WILFRID STINISSEN OCD
PANIE, NAUCZ NAS MODLIĆ SIĘ
KU MODLITWIE MILCZENIA
z języka szwedzkiego przełożyła Justyna Iwaszkiewicz
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze,
Poznań 2003
SPIS TREŚCI
PRZEDMOWA
1. JAKĄ DROGĘ OBRAŁA MISTYKA?
Modlitwa prowadzi do mistyki
Bardziej Marta niż Maria
2. W POSZUKIWANIU ISTOTY MODLITWY
Dialog w łonie Trójcy Świętej
Uczestniczymy w modlitwie Trójcy Świętej
3. WEWNĘTRZNE SKUPIENIE
Wróć do swego serca
droga
Obie drogi są uprawnione
Z powrotem do naszego początku
Nieskończone uzdolnienia
Spotykasz oblicze
4. BÓG MÓWI PIERWSZY
Siedem powodów czytania Biblii
5. MODLITWA USTNA ODPOWIADAMY SŁOWEM
Słowa są ważne
Modlitwa błagalna
Modlitwa wstawiennicza
Dziękczynienie
Uwielbienie
Modlitwa sakramentalna
6. MODLITWA MILCZENIA ODPOWIEDŹ BEZ SŁÓW
Wymowne milczenie
Oniemiały wobec niepojętości Boga
Ubóstwo cichej modlitwy
Noc wiary . 122
Nie szukaj daru, lecz Dawcy
Naga wiara 128
Tylko być 131
Adoracja
Brama do mistyki
7. MODLITWA NIEUSTANNA
Eremita i cenobita
Nieprzyjaciele modlitwy nieustannej
Życie jak modlitwa
PRZEDMOWA
"Panie, naucz nas modlić się", proszą Jezusa Jego uczniowie (Łk 11,11). Nie ma ważniejszego pragnienia. Kiedy nauczymy się modlić, kiedy nauczymy się we wszystkim zachowywać żywy kontakt z Bogiem, życie stanie się prostą drogą do celu.
Modlitwa jest czymś głęboko ludzkim, jej brak - czymś nieludzkim. Jeżeli brak nam odniesienia do Boga, tracimy sens naszego istnienia.
Modlitwa to nie tylko siedzenie spokojnie i w milczeniu po to, aby się skupić, nie tylko uczestnictwo we mszy św. albo osobista rozmowa z Bogiem. Modlitwa to postawa życiowa, przenikająca wszystko wspólnota z Bogiem. Jednak ta postawa życiowa zakłada chwile zarezerwowane wyłącznie na modlitwę, kiedy to nie robimy niczego innego, jak tylko oddajemy się do Bożej dyspozycji - z duchem, duszą i ciałem. Modlitwa jest czymś, co dzieje się w najdalszej głębi ludzkiego serca. Nie możemy jej sobie skonstruować, ona istnieje w nas od samego początku. Jednak dusza człowiecza, która stała się obca Bogu, musi ponownie nauczyć się, w jaki sposób może na nowo odnaleźć kontakt z własną głębią, w której mieszka Bóg. Teresa z Avili pisze:
Oto masz wierny obraz duszy, która grzesząc odeszła od Boga i Oblubieńca swego. Tak ta dusza przywykła iść we wszystkich myślach i chęciach swoich za własną przyjemnością swoją, czyli raczej za tym niepokojem i goryczą, którą zamiast pożądanej przyjemności sumienie ją karmi, że biedna już straciła poznanie samej siebie. Aby ją namówić, by się wróciła do Oblubieńca z miłością i nawykła znowu do wspólnego z Nim mieszkania, potrzeba zręcznie i ostrożnie brać się do rzeczy i powoli, a z wielką łagodnością i miłością na nią wpływać, inaczej wszystko będzie na próżno.
Książka tajest próbą ukazania niektórych z owych "zręcznych i ostrożnych" sposobów, chce też nakreślić teologiczny fundament modlitwy. Tekst opiera się na tym, czego sam nauczyłem się o modlitwie, oraz na tym, co inni, z którymi mam bliski kontakt, opowiedzieli mi o swojej drodze, kiedy to "wypłynęli na głębię modlitwy".
Wyruszać w świat modlitwy to ogromna radość mojego życia i wciąż równie pasjonująca jak wówczas, gdy jako dziesięciolatek po raz pierwszy rozpoczynałem praktykę regularnej modlitwy wewnętrznej. To, że własne doświadczenia zawsze należy weryfikować i poddawać ocenie zgodnie z obiektywną rzeczywistością i prawdami wiary, nie czyni tej drogi mniej atrakcyjną. Przeciwnie, ani jedna chwila w szkole modlitwy nie jest chwilą straconą. To moje głębokie przekonanie.
WlLFRID STINISSEN
Norraby, pierwszy tydzień adwentu 1999 roku
1. JAKĄ DROGĘ OBRAŁA MISTYKA?
Bramą wprowadzającą do królestwa mistyki jest modlitwa i książka ta w pierwszym rzędzie mówi o niej. Nie sposób mówić o modlitwie, nie kończąc na mistyce. Jeżeli rzeczywiście modlimy się i modlitwę traktujemy poważnie, jeśli nie przeszkadzamy jej normalnemu rozwojowi, czyli rozwojowi ku modlitwie nieustannej, to prędzej czy później, czy tego chcemy, czy nie, stajemy się mistykami. Życie staje się pełne Boga. Jednak śmiem twierdzić, że mądrze jest tego "chcieć" i od samego początku być skierowanym na mistykę, a modlitwę traktować jako drogę do niej prowadzącą.
MODLITWA PROWADZI DO MISTYKI
Modlitwa jest wartością samą w sobie. Nie jest tylko środkiem prowadzącym do celu, ale w pewnym sensie jest samym celem: zjednoczeniem z Bogiem. I to wystarcza. Równocześnie jednak modlitwa jest drogą do głębszego zjednoczenia z Bogiem, które nazywamy mistyką. To ważne, byśmy wiedzieli, że dzięki modlitwie i poprzez nią jesteśmy w drodze ku czemuś wielkiemu, niewypowiedzianemu. Jest to bodziec do jeszcze serdeczniejszego zaangażowania w modlitwę, bodziec, który pomaga nam nie ulegać stagnacji, nie zasklepiać się w jednym sposobie modlitwy, ale respektować jej naturalną dynamikę.
Ciekawą rzeczą jest, że w tej kwestii istnieje wyraźna zgodność między chrześcijaństwem a religiami niechrześcijańskimi. Medytacja buddyjska prowadzi do satoń, oświecenia. Nie można zostać mistrzem zen, nie mając doświadczenia oświecenia, ponieważ uznaje się, że nie można prowadzić innych do celu, nie posiadając samemu egzystencjalnej wiedzy o drodze do niego wiodącej. Wielcy mistycy chrześcijańscy - myślę tutaj szczególnie o tych, których znam najlepiej: o św. Teresie od Jezusa (1515-1582) i św. Janie od Krzyża (1542-1591) - nieustannie wskazują na cel, na mistyczne zjednoczenie z Bogiem. Istnieje decydujący moment w rozwoju modlitwy, kiedy Bóg w całej pełni przejmuje ster. Wtedy człowiek nie żyje już własnym życiem, ale życiem żyjącego w nim Chrystusa (Gal 2,20).
Dla Teresy od Jezusa życie modlitwy polega na coraz głębszym wnikaniu w wewnętrzną twierdzę duszy. Nie zadowalaj się czymś mniejszym od siódmego mieszkania, mówi. Tam, w centrum twierdzy, Bóg czeka, by zjednoczyć się z tobą. Podążanie drogą modlitwy to nie żaden spacer czy przechadzka. Teresa zachęca swoich czytelników, aby się spieszyli, ukazując im cel w najpiękniejszych barwach. Jej naukę o modlitwie nazywa się "filozofią heroizmu". Chce, byśmy wciąż przekraczali samych siebie.
Na początku XVI wieku powszechnie uważano, że twierdzenie, iż człowiek może poznać Boga jest czystym wymysłem. Między nami a Bogiem istnieje przepaść. Teresa natomiast uważa, że musimy zdobyć się na odwagę. Człowiek może przekroczyć siebie, dojść do Boga. Homo est Dei capcuc (człowiek jest "otwarty" na Boga), tak brzmi tytuł pierwszego rozdziału Katechizmu Kościoła Katolickiego. Św. Teresa przywiązuje dużą wagę do nadziei: "Ja zaś będę zawsze ufał" (Ps 71,14). Zachęca do wielkoduszności, hojności. Jej optymizm jest logiczną konsekwencją przyjętej wizji człowieka: człowiek jest stworzony dla Boga. Święta Teresa mówi, że musimy mieć wielkie pragnienia.
Jan od Krzyża jest równie jednoznaczny. Jego pierwsze dzieło nosi tytuł Droga na Górę Karmel. Chodzi o zdobycie szczytu góry tak szybko, jak tylko jest to możliwe. Opisuje prostą, krótką drogę. Jej celem jest widzenie Boga.
Odsłoń przede mną obecność Twoją
I zadaj śmierć widokiem Twej boskiej piękności!
Wszak wiesz, że nic nie ukoi
Cierpień zadanych grotami miłości,
Tylko obecność Twoja, widok Twej istności.
Tak pisze i dodaje komentarz:
Dusza pragnąca zagubić się w wielkości swego Boga, którego miłość owładnęła i zraniła, jej serce, nie mogąc już znieść udręki, błaga Go w tej strofie już nawet wprost, by odsłonił jej i ukazał swą piękność, czyli swą boską istotę. Prosi, aby tym widokiem zadał jej śmierć i odłączył ją od ciała, w którym pozostając nie może Go widzieć ni radować się Nim tak, jak tego pragnie.
Jego cel jest tak wzniosły, że w pełni może być osiągnięty dopiero w życiu wiecznym. Jednak dla św. Jana od Krzyża nie oznacza to, by zaniechać starań i czekać na śmierć, nie - już w obecnym życiu możemy doświadczyć Boga, usłyszeć "cichą muzykę", poczuć Jego dotknięcie. Jeżeli nie możemy tego wszystkiego otrzymać w życiu doczesnym, to musimy starać się osiągnąć tyle, ile można. Święty Jan kocha miłością namiętną, jest "oczarowany" Bogiem. Samo pytanie o to, czy modlitwa jest skierowana ku mistyce, jest dla niego absurdalne. Jakże mielibyśmy nie chcieć doświadczyć Boga, kiedy Go naprawdę kochamy! Miłość to zawsze i eros, i agape. Jakże Bóg, w swojej namiętnej miłości do nas, miałby przestać chcieć być doświadczanym!
BARDZIEJ MARTA NIŻ MARIA
William Johnston w swojej książce Letters to contemplatives pisze, że tragedią jest, iż my chrześcijanie na Zachodzie zapomnieliśmy o mistyce. Jestem przekonany, że ma rację. Oczywiście nadał istnieją klasztory kontemplacyjne i mistycy pojawiają się tu i tam, ale wielka rzesza ludzi w Kościele i wiele instytucji kościelnych okazuje małe zainteresowanie mistyką. Fakultety teologiczne rzadko oferują zajęcia w zakresie mistyki. Jeśli mówi się o mistyce, to tylko w ramach filozofii albo psychologii religii.
Podobnie dzieje się w większości seminariów duchownych Zachodu. Duchowość albo mistyka nie wchodzą raczej w zakres programu. Jeśli prowadzi się zajęcia z duchowości, to zawsze chodzi o przedstawienie historycznego przekroju różnych prądów duchowych i szkół duchowości. Podaje się wiedzę teoretyczną, ale najczęściej nie uczy się kleryków tego, w jaki sposób mieliby sami prowadzić życie duchowe.
Może sądzimy, że to nieuniknione, że inaczej być nie może. Teoretyczny kurs ma przecież na celu przekazanie pewnej wiedzy. Kto jednak powiedział, że wiedza musi być tylko teoretyczna? W Kościele pierwszych wieków istniała naturalna jedność teologii i modlitwy. Aż do XIV wieku liczni wielcy teologowie byli też świętymi. Dopiero z końcem średniowiecza drogi mistyki i teologii zaczęły się rozchodzić i ta pierwotna jedność nigdy już nie została przywrócona.
To, że teologowie i mistycy stali się sobie obcy jest samo w sobie wystarczająco smutnym faktem. Jeszcze gorzej, kiedy zaczyna się stawiać pod znakiem zapytania znaczenie i sens modlitwy, szczególnie milczącej czy wewnętrznej. Może najbardziej jest to widoczne wśród księży. Przed pięćdziesięcioma laty było jeszcze czymś normalnym, że katolicki ksiądz każdego rana przed mszą świętą zasiadał w konfesjonale, odprawiał półgodzinną medytację albo odmawiał brewiarz, równocześnie będąc do dyspozycji ewentualnych penitentów. Obecnie jest to rzadkością.
Również w głoszeniu Słowa modlitwa zajmuje mniej miejsca. Chętnie cytowany jest tekst, który aniołowie wypowiadają do apostołów po wniebowstąpieniu Jezusa: "Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo?" (Dz 1,11). Powróćcie na ziemię - komentują księża - zaangażujcie się w służbę ludziom, walczcie z niesprawiedliwymi strukturami, z głodem, dyskryminacją, rasizmem... Czyńcie tak, naśladując Jezusa, On, wyjątkowy człowiek dał nam wspaniały przykład altruistycznej, uniwersalnej miłości.
Takie głoszenie jest właściwie nową formą moralizatorstwa - tego znienawidzonego moralizatorstwa, którym jesteśmy zmęczeni! Zamiast starać się o cnoty chrześcijańskie, czystość, łagodność, cierpliwość, mamy teraz pracować na rzecz sprawiedliwszego świata. Wyobraziliśmy sobie, że staliśmy się wolni od suchej litery prawa, porzucając dawne moralizatorstwo. Jednak weszło nowe prawo, surowsze od starego. Trudniej jest ulepszać świat, niż samemu stawać się lepszym. Nic dziwnego, że jak nigdy dotąd szerzy się poczucie winy. Wobec gigantycznego zadania zaprowadzenia sprawiedliwości i równości w świecie doświadczamy drastycznie własnej niemocy. Czujemy się nieswojo, kiedy dobrze się odżywiamy, podczas gdy takie rzesze ludzi przymierają głodem. Słyszymy wciąż, że wszyscy jesteśmy temu winni, że musimy coś zrobić. Ale jak i co mamy zrobić? Zadanie przerasta nasze siły. Przypominamy sobie zwątpienie św. Pawła wobec niemożności zachowywania prawa.
Wielu myśli, że coś tu jest nie tak, że ten aktywizm nie stanowi rozwiązania. Niektórzy wspominają starą mądrość, że "jeżeli domu Pan nie zbuduje, na próżno się trudzą, którzy go wznoszą" (Ps 127,1). Wielu na nowo odkrywa modlitwę wstawienniczą, słuchanie Słowa Bożego. Ruch charyzmatyczny uczy nas chwalić i wysławiać Pana. To bardzo cieszy, jednak po pierwsze zaangażowana weń jest tylko nieznaczna mniejszość, a po drugie brakuje w nim często tego, co jest tak ważnym elementem wszelkiej mistyki: milczenia, ciszy, wewnętrznego skupienia. W tym wysławianiu Boga jest niekiedy za dużo zgiełku, by Bóg mógł coś odsłonić z własnej głębi.
Archetypem jest, albo powinno być, opowiadanie o objawieniu, którego doznał Eliasz na górze Horeb. Boga nie ma w wichurze, nie ma Go w trzęsieniu ziemi, ani w ogniu, ale jest w szmerze łagodnego powiewu (1 Krl 19,11-13). Boga spotykamy najlepiej i najgłębiej w milczeniu. Być może modlitwa, której oddajemy się w rozlicznych grupach modlitewnych, znajduje się gdzieś na płaszczyźnie działania, a nie na płaszczyźnie istnienia. Zbyt wiele w niej żądań, a za mało zawierzenia i wewnętrznego wyciszenia.
Pomimo tego wszystkiego, co pisze się o modlitwie i pomimo istnienia tylu grup modlitewnych, nie możemy powiedzieć, że chrześcijanie na nowo odnaleźli mistykę. Nawet w sferze modlitwy częściej spotykamy Martę niż Marię (Łk 10,41-42), więcej troski o wiele niż cichego zasłuchania.
I faktycznie nic w tym dziwnego, że ludzie złaknieni i spragnieni tego, co boskie, czują się zawiedzeni Kościołem i szukają zaspokojenia swego pragnienia u innych źródeł. Wszystko to, co kryje się pod hasłem New Age, miałoby niewielkie szansę, gdyby nie zagubiono mistyki chrześcijańskiej. W religiach wschodnich mistyka zajmuje miejsce centralne. To normalne, że kierujemy się ku nim wtedy, gdy w Kościele nie znajdujemy tego, czego szukamy. Czy należy więc oskarżać ludzi, którzy zaangażowali się w New Age? Czy mądrze jest wysuwać zarzuty pod ich adresem? Czy nie lepiej odkopać stary skarb Kościoła i pokazać, że nie trzeba szukać gdzieś daleko, że wszystko mamy już we własnym domu?
Mistyczna spuścizna Kościoła jest niezwykłym skarbem. Warto wyruszyć na poszukiwania. Jeszcze ważniejsze jest jednak nie czerpać z tego, co inni wypracowali, ale osobiście poddać się Bogu.
2. W POSZUKIWANIU ISTOTY MODLITWY
Czym jest modlitwa? Istnieje wiele definicji. "Modlitwa jest dla mnie wzniesieniem serca - pisała św. Teresa z Lisieux (1873-1897) - prostym spojrzeniem ku Niebu, okrzykiem wdzięczności i miłości zarówno w cierpieniu, jak i radości", a św. Jan Damasceński (ok. 680-750) powie: "Modlitwa jest wzniesieniem duszy do Boga lub prośbą skierowaną do Niego o stosowne dobra".
To piękne definicje, ale o modlitwie mówią jedynie z ludzkiego punktu widzenia, wychodząc od tego, co człowiek czyni. Tego rodzaju definicje pozostawiają Bożą cząstkę w cieniu i mniej pasują do kontemplacji, która też jest modlitwą, i to bardzo intensywną. Kontemplacja, zgodnie z tym, co pisze św. Jan od Krzyża, "nie jest to co innego, jak tylko tajemne, spokojne i miłosne udzielanie się Boga. Jeśli się da jej miejsce, rozpali ona duszę w duchu miłości".
Dlatego wybieram raczej definicję sformułowaną już w II wieku przez Klemensa Aleksandryjskiego (ok. 150-216): "Modlitwa jest dialogiem z Bogiem". To samo mówi II sobór watykański: "Osobliwą relacje godności ludzkiej stanowi powołanie człowieka do uczestniczenia w życiu Boga. Człowiek już od swego początku zapraszany jest do rozmowy z Bogiem.
Dialog zakłada co najmniej dwóch uczestników. W modlitwie Bóg i człowiek prowadzą ze sobą dialog. Dialogiczny charakter modlitwy to sprawa fundamentalna. Jeżeli modlitwa wydaje się czasem być niezadowalająca i jałowa, to może dlatego, że stała się monologiem. Człowiek mówi, ale nie słucha, nie ma postawy przyjmującej. Nie daje Bogu szansy, żeby do niego przemówił.
Tak trudno nam prawdziwie otworzyć się na to, co drugi chce nam dać. Chcemy brać na naszych warunkach, sami decydować o tym, co ma nam być dane. Autentyczna otwartość i zasłuchanie pozwala drugiemu dawać albo mówić to, co sam zechce. Słuchanie Boga w ten sposób jest dla nas czymś przerażającym. Nie wiemy wcale, co On może "wymyślić"!
Katechizm Kościoła Katolickiego mówi: "Modlitwa chrześcijańska jest związkiem przymierza między Bogiem i człowiekiem w Chrystusie. Jest działaniem Boga i człowieka; wypływa z Ducha Świętego i z nas". Już wyraźniej chyba nie można tego zdefiniować.
DIALOG W ŁONIE TRÓJCY ŚWIĘTEJ
Jeżeli modlitwa jest dialogiem z Bogiem, to można powiedzieć, że pierwotna modlitwa jest obecna w samym Bogu. Misterium Trójcy Świętej na tym właśnie polega: Bóg prowadzi rozmowę z Bogiem. I jakiż to dialog! Prowadzony nie słowami, ale dokonujący się na poziomie istoty. Nasze rozmowy najczęściej nie angażują tego, co w nas samych jest najgłębsze, często jest to tylko paplanina. Wykorzystujemy zaledwie niektóre myśli, nie mówiąc już o tych sytuacjach, kiedy słowa służą nam jedynie do tego, by nasze myśli zaciemnić. W łonie Trójcy Świętej nie tylko istnieje absolutna szczerość, ale i całkowite zaangażowanie. Ojciec i Syn wymieniają ze sobą, nie myśli czy słowa, ale siebie samych.
Wszystko zaczyna się od die UrHingabe des Vaters (pra-poświęcenia się Ojca). Ojciec w całej pełni daje siebie, ze wszystkim, czym jest i co posiada. Jego dawanie siebie jest tak całkowite, że rodzi się druga Osoba, Syn. "Odwieczne narodziny Syna zaspokajają pierwotną potrzebę miłowania Ojca", pisze Adrienne von Speyr (1902-1967). Syn, który całą swoją istotę otrzymał od Ojca, ma tę samą potrzebę miłowania. Natychmiast oddaje się z powrotem Ojcu. Ta nieustanna wymiana, ten niewysłowiony dialog miłosny, jest Duchem Świętym. On sam jest pocałunkiem miłosnym, jak powie św. Bernard z Clairvaux (1090-1153).
Istnieje więc pierwotna Boska modlitwa, która nie zna początku. Ona trwa odwiecznie. Zbiega się z życiem Trójcy Świętej, jest Jej życiem. Kiedy Bóg stał się człowiekiem, wyraźnie nam pokazał, że w swojej istocie jest dialogiem, modlitwą. Jezus jest skierowaniem na Ojca. "Jego ja" u swych korzeni stanowi modlitwę", pisał Hans Urs von Balthasar (1905-1988)1.
Czy dla nas to coś znaczy? Czy to może nam jakoś pomóc, że wiemy, iż w Bogu istnieje wspaniała, doskonała modlitwa? Czy nie przygnębia nas widok tej niezmierzonej przepaści dzielącej cudowną modlitwę Boga i naszą mizerną modlitwę?
Jeżeli myślimy w ten sposób, to dlatego, że nie zrozumieliśmy tajemnicy modlitwy chrześcijańskiej.
UCZESTNICZYMY W MODLITWIE TRÓJCY ŚWIĘTEJ
Modlitwa ma swoje korzenie w Bogu, w Jego pierwotnej modlitwie. Modlitwa jest uczestnictwem w dialogu trynitarnym. Modlitwa dla nas, którzy wiemy, że Bóg jest trójjedyny, a tym samym, że jest dialogiem, jest zawsze sposobem wstępowania w świat pierwotnej modlitwy. Tego świata nie trzeba stwarzać czy organizować. On już jest. I pozostaje zawsze otwarty. Istnieją jednak przeszkody, które ograniczają wejście w świat modlitwy. Bóg w swej istocie jest przecież otwartością.
Naszą istotą jest także bycie w ruchu, podążanie od siebie samych ku umiłowanemu. Coś z życia modlitwy trwa w każdym człowieku, choćby nie wiem jak był nieświadomy Boga. Miłość matki do dziecka, miłość narzeczonego do narzeczonej... Przykre jednak, że pozostały tylko nieliczne krople z tego, co powinno być tętniącym strumieniem, który ogarnia niebo i ziemię.
Modlitwa, która jest prawdziwą modlitwą, nie jest więc aktywnością, którą dowolnie moglibyśmy rozpoczynać i kończyć. Modlitwa przypomina oddychanie. Nie mogę zaczynać i kończyć oddychania tak, jak chcę. Oddech istnieje. Ale mogę być go świadom, doświadczać go jako źródła życia i radości.
Boski miłosny dialog trwa w nas. Narodziliśmy się z niego. Przez to, że jesteśmy włączeni w Chrystusa, w Synu czynimy dar z siebie - albo mówiąc właściwiej - stajemy się jak On: rodzimy się z Ojca i na powrót składamy się Mu w darze. "Jesteś moim umiłowanym synem, moim ukochanym dzieckiem", mówi Ojciec, a my odpowiadamy w Duchu Świętym: "Abba, Ojcze". Sens chrześcijańskiego chrztu polega między innymi na tym, że ten dialog miłości, który w każdym człowieku rozpoczyna się wraz z jego poczęciem, zostaje czynnie przyjęty i staje się świadomym życiem.
Z tego też najwyraźniej wynika, w jak absolutny sposób modlitwa jest złączona z naszym zwykłym życiem. Nawet gdybyśmy poświęcali wiele godzin dziennie na to, by trwać cicho przed Bogiem, nie byłoby w tym wiele substancji, gdyby nie było bezpośredniego związku z naszą konkretną egzystencją w całej jej pełni. (...)
Modlitwy nie czynimy, ale nią jesteśmy. Tak jak "ja" Jezusa jest modlitwą, tak i nasze ,ja" jest modlitwą. Ocenianie swojej modlitwy na podstawie tego, co się przeżywa jest zdradą rzeczywistości. Modlitwa jest o wiele bardziej akceptacją istniejącej rzeczywistości niż tworzeniem nowej. Nie wymaga więc specjalnych zabiegów ani wielkiego wysiłku woli. Właściwie modlitwa nigdy nie może być trudna. Jeśli jest trudna to dlatego, że chcemy stworzyć coś, co w zasadzie już jest nam dane. Trudność zawiera się w tym, że wątpimy, by coś tak boskiego mogło w nas trwać, kiedy nic nie czujemy.
A może po prostu lękamy się to przyjąć? W głębi nas wszystkich jest intuicyjne wyczucie, że relacja miłości do Boga stawia jakieś wymagania. Jeżeli raz zostaliśmy pochwyceni przez tę "zazdrosną Miłość" (por. 2 Kor 11,2), to nie ma żadnej możliwości, by się od niej uwolnić. Przeczuwamy to i dlatego drżymy, wycofujemy się, odmawiamy rozpoznania tego, co już wiemy.
Biskup Klaus Hemmerle pisze: Beten ist nicht nur ein Tatigkeitswort, sondern ein "Seinwort" (słowo "modlić się" nie wyraża jakiejś czynności, ale samo istnienie). Nie jest to jakaś abstrakcja, filozoficzna teza. Zrozumienie, że jestem modlitwą, że właściwie cel jest osiągnięty przynosi nieskończony pokój.
Jakkolwiek bym się spieszył do Boga, to i tak On już tam jest. On zawsze jest pierwszy. I paradoksalne - ja też tam już byłem. Kiedy zaczynam się modlić, spotykam też siebie, moje najgłębsze ,ja", które zawsze było i jest w modlitwie, ponieważ jest włączone w rozmowę wewnątrz Bóstwa. Modlić się to skończyć z byciem kimś innym, niż się właściwie jest, skończyć żyć obok własnej istoty. To piękne przestać odgrywać różne role i być tylko tym, kim się jest.
Modlitwa nie jest "czymś", modlitwa jest tym, co jest: życiem Boga, w Nim samym i w stworzeniu, które On umiłował.
Rozpoczęcie modlitwy w nieunikniony sposób pociąga za sobą świadomość, że żyło się w strasznym wyobcowaniu. Boleśnie doświadczamy tego, że zaprzepaściliśmy prawdziwe życie, żyliśmy na wygnaniu, daleko od własnego domu. To może nas głęboko zaboleć, kiedy zobaczymy, jak zmarnowaliśmy część swego życia, że tego nie da się odrobić.
Jednak pośrodku takiego żalu nagle możemy zdać sobie sprawę, że Bóg pozwala nam narodzić się na nowo, że każdego dnia możemy żyć jak ludzie nowo narodzeni, dla których żadne szansę nie są zmarnowane, dla których wszystko wciąż jest możliwe.
Żal jest darem Boga. Jeżeli przyjmiemy go we właściwy sposób, stanie się odskocznią, inspiracją. Żal nad tym, że nie żyliśmy w modlitwie zawiera w sobie moc, która uczy nas modlić się teraz.
W każdym człowieku jest dom, dom, w którym tak on sam, jak i Bóg są u siebie. Ten dom jest pełen oszałamiającego życia. Istnieje w nim wartki strumień, Syn, który jest pros ton Theon (skierowany na Ojca, J 1,1), i pośrodku tego strumienia znajduje się człowiek. Zmierza ku Ojcu razem z Synem.
Ten dom jest zawsze otwarty, można do niego wejść kiedykolwiek. Modlitwa jest bramą do niego, a brama otwiera się zawsze, ilekroć pukamy.
3. WEWNĘTRZNE SKUPIENIE
Jeżeli trwa w nas trynitarny dialog i jesteśmy weń włączeni, to musimy, rzecz jasna, zwrócić się do naszego wnętrza. Na zewnątrz szukaliśmy Boga i samych siebie, ale Tego, którego szukamy, na pewno i najłatwiej znajdziemy w sobie. Większość mistyków chrześcijańskich jest tutaj zgodna.
Nasze wnętrze jest świętością
w nim przechadza się Bóg.
Z zadowoleniem na nas spogląda
i wszystko oświeca.
Jego obecność nas ogarnia
delikatnym i cichym pokojem.
W milczeniu
cierpienie staje się niebiańską melodią.
Jego miłość i miłosierdzie
jest początkiem wszystkiego,
a On w ludzkiej postaci
chce znajdować swoje odbicie.
To wspaniałe, móc spotykać Boga w przyrodzie. "Myślę, że miłość nas, Szwedów, do natury, jest pewną formą mistyki - powiedział przed kilku laty William Johnston w swoim artykule. - Każdy Szwed pamięta takie chwile spotkania z przyrodą, które były dla niego wyjątkowe i niedające się wypowiedzieć
- nie sposób je opisać. Przesuwać się razem ze skałą, na której się leży i wsłuchiwać w szum wody, która powoli głaszcze kamienie? Objąć okorowane drzewo i wdychać zapach żywicy? Wędrować po lesie i czuć rosę opadającą na policzki?" Cudowne! To pokazuje, że jest w człowieku wrodzona tęsknota i możliwość nawiązania kontaktu z tym, co transcendentne. To może być drogą do Boga. "Kościoły mogą być puste, ale wiara istnieje", pisze Johnston do Szwedów. Jest oczywiście świadom, że mistyka chrześcijańska to jednak coś więcej.
Niech przeciwwagą dla mistyki przyrody będzie cytat ze św. Teresy z Lisieux:
Rozumiem i wiem z doświadczenia, że "Królestwo Boże jest w nas" (Łk 17,21). Jezus wcale nie potrzebuje ksiąg ani doktorów, aby pouczać dusze; On, Doktor doktorów, poucza w ciszy, bez słów... Nigdy Go nie słyszałam, lecz czuję, że jest we mnie, w każdej chwili; prowadzi mnie i podpowiada, co winnam powiedzieć lub uczynić.
Mistyka chrześcijańska jest rozmową z Bogiem, który jest "ty" i równocześnie jest intimior intimo meo
- bardziej mną, niż ja sam jestem (św. Augustyn).
Modlić się to wniknąć w siebie tak głęboko, aby dojść do wewnętrznej przestrzeni, w której Bóg i człowiek są jednym. Święta Teresa z Avili mówi o pszczołach (nasze zmysły), które powracają do ula, aby wytwarzać miód. To wewnętrzne skupienie jest czymś zupełnie innym niż zajmowanie się sobą albo narcyzm. Kto jest zajęty sobą, zapewne wchodzi w siebie, lecz niedostatecznie głęboko! Zatrzymuje się na peryferiach, na zewnętrznym albo swoim małym ,ja" (ego), zamiast dotrzeć do prawdziwego ,ja", do nowego człowieka, który żyje przez Boga, z Bogiem i w Bogu.
Wiara jest czymś egzystencjalnym. Im bardziej żyjemy w naszym wnętrzu, tym lepiej możemy pojąć transcendentną rzeczywistość. Nasze wewnętrzne zmysły potrafią wyczuć to, czego zmysły zewnętrzne i rozum pojąć nie zdołają. Nie chodzi tu o subiektywne doznania uczuciowe. Dzieje się tak, jakbyśmy otrzymali pewien obiektywizujący receptor reagujący na to, co j e s t, reagujący na samo "być". Dla tych, którzy trwają w swoim wnętrzu, życie dlatego jest takie proste, że wszystko, co było tylko subiektywne, staje się relatywne. Podmiot (subiekt) istnieje wtedy tylko po to, aby przyjmować obiektywną rzeczywistość, która jest nie tylko przedmiotem wiary, ale także doświadczenia. Jakaż wolność w takiej modlitwie - a przede wszystkim jakie życie! Człowiek nie czyni nic innego, jak tylko wchłania rzeczywistość, która spływa do jego wnętrza, ponieważ jest on otwartą bramą na Boga.
WRÓĆ DO SWEGO SERCA
Możemy też powiedzieć w ten sposób: chodzi o to, by powrócić do swojego serca. Tutaj jednak ważne jest zrozumienie, czym jest serce.
Biblijne serce ,jest mieszkaniem, w którym jestem, w którym przebywam (według wyrażenia semickiego lub biblijnego: w które zstępuję). Jest naszym ukrytym centrum, nieuchwytnym dla naszego rozumu ani dla innych; jedynie Duch Boży może je zgłębić i poznać. Jest ono miejscem decyzji w głębi naszych wewnętrznych dążeń. Jest miejscem prawdy, w którym wybieramy życie lub śmierć. Jest miejscem spotkania, albowiem nasze życie, ukształtowane na obraz Boży, ma charakter relacyjny: serce jest miejscem przymierza".
Kiedy mistycy mówią o powrocie do swego serca, mają na myśli miejsce, które wydaje się być położone o wiele głębiej niż biblijne serce. Oczywiście trzeba przejść przez serce biblijne, to tam przecież podejmujemy decyzję zstąpienia. Jednak chodzi o to, by zejść jeszcze głębiej, w to miejsce, gdzie mieszka Trójca Święta, gdzie sami jesteśmy wciągnięci w Jej życie.
Jest to miejsce, które istnieje jakby poza nami samymi, miejsce, w które wpływa wieczność, wpływa w to ograniczone naczynie, którym jesteśmy. To, co głębokie, co w nas najgłębsze, jest otwarciem na Boga. Kiedy doświadczamy tego otwarcia - modlitwa uczy nas, że wszystkie słowa, wyobrażenia są jedynie komentarzem dla tej ciszy - wówczas zamazują się granice. Nasze ograniczone istnienie, ze wszystkim co ono oznacza, jest wprawdzie ważne, jednak to, co najgłębsze i to, co uwzniośła wszelką ograniczoność, jest nieograniczone i nieskończone. Teresa z Avili nazywa to miejsce el espińtu (duchem) albo el centro del alma (centrum duszy). W Twierdzy wewnętrznej pisze:
Co się zaś tyczy tego wnętrza duszy, tego ducha, o którym tu mówię, jest to rzecz tak trudna do wytłumaczenia, a także i do uwierzenia, że obawiam się, siostry, byście wobec mojej nieudolności nie miały pokusy odmówienia wiary moim słowom. Może to w rzeczy samej wydawać się niepodobną do pogodzenia sprzecznością, że dusza, jak mówię, cierpi utrapienia i smutki, a przy tym jednak w doskonałym zostaje pokoju. Spróbuję wam to wytłumaczyć za pomocą jednego lub drugiego porównania; (...) Król, na przykład, choć może w rządach swoich ciężkie ma zawikłania i kłopoty, choć może wojny srożą się w jego królestwie, sam przecież spokojnie mieszka w swoim pałacu. Tak i tu, choć w innych mieszkaniach zdarzają się różne rozruchy, pełzają gady jadowite, słychać krzyki i zgiełk, wszystko to nie dosięga duszy w tym siódmym mieszkaniu będącej, ani jej nie zdoła stamtąd wyprowadzić. Wrzawa i zgiełk, dochodzące do jej uszu, sprawują jej niejaką przykrość, ale zmieszać jej i pokoju jej odebrać nie zdołają.
To, że człowiek nie jest zredukowany tylko do ciała i duszy, ale ma również ducha albo jest duchem, znajdziemy u św. Pawła: "Sam Bóg pokoju niech was całkowicie uświęca, aby nienaruszony duch wasz, dusza i ciało bez zarzutu zachowały się na przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa" (1 Tes 2,23); i w Liście do Hebrajczyków: "Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha" (4,12).
Rozróżnienie między duszą i duchem jest sprawą fundamentalną. Negować to znaczy przeczyć doświadczeniu mistycznemu. Psychologia jak i teologia lekceważyły niestety to rozróżnienie. Może psycholodzy i teolodzy powinni więcej uczyć się od mistyków. Człowiek nie może być zupełnie wolny, pomimo wszystkich znanych na świecie zabiegów psychologicznych, jeżeli nie odnajdzie się i nie zakorzeni w swoim duchu.
Duch jest tym miejscem, w którym mieszka Bóg i gdzie jesteśmy Jego obrazem, gdzie jesteśmy w pełni sobą. To, co nazywamy "życiem wewnętrznym", to nic innego, jak tylko długa wędrówka do naszego ducha, do centrum. W twierdzy wewnętrznej naszej duszy, w samym jej środku jest miejsce, w którym tryska źródło i zawsze świeci słońce. Ten wewnętrzny raj, ten zamknięty ogród, jest celem podróży. Nic nie może tego raju splamić ani zabrudzić.
Teresa z Lisieux pisze:
Spokojna ku górze Dusza moja wzlata
WEWNĘTRZNE SKUPIENIE W słonecznym lazurze Ze skowronkiem się brata! Za chmury szybuje, Gdzie niebieskie szczyty, Gdzie sam Bóg króluje, Błękitem spowity!
To zaś słowa Teresy z Avili:
Zważmy tu jednak i pamiętajmy, że źródło to i słońce jaśniejące, obecne zawsze w pośrodku duszy, chociażby grzechem śmiertelnym zmazanej, nigdy nie traci boskiej jasności swojej i żadna złość grzechu nie zdoła zaćmić przedwiecznej jego piękności. Ale dusza, pogrążona w ciemności grzechu, blasku tego Bożego do siebie nie przepuszcza, podobnie jak kryształ, gęstą i ciemną pokryty zasłoną, choć go wystawisz na słońce i słońce go promieniami swymi oświeca, nie rozjaśni się przecież blaskiem jego i światłości jego w sobie nie odbije. Święta wybucha:
O, dusze odkupione krwią Jezusa Chrystusa, zrozumiejcie to i miejcie litość nad sobą! Czy to być może, byście rozumiejąc to, nie postarały się usunąć czym prędzej smoły grzechowej z tego kryształu?
Izaak Syryjczyk (VI wiek) przyrównuje duszę człowieka do cebuli.
Kiedy obieramy cebulę, jedna warstwa zostaje oddzielona od drugiej, a jej najbardziej wewnętrzny rdzeń, z którego roślina wyrasta ku światłu, spoczywa ukryty. Tam, w twojej własnej wewnętrznej izdebce, ujrzysz niebiańskie mieszkanie, ponieważ jedno jak i drugie jest jednym i tym samym.
Teresa, która na pewno nie czytała Izaaka Syryjczyka, kreśli podobny obraz:
Wróćmy już teraz do twierdzy naszej i jej licznych mieszkań. Mieszkania te macie sobie przedstawiać, nie jedno za drugim, jakby szereg komnat rzędem się ciągnących, ale raczej sięgajcie okiem do środka, gdzie jest komnata główna albo pałac, kędy król przebywa. Podobnie jak owoc palmowy osłoniony jest warstwami powłok, przez które przebić się trzeba, chcąc się dostać do ukrytego w środku słodkiego jądra, tak tu owa główna komnata otoczona jest mnóstwem innych, dokoła niej, nad nią i pod nią leżących.
Teresa mówi też, że bramą, która prowadzi do tej twierdzy, jest modlitwa i rozmyślanie. Bez modlitwy, wielkiej i wytrwałej, nie możemy oczekiwać, że dotrzemy do naszego wnętrza.
Święty Jan od Krzyża idzie tą samą drogą ku wnętrzu.
Najpierw trzeba zaznaczyć, że Słowo, Syn Boży, wraz z Ojcem i Duchem Świętym jest przez swą obecność istotnie ukryty w najgłębszej istocie duszy.
Dusza zatem, która pragnie Go znaleźć, musi wyjść ze wszystkich rzeczy odnośnie do przywiązań i woli.
Musi wejść w siebie przez głębokie skupienie tak, aby wszystkie rzeczy uważała za nieistniejące. (...) Przebywa zatem Bóg ukryty w duszy i tam Go powinien szukać z miłością człowiek kontemplatywny.
Teologiczną podstawą tej wewnętrznej mistyki, kiedy wchodzimy w siebie, aby spotkać Boga, są słowa o zamieszkiwaniu Boga w nas. Mają one solidny biblijny fundament. "Czyż nie wiecie, żeście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? (...) Świątynia Boga jest świętą, a wy nią jesteście" (1 Kor 3,16-17).
Tę mistykę znajdujemy nie tylko u wielkich mistrzów hiszpańskich, ale i we Francji (Franciszek Salezy, 1567-1622), w Niemczech (Mistrz Eckhart, ok. 1260-1327; Jan Tauler, ok. 1300-1361) i we Flandrii (Ruysbroeck, 1293-1381).
Podczas modlitwy Anioł Pański w Castel Gandolfo, 8 września 1996 roku, Jan Paweł II wskazał, że mistyka ta jest szczególnie żywa w Kościele wschodnim:
W rzeczywistości, twierdzą oni [Ojcowie wschodni], że człowiek nie jest do końca sobą, jeżeli zamyka się na Ducha Świętego. Święty Ireneusz, biskup Lyonu, którego ze względu na pochodzenie i formację można uznać za swoisty "pomost" między Wschodem i Zachodem, wyróżniał w człowieku trzy elementy konstytutywne: ciało, duszę i Ducha Świętego (por. Adversus haereses, 5, 9,1-2). Z pewnością nie zamierzał przez to zacierać granic między człowiekiem a Bogiem, ale chciał jedynie podkreślić, że człowiek osiąga pełnię tylko wówczas, gdy otwiera się na Boga. Według Afraata Syryjczyka, u którego słychać echo nauczania św. Pawła, Duch Boży zostaje nam udzielony w sposób tak wewnętrzny, że staje się niejako częścią naszego ,ja" (por. Demonstrationes, 6,14). W tym samym sensie rosyjski autor pism duchowych Teofan Rekluz nazywa wręcz Ducha Świętego "duszą duszy ludzkiej" i widzi cel życia duchowego w "stopniowym uduchowieniu duszy i ciała" (por. Listy o życiu duchowym).
INNA DROGA
Mistyka wewnętrzna (introwertyczna) nie jest jedyną błogosławioną drogą. W XVI wieku św. Ignacy z Loyoli (1491-1556), dla którego Teresa miała wielki respekt, wskazał inną drogę. Oczywiście trzeba wejść w siebie, aby zbadać swoje sumienie, aby zyskać głębszą świadomość grzechu. Jednak ogólnie mówiąc, jego duchowość jest "ekstrawertyczna". Celem Ćwiczeń duchownych jest "szukać woli Bożej i odnajdywać ją w ułożeniu własnego życia tak, by zbawić duszę". Jego mistyka jest mistyką działania. Najważniejsze, by we wszystkim znajdywać Boga. Podstawowym celem w medytacji ignacjańskiej jest znalezienie wewnętrznego źródła. Medytujący wychodzi od historycznego wydarzenia z życia Jezusa, które chce zgłębić (meditar) i rozważyć (contemplar), aby stopniowo z wnętrza odczuć (sentir) i zasmakować (gustar) Jego samego.
Teresa z Avili pozostawała zapewne pod wpływem tego spojrzenia. Wśród jej duchowych nauczycieli było przecież wielu jezuitów. Medytacja, którą opisuje, pod wieloma względami przypomina tę ignacjańską. Jednak istnieją pewne ważne różnice. Po pierwsze Teresa pragnie, aby "uwewnętrzniać" zewnętrzne zdarzenia. Należy wyobrazić sobie Jezusa w swoim wnętrzu.
Nazywa się ten sposób modlitwą skupienia, dlatego że dusza skupia tu wszystkie władze swoje i wchodzi w siebie razem z Bogiem swoim, i Boski Mistrz zaczyna ją nauczać i przysposabiać do modlitwy odpocznienia prędzej, niż jakimkolwiek innym sposobem. W tym skupieniu bowiem dusza zostając sama z sobą, może łatwiej rozważać całą Mękę Pańską i przedstawiać sobie Syna jako obecnego, i ofiarować Go Ojcu, i bez utrudzenia myśli szukać Go na górze Kalwarii, w Ogrójcu i przy słupie biczowania. Ktokolwiek potrafi w taki sposób zamknąć się w tym małym niebie duszy swojej, która stała się mieszkaniem Tego, który stworzył niebo i ziemię, ktokolwiek przywyknie nie patrzeć na rzeczy zewnętrzne, i takiego szukać sobie miejsca do modlitwy, gdzie by się nic nie obijało o jego uszy, co by mu mogło sprawić roztargnienie, ten niechaj będzie pewny, że idzie bardzo dobrą drogą i że niebawem będzie mu dane pić wodę ze źródła, do którego szybkim krokiem się zbliża. Jest on bowiem jak ten, co płynie statkiem mając wiatr pomyślny, i nierównie prędzej dopłynie do celu podróży, niż inni idący lądem, którzy się wiele opóźnią.
W swojej autobiografii pisze: "Starałam się, na ile to było w mojej możności, przedstawiać sobie obecnego we mnie Jezusa Chrystusa, Pana naszego i wszystko dobro nasze; ten był mój sposób modlitwy. Rozważając jaki szczegół Jego życia, wyobrażałam sobie, jakby się spełniał we wnętrzu duszy mojej".
Druga różnica polega na tym, że medytacja w oczach Teresy to tylko prowizorium. Jak czytaliśmy w powyższym fragmencie, celem jest dojście do modlitwy odpocznienia, gdzie mowa i wszelkie myślenie ustają.
Kolejna różnica polega na tym, że medytacja Teresy jest mniej systematyczna niż Ignacego. Nie ma u niej różnych punktów, które się kolejno realizuje, nie korzysta też z poszczególnych zmysłów. Dla niej nie jest istotne, by wzbudzić w sobie konkretny obraz Pana. Ona sama tego nie potrafiła: "Bóg nie użyczył mi przedstawiania sobie rzeczy duchowych za pomocą wyobraźni, którą mam tak ciężką, że nawet Człowieczeństwa Pana Jezusa, choć Go w myśli w sercu miałam obecnego, wyobrazić sobie, jakkolwiek się starałam, nigdy nie potrafiłam".
Wielu, bardzo wielu tęskniących do życia wewnętrznego napotyka tu na to samo doświadczenie.
OBIE DROGI SĄ UPRAWNIONE
Nie chodzi o twierdzenie, że jedna droga jest lepsza od drugiej, że mistyka uwewnętrznienia stoi wyżej od preferowanej przez Ignacego duchowości skierowanej bardziej na zewnątrz. To jest właśnie jedno z ogromnych bogactw Kościoła zachodniego, że istnieje w nim wiele duchowości, wiele dróg, tak że każdy może znaleźć coś odpowiedniego dla siebie. Nie ma też absolutnie żadnej sprzeczności między tymi drogami, wszystkie czerpią swój początek z tego samego źróćla..
Może warto jeszcze wskazać, że właśnie współcześnie, kiedy wewnętrzna strona człowieka i rzeczy jest tak lekceważona, i kiedy wielu ludzi jest tak boleśnie wyobcowanych, istnieje ogromny głód odnalezienia dróg wiodących ku wnętrzu. Wyraźnie też widać, że ci, którzy w swoich poszukiwaniach zwrócili się ku religiom Wschodu i tam odnaleźli cenne skarby i mocne inspiracje, nie czują się szczególnie przekonani do duchowości, która zmierza zupełnie odmienną drogą niż ta, do której przywykli. Dla nich odkrycie mistyki uwewnętrznienia może być olśnieniem.
Reasumując, możemy powiedzieć, że istnieją dwie drogi zbliżania się do misterium Boga: możemy szukać Boga poza sobą albo w sobie. Obie drogi są uprawnione, a jedna nie wyklucza drugiej. Jan od Krzyża, który jest chyba największym reprezentantem mistyki uwewnętrznienia, opisuje, jak dusza, w swojej tęsknocie za tym, by zobaczyć Umiłowanego, zwraca się do stworzeń. Czy nie ma Go tam?
Zagaje i puszcze Rękami mego Oblubieńca zasadzone, o łąki pełne zieleni, Kwiatami ozdobione, Powiedzcie, czy przeszedł wśród was, w którą stronę?
Odpowiedź stworzenia jest dwuznaczna: Umiłowanego nie ma tutaj, ale tędy przechodził.
Rzucając wdzięków tysiące
Przebiegnął! Szybko wskroś boru cichego,
A jedno tylko spojrzenie
1 blask Jego postaci
Okrył je szatą piękna czarownego.
Jednak duszy to nie wystarcza. Czuje, że powinna raczej szukać Go w sobie. Istnieje cristalinafuente (kryształowe źródło), tam może usłyszeć la musica callada (muzykę ciszy). W jej wnętrzu jest interior bodega (dosłownie: wewnętrzna piwnica na wino) gdzie może upajać się swym Umiłowanym.
Dla wielu z nas ta droga wewnętrzna jest łatwiejsza po prostu dlatego, że jest tak blisko. Nie musimy jej szukać, jest w nas. My sami, nasza istota, jest drogą. Jezus wydaje się zapraszać nas, byśmy nią poszli. W rozmowie z kobietą z Samarii Jezus usiłuje pomóc jej odwrócić się od tego, co zewnętrzne i odkryć wewnętrzne źródło: "Woda, którą Ja dam, stanie się źródłem wody wytryskującej ku życiu wiecznemu" (J 4,14). Mówi też, że kiedy się modlimy, mamy wejść do swej izdebki, zamknąć drzwi i modlić się do Ojca, który jest w ukryciu (Mt 6,6). Rzecz jasna nie uważa, byśmy nigdy nie mieli modlić się wspólnie, ale nawet kiedy się modlimy we wspólnocie, powinniśmy zachować kontakt z wewnętrzną izdebką, która jest w ukryciu.
Coś z tych obu dróg istnieje w każdym człowieku szukającym Boga "w duchu i w prawdzie". Jednak to pierwsze należy podkreślać bardziej niż drugie.
Z POWROTEM DO NASZEGO POCZĄTKU
W tej wewnętrznej drodze fascynujące jest to, że pozwala nam ona powracać do naszego początku. Człowiek zawsze chciał wiedzieć skąd pochodzi. Świadczą o tym nie tylko liczne tablice genealogiczne, które znajdujemy w Biblii, ale i współczesne zainteresowanie badaniem rodowodów. Mistyka uwewnętrznienia pozwala nam odnaleźć na nowo początek naszej istoty, Boskie źródło, z którego wypływamy. Pozwala nam być świadkami procesu naszego stawania się. Opiera się zarówno na teologii stworzenia, jak i teologii zbawienia, i stanowi syntezę ich obu.
Kiedy zwracam się ku wnętrzu i przemierzam poszczególne warstwy mojej istoty, to na koniec spotykam mego Stwórcę i Dawcę życia, Tego, który przez swoje tchnienie sprawił, że stałem się istotą żyjącą (Rdz 2,7). Wiemy, że Stwórca jest substancjalnie obecny w tym, co stworzył. Jego zamieszkiwanie w nas przez łaskę, patrząc od Jego strony, nie jest jakąś nową albo inną obecnością. On jest tym, kim jest, kiedy obecny jest w pełni jako miłość.
Tradycyjna teologia rozróżnia między substancjalną obecnością Boga w duszy jako Stwórcy i Jego obecnością przez łaskę w duszy "zbawionej" albo, jak to zwykliśmy określać w Kościele katolickim, w duszy będącej "w stanie łaski". To niezwykle interesujące zobaczyć, jak Teresa z Avili, opisując spotkanie z Bogiem w piątym mieszkaniu, wielokrotnie wskazuje, że doświadcza substancjalnej obecności Boga. W sobie samej odkrywa pierwotne światło, które tam zawsze płonęło, nawet zanim została ochrzczona. Ona tylko o tym nie wiedziała. Jej, jak ich nazywa - "półuczeni" doradcy nawet tego nie przeczuwali.
Pisze:
Znam jedną osobę [mówi o sobie], która długo nie wiedziała o tym, że Bóg jest we wszystkich stworzeniach obecnością i wszechmocnością, i istnością swoją, aż ...i jedną taką łaską, której Pan jej użyczył, jasno poznała tę prawdę i tak niezachwianie w nią uwierzyła, że choć jeden z onych półuczonych, o których wspomniałam wyżej, na pytanie jej: w jaki sposób Bóg jest w nas obecny? (tyleż wiedząc w tej kwestii, co i ona, nim Pan ją oświecił), dał jej odpowiedź, że jest w nas obecny przez łaskę, ona na taką odpowiedź jego żadną miarą przystać nie mogła, tak głęboko miała już tę prawdę w umyśle swoim wyrytą.
Najwyraźniej Teresa tę obecność, mającą swoje źródło w stwórczym dziele Boga, uznaje za bardziej substancjalną, bardziej "prawdziwą" od tej, którą się uznaje za pochodzącą z łaski. Łaska nie zmienia obecności Boga, ale zmienia nas, pozwalając nam odkryć to, co jest w nas ze względu na stworzenie. Łaska w swoim początku jest maleńką szczeliną w chmurach, która pozwala nam przeczuć Słońce, wiecznie świecące poza nimi. Szczelina rozwiera się coraz bardziej i bardziej, odpowiednio do wzrostu łaski w nas.
NIESKOŃCZONE UZDOLNIENIA
Gdy dostatecznie głęboko wnikniemy w siebie, spotkamy Boga. Czy to znaczy, że jesteśmy Bogiem, czy nie wpadamy tutaj najwyraźniej w czysty panteizm? Nie, istnieje rzeczywista różnica między naszym duchem a Duchem Bożym: "Sam Duch wspiera swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi" (Rz 8,14). Naszego ducha wyróżnia się i konstytuuje przez capcoc Dei, możność pomieszczenia w sobie Boga. Nasz duch jest otwarciem na Boga, zdolnością do przyjmowania Go, nienasyconą przepaścią, która woła, by zostać napełnioną Bogiem. Dusza, jak pisze św. Jan od Krzyża, posiada "nieskończone uzdolnienia".
Kiedy czytamy u niego, że "środkiem duszy jest Bóg" (el centro del alma es Dioś), to można by myśleć, że dusza w swej istocie jest Bogiem. Jednak słowo centro (środek) ma swoje specjalne znaczenie. Mówiąc "środek duszy" św. Jan od Krzyża nie ma na myśli tego punktu, który leży w samym środku duszy, tak jak mówimy o środku okręgu, który kreślimy cyrklem. Przeciwnie, on odnosi się do punktu leżącego poza, do którego dusza zmierza i za którym tęskni, ku któremu się porusza i w którym na koniec spocznie. Święty popiera to przykładem spadającego kamienia, który osiąga swój punkt środkowy, kiedy dosięga ziemi. Podobnie jak ziemia jest środkiem kamienia, tak Bóg jest środkiem duszy. "Gdy ona [dusza] dojdzie do Niego według wszelkich możliwości swej istoty i według siły swych działań i skłonności, wówczas osiągnie ostateczny i najgłębszy swój środek, Boga".
Człowiek w swojej głębi jest jednym wielkim wołaniem o Boga. To wyjaśnia dlaczego nie potrafi go zaspokoić nic, co jest mniejsze od Niego. Jego niepokój pochodzi z pragnienia tego, co nieskończone. Dopiero kiedy "upoi się" Bogiem, odnajdzie pokój.
Ziejącą, pustkę, jaką jest ludzki duch, odnajdujemy w naszych władzach duszy: rozumie, woli i pamięci. Jan od Krzyża nazywa je las profundas cauer-nas del sentido (otchłaniami głębin zmysłu duchowego), dając sugestywny obraz mówiący o pustce, przestrzeni, zdolnościach. Pisze:
Tymi otchłaniami są władze duszy: pamięć, rozum i wola. Są one tak głębokie, jak wielkie skarby zdołają pomieścić i nic ich nie potrafi zapełnić, tylko nieskończoność. (...) Tak bardzo cierpią, jak pojemne są głębie tych otchłani, bo pokarm, którego brak odczuwają, również jest pełen głębi - a jest nim Bóg.
Pisze też:
Pojemność tych otchłani jest bardzo wielka, bo to, co może wejść do nich, jest głębokością nieskończonej dobroci, gdyż jest to sam Bóg.
Rozum jest ze swej istoty otwartością na słowo Boże ("słowo" zaczynające się zarówno małą jak i dużą literą). Dzięki naszemu rozumowi możemy słyszeć słowo Boże i rozumieć je. Rozum może oczywiście rozważać i analizować, ale u podstaw rozum jest otwartością i przyjmowaniem prawdziwego światła, Jezusa Chrystusa, Słowa Ojca. Nasz sposób rozważania i analizowania jest często działaniem o własnych siłach. Kiedy rozum pozwala się prowadzić swoją otwartością na Boga, to "analizowanie" zyskuje zupełnie inny charakter. Wypływa wówczas ze swego źródła, z otwartości, bez wysiłku, bez niepokoju czy troski, bez pożądania rezultatu.
Wola jest tęsknotą, która ma tę samą głębię i zasięg, jak rozum: "Drugą otchłanią jest wola, a jej próżnią jest głód Boga (...) Głód ten łaknie doskonałej miłości, do której dusza zdąża", głód za totalną miłością. Kiedy wola skapituluje wobec nieprzejednanych pragnień i wymagań, stanie się nieodpartą siłą, która bez zachłanności, zupełnie dobrowolnie odpiera wszystko, co sprzeciwia się Umiłowanemu.
Pamięć sprawia, że nigdy nie potrafimy całkowicie zapomnieć o naszym Początku. Możemy naturalnie tłumić tę wiedzę i w tym względzie jesteśmy mistrzami. Jednak tłumienie się mści - prowadzi do lęku, pustki, osamotnienia. Pamięć jest jak kamienna tablica, na której Bóg wyrył swoje imię. Nigdy nie można go wymazać. Pamięć jest tą "żywą i przemawiającą wodą we mnie, która woła z mego wnętrza: "Przyjdź do Ojca"". Pamięć może być udręką, jeśli zatrzyma się na tej sferze, która daje się pojąć. Kiedy otworzy się na to niepojęte, stanie się rezerwuarem łaski, który nieustannie wypełnia się żywą obecnością Boga.
Człowiek nie jest Bogiem, ale przepaścią, która Go woła. Bóg nie może oprzeć się temu wołaniu, wypełnia przepaść. Jednak nie czyni tego raz na zawsze. Nieustannie stwarza przepaść na nowo i nieustannie jest gotów ją wypełniać, co sprawia, że niekiedy doświadczamy przepaści, naszej niezmierzonej tęsknoty za Nim, a czasem "wypełnienia", Jego uszczęśliwiającego życia, które stało się naszym własnym życiem. Kto mówi, że człowiek jest niczym, ma rację: sam w sobie jest niczym innym, jak wielkim otwarciem. Jednak kto twierdzi, że człowiek jest wielki, a nawet boski, też ma rację: jest on pełen Boga. Kiedy dostatecznie głęboko wejdę w siebie, doświadczę, że jestem jak gąbka nasączona Bogiem. Doświadczę, że moje najgłębsze serce zawsze jest u Boga. Zanim kapłan w czasie mszy świętej zacznie odmawiać prefację, zachęca nas, byśmy wznieśli nasze serca do Pana. W Szwecji odpowiadamy: Vi har upplyft dem till Herren (Wznosimy je do Pana). Łacińska odpowiedź jest bardziej radykalna: Habemus ad Dominum (Mamy je u Pana). W Niemczech odpowiedź jest prawidłowa: Wir haben sie beim Herrn (Mamy je u Pana). Osobiście chciałbym widzieć tę odpowiedź jako wyraz przekonania, że nasze głębokie serce zawsze jest u Pana. Jakkolwiek bylibyśmy rozproszeni, to w gruncie rzeczy nigdy nie jesteśmy poza Bogiem. Jednak wdzięczni jesteśmy kapłanowi, że nam o tym przypomina.
SPOTYKASZ OBLICZE
Bóg, którego spotykamy, zwracając się w głąb, nie jest jakąś martwą statuą, lecz żywym Bogiem. Jest "Bogiem, który mnie zna, który mnie miłuje i lituje się nade mną, i leczy moje rany". Kiedy spojrzysz głęboko w siebie, spotkasz spojrzenie, uważne, miłosne spojrzenie. Videntem uidere, mówi św. Augustyn (354-430): zobaczysz kogoś, kto patrzy na ciebie. Spotkasz oczy, które tchną ciepłem i miłością.
Święty Jan Ewangelista opowiada: "Jezus przechodząc obok, ujrzał pewnego człowieka, niewidomego od urodzenia" (J 9,1). Tym człowiekiem jest każdy z nas. Jednak dlatego, że Jezus patrzy na nas, my stopniowo otrzymujemy zdolność widzenia.
Zamiast wystawiać się na to Boskie spojrzenie, które nas od wewnątrz stwarza i ożywia, często się odwracamy, i to przeważnie na zewnątrz, szukając ludzkiego spojrzenia. Zalęknieni zastanawiamy się, jak inni patrzą, na nas, co o nas myślą, jakie robimy na nich wrażenie. Patrzymy na siebie samych oczami innych ludzi. Obce spojrzenia czynimy naszymi własnymi. Nasza tożsamość, albo lepiej powiedziawszy - to, co uważamy za naszą tożsamość - jest całkowicie zależna, od tego, co myślą inni. Dlatego zawsze żyjemy na granicy przepaści. W każdej chwili to ciepłe spojrzenie może się zmienić albo odsłonić chłód i obojętność.
Ryzyko polega na tym, że możemy całe życie być więźniami ocen ze strony innych ludzi. Dokonujemy wyborów zależnie od tego, co sądzimy, że inni powiedzą; robimy to, co robimy, aby nie zaskakiwać
innych, lub by uniknąć krytyki. Nie mamy odwagi tak naprawdę być sobą i ten brak prawdy i autentyzmu skazuje nasze życie na bezowocność. Istnieje stały rozdźwięk między tym, co robimy, a tym, kim w głębi jesteśmy. A w gruncie rzeczy nie wiemy nawet jacy jesteśmy. Jeżeli większość życia poświęcamy temu, by spodobać się innym, to żyjemy przecież w nieustannej alienacji.
Rozwiązaniem jest wewnętrzne skupienie. Zwracasz się w głąb i spotykasz miłosne spojrzenie Boga. Wystawiasz się na Jego wzrok, który spoczywa na tobie z bezgraniczną miłością. Jego spojrzenie jest stwarzające, sprawia, że stajesz się tym, kim naprawdę jesteś. Pod Jego spojrzeniem staniesz się w pełni sobą. Jego wzrok nie alienuje, ale personifikuje cię: sprawia, że stajesz się prawdziwą osobą. Jego spojrzenie stopniowo koi wszystkie rany. Tak, stopniowo. On daje ci czas, byś organicznie wzrastał w tym rytmie, jaki On wie, że jest dobry dla ciebie.
Wszyscy skrywamy głęboką tęsknotę za tym, by zostać dostrzeżonymi, dostrzeżonymi w całej naszej rzeczywistości, z jej bogactwem i może przede wszystkim z całą jej biedą; by być ogarniętym kochającym spojrzeniem, które nie osądza, lecz przyjmuje. Wobec takiego spojrzenia mamy odwagę stanąć nadzy, w całej prawdzie.
To nie analiza samych siebie może nas uratować. Oczywiście, że w tradycji monastycznej mówi się o rachunku sumienia. Jednak czas, który w klasztorze poświęca się na rachunek sumienia, jest nieznaczny w porównaniu z czasem poświęcanym modlitwie. Poza tym rachunek sumienia to nie auto-analiza. Do istoty rachunku sumienia należy przecież poddanie się Bożemu spojrzeniu i pozwolenie na to, by Bóg rzucił strumień światła na nasze życie, a przez to wszystkie plamy zostają odkryte. Tylko Boże spojrzenie wnika w nas tak głęboko, że możemy ujrzeć siebie takimi, jacy jesteśmy. Jeśli Bóg nie byłby z nami podczas rachunku sumienia, to jeszcze bardziej zajmowalibyśmy się sobą, a w rezultacie doszlibyśmy do zadufania w sobie albo do bezradności, dwóch biegunowo różnych skutków nadmiernego skoncentrowania się na sobie. Natomiast prawdziwa skrucha jest konstruktywną siłą, która dodaje odwagi i inspiruje.
Wiele z tego, co jest w nas, nie rozumiemy i nigdy nie zrozumiemy w pełni. Człowiek jest tajemnicą dla samego siebie, tak fizycznie, psychicznie, jak i duchowo. Nasz wzrok nigdy nie sięgnie tak głęboko, byśmy umieli przejrzeć samych siebie. I choćbyśmy mogli to uczynić, to by nas nie uleczyło. Doświadczenie pokazuje, że jasne wejrzenie nie wystarczy, aby zostać uzdrowionym. Z pomocą psychoanalizy można z czasem zrozumieć, dlaczego i jak utworzyły się pewne psychiczne zawikłania, ale nie ma gwarancji, że przez to lepiej się poczujemy. Psychiczne zawikłania są swego rodzaju zranieniami psychiki, a one topnieją tylko wtedy, kiedy wejdą w kontakt z ciepłem miłości.
Boże spojrzenie jest zarówno światłem, jak ciepłem. To rozeznanie i jasność, które daje Jego spojrzenie, nie rodzi w nas cierpienia, ponieważ Bóg kocha i pozwala się kochać równocześnie. Odsłania naszą nagość, ale zarazem okrywa swoim płaszczem miłości.
Odsłania nie tylko naszą nagość, ale i piękno. Przypomina nam o tym, że jesteśmy Jego umiłowanymi dziećmi. Wskazuje na to światło, które w nas świeci, jaśniejsze od wszystkich naszych ciemności. Pozwala nam odkryć naszą prawdziwą tożsamość. Zaprasza, byśmy spojrzeli na siebie Jego oczyma, identyfikowali się z naszym światłem.
Wielu z nas zbyt wiele czasu poświęca na to, aby się zmieniać, na pracę nad własnymi błędami, na usiłowania, by stać się lepszym człowiekiem. To jest dobre, ale nie najlepsze! Zaoszczędzilibyśmy czas i siły gdybyśmy, ilekroć napotykamy na swoje słabości, nasze ciemne żądze, odejście od prawdy, natychmiast skierowali się w głąb i próbowali spotkać spojrzenie Ojca. My możemy tylko zdmuchnąć fasadę, On od wewnątrz stworzy nas na nowo.
Święty Jan od Krzyża mówi o "aktach anagogicznych", jako o najlepszym środku na nasze słabości. Polegają one właśnie na tym - na odwróceniu uwagi od siebie i sytuacji, w jakiej się znajdujemy, aby zamiast tego skierować swój wzrok na Boga.
Miłosne spojrzenie Boga jest niezwykle dynamiczne. On przyjmuje i kocha nas takimi, jakimi jesteśmy. To nie znaczy, że nie musimy się zmieniać. Jego spojrzenie jest pełne nadziei. Jego spojrzenie wyzwala, otwiera nowe horyzonty, stymuluje. Ludzkie spojrzenie potrafi nas przybić, czasem odziera nas z wszelkiej możliwości zmiany czy rozwoju. Musimy nosić nadaną nam etykietkę przez całe życie. Bóg nie przypina etykietek. On jest życiem, a kiedy patrzy na nas, a my patrzymy na Niego, to porywa nas Jego strumień. Trwając w promieniach Bożego spojrzenia, nie sposób się nie zmienić. Jednak zmieniając się, jesteśmy coraz mniej zainteresowani zmianami, a coraz bardziej Bogiem, samym Bogiem ze względu na Niego samego, zainteresowani tym, że On jest tym, kim jest - warty całej naszej miłości.
4. BÓG MÓWI PIERWSZY
W dialogu, jakim jest modlitwa, inicjatywę podejmuje Bóg. On mówi pierwszy. Nasza modlitwa jest zawsze odpowiedzią. Bóg jest Wort (słowo), a my jesteśmy Ant-Wort (odpowiedź). Zanim w ogóle zyskamy zdolność zwrócenia się do Boga, Bóg już zwrócił się do nas.
Do istoty Boga przynależy bycie Słowem. Bóg jest Bogiem, który przemawia. Swoje pierwsze słowo do ciebie wypowiedział, stwarzając cię, albo mówiąc właściwiej - kiedy zaczynał cię stwarzać. Bóg stwarza cię, wypowiadając twoje imię.
Ponieważ Bóg mówi pierwszy, naszym zadaniem jest przede wszystkim słuchać. To słuchanie nie jest czymś abstrakcyjnym, ale jak najbardziej konkretnym. Bóg przecież mówił w konkretny sposób, ludzkim językiem. Jego słowa zostały zachowane, są zawsze dostępne, są z nami w Biblii. Wiemy, że Biblia jest słowem Bożym, które do nas przemówiło.
Pewien mistrz zgromadził swoich uczniów i zapytał ich: "Co jest początkiem modlitwy -jak rozpoczyna się modlitwa?", Pierwszy odpowiedział, że rozpoczyna się "w potrzebie. Kiedy bowiem znajduję się w potrzebie, to w naturalny sposób zwracam się do Boga". Drugi odparł: "w radości. Kiedy bowiem się raduję, moja dusza wyzwala się z zagubienia i ciasnego domu zatroskania i wznosi się do Boga". Trzeci rzekł: "w ciszy. Bowiem kiedy wszystko we mnie milczy, Bóg może przemawiać". Czwarty powiedział: "W gaworzeniu dziecka. Dopiero bowiem kiedy staję się jak dziecko, gdy nie wstydzę się gaworzenia przed Bogiem, On jest wielki, a ja zupełnie mały, a wówczas wszystko jest dobrze". Mistrz odpowiedział: "Wszyscy daliście prawidłową odpowiedź, jednak jest jeszcze jeden początek, a on jest wcześniejszy od tych przez was wymienionych. Modlitwa zaczyna się u Boga samego. To On zaczyna, nie my".
SIEDEM POWODÓW CZYTANIA BIBLII
W jednym ze swoich kazań (85. poświęcone Pieśni nad pieśniami) św. Bernard z Clairvaux - nazywany czasem "ojcem mistyki" - mówi jak mamy podchodzić do Słowa i w jaki sposób nigdy nie stracimy gorliwości zagłębiania się w nie.
Czytać Biblię dla św. Bernarda oznacza zawsze szukać towarzystwa Słowa, nie tylko pisanego, ale substancjalnego Słowa, Jezusa Chrystusa, Syna Bożego. Dla niego jest oczywiste, że Biblia to jest Chrystus. Jego brat, współczesny mu, Hugo od Świętego Wiktora pisał: "Całe Pismo Święte jest jedną księgą, a tą jedną księgą jest Chrystus, ponieważ całe Pismo Święte mówi o Chrystusie i całe Pismo Święte wypełnia się w Chrystusie".
We wspomnianym już kazaniu, św. Bernard wymienia siedem powodów, dla których mamy czytać Biblię. Pierwszym powodem jest pojednanie ze Słowem. Bernard wychodzi od zachęty Jezusa: "Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze" (Mt 5,25). Możemy przeżywać Słowo jako groźbę, jako przeciwnika. Nie chcemy, aby Słowo kierowało naszym życiem, chcemy chodzić własnymi ścieżkami. Konflikt może być ostatecznie rozwiązany, gdy nieustanne będziemy powracać do Słowa, zaprzyjaźnimy się z Nim, pozwolimy, aby Ono nas przekształcało i przemieniało.
Szukaj Słowa i tęsknij za pojednaniem z Nim. Kiedy Go szukasz, Ono cię przekształca tak, że stajesz się jedno z Nim. Szukaj ucieczki u swego Przeciwnika, aby być pod Jego wpływem tak, że już nie będzie musiał być twoim przeciwnikiem, aby mógł zwrócić się do ciebie i dać ci swoją łaskę.
Mamy rzucić się w ramiona naszego Przeciwnika, pozwalając Mu, aby swoim mieczem obosiecznym odciął to wszystko, co pozostaje w konflikcie z Nim. Wówczas już jak przyjaciele, z radością dalej wspólnie będziemy podążać naszą drogą.
Pojednani ze Słowem tęsknimy za tym, by czynić to, do czego Ono nas zachęca. Jednak czego Słowo od nas żąda? Potrzeba nam jasnego rozeznania. Nawet przy największej gorliwości, bez rozeznania będziemy pędzili na oślep.
Chcesz wiedzieć, co ci radzę w potrzebie? - pisze św. Bernard.
Pospiesz ku odwiecznemu Słowu, a Ono nauczy cię swoich ścieżek (Ps 25,4). Inaczej może się zdarzyć tak, że ty, który chcesz dobra, ale nie masz wiedzy o nim, zgubisz ślad, pobłądzisz i zejdziesz z prawidłowej drogi. Jednak "Twoje słowo jest lampą dla moich kroków i światłem na mojej ścieżce" (Ps 119,105) i "wyjaśnianie Twoich słów oświeca i poucza niedoświadczonych" (Ps 119,130). Masz szczęście, kiedy zarówno twa wola się nawróciła i twój rozum został oświecony, że nie tylko chcesz dobra, ale także je poznałeś. Ten bowiem, kto nie pragnie dobra jest martwy, a kto dobra nie poznał jest ślepy. Poprzez to nawrócenie dusza zaczyna żyć i jej oczy się otwierają. Utworzona ręką Słowa stoi teraz prosto wsparta na dwóch nogach miłości i wiedzy.
Jednak ten, komu się zdaje, że stoi, niech baczy, aby nie upadł (1 Kor 10,12). Musi szukać mocy w Słowie, aby nie upadł przy najmniejszej przeszkodzie. Jest przecież napisane: "Popchnięto mnie, popchnięto, abym upadł, lecz Pan mi dopomógł" (Ps 118,13). Kim są ci, którzy nas popychają, abyśmy upadli? Są trzej napastnicy: szatan, świat i człowiek. Najniebezpieczniejszy jest ten ostatni. Jednak o jakiego człowieka chodzi?
Nie dziw się, każdy człowiek sam dla siebie jest napastnikiem. Człowiek sam sobie tak wiele zadaje uderzeń i sam siebie popycha, że nie musisz obawiać się żadnych innych napastników. (...) Tego jedynego wroga, który mieszka głęboko w nas samych, mamy się strzec.
Potrzeba nam mocy, byśmy mogli pokonać siebie, a tej mocy u siebie nie znajdziemy. Dlatego uciekamy się do Słowa, ponieważ musimy być "przyobleczeni w moc z wysoka" (Łk 24,49).
Kto wstąpi na górę Pana?" (Ps 24,3). Ten, kto tego spróbuje, doświadczy, jakie to trudne, jak niemożliwe bez pomocy Słowa. Trudzilibyśmy się na próżno, nie wspierając się na Nim. Jakże szczęśliwa dusza, która może usłyszeć o sobie: "Kim jest ta, co się wyłania z pustyni, wsparta na oblubieńcu swoim?" (Pnp 8,5). Opierając się na Nim, mamy moc pokonywania samych siebie. Wówczas możemy jako ten pilny jeździec dosiąść naszego czterokonnego zaprzęgu: gniewu, obawy, pożądliwości i radości. Czyż wszystko nie jest możliwe dla tego, kto wspiera się na Tym, dla którego wszystko jest możliwe? (...) Nic nie przydaje wszechmocy Słowa większego blasku niż to, że Ono tego, kto ma nadzieję, czyni wszechmocnym.
Czwartym powodem po temu, byśmy czytali Biblię, jest tęsknota za mądrością. Łacińskie słowo określające mądrość (sapientia) pochodzi od sapere smakować. Mądrością jest zasmakowanie w dobru. Ludzie czynią wiele dobrego, często jednak tylko z obowiązku albo z wyrachowania, albo dlatego, że zostali do tego zmuszeni.
Mądrość zaś pozwala nam spontanicznie czynić dobro, ponieważ radością jest je czynić. To jest tak jak zjedzeniem. Bywa, że jemy coś tylko dlatego, że powiedziano nam, iż to zawiera wiele witamin albo dlatego, że nie chcemy urazić osoby, która daną potrawę przygotowała. Jednak jakże jest inaczej, kiedy smakuje nam to, co spożywamy!
Szczęśliwe to serce, które jest całkowicie zajęte i zasmakowało w dobru, wobec zła zaś czuje niesmak. Takie serce jest przemienione w mądrość. Samo w sobie doświadcza zwycięstwa mądrości i odkrywa, jak wspaniale jest zasmakować w dobru, które wypełnia głębię duszy.
Moc znosi mężnie wszelkie próby, mądrość natomiast chlubi się także z ucisków (Rz 5,3). Moc pozwala nam składać ufność w Bogu, mądrość zaś pozwala nam widzieć i kosztować dobroci Pana (Ps 34,9). Moc jest jednak niezbędna, ponieważ mądrość chce wznosić swój dom na skale. Tak samo potrzeba też dobrej woli i światła wiedzy, ponieważ ciemności niewiedzy sprzeczne są ze światłem mądrości, a mądrość nie może wejść do serca, które nie okazuje dobrej woli.
Kiedy dusza jest pojednana ze Słowem, kiedy została przez Nie oświecona i znalazła w Nim siłę i wytrwałość, i kiedy poza tym została napełniona mądrością, idzie - i jest to piąta przyczyna - i szuka piękna. Tak, oczekuje, aż Słowo przyodzieje ją pięknem. Wie bowiem, że bez piękna nie może podobać się Temu, który jest "najpiękniejszy z synów ludzkich" (Ps 45,3). Słyszała też, że Król pragnie jej piękna (Ps 45,12).
Na czym polega to piękno? Dusza jest piękna, kiedy zaczynają w niej kwitnąć cnoty, kiedy postępuje "w prostocie serca i szczerości wobec Boga" (2 Kor 1,12). Tak upodabnia się do odwiecznego Słowa, które jest odblaskiem wieczystej światłości" (Mdr 7,26) i "odbiciem Jego istoty" (Hbr 1,3).
To piękno znamionuje wszystko, co człowiek czyni, myśli i mówi. Jest dyskretne i nie chce się przypodobać. Kiedy jednak całkowicie wypełni duszę, nie może już pozostawać ukryte, ale staje się lampą, która świeci wszystkim, którzy są w domu (Mt 5,15). Oczy zaślepione samozadowoleniem czy zazdrością nie tak łatwo je spostrzegą, a kiedy tak się stanie, odwracają się, ponieważ nie znoszą blasku tego piękna. Jednak sama dusza, która została ubrana w piękno pozostaje spokojna i cicha, jakkolwiek by się wobec niej postępowało.
Kiedy dusza stała się tak piękna, może tęsknić za zaślubinami ze Słowem. To jest szósta przyczyna poszukiwania Bożego słowa. Może teraz mówić: "Mnie zaś dobrze jest być blisko Boga" (Ps 73,28) i "dla mnie bowiem żyć - to Chrystus, a umrzeć - to zysk" (Flp 1,21).
Jest już gotowa opuścić wszystko, by żyć tylko dla Słowa, by tylko Ono ją prowadziło, by była zapłodniona Słowem i owocowała dla Słowa. Stała się prawdziwą oblubienicą złączoną ze Słowem w wiecznym małżeństwie duchowym. Oblubieniec całkowicie jej ufa, wie bowiem, że ona jest wierna i wszystko inne straciło dla niej swoją wartość; aby zdobyć Jego, wszystko uznaje za stratę (Flp 3,8). Taka dusza staje się matką wielu dzieci, podobnie jak dusza św. Pawła stała się kochającą matką. Święty Paweł pisze do Galatów, że w bólach rodzi, aż ukształtuje się w nich - jego duchowych dzieciach - Chrystus (4,19).
Oblubienica tęskni za taką płodnością i dlatego ucieka się do Słowa całą swoją duszą i ze wszystkich sił.
Wydaje się, że wszystko zostało powiedziane. Czy może być jeszcze większa przyczyna od tej, by wejść w zaślubiny ze Słowem i rodzić Mu dzieci? Tak, św. Bernard podaje siódmy motyw. Dusza chce umrzeć sobie, całkowicie i nieodwołalnie, aby już więcej nie być świadomą siebie, a mieć tylko świadomość Słowa. Ona chce powtarzać za Pawłem: "Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus" (Ga 2,20).
Dzieje się tak wówczas, kiedy dusza pociągnięta niewysłowioną delikatnością Słowa, odwraca się od siebie i całkowicie kosztuje Słowa.
Dusza zyskuje przedsmak nieba.
Może ktoś z was zapytać, co to dokładnie oznacza, chcąc usłyszeć na czym polega to kosztowanie Boga? (...) Choć dane mi jest Go kosztować, czy myślicie, że można ubrać w słowa to, na co brak słów? (...) O ty, kimkolwiek jesteś, który wiecznie tęsknisz za tym, by dowiedzieć się, co oznacza kosztowanie Słowa, nie otwieraj przede wszystkim swoich uszu, ale swoje serce na Niego. Żaden język cię o tym nie pouczy, tylko łaska. Pozostaje to zakryte dla uczonych i roztropnych, a objawione tym, którzy są jak dzieci (Mt 11,25).
5. MODLITWA USTNA - ODPOWIADAMY SŁOWEM
Dotychczas chodziło głównie o Bożą inicjatywę w dialogu, jakim jest modlitwa. Bóg jest Słowem: On mówi, wzywa nas. Nasza modlitwa jest zawsze odpowiedzią na Jego wezwanie.
Możemy odpowiadać słowami albo bez słów. Przypatrzmy się najpierw jak możemy modlić się słowami, jak kształtuje się modlitwa ustna.
SŁOWA SĄ WAŻNE
Do ludzkiej natury przynależy wypowiadanie siebie w słowach. Człowiek jest istotą mówiącą. Bycie niemym jest uważane za poważną ułomność. Rodzice w napięciu oczekują na pierwsze słowo dziecka. I pierwszym słowem, które dziecko formułuje nie jest słowo ,ja", ale "tata" albo "mama", albo coś bliskie temu. "Wezwałem cię po imieniu", mówi Bóg (Iz 43,1), a człowiek odpowiada, wzywając Jego imienia. W modlitwie, której nauczył nas Jezus, pierwszym słowem jest: Abba (tato).
Nauczyć się mówić, to stać się prawdziwym człowiekiem. Nauczyć się mówić z Bogiem, to stać się duchowo w pełni dorosłym człowiekiem.
Szacunek, a nawet miłość dla słowa są charakterystyczne dla tradycji judeochrześcijańskiej. Pierwsze, co Biblia mówi o Bogu, nie jest to, że On istnieje, ale że przemawia. Wciąż powtarza się: "I Bóg rzekł". Biblijny człowiek jest zakochany w słowie. Psalm 119 jest długim hymnem na cześć słowa Bożego. Wezwania Boże budzą i wyzwalają odpowiedzi człowieka: "Niech moje wargi hymn wypowiedzą... Niechaj mój język opiewa Twą mowę" (Ps 119, 171-172).
Chrześcijaństwo jest religią słowa - to oczywiste. Chrystus jest przecież Słowem. Przez to, że Słowo stało się ciałem, ludzkie słowo zostało zintegrowane z Boskim. Odtąd mało jest już słów, które nie mogłyby stać się modlitwą. Nawet tak zuchwałe i ryzykowne słowo, jak: "dlaczego?", również staje się modlitwą, ponieważ sam Jezus skierował je do swego Ojca.
Człowiek nosi w sobie potrzebę rozmowy z Bogiem. Jest przecież wcielonym duchem, co sprawia, że to, co ma w sercu, chce też wypowiedzieć słowem. Nie można sobie wyobrazić liturgii bez słów. Nawet milczącą modlitwę z reguły dobrze jest rozpocząć modlitwą ustną. Słowa mają w sobie pewną klarowność i jasność, torują drogę dla wewnętrznego skupienia. Kiedy rozpoczynam modlitwę wewnętrzną słowami: "Przyjdź Duchu Święty, napełnij moje serce i rozpal w nim ogień Twojej miłości", to jasne jest, że modlitwa, która teraz nastąpi, nie będzie zanurzona we mnie, ale skierowana na Boga. Modlitwa kontemplacyjna potrzebuje słów, które nadadzą jej właściwy kierunek.
Chcąc stać się człowiekiem modlitwy, dobrze jest nauczyć się pewnych słów na pamięć. Są one skarbem, z którego można czerpać w każdej chwili. Zaczynamy wtedy upodabniać się do uczonego w Piśmie, który stał się uczniem królestwa niebieskiego. Jest on, mówi Jezus "podobny do ojca rodziny, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare" (Mt 13,52). Słowa, które często powtarzamy i znamy na pamięć, stopniowo stają się częścią nas samych. Znamionują nas i nasze postępowanie.
Tak wielu ma dziś trudności z modlitwą, ponieważ nie uczymy się już modlitw na pamięć. Ktoś powiedział: "Pamięć jest łonem osobistej modlitwy". Im więcej modlitw i fragmentów Pisma znamy na pamięć, tym większa jest szansa, że któreś ze słów nagle obudzi się do życia i zaczną się w nas poruszać, jak Jan Chrzciciel w łonie Elżbiety. Jeżeli chcemy, aby rodziły się w nas słowa modlitwy, musimy je niejako wyryć w naszej pamięci. Pamięć może nam zaoferować jedynie to, co otrzymała. W ten sposób tworzymy też harmonię między pamięcią metafizyczną, a empiryczną. Pożądana jest przecież zgodność między tym, kim jesteśmy w naszej głębi, a tym, kim jesteśmy na zewnątrz.
Nauczenie się tekstu na pamięć jest najlepszym sposobem wewnętrznego przyswojenia go sobie. Wiemy, że większość modlitw i słów Pisma posiada taką głębię i są one tak pełne życia, że natychmiastowe ich zrozumienie nie jest możliwe. Muszą poleżeć w naszej pamięci i dojrzewać, i czekać, aż nadejdzie czas wielkiego odkrycia. Jednak kiedy w pamięci nie posiało się żadnych słów modlitwy, to co ma dojrzewać?
Pieśni duchowe, spisane w formie modlitw, pełnią tę samą funkcję, mając tę dodatkową zaletę, że obojętnie czy wyśpiewywane, czy przywoływane tylko z pamięci, mają szczególną zdolność formowania modlitwy serca.
Nasuwa się wniosek: uczmy się na pamięć modlitw i fragmentów Pisma Świętego! Tych, którzy mają kontakt z dziećmi, rodziców i nauczycieli, zachęcałbym: zapoznajcie młodych ludzi z niektórymi modlitwami. Nic nie szkodzi, że w pełni ich nie zrozumieją. Przyjdzie taki czas, gdy stare modlitwy nagle odżyją w nich w całym swym blasku. Życzyłbym sobie, aby katoliccy księża spowiednicy często za pokutę zadawali nauczenie się na pamięć jakiejś modlitwy. Jakiż skarb posiadamy do naszej dyspozycji, kiedy znamy na pamięć słynną modlitwę zawierzenia Karola de Foucaułd (1858-1916)! Albo modlitwę do Trójcy Świętej karmelitanki bł. s. Elżbiety od Trójcy Przenajświętszej!
Utopią jest twierdzić, że zawsze potrafimy i powinniśmy modlić się własnymi słowami, że tylko taka modlitwa jest prawdziwie spontaniczna. W naszym ubóstwie potrzebujemy modlitw Kościoła i świętych. Kiedy trudno nam znaleźć drogę do naszego serca, takie modlitwy mogą nas tam zaprowadzić. Mogą funkcjonować jak klucze, którymi otwieramy nasze zamknięte serca. Mogą poszerzyć nasze wnętrze i nadać mu nowy wymiar. Jeżeli chcemy modlić się tylko słowami, które pojawią się spontanicznie, ryzykujemy, że nasza modlitwa pozostanie ciasna i zamknięta. Potrzebujemy świętych i Kościoła, aby zyskać wymiar nieskończoności.
Nasze wewnętrzne skojarzenia są też o wiele bogatsze niż nam się często wydaje. Gdy będziemy żyli świadomie i w skupieniu, odpowiednie słowo z naszej pamięci może pojawić się właśnie w momencie, kiedy go najbardziej potrzebujemy. Bez jakiegoś wysiłku z naszej strony, samoistnie, pojawią się słowa pociechy czy umocnienia. W naszej pamięci znajduje się jakby partner dialogu. Jeżeli lękam się ciemności, nagle pojawia się Psalm 27: "Pan światłem i zbawieniem moim, kogóż mam się lękać?" (w. 1). Albo u znającego szwedzki psałterz, w oczekiwaniu na przyjęcie komunii świętej pamięć, przywoła nagle słowa pieśni: "Świętą tęsknotą serce bije - idę spotkać mojego Jezusa!". Wydaje się, że Duch Święty ma dobrego sprzymierzeńca w naszej pamięci.
Można by uznać za oczywiste, że ten, kto dużo się modli, potrzebuje też licznych modlitw. Z reguły jest odwrotnie. Im więcej się modlimy, tym bardziej pociągają nas niektóre tylko modlitwy. Dokonuje się rozwój od wielości ku jedności, od różnorodności ku niewielkiej ilości słów. Powracamy wciąż do tych samych modlitw, tego samego wersetu psalmu. Tak, imię Jezus może być tak wielkie, tak wszechogarniające, że w końcu wypełnia prawie całą naszą świadomość.
MODLITWA BŁAGALNA
Modlitwę błagalną często przedstawiano jako drugorzędną, jako modlitwę tylko dla początkujących, z której stopniowo trzeba wyrastać. To zupełne nieporozumienie. Modlitwa błagalna jest odpowiednia nie tylko dla początkujących, ale też dla zaawansowanych. Inaczej być nie może, przecież sam Jezus uczy nas modlić się o nasz powszedni chleb. To normalne, że wyrażamy wobec Boga nasze pragnienia i przedkładamy nasze potrzeby, wiedząc, że jest naszym Ojcem, a my Jego dziećmi,.
Okazywać posłuszeństwo naszemu rozumowi (który w tym wypadku jest raczej brakiem rozumu), który podpowiada nam, że Bóg i tak z góry wie, czego potrzebujemy i dlatego nie powinniśmy Mu się "naprzykrzać", to wpadać w niebezpieczną pułapkę. To jest ważne dla nas, że modlimy się, mówiąc o naszych potrzebach. Uświadamiamy sobie wtedy, że wszystko jest darem, że "każde dobro, jakie otrzymujemy, i wszelki dar doskonały zstępują z góry, od Ojca świateł" (Jk 1,17). I już samo to, że w modlitwie możemy unieść wszystkie te drobne, codzienne sytuacje do Boga, prosząc Go o pomoc, jest darem, nadającym całemu życiu nowy wymiar. Jednak i dla Boga jest ważne, byśmy prosili Go o różne sprawy. Pewne rzeczy chce nam dać jednak dlatego, że o nie prosiliśmy. Nie zawsze sam chce przejmować inicjatywę, pragnie też odpowiadać na naszą. Chce, aby nasza relacja do Niego była prawdziwym dialogiem, w którym obaj partnerzy mówią i odpowiadają. Rodzice byliby zmartwieni, gdyby dziecko nigdy ich o nic nie prosiło i sami zawsze musieliby podejmować inicjatywę. Szczególną radością dla Boga jest odpowiadać na nasze modlitwy, a dla nas otrzymywać odpowiedź i zauważać, że możemy mieć wpływ na Boga, że On traktuje nas poważnie. Życie staje się ciągłą wymianą między Nim a nami.
Modlitwa błagalna ma więc swoje naturalne miejsce w życiu każdego modlącego się, miejsce, którego nie da się przecenić. Święty Tomasz z Akwinu (1225-1274) posuwa się tak daleko, że błaganie uznaje za główny trzon modlitwy. Kiedy chce mówić o modlitwie (oratio) powraca do św. Augustyna, który definiuje modlitwę jako prośbę, błaganie: Oratio petitio ąuaedam est (modlitwa jest pewnym błaganiem). Cytuje też św. Jana Damasceńskiego: Oratio estpetitio decentium a Deo (modlitwa jest zwróceniem się do Boga o potrzebne dary). Według św. Tomasza do istoty modlitwy przynależy pożądanie czegoś. Używa ciekawego określenia: modlitwa jest zawsze sposobem "pukania do Boga" (pulsareDeum).
Jednak czy modlitwa ograniczona do błagania nie jest modlitwą zubożoną? Nie jest to tak niebezpieczne, jak być może wygląda. Kiedy św. Tomasz zaczyna wyjaśniać, co ma na myśli, mówiąc o "potrzebnych darach", pisze:
O to przede wszystkim powinniśmy prosić w modlitwie: byśmy zostali zjednoczeni z Bogiem (ut Deo uniamw), zgodnie ze słowami psalmu: "O jedno proszę Pana, tego poszukuję: bym w domu Pańskim przebywał, po wszystkie dni mego życia" (Ps 27,4).
Mającym obiekcje odpowiada, że modlitwa jest tym świętsza, im bardziej jest skoncentrowana na tym jednym: na zjednoczeniu z Bogiem.
"Istnieje hierarchia próśb: najpierw Królestwo, następnie to, co jest konieczne, by je przyjąć i współdziałać w jego przyjściu". Czynić postępy w modlitwie oznacza coraz większy respekt dla tej hierarchii. Nadal modlę się o wiele spraw, ale nie jestem nieszczęśliwy, kiedy nie otrzymuję dokładnie tego, o co prosiłem. Najważniejszy jest przecież Bóg. Gdy nie udziela mi tego niewiele, o co prosiłem, to dlatego, że chce mi ofiarować coś większego: siebie samego. W ten sposób pomaga mi brać pod uwagę właściwą hierarchię.
Modlitwa jako taka jest zjednoczeniem z Bogiem. Z chwilą zatem kiedy wznoszę do Niego moje serce, jestem z Nim we wspólnocie. Dlatego najgłębsze błaganie, tęsknota do Boga, spełnia się w pewnej mierze w każdej modlitwie. Czy kiedyś otrzymam to, co w tej skali Bożych darów mieściło się wyżej albo też nie otrzymam, jest to już mniej ważne. Moja wewnętrzna modlitwa spełnia się właśnie przez to, że się modlę.
Bóg zna naszą najgłębszą tęsknotę, tę, której sami często sobie nie uświadamiamy albo jej nie rozpoznaliśmy. Wie, że nasze ograniczone pytania i modlitwy są jedynie nieporadnym, zniekształconym wyrazem tej fundamentalnej tęsknoty. Gdyby zawsze wysłuchiwał naszych modlitw zgodnie z naszymi pragnieniami i oczekiwaniami, nigdy byśmy nie zaprzestali wiecznego kręcenia się wokół samych siebie.
Bóg zawsze odpowiada na nasze modlitwy, tak na te bardzo ważne, jak i te mniej istotne, ale często w inny sposób, niż przewidywaliśmy. Przez swoją inną odpowiedź chce obudzić naszą tęsknotę za prawdziwymi bogactwami. Kiedy proszę Boga o gruszkę, On, wiedząc, że obecnie potrzebuję więcej witaminy C, da mi może pomarańczę. Czy mogę Mu tego zabronić?
W Jezusie i poprzez Niego Bóg powiedział i dał nam wszystko na raz. W Nim wszystkie nasze modlitwy znajdują odpowiedź. Jeżeli uznajemy, że Bóg milczy albo jest głuchy, bo nie odpowiada na nasze modlitwy, to dlatego, że nie pojęliśmy głębi eucharystii. Ona uczy nas stawiać właściwe pytania, dając nam zrozumienie tego, czego najbardziej potrzebujemy. Równocześnie też eucharystia odpowiada na nasze najistotniejsze pytania i zaspokaja nasze prawdziwe potrzeby.
MODLITWA WSTAWIENNICZA
Przez naszą modlitwę wstawienniczą uczestniczymy w modlitwie Jezusa. Ona upodabnia nas do Niego, Bóg bowiem jest wielkim Orędownikiem. "Chrystus Jezus (...) siedzi po prawicy Boga i przyczynia się za nami" (Rz 8,34). Święty Jan pisze: "Jeśliby nawet kto zgrzeszył, mamy Rzecznika u Ojca - Jezusa Chrystusa sprawiedliwego" (1 J 2,1). Modląc się za innych, jesteśmy bardziej jedno z Duchem, On również jest Orędownikiem: "Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami. Ten zaś, który przenika serca, zna zamiar Ducha, [wiej, że przyczynia się za świętymi zgodnie z wolą Bożą" (Rz 8,26-27).
Jednak także w czasie ziemskiego życia Jezusa modlitwa wstawiennicza zajmowała ważne miejsce w Jego modlitwie. "Szymonie, Szymonie (...), ale Ja prosiłem za tobą, żeby nie ustała twoja wiara" (Łk 22,31-32). Jezus modli się za swoich uczniów: "Ja za nimi proszę (...), których Mi dałeś, ponieważ są Twoimi" (J 17,9). "Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie" (J 17,20). Modli się za swych oprawców: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią" (Łk 23,34).
Już w Starym Testamencie człowiek był świadomy, że może pomóc innym przez modlitwę. Najbardziej wysublimowanym przykładem jest modlitewne zmaganie Abrahama z Bogiem, aby uratować Sodomę. Abraham zaklina Boga, aby nie zniszczył Sodomy, jeżeli znajdą się w mieście jacyś sprawiedliwi. Zaczyna od pięćdziesięciu i kończy na dziesięciu (Rdz 18,23-33). Gdyby Abraham był jeszcze bardziej zuchwały, może Bóg uratowałby miasto ze względu tylko na jednego sprawiedliwego. Możliwe, że nawet tego jednego sprawiedliwego tam nie było. Jest za to w Nowym Przymierzu - to Jezus Chrystus. Ze względu na Niego Bóg ratuje cały świat.
Przez modlitwę wstawienniczą przekraczamy siebie. Nie myślimy tylko o własnym dobru, ale i o drugich (Flp 2,4). Modlitwa wstawiennicza jest skutecznym sposobem zwalczania naszego egoizmu. Jest też sposobem pokonywania nienawiści i antypatii. "Módlcie się za tych, którzy was prześladują" (Mt 5,44). Modlitwa wstawiennicza pozwala nam wyjść z naszego indywidualizmu i jest konkretnym znakiem wspólnoty świętych. Modląc się za innych, wzrastamy w tej wspólnocie tak, że staje się naszym domem.
W pierwotnym Kościele modlitwa za siebie nawzajem była czymś oczywistym. Kiedy Piotr był uwięziony, wspólnota gorliwie wznosiła za niego modlitwy do Boga (Dz 12,5).
W pewnym sensie prawdziwa modlitwa jest zawsze modlitwą wstawienniczą, modlitwy nie da się nigdy wyizolować. "Wszelka prawdziwa modlitwa jest modlitwą Kościoła", mówiła św. Edyta Stein
(1891-1942). Nie możemy modlić się "we właściwy sposób", nie będąc gotowi dzielić się z innymi.
Modlitwa wstawiennicza św. Pawła
Od św. Pawła możemy nauczyć się szczególnej formy modlitwy wstawienniczej, która jest niezwykle owocna, i którą powinniśmy często praktykować. Jej słowami rozpoczyna on swój Pierwszy List do Tesaloniczan: "Zawsze dziękujemy Bogu za was wszystkich, wspominając o was nieustannie w naszych modlitwach, pomni przed Bogiem i Ojcem naszym na wasze dzieło wiary, na trud miłości i na wytrwałą nadzieję w Panu naszym Jezusie Chrystusie" (1,2-3). Ten tekst wyraźnie pokazuje, jak Paweł łączy wstawiennictwo z dziękczynieniem.
Modląc się za innych, mamy często skłonność widzieć ich wady i niedostatki i chcemy, żeby Bóg pomógł im się poprawić albo dał im to, czego im brakuje. U świętego Pawła często jest odwrotnie. Jego modlitwa w przeważającej mierze polega na dziękczynieniu Bogu za dobro, jakie widzi w chrześcijanach. To jest o wiele bardziej pozytywna modlitwa wstawiennicza. Zamiast wskazywać na to, co jest złe, wadliwe czy nędzne w nich, prosi za nimi i wywyższa ich przed Bogiem. Przypomina Mu o wszystkim, co uczynił dla nich i zachęca Go, aby w tym nie ustawał.
We wstępie do Listu do Filipian św. Paweł pisze: "Dziękuję Bogu mojemu, ilekroć was wspominam - zawsze, w każdej modlitwie, zanosząc ją z radością za was wszystkich [czy to nie wspaniałe: modlić się za innych z radością!) - z powodu waszego udziału w [szerzeniu] Ewangelii od pierwszego dnia aż do chwili obecnej. Mam właśnie ufność, że Ten, który zapoczątkował w was dobre dzieło, dokończy go do dnia Chrystusa Jezusa. Słusznie przecież mogę tak o was myśleć, bo noszę was wszystkich w sercu" (Flp 1,3-7). Tutaj spotykamy się z tym samym połączeniem wstawiennictwa i dziękczynienia jak w Liście do Tesaloniczan. Jednak znajdujemy tu jeszcze jeden nowy motyw, a mianowicie wdzięczną ufność, że Bóg dopełni tego, co zapoczątkował. Bez tej ufności dziękczynnemu wstawiennictwu groziłby lęk, że może radość była przedwczesna. Śmieje się ten, kto śmieje się ostatni, powiada przysłowie. Nie, chrześcijanin powinien weselić się od samego początku, wie bowiem, że Bóg dopełni dzieła. Jakąż cieszymy się wolnością!
Paweł szczególnie umiłował wspólnotę w Filippi. Jednak nie ze względu na jej dobre cechy żywi nadzieję na szczęśliwy koniec przy ponownym przyjściu Chrystusa. Czytając te wersety, zauważamy, że wspólnota w Filippi nadal potrzebuje wstawiennictwa. Jednak modlitwa pełna ufności z pewnością zostanie wysłuchana i dlatego jest pełna dziękczynienia. Kiedy wierzymy słowom Jezusa: "Wszystko, o co prosicie w modlitwie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie [w oryginale brzmi to: wierzcie, że otrzymaliście]" (Mk 11,24), modlitwa samoistnie przekształca się w dziękczynienie. Warunkiem jest najwyraźniej, żeby modlić się "zgodnie z Jego wolą" (1J 5,14). Jednak to, o co modli się Paweł, aby miłość stale wzrastała, jest tym, czego Bóg pragnie najbardziej.
Bez tej ufności, że Bóg dokończy zapoczątkowanego dzieła, nasze dziękczynienie nie miałoby solidnych fundamentów. Kiedy pytamy, czym ta dziękczynna modlitwa jest uzasadniona, odpowiedź brzmi: "Bóg ją zapoczątkował, a On nie jest tak zmienny jak my, co zapoczątkował, to dopełnia". Taka ufność w żaden sposób nie umniejsza naszego zaangażowania. Gdyby chodziło o ludzkie rachuby, to owszem, jednakże ta ufność, która rodzi się z mocy Bożej, rozpala tylko jeszcze większą gorliwość współpracy w tym, o czym wiemy, że Bóg tego dopełni.
Modlitwa zastępcza
Kiedy mówimy, że Jezus cierpiał i umarł pro nobis (dla nas), łacińskie słowo pro oznacza dwie rzeczy: że umarł ze względu na nas, i że umarł zamiast nas. Tak też i nasza modlitwa za innych może być modlitwą zamiast ich modlitwy. Często też, kiedy ktoś mówi nam: "Czy pomodlisz się za mnie?" to gdzieś w podtekście kryje się przesłanie: "Nie potrafię się modlić, ale pomódl się zamiast mnie".
Nasza modlitwa może być modlitwą zamiast modlitwy innej osoby. Poprzez naszą modlitwę próbujemy uzupełnić ten brak, który powstał przez to, że tak wielu nie modli się wcale i wydaje im się, że nie są w stanie tego czynić. W mistycznym ciele Chrystusa jesteśmy jak naczynia połączone. Kto się nie modli, nie jest zostawiony sam sobie, ale niosą go inni modlący się. A kto modli się mało albo czyni to z trudem, tego niosą modlitwy modlących się więcej. A wszystkich nas niesie modlitwa wstawiennicza Jezusa i Maryi, świętych i aniołów. Czujemy się bezpiecznie wiedząc, że nie jesteśmy sami, lecz otaczają nas pomocne, chroniące i niosące nas ramiona!
Możemy modlić się za innych, modląc się zamiast nich. Nie tylko nasza modlitwa wstawiennicza może mieć charakter zastępczy. Każda forma modlitwy może być modlitwą w miejsce innych. Mogę prosić Boga, chwalić Go, dziękować zamiast innych. W ten sposób również każda forma modlitwy staje się wstawiennicza. Wstawiennictwo nie ogranicza się do określonego sposobu modlitwy, kiedy wymieniamy imiona pewnych osób i prosimy Boga o pomoc, uwolnienie czy uzdrowienie dla nich. Każda modlitwa, nawet kontemplacyjna, w której wydaje się, że zapominamy o świecie i ludziach i zatapiamy się w Bogu, jest wstawiennictwem, ponieważ nie można jej od niego oddzielić. Ktoś, kto w kontemplacji zatraca się w Bogu, nie czyni tego jako ktoś wyizolowany, ale jako członek w ciele. Nie ma takiego organu, który by istniał sam dla siebie. Zawsze istnieje i pracuje dla dobra ciała.
Wszelka modlitwa może być modlitwą wstawienniczą. Tak oto widzimy, że różnorakich form modlitwy nie da się rozdzielić. Jeżeli dostatecznie głęboko wnikamy w pewien sposób modlitwy, zauważamy jej podobieństwo do innych form i wzajemne przenikanie. Z modlitwą jest jak z wiarą: kiedy wgłębiamy się w jakąś jedną prawdę wiary, natychmiast pojawiają się inne. Całość obecna jest w każdej najmniejszej cząstce.
Dlatego nie trzeba czuć się nieszczęśliwym, nie będąc ekspertem we wszystkich formach modlitwy. Moja znajoma, będąc osobą bardzo bliską Bogu, czuje się pociągnięta do tego, by czas, który poświęca modlitwie, wypełniała modlitwą wstawienniczą. To sposób modlitwy, który jej "się udaje" i w którym dobrze się czuje. Martwi się tym jednak i czuje się sfrustrowana, bo chciałaby kontemplować, a nie jest w stanie tego czynić. Taka frustracja jest zupełnie niepotrzebna! Modlitwa wstawiennicza nie jest mniej wartościową modlitwą. Wystarczy pomyśleć o naszych wielkich Orędownikach, Jezusie i Duchu, aby zrozumieć, że modlitwa wstawiennicza jest wspaniałą modlitwą.
Modlitwa wstawiennicza jako modlitwa kontemplacyjna
Każda forma modlitwy może prowadzić do kontemplacji. Święta Teresa z Avili, tak chętnie mówiąca o modlitwie bez słów, kontemplacyjnej, stara się równocześnie wyjaśnić, że dla niektórych modlitwa ustna może być prostą drogą do kontemplacji. "I zdarza się, upewniam was, że w chwili odmawiania Ojcze nasz lub innej modlitwy Bóg podniesie was do doskonałej kontemplacji".
Nieco dalej pisze:
Wiem o niejednej duszy, którą Bóg z prostej modlitwy ustnej - takiej jak ją opisałam - w sposób dla nich samych niepojęty, nagle podnosi do wysokiej kontemplacji. Znam jedną osobę, która nigdy nie umiała się modlić inaczej, tylko ustnie; ile razy spróbowała innego sposobu, w takie zawsze wpadała roztargnienie, że sama sobie stawała się nieznośna. Ale dałby Bóg, byśmy wszystkie tak się modliły, jak ona! Odmawiając Ojcze nasz, zapatrywała się oczyma duszy na Zbawiciela krwią własną zbroczonego i tak kilka godzin zostawała w najgłębszym z Panem zjednoczeniu. Kiedyś przyszła do mnie, mocno strapiona, żaląc mi się, że nie potrafi rozmyślać i zawsze musi poprzestawać tylko na modlitwie ustnej. Poczęłam ją tedy wypytywać, jakie modlitwy odmawia i w jaki sposób; otóż pokazało się, że odmawiając po prostu Ojcze nasz, prawdziwą przy tym odbywała kontemplację, w której Pan ją podnosił do najbliższego z sobą zjednoczenia. I słusznie zasłużyła sobie na takie łaski, bo życie jej całe obfitowało w cnoty. Oddałam zatem chwałę Bogu, a jej mocno zazdrościłam takiej modlitwy ustnej.
To, że modlitwa wstawiennicza może być kontemplacją, chciałbym zilustrować cytatem z Sylwana z Góry Atos (1866-1938), kanonizowanego w 1988 roku patriarchy Konstantynopola. Sylwan był mnichem z Góry Atos, gdzie przez wiele lat pełnił funkcję ekonoma i jako taki odpowiadał za liczne prace.
Pewnego dnia, jeden ze współbraci Sylwana, odpowiedzialny za jakieś inne zadania, powiedział do niego: "Jak to się dzieje, że ci młodzi mężczyźni, pracujący u ciebie, pracują tak dobrze, choć nigdy ich nie kontrolujesz, podczas kiedy my poświęcamy czas na nadzór nad naszymi pracownikami, a oni i tak cały czas usiłują nas oszukać?". Ojciec Sylwan odparł: "Och, sam nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, jak się zachowuję. Nigdy nie przychodzę do nich z rana, nie modląc się za tych młodzieńców, i przychodzę z sercem pełnym współczucia i miłości dla nich, a kiedy wchodzę do warsztatu, moja dusza tonie we łzach miłości do nich. Potem rozdzielam dzienne prace i jak długo pozostają w pracy, modlę się za nich. Potem wracam do swojej celi i zaczynam modlić się za każdego z nich. Staję przed Bogiem i mówię: "O Panie, wejrzyj na Mikołaja! Jest taki młody, ma tylko dwadzieścia lat, zostawił swoją żonę w wiosce, ona jest jeszcze młodsza od niego, mają jedno dziecko. Czy możesz sobie wyobrazić, jak wielka nędza musi być w tym domu, jeżeli on musiał ich zostawić, bo nie mogli wyżyć z jego pracy? Chroń ich, podczas kiedy jego nie ma. Bądź im tarczą przed wszelkim złem. Daj mu moc do zniesienia tego wszystkiego przez ten rok, tak aby powrócił i doświadczył radości spotkania - z godziwą sumą pieniędzy, ale i dostateczną mocą pokonywania trudności"". I mówił dalej:
Z początku modliłem się ze łzami współczucia ; dla Mikołaja i jego młodej żony, i tego małego dziecka. Jednak w trakcie, jak się modliłem, wzrastało we mnie doświadczenie Bożej bliskości i w pewnym momencie było takie silne, że straciłem z oczu Mikołaja i jego żonę, jego dziecko, jego potrzeby i wioskę, ponieważ potrafiłem tylko skupić moją uwagę na Bogu. To przeżycie Boskiej obecności tak mnie ogarniało, coraz to głębiej, że nagle w sercu tej obecności spotkałem miłość Boga do Mikołaja, jego żony z dzieckiem w ramionach, i tąk oto już miłością samego Boga podjąłem modlitwę, alę znów zostałem pociągnięty ku głębi, i w niej znów znalazłem miłość Boga. I tak oto się dzieje, że dzień poświęcam na modlitwę za każdego z nich po kolei. A kiedy dzień dobiega końca, mówię im kilka słów, i wspólnie się modlimy, i oni idą na spoczynek, a ja idę z powrotem, by dokończyć odmawianie brewiarza.
Nie wszyscy są powołani do tego, aby poświęcać tak dużo czasu modlitwie wstawienniczej. Jeden z moich przyjaciół pisał kiedyś do mnie: "W szpitalu spotkałem wielu bardzo poważnie chorych pacjentów, często widzę ich twarze, więc modlę się za nich, ale w dość specjalny sposób: wynoszę ich do Boga i pozwalam Bogu, aby dał im to, czego potrzebują".
Tak jak możemy nasze serca wznosić do Boga, tak możemy wznosić serca innych, przez co zbliżą się do Boga. W mojej niewielkiej książeczce o Eucharystii Chleb, który łamiemy próbowałem wyjaśnić, że zadaniem człowieka jest wznosić do Boga wszystko i wszystkich. Możemy bliźniego ciągnąć w dół, możemy też go wynosić w górę.
Pewna moja znajoma, przełożona zakonu, ma zwyczaj wieczorem w duchowy sposób odwiedzać każdą ze swoich sióstr. Zna je dość dobrze, zna ich potrzeby, trudności, słabości, ale nie skupia się na nich, a tylko spotyka każdą z tych osób i jedynie "jest" z każdą z nich wspólnie z Bogiem. Z Nim obecnym w jej sercu, wchodzi do serc innych i jedynie umacnia tam Jego obecność. Myślę, że jest to bardzo owocna modlitwa.
DZIĘKCZYNIENIE
Dziękczynienie i uwielbienie przynależą wzajemnie do siebie. Różni je tylko mały szczegół: uwielbienie w Starym Testamencie ma swój początek w wielkości i majestacie Boga, przede wszystkim w przyrodzie. Dlatego jest często takie poetyckie. Dziękczynienie natomiast wychodzi od faktów: stworzenie, wielkie dzielą Boże wobec Jego ludu.
Dziękczynienie, które mamy tutaj na myśli, nie jest tylko jakimś słowem podziękowania za coś, co otrzymaliśmy po modlitwie w tej intencji, ale wdzięcznym rozpoznaniem tego, co Bóg w swojej wolnej miłości wyznaczył nam i w nas urzeczywistnił. To dziękczynienie uwalnia nas od nas samych. Ono może nas do tego stopnia wyzuć z własnego "ja", że będziemy wdzięczni za wszystko, co Bóg czyni, nawet jeśli bezpośrednio nas nie dotyczy, a nawet wdzięczni będziemy za wszystko, kim On jest, wdzięczni za Niego samego. "Dzięki Ci składamy, bo wielka jest chwała Twoja".
Takie dziękczynienie znamionowało modlitwę Jezusa.
Dziękczynienie Jezusa
Wystąpienia Jezusa prowadziły zwykle do tego, że lud zaczynał wychwalać i dziękować Bogu. Trudno byłoby to wyjaśnić, gdyby Jezus sam nie był żywą chwałą Ojca.
Istnieją jednak również i konkretne świadectwa o dziękczynnej postawie Jezusa wobec Ojca. Jezus oczekiwał, aż dziesięciu trędowatych, których uzdrowił, wyrazi swoją wdzięczność Bogu, i jest zawiedziony, kiedy tylko jeden z nich powraca, "aby oddać chwałę Bogu" (Łk 17,18). W opowiadaniach o cudzie rozmnożenia chleba wyraźnie jest powiedziane, że Jezus dziękował Bogu (Mk8,6; Mt 15,36). Po ostatniej wieczerzy Jezus wyśpiewuje pieśń chwały razem z uczniami, zanim uda się na Górę Oliwną (Mt 26,30).
Ewangelie zachowały liczne dłuższe modlitwy dziękczynne wypowiedziane przez samego Jezusa. Mamy trzy paralelne teksty: rozradowanie się Jezusa w Duchu, Jego modlitwa dziękczynienia przy grobie Łazarza i modlitwa podczas wieczerzy.
1. Modlitwa radości Jezusa w Duchu występuje tak u Mateusza, jak i u Łukasza. "W tej właśnie chwili Jezus rozradował się w Duchu Świętym", czytamy u Łukasza (10,21). Jezus wyraża swoją radość i wdzięczność za prostych, nieuczonych ludzi (u Mateusza dotyczy ona Apostołów, u Łukasza zaś tych wszystkich, którzy przyjęli Dobrą Nowinę), którzy nigdy nie mieli okazji czytać czy studiować Pisma, a pojmują tajemnicę królestwa Bożego. Już w błogosławieństwach Jezus głosił przychylność i miłość Ojca do maluczkich. Tutaj czyni to samo, ale w formie modlitwy dziękczynienia.
2. Dziękczynna modlitwa przy grobie Łazarza (J 11,41-42). Tutaj jest inna sytuacja. Umarł przyjaciel, a jego odejście wywołuje tak wielki smutek, że nawet Jezus płacze. Płacze, choć wie, że wskrzesi Łazarza do życia. Śmierć, tak jak się jawi po grzechu pierworodnym, głęboko dotyka człowieka. Jezus chce dzielić to z nami.
Kiedy odsunęli z grobu kamień, Jezus wznosi oczy ku niebu i mówi: "Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał" (11,41-42). Jezus modli się głośno, aby cud przypisano Ojcu, a nie Jemu. Panuje tak wewnętrzna relacja między Jezusem i Ojcem, że Jezus z góry jest pewien, że będzie wysłuchany. Ojciec zawsze Go wysłuchuje. Nigdy nie modlił się o coś, czego by nie otrzymał.
Na krzyżu wiedział, że mógłby poprosić Ojca o cały zastęp aniołów, aby Go uwolnili, ale nie uczynił tego. To może nas wiele nauczyć! Bóg nie zmusza nas do ofiarowania wszystkiego, ale sami możemy to wybrać ze względu na innych. Zrezygnować i ofiarować - to modlitwa wcielona w praktykę w najwyższym stopniu.
O co właściwie modli się Jezus? Możemy to wyczuć, czytając całą opowieść o Łazarzu. Ta historia nie ogranicza się do Betanii, ale wykracza daleko poza granice tej wioski. Jezus chce być dla wszystkich ludzki "zmartwychwstaniem i życiem" (11,25). Dziękuje dlatego, że Ojciec w Nim pokonuje śmierć w absolutnym tego słowa znaczeniu.
Ten epizod pozwala nam wyczuć coś z tego, co przepełniało Jego serce, kiedy to o zmierzchu albo późnym wieczorem, albo pośrodku nocy modlił się na górze.
3. Modlitwa podczas wieczerzy. Cała wola i życiowa moc Jezusa, całe bogactwo Jego miłości koncentruje się i skupia w modlitwie eucharystycznej. A jest ona modlitwą dziękczynienia. Wieczerzę paschalną charakteryzuje podwójna modlitwa dziękczynienia wypowiadana nad chlebem i winem. Całe misterium eucharystii opiera się na dwóch modlitwach dziękczynnych.
Jaka była treść tej modlitwy? Rytuał przewidywał, aby gospodarz, przewodnicząc wieczerzy i stojąc z chlebem w prawej ręce (albo z kielichem wypełnionym czerwonym winem), wypowiadał modlitwę, w której dziękował Bogu za wyzwolenie przodków z niewoli egipskiej. Zapewne Jezus w swojej modlitwie czynił aluzję do wyjścia z Egiptu, ale to wyzwolenie było dla niego tylko znakiem prawdziwego wyzwolenia, które miał ofiarować swojemu ludowi.
Jezus dziękuje Ojcu za ten chleb, swoje własne ciało, i za wino, swoją własną krew, które mają dać życie wszystkim tym, których powierzył Mu Ojciec. Podobnie jak przy grobie Łazarza, Jezus dziękuje za to, że może być zmartwychwstaniem i życiem dla świata. Dziękuje za wszystko, co w ten sposób może uczynić dla Ojca: za to, że może pośredniczyć w niesieniu orędzia Ojca (J 17,8), że może objawić Jego imię (17,6), że może spełnić to dzieło, które Ojciec dał Mu do wykonania (17,4).
Znamienne, że Jezus dziękuje Ojcu za coś, co stanie się Jego klęską. Dziękuje Ojcu, za to, za co zapłaci życiem. Krew wypełniająca kielich jest krwią wylaną kilka godzin później na krzyżu. Jezus dziękuje za swoją śmierć, która da życie światu.
Kiedy czasami mamy trudności z dziękowaniem Bogu za wszystko, przypomnijmy to sobie. Wielka ofiara życia złożona Ojcu jest dziękczynieniem. Jezus dziękuje z całego swego serca, całym ciałem i całą swoją krwią. Chce, abyśmy w swoim wnętrzu tak głęboko, jak to jest tylko możliwe uczestniczyli w Jego dziękczynieniu Ojcu. Dlatego, aby nas z Nim związać, daje nam "eucharystyczne wino" (określenie pochodzi od św. Justyna, ok. 100--165 roku), które przenika całą naszą istotę.
Na krzyżu Jezus jest eucharystycznym dziękczynieniem nie poprzez słowa, ale całą swoją Osobę. Tam dokonuje się dziękczynienie Jego życia. Trwożliwe wołanie "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" (Ps 22,2) jest wstępem do wielkiego dziękczynienia, sformułowanego w drugiej części psalmu (Ps 23-32). Nigdy w czasie swego ziemskiego życia Jezus nie był tak bardzo sobą, jak na krzyżu. Tam odzwierciedla się w ostateczny sposób dar Syna z siebie dla Ojca. My, stworzeni na obraz Syna, nie mamy innej drogi dojścia do spełnienia, jak uczynić to, co On: całkowicie wydać siebie, w dziękczynieniu za dar możliwości czynienia tego oraz dar, jakim jest przyjęcie przez Ojca tego, co dajemy.
Dziękować zawsze i wszędzie
Tak oto rozumiemy, co Kościół powtarza w każdej mszy świętej, że "zaprawdę godne to i sprawiedliwe", iż dziękujemy Bogu i wysławiamy Go. Tak, jako chrześcijanie albo przede wszystkim jako ludzie, powinniśmy dziękować "zawsze i wszędzie". Jako istoty stworzone jesteśmy przecież absolutnie zależni: wszystko, kim jesteśmy i co mamy, jest darem.
Dar można przyjmować na dwa sposoby. Może on stać się moją własnością, pomnażać moje dobra. Wówczas nie interesuje mnie pochodzenie daru, ale to, że zaspokaja on moje pragnienia i potrzeby. Wówczas dar natychmiast staje się częścią mnie samego i przyczynia się tylko do większego zajmowania się sobą i pogłębia samotność.
Jest jednak jeszcze inny sposób przyjmowania daru, kiedy nie zostaje on natychmiast połknięty przez "ja", ale pozostaje darem. Tutaj nie rzucam się zachłannie na dar i nie mówię: to moje. Przeciwnie: od ciebie go mam. Zamiast stawać na przeszkodzie i karmić moje ,ja", dar wyzwala mnie ze mnie samego i czyni mnie bardziej relacją. Dar jest pomostem łączącym dawcę z przyjmującym go. Pamięć o pochodzeniu daru, bycie wdzięcznym za to, że pochodzi ze szczodrobliwości i miłości kogoś innego, to jest dziękczynienie. Takie dziękczynienie i tylko ono respektuje integralność dawcy i daru.
Dziękować to mówić: to, co otrzymuję, od ciebie pochodzi, nie jest moje, lecz twoje. Tymczasem nie tracę daru, ale dar się utrwala. Pozostaje darem i w rezultacie wciąż do mnie powraca. Dziękczynienie tworzy wieczny przepływ między dawcą a przyjmującym. "Wszystko moje jest twoje", mówi dawca. A przyjmujący odpowiada: "Wszystko moje jest twoje". Jak wspaniała wspólnota miłości! I jak cudowne echo słów Jezusa do Ojca: "Wszystko moje, Twoim jest i wszystko Twoje moim" (J 17,10).
Dziękczynienie to nic innego jak konkretny wyraz tego, co miłość zawsze myśli i mówi: nie ja, lecz ty.
"Co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili", mówi Jezus (Mt 25,40). Czy nie moglibyśmy odwrócić tego ppwiedzenia i rzec: To, co nasi bracia i siostry nam uczynili, to sam Pan nam uczynił. Dlatego wdzięczność bliźniemu może i powinna być zawsze równocześnie wdzięcznością wobec Boga. Miłość, którą otrzymuję od bliźniego w rzeczywistości pochodzi od Boga. I nawet to, czego nie doświadczam jako miłości, ale raczej jako jej braku, nawet to powinienem uważać za owoc miłosnej troski Boga, pozwalającej mi dzielić z Nim Jego własną ukrzyżowaną miłość. Przez krzyż umożliwił nam bowiem życie w absolutnej, bezwarunkowej miłości. Bez krzyża absurdem byłoby miłowanie oprawców. Z krzyżem, w jego mocy, to staje się sensowne, tak - Boskie.
Wszystko jest darem od Niego i dlatego mogę i powinienem dziękować Mu "zawsze i wszędzie".
UWIELBIENIE
Jak już powiedzieliśmy granica między dziękczynieniem a uwielbieniem jest bardzo cienka.
Czym jest uwielbienie najlepiej uczy nas Maryja: "Wielbi dusza moja Pana" (Łk 1,46). Grecki oryginalny tekst używa słowa megalunei, który Wulgata tłumaczy, zupełnie prawidłowo, jako magnificat (czyni wielkim). Tym samym słowem posługuje się Mateusz 23,5, kiedy Jezus mówi, że uczeni w Piśmie i faryzeusze powiększają swoje pompony u płaszczy: megalunousin ta krasoeda. Wielbić Boga to nie tylko wychwalać Jego ewidentną wielkość, ale i czynić Go wielkim.
Czy nie jest zarozumiałością myśleć, że ja, mały człowiek, mógłbym Boga uczynić wielkim? Oczywiście jest to zawrotna myśl, jednak nie bójmy się jej!
To właśnie czynienie Boga wielkim jest prawdziwą wielkością małego człowieka. To nadaje nam tożsamość, uzasadnia nasze istnienie. Wszystko jest stworzone ad maiorem Dei gloriam (na większa chwałę Boga). Istota stworzona odnajduje swoje właściwe miejsce, jest całkowicie sobą, kiedy Boga czyni wielkim.
Jak czynimy Boga wielkim?
Możemy to uczynić na trzy sposoby:
1. Możemy Go czynić wielkim, kiedy mówimy o Nim dobrze wobec innych. Ludzie często źle myślą o Bogu. Szczególnie współcześnie umniejsza się Go, a nawet czyni z Niego złego Boga: "Czyż nie jest przyczyną wszelkiego zła na świecie?"; "Dlaczego nie stanął na przeszkodzie memu cierpieniu?".
Powinniśmy zawsze stawać po stronie Boga, bronić Go, sławić i czynić wielkim. "Ja zaś (...) będę pomnażał wszelką Twą chwałę" (Ps 71,14). To jest nasze zadanie. Możemy głosić, bardziej naszym życiem - radością, pokojem, beztroską - niż słowami, że Deus semper maior, że Bóg, i Jego miłość, jest zawsze większy niż to, co jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.
2. Oczywiście potrafimy to, kiedy i w naszych własnych oczach czynimy Boga wielkim. Mamy naturalną skłonność, by siebie czynić wielkimi, wywyższać się, rozpychać się łokciami. Jeżeli jesteśmy trochę mniej "światowi", to praktykę tę przenosimy na grunt duchowy: próbujemy zdobyć królestwo niebieskie, świętość, doskonałość.
Dopóki zabiegamy o to, by stać się wielkimi, pozostajemy bardzo mali. Siedzimy zamknięci w naszym więzieniu i dusimy się z lęku i poczucia osamotnienia. Przypomina się w tym miejscu postać św. Franciszka Salezego, którego przez długi czas dręczyła myśl, że zginie i zostanie potępiony na wieczność. Aż w końcu doszedł do wyzwalającego wniosku: potępiony czy nie, guzik mnie to obchodzi; Ty, mój Boże jesteś wielki, chcę Cię wychwalać i sławić. Natychmiast zniknął lęk, znów mógł swobodnie oddychać. Albo św. Alfons Maria de'Liguori (1696--1787), którym tak owładnęła intuicja, że Bóg jest zawsze szczęśliwy sam w sobie, że znalazł swoje własne szczęście właśnie w tym i nie potrzebował nic innego. Rozwiązaniem wszystkiego jest pozwolić Bogu być tym, kim jest i nie martwić się o siebie.
Kiedy chcemy siebie czynić wielkimi, stajemy się mali, ciaśni, ograniczeni, kalecy. Sami wyraźnie to czujemy. I jesteśmy wówczas także mali w oczach innych: robimy śmieszne wrażenie, kiedy wciąż chcemy być więksi niż rzeczywiście jesteśmy. Jednak kiedy innych czynimy wielkimi, a przede wszystkim, kiedy Boga czynimy wielkim, sami też stajemy się wielcy. Jakże wielką jest Maryja, kiedy jako pokorna służebnica Pańska czyni Pana wielkim!
Wydaje się paradoksem, że możemy być wielcy, czyniąc wielkim Boga, a przez to siebie czyniąc małymi wobec Niego. Jednak ze swej istoty jesteśmy relacją. Powiedz mi, z kim przystajesz, a powiem ci, kim jesteś. Powiedz mi, kogo czynisz wielkim, a powiem ci, jak wielkim ty jesteś. Dochodzimy do naszej prawdziwej wielkości, rzeczywistego formatu, kiedy czynimy Boga wielkim.
Nasze życie może rozkwitać tylko wtedy, kiedy wszystko skupia się wokół Niego. Tylko tyle. Możemy do woli buntować się przeciw temu, ale rzeczywistość pozostanie, jaka jest. Czy jednak mądre jest buntowanie się przeciwko własnemu szczęściu?
3. Czy nie możemy pójść jeszcze o krok dalej i uwierzyć, że chwaląc Boga, nie tylko czynimy Go wielkim w naszych własnych oczach czy w oczach innych, ale i w Jego oczach? Czy Ojciec może pozostawać obojętny, kiedy Syn mówi do Niego: "Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi" (Mt 11,25; Łk 10,21)? Czy Syn w ogóle mówiłby tak do Ojca, gdyby nie przynosiło to Ojcu żadnej radości? Cieszy się, kiedy Syn czyni Go wielkim. To pokazuje, że On jest dla Syna wszystkim.
To przynależy do miłości - podziw dla tego, kogo się miłuje. Wielu małżonkom trudno jest żyć razem może także dlatego, że mąż już nie podziwia swej żony ani ona swego męża. Potrzeba bycia podziwianym leży głęboko w ludzkiej naturze. U nas ta potrzeba często miesza się z egoizmem. Pozwalamy, aby podziw ze strony innych ludzi pozostał w nas, zasklepiamy się w nim i w nim się przeglądamy. Jednak tak być nie musi i u Boga tak nie jest.
W Trójcy Świętej promień zostaje zaraz odbity. Syn wysławia Ojca, a Ojciec Syna. Nikt nie sławi siebie samego i nikt nie zasklepia się w tej chwale, jaką zyskuje. "Ja Ciebie otoczyłem chwałą na ziemi przez to, że wypełniłem dzieło, które Mi dałeś do wykonania. A teraz Ty, Ojcze, otocz Mnie u siebie tą chwałą, którą miałem u Ciebie pierwej, zanim świat powstał" (J 17,4-5). Wzajemne wychwalanie się jest sprawą tak oczywistą, że Syn ośmiela się zapraszać Ojca, aby Jego sławił. I nas chętnie do tego pociąga i obiecuje, że i my będziemy wysławieni: "A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec" (J 12,26).
To jest istotne dla Boga, że Go wysławiamy i czynimy wielkim. Gdyby był samowystarczalnym potentatem, zamieszkującym swój Olimp, absolutnie nie zainteresowanym ludźmi, których stworzył, nasze hymny na Jego cześć byłyby bezsensowne. Bóg jednak nawiązał z człowiekiem relację miłości, relację tak głęboką, że wciąż od nowa przyrównuje ją do relacji kobiety i mężczyzny. W ramach tej relacji miłości jest nie do pomyślenia, aby Bóg pozostawał obojętny na to, czy kochamy Go i podziwiamy, czy też nie.
Poruszamy serce Boga, sławiąc Go i czyniąc wielkim, tak jak i On porusza nasze serce, kiedy nas wywyższa i podziwia naszą piękność. "O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak piękna - mówi mężczyzna do kobiety w Pieśni nad pieśniami. I kobieta odpowiada natychmiast: "Zaiste piękny jesteś, miły mój, o jakże uroczy!" (Pnp 1,15-16).
Tak przemawia miłość. Tak przemawia Bóg do człowieka, a człowiek do Boga, jeśli Go miłuje. Kto kocha, ten nie może zaprzestać czynić wielkim osoby umiłowanej. Jeżeli nie czujemy potrzeby chwalenia i wysławiania Boga, to dzieje się tak dlatego, że iskra miłości jeszcze na dobre nie zapłonęła w naszym sercu.
Dla chcących nauczyć się sławić Boga istnieje wspaniała szkoła - Liturgia godzin. O niej jednak można by tyle mówić, że trzeba by poświęcić temu całą książkę.
Formą modlitwy spokrewnioną z wysławianiem i dziękczynieniem jest adoracja. O niej powiem, podejmując temat modlitwy bez słów.
MODLITWA SAKRAMENTALNA
Jest taka forma modlitwy, o której rzadko się wspomina, podczas kiedy właściwie powinna zajmować uprzywilejowane miejsce, mianowicie modlitwa sakramentalna.
Każdy sakrament zawiera modlitwę, która wyraża się nie tylko w słowach, ale i w symbolach oraz w działaniu. Modlitwa, która spowija chrzest, brzmi: oczyść mnie, stwórz mnie na nowo. Tej modlitwy nie wyrażamy tylko słowami i słowa nie są tu najważniejsze, ale konkretne zanurzenie się w wodzie. Samo zanurzenie w wodzie - jeżeli będziemy trzymać się pierwotnego rytuału chrzcielnego - jest modlitwą.
Spowiadający się modli się: "Boże, przebacz mi". Jednak jego modlitwa zostaje skonkretyzowana, kiedy przedstawia swój grzech człowiekowi reprezentującemu Boga.
Celebrować eucharystię to adorować cudowne dzieła Boże w Synu i modlić się: "Przemień mnie w wydanego, wylanego człowieka i spraw, abyśmy wszyscy byli jedno". I znów, modlitwa ta nie jest wyrażana przede wszystkim słowami, ale przez uklęknięcie przed hostią, przez wyciągnięcie rąk do przyjęcia jej i przez to, że wszyscy spożywamy z tego samego chleba, który jest wydanym w ofierze ciałem Chrystusa i pijemy z tego samego kielicha, który jest Jego wylaną krwią.
Trudność, jaka istnieje w życiu sakramentalnym polega na tym, że to wszystko jest takie proste. Trudno uwierzyć, że możemy dosięgnąć Boga poprzez tak proste, codzienne rzeczy i gesty. Bóg zechciał tak uprościć nasz kontakt ze sobą, lecz my nie lubimy tego co proste, codzienne, materialne. Pokusa gnostycyzmu jest wiecznie aktualna. Trudno nam sobie wyobrazić, żeby to, co materialne mogło pośredniczyć w tym, co jest Boskie. Preferujemy bardziej duchowe, wyszukane, wzniosłe środki. W każdym z nas kryje się jakiś Naaman. Kiedy prorok Elizeusz wysłał posłańca do trędowatego Naamana, wodza wojska króla syryjskiego, z wiadomością, żeby siedem razy obmył się w Jordanie, to Naaman wpadł w złość. To zbyt banalne! (2 Krl 5,11).
Co woda, oliwa, chleb i wino mają wspólnego z Bogiem? Czy nie jest prymitywne wierzyć, że takimi środkami można dojść do Boga? Czy nie czyni się przez to Boga zbyt małym? Czyż nie powinniśmy strzec Jego transcendencji?
Czy mamy być bardziej duchowi niż sam Bóg? Czy mamy obstawać przy szukaniu Go "w górze", kiedy On sam chce być "w niskości"? Bóg sam nie strzeże swej transcendencji, On z niej rezygnuje. "On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi" (Flp 2,6-7).
Bóg nie chce być tylko duchem, chce być też materią, ciałem. Czyni tak, aby zbliżyć się do nas, aby ułatwić nam kontakt ze sobą. Dla nas, ludzi z krwi i ciała, oczywiście łatwiej jest obcować z Bogiem, kiedy On również jest "z krwi i ciała". To jednak zakłada pewną pokorę z naszej strony, akceptację naszej cielesności, materialności i tej ograniczoności, która wypływa z materii. Wielką nowością chrześcijaństwa nie jest to, że człowiek może być duchowy - o tym wiedziano od dawna - ale że Bóg może i faktycznie stał się materią. "Każdy duch, który uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, jest z Boga. Każdy zaś duch, który nie uznaje Jezusa, nie jest z Boga" (1 J 4,2-3).
Sakramentalne życie Kościoła jest logiczną konsekwencją wcielenia. Kiedy Bóg w Jezusie stał się cielesny, materialny, to normalne, że obcujemy z Nim za pośrednictwem cielesnych form i materialnych środków.
Człowiek nie może żyć bez symboli. Gdy odrzuci symbole chrześcijańskie, zaczyna szukać innych. W miejsce wody i wina wchodzą szklane kule i kryształy. Rzeczywiście miłość ma potrzebę wyrażania się przy pomocy symbolicznych działań i znaków. Bez tych symboli nigdy nie stanie się prawdziwie rzeczywista. A symbole w sakramentach to są nie tylko znaki głębszej rzeczywistości, ale one tę rzeczywistość w sobie noszą.
Czy nie jest groteskowe i tragiczne, że wcielenie i jego przedłużenie, czyli sakramenty, które zostały ustanowione, aby stworzyć wspaniały i łatwy do pokonania most łączący Boga z człowiekiem, są przez nas odbierane jako przeszkoda? Tak jak dla Boga charakterystyczne jest wykorzystywanie wszystkiego, nawet tego, co jest złe, do dobrego, tak dla człowieka charakterystyczne jest przemienianie dobra w zło. Ma przemożną zdolność komplikowania sobie życia. Zamiast dziękować Bogu za to, że czyni siebie tak konkretnym, on z uporem kurczowo trzyma się abstrakcji.
Historia pokazuje, że odnowa duchowa w Kościele prawie zawsze idzie w parze z ruchem natury gnostycznej. W XIV wieku mistycy nadreńscy i flamandzcy zostali zmuszeni do reakcji na idee głoszone przez "braci wolnego ducha" (les freres du librę Esprit). W XVI wieku panują los alumbrados (oświeceni), chcący osiągnąć zjednoczenie z Bogiem, z pominięciem osoby Jezusa Chrystusa. Jedną z najbardziej zaciekłych ich przeciwniczek była św. Teresa z Avili. Stanowczo twierdziła, że nigdy nie można pomijać Jezusa. Przeciwnie, to przez Niego dochodzimy do Ojca, zgodnie ze słowami Jezusa: "Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca" (J 14,9). W naszych czasach New Age odrzuca Kościół. Akceptuje wprawdzie Jezusa, ale nie widzi w Nim Boga.
W New Age ulubionym tematem jest całościowe, holistyczne ujęcie człowieka. Czyż jednak nasza modlitwa w sakramentach i poprzez nie nie zyskuje poszerzonego całościowego charakteru? W modlitwę sakramentalną jest zaangażowany cały człowiek, również jego ciało. I nie tylko człowiek, ale i cząstka natury: woda, olej, chleb, wino. I te elementy natury nie są wykorzystywane jako rzeczy martwe, stanowią część naszego życia. Są elementem ludzkiego działania.
W czynnościach sakramentalnych kosmos zawiera przymierze z człowiekiem. W sakramentach nie chodzi o to, by ludzkie słowo i element natury postawić obok siebie, chodzi o prawdziwie holistyczne zjednoczenie człowieka z naturą. Przy chrzcie symbolem jest nie tylko woda jako taka, ale zanurzenie w niej. Symbolami eucharystycznymi nie są chleb i wino, ale łamanie chleba i picie wina, jako znaków naszej jedności z Chrystusem, oraz spożywanie chleba i picie wina jako znaków tego, że Chrystus jest naszym pokarmem i napojem, całkowicie wydany i wylany. W znaku sakramentalnym zaangażowane są zarówno człowiek, w swej pełni jako duch i materia, jak i natura. A przede wszystkim zaangażowany jest Bóg. Czy może być coś bardziej holistycznego?!
W liturgii i sakramentach wydarzenia historyczne są obecne tu i teraz, martwe słowa ożywają. Wszystko zyskuje szczególny rys i staje się poniekąd bardziej rzeczywiste. Słuchanie Słowa Bożego w czasie liturgii słowa i eucharystii jest czymś zupełnie innym niż Jego czytanie. Kiedy czytamy tekst, mamy wrażenie, że mamy nad nim władzę. Kiedy słuchamy, przyjmujemy go od kogoś drugiego. Biblia staje się znów żywym słowem, równie żywym, jak wtedy, gdy była głoszona przez proroków, przez Jezusa i Apostołów. "Jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli? (...) Przeto wiara rodzi się z tego, co się słyszy" (Rz 10,14 i 17).
Mówiliśmy o uwielbieniu i dziękczynieniu. Eucharystia jest sakramentalnym dziękczynieniem. Samo greckie słowo euchaństein znaczy dziękować. Jakąż intensywność zyskuje tutaj dziękczynienie! Jakim staje się uwielbieniem! "A za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie", mówi Jezus (J 17,19). Jezus ofiaruje się Ojcu. "Nie należę do siebie - mówi - lecz jestem Twój". Mogąc Go spożywać i Nim się poić, zostajemy zaangażowani w Jego jedyną ofiarę tak, że może On zapewniać Ojca: "są Twoimi" (J 17,9). Chce, abyśmy byli tam, gdzie i On jest, czyli u Ojca.
Przez to, że w eucharystii możemy uczestniczyć w ofierze samego Chrystusa i to w bardzo konkretny, namacalny, a nawet cielesny sposób, nasze uwielbienie i dziękczynienie mają zupełnie nową jakość.
Sakramenty są najważniejszym pokarmem życia modlitwy, życia mistycznego. Ćwiczymy się, czynimy wysiłki, znajdujemy różne sposoby na to, by nauczyć się modlić - i czyńmy tak nadal. Równocześnie jednak pamiętajmy, że Bóg pozwala nam uczestniczyć w swoim życiu zupełnie konkretnie, przez sakramenty - to jakby bezpośrednia transfuzja. W sakramentach mistyczne zjednoczenie z Bogiem osiąga szczyt bez żadnego naszego udziału, pozostajemy jedynie gotowi do ich przyjęcia.
Jak bardzo chcielibyśmy, aby wszyscy uczestniczyli w chwale sakramentów, aby kosztowali tych skarbów, które poprzez nie Bóg w obfitości "wylewa" na materialny świat, i podziwiali jedność, którą tworzą między niebem a ziemią, czasem i wiecznością!
6. MODLITWA MILCZENIA - ODPOWIEDŹ BEZ SŁÓW
Uważamy za rzecz oczywistą, że kiedy chcemy odpowiadać, musimy używać słów. Irytuje nas, kiedy ktoś nasze pytanie pomija milczeniem. "Dlaczego nie odpowiadasz?", pytamy. Chcemy słyszeć słowa. Oczywiście, że milczenie może być wyrazem naszej odmowy, bo nie chcemy mieć z kimś do czynienia. Twoje milczenie może znaczyć: "Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Zostaw mnie w spokoju!". Jednak milczenie może też być autentyczną odpowiedzią. Może wyrażać zaangażowanie, które jest tak pełne, że nie da się go wyrazić w słowach. Może "brakować nam słów" ze szczęścia albo z podziwu.
WYMOWNE MILCZENIE
Istnieje więc milczenie, które nie jest brakiem słów, przeciwnie, jest tak pełne głębi, że słowa nie potrafiłyby jej sprostać.
To milczenie, które miał na myśli św. Ignacy Antiocheński, pisząc: "Lepiej przystawać z milczącym, lecz kimś, niż z gadułą, który jest nikim". Słowa mogą wyrażać rzeczywistość i mogą ją fałszować, mogą odsłaniać i mogą maskować, mogą intensyfikować relacje i je blokować. "Wszystko ma swój czas (...), czas milczenia i czas mówienia" (Koh 3,1 i 7). Tak jest w naszych relacjach międzyludzkich, tak samo i w relacji z Bogiem.
Jednak w relacji z Bogiem milczenie odgrywa szczególnie ważną rolę. Dobrze jeśli nasza odpowiedź w miarę możliwości przystaje do tego, w jaki sposób Bóg zwraca się do nas. Wiemy, że Boże słowo wypływa z milczenia: "Jedno Słowo wypowiedział Ojciec, którym jest Jego Syn i to Słowo wypowiada nieustannie w wieczystym milczeniu; w milczeniu też powinna słuchać go dusza". Oczywiście, że Bóg używa wielu słów, kiedy w Biblii mówi do nas "na sposób ludzki", ale Jego mowa w milczeniu osiąga swój szczyt. Milczenie Ukrzyżowanego jest najmocniejszym słowem Boga. Tam, w milczeniu krzyża, objawia całą swą chwałę. Kiedy na kolanach, w ciszy, słuchamy u stóp krzyża, zostajemy przemienieni jego milczącym językiem.
Kto gorliwie słucha Boga, rozpoznaje ten milczący język w licznych słowach Biblii. "Kto rzeczywiście posiada słowa Jezusa, potrafi również słuchać Jego milczenia". W słowie odkrywa jedyne Słowo. Poza słowami wyczuwa milczenie, z którego słowo wypływa i rozumie, że to milczenie można usłyszeć, tylko samemu milcząc, i że milczenie najlepiej je zachowuje.
"O wiele więc korzystniej będzie ogołocić te władze [władze duszy], pogrążyć je w milczeniu i ciszy, aby Bóg do nich przemawiał", pisze św. Jan od Krzyża. Pisze też:
Wypada bowiem, by otrzymujący, chcąc przyjąć i zachować to, co mu dają, upodobnił się sam do tego, co otrzymuje, a nie odróżniał się od tego. (...) dusza musi być całkowicie wyniszczona w swych działaniach naturalnych, wyzuta z nich, wolna, spokojna, cicha i pogodna na sposób Boży. Zachodzi tu podobieństwo z powietrzem, które im jest czystsze od mgieł, spokojniejsze i bardziej przejrzyste, tym je więcej prześwietla i ogrzewa słońce. (...) musi być wolna i wyzuta ze wszystkiego, bo jakakolwiek myśl, rozważanie, czy upodobanie, na którym by się chciała oprzeć, przeszkadzałoby jej, niepokoiło i rozpraszało w tym głębokim milczeniu, jakie winna zachować w swych zmysłach i w duchu dla usłyszenia głębokich i delikatnych słów, które mówi Bóg do jej serca w tej ciszy, jak to sam wyraził przez Ozeasza (Oz 2,14). W największym więc spokoju i uciszeniu winna bacznie słuchać, co mówi do niej Pan Bóg, podobnie jak Dawid (Ps 84, 9), gdyż pokój przemawia w samotności. Jeżeli na zwracanie się Boga do nas nie potrafimy odpowiadać inaczej, jak tylko potokiem słów, nigdy nie zrozumiemy tego, co chce nam powiedzieć. Jego słowa mają wymiar, który możemy odkryć tylko w milczeniu. Każde słowo Boga ma swój oddźwięk. Jeśli utopi sieje w hałaśliwej odpowiedzi, straci się to, co najistotniejsze.
Dlaczego tak boimy się milczenia? Może dlatego, że Bóg za bardzo się zbliża, kiedy milczymy. Milczenie jest wyrazem misterium Boga. Kiedy milczymy, to świadomie czy podświadomie nawiązujemy kontakt z tym misterium. Przez ten kontakt nasz sposób życia i postępowania zostaje zrelatywizowany i postawiony pod znakiem zapytania. Wiele z tego, co robimy, nagle wydaje się nam śmieszne i bez sensu, rzeczy, które uważaliśmy za ważne, jawią się teraz jako błahe. Milczenie zaprasza do przeorganizowania całego naszego życia, a tego się lękamy.
Zazwyczaj w czasie rekolekcji, na których jest obowiązek zachowania milczenia, pojawia się wewnętrzny chaos. Jest on znakiem, że dawne życie straciło swoje znaczenie i coś nowego chce sobie utorować drogę. Kto zdecyduje się przejść przez ten lęk, powoli zauważy, że milczenie nie jest zagrożeniem, lecz płaszczem ochronnym. Zrozumie, że misterium Boga, które odnajduje w milczeniu, jest jego domem.
Uczeń przychodzi do swego mistrza i mówi: "Dziękuję, że nauczyłeś mnie modlitwy! Teraz to potrafię, słowo łatwo przychodzi, tak samo uczucia". Mistrz pyta: "Co Bóg powiedział Ci na modlitwie?". Uczeń patrzy niezdecydowany i wzrusza ramionami. Mistrz mówi mu: "Uczyń swoje słowa milczeniem, a Jego milczenie stanie się słowem".
Nasze wielomówstwo często uniemożliwia Bogu bycie zrozumiałym.
Jednak jest możliwe, aby człowiek już za życia - znam taką osobę - ugruntował swoją duszę w głębokim wewnętrznym milczeniu. Milczenie to sprawia, że takiej osobie nic nie może przeszkodzić. Jeżeli sama musi mówić albo kiedy inni wokół niej hałasują, ile tylko się da, jej dusza pozostaje spokojna. Jakaż wolność! Może mówić, milczeć, płakać, śmiać się, nic nie odbiera jej milczącego pokoju, w którym Bóg się jej objawia.
ONIEMIAŁY WOBEC NIEPOJĘTOŚCI BOGA
Święty Paweł podkreśla, że Ewangelia, czyli głoszenie Dobrej Nowiny o Chrystusie, odsłania tajemnicę ukrytą dla dawnych wieków (Rz 16,25). "Nie była ona oznajmiona synom ludzkim w poprzednich pokoleniach, tak jak teraz została objawiona przez Ducha" (Ef 3,5). Święty Paweł jest świadom, że jego zadaniem jest "wydobyć na światło, czym jest wykonanie tajemniczego planu, ukrytego przed wiekami w Bogu, Stwórcy wszechrzeczy" (Ef3,9).
Słowo Boże rzeczywiście wypływa z Jego milczenia. Ono jednak również wprowadza w milczenie. Kiedy bowiem teraz tajemnica jest wreszcie ujawniona, jest ona tak przemożna, że wobec niej stajemy oniemiali. Rzeczywistość jest zbyt wielka. Nie znajdujemy na nią słów, nie da się nawet jej pojąć. Miłość Chrystusa przewyższa wszelką wiedzę (Ef 3,19). Jedyne, co możemy zrozumieć, to że miłości Boga nie możemy zrozumieć.
Chrześcijańskie życie modlitwy jest balansowaniem między wiem i nie wiem, między via positwa (mówieniem kim Bóg jest) i via negativa (mówieniem kim Bóg nie jest). Większość chrześcijan być może zbyt jednostronnie zmierza drogą pozytywną: wystarcza im to, co wiedzą o Bogu i niedostatecznie rozumieją, że Bóg jest większy od wszystkich ich pojęć i obrazów. Mistycy natomiast kroczą też drogą negatywną, niektórzy, jak np. Mistrz Eckhart i Jan od Krzyża czują się szczególnie dobrze na tej właśnie drodze.
Wszystko, co wiemy o Bogu, to jest za mało. Nie powinniśmy zatrzymywać się na tym, czego dotychczas doświadczyliśmy. Nie możemy Boga uchwycić ani pojąć. Jednak możemy wyrzec się tego, co już otrzymaliśmy i otworzyć na to, co jest więcej i większe. Wyrzeczenie, do praktykowania którego nakłania nas Jan od Krzyża, nie dotyczy tylko starego człowieka, naszych grzesznych pożądliwości i skłonności, ale i tego doświadczenia Boga, które już mamy. Nasz kontakt z Bogiem wzrasta nie przez usiłowanie wzmocnienia go, ale przez wyrzeczenie się tego, czego już doświadczyliśmy. Albo mówiąc właściwiej - przez odstąpienie od tych pojęć i obrazów, które mamy skłonność tworzyć na podstawie tych doświadczeń, w których Bóg pozwala nam uczestniczyć.
Drogą jest zawsze wyrzeczenie się wszystkiego, nawet Boga samego, to znaczy tego, co błędnie uznajemy za Boga.
Yves Raguin SJ uważa - myślę, że słusznie - iż duchowość chrześcijańska, szczególnie w ostatnich wiekach, za bardzo skłaniała się ku potrzebie poczucia bezpieczeństwa i pewności. Kontemplację i mistykę uważano za niebezpieczne. Nie można było wejść w modlitwę wewnętrzną, uznawaną zresztą za modlitwę umysłową [mentol prayer], bez jakiegoś konkretnego przedmiotu, który należało rozważać. Pobożność chrześcijańska nadmiernie oscylowała wokół różnych idei, myśli, praktyk pobożnościowych, a w ten sposób zamykano drogę do misterium. Doszło nawet do tego, że stojący na zewnątrz Kościoła czyli niechrześcijanie albo zsekularyzowani chrześcijanie, zaczęli pytać, czy w chrześcijaństwie w ogóle jest miejsce na mistykę.
Mamy silną skłonność do tego, aby dzierżyć rzeczywistość w swoich rękach. Wynika to również z nieomal histerycznej pogoni za psychologicznymi interpretacjami naszych własnych zachowań i zachowań innych ludzi, a nawet samego Boga. To jakaś przeogromna hybryda. Chcielibyśmy wszystkim kierować zgodnie z własnym planem. Tymczasem pokora prowadzi w najprostszy sposób do pozwolenia rzeczywistości i przede wszystkim Bogu na bycie sobą bez naszego w tym udziału.
Bronić transcendencji Boga, tego, jak jest nieogarniony, to jedno z zadań teologii. Zaniedbując to zadanie, teologia przestaje być teologią, to znaczy nauką o Bogu. On jest "prawdziwie Bogiem ukrytym" (Iz 45,15). To nas w żaden sposób nie odrywa od Jezusa Chrystusa i Jego ludzkiej natury. Człowieka możemy poznać tylko w takiej mierze, w jakiej jesteśmy otwarci na jego niepojętość. To dotyczy w najwyższym stopniu Jezusa jako człowieka. Jeżeli uczymy się Go poznawać, zostajemy wrzuceni w rzeczywistość transcendentną, rzeczywistość pełną Jego konkretnej, cielesnej obecności i równocześnie niezgłębionej tajemnicy.
Droga negatywna, droga niewiedzy, zawsze zakłada tę pozytywną. Powiedzenie, że Bóg jest większy od tego wszystkiego, co jesteśmy w stanie pomyśleć, jest mało interesujące, jeżeli wpierw nie zaczęliśmy w ogóle myśleć. Negatywną drogą nie zajdziemy daleko, jeśli wpierw nie weszliśmy na pozytywną. Jeżeli najpierw nie przyjąłem i nie usiłowałem zrozumieć wszystkiego, co Bóg mówi o sobie, nigdy nie dowiem się, na czym polega to, że jest On większy. Deus semper major (Bóg jest zawsze większy) te słowa staną się moim alibi, będą unikiem przyjętym po to, bym nie potrzebował zajmować się Bogiem. Paradoks polega na tym, że im bardziej poznajemy Boga - a wnikać coraz bardziej w prawdy wiary to nasz obowiązek - tym bardziej jest On niezgłębiony. Każda prawda wiary otwiera nowe przepaści niepojętego misterium. Kiedy dochodzimy do ostatecznego celu naszej wiedzy, zaczynamy poznawać Boga jako niepoznawalnego, mówi św. Tomasz z Akwinu.
Niepojętość Boga zaprasza do milczenia. Był może taki okres w naszym życiu, kiedy wiedzieliśmy, kim jest Bóg, kiedy odczuwaliśmy zadowolenie, mówiąc o Nim. Później jednak, kiedy zbliżyliśmy się do Niego bardziej, trudniej było Go wyjaśnić. To, co wcześniej o Nim mówiliśmy, rzecz jasna nie było błędne i nie trzeba temu zaprzeczać. Teraz jednak rozumiemy, że Bóg to o wiele więcej i wolimy raczej milczeć i trwać przed Nim z niewypowiedzianym pytaniem: Kim jesteś? I ilekroć Bóg ukazuje nam cząstkę siebie, prowadzi nas głębiej w swoją nieogarnioność, a tym samym również głębiej w milczenie.
My, ludzie bardzo chcemy rozumieć. Gdy chodzi o materię, przyrodę, problem matematyczny czy techniczny, a nawet zachowanie bliźnich, mamy potrzebę zrozumienia, jak rzeczy się mają. Niezrozumienie daje nam poczucie niezaspokojenia i niezadowolenia. Natomiast gdy chodzi o rzeczywistości duchowe, o głęboko osobowe relacje, gdzie dotykamy człowieka w jego najgłębszej głębi, poza zawiłościami psychiki, to wcale nie mamy poczucia niezadowolenia z tego, że nie potrafimy przeniknąć go całkowicie. Wiedzieć, że mój przyjaciel to zawsze więcej niż to, co jestem w stanie o nim zrozumieć, uszczęśliwia mnie. To wspaniałe móc zawsze wnikać głębiej w misterium i wiedzieć, że tutaj nie ma końca.
Tak dzieje się najczęściej w naszej relacji z Bogiem. Nieogarnioność Boga nas uszczęśliwia. Święty Paweł staje się nieomal poetą, kiedy o tym mówi: "O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! Kto bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą?" (Rz 11,33-34).
Im bardziej zbliżymy się do misterium człowieka albo Boga, tym bardziej naturalne będzie dla nas milczenie. Wszyscy wiemy, że milczenie może stanowić punkt szczytowy miłosnej relacji. Kiedy spotykamy się z misterium drugiego człowieka albo Boga, to spontanicznie rodzi się potrzeba smakowania i spoczynku w nim. To wielka rzecz trwać w milczeniu z ukochaną osobą i pozwalać ogarniać się misterium tej drugiej osoby i swoim.
W tej obecności milczenia z serca do serca nawet małe słowa rriają swoje znaczenie, ale podporządkowane i drugorzędne, i tylko tak spełniają swoją właściwą funkcję. Słowa oparte na gruncie milczenia są źródłem radości, są ożywcze i krzepiące.
Nieogarnioność Boga to nasza wielka radość. Oznacza ona, że nawet w wieczności nie będzie miało końca zgłębianie Go. To podstawa dynamiki życia wiecznego, nieustannego crescendo, znamionującego każdą autentyczną miłość.
My zawsze chcemy mieć więcej, i zawsze możemy więcej otrzymać - jeśli tylko szukamy tego u Boga i na Jego warunkach!
UBÓSTWO CICHEJ MODLITWY
Zażyłość z Bogiem budzi potrzebę milczenia. On jest tak wielki, że staję oniemiały.
Jednak pośrodku tego milczenia odsłania się również moja nędza. Dopóki potrafiłem z Bogiem rozmawiać, wyrażać moją miłość i chwalić Go słowami, czyniłem coś sensownego. Moje słowa były konkretnym znakiem, że zależy mi na Nim. Kiedy jednak moja modlitwa zaczęła milknąć - a dzieje się tak zawsze, ilekroć się ona pogłębia - to łatwo mogę odnosić wrażenie, że już nic nie robię, jestem leniwy i powinienem wziąć się w garść. Homo faber (człowiek pracujący) we mnie chce pracować i nie może zrozumieć, że trwanie w milczeniu może być właściwą modlitwą.
Z początku, kiedy będziemy siedzieć tak milcząco w Bożej obecności, poczujemy dziwną pustkę. Może będziemy próbować wówczas wypełnić tę pustkę słowami, ale zauważymy, że nasze słowa nic nie mówią albo nie sięgają celu. Wyda nam się, jakby słowa były tylko zewnętrzną paplaniną, nie zaś prawdziwą modlitwą.
To bardzo ważne, aby wtedy nie poddawać się pewnemu wewnętrznemu niepokojowi, który skłania nas do tego, aby coś robić, coś, co ma dać nam poczucie, że jeśli nie będziemy aktywni, to nie ma mowy o modlitwie. Chcąc wiedzieć, jak należy się zachować, zwróćmy się do św. Jana od Krzyża. Chyba nikt poza nim tak jasno nie wytłumaczył, jak powinniśmy się modlić.
Niech raczej pozwolą trwać duszy w spoczynku i ukojeniu, choćby się im wydawało, że nic nie czynią, tylko czas tracą i choćby się im zdawało, że to z powodu swej słabości nie mają chęci o czymkolwiek myśleć. Wiele już uczynią, jeśli trwać będą z cierpliwością w tej modlitwie, nie czyniąc nic ze swej strony. Jedyne, co im pozostało do zrobienia, to zostawić duszę wolną, swobodną, nie zajętą żadnymi wiadomościami czy myślami. Niech się nie troszczą, o czym mają myśleć i rozważać, lecz zadowalają się miłosną i spokojną pamięcią o Bogu. Niech pozostają bez starań i wysiłków, by odczuwać i kosztować Boga. Albowiem wszystkie te wysiłki niepokoją i rozpraszają duszę, wyprowadzając ją z tego spokojnego ukojenia i słodkiego odpocznienia kontemplacji, jaka się jej udziela.
Czujemy jak bardzo ta sprawa leży Janowi od Krzyża na sercu. Myślę, że znaczenie tego mistyka w historii duchowości polega przede wszystkim na tym, że po pierwsze ma on szczególną zdolność wprowadzania człowieka w modlitwę kontemplacyjną, a po drugie, udaje mu się wyjaśnić znaczenie nocy ciemnej w duchowym rozwoju człowieka.
Posłuchajmy jak nalega na właściwą postawę w modlitwie milczenia:
Choćby dusza czuła wiele skrupułów, że traci czas, że lepiej byłoby się czym innym zająć, gdyż wśród tej modlitwy nie może nic czynić ani myśleć, niech znosi siebie cierpliwie i trwa w spoczynku. Nie po to bowiem idzie się na modlitwę, aby w niej szukać własnego upodobania lub duchowej swobody (es-tarse a su placet). Wszelkie działanie wewnętrznymi władzami duszy byłoby sprzeciwianiem się i utratą tych dóbr, jakie Bóg chce wprowadzić w duszę i wyryć w niej za pośrednictwem tego pokoju i jej spęcznienia.
I teraz dochodzi do swej słynnej definicji kontemplacji: "Kontemplacja nie jest to co innego, jak tylko tajemne, spokojne i miłosne udzielanie się Boga.
Jeśli się da jej miejsce, rozpali ona duszę w duchu miłości".
Kontemplacja nie jest więc czymś, co człowiek czyni, ale co czyni Bóg, pod warunkiem, że człowiek Mu na to pozwala. Naszym zadaniem jest stworzyć w sobie przestrzeń, utwierdzić się w postawie otwartości, pokory, oddania. Jednak dar jest wyłącznie Boga. Udziela go kiedy chce i jak chce. Jeśli będziemy gotowi na jego przyjęcie, możemy ufać, że zostanie nam dany.
Ubóstwo rozproszeń
Obok pierwszej nędzy, polegającej na niezdolności do robienia czegokolwiek podczas modlitwy, ponieważ do pewnego stopnia inicjatywę przejął sam Bóg, istnieje też inna nędza, którą jeszcze trudniej zaakceptować. Można by ją określić jako podatność na zranienie, bezbronność.
Kiedy rozwija się cicha modlitwa i stopniowo człowiek zaczyna być niemy w obliczu niepojętej miłości Boga, kiedy jak powie psalmista "byłem nierozumny i nie pojmowałem: byłem przed Tobą jak juczne zwierzę" (Ps 73,22), nie ma już żadnego oparcia dla rozumu, pamięci i fantazji. Na modlitwę nie idzie się już z fragmentem tekstu Ewangelii do rozważenia. Tego się nie potrafi. Przygotowanie do modlitwy polega jedynie na poddaniu się wszystkiemu i zachowaniu wewnętrznego spokoju. Jednak ten brak sprawia, że bardzo łatwo traci się wewnętrzne skupienie. Przez to, że fantazja i pamięć nie ma się czym zająć, pędzi na oślep.
Teraz bardziej niż przedtem jest się narażonym na rozproszenia i można czuć się dość bezbronnym. Modlitwa często nie wygląda szczególnie pięknie, nie jest czymś, czym można się pochwalić. Podczas kiedy dawniej modlitwa nam się udawała, teraz doświadcza się jej jako wielkiego niepowodzenia.
Ta nowa nędza, z całym swoim pozornym niepowodzeniem, jest szansą i wyzwaniem. Teraz staję się nieomal namacalnie świadom tego, że j a nie potrafię się modlić, że modlitwa jest darem, że jest tylko jeden Modlący się, Duch Święty, i że jestem całkowicie zdany na Niego.
To, o czym mówiliśmy na początku, że modlitwa chrześcijańska jest zawsze uczestnictwem w trynitarnej modlitwie, teraz jest konkretnym doświadczeniem, choć jawi się tylko z negatywnej strony: że jest czymś, co mnie przerasta, czymś, czego nie potrafię, co muszę otrzymać, w całkowitej zależności.
Może doświadczę też pozytywnej strony, ale tylko czasami, kiedy czuję się pochłonięty przez modlitwę, przez Boga, kiedy modlitwa dzieje się sama z siebie, kiedy jestem modlitwą. Jednak tego nie da się wymóc ani tym bardziej zaprogramować. Wielu, może większość, przeżywa swoją modlitwę w ciągu wielu długich okresów swojego życia jako marne, uciążliwe i beznadziejne rozproszenie myśli.
To, że bardziej niż dawniej jesteśmy narażeni na rozproszenia wcale nie oznacza, że mamy się poddawać i dobrowolnie pozwolić błądzić fantazji po bezdrożach, na jakie chce nas wyprowadzić. Możemy i powinniśmy reagować.
Może się to dokonać w dwojaki sposób: aktywnie i biernie.
Sposób aktywny
Wciąż od nowa porzucamy rozpraszającą nas myśl czy obraz i powracamy do Boga. Prorocy ustawicznie wzywali Izrael, aby nawrócił się do Boga. To wezwanie może stymulować i nieść nasze nieustanne nawracanie się do Boga podczas modlitwy. Kiedy pięćdziesiąt razy odchodzimy, możemy pięćdziesiąt razy do Boga powracać. Za każdym razem okazujemy miłość, udowadniamy, że On znaczy dla nas więcej niż wszystko, że przedkładamy Jego ponad wszelkie frapujące myśli i pamięć, i plany.
Nieustanne nawracanie się jest intensywną modlitwą, w której wciąż od nowa świadomie chcemy Boga. Nie doświadczamy jej jak pięknego legato, miłego płynięcia, harmonijnej pieśni, ale raczej jako drażniące, chropowate staccato. Jednak każdy ptak śpiewa na własną nutę, a Bóg chce słyszeć tylko tę pieśń, którą jesteśmy zdolni teraz wyśpiewać.
Jesteśmy w stanie uczynić wewnętrzny akt, delikatne poruszenie ku Bogu. Może nie dajemy rady nawet jednej minuty trwać w takim nastawieniu, a jednak wielkie znaczenie ma to, że podejmujemy takie akty. Są one jak słupy, podtrzymujące trakcję elektryczną. Pochodzą z nas, ponieważ sami je stawiamy, ale wznoszą się wysoko w obłoki i tam nawiązują kontakt z Boskim przewodem, który jest właściwą modlitwą, a który przebiega wysoko ponad naszą zdolnością pojmowania.
To powtarzające się nawracanie daje nam wiele okazji ćwiczenia się w postanowieniach i szybkich reakcjach, cechach niezwykle cennych w naszym ziemskim i niebieskim życiu. Jeżeli żyjemy świadomie i jesteśmy szczerzy, to najprawdopodobniej zauważymy, że w naszej modlitwie często trudno nam natychmiast przerwać rozproszenie myśli w momencie, kiedy je zauważymy. Nadal chętnie bawimy się jeszcze naszym rozproszeniem albo chcemy jeszcze dokończyć ciąg skojarzeń, zanim podejmiemy modlitwę. Kryje się w tym myśl, że Bóg jest mniej interesujący od naszej marnej fantazji. Zamiast wyznawać większą wartość Boga, praktycznie wyznajemy Jego mniejszą wartość.
Cieszymy Boga i sami wzrastamy w miłości i zdecydowaniu, kiedy natychmiast odchodzimy od rozpraszającej nas myśli i zwracamy się do Niego. Za każdym razem jest to zaczynanie od nowa.
Możemy to uczynić przy pomocy spontanicznych słów: "Panie, wybieram Ciebie", "Panie, Ty jesteś dla mnie najważniejszy" czy innych tym podobnych. Możemy posłużyć się znaną modlitwą, wersetem z Biblii albo wezwać imienia Jezus lub spojrzeć na jakiś obraz Pana Jezusa, który do nas przemawia.
Może być i tak -jesteśmy naprawdę małymi ludźmi - że kiedy upłynie czas modlitwy zauważamy, że właściwie jeszcze jej wcale nie rozpoczęliśmy. Rozproszenie myśli było tak narzucające się albo senność tak przemożna, że cały czas spełzł nam na marzeniach. Żelazną regułą jest, aby modlitwy nigdy nie kończyć, zanim się jej na dobre nie rozpoczęło. Jeżeli nie rozpoczęliśmy modlitwy na początku przeznaczonego na nią czasu, zacznijmy ją na końcu i na przykład złóżmy w darze naszą nieudaną modlitwę, kładąc ją w Boże ręce, albo postanówmy uratować stracony czas w taki sposób, że w ciągu dnia będziemy się starali bardziej żyć w Jego obecności. Tak postępowała Teresa z Lisieux, kiedy rozproszenia lub senność przeszkadzały jej w skupieniu podczas dziękczynienia po komunii świętej. Wówczas postanawiała trwać w dziękczynieniu przez resztę dnia.
Możemy też potwierdzić naszą wiarę w to, że Bóg był z nami, głęboko w naszym wnętrzu, podczas całego czasu przeznaczonego na modlitwę, nawet jeśli my nie byliśmy z Nim. Z naszej strony modlitwa była może apatyczna i arcynudna. Ze strony Boga była nieustannym, tętniącym życiem aktem miłości. I nasze małe, maleńkie pieniążki (por. Łk 21,2) - jeżeli trwaliśmy na miejscu przez cały czas modlitwy - łączą nas w zakryty dla nas sposób z rzeczywistością taką, jaka jest u Boga. Jego intensywna miłość, która nieprzerwanie w nas spływa, jest bardziej rzeczywista niż nasze rozproszenia.
Jeżeli bywamy beznadziejnie rozproszeni na modlitwie, to mądrze postąpimy, robiąc rachunek sumienia i stawiając sobie kilka pytań dotyczących naszego sposobu życia. Święta Teresa z Avili zalecała swoim siostrom, aby modlitwę wewnętrzną zawsze rozpoczynały rachunkiem sumienia i wyznaniem grzechów. Zakładała naturalnie, że nie będą tego robiły rutynowo, ale że prawdziwie staną w świetle Bożej prawdy i wyznają swoje błędy.
Czy nie żyjemy zbyt wygodnie albo w zbyt dużym stresie, czy nasza modlitwa otrzymuje dostateczny pokarm przez czytanie duchowe, czy mamy odwagę zrzucać nasze troski na Boga i Jemu ufać, czy przebywamy z Nim w ciągu dnia, czy nie nosimy w sobie ukrytego zgorzknienia albo nie żywimy do kogoś urazy? Bóg nie oczekuje, byśmy natychmiast stali się wielkimi świętymi, jednak aby On mógł się nam udzielać w modlitwie, potrzeba naszej woli, prawdziwej tęsknoty i bezwarunkowej miłości, przebaczenia, czystości serca, cierpliwości i dobra.
Jeżeli nie usiłujemy kierować naszym życiem zgodnie z Ewangelią, jeżeli kochamy Boga tylko w trakcie modlitwy i zapominamy o Nim przez resztę dnia, nie dziwmy się, że modlitwa jest trudem i zdaje się być czymś nienaturalnym i sztucznym.
Sposób bierny
Jednak bywa tak, że nic nie pomaga, że wszystkie wysiłki kończą się fiaskiem. Na szczęście istnieje też bierny sposób reagowania.
Przychodzi tutaj na myśl japońska technika obrony aikido polegająca na tym, by czynnie nie walczyć z wrogiem, nie używać własnej siły, ale sprawnie wychwytywać siłę napastnika i pozwalać, aby ona kierowała się przeciwko niemu. Bóg jest mistrzem w aikido. Posługuje się buntem człowieka, aby Jego chwała, chwała miłości, jeszcze bardziej się objawiła, "gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska" (Rz 5,20).
Najskrajniejszym przykładem jest krzyż. Człowiek chce uśmiercić Jezusa i przybija Go do krzyża, i ten właśnie krzyż, który miał być Jego zagładą, staje się Jego zwycięstwem, uwielbieniem. Człowiek chce pozbyć się Boga, krzyżując Go, w ten sposób wchodzi w Jego pole działania i zostaje przyciągnięty do Niego jak do magnesu, któremu nie sposób się oprzeć. "A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie" (J 12,32).
Pierwszym prostym sposobem reakcji w rodzaju aikido jest pozwolić, aby rozpraszającą myśl włączyć w modlitwę, przemienić ją w modlitwę. Być może myślę o współbracie, który moim zdaniem jest nieznośny i modlę się za niego. Nagle zauważam jak bardzo troszczę się o swoje zdrowie, i składam całe moje zdrowie i samego siebie w ręce Boga. Rozproszenia myśli przyczyniają się do pogłębionego zawierzenia.
Istnieje też bardziej dogłębny sposób gry w aikido. Moje rozproszenie pozwala mi doświadczyć własnego ubóstwa i małości. I właśnie ono może być bramą do głębokiej modlitwy, w której wyrzekam się siebie samego, aby być w tym drugim, w Bogu.
Ubóstwo przybliża nas do prawdy, naszej metafizycznej prawdy: że jesteśmy istotami stworzonymi i dlatego sami z siebie jesteśmy niczym. Właśnie kiedy czujemy się niczym, jesteśmy najbliżej Boga, który stwarza nas z niczego. Jeżeli mamy przy tym poczucie bycia kimś i możności czynienia czegokolwiek sami z siebie, żyjemy w kłamstwie, a patrząc głębiej, w buncie wobec Boga.
"Błogosławieni ubodzy duchem, mówi Jezus, albowiem do nich należy królestwo niebieskie" (Mt 5,3). A św. Paweł powie: "Moc bowiem w słabości się doskonali. Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. (...) Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny" (2 Kor 12,9-10).
Gdy czuję się mocny, to zasklepiam się w sobie. Słabość natomiast może być odskocznią, która wyrzuci mnie z samego siebie. Słabość pozwala mi zobaczyć, że moje przeżycia nie są decydujące. Słabość wyrzuca mnie na głębszy poziom, gdzie ani niemoc, ani siła nie grają roli. Kiedy na modlitwie czuję się niezdolny czy nawet nędzny, to jest odpowiedni moment na zawierzenie, na to, aby mieć pewność, że Boga nie da się ograniczyć do mojej nędzy. Czy miałby być mniej obecny czy mniej działać tylko dlatego, że ja czegoś nie potrafię? Byłby to w każdym razie dziwny Bóg.
Jeżeli otworzę odpowiednie kanały i ustawię się na właściwych częstotliwościach, kiedy czuję się cały obezwładniony zupełną niemożnością modlitwy, wówczas właśnie to doświadczenie stanie się bramą do królestwa Bożego. Królestwo opiera się na tym, że wszystko jest relatywne oprócz Boga samego.
"Jestem nędzą, niemożnością, miernotą". Taka świadomość może człowieka powalić. Jednak kiedy nauczę się sztuki aikido, może mnie ona wyprowadzić poza ciasne więzienie moich ograniczonych doznań. Modlitwa dokonuje się na głębszym poziomie niż ten, na którym jestem słaby czy silny. Kiedy już znajdę się na tym głębszym poziomie, to przeżycia mogą przychodzić czy odchodzić jak chcą.
"Dzisiaj jestem jak kłoda". Następnego dnia: "Dzisiaj łaski spływają jak deszcz". Jednak tak w jednym, jak w drugim przypadku: "Ty, Boże, jesteś moim oparciem, jak sam jesteś w sobie. Zabierz mi wszystko, daj mi wszystko. Ty zawsze jesteś sobą i to jedynie jest dla mnie ważne".
Jeżeli masz takie odczucie, że nie umiesz się modlić - a jakże często się to zdarza! - kiedy wszystkie twoje usiłowania, aby się skupić, są bezowocne, to właśnie twoja niemożność modlitwy może otworzyć cię na głęboką modlitwę, życie samego Boga w tobie, poza tym, co sam odczuwasz. Zamiast próbować wznosić się do Boga coraz wyżej albo usiłować pokonać swoje roztargnienia, możesz zaakceptować ich istnienie, równocześnie głęboko się przekonując, że wcale nie ma tu wiele do mówienia, ani z jednej, ani z drugiej strony. Rozproszenie myśli może pozostanie i pochłonie cząstkę twoich duchowych sił, ale ono nie jest tobą. Odpocznij w twej istocie, tam rozproszenie myśli dotrzeć nie może. Odpocznij tam przez wiarę, nie tyle jako rozsądnie akceptujący, ale jako żywo zawierzający.
Święta Teresa z Lisieux, wielka nauczycielka nas - karmelitów, dobrze zrozumiała, że nie można zatrzymywać się na tej niemożności, której tak często doświadczała podczas modlitwy. Wyznaje, że jest jak mały ptaszek: To trafi na ziarno, to pobiegnie za robakiem... to tapla się w kałuży i moczy swoje świeże pióra, a to spodoba mu się jakiś kwiat i pochłonie go bez reszty... Jednym słowem, nie mogąc wzbić się tak wysoko jak orły, biedny ptaszek zajmuje się ciągle różnymi ziemskimi błahostkami.
Teresa daje piękny, pełen humoru opis tego, czym często zajmujemy się na modlitwie. Jednak nie zamyka się na tej nędzy, aby się trapić i walczyć z nią. Idzie dalej, ale na innym poziomie:
Po tych wszystkich występkach, miast ukryć się w jakimś kącie, by opłakiwać swoją nędzę i umrzeć z żalu, ptaszek zwraca się w stronę Ukochanego Słońca, wystawia zmoczone małe skrzydła na jego dobroczynne promienie.
Jeżeli poczucie nędzy mimo wszystko doskwiera i wyzwolenie się z niego jest niemożliwe, Teresa podejmuje prawdziwie głębokie aikido. Pośrodku swej nędzy odchodzi od samej siebie, rzucając się w przepaść tej nędzy, która pochodzi od Boga. Nie ma u niej ani śladu użalania się nad sobą. Poczucie nędzy znosiła dla Umiłowanego i tak przekraczała własne granice:
A jeśli moja Cudowna Gwiazda pozostaje głucha na to świergotanie [małego ptaszka], jeśli wciąż się ukrywa... to cóż, małe stworzenie trzęsie się przemoczone dalej, lecz nie skarży się na przenikliwy chłód, wręcz cieszy się z cierpienia, na które przecież zasłużyło....
Nie chodzi o to, byśmy mieli zadowolić się swoimi słabościami albo sprzymierzać się z nimi. Jednak właśnie słabość ma nam dać siłę do odejścia od siebie, by spotkać Jego, który jest większy zarówno od słabości, jak i od siły.
Czyż na krzyżu, w szczytowym punkcie życia Jezusa, kiedy "do końca umiłował" (J 13,1), Jego modlitwa nie była najpotężniejsza? Choć nigdy Jego uczucia nie były tak daleko od Boga, i nigdy nie miał tak silnego poczucia niemożności dojścia do swojego Ojca. "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" (Mt 27,46). Wołał tak "głośnym wołaniem", pisze zarówno Mateusz, jak i Marek. Właśnie to głośne wołanie wyraża Jego doświadczenie niemożności, ale jest równocześnie Jego najpotężniejszą modlitwą tutaj na ziemi. Najpotężniejsza nie tylko dlatego, że wypływającą z najgłębszej Jego istoty, ale i dlatego, że streszcza i sumuje całe ludzkie doświadczenie odwrócenia się od Boga. W swojej całkowitej bezsilności nie obiera żadnego innego kierunku, jak tylko ku Bogu: "Boże mój, Boże mój...". Jego bezsilność skłania Go ku Temu Jedynemu, który jest większy niż wszystko, ku Jedynemu, który jest.
Klaus Hemmerle pisze:
W tym krzyku wszystko, co nie jest modlitwą, modlitwą się staje. On, który dobrowolnie cierpi najskrajniejszą nieobecność Boga, aby w ten sposób w sobie samym zanieść ją Ojcu, modli się rozpaczą ludzkości i oddaleniem od Boga, modli się każdym "dlaczego?"; co więcej, modli się całym protestem ludzkości i w ten sposób zbawiają w modlitwie. On, Sprawiedliwy, dla nas stał się grzechem (2 Kor 5,21), przekleństwem (Gal 3,13). W Jego modlitwie wszystko staje się konkretem.
W tej modlitwie mieści się przyzwolenie i powołanie. Przyzwolenie, by wymodlić wszystko, co w nas woła i krzyczy, wszystko, co w nas pyta "dlaczego?"; wszystko, co w nas nie jest Bogiem, przyzwolenie, by złożyć to wszystko w śmiertelnym wołaniu Jezusa. (...) Wykrzycz swoją rozpacz w Jego krzyku!.
NOC WIARY
Ubóstwo cichej modlitwy, kiedy zostaje przyjęte całkowicie, staje się oczyszczającą nocą. Pozwala nam szukać Boga dla Niego samego, a nie ze względu na naszą chęć, by coś od Niego uzyskać. Uczy nas po prostu kochać Boga, a nie siebie. W szkole nocy uczymy się kochać.
Pierwsze spotkanie z Bogiem wyzwala z reguły uczucia radości, wyzwolenia, pokoju. Uświadomienie sobie nagle, że to, za czym goni świat jest niczym i warto szukać jedynie Boga, może być przemożnym doświadczeniem. Czymś wielkim jest przejrzeć zakłamanie świata, doświadczyć coś z tego, czego doznała św. Teresa z Avili, kiedy Jezus powiedział jej: Och, córko, jak mało jest takich, którzy by Mnie kochali w prawdzie! Gdyby Mnie kochali, nie ukrywałbym przed nimi tajemnic swoich. Czy wiesz, co to znaczy kochać Mnie w prawdzie? Znaczy to: rozumieć, że wszystko, co mnie się nie podoba, jest kłamstwem.
Teresa dodaje zaś od siebie:
Jakoż i zrozumiałam, że wszystko, co nie zmierza do służby Bożej, taką mi się ukazuje marnością i kłamstwem, że słów mi nie staje na wyrażenie tego tak, jak czuję, ani jak głębokie mam politowanie dla tych, których widzę błąkających się w ciemności tego, że tej prawdy nie znają.
Nawet początkujących w modlitwie może dosięgnąć taka świadomość, a odkrycie prawdy - uszczęśliwić. Jednak to właśnie z tej przyczyny, że są początkującymi i jeszcze nie nauczyli się prawdziwej miłości, cieszą się nie tyle ze względu na prawdę, co na samych siebie. Cieszą się, że są tacy mądrzy. I kiedy "współczują tym, których widzą chodzących w ciemnościach" ich współczucie jest zupełnie innego rodzaju niż Teresy. Jest w nim poczucie wyższości, a czasem nawet pogardy.
Quidiquid recipitur, ad modum redpientis recipitur, mówi stara filozoficzna zasada (Wszystko, co się przyjmuje, przyjmuje się na miarę przyjmującego). Gdy nabieramy wody w dłonie, woda przyjmuje ich kształt, zaś jej większość uchodzi, bo dłonie są zbyt małe, aby przyjąć wszystko. Kiedy nabieramy wody w wiadro, woda przyjmuje formę wiadra. .Gdy Bóg wlewa swoją miłość w człowieka zajętego sobą, miłość przyjmuje formę zajmowania się sobą.
Powstaje paradoksalne pomieszanie miłości i zajmowania się sobą. Jest się szczęśliwym, ponieważ "miłość zaspokaja najgłębsze potrzeby. Możliwe, że doświadcza się radosnego uczucia, charakterystycznego dla miłości, która samego siebie czyni darem dla drugiego, radości polegającej na odchodzeniu od siebie samego i istnieniu dla drugich. Jednak na początku zamiast chcieć dawać się drugiemu, człowiek zasklepia się we własnej radości.
Odkrycie Boga raduje człowieka. Jesteśmy jednak jeszcze daleko od tej radości, o jakiej mówi Jezus, kiedy zwraca się do wiernego sługi: "Wejdź do radości twego pana" (Mt 25,21). Dotąd było się zasklepionym w swojej własnej radości.
Nawet Bóg nie może powstrzymać nadużywania przez nas Jego miłości. Grzech pierworodny pozostawił w nas głęboki ślad. Stało się wiele złego. Naprawienie tego zła kosztuje nas krew i łzy. Warto je przelać.
Naprawienie tego, co złe w nas jest właśnie ową nocą ciemną.
NIE SZUKAJ DARU, LECZ DAWCY
Jeżeli Bóg zdaje się wycofywać i pozostawiać nas w pustce, to dzieje się tak dlatego, abyśmy nie szukali Jego darów, ale Jego samego. Z początku potrzebujemy darów, musimy nauczyć się kosztować słodyczy Pana. Bez tego nigdy nie mielibyśmy odwagi potrzebnej do podjęcia decyzji i pójścia tą drogą. Oblubieniec pociąga swoją oblubienicę, dając jej wpierw najlepszą pszenicę i sycąc ją miodem z opoki (Ps 81,17). Gdyby od razu ukazywał się jako ukrzyżowany Oblubieniec, nikt nigdy nie odważyłby się rozpocząć tej wielkiej wędrówki. Kiedy jednak raz się na nią wyruszyło, będąc pociągniętym Jego słodyczą, zdąża, się do Pana, a nie zatrzymuje na Jego słodyczy.
W języku św. Jana od Krzyża brzmiałoby to tak: nie trzeba zrywać kwiatów w czasie drogi. "Nie zerwę kwiatów", pisze w Pieśni duchowej. I komentuje:
By szukać Boga, trzeba mieć serce ogołocone, mężne i wolne od wszelkiego zła i od wszelkiego dobra, które nie jest samym Bogiem. Mówi więc dusza (...) o wolności i odwadze, jaką musi mieć, szukając Boga. Postanawia nie zbierać kwiatów na swej drodze. Przez kwiaty rozumie tu wszystkie upodobania, zadowolenia i rozkosze, jakie nadarzyć się mogą w tym życiu. Gdyby je chciała zbierać lub zatrzymywać dla siebie, wstrzymałyby ją na drodze. Trzy są ich rodzaje: doczesne, zmysłowe i duchowe (...) Ma tu na myśli zarówno upodobania zmysłowe, dobra doczesne, jak i pociechy duchowe. Albowiem nie tylko dobra doczesne i rozkosze cielesne utrudniają i przeciwstawiają się dążeniu do Boga, lecz również pociechy i rozkosze duchowe, jeśli się je posiada jako własność albo ich szuka, przeszkadzają na drodze krzyża Oblubieńca Chrystusa.
Nie szukaj promienia, lecz światła; nie szukaj wody, lecz źródła; nie daru, lecz Dawcy. Owocem modlitwy nie jest to, co otrzymałeś od Boga, lecz On sam. Tylko ten, kto szuka bardziej Jego niż Jego darów, nie traci Go, przyjmując Jego dary.
Jeżeli traktuję Boga jako Boga dla mnie, kiedy patrzę na Niego z perspektywy własnych potrzeb i oczekiwań, stwarzam sobie Boga według swojej miary. Czynię Go bardzo małym. Gdy jednak rezygnuję z siebie, odchodzę od tego, co moje i szukam Boga takim, jaki jest sam w sobie, to okazuje się, że ten Bóg jest Bogiem dla mnie. Kto jest gotów zrezygnować z Bożych darów, temu przypada w udziale sam Bóg.
Szukamy Boga, albo raczej, wydaje się nam, że Go szukamy, ale Boga często nie ma tam, gdzie Go szukamy. To, czego szukamy, to słodycz Boża, radość, którą Bóg jest w stanie dać. To radość nieegoistycznej miłości, radość, będąca owocem porzucenia radości dla siebie. Szczęśliwość Trójcy Świętej jest radością wzajemnego obdarowywania się, gdzie każda z Osób myśli tylko o radości dwóch pozostałych. Tą swoją własną radością Bóg chce się z nami dzielić, a może to uczynić tylko wówczas, kiedy my przestaniemy Go szukać ze względu na siebie.
Nie znajdziemy Boga tam, gdzie zwykliśmy Go szukać. Jednak z chwilą, kiedy skapitulujemy, Bóg może nas znaleźć tam, gdzie On nas szuka, czyli w naszym nędznym ogołoceniu, gdzie możemy powtarzać za św. Bernadetą z Lourdes (1844-1879): "To, co mnie dotyczy, już mnie nie dotyczy".
To, co św. Paweł pisze o Jezusie, że całkowicie się ogołocił i właśnie dlatego Bóg wywyższył Go ponad wszystko (Flp 2,6-9), dotyczy wszystkich. Dopiero kiedy jesteśmy gotowi zrezygnować z tego, co nasze, Bóg może nas wywyższyć na swój własny poziom, do swojej szczęśliwości. Z chwilą, kiedy dojdziemy do całkowitego ubóstwa, ono natychmiast przemieni się w całkowite bogactwo. Takie jest prawo miłości, od którego nie ma odstępstw, nawet gdy dotyczy samego Boga.
Wszystko to można też inaczej powiedzieć. W modlitwie nie jest ważne, że masz piękne przeżycia, że czujesz się pocieszony, ale że jesteś dla Boga, w pełni gotowy na Jego przyjęcie. Wiesz, że Bóg kołacze do twych drzwi (Ap 3,20), że puka, a ty otwierasz i mówisz, jak wielu proroków: "Oto jestem". Stajesz do Bożej dyspozycji. Zamiast uskarżać się, że nie możesz znaleźć Boga, pozwalasz, aby On cię znalazł.
Niekoniecznie znajduje to swoje odbicie na poziomie uczuć, ale dokonuje się na poziomie wiary. Wiara mówi ci, że Bóg zawsze stoi u drzwi i kołacze, a napełni cię z chwilą, kiedy się otworzysz. Wiara jest wiedzą, absolutnie pewną wiedzą o tym, że Bóg szuka cię i szukał cię od początku. Słowo "wierzyć" w języku szwedzkim znaczy też "przypuszczać, przyjąć pewną hipotezę", jak w zwrocie "przypuszczam (wierzę), że będzie padać" albo "przypuszczam (wierzę), że istnieje jakaś siła wyższa". Taka "wiara" (przypuszczenie), z teologicznego punktu widzenia, jest brakiem wiary. Wiara, o której mówi Jezus, ma charakter absolutny. Jest całkowita, bezwarunkowa, bez reszty. "Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: "Przesuń się stąd tam!", a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was" (Mt 17,20). Ta wiara różni się radykalnie od tej chwiejności, która znamionuje współczesną tak zwaną "wiarę" (przypuszczenie).
Jednak prawdziwa wiara nie jest tylko jakimś stuprocentowym przekonaniem. Jest też, i to w pierwszym rzędzie, zaufaniem, ufnością, zawierzeniem. Jest nawet tak, że ostateczna egzystencjalna pewność ma miejsce dopiero wówczas, kiedy z ufnością miało się odwagę podjąć wyzwanie i powierzyć siebie Bogu.
Jeżeli wciąż od nowa utwierdzamy się w wierze, ona stanie się bezpośrednią rzeczywistością, w której żyjemy. Nie w taki sposób, żebyśmy tymi władzami, jakimi obejmujemy obecnie świat zmysłowy, mieli obejmować rzeczywistość wiary. My otrzymujemy jakby nowe władze duszy kierowane głębszymi zasadami.
NAGA WIARA
W książce Letters to contemplatioes, William John-ston pisze, że nowa mistyka szczególne miejsce przyzna wierze, nagiej wierze. Właśnie na tym polu, jego zdaniem, możemy nauczyć się wiele od buddyzmu.
Nam, chrześcijanom Zachodu, trudno porzucić rozum i wejść w nagą wiarę. Chcemy myśleć, dowodzić, argumentować. Jednak wiary nie da się udowodnić. W każdym życiu duchowym przychodzi taki moment, kiedy trzeba odejść od wszystkich myśli o Bogu i uczynić skok w Boga. Boga nie można pomyśleć, można Go kochać.
W buddyzmie nie ma lęku przed odejściem od myśli i wejściem w pustkę. Mu, mu, mu, mówi buddysta, "nic, nic, nic", podobnie jak św. Jan od Krzyża nada, nada, nada. W chrześcijańskiej tradycji nie brakuje przekonania o tym, jak ważna jest naga wiara. Kontakt z buddyzmem, zdaniem Johnstona, może jednak pomóc na nowo odkryć ten jej aspekt, który tak często w naszych czasach bywa przemilczany. Od buddyzmu możemy się nauczyć postawy człowieka: odwagi oddania się nagiej wierze. Jed nak treść tej wiary, której oddaje się chrześcijanin, jest zupełnie inna niż buddysty. W nic wiary spotykamy miłość Trójcy.
Ruch charyzmatyczny, obok licznych zasług (między innymi poważnego traktowania Ducha Świętego), doprowadził do tego, że niekiedy przykłada się zbyt wielką wagę do przeżyć. A to z kolei prowadzi do większego ryzyka zatrzymania się na poziomie emocjonalnym i zapomnieniu o istnieniu głębszej warstwy, nagiej wiary, gdzie Boga spotyka się w ciemności, poza wszelkimi przeżyciami.
Religijne przeżycia zawierają podwójne niebezpieczeństwo: że jak już powiedzieliśmy, łatwo możemy zasklepić się w słodyczy tych przeżyć i przez to nie uwolnić się od siebie samych, a także to, że możemy mierzyć Boga według tego, co odczuwamy na poziomie przeżyć. Natomiast mroki wiary nie dają nam nic, czego moglibyśmy się uchwycić. Pozwalają Bogu być Bogiem, to znaczy tym, który zawsze jest większy.
W swojej poezji o nocy ciemnej Jan od Krzyża pięknie opisuje związek pomiędzy wejściem w mroki nocy wiary i odchodzeniem od siebie:
W noc jedną pełną ciemności, Udręczeniem miłości rozpalona, O wzniosła szczęśliwości! Wyszłam nie spostrzeżona, Gdy chata moja była uciszona.
Wejście w ciemną noc jest równocześnie wyjściem ze swego domu. A tym, co skłania mnie do podążania ku tym mrokom jest miłość: "udręczeniem miłości rozpalona".
Widać wyraźnie jak bardzo powinniśmy być wdzięczni, kiedy Bóg odbiera nam wszelką słodycz i zostawia na pustyni. Pustka pustyni daje nam okazję do spotkania Boga na głębszym poziomie, w większej wolności i z większym szacunkiem wobec Jego niepojętości.
Kiedy zupełnie rezygnujemy z wszelkich roszczeń do duchowej pociechy i zupełnie akceptujemy mroki nagiej wiary i oschłości, powoli zauważamy, że ciemności te zawierają coś substancjalnego. Rozumiemy, że ta pustka wcale pusta nie jest, że jest raczej pełnią, przepełnieniem, że spotykamy Boga w prawdziwszy sposób, że żyjemy bardziej w rzeczywistości.
Święty Jan od Krzyża pisze:
Wśród tych wszystkich cierpień ciemnych i miłosnych odczuwa jednak dusza jakby czyjąś obecność i moc w swym wnętrzu. Ta obecność tak ją umacnia, że gdy skończy się ucisk tych strasznych mroków, bardzo często czuje się dusza osamotniona, pusta i słaba.
Istnieje oschłość pełna pokoju, w której Bóg daje samego siebie o wiele bardziej niż niosąc duchową pociechę. Kiedy znika powierzchowna radość, mamy szansę odkryć głębszą słodycz, tę, którą można znaleźć tylko na pustyni. "Dlatego chcę ją przynęcić, na pustynię ją wyprowadzić i mówić jej do serca" (Oz2,16).
Często myślimy, że słodka mowa Boga ma miejsce tylko w jakichś szczególnych przypadkach, kiedy przybywamy na oazę. Nie, słodkiej mowy nie przerywają ciemności, to w nich mówi Bóg. To naprawdę noc jest światłem (Ps 139,12).
TYLKO BYĆ
W gruncie rzeczy cicha modlitwa to nic innego, jak tylko być. Jest się, kim się jest, ale jest się wobec Boga. Albo, mówiąc słowami Johnstona: "Bądź świadomy, że jesteś i Bóg jest, i zapomnij kim jesteś i kim jest Bóg".
Najlepszy sposób zapomnienia o tym, kim się jest, to zaakceptowanie w pełni tego, kim się jest. Aby móc transcendować siebie samego i powierzyć się Bogu, trzeba najpierw siebie zaakceptować i zintegrować, inaczej będzie to ucieczka. Czyż nie nazywamy tego pokorą? W języku łacińskim pokora to humilitas, pochodzące od humus, podstawa. Humilis jest ten, kto trzyma się blisko ziemi, kto nie ucieka w wysublimowane, wyszukane, wzniosłe myśli czy ideały. Humilis to ten, kto ma odwagę mówić prawdę o sobie i ją zaakceptować.
Pokorny jest ten, kto jest giętki, wiotki. Zamiast trwać w ostrym proteście wobec rzeczywistości człowiek pokorny łatwo przyjmuje rzeczywistość, w pierwszym rzędzie tę własną, osobistą rzeczywistość. Jest tym, kim jest i nie chce być kimś więcej. Nie pragnie z istnienia niczego więcej oprócz tego, co Bóg chce dać. Jest zadowolony z tego, co Bóg chce oznajmić o sobie. I właśnie dzięki temu zadowoleniu, tej całkowitej akceptacji rzeczywistości, najgłębsze "ja" zyskuje możliwość podjęcia życia.
Zadowolenie jest czymś, w czym wciąż musimy się ćwiczyć. Nie narzekać, że brakuje nam tego, co jest najlepszym i nieodzownym przygotowaniem do głębokiego zadowolenia. Bóg jest Bogiem i nic więcej - to powinno nam wystarczyć.
Najgłębsze "ja", właściwa osobowość człowieka, nie ma szans, dopóki zmagamy się na dość powierzchownej płaszczyźnie. Kiedy jednak wszystko w nas zostaje pojednane, dają o sobie znać prawdziwa istota człowieka i Bóg. "Kiedy dusza jest prawdziwie pogodzona ze sobą, od razu jednoczy się z Bogiem", pisze Juliana z Norwich (1342- ok. 1416). Zjednoczona z Bogiem dlatego, że pojednana ze sobą, ze swoją prawdziwą istotą, która jest otwarciem, capcucDei.
Jedno spojrzenie
i wszystko naraz jest jasne.
Szukałam Ciebie
i milczenie dało odpowiedź.
W spotkaniu z osobą
w centrum duszy
objawiła się troistość wieczności.
Wszystko Ci daję,
mój Umiłowany,
a Ty wszystko znów zwracasz.
Nie żądam już nic więcej,
Twoje misterium jest moim domem.
Na tym poziomie istnieje bezgraniczna tęsknota za Bogiem, przejawiająca się jednak w inny sposób niż wówczas, kiedy się z Nim zmagaliśmy, kiedy człowiek walczył z oschłościami i pragnął, aby On się objawił, kiedy żądało się spełnienia wszystkich modlitw, co w praktyce oznaczało pragnienie spełnienia wszystkich naszych oczekiwań. Ta egoistyczna tęsknota stwarzała niepokój. Nieskończona tęsknota natomiast, którą znajdujemy na dnie naszej istoty, stwarza harmonię albo lepiej mówiąc - jest harmonią. Tęsknota nie jest już czymś, co się czyni, ale czym się jest.
Święty Tomasz z Akwinu i cała teologia scholastyczna opisuje istnienie człowieka jako uczestnictwo w istnieniu Boga. Kluczowym słowem jest participatio (uczestnictwo). Opis stworzenia przedstawia Boga pochylonego nad człowiekiem i tchnącego w jego nozdrza swojego własnego ducha (Rdz 2,7). Człowiek ma radykalną potrzebę żywego tchnienia Boga. Jego prawdziwa istota stapia się z tą potrzebą.
Na tym poziomie nie ma prawie różnicy między byciem świadomym tego, że się jest, a tym, kim się jest. Bo kim właściwie się jest? Niczym innym jak wodą, która wypływa ze Źródła. Być świadomym tego, że się jest, to nic innego jak być świadkiem tego odwiecznego wypływu i jego "muzyki ciszą przepojonej". Tam dusza żyje w wielkiej spontaniczności. Nie zastanawia się nad tym, jak się ma. Czuje się dokładnie tak, jak Bóg chce by się czulą, i tak jest dobrze. "Kocham noc tak samo jak dzień", pisała Mała Teresa.
"Złożyłem w Panu całą nadzieję; On pochylił się nade mną i wysłuchał mego wołania" (Ps 40,2).
Kim jest człowiek? Tęsknotą za Bogiem, otwartością, która Nim się napełnia. "Tylko być" jest dla człowieka świadomie przyjętą gotowością, by zostać napełnionym. "Otwórz szeroko usta, abym je napełnił" (Ps 81,11).
Nie da się zaprzeczyć, że niekiedy o tym "tylko być" mówi się w sposób nazbyt lekki, sądząc, że wystarczy się odprężyć, wyzbyć się wszelkich zobowiązań, niczemu nie pozwalać blokować życia. Jednak "tylko być" w Bogu to coś głębszego, co zakłada, że wielokrotnie zwyciężaliśmy siebie, swoje spontaniczne odczucia i reakcje. "Tylko być" w Bogu to pokój, który zgodnie z tym, co mówi Mała Teresa, przenika "duszę, która wznosi się nad przyrodzone uczucia".
Nie ma żadnej innej drogi do prawdziwej mistyki niż głęboka asceza, tak jak nie ma innej drogi do zmartwychwstania niż krzyż. Może jednak czasem za bardzo podkreślano negatywne strony ascezy, tak że myślano przede wszystkim o tym, z czego trzeba zrezygnować i co odrzucić, zamiast myśleć o tym, co pozytywne: że asceza jest sukcesywnym i coraz bardziej egzystencjalnym przyjmowaniem Boga mieszkającego w nas, który swoim własnym życiem chce przeniknąć całą naszą istotę.
Modlitwa jest jak oddech
Czy trudno jest pozwolić, by Bóg nas napełniał? Czy nie jest to zbyt proste, zbyt piękne? Czyż myśli natychmiast nie zaczynają gdzieś błąkać się, kiedy zasiadam do modlitwy z zamiarem, by "tylko być"?
Pomocny może nam być przytoczony właśnie tekst o stworzeniu. Istnieć jako człowiek to mieć udział w tchnieniu Boga. Nasz oddech w doskonały sposób wyraża to, kim jesteśmy. Jeśli jest zdrowy i naturalny, to wdech nie jest czymś, co wymaga zamierzonego działania, ale czymś, co dzieje się samo, czemu pozwalamy się dziać. Nie nabieramy powietrza, nie czerpiemy życia, ale pozwalamy nim się napełniać. Życie do mnie przychodzi, wystarczy, bym się na nie otworzył.
Podczas wydechu oddaję życie i poznaję przy tym, że ono nie należy do mnie, ale do Boga. Tylko przyjmując i oddając pokazuję wprost, że jestem całkowicie zależny, że sam z siebie niczego nie posiadam. Oddychanie może dać mi niemal fizyczne poczucie, że to nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus (Gal 2,20).
Jednak oddychanie ma tę właściwość, że z chwilą gdy tylko się na nim skoncentrujemy, traci swą naturalność. Zdarza się, że oddech się wstrzymuje, że nagle nie wiemy, jak oddychać. Taka reakcja wskazuje często na zewnętrzne i wewnętrzne napięcia, do których może niechętnie się przyznajemy. Po jakimś czasie jednak, jeśli sobie to uświadamiamy, zaczynamy czuć się lepiej.
W swojej książce Kontemplative Exerzitien Franz Jalics SJ radzi, aby podczas cichej modlitwy złożyć dłonie, luźno i swobodnie, tak aby opuszki palców dotykały się nawzajem. Uwagę skupiamy na dłoniach i usiłujemy być w nich obecni. Wielu natychmiast, inni za jakiś czas, odczuwają, że między palcami przebiega jakiś prąd, że coś między nimi wibruje, pulsuje, że dłonie ożywają pod wpływem jakiegoś tajemniczego elektryzowania.
Odczucie tej siły życiowej w dłoniach ma odprężające działanie. Czujemy własną uległość, czujemy, jak nasze napięcia słabną i jak sięgamy głębszych pokładów w sobie. Doświadczamy, jak oddalamy się od tego, co na zewnątrz, gdzie tłoczą się myśli, obrazy, wspomnienia i plany.
Owo zalecane przez Jalicsa bei den Hdnden bleiben (być w swoich dłoniach) to prosty i wspaniały środek przybliżenia się do swego centrum. Zewnętrzne i wewnętrzne odprężenie pomaga równocześnie rozwiązać problem nienaturalnego oddechu. Im głębsze odprężenie, tym bardziej naturalne i spokojne oddychanie.
W procesie oddychania chyba najważniejszym momentem jest punkt zerowy między wydechem a wdechem. Po wydechu normalnie następuje przerwa, w której oczekujemy na wdech. Płyniemy, rzec można, między życiem i śmiercią. Jeśli przerwa będzie zbyt długa, życie się skończy. Zwykle ta przerwa jest za krótka. Nie możemy czekać, aż nowe życie będzie nam podarowane, ale sami je zagarniamy. Jednak przy odrobinie cierpliwości ta przerwa przypomina nam o naszej pustce, o absolutnej potrzebie życia Bożego. Kiedy więc przychodzi czas na wdech, doświadczamy go jako odnowy, zmartwychwstania, obrazu wiecznego stwarzania przez Boga.
Jeśli chcemy, możemy podczas oddychania, najlepiej przy wydechu, raz po raz wezwać imienia Jezus, albo Abba, albo tylko "Ty". Szczególnie na początku modlitwy albo kiedy zauważymy, że pobłądziliśmy gdzieś w niepotrzebnych myślach, mądrze będzie, kiedy przy pomocy Imienia czy innego świętego słowa przywrócimy ukierunkowanie na Boga i zaznaczymy, że to Jego szukamy.
"Tylko być" na modlitwie nie jest takie trudne, jak nam się często wydaje. Wystarczy oddychać, co zresztą czynimy! Chodzi tylko o to, by to czynić świadomie, czy raczej - świadomie pozwalać, aby się działo, i byśmy rozumieli symbolikę: to nie ja oddycham, nie jest też jak w medytacji zen, w której "oddycha się we mnie", ale to Bóg, Jego Święty Duch oddycha przeze mnie.
Bóg nie jest już przedmiotem, ale absolutnym Podmiotem. Moje właściwe "ja" jest owocem Jego nieustannego, pełnego miłości stwarzania.
Większość z nas nadal żyje z przekonaniem, że ciało i dusza to dwie różne sprawy, których nie należy mylić ze sobą. Uważamy, że ciało dobrze się ma po gimnastyce, a dusza po medytacji. Nie przychodzi nam do głowy, że ciało mogłoby mieć się dobrze po medytacji, a dusza po gimnastyce. Bóg faktycznie pomieszał ze sobą ciało i duszę: On tchnął swego Ducha w ciało. Co Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozdziela (por. Mt 19,6).
"Ciało (...) jest (...) dla Pana, a Pan dla ciała", mówi św. Paweł (1 Kor 6,13). Wystarczy spojrzeć na krzyż, aby zrozumieć, że ciało Jezusa zajmuje rzeczywiście ważne miejsce w dziele zbawienia. Kiedy Jego Duch zostaje tak zaciemniony, że nie widzi już tego, co zawsze było dla Niego oczywiste, że jest umiłowanym Synem Ojca, który zawsze jest u Niego, wtedy Jego ciało zdaje się przejmować dzieło i jakby samotnie je kontynuuje.
Czy nie mówimy, że Jezus nas uratował przez swoją mękę i śmierć, dwa głównie cielesne procesy?
Kiedy pomagamy sobie oddechem, aby odnaleźć się w modlitwie "tylko być", to nasze ciało jest nie tylko materialnym wsparciem dla ducha. Ono może budzić ducha, pomagać w skupieniu, wyostrzać świadomość, przydawać nowego dynamizmu ospałemu duchowi. Tak, może stać się coś paradoksalnego - ciało uduchowi duszę!
Świadome oddychanie to nie jedyna metoda, aby na nowo odnaleźć swoje wnętrze. Są inne możliwo ści. Odprężenie ciała, psychiki i ducha (o dla widu prosta droga. Zasadniczą sprawą przy wyborze "me tody" jest świadomość i jasne ukierunkowanie na cel. Nie chciejmy wydać się na pastwę przypadku wych reakcji, ani dać się prowadzić przez upodoba nia. Życie modlitwą ma swój początek w zdeeydowa nej woli zostania do jasno określonego celu.
ADORACJA
Modlitwa, polegająca na "byciu tylko" przed Bogiem staje się adoracją. Mówiliśmy wcześniej o modlitwie pożądawczej, o modlitwie wstawienniczej, uwielbienia i dziękczynienia. Opuściłem adorację, ponieważ ona właśnie tutaj najbardziej przynależy, do cichej modlitwy zredukowanej do najprostszej formy.
"Adoracja jest zasadniczą postawą człowieka, który uznaje się za stworzenie przed swoim Stwórcą". Adorujący wie, że sam siebie nie stworzył, że sam z siebie jest niczym, że wszelka chwała i cześć należne są Bogu. Adorujący wyznaje, że jest dziełem rąk Boga.
Kościół w Liturgii godzin pozwała nam rozpoczynać dzień adoracją. W psalmie na wejście śpiewamy: "Przyjdźcie, uwielbiajmy Go, padając na twarze, klęknijmy przed Panem, który nas stworzył, albowiem On jest naszym Bogiem, a my ludem Jego pastwiska i owcami w Jego ręku" (Ps 96,6-7).
Adorować, to powtarzać ze św. Bernardem z Clairvaux: Nihil sum sed tuus sum (jestem niczym, ale jestem Twój).
Kiedy w modlitwie "tylko jesteśmy" - gdy jesteśmy jedynie świadkami stwórczego procesu, w którym Bóg zarówno nas stwarza jak i tworzy na nowo - to jesteśmy żywą adoracją. Świadczymy o tym, że całą naszą osobowość, całą istotę otrzymujemy od Boga. Nie tylko to wyznajemy, ale w pewnym stopniu doświadczamy tego, że nasze życie otrzymujemy przez stałą transfuzję krwi, że istniejemy dzięki Jego tchnieniu, że On nas stwarza, wypowiadając nasze imię. W takiej modlitwie Bóg prawdziwie jest Bogiem, Panem, Stworzycielem, królem chwały (Ps 24,9-10).
Kiedy pozwalam tylko na swoje istnienie przez tchnienie Boga, trwam na swoim miejscu jako istota stworzona: sam z siebie jestem niczym. Równocześnie Bogu pozwałam być na swoim miejscu: Temu, który jest Wszystkim. Właśnie to najjaskrawsze umniejszenie się jest moją wielkością. Przez to, że sam z siebie jestem niczym, wszystko, kim jestem, od Niego pochodzi i całą moją istotą Jemu się oddaję. Sam jestem nikim, jestem jednak wielki wielkością Boga.
"Adoracja Jedynego Boga wyzwala człowieka z zamknięcia się w sobie, z niewoli grzechu i bałwochwalstwa świata". Czy to nie dziwne? Gdy "tylko jesteśmy", wyzwalamy się z zajmowania się sobą i stajemy się całkowicie zorientowani na Boga w adoracji i dziękczynieniu. Tak być musi, ponieważ nasze "być" we wszystkich wynnaiach jest uczestnictwem w "być" samego Boga.
Być to moja adoracja, pieśń chwały i moja modlitwa. To, co przynoszę, to życie samo, wysławianie mego Boga.
Po raz kolejny okazuje się, że nigdy nie musimy wybierać między Bogiem a człowiekiem. Gdy patrzymy na człowieka, który rzeczywiście jest, natychmiast wskazuje on na Boga, dokładnie tak, jak słowo wskazuje na mówiącego. Człowiek jest słowem wypowiedzianym przez Boga, świadectwem boskiego Mówcy. Człowiek, który prawdziwie żyje i wie, że żyje, sławi Boga. Samo jego życie świadczy o Tym, który powiedział: Ja jestem życie (J 11,25; 14,6).
"Chwałą Boga jest człowiek żyjący", mówi św. Ireneusz z Lyonu. Lecz dodaje: "Żyć w pełni to oglądać Boga". Ci, którzy nie wiedzą nic o pępowinie łączącej ich z Bogiem, nie mają prawdziwego życia.
BRAMA DO MISTYKI
Jeżeli mistyką jest to, że już nie ja żyję, ale pozwalam żyć we mnie Chrystusowi, to możemy powiedzieć, że prosta modlitwa, w której jedynie jestem i przyjmuję siebie samego jako dar od Boga, jest królewską bramą do mistyki. Taka modlitwa to owe odwieczne podwoje, które podnoszą swe szczyty, pozwalając wkroczyć królowi (Ps 24,9).
Czy można lepiej przygotować się na to, by być całkowicie owładniętym Bogiem - a to właśnie jest mistyka - niż praktykując modlitwę, w której świadomie się jest i żyje poprzez Boga? "Jak Mnie posłał żyjący Ojciec, a Ja żyję przez Ojca, tak i ten, kto Mnie spożywa, będzie żył przeze Mnie", mówi Jezus (J 6,57). Jezus żyje tylko przez Ojca i pragnie, abyśmy i my podobnie żyli tylko przez Niego.
W eucharystii jest to szczególnie wyraźne, w niej Chrystus jest pokarmem, dzięki któremu żyjemy. Oczywiście nie żyjemy poprzez Niego tylko wtedy, gdy przyjmujemy Go pod postacią chleba i wina. Eucharystia pokazuje nam, jak powinniśmy żyć w naszej codzienności. Każda uczta eucharystyczna jest skoncentrowanym, zagęszczonym punktem szczytowym, który w zamierzeniu ma mieć długi rezonans, aż do kolejnej eucharystii, tak, aby całe życie stopniowo przeniknęło owo "przez".
To, czym jest eucharystia jako sakrament, czyli życie w Chrystusie i przez Chrystusa, może dokonać się w naszej modlitwie w sposób niesakramentalny, a jednak rzeczywisty, kiedy pozwalamy, aby Bóg stwarzał nas i kiedy żyjemy przez Niego. Taka modlitwa w ogromnej mierze jest modlitwą eucharystyczną, a tym samym adoracją, uwielbieniem i dziękczynieniem.
Istnieją rzecz jasna, jak już wspominałem, inne bramy do mistyki. Jednak ta cicha modlitwa oddechu wydaje mi się być bramą, którą łatwiej otworzyć, właśnie dlatego, że tutaj żyjemy już w wierze w to, czego doświadczymy, gdy brama mistyki się otworzy. Ci, którzy znajdują się przed bramą, usiłują robić dokładnie to samo, co przez boskie natchnienia dokonuje się w tych, którzy już ją przekroczyli, jak święci mistycy. Pierwsi z nich w ciemnościach po omacku dotykają tego, czego później doświadczą w światłości Boga.
O mistyce można mówić tylko, kiedy brama się otworzy. Stanie się to, kiedy Bóg zechce. Nikt nie może Go zmusić, by otworzył. A kto by usiłował Go zmuszać, oddalałby się przez to od ziemi obiecanej i powracał do Egiptu "gdzieśmy zasiadali przed garnkami mięsa" (Wj 16,3).
Po gruntownym procesie wyzwolenia, kiedy powoli, krok po kroku ustępujemy wobec tego wszystkiego, co chcemy posiadać, materialnie i duchowo, Bóg wypełnia swe dzieło. Wtenczas nastaje, jak w siódmym dniu stworzenia, wielki odpoczynek. Wszelka nasza własna nadgorliwość zostaje pokonana. Pozostaje tylko to, co jest: prawdziwa rzeczywistość w swojej nieskończonej prostocie.
7. MODLITWA NIEUSTANNA
Charakterystyczną cechą modlitwy jest pragnienie rozprzestrzeniania się, obejmowania nią coraz dłuższego czasu i zajmowania przez nią większej przestrzeni. Niekoniecznie w tym znaczeniu, by miał się wydłużać przeznaczony na nią czas. Tutaj praca i konkretna sytuacja życiowa stawiają granice. Jednak modlitwa zaczyna coraz bardziej przenikać wszystkie czynności. Pracujemy w Bożej obecności, pod Jego okiem. Nigdy już nie jesteśmy sami. Bug jest z nami. Zawsze trwa delikatny Boski strumień miłosnej uwagi, który nie przeszkadza pracy, lecz raczej podtrzymuje tę koncentrację, która jest niezbędna do wykonywania powierzonych nam zadań. Rodzi się w nas wewnętrzna uważność, czuwanie, świadomość głębszego poziomu, perspektywa wieczności.
Istnieje nieustannie odnawiane sursum corda (w górę serca), jak w Psalmie 123: "Do Ciebie wznoszę me oczy, który mieszkasz w niebie. Oto jak oczy sług są zwrócone na ręce ich panów i jak oczy służącej na ręce jej pani, tak oczy nasze ku Panu, Bogu naszemu, aż się zmiłuje nad nami" (1-2). Nieodparcie zwracamy się ku naszemu centrum.
Jak wskazuje tekst psalmu, zwracamy swe oczy do Boga nie tylko z miłości do Niego - kto miłuje, odczuwa potrzebę nieustannego patrzenia na umiłowanego - ale i po to, by wiedzieć, co mamy czynić. Patrzymy na Boga, aby w każdym momencie przyjmować Jego konkretną wolę, Jego "postanowienia". Te polecenia, o których tak entuzjastycznie mówi Psalm 119: "Oto pożądam Twoich postanowień". "Z Twoich przykazań czerpię roztropność"; "Patrz, miłuję Twe postanowienia"; Przykazanie Pana jaśnieje i oświeca oczy".
Zwrócenie oczu na Boga kieruje naszą pracą. Jest to idealna synteza ora et labora (modlitwy i pracy). Pójście do pracy nie oznacza już odejścia od modlitwy, ponieważ cały czas patrzymy na Boga, by wiedzieć, jak postępować. Ojciec "nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba" (J 8,29).
EREMITA I CENOBITA
Możemy czerpać inspirację z tradycji monastycznej, w której modlitwa zawsze zajmowała uprzywilejowane miejsce. Mnich żyje w modlitwie jak ryba w wodzie. Modlitwa to jego oddech, jego małżonka.
Jak wszystkim wiadomo, tradycja wyodrębnia dwa rodzaje mnichów: eremitów i cenobitów". Eremita czuje się powołany do życia w samotności. Cenobita natomiast żyje, jak wskazuje na to samo słowo ce-nobit (koinos bios) życiem wspólnotowym.
Eremita, gdy chodzi o modlitwę, posiada jedną regułę: modlić się nieustannie. Wszystko, co czyni, służy jednemu: aby zawsze się modlić. Jest wolny, aby się modlić. Nie musi trzymać się stałego rozkładu dnia, rygorystycznie określonego czasu na modlitwę, może czynić, co serce mu dyktuje, byle pozostawało to w harmonii z nieustanną modlitwą.
Cenobita żyje według innej zasady. Posiada określony rozkład dziennych zajęć, który reguluje, kiedy ma się modlić, a kiedy pracować. Posiłki, rekreacja, sen, wszystko jest dokładnie określone.
Każdy człowiek ma albo powinien mieć cos z eremity i z cenobity. Obaj mówią, nam coś istotnej-o o modlitwie. Od eremity możemy nauczyć sie modli twy nieustannej. Jezus wzywa nas, byśmy nieustannie się modlili (Łk 18,1), a św. Paweł pisze: "nieustannie się módlcie" (1 Tes 5,17). Kto nie modli się nieustannie, nie odkrył jeszcze dobrze modlitwy. Odd cenobity natomiast możemy nauczyć się modlitwy w ściśle określonym czasie, nigdy jej nie opuszczać, ustalić stałą porę dnia (pół godziny, godzinę, dwie) na modlitwę, by zbyt łatwo jej nie opuszczać, aby próbować jej przestrzegać ze świętą wytrwałością.
Są tacy ludzie, i jest ich więcej, niż myślimy, którym łatwo jest żyć z Bogiem, którzy we wszystkim, co czynią, doświadczają jakiegoś nieokreślonego przeczucia obecności Bożej. Eremita jest w nich bardzo ukształtowany. Jednak bywa tak, że nie oddają się takiemu "trwaniu u stóp Pana", jak Maria z Betanii (Łk 10,39). Dla nich dobrze byłoby postępować jak cenobita i w swoim rozkładzie dnia rezerwować czas na modlitwę i tylko na nią. Oznaczałoby to wyraźną intensyfikację ich nieustannej modlitwy i chroniło przed stopniowym jej zanikaniem i obumarciem. Inni są niezrównanymi "cenobitami" i w każdych warunkach podporządkowują się swojemu programowi modlitwy. Możliwe jednak, że jest w niej sporo przywiązania do obowiązku, poczucia, że spełnili to, co należy, kiedy odprawili swoje modlitwy w ustalonym czasie. Tacy powinni stymulować i rozwijać w sobie wewnętrznego "eremitę", i pamiętać, że modlitwa nie jest ćwiczeniem, lecz życiem, że nie da się jej zamknąć w stałych godzinach, że modlitwa, jeżeli jest autentyczna, zawsze tęskni za bezgranicznością.
NIEPRZYJACIELE MODLITWY NIEUSTANNEJ
Co najbardziej staje na przeszkodzie modlitwie, co sprzeciwia się jej rozwojowi ku temu, aby stała się nieustanna? Można wymienić wiele przeszkód, tutaj chciałbym ograniczyć się do trzech, które wydają mi się najbardziej szkodliwe.
Pierwszą z przeszkód jest zajmowanie się sobą. Jeżeli naturą modlitwy jest zwracanie oczu ku Bogu albo pozwalanie, aby Boże spojrzenie spoczywało na nas, to rzecz jasna modlitwa zostaje radykalnie przerwana, kiedy zamykamy się w sobie.
Może się tak dziać na wiele sposobów: przez niepotrzebne troski, marzenia albo przesadne analizowanie siebie. Pragnienie poznania samego siebie jest godne pochwały, nie jest jednak w pierwszym rzędzie obserwacją własnego życia duchowego, lecz trwaniem wobec Boskiego spojrzenia i pozwalaniem, aby On patrzył na nas. To Jego spojrzenie odsłania naszą rzeczywistość. To Duch, a nie my, doprowadza nas do całej prawdy (J 16,13). Duch zaś jest miłością. To, co Duch w nas odsłania, łatwo nam zaakceptować dlatego, że jest to pełne miłości spojrzenie Boga, spojrzenie, które nie tylko odsłania, ale i leczy. Natomiast to, co obnaża samoanaliza, często prowadzi do zgorzknienia albo zniechęcenia.
Zajmowanie się sobą przejawia się często w użalaniu się nad sobą, co faktycznie wznosi szczelny mur między nami a Bogiem. Dopóki trwamy w użalaniu się nad sobą, nie zbliżymy się do Boga. Oczywiście nie ma w tym nic złego, że widzimy, iż znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, powinniśmy wypłakać swój ból i troskę. Jednak jeśli użalamy się nad sobą, to zasklepiamy się w złym kręgu. Prawdziwa modlitwa i wołanie do Boga w cierpieniu, którego doświadczamy, zawiera w sobie ruch w kierunku od siebie, jesteśmy wtedy gotowi pomóc Bogu przyjść nam z pomocą. Modlitwy i zajmowania się sobą nie sposób pogodzić.
Drugą przeszkodą jest krytyczne nastawienie. Zbyt łatwo wydajemy wyroki i osądzamy. "Wy osądzacie według zasad tylko ludzkich, Ja nie osądzam nikogo" (J 8,15). Nasze osądzanie drugiego człowieka nie ma nic wspólnego z miłosnym spojrzeniem Boga. Kiedy osądzamy bliźniego, odwracamy się plecami do Boga i Jego miłości, uniemożliwiamy Mu zamieszkiwanie w nas i to, by czuł się w nas jak u siebie w domu. Miłość i sąd nad drugim człowiekiem nie przynależą do siebie. Modlitwa zostaje brutalnie przerwana, kiedy zaczynamy krytykować brata czy siostrę. (Krytyczne "uczucia" nie muszą być wprawdzie niebezpieczne, nie wolno jednak im ulegać.)
I odwrotnie, kiedy zaczynamy się modlić za kogoś, krytyczne nastawienie zaczyna mijać. Zaczynamy poznawać tę drugą osobę, taką jaka jest naprawdę, czyli taką, jaka jest w oczach Boga. Klaus Hem-merle opowiadał: "Kiedy niedługo po przyjęciu sakry biskupiej po raz pierwszy wizytowałem klasztor klauzurowy w mojej diecezji, sędziwa przeorysza powitała mnie słowami: "Znam księdza biskupa bardzo dobrze". Byłem zaskoczony i zacząłem gorączkowo szukać w pamięci, lecz na próżno. Ona zaś mówiła dalej: "Kiedy człowiek tyle się za kogoś modli, to go
zna"".
Trzecią przeszkodą jest stres. Stres blokuje kontakt z Bogiem. Oznacza, że chcę wszystkiego dokonać na własną rękę, bez Bożej pomocy i nie licząc na Niego. Biorę życie w swoje ręce, zamiast złożyć je w rękach Boga.
Stres jest często symptomem subtelnego buntu przeciw Bogu: buntu, że powierza mi zbyt wiele, a równocześnie daje zbyt mało czasu, by temu sprostać. A bunt przeciw Bogu nie da się pogodzić z modlitwą kontemplacyjną.
ŻYCIE JAK MODLITWA
Kto jest wierny, ten wkrótce spostrzeże, że całe jego życie powoli staje się modlitwą. Nie ma już tak wielkiego ryzyka, że pracujemy za dużo albo zbyt dynamicznie i przez to zatracamy swoją duszę. Kiedy pojęliśmy, naprawdę pojęliśmy, że Bóg nas zna, że nas ukochał, że w nas żyje, wówczas możemy mu się oddać, nie gubiąc siebie. Jesteśmy jedno z Bogiem, z Nim, który zawsze działa: "Ojciec mój działa aż do tej chwili i Ja działam" (J 5,17).
Jednak tak naprawdę pojmujemy, że jesteśmy przez Boga kochani dopiero wtedy, kiedy zrozumiemy, że miłość Boża nie abstrahuje od naszego grze chu, lecz że nawet grzech otoczony jest miłością. Kiedy wiemy, że wszystko w nas jest zntopiome w miłości, nawet nasz grzech, to nic nie może stanąć na przeszkodzie, by Bóg uczynił wielkie rzeczy w nas. Koniec z lękiem i małodusznością! (...) Teraz możemy już uwierzyć, ze On chce się nami posługiwać pomimo naszej ułomności.
Bóg ma szczególne upodobanie w tym, co niemożliwe. Cała historia zbawienia jest obrazem tego upodobania. Teraz możemy wierzyć w tę strategię niemożliwego i w to, że sami jesteśmy w nią wpisani.
Całe nasze życie, wszystko, cokolwiek robimy, coraz bardziej przenika to boskie "na początku". Nie pozwalamy zastraszyć się "nadludzkim" zadaniom. Odkąd Bóg stał się człowiekiem, żadne zadanie nie jest ponad nasze siły. Zadanie bowiem nie zawiera w sobie nic ponad to, co Bóg powierza nam w danej chwili, w tym właśnie momencie. Nie potrzeba nam więcej sił, jak tylko tyle, by uczynić kolejny krok.
Jesteśmy jak alpiniści. Wejście na szczyt może się z początku wydawać zupełnie niemożliwe. Możemy jednak wykonać jeszcze jeden krok. Jeśli będziemy postępować w ten sposób wystarczająco często, niespodziewanie dojdziemy do szczytu.
Wystarczy, nowy początek, nowe stworzenie każdy najmniejszy nawet krok. Nie potrzeba nic więcej, aby teraz być całkowicie w harmonii z Bogiem. Już nie gromadzimy wszystkich kolejnych starań i wysiłków, które składają się na całe zadanie, teraz podejmujemy je krok za krokiem, jedno po drugim. To jedno, przed którym właśnie stoimy, jest całym naszym zadaniem na teraz. Żyjemy w wiecznym "początku".
Dusza ma Tobą zajęta jedynie,
Całe moje jestestwo Twa służba pochłania! (...)
Zajęciem moim jest słodycz kochania.
Życie stało się jedną modlitwą, ponieważ wszystko w nim zainwestowane zostało w miłość. Tak, życie stało się ekstazą, jako że miłość z natury jest ekstatyczna. Zapomina o sobie i żyje dla innych. Wcześniej życie miało w sobie chwile ekstazy: postanawialiśmy sobie nieraz uczynić coś dla drugich. Teraz jesteśmy jak źródło: miłość tryska z głębi na bez potrzeby dokonywania kolejnych wyborów czy podejmowania kolejnych wysiłków. Ekstaza jest permanentna.
Choć nie czynimy dla innych niczego konkretnego, miłość cały czas tryska. Święty Paweł nie opisuje miłości (agape) jako czynności. Zwykle kojarzymy miłość z hojnością, dobroczynnością, pomocą, szczodrobliwością. Nie tak czyni św. Paweł; w swoim hymnie o miłości (1 Kor 13,4-7) nie mówi ani słowa o robieniu czegoś dla innych, ale mówi tylko o byciu dla innych.
Dochodzimy oto do tej chwały, którą przyrzekł nam Jezus: "I także chwałę, którą mi [Ojcze] dałeś, przekazałem im" (J 17,22). Chwała miłości polega na uczynieniu daru z samego siebie. Człowiek utracił swą chwałę przez grzech. Grzech pierworodny polegał bowiem na tym, że człowiek sam sięgnął po to, co zamierzał mu dać Bóg. Chwała zostaje przywrócona przez całkowite wydanie się Jezusa na krzyżu, samowydanie się, które jest wciąż uaktual niane w eucharystii.
Żyjemy życiem eucharystycznym, czyniąc z siebie samych dar. I dlatego uczestniczymy w chwale Jezusa. W modlitwie arcykapłańskiej przytoczonej przez św. Jana słowo doxa (chwała) po wielokroć zestawione jest ze słowem dedoka (dawać).
Bóg jest pełen chwały dlatego, że całkowicie sie ofiarował.
Ten, dla kogo życie stało się modlitwą, a modlitwa życiem, otrzymał chwałę od samego Boga.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
naucz nas panie„Cóz tam, panie, w polityce” – czyli jak sie panowiePanie twoj tron wznosi sienaucz nas zycJak modlić się w codzienności 1Jestes o Panie wsrod nas2 Modlić się, ale po coRoshi Przebudź się ku prawdziwej jaźniwięcej podobnych podstron