Tuwim |
Pierwszy wieczór w Pikadorze |
Jak pisałem kawiarenka "Pod Pikadorem" stanowiła pierwszy publiczny pokaz możliwości młodych poetów, którzy przyjęli później nazwę Skamandra. Czasy ledwie-powojenne (po pierwszej wojnie światowej), właściwie to rewolucyjne; umysły młode, pełne zapału, optymizmu, no i talentu; oraz publiczność mająca dosyć pokręconych, ojczyźnianych dzieł, za to domagająca się czegoś dla siebie. Czegóż trzeba więcej, by rozpocząć nową epokę literacką? Młodzi burzyciele zastanych form, przeczytajcie jak to się robi, opisał to dla was jeden z założycieli kawiarenki poetów Tadeusz Raabe:
TRZY SPOTKANIA
(fragment)
Zaczęło się jesienią 1918 roku na tylnym pomoście tramwaju nr 3, podstawowej naówczas warszawskiej linii komunikacyjnej, łączącej plac Krasińskich z bliską peryferią - placem Unii Lubelskiej.
Było to krótko po moim przyjeździe z Rosji, gdzie spędziłem lata wojny i skąd przywiozłem wieści o bujnym życiu literackim Moskwy i Pietrogradu. Dookoła takich właśnie spraw toczyła się na pomoście tramwaju gawęda z Tolkiem Słonimskim, towarzyszem dzieciństwa, kolegą ze szkolnej ławy - malarzem, którego przeżycia wojenne przeobraziły dopiero co w poetę i publicystę.
W chwili kiedyśmy dojeżdżali do Ogrodu Saskiego, padły - nie pamiętam z czyich ust - słowa:
- A gdyby i u nas taką kawiarnię, taki otwarty klub poetów?
Bogaty w doświadczenia moskiewskich i pietrogradzkich klubów poetyckich, obstawałem przy pomieszczeniu otwartym, dostępnym dla każdego wprost z ulicy. Zresztą uznawaliśmy wszyscy, że "już minął czas wytwornych, miękkich, interieurów", jak wkrótce wyskandował Słonimski, otwierając pierwszy wieczór poetycki "Pikadora".
Dzięki wszędobylskiemu Leszkowi sprawy posunęły się szybko naprzód. Wywęszył on bowiem, że ówczesny król episjerów warszawskich, właściciel kawiarni "Udziałowej", p. Życki (którego, jako producenta kefiru, Tuwim przemianował wkrótce na Kefirzyckiego), posiada źle prosperującą, zawsze pustawą mleczarenkę na Nowym Świecie, niedaleko Świętokrzyskiej. Więc do dzieła. Odwiedzamy pana Życkiego i ubijamy interes. Umowa zostaje błyskawicznie zawarta pod wysuniętym przez nas hasłem: pańskie kawy - nasze wejścia.
Ile to było pracy, ile zgiełku i zabiegów, jakie przeprowadzaliśmy śmiałe inwestycje! Nikt by nie poznał cichej mleczarenki, po tym jak kilka nocy spędziła w nim gromada malarzy pod wodzą Kamila Witkowskiego, zbrojna w pędzle, kubły z farbami i pokaźną ilość spirytualii. Huczno było, rojno i wesoło. Nawet ściany straciły swą stateczność na co dzień, pochyliły się, urągając prawom równowagi, przełamywały w kubiczne kompozycje. Spośród tego chaosu, zbryleń, scen i figur zapanował nad kawiarnią zrodzony z gorączkowej wyobraźni Kamila straszliwy formistyczny potwór - król Sisowat.
Wszczęliśmy starania o zezwolenie na otwarcie naszego klubu. A że magistratu i innych cywilnych urzędów nie zdążono jeszcze po wypędzeniu Niemców powołać do życia - udaliśmy się z pięknie wykaligrafowanym podaniem do władz wojskowych, stacjonujących na placu Saskim. Przyjął nas nader poważnie i godnie młodziutki porucznik z klasycznym czarnym wąsikiem, który zagłębił się bez słowa w naszym elaboracie, po czym strząsnął pióro i - również bez słowa - napisał: "Zezwala się. Felsztyński, ppor."; na zakończenie obrzędu przybił z hałasem pieczęć okrągłą z tekstem "Komenda Placu Wojsk Polskich" i nigdy dotąd nie widzianym - urzędowym orłem jednogłowym. Dopiero po zakończeniu tych wszystkich formalności podporucznik, uśmiechając się, wyciągnął z zażenowaniem jakiś wytarty kajecik, ukryty w przepaścistej głębi torby polowej. Okazało się, że dzielny wojak jest również groźnym grafomanem, który nieraz potem dał nam się dobrze we znaki.
Nie jedyny to zresztą grafoman, kołyszący obłędne marzenia o naszej estradzie. Niemal co wieczór ktoś z publiczności, zapełniającej kawiarnię, zgłaszał chęć odczytania swoich utworów, czego mu zresztą nie odmawiano. Wśród plew trafiały się i złote ziarna. Tak "ujawnił się" któregoś dnia, wstając zza stolika, Kazio Wierzyński, w taki sposób odkryliśmy Feliksa Przysieckiego, świetnego, wkrótce potem zmarłego balladzistę, o którym nie wiedzieć czemu, nikt dziś nie pamięta.
Pierwszym poetą, który zgłosił się do "Pikadora" jeszcze w przeddzień jego otwarcia, był nikomu wówczas nie znany - Iwaszkiewicz. Przypadek zrządził, że mnie właśnie przypadło w udziale powitać go na progu jego wielkiej kariery pisarskiej.
Ale do rzeczy. Gdyśmy więc zdobyli trwałe podstawy do otwarcia klubu - lokal i zezwolenie - czas już było zatroszczyć się o uzupełnienie naszego komitetu osobą Tuwima, którego bezpośredni udział Słonimski uważał za konieczny. Ruszyłem do Łodzi po czwartego do naszej "wielkiej czwórki". Co prawda, jak wykazał dalszy bieg wydarzeń, tylko trzech spośród tej czwórki było istotnie wielkich; ale, dalibóg, nieźle by się działo, gdyby z wszystkich powoływanych do życia komisji i komitetów trzy czwarte członków przechodziło do historii tak, jak ci trzej spośród czterech założycieli "Pikadora".
No, to przygotowania mamy już za sobą. Nadchodzi premiera. O tym jak wyglądała możemy się dowiedzieć z tekstu Tuwima cytowanego poniżej. Ale zanim zagłębimy się we wspomnienia mistrza, jeszcze jedna uwaga. Otóż tamte dni miały swoich dwóch cichych bohaterów, o których encyklopedie uparcie milczą. Jednym z nich był mecenas Kuśmidrewicz - postać ta musiała dać się we znaki młodym poetom, gdyż ilość pomyj, które wylano na niego z pikadorskiej sceny była rekordowa. Niestety, mecenas nigdy się o tym nie dowiedział, gdyż zabroniono mu wstępu na widownię podczas występu poetów. Podejrzewa się, że niechęć do mecenasa pochodziła od Tuwima, znanego z negatywnego nastawienia do środowiska adwokackiego. (Tuwim studiował prawo, ale na swoje usprawiedliwienie ma to, że nie skończył tych studiów, ani zresztą żadnych innych). Drugą, zapomnianą dzisiaj personą, był król Sisowat. To właśnie jego podobizny ozdabiały ściany kawiarenki. Uroda tego, ignorowanego przez badaczy historii, króla, musiała być istotnie niespotykana, gdyż do namalowania jego portretu potrzeba było większej ilości alkoholu niż farby. Oczywiście farby nie pito.
No ale do rzeczy...
NASZ PIERWSZY WIECZÓR
Błogosławiona znikomość rzeczy! Błogosławiony kołowrocie spraw i zjawisk, który, tocząc się nieustannie, jedne wyrzucasz, inne po drodze zabierasz, przekształcasz je, zmieniasz... Ze zgrozą myślę o tym, że nasz "Pikador" mógł na upartego istnieć do dzisiaj (wspomnienia pochodzą z 1926 roku), i że tak dziewiąty rok z rzędu chodziło by się co wieczór do tej samej kawiarenki - gadać wiersze i znęcać się nad bliźnimi! Jakżeby teraz wyglądał na skromnej estradce taki np. pan Słonimski - wtedy młodzieniec, dziś - staruszek z siwą bródką, albo podtatusiały Lechoń, ongi zadzierzysty młokos? Jakby się zaprezentował nasz ówczesny Pikadorian Gray, wiotki Iwaszkiewicz, dziś - szlagon szpakowaty? Jakby się dziś potrafił na ów pomost poetycki wgramolić zgarbiony i drżący Kazio Wierzyński, wtedy - wiosną i winem tryskający byczek? Mnie jednego oszczędził ząb czasu, ale kto wie, czy nawet przy tej łaskawości natury dla mojej osoby zdobyłbym się dziś na codzienne występy publiczne. Gdzież są dziś niegdysiejsze śniegi?
Osim lat temu wnętrze "Pikadora" było rewolucyjną manifestacją artystyczną. Ściany obmalowane przez Świdwińskiego i Witkowskiego szalały barwami, skłębieniem półpostaci i ćwierćtwarzy, dwułomów i sześciodachów, świadczyły o nowym patrzeniu, dawały perspektywę w ruchu i niespodziane wyskoki myśli malarskiej w strzępach i fragmentach rzeczywistości. Futuryzm! Nowa sztuka! Jakże dziś uprzykrzone i jak wtedy nowe i pociągające było to wszystko!
W dniu inauguracji wyszedłem na estradę z przemówieniem wstępnym. Nie pamiętam go niestety zupełnie. Mówiłem prawdopodobnie o celach nowo powstałej bojówki poetyckiej. Potem poważny i szlachetnie patetyczny odczytuje wiersz "Pikador", potem Iwaszkiewicz ślicznie wykwilił kilka uroczych "Oktostychów", a po min mówić zaczął Lechoń. Kiedy drżący i blady skończył czytanie "Mochnackiego" zerwała się Pierwsza w Polsce burza oklasków na cześć poezji. Poczuli ludzie, że się tu bania z poezją rozbiła, i że pójdą z niej "dymy po całej literaturze". Wiersze "Futuryzm" i "Foksterier" wygłosił następnie inicjator "Pikadora", dziś zamilkły całkiem poeta - Tadeusz Raabe. Wiersze były soczyste, muskularne, z jakimś atletycznym "sit venia verbo rozkrokiem".
I nagle włazi na estradę Olek Świdwiński, trzymając w ręce dla niewiadomych powodów coś w rodzaju łopatki krupiera. Ze swadą pierwszorzędnego mócy i konfersjara dowcipną mowę o własnym malarstwie. "Nie ma - woła - ramy w obrazie, nie ma góry i dołu, jest nowa koncepcja, nowe patrzenie, precz z naśladownictwem rzeczywistości!" W pewnej chwili wskakuje na pomost późniejszy piewca króla syjamskiego Sisowata i hrabiny Rozdziawa-Spuszczalskiej - fantastyczny Kamil Witkowski. Prosto z mostu zaczyna miotać obelgi na mec. Kuśmidrowicza, który to Kuśmidrewicz był wyimaginowaną postacią, symbolem zapowietrzonego estety małomieszczańskiego. Natłoczona sala zaczyna rozmawiać z Witkowskim i Świdwińskim, zepatowani słuchacze zadają pytania, Kamil, gestykulując szeroko, wyrykuje odpowiedzi, Olek wymachuje łopatką, gdy wtem z ulicy buchnęły dźwięki "Marsylianki". Świdwiński złazi z estrady, krzyczy: "Chodźcie zobaczyć co się stało!" - Cała publiczność wali do drzwi - szedł jakiś pochód robotniczy. Kiedy wrócili na miejsca - zacząłem z najszczerszym żarem deklamować wiersz pt. "Inwektywa". Całą swoją pasję antypruską, całą piekielną nienawiść do boszów, zamknąłem w tym, dzisiaj już słabym formalnie, lecz wtedy jakże żywym i gorącym wierszu! Odpowiedzią na "deutschfeindliche Herzerei" był pięknie przez p. Morską wygłoszony wiersz Słonimskiego "Alles, alles (ber Deutschland". Potem czytaliśmy jeszcze parodie: Lechoń parodiował dramaturgów, ja - liryków, a Słonimski - mnie... i koniec. Poszliśmy naprzeciwko "do Turka" na szaszłyki i kawę. Pamiętam, że p. Morska śpiewała tam śliczną piosenkę francuską, Witkowski tańczył "wyuzdane" tańce, Raabe - "dżiga" na stole, a Słonimski powiedział słynną "Carmagnolę". Piłem alasz, i było mi smutno. Sam już dziś nie wiem dlaczego. Może to przeczucie, pewność raczej, że 29 listopada 1918 r. rozbiliśmy w Polsce poetyckie namioty. I że przyjdą teraz lata walki o nową poezję, nowe wartości? A może to było żal za ową czeredą lat, spędzonych w Łodzi, kiedy się tak tajnie marzyło o "powodzeniu" w stolicy? Może już wtedy żałowałem "niegdysiejszych śniegów".
Pikadorczycy formalnie bardzo szybko przestali być pikadorczykami. Kawiarnia poetów przestała istnieć rok później, ale grupa, która powstała w tym czasie jeszcze długo "dyktowała warunki" na polskim rynku poetyckim. Grupa przyjaciół, zwana Skamandrem.