tochman przemyk pierwsze czeresnie









WOJCIECH TOCHMAN - Pierwsze czereśnie (Grzegorz Przemyk)








Gazeta Wyborcza - 15/03/1997


 

 


WOJCIECH TOCHMAN

Pierwsze czereśnie



 



 



Nie oszukuj i nieożartowywuj nikogo. Śmiej się dużo. Nie bądź mazgaj. Nie bądź sknera i pazerus. Nie bierz przykładu z brata starszego, dopóki nie stanie się godzien tego - tak młodszemu bratu wpisał się na pamiątkę Grzegorz Przemyk. Niebawem zakończy się proces w sprawie jego śmierci.

 

Jej matka postanowiła sprawdzić, co czeka wnuka, który właśnie się urodził. Pojechała do wróża znanego w całej Warszawie. Wróż brał spore pieniądze, ale przyszłości nie zdradzał od razu. Kazał czekać na list. Był maj 1964 roku.

List nadszedł wkrótce. Jej matka otworzyła kopertę, wyjęła kartkę, przeczytała. Schowała ją i znowu wyjęła. I znowu przeczytała. Zaczęła ją drzeć: powoli, dokładnie, na coraz mniejsze kawałeczki.

Barbara lubiła wracać do tej rodzinnej opowieści, ale nigdy nie powiedziała, co tam było napisane. Bo sama nie wiedziała. Mówiła o tym bez niepokoju, żartobliwie. Aż do 12 maja 1983 roku.

Tego popołudnia nie było jej w domu. Do syna przyszli koledzy. Wypili trochę wina (później prasa napisze, że byli pijani). Zrobiło się ciemno od chmur, więc wyszli na balkon (wysokościowiec przy Hibnera stoi nieopodal Marszałkowskiej, z mieszkania na jedenastym piętrze





widać całe centrum). On lubił burzę, więc krzyknął: - Idziemy na Starówkę, dajmy się zmoczyć.

Wybiegli, burza minęła, nadeszli milicjanci, chcieli dokumentów. Z ulicy (ściślej: z placu Zamkowego) zabrali go na komisariat przy Jezuickiej. Był z nim starszy kolega, a jej przyjaciel (ten romans bezpieka ogłosi w mediach jako dowód na moralne zepsucie domu przy Hibnera).

Z komisariatu syna zabrało pogotowie. Z siedziby pogotowia przy Hożej mieli go przewieźć do psychiatryka, bo lekarz nie dostrzegł pobicia. Dostrzegł obłęd. Ale ona już się dowiedziała, już przybiegła, już rozmawiała z doktorem (- Mój syn nie jest psychiczny, on jest pobity - tłumaczyła).

Wzięła go do domu.

Opowiadał, że bili go milicjanci, łokciem w brzuch.

Nazajutrz trafił do szpitala na Solcu. O godzinie 0.15 (więc już 14 maja) lekarze zaczęli operację. - Najchętniej bym zemdlał - powiedział jeden z nich, gdy zajrzał do środka.

Operacja skończyła się nad ranem.

Grzegorz Przemyk umarł wczesnym popołudniem. Miał 19 lat. Był maturzystą Liceum im. Modrzewskiego.

Był synem Barbary Sadowskiej, poetki.

Niektórzy spośród jej przyjaciół mówią dzisiaj: gdyby nie taka Basia, nie jej dom, nie byłoby takiego Grzesia. Nie byłoby tej śmierci.

Obok, dwie minuty od ulicy Hibnera, przy Jasnej na tyłach domów towarowych "Centrum", mieszkała kiedyś inna poetka. Grzegorz był rówieśnikiem jej syna - Dawida. Dawid B., dzisiaj psycholog, opowiada o dzieciństwie: - Dorastaliśmy pod stolikami w barku Kurierek. Tam nasze samotne mamy ubrane w jakieś pióra i kwiaty popijały wino.

Z Kurierka (którego dzisiaj już nie ma, jest Pizza Hut) do bloku przy Hibnera (dzisiaj: ul. Zgoda) nie szło się nawet minutę. Był to wtedy bardzo nowoczesny blok: z portierem na dole i niezwykle szybką windą z rozsuwanymi drzwiami. Każdy mógł wjechać na górę i wejść do mieszkania na jedenastym piętrze: przyjaciele i znajomi albo ktoś przed chwilą spotkany na ulicy. Każdy mógł coś przynieść do jedzenia albo nie przynosić nic. Barbara gościła, czym miała, a gotowała świetnie. Koczowali tu niedocenieni albo zakazani artyści, poeci przeklęci (Ratoń, Stachura, Milczewski-Bruno, inni). Wszyscy słuchali Janis Joplin, mówili wiersze francuskich poetów, wspominali Wojaczka, trzymali kciuki za sądzonych robotników. - To cyganeria tamtych czasów. Sztuka, wódka, nieprzystosowanie społeczne i wolny seks - mówią ci, którzy widzieli.

Robotników (właśnie skończyli siedzieć za wolność) nie całkiem już młode poetessy witały przed bramą Rakowieckiej. Zmęczeni i znudzeni więzieniem dawali się przyprowadzać prosto na Hibnera. A tu wciąż tłum: jeszcze jakaś młodzież; jakieś coraz starsze dzieci-kwiaty; jacyś księża z Bieszczad, z Wybrzeża, z gór, którzy przyjechali do stolicy w niejasnych celach i tutaj legli zmęczeni.

W tym domu zawsze dbano o człowieka.

"Wszyscy byli ich rodziną - napisze po latach Marta Kucharska, ostatnia narzeczona Edwarda Stachury. - Nawet pan Franio, współpracownik SB i bramkarz w tym domu. Chciał, żeby mu napisać podanie o rentę, to nie wahał się przyjść z tym na górę. - Jak będą o panią pytać, pani Basiu, to ja zawsze pani powiem".

Pytali. - Bo - mówi dzisiaj Elżbieta Ficowska, jej przyjaciółka - Basia była świętym człowiekiem, kobietą kryształem. Nieustannie szykowała paczki dla kogoś, kto gnił w więzieniu. Albo kanapki i papierosy, które potem niosła do sądu i przekazywała temu, którego właśnie niesłusznie sądzono.

Dawid B.: - Była w tym godność.

Elżbieta Ficowska: - Był sprzeciw.

Dawid B.: - Nie tylko wobec komuny, także wobec filisterstwa: wyprasowanych koszul i czystych butów.

Marta Kucharska: - Wszyscy manifestowaliśmy pogardę dla rzeczy i tak zwanych zbieraczy dóbr. Chyba że były to przedmioty kultowe, jak zawieszony u żyrandola niemowlęcy bucik Grzesia.

Ci, którzy twierdzą, że wiedzą, mówią tak: ojciec Grzegorza, Leopold Przemyk, to jeden z dramatycznych pomysłów Barbary. Wymyśliła sobie, że inżynier da jej stabilizację i jakiś spokój.

Marta Kucharska: - Próba kompromisu z życiem, z sobą samą. Ale całe to małżeństwo trwało może dwa tygodnie.

Było inaczej: rozstali się, gdy Grześ miał już ponad trzy lata.

Po kolei (według tego, co mówi Leopold Przemyk): Barbara miała już 23 lata, a wciąż była bez matury. Chciała ją zdać eksternistycznie, więc potrzebowała korepetycji.

On - student spod Bielska-Białej przychodził z akademika na ulicę Piwną, gdzie razem z matką mieszkała Barbara. Uczył ją matematyki. Zaszła w ciążę. - Myślałem - mówi dzisiaj Leopold Przemyk - ożenić się z warszawianką nie byłoby źle.

W grudniu 1963 roku wzięli ślub cywilny, w maju urodziło się dziecko. Dostali mieszkanie przy Hibnera, ale on nie miał zdrowia do imprez co noc; do jej włóczenia się po knajpach; do niewracania na noc; do stałej niewiadomej.

Nie rozumiał, był z innego świata - sam dzisiaj tak mówi.

Wrócił do akademika.

Kilka lat później wniósł sprawę o rozwód: moja żona nie przywiązuje wagi do codziennych obowiązków - napisał w pozwie. Nie chciał orzekania winy, bo po co? Chciał Grześka. Ale adwokat ostrzegł: sprawa bez szans. No, chyba że namówimy dziecko na ucieczkę do pana.

Zrezygnował. Ale potem jeszcze próbował. Syn miał sześć lat, gdy przed północą zadzwonili sąsiedzi: jest sam, pierze!

Leopold Przemyk pamięta: - Przy włączonej frani Grześ stał w wodzie po kostki. A gdyby było przebicie?

Poszedł do adwokata. Adwokat słuchał uważnie i kazał przyjść za kilka dni. Wtedy zapowiedział: sprawa jest do wygrania.

Leopold Przemyk: - Wystraszyłem się. Ona i tak nie oddałaby dziecka. Bałem się tej szarpaniny.

Znowu zrezygnował.

Ci, którzy później tu pomieszkiwali, twierdzą, że Leopold Przemyk zapomniał o synu. I o tym, że ma na niego płacić.

On: - Gnoje.

Na dowód tego wyjmuje dokumenty świadczące o tym, że płacił. I zdjęcia: - Tu nad jeziorem z moją żoną Grześ ma może pięć lat. Zabieraliśmy go na wakacje. Tu w Augustowie. Jest już starszy, bo siedzi z Michałem, moim drugim synem, młodszym o dziewięć lat. Grześ jeździł z nami prawie przez całą szkołę podstawową. Chciałem, żeby choć chwilę żył wśród normalnych ludzi.

Mieszkanie przy Hibnera to dwa małe pokoje plus ciemna kuchnia. W łóżku Grzegorza często spał ktoś inny, więc on kładł się na pierwszym wywalczonym wolnym miejscu. Czasem w ubraniu, w kurtce, w butach. - Ja go rozumiem





- mówiła Barbara. - On tak czuje się bezpieczniej.

Wstawał pierwszy, bo jedyny musiał coś robić. Znaczy: iść do szkoły. Barbara - jeśli po nocy starczało jej sił - zwlekała się z materaca i robiła mu śniadanie.

Miała za sobą zapalenie opon i dwa wydane tomiki, więc dostawała rentę. Inni, którzy tu spali, zarobili coś na druku wiersza albo na uczeniu ruchu scenicznego (bez przesady - praca dwa razy w tygodniu). Albo nie zarobili nic.

Marta Kucharska (po śmierci Stachury mieszkała tu wiele miesięcy): - Żyliśmy.

Dawid B. podkreśla: - Ten dom był nie w Paryżu, ale w socjalistycznej Warszawie!

Więc wstawało się nie za wcześnie, zwykle dopiero wtedy, gdy kundel Gaś dopominał się spaceru. Potem Gasia karmiono razem z kotkami: Sabiną i Rózią.

Marta Kucharska: - Bywały dni, kiedy z Baśki wychodziła dobra matka. Wtedy szła na zakupy i gotowała obiad. Ale bywało i tak, że zamiast obiadu stała na stole wódka.

Bywało jeszcze inaczej: kobiety pracowały. - Raczej markowałyśmy pracę - mówi Marta Kucharska. - Basia pisała przy biurku, ja w pokoju Grzesia. Czasem miałyśmy dość ludzi i wywieszałyśmy kartkę na drzwiach: nie ma nikogo. Każdy to lekceważył. A pierwszy gość oznaczał otwarcie flaszki, jeśli dotąd nie była otwarta.

Dawid B.: - Tam była bliskość, namiętny związek matki i syna. Ale nie było oparcia. Grzesiek potrzebował opieki i jasnych komunikatów: to jest matka, a to ojciec. Nie miał tego. Miał niezmienny i jasny drogowskaz: poezja, wino, koniaczek.

Marta Kucharska: - Bo to było przeklęte miejsce.

Ile miał lat Grzegorz Przemyk, gdy wziął do ręki czarny flamaster i na ścianie przy łóżku napisał słowa Rafała Wojaczka?

 

Na nasze serca obrzękłe wątroby


Na nasze wargi popękane szorstkie


Na roztrzęsione fatalnie ręce


Oraz na mózgi w daremnej męce


I na te płuca co bez powietrza


Na strach bezsenny na koszmarny zegar


Na wszystko co jest udziałem naszym


Błagamy wzgląd miej ironiczna Pani


 

Marta Kucharska: - Wszyscy mówili Grzesiowi, że jest podobny do Wojaczka. Z nim się utożsamiał.

Dawid B.: - Szybko urósł, był dwa razy taki jak ja. Klasyczna burza hormonów. Chodziliśmy do podstawówki, cały czas mówiliśmy o pieprzeniu i piliśmy wino. Myślę, że wtedy Baśka zaczęła mieć z nim kłopoty.

Leopold Przemyk: - Ona mi nie mówiła o żadnych kłopotach.

Marta Kucharska: - Zaczęła się wódka. Był też przez chwilę klej. Bo Grześ miał różnych kumpli, także nieciekawych. Widziałam go kilka razy przyćpanego. Wiedziałam, co to jest, wystraszyłam się. Ale Basia beztrosko wierzyła, że on się temu oprze.

Dawid B.: - Była pełna miłości dla niego.

Marta Kucharska: - Był jedynym jasnym punktem jej życia.

Witek S., przyjaciel, dzisiaj złotnik: - Grześ mógł palić, mógł pić. Z pozoru wszystko było wolno. Luz. Ale Basia subtelnie kontrolowała mu życie. Na pewno wkroczyłaby, gdyby koło niego pojawiły się jakieś dragi.

Elżbieta Ficowska: - I wkroczyła. Pamiętam epizod z klejem. Koniec jego podstawówki. Przybiegła do mnie zdenerwowana. Rozmyślałyśmy, co na to poradzić.

Grzegorz trafił na odwyk do szpitala przy Sobieskiego. Miał wtedy 15 lat. Potem wyjechał z Warszawy do liceum z internatem - w Białobrzegach. Nigdy później - według tych, którzy twierdzą, że wiedzą - Grzegorz nie tknął narkotyków.

Do Warszawy wrócił po roku. Był wrzesień 1980.

Ci - z dawnej klasy IIa z Modrzewskiego - którzy dziś wspominają Grzegorza, mówią przymiotnikami: mądry, inteligentny, otwarty, tolerancyjny, oczytany, dobry, serdeczny, ciepły, życzliwy, wrażliwy, uczuciowy, pogodny, niezwykły, niebywały, inny.

Pierwszego dnia w nowej klasie: ubrany inaczej niż wszyscy, niechlujny, nie uczesany. Wyższy niż wszyscy i chudszy niż wszyscy. Rzucał spojrzenia spode łba. Miał własne zdanie. Jednych intrygował, innych denerwował.

Szybko okazało się, że nowy jest naprawdę wyjątkowy: żył w innym świecie, ponad wszystkim, co się dookoła działo - mówią ci, którzy pamiętają. Niezupełnie tak - mówią inni. - Przecież drukował i kolportował ulotki, składał bibułę.

Ale na pewno nosił chlebak odziedziczony po Edwardzie Stachurze i z papierosem w ustach ochrypłym głosem śpiewał jego piosenki. Wiedział, kto to jest Czesław Miłosz i na języku polskim dyskutował o nim z profesorką. Miał mamę poetkę. Ona działała u świętego Marcina i na dodatek znała kiedyś Rafała Wojaczka. Nikt z dzieci swych warszawskich mieszczańskich rodziców nie znał nazwisk: Baudelaire, Verlaine i Rimbaud - francuskich poetów przeklętych. Grzegorz mówił ich wiersze z namaszczeniem.

Przynosił niebywałe książki. Na przykład takie "Zabicie ciotki" Andrzeja Bursy: "- Zastanów się, człowieku, zastanów. Odrąbywanie nóg siekierą - tłumaczyłem sobie - nie ma najmniejszego sensu. Nie ma też sensu odrąbywać ich w tym miejscu. Raczej trzeba starać się uzyskać kawałki mniejsze, ale już gotowe do wsadzenia do pieca. Wreszcie - nie ma sensu rąbać nóg w pończochach i butach. Rozsznurowałem więc botki, ściągnąłem je z martwych nóg i ustawiłem na baczność w pokoju pod łóżkiem ciotki. Potem podniosłem jej spódnicę i odpiąłem pończochy. Zwinąłem je w kłębek i wrzuciłem pod piec".

Marzena R., przyjaciółka z klasy: - To było super! ("Super" - wtedy nikt tak nie mówił. "Super" przyszło wiele lat po jego śmierci.)

Małgorzata Brudzyńska, profesor od polskiego (z uśmiechem): - On chyba nie czytał "Chłopów" ani "Nad Niemnem".

Zofia Rutkiewicz, profesor od chemii: - Kiedy zarządziłam kartkówkę, on jeden wstał i powiedział: nie umiem. To było dorosłe. Cała reszta kombinowała i ściągała pod ławkami. Zaimponował mi, więc go zwolniłam. Potem nauczył się na trzy mniej.

Małgorzata Brudzyńska: - Nauczyciel lubi ucznia, który ma zeszyt z marginesem, z numerem i podkreślonym tematem lekcji. To nie Grześ. Ale jemu się wybaczało.

Przyjaciele mają jego zeszyt: w kratkę, z okładką w kolorze papieru pakunkowego, z oślimi rogami. "Nie-Boska Komedia. Geneza utworu...".

Próba wiersza: "Śpiąca już Królewna Ma Tulę Cię najlepiej jak umiem i całuję".

Stronę dalej geometria: "symetrią względem prostej A nazywamy...".

Potem przysposobienie obronne: "tor pocisku...".

Dalej: butelka narysowana niebieskim długopisem z etykietą: "Solidarność".

Obok wypracowanie: "poeta musi mieć stygmat oraz piętno grzechu, w oczach gniew, bunt".

Kartka luzem - wiersz pełny skreśleń, poprawek:

 

Pewien poeta


Buty włożył


tak jakby do odejścia się zbierał


podszedł


do mnie


I kopnął mnie w twarz


tak


że wypadłem przez okno


na przejeżdżający


przypadkowo


karawan


 

Dawid B.: - Był dominujący. Miał skłonność do literackiego ekshibicjonizmu. Mówił: chodźcie posłuchać, napisałem wiersz.

Elżbieta Ficowska: - Może jako człowiek dorosły odbierałam to inaczej. Grześ pokazywał mi swoje wiersze z pewnym wstydem i w tajemnicy, nawet przed Basią.

Dawid B.: - Mówił jakiś dwuwiersz, kaszlał i dodawał: szkoda, że wybrańcy Bogów umierają tak młodo.

Marzena R.: - Stworzył wokół siebie kółko wielbicieli.

Leopold Przemyk: - To były jakieś lewusy.

Kółko, nie tylko koledzy z liceum Modrzewskiego, spotykało się w różnych miejscach. Także w Kurierku.

Z Kurierka do bloku przy Hibnera nie szło się nawet minutę.

Marta Kucharska: - Jego przyjaciele tutaj czuli się sobą. Mama Grzesia była fajniejsza niż ich rodzice.

Dawid B.: - Z nią można było rozmawiać. Słuchała.

Marta Kucharska: - Bywały tam młode panny Sz., które żyły w opozycji do swojego ojca. (Mecenas Sz. - adwokat znany m.in. z obrony robotników w procesach radomskich, dziś broni jednego z milicjantów oskarżonych o śmierć Grzegorza).

Marta Kucharska: - One były dworem Baśki, choć przyjaźniły się z Grześkiem.

Maria Sz.: - Każdy chciał się z nim przyjaźnić.

Kazimiera, jej siostra: - Ja miałam wtedy





15 lat. A Grześ stylizował się trochę na poetę przeklętego, trochę na żołnierza z "Czasu apokalipsy" Coppoli. To nas pociągało. On skupiał w sobie i umiał wyrazić wiele z tamtej aury naszego pokolenia - szarej i niemej subkultury dzieci stanu wojennego.

Waleria, ich siostra: - Dziś Grzesia nazwalibyśmy postacią kultową.

Miał 16 lat, gdy Barbara napisała do niego pożegnalną karteczkę: "Synku, wybacz, będę ci podsyłać najlepsze struny do gitary". Poszła do Kurierka i winem popiła kilka tabletek nitrazepanu.

Trafiła do szpitala na Lindleya, wróciła.

Marta Kucharska: - Wtedy zaczęła się jego dojrzałość. Wtedy zapragnął normalnego domu.

Leopold Przemyk: - U Baśki siedział zwykle jakiś dobiegacz, więc ja tam byłem intruzem. Ja czekałem tu. Stamtąd dziesięć minut spaceru. Grześ to wiedział.

Dawid B.: - Chciał domu z codziennym obiadem.

Marta Kucharska: - Z ciszą.

Witek S.: - Bez ludzkiej masy na co dzień. Wkurwiał się tym młynem. Wtedy siadał do pianina. Grał przez kwadrans, przechodziło mu. A mógł powiedzieć: wypierdalajcie.

Marta Kucharska: - Kiedy było mniej ludzi, prosił, żebym mu opowiadała o swojej rodzinie. Potrzebował tego.

Leopold Przemyk: - Przychodził do mnie może raz na tydzień.

Dawid B.: - Tak, ich kontakty były stałe i ciepłe.

Leopold Przemyk: - Ja opieprzałem go o rozczochrane włosy. On bawił się z Michałem. Był grzeczny. Do mojej żony mówił ciociu.

Mówił tak też do Elżbiety Ficowskiej: - Niewiele miał takich osób. Nawet mama zwykle była Basią. Na jego osiemnastce zaproponowałam mu bruderszaft. Nie zgodził się, nie chciał się do końca skumplować.

Kolejna relikwia. Kartka A4:

"PRZEPRASZA M MAMO ZATĘ

AWANTURE WE WRZOSIE NIE MIAŁEM RACJI tylko

Chciałem sięodwzajemnić umyłem

zęby buzię i idę spać

Grzegorz"

Witek S.: - Robił jej awantury.

Marta Kucharska: - Zrobił się jakiś radykalny. To czarne, to białe. Denerwował mnie wtedy.

Witek S.: - Wyrzucał butelki.

Marta Kucharska: - Stawał nad pijaną matką i krzyczał: za co ja cię, kurwa, tak kocham?

Elżbieta Ficowska: - Role zaczęły się odwracać.

Marta Kucharska: - Już był mężczyzną. Chciał się opiekować matką.

Michał Przemyk, przyrodni brat Grzegorza, dziś student weterynarii, w maju 1983 roku miał dziesięć lat. Dziś niewiele pamięta, poza tym, że Grzegorz mu imponował, tak jak małemu chłopcu imponuje duży.

Pamięta jeszcze dzień swojej pierwszej komunii: - Grzegorz wbiegł tu z naręczem czerwonych tulipanów i dał je mojej mamie. To jest również twoje święto, ciociu - powiedział.

Michał Przemyk przechowuje pamiętnik. Brat wpisał mu się "na pamiątkę" w Wigilię 1981 roku:

"Na razie słuchaj starszych, bo mają więcej lat i mogą Cię często ustrzec od błędów i niebiezpieczeństw strasznych. Nie oszukuj i nieożartowywuj nikogo. Nie strasz siostry, a opiekuj się nią. Śmiej się dużo, ale szczerze, nie złośliwie. Nie bądź mazgaj (chyba nie jesteś). Nie bądź sknera i pazerus, bo to nie przystoi. Nie bierz przykładu z brata starszego, dopóki nie stanie się godzien tego".

Marzena R. (inicjał fikcyjny, tak woli) krępowała się odwiedzać dom na Hibnera. - Ja nie jestem towarzyska - mówi. Potem przyznaje, że gdy pierwszy raz przyszła tam sama i spytała o Grzegorza, Barbara przedrzeźniła ją piskliwie: - Dzień dobry, jest Grześ? Nie ma Grzesia!

Potem wiele razy Marzena chyłkiem przemykała się do pokoju Grzegorza, a on cicho zamykał drzwi. Nikt wtedy nie miał prawa tam wejść, nawet Barbara. - Izolował mnie od tego, co działo się za ścianą, jakby szkoda mu było czasu.

Bo to nie był jakiś tam flirt grzecznego chłopca z ładną panienką. Nie jakieś kwiatki i trzymanie się za rączki w kinie, ale intensywny związek: - Non stop, mocno i do końca - tak mówi ona.

Miłość, jaka przytrafia się tylko poetom: rano w szkole (karteczki na lekcjach, uśmiechy na przerwach); potem gdzieś w mieście albo w pokoju u Grzegorza (on grał na gitarze, ona przykładała ucho do pudła: - Posłuchaj tak kiedyś - mówi).

Potem ona wymykała się na schody, windą na dół i biegiem na drugą stronę Marszałkowskiej, obok gmachu Pasty, do swego porządnego i dobrego domu przy ulicy Grzybowskiej. Nie mijały dwie godziny, on już szedł, już go było słychać od samego rogu, już gwizdał Beatlesów albo Stachurę. Czasem zaglądał do niej, ale codziennie nie wypadało. Tym bardziej że pora była nie całkiem przyzwoita: jakaś dziewiąta, może ciut później. Więc stał pod oknem i gwizdał. - Ja czasem zbiegałam - mówi ona.

A zimą on wydeptywał na śniegu twarz. W zależności od dnia była to twarz uśmiechnięta albo twarz smutna - z tęsknoty.

- Spieszył się. Śmierć była w tym, co mówił, co czytał i co pisał - mówi ona. - Mnie to pociągało. On żył na zabój.

Dyrekcja szkoły zastanawiała się, czy przyjąć do akt jego zdjęcie. Był rozczochrany nawet na maturalnej fotografii. Na egzamin przyszedł w nie wyprasowanej koszuli i szerokich sztruksowych spodniach. - Jakichś nie z tego świata - mówi z uśmiechem Małgorzata Brudzyńska, profesor od polskiego. I dodaje: - Grześ przyjął pozę buntu wobec świata. Bo świat był przeciw niemu, straszny, dominujący. Taka magia poety przeklętego. Był przekonany, że jest poetą. Miał w sobie coś, co musiało wzbudzić agresję niewiele starszego chłopaka w mundurze. Drażnił. Był człowiekiem narażonym.

Miał w sobie coś? Co?

Długie włosy? Za duży sweter? Alkoholowy oddech? Godne spojrzenie? Duży wzrost? Jakąś dumną odpowiedź na głupio postawione pytanie?

Leopold Przemyk: - Wkurwiał tych konusów w mundurach. Ciągle go legitymowali. Pokazał mi kiedyś tymczasowy dowód osobisty rozdarty na pół. Milicjant go rozdarł, bo już był nieważny.

Małgorzata Brudzyńska: - Grześ bał się.

Mówił to, gdy u niej w domu rozmawiali o twórczości Marqueza. Miał o nim pisać pracę na olimpiadzie polonistycznej. Miał ją wygrać i zdobyć indeks. Bał się wojska. Bał się, że zrobią mu tam krzywdę, że może z niego nie wróci. Opowiadał: straszyli mamę, że mi coś zrobią.

Małgorzata Brudzyńska: - Ale w olimpiadzie nie wystartował. Był taki niesumienny.

Ten strach pamięta również Elżbieta Ficowska, która uważa, że milicjanci z Jezuickiej wiedzieli, kogo biją (być może nie chcieli zabić, chcieli tylko zbić). Barbara Sadowska po wyjściu z Rakowieckiej (siedziała tam jeszcze przed śmiercią Grzegorza) mówiła, że jej grożono: - Proszę pamiętać, pani ma syna.

Leopold Przemyk: - Chcieli ją ukarać. Strzelili w samo podbrzusze.

Barbara Sadowska (ze zbioru "Słodko być dzieckiem Boga"):

 

dziurawe mam ręce


wypadają mi z nich


pierwsze drobne czereśnie


tego roku


nie doniosę ich chyba


do ciebie


syneczku


 

Tamtego popołudnia - 12 maja 1983 roku - Marzena nie mogła się z nim zobaczyć, bo do jej domu zjechała rodzina z daleka. Umówili się na wieczór: Grzegorz miał zagwizdać pod oknem.

Na popołudnie zaprosił do siebie kolegów. Podobno wypili trochę wina, zrobiło się ciemno od chmur, wyszli na balkon.

Podobno krzyknął: - Dajmy się zmoczyć.

Nie przyszedł wieczorem pod jej okno.

Przybiegła do niego następnego dnia.

Potem - nad trumną - zaprzyjaźniła się z jego matką.

W kondukcie szły razem, zaraz za Grzegorzem.

Leopold Przemyk gdzieś w tłumie. Razem z nim dziesięcioletni Michał.

Trzy lata później Barbara Sadowska zmarła.

Marzena R. ma teraz męża i dwoje dzieci. Pracuje w supermarkecie, jest menedżerem kas. Mieszka w wieżowcu przy ulicy Zgoda (dawna Hibnera), na jedenastym piętrze.







GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów











Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
liczby pierwsze
Internet Pierwsza pomoc
Powstał pierwszy, stabilny tranzystor na bazie pojedynczego atomu
PIERWSZE
Pierwsza ofiara ukraińskiego faszyzmu
Zakażenia mikrobiologiczne nowoczesne metody ich wykrywania w przemysle spożywczym
Pierwszy wyklad 14?z tła
FIT PL pierwszy w Polsce portal fitness
Pierwsze kroki w cyfrówce cz4
Magia głębi ostrości Przemysław Oziemblewski

więcej podobnych podstron