się, Barbaro, że powinnaś jak najprędzej wynieść się z jego jachtu.
- Nie mam dokąd - powiedziała Barbara - i kończą mi się pieniądze.
- A przyjaciółka, u której mieszkałaś przedtem?
- Nie rozstałyśmy się w wielkiej przyjaźni.
- Masz dużo rzeczy na jachcie?
- Dwie walizki i plecak.
- Wiesz, co? Wracaj do Mariny, spakuj się, a ja zaczekam na ciebie w restauracji, w której się poznaliśmy. Będę za godzinę, zgoda?
- Ale co ja z sobą zrobię?
- Możesz zamieszkać ze mną, dopóki czegoś nie wymyślimy. Nie martw się o pieniądze.
- Dobrze, niech będzie.
- I jeszcze jedno: pamiętasz, pytałem cię, czy kiedykolwiek jeździłaś białym, odkrytym mercedesem?
- Tak, pamiętam.
- Prawdę mówiąc, nie odpowiedziałaś mi wtedy. Znasz ten samochód?
- Przyjechałam nim dzisiaj - powiedziała Barbara. - Stoi na parkingu.

36
Stone przybył do restauracji w Marina Del Rey o umówionej porze, ale Barbary jeszcze nie było. Na parkingu, koło sklepu żeglarskiego, stał jednak samochód Arrington. Kiedy Barbara nie zjawiła się także w ciągu następnych piętnastu minut, Stone zaczął się niepokoić. Po chwili weszła jednak z pomostu na nabrzeże, z wysiłkiem dźwigając walizki, z których jedna opatrzona była małymi kółkami. Stone podbiegł do niej, żeby jej pomóc. Kiedy siedzieli już w samochodzie, Barbara zajrzała do swej torebki.
- Psiakość! - powiedziała - zabrałam kluczyki od mercedesa. Będę musiała odnieść je na jacht.
- Zaczekaj - powiedział w zamyśleniu Stone. - Nie odnoś ich. Pojedź tym samochodem do hotelu.
- Nie mogę tak po prostu zwędzić facetowi auta - zaprotestowała Barbara.
- On nie jest jego właścicielem. Nie martw się, nie zawiadomi policji, że mu je ukradziono.
- Stone, nie chcę wpaść w żadne kłopoty.
- Wierz mi, ja właśnie wyciągam cię z nich.
- Och, niech ci będzie - zgodziła się niechętnie i poszła do mercedesa.
Gdy dojechali do hotelu, Stone przywołał parkingowego.
- Proszę schować gdzieś to cacko, żeby nie było na widoku - powiedział, wręczając mu dwadzieścia dolarów. - Nie będziemy go na razie potrzebować. - Dał Barbarze klucz od swego pokoju i pieniądze na napiwek dla bagażowego. - Idź na górę. Mam coś pilnego do zrobienia.
- Mam siedzieć sama w pokoju?
- Załatwiłem formalności, żebyś mogła się wprowadzić, więc zrób zakupy w sklepie w hallu, albo poopalaj się nad basenem, jak wolisz.
Twarz Barbary rozjaśniła się.
- Dobrze. A więc, do zobaczenia.
Do baru Vinniego trzeba było przejechać tylko parę kroków Bulwarem Zachodzącego Słońca. Stone zatrzymał się w bocznej uliczce wychodzącej na Sunset Strip i spojrzał na zegarek. W sam raz, pomyślał. Po dziesięciu minutach pod bar podjechał nieoznakowany policyjny samochód. Wysiadł z niego Rick Grant z jakimś mężczyzną i obaj weszli do środka. Stone podniósł do oczu lornetkę. Zobaczył, że zamawiają coś przy kontuarze i przyglądają się, jak bufetowy naciska przycisk brzęczyka, żeby wpuścić na zaplecze jakichś dwóch typków. Rick i jego kolega usiedli przy stoliku i zabrali się do swoich kanapek. Z głębi ulicy podjechała powoli do baru duża biała furgonetka.
Cała akcja była doskonale skoordynowana. Rick i jego towarzysz wstali od stołu, weszli za kontuar i przygwoździli bufetowego do ściany. Otworzyły się drzwi furgonetki i do baru wpadło kilkunastu policjantów z brygady antyterrorystycznej. Rick nacisnął brzęczyk pod kontuarem, otwierając im wejście na zaplecze. Po chwili podjechały dwa samochody do przewożenia aresztantów i policjanci zaczęli ładować do nich zatrzymanych, między innymi Vinniego Mancusa, tego samego, który dał Stonełowi lekcję pływania ze związanymi rękami i nogami. Cała akcja trwała mniej niż dziesięć minut.
Kiedy Rick Grant wyszedł na ulicę, Stone skręcił w bulwar, zatrzymał się przed barem i opuścił prawą, przednią szybę. Grant podszedł do samochodu.
- Zdaje się, że poszło całkiem nieźle - powiedział Stone.
- Nie mogło lepiej - odparł Grant. - Wpadniesz na komendę, żeby popatrzeć, jak będę przesłuchiwał Mancusa?
- Z największą przyjemnością. Wsiadaj, pojedziemy razem.
- Muszę się zająć wyreżyserowaniem tego przedstawienia - powiedział Grant. - Żeby poddenerwować trochę Vinniego.

Stone usiadł za szybą imitującą lustro i przyglądał się niespokojnej twarzy Vinniego Mancusa, który siedział sam w pokoju przesłuchań i był bardzo zdenerwowany. W chwilę potem wszedł Rick Grant w towarzystwie innego funkcjonariusza i obaj usiedli przy stole, naprzeciwko zatrzymanego. Stone usłyszał przez zainstalowany w jego pomieszczeniu głośnik hałas odsuwanych krzeseł. Jeden z policjantów poczęstował Mancusa papierosem.
- Dziękuję, nie - powiedział opryszek. - Rzuciłem palenie.
- Cieszę się, Vinnie, że troszczysz się o swoje zdrówko - powiedział Grant. - Domyślam się, że zamierzasz pożyć jeszcze długie lata.
- Jasne, że tak - odparł Mancuso.
Grant pokręcił z powątpiewaniem głową.
- Nie zanosi się na to, żebyś miał dożyć sędziwego wieku - powiedział. - Wszystko sprzysięgło się przeciw tobie.
Vinnie zmarszczył brwi.
- O czym pan mówi?
- Mimo wszystko, nie jest tak źle, jakby się mogło wydawać - powiedział Grant. - Nie będziesz musiał siedzieć w komorze gazowej i wstrzymywać oddech, jak długo się da. Teraz załatwia się te rzeczy zwykłą strzykawką. Słyszałem, że to wcale nie jest takie znowu przykre.
- Oszalał pan? - zapytał z niedowierzaniem Vinnie. - Za przyjmowanie lewych zakładów?
- Nie za to, Vinnie, nie za to. Zrobimy z ciebie nieboszczyka za morderstwo.
- Coś się panu pomieszało. Gdzie jest mój adwokat?
- Dzwoniłeś do niego. Przypuszczam, że niedługo tu przyjedzie. Pomyślałem, że zechcesz może zastanowić się nad swoim położeniem, jeszcze nim on się zjawi. Jest świadek, który już cię rozpoznał, i to bez pudła.
- Świadek czego?
- Zamordowania Stoneła Barringtona.
Mancuso przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego ponad stołem.
- Kogo?
- Człowieka, którego wrzuciłeś przedwczoraj wieczorem do morza koło Cataliny. Świadek, który płynął tamtędy małą łódką, rozpoznał i ciebie, i twojego kumpla Mannyłego. Właśnie w tej chwili go zgarniamy.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - powiedział Mancuso.
- Mówię o zwłokach, które dziś rano wyłowiliśmy z dna cieśniny, z przyszeklowaną do nich kotwicą. Mój świadek widział, jak ty i Manny około dziewiątej wieczorem wyrzuciliście Barringtona kopniakiem za burtę luksusowej motorówki "Maria". Obserwował was przez lornetkę z noktowizorem. Widział dokładnie wszystko.
Opryszkowi zaczęła bardzo powoli rzednąć mina.
- Jest tylko kwestia, który z was dostanie ten zastrzyk - powiedział Grant. - Ty czy Manny? A może obaj?
Mancuso nie odpowiedział, ale było jasne, że intensywnie myśli.
- Dostaliśmy cię jako pierwszego, więc możesz jeszcze pójść z nami na pewien układ - powiedział Grant. - Kiedy chłopcy przywiozą Mannyłego, zrobimy mu tę samą propozycję, gdybyś ty ją odrzucił.
- Chce pan więc, żebym obciążył Mannyłego. O to chodzi?
- Niekoniecznie Mannyłego - odparł Grant.
Mancuso zmrużył oczy.
- Do czego pan zmierza?
- Chcemy mieć faceta, który wydał wam polecenie.
Mancuso gwałtownie potrząsnął głową.
- Niech pan zapomni o tym - powiedział.
- Chcemy mieć Ippolita.
Mancuso wzdrygnął się na dźwięk tego nazwiska.
- Kto wam... - Urwał w połowie zdania. - Nie znam nikogo o takim nazwisku - powiedział.
- Posłuchaj, Vinnie, niedługo przyjedzie tu twój adwokat, a przy nim będzie nam o wiele trudniej dobić targu. Poza tym, dla kogo właściwie on pracuje? Nie ty wypisujesz mu czeki.
Na twarzy Mancusa pojawiły się kropelki potu.
- Widzi pan... - Zawiesił głos i wziął głęboki oddech. - Nie chciałbym źle skończyć z takiego powodu.
- Więc nie kończ - powiedział uspokajająco Grant. - Rozmawiaj ze mną jak człowiek.
Mancuso spocił się jeszcze bardziej, ale nie odpowiedział.
- Znasz dobrze Mannyłego - zauważył Grant. - Myślisz, że on poświęci się dla ciebie i dla Ippolita?
- Manny, to morowy facet - mruknął Mancuso. - Nie podda się tak łatwo.
- Naprawdę w to wierzysz, Vinnie? Naprawdę myślisz, że Manny nadstawi łapę pod strzykawkę dla ciebie i dla Ippolita? - Grant smutno pokręcił głową. - Bo ja wcale tak nie uważam.
Mancuso podumał chwilę, a potem spojrzał na Granta i zaczął mówić. W tej samej chwili do pokoju wszedł mężczyzna z aktówką w ręku.
- Nazywam się Larry Klein - powiedział. - Jestem pełnomocnikiem Vincenta Mancusa. Co tu się dzieje?
- Właśnie pogawędziliśmy sobie trochę - odparł Grant.
- Mój klient nie ma panom w tej chwili nic do powiedzenia - stwierdził Klein. - Czy próbowaliście go przesłuchać?
- Pan Mancuso zna swoje prawa - powiedział Grant. - Podpisał nam takie oświadczenie.
- W każdym razie nie powie panom nic więcej - stwierdził adwokat. - Proszę zaprowadzić go do pokoju, w którym będę mógł z nim porozmawiać, nie mając nikogo po drugiej stronie lustra w ścianie.
- Jak pan sobie życzy, panie mecenasie - powiedział Grant i odwrócił się do siedzącego obok policjanta. - Zaprowadź pana Kleina i pana Mancusa do pokoju numer trzy i zostaw ich samych.
Policjant wyszedł z Mancuso i jego adwokatem. Grant spojrzał w kierunku lustra i wymownie wzruszył ramionami. Po chwili był już w pomieszczeniu, w którym siedział Stone.
- Gówno - rzucił Stone. - Jeszcze trzy minuty i puściłby farbę.
- Cóż, raz się wygra, raz przegra - powiedział Grant.
- A co z Mannyłm? Zgarnęliście go?
Grant potrząsnął głową.
- Posłałem ludzi, ale jeśli nie będziemy go mieli, zanim adwokat Mancusa zdąży do niego zadzwonić, mamy niewielkie szansę, żeby go złapać w najbliższym czasie.
- Jak długo możesz przytrzymać Mancusa?
- Jeszcze dziś będzie jadł kolację w domu. Nie mogę go oskarżyć o to, że cię zamordował.
- Rzeczywiście, chyba nie.
- Jego adwokat będzie chciał wiedzieć, co, jak i dlaczego, kiedy Mancuso opowie mu o naszej rozmowie.
- A Ippolito dowie się o wszystkim w ciągu godziny.
- Prawdopodobnie tak - powiedział Grant. - Zastanawiam się, jak podziałają na niego te informacje. Spodziewam się, że go zdenerwują i dobrze zamieszają mu we łbie.
- Ja też mam taką nadzieję - przytaknął mu Stone.

37
Ledwo Stone podjechał pod hotel Beverly Hills, podbiegł do niego parkingowy.
- Panie Barrington, powiedział pan, że nie będzie pan potrzebował przez jakiś czas SL 500 - powiedział.
- Tak, zgadza się.
- Bo właśnie dziesięć minut temu pojechała nim gdzieś pańska znajoma, panna Tierney.
- Pojechała nim? - zapytał z niedowierzaniem Stone.
- Tak.
Zbity z tropu Stone skierował się do swego apartamentu. Rzeczy Barbary znajdowały się tu nadal, a na stoliku koło łóżka leżała napisana jej ręką kartka.

Stone, mój drogi,
Na jachcie Martyłego zostały moje przybory do makijażu, więc pojechałam, żeby je zabrać. Może porobię też jakieś zakupy, ale postaram się wrócić jeszcze przed wieczorem.
Barbara

- Jezusie Nazareński - jęknął Stone i zbiegł schodami na dół. Kazał przyprowadzić swój samochód.
Parkingowy spojrzał na niego z zakłopotaniem.
- Panie Barrington, jeżeli idzie pan na górę tylko na parę minut, możemy przytrzymać samochód tu, przed wejściem - powiedział.
- Przepraszam za to małe zamieszanie - odparł Stone, zatrzasnął drzwi i włączył bieg. Jechał do Marina Del Rey najszybciej, jak tylko się dało, zaniepokojony tym, że Martin Barone mógł tymczasem wrócić i przyłapać Barbarę na wynoszeniu się z jachtu. Nie był pewien, co przyciśnięta do muru Barbara mogłaby powiedzieć swemu przyjacielowi, a ostatnią rzeczą, jakiej by pragnął, było narażenie jej na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Kiedy dotarł na miejsce, samochód Arrington stał obok żeglarskiego sklepu. Zaparkował i szybkim krokiem ruszył w kierunku pomostu, przy którym przycumowana była "Paloma". Wydawało się, że na jachcie nie ma nikogo. Rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu jakichś niepożądanych osób i wskoczył na pokład. Drzwi do kabiny zamknięte były na klucz. Zajrzał do środka przez szybę, ale nie dostrzegł Barbary. Pospiesznie zeskoczył na pomost i poszedł z powrotem, w stronę parkingu. O kilkadziesiąt metrów dalej zobaczył coś, co sprawiło mu przyjemność. Między pomostami manewrowała barka z wielkim dźwigiem. Stone zrobił parę kroków po nabrzeżu i znalazł miejsce, z którego mógł, stojąc w pewnym oddaleniu, obserwować operację podnoszenia zatopionej łodzi. Założenie lin pod kadłub "Marii" zajęło nurkom tylko kilka minut i do akcji wkroczył dźwig. Motorówka powoli wyłoniła się z wody i zawisła na wysokości pomostu. Nurkowie pozbyli się skafandrów i włączyli pompy, aby opróżnić kadłub z wody. Zajmie im to trochę czasu, zauważył z zadowoleniem Stone. Miał nadzieję, że wnętrze motorówki zostało kompletnie zrujnowane.
Ruszył w kierunku parkingu, ale znalazłszy się na nabrzeżu zatrzymał się nagle. Samochodu Arrington nie było. Wskoczył na szafę z automatem do lodów niczym na grzędę i rozejrzał się, ale nie dostrzegł nigdzie białego kabrioletu. Zeskoczył w sam czas na ziemię, w tej samej chwili bowiem na parking wjechał porsche i stanął na miejscu opróżnionym przez białego mercedesa. Wysiadł z niego ulizany, przystojny mężczyzna w garniturze w drobne prążki, zamknął kluczykiem drzwi i poszedł nabrzeżem w kierunku pomostu. Stone zobaczył, że kroczy do miejsca, w którym zacumowana była "Paloma". Doszedł do wniosku, że musi to być Martin Barone, który najwyraźniej wcale nie pojechał do Meksyku. Mężczyzna znikł mu z pola widzenia, zasłonięty przez stojące w porcie jachty. Po chwili, gdy Stone zamierzał już odjechać, pojawił się nagle znowu. Biegł z powrotem, w stronę parkingu.
Stone usiadł za kierownicą swego samochodu i opuścił przeciwsłoneczną osłonkę. Barone w pośpiechu podbiegł do skrzyżowania i spojrzał w jedną i drugą stronę, najwyraźniej rozglądając się za Barbarą. Po chwili wrócił, mówiąc coś do siebie z bardzo smętną miną. Zatrzymał się na parkingu i przez dobrą minutę stał w głębokim zamyśleniu, wreszcie usiadł za kierownicą porsche i ruszył w kierunku ulicy.
U diabła, pomyślał Stone, trzeba zobaczyć, dokąd on jedzie. Trzymając się co najmniej o jedną przecznicę z tyłu, pojechał za sportowym autem, które zagłębiało się w kaniony ulic dolnej części Los Angeles. Wiem, dokąd on zmierza, pomyślał. I nie mylił się. Niebawem Barone skręcił do garażu budynku, w którym znajdowała się siedziba banku Safe Harbor. Stone bardzo chciał pójść za nim aż do biura Ippolita i posłuchać, jak opowiada o ucieczce swej przyjaciółki mercedesem należącym do Arrington Calder. Słuchałby tej rozmowy z wielką przyjemnością.
Po około czterdziestu minutach oczekiwania w samochodzie, Stone zobaczył, że porsche opuszcza garaż i kieruje się na wschód. Pojechał za nim do dzielnicy Beverly Hills, gdzie samochód skręcił w bramę domu przy Beverly Drive. Stone zapisał adres i wrócił do hotelu.
- Czy pokazała się może panna Tierney? - zapytał parkingowego, oddając samochód pod jego opiekę.
- Nie, sir, jeszcze nie.
- Dzięki - powiedział i poszedł do swego pokoju.
Po dwóch godzinach, w czasie których z braku lepszego zajęcia przełączał telewizyjne kanały, do pokoju weszła Barbara.
- Cześć! - powitała go wesoło.
- Cześć! - odparł Stone. - Cieszę się, że widzę cię ciągle żywą.
- A czemu miałoby być inaczej? - zapytała, siadając obok niego na sofie.
- Ponieważ ci, z którymi zadaje się Martin Barone, to źli ludzie. Gdyby choć przez chwilę podejrzewali, że możesz narobić im kłopotów, mogliby cię skrzywdzić.
Barbara zmarszczyła brwi.
- Czemu mieliby zrobić mi coś złego?
- Posłuchaj, Barbaro, powiem ci o sprawie tylko tyle, ile mogę - odparł Stone. - Samochód, którym jeździłaś, jest własnością Arrington Calder, żony Vanceła Caldera. Ona jest moją przyjaciółką.
- Jak bliską?
- Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, ale ona wyszła za Vanceła.
- Znasz Vanceła Caldera?
- Tak.
- Więc dlaczego nie przywitałeś się z nim wtedy, w restauracji?
- Ponieważ nie chciałem, żeby Vance mnie zobaczył.
- Dlaczego?
- Wyjaśnię ci to, ale proszę, nie zadawaj mi żadnych pytań, dopóki nie skończę.
- Zgoda.
- Parę tygodni temu żona Vanceła zaginęła. Nikt nie wie, co się z nią stało.
- Nawet Vance?
- Zwłaszcza Vance. Obiecałaś mi, że nie będziesz o nic pytać, dopóki nie skończę.
- Przepraszam, mów dalej.
- Jest w tym wszystkim coś, co mi się straszliwie nie podoba. Vance zadzwonił do mnie do Nowego Jorku i poprosił, żebym tu przyjechał i ją odnalazł, ale kiedy się zjawiłem, nie nalegał już, żebym jej szukał. Wydało mi się to bardzo podejrzane, więc zacząłem badać sprawę jej zniknięcia na własną rękę. I najwyraźniej zaczęło to drażnić pana Ippolita, bossa Martina Baroneła.
- Znasz pana Ippolita?
- Poznałem go na przyjęciu w domu Vanceła.
- Byłeś osobiście w domu Vanceła? Jak tam jest?
- Barbaro...
- Przepraszam, będę siedzieć jak trusia i słuchać.
- Dobra dziewczynka. A więc, na czym stanąłem?
- Rozzłościłeś pana Ippolita.
- Tak, rzeczywiście. Zaprosił mnie na przyjęcie na swoim jachcie, a potem dwóch zbirów przywiązało mi kotwicę i wrzuciło mnie do Pacyfiku.
Barbara otworzyła usta w przerażeniu, ale Stone uspokoił ją machnięciem ręki.
- Jak widzisz, nie utopiłem się. Udało mi się odczepić to żelastwo, a potem zabrali mnie na swoją łódź jacyś ludzie. W tej chwili znowu próbuję się dowiedzieć, co przytrafiło się Arrington, i nie chcę, żeby Ippolito dowiedział się, że nadal żyję. Poprosiłem cię, żebyś wzięła samochód Arrington i przyjechała nim tutaj, ponieważ chciałem dostarczyć powodów do niepokoju panu Ippolitowi i jego ludziom. I najwyraźniej mi się udało. Gdy dziś po południu Martin pokazał się w Marina Del Rey i stwierdził, że nie ma i ciebie, i samochodu, pojechał prosto do biura Ippolita, żeby o tym zameldować. Teraz będą chcieli się dowiedzieć, co się stało z samochodem, a także z tobą, więc moim zdaniem powinnaś być bardzo ostrożna i nie opuszczać hotelu. Jeżeli naprawdę będziesz musiała gdzieś pojechać, wynajmę ci samochód z agencji, ale nie wsiadaj więcej do tego mercedesa, ponieważ mogłoby to narazić cię na niebezpieczeństwo. Zrozumiałaś?
Barbara kiwnęła potakująco głową, otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.
- Teraz możesz mnie pytać, o co chcesz.
Twarz Barbary rozjaśniła się uśmiechem.
- Jak wygląda w środku dom Vanceła Caldera?

38
Kolację zamówili do pokoju. Bardzo im smakowała. Barbara wypiła tylko jeden kieliszek wina, ale widocznie podziałało na nią, bo jej stopy niezmordowanie kokietowały Stoneła pod stołem. Stone miał jednak zatroskaną minę. Czuł, że przetrzymywanie samochodu Arrington w Beverly Hills Hotel było niebezpieczne, bez względu na to, gdzie był zaparkowany. Zaczął zastanawiać się nawet, czy hotel, który wybrał, jest odpowiedni do realizacji jego planów. Zdawał sobie sprawę, że przez główny hall i po spacerowych alejkach ogrodu przewija się mnóstwo osób ze środowiska filmowego, a on nie chciał przecież nadziać się niespodziewanie na Louisa Regensteina, Davida Sturmacka czy kogoś, kogo poznał w domu Vanceła. Postanowił zająć się tą sprawą następnego dnia rano, do tego czasu jednak chciał mieć już z głowy samochód Arrington. Przyszło mu też do głowy, że być może przyszedł czas, aby wyjaśnić pewne sprawy samemu Vancełowi.
- Przejedźmy się gdzieś - powiedział.
- Myślałam, że może...
- Chętnie, ale później.
- Dokąd pojedziemy?
- Do domu Vanceła.
- Wspaniale!
- Ale nie wejdziemy do środka.
- Ojej! - Barbara zrobiła smutną minę.
- Będziesz jednak mogła dobrze mu się przyjrzeć.
- Jeżeli nie wejdziemy do środka, to po co robić sobie ślinkę?
- Ja tam wejdę, ale nie chciałbym, żeby Vance cię zobaczył. To by mogło być niebezpieczne.
- Dlaczego?
- Zaufaj mi, Barbaro.
- Och, trudno.
Barbara pojechała za nim jego sedanem, Stone prowadził samochód Arrington i był tym trochę zdenerwowany. Specjalne tablice rejestracyjne auta zbytnio rzucały się w oczy. Mimo to, bez przeszkód dotarł do dzielnicy Bel-Air. Zatrzymał się o jedną przecznicę przed domem Vanceła, wysiadł i podszedł do swego samochodu.
- Chciałbym, żebyś zaczekała tu na mnie - powiedział.
- Ale jeszcze nie rzuciłam nawet okiem na jego dom - pożaliła się Barbara.
- Obiecuję, że pokażę ci go, jak zrobię to, co mam do zrobienia, zgoda?
- Zgoda. A gdyby podszedł do mnie policjant i zapytał, co tu robię?
- Żaden policjant nie będzie się naprzykrzał pięknej kobiecie w mercedesie - odparł Stone. - A gdyby nawet, to powiedz, że czekasz na znajomego. - Napisał na kartce numer swego komórkowego telefonu i wręczył jej. - Gdybyś miała jakieś kłopoty, skorzystaj z telefonu w aucie i zadzwoń do mnie. Mam swój aparat w kieszeni.
- Dobrze.
Stone wrócił do kabrioletu i podjechał pod dom Vanceła. Wewnątrz paliły się światła, ale brama była zamknięta. Miał już nacisnąć przycisk domofonu na furtce, kiedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Otworzył schowek pod środkowym podłokietnikiem, obmacał palcami jego wnętrze i znalazł to, czego szukał. Nacisnął przycisk zdalnego sterowania i przesuwna brama otworzyła się bezgłośnie.
Dojechał do rozgałęzienia podjazdu i skręcił w stronę garażu. Za pomocą tego samego guzika otworzył drzwi, wjechał do środka i ustawił auto obok identycznego kabrioletu Vanceła, tyle że czarnego. Postanowił nie wchodzić do domu tą drogą, wyszedł więc z garażu, nacisnąwszy przedtem wewnętrzny przycisk do zamykania drzwi, i ruszył w stronę drzwi wejściowych. Był już blisko, kiedy podjazd zalały potoki światła reflektorów samochodu, który podjechał właśnie do bramy. Znieruchomiał, ukryty za jakimś krzewem. W chwilę potem brama otworzyła się i auto ruszyło podjazdem w kierunku domu.
Przybysz zaparkował samochód koło wejścia i wszedł do środka, ale Stone nie mógł ze swego miejsca przyjrzeć mu się na tyle dobrze, aby go rozpoznać. Chciał porozmawiać z Vancełem w cztery oczy, ale niespodziewany gość pokrzyżował jego plany, ruszył więc podjazdem w kierunku ulicy. Innym razem, pomyślał.
Doszedłszy do bramy stwierdził, że jest zamknięta. Czy był jakiś sposób, żeby ją otworzyć? Kiedy mieszkańcy posesji wyjeżdżali do miasta, otwierała się pewnie dzięki magnetycznemu czujnikowi, reagującemu na zbliżający się pojazd. Stonełowi potrzebny był więc jakiś żelazny przedmiot, na tyle duży, aby zdołał uruchomić czujnik. Rozejrzał się na boki i zobaczył metalowe grabki, leżące obok grządki z kwiatami. Powinny się nadać, pomyślał. Podszedł do nich, ale w tym momencie pod bramę podjechał nagle jeszcze jeden samochód. Stone skoczył w najbliższe krzaki i przyczaił się. Po chwili brama otworzyła się i samochód ruszył podjazdem w stronę domu, ale zanim Stone zdążył wymknąć się na ulicę, zamknęła się znowu.
Zamierzał już spróbować sztuczki z żelaznymi grabkami, kiedy ogarnęła go ciekawość, kto też mógł złożyć Vancełowi wizytę o tak późnej godzinie. Było już po dziesiątej, pora niestosowna na towarzyskie spotkania. Rzucił grabki na ziemię i poszedł podjazdem w kierunku domu, starając się przypomnieć sobie jego rozkład. Przed frontową ścianą paliły się światła, nie mógł więc tak zwyczajnie zapuścić żurawia przez okno. Przypomniał sobie, że gabinet Vanceła znajduje się na tyłach, z dala od salonu.
Obszedł garaż i skręcił ku tylnej ścianie domu. Zobaczył, że widoczne na wprost niego okno jest oświetlone, i postanowił podejść do niego. Schylił się i starając się przecisnąć między krzewami najciszej, jak mógł, zbliżył się do rogu okna i uniósł głowę nad parapetem. Zobaczył trzech mężczyzn - Vanceła, Louisa Regensteina i kogoś nieznajomego. Ten trzeci mógł mieć około czterdziestki i ubrany był w zwyczajną, tweedową marynarkę. Rude włosy wskazywały, że mógł być z pochodzenia Irlandczykiem. Regenstein właśnie coś mówił, ale Stone nie mógł usłyszeć jego słów. W każdym razie rozzłościły one Vanceła, który wykrzyknął głośno: Nie!, a potem zaczął perorować coś przyciszonym głosem.
Regenstein i nieznajomy mężczyzna najwyraźniej próbowali go udobruchać, ale Vance był naprawdę bardzo zagniewany. Stone zauważył, że stoi on przy oknie w przeciwległej ścianie. Pomyślał, że tam będzie mu może łatwiej usłyszeć, co mówi. Miał już obejść róg domu, kiedy z kieszeni marynarki dobiegł go nagle głośny sygnał telefonu. Przylgnął do ściany i sięgnął po aparat, ale udało mu się włączyć odbiór dopiero po drugim sygnale.
- Halo? - szepnął do mikrofonu.
- Cześć, Stone, tu Barbara. Jak długo jeszcze będziesz tam siedział? Zaczyna mnie męczyć to czekanie.
- Parę minut. Włącz sobie radio albo zabaw się czymś innym, ale nie dzwoń do mnie, chyba, że coś by się stało.
- Co mogłoby się stać?
- Po prostu nie dzwoń. - Wyłączył aparat i zajrzał znowu do pokoju.
Trzej mężczyźni rozglądali się na wszystkie strony, starając się odkryć źródło hałasu. Stone zaczął przeciskać się z powrotem przez krzaki, ale nagle znalazł się w strumieniu sikającej ze wszystkich stron wody. Na pół oślepiony przedostał się przez grządkę kwiatów na trawnik, ale woda sikała na niego i tutaj. Musiał zadziałać wyłącznik czasowy, pomyślał, a rozpryskiwacze ustawione były na maksymalny strumień. Podbiegł do rogu budynku, ale kiedy go okrążał, rozbłysły nagle światła - jasne, reflektorowe światła, włączane z pewnością jakimś czujnikiem. Być może zainstalowane tu były fotokomórki, uruchamiające bezgłośny sygnał alarmowy. Nie pozostało mu nic innego, tylko brać nogi za pas.
W świetle reflektorów jego oczom ukazało się tylne ogrodzenie z kutego żelaza. Uświadomił sobie, że może ono być podłączone do prądu, pozostała mu więc jedynie ucieczka przez główną bramę. Puścił się pędem koło garażu i przez trawnik, nie zawracając sobie głowy podjazdową dróżką. Nagle zaczęły działać także spryskiwacze trawnika po frontowej stronie domu. Przebiegł przez zieloną łączkę, dopadł żelaznych grabek i zaczął nimi wywijać przed bramą. Bez skutku.
Zaczął rozpaczliwie rozglądać się za czujnikiem i zobaczył małą skrzynkę, umieszczoną na trzydziestocentymetrowym, stalowym słupku. Pomachał grabkami w jej kierunku i brama zaczęła się wreszcie otwierać. Odrzucił grabki i wybiegł na ulicę, przebierając zdrowo nogami. Był pewien, że policja zjawi się lada chwila, nie było więc chwili do stracenia. Dobiegł do rogu przecznicy, skręcił i zagłębił się w nią, rozglądając się za swoim autem. Samochodu nie było. Poprzez gałęzie drzew po prawej stronie dostrzegł reflektory skręcającego w uliczkę samochodu. Przebiegł na drugą stronę, dał nura przez żywopłot i wylądował na czworakach. Rozpłaszczył się na trawie, kryjąc się przed przejeżdżającym samochodem. Udało mu się dojrzeć napis na jego bocznych drzwiach, z którego wynikało, że jest to patrolowy wóz z komendy dzielnicowej Bel-Air. Samochód skręcił w kierunku domu Vanceła i Stone przedarł się z powrotem przez żywopłot. Gdzieś za jego plecami zaczęło warczeć jakieś wielkie, sądząc po odgłosach, psisko. Stanął na jezdni ociekając wodą, w utytłanym trawą ubraniu, zupełnie odsłonięty. Zaczął się zastanawiać, co ze sobą zrobić.
W trakcie tych rozmyślań zobaczył, że w uliczkę skręca jeszcze jeden samochód. Miał już dać znowu nura na drugą stronę żywopłotu, kiedy zorientował się, że reflektory auta mają znajomy, owalny kształt. Ruszył w jego stronę z nadzieją, że nie jest to mercedes klasy E należący do kogoś innego, i zatrzymał go machnięciem ręki. Osłonił oczy przed światłem przednich lamp i zobaczył, że za kierownicą siedzi Barbara. Szybko wskoczył na przednie siedzenie obok niej.
- Wiejemy stąd! - syknął. - Skręć w lewo na najbliższym rogu!
- Stone, co się stało? - zapytała Barbara. - Jesteś cały mokry.
Samochód nie ruszył z miejsca.
- Słuchaj no, Barbaro - wycedził najspokojniej i najwolniej, jak tylko mógł - proszę cię, odjedź stąd wreszcie i skręć w lewo. Natychmiast!
- Och, dobrze, dobrze - powiedziała Barbara i wolniutko ruszyła do przodu.
- Szybciej! - ponaglił ją Stone.
- Jak szybko?
- No... przynajmniej trochę! - syknął Stone.
- To może lepiej sam usiądź za kierownicą - powiedziała.
- Zatrzymaj się. - Stone wyskoczył z auta i obiegł je dookoła, a potem wcisnął się na siedzenie i pomknął na pełnym gazie przez mroczne uliczki Bel-Air, zanim Barbara zdążyła się usadowić na drugim fotelu, wygładzić sukienkę, zapiąć pas i zatrzasnąć prawe drzwi.
- Stone - odezwała się z wyrzutem.
- Słucham?
- Nie rzuciłam nawet okiem na dom Vanceła...

39
Stone przemierzał tam i z powrotem salonik w swoim apartamencie, próbując zmusić się do myślenia. Był późny ranek i potoki kalifornijskiego słońca zalewały taras za oszklonymi przesuwnymi drzwiami. Barbara siedziała wyprostowana w łóżku i jadła śniadanie, oglądając na telewizyjnym ekranie Regisa i Kathie Lee. Zadzwonił dzwonek u drzwi. Stone otworzył je i ujrzał hotelowego posługacza. Trzymał jego odświeżone ubranie.
- Dzień dobry, panie Barrington - powiedział. - Zdaje się, że zupełnie dobrze poradziliśmy sobie z pańskimi rzeczami.
- Bardzo dziękuję - odpowiedział Stone, wręczył mu napiwek i wziął od niego ubranie.
- Nie oszczędza pan specjalnie swoich garniturów - stwierdził tamten. - Ale ten drugi zmoczony był przynajmniej słodką, a nie słoną wodą.
Stone powiesił ubranie w szafie, zamknął drzwi do sypialni, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer Ricka Granta.
- Porucznik Grant, słucham.
- Cześć Rick, tu Stone.
- Nic ci się nie stało?
- Nie.
- Nie zadzwoniłeś wczoraj i trochę się niepokoiłem.
- Masz coś nowego?
- Nic. Zwolniliśmy Mancusa za kaucją, a Mannyłego jeszcze nie znaleźliśmy. Aha, ktoś tam widział samochód pani Calder na głównym bulwarze w Beverly Hills około dziesiątej wieczorem, ale dowiedziałem się o tym dopiero dziś rano.
- Jechałem nim ja. Odstawiłem samochód Calderowi.
- I co miał ci do powiedzenia?
- Nie udało mi się zamienić z nim ani słowa - powiedział Stone. - Postawiłem tylko auto w jego garażu.
- Pewnie mocno się zdziwił, skąd się tam wzięło.
- Mam nadzieję, że tak. W każdym razie możesz zdjąć ten pojazd z patrolowej listy.
- Dobrze. Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?
- Posłuchaj, Rick, chciałbym cię poprosić o wyświadczenie mi wielkiej uprzejmości.
- O co chodzi?
- Muszę się pozbyć pewnej dziewczyny.
- Jak to, pozbyć się. Co chcesz przez to powiedzieć?
- Znaleźć dla niej jakieś bezpieczne lokum. Chodzi o kochankę Martina Baroneła. Kazałem jej spakować się i zmykać z jego jachtu. Pierwszą noc spędziła ze mną w hotelu Beverly Hills, ale muszę zabrać ją stąd w jakieś inne miejsce. Fajna dziewczyna, ale można dostać przy niej kota. Może znasz jakąś sympatyczną policjantkę, u której mogłaby się zatrzymać na kilka dni?
- Jak ona wygląda?
- Wysoka, kruczowłosa, po prostu wspaniała.
- Znam pewnego sympatycznego policjanta, który mógłby wybawić cię od niej na kilka dni. Mój syn jest w collegełu, więc mam wolny pokój.
- A co na to twoja żona?
- Rozwiodłem się osiem lat temu.
- Gdzie możemy się spotkać?
Uzgodnili, że spotkają się w mieszkaniu Ricka, w Santa Monica.
- Niczego nie rozumiem - powiedziała Barbara, kiedy dojechali na miejsce. - Dlaczego nie mogę zostać z tobą w Beverly Hills?
- Ponieważ jest to zbyt niebezpieczne - odparł Stone, wyjmując z bagażnika jej walizki. - Nie zapominaj, że ja też wynoszę się stamtąd.
- Dokąd?
- Jeszcze nie wiem - skłamał Stone. - Muszę sobie coś znaleźć.
- A dlaczego nie przeniesiemy się zwyczajnie do innego hotelu?
- Mam za dużo do zrobienia, Barbaro. Nie mogę zajmować się jeszcze tobą.
- A jak zamierza się mną zaopiekować ten twój znajomy?
- Będziesz u niego bezpieczna. To glina.
- Glina? - zapytała Barbara takim tonem, jakby proszono ją o przeniesienie się do jakiegoś kryminalisty.
- Świetny dochodzeniowiec, na bardzo ważnym stanowisku w komendzie miasta. Nikt cię nie tknie z chwilą, gdy zamieszkasz u niego.
- Ach, tak - mruknęła Barbara.
Stone nacisnął na dzwonek. Po chwili Rick otworzył im drzwi.
- Proszę do środka.
- Barbaro, przedstawiam ci porucznika Richarda Granta.
- Proszę mi mówić Rick - powiedział gospodarz, ściskając jej rękę, a potem obrzucił ją od góry do dołu pełnym uznania spojrzeniem.
- Cześć, Rick - powiedziała Barbara z promiennym uśmiechem. - Jestem Barbara Tierney.
- Jakie piękne imię - stwierdził Rick.
- Co do mnie, to muszę pędzić dalej, więc zostawiam was samych - powiedział Stone.
Rick odprowadził go do drzwi.
- Szałowa! - powiedział z podziwem.
- Nawet się nie domyślasz, jak bardzo.
- Dokąd jedziesz?
- Wracam do Bel-Air. Mają tam dla mnie apartament na samej górze, po drugiej stronie, więc będę mógł zostawiać samochód na ulicy i trzymać się z dala od baru i restauracji, gdzie mógłbym się nadziać na kogoś, kogo wolałbym nie spotkać.
- Dzwonił do mnie adwokat Mancusa. Coś tam wydziwiał na temat zarzutu popełnienia morderstwa, którym postraszyłem jego klienta. Powiedziałem mu, że zamierzam oskarżyć go o to, ale dopiero wtedy, gdy przyjdzie odpowiednia pora.
- Dobrze.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby dał nogę.
- Ani ja. Ippolito będzie chciał pozbyć się go z miasta.
- Przykro mi, że cała ta akcja nie przyniosła lepszych wyników.
- Dowiedziałeś się czegoś więcej na temat Baroneła?
- Jeszcze nie.
- Barbara dobrze go zna - powiedział Stone. - Mógłbyś dokładnie ją przepytać.
- Przepytam ją z przyjemnością - roześmiał się Rick.
- Zadzwonię do ciebie później. Bawcie się dobrze.
- Spróbujemy.
Wróciwszy do hotelu, Stone przeniósł się do małego apartamentu po północnej stronie posesji, gdzie mógł korzystać z pobliskiego parkingu. Zamówił lunch do pokoju, a potem zadzwonił do swej nowojorskiej sekretarki.
- Cześć - powiedziała. - Dzwonił Vance Calder.
- I co miał do powiedzenia?
- Poprosił tylko, żebyś do niego oddzwonił. Powiedział, że przez cały dzień będzie w domu. Nie dostałam jeszcze czeku, który miałeś wysłać.
- Mam go jeszcze, ale trochę mi się podniszczył. Chyba go zatrzymam. Zaczyna mi brakować pieniędzy.
- Rób, jak uważasz. Zapłaciłam bieżące rachunki i wydaje mi się, że wszystko tu u mnie idzie jak należy.
- Cieszę się. Nie jestem jeszcze gotowy do wyjazdu z Los Angeles. Zadzwonię do ciebie jutro.
Wyłączył się, a potem wykręcił numer Vanceła.
- Halo?
- Witaj, Vance, mówi Stone Barrington.
- Och, Stone, dziękuję, żeś się odezwał.
- Co mogę dla ciebie zrobić?
- Sam nie wiem, Stone, co ci odpowiedzieć. Wolałbym porozmawiać z tobą w cztery oczy i spróbować wyjaśnić ci, co się dzieje.
- Możemy to zorganizować, jeżeli masz ochotę.
- Chcesz powiedzieć, że przyjedziesz tu jeszcze raz?
- Jeszcze stąd nie wyjechałem.
- Co takiego? Ciągle jesteś w Los Angeles?
- Tak, ale nie mów o tym nikomu. Absolutnie nikomu, rozumiesz?
- Oczywiście, jak sobie życzysz.
- Mówię poważnie, Vance. Gdybyś powiedział komukolwiek, że jestem w Los Angeles, mógłbym się znaleźć w wielkim zagrożeniu.
- Przyrzekam, nie powiem nikomu.
- Nawet Betty.
- Jeżeli tak ci zależy...
- Jesteś sam?
- Tak, służba ma dziś wolne. Siedzę w domu nad scenariuszami.
- W porządku, będę u ciebie za dziesięć minut. Otwórz główną bramę.
- Dziękuję, Stone. Doceniam to, co dla mnie robisz.
- Poczekaj z tym, aż porozmawiamy. Musisz powiedzieć mi mnóstwo rzeczy, ale tym razem będę oczekiwał od ciebie szczerej prawdy.
- Rozumiem.
- W takim razie do zobaczenia za godzinę.
Stone zjadł lunch na własnym, maleńkim tarasiku, który wychodził na ogród, a potem przebrał się i wyszedł, żeby pojechać do Vanceła.
40
Stał przed znakiem stopu, czekając, aż będzie mógł skręcić w uliczkę, przy której mieszkał Vance Calder, gdy nagle zobaczył, że wyjeżdża z niej odkryty rolls-royce. Za kierownicą siedział David Sturmack. Stone skręcił w prawo, a potem jeszcze raz w prawo, na podjazd do domu aktora. Brama była zamknięta. Wysiadł i nacisnął na dzwonek.
- Tak? - odezwał się w głośniku głos Vanceła.
- To ja, Stone.
- Och, Stone, coś mi wypadło. Mogę zadzwonić do ciebie później?
- Nie, chciałbym spotkać się z tobą teraz.
- Przykro mi, Stone, ale nie mogę.
- Posłuchaj, Vance, albo otworzysz mi bramę i porozmawiasz ze mną, albo pojadę prosto na policję i do któregoś z tych brukowców, żeby im powiedzieć, co wiem.
W głośniku zapanowała cisza i po chwili brama odsunęła się na bok. Gdy Stone zaparkował samochód i podszedł do drzwi wejściowych, Vance czekał tam na niego z ponurą miną.
- Stone, niepotrzebnie się fatygowałeś. Nie mam ci nic do powiedzenia - stwierdził, stając w progu.
Stone wyminął go i wszedł do środka.
- Chodźmy do twojego gabinetu, dobra?
Vance ruszył za nim wolno przez salon.
- Naprawdę nic ci nie powiem. Nie mogę. Chciałbym, żebyś uwierzył mi na słowo.
Stone wszedł do gabinetu i usiadł wygodnie w fotelu. Ruchem ręki wskazał Vancełowi drugi.
Vance przysiadł na brzeżku fotela i utkwił wzrok w podłodze.
- Vance, musisz przyjąć do wiadomości, że chcę ci pomóc. I umożliwić mi tę pomoc.
Vance potrząsnął niechętnie głową.
- Nie mogę. Bardzo mi przykro.
- Czy oni grożą, że zrobią coś Arrington?
Vance spojrzał mu w twarz.
- Rozmawiam z nią codziennie przez telefon. Czuje się dobrze.
- Ale co ona mówi, Vance? Wydostań mnie stąd? Zabierz mnie do domu? Broń mnie?
Przez twarz Vanceła przeleciało nerwowe drgnienie.
- To jest po prostu straszne - powiedział. - Zgodziłem się na to, czego ode mnie żądali, ale rozliczenia potrwają parę dni i dopiero wtedy Arrington będzie mogła wrócić do domu.
- Czego żądają?
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Kim oni są?
Vance potrząsnął głową.
- Nie mogę...
- Dopiero co był tu David Sturmack. Musi być poważnie w to zamieszany.
- Nic takiego nie powiedziałem, to twój wymysł - powiedział wyraźnie zaniepokojony Vance.
- I Lou Regenstein.
- Tego też nie mówiłem.
Stone chciał już zapytać go, kim był rudowłosy mężczyzna, który odwiedził go poprzedniego wieczoru.
- I Ippolito.
- Proszę cię, Stone, skończ z tym. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej. Nie masz pojęcia, o co idzie gra.
- Myślę, że mam. Stawką jest życie Arrington i jej dziecka.
- Więc o to ci chodzi? O dziecko?
- Z pewnością, także i o nie. Użyłeś go jako przynęty, żeby mnie tu ściągnąć.
- Strasznie żałuję, Stone, że poprosiłem cię, żebyś tu przyjechał. Ale kiedy... sytuacja się zmieniła, próbowałem stworzyć ci szansę, żebyś odniósł jakąś korzyść z tej podróży.
- Nie mogę powiedzieć, żeby ta podróż była dla mnie zbyt intratna - stwierdził Stone.
- Czego chcesz? Masz jakieś osobiste pragnienie?
- Chcę, żeby Arrington odzyskała wolność i... mogła wrócić do domu albo zrobić, co się jej spodoba.
- Na przykład wrócić do ciebie?
- Sądzisz, że mogłaby chcieć właśnie tego?
- Nie wiem, czego ona chce. Nie możemy rozmawiać o tym przez telefon.
- Słuchaj, Vance, nie zamierzam zostawić tej sprawy i lepiej by było, gdybyś wreszcie to pojął.
Vance ani słowem nie wspomniał o samochodzie Arrington. Być może nie zaglądał jeszcze do garażu.
- Stone, jeżeli oni odkryją, że nie wróciłeś do Nowego Jorku, zrobią... lepiej nie mówić, co mogą zrobić.
- Oni wiedzą, że nie jestem w Nowym Jorku.
- Co takiego? - zapytał z niepokojem Vance.
- Myślą, że nie żyję.
- Że nie żyjesz?
- Byłeś na przyjęciu na jachcie Ippolito parę dni temu?
- Zostałem zaproszony, ale nie pojechałem.
- I ja zostałem zaproszony, ale też nie... dojechałem. W drodze na przyjęcie wrzucili mnie do Pacyfiku ze związanymi rękami i nogami, a jakby tego było mało, doczepili mi jeszcze kotwicę.
Vance otworzył ze zdumienia usta.
- To nie do wiary - powiedział. - Chyba nie poważyliby się zrobić czegoś takiego Ar...
- Grozili, że zrobią to samo z Arrington, tak? Czemu nie mieliby tego zrobić, skoro postąpili tak ze mną?
Vance ukrył twarz w dłoniach.
- O, Boże. Tak mi przykro, Stone. Nigdy nie przypuszczałem, że może ci się przytrafić coś podobnego. To moja wina.
- Jakim sposobem?
- Powiedziałem im, że jesteś w Bel-Air.
- Jak się o tym dowiedziałeś? - zapytał Stone, chociaż znał odpowiedź.
- Powiedziała mi Betty.
- Powiedziała tobie, a nie im?
- Tak. Nie wiedziała, kto jest w to wszystko zamieszany. Nie znała żadnych szczegółów, mogła jedynie coś tam sobie wyobrażać. Powiedziała mi o tobie, ponieważ nigdy nie pozwoliłaby sobie na to, żeby ukrywać coś przede mną.
- Miło mi słyszeć, że nie poleciała z tym prosto do Ippolita - powiedział Stone, i rzeczywiście informacja ta sprawiła mu przyjemność. Betty zyskała wiele w jego oczach.
- Betty nie zrobiłaby niczego, co mogłoby wyrządzić ci krzywdę - powiedział Vance. - Myślę, że jest na najlepszej drodze, żeby zakochać się w tobie.
- Szczęściarz z ciebie, że masz taką sekretarkę - stwierdził Stone, uświadamiając sobie, że Vance rzeczywiście wygląda na faceta, który może mieć każdą kobietę, jakiej tylko zapragnie.
- Tak, z pewnością.
- Posłuchaj, Vance, gdybyś mi zaufał i powiedział, o co w tym wszystkim chodzi, mógłbym ci pomóc, jestem tego pewien.
Vance spojrzał na niego z zaciśniętymi ustami.
- Powiedziałbym ci wszystko, gdybym mógł. Ale nie mogę zrobić dosłownie nic, co mogłoby choćby w najmniejszym stopniu narazić Arrington.
Stone kiwnął głową.
- W takim razie chyba już pójdę.
Vance odprowadził go do drzwi.
- Mam nadzieję, że będę mógł opowiedzieć ci wszystko, jak już będę miał to z głowy.
- Powiedz mi, Vance, zamierzasz poinformować Ippolita, że żyję i byłem u ciebie?
- Nie. Przysięgam, nie zrobię tego.
Stone uścisnął mu rękę i wyszedł. Miał nadzieję, że sławny aktor nie zamierza dotrzymać danego słowa.

41
Stone wszedł do oddziału banku Safe Harbor w Beverly Hills i poprosił o rozmowę z kierownikiem. Po chwili siedział już przy jego biurku.
- Miło mi widzieć pana znowu, panie Barrington - powiedział Marshall. - Mam nadzieję, że odwiedził pan nas, żeby otworzyć sobie konto w naszym banku.
- Obawiam się, że nie, panie Marshall. Przyszedłem, żeby zrealizować gotówkowy czek, który wystawił mi pan podczas mojej poprzedniej wizyty.
- Oczywiście, proszę bardzo.
Stone wyjął czek z wewnętrznej kieszeni marynarki i podał go Marshallowi.
- Obawiam się, że jest w gorszym stanie, niż był. Miałem wypadek na łódce.
Marshall przyjrzał się uważnie czekowi.
- Tak, rzeczywiście trochę się podniszczył. Ale można odczytać kwotę, na jaką opiewa, i to, co zostało z mojego podpisu. Oczywiście, wypłacimy panu pieniądze. Jakie nominały pan sobie życzył
- Setki, jeśli wolno prosić - powiedział Stone i zorientował się nagle, że Marshall nie patrzy na niego, ale spogląda gdzieś dalej, ponad jego ramieniem.
- Dzień dobry panu, panie Ippolito - powiedział szef oddziału, unosząc się z miejsca. - Zechce pan zaczekać chwilkę? - zwrócił się do Stoneł a, a potem wyszedł zza biurka i ruszył w kierunku drzwi.
Stone zdrętwiał. Dwaj mężczyźni rozmawiali tuż za jego plecami.
- Co pana sprowadza tu do nas? - zapytał Marshall.
- Byłem w pobliżu i pomyślałem, żeby tu zajrzeć - odparł Ippolito.
- Realizuję właśnie czek naszego klienta - poinformował go Marshall. - Gdyby zechciał pan zaczekać chwilę, to zaraz moje biuro będzie wolne i będziemy mogli porozmawiać, jeśli będzie pan miał takie życzenie.
- Nie, nie - powiedział Ippolito. - Naprawdę tylko tędy przejeżdżałem. Chciałbym pogratulować panu bardzo ładnego przyrostu nowych rachunków.
- Bardzo się staramy - odpowiedział Marshall.
- No cóż, w takim razie do widzenia panu. Proszę wrócić do swojego klienta.
- Miło mi było pana widzieć, panie Ippolito - powiedział Marshall i wrócił za biurko. - Rozmawiałem z naszym prezesem - zwrócił się do Stoneła. - Żałuję, że pana nie przedstawiłem.
- Nic nie szkodzi - odparł Stone, wycierając chusteczką spocone czoło. - Zechce mi pan wybaczyć, ale troszeczkę mi się spieszy.
- Oczywiście, zaraz wracam z gotówką dla pana.
Stone obejrzał się ukradkiem. Ippolito nadal był w banku. Witał się właśnie z kimś w drzwiach wejściowych.
Marshall wrócił z piętnastoma tysiącami dolarów i wręczył je Stonełowi w kopercie.
- Dla pewności proszę je przeliczyć.
- Dziękuję panu - powiedział Stone podnosząc się z krzesła. - To nie będzie potrzebne. - Uścisnął dłoń Marshallowi i rzucił okiem przez ramię, a potem odwrócił się i opuścił biuro. Ippolito wyszedł już z banku.
Podszedł szybko do okna i wyjrzał na ulicę. Spod krawężnika odjeżdżał znajomy szary lincoln. Stone dopadł biegiem własnego samochodu, uruchomił silnik i ruszył za tamtym, trzymając się w bezpiecznej odległości. Nie miał nic pilnego do roboty. Pomyślał, że dobrze by było zobaczyć, dokąd ten Ippolito jedzie.
Dojechał za nim do bulwaru Santa Monica, a potem niemal do samego wybrzeża. Ku zaskoczeniu Stoneła, lincoln zatrzymał się koło restauracji Grimaldiego. Stone spojrzał na zegarek. Pół do czwartej, trochę za późno na lunch. Przystanął kawałek dalej i zobaczył, że Ippolito wysiada i wchodzi do lokalu.
Przyszła mu do głowy pewna myśl. Wybrał numer FBI i poprosił o połączenie z Hankiem Cablem.
- Hank Cable, słucham.
- Cześć Hank, mówi Stone Barrington.
- Witam. I jak ci idzie?
- Słyszałeś kiedyś o restauracji Grimaldiego w Santa Monica?
- Nie.
- To jest zwykła spelunka. W zeszłym tygodniu jadłem tam kolację i widziałem Ippolita, który spotkał się tam z paroma podejrzanymi typami. Stoję tu niedaleko i przed chwilą zauważyłem, że Ippolito wchodzi do środka.
- Trochę późno na lunch, no nie?
- Pomyślałem dokładnie to samo. Może prócz makaronu podają tam coś jeszcze. Jak myślisz, mógłbyś umieścić ich telefony na liście podsłuchowej?
- Zobaczę, co da się zrobić. Dziś po południu rozpoczynamy podsłuch w Barone Financial. Poinformuję cię o wynikach.
- Wspaniale. - Stone podał mu adres restauracji Grimaldiego i wyłączył się.
Ippolito przebywał w lokalu przeszło pół godziny. Stonełowi przyszło do głowy, żeby podejść do tylnego wejścia i powęszyć tam trochę, ale było to ryzykowne w biały dzień. Ippolito wyszedł wreszcie i wsiadł do lincolna. Kiedy samochód skręcał w bulwar Santa Monica, Stone przyjrzał się dobrze mężczyznom na przednich siedzeniach. Vinniełgo Mancusa i jego kompana Mannyłego zastąpili dwaj inni faceci o takim samym wyglądzie. Stone pojechał za nimi w kierunku oceanu, a potem ku północy, ulicą przylegającą do plaży. Wkrótce mknęli już nadbrzeżną drogą szybkiego ruchu w kierunku Malibu.
Zagłębili się w nadmorskie osiedla. Po jakimś czasie lincoln skręcił do garażu przylegającego do eleganckiego domu. Stone uważnie przyjrzał się budynkowi. Otoczony wysokim parkanem i, jak wszystkie inne, położony tuż przy drodze, wybudowany był w stylu, który łączył nowoczesność z tradycją. Parter zasłonięty był parkanem, ale u szczytu pierwszego piętra widać było klasycystyczne okno, jak u Palladia, a nad dachem sterczała wieżyczka z kopułą. Stone podjechał trochę do przodu, zawrócił i zaczął czekać. W chwilę potem lincoln wyjechał z garażu i oddalił się w kierunku Los Angeles. Tylne siedzenie było puste. Stone spojrzał na zegarek: minęła piąta. Pomyślał, że może to być prywatna rezydencja Ippolita.
Zawrócił znowu i zatrzymał się koło sąsiadującej z domem restauracji. Wszedł do środka i usiadł na stołku przy barze. Było już pod wieczór i ludzie wpadali tu na drinka, w drodze z pracy do domu. Stone poprosił o gin z tonikiem i nie spiesząc się, zaczął go popijać. Po godzinie usiadł przy stoliku, zamówił jeszcze jednego drinka i poprosił o menu. Słońce zanurzało się powoli w Pacyfiku. Kontury ogromnej czerwonej kuli widoczne były wyraźnie w kładącym się od wybrzeża smogu.
Kiedy dokończył kolację, na dworze panował już mrok. Zamówił następnego drinka, a kiedy mu go podano, zapłacił rachunek i wyszedł na taras, na którym goście siedzieli przy kolacji. Dochodziły tu schody prowadzące na plażę i Stone zszedł po nich na dół. Postawił szklankę na najniższym stopniu i przeszedł się po piasku, przyglądając się tamtemu budynkowi. Dzięki wieżyczce można go było łatwo odróżnić nawet w mroku. Wewnątrz paliły się światła, a o jakieś trzy metry nad głową Stone zauważył otwarte przesuwne drzwi na taras. Rozejrzał się po plaży. Była zupełnie pusta. Podszedł do tarasu i zaczął nasłuchiwać. Z domu sączyły się dźwięki łagodnej muzyki. Zobaczył nad głową zarys podciągniętej do góry, wysuwanej drabinki do schodzenia na plażę. Zaczął rozglądać się po plaży, aż w końcu znalazł zardzewiały druciany wieszak do ubrań. Przez chwilę nasłuchiwał uważnie, a potem wspiął się na belkę między dwoma podtrzymującymi dom filarami, rozgiął wieszak, zaczepił jego końcem jak hakiem o dół drabinki i zaczął ją ciągnąć, dopóki nie sięgnęła piasku.
Zaczął wspinać się ostrożnie po szczeblach, dopóki nie sięgnął głową tarasu, a potem zatrzymał się nasłuchując. Na prawo od przesuwnych drzwi znajdowało się otwarte okno, z którego dochodziły charakterystyczne odgłosy pomruków, cichych pojękiwań, westchnień i przyspieszonych oddechów. Ippolito zabawiał się w łóżku. Stone cichutko pokonał ostatnie szczeble. Znalazłszy się na tarasie, rozejrzał się po nim. Zobaczył komplet ogrodowych mebli i grill. O ścianę domu oparty był plażowy parasol. Stone nie zauważył nic więcej. Ostrożnie zajrzał przez uchylone drzwi do wnętrza i zobaczył ładnie umeblowany salon. Na kominku trzaskał ogień, a nastrojowa muzyka rozbrzmiewała tu głośniej. Stone miał nadzieję, że Ippolito spotka się tu może z jakąś osobą i że uda mu się podsłuchać coś ważnego, ale nie usłyszał nic prócz odgłosów dochodzących nadal z sypialni.
Przyszło mu do głowy, że mógłby przynajmniej przeszkodzić gospodarzowi w zabawie. Na tarasie koło grilla stała bańka z płynem do rozpalania ognia, leżało też pudełko zapałek. Stone wziął do ręki bańkę, która była prawie pełna, i odkręcił korek. Stanął przy drzwiach i puścił strugę płynu na dywan w salonie, a potem cofnął się, zostawiając mokrą ścieżkę sięgającą tarasu. Wylał jeszcze trochę, robiąc małą kałużę, i ostrożnie wrzucił bańkę do salonu. Wylądowała na polanym już dywanie. Rozejrzał się po plaży, ale nie dostrzegł na niej nikogo. Sprawdziwszy drogę ucieczki, zapalił dwie zapałki, odczekał chwilę, włożył je do pudełka i zamknął. Powinna minąć dobra minuta, albo i dwie, zanim zapali się od nich pudełko i pozostałe zapałki. Odwrócił się i szybko, ale cicho zszedł po drabince i pchnął ją do góry, aż zamknęła się z cichym trzaskiem.
Szybkim krokiem ruszył w kierunku restauracji, zabrał po drodze szklankę ze schodów i wrócił na taras. Przeszedł na jego drugą stronę i stanął, popijając drinka. W chwilę potem usłyszał miękki odgłos wybuchu: to eksplodowała bańka z płynem. Zaraz potem doszły go kobiece piski i męskie przekleństwa. Siedzący przy kolacji goście obrócili się w stronę domu z wieżyczką. Kilku z nich wstało, pokazując go sobie rękami.
- Trzeba wezwać straż ogniową - zwrócił się ktoś do kelnera, który pobiegł do środka, żeby wykręcić alarmowy numer.
Stone oparł się o poręcz i zaczął się przyglądać ognistej poświacie, widocznej za oszklonymi przesuwnymi drzwiami. Po trzech minutach doszedł go dźwięk strażackiej syreny. Wsłuchując się weń, uśmiechnął się do siebie.
Pożar nie był groźny, ale z pewnością zepsuł wieczór panu Ippolitowi. Niedługo, zastanawiając się nad zatonięciem swej luksusowej motorówki i pożarem w nadmorskiej rezydencji, Ippolito niechybnie dojdzie do wniosku, że jest ktoś, kto chce się do niego dobrać. I będzie miał rację, pomyślał Stone, pociągając drinka. A potem zauważył, że drżą mu ręce. Dopuścił się podpalenia domu. Ippolito i ta kobieta mogli zginąć w płomieniach, a wtedy Stone byłby mordercą. Na szczęście nie zabrał dziś pistoletu, bo znajdował się w takim stanie ducha, że gdyby miał go przy sobie, mógłby wejść do tamtego domu i zastrzelić jego właściciela. Przeleciało mu przez głowę, że lepiej by było, gdyby zaczął go nosić.

42
Stone był już po śniadaniu i wychodził spod prysznica, kiedy zadzwonił telefon.
- Halo?
- Mówi Rick. Nie obudziłem cię przypadkiem?
- Nie. Kończyłem właśnie prysznic.
- Ubierz się i bądź za dziesięć minut przy tylnej bramie do hotelu. Chciałbym, żebyś rzucił na coś okiem.
- Dobra, zaraz schodzę.
Odłożył słuchawkę, podsuszył ręcznikiem włosy, wskoczył w pierwsze lepsze spodnie, założył koszulę, a na nią bluzę i ruszył do drzwi. Potem coś sobie przypomniał, zdjął bluzę, włożył szelki z kaburą, wcisnął do niej pistolet i wsunął do kieszeni dodatkowy magazynek z nabojami. Włożył znowu bluzę, sięgnął po krawat i wyszedł z pokoju.
Rick czekał już przy tylnej bramie.
- Dzień dobry - powiedział.
Stone usiadł obok niego w samochodzie.
- Dzień dobry. O co chodzi? - zapytał, zawiązując krawat.
- Nie jestem tego zupełnie pewien, ale mam pewne podejrzenia. Zobaczymy, czy słuszne. - Wręczył Stonełowi ostatnie wydanie dziennika "Los Angeles Times" i pokazał mu wzmiankę zamieszczoną na pierwszej stronie, w kolumnie poświęconej wiadomościom z ostatniej chwili. Włączył bieg i ruszył ulicą. Stone przeczytał krótkie doniesienie.

Wczoraj późnym wieczorem Sekcja Straży Pożarnej w Malibu odebrała wezwanie z domu przy Pacific Coast Highway, należącego do Onofria Ippolita, prezesa Safe Harbor Bank i znanego filantropa, zasłużonego dla Los Angeles.
Rzecznik prasowy Sekcji powiedział, że Ippolito, którego żona przebywała poza miastem, był w domu sam i miał wypadek z grillem na węgiel drzewny w czasie, gdy przyrządzał sobie kolację.
Pożar został ugaszony po niespełna piętnastu minutach. Konstrukcja domu ucierpiała w niewielkim stopniu, ale zniszczeniu uległ taras i wnętrze salonu. Pan Ippolito nie doznał żadnych obrażeń.

- Wygląda na to, że miał podniecający wieczór - powiedział z uśmiechem Stone.
- A ty, co robiłeś wczoraj wieczorem? - zapytał Rick.
- Byłem na mieście, wypiłem parę drinków i zjadłem kolację.
- Gdzie?
- Nie pamiętam dokładnie. Zapomniałeś, że jestem tu obcy? Topografia tego miasta przyprawia mnie o ból głowy.
- Tak, układ ulic może dać się przybyszowi we znaki - przytaknął Rick i umieścił koguta na dachu samochodu.
Jechali ze sporą prędkością drogą szybkiego ruchu, wyprzedzając liczne o tej porze pojazdy. Co jakiś czas Rick włączał syrenę.
- Dokąd jedziemy?
- Do Long Beach.
- Po co?
- Jestem przesądny i wolę nic nie mówić. Bądź wyrozumiały.
W pół godziny potem stanęli obok karetki pogotowia, wysiedli z samochodu i ruszyli w głąb pirsu, przy którym stały rybackie łodzie. Grupa policjantów, umundurowanych i po cywilnemu, kręciła się koło małego trawlera, przycumowanego rufą do nabrzeża.
- Cześć, Rick - powiedział jeden z nich, ściskając mu dłoń. - Nie przypuszczałem, że wystawiasz czasami nosa z komendy.
- Chciałem pooddychać trochę morskim powietrzem - odparł Rick. - Co tu macie?
Funkcjonariusz wskazał ręką łódź, na której dnie widać było jakiś kształt przykryty nieprzemakalnym płótnem.
Rick dał Stonełowi znak, aby poszedł za nim, a potem zeskoczył do łodzi i uniósł płótno.
- Chciałbym, żebyś potwierdził mój domysł - powiedział. - Ten drugi, to Manny, tak?
Stone powiódł wzrokiem po dwóch ciałach. Na dnie łodzi leżeli Vincent Mancuso i Manny, obaj bez życia, mokrzy i przywiązani do ciężkiej kotwicy.
- Miałeś dobre przeczucie - powiedział.
- Kiedy przyszła wiadomość, poczułem od razu, że coś wisi w powietrzu. - Rick odwrócił się do mężczyzny w cywilu, który zapisywał coś w notesie. - Czy oni stracili życie w wodzie?
Mężczyzna pokręcił przecząco głową.
- Obaj dostali po kulce, tuż za prawym uchem. Mały kaliber, bardzo precyzyjna robota. To, że w ogóle znaleźli się na powierzchni, graniczy z cudem. Trawler zahaczył ich siecią w kanale między tym miastem i Cataliną.
- Dzięki - powiedział Rick i odwrócił się do Stoneła. - Myślę, że zobaczyliśmy już to, co nas interesowało.
Stone wyszedł za nim po trapie na nabrzeże i obaj wrócili wolnym krokiem do samochodu.
- Kto śmie twierdzić, że na świecie nie ma sprawiedliwości? - zauważył Rick.
- Jak w idyllicznym poemacie, no nie? - zgodził się z nim Stone.
- Teraz nie ma już nic, co by mogło połączyć twoją małą kąpiel w morzu z panem Ippolitem.
- Oprócz mnie samego.
- Tak, rzeczywiście. Nosisz tę zabawkę, którą dostałeś ode mnie?
- Zacząłem dziś rano.
- Dobry pomysł. Jeżeli temu panu nadal będą się przydarzać takie rzeczy jak zatopienie łodzi i pożar we własnym domu, to...
- Tak, mógłbym jej potrzebować.
- Jak myślisz, czy on wie, że ty żyjesz?
- Nie, jeśli nie powiedział mu tego Vance Calder. Ale nie wierzę, żeby Vance mógł to zrobić.
- Więc rozmawiałeś z Calderem?
- Tak. Zadzwoniłem do niego wczoraj, a potem wpadłem do niego do domu. Wydaje mi się, że był gotów porozmawiać ze mną szczerze, ale kiedy tam dotarłem, właśnie wyjeżdżał od niego David Sturmack.
- Czy Sturmack cię widział?
Stone pokręcił przecząco głową.
- Miał zmartwioną minę i był zajęty prowadzeniem samochodu.
- A co Calder miał ci do powiedzenia?
- Migał się. Praktycznie biorąc, musiałem siłą wedrzeć się do jego domu. Mają jego żonę, a on jest przerażony, że mogą zrobić jej coś złego.
- I boi się gazet?
- Tak, bezustannie. Ale jest przekonany, że jeśli zrobi to, czego od niego żądają, oddadzą mu Arrington i wszystko wróci do normy.
- Co za głupota.
- Ty i ja nie mamy co do tego wątpliwości, ale on myśli co innego.
- Czego oni mogą od niego chcieć? Chodzi im o pieniądze?
- Nie wiem. Ale czy jest coś innego, co największy amerykański gwiazdor filmowy mógłby zrobić dla Ippolita i Sturmacka, a czego oni nie mogliby zapewnić sobie sami?
- A czy myślisz, że Regenstein też jest w to zamieszany?
- Był w domu Vanceła przedwczoraj wieczorem i kłócił się z nim.
- Przedwczoraj wieczorem? Skąd o tym wiesz?
- Odprowadziłem Vancełowi samochód Arrington. Byłem tam, kiedy oni przyjechali. A potem zajrzałem do jego pokoju przez okno.
- Powiedziałeś: oni?
- Regenstein i jeszcze jakiś facet, koło czterdziestki, rudy, wyglądał na Irlandczyka.
- Mógł to być Billy OłHara, były policjant, a obecnie szef ochrony Centurion Studios - powiedział Rick, marszcząc brwi.
- Może Regenstein nie macza w tym palców, a Calder wykorzystuje OłHarę jako pośrednika, żeby uwolnić Arrington.
- Pokręcone to, całkiem jak w filmowym scenariuszu.
- Co to za gość, ten OłHara?
- Był całkiem przyzwoitym policjantem, bardzo ambitnym, miał dryg do zwracania na siebie uwagi. Wkurzył się, kiedy jego koledzy zostali porucznikami, a jego pominięto. Wtedy zdaje się przeniósł się do Centuriona. Mogło to być z pięć, sześć lat temu. Gdyby siedział na dupie, pewnie miałby już u nas niezłe stanowisko.
- Czy jest to człowiek, który mógł wziąć udział w porwaniu?
Rick pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Moim zdaniem nie, ale to tylko przypuszczenie. Nie znałem go aż tak dobrze. Zaczął służyć w policji później niż ja.
- Zdaje się, że nie czynimy wielkich postępów, no nie?
- Och, sam nie wiem. Robimy to i owo, a zawsze może wyskoczyć coś nowego. Chodzi mi po głowie ten Calder. Znasz go, jak myślisz, czego by trzeba, żeby przeciągnąć go na naszą stronę?
- Obawiam się, że może nawet śmierci Arrington. Jezu, myślę, że tylko tego. Jego sekretarka zrobiła mi raz wykład na temat gwiazdorów filmowych. Wynikało z niego, że myślą wyłącznie o własnej karierze. Niczego tak nie kochają.
- Myślisz, że on nie kocha swojej żony?
- Kocha, to jasne, ale zgodnie z teorią Betty, żona nie jest tak ważna, jak to, żeby być gwiazdorem. Oczywiście, to tylko teoria jego sekretarki.
- No tak - powiedział Rick - ale ona zna Vanceła Caldera lepiej niż ty i ja.
- Na pewno. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że się myli - odparł Stone. - Ale, ale, powiedz, jak ci leci z Barbarą pod jednym dachem?
Rick uśmiechnął się niemrawo.
- Dziękuję, bardzo dobrze.
- Zdawało mi się, że ci się spodobała?
- Jesteś bardzo spostrzegawczy. Powinieneś być detektywem.

43
Stone zatrzymał się w cichej uliczce w dzielnicy Beverly Hills i wyłączył silnik. Dwa razy objechał blok domów stojących w obrębie najbliższych przecznic, i nie zauważył, aby ktoś niepożądany jechał jego śladem. Wyjął z kieszeni komórkowy telefon i wybrał numer.
- Halo? - odezwał się kobiecy głos.
- Cześć, mówi Stone. - W napięciu starał się wychwycić jej reakcję.
- Och, witam szanownego pana - powiedziała z wyraźnym zadowoleniem. - Zaczynałam już podejrzewać, że nie odezwiesz się więcej.
Co ona chce przez to powiedzieć?
- Widzę, że nie zapominasz tak łatwo swoich chłopaków.
- Jak ci idzie w Nowym Jorku?
- Czuję się okropnie samotny.
- Ja też. Vance nie zaczął jeszcze nowego filmu, więc mogłabym może wyskoczyć stąd na parę dni. Potrzebuję tylko zaproszenia.
- Zajmę się tym. Siedzisz w domu sama?
- Tak. To smutne, prawda?
- I nie zamierzasz wyjść w najbliższym czasie?
- Nie mam po co. Vance nie zjawił się w biurze już od paru dni. Nie mam prawie nic do roboty.
- Mój przyjaciel chciałby ci złożyć krótką wizytę. Ma dla ciebie prezent.
- Co to za przyjaciel?
- Były glina.
- A co mi przyniesie?
- Zaczekaj, a zobaczysz sama.
- Będę czekać z niecierpliwością.
- No, to na razie. Odezwę się niedługo. - Stone wyłączył telefon, wysiadł z samochodu, podszedł do frontowych drzwi i nacisnął na dzwonek.
- Już idę! - ozwał się jej stłumiony głos, a potem dał się słyszeć tupot nóg po schodach i drzwi otworzyły się.
- Dobry wieczór, panno Southard - powiedział Stone.
Betty zamarła z otwartymi ze zdumienia ustami. Ta chwila wystarczyła, aby Stone zorientował się, że nie była zadowolona z jego wizyty.
- Mogę wejść?
- Oczywiście. - Odsunęła się na bok i wpuściła go do środka. - Co cię sprowadza z powrotem do Los Angeles, i to tak prędko?
- Daj mi szklaneczkę ginu z tonikiem, a coś ci opowiem.
Betty wyciągnęła rękę w kierunku sofy w saloniku.
- Usiądź tam - powiedziała i poszła do kuchni. Po chwili wróciła z dwoma drinkami i usiadła obok niego.
- Prawdę mówiąc, widzę, że nie jesteś zbytnio zachwycona moim widokiem - powiedział Stone.
Betty nawet nie próbowała zaprzeczać.
- Nie spodziewałam się ciebie.
- Rozumiem, że zrobiłem ci nie całkiem miłą niespodziankę.
- Chciałabym, żeby było inaczej. Wróciłeś tu, żeby wpędzić Vanceła w kłopoty?
- Ani na chwilę stąd nie wyjeżdżałem.
Betty spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Nawet nie wiesz, jakie to było niebezpieczne.
- A poza tym nie mógłbym wpędzić Vanceła w większe kłopoty od tych, w których już siedzi.
- Stone, to naprawdę było niebezpieczne.
- Bardziej, niż ci się wydaje. Ippolito polecił dwom swoim bandziorom, żeby wrzucili mnie do Pacyfiku z przywiązaną kotwicą.
Betty wybałuszyła w przerażeniu oczy. Stone ujął ją za rękę.
- Nie ma powodów do niepokoju, udało mi się przeżyć.
Betty wypiła jednym łykiem połowę swego drinka i odstawiła szklankę.
- O Boże! - powiedział. - To była moja wina.
- Jak to możliwe?
- Powiedziałam Vancełowi, że nadal tu jesteś, a on musiał powiedzieć o tym panu Ippolitowi.
- Myślę, że tak właśnie było.
- I co zamierzasz teraz zrobić? - zapytała zalęknionym tonem.
- Cóż, nie muszę już szukać tych dwóch bandytów. Dziś rano wyłowił ich rybacki trawler. Wyglądali mniej więcej tak, jak ja bym wyglądał, gdyby ich intencje się spełniły.
Betty potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
- Rany boskie. W co ja się właściwie wdałam?
- W porwanie, morderstwo, a prawdopodobnie także inne poważne przestępstwa.
- Chyba nie myślisz, że miałam coś wspólnego z tym... co oni ci zrobili?
- Nie, a w każdym razie nie uczyniłaś tego rozmyślnie.
- Dobre i to, chwała Bogu. Powiedz mi, Stone, o co w tym wszystkim chodzi?
- Myślę, że ty miałabyś mi więcej do powiedzenia na ten temat.
- Mam nadzieję, że wytłumaczyłam się dostatecznie pod tym względem.
- Musisz pomóc Vancełowi.
- Masz słuszność.
- Vance jest w tej chwili na najlepszej drodze, aby przyczynić się do zamordowania swej żony i zrujnować sobie życie. Zamierzasz pomóc mu w tym dziele?
- Naprawdę nie wiem aż tak dużo o sprawie - powiedziała, sięgając po szklankę, a potem wypiła do dna jej zawartość.
- Wiesz więcej niż ja - powiedział Stone. - Gdybyś powiedziała mi wszystko, co wiesz, to by mi może wystarczyło, żeby wyciągnąć Vanceła z kłopotów.
Betty utkwiła niewidzące spojrzenie gdzieś w przestrzeni.
- Zacznij od samego początku - powiedział Stone.
- Zawsze robiłam to, czego chciał Vance - powiedziała. - Skąd mam wiedzieć, że uczynię dobrze, zaspokajając twoje żądania?
- Będziesz musiała uwierzyć mi na słowo.
- Nie jestem pewna, czy mam prawo tak zrobić.
- Jedyną alternatywą jest dla mnie wmieszanie w to policji i FBI, no i rzucenie sprawy na pastwę plotkarskim brukowcom.
- Nie zrobisz tego - powiedziała Betty.
- Nie zrobię? Jeżeli mi nie pomożesz, nie będę miał wyboru. Czuję się tak, jakbym stał przed murem i nie mógł zrobić ani kroku. Jeżeli będę dalej przyglądał się bezczynnie, Vance doprowadzi do tego, że zamordują Arrington, a ja nie mogę dopuścić, żeby tak się to skończyło. Mam nadzieję, że rozumiesz moją sytuację.
- Obiecasz mi, że jeśli powiem ci, co wiem o sprawie, nie polecisz na policję, do FBI ani do gazet?
- Nie, nie obiecam. Będę robił to, co uznam za słuszne, żeby uratować Arrington. Zastanów się, czy nie byłoby to najlepsze także dla Vanceła.
- Ale jeśli znajdziesz sposób, żeby jej pomóc bez rozgłaszania sprawy, to czy powstrzymasz się od tego?
- Tak. Ale sam osądzę, jak mam postąpić.
- Musisz wiedzieć, że Vance jest bardzo dzielnym człowiekiem. Być może nie poznałeś go na tyle, żeby się w tym zorientować.
- Być może jest dzielnym człowiekiem - odparł Stone - ale także bardzo nierozsądnym.
- Wszystkie te głupoty, których ci naopowiadałam o filmowych gwiazdorach i o ich zachowaniu... są oczywiście prawdziwe, ale nie w odniesieniu do Vanceła.
- Czyżby? Może nie naraża Arrington na utratę życia, żeby uchronić swoją karierę?
- Jestem najszczerzej przekonana, że nie.
- W takim razie, co on właściwie próbuje osiągnąć?
- Uważa, jak myślę, że pokona ich na ich własnym boisku.
- O Chryste Panie! - jęknął Stone. - Tylko nie to!
Betty kiwnęła głową.
- Jest przekonany, że jest to sprawa między nim a nimi i nie chce, żeby mu pomagał ktoś z zewnątrz.
- Dlaczego zatem prosił mnie, żebym tu przyjechał?
- Ogarnął go paniczny strach, ale tylko na chwilę. Zanim zdążyłeś tu dotrzeć, wziął się już porządnie w garść.
- Co on właściwie chce osiągnąć?
- Chce uratować Arrington, uratować Regensteina, a także uratować wytwórnię Centurion. To na początek.
- A co jeszcze ma w zanadrzu?
- Przypuszczam, że z wielką przyjemnością wyprawiłby na tamten świat Onofria Ippolita.
- W takim razie jest nas dwóch do tego zbożnego dzieła - mruknął Stone.
- Ty jesteś zbyt wielkim spryciarzem, Stone, żeby zrobić coś takiego, ale Vance to co innego. On by go zabił bez namysłu, gdyby tylko wiedział, jak to zrobić bez narażania Arrington.
- To jest prawie jedyny powód, który powstrzymuje i mnie od zabicia go - powiedział Stone.
- Mam nadzieję, że będziesz umiał pomóc Vancełowi. To jest świetny facet i byłoby mi bardzo przykro przyglądać się, jak pogrąża go jego własna złość.
- Posłuchaj, Betty, jeżeli chcesz, żebym mu pomógł, sama będziesz musiała pomóc mnie.
Betty zamyśliła się na dłuższą chwilę.
- Dobrze, pomogę ci - wykrztusiła w końcu.
- Zacznij od samego początku - powiedział Stone.
Betty zaczęła mówić.

44
Z początku mówiła powoli, jakby z ociąganiem.
- Było to chyba dwa tygodnie temu, może trochę więcej. Vance przyszedł do pracy zdenerwowany. On nigdy nie zachowuje się nerwowo. Emanuje z niego ten kamienny spokój, dzięki któremu, jak myślę, wygląda tak dobrze na ekranie. Jedynym znanym mi aktorem, który także miał w sobie tego rodzaju spokój, był Alan Ladd.
Stone nie przerywał jej ani słowem.
- Ale tamtego dnia był taki jakiś podenerwowany - spięty, gniewliwy, niemal roztrzęsiony. Nie pytałam go o nic, bo wiedziałam, że i tak mi nie powie. Przyglądałam mu się i czekałam na coś, co by mi pozwoliło odkryć powody tego zdenerwowania. Przez cały ranek bez przerwy gdzieś dzwonił, ale sam wykręcał numery, zamiast poprosić mnie, żebym połączyła go z tym czy z owym, jak zawsze. Niektóre z tych telefonów nie wychodziły poza wytwórnię. Byłam tego pewna, ponieważ wewnętrzne linie są oddzielone od tych, które wychodzą do miasta. A potem zrobił coś dziwnego: poprosił mnie, żebym wyjęła z dużego sejfu jego akcje Centuriona.
Mamy w biurze dwa sejfy, mały - ognioodporny, w którym przechowujemy zwykle ważne dokumenty i komputerowe dyskietki, a prócz niego duży, który sięga mi do pasa. Vance trzyma tam gotówkę, trochę złotych sztabek i papiery wartościowe. Wydaje mi się, że w jego osobowości jest coś, co świadczy, że w gruncie rzeczy brak mu pewności siebie i byłby gotów w każdej chwili skryć się za jakąś zasuwą. Myślę, że stać by go było na to, żeby spakować małą walizeczkę, wsiąść do samolotu i zniknąć. Nie wiem, może jest to echo jakichś przeżyć w przeszłości.
Ale mniejsza o to. Poprosił, żebym wyjęła te akcje. Jest on właścicielem około dwunastu procent kapitału firmy, a Lou Regenstein ma około trzydziestu procent, mogą więc razem wywierać spory wpływ na działalność wytwórni.
- Ile procent akcji znajduje się w rękach Sturmacka i Ippolita? - zapytał Stone. Były to jego pierwsze słowa od chwili, gdy Betty zaczęła swój monolog.
- Każdy z nich ma po dziesięć czy jedenaście procent.
- A więc za mało, żeby przejąć kontrolę nad firmą?
- Nie mam co do tego całkowitej pewności. Zdaje mi się, że od pewnego czasu ktoś po cichu wykupywał akcje. Nie są one rozproszone w zbyt wielu rękach i myślę, że niektórzy z mniejszych udziałowców mogli pozbyć się swoich akcji.
- Dlaczego tak uważasz?
- Myślę, że dlatego właśnie Vance chciał obejrzeć swoje papiery. On już taki jest: lubi dotknąć palcami rzeczy, które posiada. Nie jestem pewna, czy potrafi odczuć w jakiś inny sposób, że naprawdę jest ich właścicielem. Miałam wrażenie, że zastanawiał się nad ich sprzedażą.
- Dlaczego miałby to zrobić?
- Nigdy by na to nie poszedł. Przenigdy!
- Mów dalej.
- Potem do biura przyszedł Lou Regenstein, bardzo przygnębiony. Zamknęli się z Vancełem w gabinecie na przeszło godzinę. Vance mało kiedy zamyka drzwi do swojego gabinetu, nie mówiąc już o tych, które otwierają się do mojego pokoju. Następnie wyszli i gdzieś pojechali. Vance wrócił dopiero późnym popołudniem. A po powrocie zrobił coś bardzo dziwnego: powiedział mi, żebym zaniosła jego akcje Centuriona do banku, ale nie do Safe Harbor, gdzie prowadzi wszystkie swoje rachunki, tylko do innego, zaraz za bramą wytwórni. Kazał mi wynająć na moje nazwisko duży depozytowy sejf, włożyć do niego akcje i nie przynosić klucza do biura.
- Ile miejsca zajęły te świadectwa udziałowe w takim dużym schowku?
- Strasznie mało. Bardzo mnie to zdziwiło.
- Czy oddałaś potem klucz Vancełowi?
- Nie, mam go ciągle. Leży w mojej depozytowej skrytce w Safe Harbor.
- A czy prosił cię może, żebyś włożyła tam coś jeszcze?
- Nie, ale miałam wrażenie, że chciał to zrobić, bo inaczej nie kazałby mi przecież wynajmować tak dużego sejfu.
- I co się jeszcze zdarzyło?
- Tego dnia już nic. Aha, poprosił mnie, żebym zarezerwowała dla Arrington miejsce w samolocie do Wirginii, a właściwie do Waszyngtonu, i przywiozła bilet tego samego wieczoru do jego domu. Co też zrobiłam.
Następnego dnia rano do biura Vanceła przyszedł Billy OłHara i rozmawiał z nim prawie przez godzinę, potem dołączył do nich Lou Regenstein i siedzieli razem prawie do południa. Billy jest szefem ochrony w wytwórni.
- Czy w tym, że Vance zaprosił OłHarę, było coś niezwykłego?
- Nawet bardzo. Przedtem tylko raz widziałam go w biurze, zaraz po objęciu przez niego tego stanowiska. Lou oprowadzał go po wytwórni i przedstawiał nam wszystkim.
- Z kogo składa się ochrona?
- No wiesz, jak wszędzie - ze strażników przy bramie, pracowników biura przepustek, stróżów nocnych, i tego rodzaju ludzi. Dawniej, ale dziś tego się już nie spotyka, do ich obowiązków należała też ochrona gwiazd ekranu i aktorów angażowanych na kontrakty przed różnego rodzaju osobistymi kłopotami. Teraz gwiazdy są zupełnie niezależne, nie ma też aktorów na umowach.
- Odniosłaś może wrażenie, że OłHara przyszedł do Vanceła, żeby go wyciągnąć z jakichś kłopotów?
- To była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy. Vance najwyraźniej miał jakieś problemy.
- Czy zwierzał ci się z nich?
- Czasami wyrwało mu się jakieś słówko. Powiedział mi, że chce pozbyć się ciebie z miasta, i ja miałam to zorganizować. - Uśmiechnęła się. - Oczywiście, nie zależało mi tak, jak Vancełowi, żebyś wyjechał.
- Były jeszcze jakieś inne sprawy, z którymi zwracał się do ciebie?
- Powiedział mi, że ma kłopoty ze Sturmackiem i z Ippolitem, i żebym odnosiła się do nich bardzo uprzejmie, kiedy będą dzwonić albo przyjdą do biura. Zależało mu na tym, żeby nie myśleli, że traktuje ich niegrzecznie.
- Co jeszcze?
- Powiedział mi, że Arrington wróci dopiero po jakimś czasie, ale żebym mówiła wszystkim, którzy pytaliby o nią, że wyjechała do rodziny w Wirginii. Zwierzył mi się, że postanowił być trochę bardziej przystępny dla prasy, co było rzeczą zupełnie niezwykłą. Zwykle nie rozmawia z dziennikarzami. Nie udziela wywiadów, nie bierze udziału w programach Tonight Show, nie wystąpił nigdy nawet w programie Barbary Walters. Ta jego nieprzystępność jest częścią tajemniczej aury, jaką się otacza. Myślę, że zmienił swoją taktykę, choć tylko nieznacznie, żeby nie wyglądało na to, że coś ukrywa. Dlatego kazał mi zaprosić tę dziennikarkę na przyjęcie.
- Vance ustawiał więc wszystko tak, żeby ochronić samego siebie.
- I Arrington. Bardzo niepokoiło go to, że w prasie może ukazać się coś, co narazi ją na jakieś nieszczęście.
- Kiedy dowiedziałaś się, że Arrington nie przebywa w Wirginii?
- Tuż przed twoim przyjazdem. Vance powiedział mi, że wcale nie pojechała do swego domu, że się posprzeczali i po prostu gdzieś znikła. To sprawiło, że jego stosunek do prasy stał się dla mnie bardziej zrozumiały. Gdyby ktoś zadzwonił z pytaniem, czy się rozeszli, mógł temu zaprzeczyć, zamiast robić jakieś dymne zasłony, i tym samym wzniecać jeszcze większe zainteresowanie.
- To nawet logiczne. A kiedy doszłaś do wniosku, że Arrington została porwana?
- Wydaje mi się, że domyśliłam się dzięki tobie.
- Ale przecież ja tego nie wiedziałem.
- Ale podejrzewałeś, że coś jest nie tak, podczas gdy mnie nic nie niepokoiło, przynajmniej na początku. Pierwszym sygnałem był dla mnie twój przyjazd tutaj. Nie sądziłam, żeby Vance mógł cię ściągnąć tylko po to, żebyś godził powaśnionych małżonków.
- Dobry domysł.
- W końcu więc poszłam do Vanceła i powiedziałam mu, że jest dla mnie rzeczą oczywistą, że dzieje się coś bardzo niedobrego i że chcę mu pomóc. Wtedy on zupełnie się załamał i zaczął płakać. Nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę go w takim stanie. Powiedział, że Arrington znajduje się w niebezpieczeństwie i że powinnam być bardzo ostrożna i nie robić ani nie mówić niczego, co mogłoby pogorszyć jeszcze sprawę. Stwierdził, że zaczyna panować nad sytuacją. A ponieważ użył słowa "negocjacje", pomyślałam, że chodzi o okup. Przyszło mi do głowy, że ceną za jej uwolnienie mogą być świadectwa udziałowe Centuriona, ale nie układało mi się to w sensowną całość.
- Tak, to by nie było sensowne, przynajmniej w przypadku porwania. Jeżeli Arrington znajduje się w rękach Ippolita i Sturmacka, to oni na pewno żądają od Vanceła bardzo wiele, prawdopodobnie więcej, niż mogą być warte jego udziały.
- Ale jego zachowanie wydaje mi się logiczne - powiedziała Betty. - Myślę, że jeśli los Arrington zależał od tego, czy odda swoje akcje, on mógł na to pójść, postanawiając jednocześnie, że spróbuje odzyskać je później.
- Dokładnie tak. Powiedz mi, czy Vance ma jeszcze coś, czego mogliby żądać od niego Ippolito i Sturmack?
- Nie wiem - odparła Betty. - Nawet sobie nie wyobrażam, co by to mogło być.
Stone przez chwilę rozważał tę kwestię.
- Czy Vance podpisał z Centurionem umowę? - zapytał. - Mam na myśli długoterminowy kontrakt.
- Nie w tym sensie, jak to robiły wytwórnie filmowe dawniej, zawierając z gwiazdami umowy na wyłączne prawo do kręcenia firnów z ich udziałem. Vance ma z Centurionem układ jako niezależny producent. Przedstawia wytwórni projekty filmów, w których nie zawsze gra pierwszoplanowe role, a oni mają pierwszeństwo w korzystaniu z nich. Jeśli odrzucą, jakiś projekt, Vance może przedstawić go gdzie indziej, i robił już tak w przeszłości.
- Może Ippolito i Sturmack chcą czegoś więcej?
- Co by to mogło być?
- Może nie wystarcza im wytwórnia i chcą zawładnąć samym Vancełem.
- Nigdy nie dostaną Vanceła na własność. On ma zbyt wielkie nazwisko, żeby im się to mogło udać.
- Może i tak. Powiedz mi, wiesz może, gdzie Ippolito trzyma swój jacht?
- Przypuszczam, że ma ich kilka.
- Mam na myśli największy, nazywa się "Contessa".
- Wiem, byłam na nim, i to nie dalej, jak w zeszłym tygodniu.
- Może na przyjęciu, na które był zaproszony również Vance, ale na nie nie pojechał?
- Tak.
- Ja też zostałem zaproszony, ale nie dotarłem na miejsce.
- To właśnie wtedy próbowali cię...?
- Tak, ale wracając do samego jachtu, gdzie on stoi?
- Wiem, że ma swoje miejsce w Marina Del Rey, ale przez większość czasu, jak przypuszczam, stoi przycumowany koło Cataliny. Tam właśnie odbyło się to przyjęcie.
- Kto na nim był?
- Mnóstwo osób, które widziałeś na przyjęciu u Vanceła. Ale także sporo innych ludzi.
- Ilu ich mogło być, wszystkich razem?
- Prawie setka, jak sądzę. To duży jacht.
- Zastanawiam się, czy może znajdować się na nim Arrington. Jak myślisz? - zapytał Stone.
- Nie uważam, żeby Ippolito mógł ją na nim ukryć, a potem zaprosić na pokład setkę gości. Nie wydaje ci się?
- Rzeczywiście, chyba nie.
- Więc dlaczego tak się interesujesz tym jachtem?
- Mniejsza o to - odparł Stone.

45
Wizyta u Betty trwała całą noc, toteż Stone wrócił do hotelu dopiero następnego ranka. Wszedłszy do pokoju zobaczył migające w telefonie światełko, które sygnalizowało, że ktoś zostawił dla niego wiadomość. Zadzwonił do centrali i poprosił o odtworzenie swojej poczty głosowej.
- Mówi Hank Cable. Stone, może byś zadzwonił do mnie?
Stone natychmiast wykręcił numer agenta.
- Przykro mi, że mnie nie zastałeś. Co się urodziło?
- Podsłuchaliśmy trochę telefonów w Barone Financial i już mogę powiedzieć, że warto było.
- Co usłyszeliście?
- Prowadzą mnóstwo telefonicznych rozmów, używając czegoś w rodzaju kodu, co wydało się nam tym bardziej podejrzane. Nasi ludzie mówią, że dużo tych telefonów odnosi się do jakichś dostaw, być może narkotyków.
- Nie trzeba zakładać czterdziestu linii telefonicznych, żeby zorganizować dostawę narkotyków - powiedział Stone.
- Trafne spostrzeżenie.
- Myślę, że chodzi o pieniądze.
- Było trochę transferów telegraficznych, ale nie na tak wielką skalę, żeby coś podejrzewać.
- Więc, być może, nie przekazują forsy telegraficznie. Możliwe, że przewożą gotówkę.
- W przypadku brudnych pieniędzy, które trzeba wyprać, transferuje się je za granicę. Nasi ludzie uważają, że transfer odbywa się w tamtą stronę. Dlaczego mieliby przewozić forsę do Stanów?
- Żeby coś za nią kupić - rzucił Stone.
- No tak, to jasne, ale co można zrobić z brudnymi pieniędzmi niewiadomego pochodzenia?
- Wyprać je.
- Oczywiście, ale mówimy tu o dużych sumach, przynajmniej w mojej ocenie.
- Więc kupują za nie duże rzeczy, powiedzmy firmy. Duże firmy.
- Nie rozumiesz sprawy, Stone. Nie możesz kupić firmy, takiej, powiedzmy, za sto milionów dolarów, i po podpisaniu umowy położyć na stole gotówkę. Forsa musi być wyprana, żeby wyglądało, że została zdobyta legalnie, po opłaceniu podatków. Musi znajdować się w banku i z niego zostać przelana do innego banku albo przekazana w formie papieru wartościowego, który można upłynnić, na przykład czeku.
- Ale Ippolito ma przecież do swojej dyspozycji bank, no nie?
- Ma, ale ja sprawdziłem w urzędzie skarbowym i u stanowych kontrolerów. Mówią, że Safe Harbor był zawsze i jest przeraźliwie czysty.
- W takim razie musi korzystać z niego w taki sposób, którego nie znamy. Myślę, że tacy ludzie jak Ippolito są zbyt zachłanni, aby kontentować się dochodami z legalnego biznesu. Chcą jeszcze więcej. Chcą mieć wszystko. Nie chcą dzielić się z akcjonariuszami ani ze skarbem państwa.
- No cóż, dopiero zaczęliśmy dobierać się do niego. Być może z czasem dowiemy się więcej.
- Nie mam tego czasu zbyt wiele - powiedział Stone.
- Może lepiej pogadajmy, co zrobić z tym porwaniem? Mogę mieć w ciągu godziny pięćdziesięciu agentów, którzy się tym zajmą.
- Jeszcze za wcześnie.
- Za wcześnie na co? Będziesz czekał, aż uprowadzony straci życie? Wtedy dopiero sprawa zrobi się naprawdę trudna.
- Słuchaj, Hank, gdybym wiedział, gdzie oni ją trzymają, skorzystałbym z twoich pięćdziesięciu agentów. Ale nie wiem.
- Więc chodzi o kobietę?
- Tak, ale to jest wszystko, co mogę ci zdradzić.
- Rób jak uważasz, brachu. Mam nadzieję, że nie będziesz tego żałował. Nie dajemy wielkich szans ludziom próbującym układać się z kidnaperami. Tak samo, gdy chodzi o okup: możesz zapłacić okup i odzyskać porwanego, albo nie zapłacić i też go odzyskać. Lub też, kiedy ma się do czynienia z gangsterami bez skrupułów, można nie zobaczyć go więcej, bez względu na to, czy się zapłaci, czy nie. Czysta loteria.
- Naprawdę tak myślisz? Naprawdę uważasz, że ci ludzie mogą ją zabić nawet wtedy, gdy dostaną to, czego żądali?
- Jest bardzo prawdopodobne, Stone, że taka czy inna decyzja została przez nich podjęta, zanim jeszcze ją porwali. Może nawet już nie żyje.
- Ja tak nie sądzę. Członek jej rodziny rozmawia z nią codziennie przez telefon.
- To dobra wiadomość, ale nie ma pewności, że tak już zostanie.
- Zdajesz sobie sprawę, że taka rozmowa może wprawić człowieka w przygnębienie?
- Pozbawianie ludzi złudzeń to część moich obowiązków.
Stone zaśmiał się posępnie.
- Cóż, jesteś mistrzem w swoim fachu.
- Gdyby wyskoczyło coś godnego uwagi, zadzwonię do ciebie. Powiem moim ludziom, żeby zwrócili uwagę, czy w telefonicznych rozmowach u Baroneła nie ma jakichś wzmianek na temat tej twojej porwanej.
- Dziękuję ci, Hank. - Stone pożegnał się z agentem FBI i odłożył słuchawkę.
Niedługo potem znalazł małą oficynę drukarską, której właściciel umieścił w witrynie reklamę: Sto wizytówek na poczekaniu - 19.95 dolarów. Dał drukarzowi mały odręczny szkic, a w czasie czekania kupił tanią plastykową aktówkę, kilka tekturowych teczek na akta i trochę papieru. Kiedy wizytówki były gotowe, wyszedł z drukarni i wrzucił większość z nich do najbliższego kosza na śmieci, zostawiając sobie dziesięć czy piętnaście, a potem pojechał do Marina Del Rey i odszukał kapitanat portu. Zapytał o kierownika i wręczył mu wizytówkę, która informowała: Reed Hawthorne, likwidator szkód, Morska Agencja Ubezpieczeniowa Chubb. Nie miał pojęcia, czy Chubb ubezpieczał kiedykolwiek morskie statki, ale była to przynajmniej znana agencja.
- Przyszedłem w sprawie zatonięcia sportowej motorówki o nazwie "Maria" - powiedział.
- Tak, wiem, o którą chodzi - odparł komendant portu. - Podnosiliśmy ją parę dni temu. Była w opłakanym stanie.
- Czy mógłby mi pan wskazać, gdzie ona stoi?
- Oczywiście, proszę ze mną.
Stone udał się z nim do miejsca, gdzie przycumowana była "Maria", nie obawiając się, że może zostać rozpoznany, ponieważ obaj zajmujący się łodzią ludzie, którzy go widzieli, nie żyli.
- Życzy pan sobie wejść na pokład? - zapytał komendant. - Mam klucz.
- Nie, interesuje mnie przede wszystkim sprawa zabezpieczenia tej łodzi w przyszłości, ponieważ zatopiono ją najwyraźniej złośliwie. Jakiego rodzaju zabezpieczenia zapewniacie w tym porcie?
- Mamy nocnego strażnika, który wyposażony jest w walkie-talkie, żeby mógł się skontaktować z dyżurnym w biurze. Nie trapią nas zbyt często tego rodzaju kłopoty.
Stone kiwnął z namaszczeniem głową, otworzył teczkę i rzucił okiem na parę czystych kartek, które miał w środku.
- Ubezpieczamy tu także dwie inne jednostki. Jedna nazywa się "Paloma", a druga "Contessa". Czy mógłby mi je pan wskazać?
- Oczywiście. Do "Palomy" proszę tędy.
Stone podszedł za nim do kołyszącego się motorowego jachtu bez załogi.
- Ile razy w ciągu nocy przechodzi tędy strażnik?
- Mniej więcej raz na godzinę.
- Dobrze, a gdzie zacumowana jest "Contessa"?
- Bliżej falochronu, z innymi dużymi jachtami - powiedział kierownik portu. - Proszę tędy.
Stone ruszył za nim przez połączone ze sobą pomosty. Niebawem zaczęły się ukazywać jachty większych rozmiarów.
- Ma pan szczęście, że "Contessa" jest tu dzisiaj - powiedział kierownik. - Bo przeważnie stoi koło Cataliny.
- W tamtejszym porcie jachtowym?
- Nie, przycumowana do boi. Takiej dużej, którą postawili specjalnie dla niej.
Zbliżyli się do ogromnego jachtu od strony rufy. Stał przycumowany do pomostu burtą. Kierownik portu pomachał ręką mężczyźnie znajdującemu się na pokładzie.
- Hej, Reno! Jak się miewasz? - zawołał, a potem zwrócił się do Stonek. - Zapoznam pana z szyprem.
- Dziękuję, będzie mi miło - odparł Stone.
Reno zszedł po trapie na pomost. Miał na sobie zgrabny biały garnitur z dystynkcjami na ramionach i czapkę z daszkiem.
- Reno - zwrócił się do niego kierownik portu - przedstawiam ci pana Reeda Hawthorneła z waszego towarzystwa ubezpieczeniowego.
- Witam pana - powiedział szyper, spoglądając na wizytówkę, którą podał mu Stone. - Jest pan od Chubba? Naszym ubezpieczycielem jest firma Marine Associates, ale mamy tylko ubezpieczenie od odpowiedzialności wobec osób trzecich. Kadłub nie jest ubezpieczony.
- Wiem o tym - skłamał Stone - ale po zatopieniu "Marii" oni zaczęli się trochę niepokoić. Poproszono mnie, żebym rzucił okiem na jacht i ocenił jego stan ogólny.
- W porządku - powiedział szyper - proszę za mną.
Stone uśmiechnął się w myśli. Miał swobodny dostęp do wszystkich zakamarków jachtu i mógł obejrzeć go od dziobu po rufę.
46
Wszedł za szyprem na mostek, gdzie specjalista od elektroniki wymontowywał właśnie jakieś urządzenia, żeby je naprawić.
- Mamy najnowsze wyposażenie - powiedział Reno z wymownym ruchem ręki. - Wszystko w kolorze: wyświetlacz map, automatyczny system nawigacji, łączność satelitarna, komputer pokładowy. Dlatego jesteśmy w Marina Del Rey, a nie koło Cataliny, gdzie właściciel lubi trzymać tę łódkę. Przypłynęliśmy, żeby poprawić to i owo.
- Często zdarzają się wam problemy z elektroniką?
- Właściwie, to nie. Ale jest to nowy ekwipunek i znajdujemy w nim ciągle jakieś niedoróbki, które trzeba usunąć.
Stone wyjął parę kartek z teczki na akta i zaczął udawać, że coś notuje. Zadzwonił komórkowy telefon na tablicy rozdzielczej i szyper podniósł go do ucha.
- Witam cię - powiedział z wyraźnym zadowoleniem.
Kobieta, pomyślał Stone. Dał znak ręką szyprowi, który zakrył dłonią mikrofon.
- Niech pan posłucha, właściwie to ja nie potrzebuję przewodnika. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, to rozejrzę się sam.
- Oczywiście, niech pan idzie - powiedział szyper.
Stone podziękował kierownikowi portu za pomoc i zszedł pod pokład. Może by tak sprawdzić go od dziobu po rufę, pomyślał. Szybko obszedł obszerny salon, następnie oddzielną mesę i kuchnię, i zszedł niżej w kierunku dziobu, gdzie, jak sądził, znajdują się pomieszczenia załogi. Znalazł tam kilka mniejszych kabin i jedną większą, dla szypra, po czym ruszył w kierunku rufy.
W miarę, jak posuwał się ku tylnej części jachtu, kabiny były coraz większe i bardziej eleganckie. Każda miała inny wystrój, pełno w nich było kosztownych obić i wykładzin ze szlachetnych gatunków drewna. Kabina właściciela była ogromna i dorównywała pod względem wygody i stylu hotelowemu apartamentowi Stoneła.
Zszedł na jeszcze niższy pokład i ruszył korytarzem, zaglądając do położonych po obu stronach kabin. Były one mniejsze od tamtych, ale także pięknie umeblowane. W pobliżu ostatnich znalazł coś, co zwróciło jego uwagę. Tuż pod iluminatorem przyspawany był do stalowej przegrody sworzeń w kształcie litery U. Wyglądało to dziwnie i nie na miejscu, ale Stone miał jeszcze do obejrzenia inne zakamarki jachtu, poszedł więc dalej. Sprawdził każde drzwi i pokrywy wszystkich luków, nawet najmniejsze.
W końcu zszedł do maszynowni, o trzy pokłady poniżej mostka. Zrobiła ona na nim wielkie wrażenie. Połowę miejsca zajmowały tu dwa ogromne wysokoprężne silniki, a po obu ich stronach znajdowały się przykręcone do pokładu wielkie generatory. Zaczął się rozglądać za zaworami dennymi.
- I jak panu idzie? - rozległ się jakiś głos.
Stone wzdrygnął się i odwrócił głowę. Zobaczył szypra stojącego w wejściu.
- O, przepraszam, trochę mnie pan przestraszył - powiedział. - Idzie mi dobrze, już prawie skończyłem. Proszę mi powiedzieć, jak chłodzone są silniki?
- Przy każdym - odparł szyper - znajduje się wymiennik ciepła z mieszanką wody i płynu chłodzącego, która chłodzi głowicę. Za to dolne części chłodzone są strumieniem świeżej wody.
- Skąd idzie ta woda? - zapytał Stone. Tego właśnie chciał się dowiedzieć najbardziej.
- Z wlotów, które znajdują się po obu stronach maszynowni - odparł szyper, wskazując wielkie zawory z kołowymi pokrętłami.
Stone rozglądał się za jakimiś dźwigniami, które można było znaleźć na mniejszych łodziach. Z zadowoleniem przyjrzał się wskazanym mu wielkim zaworom. Nie było tu żadnych gumowych węży, a do obu silników biegły stalowe rury.
- Rozumiem - powiedział, a potem zobaczył coś, czego nie był w stanie rozpoznać.
- Co to jest? - zapytał, wskazując sześciocalową rurę, idącą od dna jachtu i wystającą o jakieś sześćdziesiąt centymetrów ponad podłogę. Odchodziło od niej kilka cieńszych przewodów, opatrzonych własnymi zaworami. O parę kroków od niej zauważył drugą identyczną rurę. Nigdy dotąd nie widział takiego urządzenia.
- To są wloty morskiej wody - wyjaśnił szyper. - Doprowadzają wodę wykorzystywaną w różnych urządzeniach, w klimatyzacji, w toaletach, wszędzie.
Stone kiwnął głową.
- No, to powinno mi chyba wystarczyć.
- Pokażę panu drogę na górę - powiedział Reno.
Kiedy szli po schodach na górny pokład, Stone w dalszym ciągu starał się wydobyć z niego jak najwięcej informacji.
- Jak często właściciel korzysta z jachtu?
- Praktycznie biorąc, w każdy weekend, czasem spędza też na nim noc w zwykły dzień tygodnia.
Stone nadal udawał, że notuje.
- Ilu gości może przyjąć za jednym razem?
- Mamy dwanaście luksusowych kabin z dwudziestoma czterema miejscami do spania, oprócz kabiny właściciela.
- Ile osób liczy załoga?
- Niewiele. Jest kucharz, steward, dwie sprzątaczki, bosman i ja. Na przyjęcia dostawcy zapewniają dodatkową obsługę.
- W sumie jest więc na jachcie sześć osób?
- Tylko w czasie weekendów albo wtedy, gdy jest tu właściciel. W tygodniu dostajemy zwykle mnóstwo wolnego. Żeby dopłynąć stąd do Cataliny potrzebuję tylko jednego załoganta, a jak stoimy tam na kotwicy, często na pokładzie zostaje tylko jeden człowiek.
- Nie macie żadnych obaw o bezpieczeństwo?
- Nie. Na niektórych dużych jednostkach właściciele trzymają uzbrojonych ochroniarzy, ale nasz boss nie uważa tego za konieczne. Nie chce, żeby goście zastanawiali się, co też może im tu zagrażać. Uważamy, że najlepszym zabezpieczeniem jest anonimowość.
- To nawet rozsądne - zauważył Stone. Dotarli właśnie na górę. - To cóż, dziękuję za oprowadzenie. Mam już wszystko, żeby złożyć sprawozdanie.
- Czy to oznacza, że zmieniamy towarzystwo ubezpieczeniowe?
- To jeszcze nic pewnego. Moja agencja złoży propozycję, a potem zobaczymy.
- Kto nas reprezentuje w tych rozmowach?
- Nie właściciel. Ktoś wyznaczony przez niego, jak myślę. Ja sam nie mam bezpośredniego kontaktu z klientami, jestem tylko rzeczoznawcą. - Stone uścisnął szyprowi rękę i zszedł na pomost.
Był pewny przynajmniej jednego. Sprawdził wszystkie zakamarki jachtu i nie miał wątpliwości, że Arrington nie ma na pokładzie "Contessy".
Przyszło mu do głowy, żeby wejść jeszcze raz na "Marię" i zatopić ją znowu. W porcie było cicho i spokojnie i prawdopodobnie poszłoby mu z tym jak po maśle. Może udałoby mu się zatopić też "Palomę". Miło by było doprowadzić Ippolita do jeszcze większej wściekłości.
Ostatecznie zdecydował jednak nie robić tego. W policyjnym dochodzeniu wyszłoby na jaw, że kręcił się tu przedstawiciel towarzystwa ubezpieczeniowego, i wystarczyłby jeden telefon, żeby odkryli, że ktoś podszył się pod agenta. Policja otrzymałaby jego opis, a tego Stone wolał uniknąć. Także szyper "Contessy" mógł wspomnieć komuś, że na jego jachcie był jakiś ubezpieczeniowy agent, i opisać, jak wyglądał. Stone nie martwił się tym jednak zbytnio, ponieważ trudno było przypuszczać, aby tym kimś mógł być sam Ippolito, a tylko on mógł rozpoznać Stoneła po opisie jego wyglądu.
Wrócił do samochodu i wybrał biurowy numer Betty.
- Cześć, mówi Stone. Możesz rozmawiać swobodnie?
- Tak, mów śmiało.
- Chciałbym przyjrzeć się trochę bliżej Sturmackowi. Co mogłabyś mi o nim powiedzieć?
- A co cię interesuje?
- Zacznijmy może od jego prywatnego adresu i wszystkich telefonów, z jakich korzysta.
Betty podyktowała mu te dane.
- Ma może jakieś inne mieszkanie?
Betty podała mu adres w Malibu. Wyglądało na to, że może to być jakieś lokum tuż obok lekko nadpalonego domu Ippolita.
- Mogłabyś podzielić się ze mną osobistymi spostrzeżeniami na jego temat?
- Odnosił się zawsze do mnie bardzo serdecznie. Jest jedną z tych osób, które rozmawiając z tobą, pozwalają ci czuć się tak, jakbyś był sam w pokoju. Lubi piękne kobiety, a z pewnych uwag Vanceła mogłam się domyślić, że ma zawsze jakąś na boku. Jego żona robi wrażenie, jakby była całkiem przez niego zastraszona, więc nawet gdyby o tym wiedziała, nie odważyłaby się zaprotestować.
- Znasz którąś z nich?
- W ostatnim filmie Vanceła występowała aktorka Veronica Hart, którą on zdawał się bardzo interesować. Chcesz jej adres?
- Jasne. - Zapisał go razem z numerem telefonu. - Jaką ona ma pozycję?
- Przebija się wciąż jeszcze, ale jest całkiem niezła. Przypomina mi mnie samą sprzed paru lat.
- Wiesz może, jak Sturmack spędza wolny czas, kiedy nie konspiruje z Ippolitem ani nie kładzie się z jakąś aktoreczką do łóżka?
Betty roześmiała się..
- Co jakiś czas gra z Vancełem w golfa w klubie Bel-Air Country. Zdaje się, że przeważnie jeździ tam na lunch.
- Masz może numery prywatnych telefonów Ippolita?
- Poczekaj, muszę zobaczyć. - Przerzuciła kilka stronic w notesie i podała mu numer domowy, do biura, numery w samochodach, a także na pokładzie "Contessy".
- Myślę, że wystarczy mi tego na jakiś czas - powiedział Stone. - Dziękuję ci.
- Zjemy razem kolację? - zapytała Betty.
- Masz coś przeciwko temu, żebyśmy ją zjedli u mnie w Bel-Air?
- Nie mam nic przeciwko robieniu czegokolwiek w twoim pokoju.
- O siódmej?
- Powiedzmy, o ósmej.
- Doskonale. - Stone wyłączył telefon i pojechał w kierunku ulicy, przy której mieszkał Sturmack. Przyszło mu do głowy, że być może poświęcił mu dotychczas za mało uwagi. Zamierzał wynagrodzić to sobie teraz.

47
David Sturmack mieszkał w rezydencji utrzymanej w stylu georgiańskim, w dzielnicy Bel-Air, o niecałe pięć minut jazdy od domu Vanceła Caldera. Biorąc na oko, posiadłość zajmowała co najmniej ze cztery hektary, co zdaniem Stoneła musiało kosztować fortunę. Uderzyło go to, na jak skromnych parcelach stały najdroższe nawet domy w Los Angeles, zwłaszcza w Beverly Hills, ale także w jeszcze elegantszej dzielnicy Bel-Air. Na frontowym trawniku pracowała ekipa robotników wyposażona w samobieżną kosiarkę, maszynę do pielęgnacji trawy, grace i grabki. Jeden z nich obsługiwał urządzenie przypominające duży, podciśnieniowy odkurzacz. Niech Bóg broni, aby jakieś wystające czy leżące na trawie źdźbło miało zepsuć widok doskonale przystrzyżonej zieleni.
Przed frontowymi drzwiami stał odkryty rolls. W chwili, gdy Stone przejeżdżał obok posesji, Sturmack wyszedł z drzwi, wsiadł do samochodu i ruszył podjazdem do bramy. Stone zawrócił i pojechał za nim, trzymając się w dyskretnym oddaleniu i rozmyślając nad tym, w jaki sposób dałoby się najlepiej wstrząsnąć światem, w którym żył Sturmack. Zakłócił już spokój panu Ippolitowi, teraz przyszła kolej na jego przyjaciela.
Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Wybrał numer nowojorskiego telefonu.
- Porucznik Bacchetti, słucham.
- Cześć, Dino, mówi Stone.
- Jak się miewasz, Stone? Zacząłem się już zastanawiać, czyś się nie utopił w Pacyfiku.
- Jeszcze nie, ale są ludzie, którzy robią wszystko, żebym tak skończył. Wyświadczysz mi koleżeńską przysługę?
- Jasne.
Stone podał mu numer telefonu w samochodzie Sturmacka.
- Wykręć ten numer. Słuchawkę podniesie pewien gość. Powiedz mu tak: Stone Barrington pozdrawia pana z zaświatów. Jeszcze nie załatwił się z panem i z pańskim kumplem Oneyem.
- Zapisałem - odparł Dino. - Ale powiedz mi, o czym ty gadasz, do jasnej Anielki?
- Zrób to, Dino. To dla mnie ważna sprawa.
- Chcesz, żebym mu się przedstawił?
- Nie, na rany Chrystusa! Powtórz mu tylko to, co ci podałem, i odłóż słuchawkę, a potem zadzwoń do mnie na komórkę.
- Jak sobie życzysz - powiedział Dino i wyłączył się.
Sturmack skręcił w lewo, w Bulwar Zachodzącego Słońca, Stone również. Minutę później Stone zobaczył, że sięga po słuchawkę telefonu i coś do niej mówi. Nagle zapaliły się hamulcowe światła rollsa i auto zatrzymało się. Przejeżdżając obok niego, Stone zobaczył, że Sturmack wrzeszczy coś do telefonu. Skręcił w prawo, zawrócił i zaczekał, aż rolls przejedzie bulwarem dalej, po czym ruszył za nim, o jakieś sto metrów z tyłu. Odezwał się sygnał jego komórkowego telefonu.
- Tak?
- Mówi Dino, zrobiłem, co kazałeś.
- I jak zareagował?
- Najpierw zapanowała głucha cisza, a potem zaczął obrzucać mnie wyzwiskami. Powiedział, że chętnie by mnie wykastrował. Zupełnie nie wiem, dlaczego, bo nigdy w życiu nie widziałem faceta na oczy. Co to za jeden?
- Miejscowy, ma inicjały D.S. Zdaje się, że rozmawialiśmy na jego temat?
- Przypominam sobie. Ale o co tu chodzi?
- Próbuję zakłócić mu trochę spokój. On i jego przyjaciel próbowali mnie załatwić parę dni temu.
- Odniosłem wrażenie, że podenerwowałeś faceta - powiedział Dino.
- Dopiero zaczynam to robić.
- Aha, a przy okazji, pamiętasz, prosiłeś mnie o jakieś dane o tym drugim. O jego rodzinnych powiązaniach.
- Pamiętam.
- Powiedziałem ci, że tamten stary mafioso był bezdzietny, okazało się jednak, że miał brata, który był względnie uczciwym człowiekiem i pracował w branży ubraniowej. I ten jego brat miał syna. Zdaje się, Francuzi mówią w takich wypadkach: Voila!
- Rzeczywiście. Informacja nie będzie dla mnie w tej chwili specjalnie użyteczna, ale dobrze wiedzieć i o tym.
- Stone, czy ty przypadkiem nie robisz co się da, żeby cię ukatrupili?
- Jestem daleki od tego - odparł Stone. Tęsknił trochę za Dinem i przyszło mu coś do głowy. - Ale mówiąc prawdę, znalazłbym zajęcie dla kogoś, kto popilnowałby moich pleców. Nie masz przypadkiem trochę wolnego czasu, żeby wyskoczyć na parę dni?
- Chcesz, żebym przyjechał do ciebie?
- Załatwię ci pierwszą klasę w samolocie i pokój w hotelu Bel-Air.
- Bardzo kusząca propozycja - powiedział Dino. - Zgadzam się, ale jeżeli bąkniesz Mary Ann choć słówko, że nie pojechałem w sprawach służbowych, to uduszę cię własnymi rękami.
- Nie jestem plotkarzem. Wsiądź do najbliższego samolotu, wynajmij na lotnisku samochód z agencji, a oni powiedzą ci, jak dojechać do hotelu Bel-Air. Pokój będzie już na ciebie czekał, a rano zjemy razem śniadanie.
- Chcesz, żebym przywiózł jakieś zabawki?
- Dobry pomysł. Rick pomógł mi trochę pod tym względem.
- Nie będę żałował, że tam pojadę?
- Spodoba ci się tutaj, zapewniam cię.
- I znajdziesz mi jakąś dziewczynę?
- W każdym razie nie będę ci stał na drodze - roześmiał się Stone.
- No, to do zobaczenia. - Dino odłożył słuchawkę.
Sturmack nadal jechał bulwarem i mijał właśnie Beverly Hills Hotel. Kiedy znalazł się na Sunset Strip, zatrzymał się, zaparkował rollsa i wszedł do pewnego niedużego baru.
Zaskoczyło to Stoneła. Natychmiast zadzwonił do Ricka.
- Porucznik Grant przy telefonie.
- Mówi Stone.
- Czołem.
- Wiesz, że delikatesy Vinniego są znowu otwarte?
- Niemożliwe.
- Właśnie widziałem, jak wszedł tam pewien nie praktykujący adwokat, a nie jest on jedynym klientem.
- W takim razie działają nielegalnie - powiedział Rick. - Po naszym rajdzie spowodowałem unieważnienie ich licencji.
- Czy to daje podstawę do przejechania się po nich jeszcze raz?
- Jasne, że tak! Za parę minut podjedzie tam parę naszych patroli. Sprawdzimy też, czy znowu przyjmują zakłady.
- Czy możesz polecić im, żeby wylegitymowali klientów?
- Mogę przywieźć ich nawet na komendę. I zatrzymać.
- Wpadłbym w zachwyt na widok pewnego gościa na tylnym siedzeniu biało-czarnej karetki.
- Poczuję pewnie na karku gorący oddech naszego burmistrza, ale do diabła z nim, zabawimy się jak cholera.
- Zaczekam tu i popatrzę z pewnej odległości - powiedział Stone.
Wjechał w boczną uliczkę i zatrzymał się naprzeciwko baru. Po dziewiętnastu minutach pod lokal podjechały dwa policyjne wozy patrolowe, dwie furgonetki i przeszukanie odbyło się dokładnie tak samo, jak poprzednim razem.
Po dalszych kilku minutach z lokalu zaczęto wyprowadzać ludzi w kajdankach i Stone z przyjemnością przyglądał się Davidowi Sturmackowi, który przykuty był do dwóch osobników w brudnych fartuchach i protestował głośno w nadziei, że ktoś go wysłucha. Nikt taki nie znalazł się jednak. Było też coś ekstra. Wśród zatrzymanych Stone rozpoznał Martina Baroneła. Sturmack musiał być z nim umówiony w lokalu Vinniego. Odezwał się telefon Stoneła.
- Tak?
- Mówi Rick. I co, przeprowadzili już tę akcję?
- Jasne, że tak. Zaobrączkowali też pana Baroneła.
- Jeżeli ci dwaj wpadli tam tylko po to, żeby zjeść kanapkę, będę musiał ich wypuścić, ale jeśli zostali przyłapani na zapleczu, będę mógł postawić im zarzuty.
- Wspaniale! A przy okazji, nasz ptaszek przyjechał odkrytym rollsem. Możesz go zająć?
- Czemu nie? Zaraz poślę samochód z wózkiem do holowania, żeby go przyciągnęli.
- Mam nadzieję, że nie będą się z nim zbytnio cackać.
- Na ogół tego nie robią - odparł ze śmiechem Rick.
- Daj mi znać, jak się to dalej potoczy, dobra?
- Oczywiście, będę pamiętał.
- A wiesz, niedługo przyleci tu Dino. Zjesz z nami jutro lunch, żeby odrobić zaległości?
- Z przyjemnością.
- Wpadnij do ogrodowej kawiarni w hotelu Bel-Air o wpół do pierwszej.
- A zatem do zobaczenia.
Stone wyłączył telefon i pojechał do hotelu, pogwizdując po drodze jakąś wesołą melodyjkę. Sprawy nie wyglądały najgorzej. Udało mu się zakłócić spokój wrogom, najlepszy przyjaciel był już w drodze, żeby mu pomóc, a on sam miał przed sobą uroczy wieczór w swym hotelowym apartamencie.

48
Stone i Dino zajadali śniadanie na tarasie apartamentu i nie mogli się nagadać po tak długim niewidzeniu się.
- Byłeś ostatnio bardzo zajęty? - zapytał Stone.
- Gdybym był zajęty, to czy mógłbym przyjechać i byczyć się tu z tobą? Przestępczość w Nowym Jorku spada na łeb na szyję, jeżeli można się tak wyrazić. Coraz mniej zabójstw, mniej napadów rabunkowych, nawet włamań. To po prostu straszne!
Stone roześmiał się.
- To wcale nie jest zabawne. Niedługo zaczną zwalniać z pracy gliniarzy. Już dostajemy ładną szkołę od urzędników z biura burmistrza, więc staramy się nie naprzykrzać nawet przyjezdnym.
- Nie ma dla nas lepszego miasta, Dino.
- Lubiłem je takim, jakim było dotąd. O każdej porze dnia i nocy ludzie ginęli w strzelaninach, na Czterdziestej Drugiej ulicy grasowali oszuści i złodzieje, na wszystkich drzwiach były zamontowane trzy zamki, jednym słowem raj dla glin, nie uważasz? - Machnął pogardliwie ręką. - Nie to, co tutaj, jakieś nędzne namiastki tego, co powinno być w wielkim mieście. To ma być hotel? Przecież nie ma tu nawet pożarowych schodów, w głównym hallu nie uświadczysz kieszonkowca czy naciągacza, a do tego postawili go w dżungli!
- W ogrodzie.
- Ogrodem można nazwać tylny dziedziniec za kamiennym murem, a to tutaj, to pieprzona dżungla! Widać tu rośliny, które spotyka się w zwrotnikowych lasach, a po strumyku pływają łabędzie. Na litość boską! W Nowym Jorku nie upłynęłyby nawet dwadzieścia cztery godziny, a ktoś upiekłby je na rożnie!
- Mnie się tu podoba... Mam na myśli hotel.
- Wolno ci. Ale jak, u diabła, możesz sobie pozwolić na taki luksus?
- Mówiłem ci, że zagrałem w filmie. Zarobiłem w parę dni dwadzieścia pięć kawałków. I teraz je wydaję.
- Wszystko?
- Może i tak, zobaczymy.
- A co słychać u Ricka Granta?
- Dostał porucznika i jest teraz grubą rybą w komendzie miasta. Ale bardzo mi pomaga. Zjemy z nim dzisiaj lunch.
- A co miałeś na myśli mówiąc, że ktoś chciał cię załatwić?
- Zrobili mi numer pierwsza klasa, jak chcesz, to ci opowiem.
- Gadaj.
- Postaram się przedstawić ci wszystko tak, żebyś był na bieżąco. - I Stone zaczął od telefonu, który dostał, kiedy siedzieli razem u Elaine, a potem opowiedział, co przydarzyło mu się od przyjazdu do Los Angeles.
Dino oparł brodę na dłoni i słuchał jak urzeczony. Omlet wystygł mu zupełnie. Nie odezwał się, dopóki Stone nie skończył.
- Co za bezczelne sukinsyny - powiedział - żeby wyrzucić tak faceta do oceanu.
- Żebyś wiedział, jeszcze jak.
- I co z tym zrobiłeś? Pozabijałeś gnojków?
- Nie musiałem. Wyręczył mnie Ippolito, i w to w taki sam sposób, w jaki obeszli się ze mną.
- Nie ma to, jak gangsterskie porachunki - westchnął z ukontentowaniem Dino. - Rąbnąłeś już tego Ippolita?
- Na razie dałem mu parę prztyczków. - Stone opowiedział przyjacielowi o tym, jak zatopił jacht i podpalił dom Ippolita.
Dino otworzył usta w najwyższym zdumieniu.
- Stone, czyś ty całkiem postradał swój pieprzony rozum? Popełniłeś przestępstwa! Nie powinieneś robić takich rzeczy. To była robota dla mnie. Gratulacje, miło widzieć, że ktoś wyprowadził cię w końcu z równowagi.
- Mam rozumieć, że porucznik Bacchetti aprobuje moje nielegalne akcje?
- Z całego serca. Powinniśmy iść za ciosem i zrobić ich więcej.
- Być może zrobimy. Mam nawet pewien pomysł.
- Co takiego?
- Powiem ci, o co chodzi, jak poczuję się dostatecznie wkurzony.
- A co robisz w sprawie Arrington?
- Wszystko, co mogę, ale na razie było tego niewiele. Nie znalazłem sposobu, żeby się dowiedzieć, gdzie oni ją trzymają. Może wożą ją z jednego miejsca na drugie?
- Mam nadzieję, że nie opowiedziałeś o niej tym pieprzonym agentom z FBI. Doprowadziliby do tego, że zostałaby zamordowana, z całą pewnością.
- Nie, nic im nie mówiłem. Rick i ja rozmawialiśmy tylko z jednym gościem, który założył podsłuch telefoniczny w banku Barone Financial. On wie, że ktoś został uprowadzony, ale nie domyśla się, kto, no i został poinformowany nieoficjalnie.
- Powtarzam ci, nic nie mów tym federalnym gnojkom.
- No wiesz, może przyjść taki moment, że będziemy ich potrzebować.
- Wątpię w to. Rozpracujemy to we dwóch. Dawaliśmy sobie radę z gorszymi sprawami.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz.
- Co to za jedna wychodziła od ciebie, jak przyjechałem? - zapytał Dino.
- Sekretarka Vanceła Caldera. Trochę żeśmy się... zaprzyjaźnili.
- Nie biorę ci tego za złe, ani trochę. Może ma jakąś koleżankę?
- Słuchaj, Dino, twoja żona powinna ci poobcinać te twoje wisiorki. Inna sprawa, że mogłaby się dobrać także do moich, i na pewno by to zrobiła, gdyby się tylko dowiedziała, że mam coś wspólnego z twoimi łóżkowymi wyczynami.
- Powiedziałeś, że nie będziesz stawał mi na drodze.
- Ale nie obiecywałem, że zamienię się w bajzelmamę.
Dino westchnął.
- Wiesz co, idź popływać w basenie, każ sobie zrobić masaż i odeśpij podróż. Na lunch z Rickiem umówiłem się w kawiarni w ogrodzie.
- Tak, dobrze, dobrze - powiedział Dino.

Stone i Rick siedzieli przy ocienionym stoliku przez dobre piętnaście minut, zanim pokazał się Dino. Podszedł z małą, jasnowłosą dziewczynką na ręku i włosami wciąż jeszcze mokrymi od pływania. Pocałował ją w czoło, pogłaskał po plecach i postawił na ziemi, żeby pobiegła z powrotem. Dopiero wtedy usiadł na krześle.
- Jak się miewasz, Rick? - zapytał, ściskając dłoń dawnemu znajomemu.
- Nie najgorzej, a ty, Dino?
- Przez ostatnią godzinę po prostu wspaniale! Poznaliśmy się na basenie. Gdybyście zobaczyli ją w kostiumie bikini!
- Spokojnie, Dino, nie podniecaj się tak bardzo - powiedział Stone.
- Oglądałeś wieczorne wiadomości wczoraj o jedenastej? - zwrócił się do Stoneła Rick.
- Był zajęty - powiedział Dino.
- Szkoda. Zobaczyłby Davida Sturmacka, jak z marynarką na głowie opuszczał areszt. Jego adwokat powiedział przed kamerami, że jego klient wstąpił do Vinniego na kanapkę z wołowiną i że cała sprawa jest straszliwym nieporozumieniem.
- Prześliczna historia - powiedział Stone, uśmiechając się szeroko.
- To samo było z Baronełem. Dałbyś wiarę? Zdążyli już uruchomić biznes z przyjmowaniem zakładów, i to w tym samym lokalu.
- Uwierzyłbym nawet w to, że przyjmują je i dziś od samego rana - powiedział Stone. - Muszą mieć kogoś dobrze ustawionego w miejscowej policji.
- Zaraz, zaraz - zaprotestował Rick. - Nie możesz posądzać nas o to, że działamy tak, jak gliny w Nowym Jorku.
- Czy Sturmack został przyłapany na zapleczu?
- Na nieszczęście nie, ale jego sytuacja nie jest z tego powodu ani trochę mniej kłopotliwa.
- Zastanawiam się, co też opowie dziś swoim kolegom z golfowego klubu Bel-Air Country - powiedział Stone.
- Chciałbym być przy tym - odparł Rick.
- Słuchaj, Rick - zwrócił się do niego Dino - nie dałoby się wystrzelać po prostu tych facetów, żebym mógł czym prędzej wrócić do Nowego Jorku? Tu jest za czysto. I za dużo słońca.
- Nie, Dino, nie wolno ci strzelać do nikogo. Źle patrzymy na takie rzeczy.
- Szkoda - stwierdził Dino. - Ale możemy chyba mącić im dalej we łbach?
- Jak najbardziej.
- Dobrze. Stone, jaki będzie nasz następny ruch?
- Chciałbym zatopić duży jacht Ippolita.
- Ja tego nie słyszałem - zastrzegł się Rick, unosząc obie ręce.
- Jak masz zamiar to zrobić? - zapytał Dino.
- Obejrzałem go wczoraj bardzo dokładnie. Powiedziałem szyprowi, że jestem z towarzystwa ubezpieczeniowego. Wiem już, jak to zrobić, ale będziemy musieli wybrać na to którąś noc, kiedy na jachcie nie będzie nikogo, prócz paru członków załogi. Nie chciałbym nikogo utopić przy okazji, chyba że będzie to Ippolito.
- Nie słyszę nic z tego, co mi tu nawijacie - jęknął Rick.
- Nie słuchaj złych podszeptów - powiedział Dino. - To moja zasada. Ale wprowadzaj je w życie, jeżeli będzie to dla ciebie korzystne.
- Bardzo mi przykro, Rick - powiedział Stone - ale Dino jest kompletnie zdeprawowanym osobnikiem. Beznadziejny przypadek.
- Jak widzę, to zdeprawowanie specjalnie ci nie przeszkadza - odparł Rick. - Jak mogę wam pomóc?
- Będzie nam potrzebna szybka motorówka, żeby nas w mgnieniu oka zawiozła na Catalinę i przywiozła z powrotem.
- Zdaje się, że wiem, gdzie będę mógł wypożyczyć coś takiego. Kiedy?
- Jeszcze nie jestem tego pewien, ale czy mógłbyś ją podstawić w krótkim czasie?
- Możesz uważać sprawę za załatwioną.

49
Stone i Dino podjechali na położone przy morskim brzegu, tuż obok międzynarodowego portu lotniczego w Los Angeles, niewielkie cywilne lotnisko w Santa Monica, które miało tylko jeden, półtorakilornetrowy pas startowy.
- Po co mnie tu przywiozłeś? - zapytał Dino, kiedy zatrzymali się na parkingu za wielkim hangarem.
Stone dostrzegł tabliczkę z napisem: Wynajem samolotów.
- Zrobimy mały rekonesans - wyjaśnił Stone. - Chcę ci pokazać okolicę, do której się udajemy, a to jest najprostszy sposób, żeby się zorientować, co i jak.
- Tak ci się spieszy?
- W najbliższy weekend jacht będzie pełen ludzi. Chcę tam dotrzeć przed nimi. Zaczekaj tu.
Wszedł do biura, mijając po drodze wielką tablicę, na której można było zobaczyć różne typy samolotów do wynajęcia, i zapytał młodego człowieka za biurkiem o cennik. Pokazał mu swoją licencję pilota, świadectwo lekarskie i książeczkę lotów.
- Jakiego typu samolotem chciałby pan polecieć? - zapytał młody mężczyzna.
- Czymś niezbyt szybkim, żeby można było popatrzeć na okolicę.
- Dokąd chce pan polecieć?
- Do Cataliny i z powrotem. Zajmie mi to ze dwie godziny.
- Mam ładny samolot, cessna 172. Wyposażony w dobrą łączność radiową i w system wyznaczania pozycji geograficznej. Ma certyfikat lotu według przyrządów pokładowych, a kosztuje sto pięćdziesiąt dolców za godzinę.
- Nie będę latał według przyrządów, ale brzmi to zachęcająco. - Stone wręczył mu kartę kredytową, a potem ruszył za nim w stronę hangaru.
- Niech pan go sprawdzi przed lotem - powiedział młody człowiek.
Stone obszedł samolot wolnym krokiem, wykonując sprawdzające czynności. Robił to już przedtem sto pięćdziesiąt razy. Sprawdził też zapas paliwa.
- Widzę, że nie potrzebuje pan nawet spisu kontrolnych czynności - powiedział mężczyzna.
- Odbyłem pierwszy lot i mnóstwo treningów na przyrządach w sto siedemdziesiątce dwójce - wyjaśnił Stone. - Mam to zapisane w książeczce. - Razem wypchnęli samolot na pole startowe i mężczyzna wręczył mu kluczyki.
- Życzę bezpiecznego lotu - powiedział. - Mam nadzieję, że pan wróci, zanim wyczerpie się paliwo.
- Dziękuję - powiedział Stone i poszedł do samochodu po Dina. - Chodź ze mną - powiedział i poprowadził go do samolotu.
Dino obrzucił niewielką cessnę nieufnym spojrzeniem.
- Małe toto, nie wydaje ci się?
- To bardzo dzielny samolocik - zapewnił go Stone. - Wyprodukowali ich więcej, niż jakiegokolwiek innego typu. Możesz go uważać za coś w rodzaju latającego volkswagena garbusa.
- Zawsze nienawidziłem tych małych samochodów - powiedział Dino.
- Wskakuj na pasażerski fotel.
Dino usiadł w kabinie. Stone przypiął go pasami i założył mu słuchawki. Następnie obszedł samolot dookoła i usiadł na lewym siedzeniu.
- A gdzie jest pilot? - zapytał Dino.
- Masz go przed oczami.
- Zaraz, zaraz, Stone, zaczekaj chwilę - powiedział Dino. - Wiem, żeś się kręcił przez rok po Teterboro, ale to nie znaczy, że mam lecieć samolotem, w którym ty siedzisz na miejscu pilota. - Jego dalsze protesty utonęły w ryku silnika.
- Nie przejmuj się, Dino, odwiozę cię bezpiecznie do domu. - Przejrzał spis kontrolnych czynności przed kołowaniem na pas startowy, a potem wywołał wieżę i poprosił o zezwolenie na kołowanie. Polecono mu kołować na stanowisko dwadzieścia jeden.
- Jesteś pewien, Stone, że dasz radę? Pytam poważnie.
- Nie martw się - odparł Stone. - Mam za sobą około dwustu godzin lotu takim samolotem.
- Dokładnie takim?
- Kilkoma samolotami tego typu.
Podkołował na stanowisko przy końcu pasa startowego, zwiększył obroty silnika do 3000 na minutę, sprawdził iskrownik, ciśnienie oleju i wskazania mierników temperatury, a potem wywołał wieżę.
- Gotów do startu na dwudziestym pierwszym, widoczność bardzo dobra, lot w kierunku zachodnim.
- Możesz startować - odpowiedział kontroler lotów z wieży.
Stone podkołował na pas startowy, pchnął do oporu dźwignię przepustnicy gaźnika i zwolnił hamulce. Po niecałych trzystu metrach byli już w powietrzu.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Dino.
- Otwórz oczy, to sam zobaczysz - odparł Stone.
Przekraczali właśnie linię brzegową, a daleko przed nimi rysowały się w mgiełce niewyraźne zarysy brzegów wyspy Santa Catalina.
- Tam właśnie lecimy - powiedział Stone i wyrównał lot na wysokości trzystu metrów. - Rozglądaj się za innymi samolotami. Lepiej nie narażać się na jakąś kolizję.
- Kolizję? - krzyknął Dino.
- Pomóż mi, żebyśmy jej uniknęli. - Stone rzucił okiem na mapę, aby upewnić się, że trzymają się z dala od przestrzeni powietrznej międzynarodowego lotniska w Los Angeles. - Tam, w dole, znajduje się Marina Del Rey, gdzie ostatnio spędziłem mnóstwo czasu. - Przechylił samolot na skrzydło, żeby Dino mógł spojrzeć w dół po lewej stronie.
- Nie rób takich sztuczek - wycedził Dino przez zaciśnięte zęby.
Stone wskazał ruchem ręki lekki samolot lecący nad wodą i skorygował kurs, aby uniknąć spotkania z nim.
- To właśnie miałem na myśli - powiedział. - Rozglądaj się, czy nie ma w pobliżu jeszcze innych.
- Tak, tak - odparł Dino.
Przez dziesięć minut lecieli w milczeniu prosto przed siebie. Catalina rysowała się coraz wyraźniej. Stone pchnął drążek sterowy i dziób samolotu pochylił się do dołu.
- Popatrz tam - powiedział.
- Na tę wielką łódź?
- Przyjrzyjmy się jej bliżej. - Zniżył się na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i przeleciał równoległym kursem obok jachtu.
- Nazywa się "Contessa" - powiedział Dino.
- Jej właśnie szukamy. Płynie z Marina Del Rey na kotwicowisko koło Cataliny. - Zbliżając się do miejsca swego zakotwiczenia, jacht zwolnił i Stone zrobił nad nim kółko. - Widzisz te maleńkie plamki na wodzie? To są nie zajęte boje. W czasie weekendu będzie tu wielki tłok, więc najlepiej by było, gdybyśmy popłynęli tam dziś wieczorem. - Jacht wyhamował zupełnie. Jakiś człowiek podpłynął małą łodzią do pławy, a potem rzucił linę na pokład jachtu, gdzie chwycił ją ktoś z załogi.
- Na jachcie jest dwóch ludzi - powiedział Stone. - Jeden stoi przy sterze. - Człowiek w małej łódce zawrócił tymczasem i odpłynął w kierunku portu. - Szyper powiedział mi, że może prowadzić jacht tylko z jednym pomocnikiem.
- Hmm, bardzo piękna łódź - powiedział Dino. - Może byśmy wrócili już na ląd?
- Przyjrzyj się kotwicowisku. Chciałbym, żebyś miał dobre rozeznanie, co i gdzie, jak tu przypłyniemy.
- Tak, tak, widzę wszystko, ale wróćmy już, dobra?
- Na tylnym siedzeniu leży kamizelka ratunkowa, na wypadek, gdybyśmy musieli lądować na wodzie.
- Zamknij się lepiej i odstaw mnie z powrotem - powiedział Dino.
- No dobrze, zrobiliśmy, co trzeba. Latanie nie sprawia ci przyjemności? - Natrafili na jakieś powietrzne wiry i Dino przywarł do fotela.
- Nie za bardzo - odparł. - Zabierz, mnie już stąd.
Stone zawrócił w kierunku lądu i włączył nagrany serwis pogodowy. W odległości piętnastu kilometrów od lotniska wywołał wieżę.
- Zgłasza się sto siedemdziesiąt dwa, lecę od Cataliny, proszę o pozwolenie na lądowanie. Mam dobrą widoczność.
- Wejdź w lewy korytarz z wiatrem do dwadzieścia jeden. Jesteś trzeci w kolejności do lądowania, po sto osiemdziesiąt dwa i citation - odpowiedziała wieża.
Stone wszedł na wskazany szlak w chwili, gdy lądowała cessna sto osiemdziesiąt dwa.
- Widzę citation - poinformował wieżę.
- Trzymaj citation w zasięgu wzroku, zezwalam na lądowanie.
- Jezu, popatrz, jakie to wspaniałe miasto - powiedział Dino, który zdawał się docenić wreszcie widok z góry.
- Tak. Tam, na prawo, znajduje się lotnisko, na którym wylądowałeś. Wysokie budynki to śródmieście Los Angeles, a na tamtym wzgórzu możesz zobaczyć szyby naftowe.
- Mają na terenie miasta naftowe szyby?
- Myślę, że szyby wzniesiono wcześniej niż miasto - powiedział Stone - i nikt nie ma zamiaru ich likwidować, dopóki będzie z nich ciekła ropa. - Skręcił w prawo w kierunku pasa, a potem jeszcze raz, żeby podejść do lądowania. Dino zaczął w końcu zdradzać zainteresowanie dla lotu.
- Udało ci się znaleźć lotnisko - zauważył z uznaniem.
- To nic trudnego, kiedy ma się te wszystkie instrumenty pokładowe.
- A pas znajduje się dokładnie na wprost nas.
- Tam, gdzie powinien się znajdować.
- Popatrz na samochody. Wyglądają jak chomiki.
Przelecieli nad drogą na krawędzi lotniska. Stone posadził samolot gładko na ziemi i odkołował z pasa. W chwilę potem zatrzymali się przed hangarem i Stone wyłączył silnik.
- Wiesz, to było całkiem fajne! - powiedział Dino. - Któregoś dnia zabierzesz mnie znowu na taką wycieczkę.
Stone wybuchnął śmiechem.
- Nie żartuj. Trzeba zadzwonić do Ricka i dowiedzieć się, co z tą obiecaną łodzią.

50
Po południu Stone zabrał Dina na zakupy. Pojechali do Marina Del Rey i kupili w sklepie dla wodniaków dwa żeglarskie nieprzemakalne komplety w granatowym kolorze, dużą rolkę samoprzylepnej taśmy, dwie mocne latarki w gumowej obudowie i komplet kluczy do odkręcania rur. Stone kupił też oblaminawaną mapę okolicy w dużej skali.
- Po co nam to wszystko? - zapytał Dino.
- Łatwiej będzie pokazać ci to, niż wytłumaczyć - odparł Stone.
O ósmej podjechali pod dom Ricka Granta. Rick zrobił im po drinku, a potem poprowadził ich na podwórko za domem, gdzie Barbara Tierney piekła na grillu steki.
- Ona umie gotować? - zapytał Stone.
- Czyż to nie wspaniałe? - odpowiedział Rick. - Odkąd u mnie mieszka, zacząłem przybierać na wadze.
Dino przedstawił się pięknej dziewczynie i wszyscy usiedli przy stole. Rick wręczył Stonełowi pęczek kluczyków i podał mu numer stanowiska w porcie w Long Beach.
- Należy do mojego byłego szwagra - powiedział. - Jest to duża łódź typu boston whaler. Ma dwa zaburtowe silniki, po sto koni każdy, i masę różnych urządzeń.
- Wydaje się w sam raz - stwierdził Stone.
- Chce pięćset dolarów za wieczór.
- Zupełnie przyzwoita cena.
Stone odliczył pieniądze.
- Nie chcę znać żadnych szczegółów, ani teraz, ani potem - powiedział Rick.
- W takim razie pozwolimy ci zachować kompletną ignorancję - roześmiał się Stone. - I przed, i po akcji.
- Stone, mógłbyś powiedzieć nam dokładnie, jak zamierzasz to rozegrać? - zapytał Dino.
- Nie słyszałeś, co przed chwilą powiedział Rick? Że nie chce nic wiedzieć.
- Tak, ale...
- Powiem ci później.
Barbara postawiła na stole talerzyki z sałatką ze szpinaku i wszyscy trzej zabrali się do jedzenia.
- Porozmawiajmy może ogólnie o strategii - powiedział Rick. - Co planujesz?
- Jeśli nie liczyć dzisiejszej nocy, to właściwie nie mam żadnych precyzyjnych planów - odparł Stone. - Próbuję po prostu pomieszać im trochę szyki, dać im do zrozumienia, że nie trzymają w garści absolutnie wszystkiego, no i narazić ich na straty. Jeżeli mi się to uda, być może zaczną robić błędy, które będziemy mogli wykorzystać.
- Nie pomyślą, że stoi za tym Calder?
- On o niczym nie wie. A gdyby go pytali, to nie zapominaj, że jest bardzo dobrym aktorem i na pewno przekona ich o swojej niewiedzy.
- A jeśli zrobią jakąś krzywdę dziewczynie?
- Nie mają żadnych przesłanek, żeby łączyć z Arrington to, co robię. Przeżywają serię bardzo pechowych wypadków i mogą je skojarzyć tylko z tym, co Dino powiedział przez telefon Sturmackowi.
- Coś ty mu powiedział, Dino?
- Poinformowałem go, że Stone dobiera się im do skóry zza grobu - roześmiał się Dino.
Rick długo nie mógł opanować śmiechu.
- No tak, masz rację, na pewno prześladuje ich uporczywy pech. Mieli kosztowną operację podnoszenia zatopionej łodzi, dwóch znalazło się w areszcie, a teraz pewno zastanawiają się, co się im przydarzy w najbliższym czasie.
- Nie zamierzam trzymać ich długo w niepewności - powiedział Stone.
Trochę po północy Stone i Dino dotarli do mariny w Long Beach i odnaleźli wypożyczoną łódź. Była pomalowana na czarno, co bardzo ucieszyło Stoneła, i rzeczywiście wyglądała na bardzo szybką. Wrzucili do niej zabrany sprzęt, po czym Stone wręczył Dinowi samoprzylepną taśmę.
- Zalep nią nazwę łodzi, we wszystkich miejscach, gdzie jest namalowana, a także numer Straży Przybrzeżnej. Wolałbym, żeby były szwagier Ricka nie miał żadnych kłopotów.
Dino zabrał się z miejsca do roboty, Stone zaś zaznajomił się w tym czasie z łodzią i jej wyposażeniem. Z przyjemnością stwierdził, że znajduje się na niej urządzenie radiolokacyjne z kolorowym ekranem, na którym widać było zarysy lądu i pławy w okolicy. Ułatwiało ono znacznie nawigację w nocy. Włączył radio operujące w bardzo wysokich częstotliwościach i nastawił je na kanał szesnasty. Gdyby Straż Przybrzeżna patrolowała te wody, chciał usłyszeć ich rozmowy, zanim go zobaczą. Wyjął ze skrytki parę kamizelek ratunkowych i wręczył jedną Dinowi.
- Lepiej załóż ją od razu.
- Spędziłem mnóstwo czasu z moim starym na jego łodzi w Sheepshead Bay - odparł Dino - i dużo lepiej czuję się w łódce niż w samolocie. Nie muszę jej wkładać.
- Słuchaj, Dino, będziemy płynąć bardzo szybko i do tego nocą. Jeżeli wpadniemy na coś i wywrócimy się do góry dnem, kamizelki okażą się na wagę złota. Zakładaj ją.
Dino z ociąganiem włożył kamizelkę i pozapinał ją.
- Zadowolony?
- Jeszcze nie całkiem, ale zamierzam przeżyć dziś pełnię szczęścia.
Sprawdziwszy wszystko jeszcze raz, Stone uruchomił silniki. Dino odwiązał cumy i Stone, trzymając potężne maszyny na wolnych obrotach, powoli wypłynął z przystani. W parę minut później mknęli już z prędkością trzydziestu węzłów.
- Prowadź bardzo uważną obserwację - powiedział Stone. - O tej porze nocy mogą tu być rybackie łodzie, ciągnące sieci i trały. Chciałbym omijać je z daleka.
- Słusznie - stwierdził Dino.
Noc była piękna i wolna od smogu. Na niebie skrzyło się mnóstwo gwiazd. Przy tej szybkości pęd powietrza był bardzo duży, toteż Stone był zadowolony, że ma na sobie ciepły, nie przepuszczający wiatru komplet. Niebawem przed dziobem ukazał się niewyraźny zarys Cataliny.
Odnalezienie "Contessy" nie sprawiło im żadnych kłopotów. Była największą, widoczną z daleka jednostką na kotwicowisku, opatrzoną w jasne światła postojowe. Paliły się także jej lampy dziobowe i rufowe. Kiedy byli jeszcze o trzysta metrów od niej, Stone przymknął gaz i powoli przepłynął między zakotwiczonymi łodziami i wolnymi pławami. W zwykły dzień tygodnia tylko nieliczni spędzali noc na swoich małych łódkach i Stone przyjął to z zadowoleniem. W miarę jak zbliżali się do "Contessy" wydawała się coraz większa i większa.
- O Jezu! - powiedział Dino - ten jacht to potęga. Jak myślisz, ile mogło kosztować wybudowanie takiego cacka?
- Nie wiem, może z osiem, dziesięć milionów dolarów. Zależy kiedy go budowano. Teraz kosztowałby dużo więcej.
- No dobrze, nie uważasz, że mógłbyś mi już zdradzić, jakie masz plany?
- Najpierw zamierzam zdjąć z jachtu załogę.
- Ilu ich jest?
- Dwóch, jak przypuszczam.
- I co, u diabła, z nimi zrobimy?
Podpłynęli właśnie do drabinki umocowanej przy rufie ogromnego jachtu i Stone wskazał ręką pokład.
- Znajduje się tam gumowana łódka. Widziałem ją z samolotu. Zrzucę ją na dół, a ty ją przytrzymaj. Wsadzimy do niej obu facetów i puścimy ją z prądem. Ktoś ich zdejmie, jak się rozwidni.
- Dobrze, jak chcesz.
Wyłączyli silniki i przywiązali motorówkę do tekowej platformy na rufie, służącej amatorom pływania do schodzenia w wodę. Stone wrzucił rolkę taśmy i zestaw kluczy do torby, wspiął się po drabince i wystawił głowę nad burtę jachtu. Nie zobaczył nikogo, skądś dobiegały jednak dźwięki operowej muzyki. Gumowej łódki nie było. Stone rozejrzał się za czymś innym, ale dojrzał tylko dwa duże ślizgacze zawieszone na wysięgnikach. Pomyślał, że ktoś popłynął może tamtą łódką na brzeg. Miał nadzieję, że tak właśnie było.
Z latarką w jednej i pistoletem w drugiej ręce ruszył w kierunku mostka. Po drodze zaglądał do wszystkich iluminatorów i okien aby się upewnić, czy nie ma tam kogoś. Nikogo jednak nie dostrzegł.
Wszedł po schodkach na mostek i zajrzał do środka. Paliło się tu górne światło i grało radio, ale nie było śladu niczyjej obecności. Bardzo powoli uchylił drzwi i wszedł do sterówki, trzymając przed sobą uniesiony pistolet. Nie usłyszał żadnego dźwięku, prócz muzyki sączącej się z radia. Ostrożnie uchylił znajdujące się tu drzwi. Za jednymi znajdowały się schodki prowadzące pod pokład, drugie najwyraźniej otwierały się do kabiny kapitana. Paliło się tu światło, posłanie na koi było zmięte, ale nie przygotowane do spania. Zajrzał do kapitańskiej toalety, ale tu także nie było nikogo. Ki czort? Załoga nie mogła przecież wynieść się na ląd, pozostawiając wielki jacht zupełnie bez opieki.
Choć wyglądało to na niedorzeczność, na pokładzie rzeczywiście chyba nie było nikogo. Stone otworzył drzwi do zejściówki i zaczął powoli schodzić pod pokład, nasłuchując przy każdym kroku.

51
Znalazłszy się pod górnym pokładem, Stone zajrzał do obszernego salonu i mesy, a potem do kuchni. Paliło się tam światło, a na ladzie stał otwarty słoik majonezu z wetkniętym weń nożem. Wyglądało na to, że ktoś niedawno robił tu sobie kanapkę.
Stone wrócił do schodów i zszedł o jeden pokład niżej. Tu nie było już słychać muzyki i panowała niesamowita cisza. Czyżby nie pracowały generatory? Stone pochylił się i przyłożył dłoń do pokładu, starając się wyczuć jakieś wibracje. Nic. Jacht był więc zasilany energią z akumulatorów. Starając się zachowywać jak najciszej, Stone ruszył korytarzem i sprawdził wszystkie kabiny, zapalając w każdej światło. Nikogo. Dobrze.
Zszedł jeszcze niżej, gdzie znalazł drzwi prowadzące w przeciwległych kierunkach. Na jednych widniała tabliczka: Pomieszczenia załogi, na drugich - Kabiny gościnne. Załoga pewnie śpi, zamiast trzymać wachtę, pomyślał.
Włożył latarkę do kieszeni bluzy, położył na podłodze torbę, którą niósł w ręku, wyjął rolkę taśmy, otworzył drzwi do pomieszczeń dla załogi i zaczął nasłuchiwać. Cisza. Zostawił torbę w korytarzu i sprawdził wszystkie kabiny. Nie znalazł nikogo. Zła załoga, przeleciało mu przez głowę, popija pewno na lądzie, gdy tymczasem na powierzonym jej statku grasują niepożądani goście. Otworzył drugie drzwi i zajrzał do wszystkich kabin gościnnych. Były puste.
W końcu zszedł do maszynowni i zapalił światło. Nie było tu iluminatorów, nie można więc było dojrzeć światła z brzegu.
Miał tu do wykonania robotę, którą sobie zaplanował. Postawił na podłodze torbę, wyjął komplet kluczy do rur i podszedł do najbliższego zaworu. Był on połączony z rurą, która doprowadzała chłodzącą wodę dwoma kołnierzami. Zamknął zawór, wybrał odpowiedni klucz i zabrał się do odkręcania sześciu łączących kołnierze śrub. Kiedy skończył, okazało się, że między kołnierzami znajduje się uszczelka. Nie był w stanie odciągnąć ich od siebie rękami. Postanowił zająć się tym później.
Podszedł do zaworu koło drugiego silnika i powtórzył wszystkie czynności, a potem zabrał się do największych zaworów, otwierających dopływ morskiej wody do zbiorników. Dwie sześciocalowe rury sterczały pionowo nad stalowymi płytami dennymi, zamknięte u góry pokrywami. Odchodziły od nich cieńsze rury, każda opatrzona własnym zaworem. Stone zakręcił wszystkie zawory, znalazł odpowiedni klucz i odkręcił osiem śrub przytrzymujących górną pokrywę nad pierwszą rurą. Spod uszczelki zaczęła cieknąć woda, ale pokrywa pozostała na miejscu. Zostawił ją i powtórzył tę samą operację przy drugiej pionowej rurze.
- Teraz - powiedział głośno - muszę tylko znaleźć coś, czym da się poruszyć te uszczelki, i jestem w domu.
Rozejrzał się i zobaczył coś w rodzaju podręcznego warsztatu. Podszedł do niego, otworzył znajdujący się obok schowek i znalazł w nim zestaw dużych narzędzi. Wybrał spośród nich niezbyt wielki, kowalski młot z długą prawie na metr rękojeścią. Podszedł do pierwszej rury, doprowadzającej wodę do silnika, i stuknął ją kilka razy młotkiem. Po paru uderzeniach uszczelka ustąpiła. Powtórzył to samo z drugą rurą. Rzucił młot na podłogę koło drzwi, podszedł do schowka koło warsztatu, wziął stamtąd dłuto i młotek i zabrał się do luzowania uszczelki na pionowej rurze na prawej burcie. Już po pierwszym uderzeniu zaczęła z niej tryskać woda pod dużym ciśnieniem. Rąbnął jeszcze dwa razy. Pokrywa odskoczyła i z rury wystrzelił słup wody, która uderzyła o sufit maszynowni. Ogłuszający hałas odbił się echem od stalowych płyt konstrukcji jachtu. Pospiesznie oddzielił dłutem pokrywę na lewoburtowej rurze. Trysnął następny słup wody. Na koniec odkręcił zawory doprowadzające wodę do obu silników i z rur po obu burtach popłynęły do maszynowni strumienie morskiej wody.
Stanął przy drzwiach i z zadowoleniem przyjrzał się efektom swojej pracy. Z Pacyfiku do wnętrza wielkiego jachtu wpływał pod wielkim ciśnieniem strumień wody o średnicy przeszło dwudziestu centymetrów.
Zadowolony z siebie, odwrócił się w stronę schodów i ruszył na górę. Nagle coś sobie przypomniał. Po drugiej stronie maszynowni był przecież jeszcze jeden korytarz, z kabinami dla gości. Cholera! Powinien był je sprawdzić.
Zbiegł z powrotem na dół, gdzie było już dobrze ponad pół metra wody. Brocząc w niej ruszył do drzwi po drugiej stronie maszynowni, a potem korytarzem, sprawdzając kabiny po obu jego stronach. Ostatnia kabina po lewej burcie była zamknięta. Teraz musiał się już bardzo spieszyć, ponieważ wkrótce woda mogła odciąć dostęp do schodów, i jeśliby rufa jachtu nie uniosła się trochę do góry, znalazłby się w pułapce. Pochylenie stalowych płyt pod nogami mówiło mu, że jacht zaczynał się zanurzać dziobem do dołu. Miał już zawrócić, kiedy wydało mu się, że usłyszał odgłos jakby tupania, który doszedł jego uszu poprzez szum napływającej wody. Posłuchał chwilę, potem zrobił kilka kroków w stronę rufy i zaczął znowu nasłuchiwać. Hałas ucichł. Odwrócił się i hałas dał się słyszeć znowu. Przyłożył ucho do drzwi ostatniej kabiny po lewej burcie i usłyszał głuche uderzenie. Ktoś znajdował się w środku, a on nie miał zielonego pojęcia, gdzie może znajdować się klucz od zamka.
Uderzył w drzwi ramieniem, wkładając w to cały ciężar ciała, ale nie ustąpiły. Oparł się plecami o przeciwległą ścianę korytarza, złapał się poręczy, uniósł stopy i grzmotnął nimi z całej siły w okolice zamka, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż nagle drzwi odskoczyły i do kabiny buchnęła z korytarza woda. Instalacje działały jeszcze, toteż Stone nacisnął włącznik światła w kabinie. Zabłysła lampa i Stone w najwyższym zdumieniu zobaczył leżącą na koi kobietę. Miała ręce owinięte samoprzylepną taśmą, którą zaklejono jej także usta. Kobieta utkwiła w nim przerażone spojrzenie. Jej stopy waliły o ściankę kabiny.
- Arrington! - krzyknął. Podbiegł do niej i zerwał taśmę z jej ust.
Arrington syknęła z bólu.
- Stone! Dobry Boże, jak się tu dostałeś?
- Potem ci opowiem - odparł Stone, zrywając taśmę, która krępowała jej nadgarstki. - Musimy jak najprędzej stąd uciec. Jacht tonie!
Chwycił ją za rękę i pociągnął ku drzwiom. Arrington zatrzymała się z nagłym szarpnięciem.
- Zaczekaj! - wrzasnęła. - Moja kostka!
Stone spojrzał w dół. Tysiąc razy oglądał takie kajdanki przy przewożeniu więźniów, te jednak były dłuższe. Jeden koniec zamknięty był wokół kostki u jej prawej nogi, a drugi umocowany do sworznia w kształcie litery U, który wystawał z płyty przyspawanej do ścianki kabiny. Przypomniał sobie, że widział go podczas inspekcji, ale dopiero teraz zrozumiał, do czego służył.
- Kto ma klucz? - krzyknął.
- Kapitan!
- O, kurczę - mruknął pod nosem
- Co?
- Czekaj, niech pomyślę! - Zaczął zastanawiać się gorączkowo. Był pewien, że taki kluczyk do otwierania kajdanek mógł mieć Dino, na kółku z innymi kluczami. Ale nie było tyle czasu, aby przebiec trzy pokłady, wziąć od niego klucz i zbiec z powrotem. Najniższy pokład byłby już zalany i Arrington utopiłaby się. Na pewno by nie zdążył. Miał jednak jeszcze jedną możliwość.
- Zaczekaj - krzyknął. - Zaraz wrócę!
- Nie zostawiaj mnie tu! - wrzasnęła Arrington, przywierając do niego.
Z trudem oderwał od siebie jej ręce.
- Muszę coś tu przynieść - powiedział i wybiegł.
Brodząc w wodzie, podszedł do drzwi maszynowni, które stały otworem. Woda sięgała tu już pasa i wlewała się przez przejście. Brnąc pod prąd i chwytając się jachtowych poręczy, przedostał się na drugą stronę maszynowni. Wziął głęboki oddech i zanurzył się w wodzie.
Lampa pod sufitem paliła się ciągle, ale pod wodą i tak nie było nic widać. Zaczął szperać po omacku, nie tracąc nadziei. Nie natknął się na nic. Wynurzył się, zrobił kilka głębokich wdechów, ładując tlen do płuc, i zanurkował znowu.
Szukał młotka i dłuta, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie je rzucił. Strumień wody i tak odrzucił je pewnie gdzieś na bok. Jego dłoń wymacała coś innego. Chwycił to i wynurzył się na powierzchnię z kowalskim młotem w dłoni. Szybko przebrnął przez sięgającą wyżej pasa wodę w stronę korytarza, a potem do kabiny, w której czekała Arrington.
- Połóż się na koi! - krzyknął - I zrób mi trochę miejsca!
Ujrzawszy młot w jego dłoni Arrington usłuchała bez słowa.
- Pospiesz się! - krzyknęła.
Stone chwycił łańcuch koło kostki jej nogi i przesuwając po nim dłoń dotarł do sworznia w kształcie litery U. Odciągnął łańcuch lewą ręką, prawą zaś zaczął walić z całej siły w sworzeń i płytę. Pracował jednak pod wodą, która amortyzowała siłę uderzeń ciężkiego młota. Miał nadzieję, że płyta przyspawana jest tylko punktowo, a nie na całym obwodzie.
- Pospiesz się, Stone, na litość boską! - wrzasnęła Arrington.
Stała na koi, więc woda sięgała jej tylko do pasa, podczas gdy Stone był w niej zanurzony po samą szyję.
Brakło mu już powietrza w płucach, aby jej odpowiedzieć, walił tylko uparcie w sworzeń. W końcu wypuścił łańcuch, złapał młot obiema rękami i uderzył z całej siły. Zdawało mu się, że coś tam ustąpiło. Wymacał pod wodą łańcuch, złapał go i wyciągnął na powierzchnię razem z dyndającym u jego końca sworzniem i płytą.
- Udało się! - krzyknął, zachłystując się słoną, morską wodą. W tym momencie zgasły światła.

52
Chwycił Arrington i pomógł jej zejść z koi. Musieli zanurkować w wodzie, aby przedostać się przez drzwi, które były już zupełnie zatopione. Wynurzyli się na korytarzu, a potem, chwilami brodząc, a chwilami płynąc, ruszyli w stronę rufy. Stone nie przypuszczał, że jacht będzie tonął tak szybko.
W miarę jak przesuwali się ku rufie, woda była coraz płytsza, ponieważ jacht pochylony był na dziób. Stone przypomniał sobie o latarce, którą miał w kieszeni. Zatrzymał się, żeby ją wyjąć. Dzięki gumowej osłonie latarka świeciła nadal.
- Nie pamiętasz, czy tu z tyłu są jakieś schodki? - zapytał.
W rufowej części jachtu hałas wlewającej się wody był mniejszy.
- Nie - odpowiedziała Arrington. - Kiedy przyprowadzili mnie na pokład, miałam zawiązane oczy.
- Musi tu być jakaś droga na górę - powiedział Stone na wpół do siebie. - Szaleństwem by było pozostawiać dostęp do wszystkich pokładów tylko jednymi schodami. - W dalszym ciągu brnął ku rufie. Woda sięgała tu tylko do pasa.
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytała Arrington. - Jak mnie znalazłeś?
- Odpowiedź na pierwsze pytanie byłaby bardzo długa - odparł Stone. - Opowiem ci wszystko później. A co do drugiego, to zupełnie nie wiedziałem, że znajdujesz się na jachcie. Gdybyś nie waliła nogą w przegrodę, znajdowałabyś się nadal w tamtej kabinie.
- Dziękuję, żeś mi to powiedział.
W świetle latarki ukazało się w końcu to, za czym Stone się rozglądał. O parę kroków przed nimi znajdowały się spiralne schody.
- Tam! - krzyknął Stone.
- Prędzej! - odkrzyknęła mu Arrington.
Zaczęli wspinać się po schodach, ale w tym momencie rozległ się głuchy łoskot i jacht stanął niemal na głowie, dziobem do dołu.
- Co to było? - zapytała Arrington.
- Musiały się poddać drzwi do pomieszczeń załogi i woda wdarła się tam rozpędem.
Spiralne schody, po których się posuwali, znajdowały się teraz prawie w horyzontalnym położeniu. Dotarli do następnego pokładu i pięli się dalej, stąpając ostrożnie po krętych, wąskich stopniach.
- Co my ze sobą zrobimy, jak już wydostaniemy się stąd? - zapytała Arrington.
- Dino czeka w łodzi.
- Dino? Co, u diabła, robi tutaj Dino?
- My wszyscy bardzo martwiliśmy się o ciebie.
Wydostali się w końcu do głównego salonu, który podobnie jak cały jacht stanął niemal dęba.
- Musimy dotrzeć do tamtych drzwi - powiedział Stone, wskazując ręką ku górze. O parę kroków od nich znajdował się okrągły stół, najwyraźniej przykręcony do podłogi. - Powinienem chyba dosięgnąć jego podstawy - powiedział. Stanął na poręczy prawie poziomo leżących schodów, objął ręką okrągłą kolumnę i podźwignął się ku niej.
Z wnętrza wielkiego jachtu doszły ich groźne odgłosy. Statek rozpoczął ostatni etap podróży ku morskiemu dnu. Stone chwycił Arrington za przegub ręki i pociągnął ku sobie. W tej samej chwili z dołu chlusnęła na nich woda.
- Mamy za daleko do tamtych drzwi - powiedział. - Nie dostaniemy się do nich.
- Patrz! - krzyknęła Arrington. - Tu jest okno!
Stone podążył wzrokiem za jej wskazującym palcem i zobaczył, że klamka okna znajduje się o kilkadziesiąt centymetrów nad jej głową.
- Chwyć mnie za rękę i pomóż mi utrzymać równowagę - powiedział. - Myślę, że powinienem jej dosięgnąć, jeżeli stanę na krawędzi blatu tego stołu. - Oparł na nim jedną nogę, a potem, trzymając się Arrington, dostawił drugą. Przekręcił klamkę i pociągnął za okno. Przesunęło się o jakieś sześćdziesiąt centymetrów i zatrzymało. Poziom wody rósł teraz bardzo szybko. Sięgała im po szyję i ciągle jej przybywało.
- Uniesiemy się razem z wodą - powiedział Stone. - Złap się okna i wydostań na zewnątrz. Ja zrobię to zaraz po tobie.
W chwilę potem jacht poddał się i zaczął tonąć w oceanie. Woda zalała ich zupełnie, ale Stone starał się trzymać snop światła z latarki na otwartym oknie. Arrington wymknęła mu się gdzieś, nie wiedział jednak dokąd. Jego ramiona zaklinowały się w oknie. Odepchnął się z powrotem do wnętrza tonącego jachtu, przełożył przez okno jedną rękę, potem głowę, a na koniec ramię i drugą rękę. Znalazłszy się po drugiej stronie, odepchnął się mocno od okiennego parapetu i popłynął ku powierzchni.
Wyskoczył z wody z krzykiem, wyrzucając z płuc powietrze, które zdołał w nich utrzymać, i zaczął rozglądać się za Arrington.
- Stone, jestem tutaj! - zawołała gdzieś za jego plecami.
Stone odwrócił się i zobaczył, że dwaj mężczyźni holują ją w stronę gumowej łódki. Jednym z nich był kapitan "Contessy". Stone rozejrzał się za Dinem i czarną motorówką, ale nie dostrzegł jej. Popłynął do gumowej łódki i chwycił się jej burty.
Szyper jachtu pochylił się i spojrzał na niego z bliska.
- To pan! - krzyknął ze złością.
Stone zamachnął się latarką i trafił go dokładnie w bok głowy. Mężczyzna zachwiał się do tyłu i wyleciał za burtę po drugiej stronie łódki. Stone podciągnął się tak, że znalazł się do połowy w łodzi, ale w tym momencie zobaczył, że drugi członek załogi jachtu zamierza się na niego wiosłem. Zsunął się z powrotem do wody, ledwo unikając ciosu. Wychynął z wody o metr czy półtora dalej i usłyszał warkot zapuszczanego doczepnego silnika łodzi. Kiedy łódka ruszyła, oddalając się od niego, Arrington zaczęła zmagać się z mężczyzną.
W chwilę potem wyłonił się z mroku niczym szarżujący kawalerzysta Dino. Czarna motorówka zbliżyła się do łódki, a wraz z nią Dino z latarką w ręku. Zamachnął się nią potężnie i rąbnął mężczyznę z łódki w tył głowy, aż ten przeleciał przez burtę i wpadł do wody.
- Pomóż mi ich wyłowić! - krzyknął do niego Stone. - Nie możemy pozwolić, żeby się potopili! - Dopłynął do gumowej łódki, a potem, z pomocą Arrington i Dina, wciągnął do niej obu nieprzytomnych mężczyzn. Czuć było od nich alkohol.
- Jak myślisz, Dino, czy oni nie są ciężko ranni? - zapytała Arrington.
- Wyżyją - odparł Dino. - Stone, co zamierzasz z nimi zrobić? - zapytał, przytrzymując gumową łódkę koło burty motorówki.
Stone wdrapał się do łódki.
- Arrington, przejdź do motorówki i usiądź koło Dina - powiedział, po czym zabrał się do odkręcania zaburtowego silniczka łódki od sklejkowej rufy. - Pospiesz się! - Uniósł silnik i wrzucił go do wody, żeby spoczął na dnie obok "Contessy". Odrzucił najdalej jak tylko mógł oba wiosła, przeskoczył do motorówki i zapuścił silniki.
Zamajaczyła płynąca ku nim od strony wybrzeża duża, motorowa łódź.
- Mam nadzieję, że nie jest to kuter Straży Przybrzeżnej - powiedział Stone.
Wyłączył pozycyjne światła łodzi, przesunął dźwignię przepustnicy trochę do przodu i powoli przepłynął z pięćdziesiąt metrów. Za rufą łodzi tańczyła na wodzie plama światła z reflektora. Przez następnych kilkaset metrów stopniowo zwiększał szybkość. Miał nadzieję, że na zbliżającej się łodzi nie usłyszą szumu jego silników poprzez warkot własnego. A potem pchnął dźwignię gazu do oporu i z rykiem silników skierował łódź w stronę lądu. Po kilku sekundach mknęli już po skąpanym w nocnym mroku oceanie z szybkością czterdziestu węzłów.
- Rozglądajcie się za innymi łodziami! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć hałas.
Dino zdjął bluzę i okrył nią Arrington.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Lepiej nie pytaj! - odkrzyknęła mu prosto do ucha.

53
W godzinę później przywiązali łódź, spłukali ją słodką wodą i usunęli taśmę z jej identyfikacyjnych znaków. W drodze powrotnej auto prowadził Dino. Stone usiadł obok niego na przednim siedzeniu, a Arrington zajęła miejsce z tyłu.
- Myślisz, że nikt nie przyjrzał się nam na tyle, żeby nas zidentyfikować? - zapytał Dino.
- Rozpoznał mnie kapitan "Contessy".
- To niedobrze.
- Nie przypuszczam, żeby wspomniał o tym policjantom. Wie, że jest zamieszany w porwanie.
- Ale poinformuje Ippolita.
- Niech informuje. Myślę, że Ippolito też nie piśnie glinom ani słowa na ten temat.
- A jego towarzystwo ubezpieczeniowe? Ci faceci nie poddają się tak łatwo.
- Jacht nie był ubezpieczony.
- Nabierasz mnie.
- Nie, szyper powiedział mi, że mają tylko ubezpieczenie obowiązkowe. Zdaje się, że Ippolito woli polegać na sobie. Mam nadzieję, że się nie mylę.
Stone powiedział Dinowi, żeby pojechał autostradą, a potem połączył się ze swej komórki z recepcją w hotelu Bel-Air.
- Czy pokój obok mojego apartamentu jest może wolny? - zapytał.
- Zaraz sprawdzę - odpowiedziała recepcjonistka. - Tak, jest do wynajęcia.
- Zechce pani otworzyć drzwi, łączące ten pokój z moim apartamentem? Będę potrzebował dodatkowej powierzchni.
- Oczywiście, panie Barrington.
- Dziękuję. Będę za pięć minut. - Wyłączył telefon i zwrócił się do Arrington. - Jak się czujesz?
- Jestem cała zmoczona, ale poza tym czuję się zupełnie dobrze. Nie zawieziesz mnie do domu?
- Nie, jeszcze nie teraz. Pomyślimy o tym później. Wyglądasz na bardzo przemęczoną.
- Bo jestem - odpowiedział Arrington i położyła się na tylnym siedzeniu. - Obudźcie mnie, jak dojedziemy.
Dotarłszy na miejsce zaparkowali samochód i zanieśli Arrington do apartamentu Stoneła.
- Dzięki, Dino. Sam położę ją do łóżka. Zobaczymy się rano.
- Byle nie za wcześnie - powiedział Dino i wyszedł.
Arrington nie położyła się od razu. Stone pomógł jej ściągnąć przemoczone ubranie, opłukał ją ciepłą wodą z prysznica, żeby zmyć sól, ubrał w szlafrok frotte i zaprowadził do sąsiedniego pokoju. Przygotował łóżko do spania i otulił ją kołdrą.
Arrington zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła go do siebie.
- Połóż się koło mnie - zaproponowała. - Będziemy spać razem.
- Nie mogę - odpowiedział Stone. - Wyśpij się i nie myśl o niczym, a jutro ustalimy, co i jak.
Ale ją zmorzył już sen. Stone podciągnął jej kołdrę pod brodę i wrócił do swego pokoju. Wziął prysznic, wypił kieliszek brandy i położył się do łóżka. Nie mógł jednak zasnąć. Zdrzemnął się tylko trochę, a niedługo potem zaczęło świtać.
O szóstej zadzwonił do Vanceła Caldera.
- Halo? - Mimo wczesnej pory Vance już nie spał.
- Cześć, Vance, mam nadzieję, że poznałeś mnie po głosie. Nic nie mów, posłuchaj tylko. Pamiętasz, w którym hotelu mieszkam?
Chwila ciszy.
- Tak.
- Przyjedź tu zaraz. Wjedź przez tylną bramę. Będę na ciebie czekał.
- Czy mogę...
- Nic nie mów. Po prostu przyjedź.
Stone odłożył słuchawkę i ubrał się. Gdy Vance podjechał pod tylne wejście, czekał już tam na niego. Bez słowa zabrał aktora do swego apartamentu.
- O co chodzi, Stone? Dlaczego tak tajemniczo rozmawiałeś ze mną przez telefon?
- O ile mi wiadomo, twoje telefony są na podsłuchu. Wolałem zachować dyskrecję.
- Co się dzieje? Czy może coś złego stało się Arrington?
- Nie. Arrington śpi w sąsiednim pokoju.
Vance ruszył ku drzwiom, ale Stone powstrzymał go.
- Nie budź jej, miała męczącą noc. Zjedzmy lepiej śniadanie.

Vance dopił kawę i odstawił filiżankę. W ciągu ostatniej godziny prawie się nie odzywał. Przez prawie cały czas mówił Stone.
- Dziękuję, ci, Stone - powiedział w końcu. - Co Arrington powiedziała o... swoich przejściach?
- Nic. Była tak wyczerpana.
- Zależy mi na tym, żeby z nią porozmawiać, zanim ty to zrobisz.
- Ostatecznie jest twoją żoną - powiedział Stone.
- Muszę wyjaśnić jej pewne rzeczy, zanim ty zaczniesz ją wypytywać. Bo wiem, że to zrobisz. A potem, jak się już dowiesz wszystkiego, zabiorę ją do domu.
- Myślę, Vance, że nie powinieneś tego robić.
- Dlaczego?
- Ponieważ jest jeszcze daleko do zakończenia całej tej historii, a ona mogłaby nie być u ciebie bezpieczna. Myślę, że lepiej by było, gdybyś wynajął tu apartament i wprowadził się do niego, nie mówiąc o tym nikomu.
Vance zastanawiał się przez chwilę nad propozycją.
- Dobrze. Pojadę tylko i przywiozę trochę ubrań dla nas obojga.
- Świetna myśl. A ja pogadam tymczasem z recepcją. Wróć, jak tylko się spakujesz, i nie mów służbie, dokąd jedziesz.
Vance kiwnął głową, podniósł się i wyszedł. Stone zadzwonił do recepcji.
- Dziękuję za dodatkowy pokój - powiedział. - Czy obok niego jest może jeszcze jeden apartament?
- Tak, jest. - Przez chwilę trwało sprawdzanie. - W tej chwili jest on wolny.
- Proszę go otworzyć i wsunąć klucz pod moje drzwi.
- Jak pan sobie życzy, panie Barrington.
- Proszę też pamiętać, żeby nie udzielać żadnych informacji na mój temat. Gdyby ktoś do mnie zadzwonił, proszę powiedzieć, że wyprowadziłem się dziś rano.
- Według życzenia.
Stone odłożył słuchawkę. W drzwiach pokoju stała naga Arrington. Podeszła do niego i objęła go ramionami.
- Nie jest ci zimno? - zapytał niepewnym tonem.
Arrington pokręciła przecząco głową.
- Było mi za gorąco, więc zrzuciłam szlafrok.
- Dobrze spałaś?
- Miałam jakieś męczące sny.
- Nic dziwnego. Masz ochotę na śniadanie?
- Mam ochotę pokochać się z tobą.
Stone też miał na to ochotę. Od dawna nie pragnął niczego tak, jak tego właśnie.
- Przed chwilą był tu Vance. - powiedział. - Pojechał po ubrania dla was obojga. Zamieszka w tym hotelu, dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego.
Arrington nie odpowiedziała.
- Myślę, że powinnaś być w swoim pokoju, jak wróci.
- Dobrze.
Obdarowała go długim pocałunkiem, a potem odwróciła się i ruszyła do drzwi.
- Naprawdę nie masz ochoty na śniadanie?
- Może później.
- Poślę do ciebie Vanceła, jak tylko przyjedzie.
- W porządku. - powiedziała i zamknęła za sobą drzwi.
Stone miał piekielną ochotę, żeby iść za nią, ale powstrzymał się. Usiadł bezsilnie i ukrył twarz w dłoniach. W kilka minut później wszedł obładowany walizkami Vance. Nie poprosił o pomoc bagażowego.
- Chyba już się obudziła - powiedział Stone.
Vance zapukał, a potem wziął walizki, wszedł do jej pokoju i zamknął drzwi.
Stone zabrał dzbanek z kawą na taras i popijał ją, aż zupełnie wystygła. Vance przez ponad godzinę siedział w sypialni Arrington, ale Stoneła nie doszły stamtąd żadne odgłosy. W końcu Vance ukazał się w progu. Widać było, że jest zmęczony.
- Arrington chce z tobą porozmawiać - powiedział.
Stone wszedł do pokoju i zamknął drzwi. Arrington zajęta była przekładaniem swoich rzeczy z jednej walizki do drugiej.
- Usiądź, proszę - powiedziała.
Stone usiadł na sofie, czekając, aż Arrington sama zacznie rozmowę. Podeszła i usiadła obok niego.
- Myślę, że chciałbyś zadać mi parę pytań na temat tego, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Załatwmy się z tym, a potem ja będę ci miała to i owo do powiedzenia.
Stone kiwnął głową.
- Zgoda - powiedział i zaczął ją wypytywać.

54
Była zupełnie spokojna, tak jakby nie miała za sobą tylu straszliwych przeżyć. Spoglądała na niego i czekała na jego pytania.
- W jaki sposób zostałaś porwana? - zapytał w końcu.
- Robiłam zakupy przy Rodeo Drive. Wróciłam na parking, żeby wsiąść do samochodu, kiedy dwóch mężczyzn wepchnęło mnie do furgonetki. Zakleili mi oczy i usta, okleili ręce, słyszałam też, jak przeszukiwali moją torebkę i coś tam mówili o kluczykach do samochodu. Zdaje się, że jeden z nich nim pojechał.
- Dokąd cię zawieźli?
- Nie wiem. Przewozili mnie co dzień gdzie indziej. Czasami, jak dotarliśmy na miejsce, zdejmowali mi opaskę z oczu, czasem też rozwiązywali mi ręce. Gdzieś, na jakimś zapleczu, znalazłam telefon i próbowałam do ciebie zadzwonić. Dwa razy.
- Domyśliłem się, skąd dzwoniłaś - powiedział Stone. - Byłaś na zapleczu pewnej restauracji. Znalazłem tam pudełko zapałek.
Arrington uśmiechnęła się.
- Dobry z ciebie detektyw.
- Czy któryś z nich wyjaśnił ci może, dlaczego zostałaś porwana?
- Kilka razy jeden z nich powiedział: Nie przejmuj się, nie zrobimy ci żadnej krzywdy. Jak twój mąż zmięknie, odwieziemy cię do domu. Zapytałam, co mój mąż ma zrobić, ale nie powiedzieli mi tego. Doszłam do wniosku, że chodziło o okup.
- Codziennie rozmawiałaś z Vancełem?
- Tak, ale pozwalali mi tylko powiedzieć, że dobrze się czuję. Chcieli też, żebym zaczęła go błagać o to, żeby coś zrobił i mnie uwolnił. Nie spełniłam ich żądań.
- Czy któryś z nich wspomniał ci, na czyje polecenie zostałaś porwana?
- Nie. Pytałam, ale nie chcieli mi powiedzieć. Od czasu do czasu słyszałam tylko, że mówią o nim szef.
- Kiedy zawieźli cię na jacht?
- Bywałam na dwóch jachtach. Na dużym byłam dwa razy.
- Zawozili cię łodzią?
- Tylko za pierwszym razem. Za drugim jacht był w porcie. To było wczoraj.
- Zrobili ci jakąś krzywdę? Potraktowali brutalnie?
- Raz jeden z nich uderzył mnie w twarz, po tym jak rozmawiałam przez telefon. Miał na imię Vinnie, zapamiętałam to. Przyłożyłabym mu chętnie kopa, gdybym tylko miała okazję.
- Już tego nie zrobisz, bo on nie żyje. Ten drugi, to może był Manny?
- Tak, ale oni zmieniali się ciągle. Jeden miał na imię Tommy, był też jakiś Zip.
- Zapamiętałaś jeszcze inne imiona?
- Nie, tylko tych czterech.
- A czy wymieniano przy tobie nazwiska Sturmacka albo Ippolita?
- Nie. Znam ich obu, więc bym to zapamiętała.
- To był jacht Ippolita.
- Domyśliłam się tego z twojej wczorajszej rozmowy z Dinem.
- Obiło ci się kiedykolwiek o uszy nazwisko Martin Barone?
Przez chwilę Arrington starała się przypomnieć to sobie.
- Słyszałam jak jeden z nich wspomniał pewnego razu imię Marty.
- Przy jakiej okazji?
- Powiedział coś takiego: Lepiej zapytaj Martyłego.
- O co?
- Nie pamiętam.
- Domyślasz się może, choćby najogólniej, czego oni chcieli od Vanceła? On nie puścił dotąd ani pary z ust.
- Nie, zupełnie nie. Jak powiedziałam, myślałam, że chodzi o okup. Nie możesz mieć pretensji do Vanceła, że nie chciał o tym mówić. Słyszałam wiele, wiele razy, jak grozili mu przez telefon, że jeśli powie o tym komukolwiek, to więcej mnie nie zobaczy.
- Jak się dowiedziałaś, że jestem w Los Angeles, w hotelu Bel-Air?
- Z branżowej gazety. Napisali tam, że byłeś na przyjęciu u Vanceła, więc pomyślałam, że zwrócił się do ciebie o pomoc. - Położyła dłoń na jego ręce. - Cieszę się, że to zrobił.
- Czy rozpoznałabyś tych dwóch, Tommyłego i Zipa, gdybyś ich zobaczyła?
- Och, tak.
- Znasz ich nazwiska?
- Nie.
- Mogłabyś mi opowiedzieć, jak wyglądali?
- Tommy miał około metr dziewięćdziesiąt wzrostu i mógł ważyć dobrze ponad dziewięćdziesiąt kilogramów. Jestem pewna, że musiał uprawiać podnoszenie ciężarów. Czarne jak węgiel włosy, wiek około trzydziestki. Zip był niższy, trochę poniżej metra osiemdziesiąt, ale mocno zbudowany. Miał siwiejące, ciemne włosy, a co do wieku, to myślę, że był trochę po czterdziestce.
- Dobrze. Przychodzi ci jeszcze na myśl coś, co by mogło ułatwić nam znalezienie ludzi, którzy cię porwali?
- Musi to być Ippolito, jeżeli znajdowałam się na jego jachcie. Myślisz, że może być w to zamieszany także David Sturmack? Był zawsze bardzo miły dla mnie. Lubiłam go.
- Wydaje mi się, że zrobili to wspólnie. Jak układały się twoje stosunki z Ippolitem?
- Właściwie to prawie się nie znaliśmy. Spotkałam go dwa razy, raz na przyjęciu w domu Davida Sturmacka i raz na jakimś dobroczynnym koktajlu w hotelu Beverly Hills.
- Myślę, że to już wszystko, o co chciałem cię wypytać.
- No to kolej na mnie.
- Słucham.
- Przede wszystkim muszę wrócić do momentu, kiedy to miałam przyjechać do ciebie, żebyśmy razem popływali na jachcie. Zaczęłam podejrzewać, że tak naprawdę nie zamierzasz wcale wiązać się ze mną...
- Zamierzałem poprosić cię o rękę zaraz po twoim przyjeździe na wyspę St. Marks.
Po policzku Arrington stoczyła się łza.
- Zapewniam cię, kochany, miałam wszystko wyliczone co do minuty. Ale byłam chyba trochę urażona i rozbita wewnętrznie bardziej niż myślałam. A Vance sprawił, że poczułam się spokojniejsza. Im więcej czasu spędzaliśmy razem, tym było mi z nim lepiej, a kiedy przyjechaliśmy do Los Angeles, to... cóż, myślę, że straciłam dla niego głowę. Byłam pewna, że go kocham.
- Czyżbyś nie kochała go już?
- Właściwie to nie zastanawiałam się nad tym, ale zamierzam to zrobić. Z pewnością bardzo go lubię i mam dla niego wiele szacunku jako dla mężczyzny.
- Nawet po tym, jak zostałaś porwana, a on nie zrobił praktycznie nic, żeby od razu cię uwolnić?
- Wiedziałam, że robi wszystko, co w jego mocy, a on sam zadowalająco mi to wyjaśnił. Nie mam do niego żadnej pretensji o to, co się wydarzyło. Myślę, że uwolnienie mnie było całkowicie poza zasięgiem jego możliwości.
- Powiedział ci, że będzie mieszkał tu z tobą, dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy?
- Tak, ale ja tu nie zostanę.
- Posłuchaj, Arrington, ta historia jeszcze się nie skończyła. Musimy zapewnić ci ochronę.
- Wyjadę do Wirginii. Betty Southard załatwia właśnie odrzutowiec wytwórni, a po wylądowaniu będzie na mnie czekać kilku ochroniarzy.
- Dlaczego chcesz tam wrócić?
- Vance na pewno powiedział ci, że jestem w ciąży, prawda? Przypuszczam, że tylko w ten sposób udało mu się ściągnąć cię tutaj.
- Tak, powiedział mi.
- Nie masz w związku z tym żadnych pytań?
- Myślę, że zdam się na to, co sama mi powiesz.
Arrington uśmiechnęła się.
- To bardzo w twoim stylu, Stone. Zawsze wolałeś słuchać niż mówić.
- Dziękuję za komplement.
- Nie wysiliłeś się zbytnio, żeby zdradzić swoje zamiary. Czekałeś nie wiadomo na co.
Stone nie odpowiedział.
- Teraz jestem w ciąży. Przez ostatnie dwa tygodnie próbowałam ustalić, kto jest ojcem, ale od dawna miałam nieregularne miesiączki i uczciwie mówię: nie wiem. Może nim być każdy z was dwóch.
- Rozumiem - powiedział Stone, ponieważ nie był w stanie wymyślić nic innego.
- Więc posłuchaj, co zamierzam zrobić z tą sprawą - powiedziała. - Wracam do Wirgini, do mojej rodziny, i tam urodzę dziecko. Vance przyrzekł, że podda się badaniu krwi i tego samego oczekuję od ciebie.
- W porządku - powiedział Stone. - Chcę mieć taką samą pewność jak i ty.
- Jeżeli okaże się, że ojcem jest Vance, wrócę do Kalifornii i będę najlepszą żoną i matką, jak tylko potrafię. Zdaję sobie sprawę, że nie kocham Vanceła tak mocno, jak kochałam ciebie, ale myślę, że i tak możemy być dobrym małżeństwem i stworzyć odpowiedni dom dla dziecka.
- A jeśli to nie będzie dziecko Vanceła?
Arrington położyła dłoń na jego policzku i musnęło go leciutko wargami.
- Kocham cię, Stone, naprawdę. Ale nic nie wiem o twoich uczuciach, a do tego...
- Powiem ci, co...
- Nie rób tego - przerwała mu Arrington. - Nie pomogłoby mi to w tej chwili. Jeśli dziecko jest twoje, zawiadomię cię o tym i wtedy porozmawiamy. Z pewnością będziesz mógł odegrać jakąś rolę w jego życiu. Albo jej, jeśli będzie to dziewczynka. Ale będziemy musieli ustalić między sobą pewne rzeczy i powinniśmy już teraz uświadomić sobie, że być może okaże się to niemożliwe. Nie mogę poświęcać zbyt wiele uwagi tym sprawom, dopóki dziecko nie przyszło jeszcze na świat. Muszę oszczędzać moje emocje. Nie byłoby dobrze, gdybym podjęła teraz jakieś zobowiązania wobec ciebie, a potem okazałoby się, że ojcem dziecka jest Vance. Z pewnością potrafisz zrozumieć, w jak trudnej sytuacji bym się znalazła.
Stone kiwnął potakująco głową. Ktoś zapukał do drzwi. Arrington pocałowała go jeszcze raz, podeszła do drzwi i otworzyła je. Na korytarzu stała Betty Southard.
- Dzień dobry, Arrington - powiedziała. - Cieszę się, że wróciłaś. Odrzutowiec Centuriona leci właśnie z Van Nuys do Santa Monica. Zanim tam dojedziemy, powinien już wylądować i zatankować paliwo.
- Jestem gotowa - powiedziała Arrington. Zamknęła walizkę i wręczyła ją Betty. - Trzymaj się - powiedziała do Stoneła. - Zadzwonię do ciebie, ale może dopiero po jakimś czasie.
- Będę czekał z niecierpliwością - odparł ze ściśniętym gardłem Stone.

55
Vance wrócił do hotelu dopiero po odjeździe Arrington. Poprosił przez telefon o przyniesienie jeszcze jednego dzbanka kawy, a kiedy ją dostarczono, usiadł ze Stonełem na tarasie.
- Zacznę od tego - powiedział - że chciałbym, żebyś reprezentował mnie w tej sprawie jako mój adwokat. Zgadzasz się?
- Nie mam zezwolenia na praktykę adwokacką w Kalifornii - odparł Stone - więc jeśli sprawa znajdzie się w sądzie, a ty w jakikolwiek sposób będziesz w niej uczestniczył, będziesz musiał wynająć miejscowego adwokata. Ale przynajmniej na razie będę ci służył jako doradca i możesz traktować wszystko, co mi powiesz, jako informacje objęte tajemnicą adwokacką.
- W porządku - powiedział Vance. - Czego chciałbyś się dowiedzieć?
- Wszystkiego - odparł Stone. - Nie ukrywaj absolutnie niczego.
- Cała ta historia zaczęła się od akcji - zaczął Vance. - Od papierów udziałowych Centuriona. Spółka nie jest własnością zbyt wielu akcjonariuszy, ich liczba jest bardzo ograniczona. Kilkanaście osób ma większe pakiety, jest też parudziesięciu cenionych pracowników firmy, którzy mają niewielkie udziały. Ktoś zaczął kontaktować się z właścicielami akcji, oferując im ich kupno, i najwyraźniej dążąc do przejęcia kontroli nad firmą.
- Kto?
- W pierwszej chwili nikt nie wiedział, kto to jest. Posłużono się pośrednikami. Lou Regenstein coś tam zwietrzył, a przy tym odniósł wrażenie, że ludzi zastraszano, zmuszając ich w ten sposób do pozbycia się akcji albo przynajmniej do zachowania tajemnicy, że otrzymali taką propozycję. Było w tym coś bardzo dziwnego i złowrogiego.
- Kiedy zwrócili się do ciebie?
- Zaczekaj, muszę powiedzieć ci o innych rzeczach, żeby cała ta historia nabrała więcej sensu.
- W porządku, mów.
- David Sturmack i ja byliśmy od dawna dobrymi przyjaciółmi. Myślę, że on i Lou byli tymi osobami, z którymi zbliżyłem się najbardziej. I to właśnie David poznał mnie z Oneyem Ippolitem. Zaangażowałem się w pewną inwestycję budowlaną, chodziło o centrum handlowe, ale zaczęły się kłopoty finansowe. Stanąłem wobec alternatywy: albo przyniesie mi to bardzo duży zysk, coś około trzydziestu milionów dolarów, albo stracę pięć milionów, które już zainwestowałem. Zadzwoniłem do Davida, żeby mi poradził, co robić, a on zorganizował lunch z Ippolitem. W tydzień później zostaliśmy dofinansowani przez Safe Harbor.
- Czy w projekcie budowy były jakieś niejasności?
- Nigdy niczego nie podejrzewałem. Mój partner, który tym kierował, miał w przeszłości jakieś problemy ze zwrotem kredytów, i to odstraszyło naszych kredytodawców. Centrum jest już otwarte i prosperuje znakomicie. Safe Harbor zrobił na tym dobry interes.
- I co wydarzyło się potem?
- Wszystko toczyło się powoli i stopniowo. Zacząłem przenosić moje bankowe operacje do Safe Harbor, aż w końcu wszystko znalazło się u nich, rachunki bieżące, konta depozytowe, okresowe opłaty i wszystkie zabezpieczenia, jakie gromadziłem latami, dotyczące także Arrington. Jeśli robiłem jakieś inwestycje wymagające finansowania, byli zawsze chętni i skorzy, żeby mi pomóc. Kiedy więc Oney zaproponował mi, żebym wszedł do ich zarządu, zgodziłem się na to.
- Jak długo zasiadałeś w ich zarządzie?
- Chyba siedem czy osiem miesięcy. Ale nie dawało mi to zadowolenia.
- Dlaczego?
- Od razu uderzyło mnie, że Oney oczekuje ode mnie firmowania wszystkich jego decyzji, zwłaszcza tych, które dotyczyły jego osobistych korzyści, premii, operacji na papierach wartościowych i tak dalej. Było jasne, że ma innych członków zarządu, a wśród nich Davida Sturmacka, jak to się mówi, w kieszeni. Zasiadam w trzech innych zarządach i staram się działać aktywnie. Traktuję poważnie moje obowiązki wobec udziałowców. Byłem gotów wycofać się już na początku, ale Oney przekonywał mnie, że mam wobec niego zobowiązania i że nie powinienem psuć mu opinii, rezygnując z członkostwa. Zgodziłem się zostać jeszcze na kilka miesięcy. A potem przyjechał do mnie i powiedział, że chce, abym został rzecznikiem banku w telewizji. Kategorycznie odmówiłem.
- Jak przyjął twoją odmowę?
- Źle. Wyjaśniłem mu, że nigdy nie reklamowałem niczego w telewizji i nie mam zamiaru tego robić. Pieczołowicie budowałem mój wizerunek filmowego aktora i nie chciałem tego zmarnować. Powiedział na to, że wybrał mnie właśnie ze względu na mój aktorski wizerunek. Że jestem związany z bankiem jako jego klient, robiłem interesy z jego pomocą i zasiadam w jego zarządzie. Jest więc rzeczą oczywistą, że powinienem zostać jego rzecznikiem. Odmówiłem znowu i poinformowałem go, że rezygnuję z udziału w zarządzie z terminem trzydziestodniowym. Dałem mu tyle czasu, żeby zrobił, co trzeba, tak aby moja rezygnacja jak najmniej mu zaszkodziła. Obiecałem też, że nie przedstawię publicznie powodów tego kroku.
- Czy w dalszym ciągu wywierał na ciebie jakieś naciski?
- Nie od razu. Ale w tydzień potem przyjechał do mnie David Sturmack i powiedział, że ma kogoś, kto zapłaciłby mi ładną sumkę za moje udziały w Centurionie. Jeśli dobrze pamiętam, dwa razy więcej, niż są warte. Odparłem, że nie zacznę nawet zastanawiać się nad sprawą, dopóki nie omówię jej z Lou Regensteinem.
- I co powiedział ci na to?
- Nalegał, żebym nie wspominał Lou o tej propozycji, a zwłaszcza nie mówił mu, że to on przyszedł z nią do mnie. W tonie jego głosi było coś bardzo twardego, niemal groźba.
- I co zrobiłeś?
- Zaraz po jego wyjściu zadzwoniłem do Lou i powiedziałem mu, co się wydarzyło. Lou bardzo się rozzłościł, a ja przyrzekłem mu, że nie sprzedam moich udziałów. Tego samego dnia kazałem Betty zdeponować je w specjalnie wynajętym sejfie.
- Poczułeś się aż tak zagrożony?
- Trudno by mi było to wyjaśnić, ale w sumie tak.
- Czy Centurion jest bardzo dochodową wytwórnią?
- Nie tak znowu fantastycznie, jeden rok jest lepszy, drugi gorszy, ale przynosi dobre zyski. Wytwórnia działała zawsze niemal wyłącznie o własnych siłach, jednak rok czy dwa temu przydarzyło się parę kosztownych wpadek i Lou zaczął zaciągać pożyczki w Safe Harbor, za zgodą zarządu. Jestem jego członkiem.
- Dlaczego tak im zależało na przejęciu wytwórni, jeżeli nie jest dochodowa?
- Chodziło im o majątek w postaci nieruchomości.
- Jakiej nieruchomości?
- Gruntów, które zajmuje. W każdym razie taka jest teoria Lou. Wszyscy udziałowcy i członkowie zarządu wiedzieli, że na wartość wytwórni składają się w takim samym stopniu tereny, jak i sama produkcja. Tylną parcelę sprzedano lata temu za pięć milionów dolarów, co było głupim posunięciem, bo teraz jest warta dwadzieścia razy tyle. Wytwórnia zajmuje największą działkę w Los Angeles, która w dalszym ciągu pozostaje w rękach jednego właściciela, a jest tego ponad sto sześćdziesiąt hektarów. Gdybyś chciał utworzyć w Los Angeles taką nieruchomość, wykupując z rąk różnych właścicieli dobrze usytuowane, przylegające do siebie działki, kosztowałoby cię to setki milionów dolarów, może nawet miliard.
- Dlaczego wytwórnia nie sprzeda tych terenów i nie przeniesie się na jakieś nieużytki, żeby wybudować nowe studia?
- Koszt takiego przedsięwzięcia, z budowaniem wszystkiego od początku, wyniósłby prawie tyle, ile przyniosłaby sprzedaż terenu. W dodatku udziałowcy są mocno związani z produkcją filmów. Wszyscy oni, producenci, reżyserzy, kierownicy działów mają świadomość, że to, co mamy tutaj, jest niepowtarzalne i nie da się w żaden sposób odtworzyć. Są to zamożni ludzie, nie muszą więc uciekać się do sprzedaży, żeby zdobyć pieniądze. Istnieje tu nawet coś w rodzaju tradycji, która nie jest jednak sztywną zasadą, że jeśli ktoś chce sprzedać swoje udziały, wytwórnia odkupuje je od niego po cenie, którą ustala się według uprzednio uzgodnionych warunków. Także kiedy ktoś umiera, wytwórnia odkupuje jego udziały od spadkobierców. Poza tą naszą filmową rodziną nie istnieje żaden prawdziwy rynek, na którym można by obracać niewielkimi pakietami udziałów. Wszystkim więc ten system odpowiadał. Ten, kto stał za tymi propozycjami, chciał przejąć kontrolę nad firmą, tworząc blok poważnych udziałowców i ignorując tradycję odkupywania akcji. A potem przejąłby resztę udziałów od pozostałych właścicieli.
- Rozumiem. Ale nowi właściciele znaleźliby się w takim samym położeniu, jak i ich poprzednicy, no nie? W ich rękach znalazłoby się wielkie, przynoszące dochody przedsiębiorstwo, ale mieliby przecież świadomość, że przeniesienie się gdzie indziej kosztowałoby tyle samo, co i pozostanie na miejscu. Nie zamknęliby tak po prostu i nie zburzyli wytwórni, żeby sprzedać ziemię?
- Lou podejrzewa, że kryje się w tym coś jeszcze. Uważa, że chcą zrobić coś na wzór kompleksu Century City.
- Tego wielkiego zespołu biurowców?
- Tak. Zespół Century City został wybudowany na terenie, który kiedyś stanowił tylną część nieruchomości zajmowanej przez Twentieth Century-Fox, ale został sprzedany inwestorom. Lou sądzi, że przyszli właściciele, powiedzmy, że będą nimi Sturmack i Ippolito, ponieważ posiadają oni już znaczne, ale mniejszościowe pakiety udziałów, nie chcą wcale sprzedawać terenu. Uważa, że chcą zainwestować w niego sami, a mając Safe Harbor i oparcie w innych pieniądzach, będą mogli to zrobić. A jak się im uda, będzie to warte miliardy.
- Jeden bank mógłby sfinansować coś takiego?
- Nie. Jest jeszcze coś, o czym ci nie powiedziałem.
- No, to mów.
- Parę lat temu Oney skierował mnie do człowieka, który nazywa się Barone i prowadzi coś w rodzaju firmy kredytowo-pożyczkowej. Barone zapytał mnie, czy nie zainwestowałbym poważnej sumy w zdumiewająco intratny interes, bez żadnych podatków.
- Ho, ho.
- Tak, ale ja nie rozumiałem wtedy, na czym to polegało. Dałem mu pół miliona dolarów i każdego miesiąca jego człowiek przynosił mi gotówkę. Oddawałem te pieniądze Baronełowi, a on posyłał je jako moje udziały za granicę, gdzie miały być zainwestowane w imieniu jakiejś spółki.
- Prał w ten sposób pieniądze?
- Chyba tak, przypuszczam, że można by to tak nazwać.
- Pachnie mi to pożyczaniem na lichwiarski procent albo narkotykami. Nic innego nie mogłoby zapewnić tak opłacalnej inwestycji.
- Dochód sięgał mniej więcej dziesięciu procent miesięcznie - powiedział Vance.
- Wydaje się, że to dużo, ale jeśli Barone udzielał lichwiarskich pożyczek, miał z tego dziesięć procent na tydzień.
- Byłem nierozsądny, wiem o tym. Po kilku miesiącach wsadziłem w to jeszcze milion dolarów.
- Widzę, że ciągnęli z ciebie jak z dojnej krowy.
- Tak, rzeczywiście. Więc kiedy powiedziałem Oneyowi, że nie chcę być jego telewizyjnym rzecznikiem, rezygnuję z członkostwa w zarządzie Safe Harbor i likwiduję wszystkie konta, które tam miałem, odwiedził mnie Barone.
- Chyba już wiem, co nastąpiło potem.
- Pewno się nie mylisz. Powiedziałem mu, że wycofuję się też z inwestowania w te jego interesy. Oświadczył mi na to, że nie mogę tego zrobić, a gdybym spróbował, mógłbym mieć poważne kłopoty ze strony władz skarbowych i że rozgłos w mediach mógłby mnie zniszczyć. Mocno mnie to zdenerwowało. Powiedziałem mu parę ostrych słów i wyrzuciłem go za drzwi. Miałem już wykręcić numer mojego adwokata, kiedy zadzwonił do mnie David Sturmack. Poprosił mnie, żebym dał mu dwadzieścia cztery godziny. Miał nadzieję, że zdąży w tym czasie ułagodzić sprawy tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. Zgodziłem się. Była mniej więcej godzina pierwsza. Po południu tego samego dnia została porwana Arrington. O szóstej odebrałem pierwszy telefon.
- Daj mi pomyśleć - powiedział Stone. - Wydaje się, że nie można obciążyć całą tą sprawą Ippolita i Sturmacka. Mogliby wyprzeć się wszystkiego i skończyłoby się na tym, że trzeba by było dać wiarę albo tobie, albo im.
- Tamten telefon uświadomił mi to. Wtedy właśnie postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.

56
Stone z przygnębieniem słuchał jego opowieści. Był przekonany, że sytuacja jest zła i może się tylko pogorszyć.
- I co zrobiłeś? - zapytał Vanceła Caldera.
- Przede wszystkim przedyskutowałem sprawę z Lou Regensteinem. Powiedziałem mu, że zamierzam walczyć z tymi ludźmi. Nie był temu przeciwny, bo przecież zaatakowano jego samego i wytwórnię, a on nie chciał przyglądać się temu bezczynnie. Zaproponował, żebyśmy wtajemniczyli w sprawę Billyłego OłHarę, który jest szefem ochrony w Centurionie.
- Mówiono mi o nim - powiedział Stone.
- Billy okazał wielkie zrozumienie. Byłem jednak zaskoczony, że jako były policjant nie nalegał, żebyśmy natychmiast zawiadomili o wszystkim policję i FBI.
- Mnie też to dziwi - powiedział Stone.
- Była to pierwsza rada, jaką usłyszałem od ciebie - stwierdził Vance. - Oczekiwałem tego samego od Billyłego, ale on nawet o tym nie wspomniał.
- A co ci zaproponował?
- Żebym złożył wszystko w jego ręce i upoważnił go do negocjowania z porywaczami, a także zajęcia się sprawą przejmowania udziałów.
- Czy OłHara też jest udziałowcem?
- Na małą skalę. Jest jednym z tych pracowników, którzy posiadają nieduże pakiety.
- Mów dalej.
- Kiedy więc porywacze zadzwonili znowu, powiedziałem im, że negocjacje będzie prowadził w moim imieniu Billy, no i zaczęły się rozmowy. Billy spotkał się z nimi, a potem przekazał mi ich propozycje. Zażądali, żebym wypłacił okup w wysokości miliona dolarów, na co jego zdaniem mogłem sobie pozwolić. Oprócz tego miałem odsprzedać moje udziały, pozostawić moje pieniądze w rękach Baroneła, przy czym miałem dać mu jeszcze więcej, a ponadto...
- Zostać telewizyjnym rzecznikiem banku Safe Harbor i pozostać w jego zarządzie - powiedział Stone. - Mamy ich w garści. To obciąża Ippolita, choć niekoniecznie Sturmacka.
- Tak, chyba tak, ale pod pewnym warunkiem.
- Jakim?
- Że odegram rolę głównego oskarżyciela Ippolita i będę zeznawał przeciwko niemu w sądzie. Muszę uprzedzić cię od razu, że nigdy na to nie pójdę. Jedynym straszakiem, jaki mieli na mnie, było bezpieczeństwo Arrington, ale teraz, kiedy nic jej już nie grozi, nie mogą go wykorzystać.
- Ale przecież, Vance...
- Żadnych ale. Nie zamierzam uwikłać się w publiczną aferę. Mam za dużo do stracenia.
- Zapominasz o czymś, Vance. Oni nadal mają przeciwko tobie potężne atuty.
- Co masz na myśli?
- Twoje inwestycje u tego Baroneła.
- Zaprzeczę temu. Nie mają pisemnej umowy, nawet najmniejszego świstka papieru z moim podpisem. Muszę się tylko pogodzić ze stratą półtora miliona dolarów, które u niego zainwestowałem, i będę miał ich z głowy.
- Nie pójdzie ci z tym tak łatwo, Vance.
- Co mogą zrobić? Zawiadomić policję skarbową? Nie pójdą na to, bo to obciążyłoby także ich samych. Jeżeli władze skarbowe podejmą dochodzenie przeciwko mnie, zaprzeczę wszystkiemu. Żeby mnie wrobić w konszachty z Baronełem, musieliby oprzeć się na zeznaniach jego samego. I nawet gdyby na to poszedł, co wydaje się mało prawdopodobne, policja będzie miała tylko problem, komu dać wiarę, jemu, czy mnie.
- Zapewniam cię, Vance, nikt jeszcze nie wyszedł dobrze na okłamywaniu władz skarbowych. Jeśli uwierzą w to, co im powie Barone, albo, co bardziej prawdopodobne, w anonimowe doniesienie, mogą mocno skomplikować ci życie.
- W jaki sposób?
- Słyszałeś kiedy o kontroli podatków?
- Byłem kontrolowany trzykrotnie. Za każdym razem musieli uznać moje zeznania podatkowe za prawidłowe, a w jednym przypadku zwrócili mi nawet prawie pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Niech próbują, jeżeli tak się im będzie podobało.
- Nie skończy się na tym, Vance. Po pierwsze, powody do przeprowadzenia kontroli mogłyby znaleźć drogę do prasy, a to oznaczałoby ruinę tak przez ciebie ukochanej prywatności. Przynajmniej połowa czytelników uwierzyłaby, że prowadziłeś jakieś nielegalne interesy, a ty rzeczywiście je prowadziłeś.
Vance zmarszczył swoje piękne czoło, ale nie odezwał się ani słowem.
- A co więcej, jeśli Ippolito i Barone będą chcieli cię zniszczyć, nie poprzestaną na anonimowym telefonie, ale podadzą policji skarbowej szczegóły o twoich zagranicznych inwestycjach. Poślą faksem kopie wyciągów z rachunków w zagranicznych bankach. Zrobią wszystko, co trzeba, a możesz być pewien, że żaden z tych dokumentów nie będzie miał nic wspólnego z Ippolitem czy Baronełem. Także tu będzie wprawdzie problem, komu uwierzyć, im czy tobie, ale dowody będą wskazywać na ciebie, a nie na nich.
Na twarzy Vanceła pojawiły się wyraźne oznaki zaniepokojenia.
- Musisz zrozumieć, że w dniu, w którym wręczyłeś im swoje pieniądze, pożegnałeś się z nimi na zawsze.
- Ale oni naprawdę wypłacali mi dochód od tych inwestycji - zaprotestował Vance.
- Który oddawałeś im z powrotem, żeby go zainwestowali znowu, zgadza się?
- No, tak.
- Tak więc faktycznie powierzyłeś im półtora miliona dolarów i nie schowałeś do kieszeni nawet dziesięciu centów dochodu, jaki przyniosły ci te pieniądze.
- Przypuszczam, że tylko na razie.
- Vance, nie zobaczysz ich nigdy więcej. W jakimś momencie Barone przyjdzie do ciebie z bardzo zasmuconą miną i powie ci, że jakiś tam rynek, na którym twoje pieniądze zostały zainwestowane, kompletnie się załamał i że straciłeś wszystko. Zapewni cię, szlochając, że nie tylko ty, ale i on wszystko stracił. Skłamałby, oczywiście, ale tak by ci powiedział. Nie otrzymałbyś nawet zwrotu nadpłaconych podatków, na co mógłbyś liczyć, gdyby twoja inwestycja była legalna.
Vance skrzywił się z niesmakiem.
- Nie wierzę, żeby mógł tak zrobić - powiedział. - To była inwestycja, a nie prezent dla niego.
- To był z jego strony zwykły, najzwyklejszy przekręt, Vance.
Przez wspaniale opaloną twarz aktora przemknął cień poirytowania.
- Pieprzony cwaniak - powiedział spokojnie.
- Nie masz przypadkiem ochoty dobrać się do nich? Porwali ci żonę, obrabowali cię i upokorzyli, a do tego próbowali wyrwać ci z rąk twoje udziały w Centurionie. Ale to tylko na początek. Bo gdybyś pozwolił im oplątywać się dalej, skończyłbyś jako zwykły figurant, jako pajac, od którego sznurki miałby w ręku Ippolito. A Sturmack atakowałby cię z boku, żeby ci wmawiać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Po Centurionie zostałoby wspomnienie, wszyscy ci utalentowani ludzie znaleźliby się bez zajęcia, a niektórzy z nich nie wróciliby już więcej do zawodu. Zrujnowaliby Lou Regensteina, zniszczyliby twoją karierę. Byłbyś w końcu szczęśliwy, gdyby ci się udało znaleźć rolę w telewizyjnym serialu. Ippolito miałby cię na własność, nic by ci nie zostało.
- Pieprzona historia - powiedział Vance z odcieniem podziwu w głosie.
- Dokładnie tak. - No, pomyślał Stone, Vancełowi zaczyna się nareszcie układać rzeczywisty obraz sytuacji. - A więc, co zamierzasz z tym zrobić?
Na twarzy Vanceła odmalował się wyraz zdecydowania.
- Co tylko będzie trzeba! - stwierdził z naciskiem.
- Wyspowiadasz się ze swoich grzechów w urzędzie skarbowym?
- Tak!
- Powiesz facetom z FBI o finansowych układach Baroneła i Ippolita?
- Tak! - Vance wyraźnie trafił na życiową rolę.
- Pomożesz mi dopiąć tego, żeby małe imperium Ippolita i Sturmacka zwaliło się im na głowę?
- Do wszystkich diabłów, tak!
- I będziesz zeznawał przeciwko nim w sądzie?
Harmonijne rysy twarzy Vanceła zastygły w nagłym osłupieniu.
- Nie, w żadnym wypadku! - powiedział z oburzeniem.
Stone wziął głęboki oddech.
- Posłuchaj, Vance...
- Tak?
- Jest szansa... może tylko cień szansy, że wyciągnę cię z tego, nie robiąc publicznej afery na cztery fajerki.
Vance uśmiechnął się promiennie, ukazując nienagannie utrzymane zęby.
- Wiedziałem, Stone, że jesteś w stanie to zrobić.
- Nie powiedziałem, że jestem w stanie. Powiedziałem tylko, że jest drobniutka szansa na to, aby coś takiego mi się udało. Ale to oznacza, że będziesz musiał opowiedzieć wszystko tym panom z urzędu skarbowego i z FBI.
- W porządku, jeśli tylko nie dostanie się to do gazet.
- Oznacza to także, że nigdy już nie ujrzysz nawet dolara z tej półtoramilionowej inwestycji.
- Naprawdę? - zapytał żałosnym tonem Vance.
- Naprawdę. Zawsze też jest możliwość, że faceci z FBI mogą najzwyczajniej wezwać cię pod groźbą kary do stawienia się przed sądem i będziesz musiał zeznawać.
- Skorzystam wtedy z piątej poprawki do konstytucji! - stwierdził pogardliwie Vance.
- Vance, to by kompletnie zniszczyło twoją reputację.
- O, kurczę - mruknął Vance.
Stone miał nadzieję, że w pełni uświadomił Vancełowi, przed czym on stoi. Nie miał jednak co do tego absolutnej pewności. W końcu rozmawiał z filmowym gwiazdorem.

57
Podczas gdy Vance ucinał sobie drzemkę w swoim pokoju, Stone próbował ocenić swoje szanse. Miał świadka oskarżenia, człowieka, który orientował się jako tako, co dzieje się w imperium Ippolita, ale zdecydowanie odmawiał złożenia zeznań przed sądem. Co więcej, z chwilą, gdy Stone zgodził się być adwokatem Vanceła, utracił część argumentów, których mógł dotąd używać dla wyperswadowania mu tego czy owego. Nie mógł na przykład zagrozić, że zdradzi sensacyjnym pismom to, co wie o poczynaniach gwiazdora. Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał częściowo przynajmniej oddać Vanceła w ręce agentów federalnych i doszedł do wniosku, że najwyższy czas dowiedzieć się, czym zechcą oni odpłacić Vancełowi za uzyskane od niego informacje. Wykręcił numer Hanka Cableła z FBI.
- Witaj, Hank, mówi Stone Barrington.
- Witam cię, Stone.
- Coś nowego?
- Mam tu paru ludzi od łamania kodów, którzy pracują nad tym, co dociera do nas z Barone Financial, ale zezwolenie na podsłuch już się nam kończy, a jeszcze nic specjalnego nie ustaliliśmy. Nie jestem pewien, czy mamy dość materiału, żeby uzyskać zgodę na przedłużenie.
- Być może będę mógł wam pomóc.
- Liczę na to. Prawdę mówiąc drepczemy w miejscu, chyba że chłopaki od tych kodów wyskoczą z jakąś sensacją.
- Znasz może szefa policji skarbowej w Los Angeles?
- Oczywiście. Kontaktujemy się od czasu do czasu.
- Chciałbym spotkać się z tobą i z nim jeszcze dziś, najprędzej jak się da.
- Gdybyś zaczekał chwilę, to ja spróbowałbym zadzwonić do niego z innego aparatu.
- Jasne, dzwoń.
Oczekiwanie trwało ładnych parę minut.
- Jesteś tam jeszcze?
- Tak.
- Może być pora lunchu? Ty stawiasz.
Stone podał mu numer swego apartamentu w Bel-Air.
- A więc, za godzinę?
- Tak, do zobaczenia.
Stone wyłączył się i zadzwonił do Ricka Granta.
- Słuchaj, Rick, umówiłem się na lunch z Hankiem Cablełem i z szefem kontrolerów skarbowych. Może byś dołączył do nas? Spotykamy się w moim apartamencie.
- Oczywiście. Coś się urodziło?
- Myślę, że znajdzie się coś i dla ciebie, ale ostrzegam, federalni będą łapać najlepsze kąski.
- A co tam masz nowego?
- Możesz przyjechać za godzinę?
- Tak, ale czy nie mógłbyś wprowadzić mnie choć trochę w sprawę, zanim się z nimi spotkamy?
- W tej chwili nic by to nie dało. Liczę na to, że będziesz po prostu słuchał i podeprzesz mnie, kiedy cię o to poproszę.
- Będę słuchał i podpierał cię, jeżeli tylko będę mógł, ale jeśli ma to być oficjalne spotkanie, będę musiał bronić interesów mojego wydziału.
- Jeżeli przyniesie ci to jakąś pociechę, to twój wydział dostanie więcej, niż by dostał od FBI, gdybym ja nie siedział w samym środku tej sprawy. Mogę powiedzieć tyle, że mam coś, na co oni chętnie się rzucą. Chcę po prostu zobaczyć, jak bardzo będzie im na tym zależało.
- W porządku, zdaję się na ciebie.
- A więc, do zobaczenia za godzinę.
Stone odłożył słuchawkę, zszedł na dół do biura kierownika hotelu i poprosił o udostępnienie mu komputera. Byli bardzo szczęśliwi, że mogą mu pomóc.
- A przy okazji, panie Barrington, było kilka telefonów do pana, ale odpowiadałam tak, jak pan prosił, że pan u nas nie mieszka - powiedziała mu recepcjonistka.
- Czy któraś z tych osób przedstawiła się?
- Nie, proszę pana.
- Tak jak przypuszczałem.
Stone zasiadł do komputera, napisał szybko jakiś tekst i wydrukował kilkanaście kopii, a potem wrócił do siebie.
Vance już nie spał.
- Co porabiasz? - zapytał.
- Zaprosiłem tu kilka osób na lunch i chciałbym, żebyś się nie pokazywał, dopóki cię nie poproszę. Może sobie coś zamówisz i zjesz to w swoim apartamencie?
- Tak zrobię.
- Ale nie wychodź z hotelu. Ktoś tu dzwonił i pytał o mnie. Myślę, że obaj moglibyśmy łatwo odgadnąć, kto to mógł być.
- Bądź spokojny. Nigdzie nie pójdę.
- Vance, jeżeli poproszę cię, żebyś do nas dołączył, będzie to oznaczało, że przyszedł czas, abyś powiedział wszystko tym ludziom. Rozumiesz?
- Chyba tak. Zdam się na twoją pomoc.
- Zanim poproszę cię, żebyś cokolwiek powiedział, ustalę wszystkie okoliczności i warunki.
- W porządku, ale pamiętaj, żadnych zeznań w sądzie i żadnego przekazywania do publicznej wiadomości, że jestem w to zamieszany.
- Będę do tego zmierzał - zapewnił go Stone.
Hank Cable zjawił się punktualnie ze swym znajomym z urzędu skarbowego, który wyglądał zupełnie inaczej, niż go sobie Stone wyobrażał. Był wysokim mężczyzną koło pięćdziesiątki, miał siwiejące skronie i przypominał raczej sędziego niż agenta.
- Stone, przedstawiam ci Johna Rubensa - powiedział Cable. - Kieruje wydziałem dochodzeniowym karnego urzędu skarbowego w Kalifornii Południowej.
Uścisnęli sobie ręce, a w chwilę potem zjawił się i został także przedstawiony Rick Grant. Niebawem przyszedł kelner z sałatką z homarów, którą Stone zamówił dla wszystkich, i dwiema butelkami bardzo dobrego kalifornijskiego chardonnaya. Lunch został podany na tarasie apartamentu Stoneła. Czterej panowie posilali się, popijając winem, na koniec podano kawę.
- No cóż, czas, żebym wyjawił, z jakiego powodu zaprosiłem szanownych panów na tak smaczny lunch - powiedział Stone.
- Bardzo proszę - odparł Rubens. - A przy okazji, dziękuję za poczęstunek.
- Moim klientem jest osoba, która mogłaby być bardzo ważnym świadkiem w bardzo poważnym postępowaniu karnym - zaczął Stone.
- Za jakiego rodzaju przestępstwo? - zapytał Rubens.
- Uchylanie się od płacenia podatków, przynajmniej na początek, przy czym w grę mogą wchodzić setki milionów dolarów.
- Taka gra, to rozumiem - powiedział strażnik państwowej kasy. - Jest czego posłuchać.
Do rozmowy włączył się Cable.
- Domyślam się, że chodzi o ludzi, o których rozmawiamy od pewnego czasu.
- Rozmawiacie od pewnego czasu? Od jak dawna? - zapytał Rubens.
- Zaledwie od paru dni - odparł Cable.
- A podatkowe przestępstwa wyszły na jaw dopiero dziś rano.
- W porządku, proszę mówić dalej - powiedział Rubens.
- Mój klient nie będzie mógł odegrać decydującej roli w procesach, które zostaną przez was wytoczone, myślę jednak, że może udzielić nieocenionej pomocy.
- A czego pański klient oczekuje od nas w związku z tą sprawą? - zapytał Rubens.
- Kilku rzeczy, oczywiście za przyzwoleniem szanownych panów.
- Proszę mówić.
- Po pierwsze, nietykalności, kompletnej i całkowitej.
- W jakim sensie?
- Mój klient okazał łatwowierność. Został wciągnięty przez prominentnego biznesmena do pewnego programu inwestycyjnego, który okazał się, by tak rzec, niezgodny z prawem.
- Ile pański klient na tym stracił? - zapytał Rubens.
- Nic, jak na razie. W rzeczywistości osiągnął nawet duże zyski, które pozostawił w rękach owego biznesmena w celu ponownego zainwestowania.
- Czy miało tu miejsce zakładanie kont za granicą, unikanie opodatkowania, i tego typu rzeczy? - zapytał Rubens.
- Na ogromną skalę.
- A czy zaangażowanie pańskiego klienta w te operacje sięgnęło takiej samej skali?
- Zainwestował w sumie półtora miliona dolarów.
- No cóż, w moim odczuciu nie jest to jakaś niewyobrażalna kwota - powiedział Rubens. - Hank, co o tym sądzisz?
- Nie usłyszeliśmy na razie, czego jeszcze żąda klient Stoneła - odparł Cable.
- A więc, jak już powiedziałem, nietykalności, to znaczy, że nie będzie ścigany przez jakiekolwiek agendy rządowe, a także - Rick, to do ciebie - przez władze stanowe i lokalne. Ale sprawą równie ważną dla mojego klienta jest to, aby jego nazwisko nie wyszło poza wasze urzędy.
- Domyślam się, że twój klient nie chce zeznawać - powiedział Cable.
- Doniosłość roli, jaką odegra mój klient nie będzie polegać na jego zeznaniach jako świadka, ale na tym, że skieruje śledztwo na właściwe tory.
- Czy twój klient ma jakąś kryminalną przeszłość? - zapytał Cable.
- Nie. Jest nieposzlakowanym obywatelem, płatnikiem bardzo wysokich podatków i ma nieskazitelną opinię.
- Z wyjątkiem tej drobnej nieostrożności - wtrącił Rubens.
- To jego jedyne potknięcie, a możecie mi wierzyć, został w to wrobiony. - Stone zdawał sobie sprawę, że jest to półprawda, ale jeśli miał zapewnić Vancełowi ochronę, musiał zwycięsko wyjść z tych negocjacji.
- Hmm, posłuchajmy, co on ma nam do powiedzenia, a ja przedyskutuję sprawę z moimi zwierzchnikami - powiedział Cable.
Stone potrząsnął głową.
- On nie powie panom ani słowa, dopóki nie zawrzemy porozumienia we wszystkich punktach, a muszę panom powiedzieć, że oferta nie zostanie złożona po raz drugi. Mój klient jest świadom tego, że jeśli się sam nie ujawni, prawdopodobnie ujdzie waszej uwadze.
- To zwykły szantaż - stwierdził Rubens.
- Raczej próba uzgodnienia określonych warunków - odparł Stone - która to technika nie jest bynajmniej obca władzom skarbowym.
Rubens roześmiał się, przyznając niejako słuszność temu spostrzeżeniu.
- Przypuśćmy, że sami podejmiemy śledztwo w tej sprawie i doprowadzimy do zatrzymania twojego klienta? Jestem pewien, że wtedy byłby gotów zeznawać - powiedział Cable.
- Słuchaj, Hank - odpowiedział mu Stone - poinformowałeś mnie niedawno, że jak dotąd wasze wysiłki okazały się całkiem jałowe. Bez pomocy mojej i mojego klienta całe wasze dochodzenie najprawdopodobniej utknie w miejscu.
Rządowi agenci popatrzyli na siebie. Stone nie miał wątpliwości, jakie myśli chodzą im po głowach.
- Szanowni panowie, jestem pewien, że czulibyście się dużo lepiej, gdybyście omówili sprawę z waszymi zwierzchnikami i prokuratorem generalnym. W salonie znajduje się jeden telefon, w sypialni drugi, a ja obiecuję, że nie będę przeszkadzał. - Wręczył każdemu z nich kopię przygotowanego wcześniej dokumentu. - Może odczytajcie im to pismo.
Obaj agenci zapoznali się treścią dokumentu.
- Wygląda na to, że jesteś piekielnie skromny w swoich żądaniach - stwierdził uszczypliwie Cable.
- Mój klient może wam dać dużo więcej, niż to, o co prosi - odparł Stone.
Dwaj mężczyźni podnieśli się bez słowa i poszli zadzwonić do swoich szefów.
- Nieźle to obmyśliłeś - powiedział Rick. - Naprawdę masz nadzieję, że oni to kupią w ciemno?
- Myślę, że tak, bez problemu - odparł Stone, podając mu także egzemplarz dokumentu. - A ty byś nie kupił?
- No, wiesz...
- Ty też powinieneś spróbować przekonać swojego szefa, jeżeli chcesz, żeby twój wydział wziął w tym udział.
Rick podniósł się i poszedł rozejrzeć się za jakimś telefonem.

58
Po konsultacjach czterej mężczyźni zasiedli znowu przy stole. Stone z niepokojem oczekiwał na ich decyzje. John Rubens bez słowa podpisał dokument i wręczył mu go. Po krótkim wahaniu w jego ślady poszedł także Hank Cable.
- A ty, Rick? - zapytał Stone.
Także Rick Grant złożył swój podpis, po czym Stone wręczył wszystkim kopie dokumentu.
- Kiedy spotkamy się z pańskim świadkiem? - zapytał Rubens.
Stone podniósł się, poszedł do sąsiedniego apartamentu i po chwili wrócił z Vancełem Calderem. Przedstawiciel skarbu i agent FBI zdradzili natychmiast, że są wielkimi kinomanami. Obaj stanęli niemal na baczność, wymieniając uścisk dłoni ze sławnym aktorem, a Rick Grant powitał go z prawie taką samą atencją. Po chwili wszyscy usiedli na swoich miejscach.
- Miło mi poinformować cię, Vance - powiedział Stone, wręczając aktorowi kopię porozumienia - że skarb państwa, FBI i policja w Los Angeles zgodzili się zagwarantować ci, że nie będziesz ścigany sądownie, a twoje nazwisko nie zostanie ujawnione. W dodatku nie będziesz musiał zeznawać przed sądem, a śledztwo nie obejmie porwania. W zamian opowiesz o wszystkim, co ci się ostatnio przydarzyło. Panowie oczekują, że będziesz wobec nich zupełnie szczery i udzielisz wiarygodnych odpowiedzi na ich pytania. Chciałbym cię ostrzec, że gdybyś nie powiedział prawdy, możesz zostać oskarżony o okłamanie rządowego agenta. Rozumiesz warunki porozumienia?
- Tak - odparł Vance.
- Myślę, panowie, że najlepiej by było, gdyby pan Calder zaczął od początku i przedstawił wszystko bez przerywania. Kiedy skończy, będziecie panowie mogli pytać go, o co zechcecie. Chciałbym przypomnieć, że moim zdaniem pan Calder znajduje się wciąż w niebezpieczeństwie i oczekuję, że zachowacie w tajemnicy miejsce jego pobytu. Vance, jesteś gotów?
Vance Calder przedstawił swą opowieść z takim aktorskim kunsztem, że gdyby Stone oglądał to w teatrze, biłby brawo na stojąco. Rządowi agenci i miejscowy policjant słuchali go jak urzeczeni, a ich zachwyt rósł w miarę odsłaniania coraz to nowych szczegółów. Kiedy skończył, zaczęły padać pytania, a odpowiedzi Vanceła były tak samo frapujące, jak jego monolog. Stone doszedł do wniosku, że sławny aktor sam powinien pisać scenariusze swoich filmów.
Kiedy pytania się skończyły, Vance wrócił do swego apartamentu, a Stone podjął znowu dyskusję z przedstawicielami rządu.
- To było nader imponujące, ale nam to nie wystarczy - stwierdził Hank Cable.
- Mówiłem ci, że tak będzie - odparł Stone - ale teraz wiecie już, w jakim kierunku macie działać. Proponuję, żebyście na początek zatrzymali Baroneła pod zarzutem uchylania się od płacenia podatków, prania brudnych pieniędzy i innych przestępstw, które być może wykryjecie dzięki podsłuchowi w jego biurach. Możecie postraszyć go przynajmniej zeznaniami Vanceła. Bo chociaż Vance nie będzie zeznawał w sądzie, Barone o tym nie wie. Moglibyście oskarżyć go też o kidnaping. Mogę dostarczyć wam świadka, który potwierdzi, że Barone był przez szereg dni w posiadaniu samochodu pani Calder.
Spotkanie dobiegło końca. Stone poprosił Ricka Granta, żeby został jeszcze chwilę.
- Miałeś słuszność - powiedział Rick. - Zdaje się, że policja z Los Angeles nie będzie tu miała zbyt wiele do roboty.
- Och, coś tam zostanie i dla was - pocieszył go Stone. - Na przykład morderstwo.
- Przecież nadal żyjesz.
- Ale Vinnie Mancuso i jego kumpel Manny zostali zamordowani.
- Nigdy nie uda ci się udowodnić, że to sprawka Ippolita.
- Jest całkiem nowy ślad - powiedział Stone. - Jeżeli pozwolisz, zadzwonię do paru osób.
Wykręcił numer Betty Southard i zadał jej kilka pytań, a potem odbył dłuższą rozmowę z Lou Regensteinem. Na koniec poprosił Ricka, żeby wsiadł nim do samochodu.

- Dokąd jedziemy? - zapytał Rick.
- Do wytwórni filmowej Centurion - odparł Stone.
- Po co?
- Żeby zobaczyć się z Billyłm OłHarą. Facet ubabrał się tym gównem po same uszy. - Podczas jazdy Stone wyjaśnił, jakie ma zamiary.
- To jest były policjant - powiedział Rick. - Naprawdę myślisz, że pójdzie na to?
- Musimy spróbować. Jeżeli odmówi, będziemy mieli przed sobą dużo więcej roboty.

W bramie wjazdowej Centuriona czekały już na nich przepustki pozostawione przez Betty. Zapytali, jak dojechać do biura szefa ochrony. Ich wizyta nie była zapowiedziana. Sekretarka OłHary zniknęła za drzwiami jego gabinetu, a po chwili wróciła i oznajmiła, że zostaną przyjęci przez szefa.
- Proszę zadzwonić do biura pana Regensteina i powiedzieć mu, że jesteśmy u pana OłHary - powiedział Stone, a potem wszedł wraz z Rickiem do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
- Rick! - zawołał OłHara, wstając z miejsca, żeby uścisnąć rękę dawnemu koledze. - Jak ci się wiedzie?
- Bardzo dobrze, Billy - odparł Grant. - Chciałbym przedstawić ci kogoś. Pan Stone Barrington.
OłHara znieruchomiał nagle i dopiero po chwili wyciągnął dłoń, żeby się przywitać ze Stonełem. Coś najwyraźniej wprawiło go w głębokie zakłopotanie. Ta chwila wahania wystarczyła, aby upewnić Stoneła, że jego domysły są słuszne.
Stone i Rick usiedli.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał OłHara, który z niejakim wysiłkiem starał się wrócić do równowagi.
- Najpierw odbierz telefon - powiedział Rick. W tej samej chwili odezwał się dzwonek.
W głośniku wewnętrznego telefonu zabrzmiał głos sekretarki.
- Pan Regenstein chce z panem mówić - powiedziała.
- Powiedz swojej sekretarce, żeby poszła na lunch - wtrącił Rick.
- Była już na lunchu - odparł OłHara z ręką na słuchawce.
- Każ jej iść jeszcze raz.
- Słuchaj, Robin - powiedział OłHara do mikrofonu na swoim biurku - idź do magazynu z zaopatrzeniem biurowym, żeby uzupełnić co trzeba. Zostaw mnie samego na godzinę. - Podniósł słuchawkę telefonu. - To ty, Lou? Jak się miewasz?
Stone i Rick wyraźnie słyszeli grzmiący w słuchawce głos Regensteina, który był czymś bardzo zagniewany.
- Zaczekaj, Lou - próbował uspokoić go OłHara - porozmawiajmy o tym.
Regenstein perorował coś przez dłuższą chwilę, nie dając mu dojść do głosu.
- Dobrze - powiedział na koniec OłHara i odłożył słuchawkę.
- Słuchaj, Billy - powiedział Rick - mimo, że nie pracujesz już w Centurionie, mamy pozwolenie pana Regensteina, żeby korzystać z twojego biura tak długo, ile będzie trzeba, żeby załatwić sprawę.
- Jaką sprawę? - zapytał drżącym głosem OłHara. Rumieńce prawie zupełnie odpłynęły z jego twarzy.
- Byłeś dobrym gliną, Billy, może nawet wzorowym, ale nic ci to w tej chwili nie pomoże, chyba, że zdecydujesz się na współpracę ze mną.
- W związku z czym? - zapytał OłHara.
- Sprawy wyglądają tak: jesteś aresztowany pod zarzutem porwania jednej osoby i zamordowania dwóch innych. Później dojdą jeszcze inne zarzuty. Wiesz, jakie masz prawa. Jeżeli chcesz, mogę ci je przypomnieć.
- Porwanie? Morderstwo? Rick, co ty wygadujesz?
- Zamknij się i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Chcę ci dać szansę, której nikt ci nie zaproponuje, jak stąd wyjdziemy. Zamierzam wykorzystać do maksimum wszystkie możliwości i zaoferować ci całkowite uwolnienie od odpowiedzialności karnej, pod warunkiem, że opowiesz mi wszystko tu, od razu. Będziesz musiał złożyć zeznania obciążające Ippolita, Sturmacka, Baroneła i wszystkich osób, które są w to zamieszane, ale kiedy oni znajdą się już w ciupie, ty będziesz wolny jak ptaszek.
Masz z pewnością prawo do zachowania milczenia, ale jeśli z niego skorzystasz, to zapewniam cię z całego serca, że będzie to ostatni dzień w twoim życiu, jaki spędzisz na wolności. Wiedz, że nie będzie mowy o żadnych kaucjach. W dodatku obiecuję ci, że zrobię wszystko, żebyś poznał wszystkie przyjemności siedzenia w kiciu. Osobiście dopilnuję, żeby nie oszczędzili ci żadnej przykrości w najsurowszym więzieniu, jakim dysponuje ten stan, a to nie przelewki. Zrobię co trzeba, żebyś się znalazł w tym samym więziennym bloku, co i ludzie, których tam posłałeś, kiedy jeszcze byłeś gliną. - Rick zawiesił głos, żeby zobaczyć, jaki efekt wywarły jego słowa. - Taka jest moja oferta, a czas ucieka. Na co się decydujesz?
Stone zdrętwiał, widząc, że ręka OłHary wędruje do wnętrza marynarki. Ochroniarz wyjął jednak tylko chusteczkę i otarł nią twarz.
- Powiedziałeś, że będę kompletnie uwolniony od odpowiedzialności?
- Tak.
- Od wszystkich zarzutów? Będę wolny?
- Tak, dokładnie. Gówno mnie obchodzi, co zbroiłeś.
- Możesz dać mi to na piśmie?
- Jestem twoim jedynym przyjacielem, Billy. Nie nadużywaj tego.
OłHara otworzył szufladę biurka, jeszcze raz przyprawiając Stona o lekkie wzdrygnięcie. Wyjął stamtąd buteleczkę z jakimiś pigułkami. Nalał sobie szklankę wody i popił jedną z nich, a potem usiadł z powrotem na fotelu z miną człowieka, który przegrał.
- W porządku, Rick. Zrobię to, czego chcesz. Pieprzę Ippolita i spółkę.

59
Rick postawił na biurku naprzeciwko siebie i OłHary mały magnetofon i włączył nagrywanie. Policzył głośno do dziesięciu, cofnął taśmę i przesłuchał ją, żeby się upewnić, czy dobrze ustawił poziom nagrania, a potem jeszcze raz przewinął taśmę i nacisnął przycisk: record.
- Nazywam się Richard Grant - powiedział. - Jestem porucznikiem policji w Los Angeles, zatrudnionym w biurze kierownika wydziału dochodzeniowego. Przesłuchuję Williama OłHarę, byłego funkcjonariusza policji, a do niedawna szefa ochrony w wytwórni filmowej Centurion Studios. Pan OłHara zgodził się, pod nieobecność swego adwokata, przedstawić mi pełne sprawozdanie ze swoich przestępczych działań i złożyć zeznanie przeciwko innym osobom, w zamian za gwarancję uwolnienia go od wszelkiej odpowiedzialności karnej. Obecny jest także, jako świadek niniejszego przesłuchania, pan Stone Barrington, funkcjonariusz policji w Nowym Jorku w stanie spoczynku. - Podał datę i godzinę, a potem spojrzał na przesłuchiwanego. - Nazywa się pan William OłHara?
- Tak, to moje imię i nazwisko - odparł OłHara.
- Został pan poinformowany o swoich konstytucyjnych prawach?
- Tak.
- I rozumie je pan?
- Tak, rozumiem.
- Czy życzy pan sobie, żeby przy tym przesłuchaniu obecny był pański prawny doradca?
- Nie.
- Czy oświadczenia, które zamierza pan złożyć, przedstawi pan swobodnie i bez przymusu?
- Tak.
- Czy ja albo inny przedstawiciel prawa złożył panu jakąkolwiek obietnicę, z wyjątkiem uwolnienia od odpowiedzialności w zamian za złożenie tych zeznań?
- Nie, nic innego mi nie obiecywano.
- Proszę mi możliwie najdokładniej opowiedzieć, w jaki sposób stał się pan uczestnikiem przestępczych działań, które są obecnie przedmiotem śledztwa prowadzonego przez policję w Los Angeles i władze federalne.
OłHara wziął głęboki oddech i zaczął mówić. Przedstawił wszystko tak, jak go uczono, czyli jak funkcjonariusz policji zeznający przed sądem.
- Odszedłem z policji w Los Angeles pięć lat temu, kiedy otrzymałem propozycję pracy od pana Louisa Regensteina, prezesa zarządu Centurion Studios, w charakterze szefa ochrony tej wytwórni. Po roku pracy w Centurion Studios otrzymałem możliwość zakupienia udziałów tej firmy. Kupiłem sto akcji po cenie pięć dolarów za sztukę. Wytwórnia udzieliła mi pożyczki na ten zakup.
Przed około trzema miesiącami pan David Sturmack, członek zarządu wytwórni, zaproponował mi odkupienie moich udziałów w Centurionie w zamian za taką samą ilość akcji spółki Albacore Fisheries, kontrolowanej przez pana Sturmacka i pana Onofria Ippolita, który jest także prezesem Safe Harbor Bank.
- Czy propozycja była dla pana korzystna?
- Dzięki niej wartość mojej inwestycji wzrosła dziesięciokrotnie.
- Czy pan Sturmack powiedział panu, że chce coś w zamian za tę gratkę?
- Poprosił mnie, żebym mu pomógł w poufnej akcji, która miała skłonić innych posiadaczy udziałów w Centurionie do sprzedania ich firmie Albacore.
- Czy zgodził się pan mu pomagać?
- Tak.
- Czy prosił o coś jeszcze?
- W tamtym okresie nie.
- A później?
- W kilka tygodni potem pan Sturmack odwiedził mnie znowu. Powiedział mi, że doszło do jego uszu, jakoby Louis Regenstein planował zwolnić mnie z funkcji szefa ochrony. Obiecał, że użyje swoich wpływów w Centurionie, żeby temu zapobiec, jeśli będzie mógł liczyć na moją współpracę w innych sprawach.
- W jakich sprawach?
- Umówił mnie na następny dzień z panem Onofriem Ippolitem. Przy wejściu do biura pana Ippolita w Safe Harbor Bank zostałem przeszukany, czy nie mam broni albo urządzeń nagrywających, a potem rozmawiałem w cztery oczy z panem Ippolitem.
- O co chodziło w tej rozmowie?
- Powiedział mi na początku, że ma świadków, którzy mogą potwierdzić, że uczestniczyłem w nielegalnych przedsięwzięciach, kiedy byłem jeszcze funkcjonariuszem policji.
- Jakich przedsięwzięciach?
- Powiedział, że jego świadkowie potwierdzą, że przyjmowałem łapówki od członków zorganizowanych grup przestępczych.
- Czy kiedykolwiek przyjmował pan takie łapówki?
- Tak.
- I co się wydarzyło dalej?
- Pan Ippolito powiedział, że ma dla mnie pewną robotę i że jeśli zrobię to, o co poprosi, czeka mnie bogactwo, o jakim nawet nie marzyłem. Powiedział, że ma w planach pewne przedsięwzięcia, które powiększą moje udziały w Albacore pięćdziesiąt, a może nawet sto razy, a gdybym dobrze mu służył, będę mógł kupić więcej akcji po korzystnych cenach. Zaproponował mi także pensję w wysokości dwustu tysięcy dolarów rocznie w gotówce, bez żadnych podatków, i powiedział, że mogę dalej pobierać moje wynagrodzenie w Centurionie.
- Czy przyjął pan jego propozycję?
- Tak, przyjąłem.
- Jaką pracę wykonywał pan dla pana Ippolita?
- Przejrzałem kartoteki osób zatrudnionych w Centurionie, a potem sporządziłem i przekazałem panu Sturmackowi listę posiadaczy udziałów. Przewoziłem wielkie sumy w gotówce od pana Martina Baroneła do biura firmy Albacore, które znajduje się piętro niżej pod biurem pana Ippolita w budynku banku Safe Harbor. Wykonałem wiele innych rutynowych prac dla pana Ippolita, między innymi ukarałem pewnego lichwiarza, który współpracował z panem Baronełem.
- Jak on się nazywał?
- Ralph DiOrio.
- Jak go pan ukarał?
- Zbiłem go do nieprzytomności kijem.
- Czy pan Ippolito żądał od pana popełnienia jeszcze innych przestępstw?
- Tak, kazał mi zorganizować trzy zabójstwa.
- I zorganizował je pan?
- Tak.
- Kim były ofiary?
- Pierwszą ofiarą był pan Stone Barrington, który, jak teraz widzę, uniknął śmierci.
- A kto wykonał zamach na życie pana Barringtona?
- Vincent Mancuso i Manolo Lobianco.
- Czy pan Ippolito dowiedział się następnie, że pan Barrington uniknął śmierci?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Kim były dwie pozostałe ofiary?
- Vincent Mancuso i Manolo Lobianco.
- Dlaczego zostali zabici?
- Zostali zaaresztowani pod innymi zarzutami i pan Ippolito obawiał się, że mogą w swoich zeznaniach powiązać go ze śmiercią pana Barringtona.
- Kto wykonał te dwa morderstwa?
- Thomas Cosenza i Joseph Zito.
- W jaki sposób zamordowano ofiary?
- Według szczegółowej instrukcji pana Ippolito. Zostali zabici strzałem w głowę i wrzuceni do Pacyfiku z uwiązanymi ciężarami.
Rick napisał coś na kartce i pokazał to OłHarze.
- Pokazuję panu napisane na papierze nazwisko. Czy rozpoznaje je pan?
- Tak.
- Dla celów niniejszego przesłuchania będzie pan określał tę osobę jako pana X.
- Proszę bardzo.
- Czy ktokolwiek prosił pana o zrobienie czegoś, co by miało związek z panem X?
- Tak. Pan Ippolito polecił mi porwać żonę pana X i trzymać ją do czasu otrzymania od niego dalszych instrukcji.
- I wykonał pan to polecenie?
- Tak.
- Kto był wykonawcą porwania?
- Vincent Mancuso i Manolo Lobianco.
- Gdzie była przetrzymywana?
- Przewożono ją codziennie w inne miejsce.
- Czy pan Ippolito prosił pana o skontaktowanie się z panem X, żeby omówić z nim warunki zwrócenia mu żony?
- Nie. Przypuszczam, że tym zajmował się kto inny.
- Czy wie pan kto?
- Inni pracownicy pana Ippolita. Nie znam ich nazwisk.
- Czy w związku z porwaniem pani X pan Ippolito prosił pana o zrobienie czegoś jeszcze?
- Kiedy pan Regenstein zwrócił się do mnie, żebym pomógł w odnalezieniu pani X, poinformowałem o tym pana Ippolita. Kazał mi udawać, że pomagam panu X, ale zawiadamiać o wszystkim jego samego albo pana Sturmacka.
- Czy pan Sturmack brał udział w porwaniu?
- Wiedział, że go dokonano.
- Jaki był cel porwania?
- Przekonanie pana X, żeby sprzedał firmie Albacore swoje udziały w Centurion Studios. Pan X jest właścicielem dużego pakietu udziałów.
- Czy przyświecał temu jeszcze jakiś inny cel?
- Wydaje mi się, że pan Ippolito chciał, żeby pan X uczestniczył w jego innych przedsięwzięciach, ale nie wiem dokładnie, w jakich.
- Pytam pana jeszcze raz, panie OłHara, czy złożył pan to oświadczenie bez żadnego przymusu, kierując się wyłącznie nadzieją uchronienia się przed odpowiedzialnością karną?
- Tak.
Rick wyłączył magnetofon.
- W porządku, na razie wystarczy. Zamierzam teraz obgadać z federalnymi, żeby cię nie ścigali, a potem dam im możliwość bardziej szczegółowego przesłuchania cię na temat działalności Ippolita, Sturmacka i Baroneła.
- Będę miał im jeszcze sporo do opowiedzenia - stwierdził OłHara.
- Świetnie. - Rick podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku OłHary i wykręcił jakiś numer. - Mówi Rick Grant. Dokonuję właśnie zatrzymania człowieka, który złożył mi oświadczenie obciążające kilka innych osób zarzutami popełnienia poważnych przestępstw. Chciałbym, żebyś wynajął dla niego pokój w jakimś bezpiecznym hotelu, gdzie mógłby być przesłuchany bardziej szczegółowo. Tak, zaczekam. - Zakrył dłonią mikrofon telefonu. - Przewiozę teraz Billyłego, a potem będziemy mogli porozmawiać znowu z Cablełem i Rubensem - powiedział do Stoneła i wrócił do telefonicznej rozmowy. - Dobrze. Przyślij nieoznakowany samochód i dwóch ludzi do biura szefa ochrony wytwórni filmowej Centurion Studios, żeby zabrali tego człowieka. Nazywa się William OłHara. Tak, ten sam. Wszystko jasne? Dobra. - powiedział i odłożył słuchawkę.
Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy zjawili się dwaj funkcjonariusze.
- Wsadźcie go na tylne siedzenie, bez obrączek, bez zamieszania, i zawieźcie go do hotelu - powiedział Rick. - A potem weźcie od niego klucze do jego domu i przywieźcie mu jakieś ubrania. Nie chcę, żeby mu się coś stało.
Policjanci wyprowadzili OłHarę.
Rick sięgnął znowu po słuchawkę i zadzwonił do Hanka Cableła z FBI.
- Hank - powiedział - mamy świadka przeciwko panom Ippolitowi, Sturmackowi i Baronełowi. - Podał mu nazwę hotelu. - Czy ty i Rubens moglibyście spotkać się tam z nami za godzinę? Zapytaj o mnie w recepcji. - Odłożył słuchawkę i odwrócił się do Stoneła. - Pojedziemy tam teraz. Chciałbym, żeby Cable i Rubens przesłuchali Billyłego. Kiedy już się z tym uporają, zdecydujemy, jakie będzie nasze następne posunięcie.

60
Stoneła obudziło szarpnięcie za ramię. Leżał w ubraniu na łóżku w jednej z dwu sypialni należących do wynajętego przez Ricka Granta apartamentu w jego "bezpiecznym" hotelu.
- Chodź do salonu - powiedział Rick.
Stone spojrzał na zegarek. Była siódma trzydzieści rano. Poszedł za Rickiem do salonu, gdzie stały dwie kamery wideo, dwa magnetofony i parę lamp.
- Gdzie jest OłHara? - zapytał.
- Pozwoliliśmy mu przespać się trochę - odparł Rick. - Hank i John dali mu niezły wycisk i wszystko to znajduje się na wideo i na taśmach magnetofonowych. Chcą porozmawiać z tobą.
Stone usiadł przy stole i nalał sobie z termosu trochę kawy.
- Jak wam poszło, panowie?
- Bardzo dobrze - odparł Hank Cable - ale niewykluczone, że on nam nie wystarczy.
Stonełowi nie podobał się ton jego głosu.
- Czemuż to?
- Będzie wartościowym świadkiem, ale adwokat tej klasy, jakiego na pewno wynajmą Ippolito i Sturmack, może zapędzić go w kozi róg.
- Tak uważacie?
- Sturmack i Ippolito będą twardo zeznawać, że wynajęli go, żeby im pomógł wykupić akcje Centuriona i do niczego więcej. Zrzucą wszystkie przestępcze poczynania OłHary na niego samego, a ich adwokat w pełni wykorzysta to, że OłHara brał łapówki od zorganizowanych band i że uwikłany jest w morderstwo.
- I co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Stone.
- Że OłHara jest wprawdzie doskonałym świadkiem, ale może nie wystarczyć. Gdybyśmy zdołali nakłonić Vanceła Caldera do złożenia zeznań, to one mogłyby nam pomóc, oczywiście, ale...
- Vance tego nie zrobi - wtrącił Stone. - Nie powinniście na niego liczyć.
- ... ale żeby dopiąć sprawę, będziemy potrzebowali czegoś więcej - dokończył Cable.
- A co z taśmami z podsłuchu? Zeznania OłHary z pewnością pozwolą wam przedłużyć tę akcję, a także spowodują wydanie jeszcze innych nakazów.
- Ale to może potrwać - wtrącił Rick. - Tymczasem Sturmack dowie się, że Regenstein zwolnił OłHarę, a ludzie Ippolita odkryją, że OłHara zniknął z powierzchni ziemi. A wtedy mogą zawiesić finansowe operacje Baroneła i wystawią nas do wiatru. Jeżeli puszczą im nerwy, mogą nawet zwiać. Nie sądzę, abyśmy mieli tyle czasu, żeby tygodniami czy miesiącami przesłuchiwać te taśmy, aż je rozszyfrujemy.
- Zatrzymaliście już Baroneła? On siedzi w tym po uszy, a dam sobie rękę uciąć, że złamie się i puści farbę.
- Może i tak, ale jest bardziej niż prawdopodobne, że natychmiast wezwie adwokata, wyjdzie za kaucją i zniknie. Wolimy go nie zamykać, dopóki nie zapniemy wszystkiego na ostatni guzik.
- Czy któryś z panów ma pomysł, co z tym zrobić? - zapytał Stone.
Na długą chwilę w pokoju zapadła cisza. Nikt nie odpowiedział. W końcu Hank Cable przerwał milczenie.
- Mamy nadzieję, że ty na coś wpadniesz. Jak dotąd miewałeś całkiem dobre pomysły.
Tym razem Stone zamilkł na dobrą minutę.
- Ippolito nie wie, że ja żyję - powiedział w końcu.
- Nie mamy co do tego absolutnej pewności - stwierdził Rick. - Pamiętaj o tym, że kapitan jego jachtu widział cię i wie, jak wyglądasz.
- Ale nie zna mojego nazwiska. OłHara nie sądzi, aby Ippolito dowiedział się, że przeżyłem.
- Niech wam będzie, być może rzeczywiście nie wie - zgodził się Rick.
- Może złożyć mu wizytę? Porozmawiać z nim? Moglibyście zaopatrzyć mnie w nadajnik i nagrać to.
Rick potrząsnął energicznie głową.
- Słyszałeś przecież, co wczoraj powiedział OłHara. Kiedy szedł do biura Ippolita, przeszukali go, czy nie ma broni i podsłuchu.
- Trafne spostrzeżenie - potwierdził Stone.
Do rozmowy wtrącił się Cable.
- Stone, jakiego rozmiaru nosisz buty?
- A dziesięć D - odparł Stone. - Dlaczego pytasz?
- Być może znalazłby się sposób. Wiesz, co? Wróć do swojego hotelu, zjedz śniadanie, weź prysznic i zmień ubranie, a ja wpadnę do ciebie za parę godzin.
Gdy Stone wrócił do hotelu, Dino spał jeszcze jak kamień. Rozebrał się, ogolił i wszedł pod prysznic. Kiedy wrócił z łazienki, Dino był już na nogach.
- Gdzie, u diabła, włóczyłeś się przez całą noc? - zapytał Dino. - Martwiłem się o ciebie.
- Przepraszam, mamusiu, że nie wróciłem do domu. Byłem na przesłuchaniu, które ciągnęło się do rana.
- Na czyim przesłuchaniu?
Stone poinformował go o ostatnich wydarzeniach, ubierając się.
- A co to za historia z tymi butami? - zapytał Dino.
- Nie mam zielonego pojęcia - odparł Stone. - Zamówmy coś na śniadanko.
Ledwie dokończyli jedzenia, kiedy zjawili się Hank Cable i Rick Grant. Cable niósł pod pachą pudełko z butami.
- Ściągnij buty i spodnie - powiedział do Stoneła. - Także to, co tam masz pod spodem.
Stone zrobił, o co go poproszono.
- Tylko żadnych zdjęć, bardzo proszę - powiedział.
Cable otworzył pudełko i wyjął z niego parę butów z naszywanymi noskami i dość wysokimi cholewkami. - Mają rozmiar dziewięć i pół C - powiedział. - Najlepsze, jakie mogłem zdobyć.
- A, więc to takie buty. Domyślam się, że jest to obuwie dla rządowych agentów, naszpikowane wysokiej klasy techniką - powiedział Stone.
- Masz dobrego nosa. Włóż je.
Stone wciągnął oba buty.
- Ciasne - powiedział.
- Wyżyjesz w nich jakoś - stwierdził Cable, a potem wyjął z pudełka jakieś przewody i rolkę taśmy. - Wytłumaczę ci, jak to działa - powiedział. - W obcasie jednego buta znajduje się magnetofon, a drugiego nadajnik. - Wetknął bardzo cienkie przewody w maleńkie gniazdka, znajdujące się w tylnej części cholewek obu butów. - Obróć się.
Stone stanął plecami do niego.
Cable zaczął ciągnąć przewód po prawej nodze Stoneła, przyklejając go taśmą, a potem powtórzył to samo z jego lewą nogą.
- W porządku, włóż teraz bieliznę i wskocz w spodnie.
Stone ubrał się.
- Teraz przykleimy przewody w pasie tak, żeby szły do przodu - powiedział Cable - i podłączymy do nich te dwa maleńkie mikrofony. - Umieścił mikrofony na końcach przewodów i przykleił je Stonełowi do brzucha. Znalazły się w jego pępku.
- Możesz teraz włożyć w spodnie poły koszuli i zapiąć pasek.
Stone zrobił, co mu powiedziano.
- Rzecz w tym - powiedział Cable - że kiedy zaczną cię obmacywać, czy nie masz na sobie aparatury podsłuchowej, będą szukać małego nadajnika przyklejonego do piersi albo do zagłębienia na wysokości krzyża, a może nawet w kroczu. Ale nie przyjdzie im do głowy, żeby obejrzeć obcasy twoich butów. Nawet gdyby obmacali cię bardzo dokładnie, przewody są za cienkie, żeby je wyczuć przez ubranie.
- Rozumiem - stwierdził Stone. - Całkiem nieźle pomyślane. Dzięki temu może nawet uda mi się ujść z życiem.
- Mogę się założyć, że ci się uda - powiedział Cable.
- W jaki sposób uruchomię magnetofon i nadajnik? - zapytał Stone.
- Musisz tylko tupnąć oboma obcasami o jakieś twarde podłoże, na przykład beton. Na dywanie mogłyby się nie włączyć. Możemy odbierać sygnały nadajnika nawet z odległości piętnastu kilometrów. Taśmy w magnetofonie wystarczy na dwie godziny.
- Nie bardzo rozumiem, po co mi ten magnetofon - powiedział Stone. - Dlaczego nie nagrywacie po prostu sygnałów docierających do waszego odbiornika?
- Och, będziemy je nagrywać, ale musimy mieć zabezpieczenie na wypadek, gdyby coś zakłóciło sygnały radiowe.
- Zrobimy tak - powiedział Rick. - Wejdziesz do budynku, w którym znajduje się siedziba Safe Harbor Bank i pojedziesz windą na najwyższe piętro, do biura Ippolita. Powiesz sekretarce czy recepcjonistce, kim jesteś, i poprosisz o rozmowę z Ippolitem.
- A jeżeli nie będzie chciał mnie przyjąć?
- Nie zakładaj z góry, że tak będzie. Założę się, że nie oprze się ciekawości, zwłaszcza jeżeli ciągle jest przekonany, że nie żyjesz. Przyjmie cię, bądź pewien.
- I co potem?
- Zacznij z nim rozmawiać. Poprowadź rozmowę tak, żeby sam się obwinił.
- Jak mam to zrobić, u diabła?
- Jesteś rozmownym człowiekiem, Stone. Wymyślisz jakiś sposób. Sprowokuj go, żeby zaczął mówić i postaraj się, żeby gadał jak najdłużej.
- A wy gdzie będziecie w tym czasie?
- Będziemy w całym budynku. W razie czego wskoczymy do windy i już jesteśmy koło ciebie. Gdyby chciał uciec, to nie uda mu się wymknąć na ulicę.
- A jeśli wyciągnie z szuflady biurka pistolet i mnie zastrzeli? - zapytał Stone.
- Daj spokój, nie popełni przecież morderstwa we własnym gabinecie.
Do rozmowy włączył się znowu Hank Cable. Trzymał dwa grube, wieczne pióra firmy Mont Blanc.
- Mam tu jeszcze coś. Ta mała zabawka wystrzeliwuje jeden pocisk kaliber dwadzieścia dwa z wydrążonym czubkiem. Można nim trafić faceta na odległość wyciągniętej ręki, ale jeżeli stoi dalej, nie daję gwarancji. Na twoim miejscu waliłbym prosto w głowę. - Uniósł w górę drugie pióro. - A tu masz jeszcze jedno. Włóż oba do wewnętrznej kieszeni marynarki, gdzie mężczyźni noszą zwykle pióra i długopisy. - Odkręcił nasadkę i pokazał Stonełowi stalówkę. - Ono rzeczywiście pisze - powiedział i zakręcił je z powrotem. - Żeby oddać strzał, trzeba wycelować i mocno nacisnąć koniuszek złotej sprężynki, o, widzisz? - Po czym zademonstrował, jak się posłużyć piórem, oczywiście nie strzelając z niego.
- Nie widzę wylotu lufy.
- Jest tutaj, pod plastykową nakładką. Pocisk zrywa ją przy strzale.
Stone wziął od niego oba pióra i włożył je do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Jeszcze coś - powiedział Rick. - Gdyby ci się udało sprowokować go, żeby sam się oskarżył, albo w przypadku, gdyby coś szło nie tak jak powinno, użyj w jakimkolwiek zdaniu słowa "policja". Jeżeli powiesz "gliny" albo "FBI", albo "kontrolerzy skarbowi" czy jeszcze inaczej, nie ruszymy się z miejsca. Ale jak tylko usłyszymy słowo "policja", w tej samej chwili wkroczymy do akcji razem z brygadą antyterrorystów. Będziemy mieli klucze od windy i dotrzemy do ciebie w ciągu minuty, a najwyżej półtorej.
- A gdybym się znalazł w poważnych kłopotach, co mam robić przez te dziewięćdziesiąt sekund?
- Po to właśnie dałem ci wieczne pióra - powiedział Cable.
- W porządku - stwierdził Stone. - Zrobię to.

61
Stone siedział wraz z Rickiem Grantem i Dinem w samochodzie w podziemnym parkingu budynku Safe Harbor Bank. Zdjął szelki i wręczył je razem z kaburą i pistoletem Rickowi.
- Nie przypuszczam, żebym zdołał dostać się z tym do biura Ippolita - powiedział, wciągając z powrotem marynarkę.
- Rzeczywiście, chyba nie - zgodził się z nim Rick.
Dino, który w trakcie przygotowań do akcji zachowywał nienaturalne milczenie, odezwał się nagle.
- Słuchaj, Stone, mam sporo obaw co do tej eskapady - powiedział.
- Czego się obawiasz?
- Wchodzisz do budynku zupełnie nie wiedząc, co tam zobaczysz. Wiesz o tym Ippolicie tylko tyle, że jest to niezły kawał zbója, który już raz próbował cię ukatrupić. To nie jest recepta na spędzenie miłego dzionka.
- Domyślam się, Dino, co chcesz powiedzieć, ale mam osobiste powody, żeby to zrobić. Nie mogę siedzieć i czekać w nieskończoność, aż federalni nazbierają tyle dowodów, żeby wytoczyć facetowi proces. Sam chcę mu zrobić kuku.
- Już mu zrobiłeś, i to dwa razy - zauważył Dino.
- Naraziłem go na koszty, to wszystko. A chciałbym wsadzić sukinsyna na zawsze do ciupy.
- W porządku - powiedział Dino. - Jeżeli czujesz, że musisz to zrobić, to rób.
- Stone, nie ma żadnego przymusu, żebyś tam lazł - odezwał się Rick. - Mogę natychmiast odwołać akcję.
- Ale ja chcę to zrobić - odparł Stone. - Zamknijcie się obaj. Zaczynamy.
- Powiem ci jeszcze, co i jak - powstrzymał go Rick. - Po drugiej stronie ulicy mamy furgonetkę, która stoi nad otwartym włazem do urządzeń zasilających. W furgonetce znajduje się całe wyposażenie radiowe. Będą tam odbierać sygnały od ciebie, wzmacniać je i emitować do kieszonkowych odbiorników, dzięki czemu wszyscy będą cię słyszeć przez cały czas. Mamy dwie grupy antyterrorystów z FBI, które czekają w samochodach tu, w tym garażu. Wyłączyli jedną windę, którą mogą w każdej chwili dostać się na samą górę. Mamy ludzi w cywilu, którzy kręcą się koło wszystkich stanowisk ochrony banku, więc do Ippolita nie powinno dotrzeć żadne przedwczesne ostrzeżenie, że wkraczamy do niego. Inni ludzie pilnują Sturmacka i Martina Baroneła. Zgarniemy ich, jak tylko będziesz znowu bezpieczny. Federalni agenci mają nakazy przeszukania Safe Harbor i wszystkich jego oddziałów, także Barone Financial i Albacore Fisheries, a kontrolerzy bankowi gotowi są wkroczyć w tej samej minucie, w której ty wyjdziesz z banku.
- Brzmi to całkiem obiecująco - powiedział Stone, a potem wskazał im coś ruchem głowy. - Popatrzcie tam - dodał.
Obok nich przejechał odkryty rolls-royce i zaparkował na wolnym miejscu naprzeciwko nich. Wysiadł z niego David Sturmack i ruszył do windy.
- Być może zasuwa do biura Ippolita - powiedział Rick.
- Albo chce skasować jakiś czek - dodał Dino.
- Czy to by nie było śliczne, gdyby ci się udało pogadać z oboma naraz? - zapytał Rick.
- Zrobię, co się da - powiedział Stone, a potem wysiadł z samochodu i tupnął obcasami o betonową nawierzchnię. - Zobaczymy, czy to działa - dodał.
Rick uniósł swój odbiornik.
- Głośno i wyraźnie. Powodzenia.
- Tak - odezwał się Dino. - Powodzenia. Żałuję, że nie mogę iść z tobą.
Stone ruszył w stronę windy. Musiał zaczekać chwilę, ponieważ jedna winda była wyłączona. W końcu nadjechała druga. Wsiadł i nacisnął najwyższy guzik, dwudzieste piąte piętro. Winda zatrzymała się kilka razy, żeby zabrać przygodnych pasażerów, którzy wysiadali gdzieś po drodze, ale w momencie, gdy docierała na dwudzieste piąte piętro, był już sam.
- Jestem na górze - powiedział do swego nadajnika.
Wysiadł i wszedł do obszernej, zastawionej miękkimi kanapami sali recepcyjnej. W jednym z foteli siedział David Sturmack, przeglądając magazyn "Fortune". Nie spojrzał w stronę Stoneła.
- Czym mogę panu służyć? - zapytała uprzejmym tonem recepcjonistka.
- Czy zechciałaby pani powiedzieć panu Ippolito, że...
Odezwał się sygnał telefonu.
- Jedną chwileczkę - odparła, podnosząc słuchawkę.
- Tak, proszę pana, przekażę natychmiast. - Spojrzała w stronę Sturmacka. - Panie Sturmack, pan Ippolito prosi do siebie.
Stone odwrócił się i odkaszlnął, zasłaniając usta dłonią. Sturmack przeszedł obok nie zauważywszy go. Recepcjonistka nacisnęła guzik pod blatem swego biurka i drzwi do gabinetu Ippolita otworzyły się, żeby przepuścić Sturmacka.
- Och, widzę, że jest już David - uśmiechnął się Stone do recepcjonistki, a potem ruszył ku drzwiom. - Przybyłem właśnie na tę naradę.
Recepcjonistka kiwnęła głową i odpowiedziała mu uśmiechem. Stone dopadł drzwi, zanim zdążyły się zamknąć, i wszedł za Sturmackiem do środka. Ippolito siedział przy biurku plecami do wejścia, rozmawiając przez telefon. Sturmack nie zauważył, że ktoś wszedł za nim do gabinetu.
Pomieszczenie było obszerne i przyjemnie urządzone. Z okien rozciągał się wspaniały widok na miasto, hen, aż do Pacyfiku. Powietrze tego dnia było nadzwyczaj przejrzyste, wolne od smogu. Sturmack podszedł do biurka i zasiadł w stojącym tam fotelu, plecami do Stoneła. Stone zbliżył się i usiadł obok niego w drugim fotelu. Dopiero teraz Sturmack spojrzał leniwie w jego stronę, pobladł i zerwał się ze spłoszoną miną na nogi. W tej samej chwili Ippolito odłożył słuchawkę i odwrócił się.
Stone oparł się wygodnie w fotelu.
- Dzień dobry panom - powiedział.
Sturmack wyglądał tak, jakby za chwilę miał dostać zawału serca, ale Ippolito, mimo chwilowego zaskoczenia, zachował zimną krew.
- Siadaj, Davidzie - powiedział uspokajająco, sięgnął ręką pod blat biurka i coś tam nacisnął.
- Skąd pan się tu wziął? - zapytał drżącym głosem Sturmack.
- Z głębin Pacyfiku - odparł Stone. - Przykro mi, że sprawiłem panom zawód.
Z bocznych drzwi wpadło do gabinetu dwóch mężczyzn z pistoletami w dłoniach.
- Przeszukać go - powiedział Ippolito, wskazując Stoneła.
Stone podniósł się i spokojnie dał się obmacać od góry do dołu.
- Czysty, ma tylko telefon - powiedział jeden z mężczyzn, pokazując komórkowy aparat Stoneła.
- Dziękuję, Tommy. Możesz mu to oddać.
Mężczyzna podał aparat Stonełowi, który wsunął go do kieszeni. Ippolito dał znak ruchem głowy i dwaj ochroniarze opuścili pokój.
- Więc to był pan - powiedział Ippolito. - Szyper mojego jachtu opisał mi pana wygląd, ale nie mogłem w to uwierzyć.
Stone wzruszył ramionami. Nie zamierzał przyznawać się do zatopienia jachtu w sytuacji, gdy słuchała go cała policja w Los Angeles.
- Nie rozumiem - odezwał się Sturmack, na którego twarzy widać było wyraźne oznaki, że czuje się bardzo źle.
- Człowiekiem, który zatopił mój jacht, był ten oto pan Barrington. A właściwie dwa jachty.
Stone uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.
- Cóż to więc sprowadza pana do nas, panie Barrington? - zapytał Ippolito.
- Przyszło mi do głowy, że mógłbym może do spółki z panem zrobić jakieś bajeczne interesy - odparł Stone.
- Po tym, jak naraził mnie pan na takie straty? - zapytał urażonym tonem Ippolito. - Miałbym jeszcze robić interesy z kimś takim jak pan?
- A co pan powie o sobie, panie Ippolito? Okazał się pan wyjątkowo niegodziwym gospodarzem przyjęcia. Zaprosił mnie pan swój jacht, a potem próbował mnie pan zamordować po drodze. Dlaczego pan to zrobił?
- Wchodził mi pan w drogę - powiedział Ippolito, wzruszając ramionami. - Zabijam ludzi, którzy wchodzą mi w drogę.
Stone uśmiechnął się. Miał nadzieję, że mikrofon na jego brzuchu wychwycił tę małą rodzynkę.
- No cóż, myślę, żeśmy się prawie skwitowali - powiedział. - Pan dał mi nieźle popalić, a ja panu. Ale nie sądzę, aby to mogło przeszkodzić nam w interesach, a pan?
- Jakiego rodzaju interesy ma pan na myśli? - zapytał Ippolito.
- Zainwestowałbym z przyjemnością w Albacore Fisheries - odparł Stone. - Myślę, że akcje tej spółki pójdą mocno, bardzo mocno, w górę. Z moją pomocą.
- Jak chciałby pan pomóc naszym akcjom, żeby poszły w górę? - spytał Ippolito.
- Przez udzielenie panu pomocy w przejęciu kontroli nad wytwórnią Centurion Studios - odparł Stone.
Wymyślił to na poczekaniu, ale udało mu się zainteresować ich obu.
- Ale w jaki sposób zdołałby pan zrobić coś takiego?
Sturmack robił wrażenie, jakby zaczynał odzyskiwać kontrolę nad sobą.
- To śmieszne - powiedział do Ippolita. - Zabij go, i to bez zwłoki. Każ Tommyłemu i Zipowi, żeby zabrali go gdzieś i rozwalili. Nie potrzebujemy jego pomocy.
Ippolito uciszył go ruchem ręki.
- Spokojnie, David. Posłuchajmy najpierw, co pan Barrington ma nam do powiedzenia - rzekł i znowu zwrócił się do Stoneła. - Chciał nam pan powiedzieć, w jaki sposób mógłby nam pan pomóc przy wykupie Centuriona.
- Hmm, na początek mógłbym dostarczyć panom akcje Vanceła Caldera, oczywiście nie za darmo. Mogę też nakłonić go, żeby został telewizyjnym rzecznikiem banku Safe Harbor.
- Jak pan urzeczywistni te zamiary? - zapytał Ippolito.
- Wystarczy może, jeśli powiem, że pan Calder i ja doskonale się rozumiemy, a on bardzo sobie ceni moje rady.
- Jest pan ciekawym człowiekiem, panie Barrington - powiedział Ippolito. - Oczywiście, wiem o panu to i owo, a właściwie wszystko, co zasługuje na uwagę. Wiadomo mi na przykład, że złożył pan u swego maklera trochę ponad milion dolarów w dających się upłynnić papierach, mógłby pan więc zostać inwestorem w Albacore. Gdyby udało się panu zamienić udziały pana Caldera w Centurionie na akcje Albacore, mógłbym umożliwić panu tę inwestycję.
- Och, mam lepszy pomysł, panie Ippolito - powiedział Stone. - Mogę załatwić sprawę tak, że kupi pan udziały Caldera za gotówkę, i to po umiarkowanej cenie. Nie ma sensu oddawać mu akcji Albacore, skoro mają one strzelić w górę.
- To rzeczywiście interesująca propozycja - stwierdził Ippolito.
- Właściwie, to mogę panu pomóc wykupić prawie wszystkie, a może wręcz wszystkie, akcje Centuriona, włącznie z udziałami Louisa Regensteina.
- Panie Barrington, pan mnie zdumiewa. Jak się panu udało zdobyć nagle tak wielkie wpływy?
- Bo teraz ja jestem ulubieńcem pana Regensteina, odkąd zastąpiłem Billyłego OłHarę - odparł Stone.
- Właśnie wpadłem do ciebie, żeby ci o tym powiedzieć - wtrącił Sturmack. - Wczoraj Regenstein zwolnił OłHarę i nigdzie nie mogłem go znaleźć.
Stonełowi strzeliła do głowy pewna myśl.
- I nigdy go pan nie odnajdzie - powiedział.
- Dlaczego? - zapytał Ippolito.
- Ponieważ pan OłHara wyzionął ducha wczoraj wieczorem, w czasie rozmowy ze mną. Jest tam, gdzie panowie spodziewaliście się, że ja się znajdę.
- Nie żyje?
- Muszę z żalem potwierdzić, że tak.
- I pan go zamordował?
- Ale zdążył jeszcze opowiedzieć mi wszystko, co wiedział o panach i waszych planach wobec Centuriona, a także o... zamordowaniu Vincenta Mancuso i Manola Lobianco.
Ippolito zamyślił się na chwilę, a potem wstał, podszedł do okna i kiwnął Stonełowi ręką, żeby zbliżył się również. Położył dłoń na jego ramieniu i wskazał mu leżące w dole miasto.
- Tam znajduje się wytwórnia Centurion Studios - powiedział, wyciągając rękę w kierunku dużego, odległego o parę mil terenu i stojących na nim budynków. - A tam Century City, jedno z najbardziej dochodowych przedsięwzięć budowlanych w historii Los Angeles. A ja zamierzam zbudować coś dwa razy większego i o dwa razy większej wartości. W ciągu mniej więcej dziesięciu najbliższych lat zarobię na tym miliardy dolarów i będzie w tym uczestniczyć grupa bardzo dobranych osób. Czy taka perspektywa interesuje pana, panie Barrington?
- Tak - odparł Stone - i to bardzo. - Ale jeszcze w trakcie wypowiadania tych słów jego uwagę zwróciło coś, co nie stanowiło fragmentu panoramy za oknem gabinetu Ippolita. Przymrużył powieki, ponieważ to coś znajdowało się znacznie bliżej jego oczu. Skoncentrował się i pochylił lekko w stronę okna. Zobaczył wtopioną w barwione szkło siatkę cieniutkich drucików, cieńszych od ludzkiego włosa. Zdał sobie nagle sprawę, że radiowe sygnały z jego nadajnika nie są w stanie wyjść poza ściany tego gabinetu.
Ippolito wrócił na swój fotel i ruchem ręki zaprosił Stoneł a, żeby także usiadł.
- Myślę, że mógłbym powiedzieć panu, jak sfinansować to wszystko - powiedział Stone. W tej samej chwili przypomniał sobie, że magnetofon w obcasie jego drugiego buta z pewnością działa.
- Bardzo proszę - odparł Ippolito.
- W jakiś sobie wiadomy sposób, nie wiem dokładnie w jaki, przeprowadza pan operacje prania brudnych pieniędzy, a chodzi o miliony, może o miliardy dolarów z lichwiarskich pożyczek, narkotyków, prawdopodobnie także z domów gry, jeśli wziąć pod uwagę powiązania pana Sturmacka z Las Vegas. Pompuje pan je w Albacore, a potem kupuje za wyprane w ten sposób pieniądze różne rzeczy, takie jak Centurion. Ile wykupił pan już ziemi, otaczającej wytwórnię?
- Och, trochę parcel liczących w sumie około stu sześćdziesięciu hektarów.
- O Boże! - powiedział Sturmack. - Nie wtajemniczaj go w takie sprawy!
- Zamknij się, David, teraz ja mówię - odparł Ippolito. - Pan Barrington nie zdradzi nikomu ani słowa z tego, co usłyszał. Nie leżałoby to w jego interesie, nieprawda, panie Barrington?
- Pod warunkiem, że pan i ja dojdziemy do porozumienia - powiedział Stone.
- Wie pan, co? - zwrócił się do niego Ippolito, wstając z miejsca. - Jadę z Davidem na spotkanie, którego tematem będzie to, o czym rozmawialiśmy. Może przyłączy się pan do nas? Dowie się pan dużo więcej o naszych przedsięwzięciach.
Stone zaniepokoił się na chwilę, potem jednak uświadomił sobie, że kiedy ludzie Ricka i federalni agenci zaczną odbierać sygnały z jego nadajnika, pojadą za nim.
- Byłbym zachwycony - powiedział. - Dokąd się udajemy?
- Zobaczy pan - odpowiedział mu Ippolito. Nacisnął guzik pod biurkiem i do pokoju weszli Tommy i Zip. - Będziecie towarzyszyć panu Barringtonowi w czasie drogi - powiedział. - Jedziemy wszyscy razem.
- Panie Barrington, proszę tędy - powiedział Tommy, wskazując drzwi.
Stone podniósł się i ruszył do wyjścia. Ippolito i Sturmack poszli za nim. Był pewien, że ujrzy prywatną windę, zobaczył jednak korytarzyk, z którego prowadziły na górę schody. Gabinet znajdował się na najwyższym piętrze i Stone wcale nie miał ochoty na dalszą wspinaczkę.
- Niech mi pan powie - zwrócił się Ippolita, kiedy szli już po schodach - czy kiedykolwiek policja zwietrzyła to, czym się pan zajmuje?
- Z pewnością nie - odparł Ippolito.
Znaleźli się na płaskim dachu, na którym oczekiwał śmigłowiec. Jego wirnik powoli zaczynał się obracać.
- No, to wspaniale - powiedział Stone. - Jeżeli policja nie wie o pańskich poczynaniach, to myślę, że z powodzeniem możemy zawrzeć nasz układ. Dokąd mnie pan zawiezie tym helikopterem?
- Sam pan zobaczy - powiedział Ippolito, ale jego słowa utonęły w szumie śmigieł, które wirowały już z dużą prędkością.

62
Tymczasem w garażu Rick Grant i Dino przysłuchiwali się płynącym z ich i odbiorników odgłosom otwierania i zamykania drzwi w windzie, gdy wchodzili do niej i wychodzili udający się na wyższe piętra ludzie. Potem usłyszeli słowa Stoneła: Jestem na górze.
- Chryste Panie - powiedział Dino - to dopiero aparatura. Chciałbym zdobyć parę sztuk dla moich ludzi.
- Psss - uciszył go Rick. - Jest w sali recepcyjnej.
Usłyszeli, jak Stone zaczął rozmawiać z recepcjonistką, a potem urwał. Dotarły do nich słowa recepcjonistki, która zapraszała Sturmacka do gabinetu Ippolita, a także głos Stoneła, wreszcie miękkie odgłosy kroków, po czym wszystko się urwało. Słychać było tylko cichy szum i trzaski.
- Odkryli przy nim nadajnik - powiedział Dino, otwierając drzwi samochodu. - Idziemy.
- Nie, zaczekaj. Nikt go nie obszukiwał, inaczej byśmy to usłyszeli. Po prostu znalazł się w pomieszczeniu, gdzie jest blokada nadawania. Zaczekajmy i posłuchajmy.
Zaczęły docierać do nich strzępy nie dających się zrozumieć słów, przedzielane szumem.
- W każdym razie sprowokował ich do rozmowy - powiedział Rick. - Ostatecznie będziemy mogli wykorzystać nagranie na taśmie.
W dalszym ciągu wsłuchiwali się w ciche szumy, przez które przedzierało się czasami jakieś słowo.
- Może coś zakłóca transmisję między nami i furgonetką - powiedział Rick. - Wyjdźmy stąd na dwór. - Wysiadł z samochodu i ruszył do bramy garażu.
Dino pospieszył za nim.
Rick przeszedł na drugą stronę ulicy, okrążył furgonetkę i pociągnął mocno za przesuwne drzwi. Udało mu się uchylić je trochę.
- Ja nazywam się Grant, a on Bacchetti - powiedział Rick. - Wpuśćcie nas na chwilę.
Drzwi odsunęły się na bok. Rick i Dino wcisnęli się do środka. Drzwi zamknęły się.
- Dociera do was coś od Barringtona? - zapytał Rick.
- Nie, tylko od czasu do czasu jakieś oderwane słowa. Coś blokuje nadawanie.
- Nie podoba mi się to - powiedział Dino. - Myślę, że powinniśmy wkroczyć.
- Jeszcze nie teraz - odparł Rick. - Wiemy przynajmniej tyle, że rozmawiają. Jeżeli usłyszymy cokolwiek, co każe nam myśleć, że Stone ma kłopoty, dam sygnał do wejścia, ale nie wcześniej.
Przez kilka lub kilkanaście minut dochodził tylko szum, który urwał się nagle.
- Słyszę ich już - powiedział operator nasłuchu.
- Zrób trochę głośniej - polecił mu Rick.
Usłyszeli odgłos kroków po twardej podłodze, potem szuranie butów po schodach, wreszcie głos Stoneła, głośny i wyraźny:... czy kiedykolwiek policja zwietrzyła to, czym się pan zajmuje?
Rick podniósł do ust swój nadajnik.
- Mówi Grant - powiedział. - Jest sygnał do wkroczenia! Ruszamy!
Dino złapał go za rękę.
- Zaczekaj. Posłuchaj tego.
W głośniku znowu zabrzmiał głos Stoneła: Dokąd mnie pan zawiezie tym helikopterem? A potem słychać już było tylko szum wirującego coraz szybciej rotora.
- O, kurczę! - syknął Grant. Odsunął na bok drzwi furgonetki, wyskoczył na ulicę i spojrzał w górę. Z dachu budynku Safe Harbor Bank unosił się w górę wielki, czarny helikopter. Grant wskoczył z powrotem do samochodu. - Daj mi kanał dowodzenia - polecił operatorowi. Radiowiec przekręcił jakąś gałkę i kiwnął głową. - Mówi porucznik Richard Grant - powiedział Rick do mikrofonu. - Połączcie mnie z lotnictwem.
W chwilę potem w głośniku odezwał się kobiecy głos.
- Zgłasza się sekcja lotnicza policji w Los Angeles.
- Mówi porucznik Richard Grant. Proszę połączyć mnie natychmiast z dyżurnym oficerem.
- Dyżurny oficer sekcji lotniczej - zabrzmiał męski głos.
- Tu porucznik Richard Grant. Mówię z upoważnienia szefa wydziału dochodzeniowego. Przed chwilą z dachu budynku Safe Harbor Bank w śródmieściu Los Angeles wystartował duży, czarny helikopter i skierował się w kierunku południowo-zachodnim ku południowi. Proszę użyć wszystkich maszyn, jakie macie do dyspozycji, i przejąć ten helikopter. Proszę nie otwierać ognia, powtarzam, nie otwierać ognia. Na pokładzie jest jeden z naszych ludzi. Trzeba go zmusić do lądowania, a jeśli kieruje się do Meksyku, nie wolno w żadnym wypadku pozwolić, żeby przekroczył granicę.
- Zrozumiałem, poruczniku - odpowiedział dyżurny.
- Ile maszyn może pan wysłać w pościg?
- Mam na płycie dwa śmigłowce z pełnymi zbiornikami i gotowe do startu oraz cztery inne w powietrzu, w różnych miejscach. Mam też dwa płatowce do kontroli ruchu drogowego.
- Proszę wysłać je wszystkie. Chciałbym mieć maksimum środków.
- Zrozumiałem, sir.
- Pamiętajcie, nie wolno pozwolić im na przekroczenie granicy. Proszę wysłać ostrzeżenie do kontroli lotów, żeby nie otwierali żadnych korytarzy dla helikopterów lecących na południe. Słychać mnie tam?
- Głośno i wyraźnie, sir. Już wkraczamy.
- Hej, jak już wystartujecie, niech któraś z maszyn wyląduje tu, żeby mnie zabrać. Gdzie będzie mogła wylądować?
- A ilu ludzi chce pan zabrać?
- Ilu się zmieści.
- Mam w tej chwili helikopter w powietrzu koło parku MacArthura, może zabrać dwóch ludzi oprócz pilota.
- Już tam jedziemy. - Rick odwrócił się do radiowca. - Uruchom to pudło i zawieź mnie do parku MacArthura! I trzymaj na nasłuchu nadajnik Barringtona!
Ktoś trzasnął drzwiami i furgonetka zawróciła w przeciwnym kierunku. Czyjaś ręka postawiła na dachu koguta i włączyła syrenę.
- Mówiłem, że nie powinien był jechać na górę sam - powiedział Dino.

63
Stone usiadł między Tommym i Zipem na wyściełanej skórą ławce, a Ippolito i Sturmack zajęli miejsca naprzeciwko nich. Jego uwagę zwróciła cisza panująca w kabinie. Hałas rotorów dochodził tu jakby z oddali.
- Dokąd, panie Ippolito? - zapytał pilot przez ramię.
- Do Ensenady - odparł Ippolito. - Maksymalna prędkość.
- Będę musiał poprosić kontrolę lotów o korytarz - powiedział pilot.
- Do diabła z ich korytarzami. Zejdź nisko nad wodę i zawieź nas czym prędzej do Ensenady. O której tam będziemy?
- Odpowiem panu za chwilę.
W tym momencie odezwał się Sturmack.
- Oney, co ty wyprawiasz? Po co chcesz lecieć do Ensenady?
- Ponieważ lot do Tijuany byłby zbyt oczywisty. - Sięgnął po umocowany do ścianki telefon komórkowy i wybrał numer. - Mówi Onofrio Ippolito. Chciałbym, żeby G-5 wystartował natychmiast do Ensenady, z pełnymi zbiornikami. Zrozumiała pani?
Odpowiedź była zbyt cicha, aby siedzący trochę dalej mogli ją zrozumieć.
- Trzydzieści minut to za długo, niech wystartuje za piętnaście. Będę czekał tam, na miejscu. - Wyłączył i odwiesił telefon.
- Posłuchaj, Oney - powiedział Sturmack. - Nie rozumiem, po co lecimy do Meksyku?
- Daj spokój, David, przecież nie jesteś aż takim głupcem. Myślisz, że Barrington byłby takim naiwniakiem, żeby wchodzić bez obstawy do mojego biura? Nie zabił Billyłego OłHary, to nie w jego typie. OłHara wyśpiewał im wszystko. Założę się nie wiem o co, że dokładnie w tej chwili w moim gabinecie roi się od glin.
Stone uśmiechnął się.
- Zgadł pan - powiedział.
- A co z moją żoną? - zapytał Sturmack. - Nie mogę tak jej zostawić.
Ippolito podał mu telefon.
- Zadzwoń i powiedz jej, żeby poleciała najbliższym samolotem do Panamy. W Ensenadzie zatrzymamy się tylko na chwilę, żeby przesiąść się do samolotu.
Sturmack zabrał się do wybierania numeru. Stone wyjrzał przez okno. Przekraczali właśnie linię brzegową na wysokości, jak oceniał, mniej więcej trzystu metrów.
- Charlie - wrzasnął Ippolito w stronę pilota. - Zejdź tym pudłem niżej nad wodę, słyszysz mnie? Wiesz przecież, że gliny też mają helikoptery.
Helikopter zaczął gwałtownie opadać. Przed oczami Stoneła mignęły maszty w Marina Del Rey.
Sturmack oddał telefon swemu przyjacielowi.
- Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu uciekamy - powiedział. - Mam siedemdziesiąt lat. Nie chcę przenosić się do Panamy.
- W każdym razie polecimy gdzieś na południe - powiedział Ippolito. - Będziesz mógł tu wrócić. Oddam ci do dyspozycji G-5, żebyś poleciał, gdzie chcesz. Poza tym, nie jest powiedziane, że tu wszystko się skończyło. Być może będziemy mogli wrócić, kiedy adwokaci wezmą sprawy dobrze w swoje ręce.
Do rozmowy wtrącił się Stone.
- Nie, panie Oney, to już koniec. W ciągu dwudziestu czterech godzin przejmą wszystko. Zostaną tylko szczątki.
- Porozmawiamy za chwilę - powiedział Ippolito i wybrał następny numer. - Halo? Mówi Onofrio Ippolito, proszę połączyć mnie z Martinem Baronełem. - Odczekał minutę, a potem wyłączył się. - Czy Marty był w swoim biurze? - zapytał Sturmacka.
- Tak, przyjechałem do ciebie prosto od niego.
- W takim razie gliny już go mają. Odebrali u niego telefon.
- Powinni tam być raczej ludzie z FBI - powiedział Stone - razem z kontrolerami skarbowymi. Mają nie tylko Baroneła, ale i wszystkie jego komputery. Aha, niech pan nie zawraca sobie głowy telefonowaniem do Albacore. Siedzą i tam, tak samo jak w banku. Nie ma pan już żadnego bezpiecznego portu, Oney.
Ippolito wpatrywał się przez chwilę w Stoneła wściekłym wzrokiem, a potem odwrócił się do pilota.
- Charlie, masz już wreszcie tę godzinę przylotu do Ensenady?
- Pierwsza czterdzieści jeden, sir - odparł pilot.
- Jak daleko jesteśmy od brzegu?
- Około ośmiu kilometrów.
- Jak szybko lecimy?
- Z prędkością dwustu czterdziestu kilometrów na godzinę.
- Przy jakiej prędkości można bezpiecznie otworzyć tylne drzwi?
- Musiałbym zawisnąć prawie w miejscu, sir.
Ippolito spojrzał znowu na Stoneła.
- W takim razie zrób to, Charlie - powiedział.

Rick i Dino wskoczyli do policyjnego helikoptera, który natychmiast uniósł się w powietrze. W środku panował ogłuszający hałas. Rick nałożył słuchawki i wręczył drugą parę Dinowi.
- Dokąd lecimy, poruczniku? - zapytał pilot.
- Na południe do południowego zachodu. Ścigamy duży, czarny helikopter.
- Wygląda mi to na maszynę banku Safe Harbor - powiedział pilot, zwiększając prędkość. - Wiem, jak wyglądają miejscowe helikoptery, a jeśli ten jest czarny, to nic innego nie przychodzi mi na myśl.
- Tak, to ten - potwierdził Rick. - Czy te słuchawki można przełączyć na nasłuch radiowy?
- Tak.
- Gdyby uciekał pan stąd do granicy, jaką drogę by pan obrał?
- Poleciałbym nad wodą i trzymałbym się jak najniżej, poza zasięgiem radarów, sir.
- Proszę tak zrobić.

Dla Stoneła stało się jasne, że nie doleci do Ensenady, nie mówiąc już o Panamie. Helikopter raptownie wytracał szybkość. Stone sięgnął do wewnętrznej kieszeni po chusteczkę i otarł sobie pot z czoła. Kiedy schował chusteczkę i wyjął rękę spod marynarki, trzymał w niej dwa wieczne pióra, model Mont Blanc.
Ippolito spojrzał na Tommyłego i Zipa.
- Kiedy zawiśniemy w miejscu, otworzycie drzwi, zastrzelicie Barringtona i wyrzucicie go. Tylko żeby mi tu nie upaćkać kabiny, zrozumieliście?
Jego ludzie kiwnęli potakująco głowami.
Stone mógł oddać tylko dwa strzały, a miał przeciwko sobie czterech mężczyzn. Sturmack wyglądał ciągle bardzo źle i nie wydawało się, aby mógł stanowić większe zagrożenie. Ippolito prawdopodobnie nie był uzbrojony, ale Tommy i Zip z pewnością tak. Gdyby strzelił do pilota, mogliby zginąć wszyscy, a on tego nie chciał.
Helikopter zawisnął w miejscu. Zip sięgnął do klamki i otworzył do tyłu przesuwne drzwi helikoptera. Kiedy wrócił na miejsce, miał w ręku pistolet.
Trzeba załatwić tych z bronią, pomyślał Stone. Szybkim ruchem uniósł ręce, wycelował w obu zbirów i nacisnął na skuwki. Huknęło i na wszystkie strony trysnęła krew i strzępy mózgów. Stone pochylił się i wyjął pistolet z martwej dłoni Zipa.
Na chorej twarzy Davida Sturmacka odmalowało się przerażenie. Zaczął chwytać się palcami za pierś, tak jakby chciał wyszarpnąć z niej serce.
Ippolito spojrzał na niego z niesmakiem.
- Powinienem był przewidzieć, że nie sprostasz temu, Davidzie - powiedział, a potem chwycił Sturmacka za ramię i wypchnął go z helikoptera.
Stone popatrzył, jak Sturmack spada do znajdującej się piętnaście metrów pod nimi wody. I to był błąd. Ippolito rzucił się nagle na niego. Facet był solidnie zbudowany, a do tego miał o co walczyć. Prawą ręką walił Stoneła po głowie, a lewą uchwycił lufę automatycznego pistoletu, który jego przeciwnik trzymał w prawej dłoni.
Stone próbował bronić się lewą, trafiając nawet kilka razy, sam obrywał jednak więcej niż tamten. Otrzymał mocny cios w skroń, aż mu się zamgliło w oczach, i w chwilę potem zwalił się na leżące na podłodze helikoptera trupy Tommyłego i Zipa. Ippolito przygwoździł go do podłogi, waląc jak cepem. Stone zdołał jakoś obrócić się na lewy bok, pociągnął Ippolita za sobą i zmniejszył w ten sposób siłę jego pięści.
Nagle Ippolito przestał uderzać, żeby pomóc sobie prawą ręką przy wyrywaniu pistoletu z dłoni Stoneła. Złapał mocno za lufę i pociągnął. Pistolet wysunął się z ręki Stoneła, a jednocześnie rozległ się głośny huk.
Stone zobaczył, że coś rozsadziło tył głowy pilota.
Helikopter zaczął obracać się wokół własnej osi, z początku powoli, a potem coraz prędzej i prędzej.
Stone nie wiedział, czy maszyna unosi się w górę, czy opada. W końcu rąbnęła z trzaskiem o wodę. Z otwartymi tylnymi drzwiami helikopter nie miał żadnej szansy utrzymać się na powierzchni. Stone zapomniał o swym przeciwniku i zaczął przebierać rękami, żeby wydostać się na zewnątrz. Nie miał już w dłoni pistoletu i nie wiedział, czy ma go Ippolito, czy też wyśliznął mu się i poszedł na dno.
Po chwili wyłonił się na powierzchnię. Przeleciało mu przez głowę, że już po wszystkie czasy będzie musiał wydostawać się z morskich głębin. Ile pięknych garniturów zniszczył przy tym? Czarnego helikoptera nie było już widać, ale dziwne było to, że ciągle dochodziło jego dudnienie. Powietrze wypełniał huk rotora.
Nagle o dwa metry przed Stonełem z wody wychynął Ippolito. Był wściekły i trzymał w ręku automatyczny pistolet Zipa. Stone przypomniał sobie na czas, że w magazynku jest jeszcze dwanaście albo czternaście naboi. Zanurkował znowu.
Nie zamknął oczu i dzięki temu zobaczył coś, co go ucieszyło. Woda tuż obok Ippolita zakotłowała się. Pistolet wypadł z ręki bankiera i zaczął szybko opadać na dno.
Stone wynurzył się na powierzchnię. Nad jego głową, trochę z przodu, wisiał policyjny helikopter. W jego otwartych drzwiach, opierając nogi na płozie, siedział Rick Grant ze strzelbą w ręku. Strzelba wycelowana była w Ippolita, który ze złością młócił rękami wodę.
A potem Stone zobaczył, że z helikoptera skacze do wody Dino, trzymając w ręku pęk kamizelek ratunkowych. Po chwili Dino wyłonił się, plując wodą.
- Jesteś mi winien garnitur od Armaniego! - krzyknął, podając Stonełowi kamizelkę. Rzucił drugą w stronę Ippolita.
Stone złapał przyjaciela w objęcia i pocałował go w czoło.
- Zostaw mnie w spokoju! - krzyknął Dino. - Wystarczy mi garnitur!
Nadleciały następne helikoptery. Wyskoczyło z nich kilku ludzi, którzy zajęli się Ippolitem. Helikopter Ricka dotknął płozami wody.
Stone i Dino zaczęli płynąć w jego stronę.

Epilog
Stone siedział przy oknie w swoim gabinecie nad Zatoką Żółwi i spoglądał na pierwszy tego roku śnieg, okrywający stopniowo ogrody za domem.
Zadzwonił telefon. Stone podniósł słuchawkę.
- Halo?
- Mówi Arrington.
- Jak się miewasz? - Głos Stoneła brzmiał ciepło i serdecznie. Nie rozmawiał z nią od miesięcy, ponieważ nie chciała, żeby do niej dzwonił.
- Nie najgorzej. Jak zakończyła się afera w Los Angeles?
- Zaraz po pierwszym stycznia Ippolito stanie przed sądem. Pojadę tam, żeby zeznawać jako świadek.
- Gazety prześcigały się w doniesieniach na ten temat. Ale myślę, że żadna nie była tak podniecona, jak "Wall Street Journal".
W jej głosie było coś, co zaniepokoiło Stoneła. Miał wrażenie, że Arrington stara się, żeby rozmowa nie wyszła poza nic nie znaczące drobiazgi.
- Ciągle trudno mi uwierzyć, że był w to zamieszany także David Sturmack. I on, i jego żona byli dla mnie zawsze tacy mili.
- Jeszcze jej nie znaleźli - powiedział Stone. - Oczyściła domowy sejf i uciekła najprawdopodobniej do Panamy, ale do tej pory nikt jej nie widział.
- Pomyśleć tylko, żeby taka kobieta jak ona uciekała za granicę.
- Jest bardzo bogata, więc nie musisz się o nią martwić. Jestem pewien, że uszczęśliwiła już jakiegoś żigolaka.
- Vance mówił mi, że posłał ci taśmę z Niewiniątkiem. Dopilnował montażu, tak żebyś mógł obejrzeć się na ekranie.
- Tak, rzeczywiście. Oglądanie tego było dla mnie bardzo żenujące. - Nie mógł już znieść tonu tej pogaduszki o byle czym. - Arrington, co się dzieje?
Jej głos nabrał nagle innej barwy.
- Stone, muszę ci o czymś powiedzieć.
Stone drgnął, jakby pod wpływem nagłego bólu. Ogarnęło go przykre przeczucie, że wie, co za chwilę usłyszy.
- Wczoraj wieczorem Vancełowi urodziło się dziecko.
Z piersi Stoneła uszedł nagle cały zapas nagromadzonego tam powietrza.
- Moje gratulacje dla was obojga - powiedział z przymusem.
- Badania krwi nie pozostawiły żadnych wątpliwości - stwierdziła Arrington. - Chciałabym, żebyś to dobrze zrozumiał. Nie trzeba było nawet robić testów genetycznych.
- Rozumiem - odparł Stone. Ożyło w nim nagle pewne wspomnienie: kroczył wolno przez wielki magazyn Schwarza z zabawkami, rozglądając się za pierwszym prezentem dla nowo narodzonego dziecka. Otrząsnął się z niego. - Domyślam się, co teraz zrobisz.
- Cieszę się, że to rozumiesz - powiedziała Arrnigton, a potem rozpłakała się.
- Arrington, nic się nie stało - pocieszył ją Stone. - Robisz to, co powinnaś.
- Muszę tak zrobić - powiedziała.
- Wiem o tym.
- Mam nadzieję, że Vance pokrył twoje rachunki? - zapytała ni w pięć, ni w dziewięć.
- Zwrócił mi poniesione wydatki - odparł Stone. - Nie posyłałem mu żadnych rachunków. Nie chciałem obciążać go niczym.
- Stone, nie wiem, czy znajdę kiedykolwiek słowa, żeby ci podziękować za to, co zrobiłeś.
- Nie kłopocz się tym...
- Naprawdę chciałabym. Vance i dziecko, i ja tyle ci zawdzięczamy.
Stone poczuł się okropnie zakłopotany.
- Chłopiec, czy dziewczynka?
- Dziewczynka. Waży trzy dwadzieścia.
- Będzie na pewno piękna, jak i ty.
- Miejmy nadzieję, że będzie podobna do ojca.
- Muszę się spieszyć, Arrington - powiedział Stone. - Mam umówione spotkanie. - Gdyby porozmawiał z nią dłużej, wyszedłby z pewnością na idiotę.
- Kocham cię, Stone - powiedziała i wyłączyła się.
Stone odłożył słuchawkę i ku swemu zdziwieniu także się rozpłakał. Prędko jednak odzyskał kontrolę nad sobą. Wykręcił bezpośredni numer Dina.
- Porucznik Bacchetti przy telefonie - powiedział Dino.
- Wyskoczymy razem na kolację?
- Jasne. - Przez chwilę Dino wsłuchiwał się w szum w słuchawce. - Miałeś może jakąś wiadomość?
- Tak. U Elaine, o wpół do dziewiątej?
- Może być.
- Będziesz musiał odwieźć mnie do domu.
- A do czego innego potrzebne są gliny? - zapytał Dino i odłożył słuchawkę.
Stone usiadł znowu przy oknie, żeby popatrzeć na padający śnieg. Przesiedział tak prawie cały dzień.


Washington, Connecticut
23 lipca 1997

Podziękowania

Pragnę wyrazić moją wdzięczność za redakcyjne uwagi pani Gladys Justin Carr, pełniącej obowiązki wiceprezydenta wydawnictwa Harper Collins, współpracującej z nią pani Elissie Altman i wszystkim pracownikom wydawnictwa, którzy swym ciężkim trudem przyczynili się do sukcesu niniejszej książki.
Składam też wyrazy wdzięczności mojemu agentowi panu Mortonowi L. Janklowowi, jego najbliższej współpracowniczce pani Anne Sibbald i ich kolegom z agencji Janklow & Nesbit za ich nieustający entuzjazm w kierowaniu moją karierą. Jestem w dobrych rękach.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Propozycja nie do odrzucenia Tajemnice i rady bylego szefa mafii propoz
Oferta nie do odrzucenia Jak otworzyć umysł klienta
Perswazja nie do odrzucenia Sekretny sposob na to by za kazdym razem slyszec TAK pernie
Służy do grania, nie do zabijania
NIE DO KONCA WIEMY OD CZEG
III Zamiast zakończenia Warsztaty Terapii Zajęciowej nie do końca wykorzystana szansa
PLiD – nowy dowód osobisty, nie do końca legalny oficjalnie

więcej podobnych podstron