10 (127)



















Harry Harrison     
  Przestrzeni! Przestrzeni!

   
. 10 .    









    Andy doszedł już niemal do końca listy. Z obolałymi nogami
wlókł się Dziewiątą Aleją. Każda plama cienia była pełna wymęczonych postaci:
starców, karmiących matek czy obejmujących się ramionami, chichoczących
nastolatków. Ludzie w każdym wieku i różnego pochodzenia wyciągali nagie i
brudne stopy zaścielając ulice, jak porozrzucane na polu bitwy ciała. Tylko
dzieci bawiły się na słońcu, lecz ich ruchy były powolne, a krzyki przytłumione.
Z nagłą radością i jazgotem otoczyły dwóch chłopców wracających z rejonu doków;
ich ramiona pokryte były ukąszeniami oraz strumykami zakrzepłej krwi. Na końcu
drucianej pętli nieśli zdobycz - wielkiego, martwego, szarego szczura. Wieczorem
zapowiadała się uczta, raz wreszcie najedzą się. Środkiem ulicy powoli
przesuwały się platformy ciężarowe, wyczerpane ludzkie zwierzęta pociągowe z
wysiłkiem ciągnęły swe brzemię, łapiąc ustami powietrze. Andy przepychał się
przez to piekło szukając biura Western Union.
    Było niemożliwością dotrzeć do wszystkich osób, które
odwiedzały mieszkanie O'Briena podczas ostatniego tygodnia, musiał jednak
przynajmniej spróbować sprawdzić co bardziej obiecujące ślady. Każdy zaglądający
do budynku mógł spostrzec rozłączone przewody alarmu w piwnicy, lecz tylko gość
denata był w stanie zauważyć, że system alarmowy mieszkania też był niesprawny.
Osiem dni przed morderstwem doszło do krótkiego spięcia i instalacja została
wyłączona. Zabójca lub jego informator musiał być w mieszkaniu po tym czasie,
dostrzeżenie zwisających przewodów nie było trudne. Andy sporządził listę
wszystkich podejrzanych i teraz sprawdzał ją punkt po punkcie. Bez rezultatu.
O'Briena nie odwiedzali żadni inkasenci, a wszyscy doręczyciele, których
znalazł, zjawiali się pod tym adresem od lat. Ani jednego śladu.
    Western Union było następnym orzechem do rozgryzienia. W
ostatnim tygodniu doręczano do budynku wiele telegramów i portier był pewien, że
przynajmniej kilka z nich było do O'Briena. On i windziarz pamiętali telegram
przyniesiony w noc poprzedzającą morderstwo przez nowego posłańca, młodego
chłopaka, Chińczyka, jak powiedzieli. To mogło być bez znaczenia i tysiąc do
jednego, że nic nie znaczyło, lecz musiał to sprawdzić. Jakikolwiek ślad,
nieważne jak nikły, mógł przydać się w śledztwie. Miałby przynajmniej co
zameldować porucznikowi, by uratować, chociaż na jakiś czas, swoją głowę. Ponad
chodnikiem zwieszał się żółto-niebieski szyld firmy. Andy skręcił w jego
kierunku.
    Przez środek biura biegł długi kontuar, pod ścianą w głębi
stała ławka, na której siedziało trzech chłopców. Czwarty stał przy kontuarze i
rozmawiał z dyspozytorem. Żaden nie był Chińczykiem. Po chwili rozmowa skończyła
się i posłaniec wyszedł z tabliczką. Andy zbliżył się do kontuaru, lecz zanim
zdążył cokolwiek powiedzieć, mężczyzna potrząsnął energicznie głową.
    - Nie tutaj - warknął. - Telegramy przyjmujemy od frontu. Nie
widzi pan, że jestem dyspozytorem?
    Andy spojrzał na ponurą, zmęczoną i pociętą głębokimi
zmarszczkami twarz mężczyzny i na chaos tabliczek, kredy i zmywalnych taśm
teleksu leżących na jego biurku. Pokryty łuszczącą się taśmą identyfikator
zawierał nazwisko urzędnika: Mr Burgger. Zaśmiecenie biurka było najlepszym
dowodem zgorzknienia tego, który przy nim siedział. W oczach Mr Burggera widać
było wyczerpanie, kąciki ust miał opuszczone ku dołowi. Nawiązanie współpracy z
tym człowiekiem będzie wymagać wiele wysiłku. Andy błysnął odznaką.
    - Policja. Sprawa służbowa - powiedział. - Widzę, że to pan
jest tym, z kim chcę rozmawiać, panie Burgger.
    - Niczego nie zrobiłem, nie mamy o czym rozmawiać.
    - Nikt pana nie oskarża. Potrzebuję od pana informacji mogących
wesprzeć śledztwo...
    - Nie mogę panu pomóc. Nie mam nic do powiedzenia policji.
    - O tym ja decyduję. Dwudziesta Ósma Ulica to pański rejon
doręczeń?
    Burgger zawahał się, po czym przytaknął wolno, niechętnie,
jakby uważał, że zmusza się go do ujawnienia tajemnicy państwowej.
    - Czy pracuje u pana jakiś posłaniec, który jest Chińczykiem?

    - Nie.
    - Lecz czy pracował tu przynajmniej jeden taki?
    - Nie. - Mr Burgger skrobał coś na tablicy ignorując Andy'ego.
Na szczycie niemal łysej głowy zebrały się krople potu i spływały między
resztkami siwych włosów. Andy'ego nie bawiło wywieranie nacisku na kogokolwiek,
lecz jeśli musiał...
    - W tym stanie obowiązuje prawo, Burgger - powiedział niskim,
bezbarwnym głosem. - Mogę wyciągnąć cię stąd, choćby teraz, zabrać na komisariat
i zapuszkować na trzydzieści dni za utrudnianie pracy funkcjonariuszowi policji.
Chcesz tego?
    - Niczego nie zrobiłem!
    - Tak, zrobiłeś. Skłamałeś. Powiedziałeś, że nigdy nie pracował
tu żaden chiński posłaniec.
    Burgger zakręcił się na krześle rozdzierany wewnętrznym
konfliktem między strachem a pragnieniem pozostania nie zamieszanym w cokolwiek.
Wygrał strach.
    - Był tutaj chiński chłopak. Pracował jeden dzień, nigdy nie
wrócił.
    - Jaki to był dzień?
    - Ostatni poniedziałek - odpowiedział po namyśle.
    - Czy doręczył jakikolwiek telegram?
    - A skąd mam wiedzieć?
    - Bo na tym polega twoja praca - stwierdził Andy z naciskiem. -
Jakie telegramy doręczał?
    - Siedział tu przez cały dzień, nie potrzebowałem go. To był
jego pierwszy dzień. Nigdy nie wysyłam dzieciaka od razu pierwszego dnia,
pozwalam im przywyknąć do ławy tak, by nie mieli żadnych pomysłów. Ale w nocy
był spory ruch i musiałem go wysłać. Tylko raz.
    - Dokąd?
    - Proszę pana, nie pamiętam adresu każdego telegramu, który
przechodzi przez moje ręce. Pracujemy tu ciężko i nie prowadzimy sprawozdań.
Otrzymujemy telegram, doręczamy go, potem telegram zostaje przyjęty i to już
jest koniec.
    - Wiem, ale ten telegram jest bardzo ważny. Spróbuj sobie
przypomnieć, dokąd posłałeś chłopaka. Siódma Aleja? Dwudziesta Trzecia Ulica?
Może Chelsea Park...?
    - Chwilę, to chyba było to. Pamiętam, że nie chciałem nawet
posyłać tego chłopaka do Chelsea Park, tam nie lubią nowych twarzy, ale nie
miałem wyboru.
    - Widzę, że do czegoś dochodzimy - powiedział Andy wyjmując
notatnik. - Jak miał na imię ten dzieciak?
    - Jakieś ich nazwisko. Nie pamiętam. Był tylko jeden dzień i
nigdy nie wrócił.
    - To jak wyglądał?
    - Jak młody Chińczyk. Nie jestem tu po to, by pamiętać, jak
wyglądają wszystkie te dzieciaki - strach znikał i Mr Burgger znów popadał w zły
humor.
    - Gdzie mieszka?
    -A kto to wie? Dzieciaki przychodzą tu, dają kaucję, to tyle:
Nie jestem tu po to...
    - Zaczynam się zastanawiać, po co właściwie tu jesteś, Burgger.
Zajrzę tu jeszcze. Do tego czasu spróbuj sobie przypomnieć, jak wyglądał ten
chłopak. Jeszcze porozmawiamy.
    Chłopcy wiercili się niespokojnie na ławie, gdy Andy wychodził.
Ledwo zniknął, Mr Burgger zgromił ich wzrokiem zdolnym niemal zabijać.
    Ślad był słaby, lecz Andy cieszył się i z tego, wreszcie miał
co powiedzieć Grassy'emu. Gdy wszedł do biura porucznika, był tam już Steve
Kulozik. Przywitali się.
    - Jak sprawa? - spytał Steve.
    - Potem sobie pogadacie - wtrącił się Grassioli. Szarpiący jego
powiekę tik miał się dzisiaj całkiem dobrze. - Lepiej zacznij pracować, Rusch,
to śledztwo, a nie majówka. Wielu ważnych dupków: na różnych stołkach zaczyna
już fiksować na ten temat.
    Andy opowiedział o rozłączonych przewodach alarmu i swoich
wnioskach w tej kwestii. Ominął godziny bezproduktywnego łażenia i zajął się od
razu chłopakiem z Western Union. To opowiedział szczegółowo.
    - No i co z tego? - spytał porucznik splatając dłonie na
brzuchu, dokładnie nad wrzodem.
    - Dzieciak mógł pracować dla kogoś. Każdy posłaniec musi
zostawić dziesięć dolarów zastawu, a jaki dzieciak dysponuje taką gotówką? Ktoś
mógł ściągnąć go, na przykład z Chinatown, i posłać, by obejrzał mieszkania, do
których zanosi telegramy. Pierwszy raz przydał się, gdy zobaczył rozłączone
przewody alarmu przy drzwiach Wielkiego Mike'a. Potem ktoś zorganizował robotę i
zabójstwo, i obaj się ulotnili.
    - Brzmi pięknie, lecz to jedyny ślad, jaki znalazłeś. Jak
nazywa się chłopak?
    - Nie wiadomo.
    - No to co u diabła? - krzyknął Grassioli. - Przyłazisz tu do
mnie z tą cholernie skomplikowaną teorią, która gówno ci da, jeśli nie zdołasz
odnaleźć dzieciaka! W tym mieście są ich miliony. Jak trafisz na właściwego?

    Andy wiedział, kiedy należy się zamknąć. Steve oparł swe
cielsko o ścianę. Jak dotąd tylko przysłuchiwał się rozmowie. - Czy mogę coś
powiedzieć, poruczniku? - spytał.
    - A ty czego chcesz?
    - Rozważmy tę sprawę przez chwilę tak, jakby dotyczyła tylko
naszego rewiru. Dzieciak mógł przyjść z Chinatown, lub skądkolwiek, lecz
zapomnijmy o tym na razie. Powiedzmy, że przyszedł z Shiptown, a wie pan, jak
oni trzymają się razem, i że został przysłany przez innego Chińczyka. To tylko
przypuszczenie.
    - Do czego zmierzasz, Kulozik? Dawaj te swoje cholerne wnioski.

    - Właśnie miałem to zrobić, poruczniku - powiedział Steve z
niezmąconym spokojem. - Powiedzmy, że dzieciak lub jego szef przyszli z
Shiptown. Jeśli tak, to możemy mieć ich odciski palców. Ja jeszcze nie
pracowałem wtedy w policji, lecz pan był już tu w siedemdziesiątym drugim,
prawda panie poruczniku? Wtedy, gdy miała miejsce inwazja na Formozę i w Nowym
Jorku pojawiła się masa uchodźców?
    - Tak, byłem wtedy rekrutem.
    - Czy nie pobierano wtedy odcisków palców od wszystkich,
również od dzieci? Ot tak, na wszelki wypadek; gdyby między czekających na
ewakuację wcisnął się jakiś agent komuchów.
    - Gówniana robota - stwierdził porucznik. - Owszem, było tak.
Jeszcze przez następne parę lat zdejmowano odciski nawet dzieciom przychodzącym
na świat by wykryć ewentualne defekty. Wszystkie te karty są tutaj na dole, w
piwnicy. To o tym myślisz?
    - Właśnie, sir. Trzeba pójść tam i sprawdzić, czy odciski z
narzędzia zbrodni nie pasują do którejś z tych kart. To rzeczywiście gówniana
robota, ale nie zaszkodzi spróbować.
    - Słyszałeś go, Rusch - powiedział Grassioli, przekładając stos
raportów. - Weź te odciski z łomu, zejdź na dół i sprawdź, czy uda ci się
cokolwiek znaleźć.
    - Tak, sir - odpowiedział Andy i obaj z Kulozikiem wyszli z
biura. - Świetny z ciebie kumpel - rzekł Andy, ledwie zamknęli za sobą drzwi. -
Miałem zaraz skończyć pracę, a tymczasem zafundowałeś mi robotę i teraz pewnie
przesiedzę całą noc zagrzebany w piwnicy.
    - Nie jest tak źle. Używałem kiedyś tych akt. Wszystkie odciski
są opisane i jeśli masz coś znaleźć, to znajdziesz bez trudu. Pomógłbym ci, ale
zięć przychodzi dziś na obiad.
    - Ten, którego tak nienawidzisz?
    - Tak, ten, ale on pracuje na trawlerze i ma przynieść rybę,
którą wykradł. Świeżą rybę. Czy ciebie to nie rusza?
    - Owszem, chętnie bym cię ugryzł, ty szuszwolu. Mam nadzieję,
że przynajmniej jedna ość utkwi ci w gardle. Akta z odciskami palców nie były aż
w takim porządku, jak opisał to Steve. Inni też ich używali i podczas gdy
niektóre grupy kart były w idealnym porządku, jedno całe pudełko musiało być
wyrzucone i potem upakowane byle jak. W piwnicy było wprawdzie chłodniej, lecz
powietrze zaraz zgęstniało od kurzu. Andy pracował nieprzerwanie aż do
dziewiątej wieczorem, gdy głowa zaczęła go łupać, a oczy łzawić. Wszedł na górę,
obmył twarz i pooddychał trochę świeższym powietrzem. Przez chwilę wahał się,
czy nie skończyć roboty i nie poczekać do rana, lecz wiedział, jaki byłby
komentarz Grassy'ego, wrócił zatem na dół.
    Dochodziła jedenasta, gdy znalazł, czego szukał. O mało co
odłożyłby kartę na bok - odciski były tak drobne, lecz po chwili zdał sobie
sprawę, że przecież dziecko urosło. Przyjrzał się odciskom przez porysowane
szkło powiększające. Nie było wątpliwości, pokrywały się ze znalezionymi na
oknie i na żelazie.
    - Chung, William - przeczytał głośno. - Urodzony w 1982 w
klinice Shiptown...
    Wstał tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. Porucznik powinien
być w domu. Może śpi i będzie zły, że go budzą, ale mniejsza z tym.
    To było to.



następny   








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NAUKA 4 10 127 136
127 10 (2)
WSM 10 52 pl(1)
VA US Top 40 Singles Chart 2015 10 10 Debuts Top 100
10 35
401 (10)

więcej podobnych podstron