OBYCZAJE STAROPOLSKIE - ZBIGNIEW KUCHOWICZ, OBYCZAJE STAROPOLSKIE - ZBIGNIEW KUCHOWICZ


OBYCZAJE STAROPOLSKIE - ZBIGNIEW KUCHOWICZ

XV11-XV1H WIEKU

Wydawnictwo Łódzkie


Od autora

Książka, którą oddaję do rąk Czytelnika, tylko luźno wiąże się z opublikowaną przeze mnie w 1957 roku pracą pt. Z dziejów obyczajów polskich w wieku XVII i pierwszej poi. XVIII w. Prezentuje bogatszą problematykę, obejmuje szerszy okres czasu, uwzględnia również uwagi zawarte w recenzjach'.

Od 1957 roku nie ukazała się ani jedna obszerniejsza praca poświęcona dziejom obyczajów, sprawy te tylko marginesowo lub fragmentarycznie poruszane są w pu­blikacjach z zakresu życia codziennego oraz historii regionalnej. Do dziś pierwszo­planowe miejsce zajmuje w tym dziale historiografii pomnikowe dzieło J. S. Bystro-nia Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Od jego pierwszego wydania minęło już jednak czterdzieści lat, siłą rzeczy musiało się więc „zestarzeć", wyniki badań naukowych i publikacje źródeł posunęły bowiem naszą wiedzę o kulturze staro­polskiej znacznie naprzód.

Nowe ustalenia naukowe nie są w dostatecznym stopniu spopularyzowane w spo­łeczeństwie. Podkreśla to Bogusław Leśnodorski w pracy Historia i współczesność (Warszawa 1967): „Tylko część osiągnięć naukowych dociera do szerszego ogółu [...]. Jeszcze dziś spojrzenie na historię bywa najczęściej obciążone narosłymi przez lata mitami i stereotypami — nie zawsze dających się sprawdzić sympatii czy uprzedzeń, niż rozjaśnione ustaleniami i hipotezami nauki".

Potoczna wiedza o dawnej obyczajowości kształtowana jest do dziś przede wszy­stkim przez artystyczne wizje literackie, malarskie, ostatnio nawet filmowe. Pośród historyków i parających się historią publicystów słyszy się poglądy, że powieść hi­storyczna nie najlepiej spełnia swą rolę, dbając nie tyle o przedstawienie rzeczy­wistości i zrozumienie procesów dziejowych, ile o efektowne, najczęściej stylizowa­ne obrazy przeszłości, że nazbyt ulega ona tradycjonalizmowi (dostrzega się oczywi­ście prace ambitniejsze, nowatorskie, chodzi jednak o ogólny stan rzeczy). W kon­sekwencji szerokie koła czytelników mają na naszą przeszłość, w tym obyczajowość, bardzo mglisty, najczęściej fałszywy pogląd, nie znają i nie rozumieją dawnych modeli i klimatów obyczajowych, zmian kształtujących różne kręgi kulturowe, stąd traktuje się pewne współczesne zjawiska obyczajowe jako niebywałe, niespotykane w historii. Nie miejsce tu na rozstrzyganie tych spraw, pragnę tylko zaakcentować,

1 Szczególnie cennych uwag dostarczyla mi recenzja J. Tazbira: Z. Kuchowicz, Z dziejów obyczajów..., „Przegląd Historyczny", t. XLIX, z. 2, 1958, s. 404—109.


że między widzeniem przeszłości przez historyka a spojrzeniem masowego czytelnika powieści historycznych czy widza wersji filmowych zachodzą wielkie różnice, że szereg okoliczności utrudnia przedstawienie i zrozumienie prawdziwego stanu rzeczy.

Dawne czasy charakteryzowały się między innymi ostrzejszymi niż dziś kontra­stami obyczajowymi. Obok tolerancji, która słusznie uchodzi za jedno z największych osiągnięć polskiej kultury, pienił się fanatyzm, ariański czy oświeceniowy racjona­lizm sąsiadował z powszechnie panującymi zabobonami, subtelność, a nawet wyra­finowanie ginęły w morzu prymitywizmu, lukullusowy zbytek królewiąt czy pa-trycjuszy jaskrawo odbijał od żałosnego ubóstwa i wręcz dantejskich scen z lat głodów i morów, szczerość i otwartość przeplatała się z hipokryzją. Funkcjonowały wówczas różne systemy moralne, a wśród nich jeden dla panów, drugi dla podda­nych. Kazimierz Dobrowolski w rozprawie Umysłowosć i moralno&ć społeczeństwa staropolskiego („Studia z pogranicza historii i socjologii", Wrocław 1967) zwraca uwagę na „stosowanie dualizmu etycznego, w myśl którego uznaje się pewne zasady moralne za obowiązujące tylko wobec jednostek lub grupy najbliższej danemu osob­nikowi, wprost przeciwne zaś postępowanie w stosunku do obcych (np. mord, ra­bunek, kradzież, kłamstwo) uchodzi za moralne lub nawet za akt wybitnie dodatni. Szczególnie jaskrawo zaznacza się to na gruncie wojny".

W tej sytuacji łatwo o uproszczenia, o obraz przysłowiowo biały lub czarny, jednostronny, idealizujący albo akcentujący brutalność czasów i ludzi. Beletrystyka wolała operować barwami jasnymi, z uproszczoną psychologią literacką postaci, stąd powstawanie mitów, stąd różnice ocen między profesjonalistami a miłośnikami przeszłości.

Ówczesne zjawiska obyczajowe należy ocenić przede wszystkim w aspekcie obo­wiązujących w owym czasie norm, zasad i panujących stosunków. To, co nas często dziwi i razi, dla ludzi tamtych wieków było rzeczą naturalną. Należy także pa­miętać, że obyczaje nie były niezmienne, normy, reguły i gusta podlegały roz­maitym fluktuacjom i przeobrażeniom, których nasilenie nastąpiło zwłaszcza w dru­giej połowie XVIII wieku. Dostrzegał je już Jędrzej Kitowicz. „Ci, co przed nami żyli stem lat prędzej, jak czytamy z dziejów dawnych — pisze on — w cale byli odmiennych od naszych obyczajów. Sama nawet postać dawnych Polaków odmien­na dużo była od dzisiejszych, co się dosyć doskonale ukazuje w portretach i posą­gach staroświeckich. Ci, co po nas nastąpią za lat sto, Polacy — pewnie się od nas dzisiaj żyjących tak będą różnili, jak my się różniemy od dawniejszych".

Obyczaje XVII—XVIII wieku były na ogół bujniejsze, bardziej spontaniczne, mniej pruderyjne od panujących w wieku XIX, a czasem nawet od dzisiejszych, na skutek czego w ówczesnym życiu, jak również w literaturze pięknej i źródłach, spotyka się wiele scen i słów drastycznych, śmiałych, niekiedy nawet szokujących. Wydawcy i autorzy przeszłego wieku gorliwie tuszowali te zjawiska, zamazując i zniekształcając prawdziwy stan rzeczy. Dotyczyło to między innymi życia erotycz­nego, które w wielu powieściach czy esejach prezentowane jest wręcz infantylnie. Znawca dziejów Polski XVII wieku Władysław Czapliński w pracy Kultura baroku w Polsce (Pamiętnik X Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich w Lublinie, Re­feraty, cz. I, Warszawa 1968) podkreśla, iż: „Okres kontrreformacji nie przygasił wcale rozpalonych w okresie renesansu ogni zmysłowości. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że tłumiona oficjalnie zmysłowość paliła się jeszcze żywszym, jeszcze bardziej urzekającym światłem. Wszak wiele utworów poetyckich i prozaicznych tego okre­su raziło nie tylko uszy naszych ojców i dziadów, którzy bezlitośnie kastrowali przy wydawaniu te fraszki i pieśni, ale jeszcze w latach pięćdziesiątych naszego stulecia wydawały się zbyt swawolne [...] erotyzm barokowy przybiera inne niż


w dobie renesansu kształty, jest, powiedziałbym, silniejszy, niemal bardziej wy­uzdany [...]. Kościół zdołał jedynie narzucić społeczeństwu polskiemu pewną ofi­cjalną wstydliwość".

Można dodać, że erotyzm rokokowy był jeszcze bardziej śmiały, że czynił często ze zmysłowo pojętej miłości najwyższą wartość życia, nie mogłem więc nazbyt to­nować przedstawionych tu spraw i reakcji, dopuścić do tworzenia nie tylko sen­tymentalnych, lecz wręcz sztucznych, przysłowiowo papierowych postaci. Stąd też opisom życia erotycznego poświęciłem sporo miejsca, zgodnie z ich rolą w życiu przedstawianych generacji.

W popularnych zarysach, w uprawianej na łamach czasopism publicystyce na te­maty historyczne występuje często tendencja do koncentrowania się na życiu świą­tecznym, na reprezentacyjnej, fasadowej stronie dawnej obyczajowości. Prowadzi to do poważnych zniekształceń, do bezzasadnego generalizowania pewnych wyjątko­wych zjawisk. Wyolbrzymia się i wręcz demonizuje między innymi pijaństwo, na­zbyt wierząc wystąpieniom moralistów, satyryków i skłonnym do przesady cudzo­ziemcom. Niezmiernie wiele pisze się na temat uczt i bankietów, wigilijnych i wiel­kanocnych przysmaków, kapłonów, indyków, wetów, miodów i węgrzynów. W rze­czywistości historycznej luksus występował tylko pośród wąskiej elity, masy, nawet szlacheckie, jadały znacznie prościej i skromniej, niż to wynika z barwnych, opisu­jących świąteczne stoły i wyjątkowe okazje tekstów.

Niewiele pisze się również na temat podłoża biotycznego. Człowiek ówczesny podlegał rozlicznym schorzeniom, żył krócej, bardziej cierpiał, często inaczej reago­wał. Zagrożenie epidemiami dżumy, ospy, tyfusu, częstymi wtedy nerwicami i psy­chozami wpływało na psychologię zbiorową, mentalność i religijność. Wyrastające na podłożu chorób lęki i kompleksy w ważki sposób rzutowały na różne dziedziny ówczesnej obyczajowości.

Chyba za mało zwraca się uwagi na to, że ludzie tamtych czasów koloryzowali, umiejętnie upiększali swe przeżycia, nieraz pozowali. Historyk kultury Władysław Tomkiewicz w artykule W kręgu kultury Sarmaty'zmu („Kultura" 1966, nr 30) pisze:

„Człowiek Baroku i w życiu codziennym zachowuje się jak aktor na scenie, umie świetnie «dyssymulować», na zawołanie ma śmiech i łzy, jest pełen ekspresji". Swego rodzaju aktorstwo charakteryzowało także i ludzi Rokoka. W ten sposób wkraczamy w istny labirynt zalet i wad, pragnień i reakcji, deklaracji i prawdzi­wych postaw. Nie możemy więc za bardzo wierzyć łzom, rozpaczom, ślubom i mi­łościom tych ludzi. Nie mamy wszakże i podstaw, by odmawiać im wrażliwości na piękno, dobro i szlachetność, choć pojęcia te kryły czasem odmienną niż dzisiaj treść.

Wspomniane okoliczności, jak również i inne przyczyny powodują, że zarówno przedstawienie, jak zrozumienie dawnego życia obyczajowego nie jest bynajmniej łatwe. Chcąc to osiągnąć operuję zarówno opisem, jak analizą. Książka posiada charakter popularnonaukowy, nie uchylam się wszakże od rewizji wielu obiegowych sądów, dokonuję nowych interpretacji, staram się ocenić występujące zjawiska w ich złożoności i rozwoju. Stawiam tezę, że obyczajowość stanowiła więź scalającą społeczeństwo polskie, że spełniała poważną rolę w kształtowaniu się nowoczesnego narodu polskiego. Do reprezentowanych tu poglądów doszedłem w wyniku mono­graficznych badań prowadzonych nad okresem staropolskim.

2 kolei kilka uwag szczegółowych. W literaturze naukowej, jak również w mo­wie potocznej, termin „obyczaj" ma różnorodne znaczenie. W niniejszej książce określam nim sposób postępowania, zachowania, wiążący się z ówczesnymi warun­kami bytu i stosunkami społecznymi. Nie sądzę, by za obyczaj uznawać zjawisko


dopiero wtedy, gdy jest powszechnie przyjęte i tradycyjne (jak podają pewn& prace). Wiele form, reguł i zwyczajów stanowiło w pewnych okresach dziejowych niechętnie widzianą przez tradycjonalistów nowość. Nie posiadała np. tradycji moda niewieścia lansowana przez dwór Marii Ludwiki czy liczne w drugiej połowie XVIII stulecia rozwody, zjawiska te zaliczamy jednak do obyczajowości. Stosuje się nawet określenie „rewolucja obyczajowa", stąd też prezentuję i analizuję wiele różnych, zmieniających się sposobów postępowania.

Posługuję się pojęciami Barok, Rokoko. W nauce trwa dyskusja nad ich treścią. Przychylam się do poglądów nie ograniczających ich zasięgu na formację kulturową, mieszczącą w sobie zjawiska dotyczące między innymi mentalności, psychologii zbio­rowej, religijności, obyczajowości. W ostatnich pracach badawczych Barok traktuje się u nas już jako epokę następującą po Odrodzeniu, bardziej dyskusyjne jest po­jęcie Rokoka, mniemam, że w aspekcie obyczajowym dobrze ono jednak charakte­ryzuje pewien okres dziejowy. Pojęcia Oświecenie używam dla określenia prądu społeczno-kulturalnego, zwłaszcza w odniesieniu do sfery ideologii.

Jeśli chodzi o zakres terytorialny, to rozpatruję życie obyczajowe na terenach etnicznie polskich, wchodzących w skład państwa polskiego w XVII—XVIII wieku, tylko wyjątkowo wykorzystując informacje dotyczące innych obszarów.

Ze względu na rozmiar i charakter pracy bardzo ogólnie przedstawiłem zwycza­je regionalne, nie kuszę się też o encyklopedyczny obraz życia obyczajowego. Chodzi mi o główny klimat obyczajowy, charakterystkę czasów i ludzi, przedstawiam te dziedziny, które uważam za najbardziej ważne, reprezentatywne i interesujące.

W pracy tego typu nie jest możliwe zamieszczenie pełnego aparatu naukowego. W związku z tym przypisy zostały ograniczone do znaczenia cytowanych tekstów. Na końcu książki zamieszczam wykaz opracowań. Materiał czerpałem przede wszy­stkim ze źródeł rękopiśmienniczych i drukowanych.

Obyczaje obecne rewolucjonizowane są przez przemiany gospodarczo-społeczne. Stulecia, rząd generacji dzielą nas od rozpatrywanych czasów. Mimo tego dystan­su nie wydaje mi się, by obyczajowość staropolska stanowiła zamkniętą, obcą nam dziedzinę, dostrzegam jej długie trwanie i oddziaływanie nawet na nasze pokole­nia. Społeczeństwo polskie miało i ma żywe zainteresowania historyczne, wiadomo, że chętnie sięga do prac dotyczących dziejów ojczystych. Cieszyłbym się, gdyby ta książka zainteresowała Czytelnika, uprzytomniła mu wiecznie żywą więź z prze­szłością, bogactwo i oryginalność naszych kulturowych tradycji.


Stoły pańskie i chudopacholskie

Nie ulega wątpliwości, że przestrzeganie obowiązującej w danym okresie historycznym obyczajowości powinno zapewnić człowiekowi pełne zado­wolenie i swoiste szczęście. Zdecydowana większość ludzi XVII— XVIII wieku największą radość, wręcz szczęście czerpała z realnego, ze­wnętrznego świata, a przyjemności, jakim hołdowała, były głównie natury zmysłowej. Ówczesna obyczajowość polska uznawała przede wszystkim typ szczęścia oparty na wrażeniach podniebienia. Lubiano dużo i dobrze zjeść oraz wypić. Nie wdając się w szczegółowe rozważania, należy wszakże przypomnieć, że jedzenia nie było wtedy za wiele. Luksus i obżarstwo typowe dla warstw uprzywilejowanych nie może przesłaniać faktu, iż możliwości produkcyjne kraju były wówczas niższe od potrzeb konsumpcyjnych, że większa część ludności przez długie miesiące nie dojadała, a często wręcz głodowała. Stąd też nie tylko ranga obyczajowa, lecz podstawowe znaczenie, waga stołu w ówczesnym życiu. Większości ludziom jedzenie dostarczało nie tylko rozkoszy podniebienia, ale przede wszystkim zaspokajało po prostu codzienny głód. Marzenia, kraje z bajek wiązały się więc z zastawionym stołem, z możliwością nieograniczonego najedzenia się. Jest znamienne, że literatura plebejska tej doby lubuje się w opisywaniu pokarmów, w obrazach spożywania ich, biesiadowania przy stole itd. Całe partie tekstów poświęcone są mięsiwom, kiełbasie, słoninie, kapuście z grochem i innym tego rodzaju specjałom. W bajkach i anegdotkach ludowych kiełbasy rosną niby las, piwo czy mleko płynie rzeką.

Opisy tłustego, mięsnego jadła przewijają się nawet poprzez erotyk ludowy. „Garnuszek masła" i „gomułecki" — to środki, dzięki którym zdobywano przychylność kobiet. Z drugiej strony wiktuały były dla wielu ważniejsze od niewieścich wdzięków. W jednym z utworów czy­tamy:


Sli parobcy z karcmy, Tak sobie radzili:

— Pódźmy do Maryny, Bo tam wiepsa bili. Nawazą nom kiełbas, Nasmazą nom kisek, Powim ojcu, matce, Żem w zaloty psysed 1.

Znamienne, że kobiety posądzone o czary, indagowane o współżycie z diabłem, lakonicznie informowały o intymnych stosunkach z czartami, rozwodziły się natomiast o wyprawianych na Łysej Górze bankietach.

Podobnie ma się rzecz z literaturą piękną, gustami szlacheckimi. Jak­żeż szczegółowo i obrazowo maluje opisy uczt, smakowitych dań w swoim znakomitym dziele Jędrzej Kitowicz. O kapitalnym znaczeniu stołu w co­dziennym i świątecznym życiu szerokich rzesz szlacheckich donoszą także ówczesne diariusze i pamiętniki. Z tym oczywiście, że wymagania są tu już nieco większe, stąd mniej o grochu i kapuście, więcej zaś o flakach, pieczeniach, kapłonach itp.

Najbogatsi rozkoszowali się jedzeniem oczywiście nie przez niedosta­tek, lecz z upodobania i łakomstwa. Luksusowe pożywienie decydowało wtedy o randze socjalnej, stanowiło niejako wizytówkę świadczącą o za­sobach i pozycji.

Różne przyczyny złożyły się na fakt, że ogół społeczeństwa marzył i dążył do zasiadania przy najbardziej obfitym, najdroższym stole. Jedze­nie stanowiło dla wielu najwyższe dobro, przedkładano je nawet często ponad inne rozkosze. Zasobny, bogaty, uatrakcyjniony alkoholem stół stanowił ideał szczęścia dla większości ludzi ówczesnych czasów. Zna­mienne są krążące wówczas przysłowia. Mawiano np.: „kto je i pije, ten dobrze żyje", „dobra wieść, kiedy niosą jeść", „ciężka boleść, gdy się chce jeść; jeszcze cięższa, kiedy jedzą, a nie dadzą", „je, aż mu oczy na wierzch wyłażą". Dlatego też opis staropolskich obyczajów należy rozpocząć od zagadnień związanych ze stołem i całą ówczesną gastronomią.

Stół staropolski nie był jednolity, warunkowała go przede wszystkim pozycja majątkowa. Dzielił się też na kilka kategorii. Między codziennym, nawet świątecznym jadłospisem chłopa czy zwykłego mieszczanina a menu patrycjusza czy magnata istniała kolosalna różnica. Można tu mówić wręcz o odmiennych kuchniach. Wymieniłbym co najmniej pięć ich kategorii. Sposób żywienia się bezrolnych chłopów czy biedoty miej­skiej kwalifikował ich do kuchni ubogiej. Średnio zamożni chłopi, cze­ladź, uboższe grupy ludności miejskiej, drobna szlachta prowadzili tak zwaną kuchnię podstawową. Kuchnia średnia była typowa dla zamożne-

1 Cz. H e r n a s, W kalinowym lesie, t. II, Warszawa 1965, s. 88.


go chłopstwa, służby dworskiej, średnio zamożnych grup ludności wiel­komiejskiej i uboższej szlachty. Kuchnię pańską prowadziła zamożna szlachta, pewne kategorie ludności dużych miast, wyższy kler, przed­stawiciele wolnych zawodów, np. wzięci lekarze. Najbardziej luksusowa była kuchnia typowa dla kręgów oligarchii świeckiej i kościelnej, dla dworów królewskich.

Każdy z wymienionych rodzajów kuchni posiadał odmienny sposób żywienia; różniły się one między sobą ilością i porą podawania posił­ków. W grupach ludności prowadzących daną kuchnię obowiązywały ponadto rozmaite zasady zachowania się przy stole, posługiwały się one odmienną zastawą stołową itd. Mimo tego zróżnicowania, kuchnie te posiadały pewne cechy wspólne, a mianowicie gustowanie w pewnych potrawach czy dodatkach. Można więc twierdzić, że poszczególne ro­dzaje kuchni dzieliły możliwości materialne, łączyły zaś pewne tradycje kulinarne, upodobania i nawyki.

Tradycje te upoważniają do twierdzenia, iż polska gastronomia wy­różniała się pewną specyfiką od gastronomii czasów nam współczesnych, a także od sposobów żywienia i zachowania się przy stole, jakie cecho­wały obyczajowość innych krajów.

Odmienność ta miała swoje źródło przede wszystkim w istniejącej bazie surowcowej i miała związek z warunkami klimatycznymi. Z po­wodu niższej niż obecnie produkcji mięsa i mleka większość ludności musiała opierać swój jadłospis na potrawach roślinnych. Jednocześnie tak powszechne dziś kartofle stanowiły wtedy drogi przysmak i spo­żywano je rzadko. Nie znano cukru buraczanego, trzcinowy zaś był wielce kosztowny. Tak powszechne dziś używki jak herbata i kawa po­jawiły się dopiero na początku XVIII wieku; przyjęły się zresztą tylko w środowiskach hołdujących nowej modzie, przeważnie wywodzących się z kręgów wielkomiejskich. Niższa niż obecnie była produkcja owo­ców, soków owocowych. Można więc twierdzić, iż baza surowcowa była wąska niewystarczająca, co zmuszało m. in. do szukania środków zastęp­czych, spożywania dużej ilości piwa, kasz, warzyw, z tym oczywiście, że ludzie zamożni, smakosze, korzystali z luksusowych, importowanych arty­kułów cudzoziemskich.

Ponieważ większość ludzi pracowała intensywnie fizycznie, zapotrze­bowanie na kalorie było duże (wiadomo, że przy pracy fizycznej zuży­cie tłuszczów i białka jest wyższe niż przy pracy umysłowej). Ponieważ istniał niedobór artykułów zawierających wysokowartościowe białko i tłuszcze, trzeba więc było zastąpić je większą ilością mniej warto­ściowego jadła. Stąd właśnie te kopiaste porcje, wielkie szklanice, więk­sza częstotliwość spożywania posiłków.

Na sposób żywienia wywierały także wpływ rozmaite inne czynniki,


jednym z nich były obowiązujące wówczas pojęcia estetyczne i wzorce piękności. Obecnie, gdy hołdujemy smukłej linii, zwraca się uwagę na to, by potrawy nie były zbyt ciężkie, tuczące, lansuje się dania posilne, lecz lekkostrawne. Stąd też częste wyrzekanie się nęcących słodyczy, ciast, piwa itp. Inaczej jednak przedstawiały się jadłospisy w kręgach obyczajowych, które znajdowały upodobania w kształtach pełnych, w otyłości. Wiadomo, że nawet dziś jeszcze specjalnie karmi się, wręcz tuczy kobiety Orientu. Szerzej jeszcze można się było spotkać z tym zjawiskiem w dawnych wiekach, stąd też Stanisław Staszic pisał:

„U Maurów pomieszano otyłości z pięknością. Taka otyłość kobiety, że sama z miejsca ujść nie może, że ją dwóch lub trzech mężczyzn pod­pierać i prowadzić musi, jest największą pięknością. Przeto płeć ta wszystkich używa sposobów, aby ciało nabrało otyłości. Całe starania matek przy wychowywaniu córek dąży, aby te wiele mleka piły i tyły" 2. Bujne piękności secesji nie gardziły menu pełnym kremów, ciast, roz­maitych potraw wysokokalorycznych, tuczących. Podobnie rzecz się mia­ła w omawianym okresie. Dzisiejsze słynne z urody modelki czy aktorki uznane by zostały przez Sarmatów za osoby niewydarzone, chorowite, niedożywione, nadające się do leczenia lub tuczenia. Otyłość nie raziła więc gustów, odwrotnie, znajdowała nawet uznanie. Dotyczyło to także mężczyzn. Często można było spotkać się z poglądem, że zeszczuplenie może doprowadzić do zeszpecenia, a nawet spowodować utratę powodze­nia. W związku z tym tylko sporadycznie stosowano jakieś diety odchu­dzające, które modne stały się zresztą dopiero w dobie Rokoka. Kuchnia miała za zadanie dostarczanie nie tylko potraw sycących, lecz wręcz tu­czących. Stąd też lubowanie się w zawiesistych sosach, w tłuszczach, cia­stach, w ciemnych piwach i innych tego rodzaju specjałach.

Pewną specyfikę polskiego stołu stanowiło okresowe przestrzeganie licznych postów. Kościół prowadził o nie wielowiekową walkę, stosując różnorodne kary i środki nacisku. Doprowadzono w końcu do tego, że w omawianej dobie posty weszły w nawyk i zaczęły kształtować nawet jadłospisy naszych przodków. W zasadzie obowiązywał pogląd, iż w cza­sie postu należy nie tylko powstrzymać się od spożywania potraw mięs­nych, lecz także od wszelkich produktów pochodzących od zwierząt ciepłokrwistych, tj. od mleka, jaj, masła, serów. W związku z tym w pew­nych okresach wzrastała konsumpcja tłuszczów roślinnych (przede wszy­stkim oleju i oliwy) oraz śledzi i ryb. Nie wszyscy jednak chcieli sto­sować się do tych nakazów, najoporniejsze były wobec nich koła dworskie, wielkomiejskie, czasem nawet i prowincjonalne. Wójt żywiecki

1 S. Staszic, Ród ludzki, t. III, oprać. Z. Daszkowski, Warszawa 1959, s. 154—155.


Andrzej Komoniecki ze zgrozą pisał, że w roku 1715 pojawiły się oznaki gniewu bożego, bowiem: „tak we wsi i już w mieście mało sobie postów i wigiliej świętych ważą i na pospół wiele z masłem i nabiałem jedzą, nie bojąc się Kościoła i P. Boga. Nawet i w jatkach w posty syr i masło jawnie przedawają z zgorszeniem ludu jakoby w luteriej, czego przedtem nigdy nie bywało" s. Na ogół jednak postów przestrzegano surowo, szcze­gólnie na zacofanym i ciemnym Mazowszu. Wielokroć to podkreślali nie przyzwyczajeni do nich cudzoziemcy, nawet katolicy. Mówiono, że Mazur woli człowieka zabić aniżeli „zgwałcić" post.

Ludność biedna żywiła się wtedy nędznie, prymitywnie, nieraz wręcz odrażająco, konsumując nadpsute pokarmy. Śledzie i ryby stanowiły dla niej luksus, spożywała powszechnie jadło roślinne, kraszone olejem. Bo­gaci natomiast traktowali często post jako okazję do urozmaicenia jadła, dawał on bowiem możliwość spożywania właśnie rozmaitych ryb, śledzi, sztokfiszy, czyli wędzonych dorszy, raków. Już Haur pisał, że „zapra­wiwszy sobie szczupaka z okoniem i karpia do korzenia, stanie im pra­wie jak za sztukę mięsa do rosołu, dobrego przy tym zażywszy węgrzy­na" t. Stosowano tu zresztą różne fortele. Za „postną potrawę" uważano np. ogon bobra, spożywano też np. przygotowane na słoninie karpie itp. Ale w drugiej połowie XVIII wieku znudziły się nawet takie posty. Zwalczały je zresztą koła libertyńskie, lekarskie, a najczęściej po prostu smakosze. Już w połowie tegoż wieku żalono się, że „w taką nienawiść u niektórych poszły, że je jedni z Lutrem wymysłem papieskim zowią, drudzy z Kalwinem prostackim zabobonem"5. Oświecenie traktowało posty jako przejaw ciemnoty i bigoterii. Dla przykładu tak na ten temat pisał Ignacy Krasicki:

Nie zmyśli tego żadna zabobonność wściekła, Bym ja w piątek na wole zajechał do piekła, A waść miał na szczupaku dostać się do nieba 6.

Kręgi uboższe pozostały jednak poza tymi przemianami, tam poszczo­no bowiem nie tylko z nawyku, lecz w celu zaoszczędzenia żywności, któ­rą spożywano np. w okresie intensywnych robót polnych. Tak więc po­trawy postne stanowiły do końca XVIII wieku charakterystyczną cechę polskiego stołu, z czym wiązało się wiele różnych zwyczajów.

' A. Komoniecki, Dziejopis żywiecki, t. II, wyd. S. Szczotka, Żywiec 1937—1939, s. 178.

4 J. K. Haur, Skład abo skarbiec znakomitych sekretów oeconomiey ziemian-skiey..., Kraków 1693, s. 507.

5 Prawo Święte Kosciola chrystusowego o postach. Jak zachowane w Polszcze być mają..., Przemyśl 1759, s. l.

6 Cyt. wg W. Smoleński, Przewrót umysłowy w Polsce wieku XVIII, Warszawa 1949, s. 115.


Na kuchnię i stół polski oddziaływały także wpływy cudzoziemskie. W końcu XVII i XVIII wieku zaznaczył się silny wpływ Orientu, co się dało zauważyć zwłaszcza w cukiernictwie. Wzrosło wówczas zamiłowanie do konfitur i słodyczy, bakalie wschodnie i sorbety stały się nieodzowne na wykwintnych stołach. Sprowadzano słodycze tureckie, rozmaite ciasta, m. in. rachatłukum. Stół polski przyswoił sobie marcepany, sezamki, ma-kagigi. Pod wpływem orientalnym wzrosło także spożycie owoców po­łudniowych: cytryn, pomarańczy, ananasów. W XVIII wieku pewne po­trawy wschodnie stały się wręcz atrakcją kulinarną. Za czasów Stani­sława Augusta modna była np. turecka „czamaga". Prawdopodobnie wtedy właśnie przyjął się sos tatarski i spożywane na surowo mięso wołowe, czyli befsztyk po tatarsku. Pod wpływem tureckim zaczęły się pojawiać na stołach potrawy z ryżu i kukurydzy.

Tak więc wojny z półksiężycem rozpowszechniły w Polsce nie tylko broń turecką i wschodnie konie, lecz także orientalne przysmaki i po­trawy. Wacław Potocki tak na ten temat powiada:

Znaczną zdobycz Polacy, skoro ordę spłoszą, Odbiwszy kamieniecką zacharę odnoszą [...] W ryżach, rodzynkach, figach, w kawie i w tiutiunie, W daktylach, konfiturach, w cukrze, w miodzie7.

W XVIII wieku w polskiej kuchni pojawiło się więc wiele potraw, które do dziś stanowią mocne jej pozycje. Niezależnie od wpływu Orientu, przez cały XVII i XVIII wiek oddziaływały na polską kuchnię w dalszym ciągu wpływy włoskie. Podróżujący Sarmaci, choć czasem zżymali się na włoskie sałaty i inne potrawy, często gustowali we wło­skim stole. Zaskakiwało ich, jak dużo tam spożywano owoców, jarzyn, wybornego mięsa. Niewykluczone, że obserwacje poczynione w Italii wpłynęły na intensyfikację uprawy owoców i warzyw w Polsce. Faktem bezspornym jest, że importowano cieszące się wysoką marką, ze wzglę­dów smakowych i odżywczych, takie artykuły, jak oliwę i pewne gatunki win. W XVIII stuleciu zajadano się także u nas włoską czekoladą i po­dziwiano sprowadzane stamtąd makarony.

Wpływy angielskie przyczyniły się do utrwalenia zwyczaju picia her­baty. Pod ich działaniem zamożny stół polski zaczyna lekceważyć stosun­kowo słabe piwa krajowe, ceni zaś piwa mocne oraz inne trunki sprowa­dzane z wysp brytyjskich, np. rum czy arak.

W XVIII wieku zaznaczyło się w kuchni polskiej poważne oddziały­wanie wzorów niemieckich. Przejęto wówczas uprawę fasoli, zwanej

7 Cyt. wg J. S. B y s t r o ń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce..., t. II, War­szawa 1960, s. 482.


w źródłach „niemieckim grochem", oraz uprawę kartofli, które z czasem stały się podstawą wyżywienia; zaczęto także szerzej importować wybor­ne reńskie wina i luksusowe wędliny. Głównie pod wpływem gastronomii niemieckiej rozpowszechniło się spożycie kawy (wzory te popularyzował m. in. dwór saski, koloniści i żołnierze).

Stół polski, w pierwszym rzędzie stół luksusowy, ulegał jednak prze­de wszystkim wpływom francuskim. Zarysowało się to już w XVII stu­leciu, choć nasilenie oddziaływania tych wpływów przypadło na XVIII wiek. Trzeba dodać, że ówczesna Francja była krajem, w którym kultura jedzenia i sprawy gastronomii stały się, można rzec, ważnym elementem ogólnej kultury narodowej. Kwestią tą zainteresowane były szerokie koła lekarzy, myślicieli, pedagogów. Francja XVIII wieku zdo­była pozycję kraju, którego kuchnia stanowiła wzór, wręcz wyrocznię w dziedzinie gastronomii. Kursowały wtedy opinie, że „tylko we Francji umieją jeść". Arystokratyczne kuchnie rokokowej Europy stały się nie­omal filiami kuchni francuskiej. W tym też czasie zaczęto tłumaczyć francuskie książki kucharskie oraz inne poradniki oraz sprowadzano-z Francji wyspecjalizowanych kucharzy. Pod wpływem galickim nastąpi­ły zmiany nie tylko w samej sztuce kulinarnej, lecz także w sposobie zachowania się przy stole, w obowiązujących dotychczas przepisach die­tetycznych.

Z kolei omówić należy sprawę gustowania w pewnych smakach, któ­re ukształtowała tradycja, przyzwyczajenia, moda, a w pewnej mierze podświadoma dążność do spożywania pokarmów zawierających składniki przeciwdziałające schorzeniom. Stąd np. tendencja do jedzenia kiszone] kapusty, rozmaitych kwasów, podrobów, m. in. wątroby, które dostar­czały organizmowi witamin. W konsekwencji oddziaływania tych wszyst­kich czynników cechą charakterystyczną potraw, przede wszystkim po­dawanych na stołach pańskich, lecz w dużej mierze także i potraw in­nych kategorii kuchni, stanowiła ich ostrość, kwaśność, słoność. Do po­karmów dodawano wiele składników ostrych, drażniących, pikantnych. We wszystkich kategoriach kuchen, może prócz najbiedniejszej, spoży­wano bardzo dużo soli. Pamiętnikarz Werdum pisał w XVII wieku, że „soli i wszelkiego rodzaju korzeni żaden naród nie używa tak obficie jak Polacy. Potrawy już w kuchni tak solą, że dlatego nie stawiają solniczki na stole" 8.'Wielkim uznaniem cieszyły się octy, chrzan, musztarda, lu­biano szafran, pieprz. Istotną cechą polskiej kuchni było nagminne używanie czosnku i cebuli. Lubowano się też w ostrych marynatach, ki­szonej kapuście, kiszonych ogórkach (uchodziły one za przysmak narodo­wy). Wszystkie te dodatki nadawały potrawom smak, który raził pod-

8 U. Werdum, [w:] X. L i s k e. Cudzoziemcy w Polsce, Lwów 1876, s. 97.


niebienia cudzoziemców. Niemiec Kausch pisał w drugiej połowie XVIII wieku, że „czosnek, cebula i pieprz psują większość potraw"9. Tendencja do osiągnięcia kwaśnego, ostrego smaku potraw występowała na przestrzeni zarówno XVII jak i XVIII wieku.

Zamożni zaspokajali swe gusta smakowe przez spożywanie rozmaitych zagranicznych przypraw nazywanych „korzeniami". Zaliczano do nich m. in. pieprz, imbir, szafran, gałkę i kwiat muszkatołowy, cynamon, anyż zagraniczny, migdały, pistacje, kapary. Nadawały one nie tylko specy­ficzny smak, lecz sprzyjały także trawieniu pokarmów, zaostrzały apetyt i barwiły potrawy; wierzono nawet, iż „oczyszczają" krew. Ceny przy­praw były bardzo wysokie, używano ich więc tylko na bogatych stołach, a ludność chłopska i małomiasteczkowa znała je najwyżej ze słyszenia. Jadło chłopskie różniło się więc zasadniczo smakiem od pańskiego. Soł­tys z komedii siedemnastowiecznej dorwawszy się do jadła szlacheckiego stwierdza, że jest ono niesmaczne, zbyt ostre. Szczególnie razi go niezna-.ny szafran:

[...] Wypiję tę żółtą polewkę, Ej, dajże ją złej frani; toć w gębie jak w piekle, Dajcież się teraz napić po takowym piekle. Jeszcze, jeszcze; tyłkom się rozdrażnił, niestety;

Aboć w piekle warzono tak pieprzne pasztety? 10

Na uboższych stołach stosowano jako przyprawy zioła i rośliny kra­jowe, stanowiące środki zastępcze, imitujące drogie artykuły zagraniczne. •O krokoszu farbierskim pisał np. Kluk, że „kwiatem jego [...] wieśniacy jako szafranem ciasto [...] farbują". Tenże autor zaleca, by zamiast ko-.sztownego pieprzu używać „suszonych, zmieszanych z mąką i kwasem jagód"n. W kuchniach niższych kategorii dużą rolę odgrywał także chrzan, gorczyca, ogórki, wszelkie kwasy domowego wyrobu.

Na wszystkich stołach, od najbogatszych do najuboższych, lubiano spożywać chleb ciemny, razowy. Było to typowe dla kuchni północno-.europejskich. Jędrzej Śniadecki pisał, że „Rosjanie, Litwini i ich sąsiedzi wolą chleb żytni jak pszenny i ubiegają się za kwasami, bez których żyć nie mogą; kiedy Europejczyk południowy brzydzi się nimi"12. W ku-

( J. J. Kausch, Wizerunek narodu polskiego, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. II, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 275.

10 P. B a r y k a, 2 chłopa król, [w:] Polska komedia rybaltowska, wyd. K. B a-decki, Lwów 1931, s. 608.

" K. Kluk, Dykcyonarz roślinny..., t. l, Warszawa 1786—1788, s. 101, 110.

18 J. S n i a d e c k i, O pokarmach, napojach i sposobie życia w ogólności we względzie lekarskim, [w:] Wybór pism naukowych i publicystycznych, oprać. B. Skarżyński, Warszawa 1952, s. 300.


chniach wyższych kategorii pod koniec XVIII wieku dało się zauważyć pewne złagodzenie ostrych i kwaśnych dotąd potraw. Bankiet, na którym dawano potrawy wyłącznie o smaku ostrym, korzennym, uchodził za tradycyjny, lecz trochę staromodny. Niemniej ostry smak stanowił cha­rakterystyczną cechę większości potraw podawanych na stołach polskich do końca wieku. Kwaśność potraw uderza też etnografów badających jadło ludowe XIX wieku.

Kwaśny, ostry smak lubiano łączyć ze słodkim. Radzono, by „wygo^ dzić octem a słodkością". Słodkie znaczyło wówczas tyle, co dobre. Do słodzenia potraw prócz drogiego cukru używano miodu, rodzynków, słod­kiej śmietany. Lubowano się w konfiturach, słodkich piernikach, słod­kich „gąszczach", lubiano słodką kawę, słodki smak piwa czy wódek. Istniała nawet tendencja do słodzenia wytrawnych gatunków win. W ku^. chni chłopskiej przysmak stanowił miód, słodkawy sok brzozowy, mak. Na bogatych stołach migdały, rodzynki, cukier dodawano nawet do pew­nych dań mięsnych, podlewając je jeszcze miodem czy syropami. Słod­kość pokarmów ceniono wysoko, tym bardziej że cena cukru i artykułów używanych do słodzenia potraw była wysoka, a ilość miodu niewielka. Dlatego też potrawy słodkie uważane były za luksusowe, świąteczne.

Rozkoszowano się także tłuszczami. Na ogół tłuste jadło znaczyło tyle, co dobre jadło. Etnografowie podkreślają, że tłuste jedzenie stanowiło, miernik zasobności chłopskiego czy robotniczego domu jeszcze w XIX, a nawet w początkach XX wieku. Podobny stosunek do tłuszczów posia-. dano w omawianym okresie. Ówczesne przepisy kucharskie zalecają sto-. sowanie dużej ilości tłuszczów, „masła niemało", słoniny, oliwy. Przez. długi okres czasu istniała moda popisywania się posiadaniem dużej ilości tłuszczów, nawet jeśli był stary i cuchnący. Kitowicz pisze, że nawet w kuchniach wyższych kategorii przy wyrobie ciast: „Nie dobierano do. nich masła młodego, ale owszem starego, czasem aż zielonego, albowiem takie było sporsza, dając więcej czucia swego, choć w mniejszej kwocie użyte niż młode"13. We wszystkich kategoriach stołów za przysmak uchodziła jajecznica ze słoniną i groch ze słoniną. Przysmak chłopski sta­nowiła suto kraszona kapusta. Sołtys z komedii Z chłopa kro! marzy:

„Masło pić roztopione całym garnkiem będę" u. To zamiłowanie do tłu-. stych potraw raziło niezmiernie cudzoziemców. Werdum pisał dosadnie. iż Polacy „żrą chętnie tłusto" 15. Istniała nawet tendencja do spożywania tłustych napojów. W ówczesnych kalendarzach zalecano np. pewne ga­tunki piwa, które „tłuste jest i grube na kształt syropu, tuczy wybor-

13 J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-lak, Wrocław 1951, s. 435.

14 B a r y k a, jw., b. 606.

15 Werdum, jw., s. 97.


inie" 16. Za plebejski przysmak uchodziła gorzałka z topionym masłem, w XVIII wieku pito czasem herbatę z masłem, a powszechne już było picie kawy z tłustą śmietanką.

Stół XVII—XVIII wieku posiadał też swoje ulubione, charaktery­styczne dla polskiej gastronomii potrawy. Za takie uchodziły m. in.:

barszcz, rosół, sztuka mięsa, pieczenie huzarskie, bigos, pierogi, kiełbasa z kapustą, przede wszystkim zaś rozmaite kasze. Biskup Krasicki, anga­żując kucharza, zaznacza dobitnie: „Polskie potrawy żeby umiał in exel-lent gotować; kiełbasy, kiszki, pirogi, barszcz i rosół ect." 17.

Julian Ursyn Niemcewicz jako tradycyjne potrawy wymienia m. in. „krupnik z półgąsków i bigos z jabłkami"18. Cytowany już Vautrin, lekceważąco wyrażając się o kuchni polskiej, potwierdza pewną jej od­mienność i specyfikę: „Nie wiem, czy istnieje odrębna kuchnia polska, :znam jedynie ulubione przez Polaków dania, w których dominuje smak kwaśny i słodki. Wymienię tu barszcz [...] rosół, tj. zupa na mięsie z ka­szą (zauważyć należy, że Polak nigdy nie dodaje chleba do zupy), pierogi, gotowane nadziewane ciasto zlepione w kształt koguciego grzebienia lub łódeczki, kasza gryczana, owsiana, jaglana albo tak zwana manna [...]. Kaszę gotuje się na wodzie i krasi olejem lub masłem. Strawa ta była tym dla Polaków, czym dziś jest dla Tatarów, czym kukurydza dla dzi­kich ludów Ameryki: pożywieniem w podróży, na wojnie i w okresie głodu. Polacy jedzą poza tym chętnie ogórki kiszone z koprem i solą, które podaje się zamiast korniszonów. Bardzo cenione są polewki piw­ne [...]. Smakują również bardzo Polakom ziarna roślin motylkowych:

widziałem, jak niektórzy posypywali kawę grubą warstwą kminku. Je­dzą łyżkami roztarty mak. Nie wiem, czy to jest kwestia upodobania, czy też oszczędności, ale prawie na wszystkich stołach widzi się tylko ciemny chleb z żytniej mąki" 19.

Przyzwyczajeni do narodowych potraw panowie tęsknili za nimi pod­czas wojaży zagranicznych. Ksiądz Pstrokoński, aczkolwiek cenił kuchnię włoską, trzymał w Rzymie lokaja, który „musiał rozporządzać w kuchni gotowanie do polskiego smaku" 20. Poeta Karpiński zaprasza w Wiedniu gospodarza „dla poznania polskiej pieczeni [...] huzarskim jak nazywa-

16 S.Duńczewski, Kalendarz polski y ruski..., Zamość 1749, b.p.

17 I. Krasicki, Korespondencja..., t. II, wyd. Z. C e l i ń s k i, M. K l i m o-wicz, R.Wołoszyński, Wrocław 1958, s. 403.

18 J. U. Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, t. I, Warszawa 1957, s. 111.

19 H. Vautrin, Obserwator w Polsce, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 772—773.

20 B. Pstrokoński, Pamiętniki..., wyd. E. Raczyński, Wrocław 1844, s. 92.


my sposobem z masłem i cebulą przyprawianej" 21. Po powrocie do kraju delektuje się „wieczerzą polską, gdzie żądany barszcz narodowy mile wi­tałem" 22.

Stół staropolski charakteryzował się więc ostrością, pikantnością i tłu-stością potraw. O resztę walorów smakowych niewiele dbano, większą wagę przywiązywano do ilości niż do jakości jedzenia. Pamiętnikarz Koźmian pisze o szlacheckich ucztach, „na których nie chodziło o jakość pokarmów i napojów, lecz o ilość. Jedzono wiele, wypijano jeszcze wię­cej" 23. Jędrzej Kitowicz przyznaje, że na ogół spożywano potrawy nie­dbale przyrządzane, chodziło bowiem przede wszystkim o ich objętość i ilość. Między innymi pisze, że „ciasta owych czasów dla niewydosko-nalenia sztuki kucharstwa były bardzo ciężkie i grube [...] Staroświeckim pączkiem trafiwszy w oko, mógłby go był podsinić, dziś pączek jest tak pulchny, tak lekki" 24. Miał rację Yautrin pisząc, że Polak: „Dba więcej o wystawność stołu niż o wytrawny smak potraw, jest raczej żarłokiem niż smakoszem"25. Również i na rozmaitych przyjęciach chłopskich, np. na chrzcinach, weselach, stypach itp., spożywano duże ilości jadła i napitku, bez względu na ich walory smakowe. Nie orientując się w składnikach odżywczych i kaloryczności pokarmów, za zasadniczy mier­nik dobrego wyżywienia przynoszącego zdrowie i wzmacniającego siły uważano nade wszystko ilość jedzenia.

Wszystko to sprzyjało uprawianiu łakomstwa i obżarstwa. Na temat tych tradycji krążą wręcz legendy. Nie przecząc, że takie zjawisko wy­stępowało, należy dodać, iż miało ono jednak różnorodne przyczyny i nie stanowiło specyfiki polskiego obyczaju. Krajem, który w XVII—XVIII wieku miał opinię, że mieszkańcy jego są największymi obżartuchami, była np. Anglia. Obżarstwo stanowiło tam nie tylko zjawisko, lecz stało się wręcz atrakcją, traktowano je jako rodzaj sportu. Organizowano np. specjalne uczty-zawody „dla wielożerców", na których ustanawiano rekordy w pochłanianiu pewnych potraw.

Łakomstwo i obżarstwo charakteryzowało większość członków panu­jących wówczas dynastii, m. in. Bourbonów francuskich, stąd wielu spo­śród nich chorowało ciężko na niestrawność. Dostosowała się do tych zwyczajów żona Ludwika XV Maria Leszczyńska, która wręcz pasjono­wała się jedzeniem. Pewnego razu ledwie ją odratowano po przejedzeniu się ostrygami, które popijała w dodatku piwem. Arystokracja i świat za-

21 F. K a r p i ń s k i, Pamiętniki..., wyd. P.Chmielowski, Warszawa 1898, s. 53.

21 Karpiński, jw., s. 58. a K. Koźmian, Pamiętniki..., cz. I, Warszawa 1907, s. 130.

24 Kitowicz, jw., s. 440.

25 V a u t r i n, jw., s. 770.

możny szedł w ślady koronowanych. Gromił te nawyki Rousseau, piętnu­jąc ludzi „przywiązujących wagę do dobrego kąska, myślących przy bu­dzeniu się, co będą jedli w ciągu dnia [...]. Znalazłem, że wszyscy ci do­mniemani ludzie byli tylko czterdziestoletnimi dziećmi [...]. Łakomstwo jest wadą serc pozbawionych treści" 26. Przejadali się zresztą nawet filo­zofowie, plotkowano, że obżarstwo stało się bezpośrednią przyczyną śmierci słynnego La Mettrie.

W Polsce występowało dwojakiego rodzaju obżarstwo: zamożni prze­jadali się na ogół systematycznie, natomiast biedni sporadycznie, podczas świąt i wszelkich uroczystości. Najbardziej znamienne było oczywiście obżarstwo uprawiane przez kręgi zamożnych. Stanowiło ono ich pasję, szczyt szczęścia, nieomal cel życia. Polska szlachta, magnateria, patrycjat rywalizowały pod tym względem z kołami cudzoziemskimi. Obżarstwo swoimi tradycjami sięgało głębokiego średniowiecza. Klasycznym typem staropolskiego żarłoka był ponoć Mikołaj Rej. W XVII—XVIII wieku zjawisko to nasiliło się i rozpowszechniło. Łakomczuchami i żarłokami były m. in. tak znane osobistości, jak kanclerz Jerzy Ossoliński, hetman Ksawery Branicki, niesławnej pamięci Adam Poniński. Z przejedzenia chorowała większość znanych osobistości. Wojewoda Zawisza tak np. no­tuje: „Podczas tego wesela na zepsowanie żołądka przez pięć dni choro­wałem" 27. Adam Naruszewicz donosi o słynnym Radziwille „Panie Ko­chanku", że „objadłszy się ostryg ciężko zachorował i po doktora Żyda Leiboszyca do Wilna posłał, ale nim ten przyjechał, do zdrowia przy­szedł" 28. Ignacy Krasicki tak komentuje na temat pewnego bankietu:

„obżarstwo ciągnęło się w najlepsze, a niestrawność była jego refrenem". By dogodzić podniebieniu, spożywano rozmaite środki zaostrzające apetyt i trawienie. Można zapewne wierzyć Kitowłczowi, który pisze, że pano­wie jadali potrawy „dla zaostrzenia apetytu, jak mieli podane od dokto­rów, którzy z obżarstwa panów spodziewając się chorób, doradzali im to, co psuło zdrowie, aby mieli kogo leczyć" 29.

Obżarstwo wśród warstw biedniejszych, jak już zaznaczyłem, było sporadyczne i miało związek ze stałym niedojadaniem, ciągłym oszczędza­niem jedzenia. Biedująca całymi miesiącami ludność objadała się tylko podczas chrzcin, wesel czy świąt kościelnych. Najadano się wtedy do syta, dostarczając upragnionych wrażeń podniebieniu, a jednocześnie starając się najeść „na zapas". Wiedziano bowiem, że najbliższe dni znowu przy-

" J. J. Rousseau, Emil czyli o wychowaniu, Wrocław 1955, t. I, s. 179.

27 K. Zawisza, Pamiętniki..., wyd. J. Bartoszewicz, Warszawa 1862, s. 69.

28 A. Naruszewicz, Korespondencja..., wyd. J. P l a 11, Wrocław 1959, s. 289.

29 Kłtowicz, jw., s. 440.


niosą niedosyt jadła. Zjawisko to występowało nie tylko pośród ludności chłopskiej czy małomiasteczkowej, lecz także u biedującej drobnej szlach­ty, która sejmiki i aranżowane przez panów zjazdy traktowała przede wszystkim jako możliwość do objedzenia się.

Przeładowywanie nie przyzwyczajonych do mięs i tłuszczów żołądków prowadziło oczywiście do rozmaitych powikłań chorobowych, a nawet zejść śmiertelnych. Szczególnie fakty takie miały miejsce w okresie Wielkanocy i innych świąt następujących po surowych postach. Wygło­dzona ludność dosłownie rzucała się na świąteczne jaja, szynki, kiełbasy. Świat lekarski raz po raz alarmowany był skutkami, jakie niosło obżar­stwo. Światły medyk Fijałkowski tak pisał na początku XIX wieku: „Nie mogę tu przepomnieć [...] obżarstwa w wilią godnych świąt, w zapusty i na Wielkanoc, równie na chrzcinach, kiermaszach i weselach, które bar­dzo często niestrawności, rozmaitych innych chorób, a czasem i śmierci było przyczyną, zwłaszcza po wielkim poście, kiedy żołądek od mięsa od­wykły nagle mnóstwem twardych jaj, szynką, kiełbasami i mięsiwem obładowany zostanie" 30.

Pod koniec XVIII wieku wypowiedziano energiczną walkę wszelkie­mu obżarstwu i zaczęto reformować naszą gastronomię. Tendencje te szły jednak, niestety, tylko od góry, objęły też swym zasięgiem stosunko­wo wąskie koła.

W tym czasie m. in. zaczęto zwracać uwagę na jakość potraw. Od­stąpiono od konsumowania ciężkich, tłustych specjałów sarmackich, a za­częto przedkładać nad nie stosunkowo lekkie, bardziej wykwintne potra­wy przyrządzane na wzór paryski. W tym czasie na stołach pojawiły się „zupy rumiane, rosoły delikatne, potrawy z mięsiw rozmaitych kompo­nowane, pasztety przewyborne" 31. Uznanie zdobywać zaczęły ciasta fran­cuskie, buliony, farsze. Lekkie wina francuskie wypierały węgierskie, szampan rywalizował z tokajem, czekolada z kawą.

A więc nowa moda zrywała z obżarstwem. Pamiętnikarze piszą, że pod wpływem Stanisława Augusta: „Mało jadali mężczyźni, tym bar­dziej kobiety, aby przy ociężałości ciała nie utracić szczupłej swojej ta­lii" 32. Tendencje te znajdowały jednak uznanie tylko w pewnych kołach. Na ogół opinia sarmacka dworowała z tego rodzaju mody twierdząc, że doprowadziła do tego, iż wstawano głodnym od stołu. Kitowicz notował:

„Moda też wprowadzona razem z nowymi potrawami ostrzegała gości, ażeby się nie bardzo potrawami obkładali, kosztując bardziej tej i owej po trosze niżeli jedząc, chociaż drugi, dobry mający apetyt, dla tej mody

"' I. F i j a ik o w s k i. Rozprawa..., b.m.w. 1819, s. 61.

ł1 Kitowicz, jw., s. 436.

22 A. M a g i e r. Estetyka miasta stołecznego Warszawy, Wrocław 1963, s. 98—99.


wstał głodny od stołu, co się najwięcej wstydliwej białej płci i galantom francuskim przytrafiało" 33.

Jeśli zmniejszenie się obżarstwa trzeba ocenić jak najbardziej pozy­tywnie, to zmiany, jakie zachodziły w jadłospisie, nie zawsze można uznać za fortunne. Z punktu widzenia zdrowotnego wadą nowych jadło­spisów było np. rezygnowanie z potraw kwaśnych, barszczów oraz innych kwasów, zarzucanie przez modnisiów czosnku, cebuli, słabego piwa. Zresztą warunki gospodarcze, możliwości surowcowe oraz inne okolicz­ności uniemożliwiały głębszą gallizację polskiego stołu. Zmiany były więc powierzchowne i zachodziły jedynie w kręgach popisujących się modną „francuską kuchnią". Stół masowy, podstawowy, pozostał do końca wie­ku poza zasięgiem tych wpływów.

Wobec tendencji mierzącej wartość jadła nie jakością, lecz jego ilością, nie będzie dziwił brak obszerniejszej literatury gastronomicznej. Już w XVI wieku mieliśmy co prawda jakąś książkę kucharską, lecz nie dotrwała ona nawet do XVIII wieku, widać ze szczętem została „zaczy-tana" przez renesansowych smakoszów. Od końca XVII wieku podstawo­wą, wysoko cenioną publikacją z tej dziedziny była praca kuchmistrza Stanisława Czernieckiego 34. Prezentowała ona sto potraw mięsnych, sto rybnych, sto mlecznych z rozmaitymi dodatkami, sekretami, potrawami dla chorych itd. Książka ta miała wielkie powodzenie w XVIII wieku, czego dowodem jest kilka wydań tego dzieła. Dopiero w 1786 roku, pod wpływem nowej mody, ukazała się praca Wojciecha Wielądka pt. Ku­charz doskonały 3S, którą wznowiono w 1800 roku. Wielądko gastronomią praktycznie się nie zajmował, próbował pióra jako heraldyk, panegirysta, książkę kucharską napisał ze względów czysto komercjalnych. Stanowiła ona właściwie przekład z języka francuskiego i niemieckiego. Publikacja ta zdobyła jednak znaczny rozgłos, echa tego znajdujemy m. in. w Panu Tadeuszu. W tym czasie pojawiać się też zaczęły rozmaite przepisy kuli­narne, m. in. głośnego kucharza Stanisława Augusta „Tremona". Mimo to staropolska literatura kucharska prezentowała się ubogo.

Dalekie od doskonałości były też i kwalifikacje kucharzy. W kuchniach niższych kategorii jadło przyrządzały gospodynie lub ktoś z domowni­ków. Odbywało się to wedle zwyczajowo przyjętych receptur. Do spraw żywienia nie przywiązywano zresztą większej wagi, przede wszystkim odgrywało rolę punktualne podanie strawy. W żywieniu zbiorowym,

88 K i t o w i c z, jw., s. 439.

"S. Czerniecki, Compendium ferculorum albo zebranie potraw..., Kra­ków 1682.

»s w. Wielądko, Kucharz doskonały pożyteczny dla zatrudniających się go­spodarstwem... s jrancuskiego przetlomaczony i wielo, przydatków pomnożony..., Warszawa 1786.


np. u flisaków, w szpitalach, domach pracy, spotykało się zawodowych kucharzy i kucharki. Byli to jednak ludzie tylko przyuczeni do zawodu;

wykonywali go sezonowo i nie posiadali głębszych umiejętności w tej dziedzinie.

Zawodowych kucharzy spotykało się w zasadzie tylko w kuchniach pańskich, patrycjuszowskich, szlacheckich. Teoretycznie wymagano od nich dużej wiedzy gastronomicznej, ponadto znajomości środków leczni­czych, domowych itd. Praktycznie chodziło jednak o to, by mieć w domu nie tyle może specjalistę w dziedzinie gastronomii, ile raczej wiernego sługę, sumiennego, trzeźwego, ,,chędogiego". Czerniecki zalecał: „Kucharz ma być ochędożny z czupryną albo głową wyczesaną, z ogoloną głową, rękami umytymi, paznoktami oberżnionymi, opasany fartuchem białym;

trzeźwy, nie swarliwy, pokorny, chyży, smak dobrze rozumiejący, condi-menta albo potrzeby do potraw dobrze znający, a nade wszystko wszyst­kim usługujący" 36.

Po dworach szlacheckich na kucharzy brano zwykle zręczniejszych chłopców ze wsi. Po przyuczeniu w kuchni chłopiec już po kilku miesią­cach pracy uchodził za „specjalistę". Kucharz taki nie był bynajmniej faworyzowany, nieraz nawet poniewierano nim. W literaturze plebejskiej spotkać można sylwetki dworskich kucharzy, którzy musieli wstawać o świcie, szykować ogień, gotować śniadanie, a zaraz potem obiad, pod­wieczorek, wieczerzę, czasem aż do nocy krzątać się przy palenisku. Pra­ca ich odbywała się często przy akompaniamencie krzyków i popędzań. Pisano o niej: „pan wrzeszczy, pani sapa, jako w piekle w domu". Po­nieważ państwo miewali na ogół doskonałe apetyty, słali tedy do kuchni po coraz to nowe dania, poganiając sługę. Zrozpaczony kucharz ekspe­diował więc mięso choćby na pół surowe, nie doprawione, samą ilością potraw starając się zaspokoić głód lub obżarstwo swych chlebodawców. Gdy na pokojach pochłaniało się dania, nikt nie myślał o kuchennej służ­bie, którą żywiło się byle jak. Kucharz dworski tego okresu tak maluje •swą niedolę:

Z oczu, z wnętrza płomienie prawieć wybuchają, Jednak na cię pan z panią respektu nie mają. Widzą, żeś się zmorzył, zrobił, ledwie dychasz Od dymu, z kuchcikami narzekając kichasz, Obszarpałeś się wniwecz, koszuliny obie Od brudu i od potu zbutwiały na tobie. Przecie im to nie rusza serca okrutnego [...] "

" Czerniecki, jw., s. 10.

17 Uciechy lepsze y pozytecznieysze a niżeli 2 Bachusem y z Wenerą, [w:] PoZ-ska komedia rybaltowska..., s. 640—643.


Szlachta traktowała z reguły kucharzy jako notorycznych złodziei, pijaków, oszustów, dbających nie tyle o domowników, co przede wszyst­kim o swój żołądek i osobiste sprawy. Tylko po wielkich dworach egzy­stowali o większej eksperiencji, wyżej cenieni i opłacani kuchmistrze.

Sytuacja ta uległa zmianie w drugiej połowie XVIII wieku. Zamoż­niejsza, dbająca o wykwintniejszy stół szlachta starała się w owym cza­sie posiadać już lepiej wykwalifikowanych, z prawdziwego zdarzenia ku­charzy. Najzamożniejsi najmowali specjalistów legitymujących się kra­jowymi lub zagranicznymi patentami, którzy dostarczali panom ulubio­nych, specjalnie przyrządzanych potraw. Dogadzając podniebieniu, szko­dzili jednak często zdrowiu, stąd alarmujące opinie wielu ówczesnych lekarzy i publicystów. Znany Kurcyusz pisał: „Śmiało można dzisiejszych naszych kucharzów porównać do tych rzemieślników, co broń nienawi­stną życiu ludzkiemu wynajmują i knują. Cały ich przemysł, cała sztuka na to sili się, aby nam życie skrócić. Łechcą oni nieraz naszą zmyślność zaprawami nieznajomymi i nowy coraz do nich wzniecają apetyt, a nie dają nam nowego żołądka" 3S.

Wykwalifikowani kucharze byli wysoko opłacani, taki np. Tremo,, nadworny kuchmistrz Stanisława Augusta, brał blisko 10 000 zł rocznie, sumę na owe czasy olbrzymią, stanowiącą bodaj najwyższą pensję w Rze­czypospolitej. Jeśli chlebodawca sknerzył, kucharze oszukiwali, celowo psuli potrawy, domagali się dodatkowych, kosztownych przypraw. Zorien­towany w tej kwestii Kitowicz tak powiada: „Kucharz jedne cytrynę wypotrzebował do potrawy, a dwie schował do kieszeni. Toż samo działo się z winem, którego część do potrawy, a dwie części wlał kucharz do gardła. I gdy kucharz wołał wina do ozora, prawdę mówił, że go potrze­bował do ozora, ale do swego, nie do wołowego. Niechżeby mu nie doda­no czego według jego woli, z umysłu zepsuł potrawę [...]" 39.

Na skutek stosowania takich metod, dzięki sprytowi, wykorzystując modę na „francuską" kuchnię, wielu krajowych i zagranicznych kucha­rzy dorabiało się u nas znacznych fortun. Awansując, zdobywali często dobrą pozycję, niekiedy porzucali nawet swą profesję i wślizgiwali się w szeregi szlachty (fakty takie miały miejsce już w XVII wieku).

Były to wszakże wyjątki, na ogół nasi kucharze nie potrafili błysnąć swym kunsztem. Zresztą rzadko od nich tego wymagano. Żądano przede wszystkim, by wykazywali inwencję w przyozdabianiu stołów i potraw, oraz popisywania się rozmaitymi kulinarnymi sekretami.

Charakterystyczną cechą polskiego stołu było bowiem dekorowanie serwowanych dań. Dekoracja tym lepiej była pomyślana, jeśli potrafiła

18 [F.] Kurcyusz, Przepisy dietetyczne czyli reguły zachowania się w czer­stwym zdrowiu y przedłużenia życia..., t. I, Warszawa 1785, przedmowa, b.p.

19 K i t o w i c z, jw., s. 437—438.


zakonspirować właściwą potrawę, by biesiadnicy mogli być zadziwieni niespodziewanymi smakami, zdumieni sztucznymi barwami, fantastycz­nymi kształtami. Silono się na pomysłowość przynoszącą nie tyle kuli­narne, ile raczej wizualne efekty. Istniała więc moda barwienia, m. in. złocenia potraw, np. pasztetów, podawania wielkich tortów kryjących żywe ptactwo, które po otworzeniu tortu raptem wyfruwało na salę. Sta­wiano na stół upieczone w całości dziki, jelenie, nadziewane rozmaitą zwierzyną, ptactwem, wędlinami. We wnętrzu ich umieszczano całe za­jące, cietrzewie, dropie, szynki, kiełbasy. Podawano ryby, które w jednej części były gotowane, w drugiej zaś pieczone. Nieraz nadawano im smak mięs, osiągając to poprzez specjalny sposób gotowania i przyprawiania. Skórę z kapłona wsadzano np. do flaszy, nadymano, co dawało taki efekt, że tłusty ptak niewiadomym sposobem przedostał się przez wąską szyję butli.

Stąd też Czerniecki w swej książce kucharskiej, pisząc o powinno­ściach kucharza, na pierwszym miejscu wymienia umiejętność ,,zdobienia potraw". Między innymi tak pisze: ,,Do ozdoby potraw należą nie tylko te rzeczy, które z siebie smak, albo zapach wydają, ale też i te, które w sobie substancyjej żadnej nie mają, na pozór tylko kładzione bywają na potrawy. Wolno jednak każdemu ozdobić potrawy jako rozumie, uwa­żając to jeżeli z upodobaniem autora bankietu, albo pana własnego, wol­no jednak wymyślić jako chcesz" 40. O tym, jak realizowano te zalecenia w praktyce, informują liczne przekazy. Wespazjan Kochowski pisząc o bankietach powiada:

„Patrz tak na komedyi, wlazł kapłon w flaszę,

Skąd go (stłukszy ją) wystraszę. Tu bażant, choć zabity, swe rozpościera

Skrzydła i na nich umiera. Jarząbek ustrzelany groty z słoniny,

Nuż w pasztetach mieszaniny... Z serwet wokoło baszty, lecz gęste wieże

Padną, że nikt nie postrzeże."41

A Jędrzej Kitowicz tak informuje: „Kucharze przedni dla pokazania swojej doskonałości wyjmowali sztucznie z kapłona lub z kaczki mięso z kościami, samą skórę w całości zostawując, to mięso posiekawszy z roz­maitymi przyprawami kładli znów w skórę zdjętą, a powykrzywiawszy dziwacznie nogi, skrzydła, łby, robili figury do stworzenia boskiego nie­podobne; i to były potrawy najmodniejsze i najgustowniejsze" t2.

40 Czerniecki, jw., s. 10.

41 W. Kochowski, Liryka Polskie..., wyd. K. J. T u r o w s k i, Kraków 1859, s. 181.

42 Kitowicz, jw., s. 439.


Poradniki kucharskie i zbiory sekretów kulinarnych lansowały nieraz uatrakcyjnienia stołu bardzo dziwaczne, czasem wprost niesamowite. Pod wpływem zachodnioeuropejskim próbowano zaszczepić u nas modę po­dawania na stół żywego drobiu. Polegało to na tym, że np. kurę czy gęś upijano alkoholem, oczyszczano, nieprzytomną pieczono żywcem, chło­dząc jej mózg i serce wilgotną gąbką, a następnie podawano na półmisku. W momencie kiedy biesiadnicy sięgali po nią, ptak cucił się, zrywał, resztkami sił próbował ucieczki. Ucztujący traktowali to jako wspaniałą uciechę, ze smakiem pochłaniając upieczoną, a jeszcze żywą kurę. Choć tę makabryczną zabawę zalecają, jak wspomniałem, poradniki, to nie mamy dowodów, by była ona szerzej stosowana.

Wszystkie sekrety i sztuczki kulinarne najmodniejsze były w czasach Baroku, Rokoko przestało się nimi pasjonować. Jak wiemy, zaczęto z cza­sem przywiązywać coraz większą wagę do jakości potraw, a nie do eks­centrycznych ozdób. Złagodzenie obyczajów nie tylko nie pozwalało na delektowanie się żywcem pieczonym drobiem, lecz nawet na rozpowszech­nianie tego rodzaju przepisów. Na prowincjonalnych stołach istniała jednak w dalszym ciągu tendencja do przystrajania i ozdabiania poda­wanych dań. Zniknęły wprawdzie stawiane w całej okazałości dziki czy indyki, nie podawano już faszerowanych ptactwem pasztetów, lecz lubo­wano się w ozdobach, barwach potraw, masach cukrowych i lodach ufor­mowanych w kształt rozmaitych owoców, krzewów, wież i innych fanta­stycznych kształtów. Tego rodzaju umiejętności ceniono zresztą i po wiel­kich, najmodniejszych stołach. Echa tego spotykamy nawet w Panu Ta­deuszu.

Należałoby teraz z kolei omówić, jaki był wygląd stołów, przy których biesiadowano.

Zamożniejsi jadali przy stołach pokrytych lnianymi lub bawełnianymi obrusami. Produkowano je w kraju lub sprowadzano z zagranicy. Nie­które z nich były barwne, bogato haftowane i miały wielkie rozmiary. Sute, cienkie obrusy stanowiły chlubę szlacheckich i mieszczańskich do­mów. W drugiej połowie XVIII wieku każdy z biesiadników otrzymywał dodatkowo małą serwetkę, służącą do obcierania ust. Należy wszakże do­dać, że obrusy nie zawsze lśniły czystością, zdarzały się też łatane i ce­rowane. Tak więc wygląd stołów, nawet tych bogatych, bywał rozmaity. Tylko esteci dbali o to, by zdobiły je kwiaty i lustrzane tafle.

Rozmaicie też prezentowała się zastawa. Szlachcic czy mieszczanin posługiwał się na co dzień zastawą cynową, fajansową lub glinianą. Od święta używano jednak srebrnych, a nawet pozłacanych naczyń, noży, widelców, rżniętych z grubego, nieraz importowanego szkła pucharów i dzbanów. Naczynia zdobione były niekiedy cyframi lub herbami wła­ścicieli. Zastawy takie były wielce kosztowne. Stanisław August w po-


czątkach swego panowania, kiedy -wydawał wielki obiad, •wobec niedo--statku srebra stołowego zmuszony był pożyczać je to od sióstr, to od swoich braci. Vautrin powiada, że: „Wojewoda brzeski Sapieha zakazał mycia swych srebrnych naczyń z obawy, by wskutek szorowania nie stra­ciły na wadze" 43.

Higiena i ogólna kultura jedzenia przedstawiały się do końca XVII wieku bardzo źle; dotyczyło to zresztą całej Europy. Nawet we Francji wszyscy jadali palcami, widelców zaczęto używać bowiem dopie­ro na początku XVII wieku, i to wyłącznie wśród wyższych sfer towa­rzyskich. Rozpowszechniły się one szerzej dopiero w XVIII wieku. Do początków XVII wieku do półmisków sięgano rękoma, brano kilka ka­wałków, które potem rozdzielano palcami na mniejsze części. Dlatego też przyzwoitość wymagała, by prawą ręką nie wycierać nosa (chustek jesz­cze wtedy nie znano). Jeszcze w 1651 roku królowa Anna Austriaczka nie uważała za rzecz niestosowaną „kłaść swych pięknych rączek do pół­miska z mięsem" 44. W tym czasie na biesiadnych stołach francuskich kładziono tylko dwa, trzy noże, tak że goście zmuszeni byli je sobie na­wzajem pożyczać. Niewiele stawiano także kubków, toteż przyzwoitość wymagała, by przed oddaniem kubka sąsiadowi każdy wychylił swój do dna. Na przestrzeni XVIII wieku zaszły jednak na Zachodzie w tej dzie­dzinie duże zmiany. Wiek ten stanowił przełom w dziedzinie higieny i kultury spożywania pokarmów. Po trochu zaczął upowszechniać się' zwyczaj, że każdy korzysta ze swego kubka, noża, a często nawet i wi­delca. Jedzenie palcami uważano już w tym czasie za wręcz karygodne.

Zwyczaje panujące na polskich stołach szlacheckich czy mieszczań­skich nie różniły się od zwyczajów europejskich. Starano się przestrze­gać ogólnie przyjętych dobrych manier, inaczej oczywiście rozumianych niż dzisiaj. Widelce, znane już na pocz. XVII wieku, przyjmowały się po­woli, stąd nie raziło posługiwanie się palcami. Ucztujący ogryzali kawały mięsa, a kości rzucali pod stół, gdzie kręciły się liczne psy. Starano się jednak zachować przy tym jakiś umiar. Wystrzegano się np. zbytniego rozlewania napojów, hałaśliwego przesuwania kubków czy mis, dzwonie­nia nożami o talerze. Na stołach wyższych kategorii o sprawy te dbano jeszcze więcej, dlatego też niektórzy cudzoziemcy, np. B. Connor, chwalili nawet Polaków za obyczajny sposób jedzenia. Podkreślali np., że nie do­tykano mięsa rękami! Za poprawny, właściwszy od francuskiego sposób posługiwania się widelcem chwalono w Anglii młodego Stanisława Po-niatowskiego.

Na zamożniejszych stołach jedzenie stawiano przed każdym na od-

" Vautrin, jw., s. 775.

u Cyt. wg J. K u l i s z e r a, Powszechna historia gospodarcza średniowiecza i czasów nowożytnych, t. II, Warszawa 1961, s. 37.


dzielnym talerzu. Łyżki, noże, a od końca XVII wieku widelce, zwane grabkami, kładziono jednak tylko przed znakomitszymi gośćmi. Istniał bowiem nawyk, że większość mieszczan czy szlachty „domatorów" nosiła noże, a później widelce, dosłownie za pasem, łyżki zaś w skórzanych po­krowcach. Jeżeli ktoś nie miał swojej łyżki, sporządzał sobie zastępczą z kromki chleba lub też pożyczał od sąsiada. O jakimś myciu łyżki czy widelca nie było oczywiście mowy. Nie dbano też o zamianę czy umycie talerzy. Nowe potrawy kładziono na talerz po prowizorycznym jego oczyszczeniu lub podawano go posługaczowi, „aby zruciwszy gdzie w kąt owe gnaty, czymkolwiek talerz ochędożył lub — w niedostatku rychłego posługacza, sami nieznacznie pod stół obiedziny zrucając, talerz sobie od innych potraw uwalniali i chlebową skórką czyścili" ts. Kursowało wiele anegdot o niedbałym wycieraniu naczyń przez służbę. Podobno i sami panowie dopuszczali się czasami zadziwiających w tej dziedzinie ekstra­wagancji. Niechętny nam Francuz Vautrin pisze, że hetman wielki li­tewski Radziwiłł „Rybeńko", „żyjący w niebywałym przepychu, zauwa­żył, że talerz, który podawał jednej z dam, nie był czysty, wyciągnął więc ze spodni rąbek koszuli i wytarł nim talerz, po czym z całą powagą postawił go przed sąsiadką" 46. Tego rodzaju zdarzenie uznać należy za wymyślone, a wypadki tego rodzaju na pewno były sporadyczne, faktem jest jednak, że bynajmniej higieną w tej dziedzinie nie grzeszono.

Z reguły np. posługiwano się jednym kielichem, który krążył kolejno między wszystkimi. Jędrzej Kitowicz tak na ten temat pisze: „Z jednej szklanki pili za koleją lub z jednego puchara, nie brzydząc się kroplami napoju, które z wąsów jednego spadały w puchar podawany drugiemu. Biała płeć nawet nie miała mierziączki przytykać swoich ust delikatnych do puchara, w kolej idącego, po wąsach uszarganych" 47.

Zmiany nastąpiły dopiero w drugiej połowie XVIII wieku. Pod wpły­wem nowej mody zaczęto m. in. zwracać uwagę na kwestię higieny, „nastała [...] obrzydliwość cudzej gęby" 48. W związku z tym pito oddziel­nymi, małymi kieliszkami, jeśli zaś wznoszono toasty, to krążący wokół puchar wycierano czystą serwetą czy ścierką, lub też przepłukiwano wodą w kredensie. Przed każdym z biesiadników kładziono noże i widel­ce, talerze zmieniano przy każdej potrawie. Nastał również zwyczaj, iż całą zastawę natychmiast po jedzeniu przepłukiwano lub dokładnie zmy­wano. Czyniono to jednak nie tyle z potrzeby higieny, ale by sprostać wymogom mody. Mycie naczyń i zastawy stołowej odbywało się w sali

45 Kitowicz, jw., s. 431.

46 Vautrin, jw., s. 474—475.

47 Kitowicz, jw., s. 431—432.

48 Kitowicz, jw., s. 432.


bankietowej. Często ta sama woda służyła do umycia dziesiątek sztuk talerzy, noży, widelców.

W pewnych okresach moda nakazywała, by przed ucztą myć ręce w cennych misach podawanych przez służbę. Istniał też zwyczaj, iż po jedzeniu, bezpośrednio przy stole, płukano usta. Wytworne panie uży­wały do tego celu mleka. W rachunkach dworskich spotyka się też często pozycje w rodzaju: „Mleka słodkiego dla J. W. Panny wojewodzianki do płukania gęby kwarty pół" 49. Moda taka panowała wszakże krótko i zni-knęła pod koniec XVIII wieku. W tym czasie rozpowszechniły się także wykałaczki, które importowano nawet z zagranicy.

Przy zasiadaniu do stołu przestrzegano pewnego ceremoniału. Tak więc pan domu zajmował pierwsze miejsce. Baczono pilnie, by dalsze, w odpowiedniej kolejności zajmowali goście według rangi społecznej, jaką reprezentowali. Istniał też górny i dolny koniec stołu. Goście o mniejszym znaczeniu otrzymywali zazwyczaj gorsze nakrycia, podawa­no im też w dalszej kolejności potrawy. Porządek zasiadania przy stole i obsługiwania biesiadników był odzwierciedleniem istniejącej u nas hie­rarchii społecznej oraz przywiązywaniem wagi do urzędu i dygnitarstwa. Wielu cudzoziemcom ten sposób postępowania wydawał się niewłaściwy. Cytowany już Yautrin tak pisał: „Do stołu podaje się na modłę nie­miecką, której źródłem jest pycha połączona z łakomstwem. Pan domu obsługiwany jest pierwszy, aby móc wybrać sobie najsmaczniejsze kąski, i nikt nie tknie przed nim żadnej potrawy. Stół zastawiony jest od razu wszystkimi daniami i dopiero kiedy goście zajmą miejsca stosownie do swojej pozycji społecznej, zwierzchnik służby sięga po pierwsze danie, kraje mięso i podaje je gospodarzowi domu, następnie temu, kto cieszy się największą estymą, i przechodzi tak od godniejszego do mniej godne­go. W ten sposób kolejność obsługi wyraża stopień poważania biesiadni­ków, czy to domowników, czy gości. Możesz skręcać się z głodu lub też chcieć pominąć jakieś danie, musisz jednak czekać, aż służący, który ma za zadanie ocenić twoją pozycję lub odgadnąć opinię o niej swego pana, poda upragnioną potrawę tym, których uważa za godniejszych od ciebie"50.

Przy stołach pańskich usługiwała liczna służba gospodarzy. Panował też zwyczaj, że do sal biesiadnych wprowadzano część służby przybyłych gości, która stawała za plecami swoich panów. Pamiętnikarz Moszczeń-ski tak o tym powiada: „U dworu panów, co polskie dawne utrzymywali zwyczaje, służyli do .stołu im i ich żonom chłopcy bogato ubrani po tu-recku, węgiersku, albo murzyni i laufry równie kosztownie ubrani, przy­jeżdżający na obiad słudzy, któren z kim przyjechał, temu do stołu usłu-

49 Rkps OssoL, nr 2633/11, k. 44; por. też k. 36, 37v, 40v. M V a u t r i n, jw., s. 773—774.


•giwał. Pajucy i hajducy w domu pana swojego noi 'li jeść do stołu, kre-

•dencarze kredensem się zajmowali. Piwniczy mieli l-Szarków, którzy kie­lichy i butelki do stołu w koszach nosili i one zabierali, a po obiedzie w pokoju, gdzie kompania się bawiła, wina i kielichy trzymali, podawali i nalewali" 51.

Mimo panującego przy stole natłoku służby, obsługa nie była spraw­na. Po pierwsze służba ta nie posiadała odpowiednich kwalifikacji, a poza tym, zazwyczaj głodna, myślała przede wszystkim o najedzeniu się. Pa­nował bowiem zwyczaj, iż zasiadający do stołu gość nabierał potrawę i dawał ją swoim pachołkom. Czym większą gorliwość wykazywał pan w syceniu sług, tym bardziej dopingowało to ich do sprawniejszej obsługi. Pamiętnikarz Rulikowski wspomina opowiadanie swego ojca, kiedy to na uczcie u arcybogatego Radziwiłła ,,Panie Kochanku" „przy takim bo­gactwie, blasku i okazałości dworu, liczna liberia usługująca u stołu była ogromnie uprzykrzona. Po pierwszej np. potrawie nie szybko talerz do drugiej przemieniano i gdy potem jeden z liberii odmienił talerz, rzekł mu po uchu: «Kiedy bierzesz potrawę dla siebie, bierzże i mnie, bom głodny». Ojciec mój brał więc każdej potrawy obficie, a usługa szła wtedy na wyścigi" 52. Głodni słudzy nie czekali zresztą na swoją kolej,

-lecz sami porywali co smakowitsze kąski, a nawet ściągali całe półmiski. Z kuchni ekspediowano np. jakąś sztukę mięsa z sosem czy z jarzyną, a na stół przynoszono półmisek bez mięsa, które po prostu ,,ginęło" po drodze. Nieraz więc trzeba było ustawiać straże, aby dostarczyć dania w całości przed biesiadujących panów.

Było też w zwyczaju, iż resztki cukrów i wetów oddawano posługu­jącym paziom. W odpowiednim momencie wprost rzucali się oni na stoły i w okamgnieniu rozdrapywali smakołyki, ściągając często przy tym obrusy. Jeśli chodzi o trunki, to służba piła na równi z panami, oczywi­ście z wyjątkiem najwyższych gatunków alkoholu. Zdarzało się więc, że upijała się prędzej niż panowie. Najgorzej bywało, kiedy upijały się obie strony. Wówczas bowiem przestawano przestrzegać etykiety i służba do­puszczała się rozmaitych „figli", na przykład w rodzaju "• /cierania ta­lerzy zwisającymi rękawami kontuszów czy „ferezyji", a czasem nawet ogonami kręcących się pod stołem psów. Cięto nawet nieraz szaty no­żami, a bez strojenia błazeńskich min za plecami swych panów nie mogła się już obyć żadna uczta. Na ogół traktowano takie „figle" pobłażliwie, uważając je za wspaniałe uzupełnienie biesiady. Jednej tylko rzeczy

-skrupulatnie zabraniano — grabienia stołowizny. Kiedy rozpoczynała się

51 A.Moszczeński, Pamiętniki..., Warszawa 1905, s. 77.

52 J. Rulikowski, Urywek wspomnień..., wyd. J. Bartoszewicz, "War­szawa 1862, s. 72—73.


ucata, zamykano drzwi i nie wpuszczano ani nie wypuszczano nikogo ze służby, wiadomo bowiem było, że w kieszeniach pachołków kryją się cenne noże, łyżki, talerze. Kredens, gdzie przechowywano stołowiznę, otoczony był balustradą i chroniony z wielką czujnością. Pilnująca go część służby z reguły nie piła i pozwalała na otwarcie drzwi dopiero wówczas, kiedy policzono całą zastawę.

W okresie Rokoka uległ zmianie sposób obsługiwania gości. Przy­jeżdżającą służbę pozostawiano za drzwiami, a gości obsługiwali wykwa­lifikowani kamerdynerzy i specjalnie szkolone dziewczęta. Nowy system obsługiwania gości lansowały przodujące w nowej modzie dwory magna­ckie oraz bogate mieszczaństwo. Pamiętnikarz Ochocki opowiada, jak podejmowano go w domu bankiera Kaczego: „Dano przed obiadem wód­kę w najpiękniejszych serwisach kryształowych, najwykwintniejsze po niej zakąski. Potem otwarto drzwi wielkiej sali i pokazał się stół w pod­kowę, więcej pewnie niż na sto dwadzieścia osób, z niewidzialnym kre­densem [...]. Najdziwniejszem to było, że do stołu służyli czterech ka­merdynerów i cztery panienki, pierwsi obnosili półmiski, te zaś zmieniały talerze i sztućce, wszyscyśmy byli doskonale usłużeni"53.

U niektórych magnatów dziewczęta usługujące do stołu były ubrane w specjalne stroje. U osławionego Mikołaja Bazylego Potockiego na przykład, kiedy gościł księcia Adama Czartoryskiego, „sześć tłustych młodych dziwek, w gorsetach juchtowych czerwonych, usługiwało"54.

Jeżeli chodzi o stoły niższej kategorii, to posilano się tam bardziej prymitywnie. Przede wszystkim nie posiadano często żadnych stołów i jedzono na ławach lub na stojąco. Widelce były nie znane, noże spoty­kało się rzadko, jedzenie spożywano na ogół drewnianymi lub cynowymi łyżkami albo po prostu palcami. Jedzono ze wspólnych glinianych mis lub drewnianych talerzy. Pito z jednego dzbana. Na weselach czy innych uroczystościach pito z jednego kielicha lub też po prostu z butli. W karczmach pito oddzielnymi drewnianymi, cynowymi i glinianymi czarkami i kuflami. Schulz pisze o warszawskich garkuchniach lat dziewięćdziesiątych, że „w okolicy między Starym a Nowym Miastem gotują i smażą, i pieką także na ulicy, a częstują głodnych bez talerzy, grabek i nożów, obchodząc się palcami i zębami" 55. Jedzenie spożywano prostacko i zachłannie. W jednym z przekazów źródłowych zachęcano do innego sposobu jedzenia: „[...] może by czeladź oduczyła się grubijańskie-go i prawie zwierzęcego sposobu jadła, jakiego się na folwarkach na-

M J. D. O c h o c k i, Pamiętniki..., t. II, wyd. J. I. Kraszewski, Wilno 1857, s. ®9—70.

^Niemcewicz, jw., t. I, s. 147.

65 F. Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w la­tach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 75.


patrzyć można" 56. W związku z żarłocznym sposobem pochłaniania jadła, posługiwaniem się palcami itd. spotykało się określenie „jadł po wiejsku".

Nie zawsze jednak tak bywało. Zamożniejsi chłopi posiadali czasami wystawniejszą zastawę niż szlachta. W czasie uroczystości stoły nakry­wano obrusami, a w przypadku ich braku — czystymi ręcznikami. Pod­czas wesel stół panny młodej starannie ubierano kwiatami. Prace etno­graficzne informują, że podczas uroczystości weselnych i innych uroczy­stych przyjęć przestrzegano ściśle form towarzyskich. Każdy uczestnik musiał być we właściwy sposób zaproszony, podjęty i ugoszczony. Na wesele zapraszali najpierw państwo młodzi, a przed samym przyjęciem czynili to drużbowie. Na przyjęciu przestrzegano pewnego porządku w sadzaniu gości. Na weselu przy stole głównym skupiała się starszyzna i najbliższa rodzina. Z prawej strony panny młodej znajdowała się sta­rościna, z lewej starsza druhna, dalej starosta i druhny. Księdza lub inne dostojne osoby sadzano zawsze obok panny młodej. Od wspólnego sie­dzenia przy stole wyłączeni byli rodzice panny młodej, młodzi drużbo­wie, a często i pan młody; stali oni nieopodal i patrzyli na biesiadują­cych. Stołów było niewiele, panowała na ogół ciasnota, stąd też większość gości spożywała posiłki stojąc. Przy stole głównym wznoszono toasty po­dobnie jak przy stołach szlacheckich. Kieliszek z wódką podawano od­powiedniej osobie z życzeniem: „daj wam Boże zdrowie!" Przyjmujący odpowiadał na to: „Bóg zapłać!" Prace etnograficzne omawiające dzie­więtnastowieczne tradycyjne zwyczaje weselne, które stanowiły odbicie stosunków panujących wcześniej, informują, że jadło roznosili drużbowie, mówiąc m. in.: „W imię Ojca i Syna, żeby nie została ani kscyna: smacne, słone, leci w gardło jak salone. Jedzta, uzywojta, po kiesiniach nie cho-wojta". Czasem, podobnie jak i urzędników dworskich przy stołach pań­skich, zmuszano niektóre osoby do próbowania dostarczanego jadła. Nie­kiedy do tych czynności starosta zapraszał kucharkę, która po skoszto­waniu ich oświadczała, że potrawy są „pieprzne, słone, smaczne, okra­szone" 67.

Po przyjęciu goście dziękowali gospodarzom. Z omawianych czasów zachowała się stara, szeroko znana pieśń wyrażająca dziękczynienie. Śpiewano ją po uczcie, m. in. po weselu. Goście wstawali i śpiewali chórem:

" Dobra gospodyni czyli fundament ekonomii gospodarskie^..., Kraków 1784, s. 59, przypis.

67 J. P. D e k o w s k i, Z badań nod pozywaniem ludu łowickiego, [w:] „Prace i Materiały Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi", Seria Etnograf., nr 12, s. 153.


Dziękujemy Panu Bogu I Matce Przenajświętszej, Tobie panie gospodarzu Z miłą panią gospodynią Po obiedzie, po dobrym. Cóż tam były za stoły, A wszystko cisowe, Cóż tam były za obrusy, A wszystko bielone, Cóż tam były za misy, Wszystko bursztynowe, Cóż tam były za łyżki, A wszystko cynowe, Cóż tam były za kołacze, A wszystko z pszenice. Cóż tam była za gorzałka, A to wszystko z Gdańska, Cóż tam były za przyprawy, A wszystko z Warszawy [...] 58.

Tego rodzaju pięknych pieśni i zwyczajów było więcej, świadczyły one, że wieś posiadała bogate tradycje związane z uroczystym spożywa­niem jadła. Należy tylko dodać, że nastrój po uczcie nie zawsze panował godny, a to m. in. z powodu weselnej pijatyki.

Tradycja, moda, fizjologiczne potrzeby organizmu i warunki pracy rzutowały na ilość spożywanego jadła i porę podawania posiłków. Na ogół istniały dwa sposoby żywienia — jeden dla ludzi zamożnych, nie pracujących lub wykonujących pracę lekką, np. dla służby pokojowej, dworzan, drugi dla ludzi ciężko pracujących fizycznie: chłopów i rze­mieślników.

W okresie nasilenia robót w polu, np. wiosną, podczas żniw, ludzie ciężko pracujący spożywali co najmniej cztery posiłki: śniadanie około godziny 6, obiad około 12, podwieczorek około 16 i kolację. Czasami jeszcze między posiłkami coś „przegryzano". Było to konieczne ze wzglę­du na zachodzącą w czasie pracy utratę energii, ponadto pokarmy ro­ślinne, jakie spożywano w kuchniach uboższych, szybciej trawiono, stąd też już w 2 do 3 godzin po spożyciu posiłku występowało uczucie głodu. Jesienią, zimą, kiedy było mniej pracy, ze względów oszczędnościowych redukowano ilość posiłków nawet nieraz tylko do dwóch dziennie.

Jeżeli chodzi o ludzi zamożnych, to według zaleceń poradników me­dycznych powinni oni byli spożywać dwa sute posiłki: obiad około go­dziny 11 i wieczerzę około 18. W XVII wieku takiej pory spożywania posiłków przestrzegano nawet po największych dworach. Na przykład

68 Z. Gloger, Pieśni ludu, Kraków 1892, s. 109.


Jan III obiadował najpóźniej o godzinie 12; jedzenie obiadu „aż po wtó­re j" uchodziło według niego za naruszenie porządku dnia. Obok tych dwóch zasadniczych posiłków spożywano ponadto lżejsze, czasem nawet sute śniadanie, a nieraz i podwieczorek. W XVIII wieku ilość posiłków w czasie dnia uległa zwiększeniu.

Ludzie zamożni jadali przez cały rok co najmniej trzy, a często nawet cztery razy dziennie. Śniadanie spożywano około godziny 8, obiad o 12, podwieczorek około 17, kolację około 20. W kołach hołdujących nowej modzie, m. in. na dworze Stanisława Augusta, przesuwano porę posiłków, szczególnie dotyczyło to obiadu, który spożywano około godziny 14—16.

Ale nawet i w XVIII wieku na niektórych dworach ograniczano się do dwóch posiłków dziennie: do śniadanio-obiadu między godziną 10—12 i kolacji między 17—19; czyli wzorowano się tu na teoretycznych założe­niach poprzednich wieków. Przyczyną tego była bez wątpienia oszczę­dność, choć podejmowanie decyzji pokrywano frazesami o nieprzeciąża-niu służby. Takie porządki panowały np. na dworze słynnej księżnej Anny Jabłonowskiej, która w swych instrukcjach oświadczała: „Śniadań, podwieczorków i inne zbytków dowody w regularnym dworze miejsca mieć nie mogą, nie dlatego ażebym kosztu żałowała [...], ale że podobne rzeczy zbytek znaczą, nieporządek czynią, uciemiężenie ludziom służą­cym przynoszą i pracą podwójną kucharzom i kredencerzom, odemnie tylko samej płaconym, ażeby mnie tylko służyli" 59. Panowanie tego ro­dzaju zwyczajów w domach zamożnych należy uznać jednak za wy­jątkowe.

Stół codzienny niższych kategorii bazował na pokarmie roślinnym — na warzywach, przetworach zbożowych, tłuszczach. Chłop czy drobny szlachcic opierał swój sposób żywienia na wyprodukowanych we wła­snym gospodarstwie środkach, dodatkowo nabywał tylko takie artykuły, jak sól, piwo, śledzie. Wyjątkowo, od wielkiego święta, zakupywano np. pieprz czy lepsze gatunki pieczywa. Mięsa jadano niewiele, zabite czy dobite sztuki wędzono, peklowano i jako specjał spożywano podczas świąt (z powodu długiego przechowywania mięso bywało nieraz wręcz niezdatne do użytku). Razem z chronioną przez dwory dziczyzną, dzikim ptactwem (nie wyłączając gawronów, które zwano „mazowieckimi ku­rami") uboższa ludność, a tej było najwięcej, spożywała najwyżej 10 ki­logramów mięsa na głowę rocznie, co stanowiło zaledwie 18% obecnej konsumpcji tego artykułu w Polsce. Wbrew temu, co pisano, m. in. w dziele J. S. Bystronia, nabiału spożywano niewiele. Najnowsze badania wykazują, że na statystycznego mieszkańca wsi roczna konsumpcja mle-

" Polskie tnstrufctarze ekonomiczne z końca XVII i XVIII wieku, t. I, wyd. S. P a w l i k, Kraków 1915, b. 242.


ka wynosiła nie więcej jak około 120 litrów, wobec około 350 litrów współcześnie. W związku z tym nie jest możliwe, by spożywano większe ilości takich przetworów, jak masło i sery. Wiadomo, że śmietana stano­wiła luksus, nawet zamożni chłopi pijali kwaśne mleko dopiero po zdję­ciu zeń śmietany. Prawdopodobnie stosunkowo więcej spożywano nato­miast jaj.

Niedobory w systemie żywienia uzupełniano wysoką konsumpcją ro­ślin, przede wszystkim wspomnianej już kapusty, marchwi, grochu, brukwi, rzepy, buraków. Ważne uzupełnienie stanowiły także tzw. „dzi­kie żniwa", czyli zbiór jagód, owoców leśnych, nasion, liści i kłączy dziko rosnących ziół, soków drzew, m. in. znanej oskoły. Zbieractwo stanowiło w tym czasie normalne uzupełnienie stołu. Szczególnego znaczenia na­bierało ono podczas przednówków i częstych wówczas głodów. Spoży­wano wtedy rozmaite „rośliny głodowe", m. in. rdest, szczaw, tłuczoną czy mieloną korę drzew, a także rozmaite trawy. Głód powodował prze­rażające skutki, ludzie żywili się niby zwierzęta, marli z ubóstwa zatruć, wycieńczenia. Wójt żywiecki Komoniecki pisał na przykład o tym tak: „Roku Pańskiego 1715 głód wielki na ludzi i drogość, że ludzie rzęsę leskową, główki lniane i sieczkę z słomy, susząc mełli, także makuch tłukli, a jedli i krew bydlęcą, kwaśnicę i trawsko różne. Dlaczego ludzie byli chudzi, nędzni, szpetni, słabi, chorzy i wiele ich dla głodu leda gdzie zumierało, a najbardziej z ubóstwa, którego bardzo wiele było" 60. Przekazy z lat, w których panował głód, informują o chłopach „jak na szczapy z głodu wyschłych" 61. Historyk W. Konopczyński pisze np., że w 1771 roku w Wielkopolsce: „Ludzie gromadami uciekali z powiatu do powiatu, jedli korzonki i korę drzewną, padali z wycieńczenia" 62.

Ludności wiejskiej stale groziło wówczas widmo głodu. Nawet w la­tach urodzaju pożywienia było niewiele, uzupełniano je więc różnego rodzaju grzybami, zawierającymi tak cenne dla organizmu białko, oraz masowo spożywanymi drożdżami, bogatymi w białko i witaminy, przede wszystkim z grupy B, chroniące przed różnymi schorzeniami (wiadomo, że nawet dzisiaj stosuje się .drożdże jako środek leczniczy). Za słuszne uznać należy spożywanie produktów zawierających cenne składniki od­żywcze, np. owoców czarnej porzeczki i głogu czy też kiszonej kapusty, oraz tłuszczów zwierzęcych, ponieważ stanowiły one źródło witamin z grupy A i D.

Ten sposób odżywiania ratował wprawdzie od chorób, dostarczał orga­nizmowi potrzebnych składników, ale nie uatrakcyjniał bazy surowco-

i"1 Komoniecki, jw., t. II, s. 170—171.

x Cyt. wg P. i L. Z a ł u s c y, Retkinia..., Włocławek 1914, s. 22.

62 W- Konopczyński, Konfederacja barska, t. II, Warszawa 1938, s. 250,


wej. Zestaw codziennych posiłków był ubogi i monotonny. Powtarzały się wciąż te same potrawy: barszcz, żur, różnorodne kasze, placki, nie­które warzywa; za lepszy pokarm uważano pierogi, sery i chleb. Wzbu­dzało to krytykę cudzoziemskich publicystów i lekarzy. F. Kurcyusz stwierdzał np.: „[...] bardzo wiele wieśniaków w tym kraju nie znają mięsa, przynajmniej bardzo rzadko je jedzą. Chleb gruby, lada jaka ka­sza, barszcz, kwaśna kapusta i trunek najprościejszy są zwyczajnym ich posiłkiem" 63. Z kolei Yautrin pisał na temat żywienia się chłopów i bied­niejszych rzemieślników następująco: „Ogranicza się ono u rolnika do chleba i potraw mącznych i niewiele inaczej wygląda u poddanych za­trudnionych rzemiosłem [...]. Przysmakiem jest dla tych ludzi [...] kasza skropiona jakimkolwiek roztopionym tłuszczem, przy czym nie są zbyt wybredni co do jego jakości. Nie jedzą ani mięsa ani warzyw, oprócz buraków i pasternaku. Większość z nich ma własne ogrody warzywne, gdzie rośnie jedynie mak, proso, pasternak, buraki i ogórki [...]. Jeżeli hodują jakieś zwierzęta domowe, to po to, żeby sprzedawszy je, kupić odzież i wódkę" 64.

Ten ubogi sposób żywienia pogarszał się jeszcze w czasie wspomnia­nych już głodów czy też surowych postów, natomiast polepszeniu ulegał w okresie dość licznych świąt i uroczystości. Wtedy pojawiały się na stołach, nęcąc do obżarstwa, kiełbasy, ulubione wątroby, kiszki, szynki, masło, śledzie, czasem nawet pieczenie, lepsze gatunki nabywanego w miastach pieczywa. Menu obiadów przeznaczonych dla pielgrzymów w Krakowie przewidywało np. w dni mięsne: „Rosół z kaszą lub krup­nik, sztuka mięsa, pieczeń, porcyja kapusty, bochenek chleba, pół garnca piwa". Natomiast w dni postne: „Barszcz z krupami. Porcyja kaszy z olejem. Porcyja kapusty. Czasem śledzie lub ryby. Bochenek chleba. Pół garnca piwa" 6S.

Jędrzej Kitowłcz opisuje, że chodzący z kurkiem w okresie Wielkano­cy parobcy wyprawiali sobie ucztę z wiktuałów, które otrzymywali po domach. A dostawali: „Ser, szperki, masło, kiełbasy, jajca, z czego w sa­mej rzeczy mogli zrobić ucztę nie lada jaką, przykupiwszy do tego go­rzałki i piwa" 66. Wiemy, że np. ludność ekonomii sandomierskiej prze­kupywała leśniczych, dając im: „gorzałkę, słoninę, kiełbasy i inne victua-lia" 67.

Było to jednak jadło świąteczne, niecodzienne, stanowiące jedynie obiekt marzeń przeciętnego mieszkańca wsi czy miasteczka. Należy

" Kurcyusz, jw., t. I, s. 95.

«4 V a u t r i n, jw., s. 817.

85 Rkps WAP Kraków, nr 3003, s. 37.

** Kitowicz, jw., s. 551.

17 Rkps Ossol., nr 9635/III, s, 16.


wszakże dodać, że zamożniejsi chłopi, służba po dworach szlacheckich, najemni robotnicy, ciężko pracujący flisacy żywili się na ogół na co dzień lepiej. Jadłospis tych ludzi opierał się na większej ilości produktów zbo­żowych, m. in. na chlebie, grochu, serze, tłuszczach, a także mięsie. By­wały dwory, na których nawet zwykła czeladź otrzymywała dwa razy tygodniowo porcję mięsa, a już stół świąteczny tych kategorii ludności prezentował się wcale dobrze. Obfitował przede wszystkim w większe ilości mięsa, tłuszczów, w lepszy chleb, wyższej marki napoje, cenione przyprawy.

Stół codzienny wyższej kategorii bazował na potrawach mięsnych, rybach, śledziach. Można w oparciu o przekazy źródłowe domniemywać, że ludność lepiej się żywiąca spożywała 150 kg mięsa rocznie na głowę, czyli około 15 razy więcej niż poddani, a prawie trzykrotnie więcej niż wypada to na głowę współczesnego statystycznego mieszkańca. Ponadto kuchnie ludzi zamożnych dysponowały szerokim asortymentem środków żywnościowych. Prócz spożywanych na stołach niższych kategorii kasz, warzyw, grochu, chleba spotykało się tutaj znaczne ilości rozmaitego pie­czywa (bułki, ciasta, torty), cukier, .miód, owoce, w tym często owoce południowe, jak pomarańcze, cytryny, ananasy, figi. Spożywano też dużo nabiału, m. in. jaj, masła, śmietany. Jadano najlepsze grzyby, przede wszystkim pieczarki, trufle, borowiki.

Oczywiście na stołach wyższych kategorii dbano pieczołowicie o ja­kość podawanych potraw. Na porządku dziennym było spożywanie dań wykwintnych, w rodzaju tuczonych, dobrze wypieczonych kapłonów, in­dyków, bażantów, kuropatw, kwiczołów, jarząbków, głuszców. Ryby po­dawano największe, najprzedniejsze: okazałe karpie, łososie, jesiotry, pstrągi. Rozkoszowano się też wymyślnymi importowanymi artykułami żywnościowymi, np. serami szwajcarskimi i wędlinami niemieckimi.

W kuchniach tych spotykało się ponadto smakołyki, np. różnorodne gatunki pasztetów. Za szczególny specjał uchodził pasztet 'sporządzony z gęsich wątróbek 'z dodatkiem tłustego wieprzowego mięsa, zwłaszcza wędzonego boczku. Niezwykle popularne były wędzone wołowe i wiep­rzowe ozory, różnego rodzaju galaretki mięsne. Nie gardzono też rozmai­tymi sosami. Ryby np. podawano w szarym — tj. cebulowym sosie, w żółtym — szafranowym, w czarnym — powidlanym. Na stołach tych zaczęto w XVIII wieku gustować także w kawiorze. Poradniki ówczesne zalecały, jak przez specjalny sposób przyprawiania zmienić i wydelikatnić smak drobiu czy innego mięsa, jak np. uczynić, by ,,kurczęta miały smak kwiczołów"6S. Kalendarze podawały następujący przepis, jak zmienić

68 P. B i r y t o w s k i. Wiadomość ciekawa każdemu wielce pożyteczna.., Prze­myśl n-s2. .-;. 204.


smak kury: „Kurę czy kurczę ugotować, żeby miała smak jarząbka dzi­kiego. Leją w gardło jej mocny ocet, zawiązawszy gardło wieszają ją, żeby się sama zadusiła. Oskubawszy, winem francuskim obmywają, w środku i z wierzchu pieprzem i goździkami natarłszy do piwnicy wy­noszą przez noc. Potym na rożen zatykając, masłem przetopionym pole­wają. Sapor do tego robią z wina dobrego, z tłustością zebraną z kapłona gotowanego, albo z kury, zmieszawszy i razem dobrze, a potym przydają trochę imbiru, pieprzu, goździków, cukru, przykruszywszy białego chleba i tym oblewają"69. Bogate stoły uatrakcyjniano przez podawanie wy­kwintnych polewek, m. in. migdałowej, winnej, kaparowej.

Pod wpływem mody zachodniej na stołach pańskich, a często i szla­checkich pojawiły się ostrygi, ślimaki, żaby, żółwie. Literatura szla­checka początkowo drwiła z tych „przysmaków", z czasem jednak przy-wykano do nich lub snobowano się ich spożywaniem. Ostrygi polecała już książka kucharska Czernieckiego, ich spożycie na przestrzeni XVIII wieku systematycznie wzrastało, by osiągnąć punkt kulminacyjny pod koniec tegoż stulecia. Przysłowiowo zapraszano wtedy na „hulankę i ostrygi". Na dworze Stanisława Augusta jedzono ich czasem kilkaset sztuk miesięcznie. Konsumowano je w postaci świeżej, „prosto z Ham­burga", bodaj jednak częściej marynowane. Uchodziły nie tylko za sma­kołyk, lecz także za pokarm dietetyczny; 'zalecano je np. przy chorobach płuc.

Ślimaki wprowadzono do nas pod wpływem kuchni włoskiej. Pod koniec XVII wieku na sejmikach małopolskich spożywano je całymi ko­pami. Przez cały wiek XVIII konsumpcja tego przysmaku utrzymywała się stale na poziomie umiarkowanym. Ślimaki spożywano często jako oddzielną potrawę, np. podawano do obiadu „ślimaki całkiem z masłem rumianym"; sporządzano z nich także sosy. Próbowano również jadać żabie udka. O rozpowszechnieniu się tych specjałów świadczyć może m. in. wypowiedź Jędrzeja Kitowicza: „Nie ustępując nasi Polacy w ni­czym Włochom i Francuzom, nawykli powoli, a dalej w najlepsze spe­cjały obrócili owady ł obrzezki, którymi się ojcowie ich jak jaką nieczy­stością brzydzili. Jedli żaby, żółwie, ostrygi, ślimaki, granele, to jest jądrka młodym jagniętom i ciołkom wyrzynane, grzebienie kurze i nóżki kuropatwie (same paluszki nad świecą woskową przypiekane), w których sama tylko imaginacyja jakiegoś smaku dodawała" 70.

Każdy obiad czy wieczerza stanowiły w kuchniach wyższej kategorii, w naszym pojęciu, istną ucztę. Zwykły obiad na stole pańskim składał się z około 5—6, a nieraz i więcej dań. W XVIII wieku jako zupę poda-

M Duńczewski, jw.. Kalendarz na rok 1752. n K i t o w i c z, jw., s. 442.


wano rosół, flaki, ewentualnie wchodzące w modę buliony. Z zasady też podawano dwie potrawy mięsne, np. sztukę mięsa z chrzanem i pieczeń wołową lub cielęcinę z kluskami i pieczony drób — kapłony, gęsi, ku­ropatwy. Prócz tego podawano jakąś jarzynę, często także z mięsem, np. kapustę z baraniną, kapustę kwaśną z kiełbasą. Na deser szły ciasta, pieczone owoce, czasem kompoty, marcepany, zaś na wytwornych dwo­rach smakowite włoskie lody.

Podwieczorki bywały rozmaite. Czasem podawano na nich tylko piwo lub kawę, często jednak spożywano jakieś potrawy, np. jajecznicę. W jednej z umów z XVII wieku o żywieniu uczniów zaznaczono: „Pod­wieczorek takim sposobem ma być: albo chleb z masłem, albo kiełbasę upiec [...], albo usmażyć bigosu jakiego, albo cokolwiek podobnego"71.

Wieczerza przedstawiała się podobnie jak i obiad. Podawano zupy, kilka rodzajów mięs (czasem m. in, bigos sporządzony z resztek mięsa, które pozostało z obiadu), ciasta. Zestaw zwykłej kolacji przedstawiał się np. następująco: rosół z flaczkami, kotlety z rusztu z sosem po polsku, zając z kaparami w sosie rumianym, kura młoda, sos rumiany z sardela­mi, pieczeń z sarny, budyń z jabłkami. Innego zaś dnia podawano: rosół z chlebem żytnim, kotlety cielęce w białym sosie z cytryną, kuropatwa, sos po polsku, cielęcina w żółtym sosie, ciasto, jabłka smażone 72.

Umowa dotycząca żywienia uczniów szlacheckich w szkołach piotrko­wskich przewidywała: „Na wieczerzę zaś rosół, bigos, zrazy, kasza, ja­rzyna i pieczenie" 7S.

Na słynnych obiadach czwartkowych u 'króla Stanisława Augusta, któ­rych znaczenie nie polegało zresztą, jak wiemy, na jedzeniu, podawano np. barszcz z uszkami, dalej rozmaite zimne przystawki: wędliny, kiszki, kiełbasy, paszteciki, marynaty, „wszystko wykwintne i wyborne dla smaku i dla oka" 74. Jako danie podstawowe traktowano gorące mięsiwa, przede wszystkim ulubioną przez króla pieczeń baranią, którą dworza­nin obnosił na złotym półmisku, wołając uroczyście: „baran!" Piwa nie podawano, jako napój służyła woda zdrojowa. Dopiero przy końcu obia­du serwowano wino hiszpańskie, które pito zresztą raczej symbolicznie.

Święta, uroczystości rodzinne, imieniny pańskie obchodzono bardzo wystawnie. Uczty ciągnęły się nieraz kilka dni i spożywano podczas nich gigantyczne ilości jedzenia. Stoły uginały się od dziesiątków potraw, sa­dzono się na najbardziej kosztowne i urozmaicone menu. W takich oko­licznościach nader już suto prezentowały się same śniadania. Julian

71 Cyt. wg J. P e s z k e. Kuchnia polska dawna..., „Gazeta Domowa", 1904, nr 41/42, s. 580.

72 Rkps. Bibl. im. Łopacińskiego w Lublinie, nr 1931, k. 39, 73^ 71 Rkps AGAD, Wieluńskie Obiaty, nr 6, k. 202. 74 M a g i e r, jw., s. 99.


Ursyn Niemcewicz pisze, że u Radziwiłła „Panie Kochanku", w dniach kiedy przyjmował biskupa Massalskiego, „rano, czyś przyszedł na poko­je czy do marszałka, czy do rezydenta lub urzędnika dworu, zastawałeś śniadanie z kiełbas, zrazów, hultajskich bigosów, piwa, miodu i wina zło­żone: jadł i pił kto chciał i wiele chciał" 7S.

Niezwykle plastycznie przedstawione opisy uczt znajdujemy u Jędrze­ja Kitowicza. Pisze on np.: „Na drugie danie stawiano na stół mięsiwa i ptactwo, pieczone na sucho całkowicie, albo też jakim sosem podla­ne [...]. Między półmiski, rozmaitym ptactwem i ciastem napełnione, podług wielkości stołu stawiano dwie albo trzy misy ogromne, na kształt piramidów z rozmaitego pieczystego złożonych, które hajducy we dwóch nosili, bo by jeden nie uniósł. Te piramidy na spodzie miały dwie pie­czenie wielkie wołowe, na nich położona była ćwiartka jedna i druga cie­lęciny, dalej baranina, potem indyki, gęsi, kapłony, kurczęta, kuropatwy, bekasy, im wyżej, tym coraz mniejsze ptactwo. Z tych piramid jako też mis i półmisków goście sprawniejsi do krajania za prośbą gospodarza brali przed siebie owe pieczyste, rozbierali, częstowali z kolei siedzących u stołu i nie przepominając zostawić dla siebie najlepszej sztuczki, po obczęstowaniu wszystkich, sami jedli [...]. Trzecie danie składało się z owoców ogrodowych i cukrów rozmaitych na talerzach i półmiskach, między które stawiano z cukru lodowatego misternie zrobione baszty, cyfry, herby, domy — dragantami zwane, które biesiadujący łamiąc bu­rzyli" 7S.

Na dworach hołdujących zawsze najnowszej modzie podawano jesz­cze bardziej urozmaicone i bardziej wymyślne potrawy i ich zestawy. Dawał instrukcje w tej mierze cytowany m. in. Czerniecki. Opisy takich poczęstunków i bankietów zamieszczają zarówno nasze, jak i cudzoziem­skie relacje pamiętnikarskie. Czasem potrafiono w Polsce zaimponować najwybredniejszym zagranicznym smakoszom. Anglik Coxe pisze, jak to v/ Powązkach podejmowała gości księżna Izabela Czartoryska: „W pawi­lonie podano nam zimną kolację, siedliśmy więc do stołu zastawionego wszelkiego rodzaju przysmakami, najbardziej kosztownymi winami i naj­rzadszymi gatunkami owoców, jednym słowem, uraczono nas wszystkich najlepszym, cze^o może człowiekowi dostarczyć sztuka lub natura. Wie­czór był rozkoszny [...], jedzenie wyśmienite"77. Inflantczyk Schulz wspomina o asamblach w czasie Sejmu Czteroletniego: „Polskie upodo­banie szczególnie w dostatku i zbytku tu się z całą świetnością objawia­ło; kilka sal osławione stołami, które się rzeczywiście pod ciężarem ugł-

75 Niemcewicz, jw., t. I, s. 121.

76 K i t o w i c z, jw., s. 435—436.

77 W. Coxe, Podróż po Polsce 1778, [w:] Polska stanisławowska w oczach cu-(l.roziemcózo..., t. I, s. .663.


Tlały. Jedzenia wszelkiego rodzaju było do przesytu. Wina węgierskie, francuskie, hiszpańskie i niemieckie, które gdzie indziej ledwie się ko­sztują i używają po odrobinie, tu się lały. Wódki podawano w ogrom­nych kielichach. Limonada, oranżada, bawaroaza stały w naczyniach ogromnych, w jakich gdzie indziej piwo dają. Kawa i czekolada nieustan­nie się lały z olbrzymich srebrnych imbryków. Stosy, a góry konfitur, owoców, grzanek na wielkich talerzach krążyły po salach nieustannie" 7S.

Luksus panujący na stołach pańskich i magnackich jest zadziwiający. Trzeba jednak podkreślić, że w Polsce XVII—XVIII wieku zbytek warstw wyższych, czy nawet średnich, przejawiał się właśnie w zasob­nym stole. W dążeniu do wyróżnienia się adaptowano na pańskich czy patrycjuszowskich stołach coraz to nowe zagraniczne potrawy i wiktuały. Lansowany przez panów styl życia przyczynił się też do pogłębienia róż­nic w sposobie żywienia.

Wszystko to nie świadczy jednak, by jadła po dworach było zawsze w bród, by się z nim nie liczono. Odwrotnie. Wystawne, luksusowe przy­jęcia dawano od święta, w dzień powszedni natomiast wiele i do syta jadali tylko pan, pani i najbliższa rodzina. Nawet nieraz na najprzed­niejszych stołach mięsa starczało często tylko dla najważniejszych czy... najzręczniejszych, którzy dorwali się do półmisków, podczas gdy reszta zmuszona była kontentować się sosem i polewkami. Bywało nieraz jesz­cze gorzej. Kitowicz pisze np., że „zastawiano stół kilka potrawami, któ­re w momencie zniknęły, a połowa zasiadających wstała od stołu głod­na" 79. Wybicki skarży się, że wojewoda Rybiński, prowadząc swój dwór do Warszawy, do znudzenia karmił służbę wyłącznie krupnikiem. Wspo­minałem już, że głodną służbę spotykało się nawet u najbogatszych z Ra­dziwiłłów. U księcia Sułkowskiego panował np. taki zwyczaj, aczkolwiek gdzie indziej nie naśladowany, że: „Warta stała przy kuchni, pilnując, aby nie szło nic na bok, toż samo przy szpiżarni. Żołnierze nadworni no­sili na stół półmiski i zebrane ze stołu z resztą potraw odnosili do szpi­żarni, które niedojadki przerabiano z obiadu na wieczerzę lub na jutrzej­sze obiady do mniejszych stołów" 80.

Jeszcze gorzej żywiono zwykłą służbę, czasem nie dojadało nawet pry­watne wojsko, stąd żołnierzy nadwornych zwano nieraz „głodnymi ry­cerzami". Stałe niedojadanie, typowe dla tych kategorii ludności, wyni­kało z faktu, że wraz z klientami, wywodzącymi się spośród szlachty, rozmaitymi „pieczeniarzami", grupa ta tworzyła liczną, bezproduktywną masę ludności, której wyżywienie sprawiało kłopot nawet wielkim dwo-

78 Schulz, jw., s. 362.

79 Kitowicz, jw., s. 413-^14.

80 Kitowicz, jw., s. 419.


rom. Wobec tego mniej będzie dziwił fakt, że produkty spożywcze po dworach skrupulatnie liczono, ważono, zamykano i zapisywano. W ra­chunkach na j pierwszych domów z nieomalże mieszczańską pedanterią odnotowywano każdą butelkę wina, kwaterkę mleka, nawet wiązkę ce­buli. Stoły były dosłownie strzeżone. Król Jan Sobieski potrafił uczynić awanturę z powodu dwóch moreli zjedzonych przez łakomego opata od­noszącego owoce królowej. Pamiętnikarz Sarnecki tak ten fakt rela­cjonuje: „[...] onego połajawszy dostało się tego specjału o cztery morele jegomości księdzu opatowi świętokrzyskiemu, jakoby ich miał wziąć od stołowego dnia wczorajszego i że dwóch z nich nie posłał królowej jej­mość. Na co była surowa inkwizycyja i że natenczas stał u stoła p. Ursuł, tego pod wartę kazał in instanti [natychmiast] wziąć i wzięto. Po tych hałasach zasnął król jegomość w krześle, po przespaniu kazał wołać do siebie jegomości księdza opata i dał mu bona verba [...]. Ursuła zaraz ka­zał puścić spod warty" 81. Szczęsny Potocki trzymał pod kluczem owoce, nawet swym kuzynom nie dawał więcej niż dwie gruszki.

Niech więc nie mamią nas przekazywane przez tradycję opisy uczt i podawanych na stołach pańskich dań. Przysłowie: „jedz, pij i popusz­czaj pasa" odnosiło się tylko do elity. Bankiety, zastawione przysmakami stoły były w zasadzie na pokaz, od święta. Na co dzień mogli się specja­łami delektować tylko wielcy panowie. Lapidarnie ujmuje to Kajetan Koźmian: „Uczty dawano wspaniałe, lecz codzienne życie było oszczęd­ne" 82. Nawet ludzie z najbliższego otoczenia jaśnie wielmożnych musieli kontentować się nieraz lichym, skrupulatnie wyliczanym jadłem. A więc jeszcze raz należy podkreślić, że w omawianym okresie ogólnie nie doja­dano. Dlatego też tak bardzo w tradycji ważyło wszystko to, co związane było z jadłem, stołem, ucztowaniem. Pojęcie szczęścia często miało więc związek z jedzeniem. Ale nie tylko, ważne bowiem było także picie. Oczy­wiście nie tyle szkodliwej wody czy mdłej herbaty, lecz napojów moc­niejszych i smakowitszych. Temu zagadnieniu poświęcony zostanie na­stępny rozdział książki.

81 K. Sarnecki, Pamiętniki..., wyd. J. Woliński, Wrocław 1958, s. 48. 62 Koźmian, jw., cz. I, s. 51.


Uciechy z Bachusem

W publikacjach traktujących o obyczajach staropolskich często wspomi­na się o straszliwym, panującym nagminnie w Polsce XVII—XVIII wie­ku pijaństwie, którym rzekomo ogarnięte były wszystkie warstwy spo­łeczne. W fakcie tym upatruje się wręcz wadę narodową. Badania źródło­we, jakie przeprowadzono na ten temat w ostatnich latach, rzucają nieco odmienne światło na to zagadnienie. Można śmiało stwierdzić, iż po­wszechne do niedawna opinie o demonicznym wręcz i specyficznym dla stosunków polskich pijaństwie są powierzchowne i wyolbrzymione. Pi­jaństwo nie było w Polsce tak powszechne, jak się to do niedawna są­dziło. Panowało ono przede wszystkim wśród zamożnych, a więc wśród wąskich tylko kręgów społecznych. Pijatyki, którym hołdowali osławieni opoje szlacheccy saskiej doby, nie były typowe dla całego społeczeństwa. Należy również podkreślić, że spożywanie trunków miało w tych czasach bardziej złożony charakter i nie można go mierzyć dzisiejszymi kryte­riami. Ludzie ówcześni żyli w zupełnie odmiennych warunkach, zarówno jeśli chodzi o żywienie, jak i o sprawy zdrowotne, obyczajowe. Trzeba pamiętać, że spożywanie alkoholu w omawianych wiekach pełniło nieco odmienną, bardziej złożoną rolę. Alkohol stanowił przede wszystkim istot­ny składnik pożywienia. Piwo np. było podstawowym artykułem spo­żywczym, wprost niezastąpionym w staropolskiej gastronomii. Dotyczy to w pewnym stopniu także miodów i win. Alkohol spełniał ponadto czę­sto rolę leku, przeciwdziałając pewnym zakażeniom, ułatwiał też trawie­nie ciężkich pokarmów. Stanowił on nieodzowny element w praktyko­wanych od wielu wieków tradycyjnych zwyczajach i obrzędach. Okolicz­ności te nie mogą jednak przesłonić faktu, że przez wielu traktowany był przede wszystkim jako używka dostarczająca specyficznych podniet.


Jeżeli przy omawianiu spożycia alkoholu weźmie się pod uwagę wszystkie te aspekty, to oczywiście trzeba stwierdzić, że rola napojów alkoholowych w wiekach XVII—XVIII była znacznie bardziej złożona i różnorodna niż obecnie. Nie ulega też wątpliwości, iż w obyczajowości polskiej wytworzyła się swoista kultura picia alkoholu, która polegała nie tylko na piciu, lecz także na kultywowaniu rozmaitych tradycji, zwy­czajów itd. Znalazło to odbicie zarówno w istnieniu szerokiego asorty­mentu trunków, jak również i w wytworzeniu się bogatego słownictwa bachicznego, interesującej twórczości literackiej oraz w licznych, nie­zwykle bogatych zwyczajach bachicznych. Umiarkowane, w oczach ów­czesnych, „uciechy z Bachusem" były nie tylko tolerowane, lecz wręcz zalecane, a czasem nawet gloryfikowane. Stanowiły one kapitalny ele­ment w ówczesnej kulturze obyczajowej i odgrywały dużą rolę w ówcze­snym pojmowaniu pełni życia. Taki stosunek do alkoholu i jego spoży­wania prowadził oczywiście do nadużyć, a często do gubiącego ciało i umysł opilstwa. Skrajne, typowe przede wszystkim dla szlachty prze­jawy alkoholizmu nie mogą jednak rzutować na obraz całego ówczesnego społeczeństwa.

Zanim scharakteryzujemy rolę, jaką odgrywał alkohol w staropolskiej obyczajowości polskiej, należy choć pokrótce omówić, jakie alkohole wówczas spożywano i jak przedstawiała się ich konsumpcja. Podstawo­wym napojem alkoholowym było piwo. Spożycie piwa miało w Polsce wielowiekową tradycję, sięgającą XI wieku. Stanowiło ono napój, który konsumowany był przez wszystkie warstwy społeczne. Według pewnych opinii, największe spożycie piwa w Polsce miało miejsce właśnie w oma­wianym okresie, zwłaszcza w XVIII wieku.

Należy od razu na początku zaznaczyć, że piwo stanowiło zasadniczy składnik pożywienia; odgrywało ono wówczas taką rolę, jak dzisiaj her­bata i kawa. Dostarczało kalorycznego pokarmu, równocześnie jednak, przy spożyciu większej jego ilości, spełniało rolę używki.

Piwo osiągano drogą fermentacji z jęczmienia, częściowo z pszenicy, a czasem z owsa. W Polsce uprawiano wtedy wysokowartościowy jęcz­mień i chmiel. Produkcja krajowa nie zawsze jednak wystarczała, tak że chmiel trzeba było importować z zagranicy.

W omawianych wiekach piwo produkowano prawie w każdym fol­warku, istniały też liczne browary miejskie, a za specjalnym zezwole­niem warzyli je czasem i chłopi. Prócz masowo produkowanego piwa ,,ordynaryjnego" wyrabiano także wzmocnione jego gatunki, piwa du­beltowe, inaczej zwane „dwuraźnymi". W większości produkowano piwa słabe, „cienkusze" zawierające 2—3°/o alkoholu; lepsze jego gatunki osią­gały około 6°/o, a w pewnych przypadkach do 10°/o alkoholu. O rodzaju i gatunku piwa decydowała nie tylko zawartość w nim alkoholu, ale


także barwa — były piwa jasne i ciemne — intensywność goryczki, aromat i smak. Cechy te uzyskiwano przez używanie odpowiedniej wody (składniki mineralne wody wywierają silny wpływ na właściwości sma­kowe piwa), stosowanie specjalnych drożdży, umiejętne przystosowanie słodu.

Piwo produkowane przez folwarczne browary było na ogół napojem słabym, niskiej jakości i o niewielkich walorach smakowych. Znacznie lepsze piwo można było czasem otrzymać w miastach. Konsumentami jego byli nie tylko mieszczanie, lecz także liczni podróżni, dwory pańskie, wojsko. Każdy region kraju chlubił się wyrobem własnego, w swym po­jęciu najlepszego gatunku piwa. W wierszu z XVII wieku czytamy:

W państwie naszem znajdziesz piwa rożne

Klarowne i wy stałe. Najdziesz tu Leszczyńskie,

Łagodne, z gęstą pianą obaczysz Brzezińskie,

Albo Łowickie, co więc chłopom gęby krzywi,

Albo Wareckie, którym Warszawa się żywi,

Ujskie i to przyjemne, gdy nieprzypalone

Wielickie niemniej sławne, które garła słone

Swą wdzięczną treścią chłodzi. Nie gań Żółkiewskiego,

We Lwowie będąc miej się do Jezuickiego,

Zielone Biłgorajskie jak lipiec się pije,

A w głowie jak wino wianeczkiem się wije,

Na Międzyrzeckie każdy podróżny się kasze,

Podpiwszy nim, jeszcze go weźmie do flasze,

Kolnę też, iż graniczy tuż obok z Prusami,

O lepszą swoim piwem z ich idzie birami

I wdzięczną łuną krasi pijących jagody,

A równą miarą ciepła daje i ochłody,

Kiedyć się też Prusami zdarzy kiedy jechać,

Świętych Siekierek piwa nie słuszna poniechać.

A kiedy zaś do Gdańska popłyniesz z szkutami,

Zażyjże dubelbiru z pany Gdańszczanami

Tylżyckie i łagodne, i wraz mocne piwo

Za specyjał go bierze, do Żmudzi co żywo [...]" *.

Prócz wymienionych w wierszu, piw znano jeszcze o wiele więcej. W XVII wieku słynęły piwa żuławskie, lelowskie, węgrowieckie, w XVIII wieku m. in. wilanowskie, wąchockie, gielniowskie, eleborskie, bukackie, opiskie. Oczywiście każdy gatunek piwa miał swoją cenę. Ja­kość poszczególnych gatunków piwa i ich renoma ulegały na przestrzeni wieków zmianom. Niezależnie od znajdujących się stale na rynku róż­nych gatunków piwa, dwory przez cały czas wyrabiały na użytek do-

' J. T. Trembecki, Wirydarz poetycki, t. I, wyd. A. Bruckner, Lwów 1910, s. 102.


mowników i gości specjalne, cieszące się zawsze uznaniem tzw. „szla­checkie piwa". Ponadto rozprowadzano po kraju piwa gdańskie, słynęło wśród nich „Toppen Bier". Sprowadzano także piwo z zagranicy. W XVII stuleciu importowano ze Śląska piwa świdnickie i opawskie. W połowie XVIII wieku pijano również piwa czeskie. Moda ta szybko jednak minęła i niebawem, aż po schyłek wieku, wielkim wzięciem za­częło cieszyć się importowane piwo angielskie, niezwykle pieniste, o wy­sokiej zawartości alkoholu. Prasa ówczesna często reklamowała „świeże piwo angielskie [...] prosto z Londynu sprowadzane"2. Pito je przede wszystkim w Warszawie, ale często i na prowincji. Stanowiło ono oczy­wiście napój luksusowy. Kitowicz pisze, że „W Krakowskim i Sando­mierskim żadne piwo, wyjąwszy prawdziwe angielskie, nie było w sza­cunku" 3 (myślał oczywiście o kołach szlacheckich). Z piw angielskich rozróżniano szmalbir, elbir i najprzedniejsze — porter. Obok angielskie­go za najwyborniejsze uchodziło na przestrzeni nieomal całego XVIII wie­ku piwo grodziskie. Przede wszystkim słynęło ono w Wielkopolsce, gdzie zdystansowało rozmaite gatunki piw krajowych, które „estymacyją swo­ją straciły, wszedłszy w rząd piw pospolitych; grodziskie zaś słynęło co­raz bardziej w Wielkiej Polszcze, tak iż szlachcic tam, który nie miał w swym domu piwa grodziskiego, poczytany był za mizeraka albo za kutwę" 4.

Warzono tyle gatunków piwa, że trzeba było nie lada eksperiencji, by właściwie ocenić jakość i smak tego napoju. Wśród plebejuszów znawcami piwa bywali np. włóczący się po kraju woźnice; mówiło się, że: „Gdzie księża a furmani piją, tam najlepsze piwo". Znających się na tym trunku piwoszy spotykało się zarówno po miastach, jak i po dwo­rach szlacheckich. Do końca XVII wieku uchodziło ono za podstawowy napój alkoholowy, również na stołach szlacheckich. Werdum ze zgorsze­niem pisał, iż Polacy, myślał oczywiście o 'szlachcie, mało cenią zachodnie wina i zamiast nich „wolą żłopać dobre piwo" 5. Choć ogólne spożycie piwa w XVIII wieku wzrosło, to jednak wielu snobów wywodzących się ze szlachty zaczęło przedkładać nad nie wina, natomiast wśród plebe­juszów nadal cieszyło się ono dużym uznaniem. Ogółowi ludności wy­starczały piwa krajowe. W jednej z pieśni mieszczańskich znajdujemy taką pochwałę piwa:

2 „Gazeta Warszawska", 1789, nr l, suplement; 1790, nr 25, suplement, 1795, nr 12, i inne.

*J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-lak, Wrocław 1951, s. 469.

* Kitowicz, jw., s. 469.

* U. Werdum, [w:] X. L i s k e. Cudzoziemcy w Polsce, Lwów 1876, s. 98.


[...] Myć tu wina nie mamy, Wżdy sobie podpinamy I we błocie legamy.

Dobre piwo

Jako żywo [...] Piwo niedrogo chodzi, Radość z weselem płodzi, Mieszkowi nie tak szkodzi

Dobre piwo

Jako żywo6.

Drugim zasadniczym napojem alkoholowym 'była wódka, ściślej go­rzałka. Pojawiła się ona już w początkach XVI wieku. Najczęściej pę­dzono ją z żyta, czasem z pszenicy, w wyjątkowych przypadkach ze śli­wek. Pod koniec XVIII wieku próbowano wykorzystać do tego celu kartofle. Po procesie fermentacji poddawano wódkę destylacji, tj. od­dzielano wodę od alkoholu. Najczęściej destylowano ją trzy razy: po pierwszej destylacji otrzymywano tzw. brantówkę, po drugiej prostkę, po trzeciej okowitę, tj. spirytus. Okowitę rozcieńczano wodą i w ten spo­sób otrzymywano prostą wódkę, zwaną „ordynaryjną". Ówczesna wódka była słabsza od dzisiejszej. Można przypuszczać, że maksymalna zawar­tość alkoholu wynosiła w okowicie około 70°/o, w prostej wódce najwy­żej 30—35°/o, a w tzw. prostce 15—20°/o.

Kiedy chciano otrzymać wódkę mocniejszą, a zarazem bardziej czy­stą, przepalano wódkę prostą (tj. okowitę zmieszaną z wodą) w specjal­nych alembikach, otrzymując tzw. alembikówkę. Najczęściej przepalano ją z rozmaitymi ziołami, kwiatami, pestkami owoców. Otrzymaną wódkę zaprawiano ziołami, „korzeniami", np. anyżem, cynamonem, skórką po­marańczową, nalewano na pestki owoców. W ten sposób otrzymywano dziesiątki gatunków wódek — anyżówkę, kminkówkę, cynamonową, ra­tafię, persico, krambambulę. Zawartość alkoholu w tych wódkach wyno­siła 30—40fl/o. Najmocniejsze z nich służyły jednak nie jako trunki, lecz jako „esencje", koncentraty.

Wódki gatunkowe pędzono zazwyczaj po dworach; przy wyrobie ich posługiwano się domowymi recepturami lub przepisami znajdującymi się w kalendarzach i różnych poradnikach. Mimo że znajomość pędzenia wódki była powszechna, spotykało się także zawodowych destylatorów i kiperów.

Przez oba omawiane stulecia wielkim wzięciem cieszyły się w kraju wódki gdańskie. Gdańsk produkował bowiem szeroki asortyment wódek, od najprostszych, pitych przez robotników portowych i biedotę miejską, do luksusowych, posiadających europejską renomę. Najsłynniejsza była

8 Polska fraszka mieszczańska..., wyd. K. Sądecki, Kraków 1948, s. 64—67..


tak zwana „złota gorzałka", „złota wódka", sporządzana w niezwykle skomplikowany sposób. Do mocnej anyżówki dodawano rozmaite korze­nie i zioła, mieszano ją, następnie cukrzono i doprawiano cienkimi blasz­kami prawdziwego złota. Receptura złotej wódki stanowiła zresztą ścisłą tajemnicę i nie kwestionowaną specjalność wytwórni gdańskich, ekspor­tujących ją do wielu krajów Europy.

Dużym powodzeniem cieszyły się też importowane wódki francuskie. Były to właściwie dzisiejsze koniaki. Nie używano ich jednak jako trun­ku, lecz raczej jako destylatu, na którym przyrządzano inne napoje. Kluk tak na ten temat pisał: „Z wina pędzi się wódkę, którą znamy pod imieniem wódki francuskiej i z której się nie tylko różne robią lekarstwa wewnętrzne i zewnętrzne, esencyje, eliksyry, aquavitae, ale się i na trunki zażywa różnie przyprawione i różnie nazwane: likwory, ratafia, persico" 7.

W XVIII wieku zyskały popularność importowane likiery. Produko­wano je zresztą także i w kraju. Spośród gdańskich likierów światową sławą cieszył się „der Lacha". Podobne likiery, zarówno w smaku jak i kolorze, wyrabiano w Poznaniu. Smakosze, jak np. biskup Ignacy Kra­sicki, poszukiwali jednak specjalnych gatunków likierów sprowadzanych z zagranicy, np. likieru różanego. W drugiej połowie XVIII wieku po­jawił się importowany arak. Spożycie tego napoju nie było wszakże ni­gdy wysokie. Importowano także rum. Podobnie jak arak, służył on nie tyle jako trunek, lecz raczej jako dodatek do innych napojów, a więc do ponczu i grogu.

Choć asortyment wódek prezentował się bardzo bogato, najwięcej pito jednak prostej gorzałki, którą rozmaicie nazywano. Tak np. rzeżnicy zwali ją kłocią, iglarze — kucyją, księża — różą solis, prawnicy — mądrelką, słudzy — serwatką, inni jeszcze pacierzem, sianem, wesołu-chą, gochną, prostuszką, polakietą, sieczką itd. Wódka jak na ówczesne stosunki i ceny nie była wcale tania, dlatego też najpowszechniej pijano jej najtańsze gatunki. Wódki gatunkowe stanowiły artykuł luksusowy, który można było znaleźć tylko na stołach warstw zamożnych.

Proste wódki uchodziły za trunek podlejszy i plebejski, dlatego też panowie wyłączyli gorzałkę z oficjalnych bankietów. Uważano za niedo­puszczalne podawać ją w szerszym gronie gości, czy też wznosić nią uro­czyste toasty. Po cichu jednak zapijano się nią nie gorzej od ludzi pro­stych. Pamiętnikarz Werdum pisał, że w Polsce „bardzo lubią wódkę, którą po polsku zwą gorzałką [...]. Nawet najarystokratyczniejsi Polacy wożą ją z sobą w swych puzderkach i muszą się jej napić prawie co go-

7 K. Kluk, Dykcyonarz roślinny..., t. III, Warszawa 1786—1788, s. 169—170.


dziny" s. Opinia ta jest może nieco przejaskrawiona, skądinąd wiadomo jednak, że faktycznie wielu znanych dygnitarzy zapijało się tym trun-kiem. O żyjącym w pierwszej połowie XVII wieku hetmanie wielkim koronnym Mikołaju Potockim głoszono, iż „ustawnie opijał się gorzał­ką". Wielkim zwolennikiem gorzałki był także żyjący w czasach saskich i stanisławowskich starosta kaniowski Mikołaj Bazyli Potocki. Ponoć na śmierć zapił się wódką w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku „książę kozak" August Dobrogost Jabłonowski. Można dodać, że w wódkach gu­stował także, wespół z polskimi panami, król August Mocny. Tak więc przez cały XVII i XVIII wiek prosta wódka znajdowała wielu zwolen­ników, nawet wśród panów.

Następne miejsce, jeśli chodzi o napoje alkoholowe, należy przyznać syconemu miodowi. Do połowy XVII wieku stanowił on jeden z podsta­wowych 'napojów, od tego czasu zaczął wszakże tracić swą pozycję. Z jednej strony wyparła go coraz szerzej konsumowana gorzałka, z dru­giej zaś importowane wina. Miód stawał się więc powoli napitkiem po­śledniejszej rangi, znajdując miejsce tylko w średniej kategorii kuchni. W wieku XVIII proces ten pogłębił się jeszcze, piła go już tylko średnia i drobna szlachta, zamożniejsi chłopi i mieszczanie. Masowości jego spo­życia nie sprzyjała stosunkowo niska wtedy produkcja miodu; najbar­dziej popularny był na wschodnich terenach Rzeczypospolitej, sporo pito go także na Podlasiu i w Lubelskiem.

Sycono wiele rozmaitych gaturików miodu, od najmocniejszych „pół-toraków" (zawierających 0,5 objętości wody na litr patoki) do „szósta-ków". Mocniejsze miody pito jako trunek, słabsze zastępowały piwo lub lemoniady. Miody pitne przyprawiano ziołami lub korzeniami. Technika sycenia miodów nie stała jednak u nas zbyt wysoko. Wskazują na to m. in. uwagi Haura: „Ten trunek między innymi jest niepośledni, gdy będzie dobrze uwarzony, wystały i klarowny, miernie korzeniami i zie-lami zaprawiony, gdyż nie tak głowie i żołądkowi szkodzi, owszem, po­silny, człowieka syci i zdrowie utwierdza miernie zażywany" 9. Zdaje się, że wiele racji miał Vautrin, stwierdzając: „[...] miód pitny syci się tu od niepamiętnych czasów. Mimo to jest jeszcze bardzo daleki od doskonało­ści, którą osiągnął w niektórych okolicach. Czerwony kolor, zbyt miodny smak, w połączeniu ze smakiem drożdży piwnych, czynią ten napój mało pociągającym. Gatunek miodu używanego do sycenia i sam sposób syce­nia nie uczynią nigdy tego trunku wyśmienitym napojem. Polacy sami nie bardzo go cenią i chociaż sprzedawany jest prawie za bezcen, chłopi

8 W e r d u m, jw., s. 97.

9 J. K. H a u r, Skład abo skarbiec znakomitych sekretów oekonomiey ziemian-skiey..., Kraków 1693, s. 512.


rzadko go piją"10. Myli się Vautrin tylko, jeśli chodzi o cenę miodu. Chłopi nie pijali go masowo, nie tyle ze względu na niskie walory sma­kowe, co z powodu wysokiej jak na chłopską kieszeń ceny. Zamożniejsi wieśniacy pili go chętnie, szczególnie gdy był mocno zaprawiony. W pew­nych kołach ludności chłopskiej miód stanowił rarytas i lekarstwo. Prze­kaz rękopiśmienny ze schyłku XVIII wieku informuje: „Żydzi, miesz­czanie i włościanie najchętniej piją miód tak zwany korzenny, a osobli­wie imbierowy. Korzenie ziela tatarskiego rzucają niektórzy miodowary w warkę, i inne kwiaty i zioła gorzkie, inni tamże wsypują do miodu nieco pieprzu, imbieru, gwoździków, bobków kramnych itp. Uboższa kla­sa narodu miód taki twardym nazywa i leczy się nim w czasie niemocy żołądkowej" u.

Nie wszystkie jednak miody opatrywano poślednią marką. Do wyż­szej klasy trunków zaliczał się importowany miód węgierski. Wielką re­nomą cieszył się też specjalny gatunek miodu — lipiec. Uchodził on za rarytas, znajdował uznanie u najwybredniejszych cudzoziemców, porów­nywano go do przednich win hiszpańskich. Butelki starego lipca spoty­kało się w piwnicach magnatów i na dworach królewskich. Cena tego trunku była jednak tak wysoka, że stanowił napój elitarny, niedostępny dla przeciętnego śmiertelnika.

Do specjalnych trunków należy zaliczyć wiśniaki, maliniaki i dere-niaki. Produkowano je przez łączenie miodu pitnego, czasem z samej patoki, z owocami wiśni, malin czy derenia. Stosunek miodu do owoców kształtował się jak l : l, np. 20 garncy miodu mieszano z 20 garncami owoców. Czasem łączono miód z owocami suszonymi. Uzyskiwano wtedy napój delikatniejszy, słabszy od zwykłego miodu czy wódki, szczególnie lubiany przez kobiety. Były to jednak trunki kosztowne, wymagające wiele zachodu przy produkcji, stąd też spotykało się je przede wszyst­kim w kuchniach wyższych kategorii.

W XVII wieku zaczęło się u nas rozpowszechniać wino. Początkowo pito je tylko na stołach wielkich panów, z czasem jednak zwyczaj picia wina rozszerzył się, a Polska stała się poważnym importerem tego trun­ku. Polska północna, m. in. bogaty Gdańsk, sprowadzała wina zachodnio­europejskie: słodkie hiszpańskie, małmazje, ciężkie włoskie i portugalskie madery, petercymenty; dobrą marką i wzięciem cieszyły się także reń­skie riziingi. W XVIII wieku rozpowszechniły się w kraju różne gatunki win francuskich, zwłaszcza lekkie białe wina, następnie bordeaux, a od połowy wieku szampan i burgund, z południa zaś sprowadzano wina

10 H. V a u t r i n. Obserwator w Polsce, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 727. " Rkps AGAD, Zbiór z Muzeum Narodowego, nr 1245, s. 3.


mołdawskie, austriackie, czasem greckie. Przede wszystkim jednak naby­wano rozmaite wina węgierskie. Polscy kupcy lub ich agenci przybywali bezpośrednio na Węgry i zakupywali często wino jeszcze „na pniu", przed winobraniem. Sprawozdanie cesarskich radców dworu z 1755 donosi:

„Polacy pojawiają się u nas w okresie winobrania lub przed nim, pod­pisują kontrakty z właścicielami winnic, składają zadatki i w ten sposób wymuszają na nich niskie ceny". Chłopi węgierscy „powodowani żądzą pieniędzy, sprzedają natychmiast po winobraniu wino beczkami, zwykle po bardzo przeciętnych cenach, a częstokroć spieniężają je już na pniu w całości" 12. Nabywano zwykłe wina stołowe, białe, czerwone, najwyż­szym uznaniem cieszyły się oczywiście tokaje. Stary tokaj miał w Polsce renomę najlepszego w świecie wina i był nieraz dwukrotnie bardziej ce­niony niż najlepsze wina francuskie.

Ówczesne wina nie zawierały dużej ilości alkoholu, były na ogół lek­kie, młode, nie alkoholizowane, ich naturalna moc wahała się gdzieś w granicach około 10%. Spożycie wina było wysokie, nie znaczy to jed­nak, że spożywano je powszechnie. Wina pito przede wszystkim na dwo­rach królewskich, biskupich i magnackich, można je było także spotkać na stołach średniozamożnej szlachty i zamożnego mieszczaństwa. Drobna szlachta wino pijała rzadko, a jeśli nawet, to podłego gatunku i najczę­ściej fałszowane. Wśród pospólstwa i plebsu miejskiego pijano je tylko w sporadycznych wypadkach. Ale nawet wśród warstw niezamożnych snobizm wymagał nieraz, by afiszować się spożywaniem tego napoju. Wiadomo np., że przekupki krakowskie poiły winem (w istocie była to podła mieszanina) przechodniów podczas sławnego combru. Pewną ilość wina stawiano także na uroczystych przyjęciach przy przyjmowaniu do cechu. Przeciętny mieszkaniec miasta pijał je jednak tak rzadko, że w istocie nie miał zupełnie rozeznania ani w jego smaku, ani też w ja­kości. Kitowicz pisze, że gdy podczas homagium pruskiego w 1793 roku w Poznaniu dawano mieszczanom wino, to okazało się, że nie mieli oni pojęcia o tym, jak należy je pić: „Wina dawano przed każdą osobą trzy butelki, jedną szampańskiego, drugą reńskiego, trzecią węgierskiego; ja­kie kto chciał takie pił. Prości ludzie, nie znający smaku wina, nalewali po kolei z butelki jednej po drugiej i gdy z ostatka jednej butelki nie miał pełnej szklanki to dolał z drugiej, wszystko mu to poszło na zdro­wie, choć dolał szampańskiego ryńskiem a ryńskiego węgierskim"13. Jeszcze rzadziej pijali wino mieszczanie w małych miasteczkach, chłopi zaś tylko sporadycznie.

12 Cyt. wg G. K o m o r o c z y. Uwagi na temat wywozu węgierskich win do Polski w XVI—XVIII w., „Rocznik Lubelski", t. III, 1960, s. 85.

13 J. Kitowicz, Pamiętniki czyli Historia polska, oprać. P. Matuszew­ska, Warszawa 1971, s. 564.


Krąg konsumentów wina nie był więc szeroki, można założyć, że w żadnym przypadku ilość osób spożywających wino nie przekraczała 20°/o ogólnej ludności kraju. Zdecydowana większość ówczesnego społe­czeństwa znała je tylko ze słyszenia, a przyczyną tego stanu rzeczy była zwłaszcza cena. Nie wchodząc w bliższe szczegóły, można stwierdzić, że litrowa butelka lepszego wina kosztowała w cenie detalicznej około 3 zło­tych, czyli tyle, ile wynosił trzydniowy zarobek fachowego rzemieślnika, a około dwutygodniowy parobka. Wina wyższych marek, jak burgund, reńskie, tokaj, osiągały ceny, z punktu widzenia człowieka pracującego;

m. in. drobnej szlachty, wręcz astronomiczne. Butelka słabego wina fran­cuskiego kosztowała tyle, co około 20 litrów piwa czy 6 litrów wódki.

Moda na picie wina, cena tego trunku oraz fakt, że był on w zasadzie konsumowany tylko przez elitę, przyczyniły się do tego, że zajął on. w obyczajowości polskiej poczesne miejsce. Wino służyło nie tylko jako trunek rozweselający, delektowano się nim, opiewano je w wierszach. i w pieśniach. Piotr Zbylitowski tak np. pisał:

Wino dowcip zaostrza, posiTa człowieka,

Żołądkowi potrzebne i przyczynia wieka.

Frasunek, myśli próżne wybija nam z głowy,

Czemu żaden nie sprosta wymownemi słowy.

Dni wesołych matką jest, dobrą myśl sprawuje,

Winem głowa zagrzana kłopotu nie czuje.

Nuży skąpstwo przemierzłe, łakomstwo przeklęte [...]14.

A uszlachcony mieszczuch Gawiński puszy się, że:

[...] Cię nie piją Turkomanie, Lecz sami chrześcijanie, Przecież nie gmin, tałałajstwo, Lecz książęta, szlachta, państwo lub rad osoby publiczne,

Gdzie miasta polityczne15.

Choć wybór trunków, jakie pito w Polsce XVII—XVIII wieku, bogate? się prezentował, to jednak jakość ich była na ogół zła. Gorzelnictwc-i browarnictwo stało na niskim stopniu rozwoju; na skutek antysanitar-nego sposobu produkcji do alkoholu przedostawały się bakterie. Napoje zatruwane też były grynszpanem, który wytwarzał się bądź w kotłach, bądź też w miedzianych lub mosiężnych rurach. Kiedy obecnie bardzo starannie oczyszcza się spirytus z olejków fuzlowych w specjalnych za-

14 Cyt. wg J. S. B y s t r o ń. Dzieje obyczajów w dawnej Polsce, t. II, Warsza­wa 1&30, s. 498—499.

15 Cyt. wg B y stroń, jw., t. II, s. 499.


kładach zwanych rafineriami, w XVII—XVIII wieku poprzestawano przy produkcji alkoholu tylko na procesie fermentacji i destylacji, rektyfika­cja wódki była zaś nie znana. W rezultacie uzyskiwano wódkę „bardzo podłą", zawierającą wiele substancji trujących. Piwo np. sporządzano nie tylko z czystego jęczmienia czy pszenicy, lecz z rozmaitych mieszanek, m. in. dodawano przy jego produkowaniu groch, jarkę, grykę, owies itd.

Poza tym rozpowszechniło się nagminnie systematyczne fałszowanie alkoholi. Czyniono to świadomie, celowo, by uczynić je rzekomo mocniej­szymi, smaczniejszymi, by nadać im ceniony kolor, smak itp. Obecnie u nas tego rodzaju praktyki są nie do pomyślenia, należy jednak przy­pomnieć, że wódkę fałszowano jeszcze w czasie II wojny światowej, a na­wet obecnie prasa donosi nieraz o wykrywaniu olbrzymich afer wiążą­cych się z fałszowaniem win w krajach kapitalistycznych, m. in. we Wło­szech i Francji.

W Polsce XVII—XVIII wieku najpospolitszym sposobem fałszowania alkoholi było po prostu rozcieńczanie ich wodą. Proceder ten był dość rozpowszechniony, szczególnie praktykowano go wobec podchmielonych gości w szynkach i karczmach. Z punktu widzenia szkodliwości dla zdro­wia był to sposób najmniej niebezpieczny.

Gorzej sprawy się miały, jeśli stosowano rozmaite przyprawy zioło­we albo domieszki chemiczne. Jeżeli chodzi o piwo, to nagminnie doda­wano do niego rozmaite zioła i namiastki, by uczynić je słodszym, mocniejszym, smaczniejszym (m. in. jałowiec, lebiodkę, starte na mąkę liście konopi, ziele zwane bagnem oraz inne). Gorsze jeszcze były metody polegające np. na ,,naprawianiu" skwaśniałego piwa przez wlewanie doń niegaszonego wapna. Równie groźne, czasem jeszcze niebezpieczniejsze, było wrzucanie przez piwowarów talerzy cynowych do kadzi celem re­gulacji procesu fermentacji. W cynie znajdują się bowiem związki oło­wiu, które mogą rozpuszczać się przy procesach fermentacyjnych i po­wodować silne zatrucia.

Ówcześni zdawali sobie sprawę, że fałszowanie alkoholi stanowi nie­bezpieczeństwo dla zdrowia konsumenta. W jednym z przekazów źródło­wych czytamy: ,,Tysiączne są sposoby mieszaniny różnych rzeczy do piw, a najwięcej niezdrowych [...] szynkarki konopne liście na mąkę starte w wodę albo zaraz w piwo wsypują, słodkim je czyniąc i upajającym, •choć wodą ścieńczonym [...] wpoić może zaprawy rozmaite, zdrowe jedne, zarażające drugie, to chęcące, owo zbytnie sycące, inne odrażające [...] nikt nie dba o zdrowie cudze, aby tylko swoją kieszeń choćby z naj­większą szkodą publiczną pakował" 16.

Fałszowano także importowane piwa angielskie, dokonywano tego za-

M Kkps Ossol., nr S213/III, s. 64.


równo w Anglii, jak i w Polsce. Zarzucano nawet piwowarom angiel­skim, że w celu wywołania pragnienia i zwiększenia przez to konsumpcji piwa, dodawali do niego arszeniku. W Polsce sprytne szynkarki, które butelkowały świeże piwo, trzymały je zwykle dłuższy czas w zamkniętej gliną butli i dzięki temu otrzymywały pienisty i smaczny napój, przy­pominający importowany trunek.

Podobnie fałszowano wódki, przede wszystkim przez dodawanie do nich składników i domieszek powodujących pozorny wzrost mocy. Prak­tyki te stosowano głównie w dużych miastach. Sposobów fałszowania wódki było wiele. W celu nadania jej ostrości i „mocy" wrzucano do kufla pieprz lul> rozmaite zioła krajowe, jak np. cytwar, tatarskie ziele, bluszcz. Niektóre z tych ziół były bardzo 'szkodliwe. Kluk pisze o niebez­piecznym działaniu wilczego łyka: „Niektórzy szynkarze mają niegodzi­wy zwyczaj moczyć jagody w gorzałce dla dania jej większej ostrości" 17. Gorzej jeszcze, gdy „dla tęgości" wzmacniano wódkę rozmaitymi roz­tworami chemicznymi; słyszało się np. o stosowaniu serwaseru, tj. kwasu salestrzanego, zdolnego rozpuszczać nawet kruszce. Celowano także w fał­szowaniu wódek gatunkowych, kolorowych, zaprawnych, czytamy, że „w przyprawach rozmaitych [...], gdy chcą nadać onej zapach, smak i ko­lor najwięcej fałszują" ls. Były to oczywiście praktyki wręcz kryminalne, na skutek braku kontroli i technicznych trudności w wykrywaniu fał­szerstw nieomal uchodzące bezkarnie. Fałszerstwa szczególnie dotykały ludzi ubogich, narażonych na spekulacje rozmaitych pośredników i nie­uczciwych sprzedawców.

W najbardziej wymyślny sposób fałszowano jednak w owych czasach wina. Fałszowanie win miało zresztą miejsce w całej ówczesnej Europie. W Polsce sytuacja była ku temu wyjątkowo sprzyjająca. Jak wiadomo, nawet w średniozamożnych domach wino podawano rzadko, wobec czego słabo znano jego prawdziwy smak. Wobec rozpowszechnionego snobizmu starano się za wszelką cenę serwować je jednak od czasu do czasu, dla­tego też nabywano całe partie wina, byle nieco taniej, nie dbając o ja­kość i oryginalność smaku. Większą wagę przywiązywano do jego ilości, barwy, „etykiety".

Wiadomo, że do win często dodawano mleko, jaja, siarkę. W większo­ści przypadków było to jednak konieczne, chodziło bowiem o usunięcie wad i chorób wina, występujących szczególnie w winach o słabszej mocy i niższej kwasowości. Były to metody legalne. Stosowane są m. in. i dzi­siaj. Ale w większości z praktykami tymi łączyło się najpospolitsze fał­szowanie. Nagminnie przerabiano np. zwykłe wina stołowe na rzekomo

17 K l u k, jw„ t. I, s. 101, 181.

18 J. S z y m k i e w i c z. Dzieło o pijaństwie..., Wilno 1818, s. 179.


stare tokaje, tanie wina węgierskie czy czeskie na niby najdroższe ga­tunki włoskie, sporządzano w kilkanaście dni z młodego wina — win® stare. Istniały nawet instrukcje, jak młodemu winu nadać kolor i smak starego trunku, jak „wino kwaśne osłodzić" itp.

Już Starowolski skarżył się na winiarza, co: „[...] zstąpiwszy do piwni­cy swojej, tak mieszać będzie, że co tysiąc kuf albo dwa wina morawskie­go do Krakowa przez rok wnijdzie, to go na lekarstwo kwarty jednej we wszystkim mieście nie dostanie; wszystko się za tydzień w tokajskie obróci, jako i sok w petercyment, wino francuskie w reńskie i piwo ham-burskie w małmazją. A my to wszystko wypijemy" 19.

W jednym z przekazów źródłowych z XVIII wieku czytamy: „Prze-dają się wina mieszane 2 miętą, mirrhą, piołunem, miodem, pieprzem, cukrem, cynamonem i innemi ingredyencyami [...] z jabłkami, gruszka­mi, śliwkami, porzeczkami, malinami, orzechami" 20. Instrukcje dotyczące fałszowania win można było znaleźć w dziełach gospodarczych, m. in. u Haura, w poradnikach domowych, kalendarzach. Duńczewski wydał w 1752 roku numer poświęcony skutecznym domowym sposobom fałszo­wania win. Instruował, jak można „wyprodukować" rzekomo najdroższe gatunki win. Między innymi zalecał: „Gdy chcesz mieć wino złotego ko­loru, włóż słomy owsianej żółtej na dno w beczkę i nalej winem, będziesz mieć kolor złotawy. Czerwone wino zrobisz, gdy włożysz w niego czer­woną chusteczkę, którą w korzennych sklepach i apotekach dostaniesz [...] zczerwienieje bez szkody zdrowia pijąc go. Insi morwy owoc suszą, albo maliny [...] na proch starte w wino sypią. Przeciwnym sposobem z czer­wonego zrobisz białe, gdy dwa łuty soli grubej do dwóch garncy wina włożysz [...]. Ostre wina temperują sztukę solonej wieprzowiny, to jest słoniny tłustej, uwiązawszy ją na sznurku żeby na wierzchu pływała [...]. Żeby wino miało kolor i sapor wdzięczny cytrynę nadziać goździkami i zawiesić ją w beczce [...]. Wino włoskie tak możesz uformować z wę­gierskiego: Wypuść 25 białków z jajec, ubij ich dobrze, do tego wlać 6 'kwaterek mleka a zmieszawszy [...] przydać potłuczonych skórek cyna­monowych, imbiru, goździków każdego po połowie uncyi, stanie wino nierozeznane włoskiemu, o które w Polsce dosyć trudno. Wino muszka-tela tak częstokroć oszuści robią jakie z prostego możesz mieć w domu tym sposobem: Biorą kwiatu bzowego od szypułek wyczyszczonego i su­szą go w cieniu, bez słońca dochodzenia [...]. Jak już moszcz winny wy­robi, zawiązawszy w chustkę tegoż kwiatu bzowego, wpuszczają w wino i przedawać mogą za muszkatel"21. Tego rodzaju metodami posługiwali

•" Cyt. wg B y stroń, jw., t. II, s. 501.

10 Rkps Ossol. nr 5213/III, s. 59.

"S. Duńczewsbi, Kalendarz polski y ruski..., Zamość 1752, b.p.


się oczywiście także i zawodowi kiperzy. Doszło nawet do tego, że porady w kwestii fałszowania win spotykało się w poważnych dziełach np. Klu-ka, Jundziłła, Ładowskiego. Informowano np., jak można domowym spo­sobem wyrabiać szampan. Do tego celu służyć miał sok brzozowy, który mieszano z cytryną, cukrem, drożdżami i pewną ilością zwykłego wina.

Niebezpieczniejsze było jednak „fachowe" fałszowanie wina bądź przez zachodnich producentów, bądź też przez pośredników. Wiadomo, że słabe, kwaśne wina przerabiano masowo na słodkie, ,,stare" — uży­wając do tego m. in. kredy, niegaszonego wapna, sublimatu, a nawet ołowiu i arszeniku. Nic więc dziwnego, że wina bywały wapniste, prze-siarkowane, „gustu wcale niedobrego". Stanisław Trembecki tak pesy­mistycznie o tym pisał: „[...] jakież na północy pijamy? Wszak najwięcej francuskich. Wiedzieć by się godziło, iż prowincje szampańska i bur-gundzka nie wydają tyle wina, ile go Paryż i kilka innych wielkich miast francuskich potrzebują: jakimże tedy trafunkiem aż i do nas przy­bywa? Oto takim: część wielka rozległego Gaskonów kraju w niezdatne zbożu rozciąga się piaski, na 'których jednak rodzą się cienkie i białawe winka mające dymek i smrodek, częścią ze swojej natury, częścią od siarki nabyty. Pić tego winka wystrzegają się krajowcy, pretendując, iż przepławione przez morze dopiero znośniejszego nabywa smaku. Jakoż Niemcy robią z niego dla nas wino szampańskie. Widzieć można bez ta­jemnicy w Hamburgu wystawione tablice z napisami: «Tu jest fabryka najlepszego szampańskiego wina». Już i w Warszawie tegoż nauczono się sekreta, mieszając do cienkuszu gnój gołębi. Nasza niemyśląca mło­dzież tego wina skakaniu i pianie dziwując się jak Lapon gruszkom, wypróżnia sobie kieszenie kupując zamęt głowy i zasłabła żołądek naj-nieprzyzwoitszym napojem. Mniemane burgundzkie jeszcze gorsze (prócz robionych w Leodium), bo czasem, dla purpurowego koloru będąc pod­sycane ołowiem, 'kolką malarską przysłużyć się potrafi"22.

Przed plagą fałszerzy bronić się mogli tylko najzamożniejsi, wysy­łając swoich zaufanych ludzi bezpośrednio do winnic węgierskich lub na­bywając gwarantowane wina zachodnie. Dlatego też piwnic magnackich strzeżono jak największych skarbów. Król, wielcy panowie, posiadający kontakty osobiste z zagranicą wybredni smakosze pijali prawdziwy tokaj, oryginalnego szampana czy burgunda. Większość konsumentów wina piła jednak napój rozcieńczony, słodzony, barwiony, sztucznie wzmacniany, zaprawiany. Znawcy jego słusznie twierdzili, iż w Polsce trudno było o „czyste wino". Miał rację Kitowicz, wydrwiwając „popłukowiny, które za wino trzymali panowie Krakowianie i Sandomierzanie" 23.

"S. Trembecki, Pokarmy, [w:] Pisma wszystkie, t. II, oprać. J. K o 11, Warszawa 1963, s. 208—209.

11 K i t o w i c z, Opis obyczajów..., s. 469.


W świetle powyższych faktów zrozumiałe stają się częste skargi na jakość spożywanych trunków. Psucie się, kwaśnienie wina czy piwa spo­wodowane było znajdującymi się w nich drobnoustrojami, jak również stanowiło rezultat fałszowania napojów. W źródłach wielokroć spotyka się skargi chłopów, że narzuca się im piwo niezdatne do konsumpcji, kwaśne, cuchnące, nazywa się je wręcz „trucizną". Zagadnienie to znaj­dowało odbicie w publicystyce i literaturze pięknej. Już Krzysztof Opa-liński pisał o narzucaniu chłopom piwa, „którym by same trzeba dyjabły truć w piekle" 24. Słuszność zarzutów potwierdza np. okoliczność, że pi­wowarzy poznańscy w ogóle nie pijali produkowanego przez siebie piwa, lecz nabywali piwo grodziskie.

Zamożna szlachta i zasobni mieszczanie starali się warzyć dla swych potrzeb stosunkowo wartościowe, solidnie przyrządzone piwa. Starano się też przeciwdziałać zarówno fałszowaniu piwa, jak i wódki.

Oceniając szkodliwe działanie alkoholu w tych czasach, należy wziąć pod uwagę nie tylko samą ilość konsumowanych wówczas trunków, lecz także ich jakość. Nie sposób zresztą rozgraniczyć szkód, jakie czynił sam alkohol w organizmie ludzkim od zgubnych skutków konsumowania za­każonych rozmaitymi drobnoustrojami czy zatrutych środkami chemicz­nymi napojów. Komoniecki pisze, że w ostatnich latach XVII wieku aren-•darze warzyli w Żywcu piwo, m. in. z perzu, co miało spowodować groźne zatrucia: ,,[...] że się skoro ludzie nie mogli do niego przysposo­bić, chorując wiele, a zwłaszcza Jurek Wróbel, młynarz stary spod Łyski i Mateusz Kalfas z Milówki z tego piwa pomarli, co to jawne wszystkim było"25. Jeszcze groźniejsze skutki niosło konsumowanie zatrutej dużą ilością grynszpanu czy serwaseru wódki. Zbytnie siarkowanie win pro­wadziło m. in. do zatruć przejawiających się zaburzeniami przewodu po­karmowego, zawrotami głowy, depresją psychiczną itd. Groźniejsze jesz­cze były zatrucia ołowiem czy arszenikiem.

Z drugiej jednak strony spożywanie trunków stanowiło ważne uzu­pełnienie ówczesnego pożywienia, szczególnie wobec ciągłego niedoboru pokarmów i niskiej ich kaloryczności. Zjawisko takie występuje do dziś w krajach zacofanych, charakteryzujących się niską stopą życiową, np. v/ większości krajów Ameryki Południowej. Warunki bytowe zmuszały wprost ludzi do tego, by w trunkach szukali środka dostarczającego orga­nizmowi energii oraz pewnych składników odżywczych. Na podkreślenie zasługuje także przyswajanie sobie przez organizm znajdujących się w słabym piwie wartościowych drożdży.

M K. Opaliński, Satyry, oprać. L. Eustachiewicz, Wrocław 1953, s. 24. 26 A. Komoniecki, Dziejopis żywiecki, t. II, wyd. S. Szczotka. Żywiec 1937, 1939, s. 296.


Wobec spożywania niewłaściwie przyrządzonych pokarmów, które z reguły bywały ciężkie, niestrawne, przypalone, czasem wręcz zepsute, pewne dawki alkoholu działały dodatnio na trawienie i pozwalały orga­nizmowi przyswoić szkodliwą strawę.

Przy rozmaitych chorobach, 'wobec których medycyna była bezradna (ludzie nie znali wówczas dostępnych nam dziś specyfików), w wielu przypadkach alkohol stanowił istotny lek czy przynajmniej paliatyw. Słabe piwa czy wina były często zakażone bakteriami, wiadomo jednak, że alkohol już w roztworze 5—10% hamuje wzrost bakterii, w wyższych zaś stężeniach niszczy je, w związku z tym należy brać pod uwagę bakte­riobójcze działanie ówczesnej wódki. Nie można lekceważyć przydatno­ści, oczywiście w pewnych sytuacjach, leku ludowego, jaki stanowiła go­rzałka z pieprzem. W polskiej tradycji winiarskiej podkreśla się też, iż stare, oryginalne wina stanowiły skuteczny lek, który stosowano przede wszystkim w przypadku duru i dyzenterii. Winiarze uważali, że przy chorobach żołądka i kiszek należy podawać wina czerwone, gdyż zawie­rają one dużo garbnika oraz taninę.

Nie ulega więc wątpliwości, że dietetyka i medycyna staropolska do­strzegały lecznicze wartości alkoholu, ale bywało, że je i przeceniały, a wtedy sprawy fatalnie się komplikowały. Wiadomo, że alkohol poda­wany leczniczo stosuje się w małych dawkach, tymczasem z całą naiwno­ścią uważano, że jeśli ma on pomóc, to trzeba pić go dużo. Powodowało to oczywiście skutki wręcz odwrotne. Poza tym tego rodzaju ryzykowne „kuracje" przyczyniały się do tego, iż wielu „leczących się" popadało po prostu w nałóg pijaństwa.

Przekonanie o nadmiernym pijaństwie cechującym rzekomo Polaków powstało na skutek nie zawsze krytycznego przyjmowania tego, co po­dawały utwory satyryczne, co głosili moraliści i księża na kazaniach oraz co przekazywali nie zawsze chętni nam cudzoziemcy. Spożycie alkoholu oraz związaną z tym kwestię pijaństwa należy rozpatrywać w oparciu o materiały bardziej ścisłe, np. o dane liczbowe podające do­kładnie ilość produkowanego w tym czasie alkoholu.

W najnowszych pracach historycznych zwykło się przyjmować, że spo­życie alkoholu w Polsce XVII—XVIII wieku było bardzo nierównomier­ne. Chłopi i mieszkańcy małych miasteczek nie wypijali więcej niż około 3 litrów wódki na osobę rocznie. Znacznie więcej piła jej zamożna szlachta oraz mieszkańcy dworów i dużych miast — bo około 20 litrów wódki rocznie na głowę. Podobnie duże rozpiętości występowały jeśli chodzi o spożycie piwa. Można założyć, że przeciętny chłop wypijał rocz­nie około 100 litrów piwa, natomiast w zamożnych 'kuchniach, po dużych miastach i dworach, pijano 2—3 litra piwa na osobę dziennie, co dawało przeszło 700 litrów na głowę rocznie!


Jeśli natomiast porównać spożycie alkoholu w ówczesnych czasach i dzisiejszych, to chłop wypijał przeciętnie mniej wódki i wysokoprocen­towych alkoholi niż statystyczny mieszkaniec dzisiejszej Polski, nato­miast wśród warstw zamożnych, które piły z zasady trunki mocniejsze — dubeltowe piwa, wina, mocniejsze wódki, likiery itp. — wypijano alko­holu kilkakrotnie więcej. Ponadto opinię o pijaństwie Polaków opierano nie tyle na ilości spożywanego alkoholu, co na fakcie, że dość często spo­tykało się u nas ludzi podchmielonych, a nawet pijanych. Wiązało się to, oczywiście, ze sposobem picia.

Istniał bowiem fatalny zwyczaj picia alkoholu na śniadanie, na czczo, w postaci kieliszka wódki czy też porcji piwa. Poza tym często trunki mieszano, pito np. piwo na przemian z wódką, a na stołach zamożnych łączono często oba alkohole z winem. Jednoczesne picie kilku trunków lub, co gorsza, mieszanie ich w kuchniach niższych kategorii bez poda­wania odpowiedniej ilości jedzenia powodowało właśnie szybkie upija­nie się. Kitowicz pisze, że ubogą szlachtę „pojono winem z gorzałką zmie­szanym — dla prędszego zawrotu głowy — i piwem dla ochłody pragnie­nia. Pijąc tedy na przemianę wina z gorzałką, drugi raz piwo, prędko się i niewielkim kosztem popili"26. „Prędkie i tanie" upijanie się leżało zresztą w intencjach chłopów, gdyż alkohol był po prostu za drogi, by można było pozwolić sobie pić go więcej. Pili oni niewielkie ilości wód­ki — 50—100 g, którą mieszali z l—2 litrami piwa. Oczywiście pito najczęściej w karczmach, a więc publicznie, stąd częste opinie cudzo­ziemców, że jakoby wieś polska pogrążona była w jednym wielkim pi­jaństwie. W istocie zaś chłop, który upił się, po kilku godzinach przy­tomniał i upijał się dopiero przy następnym święcie lub przy następnej wyjątkowej okazji. Kitowicz pisząc o traktamencie podczas homagium w 1793 roku informuje, że podawano 3 butelki wina na głowę, dodaje jednak: „Piwa od pragnienia nie było, tylko woda, przeto też nikogo z polskich głów pijanego widać nie było, wyjąwszy z żołnierzy kilku po­sługujących do stołu" 27. Inny autor pisał: „Trafia się i to nierzadko, że dla odurzenia pospólstwa w czasie kiermaszów i targów Żydzi dolewają do piwa wódki, i takowe piwo rychło upaja i głowę oczmuca" 2S.

Bardziej umiejętnie pito w kuchniach wyższych kategorii, w związku z czym można było odnieść wrażenie, że ludzie zamożni spożywają mniej alkoholu niż pospólstwo. Tymczasem było odwrotnie. W domach boga­tych pito często kieliszek wódki na czczo, natomiast większe ilości alko­holu wypijano z reguły dopiero po sutym jedzeniu. Ten system picia,

*• Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 474.

*7 Kitowicz, Pamiętniki..., s. 564.

*• Szymkiewicz, jw. s. 169.


przy niższej mocy spożywanych alkoholi, przede wszystkim win, pozwa­lał właśnie na wypijanie tak dużej ilości trunków. Niektórzy koneserzy dla uniknięcia szybkiego upicia się stosowali rozmaite sposoby dla osła­bienia działania alkoholu. Pito wódkę z roztopionymi tłuszczami, sto­sowano specjalne zakąski, spożywano oliwę. Tak więc opinia ówczesna za „obrzydłych pijaków" uważała częstokroć nie tyle ludzi zamożnych, którzy spożywali systematycznie wielkie ilości alkoholu, ale pijących je­dynie tylko sporadycznie, odurzonych często jednym kieliszkiem czy kuflem piwa biedaków. Mimo że pijaństwo charakteryzowało wiele kół, przede wszystkim szlacheckich i magnackich już w XVII wieku, a z la­tami nasiliło się i choć znamionowało często życie obyczajowe wszyst­kich warstw społecznych, to w istocie nie zajmowaliśmy jednego z pierwszych miejsc, jeśli chodzi o spożycie alkoholu w Europie. Bez wątpienia wyższa konsumpcja alkoholu, szczególnie mocnych piw, wódek, wzmacnianych win miała miejsce w pierwszej połowie XVIII wieku w Anglii, która w tych latach zapijała się tanim, mocnym dżynem. Większe niż w Polsce ilości wódki wypijano prawdopodobnie na tere­nach Rosji, a już bez wątpienia Ukrainy, wysoka konsumpcja alkoholi występowała wówczas także w Niemczech i w krajach skandynawskich.

Ponieważ obyczaje polskie charakteryzowało w tych czasach chętne konsumowanie trunków, należałoby pokrótce omówić, jak właściwie u nas pito. Na pewno inaczej pili chłopi, inaczej żołnierze, a jeszcze inaczej panowie. Najbardziej charakterystyczne było opilstwo szlachty*, które zo­stało doprowadzone nieomal do perfekcji i stanowiło prawie „wzór" dla całego społeczeństwa. „Człek nad apetyt jeść nie może, pić może" — głosiło ówczesne przysłowie; inne z kolei stwierdzało: „chłopska rzecz siła jeść, a siła pić — szlachecka". Takich „złotych myśli" krążyło wtedy sporo, starano się też, by nie stały się 'one tylko teorią.

Z zasady nie przepuszczono żadnej okazji. Rano pito wódkę dla zdro­wia, na rozgrzewkę i dla nabrania apetytu. Po śniadaniu przysiadano się do gąsiorka. Przyszedł obiad, więc należało go odpowiednio „rozcień­czyć". Przed spaniem trzeba znowu było wypić solidną porcję „do po­duszki", takie wieczorne picie zwano „szlaftrunk". Innych hamulców '.v pijaństwie, jak tylko możliwości finansowe i stopień wytrzymałości organizmu, przeważnie nie znano, dlatego też zamożna szlachta wlewała w siebie nieprawdopodobne ilości trunków. Słyszało się o bogatych szlachcicach, którzy systematycznie wypijali dziennie 18 butelek wina! Biedniejsi wlewali w siebie olbrzymie ilości piwa lub gorzałki.

Można więc było pić codziennie, pić od święta, pić samemu lub v/ kompanii. Nikt się tym nie gorszył, nikt nie przeszkadzał, odwrotnie, żona czy córki jeszcze zachęcały do próbowania rozmaitych wódeczek, poleweczek, mikstureczek. Wierząc w lecznicze właściwości wódki czy


piwa, pito je profilaktycznie, a jeśli pojawiła się choroba, to stanowiła ona znakomity pretekst do regularnej wręcz pijatyki. „Rurowano się", wlewając w siebie na przemian gorzałkę, ziołowe wódeczki, pokrzepia­jącą małmazję, nieoceniony miód, a wszystko to zakrapiano staropolskim, wypróbowanym, niezastąpionym piwkiem.

Jeśli jeszcze z pijaństwem łączyło się nieróbstwo, to powstawał prze­dni typ ,,domatora" — piecucha, obżartucha, pijaka. Wizerunek takiego indywiduum opisał Opaliński:

[...] oczy wygniły, z gęby śmierdzi piwsko, w paszczęce kliju pełno, a w czuprynie pierza

[...] dadzą śniadanie

A za nim prędko obiad, po którym już pije I leje w się jak w beczkę. Za tym podwieczorek, A na koniec wieczerza, po wieczerzy szlaftrunk A tak cały dzień znidzie, śpiąc, jedząc a pijąc29.

Kiedy zjawiał się gość, należało powitać go szklanką gorzałki lub kie­lichem wina, kiedy odjeżdżał — pito strzemiennego. Jeśli pozostał na obiedzie czy wieczerzy, to stanowiło to znowu okazję do potężnej pija­tyki. Przy stole rozpoczynały się toasty, życzenia zdrowia, wymienianie grzeczności. Do urządzania regularnego pijaństwa wystarczyło przyby­cie kilku znajomych. Dwu lub trzech biboszów potrafiło nieźle spusto­szyć piwnicę. ,,Beczka piwa w komin — kiedy się dobrała kompania dobrze pijących — wstawiona, nie zabawiła dwóch godzin, a została wy­suszona do drożdży albo przez debosz i z drożdżami. Takie lusztyki sły­nęły najbardziej w Mazurach i w Sieradzkiem, gdzie się więcej znajduje szlachty miernej fortuny, o jednej wiosce, o kilku chłopkach, niż krocio­wej albo milionowej substancyi. Było to poniekąd z oszczędnością, po­nieważ pachołek lub inny służka nie tak wiele zdarł botów, kiedy beczka stanęła w kominie, jak kiedy do niej musiał często 'biegać z konwią, sto­jącej w piwnicy. Czterech, a czasem dwóch tylko dobrych łykaczów wy­próżnili beczkę 50-garncową od wieczerzy do poduszki, mało albo nic zarwawszy północka. Na tryumf po zwycięstwie napili się gorzałki i po­szli spać z dobrym zdrowiem, cokolwiek podochoceni. Takowa junakie-ryja czyniła reputacyją w narodzie rycerzom kuflowym a oraz wynosiła ludzkość gospodarza do najwyższego stopnia" 30.

Plastyczny, niezrównany wręcz opis pijatyki pozostawił Ignacy Kra­sicki w wierszu Pijaństwo:

a Opaliński, jw., s. 121—122. '° K i t o w i c z. Opis obyczajów..., s. 470—471.


„Upiłem się onegdaj dla imienin żony;

Nie żal mi tego było. Dzień ten obchodzony Musiał być uroczyście. Dobrego sąsiada Nieźle czasem podpole; jejmość była rada, Wina mieliśmy dosyć, a że dobre było, Cieszyliśmy się pięknie i nieźle się piło. Trwała uczta do świtu. W południe się budzę, Cięży głowa jak ołów, krztuszę się i nudzę;

Jejmość radzi herbatę, lecz to trunek mdlący. Jakoś koło apteczki przeszedłem niechcący, Hanyżek mnie zaleciał, trochę nie zawadzi. Napiłem się więc trochę, aczej to poradzi:

Nudno przecie. Ja znowu, już mi raźniej było, Wtem dwóch z uczty wczorajszej kompanów przybyło. Jakże nie poczęstować, gdy kto w dom przychodzi? Jak częstować, a nie pić? i to się nie godzi;

Więc ja znowu do wódki, wypiłem niechcący:

Omne trinum perfectum, bo trunek gorący

Dobry jest na żołądek. Jakoż w punkcie zdrowy,

Ustały i nudności, ustał i ból głowy.

Mrów i wesół wychodzę z moimi kompany,

Wtem obiad zastaliśmy już przygotowany.

Siadamy. Chwali trzeźwość pan Jędrzej, my za nim,

Bogdaj to wstrzemięźliwość, pijatykę ganim,

A tymczasem butelka nietykana stoi.

Pan Wojciech, co się bardzo niestrawności boi,

Po szynce, cośmy jedli, trochę wina radzi:

Kieliszeczek jeden, drugi zdrowiu nie zawadzi, A zwłaszcza kiedy wino wytrawione, czyste. Przystajem na takowe prawdy oczywiste. Idą zatem dyskursa tonem statystycznym O miłości ojczyzny, o dobru publicznym, O wspaniałych projektach, mężnym animuszu;

Kopiem góry dla srebra i złota w Olkuszu,

Odbieramy Inflanty i państwa multańskie,

Liczemy owe sumy neapolitańskie,

Reformujemy państwo, wojny nowe zawodzim,

Tych bijem wstępnym bojem, z tamtymi się godzina,

A butelka nieznacznie jakoś się wysusza.

Przyszła druga; a gdy nas żarliwość porusza,

Pełni pociech, że wszyscy przeciwnicy legli,

Trzeciej, czwartej i piątej aniśmy postrzegli.

Poszła szósta i siódma, za nimi dziesiąta,

Naówczas, gdy nas miłość ojczyzny zaprząta,

Pan Jędrzej, przypomniawszy żurawińskie klęski,

Nuż w płacz nad królem Janem. «Król Jan był zwycięski!*

Krzyczy Wojciech: «Nieprawda!» A pan Jędrzej płacze.

Ja gdy ich chcę pogodzić i rzeczy tłumaczę,

Pan Wojciech mi przemówił: «Słyszysz waść» — ml rzecze.

•Jak to waść! Nauczę cię rozumu, człowiecze®.


On do mnie, ja do niego, rwiemy się zajadli, Trzyma Jędrzej, na wrzaski służący przypadli, Nie wiem, jak tam skończyli zwadę naszą wielką, Ale to wiem i czuję, żem wziął w łeb butelką. Bogdaj w piekło przepadło obrzydłe pijaństwo! Cóż w nim? Tylko niezdrowie, zwady, grubijaństwo. Oto profit: nudności i guzy, i plastry... Ci co się na takowe nie udają zbytki, Patrz, jakie swej trzeźwości odnoszą pożytki:

Zdrowie czerstwe, myśl u nich wesoła i wolna, Moc i raźność niezwykła i do pracy zdolna, Majętność w dobrym stanie, gospodarstwo rządne, Dostatek na wydatki potrzebnie rozsądne:

Te są wstrzemięźliwości zaszczyty, pobudki, Te są. «Bądź zdrów!» «Gdzież idziesz?» «Napiję się wódki»" ".

Prócz takich typowych i zwykłych okoliczności sprzyjających pijań­stwu, jakie opisał Ignacy Krasicki, wykorzystywano każdy pretekst, aby mu się oddawać. Prócz okazji niepowszednich, jak chrzciny, wesela, sty­py, sejmiki, sesje sądowe, wykorzystywano także te bardziej powsze­dnie — polowania, spotkania, wszelkie interesa.

Skargi na opilstwo występują już na początku XVII wieku. Swój szczyt osiąga ono w czasach saskich. Dla wielu spośród szlachty okres ten był jednym niekończącym się pasmem zabaw i pijatyk. Moszczeński zaczyna swój pamiętnik o czasach panowania drugiego Sasa następują­cymi słowami: „Za panowania Augusta III kraj cały nie wytrzeźwiał jeszcze, rozpojony przez Augusta II; pijaństwo zrodziło axiomata, in vino veritas, drugie, qui fallit in vino fallit in omni. Na fundamencie pierw­szego wszystkie najważniejsze interesa tak publiczne jak i prywatne, między świeckimi jako i duchownymi, robiły się przy kielichach" 32.

I tu dochodzimy do najsmutniejszego zjawiska. Wszelkie sprawy pu­bliczne z reguły załatwiano przy kielichu. Każdemu sejmikowi, sejmowi, nawet elekcyjnemu, zjazdowi trybunału towarzyszyło olbrzymie pijań­stwo. Całkowita trzeźwość przy załatwianiu spraw publicznych uchod2i-ła za niebywałą, wręcz kompromitującą. Alkohol musiał pieczętować wszelkie związki, alianse, sprzysiężenia, musiał mobilizować do walki z przeciwnikiem politycznym. Przy jego pomocy kaptowano sobie ludzi, dopuszczając się często pospolitego przekupstwa, którym pozyskiwano masy biedoty szlacheckiej. Nic więc dziwnego, że pijaństwo uważane było przez dygnitarzy wprost za jeden z obowiązków służbowych. Me­chanizm funkcjonowania dyktatury magnackiej, jak również obowiązu-

81 Poezja polskiego Oświecenia. Antologia, opr. J. K o 11, Warszawa 1956, s. £5—88.

82 A. Moszczeński, Pamiętniki..., Warszawa 1905, s. 11.


jacy obyczaj wymagały, by dygnitarze nie tylko poili, lecz upijali się wespół z prostą szlachtą, wojskiem, palestrą. Już Jan Sobieski żalił się na te zwyczaje. Chorowity kanclerz Karol Radziwiłł nieraz biadał w swym diariuszu, że zmuszany jest do pijaństwa: „potym z całym wojskiem piłem [...], podpiwszy odjechałem dla wczasu do Bubla, ćwierć mile od obozu, gdzie położywszy się o trzeciej z południa, spałem aż do szóstej z rana" 33.

Wiadomo, że musiał się wypraszać od kielicha kandydujący na posła kasztelanie Stanisław Poniatowski, 'który tak na ten temat nadmieniał:

,,można się było narazić na nieprzyjaźń najpotrzebniejszych sobie ludzi, odmawiając pić tyle, ile proszono" 34.

Te same zwyczaje obowiązywały dygnitarzy trybunalskich, nic więc dziwnego, że Franciszek Salezy Jezierski pisał: „W Warszawie upijają się z ochoty własnej, a w trybunale z urzędu" 35. Tego rodzaju metody stosował jeszcze Adam Naruszewicz, kiedy w 1775 roku kaptował szlach­tę dla planów politycznych króla. Biskup m. in. tak narzekał: „[...] włó­czyłem się po tych wilczych szlakach zupełne dwa tygodnie, odwiedzając już wioski plebańskie, już domy sąsiadów i przyjaciół, a zawsze z nimi pijąc hojnie na zdrowie Monarchy naszego i jego sług wiernych [...]. Po­tem traktowałem okoliczną szlachtę i szlachcianki [...] spełniając zdrowie Pańskie i jego familii" 36. W dobie Oświecenia wymagano od dygnitarzy stosowania już innych metod, ale przyjmowały się one bardzo powoli. Dawne zwyczaje próbowali jeszcze wskrzesić przywódcy targowiccy, pi­jąc na umór wespół ze szlachtą. O kandydującym do buławy marszałku Antonim Pułaskim pisano, że „poi posłów i ci po pijanemu adresa za nim piszą i wysławiają wielkość tego męża"37. Tenże Antoni Pułaski podczas bankietów, kiedy wypowiadano słowa: „wiwat ojczyzna", do­dawał:

Kto pije, ten łebski, Kto nie pije, ten kiepski88.

Nie wszyscy jednak posiadali kondycję i wigor marszałka Pułaskiego, dlatego też wielu magnatów trzymało przy swoim boku wielkich pija-

13 Rkps AGAD, Aren. Radziwiłłów, dz. VI, nr 11-79, k. 87v. M Król Stanisław August, Pamiętniki..., i. I, oprać. W. Konopczyński,

Warszawa 1915, s. 12.

85 F. Jezierski, Niektóre wyrazy porządkiem abecadła zebrane, [w:] Wybór

pism, oprać. Z. Skwarczyński, Warszawa 1952, s. 278.

36 A. Naruszewicz, Korespondencja..., wyd. J. P l a 11, Wrocław 1959, s. 45.

37 Tajna korespondencja z Warszawy 1792—1794 do Ignacego Potockiego Jan Dembowski i inni, oprać. M. Rymszyna i A. Zahorski, Warszawa 1&61, s. 242.

38 Tajna korespondencja..., s. 239.


ków, reprezentujących koła szlacheckie, wojskowe, palestrę. Ludzie ci stanowili swego rodzaju klientelę polityczną, byli agitatorami możno-władców, odgrywając niepoślednią rolę w tumanieniu mas szlacheckich. Przez takich zatraconych, sprzedajnych opoi zrywano nieraz sejmy i sej­miki, tłumiąc głosy protestu czy krytyki. Jędrzej Kitowicz tak o tym pisze: „Wielcy panowie starali się o takich pijaków, którzy lubili trząść sejmikami i rej wodzili po wszystkich magistraturach. Gdy albowiem w narodzie nic nie można było zrobić bez pijaństwa — czy to zgodę jaką, czy elekcyją, czy interes własny utrzymać nie oblawszy go trun­kiem jakim według wartości osób należycie, sama zatem rzecz zniewa­lała panów do konserwacyi przy boku swoim głów na wszelkie trunki jak najmocniejszych, którzy by ich w takowej potrzebie gardłem swoim zastępowali, gdy tymczasem panowie takowym zastępstwem cokolwiek przy lepszym rozumie zostawieni, zamroczone rozumy albo raczej ma­chiny bezrozumne do swoich zamiarów nakręcali" 39.

Przykład pijaństwa, bywało, szedł czasem nawet od tronu. Jan Ka­zimierz tak nieraz przebierał miarę w piciu, że musiano odwoływać audiencje dyplomatyczne. Rekordy w opilstwie bił August Mocny. Urzą­dzał on nie tylko hulaszcze bankieciki, lecz wręcz pijackie orgie; zna­nych pijaków nagradzał przy tym faworami, starostwami, a nawet orde­rem Orła Białego. Wielu dygnitarzy chwaliło się z dumą, że upijają się razem z królem. Wojewoda Krzysztof Zawisza tak np. powiada:

„19 czerwca (1699) z królem na pokoju upiłem się do sytości, wino wprzódy, potem gorzałkę pijąc, czyli dubi anyż, któregośmy się z kró­lem po raz pięć napili"w. Spośród panów, którzy cieszyli się sławą arcypijaków, palmę pierwszeństwa dzierżył Radziwiłł „Panie Kochanku".

Pijaństwo charakteryzowało też wielu dygnitarzy kościelnych, co szczególnie gorszyło cudzoziemców. De Beaujeu, pisząc o czasach Jana III, tak powiada: „Wielu z pomiędzy biskupów oddaje się pijaństwu, z za­niedbywaniem obowiązków względem swej owczarni. Widziałem sam biskupa krakowskiego przy ceremonii ślubu dworskiego w Grodnie, w chwili gdy opuszczając biesiadę [...] chwiał się na nogach, bełkotał niezrozumiałe wyrazy i ośmieszał uroczysty habit kapłański dziwaczny­mi ruchami. Gdy nadeszła chwila czytania modlitw z przedstawionego mu annału, szukał długo okularów w kieszeni, a znalazłszy w niej pier­ścień sądził, że to okulary i włożył go na nos pracując przeszło kwa­drans, aby go należycie umieścić. Zebranie całe wobec Ich królewskich Mości śmiało się z tej sceny do rozpuku, ku zgorszeniu ludzi rozważniej-

39 Kitowicz, Opis obyczajów..,, s. 471.

40 K. Zawisza, Pamiętniki..., wyd. J. Bartoszewicz, Warszawa 1862, s. 68.


szych na widok takiej profanacyi" ". Opis ten nie jest zmyślony. Znany z wiarygodności swych relacji Albrycht Radziwiłł informuje, że zdarzyło się kiedyś, iż podczas uroczystego nabożeństwa, na którym znajdował się król i cały Senat Rzeczypospolitej, trzeźwa 'była tylko infuła na głowie celebrującego mszę biskupa.

Należałoby teraz przedstawić, jak wyglądał np. bankiet w zamożnym domu szlacheckim, na który zapraszano większą ilość osób. Do picia bra­no się po skonsumowaniu pierwszego dania. Z początku pito małymi kie­liszkami. Gospodarz wznosił kolejno toasty za zdrowie wszystkich osób — od najdostojniejszych do siedzących na krańcu stołu szaraczków, jedno­cześnie biesadnicy pili za pomyślność sąsiadów czy przyjaciół. W tej sytuacji, kiedy wszyscy wzajemnie pili swoje zdrowie, powstawał taki hałas i zamieszanie, że nikt nikogo nie słyszał, a tym mniej rozumiał. Jeśli chciało się być słyszanym, trzeba było krzyknąć na całe gardło, wywołany w ten sposób współbiesiadnik odkłaniał się lub uśmiechem dziękował za tak dobitną rewerencję.

Po dokładnym opiciu wszystkich biesiadników następowała w kon­sumowaniu trunków pewna przerwa. Kiedy jednak skosztowano pieczy­ste — gospodarz wołał, by podano duży kielich, i nalawszy go po brzegi rozpoczynał na nowo picie, wznosząc toast do najdostojniejszego gościa. Wznosił go stojąc, reszta biesiadujących również podnosiła się z miejsc. Ledwo zdążono siąść, wstawał z kolei wymieniony biesiadnik i pił zdro­wie gospodarza, kompania więc znów podrywała się na nogi i tak cią­gnęło się to poprzez wszystkie toasty. Ponieważ ceremonia taka trwała z reguły przez wiele godzin, więc „było w tym ustawnym wstawaniu i siadaniu tyle utrudzenia, że drugi osłabiał od niego wprzód jeszcze, nim się upił; trudno zaś było siedzieć nieporuszenie, gdy drudzy wsta­wali, bez noty grubijanina, albo admonicji od sąsiada" 42. Jeżeli na ban­kiecie znajdowało się wiele osób, to po uhonorowaniu najznaczniejszych pito za pomyślność całych kompanii, wznoszono więc np. zdrowie: „Ich mościów dam, Ich mość duchowieństwa, Imć wojskowych, Prześwietnej palestry, Ichmciów obywatelów, a na ostatku żeby nikomu krzywdy nie było, całej kompanii zdrowie" 43.

Na ucztach obowiązywała „przynuka", to znaczy przymuszanie do picia. Kiedy więc znalazł się jakiś „słabeusz", który próbował unikać spełniania toastów, krzyczano nań, grożono mu, dolewano mu siłą. W nie­których domach umieszczano za plecami biesiadników, a nawet pod sto­łami chłopców i gdy tylko którykolwiek gość umykał z pustym kieli­chem, nalewał mu trunek stojący za plecami hajduk, a kiedy chował

"De Beaujeu, Pamiętniki..., wyd. W. Markowski, Kraków 1883, s. 93. 42 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 451. 41 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 451.


kielich pod stół, czynił to samo zaczajony pod obrusem służka. Taki bie­siadnik stawał się pośmiewiskiem zebranych, kręcił się, umykał z kieli­chem, wypraszał, lecz wszędzie mu dolewano, musiał pić tak długo, do­póki się nie upił i nie spadł pod stół. Wtedy wreszcie zapominano o nim ; dawano mu spokój.

Oczywiście, iż przy tak pojętej gościnności nawet ci, którzy nie mieli skłonności do kieliszka, upijali się z kretesem. W czasach saskich ,.nie oyło balu, uczty, tak magnatów i obywateli świeckiego stanu jako i du­chownych, aby nie wyprowadzano pijanych, nie mogących się utrzymać na nogach, wyzutych zupełnie z przyzwoitości" u. A już umknąć z uczty było więcej niż trudne. Słudzy gospodarza mieli bowiem wszystkich na oku, gonili zbiega i zawracali go do kompanii. Jeśli gość był uparty, to ruszał za nim w pogoń sam pan domu i dopadłszy go, nawet jeśli to było na dziedzińcu, zmuszał do wypicia swego zdrowia, następnie zdro­wia gospodyni, dziatek, wreszcie całej kompanii i w rezultacie, ,,jeżeli przez czas uczty nie zwalił się z nóg, to na pożegnaniu został bez zmy-?łów" '*5.

W pewnym momencie uczta często przemieniała się w orgię. Kiedy :;uż nie stało „zdrowiów", a była ochota do picia, pito za ,,dobro pospo­lite", za „powszechną pomyślność", za ,,przyjaźń" itp. Z kolei pito za rozpustne dykteryjki, za nieprzyzwoite, z prędkości wymówione lub przeinaczone słowo. Słyszało się wtedy sprośne dowcipy, ryzykowne kom­plementy. W takiej „galanterii" celowali szczególnie podpici i pijani woj­skowi. Zdarzało się np., że gdy panna wzbraniała się wychylić podany jej przez pijanego towarzysza kielich, ten, poczytując to za wzgardę, wy­lewał jej wino za gors, mówiąc: „Ponieważ WM Panna Dobrodziejka nie jesteś łaskawa przyjąć ode mnie kielicha, niechże się przynajmniej ko­chane cycunie ochłodzą" 46. Jeśli następowały po pijatyce tańce, to sta­nowiły one świetny pretekst do dalszych zalecanek. Bratkowski tak o tym pisał:

Chmiel cudzą żonę ściska za kolana, [...] Chmiel co raz bierze w taniec Jej Mości hoże, Chmiel padł umyślnie na Jej Mości łoże. Chmiel gdy z podobną grzeczną, młodą tańczy, Szczypnie, przyciśnie, umyślnie się spiańczy [...] ".

Ekscesy były jednak na ogół niedopuszczalne, amory odkładano na intymniejsze spotkania, tylko niektórzy z wielmożów pozwalali sobie na jawną rozpustę, popisując się „najszkaradniejszymi akcyjami".

44 Moszczeński, jw., s. 12—13. 43 K i t o w i c z, Opźs obyczajów..., s. 454.

46 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 243.

47 B. Bratkowski, Świat po części przeyrzany..., Kraków 1697, b.p.


Pijatykę urozmaicano często rozmaitymi zabawami. Zakładano się np. o wypicie ogromnych kielichów (trafiały się takie, że mieściły po pięć butelek wina!), prześcigano się w spełnianiu pucharów, przy wy­chylaniu toastów śpiewano piosenki. Bywały np. kielichy bez nóżki, któ­re musiały się znajdować w ciągłym ruchu i stale je napełniano. Jeśli chciano zabawić się figlami, to pito z rozmaitych kufelków, trąbek, szkla­nych kijów. Oczywiście picie z nich napotykało pewne trudności:

trzeba było np. przeginać się do tyłu, a niektóre z nich tak były skon­struowane, że oblewały pijących. Pito także z trzewiczków panieńskich, a nawet z butów dygnitarskich.

Przez długie lata utrzymywała się moda tłuczenia kielichów. Czy­niono to dla podkreślenia, że nikt już nie jest godzien pić z puchara, którym spełniono czyjeś zdrowie. Kielichy tłuczono na ogół o własne głowy. Szczególnie popisywali się w ten sposób pochlebcy i klienci magnatów. Potocki oburza się:

[...] Ze tłukł za zdrowie szklanki o łeb twardy, Stąd godność!48

Tłuczono także te kielichy, które otrzymywano z rąk pań, co stano­wić miało dowód adoracji. Biesiadnicy o mniej wytrzymałych czaszkach zmodernizowali ten zwyczaj — nie rozbijali kielichów o głowy, lecz strzelali doń z pistoletów.

Trunku nie można było konsumować bez końca, uczty obfitowały więc w obrzydliwe sceny. ,,Trafiało się i to, że komu trunku aż po dziur­ki (jak mówią) pełnemu, nagle gardło puściło i postrzelił jak z sikawki naprzeciw siebie znajdującą się osobę, czasem damę po twarzy i gorsie oblał tym pachnącym spirytusem, co bynajmniej nie psuło dobrej kom­panii. Niezdrowy z resztą ekshalacyi uciekł co prędzej za drzwi albo gdzie w kąt, dama także ustąpiwszy na bok, jako tako się naprędce ochędożyła, a resztę w śmiech obrócono i wszystko znowu do pierwszego ładu powróciło [...] bywali tacy opoje, którzy czując w sobie zbytek trun­ku, a nie chcąc go odstąpić, kiedy po skończonym stole trwała jeszcze dobra ochota — wychodzili za dom i tam sprawiwszy sobie dobrowolnie wymiot powracali do kompanii i znowu na nowo pili" 49.

Pod koniec uczty część biesiadników leżała z reguły pod stołami, ci zaś, którzy trzymali się jeszcze na nogach, urządzali nieopisany harmi-der, w alkoholowym zamroczeniu tłukli szyby, szklanki, gasili świece, po­rywali się wreszcie do szabel i obuchów, płazowali służbę, wyrywali so­bie włosy z czupryn, pojedynkowali się, czasem ucinali sobie uszy, nosy,

48 Cyt. wg B y stroń, jw., t. II, s. 189.

49 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 452—453.


ranili się, a niekiedy nawet zabijali. Nic więc dziwnego, że .sala po takim bankiecie wyglądała wprost przerażająco. Potocki tak na ten temat pisał:

Po wczorajszym bankiecie wynidę z pokoju, Aż w izbie pełno krwie, szkła, obu końców gnoju;

Temu księdza, owemu balwierza prowadzą, Ci jednają, a drudzy dopiero się wadzą, Ten okradziony biada bez czapki, bez szable, Ten się potłukł, ten bluje [...]50

Ogół szlachty zachwycał się taką zabawą; tego rodzaju bankiety sta­nowiły wzór, budziły podziw, stawały się tematem opowiadań. Gospo­darze byli w przysłowiowym „siódmym niebie", jeśli nazajutrz po uczcie dowiadywali się od służby, że żaden z gości nie wyszedł trzeźwy, że trzeba ich było wynosić, że wpadali w błoto i rynsztoki, wybijali sobie zęby, ranili się.

Tak mniej więcej wyglądały szlacheckie uczty w prywatnych domach, głośne także były pijatyki sejmikowe, żołnierskie, wśród członków pa-lestry. Magnaci, którzy, jak już wspomniałem, potrzebowali ,,szaraków" dla przeforsowania swych kandydatów czy też dla sterroryzowania sej­miku, zbierali szlachecką hałastrę i żywili ją przez kilka dni w specjal­nych kuchniach. Jeść dawano tam byle jak, stoły były mię przykryte, bo jeśli założono obrusy i postawiono zastawę, to pod koniec uczty i tak wszystko znikało. Goszczeni najadali się do przesytu, a następnie co smaczniejsze kąski ładowali do kieszeni. Najbardziej jednak na ucztach takich raczono się trunkami. Aby koszta uczty były jak najmniejsze, pojono szlachtę winem zmieszanym z gorzałką lub piwem. „Popiwszy się, wywracali się i tam zaraz, gdzie który padł, spali: przy stole, pod stołem, pod płotem, na środku ulicy, w rynsztoku, w błocie, gdzie kogo nogi taczające się zaniosły i powaliły" 51. Niejeden po przebudzeniu się stwierdzał, iż brakuje mu to szabli, to czapki, to pasa; nieraz nawet roz­bierano pijanych do samej koszuli. Miejscy łotrzykowie albo nawet trzeżwiejsi koledzy wykorzystywali bowiem takie sytuacje dla uprawia­nia najpospolitszego rabunku.

Takimi biesiadnikami nikt się specjalnie nie przejmował. Jeśli magnat zwyciężył na sejmiku, to wynagradzał straty i dawał nowe pasy, czapki, szable, ewentualnie pieniężne odszkodowanie. „Ale jeżeli się pryncypał z partyją i pretensyją swoją nie utrzymał, .a do tego musiał uciekać z sejmiku, aby nie był rozsiekanym, szlachcic, który był przy nim, za czerwony złoty, a najwięcej dwa na rękę wzięte, pozbyt bez nadgrody

56 W. Potocki, Ogród fraszek, t. I, wyd. A. Bruckner, Lwów 1907, s. 33. 61 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 474.


sukni, szabli, czasem jeszcze do tego ręki, ucha lub kawałka szczęki wyciętej, albo w cale i życia, bo nie tylko że się z przeciwnikami partyi swego pryncypała rąbać musieli, popierając interes pański, ale też, po­piwszy się, sami się między sobą o lada co rąbali. Tę drobną szlachtę zwozili panowie na sejmiki brykami, a po skończonym sejmiku rozpusz­czali do domów pieszo, zamknąwszy garkuchnie i zniknąwszy im z oczu"52.

Nie cała „gołota szlachecka" dawała się jednak tak postponować, by­wali biesiadnicy, którzy stanowili istny postrach nawet najzamożniej-szych gospodarzy. Zuchami tymi bywali najczęściej uzbrojeni po zęby wojskowi. Przybywając z wizytą, z miejsca żądali gorzałki, a następnie rozpoczynali regularną pijatykę. Goście napędzali wszystkim sporo stra­chu i gospodarz był rad, jeśli jak najszybciej wynieśli się z dworu. Cza­sami jednak sytuacja wymagała, by wojskowych sprosić i fetować. W XVIII wieku z takich przyjęć słynęła Komisja Radomska, która roz­patrywała konflikty między szlachtą a wojskowymi. Sądzący komisarze czy zainteresowani ,,cywile" starali się o stworzenie właściwego „na­stroju", dlatego też musieli wydawać ciągłe bankiety i upijać się z roz­zuchwalonym towarzystwem. W Radomiu wojskowi czuli się jak u siebie w domu i składali nawet nieproszone wizyty. Po mieście włóczyły się całe ich gromady; gotowi byli w każdej chwili wywołać burdę, posiec, a nawet zabić każdego, kto wszedłby im w paradę. „Towarzysze" byli stale podchmieleni, a na ucztach upijali się do reszty i popełniali roz­maite grubiaństwa. Pijany wojak zasiadłszy za stołem wołał np., by dano mu większy kielich, bo ten, który mu postawiono, uznał za zbyt mały;

przepijał wtedy do gospodarza i innych znaczniejszych gości, jakby to on właśnie był gospodarzem i swoim częstował winem. Gospodarz z uśmiechem musiał znosić te wybryki, bo w przeciwnym razie groziła mu burda i zdemolowanie mieszkania. Nic więc dziwnego, że stół przy takich gościach wyglądał jak pobojowisko. „Na komisyi radomskiej na­patrzeć się było kielichów natłuczonych, obrusów i serwet sosami poroz­lewanymi poplamionych, sukien nawet na obojej płci i gorsów białogło-wskich takimiż bigosami, frykasami uszamerowanych" 53.

Pijaństwo tak weszło w nałóg, że zaczęto się prześcigać w ilości kon­sumowanego trunku, wytworzył się wręcz „kult mocnej głowy", stąd było już o krok na kreowanie bohaterów pijackiego bractwa — najtęż­szych, niezrównanych, najwytrzymalszych opojów. Zażywali oni w pełni sławv- i rewerencji, zwłaszcza za czasów saskich uchodzili wręcz za naj­popularniejszych ludzi ówczesnego społeczeństwa.

62 K i t o w i c z, Opźs obyczajów..., s. 475. " K i łowicz. Opis obyczajów..., s. 242—243.


Z mocnej głowy słynął w połowie XVIII wieku generał Komarzewski, który w godzinę wypijał kosz szampana i nie upijał się. Pijak ten po­trafił dwoma łykami opróżnić puchar mieszczący pięć butelek wina! Pewnego razu założył się, że wraz ze swym kamratem, niejakim Swiej-kowskim, wychyli beczkę węgrzyna. Zakład przyjęto i rozpoczęło się wi­dowisko. Konkurs zorganizowano w ten sposób, że wyciągnięto z beczki gwóźdź, a pod lejący się zeń strumień wina jeden z pijących podstawił kielich. Kiedy kielich napełnił się, natychmiast go wychylał, a w tym czasie drugi z pijących podstawiał swój puchar. W ten sposób, kolejno podstawiając kielichy, wypróżnili całą beczkę! Fama o tym wyczynie obiegła całą Rzeczpospolitą i Komarzewski zyskał sławę nie mającego sobie równych pijaka.

Z ekstrawagancji z kolei słynął kasztelan Borejko. Pan ten był ,,po­bożnym" pijakiem, a upijał się najczęściej w towarzystwie księży lub zakonników. Borejko aranżował spotkania, na które zapraszał zakonni­ków z pobliskich klasztorów. Znający kasztelańskie intencje przeorzy przysyłali mu najtęższe głowy. Borejko zamykał się wówczas z przyby­łymi w specjalnie przygotowanych komnatach, które były odpowiednio zaopatrzone w trunki i wiktuały, ponadto podłogę jednej z sal wykładano słomą nakrytą kobiercami, gdyż stanowić miała sypialnię dla całej kom­panii. Po tych przygotowaniach ogłaszano, że pomieszczenie jest „klasz­torem", do którego wzbraniano najsurowiej wstępu. Przy drzwiach umieszczano dzwonek i dzwoniono weń rano, na posiłki, i na „silentium". Rano wszyscy szli do kaplicy, w której jeden z uczestników odprawiał mszę. Po modlitwie pito herbatę, a następnie raz i drugi wódkę. Potem podawano śniadanie, po którym raczono się winkiem. Prawdziwa pijaty­ka rozpoczynała się dopiero po obiedzie i trwała aż do kolacji. Po wiecze­rzy zalewano się trunkiem do reszty, po czym w stanie całkowitego za­mroczenia padano na przygotowaną słomę. Nazajutrz powtarzano wszyst­ko od nowa. Zabawa taka trwała od trzech do pięciu dni, potem Borejko odsyłał zakonników, obdarzywszy ich uprzednio odpowiednią jałmużną. Jeśli kasztelan nie miał okazji do pijatyki we własnym domu, to wycho­dził na rozstajne drogi i zasiadał w specjalnie zbudowanej dla niego ka­pliczce. Siedział tam z różańcem w ręku, mając pod bokiem przygoto­wane przez hajduków kielichy i wino. Kiedy na drodze pojawiał się jakiś przechodzień, obojętnie czy ksiądz, braciszek, kwestarz, szlachcic, miesz­czanin, chłopek, Żyd, dziad, „zgoła — byle człowiek", Borejko zatrzymy­wał go i zmuszał do wychylenia kielicha. Po pierwszym następował dru­gi i trzeci. Podróżny musiał pić dopóty, dopóki „albo z nóg nie spadł, albo póki mu gardło nie puściło" 54.

34 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 457.


Nie mniejszej sławy zażywał krajczy koronny Adam Małachowski. Krajczy był interesującą postacią: zdolny demagog, potrafił zdobyć po­pularność wśród mas szlacheckich, odgrywał też dość dużą rolę w ówcze­snym życiu politycznym, ponadto był zapobiegliwym gospodarzem i po­łożył podwaliny pod magnacką fortunę swego rodu. Tutaj chodzi nam jednak wyłącznie o scharakteryzowanie go jako „doskonałego" opoja. Opierając się na informacjach Kitowicza, choć nie wykluczone, że są one nieco przejaskrawione, można twierdzić, iż Małachowski znajdował szczególną przyjemność w oglądaniu pijaństwa i pijanych. Goście kraj-czego zmuszani byli do pijaństwa, które nawet w rozpitej za Sasów Rze­czypospolitej uchodziło za niezwykłe. Małachowski zmuszał ludzi do wlewania w siebie tak olbrzymich ilości trunków, że przerastało to możli­wości przeciętnego człowieka. Pijący mógł słaniać się na nogach, choro­wać, na klęczkach błagać o uniknięcie toastów — nic to, musiał pić do­póty, dopóki był choć odrobinę przytomny. Krajczy upijał nie tylko przybywającą do niego szlachtę, lecz również posłańców, czeladź, sługi. Jeżeli ktoś wysłał do Małachowskiego umyślnego z listem, to wkrótce musiał wysyłać drugiego, a nawet trzeciego, bo poprzedni, nieludzko upojeni, leżeli gdzieś pod płotem, „nie wiedząc o świecie — dopieroż o responsie". W Bąkowej Górze, rezydencji Małachowskiego, zdarzały się ponoć wypadki, że zapijano ludzi na śmierć. Nic więc dziwnego, że kraj­czy zdobył sobie przydomek „zabójcy ludzkiego zdrowia". Sława urzą­dzanych przez niego pijatyk odstraszała i przerażała mniej na picie od­pornych, przyciągała natomiast najtęższych opojów. Do krajczego przy­bywali więc oficerowie, towarzystwo, każdy „co się beczki nie zląkł, nie tylko kielicha". W gronie takich biboszy bawił się Małachowski najlepiej, całą swą inwencję wytężając w kierunku urozmaicenia pijackich orgii.

Posiadał on m. in. na swym dworze ogromny, półgarncowy kielich z napisem „corda fidelium". Kielicha tego używano zwykle na uroczy­stych bankietach, ale jednocześnie każdy, kto zawitał po raz pierwszy w jego progi, musiał go spełnić. Podając kielich, uprzedzano przybyłego, że musi wychylić go do dna, i to duszkiem; w przypadku jeśli gość nie wypił wszystkiego, natychmiast mu dolewano. Oczywiście nie każdy mógł spełnić taki puchar, wtedy największą uciechą dla gospodarza było pa­trzeć, jak gość nieborak wzbrania się, błaga, by mu nie dolewano, a haj­ducy niby kaci zmuszają go do dalszego picia. Opowiadano jednak, że znalazł się człowiek, który nie tylko nie dał się spoić, ale pokonał w piciu krajczego. Był nim podobno kwestarz bernardyński. Kiedy przy­był on do Małachowskiego, poczęstowano go najpierw śniadaniem, a na­stępnie podano mu „corda fidelium", zaznaczając, że musi wychylić go duszkiem. „Bernardyn na taką zapowiedź, udając wielkie w sobie po­mieszanie, z przymusem wziął kielich w obie ręce, strychem nalany, toż


zrobiwszy nad nim kilka krzyżów, uderzywszy się w piersi — jako czło­wiek przymuszony — i westchnąwszy do niebios, zaczął we czwał łykać, ale jakby mu tchu brakło, odjął nagle kielich od ust, zostawiwszy w kie­lichu z półkwaterek wina. «Ho, ho, nie dopiłeś bracie — zaczął krajczy wołać — dolejcie mu, dolejcie!» Hajducy na rozkaz pański skoczyli do bernardyna z flaszami, ten zaś, dopijając z kielicha reszty, począł tam sam umykać po pokoju, pokazując kielich do reszty wypróżniony. «Nic to nie pomoże bracie (znowu krajczy), nie wypiłeś duszkiem! Złapcie go i nalejcie mu pełen». Złapano bernasia i dolano w strych jak pierwszy, do tego uchwycono za pas, aby nie mógł uciekać. Osaczony bernardyn jak niedźwiedź w kniei, odetchnąwszy kilka razy, począł doić drugi kie­lich wolniejszymi łykami i znowu trochy nie dopił. Dalej znowu kraj­czy: «Czy nie dopiłeś? dolejcie mu!» Bernardyn na kolana, w prośby na wszystkie względy. Ale gdy te nic nie pomogły, przyłożył się do trzecie­go i wypił w tej mierze jak pierwsze dwa, żeby przyczyna do musu nie zginęła; krajczy kazał mu znowu nalać. I tak z owymi grymasami zmy­ślonymi wypił bernardyn sześć kielichów wina, jeden po drugim. Kraj­czy, jak z początku miał wielką uciechę z bernardyna, tak widząc dalej, że ani z nóg nie spada, ani cery nie mieni, poznał, że z niego żartuje, wpadł w pasy ją, kazał go wypchnąć za drzwi. «A to filut jakiś, a wzdyć-by on mnie całą piwnicę wypił! A to bernardyny filuty, z umysłu, na szyderstwo ze mnie takiego mi pijaka z końca świata wyszukanego przy-słali». Ochłonąwszy z pierwszej pasyi, kazał pójść za nim, obaczyć, co się z nim dzieje. Doniesiono mu, że wsiadł na wóz dobrze, bez najmniejszej omyłki, i pojechał. Kazał krajczy skoczyć za nim i wrócić go, wysłał mu asygnacyją na kilka korcy zboża; ale nie chciał się z nim widzieć i za­kazał, żeby więcej nigdy u niego nie postał" 55.

Pewne zwyczaje, nawyki, jeśli chodzi o pijaństwo, przejmowali od szlachty mieszczanie, dorobkiewicze, ba, nawet włóczędzy i wędrowni dziadowie. Plebejusze nie pozostawali też w tyle w wynajdywaniu roz­maitych „okazyi". W cechach pito np. przy lada sposobności. Załatwienie jakiegokolwiek interesu stanowiło pretekst do solennej pijatyki. Pla­styczny opis pijaństwa mieszczan pozostawił w połowie XVII wieku Dam-browski. Między innymi tak on powiada: „Są kędy uczty, pokaż mi, kto trzeźwy do domu idzie; a co gorsze! Coby ludzie serdecznie za ten grzech żałować mieli, to się nim bezpiecznie przechwalają. Bo kiedy się naza­jutrz po upiciu zejdą, to jeden drugiego pyta, jakoby się miał po wczo­rajszym. Tam się sobie z pośmiechem spowiadają: nie pomnę, prawi, ja­kom do domu przyszedł, siedzieliśmy aż do białego dnia; nie wiem, co

83 Cytaty dotyczące pijaństw Małachowskiego podaję wg Kitowicza, Opis obyczajów..., s. 457—461.


mam czynić, głowa mię boli; na jedne nie mogę pomyślić. Ali mu drugi absolucyją daje, mówiąc: Więc klin klinem wtrącić. To się wnet z sobą znowu zmówią, jeśli wczora dobrze pili, to dziś jeszcze lepiej — i tak ustawicznie" s6.

Również Trepka, jeśli tylko nie przekoloryzował, kierowany niechęcią do świata plebejskiego, nieraz pisał o „okrutnych pijakach" miejskich, o urzędniku w Chęcinach powiada np., że „dostatni, tylko że pijaństwem wielkim bawił się" 57.

Jakie były i są społeczne skutki pijaństwa, ogólnie wiadomo, należa­łoby tu jednak pokrótce o nich przypomnieć. Przede wszystkim pijań­stwo przyczyniało się do nadwerężenia zdrowia — prowadziło do ciężkich zatruć i schorzeń, tym bardziej że w ówczesnych czasach trunki poda­wano często w bardzo ku temu niesprzyjających okolicznościach. Istniał np. powszechny u „pospólstwa" zwyczaj, że położnicom podawano tzw. „trojankę", napój składający się z wódki, miodu, pieprzu i imbiru, ewentualnie inne -trunki. Piwo, a nawet i wódkę podawano często małym dzieciom, a już nagminnie pojono wódką osłabionych chorobą rekonwa­lescentów. Trunkami nie gardziły także kobiety ciężarne i karmiące. Sto­sunki seksualne poprzedzano również wypijaniem sporej ilości trunku, w rezultacie czego znaczny procent dzieci rodził się z wrodzonymi ułom­nościami. Nic więc dziwnego, że nawet pośród stosunkowo mało pijących chłopów alkohol powodował ciężkie spustoszenia. Już w dziełach ówcze­snych spotykamy opinie, iż „pijaństwo [...] opilstwo, zapijanie się gęste, częste, długie gorących trunków zażywanie [...] niezlicznych chorób i naj-prędszej śmierci jest przyczyną" 58. Bardzo mocno podkreślał tę kwestię L. Perzyna, który źródło chorób trapiących chłopów upatrywał w nad­używaniu alkoholu. W tych czasach często można było spotkać się z upo­jeniem patologicznym (podczas którego dochodziło do awantur, bójek i zabójstw). Pijaństwo powodowało, że wielu ludzi traciło majątki, prze­pijało swe mienie, staczało się na dno nędzy. Zdarzały się epilogi wstrzą­sające, tragiczne. Liber chamorum podaje np. taki fakt: „Lęnartowic, chłopski syn z Ciążenia w Wielgi Polszcze. Studiował w Krakowie, u Ma-lerowej na Kazimierzu na Żydowskiej ulicy ustawnie na borg pijał, że już dwa tysiąca złotych tego borgu beło za wino, miód i gorzałkę. Po­zwała go do biskupa krakowskiego i wsadzono go. Siedział w biskupim

" Cyt. wg K. K o l b u s z e w s k i, Postyllografia polska XVI i XVII wieku, Kraków 1921. s. 223—224.

" W. N e k a n d a Trepka, Liber generationis plebeanorum (Liber chamo­rum'). •wyć.. W. D w o r z a c z e k, J. B a r t y ś, Z. K u c h o w i c z, cz. I, Wrocław 1&63. s. 146, nr 471. (Dalej cytuję: Liber chamorum.)

'-' L e g o w i c z, Powinności gospodarzom wieyskich..., Wilno 1779, s. 29.


dworze przeciw Franciszkanom r. 1631. Dwa razy beł na się krwią na­pisane zapisy czartowi i o to skazał go ściąć p. Komoroski, podstarości krakowski, circa 1631. Scięt in Septembre w rynku krakowskim" 59.

Pijaństwo zaciążyło nad całą postawą wielu ówczesnych ludzi. Przy­czyniło się do zawężenia kręgu zainteresowań i powstania zaniedbań w sferze zajęć intelektualnych oraz położyło swe piętno na całej ówcze­snej, przede wszystkim szlacheckiej, obyczajowości.

Jeśli wczytać się w ówczesne pamiętniki i inae źródła, przypatrzeć się portretom Sarmatów i scenom rodzajowym z życia ówczesnej szlach­ty, to odsłania się szeroki obraz wpływu alkoholizmu na losy ówcze­snych ludzi. Może najpiastyczniej oddaje to twórczość malarska Alek­sandra Orłowśkiego. Wincenty Smokowski tak pisze o jego tzw. typach sarmackich: „[...] wypasie potwory z wypukłymi i czerwonymi policzka­mi, z ogromnymi rubinowymi nosami, na których porastają sine grzyby od pijaństwa, karki fałdziste jak u zwierząt, brzuchy jak beczki wydęte, z kuflami w rękach [...] w postawach chwiejących się, na wpół pija­nych" 60.

Ten wręcz patologiczny obraz pijaństwa nie można odnosić jednak do całego wieku XVIII, charakterystyczny on jest przede wszystkim dla cza­sów saskich. „Typy" malowane przez Orłowśkiego przedstawiają już resztki wymierającej „rasy" dawnych opoi. Aczkolwiek globalne spoży­cie alkoholu w Polsce stanisławowskiej nie zmalało, to jednak pijaństwo nie miało już tego sprzyjającego klimatu obyczajowego co dawniej. Uległ zmianie styl życia wśród warstw wyższych, które zaczęły szukać innych uciech i wrażeń. Można więc twierdzić, że w ostatnim ćwierćwieczu XVIII wieku nastąpił zmierzch kultywowanego niegdyś opilstwa. Wiele zdziałał tu osobisty przykład Stanisława Augusta, który wręcz brzydził się pijaństwem. Pijatyki stały się niemodne, praktykowanie ich świad­czyło o prymitywnych, prowincjonalnych gustach. Zmiany zachodzące w tej dziedzinie obyczajowości dostrzegali cudzoziemcy, Biester np. tak pisał: „Dawniej żadnej sprawy nie załatwiono bez uczty i pijatyki. Zwy­czaj ten jednak szybko zanika, ponieważ król i jego rodzina świecą przy­kładem wstrzemięźliwości" 61.

Jest znamienne, że najwybitniejsi, najsławniejsi ludzie ostatniego po­kolenia wolnej Rzeczypospolitej — Tadeusz Kościuszko, Hugo Kołłątaj, Stanisław Staszic, Julian Ursyn Niemcewicz — żyli już w innym środo-

59 Liber chamorum..., cz. I, s. 295, nr 1095.

60 Cyt. wg T.Mikulski, W kręgu oświeconych, Warszawa 1960, s. 62.

61 J. E. Biester, Kilka listów o Polsce pisanych latem. 1791 roku, [w:] Pol­ska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. II, s. 229.


wisku, w innym klimacie obyczajowym, dlatego też traktowali pijaństwo jako plagę i plamę na naszej przeszłości.

Na zakończenie należy jeszcze powrócić do stwierdzenia, że spożywa­nie trunków wiązało się i oddziaływało na różne strony ówczesnego życia obyczajowego. Bez alkoholu nie można było obyć się podczas uroczysto­ści rodzinnych i wszelkich świąt. Spożywanie trunków wiązało się także z praktykowanymi wówczas obrzędami. Panował zwyczaj, spotykany m. in. w Polsce i w Niemczech, że w dniu 27 grudnia księża błogosławili w kościołach wino i oddając je w ręce wiernych mówili: „pij miłość św. Jana" 62. Wiązało się to z legendą głoszącą, że św. Janowi Ewangeli­ście podano niegdyś do wypicia zatrute wino, z którego po przeżegnaniu krzyżem świętym uciekł jadowity wąż.

Złożone funkcje i rola, jaką trunek odgrywał w sferze obyczajów, inspirowały do szerokiej twórczości o charakterze bachicznym. Rozpo­wszechnione były szeroko bachiczne pieśni, przyśpiewki, kuranty, face-cje, fraszki, anegdoty. Gustowały w nich wszystkie warstwy, stąd też autorzy ich celowali w różnych pomysłach. Spotykamy więc np. słyn­ne „poswarki gorzałki z tabaką", „do Bachusa przemowy", interesujące i dowcipne teksty, przysłowia, koncepty. Jedna z fraszek mówi np. o tym, jak pijak się modli:

Hej, Boże mój, gdyby

Morze się zamieniło w piwo, a my w ryby,

O! Jakbyśmy rozkosznie używali sobie,

Tam żyli, tam skończyli i tam legli w grobie!63

W XVIII wieku znana była piosenka hulaków:

Gdzie chautury, tam ja dziad, Gdzie wesele, tam ja swat, A gdzie chrzciny, tam ja kum, A gdzie piją, tam ja czum. Hej czum, czum, czum! Hej czum, czum! But o but, noga o nogę, Podkówkami krzeszę podłogę 64.

Krążyły liczne anegdotki, np. o sławnych pijakach, m. in. przytoczona wyżej anegdota o bernardynie, który odrwił Małachowskiego, opowieści

62 W. B a d u r a, Błogosławieństwo wina w dzień św. Jana Ewangelisty, „Lud", t. IX, 1903, s. 90.

63 K. Zera, Ze starych szpargałów, wyd. Z. G l o g e r, Warszawa 1893, b.p.

64 Zera, jw., b.p.


o jakimś okrutnym pijaku panu Brzezińskim. Opowiadano również o pi­jakach wojskowych i trybunalskich. Wśród mieszczan spotykało się po­danie o notorycznym opoju burmistrzu Czeczocie, który po pijatyce nie mógł odróżnić wilka od strażnika i w rezultacie został pożarty przez be­stię, która z miejskiego dygnitarza pozostawiła tylko tkwiące w butach nogi. Anegdotki tego rodzaju krążyły przede wszystkim wśród szlachty i mieszczan, ale często przedostawały się do kół ludzi luźnych i środo­wisk chłopskich. Zdarzało się, że szlacheckich czy mieszczańskich boha­terów przemieniano na chłopskich, miejsce sejmikowych czy trybunal­skich opojów zajmowali pijacy z karczmy czy kiermaszu. Tego rodzaju twórczość reprezentowała nieraz wysoką wartość artystyczną. Jednym z najciekawszych utworów bachicznych jest napisany, co prawda dopiero w drugiej połowie XVIII wieku, przesławny Kurdesz nad kurdeszami Franciszka Bohomolca:

Każ przynieść wina, mój Grzegorzu miły, Bodaj się troski nigdy nie śniły,

Niech i Anulka tu zasiądzie z nami,

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! Skoro się przytknie ręka do butelki, Znika natychmiast smutek serca wszelki,

Wołajmyż tedy, dzwoniąc kieliszkami,

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! Niezłe to wino, do ciebie mój Grzelu! Cieszmy się, póki możem, przyjacielu,

Niech stąd ustąpi nudna myśl z troskami,

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! Patrzcie, jak dzielny skutek tego wina:

Już się me serce weselić poczyna,

Pod stół kieliszki — pijmy szklenicami,

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! I ty Anulko, połowico Grzela, Bądź uczestniczką naszego wesela,

Nie folguj sobie, chciej wypić z nami,

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! Już po butelce, niech tu stanie flasza, Wiwat ta cała kompanija nasza,

Wiwat z Maciusiom i z przyjacielami,

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! Maciuś jest partacz — pić nie lubi wina, Myśli, że jemu złotem jest dziewczyna,

Dajmuż mu pokój, pijmy sobie sami,

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! Odnówmy przodków ślady wiekopomne, Precz stąd śklenice, naczynia ułomne,

Po staroświecku pijmy pucharami!

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami!


Już też to, Grzelu, przewyższasz nas wiekiem, A wiesz, że wino dla starych jest mlekiem,

Łyknij, a będziesz śpiewał z młodzikami,

Kurdesz, kurdesz nad kurdeszami! 6B

Najlepsze wino, najweselszą pieśń potrafiło zatruć i zagłuszyć cierpie­nie i choroba. Większość ludzi ówczesnych czasów upijała się od święta, ale chorowała, niestety, przez liczne dni powszednie. W związku z tym problemem trzeba zmienić nastrój i ukazać czytelnikowi smutniejsze, czasem wręcz odrażające obrazy.

65 Cytuję tekst zamieszczony u M a g i e r a, jw., s. 189.


Niezdrowie a obyczaje

Obyczaje staropolskie kształtowały nie tylko warunki materialne, struk­tura socjalna, różnorodne tradycje, lecz także czynniki i warunki biolo­giczne. Między stanem psychofizycznym człowieka a jego postępowaniem i zachowaniem istnieje bowiem silna, mało dotąd przez nas dostrzegana więź. W związku z tym należałoby omówić wpływ warunków biologicz­nych, przede wszystkim rozmaitych schorzeń, na postawy i postępowa­nie zarówno grup, jak i jednostek w czasach Baroku i Rokoka.

Wiadomo, że już nasz wielki poeta Jan Kochanowski cenił wysoko zdrowie, dostrzegał bowiem, iż ma ono zasadniczy wpływ na ludzkie na­stroje i poczynania. Studiując źródła dotyczące życia codziennego ludzi XVII—XVIII wieku, m. in. poufną korespondencję, diariusze, pamiętniki, literaturę dewocyjną, a nawet literaturę piękną, uderza troska ówcze­snych o zdrowie, lęk przed chorobą, częste wreszcie występowanie roz­maitych schorzeń stanowiących plagę codziennego życia. Zdrowie trak­towano jako przysłowiowy skarb, przywiązywano do niego olbrzymią, bodaj większą niż dziś wagę. Słabość, często wprost bezbronność człowie­ka w walce z chorobą i przedwczesną śmiercią powodowały, że sposób życia i stosunki obyczajowe kształtowały się w dużej mierze pod wpły­wem tych właśnie czynników. Intensyfikacja, zahamowania, hedonizm i asceza, optymizm i pesymizm — wszystkie te postawy miały związek z procesami biologicznymi. Stan fizyczny jednostki umożliwiał lub ogra­niczał, a nieraz wręcz uniemożliwiał prowadzenie odpowiedniego trybu życia.

Ludzie ówcześni zdawali sobie po części sprawę z tych uwarunko­wań, dlatego też uważali, że posiadanie zdrowia jest podstawą wszelkiej


działalności, jest punktem wyjściowym dla wszelkich planów życiowych. Krzysztof Opaliński, magnat, pan krociowej fortuny, dosłownie drżał p swe zdrowie, stawiał je przed wszystkim, tak pisząc na ten temat:

„Cieszę się z dobrego WMciów zdrowia, bo to u mnie primo loco i gdy je da P. Bóg dobre, da wszystko" 1. Schorowany Hugo Kołłątaj żalił się w 1792 roku: „Refleksyja, że człowiek nosi w sobie nieuchronną przyczy­nę częstych chorób, a zatem sam siebie rad nie rad musi rachować za ka­lekę w społeczności, odejmuje dobrą myśl i przekonywa, że samą ochotą i jakążkolwiek zdolnością nie może dokazywać wielkich rzeczy, kiedy zbywa na zdrowiu, które jest najpierwszym fundamentem działań ludz­kości" 2.

Nie miejsce tutaj, by dokładnie rozważać, jakie były ówczesne warun­ki zdrowotne i stan zdrowotny społeczeństwa, nadmienić tylko wypada, że zagrożenie zdrowia, znacznie większa niż dzisiaj ilość niebezpiecznych chorób atakujących człowieka, przedwczesna śmierć — wszystko to wy­nikało z kilku zasadniczych przyczyn. Główną rolę odgrywały niewątpli­wie złe warunki bytowe i niewłaściwe odżywianie się — częste niedoja­danie, wręcz głodowanie szerokich rzesz ludności, bądź przejadanie się, obżarstwo warstw uprzywilejowanych. Zły stan higieny, zarówno osobi­stej jak i mieszkań, niewłaściwy sposób przygotowywania pożywienia powodował, iż ludność padała ofiarą rozmaitych zakażeń i zatruć. Olbrzy­mie ilości szczurów i insektów sprzyjały rozprzestrzenianiu się groźnych chorób zakaźnych. Sytuację pogarszał jeszcze niehigieniczny tryb życia, m. in. nadużywanie napojów alkoholowych, wpływających na dziedziczne obciążenia.

Niski poziom medycyny uniemożliwiał właściwą kontrakcję. Człowiek w walce z chorobą znajdował się często na straconej pozycji, stosował wprawdzie paliatywy, ale nie znając źródła choroby i nie rozumiejąc istoty procesów chorobowych nie miał na ogół szans na zwycięstwo.

Ponieważ zalecane przez oficjalną medycynę metody nie przynosiły zwykle pożądanego skutku, szukano ratunku w lecznictwie ludowym (skutecznie zwalczającym wiele schorzeń), u znachorów i rozmaitych szarlatanów. Powszechnie uciekano się do metod magicznych, szukano ratunku w religii, dewocji. Nękany różnorodnymi chorobami, zagrożony widmem przedwczesnej śmierci człowiek próbował wszelkich dróg i me­tod, byle tylko ratować się i przedłużyć sobie życie.

Każdy okres dziejowy posiada własne, jeśli nie specyficzne, to w każ­dym razie najczęściej występujące, najniebezpieczniejsze schorzenia.

1K. Opaliński, Listy... do brata Łukasza 1641—1653, wyd. R. P o Hak, Wrocław 1957, s. 185—186.

2 H. Kołłątaj, Listy..., t. I, wyd. L. Siemieński, Poznań 1872, s. 123—124.


Średniowiecze nie znało wielu chorób, które trapiły następne wieki, nę­kane było wszakże epidemiami i pandemiami, składało hekatomby ofiar dżumie i ospie, drżało przed nieuleczalnym trądem, masowo truło się sporyszem. Na czasy i obyczaje Odrodzenia rzucił przemożny, ponury cień przywleczony z Ameryki lues, choroba, która w XVI wieku stała się istnym przekleństwem Europy.

Społeczeństwo polskie XVII—XVIII wieku gnębił cały łańcuch cho­rób. Najgroźniejszymi były oczywiście choroby zakaźne: dżuma, ospa, dury, często goszcząca u nas zimnica. Olbrzymiego spustoszenia pośród szerokich kół ludności dokonywała także gruźlica. Warstwy biedniejsze zapadały najczęściej na choroby będące wynikiem złego żywienia: szkor­but, krzywicę, choroby oczu, wole. Przekarmione, hołdujące pijaństwu i obżarstwu warstwy zamożne nękały przede wszystkim choroby prze- ° miany materii: miażdżyca, kamica, schorzenia wątroby i podagra, czyli dna moczanowa. Niebezpieczne były choroby weneryczne, a szereg oko­liczności powodowało, że szeroko rozpowszechnione były także choroby nerwowe i psychiczne, m. in. epilepsja, czyli wielka niemoc. Nagminnie spotykało się histerię, częste także były nerwice. Nie ulega wątpliwości, że znaczną część społeczeństwa charakteryzowała neurastenia, a nawet psychastenia. Na tym tle szerzyły się także choroby wyimaginowane, urojone. Hipochondrycy, bądź ludzie cierpiący istotnie na jakieś scho­rzenie, ale bliżej im nie znane, uważali, że cierpią na kołtun, na wapory, wmawiali sobie, że są opętani, oczarowani. Na podłożu tym krzewiła się wiara w uroki, zażegnywanie, „zadawanie" chorób, w niezliczone ma­giczne praktyki i rozmaite gusła. Stosowano chroniące od chorób pier­ścienie lub bransolety, używano cudownych, uniwersalnych leków, „win zdrowia", tajemniczych proszków.

W związku z rozpowszechnieniem się pewnych chorób, a przy tym nieumiejętnym, często jeszcze pogarszającym stan chorego leczeniu, zmieniał się wygląd zewnętrzny ludzi, występowało trwałe kalectwo, zniekształcenia, rany, wrzody, zeszpecenia. Taka np. ospa, która stano­wiła wtedy chorobę powodującą bodaj największą śmiertelność, pozosta­wiała trwałe zeszpecenie, niszczyła najpierwsze piękności, piętnowała zarówno biedaków, jak i koronowanych. Kiła powodowała, że niektórzy ludzie wyglądali jak monstra, pokrywały ich gnijące rany, ropiejące guzy. W pewnym stadium tej choroby zaczynały występować inne odrażające zmiany np. odpadały ludziom nosy.

Lafontaine opisując szpital Sw. Łazarza w Warszawie mówi: ,,Miałem sposobność widzieć po szpitalach w różnych krajach mnóstwo chorych wenerycznie, jednak w tak wysokim stopniu jak w Warszawie, w laza-racie u św. Łazarza, gdzie tylko sami weneryczni leczeni bywają, nie zdarzyło mi się zauważyć coś podobnego. Chorzy bez kości czaszkowych,


bez oczów, nosa, podniebienia, języczka, bez części płciowych zapełniają izby. Zdaje się jakoby choroba ta od pierwiastkowego nastania swojego w Europie nie grasowała z większą wściekłością jak tu od owego czasu przez parę wieków" 3.

Szpital §w. Łazarza stanowił zakład specjalny, ale zżeranych kiłą spo­tykało się także na co dzień, często byli to ludzie na eksponowanych sta­nowiskach państwowych i kościelnych. W pamiętniku z XVII wieku czy­tamy np. o nie mogącym się wyleczyć biskupie Korycińskim, „co mu nos wypadł" 4. W tym stanie odbywał on podobno poselstwa dyplomatyczne, wizytował żeńskie klasztory! Lafontaine pisze o końcu XVIII wieku, że „niemasz kraju w Europie, w którym by spostrzegano więcej ludzi bez nosa jak tutaj" 5.

Jeżeli chodzi o rozpowszechnioną wówczas podagrę, to wiadomo, że na chorych kończynach powstawały guzki dnawe, które nabrzmiewały, ropiały i nabierały ciemnej, sinawej barwy. W związku z tym dłonie i stopy chorych przypominały czasem niekształtne, odrażające szpony. W pewnych stadiach tej choroby pacjenci nie byli w stanie zakładać nor­malnego obuwia, nogi opatulali więc chustami, nosili olbrzymich rozmia­rów futrzane buty, co tworzyło wręcz groteskowe zestawienie z modnym np., opiętym strojem cudzoziemskim.

Na każdym kroku spotykało się skutki chorób skórnych. Widoczne zmiany powodował także grasujący u nas masowo szkorbut, czyli gnilec. W pewnych rejonach kraju ludzie masowo cierpieli na wole proste, a na­wet na kretynizm, stąd też spotykało się potworne karły ze zniekształ-conymi kończynami, zwisającymi gardłami, zeszpecone charakterystycz­nym wytrzeszczem oczu. Rozpowszechnienie się rozmaitych chorób gość­cowych powodowało, że spotykało się wiele ludzi kalekich, chodzących o laskach, kulach, nie mogących często w ogóle poruszać się o własnych siłach. Było znacznie więcej niż dzisiaj ślepców lub niedowidzących, wię­cej głuchych, jąkających się, zezowatych. A psychicznie lub nerwowo chorzy znajdowali się w każdym większym zbiorowisku.

Ludzi tych nie umieszczano jak dziś w szpitalach (ówczesne szpitale pełniły rolę przytułków) czy w sanatoriach, nie izolowano od normalne­go środowiska. Odwrotnie. Wśród szerokich kół ludności, szczególnie po­śród ludzi tzw. marginesu — włóczęgów, żebraków — istniała wręcz ten­dencja do demonstrowania swego kalectwa i skutków chorób. Za wsty­dliwą chorobę uważano tylko kiłę, innych chorób nie ukrywano. Istniał

3 Cyt. wg tłumaczenia J. Orkisz, Historia chorób wenerycznych są czasów króla Stanisława, „Tygodnik Lekarski", 1862, nr 49, s. 433.

•'S. Wierzbowski, Peregrynacja... Francyi..,, „Czas", Dodatek Miesięczny, t. IX, 1858, s. 505.

5 Cyt. wg Orkisz, jw., s. 432.


też zwyczaj plastycznego, naturalistycznego wręcz opisywania stanów chorobowych, szczególnie chorób ludzi zajmujących najbardziej ekspo­nowane stanowiska. Opisy takie spotykało się często w protokołach z sekcji.

Nagminność, a zarazem nieukrywanie schorzeń powodowały, że ludzie już od wczesnego dzieciństwa przyzwyczajali się do widoku kalectwa, do brzydoty, nienormalności. Tak często spotykano się z patologią, że trak­towano ją jako zjawisko wręcz nieuniknione. Nie ulega wątpliwości, że przyczyniało się to do zobojętnienia na tragedię ludzką, pogłębiało i tak już silnie występującą brutalność. Taki stan rzeczy komplikowała jesz­cze nauka kościoła, która łagodziła wprawdzie cierpienia, z drugiej jed­nak strony uważała choroby nie tylko za dopust boży, lecz swego rodzaju wyróżnienie, traktowała bowiem ludzi cierpiących jako szczególnie bli­skich Bogu. Głosiła m. in., iż „Pan Jezus nauczał, że kto chce pójść za nim do nieba, powinien cierpieć choroby"6. Teorie te nie znajdowały szerszego uznania, niemniej oddziaływały na ówczesne społeczeństwo.

Ludzie zamożni, dbający o swój wygląd zewnętrzny, mieli na sprawy kalectwa i deformacji często odmienny pogląd, starali się więc zniekształ­cenia ukrywać. Szpetotę lub kalectwo miała maskować moda, dlatego też noszono peruki, gorsety, wysokie obcasy, czasem podwyższone tylko u krótszej nogi, kryzy, rękawiczki, salopy. Sztuczki te wprawdzie nie zawsze spełniały swe zadanie, ale choć po części maskowały ułomności. Biedniejszych nie stać było na tego rodzaju zabiegi, w rezultacie więc skutki chorób, kalectwo i zniekształcenia widywało się wśród nich na każdym nieomal kroku.

Spotykało się także wiele osób noszących blizny po odniesionych na wojnie czy w zwadach ranach. Niektóre z nich były straszliwie zeszpeco­ne — bez nosów, z wybitymi oczami itp. Podróżnik holenderski z końca XVII w. pisał, że u nas: „[...] biesiada kończy się często na kłótniach, na obcięciu uszów i nosów szablami, im kto więcej ma twarz pokiereszowa­ną, tem jest więcej poważanym i za mężniejszego uchodzi" 7. Widok więk­szej ilości takich twarzy szokował jednak nawet ówczesnych. Wrażliw­szych raziło współbiesiadowanie z tego rodzaju „kalikami". Mówi o tym wiersz pt. Kaliki:

U tego nos niecały, tu głowa przycięta, A tu gęba w ośmioro zalątkami spięta. Ten jednym okiem patrzy, ten zaś nie ma ucha.

6 M. N o w akowski, Kolęda duchowna parafianem od pasterzom..., Kalisz 1753, s. 122.

7 Obraz Polski pod koniec XVII wieku, v/yd. X. Godebski, Lwów 1869, s. 10—11.


Ten darmo palca nosi. Więc, do złego ducna, Pójdźcie precz do szpitala z izby kalikowie, Tam was niech baby karmią i chrami dziadowie. A jeżeli u tego stołu chcecie jadać, Miejcież, kto by was karmił, bo będziecie biadać8.

Wielu ówczesnych ludzi nosiło też ślady piętnowania i innych kar, którymi ówczesne prawo szczodrze szafowało. Wszystko to nie mogło pozostać bez wpływu na psychikę i postawy ówczesnych ludzi.

Charakterystyczną cechą rozpowszechnionych wówczas chorób, takich jak kamica, dna moczanowa, gościec zwyrodniający, była ich wielka bo-lesność. Ataki, jakie powodowały te cierpienia, dosłownie ścinały z nóg. Chorzy doznawali straszliwych 'bólów, zmuszeni byli przebywać w fote­lach czy łóżkach i często na dłuższy czas byli wytrącani z normalnego trybu życia. Chroniczność tych chorób powodowała, że z czasem ludzie stawali się całkowitymi kalekami. Nie byli w stanie wykonać naj­prostszych czynności i zdani byli całkowicie na opiekę otoczenia. Stany takie przedstawiają często biografie magnatów. Ponury obraz wyniszcze­nia organizmu, do jakiego przyczynił się syfilis i dna, przedstawiał sobą np. Radziwiłł „Sierotka". Ruchliwy w czasach młodości, uczestnik kam­panii Batorego, pielgrzym jerozolimski, z latami stał się dosłownie inwa­lidą. Nie był w stanie uczestniczyć w życiu publicznym, stan jego zdro­wia był wręcz rozpaczliwy. W 1612 roku tak sam o sobie pisał: „Słuch ten dawno już utraciłem, wzrok mi też znacznie ginie a nade wszystko pamięć, a nawet i mówię z wielką trudnością i ciężkością, że też ledwo mię zrozumieć czasem mogą, i stałem się prawie półczłowiekiem, będąc już inhabilis nie tylko ad publices ale et privates actus" 9. Bywali pano­wie, którzy całe lata spędzali w krzesłach, na piętra trzeba było ich wno­sić na specjalnych pasach. Zdolny, ambitny, urodziwy Władysław IV z latami stał się uosobieniem cierpienia. Nękała go kamica nerkowa, po­dagra, kiła. Monstrualna tusza i liczne choroby przyczyniły się do tego, że całe dnie i miesiące przepędzał w fotelu lub w łożu. Ciągle go tylko noszono, wynoszono, przewożono. Częste, bolesne ataki uniemożliwiały mu realizację politycznych i prywatnych celów. Ostatnie dziesięć lat ży­cia Jana III, który z czasem chorobliwie się roztył i którego nękały roz­liczne choroby przemiany materii, to jedno pasmo cierpień. Król ciągle radził się medyków, otaczał się zarówno lekarzami, jak i szarlatanami. Pamiętnikarz Bukar tak z kolei powiada o Udairyku Radziwille: „Miał

8 Postny obiad abo zabaweczka, wyd. J. Rostafiński, Kraków 1911, s. 37—38. ' Archiwum Domu Radziwiłłów, [w:] Scriptores Rerum Polonicarum, t. VII, Kraków 1885, s. 54.


to być człowiek od głowy do stóp niedołężny, wielki jak słoń, ale na słabych nogach, męczony bowiem podagrą, życie w krześle przepędził" 10.

Takie przypadki nie były bynajmniej sporadyczne. O chorobach pa­nów często donoszą materiały archiwalne oraz inne źródła. O cierpie­niach anonimowych biedaków dziejopisowie w większości milczą. Wia­domo jednak coś na ten temat z innych źródeł, m. in. np. z ksiąg dewo-cyjnych, informujących, jak wiele chorych i kalek szukało pociechy i uzdrowienia w miejscach cudami słynących, takich jak Częstochowa, Gidle, Studzianna, Leżajsk.

Chroniczne, bolesne schorzenia prowadziły często do zaburzeń ner­wowych i psychicznych. Wiadomo bowiem, wyraźnie stwierdza to medy­cyna, że w chorobach przewlekłych zanika tzw. pozytywna uczuciowość witalna, chorzy w ogóle nie znają uczucia radości, ulegają zaś m. in. ner­wicom, stanom lękowo-depresyjnym, rozdrażnieniu, atakom wściekło­ści itp. Zdarza się też, że popadają w stany długotrwałej apatii, tzw. „ucieczki w siebie". O wszystkich tych objawach można wyraźnie wy­czytać z biografii magnatów, których toczyły bolesne, nieuleczalne cho­roby. Istnieją przesłanki, że inne schorzenia trapiły znów plebejuszy. Nie mieli oni tylko warunków, by łagodzić swe cierpienia wygodami, które stanowiły przywilej bogaczy. Zdaje się, że na tle omawianych schorzeń występowały także dość często spotykane wówczas samobójstwa, szcze­gólnie wśród ludzi najbiedniejszych.

Masowe występowanie u ówczesnych ludzi długotrwałych, bolesnych schorzeń rzutowało na różne dziedziny obyczajowości. Na przykład na typ rozrywek, jakim oddawali się członkowie warstw zamożnych. Nę­kani kamicami, gośćcem zwyrodniającym czy podagrą ludzie nie byli w stanie, a ponadto obawiali się brać udział w zabawach i grach wyma­gających ruchu, wysiłku fizycznego. Dlatego też zarzucono turnieje, jazdę konną, trudniejsze łowy. Gustowano natomiast w grach towarzyskich, w kartach — stąd tendencja do komfortu sypialń, karet, strojów. W stylu życia możnowładztwa, który naśladowały zresztą i inne warstwy, już od XVI wieku wytworzyła się tendencja do prowadzenia jak najwygodniej-szego trybu życia, co wiodło nieraz do pospolitego lenistwa i gnu­śności.

Taki tryb życia przyczyniał się do powstawania nowych chorób i po­wikłań. Znakomity lekarz Odrodzenia Wojciech Oczko, omawiając nie­higieniczny tryb życia ludzi zamożnych, już w XVI wieku pisał, że kto nie pracuje, a wiele je i pije, wiele sypia, staje się „leniwym, gnuśnym, plugawym, krostawym i bladym, jako wodą nalanym [...] brzuchem jako

10 S. B u k a r, Pamiętniki, [w:] Biblioteka pamiętników i podróży po dawnej Polsce, t. V, wyd. J. I. Kraszewski, Drezno 1871, s. 188.


kałdunem do wszystkich spraw sobie drogę zawali [...] przez zdrowie złe, żywot krótki opłakiwać musi" n. W następnych wiekach zjawisko to ule­gło jeszcze pogłębieniu. Ówcześni ludzie, nękani chorobami i przedwcze­snym zniedołężnieniem, często musieli ograniczać swe życiowe pragnienia do minimum, gdyż nie byli w stanie ich zrealizować. Stawali się oni czę­sto żałosnymi statystami, wokół których otoczenie prowadziło rozgrywki i intrygi. Stanisław August Poniatowski pisze np. o stosunkach panują­cych w domu zamożnego starosty makowskiego: ,,Stary starosta, dotknię­ty podagrą, nieruchomy, żył jeszcze po to tylko, aby pić; żona jego była przedmiotem najserdeczniejszych zapałów pana Glinki, który sam będąc wdowcem, spodziewał się, że i ona wkrótce owdowieje; tymczasem zaś umieścił przy niej córkę swoją z pierwszego małżeństwa" 12.

Tak więc starosta makowski 'topił swoją rozpacz w kielichu, a z kolei Udairyk Radziwiłł szukał ucieczki w literaturze i rozmaitych „fanta-zyjach", u innych natomiast stany chorobowe przejawiały się w wybu­chach gniewu, w atakach wściekłości, co szczególnemu nasileniu ulegało u jednostek psychastenicznych, psychopatycznych, cierpiących na ner­wice i psychozy. Paranoja prowadziła prawdopodobnie do wytaczania procesów, które zdają się być przykładem tzw. obłędu pieniaczego, a ule­ganie psychozom do osławionych szaleństw pewnych magnatów, ofiarą których padali krewni, służba, poddani. Patologie stawały się też często podłożem niektórych zjawisk traktowanych jako „nadprzyrodzone", o czym szerzej na innym miejscu. Uogólniając, można twierdzić, że bo-lesność i nieuleczalność wielu chorób stanowiły źródło pesymizmu, tak typowego dla pewnych kręgów kulturowych tamtych czasów, stąd np. hołdowanie idei Vanitas.

Tak więc rozwijające się na podłożu antysanitarnych warunków by­towych i typowych dla ówczesnych czasów stosunków społecznych scho­rzenia wywierały ważki, bezpośredni lub pośredni wpływ na życie oby­czajowe. Stawały się one czynnikiem hamującym lub przyspieszającym występujące tendencje, polaryzującym postawy, determinującym czasem losy i współżycie ludzi. Rzutowały też na styl życia. Z jednej strony uniemożliwiały wręcz korzystanie z wielu dziedzin życia, z drugiej zaś stawały się w pewnym stopniu dopingiem dla chwytania każdej radości, jaką niesie chwila. Znamienna jest informacja Krzysztofa Opalińskiego o niszczonym przez dnę i epilepsję, stojącym dosłownie nad grobem Jerzym Ossolińskim, który złamany widać widmem przedwczesnej śmier­ci pogrążył się w pijaństwie. „Kanclerz haniebnie deficit [marnieje], pije

" W. O c z k o, Przymiot..., Warszawa 1881, s. 29,

12 Król Stanisław August, Pamiętniki, t. I, oprać. W. Konopczyński, War­szawa 1915, s. 64.


i we dnie i w nocy, a puchlina w nogach. Daj mu Boże pożyć według woli Swej świętej" 13. A był to nie jakiś hulaka czy statysta, lecz czło­wiek zdyscyplinowany, którego postawa przez wiele lat mogłaby służyć jako wzór aktywnego, ambitnego życia.

Bolesność i nieuleczalność wielu chorób, obawa przed widmem strasz­liwych epidemii i przed zarazą przyczyniła się do silnego oddziaływania na obyczajowość sfery religijnej oraz umacniania się i ugruntowywania światopoglądu idealistycznego, fideizmu, nawet dewocji i fanatyzmu. Niebezpieczeństwo przedwczesnej śmierci, z jakim ludzie spotykali się na co dzień, przyczyniało się do wzmożenia wiary, do oddawania się poku­cie. Każdej bodaj fali epidemii towarzyszył wzrost nastrojów religijnych. Bezradność wobec chorób i cierpienia usposabiały do szukania ratunku i pomocy nieba. Bogaci ludzie na intencję swego wyzdrowienia czynili zapisy i fundacje, pielgrzymowali do miejsc świętych, składali cenne vota przed cudownymi obrazami. Chore i słabowite dzieci oddawano pod opiekę świętych patronów, przeznaczając je czasem już w dzieciństwie do stanu duchownego i przystrajając w szaty zakonne.

Julian Ursyn Niemcewicz wspomina, jak to w dzieciństwie zapadł na ospę: „Zachorowałem na ospę; nie znano jeszcze wtenczas szczepionej, mniej jeszcze krowiej. Ospa była silną i niebezpieczną, trzymano mię w ciepłej niezmiernie komnacie, pamiętam, żem był w gorączce i gadał od rzeczy: przestraszeni dobrzy rodzice, prócz pomocy p. Miillera, leka­rza [...] udali się do Szafarza życia i śmierci, do Boga, ofiarując mnie do cudownej Matki Boskiej w Wistyczach, szlubując votum i że jeśli ozdro-wieję, rok i sześć niedziel chodzić będę w habicie dominikańskim. Ozdro-wiałem za łaską bożą i wraz mnie obleczono w habit, szkaplerz z kaptu­rem, dano czarną myckę, i choć zrazu dziobaty, dość ze mnie był rześki dominikanek. Czerwone po ospie plamy udawały niby winnisty trąd definitorski"u. Inny pamiętnikarz powiada: „W dzieciństwie zdrowie moje było słabe. Miłość ku mnie matki i przesąd skłoniły ją, że uczyniła ślub Bogu, iż od dzieciństwa w poświęconej mu sukience wychowywany będę" ".

Jest znamienne, że dopiero w tym okresie pojawiły się w Polsce wy­obrażenia śmierci triumfującej, korowody śmierci, alegorie wyobrażające znikomość ciała. Tego rodzaju scenami przyozdabiano grobowce, kościo­ły, prywatne kaplice. Wszystko to wywierało wpływ na charakter obcho­dów pogrzebowych oraz innych uroczystości. Masy ludowe, jak zresztą i inne koła, szczególnie gorliwie czciły rozmaitych „świętych doktorów",

19 Opaliński, jw., s. 457.

"J. U. Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, t. l. Warszawa 1957, s. 40

15 S. Staszic (?), Dziennik, t. I, wyd. A. Kraushar, Warszawa 1903, s. 20.


t j. patronów chroniących od poszczególnych chorób. Chorym magnatom heretykom wmawiano, że tylko przejście na katolicyzm może spowodo­wać ich uzdrowienie, chorych wielmoży katolickich sprowadzano znów na drogę dewocji. Powstawały rozmaite zwyczaje pątnicze, noszono spe­cjalne stroje, znaki, pojawiały się opisy podejmowanych dla poprawy zdrowia peregrynacji (choćby najsłynniejsza ,,Sierotki" Radziwiłła). Dla uwolnienia się od choroby stosowano egzorcyzmy, odmawiano specjalne modlitwy, łykano poświęcone, zawierające stosowne napisy kartki.

Przekonanie, iż choroby są karą boską, lecz mogą być także sprowa­dzane przez działanie szatana, czarów, uroków, czy wreszcie, że powodo­wać je może niefortunna konstelacja gwiazd, prowadziło do stosowania rozmaitych praktyk magicznych. Kalendarze i liczne zbiory „sekretów" aż do schyłku XVIII wieku szerzyły wiarę w zależność stanów chorobo­wych od układu planet, zaćmień księżycowych itp. Twierdzono np., że „dla oziębłego promienia Saturna mnoży się melancholia, smutek i cho­roby" 16. Duńczewski obwieszczał w swym kalendarzu, że w danym mie­siącu nastąpi zaćmienie powodujące poważne choroby: „zapalenie i wrzo­dy [...] gorączki i łożne i katarowe choroby" 17. Kalendarze łączyły też chorobę z pewnymi snami, upatrując w nich tajemniczą siłę fatalistycz-nie ciążącą nad losem człowieka.

Sprzyjało to działalności znachorów i czarownic, którzy często głosili wiarę w magiczne pochodzenie chorób, upatrując źródło dolegliwości w czarach, urokach, demonach. Znachorzy i rozliczni guślarze bałamucili ludność teoriami o zmorach, upiorach, o „zadawaniu" rozmaitych chorób, szczególnie osławionego kołtuna.

Kołtun, zwany inaczej gwoździem, gośćcem lub z łacińska „plica po­lonica", powodował, że włosy na głowie, czasem także i na innych czę­ściach ciała, nie myte i nie czesane, zwijały się, tworząc jakby wisiory, kołki lub nawet skręcały się tak, że tworzyły jakby czapę okrywającą głowę. Nazwa kołtuna pochodzi od kołysania, kołatania wiszących splo­tów. „Plica" jest łacińską nazwą kołtuna, znaczy tyle, co skręceń.

Zasadniczą przyczyną powstawania kołtuna było niechlujstwo. Włosy czesano rzadko, myto je zaś raz... na pół roku, brud powodował często podrażnienie skóry. Sprawę pogarszał fakt, że część ludności, zwłaszcza chłopi, nacierali powszechnie włosy tłuszczem, a w niektórych dzielni­cach kraju nawet latem nosili futrzane czapki. Wydawałoby się, że tak jawny dowód niedbalstwa łatwo można było usunąć przy pomocy nożyc lub mydła, ale w omawianym okresie zupełnie inaczej do tego podcho­dzono. Początkowo traktowano kołtun jako talizman, który miał zabez-

16 K. H e l w i n g, Kalendarz uniwersalny na wszystkie lata..., 1750, b.p.

17 S. Duńczewski, Kalendarz polski y ruski..., Zamość 1757, b.p.


pieczać od chorób; szczególnie masowo zaczęto go zapuszczać w okresie rozpowszechnienia się kiły, tj. w końcu XVI wieku. Charakterystyczne, że w tym okresie „noszący kołtun" byli zazwyczaj chorzy wenerycznie. Od początku XVII wieku zaczęto jednak uważać kołtun za skutek ja­kiejś poważnej, tajemniczej choroby, która istnieje w organizmie, a uzewnętrznia się przez zwijanie się włosów. Sądzono zresztą, iż cho­roba nie tylko się w ten sposób uzewnętrznia, lecz opuszczając organizm, traci swą siłę. Idąc po tej linii rozumowania dążono więc do „wywicia się choroby" i zalecano środki przyspieszające zlepianie się włosów. W tym celu zmywano np. włosy odwarem z ziół barszczu, babiego muru, barwinku czy łopianu. Ludzie chorzy, którym stosowane przez ówcze­snych znachorów leki nie pomagały lub nie potrafili dostrzec właściwego źródła choroby, zwalali winę na kołtun. 'Najczęściej zapuszczali kołtun ludzie cierpiący na choroby oczu, choroby weneryczne oraz różne trudne do wyleczenia choroby reumatyczne. Jeżeli więc nawet któryś z chorych odważył się kołtun zlikwidować, to oczywiście choroba nie ustępowała i dawała znać o sobie różnego rodzaju atakami i bólami. Uważano wów­czas, że kołtun „mści się" za obcięcie i czym prędzej na nowo go za­puszczano. Noszono kołtun najczęściej około roku, lecz także i dłużej, a bywało, że niekiedy i przez całe życie.

Wierzono, że powstawanie kołtuna ma swoje źródło w czarach, że można go „zadać". Zdarzały się więc liczne wypadki, że próbowano przy pomocy guseł sprowadzić kołtun na znienawidzonych panów, niedobrych sąsiadów czy innych nieprzyjaciół. Ponieważ uważano, iż kotłun jest chorobą pochodzenia diabelskiego, często zapuszczano go „opętanym". Z kołtunem wiązało się wiele rozmaitych guseł, zamawiań, przesądów. O tym, jakie bałamuctwa krążyły na ten temat, może świadczyć m. in. cytat z najgłośniejszego w XVIII wieku poradnika medycznego Compen-dium medicum...: „Rodzi się kołtun z różnych przyczyn, najprzód z cza­rów, jako bowiem insze choroby niezwyczajne z nich pochodzą, tak też i ta, o czym jest wiele przykładów. Bywają kołtuny i dziedziczne, to jest z rodziców na dzieci spadające, także przydają się i z zarazy jeden od drugiego [...]. Są też niektóre wody takie [...], z których picia kołtuny na głowach wyrastają [...] baby ledwie nie w każdej chorobie, że z kołtuna pochodzi zapewne, twierdzą, i często się trafia, że je w ludzi wmawiają, dając na wywicie rozmaite zielska, głowę ustawnie płocząc, włosy woska­mi lepiąc i innych guseł dziwnych zażywając [...]. Kołtun według róż­ności przyczyn różny bywa, jeden szkodliwy, sprawujący po kościach łu­panie, ból głowy, w oczach zaćmienie, potraw obrzydzenie [...]. Są też i takie, które lekarstw żadnych nie potrzebują [...]. Są takie, którym gorzałka bardzo plaguje, inszym zaś wino albo miód, innym pewne po­trawy szkodzą, osobliwie grube, smaczne zaś im plagują [...]. Wewnątrz


kołtun zostający [...] wiele złego przynosi, to jest: łamanie po kościach, ślepotę, womity, potraw obrzydzenie, żył pokurczenie, guzy albo wrzody w ciele, gdy się zaś na wierzch wyda, nie tak szkodliwy jest. Jeżeli go zaś kto lekkomyślnie urżnie, osobliwie taki, który albo z czarów, lub ex malignitate interna pochodzi, w ciężkie choroby wprowadza, ani to jest bajka, wiele bowiem przykładów jest, że lekkomyślne urżnięcie onego wielu wprowadziło w ślepotę, w ból głowy ustawiczny, wielką chorobę, w konwulsyje a podczas i śmierć przyniesło" 18.

Przesądy na temat kołtuna krzewiły się szczególnie pośród najbie­dniejszych, przede wszystkim wśród ludności chłopskiej. Spotykało się go wszakże także pośród mieszczan, szlachty, a nawet u magnatów. Prze­sąd podtrzymywała ówczesna medycyna, do końca XVIII wieku głoszą­ca teorie o nieuleczalnych chorobach, w których swe źródło ma kołtun. Leczeniem tej choroby, prócz oficjalnie praktykujących medyków i zna­chorów, zajmowali się także zakonnicy zamieszkujący w miejscowościach słynących z cudownych obrazów. Druki dewocyjne z tego okresu mówią o chorobach „kołtunowych" i „cudownym" ich wyleczeniu. Należy do­dać, że w związku z tym w kościołach lub przed wejściem do nich skła­dali obcięte kołtuny ci, którzy się wyleczyli. Wiara w kołtun stanowiła charakterystyczną cechę obyczajowości polskiej tamtych czasów. Kołtu­ny zapuszczano także i w innych krajach, ale nigdzie tak masowo nie występował on jak u nas, co podkreślali podróżnicy cudzoziemscy. Wraxall np. notował: „W czasie mego tutaj pobytu zebrałem wiele infor­macji o kołtunie, chorobie nie tylko samej w sobie wyjątkowej, ale i uznanej powszechnie za specyficzną dla tego kraju oraz prawie lub w ogóle nieuleczalnej. Nie trzeba chyba mówić, że siedliskiem tej cho­roby są włosy, które plączą się na głowie i stopniowo tworzą zbitą masę, przypominającą rogóżkę. Przez kanaliki włosów przedostaje się na zewnątrz gnijąca materia. Widziałem kołtuny sterczące na głowie lub też zwisające z niej strąkami i trudno zaiste wyobrazić sobie coś bardziej odrażającego i wstrętnego. Próby zgolenia lub ścięcia części włosów pro­wadziły albo do ślepoty, albo do jeszcze fatalniejszych skutków — w każ­dym razie tak zapewniają mnie ci, z którymi na ten temat rozmawia­łem" 19.

Masowe noszenie kołtuna, wiara w diabelskie pochodzenie tej choro­by, mniemanie, że ma on swe źródło w czarach, łączyły się z różnymi dziedzinami życia obyczajowego. Nagminne zapuszczanie kołtuna pogłę­biało zobojętnienie ludzi na sprawy higieny, przyzwyczajało do widoku

18 Compedium medicum auctum..., Częstochowa 1789, s. 368—374.

19 N. W. Wraxall, Wspomnienia z Polski 1778, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. I, s. 546—547.


zastraszająco brudnych, odrażająco cuchnących chorych. Należy sobie bowiem uprzytomnić, że kołtun był siedliskiem insektów, a noszący go stawali się roznosicielami rozmaitych zarazków. Kołtun stanowił groźny oręż znachorów, egzorcystów, ,,cudotwórców" i innych szarlatanów bała­mucących ludność. Odgrywał on dużą rolę również w wystąpieniach antysemickich — głoszono np., że Żydzi rozpowszechniają go celowo w sprzedawanej przez siebie gorzałce. U wielu chorych powstawał wręcz kompleks kołtuna, rzutujący na różne dziedziny otaczającego ich życia.

Inną wyimaginowaną chorobą były wapory. Przyczyna tej faktycznie nie istniejącej choroby była wielce prozaiczna. Z powodu nadmiernego przejadania się ludzie zamożni cierpieli po prostu na dolegliwości żo­łądkowe, które powodowały bóle głowy i „złe humory". Na wapory w XVII i początkach XVIII wieku cierpiały zarówno kobiety, jak i męż­czyźni. Z czasem nazwą tą zaczęto określać wszelkiego rodzaju spazmy, omdlenia, dolegliwości nerwowe, które były typową przypadłością nie­wiast. Moda na tak pojęte „wapory" przyszła do nas z Francji. Pod jej wpływem polskie damy, często wprost na zawołanie, dostawały spazmów, omdlewały — mówiło się wtedy, że mają wapory. Stały się one arcy-modną chorobą eleganckiego świata doby Rokoka. Historycy obyczajów uważają, iż przez długi czas wapory były świetną bronią w ręku kobiet, które je z powodzeniem wykorzystywały w celu realizacji swoich pla­nów, zaspokojenia życzeń i kaprysów. Ta modna słabość interesowała nawet powagi medyczne. Oczywiście kobiety na wsi lub w miasteczkach nie mogły sobie pozwolić, by chorować na wapory. Tego rodzaju słabość traktowano w tych środowiskach jako zwykłe fanaberie lub kwalifiko­wano jako opętanie.

Wracając do działalności znachorów i rozmaitych pseudomedyków trzeba podkreślić, że z uprawianym przez nich procederem, jak to można prześledzić m. in. na przykładzie kołtuna, łączyła się szeroko dziedzina zamawiań, zaklęć i rozmaitych praktyk magicznych. Należy dodać, że do nich również najczęściej udawano się po radę w intymnych dziedzinach życia — dostarczali środków zarówno na bezpłodność, jak i na spędzenie płodu, radzili, jak wzmocnić męskość, znali metody, jak uwieść upodoba­ną niewiastę. Dostarczali także porad w dziedzinie kosmetyki, znali spo­soby na farbowanie włosów, usuwanie piegów itp. Olejkarze węgierscy dostarczali m. in. mikstur mających dopomóc, by wyjść za mąż lub oże­nić się, utyć lub schudnąć.

Literatura satyryczna przekazała nam taki wizerunek reklamującej swe umiejętności znachorki:

Choroby umiem leczyć, rozmaite członki, Do połogu rozumiem około szlachcianki.


Uroki umiem ludziom rozmaite żegnać,

Diabłem człeka opętać i zaś go odegnać [...],

Dziewki umiem porządnie do młodzieńców zwodzić,

Uczynię, co nie będzie nigdy dzieci rodzić.

Za mąż nigdy nie pójdzie, której ja chcę zgoła,

Uczynię to, a prędko, bo mam takie zioła.

Komu kołnierz nie chce stać, wiem jak fortel na to [...] 20.

Znachorzy byli więc nie tylko domorosłymi lekarzami, lecz także i po­wiernikami ówczesnych ludzi. Działalność ich była charakterystyczna dla obyczajów omawianego okresu. Niektórzy łączyli swoją praktykę z wi­dowiskiem, dostarczając przy okazji swym pacjentom i rozrywki. Bur­mistrz żywiecki pozostawił plastyczny opis praktyk lekarskich tych pseudodoktorów, które urozmaicano występami sztukmistrzów, sztuczka­mi magicznymi, prezentacją egzotycznych zwierząt itd. Oddajmy mu głos:

„Tegoż roku [1707] na jarmark żywiecki na niedzielę pierwszą po Wniebowzięciu Panny Mariej doktor z Śląska do Żywca przyjechał, przy-niósłwszy na wielbłądzie lekarstwa swoje i obrazy uleczonych ludzi. Na rynku jawnie swoje umiejętności głosił i lekarstwa przez tłomacza pre­zentował, przytym zęby bez boleści wielom wyrywał. Poczym wielbłąda kazał przyprowadzić, z którym sztuki różne przed pospólstwem czynił. Także i żółwie żywe miał, a te ludziom pokazowa!. Czemu się pospólstwo dziwowało, nie widząc jeszcze wielbłąda i żółwi żywych i takiego doktora" 21.

A zdarzali się medycy obdarzeni jeszcze większą inwencją. Komo-niecki powiada, że innym razem, oczywiście znów na jarmark, przybył sławny doktor, prezentujący wymalowane sylwetki ludzi, których wy­leczył z ciężkich kalectw, świadczyły o tym m. in. „listy na pergami­nach pod pieczęciami. Przytym i lekarstwa różne ludziom ogłaszał, a zwłaszcza srebrnik jerozolimski z mennice tej, za które Chrystusa Pana żydzi kupili od Judasza, a z tego na wzór i podobieństwo, formę dał wyrobić i z cyny ponalewał podobnych z literami żydowskiemi [...]. A tych nie przedawał samych, tylko z lekarstwem na głowę, na zęby i morzysko żywota i glist, z kartą drukowaną, niemiecką przedając. Ten srebrnik cynowy ku temu przydawał, głosząc, że ten srebrnik ku le­karstwom przyłożony, a do trunku włożony i pity, efekt albo skutek sprawuje [...]. Przytym miał małpę samicę, którą w skrzynce woził i lu-

20 Peregrynacja dziadowska, [w:] Literatura mieszczańska w Polsce od końca XVI do końca XVII wieku, t. II, oprać. K. Budzyk, Warszawa 1954, s. 265.

"A. Komoniecki, Dziejopis żywiecki, t. II, wyd. S. Szczotka, Żywiec 1937, 1939, s. 24.


dziom prezentował, różne z niej czyniąc uciechy. Także miał jednego konstarza [sztukmistrza], który na rękach i nogach w tył chodził i nogi podniósłszy w górę, a głowę na dole mając, na rękach po teatronie bie­gał, wywracając się rozmaicie dla uciechy ludzkiej. Na ostatku po linie wśród rynku chodził i tańcował" 22.

Jak już wspominałem, nad obyczajowością wieków XVII—XVIII za­ciążyła szczególnie przywleczona do nas na przełomie XV—XVI wieku z zachodu kiła, zwana „francuską chorobą", inaczej „francą", a także dwie łagodniejsze choroby weneryczne — rzeżączka i wrzód wenerycz­ny. Najgroźniejsza była oczywiście kiła. W XVII—XVIII wieku nie po­wodowała ona już takiej śmiertelności jak w wieku XVI, przebieg jej był nieco łagodniejszy, niemniej była chorobą ciężką, prowadzącą w późnym swoim stadium do odrażających zniekształceń. Rzuciła ona ponury cień na życie miłosne. Obawa przed zarażeniem się ciągle nie­pokoiła i potrafiła zatruć najradośniejsze chwile. Literatura satyrycz­na wielokroć ostrzegała przed niedozwolonymi uciechami. W jednym z wierszy z XVIII wieku czytamy:

A często po dukatów i po czasu stracie, Francy jaśnie wielmożnej dostaniesz w zapłacie23.

W innym znowu wierszu trzymany ,na surowej diecie chory rozpacza, że nie może cieszyć się wielkanocnym jadłem:

[...] Ja, chory z łaski kobiet, miasto jaj i szynki Jem proszki, chinę, konfekt, manny, kalabrynki. Patrzę z boku, gdy mi się kiełbasa nadyma, Prosię zęby wyszczerza i chrzan w pysku trzyma, Chciałbym kąsnąć przynajmniej przez drugie, przez trzecie, Lecz felczer grozi śmiercią, a miło żyć przecie. Muszę więc łykać ślinę, paść żądzę oczami. Niech bies porwie kobiety razem z felczerami! 24

Najczęściej zapadano na choroby weneryczne podczas hulaszczych zjazdów i eskapad. Znający kulisy tych spraw Jędrzej Kitowicz pisze, że w czasie tzw. Komisji Radomskiej „Wenus jako faworytka Marsa nie zaniedbała do Radomia przysłać swojego fraucymeru z Warszawy i Lu­blina dla zabawy ognistych rycerzów, obdarzając ich galanteryjami fran­cuskimi" 2S.

22 Komoniecki, jw., t. II, s. 97—98.

23 Rkps AGAD, Aren. Publ. Potockich, nr 89, s. 15.

24 Cyt. wg Poezja polskiego Oświecenia. Antologia, oprać. J. K o 11, Warsza­wa 1986, s. 222.

25 J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-1 a k, Wrocław 195'1, s. 245.


Rozprzestrzenienie się tej choroby, przy nieodpowiednim poziomie leczenia powodowało, że nie wolne od niej były zarówno wielkie damy, szlachcianki, jak i nieraz nawet chłopki. Zapadali na nią ludzie różnej kondycji, wieku i profesji. Głównymi roznosicielami chorób wenerycz­nych, obok kobiet lekkich obyczajów, byli żołnierze oraz rozwiązłe koła dworskie (stąd nazwa ,,dworska niemoc"). Choroby weneryczne stosun­kowo najwięcej niszczyły arystokrację oraz pewne koła wielkomiejskie. Szczególne ich nasilenie wystąpiło w drugiej połowie XVIII wieku. Można było skutki ich spotkać nie tylko na dworach w dużych mia­stach, ale i w pewnych rejonach wiejskich. L. Perzyna pisał, iż: „Rekruci, ze wsiów do regimentów i pułków po miastach stojących oddawani, za­chwyciwszy wprzód sami tej zarazy w miastach idąc za urlopami na wsie onęż roznoszą z sobą, i nią włościanki zarażają" 26. Julian Ursyn Niemcewicz pisze, jak wielkim wstrząsem w jego domu rodzinnym było zetknięcie się z tą wstydliwą chorobą w najbliższym otoczeniu: „Wzięła była matka moja ze wsi do dworu piętnastoletnią, niepospolicie ładną dziewczynę, imieniem Marianna. Wkrótce i ją, i dyrektora mego Jaszczoł-da ujrzeliśmy brzydkimi okrytych krostami [...] to była weneryczna choroba"27. O szerokim rozpowszechnieniu się w tym czasie w Polsce kiły pisze także cytowany już Lafontaine.

Zjawiska tego nie należy jednak wyolbrzymiać. Choroby weneryczne były w Polsce mimo wszystko mniej rozpowszechnione niż w innych krajach Europy.

Choroby weneryczne leczono rozmaitymi sposobami. Leki roślinne działały tylko objawowo, stosunkowo najskuteczniejsze było leczenie rtę­ciowe, choć i w tym przypadku wyleczenie w sensie bakteriologicznym nie było możliwe. Poza tym nieumiejętne stosowanie rtęci groziło do­datkowymi powikłaniami i ciężkimi zatruciami. Kuracjami zajmowali się najczęściej rozmaici znachorzy i szarlatani. Częste fiasko niewłaściwie czy nieumiejętnie stosowanych metod leczniczych powodowało, iż ucie­kano się do magii lub stosowano zalecenia dziwaczne. Uważano np., że kiły można się pozbyć przez stosunek płciowy z dziewicą. Na rzeżączkę zalecano noszenie na krzyżu ołowianej blachy lub picie koziego mleka, w którym zanurzano rozpaloną stal. Noszono na szyi różne korzenie, za­puszczano też kołtun.

Przy takich metodach leczniczych wiele osób chorowało na kiłę wro­dzoną. Była ona wielokrotnie przyczyną niedonoszenia płodu, a zmiany na tle kiły występowały już u niemowląt. Bywało jednak, że dzieci ro­dziły się pozornie zdrowe i dopiero z czasem rozwijały się u nich ciężkie

26 L. P e r z y n a, Lekarz dla włościan..., Kalisz 1793, s. 319.

27 Niemcewicz, jw., t. I, s. 43.


objawy tej choroby, kończące się ślepotą, głuchotą, zaburzeniami w ukła­dzie nerwowym lub ogólnym niedorozwojem fizycznym i psychicznym, a nierzadko śmiercią.

Kiła, a bodaj częściej jeszcze rzeżączka, jak również inne schorzenia i przewlekły alkoholizm stawały się przyczyną bezpłodności. Występo­wała ona także jako skutek stosowania środków poronnych i fatalnego stanu położnictwa. Z bezpłodnością można się było spotkać pośród wszy­stkich warstw, najczęściej jednak wśród szlachty i możnowładztwa. Prze­glądając herbarze spotyka się często wzmiankę: „zmarł sterilis". Zna­mienne jest, że w tym czasie wygasły, przynajmniej po mieczu, liczne sławne rody magnackie: Ostrogskich, Zborowskich, Górków, Kiszków, Tęczyńskich, Zasławskich, Wiśniowieckich, Sobieskich.

Na bezpłodność stosowano rozmaite środki — ratowano się medyka­mentami, pito specjalne wywary, szukano też ratunku w „odczarowa­niu", popadano w dewocję, odbywano pielgrzymki, fundowano vota. Bez­płodność traktowana była przez ówczesnych ludzi jako wielkie nieszczę­ście, jako kara boża, szczególnie wtedy, kiedy chodziło o politykę rodo­wą, dynastyczną. Na ten temat Jan Andrzej Morsztyn napisał frywolny wiersz, w którym drwił z fiaska starań o uzyskanie potomstwa (zdaje się, że miał na myśli kanclerza Albrychta Radziwiłła):

Na niepłodnego

Jużeś i perły wyjadł, i apteki,

Żeby przypisać dziecię do metryki.

Pijesz dekokty i polewkę zdrową,

Nawiedzasz z panią Gidle z Częstochową,

I do Leżajska miewasz dróżki chyże,

Radzięć z Leżajskiem sprzągni Święte Krzyże 28.

Oczywiste jest, że przy ówczesnym stopniu rozwoju medycyny więk­szość chorób nie była uleczalna; jeśli dodamy do tego zły system żywie­nia i niski stan higieny, to przeciętna wieku, do jakiego ludzie dożywali, była niższa niż dzisiaj. Ludzie ówcześni żyli krócej, ale za to często bar­dziej intensywnie. Kilkunastoletnią młodzież uważano już za całkowicie dojrzałą. W tej sytuacji spotykało się pary małżeńskie mające łącznie nie więcej jak 30—35 lat. Spotykało się wiele matek i ojców 14—15-letnich, a bardzo często trzydziestokilkuletnich dziadków. Wydaje się, że pewna popędliwość, gwałtowność cechująca ówczesne życie obyczajowe wyni­kała m. in. z faktu, że kształtowało się ono właśnie pod wpływem ludzi młodych, szukających beztroskiej rozrywki, tracących łatwo umiar.

Wyjątkowo silnie zaznaczyło się to w życiu możnowładztwa. Większość

28 J. A. Morsztyn, Wybór poezji, oprać. J. Durr-Durski, Warszawa 1949, s. 217.


magnatów, częściej niż przedstawicieli innych warstw, cechowało szybkie tempo życia. Zdarzało się, że w wieku około 12 lat zostawali oni posłami, kawalerami orderów, w wieku zaś lat 20 uzyskiwali zazwyczaj dygnitar-stwa prowincjonalne, krzesła senatorskie, buławy. Od wczesnej młodości tkwili w wirze spraw politycznych i ambicji rodowych, w rezultacie cze­go szybko osiągali swe cele życiowe. Żyli tak intensywnie, że w wieku 30—40 lat czuli się już przesyceni, znużeni, zobojętniali. Alkohol, później używki kofeinowe oraz afrodyzjaki dostarczały podniet umożliwiających im korzystanie ze swoiście pojętej pełni życia. Ten niehigieniczny tryb życia, to sztuczne podtrzymywanie sił powodowało fatalne skutki. Orga­nizmy ulegały wyniszczeniu, szybko przychodziły choroby, które jakże często wyłączały z normalnego życia. Sprzyjało to stosowaniu praktyk magicznych, oddawaniu się dewocji. Podobne zjawiska, choć w mniej­szym nasileniu, występowały i w innych warstwach społecznych.


Kościół a obyczajowość

Przy rozpatrywaniu obyczajów XVII—XVIII wieku uderza ich wielo­stronne powiązanie z życiem religijnym. Przejawiało się to zarówno w dą­żeniu do prowadzenia akceptowanego przez Kościół sposobu życia, jak również w normach obyczajowych i obowiązującej etyce. W dobie kontr­reformacji wyjątkowo silnie zaznaczyła się chrystianizacja, a ściślej ka-tolicyzacja dawnych zwyczajów, dążenie do stworzenia płaszczyzny zgod­nego z ideologią Kościoła współżycia. Oddziaływanie tego rodzaju istnia­ło oczywiście już wcześniej. Od momentu przyjęcia chrześcijaństwa rozpoczęło się wypieranie zwyczajów pogańskich i zastępowanie ich zwy­czajami chrześcijańskimi, nadawanie dawnym tradycjom nowych form i znaczenia. Na przykład wprowadzone gdzieś w XIII—XIV wieku upo­wszechnienie obowiązku ślubu kościelnego nie przerwało ciągłości tra­dycji obrzędu weselnego, pozbawiło tylko ten obrzęd funkcji prawnej. Obyczaj czczenia rozmaitych dni roku gospodarczego połączono z kon­kretnymi świętami chrześcijańskimi itd.

Zmiany te zachodziły jednak powoli, były często powierzchowne, czę­sto uroczystości chrześcijańskie łączono z praktykowaniem pogańskich wprost jeszcze zwyczajów. Szczególnie silnie zaznaczało się to pośród od­dalonych od większych skupisk i miejsc kultu szerokich środowisk ple-bejskich. Wieś i miasteczko przez długie wieki wiernie strzegły swej obyczajowości, kierowały się własną etyką, nieufnie, a nawet lekceważą­co odnosiły się do narzucanych przez Kościół norm. Przyczyną tego była m. in. słaba znajomość zasad chrześcijańskich oraz wątła więź między


szerokimi masami plebejśkimi a Kościołem. Przejawiało się to w opie­szałości w wykonywaniu praktyk religijnych, w obojętności, z jaką pa­trzono na walące się krzyże i figury, w dosłownym lekceważeniu, a na­wet wyśmiewaniu się z gróźb, jakie rzucali księża. Ta obojętność pro­wadziła często do profanacji, a nawet do świętokradztwa. Jeszcze w XVII wieku zdarzały się wypadki bynajmniej nie sporadyczne, iż okradano kościoły, rozbijano skrzynki, w które składano ofiary, zabie­rano ukryte w kościołach depozyty, rabowano vota. Chłopki nie krępo­wały się nosić na sobie ozdoby, zdobiące poprzednio święte obrazy. Pewien ksiądz tak powiada o swej parafii: ,,Publikuję saevilegos, którzy mi tak wiele razy kościół okradali, Skrzynię złupali i skarbonę, nie prze­puszczając i kościelnym rzeczom, kiedy z obrazu Matki Boskiej różne insygnia, to jest korale, pierścienie srebrne skradli, które rzeczy potem poznawano na niewiastach" 1.

Szerokie koła ludności słabo orientowały się zarówno w zasadach wia­ry, obrzędach, jak również w obowiązujących sakramentach. Wspomnia­ny ksiądz pisze w sprawozdaniu pochodzącym jeszcze z 1720 roku: ,,Na­stawszy do kościoła grodzieskiego zastałem ludzi tak bezbożnych jak w So­domie i Gomorze, vix się tak wieś z nimi nie zapadła. Nie spowiadali się po lat dziesięciu, dwudziestu. O pacierzu trudno było pytać i o przyka­zaniu boskim, bo go nie umieli [...]. Naprzykrzałem się im, kiedy drugi dwadzieścia lat nie spowiadawszy się 'musiał się spowiadać i o siwym włosie pacierza Bożego, przykazania uczyć się" 2. Opinia ta nie jest od­osobniona, liczne źródła wielokroć zalecają, by wszczepiać poddanym podstawowe wiadomości wiary, nakłaniać ich do uczęszczania na nabo­żeństwa, przyciągać ku praktykom religijnym. W tej sytuacji przekształ­cenie obyczajów postanowiono rozpocząć od pogłębienia wiary. Władze kościelne i współdziałający z nimi świeccy feudałowie wydawali surowe rozporządzenia nakazujące pod karą chłosty i grzywny uczęszczanie do kościoła, przystępowanie do spowiedzi, przestrzeganie sakramentów. Krnąbrnych „grzeszników" srogo i publicznie karano, wprowadzono tak­że terror psychiczny, straszono karą pośmiertną, czyśćcem, piekłem. Wszystko to łączono oczywiście z perswazją, przekonywaniem, katechi­zacją.

W akcji tej olbrzymią rolę odegrały przeprowadzane, szczególnie w drugiej połowie XVII i w XVIII wieku, akcje misyjne, które przede wszystkim prowadziły zakony jezuitów, pijarów i marianów. Księża i za­konnicy docierali na zapadłe wsie, starając się oddziaływać na ludność.

Misje te często przypominały nawracanie dzikich. Dziejopis jezuitów

^'ii1, •

1 Rkps AGAD, Księga miejska Kalisza, Ks. 2, k. 399.

2 Rkps AGAD, Księga miejska Kalisza, Ks. 2, k. 400.


S. Załęski pisze: „Misje [...] trwały po kilka tygodni, rozpoczynały się od katechizacji po chatach, polach, pastwiskach, które misjonarz objeżdżał, ludzi zbierał, obłaskawiał jak zwierzątka; nierzadko bowiem, w górach zwłaszcza, uciekali przed nim, kryli się w starych pniach i jamach. Roz­poczynał od podrostków; tych wyuczył pacierza, pieśni nabożnych, ka­techizmu, one zaś pomagały mu uczyć dzieci, młodzież dorosłą, a czasem i starszych" 3.

Jednocześnie tradycję religijną starano się przedstawiać jak najbar­dziej realistycznie, prosto, swojsko. Sceny biblijne i ewangeliczne aktua­lizowano przez wprowadzanie do nich postaci chłopów, pasterzy, Żydów, Cyganów, żołnierzy. Betlejem leżało gdzieś w Polsce, Jezus rodził się w chłopskiej zagrodzie, hołd nieśli mu swojscy pastuszkowie, którzy składali mu takie specjały, jak np. pieczoną wątrobę, koguty, gomółki sera. W ten sposób umiejętnie unaradawiano kult. Znawca tych zagad­nień Janusz Tazbir pisze: „Scenom z życia Chrystusa, postaciom z jase­łek i szopek nadawano koloryt lokalny, oparty przeważnie na folklorze. Szczególnie wiejskie kościoły były wyposażone rękoma miejscowych artystów; oni to malowali obrazy, rzeźbili świątki, przyozdabiali wnętrze polichromią. Magnat oglądał na ołtarzach świętych w otoczeniu osób, którym nadawano rysy fundatorów kościoła i jego rodziny. Poddany mógł się modlić do własnego patrona, rolnika ż Madrytu św. Izydora, ubieranego zależnie od okolicy w strój góralski, 'krakowski lub mazurski. Chłop widział w postaci Chrystusa Frasobliwego z jednej strony Boga, który wędrując po świecie zatrzymał się w Polsce i rozmyśla nad niedo­lą miejscowego ludu, z drugiej zaś samego siebie, a więc wieśniaka bę­dącego dzięki ciężkiej pracy, pokorze i modlitwie na najlepszej drodze do pośmiertnego triumfu nad krzywdzicielami" 4.

Także postacie Matki Boskiej, Jezusa i świętych przedstawiano jak najbardziej swojsko. Protestanci polscy początku XVII wieku ze zgrozą stwierdzali np., że podczas procesji ku czci Matki Boskiej wizerunki jej, które noszono, przypominały oblicza pogańskich bogiń. W czasie procesji w Krakowie wizerunek Marii przybrany był według obowiązujących re­guł mieszczańskiej mody. Madonna miała na sobie m. in. podbity futer­kiem płaszczyk, krezy, warkocze, wieniec, bransolety, „chędogie" trze-wiczki. Piastowane przez nią dzieciątko trzymało pomarańczę w ręku. Ksiądz ewangelicki oburzał się, iż przed taką postacią „trąbiono w sza-

3 S. Załęski, Jezuici w Polsce, t. III, cz. II, Lwów 1902, s. 910.

4 J. Tazbir, Znaczenie XVII wieku w procesie unarodowienia polskiego ka­tolicyzmu, [w:] Pamiętnik X Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich w Lublinie, Referaty I, Warszawa 1968, s. 222.


łamaje, grano i na kolana klękano" 5. Te zwyczaje przetrwały do 'końca XVIII wieku. Pamiętnikarz Wodzićki wspomina: „Pamiętani jeszcze jak od Karmelitów na Piasku, na kilka dni przed Zwiastowaniem, przyno­szono posąg N. Panny do guwernantki naszej pani Camelin i tam peru-karz przychodził trefić jej włosy, a pani Camelin ubierała ją od stóp do głów, co nas dzieci niezmiernie bawiło" 6.

Wiara w takim wydaniu daleka więc była od abstrakcyjnych pojęć, intelektualnych dociekań, rozterek duchowych — zjawisk tak typowych dla czasów reformacji. Opierała się ona przede wszystkim na uczuciu i wyobraźni, na czynniku emocjonalnym. Pisarze kościelni w obawie przed podejmowaniem samodzielnych studiów religijnych przez świec­kich, a częściej chyba ze względu na niechęć społeczeństwa do spekulacji myślowych, zalecali postawę wyrażającą się w formule: „wierz, nie szpe­raj". Od przełomu XVI—XVII wieku katolicyzm polski stał konsekwen­tnie na stanowisku, iż kwestie teologiczne i dogmatyczne wykraczają poza kompetencje osób świeckich. Biskup Witwicki tak na ten temat pisał: „Syn Boży kazał się stać każdemu jako dziecięciu, żeby zbawienie otrzymać. Na cóż? Na to, żeby wszystko wierzyć, co do wierzenia Bóg podał; tak jako dzieci nie dysputują z ojcem czy matką, ale wierzą zaraz. Miejże się tedy katoliku za uczonego i mądrego w światowych naukach, miej za olbrzyma w doświadczeniu wojennym albo politycznym, miej za atlanta, na którym świat polega w radzie i 'perswazyi, ale w rzeczach do wiary S. należących, bądź jak dziecię [...]. Mów z Pawłem S. do herety­ków i schizmatyków: wyście znakomici w dysputach, a my jesteśmy mali w prostocie, wy mądrzy w dyskursach, a my głupi dla Chrystusa"7. Ksiądz Gruszczyński w Ekonomii dobrych obyczajów głosił: „Tajemnic Wiary Świętej Chrześcijańskiej nie pojmuj, żebyś wierzył, ale wierz je, żebyś pojął. Cuda Boskie mają być uważane, nie roztrząsane, uznawane, nie posądzane [...]. Wiara woli wierzącego nie będzie miała zasługi, jeżeli z rozumu będzie miała doświadczenie" 8.

Poglądy takie dominowały w tym okresie, a z czasem zaczęto je uwa­żać za jak najbardziej słuszne i oczywiste. Kształtowało to rodzaj po­bożności, który cudzoziemcy uważali za prymitywny, pozbawiony głęb­szej treści. Zastrzeżenia te podnoszono aż po schyłek XVIII wieku. By­najmniej nie tendencyjny Schulz notował: „Uczą pospolicie mechanicz-

5 Cyt. wg K. Kolbuszewski, Postyllografia polska XVI i XVII wieku, Kraków 1921, s. 199—200.

"S. Wodzicki, Wspomnienia z przeszłości od r. 1768 do r. 1840, „Czas" [krakowski], 1873, nr 68, s. 2.

'S. Witwicki, Obraz prawdziwego chrześcianina..., Kraków 1751, s. 49—50.

8 W. Gruszczyński, Ekonomia dobrych obyczajów..., Berdyczów 1777, s. 7, 17.


nego odprawowywania ceremonii katolickich, słuchania mszy świętej, różańców, pieśni itp., nie przywiązując do nich myśli. Wiadomo, iż kato­licy zwyczaj mają tego tylko za prawowiernego i dobrego chrześcijanina poczytywać, 'który zwyczaje powszechne, modlitwy pilno i spokojnie po­wtarza, a potępiać tych, co przy modlitwie myślą, mają wątpliwości, chcą ich rozwiązania. Taki już jest w mocy diabelskiej i bliskim bezpowrotnej zguby. Te prawidła, tak ciężkie dla rozumu, podobają się i przypadają do smaku włościanom w Polsce, pospolitemu mieszczaństwu, niższej szlachcie, która z większym światem nie ma stosunków, w tych klasach panuje dotąd pod pozorem religii jak najopłakańsza ciemnota" 9.

Dominowanie zewnętrznej, manifestacyjnej pobożności nad praktyko­waniem cnót ewangelicznych czy wcielaniem w pełni w życie zasad etycznych nie mogły przesłonić faktu, że ówczesna wiara charakteryzo­wała się głęboką, bezgraniczną ufnością, wynikającą z przekonania o wpływie świata nadprzyrodzonego na losy ludzkie. Tak głębokiej wia­ry nie spotykało się u nas chyba w żadnym innym okresie dziejowym. Stanowiła ona podłoże, na którym powstawały liczne zjawiska obyczajo­we, zwyczaje i rodzime kulty. Kościół dążył do tego, by miały one zde­cydowanie katolicki charakter, dlatego też zręcznie podstawiał nowe treści pod stare formy. Kapitalne znaczenie miało w tym przypadku rozpowszechnienie się kultu świętych. Nie ulega wątpliwości, że czczono ich w miejsce dawnych bóstw domowych, rodzinnych, opiekuńczych. Czuwali oni nad pożyciem rodzinnym, chronili zdrowie, nieśli pomoc, radę. Można śmiało powiedzieć, że w pewnej mierze ówczesne życie obyczajowe kształtowało się właśnie pod wpływem ich kultu.

Każdy prawie zawód miał swojego patrona; cechy odprawiały nabo­żeństwa ku ich czci, stawiano im ołtarze, sprawiano chorągwie. Tak więc patronem cieśli był św. Józef, szewców św. Kryspin, flisaków i górników św. Barbara, pasterzy św. Mikołaj, rolników św. Izydor, lekarzy, apteka­rzy i cyrulików św. Kosma i Damian, prawników św. Iwon, muzyków św. Cecylia, żołnierzy św. Jerzy, studentów św. Grzegorz.

Szczególną czcią cieszyli się wspomniani w poprzednim rozdziale ,,święci doktorzy". Było ich wielu, sprawowali opiekę nad ogólnym sta­nem ludzkiego zdrowia oraz pomagali w poszczególnych dolegliwościach. Od niosącego zagładę powietrza, czyli chorób zakaźnych, chronili „wspo­możyciele i obrońcy przed zarazą": św. Roch, św. Sebastian, św. Rozalia. Szczególnie szerzył się kult św. Rocha, któremu poświęcano wiele kościo­łów, kaplic, wznoszono jego figury, śpiewano doń pieśni i odmawiano li­tanie. Dotkniętych epilepsją ratował św. Walenty (stąd padaczkę zwano

9 F. Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 292.


chorobą św. Walentego). Cierpiącym na pląsawicę niósł ratunek św. Wit. Opiekunem opętanych był św. Cyriak. W rozmaitych dolegliwościach przejawiających się bólami głowy pomagała św. Anastazja, od „bólu gar­dła" ratował św. Błażej, nękanym bólami zębów niosła ulgę i pomoc św. Apolonia, chorym na oczy pomagała św. Otylia, chorzy na wątrobę wznosili modły do św. Erazma. Za patronkę rodzących kobiet uważana była św. Małgorzata, „patronami od chorób" byli też czasem inni święci, m. in. św. Wincenty, św. Marcin, św. Wawrzyniec.

Święci wspomagali także w innych nieszczęściach, chronili przed naj­różniejszymi plagami i przykrymi przygodami. Niektórzy z nich byli orę­downikami i opiekunami w kilku dziedzinach. Tak więc przed pożarem chronili św. Agata, św. Florian i św. Wawrzyniec (obrazy tych świętych wystawiano w czasie pożaru). Święci ci, jak również i św. Barbara, bro­nili przed burzą i piorunami. Sw. Dionizy chronił przed plagą myszy i szczurów, od wielkich mrozów strzegł św. Marcin, pomagał odnaleźć zgubę i bronił od złodziei św. Antoni. W przypadku powodzi uciekano się do św. Jana Nepomucena (bronił on także dobrej sławy). Podróżnymi opiekował się św. Krzysztof, patronem urodzaju był św. Jacek. Utrzy­mywał się także kult tradycyjnych patronów Polski — św. Stanisława i św. Wojciecha — których grono powiększył kanonizowany w tym cza­sie św. Stanisław Kostka.

Ludziom Baroku to jednak nie wystarczało, zaczęto wyszukiwać i wprowadzać kult rozmaitych narodowych świętych i świątobliwych, których liczyć w tym czasie można było dosłownie na setki. Jeszcze w 1767 roku ks. Florian Jaroszewicz wydał obszerne dzieło pt. Matka świętych Polska albo żywoty świętych, błogosławionych, wielebnych, świątobliwych Polaków i Polek wszelkiego stanu i kondycyi. Był to nie­wiarygodnie bogaty zbiór świętych polskich. Każdy dzień roku miał swe­go patrona. Autor, dostarczając przebogatego materiału do dziejów ów­czesnych obyczajów, wzniósł równocześnie pomnik megalomanii. W jego pojęciu Polska była krajem dostarczającym wyjątkowo wielkiej ilości patronów. Wszelkie niezwykłe historie, wymyślna dewocja, całkowicie prywatne i niemożliwe do skontrolowania przeżycia były według niego znamieniem świętości. Trzeba tu wspomnieć, że Jaroszewicz nie był ory­ginalny w swoim dziele, zebrał bowiem materiał, który krążył w wersji ustnej od dziesiątków lat. W galerii przedstawionych przez niego postaci prócz niezliczonych świętych spotykamy m. in. książąt i królów polskich:

Mieszka I, Bolesława Chrobrego, Bolesława Śmiałego, Zygmunta Stare­go, Zygmunta III. Za świątobliwych uznawał także mniej czy więcej zna-^ nych, nie zawsze z ascezy słynących magnatów, księży, zakonników. Ze zdumieniem czytamy u Jaroszewicza m. in. Żywot świątobliwych Sta­nisława i Mikołaja Potockich. Chodzi tu bowiem ni mniej ni więcej


tylko o głośnych ze srogości i alkoholowo-seksualnych nadużyć słyną­cych hetmanów, o których już na kartach tej książki wspominałem. Ten niebiański awans Potockich miała uzasadniać ich nabożność i nie­chęć do innowierców. O Mikołaju czytamy: „Na chwałę niebieską pra­cował. Był to albowiem pan o wiarę katolicką gorliwy, skąd z herety­kami nie chciał mieć żadnej poufałości, żadnego przy dworze swoim nie trzymał, żadnemu dać promocji nie chciał. Co dzień mszy św. nabożnie słuchał. Każde święto Matki Boskiej spowiedzią i komunią św. uczcił" 10. Było to klasyczne pomylenie pojęć, stworzenie modelu świątobliwości, od którego odcinał się dawny Rzym i dystansuje się dzisiejszy katolicyzm. Wzór ten wzbudził jednak uznanie, a nawet zachwyt w pewnych kołach wiernych. Świętych można było sobie wybierać, osiągnięcie świątobliwo­ści okazało się bynajmniej nie takie trudne, jakby to wynikało z głoszo­nych do niedawna zasad.

Prócz tych dość dyskusyjnych prób otaczania osób na to nie zasłu­gujących nimbem świętości, coraz szersze kręgi zataczał kult maryjny. W 1656 roku Matkę Boską ogłoszono uroczyście Królową Korony Pol­skiej, od tego też czasu fundowano na Jej cześć olbrzymią ilość figur, kaplic i kościołów.

Kult świętych i Matki Boskiej przesłonił nieco kult i tak zresztą trudnej do pojęcia Trójcy Świętej oraz postać Jedynego Boga. Ludzie woleli zwracać się z modlitwami do bliższych sobie patronów, którzy za życia doczesnego wykonywali określony zawód, a prócz cnót, z których słynęli, mieli i swoje wady. Z tym ponad miarę rozwiniętym kultem świętych łączył się ściśle iście średniowieczny kult ich relikwii. Obfitość szczątków świętych patronów, jaką się ówcześnie w Polsce spotykało, była doprawdy zadziwiająca; mogło się wydawać, że niebo szczególnie upodobało sobie nasz kraj, by go obdarzyć rozmaitymi świętościami. Sami tylko dominikanie krakowscy szczycili się posiadaniem m. in. cząstki z Krzyża Świętego, trzech cierni z korony Chrystusowej, ziemi nasiąkłej Jego krwią, cząstki gąbki, którą przemywano Mu usta, cząstki słupa, przy którym był biczowany, skrawka purpury, w jaką przybrano Go na drwiny u Heroda, kamienia z góry Oliwnej, mleka z piersi Bogarodzicy, ziemi z miejsca, na którym została niepokalanie poczęta itp. W kościele Wniebowzięcia znajdowała się głowa św. Rozyny oraz czaszka jednej z 11 000 dziewic. Kościół św. Małgorzaty chlubił się posiadaniem czaszki św. Ambrożego, św. Rocha i św. Konstantego.

Podobne skarby znajdowały się w posiadaniu kościołów innych miast i wsi. Jedną z najczęściej spotykanych relikwii była cząstka z Krzyża Świętego, a już szczególne upodobanie wykazywano do czaszek świętych

10 F. Jaroszewicz, Matka Świętych Polska..., Kraków 1767, s. 126.


dziewic. Komoniecki m. in. podaje dokładny wykaz relikwii, jakie znaj­dowały się w kościele w Żywcu. A więc były to: „Partykuła drzewa świętego, na którym Chrystus Pan przybity był na krzyżu [...], partykuła kości od głowy świętego Krzysztofa uroniona [...]. Goleń z ciała świętego Krescentego [...]. Świętego Wita partykuła kości jego piszczele [...]. Togi partykuła św. Jana Kantego [...]. Przy tym podszywka tej togi albo płaszcza tegoż św. patrona, której partykuła jest z kitajki pieprzowej, a tę J. M. ks. Antoni Stefanowie, kanonik chełmiński i proboszcz myśle-nicki darował, które wespół w pacyfikale zostają" n. Spotykało się cząstki świętych, których imiona niewiele mówiły, wystarczyło jednak samo przekonanie o wadze relikwii, ich nabywanie i przenoszenie stawało się wydarzeniem, na które przybywały dosłownie tysiące wiernych.

Znaczenie relikwii w życiu ówczesnych ludzi było złożone. W pewnym stopniu zastępowały one tak rozpowszechnione do niedawna amulety, przynoszące szczęście sznury wisielców, rozmaite tajemnicze a fortunne „inclusy", posiadające swój głęboki pogański rodowód. Kościół, zwalcza­jąc tego rodzaju magię, wprowadzał na ich miejsce kult relikwii. Ale w życiu codziennym różnica między domowym amuletem a np. cząstką kości jakiegoś świętego zacierała się. Jako przykład może tu posłużyć, że Kościół godził się, by w świątyniach, obok relikwii zawieszano rozmai­te Osobliwości, jak np. kości wymarłych zwierząt, strusie jaja, ciała dzie­ci rzekomo zabitych na rozkaz Heroda. Światlejszych taki stan rzeczy gorszył, stąd też wiele krytycznych uwag na ten temat, fraszek itp. Ogół ludności był jednak z tego zadowolony.

Najbardziej typowym przejawem dla ówczesnej religijności było ado­rowanie cudownych obrazów. Czczono ich wiele, a liczba ich na prze­strzeni XVII i pierwszej połowy XVIII wieku stale wzrastała. Każda nieomal okolica szczyciła się, jeśli nie jakąś cenną relikwią, to posiada­niem cudownego obrazu czy statuy. Najbardziej słynęły cudowne obrazy Matki Boskiej, można ich było naliczyć przeszło 400! Czczono przede wszystkim Matkę Boską Częstochowską, szeroko wielbiono także jej po­dobizny znajdujące się w Gidlach, Kodeniu, Studziannie. Wespazjan Ko-chowski tak pisze na ten temat:

Wszędzie swoich cudownych pełno nastawiała

Obrazów, jak na niebie gwiazd pozapalała.

Częstochowa na cały świeci chrześcijański

Świat, jako Faraes z nieba, jak luminarz Pański,

Niedaleko Studzianna jest od Częstochowy,

A i tam drugi obraz ledwie nie takowy,

A krakowski co mówi Piasek? Co Młodzowy?

" A. Komoniecki, Dziejopis żywiecki, t. II, wyd. S. Szczotka, Żywiec 1937—1939, s. 116—118.


Co Gidle? Borki? Kędy tej Nieba Królowy

Są cudne wizerunki? Ale by to siła

Wszystkie miejsca wyliczać, rzecz by długa była...

Zgoła jak w nocy bywa gwiazdami wyiskane

.Niebo, tak polskie kraje wszystkie obsadzone

Są w obrazy tej Panny [...]12

Czczono również cudowne obrazy mnogich świętych. Szczególnie sły­nęły łaskami wizerunki św. Antoniego, św. Jana Nepomucena, św. Anny, św. Floriana. Obrazy i statuy czczono nie jako symbole, lecz oddawano im hołd jako samoistnym bóstwom. Oddawano więc cześć nie tylko Ma­donnie w Częstochowie, Gidlach itp., ale także np. św. Antoniemu z Ła­giewnik czy św. Annie spod Przyrowa.

Relikwie i obrazy stawały się więc ośrodkiem powstawania kultu, z czym łączyło się czczenie określonych świętych miejsc. Miejsca te w pewnym stopniu przejęły funkcję, jaką pełniły dawne pogańskie świą­tynie, święte gaje, ofiarne ołtarze. Sprzyjała temu wzrastająca ciągle pauperyzacja ludności i nękające ludzi rozliczne choroby. Coraz więcej spotykało się wtedy u nas ludzi chorych, biednych, nieszczęśliwych. Po­ciechę, ratunek niosła im często wiara, z którą łączyło się głębokie przekonanie o możliwości odmiany swego losu po śmierci, a nawet, za interwencją potężnych patronów, może i tu na ziemi. Wiara pozwalała przetrwać najcięższe chwile, roztaczała przed ówczesnymi ludźmi miraże pośmiertnej chwały, była bronią przeciwko pesymizmowi wynikającemu z rozpowszechnienia się idei Vanitas. Wiara przynosiła nieraz efekty już zresztą i za „doczesnego" życia. Z tego okresu posiadamy wiele infor­macji o widzeniach, cudach, niezwykłych uzdrowieniach zachodzących w miejscach cudownych. Niejeden z tych przekazów dałoby się wyjaśnić naukowo. Wiadomo, że wielu ówczesnych ludzi cierpiało na zaburzenia nerwowe i psychiczne, m. in. szeroko rozpowszechniona była histeria. Medycyna stwierdza, że w licznych chorobach psychicznych występują halucynacje wzrokowe, słuchowe oraz iluzje. Na ludzi, u których wystę­pują te objawy, silny wpływ mają sugestie społeczne. T. Bilikiewicz np. w związku z zamroczeniami histerycznymi tak pisze: „W środowisku sfanatyzowanym może dojść do zamroczeń treści religijnej z przeżyciami zachwytu (ekstazy) [...]. Dezorientacja w miejscu i otoczeniu może się przejawiać jako pobyt w niebie z nie dającymi się sprawdzić przeżycia­mi wizyjnymi" ls. W sfanatyzowanych środowiskach czasów kontrrefor­macji, w czasach kiedy ludzie łatwo ulegali sugestii autorytetów kościel­nych, kiedy na każdym kroku wpajano im przekonanie o istnieniu i od-

" Rkps Bibl. Narodowej, nr I 3177, k. 175—176. 13 T. Bilikiewicz, Psychiatria kliniczna. Warszawa 1966, s. 269.


działywaniu sił nadprzyrodzonych, mogły mieć miejsce cudowne widze­nia, prorocze sny, niezwykłe przeżycia. Wiadomo, że wstrząsy psychiczne mogą zarówno przyprawić o poważną chorobę, spowodować porażenia, np. kończyn, wzroku, jak również doprowadzić do przesilenia, do powro­tu do stanu normalnego. Głęboka wiara ówczesnych ludzi przyczyniała się nieraz do tego, że chorzy, których cierpienia powstawały właśnie na tle nerwowym, wskutek wstrząsu psychicznego na widok cudownych obrazów rzeczywiście powracali do zdrowia. Chromi odzyskiwali władzę w nogach, ślepi wzrok, głusi słuch. Działanie sugestii w przypadku głę­bokiej wiary mogło być nawet tak silne, że poprawa stanu zdrowia na­stępowała także w innych, nieraz bardziej skomplikowanych przypad­kach (wiadomo, że i dzisiaj medycyna operuje tzw. placebo, tj. środkami obojętnymi, które podaje się chorym jako rzekomo skuteczne specyfiki. Zaobserwowano, że w wielu wypadkach działa to pozytywnie, powodu­jąc poprawę zdrowia pacjentów).

Oczywiste jest, że w tych okolicznościach miejsca słynące cudami, do których ciągnęły tłumy pielgrzymujących, odgrywały dużą rolę obycza­jową. Pielgrzymowanie sprzyjało rozszerzeniu zainteresowań, pozwalało poznać inne środowiska, inne zwyczaje, przysłowiowy daleki świat. Stąd też człowiek, który w tych czasach choć raz nie odwiedził jakiegoś sła­wnego miejsca, nie odbył dłuższej pielgrzymki, uchodził za niebywałego prostaka, człeka pozbawionego zainteresowań i szerszych horyzontów. Koła kościelne skrupulatnie wykorzystywały ten pęd do nawiedzania miejsc świętych — przebywający tam kaznodzieje i egzorcyści silnie od­działywali na świadomość i wyobraźnię pielgrzymów, a pośrednio i na ich obyczaje. Po trochu zanikały dawne zwyczaje i zarzucano dawne praktyki, pogłębiało się zaś przywiązanie do potężnego, bogatego, repre­zentującego cudowne moce Kościoła. Przemiany te pogłębiała czytana przez światlejszych, a prostaczkom przekazywana ustnie literatura reli­gijna. W miejscach cudownych sprzedawano ponadto masowo reproduk­cje świętych obrazów, paciorki, różańce, książki do nabożeństwa oraz inne dewocjonalia. Front oddziaływania był więc szeroki, różnorodny, akcja przynosiła widoczne efekty. Nie przychodziło to wszakże łatwo. Do miejsc słynących cudami oprócz chorych i nabożnych pątników ściągały również tłumy włóczęgów, osławionych dziadów wędrownych, rozmaitego autoramentu szarlatanów, którzy często pod płaszczykiem religijności uprawiali niejeden nie zalecany przez Kościół proceder. Tak więc m. in. kupczono rozmaitymi amuletami, oferowano cudowne świeczki wyrżnięte z wosku czy korzeni ziół, lalki, przedziwne straszydła. Przeka­zywano też rozmaite sekretne informacje, a nieraz nawet gorszono roz­wiązłym trybem życia. Przez długie lata XVII wieku miejsca szczegól­nego kultu były więc ośrodkami ścierania się rozmaitych wpływów i róż-


norodnego oddziaływania. W końcu jednak ofensywa sił kontrreformacji doprowadziła do sukcesu. Magiczne i szalbierskie praktyki zostały wy­plenione, nastąpiła całkowita „katolicyzacja" tych miejsc, które w XVIII wieku stanowiły już ośrodki bezwzględnie kontrolowane przez Kościół.

Kościół, chcąc zdobyć serca i umysły wiernych, posługiwał się roz­maitymi metodami, jedną z nich była m. in. tolerancja, z jaką odnosił się do poufałego traktowania przez ludność zarówno świętych jak i samego nawet Chrystusa. Księża, starając się przybliżyć wiernym niebiańskie postacie, mówili o nich w bezpośrednim, a nawet nieraz rubasznym tonie. Jeden z kaznodziejów nazwał np. św. Jacka „szczeniuchem domi­nikańskim" i na porównaniu świętego z psem oparł całe kazanie. Inny kaznodzieja czynił żartobliwe wymówki Chrystusowi, że opuścił dziewięć­dziesiąt dziewięć owiec dla jednej, choć pozostawiona bez opieki trzoda mogła mu spłatać niezłego figla. Szymon Starowolski, jak również inni autorzy, z nadmierną poufałością roztrząsał intymne sprawy wiążące się z życiem świętych niewiast.

Wydaje się jednak, że ta bezpośredniość i poufałość w traktowaniu Chrystusa, Matki Boskiej i świętych wypływała przede wszystkim z ży­wiołowej, głębokiej wiary ówczesnych ludzi, którzy na ich postacie prze­nieśli cechy dawnych domowych i opiekuńczych bóstw.

Tak więc 'kult świętych oznaczał się szczególnym kolorytem. Wiedzia­no np., że św. Stanisław Kostka przedstawiał się bardzo mizernie pod względem postury i aparycji (co, jak wiemy, było wtedy wysoko cenio­ne). Niesiecki pisze o nim, że: „Był wzrostu miernego [...] oczy miał przezroczyste, mokre i niejako płaczliwe"14. Wiedziano też, że rodzice świętego byli początkowo oburzeni jego pełnym pokory i wyrzeczeń po­stępowaniem, kiedy to nie unikał pełnienia najcięższych posług. Nie dziwiono się też zbytnio, że oburzony ojciec strofował go: „Lekkomyślno­ścią swoją domeś mi zelżył, i całemu świetnemu domowi Kostków zmazę i sromotę uczyniłeś, jako żebraczek śmiałeś się po Niemczech i Włoszech włóczyć. Będziesz li w tym głupstwie trwał, do Polski się nie ukazuj" 13.

Nie imponowała też zbytnio wiernym profesja św. Józefa, istniały przecież świetniejsze zawody. Tego wielkiego świętego lekceważono zda­je się po trosze także za zbyt pasywny, niezgodny z obowiązującym mo­delem rodziny stosunek do Matki Boskiej, którą przedstawiano jako mło­dą, ponętną niewiastę. W dramacie siedemnastowiecznym św. Józef na­rzeka na trudy i kłopoty, jakie sprawiło mu niedobrane małżeństwo:

14 K. Niesiecki, Herbarz Polski, t. V, wyd. B o b r o w i c z a, s. 317—318.

15 Jaroszewicz, jw., s. 539.


[...] A cóż mnie, staruszkowi, po tak młodej żonie! Barzom jej rad, gdy ją mam, jakiej chleba glenie! W taki mróz prowadzę się z taką białogłową, Od wielkiego frasunku nie wiem, jak mię zową! A gdzież się obróciemy, wczasu potrzebujesz! O mnieć nic, lecz ty, kędy dom sobie zgotujesz? Już ja nie mogę łazić, trochę spocząć muszę, Dalej się z tobą włóczyć w drogę nie pokuszę16.

Tekst ten nie jest odosobniony, św. Józef przedstawiany jest często jako dobrotliwy i nieporadny staruszek. Sporo zainteresowania, a jedno­cześnie i wyrozumiałości okazywano św. Marii Magdalenie, wprowadzało to wszakże nieraz dwuznaczną poufałość.

Równie poufale traktowano apostołów, których przedstawiano jako ludzi prostych, nie gardzących życiowymi uciechami, m. in. pijących trunki. W kolędach ukazywano ich nieraz jako typowych, ziemskich bie­siadników. W jednej z nich czytamy:

Piotr z apostoły stojąc przy dzbanie

Woła do Jana: „Pij rychło Janie".

Pił Szymon garncem do Mateusza,

Filip konewką do Tadeusza...

Gdy Jakub Mniejszy porwał garnuszek,

Judasz Tadeusz nalał kieliszek...

Pawle z Maciejem, wam osfcomina,

Żeście nie pili takiego wina.

Hej wino, wino, wino,

Lepsze niż przedtem było

w Kanie Galilejskiej17.

W bezceremonialności posuwano się nieraz tak daleko, że tolerowano nawet okpiwanie św. Rodziny. Przy składaniu darów Dzieciątku przez pasterzy, jeden z nich ofiarowuje tylko koguta, a na uwagę współtowa­rzyszy, że dał niewiele, powiada:

Cyt, nie mów nic, kiedy tak dobrzeć się trafiło, Boć też to kogucisko nazbyt chude było18.

Znamienne, że na mniejszą poufałość pozwalano sobie wobec świę­tych znanych z męstwa, dzielności lub wywodzących się z wielkich ro-

16 Cyt. wg Misterna Personata, oprać. J. Diirr-Durski, „Pamiętnik Teatral­ny", 1952, z. l, s. 131.

17 Cyt. wg M. B o k s z c z a n i n, Kantyczka Chybinskiego. Z tradycji kolędy barokowej, [w:] Literatura—komparatystyka—folklor. Księga poświęcona Julianowi Krzyźanowskiemu, Warszawa 1968, s. 720—721.

18 Cyt. wg Misterna Personata, jw., s. 138.


dów. Do tej elity można zaliczyć np. św. Jerzego, św. Stanisława Szcze-panowskiego, św. Tomasza z Akwinu.

Dysponujący potężnymi wpływami Kościół oddziaływał na zaintere­sowania, kształtował wzorce, modelujące m. in. dziedzinę obyczajową, opromieniał wręcz legendarną sławą związane z katolicyzmem postacie. Propagowaniem tych wzorców zajmowała się przebogata wówczas litera­tura religijna, liczne panegiryki, podania czy wreszcie proste anegdotki.

Każdy okres dziejowy, każda obyczajowość ma swych najpopularniej­szych, ulubionych bohaterów. W omawianej dobie rangę tę nadano prze­de wszystkim świętym oraz świątobliwym. Aurą niezwykłości i sławy otaczano też wszelkie przejawy dewocji, ascezy, czcią darzono głośnych pielgrzymów. Wybitni kaznodzieje, a szczególnie zajmujący się wypę­dzaniem czartów egzorcyści słynęli w całej Rzeczypospolitej. Informacja­mi na temat ich życia i działalności zalewano wprost czytelników i słu­chaczy. Doszło w końcu do tego, iż swą popularnością przesłonili pamięć i sławę dawnych czy też współczesnych rycerzy, zdystansowali i usunęli w cień zarówno wielkich reprezentantów Odrodzenia, jak i wybitnych świeckich przedstawicieli naszego Baroku. Głoszono, iż wyrzekając się wszelkich przyjemności życia, umartwiając swoje ciało i oddając się me­dytacjom na temat marności świata ulegają oni niezwykłym stanom i miewają wspaniałe przeżycia. Byli oni zresztą bardziej podziwiani niż naśladowani; traktowano ich jako niewątpliwą sensację, swoiście pojętą przygodę.

Ks. Jaroszewicz pisze o Zofii z Kostków Ostrogskiej, że po śmierci męża „[...] wziąwszy żałobę nigdy potem tej barwy aż do śmierci nie zrzu­ciła, i acz w kwitnącym wieku owdowiała, odmienić tego stanu nigdy nie chciała i owszem, ślubem się czystości wiecznej obowiązała, a tak prawie przez lat 32 statecznie i chwalebnie przeżyła [...]. Trafiło się, że w niezdrowiu w dni postne za rozkazaniem lekarzów musiała zażywać potraw nie postnych, wtenczas dla zgorszenia prywatnie jedząc trzech tylko potrawek zażywała. Ciało swoje dyscyplinami szpiczastemi aż do krwi siekła, a w chorobie kiedy sił własnych nie stawało, której bialo-głowie bić się kazała. Używała i włosiennicy, nie tylko ostremi węzełka­mi, ale i szpilkami natkanej. O domowych swoich pilne staranie miała, aby wszelka poczciwość w ich życiu i obyczajach pobożność była. Nie trzymała na dworze swoim ludzi podejrzanej cnoty i sławy" 19.

Z kolei Elżbieta Gostomska: „Lubo zaś wolna była z daru boskiego od pokus cielesnych, przecież różnie ciało swoje martwiąc w niewolą go duchowi podbijała. Na łożu swoim krucyfiks kładła na noc, sama zaś na gołej desce, albo na ziemi sukno podle siebie położywszy legała.

19 Jaroszewicz, jw., s. 507.


Dyscypliny czyniła trzy albo cztery razy na tydzień, według pozwolenia spowiedników, postrzegli jednak domowi, że choć kiedy nie czyniła dyscypliny z tym wszystkim po ciele jej wydawały się blizny, albo dęgi świeże jak od biczowania i na każdy dzień głowa jej się krwią pociła, o czym coś cudownego niektórzy rozumieli. Ojciec duchowny nie chcąc, aby się tak srodze trapiła jak była zwykła, odebrał od niej dyscypliny wszystkie, ale ona nie mając się czym biczować, pięściami się tłukła, ciało na sobie szarpała, włosy targała, ręce o ziemię tak mocno biła, że jej aż palce popuchły. Chowała przy pokoju pieski małe, dla tego, że za lada poruszeniem sen jej przerywali. Darowano jej raz pieska pięknego i bardzo małego, do którego, że trochę afektu przyłożyła i podczas w mo­dlitwę roztargę jej czynił, kazała go kryjomo utopić" 20.

Szczególnie obfitowały w dewotki czasy saskie. Zdarzało się, że za­możne szlachcianki, a nawet damy rezygnowały z życia świeckiego, osia­dały po klasztorach, po większych miastach, by być bliżej kościoła, księ­ży, mnichów. Nie wiadomo, czy bardziej podziwiać ich pobożność, czy też naiwność, w rezultacie której padały ofiarą rozmaitych nadużyć. A celo­wali w tym nie jacyś przestępcy, lecz m. in. bogobojni jezuici, którzy rozhisteryzowane dewotki traktowali jako istną kopalnię dochodów i wpływów. Pamiętnikarz Moszczeński powiada, że np. w Poznaniu całe ulice zamieszkałe były przez bogate wdowy-dewotki, które zakonnicy „bezczelnie wykorzystywali".

Z bogactwa i dewocji słynęła kanclerzyna koronna Szembekowa. Ota­czający ją jezuici postanowili to zdyskontować. Namówiono ją więc na pielgrzymkę do Jerozolimy, a następnie załatwiono w Rzymie zamianę na podróż do dowolnie obranej miejscowości, z tym jednak, iż nakazano jej rozdać na jałmużny tyle pieniędzy, ile wyniosłyby koszta zamorskiej wyprawy. Mnisi wyliczyli odległości z Babie, rezydencji kanclerzyny, do Jerozolimy i wyrachowali, że Szembekowa powinna pielgrzymować przez pięć lat. Kanclerzyna oddała więc na przeciąg tego czasu dobra jezuitom, sprawiła sobie pielgrzymie szaty i w asyście czterech zakonników rozpo­częła pielgrzymkę po... alejach babickiego parku. Spacery te traktowano jako wypełnienie votum. Wyreżyserowano wszystko tak dokładnie, że dawano jej codzienne błogosławieństwo, odprawiano specjalne nabożeń­stwa itp.

Podobnie peregrynowała podkomorzyna poznańska Czartoryska, z tym że spacery odbywała nie po parku, lecz po... pokoju! Niezrównani jezuici postarali się jednak, by otrzymała takie odpusty, jak gdyby istotnie piel­grzymowała do Jerozolimy.

Bywali też głośni bigoci. Z nabożności, umartwień i żarliwości reli-

20 Jaroszewicz, jw., s. 451.


gijnej słynął np. wspomniany już kanclerz litewski Albrycht Radziwiłł O Florianie Rzewuskim głoszono, iż modlił się tak żarliwie, że aż unosił się w powietrze, Jaroszewicz znał świadków, którzy widzieli go „na ło­kieć i drugi podniesionego na powietrzu od ziemi"21. Józefat Kunce-wicz „Mięsa przez lat dwadzieścia i pięć zakonnego życia swego nie jadł, na gołej ziemi albo w włosiennicy pospolicie sypiał, paskiem żelaznym ciało swoje ściskał, osobliwie w wigilią świąt uroczystych, albo gdy do tajemnic ołtarza św. przystępował. Gdy się tak ostrego życia jego sława rozeszła, białogłowa jedna nierządna do jego komórki przyszedłszy, do grzechu go namawiać poczęła, czy to chcąc cnoty Józefata doświadczyć, czy też lubieżności swojej dogodzić. Zgromił jej niewstyd Józefat, a gdy to bezwstydnej niewiasty nie poprawiło, postronkiem ją osmagawszy, od siebie odpędził" 22.

Nie brakowało także ludzi, którzy, wykorzystując uznanie dla dewocji, czy to wskutek zaburzeń psychicznych, czy też z szalbierstwa, wręcz ogłaszali się świętymi lub prorokami. W połowie XVII wieku zasłynął proroctwami politycznymi niejaki Kobyliński. Pustelnik znad Bohu przewidział klęskę batowską. W połowie XVIII wieku zasłynął z kolei szeroko szlachcic podolski niejaki Komorowski. Głosił, że jest świętym i prorokiem, rozsiewał też podania, które znajdowały zwolenników po­śród wszystkich warstw społecznych. Prorok budził sensację już samym swoim wyglądem i trybem życia, m. in. podróżował na wózku zaprzężo­nym w kozy. Kozy stanowiły jego nieodłączną asystę, ich mleko (doił je własnoręcznie) stanowiło jego jedyny pokarm. Popularność maniaka za­niepokoiła jednak władze kościelne, biskup Krasiński nakazał zabrać mu kozy i postraszył więzieniem. Komornicki zrezygnował wówczas ze swej misji i przycupnął gdzieś na prowincji. Niebezpieczniejszym typem był Wołyniecki, notoryczny opój, który ogłosił się „plenipotentem Chrystu­sa" i dopuszczał się rozmaitych nadużyć,, a nawet okrucieństw.

Zarówno lokalnym, jak i krajowym rozgłosem cieszyli się też piel­grzymi, szczególnie zaś ci, którzy udawali się do dalekich, cudownych miejsc: Rzymu, Loretu, Komposteli, przede wszystkim zaś do Jerozoli­my. Do miejsc tych udawano się nie zawsze z potrzeb religijnych, nie­mniej wszystkie te podróże budziły duże zainteresowanie. Najgłośniejszą z nich, choćby ze względu na świetny opis pielgrzymki, była podróż Ra­dziwiłła „Sierotki", który nie poprzestał na odwiedzeniu Palestyny, lecz puścił się dalej do Egiptu. Pierwszy to Polak, który wszedł na szczyt pi­ramidy Cheopsa, żeglował po Nilu, a nawet kupował mumie. Innym pielgrzymom brakowało takich zainteresowań, a również talentu i fun-

21 Jaroszewicz, jw., s. 146.

22 Jaroszewicz, jw., s. 460.


duszów, bywali jednak wśród nich przedsiębiorczy i ekstrawaganccy. W XVIII wieku znaczny rozgłos zdobył „admirał papieski" pan Wolski. Nie brakowało wśród nich także i takich, którzy nigdy nie odbywszy żadnej podróży żerowali na pomieszanej z ciemnotą modzie. Andrzej Komoniecki pozostawił opis, jak to niektórzy pielgrzymi szczycili się ta­tuażami, wykonywanymi rzekomo w Jerozolimie: „[...] mając na ręce prawej herby jerozolimskie, także Chrystusa zmartwychwstałego z grobu i kura piejącego Piotra świętego, a na lewej głowę świętego Jakuba apostoła z literami wyrażone, powypychane aż do krwie a potym wódka­mi albo czym inszym potarte, się tak zgoiło, że wszystko wyrażone, jakoby inkaustem wyrysowane pięknie było, że się zatrzyć nijakim spo­sobem nie mogło. Mając na obydwu rękach te znaki od łokci aż po pięści same, na cielistym wyrażone, jako w Jeruzalem miasto atestacjej to czynią. Dlaczego był w poszanowaniu u ludzi i hojną mu jałmużnę da­wano" 23.

Bigotów i pielgrzymów nie zawsze jednak traktowano bezkrytycznie. Niektórzy krewni czy przyjaciele znanych z pobożności magnatów znali ich słabostki, tajemnice, a często po prostu orientowali się w ich dwuli­cowości. Stąd też w poufnych korespondencjach, satyrycznych wierszach i innych przekazach źródłowych znaleźć można często zupełnie odmienne spojrzenie na niektórych słynących ze świątobliwości ludzi. Sebastian Klonowicz wielokrotnie demaskował szalbierstwa hultai, którzy pod pre­tekstem, że doznają cudownych widzeń, w aurze stwarzanej wokół siebie niezwykłości, po prostu naciągali prostaczków, zbierając datki na .kaplice czy figury święte, nie gardząc nawet darami w naturze, jajami, kurami, serem, by następnie zabrać nogi za pas i gdzie indziej prezentować swoje mistyfikacje. Klonowicz odsłaniał także kulisy peregrynacji, które po­dejmowano między innymi nie tylko z pobożności, lecz z prostej cieka­wości świata, z chęci podróżowania lub prowadzenia życia tanim kosztem. Nieraz traktowano pielgrzymowanie jako ucieczkę przed czekającą w miejscu zamieszkania karą. Faktem jest, że polscy pielgrzymi, zarów­no panowie jak i plebejusze, zachowywali się niezbyt nabożnie, dopusz­czali się awantur, pijaństwa, wypatrywali w większości szynków i kurty­zan. Poeta tak m. in. powiada:

Polak z przyrodzenia

Ma ustawiczną chciwość do pielgrzymowania.

Kiedy już przewie pewny gościniec do Hzyma,

Nie zatrzyma go doma ni lato, ni zima.

Zawsze mówi: wen dalej, mknie do Kompostele,

Widzieć miasta, klasztory, szpitale i cele.

23 Komoniecki, jw., t. II, s. 58.


Już się polscy pątnicy uprzykrzyli Włochom,

Którzy się przypatrzyli naszych ludzi fochom.

Jedzą wiele, często się upiją radzi,

A jednego występek wielu naszych wadzi.

Gdy się spiją, nie chcą się spokojnie zachować,

Chce im się po ulicach po polsku gachować.

Włoszkowie obaczywszy sprośne imbriaki,

Nieczystym błotem na nich ciska jaki taki.

I często z kilku łotrów szacują nas wszystkich,

I tak się musim wstydzić ich przymiotów brzydkich.

Którzy mają dukaty, bawią się rozkoszą,

Kosteryją do Polski i france zanoszą.

Jeśli dla nabożeństwa takowego chodzisz

Do Włoch, do Hiszpanii, sam się bracie zwodzisz,

Siedź raczej doma24.

Komoniecki pisze o pewnym chodzącym w zakonnym habicie piel­grzymie, że „gdziekolwiek Bożą mękę albo obraz jaki widział, odkrywszy grzbiet swój, klęcząc biczował się, a pieśni polskie głośno śpiewał". Prak­tyki te czynił po ulicach, m. in. na żywieckim rynku. „Na którego ludzie patrząc dziwowali się, jedni pobożności, drudzy głupstwu jego przypi-sowali" 25.

W dobie kontrreformacji pogłębiała się istniejąca od dawna w Koście­le tendencja do łączenia zwyczajów przedchrześcijańskich z kościelnymi. Dawne zwyczaje, a nawet praktyki pogańskie zyskują wtedy jawną apro­batę Kościoła i stają się oficjalnie częścią jego tradycji. Można tu wy­mienić np. bogate tradycje wigilijne, obsypywanie ziarnem księdza w dzień św. Szczepana, święcenie wina w dzień św. Jana Bożego, święcenie ziół na Wniebowstąpienie Najświętszej Marii Panny, obchody związane z dniem Zielonych Świątek, puszczanie wianków na wodę w dniu św. Jana Chrzciciela. Istnieją opinie, że w żadnym kraju kato­licyzm nie połączył się tak silnie z obcymi w istocie zwyczajami jak w Polsce.

W XVIII wieku dominowało już przekonanie, że choć zwyczaje pol­skie sięgają daleko wstecz swą tradycją, mają rodowód katolicki. Za­adaptowanie pradawnych zwyczajów przez Kościół wzmogło przywiąza­nie do religii, która od XVII wieku począwszy, obok mowy, stanowiła kryterium przynależności narodowej. Zaczęto stawiać znak równości mię­dzy polskością a katolicyzmem. Odszczepieństwo od Rzymu traktowane wręcz było jako coś niezgodnego z polską tradycją historyczną, z polski­mi obyczajami. Przyjęto w tym czasie, tak często kwestionowaną do

24 S. K l o n o w i c z, Worek Judaszów [w:] Pisma poetyczne polskie, wyd. K. J. Turowski, Kraków 1858, s. 104—110. 26 Komoniecki, jw., t. II, s. 58.


XVII wieku zasadę, że Kościół upoważniony jest do czuwania nad obo­wiązującymi normami obyczajowymi. Spowodowało to szereg zmian w pojęciach etycznych, m. in. duży wpływ zasada ta wywarła na obycza­je seksualne. Za rzecz naturalną, a nawet konieczną, zaczęto uważać wy­chowywanie dzieci w duchu katolickim, co miało gwarantować m. in. ich właściwy rozwój moralny. Pamiętnikarz Ochocki tak na ten temat pisze:

„Ledwie dziecię zabełkotało i oczy otwarło, przede wszystkim uczono je kłaść na sobie znak zbawienia, godło naszej wiary, krzyż święty. Pierw­szymi słowy naszemi była modlitwa do Stwórcy, pacierz któryśmy za matką powtarzali. Uczono nas później artykułów tej świętej wiary w któ­rej się nam Bóg dał urodzić, wpajano miłość bliźniego, przywiązanie do kraju szczepiono przykładem, podległość nieograniczoną rodzicom, prawu i władzy, którą Bóg postanowił dla społecznego porządku" 26.

W tym czasie uczęszczanie na nabożeństwa i uroczystości kościelne stało się nie nudnym obowiązkiem, lecz miłą atrakcją. W okresie kontr­reformacji, by przyciągnąć wiernych na nabożeństwa, zerwano ze skrom­nym stosunkowo wyposażeniem świątyń, jak to miało miejsce w prze­szłości, a zaczęto wznosić kościoły w stylu barokowym, które oszałamia­ły wprost bogactwem ornamentacji, złoconymi i marmurowymi ołtarzami czy filarami, pełnymi ekspresji wizerunkami świętych, przyciągającymi oko rzeźbami. Kościoły zaczęły fascynować wspaniałością i bogactwem. Nawet najbiedniejszy mógł przenieść się z codziennej nędzy w inny świat, w którym zacierały się granice między świetnością świata ziem­skiego a wspaniałością nieba. Dalszą atrakcję stanowiły pełne blasku, barwy i wystawy nabożeństwa kościelne, urozmaicane dobrze wyreżyse­rowanymi kazaniami. Napływ wiernych był więc niemały. Wszystko to stanowiło swoistą atmosferę. Do kościoła wybierano się nie tylko z głę­bokiej potrzeby wewnętrznej, ale i z nawyku. Zalegający świątynie lu­dzie obserwowali się wzajemnie, podziwiali lub zazdrościli sobie strojów, broni, towarzystwa pięknych kobiet. Z najwyższą uwagą śledzono za­chowanie się osób znamienitych, wyróżniających się pozycją społeczną, bogactwem. Zainteresowanie wzbudzały dwory pańskie, poczty wojsko­we. W ten sposób mimo woli zaczynało ogniskować się w kościołach ów­czesne życie obyczajowe. Nie chcąc zrażać wiernych, kler tolerował ten zbyt „światowy" klimat naszych kościołów, z rzadka tylko przechodząc do jakiejś rygorystycznej akcji. Sam zresztą przyczyniał się do stwarza­nia w świątyniach tej osobliwej, niepowtarzalnej atmosfery, godząc się np. na poddawanie się w nich karom, na procesje, biczowanie, wykony­wanie egzorcyzmów.

26 J. D. Ochocki, Pamiętniki, t. l, wyd. J. I. Kraszewski, Wilno 1857, s. 13.


W kościołach wiejskich dużym urozmaiceniem nabożeństw było obserwowanie plebana zadającego rozmaite publiczne pokuty i kary, po­legające m. in. na chłostaniu grzeszników, oprowadzaniu ich po kościele w słomianej koronie, prezentowaniu panien z żywymi owocami ich grzesznej miłości. Złodziei z kolei zamykano w kunach przy drzwiach kościelnych razem ze skradzionymi przedmiotami, np. faskami masła, gomółkami sera, worami zboża. Miało to oczywiście oddziaływać wycho­wawczo, wzbudzało jednak przede wszystkim tumult i zamieszanie. Po­nieważ wszystko to działo się w czasie odprawiania nabożeństw, więc można z całą stanowczością twierdzić, że zebrani więcej uwagi zwracali na te dodatkowe atrakcje, niż na samo odprawianie obrządku. Było zresztą w powszechnym zwyczaju, iż w kościele szeptano, wymieniano głośne uwagi, ba, nawet plotkowano i flirtowano. Po wsiach krążyły np. podania o diable, któremu nie starczyło nawet wołowej skóry do za­pisania tych wszystkich, którzy nie uważali na nabożeństwie. Podobno nie było ani jednego człowieka, który by nie znalazł się w tym rejestrze. Pewien ksiądz w początku XVIII wieku oburza się na swych parafian, iż:

„U nich w tej estymie kościół co karczma [...] ich często uczę i na głos wołam, aby chłop przyszedłszy do kościoła adorację uczynił coram vene-rabili — nie uczyni tego, ale prosto idzie do ławy, zasiądzie i dyszkuruje jak w karczmie"27.

Najbardziej świecki charakter miały kościoły wielkomiejskie, wielu bowiem traktowało kościół jako „giełdę", miejsce rozmów i towarzyskich spotkań. Zasiadłszy w ławkach, wierni nie modlili się, lecz wiedli ze sobą gęsto przeplatane śmiechem i dowcipami rozmowy, inni znów pilnie ba­czyli na wchodzących. Jeśli zdarzył się ktoś znaczny, to dawano mu miej­sce w ławkach, darzono ukłonami i admiracją. Gorzej bywało, kiedy do kościoła przybywali podchmieleni. Znane są relacje, w których księża żalą się np. na nietrzeźwych, awanturujących się mieszczan. Oczywiście na jeszcze więcej pozwalała sobie szlachta. Podchmieleni, którzy wycho­dzili z karczmy czy bankietu, często udawali się prosto do kościoła, gdzie kontynuowali typowe dla siebie rozmowy. Ksiądz Odymalski powiada, że:

I miasto modlitw, uszom przeraźliwe, Bez wstydu mówią słowa nieuczciwe...28

Najwięcej zamieszania wywoływały jednak w kościołach niewiasty. Nie mamy dokładniejszych informacji, jak zachowywały się w świąty­niach chłopki, choć i one zapewne nie były idealne, ponieważ istniały

27 Rkps AGAD, Księga miejska Kalisza, Ks. 2, k. 399.

28 W. Odymalski, Oblężenie Jasnej Góry Częstochowskiej..., wyd. J. Czu­bek, Kraków 1930, s. 423.


rozporządzenia nakazujące kobietom zajmowanie podczas nabożeństwa jednej części kościoła, a mężczyznom drugiej. Mieszczki były w tej mie­rze mniej skrępowane, a pójście do kościoła traktowały często jako możliwość zademonstrowania swej urody czy nowej kreacji. Przed na­bożeństwem dokonywały więc odpowiednich zabiegów kosmetycznych, malowały się i tłokowały. W ten sposób postępowały nie tylko katoliczki, lecz również i ewengeliczki. Pastor Gdacjusz grzmiał na niewiasty, że idąc do kościoła „głaszczą się", stroją, „wybryzują", jakby szły nie na nabożeństwo, lecz do tańca. „I nie może się druga strojniej i szumniej wygalancić do tańca, jako się przystroi i upiększy mając iść do kościo­ła" 29. Bogate niewiasty udając się na nabożeństwo zabierały ze sobą prócz różańca książkę do nabożeństwa; książki te były zazwyczaj pięknie oprawione, noszono je w aksamitnych, wyszywanych złotem woreczkach (moda noszenia książeczek istniała oczywiście także i wśród mężczyzn;

jeśli chodzi o kobiety, to trzeba tylko dodać, że nie zawsze umiały one czytać, fakt ten nie odgrywał jednak większej roli). Nie stroniły one od dyskretnego ukazywania to skrawka pończoszki, to wstęgi od trzewiczka, ale najistotniejsze było zdaje się rzucanie odpowiednio wymownych spojrzeń. W jednej z fraszek czytamy:

Raz wejrzy w książkę niezamężna dama, A dwa na tego, kogo lubi sama. Więc gdy w tym stoi nabożeństwa tropie, Ma oczy w książce, ale serce w chłopie '0.

Jeśli wierzyć doskonałemu opisowi księdza Odymalskiego, to najbar­dziej swobodnie zachowywały się w kościołach możne panie. Autor po­wiada, że w wielkomiejskich kościołach można było spotkać damy, które traktowały nabożeństwo wręcz jako rewię mody i .piękności. Ich aranże­rami byli mężowie lub ojcowie, którzy

[...] prowadzą damy ustrojone, Żywe i w chodzie nieuspokojone, Które jak kursor idą zapędzony, Trącając chodem sukien swych ogony I oczy niosą, nie rzekę, wstydliwe, Lecz na pół bystre i na pół zdradliwe81.

Ksiądz Odymalski powiada, że panie, kryjąc wzrok nad różańcem czy książką, rzucały tak zalotne spojrzenia, iż całkiem wytrącały mło-

28 A. Gdacjusz, Appendix tj. przydatek do dyszkursu o pańskim y szla­checkim albo rycerskim stanie. Brzeg 1680, s. 37. 80 Rkps Bibl. Narodowej, nr I 3172, k. 3. 31 Odymalski, jw., s. 424.


dych mężczyzn z ascetycznego nastroju. Damy i bogate mieszczki nie wahały się ukazywać w kościele ze śmiałymi dekoltami. Poeta tak o tym wspomina:

Więc jeszcze kiedy swoje śniegi żywe, Co w sobie mają ognie przeraźliwe, W wytknionych piersiach oczom posyłały, Takiej z pięknej płci dochodziły chwały, Ze więcej na nie, 'niż w święte patrzali Obrazy, którzy w ciele się kochali82.

Nic więc dziwnego, że na „modlących się" paniach zatrzymywało się niejedno palące spojrzenie. Bywało, że niektórzy kawalerowie słali im w czasie nabożeństwa bileciki, ukłonami demonstrując swą adorację. Panie nie były z kamienia i wzajemnie słały im „ukłon i fawory". Tak więc w kościele kwitły umizgi, flirty, słyszało się ciągłe szepty.

Za przykładem panów szła służba. Dworzanie zasadniczą uwagę zwra­cali na strój i zachowanie się; muskali czupryny, wiercili się, stroili dumne miny i zerkali na boki. Gdy przybywały towarzyszące damom orszaki, co śmielsi przysuwali się ku dworkom, rzucali słówka, uśmiechy, spojrzenia. Zachowanie się w kościołach było często opisywane w utwo­rach satyrycznych. Jedną z najsłynniejszych podejmujących ten temat

•wypowiedzi jest satyra pochodząca z początku XVIII wieku pt. Małpa-

-człowiek: „Zrzadko kto idzie do kościoła bez interesu i okazyi. Ten i ów napatrzeć się białygłów, ogień pożądliwości do serca porwać, z k... się poznać i rozmówić, gdzie mieszka; z tym i owym widzieć się i rozgadać, wiadomości publicznych zasięgnąć, kapeli się chórowej nasłuchać i przed gościem albo importunem z domu uchronić. A cóż o białej płci rozumieć, której wszystka rzecz odpustów, kiermaszów i nabożeństwa na tem stoi, aby się w urodzie, w kształcie, w modzie, w rzeźwości, w aparencyi po­kazać i zalecić, tego i owego do siebie pociągnąć i obligować, inszych obmówić, potępić i otaksować" 33.

Nasilenie się opisywanych powyżej zjawisk wystąpiło w końcu XVIII wieku, to jest w okresie zwiększenia się ogólnie swobody obycza­jowej. Modne libertyńgkie koła zaczęły wówczas otwarcie traktować ko­ścioły jako miejsca spotkań, schadzek itp.

Wielkie święta, np. Boże Narodzenie, Wielkanoc, Boże Ciało, obcho­dzono przez cały XVII—XVIII wiek szczególnie uroczyście. Przez kościo­ły przewijały się wtedy tłumy wiernych, uroczystości były bowiem do-

32 O d y m a l s k i, jw., s. 424—425.

33 Matpa-człowiek. Nieznana satyra z XVIII w., oprać. K. Bartosz e wic z, „Ateneum", t. III, 1882, z. 3, s. 421.


stępne dla wszystkich. Niektóre związane z tymi świętami zwyczaje miały charakter wybitnie plebejski.

Ulubioną rozrywką chłopstwa i plebsu miejskiego były przedstawie­nia jasełkowe. Możni lekceważyli jasełka, przemilczała je także literatu­ra szlachecka, a wyższe władze kościelne ledwie je tolerowały, wszystkie te okoliczności nie zmieniały jednak faktu, iż cieszyły się one ogromną popularnością wśród pospólstwa. Jasełka zastąpiły dawną szopkę, przed­stawiającą św. Rodzinę oraz składających hołd maleńkiemu Jezusowi. Szopkę ustawiano w kościele zwykle w bocznej nawie, rzadziej w głów­nym ołtarzu, figurki wykonywano z wosku, papieru, irchy i płótna. Nad szopką umieszczano z reguły unoszące się w powietrzu anioły, a w pe­wnej odległości od żłobka pasterzy spieszących z darami — jeden niósł np. garnuszek masła, drugi serek, trzeci baranka itp. Obok pastuszków ustawiano figurki symbolizujące hołd wszystkich stanów. Nie krępowano się przy tym bynajmniej biblijnymi tradycjami, przed betlejemską szop­ką można było zobaczyć szlachciców w karetach, orzących lub jadących na targ chłopów, szynkarki itp., nie brakowało wśród nich Żydów, olej-karzy węgierskich, Cyganów. Figurki te często zmieniano, ich przegrupo-wywania dokonywano zwłaszcza w dzień Trzech Króli. .Przystawiano wówczas nie tylko figurki wschodnich władców, lecz całe orszaki, wśród których byli Murzyni, Persowie, Arabowie, a także egzotyczne zwierzę­ta — słonie i wielbłądy. Nie brakowało wśród nich figurek żołnierzy polskich — prezentowano więc husarię, rajtarów, artylerię oraz inne bronie. Kościoły i klasztory prześcigały się wprost w najbardziej pomy­słowym urządzaniu szopek.

Atrakcyjność szopek wzrosła po zastąpieniu nieruchomych figurek marionetkami. Dawano teraz całe przedstawienia. Nie miały one bynaj­mniej treści religijnej, odgrywano raczej sceny z codziennego życia, tylko w epilogu występowały budzące grozę postacie śmierci, diabła, Heroda czy innego potępieńca. Można więc było zobaczyć bijących się pałkami chłopów lub szynkarkę tańczącą z gachem, których w końcu przedstawienia straszliwy diabeł porywa do piekła. Pokazywano tańczącą śmierć, a nawet bijatyki, jakie toczy ona z piekielnikami. Nie brakowało i dłuższych historyjek — jak żołnierze okradają Żydów, jak przebiega musztra wojskowa itd.

Widowiska te wzbudzały wielkie zainteresowanie, kościoły nie mogły wprost pomieścić tłoczących się ludzi. Zdarzało się, iż tłum tak napierał, że wchodzono na ławki, a nawet na ołtarze, skąd łatwiej było obserwo­wać przedstawienie. Kiedy napór zebranych wzmagał się do tego stopnia, że uniemożliwiał oglądanie widowiska, wypadali słudzy kościelni i roz­pędzali batogami ciekawskich. W kościele powstawał wówczas nie lada tumult, uciekający wpadali na siebie i przewracali się, inni zeskakiwali


z ławek i ołtarzy; „zskakując jedni na drugich padali, tłukąc sobie łby, ręce i nogi ałbo guzy i sińce bolesne o twarde uderzenia odbierając" 34. Widzowie zajmujący dalsze miejsca traktowali takie zamieszanie jako doskonałe uzupełnienie przedstawienia, ba, znajdowali w nim nawet większe upodobanie niż w samych jasełkach. Tak więc jasełka łączyły się na ogół z wrzawą, śmiechem, tumultem. Widzowie byli tym zachwy­ceni, klasztory zadowolone z frekwencji i wszystko toczyłoby się nadal swoim trybem, gdyby nie pewni biskupi-skrupulanci, którzy wyszli z za­łożenia, że takie awantury nie przystoją kościołom, i po prostu zakazali ich urządzania. Po ogłoszeniu tego zakazu wystawiano już tylko figurki nieruchome. Zaraz też spadła w kościołach frekwencja, tak że w niektó­rych w ogóle szopki zlikwidowano.

Podczas wielkiego postu kościoły polskie stawały się widownią ponu­rych procesji tzw. kapników. Kapnicy byli to ludzie, którzy z nakazu spowiedniczego lub swoiście pojmowanej pobożności wymierzali sobie sami publiczną pokutę, polegającą na chłostaniu ciała. Do aktu tego ubierali się w płócienne najczęściej kapy, które rozchylali, odsłaniając gołe plecy, na głowy zaś zakładali całkowicie zakrywające je kaptury. Pokutnicy przebierali się w te stroje w izbach znajdujących się obok ko­ściołów. Kapy stanowiły własność kościoła, niekiedy jakiegoś bractwa, często więc były używane. Niektóre z nich tak były przesiąknięte krwią i potem, że nawet na ówczesnych czyniły odrażające wrażenie. Z tego też względu zamożniejsi wdziewali własne kapy lub też dawali łapówkę kościelnym, by otrzymać najmniej zbrukane. Stroje te wykonane były, jak już wspominałem, ze zwykłego szarego płótna, czasem jednak wystę­powano w kapach strojniejszych, z cieńszej materii, nieraz różnokoloro­wych, np. zielonych, błękitnych, granatowych. Przed wyjściem z ubie-raini kapnicy pokrzepiali się trunkami, nierzadko więc zdarzały się wy­padki, szczególnie ponoć wśród pospólstwa, że przebierali miarę w tym poczęstunku, co nie przeszkadzało im oczywiście we wzięciu udziału w procesji.

W czasie procesji kapników na przedzie szedł jeden z pokutników niosący krzyż; wyobrażał on osobę Jezusa, toteż nieraz występował boso i w cierniowej koronie. Osobami przebranymi za Chrystusa nie zawsze jednak byli pokutnicy, zdarzało się, iż był to ktoś najęty, jedynie za pieniądze podejmujący się tej roli. Za ,,Chrystusem" postępowali parami kapnicy, koniec pochodu zamykało dwóch pokutników z laskami — byli to kierujący całym ceremoniałem tak zwani „marszałkowie". Liczebność procesji bywała rozmaita, nigdy jednak nie przekraczały one stu osób.

84 J. K i t o w i c z. Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. J. P o 1-1 a k, Wrocław 1951, s. 61—63.


Pokutnicy podążając do kościoła śpiewali pieśń o Męce Pańskiej, po wejściu do świątyni padali krzyżem i czas jakiś modlili się. Na dany przez ,,marszałków" znak podnosili się na kolana i podwinąwszy kapy rozpoczynali biczowanie. Był to okropny widok, kapnicy używali bowiem do biczowania rzemiennych dyscyplin, których końce przypalano w ogniu dla większej twardości lub też wkładano w nie zakrzywione szpilki czy metalowe gwiazdeczki. Jeśli dyscypliny były niciane, to zaplatano je w powrózki, na końcach których zawsze umieszczano jakieś żelazo. Znaj­dowali się fanatycy, którzy używali do biczowania się nawet drucianych bieży! Sieczono się tak z całych sił około kwadransa, plecy pokutników spływały wkrótce krwią, która obficie broczyła na kapy, posadzkę ko­ścielną, a nawet skraplała siedzących w ławkach ludzi. Na znak jednego z „marszałków" przerywano biczowanie i ponownie padano krzyżem. Chłostano się z przerwami pięć razy w ciągu nabożeństwa, nic więc dziwnego, że po takiej męczarni ciała kapników poszarpane były „do żywego mięsa". Skrwawieni, oblani potem, półomdlali przystępowali do ucałowania krucyfiksu, a wreszcie opuszczali parami kościół i powracali do ubiorami.

Biczowano się przez wszystkie soboty wielkiego postu. Pokutę tę szczególnie gorliwie wypełniano począwszy od Wielkiej Środy do wiel­kanocnej niedzieli. W dniach tych biczowano się ze zdwojoną gorli­wością. Procesje kapników udawały się do kościołów nocami, przy blasku pochodni, napełniając ulice przeraźliwym wrzaskiem. Obrzędy te, szcze­gólnie w okresach swego nasilenia, czyniły wrażenie, że wszyscy wokół opanowani zostali przez masowy obłęd.

Publiczne samobiczowanie miało miejsce zarówno po wsiach, jak i miastach. Jak wynika z niektórych informacji, praktyki te wśród chło­pów mazowieckich miały jeszcze okrutniejszy charakter niż u ludności miejskiej. Zdarzało się, że wielkie procesje chłopów ciągnęły do kościo­łów przy blasku pochodni, a krzyki, jakie towarzyszyły zadawaniu sobie męczarni, słychać było wokół na całe kilometry.

Nic więc dziwnego, że cudzoziemcy, którzy zetknęli się z tymi pro­cesjami, byli przerażeni. Nie tylko protestanci, lecz nawet katolicy Niem­cy czy Francuzi z oburzeniem opisywali te udręki, upatrując w nich jedynie objaw bezmyślnego, okrutnego fanatyzmu. Charakterystyczne, iż społeczeństwo polskie bynajmniej tych praktyk nie potępiało. Opinia publiczna uważała procesje kapników za coś zupełnie naturalnego, a na­wet lubowała się w widowiskach, jakich dostarczały. Trzeba dodać, iż mistyczny nastrój, jaki łączył się ze stosowaniem tych udręk, przeplatany był często zwykłymi awanturami i nic z religijnością nie mających wspólnego momentami.

Jeśli osobą przebraną za Chrystusa nie był pokutnik, lecz jakiś na-


jęty osobnik, to swoją funkcję traktował on z iście rozbrajającą beztro­ską. Kiedy zdarzało się, iż np. z powodu panującego tłoku nie mógł do­stać się do kościoła, przeszkadzał mu bowiem w tym dźwigany krzyż, skracał sobie oczekiwanie na wejście do niego piciem, i to w cierniowej koronie, w pobliskim szynku kufelka. Czasem nie kończyło się na je­dnym kufelku i „Chrystusa" trzeba było szukać po szynkach. Baczący na niego strażnicy nie bawili się wówczas w perswazje, lecz po prostu okładali zbiega kijami. Oczywiście taki widok sprawiał nie lada uciechę tłoczącym się gapiom i niezwykle „urozmaicał" kapnicze praktyki.

Ponieważ w Wielki Piątek panował w kościołach ogromny tłok, więc bywało, iż między procesjami kapników a odwiedzającą groby ludnością wybuchały awantury o miejsce lub przejście. Charakterystyczne, że lud­ność nie okazywała biczownikom jakiegoś specjalnego szacunku i zda­rzało się, że po prostu przeganiano ich z kościoła. Kiedy w świątyni spotykały się dwie procesje, spotkanie kończyło się zwykle wymysłami, a nawet pospolitą awanturą.

W pewnych wypadkach kapnikami bywały kobiety, niekiedy nawet występowały one w roli Chrystusa — przebierały się wówczas za męż­czyzn i włączały do ogómej procesji. Pokutujące niewiasty nie potrafiły jednak pastwić się nad sobą tak jak mężczyźni i, jak mówi Kitowicz, ich samobiczowanie przypominało bardziej głaskanie niż bicie; swym odsło­niętym ciałem i cienką bielizną — dodaje — „wizerunek miłosny zamiast pokutnego wystawując" 35.

Tak więc ekstaza religijna przeplatała się z najpospolitszym wido­wiskiem. Zakapturzone procesje, pochodnie, widok krwawiących ciał, jęki, ukazujące się gdzieniegdzie niewieście plecy — wszystko to stwa­rzało niesamowitą, podniecającą atmosferę, która ekscytowała i oszała­miała zarówno pokutników, jak i wiernych. Pod koniec XVIII wieku liczba kapników wydatnie się zmniejszyła, zmieniła się także panująca wokół nich aura. Niektórzy z nich wykorzystywali bowiem kapnicze praktyki dla celów erotycznych! Cytowany już Wodzicki tak na ten te­mat wspomina: „Gdy się wolniejsze obyczaje u nas szerzyć zaczęły, uży­wano tych kap do pokrycia miłosnych intryg i stąd wypadały nieraz bardzo zabawne sceny" 36.

Wiele ciekawych przyciągających wiernych obrzędów łączyło się z Wielkanocą. Już w Kwietną Niedzielę kościoły organizowały procesje, podczas których oprowadzano po miastach „dębowego Chrystusa". Była to figura Chrystusa jadącego na osiołku, którą umieszczano na wózku i oprowadzano w asyście księży i dzieci sypiących kwiaty. Przed ciągną-

35 Kitowicz, jw., s. 46. 38 Wodzicki, jw., s. 2.


ca przez miasto procesją rzucano na ziemię ręczniki, palmy, a przed figurą padano krzyżem. Najczęściej czynili to rybałci i pątnicy. Panował również zwyczaj, iż ksiądz klękał przed figurą i symbolicznie uderzał ją rózgą z trzciny, mówiąc: „Uderzę pasterza, a rozproszą się owce". Potem zwracano się do posągu ze śpiewem i modłami.

W związku z tym obchodem istniały rozmaite lokalne zwyczaje. Tak np. w Krakowie w początkach XVII wieku „lipowego Jezusa" prowa­dzono z kościoła Sw. Wojciecha do kościoła Panny Marii w asyście miej­skich oprawców. (W XVI wieku posąg prowadzili rajcowie, przekazanie tej funkcji katu i jego pachołkom przyczyniało się do aktualizacji prze­kazów ewangelicznych). W XVIII wieku zmieniono trasę — procesja szła do kościoła Sw. Floriana i okrążała rynek. Charakterystyczne, że w tym czasie zamiast figury Chrystusa oprowadzano jadącego na osiołku prze­branego organistę lub rzemieślnika. Pochodowi temu towarzyszyły żarty i śpiewy miejskiej gawiedzi, nic więc dziwnego, że w nieco późniejszych latach (w 1780 roku) kuria zabroniła „wożenia Pana Jezusa po kościele na osiołku".

W tych kościołach, obok których znajdowały się szkoły parafialne, urządzano ponadto oryginalne przedstawienia. Odświętnie przybrane i trzymające w ręku palmy i kwiaty dzieci występowały z „oracjami", które w wierszowanej formie omawiały tematy ewangeliczne. Po dekla­macji dzieci opowiadały wesołe anegdotki o poście, śledziu, kołaczach wielkanocnych itp. W pierwszej połowie XVIII wieku po występach dzieci zjawiali się odpowiednio ucharakteryzowani młodzieńcy lub do­rośli mężczyźni, ubrani w przewrócone włosem na wierzch kożuchy, z drewnianymi szablami u boku, przebrani za pastuchów, żołnierzy lub pielgrzymów. Prawili oni „perory", pozbawione jakiegokolwiek bądź sensu, chodziło w nich bowiem jedynie o ubawienie słuchaczy. Naj­częstszym tematem tych bajań była relacja z jakiejś fantastycznej, wy­imaginowanej podróży. Domorośli aktorzy nie ograniczali się do wypo­wiadania samych dowcipów, lecz przedstawiali także „dowody rzeczowe", mające świadczyć o odbyciu podróży, a więc: zęby końskie, ogony bydlę­ce, kołtuny, podarte buty itp. Występy te odbywały się w kościołach, następnie aktorzy rozpoczynali obchód po szynkach, domach mieszczan, a nawet pałacach i powtarzali tam swe oracje oraz demonstrowali wspo­mniane akcesoria. Występy te miały oczywiście na celu wyłudzenie pieniędzy. Ludność gromadząca się na nabożeństwach początkowo ze skromnym uśmiechem przyjmowała występy, z czasem jednak zaczęła się doskonale nimi bawić i kościoły rozbrzmiewały wrzawą i głośnym. śmiechem.

Bardziej surowi i rygorystyczni księża rozpoczęli walkę z tymi „bła­zeństwami" i zaczęli przepędzać z kościołów dorosłych „oratorów", po-


zwalając jedynie, by deklamacje wygłaszały dzieci. „Oratorzy" jeszcze przez kilka lat występowali w szynkach i na jarmarkach, ale gdy zorien­towali się, że wychodzą z mody, czego dowodem było zmniejszenie się hojnych datków, całkowicie zrezygnowali ze swych występów.

Charakterystyczne dla okresu wielkanocnego było również urządzanie w kościołach tzw. grobów, polegające na tym, że figurę Chrystusa le­żącego w grobie przystrajano kwiatami, a wokół pełno było świateł i wojskowych rynsztunków. Kościoły i klasztory prześcigały się, by gro­by jak najpiękniej i najoryginalniej przybrać. Obok grobu ustawiano często obrazy, dobierając je pod kątem emocjonalnej treści. Można więc było ujrzeć Abrahama składającego w ofierze syna swego Izaaka, Józefa spuszczanego do studni przez sprzedających go braci, Daniela proroka w kręgu lwów, Jonasza, którego „wieloryb połyka paszczęką swoją" itd. W dużych miejskich kościołach często te sceny biblijne inscenizowano, wprowadzając ruchome figury. Wtedy lwy błyskały szklanymi oczyma i wachlowały się ogromnymi jęzorami, morze miotało bałwany, a sto­jące pod krzyżem Marie podnosiły chusty do oczu i jakby mdlejąc opuszczały je na dół.

Przy grobach ustawiano warty. W większych miastach warty pełnili zawodowi żołnierze, po wsiach parobcy poprzebierani za rycerzy, a nawet Turków. Zmiana warty odbywała się na gromką komendę, przy stukocie podkutych butów. Trzymający wartę drabanci odgrywali często nieme sceny. W wiejskich kościołach podczas Ewangelii przewracali się np. na ziemię, żywo gestykulując.

Duże zainteresowanie budziły kwestarki, które zasiadały przed gro­bami i zbierały jałmużnę na kościół lub bractwa. Pobrzękiwały one dyskretnie trzymanymi w ręku tacami, potrząsając nimi silniej, gdy zbli­żał się do grobu ktoś bogaty. Ponieważ wysokość ofiar wzrastała pro­porcjonalnie do urody kwestarek, starano .się dobierać je spośród naj-urodziwszych niewiast. Oczywiście sprzyjało to flirtom. Możliwości do uprawiania flirtów było zresztą więcej. Ponieważ w wielkich miastach przy grobach przygrywała muzyka i odbywały się wokalne koncerty, w których występowali zarówno śpiewacy jak i śpiewaczki, więc „dy­styngowana" publiczność umizgała się do śpiewających pań, przesyłając im nie tylko uśmiechy, lecz gestami wyrażając swoją admirację. Zda­rzało się tedy, że wytworne towarzystwo zapominało o celu przybycia do kościoła i odwróciwszy się od grobu flirtowało ze znajdującymi się na chórze śpiewaczkami lub delektowało się „melodyją instrumentów i wdzięcznością wokalistów".

Zwiedzanie grobów trwało przez cały dzień i przeciągało się często do późnej nocy. Wśród odwiedzających je można było spotkać ludzi wszystkich grup społecznych, m. in. rozmaitych żebraków, klechów, kwe-


stających księży, którzy wykorzystywali zbiegowisko do otrzymywania bardziej niż zwykle sutych datków.

Jeśli uprzytomnimy sobie te wszystkie popisy i występy, rumor, jaki czynili drabanci, na które nawarstwiały się głosy kapeli i śpiewów, to bez wątpienia groby wielkanocne bardziej przypominały widowiska tea­tralne niż sprzyjały kontemplacji. Miał więc rację Moszczeński, pisząc:

„Po wszystkich kościołach w różne wzory, różnemi konceptami ubierano groby Pańskie, co miało minę teatralnych reprezentacyi. Te groby od kościoła do kościoła chodził odwiedzać lud obojej płci przez Wielką So­botę aż do Rezurekcyi, w czem mało było nabożeństwa, a romansów wiele" ".

Opinię tę potwierdzają także i inne źródła. Schulz pisze, że odwiedza­nie grobów stanowiło dla ludności Warszawy jedną z ciekawszych atrak­cji, iż do grobów ściągały tłumy „chciwe okazania się, zobaczenia lub spotkania z miłymi osobami" 3S.

Odwiedzanie grobów sprzyjało więc także atrakcyjnym spotkaniom, szczególnie dla tzw. towarzystwa. W końcu XVIII wieku — czytamy — „jest to rodzaj rozrywki dla klas wyższych. Towarzystwa umawiają się tam a tam spotykać, dowiedziawszy wprzódy, w których kościołach wy­stawa najwspanialsza. Jadą powozami i konno, przy wnijściu zachowują pozory, klękają lub schylają przed jaśniejącym grobem i zasiadają zaraz na krzesłach wpatrując się w przechodzące tłumy, zaczepiając znajo­mych, rozmawiając o wielu niepobożnych przedmiotach itp. Powtarza się to w wielu kościołach i tak się pobożna pielgrzymka do grobów od­bywa. Przy tych odwiedzinach miejsc świętych młodzież męska i pa­nienki swobodne jeszcze sobie mniej przyzwoicie postępują. Młodzież krąży chciwa zdobyczy, panny pragnąc, aby zdobytymi zostały. Przy wyjściu z kościołów, w drodze do nich, mrok samych świątyń ułatwia rozmowy, a pielgrzymka kończy się, jak — odgadnąć łatwo" 39.

Kulminacyjnym punktem obchodów wielkanocnych była rezurekcja, a zwłaszcza odbywana w tym czasie uroczysta procesja. W wielkich mia­stach procesja wyruszała o godzinie 12 w nocy, po wsiach i małych mia­steczkach przed świtem lub o wschodzie słońca. Towarzyszyło jej bicie w dzwony oraz salwy. Oddawano je z moździerzy, armatek, organków, wreszcie strzelb. Po miastach strzelało wojsko i rzemieślnicy, po wsiach folwarczni parobcy.

Uroczyście obchodzono też święto Bożego Ciała. W dniu tym stawiano umajone ołtarze, święcono po kościołach specjalnie uwite wianki, po-

37 A. Moszczeński, Pamiętnik..., Warszawa 1905, s. 24—25.

38 Schulz, jw., s. 68.

39 Schulz, jw., s. 292—293.


święcano pola. Kulminacyjnym punktem uroczystości była tradycyjna procesja.

Procesje w dniu Bożego Ciała odbywały się po wszystkich wsiach, mia­stach i miasteczkach. W miastach obchodziły one rynek, po wsiach ulicę biegnącą obok kościoła. Na procesję przybywała prawie cała katolicka ludność wsi lub miasta. Szczególnego splendoru procesji dodawała obec­ność wygalowanych władz, magistratów, cechów. Uroczystość uświetnia­ły również salwy; po miastach strzelało wojsko, a po wsiach i miastecz­kach rzemieślnicy, pachołcy i parobcy. Bito także w bębny i śpiewano pieśni religijne. Procesja przechodziła więc na ogół w wielkiej wrzawie, huku i palbie.

Jednostki bardziej wrażliwe popadały w ekstazę, upajając się uroczy­stością, uważano bowiem, że podczas procesji sam Bóg obchodzi miasto czy wieś i zatrzymuje się nawet przed najnędzniejszą chatą. Jedni odda­wali się modłom i popadali w stany mistyczne, drudzy natomiast pragnęli ten moment wykorzystać, by zapewnić sobie opiekę nieba nad „do­czesnymi" dobytkami. W pieśni śpiewanej na Boże Ciało po wsiach czy­tamy:

Wychodzisz, Panie, z tego kościoła, abyś tę wioskę Obszedł dokoła. A żebyś, Panie, rękami swemi Pobłogosławił rolniczej ziemi. Za czym ci, Jezu, jak wieśniaczkowie asystujemy

i prostaczkowie, Pokazując ci pola, dobytki, Chaty, stodoły, gumna, pożytki40.

Nastrój podczas procesji bywał więc rozmaity. Na ogół jednak wię­cej można było spotkać podczas niej gapiów i ciekawskich niż ludzi od­dających się nastrojowi religijnemu.

Najuroczyściej przebiegały procesje w Warszawie. Uczestniczyli w nich m. in. król, prymas, magnaci, wszyscy w otoczeniu strojnych i licznych asystencji. Oczywiście w takich sytuacjach dodatkowego splen­doru dostarczały procesjom wygalowane gwardie i kapiący od złota dwo­rzanie. Zdarzało się więc, że nieraz dorodni drabanci wzbudzali większe zainteresowanie niż celebrujący uroczystość księża. Pewne zamieszanie sprawiały także niewiasty, które w większych miastach zasiadały w otwartych oknach i rozpraszały uwagę zebranych. Ponieważ uczestni­cy procesji bynajmniej nie odwracali oczu od tych miłych, lubo ,,gor­szących i grzesznych" widoków, więc doszło wreszcie do tego, że Kościół zabronił po prostu wyglądania przez okna. Odtąd miały one być w czasie

40 Rkps Bibl. Narodowej, nr I 3177, k. 144.


procesji zamknięte, jest bowiem „wielce nieprzyzwoita rzecz [...] żeby głowy tych lalek nad Sanctissimum górowały" 41.

Podczas procesji nie brakowało rozmaitych incydentów. Zdarzało się np., że chorąży, który wywijał chorągwią przy oddawaniu salwy, tak niezręcznie nią manipulował, iż uderzał po głowie któregoś z uczestników procesji, bywało też, że gwardia królewska nie chciała przepuścić pie­niącego się dygnitarza lub wybuchała awantura o" zrywane z ołtarzy ga­łęzie (trzeba bowiem zaznaczyć, iż wierzono, że gałęzie, którymi majono ołtarze, zwalczają nieszczęście).

Zachodzące w drugiej połowie XVIII wieku przemiany społeczno--kulturalne spowodowały, że część społeczeństwa zaczęła odnosić się do praktyk i zwyczajów kościelnych obojętnie, a nawet krytycznie. W pew­nych kołach przesadna pobożność zaczynała nużyć, nawet śmieszyć. Piętnowano bigoterię, wyszły z mody peregrynacje do miejsc świętych, szczególnie leżących w obcych krajach. Świątobliwość zaczynano trakto­wać jako dziwactwo lub nawet chorobę. Coraz rzadziej zdarzały się cuda, przestawały płakać cudowne obrazy, zniknęła większość wizjonerów, zmalała liczba nawiedzonych. Zaczynał nasilać się indyfererityzm religij­ny. Polskich wolterianów cechował nieomal cyniczny stosunek do świę­tości, antyklerykalne, czasem nawet antyreligijne tendencje zaczęły wy­stępować w obozie polskich jakobinów. Dało się to zauważyć przede wszystkim w dużych miastach. Znamienna jest wypowiedź Jana Kiliń-skiego, który w swym pamiętniku opowiada, jak to zabronił prowadzo­nemu na egzekucję biskupowi Kossakowskiemu komunikować się u ber­nardynów: „Bo ci się chce jeszcze być świętym, a już ich jest nad kom­plet" 42. Konserwatywny patrycjusz krakowski Filip Lichocki ze zgrozą pisze o lekceważącym stosunku do religii, jaki wykazali przedstawiciele radykalnego nurtu Insurekcji. Opis ten jest chyba przejaskrawiony, gdyż autor był targowickim prezydentem Krakowa, zdeklarowanym wrogiem powstania, niemniej bardzo znamienny dla zachodzących powoli zmian. „Ci zaś czynni patrioci wyzuci z wiary katolickiej (bo ani żydowskiej, ani tureckiej ani żadnej nie mając), rzucili się z dyspensą prałacką ks. Koł-łątaja na kościoły, z nich srebra, monstrancje, kielichy zabierali, topili, relikwie św. Pańskich i kości z relikwiarzów srebrnych nożami, niby orzechy łuskając, wydłubywali i rozrzucali, wyrzucali. Wszystkie obrząd­ki wiary św. wyśmiewali, bluźnili i inne nieprzyzwoitości (których tu dla wstydu tych słusznych osób nie wypisuję) i zgorszenia wierze kato­lickiej dopełniali" 43.

41 K i t o w i c z, jw., s. 59.

42 J. K i l i ń s k i. Pamiętniki, oprać. S. H e r b s t, Warszawa 1958, s. 118.

43 F. Lichocki, Pamiętnik... prezydenta miasta Krakowa z roku 1794, wyd. J. K. Z u p a ń s k i, Poznań 1862, s. 24.


Nastąpiła też zmiana w gustach literackich. W pewnych kołach już nie literatura dewocyjna, lecz utwory polskich wolnomyślicieli, publika­cje zachodnich deistów i ateistów zaczynały frapować czytelników.

Szkopuł w tym, że pisano je po francusku lub literacką polszczyzną, a w Polsce przeważali przecież analfabeci. Nie można więc zapominać, że przemiany ideologiczne czasów Oświecenia objęły tylko pewne śro­dowiska. Niewątpliwie zmniejszył się autorytet Kościoła, ale katolicyzm przecież się ostał. Pozostały mu wierne przede wszystkim szerokie masy. Masy wierzyły i czciły świętych jak dawniej. Uderzało to cudzoziemców. Piszący pod koniec XVIII wieku Kausch powiada: ,,Trudno uwierzyć, jak wiele jest wszędzie w Polsce cudownych obrazów; niemal równie liczne są odpusty. Gdziekolwiek się pojedzie, spotyka się biednych mieszkań­ców wsi, którzy odbywają pielgrzymkę [...]. Religijność chłopów polskich jest zupełnie powierzchowna, do odpustów (każdy posiada szkaplerz) przywiązuje się najwięcej uwagi, a przesadne uwielbianie świętych zaj­muje miejsce służby bożej" ł4.

W zasadzie do końca XVIII wieku obyczajowe funkcje religii nie uległy zmianie. Wszystkie warstwy i środowiska, nie wyłączając mo­dnych w tym czasie libertynów, traktowały obrządki i zwyczaje kościel­ne jako płaszczyznę umożliwiającą realizację tradycyjnych już form współżycia. Peregrynacje przestały być modne w wielkim świecie, jed­nak w dalszym ciągu nęciły nie tylko plebejuszów, lecz także prowincjo­nalną, konserwatywną szlachtę. Całe społeczeństwo, na czele z wolno-myślnym Stanisławom Augustem, nawiedzało kościoły, uczestniczyło w tradycyjnych obchodach. W kołach wolnomyślnych, postępowych, pod­kładano pod to co prawda inną treść. Pozbyto się wprawdzie resztek żarliwości religijnej, tak charakterystycznej dla przodków, a obrządki kościelne zaczęto traktować jako doskonałe zapełnienie czasu wolnego, pretekst do wesołych spotkań, wycieczek, pikników, formalnie jednak przestrzegano panujących zwyczajów, które stanowiły nieodłączną część polskiego narodowego obyczaju. Opisujący Warszawę u schyłku XVIII wieku Schulz pisze: ,,Obrzędy katolickiego kościoła są w Warsza­wie tak częste i tak różne, z taką wspaniałością i tak głośno obchodzone, jak w najbardziej katolickich krajach. Święta pierwszych chrześcijań­skiej wiary krzewicieli, pierwszych jej apostołów, wyznawców płci obo-jej z mniejszą lub większą wystawą są święcone procesjami, mszami i pobożnymi pielgrzymkami. Klasy niższe tym wszystkim obchodom z wielką pobożnością są przytomne, to jest z tymi gestami i z tą posta­wą, które w oczach ich uchodzą za pobożność, wyższe też ubiec się w tym nie dają, ale jawnie potem okazują, dlaczego to czynią. Kobiety

44 J. J. Kausch, Wizerunek narodu polskiego, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. II, s. 326, 334


zwłaszcza przychodzą na te widowiska, na których widziane być i wi­dzieć drugich mogą, tak starannie (tylko ciemno lub czarno poubierane), tak samo zdobywcze rzucają wejrzenia, jak w teatrach i asamblach. Dzwonek, który się niekiedy słyszeć daje, zmusza do pochylenia i do-zwala wejrzeć nie bez wdzięku pewnego na stronę, a razem wejrzenie czyjeś napotkać. Słowem w kościele dwie płcie są tym, czym i gdzie indziej w Polsce [...]

Tak samo dzieje się z odpustem i przejeżdżką na Bielany (klasztoru o trzy kwadranse drogi od Warszawy oddalonego), którą co roku na Zie­lone Święta odbywają klasy zamożniejsze jako zabawkę. Seciny powo­zów cisną się dokoła klasztoru, ale właściciele i właścicielki rzadko z nich wysiadają, obawiając się zmieszać z tłumem pieszaków; jeżeli wysiądą, zbierają się w towarzystwa spacerujące chwilę, a potem zasiadają do przywiezionych podwieczorków, których początek, środek ani zakończe­nie skruchy, umartwienia i pokuty chrześcijańskiej nie dowodzą" 45.

Autor ten pisze na innym miejscu o 'bonifratrach: „Bracia ci rokrocz­nie częstują chlebem i piwem, co dla wielkiej części mieszkańców War­szawy jest pewnego rodzaju uroczystością, na drugi dzień Zielonych Świątek przypadającą. Przed ich kościołem stawią naówczas budy i kra­my ze wszelkiego rodzaju żywnością i drobnym towarem. Między tymi najwięcej jest szynków piwa i wódki. Lud dopija i dojada pragnieniem i głodowi gwoli, których bonifratrzy nasycić i ugasić nie mogli. Osoby klas wyższych przechadzają się wśród straganów lu!b przyglądają przez okna sąsiednich domów wrzawie i tłumowi" 46.

Oddziaływanie Kościoła doprowadziło więc do sytuacji, w której w XVII, a szczególnie XVIII wieku sfera religijna ze świeckim życiem obyczajowym tak się przeplotła, iż stanowiła powszechnie nierozerwalną więź. Obrządki kościelne przejęły funkcje pradawnych pogańskich 'zwy­czajów, święta traktowano jako dni radości, nie zaś jako dni poważnych medytacji, obchodzono je więc nie tylko wesoło lecz nawet rozwiezie. Z drugiej strony Kościół narzucał pewne wzory, doprowadził do tego, że religia przeniknęła do rozmaitych dziedzin życia, zakreślił ramy i grani­ce dla uciech i w zasadzie kontrolował codzienne życie.

Zachodzi pytanie, w jakim stopniu wymienione zjawiska stanowiły specyfikę polską, a w jakim były one odbiciem powszechnych tendencji. Wspominałem już, że cudzoziemcy, 'szczególnie Niemcy i Francuzi, wie-lekroć podkreślali powierzchowność naszej religijności, wiele z polskich zwyczajów religijnych uważali wprost za egzotyczne. Bardziej toleran­cyjnie oceniali nas Włosi i Hiszpanie, 'bowiem pobożność polska bliska była ich wzorów rodzimych. Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki,

45 S c h u l z, jw., s. 292—293. 48 S c h u l z, jw., s. 70—71,


należy jednak przyjąć, że wpływ katolicyzmu polskiego na panujące u nas stosunki Obyczajowe był silniejszy niż w jakimkolwiek innym kraju.

Omawiane zjawiska nie stanowiły jednak specyfiki wyłącznie pol­skiej, były one jakby odbiciem postaw i tendencji występujących już poprzednio w innych kulturach, krajach i czasach. Panujące w Polsce w dobie Baroku a nawet Oświecenia obyczaje, mające związek z życiem religijnym, przypominają np. stosunki zachodnioeuropejskie w okresie poprzedzającym kontrreformację, a nawet reformację. Zadziwiające wręcz podobieństwo można 'stwierdzić, jeśli zestawi się przytoczone w niniejszym rozdziale 'przejawy polskiej obyczajowości ze świetnymi opisami zamieszczonymi na kartach Jesieni Średniowiecza J. Huizingi. Dotyczy to m. in. takich zagadnień, jak kult świętych, poufałość z jaką się do nich odnoszono, wzajemne przenikanie elementów kulturowych, ludyczna rola religii w życiu ludzi tamtych czasów. Jako przykład można przytoczyć urywek tekstu traktujący o zachowaniu 'się w kościele: „Ga­danina i kręcenie się podczas mszy musiały stać się wszędzie rzeczą zu­pełnie zwyczajną. Wykorzystywanie kościoła jako miejsca spotkań, a mszy jako okazji do rozglądania się za dziewczętami tak się rozpo­wszechniło pośród młodych ludzi, że mogli się tym gorszyć jeszcze tylko moraliści. Młodzież [...] jeśli już tam idzie, to tylko po to, aby gapić się na kobiety, które wystawiają na pokaz swe ozdobne fryzury i przestron­ne dekolty [...]. Sprawa nie kończyła się na drobnych grzecznościach, do których kochankowi stwarzała sposobność służba boża: podać ukochanej wodę święconą, podać pacyfikał, zapalić świeczkę i Idęknąć przy niej; nie poprzestawano bynajmniej na dawaniu sobie znaików i na ukradkowych spojrzeniach. Nawet ladacznice poszukiwały w kościele znajomości" 47.

Przecież to obraz jakby żywcem wzięty z naszego życia obyczajowe­go XVII—XVIII wieku, ale rzadki już w katolicyzmie zachodnim tego okresu, gdzie na ogół zupełnie już inaczej traktowano kościelne obrządki, podczas gdy katolicyzm polski zezwalał na średniowieczną wręcz swo­bodę. Była to cena, jaką zapłacił Kościół za ugruntowanie wiary chrze­ścijańskiej pośród szerokich mas ludowych.

Na zakończenie jeszcze jedno spostrzeżenie. Wpływ jaki wywarł ka­tolicyzm na obyczaje polskie można uważać za jeden z ważnych czynni­ków jednoczących społeczeństwo, co miało wpływ na 'kształtowanie się poczucia narodowego. Polaków łączyła nie tylko religia, lecz wiążąca się z nią obyczajowość, ta zaś dla pewnych kół w końcu XVIII wieku miała nawet większe znaczenie niż sama wiara. Dla szerokich zaś kręgów lud­ności obyczaje katolickie znaczyły tyle, co obyczaje polskie.

47 J. H u i z i n g a, Jesień Średniowiecza, t. I, Warszawa 1967, s. 292—293.


Diably i czarownice

Istotnym elementem religijności, a równocześnie szeroko pojętej obycza­jowości typowej dla omawianego okresu była powszechna, głęboka wiara w diabła i jego sługi czarownice. Myśl o szatanie, doszukiwanie się nie­omal wszędzie przejawów jego działalności, wiara w jego przemożną moc była w tamtych czasach powszechna. Wiara w złego ducha zaciążyła za­równo nad umysłowością poszczególnych ludzi, jak również nad życiem całej ówczesnej zbiorowości, co nie pozostało bez wpływu na ówczesne stosunki międzyludzkie.

Pojęcie diabła i wyobrażenie o nim ukształtowało się pod wpływem prastarych podań pogańskich, teorii teologów chrześcijańskich oraz roz­maitych lokalnych tradycji i kultur, wreszcie pod wpływem ówczesnej literatury pięknej i sztuki, które chętnie i w sposób wymyślny lubiły przedstawiać jego postać. Diabła wyobrażano sobie rozmaicie, choć sta­nowił on w pojęciu ówczesnych również i postać bezosobową, abstrak­cyjnego złego ducha. Przybierał on więc ciało strasznego potwora, dra­pieżnego ptaka, czasem nawet wiewiórki. Diabeł mógł bowiem, według wierzeń, wcielać się w rozmaite kształty, byle tylko zmamić niewinną duszę. Najczęściej jednak przybierał postać człowieka, jako że pośród ludzi najchętniej przebywał.

Rozróżniano kilka typów diabłów — a więc były diabły szlacheckie, niemieckie, chłopskie i pośledniejszego stanu cała hołota diabelska, czyli małe psotne diabełki. W przekonaniu ówczesnych ustalona na ziemi hie­rarchia społeczna, podział klasowy, obowiązywała również wśród diabłów. Wierzono, że w piekle zamieszkują książęta, wojewodowie, wielmoże, starostowie, szlachcice i wreszcie liczni piekielni hołysze. W związku z tym można było spotkać diabłów bogatych, strojnych, jeżdżących po-


szóstnymi, kutymi srebrem karetami oraz diabłów pomniejszych, gołych i biednych. Te ostatnie nie cieszyły się większym poważaniem, diabeł nie posiadający znaczenia i honoru nie wzbudzał większego uznania. Najpo­pularniejszy, najchętniej opisywany był diabeł przybierający postać szlachcica — musiał być koniecznie strojny, w szubie, delii, w kołpaku, przy szabli i obuchu. Najczęściej chadzał on w czerwieni i modrzy. Prze­strzegał też szlacheckiego kodeksu honorowego, zwracał się do swoich rozmówców „mości panie bracie", występował pod nazwiskami znanych, zamożnych posesjonatów. W każdym razie używał nazwiska brzmiącego ze szlachecka. Lubił pić, hulać, chadzał na przyjęcia, a w piekle bankie­tował z równymi sobie personami, gdzie usługiwała mu piekielna służba.

Najsłynniejszym z diabłów szlacheckich był łęczycki Boruta. Rodo­wód jego jest dość niejasny. Prawdopodobnie wywodzi się on z dawnych przedchrześcijańskich demonów leśnych, zaś swe imię wziął od boru. W podaniach ludowych Boruta występował pod różnymi postaciami:

a więc jako chłop, po niemiecku jako pan, jako czarny potwór z rogami i ogonem, jako sowa, baran, kot, koń lub inne zwierzę. Z czasem, co szczególnie zaznaczyło się w XVIII wieku, zaczął przybierać postać szlachcica, wielkiego feudała, coś jakby namiestnika piekła na całą zie­mię łęczycką. Posługiwały mu diabliki, które pod postaciami koni cią­gnęły jego powóz. Według niektórych podań był on pijakiem, zawadiaką i kosterą, hulał na weseliskach i kuligach, gdzie wszczynał burdy i poje­dynkował się na szable z bracią szlachecką. A był podobno z niego gracz i rębacz nielada! Bywało, że nieraz ściągał ludzi na bezdroża. Podanie głosiło, iż strzegł wielkich skarbów ukrytych w lochach łęczyckiego zamku.

Diabłem, który lubił przybierać postać chłopa, pana i zwierzęcia był Rokita, najchętniej jednak przywdziewał on drogi strój szlachecki. Dia­beł ten posiadał również stary rodowód, wskazuje na to jego imię — Rokita. Wywodzi się on zapewne od jakiejś przedchrześcijańskiej istoty demonicznej. Podobnie jak Boruta, Rokita- również wysoko postawiony był w hierarchii piekielnej. Powoływały się często na niego kobiety po­sądzone o czary, krążyły o nim podania i legendy.

Niżej nieco stojącym w hierarchii diabłem, ale także występującym pod postacią pana, był Rogaliński. Imię jego pojawia się często w zezna­niach torturowanych kobiet posądzonych o czary. Rodowód jego sięgał 'yierzeń panujących w XVII—XVIII wieku.

Wśrćd ludu rozpowszechniona była opinia, że diabeł występuje często ,,po niemiecku", tzn. ubrany jest w cudzoziemskie kuse szaty, nosi kape­lusz i chadza przy szpadzie. Diabła pod taką postacią najczęściej można było spotkać na Pomorzu i w Wielkopolsce. Zdarzało się też, że cudzo­ziemskie diabły chadzały „po żydowsku". W 1715 roku badana na tor-


turach przez sąd ze Szczercowa chłopka zeznała: „Żem miała Janka za-lotnika po żydowsku", później jednak przyszedł do niej „w nocy diabeł po niemiecku" ł.

Trzecim typem diabła był diabeł chadzający „po chłopsku", ani stro­jem, ani trybem życia nie różniący się od mieszkańców wsi. Był to dia­beł pośledniejszej rangi, służył czasem u czarownic za parobka. Podob­nym typem, diabła był Chowaniec. Jego pochodzenie społeczne było jed­nak niejasne — był to ni szlachcic, ni cudzoziemiec. W podaniach wy­stępował jako leniuch, darmozjad, zdarzało się, że utrzymywały go cza­rownice. Spotkać także można było dłablików jeszcze niższej kondycji. Pełnili oni drobne posługi, im to diabły wyżej postawione w hierarchii nakazywały czasem zamieszkiwać w ciele opętanego człowieka.

Diabeł zawsze dobrze się markował, niemniej jednak posiadał cechy odróżniające go od normalnych ludzi. Przede wszystkim każdy 'z nich musiał posiadać ogon i rogi. Rogi skrywała zawsze bujna, zazwyczaj kru­cza czupryna. Dla lepszego ich ukrycia diabeł nie rozstawał się na ogół z czapką. Prawie każdy z nich miał ponadto przynajmniej na jednej no­dze kopyto, dlatego też często kulał. Istotnym szczegółem, który mało kto dostrzegał, było to, że diabeł nie posiadał dziurek w nosie! Łatwo było go rozpoznać po smrodliwym oddechu, woni siarki, padliny lub zwierzęcych odchodów, które wydzielało jego ciało, poza tym miał zimną jak u nieboszczyka 'dłoń. Z wyjątkiem tych szczegółów nie różnił się od normalnego mężczyzny.

Diabłom nadawano różne nazwy i imiona. Jak już wspominałem, każdy ze szlacheckich diabłów nosił „dobre" nazwisko szlacheckie. Jeśli natomiast chodzi o imiona, to w procesach czarownic diabły występują najczęściej pod imieniem Marcinka, spotyka się także Sobków, Grzesiów, Kacperków, Bartków, Jaśków. Literatura demonologiczna natomiast po­daje 'bardziej wymyślne imiona, jak: Araf, Belial, Lelek, Czernieć, Prze­chera oraz inne. Wszystko wskazuje jednak na to, że nie były one po­wszechnie przez ludność używane. Określeń diabeł, szatan, lucyper bano się wymawiać, często zastępowano je określeniami — zły, pieikielnik, po-kuśnik, licho, kusy. Czasem także używano określeń przedchrześcijań­skich, takich jak bies i czart.

Diabły posiadały według ówczesnych źródeł dość złożone usposobie­nie, rozmaicie też je przedstawiano. Na przykład według utworu ipt. Sejm piekielny piekło dzieliło się na 'kilka jakby resortów, a każdy z 'nich po'-siadał swoich szatanów — „specjalistów", a więc jedni z nich byli od zabójstw, drudzy od awantur, cudzołóstwa oraz innych grzechów.

* Cyt. wg B. Baranowski, Pożegnanie z diabłem i czarownicą, Łódź, 1965, s. 36.


Jednym z groźniejszych diabłów miał być nocny Lelek. Lelek nama­wiał ludzi do złych czynów, zagłuszał sumienie, doprowadzał do tego, że wstydzono się dobrych uczynków. Oczywiście jak każdy inny dążył do opanowania duszy ludzkiej, jeśli jednak napotkał opory, napastował ciało; za jego sprawą ludzie schli, chorowali, a w końcu marli. Bies ten niekiedy także dusił swe ofiary lub przywodził ludzi do samobójstwa. Z pomniejszych sprawek przypisywano mu wywoływanie trzasków i hu­ków. Kiedy isię rozhulał, potrafił zerwać nawet dach z chaty i tak prze­razić ludzi, nabawić ich takiej trwogi, że po prostu odchodzili od zmy­słów. Nic więc dziwnego, że starano się uwolnić od wpływu Lelka lub przynajmniej zapewnić sobie jego neutralność. Do praktyk mających na celu 'przebłaganie Lelka należało zostawianie mu resztek jedzenia, ofia­rowanie mu czarnych kur, unikanie dawania jałmużny w czwartek (czwartek był bowiem ulubionym dniem tego demona), a nawet oddawa­nie mu czci boskiej.

Diabłem, który wyspecjalizował się w czyhaniu na podróżnych, był Belial. Siedział on w błocie i wciągał w hagno wozy, chłopom jadącym do lasu łamał np. koło u wozu. Grasował również (podczas gołoledzi, po­wodując u ludzi bolesne stłuczenia i złamania. Psocił i w drobniejszych sprawach; szedł np. ktoś drogą i nagle wpadał w wodę — za jego to 'było przyczyną; stłukł sobie ktoś palec — mógł za to również mieć pretensje do Beliala.

Choć żartobliwe nosił imię, lecz groźniejszym diabłem 'był Przechera--Frant. Zły ten wywoływał kłótnie, awantury, bójki; przyprowadzał lu­dzi do zabójstw i samobójstw. Przechera miał władzę nad duchownymi, doprowadzał do 'zwady między księżmi i 'mnichami, wywoływał też gro­źne 'burdy między szlachtą. Namawiał ipanów, by krzywdzili służbę, by niewinnie męczyli i tracili poddanych. Przechera był wreszcie inspira­torem zbójeckich wypraw, wszelkich czynów świętokradczych i innych bandyckich wyczynów.

Paskuda-Zalotnik namawiał do „grzechu cielesnego". Diabeł ten wzbu­dzał pożądanie miłosne, potrafił tak opętać mężczyznę, że tracił dla ko­biety zdrowie, majątek i popełniał nawet przestępstwo. Kobietom radził znów, fcy się stroiły, muskały, uwodziły mężczyzn. Wszelka „nieczystość" sprawiała mu uciechę.

Gdacjusz wspomina „Asmodeusza piekielnego szatana, który jest głównym ludzi w stanie małżeńskim będących nieprzyjacielem. Ten się o to zawsze usilnie stara, aby mógł między małżonkami ogień niezgody wzniecić, a wznieciwszy, między nimi uprzejmą miłość zgasić i do cu­dzołóstwa zapalić" 2.

2 A. Gdacjusz, Dyszkws o grzechach szóstego przykazania Bożego..., Brzeg 1682, s. 40.


Diablikiem podlejszego stanu był Smółka, opanowywał on stare ko­biety, namawiając je do siania plotek, używania przekleństw i poszczeki­wania" ludzi.

Diabeł występujący w podaniach ludowych z reguły łączył w sobie cechy kilku postaci, nieraz zupełnie odmiennych. Raz występował jako podstępny, przewrotny, nieprzejednany wróg całej ludzkości, dążący oczywiście do opanowania i zgubienia wszystkich ludzi, niekiedy stawał się naraz stróżem sprawiedliwości i surowo karał grzeszników.

Popularne legendy mówią o tym, jak to przedstawiciele piekieł sko­rygowali niesprawiedliwy wyrok wydany przez Trybunał Piotrkowski. Zachowały się także podania mówiące, jak to czarci zjawili się przed są­dem i surowo, ale sprawiedliwie ukarali możnego pana, który skrzywdził biedną wdowę i sieroty; a także, jak diabły ścigały świadków, którzy pod przysięgą składali fałszywe zeznania. W opinii ludowej diabeł karał też przestępców znacznie niższej kondycji, np. karczmarki, młynarzy, którzy oszukiwali na mierze lub wadze. Na malowidłach zdobiących kościoły tej doby znaleźć można postacie rogatych diabłów porywających do pie­kła karczmarki, obok których widnieje objaśnienie: „Bo nie dolewała" (to znaczy oszukiwała, nie dolewała pełnej miary do zamówionego piwa czy gorzałki). Wierzono w diabła występującego w roli złośliwego kpia­rza, wyrządzającego ludziom rozmaite figle: wciągającego w błoto, my­lącego pijanemu drogi, zamieniającego buty itd. Taki psotny diabeł siadał czasem na kamieniu i za jego przyczyną dostojni dygnitarze miejscy przewracali się np. na ziemię. W opowiadaniach ludowych spotyka się też postać naiwnego i umysłowo ograniczonego diabła, którego może wy­prowadzić w pole każdy wiejski mądrala lub sprytna baba. Niekiedy przypisywano mu cechy zupełnie ludzkie, np. upodobanie do płci pięknej, do trunków itp.

Istniały według wierzeń pewne sposoby na zwalczanie diabła. Na przykład na widok chłopców odgrywających w szopce jego postać diabeł wpadał w stan bezsilnej wściekłości. Najbardziej bał się święconej wody, pobożnych napisów, obrazów, a szczególnie znaku krzyża lub pobożnego wezwania, o czym mówią takie źródła, jak protokoły procesów czarownic i literatura dewocyjna. Według wierzeń ludowych diabeł bał się soli, po­gląd ten podzielał zresztą taki autorytet jak ksiądz Chmielowski. Według pewnych opinii bał się również piorunów, według innych — wywoływał burze z piorunami. Diabeł był silny, podstępny i nie można było nawet na chwilę osłabić swojej czujności w walce z nim, bo zaraz człowieka atakował.

Bywało, że do niektórych ludzi miał szczególne upodobanie i wtedy ich po prostu opętywał. Opanowywał wówczas ciało i wyczyniał w nim rozmaite dziwy, rzucał się, ryczał, wyrzucał z siebie bluźnierstwa, par-


skał na krzyż, nie lękał się relikwii. Uważano, że nie tylko pojedynczy diabeł może opętać człowieka, lecz nawet całe ich gromady. Niektórz'.-z opętanych mieli w sobie, jak mówiono, po kilka tysięcy diabłów! Po­gląd taki nie stanowił jakiegoś ludowego przesądu, lecz był oficjalnie wypowiadany przez naukę Kościoła. Walka z opętaniem stanowiła też jedno z zasadniczych zajęć ówczesnego duchowieństwa.

Opętanych można było spotkać wśród wszystkich grup społecznych. We wsiach diabeł wstępował najchętniej w stare kobiety, chorych, kale­ki, napastował także i mieszeziki, gościł również w ciałach szlachcianek — dewotek. Opętanie ogarniało najczęściej histeryków lub dewotki i bigo­tów, ale można też było spotkać wśród nich wielu nieszczęśliwych, ner­wowo i psychicznie chorych oraz epileptyków. Ataki jakim ulegali ci ludzie składano zawsze na konto diabelskiej aktywności.

Za opętanych podawali się nieraz oszuści, którzy wykorzystywali ten przesąd w celu zjednania sobie współczucia i wyłudzenia jałmużny. Naj­więcej takich wydrwigroszów spotykało się wśród wędrownych dziadów, którzy potrafili wprost po mistrzowsku odgrywać swoje role. Świadczą o tym słowa Peregrynacji dziadowskiej:

A zwłaszcza na odpuście, gdzie najwięcej ludzi, Kto co umie pokazać, narychlej wyłudzi. Gdy się ludzie zabawią w kościele w kazanie, Wtenczas ty masz uczynić nawiętsze miotanie, Oczy opak wywrócić a zgrzytać zębami, Zadkiem ciskać ku górze a wierzgać nogami I nie dać się utrzymać czterem chłopom zgoła, Niech cię ledwie ich dziesięć wyniesie z kościoła. Tam się wszyscy na cmentarz do ciebie zgromadzą, Jeśli się możesz skrwawić, tym rychlej ci dadzą 8.

Bandy udających opętanie włóczęgów przeciągały przez wsie i mia­steczka z wrzaskiem, odgrażeniem się, bluźnierstwami. Wszystko ucho­dziło im bezkarnie, bo wyczyny ich przypisywano diabłu. Co sprytniejsi potrafili wykorzystywać ten zakorzeniony głęboko przesąd, by uchylać się od pańszczyzny. Niektórzy spośród feudałów zdawali sobie z tego sprawę i ostro przeciwko takiej maskaradzie występowali. Opaliński v\- jednym ze swych utworów pomstuje na obieżyświatów i zamiast jał­mużny zaleca baty:

[...] Siła

Opętanych po różnych i wsiach i miasteczkach

Małpie się robić nie chce i stąd ma diabła

3 Peregrynacja dziadowska..., cyt. wg Literatura mieszczańska w Polsce od końca XVI do końca XVII w., t. II, oprać. K. B u d z y k i inni, Warszawa 1954, s. 242.


W sobie — i toć diabeł, gdy się robić nie chce.

Konopne egzorcyzmy dziwnie na to 'dobre

Albo też dębowa wić nauczy ta robić

I diabła wypędzi, by też natwarszego.

Kijem takowych gnuśnych bij miasto jałmużny 4.

Opaliński oburzał się, bo w "ten sposób szlachta traciła robotnika. Trzeba jednak podkreślić, że opętani byli najczęściej leniuchami i uchy­lali się od wszelkich robót, stając się tym samym 'pasożytami, 'na których musiało pracować całe plebejskie społeczeństwo.

Przesądy te gorliwie podtrzymywał kler, gdyż dawało mu to dużą władzę nad ludźmi. Czarta wypędzali księża i zakonnicy przy pomocy tzw. egzorcyzmów, t j. przepisanych modlitw i formułek, odprawianych najczęściej w czasie odpustów i innych uroczystości kościelnych. Szczegól­nie do takich celów nadawały się miejscowości cudami słynące, jak Kal­waria, Częstochowa, Mogiła, Łagiewniki. Księża i mnisi, którzy zajmo­wali się wypędzaniem diabła, tzw. egzorcyści, cieszyli się olbrzymim po­ważaniem, sława niektórych rozchodziła się po całej Rzeczypospolitej i ściągała całe gromady wyjących i jęczących nieszczęśliwców i oszustów. Zdarzało się, że diabła z ciała opętanego próbowali także przepędzać egzorcyści „nie wystawieni od zwierzchności kościelnej porządnie". Na kuracji u takiego szarlatana zmarł między innymi w 1712 roku młodo, „nikczemnie jako najnędzniejszy mizerak", opętany, którego dręczyło dziesiątki szatanów, potomek sławnego rodu Chodkiewiczów.

W ludzi opętanych szczególnie obfitowały czasy saskie. Moszczeński tak powiada: „Na każdym odpuście w kościele widzieć można było opę­tanych 'krzyczących głosem przeraźliwym i po kilka słów mówiących różnymi językami, napastujących kobiety, które przestraszone mdlały lub dostawały słabości, tu znowu księży egzorcystów, zaklinających czartów opętanych do milczenia, a kiedy na nich kładli relikwie lub wodą świę­coną kropili, niesłychany krzyk i jęk, i ryk wydawali i .w ciele kontorsyje i łamaniny robili" 5.

Jeszcze w drugiej połowie XVIII wieku spotykało 'się bardzo często opętanych. Pamiętnikarz Stanisław Wodzicki tak pisze na ten temat:

„[...] nie było miasta i wsi kościelnej bez kilku przynajmniej opętanych, których egzorcyzmowało najczęściej zakonne duchowieństwo, mianowicie w Krakowie i w Częstochowie. Pielgrzymy obojej płci odprawiali kupami .po całym kraju wędrówki do miejsc cudami słynących, a hojne jałmużny podsycały ich próżniactwo tak dalece, że być opętanym lub pielgrzymem zmieniło się w zyskowne rzemiosło, i rzadko też był kościół jaki, zwłasz-

4 K. Opaliński, Satyry, oprać. L. Eustachiewicz, Wrocław 1953, s. 35.

5 A. Moszczeński, Pamiętnik do historyi polskiej w ostatnich latach pa­nowania AugustaIII i pierwszych Stanisława Poniatowskiego, Warszawa 1905, s. 23.


cza u zakonników, żeby przy Podniesieniu podczas mszy św. nie słyszano Okropnych ryków ludzi, co się tłukli po ziemi i wyrzekali najszkaradniej-sze bluźnierstwa, przypisywane siedzącemu w nich diabłu. Między tymi znajdowali się niekiedy i chorzy i epileptycy, którzy nawet leczyć się nie chcieli, tak im dobrze z tem 'było. Trafiło mi się w tym steku żebraków napotykać i brzuchomówców, co 'uwodzili prostactwo udając po kilka głosów odzywających się z różnych miejsc diabłów [...]. U Dominikanów w Krakowie, w 'kaplicy św. Jacka, spuszczano chorągiew tego patrona na klęczących opętanych, a ci wijąc się 'po ziemi, okropne wycia wy­dawali. Pokazywano mi także wytłuczone szyby w kościele, którymi zwy­ciężony egzorcyzmem diabeł wylatywał, opętany zaś nic na tym nie tra­cił, ponieważ wedle ich rozumienia, nie jeden czart siedział w ciele ko-mornem (lecz wielu), i każdy innym przemawiał językiem i inne nosił nazwisko" 6.

O wiele bardziej ponure i tragiczne były procesy o czary. Wiara w czary i środki magiczne istniała u nas od wieków, nie posiadała jednak satanistycznego charakteru. W zachodniej Europie przyjął się w średnio­wieczu pogląd, że szatan jest w stanie opanować kobietę i dając jej moc czarowania szkodzi w ten sposób ludziom, zwierzętom i plonom. Teorie te przedostały się -w XV wieku do Polski, gdzie rychło znalazły sprzyja­jące podłoże. Najgorliwszym propagatorem tego przesądu był sam Ko­ściół, który w dobie kontrreformacji rozpoczął ze zdwojoną gorliwością walkę z szatanem, a więc i z czarownicami jako sprawczyniami zła i wszelkich nieszczęść. W XVII stuleciu można wprost mówić o rozpęta­niu szaleńczej kampanii przeciwko wyimaginowanym czarownicom. Infor­macji teoretycznych na temat jak rozpoznawać czarownice dostarczały specjalne publikacje, np. Młot na czarownice, które opisywały ich prak­tyki, dawały rady jak je demaskować i unieszkodliwiać. Reszty doko­nywał obskurantyzm.

Procesy o czary pojawiły się najpierw na Pomorzu i w Poznańskiem, po czym ogarnęły cały kraj. Nasiliły się wraz z postępującyni gospodar­czym i kulturalnym upadkiem kraju i osiągnęły punkt kulminacyjny w dobie najgłębszego upadku i zacofania Rzeczypospolitej — w pierw­szej ćwierci XVIII wieku.

Dochodzenie w sprawach o czary miało swój ustalony tryb postępo­wania. Jeśli na jakąś kobietę padło podejrzenie, że uprawia czary i wła­dze decydowały się na przeprowadzenie procesu, aresztowano ją i wy­dawano sądom miejskim — jedynemu kompetentnemu czynnikowi w do­chodzeniu o czary. W stosunku do obwinionych stosowano najczęściej próbę wody. Polegała ona na tym, iż związane niewiasty pławiono w ja-

6 S. Wodzicki, Wspomnienia z przeszłości od r. 1768 do r. 1840, „Czas" [krakowski], 1873, nr 68, s. 2.


kiejś wodzie — rzece lub stawie. Uważano, że jeśli kobieta jest niesłusz­nie obwiniona, to .będzie tonęła, jeśli zaś jest czarownicą, to woda nie zechce jej przyjąć i 'będzie ona pływać na jej powierzchni. Wydawałoby się, że każdy skrępowany człowiek 'powinien pójść na dno, tymczasem najczęściej bywało odwrotnie, ponieważ białogłowy pławiono w długich, obszernych sukniach. Zanim suknie nasiąkły wodą, skrępowane i rzucone na wodę na wznak kobiety przez pewien czas utrzymywały się na po­wierzchni, a okoliczność ta wystarczała do uznania ich za służebnice sza­tana. Dalej wszystko toczyło się już błyskawicznie. Przede wszystkim aresztowane kobiety osadzano w więzieniu i trzymano w wyjątkowo przykrych warunkach, wiązano je bowiem najczęściej w tak zwanego kozła, czyli dłonie przywiązywano im do stóp w pozycji siedzącej lub klęczącej. Tak związane kobiety wsadzano do beczek, w których wykra­wano otwory, by mogły wysunąć przez nie skrępowane kończyny. Beczki te następnie zakrywano i umieszczano na nich napis: „Jezus, Maria, Jó­zef". Czyniono to w tym celu, by czarownica nie miała kontaktu z zie­mią, wierzono bowiem, że dzięki temu uniknie się jej fatalnego oddziały­wania na otoczenie, a nabożne napisy miały oczywiście odstraszyć krą­żących wokół niej szatanów. Jeśli którejś z oskarżonych udało się uni­knąć osadzenia w beczce, zamykano ją w kłodzie, a w najlepszym razie trzymano w jak najściślejszym zamknięciu.

Już te wstępne poczynania stanowiły jedną wielką męczarnię. Wiele z obwinionych popadło w odrętwienie — stawały się podatne do dalszych dochodzeń. Dochodzenia te polegały przede wszystkim na stosowaniu tortur. Jeśli oskarżona nie przyznawała się dobrowolnie do kontaktów z diabłem, to wydawano ją w ręce kata, ten zaś poddawał ją takim mę­czarniom, że większość oskarżonych załamywała się i pragnąc umknąć straszliwego bólu odpowiadała twierdząco na wszystkie pytania, jakie jej zadawano. Odpowiedzi były skrzętnie protokołowane i właściwie można było w nich wyczytać wszystko to, co chcieli usłyszeć od oskarżonej sę­dziowie. A więc dowiadywano się o uwiedzeniu obwinionej przez diabła, o zawarciu z nim ślubu, o rzucaniu na ludzi lub bydło rozmaitych cza­rów. Czarownice opowiadały też o sabatach na Łysej Górze, na które udawały się na miotłach, na koniach lub w karetach. Na sabatach tych odbywały się bankiety, przygrywała piekielna muzyka, dopuszczano się blużnierstw, profanowania hostii itp. Po potwierdzeniu tych wszystkich faktów pytano następnie o wspólniczki. I tutaj również następowały twierdzące odpowiedzi. Torturowane kobiety chciały bowiem za wszelką cenę uniknąć dalszych badań i podawały imiona swych sąsiadek, znajo­mych, a nieraz nawet osób znamienitych, chcąc w ten sposób wpłynąć na dalszy tok śledztwa. Po uzyskaniu bowiem odpowiednich oświadczeń żądano, by zeznania swe, złożone na mękach, obwinione potwierdziły do-


browolnie w jakiś czas potem. Jeśli kobiety odwoływały to co powie­działy w przystępie 'bólu, brano je powtórnie na męki, stosowano jednak wówczas tortury wyższego stopnia. Przy pomocy tego argumentu wy­muszano w zasadzie wszelkie potwierdzenia. Po uzyskaniu „dowodów" ogłaszano wyrok, skazując posądzone o czary kobiety na śmierć przez spalenie. Natychmiast też wywożono je na przygotowany stos i palono w asyście licznie przybywających na te makabryczne widowiska ludzi.

Charakterystyczne, że ofiarami tego zabobonu padały najczęściej ko­biety biedne, będące najsłabszymi jednostkami w ówczesnym społeczeń­stwie. W stosunku do szlachcianek dochodzeń nie prowadzono, feudało-wie orientowali się bowiem, że procesy o czary są groźną bronią i mogą się stać nawet bronią obosieczną, dlatego też stanowczo sprzeciwiali się wydaniu ustawy, która pozwoliłaby na oskarżanie „urodzonych". Palono więc jako czarownice najczęściej żebraczki, nędzarki, komornice, prosty­tutki — kobiety, które nie miały żadnej opieki, poparcia, żadnych ko­neksji. Jeśli oskarżenie padło na bogatą mieszczkę, sąd starał się zatuszo­wać sprawę — obwiniona była przecież żoną lub córką ich kolegi, kuma czy krewniaka. Na względy mogły też liczyć zamożniejsze chłopki. Cza­sem jednak oskarżenie było tak zręcznie sprokurowane, że mimo naj­przeróżniejszych zabiegów na stos wysyłano bogatą chłopkę lub też żonę miejskiego dygnitarza, obawa przed procesem o czary była więc zmorą ciążącą nad wszystkimi plebejkami. Trzeba podkreślić, iż sfanatyzowana ludność z największą nienawiścią odnosiła się do czarownic i 'nie miała wobec nich żadnej litości. Jeśli zdarzył się wypadek, że sąd uwalniał oskarżoną, wywoływało to niezadowolenie, a nieraz nawet groźne roz­ruchy. Tak więc wyroki ferowano czasem pod naciskiem publicznej opi­nii wsi, miasta lub miasteczka, bowiem ludzie z wielką uwagą śledzili przebieg każdego procesu i byli nieubłagani wobec obwinionych.

Na brutalność całej procedury sądowej w dużej mierze wpływali sami sędziowie. Sądzący kobiety ławnicy byli bowiem zwykłymi mieszczana­mi, często ciemnymi analfabetami, upajającymi się poczuciem władzy czy dającymi powodować się opinią. Przesłuchań dokonywano najczęściej w stanie zamroczenia alkoholowego, wymuszane na ,,czarownicach" ze­znania wywoływały ekscytujące wrażenie, v/ rezultacie czego w katowni wytwarzała się niesamowita, sprzyjająca stosowaniu potwornych okru­cieństw atmosfera.

Swiatlejsza część społeczeństwa potępiała procesy o czary. Szaleń­stwa popełniane przy poszukiwaniu czarownic piętnował już Opaliński, głosy krytyki odzywały się także później. Charakterystyczne, że pewną oględność zalecali nawet niektórzy biskupi.

Zmiany gospodarcze i kulturalne, jakie nastąpiły w Rzeczypospolitej w połowie XVIII wieku, doprowadziły wreszcie do tego, że ilość proce-


sów o czary zaczęła się zmniejszać. Pierwsze zarzuciły je większe mia­sta, jeśli jednak chodzi o wsie i miasteczka, to długo jeszcze trwały one przy praktykowaniu tego ponurego zabobonu. Piszący o czasach Augu­sta III Moszczeński mówi, że: „Sędziowie nie umiejący ani czytać, ani pisać sądzili sprawy czarodziejstwa, brali na tortury oskarżonych [...], palono czarownice i czarowników [...], a wszystko to zrządzał duch fa­natyzmu wpajany przez zakonników i księży" 7.

Powszechna wiara w diabły, opętanie i czarownice została podważo­na w czasach Oświecenia. Krytyczniejsze, bardziej postępowe środowi­ska wykpiwały wiarę w diabła i demony, ośmieszały ludzi wierzących w opętanie. Do walki tej wystąpiły nie tylko koła laickie, lecz także bardziej oświecone kręgi duchowieństwa. Na przykład w Krakowskiem za rządów biskupich Kajetana Sołtyka niezwykle dużo znajdowało się opętanych, kiedy jednak chorego umysłowo biskupa usunięto ze stano­wiska, a miejsce jego zajął biskup Olechowski, sytuacja radykalnie się zmieniła. Olechowski ogłosił bowiem kurendę, w której zakazał stosowa­nia egzorcyzmów, a opętanych zalecał smagać sznurami od dzwonów. Tego rodzaju „kuracja" nie w smak oczywiście była różnego rodzaju wydrwigroszom i nagle w ciągu zaledwie pół roku zniknęli z diecezji wszyscy opętani. Podobnie zaczęto postępować i w innych regionach Polski. Badano więc dokładnie osoby uważane za opętane, a zwykłych oszustów karano rózgami.

Energiczniej poczęto również zwalczać wiarę w czarownice. Kiedy w 1773 roku we wsi Doruchowie w Wieluńskiem doszło do procesu o czary, w rezultacie którego spalono 13 kobiet, wywołało to zdecydowa­ną kontrakcję. Koła postępowe przeparły na Sejmie 1774 roku ustawę zabraniającą sądom miejskim rozpatrywania procesów o czary. Równo­cześnie zakazano, by jakakolwiek władza wydawała wyroki skazujące. Tak więc Oświecenie polskie zajęło w stosunku do wszelkich zabobonów zdecydowanie postępowe stanowisko. Trudno wszakże było w ciągu życia jednego pokolenia zerwać z przesądami, które pieniły się dotąd przez. setki lat. Zdecydowana większość ludności chłopskiej i małomiasteczko­wej w dalszym ciągu wierzyła w diabła, opętanie i czarownice. Wiarę tę podtrzymywały konserwatywne koła kościelne. W Kościele obowiązywał bowiem jeszcze przez cały XIX wiek oficjalny pogląd, że człowiek może zostać opętany przez złego ducha. Jeszcze w XX wieku miały miejsce wypadki wydawania przez księży na piśmie zaświadczeń stwierdzających, iż dany parafianin nosi w sobie diabła! Wiara w czarownice również utrzymywała się jeszcze przez cały XIX wiek, a nawet i w naszym stu­leciu dochodziło nieraz na wsiach do samosądów, tropienia i prześlado-

7 Moszczeński, jw., s. 25.


wania rzekomych czarownic. Przekonanie to wyrastało m. in. na tle ciemnoty i złych warunków zdrowotnych. Prace historyczno-etnogra-ficzne wykazują, że „pożegnanie z diabłem- i czarownicą" 8 nastąpiło do­piero w ostatnich latach, że jeszcze do niedawna żywe były relikty zabo­bonów, które dominowały w obyczajowości polskiej XVII—XVIII wieku. Należy jednak podkreślić, że Oświecenie, ostatnie ćwierćwiecze XVIII stulecia, stanowiło okres przełomowy, od czasów którego wiara w ponure zabobony zaczęła słabnąć i ustępować 'pod naporem nowej ideologii.

8 Baranowski, jw., passim.


Pozycja społeczna niewiasty

Pozycja kobiety w dawnej Polsce, podobnie jak i w innych ówczesnych krajach, była odmienna niż obecnie — kobieta była bardziej podporząd­kowana mężczyźnie, co wynikało z ogólnych stosunków społecznych, re­ligijnych, struktury życia rodzinnego itd. Najgorzej, oczywiście, jej po­łożenie przedstawiało się w cywilizacjach praktykujących poligamię (co występuje jeszcze do dziś). System monogamiczny tylko częściowo po­prawił sytuację, bowiem twórcami i kodyfikatorami jego byli mężczyźni. Kobiety w systemie monogamicznym oddane zostały w zasadzie pod ku­ratelę mężczyzn, którzy zarezerwowali dla siebie najdalej idące upraw­nienia i swobody. Sankcje za naruszenie zasad systemu monogamiczne-go spadały z reguły na kobietę.

Sytuacja taka trwała przez całe wieki. Obyczajowość starożytnej Grecji znajdowała się pod dyktandem woli i mentalności mężczyzny. Kobietę ceniono nisko, nawet w życiu erotycznym, akceptując, a nawet wręcz idealizując stosunki homoseksualne. W starożytnych Indiach wię­kszość tekstów prawniczych traktuje kobietę jako istotę permanentnie niepełnoletnią. Jako dziecko znajduje się pod kuratelą rodziców, w wieku dojrzałym pod władzą męża, jako wdowa pod opieką synów.

Stosunek do kobiety cechowało wiele sprzeczności. Z jednej strony traktowana była jak bóstwo, nieomal jako święta, z drugiej zaś jak sługa, ladacznica; piętnowano jej wady i lubieżność.

Podobnym poglądom hołdowano i w obyczajowości średniowiecznej. Zasadniczym obowiązkiem, a nawet wręcz przywilejem kobiety miała być służba mężczyźnie, bezwolne posłuszeństwo. Najpierw ojciec, a póź­niej mąż byli jej panami i władcami. Stosunki takie przetrwały w dużej mierze do XVIII wieku. Znamienne, że w statutach masonerii angiel-


skiej tego stulecia, będącej przecież wzorem dla podobnych organizacji w innych krajach, wyraźnie stwierdzano, iż członkami lóż nie mogą być kobiety.

Dyskryminacja prawna kobiety nie zawsze szła jednak w parze z dy­skryminacją obyczajową. W życiowej praktyce pozycja społeczna kobiety kształtowała się też rozmaicie. Zarówno ówczesne utwory literackie, jak i przekazy pamiętnikarskie oraz inne źródła świadczą, że wielu kobietom nie zbywało na indywidualności i charakterze, że potrafiły być one nie tylko samodzielne, lecz wręcz umiały narzucać swoją wolę otoczeniu. Znana jest rola pięknych i wykształconych kobiet, w tym m. in. metres królewskich, w siedemnastowiecznej i osiemnastowiecznej Francji. W wie­kach tych na tronach europejskich zasiadały też wybitnie zdolne, ener­giczne władczynie, które silnie oddziaływały na swoje środowisko. Wy­starczy wymienić Elżbietę Angielską, Elżbietę Piotrównę, Marię Teresę, Katarzynę II.

Mimo wszystko były to wyjątki, obyczajowe stosunki feudalne bo­wiem bez wątpienia kobietę dyskryminowały i trzeba było dopiero wiel­kich przemian społecznych, by zapewnić jej całkowite równouprawnie­nie. Według poglądów panujących w dawnych czasach, szczególnie w okresie feudalizmu, większe dyspozycje wrodzone, większe wartości re­prezentował mężczyzna, który też modelował obyczajowość według swoich upodobań. W tym układzie kobieta służyć miała mężczyźnie, była nieodzowna do utrzymania rodu, miała uprzyjemniać mu życie i wokół niej miało ogniskować się życie rodzinne. Aby dobrze wypełnić te funk­cje, nie trzeba było, jak uważano, reprezentować jakiegoś wysokiego po­ziomu intelektualnego, nie trzeba było wyróżniać się indywidualnością, charakterem itp. Stąd też wywodzą się zaniedbania w kształceniu kobiet, tu należy szukać przyczyny izolowania ich od życia publicznego, zamy­kanie ich w gronie rodziny czy wąsko pojętej społeczności.

Pozycja niewiasty w dawnej Polsce była bez wątpienia podobna do pozycji jej sióstr w całej cywilizacji europejskiej, z tym że u nas była ona w mniejszym stapniu dyskryminowana. Między głębokim średnio­wieczem i XVIII wiekiem sytuacja jej ulegała rozmaitym przemianom. W naszej literaturze historycznej istniał do niedawna pogląd, że pozycja społeczna kobiety w okresie wczesnego średniowiecza była bardzo zła, że stanowisko niewiasty słowiańskiej równało się stanowisku niewolnicy, i że dopiero chrześcijaństwo wpłynęło na zmianę i poprawę jej sytuacji. Nowsze badania wykazują jednak, iż poglądy te nie są słuszne. W po­czątkach kształtowania się feudalizmu w Polsce ogólna pozycja kobiety była dość wysoka. Na wielu polach dorównywała ona mężczyźnie. Badający te kwestie Bogdan Lesiński pisze: „W okresie kształtowania się feudalizmu [...] ogólna pozycja kobiet była znaczna. Na uwagę tu zasłu-


gują wzmianki o dużym szacunku, z jakim odnosiło się do nich społe­czeństwo słowiańskie. Przewija się to w starych podaniach, chociażby o Wandzie czy Luboszy i jej siostrach, jak i w wiadomościach o pełnie­niu przez kobiety funkcji kapłanek i wieszczek [...] mimo iż panowały zasadniczo stosunki patriarchalne, stanowisko kobiety, zwłaszcza jako mężatki i wdowy, było w dużym stopniu równorzędne ze stanowiskiem mężczyzny" 1.

Na przestrzeni XIV i XV stulecia prawna sytuacja kobiet zaczęła ulegać pogorszeniu. Bardzo silnie podkreślano w tym czasie władzę męża nad żoną i ograniczono ich prawa dziedziczne, z drugiej jednak strony nastąpiła pewna poprawa ich sytuacji na gruncie towarzyskim i obycza­jowym: niewiasty opiewane są w liryce miłosnej tych wieków, 'spotykają się wręcz z adoracją mężczyzn. Dalsze zmiany wiązały się w dużej mie­rze z przemianami, jakie wniosła do polskiego życia kulturalnego Refor­macja (w XVI wieku pojawiły się ipoza tym interesujące sylwetki kobiet, jak np. Barbara Radziwiłłówna, Beata Kościelecka, Anna Wazówna), za­chodziły one wszakże bardzo powoli. Konserwatyzm obyczajowy wpły­wał hamująco na wszelkie próby emancypowania się kobiet, dlatego też pewna poprawa pozycji towarzyskiej odnosić się może wyłącznie do ko­biet z klasy feudalnej, ewentualnie bogatych mieszczek. Chłopki i ubogie mieszczki nadal były podporządkowane woli 'mężczyzn i dyskryminowa­no je zarówno pod względem prawnym jak i obyczajowym. Tak więc w wiekach XVII—XVIII sytuacja kobiety w Polsce była niezwykle zło­żona.

Przez większą część omawianego okresu określenie „kobieta" uważa­ne było za obelżywe. Powszechnie znajdowały się w użyciu słowa: nie­wiasta, białogłowa, pani, a w środowiskach dworskich i nawet mieszczań­skich dama. Żartobliwie też czasem nazywano kobietę podwiką, a pejo­ratywne znaczenie miało określenie baba. Znajdowało to odbicie m. in. w przysłowiach: „baba gorsza jak diabeł", „baba babę całuje, a za oczy obgaduje", „świni krząkać, a babie przystoi trząsać głową". Kobiety nie­zamężne, a nawet czasem i mężatki, nazywano dzieweczkami, dziewczy­nami, pannami. Tutaj przysłowia brzmiały znacznie pochlebniej: „dziew­czyna jak anioł", „dziewczyna jak łania", „dziewczyna jak malina", „dziewczyna jak róża". Również w obiegu znajdowało się słowo dziewka, co oznaczało tyle co dziewczyna, córka. Powiadano m. in.: „dziewka jak lilia", „dobra dziewka zaglądnie do chlewka", „milej patrzeć, gdy dziewka na koniu harcuje, niż kiedy gonionego z goleńcem tańcuje". Określenie

1 B. L e s i ń s k ł, Stanowisko kobiety w polskim prawie ziemskim do polowy XV wieku, Wrocław 1956, s. 27—28.


kobieta zyskało znaczenie, jakie posiada dzisiaj dopiero pod koniec XVIII wieku.

Stosunek do kobiet był u nas pełen sprzeczności. W ówczesnym pi­śmiennictwie i w ogólnej panującej opinii występowały dwie tendencje, jedna krytyczna, która dyskryminowała kobietę, druga pozytywna, która ją nawet gloryfikowała. Jeśli chodzi o pierwszą, to głównymi zarzutami, jakie stawiano niewiastom była rzekomo wrodzona niższość umysłowa, brak zdolności do podejmowania ważkich decyzji, zbyt emocjonalny sto­sunek do spraw życiowych, lekkomyślność. Uważano także, że i pod względem moralnym kobieta stoi zdecydowanie niżej od mężczyzny, za­rzucano jej zalotność, swawolność, rozwiązłość, perfidię itp. Opinie takie wygłaszały pierwsze w kraju autorytety. Zdecydowany antyfeminizm cechuje wielu znanych autorów. Siedemnastowieczny autor Andrzej Maksymilian Fredro pisał: „Rozum mężczyzną, białogłową afekt tylko rządzi, oraz kocha, oraz nienawidzi, nie gdzie rozum, ale gdzie afekt, tam wszystka" 2. Głośny moralista Szymon Starowolski w jednym ze swoich popularnych kazań, mających być wzorem dla całej rzeszy plebanów, tak powiada: „Natura sama tak to sprawiła, że i między wszystkimi dzikiemi zwierzęty zawsze samica jest gorsza niżeli samiec. To jest sroższa jest niedźwiedzica niżli niedźwiedź, sroższa lwica niżli lew i wilczyca niżeli wilk. Tak też i między ludźmi zawsze gorsza jest białogłowa gdy wstyd swój traci i na wszystko się złe puści niżeli mężczyzna [...] pospolicie białogłowy nie umieją miary w życiu i obyczajach zachować, ale się nakłaniają abo na tę abo na owe stronę. Gdy kogo miłują, miłują bez miary, gdy kogo nienawidzą, nienawidzą i gniewają się bez miary, kiedy poczną być dobrymi, tak że aże świętymi zostają" 3.

Opinię Starowolskiego podzielał pastor Gdacjusz, który w swoich na ten temat wypowiedziach powoływał się m. in. na autorytet św. Augu­styna. „Augustyn ś. nie chciał z siostrą swoją w jednym domu mieszkać, a gdy go o przyczynę pytano, odpowiedział: «Zła bowiem rzecz patrzeć na niewiastę, gorsza do niej mówić, najgorsza dotykać się jej»" 4.

Podobne opinie spotyka się i w tłumaczonych wówczas dziełach cu­dzoziemskich; w jednym z nich czytamy: „białogłowa nie jest sposobna do nauki, dla grubości meatów mózgowych zapychających się i tępość czyniących" s. Antyfeministyczną postawę przyjmuje większość znanych autorów doby Baroku, dość wymienić tu np. Sebastiana Klonowicza, Wa-

2 A. M. Fredro, Przysłowia mów potocznych..., Wrocław 1809, s. 12.

3 Sz. Starowolski, Swiątnica pańska zawierająca w sobie kazania na uro­czystości świąt całego roku..., Kraków 1682, s. 470—471.

4 A. Gdacjusz, Kontynuacja albo kończenie dyszkursu o grzechach szóstego przykazania bożego, Brzeg 1682, s. 42.

'Albertus Mag n u s, O sekretach białogłowskich..., Amsterdam 1695, s. 31.


cława Potockiego, Wespazjana Kochowskiego. Bardzo dwuznacznie wy­pada ocena niewiast w opinii Jana Andrzeja Morsztyna. Zjadliwie wręcz rysuje postać kobiety autor znanej satyry Małpa-człowek. Wiele też miejsca zajmuje pomstowanie na „fortele białogłowskie" w literaturze mieszczańskiej tej doby. Podobną nutę, z podkreślaniem jeszcze rzeko­mej swobody obyczajowej kobiet, spotyka się także w osiemnastowiecz-nej pieśni ludowej. Dla zilustrowania panujących na ten temat poglądów można jeszcze dodać, że pewni autorzy dzielili kobiety na cztery typy:

kobietę-klacz, kobietę-sukę, kobietę-świnię, kobietę-pszczołę. Nie trzeba chyba podkreślać, że pozytywnie oceniano jedynie ostatni typ kobiety Nic więc dziwnego, że domorośli rymopisarze prześcigali się w roz­maitych inwektywach rzucanych pod adresem niewiast, a wielu nie stro--niło nawet od głoszenia na ten temat rozmaitych dowcipów. Sięgano na­wet nieraz do przykładu Ewy. W jednym z wierszy czytamy:

Ślicznie był człowiek i z nim świat stworzony, Lecz że usłuchał głupiej własnej żony, Która do grzechu jego namówiła,

Świat zagubiła.

Trzymać to było żonę na munsztuku, Niechby od twego drżała była huku, Adamie, to by się nie stało,

Co się przydało6.

Teorie o trzymaniu żon „na munsztuku" głosili nie tylko satyrycy, lecz także kaznodzieje, moraliści, autorzy rozmaitych poradników. Wśród mieszczan wielkim uznaniem cieszyła się maksyma, że:

Orzech, osieł, niewiasta, jednym trybem żyją. Nic dobrego nie czynią, kiedy ich nie biją7.

Odnosiło się to do wszystkich niewiast, natomiast jeśli chodzi o żony, to ogólnie znane były zalecenia Paprockiego, który w Dziesięciorgu prze­kazań mężowych radził na złą małżonkę:

Jedno kij, tę receptę miej na nią za pasem, Będzieli warcholiła, pogłaskaj ją czasem.

A gdzie indziej dawał jeszcze dokładniejsze wskazówki:

Bijże, a ręki nie żałuj, Po lędźwiach ją smolno smaruj,

6 Ekps Bibl. Narodowej, nr 3177, k. 4—5. i Rkps WAP Kraków, Zbiory Rusieckich, nr 103, s. 363.


Wężcwsj jest natury, Dosięgaj dziewiątej skóry 8.

Z drugiej strony kobieta w ogóle, a szczególnie żona i matka, były wręcz idealizowane. W dużej mierze przyczynił się do tego kult Matki Boskiej, tak popularny w Polsce od XVII wieku, co sprzyjało podniesie­niu rangi socjalnej wszystkich niewiast. Nie ulega wątpliwości, że do pewnej zmiany poglądów przyczynił się także kult świętych i świąto­bliwych niewiast, popierany gorąco przez koła kontrreformacji. Należy przypomnieć, że w tym czasie sława świętości otaczała wiele kobiet, m. in. Aloizę Ostrogską, Elżbietę Gostomską, Annę Kossakowską.

Bywało, że literatura piękna, szczególnie sowizdrzalska, nieraz gło-aiła pochwałę kobiet, miłych żon, roztropnych oszczędnych towarzyszek życia, które stanowią wręcz ostoję lekkomyślnych, ulegających nałogom mężczyzn. W jednym z wierszy pt. Co to za krotofila bez białygłów czytamy:

Kto chce dzisia wieku zażyć, mieć miłe lata,

Bez białychgłów żaden zażyć nie może świata. Co poczniesz sam pojedynkiem, wszystkoć niemiło,

Podobno by świat poszalał, by tych nie było. Acz to mają z przyrodzenia, że są gniewliwe,

Ale krótko gniew trzymają, bo lutościwe. Nie masz tego, komu głowy nie ufrasuje,

A skoro ją gniew ominie, wnet ucałuje. Przyjdzie czasem ta furyja, żeć i ukradnie,

Ale jakoć zaś nagrodzi, trafi w to snadnie. Ona z tobą na wesele, z tobą na gody,

Pilnuje cię i przestrzega, byś był bez szkody. Do przedania, de kupienia onać poradzi,

Ona ciebie pijanego z karczmy prowadzi. Ona z tobą powinna być w każdej biesiedzie,

A jeśli się też upije, na tobie jedzie. Jeśli się ty grą zabawiasz abo rząd płacisz,

Ostatek ci weźmie z mieszkiem, że nic nie stracisz Każesz jej bez kij skakać, aż ona skacze,

Dasz jej w gębę, musić wytrwać, trochę popłacze. Niechże jedno zaś obaczy niewolę twoją,

Stawi się mężnie i mówi: „Przy mężu stoję". Ona na wszystkim przystrzega zdrowia twojego,

Gniew hamuje dla uczynku jakiego złego. Ona frasunkiem zajętego zabawia słowy

Uciesznymi, ażeć wszystko wyleci z głowy, Ona siedząc podle ciebie pięknie się śmieje,

Uobłapia, ucałuje, aż się coś dzieje.

8 Cyt. wg J. Pachoński, Zmierzch slav:etnych. Z życia mieszczan w Kra­kowie w XVII i XVIII wieku, Kraków 1956, s. 164.


W złoto by ją oprawiwszy na szyi nosić,

By raz na dzień pocałować, byłoby dosyć. Azać nie pięknie pochlebia: „Jasieńku, duszko!"

Owa na wszystkim ucieszna, najlepsza w łóżko. Choćbyś się też i nie żenił, chciał użyć świata,

Nie czyń tego bez białychgłów, proszę jak brata 9.

Te krańcowe często poglądy ścierały się ze sobą nie tylko w litera­turze, ale także i w życiu. Tu też należy szukać źródła tak wielkiego zróżnicowania pozycji kobiety w ówczesnej obyczajowości. Najważniej­szym czynnikiem, który ujemnie rzutował na pozycję kobiety, były prze­pisy prawne, odmawiające jej równych praw z mężczyznami. Dotyczyło to zarówno praw posiadanych przez szlachtę, jak i przepisów prawnych obowiązujących w miastach, np. 'nie przyjmowano kobiet do cechów. Można więc twierdzić, że do schyłku omawianego okresu wyraźnie za­znaczało się upośledzenie kobiet ,pod względem prawnym, natomiast w innych dziedzinach życia rola kobiet była silniejsza, zależne to jednak było od kategorii społecznej. Kobiety z plebsu miejskiego, chłopki, ubo­gie szlachcianki, które musiały pracować zawodowo — a więc zajmowały się prowadzeniem gospodarstwa, uprawą roli, handlem, prowadziły karczmy itd. — posiadały większą swobodę. Potrafiły nawet zebrać cza­sem odpowiednie fundusze, które umożliwiały im prowadzenie bardziej niezależnego trybu życia. Badając źródła pochodzące z omawianych cza­sów odnosi się wrażenie, iż rola kobiet z warstw plebejskich w życiu rodzinnym była duża. Dyskontowały one swoje umiejętności gospodyń, karczmarek, przekupek itd., dla uzyskania pewnej pozycji, bywało, że wręcz górowały nad swymi małżonkami. Już samo stanowisko żony da­wało poważne atuty, a kiedy jeszcze niewiasta umiała wykorzystać tę szansę, a poza tym swoją pozycję mogła jeszcze poprzeć odpowiednim posagiem lub pracowitością, zyskiwała sobie wcale mocne stanowisko. Ale nawet i w takich sytuacjach podlegała 'rozlicznym ograniczeniom.

Jeżeli chodzi o patrycjat i możną szlachtę, kobiety z tych sfer były w zasadzie odsunięte od kierowania majątkiem oraz od wszelkich ope­racji kupieckich. Zepchnięto je na pozycje mniej lub bardziej wytwor­nych pań zamkniętych w kręgu gospodarstwa domowego czy też w ko­mnatach swoich rezydencji. W tych warunkach występowała oczywiście zdecydowana dominacja mężczyzn, którzy kształtowali stosunki obycza­jowe w zależności od swojego punktu widzenia. Można twierdzić, że prze­waga mężczyzn, a nawet wręcz maskulinizm, były w zasadzie charakte­rystyczne dla obyczajowości sarmackiej.

Znamienną jest tendencja ograniczania swobody obyczajowej kobiet,

9 Polska fraszka mieszczańska, wyd. K. B a d e c k i, Kraków 1948, s. 180—181.


izolowania ich od szerszego towarzystwa, zamykania w przysłowiowych czterech ścianach. Najgorzej pod tym względem przedstawiały się sto­sunki panujące na wsi i po mniejszych dworach, choć tendencja ta wy­stępowała także i w miastach. Nawet kobiety z plebsu, które pracowały i zarabiały na życie, nie posiadały tej swobody obyczajowej co mężczyźni. Zawsze i na każdym 'kroku musiały liczyć się 'z pozorami, opinią, musiały dbać o swą reputację. Rygorysta Szymon Starowolski tak grzmiał na mieszczki, które prowadziły bardziej swobodne życie: ,,gdzie białogłowy postroiwszy się, przechadzają się po ulicach, po rynku, po kościołach różnych aby były widziane a w domu siedzieć nie chcą i nie zabawiają się robotą tak jak we wsi abo na folwarkach. Abowiem jako łani gdy wynidzie z jaskinie swojej, abo z gęstwiny lasu kędy się kryje, zaraz ją zoczą myśliwcy i uszczują, tak gdy młoda białogłowa nie siedzi nad ro­botą w domu swoim, ale się przechodzi po mieście, zaraz ją psi piekielni .zoczą, zaraz ją myśliwcy światowi ułowią" 10.

Podobne teorie wygłaszał także tradycjonalista Wacław Potocki:

Żadna wstydliwa parana, wdowa i mężatka Nie mówi, nie bawi się z mężczyzną bez świadka, Gdyż choćby dla mówienia zeszli się pacierzy, Nie dla czego innego, żaden'nie uwierzy".

Ale spotykało się wszakże i inne opinie. Niespokojne czasy, jakie przyniósł wiek XVII sprawiły, że wiele kobiet traciło mężów. To, że zmuszone były samotnie borykać się z przeciwnościami losu, sprzyjało wytworzeniu się pośród szlachcianek typu kobiety energicznej, potrafią­cej znosić trudy podróży, 'zahartowanej, rezolutnej. Zdarzały się nawet niewiasty, które stawały na czele zajazdów i brały osobiście udział w krwawych rozprawach. Szczególnie dużo takich energicznych kobiet można było spotkać 'na południowych i wschodnich rubieżach Rzeczy­pospolitej — często określano je mianem ,,kresowe wilczyce". Nie bra­kowało ich wszakże i w centrum kraju. Spotykało się więc kobiety w ty­pie „hic mulier", „herod-baby", co trzęsły swymi zahukanymi mężami lub same prowadziły gospodarstwo, rządząc wszechwładnie domem, służbą. Dokonywały zajazdów, procesowały się, fundowały klasztory i kościoły, a nawet potrafiły okazywać dziwną obojętność w sprawach wiary. Czasem pośród nich można było spotkać jednostki skrajnie awan­turnicze, nawet o instynktach zbrodniczych, co doprowadzało do groźnych incydentów, a nawet tragedii. Dość wymienić tu np. głośną w Wielko­polsce Barbarę Breziankę.

10 Starowolski, jw., s. 471.

11 Cyt. wg J. St. B y s t r o ń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce..., t. II, War­szawa 1960, s. 128.


Znaczną niezależnością cieszyły się w wieku XVII przedstawicielki rodów magnackich. Poufna korespondencja Krzysztofa Opalińskiego od­słania nam domowe tajemnice, jak to panny Opalińskie, już co prawda po zgonie ojca, prowadziły bardzo swobodny tryb życia, nie zważając na konwenanse, wypatrując przystojnych kawalerów, siejąc wprost zgor­szenie i dając asumpt do plotek i obmów. O Zofii Opalińskiej dowiadu­jemy się np.: ,,Panna idzie w lata [...], w której nie tylko nic matki nie znać, ale i wdowy. Vestibus, incessus procax [ubranie, postępowanie swo­bodne], słowa wolne, śmiechu zbytniego nie wspominając. Młodzi gwałt przy sobie, a na to (gdy co mówię) mało nie owaka excusatio: «et hi mecum senes fient» [i ci się ze mną zestarzeją]. Owo zgoła wszystka pachnie zamęściem [...] srodze nieostrożna i w postępkach, i w słowach i że wielkie do mów ludzkich daje okazyje" 12. Panny lekceważyły nie tylko braci, lecz także swych doradców duchownych, np. przebywając w klasztorze zmieniały według swego widzimisię spowiedników itd.

W tym czasie wiele kobiet zaczęło również odgrywać rolę w życiu politycznym, dość przypomnieć królowe — Ludwikę Marię i Marysieńkę Sobieską. Panny ich fraucymeru pełniły rolę agentek politycznych, inspi­rując misterne intrygi, usidlając swymi wdziękami sarmackich dygnita­rzy, by następnie wprzęgać ich w rydwan dworskiej, królewskiej czy frakcyjnej polityki. Bywało, że te ambicje polityczne wiązały się z prostą rozwiązłością, niemniej w drugiej połowie XVII wieku w kołach wielko-pańskich można dostrzec zdecydowany wzrost znaczenia 'kobiet w życiu politycznym. A już szczególnie zaczęły się wymykać spod kurateli mę­skiej w wieku XVIII, kiedy to coraz staranniejsze otrzymywały wykształ­cenie. W tym okresie można nawet mówić o zakulisowych rządach kobiet. Słynne jest powiedzenie Fryderyka II z roku 1752, że w Polsce ,,rozum popadł w zależność od niewiast, one intrygują i rozstrzygają o wszyst­kim, podczas gdy ich mężowie się upijają" 13. Następne lata spotęgowały jeszcze ich wpływy, stąd też w historiografii o okresie tym mówi się czasem żartobliwie: „kiedy nami rządziły kobiety". Wpływ kobiet był bardzo silny zarówno w kołach społecznie konserwatywnej konfederacji barskiej, jak i w otoczeniu postępowego Stanisława Augusta.

Historycy zwracają uwagę, że wiele wybitnych kobiet tej doby miało niewiele sobą reprezentujących, wręcz ograniczonych mężów, za których właśnie one prowadziły działalność polityczną. Można nawet mówić w tym okresie o swoistej politykomanii dam oraz ich zakulisowych gier­kach. Zwróciło to nawet uwagę cudzoziemców, którzy na każdym kroku

12 K. Opaliński, Listy... do t/rata Łukasza 1641—1653, wyd. R. P o Hak, Wrocław, 1957, s. 188.

18 Cyt. wg W. Konopczyński, Kiedy nami rządziły kobiety, Londyn 1960, s. 11.


podkreślali rolę, jaką ówcześnie pełniły kobiety w Polsce. Dobrze zna­jący polityczny świat warszawski Schulz, omawiając sprawy publiczne, tak powiada: „Wszystko to razem wziąwszy łatwo zrozumieć, dlatego w Polsce tak zwycięski wpływ na wszelkie sprawy mają kobiety. Powaga, nauka, pracowitość nigdzie kobiet podobno nie odznaczają, a u tutejszych ich najmniej. Ale przy sposobie, w jaki tutejsze sprawy się odbywają, nie potrzebują one tych przymiotów, które by im raczej szkodliwe niż pożyteczne być mogły. Wdzięk powierzchowny i wypływająca zeń siła przekonania, sztuka zręcznego pochlebiania, obudzania pewnych nadziei, zmiękczania łzami, wzruszania miłą niecierpliwością, pięknym gniewem przerażania; powolność i grzeczność, które natura im dała jako oręż przeciw mężczyźnie umieją użyć bardzo trafnie. Przymioty te, złączone z chytrością i umiejętnością słowa, cudów dokazują; miłość, zapał, za­chwycenie równie wiele czynią jak złoto, klejnoty, ekwipaże i często też się równie zużytkowują" 14.

Należy podkreślić, iż wpływy kobiet, a w pewnych latach wręcz na­wet ich hegemonia, miały miejsce wyłącznie w sferach arystokratycz­nych, warstwa średnioszlachecka i patrycjat w dalszym ciągu nie do­puszczały, by kobiety odgrywały jakąkolwiek rolę polityczną, pozosta­wiało się im najwyżej wpływ na rodzinę i dom. Mimo to można mówić, że w końcu XVIII wieku pozycja kobiety w wielu dziedzinach życia i we wszystkich warstwach uległa wzmocnieniu, i że zmniejszyła się w tym czasie wiekowa przepaść pomiędzy mężczyzną a kobietą.

Dziedzina nauki, literatury, sztuk pięknych nadal stanowiła prawie wyłącznie domenę mężczyzn. Kobiet w dalszym ciągu nie dopuszczało się do osiągnięcia wykształcenia. Nawet szlachcianki były analfabetkami, lub w najlepszym razie półanalfabetkami. Wśród większości mężczyzn pa­nowało przekonanie, że kobiety nie reprezentują zdolności intelektual­nych, ograniczano więc ich rolę w procesach kulturowych. Na przestrze­ni XVI—XVIII wieku działało jednak wiele kobiet, które swoją twórczo­ścią podważały wspomniane przekonania i przyczyniały się do zapocząt­kowania procesu emancypacji. Można wymienić tu tak wybitne jednostki, jak np. Anna Wazówna, Anna Stanisławska, Elżbieta Drużbacka. Po­ważne zmiany w tej dziedzinie nastąpiły w dobie Oświecenia, które sprzyjało tendencjom emancypacyjnym. W tym okresie kobiety zaczęły już odgrywać poważną rolę w życiu kulturalnym, stając się m. in. gło­śnymi mecenasami. Można tu przypomnieć m. in. działalność Heleny z Przeździeckich Radziwiłłowej, Anny Jabłonowskiej, Izabeli Czartory-skiej.

14 F. Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 231.


Faktem jest jednak, iż działalność ta dotyczyła przede wszystkim elity, która pasjonowała się tzw. „kulturą wyższą". W poglądach i oby­czajach panujących pośród zdecydowanej większości społeczeństwa ko­bieta nie uzyskała należnej sobie pozycji. Pewnych cudzoziemców ude­rzała nawet drugorzędna, wręcz pasywna rola niewiast w życiu obycza­jowym.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych XVIII wieku Francuz Yautrin pisał:

,,Po kobietach znać słabość ich płci i zagwarantowaną prawem podległość mężowi [...]. Ogólnie biorąc kobiety polskie trudniej od mężczyzn przej­mują francuski sposób bycia — tę tak pociągającą, pełną życia wesołość, która w obliczu poufałości umie przeobrazić się w mroczącą powagę, tę zdolność umysłu do natychmiastowego chwytania najprzyjemniejszych skojarzeń [...]. U narodów cywilizowanych kobiety są głównym obiektem zainteresowania w towarzystwie, w Polsce nie liczą się w ogóle, jakże bowiem mogłyby brać udział w orgiach? A przecież poza wielkimi mia­stami Polacy spotykają się jedynie po to, aby pić i jeść" 15. Jest to opinia bez wątpienia uogólniająca, upraszczająca zjawisko, niemniej znamienna. Wspominana już przewaga mężczyzn, zarówno w kulturze tzw. wyższej jak i masowej, powodowała, że ambitna kobieta musiała walczyć o swą pozycję.

Zarówno prawo jak i tradycja obyczajowa stały po stronie mężczyzny i choć nieraz w praktyce rezygnował on ze swych uprawnień, przewaga niewiasty była raczej krótkotrwała. Historia obyczajów zna liczne przy­padki, kiedy zdolne i ambitne 'kobiety, po krótkotrwałym okresie wy­emancypowania się, strącone z piedestału, pozbawione znaczenia, wła­dzy, stawały się pokornymi, bezwolnymi istotami, często pokutnicami. W bezpośrednich kontaktach z kobietą mężczyzna wykorzystywał po prostu swą przewagę fizyczną. Cytowane wyżej opinie o trzymaniu żon „na munsztuku" i wręcz grubiańskie zalecenia Paprockiego nie były tylko teoretyczne; chłostanie i karcenie żon w rozmaity inny sposób było np. w obyczajowości chłopskiej na porządku dziennym, a występowało także pośród innych warstw, np. wśród szlachty. Informacje o biciu żon dotyczą nawet środowiska magnackiego. W jednej z fraszek czytamy jak to wojewoda Stefan Humiecki wadząc się z żoną, która „okrutna była choleryczka", w ziemię laską stukając, mówił: „Mościa pani, nie kłóć się waćpani, bo nas to pogodzi". Ta rozumiejąc, że laska ma ich pogodzić, jeszcze bardziej na niego powstała, aż ten mówi do niej: „Nie myl się waćpani, ziemia święta nas pogodzi" 16.

15 H. Vautrin, Obserwator w Polsce, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 785—787.

16 Rkps WAP Bydgoszcz, Arch. Komierowskich z Komierowa, nr 101.


Do końca XVIII wieku pokutował w mentalności mężczyzny pogląd;

iż niewiasta jest w zasadzie istotą niższego rzędu, ustępstwa uważał za wielką łaskę, gorszyły go też nowe, domagające się dla niej praw teorie. Tak więc w drugiej połowie XVIII wieku w życiu obyczajowym zaczęły się ostro ścierać przeciwstawne sobie postawy. Choć większość kobiet była w dalszym ciągu dyskryminowana, zabrzmiał wówczas po raz pier­wszy głos domagający się równouprawnienia. Poetka Elżbieta Drużbacka tak pisała:

W Polszczem zrodzona, w Polszczem wychowana, W wolnym narodzie mnie też wolność dana Mieć głos, że i ja na to nie pozwalam, Co mi się nie zda [...] 17

Był to jednak postulat, który został zrealizowany dopiero w następ­nych wiekach, w innych ustrojach społecznych.

17 E. Drużbacka, Wybór wierszy, oprać. R. Leszczyński, maszynopis (praca przygotowywana w ramach wydawnictw Biblioteki Narodowej).


Rodzina

Kapitalne, podstawowe znaczenie w ówczesnej obyczajowości miało życie rodzinne, podstawową komórkę panującego ówcześnie systemu społecz­nego stanowiła bowiem rodzina. Rodzina posiadała strukturę wybitnie patriarchalną. Byt jej opierał się na surowym autorytecie ojcowskim. Wprawdzie zakres i trwałość władzy ojcowskiej zależna była od wielu czynników, przede wszystkim decydowało o tym rozwarstwienie społecz­ne, nie ulega jednak wątpliwości, że odgrywała ona olbrzymią rolę w obyczajowości wszystkich grup ludności. Najsilniej władza ojcowska zaznaczała się w rodzinach szlacheckich i u zamożnego mieszczaństwa. Między energicznym, dysponującym majątkiem ojcem a resztą rodziny, łącznie z małżonką, istniał w zasadzie olbrzymi dystans. Dla dzieci uosa­biał on wręcz władzę, nazywały go zwykle „panem ojcem", nie śmiały usiąść w jego obecności. Między ojcem a dziećmi istniała więź opierająca się nie tyle na serdeczności, wzajemnym zaufaniu, co raczej na zasadach obowiązującej tradycji, respekcie i strachu. Zakaz ojcowski uniemożli­wiał podjęcie jakiejkolwiek decyzji, odmowa z jego strony błogosławień­stwa równała się nieszczęściu. Dopóki żył ojciec, dopóty majątek był niepodzielny, nawet dorośli synowie zależni byli od jego woli i nie mogli nawet marzyć o całkowitej samodzielności, chyba że ojciec zezwolił na małżeństwo i syna wyposażył. W wystąpieniach publicznych, nawet w spotkaniach rodzinnych, akcentowano na każdym kroku tę zależność. Dorośli synowie chodzili w pewnej odległości za głową domu, nosząc np. jego szablę, stawali prawie na baczność przy ławce, w której zasiadał on w kościele itp. Stosunki takie typowe były zwłaszcza dla kół tzw. sar-mackich, prowincjonalnych, konserwatywnie trzymających się zwycza­jów na jakie złożyły się całe wieki. Władzę zachowywał ojciec aż do


śmierci. Nic więc dziwnego, że młodzież traktowała swój dom rodzinny nieomal jak swego rodzaju więzienie. Ciągła obawa przed gniewem i karą. najczęściej fizyczną, jaka mogła spotkać młodego człowieka ze strony ojca i to zadawaną na oczach domowników i służby, budziła niechęć i roz­żalenie. Nie ulega wątpliwości, że u jednostek bardziej wrażliwych i o słabszej 'konstytucji fizycznej, powstawały na tym tle nerwice, wręcz stany chorobowe. Z radością więc młodzież wyrywała się na dwory pań­skie, dwór 'królewski, czy nawet do wojska lub klasztoru.

Stosunki między ojcem a dziećmi układały się nieco łagodniej w ko­łach wielkopańskich oraz wśród szlachty przebywającej dłużej w dużych miastach i podatniejszej na przyjmowanie nowych wzorów obyczajo­wych. Przeobrażenia te zaznaczyły się jednak silniej dopiero u schyłku XVIII wieku, tak że właściwie do końca omawianego okresu silna władza ojcowska stanowiła charakterystyczny rys naszej obyczajowości.

Te patriarchalne stosunki budziły zdziwienie u wychowywanych na innych wzorach cudzoziemców, pochodzących z zachodniej Europy, szcze­gólnie zaznaczyło się to w drugiej połowie XVIII wieku. Vautrin tak na ten temat pisał: „W Polsce władza ojcowska sprawowana jest w całej swej naturalnej rozciągłości, nie ogranicza jej żadna ustawa. Nie znając naturalnych środków ujarzmiania woli, ojcowie uciekają się z konieczno­ści do przemocy, aby złamać opór strachem. Łatwość stosowania tej me­tody uczyniła ją powszechną, a w warunkach absolutnej władzy nabrała ona znamion tyranii. Strach wszczepiony młodzieży polskiej obojga płci nie przypomina w niczym subtelnego uczucia dyktującego, jak postępo­wać, aby nie urazić ojca albo poważanego nauczyciela, jest to bowiem go­rzkie wspomnienie bólu zadanego przez kaprys barbarzyńskiej władzy" 1.

Nawet życzliwy nam Schulz tak wspomina o wychowywaniu dzieci w zamożnych domach: „Rodziców widzą rzadko, a poznają późno, niepo­dobieństwem jest by miłe uczucie wdzięczności i zaufania w młodocia­nym sercu się wkorzeniło, aby poczucie zawisłości, a z nim obowiązku posłuszeństwa żywym i trwałym w nich być mogło [...]. Obejście się dzieci z rodzicami na pozór jest uniżone bardzo i pełne poszanowania, ale rodzaj wychowania nie dopuszcza, aby w nim serce udział miało. Gdy serce panienek pełne jest próżności i zalotności, a chłopców głowa nabita polityką i ambicją, muszą się okazywać, jak wychowanie usposobiło, upartymi, samowolnymi i egoistami" 2.

W warstwach plebejskich władza ojcowska była znacznie słabsza, choć i tam ojcowie domagali się na każdym kroku dowodów czci i szacunku,

1 H. Vautrin, Obserwator w Polsce, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 792.

2 F. Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1^91—1793, opr. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 247, 250.


znaczenie ich jednak 'kończyło się z momentem uzyskania pełnoletności dzieci. Na wsi żeniono się wcześnie, założenie własnej rodziny siłą rzeczy wyswobadzało młodego człowieka spod ojcowskiej kurateli. Poza tym w środowisku wiejskim ojciec miał dopóty władzę i znaczenie, dopóki mógł pracować i wypełniać pańszczyźniane obowiązki, z chwilą kiedy stawał się niedołężnym starcem, szedł na dożywocie, inaczej „na wymo­wę", nie posiadał już większych uprawnień. Bywało, że synowie lub zięciowie dopuszczali się nawet wobec starych ojców zniewag. Sądy wiejskie karały takich „złych" synów chłostą lub grzywną, lecz nie zmieniało to faktu, iż położenie starca na wsi było szczególnie ciężkie.

Podobnie sytuacja przedstawiała się w środowisku mieszczan. Pastor Gdacjusz oburzał się np. na dzieci, które życzą swym rodzicom choroby, nieszczęścia, śmierci, które znajdującym się na ich utrzymaniu starcom grożą, przedrzeźniają ich, przeklinają i znieważają. Ciężkie położenie starców niejednokrotnie znajdowało odbicie w przysłowiach. Rysiński i Knapski notują na ten temat różne powiedzenia, np.: „jeden ojciec dzie­sięć synów wychowa, a dziesięć jednego ojca żywić nie mogą", „jako ty rodzice swoje, tak cię uczczą dziatki twoje". Zdarzało się, że stosunki między dziećmi a ojcami przybierały niekiedy tragiczny obrót, źródła wzmiankują nawet o ojcobójstwie.

Te surowe stosunki potrafiła często łagodzić matka. Matka w ówcze­snej obyczajowości była postacią ogromnie czczoną. Dzieci rzadko ją znie­ważały. Jeśli zdarzał się taki wypadek, uważano go za ciężkie, poważne przestępstwo (w podaniach np. potworom-zbrodniarzom zarzuca się czę­sto maltretowanie matek). Zarówno wśród plebsu jak i szlachty piętno­wano wyrodnych synów, którzy dopuszczali się zniewag wobec matki. Matki bywały z natury łagodniejsze, darzyły dzieci serdeczniejszym uczuciem, chroniły je też nie tylko przed przeciwnościami losu, lecz na­wet przed tyranią ojców. Przekazy ilustrujące życie szlachty informują, jak to niejednokrotnie ojciec nakazywał preceptorom i wychowawcom surowo karać wszelkie przewinienia syna, matka zaś zakazywała zdecy­dowanie realizacji tych żądań.

Roli kobiety-matki nie można jednak przeceniać, gdyż same uczucia jakie miały dla swych dzieci nie były w stanie zmienić patriarchalnej struktury staropolskiej rodziny. Istniało zresztą wiele przyczyn, które składały się na surowe, a często wręcz niedbałe traktowanie dzieci. Jed­nym z nich był duży przyrost naturalny. W szerokich kręgach ówczesne­go społeczeństwa przyrost naturalny był regulowany tylko i wyłącznie przez naturę. Dzieci przychodziły na świat w zależności od stopnia płod­ności kobiety. Często zdarzało się w rodzinie nawet 'kilkanaście urodzeń. Kobieta, która wydawała na świat wiele dzieci, była w ówczesnym spo­łeczeństwie szanowana, kobiety bezpłodne spotykało często lekceważenie,


wręcz pogarda. Zaznaczało się to szczególnie silnie w środowiskach chłop­skich i w małych miasteczkach, na co złożyło się wiele istotnych przy­czyn. Należy przypomnieć, że w Polsce dominował typ kultury rolniczej, z czym wiązało się duże zapotrzebowanie na siłę roboczą. Posiadanie du­żej ilości dzieci gwarantowało należyte utrzymanie gospodarstwa. Z kolei w rodzinach szlacheckich i magnackich posiadanie licznego potomstwa gwarantowało trwałość rodzinie i pozwalało na zawieranie korzystnych związków małżeńskich. Bywało jednak, że w środowiskach tych posiada­nie zbyt licznego potomstwa powodowało i pewne kłopoty, dlatego po­śród magnaterii istniała czasem tendencja do umiarkowanego przyrostu. Rodzina wielodzietna była gorąco popierana przez Kościół, 'który głosił, iż posiadanie licznego potomstwa dowodzi, że nad rodziną czuwa ,,łaska boska" (brak dzieci tłumaczono często karą niebios). Czynniki kościelne prowadziły wręcz walkę ze zjawiskiem regulacji urodzin.

Wzmianki rozproszone po zielnikach, poradnikach medycznych, w tek­stach rybałtowskich świadczą, że ludność znała szereg środków służących regulacji urodzin, zarówno przeciwdziałających zapłodnieniu jak i po­ronnych, które w znacznym stopniu przyczyniały się do zmniejszenia, a nawet ograniczenia przyrostu. Środki te stosowano także i w XVII i XVIII wieku, ale zdaje się, że w znacznie mniejszym stopniu niż w XVI stuleciu. Wpływ Kościoła, a także oddziaływanie i innych czyn­ników powodowały, że na ogół metody takie były potępiane przez szeroką opinię społeczną. Kobiety stosujące środki regulacyjne piętnowano nawet w utworach satyrycznych i przedstawiano jako grzesznice, prawie prze­stępczynie. W jednej z satyr czytamy np.: „Owa aniołek w ludzkim ciele, Magdusia, koło pępka opuchła, na potrawę wymiotuje, albo pod pretek­stem miejsca cudownego daleko kędyś puchliny zbywa i ratuje się" 3. Jako przykład z życia wyjęty .można podać, iż prawdopodobnie na sku­tek przedozowania środków poronnych zmarła druga żona Szczęsnego Potockiego Józefina. Środków, które stosowały wielkie damy, zabraniano używać poddankom, obce były one również przejętym 'kontrreformacyjną pobożnością szlachciankom. W rezultacie tego przyrost był wysoki, za­równo w rodzinach chłopskich jak i szlacheckich.

Wśród chłopów przeważały rodziny wielodzietne. Choć dzieci rodziło się na wsiach dużo, niewiele z nich dożywało wieku dojrzałego i więk­szość umierała już w niemowlęctwie. Przyczyny tak dużej śmiertelności były złożone. Za najważniejsze można przyjąć fatalny stan higieny, niski stan wiedzy medycznej i akuszeryjnej oraz, przede wszystkim, ciężkie warunki bytowe — mieszkalne i wyżywienia. Na miarę ówcze-

3 Malpa-czlowiek. Nieznana satyra z XVIII w., oprać. K. Bartoszewicz;

[w:] „Ateneum", t. III, 1882, z. 3, s. 415.


snych możliwości starano się choć częściowo przezwyciężyć te trudne okoliczności. Niemowlętom zapewniano względną czystość, kąpiąc je w ziołowych odwarach, dbano o ich urodę — np. o porost gęstych, buj­nych włosów. Bywało jednak, że stosowano najrozmaitsze gusła, które stawały się nieraz przyczyną chorób, a nawet zgonów.

Największą śmiertelność wśród dzieci powodowało niedostateczne, a częściej nawet niewłaściwe żywienie. Dla przykładu oto jak je kar­miono: ,,Ubogie matki i proste chłopianki dzieciom swoim pchały toż samo w gębę, co same jadały: groch, kapustę, kluski, przeżuwając wprzód w swojej gębie i studząc dmuchaniem. Niektóre matki, jaki trunek same piły, na przykład gorzałkę, takiego i dziecięciu kosztować podawały, ma­jąc to uprzedzenie, że gdy tego trunku kosztować będzie z dzieciństwa, potem, gdy dorośnie, brzydzić się nim będzie. Ale to wielka nieprawda;

wyrastali z takich dzieci główni pijacy i pijaczki" 4.

Na trudną sytuację dzieci rzutowało także to, że rodzice, szczególnie na wsi, zapracowani, nie mogli poświęcać im zbyt dużo czasu, rychło też maleństwo przestawano darzyć wyjątkowymi względami.. W ówczesnej Polsce, zwłaszcza wśród biedoty wiejskiej, można było spotkać wiele dzieci obdartych, półnagich, drżących z zimna i głodnych. Publicysta po­łowy XVIII wieku St. Garczyński podkreślał niedolę dzieci, tak m. in. pi­sząc: „Jedne dzieci od głodu, biedy i mizeryi, drugie od zimna i niewy­gody, trzecie od fetoru, a złej aeryi muszą przed czasem zadychać" 5. Nie­dola ich często miała także swe źródło w zobojętnieniu rodziców. Naj­większą opieką otaczano niemowlęta, później coraz częściej pozostawiano dzieci swemu losowi. Wspomniany wyżej Garczyński powiada, że na wsi „cielęciu albo prosięciu większą wygodę rodzice świadczą niżeli własnym dzieciom" 6.

Podobnie sprawy przedstawiały się również w miastach. I tam naro­dziny dziecka witano z radością, otaczano je rozmaitymi wygodami, nie­mniej wychowanie dzieci pozostawiało wiele do życzenia. Cytowany Gar­czyński powiada, że rodzice bawią się gorzałką czy plotkami, a w tym czasie „dzieci boso, nago, sromotnie bez koszulki, bez obuwia, bez nauki, bez edukacji biegają po ulicach i włóczęgami, i powsinogami się stają, jedno ze schodów spadłszy, drugie ze swawoli w igrzyskach dziecinnych przełamawszy się, kalekami zostają wiecznymi" 7.

Nagminnie też stosowano kary fizyczne. Rózga, dyscyplina, kańczug

4 J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o Hak, Wrocław 1951, s. 67—68.

5 S. Garczyński, Anatomia Rzeczypospolitey Polskiey..., (1751), s. 55.

6 Garczyński, jw., s. 85.

7 Garczyński, jw., s. 80.


były w ciągłym użyciu, uważano je za znakomity środek wychowawczy. Bywało, że rodzice przebierali nieraz miarę w tym karceniu.

Nie dbano o dzieci nie tylko w chłopskich chatach czy mieszczańskich kamieniczkach, ale także w dostatnich szlacheckich, a nawet pańskich dworach. Wśród możnej szlachty czyniono to nawet czasem z premedy­tacją. Oddawano młodsze dzieci na ,,folwarczne opieki" z ukrytą myślą, by gasły tam i marniały. Chciano w ten sposób zachować majątek dla jedynaka, dziedzica nazwiska i nietkniętej, nierozdrobnionej fortuny. W takich sytuacjach śmierć dziecka przyjmowano nawet z westchnie­niem ulgi, wmawiając sobie, że była to wola boska, że zgasło niewiniątko, ,,przybyła świeca Panu Bogu". W praktyki te bił cytowany już powyżej Garczyński, potępiali je również i inni. Oczywiście postępowanie takie nie stanowiło reguły. W pamiętnikach i diariuszach szlacheckich spotyka się nieraz głęboki i szczery żal po śmierci dziecka oraz wzmianki, że niektó­rzy rodzice troszczyli się o zdrowie dzieci i czynili wysiłki, by ratować je przed chorobą czy przedwczesną śmiercią, jednak obraz ogólny, typo­wy dla epoki jeśli chodzi o wychowanie dzieci, nie przedstawia się zbyt optymistycznie. Wśród historyków, m. in. opinię taką wyraża A. Wyczań-ski, panuje mniemanie, że stosunek rodziców do dzieci w omawianym okresie w porównaniu z czasami Odrodzenia uległ ochłodzeniu i uszty­wnieniu. Nie słyszy się, by śmierć dziecka stała się przyczyną tragedii, przeważa w stosunku do dziecka obojętność. Wiązało się to w pewnej mierze ze wspomnianym już dużym przyrostem naturalnym. Zmiana w tej postawie zarysowała się dopiero pod koniec XVIII wieku.

W omawianych wiekach spotykało się nawet czasem dzieciobójstwo. Występowało ono pośród wszystkich warstw społecznych i różnorakie były jego przyczyny. Księgi sądowe najczęściej przestępstwem tym obcią­żają biedotę miejską i ubogie chłopki, nie świadczy to jednak, że dziecio­bójstwo było wśród tych grup społecznych najczęstsze. Po prostu w śro­dowisku wiejskim czy małomiasteczkowym trudniej było ukryć brze-mienność i dlatego łatwiej demaskowano kobietę, która pozbywała się potomstwa. Dzieciobójstwa dopuszczały się najczęściej kobiety nieza­mężne. Dziecko nieślubne stanowiło nie tylko kompromitację, ale ścią­gało także rozmaite kary, dlatego też w obawie przed represjami niemo­wlęta topiono lub duszono. Inną przyczyną dzieciobójstwa była nędza. Świadczą o tym procesy. Czynów takich dopuszczały się zresztą nie tyl­ko samotne niewiasty, ale także biedne małżeństwa. Jeżeli rodzice nie chcieli dziecka uśmiercać, podrzucali je. Kitowicz wspominając o funda­cji księdza Baudouin powiada: „Ten ksiądz wzruszony miłosierdziem nad dziećmi podrzuconymi, z rozpusty nabytymi, które matki, tając wstyd, na ulicę wyrzucały, a czasem w Wiśle albo lada gdzie w błocie topiły,


co także i rodzicy dobrego małżeństwa ubóstwem ściśnieni dzieciom swoim czynili" 8.

Podrzucały niemowlęta także i szlachcianki. Jeśli szlachcianka „za­pomniała się", starała się ukryć konsekwencje tego faktu i albo zabijała dziecko, albo też podrzucała, w najlepszym razie wkładając do poduszki jakiś pieniądz i list, w którym prosiła o zaopiekowanie się maleństwem.

Kitowicz pisząc o wspomnianych wyżej przytułkach powiada, że przy­bywały do nich niekiedy nawet wielkie damy i odbywszy w sekrecie połóg, pozostawiały niemowlęta na ich opiece. Gdzie indziej natomiast wspomina: ,,Są także rodzicy znaczni, majętni, którzy — nie lubiąc słu­chać płaczu dziecinnego w domu — oddają swoje dzieci na wychowanie do tego szpitala, płacąc od nich według zgody lub szczodrobliwości" 9.

Za dzieciobójstwo groziła najczęściej kara śmierci. Wyrok zależał zresztą od wielu okoliczności. Nie wszystkie sprawy wydawały się, 'nie­raz je wręcz tuszowano. Najsurowiej karano mieszczki. Na wsiach postę­powano rozmaicie, czasem zamieniano karę na chłostę i wypędzenie obwi­nionej, często jednak oddawano sprawę do sądu miejskiego, który, jak wspomniałem, skazywał dzieciobójczynie z reguły 'na śmierć.

Nie ulega wątpliwości, że większa niż dzisiaj obojętność, większy egoizm charakteryzowały ówczesne pożycie małżeńskie, należałoby więc rozpatrzyć, jak sprawy te przedstawiały się w poszczególnych warstwach społecznych.

U chłopów rodzina stanowiła przede wszystkim jednostkę gospodar­czą. Duże zapotrzebowanie na siłę roboczą i trudne warunki bytowe wy­magały, by rodzina posiadała możliwie największą ilość zdolnych do pra­cy ludzi. Toteż ewentualność powiększenia jej przez młodą kobietę czy parobka uważano za korzystną. Oczywiście młodzi pobierali się także i z osobistych powodów, niemniej jednak w omawianych czasach akt za­warcia małżeństwa był silnie powiązany z całą strukturą społeczno-go-spodarczą wsi. Należy podkreślić, iż zawieranie związków małżeńskich znajdowało gorliwe poparcie feudałów. Uważano bowiem, że jeżeli chłop ożeni się i założy rodzinę, to okoliczności te wpłyną na zmianę jego cha­rakteru i oddziałają na jego postępowanie — stanie się on bardziej po­tulny, mniej skory do buntu czy ucieczki. Toteż uporczywe trwanie chło­pa w starokawalerstwie traktowane było przez znaczną część szlachty jako swego rodzaju wykroczenie. Bezżenny mężczyzna z góry był już po­sądzany o niechęć do odrabiania świadczeń pańszczyźnianych. Szlachta popierała wczesne zawieranie małżeństw na wsi również i z tego wzglę­du, iż sprzyjało to zwiększeniu tak potrzebnej wówczas siły roboczej.

8 Kitowicz, jw., s. 30'—31. ' Kitowicz, jw., s. 33.


Solidaryzujący się z dworem kler gorliwie sekundował w tej akcji i za­lecał zawieranie małżeństw możliwie młodo.

Jest oczywiste, że tego rodzaju stosunki i poglądy czyniły z małżeń­stwa wiejskiego przede wszystkim instytucję gospodarczą. Z faktem tym wiązała się zaś kwestia posagu i wyprawy panny młodej, dlatego też oświadczyny poprzedzano dokładnie przeprowadzonym „wywiadem", na co i na ile można liczyć.

Jeśli chodzi o zamożne chłopskie córki, to często otrzymywały one w posagu kawał ziemi, który za zgodą odpowiednich władz powiększał posiadłość nowożeńca. Biedniejsze chłopki dostawały krowę lub odcho­wanego cielaka. Wnoszono też w posagu i inne zwierzęta domowe, np. kozę, świnię, owce, a nawet zboże i nasiona (np. nasiona lnu), słomę, na­rzędzia rolnicze (np. pługi, motyki), płótno, warsztaty tkackie, i oczywi­ście, także pieniądze. Posag zależał od stopnia zamożności rodziców pan­ny młodej, ale w różnych okolicach kraju różne w tym względzie pano­wały zwyczaje — w jednych częściej dawano pieniądze, w innych in­wentarz lub ziemię. Oprócz tego panna młoda musiała wnieść do wspól­nego gospodarstwa pościel i rzeczy osobiste. Do posagu przywiązywano dużą uwagę. Zdarzało się niejednokrotnie, że małżeństwo nie dochodziło do skutku z powodu jakichś drobnych na tym 'tle nieporozumień. Czę­ściej jednak spory wybuchały dopiero po zamążpójściu. Chodziło w mnie­maniu naszym o drobiazgi, jak np. o pierzynę czy o nawóz od danej w posagu krowy, wszystko to miało jednak wówczas duże znaczenie, szczególnie dla biedoty chłopskiej i świadczyło o niezwykle niskiej stopie życiowej ówczesnej wsi pańszczyźnianej.

Kiedy sprawy majątkowe zostały wreszcie uzgodnione, potrzeba było jeszcze na zawarcie małżeństwa zgody feudała. Jeżeli oboje młodzi po­chodzili z jednej wioski, dwór zazwyczaj nie stawiał żadnych przeszkód, gorzej jednak bywało, jeśli któreś z młodożeńców mieszkało w posiadło­ści należącej do innego właściciela. Szlachta niechętnie wyzbywała się siły roboczej, toteż powstawały na tym tle spory i trzeba było niekiedy podejmować długotrwałe starania o zgodę na małżeństwo obu zaintereso­wanych dworów. Haur tak w tych sprawach radził: „Córek zaś na inną nie pozwalać dziedzinę za mąż, chyba gdy są trzy albo dwie to jedną z nich za wiadomością pańską wydać można, z tą jednak kondycją, żeby też w nagrodę tego i tam twemu do ożenienia nie broniono parobkowi, aby się poddaństwo przez wiana w cudzą dziedzinę oddane nie uszczupli­ło" 10. Jeżeli chodzi o osławione „prawo pierwszej nocy", to przywilej ten w stosunkach polskich był zupełnie nieznany. Szlachcic nie pobierał rów-

10 J- K. H a u r. Skład abo skarbiec znakomitych sekretów oekonomiey ziemwfi-skiey..., Kraków 1693, s. 422.


nież żadnych opłat pieniężnych, wywierał najwyżej nacisk na zawarcie określonego małżeństwa.

By móc zawrzeć małżeństwo należało być przede wszystkim zdrowym, silnym, posiadać posag i ewentualnie uzyskać zgodę feudała. Kwestia urody i miłości nie odgrywała w tych sprawach większej roli. Czy w ten sposób kojarzone pary były szczęśliwe? Z punktu widzenia dzisiejszego oczywiście nie, wówczas jednak inaczej zapatrywano się na te sprawy. Na podstawie niektórych źródeł można twierdzić, iż małżeństwa wiejskie były w większości wypadków względnie szczęśliwe. Jeśli niewiasta była pracowita i gospodarna, jeśli okazała się przy tym dobrą żoną i matką, to zdobywała sobie uznanie męża i uzyskiwała nawet pewien wpływ na niego. Mimo to nawet w najlepszych małżeństwach zdarzały się swary i ordynarne kłótnie. Gorzej, że mężczyzna, przeważnie silniejszy fizycz­nie, wykorzystywał to, o czym już wspominałem, najpospoliciej bijąc swą połowicę. Według ówczesnych zwyczajów mąż miał bowiem prawo do karania małżonki. Bicie to miało być co prawda „umiarkowane", za­braniano jakiegokolwiek katowania, stopień tego „umiarkowania" był jednak zależny od indywidualnej oceny. Zdarzali się chłopi, którzy bicie swej żony uważali nawet za „małżeński obowiązek".

Znajdowało się sporo małżeństw, w których małżonkowie ciągle się swarzyli, awanturowali i bili. Kiedy mąż nie potrafił poskromić żony, występował nieraz nawet do sądu wiejskiego, oskarżając ją o nieposłu­szeństwo czy inne wady. Sąd wiejski brał najczęściej stronę męża i krnąbrnej żonie nakazywał wymierzyć chłostę lub zapłacić grzywnę. Ławnicy stawali jednak niekiedy na stanowisku, iż sam oskarżający jest niedołęgą, że nie potrafi podporządkować sobie małżonki i jego skazywali na rózgi, chcąc zachęcić go tym do bardziej energicznego postępowania. Zdarzali się mężowie, którzy po prostu wyrzucali z domu nie odpowia­dające im żony. I w tym przypadku sąd ingerował, nakazując przyjąć taką niebogę na powrót. Jeśli żona uciekła od męża, „odstawiano" ją z powrotem i karano za nieposłuszeństwo, sądy wiejskie stały 'bowiem na stanowisku, iż małżeństwo jest nierozerwalne; o rozwodzie nie było mowy, nie uznawano także separacji. Małżonkowie powinni byli mieszkać razem aż do śmierci i wspólnie pracować, wszelkie niesnaski, wszelkie animozje, a nieraz nawet tragedie traktowano jako sprawy nieważne, które należy wykorzeniać przy pomocy grzywny lub chłosty.

Tego rodzaju stosunki doprowadzały czasem do tragicznych konflik­tów, zdarzało się bowiem, że mąż był pijakiem i sadystą. Nieszczęśliwa żona żyła tedy niby w więzieniu, narażona na rozmaite szykany, a kresem tej męczarni była dopiero śmierć. Nie ulega wątpliwości, że wszystko to sprzyjało panoszeniu się grubiaństwa i brutalności. Jeśli maltretowana


kobieta była bardziej energiczna lu'b pozbawiona większych skrupułów, uciekała się do metod, które radykalnie przecinały jej udrękę — nie na­leży jednak takich wypadków generalizować. Na ogół, w świetle znanych materiałów współżycie małżeństw na wsi przebiegało stosunkowo harmo­nijnie. Czynnikiem, który sprzyjał dobremu współżyciu, był w większo­ści równy wiek małżonków. Dobierano się najczęściej pod kątem fizycz­nej sprawności, czego wymagała ciężka praca na wsi. Większa różnica wieku między małżonkami należała u chłopów raczej do rzadkości. Cha­rakterystyczne, że spotykało się małżeństwa, w których kobieta była nieco starsza od męża. Znaczniejsza różnica wieku występowała najczę­ściej wtedy, kiedy zamożny kmieć lub młynarz po śmierci pierwszej żony brał drugą, czy trzecią.

Jeżeli chodzi o małżeństwa zawierane wśród mieszczan, niewiele róż­niły się one od małżeństw chłopskich, z tym, że spójnią łączącą je była więź majątkowa, dlatego też posag i stan zamożności każdego ze współ­małżonków odgrywał zasadniczą rolę. W miastach dużą wagę przywią­zywano do tzw. „gierady". Gieradą określano rzeczy osobiste panny mło­dej, które w razie jej śmierci przechodziły nie na męża, lecz na jej córkę lub też na siostrę. Nieruchomościami i pieniędzmi żony zarządzał zawsze mąż. Było w zwyczaju, że pan młody zapisywał swej wybrance na ogół taką sumę pieniędzy, jaką mu ona wnosiła w posagu. Posag, wiano oraz to, co mąż zapisał przed śmiercią żonie, stawało się po jego zgonie wła­snością żony. W przypadku jeśli małżeństwo było bezdzietne, cały ma­jątek przechodził na braci męża.

Sprawę zawierania małżeństw regulowały odpowiednie ustawy ce­chowe. Uczniom i czeladnikom zabraniano na ogół wstępowania w związ­ki małżeńskie, od mistrzów natomiast wymagano, 'by 'byli ludźmi żona­tymi (mistrz nieżonaty musiał płacić kary pieniężne, lub stawiać kolegom kosztowne poczęstunki). W niektórych cechach obowiązywały ustawy, że za jeden rok życia w stanie bezżennym należało postawić beczkę piwa. Jeśli mistrz owdowiał, nakłaniano go do zawarcia powtórnego małżeń­stwa; gorąco też popierano zawieranie małżeństw przez wdowy po mi­strzach i przez córki mistrzów. O małżeństwie panny decydowali rodzice. Żona mistrza musiała posiadać nieskazitelną reputację, zawarcie małżeń­stwa z kobietą cieszącą się złą sławą pociągało niekiedy za sobą nawet wykluczenie z cechu. Wymagania takie dotyczyły jednak mistrzów lub patrycjatu miast, nie zaś biedoty.

Należy jeszcze raz podkreślić, że główną więzią łączącą małżonków był przede wszystkim majątek. Młodzi mężczyźni starali się więc poślubiać zasobne wdowy czy dobrze wyposażone córki. W Krakowie tak na ten temat śpiewano:


Z wieży mariackiej wisi chorągiewka, Lepsza młoda wdowa, niźli stara dziewka, Oj dana n.

Młodość stanowiła bowiem u niewiasty największą zaletę.

W miastach częściej spotykało się małżonków różniących się od sie­bie wiekiem. Wynikało to m. in. z obowiązku posiadania przez mistrza żony. Starzy zamożni kupcy czy rzemieślnicy gorliwie wypełniali zale­cenia ustaw cechowych i owdowiawszy żenili się z młodymi najczęściej dziewczętami. Bywało, że zamożny, starszy mieszczanin nie zawsze zwa­żał wyłącznie na posag i żenił się z ubogą, byle ładną i miłą panną. Po­życie takich małżeństw nie oznaczało się na ogół doskonałością, często panowały w nich niesnaski i wybuchały awantury.

Znane są wypadki, kiedy niezadowolone ze swych mężów żony uda­wały się do znachorek i stosowały zalecane przez nie praktyki mające nieraz na celu nawet uśmiercenie męża (wkładały mu np. pod poduszkę trzonek łopaty, którą grabarze wykopywali groby). Fakty takie lub wręcz zamachy na życie miały jednak charakter sporadyczny, na ogół bowiem pożycie małżeńskie mieszczan toczyło się bodaj nawet pogodniej niż na wsiach. Wpływało na to wiele rozmaitych czynników. W większych miastach stopa życiowa była wyższa, wiele rodzin żyło dostatnio, bez lęku o przysłowiowy „chleb powszedni", stąd też mieszczki były mniej zapracowane, mogły poświęcić więcej czasu na sprawy osobiste, mogły oddawać się życiu rodzinnemu i towarzyskiemu. Posiadały też one więk­szą ogładę i umiejętności, by zainteresować małżonka, ułagodzić go, bądź usidlić. W miastach bardziej zwracano uwagę na stroje, poza tym obo­wiązkiem zamożnej mieszczki było posiadanie dobrej prezencji oraz szum­ne branie udziału w życiu towarzyskim rodziny i cechu.

Małżeństwo szlacheckie miało w większości charakter polityczno-han-diowej transakcji. Jeśli jakiś ród chciał ugruntować swą pozycję, pozy­skać poparcie potężnego „domu", zdobyć fundusze czy ziemię, uzyskiwał to drogą odpowiednich mariaży. Po prostu bogato żeniono syna, lub córce dobierano odpowiednio sytuowanego męża. Było nieomal regułą, iż mał­żeństwo miało służyć przede wszystkim materialnym celom. Charaktery­stycznym przykładem może być Pasek, który przed ożenkiem delibero­wał, czy się żenić z panną posiadającą pieniądze, czy też ziemię: „[...] bar­dziej mi się jednak serce chwytało Sladowskiej, bo to tam o jej wiosce powiedali, że nie tylko pszenica, ale cybula w polu na każdym zagonie, gdzie ją wsiejesz, urodzi się" 12. Tak więc serce ciągnęło do... pszenicznej gleby.

" Cyt. wg J. P a c h o ń s k i. Zmierzch sławetnych. Z życia mieszczan w Kra­kowie w XVII i XVIII wieku, Kraków 1956, s. 1G3.

i2 J. Ch. Pasek, Pamiętniki, wyd. J. Czubek, Kraków 1929, s. 422.


W sytuacji, kiedy panna młoda stanowiła jedynie dodatek do posagu, nie mogło nie dochodzić do niesmacznych sytuacji, szczególnie gdy w grę wchodziła kwestia wieku. Przykład dawali tu magnaci, którzy niejedno­krotnie żenili się z nieletnimi dziewczętami. Fraszki ówczesne bardzo często wydrwiwały takich podstarzałych żonkosiów. Kochowski tak na ten temat pisał:

Ośmdziesiąt lat z metryki i w drodzie siwizna, Zła to na młodą żonkę, panie N., dziczyzna 18.

Fraszka swoje, a krociowi panowie swoje. O tym, jakie było życie alkowiane, mówić będzie inny rozdział, tutaj należy tylko podkreślić, iż szlachta, chodzi oczywiście o mężczyzn, żeniła się w ogóle dość późno. Młody szlachcic najpierw służył w wojsku, wieszał się u pańskiej klamki, „wyszumiał się" i dopiero gdzieś około trzydziestki, a często znacznie później uderzał w konkury. Bywały jednak nieraz takie sytuacje, kiedy mężowie znacznie byli młodsi od swoich żon. Jeśli niewiasta'posiadała fortunę, to o metrykę z reguły nie pytano. Za przykład posłużyć tu może znów Pasek, który zamyślał o małżeństwie z dziewięcioletnią dzieweczką, a ożenił się z niewiastą starszą od siebie o około 15 lat, czterdziestosze-ścioletnią wdową! A oto co o tym wspomina Potocki:

[...] Obaczę gospodarza koło lat siedemnastu, Gospodyni w pięćdziesiąt czyście zęby zjadła, Chyba diabeł tak równe łączy, myślę, stadła14.

Małżeństwa zawierane wśród szlachty i magnatów bywały niedobra­ne nie tylko ze względu na różnicę wieku współmałżonków, gorzej było, jeśli któraś ze stron cierpiała na poważną chorobę fizyczną czy psychicz­ną. W dążeniu do realizacji ambitnych planów żeniono się bowiem na­wet czy wydawano panny za mąż za jednostki nienormalne, kalekie, cier­piące na rozmaite nerwice i psychozy. Komercjalne podejście do mał­żeństwa stanowiło charakterystyczny rys obyczajowości szlacheckiej.

Większość współczesnych czytelników patrzy na dawne życie obycza­jowe, m. in. rodzinne, oczyma powieściopisarzy, sugerując się przede wszystkim genialną literacko, lecz niestety daleką od wiarygodności wi­zją stworzoną w Trylogii przez Henryka Sienkiewicza. Do dziś żywe za­interesowanie wzbudza romans i pożycie małżeńskie pana Michała Wo-łodyjowskiego. Otóż jego żona ,,Basta", ściśle Krystyna Jeziorkowska, w istocie nie miała nic w sobie z dzielnego, młodziutkiego „hajduczka".

W. Kochowski, Epigramata polskie po naszemu -fraszki, wyd. K. J. T u-r o w s k i, Kraków 1859, s. 57.

14 W. Potocki, Ogród fraszek, wyd. A. Bruckner, Lwów 1907, t. I, s. 36.


Wyszła za pana Michała w wieku lat ponad czterdziestu jako wdowa po trzech mężach: Swirskim, Kondrackim i Cwilichowskim. Nie tylko nie towarzyszyła mężowi podczas oblężenia Kamieńca, lecz w obawie przed inwazją wyjechała aż na Litwę, uwożąc ze sobą rodzinne kosztowności. Powróciła stamtąd dopiero po śmierci męża i zaraz wyszła za mąż po raz piąty za pisarza podolskiego Dziewanowskiego. Oczywiście również i całe porwanie Basi przez Azję jest wytworem wyobraźni autora powieści.

Wiek XVIII jeszcze bardziej „zmerkantylizował" małżeńskie związki. Pożycie małżeńskie najsłynniejszych postaci tej doby — np. Adama i Iza­beli Czartoryskich, Szczęsnego i Józefiny, a następnie Zofii Potockich, małżeństwa Karola Radziwiłła ,,Panie Kochanku" — odsłaniają zastra­szający obraz wyrachowania, egoizmu, obojętności wobec losów współ­małżonka. Nie dało się to ukryć, więc nic dziwnego, że wzbudzało ko­mentarze cudzoziemców. Schulz tak pisał: „Rzadko się tu małżeństwa za­wierają inaczej jak z politycznych i ekonomicznych pobudek. Z poli­tycznych •— aby świetność, wpływ, godność, stosunki i przyjaźń sobie poślubić, z ekonomicznych — dla opłacenia długów i zapewnienia fun­duszu na wydatki dla przyszłej małżonki. Z tego powodu interes mał­żeństw i kontraktów ślubnych odbywa się tu z obu stron z wielką zapo­biegliwością, ostrożnością, z kupieckim przewidywaniem, z szykanami i klauzulami, które w żadnej sprawie zaniedbane nie są. Małżonkowie z najwidoczniejszą obojętnością podają sobie dłonie i trzymają się siebie o tyle, o ile wymaga nowe rodziny ugruntowanie, ekonomiczne względy i inne stosunki. Miłość, wierność, chowanie dzieci — są to rzeczy ledwie im znane, wcale do głównych obowiązków stanu nie liczone" 15.

Opinii tych nie można jednak generalizować, fakty te dotyczą przede wszystkim kół wielkopańskich. Spotyka się bowiem w źródłach informa­cje świadczące o tym, że wiele małżeństw szlacheckich, a także i magna­ckich, łączyło serdeczne, głębokie uczucie. W języku staropolskim żonę określano mianem ,,dożywotniego przyjaciela". Widziano w niej nie tyle kochankę, ile właśnie powiernika, dożywotniego współtowarzysza doli i niedoli, matkę swego potomstwa. Stąd też dążność do obopólnego zro­zumienia się, stąd nadawanie wysokiej rangi przywiązaniu, lojalności, trosce o codzienne sprawy swych najbliższych. Pamiętnikarz Vor'be'k--Lettow wspomina, jak to z powodu małżeństwa jego syna goście i przy­jaciele życzyli „jednostajnym głosem wszyscy, przy moim ojcowskim błogosławieństwie, aby się akt wesela ich spokojnie odprawił, a oni aby w zdrowiu dobrym, pomyślnych pociechach, niezmierzone dni pożycia w wzajemnej miłości i zgodzie przeprowadzali. Daj to Panie Boże w Trój-

16 Schulz, jw„ s. 240—241.


cy Jedyny" 16. Znane jest dobre pożycie małżeńskie poety Wacława Po­tockiego i szacunek z jakim wyrażał się o swej małżonce. W obyczajo­wości szlacheckiej cieszyła się żona poważną pozycją, wymagano dla niej godnego, „obyczajnego" stosunku. Kobiety potrafiły to dyskontować i uzyskiwały nieraz poważny, a nawet przemożny wpływ na swoich współmałżonków. Fakty takie miały w Polsce miejsce chyba częściej niż w innych krajach, dlatego też pozycja kobiety u szlachty dziwiła nieraz cudzoziemców.

Konkludując, sprawy uczuciowe i życie małżeńskie układało się w owych czasach rozmaicie, należy więc unikać jakiejś jednostronnej, schematycznej oceny. Na pewno uczucie w tych czasach odgrywało mniej­szą rolę niż miało to miejsce w wielu strukturach obyczajowych XIX— XX wieku, obyczajowość szlachecka stworzyła jednak taką koncepcję szczęścia małżeńskiego, że i miłość miała w niej swoje miejsce.

W zasadzie pobierano się w ramach swojej warstwy, nieraz jednak zdarzało się, że małżeństwo traktowano jako szczebel umożliwiający spo­łeczny awans — chłop np. żenił się z mieszczką. Dawało to satysfakcję z posiadania ,,lepszej" żony, a również przynosiło i pieniężny posag. Po­życie takich par układało się rozmaicie. Jeśli wierzyć literaturze, mie­szczka wnosząca znaczny posag traktowała nieraz męża z góry, wypo­minając mu z całą dobitnością i typową dla ówczesnych obyczajów do-sadnością chłopskie pochodzenie. Podkreślała, iż jest „panienką z miasta", a podczas małżeńskich sprzeczek i awantur nie gardziła i takimi zwro­tami: „chłopie, nie godzieneś mnie był", lub jeszcze drastyczniejszymi:

„bękarcie 'niegodny, jam cię panem uczyniła". Co potulniejsi znosili tę dyskryminację, natomiast bardziej krewcy szukali kontrargumentów w kiju lub obelgach. Literatura plebejska przekazuje, że szczególnie przykra była sytuacja kobiet, które nie wniosły przyrzeczonego posagu. W tych przypadkach mieszczańskie pochodzenie stanowiło niewystarcza­jący atut. Jak mówi wiersz, rozsierdzony mąż, bywało, klął i wykrzy­kiwał:

A tyś, maskaro, pascękę odymała, Jakbyś tysiąc miała — bodaj cię zabito17.

Wypominano sobie niższe socjalne pochodzenie i wysuwano pretensje do majątku również i w małżeństwach mieszczańskich. Przedziały i barie­ry wewnątrzstanowe, mimo sporadycznych prób ich przekraczania, da-

16 M. Vorbek-Lettow, Skarbnica pamięci. Pamiętnik lekarza króla Wla-dyslawałY, oprać. E. G a los i F. M i n c e r, Wrocław 1968, s. 119.

17 Cyt. wg K. Badecki, Z badań nad literaturą mieszczansko-ludową XVII wieku..., Wrocław 1951, s. 45.


wały tu znać o sobie. Szczególnie drastyczne były sytuacje, gdy nie­wiasta posiadała większy majątek. Pastor Dambrowski ubolewa, że źle żyją ze sobą małżeństwa: ,,[...] jeśli kobiety szczycą się pochodzeniem, bogactwem, familią — czci na mężach nie zostawią [...] męża nie za gło­wę, ale za błazna sobie mają" 18.

Dla mieszczanina awansem było poślubienie szlachcianki; wzięcie so­bie za żonę „urodzonej" panny uważano wręcz za życiowy sukces. Szlachta w zasadzie gardziła mieszczanami, starała się od nich separować, różne warunki i sytuacje zmuszały jednak czasem do ustępstw. O zwią­zkach takich decydowały zwykle pieniądze. Był to argument nader prze­konujący dla licznych kręgów ubogiej, biedującej nieraz szlachty, chcącej zapewnić swym córkom dostatnie życie i ustabilizowaną egzystencję. Tak więc szlachcianki szły nieraz za mąż za miejskich „gburów". Oburzał się m. in. na te praktyki autor Liber chamorum tak pisząc: „Sieła ślachcia-nek ubogich do miasteczek za mąż idzie... pewnie nieślachtę rodzić bę­dzie, bo co za czystość od nieczystego, a ze smrodu co za wonią wynieść może. Zaczym on pan syn miełek nie z ojca swego linijej szczycić by się chciał powinnemi, tylko ociec z żony powinowactwa ukazuje, a synek jego z matki ślachcicem zowie się, co 'być nie może, bo po kole płot idzie, jako mówią"19. Miejscy kawalerowie nie zawsze byli atrakcyjni, zdarzało się więc, że wybredniejsza szlachcianka nie chciała za takiego iść za mąż, jedna odmawiała, druga jednak decydowała się na jego po­ślubienie.

Spotykało się też mariaże szlachciców z mieszczkami; najczęściej wy­stępowały one w pierwszej połowie XVII wieku. Małżeństwo tego rodza­ju traktowano z reguły jako mezalians, choć mieszczka musiała wnieść znaczny posag, który miał poratować nadwerężoną fortunę. W literaturze ówczesnej wspomina się, iż los takich kobiet bywał nieraz bardzo smutny. Jeżowski ostrzegał:

Dostanie mieszczka męża, także też i biedy, Zniewagi pod dostatkiem wszędy zawsze będzie, Uciechy na pół z płaczem z kim gdziekolwiek siędzie. Nie pokazuj się na zjazd ani na wesele, Lada kto jej nałaje i znieważy śmiele20.

Najwięcej wrzawy powodowało wydanie za mąż szlachcianki za wzbogaconego chłopa, w XVII wieku fakty takie nie należały do spora-

18 Cyt. wg K. Kolbuszewski, Postyllografia polska XVI i XVII wieku, Kraków 1972, s. 223.

"W. Nekanda Trepka, Liber generationis plebeanorum (Liber chamo­rum), wyd. W. D w o r z a c z e k, J. B a r t y ś, Z. K u c h o w i c z, cz. I, Wro­cław 1963, s. 9, Proemium. (Dalej cytuję: Liber chamorum).

20 W. S. Jeżowski, Oekonomia..., wyd. J. Rostafiński, Kraków 1891, s. 82.


dycznych. Najczęściej żenili się ze szlachciankami wiejscy dorobkiewicze, synowie karczmarzy, sołtysów, młynarzy oraz zbogaceni na rozboju wo­jennym żołnierze. Małżeństwo takie z reguły traktowano jako możliwość przejścia z jednej klasy społecznej do drugiej, „wżenienie się" w szla­checką rodzinę umożliwiało bowiem uzurpowanie sobie szlachectwa. Choć domyślano się, iż tacy konkurenci mają bardzo niejasną przeszłość, że ich herby i nazwiska są fałszywe, a żółte buty i bławaty maskują „chłopską skórę", to jednak gdy kandydat na męża brzęknął kiesą, dobrze przy tym udając rodowitego szlachcica, w dworku zaś kwitł istny panieński wirydarz, a nie trafiał się żaden odpowiedni konkurent, chcąc nie chcąc rezygnowano ze szlacheckiej buty. Gromy na takie związki rzucał Ne-kanda Trepka, pisząc: „W tem druga ślachta łakomstwo swoje bestyjal-skie okazuje, gdy u plebeana wioskę jaką widzi albo pieniędzy co czuje, to dziewkę swą zań da, a pan chłop i posagu drugi nie weźmie, bo mu więcej o spowinowacenie idzie. Przeto taka ślachta, co się chłopom spo­winowacą, niech ślachectwo swe traci, a jako complex chłopstwa, niech­by się i sam chłopem stał, gdyż z tego pokalał dom swój i oszpecieł. I ona ślachcianka, co za chłopa idzie, już chłopówną staje się, bo kto rzecz cudną w plugawą wtrąci, już się i ona społu z nią plugawą staje" 21.

Do autorów piętnujących zawieranie związków małżeńskich pomiędzy przedstawicielami różnych stanów należał również Wacław Potocki. Do­sadnie wypowiedział się na ten temat w wierszu pt. Na mieszańców.

Traci swoje szlachectwo starych praw przepisem, Wiążąc szlachcianka z chłopem, wyżlica z kondysem. Nie może to być dobrze wedle tej nauki, Będąłi wyżłów rodzić z kundysami suki. Lepiej zawczasu topić te szczenięta, tuszę, Bo pewnie wszystka Polska wkrótce skostrousze. Na początku zabiegać złemu radzę, niźli, Schudną starzy gniazdowi dla mieszańców wyżli22.

Należy podkreślić, że związki takie miały miejsce najczęściej w pier­wszym okresie omawianej doby, później postępująca ciągle pauperyzacja chłopstwa i mieszczaństwa nie sprzyjała już mezaliansom. Fakty spo-krewniania się szlachty z mieszczaństwem wystąpiły ponownie dopiero u schyłku Rzeczypospolitej, kiedy to zaczęły zachodzić przemiany spo-łeczno-ustrojowe.

Również i wśród feudałów spotykało się małżeństwa będące meza­liansem. Między zagonowym biedakiem a krociowym panem istniała przecież przepaść, którą nie potrafiły wyrównywać żadne frazesy o szla-

21 Liber chamorum..., cz. I, s. 9, Proemium. 82 Potocki, jw., t. II, s. 81.


checkiej równości. Na ogół dobierano małżonków odpowiednio według „stanu", to jest majątku, nazwiska, godności. Zdarzało się, że czasami jakiemuś bardziej przedsiębiorczemu junakowi udało się uzyskać rękę senatorskiej córki. Małżeństwo takie stanowiło odskocznię do politycznej kariery, kiedy jednak kończyła się, arystokratyczna panna gorzko nieraz wypominała mężowi swoje pochodzenie, oraz to, że ojcowie czy dziado­wie byli dygnitarzami. Krążyły w tym czasie nawet przysłowia: ,,żonęś pojął z wielkim wianem, wiedz, że nie 'będziesz jej panem", „żonę obie­raj stanu równego, chceszli gomonu ujść ustawnego". Zdarzało się, że można pani wychodziła nieraz za mąż za człowieka gorzej sytuowanego jedynie ze względu na jego walory osobiste, nie zależało jej, aby został on dygnitarzem, chciała mieć po prostu upragnionego małżonka. Czasem urodziwi i energiczni mężowie uzyskiwali przemożny wpływ na swoje utytułowane małżonki, małżeństw takich spotykało się jednak niewiele.

Tak więc zasadniczą więzią, która łączyła ówczesne małżeństwa, za­równo chłopskie, mieszczańskie czy szlacheckie, były sprawy majątkowe lub prestiżowe — chodziło o posag, o możliwość zdobycia brakujących funduszów, o chęć ugruntowania swojej pozycji społecznej, czy potrzebę posiadania żony, która spełniałaby rolę siły roboczej. Bywało, że małżeń­stwa kojarzyły się z upodobania, sympatii, czasem łączyła je nawet na­miętna miłość. Niekiedy dużą rolę odgrywała uroda kobiety. Posiadanie bogatej, lecz brzydkiej czy starej żony narażało na śmieszność. Żartowa­no sobie z pań „tak w pieniądze jak lata bogatych", dlatego też młodzi ludzie rezygnowali często z większego posagu, byle stanąć na ślubnym kobiercu u boku urodziwej panny.

Jeśli chodzi o rozwody, to na wsiach nie były one praktykowane, wła­dze świeckie i kościelne czuwały bowiem nad nierozerwalnością związku małżeńskiego. W przypadku ludzi z tzw. marginesu społecznego, szcze­gólnie wędrujących po kraju ludzi „luźnych", to zdarzały się wśród nich wypadki rozchodzenia się małżonków — nie przeprowadzano jednak tego formalnie, prawnie, po prostu małżeństwo zrywano.

Jedynie szlachta miała możność unieważniania małżeństw. Wyroki wydawały sądy kościelne, nieraz jednak trzeba było aż decyzji Rzymu. Przeprowadzenie sprawy unieważnienia małżeństwa było wielce kosztow­ne, wymagało zachodu, a postępowanie takie opinia potępiała, na ogół szerokie rzesze szlachty stały więc na stanowisku, że związek małżeński jest nierozerwalny. Kiedy zdarzyło się, że o unieważnienie małżeństwa wystąpiła nieszczęśliwa żona kasztelanka Warszyckiego — debila i zbo­czeńca — z domu Stanisławska, okrzyczano ją rozpustnicą! W wieku XVII zdecydowanie potępiano rozwody, ale zachodzące przemiany spo-łeczno-kulturalne przyczyniały się do liberalizacji obyczajów, co po­wodowało, że w kołach magnackich oraz wśród możniejszej szlachty za-


częto oceniać rozwody nieco inaczej ł już w połowie XVIII wieku zda­rzały się wśród tych warstw na porządku dziennym. Rozwody stawały się w owym okresie często przedmiotem satyry.

Księża i prawnicy prześcigali się w fortelach umożliwiających unie­ważnienie małżeństwa. Zjawisko to nasiliło się zwłaszcza w okresie sta­nisławowskim, głównie pośród arystokracji. Anglik Wraxall analizując obyczajowość tej warstwy pisze: „Jedną z naturalnych konsekwencji tego stanu rzeczy jest łatwość rozwodów i ich powszechność. Wprost boję się mówić o tym, co widziałem i wiem na ten temat, tak nieprawdopodobnie to wygląda. Udowodnienie zdrady małżeńskiej jest uznane za prawną przyczynę rozwodu, ale w zasadzie wystarczy nie więcej niż niezgodność charakterów, niechęć lub znużenie" 23. Dochodziło do tego, że w kołach arystokracji przy zawieraniu małżeństwa specjalnie zaniedbywano do­pełnienia jakiejś formalności, by później mieć pretekst do otrzymania rozwodu.

Ponieważ uzyskanie rozwodu mogło mieć miejsce jedynie w war­stwach uprzywilejowanych, wytworzyła się sytuacja, że ludność wiejska szukała innych dróg wiodących do zerwania małżeństwa, jedną z nich było porzucenie żony lub męża i zawarcie nowego związku, czyli po prostu bigamia. Było to o tyle możliwe, że przy zawieraniu małżeństwa nie wymagano przedstawienia jakichś dowodów pisemnych, które .stwierdzałyby, że jest się wolnym, wystarczyło ustne oświadczenie oraz brak sprzeciwu ze strony kogokolwiek w okresie między wyjściem za­powiedzi a ślubem. Istniały jednak innego rodzaju trudności. Osiadły chłop w sporadycznych tylko wypadkach decydował się na opuszczenie swojej wsi, majątku, krewnych, jedynie z tego względu, by zawrzeć nowe małżeństwo. Dlatego też bigamię spotykało się najczęściej wśród luźnych, czeladzi dworskiej, wśród wędrownych kramarzy.

Kościół traktował bigamię jako poważne przestępstwo, a sądy miej­skie orzekały w tych sprawach karę śmierci, wyroki nie zawsze jednak wykonywano. Nieraz łagodzono karę i skazywano bigamistę na chłostę oraz nakazywano mu powrócić do porzuconej małżonki. Tak radził m. in. Haur. Wypadki bigamii miały miejsce niekiedy także i wśród szlachty. Najczęściej podłożem ich była rozwiązłość niektórych panów. Formalnie groziły za to najsurowsze kary, praktycznie jednak patrzono na taki po­stępek przez palce. Jeśli powtórnie zaślubioną kobietą była jakaś uwie­dziona plebejka, to uważano całą sprawę za doskonały, nadający się do przechwałek żart.

Być może przytoczone wyżej obrazy rzucają zbyt ponure światło na

23 N. W. Wraxall, Wspomnienia z Polski 1778, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. I, s. 539.


ówczesne życie rodzinne, trzeba więc podkreślić, że nie należy ciemnych jego stron generalizować. Faktem jest, iż ówczesna obyczajowość cha­rakteryzowała się brutalnością, niemniej jednak spotykało się przypadki świadczące o dobrym współżyciu małżeńskim i o wzajemnej miłości. Jeśli chodzi o środowisko wiejskie, rzucają m. in. na te sprawy pewne światło testamenty. W rozporządzeniach ostatniej woli nieraz spotkać można wyrazy miłości skierowane do współmałżonka, błogosławieństwo dla dzieci, zalecenia o zachowaniu szacunku dla pozostających na utrzy­maniu rodziców. Jeden z chłopów z Bukowiny Tatrzańskiej mówi o swej żonie jako o „najmilejszej Annie", „żonie mojej kochanej, sierocie pozo­stałej". Niejaka Regina Magierowa umierając, zapisuje grunt i budynki swemu małżonkowi, którego „we wszystkiej go posesji, która do mnie należy, zostawuję, bom nie miała bliższego żadnego przyjaciela nad męża teraźniejszego Jakuba Magierę". Walenty Komperda błogosławi natomiast swoje córki „przykazując, żeby się Pana Boga bały, Jemu służyły, w zgodzie i miłości z sobą i sąsiady żyły" 24.

Przytoczone powyżej wypowiedzi są oczywiście słownymi deklaracja­mi, możliwe, że w życiu bywało nieco inaczej, niemniej świadczą wy­mownie o istnieniu na wsi silnej więzi rodzinnej.

Rodzinę chłopską wiązał nie tylko majątek, lecz również poczucie wspólnoty wynikające z przekonania, że jest się „jednej krwi". Jeśli na­wet zapominano o tym wobec ciężkich warunków codziennego bytu, to przecież uprzytamniano to sobie w ważnych chwilach życiowych. Brak badań i źródeł dotyczących tej dziedziny obyczajowości uniemożliwia wy­danie ostatecznych sądów, niemniej nie mamy powodów, by wątpić w istnienie u ludności wiejskiej rozwiniętych uczuć rodzinnych. Wzmian­ki, jakie spotyka się na ten temat w literaturze plebejskiej, potwierdzają raczej ich istnienie. Pośród codziennych zdarzeń wspomina się o rodzinie, przywozi się dzieciom lub żonie prezenty itp.

Oprócz rodziny bliższej, to jest rodziców i dzieci, utrzymywano też kontakty z rodziną dalszą. Przybierały one rozmaite formy. W pewnych okolicach kraju, np. na Podhalu w XVII wieku istniały jeszcze silne związki rodowe. Ród składał się z grupy ludzi spokrewnionych w linii męskiej; rody zamieszkiwały nawet osobne osady. Podstawą solidarności rodowej było pochodzenie od wspólnego przodka. Każdy ród miał swoją legendę, w której chwalono się praszczurem rodu, będącym najczęściej słynną postacią Podhala. Tak więc niektóre rody utrzymywały, że po­chodzą od słynnego zbójnika, inne twierdziły, że wywodzą się od sołtysa, jeszcze inne chwaliły się praszczurem-szlachcicem. Jeśli nawet pamięć

" Cyt. wg K. Dobrowolski, Włościańskie rozporządzenie ostatniej woli na Podhalu w XVII i XVIII w., Kraków 1&33, s. 110, 119—120.


o dawnych przodkach rozpływała się w legendzie, to żywa była pamięć o przodkach niedawno zmarłych, silne były związki rodzinne, co skła­dało się na mocną więź łączącą cały ród.

Istnienie tego rodzaju związków rodowych znajdowało swoje odbicie również w życiu społecznym i gospodarczym. Rody chłopskie wspólnie np. użytkowały polany i hale, prowadziły gospodarstwo pasterskie, zwo­ziły zboże, wybierały się np. po zboże na Węgry itd. Tego rodzaju zwią­zki istniały jednak tylko na Podhalu, mogły się bowiem utrzymać jedy­nie w okolicach stosunkowo słabo związanych z systemem pańszczyźnia­nym. Tam, gdzie istniała silna zależność chłopa od pana, nie było miej­sca na niezależne związki rodowe, szlachta stała bowiem na stanowisku, że jedynym zwierzchnikiem i „opiekunem" poddanego jest dwór.

Trzeba dodać, że na terenie całego kraju istniało w owym czasie wśród ludności chłopskiej silnie rozwinięte współdziałanie, mające np. na celu polepszenie doli sierot czy ludzi niedołężnych. Wiadomo, że w pe­wnych okolicach panował zwyczaj, iż ludność obrabiała rolę ludziom „niesposobnym", to jest sierotom lub kalekom. Pomagano sobie także wzajemnie w terminowych robotach polowych, wspólnie wypasano bydło, karczowano lasy itp. Bardzo możliwe, że właśnie w tych ważnych funk­cjach gospodarczych, w niesieniu sobie wzajemnie pomocy można do­szukać się reliktów dawnych wspólnot i związków rodowych.

Jeżeli chodzi o szlachtę, przywiązywała ona wielką wagę do uro­dzenia, herbu, nazwiska. Pilnie śledzono wszystkie pokrewieństwa, pa-rantele, koneksje, z zamiłowaniem studiowano genealogie, wyliczano po­winowactwa. Potocki tak np. powiada o jakimś domorosłym heraldyku:

Przykrzy mi się słuchając srogich jego plotek, Regestru sióstr i braci, wujów, stryjów, ciotek. Kogo który wziął z domu, która była za kim, Prawi Księgi Rodzaju długim zody jakiem 2B.

To przywiązywanie wagi do pochodzenia miało swoje źródło w ustro­ju feudalnym, który charakteryzował się przecież panowaniem „urodzo­nych". Szlachectwo już samo przez się zapewniało odpowiednie prawa i przywileje, a spowinowacenie z potężnym dygnitarzem umożliwiało protekcję, awans, karierę. Nic więc dziwnego, że pilnie baczono na te sprawy, a swoje genealogie wykorzystywano do prowadzenia rozmaitych życiowych rozgrywek. Trzeba dodać, że szczególną czujność wykazywali w tych sprawach wzbogaceni, udający szlachtę plebejusze. Niejeden chłop czy mieszczanin, podszywający się pod szlacheckie nazwisko, kazał sobie

25 Cyt. wg W. Łoziński, Życie polskie w dawnych wiekach, Kraków 1958, s. 155.


wypisywać fałszywe genealogie, koncypował niezwykłe herby, powoły­wał się na zmyślone korespondencje.

Wśród szlachty spotykało się nieraz z istnieniem silnej więzi rodzin­nej, która jednak opierała się nie tyle na powinowactwie krwi, co na wspólnocie interesów. Należy podkreślić, że ród w szerszym pojęciu w tym przypadku nie istniał, miało tu natomiast miejsce jedynie fikcyj­ne powiązanie ludzi pieczętujących się jednym i tym samym herbem, po­chodzących tedy niby od jednego przodka. Faktyczna więź istniała nato­miast w rodzinie i obejmowała bliższych powinowatych. Przejawiała się ona w rozmaitej formie, m. in. w utrzymywaniu towarzyskich kontaktów, w odwiedzaniu się. Szczególnie silnie występowała ona wtedy, gdy cho­dziło o osiągnięcie konkretnych celów — o zdobycie wpływów, urzędów, faworów. Podkreślano wówczas powinowactwo, tworzono rodzinne ,,blo­ki", zawiązywano koalicje, groźne nawet nieraz i dla panujących. Znane są np. warcholskie wystąpienia takich potężnych rodzin, jak Radziwiłłów, Sapiehów, Paców. Wystąpienia te miały charakter okolicznościowy, wią­zały się bowiem z określoną sytuacją. W rodzinach tych istniały animozje, dochodziło często do sporów i konfliktów, np. przy podziale majątku, lub gdy w grę wchodziły osobiste materialne interesy. Następowały wówczas frymarki, targi, zwady, miał miejsce jaskrawy, daleko idący egoizm, który znajdował często odbicie w następujących przysłowiach: „bracia zgodliwi są wielkie dziwy" lub: „braterska nienawiść sroga" itp. Dzieje rodzin szlacheckich często obfitują w krwawe spory, które wybuchały między najbliższymi krewnymi. By zagarnąć majątek, chwytano się róż­nych sposobów. Jednym z nich było np. uznanie niewygodnego właści­ciela majątku za obłąkanego i ustanowienie nad nim kurateli. Dochód z dóbr szedł oczywiście do kieszeni „opiekunów". W ten sposób po­stąpiono ze starostą dolińskim Jerzym Krasickim, z krajczym litewskim Marcinem Radziwiłłem itd.

Mimo to nie brak informacji o spokojnym, szczęśliwym współżyciu całych rodzin, o załatwianiu spraw w sposób godziwy, zgodny z intere­sami wszystkich biorących udział przy podziale majątku. Przykładem może być zgodne współżycie braci Wacława Potockiego. Ogólnie biorąc można jednak twierdzić, że u szlachty występował silny egoizm i prze­można chęć bogacenia się, która dominowała nad więzią rodzinną.

Egoizm zaznaczał się zresztą wyraźnie zarówno u szlachty, jak i u ple-bejuszów. W księgach sądowych miejskich spotyka się często wzmianki, iż rodziny zmarłych fałszowały testamenty, odsuwając od podziału schedy niektórych krewnych oraz dokonywały innych nadużyć. Z faktami tymi wiązały się oczywiście spory, procesy, a nawet najpospolitsze bijatyki. Praktyki te piętnował m. in. Opaliński, który w swych satyrach dał obra­zy testamentowych matactw.


Opisując życie rodzinne nie sposób wspomnieć o dzieciach nieślub­nych, zwanych bękartami, wylegańcami, pokrzywnikami. Ogólnie można stwierdzić, iż dzieci te były dyskryminowane zarówno pod względem prawnym jak i towarzyskim. Obowiązujące wówczas prawo wyłączało je bowiem ze spadku, a w oczach opinii publicznej uchodziły za „wyrzutki" społeczeństwa. Problem ten najczęściej i najsilniej występował w środo­wisku wiejskim. Mimo bowiem usilnej walki z cudzołóstwem, mimo kar i odpowiednich ustaw, dzieci nieślubnych spotykało się bardzo wiele. Trudno podać dokładnie jakieś liczby, z dotychczasowych badań jednak wynika, że ilość tych dzieci w stosunku do ogólnego przyrostu natural­nego wynosiła od 3 do 10°/o. Zjawisko to nasilało się lub słabło, na ogół liczba dzieci nieślubnych zwiększała się podczas wojen i przemarszów wojsk.

Po narodzeniu się nieślubnego dziecka sąd wiejski nakazywał ojcu, prócz zapłacenia ustalonej kary za cudzołóstwo, wyasygnowanie jedno­razowo odpowiedniej kwoty przeznaczonej na wychowanie dziecka. Naj­częściej zalecano zakupienie krowy, rzadziej wpłacenie pieniędzy. Wy­sokość tego rodzaju opłaty nie 'była zresztą duża. Władze sądowe wiej­skie stały widać na stanowisku, że gdy dziecko podrośnie, to nie tylko nie będzie ciężarem, lecz odwrotnie, będzie matce pomagać. Z tego też prawdopodobnie względu nie spotyka się wzmianek, by nakazywano pła­cenie jakichś stałych, np. corocznych zasiłków. Niekiedy ojciec nieślub­nego dziecka musiał płacić „za wieniec". Zdarzało się to wtedy, gdy do­wiedziono mu, że dziewczyna została uwiedziona gwałtem lub podstępem. Sądom trudno jednak było ustalić jak się sprawy istotnie miały, dlatego też rzadko ferowały tego rodzaju wyroki. Częściej orzekały tak zwaną „winę bykową" — opłata uiszczana Kościołowi i dworowi obowiązywała wówczas zarówno kobietę jak i mężczyznę. Kobieta ponosiła jednak cięż­sze konsekwencje — karano ją chłostą za popełnienie ,,grzechu", nieraz wypędzano nawet ze wsi, spadał na nią również ciężar wychowania i utrzymania dziecka.

Sytuacja matki nieślubnego dziecka była nieco odmienna, jeśli ojcem jego był szlachcic. Dzieci nieślubnych, zrodzonych z ojca szlachcica spo­tykało się sporo. Do szlacheckiego stylu życia należało bowiem uwodzenie poddanych chłopek lub dziewcząt służebnych. Nie kompromitowało to szlachcica, nie kolidowało z jego honorem szlacheckim, postępowanie ta­kie uważano za jak najbardziej naturalne. Stosunek panów do potom­stwa z nieprawego łoża był rozmaity. Większość źródeł mówi, że szlachta zupełnie nie dbała o swoich bastardów, że pozostawiano ich własnemu lo­sowi, niektóre podają jednak, że na swój sposób dbano o dzieci nieślubne. Obdarowywano je np. pewnymi sumami pieniędzy, nieraz ziemią, a na­wet żeniono ze szlachciankami. Nieślubne dzieci szlacheckie nosiły naj-


częściej nazwiska pochodzące od miejsca urodzenia lub od przydomku nadanego w dzieciństwie. Nieraz nosiły nazwisko ojca, choć zazwyczaj w skróconym lub przeinaczonym brzmieniu. Wiele informacji na ten temat zamieszcza Liber chamorum, a oto pewne przykłady:

„Brudzowski nazwał się bękart p. Borka Józefa z Brudzowej, od Chę­cin dwie mili. Miał go z chłopską dziewką, poddaną swą. Ten uchowa­wszy się u pana tego, beł za urzennika w temże Brudzowie kilka lat [...]. Zjednał mu beł żonę ten Borek, Zaborską niejaką" 26.

„Bębnowski nazwał się Jan, bękart p. Jędrzeja Chwaliboga, co w Ja-nowicach mieszkał pod Zakliczynem. Tego bękarta, gdy przy ojcu tem swem chłopcem beł, że pękato rósł, zwał go bęben, czasem Bęsiu, on podrósszy Bębnowski zwał się. Matka tego Janka chłopska dziewka Więcławąwna beła z Jadownik wsi; ta o granicę służeła w Brzeżku, p. Czernego miasteczku na Podgórzu, skąd wziął ją ten p. Chwalibóg za założnicę, z którą tego Janka miał [...]. Ten zaś Jan, bękart Chwalibogów, pojął chłopską dziewkę [...] nadsługował przecie przedtym panu Gaboń-skiemu na Podgórzu, potym panu Wieruskiemu tamże w Podgórzu i anno 1630, a żenię swej kupieł chałupkę bez ról w tych Jadownikach" 27.

„Bielski, bękart p. Koniecpolskiego, co w Przecławiu mieszkał. Temu bękartowi swemu w Słostowej pod Robczycami dał beł na folwarczek. Ten bękart tam mieszkając pojął beł p. Mnisżkowskiego córkę, powinna p. Kostki, starosty malborskiego; miał z nią potomstwo. In anno 1633, miał już na piętnaście tysięcy..." 28.

„Gębicki ten bękart jest p. Witowskiego, co beł wielkim rządcą kra­kowskim. Wychował się po części u tego p. Witowskiego, zapomóg! go przecie p. ociec ten, że kupieł anno 1622 pod Strzyżowem we wsi Wyso­kiej spłacheć. Pojął beł z Rubczyc szewcównę" 29.

„Myszkowski zowie się Władysław, bękart p. Władysława Myszkow-skiego, margrabię z Pińczowa, którego miał z Borowską niejaką circa 1618. Tej inamoracie swej dał beł pan Myszkowski folwarczek we wsi Pogwizdowie, od Żarnowca mila, dożywociem"30.

Próby opiekowania się dziećmi zrodzonymi z „nieprawego łoża" nie zmieniały wszakże zasadniczo ich losu. Opinia publiczna dyskryminowała je. Stosowano wobec nich bojkot towarzyski, czyniono im afronty, od­mawiano wydawania za nich córek lub żenienia synów. Dla autora Liber chamorum nieślubne pochodzenie, „bękarctwo", to rzecz najbardziej hań­biąca, stawiająca bezapelacyjnie poza nawiasem „poćciwych". Istniał po-

26 Liber chamorum..., cz. I, s. 71, nr 186.

27 Tamże, cz. I, s. 41—42, nr 53.

28 Tamże, cz. I, s. 51, nr 89. 2S Tamże, cz. I, s. 146, nr 470. "o Tamże, cz. I, s. 353, nr 1330.


głąd, że każde poważniejsze nakłady pieniężne na dzieci nieślubne sta­nowią ciężką krzywdę dla legalnych spadkobierców, bo umniejszają suk­cesję mającą im przypaść. Należy dodać, iż za bękarty uważano wszyst­kie dzieci zrodzone przez ślubem, choćby ich rodzice zawarli później le­galny związek małżeński. Na temat dzieci nieślubnych kursowało wiele cynicznych dowcipów. Wacław Potocki w jednej z fraszek tak powiada:

Z Miłkowskiego Koski Zmazawszy Mił, Miłkowski bękarta zwał Koskim, Wstydząc się go przezwiskiem mianować ojcowskim. Ja mu zaś Mił zostawię, koski raczej urwę, Kiedy ojciec miłował, miasto żony kurwę81.

W opinii szlacheckiej pierwszej połowy XVII wieku nie ratowała sy­tuacji nieślubnego dziecka nawet krew królewska. Dzieci nieślubne wład­ców polskich XVII wieku nie osiągnęły też żadnych wybitniejszych po­zycji. Zmiany obyczajowości nastąpiły dopiero w XVIII wieku, w pier­wszej połowie tego stulecia, kiedy to do nieślubnych dzieci pańskich za­częto odnosić się z większą tolerancją, a z czasem zarzucano nawet wobec nich dyskryminację. „Bękartką" np. była słynna Anusia Lubomirska, która stała się przyczyną sławnego, tragicznego pojedynku Adama Tarły z Kazimierzem Poniatowskim. Nieślubną córką królewską była też naj­prawdopodobniej Anna Orzelska. Ale za czasów Augusta Mocnego niko­mu już nawet przez myśl nie przeszło, 'by dyskryminować tę piękną i fa­woryzowaną damę. Niemniej do końca XVIII wieku szlachta i panowie nie poczuwali się na ogół do jakichś większych obowiązków wobec dzieci z „nieprawego łoża". Opinia siedemnastowieczna za bękarty uważała również tzw. „kukułcze dzieci", to jest potomstwo spłodzone w legalnym związku małżeńskim, lecz niepewnego ojcostwa. W wieku XVIII nie sto­sowano już tak drastycznych określeń, wykazywano bowiem większą wyrozumiałość.

Jeśli chodzi o sprawę dzieci nieślubnych w środowisku mieszczan, to według prawa miejskiego nie posiadały one prawa do dziedziczenia, za­braniano im piastowania urzędów miejskich, utrudniano dostanie się do cechu. Sytuacja tego rodzaju dzieci była w miastach równie trudna jak i w środowisku szlachty. I tutaj stosowano wobec nich dyskryminację towarzyską i tutaj również ciężki był ich los.

Znamienne,. iż uważano, że dzieci nieślubne odznaczają się pewnymi predyspozycjami, mianowicie sprytem, zręcznością, że potrafią sobie ra­dzić w życiu. Szeroko, także i pośród szlachty, kursowały przysłowia o ,,bękarcim szczęściu". Odbiciem tych poglądów jest m. in. wiersz Se­bastiana Klonowicza:

" Potocki, jw., t. I, s. 439.


Bastrowie większy są, łakomi i duży, I tak więcej gwałt i moc niźli cnota płuży. Ojcowicowie drobni, spokojni, pokorni, Bastrowie są szczęśliwi, swawolni, uporni82.

Była to oczywiście nieudolna próba tłumaczenia społecznej i obycza­jowej dyskryminacji jaka te dzieci spotykała. Z powodu biedy i obsku-ranctwa wiele z nich ginęło. Nawet przysłowie głosiło: „nie każdy ba-stard jednakie szczęście miewa". Tylko niektórym z nich udało się prze­kroczyć dzielące je od społeczeństwa bariery. Najsilniejsze, najzręczniej­sze jednostki potrafiły rzeczywiście dobić się majątku i znaczenia, choć droga, jaka do tego wiodła, nie zawsze była najuczciwsza. Jeśli wierzyć informacjom Liber chamorum, wielu opryszków, pospolitych bandytów pochodziło właśnie z „nieprawego łoża". Społeczeństwo dyskryminowało ich od dzieciństwa. Oni mścili się na społeczeństwie. Ponury to, mało znany fragment siedemnastowiecznej obyczajowości.

"S. K l o n o w i c z. Worek Judaszom, [w:] Pisma poetyczne polskie, wyd. K. J. T u r ów s k i, Kraków 185&, s. 117.


Uroczystości i obrzędy rodzinne

Wielka rola jaką przypisywano rodzinie w ówczesnym życiu obyczajo­wym powodowała, że wszelkie uroczystości i obrzędy rodzinne stanowiły nader ważne momenty dla kręgu ludzi związanych ze sobą węzłami krwi, jak również dla ich przyjaciół i znajomych. Wydaje się, iż w żadnym chyba innym okresie dziejowym uroczystości te nie odgrywały tak waż­kiej i złożonej roli.

Rozpoczynały je urodziny dziecka. Z faktem tym łączyło się w tym czasie wiele jeszcze przedchrześcijańskich zwyczajów. Odosobniano więc na pewien czas położnicę, po połogu dokonywano tak zwanego „wywo­du", to jest jej oczyszczenia, ponadto poddawano ją praktykom, mającym na celu odpędzenie złych duchów i zapewnienie zdrowia i szczęścia nie­mowlęciu. Dziecko przenoszono więc przez okno, dla niepoznaki przebie­rano, wodę z pierwszej kąpieli wylewano dopiero po upływie trzech dni po zachodzie słońca itd. Praktyk tych stosowano wiele. Choć w różnych częściach kraju panowały odmienne zwyczaje, w całej Polsce narodziny dziecka łączyły się ze stosowaniem różnych guseł, i to wśród wszystkich grup społecznych, najwięcej jednak stosowano ich po wsiach i w małych miasteczkach.

Kościół starał się zaadaptować te praktyki, nadać im odpowiedni wy­dźwięk, często więc łączył je z obrzędem chrztu. Niektóre koła kościelne zalecały rodzicom, by dzieci chrzcić następnego dnia po porodzie, co czę­sto pociągało za sobą wypadki przeziębień, a nawet zgonów niemowląt, nie potrafiły jednak wyeliminować z życia dawnych zwyczajów. W rezul­tacie nawet przy chrzcie stosowano pogańskie praktyki, obchodzono ołtarz z niemowlęciem, stosowano uroczyste przechodzenie progu itp.

Urodziny dziecka żywo interesowały krewnych i przyjaciół rodziców, a w środowisku wiejskim i małomiasteczkowym wciągały wszystkich


mieszkańców w związane z tym faktem uroczystości. Uważano wręcz za obowiązek okazanie pomocy matce niemowlęcia, istniał więc zwyczaj obdarowywania położnicy przez sąsiadów, krewnych i znajomych. Po­nieważ matka nowo narodzonego dziecka nie była w stanie zająć się gospodarstwem, dostarczano jej m. in. wiktuałów. Po wsiach każdy da­wał według swojej możności. Znoszono chleb, ser, masło, jaja itp. Ta wzajemna pomoc stosowana była wobec wszystkich niewiast, zarówno zamożnych chłopek, jak i ubogich komornic. Zwyczaj obdarowywania położnic istniał również wśród mieszczan i szlachty, z tym tylko, że lu­dzie bogaci obdarzali się bardziej kosztownymi prezentami. Zwyczaje te przybierały niekiedy nawet przesadne formy, położnicę odwiedzały często tłumy znajomych, stąd też wydawano i sporo na wystawne poczęstunki. Magistraty niektórych miast starały się ograniczać te przyjęcia. Na przy­kład w Gdańsku wydano w pierwszej połowie XVIII wieku odpowiedni regulamin, który szczegółowo określał ramy składanych wizyt.

Jak z powyższego wynika, we wszystkich warstwach społecznych ko­biety będące w połogu odwiedzane były tłumnie przez kumów, krewnych, przyjaciół. Zwyczaj wymagał, 'by obdarowywać matkę nie tylko pre­zentami, ale także obsypywać ją komplementami. Często wizytę taką traktowano jako okazję do dobrej zabawy. Po obejrzeniu noworodka i stwierdzeniu, do kogo jest podobny, brano się do szklanek i butelek. Ożywione rozmowy przekształcały się wkrótce we wrzaski i pohukiwa­nia, co nie pozwalało usnąć ani odpocząć położnicy. Na sprawy higieny nie zwracano większej uwagi. Jeśli zauważono, że matka wygląda mi­zernie, to „pokrzepiano" ją wódką lub winem, nieraz z „leczniczymi" do-prawami, takimi jak pieprz czy imbir. Należy zaznaczyć, że jeśli część matek traktowała te odwiedziny jako przysłowiowy „dopust Boży", to spotykało się i takie, które rade były okazji do pijatyki. Biedniejsze upi­jały się gorzałką, bogatsze winkiem, miodem, wódeczkami. Botanik Sy-reński, wielki zwolennik piwa, żali się, iż ,,[...] nasze miłe kmoszki przy­zwoitym i przyrodzonym pokarmem gardzą, w swych połogach nic inne tylko winem, małmazyją, muszkatelą się posilają, drugie miłą gorzałeczką pokrapiając się, żeby im się żołądek od piwa nie skurczył albo ząb, który winny, im nie wypadł" 1.

Wspaniałą, uświęconą wręcz okazję do zabawy stanowiły chrzciny. Każda rodzina starała się, by wypadły one jak najokazalej. Nawet śre­dniozamożny chłop spraszał kumów i znajomych, bił wieprze, kupował baryłki piwa. Chrzciny na wsi stawały się często istnym pasmem obżar­stwa i opilstwa, zdarzało się nieraz, iż nawet rujnowały biedniejszych gospodarzy. Feudałowie wydawali w stosunku do ludności plebejskiej od-

* S. Syrenius, Zielnik..., [Kraków] 1613, s. 948.


powiędnie rozporządzenia, które miały na celu ograniczenie liczby gości:

zabronienie podawania zbytniej ilości potraw. Podobne zalecenia wyda­wały także niektóre magistraty. Zakazy te pozostawały jednak tylko na papierze, w rzeczywistości łączono chrzciny z reguły z hulanką.

Jeśli uroczystości rodzinne ludności plebejskiej ograniczano wspo­mnianymi przepisami, szlachcie nie zabraniał nikt obchodzić ich z naj­większą wystawnością. Także i w rodzinach magnackich przyjście na świat potomka, szczególnie pierwszego syna, łączono z wielkimi uro­czystościami: urządzano turnieje, walki byków, festyny, wydawano bale, bankiety, bito z dział i moździerzy, a nade wszystko pito, pito i jeszcze raz pito: za pomyślność nowego dziedzica, za zdrowie rodziców, za ku­mów, plebanów, którzy chrzcili dziecię, za krewniaków, powinowatych. Trudno wręcz zliczyć wszystkie toasty, jakie wznoszono nad kołyską kasztelanica czy dziecięcia innego dygnitarza.

Do doboru odpowiednich rodziców chrzestnych przywiązywano wiel­ką wagę. Istniało mniemanie, że dziecko będzie dziedziczyło cechy swych rodziców chrzestnych, uważano więc, że jego przyszłość zależy w dużej mierze od ich zachowania się; zwracano także uwagę na zachowanie się księdza. Kumów dobierano w rozmaity sposób. Najczęściej proszono w kumy krewnych lub przyjaciół, oczywiście ludzi ze swojego środowi­ska. Mieszczanie prosili często w kumy ludzi zajmujących pewną pozycję społeczną; rzemieślnicy np. oglądali się za rajcami i ławnikami, ewen­tualnie mistrzami. Bywało zresztą różnie. Wiadomo np., że w pewnych przypadkach bogata szlachta, a nawet magnaci zapraszali na rodziców chrzestnych mieszczan lub chłopów. Trudno wyjaśnić te fakty, możliwe, że starano się w ten sposób przyciągnąć do siebie zamożniejsze jednostki plebejskiego pochodzenia.

Powszechnie praktykowano dawny zwyczaj, że w przypadku, jeśli dzieci się nie chowały, rodzice prosili w kumy żebraków, wierzono bo­wiem, że zapewni to szczęście niemowlęciu. Wypadki zapraszania na chrzestnych rodziców nędzarzy spotykało się nawet po wielkopańskich dworach.

Wśród chłopów i mieszczan istniał zwyczaj, że dziecku dawano takie imię, jakie sobie ,,przyniosło", tzn. takie, jakie w dniu jego narodzin fi­gurowało w kalendarzu (pomijano jedynie imiona mniej znane). Na na­dawanie imienia znaczny wpływ wywierał również pleban, który czasem dawał takie, jakie uważał za stosowne, nieraz nawet wbrew woli rodzi­ców. W pewnych okolicach istniał zwyczaj, iż nadawano dziecku imię ojca, dziadka lub jednego z bliskich krewnych. Niektóre tradycje bywały czasem tak silne, że księża godzili się z nimi i nadawali imię takie, jakie upodobała sobie rodzina; np. wśród zamożnych chłopów podhalańskich Tyłków powtarzały się stale imiona: Wojciech, Maciej, Jan.


Jeśli chodzi o szlachtę, to na ogół niechętnie nadawano imię takie, jakie dziecko sobie „przyniosło". W grę natomiast wchodziły imiona ma­jące związek z tradycją rodu lub też z osobistymi upodobaniami. Potocki tak o tym pisał:

Nie chce być z prostakiem w jednym interesie, Którego tak chrzczą, jako święto dnia przyniesie2.

W wyniku tego w niektórych rodzinach szlacheckich powtarzały się ciągle te same imiona, np. Tomasz u Zamoyskich, Rafał u Leszczyńskich, Stanisław u Kostków. Prócz tradycji rodzinnej na wybór imienia wy­wierał wpływ również kult świętych. Znaczny wpływ miały i zakony. które propagowały swoich patronów zarówno wśród szlachty jak i wśród plebejuszów. Wraz z rozwojem zakonu jezuitów coraz częściej spotykało się np. imię Ignacy, Franciszek, Ksawery; franciszkanie propagowali imię Antoniego i Franciszka, pijarzy — Kalasantego, teatyni — Kajeta­na. Na nadawanie imienia wywierała też wpływ aktualnie panująca w kraju moda, np. można zaobserwować w pewnych okresach popular­ność imion królów lub sławnych ludzi. W XVII wieku często spotykało się np. Zygmuntów, Władysławów, Janów, Kazimierzów. W omawianym okresie bardzo chętnie nadawano też takie imiona, jak: Andrzej, Woj­ciech, Józef. Wielką popularnością cieszyło się nadal imię Stanisław. Imiona pochodzenia słowiańskiego, np. Zbigniew, Jarosław, Mirosław, Bronisław spotykało się w XVII wieku jeszcze dość często, później za­częły zanikać. W XVII wieku popularne były również imiona pochodzące ze Starego Testamentu, np. Rachela, Eliasz, Daniel. Z biegiem lat prze­wagę zaczęły zdobywać imiona katolickie. Wyjątek stanowiło imię Maria. Przez długi czas nadawali je tylko innowiercy, wśród katolików istniał bowiem przesąd, że jest to świętokradztwo i może pociągnąć za sobą nie­szczęście. Począwszy od XVIII wieku zaczęto stosować je częściej. Wydaje się jednak, że bardziej rozpowszechnione było imię pochodzące od Marii — Marianna.

Zagadnienie nadawania imion w kołach plebejskich jest skompliko­wane i jeszcze niedostatecznie opracowane, w świetle fragmentarycznych badań można jednak stwierdzić, iż moda na imiona w tej warstwie ule­gała ciągłym zmianom. Zależne to było od okolicy kraju, np. w Ży-wieckiem spotykało się imiona rozmaite. Charakterystyczne, że pewnych imion używano tylko na wsi, innych zaś w mieście. Imiona w których gustowała wieś wydają się być z dzisiejszego punktu widzenia nawet oryginalne, spotykało się m. in. takie jak: Rycheza, Brygida, Anastazja,

1 Cyt. wg J. S. B y s t r o ń. Dzieje obyczajów w dawnej Polsce..., t. II, Warsza­wa 1960, s. 7<5.


Scholastyka, Dionizy, Melchior, Polikarp. W tym czasie miasto gusto­wało w Konstancjach, Monikach, Salomeach. Ponieważ moda na imiona ulegała zmianom, więc w żadnym przypadku nie można łączyć ich z me­chanicznym nadawaniem według kalendarza. Wszystko wskazuje na to, że decydujący wpływ na wybór imion wywierali księża, w niektórych okolicach liczyli się oni jednak wyraźnie z gustami ludności.

W związku z nadawaniem imion istniał szereg różnych zwyczajów, np. imię Adam i Ewa dawano zwykle bliźniakom. Zwyczaj ten występo­wał na Podhalu w XVII wieku. Istniał też nie spotykany już dzisiaj zwy­czaj, iż rodzeństwu nadawano te same imiona, np. wśród braci można było spotkać trzech Janów lub Stanisławów. Zwyczajowi temu hołdowali zarówno chłopi, jak i szlachta. W ten sposób starano się zapewnić rodzi­nie szczególną opiekę jakiegoś świętego. Jeśli np. pierwszy syn Jan cho­wał się dobrze, a drugi nazwany np. Markiem wkrótce zmarł, to rodzice następnemu dziecku nadawali znów imię Jan, wierząc, że w ten sposób zapewnią sobie łaskę odpowiedniego świętego.

Następną z kolei ważną uroczystością rodzinną był ślub i wesele. Po­przedzały ją konkury i wiążące się z rozmaitymi zwyczajami zaślubiny. Jeśli chodzi o termin ślubu i wesela, to wśród chłopów i biedniejszych mieszczan urządzano je zwykle jesienią lub zimą. Pora ta była najodpo­wiedniejsza z tego względu, że nie było już wówczas pilnych robót pol­nych, a zebrane plony zapewniały stosunkowo spokojną egzystencję.

Przy zawieraniu małżeństw zarówno u chłopów jak i mieszczan istnia­ło wiele różnorodnych zwyczajów, niektóre z nich miały charakter ściśle lokalny, inne szeroki, często ogólnokrajowy. Zagadnienie to nie jest jeszcze dostatecznie opracowane, z tego więc względu podaję tu tylko zwyczaje ważniejsze, częściej spotykane.

W wielu okolicach domy, w których mieszkały panny na wydaniu, znaczono specjalnymi symbolami. W chatach chłopskich cętkowano ścia­ny białą glinką, zawieszano w oknach wianki, lub zatykano na tyczce przed domem wieniec. Oznaczać to miało, że w domu jest ,,wieniec do "•vzięcia", czyli dorosła panna. U drobnej szlachty wywieszano przed dworkiem kilimek, u bogatszej kobierzec. Był to znak, że z tego domu jest kogo wyprowadzać na „ślubny kobierzec". Zwyczaj ten panował tylko w niektórych okolicach. Symbole, o których była mowa, umiesz­czano nie tyle dla poinformowania, że w takim czy innym domu znaj­duje się panna do wzięcia — we wsiach czy miasteczkach znano się bo­wiem doskonale i nie potrzeba było tego rodzaju demonstracji — lecz przede wszystkim dla okazania, że rodzice panny zdecydowali się na wy­danie jej za mąż. Reszta zależała już od inicjatywy mężczyzny.

Kawaler, który upatrzył sobie pannę czy wdowę, rozpoczynał odpo­wiednie zabiegi. Wśród wszystkich grup społecznych istniał zwyczaj, że


nawiązanie matrymonialnego porozumienia należało do swatów, zwanych dziewosłębami lub rajami. Na wsi dziewosłębem mógł być tylko gospo­darz stateczny, ogólnie poważany, u mieszczan i szlachty starano się, by swatami byli ludzie majętni, jeśli to możliwe nawet dygnitarze, którzy potrafiliby wpłynąć na decyzję rodziców panny. Wszędzie natomiast wy­magano, by swat był człowiekiem towarzyskim, zmyślnym i wymownym, mruki i niedołęgi mogliby bowiem popsuć sprawę i swą nieudolną „pro­pagandą" zniweczyć kawalerskie plany.

W niektórych wsiach swat przychodził do domu rodziców panny póź­nym wieczorem lub nocą. Istniał bowiem przesąd, wywodzący się jeszcze z czasów pogańskich, że szczęśliwe małżeństwo to takie, które skojarzono przy pełni księżyca; miało to stanowić również ochronę przed urokami i czarami. Ktoś niechętny mógł bowiem ujrzeć swata i rzucić nań prze­kleństwo, lepiej więc, jeśli wybrał się do panny pod osłoną nocy. Swat miał przy sobie flaszkę gorzałki, która była jakby symbolem jego roli. Po przybyciu do chałupy panny rozpoczynał obojętną rozmowę towarzy­ską. Wiemy, że w późniejszych nieco czasach istniał zwyczaj, iż swat za­pytywał, czy gospodarze nie mają do sprzedania jałóweczki lub czy cza­sem nie zabłąkała się do nich łasica lub gąsior (wszystkie te zwierzęta były oczywiście symbolami panny). Jeśli gospodarz dawał przychylną odpowiedź, swat wyjmował flaszkę i prosił o podanie kubka. Kiedy ku­bek otrzymał, nalewał do niego gorzałki i podawał do wypicia rodzicom i pannie. Ona stawiała przy tym opór. Zwyczaj wymagał, by okazywała także zawstydzenie. Mogła nawet kryć się po kątach i gorzałkę niechętnie przyjmować. Jeśli panna istotnie nie chciała konkurenta, to, jak się zda­je, umykała nawet z chałupy, zazwyczaj były to jednak tylko formy to­warzyskie mające dowodzić o „wstydliwości" dziewczyny. Krążyła nawet na ten temat piosenka, w której panna młoda tak powiada:

A gdy swacha przyjdzie, Ja za piecem siędę, Niby płakać zacznę, W rzeczy rada będę '.

Obyczaj chłopski wymagał bowiem, by panna okazywała w tych spra­wach znaczną powściągliwość. Pisarz z XVII wieku J. H. Haur, pisząc o przyjmowaniu oświadczyn tak powiada: „Panna abo dziewka względem swej panieńskiej przystojności i jakoby niewinności ma w tym pokazać, jakoby o tym postanowieniu nie rozumiała i żadnego (choćby też w ser­duszku było jakie tego pragnienie i upodobanie) nie powinna dać po sobie

' H. Biegeleisen, Wesele, Lwów b.r.w., s. 38.


znaku, ale się w tym do woli rodziców swoich zdać i spuścić" 4. Czy więc panna płakała, czy się śmiała, nie zwracano na to większej uwagi, decy­zja należała do rodziców. Jeśli nie czynili oni oporów, swat otwarcie pro­ponował odpowiedniego młodziana na zięcia. Wypicie wódki oznaczało, że konkurent został przyjęty.

Kilka dni później następowały tak zwane zmówiny, zrękowiny lub inaczej zaręczyny. Podczas zrękowin był już obecny konkurent, który przynosił ze sobą wódkę, wiktuały, czasem prezenty. Wypicie wódki wraz z konkurentem oznaczało nieodwołalne przyjęcie go (sama nazwa zręko­win bierze swój początek od dawnego zwyczaju podawania rąk przy umowie, co zwało się rękowaniem — od podania ręki na znak zgody przez dziewczynę powstał też zwrot ,,starać się o rękę panny"). Podczas zrękowin omawiano szczegółowo sprawę posagu oraz majątku, jaki pan młody wnosił, terminu ślubu itp. Wszystkie te narady odbywały się przy suto zastawionym stole. Zrękowiny bywały nieraz wystawne i trwały aż do świtu.

W środowisku mieszczańskim i szlacheckim również istnieli swaci i spotykało się zrękowiny. W miastach przywoływano niekiedy dziewczy­nę, by przy swacie wyraziła zgodę na małżeństwo. Decydowało wówczas jej oświadczenie, że kandydata na męża „będzie kontenta mieć sobie za przyjaciela". Niekiedy nadawano zrękowinom formę urzędową. Jeśli chodzi o mieszczan krakowskich, to spotykamy się np. z tego rodzaju za­piskami: „Upatrzywszy sobie w Domu Ichmościów Państwa [...] Przyja­ciela, tj. Pannę [...], córkę Ichmościów, zważywszy tejże Panny przykład­ne cnoty i piękne obyczaje, tudzież widziawszy skłonność afektu [...] przy upadnięciu do nóg Rodzicielskich też Jejmość pannę [...] za darem Ducha Przenajświętszego za dożywotniego Przyjaciela z konsensem Ichmościów Rodziców bierze" 5. W księgach miejskich spotyka się też zapiski, które w nieco mniej wzniosły sposób traktują zaręczyny. Po prostu wylicza się w nich artykuły żywnościowe, pieniądze itp., które wnosi pobierająca się para. W jednym z tego rodzaju zapisków pan młody stwierdzał: „[...] obli­gowałem się przy zrękowinach wnieść zboża: żyta wierteł! trzy. Taka wiertela floren 8, tatarki korczy dwa. Korzec złotych 8, owsa korczy trzy. Korzec złotych 6" 6, a następnie wymieniał zboża jakie miał już zasiane, podając dokładnie ich wartość pieniężną.

Wśród szlachty i zamożniejszych mieszczan istniał zwyczaj, iż po przyjęciu oświadczyn kawaler ofiarowywał pannie pierścień, będący sym-

* J. K. H a u r. Skład abo skarbiec znakomitych sekretów oekonomiey zie-miańskiey..., Kraków 1593, s. 239.

5 Cyt. wg J. Pachoński, Zmierzch sławetnych. Z życia mieszczan w Kra­kowie w XVII i XVIII wieku, Kraków 1956, s. 381.

6 Kkps AGAD, Księga Miejska Pajęczna, Ks. 5, 1677 r., k. 345.


bólem zaręczyn. Niekiedy także panna dawała pierścień kawalerowi. Wspomina o tym Pasek, opisując swój ślub z Łącką. Oczywiście zarówno mieszczanie jak i szlachta „opijali" ten fakt. Następowała ogólna weso­łość, rozpoczynano tany i solenną hulankę.

W czasie zrękowin śpiewano stosowne piosenki. Pasek pisze, że na swoich zaręczynach kazał chłopcu zaśpiewać:

Niech komu nadzieja ściele Różnych fortun na myśl wiele;

Ja już będę tryumfował, Kiedym szczęśliwie stargował7.

Mimo zabawy nie zapominano o sprawach materialnych, z reguły podczas zrękowin uzgadniano obopólnie zapisy i koszty przyszłego we­sela.

Gdy proponowany przez swatów konkurent nie odpowiadał rodzicom panny ,,odpalali" go, dawali mu „rekuzę". Załatwiano to rozmaicie. Na­leży podkreślić, iż ówczesna obyczajowość podchodziła do tych spraw w sposób dość delikatny. Krępowano się odmówić wprost, nie chcąc sprawić przykrości zarówno swatowi, jak i konkurentowi, ukrywano więc odmowę pod rozmaitymi symbolami. W środowisku wiejskim za­sadniczą formą odmowy było nie przyjęcie gorzałki. Rodzice rozmawiali ze swatem chłodno, nie mogli znaleźć kubka. Swat widział wówczas, że nic nie wskóra i opuszczał chatę. W środowisku mieszczańskim i szla­checkim ,,rekuzę" dawano pod rozmaitymi symbolami. Wszędzie starano się jednak, by wyrazić ją delikatnie, w stosunkowo najgrzeczniejszej for­mie. W pewnych okolicach stawiano „czarną polewkę", czyli czerninę, to samo znaczenie miało podanie gęsi w szarym sosie. Na południu Rzeczy­pospolitej symbolem odmowy było poczęstowanie kawonem czy arbuzem (stąd powiedzenie „zjadł arbuza"). Niekiedy niemiłemu konkurentowi wieszano nad łóżkiem grochowy wieniec lub też podrzucano mu go do kolasy. Otrzymanie takiego „prezentu" oznaczało nieodwołalnie odmowę.

W środowisku wiejskim zaręczyny odbywały się na ogół bez wię­kszych komplikacji. Znano się wzajemnie, znano też swój stan majątko­wy i walory osobiste oraz dotychczasowy tryb życia. Ponieważ na wsi nie było zbyt wielkiego wyboru, małżeństwa kojarzyły się bez specjal­nych trudności. Niemniej jednak wieś przestrzegała zwyczaju, by kawa­ler starający się o pannę dawał dowody swej adoracji. Parobczak dbał więc o swój wygląd zewnętrzny, stroił się, sprawiał pannie prezenty i za­praszał na poczęstunki. Należało też do jego obowiązku zapewnienie swej wybranej rozrywki, zapraszanie ją na tany itp. Podczas zabaw należało

7 J. Ch. Pasek, Pamiętniki, wyd. J. Czubek, Kraków 1929, s. 431.


ze swą panną tańczyć w pierwszej parze, okazywać na każdym kroku hojność i uprzejmość. Pochodzący z XVII wieku tekst powiada: „A wżdyć to biedny parobek na wsi poczęstuje przecie dzieweczkę swoje, co się jej zaleca, do pierwszego tańca, żeby z nią wprzód iść, rzuci skrzypkowi grosz". Uprzejmość i gościnność obowiązywała kawalera również w sto­sunku do rodziców wybranki. Stąd też starający się o pannę obdarzał ich prezentami i zapraszał na poczęstunki do wiejskiej karczmy. Czasem trzeba było nawet sporo „zachodu", by zdobyć córę jakiegoś poważnego, zasobnego gospodarza.

U zamożnych mieszczan i majętnej szlachty sprawy konkurów prze­biegały nieraz bardzo skomplikowanie. Jeśli panna była posażna i „gład­ka", to otaczał ją istny rój konkurentów, którzy prześcigali się wzajem­nie, by zdobyć jej rękę. Wśród bywałych szlachciców i wielkomiejskich kawalerów nie brakowało amantów posyłających paniom kwiaty (nawet zimą), prezenty, słodycze, materie, klejnoty i najmujących kapele, które grywały pod oknami wybranek. Nocne serenady bywały tak częste, że niektóre magistraty zakazywały tych występów, a muzykusom i najmu­jącym ich kawalerom grożono grzywną, a nawet więzieniem. Gorliwość w wynajdywaniu różnego rodzaju atrakcji wzrastała proporcjonalnie do posagu adorowanej. Młoda i 'bogata wdowa, z domu Stanisławska, pisze o sobie, że podczas pobytu w Warszawie dzień i noc przygrywały jej ka­pele:

[...] muzyki rozliczne Coraz do mnie sprowadzili, By mi w tym gust czynili. Nie jednom noc przesiedziała, a drugą mało co spała. Bo i muzyka nie dała — na noc i na dzień grawała 8.

Starający się o pannę wielbiciel nie tylko aranżował te nieco nużące koncerty, lecz wynajmował nieraz lutnistę, który zamieszkiwał przy da­mie, by móc jej wygrywać ciągłe serenady.

Trzeba więc było nie lada inwencji, by zakasować tak dwornych ka­walerów. Gorsza, gdy rywal był krociowym panem, który imponował kosztownymi prezentami, wydawaniem bankietów, bali, polowań, popi­sywał się strojami, bajecznie cenną bronią, tureckimi czy perskimi bach­matami, jednym słowem, gdy chciał oszołomić pannę i rodziców swym bogactwem i znaczeniem. Jerzy Ossoliński pisze, jakie to męki cierpiał, gdy starając się o posażna pannę Daniłłowiczównę natknął się na mo-

8 A. Stanisławska, Tranzakcyja albo opisanie całego życia jednej sieroty, wyd. I. Kołowa, Kraków 1935, s. ISO.


żnych konkurentów, między innymi na wojewodzica wołyńskiego Janu­sza Ostrogskiego. Ostrogski był tak wielkim panem, iż Ossoliński nie mógł nawet marzyć o rywalizacji z nim, sprawę wyjaśniła dopiero nie­spodziewana śmierć ostrogskiego ,,królika" w 1619 r. Ossoliński przyjął ten fakt z olbrzymią radością, widząc w nim „palec boży", który pozwo­lił mu zdobyć upragnioną pannę (czytaj — jej olbrzymi posag).

Jeśli mowa o Ostrogskich, to przytoczę tu inną historię związaną z zaręczynami. Kasztelan krakowski Janusz Ostrogski, stryj poprzednie­go, miał za dworzanina Stefana Koniecpolskiego, który postanowił ożenić się z Tarłówną, panną średniej fortuny, lecz młodą i bardzo miłą. Chcąc zabezpieczyć się przed ewentualną odmową, prosił Ostrogskiego, by oso­biście poparł go u rodziców wybranej. Kasztelan zgodził się i razem przy­byli do Tarłów. Ostrogski jednak na widok panny stracił głowę i zako­chał się do tego stopnia, iż postanowił sam się z nią ożenić (trzeba tu dodać, że był starcem). Sprawę z Koniecpolskim załatwił w ten sposób, że po prostu obiecał „nadgrodzić" mu ustępstwo. Dworzanin zdumiał się, lecz nie śmiał oponować, wówczas kasztelan wysłał go do Tarłów jako oficjalnego posła, który w jego imieniu oświadczył się o ich córkę. Tarło-wie byli nie mniej zaskoczeni od przymuszonego dziewosłęba, Ostrogski stanowił jednak taką ,,partię", iż nie mogło być mowy o jakiejkolwiek „rekuzie". Ponieważ panny o jej wolę nikt nie pytał, siedemnastoletnia, ładna dziewczyna została po prostu kupiona przez krociowego starca.

W środowisku magnackim takie wypadki nie należały do rzadkości. W 1637 roku zabiegał o rękę Katarzyny Potockiej późniejszy hetman, kalwin, Janusz Radziwiłł. Starania te popierał jego stryj Albrycht, zna­ny jako gorliwy katolik. Nagle jednak podczas tych starań sam się o nią oświadczył, a przed zdumionym i oburzonym synowcem tłumaczył się, „żem-ja szczerze twą sprawę promował, ale dzisiejszej nocy Najświętsza Panna kazała mnie samemu tę pannę pojąć" 9. Stary Radziwiłł dał w ten sposób znajomym do zrozumienia, iż spełnia „pobożny" czyn, ponieważ ratuje katoliczkę przed związkiem z „heretykiem".

Bywało jednak, że mimo dokonania wszelkich formalności zrękowiny zrywano. Wśród plebejuszów, szczególnie na wsi, tego rodzaju fakty bezwzględnie potępiano. Uważano, że po daniu słowa żadna ze stron nie powinna zrywać przyrzeczenia. Istniał też dawny zwyczaj nagradzania przez stronę zrywającą szkód, jakie spowodowała taka decyzja. Jeśli stroną zrywającą był kawaler, musiał zwrócić rodzicom panny koszty, jakie ponieśli w związku z urządzaniem przyjęć i dawaniem prezentów. Jeśli zerwanie nastąpiło ze strony panny, to jej rodzice obowiązani byli zwrócić kawalerowi wszystkie prezenty, a następnie pokryć koszt wy-

9 E. Kotlubaj, Życie Janusza Radziwiłła, Wilno 1859, s. 321.


datków, jakie poniósł w związku z konkurami. Rzuca to charakterystycz­ne światło na formy współżycia, które obowiązywały na dawnej wsi. Wśród chłopów spotykało się nieraz takich, którzy nie bardzo zważali na stronę etyczną i konkury do swej córki traktowali jako możność objada­nia się i opijania na koszt kawalera, zwodząc go obietnicą oddania dziew­czyny. Kiedy jednak miast panny dostawał przysłowiowego kosza, wy­buchała awantura, następowały zatargi i składanie zażaleń do sądów wiejskich. Feudałowie starali się uprawomocnić zwyczaj nakazujący pła­cenie odszkodowania za zerwanie zrękowin lub nawet tylko za zwodze­nie kawalera. Haur nakazywał np., by taki ,,wyeksploatowany" zalotnik otrzymywał stosowne odszkodowanie.

Zwyczaj, iż strona zrywająca powinna ponieść koszta zalotów, istniał także pośród mieszczan. Ale i tutaj nie zawsze przestrzegano obowiązu­jących zwyczajów, dlatego też spotykało się konkurentów, którzy zmu­szeni byli występować na drogę sądową, by dochodzić odszkodowania za wydatki poniesione na zaręczyny i podarki. Jedne sądy miejskie oddala­ły te sprawy, inne jednak wydawały wyroki, nakazując zaspokoić żąda­nia poszkodowanych. Kiedy panna była posażną, a jednocześnie kapryśną jedynaczką po prostu „przebierała w kawalerach". Pewien mieszczanin uniejowski, będąc prawnym opiekunem panny, aż pięciokrotnie musiał wypłacać odszkodowania i wyliczył, iż fochy podopiecznej kosztowały go 300 zł, co było jak na owe czasy bardzo wysoką sumą. Zdarzało się, że chcąc zabezpieczyć się przed tego rodzaju przykrą ewentualnością, spi­sywano przy zrękowinach akt notarialny: w przypadku zerwania zarę­czyn, strona winna zerwania musiała wpłacić grzywnę na rzecz kościoła i urzędu miejskiego.

O odszkodowanie występowano nawet wtedy, jeśli nie było formal­nych zaręczyn, lecz rodzice dawali do zrozumienia, iż są przychylnie ustosunkowani do konkurenta. W razie rozchwiania się planów matry­monialnych oskarżano ich o „koszty i stratę czasu".

Jeśli chodzi o środowisko szlacheckie, to nie podchodzono tak skru­pulatnie do wydatków związanych z konkurami. Odpaleni kawalerowie przyjmowali arbuza i szukali nowej wybranki. Rzadko kiedy odrzuco­nych konkurentów, jak można wyczytać ze źródeł, ogarniała rozpacz.

Po zrękowinach odbywał się ślub i wesele. Obrzęd weselny był długi i skomplikowany, posiadał bowiem wielowiekowe tradycje. Wywodził się on z pradawnych słowiańskich zwyczajów i tylko powierzchownie uległ chrystianizacji. W XVII—XVIII wieku nastąpiły w nim jednak poważne przeobrażenia. Ludność chłopska i drobnoszlachecka utrzymywała nadal dawne praktyki i obrządki, patrycjat, magnaci i panujący zarzucili je lub tylko symbolicznie je przyjmowali. Większość społeczeństwa pozostała


jednak nadal wierna tradycji, toteż zarówno na chłopskim, jak pańskim weselu można było zetknąć się z uświęconym pradawnym zwyczajem.

Uroczystość rozpoczynał „dziewiczy wieczór", podczas którego panna żegnała się ze swymi rówieśniczkami. Dziewczęta wiły wspólnie panień­ski wianek i śpiewały specjalnie dostosowane do okoliczności pieśni. Wianki wito najczęściej z ruty, mirtu lub rozmarynu. Zwyczaj szla­checki wymagał, by wieniec uwity był z żywych kwiatów, wśród chłopów i mieszczan spotykało się wianki również z kwiatów papierowych, ustro­jonych blaszkami i świecidełkami. Przystrajano także „różdżkę weselną", na której wieszano dziewiczy wianuszek, owijano ją zaś chustą, darem pana młodego. U drobnej szlachty była to zazwyczaj biała niewielka chusteczka, na wielkopańskich dworach rózgi były oczywiście kosztowniej przybrane. Różdżka weselna, zwana też krzakiem, rózgą, wiechem, wień­cem, stanowiła charakterystyczny szczegół weselnego obrządku, strojono ją też wśród wszystkich warstw społecznych — od chat chłopskich po­cząwszy po pańskie rezydencje.

W dzień ślubu następowały uroczyste rozplećmy. Ponieważ panny no­siły zazwyczaj warkocze, więc rozplećmy symbolizowały fakt, iż panna młoda przestaje już należeć do grona dziewcząt. Z drugiej strony rozple­ćmy miały ukazać w pełnej krasie panieńską urodę, długie włosy ucho­dziły bowiem za wielką ozdobę. Rozplećmy miały także symbolizować żałobę i smutek towarzyszący zmianie wolnego stanu panieńskiego na stan małżeński. W pieśni z XVII stulecia czytamy:

Żałośnie Kasinka płakała, Gdy za mąż nieboga iść miała, Rozczesując włosy rozkoszne, Te słowa mówiła żałosne10...

Tak więc rozplećmy stanowiły ważny obrzęd, oznaczały pożegnanie „wolności", świadczyły, iż dziewczyna wstępuje w nowy okres życia. Łą­czyły się one z uroczystym strojeniem panny młodej.

Pannę młodą ubierano możliwie najpiękniej. Na głowę wkładano jej wieniec lub koronę z rozmarynu czy mirtu, pod nią zaś umieszczano du­kat, co miało jej zapewnić bogactwo oraz kawałek cukru, na przyszłe „słodkie" życie. W trakcie przygotowań zjawiał się w asyście drużbów pan młody. Kawaler przybywał zawsze z kapelą. Nawet najbiedniejsze­mu parobkowi wiejskiemu towarzyszył jakiś skrzypek i bębnista, bogatsi najmowali oczywiście liczniejsze „muzyki". Pana młodego witali rodzice narzeczonej, następnie panna młoda przypinała mu do boku przyozdobio-

10 Literatura mieszczańska w Polsce od końca XVI do końca XVII wieku, opr. K. Budzyk, H. Budzykowa, J.Lewiński, t. II, Warszawa 1954, s. 112.


ny wstążeczkami bukiet kwiatów lub gałązkę rozmarynu. W ten sposób przystrajano też wszystkich drużbów. Wiemy, iż u szlachty panował zwy­czaj, że kawaler oddawał wieniec. Następnie jeden z przyjaciół pana młodego występował z oracją, a ktoś ze strony panny „dziękował za wie­niec". W oracjach tych podkreślano symboliczne znaczenie wieńca jako więzi łączącej oblubieńców. U biednej i średniej szlachty wieniec uwity był z kwiatów, wieńce wręczane na weselach magnackich były w gruncie rzeczy kosztownymi, wysadzanymi klejnotami koronami. Wieńce odda­wano prawdopodobnie także i na chłopskich weselach, fakt ten nie znaj­duje jednak wyraźnego potwierdzenia w źródłach.

W' niektórych okolicach tuż przed samym wyjazdem do Kościoła na­cierano oblubienicy miodem usta, oraz obmywano jej nogi. Powszechnie przed wozem nowożeńców kładziono na chwilę chleb, który miał być symbolem dobrobytu na nowej drodze życia. We wszystkich grupach społecznych występowało uroczyste błogosławienie młodych przez rodzi­ców.'Błogosławienie i pożegnanie panny z krewnymi odbywało się przy odpowiednich śpiewach. Najczęściej śpiewano wzywającą do wyjazdu pieśń z następującym refrenem:

Siadajże, siadaj, moje kochanie, Nic nie pomoże twoje płakanie n.

Wzmianka o płaczu miała swe uzasadnienie, obyczaj wymagał bo­wiem, by panna młoda podczas całego wesela zalewała się łzami. Choćby te łzy miały być wymuszone, musiała płakać przy pożegnaniu, łkać przy ołtarzu,' szlochać w momencie, gdy prowadzono ją do komory czy też małżeńskiej sypialni. Jeśli tego nie czyniła, uchodziła za „bezwstydną" dziewczynę. Wymuszanie łez zostało zarzucone najwcześniej na pańskich weselach, wieś była bardziej konserwatywna i lubowała się wprost w pa­nieńskich lamentach.

Drogę do kościoła odbywano konno i w pojazdach. Oblubienica, nie­wiasty i starsi goście zasiadali na wozach, bryczkach lub w karetach, pan młody i drużbowie cwałowali konno. Orszak ślubny sunął w huku, wrzawie i palbie. Na weselach chłopskich harmider wywoływali parobcy i muzykanci, na pańskich ślubach huczały trąby i kotły, grzmiały salwy z muszkietów i moździerzy. W drodze do kościoła także śpiewano sto­sowne piosenki. Na weselach chłopskich śpiewał je cały orszak. A oto zapisana na początku XIX wieku pieśń z Krakowskiego:

Jak ci pojedziesz przez miasto, Będą ci mówić: ,,niewiasto! A widzisz ten Boży kościół?"

" O. Kolberg, Kujawy, cz. I, s. 266; toż Pruski (Z. Gloger), Obchody weselne, Kraków 1869, cz. I, s. 233.


Zadrży na tobie cały strój! „A widzisz Maryś ten ganek? Tam ci zawiesisz swój wianek" A wyjdźże, księże, z pokoju! Ciężko dziewczynie w tym stroju. A wyjdźże, księże, z pałacu! Ciężko dziewczynie od płaczu!12

Szlachta uważała ślub za zasadniczy moment weselnych uroczystości, natomiast wśród szerokich mas istniały dawne tradycyjne zwyczaje, wy­wodzące się jeszcze z czasów pogańskich, ślub chrześcijański traktowa­ły więc tylko jako uzupełnienie innych obrzędów. Podczas ślubu nastę­powała wymiana pierścieni lub wianków, które ksiądz święcił, a na­stępnie wkładał oblubieńcom na palce. W XVII wieku często te dwa zwyczaje łączono, to znaczy przy ślubie wymieniano zarówno wianki jak i pierścionki. W XVIII stuleciu zatriumfowały ostatecznie pierścienie, ściślej specjalne ślubne obrączki. Znamienne, że obrączki, wprowadzane pod wpływem Zachodu, najpierw przyjęły się pośród mieszczan i chłop­stwa, szlachta natomiast przez długi okres czasu wierna była tradycyj­nym wiankom. Świadczy o tym m. in. ludowa piosenka:

Nie kupuj mi wianka, Bo ja nie szlachcianka, Kup mi pierścionecek na mój palusecek ".

W związku z zawieraniem ślubu istniało wiele przesądów. Zwracano więc baczną uwagę na to, jaka jest pogoda, prychanie koni oznaczać miało szczęście, natomiast deszcz i grzmot nie wróżyły dobrego pożycia. Złym znakiem było spotkanie w drodze do kościoła księdza. Jeśli na ślubnym ołtarzu świece paliły się jasno i równo, oznaczało to szczęśliwe pożycie małżeńskie. Wierzono, że kto pierwszy postawi nogę na ślubnym kobiercu, „czyja ręka leżeć będzie na wierzchu przy wiązaniu stułą — ten będzie górą w małżeństwie".

Na weselach chłopskich młodych wracających z kościoła witano chle­bem i solą, a ojciec panny młodej obsypywał oblubieńców i całą weselną drużynę owsem, co miało zapewnić dobrobyt. Starosta weselny witał no­wożeńców oracją, w której pouczał ich o obowiązkach nowego stanu. Przemówienie swe kończył zwykle okrzykiem: „niech żyją państwo mło­dzi!", a życzenie to powtarzali wszyscy obecni.

U szlachty, po powrocie z kościoła, odbywało się tak zwane „odda­wanie panny". Pannę — ten „żywy klejnot" — oddawał oblubieńcowi

» Z. Gloger, Pieśni ludu, Kraków 1892, s. 93. " Biegeleisen, jw., s. 114.


w imieniu rodziców jeden z gości, wygłaszający okolicznościową prze­mowę. Zwyczaj wymagał, by orator wyliczał cnoty i przymioty panny młodej, zasługi i parantele domu, opisywał herby i koneksje. Oracja taka charakteryzowała się koloryzowaniem, przesadą i iście barokową pompą;

odpowiadał w imieniu oblubieńca inny orator, który z nie mniejszą pom­pą wyliczał herby i zalety młodzieńca. Oracje te utrzymane były w tak sztucznym i panegirycznym tonie, że jeśli jednym imponowały, to bar­dziej krytycznych wprowadzały w dobry humor; nie brakowało zresztą dowcipnych mówców, którzy potrafili ośmieszyć przydługie wywody. Na przykład na weselu kanclerza Wielopolskiego z siostrą królowej Mary-sieńki, markizą d'Arquien, oddając oblubienicę panu młodemu wojewoda Jabłonowski „stylem wielce obszernym" wywodził, jaki to klejnot otrzy­muje Wielopolski, podkreślał, iż panna idzie z szesnastu królów francu­skich, a wreszcie zaczął operować alegoriami i wysnuwać wróżby z jej herbu, mianowicie trzech młotków, trzech jeleni, trzech lilii. Sieniawski, który miał dziękować w imieniu pana młodego, wysłuchał tej tyrady i odpowiedział krótkimi słowy: „Herbów nie wywodzę, tylko przyzna­wana, że herbowy koń JMci Pana Młodego będzie się umiał paść na tych liliach" u.

Po tych wszystkich ceremoniach siadano do stołu — rozpoczynała się weselna uczta. Jest oczywiste, że między chłopskim przyjęciem i wiel-kopańskim istniała olbrzymia różnica — wszędzie jednak zachowywano tradycyjne zwyczaje. Pierwsze miejsce przy stole zajmowała młoda para, „państwo młodzi", jak zwano ich nawet w wiejskim środowisku. Uczta musiała być długa i obfita. W domach chłopskich miała ona przez wiele godzin bardzo poważny charakter, spożywano potrawy obrzędowe, przy których śpiewano odpowiednie pieśni. Końcową potrawą weselną był kołacz, inaczej korowaj. Podawano go zarówno na plebejskich, jak i szla­checkich godach. Kołacz był to chleb obrzędowy, pieczenie jego połą­czone było z wieloma tradycyjnymi zamawianiami i wróżbami. Kiedy go wnoszono, śpiewano stosowne pieśni, po czym obdzielano nim wszystkich biesiadników. Kołacz dzielił dziewosłąb lub weselny starosta. Pierwsze kawałki dawano z reguły młodej parze, następnie biesiadnikom, a osta­tnie rodzicom młodej. Tradycja ta wywodziła się z dawnych chlebów ofiarnych, jakie składano pogańskim bóstwom. Choć poszło w zapomnie­nie pierwotne założenie tego obrzędu, stosowano jednak nadal zwyczaje towarzyszące pieczeniu i rozdzielaniu tego ciasta.

Po spożyciu kołacza rozpoczynały się tańce i hulanka. Już podczas uczty raczono się trunkami, teraz jednak coraz częściej krążyły czarki

" Cyt. wg W. Ł o z i ń s k i, Życie polskie w dawnych wiekach, Kraków 195S, s. 193.


czy kielichy, alkohol wzmagał wesołość i poważny obrzęd zmieniał się w huczną, pijacką, rubaszną zabawę. Realistyczny opis wesela chłopskie­go spod Krakowa pozostawił Wraxall:

„Dwa dni temu w chacie leżącej niedaleko miasta byłem świadkiem ceremonii weselnych. Pan młody — wysoki i przystojny chłop; ona, cho­ciaż niepiękna, odznaczała się bardzo przyjemną sylwetką. Miała na sobie gorsecik wyszywany złotem i ściśle przylegający do figury, a choć skromnie osłaniał szyję, zdradzał dokładnie jej kształty. Włosy, rozdzie­lone na środku, przystrajał wianek spleciony ze złotych nici i girland kwiatów. Z tyłu opadały one szeroką falą na plecy, plącząc się z różno­kolorowymi wstążkami. Kiedy wszedłem do izby, zastałem tam tłum chłopstwa płci obojga, mocno podpity. Panna młoda stała oparta o ścia­nę, a jej wybrany, bynajmniej nie zmieszany obecnością tylu świadków, zalecał się do niej grubijańsko, po pijanemu. Nachylał się nad nią po­krzykując, pohukując, gwiżdżąc i podśpiewując na przemian w samo ucho. Od czasu do czasu częstował ją szklanką piwa, którego nie odma­wiała. Kiedy jednak próbował posunąć się za daleko, przeciwstawiała-się jego pieszczotom, odpychając go. Nieopodal młodej pary siedziała matka dziewczyny, w przyjemnym stanie częściowego upojenia, uważnie śle­dząc kochanków. Wokół nich skupiła się grupka młodych ludzi drużbu-jących panu młodemu oraz sześć druhen panny młodej. Druhny były ubrane dokładnie tak samo jak panna młoda, w wiankach z kwiatów na głowach i z kilkoma sznurami korali na szyjach. W sąsiedniej izbie', tań­czyło sporo chłopstwa, mężczyzn i kobiet. Mężczyźni mieli na sobie olbrzymie buty z obcasami podkutymi żelazem i stale stukali jednym obcasem o drugi. Wszystko razem stanowiło fascynujący obraz barba­rzyńskiej uciechy" 15.

Zabawę urozmaicało cytowanie fraszek i śpiewanie piosenek. Jest znamienne, że zarówno na weselach chłopskich jak i mieszczańskich oraz szlacheckich teksty tych utworów charakteryzowały się zazwyczaj wielką drastycznością i frywolnością. Kursowały też dwuznaczniki, bawiono się sprośną grą słów, wznoszono nieprzyzwoite toasty. Teksty te mają zde­cydowanie obsceniczny, pornograficzny charakter, trudno je więc cyto­wać w niniejszej publikacji. Należy wszakże zaznaczyć, że wszystko to miało związek nie tyle z bezwstydnością, rozwiązłością, czy wyrafinowa­niem, co stanowiło raczej relikt dawnych, prastarych pieśni i obchodów weselnych. W dawnych, przedchrześcijańskich czasach obrzęd zaślubin wiązał się z kultem fallicznym, należało więc wtedy do obowiązującego obrzędu otwarte poruszanie spraw związanych z płcią. Chrześcijaństwo

15 N. W. Wraxall, Wspomnienia z Polski 1778, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 483.


mimo kilkuwiekowego wpływu nie zdołało całkowicie wyplenić dawnych zwyczajów, jakie przetrwały w obrzędzie weselnym. Jest znamienne, że utwory o których była wyżej mowa, wychodziły spod pióra ludzi zna­nych skądinąd i z wysokiego poziomu moralnego. Utwierdza to pogląd, iż w opinii ówczesnych wszelkie nieprzyzwoitości wygłaszane na wese­lach uważano za właściwe, stosowne, nie uwłaczające pojęciom o dobrym obyczaju. Za nieprzyzwoite uznała je dopiero zrywająca z dawną trady­cją obyczajowość Oświecenia. Znamienne, iż wygłaszanie tego rodzaju tekstów było nie do przyjęcia na weselach kół arystokratycznych doby Rokoka, które charakteryzowała przecież rozpusta i wyrafinowanie, utrzymywały się natomiast w kołach chłopskich i drobnoszlacheckich, gdzie obowiązywały znacznie surowsze rygory.

Choć pozwalano sobie na najdalej idącą swobodę w słowach, obyczaj wymagał, by panna młoda rumieniła się przy drastyczniejszych koncep­tach. Żartowano np.:

Dziś się sromasz, jutro się będziesz uśmiechała I żal ci będzie, żeś tak długo próżnowała. Pieści matka, a przedsię niesmaczne w pieszczocie, A z miłym przyjacielem smaczne i w kłopocie le.

Od pana młodego nikt nie wymagał dziewiczej skromności, więc co bardziej krewcy żonkosie klęli przydługie ceremonie lub z wiele mówią­cym uśmiechem oczekiwali najbliższych godzin.

Pan młody się uśmiecha, znać, że gody czuje, Brodę głaszcze, wąs kręci, czapki poprawuje 17.

Miaskowski pisząc o godach tak powiada:

I trwał tak długo on skok dobrej myśli, Aż z białych wosków pochodniami przyszli (Które sam Hymen zapalił) po pannę, Prowadź ją, Boże, a ja tu przestanę 18.

Nie wszyscy byli jednak tak dyskretni. U chłopów i drobnej szlachty odprowadzano nowożeńców do łożnicy (była nią sypialnia lub komora) i bez żadnej żenady sprawiano tak zwane „pokładźmy". Młodych kła­dziono do łóżka, niekiedy poświęcano, przy czym prawiono stosowne

16 Sz. Szymonowie, Sielanki..., oprać. J. P e l c, Wrocław 1&64, s. 106.

17 O. Kormanowski, Wesele towarzyskie, [w:] J. T. Trembecki, Wiry-darz poetycki, t. I, wyd. A. Briickner, Lwów 1910, s. 114.

13 K. Miaskowski, Zbiór rytmów, wyd. K. J. Turowski, Kraków 1861,

s. 242.


mowy. Wielcy panowie złagodzili ten zwyczaj, zamiast brutalnych po-kładzin wprowadzając tzw. „cukrową kolację" — państwo młodzi urzą­dzali w sypialni lub pobliskich apartamentach przyjęcie, na które spra­szali najdostojniejszych biesiadników, podawano wówczas jedynie cukry, wina i wety.

Po nocy poślubnej oblubienica wchodziła do grona mężatek, zmieniała strój i uczesanie. Na wsiach wiązał się z tym obrzęd „oczepin". Młodą małżonkę sadzano na stołku lub dzieży i śpiewając obrzędowe pieśni obcinano jej włosy, jeśli oczywiście nosiła warkocze, i zakładano czepek. Młoda mężatka powinna się była bronić, zrzucać czepek, płakać, lecz wreszcie ulec. Podczas oczepin śpiewano najczęściej prastarą, symbo­liczną pieśń obrzędową o chmielu. Chmiel symbolizował męską siłę płcio­wą i rozrodczą, pieśń o chmielu stanowiła więc punkt kulminacyjny obrzędu weselnego. A oto jej tekst:

Żebyś ty chmielu, na tyczki nie lazł, nie robiłbyś ty z 'panienek niewiast.

Oj chmielu, oj niebożę,

to na dół, to ku górze,

chmielu niebożę! Ale ty, chmielu, po tyczkach łazisz, Niejedną pannę z wianeczka zrazisz.

Oj chmielu, oj niebożę,

to na dół, to ku górze,

chmielu niebożę! Oj chmielu, chmielu, ty bujne ziele, 'nie będzie przez cię żadne wesele!

Oj chmielu, oj niebożę,

to na dół, to ku górze,

chmielu niebożę!19

Pieśni oczepinowe, mówiące o zamianie wianka na czepiec odznaczały się szeroką i symboliczną tematyką. Wianek stanowił w nich główny przedmiot miłosnej symboliki ludowej. Najczęściej był to wianek ruciany, ale pod wpływem dworów i miast mówiono o wianku z róży, lilii, barw­niku. Na ten temat śpiewano też stosowne, nieraz bardzo subtelne pieśni, np. o lilii, która symbolizowała dziewiczą czystość.

Niektóre pieśni oczepinowe pełne były rubasznych konceptów. Istniał też zwyczaj, iż przy oczepinach inne teksty śpiewali chłopcy, a inne dziewczęta. Kurpiowska pieśń ludowa z XVIII wieku zawiera taki tekst:

Dziewczęta:

Mój wianeczku lawendowy Nie spadajże z mojej głowy.

19 Cyt. wg S. C z e r n i k, Trzy zorze dziewicze..., Łódź 1&68, s. 161.


Nie spadajże, jeszczem młoda, Jeszcze mi z tobą swoboda. Chłopcy:

Spadnie, upadnie nie frasuj się, Wiemyć my to, nie turbuj się. Radać jesteś, płaczesz niby, Ale w sercu, gdyby, gdyby [...]

A na zakończenie śpiewano razem, najweselej:

Gdybyś i ty dziewczę wiedziała co Janek, Do niego byś poszła porzuciwszy wianek, Wianek ci opadnie, wianek ci zwiędnieje A on się do ciebie nieraz roześmieje. Rzucaj prędzej wianek a pójdzi do Janka, Będziesz miała z niego stałego kochanka M.

Śpiewy i obrzędy oczepinowe utrzymały się tylko u plebejuszów i drobnej szlachty, u magnatów zamiast oczepin obdarowywano pannę młodą kosztownym czepkiem, prezentem nowożeńca. W kołach szlache­ckich na temat oczepin także kursowały rozmaite dowcipy. Gdy kró­lowi Janowi Sobieskłemu prezentowano przybraną już w czepiec pannę młodą, facecjonista Zapolski miał rzec:

Miłościwy królu, pono, Sadzawkę już wyłowiono, A po tak znacznym połowie Wywieszono sieć na głowie21.

Ostatnim aktem weselnym były „przenosiny". Młoda mężatka opusz­czała rodzicielskie progi i przenosiła się do domu męża. Przenosiny od­bywały się tuż po oczepinach lub w kilka dni później; powtarzały się wtedy znów pożegnania, życzenia, błogosławieństwa. Na nowym mieszka­niu przyjmowano młodych chlebem i solą. Młodą mężatkę oprowadzano po izbie, nakazywano patrzeć w komin, co miało ją ustrzec od tęsknoty za domem itd. Gusła te występowały przede wszystkim wśród ludności chłopskiej i mieszczańskiej, wszędzie jednak łączyły się z pijatyką i dal­szą zabawą.

Nawet u niezbyt zamożnych chłopów wesela trwały przez dwa, trzy dni, u bogatszych zaś przeciągały się nieraz na cały tydzień; najdłużej

20 Rkps Bibl. UW, nr 142, k. 8—12.

11 Rkps WAP Bydgoszcz, Arch. Komierowskich z Komierowa, nr lOl. (Wiersz ten mylnie przypisywany A. Naruszewiczowi, który najwyżej zacytował znany dawniej tekst).


trwały oczywiście u zamożnej szlachty. Wesela chłopskie i mieszczańskie urządzano w wiejskich karczmach lub miejskich szynkach, szlachta wy­prawiała je w dworach lub na plebaniach, magnaci w swych najwspa­nialszych rezydencjach. Wesele gromadziło wielu gości. U chłopów druż­bowie zapraszali ludność całej wsi, od pana aż po Żyda-szynkarza, miesz­czanie bawili się w towarzystwie licznych rodzin i członków swego cechu, szlachta spraszała dziesiątki krewnych i znajomych, a wesela magnatów przemieniały się w istne zjazdy setek, a nawet tysięcy bie­siadników. Obowiązywał zwyczaj, że wesele musi być wystawne. Każdy urządzał je podług swej zamożności, a nawet często wykosztowywał się ponad stan. Wielkim wydatkiem było bowiem wyżywienie i napojenie sproszonych gości, gdyż ówczesne wesela charakteryzowały się obżar­stwem i opilstwem. Każdy jadł, i pił, ile tylko był w stanie pochłonąć. Biedujący chłop chciał powetować sobie miesiące codziennego głodu, szlachcic upijał się do nieprzytomności, a przy okazji ,,dokarmiał" swoją wiecznie głodną służbę. Ponadto wiele kosztowała rozrywka — trzeba było opłacić kapelę, urządzić jakieś widowisko, na wszelki sposób uroz­maicić zabawę. U plebejuszów zapraszano na wesela wędrownych kugla-rzy, błaznów, rybałtów, panowie urozmaicali je festynami, wystawianiem sztuk teatralnych, fajerwerkami, stawianiem bram triumfalnych, popisa­mi znanych śpiewaków. Starano się występować na weselach jak naj-strojniej, najhuczniej, sprawiano więc sobie nowe suknie, prezentowano pyszne rumaki, nabywano najmodniejsze rzędy, karety, liberie. Aparta­menty, w których urządzano wesela, obijano kosztownymi materiami, nadwornym żołnierzom sprawiano nową barwę, znaczne sumy wydawano na urządzenie kanonady, na importowane z zagranicy wina, na wety, cukry.

W rezultacie więc wesele pociągało za sobą olbrzymie wydatki. Magnat mógł sobie pozwolić na wyrzucenie tysięcy, dla chłopa jedna setna tej sumy powodowała nieraz zupełną ruinę. Podobnie było z mieszczanami oraz biedniejszą szlachtą — po hucznym weselu następowała często dłu­gotrwała bieda. Jedynym ekwiwalentem wydatków, jakie pochłaniało wesele, były prezenty. Ludność wiejska znosiła wiktuały, kasze, piwo, chleby, a przy oczepinach rzucała na talerz pieniężne datki — nazywało się to „na czepiec". Cenniejsze podarki składano w kręgach zamożnego mieszczaństwa. W kołach bogatego kupiectwa była to przede wszystkim droga biżuteria. U mniej zamożnych mieszczan darowywano odzież, tka­niny, parę trzewików czy rękawic, złotą lub srebrną monetę. Z reguły kosztowne podarki składał w tym dniu pannie młodej sam narzeczony. U szlachty wręczano prezenty w postaci szat, koni, klejnotów. Magnaci i panujący dawali pyszne dary. Słynna z urody Słuszczanka idąc za Ka-zanowskiego otrzymała od Władysława IV szczerozłoty kubek, w którym


znajdowała się asygnata na 20 000 dukatów. To 'była już fortuna. Zda­rzało się nieraz, że gospodarze „zarabiali" na weselach. Jeżeli jednak nie dopisały prezenty, a jednocześnie nie zawiedli mocni w gardzielach go­ście, wesele trzeba było długo potem spłacać, urządzanie wystawnych wesel stanowiło bowiem charakterystyczny rys ówczesnej obyczajowości.

Jeżeli któreś z państwa młodych miało żałobę, wesele odbywało się skromnie, bez muzyki, zapraszano na nie jedynie najbliższych krewnych i przyjaciół. Czasami zdarzało się, że panna wychodziła za mąż wtedy, gdy bliska była rozwiązania. W tego rodzaju sytuacji unikano ostenta­cyjnego prezentowania oblubienicy i sprawiano wesele skromne, lub poprzestawano tylko na samym ślubie. Bywało też, że ślub był nagły, choćby np. pana Paska, na który po prostu nie zdążono zaprosić nawet najbliższych krewnych. Niekiedy nie urządzano hucznego wesela po pro­stu ze skąpstwa. Takie wesela były jednak w ogólnej pogardzie i szcze­gólnie zawstydzały pana młodego, który w nowe życie wkraczał w tak niemiłej sytuacji. Charakterystyczne, że stosunkowo najczęściej skromne i ciche wesela odbywały się u feudałów, natomiast osiadli chłopi uważali za wielki dyshonor oszczędzanie na takich wydatkach. Choć więc wesela pociągały za sobą znaczne koszty, nic nie mogło ich powstrzymać od urządzania godów w sposób najhuczniejszy.

Z kolei należy omówić obrzędy związane ze śmiercią i z pogrzebami, To najsmutniejsze wydarzenie łączyło się z wieloma zwyczajami, a w pe­wnych grupach społecznych przemieniało się w oryginalne widowisko. Wszystko zależało od usytuowania materialnego i pozycji społecznej ro­dziny zmarłego.

Ludność chłopska przywiązywała do pochówka znaczną wagę. W te­stamentach chłopskich można spotkać zalecenia co do sprawienia „przy­stojnego pogrzebu". Niektórzy prosili, by pochować ich pod „bracką cho­rągwią", by odprawione zostały stosowne ceremonie. Z reguły całe spo­łeczeństwo wiejskie poczuwało się do udziału w tym akcie. Na pogrzeb udawała się nieomal cała ludność wsi, odprowadzając zmarłego na miej­sce ostatecznego spoczynku. Jeśli droga 'była daleka, siadano na wozy, ewentualnie jechano konno. Niektóre ustawy wiejskie wydawały w spra­wie udziału ludności w pogrzebie odpowiednie instrukcje, np. w pocho­dzącym z 1639 r. włlkierzu dla jednej ze wsi warmińskich spotykamy się z następującym poleceniem: „Gdy gospodarz albo gospodyni umrze, każdy gospodarz, jeśli nie sam, powinien na pogrzeb posyłać jedno z domu swego, wyjąwszy czasu powietrza morowego. Kto nieposłuszny będzie, odłoży do gminu 5 sz., d. Także też, gdy dziecię gospodarskie umrze, czynić ma pod tą winą. Przy tym, gdzie wieś bez kościoła, ma każdy gospodarz iść albo na konia wsiadłszy jechać za umarłym aż do kiercho-


wa albo cmentarza. Gdzie tego nie uczyni, ma odłożyć winy I librę wosku kościołowi" 22.

Poczucie wspólnoty, która łączyła ludność wiejską znajdowało wy­raz między innymi i w mowie pogrzebowej, jaką wygłaszał jeden z po­ważniejszych gospodarzy. Podkreślał on z reguły pozytywne cechy zmar­łego, stwierdzał, że nieboszczyk nikomu nic nie zawinił, jeśliby jednak ktoś miał doń pretensje, to nie wypada ich podtrzymywać wobec czło­wieka spoczywającego w grobie, w imieniu którego on wszystkich zna­jomych, obecnych i nieobecnych przeprasza. Starano się, by tego rodzaju wypowiedzi utrzymane były w podniosłym tonie. Mówca starał się przy tym rozrzewnić słuchaczy.

Zmarłych chłopów grzebano w trumnach zbitych z desek lub też wy­drążonych w pniu drzewa, biedaków, żebraków, dziadów szpitalnych, nę­dzarzy wiejskich chowano 'bez trumien, owijając w całuny.

Z pogrzebem łączyły się różne wydatki. Jednym z nich było opłacenie księdza i służby kościelnej, m. in. dzwonnika i organisty. Niektórzy księ­ża pobierali wysokie opłaty, zdarzały się więc spory i zatargi. W sprawy te ingerowali nawet niektórzy feudałowie, próbując bronić poddanych przed zachłannością kleru. Czynili to zresztą w swoim własnym interesie. Niekiedy interweniowały i wyższe władze kościelne, ustalając, jakie na­leży pobierać opłaty za wypełnienie pogrzebowego obrządku, w praktyce wszystko zależało jednak od proboszcza.

Wydatki na rzecz kościoła stanowiły tylko część kosztów, znacznie więcej bowiem wydawano na urządzenie stypy i innych przyjęć. Stypy starano się urządzać najwystawniej, czasami zdarzało się, że podawano na nich nawet wino. W jednym ze źródeł z końca XVIII wieku spotykamy oświadczenie chłopa, który wylicza, że za stypę po ojcu, mszę, „tudzież wino. piwo, gorzałkę wydałem zł. p. 108"23. Dbałość o stypy wynikała z pradawnych zwyczajów pogrzebowych, z pogańskiej jeszcze wiary w po­śmiertny żywot duszy, która opuściła ciało. Wierzono, że dusza oddziela się wprawdzie od ciała, lecz prowadzi dalszy żywot w miejscu bliskim, utrzymując kontakt z żyjącymi. Wierzono także, że dusza zmarłego może zarówno szkodzić, jak i pomagać żywym. Stąd więc podczas pogrzebów odprawiano obrządki mające na celu ubłaganie zmarłych, uproszenie ich pomocy i oczywiście uchronienie od ich ewentualnej zemsty. W omawia­nym okresie wiara ta miała już nieco zniekształcony charakter, nie wszę­dzie praktykowano te same zwyczaje, niemniej jednak w obrzędach po­grzebowych tych czasów dopatrzyć się można reliktów obyczajowości po­gańskiej.

21 Polskie Ustawy Wiejskie XV—XVIII w., „Archiwum Komisji Prawniczej'', t. XI, wyd. S.Kutrzeba i A. Mańkowski, Kraków 1938, s. 129. 23 Rkps APŁ. Arch. m. Opatówka/4, s. 218.


Powszechny był zwyczaj kładzenia zmarłego na ławie — „grobowe] desce", co miało zapewnić jego duszy spokój. W niektórych okolicach ubierano nieboszczyka, po czym wokół niego zbierali się krewni i przy­jaciele i przepijając doń piwem lub gorzałką pytali: „czemużeś umarł?" W tej niesamowitej rozmowie przekonywano zmarłego, że miał przecież dom, żonę, dzieci, inwentarz i po wyliczeniu każdej osoby czy przedmiotu powtarzano: ,,czemużeś umarł?" Jeśli zmarłą była kobieta, wkładano jej w rękę igłę i nici, jeśli mężczyzna, narzędzia, którymi posługiwał się za życia. Zmarłym kładziono do ust pieniążki, a na grobach składano chleb, mięso, piwo, monety — to wszystko stanowić miało zaopatrzenie na „po-zaświatową" drogę.

Praktyki te były oczywiście zwalczane przez księży. Jeden z pleba­nów z Kaliskiego w wypowiedzi z początku XVIII wieku żali się na swych parafian, tak m. in. powiadając: „Zabobony przy sepulturach, gdy umarłym groby kopią, rzucają różne rzeczy pod umarłych. Post sepul-tum defunctum dopiero wywołują na się [...]"24. Z pradawnych czasów pozostały także lamenty żałobne, które przybierały w ówczesnym czasie formę pieśni.

Po pogrzebie urządzano uroczyste przyjęcie czyli stypę. Panował zwyczaj, że na stypie śpiewano dawne pieśni. Przykładem może tu być popularna pieśń o Maćku, który umarł i leży na desce, lecz gdyby mu zagrano, to zatańczyłby jeszcze. W czasie stypy cały czas pito na cześć zmarłego i rzucano pod stół kąski z każdej potrawy. Po biesiadzie do­kładnie wymiatano izbę i wyrzucano wszystkie odpadki. Biesiady powta­rzano jeszcze przez pewien czas co kilka dni. Stypami i biesiadami sta­rano zjednać sobie duszę zmarłego i zapewnić jej życzliwość. Jeśli cho­dzi o stypę i następujące po niej dalsze poczęstunki wierzono, że pożywia się na nich nie tylko dusza zmarłego, lecz także dusze tych biedaków, którym rodziny nie były w stanie zapewnić odpowiedniego przyjęcia. Od­kładano więc kąski dla nieznanych „dusz", a ponadto spraszano na stypy różnych biedaków, których uroczyście goszczono.

Ludność chłopska, o ile oczywiście pozwalały na to warunki, czciła pamięć zmarłych z wielką skrupulatnością. Dniem, w którym szczególnie pamiętano o tych, którzy odeszli, były Zaduszki. Odwiedzano wówczas tłumnie groby i dawano sute jałmużny dziadom, prosząc ich, by modlili się za dusze zmarłych. Jeżeli było kogoś stać, wyprawiał nawet poczęstu­nek dla ubogich (nazywano go „obiadem żałobnym"). W jednych okoli­cach bardziej przestrzegano dawne zwyczaje, w innych mniej. Jeśli chodzi np. o Podlasie, to wiadomo, że jeszcze w połowie XVIII wieku chłopi za­praszali na „obiady żałobne" nędzarzy i darzyli ich hojnymi jałmużnami, prosząc jedynie, by modlili się za dusze zmarłych.

24 Rkps AGAD, Księga Miejska Kalisza, Ks. 2, 1720 r., k. 400.


Choć pamięć o zmarłych przodkach zachowywała się w rodzinach chłopskich dość długo, groby ich bliskich ulegały szybkiemu zniszczeniu. Chłopów chowano na cmentarzach koło kościołów, a miejsce ich wieczne­go spoczynku często przekopywano na groby dla następnych zmarłych. Na cmentarzach odbywały się rozmaite uroczystości, m. in. kiermasze i odpusty. Produkowali się wówczas kuglarze, awanturowali włóczędzy. W rezultacie zdarzało się, że cmentarz przypominał w dni świąteczne wrzaskliwy jarmark. W dni powszednie pasły się tam kozy, krowy i inne czworonogi służby kościelnej, siłą rzeczy groby chłopskie ulegały więc szybkiej dewastacji, a miejsca w podziemiach kościołów zarezerwowane były wyłącznie dla szlachty i bogatych mieszczan.

Pogrzeby w małych miasteczkach odbywały się podobnie jak pogrze­by chłopskie, natomiast pogrzeby wielkomiejskie nosiły bardziej chrze­ścijański charakter. Na czele konduktu niesiono krzyż, specjalne chorą­gwie, kroczyli w kondukcie księża i zakonnicy. W pogrzebie brała udział rodzina zmarłego, przyjaciele i członkowie cechu. Ponieważ wzięcie udzia­łu w pogrzebie uważano za obowiązek, w miastach były one tłumne i uro­czyste. Ceremonie pogrzebowe uświetniano śpiewami, koncertami spe­cjalnie najmowanych kapeli, paleniem mnogich świec. Panował także zwyczaj, iż podczas pogrzebu dawano jałmużnę dziadom.

Rachunki, jakie zachowały się w księgach miejskich świadczą, iż po­grzeb był imprezą dość kosztowną. Oddzielnie płacono księżom, oddziel­nie organiście, dzwonnikowi, specjalną taksę trzeba było uiścić za nie­sienie chorągwi i krzyża. Pewne opłaty składano także biorącym udział w pogrzebie cechom. Stosunkowo kosztowne były „gzła", czyli śmiertelne koszule. Mieszczan chowano w trumnach drewnianych, sosnowych, dębo­wych, czasem zdobione były one blachami lub obite tkaninami. Jałmużny, jakie dawano ubogim, nie były zbyt duże. Z zachowanych rachunków wynika, że stanowiły około '/3 sumy dawanej np. dzwonnikowi, lub pła­conej za śmiertelną koszulę.

Koszt pogrzebu zależał zresztą od zamożności zmarłego: inaczej wy­glądał pogrzeb bogatego patrycjusza, inaczej drobnego kupca czy rze­mieślnika. W Krakowie w połowie XVIII wieku koszty pogrzebów były następujące: skromny pogrzeb — 100 zł, średni — 500 zł, lepszy około 1000 zł, paradny — 2000 zł, a nawet więcej. Jak widać więc z powyż­szego. skala wydatków była bardzo szeroka. Od zamożności zależało również miejsce pochówku. Bogatsi mieszczanie chowani byli w podzie­miach kościoła, biedniejszych grzebano na cmentarzach kościelnych. Zmarłym wystawiano często nagrobki. Z tego okresu zachowało się m. in. wiele tablic wmurowanych w ściany kościołów. Tablice nagrobne zawie­rały szereg danych biograficznych, dlatego też stanowią nieraz ważne


źródło historyczne. Na nagrobkach tych wyobrażano często m. in. wize­runek zmarłego.

Wśród mieszczan również utrzymywał się zwyczaj urządzania stypy. W domu zmarłego podejmowano przyjaciół i krewnych ucztą lub też je­dynie poczęstunkiem składającym się z wódki i pierników. Zdaje się, że jednak zawsze, o ile oczywiście pozwalały na to warunki, sprawiano obiad dla ubogich. Zwyczaj ten występował zarówno w dużych miastach, jak i w małych mieścinach. Wystawność tego przyjęcia zależała od zamożno­ści podejmujących; przy pogrzebie skromnego rzemieślnika krakowskiego dawano na ten cel 2 gęsi i 4 garnce piwa, bogatsi' mieszczanie, nawet w małych miasteczkach, sprawiali uczty, na które kupowali kury, gęsi, ,,prosięta, jajca, masło". Biesiady te traktowano jako uczty na cześć czy też na intencję zmarłego. Mieszczanin z miasteczka Dobra notuje w połowie XVIII wieku: „Po wyprawie ciała [...] sprawiłem obiad, ratu­jąc duszę jego" 2S.

Po pogrzebie odprawiano msze żałobne, na które przybywali krewni, przyjaciele i koledzy zmarłego. Ustawy cechowe nakazywały pod karą brać udział w tych uroczystościach i „pocieszać" strapioną wdowę. W miastach cechy zakupywały co kwartał specjalne msze żałobne, tak zwane „żałomsze", na które przybywali wszyscy członkowie cechu wraz ze swymi małżonkami. W czasie „żałomszy" obowiązywała modlitwa za wszystkich zmarłych członków cechu oraz za ich rodziny. Rodziny zmarłych zakupywały msze żałobne zwykle w rocznicę śmierci, za tego rodzaju msze płacono czasem bardzo wysokie kwoty. Opłacały one rów­nież (zwykle w naturze) tak zwane „przypominki zmarłych". W księdze miejskiej Tuszyna znajduje się pokwitowanie wystawione przez tamtej­szego księdza o następującej treści: „Anno Domini 1753. 8 kwietnia wzią­łem od sław. Pana Grzegorza Wandy alias Grzózki piwa beczkę na przy­pominki zmarłych duchów Grzązków. Na co się podpisuję Ks. Wojciech Kisielewski" 2G.

Cmentarze miejskie położone w centrum miasta utrzymane były sta­ranniej niż wiejskie. W większych miastach w nocy oświetlano je umiesz­czonymi na kamiennych słupach „latarniami zmarłych". Odwiedzano je często — szczególnie tłumnie przybywano w Zaduszki, w dniu Wszyst­kich Świętych oraz w okresie Wielkiego Tygodnia.

A oto jak wyglądał pogrzeb zamożnego mieszczanina krakowskiego:

Już w czasie konania chorego zamawiano „mszę za konających" i dawa­no choremu do ręki gromnicę. Po śmierci następowała „posługa ciała zmarłego", polegała ona na myciu, goleniu i czesaniu. Następnie szyto koszulę śmiertelną, nieraz zdobioną wstęgami i koronkami, lub też ,,su-

25 Rkps AGAD, Księga Miejska Dobrej, Ks. 12, 1756 r., k. 189.

26 Rkps AGAD, Księga Miejska Tuszyna, Ks. l, 1731 r., s. 256.


kienkę" z wełny. Kobietom nakładano na głowy czepce z wstążkami, za­kładano rękawiczki i trzewiki, mężczyznom wkładano do trumny czapki.

Komnatę w której wystawiano zwłoki obijano kirem, u bardzo bo­gatych zdobiono w ten sposób całą kamienicę. Do dekoracji katafalku używano m. in. tarcz z herbami cechowymi i specjalnych cechowych całunów (np. całun cechu introligatorskiego z końca XVII wieku sporzą­dzony był z czarnego aksamitu, obszyty taśmą i haftowaną złotą koroną). Niektóre cechy krakowskie miały dla dzieci i dziewic jedwabne całuny niebieskie na znak, iż „Bóg powołał do swojej chwały istotę nie­winną". Katafalk zdobiły kwiaty, zieleń i świece. Pieczę nad zwłokami trzymali ubodzy, którzy obowiązani byli odmawiać modły za duszę zmar­łego. Trumnę odwiedzali tłumnie znajomi nieboszczyka, a najbliższa ro­dzina przygotowywała pogrzeb i szyła żałobne szaty. Ksiądz śpiewał w domu psałterz, w kościele zaś dzwoniono i rozdawano jałmużnę.

Eksportacja zwłok z domu do kościoła odbywała się w asyście ducho­wieństwa, bractw, krewnych, znajomych, towarzyszy cechowych oraz całych rzesz ubogich, którzy ściągali na pogrzeb szukając jałmużny. Ce­chy krakowskie miały szereg własnych specjalnych zwyczajów pogrzebo­wych, np. przy trumnie rzeźnika szła asysta mistrzów z dwuręcznymi mieczami piechoty (symbol ten przyznano rzeźnikom za zasługi położone w walce ze Szwedami), kotlarze zarzucali na trumnę „płaszcz św. Jadwi­gi" itd.

W kościele, który często przybierano kirem i zielenią, kładziono trumnę na mary i otaczano ją licznymi świecami. Z boku trumny klę­czeli ubodzy, z tyłu rodzina. Mistrzowie, a czasem i uczniowie, obowią­zani byli przybywać na uroczystości pogrzebowe wraz ze świecami. Uro­czystość uświetniały śpiewy i muzyka najętej kapeli. Trumnę nieśli do grobu najmłodsi mistrzowie, gdy zmarły był czeladnikiem — towarzysze. Podczas pogrzebu rozdawano jałmużnę, a następnie zapraszano na opisa­ne wyżej stypy.

A oto opis pogrzebu zamożnej mieszczki gdańskiej, który wyszedł spod pióra Francuza w pierwszej połowie XVII wieku: „Po śniadaniu przyglądałem się wystawnemu pogrzebowi jakiejś matrony. Naprzód idą w sukniach codziennych uczniowie ze swymi nauczycielami, chłopcy biedni i najniższego pochodzenia idą ostatni i śpiewają. Następnie ośmiu mężów zacniejszych niesie na ramionach mary, a w rękach wieńce ze srebrnych i złotych nici, takie, jakie my umieszczamy na słupach na­grobków. Potem idą dwaj starsi synowie, za nimi młodsi, bez kapeluszy i w długich płaszczach. Na końcu idzie małżonek, który fałdem płaszcza twarz zakrywa, a towarzyszą mu krewni, wszyscy w żałobnych sukniach. Następnie kroczą patrycjusze i urzędnicy w 'długich żałobnych sukniach. W długim odstępie idą potem niewiasty, nasamprzód córki, każda wspar-


ta na niewieście służebnej, z obliczem osłonionym welonem, tak, że zo­baczyć ich nie można. Za nimi idą wszystkie inne niewiasty parami, w czarnych szatach, co szczególnie głębokie czyni wrażenie; bardzo wiele z nich bowiem odznacza się doskonałą postawą i wielką w twarzy i ru­chach godnością. Dziewczęta są wykluczone z takich ceremonii. Potem jest w kościele kazanie i- śpiewy" 27.

Wiemy, że ceremonie pogrzebowe patrycjatu gdańskiego przybierały niezwykle okazały charakter. Kosztowne, zdobione obiciami i okuciami trumny przystrajano wieńcami z kwiatów. W czasie pogrzebu wygłasza­no długie przemowy po łacinie, przedstawiające upiększony życiorys i sławiące cnoty zmarłego. W tym czasie rozdawano też specjalnie dru­kowane carmina, czyli wiersze łacińskie o panegirycznej treści.

Pogrzeby szlacheckie, a szczególnie magnackie, w pompie, przepychu i kosztowności równały się prawie weselom. Pamiętnikarz cudzoziemski pisał, że: „W pogrzebach u Polaków tyle jest okazalności i pompy, iż prędzej wziąłbyś je za triumfy niż za pochowanie zmarłych" 28. Nawet najbiedniejszy szlachcic starał się bliską sobie osobę pochować z naj­większą wystawą, nie mówiąc już o magnatach, którzy mogli pozwolić sobie na olbrzymie wydatki. Urządzane przez nich pogrzeby przypomi­nały pompatyczne, teatralne widowiska.

Jeśli trumna była drewniana, obijano ją aksamitem lub innymi ma­teriami. Stosownym kolorem była czerń, zdarzały się jednak obicia pur­purowe lub szare (purpurowe stosowano do trumien poległych na woj­nie, kolor szary był symbolem pokuty). Spotykało się też trumny meta­lowe, srebrne, pozłacane, zdobione kosztownymi ornamentami. Zmarłych ubierano w najdroższe stroje, zakładano im biżuterię i klejnoty i wysta­wiano na marach na widok publiczny. Wśród magnaterii panował zwy­czaj balsamowania ciał zmarłych. Było to ważne z tego względu, iż po­grzeby urządzano w wiele miesięcy, niekiedy nawet w rok czy dwa lata po śmierci, uprzednio musiano bowiem zawiadomić rozproszonych po kraju krewnych i przyjaciół oraz poczynić odpowiednie przygotowania. Na pogrzeb zjeżdżały się w końcu tłumy szlachty, księży, mnichów. Cały ten zjazd trzeba było wyżywić, napoić, zakwaterować.

Punktem kulminacyjnym uroczystości pogrzebowych było odprowa­dzenie ciała do grobu. Kondukt pogrzebowy otwierały kompanie nadwor­nego żołnierza; szły one w bojowym szyku, z opuszczonymi na dół sztan­darami i muszkietami. Za wojskiem gromadziły się procesje kleru. Tuż za księżmi prowadzono pysznie przystrojone rumaki, a wreszcie toczył

st K. Ogier, Dziennik podróży do Polski 1635—36, t. I, oprać. W. Czapliń-s k i, Gdańsk 1&50—1953, s. 303.

28 Obraz Polski pod koniec XVII wieku..., wyd. X. Godebski, Lwów 1869. s. 21.


się zaprzężony w kilka par koni, okryty czernią lub purpurą wóz; na którym znajdowała się trumna. Wokół wozu postępowali przybrani w ża­łobne kapy słudzy, za nimi tłum krewnych, przyjaciół, znajomych. Wszyscy strojnie, szumnie, w asyście pocztów i niezmierzonych tłumów gapiów i poddanych (tych ostatnich też przystrajano nieraz w żałobne kapy).

Pogrzebom wielkopańskim towarzyszyły odpowiednie ceremonie. Je­śli trumna wystawiona była w kościele, całą świątynię obijano aksami­tem lub adamaszkiem. Za trumną niesiono szable, tarczę lub insygnia władzy zmarłego, na przykład kancelarskie pieczęcie, laski marszałko­wskie, hetmańskie buławy. Insygnia te następnie uroczyście kruszono. W XVII wieku za trumną jechał także jeździec przebrany za zmarłego i odpowiednio ucharakteryzowany, co czyniło wrażenie, jakby nieżyjący sam siebie odprowadzał do grobu. Do połowy XVIII wieku na pogrzebach hetmanów i służącej w wojsku szlachty odbywało się kruszenie kopii.

Do kościoła wpadał rycerz w pełnej zbroi i przed katafalkiem kruszył kopię, a następnie walił się na posadzkę „z srogim i ogromnym trza­skiem". Ten konny wjazd do zatłoczonego kościoła powodował nieraz nie-lada zamieszanie. Jeźdźcy wpadali w największym pędzie, bywało więc, że koń się płoszył i wpadał na zebranych, często pijany jeździec prze­wracał się nim skruszył 'kopię i nabawiał się guzów i kontuzji. Lubowa­no się jednak w tym widowisku i dla większego efektu wykładano po­sadzkę tarcicami, aby jeździec czynił większy łoskot.

Pogrzeby magnackie łączyły się oczywiście z odprawianiem setek mszy, z paleniem świec, pochodni, żałobnymi śpiewami. Nic więc dziw­nego, że kosztowały nieraz całe fortuny, trzeba było na nie zastawiać kosztowności, zaciągać długi. Biedniejsi przypłacali często te festyny rui­ną majątku. Niekiedy w testamentach nakazywano pochować się bez pompy i przepychu, rodzina nie respektowała jednak na ogół tych życzeń, pogrzeb miał bowiem ukazać potęgę i bogactwo rodu. Urządzenie skrom­nego pogrzebu bywało wprost nie do pomyślenia. Jeśli jednak znalazł się w rodzinie skrupulant, chowano zmarłego bez żadnej okazałości, traktu­jąc to jako pogrzeb prowizoryczny, a po jakimś czasie sprawiano mu wspaniały, -tłumny pochówek. Tak uczynił m. in. Jan Sobieski, którego matka nakazała „pochować się bez wszystkich ceremonii, jak najuoożej". Jednego dnia urządził więc skromny pogrzeb, a drugiego wspaniały. Na ubogim katafalku dał napis ,,Sic mater voluit", a na bogatym „Sic filium decuit".

Mimo tak kosztownych dowodów rodzinnych sentymentów, pogrze­bom rzadko kiedy towarzyszył szczery żal i rozpacz. Na pogrzeb zjeżdża­no się jak na towarzyskie przyjęcie, pomodlono się przy zmarłym, złożo­no kondolencje, lecz przede wszystkim wypatrywano gąsiorka, pucharu,


stołu i towarzystwa. Słyszało się nieraz, iż po cichu cieszono się ze śmier­ci niemiłego sąsiada czy dygnitarza i miast współczucia okazywano kiep­sko maskowane zadowolenie. Cóż zresztą dziwić się obcym, jeśli nawet wdowy taksowały przybyłych pod kątem nowego mariażu. Nieraz jeszcze zmarły leżał na marach, a wdówka czy wdowiec dokonywali już tajem­nych zrękowin. Stąd też krążyło nawet przysłowie: „niewieścia żałoba tylko u pogrzebu". W większości przypadków to samo można było od­nieść i do mężczyzn. Kiedy jednak chowano ciało, należało łkać i jęczeć bez miary. Obowiązek ten szczególnie dotyczył niewiast. Przeważnie też we łzach szlachcianek więcej było efektu niżli prawdziwego żalu. Po­tocki pisał:

Grzebiąc mężów nasze wdowy mdleją, A potem swych panienek pytają sekretnie, Jeśli modnie i jeśli zmyślały nieszpetnie M.

A złośliwy Opaliński powiada, że panie zaopatrywały się w cebulę, by przy jej pomocy wyciskać łzy.

[...] Gdy się tedy ruszą konie z trumną,

Pocznie ryczeć — nie płakać — złośna białogłowa,

Lament jakiś fałszywy zmyślając i słowa.

O mdłości oraz nie trudno, zwłaszczy gdy ktoś widzi,

Bo jako z męża swego tak i z inszych szydzi.

Cebula w chustce pędzi gwałtem wyciśnione

Łzy z oczu, w ten czas, gdy im każą, wypuszczone.

Za ciałem idąc ryczy, woła: „O mój drogi

Mężu!" — Lecz w sercu drugi. Kądy i fałsz srogi.

Szepce do panien swoich: „Panny, prze mą duszę,

Miejcie wódkę gotową, bo mdleć pewnie muszę".

A panny tudzież z wódką; której gdy nachyli,

Nie dziw, że oraz rozum, oraz chód pomyli80.

Zmarłych panów chowano w podziemiach kościołów lub w specjalnie w tym celu budowanych kaplicach, stawiano im też marmurowe nagrob­ki i zawieszano w świątyniach żałobne chorągwie — niby pośmiertne vota, a zarazem wspomnienie po nieboszczyku.

Po pogrzebie odbywała się obowiązkowo stypa. Chłopi łączyli stypy z dawnymi zwyczajami, u szlachty stanowiły one jedynie wystawne przyjęcia. Wspominano wprawdzie nieboszczyka, lecz kiedy się rozocho­cono, kiedy zadymiły łysiny, zaczynano pić na umór, następowało osła­wione „lej-rozlej", rozbrzmiewały śmiechy i stypa przemieniała się w hu­laszczy bankiecik. Jeśli przyjęcie było wystawne, niektórzy z biesiadni-

" Cyt. wg B y stroń, jw., t. II, s. 113.

M K. Opaliński, Satyry, oprać. L. Eusta chlewie z, Wrocław 1953, s. 38—39.


ków posuwali się nawet tak daleko, że życzyli sobie nowego, w tak go­ścinnym domu pogrzebu. Gorzej, gdy podpite towarzystwo zaczynało się wadzić, gdy wybuchały bójki, po których nie brakowało pokrwawionych, a niekiedy nawet zabitych. Starowolski tak powiada: „Widziałem wiele razy [...] pogrzeby krwią oblane, z których po obiedzie wysyłano zaraz za umarłym drugiego zabitego do nieba, aby oznajmił co za ludzie na stypie byli" ».

Jest oczywiste, że faktów takich nie można generalizować, satyrycy i moraliści piętnują zawsze negatywne strony życia, nie ulega wątpliwo­ści, że bywały stypy, które upływały w poważnym, pełnym żalu nastro­ju, niemniej obyczajowość sarmacka traktowała stypę przede wszystkim jako huczne, świadczące o zamożności i znaczeniu domu przyjęcie.

Podobnie zresztą traktował je patrycjat wielkich miast. W bogatym Gdańsku np. na stypach podawano potrawy nie mniej wyszukane niż te, które spotykało się na chrzcinach i weselach. Po wychyleniu pewnej ilo­ści pucharów zaczynano chwalić cnoty nieboszczyka czy nieboszczki, pła­kano nad rozłąką, ale równocześnie interesowano się treścią testamentu, sprawami bieżącymi, po czym stypa przemieniała się w zwykłą, rodzin­ną, często hałaśliwą biesiadę.

Wystawne pogrzeby i huczne pijackie stypy stanowiły charaktery­styczną cechę wielkopańskich obyczajów, pośrednio dotyczyły jednak tak­że plebejuszów. Przede wszystkim zainteresowanymi byli tu ubodzy, któ­rych obdzielano datkami (sumy, jakie przeznaczano na ten cel, nie były zbyt wielkie, stanowiły tylko drobną część wydatków, jakie pociągał za sobą wystawny pogrzeb). Odpowiednią zapłatę otrzymywała także służba kościelna: ksiądz, organista, dzwonnik.

Dla ludności wsi czy zapadłego miasteczka taki pogrzeb stanowił nie lada widowisko, był niecodziennym wydarzeniem, wielką atrakcją. Jak już wspominałem, w pogrzebie brała udział służba, żołnierze, poddani, krąg ludzi związanych z tym ceremoniałem był więc wcale znaczny. Po­nadto istniała jedna przykra okoliczność: pewne grupy zawodowe czerpa­ły z pogrzebów finansowe korzyści, koszty całej wystawy płacił jednak poddany chłop czy mieszczanin. Krewny zmarłego mógł zastawiać klej­noty i zaciągać pożyczki, lecz z czasem „odbijał" sobie przeważnie wszy­stko na poddanych, 'których nie tylko intensywniej eksploatował, lecz czasem zmuszał wręcz do świadczenia bezpośredniej zapłaty, np. za roz­dane żałobne kapy. Tak więc pański pogrzeb był wydarzeniem, które w tej czy innej formie interesowało nie tylko „urodzonych", lecz także szerokie koła służby i poddanych.

31 Sz. Starowolski, Reformacja obyczajów polskich, wyd. K. 3. Turo-w s k i, Kraków 1859, s. 78.


„Uroda—wielki mocarz"

Obyczajowość XVII—XVIII wieku przywiązywała znaczną wagę do wy­glądu zewnętrznego, m. in. do urody. Ówczesne pojęcia estetyczne, dzie­dzictwo kulturowe, kultura towarzyska poszczególnych środowisk spo­łecznych stworzyły obowiązujący model, a ściślej modele urody, zarówno męskiej jak i kobiecej. Dotyczyło to nie tylko rysów twarzy, karnacji ciała, ale i jego budowy, czyli tzw. ..figury". Inny był typ urodziwego młodego magnata, inny wojskowego junaka, inny wreszcie wiejskiego parobczaka. Modele te ulegały przemianom na przestrzeni wieków. Piękna niewiasta czy urodziwy, stylizowany na Hiszpana mężczyzna dworu Zygmunta III różnili się w zdecydowany sposób od uszminkowa-nych, uperuczonych, kokieteryjnych dam i kawalerów doby Rokoka. Zmiany zachodzące w modelu urody wpływały na zmianę fryzury, za­rostu, decydowały o stosowaniu w taki czy inny sposób kosmetyków. Pod wpływem tych czynników twarze ludzi XVII—XVIII wieku, szcze­gólnie ludzi zamożnych, ulegały ciągłym przemianom, trudno więc mówić o jakimś statycznym modelu urody. Wąsaci, brodaci, często obdarzeni tuszą kawalerowie z otoczenia sławnego bon vivanta jakim był Włady­sław IV uważani byliby na dworze gładko wygolonego, dbającego „o li­nię", przystrojonego w stylowe peruki króla Stasia wręcz za straszydła. To samo dotyczy dam. Stosunkowo może najmniejsze zmiany zachodziły w modelu urody chłopa, czy biednego szlachcica, przemianom podlegał natomiast model urody mieszczanina.

Na zmiany te wpływały rozmaite czynniki. U warstw zamożnych do­minującą rolę odgrywały wzory obce, np. moda jaka w danym okresie panowała w Rzymie, Madrycie, Paryżu czy innej metropolii. Nie można wszakże pomijać trwałych, rodzimych wzorców piękna, daleko nieraz odbiegających od importowanych. Obyczajowość polska miała pewne


własne tradycje, ustalone pojęcia estetyczne, które znajdowały zresztą aprobatę w obyczajowości europejskiej. Dlatego też obowiązujące w róż­nych okresach czasu modele urody nie posiadały jednego określonego wzorca, lecz stanowiły połączenie wielu wpływów.

Abstrahując od zmian zachodzących w aktualnie obowiązującym mo­delu, urodę ceniono wysoko, dotyczyło to przede wszystkim kobiet. Poeta z połowy XVII wieku pisał na ten temat:

Nie .masz nad gładkość: ani złoto, ani Najdroższy klejnot serca tak urani Jako uroda...1

Rymopis z końca XVIII wieku natomiast głosił:

Pęka szabla, ogień mdleje Gdy się gładka twarz roześmieje 8.

A przysłowie mówiło: „uroda wielki orator, wielki mocarz". Kiedy pisano o uroczych niewiastach, określano je jako „śliczne", ,,piękne", „cudne", „przyjemne". Repertuar komplementów i wytwor­nych porównań był bardzo bogaty, spotyka się m. in. takie określenia jak „nadobne ciało", „piękne wdzięczności", „wdzięczne łono", czytamy o koralowych ustach, perłowych ząbkach, bielszych nad śnieg karnacjach, czarnych przecudnych oczach itd. Komplementy te pochodzą wprawdzie z literatury pięknej, ale i w pamiętnikach oraz w różnych relacjach spo­tykać można także dworne grzeczności, często operowano takimi okre­śleniami jak: ,,gładka niewiasta", „białogłowa pięknej urody", ,,pierw­szej urody dama". Uroda kobiet była natchnieniem dla poetów. Słynne są np. erotyki Andrzeja Morsztyna, sekundował mu w tym względzie ks. Walenty Odymalski, barwne opisy piękna i uroku kobiecego pozo­stawił Adam Korczyński. Wiek XVIII tendencje te nasilił jeszcze, warto tu przypomnieć opisy pięknych kobiet u pisarzy Oświecenia. Dworne strofy pozostawili na ten temat najwybitniejsi: Stanisław Trembecki, Ka­jetan Węgierski, Franciszek Karpiński. Urodziwe dziewczyny stanowiły zawsze ulubiony temat pieśni ludowej, a ileż miejsca zajmują opisy na­dobnych pań w osiemnastowiecznym pamiętnikarstwie, w modnych wów­czas kronikach skandalicznych oraz w zdecydowanie obscenicznych poe­macikach tej doby. Piękne niewiasty stanowiły również przez oba wieki ulubiony temat malarzy. Portretowano je chętnie, przedstawiano jako nimfy, Wenery, Diany; malowano je także jako święte i Madonny! W tym

'W. Odymalski, Oblężenia Jasnej Góry Częstochowskiej..., wyd. K. C z u-b e k, Kraków 1930, s. 214.

2 Rkps APŁ, Zbiory Bartoszewiczów, nr 126, s. 159.


ostatnim przypadku jako modele służyły nieraz dostojne żony lub córki feudałów, częściej jednak portretując składano po prostu hołd adorowa­nej piękności. Ponieważ w Polsce tendencje te występowały, przynaj­mniej do pewnego czasu dość często, koła kościelne atakowały malarzy, którzy w tak wymyślny sposób chcieli przypodobać się swym wybran­kom. Jeszcze w drugiej połowie XVII wieku pisał o tym Nieszporkie-wicz: „Malarze, którzy zawsze jednakiej używali swobody na wszystko się ośmielać, do tego doszli już szaleństwa w naszym kraju, że wizerunki Świętej Panienki malować zaczęli na podobieństwo tych kobiet, o których względy się ubiegali. Czyż godzi się mniemać, żeby było tyle typów Matki Bożej, ile każdemu artyście mogło podobać się pięknych kobiet?" 3. Przez długi czas malowano np. chętnie Marię Magdalenę, przedstawiając ją nie jako pokutnicę, lecz piękną, „półnagą" grzesznicę. Kontrreformacja potę­piała jednak te „nieprzystojności", nakazując przedstawiać osoby święte według określonych wzorców.

Hołdy jakie składano urodzie niewieściej wynikały nie tylko z natu­ralnych skłonności, lecz także z postawy ówczesnych. Barok cenił bo­wiem niezwykle wysoko wspaniałość i piękno. Gładkość i kształtność ciała urzekała zarówno ludzi Baroku jak i Rokoka, mimo wszystkich za­kazów i kontroli jaką roztaczały nad kulturą koła kościelne. Hołdowali jej, odgrywający wówczas dużą rolę w życiu kulturowym władcy, magna­ci, patrycjusze. Koła te nie dawały się tak łatwo skrępować rygorom re­ligijnym, najwyżej wykazywały dwulicowość. Dlatego też zarówno piękne białogłowy, jak i poświęcona im literatura mogły liczyć na wszechwład­ną protekcję jaśnie wielmożnych. Zbytnie zainteresowanie nadobnymi paniami zarzucano hetmanom Potockim, znane są też gusta prymasa Prażmowskiego, pasje Jana Sobieskiego. W wysokiej cenie 'była też uroda i aparycja w czasach saskich, a w drugiej połowie XVIII wieku należało wręcz do dobrego tonu nadskakiwanie pięknym paniom. Zarówno magna­ci jak i dorobkiewicze rywalizowali na tym polu z dworem królewskim. Panowie przez oba omawiane wieki nabywali stosunkowo liche obrazy, drugorzędne dzieła sztuki, odkrywali jednak i przywozili do kraju piękne kobiety z Francji, Niemiec, Grecji.

Urodę kobiet ceniły też, wzorem panów, choć upodobania wynikały oczywiście z samoistnych przyczyn, również inne warstwy. Przeliczano ją na złote, porównywano z ekspensem. Przysłowia głosiły: ,,piękności się człowiek nie naje", „uroda bez przyjemności nie pociągnie wiele gości". Choć nie zadowalano się samym podziwianiem, to jednak cenienie urody kobiecej stanowi charakterystyczny rys barokowej i rokokowej obycza­jowości.

3 Cyt. wg W. Tomkiewicz, Aktualizm i aktualizacja w malarstwie polskim XVII wieku, „Biuletyn Historii Sztuki", R. XIII, 1951, nr 2—3, s. 10.


Jak wspomniałem już, wzorzec piękna ulegał przeobrażeniom. Jeśli chodzi o literaturę piękną, pieśń miłosną, to na przestrzeni omawianych wieków dominuje w niej typ blondynki, posiadającej wszakże koniecznie czarne oczy i najbielszą karnację ciała. Czarne oczy stają się wręcz obse­sją poetów i pieśniarzy. W jednej z pieśni krakowskich śpiewano:

Jadą Krakowiaki Trzaskają biczami Wiozą mi dziewczynę Z czarnymi oczami4.

Jasna karnacja ciała stanowiła warunek, jaki stawiano ówczesnemu modelowi urody, zresztą nie tylko w Polsce, lecz i w całej Europie. Po­nieważ piękna kobieta musiała być kobietą bladą, damy XVII—XVIII wieku uważały wieśniaczki opalone przez słońce za uosobienie brzydoty. Mimo takich gustów mężczyźni darzyli względami nie tylko ładne opalo­ne chłopki, lecz także śniade Włoszki czy Żydówki.

W XVII wieku za wielką ozdobę kobiety uważano bujne, długie, ,,zło­ciste" włosy, ale już w wieku XVIII wymaganie to straciło na znaczeniu, bowiem wobec rozpowszechnienia się peruki przez wiele lat lansowano modę na krótkie włosy. Przykładano natomiast zawsze wagę do białych, równych ,,ząbków", ceniono też figlarne dołeczki w policzkach. Wydaje się, że zarówno w wieku XVII jak i XVIII nie przedkładano w urodzie klasycznych, greckich rysów, ceniono natomiast twarze żywe, pełne eks­presji, wdzięku. Dopiero w końcu XVIII wieku, pod wpływem klasycy-zmu zaczęto uwielbiać twarze przypominające wzory antyczne. Natomiast przez cały omawiany okres za fatalny mankament urody uważano piegi, lub zbyt obfity meszek na twarzy. „Wąsata baba" — to jedno z najbar­dziej ujemnych określeń, jakim można było scharakteryzować zewnętrz­ny "wygląd kobiety.

Jeśli chodzi o tzw. figurę, to ówczesna obyczajowość odrzuciła zdecy­dowanie smukłą, kruchą sylwetkę kobiety gotyckiej. Moda polska nigdy wszakże, przynajmniej w teorii, nie akceptowała typów klasycznie ru-bensowskich, dominował typ kobiety postawnej, lecz niezbyt tęgiej. Ostrzegano, by była: „Ani tłusta jak kwiczoł, ni jak stokfisz chuda" 5. Lubowano się w krągłych, toczonych piersiach, „tłustych" udach i prze­de wszystkim w szczupłej talii. Szczupła w pasie jak lalka — to jeden z najdworniejszych ówczesnych komplementów. Pod koniec XVIII wieku, pod wpływem francuskiego Rokoka zaczęto bardziej dbać o smukłość li-

4 Cz. H e r n a s, W kalinowym lesie, t. II, Antologia polskiej pieśni ludowej ze zbiorków polskich XVIII w.. Warszawa 1965, s. 147.

5 Rkps APŁ, Zbiory Bartoszewiczów, nr 126, s. 166.


nii, odstąpiono od barokowej bujności, modne stały się talie prawie dzie­cinne, mniejsze piersi, w malarstwie pojawił się typ kobiety posiadającej cechy wręcz infantylne. Jest znamienne, że przez cały omawiany okres nie przywiązywano większej wagi do wzrostu, choć raczej gustowano w kobietach niskich. Życzono sobie, by niewiasta posiadała drobną, kształtną stopę, smukłe łydki, delikatne dłonie. W sprawach tych stawia­no bardzo konkretne i szczegółowe wymagania. A oto kilka opisów ilu­strujących ówczesne gusta. Wacław Potocki tak zachwycał się pewną panią:

[...] Pierś o met z alabastrem, z bursztynem włos chodzi, Rumieńszych koral od warg ceglastych nie rodzi. Dwu nad oczy nie znajdziesz czamiejszych gagałków, Inszych sądzić nie mogę, bo zakryte, płatków '.

Gdzie indziej zaś czytamy:

Te sztuki ma mieć każda białogłowa:

Naprzód wzrostu miernego i okrągła głowa, Szyja biała i nóżki wspaniałej urody, Usteczka rubinowe, z koralów jagody,

A 'przy tym nóżka biała w trzewiczek wpojona, Czarne oczy w wymową i brew wyciśnioną, Ząbecaki też perłowe, w pasie jako łątka, Nosa także miernego, niewielkie drażniątka. Włosy długie, żółtawe, miękuchne do tego, Udziki tłuściusieńkie, a chodu niskiego7.

Podobny wzorzec obowiązywał i w XVIII wieku. Pamiętnikarz Ocho­cki trochę może zbyt szablonowo kreśli wizerunek jakiejś anonimowej piękności, pisząc: „Natura rzadko tworzy arcydzieła, ale gdy się do tego weźmie, żaden jej sztukmistrz nie przesadzi [...] rysy miała prześliczne, płeć alabastrową ożywioną rumieńcem czystego karminu, kibić giętką i wciętą, rączki i nóżki drobniuchne, a w dodatku głos i wejrzenie, które za serce chwytało" 8.

W rzeczywistości jednak od pięknej, w ówczesnym pojęciu, niewiasty wymagano może mniej doskonałości, alabastrów, subtelności, więcej zaś jędrności, fertyczności, filuterności. Typowe dla Baroku przywiązywanie wagi do ekspresji, do bezpośredniego odd2iaływania znajdowało w tych

o Rkps Bibl. Narodowej, nr II 3502, s. 53.

'J. A. M o r s z t y n, Wybór poezji, oprać. J. Durr-Durski, Warszawa 1949, s. 112—113.

8 J. D. Ochocki, Pamiętniki..., wyd. J. I. Kra sz e ws k i, t. I, Wilno 1857, s. 35.


upodobaniach żywe odbicie. Posągowe, klasyczne piękności nie znajdowa­ły większej aprobaty, wzięciem cieszyły się natomiast kobiety obdarzone wdziękiem oraz tzw. dziś sex appealem. W realistycznym wierszu z XVIII wieku czytamy:

Na twarzy z różą lilija — Gębusia a la Daria

Oczy duże, żywe, czarne — Miłe, lubieżne, figlarne.

Usta świeże, ząbki czyste — Piersi twarde i toczyste.

Rączka pulchna, nóżka mała — Wszędzie równa piękność ciała 9.

O tym, że takie właśnie' panie cieszyły się wielkim powodzeniem świadczyć m. in. może wiersz Elżbiety Drużbackiej, która pod pretek­stem scharakteryzowania Marii Magdaleny kreśli realistyczny portret jakiejś sarmackiej piękności.

W Jerozolimie mieście głośna fama, • '

Ze Magdalena prym bierze w urodzie,

Ładna, przyjemna, grzeczna, kształtna dama,

Żadna jej zrównać nie potrafi w modzie.

Wdzięk w ustach, w oczach, wabik w całej twarzy:

Nie dziw że młodzi lgną, gorsza że starzy [...]1B

Podobne gusta dominowały także i w dobie Rokoka. W życiu codzien­nym nie zawsze można jednak było spotkać taki ideał, kontentowano się więc paniami o mierniejszej urodzie. Do literackiego szablonu zaliczyć można peany jakie wygłaszano na cześć blondynek, w życiowej praktyce często podziwiano ogniste brunetki. Piękna twarz odgrywała rolę raczei drugorzędną, powodzenie zapewniała przede wszystkim kształtna figura, wspomniany wdzięk, umiejętnie dozowana kokieteria. Wysoko jednak oceniano bujność kształtów. Gustowano w kobietach zdrowych, bujnych. Niewiasta „tłusta jak jałowica" to komplement wzięty z mowy potocz­nej. W szerokiej opinii o pięknie stanowiła hożość, bujność, zdrowie. Kursowały znamienne przysłowia: ,,dziewczyna jak orzech", „piękna jak wiosna i czerstwa jak zdrowie", „baba gruba chłopa chluba", „baba bez brzucha jak garnek bez ucha".

Wacław Potocki pisze, iż hajduków zachwycały niewiasty, których „cycki [...] równać bębnom" n. Gusta te podzielali także dygnitarze i kro­ciowi panowie. „Tłuste dziewki" umilały życie Radziwiłłowi „Panie Kochanku", Adam Naruszewicz adorował jakąś kasztelanową, która była

9 Rkps APŁ, Zbiory Bartoszewiczów, nr 126, s. 160.

ł0 E. D r u ż b a c k a, Zbiór rytmów duchownych, panegirycznych, moralnych i Światowych, Warszawa 1752, s. 198.

" W. Potocki, Iovialitates..., b.m.w., 1747, cz. II, s. 49.


„młoda, tłusta, biała, czerwona i wesoła" 12, to jest posiadała jasną cerę kraszoną rumieńcami. Adam Kazimierz Czartoryski zaniedbywał młodą żonę, ponieważ utrzymywał, „że jest za chuda". Nawet sam Stanisław August Poniatowski, bardziej „subtelną" lansujący modę, związał się z panią Grabowską, która stanowiła „piękność z rodzaju pulchnych, z gładko zaokrąglonymi kształty, jak to lubiał król Jegomość" 13.

•Z piękności słynęły w tych wiekach m. in. ze Słuszków Kazanowska, a później Radziejowska, słynna doboszanka Agnieszka Machówna, Ma-rysieńka Sobieska, Anna Orzelska, Julia Potocka, Helena Radziwiłłówna, Zofia Greczynka, żona generała Witta, a następnie Szczęsnego Potockie­go.'Ta ponoć reprezentowała najwyższą klasę, jej uroda czyniła furorę, nazywano ją najpiękniejszą kobietą Europy. Choć Niemcewicz miał jak najgorsze mniemanie o jej charakterze (co miało uzasadnione podstawy), to'jednak przyznawał: „Nie wiem, czy Helena, Aspazja, Lais, najsławniej­sze'Atenów piękności, wdziękiem i urodą przechodzić ją mogły. Nie wi­działem piękniejszej w życiu moim kobiety. Do najforemniejszego składu twarzy, do najsłodszych, najpiękniejszych oczu łączyła uśmiech anielski i głos chwytający za duszę [...] przyjechała z mężem do Warszawy, widok je j: sprawił zawrót powszechny, nie rozmawiano jak o pięknej Greczynce. Pamiętam, iż gdy raz na licznych asamblach pokazała się u pani hetma­nowej Ogińskiej, tak wszyscy stracili przytomność, iż, zapomniawszy przyzwoitości, jedni obstąpili ją hurmem, drudzy, by lepiej cudo to wi­dzieć;'na stoły i stoliki włazili" ".

'•Nie tylko z widzenia znał ją K. Boscamp-Lasopolski, który w skan-dalizującym pamiętniku przedstawił jej bujne przygody erotyczne. Ten libertyn i koneser analizując urodę Zofii dostrzegał w niej wprawdzie pewne mankamenty, niemniej wystawił jej wysoką notę. Opis zalet tej pani jest niezwykle drastyczny, pikantny, poprzestanę więc na zacytowa­niu tylko fragmentów: „Nakreślmy więc wygląd zewnętrzny. Głowa po­dobna do głowy słynnej Fryne, jej rodaczki, godna dłuta Praksytelesa, głowa która później przyprawiała o zawrót inne, młode i stare, a nawet ukoronowane, ozdobiona najpiękniejszymi oczyma świata i ustami, w któ­rych błyszczą dwa rzędy ślicznych ząbków; zarys podbródka godny po­dziwu, włosy Dafne, czoło i uszy arcyproporcjonalne. Głowa ta opiera się na szyi i karku niewiasty już mniej doskonałych. Barki zgrabne, dość ładne ramiona, zakończone rękami trochę za dużymi jak na gust współ­czesny, takimi jednakże, jakie widuje się u antycznych posągów z jej

12 S. B u kar. Pamiętniki [w:] Biblioteka pamiętników i podróży po dawnej Polsce, t. V, wyd. J. I. Kraszewski, Drezno 1871, s. 166.

•'ls Cyt. wg S, W a s y lew s k i, Na dworze króla Stasia, Kraków 1957, s. 284. 14 J. U. Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, t. I, oprać. J. D i h m, Warszawa 1957, s. 130.


kraju. Podobnie stopy, większe od tych, jakie się dziś lubi [...]. Pierś jej zwiotczała [...] niekształtna i nieelastyczna. Zwisa jak gruszka na brzuch, najpiękniej za to ukształtowany [...] Tyłeczek, uda, kolana i łydki mo­głyby (przynajmniej w kwiecie jej wieku) wytrzymać egzamin rzeźbiarza posągów. Ciało to, pełne naturalnego wdzięku [...] ożywione jest duszą uprzywilejowaną pod "wieloma względami" ls.

Najwięcej urodziwych kobiet można było spotkać w pałacach magna­ckich, wiele pięknych niewiast widziało się także po dużych miastach. Mieszczki warszawskie były podobno ładne, uprzejme, wesołe. Najpię­kniejsze były jednak Iwowianki, miały opinię kobiet śmiałych i swawol­nych. Powiadano, że: „we Lwowie mieszkają tak piękne, delikatne i zwodnicze niewiasty jak zresztą nigdzie na całej kuli ziemskiej"16. W całym zresztą 'kraju spotykało się podobno wiele pięknych niewiast. Ks. Bagiński ubolewał: „W Królestwie Polskim są piękne kobiety, z któ­rymi się młódź polska rada zabawiać aż do zapomnienia o wszystkim" 17.

W opiniach tych, w doszukiwaniu się piękności tam, gdzie nie zawsze można było ją dostrzec, znajdowało się bez wątpienia wiele charaktery­stycznej dla ludzi tamtych czasów barokowej przesady. W dążeniu do osiągnięcia efektu, do olśnienia słuchaczy czy czytelników, na cuda nie­mal że kreowano panie posiadające często najwyżej wdzięk, zaledwie w miarę przystojne. Zdarzało się jednak, iż czyniły furorę, otaczał je rój wielbicieli, wychodziły dobrze za mąż. Dzieje takiej rzekomej piękności warszawskiej kreśli pamiętnikarz Antoni Magier. „Około r. 1800 roznio­sła się wieść, iż zjawiła się w Warszawie nowa piękność. Wszyscy powta­rzają, że nie ma piękniejszej dziewczyny jak Teklusia Ignatowska na Szulcu. Każdy z ciekawością czy młody, czy nie młody — udaje się na Szulec, aby być świadkiem tak rzadkiego cudu [...] stawa przed austerią, przechodzi przez szynkownią do alkierza, tam zastaje Ignatowska, córkę gospodarza, biało ubraną, i kilku już przybyłych gości. Tu jeden siedzi na kuferku, ten na starej kanapie, ów na prostym stołku, każą dawać ponczu, porteru. Panna trzyma gitarę w ręku i słabo się na niej odzywa;

na zapytanie po słówku odpowiada. Twarz kształtna, zdrowy rumieniec, postać przystojna wielu młodzieży zachwyca, nie wszystkich jednak cza­ruje. Przyjeżdżają kobiety, chcą się przekonać, na czym to owa piękność okrzyczana zależy, upatrując z zawiścią w tej piękności wady, dziwią się upodobaniu mężczyzn. Tymczasem o rękę panny stara się to zegarmistrz, to negocjant, to ten, to ów, na koniec przyjeżdża Ignacy Trzciński, ma-

15 K. Boscamp-Lasopolski, Moje przelotne miłostki z miodą Bitynką, oprać. J. Ł, o j e k, Kraków 1963, s. 41—42.

le Cyt. wg U. W e r d u n [w:] X. L i s k e. Cudzoziemcy w Polsce, Lwów 1876, s. 96.

17 W. Bagiński, Rękopism..., wyd. E. Tyszkiewicz, Wilno 1854, s. 54.


jętny obywatel z województwa kaliskiego, rozmiłowany żeni się, uszczęśli­wia pannę i pozbawia Warszawę tak lubego bożyszcza. Gdy jednak Igna-towska znajdowała się raz na reducie, już jej wdzięki twarzy wpośród innych kobiet zostały przyćmione, które w oddaleniu od miasta przy­jemnym dla młodzieży stały się bawidłem" 18.

Cudzoziemcy byli mniej skorzy do entuzjazmu i bardziej krytyczni. Sądy ich, jeśli chodzi o piękne kobiety, są zresztą rozmaite, bądź pełne zachwytu, bądź krytyki, a nawet uszczypliwości. Komplementami pod adresem urody wielu Polek sypie np. Fryzyjczyk Werdum, Inflantczyk Schulz dostrzegał w nich przede wszystkim ,,naturalny wdzięk", najwię­cej jednak pochwał wypowiedział chyba Anglik Wraxall, który pisał o Polkach ,,wyższego stanu": „Świat nie zna kobiet równie zniewalają­cych, gładkich i czarujących. Nie mają one nic z wstydliwości i chłodu Angielek, nic z rezerwy i wyższości Austriaczek. Swobodne, pełne wdzię­ku i chęci podobania się, są nieskończenie ujmujące. Jeśli chodzi o urodę, to śmiało mogą walczyć o palmę pierwszeństwa z każdym krajem euro­pejskim; wdzięki ich są przy tym stokrotnie pomnożone umiejętnie stoso­waną kokieterią" 19. Krańcowo odmienny obraz szkicuje Yautrin: „[...] nie dbają one o wdzięk w postaci i ruchach. Sprawiają zawsze wrażenie za­kłopotanych, mają niezręczne, szorstkie ruchy, zamaszysty, ciężki chód, wyzywające spojrzenie [...]. Nie umieją maskować wad swojej powierz­chowności [...], dobrze zbudowane kobiety są tu rzadkością, nie znajdziesz ich wśród pań z arystokracji"20. Opinia Vautrin'a jest może zbyt kry­tyczna, wady budowy fizycznej wiąże jednak słusznie z deformacjami ciała powstałymi na skutek noszenia gorsetów. Panująca moda wymaga­ła nienaturalnie szczupłej talii, aby to osiągnąć, stosowano różnego ro­dzaju gorsety, zwane też sznurówkami. Gorsety wyrabiano z materii, często wzmacniano je jednak fiszbinami lub metalowymi prętami. Moda noszenia gorsetów 'była powszechna, nosiły je kobiety wszystkich warstw społecznych, z chłopkami włącznie. Szczególnie skrupulatnie przestrzega­no jej w zamożniejszych domach, gorsety zakładano tam już kilkuletnim dziewczynkom. Jeśli chodzi o dorosłe elegantki, to Kitowicz pisze, że ści­skały „się tymi sznurówkami jak najmocniej dla wydania subtelności stanu, czasem aż do mdłości" 21. Lekarze i publicyści atakowali tę modę

18 A. M a gier, Estetyka miasta stołecznego Warszawy, Wrocław 1983, s. 161— 162.

"N. W. Wraxall, Wspomnienia z Polski 1778 [w.] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 541.

*°H. V a u t r i a, Obserwator w Polsce [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. I, s. 786, 791.

21 J. Kitowicz, Opźs obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-lak, Wrocław 1951, s 508.


właśnie ze względów zdrowotnych, upatrując w niej, i słusznie, przyczy­ny wadliwego rozwoju fizycznego kobiet z warstw zamożnych (kobiety z biedniejszych warstw nosiły gorsety od święta, stąd też ciała ich nie podlegały takim deformacjom jak ciała możnych dam).

Vautrin pisał: „Jak wszędzie, i w Polsce panuje zdanie, że jedynym przeznaczeniem kobiet jest podobanie się płci brzydkiej i że sama przy­roda nie ukształtowałaby ich tak, aby zadowoliły mężczyzn. Wobec tego mają ograniczoną swobodę ruchów, teren ich zabaw zamyka się w czte­rech ścianach domu, a mięśnie rozwijają się jak w pudle. Sprowadza się z Paryża zabójczy futerał zwany gorsetem i z braku rzemieślnika, który umiałby go przystosować do dziecięcego ciałka, zakłada się go taki, jaki jest. Figura ma się ukształtować według tej sztywnej formy. Niewygoda i bóle, których doznaje nieszczęsne stworzenie skrępowane w swym roz­woju, nie wzruszają nawet matki. Lęk przed gniewem starszych tłumi w końcu daremne skargi i roślina pod swą sztuczną korą przybiera nie­regularne formy, a rezultatem tej praktyki jest słabe zdrowie i nieod­wracalne zniekształcenia" 22. Podobną ocenę gorsetów zamieszcza Staszic:

,, Słabła zdrowie, zniszczą swojej natury krzepkość. Szczepią od dzieciń­stwa ciało w żelazne pręty, które ich stan złamią, ich brzuch zaklęsą, ich wnętrzności skulą" 23.

Nie były to opinie przejaskrawione. Szkodliwe gorsety, niehigieniczny tryb życia, wynikający w dużej mierze z wymogów mody, były między innymi przyczyną, że istotnie pełno było kobiet o zdeformowanej figurze, spotykało się też kulawe i garbate. Wszystkie te mankamenty urody miała znów jednak zamaskować moda. Wysokie obcasy, gorsety, salopy czy szczególnie skrojone suknie częstokroć kryły te ułomności. Niespo­dzianka czekała dopiero w sypialni. Panowie jednak z zadziwiającą to­lerancją podchodzili do tych spraw, nawet najwięksi esteci.

Obyczajowość ówczesna stworzyła także charakterystyczny model uro­dy męskiej. Jeśli chodzi o rysy twarzy, to miały one raczej drugorzędne znaczenie. Portrety Sarmatów świadczą, że nawet pośród arystokracji rzadko trafiali się ludzie o regularnych, klasycznych rysach. Nie ulega wątpliwości, że „rasowy" typ arystokraty stworzył dopiero wiek XIX (wiązało się to z całym szeregiem czynników, innym stylem życia, .za­wieraniem małżeństw częściej z upodobania). Realistyczne malarstwo przedstawia za to liczne twarze o nieregularnych rysach, opasłe oblicza, często łysiny, rozmaite deformacje, np. zezy, ospowatość itd.

Kultura towarzyska omawianych czasów wytworzyła kilka modeli

i'2 Vautrin, jw., s. 791.

23 S. Staszic, Ród ludzki, t. II, oprać. Z. Daszkowski, Warszawa 1959, s. 221.


pięknych twarzy. Istniała więc m. in. twarz żołnierza, w XVII wieku koniecznie ozdobiona wąsami i brodą, poorana szramami świadczącymi o przejściach wojennych, z wysoko podgoloną czupryną. Wyraz takiej twarzy musiał być koniecznie marsowy, groźny. Chyba najlepszym uosobieniem takiej urody może być twarz Stefana Czarnieckiego. W XVIII wieku twarz żołnierska zmieniła swój wygląd, do końca utrzy­mano wszakże takie akcesoria jak wąsy i podgoloną czuprynę. Istniała twarz świętoszka lub świętego, z załzawionymi oczyma, blada, nieko­niecznie wychudła, lecz pełna jakiegoś smutku. Natomiast twarz typowe­go magnata musiała być pełna, tłusta, lecz równocześnie wyrazista;

w XVII wieku ozdobiona zarostem. W wieku XVIII typ ten uległ zmia­nie, m. in. pod wpływem francuskim, nabierał innego, bardziej subtelne­go, nieraz „zniewieściałego" wyglądu. W każdym razie i w dobie Rokoka twarz nie decydowała o przystojności mężczyzny. Nawet wedle współ­czesnych Stanisław August miał twarz „azjatycką", mało regularną, o zbyt wydatnym nosie, uchodził wszakże za pięknego mężczyznę.

O urodzie męskiej decydowała bowiem przede wszystkim figura, po­stawa. Przez cały czas gustowano w mężczyznach rosłych, barczystych, silnej budowy ciała. Pan Trepka tak charakteryzuje urodziwego mężczy­znę: „Chłop czarny, wysoki, dorodny, duży"24. Nawet krytycznie usto­sunkowani do nas cudzoziemcy zgodnie stwierdzali, że pośród szlachty dominuje typ rosłego, silnie zbudowanego mężczyzny, który określano mianem przystojnego. Vautrin tak kreślił ten typ: „Szlachcic odznacza się jasną cerą, rumianymi, pulchnymi policzkami, słusznym zazwyczaj wzrostem, otwartym spojrzeniem wypukłych oczu" 2S. Inny Francuz zaś pisał: „Polacy są wysocy i silni. Niewiele znam bardziej urodziwych na­rodów" 2e.

Odmienny typ fizyczny przedstawiali żyjący w znacznie gorszych wa­runkach bytowych chłopi, pośród których pełno było niskich, chudych, często chuderiawych, wyniszczonych chorobami czy pracą. Stanu tego nie można wszakże uogólniać. Po wsiach spotykało się także wielu dobrze zbudowanych, zdrowych, urodziwych mężczyzn. Podziwiano rosły wzrost i dużą sprawność fizyczną np. górali tatrzańskich, szeroko słynęli z urody i kondycji fizycznej chłopi podkrakowscy, pisano, że ,,ciężko, w której innej stronie widzieć tak zdrowych, krzepkich, cielistych i iż tak rzekę,

24 W. Nekanda Trepka, Liber generationis plebeanorum (Liber chama-rum}, wyd. W. D w o r z a c z e k, J. B a r t y ś, Z. K u c h o w i c z, cz. I, Wrocław 1953, s. 448, nr 1697.

25 Vautrin. j\\-., s. 815.

26 J. H. Bernardi n de S a i n t - P i e r r e, Podróż po Polsce... [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. I, s. 202.


potężnych ludzi" 27 jak w okolicy Krakowa. Rosłych, przystojnych chło­pów spotykało się również w pewnych rejonach Wielkopolski (wiadomo, że porywano ich i wcielano do regimentów pruskich Fryderyka II). W obyczajowości chłopskiej istniał też model ,,gładkiego parobka".

We wszystkich środowiskach społecznych gorzej zbudowani, niscy mężczyźni starali się dostosować do panującego modelu urody. Podwyż­szali więc swój wzrost wyższymi obcasami lub podbijali buty specjalny­mi podkówkami, zakładali poszerzające suknie, itp. W drugiej połowie XVIII wieku uważano, że urodziwiej wygląda mężczyzna w mundurze, liberii lub jakimkolwiek innym uniformie.

Jest znamienne, że typ piękności męskiej XVII—XVIII wieku różnił się znacznie od dzisiejszego, tusza czy nawet otyłość nie raziła ówcze­snych gustów. Nie przywiązywano wagi do smukłości ciała czy harmo­nijnej muskulatury, decydujące były wzrost i „pleczystość". Sarmackie pojęcie męskiego piękna nie wzorowało się na kanonach grecko-rzym-skich, bliższe było chyba poglądom ludów akceptujących, a nawet kulty­wujących otyłość, np. starożytnych Kartagińczyków, Asyryjczyków, czy nowożytnych Turków. Polski Barok traktował tuszę jako dodatnią cechę męskiej urody. Ceniono „twarz przystojną i figurę okazałą" 28. Postawny, tęgawy, soplicowski szlachcic stanowił typ męskiej urody sarmackiej. Ponieważ szlachta i panowie byli na ogół tęgawi lub wręcz otyli, a chło­pi szczupli lub chudzi, tusza stała się więc wizualną cechą świadczącą o przynależności do panującej klasy. W opinii ludowej człowiek tęgi, „tłusty", stanowił symbol urody i dostatniego życia. „Cielistość", „brzuch" nie miały bynajmniej w pojęciu sarmackim ujemnego znaczenia. Jest charakterystyczne, że wśród polskich władców XVII—XVIII wieku tylko Zygmunt III i Jan Kazimierz, aczkolwiek postawni, nie odznaczali się większą tuszą, reszta była zażywna lub wręcz otyła (nawet Stanisław August stanowił pod względem fizycznym typ raczej pykniczny). Apa­rycja królów była zaś wzorem. Tęgimi czy wręcz opasłymi byli naj­głośniejsi, najpopularniejsi przedstawiciele sarmackiego stylu życia, m. in. Jeremi Wiśniowłecki i Radziwiłł „Panie Kochanku". Opasie pre­zentowała się większość ówczesnych prymasów, a już wręcz monstrualną otyłością odznaczali się głośni opoje czasów saskich.

Opinia polska tak ściśle łączyła pojęcie dostojności, piękna, rangi socjalnej z tuszą, że szczupłość osób zajmujących eksponowane stanowi­ska uważana była za jakiś ewenement. Charakterystyczna jest reakcja oficerów legionowych na wygląd zewnętrzny ówczesnego generała Bo-

27 J. F. N a x. Uwagi nad uwagami... [w:] Wybór pism, oprać. W. Sierpiń-s k i, Warszawa 1956, s, 292.

"A. Kitowicz, Pamiętniki, wyd. A. K a c z u r b a, t. III, Lwów 1882, s. 134—135.


naparte: „Takie to było i jakieś czarne, a żółte, a takie chude a bie­dne [...] a nóżki tak miał cienkie, cieniutkie jak cybuszek"29.

Pod koniec XVIII wieku, podobnie jak w typie urody kobiecej za­szły pod wpływem zachodnim zmiany również i w urodzie męskiej. Za­częto cenić pewien umiar w sylwetce, a nawet smukłość kształtów. Mody tej przestrzegano przede wszystkim na dworze królewskim, w pewnych kołach stołecznych i magnackich. Lansowany wówczas wzorzec 'był je­dnak trudno osiągalny i utrwalił się dopiero w XIX wieku.

Przystojny mężczyzna w środowisku zarówno szlacheckim jak i chłop­skim musiał koniecznie odznaczać się zręcznością, m. in. dobrze prezen­tować się na koniu. Była to umiejętność i zaleta zyskująca uznanie opinii męskiej oraz względy kobiet. Anna Stanisławska, pisząc o konkurach swego przyszłego męża Zbąskiego powiada: „Że na koniu dobrze siedział, i z tego mi się lepiej spodobał".

[...] Tuś, Wenus, strzałę rzuciła, gdyś go na konia wsadziłas0.

Nawet niechętny nam Yautrin przyznaje, że Polacy „są doskonałymi jeźdźcami". Jeśli chodzi o postacie historyczne, to przystojnością, „ka­walerską postawą" charakteryzował się król Zygmunt III. Pięknym męż­czyzną miał być. w dobie swej młodości Władysław IV (później znie­kształciła go monstrualna, nawet jak na stosunki sarmackie, tusza). Za doskonały okaz męskiej urody uchodził Jan Sobieski. J. Ch. Faggiuoli tak go charakteryzuje: „Jest wzrostu wyniosłego, cery biało-rumianej, bar­czystej postawy i tuszy znakomitej, chociaż wcale odpowiedniej jego wzrostowi, słowem jest ci nadobnym na wejrzenie i ma oczy nadzwyczaj żywe" 31. Pod koniec XVIII wieku model męskiej urody stanowił książę Józef Poniatowski. Otaczała go wprost legendarna fama, a opinię tę po­dzielali także cudzoziemcy. Schulz tak go opisuje: „Książe Józef jest jedną z najdoskonalszych męskich postaci, jakie widzieć można. Stopa jego, noga cała pełna, najpiękniejszego rysunku, odzież przyobleka ją całą jak ulana, leżąc bez najmniejszego fałdka. Kurtka okrywa również pięknie jego pierś-i ramiona pełne i opina wytworne kształty. Rysy twa­rzy mają wiele wyrazu męskiego, para czarnych wielkich oczu je ożywia" 32.

29 Cyt. wg Sz. A s k e n a z y, Napoleon a Polska, t. II, Bonaparte a Legiony, Warszawa 1918, s. 51.

3(1 A. Sta n i s ł aws k a, Transakcyja albo opisanie całego życia jednej sieroty, wyd. I. K o t o w a, Kraków 1935, s. 186.

31 J. Ch. Faggiuoli, Diariusz podróży do Polski..., „Czas", „Dodatek Mie­sięczny", t. XI, 1858, s. 247.

st Schulz, jw., s. 169.


Obyczajowość polska omawianej doby stworzyła swój własny model urody, zarówno 'kobiecej, jak i męskiej. Model ten wzbudzał zaintereso­wanie cudzoziemców, a często całkowitą ich aprobatę. Pośród ówczesnych ludzi nie było może wiele osób charakteryzujących się tak cenioną współcześnie smukłością i regularnymi rysami twarzy, sylwetki ich ce­chowała wszakże często charakterystyczna ekspresja i wdzięk. Nie bra­kowało u nas ludzi rosłych, dobrze zbudowanych. Wiele ówczesnych Polek i Polaków wszystkich warstw społecznych uchodziło za pięknych i uznanie to uzyskiwało nie tylko w kraju, lecz także w opinii cudzo­ziemców. Nie ulega też wątpliwości, że uroda, zarówno kobiet jak męż­czyzn, walnie pomagała w osiągnięciu życiowych sukcesów. Stanowiła przysłowiowy oręż, którym szczególnie mistrzowsko operował świat nie­wieści. W obyczajowości ówczesnej był to prawdziwie ,,wielki mocarz". Ale nawet największa uroda potrzebowała oprawy, a oprawę tą stwarzała aktualnie panująca moda.


Moda króluje

Znamienną cechę obyczajowości omawianego okresu stanowiło przywią­zywanie wagi do wyglądu zewnętrznego, do strojów, ozdób, biżuterii, do ubierania się według reguł, jakie dyktowała obowiązująca aktualnie moda. Powiadano: „moda króluje", „moda Polską rządzi". Zjawisko to występowało we wszystkich warstwach społecznych i regulowane było tylko zróżnicowaniem majątkowym i socjalnym. Między modą chłopską a magnacką zachodziły oczywiście kolosalne różnice, wszędzie wszakże występowała tendencja ukazania się w najpiękniejszym, najmodniejszym stroju. Strój, wygląd zewnętrzny, był symbolicznym biletem wizytowym ówczesnych ludzi, miał uosabiać dobry gust, bogactwo, pozycję społeczną. ówczesne pojęcie piękna stroju było odmienne od obowiązującego dzi­siaj, we wszystkich prawie odmianach mody i rodzajach strojów uderza ich barwność i jaskrawość. Lubowano się w mocnych barwach, żółtych, błękitnych, pomarańczowych, zielonych. Moda nakazywała też, by strój zawierał maksymalną ilość ozdób, kosztowności, a w przypadku ich bra­ku po prostu świecidełek, dlatego chłopi i biedni mieszczanie nosili pióra, sadzili się na pasy, do których przywiązywali mosiężne kółka. Oznaką elegancji było dla ludzi tych środowisk noszenie podkutych, wy­konanych przez miejskich szewców butów. Szlachta nosiła bogate pasy, drogie pióra, spinki, patrycjat i magnaci kosztowne łańcuchy, cenne pierścienie, bajecznej wartości guzy. To samo dotyczyło kobiet, z tym oczywiście, że biedniejsze miały sztuczną biżuterię, wstążki i tanie bły­skotki, bogate zaś złociste ozdoby, perły, diamenty, cenne bransolety.


Inną cechę, już chy'ba nam bliższą, stanowiła zmienność mody kształto­wanej pod wpływem wzorów zarówno rodzimych jak i obcych. Dotyczyło to przede wszystkim kroju, fasonów, ozdób. Trudno z całą ścisłością usta­lić, jakie czynniki decydowały o dostosowywaniu gustów do aktualnych wymogów mody. Zagadnienie to jest bardzo skomplikowane i, jak do­tychczas, częściowo tylko opracowane w naszej literaturze, z tego też względu można jedynie naszkicować kierunki, jakie panowały i obowią­zywały w modzie barokowej i rokokowej.

Ludzie pracy, chłopi, plebs miejski czy uboga szlachta hołdowali mo­dzie od święta, w dzień powszedni ubierali się skromnie, w robocze, czę­sto połatane i brudne ubrania, nie mające z jakąkolwiek modą nic wspólnego. Po prostu donaszano stare buty, spodnie, kożuchy czy żupa-ny. Modnie ubierano się jedynie na święto, do kościoła, na przyjęcie przyjaciół, na uroczystości rodzinne; oczywiście moda ta była ogranicza­na możliwościami finansowymi, stąd konserwatyzm kroju i sukien, no­szenie pewnych szat już nie tylko przez lata, lecz przez całe niemal po­kolenia. Patryejat miejski, bogata szlachta, magnaci chadzali strojnie również i w dni powszednie, od święta zaś przybierali się wprost ba­jecznie. W kołach tych zważano na wymogi aktualnej mody, zmieniano styl i dostosowywano stroje do modeli jakie lansowała moda zachodnia, orientalna, czy też krajowi arbitrzy. Trudno więc mówić o jakiejś jedno­litej modzie staropolskiej, która obowiązywałaby w XVII—XVIII wieku. Zmieniała się ona bardzo często, cechowała ją zaś tendencja do maksy­malnego upiększania postaci, do demonstrowania bogactwa i przepychu.

Dążność do uzyskania wyglądu zgodnego z ówczesnymi pojęciami piękna powodowała, że zwracano uwagę m. in. na kosmetykę. Rodzaj kosmetyków jakie stosowano warunkowała stopa życiowa. Chłopka nie mogła sobie pozwolić na takie zabiegi jak zamożna mieszczka, tę znów dystansowała bogata szlachcianka, a ostatnią — arystokratyczna dama. W każdym razie nie było grupy społecznej, w której by niewiasty nie wykazywały godnej podziwu inwencji w tej materii.

Na wsi stosowano zarówno magiczne, jak i realne środki. Ratowano się zamawianiem, gusłami, przesądami. Piękną cerę miała zapewnić woda zbierana podczas burz i grzmotów, piegi gubić miało świńskie lub kobyle mleko, a także marcowy deszcz. Ze skuteczniejszych środków wieś znała wiele wyciągów i roślinnych odwarów. Ogier pisząc o wsiach pomorskich powiada, że: „Wiele także niewiast z pospólstwa i ze wsi osłania dolną część twarzy chustą płócienną, by się nie opalić" 1. Praktyki te należały zdaje się jednak do rzadkości, wiadomo bowiem, że wiejskie niewiasty

'K. Ogier, Dziennik podróży do Polski 1635—1636, t. I, oprać W. C z a p-liński, Gdańsk 1950—-1953, c. 105.


odznaczały się właśnie ciemną, opaloną cerą, co stanowi znamienny rys obyczajowy wsi. Szlachcianki i zasobne mieszczki poświęcały na kosme­tykę znacznie więcej czasu, dysponowały bowiem odpowiednimi fundu­szami. W rezultacie ówczesna kosmetyka poszczycić się mogła znacznymi osiągnięciami.

Niewiasty starały się uzyskać piękną i gładką cerę, dlatego też usu­wały piegi, plamy i nadmierne owłosienie twarzy. Zabiegów tych doko­nywały stosując rozmaite wódki, maści i olejki. Syreński wielokroć pisze, że taki czy inny odwar „piegi z twarzy [...] zmazy wszelkie, plamy i szkaradności [...] spędza i ściera" 2. Należy podkreślić, że dbano wówczas nie tylko o twarz. Zwracano także uwagę na ręce. Dłonie musiały być białe, gładkie, „chędogie". Kult białej cery wymagał pudru, który zwa­no bielidłem. Bielidło preparowano zazwyczaj domowym sposobem. Sy­reński podaje np. taką receptę: ,,[...] potłukszy korzeń (ziela żmijowca) co najmielej, przesiać, z wódką różaną zaczynić i kołaczki z tego potworzyć, a na słońcu ususzyć przydawszy trzecią część [...] blajwasu albo bieli ołowianej i tym samym albo różaną wódką rozpuściwszy twarz poma-zować" 3. Ponieważ największym wrogiem wybielonej cery było słońce, stosowano różne maści spędzające „cygańską cerę". Ważny artykuł ko­smetyczny stanowiła także barwiczka, późniejszy róż. Ponieważ istniała moda rumianych policzków, niewiasty starały się mieć je jak najczer-wieńsze. Biedniejsze dokonywały tego po prostu przez szczypanie się, elegantki używały barwiczki preparowanej z rozmaitych korzeni, saletry, miodu, koziego mleka i innych dodatków. Oto zalecenie dotyczące bar­wiczki:

Tą twarze swoje mażcie, tak szpetność spędzajcie, A na to miejsce śliczność ozdobną wsadzajcie4.

Mężczyźni nie byli tym zachwyceni. Podziwiali krasę niewieścią, lecz woleli, by rumieńce były naturalne. Odkrycie barwiczki na policzkach sprawiało im rozczarowanie. Wśród miejskich łobuzów trafiali się nawet złośliwcy, którzy na ulicy dmuchali w twarze niewiast, płatkami goździ­ków. Oczywiście płatki przyklejały się do ,,wy maszczone j" twarzy, bu­dząc śmiech przechodniów.

Mniej zważano na kosmetyki, jeśli niewiasta była nie pierwszej już młodości, uważano bowiem, że najlepsze kosmetyki nie pokrywają sta­rości czy brzydoty. Znane było przysłowie: „nie pomoże blansz i róż,

2 S. S y ren i u s, Zielnik..., [Kraków] 1813, s. 186, 422, 687, 895 i inne.

3 Syrenius, jw., s. 627.

4 Barwiczka dla ozdoby twarzy panienskiey... [w:] Polska satyra mieszczańska, wyd. K. B a d e c k i, Kraków 1950, s. 53.


kiedy panna stara już", a nawet „nie pomoże mydło, kiedy panna jak straszydło".

W XVII wieku Polki malowały się mniej niż cudzoziemki; często spotykało się nawet uwagi zagranicznych przybyszów o nie umalowanych Polkach. Opinia sarmacka wydziwiała na temat wybielonych Moskiewek czy uróżowanych Paryżanek. Kursował między innymi dowcip: „widząc ktoś pierwszy raz będący w Paryżu damę umalowaną, pytał się, czyli oryginał, czyli tylko kopia"s.

W dobie Rokoka damy polskie zaczęły malować się na wzór Francu­zek. Elegantki nakładały szminkę grubo na palec. Nie starały się, by stwarzało to choć pozory cery naturalnej, przeciwnie, moda tego okresu nakazywała, by na odległość można było poznać, że pani jest uszminko-wana.

Ponieważ zwracano uwagę na piękne zęby, dbano o ich wygląd i sto­sowano rozmaite pasty. Haur pisze, że ważną jest rzeczą ,,[...] damie każdej mieć białe zęby, a choćby która miała w piękności swej anielską twarz, gdy ma czarne zęby, wszystkę tę oszpeci piękność, stąd do tego i z ust cuchnie, że przez to każdego od siebie w upodobaniu odrazi"6.

Powszechne było także czernienie brwi, nacierano je po prostu przy­palonym migdałem. W połowie XVII wieku pojawiła się wśród sfer dworskich moda przyklejania „muszek". Były to czarne płatki z kitajki, które przylepiano na twarzy dla podkreślenia kontrastu z wybieloną cerą. Moda ta rozpowszechniła się w końcu tegoż wieku i panowała przez całe XVIII stulecie, stanowiąc jeden z konwenansów wytwornej niewie­ściej galanterii. Satyrycy solidarnie uderzyli w ten zwyczaj i w najgor­szych barwach przedstawiali „muchowate" panie. Łącznowolski tak np. pisał:

On to strój, który rozum każdej damy ślepi, Która na wdzięcznej twarzy sprośne muchy lepi. On to strój, którym Bogu głupstwo zadawają, Gdy muchami swych twarzy damy poprawiają Bóg im dał białe lice, one je pstrząc smolą, Przez co piekłu niż niebu podobne być wolą7.

Nie wszyscy jednak ujmowali tę modę satyrycznie; dworny Morsztyn przyrównuje muszki do plam na słońcu — słońcem jest w tym przy­padku piękność pani — i pragnie scałować te ozdoby:

B Rkps WAP Bydgoszcz, Arch. Komierowskich z Komierowa, nr 101. * J. K. Haur, Skład a bo skarbiec znakomitych sekretów oekonomiey zie-miailskiey..., Kraków 1693, s. 346—347.

'J. Łącznowolski, Nowe zu-ierciadto modzie... [w:] Polska satyra mie­szczańska..., e. 118.


(...J od miłości suchy Z głodu zjem te muchy8.

Na początku XVII stulecia elegantki, dla podkreślenia urody, wy­rywały sobie włosy nad czołem, modne były bowiem wysokie czoła. W XVIII wieku prócz barwiczki czerwonej stosowały również niebie­ską — miała ona podkreślać delikatne żyłki twarzy. Satyrycy i moraliści nadal konsekwentnie wyśmiewali te wszystkie praktyki. Klonowicz drwił np. z tych:

[...] żonek wyłysionych,

Muskanych i barwionych, i kamforowanych,

Koszczonych, malowanych, podoklejonych9.

W życiu jednak sztucznie, byle dyskretnie upiększone niewiasty cie­szyły się większym wzięciem, niźli nietknięte kosmetyką skromnisie. Czytamy o elegantce:

A onać się wymagluje, wymuszcze, wygładzi;

Wierę na takie obrazy wszyscy patrzą radzi10.

Jeśli chodzi o pachnidła, to obyczajowość sarmacka przez dłuższy czas nie przywiązywała do nich większej wagi. Aprobatę szerszej opinii zyskała jedynie woda różana, którą trzymano w szlacheckich apteczkach, czasem także używano pachnących wódek czy olejków. Znano co prawda zagraniczne perfumy, artykuł ten stanowił jednak luksus, pozwo­lić sobie na to mogły tylko wielkie damy i bogate patrycjuszki. Niekiedy perfumy zawieszano na szyi w klejnotach lub „złotych klatkach". Były to przeważnie perfumy pochodzenia zwierzęcego, pośród których domi­nowało piżmo. Literatura szlachecka zwalczała, wręcz nawet obrzydzała pachnidła. Wespazjan Kochowski tak krytycznie na ten temat pisał:

Gach, doktor, prałat, dama, swoje maszczą dłonie,

Tylko aby sabejskie od nich czuto wonie.

Skąd ten zapach? To wszystkim niech będzie tajno:

Uryna rysia, ptasi gnój i szczurze łajno .

Rokoko przyniosło również i w tej dziedzinie przewrót. Na wzór za­chodni eleganci poczęli lubować się w wonnościach, które sprowadzano

6 J. A. M o r s z t y n. Wybór poezji, oprać. J. Dlirr-Durski, Warszawa 1S>49, s. 126.

'S. K l o n o w i e 2, Worek Judaszów... [w:] Pisma poetyczne polskie, wyd. K. J. T u rawski, Kraków 1858, s. 114.

16 Sejm piekielny, wyd. A. Bruckner, Kraków 1903, s. 62.

" W. Kochowski, Epigramata polskie po naszemu fraszki, wyd. K. ,T. Tu­ro w s k i, Kraków 1859, s. 12.


z Francji i ze Wschodu. W tych czasach weszła też w modę „lawendo-gra", czyli woda lawendowa.

Wielką uwagę przywiązywano w tym czasie do fryzur. Prawie wszy­stkie panny nosiły warkocze, długie włosy były bowiem symbolem dzie­wictwa i obcinano je dopiero po ślubie. W końcu XVII stulecia szlach­cianki zarzuciły ten zwyczaj i większość panien zaczęła nosić włosy krótkie. Za ich przykładem poszły niektóre mieszczki, wieś i zaścianek pozostały jednak nadal wierne warkoczom. Fryzury — mowa o kobie­tach nie noszących warkoczy — były rozmaite, zależało to od czasu i mody. Chłopki nie stosowały jakichś specjalnych zabiegów, natomiast mieszczki i szlachcianki skręcały włosy w pukle i loki, które przystrajały. Raz modne było budowanie wysokich fryzur, innym znów razem gusto­wano we fryzurach jak najgładszych. Zmienność ł różnorodność mody dostarczała niewyczerpanych tematów satyrykom.

Opaliński pisał:

Jedne włosy trefią,

Drugie wieże budują na głowie i baszty, Trzecie tam opinają i stroją ten ołtarz Jako na Boże Ciało albo grób piątkowy 12.

A Łącznowolski wydziwiał:

O włosach nic nie mówić, bo to jest męczarnia, Tych światowych sidełek, wymysłów spiżarnia, Instrumenta żelazne, ogniem rozpalone Trapią włosy, by były od mody kręcone

Kręcą się w koła inne, buchy robią długie, Skręcają się z gorąca, lubo były długie, Wstążki na to gotowe, wnet kółka krępują

I nie wprzód im, niż wieczór nadejdzie, folgują. Jakoby same włosy nie mogły dotrzymać, Biorą wstęgi na pomoc, gdy chcą serca imać la.

Pastor Gdacjusz grzmiał z kolei na mieszczki, iż modne panie: „Owe alamodki, które od wielkiej hardości nie wiedzą, jako włosy swe na gło­wach pleść i stawiać mają"u. Mieszczki istotnie przywiązywały dużą wagę do fryzury. W dążeniu do posiadania pięknych, bujnych włosów stosowały też nieraz zabiegi, które z dzisiejszego punktu widzenia po

12 K. Opaliński, Satyry, oprać. L. Eustachiewicz, Wrocław 1953, s. 77.

13 Łącznowolski, jw., s. 132.

14 A. Gdacjusz, Appendis tj. przydatek do dyszkursu a pańskim y szlachec­kim albo rycerskim stanie. Brzeg 1680, s. 42.


prostu śmieszą. Do takich należało np. zwilżanie włosów pomyjami, co miało rzekomo wpłynąć na uzyskanie bujniejszego ich wzrostu. Jeśli nie skutkowały pomyje, przypinano loki z cudzych włosów. Siwiznę usuwa­no przy pomocy soku z szałwii. Ponieważ gustowano w blondynkach, ko­biety rozjaśniały włosy przy pomocy różnych ziołowych preparatów. Modne „żółte włosy" uzyskiwano m. in. przez nacieranie ich maścią za­wierającą korzeń celidonii, kmin, oliwę oraz inne dodatki.

Idealna figura kobieca charakteryzować się musiała w owym czasie kształtnym biustem, dlatego też panie, które nie zawsze mogły się takim biustem poszczycić, próbowały rozmaitych okładów, weteran, opasań. Zabiegi te były dość nużące, ale dzięki nim piersi elegantek stać się mia­ły „krzepkie [...] okrągłe i skromniejsze" 15. Odpowiednich porad w tej materii udzielały rozmaite zielniki i poradniki, sprawą tą zajmowała się także literatura piękna, bardzo nieraz frywolna, udzielając rozmaitych „pochwał" lub „nagan".

Stosowanie przez niewiasty rozmaitych kosmetyków i przywiązywa­nie znacznej wagi do toalety spotykało się z krytyką duchowieństwa. Charakterystyczne, że w tym względzie istniała zgodność poglądów mię­dzy katolickimi księżmi a pastorami. W kazaniach ewangelików często spotyka się wystąpienia skierowane przeciwko rozrzutnym niewiastom, które żałują pieniędzy na „chwałę bożą", lecz wydają je na „rumienidła, bielidła, barwiczki". W jednym z kazań słyszymy np. o niewiastach, które „[...] sobie maszkary czynią i Bogu przyganiają, iż je tak stworzył, gdy sobie twarz tynkują, by mularz mur, i farbują, by malarz bałwana;

włosy sobie jeżą, by chłopi, kiedy się w karczmie wadzą, warkocze sobie przyprawują, by woźnica grzywę szkapie" 16. Ponieważ tego rodzaju za­rzuty spotyka się w kazaniach skierowanych w pierwszym rzędzie do kół mieszczańskich, potwierdza to fakt powszechnego wówczas stosowa­nia w tym środowisku rozmaitych upiększeń.

Po utrefieniu włosów, „ufarbowaniu", przychodziła kolej na przy­strojenie się w odpowiednie suknie. O bogactwie i elegancji stroju decy­dowało oczywiście przede wszystkim materialne usytuowanie. Jeśli cho­dzi o środowisko chłopskie, to trzeba pamiętać, iż obowiązywał tu inny strój roboczy i inny odświętny. Do pracy chłopki ubierały się w lniane lub samodziałowe spódnice, kaftany, rańtuchy, w święta zaś przyodzie-wały się w bogaty strój odświętny. Zagadnienie to nie jest jeszcze wy­starczająco opracowane, niemniej dotychczasowe badania i materiały źródłowe świadczą o tym, iż ówcześnie przywiązywano na wsi do stroju

15 Syrenius, jw., s. 328, 415, 433, 1161 i inne.

16 Cyt. wg K. Kolbuszewski, Postyllografia polska XVI i XVII wieku, Kraków 1621, s. 205.


znaczną wagę. Oczywiście najstrojniej ubierały się żony i córy wiejskich bogaczy — sołtysów, młynarzy, karczmarzy. Zasobną garderobę spotkać można było nawet u zagrodnic. Wiele wskazuje więc na to, iż na ogół lubowano się w ubiorze, poświęcając nań znaczne sumy i sporo czasu.

Stroje odświętne szyto z płócien i samodziałów, również jednak z ma­terii . bawełnianych, jedwabnych (często spotykało się w tym czasie ro­dzaj jedwabiu zwany muchajer), z sukna. Wieś polska ubierała się także w cienką włoską materię — szaję, w importowane z Niemiec „kolieńskie" płótna. Barwy strojów były nadzwyczaj żywe, spotykało się m. in. takie kolory jak modry, lazurowy, zielony, czerwony, fiołkowy. Suknie ozda­biano rozmaicie, przede wszystkim pasamonami czy pasamanami (były to obszycia jedwabne o bardzo żywych barwach — papuziej, żółtej, barszczowej) oraz haftem. Haftowano nieomal wszystkie części gardero­by — koszule, chusty, spódnice, zapaski, fartuchy. Stosowano haft czarny, czerwony, biały, czasem srebrny, a nawet złoty. W źródłach znaleźć można wzmianki o np. spódnicach wyszywanych „srebrem i różowym jedwabiem" lub o gorsetach ozdabianych kwiatami haftowanymi srebrną i złotą nicią.

Wielką ozdobę stoju stanowiły chusty, obszywane często koronką i haftowane jedwabiem; uzupełniały go staniki, czepce, fartuchy. Dla zilustrowania jak wyglądał strój wiejskiej kobiety przytoczę spis garde­roby chłopki z Kaliskiego: „[...] Kabat sukienny przechodzony granatowy, celicyjówek 2, jedna modra, druga zielona z pasamanami, dobre obie dwie, sznurówka adamaszkowa przechodzona, pasamany na niej szycho­we, fartuch jeden rasowy stary, chustek 2 kramnych, jedna z koronkami, druga czerwonym i czarnym jedwabiem szyta, ale nie nowe" 17. A oto spis sukien, jakie skradziono zagrodnicy spod Krakowa: „Dwie katanki białogłowskie podszyte barankami, kołnierze podszyte kuszkami, te ka­tanki [z] sukna malutowego, na których było na jednej pasamony bar­szczowe, na drugiej żółte, wszystkie jedwabne, żupanik lazurowy z guzi­kami cynowymi, podszyty wszystek czerwoną podszewką"ls.

Wiejskie elegantki przystrajały się najpiękniej, jak już wspomniałem, na różne uroczystości i święta. Okazję do zademonstrowania stroju sta­nowiło także pójście do kościoła i na zabawę w karczmie. Wzbudzało to zresztą rozmaite komentarze widzów. Przypomnieć choćby można swachę z Żeńców Szymonowica:

[„.] już jej bruzdy dobrze lice przeorały I przez włosy gęsto się przebija śron biały,

17 Rkps APŁ, Księga Miejska Opatówka, Ks. 2, 1757 r., s. 258.

18 Cyt. wg J. B i e n i a r z 6 w n a, O chłopskie prawa. Szkice z dziejów wsi małopolskiej, Kraków 1S54, s. 248.


A przedsię wymuskać się, przedsię z pstrocinami Czepczyk na głowie, przedsię fartuch z forbotariii1B.

Niewieście stroje mieszczańskie zależały od stopnia zamożności. Biedne ubierały się często tak samo jak chłopki, w tanie tkaniny lub domowe samodziały; nierzadki był widok „odartej", chodzącej w łachmanach, bo­sej mieszczki. Stroje zamożniejszych charakteryzowały się dużą różno­rodnością. Prym w tej dziedzinie wiodły oczywiście żony i córki miej­skich patrycjuszy, choć nie mniej strojnie i bogato chodziły ubrane mał­żonki mistrzów. Mieszczki sadziły się więc na drogie i modne stroje, na­śladując szlachcianki, wzorując się nawet na magnatkach. Satyrycy pomstowali, że miejskie strojnisie rujnują swych mężów, że na szatki trwonią całe majątki. W wypowiedziach tych było sporo moralizatorskiej przesady, trzeba jednak przyznać, że mieszkanki większych miast prze­ścigały się wprost w demonstrowaniu kreacji, szytych z muślinu, tafty, atłasu, aksamitu, adamaszku, tabinu. Materie te, w najróżnorodniejszych kolorach, były gładkie i wzorzyste, przy czym w ornamentacji baroko­wej, obok motywów roślinnych występowały ptaki, fontanny itp. Techni­ka zdobienia nabierała podobieństwa do haftu, wzór był np. wypukły. Włoskie materie jedwabne przetykane były nawet nieraz złotem. Usi­łowały z nimi konkurować wyroby śląskie, niemieckie, holenderskie, angielskie, zdystansowały je dopiero po długiej walce wyroby francuskie (liońskie). Do wyszywania sukien używano jedwabi, srebra, nawet złota. Tak wystrojone panie ostentacyjnie demonstrowały swe kreacje. Poeta Jeżowski żartuje, mówiąc o kupieckich córkach:

Nic innego nie robią, tylko siebie stroją, w drzwiach się przedawają albo w oknie stoją20.

Najmodniej, najbogaciej, najwytwornłej stroiły się zamożne mieszczki największych miast kraju — Gdańska i Warszawy. Panie te ubierały się wręcz luksusowo, nosząc się według aktualnych wzorów przychodzących z Anglii, Hiszpanii, Niderlandów, Francji, Niemiec. W stroju niewieścim, prócz wzorów cudzoziemskich, występowały także wzory rodzime, naj­częściej w nakryciach głowy i zwierzchnich sukniach. Polski ubiór ko­biecy był modny, m. in. w Warszawie, do początków XVIII wieku, później wyparła go moda zagraniczna. I. Turnau tak pisze na ten temat:

„Mieszczki warszawskie, tak samo jak i szlachcianki, starały się możli­wie najdokładniej naśladować wszystkie zmienne dziwactwa paryskiej mody XVIII w. [...]. Wszystkie niemal liczne nazwy ubiorów kobiecych

16 Sz. Szymonowie, Sielanki..., oprać. J. P e l c, Wrocław 1&64, s. 160. 20 W. S. Jeżowski, Oecenomia, wyd. J. Rostafiński, Kraków 1891, s. 81.


i dodatków do nich są spolszczonymi terminami francuskimi czy nie­mieckimi" 21. Historyk opisujący gdańską modę rokokową tak powiada:

„W XVIII wieku Rokoko utwierdziło wpływy francuskie w modzie gdań­skiej, czyniąc ją jeszcze bardziej barwną i twarzową. Przez balustrady przedproży wychylały się piękne gdańszczanki w sukniach o łagodnych barwach, spódnicach udrapowanych mnóstwem falban, koronek i wstą­żek, zdobnych przy głębokich wycięciach staników bukiecikami kwia­tów" 22.

Liczne kosztowne suknie posiadały nie tylko wielkomiejskie elegantki, lecz także mieszkanki małych miasteczek. Dla przykładu przytoczyć można zapis dotyczący ubioru, jaki pozostawiła w swoim testamencie mieszczka z Uniejowa żyjąca w połowie XVIII wieku:

„Suknie moje obliguję małżonka mojego, żeby sprzedał i na Mszę Ś. za duszę moje rozdał. Helenie Stefanowiczowej, siostrzenicy mojej, legu­ję pół szamerkuzę białą w złote kwiatki i kapturek lamowy biały. Zofii Sciborowiczowej sukienkę bławatną w kwiatki różne i spódnicę włosową w złote kwiatki z koroną marcepanową także leguję, w czym małżonka mego obliguję aby im po śmierci mojej oddał [...] Marysi, siostrzenicy męża mego, sukien dwie parze, szameriuk, spódnicą zieloną, drugą parę mienionych wolant i spódnicę, para kapturków, jeden srebrny, drugi złoty, fartuchów dwa gotowych i dwa rąbkowych, chustka z złotem! kwiatkami i koroną złotą, drugą chustkę białą z srebrną koroną [...]" 23

Na kobiecą modę polską XVII—XVIII wieku coraz bardziej zaczęły wywierać wpływ wzory zagraniczne. Ośrodkami, które pierwsze się temu poddały były prócz dużych miast dwory królewskie i magnackie — stam­tąd wzory mody rozchodziły się po całym kraju. Obyczajowość polska z wielką uwagą śledziła przemiany zachodzące w modzie kobiecej, do­stosowując się do aktualnych jej wymogów. Vautrin zgryźliwie pisał o Polkach: ,,Kobiet w stroju cudzoziemskim jest znacznie więcej niż mężczyzn i tak samo jak Francuzki, są one niewolnicami mody. Zale­dwie w Paryżu powstaje nowy strój, rodzi się najdrobniejsza zmiana w przybraniu toalety, musi ona natychmiast trafić z krawieckim mane­kinem do Warszawy, a stąd na prowincję. Gdyby z taką samą skwapli-wością jak modę przyjmowano w Polsce pożyteczne instytucje, od dawien

21 I. T u r n a u, Odzież mieszczaństwa warszawskiego w XVIII w., Wrocław 1967, s. 220.

22 M. Bogucka, Życie codzienne w Gdańsku. Wiek XVI—XVII, Warszawa 1967, s. 140—141.

23 Kkps APŁ, Księga Wójtowska Pabianic, r. 16&8, s. 602—603.


dawna Polska byłaby najlepiej rządzonym i najbardziej oświeconym kra­jem w Europie" 24.

Dyktat mody występował silnie już w XVII wieku. Łącznowolski dowcipkował na ten temat:

[...] Ciężkać, przyznam, złość męska i godna karania, Z nią jednak białogłowska nie ma porównania. A czy mało takich dam, co Boga nie znają? Same tylko za Boga modę uznawają. Niech czego Bóg zakaże, gdy moda cukruje, Stanie Bóg w pogardzeniu, moda tryumfuje. Niech co pokaże moda, czego by nie trzeba, Nie odradzi modziastym i sam anioł z nieba. Odradzaj słowem boskim, mów: to się nie godzi, Rzekną: Tak niesie moda, co żywo tak chodzi. By snadź straciwszy rozum, szaty pozrucała, Która się modno nosi, kompanki by miała. I Bóg, ł wzięty z nieba ludzki rozum błądzi, Sama moda najlepiej światem polskim rządzi2B.

Cytat powyższy pochodzi z antyfeministycznej satyry. O tym, że za­gadnienia dotyczące mody stanowiły arcyważny problem świadczyć także może Oeconomia Haura. Autor tak w niej pisze o elegantkach: „Gdy z kościoła przyjdą, powiadają nie tak o nabożeństwie albo o kazaniu, czego się nauczyła, jak o strojach, która u której co obaczyła, cały obiad będzie o tem i cały dzień mowa, discursy i exagieratie, jakie modne były stroje i z jakiej materiej albo gatunku, jak bogato i strojne, jakie korne­ty, kufiety, bonety, półkornecie, fiksmenty, fontazie, furie, kukuriku, sergety, garnitury, agaranty, manty [...] sałtany, józefki, szustmany, ankry, szarpy, alsztyny, podwoniki, krymki, węgierki, kubraki, płaszczy­ki etc. litania do stroju ciała, a do duszy, Boże będź miłościw mnie grzesznej, ani usłyszysz" 26.

Modnisie stanowiły oczywiście cel ataków kaznodziejów. Pastor Gda-cjusz tak o nich powiada: „Gdy bowiem teraz bądź mężczyzny, bądź białe głowy jaki nowy strój albo ubiór wymyślą, zarazem się takich głu­pich dudków moc najduje, co ich w tym naśladują; a na to nie pomnią, że mizernego i grzesznego ciała swego, które się kiedyś w proch obróci i stanie się strawą robakom, aż nazbyt stroić nie mają" 27.

Uzupełnieniem niewieściego stroju była biżuteria. Rozmiłowane w niej

24 H. V a u t r i n, Obserwator w Polsce [w:] Polska stanisławowska, w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 778.

25 Łącznowolski, jw., s. 114.

26 H a u r, jw., s. 519.

27 G d a c j u s z, jw., s. 31.


wprost były wielkie damy. Nosiły one na głowach korony wysadzane brylantami, na szyjach zaś złote, zdobione drogimi kamieniami krzyże. Kosztowne i cenne ozdoby można było ujrzeć również u bogatych szlach­cianek i zamożnych mieszczek. Cenną, wytworną ozdobę szyi stanowiły perły oraz złote łańcuchy (wszelkie naszyjniki zwano kanakami). Bie­dniejsze kobiety zawieszały na szyi korale, bursztyny, srebrne łańcuszki, ..pacierze do modlenia" (wyrabiano je z drewna, kości, korali, czasem — dla bogatych — z drogich kamieni); ozdobą tańszą, choć również efekto­wną były srebrne lub pozłacane krzyżyki zawieszane na czarnej aksa­mitce.

Ozdoby uszu wykonane były ze złota, pereł i drogich kamieni; lekkie zwano trzęsidłami, ciężkie zausznicami. Wielkość i kształt tych ozdób był rozmaity — spotykało się koliste, w kształcie półksiężyców lub kwiatów, np. róży, a nawet małych gruszeczek.

Do naszyjników dobierano odpowiednie manele, czyli bransolety oraz pierścionki. Bogate mieszczki i szlachcianki nosiły obrączki, a ponadto po kilka pierścieni. Pierścienie zdobione były szlifowanymi drogimi ka­mieniami przycinanymi w rozmaite kształty. Spotykało się więc pierście­nie, których oczka miały kształt serca, róży, gwiazdki, gołębia. Pobożne niewiasty nosiły pierścionki wyobrażające twarz Jezusa, Matki Boskiej, często też spotykało się pierścienie z trupimi główkami.

Do tego stopnia lubowano się w owym czasie w klejnotach, że przy­ozdabiano nimi klamry trzewiczków, a nawet zapięcia podwiązek (w XVIII wieku moda wymagała, by zapięcie podwiązki było takie same jak i trzewiczka). Zdobiono je więc perłami, złotem, nawet brylantami. Oczywiście na taki zbytek mogły sobie pozwolić tylko patrycjuszki i bo­gate szlachcianki. Kitowicz powiada, że „[...] takie podwiązki były zdo­byczą dworskich łotrzyków, którzy pod pozorem amorów, jakoby na ne-zabudesz, głupie panny, męża pragnące, z tychże podwiązków i pierścion­ków obdzierali, z czego sprzedanego oporządzali sobie rzędziki na konie, szable i ładownice" 28.

Cenną ozdobę stroju stanowiły również metalowe pasy, zazwyczaj srebrne, czasem pozłacane (stąd też spotykamy określenia: „pas srebrny pozłocisty", „pas złocisty"). Takie pasy, zwane nieraz „obrączkami", były szczególnie popularne wśród mieszczek i zamożnych chłopek. Biedniejsze niewiasty, chcąc się przyozdobić, radziły sobie w rozmaity sposób. W kra­mach miejskich można było nabyć „kamyki czerwone w mosiądz opraw­ne". Wielkim wzięciem cieszyła się także sztuczna biżuteria, tak zwane czeskie klejnoty, w które przystrajano się równie dobrze jak w praw­dziwe. Charakterystyczne dla omawianych czasów jest przepadanie za

18 Kitowicz, jw., s. 512.


świecidełkami. Nawet po wsiach noszono choćby najskromniejsze pier­ścionki, a wianki wiejskich dziewcząt przybierano z reguły różnymi blaszkami i błyskotkami.

Nieodzownym uzupełnieniem stroju kobiecego był tak zwany towar norymberski — koronki, tasiemki, wstęgi. Ozdabiały się nimi szlachcian­ki, mieszczki, a także wiejskie elegantki. Przez pewien okres czasu naj­modniejszym dodatkiem do stroju były wstęgi. Poeta z końca XVII wieku tak o tym powiada:

Więcej ujrzysz na drugiej wstąg niż u kramarki,

Rzekłbyś, że żywe chodzą po świecie jarmarki.

Wstęga rękaw w kilkoro koło ręki zbiera,

Wstęga kosztowne perły na szyi zawiera.

Wstęga zdobi tył głowy, nie bez wstęgi ucho,

Wstęga trzyma zapięte od spódnice rucho.

Kwiat ze wstąg na ramionach i chustkom wstąg trzeba,

Wstąg trzewikom, dziw, że ich nie przypną do chleba,

Na fartuch wstęgi szpilaj, w wstędze pacierze,

Na wstędze młodzian pamięć od swej damy bierze,

[...] Ja wiem, na co by jeszcze wstęga się przydała.

Ścieśnić ust, aby panna 'niewiele gadała29.

Wstęgi były kolorowe, niekiedy i haftowane złotem lub srebrem i wy­szywane perłami. Były one oczywiście bardzo kosztowne, ale ciekawe, że J-iawet u mieszczek w małych miasteczkach spotykało się wstęgi „złoci­ste", „kwiatowe przerabiane srebrem", „przerabiane złotem" łtp.

Y/śród mieszczek i szlachcianek wielkim wzięciem cieszyły się także wachlarze z papieru lub gazy, przyklejone do drewnianych prętów, ma­lowane najczęściej w kwiaty i „różne figury". Droższe wachlarze spo­rządzano z malowanej skóry, najkosztowniejsze z czarnych piór lub z jedwabiu; ich rączki wykonane były ze srebra lub z kości słoniowej. Wachlarze służyły na przechadzce do zasłaniania twarzy przed słońcem, w domach używano ich do chłodzenia się w upalne dni lub gdy panie „były tańcem lub inną jaką agitacyją zmordowane". Wachlarz uchodził w owych czasach za szczególnie stosowny podarunek dla młodej panny.

Niewiasty wszystkich stanów przywiązywały wielką wagę do stroju głowy. Dziewczęta noszące warkocze zakładały na włosy siatki, panny chodziły najczęściej w wiankach lub zakładały na włosy opaski z kolo­rowych wstążek. Uzupełnieniem stroju głowy były żywe lub sztuczne kwiaty przypinane nad czołem. Mężatki nosiły czepce, których fasony zmieniały się bardzo często; bywały okresy, w których czepce przypomi­nały nawet panieńskie przybrania głowy. Pastor Gdacjusz oburzał się na

*• Łączno wolski, jw., s. 114.


tę modę: „na połu tylko głowy nakrywają i czepce tak subtelne mają, że trudno jeśli pannami albo mężatkami są rozeznać"'. W XVIII wieku za­panowała moda na specjalną odmianę czepców — kornety. Kitowicz pisze, że „Rzuciły się wszystkie młode panny i nie-panny do kornetów, których kształtu opisać trudno, ponieważ ten odmieniał się nieomal co miesiąc. Zawisł zaś na rozmaitym składaniu, fałdowaniu, strzępieniu, wy­krawaniu, bryzowaniu muślinu, rąbku, koronek i wstążek" 30.

Znaczną wagę przywiązywano do pończoch. W użyciu były pończochy krajowe oraz sprowadzane z zagranicy; wybór ich był duży. Biedniejsze niewiasty chodziły w pończochach nicianych, włóczkowych lub wełnia­nych robionych w domu, elegantki kupowały pończochy sprowadzane z zagranicy, np. bawełniane weneckie; przez pewien czas modne były pończochy angielskie. Za najwytworniejsze uchodziły jednak pończochy półjedwabne i jedwabne. Noszono je w wielu kolorach: białym, różowym, ceglastym, pąsowym, zielonym, pstrym, czarnym. Zimą noszono pończo­chy wełniane; nieraz sporządzano je z bobrowej sierści. Ponieważ gusto­wano w szczupłych łydkach, osiemnastowieczne elegantki nosiły pończo­chy jak najcieńsze — jedwabne i niciane — nawet zimą ,,[...] i choć w mróz dokucza zimno, ale za to nadgradza ukontentowanie, które znaj­duje dama w swojej sarniej nodze, choć to nieprawda, kiedy niejedna, lubo w jedwabnej pończoszce, ma giczały grube jak stępory" 31. Wytwor­ne pończoszki spotykało się nie tylko u szlachcianek czy patrycjuszek, nosiły je również kobiety z pospólstwa.

Jeśli chodzi o obuwie, to było ono rozmaite, tu również wiele do po­wiedzenia miała modda. Po wsiach wiele kobiet sprawiało sobie buty na wzór męski, nosiły jednak również niewysokie damskie trzewiki. Mieszczki, szlachcianki oraz bogate damy sprawiały sobie wytworne trze-wiczki o rozmaitych fasonach. Nosiły m. in. trzewiczki irchowe, aksa­mitne, zamszowe, bławatne. Czasami malowano je w kwiaty, spotykało się też trzewiczki haftowane, obszywane wstążkami, zdobione srebrnymi lub złotymi galonami. Wraz z modą zmieniała się wysokość obcasów. Z wypowiedzi Gdacjusza wiemy, że mieszczki nosiły: „trzewiki na kloc­kach, korkach albo i na wysokich abzacach". Ozdobne trzewiczki były dumą każdej elegantki. Trzeba podkreślić, że spotykało się je często tak­że u kobiet z pospólstwa. W połowie XVIII wieku pojawiły się trzewiczki atłasowe, zapinane na wielkie, przykrywające stopę klamry. „Był to sztuczny wynalazek, przez który stopa, choć duża jak niedźwiedzia łapa, wydawała się małą. Te trzewiki nagle się rozszerzyły po całej płci białej, tak szlacheckiej jak miejskiej kondycji; już ani szynkarki, ani kucharki, ani młodszej, czyli pokojowej dziewczyny nie obaczył — tylko w bła-

M Kitowicz, jw., s. 505. 81 Kitowicz, jw., s. 512.


watnym trzewiku" 32. Z jakości i elegancji słynęły trzewiki warszawskie. Było nawet przysłowie, że najlepsze w świecie są trzy rzeczy: „koń Tur­ka, żona Mazurka i warszawski trzewik".

W stroju kobiecym ważną rolę odgrywał także czynnik powabu seksualnego. Względy przyzwoitości i tradycyjne obyczaje panujące u nas do początku XVII wieku nakazywały nosić suknie długie aż po ziemię (krótsze były tylko spódnice robocze), które zasłaniały ramiona i podchodziły aż pod szyję. Jeśli posiadały nawet jakieś wycięcia, to obo­wiązkowo znajdowało się pod nimi „giezło", czyli koszula, ewentualnie kryza. Była to moda wzorowana w pewnej mierze na wzorach niemiec­kich i hiszpańskich, bez wątpienia charakteryzująca się pewną sztywno­ścią, surowością. Niebawem jednak pod wpływem angielskim i francu­skim kobiety zaczęły odsłaniać ramiona, szyje, biusty, pojawiały się coraz śmielsze dekolty. Zaczęły równocześnie nosić (nawet mężatki) rozpuszczo­ne, pozawijane w loki włosy. Modę tę otwarcie określano jako odpowia­dającą stylowi Wenery. Pierwszy raz zaprezentowały się tak niewiasty w latach trzydziestych w bogatym, utrzymującym zagraniczne kontakty Gdańsku. Moda ta rozpowszechniła się szerzej poprzez francuski dwór królowej Ludwiki Marii, który lansował francuskie stroje z nieodstępny­mi dekoltami. Był to swego rodzaju przewrót w dziedzinie mody, a na­wet obyczajów. Zdarzało się jednak, że niektóre damy nosiły suknie i fry­zury według mody paryskiej, nie odważały się wszakże na odsłonienie piersi. Wojewoda Opaliński pisał w 1646 r.: „Żonę moją Królowa kocha i nad wszystkie inne damy znacznie karczuje i szanuje i respektuje. Wy­stroiła mi ją tyż cale po francusku krom tego, że cycków nie pokazuje, choć to alamodissimum" 33. Ale w kilka lat później i tych skrupułów pa­nie się wyzbyły. Dekolty zwyciężyły nie tylko w stroju pierwszych dam, lecz także w stroju mieszczek. Zaczęto nosić nawet dekolty na plecach, odsłaniano ramiona. W takich strojach występowano nie tylko na pry­watnych przyjęciach, lecz także na ulicy, ba, nawet w kościele. Konser­watywna opinia powitała tę modę okrzykiem zgrozy, na wydekoltowane elegantki posypały się gromy kaznodziejów, moralistów, satyryków. Przez około sto lat trwała ta kampania. Wacław Potocki pisał:

Wołał na białogłowy reformat z ambony, Że cale wstyd straciły panny i matrony, Gdy na ponętę żądzy wdowy i mężatki Ukazują i piersi, i nagie łopatki34.

32 Kitowicz, jw., s. 513—514.

33 K. Opaliński, Listy... do brata Łukasza 1641—1653, wyd. R. P o 11 a k, Wrocław 1957, s. 319.

34 W. Potocki, Ogród fraszek, t. II, wyd. A. Bruckner, Lwów 1907,

s. 174—175.


Katolickiemu zakonnikowi sekundował pastor Gdacjusz, piętnując mieszczki chadzające „z wyciągniętymi szyjami i odkrytymi ramionami i piersiami"3S. Uwagi na ten temat spotyka się nawet u kronikarzy. Czasy saskie przyniosły jednak całkowity triumf dekoltów. Od połowy XVIII wieku odsłonięte ramiona i biusty stały się czymś powszednim, nie podlegającym dyskusji. Ksiądz Kitowicz tak na ten temat relacjonuje:

„[...] nastały gorsy wycinane, tak iż całe plecy aż po łopatki i pół piersi aż do brodawek suknią nie były przyodziane, co było widokiem oko skromne przerażającym, a lubieżne zapalającym; zakrywałyć ony wpraw­dzie tę ponętę swoją chustkami [...] albo też palatynkami strusimi; ale to takie były zakrycia, które wąskim przesmykiem rzuconego cienia wię­cej jeszcze blasku ciału, przeglądającemu jak przez sieć albo przez kratę, dodawały" 36.

Dekolty czyniły tym większe wrażenie, że noszono je przy wąskich taliach, chodziło bowiem o podkreślenie różnicy między szczupłością sta­nu a bujnością piersi i bioder. Moda ta sprawiała kłopoty niewiastom pozbawionym wydatniejszych biustów, ratowały się więc podkładając pod suknie rozmaite wkładki. Pisano, że szczupłe panie uwydatniają drobne piersi, które „sztucznie poduszkami spodem nadstawiają". Chodziło oczy­wiście o osiągnięcie efektu mającego na celu stworzenie podniecającej atmosfery, co, jak można sądzić, całkowicie się im udawało. Mieszczański satyryk Łącznowolski pisał na ten temat typowe dla ówczesnych czasów koncepty:

[...] szukajmy przyczyny,

Czemu odkryte piersi noszą heroiny?

Doić jak krów nie zwyczaj, a zwłaszcza w kościele,

Cóż tam tedy po gołym, mlekorodnym ciele?

I lub podczas na stole mleczna będzie kasza,

Przyznać jednak musicie, że krowia, nie wasza.

A zatem i przy stole te wasze wymienia

Nie wiem za co żądają ludzkiego widzenia?

Rzekłbym, że się takowe w mamki napierają

I tak popisują się, że karmić czym mają.

Aleć biedna ich służba, co żywo by ssało

Mamkę taką, a dziecię ssać by co nie miało87.

Oburzał się na tę modę rygorysta Staszic, który twierdził, że kobiety po to noszą modne, ściśnięte w pasie stroje, „aby tym silniej niewoliła oko wypukła pierś, a tym rumniej odstawa! tylec" 38.

'» Gdacjusz, jw., s. 34. 3C Kitowicz, jw., s. 510. 37 Łącznowolski, jw., s. 136.

"S. Staszic, Ród ludzki, t. II, oprać. Z. Daszkowski, Warszawa 1956, s. 221.


Rozluźnienie obyczajów — typowe dla okresu Rokoka — sprzyjało dalszemu obnażaniu wdzięków. Odsłanianie nieomal całych piersi zostało całkowicie przyjęte, swoboda panująca w tym względzie w naszym kraju dziwiła nawet Francuzów! Zaczął też wchodzić w modę zwyczaj ukazy­wania się gościom w negliżu. Schulz pisze, że półubiór doskonale podkre­ślał naturalny wdzięk pań. Prezentowano więc delikatne i powiewne ma­terie, doskonale podkreślające wdzięki. Kokietowanie maksymalnie od­słoniętym ciałem znane było oczywiście już wcześniej, o inwencji i od­wadze pewnych białogłów w tej mierze informują np. poezje Adama Korczyńskiego, były to wszakże ekstrawagancje, które w okresie Rokoka stały się obowiązujące. Szczyt odwagi w ukazywaniu wdzięków, maksy­malne podporządkowanie mody funkcjom powabu seksualnego wystąpiło szczególnie jaskrawo w pseudoantycznej modzie, jaką lansowano na dwo­rze 'królewskim w latach 1792—1793. Moda ta polegała na noszeniu lek­kich, cieniutkich sukien, pod które nie wkładano bielizny. Suknie te były głęboko dekoltowane, ponadto odkrywały jedną nogę powyżej kolana. Strojono się do nich w girlandy, na stopy zaś zakładano antyczne san­dały.

Można stwierdzić, że tak śmiałego stroju nie było w modzie polskiej ani przedtem, ani potem, do współczesnego włącznie. Pamiętnikarz Ochocki tak opisuje swoją przyjaciółkę: ,,Frania była aż do zbytku mo­dnie ubrana. Postrzegłem, że nóżki miała bose, a na wszystkich u nóg palcach pierścienie ozdobione drogimi kamieniami [...] rozkładane jak kolczyki; zamiast trzewików były trepki jakby kapucyńskie przytwier­dzone białemi wstążkami obmotującymi nogę aż do kolana... Rozpatrując się dalej uważniej, postrzegłem także, że nie miała na sobie koszuli, tylko sukienkę z bardzo lekkiej jakiejś materyi, podniesioną girlandą u prawej nogi wyżej kolana, piersi całkowicie odkryte i najmniej nie osłonione" 3S'. Pamiętnikarz ten powiada, że na balu w Grodnie w 1793 r.: „Widok był zaprawdę dziwny, można było śnić, że się jest na Olimpie, przesuwały się Wenery, Diany, Psyche [...] Aspazje uśmiechnięte, to jak w Rzymie snuły się Westalki [...] a la sauvage poubierane a raczej porozbierane pa­nie, wszystkie bez koszul, w sukniach cieniutkich, z długiemi ogonami, które dozwalały widzieć i podziwiać wszystkie piękności jakiemi je upo­sażyła natura" w. Ta śmiała moda zaczęła rozprzestrzeniać się nawet na prowincji, ale spotkała się z takimi oporami, napotkała na taką krytykę osób „skromnych i poważnych", że szybko się cofnęła. Jest znamienne, że nigdy już tak śmiałej mody w stroju kobiecym nie lansowano jak

89 J. D. Ochocki, Pamiętniki, t. II, wyd. J. I. Kraszewski, Wilno 1857, s. 325—326.

48 Ochocki, jw., t. II, s. 326—327.


•w okresie schyłkowego Rokoka. W czasach późniejszych strój niewieści

-zmieniał się, „igrał", nie odważono się wszakże już na taką śmiałość.

Jeśli chodzi o chłopki, to aczkolwiek gorliwie starały się zwęzić gor­setami swe talie, to na dekolty nie odważyły się. Po wsiach i w małych miasteczkach dekoltowanie się, chodzenie bez stanika, wszelkie ukazy­wanie ciała uważano wręcz za nieprzyzwoitość. W związku z tym warto .nadmienić, że pojęcie przyzwoitości stroju ulega na przestrzeni wieków ciągłym zmianom, nieco odmiennie też oceniane jest w różnych środowi­skach. W omawianym okresie za wielką nieprzyzwoitość uchodziło uka­zanie nogi, przy równoczesnym, jak pisaliśmy, eksponowaniu zaledwie na poły osłoniętych biustów. Warunki życia i pracy kobiet na wsiach i w małych miasteczkach przyczyniały się do tego, że obowiązywały tam nieco inne kryteria. Różnice te dostrzegał nawet Staszic: ,,U nas kobieta .żadna nie wstydzi się pokazać rzyć, ale wstydzi się pokazać nogę, a ko­biety proste chodzą boso bez najmniejszego wstydu" 41. Na marginesie dodać należy, iż codzienny strój letni kobiet tych środowisk bywał czę­sto tak niekompletny, że bez trudu dostrzec można było kryjące się pod nim kształty. Świadczyć o tym mogą m. in. choćby rysunki Norblina.

Bogactwo i zmienność strojów tak piętnowane w modzie kobiecej przez ówczesnych moralistów i satyryków, równie charakterystyczne było i dla mody męskiej; strój męski był nawet w omawianych wiekach bo­gatszy, barwniejszy i bardziej zmienny. Dotyczyło to nie tylko mody panującej w kraju, ale także i za granicą. Modni panowie ubierali się w tych czasach nieraz ogromnie ekscentrycznie, radykalnie też zmieniał się krój ubioru i cały styl ubierania się. W modzie polskiej, podobnie jak w węgierskiej i rosyjskiej, ścierały się wpływy mody zachodniej, której centrum był Paryż, i wschodniej, z nadającym jej styl Stambułem. W XVII wieku silniejszy był wpływ mody wschodniej, co w połączeniu z elementami rodzimymi przyczyniło się do wykształcenia stroju naro­dowego. Strój ten ulegał ciągłym przemianom, w zasadzie jednak cha­rakteryzowało go noszenie długich szat i wysokich butów; najważniej­szym zaś dodatkiem do niego były wzorzyste pasy. Do stroju narodowe­go koniecznie należało nosić wąsy i mieć podgoloną czuprynę. Strój zachodni był krótszy, lżejszy, bardziej obcisły, lepiej przystosowany do pracy i do służby wojskowej. Te jego zalety spowodowały, że w XVIII wieku, szczególnie pod wpływem saskim, strój zachodni wy­bierał ubiór narodowy, który stał się strojem konserwatywnej, prowin­cjonalnej szlachty i ludności mniejszych miast. W końcu XVIII wieku, pod wpływem ożywienia uczuć patriotycznych nastąpił chwilowy nawrót do stroju narodowego; w latach Sejmu Wielkiego był on po prostu obo-

41 Staszic, jw., t. II, s. 222.


wiązujący. Ale po tym chwilowym jego renesansie, szlachecko-mieszczań-ski ubiór narodowy uległ wpływom mody zachodniej, jedynie jego ele­menty przetrwały do XIX wieku w bardziej konserwatywnym, wzoro­wanym na modelu szlachecko-mieszczańskim, stroju ludowym, chłop­skim.

Dominowanie takiego czy innego typu ubioru wymagało noszenia od­powiedniej do niego broni — była to raz ciężka szabla, innym razem lekka szpada; różne były też dodatki stroju — pasy lub żaboty, o'bowią-zywał inny typ fryzur — podgolone czupryny albo przypudrowane pe­ruki; inny zarost — sumiaste wąsy lub gładko wygolone twarze. Wszyst­ko to wpływało na zachowanie się, na sposób bycia, stanowiło jeden z najważniejszych elementów ówczesnej obyczajowości — było też powo­dem dyskusji, polemik, absorbowało i emocjonowało nie tylko elegan-tów, lecz całą opinię publiczną. Należy dodać, że Polska była nie tylko terenem, na którym ścierały się obce wpływy, ale wytwarzaliśmy też modele, które z kolei oddziaływały na zagranicę, stawały się wzorcami w życiu obyczajowym innych krajów, zwłaszcza Europy wschodniej.

Istotnym elementem mody była oczywiście długość włosów i zarost. Zależnie od okresu czasu i środowiska społecznego odpowiednio zmienia? się obowiązujący w tym względzie model. Jeśli chodzi o chłopów, to na ogół golili oni, aczkolwiek rzadko, bo najczęściej raz na tydzień, cały za­rost. Brody nosili tylko starcy, włóczędzy i żebracy, włosy natomiast no­sili wszyscy długie, z tyłu obcięte równo przy karku, z przodu zaś mniej więcej do połowy czoła. Z czasem, pod wpływem mody szlacheckiej, nie­którzy chłopi zaczęli zapuszczać wąsy i golić głowy, większość nosiła jed­nak nadal długie włosy. Niektórzy zaplatali je w warkoczyki, czynili tak tatrzańscy zbójnicy. Ponieważ wielu chłopów ,,chorowało" na kołtun, ich włosy często miały wygląd jakichś fantastycznie poskręcanych wisiorów, zlepionych warkoczy czy wreszcie wielkich czap. Należy dodać, że starzy chłopi w ogóle nie obcinali włosów, które często spadały im aż na ra­miona.

Także i większość mieszczan nosiła na początku XVII wieku włosy długie „do pół czoła i pół ucha", z podgolonym jednocześnie karkiem, ale pod wpływem mody „sarmackiej" mieszczanie zaczęli skracać włosy i nosić zakręcone ,,polskie" wąsy. Miało to związek z upowszechnianiem się mody tzw. narodowej, polskiej, lansowanej przez środowiska szla­checkie. Ubiór narodowy bowiem, który rozpowszechnił się w XVII wie­ku, wymagał noszenia zarostu, przede wszystkim długich wąsów. W pierwszej połowie tegoż wieku moda wymagała także noszenia śred­niej długości brody. Wąsy i brodę uważano za wielką ozdobę twarzy mężczyzny, brodę traktowano nawet jako oznakę dostojeństwa i powagi. W tym czasie można było spotkać brodatych dostojników kościelnych,


senatorów, dygnitarzy. Modę tę naśladowały szerokie kręgi szlachty i mieszczan. Brodę i wąsy nosili również ludzie pędzący wojskowy tryb życia. Zarost nosili słynni hetmani owych czasów: Stanisław Żółkiewski, Stanisław Koniecpolski, Stefan Czarniecki. Było to wówczas obowiązu­jące. Brodę i wąsy, tylko o odmiennych kształtach, lansowała także moda cudzoziemska, szwedzka i hiszpańska. Małe, spiczaste bródki i wąsy no­sili Zygmunt III i Władysław IV. Jan Kazimierz nosił początkowo brodę maleńką, wręcz symboliczną, z czasem jednak zaczął golić zarost, a to na skutek przemian, które zaszły w modzie w połowie XVII wieku. Pod wpływem mody cudzoziemskiej broda zaczęła ustępować miejsca wygo­lonemu obliczu, odrzucał ją także strój narodowy. Opinia konserwatywna przyjęła to z żalem. Reprezentujący koła mieszczańskie Gdacjusz tak na ten temat pisał: „Ma to jakiś nowy alamodski muster być, który nie­dawno nastał, że się teraz mężczyzny brodami brzydzą, a cierpieć i nosić ich zgoła nie chcą, także nie tylko młokosowie, ale i drugi letni albo w leciech podeszły mąż brodę sobie cale goli, a albo z pychy, albo z głup­stwa czyni" 42.

W końcu XVII wieku broda stała się symbolem mniszego lub pustel­niczego życia, noszono ją nawet na znak żałoby; w początkach XVIII wie­ku była już wielką rzadkością. Wójt żywiecki Komoniecki notuje w 1713 roku co następuje: „Stanisław Głuszka, mieszczanin stary i kościelny ży­wiecki umarł, mając lat 82, a ten ostatni sąsiad brodaty był i starszego nadeń w mieście na ten czas nie było, bo insi, choć starzy byli, brody golili, jako i teraz golą, a on starodawny zwyczaj zachował do śmierci" 43.

Zdeklarowanymi przeciwniczkami noszenia brody były ulegające obcym wpływom lub też posiadające własną na ten temat opinię niewia­sty. Już na początku XVII wieku, kiedy broda stanowiła jeszcze ulubio­ną ozdobę, znajdowały się panie mające na jej noszenie odmienny po­gląd, uważały ją po prostu za kłujące straszydło. W latach późniejszych, gdy brody przestały być modne, niewiasty wręcz dyskryminowały bro­daczy. Pod taką presją miękli nawet wojskowi junacy. Gawiński w wier­szu pt. O zgoleniu brody dla dziewiczej mody tak pisze:

Bywszy i osobistym, i przystojnym mężem, Co go pełnym zdobiła piękna broda krężem, Tę dla jednej dziewoi dał sobie ogolić, By tym czynem mógł lepiej sobie ją zniewolić, Źleś się, bracie, frymarczył, tak pięknego statku, łżeś pozbył bez skutku dla dziewiczego zadku44.

42 Gdacjusz, jw.. s. 39.

43 A. Komoniecki, Dziejopis żywiecki, t. II, wyd. S. Szczotka, Żywiec 1937—1939, s. 143.

" J. Gawiński, Dworzanki..., b.m.w. 1661, b.p.


Zwyczaj golenia brody zwyciężył z czasem tak całkowicie, że w XVIII wieku nosiło się ją już tylko w wyjątkowych sytuacjach, nikt też nie występował w jej obronie. Moda na nią powróciła dopiero w póź­nych latach XIX wieku.

Dłużej utrzymały się wąsy. Moda sarmacka traktowała je jako ozdobę twarzy mężczyzny, jako swego rodzaju uzupełnienie stroju narodowego. Zmienność mody spowodowała jednak, że już w XVII wieku zaczęto je golić. Świadczyć o tym mogą portrety sarmackie, jak również wypowie­dzi Wacława Potockiego, który sarkając na „goliwąsów", mówi: „siła Po­laków i wąs dzisia z włoska goli" 4S.

Najwybitniejsi przedstawiciele tzw. sarmatyzmu, z królem Janem III na czele, nosili wąsy, ale w XVIII wieku nie miały już one takich pro­tektorów. Zmierzch tej ozdoby wystąpił w połowie XVIII wieku, w mo­mencie, kiedy modny stał się strój zachodni, kategorycznie odrzucający wąsy. Modny świat, z mającymi coraz więcej do powiedzenia damami domagał się wówczas gładko wygolonej twarzy. Taką twarz posiadał bę­dący wyrocznią mody król Stanisław August, nie nosił ich też w tym czasie książę Józef Poniatowski. Moda sarmacka jednak nie kapitulowa-ła, według jej reguł mężczyzna pozbawiony wąsów wyglądał zniewieścia-le, niepoważnie, wręcz śmiesznie. W tej sprawie toczyła się też istna batalia. Zabierali głos satyrycy, wypowiadali się ludzie najtęższego pióra. Schulz tak na ten temat pisał w latach dziewięćdziesiątych: „Wedle no­wych pojęć o piękności i smaku, wąsy również są do odrzucenia jak go­lone głowy, bo oboje razem wzięte stanowią odrażającą mieszaninę mni­cha i żołnierza"46. Słynnym obrońcą wąsów był Franciszek Dionizy Kniażnin, który napisał o nich bardzo popularny, żartobliwy wiersz pt. Do wąsów.

Ozdobo twarzy, wąsy pokrętne! Powstaje na was ród zniewieściały. Dworują sobie dziewczęta wstrętne, Od dawnej Polek dalekie chwały.

Gdy pałasz cudze mierzył granice, A wzrok marsowy sercami władał, Ujmując w ten czas oczy kobiece, Bożek miłości na wąsach siadał.

Gdy szli na popis rycerze nasi,

A męstwem tchnęła twarz okazała,

Maryna patrząc szepnęła Basi:

„Za ten wąs czarny życie bym dała!"

45 Potocki, jw., t. II, s. 132. w Schulz, jw., s. 245.


Gdy 'nasz Czarniecki słynął żelazem I dla ojczyzny krew swą poświęcał, Wszystkie go Polki wielbiły razem, A on tymczasem wąsa pokręcał.

Jana Trzeciego gdy Wiedeń sławił, Głos był powszechny między Niemkami:

„Oto król Polski, co nas wybawił, Jakże mu pięknie z tymi wąsami!"

Smutne w narodzie dzisiaj odmiany:

Rycerską twarzą Nice się brzydzi, A dla niej Dorant, wódkami zlany, I z wąsa razem, i z męstwa szydzi.

Kogo wstyd matki, ojców i braci, Niech się z swojego kraju natrząsa. Ja zaś z ojczystej chlubny postaci, Żem jeszcze Polak, pokręcę wąsa ".

Na wiersz ten odpowiedzieli z kolei w podobnym tonie zwolennicy nowej mody. W jednej z odpowiedzi czytamy:

[...] I choć Czarniecki bronił ojczyzny, Miłość się wzdryga jego czynami, Gdy Szwedów wygnał z krwawymi blizny, Szwedki wypędzał strasząc wąsami.

Gdy Jan pod Wiedniem Turkom kładł pęta I krwią pohańców broczył bułaty, Byłby piękniejszy — rzekły dziewczęta — Gdyby pod nosem nie był kosmaty.

Twoja jest lira gładko toczona, Godny poeto, z lauru gałęzi, Lecz ogol wąsy, a płeć pieszczona W sercu cię swoim pewnie uwięzi48.

Trzeba dodać, że moda noszenia wąsów utrzymała się do końca oma­wianego okresu wśród służby, woźniców i żołnierzy cudzoziemskiego autoramentu. W połowie XVIII wieku rozpowszechnił się w tych środo­wiskach zwyczaj noszenia wąsów szwarcowanych (wąsy napawano smołą i rozpaloną żywicą, przez co nadawano im ciemną barwę i odpowiednią

47 Cyt. wg Poezja polskiego Oświecenia. Antologia, oprać. J. K o 11, Warszawa 1956, s. 278—279.

4S Cyt. wg Poezja polskiego Oświecenia..., s. 458—459.


sztywność). Takie nastroszone, „wysztafirowane" wąsy były przez pe­wien czas oznaką hajduckiej elegancji.

Strój narodowy wymagał noszenia podgolonej czupryny. Od początku XVII do końca XVIII wieku mężczyźni przestrzegający sarmackiej mody golili znaczną część czaszki, pozostawiając jedynie tylko u góry głowy -niewielki czub. Była to moda szlachecka, której powszechnie hołdowano, .którą naśladowano także w kołach mieszczańskich, a częściowo i chłop­skich. Według sarmackich pojęć estetycznych taki sposób golenia głowy miał dodawać mężczyźnie uroku, miał podkreślać męskość jego urody. Wygolone czaszki wyglądały o tyle niecodziennie, że wielu mężczyzn miało głowy zniekształcone szramami i dziurami od kuł i czekanów.

Strój cudzoziemski do lat dwudziestych XVII wieku lansował krótkie włosy, po czym zapanowała moda na włosy długie. Ponieważ nie wszyscy mężczyźni mogli sprostać tym wymaganiom, wprowadzono w połowie wieku peruki, które miały uzupełniać prawdziwe włosy. Peruka utraciła jednak szybko swe pierwotne przeznaczenie zwodniczego naśladowania włosów i stała się nieodzownym elementem ówcześnie panującego stylu i mody, dodającym mężczyźnie, według powszechnego mniemania, powa­gi, piękności i szlachetności. Historyk kultury Huizinga tak o tym pisze:

„Każdy, kto chce uchodzić za pana, szlachcic, radca, żołnierz, duchowny czy kupiec nosi odtąd perukę do galowego stroju; nawet admirałowie .noszą ją do uroczystej zbroi" 49.

Stylowe peruki szybko rozpowszechniły się także i w Polsce. Nosił je już Jan Kazimierz (był zresztą łysy) i Michał Kory but; za ich wzorem nosili je z cudzoziemska ubierający się panowie i duchowni. Peruki roz­powszechniły się także pośród mieszczan. Wytworniejsze wykonane były z włosów ludzkich, tańsze z grzywy końskiej. Wysokie, kunsztowne pe­ruki były najbardziej rozpowszechnione w pierwszej połowie XVIII wie­ku. W czasach Rokoka peruki utrzymały się wprawdzie, lecz uległ zmia­nie ich kształt — zmniejszyły się, a z czasem zaczęto uzupełniać je war­koczem, który spływał na plecy. Modne były wówczas peruki w kolorze jasnym, pudrowane; w końcu XVIII wieku rozpoczął się już ich nieod­wołalny zmierzch.

Opinia sarmacka XVII wieku krytykowała i wyśmiewała peruki, przyrównując ich właścicieli do ,,baranich łbów". W XVIII wieku kry­tyka wprawdzie ucichła, ale peruka nadal nie zdobyła sobie powszechne­go uznania. Polski Barok okazał w tym względzie swoją ,,indywidual-:ność" — odrzucił jeden z zasadniczych elementów mody europejskiej.

Szlachcic podgalał wprawdzie czuprynę, lecz łysinę traktował jako

49 J. Huizinga, Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury, Warszawa 1967, .s. 259.


poważny mankament i zeszpecenie urody. Rozpowszechniły się wówcza? środki, które miały wpływać pobudzająco na porost włosów i przeciw­działać ich wypadaniu. Specyfików tych było'wiele, m. in. preparaty zio­łowe, nie cofano się też przed stosowaniem środków pochodzenia zwie­rzęcego, często wręcz odrażających, np. smarowano głowy „mysim łaj­nem". Wszystkie te sposoby pomagały tyle samo co różne preparaty uży­wane w innych okresach czasu, nic więc dziwnego, że łysych, przynaj­mniej pośród szlachty, spotykało się na każdym kroku. Satyra i fraszka ówczesna uważała wyśmiewanie łysiny za żelazny punkt swojego reper­tuaru, odnoszę jednak wrażenie, że w życiu codziennym łysina mniej ra­ziła niż wskazywałaby na to literatura satyryczna, bez wątpienia wyol­brzymiająca cały problem.

Noszenie stroju narodowego rzutowało również na inne elementy ele­gancji. Nie dbano np. o pachnidła, nie stosowano pudru lub innych sztucznych upiększeń. Yautrin pisze, że „Strój polski nie znosi pudru ani pomady do włosów. Użycie ich naraziłoby mężczyznę [...] na śmiesz­ność" 50. Za naturalne uważano jednak farbowanie, a ściślej przyciemnie­nie włosów. Ponieważ siwiznę traktowano jako dowód dostojności, sta­rości, według obyczajowości ówczesnej cecha ta nie licowała z zalotami. Dlatego też mężczyźni przedwcześnie posiwiali, co bardziej pretensjonal­ni, a posiadający jeszcze pewne aspiracje, czernili czupryny, wąsy, brody. Osiągali pożądany efekt czesząc włosy ołowianym grzebieniem lub stosu­jąc roślinne preparaty. Haur np. radził: „Dla odmłodzenia swej starości uczynić sobie sok z szałwiej i niem na słońcu smarować siwiznę, a tak będą czarne włosy i odmłodzą się"51. Zwyczaj czernienia włosów był bardzo rozpowszechniony, stąd też fraszka i satyra czerpała materiał do rozmaitych docinków i konceptów na ten temat.

Jeśli chodzi o ubiór męski, to w omawianym okresie najważniejszym dodatkiem do niego były nie znane modzie zachodniej wzorzyste pasy, tkane z jedwabiu, złotych i srebrnych nici. Początkowo pasy importowa­no ze wschodu: z Turcji, Persji, Syrii, ale od lat czterdziestych XVIII wie­ku produkowano je już w krajowych persjarniach oraz nabywano we Francji, gdzie wytwarzano je specjalnie na eksport do Polski. Pasy ce­chowała różnorodność barw i efektowne wzory; zazwyczaj były one dwu­stronne (po jednej stronie jasne, po drugiej ciemne), czasem nawet czte­rostronne. Pasy pierwszej jakości były bardzo kosztowne. Piękny pas wart był tyle co kilka najlepszych bachmatów. Moda na noszenie pasów przyczyniła się do powstania niemal całej gałęzi rzemiosła wytwarzają­cego je. Produkowano także pasy tańsze, półjedwabne, nawet włóczkowe,

50 V a u t r i n, jw., s. 778.

51 Haur, jw., s. 345—346.


przeznaczone dla plebsu i uboższej szlachty. W Polsce XVIII wieku spo­tykało się pasy o różnej cenie i jakości. Nawet najtańsze pasy włóczkowe posiadały żywe kolory, przeważnie łączono w nich kolor zielony z czer­wonym lub karmazynowym.

Yautrin tak pisał o drogich pasach: „Pas ten, szerokości pół łokcia, a długości trzech lub czterech, odgrywa u Polaka taką rolę jak roastbeef na stole Anglika: świadczy o bogactwie właściciela. Cena niektórych pa­sów przekracza 1200 franków" 52.

O bogactwie ówczesnego mężczyzny świadczyła także biżuteria. Lu­bowano się w tych czasach w ozdobach ze złota, łańcuchach i klejnotach, które noszono w postaci pierścieni, zapinek, guzów. Żupany zapinano niekiedy na ogromne szafiry, kontusze szamerowano perłami, a nawet noszono do nich brylantowe guzy. Tego rodzaju ozdoby kosztowały ba­jeczne sumy, wprost całe fortuny. Oczywiście na takie kosztowności mo­gli sobie pozwolić wyłącznie magnaci i patrycjat miejski, gorzej sytuo­wani musieli się zadowolić skromniejszą biżuterią. We wszystkich jednak warstwach społecznych można było zaobserwować dążność do posiadania cennych ozdób, nawet mieszkańcy prowincjonalnych miast posiadali oprawne w złoto koralowe guzy, pierścienie, srebrne lub pozłacane ozdoby.

Kochano się też w ozdobnej broni. Po dworach szlacheckich, pałacach magnackich i siedzibach patryc j uszowskich pełno było sadzonych drogimi kamieniami szabel, ozdobnych nadziaków, kosztownych sajdaków, tarcz, pistoletów. W XVIII wieku broń zaczęła zatracać charakter wojennego rynsztunku, a stawała się jedynie cenną dekoracją. Chodzenie przy szabli i obuchu dowodziło przynależności do stanu szlacheckiego, należało do dobrego tonu, jeśli ktoś chciał być w zgodzie z modą. Nawet mieszczanie po większych miastach, szczególnie młodzież, chadzali przy szablach, pi­stoletach, z obuchami w ręku. Formalnie było to zakazane, faktycznie wszakże zakazu tego mało kto przestrzegał. Należy dodać, że prawo do noszenia broni posiadali tylko mieszkańcy niektórych miast, np. Krako­wa. Pospólstwo tamtejsze nosiło szable z rękojeściami skórzanymi, patry­cjat lubował się w broni o srebrnych głowicach, nosił karabele w sre­brnych lub pozłacanych pochwach.

Strój narodowy, aczkolwiek przez wieki utrzymywał swój specyficz­ny styl, ulegał przecież pewnym przemianom. Dotyczyło to zarówno kro­ju jak i ozdób, broni itd. W XVII wieku znaczne zmiany nastąpiły-w nim pod wpływem mody wojskowej, wojsko tworzyło bowiem nieraz własną modę, stanowiącą mieszaninę wzorów obcych i rodzimych. Żołnierze pol­scy, którzy w tym czasie przemierzali konno i zbrojno większość krajów

52 V a u t r x n, jw„ s. 776.


środkowej i wschodniej Europy, przywozili zdobyczne stroje, rzędy, broń. Początkowo chadzali w nich jako w zdobycznym rynsztunku, z braku innych szat, czy dla podkreślenia swej wojskowej profesji, z czasem wszakże zdobyte na Turkach czy Szwedach stroje czy, częściej, elementy ubiorów, stawały się ulubionym przyodziewkiem prowincjonalnych mo-dnisiów. Moda polska XVII wieku z zadziwiającą łatwością adaptowała niezwykłe, nieraz wręcz egzotyczne szaty i rzędy. Pisząc o zmienności. mody Rysiński tak powiada:

A strojów takowych

Wszystka ansa i powód z junaków wojskowych [...]

I nie masz wojennika, żeby z tego kraju,

Gdzie wojuje, nowego nie wniósł obyczaju ".

Wraz ze zmianą stroju dostosowywano do niego fryzury, ozdoby, a nawet cały sposób zachowania się. „Co ja już pamiętam odmiennej co­raz mody w sukniach — pisze Pasek — w czapkach, w botach, szablach,. w rządzikach i w każdym aparacie wojennym i domowym, nawet w czu­prynach, gestach, w stąpaniu i w witaniu, o Boże święty, nie spisałby tego na dziesięciu skórach wołowych [...] Mógłbym tego ornamentu mieć na cały wiek i dzieciom by się dostało, kupiwszy raz u cudzoziemców;

aż za rok albo i prędzej nie moda, nie tak zażywają; to psuj, to przera­biaj albo na tandetę daj, a insze sprawuj, bo musiałbyś się w tym chyba inter domesticos parietes prezentować, alias między ludzi wyjechawszy» to zaraz jako wróble na sowę: dziw, dziw; zaraz palcem pokazują, zaraz mówią, że ten strój pamięta potop" 54.

Moda zmieniała się wprawdzie często, lecz niektóre szaty, np. ze zło­togłowiu, były tak kosztowne, że nie było mowy o jakiejkolwiek zmianie ich fasonu. Cenne delie, kosztowne futra przekazywano z reguły synom, a czasem chadzał w nich jeszcze wnuk pierwszego właściciela. Były to bowiem stroje paradne, używano ich tylko podczas wielkich uroczystości, posiadały one wybitnie dekoracyjny charakter.

Ośrodkami, które dyktowały modę były m. in. duże miasta, przede wszystkim Warszawa, Gdańsk, Kraków, Lwów. Trzeba przy okazji pod­kreślić, że tendencja do posiadania bogatych, modnych strojów stanowiła wtedy pasję całego mieszczaństwa. Rywalizowano ze sobą na każdym nieomal kroku. Bogaci mieszczanie starali się dorównać a nawet prze­wyższyć w strojach szlachtę, gmin miejski starał się rywalizować z patry-cjatem. Bogaci kupcy i dygnitarze miejscy stroili się według aktualnych wzorów mody angielskiej, francuskiej, niemieckiej. Kaftany i płaszcze

83 Cyt. wg B y s t r o ń, jw., t. II, s. 444—445. " J. Ch. Pasę k, Pamiętniki, wyd. J. Czubek, Kraków 1929, s. 92—93.


męskie przyozdabiano licznymi, kolorowymi, czasem złotymi i srebrnymi pasamonami, guzami, haftami, lamowaniami itp., co podnosiło wrażenie bogactwa. Dygnitarze w miastach występowali w brokatowych strojach, koronkowych żabotach, w pierścieniach z drogimi kamieniami, obwie­szali się łańcuchami. Oburzał się na to Gdacjusz: ,,[...] widzimy, jakie zbytki w strojach, że nie poznać kto szlachcic, kto mieszczanin, kto ku­piec, kto rzemieślnik" s5. Badania historyczne potwierdzają, że tego ro­dzaju opinie, przynajmniej w odniesieniu do bogatszych miast, nie były przesadą. Historyk omawiający życie mieszczan krakowskich w XVII— XVIII wieku pisze: „Ogólnie biorąc, strój i ozdoby pospólstwa krakow­skiego były tak dostatnie, że nieraz trudno było się wyznać, zwłaszcza w niedzielę i święto, czy w kościele, gospodzie i na ulicy znajduje się szlachta, czy mieszczanie" 56. Podobnie było w Gdańsku. Tak o tym pisze historyk M. Bogucka: „Ulice Gdańska czarowały przybyszów barwnością i przepychem szat przechodniów [...j. Obok hiszpańskich sukien widywa­no polskie kontusze i żupany, stroje szyte wedle wzorów włoskich, nie­mieckich, angielskich [...] podróżnym odwiedzającym Gdańsk w owych latach wydawała się ulica Długa, miejsce popołudniowych spacerów za­możnego mieszczaństwa, kolorowym krajem z bajki" 57.

Szlachta zazdrościła, zżymała się na ten przepych. Gdańsk pozostawał poza jej władzą, ale jeśli tylko mogła, to ingerowała w sposób ubierania się plebejuszów, uważała bowiem, że bogaty, piękny strój powinien przy­sługiwać tylko „urodzonym". Rezerwując bogaty strój wyłącznie dla szlachty wydawano ustawy, które zakazywały noszenia plebejuszom stroj­nych szat i ozdób. Starano się, by „sławetni" czy „pracowici" chadzali skromnie, ciemno przybrani, by od jednego wejrzenia można było roz­różnić ich od szlachty. W miastach podobne zakazy starał się narzucić pospólstwu patrycjat, dążący do zmonopolizowania bogactwa i wytwor-ności stroju. Zakazywano np. plebsowi szycia sukien z drogich materii, noszenia cennych futer, ozdobnych trzewików itd. Przepisy te pozosta­wały jednak tylko na papierze, w życiowej praktyce rzadko ich przestrze­gano. Do schyłku XVIII wieku tendencja do strojenia się była głęboko zakorzeniona w społeczeństwie.

Jeśli chodzi o strój cudzoziemski, charakteryzował się on przede wszystkim krótką, opiętą odzieżą, krótkimi spodniami, białymi pończo­chami i trzewikami. Zasadniczą część tego stroju stanowił frak. W pew­nym okresie uzupełnieniem cudzoziemskiego ubioru były stylowe peruki, przy których noszono ozdoby z żabotów, kryz, koronek; zakładano doń

55 Gdacjusz, jw., s. 33.

J. P a c h o ń s k i. Zmierzch sławetnych. Z życia mieszczan w Krakowie w XVII i XVIII wieku, Kraków 195<5, s. 457. 57 Bogucka, jw., s. 137, 140.


złote dewizki itd. Strój cudzoziemski w Polsce w XVII wieku spotykało się rzadko, noszono go przede wszystkim po dużych miastach i dworach magnackich. Wszakże z początkiem XVIII wieku, prawdopodobnie pod wpływem saskim, rozpowszechnił się on, a w latach późniejszych noszony był przez zdecydowaną większość magnatów, znaczną część szlachty oraz mieszczan w dużych miastach. Strój ten zmieniał się wprawdzie pod wpływem aktualnych wymagań mody, ale w swych zasadniczych cechach różnił się znacznie od stroju narodowego. Dla ilustracji przytoczę opis modnego stroju, jaki noszono w Warszawie w maju 1793 roku. Opis ten wyszedł spod pióra bystrego obserwatora jakim był Schulz: „Elegan-ci najnowszej mody noszą teraz mały okrągły kapelusik z wysokim spi­czastym denkiem, włosy dokoła głowy w lokach ułożone, grubą, pstrą chustkę na szyi z ogromnymi końcami, które pod brodą są nastawione i do pół ją okrywają, w najosobliwszy sposób haftowaną lub malowaną kamizelką po biodra tylko sięgającą, długi, ogoniasty, ostro zakończony z tyłu między nogami frak z wysoką krótką talią i płasko na ramionach leżącym kołnierzem; spodnie aż do kostek obcisłe i trzewiki pantoflowate bez sprzączki. Dopełniają stroju dwie złote dewizki od zegarków z po­tężnymi kluczami i pieczęciami i gruba, sękowata pałka, którą nieustan­nie z ręki do ręki się przerzuca i musi być w ruchu utrzymywana"58.

Z cudzoziemska ubrany elegant używał pachnideł, wód, pudrów. Moda nakazywała też hołdować galanterii, szczególnie wobec płci pięknej, rzu­towało to oczywiście na całe zachowanie i styl życia. Taki typ mężczyzny określano mianem „Niemca", „Francuza". Konserwatywna opinia spoglą­dała na ubierających się modnie mężczyzn ze zgorszeniem i pogardą. Wykpiwali cudzoziemskich elegantów poeci i satyrycy XVII wieku, pię­tnowała ich sarmacka opinia XVIII wieku. Ubraną z cudzoziemska mło­dzież oskarżano o płochość, rozwiązłość, brak rozumu oraz inne wady. W jednym z wierszy z końca stulecia tak oto przedstawia się karykatu­ralny portret modnego młodziana:

Ręka w pludrach, przód wypukły, Czoło z miedzi, ton wesoły. Noga w takcie, chód wysmukły Mina dziarska, a sam goły. Kamzel w pępku, fraczek ścięty Jak pupeżka nasz miedzianek Cięgiem pluder zadek spięty Nagiuteńki, bez firanek Kierdasz w gębie, dusza głodna O młodzieży, jakżeś modna!

M Schulz, jw., s, 246—247.


Autor nie może odżałować, że część młodzieży szlacheckie.) porzuca strój tradycyjny:

Kontusz długi ścięty w fraki Fryzjer pudrem upstrzył głowę. Szpetnie zrobił zakrój taki, Że zamienił orła w sowę M.

Wyfrakowani, wygoleni, uperfumowani kawalerowie znajdowali jed­nak więcej uznania w oczach pań niż mężczyźni hołdujący dawnej mo­dzie. Niewiasty chętniej szły za głosem mody, faworyzowały więc ele-gantów. Pamiętnikarz Kitowicz tak pisze o tym w odniesieniu do połowy XVIII wieku: „Jeżeli się do damy zebrało dwóch konkurentów równej fortuny i talentów, a było w mocy damy obierać sobie męża, bez wątpie­nia obrała sobie Niemca, a Polaka odprawiła. Jeżeli rodzicy lub opiekuni obierali pannie męża i byli za Polakiem, ale panna płakała, to mu kładli kondycyją, aby się przebrał po niemiecku. Dwie przyczyny miała płeć biała do wstrętu ku polskiej sukni: pierwsze, iż Polacy chodzący po pol­sku jako nie wypolerowani za granicą w te umizgi łechcące płeć białą, które modnisiowie za największą grzeczność obyczajów do kraju przy­wozili, zachowywali jeszcze maniery dawnym sarmatyzmem oddające;

druga, iż kto się nosił po polsku musiał utrzymować wąsy, nie mogąc ich golić bez wystrychnienia się na błazna. Nic zaś tak nie odrażało od siebie białą płeć jak wąsy, gdy miały pod dostatkiem w stroju cudzoziemskim gachów bez wąsów, a do tego równie jak niewiasty wypudrowanych, wyfryzowanych, wygorsowanych, wypiżmowanych. Jest to powszechnie w naturze lubić obmioty sobie podobne"60.

Strój cudzoziemski w warunkach polskich uległ pewnym przemia­nom. Lokalne warunki klimatyczne zmuszały nawet największych ele-gantów do dostosowania ubioru do specyfiki polskiej, stąd nawet do fra­ków noszono wysokie, chroniące przed zimnem i błotem buty, zakładano ciepłe futra itp. Moda polska tolerowała te zmiany. W końcu XVIII wie­ku doszło do tego, że po dużych miastach, pośród zamożnej szlachty, pomieszały się ubiory, wytworzył się strój zawierający zarówno elementy krajowe jak i zagraniczne. Niektórzy cudzoziemcy byli zgorszeni, upa­trując w tym braku poczucia smaku i nieznajomości reguł elegancji. Nawet przychylny nam Schulz pisał: „Szabla, szpada, kurtka, francuska suknia, ubiór narodowy i frak, obcięte włosy i fryzura, czapka czy kapelusz, każdy kładzie, co mu się podoba, mieszają się nawet te rzeczy w sposób najdziwaczniejszy. Często się postrzega młodszych i starszych

611 Rkps APŁ, Zbiór Bartoszewiczńw, nr 128, k. 122—123.

«" Kit o w i c z, jw., s. 476—477.


ludzi wyższych stanów w kapeluszu okrągłym, włosy obcięte, szarawary, frak angielski, a szpada francuska; lub polska szabla, francuski strój, haftowana kamizelka [...], spodnie nankinowe i angielskie buty ze sztyl-pami; albo nareszcie angielski frak, żylet, spodnie skórzane, trzewiki z podwiązkami, głowa w koło zafryzowana, a na niej czapka polska czworokończasta. Są to dziwactwa, które tu nikogo nie rażą, chociaż zdradzają brak smaku i najwyższe zaniedbanie" 61.

Nie był to jednak brak smaku, lecz odmienne po prostu poczucie elegancji, wynikające zarówno z odmiennego klimatu, jak i z różnorod­nych wpływów. Szczególną inwencję wykazywały w tym kobiety, two­rzące oryginalne, specyficzne kreacje i fryzury. Niektórzy cudzoziemcy byli właśnie zachwyceni, podkreślając oryginalność ubiorów kobiet. Wraxall np. tak komentował: „Nigdzie w Europie nie ma takiej elegancji i takiej różnorodności stroju jak w tym kraju, gdzie kobiety zdają się gardzić kanonami mody, przestrzeganymi na innych dworach. Widywa­łem tu te same damy w strojach różnych narodów i różnych epok i rzecz ta w nikim nie budziła zdziwienia. Jest w ich ubiorze coś azjatyckiego, co przypomina raczej Grecję lub Turcję niż modę francuską czy nie­miecką. W kraju, który graniczy z Mołdawią i Ukrainą, takie odejście, a raczej niezależność od mody paryskiej nie dziwi i dziwić nie powinno. Przedwczoraj obiadowałem u księżnej Sanguszkowej [...] Miałem więc okazję dokładnie przyjrzeć się jej strojowi, który postaram się tu opisać, tusząc, że opis ten — choć niedoskonały — da pewne wyobrażenie o toalecie kobiety polskiej z wyższych sfer, która do przymiotów urodze­nia i fortuny dodaje przymioty młodości i urody.

Jej fryzura nie przypomina żadnej z tych jakie oglądałem w innych częściach Europy — nie pudruje bowiem włosów, ani ich nie fryzuje, lecz przeciwnie, sczesuje je z czoła, ujmując końce w muślinową siatkę. Powyżej dwóch loków spływających po lewej stronie twarzy miała upięty z niedbałą elegancją okalający głowę turban, również muślinowy. Jej suknia barwy bladoróżowej, suto przystrojona haftami, sięga stóp, nie przykrywając ich jednak. Powyżej stanu przewiązana jest jedwabną szarfą, około dziewięciu cali szeroką — na modłę stosowaną w Grecji czasów Homera i do dziś praktykowaną na Wołoszczyźnie. Szeroka ko­ronka drezdeńska otacza wycięcie piersi i ramion, częściowo odkrytych, częściowo zaś przesłoniętych turecką gazą, obliczoną raczej na ukazanie niż ich ukrycie. Wokół całej postaci księżnej unosi się przepyszny zapach, potęgujący jeszcze jej naturalne wdzięki. Pokazała nam swe dworki, które właśnie wracały z kąpieli — młode polskie dziewczęta, przypomi-

61 S c h u l z, jw., s. 245—246.


nające nimfy, w luźno udrapowanych sukniach i z mokrymi włosami spadającymi na plecy" 62.

Należy dodać, że na przestrzeni XVII—XVIII wieku wytworzone u nas wzory kopiowano niejednokrotnie zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie Europy. Moda polska przez cały XVII wiek silnie wpływała na upodobania pewnych warstw rosyjskich. Dymitr Samozwaniec często nosił strój polski, czasem nawet usarski. Silne wpływy w tej dziedzinie odnotować można za czasów carów Aleksego i Fiodora. Bywały lata, że polskie stroje naśladowano nawet w Paryżu. Na przykład w połowie XVIII wieku francuskie damy nosiły suknie a la polonaise, wzorowane na naszych kontusikach. W końcu XVIII wieku tworzyliśmy własne, rodzime wzory, można więc mówić, że koła warszawskie dyktowały reguły aktualnej mody europejskiej.

Rozbiory, a tym samym zmniejszenie się roli Warszawy jako ośrodka promieniowania kulturalnego skomplikowały sytuację. Szlachecki strój polski, wypierany przez modę zachodnią, zarzucony przez elitę, zaczął zanikać już w początkach XIX wieku. Pod wpływem mody europejskiej ujednolicała się i modernizowała także sylwetka człowieka miejskiego, a z czasem i chłopa, niemniej jednak świadomość posiadania niegdyś odrębnego stroju, tradycja mody staropolskiej, zapadła głęboko w świa­domość ludzi XIX wieku. W pewnych okresach nawiązujące do sar-mackich tradycji warstwy przystrajały się w kontusze i karabele, upo­dobniając się do przedrozbiorowej szlachty. Na co dzień jednak jedynie pośród licznych kręgów chłopskich utrzymały się tradycyjne stroje ludo­we, wzorowane częściowo na szlacheckim stroju narodowym XVII— XVIII wieku. W tej postaci moda staropolska dotrwała nawet do naszego stulecia.

62 N. W. Wraxall, Wspomnienia z Polski 1778 [w:] Polska stanisławowska u; oczach cudzoziemców.... t. I, s. 541—542.


Sentymenty miłosne

Dzieje kultury znają różne koncepcje miłości, rozmaite jej formy. W pe­wnych okresach występowały tendencje do jej stylizacji, innym razem wręcz do wulgaryzacji. Pisarze i trubadurzy średniowieczni wytworzyli wyidealizowany erotyzm, opiewali miłość nie spełnioną, pasje miłosne, głosili wierność wybrankom serca. Według średniowiecznego wzorca miłości dworskiej, szlachetny wielbiciel stawał się przez swą miłość „czysty i cnotliwy". Miłość przyczyniała się do rozkwitu wszelkiej dosko­nałości estetycznej i etycznej. Podobne poglądy głoszono i w późniejszych wiekach, które wręcz pasjonowały się opowieściami o miłości. Trzeba jednak podkreślić, że ten ideał miłości, fikcja wierności i ofiary bardzo rzadko występowały w życiu ówczesnych ludzi. Były to ideały przeży­wane raczej pod postacią liryki miłosnej, poezji, pieśni. Zmieniały się też wzory i bohaterowie miłości — miejsce Tristana i Romea zajął z czasem Don Juan i Casanovą, nawet i ten ostatni zawsze powoływał się jednak :ia głos serca.

Wyidealizowana miłość do kobiety występowała często w literaturze polskiego Odrodzenia, była jednak w zasadzie obca najbardziej repre­zentatywnym przedstawicielom tzw. kultury sarmackiej, jak np. Wacła­wowi Potockiemu czy Wespazjanowi Kochowskiemu. Cenili oni przyjaźń, przywiązanie, rozumieli pożądanie, domagali się wierności, lecz nie zaspo­kojone cierpienia, sentymenty sercowe nie znajdywały u nich większego zrozumienia. Nie można jednak wedle nich i ich utworów sądzić wszyst­kich. W niniejszym rozdziale będę się więc starał naszkicować senty­menty miłosne. Chodzi po prostu o przedstawienie uczuć bardziej wy­sublimowanych, o kierowanie się nie wyrachowaniem czy instynktem, lecz upodobaniem, uczuciem, sercem. W szkicowym skrócie postaram się przedstawić wielkie pasje miłosne sławnych wtedy ludzi, jak również pragnienia i uczucia anonimowych zakochanych. Powiem także i o cza­dach miłosnych.


Jeśli rzecz traktować według wersji literackich, to tego rodzaju uczucia występowały wtedy często. Pieśni ludowe, literatura szlachecka pełne są słów mówiących o wielkim kochaniu, tęsknocie, o miłosnych cierpieniach. W pieśni mieszczańskiej z XVII wieku czytamy:

Niech serce jak chce pała, niech miłość szaleje, Niech ciało obumiera, niech serce truchleje. Dla tak nadobnej panny łzy me i wzdychania, I męki mi są miłe, i z ciałem rozstaniał.

Poeta Adam Korczyński dwornie powiada: „Wenus wszędy władnie"2. Tęsknota, smutek, uczuciowość, nawet łzawy sentymentalizm — to częste treści tak popularnej w XVII wieku liryki. Pewne utwory XVIII wieku poszły jeszcze dalej. Jeśli chodzi np. o erotyki Karpińskiego, to przepeł­nione są one sentymentalizmem, przedstawiają miłość platoniczną, łzawą, wyidealizowaną. W tych czasach krążył list pisany rzekomo przez uwię­zionego księdza, który usprawiedliwia się w nim przed swym biskupem. List ten pisany był świeckim językiem, wiele też było w nim o miłości. Czytamy tam m. in.: „Czy miłość we mnie potępiać trzeba? Sądzisz mnie Wasza Książęca Mość podobno z tej miary winnym, co się ludziom trafia, żem się pozwolił miłości rozpościerać w sercu. Nie pozwalałem, ale do wyrugowania onej mocy nie miałem, tak mnie swą potęgą osłabiła, odebrała wzrok, odjęła siły. Czułem ją w sercu, alem jej nie widział i chociażem chciał, to niepodobne było przed rzeczą niewidomą uniknąć. Rozkochałem się w damie, bo miłość jednowładna serca mego pani, roz­kazała. Rozkochałem się z całej duszy, grzało serce i miało do czego, bo dama jak Dyjana była, nie baba. I mniej zgrzeszyłem, żałuję za grzechy, ale się nie wstydzę, bo gust dobry czyni zaszczyt. Żem kochał, dziwują się ludzie, bardziej by się dziwowali, gdybym tak ślicznej urody i tak pięknego nie kochał ciała [...]. Miłość kogo opanuje, wolność i wolą ode­brawszy, rząd tak gwałtowny rozpościera, jurysdykcją i władzą, że się ani żołnierz orężem, ani ksiądz brewiarzem zasłonić może. I niedostawa takiej święconej wody, którą by cale ogień miłości zgasić mógł"3.

Dla badacza obeznanego z życiem obyczajowym omawianych wieków wszystkie te deklaracje brzmią mniej przekonywająco, można z całą pewnością stwierdzić, iż był to po prostu szablon, według którego two­rzono ówczesne utwory. Nie ulega wątpliwości, że posługiwano się także, a nawet wręcz nadużywano szablonów poetyckich z czasów Odrodzenia.

1 Cyt. wg K. B a d e c k i, Z badań nad literaturą mieszcza-hsko-ludową XVII wieku..., Wrocław 1951, s. 35.

2 A. Korczyński, Złocista przyjaźnią zdrada, wyd. R. P o 11 a k, Kraków 1949, s. 18.

3 Rkps APŁi, Zbiór Bartoszewiczów, .nr 182.


Szczególnie czerpano dużo z twórczości Jana Kochanowskiego, modelem były też tu prawdopodobnie i wzory obce — współczesne czy dawniejsze erotyki włoskie, francuskie, niderlandzkie. Na tych przekazach ukształ-. towano właśnie piękną fikcję miłości platonicznej, wierności, ofiary. Znamienne, że sentymentalne wynurzenia sąsiadują niejednokrotnie z drastycznymi, często obscenicznymi wynurzeniami. Spotyka się to za­równo w pieśni ludowej, jak i w literaturze pięknej. Klasycznym przy­kładem może być Jan Andrzej Morsztyn, który rzekomo umierał z miło­ści, a potem dowiadujemy się, że w tym samym czasie utrzymywał liczne grono dziewcząt, i to bynajmniej nie w platonicznych celach. Wspomnia­ny szablon wymagał, by deklarowano się według niego i w życiu. Tak więc uwodzący garderobianą „jegomość" nazywa ją: „moje serce, me życie, moje kochanie" i. Pisałem już, jak wdowy straszliwie rozpaczały na pogrzebach swych mężów, co nie przeszkadzało im w kilka miesięcy potem stanąć ponownie na ślubnym kobiercu. To samo dotyczyło i męż­czyzn. Postępowanie takie było typowe dla wszystkich warstw społecz­nych. Ileż miesięcy trwała miłość Kazimierza Poniatowskiego, o którym pisano, że w roku 1750 okazywał „Wstręt [...] do wszelkiego małżeństwa z powodu serdecznego uczucia, jakie widocznie opanowało go wówczas wyłącznie" 5. Cóż warte są zapewnienia o rzekomej cnocie i miłości mał­żeńskiej Józefiny z Mniszchów Potockiej? Czymże były słowa o miłości, jak pojmował to uczucie notoryczny uwodziciel, utrzymanek bogatych pań — Jan Duklan Ochocki? O miłości zapewniał cały legion innych uwodzicieli i swawolnych dam końca XVIII wieku, był to jednak tylko szablon, słowo pod które podkładano inną treść, którego jednak doma­gał się obowiązujący savoir vivre. Obserwujący stosunki polskie cudzo­ziemcy mają chyba rację pisząc, że uczucia platoniczne, szczere porywy serca występowały wówczas nader rzadko.

Nie znaczy to, że wcale. W poprzednich rozdziałach pisałem, jak to ceniono urodę, jak dla pięknego „liczka", „wdzięcznej postaci" rezygno­wano z większego posagu, zaszczytniejszej koligacji. Pociąg osobisty, upodobanie, występowały także u kobiet, które nieraz wprost traciły głowę, wyzbywały się fortuny, popełniały mezalianse, byle tylko zdobyć sobie za „przyjaciela" ukochanego mężczyznę. Zjawiska te występowały pośród wszystkich warstw społecznych. Wiadomo, iż wzajemne upodo­banie stanowiło zasadniczą więź przy zawieraniu małżeństw pośród tzw. ludzi luźnych, czyli rozmaitych włóczęgów. Haur wyraźnie pisze o upo­dobaniach i głosach „serduszka" u wiejskich dziewcząt. Liber chamorum

* Rkps APŁ, Zbiór Bartoszewiczów, nr 126, k. 117.

8 Król Stanisław August, Pamiętniki..., t. I, oprać. W. Konopczyński, War­szawa 1915, s. 4'1.


zamieszcza m. in. wizerunek zakochanego karczmarza: „Kostecką pojął był karczmarz we wsi pana wojewody ruskiego do Wiśnicza circa 1622. Przymusiła go, że jej musiał kupić kolasę i parę koni, co do kościoła jeździła, a sam, że to karczmarz, sromał się siadać z nią, ba, i nie dała mu siadać! Piechotą szedł zawsze circa 1633" 6 (to jest jeszcze po dziesię­ciu latach małżeństwa!). Przekonywająco brzmią wiersze mówiące o mi­łości narzeczonej, skreślone mistrzowskim piórem Szymonowica:

Kędyś się nam zabawiał, mój panicze drogi? Serce przez ciebie mdlało i te piękne progi Pustkami się widziały7.

A Swacha z Żeńców Szymonowica! Nie żona to, ni narzeczona, tylko kochanka ekonomska, ten wszakże szaleje za nią; ona rządzi nim jak chce, mimo że gospodyni z niej fatalna, nie zna się na gospodarstwie, lecz za to zręcznie operuje swymi niewieścimi walorami i w rezultacie nie brakuje jej powodzenia, miłości, strojów. Z kolei gospodarz z Kier­maszu wiesniackiego z dumą mówi o swej przystojnej i przyjemnej mał­żonce. Świadczą o tym zresztą przykłady wzięte z życia, np. tragedie miłosne mieszczek żywieckich, które przytacza Andrzej Komoniecki.

Bogaci mieszczanie, można szlachta, wielcy panowie mieli więcej cza­su, pieniędzy, toteż mogli sobie pozwolić częściej na luksus kochania. Moraliści i satyrycy z oburzeniem i przekąsem piszą o małżeństwach dla urody lub z „lubieżności", o sidłach miłosnych, w jakie wpadają ludzie lekkomyślni, nieopatrzni. Znamy zresztą konkretne fakty. Na początku XVII wieku głośną stała się tragedia oboźnego Żółkiewskiego, synowca hetmana. Panicz ten zakochał się w pięknej i posażnej pannie — woje-wodziance Marcjannie Daniłłowiczównie. Naturalną koleją rzeczy doko­nał oświadczyn. Wojewoda wszakże odmówił. Powodem rekuzy było po­stępowanie oboźnego, który miał opinię hulaki i utracjusza. Żółkiewski nie mógł przeboleć utraty ukochanej, czy też może tylko porażki, i na oczach Marcjanny popełnił samobójstwo, wbijając sobie nóż w piersi. Jest to bodaj pierwsze znane u nas samobójstwo z miłości. Pyszny, pełen wielkich ambicji Janusz Radziwiłł zrezygnował z bogatszych partii, by ożenić się z upodobaną przez siebie Katarzyną Potocką. Zdarzały się na­wet i sporadyczne przypadki, że wielcy panowie z miłości żenili się z ple-bejuszkami. Słynne było małżeństwo wojewody krakowskiego Lubomir-skiego z mieszczką krakowską Krystą, „którą Lubomirski mężowi, Kry-

8 W. N ? '- s. -'. d £ T r e p k a, Liber generationis plebeanorum (Liber chamo-rum), wyd. W. Dworzaczek, J. B a r t y ś, Z. K u chowie z, cz. I, Wrocław 1963, s. 259, nr 932.

7 Sz. Szymonowie, Sielanki..., oprać. J. P e l c, Wrocław 1964, s. 102.


stowi, odmówił, a potem za pośrednictwem wielkich pieniędzy nabywszy i o rozwód postarawszy się [...] za żonę pojął" 8.

Subtelne uczucia, sentymenty i pasje miłosne towarzyszą romansowi Jana Sobieskiego z ukochaną przezeń Marysieńką. Jego listy miłosne to wspaniałe literacko, pulsujące uczuciem, tęsknotą, erotyki. Sentymentalne fragmenty przeplatają się tam z nader realistycznymi, konkretnymi pra­gnieniami i porywami, nie ulega jednak wątpliwości, że opromienia je głęboka i tkliwa miłość. Listy adresowane są do: „Jedynej duszy i serca pociechy, najśliczniejszej i najwdzięczniejszej Marysieńki". Koresponden­cja ta pełna miłosnego żaru, pragnień, oddania. Król m. in. pisze: ,,[...] nie żyję, tylko dla ciebie, i myśleć ni o czym nie mogę, tylko o tobie [...] poznasz, żem kochał i kocham tak, że to z ni z kim porównano nigdy być nie może [...] Ks. Solski, płacząc nade mną, narzekał na siebie, czemu on tak P. Boga kochać nie może" 9.

W połowie XVIII wieku istne spustoszenie w męskich sercach czyniła rodzima piękność niejaka pani Borkowska. Pamiętnikarz Matuszewicz pisze, że mężczyźni wprost na wyścigi konkurowali do jej ponętnej rączki. Jakiś możny Filipowicz „tak się mocno zakochał, że w suchoty wpadł i umarł". Po nim uderzał w konkury inny bogacz, Iwanowski, który zapisał jej cały majątek i postanowił się z nią ożenić. Brat Iwano-wskiego nie chcąc, by jego majątek przeszedł na Borkowska, wynalazł między narzeczeństwem jakieś pokrewieństwo, tak iż trzeba było aż w Rzymie szukać dyspensy. „Przeszkadzał i tam brat jego, a gdy nie­prędko dawano dyspensę, zgryzł się sędzia Iwanowski i prawie na ręku Borkowskiej umarł"10. Tenże Matuszewicz informuje, że wielkie damy rozpaliwszy się afektami dosłownie traciły głowy. Na przykład rozwie­dziona z Radziwiłłem podskarbianka nadworna Teresa Sapieżanka „za­kochała się w Mokronowskim generale wojsk koronnych tak mocno, że aż waryacyja jej przypadła. Nie chciała się zwać Sapieżanka, ale Mokro-nowską, biegała, ludzi biła" n. Wiele wrzawy uczynił „straszliwy" me­zalians, jaki popełniła księżniczka Teofila Radziwiłłówna, rodzona siostra „Panie Kochanku". Dama ta zakochała się tak głęboko w przystojnym szlachcicu Mycielskim, że wyszła za niego za mąż. Radziwiłł „Panie Ko­chanku" potraktował to jako despekt niebywały, hańbę straszliwą, upo­korzenie najgłębsze.

8 J. K i t o w i c z, Pamiętniki, czyli Historia polska, oprać. P. Matuszewska, Warszawa 1971, s. 41.

9 J. Sobieski, Listy do Marysienki, oprać. L. Kukulski, Wrocław 19€2, s. 79, 207.

"M. Matuszewicz, Pamiętniki..., t. I, wyd. A. P. P a wińsk i, Warsza­wa 1876, s. 111—112.

11 Matuszewicz, jw., t. I, s. 228.


Nie ulega wątpliwości, że miłość chyba może tylko wytłumaczyć nie­bywałą słabość, jaką okazywała swemu wielbicielowi znana lekarka i po­dróżniczka XVIII wieku Regina Salomea Pilsztynowa. Ta energiczna, bywała, zasobna pani przez szereg lat nie potrafiła zdobyć się na zerwa­nie z człowiekiem, który ją najbezczelniej oszukiwał i wyzyskiwał. Wiel­biciel ten z godną podziwu wytrwałością wmawiał jej bowiem swe uczu­cie. Można przypuszczać, że współżycie fizyczne odgrywało w tym związ­ku drugorzędną rolę. „Aleć tak mnie mówił, że «jak żyję, tak żadnej damy ani wdowy nie kochałem». Ja jemu jestem pierwsza, że mnie za­czął szczerze kochać. Ja tej powieści uwierzyłam [...]. Ależ on mnie ko­niecznie sobie życzył i gdziem tylko pojechała, to i on tam przyjechał, z czegom wielkie utrapienie miała, bo i tak małej fortuny był, przyspo­sobić nic nie umiał, mnie nigdy nie posłuchał, a zawsze co mówił, to komponował tylko. Tylko ten talent miał, że wielkiej cierpliwości był. Choćbym go jak łajała, wszystko to cierpliwie zniósł. Tedy ja przeto zawsze o nim staranie miałam i zawsze kontusze, żupany i dobre pasy, szable, pistolety i konie kupowała przez lat kilka, ale pójść za niego nigdym nie życzyła, widząc jego niestatek i że młodszy ode mnie lat siedem [...]. Jednego razu z przymuszenia mego gotował się mój kawaler do generalnej spowiedzi i napisał sobie dwa rejestrzyki, jakoby rachunek sumienia, i napisał jeden pełen fraszek dziecinnych z wyrażeniem, że w życiu swoim tylko jedną wdowę kochał, ale bez naruszenia sumienia, i ten rejestrzyk miał mnie podrzucić, jakoby zgubił, i ja, żebym zna­lazłszy i przeczytawszy, ucieszyła się, że takiego pobożnego mam amora-ta. Aleć Pan Bóg inaczej tę rzecz sporządził, bo on miasto jednego — obydwa rejestrzyki zgubił i ja je znalazłam, i przeczytawszy wiele nie-zbożnych rzeczy, co u mnie wydurzył na przysięgę na listy pisane, to złym białogłowom dawał i na pijatykę, i na złe kompanie [...]"12.

Stanisław August Poniatowski twierdził, iż wielkie uczucie ogarnęło go wobec późniejszej cesarzowej Katarzyny Wielkiej, że była ona pierw­szą kobietą w jego życiu. A oto plastyczny opis wielkiej księżnej i pło­mienne słowa, jakie kreślił na ten temat ukoronowany już jej wielbiciel:

,,Miała wtenczas lat dwadzieścia pięć, była dopiero co po pierwszym po­łogu i w tej pełni piękności, która jest najwyższym rozkwitem każdej uposażonej urodą kobiety. Przy włosach czarnych płeć miała olśniewają­cej białości, rumieńce żywe, oczy duże, niebieskie, wypukłe i pełne wy­razu, rzęsy czarne i bardzo długie, nos cienki, usta, rzekłbyś, wołające o pocałunek, ręce i ramiona najprzedniejszych kształtów, kibić wysmukłą, wzrost raczej słuszny niż mały, chód leciutki, a przytem nadzwyczaj

12 R. S. Pilsztynowa, Proceder podróży i życia mego awantur, wyd. R. P o 11 a k, Kraków 1957, s. 198.


dostojny, dźwięk głosu miły, śmiech zaś również wesoły jak i jej hu­mor [...]. Taką była kochanka, która stała się panią moich losów, odda­łem jej całą moją istotę, w o wiele szczerszem rozumieniu, niż te słowa zwykli pojmować wszyscy w podobnem znajdujący się położeniu. A szczególniejszem zrządzeniem, chociaż liczyłem już 22 lata, mogłem jej złożyć w ofierze to, czego nikt nie posiadał [...]. Nie mogę odmówić sobie przyjemności opisania ubioru, w jakim ją znalazłem onego dnia. Miała suknię z białego atłasu, zdobną jedynie w lekkie koronki i wstążki różo­wego koloru. Zdawała się nie pojmować prawie, jakim sposobem mo­głem się znaleźć w jej pokoju" ".

Niebywałego rozgłosu nabrała w Rzeczypospolitej nieszczęśliwa, tra­gicznie zakończona miłość Szczęsnego Potockiego do Gertrudy Komoro-wskiej. Osiemnastoletni Szczęsny stracił głowę do urodziwej panny i idąc za głosem młodzieńczego uczucia zaślubił Komorowską. Ponieważ jednak dzieliła go od niej istna przepaść socjalna, on potomek potężnego rodu, syn „królika Rusi", jak zwano jego ojca Franciszka Salezego wojewodę kijowskiego, ona szlachcianka wprawdzie, ze starej, ale jednak podupa­dłej, stosunkowo ubogiej familii, ślub zawarł tajemny, wiedząc, że nie zgodziliby się nań znani z pychy rodzice. Istotnie, gdy wieść o mezalian­sie dotarła do Potockich, potraktowali ją jak grom z jasnego nieba, na­stępnie kazali porwać i wywieźć synową, w tym czasie już brzemienną. Zbyt gorliwi czy niezręczni słudzy udusili ją przypadkiem podczas prze­wożenia, ciało zaś wrzucili do rzeki. Szczęsny popadł w głęboką rozpacz, targnął się nawet na swe życie. Od śmierci uratował go sługa Binecki. Podobno aż do zgonu nosił na szyi medalion z wizerunkiem Gertrudy. Fama o tej dozgonnej miłości krążyła po ówczesnej Polsce, liczne jej echa spotykamy jeszcze w literaturze XIX wieku.

W trwałość tego uczucia można jednak powątpiewać z tego względu, że Szczęsny w latach dziewięćdziesiątych mocno i trwale zaangażował się uczuciowo w słynnej z piękności Wittowej. Była to miłość z punktu spełniona, najdalsza od uczuć platonicznych, ale nie pozbawiona głębo­kiego sentymentu. Ówcześni znajdowali, że Potocki był głęboko zakocha­ny. Faktem jest, iż była to kobieta jego życia, obsypywał ją bajecznymi darami, wzniósł dla niej „Zofiówkę", tracił majątek i zdrowie. Niestety, u kresu życia stracił i złudzenia, prysł sentyment, przez długie lata gło­szono wszakże, że pan na Tulczynie był wprost zaczarowany przez roz­pustną i przebiegłą Greczynkę. Pamiętnikarz tak pisze o spotkaniu tych dwojga w pamiętnym 1791 roku:

„Wittowa, która po stracie Potemkina zatrzymała się w Jassach, na spodziewane przybycie Potockiego oczekując z całym zapasem przynęt

13 Król Stanisław August, jw., t. I, s. 163—164.


na zamierzony połów tego nowego wieloryba. Jakoż czarodziejską wdzię­ków swoich ułudą pociągała go za sobą do Chersonia, gdzie uprzejmem i zalotnem ugoszczeniem potrafiła serce jego na zawsze usidlić [...]. Drugi raz w życiu zakochany pod równie nieszczęśliwą wróżbą odjechał z Cher­sonia do Petersburga" 14. Później przyszła Targowica, tragiczny rok 1792. Szczęsny, nominalny szef konfederacji, był w tych miesiącach nieomal ,,opętany" miłością do swej kochanki. Pisano o nim, iż zaniedbuje sprawy polityczne, że bawi w Tulczynie i „delektuje się patrzeniem na panią Wittową, która przebrana po hussarsku robi przed nim entresza" 15.

Zupełnie odmienny przebieg miała nieszczęśliwa, niespełniona miłość Tadeusza Kościuszki. Miłość szeroko znana zarówno w kraju, jak i za granicą. Nasz bohater jako młody oficer zakochał się w urodziwej pannie Ludwice Sosnowskiej. Był to rok 1775. Panna była wojewodzianką, córką późniejszego hetmana Wielkiego Księstwa Litewskiego Józefa Sosnowskie-go (nota bene dorobkiewicza, karierowicza wysługującego się carskim ambasadorom). Kościuszko uzyskał wzajemność swej wybranki, chciał się żenić, lecz spotkał się z rekuzą. Nie był w stanie przebyć bariery oddzie­lającej zwykłego szlachcica od senatorskiej córy. Na temat ten krążyły różne wersje, powiadano, że Sosnowski miał odpowiedzieć oświadczają­cemu się oficerowi: „Synogorlice nie dla wróbli, a córki senatorskie nie dla drobnych szlachetków". Powiadano też, że zdesperowany Kościuszko porwał pannę i chciał ją uwieżć z kraju. J. U. Niemcewicz tak pisze na ten temat w Pamiętnikach: „Wkrótce rozeszła się wieść, że się był roz-kochał w córce Sosno wskiego pisarza polnego litewskiego, i z nią uciekał:

dognano go atoli i odebrano pannę. Szeptano naówczas, że Kościuszko zwierzył się był królowi miłości swoich, że król, nie umiejący sekretu dochować, chcący sobie pozyskać Sosnowskiego, ostrzegł go o uwięzieniu, tak że kochankowie nie mieli czasu dopaść granicy" 16.

Zdaje się, że wersje te są nieścisłe, przejaskrawione, sprawa zakoń­czyła się bardziej prozaicznie, Kościuszko natrafił po prostu na upoka­rzającą odmowę wojewody. Może marzyły mu się jakieś plany o porwa­niu, były one jednak nierealne. Dla magnata kandydat nie był żadną partią. Rodzice zmusili Ludwikę do zaślubienia księcia Józefa Lubomir -skiego (syna obłąkanego czy półobłąkanego utracjusza Stanisława Lubo-mirskiego). Dla Kościuszki przeżycie to było nadzwyczaj przykre, bo­lesne, gorycz tej porażki zatruła mu najlepsze lata życia, bodaj zaważyła też na psychice późniejszego Naczelnika. Jest faktem, iż nieszczęśliwa

14 Rkps B. K., nr 1154, k. 28v—29.

13 Rkps AGAD, Zbiór Popielów, nr 415. Po raz pierwszy cytował J. Ł, o j e k. 16 J. U. Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, t. I, oprać. J. D i h m, Warszawa 1957, s. 72.


miłość stała się powodem opuszczenia kraju i wyjazdu do Ameryki, pod sztandary walczących o wolność Stanów.

Ale ani despotyzm Sosnowskich, ani też lata oddalenia nie potrafiły zniszczyć miłości rozdzielonych. Istnieją podstawy do twierdzenia, że to platoniczne uczucie przetrwało. Ludwika w 1780 r. pisała do Kościuszki, że jest: „Sercem niezmiennie i dozgonnie Twoja" 17. J. U. Niemcewicz informuje, że kiedy Kościuszko w latach Sejmu Czteroletniego przybył do Warszawy, spotkał się z Ludwiką. Spotkanie miało być „wzruszające", „obydwoje [...] byli tak dalece przejęci, że nie mogli mówić ze sobą, jedno i drugie oddaliło się do kącika mieszkania i płakało" 18. Krążyły wiary­godne wersje, iż Ludwika, nazywana oczywiście księżną Lubomirską, przyjeżdżała z zapewnieniami miłości jeszcze do Szwajcarii, w ostatnich latach życia Naczelnika. Przeżyła go i podobno do zgonu pozostała wierna panieńskiemu uczuciu. Można przypuszczać, że miłość ta trwała także i w sercu Kościuszki, w każdym razie przez długie lata dostarczała mu głębokich wzruszeń. Życie prywatne Naczelnika dowodzi, że był to czło­wiek potrafiący kochać sentymentalnie, platonicznie, nie zaznał jednak szczęścia w miłości, spotkał go zawód, za którym szło rozgoryczenie i samotność.

Moment ten był podnoszony w legendzie kościuszkowskiej. Dla pew­nych kół znaczenie miał fakt, że był on nie tylko wodzem i przywódcą, lecz człowiekiem, któremu życie poskąpiło wielu radości, nieszczęśliwym wielbicielem, sentymentalnym bohaterem. W ten sposób piękna panna Sosnowska, .wraz ze swymi obskurantami rodzicami, mimo woli wzboga­ciła legendę narosłą wokół postaci Naczelnika. Szkoda tylko, że nie była w stanie dać mu więcej szczęścia.

Wielce sentymentalną, aczkolwiek spełnioną, była też miłość łącząca jedną z najpiękniejszych kobiet czasów stanisławowskich — Julię z Lu-bomirskich Potocką, z również urodziwym, rycerskim Eustachym San-guszką. Ten wielki, subtelny romans przecięła śmierć zgasłej w wieku 30 lat Julii.

W omawianych czasach szeroko rozpowszechnione było stosowanie czarów miłosnych. Przekonanie, że za pomocą różnego rodzaju środków magicznych można wpłynąć na kształtowanie się uczuć było znane od wieków niemal na całym świecie. Informacje na ten temat pozostawili m. in. pisarze greccy i rzymscy, sprawy te omawiało również piśmienni­ctwo średniowieczne. Rozmaite metody i środki stosowano u ludów sło­wiańskich, germańskich, romańskich. Jest znamienne, że podobne zabiegi magiczne stosowano niezależnie od siebie w różnych krajach, istniały

17 Cyt. wg J. D i h m, Kościuszko nieznany, Wrocław 1969, s. 401.

18 Cyt. wg D i h m, jw., s. 375.


wszakże między nimi i różnice. Co kraj to inne lubczyki, co dzielnica, region, to odmienne metody preparowania i podawania miłosnych napo­jów czy stosowania pewnych zaklęć. Była to więc szeroka, bogata i ta­jemna wiedza, emocjonująca zarówno prostaków, jak królów i uczonych. Wiedza ta stanowiła też ważki, interesujący element polskiej obyczajo­wości. Złożyły się na nią zarówno doświadczenia przenikające z obcych, dalekich krajów, jak przede wszystkim tradycje rodzime, przedchrześci­jańskie, tkwiące głęboko w kulturze tamtych czasów.

Przy stosowaniu czarów miłosnych operowano przede wszystkim tzw. roślinami miłosnymi. Rośliny te zwano potocznie lubczykami; prócz właściwego lubczyka ogrodowego (Levisticum officinale) nazwą tą okre­ślano u nas szereg innych ziół, m. in. storczyki, dzięgielnicę, trawę drżącz-kę. Wierzono, iż rośliny te obdarzone są czarodziejską mocą, że wywary z nich, a nawet kawałki kwiatu, liścia, łodygi czy korzenia wywołują uczucia, zniewalają do kochania, sprowadzają pragnienie małżeństwa, przynoszą szczęście itd. Nasz botanik Szymon Syreński pisząc o zielu dzięgielnicy powiada, że m. in. zwą ją „lubszczą [...] od lubości, którą białogłowy za używaniem korzenia jego mają do mężczyzny. Zowią go pożądną, od żądze tychże do swych mężów" 19.

W praktykach tych eksponowana była też krew, zarówno ludzka, jak i zwierzęca. Kobiety używały do tego krwi utoczonej z palca, czasem krwi menstruacyjnej. Po wmieszaniu krwi do napoju należało podać ją upragnionej osobie, wymawiając przy tym specjalną formułkę zawiera­jącą imię; brzmiało to np. tak: „Jako ja nie mogę bez swojej krwi, tak ty chrzczony, mianowany, Janie, nie możesz być beze mnie" 20. Do stoso­wania czarów miłosnych używano też części ciała ludzkiego, np. paznokci, włosów, czasem wydzielin, np. potu itp. Makabrycznym lecz stwierdzo­nym jest fakt używania w tym celu wątroby ludzkiej, szpiku, żył.

Do czarów używano także części ciała pewnych ptaków i zwierząt związanych z symboliką erotyczną. Przede wszystkim więc preparowano proszki z serc gołębi, jąder kogucich, zajęczych oraz innych. Części te mieszano do napojów i potraw i podawano wybranym mężczyznom, z wy­powiadaniem specjalnej formułki.

Przy spożywaniu proszku z serca gołębia kobieta zsypywała połowę do kubka ukochanego, a resztę piła sama wymawiając specjalne słowa. Jeśli tym mężczyzną był np. Jan, a tęskniącą za jego uczuciem Zofia, to brzmiało to następująco: „Jako nie może gołąb bez gołąbice, tak ty chrzczony, mianowany, abyś nie mógł Janie beze mnie chrzczonej, mia-

19 S. Syrenius, Zielnik..., [Kraków] 1613, s. 102.

20 Cyt. wg B. Baranowski, Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII wieku. Łódź 1952, s. 133.


nowanej Zofii"2i. Stosowano również proszek z wątroby gołębicy. Na­rzeczonym, by żyli w zgodzie, radzono, by on nosił przy sobie serce przepiórki samca, ona zaś serce przepiórki samicy. W celu uzyskania wza­jemności radzono nosić przy sobie mięso źrebięcia i kostki nietoperza. F. Bohomolec w 1775 r. ironicznie informuje o tych praktykach: „Chcesz osobę jaką usidlić miłością ku sobie? Noś przy sobie mięso źrebięcia [...] ususzone w garnku nowym polewanym i w piecu z którego chleb wyjęto, do którejkolwiek osoby je przyłożysz kochać cię będzie [...]. Albo noś przy sobie włosy końca ogona wilczego [...]. Albo, gdy chleb z pieca wyj­mą, ususz krew własną puszczoną na wiosnę w dzień piątkowy, razem z jądrami zająca i wątrobą gołębicy, zetrzyj to wszystko na proszek i daj wypić osobie ulubionej" 22.

Stosowano też inne środki i metody. Literatura z początków XVII wieku informuje, że do czarów miłosnych używano wody z chrzciel­nicy, strzępków z kościelnych obrusów lub chorągwi. W tym celu poleca­no też używanie rdzy z poświęconych dzwonów. A oto rada dla dziew­czyny, by dostała strzępków z kościelnych materii, bowiem:

Jako ludzie kupą chodzą za tymi strzępkami Tak za tobą będą chodzić, ba, i diabli sami 2'.

Inny sposób na uzyskanie czyjegoś uczucia polegał na zdobyciu wło­sów z głowy młodzieńca oraz wosku ze świecy używanej podczas chrztu. Z wosku i włosów należało sporządzić świeczkę i palić ją w czwartki;

miało to wywołać w męskim sercu płonący afekt. Rozpowszechnione też było obmywanie. Polegało ono na tym, iż białogłowy kąpano w jakimś odwarze czy ewentualnie nawet zwykłej wodzie, uzupełniając jednak za­bieg zaklęciami i rozmaitymi praktykami. Było przyjęte, by obmywać się nago, przed wschodem słońca, by pamiętać o wymówieniu odpowied­nich formułek. Echem praktyk związanych z czarami miłosnymi jest pio­senka zanotowana przez Kolberga:

Nie caruj mnie, moja, bo cię będę bijał będę ja ta tobie — cary przypominał. Nie caruj mnie moja — tym carowidełkiem bo cię będę bijał — z konika siodełkiem M.

Czary stosowali także i mężczyźni. Bywało też, że niewiasty próbo­wały zwalczać swoją słabość do niektórych mężczyzn, czy też w ogóle

" Baranowski, jw., s. 134.

22 F. Bohomolec, Diabeł w swojej postaci..., cz. I, Warszawa [1775], s. 366— 369.

" Sejm piekielny, wyd. A. Briickner, Kraków 1&03, s. 50. 24 O. K o l b e r g. Kieleckie, cz. II, s. 207.


zbytnią kochliwość przez stosowanie pewnych zaklęć i obmywań. Syreń-ski przy opisie ziela wrotycz powiada: „Gdyby kto był zaczarowany, a ile z białej płci, bądź panna, bądź wdowa, bądź i mężatka do niewsty-dliwej miłości, tylko się wrotyczem obmyć, wrychle wszystkiego pozbę­dzie" 25.

Opisane wyżej czary miłosne nie miały jednak nic wspólnego z dzia­łalnością diabła i czarownic, informacje na ich temat dostarczały naj­bardziej legalne, prawowierne poradniki, kalendarze, zielniki i inne pu­blikacje. Można je zaliczyć do tzw. „białej magii". Wiele z tych „sekre­tów" przechodziło z pokolenia na pokolenie. Równocześnie panowało przekonanie, że najbardziej skuteczne są czary miłosne wykonywane przez osoby kompetentne, a za takie uważano znachorki.

Stosowano także czary groźniejsze, sprowadzane przy pomocy szata­na, rzucane przez czarownice, mające związek z tzw. „czarną magią". Czary takie miały na celu rozbijanie małżeństw, niszczyły miłość, od­mieniały upodobania. Istniały czary służące pokonaniu rywalki. Jeśli np. mąż romansował z miłośnicą, to zdradzana żona nie tylko starała się go odzyskać za pomocą tajemnych praktyk, lecz stosowała także pewne sposoby mające ukarać rywalkę. W tym celu dokonywano osypań, kła­dziono panieńskie wieńce na trupie czaszki, palono obrączki. Szymono­wie w jednej ze swych sielanek przytacza specyficzny dla naszych sto­sunków fakt palenia żył:

[...] Pal te żyły, a mów tak: „Kurczycie się żyły, Bodaj się tej łotryni członki tak kurczyły" w.

W tych poczynaniach dążono, by znienawidzona kochanica schudła, oślepła, straciła zdrowie i urodę. Stosowano również czary, które miały za zadanie ściągnąć nieszczęście na mężczyznę. W jednym z utworów XVII wieku czytamy:

[...] Które do czarownic często więc chadzały Aby krosty, oszłady młodzieńcom dawały27.

Wierzono, iż czary mogą spowodować, że ukochana osoba wyda się mężowi lub narzeczonemu zupełnie inna niż jest w rzeczywistości. W en­cyklopedii księdza Chmielowskiego możemy wyczytać o tym, jak pewien mężczyzna żonę innego „upodobawszy sobie — a będąc ku niej żądzą zapalony szpetną i nie mogąc inaczej jej użyć, przekupił czarnoksiężnika jednego, aby albo jej serce ku sobie skłonił, albo mężowi ją obrzydził;

" Syrenius, jw., s. 812. lc Szymonowie, jw., s. 131.

27 Misterna Personata..., oprać. J. Durr-Durski, „Pamiętnik Teatralny", 1952, z. l, s. 124.


czarownik tedy oczy patrzących i samego męża tak omamił i zaraził, iż się żona owa klaczą zdawała" 28.

Nic więc dziwnego, że w konfliktach małżeńskich dopatrywano się działalności czarownic, w związku z czym zdarzało się, iż wiejskie zna-chorki były oskarżane o stosowanie szkodliwych praktyk, stawiane przed sądami, torturowane, a nawet tracone.

Wiara w czary miłosne była tak powszechna, że niektórzy światlejsi autorzy próbowali ją zwalczać, atakując szalbierzy i oszustów żerujących na uczuciach ludzkich. Syreński pisze np., że starożytni autorowie rzadko wspominali o stosowaniu czarów: „A mądrze i bacznie to czynili, bo ba­czyli głupstwo i szaleństwo zielu temu albo owemu to przypisywać, albo od bab obrzydliwych, czarownic i czarowników, od szalbierzów i oszu­stów, od miasta do miasta biegających i tułających się tego szukać i so­bie obiecywać, co rychlej i pewniej samo przyrodzenie, uroda, spaniałość, gładkość, obyczaje cudne sprawić mogą. I te rzeczy potężniejsze są nad wszystkie zioła, nad wszystkie czary i gusła [...] takowe czary miłości są znośne, które nie z ziół, nie z obmywania od bab, nie z karakterów ani czarowników, ale z szlachetnego przyrodzenia i obyczajów ozdobnych pochodzą. Nie ma się tedy żaden w takowe nieprzystojne gusła i czary wdawać, które są sprawą szatańską i naczynia jego. Mamy, i każdy mieć może wiele takowych przymiotów, byśmy się jeno sami o to starali i w tym pilnie ćwiczyli, które nas mogą każdemu z miłości zalecić, nie szukając po lesiech, po górach i skałach ziela miłości, rząsy wietrznej albo nocnego cienia" 29.

Mimo to, do połowy XVIII wieku istniało głębokie i powszechne przekonanie o skuteczności czarów. Głoszono, iż czary spowodowały wiel­ką miłość króla Zygmunta Augusta do Barbary Radziwiłłówny, czarami miłosnymi tłumaczono sentyment, jaki okazywał swej miłośnicy, Jadwiżce Łuszkowskiej, król Władysław IV; zdaje się, że m. in. wiarą w czary tłumaczono zbrodnicze praktyki, jakich dopuszczał się Marcin Radziwiłł.

W dobie Oświecenia zaczęto zwalczać czary miłosne jako jeden z prze­jawów ciemnoty i uprawiania zabobonów. W środowiskach ludzi wy­kształconych, hołdujących nowoczesności, zarzucano więc tego rodzaju praktyki, ale w szerokich kołach ludności wierzono nadal w magiczne lubczyki i zamawiania. Echa tej wiary przetrwały nieomal do czasów nam współczesnych. Dopiero w XX wieku zbadano dokładnie działanie lubczyka oraz innych roślin cieszących się opinią ziół miłosnych. W lub­czyku nie doszukano się żadnych tajemnych mocy, uznano jednak, że posiada pewne właściwości lecznicze i smakowe, w związku z czym ma

18 B. C h m i e l o w s k i, Nowe Ateny..., t. III, Lwów 1754, s. 229. 29 Syrenius, jw., s. 124—126,


on zastosowanie w przemyśle spożywczym, stanowi główny składnik ko­stek bulionowych i płynnych przypraw do potraw, zwanych potocznie „Maggi". Wchodzi poza tym w skład wielu koncentratów spożywczych, zwłaszcza zup, sosów i suchych konserw mięsnych. Tak więc nasz racjo-nalistyczny wiek obalił jeszcze jeden mit dawnych stuleci. Jeśli chodzi o inne zioła uważane 2a miłosne, to niektóre z nich mogły działać pod­niecająco, odnosi się to m. in. do „kwiatu miłości", czyli do storczyków. Stosowanie rozmaitych obmywań mogło działać w zależności od dołącze­nia do nich odpowiednich ziół bądź podniecająco, bądź hamująco, ale to ma już związek z dziedziną realnych środków podniecających, tzw. afro­dyzjaków, które czasami niesłusznie łączono z czarami miłosnymi. Zna-chorki lub szarlatani, znający działanie tych roślin, mogli nieraz je sto­sować, przypisując im rzekomo magiczne wartości. W czarach działała jednak przede wszystkim sugestia, iż przybliżą one upragnione szczęście. Oczywiste jest, że w większości czary miały służyć nie tyle „romantycz­nej" miłości, ile po prostu zapewnić powodzenie, skłonić wybraną osobę do stosunku cielesnego. Szerokie stosowanie czarów miłosnych świadczy nie tyle o sentymentach, które były na ogół pozorne, ile o erotyzmie ty­powym dla obyczajowości omawianych wieków. Płomienne strofy o mi­łości pisała nawet poetka Elżbieta Drużbacka. W jednym z jej wierszy czytamy:

Pokaż mi bohatyra którego w tym męstwie, By nad nim miłość tryumf nie wzięła w zwycięstwie! Każda broń z twardej stali wykowana pryśnie, Przez pancerze, szyszaki snadne się przeciśnie,

Marsa roboty

Zmieni w zaloty... W głuchych jaskiniach znajdzie miłość eremitę, Zapuści w zimny krzemień, w iskrze ognie skryte, I ten co go dopiero trącano krzesiwem, Staje się rozgorzałym w płomieniu łuczywem.

Aż kości święte

W popiół rozdęte80.

Przedstawione przez Drużbacka żary miłosne przybliżyły nas do uczuć pojmowanych bardziej ziemsko, cieleśnie, do innej koncepcji mi­łości. Sentymenty z przysłowiowych balkonów prowadziły bowiem często pod drzwi alkowy.

'° E. Drużbacka, Zbiór rytmów duchownych, panegirycznych, moralnych i Światowych..., Warszawa 1752, s. 343.


Życie alkowiane

Dziedzinę życia seksualnego ludzi polskiego Baroku regulowały dwie przeciwstawne sobie tendencje, miały na nią wpływ dwie odmienne etyki i dwa różne nurty. W dawnej moralności słowiańskiej satysfakcję seksual­ną uważano za naturalne, piękne przeżycie. W miłości erotycznej widzia­no możliwość osiągnięcia szczęścia. Granic zespolenia nie zawężano do monogamii. W głębokim średniowieczu dozwolona była daleko idąca swo­boda obyczajowa panien, przy surowym przestrzeganiu wierności mał­żeńskiej żon. Tolerowano pozamałżeńskie stosunki mężczyzn. Pożądanie seksualne z całą szczerością przedstawiano m. in. w pieśniach obrzę­dowych.

Wysoką rangę nadały przeżyciom miłosnym pewne koła naszego Re­nesansu. Problematykę erotyczną spotykamy wtedy w sztukach pięk­nych, zajmuje ona również wiele miejsca w ówczesnym piśmiennictwie. Najpełniej, a zarazem chyba najsubtelniej, wyraził urok i wartość sze­roko pojętych przeżyć erotycznych Jan Kochanowski. Jego wiersze sta­nowią do dziś wzór wzniosłych, żarliwych wyznań miłosnych, jak rów­nież graniczącej z pornografią frywolności. Na renesansowych dworach polskich władców i panów hołdowano najczęściej miłości erotycznej, spo­tykało się liczne związki o charakterze orgiastycznym. Piękne miłośnice umilały życie królom, żołnierzom, uczonym. Spotkać je można było za­równo w apartamentach Zygmunta Augusta, jak i w komnatach znanego alchemika Michała Sędziwoja.

Tradycje swobodnej postawy wobec spraw erotyki zaciążyły nad kul­turą obyczajową polskiego Baroku, która początkowo żywo czerpała z tych wzorów. Tendencje te natrafiły jednakże na przeciwdziałanie ze strony kontrreformacji. Na kulturę erotyczną Baroku rzucił cień Kościół, negujący wartość rozkoszy cielesnej, potępiający ją, czyniący z niej


grzech, występek, nieraz wręcz przestępstwo. Głoszono teorie o pogardzie ciała, abstynencji płciowej, lansowano kult skromności, czystości, dzie­wictwa. Twierdzono, iż zalety te są miłe niebu, że ich praktykowanie zapewni uzyskanie wiecznego zbawienia. Ksiądz Starowolski pisał, że „Ci którzy w grzechach żyją a osobliwie nieczystością cielesną się bawią nigdy wesołego sumienia nie mają, nigdy wdzięcznego żywota nie pro­wadzą, bowiem i karania boskiego się obawiają i obmówek ludzkich ustawnie" ł. Autor ten wygłaszał kazania np. o przyrównaniu czystości panieńskiej do perły drogiej, o białych małżeństwach świątobliwych władców, np. św. Jadwigi. Pisma kontrreformacyjne zamieszczały od­powiednie przykłady i wzory, z zadziwiającą gorliwością nawołując do pognębienia spraw płci. Z całą powagą głoszono, że:

Bóg od tej duszy zatyka uszy, Co się w tym błocie kala8.

Za wszelkie pozamałżeńskie stosunki grożono czyśćcem lub piekłem. Kaznodzieje i moraliści wyspecjalizowali się tak w tego rodzaju wystą­pieniach, że w rezultacie stworzono przerażające wprost obrazy kary i potępienia. Przykładem niech będzie tekst z dzieła pt. Przeraźliwe echo trąby ostatecznej. W książce tej znajduje się m. in. passus, w którym białogłowie ukazuje się widmo zmarłego kochanka, na którym „ujrzała bardzo wielką, sprośną żabę, a ona mu się do piersi przypięła, tak iż nogami przedniemi szyje jego ściskała i gębę do ust jego przykładała, a nogami zadniemi miejsca skryte z niewymowną męką uciskała i rzekł:

«Za całowanie wszeteczne a za uczynek sprośny dopuszczony tę mękę ponoszę, a już cię napominam, nie módl się za mnie więcej, nie módl, bo mi nic nie pomoże, gdyżem na wieki potępiony»" 3. A bywały wizje jeszcze bardziej odstręczające.

Ale kończyło się nie tylko na moralizatorstwie. Ponieważ cała struk­tura moralna doby kontrreformacji znajdowała się pod przemożnym wpływem Kościoła, przekraczanie przykazań kościelnych miało być ka­rane przez władze świeckie. Jeśli wobec szlachty i w ogóle ludzi możnych stosowano inne normy, to w stosunku do poddanych tylko wyjątkowo okazywano tolerancję. Opierając się na przepisach kościelnych i prawie magdeburskim zakazano wszelkich pozamałżeńskich stosunków ciele­snych; regulowały to zagadnienie przepisy wydane w pańskich wilkie-rzach, ewentualnie obowiązujące w miastach ustawodawstwo. Według

1 Sz. Starowolski, Swiątnica Parska zawierająca w sobie kazania na uro­czystości świąt całego roku..., Kraków 1682, s. 715.

2 Rkps. Bibl. Narodowej, nr I 3177, k. 307.

'K. Boleslawiusz, Przeraźliwe echo trąby ostateczney..., Kraków 1726, s. 185—186.


formalnej litery prawa za cudzołóstwo groziła kara śmierci, w praktyce życiowej „grzech cielesny" karano chłostą, grzywną, wyświeceniem ze wsi lub miasteczka; tylko w wyjątkowych wypadkach stosowano karę miecza. Tak czy inaczej sprawy te roztrząsano na publicznych rozpra­wach, wprowadzono przymus denuncjacji, rozpętano walkę z rozmaity­mi przejawami życia seksualnego. Zahukane i ciemne społeczeństwo było w tej dziedzinie krępowane prawami feudałów, terroryzowane psychicz­nie przez odpowiednią sugestię religijną.

Nie wszyscy godzili się jednak z tymi zakazami. Erotyzm był siłą przezwyciężającą niejednokrotnie ascetyczne teorie, przełamującą zakazy, pozwalającą zapomnieć o grozie potępienia. Jeśli zajmowano takie sta­nowisko wobec spraw płci, odwoływano się przede wszystkim do argu­mentów z dziedziny fizjologii, twierdzono np., iż abstynencja płciowa jest szkodliwa dla zdrowia. Stąd wywodziła się tolerancja dla stosunków mi­łosnych nieżonatych mężczyzn. Znane są epistoły, jakie na ten temat wy­pisywał do ukochanej, opuszczającej go nieraz na całe miesiące żony Jan Sobieski. Między innymi pisał on, że wstrzemięźliwość „[...] nie tylko że się przyrodzeniu przykrzy, gdy mu się taki gwałt czyni, jako nie może być większy, ale i zdrowiu tak szkodzi, że już nie może bardziej. Usta­wiczna gorączka dzień i noc, krosty na ciele, dymy do głowy takie, że się ledwie nie rozpada, a najbardziej począwszy od wiosny". Krew którą mu puszczano „była czerniejsza od smoły i tak spiekła, że się doktorowie wydziwić nie mogli. Okazją tęskność, malankolia sroga i że więcej sobie ważę dotrzymanie wiary Wci, niżeli moje własne zdrowie" 4.

Literatura medyczna, kalendarze, poradniki omawiały te kwestie z punktu widzenia ówczesnej higieny. Haur np. podkreślał, że: „Pomierna społeczność naturę i żądzę ochładza, uzdrawia, czyści i uwesela; cholerę mityguje, człowieka lekkiego i dziarskiego sprawuje", doradzał wszakże:

„Ta zabawa ma mieć swój osobliwy czas, z rana, na czczo, i z wieczora w kilka godzin po obiedzie, ponieważ po prędkim jedzeniu czyni impedi-ment do strawienia żołądkowi, a z tego potem mnożą się humory i cho­roby [...] wiedzieć należy, że po skutecznej z Wenerą zabawie trzeba so­bie zawsze uczynić uspokojenie: poleżeć sobie cicho, a najdłużej niewia­stom" 5. Mniemano, że życie małżeńskie służy ludziom krzepkim, „krwi­stym", „wilgotnej natury", szkodzi zaś słabeuszom. Tak o tym pisano:

„Jest zaś wiele takich, którzy zdrowia nabywają przez obcowanie cie­lesne, insi zaś przez to słabieją; pomaga bowiem lubieżność krwawym,

4 J. Sobieski, Listy do Marysieńki, oprać. L. Kukulski, Warszawa 1962, s. 300, 378—379.

5 J. K. Haur, Skład abo skarbiec znakomitych sekretów oeconomiey ziemiań-skiey..., Kraków 1693, s. 200.


szkodzi jednak flegmatykom, cholerykom i melancholikom" 6. Haur kon­fidencjonalnie dodawał: „Kto zaś jest natury zimnej, suchej i słabej, taki niech da pokój małżeństwu, aby się w tym oboje nie zawiedli, bo takie­mu pewnikiem lepiej się u komina albo u pieca zagrzewać aniżeli u żony"7.

Doznania cielesne tolerowano nie tylko z powodów zdrowotnych. W ówczesnej obyczajowości istniał silny nurt akceptujący, a nawet glo­ryfikujący przeżycia erotyczne, który po prostu doceniał wartość i urok rozkoszy miłosnych. Znajdowało to swoje odbicie m. in. w ówczesnej lite­raturze pięknej, zarówno szlacheckiej jak i mieszczańskiej, w pieśniach i innych erotykach ludowych, w pewnych przekładach z piśmiennictwa cudzoziemskiego. Polski Barok stworzył w tej dziedzinie bogatą, intere­sującą, nieraz wprost libertyńską literaturę. Cenzura kościelna tropiła, kastrowała, czasami ze szczętem niszczyła te utwory. Wypleniła frywolne piśmiennictwo sowizdrzalskie, kaleczyła twórczość wybitnych poetów, uniemożliwiała druk cennych dzieł, niemniej całego wszakże nurtu zdła­wić nie była w stanie. Walka z nim sprawiła jedynie, że utaił się, tępiony przez cenzurę zszedł w podziemie. Można też twierdzić, iż silny erotyzm, czasami nawet seksualizm, występuje w utworach najwybitniejszych pi­sarzy tej doby: Jana Andrzeja Morsztyna, Wacława Potockiego, Adama Korczyńskiego. Odnosi się to także do plejady pomniejszych twórców, od autorów sowizdrzalskiej literatury przełomu XVI i XVII wieku po­cząwszy, na utworach szlacheckich grafomanów czasów saskich skoń­czywszy. Literatura ta operowała soczystym słownictwem, zawierała tyle drastycznych opisów, dwuznaczników, aluzji, sprośnej gry słów, że w pru­deryjnym XIX stuleciu nie było możliwe jej wydanie. Do dziś zresztą nie wypada cytować niektórych tekstów, gdyż nawet z punktu widzenia współczesnej obyczajowości są to utwory o charakterze obscenicznym. Istotna jest wspomniana już okoliczność, że ten typ twórczości nie był wytworem jednej warstwy społecznej, określonych środowisk, lecz sta­nowił tendencję uniwersalną. Należy dodać, że zazwyczaj pomijał on pro­blemy klasowe, nie atakował modelu społecznego, zajmował się jedynie przeżyciami seksualnymi, w którym kobieta nie była indywidualnością, lecz tylko seksualnym schematem, „wieczną Ewą".

W kulturze Baroku ukształtowały się więc różne postawy wobec spraw erotyki. W licznych środowiskach nadawano jej poważną rangę, do­ceniano satysfakcję seksualną, nie chciano podporządkowywać się zasa­dom narzucanym przez zwycięską kontrreformację. Jakub Teodor Trem­becki otwarcie głosił:

'Albertus Magnus, O sekretach białogłowskich..., Amsterdam 1695, s. 378—379.

7 Haur, jw., s. 200.


Jeszcze mi ta mądrość w serce nie wstąpiła, Zęby też miłość jakim grzechem była8.

Liberalizujący autorzy powątpiewali w słuszność narzucanych norm. Przez długi czas nie chciały się z nimi zgodzić kultywujące dawną oby­czajowość pewne środowiska wiejskie, nie uznawały ich liczne i nieza­leżne w XVII wieku koła wojskowe, lekceważyły kręgi dworskie. Znaj­dowało to odbicie w popularnych wtedy fraszkach i konceptach. Jakiś anonimowy rymopis powiada np.:

Różne gusta na świecie, bo też różne kąski, Jeden sięga do stuły, drugi do podwiązki'.

Doceniano też rozkosze życia alkowianego. W wierszu Na alkierz czy­tamy:

Alkierzyku [...] ty mym frasunkom ochłoda, Tyś wszech rozkoszy skarbnica. Tu modlitew mych świątnica, Tu pracowitej zabawy Warstat [...]".

Kościół dobrze orientował się w tej złożoności postaw. Niektórzy pisa­rze kościelni doceniali satysfakcję, jaką może dać współżycie seksualne, dlatego też często pobłażano „grzechom" ludzi możnych, tolerowano istnienie nierządu, godzono się z pewną hipokryzją — przede wszystkim jednakże aprobowano zalegalizowane życie seksualne — tj. małżeństwo. Do alkowy droga miała prowadzić wyłącznie przez ołtarz. Wszelkie po-zamałżeńskie, przedmałżeńskie stosunki cielesne zostały potępione, uzna­ne za grzeszne. Jedynie ślub je uświęcał, uwznioślał, czynił z nich nawet powinność! Libertyńscy autorzy traktowali to jako temat do swawolnych dowcipów, władze kościelne podchodziły jednak do tych spraw z całą powagą. Biskup Witwicki nauczał: ,, Jeśli upałów krewkości znieść nie możesz, żeń się [...] Bóg albowiem postanowił sakrament małżeństwa świętego na rozmnożenie narodu ludzkiego, na przygaszenie ogniów po­żądliwości, na dożywotnią mężczyzny z białogłową społeczność" n.

W konsekwencji takiego ścierania się poglądów Kościół godził się nie tylko z samą erotyką, ale także z zamaskowanym poruszaniem kwestii

'J. T. Trembecki, Wirydarz poetycki, t. II, wyd. A. B r ii c k n e r, Lwów 1910, s. 224.

' Rkps. Ossol., nr 691/1, k. 505—505v.

"D. Naborowski, Poezje, oprać. J. Durr-Durski, Warszawa 1961, s. 67.

" S. W i t "wiek i, Obraz prawdziwego chrześcianina..., Kraków 1751, s. 108.


drastycznych w pewnych działach twórczości — nie tylko literackiej, lecz także pseudoreligijnej czy pseudonaukowej. W związku z tym faktem pogłębia się oczywiście szkodliwa atmosfera pruderii, hipokryzji i nie­zdrowego klimatu. Autorzy Baroku stawali się mistrzami obłudy. Cyto­wany np. Szymon Starowolski niby ze zgorszeniem rozpisywał się nad dworem sułtana, nie szczędząc jednocześnie drastycznych opisów hare­mowych obyczajów. Benedykt Chmielowski pod pretekstem potępiania satanizmu dawał zmysłowe opisy diabelskich amorów. Szczyty hipokryzji osiągnął jednakże chyba ksiądz Walenty Odymalski, który pozostawił plastyczne opisy amorów, a na marginesie poumieszczał niby to potę­piające je komentarze. Opisywał więc np. wrażenie, jakie czyniły odsło­nięte biusty wyfiokowanych elegantek, lecz zarazem dodawał: „Ciało piękne ciągnie wzrok ludzki na swoje podobanie, a myśli pożądliwe dusze zabijają". Dalej nadmieniał, że wyobraźnia mężczyzn przebijała suknie kobiet, dodając zaraz: „Dokądże myśli obracacie, cieleśni? Zezwo­lisz choć myślą na grzech, w piekło wpadniesz". A oto uwagi o poca­łunku. W tekście czytamy:

O słodkie usta, jakoście mi wiele Uciech dawały, żyjąc jeszcze w ciele! Jakoście moim kłopotom ulżyły [...]

Na marginesie zaś widnieje notatka: „Akt pocałowania malusieńki jest; ale domyślić się sami możecie, gdy nieprzystojny i nieprzyzwoity, jak dusze zabija". Charakterystyczne, że cytaty powyższe pochodzą z dzieła pt. Oblężenia Jasnej Góry Częstochowskiej12, a więc zawarte są w pracy, która w teorii miała głosić kult maryjny. Opisy te uroz­maicały oczywiście tekst i frapowały czytelnika.

Obłuda w tej dziedzinie panowała nie tylko na kartach dzieł. Wspo­mniałem już, że myśl o śmierci i uznawanie nauki Kościoła nie przeszka­dzało ówczesnym w korzystaniu z przyjemności, jakie niosła chwila. Rozmodleni, pokutujący, żałujący za grzechy ludzie Baroku nader często i łatwo zbaczali na drogę „grzechu", łapczywie korzystając z uciech, ja­kich dostarczały im nierządnice lub bujniejszego temperamentu panie. Skrajności takie spotykamy często w twórczości Wacława Potockiego. Informacji o nich dostarczają także takie wiarygodne źródła jak księgi sądowe wiejskie, księgi miejskie itd. Dwulicowość cechowała nie tylko ludzi świeckich, lecz również księży, zakonników, mniszki i dewotki. Że­laznym repertuarem ówczesnych fraszek były księże gospodynie, romanse prałatów ze strojnymi paniami, romanse arcybiskupie itp. Wszystkie te

"W. Odymalski, Oblężenia Jasnej Góry Czestochowskiey..., wyd. J. Czu­bek, Kraków 1930, s. 71, 424, 425, komentarze autora, s. IX—XI.


grzechy składano na słabość ludzkiej natury. Doskonałą ilustracją takiej postawy może być wspomnienie Franciszka Karpińskiego o tym, jak to poznał piękną dewotkę panią Tamburini:

„Zapraszana była do pierwszych domów [...] miewała kazania u siebie i w kamienicy. Wyznać potrzeba, że mowy jej były pełne ognia, rozumu i ducha chrześcijańskiego; była do tego młoda, piękna, oczy miała zawsze spuszczone na dół, a nic nigdy (jak powszechnie fałszywie głoszono) nie jadała. Ja młody, pisma także cokolwiek jako już teolog umiejący, a ma­jący reputacyję nierozpustnie żyjącego młodziana, znalazłem łaskę u świętochny [...] Raz znalazłszy ją samą i z piersiami na pół odkrytymi, po pobożnym przegrywku zacząłem piękne jej piersi chwalić, a ona mi rzecze: «Grzeszniku, jak śmiesz to ciało chwalić, które niebawem trupem i pastwą robactwa będzie!» A ja jej na to: «Niżeli te piersi będą trupem, kwapmy się i całujmy je jako żywi i żywo». Chociaż moje pocałowania były przedłużone, nie nadto się nabożnisia moja broniła i słodko na mnie, nie w ziemię, jak zawsze, patrzeć zaczęła. Ale para mnichów nadszedłszy, nie dali skończyć dzieła rozpoczętego, i ona rzecze do nich, wskazując na mnie: «0to i ten młody człowiek drogą naszą zapuścił się». Przyszedłszy do przytomności i o drodze zbawienia nieco z mnichami pomówiwszy, wyszedłem" 13.

Silny erotyzm doby Baroku rzadko łączył się z wyrafinowaniem, z wysoką kulturą erotyczną. Wpływ Kościoła, system wychowania — wszystko to powodowało, że wszelkie nie uświęcone małżeństwem prze­życia uważano na ogół za grzech. A więc jeśli „grzeszono", to czyniono to prymitywnie, często ukradkiem, pośpiesznie, więcej właśnie „dla zdrowia" niźli dla osiągnięcia pełni przeżyć. Oczywiście istniały wyjątki, ale obraz ogólny życia intymnego był właśnie taki.

Znamienne, że w omawianym okresie zwiększyło się poczucie wsty-dliwości w odniesieniu do ciała. Jeszcze w czasach Odrodzenia nagość nie zawsze oznaczała nieprzyzwoitość, swobodne obyczaje w tym względzie istniały m. in. w łaźniach. Wprowadzający paryskie mody Henryk Walezy grywał ponoć w karty z partnerkami w stroju Ewy. Krążące na ten temat pogłoski wywoływały jednak zgorszenie. Kościół wypowiedział takiej postawie zdecydowaną walkę, nagość stała się synonimem grzechu. Podróżujący po Niemczech w pierwszej połowie XVII wieku Pac opisuje kąpieliska, gdzie przyodziane w cienkie płótna niewiasty kąpią się wespół z mężczyznami i zaznacza, że: „czemby się podobno nasze święcice gor­szyły, ale to tam ujdzie" 14. Pasek dziwi się swobodzie Dunek, obnażają-

" F. Karpiński, Pamiętniki, wyd. P. Chmielowski, Warszawa 1898, s. 29—30.

14 S. P a c, Obraz dworów europejskich na początku XVII wieku..., wyd. J. Plebański, Wrocław 1854, s. 2«.


cych swe ciała. Dochodziło nawet do tego, że niektórzy publicyści uważali za swój obowiązek zachęcać mężów do pilniejszego poznawania wdzię­ków swych połowic. Haur pisał np., że „każdy mąż powinien o znakach wszelkich swojej wiedzieć żony" ls.

Kampania, jaką rozpętano przeciwko nagości, doprowadziła nawet do niszczenia zawierających elementy erotyczne dzieł sztuki. W czasach Odrodzenia, a nawet jeszcze w pierwszej połowie XVII wieku, zamożna szlachta, patrycjat, posiadali zbiory, w których pełno było płócien i rzeźb przedstawiających akty kobiece. Nie brakowało tam obrazów o treści erotycznej, często wręcz obsceniczej (tego rodzaju twórczość, nawiązująca zresztą do wzorów antycznych, była bardzo rozpowszechnio­na na Zachodzie). Często spotykało się też obrazy o treści mitologicznej, przedstawiające fauny, Wenerę, Kupidyna. Jeszcze w połowie XVII wieku można było zobaczyć w wielu dworach „obrazów pełną ścianę nago malowanych". Z takich motywów tworzono freski, m. in. na ścianach ekskluzywnych winiarń, w sypialniach możnych panów itd.

Kontrreformacja wypowiedziała tego rodzaju twórczości bezwzględną walkę. Uznano, że są to dzieła nieprzyzwoite, „wszeteczne", „do grzechu pobudzające". Dominikanin Birkowski grzmiał na „plugawe obrazy", które „[...] ołtarzami są diabła [...]. Niepodobna rzecz jako wiele złego na świat nanaszają wszeteczeństwa te malowane. A przecie tę truciznę oczną wszędzie widać: pełno tych obrazów plugawych po łożnicach, po salach, po stołowych izbach, po ogrodach, przy fontannach, nade drzwia­mi, po gościńcach, po śklenicach samych i czarach; księgi z nich wiążą i tak przedają własną Sodomę i Gomorę malowaną" ". Pod presją tego rodzaju wystąpień zaczęto niszczyć wszelkie „nieskromne" obrazy i rzeź­by — palono je, zamalowywano, rezygnowano z nabywania przywożo­nych z zagranicy, przepojonych erotyzmem dzieł europejskiego Baroku. W kilka miesięcy po ataku Birkowskiego, miało to miejsce w 1629 roku, słynny mecenas sztuki marszałek Wolski kazał spalić swą galerię „wsze-tecznych" malowideł, jeśli zaś chodzi o frywolne freski, to zlecił, by przedstawionym tam nagościom domalować sukienki! Decyzji takich było więcej, na stos poszły nie tylko drastyczne przekazy, lecz także dzieła sztuki nie mające nic wspólnego z erotyzmem. Często niszczono po prostu wiele obrazów o tematyce świeckiej, zwłaszcza mitologicznej.

Jedynie w bogatych miastach, pośród innowierczego mieszczaństwa, np. w Gdańsku i w Toruniu, spotykało się jeszcze dzieła sztuki o treści erotycznej, zachowało się ich też nieco w zbiorach wielmoży libertynów,

15 Haur, jw., s. 392; opinie te często spotykane, por. np. Rkps Bibl. Łopaciń-skiego w Lublinie, nr 504, k. 9—10.

" Pisarze polskiego Odrodzenia o sztuce, oprać. W. Tomkiewicz, Wrocław 1955, s. 24T—248.


w zasadzie jednak Kościół odniósł na tym polu zdecydowany sukces. Między połową XVII a drugą połową XVIII wieku nieomal całkowicie zanikła u nas twórczość mająca bezpośredni związek z problematyką ero­tyczną. Można twierdzić, że w pewnej mierze przyczyniło się to do zubożenia kultury erotycznej.

Mimo pozorów, oczywiście nie mogła wzbogacić tej kultury obfita twórczość pornograficzna, a sądzę, że przyczyniła się ona nawet do zwul­garyzowania życia erotycznego. Ówcześni pisarze ograniczali się do na-turalistycznego, częściej jeszczs aluzyjnego przedstawiania życia seksu­alnego, odrywając je od głębszych przeżyć i wzruszeń. Wystarczy zesta­wić te teksty z przekazami np. Aretina, Brantóme'a, Crebillona czy póź­niej Casanovy, nie mówiąc o specyficznym wyrafinowaniu Lacios czy Sade'a, by przekonać się, jak w gruncie rzeczy ubogim zasobem treści operowali nasi autorzy. Tylko niektóre erotyki, m. in. Jana Andrzeja Morsztyna, charakteryzują się większą inwencją, pewnym nawet wyrafi­nowaniem. Wiadomo jednak, że były one niechętnie, wręcz krytycznie oceniane przez sarmackich pornografów. Erotyk Baroku rzadko dostarczał wznioślejszych wrażeń, na ogół „rozmieniał się", wprost gubił w dra­stycznych, płaskich, ordynarnych często nawet fraszkach i facecjach. Były to dowcipy odpowiednie dla podpitego męskiego grona, z góry więc traktowano je jako twórczość nieprzyzwoitą, nie nadającą się dla uszu niewieścich, księżych i mniszych.

Wiązało się to z całokształtem zachodzących przemian obyczajowych. Wszczepiany przez Kościół i narzucany system moralny oraz poglądy na temat instynktu płciowego przyjmowały się coraz szerzej. Życie płciowe zostało usunięte w przysłowiowy cień, stało się dziedziną nie tyle intymną, co wstydliwą i grzeszną. Nikt nie pouczał o tych sprawach, poradniki dawały ogólne wskazówki, które ujmowano z punktu widzenia ówczesnej higieny. Tajniki wiedzy seksualnej podpatrywało się lub też poznawało i praktykowało nie w spontanicznej miłości czy pożyciu mał­żeńskim, lecz u nierządnic, w kołach zdeprawowanych hulaków. Zna­mienne są rewelacje na temat sztuki miłosnej, z jakimi zapoznawał Jana Sobieskiego, nie laika przecież, jakiś „rozpustny hultaj" kałmucki. Nie­spodziankę stanowiły często dla polskich autorów informacje na temat tajników życia płciowego, z jakimi spotykali się poza granicami kraju. Zadziwiała polskich peregrynatów rozwiązłość i zboczenia występujące w obyczajowości świata muzułmańskiego.

System wychowawczy i coraz większe zakłamanie tłumiły często normalną pobudliwość. W pierwszym rzędzie dotyczyło to kobiet, stąd być może wiele prawdy w wersjach o skromności i „bogobojności" tylu ówczesnych niewiast. Zmysłowość ludzi Baroku, o której wielekroć wspominam, dotyczyła w zasadzie mężczyzn. Powołaniem żony było ro-


dzenie dzieci i sycenie żądz pana małżonka, o jej doznania, przeżycia seksualne nikt na ogół nie dbał, nikt się nimi nie interesował. Kobiety wychowane w tak przesadnej wstydliwości tłumiły i kryły swe naturalne reakcje.

Tylko jednostki i niektóre wąskie koła przywiązywały do spraw płci więcej wagi i lubowały się nawet w wyrafinowanej grze miłosnej. Na­leżał do nich m. in. Jan Sobieski, który donosząc żonie o rewelacjach wspomnianego Kałmuka, dającego mu swoiste korepetycje „w amoro-wych sztukach", pisze: „Otóż tobie, moja Panno na dobranoc, abyś miała o czym myśleć, czego się uczyć, na co się gotować i ze swej też wy­myślić co nowego strony, kiedy mnie Pan Bóg zdrowo do serca twego przywiedzie" 17.

Zmiany w dziedzinie kultury erotycznej nastąpiły dopiero w drugiej połowie XVIII wieku. Wielki, modny świat zmienił swój styl życia, zrezygnował z uciech typowo sarmackich — z obfitej kuchni, z bogatego, zastawionego alkoholami stołu, a sięgnął przede wszystkim po rozkosze łoża. Teoretycznym uzasadnieniem takiej postawy stał się swoiście ro­zumiany wolterianizm i materializm. Powoływano się także na opinie nowej medycyny. Świat lekarski Oświecenia, podobnie jak medycyna XVII wieku, przestrzegał wprawdzie przed nadużyciami w tej dziedzinie, zaliczał jednak życie seksualne nie tylko do naturalnych, lecz zarazem najprzyjemniejszych dziedzin życia ludzkiego. Przebywający w Polsce sławny lekarz F.Kurcyusz pisał m.in.: „Rozkoszy miłosne i odchód soku najistotniejszego z naszych humorów są tak przyzwoite naturze, jak chęć do jedzenia i picia" 18.

Erotyzm i zmysłowość zaczęły wywierać zasadniczy wpływ na ówcze­sne życie obyczajowe. Osiągnięcie pełni życia upatrywało się w osiągnię­ciu pełni przeżyć miłosnych. Istniała tendencja do odrzucania wszelkich obowiązujących dotąd norm i zakazów, za jedyne zasadnicze kryterium postępowania uznano osiągnięcie maksymalnej rozkoszy. Niewinność, skromność, wierność stały się pojęciami parafiańśkimi, śmiesznymi, ,,bła-zeńskimi". Uległo zmianie pojęcie wstydliwości. Utrzymywało się wpraw­dzie pewną cenzurę, jeśli chodzi o słowa, w kołach towarzyskich unikano np. drastycznych wyrażeń, ale zezwalało się jednocześnie na ukazywanie półnagiego ciała, aprobowało nawet pewien bezwstyd. Erotyzm zwycięsko powrócił do sztuk plastycznych, malarze zaczęli tworzyć nie tylko akty i sceny mitologiczne, lecz stawali się twórcami przekazów wręcz obsce-nicznych. W dużych miastach aranżowano nawet posiadające pornogra-

17 Cyt. wg T. Żeleński (Boy), Marysieńka Sobieska, Warszawa 1960, s. 172— 173.

18 F. K u r c y u s z. Przepisy dyetetyczne, czyli reguły zachowania się w czer­stwym zdrowiu i przedłużenia życia..., t. I, Warszawa 1785, s. 198.


ficzny charakter spektakle marionetkowe. Lubieżność stała się modą. Znalazło to odbicie m. in. w stroju kobiecym, który, jak już o tym wspo­minałem, służyć zaczął powabowi seksualnemu, co doprowadziło do lan­sowania nader swobodnych kreacji.

Przemiany te znalazły swoje odbicie m. in. w literaturze pięknej, która oddziaływała z kolei na kształtowanie się nowych postaw. Należy podkreślić, że w wielu ówczesnych utworach spotyka się wręcz kult erotyki. Literatura frywolna, drastyczna, często pornograficzna stała się modna, w pewnych kręgach wręcz obowiązująca. Modny świat rozczyty­wał się w przepojonych erotyzmem publikacjach francuskich, z którymi próbowała rywalizować twórczość rodzima. Frywolne, śliskie, przewrotne teksty wychodziły spod pierwszych piór tej doby: Stanisława Trembec­kiego, Adama Naruszewicza, Kajetana Węgierskiego, Wojciecha Zabłoc-kiego. Frywolnym piśmiennictwem parał się nawet znany rewolucjonista Jakub Jasiński! Wyjątkowo pikantne utwory literatury zachodniej tłu­maczono na osobiste polecenie Stanisława Augusta. Znaleźli się zbiera­cze, którzy zaczęli kolekcjonować nie tylko sprośne koncepta sarmackie, lecz także nieprzyzwoite przyśpiewki i inne erotyki ludowe.

Literatura frywolna i obsceniczna poddała krytyce zakazy stawiane przez Kościół, starając się przełamać tabu, jakie stworzyła wokół erotyki ówczesna kultura katolicka. „Polski Wolter" Węgierski w jednym ze swych wierszy pisze o wietrzyku, który

Raz zerwał chustkę z piersi Jagulki, Drugi raz igrał z włosami, A raz też podniósł trochę koszulki I pokazał coś nad kolanami;

Jam prędko sobie oczy zasłonił, Bo mi ksiądz na to patrzeć zabronił [...]19

Zainteresowanie pewnych kół skoncentrowało się na wyszukiwaniu coraz to nowych atrakcji erotycznych. Nie stroniła od tego i płeć piękna;

damy znajdowały urok nie tylko w wyrafinowaniu, ale nawet wprost w rozpuście. Arkana wiedzy erotycznej importowane z Paryża, Neapolu czy Stambułu wprowadzano gorliwie w życie, nie pogardzając jednocze­śnie i własną w tej mierze inwencją. Słyszymy więc np. o zwierciadłach nad łożami, o pewnych wyrafinowanych zboczeniach, jak np. triolizmie, sadyzmie słownym, o wymyślnych metodach poprzedzających grę mi­łosną itd. Ksiądz Kitowicz z przysłowiowym przymrużeniem oka infor­muje o Stanisławie Auguście, że w swych ulubionych Łazienkach ,,[...] przy łożu sypialnym kazał dać ścianę zwierciadłową, ażeby oczami

19 Cyt. wg Poezja polskiego Oświecenia, oprać. J. K o 11, Warszawa 1956, s. 197.


dopomagał członkom około generacji pracującym, mając za rzecz pewną, iż pod pańskim okiem każda robota lepiej idzie" 20.

W pewnych kręgach dworskich i magnackich szukano podniet w nie­dozwolonych, nawet kazirodczych związkach. Sprawy te otaczano dyskre­cją, niemniej część otoczenia i tak dobrze była o nich poinformowana. Je­śli wierzyć relacji Elisy von der Recke, to wyrafinowane wyuzdanie pano­wało np. w rodzinie krajczyny Anny Józefowej Potockiej, matki słynnego pisarza i podróżnika Jana. Autorka powiada: „Piattoli opowiadał mi nie­dawno o pięknej krajczynie i o zepsuciu obyczajów w tej rodzinie. Obaj synowie (Jan i Seweryn) byli kochankami swej matki i swej jedynej siostry (Marii Anny Krasickiej), a młodszego łączyło jednocześnie intym­ne porozumienie z księżną L., za co wynagrodziła kochanka swą naj­młodszą, najładniejszą i bogatą córką. Młoda narzeczona wiedziała o po­trójnym związku swego narzeczonego z matką, teściową i własną siostrą. Wiedzieli o tym wszyscy goście weselni, a narzeczony bardziej był czuły dla swej matki i teściowej aniżeli dla narzeczonej i miał powiedzieć:

«Starzejąca się, ładna, już doświadczona inteligentna kobieta daje w swych objęciach znacznie więcej rozkoszy zmysłowej niż młoda, jesz­cze nie doświadczona piękność»"21. Jest pewne, że kazirodczy związek z własnym pasierbem zawiązała pod bokiem przedwcześnie podstarzałego Szczęsnego Potockiego jego trzecia żona, słynna Wittowa.

Ta istna rewolucja w dziedzinie kultury erotycznej objęła wszakże tylko wielkie miasta, koła dworskie i wielkopańskie, nie zdołała zaś przeniknąć na wieś, do małych miasteczek, do środowiska szlacheckiego. W tych kręgach rozwiązłą Warszawę wraz z jej erotycznymi doświadcze­niami traktowano jako przysłowiową Sodomę i Gomorę, dokonujący się tam przewrót obyczajowy uznano za dzieło niemal diabelskie, erotyzm, któremu koła te hołdowały, poczytywano za zwyrodnienie. Nie tylko od­rzucano ten model obyczajowy, lecz coraz bardziej zaczęto podporządko­wywać się wzorcowi narzucanemu z jednej strony przez Kościół, z dru­giej zaś przez nieco w tej dziedzinie purytańskie koła nowo powstającej inteligencji, wychowanej w innym duchu, uznającej pewne zasady i ry­gory. Szereg czynników wpłynęło na to, że wokół spraw miłości pogłę­biała się wręcz atmosfera pruderyjnej wstydliwości. Odrzucono nie tylko rokokowe wyrafinowanie, lecz coraz bardziej zaczęto tuszować, cenzuro­wać drastyczne teksty literackie, m. in. miłosny folklor ludowy. Zjawisko to wystąpiło zresztą nie tylko u nas. Po rozwiązłym, przynajmniej w od-

" A. Kitowicz, Pamiętniki czyli Historia polska, oprać. P. Matuszew­ska, Warszawa 1971, s. 672.

"E. von der Recke, Na polskim dworze królewskim, [w:] Polska stanisła­wowska w oczach cudzoziemców, t. II, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 264, przypis.


niesieniu do pewnych warstw XVIII stuleciu nastał mieszczański obłudny XIX wiek.

Naszkicowane powyżej tendencje spowodowały wszakże pewne trwałe i głębokie zmiany. Przede wszystkim przyjął się pogląd, że choć wszelka pozamałżeńska miłość jest naganna, to nie stanowi ona zbrodni krymi­nalnej. Szeroka opinia odnosiła się do tych zagadnień w sposób złożony, najsurowiej oceniała ją wieś, wszędzie jednak przestano domagać się za nią stosowania kary miecza czy chłosty, jaką szafowano w dobie Baroku. Obyczajowość polska dokonała pewnej modernizacji modelu, jaki w tej dziedzinie narzuciła kontrreformacja. Mamy tu bez wątpienia do czynie­nia z początkiem powolnego wprawdzie, lecz nieodwracalnego procesu bardziej radykalnych zmian obyczajowych.

W erotyce końca XVIII wieku pojawiły się też nowe, ważne akcenty. Śliskie utwory tej doby nie uniknęły krytyki modelu społecznego, doko­nując jej akcentowano równość wszystkich ludzi, otwarcie atakowano przywileje utytułowanych. W jednym z utworów np. czytamy:

[...] porzućmy te Jaśnie Wielmożne, Wszystkie tytuły w miłości są próżne [...] W łaźni, i w kościele, w kochaniu, gospodzie, Nie powinni pamiętać ludzie o swym rodzie, O majątkach, imieniu i władzy, Osobliwie tam, kędy przystępują nadzy22.

W innej, bardzo drastycznej odzie, przypominano, że „[...] rodzi magnatów i rodzi lokai" 23.

Jawne łamanie nieomal wszystkich norm etycznych przez utytułowa­ne środowiska, cynizm wielkopańskich kół stawały się argumentem w krytykowaniu panujących stosunków społecznych, co sprzyjało jedno­cześnie dążnościom egalitarnym.

Powróćmy jednak do spraw alkowy. Przypomnieć trzeba, że Amor sarmacki być dość kanciasty, lecz jurny. Parafiański na ogół poziom kultury erotycznej nie zmieniał faktu, iż sprawy płci, mimo wszelkiej pruderii i kamuflażu, odgrywały w życiu tamtych pokoleń dużą, może nawet wyjątkową rolę. Wiązało się to m. in. ze specyfiką ówczesnych obyczajów, które zawężały przeżycia erotyczne do określonych ram i wa­runków. U wielu ówczesnych ludzi życie toczyło się więc między przy­słowiowym stołem a łożem. Dla wielu przeżycia miłosne stanowiły jedno z nielicznych źródeł radości. Choć stwarzano sztuczne bariery i zakazy, w istocie rozkosze te można było osiągnąć i realizować. Mężczyźni zresztą,

22 Rkps AGAD, Arch. Publ. Potockich, nr 89, s. 15—16.

23 Rkps AGAD, Zbiór Branickich z Suchej, nr 206/246, k. 13.


chcąc z jak najlepszej strony zaprezentować się przed swoimi wybranka­mi, stosowali rozmaite aphrodisiaca, czyli afrodyzjaki, to jest środki wzmacniające i podniecające.

Nie stanowiło to specyfiki polskiej obyczajowości, afrodyzjaki znała i stosowała zarówno ludność kultur prymitywnych, jak i kręgu euro­pejskiej kultury, i to od czasów starożytnych począwszy. Informacje na ten temat znajdujemy m. in. u Pliniusza i Owidiusza, a w czasach Odro­dzenia zagadnienie to dokładnie omawiali m. in. Aretino i Brantóme, piszący o stosowaniu wzmacniających i podniecających bulionów, 'kordia­łów, przypraw i specyfików. Środki te równie szeroko stosowano w oma­wianym okresie. Doskonale zorientowane było w ich doborze społeczeń­stwo francuskie, włoskie, kursowało wiele plotek na temat zestawu potraw serwowanych kochankom carowej Katarzyny II.

W naszym kraju korzystano z tych wszystkich doświadczeń, wzboga­cając je własnymi tradycjami i spostrzeżeniami. Informacji w tym wzglę­dzie udzielała zarówno oficjalna medycyna — doświadczeni lekarze, apte­karze, poradniki medyczne, zielniki — jak również lecznictwo ludowe, znachorzy, olejkarze, baby wędrowne. Jeśli chodzi o środki naturalne, nie szkodzące zdrowiu, to doceniano przede wszystkim dobre jadło. Uwa­żano, że suty, korzenny, zawierający wiele mięsa i białego pieczywa spo­sób odżywiania wzmaga potencję i sprzyja intensywnemu życiu seksual­nemu. Doceniano też działanie umiarkowanie konsumowanych trunków, szczególnie wina. Na ten temat kursowały wówczas rozmaite przysłowia:

,,miłość o głodzie a kopia bez żeleźca nic nie warte", „bez jadła i trunku mdła miłość", „zaloty nie smakują, gdy postne czasy panują", „zła bo­wiem miłość o głodzie, nie chce się i wojewodzie".

W niektórych pismach zastanawiano się nad problemem zachowania wstrzemięźliwości przez doskonale żywionych zakonników i prałatów, „którzy z rozkoszniejszych potraw i trunków do jurności cielesnej by­wają częstokroć wzbudzeni" 24.

Nie wszyscy jednak mogli sobie pozwolić na tak krzepiące menu, zdawano sobie zresztą sprawę z faktu, że nawet najlepsze żywienie nie zawsze daje odpowiednie efekty, dlatego też nie gardzono rozmaitymi afrodyzjakami. Przede wszystkim szeroko stosowano krajowe środki ro­ślinne. Syrenius i autorzy innych zielników wielokroć piszą o ziołach i sporządzanych z nich wywarach, których zażywanie „do wenusa i skutku małżeńskiego pobudza i potężnym czyni". Tenże autor pisze np. o zielu mistrzownik, że „Stare i osłabiałe do młodych żon potężne czyni, ozię­błość w nich rozgrzewając. Doświadczone lekarstwo" 2°. Zalecano w tym

14 S. Syrenius, Zielnik..., [Kraków] 1613, s. 771. " Syrenius, jw., s. 120; por. też np. s. 121, 153, 529 i inne.


względzie cały szereg roślin, m. in. karczochy, szpinak, słoneczniki, zmie­szane z winem nasienie pokrzywy, szparagi. O ostatnich pisał m. in. Haur, że „Kupidyna poruszają, Wenerę przypominają [...] które przez swoją ostrą sól pobudzają ciała rozkosze" 26. Jundziłł twierdził, iż korzeń stor­czyka „[...] za wzmacniający i do sprawy małżeńskiej pobudzający jest poczytany" 27. W XVIII wieku za silny afrodyzjak uchodziły u nas selery, które spożywano w postaci wyciągów (zalecała je także ponoć sławna pani de Pompadour). Jeden z poradników informował, że „sok słodkich granatów [...] zasila osłabione siły do zabaw Wenery"2S.

Powszechnie, zarówno w lecznictwie ludowym jak i medycynie ofi­cjalnej, znano i ceniono działanie pewnego rodzaju grzybów. Kluk pisał m. in., że „bedłka kulkowa [...] zdaniem lekarzów podnieca ogień nieczy­sty [...] zażycie jej bardzo pobudza do sprawy małżeńskiej 29. Szczegól­nym uznaniem cieszyły się w tym względzie trufle, o których mówiono, że „właściwość wzbudzenia żądzy wenerycznej, którą im przypisują jest bardzo rzeczywistą i niezawodną" 3B. Stanowiły one od wieków szeroko znany i ceniony afrodyzjak, stosowany szczególnie na Zachodzie. Istniało przekonanie o podniecającym działaniu różnych przypraw, m. in. pieprzu, polecano także spożywanie specjalnie przyrządzonych grzanek z szafra­nem, które miały „jurność pobudzać" 31.

Obok afrodyzjaków pochodzenia roślinnego zażywano mieszaniny apte­karskie, najczęściej nazywane konfortywami. W ich skład wchodził m. in-znany od wieków, bodaj najsilniejszy środek podniecający — kantarydy, czyli starte na proszek tzw. muchy hiszpańskie. Medycy i szarlatani do­dawali do aptekarskich afrodyzjaków i inne, będące już tylko ich tajem­nicą składniki. Mamy z początków XIX wieku informację, która rzuca pewne światło na stosunki panujące na tym odcinku w XVIII wieku:

„Znajduje się jeszcze u szarlatanów czekolada na przedaż pod nazwiskiem czekolady zdrowia, do lubieżności pobudzająca (confortative), która z roz­maitymi lekarstwami bywa przyprawiona, jako z proszkiem much hisz­pańskich, majówek itd. dla wzbudzenia initacyi w częściach rodnych w oziębłych lub starcach" 32.

Wacław Potocki pisał w końcu XVII wieku tak na ten temat:

28 J. Haur, Ziemiańska generalna oekonomika..., Kraków 1679, s. 178.

27 B. S. Jundziłł, Opisanie roślin w prowincji W.X.L. naturalnie rosnących^ Wilno 1791, s. 434.

28 Kurcyusz, jw., t. I, s. 86.

28 K. Kluk, Dykcyonarz roślinny..., Warszawa 1786—1788, t. II, s. 102.

80 Dykcyonarz powszechny medyki, chirurgii i sztuki hodowania zwierząt, czyli lekarz wieyski..., t. VI, Warszawa 1788—1793, s. 294.

81 Rkps Ossol., nr 6758/1, s. 43—44.

32 J. Szymkiewicz, Dzieło o pijaństwie..., Wilno 1818, s. 92.


Przypatrz się, jako grzeszą mężczyźni szkaradzle. Zazdroszcząc na oborze bykom, koniom w stadzie;

Wymyślają potrawy, proszki, mocne soki, Mało im białej płci [...]ls.

Jak się wydaje, stosowanie afrodyzjaków było najbardziej rozpo­wszechnione pośród kół dworskich i wielkomiejskich (Schulz pisał o męż­czyznach z tych środowisk, że „za herkulesów u kobiet chcą uchodzić" 34), nadmienialiśmy wszakże, że znało je dość dobrze i lecznictwo ludowe.

W stosowaniu tych środków często przebierano miarę, co stawało się przyczyną osłabienia i wyniszczenia organizmu. Szczególnie niebezpieczne były kantarydy i tajemnicze, szkodliwe dla zdrowia, a nawet życia mikstury. Niektórzy autorzy bili na alarm, ostrzegając przed ich naduży­waniem. Ostrzeżenia te nie były bezpodstawne, według dość wiarygod­nych informacji przedwczesna śmierć niektórych znanych osób nastąpiła na skutek nadużycia środków podniecających. Pamiętnikarz współczesny pisał np. o hetmanie Stanisławie Koniecpolskim, iż „zmarł [...] w kilka niedziel po ożenieniu od konfortatywy, którą zażywał dla młodej żony, a którą przesadzono, bo mu aptekarz na razy kilka był dał, co on raz zażył i tak swego życia wiek dokonał" 35. O tym, że umierający hetman okazywał „zakamieniałe serce" wobec ubóstwianej przed chorobą żony, donosi niedawno wydana korespondencja jego szwagra Krzysztofa Opa-lińskiego 3S. Stosunkowo wczesny zgon Szczęsnego Potockiego nasunął po­dejrzenie o otrucie, sekcja zwłok wykazała jednak „gnijące nerki, co wedle zdania lekarzów pochodziło od zbytniego zażywania cukierków, diabolinami zwanych, do sprawy lubieżnej pobudzających" 37. Syn tegoż, również Szczęsny, zmarł ponoć także na skutek nadużywania środków podniecających (kantaryd), którymi go obficie raczyła jego ostatnia ko­chanka, jakaś Angielka. Na marginesie dodać trzeba, że informacje o zej­ściach śmiertelnych wskutek nadużycia afrodyzjaków spotyka się w od­niesieniu i do innych czasów. Likwory miłosne miały podobno spowodo­wać m. in. przedwczesny zgon ostatnich książąt mazowieckich.

Afrodyzjaki stosowano nie tylko dla zwiększenia zapałów miłosnych, ale również ze względu na rozpowszechnione wówczas schorzenia powo-

88 Cyt. wg J. S. B y s t r o ń. Dzieje obyczajów w dawnej Polsce..., Warszawa 1960, s. 138.

M F. Schulz, Podróże Inflantczyka..., oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 160.

25 J. Jerlicz, Latopisiec..., t. I, wyd. K. K. Wójcicki, Warszawa 1853, s. 49.

-K. Opaliński, Listy... do brata Łukasza 1641—1653, wyd. R. P o Hak, Wrocław 1957, s. 340.

37 Rkps Bibl. Kórnickiej, nr 1154, k. 43v.


dujące osłabienie sił żywotnych. Zjawiska te były rozmaicie komentowa­ne. Nie orientując się w istotnych przyczynach, a wierząc głęboko w roz­maite gusła, tłumaczono je m. in. czarami. Haur pisał np.: „Virilitatem gdy także komu przez czary odejmą, tak dalece, że z tego będzie impo-tens ad coeundum, czego się temi czasy między ludźmi wiele znajduje, a używają ci źli ludzie czarownicy bezbożni do tego rozmaitych sposobów i instrumentów, to jest kłódki, wstążki czerwonej, hufnala, dębowego pala, szpilki i innych rzeczy" 38.

Fraszka i satyra ówczesna często wydrwiwała niedołężnych małżon­ków, bowiem obyczajowość sarmacka okazywała w tym względzie daleko idącą bezlitosność. Charakterystyczne, że tego rodzaju poglądy podzie­lał m. in. tak stosunkowo światły autor jak Wacław Potocki. Wiersze, jakie na ten temat zamieścił w Odjemku od herbów, nie nadają się do powtórzenia, cytujemy więc jedynie cenzuralniejszy tekst z „ogrodowej" fraszki pt. Do IMci pana impotenta:

Na cóż się, panie, żenisz, rzekłszy bez urazy, Z tak piękną dziewką: żebyś patrzył? Są obrazy [...] Będziesz jakoby ów pies na zielonym sienie, Sobie kłopot a inszym dający zgorszenie89.

Racjonalistą okazał się w tym względzie także mistyk Wespazjan Kochowski, który nie w czarach, lecz w cielesnych defektach upatry­wał przyczynę małżeńskich sprzeniewierzeń. Na ten temat kursowały też rozliczne facecje, dowcipy, np.: „żona, męża mając impotentem, nazwała łóżko miejscem pokoju" 40.

Podobne stanowisko zajmowała w tym względzie obyczajowość doby Rokoka. Drwiny z impotencji stanowiły żelazny repertuar konceptów. W jednym z wierszy (podobno nawet pióra Adama Naruszewicza^ opisany jest nieudolny małżonek:

[...] mąż, klepacz stary [...]

[...] rzadko kiedy małżonkę na łóżku odwiedzi.

I to gdy salerowej łyknie akwawity

Aby wiekiem zwątlone nahartować nity41.

Tacy mężowie często tłumaczyli się, że dlatego nie wypełniają swoich obowiązków małżeńskich, ponieważ przestrzegają zakazów kościelnych. Wiadomo bowiem, że w średniowieczu Kościół polecał „wstrzemięźliwość małżeńską" w okresie świąt i postów. Wspomniałem już, że w XVII

38 Haur, Skład abo skarbiec..., s. 452. 89 W. Potocki, Ogród fraszek, t. I, wyd. A. Bruckner, Lwów 1907, s. 45.

40 Rkps WAP Bydgoszcz, Arch. Komierowskich z Komierowa, nr 101.

41 Rkps AGAD, Arch. Publ. Potockich, nr 89, s. 15.


wieku próbowano wznowić te zwyczaje i choć na ogół nie udało się to, dotknięci defektami mężowie mieli doskonały pretekst, by się na nie powoływać. Cynicznie wyśmiewał te tłumaczenia Wacław Potocki:

Choć niejeden tej rad okazyej wielce.

Niemożność swą na święte składają popielce,

A żona, zwłaszcza z wdowy, po łóżku się kręci...42

Jak na tym tle przedstawiała się wierność małżeńska, trudno w pełni odpowiedzieć; sprawy to bowiem bardzo drażliwe, intymne, osłonięte dyskrecją lub pruderią. Należy jednak podkreślić, że wierność małżeńska mężczyzny była problematyczna i nie przywiązywano do niej większej wagi, natomiast zdrada ze strony żony czy też romans panny wywoływał na ogół zgorszenie, a co za tym idzie i potępienie. Wybitny znawca XVII wieku W. Czapliński pisze: „Stykając się przez dłuższy czas na drodze studiów archiwalnych z tym społeczeństwem zaryzykowałbym twierdzenie, że moralność w Polsce ówczesnej przypominała w pewnym stopniu moralność panującą jakieś pół stulecia temu na polskiej wsi. Moralność, w której przy surowym zachowywaniu pozorów żywiło się jednak stosunkowo dużą tolerancję w stosunku do wykroczeń pojedyn­czych ludzi, pod warunkiem jedynie, by te wykroczenia nie rzucały się w oczy. Była to też niewątpliwie, jak to w ogóle bywało w formacji feudalnej, moralność podwójna, inna dla możnych tego świata, inna dla poddanych i w ogóle biedniejszych" 43. W XVIII wieku sprawy te przed­stawiały się podobnie, z tym że w kołach magnackich i wielkomiejskich, pod wpływem naszkicowanych wyżej procesów, pogłębiła się swoboda obyczajowa, która graniczyła częstokroć z jawną rozwiązłością.

Podboje i gry miłosne zależały zresztą od wielu rozmaitych czynni­ków i rozmaicie kształtowały się też w poszczególnych warstwach. W śro­dowisku chłopskim wszelkie pozamałżeńskie stosunki były utrudnione choćby zbyt małym środowiskiem, denuncjacjami, obawą przed publicz­nie wymierzanymi srogimi, bolesnymi karami. Z drugiej strony istniały na wsi wspomniane już tradycje pewnej swobody obyczajowej oraz zda­rzały się okoliczności sprzyjające intymnym kontaktom. W rezultacie Kościół miał tam stale pole do nawracania i karania „grzeszników". Ka­zania plebańskie, ustawy wydawane dla wsi wciąż zabraniały pozamałżeń-skich stosunków. Już sama częstotliwość wydawania tych zakazów świad­czy, że nie zawsze przestrzegano obowiązującej moralności; o jej łamaniu mówią wyraźnie księgi sądowe wiejskie, jak również i inne materiały. Miłostki zawiązywała między sobą najczęściej młodzież, wiele słyszało się

42 Potocki, jw., t. I, s. 493. 41 W. Czapliński, O Polsce siedemnastowieczne]..., Warszawa 1966, s. 58—59.


też o gospodarzach niewolących swe służące. Rolę kusicielek spełniały często wędrowne znachorki, przepędzane z miast prostytutki, wyganiane za niemoralne prowadzenie się dziewczęta. Wiejskimi donżuanami byli najczęściej wędrowni muzykanci lub wielkopańscy słudzy. Liczne prze­kazy informują, że wędrujący lutniści lub inni grajkowie bywali do­świadczonymi uwodzicielami, żyli „na wiarę" z karczmarkami, uwodzili nie tylko chłopskie dziewczęta, lecz nawet panienki z dworu. Chłopki zdobywali, i często trwale unieszczęśliwiali, stacjonujący po wsiach żoł­nierze. Zdarzało się, że grzechu cielesnego dopuszczali się z własnymi pa­rafiankami także i niektórzy księża.

Miejscem, gdzie najczęściej zawiązywały się niedozwolone amory, była karczma, w której, jak wiadomo, pito, tańczono, słuchano nieprzyzwoitych pieśni i przyśpiewek. Literatura ówczesna informuje, jak to na kar­czemnych hulankach niejedna panna straciła wianuszek i niejednemu mężowi przypięto przysłowiowe rogi.

Sejm piekielny tak opowiada o tych zabawach:

Tam kmotr kmoszce nie przepuści, w tańcu ją obłapi, Porwie i żonaty dziewkę, to się z nią w kąt kwapi, Braciszek obłapi siostrę, sługa gospodynią, Nie masz w karczmie uczciwości, co chcą, to tam czynią 44.

Najczęściej w kolizję z obowiązującymi normami wchodzili karczma­rze, karczmarki, klechowie, cyrulicy. Zawody te dawały pewną niezależ­ność, stąd też zdarzały się przypadki, że ich przedstawiciele wręcz jawnie lekceważyli obowiązujące zakazy. Zdaje się, iż najwięcej tego rodzaju faktów spotykało się w pierwszej połowie XVII wieku. Donosi o nich m. in. Liber chamorum.

Przykładem jawnych wiejskich amorów jest historia pewnej zamożnej karczmarki, niejakiej Doroty. Dorotę wydano za mąż za zwykłego chłopa. Małżeństwo było zupełnie niedobrane, małżonek pracował w karczmie, lecz żona nie okazywała mu większych względów, bowiem wszystkie swe zainteresowania skierowała w kierunku wiejskiego bakałarza. Karczmar-ka otwarcie romansowała z klechą i obdarowywała go kosztownymi pre­zentami. Romans ten przerwała choroba, Dorota ciężko zapadła na jakąś groźną dolegliwość. W czasie choroby zakazała bywać przy sobie mężowi, a zdała się na wyłączną opiekę swego kochanka. Bakałarz istotnie troskli­wie się nią opiekował, tak że wkrótce wyzdrowiała, sam jednak zaraził się i umarł. Do wsi przybył wówczas nowy bakałarz — Walenty Gniotek. Dorota z kolei na niego przeniosła swe afekty i żyła z nim „jak z mę­żem". Po jakimś czasie Gniotek awansował na księdza i został probosz-

44 Sejm piekielny..., wyd. A. Bruckner, Lwów 1903, s. 54—55.

288


czem w Skalmierzu. Dorota puściła wówczas karczmę w dzierżawę i osiedliła się w nowej siedzibie swego ukochanego, zdając się na jego całkowite utrzymanie. Sprawa ta wywołała w mieście głośny skandal, w rezultacie Dorotę wygnano. W tym czasie utraciła ona karczmę i zo­stała zmuszona do komorniczej tułaczki; jaki był jej koniec — nie wiemy.

Zdarzało się, iż przystojne chłopki stawały się kochankami właści­cieli wsi lub rozmaitych oficjalistów. W pewnych przypadkach potrafiły one przywiązać do sienie swych stosunkowo zamożnych kochanków, sły­szy się też, że obdarowywano je ziemią, kupowano im domy itp. Wypadki takie były nieliczne, niemniej zdarzały się i stanowiły naturalnie temat do plotek, będąc małymi wiejskimi sensacjami. Przykładem takiego powo­dzenia mogą być dzieje bliżej nie znanej, ponoć urodziwej chłopki Skot-nickiej. Przystojna ta niewiasta uszczęśliwiła kilku mężczyzn, m. in. przez jakiś czas była nałożnicą zamożnego szlachcica Zygmunta Palczewskiego. Owocem tego związku był syn, którego ojciec wysforował na kupczyka. Palczewski po pewnym czasie pozbył się miłośnicy w sposób od wieków praktykowany w pewnych kołach, wydał ją po prostu za mąż za jakiegoś kuśnierza w Zatorze. Skotnicka była jednak w dalszym ciągu ponętną białogłową i z kolei zagustowł w niej inny szlachcic — niejaki Rygulski. Ten ostatni zdobył ją w typowy dla pewnej obyczajowości sposób, a mia­nowicie drogą kupna. Otóż spoił on mieszczanina i za jakąś suknię i pewną sumę pieniędzy po prostu nabył panią kuśnierzową. Po tej transakcji zabrał ją do swoich posiadłości, gdzie po pewnym czasie został przez nią obdarzony synem Samuelem. Rygulski nie odtrącił syna, być może przez wzgląd na matkę. Pozwolił, by nosił jego nazwisko, a gdy dorósł, puścił mu w dzierżawę folwark, a następnie ożenił go z zamożną szlachcianką.

Sprawa swobody seksualnej na siedemnastowiecznej wsi przedsta­wiała się rozmaicie, zależała od wielu czynników, m. in. od regionu, nie wszędzie bowiem w jednakowym stopniu sięgnęły wpływy kontrrefor-macyjne Kościoła. Zdaje się, że większa tolerancja w tym względzie pa­nowała na terenach podgórskich, gdzie wręcz dopuszczano istnienie przed­małżeńskich stosunków seksualnych. Świadczyć o tym może wypowiedź Wacława Potockiego, według którego kontakty między młodzieżą chłop­ską były swobodniejsze niż po dworach. Opinia poety może przejaskra­wiona, może dotyczy tylko pewnej części ludności, niemniej zasługuje na uwagę. Oto znamienny wiersz — Różne okoliczności w małżeństwach:

Zmowa wprzód, po zmowie ślub bywa u szlachcica, Toż wesele małżeńskie, na końcu łożnica, Gdzie jako ćwiekami przybił tak z żonami męże, Siebie się ima, że ich śmierć tylko rozprzęże. Inakszej zażywają chłopi na wsi mody,

19 — Obyczaje staropolskie

289


Bo i zmowa na piecu i łożnica wprzódy, Intercizy, pieczęci i praw na się wlewki, Że parobek do śmierci nieopuści dziewki, Aż skoro pannie młodej brzuch nosa dosięga, Wtenczas ślub i małżeńska nastąpi przysięga, Wtenczas Veni Creator każe śpiewać klesze, I włosy, świadki swego dziewictwa, rozczesze. Więc kiedy u szlachcica zwykle przenosiny, U chłopa, gdzie łożnica, tam będą i krzciny 4B.

Zjawiska, jakie opisuje Potocki, były jednak wszędzie, bez względu na region, systematycznie zwalczane. Środowisko chłopskie terroryzowano karami wymierzanymi przez sądy wiejskie oraz co bardziej rygory­stycznych właścicieli wsi i plebanów, jak również widmem kar czyśćco­wych lub piekielnych. Nie ulega wątpliwości, że ludność chłopska coraz bardziej przyjmowała w tym względzie normy narzucane przez władze kościelne i świeckie. Zjawisko to występowało zresztą na terenie całego 'kraju. Z latami naruszanie szóstego przykazania spotykało się coraz rza­dziej. Ukształtowana pod wpływem wymienionych czynników opinia wiej­ska sama zaczęła surowo potępiać niedozwolone związki. Dziewczęta utrzymujące przedmałżeńskie stosunki seksualne traktowano niemal jak ladacznice, a już szczególne gromy ściągały one na siebie w przypadku brzemienności. Za niedozwolone amory karano także i mężczyzn, zdaje się jednak, że postępowanie ich wydawało się opinii mniej naganne. Prace etnograficzne informują, że w XIX wieku wypowiadano na ten temat następującą maksymę: „jak suka nie da, to pies nie weźmie". W XVIII wieku oceniano te sprawy podobnie, w najlepszym razie ła­godniej formułując sądy, np. „chciało się Zosi jagódek", czy też:

Siedziała na wierzbinie, Wołała: — Świerzbi mię, Pódź-ze, Maćku, podrap mię.

W życiowej praktyce „grzesząca" dziewczyna była w rozmaity spo­sób szykanowana. W jednym z ówczesnych utworów czytamy:

Gdy się której dziewicy uśliznąć zdarzyło, Mogła się kar spodziewać rozlicznych i pewnych, Nierachując co w domu cierpiała od krewnych. Ksiądz ją w kunę zamykał, ostre wkładał posty, I prócz tego we dworze czekały ją chłosty 4B.

A oto piosenka krakowska z XVIII wieku:

4t Potocki, jw., t II, s. 432—433. 48 Rkps APŁ, Zbiór Bartoszewiczów, nr 126, s. 130.


Za Maćkowym, za przełazkiem Zmawiała się Baśka z Staśkiem. Matusia to zobacyli, Baśkę kijem wystudzili •".

Podobnie sytuacja przedstawiała się i w małych miasteczkach. Mnie­mać należy, że obowiązujących rygorów przestrzegano w nich nawet surowiej, m. in. ze względu na znajdujący się tam kler, bractwa i inne organizacje kościelne. W miasteczkach działały nawet samorządy miej­skie tropiące tego rodzaju przekroczenia, karę wymierzały zaś natych­miast miejscowe sądy. „Grzeszników" poddawano publicznej chłoście, osadzano ich w kunach lub specjalnych klatkach, wystawiano na po­śmiewisko i zniewagi. Tego rodzaju atmosfera utrudniała swobodniejsze kontakty, działała odstraszająco, sprzyjała ugruntowywaniu się kontrre-formacyjnej etyki. Niewierna żona ryzykowała najcięższe kary, utrata niewinności spotykała się z naganą, potępieniem, pozamałżeńska ciąża równała się ciężkiemu przestępstwu.

Nieco łagodniej traktowano przekroczenia mężczyzn, szczególnie na­leżących do miejscowej elity. Stąd też spotyka się np. liczne skargi na panów, którzy dopuszczali się nadużyć i brutalnych gwałtów wobec swoich służących (czynili to najczęściej po pijanemu, w czasie gdy ich bogobojne małżonki pielgrzymowały do miejsc dewocyjnych). Na tym tle dochodziło nieraz do tragedii, zgwałcone dziewczęta targały się nawet na swe życie. Tylko sporadycznie spotykało się w tym czasie jakieś jawne, odważne romanse, śmiałe, ryzykowne porwania. W 1726 roku mieszcza­nin z Tuszyna, miasteczka pod Łodzią, nazwiskiem Szlawski, uwiódł żonę Lewka Judkowicza, Fabę, i uciekł z nią z miasta, nie zapomniawszy jednak zabrać jej kosztowności i innych rzeczy. Lewek Judkowicz zorga­nizował pogoń i uciekającą parę dognano już pod pobliskim Laskiem. Historia skończyła się tym, że Faba wróciła do męża; o tym, jak ją przyjął, księgi sądowe jednak milczą, Szlawski musiał opłacić koszta po­goni i posiedział tydzień w więzieniu, „aby się nie ważył cudzych żon od mężów wywozić" 4S.

Im większe miasto, tym swobodniejsze panowały w nim obyczaje. Wsie i małe miasteczka podporządkowały się rygorom kontrreformacji, środowiskom wielkomiejskim obcy był jednak tak daleko idący puryta-nizm. W zasadzie przestrzegano tam pewnych norm, dbano o wierność żon, reputację i niewinność córek, z drugiej jednak strony nie wyrzeka­no się zakazanych uciech. Mężczyźni mniej lub więcej jawnie gonili za miłostkami, szukając urozmaicenia w kontaktach z paniami podejrzanej

" Cyt. wg Cz. H e r n a s, W kalinowym lesie, t. II, Warszawa 1965, s. 80. 48 Rkps AGAD, Księga Miejska Tuszyna, ks. 3, k. 163.


reputacji. Ponieważ ten sam cel przyświecał przebywającej okresowo w miastach szlachcie, żołnierzom, służbie, miasta stawały się siedliskiem prostytucji. Władze miejskie, nie mogąc opanować sytuacji, z konieczności patrzyły przez palce na te „nierządy", tolerowały nawet cudzołóstwo. W dużych miastach uchodziło płazem postępowanie, za które srogo ka­rano na prowincji. Należy dodać, że eleganckie i zamożne mieszczki nie znosiły też tak potulnie dyskryminacji obyczajowej, jaka spotykała ko­biety po wsiach i miasteczkach. Literatura mieszczańska XVII wieku często pomstuje na fortele i zdrady białogłowskie, a przecież wiadomo, że w XVIII wieku postępowano jeszcze bardziej swobodnie. Flirty i ro­manse ułatwiały w tym czasie reduty, asamble, wycieczki podmiejskie. W wierszu ówczesnym czytamy, że amorowano

Pod dachem, na spacerach, w upatrzonym kącie, Jak to czasem i teraz bywa w Marymoncie. I u Woli, i kiedy się gaj liściem otuli, Skąd wzdychają do nieba ojce kameduli49.

Zorientowany w rozrywkach wielkomiejskich Jędrzej Kłtowicz infor­muje, że na modnych wówczas redutach uwodzono panie z dobrym skut­kiem:

„Na złamanie wstydu młodzi ludzie mieli inny sposób: prócz salów i pokojów publicznych, dla całej kompanii otwartych, antreprenerowie zachowywali pokoje osobne pod swoimi kluczami. Kawaler umaskowany prosił o klucz do osobnego pokoju, dał od niego pięć, sześć i więcej czer­wonych złotych powiadając, że chce w osobności wypić butelkę z przy­jacielem lub w karty pograć. Antreprener, nie wchodząc w roztrząsanie tego interesu — bo go dobrze rozumiał i był do niego ministrem — dawał klucz, kawaler osobę namówioną, pokręciwszy się z nią tam i sam po salach i pokojach otwartych, nieznacznie wprowadził do tego, od któ­rego miał klucz, na który się zamknęli i odprawiwszy konferencyją do kompanii powracali [...].

Drugi sposób do zażycia uciechy wstydliwej był takowy. Na dzie­dzińcu przed pałacem redutowym stały karety najemne przez całą noc dla odwożenia i przywożenia redutników. Kto tedy chciał ukraść cudzą żonę albo córkę na godzinę, sekretnie wyniósł się z nią z redut, czego w wielkiej kompanii dostrzec trudno było. Wsiedli do karety i albo się zawieźli do jakiego domu, z którego był kawaler lub dama, albo też ka­zawszy się wozić w karecie stangretowi po odległych ulicach, w niej się zjeździli i jakby nic powrócili na reduty, z osobna i nieznacznie jedno za drugim wchodząc między kompaniją, między którą daremnie przez ten

49 Rkps AGAD, Arch. Publ. Potockich, nr 89, s. 9.


czas szukał mąż żony albo matka córki. «A gdzieś ty była?» — pyta zna­lazłszy. «Nigdzie — odpowiedziała śmiało — tańcowałam i chodziłam po pokojach». Na tym przestać musiała inkwizycja, nigdy w takim zawikła-niu nie docieczona" 50.

Zjawisk tych nie należy jednak generalizować, obok nich można przy­toczyć przykłady wierności małżeńskiej, skromności. Nie ulega wszakże wątpliwości, że w dużych miastach istniały warunki po temu, by omijać obowiązujące wówczas zasady. Zjawisko to nasilało się w konsekwencji zmiany obyczajów, jakie przyniosło ze sobą Rokoko. Wspominałem już, że pod koniec XVIII wieku w niektórych dużych miastach, jak np. w Warszawie, rozprzestrzeniła się modna wówczas rozwiązłość. Podobnie było i we Lwowie. Jan Duklan Ochocki, mający w tych sprawach znacz­ną eksperiencję, tak pisze o stosunkach obyczajowych panujących około 1795 roku w tym mieście: „Lwów nigdy bardzo nie słynął z ostrości obyczajów, a wówczas wszystko było rozprężone. Kobiety z wielkiego patriotyzmu romansowały na zabój, mieniały kochanków, wyrywały sobie ludzi, odprawiały jednych jak lokajów, przyjmowały drugich jak najem­ników. Mężowie ich nawzajem dopuszczali się niewierności bez końca, a gdy żony sypały co miały dla swoich kochanków, ci znów rujnowali się zapalczywie, dla niewiedzieć jakich kobiet, które im się chwilowo podobały. Nie mieć kochanka było sromotą, najlichsza pani szewcowa na birgier-baliku, lub weterani szechele, albo na wałach, nie pokazywała się bez syżyzbea [...] był to straszliwy wylew, którego w tej chwili żadna tama pohamować nie mogła"51.

Trudno jednoznacznie określić, jak przedstawiała się moralność drobnej i średniej szlachty, spotyka się bowiem rozmaite, wręcz krań­cowo sprzeczne ze sobą informacje. Nie ulega wątpliwości, że wierność małżeńska mężczyzn była i w tym środowisku też wielce problematycz­na. Spotkać można było panów trzymających nałożnice, prowadzących bujne życie erotyczne, dopuszczających się nawet nadużyć. Zjawisko to występowało na przestrzeni obu wieków, ale trudno bliżej stwierdzić, czy z latami się nasilało.

Wszystko wskazuje na to, że szlachta pierwszej połowy XVII wieku miała na sprawy obyczajów dość swobodny pogląd, dlatego też z miło­stkami niezbyt się kryto. Donoszą o tym m. in. liczne relacje. Pisałem już, że od drugiej połowy XVII wieku wpływ, jaki wywarł na obyczaje Kościół, przyczynił się do wzrostu pruderii. Zagadnienie płci stało się swego rodzaju tabu, ugruntowało się przekonanie, że miłość pozamałżeń-

50 J. K i t o w i c z. Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-lak, Wrocław 1951, s. 586—587.

61 J. D. Ochocki, Pamiętniki..., t. III, wyd. J. I. Kraszewski, Wilno 1857, s. 68.


ska jest grzechem. Szlachta w większości aprobowała te poglądy. Szcze­gólnie przestrzegano wierności małżeńskiej żon, niewinności córek, czy przebywających pod jednym dachem kuzynek. Wypadki łamania tych nakazów należały raczej do rzadkości. Szlachcianki pozwalały sobie często na wesołą zabawę, nawet poufałość, nie świadczyło to jednak o przekra­czaniu szóstego przykazania. W opisie życia obyczajowego szlachty ma­zowieckiej początku XVII wieku czytamy: „Szlacheckie niewiasty ubie­gają się z sobą w przepychu i strojach, lecz wstyd największą jest u nich zaletą. Jednakże poufale żartować, gawędzić ze znajomymi i tańczyć — za żadną nie poczytują zakałę. Mężowie, w niewinność ich wierząc, wszystko na lepsze tłumaczą i nigdy nie podejrzewają zazdrośnie cnoty małżonek" 52. Krytyczny Yautrin pisze pod koniec XVIII wieku: „Aczkol­wiek pozory świadczą przeciwko nim, należy przyznać, że kobiety pol­skie są w ogólności cnotliwe. Grube słowa nie obrażają ich wstydliwości, ale nie wywołują też w nich wyobraźni niepokoju, którego obawiają się bardziej zepsute serca" 5S.

Wobec takiej sytuacji jawna zdrada małżeńska żony lub też romans panny wywoływały skandal i oburzenie. Kary, jakie spotykały swawol-nice, stawały się tematem towarzyskich plotek. Można przytoczyć opo­wiadanie Paska, który dość dokładnie opisał przykry finał pozamałżeń-skich amorów niejakiej pani Falbowskiej ze sławnym później Mazepą. Autor wprost delektuje się wymyślną karą, jaką zastosował zdradzany mąż, który przywiązał sobie do kolan ostrogi i zastosował je... bynaj­mniej nie do popędzania rumaka. Przy opisie kary, jaka spotkała panią Falbowską, Pasek zamieszcza dobrze oddający ówczesne stosunki wiersz:

Mościwa pani, doświadczyłaś tego, Jak piękna rzecz mieć męża rozumnego! Zachorowałaś na świerzbienie ciała, Wnet cię skuteczna recepta potkała:

Raj drugim damom specyjał tak drogi, Na taki defekt rajtarskie ostrogi54.

Choć żon pilnowano i karano je za niewierność, to jednak nie upoka­rzano ich stosowaniem tak osławionych w zachodniej obyczajowości ' pasów cnoty. Zaważyły na tym prawdopodobnie dawne tradycje i sto­sunkowo godna pozycja społeczna kobiety. W każdym razie w Polsce stosowanie pasów cnoty znane było tylko ze słyszenia. Wacław Potocki wspomina np., jak to działo się we Włoszech:

t2 J. Swięcicki, Opis Mazowsza, [w:] W. Smoleński, Pisma historycz­ne, t. I, Warszawa 1901, s. 109.

63 H. V a u t r i n, Obserwator w Polsce, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. I, s. 787.

64 J. Ch. Pasek, Pamiętniki, wyd. J. Czubek, Kraków 1929, s. 319.


[...] gdzie żelaznym blachom, Mąż pięknej żonie kiep kryje przed gachem 65.

Swawolne panny karano najczęściej rózgami i zmuszano do odbywa­nia surowej pokuty. Ich kochanków, jeśli byli to np. uzależnieni od ojca panny domownicy czy wędrujący ludzie „luźni", poddawano srogim chło­stom, a także sadzano v/ dyby. W niektórych środowiskach wręcz „polo­wano" na romansujące ze sobą pary. W ten sposób nie tylko rozwiązłość, lecz i szczera, spontaniczna miłość była hamowana, nieraz wręcz unice­stwiana przez surowych rodzicieli i sekundujących im księży i mnichów.

Ale zarówno wszelkie zakazy jak i chłosta nie mogły zniszczyć do szczętu miłosnych pragnień. Nie wszyscy zresztą rodzice i plebani byli takimi rygorystami. Stąd też dwory i dworki szlacheckie stawały się nie­raz miejscem bynajmniej nie platonicznej miłości, alkowy, alkierze i ofi­cyny kryły rozmaite miłosne tajemnice. Miało to miejsce nie tylko w okresie wczesnego Baroku, wiadomo, że i w XVIII wieku dochodziło tam do sprzeniewierzeń, przelotnych awantur miłosnych, rozmaitych przygód. Sprzyjało temu opilstwo, przeciągające się nieraz na całe ty­godnie zjazdy, kuligi, wesela, pogrzeby. Miłostkom sprzyjały również wa­runki noclegowe. Ze względu na brak odpowiedniej ilości pomieszczeń mężczyźni i kobiety spoczywali we wspólnych pokojach, dochodziło więc czasami do intymnych zbliżeń i swawoli. Zdarzali się mężczyźni potra­fiący zręcznie, bez żadnych skrupułów wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Jędrzej Kitowicz tak o tym powiada:

„Drugi uplantowawszy sobie na widoku zdobycz jakiej urody, polo­wał na nią o ćmie i na niewymowną do takiej przygody natrafiwszy, zdeboszował po cichu żonę przy chrapiącym mężu lub córkę przy matce, albo spłoszywszy przelęknioną, narobił hałasu i przerwał sen całej kom­panii, rzucając jej zwykle porozumienie na ducha, którym był łotr swy-wolny, ile gdy w owe czasy, mianowicie między niewiastami, pełno było opinii o pokutowaniu dusz" 56.

Męża oszukiwanego zwano z niemiecka hanrejem lub też z włoska kornutem. J. S. Bystroń pisze, którego to poglądu osobiście nie podzie­lam, „w czym pośrednio szukać można świadectwa, iż zdrada wraz z cu­dzoziemskim obyczajem weszła w dom szlachecki"57. Fraszka i satyrę. zarówno doby Baroku jak i Rokoka pełna jest też konceptów na temat oszukiwanych mężów. Dla przykładu przytoczę fraszkę Wespazjana Ko-chowskiego O mężach rogaczach:

Es W. Potocki, lovW.ita.tes..., cz. II, b.m.w. 1747, s. 32. 56 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 520. 87 Bystroń, jw., t. II, s. 140.


Często niewinne żony małżonkowie winią,

Ze im rogi na łbie jak satyrom czynią.

Lecz każdy niech swej spyta, wiem, tak mu odpowie:

Niech będzie róg gdzie trzeba, nie będzie na głowie68.

Zdarzało się, iż niektórzy rymopisowie wykorzystywali motyw rogów dla przedstawiania swych afektów lub też prawienia komplementów:

Dałbym życie, aby twój mąż, bakałarz srogi, Mógł na swym łbie uczonym ciężkie dźwigać rogi59.

Głosy te ilustrują wszakże nie zjawiska generalne, lecz wyjątko­we, stąd też należy jeszcze raz podkreślić, iż obyczaje prowincjonalnej, odciętej od dworów i dużych miast szlachty na ogół dalekie były od roz­wiązłości. Wspomniałem już, że w zasadzie nie zmieniło tej postawy na­wet Rokoko.

Rozwiązłość dominowała natomiast w obyczajach wielkopańskich, wy­stępowało to zarówno w okresie Baroku, jak i Rokoka. Pański styl życia, ukształtowany w dużej mierze jeszcze w czasach Odrodzenia, charakte­ryzował się najczęściej hołdowaniem uciechom erotycznym. Hedonizm magnaterii pogłębiał się na skutek naśladowania arystokracji zachodnio­europejskiej, jak również rodzimych władców. Należy bowiem podkre­ślić, iż królowie tej doby wiedli na ogół dość urozmaicone życie erotycz­ne. Miłośnice trzymał w młodości sam nabożny Zygmunt III, znanym i wyrafinowanym kobieciarzem był jego syn Władysław IV. Król wręcz nadużywał lubieżnych uciech, puszczał „cug pieszczonej Wenerze", co przypłacił zdrowiem i fortuną. Wybitna słabość do płci pięknej cha­rakteryzowała też jego brata Jana Kazimierza. Głoszono, iż żyje „jak w seraju", że w jego apartamentach rozmawia się wyłącznie o wszete-czeństwach. Na tym polu zawodził Michał Korybut, jego umiarkowanie czy wręcz abstynencja wypływały wszakże nie z zasad etycznych, przy­czyną tego były po prostu defekty fizyczne. Słynął natomiast z tempe­ramentu erotycznego Jan Sobieski. Legendarnych wyczynów dokonywał na tym polu, aż po kres swego życia, August Mocny. Istnieją podstawy, by sądzić o bogatym życiu miłosnym Stanisława Augusta. Surowość oby­czajów, przestrzeganie wierności małżeńskiej cechowały jedynie Augu­sta III, skądinąd najmniej godnego naśladowania władcy na polskim tronie.

Choć nie zawsze oligarchowie mogli dorównać monarszym wzorom, rozpowszechniony pośród nich styl życia wymagał wprost utrzymywania

58 W. Kochowski, Epigramata polskie po naszemu fraszki, wyd. K. J. T u-r o w s k i, Kraków 1859, s. 21.

59 Rkps APŁ, Zbiór Bartoszewiczów, nr 126, k. 99.


nałożnic, metres, faworytek. Purytanizm cechował tylko nielicznych, naj­częściej ciężko chorych. Biografie magnackie obfitują też w liczne, łatwe „fortunne sukcesy". Zdarzali się dygnitarze, którzy utrzymywali istne haremy, miłośnice pańskie były uwodzone, porywane, kupowane. Jaśnie wielmożni nie mieli w" tym względzie żadnych uprzedzeń klasowych czy rasowych, w ich sypialniach gościły zarówno chłopki jak i herbowne szlachcianki, zarówno Polki jak i Ukrainki, Niemki, Francuzki, Żydówki, Wołoszki. Te ostatnie miały reputację kobiet łatwych i namiętnych.

Nadużycia na tym polu wiązały się przede wszystkim z zapadalnością na kiłę i przedozowywaniem środków podniecających, co doprowadzało czasem nawet do przedwczesnych zgonów i wymierania całych rodzin. Rozwiązłe życie miało być podobno przyczyną przedwczesnych zejść ostatnich Zbaraskich, jezuici głosili o Januszu, że ,,prowadził życie Sarda-napala"60. Erotomania, skrajne nadużycia cechowały w tej dziedzinie wszystkich ostatnich Ostrogskich. Nadmierne upodobanie w uciechach erotycznych zgubiło syna i wnuka wielkiego kanclerza Jana Zamoyskie-go. Rody młodsze, charakteryzujące się lepszymi warunkami biologicz­nymi, jak np. Potoccy, potrafiły cieszyć się erotycznymi sukcesami przez długie lata. Pamiętnikarz szlachecki Joachim Jerlicz pisze o hetmanach Mikołaju i Stanisławie, że „ich wszystka myśl była o gorzałce, hofryjer-kach nadobnych", o Mikołaju powiada, iż „w nocy radził o pannach albo dziewkach młodych i nadobnych żonkach, będąc sam w starości lat po­deszłych [...] gorzałka we dnie i w nocy i siostra Hanuśka, aby była pod dobrą myśl, pod pijany wieczór Panu Mikołajowi" 61.

Bardziej wyrafinowani byli pod tym względem panowie przebywają­cy na dworze królewskim. Wiadomo, że istny „wieniec" pięknych dziew­cząt zdobił warszawski pałac marszałka Adama Kazanowskiego (Kaza-nowski zajmował się także m. in. aranżacją sekretnych uciech dla Wła­dysława IV). Rozwiązłość, często zaś wręcz rozpustę i wyuzdanie kół magnackich plastycznie przedstawia w swej twórczości Jan Andrzej Morsztyn. Poeta jest rozbrajająco szczery, demaskuje zarówno senackich komiltonów, jak i siebie. Znany jest jego nader nieprzyzwoity wiersz pt. Paszport k... z Zamościa, w którym po imieniu wymienia „zdymisjo-wane" nałożnice „Sobiepana" Zamoyskiego (był to wnuk wielkiego kan­clerza, pierwszy mąż późniejszej królowej Marysieńki). Innym razem opisuje siebie, gdy wstąpiwszy w związki małżeńskie postanowił jedynie dla żony rezerwować swe siły. Również i w wieku XVIII wśród magna­tów panowała daleko idąca rozwiązłość. Wzór Augusta Mocnego i Stani-

60 Cyt. wg W. Dobrowolska, Młodość Jerzego i Krzysztofa Zbaraskich, Przemyśl 1926, s. 204.

81 Jerlicz, jw., t. I, s. 64.


sława Augusta znajdował wielu naśladowców. Jest znamienne, że odda­wali się jej zarówno magnaci prowadzący tryb życia sarmacki, jak rów­nież panowie hołdujący zagranicznym modom. Wśród licznych wielko-pańskich erotomanów tego wieku wymienić można m. in. Marcina Ra­dziwiłła. W swej rezydencji utrzymywał on istny harem — przebywały w nim piękne niewiasty z terenu całej Rzeczypospolitej. Prócz nałożnic utrzymywał Radziwiłł na swym dworze ładne, nieletnie dziewczęta, któ­re wychowywano na jego przyszłe metresy. Określono je ironicznie mia­nem „kadetek". Pochodziły one z różnych warstw społecznych, warun­kiem decydującym o wcieleniu do tego „korpusu" była wyłącznie uroda. Z nadużyć w tej dziedzinie głośni byli także Mikołaj Bazyli Potocki, Sta­nisław Lubomirski, Kazimierz Poniatowski (brat króla). Ostatni afiszował się po Warszawie z piękną aktoreczką, niejaką Józefką; ponoć woził ją całkowicie rozebraną w odkrytej karocy. Z licznych romansów słynął także wojewoda Józef Stempkowski.

Trudniej dociec, jak przedstawiały się romanse wielkich dam. Wyni­ka to m. in. stąd, że jeśli swoboda mężczyzn była tolerowana, a czasem nawet aprobowana, to panie musiały liczyć się z tradycyjną etyką, która dość rygorystycznie zabraniała im łamania szóstego przykazania. Dlatego też jeśli je przekraczały, to musiały czynić to sekretnie, potajemnie. Wie­le informacji na ten temat zamieszcza co prawda Liber chamorum oraz publicystyka rokoszowa. Według wersji, jakie przytacza literatura, w sy­pialniach barokowych pałaców można było spotkać pełne temperamentu, rozwiązłe, cyniczne damy. Jest w tym chyba jednak wiele przesady, w większości przypadków można je zapisać na konto złośliwych plotek lub też nieco chorobliwej imaginacji niektórych autorów. Często plotki te były rozsiewane z premedytacją, celem ośmieszenia i zdyskredytowa­nia osób z przeciwnego obozu politycznego. Na przykład autorzy związani z rokoszem Zebrzydowskiego dokuczali w ten sposób regalistom. Co do-ciekliwsi historycy przytaczają jednakże fakty świadczące bezspornie o niewierności niektórych wielkich dam. Informacji takich dostarcza m. in. poufna korespondencja niektórych magnatów. Jarema Maciszewski, badający stosunki społeczne Polski XVII wieku, w jednej ze swych prac przytacza następujące zdarzenie: „Marszałek wielki litewski Krzysztof Monwid Dorohostajski, żonaty z Radziwiłłówną, siostrą Janusza i Krzy­sztofa książąt na Birżach i Dubinkach, stwierdził bez wszelkiej wątpliwo­ści, że w czasie jego częstych wyjazdów politycznych jego małżonka zdradza go z rękodajnym, sługą szlacheckiego pochodzenia. Napisał wo­bec tego żałosny list do szwagrów, załączył do niego rozbrajająco szczere zeznania klucznicy i innych oficjalistów, podające szczegóły amorów pani marszałkowej, oraz oznajmił, że nielojalnego sługę kazał zamknąć w lo-


chu" 62. W świetle tej relacji wiarygodnie brzmi wersja o amorach księ­żnej Radziwiłłowej, z domu Słuckiej, której kochanka, także sługę, dla odmiany tatarskiego pochodzenia, podczaszy Radziwiłł kazał utopić. Przy słudze znaleziono biżuterię, którą otrzymał w podarunku od księżnej, i oskarżono go o kradzież.

Szereg wiarygodnych informacji wskazuje, iż wielkie damy posiadały więcej swobody niż większość ówczesnych niewiast, dlatego też łatwiej im było oddawać się miłostkom. Na pańskich i królewskich pokojach na­potykało się przecież tyle pokus i rozmaitych propozycji. Trzeba bo­wiem dodać, że arystokratki doby Baroku kochały się nie tylko z potrze­by serca czy gorącego temperamentu, ale często romansowały po prostu z wyrachowania. Romans traktowano bowiem jako skuteczną drogę do osiągnięcia określonych celów: materialnych, politycznych, ambicjonal­nych. Zdarzało się, że do romansów nakłaniali panie nawet ich właśni mężowie. Sporo światła na te sprawy rzuca wspomniana już twórczość Jana Andrzeja Morsztyna, który pisze m. in. o panach „koczotach" „naj­mujących" własne małżonki. „Najmowano" żony oczywiście nie jakimś hołyszom, lecz kochankom -mającym pozycję i znaczenie: królom, mini­strom, wpływowym dygnitarzom. Chodziło o zdobycie, a następnie dys­kontowanie ich faworów. Tymi drogami dobijano się nieraz starostw i urzędów. Nie żaden satyryk czy moralista, lecz wiarygodny kronikarz Wawrzyniec Rudawski pisał, że „[...] niewiasty i wdówki pysznią się do­chodami z majątku narodowego, a próżne, lubieżne i wzbogacone zaso­bem pieniędzy publicznych wraz nowym sprzedają się miłośnikom"63. Kiedy wojewoda Sapieha starał się o buławę, to „[...] sama wojewodzina połocka, będąc piękną i młodą, ofiarowała swoje grafowi Bryłowi fawory i powiadają, że syn Bryła, generał artylerii koronnej, z tych faworów profilował" 64. Bywały kochanki, które stawały się wręcz wszechwładny­mi faworytami. Całą plejadę takich dam można wymienić w związku z bujnym życiem erotycznym Augusta Mocnego. Prymas Radziejowski forytował w tym czasie panią Towiańską. W połowie XVIII wieku znana była kapitanowa Tymanowa — metresa możnego podskarbiego W. X. L. Fleminga. Wpływy swe opierała ona nie tyle na wątpliwej urodzie, ile na wdzięku, inteligencji, być może i innych, nie znanych współczesnemu historykowi walorach. Kiedy owdowiała, oficjalnie zamieszkała przy Fle-

62 J. Maciszewski, Szlachta polska i jej państwo. Warszawa 1969, s. 158.

63 W. Rudawski, Historia polska, t. I, wyd. W. Spasowicz, Petersburg 1855, s. 108.

"M. Matuszewicz, Pamiętnifct..., t. III, wyd. A. Pawiński, Warszawa 1876, s. 205.


mingu i ponoć zupełnie go opanowała. Pisano, że: „Władzę ma nad nim absolutną, wszystkie interesa za jej radą i promocyją idą" 65.

Jeśli do początków XVIII wieku tego rodzaju postępowanie nie było nagminne, to w drugiej połowie stulecia większość spośród arystokratek zaczęła oddawać się jawnym romansom. Wytworna ówczesna kobieta nie mogła nie posiadać kochanka. Rozwiązłość, prowadzenie licznych roman­sów nakazywała francuska moda, wymagały tego interesy bankrutującej, wysługującej się dworowi czy obcym potencjom arystokracji. Nie ulega wątpliwości, że znacznie przyczynił się do tego „król Staś", znawca i mi­łośnik kobiet, wytworny kochanek, mąż „tysiąca żon", który popierał swobodę obyczajową. Pań nie trzeba było długo zachęcać, narzucały się wręcz królewskiemu Adonisowi, marzyły o tym, aby zostać królową choć jednego dnia! Ponieważ jednak król był tylko jeden i, mimo swej ga­lanterii wobec dam, nie mógł zaspokoić wszystkich życzeń, romansowały z jego ministrami, szambelanami, oficerami. Kiedy zaś nie było ich pod ręką, romansowały ze służbą, ze swymi hajdukami, lokajami. Sporo szeptało się także o nadmiernych czułościach okazywanych nadwornym karłom i murzyniątkom. Na tym tle dochodziło nawet do skandalów, ja­kim było np. urodzenie przez panią Jabłonowską, Francuzkę z pocho­dzenia, syna posiadającego cechy murzyńskie. Podobno Murzynka uro­dziła też pewna ministrowa.

Wiarygodny autor tego okresu Schulz pisze: „Stosunki miłosne w Warszawie nie budzą zgorszenia, wiążą się bardzo swobodnie [...]. Pięknych i młodych kobiet zalotność jest głównym zajęciem. Stała się ona pewną nauką, na którą składa się po trosze nieco rozpusty, zwodni-ctwa, zdrady, trochę serca, a wiele próżności, polityki i chciwości. Panie mają des amis, dziewczęta des amants [...]. Jeżeli mąż chciałby czasem wiedzieć, gdzie się żona znajduje, dowiaduje się o to bez namysłu u te­raźniejszego jej przyjaciela, od którego pewną dostaje wiadomość; toż samo i równie spokojnie czyni pani o męża pytając jego przyjaciółki, a czasem nawet męża jej pyta o swojego, lub mąż żony przyjaciela o własną żonę. Tę swobodę daje się i używa się jej nawzajem" 66.

Jeden z przedstawicieli arystokracji, Leon Potocki, tak charaktery­zuje w swych wspomnieniach stosunki obyczajowe panujące w czasach Stanisława Augusta: „Za jego panowania popsucie obyczai do tego stop­nia doszło, że w wyższych sferach towarzystwa nie było kobiety za­mężnej, która by nie miała kochanka [...] nie było męża, który by przy

05 Matuszewicz, jw., t. IV, s. 91.

66 F. Schulz, Podróże In-flantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 19.56, s. 241, 148.


cudzych żonach nie szukał zapomnienia o własnej. Małżeństwo było ni­czym więcej jak kontraktem" 67.

Także i literatura piękna pozostawiła wiele obrazów dobitnie i pla­stycznie przedstawiających niewierność możnych pań, która pod koniec stulecia, m. in. wedle opinii Bystronia, osiągnęła wręcz rozmiary zbioro­wej psychozy. W jednym z wierszy czytamy, jak to sznurem ciągnęły do bogatych kawalerów dygnitarskie małżonki. Oto bardziej cenzuralne strofy:

Żonka pana ministra, żonka senatora, Nie dała się namawiać bardzie do wieczora. Umizgały się same panie starościnie, Prosiły do rozmiaru i podkomorzyne... Kędy się tylko złota podrzuciła wędka Szła na nią i sędzina i żona podsędka 68.

Osobny rozdział stanowią romanse wielkich dam z dygnitarzami obcych mocarstw. Rywalizowały one między sobą o fawory cudzoziem­skich ambasadorów, generałów, oficerów. Popychała je ku nim chęć po­dobania się, zdobycia protekcji, nieraz zmuszali je do tego zagrożeni w swych pozycjach mężowie i ojcowie. Carski ambasador mógł przebie­rać pośród polskich arystokratek niby w sułtańskim seraju. Wiadomo, że słynny z gwałtów i łamania godności narodowej Polaków Repnin miał za kochankę Izabelę Czartoryską, za zgodą zresztą i błogosławieństwem jej męża, teścia i reszty „familii". Postępowano tak w najtragiczniejszych momentach dla kraju, m. in. w czasie drugiego i trzeciego rozbioru. Dzie-jopis Jelski tak pisze na ten temat: „W czasie Targowicy panie nasze otwarcie, na waleta bałamuciły się z najeźdźcami. Walery Zubow żył publicznie z Protową Potocką de domo Lubomirską, Arsenijew z Wołod-kowiczową, Igestróm z Załuską, Stackelberg z Radziwiłłową i Ożarow-ską" 69. Sumienny Kraszewski w swym studium historycznym dotyczą­cym tej doby powiada: „Rozpusta kobiet była tak wielką, że żadne imię, żaden dom pański nie był wolen od tej skazy, a cudzoziemscy jenerało-wie i ambasadorowie mieli tylko trudności wyboru wśród niezliczonego kandydatek grona" 70.

Szczyt tego doprawdy bezwstydnego rozpasania nastąpił w 1793 roku, podczas pamiętnego rozbiorowego sejmu grodzieńskiego. Pamiętnikarze

67 L. Potocki, Urywek ze wspomnień..., Poznań 1876, s. 17.

68 Rkps AGAD, Arch. Publ. Potockich, nr 89, s. 13.

69 A. J.[elski], Zarys obyczajów szlachty w zestawieniu z ekonomiką i dolą ludu w Polsce i Litwie, t. II, Kraków 1897, s. 27.

70 J. I. Kraszewski, Polska w dobie trzech rozbiorów 1772—1795, t. I, Poznań 1873—1976, s. 85.


stwierdzają, że nie zachowywano nawet pozorów, poprzebierane za antyczne nimfy polskie arystokratki wręcz narzucały się cudzoziemskim potentatom, nie zapominając o swych „tubylczych" kochankach. Pozba­wieni jakichkolwiek zasad moralnych dygnitarze targowiccy nieraz zmuszali wręcz swe żony, by równocześnie prowadziły kilka romansów. Tworzyły się więc trójkąty, kwartety i inne układy. Wyrachowana, odra­żająca rozpusta znamionuje życie większości magnatów ostatnich lat Rze­czypospolitej. Spotykało się wprawdzie damy słynące z surowszych oby­czajów, ale stanowiły one wyjątki wśród rokokowych swawolnie.

Oczywiście margines ówczesnego życia obyczajowego, podobnie jak w innych epokach, stanowiły zboczenia seksualne. Zboczenia występo­wały nieomal we wszystkich kulturach i czasach, na przestrzeni dziejów zmieniał się do nich tylko stosunek społeczeństwa, były one na przemian bądź potępiane, bądź tolerowane lub nawet gloryfikowane. Trzeba stwier­dzić, że w Polsce omawianego okresu nie znajdowały sprzyjającego pod­łoża, były one zazwyczaj potępiane, co najwyżej tolerowane. Świadome praktykowanie zboczeń było u nas stosunkowo rzadkie, spotykało się z dezaprobatą opinii społecznej, wzbudzało nawet odrazę. Na marginesie trzeba dodać, że obyczajowość polska od czasów przedchrześcijańskich odnosiła się zdecydowanie niechętnie do tych zjawisk.

Dla nakreślenia pełnego obrazu tego zagadnienia należy wziąć pod uwagę fakt, że ówczesna medycyna orientowała się w tych kwestiach dość słabo, do zboczeń zaliczano jedynie najbardziej znane, nie zdawano sobie sprawy z ich złożoności. Dlatego też twierdzenie, iż występowały one jedynie sporadycznie, nie oddawałoby w pełni obrazu ówczesnej obyczajowości. Jeśli się weźmie pod uwagę stan psychofizyczny ówcze­snych ludzi, system wychowania, który musiał powodować kompleksy, nienaturalne wymagania kół ascetycznych i inne czynniki, to można mniemać, że stany patologiczne spotykało się o wiele częściej, niż prze­kazały nam to źródła.

Najbardziej znanym zboczeniem był homoseksualizm, a ściślej pede-rastia (miłość lesbijska nie znajdowała bowiem wyznawczyń); dopuszczali się jej sporadycznie ludzie wszystkich warstw społecznych. Informacje na ten temat znajdujemy w rozmaitych źródłach, m. in. w literaturze pięknej, pamiętnikarskiej, a także w aktach policyjnych z końca XVIII wieku. Liber cłiamorum donosi: „Mniński służeł pod Piotrkowem p. Krzysztoporskiemu Piotrowi za chłopca. Obcował z nim pan in posti-cum po turecku i nabawię! go france in postico" .

71 W. Nekanda Trepka, Liber generationis plebeanorum (Liber chamo-rum), cz. I, wyd. W.Dworzaczek, J.Bartyś, Z.Kuchowicz, Warszawa 1963, s. 162, nr 53i9, przypis d.


Zjawiska te były mocno piętnowane przez ówczesnych moralistów, oburzał się na nie m. in. Wacław Potocki, który pisał, że pewni męż­czyźni:

[...] paskudzą otroki, Przeciw naturze rozum przywodząc aż zgroza 72.

Pederastię potępiał także Adam Gdacjusz, nazywając to zboczenie sodomią. „Sodomija jest to haniebna nieczystość [...] przed którą anioło­wie uciekają, którą diabli widząc oczy zawierają, którą mężczyźni z męż­czyznami płodzą"73. Oddawanie się homoseksualizmowi zarzucano nie­którym magnatom, prawdopodobnie były to jednak złośliwe plotki. Ponad wszelką wątpliwość uprawiał ją natomiast słynny z bogactw marszałek Janusz Sanguszko, który porzucił swą piękną żonę, ponieważ większych przyjemności doznawał w uprawianiu „amorów z mężczyznami". San­guszko iście po królewsku wynagradzał swych faworytów, dawał im wielkie sumy, klejnoty, całe majątki. Sprawy te były głośne, znalazły też żywy oddźwięk w ówczesnym pamiętnikarstwie, Kitowicz notuje np.: „Wielu z tych faworytów wyszło na słusznych obywatelów i ma­jętnych panów" 7t. Zboczenie to spotykało się jednak rzadko, potwierdza to m. in. opinia dobrze zorientowanego doktora Lafontałne'a. Pisał on:

„o pederastyi, która w narodach ościennych dosyć często praktykuje się, wcale tu nie wiedzą i nią się brzydzą" 75.

Wyjątkowo nieobyczajne zachowanie się niektórych panów posiadało swoje źródło najprawdopodobniej w ekshibicjonizmie. Można przypusz­czać, że zboczeniu temu ulegał m. in. Radziwiłł „Panie Kochanku". Niemcewicz wspominając o nim nadmienia, że „nie miał innych szatnych jak cztery młode, czerstwe, rumiane, tłuste dziewki"76. Spotykało się także transwestyzm, czyli skłonność do przebierania się w szaty odmien­nej płci. Zboczenie to występowało po dworach, czasem pośród zakon­ników.

Można mniemać, że pośród ówczesnego społeczeństwa rozpowszech­niony był masochizm, zboczenie, w którym doznawanie udręk fizycznych i moralnych jest ulubionym albo jedynym sposobem zaspokojenia popę­du. Zdaje się, że masochizmowi oddawała się znaczna część osób znanych wówczas ze świątobliwości i ascezy. Druki dewocyjne informują, że po-

72 Cyt. wg B y s t r o ń, jw., t. II, s. 146.

73 A. Gdacjusz, Dyszkurs o grzechach szóstego przykazania..., Brzeg 1882, s. 22.

74 Kitowicz, Pamiętniki..., s. 63.

75 Cyt. wg tłumaczenia: J. Orkisz, Historya chorób wenerycznych z czasów króla Stanisława, „Tygodnik Lekarski", 1862, nr 49, s. 432.

76 J. U. Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, t. I, Warszawa 1957, s. 300.


szczególni asceci „wolni byli od pokus cielesnych". Z przemilczeń, jak również z konkretnych informacji wynika, iż inni z kolei musieli je energicznie zwalczać. Np. Anna Kossakowska „pragnąc nienaruszenie zachować poślubioną Bogu niewinność, ciału swemu wypowiedziała woj­nę i wymyślnemi je martwiła sposobami" 77. Inny asceta „umyślił same­go siebie być zwycięzcą i żądze pokonać" 7S. Masochistyczne prawdopo­dobnie były praktyki znanego ze świątobliwości jezuity Kaspra Druż-bickiego, o którym pisano, że „pierworodnej niewinności i panieństwa niczym nie naruszywszy, aż do śmierci samej niepokalanym dotrwał, dla tegoż dziedzictwa ochrony i w zakonie na potem żyjąc, gdy z białą płcią widzieć się musiał, przez cały czas tej rozmowy ostrymi się zwykł był kłuć szpilkami" 79. W tym czasie, podobnie jak w średniowieczu, słyszy się o tzw. białych małżeństwach, dotyczyło to m. in. drugiego małżeń­stwa hetmana Chodkiewicza ze słynną z pobożności Anną Alojzą Ostrog-ską. Można przypuszczać, że masochizmowi ulegały liczne, nie znane z na­zwiska jednostki praktykujące surową ascezę, biczujące się, obnoszące się ze swoim poniżeniem.

Jednym z częściej spotykanych zboczeń był sadyzm. Prześledzić go można przede wszystkim w biografiach magnackich. Do sadystycznych praktyk zaliczyć trzeba własnoręczne wykonywanie przez możnych pa­nów kar lub przypatrywanie się im, lubowanie się w fizycznym i mo­ralnym maltretowaniu swego otoczenia, m. in. uzależnionych od siebie kobiet. Znane są przypadki, że żony i miłośnice dygnitarzy były batożone, sieczone rózgami, magnaci dopuszczali się także ranienia i kaleczenia swoich poddanek. Czynów tych dokonywano w okolicznościach wskazują­cych na patologiczny charakter tych praktyk. Sadystami byli zapewne tacy znani magnaci, jak Stanisław Warszycki, Mikołaj Ossoliński, Hiero­nim Florian Radziwiłł, Mikołaj Bazyli Potocki oraz inni. Jest oczywiste, że sadyzm występował także pośród innych warstw społecznych, wśród pewnych kategorii zawodowych, np. katów, którzy wręcz lubowali się w zadawaniu mąk i w zaostrzaniu kar.

W środowisku wiejskim i małomiasteczkowym spotykało się czasami sodomię, którą nazywano wówczas „bestialstwem". Zboczenie to wystę­powało sporadycznie na terenie całego kraju, najczęściej jednak w okoli­cach górskich, wśród pastuchów-owczarzy. Sodomii oddawały się prze­ważnie najbiedniejsze, najbardziej upośledzone jednostki tych środowisk. Byli to często ludzie chorzy psychicznie, niedorozwinięci umysłowo. Fakty świadczą, że sodomii ulegano raczej w stanie zamroczenia alkoholowego.

" F. Jaroszewicz, Matka świętych Polska..., Kraków 1767, s. 16®.

73 Jaroszewicz, jw., s. 602.

" K. Niesiecki, Herbarz Polski, t III, wyd. Bobrowicza, s. 441.


Ponieważ nie znano istoty takich zboczeń jak ekshibicjonizm i ma­sochizm, potępiano je tylko wtedy, jeśli praktykowanie ich naruszało obowiązujące zasady obyczajowe. Potępianie to miało najczęściej charak­ter dezaprobaty, nie pociągało za sobą jakichś sankcji policyjnych i prawnych. Z punktu widzenia obowiązującego wówczas prawa, zbocze­niami, które traktowano jako przestępstwo, były pederastia i sodomia. Podejrzanych o nie aresztowano, poddawano drakońskim nieraz przesłu­chaniom, torturom, a kiedy wina została dowiedziona, skazywano na surowe kary, z karą śmierci włącznie. W przypadku sodomii wraz z czło­wiekiem zabijano także i zwierzę. Surowość tych kar uległa pewnemu złagodzeniu dopiero u schyłku omawianego okresu.

Należy podkreślić, że kary za zboczenia seksualne nakładano wyłącz­nie na plebejuszy; jeśli chodzi o szlachtę i magnaterię, to praktycznie nie stosowano wobec nich sankcji prawnych. Nie znamy wypadku, by sądy rozpatrywały sprawę jakiegoś szlachcica czy magnata. Jawne postępo­wanie Sanguszki, wzmianki w źródłach o zboczeniach innych magnatów świadczą, że w tej dziedzinie z całą jaskrawością wystąpiło stosowanie podwójnego prawa, jednego dla panów, drugiego dla poddanych.


Nierządnice

Płatna miłość była dobrze znana zarówno „grubym Sarmatom", jak i wymuskanym kawalerom doby Rokoka. Bogobojna obyczajowość cza­sów kontrreformacji wstydliwie tolerowała tę rozpustę. W pewnym okre­sie próbowano domy publiczne zamykać w gettach, w praktyce jednak spotykało się je po różnych zakątkach, czasem nawet obok kościołów. Obyczajowość Rokoka przeprowadziła swego rodzaju nobilitację nierzą­du, uznała go za zjawisko naturalne, potrzebne, w pewnym sensie wy­nikające z nakazów .mody. Liczni mężczyźni wywodzący się ze wszyst­kich warstw społecznych nie krępowali się korzystać z usług ladacznic, które przez oba omawiane wieki cieszyły się dużym wzięciem. Intereso­wali się nimi ludzie rozmaitych kondycji, rozmaitego poziomu i różnych gustów, m. in. słynni poeci, jak np. Jan Andrzej Morsztyn czy Stanisław Trembecki oraz przybrani we wstęgi orderowe dygnitarze. Nierządnice uatrakcyjniały i umilały życie zarówno hultajom, rozmaitym wagabun-dom, jak również i nadętym dostojeństwem patrycjuszom miejskim. Ba, nawet panującym. Wiadomo, że z fachowych usług tych pań korzystali tacy koronowani koneserzy, jak np. Władysław IV i Stanisław August.

Tolerowanie, a nawet w pewnym sensie usankcjonowanie prostytucji wynikało z różnorodnych i bardzo złożonych przyczyn. Dużą rolę odgry­wała tu tradycja. W czasach średniowiecza, nie mówiąc o jeszcze wcze­śniejszych, nierząd był w Europie na ogół powszechnie uznanym, nor­malnym zawodem. Wiązało się to bez wątpienia z pewnym bezwstydem, z jakim traktowano wówczas sprawy płci. Stąd też nierządnice najmo­wano czasami dla uatrakcyjnienia uroczystości publicznych i polecano im bawić dostojnych gości. Prostytutki oddawano również do dyspozycji


personom, z którymi prowadzono ważne pertraktacje, np. członkom po­selstw zagranicznych. Liczba tych pań, szczególnie w dużych miastach, była bardzo pokaźna, zrzeszały się one w swojego rodzaju korporacje, stanowiły wiele ważący element w średniowiecznych, a następnie rene­sansowych miastach. Sytuacja ta uległa pewnej zmianie na przestrzeni XVI wieku i w czasach późniejszych. Przede wszystkim nierząd zaczęły zwalczać czynniki kościelne, zarówno katolickie jak i protestanckie, upa­trując w nim narzędzie grzechu i wszelkiej deprawacji. Ważnym mo­mentem w jego zwalczaniu było także rozprzestrzenienie się w Europie plagi kiły. Nierządnice, i słusznie, uznano za osoby roznoszące tę chorobę, w związku z tym władze miejskie, a nawet państwowe podjęły kroki zmierzające do ograniczenia nierządu. Domy publiczne na Zachodzie pod­dano kontroli, przede wszystkim sanitarnej, czasami nierządnice usuwano w ogóle z miast i poddawano okresowo rozmaitym represjom.

Znaczna część społeczeństwa odnosiła się jednak do nich z pobłażli­wością, nie chciała zrezygnować z ich usług. Chętnymi klientami nie­rządnic bywali zawsze żołnierze, marynarze, podróżni (nieraz pielgrzymi), przybywająca do miast szlachta oraz przedstawiciele innych warstw. W tej sytuacji władze, zarówno świeckie jak i kościelne, musiały pogo­dzić się z istnieniem nierządu. Liczne nierządnice spotykało się zarówno w arcykatolickiej Hiszpanii, jak i w protestanckiej Anglii. Głośną pod tym względem sławą cieszyły się niektóre dzielnice i domy miast fran­cuskich, niemieckich, włoskich. W początkach XVII wieku szczególną renomą cieszył się np. pewien „dom" w Walencji. W pamiętniku z tam­tych czasów czytamy: ,,W Walencji, jak w całej Hiszpanii, ale tutaj bar­dziej uroczy jest wielki i słynny dom dziewczyn publicznej rozkoszy słu­żących, które mają całą dzielnicę miasta, gdzie to życie rozwija się w całej swobodzie, a damy tego fachu są tu w niskiej cenie, choć wszyst­kie inne towary są niesłychanie drogie". Jeden z dworzan Filipa II pisał, że „puteria publiczna była w Hiszpanii tak powszechna, iż przybywając do miasta, wielu ciągnie tam, zanim jeszcze uda się do kościoła"1. S. Mercier poświęcił sporo miejsca nierządowi w swoim opisie Paryża drugiej połowy XVIII wieku, według jego opinii zjawisko to powodowało rozmaite złożone skutki: „[...] niezliczone nierządnice, sprzyjające aż nad­to wyuzdaniu uczuć, nauczyły młokosów obcesowego wzięcia, które ci z kolei zachowują nawet wobec najuczciwszych niewiast, tak że w na­szym tak układnym wieku w miłości jesteśmy grubianie [...]. Pieniądze, wydawane na ladacznice wszelkiego rodzaju ocenić można na pięćdziesiąt

* M. Defourneaux, Życie codzienne w Hiszpanii w wieku złotym. Warsza­wa 1968, s. 191—192.


milionów. Sumy przeznaczone na jałmużnę sięgają trzech milionów: róż­nica daje do myślenia" 2.

Jeden z podróżników polskich był zaskoczony rozmiarami prostytucji w osiemnastowiecznym Londynie. Pisał m. in.: „Jest jeszcze drugi ro­dzaj rozboju w tym mieście, to jest dziewki, których albo nędza ostatnia, albo rozpusta na takie życie przywiodła, a których po wszystkich ulicach liczba wielka. Niezmiernie one przykrzą się przechodzącym zastępując drogę, chwytają za kraj sukni. Ledwie się im obronić można [...] 2000 li­czą domów w Londynie, w których za pieniądze nasycić można ciele­sność, 500 kafehausów, do których co wieczór schodzą się dziewki, czekając, którą z nich przechodzący tym końcem chłopcy wybiorą. Po­dlejszej klasy nierządnic pełno po szynkach, nie licząc innych partykular-niejszych domów" 3.

Nierząd występujący w XVII—XVIII wieku w Polsce nie był więc •zjawiskiem odosobnionym, był natomiast tu chyba w mniejszym stopniu rozwinięty niż na zachodzie Europy. Przyczyny pewnego zwiększenia się zjawiska prostytucji u nas w drugiej połowie XVII i w XVIII wieku były bardzo złożone, przede wszystkim w ówczesnej obyczajowości trak­towano ten proceder jako możliwość naturalnego zaspokojenia popędu. Niektóre kobiety wstępowały na tę drogę w celu łatwego polepszenia swoich warunków życiowych. Z drugiej strony nierząd stanowił w pew­nym stopniu rezultat pogłębiającej się ciągle pauperyzacji ludności wiej­skiej. Nędza i niedostatek doprowadzały do tego, że niektóre kobiety de­cydowały się na uprawianie tego procederu. Szczególnie silnie zjawisko to wystąpiło po wojnach z połowy XVII wieku. Pewna ilość prostytutek rekrutowała się z dziewcząt wiejskich, które wygnano ze wsi za prze­kroczenia obyczajowe: za cudzołóstwo i wszeteczeństwo, częściej jednak staczały się na tę drogę dziewczęta zwabione i oszukane przez żerują­cych na ich nieświadomości stręczycieli. W rozporządzeniu z 1802 roku, ilustrującym wszakże stosunki wcześniejsze, czytamy: „[...] młode i nie­doświadczone dziewczęta, a szczególniej z mniejszych miast i wsiów, pod zdradliwymi obietnicami pożytecznego w służbie umieszczenia, zwabione bywają do Warszawy i tam, same o tym nie wiedząc, zaprowadzone do bordelów, a wbrew pierwiastkowemu przeznaczeniu swemu, przywodzo­ne do życia nierządnego i obcowania za pieniądze" 4. Przyczyną nierządu był także wyzysk, jaki stosowano wobec służby. Zabiedzone, pracujące

2 S. M e r c i er, Obraz Paryża, Warszawa 1969, s. 159, 162.

'Cyt. wg Z. Libiszowska, Życie polskie w Londynie w XVIII wieku, Warszawa 1972, s. 25—26.

4 Cyt. wg F. G i e d r o y ć, Rys historyczny szpitala Sw. Łazarza w Warszawie, "Warszawa 1897, s. 209.


jedynie za strawę dziewczęta czasami załamywały się moralnie i przy­stawały na propozycje, które poprawiały ich sytuację materialną.

Prostytutki nazywano w tych czasach rozmaicie. W XVII wieku czę­sto spotykało się określenia: kortyzanka, małpa, neta, przechodka, prze-skoczka, publiczna, skortyzanka. Nazywano je też wszetecznicami, choć pojęcie to miało szersze znaczenie. W końcu XVIII wieku pojawiło się określenie metresa. W mowie potocznej natomiast przez oba wieki zwa­no prostytutki zazwyczaj nierządnicami, a przede wszystkim kurwami lub murwami. W pismach urzędowych w XVII i w pierwszej połowie XVIII wieku nazywano je „nierządnymi białogłowami", „nierządnymi niewiastami". W aktach policyjnych drugiej połowy XVIII wieku okre­ślano je jako „dziewczęta nierządne", „dziewki nierządne", „kobiety nie­rządne". Określenie prostytutka nie było znane, podobnie jak i procederu tego nie nazywano prostytucją, lecz nierządem, czasami wszeteczeństwem, wulgarnie zaś kurestwem. Zdarzało się jednak, że wyrażano się o pro­stytutkach w sposób mniej drastyczny i nazywano je bardziej pobłażli­wie, nawet jowialnie „dobrodziejkami", „dobrzedziałkami"; często nazwę tworzono od miejsca, gdzie przebywały, lub od nazwiska właściciela domu, zwano je ironicznie np. „kasztelankami". Bardziej znane nierządnice no­siły indywidualne przezwiska lub przydomki, czytamy np. o „rakarskiej beczce" czy „dziewce Kowalskiej". Jeśli były utrzymankami, określano je nazwiskami utrzymujących je panów. W Warszawie słynna była w owym czasie „Malczewska". Często zwano je też „Dorotkami". Różno­rodność określeń jest znamienna i świadczy, że zawód ten znajdował się w centrum zainteresowań różnych środowisk.

Choć na ogół kobiety te określano obelżywie, to samą ich profesję traktowano jako potrzebną, wprost nieodzowną w życiu społeczno-oby-czajowym, ówczesne normy moralne i prawne sankcjonowały bowiem istnienie nierządu. Nie czyniono nawet prób jego zlikwidowania, najwy­żej dążono do pewnych ograniczeń, uważano go bowiem za zło konieczne, „bez którego żadne wielkie miasto obejść się nie może"5. Upatrywano w nierządzie klapę bezpieczeństwa, która umożliwia wyładowanie się rozmaitym krewkim elementom, agresywnym erotycznie, niebezpiecznym dla otoczenia. Uważano nawet, że przez tolerowanie prostytucji zmniejsza się ilość napadów, gwałtów, burd, a nawet zabójstw. Teorie takie były powszechne, w XVIII wieku głosiły je nawet koła znane z postępowości. W stuleciu tym osłabła też kampania prowadzona przeciwko prostytucji ze strony czynników kościelnych.

W dużych miastach wyznaczano pewne ulice lub nawet dzielnice,

'J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-1 a k, Wrocław 1951, s. 270.


w których miały zamieszkiwać ladacznice. W Warszawie początkowo re­jon taki stanowiły okolice Podwala i ulicy Rycerskiej, w Gdańsku ulice Zbytki i Różana. W praktyce nie udało się jednakże utrzymać wydzielo­nych gett, nierządnice zamieszkiwały różne ulice i dzielnice, łącznie z najbardziej pryncypalnymi. W Warszawie w połowie XVIII wieku .słynęły pod tym względem Nalewki, później Grzybów. Większą ilość skortyzanek spotykało się czasami po wsiach położonych w pobliżu du­żych miast; prostytutki udawały się do nich na okres letni i tam upra­wiały swój proceder. Na początku XVII wieku z tego rodzaju „letniczek" słynęła podkrakowska wieś Dąbie.

V/ XVII wieku liczne „małpy i wszetecznice", mimo rozmaitych za­kazów, towarzyszyły oddziałom wojskowym. Był to obyczaj praktyko­wany szeroko w ówczesnych armiach europejskich. Zdarzało się, że na dwóch czy trzech wojaków przypadała jedna „dragonka", tak więc tłumy nierządnic ciągnęły za armiami, co utrudniało nawet operacje bojowe. Sytuacje takie były szczególnie niebezpieczne w okresie trudnych kam­panii wojskowych. Gdy np. w 1620 roku Stanisław Żółkiewski szedł pod Cecorę, za armią polską wlokły się chmary nierządnic. Hetman nakazał rozpędzić te tłumy. Ladacznice, które nie posłuchały rozkazu i wbrew niemu towarzyszyły dalej żołnierzom, zostały potopione w Dniestrze.

Niektórzy dowódcy patrzyli na towarzyszące wojsku nierządnice przez palce, uważając, że dobrze zaopatrzony żołnierz jest bardziej bitny. Dla­tego też godzono się, by wojskowym towarzyszyły żony. W jednej z ustaw wojskowych czytamy: „Żadna małpa abo wszetecznica jawna nie ma być pod regimentem cierpiana, tak w ciągnieniu jako w stanowisku. Jeśliby kto chciał z taką przebywać, tedy ma z nią ślub brać, jakoż każdemu wolno małżonkę swą uczciwą z sobą wozić" 6. W XVIII wieku sprawy te zaczęto traktować surowiej; dowódcy nie byli już tak wyrozumiali, za­triumfowała nowoczesna dyscyplina, w rezultacie której nierządnice od­dalano od operujących w polu wojsk; tłumnie ściągały one jednak do oddziałów na postojach.

Jak widać z powyższego, nierządnic w omawianych wiekach nie za­mykano w odizolowanych pomieszczeniach, nie nosiły też jakichś spe­cjalnych znaków. W niektórych miastach próbowano nakazać im nosze­nie wyróżniających je nakryć głowy, wydaje się jednak, że nigdzie nie zostało to wprowadzone w życie. Odróżniały się one zazwyczaj wyzywa­jącym wyglądem i zachowaniem, część z nich mocno się malowała. Pa­stor Kraiński już na początku XVII wieku oburzając się na zabiegi ko­smetyczne, jakie stosowały mieszczki krakowskie, pisał, że „nierządnic to

6 Polskie ustawy i artykuły wojskowe od XV do XVII wieku, wyd. S. K u-t r z e b a, Kraków 1937, s. 286.


jest rzecz twarzy sobie tynkować" 7. Panie te zachowywały się też często nader swobodnie. W księdze miejskiej Kalisza znajdujemy ubolewania, że podpite nierządnice w biały dzień włóczą się po mieście, zaczepiając przyjezdnych. W dni upalne chadzały tylko w spódnicach i koszulach, bez gorsetów lub staników, co uważano za wielką nieprzyzwoitość. Czy­tamy m. in., że po przehulanej nocy, „skoro dzień, to niewiasty wszetecz-ne między chłopy chodzą, pijąc gorzałkę tylko w koszulach, tak iżby się od szubienic urwały" 8. Schulz pisze, że wyglądające oknami ladacznice, „gdy para oczów ciekawych skieruje się ku nim, dają znaki kaszlaniem, wejrzeniem, skinieniem, iż bliższe porozumienie się nastąpić by mogło" 8.

Wokół nierządnic kręciło się z reguły wiele stręczycielek i koczotów. Byli to nie tylko zawodowi rajfurzy, niekiedy nawet „cnotliwe" mieszcz­ki odgrywały taką rolę, zmuszając służące, by oddawały się przygodnym klientom. Główne siedlisko nierządu stanowiły szynki i gospody, a pod koniec omawianego okresu kawiarnie i hotele. Służące tam dziewczyny nie grzeszyły nadmiarem cnoty i za odpowiednią sumkę uszczęśliwiały biesiadników. Procederowi temu patronowali przede wszystkim właści­ciele szynków, którzy w ten sposób starali się przyciągnąć konsumentów, bywało nieraz, że starali się oni nawet o zdobycie nęcących młodych dziewcząt. W drugiej połowie XVIII wieku zaczęły pojawiać się po mia­stach podejrzane „sklepiki", które handlowały wódką, a równocześnie oferowały znajdujące się w pogotowiu ladacznice.

Istniały wreszcie domy publiczne, zwane najczęściej zamtuzami i bor-delami; w nomenklaturze urzędowej określano je jako domy nierządne. Nie były one wielkie, lokowano je na przedmieściach, w podmiejskich dworkach lub w miejskich kamienicach. Urządzenie i wyposażenie po­siadały prymitywne, nastawione były one raczej na niezamożnych, mało wybrednych klientów. Dziewczęta pracowały w nich na różnych warun­kach, czasami właściciele zapewniali nierządnicom tylko specjalne izby, dostarczali „pościeli i wygody", w zamian za co brali stosunkowo nieduże sumy pieniężne. Istniały też domy, w których dziewczęta były bardziej uzależnione, dostarczano im żywności, odzieży, lecz żądano w zamian wy­sokich opłat, a nawet zmuszano do oddawania wszystkich zarobków. Domy takie spotykało się przede wszystkim w dużych miastach: w War­szawie, Gdańsku, Krakowie, a także w mniejszych, w których okresowo skupiało się życie polityczne kraju, np. w Łowiczu, Piotrkowie. Lupanary cieszyły się wielką frekwencją podczas zjazdów szlacheckich, posiedzeń

7 Cyt. wg S. Kolbuszewski, Postyllografia polska w XVI—XVII w., Kra­ków 1921, s. 205.

8 Rkps AGAD, Księga miejska m. Kalisza, Ks. nr l, 1616 r., k. 199. 8 F. Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 200.


sejmów, trybunałów, obrad rozmaitych komisji. Podczas zjazdów takich do Warszawy, Piotrkowa, Grodna, Dubna czy Radomia ściągały także chmary nierządnic, które przybywały z terenu całego kraju.

Domy publiczne prowadziły różne ciemne indywidua: jacyś ekslokaje, eksfryzjerzy, rozmaite, często cudzoziemskiego pochodzenia obieżyświaty. W XVII wieku zamtuzy prowadził często, co było pozostałością panują­cych w średniowieczu stosunków, przedstawiciel świętej sprawiedliwo­ści — kat. Spotykało się także kuplerki, które najmowały dziewczęta, a następnie podejmowały wraz z nimi wojaże do miejsc, gdzie ściągała większa ilość mężczyzn.

Władze miejskie na ogół dobrze orientowały się w fakcie istnienia takich domów, niekiedy nawet dokonywały ich kontroli. Należy pod­kreślić, że nie podejmowano jednak żadnych kontroli sanitarnych (co jak wiadomo praktykowano w innych krajach). Przyczyniało się to, oczy­wiście, do rozprzestrzeniania się chorób wenerycznych.

Trudno ustalić, jaki był stan liczebny nierządnic. Można tylko stwier­dzić, że po wojnach z połowy XVII wieku, następnie zaś pod koniec XVIII wieku, w związku z pewnym rozluźnieniem obyczajów znamien­nym dla czasów Rokoka ilość ich wzrosła. W tym mniej więcej czasie środowisko ladacznic uległo pewnemu rozwarstwieniu, pojawiały się m. in. eleganckie kurtyzany, zaczęły powstawać wytworniejsze, przezna­czone dla wybredniejszego, czy też nawet snobizującego się towarzystwa domy schadzek. W ostatnim ćwierćwieczu XVIII stulecia słynęły w War­szawie publiczne łazienki usytuowane nad samą Wisłą obok mostu łą­czącego Warszawę z Pragą. Były one porządnie utrzymane, posiadały kabiny kąpielowe, kanapki do odpoczynku, można było korzystać też ze znajdującej się przy nich kawiarni i winiarni. Do łazienek tych przy­bywali zarówno mężczyźni jak i kobiety, korzystając ze wspólnych kabin, czyli, jak wtedy powiadano, gabinetów. Było to modne miejsce schadzek, z którego chętnie korzystały zakochane pary. Obok łazienek znajdował się dom zamieszkały przez nierządnice, które przywoływano często do gabinetów kąpielowych. Pamiętnikarz Schulz informuje, że „usłużny go­spodarz w pewnych godzinach stara się o to, aby gościom samotnym na miłym towarzystwie po gabinetach i na galerii nie zbywało" 10. Łazienki nie miały najlepszej opinii, bywało bowiem, iż ich klienci zapadali nieraz na ,,sekretne choroby", które musieli później leczyć u warszawskich le­karzy.

Pikantny szczegół stanowi fakt, że łazienki te zostały wystawione i były prowadzone przez senatora Rzeczypospolitej, równocześnie speku­lanta, właściciela wielu zakładów przemysłowych, kasztelana Jacka Je-

10 Schulz, jw., s. 189.


zierskiego. Jezierski był też właścicielem domu zamieszkałego przez pro­stytutki, które jednak pracowały na własny rachunek. Opinia ówczesna uważała jednak, że właścicielem całego tego kombinatu jest właśnie Je­zierski, dlatego też na ten temat kursowały po Warszawie najprzeróżniej­sze dowcipy. W jednym z nich, wierszowanym, czytamy:

Kiedy Wenus była w modzie, Stawiał jej domki przy wodzie, Przy warszawskim moście Częstując francą goście11.

Nierządnice mieszkające w domu kasztelana zwano też „kasztelanka­mi". Pewna anegdotka głosi, iż na jakimś przyjęciu damy widząc Jezier-skiego powitały go zapytaniem: „«Jak się ma pan kasztelan? A panny kasztelanki jak się mają?» Na to Jezierski: «2le się mają». «A to dla-czego?» «Bo teraz najpierwsze damy chleb im odbierają». Natychmiast rozmowę o czem innem zaczęto" 12.

Jeśli chodzi o prostytutki warszawskie, to w końcu XVIII wieku roz­różniano ich aż pięć kategorii. Upraszczając, można mówić o trzech za­sadniczych. Do pierwszej zaliczano utrzymanki, kobiety pozostające do wyłącznej dyspozycji panów, którzy zapewniali im mieszkanie, modną garderobę, płacili specjalne pensje. Były one bardzo kosztowne, zamiesz­kiwały w pięknych, położonych przy pryncypalnych ulicach apartamen­tach, stroiły się, musiały posiadać klejnoty, powozy itp. Pojawiały się na spacerach, można je było ujrzeć podczas różnych widowisk, w teatrach i na rautach. W końcu XVIII wieku pośród arystokracji i patrycjatu należało wprost do dobrego tonu, by posiadać własną metresę. Schulz pisze o nich w ten sposób: „Pierwszą klasę stanowią dziewczęta utrzy­mywane, które się zaprzedają za mieszkanie, wyżywienie, ubranie i pen­sją dostarczaną przez swych przyjaciół. W wyższym towarzystwie weszło prawie w obyczaj, że ludzie zamężni, wdowcy, kawalerowie szukają roz­rywki w tych stosunkach i liczba utrzymywanych w czasie sejmów lub większych zjazdów szlachty jest bardzo znaczną, a byłaby jeszcze większą, gdyby panie zamężne oprócz mężów nie miały ulubieńców, u których zastępują miejsce i spełniają obowiązki tych panienek" 13.

Drugą grupę stanowiły kobiety o mniejszych możliwościach, należały do nich między innymi podrzędne aktorki, tancerki, modystki oraz inne kobiety, najczęściej nie posiadające zawodu. Niewiasty te wynajmowały na swój rachunek pokoje lub całe mieszkanie i czekały na odwiedziny

" Cyt. wg Schulz, jw., przypisy, s. 350. 12 Cyt. wg Giedroyć, jw., s. 208. " Schulz, jw., s. 193.


znajomych; kiedy ich brakło, ukazywały się w oknach lub udawały się na ulice, do kawiarń i restauracji, by tam zaczepiać gości i przechodniów. Panie te uprawiały ten proceder zwykle na swój własny rachunek, zda­rzało się wszakże, że najmowane były przez przedsiębiorcze osoby pro­wadzące domy schadzek. Cytowany Schulz pisał: ,,Wybierają one zwykle lokal na Krakowskim Przedmieściu, w najbardziej ożywionej jego części, pomiędzy pocztą a wnijściem do Saskiego pałacu. Są tu domy niektóre i piętra całe po domach, które od lat wielu dla tego rodzaju mieszkanek wyłącznie zdają się przeznaczone. Tu się przychodzi, jak gdzieś indziej do kawiarni. Mężczyźni nie wahają się pokazywać w oknach, razem z tymi paniami u nich siedzieć, patrząc i dając się bez wstydu widzieć przechodzącym. Nikt o zachowanie przyzwoitości nie dba" 14.

Najliczniejszą grupę nierządnic stanowiły służące obsługujące szynki i gospody, czy też pensjonariuszki stałych domów publicznych. Dziewczę­ta te nie były drogie, w zeznaniach składanych przed władzami policyj­nymi czytamy nieraz oświadczenia: „za nierząd brałam za raz jeden po zł. 2, a czasem po zł. l" 15. Wystarczała im czasami minimalna opłata, drobny poczęstunek. Cytowany już Schulz pisał, iż ta klasa dziewcząt ,,składa się ze sług w licznych szynkach piwa i wódki po Warszawie rozsianych. Są ulice niektóre całe zapełnione domami na szynki przezna­czonymi i nie mniej osławione, jak w Berlinie Kanonier — i Baeren-strasse, Spitalberg w Wiedniu, St. Honore w Paryżu, Chlają w Neapolu i niektóre zakątki Wenecji. Do tych należą tu ulice: Trębacka, Żabia, Świętojarska i Wałowa. Na parterze przy Trębackiej we wszystkich niemal domach mieszczą się szynki i domy publiczne, a w każdym z nich tych nieszczęśliwych istot po trzy do czterech, wśród ostatniego pospól­stwa i brudu. Wszelako nie uczęszcza tu sama gawiedź uliczna, często zachodzą ludzie lepszego towarzystwa, gdy po pijanemu lub w rozpu­stnym kółku stracą wszelkie uczucie godności i wstydu. Pospolitymi jednak gośćmi są mieszczaństwo, służący, czeladź rzemieślnicza itp., głów­nie w niedziele i święta zapełniający schronienia dzikiej rozpusty" 16. Po­wyższy obraz potwierdzają inne relacje, jak również akta policyjne.

Prostytutki różniły się nie tylko usytuowaniem. Jeśli chodzi o metre-sy, to prócz urody, kobiecego wdzięku, znajomości miłosnych gierek, wy­magano od nich także zalet towarzyskich, m. in. „ukształcenia, uczucia, smaku w ubraniu, wesołości itd." 17 Panie drugiej kategorii nie posiadały już tych różnorodnych zalet, rekompensowały to jednak gorliwością

14 Schulz, jw., s. 197.

15 Por. np. rkps AGAD, AKP nr 311, k. 55; nr 314 k. 46v. " Schulz, jw., s. 200—201. 17 Schulz, jw., s. 193.


i umiejętnościami. Lafontaine pisał: „Usłużne te panie zadają sobie wiele pracy, aby dogodzić swoim panom według ich własnego gustu. Żadna przeszkoda nie stoi im na zawadzie, a Francuz powiedziałby: «C'est tout comme chez nous a Paris» (to zupełnie jak u nas w Paryżu)" 18.

Jeśli chodzi o trzecią kategorię, to jej przedstawicielki charakteryzo­wały się prymitywizmem i wulgarnością. Nie gardziły żadną okazją, nie bacząc, czy to spelunka, zaułek czy brama. Od kobiet tej kategorii nie wymagano jakiegoś wyrafinowania, nieraz jednak traktowano je jako partnerki do hałaśliwych, pijackich zabaw.

W zamtuzach bowiem uprawiano nie tylko nierząd, spędzano tam tak­że czas m. in. „na pijaństwie i bałamuctwie", tańczono, hulano. Spokojny mieszczanin warszawski żali się w 1671 roku, że mieszka w domu, „w któ­rym wielkie niewczasy, hałasy i niebezpieczeństwa zażywać musimy, a to wszystko dla p. Blasikowej, która w wielkim żyjąc nierządzie, niepoczci-wości, podczas zjazdów ludzi po kilkanaście na złe uczynki puszcza do siebie, gdzie wielkie hałasy, tańce czynią przez całą noc, potem muzykę wypędziwszy, bez wstydu i bojaźni bożej nierządy pełnią"19. W księdze miejskiej Kalisza czytamy o pewnym zamtuzie, że tam „[...] w największe święta tedy całą noc piją, huczą, strzelają i teraz w przeszłe święto świę­tego Wawrzyńca już ludzie szli na jutrznia, a tam jeszcze pito"20. A oto inny przykład z początków XVIII wieku, kiedy to urzędnik krakowski występuje przeciwko pewnemu mieszczaninowi, który „[...] zapomnia­wszy bojaźni bożej i poczciwości, której każdy nie tylko z mieszczan, ale i innych ludzi cnotę kochających przestrzegać powinien, w domu swoim przy Widnej Bramie miejscu przywilegiowanym pod kościołem i klaszto­rem Panien zakonnych św. Norberta, tudzież pałacu Jaśnie Oświeconego Ks. Imci Biskupa Krakowskiego nierządnice chowa, muzyk, tańców, swa­woli, rozpusty i wszelkich niecnot czynić pozwala [...] skąd [...] inni ludzie stamtąd niewczasy i zgorszenie mają. Panny zaś zakonne w nabożeństwie swoim wielką przeszkodę cierpią" . Wyjątkowo hałaśliwe zabawy urzą­dzano w domach publicznych miast portowych, np. w Gdańsku, to samo zresztą działo się i w innych większych miastach, łącznie ze stołeczną Warszawą końca XVIII wieku.

Zamtuzy stanowiły nie tylko miejsce, gdzie oddawano się nierządowi i hałaśliwym zabawom; wokół prostytutek, podobnie jak to bywało w innych wiekach i w innych społeczeństwach, gromadził się element przestępczy, ludzie marginesu społecznego, rozmaici złodzieje, paserzy,

18 CyŁ wg tłumaczenia: J. Orkisz, Historia chorób wenerycznych z czasów króla Stanisluioa, „Tygodnik Lekarski", 1862, nr 49, s. 432. » Cyt. wg G i e d r o y ć, jw., s. 204.

w Rkps AGAD, Księga miejska m. Kalisza, Ks. nr l, 1616 r., k. 201. 21 Rkps WAP Kraków, Var. Crac. nr 3563, teczka „Prostytucja".


zawodowi szulerzy, bandyci. W środowisku tym dochodziło często do awantur, bójek, nawet zabójstw. Ofiarami tych zajść padali najczęściej naiwni pijani klienci. W cytowanym wyżej opisie krakowskiego bordelu czytamy np., że w jednej z awantur szlachcica Kaweckiego „[...] nie tylko potłuczono, poraniono, ale też i z własnych sukien odarto, szablę i obuch wzięto i tak ze wszystkiego obnażonego ledwie w koszuli puszczono" 22. Najwięcej tego rodzaju zajść notują źródła w stosunku do burzliwego XVII wieku. Liber chamorum informuje, że inspirantami rozbojów, a na­wet skrytobójczych morderstw bywali czasem sami właściciele domów publicznych. Czytamy np.: „Był też chłop, co się Rokickim zwał, po dworach chodził, najmował sobie domki za Mikołajską bramą w Krako­wie [...], a chował z żoną swą skortyzanki. Bywał z nimi w Warszawie pod czas sejmu i zdobeł się beł na tym, co goście przychodzące do nich odzierał, ba i postrzegszy u którego pieniądze albo ochędożkę to i zabijał, a w Rudawe nocą pod Kraków miotał. Miał o takową sprawę akcyją na zamku krakowskim, a drugi raz, gdy o takąż pozwano na zamek on uciekł z Krakowa" 23. Przypadki zabójstw zdarzały się także w warszaw­skich zamtuzach jeszcze nawet w końcu XVIII wieku. Jeśli morderstwa należy traktować jednak jako fakty wyjątkowe, to zabieranie pieniędzy i odzieranie pijanych gości z odzieży było na porządku dziennym.

Na niedoświadczonych amatorów niedozwolonych uciech czekały zresztą i inne zasadzki. Z początku XVII wieku pochodzi np. informacja, że będąca w zmowie z prostytutką banda zdybała u niej jakiegoś ma-tołkowatego sługę. Nierządnica oświadczyła wówczas, że została zgwał­cona, zagroziła też klientowi, iż go oskarży i będzie domagać się dlań kary śmierci. Przerażony parafianin poprosił wówczas o rękę „panny", wziął następnie ślub i bodaj był nawet zadowolony z tego niecodziennie skoja­rzonego małżeństwa. Przypadków takich znamy więcej, tego rodzaju afery czasami jeszcze perfidniej przygotowywano, wciągano w nie np. ro­dziców nierządnic, którzy występowali jako obrońcy cnoty swych córek.

Podobne metody stosowały prostytutki warszawskie jeszcze w końcu XVIII wieku. Były ladacznice „specjalizujące się" w udawaniu młodych wdów czy nawet mężatek, przybyłym z prowincji mężczyznom oddawały się niby z miłości, wyłudzając od nich kosztowne podarunki. W takich sytuacjach dochodziło też do mariażów. Wspomina o tym Schulz: „By­wały przykłady, że tego rodzaju jejmościanki szlachtę przybyłą ze wsi tak umiały okłamać, zwieść i przywiązać do siebie, udając się za młode mężatki albo za wdowy zmuszane przez krewnych do nienawistnego

22 Rkps WAP Kraków, Var. Crac. nr 3563, teczka „Prostytucja". "W. Nekanda Trepka, Liber generationis plebeanorum (Liber chamo-

rum), cz. I, wyd. W. Dworzaczek, J. Bartyś, Z. Kuchowicz, Wrocław

1963, s. 450, nr 1707. (Dalej cytuję: Liber chamorum).


małżeństwa, iż ci po nocy z największymi ostrożnościami i obawą ]'e wy­kradali, uciekali z nimi, wywozili na wieś i tam je osadzali lub nawet żenili się z nimi, jeśli byli nieżonaci" 24.

Szczyty tego rodzaju mistyfikacji osiągnęła ulicznica stambulska, która podając się za damę grecką wyszła za mąż za polskiego oficera, a rozwiódłszy się z nim została żoną najpotężniejszego polskiego magna­ta — Szczęsnego Potockiego. Chodzi tu o sławną z piękności i miłosnego kunsztu Zofię Greczynkę. Były to jednak zjawiska wyjątkowe, które przytaczamy jedynie dla zilustrowania panującego wówczas klimatu oby­czajowego. Wracając do zasadniczych rozważań, można stwierdzić, że nadużyć wobec nie zorientowanych przybyszów z prowincji dopuszczali się czasami nawet urzędnicy mający kontrolować bordele. Kitowicz pisze, że w Piotrkowie „obrywczą niemałą bywało instygatorów securitatis zdybanego na zabawie nieprzystojnej z osobą podejrzaną jakiego młodzi­ka, służalca przejeżdżającego albo rzemieślniczka, lub kupczyka — obrać z pieniędzy, z pasa, z czapki, z zegarka i szabelki i tak wystrych-nionego puścić niby z łaską niepojmania do aresztu, wiedząc że dla wstydu nikt się o poniesioną takową grabież nie będzie skarżył [...] owszem każdy w taki trafunek wpadający, szkodę poniesioną na inne nieszczęście zwali" 2S.

Zdarzało się, że ofiarami kradzieży padali tam nie tylko naiwni pa­rafianie, lecz sami przedstawiciele przestępczego świata. Warszawskie akta policyjne z końca XVIII wieku zamieszczają liczne relacje o takich kradzieżach, których dopuszczano się w trakcie potężnych pijatyk. Jakiś obładowany łupem złodziej zeznaje, że spotkawszy kolegę „po fachu" udał się z nim do podejrzanego sklepiku, gdzie „kazałem aż do upicia się dawać wódki tak mnie, jako i innym osobom, gdzie też poznałem się z niejaką Magdaleną dziewką nierządną [...], którą traktowałem wód­ką [...]. Potym gdy już noc nastąpiła, a ja pijany byłem posłali mi po fiakra lecz dla zbytecznego pijaństwa nie pamiętam kto, którym fiakrem wziąwszy z sobą owe dziewkę udaliśmy się do Ryksonów. Tamże z taż dziewką nocowałem, a mając mocno trunkiem głowę zaprzątnioną, i do tego mocno snem zmorzony, Ryksonowie wykradli mi z kieszeni pienię­dzy więcej jak zł. 200, tylko mi jeden grosz srebrny zostawili" 26.

Przejażdżki fiakrami i inne przygody, czasem osiągnięcie nawet karie­ry, stanowiły tylko jedną stronę życia nierządnic, na co dzień bowiem udziałem ich były przykrości, niedostatek, choroby. Ladacznice tolero­wano wprawdzie, lecz zaliczano do marginesu społecznego, odnoszono się

M S c h u l z, jw., s. 200.

15 Kitowicz, jw., s. 188.

" Rkps AGAD, AKP nr 312, k. 116.


do nich z lekceważeniem pomieszanym z pogardą. W omawianych cza­sach nie posiadały one już tej pozycji co w średniowieczu (nie mówiąc oczywiście o nielicznej grupie doskonale usytuowanych metres). Najmu­jące się do zamtuzów dziewczęta były wyzyskiwane, a nieraz nawet maltretowane przez właścicieli tych domów, a także narażone na gru-biaństwa swoich pijanych klientów. Padały one również ofiarą roz­maitych szantaży i nadużyć, co spotykało je ze strony urzędników miej­skich. Kontrolą domów publicznych, prowadzoną ze względów fiskalnych, zajmowali się bowiem funkcjonariusze miejscy, a w Piotrkowie i Lublinie trybunalscy instygatorowie. Urzędnicy ci zmuszali dziewczyny do płace­nia istnych haraczy, a w przypadku niemożności dokonania zapłaty re-kwirowali im pościel i garderobę. W drugiej połowie XVIII wieku fakty takie nie miały już miejsca, częściej natomiast spotykało się współdzia­łanie właścicieli domów schadzek z kryminalistami, którzy wręcz terro­ryzowali zamieszkujące w nich dziewczęta.

Władze miejskie przez oba omawiane wieki odnosiły się do nierządnic nieufnie, a często wrogo. Za lada przewinienie poddawano je publicznej chłoście, półobnażone stawiano pod pręgierzem, zamykano do żelaznych klatek. Los ich był szczególnie ciężki, gdy wplątane zostały w jakąś sprawę kryminalną, kiedy padło na nie podejrzenie o kradzież, czary czy innego rodzaju przestępstwo. Oddawano je wówczas w ręce kata, który je torturował, skazywano na okrutne, odstraszające kary. Zdarzało się także, aczkolwiek rzadko, że karano je obcięciem uszu, nosa, warg, piętnowano, a niekiedy nawet tracono (metody te stosowano w tym cza­sie także w innych krajach). Najczęściej usuwano je z miast, szczególnie podczas wywołujących trwogę epidemii.

Trzeba podkreślić, że sytuacja prostytutek była bardzo zróżnicowana, rozmaicie toczyły się też ich losy. Nierządnice najmowane do szynków, a nawet domów publicznych, często rzucały swój proceder, szły na zwy­kłą służbę, traktowały „skortyzaństwo" jako zajęcie uboczne, przejściowe. Na przestrzeni całego XVII—XVIII wieku spotykamy przypadki, aczkol­wiek rzadkie, że wychodziły one za mąż, powracały do normalnego śro­dowiska. Czytamy np.: „Misiowski pojął anno 1637 miejską dziewkę w Warszawie, Zaleszczankę, przechodkę [...] Gniewał się nań król jm. o to i nie kazał mu się ukazować na oczy" 27. Zdaje się, że najczęściej jednak pobierano się z nimi dla ich zasobów pieniężnych, zdarzało się też, iż w celu wspólnego prowadzenia domu nierządnego. A oto co pisze o takim indywiduum Liber chamorum: „Sękowski zwał się chłopski syn. Służał u ślachty, pojął beł murwę w Krakowie, z którą chował murwy także na Podzamczu w pana Kożuchowskiego domu circa 1627. Wyrzu-

17 Liber chamorum, jw., cz. I, s. 338, nr 1273.


cono go stamtąd dla nierządu tego; on kupieł sobie domek za bernardyń­skim ogrodem ku Wiśle; także małpy chował i anno 1634, ślachcicem zwał się. Brodaty, niski, miał lat 40 kilka. Umarła mu beła ta żona; nie beło dzieci z nią" 2S.

Inną drogą umożliwiającą porzucenie tego środowiska było znalezienie sobie stałego amanta. Pozycja prywatnej nałożnicy była nieporównanie lepsza, niżli publicznej „dobrzedziałki". Nic więc dziwnego, że prosty­tutki chętnie szły na służbę do bogatych dworów, oddawały się do wy­łącznej dyspozycji pańskich hulaków czy też przedsiębiorczych awantur­ników. W drugiej połowie XVIII wieku próbowały najczęściej szukać szczęścia, pieniędzy, kariery w ludnej, stwarzającej rozmaite możliwości Warszawie. Nieliczne, najurodziwsze służyły tam m. in. artystom jako modelki w powstałej szkole malarskiej M. Bacciarellego. Złośliwe plotki głosiły, że był to pretekst, chodziło bowiem o dostarczanie wrażeń i ułatwianie kontaktów odwiedzającemu pracownię królowi. Ksiądz Ki-towicz tak to komentował: „Bacciarelli Włoch, malarz, nagich niewiast wytwornym malowaniem królowi jmci do żywych ognia dodający. Ten pod pozorem wydoskonalenia sztuki malarskiej założył muzeum ma­larskie, do którego schodzili się malarze przedniejsi warszawscy, a mię­dzy nich na stół wchodziła płatna niewiasta, rozbierała się do naga i układała się w różne figury, jak jej kazano, w których ją malarze ma­lowali. Król zaś jegomość, siedząc w loży między malarzami, przypatry­wał się z gustem oryginałowi do kopiowania wystawionemu; czasem na­wet, sprowadziwszy do pokoju sypialnego, sztychował go dłutem przy­rodzonym" 29.

W plotkach tych kryła się część prawdy, jest faktem, że dla niektó­rych ladacznic seanse w pracowni stawały się stopniem do poważnego awansu. Można tu przytoczyć przypadek zwykłej nierządnicy warszaw­skiej, z domu Kiełczewskiej, która stała się słynną kurtyzaną i pod nazwiskiem Malczewskiej odnosiła wiele sukcesów. Zawdzięczała to przede wszystkim swej niecodziennej urodzie. Powiadano o niej, iż była to ,,rzadkiej piękności kobieta" 30. Z prostej ulicznicy stała się z czasem utrzymanką, potem trafiła do pracowni Bacciarellego, gdzie ją „w ma-larni często bez odzieży na wzór do rysunku przedstawiano". Na ten temat krążyły rozmaite wierszyki:

Będąc też trochę i twarzy urodnej Do królewskiej ją zgodzono malarni,

28 Liber chamorum, jw., cz. I, s. 477, nr 1809.

29 A. K i t o w i c z, Pamiętniki, czyli Historia polska, oprać. P. Matusze­wska, Warszawa 1971, s. 334.

10 A. M a g i e r, Estetyka miasta stołecznego Warszawy, Wrocław 1963, s. 95.


Gdyż i taliji jest do tego modnej. Brała co miesiąc dukatów dwanaście Łyskając [...J razy kilkanaście.

Zdziwisz się pewnie, co za oko śmiałe, Kiedy malarze z niej abrysy brali. Nagim swe ciało widzieć dała cale, I stać i leżeć jak jej rozkazali31.

W odpowiednim czasie zaprezentowana królewskiemu mecenasowi, który poznawszy jej zalety, roztoczył nad nią swoją najjaśniejszą opiekę. Protekcja króla pozwoliła Kiełczewskiej porzucić malarnię i wyjść za mąż za Jerzego Tomaszewskiego, podoficera policji, który dzięki posia­daniu tak „ustosunkowanej" żony rychło awansował na urzędnika sądów marszałkowskich. Piękną niewiastę znudziła jednak szybko ta sytuacja, porzuciła swego wyforowanego męża i utrzymywała się z prowadzenia eleganckiego domu schadzek. Jej standard życiowy ilustruje wiersz:

Zebrawszy sumki z tych sposobów liczne Pobudowała przy Pannie Maryji Mieszkanie piękne, w meblach, kamieniczne;

Fiakry, lokaje w pięknej liberyji I na resorach angielska kareta [...] 32

W takiej oprawie została metresą przedstawiciela możnego rodu pod­czaszego smoleńskiego Andrzeja Malczewskiego. Jego nazwisko stało się przydomkiem, pod jakim znano ją w Warszawie. Dalsze jej losy nie są znane, możliwe, że wyszła dobrze za mąż i spędziła starość jako nobliwa dama.

Tego rodzaju karier było wtedy więcej, częściej jednak droga pro­wadziła w dół. Zdarzało się, że wytworne metresy staczały się do pozycji pospolitych nierządnic, te z kolei spadały na dno nędzy i moralnego upadku. Kobiety, które dłuższy czas przebywały w bordelach, do reszty deprawowały się, dopuszczały kradzieży, oszustw, rozmaitych wykroczeń i z czasem traciły całkowicie więź ze społeczeństwem. Wiadomo np., że podczas okupacji Krakowa w latach 1655—1657 tamtejsze prostytutki gorliwie wysługiwały się Szwedom. Mieszkanki krakowskich lupanarów nie tylko „obsługiwały" sztab szwedzki, lecz dokonywały również aktów szpiegostwa i swego rodzaju dywersji.

Specyficzne warunki życia, niebezpieczna kiła lub inne choroby po­wodowały, że większość nierządnic przedwcześnie starzała się, a ponieważ organizm ich ulegał szybko wyniszczeniu, czyniły wprost odrażające wra-

31 Cyt. wg M a gier, jw., przypisy, s. 312.

32 Cyt. wg M a gier, jw., przypisy, s. 312.


żenię. Badający to środowisko doktor Lafontaine pisał, że jest „rodzą) kobiet, które tak dalece są zepsute, że opisywać je jest 'niepodobień­stwem, również jak obrzydliwem. One to przesiadują w szynkach piw­nych i wódczanych, a podczas nocy wałęsają się po ulicach. Każdy zaułek służy im za miejsce zaspokojenia płciowego za małą zapłatę, za kieliszek wódki. Jaka jest miłośnica, takim i miłośnik; najobrzydliwsze plugastwo gminu" 33. Ponury ten obraz rzuca bez wątpienia światło na panujące ówcześnie stosunki społeczne. Dodać trzeba, że nie odbiegały one niczym od europejskich. Plastyczne opisy niedoli, „zezwierzęcenia" ladacznic paryskich z tych czasów pozostawił przecież S. Marcier.

Jeśli chodzi o wieś, to uprawianie prostytucji było tam najsurowiej zakazane. Feudałowie wydawali w tym zakresie ustawy, które kwali­fikowały nierząd jako ciężkie przestępstwo. Schwytane na gorącym uczynku ladacznice natychmiast wypędzano, poddawszy je uprzednio chłoście lub innej karze. Solidaryzujący się ze szlachtą księża także grzmieli na nierządnice i w kazaniach swych przedstawiali je struchla­łym słuchaczom jako sługi szatana.

Na walkę z prostytucją na wsł wpływało szereg przyczyn. Najwa­żniejszą z nich była obawa przed przywleczeniem groźnych chorób we­nerycznych, które osłabiałyby biologicznie chłopa, zmniejszyły jego sprawność roboczą i odbiły się ujemnie na populacji. Przybycie prosty­tutek na wieś wprowadzało też do środowiska wiejskiego pewne za­mieszanie, osłabiało obowiązujące rygory. Jest oczywiste, że wypędzane z miast nierządnice nie były głosicielkami cnót małżeńskich, bałamuciły parobków, zdarzało się też, że tak potrafiły usidlić swoich przelotnych amantów, iż rzucali swoje obowiązki i uciekali z nimi „na gościniec". Przypadki takie należały wprawdzie do sporadycznych, ale mimo wszyst­ko gorszyły jednak i stanowiły wielce niepożądany przykład.

Choć władze szlacheckie z całą energią zwalczały prostytucję, nie zdołały całkowicie zlikwidować tego procederu. We wsiach nie było zamtuzów, zdarzało się jednak, że wypędzone z miast nierządnice po­trafiły uśpić czujność wioskowych cenzorów i przez pewien czas przeby­wały w wiejskim środowisku. Kwaterą wędrujących skortyzanek były zazwyczaj karczmy. Postoje w karczmach trwały nieraz nawet dość długo, gdy zainteresowani tym byli karczmarze, otrzymujący za swoją dyskrecję odpowiednią opłatę. Należy dodać, że proceder ten uprawiały niekiedy w wiejskich karczmach usługujące tam dziewczyny.

Prostytucją trudnił się często element luźny — płynny i trudny do skontrolowania. Niejednokrotnie więc zajęcie wędrownej żebraczki czy znachorki było tylko pretekstem, pod płaszczykiem których uprawiano

33 Cyt. wg Orkisz, jw., nr 49, s. 432.


nierząd. Kobiety te oddawały się nierządowi jednak raczej dorywczo, w okolicznościach, kiedy nie miały innych zarobków, z chwilą polepsze­nia się swej sytuacji materialnej porzucały ten proceder i poświęcały się jakiemuś legalnemu zajęciu. Ponieważ jednak luźni bardzo często prze­bywali w środowisku wiejskim, więc wywierali pewien wpływ na tam­tejszą obyczajowość.

Skutki istnienia prostytucji były liczne i złożone. Najbardziej groźna była zwiększona zapadalność na choroby weneryczne. Prostytutki nie podlegały żadnej kontroli sanitarnej, stawały się też, nawet te naj-wytworniejsze, stałymi roznosicielkami tych chorób. Każdemu zjawisku 2większenia się nierządu odpowiadała zawsze większa zapadalność na nieuleczalny wtedy syfilis; wystąpiło to m. in. w końcu XVIII wieku.

Istnienie nierządu sprzyjało pogłębianiu się rozwiązłości obyczajo­wej, podkopywało i osłabiało więzy rodzinne. Żony i miłośnice wielko­miejskich czy pańskich hulaków mimo woli zmuszone były do uprawiania pewnej rywalizacji z paniami lekkich obyczajów. Z kolei przyzwyczaje­ni do obcowania z nierządnicami mężczyźni traktowali często wszystkie kobiety swobodnie, nawet lekceważąco.

Nie trzeba chyba podkreślać, że prostytucja powodowała ogólną de­prawację, łamała godność ludzką, prowadziła do skrajnego fizycznego wyniszczenia i moralnego upodlenia. Była zjawiskiem złożonym, łatwo pisać o niej w sposób dwuznaczny, frywolny, w istocie wszakże stano­wiła piętno, przysłowiową ciemną plamę na- ówczesnej obyczajowości. Wspominałem już, że stosunki panujące w naszym kraju nie były pod tym względem wyjątkowe, niemniej szkodliwość jaką powodowała ona u nas była bodaj stosunkowo większa niż za granicą.

Skomplikowanym, zupełnie niezbadanym zagadnieniem jest wpływ jaki wywierała prostytucja na życie gospodarcze wielkich miast, szcze­gólnie dotyczy to Warszawy drugiej połowy XVIII wieku. Na kobiety te wydawano wielkie sumy, one z kolei, szczególnie wytworne metresy, zatrudniały służbę, pośredników, nabywały drogie stroje, klejnoty. Były stałymi klientkami jubilerów, kupców, cukierników. Zdaje się, że w War­szawie, podobnie jak w Paryżu, wiele placówek istniało i prosperowało właśnie w związku z rozpowszechnioną prostytucją.


Savoir vivre

Formy towarzyskie typowe dla obyczajowości omawianego okresu były bardzo zróżnicowane, w zasadzie nie można mówić o jednym, obowiązu­jącym wszystkich savoir vivrze, istniało kilka wzorów, co miało związek z istnieniem szerszego modelu obyczajowego. Występowały znaczne róż­nice między formami towarzyskimi obowiązującymi w środowisku szla-checko-magnackim, ludowym, żołnierskim itd. Każde z tych środowisk hołdowało swoim własnym regułom dobrego wychowania, znajomość któ­rych była wręcz konieczna dla harmonijnego współżycia, świadczyła o przynależności do danej warstwy czy kategorii zawodowej, o kulturze osobistej danej jednostki itd. Z drugiej strony wzory te wzajemnie się przenikały, istniała tendencja do pewnej unifikacji, polegająca w zasa­dzie na przejmowaniu reguł obowiązujących pośród szlachty. Dążności te szczególnie silnie wystąpiły pod koniec omawianego okresu.

Staropolski savoir vivre kształtował się pod wpływem dziedzictwa kulturowego sięgającego czasem głębokiego średniowiecza, obowiązującej w danym okresie mody, korzystał także ze wzorów cudzoziemskich itd. Obyczajowość polską charakteryzowała jednak duża niezależność, potra­fiła ona stworzyć i kultywować formy towarzyskie odznaczające się za­równo dużym bogactwem, jak i szczególną specyfiką. Cudzoziemcy wie-lekroć podkreślali oryginalność obowiązujących u nas reguł, choć oceniali je raczej krytycznie.

Okolicznością, która w pewnym stopniu uzasadniała te opinie, była zależność form towarzyskich od struktury społecznej. Zróżnicowanie so­cjalne, istnienie określonej hierarchii społecznej, uprzywilejowanie po­zycji stanowej, istnienie licznych podziałów wewnątrzstanowych, przy­wiązywanie wagi do pozycji rodowej powodowało, że sposób zachowania się ówczesnych ludzi był niezwykle zróżnicowany. Stosunki feudalne za­ważyły na kształtowaniu się form towarzyskich, nad rozmaitością i zło-


żonością obowiązujących reguł. Inną miarą oceniano postępowanie dygni­tarza, zupełnie zaś inną zwykłego szlachcica, nie mówiąc już o plebe-juszach. Przysłowie wyraźnie mówiło, że co „wolno wojewodzie" to nie jakiemuś tam hołyszowi. Stanowa segregacja została zaakceptowana przez obowiązującą wówczas obyczajowość. Do drugiej połowy XVIII wieku zachowywano ją w miejscach publicznych, w kościele, szkole, teatrze. Pierwsze miejsca wszędzie z reguły zajmowali magnaci, ewentualnie można szlachta, dalsze — szlachta, potem zamożni mieszczanie, ostatnie zaś przysłowiowy szary tłum. Kajetan Koźmłan wspomina, że w szkole:

„Pierwsze ławki zajmowali sami panicze [...j, ławki, naprzeciw katedry zasiadała uboższa szlachta, a ostatnią mieszczanie; ława zaś była zajęta przez bursów i pauperes" 1. Historyk teatru pisze, iż podczas przebudowy operami w 1748 roku widownię podzielono na parter dla szlachty i ławki dla mieszczan, loże przeznaczono zaś dla magnatów i bogatej szlachty.

Ludzi traktowano wszędzie według ich stanu; przynależność do niż­szych warstw narażała na rozmaite przykrości. Za jedno i to samo prze­kroczenie można było, zależnie od pochodzenia, zostać najwyżej na­pomnianym, bądź otrzymać chłostę lub być skazanym na areszt. Jędrzej Kitowicz powiada, że na redutach: „Kto hałas zrobił, natychmiast przez oficyjera i żołnierzy był wyrugowany za drzwi; tam się musiał odmasko-wać, jeżeli był w masce; oficyjer sądził o osobie i podług swego rozsądku z nią postępował. Jeżeli osoba, wyprowadzona za drzwi, uznana była za podłą, kazał wziąść dla wypoczynku po fatydze redutnej do kozy albo też w miejscu kijem wytrzepać plecy. Jeżeli hałaśnik był godny człowiek, oficyjer nie wchodząc w roztrząsanie uczynku tym go tylko ukarał, że go więcej na reduty nie wpuścił" 2. Rozpierający się w pierwszym rzędzie senatorskich foteli magnat Opaliński lekceważąco wyraża się o siedzących na ławach senatorach tzw. drążkowych, że są „niby krogulce". Urzędnicy magistraccy, członkowie kongregacji kupieckich wyraźnie z góry trak­towali przedstawicieli rzemiosł, nie mówiąc już o plebsie. Wszyscy mieszczanie wynosili się z kolei ponad chłopstwo, traktując je jako „chamstwo", „wiejskie prostactwo". Dystans socjalny panujący w dzie­dzinie obyczajów podkreśla szczególnie mocno osławiona Liber chamorum, W takiej sytuacji trudno było mówić o istnieniu jednolitych wzorców za­chowania się.

Dystanse i istniejące bariery znajdowały odbicie w obowiązującej ty-tulaturze. Każdy szlachcic nosił tytuł „urodzony", aczkolwiek w tytula-turze tej istniało zróżnicowanie, oddające podziały społeczne obowiązu-

' K. K o zmian, Pamiętniki..., cz. I, Warszawa 1907, s. 42.

2 J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-1 a k, Wrocław 1951, s. 586.


jące wewnątrz tej klasy. Lubiano jednak podkreślać więź ogólnoszla< checką, to charakterystyczne ,,my", kiedy pisano: „my rycerstwo", „my Jaśnie Oświeceni, Jaśnie Wielmożni i urodzeni Ichmość Panowie Bracia". Mieszczan zwano „sławetnymi", chłopów określano jako „pracowitych". Warstwy plebejskie starały się przejąć i używać tytuły i nazwy panujące wśród szlachty, ewentualnie wśród innych kategorii ludności stojących wyżej pod względem socjalnym. Zamożniejsi chłopi używali w aktach tytułów: „uczciwy", czasem „sławetny", nawet nieraz z dodatkiem pan. Zamożny chłop z Podhala w XVIII wieku pisał o sobie: „sławetny pan Grzegorz Tylko". Były to jednak wyjątki, w zasadzie chłopów określano urzędowo zawsze mianem „pracowitych".

Na przestrzeni XVII—XVIII wieku rozpowszechniło się specyficzne dla stosunków polskich tytułowanie osób per „pan". Początkowo okre­ślenia tego używała tylko szlachta, chłopi zwracali się do siebie przez „ty" lub „wy". 2 czasem nazwa pan przeszła do innych warstw społecz­nych. Dziwiło to niepomiernie cudzoziemców, którzy uważali to za spe­cyfikę naszej obyczajowości. Schulz tak pisał na ten temat: „Wyraz pan dokłada się do nazwisk i do godności, a oznacza też co francuski Seigneur. Mówią pan król o królu [...], a dalej pan biskup, pan wojewoda itp. [...], podobnież mówią do kobiet: pani krajczyna, pani stolnikowa [...]. Fran­cuzi swoje Seigneur aż do rewolucji zachowali dla wybranych, w Polsce ma się inaczej. Panem jest każdy, co ma buty całe, i jak monsieur, tytuł ten dodaje się każdemu" 3.

Określenie „pan" w życiu towarzyskim nosiło wszakże rozmaite, nie­raz bardzo zawiłe dodatki. Pośród szlachty najczęściej obowiązywał zwrot „mości panie bracie", formę tę stosowano jednakże tylko wobec osób rów­nych sobie. Do możniejszych od siebie zwracano się „wielmożny panie", „jaśnie wielmożny" itp. Szlachcic piszący do mieszczanina czy nawet stojącego odeń niżej szlachcica tytułował go tylko „panem", „przyjacie­lem". Zależną od siebie służbę, młodzież, szlachetków zwano lekceważąco „acanami", „asanami". Pominięcie tytułu „brat" w korespondencji mię­dzy osobami równymi sobie pod względem socjalnym uważano wręcz za prowokację lub dowód braku elementarnych podstaw wychowania. Zna­ne jest oburzenie pana Paska, kiedy otrzymał list, w którym tytułowano go tylko „panem i przyjacielem".

Mieszczanie i chłopi naśladowali szlachtę, dlatego też już w XVII wie­ku w miastach zaczęto używać tytułów „wasza miłość", „waszmość pan". Szlacheckie zwroty towarzyskie przedostawały się także do środowiska ludzi marginesu społecznego: włóczęgów, wędrownych dziadów, prze­stępców itd. Ludzie ci zwracali się do siebie z szlachecka „czołem panie

' F. Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 252—253.


bracie", „skąd waszmość" itp. W XVIII wieku używanie tego rodzaju zwrotów stało się powszechne. Schulz pisze: „Znaczące i to, że w Polsce często jedno drugich łaskawcami i dobrodziejami zowią. Ten sposób mó­wienia musiał się urodzić w wyższych klasach, ale sposób zszedł teraz do najniższych i pociesznie słyszeć, gdy dwóch żebraków, mówiących ze sobą, co trzecie słowo dobrodziejami się mianują" 4.

Tytułomania przeniknęła także do środowiska wiejskiego, próbowali stosować je np. oficjaliści dworscy. Wiadomo, że zwano ich godnie urzęd­nikami, niektórzy mieli większe aspiracje. Wacław Potocki ironizował:

Co żywo do tytułów, nawet ludzie prości, Kiedy też się mój dwornik zowie podstarości, Aż przystojną ode mnie napomniany chłostą, Poznał żem ja w mej wiosce panem nie starostą5.

Tendencja do używania tytułów stale się pogłębiała, szczególnie po­śród samej szlachty. W rozmowie czy liście należało każdego uczcić od­powiednim tytułem. Jeśli szlachcic posiadał jakiś urząd, choćby naj­skromniejszy, należało zawsze to podkreślać. Nawet synów dostojników tytułowało się według urzędu ojców. Mówiło się więc: „jaśnie wielmożny wojewodzie", „wielmożny staroście", „wielmożny cześnikowic" itd. Prze­strzegano, by wymieniać też tytuł przynależny z powodu posiadania orde­ru. Brzmiało to np.: „Jaśnie Wielmożny Mci Panie Chorąży, Kawalerze Orderu św. Stanisława i Kochany Bracie".

Tytułomania śmieszyła i wręcz irytowała cudzoziemców. Vautrin zgry­źliwie pisał: „Nie ma państwa w Europie, w którym istniałaby taka ilość tytułów jak w Polsce. Spotyka się dygnitarzy, ale nie widać urzędów, mrowie książąt bez księstw, generałów bez armii, pułkowników bez puł­ków, kapitanów bez żołnierzy. Istnieje tyle stanowisk nie związanych z żadną funkcją, za to z przymiotnikiem «wielki» lub tytułem generała, że na każdym kroku spotyka się jakąś wielkość albo przynajmniej gene­rała. Osoba obdarzona jakąkolwiek godnością porzuca rodowe nazwisko, przestaje być dziecięciem swego ojca, staje się natomiast panem genera­łem, panem wojewodą, kasztelanem, starostą, stolnikiem, sędzią, pisa­rzem itd. Żona i dzieci przejmują ich tytuły, nie można więc zwracać się do nich po nazwisku, i to do drugiego, trzeciego pokolenia [...]. Zadziwia­jące jest, że w kraju, gdzie konstytucja gwarantuje równość, każdy usi­łuje się za wszelką cenę wyróżnić. W nie mniejsze zdumienie wprawia ilość tytułów honorowych" 6.

4 Schulz, jw., s. 253.

5 W. Potocki, lomalitates..., 1747, cz. I, s. 104.

6 H. Vautrin, Obserwator w Polsce, [w;] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 779.


Tytulomania istniała także po miastach, spotykało się tam „panów rajców", „panów burmistrzów", w większych miastach „senatorów", „pre­zydentów" itd. Obyczajowość ówczesna lubowała się w tych tytułach,' trzeba jednak dodać, że przez długi czas nie pozwalano na nadawanie' dziedzicznych tytułów rodowych, tak powszechnych w feudalnej Euro- • pie. Szlachta uważała się za równą z urodzenia, używanie tytułów rodo­wych traktowałaby wręcz jako obrazę. Zezwalano tylko na używanie tytułów dziedzicznych rodom wymienionym w akcie Unii Lubelskiej. Za­braniano przyjmowania nadawanych przez władców zachodnich, szczegól­nie cesarza i papieża, tytułów książąt, hrabiów, margrabiów itp. W myśl:

obowiązujących konstytucji tytuły te były w Polsce nielegalne (dotyczy-' ło to m. in. Lubomirskich, Ossolińskich, Myszkowskich, Wielopolskich).

Zżymał się na nie antyoligarchicznie nastawiony Wacław Potocki, który wielokroć podkreślał, że „Równą się szlachtą chudzi rodzą i pano­wie", gonienie za cudzoziemskimi tytułami zwał „wstydem, hańbą, bre­dnią".

Niemcy drwią, przywileje pieczętując, a my Z winszowaniem Książęta i Grabiów witamy, Mniejsza o to, choć nas orda na każdy rok wiąże, Kiedy nowe do Polski przybyło nam książę7.

Dopiero sejm roku 1773 zezwolił na nadawanie tytułów, m. in. ksią­żęcych. Mitrą książęcą obdarzono wówczas niesławnej pamięci Adama Ponińskiego. W życiowej praktyce panowie używali wszakże tytułów cu­dzoziemskich, stąd też mamy „hrabiów na Wiśniczu", „comesów św. Im­perium Rzymskiego" itd.

Nierówność socjalna szczególnie jaskrawo dawała się zauważyć w spo­sobie witania się oraz zwracania się do siebie. Przywitaniem towarzy­skim równych sobie był pocałunek. Ludzie mniej więcej równej pozycji socjalnej obejmowali się rękami i całowali w szyję lub ramię. Starowol-ski pisał, iż: „Pospolicie Polacy naszy zwykli się przy witaniu obłapiać (czego inne narody we zwyczaju nie mają, nawet pokrewnością i spowi­nowaceniem się bliskiem będąc związanemi), aby tą powierzchowną ce­remonią pokazali sobie wzajemny afekt przyjacielski" 8. W pewnych ko­łach całowanie to było poprzedzane wymyślnymi, a rzadko szczerymi usiłowaniami złożenia niższego ukłonu niż składała spotykana osoba. Po tych wstępach i manewrach całowano się właśnie w szyję, ramię lub piersi.

7 W. Potocki, Poczet herbów..., Kraków 1696, s. 603.

8 S. Starowolski, Reformacja obyczajów polskich, wyd. K. J. T u r o w s k i, Kraków 1859, s. 81.


Zupełnie inaczej witano ludzi starszych w rodzinie, czy stojących wy­żej socjalnie. Tu obowiązywała istotnie głęboka uniżoność, wręcz serwi-lizm. Chłopi padali dosłownie plackiem u stóp panów, ściskając ich za nogi, czasem 'klękali przed nimi. Dzieci całowały starszych w rękę, obej­mowały za kolana. Nawet szlacheckie dzieci padały plackiem przed wo­jewodą czy innym dygnitarzem. Ucałowanie ręki magnackiej czy star­szego krewnego uchodziło za zaszczyt, wyróżnienie. Biedniejsza szlachta obejmowała możniejszych za kolana, całowała po nogach, dochodziło do scen odrażającego płaszczenia się. Vautrin wydziwiał: „Mężczyźni równi kondycją całują się wzajemnie w ramię i traktują po bratersku, jeżeli zaś któryś z nich wyżej stoi w hierarchii społecznej, niższy stanem rzuca się do jego nóg, całuje stopy albo podejmuje pod kolana, bądź też pochyla się, zaznaczając tylko ten upokarzający gest i wypowiadając formułkę: «Upa-dam do nóg»" 9.

Jeśli chodzi o księży, to całowano ich z reguły w rękę, czasami w pier­si. Zwyczaj ten stosowano także wobec kobiet. Pośród szlachty i w du­żych miastach istniał zwyczaj całowania w ręce pań i doroślejszych pa­nien.

Całowanie kobiet w rękę przeszło ze środowiska szlachty do niższych warstw. Schulz notował: „Dawniej nikt nie zbliżał się w wyższych sfe­rach do kobiety bez najgłębszego ukłonu i najpokorniejszego ucałowania jej ręki, powtarzało się to za wszystkimi przytomnymi paniami; teraz to z mody wyszło, ale w niższych klasach zwyczaj ten istnieje. Przychodzą­cy całują w ręce wszystkie kobiety; gdy na ulicy spotkają je, ucałowanie ręki jest wstępem do rozmowy, a dosyć pociesznie patrzeć, gdy najbrud­niejsze kobiety spotyka to powitanie pokorne ze strony mężczyzn"10.

Wracając do zwyczajów ogólnych, trzeba nadmienić, że chłopi i 'bar­dziej religijna szlachta przy powitaniu wymawiali formułkę: „pomaga Bóg", od początku XVIII wieku powszechnie zastąpioną słowami: „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Ludzie bardziej świeckich czy też wolnomyślnych przekonań witali się słowami „czołem", „czołem panie bracie", używano też zwrotów: „dzień dobry", „dobranoc" itp. Wśród pewnych kół, m. in. pośród wojskowych, włóczęgów, przez długi czas modne było powitanie „służba" (pełniej i ściślej powinno to brzmieć „moja służba").

Obowiązujący sposób bycia wymagał nie tylko składania ukłonów i wymawiania słów powitania, przy spotkaniu należało także prawić so­bie rozmaite grzeczności, dowiedzieć się o zdrowie spotkanej osoby itp. Przestrzegano tego na terenie całego kraju, pośród wszystkich warstw

' Vautrin, jw., s. 787. 10 S c h u l z, jw., s. 251—252.


społecznych. Pamiętnikarz Swięcicki pisze, że Mazurzy: „Przy spotkaniu pozdrawiają się grzecznie z wypowiedzeniem wielu komplementów, bo trzeba wiedzieć, że świadczyć sobie godność Mazurzy lubią. I o nic nie jest tak łatwo, jak o zacięte kłótnie, które się wywiązują z powodu naj­mniejszego uchybienia"n. Tego rodzaju zwyczaj istniał także pośród chłopów. Nawet przy przypadkowym spotkaniu, mijając się, należało wymienić kilka zdań, choćby nie posiadały one istotniejszej treści. Spo­sób wymiany konwencjonalnych grzeczności zależny był od pozycji so­cjalnej danych osób. Zdaniem cudzoziemców panowie, w ogóle ludzie majętniejsi, dawali zawsze odczuć osobom niższej kondycji swoją rangę, funkcję, swą wyższość.

Dużą rolę przywiązywano także do stosownego zdejmowania nakryć głowy. Strój polski wymagał, by w zasadzie występować z nakrytą gło­wą, dlatego też na bankietach, uroczystościach, podczas tańców nawet, przez długi czas nie zdejmowano czapek czy kołpaków (zdejmowanie czapek w mieszkaniach prywatnych i lokalach publicznych weszło w ży­cie dopiero około połowy XVIII wieku). Wymagano jednak, by uchylać czapek przy powitaniu. Równoczesne uchylanie czapki znamionowało, że ludzie są sobie równi pod względem socjalnym. Niższy w hierarchii pierwszy sięgał do czapki, chłopi i służba zdejmowali nakrycia głowy i bez nich stali przed panem. Nieodkłonienie się nakryciem głowy wśród ludzi mniej więcej sobie równych oznaczało wyraźne lekceważenie dru­giej osoby, a nawet ciężką obrazę. Znane jest oburzenie Jana III na cesa­rza Leopolda, który nie uchylił kapelusza, gdy prezentowano mu syna królewskiego — Jakuba. Znamienna też jest anegdotka o Sobieskim, który zmamił cesarza i pierwszy podniósł rękę, lecz nie do czapki, tylko do wąsa!

Wspominałem już o zwyczaju całowania pań w rękę. Trzeba tu do­dać, że wobec kobiet obowiązywał specjalny kodeks grzeczności, doty­czyło to szczególnie środowiska szlachecko-magnackiego i wielkomiej­skiego. W rozdziale o pozycji społecznej kobiet pisałem, iż w zasadzie były one dyskryminowane, uzależnione od mężczyzny, co nie przeszka­dzało, by w towarzystwie otaczać je galanterią. Szlachcic, który uważał kobiety za istoty niższego rzędu, przewrotne, lekkomyślne, rozwiązłe itd., na zewnątrz musiał kryć się z tymi opiniami, w towarzystwie wymagano od niego bowiem, by otaczał je galanterią. Kawaler zbliżał się do damy zawsze z niskim ukłonem, czapką w ręku i dwornym komplementem. Zdarzało się, że po oświadczynach padał do stóp lub klękał przed swoją wybranką. Panował nawet zwyczaj picia zdrowia dam z ich trzewiczków.

11 S. Swięcicki, Opisanie Mazowsza, {w:J W. Smoleński, Pisma histo­ryczne, t. I, Warszawa 1901, s. 1&5—106.


•Najczęściej wstawiano do nich kielichy, zdarzali się jednak gorliwcy, którzy pili bezpośrednio z atłasowych pantofelków. Uszanowaniem da­rzono także dojrzałe panie, matrony. Szczególną galanterię okazywał w tym względzie szarmancki wobec pań Stanisław August, zdarzało się że dostojne damy witał nie jak król, lecz jako ich zwykły znajomy, co na owe czasy stanowiło przejaw niebywałej bezpośredniości. Pamiętni-karz Bukar opisuje spotkanie króla z cieszącą się wielkim szacunkiem księżną Anną Jabłonowską. „Gdy weszła do sali, król zerwał się z krze­sła z pośrodka pięknych i młodych dam i na środek sali na spotkanie jej wyszedł. Księżna była wzrostu dużego, postawy majestatycznej, ubrana w staroświecką materię jedwabną w pasy szerokie [...]. Szła z postawą wspaniałą, ale krokiem dość pewnym i sporym. Król skłonił się jej dość nisko i pocałował ją w rękę, ona zaś -tylko lekko głową kiwnęła, tak jakby to nie 'król, ale pan Stanisław Poniatowski tę cześć jej oddawał i dalej niezatrzymując się poszła między damy, które wszystkie powstały i dały miejsce pierwsze tej matadorze" 12.

Uprzejmości jakie świadczono kobietom bardzo silnie podkreślali cu­dzoziemcy, uważając, że w Polsce istnieje pod tym względem szczególna sytuacja. Kausch pisał np.: „Tkliwość [...] — zadziwia ona tym bardziej, gdy się widzi, jak ten sam szlachcic, przed którym wszyscy w jego wiosce drżą ze strachu, zachowuje się z pełną czułości galanterią wobec słabszej swojej połowy, wobec małżonki. Nawet kiedy się bardzo roz-sroży, gniew jego topnieje natychmiast, gdy tylko umiłowana połowica, która zazwyczaj rządzi nie tylko domem, ale również panem tego domu, serdecznie go o coś poprosi. W ogóle kobietom w Polsce okazuje się cześć graniczącą z ubóstwieniem. Ukłon za ukłonem, ucałowanie rączek za uca­łowaniem rączek praktykuje się tutaj znacznie częściej niż gdzie indziej. Łatwo się domyślić, że w znacznie wyższym stopniu przestrzegają tego zwyczaju młodzieńcy zabiegający o względy panien. Jeszcze do niedawna starający musiał niemal bez przerwy padać na kolana przed swą wy­braną. Słowo jej było dla niego wyrocznią, której nie sprzeciwiłby się nawet westchnieniem"13. Ostatnie zdanie przejaskrawia istniejący stan rzeczy, galanteria obowiązująca wobec niewiast była jednakże zjawiskiem wyraźnie frapującym przybyszów.

Nieco odmienną „galanterię" prezentowali wobec kobiet hajducy, wę-grzynkowie i inna służba wielkopańska. Obowiązujący pośród nich swoisty savoir vivre wymagał, by ujrzaną w miejscu publicznym młodą kobietę obrzucać nieprzyzwoitymi wyrazami. Najswawolniej poczynano

"S. Bukar, Pamiętniki, [w:] Biblioteka pamiętników i podróży po dawnej Polsce, fc V, wyd. J. L Kraszewski, Drezno 1871, s. 42.

" J, J. Kausch, Wizerunek narodu polskiego, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. II, s. 310.


sobie w stołecznej Warszawie. Kito wieź opisuje, że w momencie, gdy na placu lub ulicy pojawiła się młoda niewiasta, zebrana wokół powozów oczekujących na panów służba wybuchała stekiem najbardziej ordynar­nych i nieprzyzwoitych okrzyków. Szczególne popisy miały miejsce wtedy, kiedy na bale lub bankiety zjeżdżały sznury powozów, wiozące dygnitarzy i ich wystrojone małżonki. Przed bramą każdego pałacu znaj­dowała się zwykle gromada służby. Kiedy w drzwiach karety ukazywała się kobieta, zebrany tłum witał ją salwą nieprzyzwoitych wyzwisk, przede wszystkim ze sfery seksualnej. Mało tego. Stojąca przed bramą służba, która miała odbierać od przyjeżdżających futra i inne okrycia, chwytała przybyłe panie „za lędźwie, czego pod wielkimi rogówkami do-kazać bez postrzeżenia niewstydnika łatwo było"14. Tak traktowane damy wybuchały piskiem i krzykiem, inne zaś wyskakiwały z karety „jak sparzone". Ponieważ jednak nadjeżdżały nowe powozy i padały nowe wyzwiska, więc w tym tłoku i zamieszaniu trudno było ująć be-zecników. Panowie dysponujący komputowym lub nadwornym żołnie­rzem urządzali istne obławy na hultai, którzy ośmielali się tak postpo­nować ich małżonki. Bywało, że bardziej agresywny lub zbyt głośno, wrzeszczący pachołek dostawał się do „kozy", w której „garbowano" mu:

skórę. Służba była jednak w takich przypadkach bardzo solidarna i żoł­nierze mieli nie lada trudności w chwytaniu swawolników. W rezultacie;

sprawę rozwiązano w ten sposób, że od miejsca, gdzie zajeżdżały karety aż do pierwszej sali ustawiano dwa gęste szpalery żołnierzy, którzy chro­nili przybyłe damy od bezpośredniego kontaktu z wrzeszczącą służbą., Jeśli chodzi jednak o krzyki i rzucanie epitetów, to przez długi jeszcze czas nie udało się tego zlikwidować. Jeden z autorów pisze, że: „Co zaś;

do wrzasku, ten został w modzie, jako żadnym sposobem nie uleczony i nareszcie uchodził za rozrywkę" 15. Te nieobyczajności zanikły dopiero:

w drugiej połowie XVIII wieku.

Charakterystyczne dla obyczajowości XVII i XVIII wieku było częste. wzajemne dawanie sobie upominków. Można je było otrzymać z okazji świąt, imienin, a także z powodu powrotu z podróży, przy składaniu wizyty oraz przy innych okazjach. Ówczesny szlachcic musiał szafować, nimi na prawo i lewo, a panowie wręcz prześcigali się w pomysłach, i obdarzaniu się kosztownymi prezentami. Podobnie działo się i w dużych. miastach. Zwyczaj ten istniał także pośród chłopów, ale nie był tak sze-. roko rozpowszechniony. Upominki były kosztowne, często nawet rujno­wały. Sytuację ratowała okoliczność, że i samemu można było zostać obdarowanym, tak więc rachunki często się wyrównywały.

Obowiązujące wówczas reguły nakazywały także dawanie, mówiąc ję-

14 K i t o w i c z, Opźs obyczajów..., s. 546—547.

15 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 547.


zykiem współczesnym, napiwków. Po dworach rozdawano je przy okazji składania powinszowań, imienin czy świąt. Zwyczaj ten szczególnie prze­strzegany był w miastach — należało dawać je służbie, posłańcom, wartownikom, osobom usługującym w gospodach czy założonych pod koniec XVIII wieku restauracjach i kawiarniach. Człowiek nie dający napiwków uchodził za sknerę, osobę bez honoru! Nie sądźmy jednak, że dawano je lekką ręką, bez zastanowienia. Zachowane rachunki szlachty i magnatów świadczą wyraźnie o tym, że nawet drobne sumy dawane posłańcom czy służbie były ściśle odnotowywane, wciągane do domo­wych rejestrów, ale mimo to każdy dawał napiwki, by uchodzić za osobę należącą do wytwornego towarzystwa. Napiwek dawano często z zazna­czeniem, by otrzymujący go przepił za zdrowie fundatora. W poemacie Korczyńskiego czytamy np.:

I per honor co wtedy miał w drobnej monecie, Rzucił: «2ołnierze za me zdrowie przepijecie!* 16.

Przestrzeganie form towarzyskich uzależnione było od pozycji socjal­nej. Pan krociowej fortuny mógł je nawet lekceważyć, bowiem majątek i pozycja pozwalały na tolerowanie nie tylko jego nietaktów, ale i wy­bryków. Przestrzegania obowiązujących reguł wymagano jednakże od ludzi stojących niżej pod względem socjalnym, ewentualnie posiadają­cych równorzędną pozycję.

W sytuacji gdy przede wszystkim ważyła pozycja, nie było możliwe prowadzenie swobodnej, subtelnej, pełnej aluzji oraz dowcipu rozmowy. Sztuka konwersacji stała nisko. Konwersację, dowcipną rozmowę zastę­powała najczęściej gawęda, opowiadanie. Obowiązujący savoir vivre wy­magał, by z uwagą i aprobatą wysłuchiwać pełnych łgarstw opowiadań magnatów, w których np. celował Radziwiłł „Panie Kochanku". Z mniej­szym przymusem słuchano już oczywiście gawędziarzy równej ze sobą rangi. Stanowili oni wszędzie duszę towarzystwa, opowiadania ich do­starczały czasem nawet silnych przeżyć. Przykładem takiej towarzyskiej gawędy mogą być Pamiętniki Paska. Nader wysoko ceniono też roz­maitych facecjonistów, dowcipnych narratorów. Na początku XVII wieku krążyły np. anegdoty na temat konceptów księdza Woronieckiego, pod koniec tegoż wieku słynął z dowcipu szlachcic Zapolski, wielu narratorów można było spotkać w czasach saskich, rozmaitego stylu facecjoniści pro­dukowali się także jeszcze w latach stanisławowskich.

Jeśli chodzi o środowiska plebejskie, to rolę narratorów pełnili tu najczęściej księża, bakałarze, wędrujący dziadowie, żebracy, pielgrzymi.

11 A. Korczyński, Złocista przyjaźnią zdrada, wyd. R. P o 11 a k, Kraków 1949, s. 107.


Tematów do gawęd wiejskich dostarczały kazania, rozpowszechniona ma­sowo tzw. literatura jarmarczna, oraz liczne druki dewocyjne. Zabawia­no się także słuchaniem baśni, podań i legend. Na naszych ziemiach można było spotkać tematy baśniowe docierające do nas zarówno ze wschodu jak i zachodu, wiele także spotykało się tekstów rodzimych, sięgających nawet przedchrześcijańskich czasów. Czym barwniej, cieka­wiej prawił narrator, tym naturalnie większe zyskiwał uznanie.

Staropolski savoir vivre oczywiście odmiennie niż dziś traktował po­jęcie przyzwoitości. Niektóre z panujących zwyczajów były dość osobli­we. Przyzwoitość zabraniała np. kawalerowi całowania twarzy panny, zezwalała wszakże na całowanie piersi. W związku z tym w dobie no­szenia dekoltów przyjęte było publiczne chwalenie kształtnych biustów. Zachowywano także dużą tolerancję w kwestii kompletności ubioru. Jeśli na wytwornych przyjęciach w środowiskach magnackich przestrze­gano jego kompletności bardzo pilnie, to już wśród średniej szlachty, szczególnie podczas wielogodzinnych pijatyk poczynano sobie dosyć swo­bodnie. Szlachcic po prostu zrzucał z siebie w trakcie uczty większość krępujących go szat. Stanisław August pisze w swych pamiętnikach, jak to starając się o wybór na posła, musiał tańczyć długie godziny w towa­rzystwie pana Glinki, który: „trzy razy redukował ubranie swoje, zawsze mnie przepraszając najpokorniej; odwiązywał najprzód pas, potem zdjął kontusz, nareszcie żupan i został w samej koszuli, a w dodatku do sze­rokich swych polskich spodni i wygolonej głowy nadział na wierzch pu-dermantel pani domu, przyklaskującej tym miłym konceptom" 17. W ca­łym społeczeństwie za zupełnie np. naturalną rozrywkę uważano ogląda­nie ludzi umysłowo chorych. Ówczesne pojęcie przyzwoitości pozwalało także na stosowanie określeń i porównań, które dziś wydają się więcej niż ryzykowne. Po sporządzaniu sekcji zwłok Jeremiego Wiśniowieckiego, w pełnym zresztą uszanowania opisie zaznaczano, iż miał ,,kiszki tak łojem oblane, jako u wieprza nie mogą być tłustsze"18. Jan III wedle relacji ówczesnych, schodził z tego świata ,,rycząc jak wół" 19.

Tego rodzaju porównań nie wypadało wszakże stosować nagminnie. Wacław Potocki pozostawił fraszkę, w której pisze:

Mazur jeden na sejmie, z dowcipem swej głowy Popisując się, króla przyrównał do krowy, Że jako ta ogonem bąki i szerszenie, Ostrymi zaś rogami drapieżny zwierz żenię,

" Król Stanisław August, Pamiętniki..., oprać. W. Konopczyński, t. I, War­szawa 1915, s. 65.

18 Cyt, wg W. Tomkiewicz, Jeremi WiSniowecki..., Warszawa 1933, s. 378, przypis l.

19 K. S a r n e c k i, Pamiętniki,.., wyd. J. W o l i ń s k i, Wrocław 1958, s. 344.


Tak i nasz król jegomość naprzód zdrową radą,

Za Zygmunta to było, potem broni szpadą.

Leży nam jako świnia, my jako prosięta

Ssiemy, a choć się czasem przykrzym, nie pamięta.

Miał jeszcze dłużej liczyć gadzinę oborną

Z gustem swym, ludzkim śmiechem, oracyją dworną,

Przerwano mu od krzesła: «Krowa lega w słomie,

Świnia w błocie i wszelkie podobieństwo chromie.»

Jako subtelny concept, tak wymowa żywa,

Oboje warto beczki drzewickiego piwa20.

Należy dodać, że niektóre słowa tak zmieniły treść, że kiedyś ucho­dziły za stosowne, a dziś uważa się je za nieprzyzwoite. Należy do nich np. „dziewka", „obłapiać". Z kolei nieprzyzwoitym wówczas było np. sło­wo „kobieta". Nie ulega także wątpliwości, iż w XVII—XVIII wieku istniała większa niż w XIX wieku, a może nawet i dziś, tolerancja w do­borze słów, określeń, z drugiej strony miała ona swoje wyraźne granice, uważano np., że nie wszędzie i nie zawsze można się dosadnie wyrazić. W oficjalnych wystąpieniach, oracjach, publikowanych pracach starano się to czynić oględnie i unikano słów grubiańskich czy nieprzyzwoitych (w ówczesnym oczywiście pojęciu). W protokołach sądowych znajdują się wprawdzie często drastyczne opisy, lecz przesłuchiwani poprzedzali je słowami „uczciwszy uszy". Nieraz i poeta Potocki zaznacza: „uczciwszy uszy, upraszam pardonu". W życiu codziennym dosadne wyrażanie się tolerowano. Istniał co prawda pogląd, że nie przystoi, by młode panny i w ogóle kobiety słuchały lub tym bardziej opowiadały czy śpiewały obsceniczne facecje i piosenki, ale w szerokich kręgach szlacheckich czy plebejskich zdarzało się to na porządku dziennym. Charakterystyczny opis pozostawił Wacław Potocki, który po zakończonej uczcie dworskiej prosi szlachciankę o piosenkę:

Pocznie o człowieka grzesznego upadku. „Już — rzekę — adwent minął, mięsopust w ostatku, Post za pasem! Gdyby co o Maćku z Dorotą, Co się dziś w mojej karczmie przy gorzałce gniotą". Dopieroż moja panna gardziołek rozpasze! Czego i dotąd karczmy nie słyszały nasze, Co jej ślina przyniesie: — o swej ciotce z swakiem, Jako ją ten zacinał w tańcu pasternakiem, Jako, gżąc się za piecem, Małgorzata z Fryckiem Cztery zęby trzonowe wybiła mu cyckiem. Aż na ostatek z Prychną, zaśpiewa nam, Bienia. „Już — rzekę — mościa panno, dosyć tego pienia" ".

"W. Potocki, Ogród fraszek, t II, wyd. A. Bruckner, Lwów 1907, s. 56—57.

81 Cyt wg Cz. H e r n a s, W kalinowym, lesie, t. I, Warszawa 1965, s. 142.


O tym, że szlachcianki były istotnie przyzwyczajone do dosadnych słów, dwuznacznych lub wręcz jednoznacznie nieprzyzwoitych rozmów świadczą inne relacje, m. in. opinia Yautrina, który pisał: „W kobietach polskich wychowanie nie wyrabia wstrzemięźliwości w słowach, drażli-wości, którą obraża najmniejsza poufałość, przystojnych manier, praw­dziwej czy udanej niewiedzy o zakazanych rozkoszach, jednym słowem, tej wstydliwości, która sprawia, że dziewczęta tak zręcznie przesłaniają tajniki swych serduszek. Rumieniec wstydu nie krasi nigdy ich policz­ków; otoczenie męskie wcześnie poucza je o wszystkim i pozwala bez ceremonii na słowa i gesty wyklęte w przyzwoitym towarzystwie. Przy­zwyczajone do rozmów, których dobrze urodzona Francuzka nigdy nie słyszy, demonstrują wobec cudzoziemców nieprzystojną swobodę. Dają do zrozumienia, że pojęły dwuznacznik, bez ogródek, mówią mężczy­źnie, iż im się podoba. Sądzą, że są tylko uprzejme, a sprawiają wraże­nie kobiet łatwych albo pochodzących z gminu" 22. Tenże sam autor za­znacza dalej, iż nie świadczy to o rozwiązłości czy wyrafinowaniu, lecz wynika po prostu tylko z innego niż we Francji poczucia przyzwoitości.

Panujące u nas zasady towarzyskie pozwalały także na dość swo­bodne operowanie rozmaitymi klątwami i wymysłami. Aczkolwiek słów takich nie pochwalano, to podchodzono do tego z powszechną tolerancją. Używano tak wiele klątw i obelżywych wyrażeń, że, zdaniem cudzo­ziemców, przewyższaliśmy pod tym względem kraje ościenne. Werdum pisał, iż „Co do klątew i przysiąg używa naród ten wstrętnych i bluźnier-czych wyrażeń, że włosy na głowie stawają"23. Węgierski Simplicissi-mus pisze o „polskim zwyczaju klątew" 24, uwagi na ten temat pozosta­wił także Tanner oraz inni.

Sądy te bez wątpienia są nieco przesadzone, podobne opinie spotkać można także w odniesieniu do społeczeństw innych krajów, niemniej szereg wiarygodnych źródeł świadczy, że przeklinano u nas na każdym niemal kroku. Informacji na ten temat dostarczają m. łn. księgi sądowe, gdzie skrupulatnie notowano zeznania, w których można wyczytać życze­nia, aby adwersarz „sto tysięcy diabłów zjadł", aby zapadł na kaduk, czyli epilepsję. Znana jest np. tyrada pani Sułkowskiej pod adresem Jana Kazimierza: „Żeby pioruny na niego z jasnego nieba trzaskały, żeby go ziemia pożarła, żeby go pierwsza kula nie minęła, żeby wszyst­kie owe, które dopuściłeś na Faraona, jego dotknęły plagi"25. Z częściej używanych klątw można wymienić m. in. przybyły z południa zwrot

22 V a u t r i n, jw., s. 786. M U. Werdum, [w:] X. L i s k e. Cudzoziemcy w Polsce, Lwów 1876, s. 101.

24 Cyt. wg B. Szopiński, Podróż Simplicissimusa węgierskiego do Tatr w XVII w., „Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego", t. XXVIII, 1907, s. 41.

25 J. Ch. Pasek, Pamiętniki..., wyd. J. Czubek, Kraków 1929, s. 373.


o „psiej krwi", „psiej jusze" oraz takie powiedzenia jak „pal sześć", „daj go katu".

Najbardziej obelżywym zwrotem było tak zwane łajanie „od matki". Miało ono kilka stopni. Najdrastyczniejszym i zdaje się najczęściej uży­wanym zwrotem było: „skurwy synu", nieco złagodzony brzmiał: „a taki synu", najłagodniejsze zaś było określenie: „pogański synu".

Wśród obelżywych epitetów dominowało słowo „kurwa" (określenia tego używano zarówno w stosunku do kobiet, jak i mężczyzn), czasem łagodzono to słowo, zmieniając je na „murwa". Wyzwiska wiążące się ze sferą seksualną przeplatano określeniami używanymi w świecie prze­stępczym, kobiety lżono np. słowami: wytartus, onaka, bazarnica, zam-tuźnica, małpa, suka, burdalicha. Wobec mężczyzn stosowano m. in. wy­zwiska: hultaj, hycel, kat, pootka, szelma, smażygnat, szubienicznik, zę-bala, zdrajca, złodziej. Wyzwiska umiejętnie potęgowano, mówiąc np.:

„hultaj rozpustny", „łgarz wszeteczny", „zdrajca wierutny"; powiadano:

„łżesz jak pies", „szczekasz jak suka" itp. Używano także słów wymyśl­nie wzmocnionych jak np.: „arcybękart", „arcyłotr".

Wulgarne słowa i epitety używano bardzo często wobec ludzi stoją­cych niżej socjalnie; wiele tego rodzaju określeń spotyka się w Liber chamorum i jej kopiach. Nekanda Trepka lubuje się m. in. w igraszkach słownych, w drastycznym humorze z jakim podaje komentarze do nazwisk plebejskich. O Wyszlach albo Wyżłach, mieszczanach krakow­skich, pisze: „Ci Wyżłowie 'bądź Kusiowie niech się nie czynią szlachtą;

Wyżłowie niech idą za psy w rząd, a Kusiowie do chłopów!"26 Weso-łowski nazwał się tak „od Wesz-łowski, co je łowieł będąc w szkole"27. Doruchowski „od tego, co pani od chłopa wzięła go beła do rucha nosze­nia" 28. Pełno też u niego słów wulgarnych, drastycznych. Wystarczy plotka o romansie jakiejś mieszczki, by już ją lżyć jako nierządnicę. Jeszcze bardziej trywialne epitety spotykamy w kopiach tej księgi. W jednej z nich lista określeń jakimi obdarzano plebejuszów przedsta­wia się nader okazale, spotykamy tam m. in. słowa: bajstruk, bękart, buhaj, cham, chamek, chartek, dryć, gnojek, kundel, miejska polewka, miejskie pomyje, suka, szelma, złodziej. Cóż się zresztą dziwić autorom czy kopistom Liber chamorum, maniacko niechętnym plebejuszom, kiedy wulgarnymi epitetami darzyli chłopów i mieszczan nawet stosunkowo postępowi pisarze tej doby, m. in. sam Wacław Potocki, który stosuje wobec nich takie słowa np.: chamy, bydło, wieprze.

*8 W. Nekanda Trepka, Liber generationis plebeanorum (Liber chamo­rum), cz. I, wyd. W. Dworzaczek, J. Bartyś, Z. K u c h o w i c z, Wrocław 1&63, s. 628, nr 2374. (Dalej cytuję: Liber chamorum).

27 Liber chamorum, cz. I, s. 593, nr 2238.

ts Liber chamorum, cz. I, s. 120, nr 375.


W omawianych czasach również osoby równe sobie pod względem socjalnym potrafiły rzucać wzajemnie pod swoim adresem obelżywe inwektywy i połajanki. Tego rodzaju grubiaństwa można spotkać nawet w korespondencji niektórych magnatów. Najbardziej chyba celował w ich stosowaniu osławiony „Diabeł" Stadnicki. W swej korespondencji z wo­jewodą Jazłowieckim posuwał się on np. do następujących obelg:

„O łgarzu niecnotliwy [...] łżesz jak pies [...] ty się zowiesz Jazłowieckim, a nie jesteś nim, jeno Popierdowskim, a Popierdowskim nie nowina masztalerzami bywać i kąty [...]. Kurwo wszeteczna, nikczemna, przestań kurewskich, wszetecznych swarów"29.

Można dodać, że stosowanie ordynarnej połajanki było w XVII wieku, szczególnie w jego pierwszej połowie, charakterystyczne dla całej stra­ganowej polemiki kontrreformacyjnej. Przodowali tu niesławnie jezuici z Łaszczem na czele. Tak więc obyczajowość Baroku zezwalała, nie tylko w słowie lecz także w piśmie i druku, na używanie słownictwa, którego dziewiętnastowieczni wydawcy tekstów nie odważyliby się nigdy zamie­ścić. W omawianym okresie epitety i grubiaństwa raziły tylko osoby wyjątkowo wrażliwe. Nic też dziwnego, że klątwy i wymysły potrafiły rzucać persony z najwyższego towarzystwa, nawet noszący mitry i ko­rony. Na ogół nikt nie komentował tego jako braku wychowania, takie zachowanie składano po prostu na karb zdenerwowania, temperamentu, a najczęściej traktowano je jako coś wręcz naturalnego. Wiadomo, iż do­sadnie wyrażał się nieraz król Władysław IV. Pamiętnikarz Oświęcim notuje, że gdy Jan Kazimierz zirytował się w obozie, to: „brzydko wszy­stkich łajał, karczemne słowa z ust królewskich wypuszczając i od matki lżąc" 30. Do rzucania ciężkich klątw przyznają się też tak znani pisarze jak np. Jan Andrzej Morsztyn czy Herakliusz Lubomirski.

Połajanki i klątwy stanowiły domenę przede wszystkim mężczyzn, ale znały je i stosowały także kobiety, nawet najbardziej dystyngowane damy. Szczególnie oczywiście „szkaradne" było słownictwo, jakim posłu­giwały się wiejskie czy miejskie awanturnice. Wśród szerokich kół istniał pogląd, że słowa plugawe, przekleństwa nie przystoją jedynie pannom, natomiast w stosunku do mężatek nie spotyka się jakichś zdecydowanych zakazów. Mimo to w literaturze spotykamy facecje o pannach, 'które udają skromnisie, a przy sposobności przemawiają najbardziej dosadnym językiem. Elżbieta Drużbacka tak ubolewała nad „szpetnymi" wyraże­niami, jakich używają arystokratyczne panie:

s] Pisma polityczne z czasów rokoszu Zebrzydowskiego, t. II, wyd. J. Czu­bek, Kraków 1916, s. 187.

30 S. Oświęcim, Dyaryusz..., wyd. W. Czermak, Kraków 1907, s. 3'15.


Damę mysz ztrwoży, ona k. zawołała, W śmiech k. obrócą [...] Potem ekskuza, że mi to znienacka Słowo wypadło, jakby szeląg z wacka31.

W obyczajowości Baroku traktowano więc używanie ryzykownych słów, miotanie klątw z pewną pobłażliwością.

Przemiany zachodzące w dobie Oświecenia wywarły wpływ i na tę dziedzinę życia. W druku, w wystąpieniach publicznych oraz wypowie­dziach noszących charakter bardziej oficjalny, nawet towarzyski, wpro­wadzono dość surową cenzurę jeśli chodzi o używanie klątw i różnych epitetów. Rokokowy savoir vivre nie tolerował już soczystych i siarczy­stych określeń, jakimi tak chętnie posługiwano się w dobie tzw. obycza­jowości sarmackiej. Nie znaczy to wszakże, by nowe reguły odnosiły od razu sukces. Jeśli chodzi o mowę, to tradycji pozostały wierne prze­de wszystkim koła chłopskie, mieszczańskie, szczególnie ludność ma­łych miasteczek, gdzie po prostu nie bardzo 'kto miał wpajać nowe za­sady obyczajowe. Zresztą nawet i w dużych miastach, a także pośród arystokracji w życiu prywatnym, w przysłowiowych czterech ścianach, klątwy i wyzwiska w dalszym ciągu używane były przez najbardziej dy­styngowane persony. Pewien Francuz pod koniec XVIII wieku tak o tym pisał: „Wzrok mówi mi, że jestem wśród wielkich panów, słuch zaś, że otacza mnie pospólstwo. Widzę czerwone, błękitne wstęgi orderowe, ale mowę słyszę karczemną"32. Wiadomo, że drastyczne słowa nie raziły uszu nawet samego Stanisława Augusta, który też nieraz mówił bardzo „tłusto". Jeśli wierzyć księdzu Kitowiczowi, to król w pewnych sy­tuacjach zachowywał się wręcz wulgarnie! „Jak był w konwersacjach publicznych łagodny, tak był pasjonat w osobności domowej: klął diabła­mi bez liczby, lżył słowami karczemnymi jak by chłop prosty lepiej nie potrafił"33. Wobec tego faktu mniej dziwią klątwy, jakich używali pod­czas przeprowadzanych indagacji ówcześni przedstawiciele warszawskiego korpusu dyplomatycznego (wspomina o tym m. in. Jan Kiliński). Należy dodać, że cenzury słownej w pewnych działach literatury rękopiśmien­nej nie przestrzegano, szczególnie dotyczyło to utworów obscenicznych, stąd też drastyczność i wulgarność wielu ówczesnych tekstów. Na tym polu dopiero obyczajowość XIX wieku wprowadziła bardziej zdecydo­wane zmiany.

Zwyczaj rzucania sobie wzajemnych obelg był szczególnie szeroko

11 E. D r u ż b a c k a. Zbiór rytmów duchownych, panegirycznych, moralnych i Światowych..., Warszawa 1752, s. 286.

21 Cyt. wg V a u t r i n, jw., s. 785.

33 A. K i t o w i c z, Pamiętrwfci, czyli Historia polska, oprać. P. Matuszew­ska, Warszawa 1971, s. 672.


stosowany przed bitwą lub pojedynkiem. Wiązało się to z groźbami, wy­konywaniem nieprzyzwoitych gestów, „wypinaniem zadków" itd. Sytua­cje takie miały miejsce m. in. w czasie powstań kozackich, w momentach starć ze zbójnikami. Wiadomo, że przed słynnym pojedynkiem wojewody Tarły z kasztelanicem Poniatowskim obaj adwersarze lżyli się najordy-narniejszymi wyzwiskami, a miało to miejsce na oczach mnogiego tłumu. Zjawisko tzw. „turnieju połajanek" występowało w dawnej obyczajo­wości wielu 'krajów. Wiadomo, że rywalizowanie w wygłaszaniu obelży­wych przemówień znane już było w starożytnej Grecji, a zwyczaj ten zachował się aż do XVIII stulecia.

Zagadnienie założeń teoretycznych i praktycznego stosowania ówcze­snego savoir vivre'u jest trudne i skomplikowane. W tej dziedzinie, jak również i w innych, istniała duża giętkość, elastyczność, co innego obo­wiązywało oficjalnie, w druku, od święta, co innego zaś w życiu co­dziennym.

Wszystkie zasady form towarzyskich wpajano oczywiście od początku już i dzieciom. W celu utrwalenia ich, a równocześnie skodyfikowania pewnych zwyczajów wydano specjalne poradniki. Zawierały one m. in. wzory listów, mów, rozmów, powinszowań itd. Z 1747 roku pochodzi książka W. Bystrzonowskiego pt. Polak sensat w liście, w komplemen­cie polityk, humanista w dyskursie, w mowach statysta. W książce tej znajdują się m. in. wzory listów dotyczących zawiadomienia o śmierci ojca, zapraszających na pogrzeb, wesele, obłóczyny córki, a także wzory pism, w których winszuje się otrzymania jakiejś godności, składa się życzenia imieninowe itd.

Choć na wsi nie czytywano Bystrzonowskiego, istniały tam głęboko zakorzenione tradycyjne formy towarzyskie. I tam obowiązywała swoista etykieta. Panował np. zwyczaj, że nie należy przystępować wprost do żadnego interesu, lecz trzeba porozmawiać najpierw o ogólnych, obo­jętnych sprawach. Jeśli chciało się kogoś uczcić, podkreślić swój uprzej­my doń stosunek, to nazywało się go kumem lub kmosiem. Nie ulega wątpliwości, że towarzyskie formy ludowe były nieco uboższe niż szla­checkie, ale przede wszystkim po prostu odmienne, czasami istotnie pry­mitywne, stąd też opinie o „grubych obyczajach chłopskich". Informacje na ten temat trzeba przyjmować wszakże ostrożnie, zdarzało się bowiem, że piętnowana „grubość" wiązała się często z walką o prawa społeczne, dowodziła zawodowego solidaryzmu. Miało to m. in. miejsce w miastach, w walce czeladników z mistrzami. Nie ulega wszakże wątpliwości, że for­my towarzyskie na wsi były mniej wyszukane, ale nie niezmienne, ulega­ły one ciągłym przemianom pod wpływem form obowiązujących w mia­stach, wśród szlachty i na dworach pańskich. To wszystko wiąże się jednakże już z przemianami całego ówczesnego modelu obyczajowego.


Kilka słów wypada poświęcić także porównaniu naszych zwyczajów towarzyskich z cudzoziemskimi. Tak często krytykowany przez obcych pisarzy savoir vivre posiadał wiele cech nie tylko specyficznych, lecz z punktu widzenia dzisiejszego wręcz sympatycznych. Pod wieloma względami był bardziej bezpośredni od etykiety celebrowanej np. po­śród arystokracji zachodnioeuropejskiej. Kto został u nas już raz przed­stawiony odpowiedniemu towarzystwu, uchodził za znajomego i nie mu­siał być ciągle na nowo prezentowany. We Francji np. wiązały się z tym faktem ciągłe ceremonie, raziło to m. in. Stanisława Augusta Poniatow-skiego, który opisując swe wrażenia paryskie tak notuje:

„Trudności przedstawiania się ludziom były mi często najlepszą ozna­ką różnicy zwyczajów naszych od francuskich. Sto razy widywałem, jak przybyły do Warszawy cudzoziemiec, wprowadzony natychmiast do dwo­ru lub do jakiegobądź domu i wszystkim obecnym wymieniony z nazwi­ska i przedstawiony, stawał się od razu znajomym, zyskiwał prawo wstę­pu wszędzie i mógł być pewnym, że będzie dobrze, a nawet uprzejmie przyjętym przez wszystkich, którzy go choć raz jeden takim sposobem widzieli. We Francyi, ilekroć słyszałem wymienione nazwisko jakiej zna­nej osoby, prosiłem, aby mnie jej zaprezentowano; chociażbym dowodził, że już się z nią nieraz spotykałem to przy obiedzie, to u wieczerzy, że z nią mówiłem, że napewno wiedziała dobrze kim jestem, zawsze mi od­powiadano: «Muszę pierwej w nieobecności pańskiej zapytać, czy ten pan albo ta pani pozwoli, abym pana do ich domu wprowadziła, na co nieraz całe miesiące trzeba było czekać. Zdawało mi się, że jestem wśród du­chów w otchłani, pomiędzy mnóstwem ludzi, dla których uchodziłem za nieznajomego, chociaż doskonale wiedzieli, kto jestem zacz" 34.

Innym charakterystycznym dla polskiego życia towarzyskiego rysem była gościnność, raczenie gości obfitym jadłem i rozmaitymi trunkami. Cechę tę podkreślali już cudzoziemcy, którzy przebywali w Polsce śre­dniowiecznej, a w XVII—XVIII wieku zjawisko to jeszcze się chyba po­głębiło. Swoiście pojęta, często nużąca, rujnująca nieraz gospodarzy go­ścinność stanowiła wszakże moment typowy dla polskiej obyczajowości, różniła ją od bardziej umiarkowanej gościnności zachodniej.

Wyróżniała także Polaków pewna bezpośredniość charakteryzująca polskie środowisko dworskie. Polscy władcy i ich rodziny nie przestrze­gali tak ściśle sztywnego ceremoniału, jaki obowiązywał na dworach królów Hiszpanii, Francji, Cesarstwa. Miało to zresztą swoje dawne tra­dycje. Już podróżnicy i dyplomaci zachodni XIV—XV wieku podkreślali, że polski ceremoniał dworski odznacza się większą bezpośredniością niż zachodni. Na warszawskim dworze „nie mierzono kroków" przy audien-

" Król Stanisław August, jw., t. I, s. 103.


cjach udzielanych cudzoziemskim dyplomatom. Królowie nie unikali bez­pośrednich kontaktów z tłumem, nie oddzielali się od niego kordonami gwardii. Brali udział w uroczystościach rodzinnych dworzan i fawory­tów, bywało, że nawet pili na umór nie tylko z dygnitarzami, lecz także z prostymi towarzyszami spod wojskowego znaku. Ta bezpośredniość, ,,ludzkość" monarsza cechowała większość ówczesnych władców. Po pysz­nym, wyniosłym Zygmuncie III zasiadali na polskim tronie znani z bez­pośredniego stosunku do otoczenia Władysław IV i Jan Kazimierz, maje­stat nie przerażał nikogo w postaci Michała Korybuta, mirem pośród sze­rokich kół ludności cieszył się Jan III. Cudzoziemcy byli zadziwieni bez­pośredniością i uprzejmością ostatniego króla Rzeczypospolitej. Nawet tak wytrawny wojażer jak Casanovą zaskoczony został tymi manierami i pisał, że „było to dla mnie niespodzianką i zauważyłem, że zbyt wielka prostota równie może wyprowadzić z równowagi, jak nadmierna wspa­niałość" 3S.

Król okazywał np. daleko posuniętą delikatność w towarzyskich kon­taktach. Magier pisze: „Miał jeszcze król mały zegarek wielkości guzika przyszyty na rękawie sorduta, mając na to wzgląd, aby za częstym doby­waniem zegarka nie okazywał, iż mu w jakim towarzystwie czas wydaje się za długi" s6.

Tego rodzaju postawa władców polskich znajdowała żywy aplauz w opinii szerokich kół szlacheckich, wojskowych, nawet mieszczańskich i chłopskich. Tematem podań ludowych, anegdot i facecji szlacheckich stały się wizyty, jakie składał swym poddanym Władysław IV, niefortun­ne odwiedziny Jana Kazimierza u państwa Sułkowskich, wesela, na któ­rych król ten pił i bawił się ochoczo wespół z biesiadnikami. W tradycji ludowej przewijał się motyw tańczącego z kowalową w Jaworowie Jana III, pamiętnikarze podkreślają zainteresowanie, jakie okazywał roz­rywkom plebejskim Stanisław August.

Należy więc podkreślić, że w tym samym okresie, kiedy spotykało się w Rzeczypospolitej opanowaną megalomanią, chorobliwie wyniosłą, ugruntowującą serwilizm wśród poddanych oligarchię magnacką, istniał polski ceremoniał monarszy mogący być przykładem postępowości, taktu, swoistego demokratyzmu! W dobie Baroku i Rokoka ugruntował się u nas stosunek do ludzi symbolizujących państwo, oparty nie na przestarzałym, łamiącym godność ludzką ceremoniale, lecz na szczerym szacunku, sym­patii, swoistej więzi łączącej głowę państwa z poddanymi. Było coś no­woczesnego w tym bezpośrednim stosunku, z jakim traktowano u nas koronowanych.

15 G. G. Casanovą de Seingalt, Przygody w Polsce, [w:] Polsfca sta-nislawowsfca w oczach cudzoziemców..., t. I, s. 233.

" A. Magier, Estetyka miasta stołecznego Warszawy, Wrocław 1963, s. 87.


Gry i zabawy

Dzień powszedni ludzi XVII—XVIII wieku dla większości z nich przed­stawiał się niezwykle pracowicie i nudnie. Nawet średnia szlachta nu­dziła się przy domowych potrawach, lichym piwie, gospodarnych i cnotli­wych, lecz nie zawsze zbyt atrakcyjnych małżonkach. Oderwanie się od tej nużącej rzeczywistości, swojego rodzaju ucieczkę od codziennej pracy czy nudy, stanowiły rozmaite rozrywki zapełniające czas wolny: świą­teczne spotkania, wizyty, uroczystości, gry i zabawy. Człowiek ówczesny cenił sobie przede wszystkim towarzystwo, możliwość beztroskiej, nie wy­magającej wysiłku intelektualnego, nie wywołującej stanów napięcia za­bawy. Ludyzm stanowił charakterystyczną cechę obyczajową tamtych czasów, przejawiał się on najpełniej w rozmaitych grach towarzyskich, tańcach, umiłowaniu śpiewu itd.

W całym społeczeństwie popularne były rozmaite gry towarzyskie. Pasjonowano się rozmaitymi zagadkami, łamigłówkami, np: który święty nie ma pięty? — św. Krzyż; który św. ma ogon? — Duch św.; pod jakim drzewem śpi zając jak deszcz leje? — pod mokrym; który święty ma dwie głowy? — ano święty stan małżeński, jako z dwojga osób złożony, musi mieć nieodmiennie wszystkie członki ciała swego doczesnego du­beltowe. Tworzono też dowcipne sformułowania, np.: jakich trzech rzeczy człowiek najbardziej pragnie? — zdrowia, mienia, sławy lub urody; jakie dwie rzeczy nie cierpią towarzystwa? — kochanie i panowanie; jakie cztery rzeczy utaić się w domu nie mogą? — ogień, kochanie, kaszel i swary. Ówczesne zagadki pełne były różnych dwuznaczników, np.: co pannie czynić, żeby dziecię miała? — dać jej w ręce; w co pannę pchać, żeby z niej woda ciekła? — w sadzawkę.


Bawiono się też w tak zwane gry rozmowne. Padało np. pytanie: „na co się przyda słoma?" Każdy z grających musiał po kolei na to pytanie odpowiedzieć, gdy zaś komu zabrakło wreszcie konceptu, dawał fant. Fanty wykupywano po zakończeniu gry, co sprzyjało oczywiście konty­nuowaniu zabawy. Kary, jakie zadawano przy wykupywaniu fantów, należało bowiem rozumieć w przenośni. Ofiarą nieporozumień padali też najczęściej nowicjusze, którzy swym zakłopotaniem dawali powód do nie lada uciechy: np. kazano przenieść rozżarzony węgiel w uchu, węgiel ten można było jednak przenieść w uchu od klucza. Panience polecano pokazać kolanko — chodziło o „kolanko" łokcia. Polecano: „niech panna stanie nago" — tj. na literach „go", napisanych kredą na podłodze. Albo nakazywano ukazać „wstydliwy członek", gdy zaś dziewoja zbierała się do ucieczki, wyjaśniano, iż wystarczy pokazać oko.

Bawiono się także i w inne gry towarzyskie, m. in. w „przepióreczkę", „lata ptaszek po ulicy", „jaworowi ludzie", w „Mruczka". Gier i zabaw było mnóstwo, niektóre z nich znały wszystkie grupy społeczne, inne zaś tylko ludność wsi, miast lub szlachta. Należy dodać, że gry, które obecnie uchodzą za dziecięce, w tamtych czasach bawiły także dorosłych. Choćby wymienić tu bardzo wówczas popularną „ślepą babkę". Gra polegała na tym, iż jednemu z uczestników zabawy zawiązywano oczy, a reszta kryła się po kątach i okrzykami dawała znać o swej obecności. W grę tę ba­wiono się nie tylko po izbach, lecz również w lesie. Wśród dzieci po­wszechna była zabawa „ciągnienie kota". Gra polegała na tym, iż dzieci ustawiały się w koło i wzajemnie podawały sobie zapaloną trzaskę lub słomkę. W czyim ręku ogień zgasł, ten przegrywał.

Ulubioną grą wiosenną, szczególnie uprawianą przez młodzież, była „trawka", czyli znana po dziś dzień gra „w zielone". Poeta W. Kochowski tak pisał o niej:

Maj wesoły nam nastaje, Zielenią się sady, gaje, Wiosna zimie gnuśnej łaj e A „Zielone" w rękę daje [...]l

„W zielone" grywały także młode pary, traktując tę zabawę jako pretekst do płatania sobie rozmaitych figli. A. Morsztyn założył się np. z panną, że jeśli przegra, sprawi jej prezent, a jeśli wygra, to dziewoja m.m mu dać „trzykroć gęby".

Mniej popularne były natomiast takie gry, jak np. szachy, które sta­nowiły ulubioną rozrywkę w dobie Odrodzenia, w omawianych wiekach spotykane rzadziej, najczęściej grywano w nie po dworach czy dużych miastach, większym wzięciem cieszyły się mniej zawiłe warcaby. Stano-

' W. Koc ho w s k i, Lir\\i Polskie, wyd. K. J. Tu r ów s k i, Kraków 1859, s. 149.


wiły one ulubioną grę szlachciców-domatorów, dworaków, żołnierzy-Wśród warstw wyższych rozpowszechniona była gra w tak zwaną „gą­skę". Służyły do niej tablice z numerowanymi polami; niektóre z nich oznaczone były mostem, studnią, gąską itp. Wynik rzutu kostki decydo­wał o zajęciu odpowiedniego pola z tym jednak, że np. karczma zatrzy­mywała, labirynt zmuszał do cofnięcia się itd. Wygrywał ten, kto pierw­szy przybył na ostatnie pole.

Studenci i czeladź lubili grać w piłkę i w palcaty. Piłkę robiono. z pakuł lub wełny, a następnie obszywano skórą lub nicianą siatką-Gra polegała na podrzucaniu piłki, trafianiu się nią, odbijaniu itd. Na marginesie dodać należy, że amatorami tej gry bywali niekiedy nawet królowie, z zamiłowania do gry w piłkę znany był np. Zygmunt III. Mło­dzież i służbę pasjonowała gra w palcaty. Palcatami nazywano kije,. którymi walczono jak szablami. Rozrywkę młodzieży zarówno na wsi jak i w mieście stanowiły biegi, skoki, musztra. Pastuchowie wiejscy specja­lizowali się np. w trzaskaniu biczami, urządzali „tryumfy", w czasie któ­rych skakali przez rowy, podrzucali czapki, chwytając je następnie i ści­gając się.

Niektóre z figli były bardzo złośliwe, np. „chrząszcz" oznaczał przty­czek za kołnierz, „ślimak" muśnięcie oślinionym palcem po twarzy, „poczta" — zapalenie natłuszczonego złożonego papieru komuś na bucie, który paląc się, parzył nogę, A wręcz już groźną zabawą była „finfa"-Polegała ona na tym, iż śpiącemu lub pijanemu wkładano do nosa skrę­cony papier, który następnie podpalano. Pasek pisze, że gdy pobił aro­ganckich gości, to jego służba „[...] z pijanemi ich pacholarzami cuda robili, w nos im papier zapalali, wąsy im różnemi rzeczami smarowali (bo to leżało jak drwa, po sieniach i lada gdzie), i jakie się mogły wymy­ślić konfuzyje, takie mieli" 2.

Niewybredne, przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia, zabawy można było spotkać nawet na królewskim dworze. Rozścielano np. na podłodze kobierzec i kładziono na nim piórko. Gra polegała na tym, iż jej uczestnicy musieli podnieść piórko wyłącznie przy pomocy warg, ręce mieli bowiem związane na plecach. W zabawie tej uczestniczyli zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Bawiono się też w tzw. później „salonowca", m. in. nawet w obecności Władysława IV, który należał przecież do ludzi o wyrobionym smaku i reprezentował znaczny „polor". Należy dodać, że podczas tej zabawy rozbrzmiewała muzyka i produkowali się śpiewacy.

Znamienną cechą ludzi Baroku było rozmiłowanie w teatralności, dążność do uzyskiwania niespodziewanego efektu, występowanie pod inną postacią, gustowanie w rozmaitych widowiskach. Stąd m. in. ten-

2 J. Ch. Pasek, Pamiętniki, wyd. J. Czubek, Kraków 1928, s. 444.


dencja do przebierania się, występowania incognito, popularność różnych maskarad. Na dworze króla Władysława IV bardzo popularna była zaba­wa w tak zwane „gospodarstwo". Polegała ona na tym, iż jej uczestnicy ciągnęli losy i w zależności na kogo los trafił, osoba ta przebierała się za gospodarza, kupca, odźwiernego itp. Z tych lat pochodzi znana ko­media plebejska Z chłopa król, w której żołnierze setnie bawią się nie­dorzecznym zachowaniem się omamionego sołtysa.

Lubowanie się w teatralności, urządzaniu maskarad charakterystyczne także było dla czasów Rokoka. Na przykład Izabela Czartoryska chętnie występowała w męskim przebraniu, bądź jako Ukrainka, Cyganka czy markietanka. Piękna i wytworna Helena Radziwiłłowa prezentowała się jako starożytna kapłanka, a Stanisław August portretował się jako Henryk IV. Wielkie damy występowały chętnie na scenach prywatnych teatrów, a autorzy pisywali sztuki, w których główne role przeznaczali dla eleganckich i możnych pań. Na scenach takich teatrów można było podziwiać m. in. słynną z urody Julię Potocką, kokieteryjną, interesu­jącą Annę Teofilę Potocką, czy najwybitniejszą z nich, samą księżnę Adamową Czartoryska. Do tego rodzaju rozrywek, tylko niezmiernie kosztownych, należy zaliczyć tworzenie wyszukanych rezydencji imitują­cych antyczne ruiny czy wiejskie chaty, które wewnątrz okazywały się luksusowymi pawilonami. Najsłynniejsza z nich to podwarszawskie Po­wązki, które olśniewały nawet najbardziej wybrednych cudzoziemców.

Z kolei należałoby omówić ogromnie popularną i ulubioną rozryw­kę — tańce. Żadna huczniejsza zabawa nie mogła się bez nich obejść. „Zabawić się" — to oznaczało przede wszystkim upić się i wytańczyć. Tańczono więc po wiejskich karczmach, mieszczańskich kamienicach, po dworach i pałacach. Szczególnie wielkimi zwolenniczkami tańca były niewiasty.

Większa niż w cukrze jest rozkosz w taneczku, Gdy się przy grzecznym skacze pachołeczku.

— powiada białogłowa w Sejmie panieńskim 3. Pogląd taki reprezen­towała zarówno szynkarka, jak i najpierwsza dama, dlatego też kawale­rowie starali się, by wręcz do doskonałości doprowadzić umiejętność modnego „skakania".

W ówczesnej Polsce istniała bogata muzyka taneczna, która wzbu­dzała zainteresowanie i znajdowała naśladownictwo nawet za granicą. Tańce polskie, szczególnie poloneza, podziwiano w Niemczech, we Fran­cji. Niektóre z nich charakterystyczne były dla pewnych środowisk. Spo-

3 Sejm panieński, [w:] Polska satyra mieszczańska..., wyd. K. B a d e c k i, Kra­ków 1950, s. 87.


tykało się więc tańce chłopskie, mieszczańskie, dworskie, cudzoziemskie. O tym, że wiele popularnych tańców XVII wieku było chłopskiego po­chodzenia, świadczą choćby ich nazwy: „lipka", „fortunny", „maciej", „wyrwaniec", „swojski". Jeśli jednak chodzi o tabulatury, to na ogół znikły z nich zapisy tańców o charakterze ludowym, a pojawiły się zapi­sy naśladujących wzory zagraniczne tańców dworskich.

W tańcu mieszczańskim można było zaobserwować dwa nurty: jeden rodzimy, nawiązujący do elementów tańca chłopskiego, ewentualnie bę­dący oryginalnym wytworem grup mieszczańskich, drugi naśladujący wzory cudzoziemskie. Tańce polskiego pochodzenia były początkowo naj­bardziej rozpowszechnione wśród kół rzemieślniczych, patrycjat hołdo­wał zaś wzorom kosmopolitycznym, z czasem jednak nastąpiło przemie­szanie się rodzimych wzorów z cudzoziemskimi. Dotyczyło to w dużej mierze wszystkich warstw.

Najsłynniejszym i najpopularniejszym tańcem staropolskim wszyst­kich warstw społecznych (nie tylko szlachty!) był polonez. Tańczono go powoli, dostojnie. Charakterystyczną jego cechą było przewodnictwo (tzw. „przodkowanie") par, ukłony, posuwistość kroku, rozdzielanie się i odchodzenie od siebie par, wyniosła, poważna postawa tańczących. Istniało kilka odmian tego tańca, mianowicie: arystokratyczny polonez, czyli „taniec polski", szlachecki „wielki" i „pieszy", oraz ludowy „cho­dzony", „polski", „wolny", „przodek". Wszystkie wymienione odmiany pochodziły z ludowego tańca „pieszego" lub „wielkiego". Klasyczny, „pański" polonez ukształtował się na przestrzeni XVI—XVIII wieku. In­strumentalna forma poloneza i jego trójdzielne meritum ustaliły się do­piero w XVIII wieku. Wszystkim odmianom poloneza towarzyszył prze­ważnie śpiew. Tańczono go nieraz nawet dwie godziny, przerywając tylko dla spełnienia toastu lub dla przyśpiewek.

Po poważnym polonezie zabierano się zwykle do tańców żywych i skocznych. W XVII wieku szczególną popularnością cieszyła się galar-da, skoczny taniec włoskiego pochodzenia (ulubiony przez modnisiów, a zwalczany przez moralistów). W XVII i XVIII wieku dużym wzięciem cieszył się skoczny krakowiak. Skocznym popularnym tańcem był też „goniony" (prototyp ludowy szlacheckiego mazura) oraz niemieckiego po­chodzenia „cenar" i „firlej" (powstało nawet przysłowie że: „baba firle-je stroi"). Znane też były tańce ,,okrągły" (szlachecka odmiana poloneza łączonego z mazurem), „żołnierski", „hajduk" oraz inne.

W XVIII stuleciu pośród towarzyskiej elity pojawiły się modne w tym wieku tańce francuskie: menuet, gawot, kadryl, oraz angielski anglez. Tańce te były jednak trudne, wymagały specjalnej nauki i odpowiedniej kapeli, stąd też nigdy nie zdobyły szerszego powodzenia. Pisano:

,,W menuecie i anglezie nie odznaczają się polscy tancerze, bo ich obojga


nie lubią" 4. W tym czasie narodowym tańcem stał się skoczny mazur, tańczono go zarówno po wiejskich karczmach, jak i na królewskich sa­lach balowych. Interesujący opis znanych wówczas tańców pozostawił Inflantczyk Schulz: „Taniec, dusza polskich zabaw, nigdzie może w świe­cie z większym wdziękiem, lekkością, z większą namiętnością i przeję­ciem nie był wykonywanym. Szczególniej piękne dwa narodowe tańce, polski i mazur, oba od siebie charakterem różne, ale mogące być do najwyższej doskonałości sztuką i wdziękiem postaci doprowadzone. Pol­ski taniec jest tryumfem osób pięknego wzrostu, które wdzięczne ruchy, szlachetność postawy, chód wspaniały i zręczny, rysy wesołe a poważne razem przybrać umieją. Warunki te nie są wymyślone, ale z przykładów najlepszych tancerzy polskich wyciągnięte. Jedno jeszcze dodać muszę, że taniec ten nigdy inaczej, jak w długich, pełnych szatach polskich na­rodowych przez mężczyzn, a w lekkich, powiewnych taratatkach przez kobiety tańczony być powinien [...]. Kusy strój francuski tak nie przy­staje do majestatycznego charakteru polskiego tańca, jak francuskie kuse stroiki kobiece, karako i gorsetki a kaftaniki wszelkiego rodzaju. Tym lepiej w nich kobietom do mazura, do którego mężczyznom kurtka i sza­rawary przystoją. Lekki, wesoły charakter mazura, który ciało zmusza do żywych, ciągle zmieniających się ruchów swobodnych, który od oczów wymaga ognia i życia, w twarzy wyrazu czułości i rozkoszy, głowom na­daje ruchy stosowne: to dumnie są podniesione, to omdlałe i na ramiona opadające — taniec ten też wymaga stroju lekkiego, posłusznie malują­cego ruchy ciała" 5.

Przez cały omawiany okres modne były także rozmaite tańce koza­ckie, cygańskie, wojskowe. Nie przechowały się ich nazwy, wiemy je­dnak, iż tańczono je parami i solo. Spotykało się również tańce tak zwane „żartobliwe". Stanowiły one połączenie tańca z towarzyską zabawą. Je­den z nich polegał np. na tym, iż mężczyzna wybierał sobie partnerkę i wykonawszy z nią kilka pląsów, prowadził ją na środek sali i usta­wiwszy w nieruchomej pozycji tańczył wokół niej, wyczyniając naj­śmieszniejsze miny i najniezdarniejsze ruchy, wszystko w tym celu, by pobudzić ją do śmiechu. Jeśli kobieta przez pewien czas potrafiła utrzy­mać powagę, uważano że wygrała, jeśli jednak uśmiechnęła się — prze­grywała. Wówczas musiała przetańczyć kilka taktów ze swym partnerem, a następnie wybierała innego mężczyznę i z kolei ona starała się go roz­śmieszyć.

Jak wspomniałem, taniec był rozpowszechniony wśród wszystkich

4 F. Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 170.

5 Schulz, jw., s. 166—168.


grup społecznych. Na wsi najczęściej tańczono podczas chrzcin, wesel i zapust. Tańczono zresztą i bez tych okazji — w każdą niedzielę, w każde święto karczma aż dygotała od wybijanych hołubców. Zręczne tanecznice budziły najszczerszy aplauz. W Żeńcach czytamy o swasze, że:

[...] w tańcu ptak jej nie doleci, Gdy podołek rozpuści, wymiecie i śmieci *.

Kiermasz wiesniacki informuje zaś o zasobnej kmietowej:

[...] kiedy zaś tańcować Pocznie, już nie ma miary: na muzykę woła „Grajcie do sześci groszy" — nikt jej nie wydoła Już ona gonionego, pięnego, hajduka Wyskoczy, podniósłszy gzła — nie lada to sztuka7.

Jeśli brakowało kobiet, to wirowały męskie pary, tak np. bawili się pastuchowłe.

Mieszczanie i szlachta także przepadali za tą rozrywką. Każdy szlach­cic miał za sobą niezliczoną ilość przepitych i przetańczonych nocy. Do­bry tancerz i tancerka cieszyli się ogólnym powodzeniem. Niektórzy tań­czyli po mistrzowsku nie tylko polskie tańce, ale i najmodniejsze cu­dzoziemskie. Zalety dobrego tancerza ceniono nawet u panujących! Do­skonale tańczył Stanisław August, niedoścignioną we wdzięku parę w mazurze stanowił ponoć książę Józef Poniatowski z Julią Potocką.

Cudzoziemcy wypowiadali opinie, iż tańce polskie odznaczały się po­wagą. Tańczące panie nie pozwalały na uściski, czy inne zbliżenia. Tak jednak bywało tylko na uroczystych, oficjalnych balach. W życiowej praktyce traktowano taniec jako doskonałą możliwość do uprawiania flirtu. Dłonie danserek aż potniały od znaczących uścisków, nadeptywano pannom na trzewiki, szeptano czułe słówka. Nic więc dziwnego, że kazno­dzieje i moraliści powstawali na tę rozrywkę; np. ksiądz Wujek twierdził, iż taniec, to „warsztat każdej wszeteczności, cudzołóstwa i wszelakiego zbytku i cielesności: tam nieuczciwe dotykania, tam wszeteczne szepta­nia, namowy, śpiewania, całowania, a jednem słowem wszystek niewstyd okazać, rozmnażać się musi" 8. W opinii tej było bez wątpienia wiele kaznodziejskiej przesady, nie ulega jednak wątpliwości, że taniec w ża­dnym przypadku nie służył ascezie.

8 Sz. Szymonowie, Sielanki..., oprać. J. P e l c, Wrocław 1964, s. 1&3.

7 Kiermasz wieśniacki, [w:] Polska liryka mieszczańska..., wyd. K. B a d e c k i, Lwów 1936, s. 65.

8 Cyt. wg J. S. B y s t r o ń. Dzieje obyczajów w dawnej Polsce..., t II, Warsza­wa 1960, s. 214.


„Niebezpieczniejsze" od uścisków były jednak chyba piosenki. Przyjął się bowiem zwyczaj, iż taniec urozmaicano rozmaitymi przyśpiewkami. Bywały one nieraz całkiem „niewinne", kpiono np. z Mazurów, często jednak reprezentowały zdecydowanie miłosną tematykę. W XVII wieku rozpowszechniły się u nas włoskie tańce — tzw. padwany. Do tańców tych komponowano specjalne pieśni, także zwane padwanami. Pieśni te charakteryzowały się dużą frywolnością, niekiedy wyśpiewywano nawet wręcz pornograficzne teksty, czasami zawierały one czułe wyznania.

Oto ludowy „taniec na odjezdnym":

Zapłakała Anusieńka, Prowadzący Jasieńka

W cudze kraje, w cudze kraje. Sam się w dróżkę wyprawuje, A mnie w domu zestawu j e,

Zału dodaje.

[...] Rychłoli ty przyjedziesz, mój przyjacielu, Któregoć ja rada widzę nad inszych wielu. I sam nie wiem, gdy przyjadę, W Bogu swą nadzieję kładę,

Ze cię oglądam, że cię oglądam [...]9

A oto „kobieta, miłość i wino" w siedemnastowiecznej mieszczańskiej piosence, przedstawiającej interesujący obrazek jak wyglądały tańce i za­loty. Anusia gniewa się w niej na swego chłopca:

„Nie wziąłeś mię w taneczek, kiedym się prosiła. Wywijałeś, wywijał jak z łąteczką inszą, A mnąś, miły, pogardzał, zalotniczką pierwszą. A ja, stojąc z daleka, rąbkiem się okrywszy, I odeszłam oczy swe łzami zamoczywszy".

„Nie gniewaj się, nie gniewaj, moja kochaneczko, Nagrcdziwa, gdy pójdziewa z sobą na wineczko.

Kiedy sobie wineczkiem podpijewa dobrze, Raz i drugi, i dziesiąty wyskoczywa hojże!"

„[...] Kochałam się, kochała niepodobnie w tobie, A ty zaś chytre żarty stroisz ze mnie sobie.

Pókim ciebie nie znała, byłam na świebodzic, A tyś mnie ułowił jako rybkę w wodzie.

9 Cyt. wg K.Badecki, Z badań nad literaturą mieszczaiisko-ludową XVII wieku..., Wrocław 19iSl, s. 48.


I zwiódszy mnie, niebogę, kryjesz oczy swoje, Ale przecie własne łzy pobiją cię moje".

I wziąwszy ją za rączkę, szedł z nią na ustronie, Tam jej prosił, obłapiał, całował ją w skronie.

Dał jej złoty łańcuszek, by się nie gniewała, Ona rzekła: „Psi bębnie" — potym się rośmiała.

„Nie mogłeś mię foremniej jako tym zniewolić, Że się umiesz przede mnią jak panienka skłonić.

Już się na cię nie gniewam, przymierze pozwolę, Z tobą, miły, do śmierci żyć w miłości wolę" 10.

Jeśli jesteśmy już przy tanecznych przyśpiewkach i charakteryzują­cych tańce piosenkach, to należałoby przedstawić charakterystykę ówcze­snych pieśni i piosenek oraz sposobu śpiewania. Śpiewano często i wiele, przy pracy, w podróży, a także w innych okolicznościach. Świadczą o tym choćby m. in. Żeńcy Szymonowica. Kochowski pisał znów, że na przyję­ciach u szlachty wyśpiewywały „niewinne dziewoje". Dla ścisłości trzeba zaznaczyć, że na biesiadach słychać było nie tylko dziewoje, lecz „wrzesz­czeli" również obdarzeni potężnymi głosami gospodarze, podpita służba, rozochoceni goście. Kiedy towarzystwo sobie podchmieliło, to za dobry uchodził każdy występ. Morsztyn tak o tym pisał:

[...] U nas w Polsce wolność bywa, 2e się jeden drze, drugi beczy, trzeci śpiewa;

Wiesz i to, że przy głośnej i cudnej kapeli Każdy się grać i każdy zaśpiewać ośmieli".

Jest oczywiste, że pieśni nie tylko były rozrywką dla podpitego to­warzystwa, lecz stanowiły bogatą, odrębną dziedzinę ówczesnej kultury. Szczególnie interesujące, pełne swoistego artyzmu były pieśni ludowe. Spotykało się pieśni obrzędowe związane z weselem i z pogrzebem. Istniały pieśni odzwierciedlające ważne i głośne wydarzenia historyczne:

np. walki partyzanckie Stefana Czarnieckiego ze Szwedami, utratę Ka­mieńca, odsiecz wiedeńską, boje konfederatów barskich z Rosjanami. Lu­biano nucić pieśni żołnierskie. Spotykało się także utwory osnute na tle niezwykłych zdarzeń, które wstrząsnęły ówczesną opinią obyczajową, np. mężobójstwa. Liczne były pieśni miłosne, zalotne. Ten bogaty reper-

10 Literatura mieszczańska w Polsce od końca XVI do końca XVII wieku, t. II, oprać. K.Budzyk, H.Budzykowa, J.Lewański, Warszawa 19S4, s. 111— 112.

" J. A. Morsztyn. Poezye oryginalne i tlomaczone, Warszawa 1883, s. 61.


tuar służył z reguły uświetnieniu i uatrakcyjnieniu spotkań i zabaw to­warzyskich. Dla ilustracji przytoczę kilka tekstów.

Bardzo popularną, szeroko znaną była pieśń o pani, która zabiła pana. Pieśń ta powstała zdaje się w XV wieku i osnuta została na rzeczywi­stym zdarzeniu. Oto jej fragmenty:

Stała nam się nowina

pani pana zabiła. W ogródku go schowała

rutkę na nim posiała. «Rośnij rutko wysoko

jak pan leży głęboko». Oj już rutka wyrosła

pani za mąż nie poszła. «Wyjrzyj dziewko w ciemny las

czy nie jedzie kto do ;nas». «Jadą, jadą panowie,

nieboszczyka bratowie» [...] «Witaj, witaj bratowa

nieboszczyka katowa» [...] Wyjechali za lasy

i tam darli z niej pasy l2.

Wiele pięknych pieśni ludowych można spotkać w zbiorach dzie­więtnastowiecznych etnografów, przede wszystkim u Kolberga i Glo-gera.13

A oto przykład z lżejszego, typowo rozrywkowego repertuaru:

Gnała Kasieńka do boru bydło,

Trochę coś przed nią gnał woły Szydło,

Tamże z trafunku na Szydło wpadła:

Szydło temu rado, Kasia pobladła.

Nie bój się Kasiu, jam ci twój Szydło, Czemu bledniejesz, jak barskie mydło, Wszakem ci mówił, że cię gdzie zdybię Tyś mnie chybiła, ja cię nie chybię [...]14

Albo z kolei nieco frywolna piosenka wyśmiewająca stare panny i roztaczająca uroki małżeńskiego współżycia:

U której panny w tym roku

Mąż nie będzie podle boku, Taka musi już kloc ciągnąć

" O. Kolberg, Pieśni ludu polskiego, s. 13—14.

13 Kolberg, jw., passim; Z. Gloger, Pieśni ludu, Kraków 1892, passim.

14 Pieśni i tańce, [-w:] Polska liryka mieszczańska..., s. 127.


Albo kury z kwoką lągnąć. Musi jadać i kapustę,

Siać ogródki rutą puste. Musi ją zlać z Wielkiejnocy,

Niechaj ją jedzą ł pchły w nocy. B'o taka źle Bogu służy,

Gdyż fortuna jej nie płuży. Musi suszyć środy, piątki,

Mszę kupować w każde świątki. A która zaś za mąż pójdzie,

Ta większej rozkoszy dojdzie. Już nie będzie w złej niewoli

I główka jej nie zaboli. Mąż jej robi we dnie, w nocy, Dobywając z siebie mocy

Łóżko jej nie sierocieje Ani w chorobie zemdleje,

Bo ma tego, co ją cieszy, Dla tego się każdy śpieszy18.

Od końca XVII wieku w szerokich kręgach społecznych, m. in. nawet na magnackich i królewskich dworach pewne pieśni ludowe stały się bardzo modne. Gustował w nich m. in. Jan III, który trzymał na swym dworze śpiewaczkę specjalizującą się w wykonywaniu pieśni ludowych.

W XVIII wieku spotykamy się już ze zbieraniem tych pieśni, które wykorzystywano jako oryginalne przyśpiewki satyryczno-miłosne. Erotyk ludowy stał się bardzo modny. Pewne pieśni wydawano nawet drukiem. Pieśń ludowa zawierała także elementy satyry społecznej, sformułowania wręcz buntownicze; ten rodzaj pieśni nie był oczywiście przez szlachtę popularyzowany. Zbieracze ówcześni lubowali się w gromadzeniu pieśni frywolnych, wręcz pornograficznych. Teksty te mogą razić dzisiejsze po­czucie przyzwoitości, są jednak bez wątpienia cennym materiałem cha­rakteryzującym obyczajowość naszej wsi omawianego okresu. A oto bar­dziej cenzuralne próbki:

— Umrę, umrę, jak mi nie dasz!

— Nie umieraj, dam ci zaraz.

Cóż mam biedę nosić, Wolę się obiesić, Ale 'nie w lescynie, Ale na dziewcynie.

A u Zosi Nie wyprosi, U Jagusi

15 Pieśni i tańce, [w:] Polska liryka mieszczańska...., s. 113—11-ł.


Kupić musi. Najlepsza Magda Bo sama tak da.

Oj, parobecku gładki, Nie chodź do mężatki, Będziesz gozał w piekle Po same łopatki.

Zalecał się Bartek Marynie Póki widział kluski w kominie, A jak wyjadł kluski z komina:

— Bywajże mi zdrowa, Maryna!16

Upodobanie ówczesnych ludzi do śpiewu zaspokajali nie tylko przy­godni wokaliści, lecz również zawodowi śpiewacy, rozmaici pieśniarze. Najbardziej jednak popularni, szczególnie po wsiach, byli wędrowni pie­śniarze. Repertuar ich opierał się przede wszystkim na pieśniach histo­rycznych. Śpiewali więc o dawnych dziejach, wojnach, a najczęściej o wal­kach z Turkami. Wielką popularnością cieszyły się także religijne dumy. Pieśni śpiewali również wędrujący dziadowie, mimo iż strona artystycz­na ich występów daleka była od doskonałości — zachwycali jednak fra­pującą treścią tych pieśni.

Do połowy XVII wieku wędrowali po kraju rybałci. Rybałci byli to dawni słudzy kościelni, którzy śpiewali po większych kościołach, a z cza­sem stali się włóczęgami, występującymi po dworach możnych. Występy wokalne urozmaicali oni niekiedy scenkami dramatycznymi.

Zawodowi śpiewacy byli z reguły pochodzenia plebejskiego. Szlachta lubiła piosenkarzy, lecz własne występy uważałaby za zbyt ubliżające.

Wędrowni śpiewacy występowali zarówno po chłopskich, jak i miesz­czańskich, czy pańskich domach. Szlachta starała się jednak posiadać własnych śpiewaków. Każdy nieco bogatszy feudał trzymał pośród służby chłopca, którego obowiązkiem było zabawianie pana oraz przybyłych go­ści wesołymi piosneczkami. Po magnackich i królewskich dworach utrzy­mywano całe chóry śpiewaków, którzy urozmaicali swymi występami bankiety i festyny. Szczególnym powodzeniem cieszyli się kastraci, spro­wadzano ich z zagranicy lub też trzebiono własnych poddanych. Utalen­towani śpiewacy byli bardzo poszukiwani, dlatego też nieraz porywano ich nawet. W sprawach tych toczyły się całe procesy. Co sprytniejsi śpie­wacy potrafili czasami wykorzystać to zapotrzebowanie na ich umiejętno­ści i rozwinąwszy swój talent, jeśli tylko zapewniono im lepsze warunki,

16 Cz. H e r n a s, W kalinowym lesie, t. II, Antologia polskiej pieSni ludowej ze zbiorów -polskich XVIII w.. Warszawa 1965, s. 57, 64, 67, 79, 151.


zmykali do innego feudała. O takich awansach informuje m. in. Liber cłiamorum: „Wolski zwali się dwa bracia, chłopscy synkowie, za śpie­waczki służeli u p. Myszkowskiego Aleksandra w Przeciszowie u Zatora circa 1616. Potym uciekli beli posłużywszy indziej, zaś dostawszy sobie po koniku służeli u p. Piotra Komorowskiego circa 1620. Odjechał był jeden potym, a drugiego ożeniła pani starościna oświęcimska Komoro-wska z służebną swą, rzeczoną Karczowską. Potym trzymał arendą ple-baniją w Mucharzu, wsi u Wadowic w Oświęcimskim, anno 1626. Tamże w tamtym kraju potym bawieł się"17. Na innym miejscu czytamy:

„Baczkowski nazywał się syn klechy Jana z Wyszocic, trzy mile od Kra­kowa. Ten, że śpiewać umiał, beł poddziekanim na zamku krakowskim od kilku lat i anno 1639" 18.

Jeszcze większym wzięciem niż śpiewacy cieszyli się muzykanci. Za muzyką ówcześni wprost przepadali. Wszędzie też spotykało się kapele złożone ze skrzypków, dudziarzy, bębnistów, powodzeniem cieszyli się także cymbaliści, lutniści, teorbaniści, fleciści. W owych czasach każde zresztą środowisko społeczne posiadało swoje ulubione instrumenty. Wśród chłopów największym wzięciem cieszyła się muzyka złożona z du-dów i serbskich skrzypiec. Miaskowski tak pisał o polskich dudach:

Ale mię masz nad nasze z krzywym rogiem dudy, Bo te może mieć zawady i pachołek chudy, A też nie tak napełnią ciche struny ucha, Jak one, gdy puszczą ogromnego ducha ".

Znano jednakże wiele innych instrumentów. Na przykład pasterze po­siadali piszczałki, niedżwiednicy najbardziej lubili multanki i gagajki (tj. piskliwe skrzypki). Cyganie posiadali dymagi — instrument muzycz­ny zaopatrzony w dzwoneczki. Wyliczenie instrumentów muzycznych oraz typy wiejskich muzykantów najlepiej oddaje kolęda siedemnasto­wieczna pt. Pasterze dzieciątku grają.

Gdy pasterze dzieciątku swe dary oddali W Betlejem, gdy go jako Boga powitali, Na odchodzie, żeby go miło ucieszyli, Instrumentów muzycznych do grania dobyli. Naprzód chudy, wysoki zagrał na piszczałce,

15 W. Nekanda-Trepka, Liber generationis plebecmorum (Liber chamo-rum), cz. I, wyd. W. Dworzaczek, J. Bartyś, Z. Kuchowicz, Wrocław 1963, s. 613, nr 28011. (Dalej cytuję: Liber chamorum).

18 Ltber chamorum, cz. I, s. 34, nr 27.

18 K. Miaskowski, Zbiór rytmów, wyd. K. J. T u r o w s k i, Kraków 1881, s. 295.


Stach, nie mając gdzie spocząć, oparł się na palce. Jak rozpuścił piszczałkę, aż się rozlegało, Poszedł głos jak po rosie, serca przybywało, Potym się po nią wszyscy razem .odezwali, Aż grzmiało po Betlejem, co tak głośno grali. Mukały i krępy Maciek swe multanki Mocno nastroił, które brzmiały jak organki, Kuba róg krzywy nadął, dmąc go nie wywrócił, Janek zaś i Szczepanek, ci dorośli byli, Obadwa wraz na skrzypcach wyśmienitych rżnęli. Szymek trącał bębenek, a ten był rudawy, Symek huczał na basach, trochę zaś kulawy. Walaisek dudy podgórskie pod pachami ściskał, Aze uszy głuszyły, co je tak przyciskał. Sobek z Wojtkiem brząkali mocno cymbałami, Jeden coś zezowaty, oba z brodawkami. Antek lirę obracał, Franek kobzę trzymał, Jeden nogami tupał, drugi trochę drzymał. Mikołaj na fujarze swoje się odzywał, A Kazimierz jako zwierz skakać się porywał. Piotr łysy. Paweł stary puzon trzymali. A obadwa brodami grając potrząsali. Na koniec Maciek tłusty przy ścianie z inszemi Grali instrumentaimi, kto co miał różnemi [...] M

Muzyki wiejskie najczęściej produkowały się po karczmach. Mówio­no, że: „szynk bez muzyki, wóz bez smarowidła, taniec bez dziewki za nic stoi". Najskromniejsza, tak zwana zwyczajna muzyka składała się ze skrzypka i dudziarza, bywały jednak zespoły znacznie liczniejsze. Uzna­nie dla zespołu wzrastało wprost proporcjonalnie do jego hałaśliwości. Już w XVI wieku mówiono:

[...] kozi róg za uchem jako świnia wrzeszczy, bęben tłuką, by w pudło, aż się we łbie trzeszczy.

W wieku XVII gusta te uległy jeszcze spotęgowaniu, toteż grajkowie „rżnęli" co się zowie. Muzykantów dopingowało także i to, że według utartego zwyczaju tańczący opłacali kapelę. Szczególnie hojnymi bywali „przodkujący" w tańcu, wiejscy wodzireje, czy przepadające za tanecz-kiem bogate „kmietowe". Jeśli brakowało hulających, karczmarz miał obowiązek „utraktować" grajków, w przeciwnym razie muzykanci szu­kali gościnniejszych progów, osłabiając tym samym atrakcyjność i ren­towność karczmy.

Kapele występowały także po małych miasteczkach, najczęściej gry­wały one w szynkach lub na weselach. Czasami, bywało, zapraszano je

*0 Rkps Bibl. Narodowej, nr I 3177, k. 48—49.


do szlacheckich dworów. Dobra kapela w -większych miastach ceniła swe umiejętności i żądała stosunkowo wysokiej opłaty. Niektóre magistraty ograniczały nawet te dochody, ustanawiając maksymalne taksy.

Zamożniejsza szlachta trzymała po swych dworach stałe kapele. Li­czebność ich była różna — liczyły one od dwóch lub trzech cymbalistów czy lutnistów aż po kilkadziesiąt osób. Kapele te formowano najczęściej z poddanych. Jeśli jakiś szlachcic był melomanem, kazał bardziej muzy­kalnych chłopców uczyć gry na instrumentach, a następnie popisywał się ich umiejętnościami przed gośćmi i przyjaciółmi. Kapele magnackie wy­stępowały najczęściej podczas bankietów. W każdej sali biesiadnej sta­wiano w tym celu specjalne loże, w których koncertowano przez całą ucztę. Mówiło się wówczas, iż muzyka ,,bawiła umysł i ucho". Poziom artystyczny tych kapel bywał różny, starano się jednak, by posiadać najlepszy zespół i w tym celu prześcigano się w wyszukiwaniu i anga­żowaniu najlepszych grajków. Przykład szedł z góry — od panujących, znakomite zespoły posiadał np. Władysław IV, miłośnikiem muzyki był także August III.

Kapele magnackie wzorowane były na królewskich i cudzoziemskich zespołach, co ekscentryczniejsi wielmoże trzymali jednak u siebie także i zwykłych chłopskich grajków. Na przykład Janusz Sanguszko miał m. in. kapelę złożoną z dwunastu górali, którzy grali na dudach i bęben­kach. Kapela ta czyniła wręcz przeraźliwy łoskot, czasami popisywał się nią „dla uciechy kompanii i dla ocucenia swoim hałasem zmysłów jego winem zamroczonych"21. Jeśli chodzi o sprawianie hałasu, to bez­konkurencyjne były jednak janczarskie kapele, składające się z piszczka-rzy, doboszy i uderzających w mosiężne tace „brzęczaków". „Odzywali się wszyscy według przypadającego taktu, piszczkowie zacząwszy, bez przestanku w swoje fujary przeraźliwie dmuchali, aż się im gęby jak bochenki chleba od tęgiego dęcia wydymały i oczy na wierzch wysadza­ły. Pałkierowie po kociołkach pałkami nieustannie chrobotali, a brzęka-cze tacą o tacę w pewny takt uderzali, dobosi zaś ogromnym głosem bębnów niejako bas w tej kapeli trzymali, bijąc raz pręcikami, drugi raz pałkami; ale to wszystko nie miało żadnej muzycznej harmonii, tylko jakiś pisk i łoskot, z daleka nieco miły, z bliska przeraźliwy" 22.

Muzykantów trzymano też przy klasztorach i kościołach, chętnie naj­mowano ich do orkiestr wojskowych; udziałem trębaczy i surmaczy uświetniano dyplomatyczne ceremonie. Muzykanci byli więc bardzo po­szukiwani i rzadko przebywali stale na jednym miejscu, najczęściej wę-

21 A. K i t o w i c z, Pamiętniki, czyli Historia polska, oprać. P. Matuszew­ska, Warszawa 1971, s. 61.

22 J. K i t o w i c z, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-1 a k, Wrocław 1951, s. 379—380.


drowali po całym kraju, najmując się na najlepszych warunkach; zali­czano ich w XVII wieku do ludzi „luźnych". O tym, że stanowili oni dość liczną grupę, świadczyć mogą uniwersały podatkowe, które wymieniają wędrujących po kraju grajków. Określano ich mianem: „skrzypkowie;, cymbalistowie, dudowie i insza wiejska muzyka". Mniej liczną, lecz bar­dzo przedsiębiorczą grupę stanowili muzykanci wyszkoleni w specjal­nych szkołach lub zespołach. Uzdolnieni w tym kierunku poddani, wy­uczywszy się gry na jakimś instrumencie, często zmykali od swych pa­nów i najmowali się na innych dworach lub przystawali do wędrującycn muzykusów. Muzykowanie przynosiło dość pokaźne dochody, 'zdarzało się więc, że muzykanci robili karierę, nabywali nieruchomości, służyli w administracji latyfundiów, czasami nawet kupowali ziemię i uzurpo­wali sobie szlachectwo. Informacje na temat niecodziennych losów ple-bejskich muzykantów zamieszcza Liber chamorum:

„Jagocki nazwał się od Krakowa chłopski syn. Na sztorcie grać umiał i na kornecie. Służeł za muzyka p. Wołowiczowi, staroście żmudzkiemu, kilka lat i r. 1631. Wyprawie! mu p. starosta ten wójtostwo w Kobryniu u Brześcia Litewskiego. Miał żonę i potomstwo" 23.

„Pleszowski nazwał się z Pleszewa, wsi książęcia Zasławskiego, od Krakowa dwie mili, chłopski syn. Ten uczeł się u jezuitów w Sandomie­rzu circa 1626. Uczeł się tamże u nich i na dętej muzyce grać. Potym anno 1629 do Krakowa przywędrował na naukę. Beł przy szkole u Panny Maryjej, miał lat 27" 21.

„Znamięrowski zwał się chłopski syn. Ten w Podgórzu za cymbalistę grywał po miasteczkach. Służyć go beł wziął żołnierz; uciekł od niego okradszy go bardzo. Zaś circa 1622 w powietrza po miasteczkach zacha-dzał, a odumorki zarywał, zadawszy sobie, co mu nie .szkodzieło po­wietrze, że z tego anno 1624 trzymał arendą pod Krosnem wioskę od opata tynieckiego. Pojął w Podgórzu Czermieńską ślachciankę" 25.

Rozrywki dostarczali także błaźni. Najczęściej spotykało się ich w pierwszej połowie XVII wieku. Można było wśród nich odróżnić bła­znów reprezentujących rozmaite „specjalności". Po wsiach występowali najczęściej kuglarze-akrobaci. Na kiermasze, jarmarki, odpusty najlicz­niej ściągali skoczkowie, którzy produkowali się na większych placach i po karczmach; występowali oni również na weselach i chrzcinach.

Prócz tych wiejskich wesołków-kuglarzy byli błaźni bawiący humo­rem, operujący dowcipem, fraszką, ironią. Ci lekceważyli pospolitych kuglarzy, uważając, że sami reprezentują wyższego rodzaju sztukę. Jedni

23 Liber chamorum, cz. I, s. 194, nr 673.

24 Liber chamorum, cz. I, s. 410, nr 1551.

25 Liber chamorum, cz. I, s. 668, nr 2507.


z nich przebywali stale po dworach możnej szlachty, drudzy wędrowali, szukając zarobku na weselach, biesiadach, bankietach. Najchętniej pro­dukowali się pośród zamożnego mieszczaństwa i po szlacheckich dworach. Błaźni chadzali w czapkach z dzwonkami i ubierali się w pstre, często w szachownicę szyte szaty. Ulubionymi instrumentami, na których wy­grywali, były kobzy i lutnie. Repertuar ich był dość bogaty. Bawili już przede wszystkim samym swoim wyglądem — pobrudzonymi twarzami, popluskanymi brodami i wąsami, nie utartymi nosami. Prócz tego uda­wali jąkałów, „bełkotów", wyczyniali najśmieszniejsze miny. Wybred-niejszych widzów bawili dowcipami, szydzili z tchórzy, hołyszy, sypali żartami, gadkami, anegdotami; potrafili również śpiewać, tańczyć, grać na instrumentach. Posiadali podobno w rękopisach całe księgi fraszek, wierszy i pieśni.

Błaźni byli też nadwornymi trefnisiami magnatów i panujących. Obo­wiązkiem takiego wesołka było zapewnienie panu rozrywki, a zarazem wyszydzenie niemiłych mu osób czy koterii. W całej Polsce znane były np. żarty, jakie stroił sobie z Francuzów błazen Sobieskiego Winnicki. Wielkopańscy wesołkowie spełniali ponadto dodatkowe funkcje, byli więc nadwornymi lutnistami, opiekowali się fajczarnią itp.

Różni byli błaźni i różne mieli obyczaje. Wędrowni kuglarze chadzali często głodni i obdarci, toteż szukali najrozmaitszych dochodów. Jeśli nie mogli zarobić, to starali się wprost wyłudzić datek czy „pożyczkę". Wśród tych obieżyświatów pełno było zresztą zawodowych oszustów, pospoli­tych wydrwigroszów. Jeśli wierzyć sowizdrzalskiej literaturze, to więk­szość błaznów szukała w życiu jedynie zarobku i uciechy. Zabawa w karczmie, poczęstunek, miłosna przygoda — to były ich najmilsze roz­rywki. Jeden z sowizdrzałów daje im takie rady:

Ubogiemu nic nie dać, ukazać mu figę, Weselić się, tańcować, obłapiać Jadwigę, Karczmy żadnej ni wiechy przy drodze nie mijać, Piwo, choćby najgorsze, i gorzałkę .pijać2t.

Zawód błazna rzadko bywał dożywotni, bardzo często traktowano go tylko jako przejściowe zajęcie, jako drogę do ewentualnych życiowych osiągnięć. W takich przypadkach więcej oczywiście zwracano uwagi na zarobek aniżeli na przelotne uciechy.

Społeczne pochodzenie błaznów było bardzo różne, bywali wśród nich i szlachcice (np. wspomniany Winnicki), w większości jednak byli oni plebejuszami, chłopami, mieszczanami, a nawet Cyganami. O niektórych z nich wiadomo, że zmieniali zawód, studiowali, dorabiali się nawet ma-

28 J. Dzwonkowski, Pisma..., wyd. K. Badecki, Kraków 1910, s. 59—60.


jątku. Przykładem takiej kariery mogą być losy niejakiego Bojarskiego, syna popa. Służył on najpierw za błazna u wojewody Zasławskiego, po­tem został starszym sługą, a następnie magnackim podskarbim. Był to człek zręczny i towarzyski, umiał ponoć po włosku i grał na kilku instru­mentach. Dorobiwszy się majątku „szumno nosił się, ryśno, sobolno, bła-watno, czeladzi kilka w barwie, bankiety często czyniał" 27. Kariera Bo­jarskiego stanowiła oczywiście wyjątek, wspominam o niej jedynie ze względu na to, iż stanowi ona charakterystyczny rys obyczajowy ówcze­snych czasów.

Z biegiem czasu funkcja błazna stopniowo zanikła, tak że w połowie XVIII stulecia można było spotkać błaznów tylko po zamożnych dwo­rach. Przyczyną tego było ogólne zubożenie społeczeństwa. Na początku omawianego okresu mieszczanie i kmiecie byli jeszcze stosunkowo za­możni, z czasem, gdy stopa życiowa uległa obniżeniu, większość społe­czeństwa musiała zrezygnować z kosztownej rozrywki i opłacania bła­znów. Do zaniku zawodu kuglarzy i wesołków przyczyniła się także kontrreformacja. Kler i moraliści bardzo niechętnym okiem spoglądali na „błazeńskie rzeczy" i widzieli w nich jedno ze źródeł rozwiązłości i indyferentyzmu. Wyjątek czyniono tylko dla wielkich panów, wobec których stosowano inne normy. Ale nawet i królewscy czy wielkopańscy wesołkowie musieli liczyć się z opinią kleru i koncepty swe poddawać po­litycznej i obyczajowej cenzurze. Kontrreformacja rzucała swój prze­możny cień nawet i na tę dziedzinę rozrywki. W czasach Rokoka błażni wyszli po prostu z mody, ich miejsce w pewnym stopniu zajęły inne profesje.

Częstą i ulubioną rozrywką w ówczesnych czasach, były występy nie-dźwiedników, zwanych czasem również skomorochamł. Niedźwiednicy tresowali zwierzęta, a następnie wędrowali po kraju, popisując się ich umiejętnościami. Wiodąc misie na tak zwanym pierścieniu, czyli kolcu umieszczonym w nosie zwierza, przemierzali wzdłuż i wszerz całą Rzecz­pospolitą, występowali w miastach, po wsiach i miasteczkach, wstę­powali do wiejskich karczem i magnackich rezydencji. Ponieważ nie-dźwiednicy posiadali instrumenty muzyczne o głosach odpowiednio do­nośnych, np. trąby i dudy, występy ich wzbudzały niemało hałasu, ale też i uciechy. Tej ostatniej najwięcej dostarczały jednak same misie, któ­re popisywały się wyuczonymi sztukami, tańczyły, wykonywały rozmaite figle, a niekiedy same dęły w wielkie trąby. Potocki tak pisał o owych występach:

Żelazne w nos niedźwiedziom zwykle kolca sadzą, Za które niedźwiednicy, gdzie chcą, ich prowadzą.

17 Liber chamorum, cz. I, s. 58, nr 123.


I musi poniewolej, bo się bardziej kija Boi, niż dudów słucha, pląsać w nich bestyja18.

Niedźwiedzie występy wywoływały wszędzie najgorętszy aplauz. Sko-morochów witano radośnie oklaskami, częstowano winem, gorzałką. Przy­czyna tych serdecznych powitań leżała nie tylko w chęci oglądania nie­dźwiedzich figlów. W owych czasach niedźwiedź był symbolem szczęścia, a więc przybycie misia wróżyło np. pojawienie się pragnącego ożenku kawalera lub przynosiło szczęście w małżeństwie; spożycie zaś niedźwie­dziego mięsa zwalczało — według wierzeń — wstydliwe i tajemne de-fekta.

Niedźwiednicy nie tylko przygrywali swoim czworonogom, ale także i sami fikali koziołki, popisywali się kuglarskimi sztuczkami i nawet słynęli jako muzykanci. Dlatego też zapraszano ich na chrzciny, wesela oraz na wszelkie zabawy, gdzie śpiewem i sztukami zabawiali domowni­ków i gości. Skomorochowie dawali też przedstawienia z lalkami. Wy­stępy te można uważać za prymitywne widowiska marionetkowe.

. Najwięcej skomorochów spotykało się w pierwszej połowie XVII wie­ku, z czasem liczba ich zmalała, tak że w końcu omawianego okresu wi­dywało się ich jedynie od czasu do czasu. Występy niedźwiedzi odbywa­ły się również po większych miastach, miejscem ich były hece, czyli szczwalnie. Heca była rodzajem cyrku, posiadała ona arenę i oddzielającą ją od widowni wysoką balustradę. Popisy niedźwiedzi polegały tam nie tylko na demonstrowaniu ich sztuczek, lecz także na walkach, jakie mu­siały staczać z innymi zwierzętami, np. ze sforą psów. Najgroźniejsze bywały walki niedźwiedzi z rozjuszonymi bykami. Przedstawienia te urozmaicano i w inny sposób — na przykład hecarze wkładali głowy w'paszcze zwierząt. Widowiska te były odpowiednio reklamowane. He­carze przebierali się w pstre, cudaczne stroje i objeżdżając ulice miast za­chęcali nawoływaniem i muzyką do oglądania tych niecodziennych wi­dowisk.

Oswojone, tresowane niedźwiedzie spotykało się także po magnackich i królewskich dworach, uchodziły one za ozdobę pańskich rezydencji. Zdarzało się, że posiadano nawet po tuzinie tych zwierząt, które odpo­wiednio wyuczone trzymały np. straż w zamkowej sieni, na rozkaz do­zorcy stawały na tylne łapy i prezentowały imitujące karabiny kije. Po­nieważ prezentacja odbywała się przy odpowiednim ryku, więc zetknię­cie się z taką „gwardią" wywoływało nie lada efekt. Zabawy z niedźwie­dziami urozmaicano niekiedy zabijaniem zwierząt. Bywało, że gospodarz. chcąc się popisać swą siłą i zręcznością, ścinał nagle głowę tańczącemu w takt kapeli misiowi.

28 Cyt. wg B y s t r o ń, jw., t. II, s. 224.


W XVII wieku tresura niedźwiedzi prowadzona była tylko przez sko-morochów. W XVIII stuleciu powstały jednak ośrodki, gdzie schwytane niedźwiadki szkolono masowo. Najsłynniejszym miejscem niedźwiedziej edukacji stały się Smorgonie, miasteczko na Białorusi. Stąd pochodzi określenie, że ktoś ukończył „Smorgońską Akademię".

Jedną z ulubionych rozrywek ludności były w omawianym okresie gry hazardowe, uprawiane we wszystkich środowiskach społecznych. Naj­starszą, nieomal tradycyjną była gra w kości. W omawianych wiekach stanowiła ona już tylko rozrywkę gminu, szlachta i panowie wyraźnie się od niej dystansowali. Była ona nieodłączną rozrywką zabaw odbywanych w karczmach, skracała nudę biwaków, wart, postojów. Popularność tej gry wynikała zarówno z tradycji, jak również i z łatwości jej uprawia­nia, była to bowiem gra prosta, nie obciążająca pamięci, nie wymagająca większych umiejętności. Po wsiach grywano zazwyczaj w zwykłe okrą-gławe kostki wykrawane z nóżek cielęcych. Rzucano je na stół albo pia­sek i w zależności jak padły, płasko czy na kant, następowała wygrana lub przegrana. Były to jednak kostki prymitywne, właściwe kostki do gry miały kształt czworograniasty i posiadały sześć pól, na których znaj­dowały się „oka" i krzyżyki. Gra polegała na tym, by wyrzucić jak naj­większą liczbę „oczek"; ten, kto tego dokonał, wygrywał.

W kości grywano zwykle na pieniądze, w związku z tym często grze towarzyszyło kilku szulerów, tzw. „kostyrów", którzy z reguły do szczętu ogrywali niedoświadczonych graczy. Szulerzy posiadali własną „technikę" gry, rzucali kości napuszczone rtęcią, specjalnie drążone, i grali na nawoskowanych stołach. Wszystkie te sztuczki prowadziły do tego, że chłop czy służący na ogół przegrywał na rzecz „kostyry" i nie tylko tracił pieniądze, lecz nawet zmuszony był nieraz zastawiać fanty i popadał w długi. Oczywiste, że w takich sytuacjach dochodziło do awan­tur, wybuchały bójki i groźne burdy. Władze niechętnie patrzyły na tę zabawę, wydawano nawet ustawy zakazujące gry w kości. Łatwiej jednak było je wydawać niż egzekwować, kostki zawsze nęciły i nigdy nie bra­kowało ich amatorów.

Wśród chłopów i służby dużą popularnością cieszyła się gra „w plisz­ki". Pliszki były to cztery wystrugane z brzozowej rózgi drewienka. Drewienka te rozcinano w ten sposób, że jedną stronę posiadały płaską, a drugą okrągłą. Gra polegała na tym, iż po prostu podrzucano je do góry (grano zwykle nad stołem); jeśli wszystkie padły na jedną stronę, ewentualnie dwie na płask, a dwie na część okrągłą, następowała wy­grana. W pliszki grano przeważnie na pieniądze.

W miejskich szynkach, a sporadycznie i w wiejskich karczmach, spo­tykało się kręgle. Do gry tej urządzano specjalne boisko, na którym ustawiano kręgle, czyli drewniane figury. Grający dzielili się na dwie


partie, po dwie, trzy osoby każda. W kręgle rzucano drewnianą kulą; kto zbił więcej kręgli, ten wygrywał. Obok graczy ustawiali się kibice, któ­rzy dopingowali grających, a między sobą urządzali zakłady, kto wygra. Zakładano się zwykle o pieniądze, w rezultacie więc można było bez udziału w grze przegrać lub wygrać znaczną sumkę. Należy podkreślić, iż i sama gra w kręgle odbywała się wyłącznie na pieniądze, dlatego też zaliczano ją do hazardowych. Wokół grających w kręgle z reguły kręcili się szulerzy, którzy traktowali tę grę jako nieomal swój zawód. Przez długi trening dochodzili oni do takiej wprawy, że nic dziwnego, iż po­trafili nieraz do przysłowiowej suchej nitki ograć nowicjuszy. Szulerzy grasowali zazwyczaj po miejskich szynkowniach, nie brakowało ich jed­nak również na jarmarkach i kiermaszach, gdzie ogrywali chłopów.

Ponieważ w kręgle grywano po karczmach i szynkach, więc oczywi­ste, że uczestnicy zabawy nie stronili od alkoholu, niechętnie też godzili .się ze stratami. W takiej atmosferze nietrudno było o przymówkę, za­targ, który przeradzał się w bijatykę, a nawet w rąbaninę. Nierzadko spokojnie rozpoczęta zabawa kończyła się krwawym epilogiem, szczegól­nie często zdarzało się to wówczas, kiedy do gry mieszali się żądni wy­granej szulerzy.

Po wsiach i miasteczkach hazardowano się też loterią zwaną „fary-ną". Loterią tą zajmowali się wędrowni kramarze-„faryniarze", których najczęściej spotykało się na odpustach, targach i kiermaszach. O tym, jak „faryniarze" oszukiwali naiwnych, pisze Potocki:

Siedziałem przy farynie, kędy na kształt sieczki

Wyjmowano z zawartej szuflady karteczki...

Przyszedł bogaty, stracił tysiąc, drugi, trzeci,

Wygrał grzebyczek albo zwierciadło dla dzieci.

Trąbią trębacze, a ów tylko się nie puka

Od gniewu, nowych kartek z większym kosztem szuka2B.

Najpopularniejszą grą hazardową były jednak karty, produkowane w kraju lub sprowadzane z zagranicy. Kart polskich było 36 w czterech kolorach lub, jak częściej mówiono, maściach; były to: dzwonek albo buńka, czerwień, wino, żołądź (nazwy francuskie: pik, trefl itd. dotarły do nas dopiero w połowie XVIII wieku). Znano wiele gier, niektóre z nich były niezwykle łatwe i proste, np. wygrywał ten, kto posiadał cztery króle (gra ta zwała się „flusem"), albo też dobierano karty do 31 czy 18 punktów. Bywały jednak i gry trudniejsze, wymagające „deliberacyi".

Źródła i literatura XVII wieku wyraźnie świadczą o szerokim roz­powszechnieniu się gier w karty. W „karcięta" grywano po wsiach,

29 W. Potocki, Ogród fraszek, t. II, wyd. A. Bruckner, Lwów 1907, s. 298.


w miastach, na pańskich i królewskich dworach. Już Gostomski zabronił swym poddanym uprawiania tej rozrywki. Księgi sądowe oraz inne ma­teriały do dziejów wsi stwierdzają, iż chłopi grywali w karty często, i to nie tylko po karczmach, lecz niekiedy nawet na pastwiskach! Grano wła­snymi kartami, lub też wypożyczano je od karczmarzy.

Gra w karty rozpowszechniona była najbardziej w miastach i pośród służby; lubiła je także i szlachta, niekiedy stanowiły one nawet roz­rywkę panujących (np. Zygmunta III). W XVII wieku w karty grano nieraz tylko dla rozrywki, w zabawie brały wtedy udział również kobie­ty. Większych emocji dostarczała jednak gra na pieniądze, gra hazardo­wa lub — jak mówiono — szulerka. Hazard najczęściej uprawiano po szynkach. Można tam było spotkać szulerów, którzy trawili nad grą całe noce. Potrafili oni ograć współtowarzyszy gry do szczętu, gdyż posługi­wali się rozmaitymi oszustwami, znaczyli karty, załamywali im rogi, „podkładali", to jest odpowiednio je tasowali itp. Oszukiwania w grze nie uważano za rzecz niezwykłą. Jedna z fraszek głosiła:

[...] Karty nie znają brata, Ani ojca, ani swata, Gdyby w nie nie podmykano, Nigdy by nic nie wygrano "'.

Ostrzegano też, że szczęście w grze to rzecz przemijająca, krążyło nawet przysłowie, że „szczęście w karty, krasa róży, miłość panieńska — krótko trwają". Mówiono, iż:

[...] karty zdradzają, Dwakroć biorą, a raz dają.

Ale rady te puszczano mimo uszu. Karty nęciły, szulerzy potrafili za­chęcić do gry, pobrzękiwali pieniędzmi, namawiali. Obok grających w karty wytwarzała się specyficzna atmosfera hazardu i emocji, która przyciągała. Graczom towarzyszyli różni awanturnicy, oszuści, wydrwi­grosze. Klonowicz powiada, jak to początkowo szczęśliwy gracz „wodzi za sobą łotry, wszetecznice, franty" 31. Taka „świta" otaczała karciarza tak długo, póki miał pieniądze, w chwili gdy został doszczętnie ograny, ulatniała się i szukała nowej ofiary.

Możliwość zdobycia wygranej przyciągała do kart nawet najostrożniej-szych. Grano zresztą nie tylko z zawodowymi szulerami, lecz także we własnym towarzystwie, z początku na orzechy czy inne drobnostki, a gdy nabrano ochoty, na pieniądze, często o coraz to wyższe stawki. W rezul-

" Polska fraszka mieszczańska, oprać. K. Badecki, Kraków 1848, s. 64. s1 S. F. Klonowicz, Worefc Judaszów..., [w:] Pisma poetyczne polskie, wyd. K. J. T u r o w s k i, Kraków 1858, s. 93.


tacie podczas takiej zabawy można było stracić nie tylko wszystkie pie­niądze, lecz popaść w długi, zastawić ubranie lub inne „fanty". Wobec takich faktów zaczęto wydawać odpowiednie zakazy. Cechy miejskie za­kazywały np. gry w karty, lub też oznaczały wysokość stawek. Podobne ograniczenia stosowano wobec chłopów.

Zasadniczą przyczyną zakazu były wybuchające przy grze zwady i awantury. W grze, w której chodziło o pieniądze, w której można było wygrać nawet stosunkowo znaczną sumę, nie mogło nie dochodzić do sprzeczek, wymówek, bójek, kiedy więc grającemu nie służyło szczęście, kiedy nie pomagała zamiana miejsca i ustne „kontrowersje" — brano się za czupryny, wybuchały groźne bijatyki. Powiadano, iż w karczemnych awanturach nieraz grający miał na czole żołędnego tuza albo też „na łbie dzwonki". Księga sądowa z 1672 r. stwierdza, że chłopi zszedłszy się do karczmy „miasto trunku przystojnego i posiedzenia uczciwego kartami się o pieniądze bawią, skąd ukrzywdzenia jeden drugiego, swary, hałasy, połebkowania i bicia niechrześcijańskie pochodzą i bywają" 32. Uwag ta­kich zanotowano wiele, nie były one zresztą przesadzone, spotyka się bowiem informacje, że karciane sprzeczki doprowadzały niekiedy nawet do zabójstw.

Jest więc oczywiste, że wszystko to wywoływało niezadowolenie szlachty, która w grze karcianej upatrywała przyczyny osłabiania się pa­nujących wśród poddanych rygorów. Szlachta uważała ponadto, że gra w karty stanowi niepotrzebną stratę czasu u chłopów, stąd też zakazy feudałów, stąd zwalczanie tej rozrywki.

Karciane spory wybuchały oczywiście nie tylko wśród chłopów. Bez względu na to, kto grał w karty, łączyły się zawsze z kłótnią, z „wodze­niem za łeb", z awanturami. W końcu XVII wieku tak uporczywie zwal­czane gry w karty zaczęły zanikać. Jedną z przyczyn był niewątpliwie fakt, iż ówczesne gry były „żmudne i deliberacyi długiej potrzebujące". Wkrótce jednak nastąpił „renesans" kart. Kiedy w czterdziestych latach XVIII wieku przyjęły się nowe, nieskomplikowane gry, w których decy­dowała nie kombinacja, lecz szczęście, np. rus, tryszak, a wśród za­możnych warstw — faraon, karty zapanowały znów wszechwładnie. Za­rzucono dla nich kości, pliszki, warcaby, wyzbyto się wszelkich uprze­dzeń i skrupułów. Gra w karty stała się nie tylko zabawą i modną roz­rywką, lecz wprost źródłem dochodu. Zaczęto bowiem grywać w nie je­dynie na pieniądze, i to bez żadnych ograniczeń. Szulerami stali się te­raz nawet najwięksi panowie.

Kitowicz tak powiada: „Zrobił się z tej gry wielom stopień do fortu-

12 Księgi sądowe wiejskie, t. II, wyd. B. Ulanowski, Kraków 1921, s. 399, nr 7403.


ny, wielom do upadku, gdy w profesyją szulerów, przedtem wzgardzoną i tylko między małym ludem zachowanie mającą, za pojawieniem gry faraona weszli ludzie dystyngowani, a nawet najwięksi panowie stali się szulerami, ogrywając jedni drugich nie tylko z gotowych pieniędzy, ale nawet z dóbr, klejnotów i całej fortuny. Kiedy na jedną kartę wolno było stawić i tysiąc czerwonych złotych, i sto tysięcy, i przez jedne noc można było miernie majętnemu lub synowi szlachcica, wyprawionemu do dworu albo do palestry, ograć się do koszuli. Wielkich panów opano­wał jakiś szalony honor przegrywać w karty na jednej kompanii po kilka i kilkanaście tysięcy czerwonych złotych. Co zaś najdziwniejsza, że ci, którzy długów swoich płacić nie lubili, przegrane kwoty na kredyt z wiel­ką punktualnością nazajutrz wygrywającym odsyłali. A jeżeli nie mogli zapłacić i byli pozwani, tedy wszystkie magistratury takowe długi płacić i dobra tradować nakazywały" 33.

Hazard stał się podstawową rozrywką polskiej arystokracji, szczegól­nie silnie zaznaczyło się to pod koniec XVIII stulecia. Przychylny nam Schulz pisał: „Gra jest tutejszego wielkiego świata taką potrzebą i nało­giem jak i w innych krajach; może nigdzie jednak nie oddają się jej z większym upragnieniem, lekkomyślnością i rozrzutnością; stała się ona jeszcze jedną przyczyną ruiny wielu znacznych domów [...]. Stawki do­chodzą do nadzwyczajnych sum, a gdy wino głowy obałamuci, gra staje się niesłychanie namiętną" 34. W tych czasach gry hazardowe uprawiały już nawet małe dzieci, panienki, panie domu. Nie popierał wprawdzie karcianego hazardu ostatni król, uprawiało go jednak jego otoczenie;

słynnym karciarzem był np. osławiony Adam Poniński, istne fortuny tracono w karty podczas ostatniego Sejmu Grodzieńskiego.

Hazard rozkrzewił się także bujnie pośród warstw niższych. Cytowa­ny Schulz tak o tym wspomina: ,,Namiętność do gry we wszystkich sta­nach w Warszawie zakorzeniona jest bardzo głęboko. Stróże grają w kar­ty we wrotach pałaców, oczekujący woźnice na kozłach, służący po przedpokojach, widziałem nawet raz na wschodkach gmachu kościoła św. Krzyża żebraków siedzących nad kartami, którzy grali razem i u przechodzących żebrali".

Hazard karciany jednych rujnował, drugich wynosił. Już na początku XVII wieku zręczni szulerzy potrafili zdobywać majątki, zapewnić sobie społeczny awans. Liber chamorum notuje: „Czopowski [...] kostera tęgi, ze gry po kilkaset złotych wygrywał zawsze a nobilitował się" 35. Krzy­sztof Opaliński pomstował: „Są, co i z kart urośli, i ze gry, i z kostek" M.

33 K i t o w i c z, Opźs obyczajów..., s. 577—578.

34 Schulz, jw., s. 181.

35 Liber chamorum, cz I, s. 105, nr 317.

" K. Opaliński, Satyry, oprać. L. Eustachiewicz, Wrocław 19.53, s. 52.


Najwięcej takich karier przypadło na XVIII wiek, kiedy karty stały się zdecydowanie hazardową, a zarazem masową rozrywką. Niektórzy kar­ciarze dorabiali się wówczas dosłownie fortun: „Generał Rozdrażewski, osobliwszym szczęściem do kart obdarzony, z chudego pachołka przez szulerstwo w karty zrobił .sobie kilkanaście milionów substancyi" 37.

Karciarstwo należy więc traktować nie tylko jako znamienny rys oby­czajowy, który w tych wiekach występował zresztą i w innych krajach, lecz również jako możliwość, która w sporadycznych przypadkach pro­wadziła nawet do społecznego awansu. Obyczajowość ówczesna stworzyła warunki do tego, iż w Rzeczypospolitej można było uróść nie tylko na „soli i roli", lecz także na karcianym szulerstwie. Pisałem już wyżej, że możliwość dorobienia się istniała także m. in. dla utalentowanych śpie­waków i muzykantów. Występująca powszechnie chęć do gier i zabaw stwarzała tedy dla pewnych jednostek życiowe możliwości, zagadnienie to wykracza jednak poza ramy rozpatrywanej problematyki.

" K i t o w i c z, Opis obyczajów..., s. 578.


-Rozrywki codzienne i świąteczne

Prócz zabaw i gier ówcześni ludzie oddawali się wielu innym rozryw­kom, które od wieków na stałe związane były z ich codziennym życiem, zwyczajami i obrzędami. Większość z nich nosiła, podobnie jak gry i za­bawy, ludystyczny charakter. Przegląd ich należałoby zacząć od wsi, gdzie odgrywały one w życiu obyczajowym szczególną rolę.

Rozrywki dawnej wsi związane były ściśle z istniejącymi wówczas zwyczajami. Spotykano się i bawiono w kręgu rodziny, bliższych i dal­szych sąsiadów, stosunki towarzyskie rzadko kiedy sięgały w tym okresie poza granice wsi. Dzień powszedni, szczególnie wiosną, latem i jesienią był tak wypełniony pracą i rozmaitymi obowiązkami, że na co dzień o rozrywce trudno było nawet myśleć, pora na nią przychodziła wszakże w długie, późno jesienne i zimowe wieczory oraz w niedziele i święta. W te dni wieś jakby odmieniała swe oblicze, strząsała z siebie przygnę­bienie, szukała zapomnienia i rozrywki w spotkaniach towarzyskich, tań­cach, śpiewach, hulankach. Rozbrzmiewały skoczne kapele, urozmaicały je nader śmiałe i frywolne, pełne wigoru i dowcipu pieśni i gadki ludo­we. W nich to przejawiał się najpełniej bogaty, samoistny folklor.

Bacznie śledzono za wszelką okazją do spotkań i świątecznej rozryw­ki. Szczególnego charakteru w życiu wsi nabierały nabożeństwa kościel­ne, na które ściągała ludność całej parafii. Po nabożeństwie odbywały się spotkania, rozmowy, wzajemne zapraszanie się, a już wyjątkową wprost okazją do spotkań towarzyskich były chrzciny, wesela, pogrzeby. W uroczystościach tych brała udział zazwyczaj ludność całej wsi, stano­wiły więc one ważny moment w życiu chłopa. Istniały także pewne for­my spotkań towarzyskich, będących przeżytkami dawnej wspólnoty wiej-


skiej. Najbardziej charakterystyczna była „tłoka", pomoc, jaką ludność całej wsi świadczyła na rzecz jednego z gospodarzy. Najczęściej stosowa­no ją w czasie pilnych robót rolnych, zwłaszcza żniw. Zamożniejsi gospo­darze korzystali z tej formy pomocy w celu szybkiego zakończenia pil­nych prac, trzeba jednak podkreślić, że .suty poczęstunek, jakim zwycza­jowo obdarzano pracujących, stanowił dość poważny wydatek. Tłoka umożliwiała pracę także w niedzielę i święta, kler dopuszczał bowiem jej wykonywanie, uważając, że nie jest to praca zarobkowa. Bywało, że dwór wykorzystywał zwyczaj stosowania tłoki i zmuszał poddanych do świadczenia dodatkowych robót. Zwoływano wówczas całą wieś i zmu­szano do pracy, której czasem towarzyszyła muzyka, dla podkreślenia jej wyjątkowego charakteru. Wracając do poczęstunków, jakie gospodarze sprawiali pracującym u nich sąsiadom, bez wątpienia tłoki należy zali­czyć do zebrań towarzyskich. Tak więc stanowiły one nie tylko formę pomocy sąsiedzkiej czy poważny ciężar (w przypadku nadużywania przez dwór), ale były też zgromadzeniem, na którym wspólnie konsumo­wano jadło i trunki.

Wśród chłopów istniało także szereg innych zwyczajów, z którymi łączyła się swojego rodzaju towarzyska zabawa. Do nich należały m. in. „wyzwólmy", które spotykało się wśród różnych grup zawodowych. Klo-nowicz informuje, że wśród flisaków popularne były tak zwane „fry-cówki". Kto pierwszy raz płynął z flisakami, musiał się przed pierwszym napotkanym na drodze miastem poddać figlom połączonym z biciem, oble­waniem wodą itd. Charakterystycznym szczegółem zabawy było całowa­nie przez fryców drewnianego kloca, tak zwanej „baby". Nowo upieczo­ny flisak musiał wreszcie wkupić się, przez zafundowanie kolegom od­powiedniej ilości trunków. Tak więc frycówka kończyła się pijatyką i ogólną zabawą.

Zwyczaj wyzwolin istniał także wśród kosiarzy. Parobka, który pierw­szy raz pracował w polu, nazywano frycem lub wilkiem. Aby wejść do grona kosiarzy, trzeba było poddać się rozmaitym ceremoniom. Z czasów nieco późniejszych wiadomo, że takiego parobka przystrajano w zieleń, wkładano mu na głowę wieniec ze zboża lub z liści i kwiatów, po czym w towarzystwie muzykantów udawał się on do dworu, gdzie trzymany na powrozie czy powróśle musiał tańczyć, a towarzyszący mu kosiarze śpiewali specjalne piosenki. A oto jedna z nich:

A pod bzem, A pod lasem Wilczysko wywija, Nie puszczajcie, A trzymajcie


Tę leśną bestyją! Hu, ha! hu, ha!ł

Z wyzwolinami łączyły się jednakże i bardziej przykre okoliczności. Wiadomo, że fryców męczono, bito, nacierano pokrzywami, „golono" muszczką od ostrzenia kosy itp. Wilk wreszcie wykupywał się, zapraszał towarzystwo do karczmy, gdzie urządzano pohulankę. W trakcie niej je­den ze żniwiarzy wychodził na dach domostwa i ogłaszał wyzwoliny fryca.

Na marginesie dodać należy, że wyzwoliny stanowiły pozostałość pra­dawnych obrzędów wiążących się z wprowadzaniem młodzieży w grono ludzi dojrzałych. W omawianym czasie traktowano je wszakże już tylko jako wesoły obchód wkupiania się nowicjusza do zawodu.

Jeśli chodzi o wieś, to zasadniczym miejscem uprawiania rozrywek była karczma. Tam koncentrowało się życie towarzyskie, tam odbywały się chrzciny, wesela, wszelakiego rodzaju transakcje. Zresztą dużym urozmaiceniem było już samo spotkanie się z kumem czy przyjacielem — toczono wówczas ożywione rozmowy, żalono się na panów, oficjalistów, sąsiadów. A ponieważ wszystkie zmartwienia topiono najczęściej w trun­ku, a w towarzystwie gorzałka czy piwko lepiej smakowały, toteż nieraz pito niemało.

Spotkaniom w karczmie towarzyszyły często różne atrakcje. Grała mu­zyka, tańczono, grano w kości, karty, kręgle lub w inne gry towarzyskie. Niestety, zachowały się tylko ich nazwy, wiadomo, iż bawiono się w „chłopca", w „putka", ale na czym te zabawy polegały, trudno jest dziś wyjaśnić. W każdym razie nigdy się tam nie nudzono. Zawsze bowiem można było coś zobaczyć, wiele usłyszeć, dowiedzieć się, co się dzieje we wsi, a nawet w wielkim świecie. Karczma była bowiem miejscem, gdzie zatrzymywali się różni żebracy, włóczędzy, pielgrzymi. Spotkania i rozmowy z takimi przybyszami były wielce pouczające. Jeśli ich brakło, zawsze znalazła się jakaś okazja do tańca i wypitki. Hulano też zdrowo;

cudzoziemcy piszą w swoich wspomnieniach, iż w niedziele w polskich karczmach panują takie wrzaski i łomoty, że człekowi nie obeznanemu z tymi zwyczajami trudno wprost wytrzymać. Istotnie, zabawom, które odbywały się po karczmach, towarzyszyły niecodzienne hałasy. Jak tań­czono, to bez wytchnienia, koszule tancerzy mokre były od potu, podłoga aż jęczała od Wywijanych hołubców, a głośne „hu, ha!" szło na całą wieś. Jeśli dodać, że przy lada okazji wybuchały przy tym burdy i awantury i prawie żadna z zabaw nie obeszła się bez guzów, wyzwisk, a nieraz na-

1 Cyt. wg J. S. B y s t r o ń, Zwyczaje żniwiarskie w Polsce, Kraków 1916, s. 253.


wet i krwawych bójek, to trudno byłoby powiedzieć, że w karczmie było nudno.

Karczma była atrakcyjna, urok jej był tak wielki, że potrafiła nawet odciągnąć od kościoła. W literaturze XVII wieku często spotyka się żale, iż chłopi przedkładają karczmę nad kościół, że podczas nabożeństw piją w szynku i nie chcą słyszeć o modlitwie, iż dusze swe topią w gorzałce. W końcu znaleziono na to radę, po prostu zaczęto zamykać karczmy w czasie trwania nabożeństw i otwierano je dopiero po ich zakończeniu. Wtedy już nic nie hamowało zabawy i pijatyki. Na marginesie należy dodać, że właścicielami karczem bywali nieraz sami plebani, stąd więc byli nawet bezpośrednio zainteresowani w ich rentowności.

Inną okazję do zabawy stanowiły odpusty, podczas których odbywa­ły się kiermasze. Kościoły i klasztory urządzały od czasu do czasu uro­czyste odpusty, które odbywano w rocznicę założenia kościoła, z powodu poświęcenia czy wprowadzenia cudownego obrazu, czy też z powodu in­nych związanych z religijną tradycją okoliczności. Podczas tych dni od­prawiano uroczyste nabożeństwa, a przed świątyniami odbywały się wy­stępy. Na kiermasze ściągały całe gromady kuglarzy, wesołków, żebra­ków — ludzi „luźnych", którzy szukali szczęścia na gościńcach, i wszerz i wzdłuż przemierzali całą Rzeczpospolitą. Kiermasze stanowiły dla nich doskonałą okazję dla podreperowania kiesy, demonstrowali więc pod­czas ich trwania wszelkie swe umiejętności. Kuglarze chodzili po zawie­szonych wysoko w powietrzu linach, żebracy wyśpiewywali litanie, piel­grzymi opowiadali o rzekomo poznanych krajach i ludach. Chłop mógł więc wiele usłyszeć i wiele zobaczyć, najbardziej jednak lubił wypić. Na kiermaszach nie brakowało oczywiście piwa, gorzałki, miodu. Bogatsi chłopi zajmowali miejsce w karczmie i pili tam z kumotrami, dworskimi oficjalistami, a nieraz nawet z jakimś ubogim sztachetką, który wychylał fundowane mu szklanice. Grano też oczywiście w karty, kości, kręgle, śpiewano, pohukiwano.

Na kiermaszach ustawiano kramy, na których nabyć można było róż­norodne stroje, korale, świecidełka. Młodzież męska zaopatrywała się w prezenty, które wręczała wybrankom serca, panował bowiem zwyczaj, iż z kiermaszu wypadało przynieść „gościniec". Nieodłączną cechę kier­maszowych zabaw stanowiły flirty i rozpoczynające się często tam wła­śnie konkury. Niekiedy pojawiały się tam również wędrujące prosty­tutki, nęcące do zakazanych i „grzesznych" uciech. Bawiono cię więc i hulano w sposób rozmaity, nie zawsze zgodnie z obowiązującymi rygo­rami. Kiermasz był jednak po to, aby się zabawić, i trzeba było 'aką okazję wykorzystać.

W zabawach tego typu uczestniczyli także różni słudzy kościelni, klechowie, kantorowie, rybałci. Dla nich kiermasz był szczególną uro-


czystością, był „ich" świętem. Jako ludzie na poły duchowni, a przy tym częściowo i „uczeni", potrafili znaleźć „fundatorów", którym imponowało tak dostojne towarzystwo, niejeden miał sobie bowiem za zaszczyt, by upić się w „nabożnym" gronie. Bywało jednak, że klecha miał tak fa­talną opinię, że towarzystwo jego nie tylko nie stanowiło zaszczytu, lecz wręcz kompromitowało. Zdarzało się więc rozmaicie, ale na kiermaszach zawsze było tłumnie, gwarno i wesoło.

Zdecydowanie ujemną stroną zabaw kiermaszowych były awantu­ry — jednemu wybito oko, drugiemu zęby, trzeciemu wydarto włosy. Można spotkać w źródłach informacje, iż chłopi wybierali się czasem na kiermasz przede wszystkim jako na miejsce ewentualnej bitki, stąd też pilnie przygotowywali sobie pałki lub inną broń. Poeta Potocki piętnował te burdy i z tych względów krytycznie oceniał kiermasze pisząc:

Ja prawdziwieć nie widzę, żeby jaki nasze Pożytek taki miały przynosić kiermasze. Nigdy bez pijanego, rzadko tam bez mordu, Słucham kiedy u chłopa chłop pożyczy kordu:

Pożycz że do Niegowa na Matkę mi Bożą, Bo mnie się tam bić, 'prawi, Ciikowianie grożą, Cóż mówisz, z czym że bym szedł sam na Bartłomieja Do Łopanów, wszystkać bo w tym moja nadzieja2.

Mimo burd, zabawy te stanowiły dla dawnej wsi atrakcyjną roz­rywkę.

Beztroskość zabaw typowych dla kiermaszy stopniowo jednak zani­kała. Najweselsze i najliczniejsze bywały one w początkach XVII wieku. Zubożenie wsi i pogłębiająca się nędza przyczyniły się do ich upadku;

odwiedzano je coraz rzadziej, zanikała typowa dla nich wesołość. Organi­zowano je co prawda do końca omawianego okresu, z biegiem lat jednak coraz mniej towarzyszyło im dobrej zabawy i atrakcji. Znikli bowiem kuglarze, przepędzono „swawolnice", zabrakło rybałtów, z dawnej świet­ności pozostało najczęściej pijaństwo i awantury. Mimo tych przemian kiermasze zachowały coś ze swego dawnego uroku i były w życiu chłopa nadal czymś niepowszednim.

Rozrywki, jakim oddawały się kobiety wiejskie, miały nieco odmienny charakter. Jesienne i zimowe wieczory spędzały niewiasty na wspólnym przędzeniu kądzieli, ewentualnie na darciu pierza. Podczas zgromadzeń tych nie tylko wykonywały one zwyczajną dla białogłów pracę, ale także oddawały się miłej i nic nie kosztującej rozrywce. Przy przędzeniu ką­dzieli towarzyszyli często, oczywiście w charakterze widzów-gości, pa-

2 W. Potocki, JomaUtates..., cz. I, b.m.w. 1747, s. 192.


robcy, a niekiedy nawet sędziwi starcy. Zebrania takie rozbrzmiewały wesołą rozmową, żartami, gawędą. Dużą popularnością cieszyło się np. od­gadywanie zagadek. Zawierały one nie tylko beztroskie koncepty, ale także krytykę postępowania panów, ubolewanie nad chłopską niedolą. Stawiano np. pytanie: „O co chłopi najwięcej Boga proszą?" Odpowiedź powinna brzmieć: „O konie do jeżdżenia, bo gdyby ich nie było, to jeżdżono by na chłopach".

Na podkreślenie zasługuje rola wychowawcza tych zgromadzeń. Sta­nowiły one dla młodzieży szkołę, w której nabierano wiejskiego „poloru", a także znajomości ludzi i świata.

Mieszkańcy małych, biednych miasteczek żyli i bawili się podobnie jak chłopi. Dodatkową „rozrywkę" stanowiło tam nieraz przyglądanie się ja­kiejś egzekucji, wyświeceniu, naigrawanie się z postawionych pod prę­gierzem ludzi. Pewnym urozmaiceniem były też targi lub jarmarki, jeśli mieścina posiadała oczywiście odpowiednie przywileje. W większych, za­możniejszych miastach było zawsze ludniej i weselej, życie towarzyskie toczyło się tam szerokim nurtem. Zabiegano skrzętnie o zarobek, ale jeśli tylko posiadano nieco grosza, chętnie wydawano go na różne przyjem­ności.

Życie towarzyskie w dużych miastach koncentrowało się głównie w cechach. W chwilach wolnych od pracy zbierano się w brackich do­mach, gdzie zabawiano się grami, tańcem, rozmową. Przyjęcia, jakie tam urządzano, odbywały się na wspólny koszt (każdy z członków cechu da­wał co pewien czas składkę, którą przeznaczano na urządzanie biesiad). Członkowie cechu bawili się też oczywiście na wszelkich uroczystościach rodzinnych — na chrzcinach, weselach, zrękowinach. Tak bawili się za­możni mistrzowie, kupcy, patrycjusze, ale również i czeladź lubiła w wol­nych od pracy dniach zabawić się głośno i wesoło. Aby jednak nie do­puścić do przepijania i przetrwaniania przez czeladników zarobków, urzą­dzano dla nich wspólne zabawy, tak zwane ,,szynki", gdzie bawili się pod czujnym okiem mistrzów. Zabawa ich zresztą polegała przede wszystkim na piciu piwa i konsumowaniu wiktuałów, a mistrzowie pilnie zwracali uwagę na sposób zachowania się swych podopiecznych. Nie wolno było np. rozlać na stół więcej piwa „niż ręką zasłonić się potrafi, a pod stołem tyle, co nogą da się nakryć". Uważano za rzecz grubiańską szuranie ku­flem, upijanie piwa sąsiadowi, wywołanie awantury, zaśnięcie przy stole. Picie piwa zalecane było w umiarkowanej ilości, tyle, „ile strzymać można". Dla urozmaicenia tych spotkań pozwalano czeladnikom na śpie­wanie rozmaitych piosneczek. Biesiadę zaczynano popularną pieśnią cze-ladną:


Na jutrzejszy sobie dzień nic nie zachowujemy, Wszystko naraz, cokolwiek zarobim, strawimy;

Bo u nas o bogactwo bynajmniej nie dbają, Tylko na tym, co zjedzą i spiją, przestają...

Śpiewano również wesołe, nieraz swawolne piosenki, znane były np. koncepty o starym mistrzu i młodej mistrzowej:

Mówiłem ja stary tobie, Abyś równej szukał sobie, Boś ty nieborak zrobiony, Nie pojmuj tak rześkiej żony. Nie chciałeś mi dać w tym wiary, Nie dogodzi młodej stary.

Inna z kolei piosenka mówiła o urodziwej Jagience:

Otóż masz, Jagienko, Nie chodź na bagienko, Nie mogłaś uskoczyć, Ani się wyprosić, Koszulkę zedrano I ciebie wezbrano.

A oto z kolei mieszczański „taniec":

Furmankowie z Warki, Warszawskie szynkarki,

Hej, hej, hej, wej, wej, wej. W piwie upatrują, Kiedy go kosztują,

Hej, tak, tak, smak, smak, smak. U tego furmana Suknia jak u pana,

Ba, ba, ba, ma, ma, ma. Kaletę u pasa W kalecie kiełbasa,

Zyk, zyk, zyk i kozik [...]'

Nie we wszystkich miastach organizowano tego rodzaju wspólne bie­siady, wszędzie jednak młodzież lubiła się zabawić. Zabawy te często łą­czyły się jednak z hałasami, krzykami, burdami, jakie wywoływano na ulicach.

Trzeba dodać, że większe miasta posiadały szereg rozmaitych atrakcji. Często odbywały się tam występy niedźwiedników, linoskoczków, sztuk-

3 Cyt. -wg J. Pachoński, Zmierzch sławetnych, Z życia mieszczan w Kra­kowie w XVII i XVIII wieku, Kraków 1956, s. 369—370, przypis.


mistrzów, można się było napatrzeć na przejazdy różnych panów, na bar­dzo częste egzekucje, piętnowania, chłostanie nierządnic.

Do Warszawy i innych dużych miast ściągali rozmaici zagraniczni si­łacze, olbrzymi, woltyżerowie. Wzbudzali oni żywe zainteresowanie za­równo osób dystyngowanych, jak i pospolitej gawiedzi. Nasilenie tych występów nastąpiło w drugiej połowie XVIII wieku. „Co do gimnastyki konnej, pierwsi podobno odwiedzili Warszawę w r. 1764 Angielczyk Ba-tes, okazywał dowody swej zręczności na koniach na przestronnym miej­scu, przy dworku na Otwockiem, obok pałacu teraz Łubieńskich przy ul. Królewskiej. W roku 1779 Hyam, Robertson i Paiace, Anglicy, którzy podróż swoją odprawiali po różnych miastach sami trzej konno, prowa­dząc z sobą kilka powodowych koni, przybyli do Warszawy. W roku 1790 zjechał tu sławny Mario, koniuszy króla hiszpańskiego, pokazujący sztu­ki gimnastyczne na koniach, człowiek niezbyt młody, ale kształtnej po­staci, równie i twarzy niejako rzymskiej, celujący w gimnastyce, bogaty, który w przepychu i ubiorze swych licznych służących i muzyce dostatek swój okazywał" 4.

W wielkich miastach urządzano też wielkie festyny z okazji koronacji, elekcji, zaślubin monarszych lub magnackich. W czasie takich uroczy­stości urządzano masowe zabawy, stawiano bramy triumfalne, oglądano widowiska, instalowano bijące winem fontanny. Wprawdzie koszt zaba­wy pokrywano zawsze ze ściąganych od mieszczan składek, ale przynaj­mniej przez kilka godzin całe miasto hulało, pito i bawiono się zapomi­nając o codziennych kłopotach.

Charakterystyczną cechą dużych miast było przebywanie w nich du­żej ilości włóczęgów, zawodowych kosterów, obiboków, próżniaków. Lu­dzie ci żyli z jałmużny, złodziejstwa, stręczycielstwa, gry w karty, kości, z czego tylko się dało. Ich głównym zajęciem było wysiadywanie po szynkach i uganianie się za łatwym zarobkiem i możliwie najweselszą zabawą. W sposób niezwykle plastyczny typ takiego próżniaka opisał Klonowicz:

[...] "Wstawszy przechadzki stroi, bawi się wieściami, Niepożytecznemi się para powieściami, Jemu być na weselu, jemu na pogrzebie, [...] On wie, gdzie komedyja na czyim obiedzie, Gdzie trąbią niedźwiednicy, tańcują niedźwiedzie. On wie, kto w miasto wjechał, jako wiele koni, W jakiej barwie, co za strój, co mają za broni, Jako zową, gdzie jadą, gdzie mają gospodę, Jako pan urodziwy, jako strzyże brodę [...] 5

4 A. M a g i e r. Estetyka miasta stołecznego Warszawy, Wrocław 19'6i3, s. 243.

5 S. Klonowicz, Worek Judaszów, [w:] Pisma poetyczne polskie, wyd. K. J. T u rawski, Kraków 1858, s. 92.


Główną kwaterą wszystkich próżniaków były szynki. Szynki miejskie, choć ciasne i ciemne, pełne były gości i wesołego harmidru. Należy pod­kreślić, że amatorami typowych dla szynków rozrywek byli nie tylko czeladnicy i próżniacy, ale także czcigodni mistrzowie i miejscy dygni­tarze. Ówczesny mieszczanin bowiem każdą wolną chwilę gotów był poświęcić zabawie, byle tylko zapomnieć o codziennych kłopotach. Ta chęć do zabawy dawała się zauważyć nie tylko w czasach pokoju i sto­sunkowo dobrej koniunktury, lecz także w okresie wojen, zamieszek, niebezpieczeństw. Niektóre magistraty zmuszone były nawet zwracać uwagę mieszczanom, że powinni zaniechać „biesiad, pijaństwa, muzyki i tańców".

Co bogatsi mieszczanie i przybywająca do miasta szlachta zabawiali się zazwyczaj w winiarniach. Winiarnie były na ogół wygodne i dobrze zaopatrzone, mieściły się one w piwnicach przyrynkowych kamienic, ich ściany zdobiono często freskami i rozmaitymi malowidłami.

Historyk, który omawia życie Krakowa XVII—XVIII wieku, tak mówi o zabawach, jakim oddawali się mieszczanie: „Mieszczanie kra­kowscy mniej dbali o stroje, trzymając się na ogół tradycyjnego żupana i kontusza. Natomiast przejadali, przepijali, przepalali i przegrywali sumy nieproporcjonalnie wielkie do zarobków. Zaczynało się nieraz nie­winnie od wstąpienia po pracy na półkwaterek piwa czy miodu. Ale gdy w karczmie znalazła się muzyka i dobra kompania, rozpoczynało się przepijanie, fundowanie, szły coraz to nowe przekąski, szklanice, fajki, a potem kości, karty lub pohulanka z wesołymi dziewczętami. Kupiec czy rzemieślnik liczący się z każdym groszem w warsztacie, sklepie czy w domu nagle popuszczał folgę fantazji i w krótkim czasie tracił ciężko zarobione pieniądze" 6.

W XVIII stuleciu pojawił się w dużych miastach nowy rodzaj rozry­wek — tzw. reduty. Redutami nazywano publiczne zabawy maskowe. Początkowo urządzano je tylko w karnawale, z czasem jednak przemie­niły się one w rozrywkę stałą. Była to zabawa nowego typu; nie urodze­nie czy tytuł, lecz pieniądz decydował o uczestnictwie w tej imprezie, mógł bowiem w niej wziąć udział każdy, kto tylko wniósł odpowiednią opłatę. Bawiła się więc nie tylko przyjezdna szlachta czy patrycjat, lecz również pospólstwo: „Szewc, krawiec i inny jakikolwiek rzemieślniczek, okryty maską, hulał sobie zarówno z panami" 7. Należy jednak dodać, że to hulanie trwało dopóty, dopóki bawiący się posiadał na twarzy maskę;

kiedy odkryto, kim jest, padał często ofiarą afrontów i przykrości (gro-

6 Pachoński, jw., s. 504.

7 J. K i t o w i c z. Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-1 a k, Wrocław 1951, s. 583.


źniejszych następstw fakt ten za sobą nie pociągał). Charakterystyczne dla redut było niedopuszczanie do jakichkolwiek burd, nieodłącznie to­warzyszących zabawom, które odbywały się w karczmach. Wydawano rozporządzenia zabraniające noszenia na redutach broni. Jeśli zdarzało się jakieś zajście, natychmiast likwidowali je trzymający wartę gwar­dziści.

Po opłaceniu wstępu na redutę każdy z jej uczestników miał prawo do korzystania ze światła i kapeli, za inne przyjemności, włącznie z kon­sumpcją, należało płacić oddzielnie. Podczas redut pito wodę, lemoniadę, orszadę, herbatę, kawę, czekoladę (podawano ją w filiżankach), piwo za­graniczne, wino, spożywano zaś zimne zakąski lub nawet gorące kolacje. Ponieważ ceny za konsumpcję były dość wysokie, więc podczas redut przede wszystkim tańczono i grano w karty. Ci, którzy nie brali udziału w grze, po prostu się jej przypatrywali. Na redutach zawiązywano ro­manse, flirtowano, wiele plotkowano, nieraz nawet intrygowano.

Inną nowością były kawiarnie, cukiernie, traktiernie, restauracje. Pierwsza kawiarnia powstała w Warszawie w 1727 roku. W drugiej po­łowie stulecia zaczęło przybywać ich coraz więcej. Zakładano je nawet na prowincji. Choć lokale te prezentowały się skromnie, dostarczały je­dnak nowej zupełnie rozrywki — instalowano w nich bilardy, można było tam poczytać pisma, przyciągały też one swoją taniością. W latach osiemdziesiątych pisano o ludności warszawskiej, że w kawiarniach „najprościejszy lud ledwo mogący mieć na kawałek chleba, spija kawę tak dla różnych przynęt kafenhauzowych, jak i dla łatwości zdobycia się na kilka groszy na filiżankę kawy"8. W tym czasie pojawiły się też magazyny dostarczające na zamówienie rozmaite gotowe potrawy i na­poje. W 1766 roku przy Rynku Staromiejskim otwarto pierwszą w Polsce, urządzoną na wzór zagraniczny restaurację, która reklamowała się, iż wydaje potrawy „w wybornych sosach i smakach". Słynęła ona istotnie z wybornych potraw, z bogatej zastawy stołowej, doskonałej obsługi. Pod koniec XVIII wieku zasłynął w Warszawie restaurator Louis Conde. Szczególnie dużo restauracji zakładano przy hotelach. Cieszyły się one dobrą renomą, nawet u niektórych krytycznie nastawionych cudzo­ziemców.

Obok stosunkowo drogich, w pewnej mierze elitarnych restauracji zakładano lokale tańsze, zwane traktierniami (był to rodzaj jadłodajni). Niektóre z nich słynęły z podawania specjalnych potraw: ze znakomicie przyrządzanych raków, z importowanych śledzi itp. Mimo taniości były one nastawione na obsługę zamożniejszej klienteli, biedniejsi żywili się w szynkach lub wspomnianych już garkuchniach. W porze letniej za-

8 „Dziennik Handlowy", 1787, s. 271.


kiadano kawiarnie i restauracje sezonowe najczęściej w okolicach pod­warszawskich, stanowiły one cel wesołych wycieczek. Lokale te często reklamowały się w ówczesnej prasie. W jednym z takich anonsów czy­tamy: „Dla wygody i rozrywki Prześwietnej Publiczności, pod samemi Powązkami otworzone zostały pokoje z bilardem i ogrodem do spaceru z wszelkimi wygodami, gdzie dostać będzie można wszelkiego gatunku jedzenia i napojów za pomierną cenę. Jeżeliby zaś kto życzył sobie dać obiad, podwieczorek lub kolacyją, niech raczy gospodarza tamecznego wcześnie o tym uwiadomić, a przyzwoicie zostanie usłużonym" 9.

Miasta prowincjonalne, nawet te znaczniejsze, przez dłuższy czas po­zbawione były tego typu lokali. Koźmian w swych pamiętnikach pisze, że jeszcze około 1780 roku w Lublinie nie było żadnej restauracji, cukierni i hotelu. Jedynym miejscem, gdzie można było się pożywić, były starego typu szynki, w których raczyła się służba i pospólstwo miejskie. Ale już w latach późniejszych i na prowincji zakładało się cukiernie, restauracje i inne tego typu lokale. W pamiętniku Rulikowskiego czytamy: „Ogród Targowskich niewielki, w środku miasta położony, był schadzką piękne­go świata lubelskiego [...]. Znajdowała się tam pod daszkiem kręgielnia, najwięcej uczęszczana przez Niemców majstrów i czeladników, obok niej piwiarnia, gdzie na piwo grali. Dalej ptaszek na sznurku uderzający o tarczę, po której wystrzał z małej armatki następował, płacono tu od wystrzału pół złotego. W drugich miejscach parę huśtawek, karuzel o czterech siodłach urządzony [...] była i winiarnia, co niemało dochodu przynosiła, nad wieczór można było widzieć oficerów kawalerii narodo­wej i bogatą młodzież tam harcującą na pięknych i dzielnych koniach" 10.

Jeśli chodzi o przytoczony wyżej opis, to należy nadmienić, że dużą atrakcją były organizowane po raz pierwszy w tym czasie wyścigi konne. Pociągało to za sobą stawianie zakładów, modę na spożywanie wytwor­nych śniadań w stajniach wyścigowych itp. Inną modną nowością było zorganizowanie stałych teatrów. Rola, jaką pełnił w tych warunkach teatr, była niezwykle ważna, dotyczyło to również i wpływu środowiska aktorskiego. Zagadnienie to wykracza wszakże poza ramy tematyki ni­niejszej książki, stąd też sygnalizuję tylko zasadnicze sprawy.

Stolica posiadała tradycje teatralne sięgające pierwszej połowy XVII wieku. Na dworze króla Zygmunta III oraz Władysława IV istniały zespoły teatralne dające spektakle na użytek środowiska dworskiego. Szczególną sławą cieszyła się opera i balet Władysława IV, który znany był jako zawołany meloman. W drugiej połowie XVII wieku istniały

9 „Gazeta Warszawska", 1795, nr 36, dodatek.

"J. R ul ik o w s k i, Urywek wspomnień..., wyd. J. Bartoszewicz, War­szawa 1862, s. 204.


wprawdzie zespoły teatralne, ale występowały jedynie dorywczo. Dopiero w latach dwudziestych XVIII wieku założono w Warszawie stały teatr, dający przede wszystkim przedstawienia baletowe i operowe. Balety nie były z początku popularne, wydały się publiczności warszawskiej nie­przyzwoite, dlatego wręcz bojkotowano te pierwsze spektakle. Król August III, wielki miłośnik i znawca opery, polecał zapraszać mieszkań­ców stolicy na bezpłatne przedstawienia, ale mimo to sala świeciła nie­raz pustkami. Pamiętnikarz Magier tak o tym pisze: „Mieszkańcy War­szawy mało jeszcze znający teatra, a bardziej śpiewy włoskie niewiele mieli ciekawości uczęszczania na te, lubo bezpłatne, widowiska, na które dworscy sascy w czasie oper, widząc mijających Operhaus, usilnie za­praszali, aby chcieli wstąpić i powiększyć liczbę widzów, czterech zaś laufrów królewskich, biegając po ulicach Ogrodu Saskiego, trzaskaniem harapnikami ogłaszali zaczęcie się teatru [...]. Król będąc w loży, nie­chętnie patrzył na mało zebraną publiczność; cieszył się zaś, gdy napeł­niony widział teatr, witając swym kapelusikiem znajome sobie damy" n.

W 1765 roku rozpoczął w Warszawie działalność Teatr Narodowy-Teatr ten różne początkowo przechodził koleje, nie posiadał odpowiednie­go gmachu, cierpiał na brak ciągłości widowisk, niemniej data ta stanowi przełom w życiu kulturalnym stolicy. Od tego momentu można bowiem mówić o istnieniu stałej sceny, dającej przedstawienia dla szerokiej publiczności. Wymieniony Magier wspomina, że „odtąd zaczęto wydawać i przyklejać na rogach ulic afisze z wymienieniem ceny miejsc, co było nowością dla Warszawy"12. Z latami teatr ten zaczął zyskiwać coraz więcej widzów. Odwiedzali go mieszczanie warszawscy, przyjezdna szlachta oraz koła dworskie z samym królem Stanisławom Augustem. W teatrze wystawiano sztuki polskie, m. in. Bohomolca, adaptowano tak­że sztuki francuskie, pośród których nie brakowało komedii molierow­skich. Na tym polu duże zasługi położył Franciszek Zabłocki. Postacią symbolizującą osiągnięcia Teatru Narodowego stał się jednak Wojciech Bogusławski. Cieszył się on zasłużoną sławą wielkiego aktora, pisarza i dyrektora. Głośne było m. in. wystawienie opery Krakowiacy i górale Jana Stefaniego, z librettem Bogusławskiego. Utwór ten zdobył ogromny aplauz, oddawał on patriotyczne, niepodległościowe nastroje panujące w przeddzień Insurekcji.

Prócz wspomnianej wyżej sceny istniały także i inne teatry: królew­skie, magnackie, szkolne. Słynne były np. teatry Stanisława Augusta w Łazienkach. Do Warszawy przybywały też trupy zagraniczne — wło­skie, francuskie, niemieckie. Ożywienie życia teatralnego nastąpiło w tym

"Magier, jw., b. 25&—a57. 12 Magier, jw., s. 2S7.


czasie, tj. w drugiej połowie XVIII wieku, także i na prowincji, gdzie działały teatry dworskie w siedzibach magnackich (np. w Puławach, w Łańcucie itp.) Pod koniec XVIII wieku teatr stał się nader modną, wręcz obowiązkową rozrywką, szczególnie popularną w kręgach dwor­skich i wielkomiejskich. Repertuar teatralny wywierał wpływ na gusta i zainteresowania publiczności. W związku z upowszechnieniem się teatru wystąpiło szereg rozmaitych, nieraz nowych zupełnie rysów oby­czajowych. Do takich zaliczyć można np. pojawienie się aktorek, które były adorowane, a nieraz nawet utrzymywane przez zamożnych wielbi­cieli. Należy ponadto dodać, że właśnie m. in. ze względu na niezbyt stateczne prowadzenie się tych pań, całe środowisko aktorskie nie cie­szyło się, przynajmniej w sferach mieszczańskich, najlepszą opinią. Wia­domo też było, iż artyści znajdowali się w ciągłych tarapatach finanso­wych, zaciągali długi, nadużywali napojów wyskokowych itd. Z czasem jednak u aktorów wzrosło poczucie godności osobistej i dała się dostrzec potrzeba poszanowania zawodu. Znalazło to odbicie także w terminologii teatralnej, wyraz „komediant", mający znaczenie ujemne, ustąpił miejsca tytułowi „aktor narodowy". Na prowincji nadal oczywiście nazywano aktorów komediantami, a aktorki traktowano jako swawolnice, ale mimo to następowały w tej dziedzinie przemiany, świadczące o różnorodnych przeobrażeniach występujących w ówczesnym społeczeństwie.

Należy podkreślić, że już samo rozprzestrzenienie się nowego typu rozrywek stanowiło istny przełom w życiu towarzyskim wielkich miast, a nawet w wielu dziedzinach ówczesnej obyczajowości. Wszystko to bez wątpienia miało także związek z głębszymi procesami społecznymi, a mianowicie początkami kapitalizacji. Zakładane w drugiej połowie XVIII wieku lokale i instytucje dostępne były nie tylko dla szlachty czy dygnitarzy miejskich, lecz także dla szerokiej publiczności, bez względu na podziały stanowe. Stało się to widomym znakiem, iż w życiu obycza­jowym coraz większą rolę zaczyna odgrywać pieniądz. W tym aspekcie nowy typ rozrywek spełniał ważną rolę, przyczyniał się bowiem do za­cierania barier socjalnych, stawał się elementem życia obyczajowego opartego na nowych zasadach.

Życie towarzyskie rozwinięte było najbujniej w środowisku szlachec­kim. Bogaci feudałowie mieli czas i środki, mogli więc sobie pozwolić na ciągłe świętowanie, na nowe rozrywki, na zabawę. Jedną z najbardziej rozwiniętych form życia towarzyskiego była gościna. Przybycie gościa stanowiło pewne urozmaicenie w codziennym życiu. Zazwyczaj gość za­praszany był do stołu, częstowano go, starając się jak najlepiej wywią­zać z roli uprzejmego gospodarza. Staropolska gościnność nie zawsze jednak miała idylliczny charakter. Czasem przybysz był po prostu intru­zem wykorzystującym sytuację do najpospolitszego objadania i opijania


gospodarzy. Na takich ludzi sarkano, mówiono, że „gość nie w porę gorszy od Tatarzyna". Inne przysłowie głosiło, że „gość i ryba na trzeci dzień cuchnie". Bywało też odwrotnie, niejeden gospodarz był sknerą, wyliczał każdy kieliszek i wręcz głodził gościa. Na ogół jednak lubiano sąsiedzkie czy przyjacielskie wizyty.

Bogatsza szlachta ciągle zresztą podróżowała, żyła w ciągłych roz­jazdach, spędzała czas na składaniu wizyt, na rewizytach, uczestniczeniu w weselach, chrzcinach, pogrzebach, polowaniach, zjazdach, sejmikach, trybunałach, sejmach, elekcjach i innych „okazyjach". Dobry stół, tru­nek, taniec, gawęda — to główne atrakcje szlacheckich spotkań.

Typowe gusta szlacheckie obrazuje nam jeden z wierszy Kochow-skiego:

Kto zwyciężył nieprzyjaciół,

Stawiaj obeliski.

Ja się wolę wcisnąć za stół,

Gdzie gęste kieliszki.

Praw, kto był w Amsterdamie

Lubo też w Madrycie,

A ja zaś przy grzecznej damie

Wolę trawić życie.

Kto też bywał i w Londynie,

Niech powieści sieje,

Ja wiem, gdy przy starym winie,

Co się w Węgrzech dzieje.

A chociażem człek ubogi,

Gdy między puchary,

Sam mi krymski chan nie srogi

Z swojemi Tatary [...] 13

A wojewoda Zawisza tak opisuje gościnę u Paska: „Byłem w Ci-sowie u jegomości pana Paska, człowieka haniebnie poczciwego, który jako mi rad był, niepodobna wypisać. Przez trzy dni nie znaliśmy, co dzień, co noc; piliśmy i hulali. Dam miał siła u siebie et quidem pię­knych" 14.

Zabawy szlacheckie nie zawsze jednak były beztroskie. Często zda­rzały się podczas nich burdy, awantury, krwawe zwady.

Rozrywki szukano także podczas rozmaitych zjazdów publicznych, sejmików, sesji trybunalskich, w czasie zawierania kontraktów. Za­łatwiano tam pilne interesa, a równocześnie usilnie starano się, by ma­ksymalnie urozmaicić sobie czas nieosiągalnymi w domu uciechami. Dla

18 W. Kochowski, Liryka polskie, wyd. K. J. Turowski, Kraków 1859, s. 139.

14 K. Zawisza, Pamiętniki..., wyd. J. Bartoszewicz, Warszawa 1862, s. 112.


prowincjonalnego szlachcica atrakcję stanowił stół zastawiony wyborny­mi trunkami, nieraz znanymi tylko ze słyszenia, dużą atrakcją były karty, odwiedziny u kurtyzan, samo wreszcie towarzystwo ludzi bywa­łych, bogatych, ustosunkowanych. Dygnitarz, który brylował w takim środowisku, stawał się istnym magnesem przyciągającym tłumy szlachty. Zręczni magnaci wykorzystywali te okoliczności do przeprowadzania pewnych operacji finansowych. Pamiętnikarz Ochocki tak opisuje kon­trakty dubieńskie w latach osiemdziesiątych XVIII wieku, na których bywał osławiony Adam Poniński.

,,U księcia Ponińskiego ścisk bywał niesłychany [...], wszystkie waż­niejsze roboty u niego się odbywały [...]. Od samego rana w kilku poko­jach zastawiano stoły sztofami wódek gdańskich połyskujących złotem, ostrygami, minogami, śledziami holenderskimi, serami szwajcarskimi w całych kręgach tak ogromnych jak koła powozowe. Kto tyko przy­szedł, jadł i pił co mu się podobało, a gdy zabrakło przekąsek na nowo śniadanie zastawiano, secinami butelek piwa angielskiego je podlewa­jąc [...]. Do obiadów po sto i więcej osób zasiadało, a korki szampańskiego wina wystrzałami salutowały biesiadników [...]. Po obiedzie rozkładano stoły, przynoszono stoliki do kart, ciżba znowu niepomierna się naciskała i poczynano grę najmniej u dwudziestu stolików. Ci co bank faraona ciągnęli, mieli przed sobą kupy złota wielkie jak kretowiny, na innych stołach grano w kwindecza ale i tam złota nie brakło [...]. Pod koniec kontraktów wielki był nacisk u księcia, tak szlachta niosła mu pienią­dze [...] znoszono kapitaliki, spijano wódki, zmiatano zakąski, wypróżnia­no butelki pieniącego się angielskiego piwa, a do kasy ledwie się dobić było można" 15.

Anglik Coxe z humorem wspomina, jak to trafił na zakończenie sej­miku obradującego w refektarzu ,,chociaż zajętego już nie narodowymi sprawami, ale — mówiąc po prostu — piciem, które jest zasadniczym dodatkiem zarówno do polskich, jak i brytyjskich wyborów. Jeden ze szlachciców, którego inni zdawali się traktować z pewnymi względami, ustawicznie zatrudniony był dostarczaniem «paru łyków» trunku wybor­com stojącym w różnych częściach pokoju. Krążeniu tej szklanki towa­rzyszyło mnóstwo ceremonii: wyborcy dotykali swych piersi, pochylali się aż do ziemi i bardzo uroczyście wychylali zdrowie zarówno posłów, jak i swoje własne" 16.

Szlachta pasjonowała się też niezwykle łowiectwem. Polowanie sta­nowiło tradycyjną, wysoko cenioną, pańską rozrywkę. Należy zresztą do-

15 J. D. Ochocki, Pamiętniki..., t. I, wyd. J. I. Kraszewski, Wilno 1857, s. 72.

16 W. Coxe, Podróż po Polsce 1778, [w:] Polska stanisławowska w oczach cu­dzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 696—697.


dać, że myślistwo przyczyniało się również do niszczenia drapieżników i zdobywania pożywienia. Ponieważ nie istniała w tym okresie jakakol­wiek ochrona zwierzyny, więc w okolicach, które posiadały mniejsze za­lesienie, zwierzyna została ogromnie przetrzebiona. Przyczyniły się do tego nie tylko polowania urządzane przez szlachtę, lecz także ogromnie rozpowszechnione kłusownictwo. Na początku XVII wieku zaniknęły wszędzie tury i ogromnie zmniejszyła się ilość żubrów. Niedźwiedzie, łosie, dziki, bobry spotykało się już tylko w większych puszczach. Naj­więcej grubego zwierza było na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskie­go, w puszczach mazowieckich, w południowej części województwa kra­kowskiego, częściowo na Podlasiu i w dzisiejszym Kieleckiem. Nigdzie jednak nie brakowało wilków, pełno też było lisów, zajęcy, dzikiego ptactwa. Jeśli chodzi o sarny, to zostały znacznie przetrzebione, a w nie­których okolicach kraju w XVIII stuleciu doszczętnie wytępione.

Najulubieńsze były polowania na grubego zwierza, urządzano jednak także łowy na zające i ptaki. Szlachta polowała w swoich dobrach indy­widualnie, lub też urządzała większe zbiorowe łowy, największe polo­wania organizowali wszakże magnaci. W XVIII wieku wielkopańskie łowy przemieniały się częstokroć w rzeź dzikich zwierząt. Panowie, którzy chcieli zaskarbić sobie fawory panujących, czy też zaimponować klientom, sprowadzali na jakiś obszar znaczną ilość grubej zwierzyny, teren ten otaczali linami i pozostawiali jedynie wąskie przejścia, przy których czatowali myśliwi. Na dany znak ruszała obława i ogarniana zwierzyna rzucała się ku nielicznym bramom. Oczywiście w takiej sy­tuacji nie było żadną sztuką wystrzelanie nawet sporej ilości groźnych drapieżników. W imprezach tych brały udział również niewiasty, które strzelały z ukrytych w lesie altanek.

Częste odbywanie łowów i różnorodność zwierzyny znajdującej się w lasach wymagały trzymania dużej ilości służby, psów, posiadania od­powiedniej broni. Polowano przeważnie za pomocą broni palnej, zda­rzali się jednak myśliwi, którzy szli w las tylko z oszczepem. W walce z niedźwiedziem i innym grubym zwierzem stosowano też zasadzki i sie­ci. Na ptaki oraz drobną zwierzynę wypuszczano specjalnie szkolone dra­pieżne ptaki — orły i sokoły. Trzymano też chmary psów; „kochano się" w chartach, ogarach, wyżłach, płacono za nie wielkie sumy, wydzierano je sobie nieraz przemocą, kradziono. Psy myśliwskie otaczano troskliwą opieką, karmiono, nacierano miksturami, umieszczano w wygodnych psiarniach. Wydatki na psy były tak duże, że potrafiły nieraz pochłonąć cały majątek. Istniało nawet przysłowie, że szlachcica „psi zjedli".

Choć łowy stanowiły rozrywkę typowo szlachecką, to częstokroć łą­czyły się przecież z życiem całej wsi. Należy bowiem zaznaczyć, że w XVII, a częściowo nawet i w XVIII wieku w niektórych okolicach


kraju drapieżniki, np. wilki czy dziki, wyrządzały chłopom wielkie szko­dy, dlatego też organizowano na nie wspólne obławy. W obławach takich musiała brać obowiązkowo udział ludność całej wsi, były one bez wątpie­nia pozostałością z czasów dawniejszych, możliwe też, że dwór wyko­rzystywał te tradycje, by pozyskać odpowiednią ilość chłopów dla zorga­nizowania nagonki, podczas większych polowań zbierano bowiem nieraz całe nawet setki chłopów. Wieś dostarczała także często myśliwskiej służby. Po dworach pełno było rozmaitych strzelców, sokolników, psiar-czyków. Rekrutowali się oni bądź z poddanych danego feudała, bądź spośród włóczących się po kraju ludzi luźnych.

Z myślistwem związanych było wiele łowieckich guseł. Do najbardziej znanych należało zamawianie fuzji, lanie kuł pod religijnymi figurkami, odbywanie łowów podczas tak zwanych „szczęśliwych dni", a ściślej omijanie dni feralnych itd. Oczywiście myśliwy, który wrócił z pustymi rękoma, miał masę usprawiedliwiających okoliczności. Poeta tak o tym powiada:

Więc na babę winę składają Albo że mnicha potykają, Albo sobie przymawiają, Albo też na psy zganiają Nieszczęście ".

Jeśli łowy udały się, nie było końca opowiadaniom i szczyceniu się swymi osiągnięciami, toteż co krytyczniej nastawieni uważali często my­śliwych za mocno koloryzujących samochwalców. Znane są na ten temat wypowiedzi ówczesnych satyryków, np. W. Potockiego.

Łowieckie piosenki śpiewano zarówno po dworach, jak i po chłop­skich chatach. A oto popularna w XVII wieku pieśń ludowa o ściganym zającu:

Siedzę sobie w boru jak w domu Nie uczynię szkody nikomu,

Nie baraniem wrzostem żyję,

Miasto wody rosę piję po trawie. Grochu nie potłukę ni prosa, Jęczmienia nie minę, choć rosa.

Jeśli też w kapuście siadam,

Po listeczku tylko zjadam, niewiele. Gęsi, kaczek, kurek nie drapię, Śpię patrząc, nie krzykam, nie chrapię.

Nie przebudzę nic czujnego,

Nie rozgniewam mi małego ptaszęcia.

17 Postny obiad albo zabaweczka, wyd. J. Rostafiński, Kraków 1911, s. 39.


Nie wiem, com takiego uczynił,

Com panom myśliwcom zawinił.

Tak wiele ich mnie jednego

Gonią zwierza ubogiego jak zbójcy [...]18

Cytowany tekst dowodzi m. in. pewnej wrażliwości na los i cierpienia szczutych zwierząt. Okazuje się, że ówcześni ludzie potrafili spojrzeć na łowy także i od innej strony, choć myślistwo stanowiło ulubioną i pasjo­nującą rozrywkę.

18 K. B a d e c k i, Z badań nad literaturą mieszczansko-ludową XVII weku, Wrocław 1951, s. 42—44.


Zwyczaje świąteczne

W omawianym okresie łączyło się ze świętami wiele tradycyjnych zwy­czajów i rozmaitych przesądów. Jeśli chodzi o ludność plebejską, obcho­dziła ona nie tylko obowiązujące święta chrześcijańskie, lecz także kul­tywowała dawne, pogańskie obrzędy. Zdarzało się to nawet zresztą i wśród szlachty. Przegląd rozpocznę od świąt Bożego Narodzenia.

Jeśli tylko pozwalały na to warunki, święta obchodzono wesoło i syto, we wszystkich środowiskach społecznych przygotowywano na ten okres różne tradycyjne potrawy. Bodaj największym w tym czasie przysma­kiem były rozmaicie przyprawione ryby i grzyby oraz placki na miodzie, słodycze, trunki. Ze świętami łączyły się ponadto rozmaite zwyczaje. Do powszechnie znanych należało np. rozścielanie na podłodze i pod obru­sem słomy. Czyniono to rzekomo na pamiątkę betlejemskiej stajenki. Potocki tak o tym pisał:

Stary zwyczaj w tem mają chrześcijańskie domy,

Na Boże Narodzenie po izbie słać słomy,

Że w stajni Święta Panna leżała połogiem [...]ł

W istocie była to jednak pozostałość z pogańskich jeszcze czasów, ma­jąca związek z dawnym świętem agrarnym.

W niektórych domach pod obrus podścielano siano, na wsiach nato­miast ustawiano v/ kącie izby snop słomy. W dniu tym panowały różne wróżby, np. by był urodzaj ciskano ziarnem o powałę; panny i kawalero­wie ciągnęli źdźbła słomy lub siana spod obrusa — zielone źdźbło ozna­czało ślub w tym karnawale, zwiędłe — oczekiwanie, żółte — staropa-

' W. Potocki, Ogród jraszek, t. I, wyd. A. Bruckner, Lwów 1907, s. 32.


nieństwo lub pozostanie w stanie kawalerskim. Pewne zwyczaje, szczegól­nie w większych miastach, z latami zarzucano, niemniej w większości ich przestrzegano. Protestanci traktowali je jako zabobony; znany pisarz śląski, ksiądz ewangelicki Adam Gdacjusz tak o tym pisał: „I to jest rzecz nagany godna, że niektórzy, kiedy w wiliją jeść mają, na stole słomę rozpościerają, a na one słomę obrus kładą i potym ona słomą drzewa sadowe wiążą. Drudzy to też w zwyczaju mają, że w wiliją w domiech po kąciech mak to tam, to sam rzucają". Postępując wedle tradycyjnych zwyczajów inwentarzowi dawano w jadle pokruszony opła­tek, zapraszano przed domostwa zwierzynę i rzucano jej pożywienie, bydło karmiono potrawami pozostałymi z wigilii. Cytowany Gdacjusz pomstował: „Nawarzą potym w drugim domu potraw rozmaitych i z nie­mi nie wiem jakie gusła stroić będą, kiedy od każdej potrawy bydłu jeść dadzą. A kiedy ich spytasz, czemu to czynią? Tedyć odpowiedzą, że temu bydłu, które takowe potrawy w wigiliją warzone jada, czarownice i guślarki zaszkodzić nie mogą. Albo jako też niektórzy są takiego mnie­mania głupiego, że krowom mleko od śledzia jeść dawają, powiedając, że takie krowy, które takowy mlecz w wiliją jadają, przez cały rok mleko mieć będą" 2.

W pewnych regionach kraju słomę słano na posadzce kościelnej, a uczniowie udawali w kościele głosy ptaków i dęli w piszczałki. Ko-moniecki tak pisze o zwyczajach praktykowanych w XVII wieku w Żywcu: „W dzień Bożego Narodzenia w kościele farnym żywieckim po pawimencie słomę słano, która tak poprzez wszystkie święta zosta­wała. Przytym w tenże sam dzień Bożego Narodzenia na mszy św. pierw­szej przed świtaniem, gdy kapłan Gloria in excelsis zaśpiewał przy ołta­rzu chłopcy szkolni po chórach z obu stron różne głosy ptastwa wyda­wali, sporządziwszy sobie takie piszczki" 3.

Wieczerza wigilijna gromadziła wszystkich domowników, bez względu na ich pozycję społeczną. W miastach np. służba i czeladnicy zasiadali do stołu razem z mistrzami. Reliktem dawnych wierzeń był powszechnie stosowany zwyczaj zostawiania pustego miejsca, czasem także jadła, dla zmarłych i nieobecnych. Spożycie wilii poprzedzało łamanie się opłatkiem, przy którym życzono sobie wzajemnie zdrowia i pomyślności (w więk­szych miastach smarowano niekiedy opłatki miodem). Wigilijne jadło, o określonej tradycją ilości potraw, spożywano w uroczystym i podnio­słym nastroju, wypijano jednak do niego znaczną ilość trunków, zda-

2 A. Gdacjusz, PostUla popularis, [w:] Wybór pism, oprać. H. Borek i J. Z a r e m b a. Warszawa 19fi9, s. 187.

•A. Komoniecki, Dziejopis żywiecki, i. l, wyd. S. Szczotka, Żywiec 1937—1939, s. 30—31.


rżało się więc często, że biesiadnicy wstawali od stołu mocno podocho-ceni.

Wierzono, że w dniu wigilijnym, woda w studniach zamieniała się w wino, że zwierzęta mówią o północy ludzkim głosem, że miłe słowo wybranej przyniesie miłość, podarek lub pomyślność, a wygrana w karty powodzenie przez cały rok. Nie znano wówczas tak popularnych dziś choinek (w początkach XVIII wieku na Pomorzu przystrajano świecideł­kami rózgi dla dzieci, podobny zwyczaj istniał także na Podhalu), sze­roko natomiast praktykowano odwieczny zwyczaj dawania i przyjmowa­nia prezentów — tzw. kolędy. O północy ruszano do kościoła na pasterkę. Ponieważ jednak większość jej uczestników znajdowała się pod wpły­wem wypitych trunków, nabożeństwo mijało zwykle w wesołym, a na­wet swawolnym nastroju. Jeśli chodzi o młodzież krakowską, to wia­domo np., że dopuszczała się w tym dniu w kościele rozmaitych wybry­ków. Do ulubionych żartów należało nalewanie do kropielnicy atramentu, zaszywanie modlącym się niewiastom sukien nicią lub też przyczepianie klęczącej kobiecie końca spódnicy do kołnierza. Zbytków takich dopusz­czali się zresztą nawet i mistrzowie.

W dniu 26 grudnia, w dzień św. Szczepana, zwyczajowo godzono do pracy służbę, która czekała na oferty kwaterując po szynkach i karcz­mach. Stąd też powstało przysłowie: „na św. Szczepan każdy sobie pan". W 'dniu tym obsypywano się powszechnie owsem. Według dawnych wierzeń miało to sprowadzić pomyślność i zapewnić dobre urodzaje, kościół zwyczaj ten interpretował zaś jako pamiątkę męczeństwa św. Szczepana.

Materiały źródłowe wykazują, że w owych czasach nie obchodzono hucznie tak tradycyjnego dziś ,,Sylwestra". W dniu tym wróżono jednak, jaka przyszłość czeka w nadchodzącym roku. Panowało np. mniemanie, że jeśli komuś powiedzie się żartem okraść inną osobę, cały nadchodzący rok będzie dlań szczęśliwy. Popełniano więc wiele drobnych symbolicz­nych kradzieży; zwyczaj ten istniał u wszystkich grup społecznych. W dzień Nowego Roku składano życzenia „Do Siego Roku", urządzano proszone obiady oraz inne przyjęcia.

W okresie między Bożym Narodzeniem a wielkim postem plebani i ich zastępcy odwiedzali w asyście organisty lub innych sług kościelnych domostwa wiernych, wstępując zarówno do dworów jak i do chat naj­biedniejszych kmieci. Duchowni wygłaszali wszędzie krótkie kazania, da­wali błogosławieństwo i otrzymywali w zamian tzw. kolędę — chłopi da­wali słoninę, ser, suszone grzyby, jaja, orzechy oraz drobne sumy pie­niężne, po miastach wręczano im wyłącznie pieniądze. Szlachta ofiaro­wywała datki i w naturze, i w pieniądzach, ponadto urządzała wystawne przyjęcia. Kolęda upływała na ogół w pogodnej atmosferze, choć nieraz


zakłócały ją awantury. Przyczyną tego było najczęściej nadmierne spo­życie trunków. Zarówno gospodarze jak i „świątobliwi kapłani" nie wy­lewali za kołnierz i zdarzało się, że butni szlachcice czy zamożni miesz­czanie zapominali o ,,godności kościelnej sukni", biorąc się za łby lub, co gorsza, do szabel i obuchów. Tego rodzaju wybryki spotykało się także i v/ środowisku chłopskim. Zdarzało się, że podczas kolędy wy­pchnięto księdza, obito organistę, obrzucono ich wyzwiskami. Jeszcze raz podkreślić jednak trzeba, że fakty te nie były nagminne. Z cho­dzeniem po kolędzie powszechnie natomiast łączono rozmaite zwyczaje i wróżby. Kitowicz pisze, że: „Po wyjściu księdza dziewki ubiegają się do stołka, na którym ksiądz siedział; która pierwsza usiędzie, ma sobie za wróżbę, że tego roku za mąż pójdzie" 4.

Prócz księży po kolędzie chadzali wiejscy parobcy, żacy, czeladź miej­ska. Nazywano ich kolędnikami. Niektórzy z nich przebierali się za dzi­kie zwierzęta, np. wilki, niedźwiedzie, a najczęściej za tury, tak zwane „turonie". Kiedy kolędnicy przybywali do chaty, rozpoczynało się wesołe przedstawienie. Turoń lub wilk gonił dziewki, kłapał drewnianą szczęką, wyczyniał wesołe skoki. Występy te zachwycały dorosłych, ale przera­żały małe dzieci. Maksymilian Fredro pisał, że takiego „tura dzieci się strachają, a starzy żartują". Kolędnicy nie omijali dworów, śpiewali tam specjalnie przystosowane do okoliczności wierszowane życzenia noworocz­ne, życząc w nich zdrowia, szczęścia, najbogatszych plonów. Zarówno w chałupach jak i w dworach kolędnicy dopraszali się sutych datków. Jeśli gospodarz okazał się hojny, śpiewano mu pełną najrozmaitszych ży­czeń pieśń. A oto tekst siedemnastowiecznej pieśni kolędowej, której za­sadniczym motywem jest przymówka o poczęstunek:

Po kolędzie na Nowy Rok idziemy, Do was wszystkich, co nam dacie, weźmiemy;

Pół talarka, grochu miarka, zda się to, Z kwika szperka, tłusta nerka, zje się to. Worki próżne, mamy różne, co dacie, To weźmiemy, nie wzgardziemy, uznacie. Mąki, krupy, w swoje kupy niech idą, Drobne kasze, sadła nasze, aż przyjdą. I kaczora, i gąsiora weźmiemy. A kiełbasy, te za pasy zatkniemy. I co z grzędy do kolędy należy, Niech i z nami co z rogami pobieży. Na odchodzić niech o wodzie nie będzie, Niech dzban stoi, tak przystoi kolędzie. Niech się flaszki, a nie fraszki pokażą,

4 J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, .oprać. R. P o 1-1 a k, Wrocław 1951, s. 86.


Niech się szklanki jako wianki ukażą, A my za to na to lato życzem wam Zdrowia dobrze, żeście szczodrze radzi nam 5.

Chodzenie po kolędzie w większych miastach miało bardziej urozmai­cony charakter. W Krakowie np. żacy i czeladnicy chodzili po kolędzie w dniach od 24 grudnia do 2 lutego. Kolędnicy ci przebierali się za postacie z szopki — za Heroda, Trzech Króli, pastuszków, dziadów, baby. Nie brakowało wśród nich popularnych po wsiach niedźwiedzi, kóz, prze­bierano się nawet za bociany! Od dnia Trzech Króli inne grupy kolędni­ków chodziły po domach z gwiazdą o drewnianej konstrukcji, wykpionej kolorowym papierem. Oni również składali życzenia pomyślności, śpie­wali kolędy, wygłaszali dialogi, czasem nawet wystawiali misteria: sceny przepowiedni narodzin Jezusa, podróż Matki Boskiej i św. Józefa do Betlejem, witanie Dzieciątka przez Trzech Króli, hołd pasterzy itp. Po przedstawieniu orator domagał się dowcipnie datku lub poczęstunku.

Ponieważ kolędników było wielu, wytwarzało się między nimi współ­zawodnictwo, którego rezultatem były groźne nieraz burdy. Dlatego też ustawy cechowe zabraniały rzemieślnikom zbytniego raczenia się alko­holem, z kolędy mieli oni wracać „trzeźwi i zdrowi" i dopiero po rozli­czeniu kasy mogli oddać się solennej hulance.

Wszystko wskazuje na to, że np. w Krakowie największym wzięciem cieszyli się kolędnicy w XVII wieku. W XVIII stuleciu nastąpiło pewne zobojętnienie dla tego rodzaju zwyczajów. Prawdopodobnie w grę wcho­dziły również względy oszczędnościowe, gdyż społeczeństwo w tym cza­sie bardzo zbiedniało. Znaczna część mieszczan zaczęła nawet uważać kolędowanie za natręctwo. Jeśli mieszczanie krakowscy z biegiem lat zobojętnieli wobec kolędników, to ludność wiejska i małych miast witała ich zawsze z niekłamaną radością, kolędowanie stanowiło bowiem nieco­dzienną rozrywkę, dostarczało zabawy i radości.

Zarówno po wsiach jak i w miastach kolędnicy śpiewali podczas swych obchodów specjalne pieśni-kolędy. Należy podkreślić, że spoty­kano wtedy dwa rodzaje pieśni kolędowych. Pierwszy stanowiły kolędy, których treścią było składanie noworocznych życzeń; zwracano się w nich przeważnie bezpośrednio do gospodarza. Te kolędy wywodziły się jeszcze z dawnych pogańskich czasów, związane one były z obrzędami noworocz­nymi, mającymi zapewnić dostatek plonów. Drugim rodzajem kolęd były pieśni, których zasadniczym motywem była treść religijna; mówiły one o św. Rodzinie, a narodzeniu Jezusa itd. Teksty te przygotowywali księża, zakonnicy i organiści. Kolędy o treści religijnej szybko przyjęły się wśród szerokich kół społeczeństwa i z czasem wyparły kolędy o treści wyłącz-

5 Rkps Bibl. Narodowej, nr I 3177, k. 6&—66.


nie świeckiej. Zdaje się, że spopularyzowaniu kolęd religijnych sprzyjała okoliczność, iż teksty ich podkładano pod popularne wówczas melodie taneczne. W 1630 roku Jan Żabczyc wydał w Krakowie Symfonie aniel­skie, w których do podanego tekstu kolęd dodana jest wskazówka, iż na­leży je śpiewać na nutę „tańców zwyczajnych w Polszcze". Między inny­mi spotykamy tam takie zestawienia:

Symfonia:

„Panna przedwieczna

była bezpieczna". Na nutę:

„Poszła niewiasta

z kurem do miasta". Symfonia:

„Czem, czem, czem,

Czemu ubogo leżysz". Na nutę:

„Czem, czem, czem,

Czemu boso chodysz". Symfonia:

„Ucieszna panno, pokaż nam syna,

Który w swych palcach krąg ziemi trzyma". Na nutę:

„Ucieszna panno, niechaj sfrasowany

Długo nie będę od ciebie trzymany".6

Jeśli chodzi o tego rodzaju teksty jak Poszła niewiasta z kurem do miasta, to oczywiście nie miały one nic wspólnego nie tylko z jakąkol­wiek tematyką religijną, lecz znajdowały się wręcz w kolizji z cenzurą obyczajową, dlatego też z czasem zaczęto niszczyć tego rodzaju zbiory pieśni i zabraniać ich wydawania. Jednak popularność tych „zakazanych" piosenek przyczyniła się do rozpowszechnienia kolęd o treści religijnej, które układano na melodię swobodnych piosenek.

Do popularności kolęd religijnych przyczynił się również fakt, iż traktowały one postacie religijne w sposób bardzo realistyczny, nie po­zbawiony nawet rubasznego humoru. W jednej z siedemnastowiecznych kolęd spotykamy np. wybitnie humorystyczne przedstawienie sceny ra­dości, jaka zapanowała w niebiosach po narodzeniu Jezusa:

Krzyk po niebie, po obłokach [...] Słychać przy wesołych skokach, Aniołowie święci radością objęci Wyśpiewują, wykrzykują. Już i skrzydła połamali, Kiedy z radością latali.

'J. Krzyżanowski, U kolebki pastorałek, „Ruch Literacki", R. X, nr l,

s. l—5.


Michał ponad budę

Lecąc spadł na grudę,

W bok się ubił, skrzydło zgubił,

Gabriel, który zwiastował Boga,

Także przelatywał,

Natrafił na dudy,

Zbił biodra i udy

I szwankował, nahramował.

Gdy tak skrzydła połamali,

Jak barany się tarzali,

Jeden przez drugiego

Skakał ochoczego,

A śpiewając hoc wołali7.

Tego rodzaju teksty bawiły słuchaczy, a jednocześnie nie budziły sprzeciwu ze strony czynników kościelnych. Nieraz jednak spotykało się parodiowanie tekstów religijnych. Pijani kolędnicy śpiewali np. tego ro­dzaju pieśni:

W błocie leży, fctóż pobieży Pijanego ratować [...j

Albo:

Anioł pasterza złapał I kijem go wyłatał.

Za takie „kolędy" otrzymywali kolędnicy bizuny od starszych ce­chowych. Prawdopodobnie jednak słuchacze nie stronili od tego rodzaju konceptów, nic bowiem nie słychać, by bezpośrednio przeciwko nim wy­stępowano; kary wymierzały dopiero odpowiednie władze.

Niektóre kolędy miały oryginalną treść. Znana jest np. kolęda kur­piowska, w której zazdrości się Betlejem, że miało szczęście być miejscem narodzenia Jezusa. Daje ona do zrozumienia, że niebo popełniło błąd, gdyby bowiem dzieciątko narodziło się w puszczy, to byłoby „serdecznie uccone", urodziłoby się w izbie, otrzymałoby „chlebek", „młyćko z ja-giełkami" zajączka, kuropatwę, nawet flaszeczkę miodowej wódki!

A w Betlejem Zydy, śmierdzące psie juchy, Tylko swoim bachorom zawsze tkali w brzuchy. I chłodno, i głodno, w niwcem niewygodne

Trzymali Cię, nas Panie. A kiedy się. Parne, podobało tobie, Cierpieć taką biedę w maleńki osobie, Przyjmij nase chęci, miej Kurpiów w pamięci

Tu 'na ziemi i w niebie 8.

7 Z. Kamykowski, Kilka siów o kolędach polskich..., „Polska Sztuka Lu­dowa", R. III, 1948, nr l—2, s. 47.

8 Rkps Bibl. UW, nr 142, k. 12—13.


W treści kolęd przemycano często aluzje o wydźwięku społecznym;

jeden z pastuszków np. mówi:

Chociaż panów żywiemy naszą wierną pracą, Przecież oni nad nami jako wrony kraczą!

Tego rodzaju wystąpienia nie były odosobnione, autorzy wywodzący się z ludu potrafili w treści kolędy przedstawić obraz niedoli chłopskiej. Oto tekst pochodzący z początków XVIII wieku:

Panie Boże mój, jam jest kmiotek twój I też pana wojewody, który tu ma być na Gody

w naszej dziedzinie. Dałże by go Bóg, żeby się przywlókł, A naszą biedę obaczył, udarować nas raczył,

a my zaś Ciebie. Gdyż cię żal, Panie, że śpisz na sianie, Dał ci bym ze dwie poduszek i z mego Bartka kożuszek,

Cóż kiedy nie masz. Żal mi cię, Boże, że żłób twe łoże, Dał ci bym ja sukieneczkę, jaksamitną magiereczkę,

Cóż kiedy nie masz. Żal mi was, dziecię, i że głód mrzecie, Dał ci bym wam kukiełeczkę, do kukiełki gomułeczkę,

Cóż kiedy nie masz. Wszak dobrze wiecie, najmilsze dziecię, 2e zabrali [...] resztę wyjedli sasiska,

już ci nic nie masz. Więc cię żegnamy, mile ściskamy, Dobrą wolę za uczynek przyjmij [...] spoczynek

w swoich niebiosach 9.

Zapusty, lub inaczej mięsopusty, obchodzono głośno i hucznie, prze­de wszystkim jedzono i pito ponad zwykłą miarę. Po dworach, miastach, a niekiedy i w wiejskich karczmach rozbrzmiewała muzyka, szły tany, słychać było wesołe, specjalnie na mięsopust przystosowane frantowskie piosenki. Ponadto odbywało się wiele specjalnych zabaw. Po wsiach za­czynały ponownie chodzić turonie, niedźwiedzie i wilki, mieszczanie i szlachta gustowali natomiast w „maszkarach", czyli w zakładaniu masek.

Potocki pisał, że:

Od poganów zaczęty, dziś trwa zwyczaj stary, Na święta bachusowe ubierać maszkary ".

9 Kamykowski, jw., s. 47. 1' Potocki, jw., t. I, s. 435.


Maski były rozmaite: „panieński", ,,białogłowskie", „babskie"; nie­które z nich zdobiły brody i zawiesiste wąsy, nie brakowało też masek bardzo nieraz oryginalnych, np. murzyńskich. Niektóre z nich sprowa­dzano aż z zagranicy.

Biedniejsza szlachta zabawiała się na osławionych kuligach. W osta­tnich dniach karnawału kilku znajomych szlachciców porozumiewało się między sobą i zapakowawszy na sanki lub wózki rodzinę i czeladź wy­jeżdżali do najbliższego sąsiada, żądając od niego jedzenia i picia. Wy­próżniwszy piwnicę zabierali gospodarza z rodziną i służbą i ruszali do następnego dworu; w ten sposób objeżdżano wiele wsi, by zakończyć eskapadę w miejscu, z którego wyruszono.

Ówczesna literatura piękna, a nawet historiografia przedstawiały kuligi jako wesołą zabawę, będącą wyrazem szlacheckiej jowialności i gościnności; w rzeczywistości nie zawsze tak bywało. Jeśli kulig orga­nizowali magnaci, to istotnie charakteryzował się on zbytkiem, rozrzutną gościnnością, urozmaicały go bale i zabawy oraz efektowna iluminacja. Kuligi urządzała jednak najczęściej biedna szlachta i zabawę tę trakto­wano przede wszystkim jako pretekst do objadania i opijania sąsiadów. Inicjatorami jej byli nieraz intruzi, których unikano, starając się ujechać lub zaszyć przed nimi w jakimś odległym folwarczku. Kuligujący zazwy­czaj jednak znajdowali gospodarza, pustoszyli mu spiżarnię, wysuszali piwnicę, a często wyrządzali szkody i kłopoty. Kitowicz mówi, że „tako­we kuligi najwięcej bawiły się pijatyką i obżarstwem, przeto mniej dba­jąc o tańce przestawali na jakim takim skrzypku czasem u karczmy porwanym albo między służącą czeladzią wynalezionym; chyba że gospo­darz miał swoją domową kapelę albo też rozochocony posłał po nią gdzie do miasta. Najsławniejsze co do pijatyki i brawury te kuligi były w wo­jewództwie rawskim, gdzie się nieraz krwią oblewały, a jeżeli się ktoś obcy przez niewiadomość wmieszał do tego kuligu, a nie podobał się mu albo nie mógł wystarczyć zdrowiem pijaństwu, zbili jak leśne jabłko, suknie w płatki na nim podrapali i wypędzili go — jakoby dla słabego zdrowia niegodnego tak dzielnej kompanii" u.

Choć kuligi były typową zabawą szlachecką, brali w niej udział także plebejusze — czeladź, muzykanci, śpiewacy, miały one więc wpływ na obyczajowość całego ówczesnego społeczeństwa.

W zależności od okolic, z zapustami wiązały się różnego rodzaju za­bawy. Pospólstwo krakowskie np. zabawiało się hucznie na tzw. ,,com­brze", organizowanym w tłusty czwartek przez krakowskie przekupki,

" Kitowicz, jw., s. 549—550.


które najmowały muzykantów i zebrawszy sporo trunków i wiktuałów tańczyły na miejskim rynku. Podczas tańca potrząsały one nad głowami gałęziami z choiny, obwieszonymi skorupami z jaj. Siłą wciągały do tańca przechodniów, a kto nie chciał hulać, musiał się okupić. Przekupki zapraszały na zabawę także biedaków, hołyszom tym „combrzyły", to znaczy pozwalały im korzystać z przygotowanych potraw i napojów. Kito wieź pisze, iż przekupki „[...] w środku rynku, na ulicy, choćby po największym błocie tańcowały; kogo tylko z mężczyzn mogły złapać, ciągnęły do tańca. Chudeuszowie i hołyszowie dla jadła i łyku sami się narażali na złapanie" 12.

Bardzo urozmaicony przebieg miały zapusty w bogatym Gdańsku. Tamtejsze cechy i gildie wykazywały w organizowaniu ich wiele pomy­słowości. „Na jednej ulicy kuśnierze, poprzebierani za Murzynów, ustro­jeni w korony, ze światełkami na głowach i obręczami w rękach, produ­kowali słynny zespołowy taniec — moreskę. Na drugiej występowali, skacząc i pląsając, rzeźnicy potrząsający groźnie swymi toporami. Gdzie indziej jeszcze szyprowie prezentowali tradycyjny taniec marynarski z obnażonymi mieczami. W roku 1637 ze względu na wypadki, jakie miały miejsce w czasie tych występów, rada zabroniła tańca z mieczami na ulicach, rezerwując go dla domu cechowego. W praktyce jednak ów zakaz nie był przestrzegany" 13.

Przez miasto przeciągały barwne pochody, w trakcie których insce­nizowano obrazy z życia poszczególnych cechów. Pomysłowością odzna­czały się zwłaszcza pochody snycerzy i kowali.

Szczyt zabawy następował w ostatki, czyli w tak zwane zapusty, a inaczej „kuse dni". W miastach i wsiach pojawiali się przebierańcy — nagminnie przebierano się za Cyganów, Żydów, węgierskich olejkarzy. Bogate niewiasty charakteryzowały się na Cyganki, Żydówki, wiejskie dziewki. W miastach można było ujrzeć chłopców poprzebieranych za zbójników (w Krakowie zakładali oni papierowe kołpaki, które ozda­biali długimi wstęgami). Przebierańcy chodząc po mieście tańczyli i śpie­wali lub też, jeśli zostali zaproszeni, pili w szynkowniach. W bogatszych mieszczańskich i szlacheckich domach we wtorek wieczorem jeden z dowcipniejszych biesiadników przebierał się za księdza, wkładał na się koszulę (miała ona symbolizować komżę), stawał na stołku owiniętym wokół materią niby na ambonie i miał „kazanie", czyli pełne dowcipów i dykteryjek przemówienie, w którym żegnał zapusty. Pod koniec zabawy stawiano tak zwany podkurek, to jest kolację składającą się z jaj, mleka

12 K i t o w i c z, jw., s. 552.

13 M. B o g u c k a. Życie codzienne w Gdańsku, wiek XVI—XVII, Warszawa 1967, s. 180.


i śledzi, która miała symbolizować przejście od mięsopustnych do post­nych potraw. Zabawa w zasadzie powinna była kończyć się o północy toteż jeśli gospodarze byli skrupulantami, przepędzali muzykę, często jednak, „[...] rozszalawszy się, choć przy postnych potrawach, gwałcili tańcami i pijatyką i Wstępną Środę, i Wstępny Czwartek, ledwo hamując się w swawoli w pierwszy piątek postny, który to dzień [...] był w wiel­kiej obserwie" u.

W dużych miastach największą karnawałową atrakcją były liczne bale i przyjęcia. W Gdańsku urządzano je we Dworze Artusa, w domach cechowych, w prywatnych mieszkaniach patryc j uszowskich. Po sutym poczęstunku rozpoczynano tańce i zespołowe gry towarzyskie. Gdański karnawał słynął w całej Polsce, nic też dziwnego, że w XVII wieku w tamtejszych zabawach karnawałowych uczestniczyli nawet królowie, tłumnie ściągała też na nie szlachta. Panowie urządzali maskarady i hu­lali po balach, krążąc po mieście w przebraniu „na kształt młodych dia­błów".

W końcu XVIII wieku najsłynniejsze bale karnawałowe urządzano w Warszawie. Magnaci, patrycjat miejski dawali uczty, na które spra­szano dziesiątki, a nawet setki biesiadników. Bal poprzedzała wykwintna kolacja, „a po niej maski wpuszczano". „Na bale te i na uczty wprawdzie wydawano bilety, ale tylko dlatego, że miejscowość pewną liczbę osób dopuścić dozwalała. O sknerstwie lub wyłączeniu osób, o wydzielaniu pewnego towarzystwa nie myślano wcale" 15.

Tego rodzaju hulanki urządzał także plebs miejski. Czeladź organizo­wała specjalne zabawy, na które zapraszano nawet córki mistrzów. Cze­ladnicy musieli jednak czuwać, by były one stale „obtańcowywane". Kto pozwolił swej tancerce podczas tańca stać, płacił karę. Na zabawach grzmiała muzyka, szły tany i rozbrzmiewały rozmaite piosneczki. A oto dla przykładu kilka piosenek, które śpiewano po mieszczańskich domach:

U naszego Państwa łebski jest woźnica, Kiedy jedzie z góry, nie trzeba mu bica. U naszej Jejmości pozłacana kości, Nikomu nie wolno, tylko Jegomości!

Albo:

Tańcowała, nie umiała, Tylko nogą posmykała,

14 Kitowicz, jw., s. 548.

15 F. S c h u l z, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 163.


A matka ją po udzie,

A tańcujże jak ludzie,

A tańcujże Magdaleno w tej zielonej sukni,

A jakże ja mam tańcować, kiej mi kuper stłukli.

Kościół dążył do tego, by Popielec stanowił przede wszystkim uroczy­stość religijną. Przez długi czas utrzymywano ten nastrój, śpieszono tłumnie do kościołów, klękano przed ołtarzami, gdzie księża posypywali zebranych popiołem palmy poświęconej w Kwietną Niedzielę (wśród po­spólstwa krążyły pogłoski, że jest to popiół z trupich kości). Do kościołów przybywali ludzie wszystkich stanów, od żebraków począwszy, na wiel­kich panach kończąc. Bywało, że zapraszano nawet księży do domów, by posypywali popiołem głowy chorych członków rodziny. Wszystko to czy­niono na znak pokuty, zwyczaj ten miał przypominać o nieubłaganej śmierci, która każdego dosięgnie.

Od połowy XVIII wieku w pewnych kręgach pobożność ta zaczęła stygnąć, do domów nikt już księży wzywać nie myślał, nie tak tłumnie też odwiedzano kościoły. Wynikało to w dużej mierze z faktu, że w ciągu całego omawianego okresu w czasie Popielca ścierały się ze sobą dwa prądy: religijno-ascetyczny i rozrywkowo-zwyczajowy. W dniu tym bo­wiem od wieków ludzie nie mogli powstrzymać się od zabaw i figli. Nie­strudzeni parobcy ponownie przebierali się za Cyganów, za Żydów, za niedźwiedzie i po raz ostatni przed wielkim postem rozpoczynali występy. Kitowicz pisze, że: „[...] Po wielkich miastach w Wstępną Środę czeladź jakiego cechu, poubierawszy się za dziadów i Cyganów, a jednego z mię­dzy siebie ustroiwszy za niedźwiedzia, czarnym kożuchem futrem na wierzch wywróconym okrytego i około nóg czysto jak niedźwiedź poob-wiązywanego, wodzili od domu do domu różnych figlów z nim dokazując, którymi grosze i trunki z pospólstwa chciwego na takie widoki wyłudza­li" 17. Podobnie działo się i po wsiach. Nie wszędzie co prawda oprowa­dzano „niedźwiedzia", lecz przebieranie się i wyprawianie figli było po­wszechne. Po miejskich szynkach odbywały się tego dnia zabawy, słychać było dudy i skrzypce, szły w ruch kostki, karty, kręgle, sprytne szynkarki zachęcały do piwa i gorzałki. W całym tym rozgardiaszu zapominano lub też nie chciano pamiętać o złowróżbnym memento mori. Poeta Miaskow-ski powiada, że kiedy u jednych spędzano ten dzień na modlitwie i me­dytacji, to

[...] Ale u drugich (a kto tak -wiele policzy) Jeszcze skrzypki i dudy słychać na ulicy;

[...] Ci chłopa w grochowiny ubrawszy prowadzą,

18 Cyt. wg J. Pachoński, Zmierzch sławetnych. Z życia mieszczan w Krako­wie, w XVII i XVIII wieku, Kraków 1956, s. 353—3.54. "Kitowicz, jw., s. 551.


A do której gospody wprzód iść mają, radzą;

Ten w kuflu drożdże dźwiga, ów gorzałkę manka

Pokazuje wysoko i potrząsa z bańką,

Ci krzyczą odprawując mięsopust szalony,

Wabiąc drugich do ordy, cnotą ustalony.

I tak w koło wesołe odprawując śmiechy

Nawiedzają, gdzie jedno zielone tkwią wiechy [...]l'

W dniu tym wyprawiano także figle. Najpowszechniejszym była „kło­da popielcowa". Zabawa polegała na tym, iż we wstępną środę mężczyźni chwytali niezamężne niewiasty i zaprzęgali je do drewnianych kłód. Kłody symbolizować miały małżeńskie jarzmo. Plebejski autor z XVII wieku tak powiada:

Mięsopust j'est na panny jarmark i młodziany,

Kiedy się w przyrodzone oddawają Stany.

Kto na on czas nie skoczy, pniem go ochrzcić może,

Kto z ludźmi nie chce, z pniaki żyć musisz, niebożę.

I pień takim dawają włóczyć 'pospolicie,

Dając znać, że bez druha już to drwa i nie życie ".

A inny rymopis dodaje:

Lepiej było iść leda za chłopinę W te mięsopusty, niż włóczyć szczepinę".

Zaprzęganie do kłody miało charakter wesołej zabawy. Po wsiach schwytane dziewki prowadzono do karczmy, gdzie następowały wyzwo-liny, czyli ogólna pijatyka. Podobnie było na ogół i w miastach, ale zda­rzało się, że nicponie wykorzystywali ten zwyczaj i dopuszczali się róż­nych wybryków. Zachowały się informacje, że chwytano nie tylko młode panny, lecz także leciwe niewiasty, np. przekupki, które zaprzęgano do wielkich kloców, bito je, a przy okazji pustoszono im stragany i po pro­stu okradano. Zaprzęgano do kłody nie tylko panny, lecz niekiedy rów­nież i bezżennych mężczyzn. Tych ostatnich karano jednak znacznie ła­godniej.

W pierwszej połowie XVII wieku zwyczaj zaprzęgania do kłody był tak szeroko rozpowszechniony, iż spotykało się go nawet na królewskim dworze. Pamiętnikarz Ogier opisując zabawy karnawałowe na dworze

18 K. Miaskowski, Zbiór rytmów, wyd. K. J. T u r o w s k i, Kraków 1861, str. 296.

" Cyt. wg J. S. B y s t r o ń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce, t. II, Warsza­wa 1960, s. 52.

10 Kiermasz wiesniacki..., [w:] Polaka liryka mieszczanka..., wyd. K. B a d e c k i, Lwów 1936, s. 89.


Władysława IV stwierdza, że podczas jednego z tańców wpadał nagle ktoś na salę, ciągnąc za sobą wielki drewniany kloc, którym obdarzał pierw­szego spotkanego kawalera lub pannę. Kloca tego można się było pozbyć jedynie poprzez przekazanie go osobie niezamężnej, w przeciwnym razie trzeba było z nim tańczyć, choćby do białego rana. Ogier pisze o tym zwyczaju jako o charakterystycznym dla obyczajowości polskiej i pod­kreśla, iż był on zwalczany przez panujące u nas Habsburżanki. Choć opis, jaki pozostawił Ogier, jest nieco odmienny od typowego zaprzęgania do kloca, to nie ulega wątpliwości, iż panujący na dworze zwyczaj był tylko odmianą tak popularnej wśród ludu kłody popielcowej.

Z biegiem lat zwyczaj wprzęgania do kłody zanikł. W XVIII wieku przywiązywanie do kłody praktykowano już tylko po wsiach, a w mia­stach ograniczano się do zaprzęgania do niej jedynie dziewek służebnych. Wykorzystując ten zwyczaj czeladź cechowa urządzała w tym dniu istne obławy i schwyciwszy służebną dziewkę przymuszała ją do ciągnięcia są­żnistego kloca. Do zabawy tej nie śmiano już jednak wciągać bogatych mieszczek, w zamian za to płatano im różne figle. Kitowicz tak o tym pisze:

„Zaś przy kościołach w Wstępną Środę, po miastach, chłopcy, studen-cikowie czatowali na wchodzącą do kościoła białą płeć, której przypinali na plecach kurze nogi, skorupy od jajec, indycze szyje, rury wołowe i inne tym podobne materklasy; tak zaś to sprawnie robili, że tego osoba dostająca nie czuła, bo to plugastwo było uwiązane na sznurku lub nici, do końca której była przyprawiona szpilka zakrzywiona jak wędka, więc chłopiec do takich figlów wyćwiczony, byle się dotchnął ową szpilką sukni, wraz i figla na osobie zawiesił. A ta ni o czym nie wiedząc, pięknie przybraną i wiele razy będąca dystyngowaną postępowała w kościół z do­brą miną, gdy tymczasem wiszącym na plecach kawalcem pustym gło­wom śmiech z siebie czyniła, którym się i sama, na koniec od kogo roz­tropnego uwolniona od wisielca, zarumienić musiała" 21.

Jest oczywiste, że figle te były pozostałością po brutalnym zwyczaju wprzęgania do kłody. Jeśli jednak pierwotnie karano w ten sposób wy­łącznie panny, to z czasem zapomniano o tym i figle płatano wszystkim białogłowom.

Liczne zwyczaje łączyły się także z połową wielkiego postu, czyli z tak zwanym „śródpościem", inaczej „półpościem", w czasie którego młodzież miast i wsi obsypywała przechodników popiołem. Zwyczaj ten traktowa­no jako zabawę, chodziło po prostu o ubrudzenie ubrań. Ponieważ ci, których obsypywano, niechętnie godzili się na rolę ofiar, więc na tym tle dochodziło do burd i awantur. W dniu tym dokonywano także topienia

21 Kitowicz, jw., s. 551—552.


symbolu śmierci-zimy, tzn. „Marzanny". Zwyczaj ten występował naj­częściej w Wielkopolsce, na Śląsku i w zachodnich rejonach Krakowskie­go. Młodzież stroiła kukłę w niewieście zazwyczaj szaty i sadzała ją na sanki lub umieszczała na wysokiej żerdzi. W obecności całej wsi niesiono kukłę nad rzekę, jezioro, ewentualnie nad jakiś większy zbiornik wody, zrywano z niej odzienie i wrzucano do wody, śpiewając przy tym żarto­bliwe pieśni; m. in. znany był dwuwiersz: „śmierć się wije u płotu, szu­kający kłopotu". Po utopieniu kukły zebrani natychmiast rozbiegali się, by dostać się jak najszybciej do swych chałup. Jeśli ktoś po drodze prze­wrócił się, to fakt ten traktowano jako złą wróżbę, wierzono, iż osoba ta Jeszcze w tym roku umrze lub też spotka ją poważna choroba. Kto prze­biegł do swej chaty bez potknięcia, mógł być pewny, że cały rok upłynie mu w najlepszym zdrowiu. Zwyczaj ten można było spotkać nie tylko po wsiach, lecz również w większych miastach. Obchód „Marzanny" wy­stępował m. in. w siedemnastowiecznym Krakowie.

Z Wielkanocą łączyło się wiele dawnych, pogańskich jeszcze zwycza­jów. W Palmową Niedzielę łykano np. bazie wierzbowe i uderzano się młodymi gałązkami wierzbiny. Łykanie bazi miało zapewnić zdrowie, uderzenie wierzbiną czyniono na pamiątkę palm, którymi witano Jezusa przy wjeździe do Jerozolimy, w istocie była to jednak pozostałość starego zwyczaju związanego z powitaniem wiosny. Pewne elementy pogańskie­go święta ku czci zmarłych można było zaobserwować w przygotowaniu tak zwanych „rysowanek", czyli po prostu znanych nam i dzisiaj pisanek.

W Wielką Środę, po odprawieniu jutrzni, księża na pamiątkę „męki Chrystusowej" uderzali o ławki trzymanymi w ręku brewiarzami. Czę­sto jednak wyręczali ich swawolni chłopcy, którzy wpadali do kościo­ła z kijami i walili „nimi o ławki z całej mocy, czyniąc grzmot po ko­ściele jak największy". Na ów tumult wypadała służba kościelna z bata­mi i próbowała wyrzucić ich z kościoła. Odwrót swawolników nie po­zbawiony był incydentów, chłopcy byli od kościelnych dziadków szybsi i bywało, że przyłożyli im nieraz po kilka kijów. Zdarzało się, że w swo­jej swawoli szli jeszcze dalej, parodiując tekst godzinek śpiewanych po kościołach. A oto przykład:

Zacznijcie wargi nasze Pić gorzałkę z flaszek, A wy, karczmareczki, Dajcie gorzałeczki.

Zacznijcie krawcy, szewcy

Trzaskać kopytami,

A wy, małe szewczęta,

Módlcie się za namia.

22 Cyt. -wg Pachoński, jw., s. 357.


Wyrzuceni z kościoła swawolnicy robili wielką, wypchaną słomą kukłę, która miała wyobrażać Judasza, i wkładali jej do kieszeni trzy­dzieści kawałków tłuczonego szkła (symbolizujących trzydzieści srebrni­ków), wnosili ją następnie na wieżę kościelną i z wrzaskiem zrzucali pod nogi oczekujących z kijami kompanów. Ci chwytali kukłę i włócząc po ulicach krzyczeli co sił w gardłach: „Judasz! Judasz", okładając ją kija­mi. Kukłę bito dopóty, dopóki jej ze szczętem nie zepsuto, resztki zaś palono lub wrzucano do stawu albo rzeki. Czasem zamiast kukły zrzu­cano z chóru czarnego kota. Komoniecki pisze, że w Żywcu „w Wielką zaś Środę po ciemnej jutrrni kocura żywego, w garncu obsutego popio­łem z dziury kościelnego sklepienia na kościół zrzucano" 23 (kot oczywi­ście miał symbolizować Judasza). Zwyczajowi temu towarzyszyły nieraz pogromy Żydów. „Jeżeli Żyd jakowy niewiadomy tej ceremonii nawinął się im — porzuciwszy zmyślonego Judasza — prawdziwego Judę tak długo i szczerze kijami obkładali, póki się do jakiego domu nie salwo­wał" 24.

Ponieważ od Wielkiego Czwartku do Wielkiej Soboty po kościołach milczały dzwony, posługiwano się wyłącznie drewnianymi kołatkami; za­równo po wsiach jak i w miastach hultaje biegali w tym czasie po uli­cach z grzechotkami, czyniąc przeraźliwy hałas. To bieganie z grzechotka­mi symbolizować miało również „przepędzanie Judasza".

W Wielki Piątek rodzice, czasem również mistrzowie, uderzali dzieci i czeladników rózgami, mówiąc przy tym: „któryś cierpiał za nas rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami"; w Wielką Sobotę zaś całymi rodzi­nami odwiedzano „groby Chrystusowe" w kościołach.

W te dwa ostatnie dni postu młodzież płatała najróżniejsze figle. Wie­szała np. na cienkiej nici na drzewie śledzia, „karząc go niby za to — jak wspomina Kitowicz — że przez sześć niedziel panował nad mięsem, morząc żołądki ludzkie słabym posiłkiem swoim" 25. Urządzała także „po­chówek" postnemu żurowi, potrawie, którą jedzono prawie codziennie w czasie wielkiego postu. Czeladź bawiła się doskonale, jeśli znalazła osobę, na którą mogła „przypadkowo" wylać cały garnek żuru.

Jedną z największych atrakcji Świąt Wielkanocnych było konsumo­wanie sutego i smakowitego jadła. Już w Niedzielę Palmową podczas uroczystych procesji znudzona postem czeladź miejska śpiewała:

Jedzie Jezus, jedzie, Weźmie żur i śledzie, Kiełbasy zostawi I pobłogosławi.

2a Komoniecki, jw., t. I, s. 31.

24 Kitowicz, jw., s. 555.

25 K i t o w i c z, jw., s. 556.


Lub:

Dobre placki przekładane

I kiełbasy nadziewane.

Daj mi, Chryste, zażyć tego,

Daj doczekać święconego. Będę cię chwalił, żeś jest dobry, Panie, Gdy sobie podjem szynki na śniadanie!

Jadło wielkanocne zależało oczywiście od zamożności domu. Trady­cyjnie podawanymi podczas świąt potrawami były: kiełbasa z gorczycą, chrzan, jaja, masło. U bogatych mieszczan można było spotkać na stołach całe prosięta, wędzone szynki, modelowane z masła baranki, kołacze z miodem, placki, babki, makowce, owoce, konfekty. Stoły zamożnej szlachty były oczywiście jeszcze obficiej zaopatrzone, gorzej przedsta­wiało się ,,święcone" biedoty wiejskiej lub ubogich mieszczan, wszędzie jednak starano się w miarę możności przygotowywać sute i smakowite potrawy. Księża chodzili po domach, szczególnie bogatych, i poświęcali zastawione stoły, inni święcili przyniesione w koszach produkty w ko­ściele.

Nierozerwalnie z tradycją świąt wielkanocnych łączyły się pisanki, zwane także kraszankami. Były to jaja farbowane w odwarach roślin­nych, często ozdabiane wzorami wykonanymi igłą maczaną w roztopio­nym wosku. Pisanki znane były wśród wszystkich warstw społecznych, nawet najbiedniejszy starał się mieć ich choć kilka. Przed przystąpie­niem do spożycia wielkanocnego jadła dzielono się poświęconym jajkiem, składając sobie przy tym życzenia. Czeladnicy miejscy na widok zasta­wionych stołów podśpiewywali:

Alleluja mistrzu! Chrystus zmartwychwstaje, Dobywajcie kozika na święcone jaje! "

Jadło świąteczne pałaszowano z niezrównanym apetytem, zapijano je ogromną ilością trunków. Zwyczaj wymagał, by święta traktować jako jedno pasmo obżarstwa i opilstwa. Największe obżarstwo i opilstwo pa­nowało po dworach dobrze sytuowanej szlachty. Choć i podczas postu „urodzeni" nie głodowali, odżywiając się rybnymi potrawami, bobrzymi ogonami i innymi specjałami, to jednak z utęsknieniem czekali na mo­ment, kiedy bez skrupułów będą mogli raczyć się mięsiwem. Poeta Po­tocki tak o tym pisał:

26 Cyt. wg Pachoński, jw., s. 356.

27 Cyt. wg Pachoński, jw., s. 360.


'[...] co żywo na jutrznię się śpieszy. Aż nam znowu w kościele dłużej siedzieć ckliwo;

O mięsie myśląc, kwapi do stołu co żywo. I nabożeństwo z głowy wyleci, i kościół, •Chce wraz powetować, co tak długo pościł.

Żre drugi, potem pije, tka jako do woru;

Ten. chory, ów pijany, zapomni nieszporu28.

Ze świętami wielkanocnymi łączyły się rozmaite lokalne zwyczaje, np. w Krakowie słynny był tak zwany „emaus", zabawa ludowa, urzą­dzana w wielkanocny poniedziałek na Zwierzyńcu, związana z odpustem „ustanowionym na pamiątkę apostołów idących na Emaus". Na terenie, na którym organizowano zabawę, ustawione były liczne kramy, w których można było nabyć paciorki, zabawki, fujarki, słodycze. Młodzież męska zaczepiała dziewczęta i uderzała je baziami, chłopcy staczali ze sobą wal­ki na kije. Podczas tej zabawy było zawsze tłoczno, gwarno i wesoło. Ludność Krakowa tłumnie śpieszyła tego dnia na Zwierzyniec, traktując tę zabawę jako swego rodzaju przyjemny spacer. Atrakcji dostarczały też m. in. procesje bractw religijnych, które udawały się do kościołów zwierzynieckich z całą pompą, z kapelami, niosąc chorągwie brackie i re­ligijne obrazy.

W wielkanocny wtorek ludność Krakowa bawiła się na tak zwanej ,,rękawce". Urządzano ją za Wisłą, na Krzemionkach, obok kościoła "Sw. Benedykta, na mogile Krakusa, czyli tzw. „rękawce". Zwyczaj ten znany był już w średniowieczu. Na górze obok kościółka zbierali się

•mieszczanie i rzucali w dół biedocie bułki, placki, kiełbasy, jaja, pierniki. Uciechy dostarczał widok bójek, jakie staczali między sobą chwytający

•te specjały. W czasie ,,rękawki" nie obywało się bez śmiechu i zabawy. Wracający wieczorem do domów czeladnicy śpiewali:

Seumi woda lecąc na koło ze stawka, Najmilszym dniem w roku jest dla nas Rękawka89.

Poniedziałek wielkanocny słynął w całej Polsce z oblewania się wodą,

•czyli z tzw. dyngusu lub inaczej śmigusu. Zwyczaj ten sięgał jeszcze po­gańskich czasów, pierwotnie polegał on nie tylko na wzajemnym oble­waniu się, połączony był on także z wręczaniem sobie podarków, szczegól­nie jaj, smaganiu się rózgami, okładaniu pięściami itp. Kościół bardzo 'energicznie zwalczał te praktyki, a gdy zawodziły perswazje, groził na­wet klątwą. Takie bezkompromisowe stanowisko doprowadziło w końcu

•do zarzucenia wielu dyngusowych zwyczajów. W omawianym okresie

28 Cyt wg B y s t r o ń, t. II, s. 60. " Cyt. wg P a c ha niski, jw., s. 362.


podarki wymieniano już bardzo rzadko, prawdopodobnie nie stanowiły już one zasadniczej cechy dyngusu. Podarki spotykało się w tym czasie na przykład wśród rzeźników krakowskich, a Haur wspomina o obdaro­wywaniu pań kwiatami; również niektórzy dygnitarze świeccy i kościelni otrzymywali podczas Wielkanocy podarunki nazywane „śmigusem". Jeśli chodzi o smaganie się rózgami, to zwyczaj ten można było spotkać zdaje się już tylko wśród chłopów, całe społeczeństwo natomiast z niezwykłą gorliwością praktykowało wzajemne oblewanie się wodą, tego zwyczaju żadne klątwy ni perswazje zwalczyć nie były w stanie, najlepszym tego dowodem, że zachował się on aż do dzisiaj.

W wielkanocny poniedziałek mężczyźni oblewali wodą kobiety, w dni następne przywilej ten posiadały niewiasty, które teoretycznie mogły zeń korzystać aż do Zielonych Świątek. Praktycznie jednak śmigusowa „kampania" trwała tylko dwa, trzy dni, pełne jednak emocji i nieza­pomnianych wrażeń. Dyngusowanie rozpoczynało się równo ze świtem świątecznego poniedziałku. Do dyngusowej akcji ruszali młodzi chłopcy, dorośli mężczyźni, a niekiedy nawet starcy. W większych miastach mężczyźni zaopatrywali się w tym celu nie tylko w zwykłą wodę, lecz także w pachnące wódki, wodę różaną i inne pachnidła. Najgorliwiej oblewały się zakochane pary. „Amanci dystyngowani", nie chcąc wyrzą­dzić swym wybrankom przykrości, jedynie symbolicznie skraplali je pachnidłami z flaszeczki lub małej sikawki, wytwornych kawalerów nie było jednak wielu. Amatorzy mocniejszych wrażeń oblewali więc panie prostą wodą, chlustając szklankami, garnkami, dużymi sikawkami. Lano się albo prosto w twarz, albo też „,od nóg do góry". Ta druga metoda wymagała oczywiście sporo wody, toteż zdarzało się, iż jedni dostarczali cebrami wodę, a reszta towarzystwa lała się z taką energią i skuteczno­ścią, że po pewnym czasie wszyscy wyglądali, jakby wyszli „z jakiego potopu".

Kitowicz tak o tym pisze: „Stoły, stołki, kanapy, łóżka, wszystko to było zmoczone, a podłogi — jak stawy — wodą zalane. Dlatego gdzie taki dyngus, mianowicie u młodego małżeństwa miał być odprawiany, pouprzątali wszystkie meble kosztowniejsze i sami się poubierali w suknie najpodlejsze, takowych materyi, którym woda niewiele albo wcale nie szkodziła. Największa była rozkosz przydybać jaką damę w łóżku, to już ta nieboga musiała pływać w wodzie między poduszkami i pierzynami jak między bałwanami; przytrzymana albowiem od silnych mężczyzn, nie mogła się wyrwać z tego potopu; którego unikając, miały w pamięci damy w ten dzień wstawać jak najraniej albo też dobrze zatarasować pokoje sypialne" 30.

'0 Kitowicz, jw,, s. 558.


Pospólstwo bawiło się jeszcze brutalniej. Na przykład w niektórych miastach, a zwłaszcza po wsiach, ciągnięto dziewczęta do fosy lub rzeki i zanurzano je całkowicie w wodzie, parobcy nie znali bowiem ani wód różanych, ani innych pachnideł. Jeśli w pobliżu wsi nie było rzeki, za­ciągano dziewoje pod studnie i wrzucano w koryta pełne wody.

Nazajutrz, jak wspomniałem, prawo oblewania mężczyzn posiadały kobiety. Zwykle jednak trudno to było zrealizować, bo krzepki parobek łatwo dawał sobie radę z dziewczyną i w końcu więcej się dostawało na­pastującym niż napadniętym. Mieszczki i szlachcianki starały się zdybać mężczyzn jeszcze w łóżkach, ale ,,naturalny wstyd" nie pozwalał im na p€łne wykorzystanie takiej sytuacji i silny mężczyzna zawsze potrafił wywinąć się z niewieściej agresji.

Choć zwyczaj oblewania wodą był powszechny, unikano go w stosun­ku do ludzi starszych i dostojnych. Przywilej ten posiadali także księża, którzy niechętnie przyjmowali nawet symboliczne skropienie pachnącą wodą.

Zabawy dyngusowe odbywały się na ogół w pogodnej atmosferze. Wspólnemu oblewaniu się towarzyszył gwar, śmiech i krzyki. Ponieważ na ulicach miast i wsi czatowały uzbrojone w garnki i sikawki ,,oddzia­ły", zdarzało się, że zamiast oblać kogoś z rówieśników, przypadkowo zmoczono jakąś poważną figurę: plebana, sędziwego starca czy miejsco­wego dygnitarza. Podczas dyngusu uchodziło to jednak płazem. Nie bę­dzie też przesady w stwierdzeniu, że był to chyba najweselszy dzień w roku. Ujemną stroną tego zwyczaju był fakt, iż wiele osób zapadało na przeziębienie, czy nawet na poważniejsze choroby, zdarzało się to .zwłaszcza wtedy, gdy Wielkanoc wypadła wczesną wiosną; marcowa ką­piel w fosie lub rzece nie mogła minąć bez ujemnych skutków. Niewiele się tym jednak przejmowano i z całą gorliwością przestrzegano dyngu­sowych zwyczajów.

Z zabawą także połączony był dzień l kwietnia, tzw. „prima aprilis". Zwyczaj „prima aprilis" dotarł do nas z Zachodu, przynieśli go bodaj niemieccy koloniści. Wśród chłopów nie zdobył on sobie większej popu­larności, rozpowszechnił się natomiast w miastach i wśród szlachty. Ogier stwierdza, że w dniu pierwszego kwietnia Gdańszczanie urządzali różne „krotochwile". Znajomi, przyjaciele, kochankowie zwodzili się w rozmaity sposób, przesyłali sobie wzajemnie pozmyślane listy, nieprawdopodobne nowiny, dziwaczne prezenty. Czym dowcip był wymyślniejszy, tym większy wzbudzał poklask, uważano go za miernik inteligencji i towa­rzyskiej ogłady.

Podobnie było w całej Rzeczypospolitej. Wydawano nawet ulotne •druczki, zawierające aprilisowe koncepty. Przygotowywano je czasami bardzo starannie, tak iż potrafiły wywołać niemało zamieszania. Potocki


pisze, że niejeden się „nabiega, nacieszy, nasmęci — po próżnicy". Dowci­py te szczególną popularnością cieszyły się wśród kobiet. Poeta Korczyń-ski we fraszce pt. Prima aprilis wspomina, jak to pewna dama przesłała kawalerowi opieczętowane pudełeczko, w którym znajdowała się... żywa pchła! Bynajmniej nie skonfundowany odbiorca zrewanżował się dwiema skorupkami jaj, w które zręcznie zasklepiono żywe ptaszki, oraz listem z komplementami, po których prosił panią:

[...] o wrąb wolny W puszczy, w której przebywał ów jej zwierz swawolny ".

Zdarzało się, że aprilisowe żarty kończyła najprawdziwsza awantura. Bywali ponoć oszuści, którzy wyłudzali pożyczki, a na wystawionych zo­bowiązaniach wypisywali datę l kwietnia, gdy zaś przyszło do zwrotu pieniędzy, zasłaniali się aprilisowym żartem. Nie wszyscy doceniali takie koncepty i epilogiem ich bywały ponoć procesy sądowe.

Zielone Świątki uchodziły za święto rolników i pasterzy. W dniu tym zarówno po wsiach jak i w miastach zdobiono zielenią chaty, dwory, kamienice, kościoły. Zielone gałęzie zatykano za drzwi i obrazy, tatara­kiem wysypywano ścieżki i podłogi. Zdobienie domostw przybierało nie­kiedy tak wielkie rozmiary, że oszczędniejsi feudałowie, w trosce o swoje lasy, zabraniali po prostu majenia. Jeśli chodzi o środowiska wielkomiej­skie, to w dniu tym czeladź i studenci urządzali wyprawy do pobliskich wiosek; urozmaicano je sobie tańcami, śpiewem, biegami.

Wszystkie te zwyczaje stanowiły pozostałość pradawnego święta po­gańskiego, znanego pod nazwą „Stado". Święto to miało symbolizować przyjście wiosny, dlatego też w dawnych wiekach obchodzono je bardzo radośnie. Tańczono, bawiono się, dopuszczano się ponoć nawet rozmaitych swawoli. Kler katolicki energicznie zwalczał te praktyki, w omawianym okresie święto to utrzymywało się więc jedynie w szczątkowej już for­mie. Niemniej spotkać można informacje, iż jeszcze w XVII wieku pa­lono w pewnych częściach kraju ognie podobne do sobótkowych. Z roz­palonych ognisk brano następnie głownie i zapaliwszy pęki słomy obie­gano z nimi pola, zwracając uwagę, by tryskające iskry padały na zboże. Praktyki te miały na celu zapewnienie urodzaju.

Wierzono, że dzień Zielonych Świątek sprzyja czarom, że czarownice zbierają w tym dniu o świcie rosę z traw, a następnie wykorzystują ją do rozmaitych zabiegów magicznych. Aby więc uchronić bydło przed cza­rami, przeganiano je poza granice własnego pastwiska, okręcano mu rogi ziołami itd. Na Podlasiu w drugi dzień Zielonych Świątek chłopcy wiej­scy oprowadzali po wsi wołu ze słomianą kukłą na grzbiecie, na Kuja-

M A. Korczyński, Fraszki, wyd, R. P o 11 a k, Wrocław 1950, s. 38—38.


wach zaś wybierano „króla pasterzy". „Królem" zostawał ten, kto pierw­szy przybył rano na pastwisko. Jednodniowy „monarcha" mianował urzędników: marszałka, kuchmistrza itd., otrzymywał on od rówieśników w darze kwiaty i pióra, opijał się mlekiem i objadał przygotowanym dlań obiadem. Wieczorem wracali pastuchowie do wsi ze śpiewem, muzyką i radosną wrzawą, prowadząc największego wołu przybranego girlanda­mi polnych kwiatów. Zwyczaj wymagał, by właściciel wykupił zwierzę, następnie pastuchowie i mieszkańcy wsi udawali się do karczmy, gdzie następowała solenna pijatyka.

Do początków XVII wieku uroczyste obchody Zielonych Świątek urzą­dzane były także po dużych miastach, np. w Gdańsku. Przybierały tam one charakter zawodów wojskowych, po nich zaś następowały korowody i uczty. Organizatorami tych obchodów było skupiające bogatą młodzież bractwo św. Jerzego. Maria Bogucka ukazując życie Gdańska w XVI— XVII wieku tak pisze: „Rankiem, w poniedziałek Zielonych Świąt prze­brani w pancerze młodzieńcy ze szlachetnych rodzin konno i buńczucznie opuszczali przy dźwiękach muzyki oraz trąb miasto. Zbiórka następowała u stóp Grodziska; tutaj odbywało się coś w rodzaju parady wojskowej, przyjmowanej przez radę, a podziwianej przez tłumy ciekawych, kto żyw bowiem pędził z całej okolicy na to widowisko. Centralny punkt uroczy­stości stanowiły zawody łucznicze oraz wybór «majowego grafa», który zostawał królem obchodów i otrzymywał jako odznakę spleciony z zieleni i świeżych kwiatów wieniec. Za ową godność trzeba jednak było słono zapłacić — «graf majowy» pokrywał koszty uczty czekającej na radę i in­nych wytwornych uczestników zabawy na ratuszu lub we Dworze Artusa, gdy w południe w uroczystym pochodzie wracali do miasta. Wieczorem tego dnia odbywał się zazwyczaj bal z hucznymi tańcami, w czasie któ­rego piękne gdańszczanki nie szczędziły swych łask ni grafowi, ni zwy­cięzcom łuczniczego turnieju"32. W obchodach tych chodziło głównie o utrzymanie sprawności wojskowej wśród młodzieży gdańskiej. Zna­mienne, że zarzucano je z chwilą, kiedy wskutek przewrotu w sztuce wojennej, wiążącej się z rozwojem broni palnej, umiejętności łucznicze i szermiercze przestały odgrywać większą rolę. Od tych czasów Zielone Świątki obchodzono uroczyście tylko w środowisku wiejskim, bardziej konserwatywnym w utrzymaniu „starożytnych obyczajów". Nie ulega wątpliwości, że na wsi sprawność fizyczna była nadal ceniona.

Pozostałością pogańskich zwyczajów był także obrzęd sobótki. Pod wpływem Kościoła obchodzono ją niby na cześć św. Jana, w istocie so­bótka związana była z oddawaniem czci słońcu. Obchodzono ją w naj­krótszą noc w rdku, wiązano z nią oczyszczenie przez ogień i wodę oraz

»2 Bogucka, jw., s. 177—1T8.


łączono ze świętem miłości. Kościół niechętnie patrzył na ten zwyczaj i starał się całkowicie go wykorzenić, wydawał więc odpowiednie zakazy, apelował do uczuć religijnych, urządzał procesje, podczas których za­konnicy z krzyżami i zapalonymi świecami przybywali na miejsce so­bótki i swym demonstracyjnym pojawieniem się rozpraszali zebranych.

Sobótkę zwalczała także i szlachta. Autorzy wywodzący się z tego środowiska wspominali o niej nader niechętnie. W XVII wieku bronił sobótki bodaj jeden Gawiński, który tak pisał:

Jan święty Chrzciciel przyszedł. Więc palą sobótki, A wkoło niej, śpiewając, skaczą wiejskie młódki. Nie znoście tych zwyczajów! Co nas z wieków doszło I wiekiem się ustało, trzeba, by w wiek poszło3S.

Charakterystyczne, że najzacieklejszymi wrogami sobótki byli ewan­gelicy, surowo potępiający to „pogańskie" święto; w tym przypadku oka­zali się oni bardziej bezwzględni od katolików, dlatego też na terenach, na których przeważali innowiercy, sobótka została kategorycznie zabro­niona i w rezultacie zupełnie zanikła. W omawianym okresie kampania przeciwko sobótce skończyła się połowicznym zwycięstwem, przetrwała ona, lecz zanikały niektóre związane z nią obrzędy, cały zwyczaj ze­pchnięty został do roli rozrywki pospólstwa, pozbawiony artystycznej i kulturalnej wymowy. Trzeba bowiem podkreślić, że jeszcze w pierwszej połowie XVII wieku sobótka była ważnym, urozmaiconym, posiadają­cym swoją tradycyjną kulturę zwyczajem.

Sobótkę w czasie jej stosunkowo dużej jeszcze świetności obchodzono następująco: główną atrakcję stanowiło zawsze rozpalenie ognisk, przy których grupowała się cała ludność wsi czy miasteczka. Przy ogniskach odbywały się najrozmaitsze popisy: śpiewano więc stare ludowe pieśni, prawiono dowcipy i zagadki. Można przyjąć, że występy te stanowiły przegląd artystycznego dorobku wsi. Niestety, obojętność, a właściwie zdecydowana niechęć autorów do opisywania tego zwyczaju sprawiła, że nie znajdował swego odbicia w ich dorobku artystycznym. Jest prawdo­podobne, że niszczono nawet teksty mówiące o tym obchodzie, w rezul­tacie więc o obrzędowej roli sobótki zachowały się tylko skąpe infor­macje.

Podczas sobótki panował radosny nastrój, rozbrzmiewały dowcipy, żarty, śmiechy. Najwięcej zamieszania wywoływały skoki przez ognisko, podczas których młodzież popisywała się swą zręcznością. Całą noc przy­grywali muzykanci, zebrani raczyli się obficie piwem z przywiezionych specjalnie beczek.

sa Cyt. wg B y s t r o ń, jw., t. II, s. 64.


Do sobótkowych zwyczajów należało również zbieranie rozmaitych ziół, którymi przystrajano chaty. Najbardziej poszukiwanym obrzędowym zielem była bylica, którą zdobiono ściany domostw i opasywano się, sta­nowiła bowiem nieodłączne akcesorium sobótkowych pląsów. Jeden z nie­licznych opisów sobótki z początku XVII wieku tak ją przedstawia:

Wszyscy na rozpust, jako wyuzdani Idą bylica w poły przepasani. Świerkowe drzewa zapalone trzeszczą, Dudy z bąkami jak co złego wrzeszczą;

Dziewki muzyce po szelągu dali,

Ażeby skoczniej w bęben przybijali.

Włodarz jako wódz przed wszystkimi chodzi,

On sam przodkuje, on sam rej zawodzi.

Za nim jak pszczoły drużyna się roi,

A na murawie beczka piwa stoi.

Co który umie, każdy pokazuje,

Ten skacze wierzchem, płomienie strychuje,

Ów pożar pali, drudzy huczą, skaczą,

Aż ich dzień zdybie, to się wżdy obaczą 84.

W pewnych okolicach w związku z obrzędem sobótki utrzymywała się wiara w istnienie legendarnego kwiatu paproci. Kto zerwał kwitnącą pa­proć, mówiono, ma zapewnione szczęście i wszelakie powodzenie w życiu. Podania te nie były jednakże szerzej rozpowszechnione.

Gdzieniegdzie wito też wianki z bylicy, które następnie zanoszono do święcenia. Wierzono, że posiadają one moc cudowną, i z tego względu pilnie przechowywano je przez cały rok, uważając, że szczególnie po­mocne są przeciwko piorunom. Kładziono je też pod fundamenty budo­wanych domostw i pod pierwszy wzniesiony strop. Na wschodzie Polski istniał zwyczaj puszczania wianków na wodę. W wieczór sobótkowy dziewczęta puszczały wianki, a czuwający na czółnach młodzieńcy rzucali się za nimi w pogoń. Wyłowienie wianka wróżyło dziewczynie rychłe małżeństwo.

Zwalczanie sobótki doprowadziło do tego, że zarzucono zbieranie ziół, zapomniano o bylicy, znikły obrzędowe pieśni. W XVIII wieku już tylko palono ogniska i skakano przez nie. Ponieważ palenie ognisk powodowa­ło czasem pożary, szczególnie po miastach, zwyczaj ten był w dalszym ciągu tępiony i, jak Kitowicz powiada, ,,[...] w średnich latach Augusta III już był konającym, przy końcu zaś lat jego wcale ustał, dozorem suro­wym [...] wszędzie wytępiony, jako złe skutki sprawujący, już to w poża­rach budynków z sobótki zapalonych, już w osobach skaczących sobótkę,

M Cyt. wg B. J. K. z Gniezna, Materiały historyczne, „Lud", t. XI, 1905, s. 183.


które nieraz, ile przy gęstym dymie, skacząc naprzeciw siebie i upadając w ogień raziły sobie płomieniem oczy, twarzy, ręce i nogi, mianowicie bose, albo u kobiet od spodu nie opatrzone; osobliwie kiedy chłopcy, których kaduk miesza do każdej swawolnej kompanii, klucze prochem ponabijane lub też ładunki z prochem nieznacznie w ogień rzucali" 35. Tak więc w takie psotne figle przemieniły się dawne rytualne obrzędy. W późniejszych latach powróciło wprawdzie palenie sobótkowych ogni, nigdy już jednak nie powrócono do dawnych poetyckich zwyczajów.

Chłopskim świętem i okazją do zabawy były dożynki, nazywane także „obżynkami", „okrężnym" lub „wieńcowym". Po zakończeniu żniw żni­wiarze splatali wieniec ze zboża i ze śpiewem zanosili go do dworu, gdzie przyjmowano ich poczęstunkiem. Gawiński tak pisze o tym zwy­czaju:

Z pól w gumna jedzie Ceres. Pszennego towaru Dość, pan wesół, że będzie miał z czem do browaru;

Żeńcy, żniwo skończywszy, panu wieniec wiją, A skacząc po bębenku z beczki piwo piją 36.

Dożynki nie stanowiły jednakże jakiegoś bardziej uroczystego, trady­cyjnego zwyczaju, zdaje się, że miały one charakter krótkiej, i to nie wszędzie praktykowanej uroczystości. Ciężkie warunki panujące na wsi pańszczyźnianej rzuciły na ten zwyczaj swój przemożny cień.

W końcu roku mniej było świąt i mniej okazji do zabawy. Większe święto stanowił dzień św. Marcina, obchodzony 11 listopada. Dzień ten był wolny od zajęć gospodarskich, stawały nawet młyny i wiatraki, a lud­ność udawała się do dworów, by składać daniny i czynsze. W wielu środowiskach w dniu tym spożywano gęś i wróżono z jej kości piersiowej.

Wigilie dni św. Katarzyny (5 listopada) i św. Andrzeja (30 listopada) przeznaczone były na wróżby o charakterze matrymonialnym. Przed dniem św. Katarzyny chłopcy ucinali gałązkę wiśni i wsadzali ją do zie­mi; gdy zakwitła przed Nowym Rokiem, wróżyć miała rychłe małżeń­stwo. Dziewczęta w dzień św. Andrzeja wróżyły, czy wyjdą w ciągu roku za mąż z igieł puszczanych na wodę i ze stoczków pływających na tale­rzykach. Najpopularniejsze były jednak wróżby związane z laniem wosku i cyny na wodę. Wosk, cynę lub ołów roztapiano w blaszanej łyżce nad płonącymi węglami, a następnie wylewano na wodę. W zakrzepłych nie-foremnych kształtach upatrywano podobieństwo do pewnych przedmio­tów, z którymi łączyły się odpowiednie wróżby. Wróżono także licząc Isołki w płocie, rzucając w naczynie z wodą pierścionki, z pierwszych za-

15 K i t o w i c z, jw., s. 559—560. 36 Cyt. wg B y s t r o ń, jw., t. II, s. 67.


słyszanych w tym dniu słów. Powszechne było także wróżenie ze snów, które tego dnia się przyśniły. W tym celu wkładano pod poduszkę roz­maite części garderoby, czasem nawet cegłę, wierzono święcie, że męż­czyzna, który się przyśnił, zostanie mężem. Wróżb tego rodzaju było zresztą znacznie więcej, dzień św. Andrzeja dostarczał więc nielada prze­żyć i prognostyków.

Wieś uroczyście obchodziła dzień 6 grudnia, czyli św. Mikołaja. Świę­ty ten uchodził za szczególnego opiekuna chłopów i pasterzy, ludność wiejska ofiarowywała wówczas księżom kury, jaja, barany. W pierwszej połowie XVIII wieku pojawił się zwyczaj, iż w dniu tego patrona obda­rowywano dzieci, św. Mikołaj uważany był bowiem również za przyja­ciela dziatwy. Dawano więc im obrazki, łakocie, orzechy, ptaszki, nie­grzecznym zaś — jako ostrzeżenie — rózgi. W książce wydanej w 1746 roku czytamy na ten temat następujące uwagi: „Rodzice na [...] pamiątkę szczodrobliwości św. Mikołaja [...] zwykli co rok na wigilię święta jego dla zachęcania do nabożeństwa dziatkom swoim śpiącym różne poda­runki zawięzować i podrzucać, powiadając, że im to św. Mikołaj przy­niósł, ale rozkazał: żebyście paciorek nabożnie rano i wieczór mówili, rodziców słuchali, przy czym rodzice dają dzieciom inne jeszcze napo­mnienia [...]" 37.

Grudzień był miesiącem, który upływał w zasadzie pod znakiem po­ważnego okresu adwentu, świętowanie i rozrywki wiązały się dopiero z nadejściem omówionego już wyżej święta Bożego Narodzenia.

" Cyt. wg Pachoński, jw., s. 367.


Surowość i srogość

Znamienną cechę staropolskiej obyczajowości stanowiła nikła wrażliwość (zarówno moralna jak i fizyczna) na kary cielesne, które wówczas na­gminnie stosowano. Wiązała się z tym surowość i srogość ówczesnych praw oraz sposób, w jaki wprowadzano je w życie. Stosowano rozmaite tortury, wymyślne i okrutne rodzaje śmierci, publiczne egzekucje. Z pun­ktu widzenia dzisiejszego można mówić wręcz o okrucieństwie cechu­jącym ówczesne społeczeństwo. Rzecz w tym, że dla ludzi XVII— XVIII wieku pojęcie okrucieństwa było odmienne niż dla nas, bynaj­mniej nie raziło ich postępowanie, które dziś uważamy wprost za po­tworne. Należy zaznaczyć, że mniejsza niż dziś wrażliwość, srogość sza­fującego śmiercią prawa, okrucieństwa sądowe występowały wtedy nie tylko w Polsce, były one charakterystyczne dla stosunków społecznych wszystkich krajów europejskich. Wszędzie wychodzono z założenia, że istniejąca struktura społeczna i moralna wymaga stosowania takich wła­śnie odstraszających metod.

Surowość dawnych wieków należy także oceniać w perspektywie dzie­jowej. Zjawiska, które wydają się barbarzyńskie w XVII—XVIII wieku, bledną wobec surowości i okrucieństwa czasów jeszcze wcześniejszych, np. głębokiego średniowiecza. Dotyczy to zarówno dziejów polskich, jak i powszechnych. Wiadomo np., że aż do XII wieku jedną z często stoso­wanych kar przy przestępstwach politycznych stanowiło oślepianie. Bo­lesław Chrobry kazał wyłupić oczy Bolesławowi Rudemu, Bolesław Krzywousty swemu bratu Zbigniewowi itd. Ludzi łamiących obowiązu­jące prawa skazywano na wyrwanie języka, obcięcie rąk, nosa, kastro­wano ich. Krwiożerczych okrucieństw dopuszczano się na dworach rze­komo najbardziej kulturalnych władców Paryża, Londynu, Budy. Na


praskich Hradczanach można do dziś oglądać loch, do którego wrzucano ludzi skazanych na śmierć głodową (znamienne, że pochodzi on z czasów Władysława Jagiellończyka, zwanego powszechnie Dobrym!). Wiadomo, że ten straszliwy rodzaj śmierci stosowano i u nas, dość przypomnieć np. kaźń Maćka Borkowica. Jeśli wziąć pod uwagę masowość występowania okrucieństw i ich wyrafinowanie, to wydaje się, że celował w nich Za­chód. Dość wymienić tu np. działalność Inkwizycji, srogość i wymyślność kar średniowiecznego prawa niemieckiego.

W wiekach następnych te okrutne zwyczaje uległy powolnemu zła­godzeniu. Humanitaryzm krok po kroku wypierał barbarzyństwo, proces ten był jednak bardzo powolny. Dość przypomnieć okrucieństwa, jakich dopuszczano się w czasach Odrodzenia, noc św. Bartłomieja, osławione egzekucje angielskie. Wiek XVII wprowadził w tej dziedzinie tylko nie­znaczny postęp. Drakońskie kary i publiczne egzekucje stosowane jeszcze były w XVIII wieku. Można w zasadzie stwierdzić, że przez większą część tego stulecia w dalszym ciągu lubowano się w zadawaniu mąk, a pu­bliczne egzekucje stanowiły widowisko, na które ściągała ludność z od­dalonych miejscowości, które ,,bawiło" także ,,świetne towarzystwo". Do schyłku tego stulecia stosowane były oficjalnie tortury nawet w tak po­stępowych wówczas krajach, jak Francja, Anglia, Holandia. W armiach ówczesnych utrzymywano żelazną dyscyplinę, na każdym kroku wymie­rzano tam dotkliwe kary cielesne. Szczególnie surowe stosunki panowały w armii pruskiej, rosyjskiej, angielskiej. Pewien żołnierz Jerzego II do­stał w ciągu szesnastu lat służby trzydzieści tysięcy batów! Stwierdzono wszakże: ,,ale człek ten jest krzepki, zdrów i wcale tym nie zmartwio­ny" ł. Jest znamienne, że naszego Stanisława Augusta Poniatowskiego za­dziwiały „bardzo surowe kary cielesne, grożące za najmniejsze przekro­czenie lub niedbalstwo w służbie morskiej"2, jakie stosowano wobec ma­rynarzy brytyjskich. Słynni wodzowie rosyjscy utrzymywali dyscyplinę m. in. za pomocą okrutnej chłosty, osławionego knutowania. Zmiana stosunków w tej dziedzinie nastąpiła dopiero u schyłku XVIII stulecia pod wpływem zwycięskiego Oświecenia, walczącego z okrucieństwem obowiązującego prawa. Jeszcze jednak w latach dziewięćdziesiątych w Berlinie czy Wiedniu spotykało się egzekucje, podczas których szarpa­no ludzi rozpalonymi cęgami i palono żywcem. Należy przypomnieć, że na Zachodzie lubowano się też w okrutnych krwawych widowiskach, jak np. walkach byków, kogutów, walkach dzikich zwierząt w cyrkach. Wi­dowiska takie odbywały się stale, a ściągały nie tylko tłumy gawiedzi,

' Cyt. wg G. M. T r e v e l y a n. Historia spoieczna Anglii..., Warszawa 1961, s. 338.

' Król Stanisław August, Pamiętniki, oprać. W.Konopczyński, t. I, War­szawa 1915, s. 132.


lecz także tzw. „wielki świat", emocjonujący się widokiem walki na śmierć i życie, ekscytujący się widokiem krwi, doznający szczególnych wzruszeń na widok cierpienia.

Trzeba więc stwierdzić, że rozmiłowanie w okrucieństwie było typo­we nie tylko dla naszego kraju. Jeśli podkreślano w piśmiennictwie l opinii na Zachodzie, że Polacy są okrutni, to w dużej mierze wynikało to z tendencyjnych relacji pewnych autorów starających się przedstawić Polskę jako kraj barbarzyński i zacofany. Trzeba jednak przyznać, że w Polsce, aczkolwiek instynkty te występowały bodaj słabiej niż na Zachodzie, istotnie spotykało się często publiczne zadawanie kar cie­lesnych, jakąś dziwną obojętność wobec nie tyle sadystycznych czy krwawych, lecz bolesnych, łamiących bez wątpienia godność ludzką co­dziennych chłost, szturchańców, policzkowania itp.

Przyczyną tego zobojętnienia był przede wszystkim niewłaściwy system wychowawczy. Wspominałem już w rozdziale o życiu rodzinnym, że jako pierwszy, elementarny środek wychowawczy uważano rózgę, później kańczug lub bat. Ból fizyczny miał uczyć poszanowania godności, posłuszeństwa, sprzyjać kształtowaniu charakteru i umysłu. Jest zadzi­wiające, jak bardzo rodzice potrafili być bezwzględni i brutalni wobec swoich dzieci. Poniewieranie, bicie było na porządku dziennym, przy­bierało czasami tak drastyczne formy, że wywoływało nawet dezaprobatę ze strony współczesnych. Na przykład Gdacjusz pisał, że znajdują się rodzice, którzy „tak srogo z nimi postępują, że je i czasem bez przyczyny niby psy niejakie niemiłosiernie katują" 3. Chłostanie i batożenie dzieci spotykało się także i w domach szlacheckich, nawet senatorskich. Ta bezwzględność przejawiała się w rozmaitej formie, -nie tylko chłostano je z byle jakiego powodu, ale także często policzkowano, szturchano, a nawet kopano. Istniał zwyczaj, że np. w kościele rodzice siedzieli opatuleni w ciepłe futra w ławkach, dzieci zaś musiały stać w lekkim obuwiu na zimnych, kamiennych posadzkach, nie wolno im się było nawet oprzeć o ławkę! W tym przypadku chyba niewiele przesadza Vautrin pisząc, że „bat, bykowiec, kańczug, niewola, a nawet śmierć to główne sprężyny posłuszeństwa, środki przekazywania wiedzy i nauczy­ciele moralności. «Bij! Bij» — to najczęstszy okrzyk, jaki dziecko słyszy w ojcowskim domu. Nie daj Boże odbierać taką karę, a bardziej jeszcze być jej świadkiem" 4.

Podobnie srogie metody stosowano w szkołach. Za generalny środek wychowawczy uważano batog. Jest charakterystyczne, że wszyscy ucznio-

' A. Gdacjusz, Dyszkurs o dobrych uczynkach..., Oleśnica 1687, s. 34. 4 H. Vautrin, Obserwator w Polsce, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1&63, s. 792.


wie, którzy przeszli przez szkoły jezuickie, najlepiej pamiętali kary fi­zyczne, jakie tam stosowano. Chłosta, ból fizyczny — były to najsilniej­sze, najtrwalsze wrażenia, jakie dziecko wyniosło z domu czy ze szkoły. Przedstawia to plastycznie nie uprzedzony do nas cudzoziemiec, lecz wiarygodny, rodzimy pamiętnikarz Ochocki:

„Plagi były jednym z najdzielniejszych środków wychowania i uśmie­rzania wybuchów krwi nadto zrazu żywo płynącej. W domu braliśmy częste i liczne chłosty, w szkołach też na nich nie zbywało. Ksiądz pre­fekt i profesor usilnie byli o to proszeni przez ojca, ażeby dziecku nie pobłażali w niczem. Pan dyrektor pod utratą świątecznego prezentu miał sobie przykazanem, żeby najmniejszego przewinienia nie darował, zdarza­ło się więc szczęśliwie ukwalifikowanym po dwa i trzy razy na dzień le­żeć na stołku. Po skasowaniu jezuitów w większej części zastąpili ich przygotowani już do tego pijarowie, a gdzieindziej bazylianie. Ci, obją­wszy po nich władzę i obowiązki powołania, wzięli z niemi i metodę edu­kacyjną tradycjonalną. Nahaj niesiono za idącym do szkoły księdzem patrem, jako widomą oznakę siły, i wraz z taką rozkładano go na ka­tedrze, abyśmy zbawiennego monitora nigdy z oczu nie tracili [...] [baty] zastosowywano do wieku, klasy i siły penitenta, w infimie były cieniu­teńkie i nie administrowano ich więcej dziesięciu, za każdą promocją grubiał monitor i zwiększała się liczba razów, tak, że gdy uczeń doszedł do filozofii, kańczug także dorósł z nim do normalnego swego wzrostu i tu już brano po pięćdziesiąt, a niekiedy i więcej" 5.

Można więc stwierdzić, że młodzieniec, który przeszedł wychowanie domowe lub szkolne, doświadczył równocześnie na własnej skórze setek razów. Było to dla niego tak oczywiste i naturalne, że nie wzbudzało jakiegoś zawstydzenia, jedynie lęk przed bardziej srogą karą. Takie wy­chowanie przyzwyczajało do znoszenia cierpień i do ich widoku. Panicz bity raz po raz na rozkaz swych rodzicieli najzupełniej obojętnie przy­glądał się z kolei chłoście i karom wymierzanym służbie czy poddanym. Ze zjawiskiem tym stykał się od dziecka, uważał je więc za najzupełniej naturalne, a nawet za wręcz konieczne. Nie ulega wątpliwości, że własne smutne doświadczenia powodowały chęć do rewanżu, rekompensowania swoich upokorzeń na osobach od siebie zależnych, młodszych, słabszych. Bijano młodego człowieka w domu i w szkole, bijał on z kolei swoje dzieci, te zaś mściły się na następnych pokoleniach. Powstawało istne błędne koło. Kajetan Koźmian powiada, że w jego czasach zaczęto sobie zdawać sprawę z faktu, iż „groźne prowadzenie młodzieży wszczepia w jej serce twardość, uporczywość, surowość i głuchymi ją czyni na

5 J. D. Ochocki, Pamiętniki..., t. I, wyd. J. I. Kraszewski, Wilno 1857, s. 14—15.


płacz ludzkości. Uczuli w sobie [rodzice] przyczyny tego w groźnym;

z nimi postępowaniu i w domu rodzicielskim i w szkołach, spostrzegli, że przez wkorzeniony nałóg nic innego nie robią tylko dzieciom, sługom, włościanom oddają te same razy, które w szkołach od swoich nauczycieli odbierali" 6.

Przez zdecydowaną większość omawianego okresu w ówczesnym sy­stemie wychowawczym dominowały kary fizyczne. Zmiany w tej dzie­dzinie wystąpiły dopiero w dobie Oświecenia, które sięgnęło po nowe metody wychowawcze i zaczęło lansować nowoczesną pedagogikę. Był to wszakże dopiero początek nowej epoki w wychowaniu.

Drugim z kolei czynnikiem wpływającym na zbrutalizowanie obycza­jów były nękające społeczeństwo ówczesne schorzenia, zboczenia. Przy­zwyczajano się zarówno do własnych cierpień, jak i cudzych. Z drugiej, strony nabyte w dzieciństwie czy później kompleksy powodowały, że wy­żywano się w zadawaniu, także sobie, lub oglądaniu zadawanych kar. Nie zawsze był to klasyczny sadyzm, choć i on był spotykany, lecz jakaś wręcz chorobliwa skłonność do podziwiania siły, do lubowania się wido­kiem mąk i śmierci. Weszło to wręcz w nawyk, stanowiło atrakcyjne wi­dowisko. Ludzie od lat dziecinnych byli przyzwyczajeni, że kary zadawa­no publicznie, że powszechnie uchodziło przyglądanie się sieczeniu rózga­mi, batożeniu półobnażonych delikwentów. Emocji doznawano na widok piętnowania, obcinania uszu, jeszcze większych wobec publicznego wy­konywania wyroków śmierci, szczególnie jeśli miały one wymyślny cha­rakter. Na każdą egzekucję ściągały tłumy ludzi. Było to dla nich wręcz przeżycie. Widok okrutnych egzekucji stanowił temat rozmów, wspo­mnień. Ludzie wprost lubowali się w widoku męki. Oburzano się też czasami na zbyt łagodnych, ferujących uniewinniające wyroki sędziów, którzy w ten sposób pozbawiali tłum widowiska.

Zobojętnienie wobec cierpienia wprowadzały też walki zwierząt — byków, a także reżyserowane, przypominające pospolite jatki, łowy. Atrakcje te przyjmowały się przede wszystkim pod wpływem widowisk popularnych na Zachodzie, znamienne wszakże, że i u nas znajdowały nieraz podatny grunt. Pisałem już o występach niedźwiedzi w tzw. hecach. W Warszawie w drugiej połowie XVIII wieku znajdowała się stała heca, cyrk, w którym m. in. walczono z dzikimi zwierzętami, nie tylko z niedźwiedziami, lecz także wilkami i bykami, występowali tam hecmajstrzy i ich pachołkowie w towarzystkie ćwiczonych psów. Wido­wiska takie kończyły się nieraz śmiercią szczutych zwierząt. Odbywały się one przeważnie w niedziele i święta, a publiczność stanowili przed-

8 K. K o ź m i a n. Pamiętniki..., cz. I, Warszawa 1907, s. 23.


stawiciele wszystkich warstw społecznych. W lożach zasiadali nawet nu­dzący się w świąteczne popołudnia dygnitarze. Przysięgłymi zwolennika­mi takich imprez byli wszakże przede wszystkim, przedstawiciele mie­szczaństwa i plebsu. Schultz porównując hecę warszawską z wiedeńską pisze, że: „Głównie tu i tam tłum z jednych się składa pierwiastków — z bardziej brutalnych rzemieślników, rzeźników, kowali itp., do których dodać należy żołnierzy, mnichów, woźniców, strzelców, młodzież zdzi­czałą nieco lepszego pochodzenia i dziewki uliczne; ci najwięcej w hecy smakują, a psom, wilkom, niedźwiedziom, bykom, hecmajstrom i pachoł­kom razem najserdeczniej przyklaskują" 7.

Spotykało się magnatów, a nawet królów, którzy aranżowali krwawe widowiska z walkami byków, pisałem już o masowym mordowaniu spę­dzonej w jedno miejsce, gnanej pod lufy ukrytych myśliwych dzikiej zwierzyny. Krwawe jatki urządzał na dziedzińcu swojego zamku August III, król ten bowiem „miał jeszcze jedną rozrywkę, nie ze wszy­stkim przystojną. Kazał przywłóczyć przed okna swego pałacu w miarę strzelenia ścierwy zdechłych koni dla zwabienia psów. Te strzelał z wia­trówki, a hycel płatny miesiącami ubite psy co dzień wieczorem wy-włóczył z dziedzińca i zakładał nowe ścierwy, z gnatów ogryzionych wy­czyszczając dziedziniec" 8.

Na początku XVII wieku próbowano zaszczepić u nas walki kogutów. Aranżerami tych zawodów byli żacy, którzy karmili ptaki specjalnie podniecającymi potrawami, a następnie przeprowadzali kogucie „poje­dynki". Zwyczaj ten jakoś się jednak nie przyjął.

Wszystko to wprowadzało do ówczesnej obyczajowości element okru­cieństwa, a równocześnie znieczulało na cierpienia fizyczne. Kapitalnym momentem potęgującym akty brutalności i okrucieństwa było jednak przede wszystkim istnienie i funkcjonowanie feudalnej hierarchii spo­łecznej. Przejawiało się to m. in. w karaniu, a nawet maltretowaniu ludzi stojących niżej socjalnie. Najczęściej i najmocniej byli bici ci, którzy znajdowali się na dole: poddani, służba. To surowe ich traktowanie wy­nikało nie tylko z powszechnego akceptowania głoszonych teorii wycho­wawczych, z ogólnego zbrutalizowania stosunków między ludźmi, ale wywodziło się ono w znacznej mierze z przekonania o wielkim zróżnico­waniu „natury" ludzkiej, przekonania o odmienności „krwie" chłopskiej od szlacheckiej. Szlachta stała na stanowisku, iż chłop jest „stworze­niem", który bytuje w sposób nieświadomy i w ryzach zakreślonych przez system społeczny utrzymać go może jedynie bat i strach przed

7 F. S c h u l z. Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1781—1793, Warszawa 1956, s. 189.

8 J. K i t o w i c z, Pamiętniki, czyli Historia polska, oprać. P. Matuszewska, Warszawa 1&71, s. 114.


karą. Haur tak o tym pisał: „Wiejski lud z natury jest krnąbrny, uporny i lekkomyślny, w uwzięciu swoim nie ma miary, których gdyby w groź­bie, w pracy i w posłuszeństwie nie trzymano, prędko by zdziczeli, choć i tak niektórym ledwie dać może radę" 9. Przyjmując taką zasadę, trak­towano chłopa dosłownie jak zwierzę, karając go z byle powodu. Szlach­cic, który srogo bijał własne dzieci, nie czuł najmniejszych oporów przy fizycznym maltretowaniu ludzi zależnych od siebie, których traktował jako część inwentarza. Przekazy pamiętnikarskie zgodnie stwierdzają, że w czasie rannego obchodu gospodarstwa dokonywanego przez panów słychać było często okrzyki bólu wydawane przez służbę. Pan jedną ręką trzymał różaniec, drugą zaś kańczug, którym karcił natychmiast winnych jakiegoś zaniedbania. Kańczug i kij stanowiły symbol władzy ekonomów, urzędników dworskich. Nie nosili ich od parady. Za drobne uchybienie, nieposłuszeństwo groziły kary fizyczne: chłosta za pomocą rózeg, kijów czy batów, wsadzanie do tzw. gąsiorów, przykuwanie do ziemi itd. Często o tym napomykają cudzoziemcy. Kausch pisał: „Jest to masa rządzona przy pomocy kańczuga, ale nigdzie nie używają go z taką surowością — nie, to za słabo powiedziane — z tak wielkim barbarzyń­stwem, jak w tym królestwie. Dwadzieścia uderzeń kańczugiem to jest kara przerażająca, ale w Polsce za nic, zupełnie za nic odmierzają sto i więcej batów" 10.

Bito ludzi rozciągniętych zwykle na ziemi, przeważnie na gołe ciało. Ilość plag była różna, od kilku do kilkuset, bywali panowie, którzy kazali dawać nawet po 500 plag! Wysokie kary czasem rozkładano na kilka razy. Wymierzenie 30 plag było już surową karą. Ilość plag nie była zresztą zawsze najważniejsza, bito bowiem z różną mocą. Najczęściej kara miała działać „wychowawczo", chodziło jedynie o zadanie bólu, zdarzało się jednak, że przy cięższych przekroczeniach bito ponad wy­trzymałość, nieraz tak, że ludzie oblewali się krwią, mdleli, ciało odpa­dało im od kości, delikwenci marli pod kijami. Ludność plebejska przy­zwyczaiła się do widoku takich egzekucji, stanowiły one nieodłączny element wiejskiego „życia", co znalazło odbicie m. in. w realistycznej sie­lance Szymonowica czy twórczości Wacława Potockiego. Plastyczne opisy chłosty znajdujemy w pieśniach mówiących o biczowaniu Chrystusa. W jednej z siedemnastowiecznych pieśni czytamy:

Naprzód go jedni rózgami siekli kaci i prętami, Aż się przenajświętsze ciało Jego krwią własną oblało.

9 J. K. Haur, Skład abo skarbiec znakomitych sekretów oekonomiey ziemian-skiey..., Kraków 1693, s. 296.

10 J. J. Kausch, Wizerunek narodu polskiego, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. II, s. 331—332.


A gdy się ci spracowali, inni powróz nabrali, Bili całe święte ciało, aż się w kawalce padało. Po tym trzeci nastąpili, tak jak pierwsi mocno bili, Łańcuchami żelaznemi katowali go ciężkiemł [...] cale jego ciało, aż do kości odpadało ".

Spotykało się dwory ł panów, którzy szczególnie słynęli z okrutnego traktowania chłopów. Celował w tym kasztelan krakowski Stanisław Warszycki. Popełniał on okrucieństwa, które nawet w zbrutalizowanym XVII wieku uchodziły za niezwykłe. Znęcał się nad służbą, poddanymi, nawet nad najbliższą rodziną, własnoręcznie bił dorosłego syna, podobno kazał batożyć żonę. Przebywający w Polsce Fryzyjczyk Uirich Werdum tak pisze: „Tego pana Warszyckiego barbarzyńskie okrucieństwo tak dla swych poddanych jak domowników, a nawet dla własnej żony, jest okrzyczane w całej Polsce. Opowiadają o tym takie bajeczki, że przy­jezdnym wierzyć by się nie chciało, gdyby ich powszechnie wszyscy bez wyjątku i wszędzie jednogłośnie nie potwierdzali, zaklinając się na nie uroczyście jako na rzeczy w całym kraju znane. W pierwszym małżeń­stwie miał żonę z małego książęcego śląskiego rodu. Kiedy ta mu raz w rozmowie za energicznie oponowała, kazał hajdukowi związać jej koszulę i spódnicę ponad głowę i wysiec ją batami do krwi [...]. Kiedy polskim sposobem kazał chłopów kłaść na brzuchu na ziemię i bić ich niemiłosiernie patykami grubymi jak ręka po gołym ciele, stawał zawsze dla przyjemności tuż obok, licząc baty, na które ich skazał. Kiedy zaś liczba zbliżała się już prawie do końca, udawał jakoby się w liczbie po­mylił, kazał więc na nowo od początku zaczynać i tym sposobem bił czasem ludzi pół na śmierć. Przy tym jeszcze szydził z nich, napomina­jąc stojących naokół, aby mu pomogli prosić Pana Boga za tymi biedny­mi ludźmi, aby dał im cierpliwość do stałego wytrzymania kary, równie dobrze obmyślanej jak koniecznie potrzebnej aby ich poprawić" 12.

Źródła archiwalne potwierdzają tę opinię. Wiadomo, że na dworze kasztelana ludzie dosłownie marli pod razami. Kiedy w jego miasteczku Mrzygłodzie pewien mieszczanin pozwolił sobie na dowcip mówiąc: „pan Warszycki wyssał kobyle cycki", skazany został podobno z jego rozkazu na rozerwanie przez konie. Nic więc dziwnego, że autorzy pochodzenia plebejskiego pisali o nim jako o panu „bardzo surowym i złym", maltre­towani zaś poddani szeptali, że zawarł pakt z diabłem, że jest wcieleniem okrucieństwa i wszelkich „złości".

Z chorobliwego okrucieństwa słynęli w tym czasie także inni pano-

11 Rkps Bibl. Narodowej, nr I 3177, k. 81—82.

u U. Werdum, [w:] X. Liske, Cudzoziemcy w Polsce, Lwów 1876, s. 124— 125.


wie, jak np. Mikołaj Ossoliński, Aleksander Tarnowski, a przede wszyst­kim osławiony „Diabeł" Stanisław Stadnicki. Także i wiek XVIII obfito­wał w okrutników. Spośród tej ponurej galerii wyróżniał się chorąży W.X.L. Hieronim Florian Radziwiłł. Był to pan arcybogaty, trzymał liczne nadworne wojsko, pozował na udzielnego księcia. Chorąży wręcz lubował się w wymyślnych torturach, egzekucjach, mękach. Rezydował w Białej Podlaskiej, gdzie w podziemiach swego zamku trzymał zawsze gromady więźniów, których jęki dostarczały mu patologicznych podniet. Zwał ich swoimi ,,słowikami". Toczony nieuleczalnymi schorzeniami, ule­gający zboczeniom Radziwiłł stanowił krańcowy przykład degeneracji warstwy społecznej, z której pochodził.

Na południu Rzeczypospolitej z okrucieństw słynął starosta kaniowski Mikołaj Bazyli Potocki. Sam był tchórzem, nie stoczył w życiu ani jedne­go pojedynku, otaczał się zawsze gromadą zbrojnych sług, ale za to mal­tretował chłopów. Żydów, drobną szlachtę. Kitowicz powiada, że był „«małym» tylko straszny i pod wiechami rycerz" 13. Mówiono o nim, że własną ręką zabił około 40 ludzi. Zdarzało się, że kobietom wiejskim ka­zał wchodzić na drzewa i udawać kukułki, a następnie strzelał do nich „w tylec", co uważał za doskonały żart. Lubował się też w burdach, w batożeniu ludzi. Zdarzało się, że spotkanych na gościńcu szlachciców kazał bić nahajami, a następnie płacił im hojne basarunki. Ekscesy sta­rosty stały się wręcz legendarne. Podobno przed każdym jego przyby­ciem do jakiejś wioski czy mieściny zamykano zajazdy, kobiety uciekały w pola, strach padał na całą ludność, tym bardziej że otaczała go zawsze okrutnie sobie poczynająca banda. Na ten temat powstawały też ludowe podania, starosta stał się symbolem pańskiego zła.

Czasami groźniejszymi od panów bywali równie jak i oni zboczeni czy zdziczali faworyci, zaufani dworacy. Pamiętnikarz Matuszewicz pisze np. o niejakim Wolskim, łowczym wspomnianego Hieronima Floriana Radziwiłła, że był to „[...] człowiek złego charakteru, wielki pochlebca oskarżający wielu niewinnie i do wszystkich okrucieństw księcia przy­prowadzający i sam był okrutny. Zwyczaj był u niego po pięćset i więcej rózeg i plag ludziom dawać. Powiadają, że na osoce i obławie, że ludzie nie dopilnowali zwierza kilku chłopów zaraz powiesić kazał" 14.

Byli to osobnicy zdegenerowani, o skłonnościach patologicznych, trze­ba jednak podkreślić, że surowe obchodzenie się z poddanymi, szafowa­nie karami fizycznymi cechowało także i ludzi najzupełniej normalnych, odznaczających się pewną kulturą osobistą, nawet znanych z postępo­wych poglądów i humanitaryzmu. Humanitarny, współczujący doli chłop-

18 Kitowicz, Pamiętniki..., s. 45.

"M. Matuszewicz, Pamiętniki..., t. III, wyd. A. Pawiński, Warszawa 1976, s. 85.


skiej Wacław Potocki przyznaje, jak to np. kańczugiem nauczył smacznie gotować kucharza, nie raziło go też szafowanie razami i policzkami. Ba­dania archiwalne wykazują, jakie chłosty, jak surowe, okrutne kary wy­mierzał więzionym chłopom pan Pasek. ,,W pysk" bili swych pokojow-ców znani ze stosunkowo dużej łagodności charakteru tacy królowie, jak np. Jan Kazimierz. Znamienna jest decyzja Jana III, który za przypad­kowe zabicie wydry skazał swego dragona na śmierć przez rozstrzelanie i tylko wskutek interwencji złagodził wyrok do chłosty. Delikwent miał przebiec piętnaści razy przed frontem liczącego 1500 ludzi pułku, a w tym czasie każdy z żołnierzy ciął go trzymaną w ręku rózgą. „Przebieżał dwa razy — czytamy — ludzi w regimencie półtora tysiąca, każdy po razu zatnie — trzeci raz upadł w pół szeregu; nad prawo sieczono i leżą­cego" 15.

Wiadomo, że te zwyczaje panowały na wielu dworach. Spotykało się srogich panów, którzy szafowali karami, za byle przewinienie każąc siec rózgami czy kańczugami pokojowców, panny z fraucymeru, liberię. Kary te nakładano bez względu na pochodzenie społeczne obwinionych, pano­wał tylko zwyczaj, że szlachtę chłostano na kobiercu, zaś plebejuszów na gołej ziemi.

Pewne zmiany w tych srogich obyczajach zaczęły zachodzić dopiero pod koniec omawianego okresu. Wzorem był tu dwór Stanisława Augusta, na którym wyeliminowano w ogóle kary fizyczne. Pamiętnikarz Magier pisze, że odnosiło się to także do prostej służby, tzw. liberii. „Żadne bicie nie bywało użyte na ukaranie za jakowe uchybienia w służbie, które kończyło się często na areszcie, a za większe przewinienia ośla głowa żelazna, ważąca 25 funtów, którą ukarany musiał nosić opartą na ramie-niach, prowadzony po dziedzińcach, i to podczas niebytności króla w Zamku. Co się tyczę stajennych, tam nieraz za karę widziano na sta­jennym 12 płaszczów sukiennych kuczbają podszytych, które podczas upałów po dziedzińcach przymuszony był dźwigać na sobie" 16.

Złagodzenie obyczajów następowało powoli w całym kraju. Ludzie Oświecenia z odrazą wspominali czasy, kiedy szafowano rózgą i bato­giem. Wiele tutaj ważyło słowo znanych pisarzy. Między innymi piętno­wał srogość i kary fizyczne Stanisław Trembecki.

Zarówno magnaci jak naśladująca ich szlachta pomiatali mieszczań­stwem, przejawiało się to m. in. w wykorzystaniu swej przewagi do mal­tretowania i pospolitego bicia „łyków". Jest oczywiste, że fakty takie nie mogły mieć miejsca w zamożnych, rządzących się swymi prawami mia­stach, jak np. Gdańsku, Warszawie, Toruniu, jeśli jednak chodzi o małe,

lt J. Ch. Pasek, Pamiętniki, wy d. J. Czubek, Kraków 1929, s. 507. M A. Magier, Estetyka miasta stołecznego Warszawy, Wrocław 1963, s. 93.


prowincjonalne mieściny, to były one niejednokrotnie miejscami roz­maitych wybryków. Miejskie księgi sądowe świadczą o licznych faktach pastwienia się nad mieszczanami, bicia ich, nieraz nawet mordowania. Zdarzało się to szczególnie pod wpływem alkoholowego zamroczenia. Pi­jana szlachta płazowała ludzi szablami, cięła harapnikami. Uczestnicy pogromów potrafili jeszcze zagrzewać się takimi okrzykami, jak np.: „pa­nie bracie, nie bij szablą, lepiej kłonicą!" 17.

Wszystkie te okrucieństwa wypływały z ówczesnych pojęć wycho­wawczych, pogardy dla ludzi niższych stanów, małej stosunkowo wrażli­wości na ból, zarówno własny jak i cudzy, zboczeń oraz megalomanii pańskiej. Istniał wszakże czynnik, który podnosił okrucieństwo i srogość do rangi cnoty, sądowego obowiązku, wręcz powinności. Czynnikiem tym było przekonanie, że istniejący system społeczny i moralny wymaga sto­sowania okrutnych kar, które stanowić mają odstraszający przykład dla wszystkich, którzy odważyliby się zburzyć istniejący ustrój wraz z jego nadbudową. Nie ulega wątpliwości, że terror stosowano z premedytacją, że za jego pomocą łamano wszelkie próby walki klasowej. Legalnym, usankcjonowanym przez prawo środkiem było np. istnienie tortur. Tor­turowanie szlachty należało do sporadycznych wyjątków, rzadko też mę­czono bogatych mieszczan, natomiast szeroko stosowano ten rodzaj kary wobec chłopów, biedoty miejskiej, włóczęgów, żebraków, rzekomych cza­rownic. Tortury miały na celu wymuszenie przyznania się do winy. Metody, jakie podczas nich stosowano, zapożyczano przeważnie z Zacho­du, z miast niemieckich, które do perfekcji udoskonaliły u siebie sposób dręczenia w dobie średniowiecza. Trzeba jednak podkreślić, że mimo okrucieństw nigdy nie osiągnięto u nas takiego stopnia wymyślności, jaki cechował machinę śledczą na Zachodzie.

W miastach przeprowadzano męki w torturii — specjalnej izbie znaj­dującej się w podziemiach ratusza. Sprowadzonego więźnia rozbierano do naga, jedynie „miejsca wstydliwe jakim chuściskiem obwinąwszy", a w niektórych przypadkach, np. w procesach o czary lub przy torturo­waniu Żydów, golono na całym ciele włosy. Zabieg ten stosowano wów­czas, gdy uważano, że torturowani są w kontakcie ze złymi mocami i że diabeł mógł ukryć się właśnie na owłosionych częściach ciała. Metody i stopnie tortur były rozmaite, zależnie od miejscowości, w której je sto­sowano, oraz stopnia wykwalifikowania oprawcy, wszędzie jednak znano środki i sposoby, które potrafiły zmusić do składania zeznań. Głowę gnie­ciono np. „czapką pomorską" — były to dwie blachy powoli ścieśniające się za pomocą śruby; palce skręcano w tak zwanej „śrubnicy", stoso-

17 Cyt. wg J. B a r t y ś, Z przeszłości kulturalnej miasteczek poludniowo--wschodniej Wielkopolski w XVIII w., „Prace i Materiały Etnograficzne", t. XIII, Wrocław 1959, s. 313.


wano „kolczyste sznurówki", to jest niby kaftan z kolcami, które wżerały się w piersi i plecy. Powszechne było przypalanie rozpalonymi blachami lub świecami. Jedną z najcięższych tortur stanowiły „buty hiszpańskie". Były to zębate żelaza, które zakładano na stopy, a następnie ściskano śrubami. Żelaza te gniotły, kaleczyły, a wreszcie łamały nogi, ból przy tej torturze był tak potworny, że „buty hiszpańskie" załamywały ponoć najtwardszych przestępców.

Najczęściej stosowaną torturą było jednak tak zwane „pociąganie". Polegało ono na tym, iż ciało torturowanego rozciągano za pomocą za­kręconych lin. Podczas tej męki ręce i nogi wyłamywały się ze stawów i wykręcały się. Kitowicz tak pisze: „[...] więzień wyciągnął się jak struna, ręce wykręciły się tyłem i stanęły w prostej linii z ciałem nad głową, w piersiach zrobił się dół głęboki, w którym tłoczyła się głowa;

cały człowiek wisiał w powietrzu, nie dotykając już nic stołka. Wszystkie żebra, kości, junktury w nim niemal widać było, że mógłby je poracho­wać [...]. Więzień tu już dobywał tchu ostatniego siląc się na wrzask, albo też zdawał się go pozbywać wszystkimi otworami natury, wyrzucając z siebie z kaszlem i grzmotem gęste, wodniste i flegmiste ekshalacyje, które — iż zarażały przytomnym nosy i widok przykry sprawowały — przeto ci wszyscy, którzy takowych tortur dyspozytorami, egzekutorami i spektatorami być musieli albo chcieli, mieli na pogotowiu kadzidło i trunki dla odpędzenia smrodu i pokrzepienia serca kompasyją wątle­jącego" ls.

Oczywiście do podobnych scen dochodziło także przy stosowaniu innych rodzajów tortur. Z chwilą rozpoczęcia badań odzywały się krzyki męczonych, torturowani w rozpaczliwych słowach wzywali Boga, za­pewniali o swej niewinności, błagali o pomoc. Jęki te były nieraz tak donośne, że słychać je było na zewnątrz ratusza. Ludzie, którzy przepro­wadzali badania, nie znali jednak litości, odpowiedzią na wszelkie bła­gania było milczenie a nawet spotęgowanie tortur. W torturii wytwa­rzała się więc niesamowita atmosfera — pijani, podekscytowani sędzio­wie i sadyści-oprawcy znajdowali w zadawaniu mąk wręcz upodobanie, „raczono się" alkoholem, ekscytowano jękami delikwentów. Często tor­tury wzmagano do tego stopnia, że więźniów zamęczano.

Nic więc dziwnego, że wielu z badanych przyznawało się do zarzu­canych im przestępstw. Mniej odporni więźniowie przyznawali się nawet do win, których w ogóle nie popełnili, wymieniali też nazwiska wyima­ginowanych wspólników, dawali na wszystkie pytania twierdzące odpo­wiedzi — pragnąc uniknąć dalszych tortur. Niektórzy mdleli od razu na

18 J. Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. Pol-1 a k, Wrocław 1951, s. 235—23€.


początku przesłuchania, wówczas przykładano im do ust lusterko, spraw­dzając, czy oddychają. Jeśli żyli, cucono ich i torturowano dalej.

Niekiedy zdarzali się jednak ludzie, którzy potrafili znieść wszystkie męczarnie. Jedni po prostu po pewnym czasie przestawali reagować na ból, inni odznaczali się niebywałą odpornością. Ostatnich spotykało się najczęściej pośród zawodowych opryszków. Tego rodzaju delikwenci nie tylko nie prosili o zaprzestanie mąk, lecz jeszcze lżyli kata i sędziów. Prowadzący przesłuchania zamiast spodziewanych jęków słyszeli stek najgorszych wyzwisk. Męki można było stosować tylko trzykrotnie, i to w pewnych odstępach czasu. Jeśli ktoś wytrzymał wszystkie badania i nie przyznał się do winy — zostawał zwolniony. Oczywiście wypadki takie były bardzo nieliczne, większość torturowanych albo przyznawała się do winy, albo po prostu umierała podczas dochodzenia. Śmiercią za­męczonego więźnia nikt się nie przejmował. Ponieważ byli to zwykle lu­dzie ubodzy, więc nie było komu mścić się czy dochodzić ich krzywdy.

Tortury stanowiły groźną broń wobec chłopów. Buntujących się lub oskarżonych o „nieprawomyślność" oddawano na męki sądom miej­skim. Niekiedy szlachta sprowadzała z miasteczka urząd miejski wraz z katem i jego pomocnikami, tortury odbywały się wówczas w spichrzach czy stodołach. Najczęściej stosowanym wtedy środkiem było rozciąganie delikwenta na drabinie, która zastępowała urządzenia miejskiej torturii. Ponieważ jednak sprowadzanie sądu i cała procedura sądowa były dość kosztowne, feudałowie uciekali się do stosowania tortur raczej w osta­teczności, woleli maltretować poddanych w „domowy", a nie mniej sku­teczny sposób.

Barbarzyńskie te metody występowały u nas 'do drugiej połowy XVIII wieku, to jest do czasów Oświecenia. Dopiero w 1776 roku z inicjatywy Stanisława Augusta i na wniosek posła Wojciecha Kłuszewskiego Sejm powziął uchwałę znoszącą tortury w sądownictwie. Jeśli początkowo na­wet w życiowej praktyce uchwała ta nie zawsze była stosowana, to w każdym razie oznaczała ona zdelegalizowanie tych potwornych, nie­ludzkich metod. Pod tym względem Polska wyprzedziła inne kraje euro­pejskie, które dopiero w następnych latach podjęły podobne decyzje. Fakt ten odbił się szerokim echem w świecie i wywołał pozytywne ko­mentarze ze strony zwiedzających nasz kraj cudzoziemców.

Za rozboje, przestępstwa kryminalne, a także i polityczne, jeśli go­dziły w panujący system, sądy wymierzały straszliwe kary — świadczą o tym publicznie wykonywane egzekucje, które miały odstraszyć od po­pełniania podobnych przestępstw, z drugiej zaś strony dostarczyć ludowi okrutnego widowiska. Na każdą egzekucję zbiegały się tłumy, które eks­cytowały się okrucieństwami. Makabryczne sceny zadawanych publicznie mąk wyzwalały 'nawet u ludzi nie posiadających skłonności sadystycz-


nych reakcje obce normalnemu człowiekowi. Nie stanowiło to zresztą specyfiki stosunków polskich. Wiadomo, że w taki sam sposób reagował tłum podczas egzekucji przeprowadzanych we Francji, Anglii czy w Rosji. Działała tu wielowiekowa tradycja wywodząca się z głębokiego śre­dniowiecza, bardzo żywa w całej Europie aż do końca XVIII wieku.

Karę śmierci wykonywano w rozmaity sposób, istniało szereg sposo­bów pozbawiania skazańców życia. Za karę hańbiącą uchodziło powie­szenie, najczęściej stosowane za złodziejstwo. Ludzi skazanych na powie­szenie wyprowadzano zazwyczaj za miasto i tracono w asyście tłumu ga­wiedzi. Wieszano na drewnianych lub murowanych szubienicach, dla wzbudzenia zaś postrachu nie zdejmowano ciał, lecz zostawiano je na pastwę kruków i innego ptactwa. Toteż przed wjazdem do większego miasta spotykało się często szubienice z wiszącymi na nich okrutnie roz­dziobanymi ciałami wisielców.

Inną często wykonywaną karą śmierci było ścięcie. W ten sposób ka­rano zazwyczaj bandytów, zbójników, ludzi skazanych za przestępstwa polityczne i morderstwa. Skazańców ścinano na specjalnie do tego celu wznoszonych rusztowaniach, które ustawiano na rynku lub jakimś placu. Kat ścinał skazańcowi głowę ciężkim, specjalnie przystosowanym do egzekucji mieczem lub toporem. Niektóre miecze katowskie przy końcu ostrza miały umieszczone ciężarki, co ułatwiało zadanie śmiertelnego cio­su. Na egzekucje ściągały nie tylko tłumy pospólstwa, lecz również ludzie „dobrze urodzeni" — szlachta, dygnitarze, magistraty, a nawet damy.

Śmierć poprzez ścięcie lub powieszenie była stosunkowo łagodną karą, często jednak ulegała zaostrzeniu. Poprzedzano ją wtedy różnego rodzaju mękami (była to tak zwana „kwalifikowana" kara śmierci). Tak więc przed wykonaniem wyroku upalano np. skazańcowi rękę, szarpano ciało rozpalonymi kleszczami, darto pasy — to znaczy kat zrywał z ciała ska­zanego płaty skóry (zwykle od karku do stóp).

Dokonywano także znacznie okrutniejszych egzekucji — do takich na­leży zaliczyć ćwiartowanie. Najcięższą karą było ćwiartowanie żywcem. Polegało ono na tym, że kat rozrąbywał człowieka toporem i części jego ciała wieszał na szubienicy, a głowę wbijał na pal. Egzekucję tę łagodzo­no czasami — najpierw skazańca ścinano, a dopiero następnie rozrąby-wano jego zwłoki. Inną okrutną karą było łamanie kołem. W tym celu oprawca brał koło i łamał nim kości delikwenta. Jeśli rozpoczynał łama­nie od uderzenia w czaszkę, to za pierwszym ciosem zabijał go lub też pozbawiał przytomności, dzięki czemu skazaniec miał lżejszą śmierć, czę­ściej jednak rozpoczynano łamanie od stóp, powoli druzgocąc całe ciało, co powodowało okrutne męki. Czasami kara polegała na wpleceniu czło­wieka żywcem w koło. Czarownice, bluźnierców, sodomistów palono żywcem na stosach. Nie potrzeba chyba podkreślać, iż ten rodzaj śmierci


odznaczał się szczególnym okrucieństwem. Stosowano ponadto szereg in­nych wymyślnych egzekucji. Tak więc np. dzieciobójczynie wiązano, układano w dole, przysypywano ziemią, a następnie przebijano drewnia­nym palem. Za kradzież miodu (uchodziła ona za wyjątkowo ciężkie prze­stępstwo) wytaczano żywcem jelita. Skazańca wodzono obok słupa, a oprawca wycinał zeń jelita; przy którymś kolejnym okrążeniu słupa skazaniec mdlał w końcu z męki i umierał.

Rodzajów kar śmierci było jeszcze więcej, z bardziej rozpowszechnio­nych należy wymienić topienie. Stosowano je za popełnienie lżejszych przestępstw, np. za kradzież. Karę tę wymierzano przeważnie kobietom, zazwyczaj w tych przypadkach, gdy mężczyzn wieszano, ze względów obyczajowych uważano bowiem za nieprzyzwoite wieszanie kobiet.

Wojskowych lub ludzi skazanych za przestępstwa polityczne rozstrze­liwano. W ten sposób zginął np. hetman kozacki Jan Wyhowski, podskar­bi i hetman polny W. X. L. Wincenty Gosiewski.

Szerzej opisać trzeba egzekucje, jakie stosowano wobec występują­cych z bronią w ręku, zdeterminowanych na wszystko rewolucjonistów plebejskich, wobec zbuntowanych chłopów czy walczących zbójników stosowano bowiem najpotworniejsze, znamienne w tych wiekach dla Europy wschodniej rodzaje śmierci: haki i pale.

Jędrzej Kitowicz tak pisze o wbijaniu na pal hajdamaków: „[...] która egzekucyja takim szła sposobem: obnażonego hajdamakę położyli na zie­mi na brzuch; mistrz albo który chłop sprawny, do egzekucyi użyty, na­ciął mu toporkiem kupra, zaciesany pal ostro z jednego końca wetchnął w tę jamę, którą gnój wychodzi z człowieka, założył do nóg parę wołów w jarzmie i tak zwolna wciągał hajdamakę na pal rychtując go, aby wszedł prosto"19. Pal opierano w tym czasie o specjalne umocnienie, a gdy skazaniec był już nań wbity, podnoszono go i wkopywano w zie­mię. Jeśli pal wszedł w ciało prosto, to wychodził karkiem lub głową, co powodowało prawie natychmiastową śmierć. Częściej jednak ostrze pala wychodziło bokiem, krzyżem, pod ramieniem, wówczas człowiek męczył się przez kilka godzin, niekiedy podobno nawet do trzech dni. Należy do­dać, że podczas krwawych pacyfikacji, kiedy skazańców było wielu, a mało pali, na jeden pal wbijano po dwóch ludzi, potęgując potworne sceny do granic wytrzymałości.

Czasami wbijanie na pal odbywało się w nieco odmienny sposób. Mia­nowicie kat oburącz wbijał ostro zastrugany pal między nogi skazańca, następnie pal podnoszono i wbijano w ziemię, co powodowało, że czło­wiek całym ciężarem opadał w dół i wciskał się na drzewo. Trzeba do­dać, że jeśli kat był mało wprawny, to ten sposób powodował dodatkowe

19 Kitowicz, Opis obyczajów..., s. 341.


cierpienia, bywało bowiem, że mniej zręczni oprawcy kilkakrotnie mu­sieli uderzać drzewcem, zanim wreszcie wbili je w ciało.

W omawianych czasach odczuwano srogość tej kary, uważano jednak­że, iż stanowi ona doskonałą metodę „wychowawczą", która skutecznie odstrasza od porywania się na władzę feudałów. Dość przypomnieć, że w ten sposób uśmiercono przywódcę powstania chłopskiego w XVII wie­ku — Aleksandra Kostkę-Napierskiego. Charakterystyczne, że wbijanie na pal stosowano tylko wobec plebejuszów; nie było przypadku, by w ten sposób uśmiercono jakiegoś szlachcica. Należy także dodać, iż ten rodzaj śmierci stosowano wyłącznie wobec mężczyzn.

Niektórzy wbijani na pal skazańcy okazywali wyjątkową pogardę dla śmierci, połączoną z zadziwiającą wytrzymałością. Czytając np. o egze­kucjach hajdamaków dowiadujemy się, że „bywali drudzy tak zatwar­działego serca, że miasto jęczenia w bólu wołali na dyrygującego zacią­ganiem na pal: «Krywo idet, pane mistru», jakoby bólu żadnego nie było albo jakby go tylko kto w ciasny bot obuwał" 20.

Wbijanie na hak stosowano najczęściej wobec przywódców zbójnickich, tak zwanych hetmanów, inaczej harnasiów. Delikwenta obnażano do pasa i wbijano mu w plecy, ewentualnie w bok, „pod żebro", potężny że­lazny hak. Ponieważ hak taki wbity był w szubienicę, człowiek zawisa­jąc na żelazie powoli konał. Wbici na hak nie tracili bowiem przytom­ności, lecz męczyli się często przez wiele godzin. Jeśli chciano okazać skazańcowi łaskę, strzelano do wiszącego, co skracało jego mękę. Należy dodać, że traceni w ten sposób harnasie okazywali zadziwiającą wytrzy­małość i pogardę dla śmierci. Pewnego razu tracono w Żywcu, wespół z kamratami, sławnego przywódcę zbójników — Burego. Zbójników ćwiartowano, a hetmana wbito na hak. Kronikarz powiada, że gdy cią­gnione go na hak, to nie tylko nie okazywał żadnego bólu, ale jeszcze pokrzykiwał: „Wio, Bury, do góry", a gdy zawisł i zaczęto ćwiartować je­go towarzyszy, to lżył kata, wołając: „Narąbałeś teraz mięsa, jedzże go" 21.

Wieszanie na hakach było okrutną śmiercią, ale zbójnicy uważali ten rodzaj egzekucji za honorowy, za zaszczytne zakończenie zbójnickiego ży­cia. Na marginesie dodać można, że zwalczające karpackich zbójników władze węgierskie stosowały nieraz jeszcze bardziej wyrafinowane ro­dzaje śmierci. Siedemnastowieczny autor opisując egzekucje w Preszo-wie powiada, że jednego z przywódców zbójnickich „[...] rozebrano do naga, poryto całe ciało jego nożami, zawinięto w świeżo ściągniętą skórę końską i zaszyto ręce i nogi razem, zaś głowę zostawiono wolną na ze­wnątrz i wystawiono na największy upał, tak że na trzeci dzień, żywcem

20 K i t o w i c z, Opźs obyczajów..., s. 342.

21 A. K o m o n i e c k i, Dziejopis żywiecki, t. I, wyd. S. Szczotka, Żywiec 1937—1939, s. 178.


toczony robactwem, nędznie zginął. A koło Preszowskiej szubienicy pale i koły stoją jak mały las" 22.

Wobec zbójników, jak już wspominałem, stosowano także czasem wbi­janie na pal, nieraz wbijano ich po dwóch na jeden pal. Bywało, że wbi­tych na pal pozostawiano na rynkach miast nieraz przez całe tygodnie. Rozkładające się ciała wzbudzały zgrozę, ale bywało, że i litość. Pod ro­kiem 1706 burmistrz żywiecki tak pisze: „Tegoż roku dnia 16 Oktobra Jędrzej i Maciej Swierczakowie, bracia rodzeni, z Państwa Łodwigowskie-go zbójcy tajemni, za swoje ekscesa wyjawione na placu miejskim na pale żywo razem powbijani byli. Z których aż strach przemijającym był, a tych, nie wiedzieć kto, die 23 Novembris w nocy pozdejmował i za­grzebi w dolinie"23. Pod rokiem 1720 z kolei czytamy, że odbywała się egzekucja kilku zbójników. „Pod który czas aż groza i strach był na pla­cu miejskim, gdzie szubienic czworo stało, a na każdej głów i ćwierci ludzkich pełno było, znowu na palu jeden, a dwa na kołach wplecieni postawieni byli, z których smród, pojrzenie straszne było i okropne każ­demu; czyniąc to państwo dla karania zbójstwa, które tajemne bywały, a między poddanymi dobrymi źli się taili"24.

Czynnikiem wpływającym na spotęgowanie się tych wszystkich okru­cieństw były toczone w XVII wieku wojny. Kampanie wojenne pociąga­ły za sobą nie tylko ruinę gospodarczą kraju, lecz także przyzwyczajały ludzi do okrucieństwa, egzekucji, krwawych pacyfikacji. Czyny te dykto­wane były pragnieniem utrzymania we władaniu zdobytych ziem, czę­ściej jednak stanowiły one rezultat najpospolitszego łupiestwa, najbar­dziej ohydnego zwyrodnienia. Otwinowski pisze, że podczas wojny pół­nocnej pewne oddziały najeźdźców „[...] okrutne morderstwa czynili, księ­ży, szlachtę, ludzi gminnych piekli, zabijali, kobietom gwałty czynili, skąd umierać musiały"2S.

Trzeba zresztą podkreślić, iż bestialstw dopuszczali się także i polscy żołnierze. Nie opłacane regularnie wojsko dokonywało po prostu rekwi­zycji i rabunków. Jeśli przeszkadzano mu w grabieży i opierano się, to mściło się w okrutny sposób. Starowolski pisze np., że sadzano chłopów na rozżarzonych węglach, palce wkręcano im w kurki od pistoletów, ści­skano głowy witkami, tak że aż wysadzało oczy. Źródło z początku XVIII wieku mówi, że „byli w dywizjach polskich, którzy ubogich lu­dzi na mrozie wielkim nago zewlokszy wodą z solą polewali i bydłu po­tem lizać dali tak długo, póki o pieniądzach, gdzieby mieli, nie powie-

82 Cyt. wg B. Szopiński, Podróż Simplicissimusa węgierskiego do Tatr w XVII w., „Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego", t. XXVIII, 1907, s. 65.

23 Komoniecki, jw., t. II, s. 18.

24 Komoniecki, jw., t. II, s. 263—264.

25 E. Otwinowski, Pamiętniki..., wyd. E. Raczyński, Poznań 1838, s. 114.


dzieli albo tyle a tyle nie wydali. Byli tacy, którzy śledziami okarmiwszy i słoną wodą napoiwszy na piec jednego na drugiego pokładli i tak długo przypiekać kazali, póki żony albo przyjaciele jacy pieniędzy nie przy­nieśli. Byli tacy, którzy w kominie za nogi zawiesiwszy tak długo słomą podkurzali, póki według swego paletu wszystkiego nie odebrali" 26. W ów­czesnych księgach sądowych spotkać można opisy jeszcze bodaj więk­szych okrucieństw. Czytamy np., że chłopom odrąbywano obie dłonie, że obcinano palce u rąk i wkładano je do kieszeni torturowanych.

Okrucieństwa charakteryzowały też ówczesnych wodzów. Dowódcy oddziałów czy armii bardzo często wydawali rozkazy ,,wy cięcia w pień" setek jeńców, kierowali okrutnymi pacyfikacjami, w pewnych przypad­kach ze srogością karali nadużycia własnych żołnierzy. Uczestnik walk ze Szwedami, pamiętnikarz Jemiołowski opowiada, że podczas wyprawy wielkopolskiej w 1656 roku Stefan Czarniecki schwytaną na rabunku czeladź wojskową „[...] karał, bił, w ostatku zdybanych na jakimkolwiek ekscesie ex nuć albo samym wieszać się kazał, albo i sam spod uwiąza­nych na drzewie, albo na wrociech konie zacinał, nawet w ogień święto­kradców miotać kazał, u ogona końskiego tych przedniczych uwiązawszy za nogi, po cierniach i krzakach włóczyć rozkazywał" 27.

Tortura włóczenia końmi była gorsza od rozstrzelania. Pasek pisze na ten temat: „I zdało się to zrazu, że to niewielkie rzeczy, ale okrutna jest męka, bo me tylko suknie, ale i ciało tak opada, że same tylko zostają kości" 2S.

Oświecenie polskie przecięło wielowiekowe barbarzyństwo. Wystąpio­no przeciwko okrucieństwu procedury sądowej, zniesiono, jak już wspo­minałem, tortury, potępiono i zabroniono stosowania wobec więźniów wszelkich ,,męczarni", ograniczono też wykonywanie kary śmierci. Wy­stępowano także przeciwko zróżnicowaniu polskiego prawa karnego, któ­re karało obwinionego w zależności od tego, jakie miejsce zajmował w hierarchii społecznej. Ostatni w niepodległej Rzeczypospolitej projekt prawa karnego z 1791 roku stanął na stanowisku równości wszystkich wobec prawa.

Nie wszystkie te założenia zostały od razu wprowadzone w życie, jed­nakże pod wpływem nowych prądów poczęły razić sądowe okrucieństwa. „Kwalifikowana" kara śmierci budziła wręcz odrazę, ona więc pierwsza została zarzucona. Przestano wreszcie łamać ludzi kołem, wbijać ich na haki i pale, palić żywcem. Można twierdzić, że koniec XVIII wieku przy­niósł w tej dziedzinie całkowity przełom, zarówno w procesach krymi-

26 Cyt. wg J. Gierowski, Rzeczpospolita w dobie upadku 1700—1740. Wybór źródeł, Wrocław 1955, s. 2.1.

27 M. Jemiołowski, Pamiętnik..., wyd. A. Bielowski, Lwów 1850, s. 96.

28 Pasek, jw., s. 13.


nalnych jak i politycznych. Zerwano ze średniowiecznymi praktykami, skazańców tracono już teraz tylko przez ścięcie lub powieszenie.

W 1620 roku umysłowo chory szlachcic Piekarski rzucił się na króla Zygmunta III i zadał mu czekanem powierzchowne rany. Mimo choroby, uznany został za świadomego królobójcę, okrutnie był torturowany (stąd przysłowie „Plecie jak Piekarski na mękach"), a następnie został „przy­kładnie" stracony. Skazańca wożono po Warszawie na wozie, przy czym kat szarpał go rozpalonymi kleszczami. Na miejscu kaźni spalono mu prawą rękę, następnie zaś obie ręce zostały odcięte, po czym został roz­szarpany końmi, a części jego ciała spalono. Dla porównania — w 1771 roku konfederaci barscy pod wodzą Strawińskiego, Łukawskiego i Kuźmy (Kosińskiego) dokonali zamachu na Stanisława Augusta, który został ran­ny i uprowadzony z Warszawy. Na skutek sprzyjających okoliczności, przede wszystkim odstępstwa Kuźmy, król uratował się z opresji. W 1773 roku zwołano sąd sejmowy dla sądzenia zamachowców. Zarówno król jak i marszałek Stanisław Lubomirski przeciwni byli stosowaniu tortur. Na jednym z posiedzeń stawił się Stanisław August jako świa­dek, wstawiał się za Janem Kuźmą i prosił, by nie ferować wyroków śmierci. Sąd ułaskawił Kużmę, na śmierć skazano jedynie Łukawskiego i Cybulskiego. Zostali oni ścięci, a dopiero później ich ćwiartowano. Opi­nia ówczesna przyjęła to jako przejaw wielkiego humanitaryzmu. Anglik Wraxall tak o tym pisał: „Obaj zostali uroczyście osądzeni i skazani na śmierć; ale dzięki wstawiennictwu króla nie zastosowano w stosunku do nich tortur przywiązywanych do takiego wyroku. Zamiast przeróżnych męczarni, które prawodawstwo polskie przewiduje dla królobójców, po prostu ścięto im głowy. Stanisław zatroszczył się również o los kilku po­mniejszych spiskowców, ratując ich od kary głównej" 29.

"N. W. Wraxall, Wspomnienia z Polski 1778, [w:] Polska stanisławowska •w oczach cudzoziemców..., t. I, s. 526.


Modele obyczajowe w Polsce XVII—XVIII wieku

W literaturze popularnonaukowej czy beletrystycznej często operuje się pojęciami „obyczajowość staropolska", „staropolski styl życia" itp. Poję­cia te nie są ścisłe, w omawianym okresie występowało bowiem kilka modeli obyczajowych, które choć wzajemnie się przenikały, stanowiły jednak często odmienne światy obyczajowe. Wpływało na to zróżnicowa­nie socjalne, majątkowe i ideologiczne ówczesnego społeczeństwa, w któ­rym panowało przekonanie, że ludzie nie są jednacy, iż istnieje hierar­chia stanów, z których każdy ma swoje odrębne prawa i obowiązki wo­bec społeczeństwa i posiada prawo do odrębnego sposobu życia. W XVI— XVIII wieku wykształciły się wzorce obowiązujące poszczególne warstwy społeczne oraz pojęcia o podstawowych regułach dobrego wychowania, o odpowiednim w danej grupie społecznej stroju, stylu życia itp. W związ­ku z tym można więc mówić o modelu magnackim, obejmującym także patrycjat wielkich miast, próbującym go w miarę możności naśladować modelu szlacheckim, chłopsko-mieszczańskim oraz o tych modelach oby­czajowych, obowiązujących np. pośród wojskowych, służby i ludzi mar­ginesu społecznego.

W związku z tym wykształciły się pewne typy obyczajowe wiążące się z określonymi modelami, dla których charakterystyczna była nie tyl­ko odmienność stroju, odrębny savoir vivre, lecz także sposób bycia i styl życia. Prace socjologiczne podkreślają, że system obowiązujących reguł obyczajowych wywiera na jednostkę wpływ upodobniający, tak samo jak np. dziedzictwo biologiczne. Powstają pewne typy grupowe odznaczające się przez wiele pokoleń pewnymi charakterystycznymi cechami. Wymie­nione wyżej modele obyczajowe przyczyniły się do tego, że w omawianych


wiekach ukształtował się nowy typ szlachcica (odmienny np. od jego przodków żyjących w XV wieku), magnata, chłopa, sługi dworskiego itp. Należy podkreślić, że niemal każdy z tych typów obyczajowych kierował się własną moralnością. Uproszczeniem jest twierdzenie, iż istniały wtedy tylko dwie moralności: jedna dla feudałów, druga dla poddanych. Taki podział uznać należy za podstawowy, struktury moralne kształtowały się jednakże w sposób bardziej złożony. Wiadomo, że funkcjonowało kilka konkurencyjnych systemów moralnych, że inne normy obowiązywały wśród wszechwładnych oligarchów, inne wśród zwykłej szlachty, chło­pów, świata przestępczego itd.

Najsłynniejsza, najbarwniejsza, najbardziej podziwiana była oczywi­ście obyczajowość magnacka. Dążąc do osiągnięcia ambitnych celów po­litycznych, do wyniesienia swoich rodów, oligarchowie prowadzili tryb życia, którego celem było zapewnienie sobie maksymalnej popularności, zdobycie poparcia rzesz szlacheckich, opromienienie swego imienia bla­skiem potęgi, niezwykłości, bogactwa. Magnaci otaczali się więc setkami dworzan, służby, trzymali nadworne wojska, wznosili wspaniałe pałace, dawali pyszne bankiety, wprost bajeczne sumy wydawali na kosztowne stroje, broń, rasowe konie. Istne legendy otaczały organizowane przez nich polowania. Ich chrzciny, wesela i pogrzeby były nieraz świetniejsze od monarszych. Żyli w iście wschodnim przepychu, prawie każdy ich krok obliczony był na wzbudzenie podziwu, na zaimponowanie otoczeniu.

Panowie XVII—XVIII wieku to swego rodzaju wspaniali aktorzy, któ­rzy życie publiczne traktowali nieco jak scenę służącą zaspokojeniu wła­snej pychy i megalomanii. Żyjąc we własnym, odmiennym świecie często lekceważyli powszechnie obowiązujące pośród szlachty zasady obyczajo­we. Jeśli dostosowywali się do otoczenia, to dawali do zrozumienia, iż jest to iście pański gest, najczęściej bowiem kierowali się indywidualnymi re­gułami, pozowali na udzielnych władców, czasem wydawali jawne czy skryte wyroki śmierci, lubowali się w grozie i potędze, jakie dawało im ich stanowisko. W pochodzącym z XVII wieku dramacie Antitemiusz zarzuca się magnatowi: „Niepomny byłeś praw boskich ni praw natu­ry" ł, wykazuje się, że łamał wszelkie obowiązujące normy, lekceważył panujące obyczaje. Opinii tej nie można generalizować, biografie najsłyn­niejszych panów, np. Jeremiego Wiśniowieckiego, Janusza Radziwiłła, Jerzego Lubomirskiego, Karola Radziwiłła „Panie Kochanku", Franciszka Salezego Potockiego świadczą jednak, że dopuszczali się oni nadużyć, gwałtów, wiarołomstwa, za które innym groziła kara śmierci. Osła­niała ich wszakże rodowa potęga, złowrogie alianse koterii magnackich, sprawujących dyktaturę w upadającej Rzeczypospolitej. Megalomania

1 Antitemiusz, Jezuicki dramat szkolny, wyd. J. Durr-Durski, Warszawa 1957, s. 213.


i cyniczna, często wręcz amoralna postawa magnatów miała także zwią­zek z hedonistyczną postawą, jakiej na ogół hołdowali, oraz z obowiązu­jącym wśród nich stylem życia. Wielu z nich wiodło „epikurski żywot", który w potocznym pojęciu staropolskim polegał na próżniactwie, ciągłym ucztowaniu, urozmaicanym grami hazardowymi i nadużyciami seksual­nymi. W początkach XVII wieku tego rodzaju sposób życia nie był jesz­cze nagminny, magnatów tej doby cechował jeszcze niejednokrotnie inny, czynniejszy styl życia. Także i później spotykamy oligarchów charakte­ryzujących się aktywnością, kulturą osobistą, skalą i poziomem zaintere­sowań. Dość wymienić Krzysztofa i Łukasza Opalińskich, Jana Sobieskie-go, Herakliusza Lubomirskiego. Spotykało się także panów przestrzega­jących przyjętych przez ogół szlachty obyczajów, nawet skrupulatów w rodzaju Albrychta Radziwiłła. Uważam wszakże, iż pośród magnatów przeważał, pogłębiający się z czasem i osłabiający aktywność, sybary-tyzm. Ich styl życia wiązał się też na ogół z konsumpcyjnym stosunkiem do kultury, z oddziaływaniem środowiska społecznego, w którym żyli.

Sposób wychowywania synów magnackich stanowił odbicie stylu ży­cia dorosłych. Wyrastali oni w warunkach specyficznych, cieplarnianych, często deprawowani byli już od dzieciństwa, zatruwani pychą i ambicja­mi, które wpajali im rodzice i otoczenie. Polscy oligarchowie wzrastali przeważnie w przekonaniu, że stanowią przysłowiowy pępek świata, że Rzeczpospolita istnieje po to, by przynosić im zaszczyty, przywileje, bo­gactwa. Jakieś fatalne pomieszanie pojęć ciążyło nad ich wychowaniem od lat dziecinnych. Pisząc o tych sprawach bił na alarm już Andrzej Frycz Modrzewski: „Synowie wielkich panów po największej części zbyt miękko i w zbytniej swobodzie są wychowywani: spędzają czas na tań­cach z dziewczętami, przy lutniach i wśród sprośnych śpiewek, wśród przymilań się im dworzan i nauczycieli. Pychą i hardością nasiąkają od lat najwcześniejszych i jedwabne szatki prędzej poznają niż mówić po­czną; podziwiają złote łańcuchy i liczną służbę, od maleńkości w głowie im jeno panowanie, wystawność, różnorakie biesiady, mściwa obrażliwość. Przez zbytnią pobłażliwość tracą wszelki zdrowy rozsądek i choć ich ni­gdy słuchać nie nauczono, chcieliby rozkazywać... pobłażliwość fortuny i sposób życia pełen zepsucia nie pozwala, aby doszli do czego dobrego ani w dzieciństwie, ani gdy dorosną, ani gdy na mężów dojrzeją, ani gdy się postarzeją, bo w tym im przeszkadzają powaby występku" 2.

Z biegiem lat zjawisko to jeszcze bardziej się pogłębiało, historycy kultury piszą wręcz o wynaturzeniu ówczesnego sposobu wychowywania magnackich synów. Roman Pollak stwierdza, że niewłaściwe metody wy-

2A.Frycz-Modrzewski, O poprawie Rzeczypospolitej, [w:] Dzielą wszy­stkie, t. I, Warszawa 1953, s. 114.


chowawcze „[...] prowadziły do tępej, szablonowej tresury, zabijały oso­bowość, przyśpieszały gwałtownie degenerację tej grupy społecznej" 3.

A już szczególnie źle sprawy te przedstawiały się w tzw. czasach saskich, mówią o tym m. in. wnikliwe uwagi Stanisława Konarskiego:

„Tytuły, urzędy, godności, odznaczenia i purpura nie są na pokaz i dla parady, nie są dla zadowolenia pychy, dla pobudzenia dumy i próżności, próżniactwa i rozkoszy [...] nieszczęsny to i godny pożałowania urzędnik, który dzień i życie całe przeznacza na sen, rozmówki, uczty, zabawy, tań­ce, muzykę, polowania, który wszystko znakomicie robi, oprócz tego co robić powinien. A cóż to za haniebna gnuśność także i młodzieńców dzi­siejszych [...]. Myślą tylko o głupstwach, tylko głupstwa ich bawią, całe dni, miesiące i lata upływają im na głupstwach, próżniactwie, śmiechach i bredniach"4. Miał niestety rację Vautrin pisząc, że niewłaściwe wy­chowywanie synów magnackich powoduje, że „młody Polak nie zna po­winności ani praw obywatela, nie uważa się bynajmniej za cząstkę pew­nego politycznego organizmu, ale za ośrodek, do którego sprowadza wszy­stko, co go otacza [...]. Podsuwając dziecku takie myśli [...] magnat wpaja w nie poczucie władzy na obszarze własnych dóbr, nie związanej z wła­dzą państwową. Nie wychowuje go po to, by służył ojczyźnie, gdyż ojczy­zna istnieje dla niego. Dziecko magnata wyrasta nie na członka orga­nizmu społecznego, ale na pasożyta, który przyczyni się być może do zgu­by swego narodu" 5.

Magnaci różnili się od szlachty, nie mówiąc już o innych warstwach, nie tylko bogactwem, pychą, ale także nieraz odmiennością stroju, często żenili się z cudzoziemkami, przejmowali obce obyczaje. Niejednokrotnie wyobcowywali się ze środowiska, a czasem nawet wynaradawiali; woleli być poddanymi cesarza czy króla francuskiego, a pod koniec XVIII wie­ku carowej rosyjskiej niż obywatelami Rzeczypospolitej. Często bliżsi czuli się arystokracji francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej niż polskiej szlachcie. Gardzili nią, dystansowali się od niej, raziło ich zachowanie się szlachty, sposób jej życia, zwyczaje. Tę postawę, tę odmienność obycza­jową typową dla możnowładztwa ilustrują dobrze m. in. pamiętniki Sta­nisława Augusta Poniatowskiego. Autor z całą szczerością kreśli odrazę, jaką w nim wzbudzał szlachecki obyczaj sarmacki. Oto charakterystycz­ny passus, w którym opisuje, jakie to męki i zachody cierpiał i znosił starając się o wybór na posła: „[...] dla dojścia do tego lichego posłowa-

' R. Poiła k, O listach Krzysztofa Opalińskiego do brata Łukasza, [w:] Wśród literatów staropolskich. Warszawa 1966, s. 295.

4 S. Konarski, Pisma pedagogiczne, oprać. Li. Kurdybacha, Wrocław 1959, s. 450.

5 H. Vautrin, Obserwator w Polsce, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. I, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1963, s. 793—794.


nią, trzeba było co dwa lata nadskakiwać kilku secinom ludzi, którzy wprawdzie z urodzenia mogli nazywać się szlachtą-posesjonatami [...], ale z których połowa zaledwo umiała czytać, a daleko większa część służyła dawniej lub obecnie zostawała na usługach u tych samych magnatów, co też ubiegali się o ich wota dla siebie albo dla swych dzieci. Trzeba było przed sejmikiem kilka dni z rzędu rezonować od rana do wieczora z tą ciżbą, podziwiać ich brednie, zachwycać się ich płaskiemi konceptami, a nade wszystko ściskać ich brudne, kapcańskie osoby; na wytchnienie trzeba było dziesięć albo dwanaście razy na dzień konferować z matado­rami okolicznymi, to jest wysłuchiwać pod osłoną największej tajemnicy szczegółów ich drobnych kłótni domowych, uwzględniać ich obopólne za­wiści, wstawiać się za promocyją ich do urzędów, układać z nimi, ile i któremu ze szlachetnie urodzonych wyborców dać trzeba gotówki, na­reszcie wypadało jeść z nimi śniadania, obiady, podwieczorki, wieczerze za stołami równie brudnymi, jak licho obsługiwanymi, aby w końcu wi­dzieć częstokroć owoc tych pokłonów, wydatków i całej tej cierpliwości zniszczony w jednej chwili przez jakiegoś bałwana, zostającego na żoł­dzie przeciwników" 6.

Pychę, wyniosłość charakteryzującą znaczną część magnatem, lekce­ważenie przez nią obowiązujących pośród szlachty reguł piętnował m. in. nawet przedstawiciel tej warstwy Ignacy Krasicki. W jednym z wierszy tak pisał:

Dumny Jan pokrewieństwem i Litwy, i Polski, Że go uczcił Niesiecki, Paprocki, Okolski, Rozumie, iż za zmową ugodną i wspólną Wszystkim cierpieć należy, jemu szaleć wolno. Rozumie, iż gdy tytuł zaczyna od «jasnie», Przy tym blasku i rozum, i cnota przygaśnie, Nadstawia się i gardzi 7.

Pewne zmiany w obyczajowości magnackiej zaszły w czasach Oświe­cenia. Pojawiła się wtedy grupa możnowładców prowadzących odmienny od tradycyjnego, nowy styl życia. Przywiązywała ona wagę do poziomu intelektualnego, gustowała w rozrywkach typu artystycznego, jakie nio­sło za sobą zachodnioeuropejskie Rokoko, dążyła do posiadania prywat­nych zespołów teatralnych i baletowych. Nowy typ magnata dystansował się od pijaństwa, okrucieństwa, prymitywizmu swoich ojców i dzia­dów. Zmiany te zachodziły jednakże powoli, objęły one tylko pewne krę­gi oligarchii magnackiej. Obok oświeconych, prowadzących nowy tryb

6 Król Stan.sław August, Pamiętniki..., t. I, cz. I, oprać. W. Konopczyński, Warszav.-a 1915, s. 63.

7 I. Krasicki, Pisma wybrane, t. II, oprać. T. Mikulski, Warszawa 1954,

s. 1€.


życia magnatów w rodzaju Ignacego Krasickiego, Adama Kazimierza Czartoryskiego, Ignacego Potockiego, żyli panowie jakby żywcem prze­niesieni z saskiego matecznika. Wśród pewnych kręgów nasilił się też jawny cynizm, dążność do maksymalnego wykorzystania wszelkich uciech, do zdecydowanie zmysłowego wyżycia się i użycia.

Stosunek szlachty do tego typu pańskich obyczajów był złożony. Światlejsza, bardziej krytyczna część średniej szlachty oceniała życie ,.durną nadętych" oligarchów jako pasmo nieprawości, piętnowała ich amoralność, degenerację fizyczną i społeczną. Wystarczy przypomnieć antymagnackie wystąpienia z czasów rokoszu Zebrzydowskiego, Związku Święconego, rokoszu Lubomirskiego, antymagnackie, pełne pasji i wręcz nienawiści wypowiedzi Jana Wawrzyńca Rudawskiego, Wacława Po­tockiego, Stanisława Kożuchowskiego, a w końcu XVIII wieku ludzi zwią­zanych z obozem reform. Niejednokrotnie spotykamy zdania, w których zarzuca się panom, jak np. wojewodzie Gostomskiemu, że

Zestarzałeś w złościach, zgrzybiałyś w niecnocie, Nie schodzi nic do złych spraw na czerstwej ochocie'.

Wacław Potocki w jednym ze swoich wierszy tak powiada:

Zakładajcie panowie pałace na zbytki, wywoźcie z Polski złoto za blaszki, za nitki. Dość wiedzieć siedząc w Rzymie albo u Wenetów Lub w Paryżu, co w Polsce dzieje się z gazetów 9.

Zarzuty te odnosiły się oczywiście nie do wszystkich, adresowano je wszakże do większości jaśnie wielmożnych.

Autorowie sarmaccy wykazywali, że amoralność i obcość panów wy­nikała m. in. nie tylko z niewłaściwego wychowywania, przerostu ambi­cji, lecz także z obcości krwi. W XVIII wieku coraz częściej podkreślano, że panowie po ojcach nie są Polakami. Ksiądz Kitowicz tak o tym pisał:

„Niech to będzie w sekrecie u czytelnika, co dalej powiem, ale to jest prawda wiele dowodów mająca, że między wielkimi panami mało jest prawdziwych Polaków z ojca; są to synowie rozmaitych cudzoziemców, metrów, tancmistrzów, fechtmistrzów, lingwistów, nareszcie kamerdyne­rów, fryzjerów, hajduków i turczynów. Wszakże niedawno żona jednego ministra koronnego urodziła Murzynka, której mąż chował na dworze swoim dorodnego Murzyna. Mąż nie mógł żony martwić za tak jawne cudzołóstwo, bo z niej panem został; ale nie chcąc szpecić białej swojej familii czarnym odrodkiem kazał go ochrzcić inakszym imieniem i oddał do szpitala dzieci podrzuconych. Wkrótce potem umarł, a pani żona wy-

8 Pisma polityczne z czasów rokoszu Zebrzydowskiego 1606—1608, t. I, wyd. J. Czubek, Kraków 1916—1918, s. 109.

8 W. Potocki, Poczet herbów..., Kraków 1696, s. 543.


jechała za granicę, żeby swobodniej mogła tam rodzić, choć niechcący, .dzieci zdarzone białe i czarne albo pstrokate.

Edukacja tedy Polaków teraźniejszych niewieściuchowata i krew cu­dzoziemskich łajdaków włóczęgów w żyły synów przez panie matki wla­na, tudzież zbytnia dla białej płci powolność za najmodniejszą obyczaj­ność wzięta przyczyną jest, iż się Polacy teraźniejsi wcale do szabli nie porywają, idąc za swoimi mistrzyniami, które nimi rządzą" 10. Nie po­dzielam oczywiście poglądów autora, przytoczyłem je tylko jako ilustra­cję opinii sarmackich, jak również panujących ówcześnie stosunków obyczajowych.

Poglądy takie nie były jednakże powszechne. Część szlachty średnio zamożnej, nie mówiąc już o drobnej, podziwiała jaśnie wielmożnych, przymykała oczy na ich wady, wręcz zachłystywała się pańskim boga­ctwem i splendorem, próbowała naśladować pańskie obyczaje.

Naśladowanie to było oczywiście ograniczone warunkami środowisko­wymi, możliwościami finansowymi, wreszcie praktykowaniem w zasadzie odmiennej moralności, niemniej występowało ono dość silnie. Można twierdzić, że obyczajowość szlachecka, ta najbardziej reprezentatywna obyczajowość dawnej Rzeczypospolitej, w pewnej mierze kształtowała się pod wpływem zwyczajów pańskich.

Ochocki pisze o młodych jenerałach i dygnitarzach końca XVIII wie­ku, że był to „kwiat polskiej młodzieży. Od nich reszta brała wzór grzeczności i popularności, jaką się oni odznaczali. Naśladowano ich ru­chy, postawę, ubranie, mowę, wady nawet może" n.

Kitowicz z kolei tak powiada o naśladowaniu sposobu ubierania się magnatów: „Nie wiedzieli panowie, jak się mieli różnić od szlachty; jaką­kolwiek oni modę wymyślili wnet ją widzieli na szlachcie. Kazał sobie pan obsadzić dokoła perłami kontusz, szlachcic, choćby mu przyszło żony i córki poobdzierać z pereł, musiał także po pańsku swój kontusz usza-merować albo przynajmniej ze srebra narobić guziczków perłom podob­nych. Przypiął pan do kontusza jaką bogatą z dyjamentów, drogich ka­mieni konchę, syn szlachcica, dobrze majętnego, na matce, na siostrach, na ciotkach, na stryjenkach wytargował zausznice, manelki, pierścionki, .2 których sobie podobną o kształcie choć nie w szacunku zrobił" 12.

Wzorując się na panach, jak również ulegając tendencjom typowym •dla Baroku, obyczajowość szlachecka dążyła do roztaczania okazałości,

10 J. Kitowicz, Pamiętniki czyli Historia polska, oprać. P. Matuszew­ska, Warszawa 1971, s. 477—478.

"J. D. Ochocki, Pamiętniki..., t. I, wyd. J. I. Kraszewski, Wilno 1857, .s. 23.

12 J. Kitowicz, Opźs obyczajów za panowania Augusta III, oprać. R. P o 1-^lak, Wrocław 1951, s. 501.


bogactwa, wspaniałości. Pozująca na panów szlachta często rujnowała się na życie ponad stan, na wschodnie konie, rasowe psy, bławaty, aksamity, klejnoty, zagraniczne wojaże. Pieniędzy nie wyrzucano wprawdzie bez zastanowienia i żalu, zdawano sobie sprawę z wysokości ekspensu, obo­wiązujący styl życia wymagał jednak przepychu, należało odróżniać się od masy poddanych i mieszczan. Chadzano więc, przynajmniej od świę­ta, „szumno, ryśno, sobolno", zdarzały się dni, w czasie których przepi­jano wielomiesięczne dochody. Lubowanie się w zbytku, w iście wschod­nim przepychu miało zresztą u nas wielowiekowe tradycje, uderzało ono już średniowieczną Europę, która dziwiła się przepychowi polskiej elity feudalnej. W XVII—XVIII wieku dążności te znamionowały obyczaje szerokich kół szlacheckich. Doskonałą ilustracją tych sarmackich, szla­checkich gustów jest wiersz Wacława Potockiego pt. Zbytki polskie:

O czymże Polska myśli i we dnie, i w nocy? Zęby sześć zaprzęgano koni do karocy;

Żeby srebrem pachołków od głowy do stopy, Sługi odziać koralem, burkatelą stropy;

Zęby na paniej perły albo dyjamenty,

A po służbach złociste świeciły się sprzęty;

Zęby pyszny aksamit puszyły sobole;

Żeby im grały trąby, skrzypce i wijole;

Żeby po stołach w cukrze piramidy stały

I winem z suchych groznów spętrzone kryształy.

[...] Żeby w drodze karety, w domu drzwi barwiami

Strzegli z zapalonymi lontami dragani.

O tym szlachta, panowie, o tym myślą księża,

Choć się co rok w granicach swych ojczyzna zwęża [...]13

Czasy saskie pogłębiły jeszcze te tendencje. Zewnętrzny, bez wątpienia na pokaz zbytek szlachty i magnatem dziwił, czasem nawet szokował niektórych cudzoziemców. Zbytek ten kontrastował często z zaskakują­cymi brakami, jeśli chodzi o podstawową egzystencję, z prymitywem, czasem wręcz ubóstwem. Starczało na słuckie pasy i wschodnie bachma­ty, brakowało wszakże nieraz na bieliznę, porządniejsze meble, wy­godniejsze mieszkanie. Magnaci inwestowali często w wystawne wypo­sażenie wnętrz pałacowych, nabywali dzieła sztuki, kobierce, zagraniczne kafle, szlachta nie dbała o te sprawy, zbytek jej ograniczał się do strojów, koni, służby, obowiązywał na pokaz, od święta, a na co dzień godzono się z niewygodami, brudem, niedostatkiem. Postępowanie takie uważano za naturalne, nawet nie zwracano na nie większej uwagi, dziwiło ono wszakże cudzoziemców, którzy wielokroć podkreślali charakterystyczne dla naszego kraju kontrasty.

,,Szlachcic polski bardzo lubi otaczać się przepychem — pisał

13 W. Potocki, Ogród fraszek, t. II, wyd. A. Bruckner, Lwów 1907, s. 147.


Kausch — podoba mu się to wszystko, co w malarstwie nazywamy śmia­łym, silnym światłem; stąd ten uderzający kontrast, który zauważamy w całym jego gospodarstwie! Stąd zwłaszcza ten kontrast między splen­dorem, jakim jaśnieje poza domem, a ubóstwem, które panuje w jego często bardzo nędznej ojcowiźnie [...]. Przypomniałem sobie [...] nędzne chaty szlachty polskiej i jej wspaniałe ekwipaże, stoły uginające się pod srebrną zastawą i marne zydle, na których bardzo często sadza się go­ści" 14. Nawet polonofilsko nastawiony Biester dostrzegał ten kontrast:

,,Charaktery styczne jest dla Polaków, że choć w domu swym żyją nie­jednokrotnie skromnie i nędznie mieszkają, to z chwilą przybycia do miasta natychmiast otaczają się wielkim przepychem. W czasie kontrak­tów spotkać można na gościńcach najwspanialsze powozy i najbogatsze liberie, jakich nie widzi się w Niemczech, tylko chyba w Anglii" ls. Opinie te potwierdza m. in. pochodząca z początków XIX wieku wypowiedź Iza­beli Czartoryskiej opisującej swój nocleg w dworze szlacheckim w Wie-luńskiem: „[...] przybyliśmy do stacji pocztowej Wielgie. Nie było tu miejsca, tak samo w gospodzie, aby się przespać. Zmęczeni, poprosiliśmy tutejszego dziedzica, żeby nas przyjął na nocleg. Ów okazał całą dobrą wolę i przyjął nas chętnie. Lecz o Boże! jakież znaleźliśmy tam spusto­szenie! Ach, moi ukochani rodacy są pod tym względem niepoprawni. W przedsionku sufit był zapadły i zgniła podłoga; drzwi przeznaczonego dla nas pokoju trzymały się chyba na łasce boskiej — bez zawias i zam­ka leciały na podłogę, ile razy ktoś wchodził. Pozbawione szyb okna da­wały przystęp wszystkim wiatrom, a ściany czy też przepierzenia były tak brudne i tak zniszczone, że nie śmieliśmy się zbliżyć. Na pierwszy rzut oka sądziłam, że ubóstwo właściciela jest przyczyną tak przykrego zniszczenia, lecz pani domu była wystrojona w ładny czepek i piękną suknię [...]. Przy skąpym oświetleniu dostrzegłam w zaniedbanym pokoju cztery ścienne zegary; zbliżywszy się ujrzałam, że po zegarach zostały tylko pudła. Zdumiałam się nad tym połączeniem pewnego zbytku z abso­lutnym brakiem rzeczy pierwszej potrzeby w domu zamieszkałym; zdzi­wienie moje powiększyła wiadomość, że w tym ogołoconym domu jest francuski guwerner. Powiedziałam więc po cichu do siebie: «W tym wszystkim brak zupełnie zdrowego rozsądku»" 16.

Pamiętnikarz Gajewski tak charakteryzuje sposób życia szlachty na przełomie XVIII i XX wieku: „Obok wytworności w strojach, zbytków

14 J. J. Kausch, Wizerunek narodu polskiego, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. II, s. 297, 305.

16 J. E. Biester, Kilka listów o Polsce pisanych latem 1791 roku, [w:] Pol-sfca stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. II, s. 199—200.

16 I. Czartoryska, Dyliżansem przez Śląsk. Dziennik podróży do Cieplic w roku 1816, oprać. J. Bujańska, Wrocław 1968, s. 132—134.


kuchni, a mianowicie piwnicy, zbywało na najpotrzebniejszej wygodzie domowej. Poza salonem panowała nędza, nieład i nieochędóstwo. Polska przepełniona odwiecznymi lasami, nie miała drzewa suchego na opał. Ni­gdzie nie było pokoju zaopatrzonego w okna szczelnie zamykane" 17.

Bardzo skomplikowanie rysuje się kwestia tzw. honoru, godności oso­bistej szlachty. Wydaje się, że pojęcia te miały wówczas nieco inną treść, obyczajowość szlachecka stworzyła w tej mierze wzorce odbiegające od dzisiejszych, jak również od wzorców obowiązujących w innych krajach. Szlachta ceniła swą godność osobistą, postawa jej nie była jednak zawsze jednolita. Nie było to pojęcie honoru w stylu hiszpańskim, kwestie te traktowano w sposób bardziej życiowy, rzec można elastyczny, co pro­wadziło nieraz nawet do oportunizmu. Szczególnie szkodliwą rolę odgry­wała magnateria, która oddziaływając na masy szlacheckie łamała ich godność, „znikczemniła", jak powiada Staszic, ducha szlachty.

Dzieje notują częste przejawy serwilizmu, zakłamania, ulegania kapry­som wielmożów. Zachowanie godności osobistej wobec oligarchów przed­stawiało się nieraz problematycznie, pilnie zważano jednakże na własny prestiż, na przestrzeganie form przez ludzi wobec siebie równych, a zwłaszcza stojących niżej socjalnie. Istniała zasada, że szlachcic nie może sobie pozwolić, by postponowała go persona równa mu lub niż­szego stanu. Obyczajowość szlachecka wymagała rygorystycznie w tym przypadku wykazania odwagi osobistej, rewanżu, zemsty. Odwaga osobi­sta, choć nie charakteryzowała całej szlachty, obowiązywała wszakże jako wzór, ideał. W duchu tym wychowywano młodzież szlachecką, stąd też w życiu prywatnym większość szlachty potrafiła z bronią w ręku docho­dzić istotnych czy wyimaginowanych uchybień. Typ szlachecki cechowa­ła na ogół odwaga osobista. Cudzoziemcy pisali na ten temat rozmaicie, głoszono także i opinie o jej tchórzostwie, należy jednak wierzyć raczej sądom pozytywnym. Kausch np. podkreślał: „Pod względem osobistej od­wagi naród polski nie ma z pewnością równego sobie na całym szerokim świecie. Choćby z tego względu polska szlachta nadaje się doskonale do huzarów, gdyż w tej służbie najłatwiej o sposobność zdobywania laurów dzięki osobistej odwadze. Pruska kawaleria słusznie może być dumna z niejednego oficera polskiej narodowości! [...]. Niechaj nikt nie odważy się obrazić jakiegoś Piasta — nie ujdzie mu to bezkarnie" 18.

Do obrazy dochodziło najczęściej po pijanemu, podczas licznych wów­czas bankietów i rozmaitych przyjęć. Prowadziło to do sporów, dobywa­nia szabel i wzajemnego „sieczenia", czasem nawet śmierci niektórych

17 F. G a j e w s k i, Pamiętniki..., t. I, wyd. S. Karwowski, Poznań, b.r.w., s. 190.

18 Kausch, jw., s. 308.


biesiadników. Sławne były w XVII wieku „kujawskie biesiady", o któ­rych żartowano, że jadąc na nie należało wpierw spisać testament. Na ogół jednak zatargi likwidowane były przez mediatorów, specjalizujących się w godzeniu adwersarzy. W XVIII wieku bawiono się już spokojniej, krwawe burdy należały do rzadkości. Należy dodać, że po nabiciu guzów czy utoczeniu „szlachetnej krwie" następowała przeważnie zgoda, ba, często nawet przyjaźń, i pretekst do nowej pijatyki.

Krwawe zwady były w środowisku szlacheckim dość częste, unikano jednakże tak modnych na zachodzie pojedynków. W XVII i większej czę­ści XVIII wieku odmowa pojedynkowania się nie uchodziła za żadną ujmę — jedni się bili, drudzy nie, honorowy kodeks szlachecki zezwalał na wolny wybór. W XVII wieku najwięcej pojedynków spotykało się pośród wojskowych, przeprowadzano je jednakże bez sekundantów i ce­remoniału przyjętego na zachodzie, z wyzwaniem np. posyłano kogoś z przyjaciół czy nawet ze służby. Posłańców takich traktowano bardzo rozmaicie. Pamiętnikarz Matuszewicz opowiada, że gdy szlachcic Bogu­sławski wysłał przez pachołka pisemne wyzwanie do Judyckiego, tenże kazał posłańcowi na miejscu wbić dwieście nahajów i tak zbitego odesłał z odpowiedzią, znane było także odrzucenie wyzwania wysłanego przez Opalińskiego osławionemu Stadnickiemu. Z czasem pojawili się i sekun­danci, lecz zamiast przestrzegać reguł, czasem nawet pomagali swemu partnerowi. Powiadano, że w słynnym pojedynku Tarły z Poniatowskim sekundant Korff śmiertelne zadał pchnięcie zwyciężającemu już woje­wodzie.

Dopiero w czasach stanisławowskich, pod wpływem francuskiej mody, rozpowszechniły się pojedynki prowadzone już według ustalonych reguł, odmowa pojedynkowania się uchodziła wtedy za dyshonor. Walczono na trzeźwo, często z powodu drobnych uchybień, sprzeczki itd. Takie zwy­czaje panowały jednakże przede wszystkim pośród wychowywanej na obcych wzorach młodzieży wielkopańskiej, pośród tzw. „złotej młodzie­ży". Pojedynkowano się zazwyczaj wczesnym rankiem, czasem i w nocy, przy blasku pochodni czy nawet księżyca. Ignacy Krasicki tak pisał o ulu­bionym miejscu pojedynkowania, polach pod Jeziorną (znajdujących się na południe od Warszawy):

Tam w niezmiernej cholerze Rozjuszeni rycerze, Dla przymówki lub flaszki, Kładą życie za fraszki".

Szeroka opinia publiczna do końca XVIII wieku przeciwna jednak była tak prowadzonym pojedynkom, uważano je po prostu za morder-

" Krasicki, jw., t. II, s. 171.


stwo. J. S. Bystroń słusznie pisze: „Opinia szerokich warstw społeczeń­stwa szlacheckiego ostro potępiała formalne pojedynki wedle mody fran­cuskiej. Rozumiano dobrze, że zebranie towarzyskie nie może się zawsze obyć bez zwady, że w podnieconym nastroju uczty łatwo o obrazę, bardzo pobłażliwie traktowano doraźne bójki, choćby one miały się kończyć ka­lectwem lub nawet śmiercią; to że ktoś nie na łożu, lecz od szabli są­siedzkiej umierał, nikogo nie przejmowało, tłumaczono to nastrojem, pod­nieceniem, gorącą krwią. Nie dopuszczano jednak, by można było na trzeźwo, spokojnie, z wyrachowaniem, w oznaczonym miejscu i terminie, z zachowaniem wszelkich form, na zimno rąbać się lub też strzelać do przeciwnika, jakby do celu" 20.

Tę elastyczność poglądów na sprawę pojedynków wykorzystywano czasem jako pretekst mający pokryć zwykłe tchórzostwo, umożliwiający bezkarne rzucanie zniewag. Pamiętnikarz Koźmian z oburzeniem pisze o niejakim Trzcińskim, herkulesowego wzrostu, groźnym zawadiace z Lu­belskiego, który w latach osiemdziesiątych „oficera polskiego, niejakiego Ostrowickiego, że mu się jego rozmowy nieco mniej religijne nie podoba­ły, w twarz publicznie uderzył, a ten go na pistolety wyzwał. Pan pod-sędek strzelać się nie chciał, z natrząsaniem się odpowiedział: «ja bluźnier-cy Najświętszej Panny w łeb strzelę z okna, jak chrześcianin, a nie spla­mię się wyjściem na pojedynek». Oto są wyobrażenia o honorze [...] uczniów szkół jezuickich" 21.

Pojedynki czasów stanisławowskich miały niekiedy przebieg tylko formalny, po krótkiej, pozorowanej walce dochodziło do zgody pieczęto­wanej potężną pijatyką. O takiej „waleczności" pisze A. Magier, aprobuje ją I. Krasicki, stwierdzając:

Wdzięczniejsza zgody niźli bitew postać, Lepiej się upić niż w łeb kulą dostać".

Typ szlachecki cechowało pewne obycie, swoboda w kontaktach towa­rzyskich. Wiązało się to m. in. z prowadzeniem ruchliwego trybu życia, z ciągłymi wojażami, poznawaniem coraz to nowych ludzi i środowisk. Wiadomo, że szlachecki styl życia wymagał ciągłych podróży, które od­bywano ze względu na interesa majątkowe, na prowadzone liczne pro­cesy, na obowiązujące reguły życia towarzyskiego, na kontrreformacyj-nie rozumianą pobożność itd. Pan Pasek po ożenieniu większą część życia spędził w podróży, na wózku, na sejmikach, sesjach sądowych itd. W domu, gdzie gospodarzyła jego żona, był przysłowiowym gościem. Pa-

u1 S. J. Bystroń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce..., t. II, Warszawa 1960, s. 196.

21 K. Koźmian, Pamiętniki, cz. I, Warszawa 1907, s. 26. » Krasicki, jw., t. II, s. 172.


sęk prowadził może wyjątkowo ruchliwy tryb życia, ale zjawisko to wy­stępowało pośród szlachty bardzo często, stąd też uderzało bardziej spo­strzegawczych cudzoziemców. Jako charakterystyczną cechę obyczajów szlacheckich wymienia je m. in. Kausch:

„Polak bardzo dużo podróżuje [...]. Cała polska szlachta pracuje bez chwili wytchnienia, dlatego nie potrafi, jak się to dzieje w innych kra­jach, zwłaszcza u arystokratycznych posiadaczy, przespać w błogim spo­koju większej części swego życia. Jeżeli już nic innego nie zbudziłoby Polaka z podobnego letargu, to dokonałoby tego zamiłowanie do pienia-ctwa, które często zupełnie nieoczekiwanie wykazuje swe wypaczenia. Ta ruchliwość, to nieustanne zatrudnienie wywiera bardzo różnorodny wpływ na ukształcenie charakteru; stąd rodzą się nie tylko wspomniane wyżej zamiłowania kupieckie, ale także obrotność w załatwianiu różnych inte­resów, którą szlachcic polski posiada w znacznie wyższym stopniu niż jego niemiecki sąsiad" 23.

Choć szlachta z niezwykłą surowością tępiła wszelkie kradzieże do­konane przez poddanych, zwłaszcza gdy poszkodowany był dwór, wyka­zywała wielką wyrozumiałość i elastyczność wobec tego rodzaju prze­kroczeń pośród swej warstwy. Potępiano niby wszelką grabież, łupiestwa, zagarnianie cudzego mienia, w życiu jednakże spotykano takie praktyki nader często — ograbiano np. uzależnionych od siebie krewnych przy po­mocy rozmaitych oszustw, zagarniano sporne tereny, a za całkowicie wręcz przyjęte uchodziło porywanie sobie poddanych wraz z ich dobyt­kiem oraz wykwalifikowanych sług. Wiele wrzawy czyniły posty w ro­dzaju porywania sobie przyuczonych do polowania psów. Wobec pano­wania płynności pojęć w tej dziedzinie i braku zdecydowanego potępia­nia takich czynów wiele jednostek łatwo przekraczało dopuszczalne gra­nice i staczało się na drogę wiodącą do ciężkich przestępstw. Zjawiska te szczególnie silnie występowały w XVII wieku, później poszanowanie wła­sności wzrosło.

Podobna mglistość pojęć panowała w kwestii przekupności. Katonów w Rzeczypospolitej nie było wielu. Rozpowszechnienie się zwyczaju da­wania ciągłych prezentów, brak jakiejś zdecydowanej postawy w tej mie­rze prowadziło do zjawiska, że faktycznie kwitło łapownictwo. Przeku­pywano sędziów, urzędników, dygnitarzy, za pieniądze nabywano ordery. Skorumpowanie szlachty przybrało w końcu XVII wieku zastraszające rozmiary. Winę za to ponosiły w pewnej mierze dwory królewskie (na­wet dwór samego Jana III), kupczące urzędami, deprawujące ogół szlachty.

Specyficzne poglądy w kwestiach finansowych istniały także w sto-

23 Kausch, jw., s. 316—<317.


sankach między mężczyznami i kobietami. Obyczajowość szlachecka da­leka była od dziewiętnastowiecznych pojęć obyczajowych głoszących, iż mężczyźnie nie godzi się przyjmować pieniędzy od kobiety, że savoir-vivre wymaga, by w przypadku spotkania towarzyskiego regulować rachunki za panie itd. Obyczajowość sarmacka miała na te sprawy zupełnie od­mienny pogląd, wedle niej powinna była płacić strona bogatsza i bardziej zainteresowana. Uważano tedy za rzecz naturalną, że zamożne, lecz pod­starzałe lub dotknięte jakimś defektem panie dawały kosztowne prezen­ty, wręcz utrzymywały swych „wielbicieli". Informuje o tym Liber cha-morum, do finansowania swego amanta jawnie przyznaje się Samuela Pilsztynowa. Dokładnie omawia te sprawy Ochocki, który opisuje, jak to otrzymywał od swych kochanek napełnione dukatami tabakierki, suknie, nawet bieliznę. Autor traktował „miłostki" nie jako kosztowną przyjem­ność, lecz podstawowe źródło własnego dochodu. Ponieważ tak powszech­nie postępowano, więc nikt się nie gorszył. Pieniądze, które otrzymywa­no od bogatych pań, wydawano z kolei na biedne aktoreczki czy też po prostu nierządnice. Oczywiście zdarzali się i tacy rycerscy panowie, któ­rzy obrzucali kosztownymi darami adorowane przez siebie, nawet boga­te panie, trwonili też dla nich całe majątki. Były to wszakże wyjątki, przystojny młody człowiek mógł bez skrupułów zbierać pieniążki jakie sypały mu leciwe czy pełne temperamentu panie, nie naruszało to reguł dobrych obyczajów. Wobec kobiet obowiązywała w tym modelu wielka galanteria, nie obowiązywało jednakże ,,dopłacanie" do świadczonych grzeczności.

Szlachta stworzyła na swój własny użytek system moralny i obycza­jowy różny od norm i wzorców narzucanych poddanym czy służbie. Sy­stem ten charakteryzował się giętkością sumienia, tolerował prywatę, pieniactwo, zezwalał na korzystanie z formalnie zabronionych uciech. Nad życiem obyczajowym znacznej części szlachty ciążył program, który można scharakteryzować słowami: „Grzeszyć, pokutować i znów grze­szyć". Mimo wszystko jej postawa moralna daleka była od cynizmu. Giętkość sumienia nie oznaczała jego całkowitego braku. W mentalno­ści, psychice szlachty istniało silne pojęcie grzechu, stąd też tendencja do dewocji i pokuty. Postawa ta nie była zresztą statyczna. Im silniejsze namiętności, tym częstsze łamanie norm.

Liczniejsze gwałty i zbrodnie spotykało się w XVII wieku, w XVIII wieku obyczaje szlacheckie stały się bardziej polerowane. Prze­miany zachodziły także w dziedzinie moralności, która bardziej zaczęła się dostosowywać do faktycznych zasad etyki katolickiej. Choć tradycyj­ny styl życia uniemożliwiał wprost pełną realizację założeń teoretycz­nych, to jednak pod wpływem zachodzących zmian ukształtował się nieco odmienny typ obyczajowy szlachcica. W modelu tym coraz silniej wy-


stępowała obserwowana i w XVII wieku tendencja do osiągania stabili­zacji, do prowadzenia spokojnego, dostatniego życia średnio zamożnego ziemianina. Wprawdzie na pokaz szczycono się bławatami i srebrami, w istocie zabiegano jednak o to, by na co dzień móc jadać nie tyle sza-franno, ile tłusto, mięsno, by nie brakowało piwa, miodu, domowych wódek. Zawsze zresztą ceniono wysoko spokój domowy, uroki życia ro­dzinnego, możliwość towarzyskiej gawędy. Pośród szlachty dominował, tylko od czasu do czasu przesłaniany heroizmem, kult życia wiejskiego, spokoju. Szczęście rodzinne, zdrowie, przyjemności kielicha stanowiły wartości, do osiągnięcia których dążyły szerokie masy szlacheckie. Pod Kłuszynem, Cecorą, Wiedniem walczyły tylko tysięczne zastępy szlachty, dziesiątki i setki tysięcy rozkoszowały się zaś przyjemnościami życia do­mowego i dalekie były od wystawiania na szwank swego zdrowia i życia. Znalazło to odbicie w ówczesnej literaturze, nader często opiewającej uroki życia wiejskiego. Spotykamy też utwory wyraźnie dystansujące się od heroicznych ideałów. Jerzy Schlichtyng pisał:

Bo co mi to za uciecha krwie rozlewanie

Łoskot szabel, z dział, z muszkietów głośne strzelanie?

Wolę ja słuchać muzyki, siedząc sobie u podwiki

To me kochanie. Niechaj do siebie narody głośno strzelają, Niechaj z sobą traktat czynią, niech się jednają. Ja już wojsko mijać będę, a do ciebie się przysiędę

Kasieńka moja u.

A Hieronim Morsztyn przestrzegał:

Bezpieczniej jest w zielonym namiotku z dziewczyną,

Na wdzięcznej lutni grając, leżeć pod pierzyną, Niż tarcz i ostrogrotną kopiją piastować,

Albo ciężką przyłbicą czuprynę prasować 25.

W postawie ówczesnej szlachty występowała pewna złożoność, opero­wanie stereotypami zaciemniłoby tu obraz. Romansowych „lutnistów" nie było wielu, na każdym kroku spotykało się natomiast towarzyskich, przypisanych do butelki domatorów, kontentujących się uciechami, jakie dawała domowa kuchnia i małżeńskie łoże. Najczęściej spotykanym ty­pem szlachcica-sarmaty był nie tyle pan Pasek — towarzysz pancerny, straszny wrogom czarniecczyk, lecz Pasek ze swej drugiej, dłuższej czę­ści życia — wesoły kompan, pieniacz, powiatowy zawadiaka.

" Poeci polskiego baroku, t. l, oprać. J. Sokołowska, K. Żukowska, Warszawa 1965, s. 228—229.

2S Poeci polskiego baroku, jw., t. I, s. 272.


Szlachta szczyciła się swym stylem życia, obyczajem, który uważała za wielkie osiągnięcie kulturowe, w związku z tym gorliwie zabiegała też o utrzymanie różnic i barier obyczajowych, dystansowała się od spo­sobów postępowania mas plebejskich. Należy dodać, że szlachta uważała,. że jej odrębność obyczajowa stanowi widomy znak przynależności do uprzywilejowanego stanu. Wobec braku metryki szlacheckiej i ksiąg he­raldycznych miało stanowić to zasadniczą barierę, utrudniać przenikanie do niej elementów plebejskich. Jest zrozumiałe, iż barierę tę można było' stosunkowo łatwo przekroczyć. Obdarzeni zdolnościami naśladowczymi wzbogaceni plebeje gorliwie przejmowali i naśladowali obyczaje szla­checkie, starając się zatrzeć rysy i cechy obyczajowe, pośród których wy­rośli. O biskupie Pawle Piaseckim, w szlachectwo którego bardzo powąt­piewano, pisze Trepka: „[...] wziął beł z Wąchocka synowca swego do sie­bie, aby się od miejskich grubych zwyczajów odraził. Słał go z lisowczy-kami na cesarską anno 1622, aby przekrzesał się i tam obyczajów, chcąc aby do tytułu swego miał drugiego, co by z domu swego być ukazował" 26. Przekraczanie barier nie było jednak zawsze łatwe i proste. Zdarzali się panowie, nawet zwykli szlachcice, z wielką furią broniący swojej uprzywilejowanej pozycji. Liber chamorum przytacza znamienny fakt upokarzającego znieważenia mieszczanina strojącego się w zakazane swe­mu stanowi suknie: „Węgrzynowicz nazwał się syn rzeźnika Węgrzyna ze Szpitalnej ulice w Krakowie [...]. Tego w bławacie idąc na rynku ślachcic jeden potkał anno 1620, kazawszy zdjąć bławat z niego i buty safijanowe, bić go w rynsztoku kijami w podeszwy, że przeciw konsty-tucyjej anni 1613 w bławacie chodzie! będąc chłopem. I tak z onej łaźni boso pobłocony szedł przez miasto do domu, za łaskawe karanie podzię­kowawszy" 27. Faktów takich nie można generalizować, nie należy wszak­że o nich zapominać.

Modelu chłopsko-mieszczańskiego nie możemy ujmować statycznie,. na przestrzeni XVII—XVIII wieku zachodziły w nim bowiem zmiany y a ponadto był on, podobnie jak model szlachecki, zróżnicowany. Patry-cjat dużych miast, przede wszystkim Warszawy i Gdańska, jak już wspo­minałem, naśladował zamożną szlachtę, a nawet magnaterię, co szczegól­nie silnie wystąpiło w końcu XVIII wieku. Przejawiało się to nie tylko w stylu życia, lecz także w iście arystokratycznej pogardzie, z jaką patry-cjusze odnosili się do reszty mieszczaństwa.

Znamienne są wypowiedzi dygnitarza miejskiego Krakowa Filipa Li-chockiego, który pomiata rzemieślnikami, drwi z szewców, rzeźników,

"W. Nekanda Trepka, Liber generationis plebeanorum (Liber chamo­rum), cz. I, wyd. W. Dworzaczek, J. Bartyś, Z. Kuchowicz, Wrocław 1963, s. 400, nr 1512 (dalej cytuję: Liber chamorum).

" Liber chamorum, cz. I, s. 590, nr 2230.


nadyma się z powodu swojej pozycji. Charakterystyczne są m. in. jego słowa w okresie Insurekcji: „[...] w te czasy każdy szewc, rzeźnik, sio-dlarz, rymarz, pijak i łajdak był równy prezydencji, choć u kapucynów co innego gwardian jest, a co innego furtian"28.

Średnie warstwy mieszczaństwa stworzyły własny wzór obyczajowy. Model ten stanowił wynik połączenia tradycji lokalnych, wzorów zagra­nicznych oraz naśladownictwa obyczajowości szlacheckiej, zachodziły w nim jednakże dalsze, wewnętrzne podziały. Istnieją opinie, iż miesz­czaństwo większych miast na swój sposób splagiatowało całą stratyfikację feudałów; poszczególne kategorie mieszczan troskliwie strzegły swej od­rębności, dystansowały się od osób stojących niżej socjalnie, co znalazło odbicie zwłaszcza w życiu obyczajowym. Segregację podkreślano przez wystawny tryb życia, noszenie kosztowniejszych strojów, utrzymywanie kontaktów towarzyskich we własnym gronie. Starannie unikano meza­liansów, dążono do spokrewnienia się z kołami stojącymi wyżej w hie­rarchii, m. in. ze szlachtą. Zamożniejsi mieszczanie, bogaci kupcy wyno­sili się ponad pospólstwo, nie mówiąc już oczywiście o plebsie. Model ten nie wykazywał tendencji do kultywowania odrębnej, własnej obyczajo­wości, krępowany był bowiem naśladownictwem obyczajowości szla­checkiej, w którą chciał się wtopić. Choć mieszczaństwo akcentowało w tym okresie silnie swą odrębność i wyższość wobec chłopstwa, miesz­kańcy małych miasteczek żyli w podobnych warunkach co chłopi, zacho­dziło więc duże podobieństwo rysów obyczajowych obu tych warstw. Tym ubogim mieszczanom zatem, wbrew głoszonym wszędzie deklara­cjom, najbliższy był model życia chłopskiego.

Jednym z zasadniczych elementów chłopskiego modelu obyczajowego było powiązanie z dawnymi, nieraz jeszcze przedchrześcijańskimi zwy­czajami i konserwatyzm w zachowywaniu pewnych form, a charaktery­styczny 'dla niego styl życia związany był ponadto ze specyficznymi wa­runkami bytowymi. Był to model ludzi pracujących, stąd ranga np. ta­kich zwyczajów, jak dożynki czy przyjmowanie nowicjuszy do danej ka­tegorii zawodowej. W obyczajowości chłopskiej czczono np. specjalnych patronów, m. in. św. Izydora Oracza, szczególnie gorliwie zabiegano o po­moc świętych zapewniających urodzaj, chroniących przed klęskami ele­mentarnymi itp. W tym modelu obyczajowym występowało najwięcej przesądów i zabobonów, tutaj najczęściej ulegano wpływom rozmaitych dziadów wędrownych, szalbierzy. Autorytetem bywali także zakonnicy i księża, w ogóle Kościół, wywierający wpływ na wiele dziedzin życia obyczajowego.

w F. Lichocki, Pamiętnik... prezydenta miasta Krakowa z roku 1794, wyd. J. K. 2 u pański, Poznań 1862, s. 21.


Warunki, w jakich żyli chłopi i biedniejsi mieszczanie, rzutowały na ich strój, wyposażenie mieszkań, sposób żywienia itd. Ubiory były oczy­wiście tańsze, prostsze niż u warstw wyższych, należy podkreślić, że pewne szczegóły stroju miały związek ze specyficznym trybem zajęć, wa­runkami pracy, stąd np. słomiane kapelusze chłopskie. Ludność wsi i ma­łych miasteczek starała się naśladować, oczywiście w miarę możności, stroje szlacheckie. Wzory i fasony ubiorów pańskich rozprzestrzeniali prowincjonalni, szyjący na użytek dworów i poddanych krawcy, czy też wyrabiający obuwie szewcy. Wiadomo np., że w pierwszej połowie XVII wieku wśród szlachty istniała moda podbijania butów drogimi wów­czas podkówkami. Modę tę przejęli najpierw dobijający się awansu chło­pi, na co zżymał się wielokroć autor Liber chamorum. O niejakim Su-chodolskim tak on powiada: ,,[...] chłopski syn. Sługował u ślachty za pachołka. Przywiodła go dwornacka sukienka i boty podbite, że ślachci-cem być udaje się z Mazosz, tylko nie wie, skąd" 29. W XVIII wieku pod­bite podkówkami buty zostały przejęte przez ogół chłopów, stały się na­wet charakterystycznym szczegółem właśnie „gminnej", tj. chłopskiej elegancji. Chcący się odróżnić od chłopów panowie nosili wtedy podków-ki pobielane, często srebrne, ale biedota starała się i tu upodobnić i nosiła podkówki gładzone specjalnie pilnikami. Z kolei chcąc odróżnić się od chłopów pospólstwo miejskie i drobna szlachta nosiła np. specjalne faso­ny butów i w odpowiednim kolorze, tak w rozmaity sposób starając się akcentować różnice w ubiorze.

Obyczaje chłopskie różniły się od szlacheckich nie tylko strojem, róż­nice występowały także w sposobie mówienia, zachowania się, stosowa­nia odmiennych form towarzyskich. Na sprawy te zwracano wówczas. szczególną uwagę, stanowiły one widomy znak przynależności do danego kręgu obyczajowego, co wiązano z przynależnością stanową. Szlachta uważała, że obyczaje chłopskie są prostackie, „grube". Cytowana Liber chamorum informuje np. o pewnym dorobkiewiczu: „Znać że chłop, bo grubej kompleksyjej i mowy, i obyczajów" 30. Trzeba stwierdzić, że istot­nie obyczaje wiejskie odznaczały się nieraz prymitywizmem, ale wyni­kało to z warunków, w jakich żyła wieś, przyczyną tego była także izo­lacja wsi i miasteczek. Ludność po prostu nie miała na kim się wzoro­wać, nie miała gdzie poznawać modniejszych czy właściwszych form. Szlachta twierdziła, że prostota obyczajów chłopskich wynika z wrodzo­nego tym warstwom „prostactwa", ograniczoności — przeczyły temu jed­nak fakty. Wiadomo, że gdy chłopi dostawali się na dwór, czy do wojska, szybko przejmowali obyczaje bardziej światowe, tak że z czasem trudno

29 Liber chamorum, jw., cz. I, s. 523, nr 1997. "> Liber chamorum, jw., cz. I, s. 41, nr 48.


ich było odróżnić od szlachty. Charakteryzujący obyczaje polskie cudzo­ziemcy podkreślali, m. in. Kausch, że „chłop polski pod względem uzdol­nień [...] dorównuje swemu pochodzącemu z arystokracji dziedzicowi" 31. Nie więc ograniczoność czy rzekome wrodzone „prostactwo", lecz po pro­stu warunki decydowały o pewnym prymitywizmie form występujących pośród omawianych warstw.

Opinia szlachecka zawsze silnie zaznaczała, a nawet wyolbrzymiała te różnice, można rzec, iż starała się o utrzymanie tych odmienności. Wy­daje się, że upatrywała w nich jedną z barier podtrzymujących istnieją­cy podział klasowo-kastowy. Ze złośliwą satysfakcją odnotowywano za­równo istotnie dość nieokrzesane zachowanie się chłopów, jak również po prostu specyficzną odmienność tradycyjnych obyczajów chłopskich czy mieszczańskich. Wiele takich opinii zamieszcza Liber chamorum: „Storę [...] zalecał się zaś anno 1631 pannie Morawickiej w krakowskiej ziemi. Słał jej wieńce na półmisku, drugim przykrywszy. Z tego i z inszych po­stępków poznano, że chłop [...] obyczaje ma chłopskie" 32. „Smiglecki [...] ten zalecał się pannie Gosławskiej w sandomierskiej ziemi, ale poznano z niego iż chłop, bo mowę chłopską miał, szepluniawą i prostak w oby­czajach [...]. Mówiąc z panną to często powtarzał «tak ci, tak ci, mościwa panno». A do sługi zaś, choć panna słyszała, mówieł: «Matyjasku skurwy­synu, nie wycosałeś mi połtek». Owa prostak srogi jest" 33.

W XVIII wieku ukształtował się ostatecznie chłopsko-mieszczański model obowiązujący w dziedzinie etycznej. Cechowało go dość rygory­styczne przestrzeganie norm narzuconych przez Kościół, gorliwe wyko­nywanie praktyk religijnych, uznawanie nienaruszalności własności pry­watnej. W stosunkach rodzinnych występowała surowość, nawet okru­cieństwo. Kausch tak pisał: „O moralności tej części narodu można by wiele powiedzieć, jednakże poruszę tu tylko niektóre zasadnicze sprawy. Bezwzględne posłuszeństwo, wstrzemięźliwość seksualna, stosunkowo dość rzadko zdarzające się wypadki kradzieży, pilne uczęszczanie do kościoła na nabożeństwa — oto są cechy, które można wymienić ku chwale pol­skiego wieśniaka. Lenistwo, pijaństwo, srogość względem własnej rodzi­ny i niepohamowana złość w stosunku do człowieka tego samego stanu, jeśli ten czymś go urazi — oto najważniejsze wady tej klasy" 34. Opinie te potwierdzają wypowiedzi autorów polskich, m. in. oświeconych lekarzy z początków XIX wieku, jak np. Ignacego Fijałkowskiego.

W modelu tym występowało wszakże szereg innych dodatnich cech. Do takich należy bez wątpienia zaliczyć szacunek dla pracy fizycznej,

31 Kausch, jw., s. 333. 8* Liber chamorum..., cz. I, s. 514, nr 1962.

33 Liber chamorum..., cz.I, s. 497, nr 1887.

34 Kausch, jw., s. 334.


uznanie dla pracy umysłowej (znamienna jest rewerencja, z jaką odno­szono się do rozmaitych „uczonych" person: bakałarzy, księży, cyruli­ków). Uderza też liczenie się z wydatkami, dostosowywanie ekspensu do swych dochodów. Przysłowiowe marnotrawstwo szlacheckie występowało pośród chłopów i biednych mieszczan niezmiernie rzadko. Do sporadycz­nych faktów należy zaliczyć okoliczności, kiedy popadali oni w ruinę wskutek pijaństwa, rozrzutności itp. Był to model charakteryzujący się dobrze rozumianą oszczędnością. Inną pozytywną jego cechą było udzie­lanie sobie wzajemnej pomocy, współdziałanie, występowało ono szcze­gólnie silnie w okresie klęsk elementarnych — głodów, epidemii. Pośród ludności tych warstw istniała silna więź społeczna, która umożliwiała przetrwanie podczas tak licznych wtedy kryzysów.

W modelu tym istniało także specyficzne poczucie honoru, godności osobistej, co było często przyczyną, że w jego obronie dochodziło do zwad i zatargów. Wydaje się, że drażliwość w tej dziedzinie zwiększała się w miarę przejmowania wzorców szlacheckich. Kazimierz Dobrowolski tak pisze: „[...] o stereotypie honoru, jaki do dzisiaj wykazuje pewną żywotność w naszych masach ludowych. Treścią tego stereotypu, prze­jętego z obyczajowości staroszlacheckiej, było niepozwalanie sobie na ja­kąś obrazę lub zlekceważenie, zwykle przesadnie odczuwane, i szybkie reagowanie odwetem niewspółmiernym do doznanej zniewagi" 35.

Jak dotąd, nie przeprowadzono porównań między ówczesną obyczajo­wością chłopów polskich a np. francuskich, niemieckich czy choćby ukraińskich. Wydaje się, że na ówczesnym tle nasza wieś nie raziła ja­kimś wyjątkowym prymitywizmem, odwrotnie, ludność chłopska posia­dała kulturę obyczajową świadczącą, że w wielu dziedzinach występują­ce u nas zwyczaje były mniej brutalne i drastyczne niż w innych społe­czeństwach. Wspominałem już, że pod wpływem Kościoła przywiązywano na wsi dużą wagę do zachowania niewinności. Sprawy te uważano jed­nakże za intymną dziedzinę życia, nikt więc z postronnych nie sprawdzał, czy panna młoda istotnie zachowała dziewictwo, stanowiło to tajemnicę współmałżonków. Wiadomo natomiast, że na pobliskich terenach zarówno w XVII, jak w XVIII wieku istniała żenująca jawność w kontrolowaniu niewinności panny młodej, obnoszeniu po wsi koszuli noszonej podczas nocy poślubnej itp.36

Pisałem już o brutalnych figlach, które towarzyszyły przyjmowaniu „fryców" do zawodu, wydają się one jednak niewinne, jeśli porównać je z wręcz odrażającymi zwyczajami, jakie w tych sytuacjach praktykowano

35 K. Dobrowolski, Teoria podłoża historycznego, [w:] „Studia z pogra­nicza historii i socjologii", Wrocław 1967, s. 47.

86 Por. np. S. Staszic, Ród ludzki, oprać. Z. Daszkowski, Warszawa 1952, t. II, s. 215.


np. pośród studentów hiszpańskich. Niemcy, Francuzi wielekroć podkre­ślali powierzchowną religijność chłopów polskich, przesadny kult dla świętych, relikwii itd., wiadomo wszakże, że bardzo podobnie przedsta­wiały się te sprawy we Włoszech czy Hiszpanii. Nie ulega natomiast wąt­pliwości, że w pewnych dziedzinach obyczaje polskiej wsi rysowały się wyjątkowo ponuro, dotyczy to np. przesądów związanych z opętaniem. Zjawisk tych nie można wszakże generalizować, ogólny obraz nie był naj­ciemniejszy, wieś polska zdobyła się też na ukształtowanie własnego, od-działywającego nawet na inne modele wzorca obyczajowego.

W Europie XVII—XVIII wieku istniały rozmaite struktury moralne i obyczajowe. Prócz modeli aprobowanych przez panujące systemy spo­łeczne istniały wszakże wzorce stojące w kolizji z powszechnie przyjęty­mi normami. Pewne środowiska charakteryzowały się postawą zdecydo­wanie cyniczną, amoralną, aspołeczną. Dotyczyło to przede wszystkim świata przestępczego. Libertynizm moralno-obyczajowy cechował także liczne środowiska włóczęgów, żebraków, najemnych żołnierzy, podejrza­nych pielgrzymów itd. Zjawisko to występowało w wielu krajach. W arcykatolickiej Hiszpanii ludzi takich zwano „pikarejczykami", po­wstało w związku z tym pojęcie ,, życie pikarejskie".

Zjawisko to występowało także i w Polsce. Prócz naszkicowanych wy­żej modeli istniało u nas szereg odmiennych, zupełnie specyficznych wzorców stojących w zdecydowanej kolizji z obowiązującymi na ogół systemami. Można więc mówić o specyficznym modelu obyczajowym woj­skowych, szczególnie w XVII i początkach XVIII wieku, o którym można rzec, że najczęściej nie uznawali obowiązujących wtedy „praw boskich i ludzkich", lekceważyli nakazy kościelne, kierowali się swoistym ko­deksem moralnym. Można też mówić o specyficznym modelu obyczajo­wym kół przestępczych, zbójników. Szczególnie mocno występowało to zjawisko pośród licznych wtedy ludzi luźnych, t j. włóczęgów, żebraków, ,,zawodowych" pielgrzymów, prostytutek. Ludzie ci kierowali się własny­mi normami, mieli zupełnie inny stosunek do własności prywatnej, od­mienną etykę, odrębne zwyczaje, swoiste poczucie humoru itd. Można rzec, że żyli w odmiennym świecie obyczajowym, w którym pojęcia uczciwości, honoru, wierności, braterstwa miały zupełnie inną treść.

By plastyczniej przedstawić te sprawy, omówię dokładniej środowisko i obyczaje służby pańskiej, licznej i interesującej kategorii zawodowej, która kierowała się własnymi, nie kryjąc prawdy, hultajskimi regułami, obyczaje której mogły rywalizować nawet z osławionym życiem pikarej-skim. Trzeba wszakże dodać, że na ogół bez wątpienia amoralną, cynicz­na postawa służby stanowiła wynik jej warunków bytowych, środowi­skowych.


Obyczajowy kodeks szlachecko-magnacki wymagał, by posiadać naj­liczniejszych dworzan i służbę. Nawet ubogi szlachciura trzymał jakiegoś pachołka, zamożniejsi miełi ich po kilkunastu lub kilkudziesięciu, dwory ".-.agnackie charakteryzowały się tłumami mnogiej, trzymanej nie tyle z potrzeby, lecz dla parady służby. Środowisko to charakteryzuje wiersz Ignacego Krasickiego:

Jaśnie wielmożny tyran, bożek okoliczny,

Dla większej wspaniałości raczy mieć dwór liczny,

Stąd wyższe urzędniki, niższe posługacze:

Pan koniuszy, co bije, masztalerz co płacze,

Pan podskarbi co kradnie, piwniczny, co zmyka,

Sługa pieszy, dworzanin, co ma pacholika,

Pokojowiec przez zaszczyt wspaniałemu sercu,

A dlatego iż szlachcic, bierze na kobiercu.

Pan architekt, co plany bez skutku wymyśla,

Pan doktor co zabija, sekretarz co zmyśla,

Pan rachmistrz co łże w liczbie, gumienny, co w mierze,

Plenipotent, co w sądzie, komisarz co bierze

Więcej jeszcze niż daje, a złodziejów mniejszych

Kradnąc, sam jest użyty do usług ważniejszych

Łowczy, co je zwierzynę, a w polu nie bywa,

Stary szafarz, co zawżdy panu potakiwa,

Pan kapitan, co Żydów drze, kiedy się proszą,

Żołnierze co potrawy na stół w gali noszą,

Kapral, co więcej jeszcze kradnie niż dragoni,

I dobosz, co pod okna capstrzyk tarabani,

A kiedy do kościoła jedzie z gronem gości,

Bije w dziurawy bęben werbel jegomości87.

Usytuowanie służby było rozmaite. Na pokaz, od święta, dawano jej paradne stroje, ale tylko po niektórych dworach była regularnie i so­lidnie żywiona. Częściej panów nie stać było po prostu na to, by za­pewnić jej dostateczne wyżywienie, zakwaterowanie, zapłatę. Nieraz "i-prost głodzono służbę i zmuszano, by na własną rękę szukała sobie żywności. Ciężkie warunki bytowe tego środowiska często przedstawia literatura plebejska. W jednym z utworów kucharz dworski żali się, iż pan:

[...] Przy sobie darmostrawskich chowa co niemiara, Najdziesz u niego w domu chartów z pół cetnara, Najdziesz w stajni, w piekarni niepotrzebne chłopy, Będzie tego z dzieckami około pół kopy;

Najdziesz sług do niczego, tylko jeść sposobnych, Chłopiąt, dziewcząt, pochlebców trzy kopy niegodnych.

" Krasicki, jw., t. II, s. 50—51.


A rwą, a żrą, jak wpadną do kuchni z poranku,

Tylko się im oganiaj jak psom, bez przestanku.

Przydzie chłopiec, do ognia zajeżdża z daleka,

W rzeczy zmarzł, grzać się przyszedł, obłapia człowieka,

Pochlebuje, jak się mam, pyta, choć nie trzeba,

Porwawszy wender z kuchnie, nie czekając chleba.

Obejrzę się, niemasz go, aż w garnku niewiele,

A on wisieć za kuchnią sztukę mięsa miele.

Ali psiuk idzie, rzekomo dla psów po pomyje,

Urżnąwszy zraz pieczeniej od ogniska myje.

Choć dopiero wyżenę z kuchniej komornika,

Wnetki lezie woźnica, choć człowiek zamyka.

Aż masztalerz się ciśnie, drabi zaglądają,

Jak psi, gdy im psiukowie tłuste zaparzają.

Ba, sromoć, łaj, nic tego wisielcy nie czują,

Gwiżdżą; wąsy, czupryny kręcą, statki psują.

Uwarz im. choć i wilka, choć lisa kawalec.

Wszystko złodziej z niem pożre, jeszcze liże palec38.

Złe warunki bytowe służby dziwiły cudzoziemców. Nuncjusz Ma-rescotti w XVII stuleciu uważał np., że utrzymanie jednego Włocha kosztuje więcej niż czterech sług polskich. Yautrin, jeszcze pod koniec XVIII wieku, tak pisał: „Kryterium wzajemnego poważania wśród Po­laków w dalszym ciągu stanowić będzie liczba posiadanych koni, zbrojnej milicji i służby. Ta ostatnia jest bardzo liczna, ponieważ niewiele kosztu­je: odżywia się jak prosięta, śpi jak konie, a posłuszna jest jak psy. Nikt nie troszczy się o jej wyżywienie i pomieszczenie. Chleb, odzież, skromny zarobek w wysokości około 24 sous tygodniowo i razy składają się na jej wynagrodzenie. Służący śpią, gdzie popadnie: w stajni, sieni, korytarzu lub w jakiejś izbie na podłodze czy na worku siana, który znika, gdy wstają. Pożywieni; ^ajdują od przypadku do przypadku na talerzach, które sprzątają ze stołu i które sobie wzajemnie wydzierają" 39.

Żyjącą w złych warunkach służbę często jeszcze maltretowano, bito, poniewierano nią, z drugiej zaś strony wykorzystywano do najprzeróż­niejszych celów, m. in. nie tylko jako asystę, lecz także jako ochronę;

spełniała też ona nieraz rolę „bojówek" pańskich, terroryzujących oko­licę. Przyboczna służba dostarczała panom sekretnych „uciech", stając się nieraz po prostu rajfurami, załatwiała poufne sprawy, przenosiła ważną korespondencję itd.

Raczej do mitów zaliczyć należy typ wiernego sługi gotowego oddać życie za swego pana. Był to wzorzec, który starała się narzucić służbie

28 Uciechy lepsze y poźytecznieysze a niżeli z Bachusem y z Wenerą, [w:] Pol-ska komedia rybałtowska, wyd. K. Badecki, Lwów 1931, s. 642. M V a u t r i n, jw., s. 770.


szlachta; jeśli zdarzały się takie zjawiska, to należały do wyjątków. Na ogół służono po prostu z powodu pospolitej biedy, z drugiej strony przy­czyną „wierności" był dobrze pojęty obopólny interes. Między panem a służbą istniało niepisane porozumienie. Pan bił, poniewierał, lecz coś płacił, dawał minimum konieczne dla zapewnienia egzystencji, chronił wreszcie od sądu, kary, więzienia. Trzeba bowiem podkreślić, że ci sami panowie, którzy nieraz maltretowali służbę, stawali za nią murem, jeśli groziło jej jakieś postronne niebezpieczeństwo. Uważali bowiem, że nawet ostatni hajduk czy woźnica reprezentuje ich personę, toteż we wszystkich incydentach, jakie zachodziły między czeladzią a ludnością czy służbą innego feudała, z reguły stawali po stronie swoich pachołków i wykorzy­stywali wszystkie swe wpływy, by ochronić ich przed ramieniem spra­wiedliwości czy spontanicznym gniewem miejskiego pospólstwa. Należy dodać, że wielu plebejuszów traktowało pójście na służbę jako możliwość życiowej kariery. Nie mając nic do stracenia, stawiano na kartę pana, okazywano mu oddanie, nadstawiano zań kark, wypełniano wszystkie rozkazy, w nadziei, że zapewni to nagrodę, protekcję, fawor magnacki. Służba stanowiła w dawnej Rzeczypospolitej jedną z dróg awansu spo­łecznego. Znane są nawet przypadki, że prości służący stawali się sekre­tarzami i poufnymi doradcami, z tych zaś funkcji wyrastali niekiedy na administratorów, podstarościch, wreszcie nawet właścicieli folwarczków, a czasem i wiosek. Wacław Potocki tak o tym pisał;

Bo z parobka woźnice, z woźnice, nadołek

Wetknąwszy za pas, będzie na łogosz pachołek.

Aż czeladnik, aż sługa, aż dopadłszy konia

W wojsku towarzysz, w domu szlachcic gdzie z ustronia w.

Kulisy karier służących odsłania i dokładnie relacjonuje m. in. słynna Liber chamorum. Kariery te były nieraz bardzo zawiłe. Niepospolity spryt czy inteligencja łączyły się często z pospolitym bandytyzmem, sta­nowiąc klasyczne przyczynki do dziejów kryminalistyki tamtych czasów. Oczywiście faktów tych nie można generalizować, szczęśliwców nie było wielu, tylko nielicznym udawało się zrobić karierę, istnienie jednak ta­kiej szansy, sama możliwość jakiegokolwiek awansu nęciła wszystkich ambitniejszych, bardziej rzutkich służących.

Wszystkie wymienione okoliczności powodowały, iż życie dworskie charakteryzował specyficzny klimat moralny, że przeniknięte ono było atmosferą serwilizmu, zdrady, zuchwałości, rządząc się regułami, które przypominały przysłowiowe wilcze prawa. Większość służby odrzucała

" Cyt. wg J. S. B y s t r o ń. Kultura ludowa, Warszawa 1947, s. 57.


normy moralne, jak również reguły obyczajowe obowiązujące pośród in­nych warstw. Nie uznawała ona poszanowania cudzej własności, dopusz­czała się częściej niż ludzie z innych środowisk zabójstw i zranień, od­rzucała obowiązujące normy w dziedzinie obyczajowości seksualnej, oka­zywała często indyferentyzm religijny, lekceważąc zasady głoszone przez Kościół. Służbę cechował na ogół egoizm, co prowadziło do różnych kon­fliktów z otoczeniem. Przyjmowała przeważnie postawę zmierzającą do wykorzystania wszelkich możliwych uciech, hołdowała często swego ro­dzaju hedonłzmowi, który prowadził do łamania obowiązujących zasad i tzw. dobrych obyczajów.

Służba na każdym kroku dopuszczała się burd i kradzieży. Jeśli istnia­ła możliwość, okradała nawet własnego chlebodawcę, bez żadnych zaś skrupułów rabowała postronnych. Dokładne opisy nadużyć jakich do­puszczała się biedująca czy też goniąca za zdobyczą służba przedstawia wspomniana już Liber chamorum oraz inne liczne źródła. Uderzało to m. in. cudzoziemców, B. 0'Connor wspomina, że podczas sejmów „mnó­stwo hajduków i sług rozmaitych, nie tylko domy, lecz wszystkie ulice, dzień i noc napełnia, stąd ustawiczne burdy, napaścłe i kradzieże, tak że jeżeli kto chce zostać przy worku, sukni i koszuli, wieczorem nie powi­nien wychodzić. Mała zbyt płaca przez panów sługom dawana przyczyną jest kradzieży i łupiestw" 41.

Służba wielkich panów dopuszczała się burd nawet podczas elekcji i państwowych uroczystości. Czech Tanner pisał o sejmach, że w tym czasie gdy posłowie i senat obradowali, na zamku „czeladź i żołnierstwo na dziedzińcu zamkowym zebrana, gdy się wódką zaleją, wszczynają kłótnie, porywają się do szabel, nieraz krew leje się obficie" 42. Burdy służby potwierdza tak wiarygodne źródło jak Konstytucje sejmowe. Z przekazu tego dowiadujemy się bowiem, iż w XVII wieku nierzadkie były wypadki, w których hajducy, masztalerze i „insze podlejsze osoby" dostawali się podczas obrad sejmowych na zamek i urządzali tam wrzaski utrudniające sejmowe debaty43. Tumulty wybuchały także podczas elek­cji. Pachołcy wielmożów cisnęli się bowiem na miejsca zarezerwowa­ne dla Senatu czy szlachty i rozpoczynali krzyki, świsty i „huczenia". Wybryki te były szczególnie kompromitujące podczas audiencji, jakich udzielano cudzoziemskim posłom. Konstytucje groziły kijami niesfornym sługom, w praktyce jednak trudno było opanować rozzuchwalone groma-

41 B. 0'C o n n o r. Wyjątek z pamiętników, [w:] Zbiór pamiętników historycz­nych o dawnej Polszcze, t. IV, wyd. J. U. Niemcewicz, Lipsk 1838—1840, s. 310.

4* F. Tanner, Dziennik..., [w:] Zbiór pamiętników historycznych..., t, V, s. 116.

48 Volumina Legum, t. V, wyd. J. Ohryzki, s. 318.


dy, dopiero w drugiej połowie XVIII wieku poddano służbę większym rygorom.

Najczęściej młodzi wiekiem, bezżenni, często deprawowani przez pa­nów służący wykazywali nadmierne zainteresowanie płcią odmienną. Jak już wspominałem w rozdziale o prostytucji, odwiedzali oni liczne wtedy domy publiczne, wchodzili w kontakt z włóczącymi się nierządnicami, napastowali służbę żeńską, gdy zaś nie było innych okazji, gwałcili chłop­ki lub mieszczki. Śmiałemu służącemu udawało się niekiedy nawet zdo­być względy samej pani domu. Sprawy to oczywiście intymne, nie zawsze można wierzyć wszystkim plotkom, znając jednak ówczesne stosunki, można twierdzić, że fakty takie nie były sporadyczne. Bodaj najczęściej występowały one w pierwszej połowie XVII wieku, kiedy, jak wiadomo, panowały po dworach bardziej swobodne obyczaje. Zalecano się więc do młodych, „gorących wdówek", zdarzało się, iż romansowano nawet pod bokiem niewydarzonych mężów. Galerię takich zuchwałych amorów pre­zentuje nam Liber chamorum. Trudno dziś stwierdzić autentyczność tych faktów, w każdym razie były one typowe dla klimatu obyczajowego tej doby. A oto niektóre opisy:

„Komecki Jan, chłopski syn z Sułowy, wsi od Wiśnicza. Ten był za urzędnika u pani Gołuchowskiej w Smogorzewie u Nowego Miasta [...]. Tam się u ni zapomogi, jako u wdowy, ni miał tyż żony na ten czas, a że miał lat 40 kilka, trzymał Szyścice wioskę od tej pani na wytrzymanie od r. 1620 i r. 1631. Drudzy mówią, że te Dział oszyce do wiernych rąk trzy­mał, bo stamtąd był poddany tejże pani, on zaś mówi, że pani u niego poddana; wychowańcem u ni był, ze statkami do Gdańska chadzał i doma statku przy niej doglądał. Za towarzysza sobie miał syna pani Jana i ochędożniej chadzał niż syn. Gdy z Litwy przyjechał, rysie, sobole pod sukniami, a przecie chłop, pachołek, presuympcyja górna [...]. Lepsza zgoła pachołka u wdowy wysługa niźli u senatora [...]. Ten Kornecki tak bestyja wniosła się, że był dał płacą matematykowi, coby mu minucyje przypisał a herb Strzemię włożył, że w strzemię występował p. Gołu-chowskiego" 44.

„Kwiatonioski [...] służeł pod Skrzynnem v/ Mazoszu; sypiał panu 7 panią, za co wziął od niej na kilkaset złotych i dzieci mu narobił, bo on sam nie mógł" 4S.

„Kuleski co się nazwał. Tego, na wsi sierotą beł, wziął p. Czekanoski w Czekanowie u Kalisza. W piecu pierwej pałał, potym za chłopca miał go kilkanaście lat. Potym r. 1623 służeł p. Mikołajowskiemu w Skąpym za Kaliszem. Tam będąc sypiał z siostrą rodzoną pańską, co przy panu

44 Liber chamorum, jw., cz. I, s. 255, nr 918.

45 Liber chamorum, jw., cz. I, s. 287, nr 1060.


mieszkała. Wziął od niej do kilku tysięcy i klejnotów niemało [...]. Miko-łajoskiej tej nabawię! bel dziecięcia, które, jak zległa, w skok dano na wieś chować. Szła beła przecież za mąż za głupiego kogoś. Ten Kuleski anno 1631 miał lat 28; szumno, szabla oprawna i rządzik kozacki, koni kilka" 46.

„Miechowski [...] ze wsi Czaple Wielkich u Miechowa [...] zaszedł beł pod Kalisz i tam potym we dworze służył u paniej wdowy; przywołała go więc na łóżko do siebie chędogo nosieła go. Owa bez ochrony poczy­nała z nim. Wiedziała kaliska ziemia, że go za gacha chowała, i gachem go zwali. Odpowiedział mu syn paniej zabić go, tylko matki bał się o to" 47.

„Ochęnkoski nazwał się z Krakowa okieniczki syn [...] pojął był mieszczkę w Wieliczce. Nie mógł wskórać przy żonie i jechał służyć na jeden koń panu Korycińskiemu, staroście ojcoskiemu, na Pieskowej Skale circa 1621. Tam o granicę bywał na Kalinowej, wsi, a przysiadał ogona Wolskiego niejakiego żonie... która dawała mu sieła, że się z niej za-pomógł" 48.

Miał więc chyba Krzysztof Opaliński pewne podstawy, by podawać w wątpliwość wierność małżeńską niektórych szlachcianek i wyśmiewać cieszącego się z potomka pana domu, pisząc:

[...] Nie tyś, chudzino, ojcem, mylisz się w tym ale Albo Janusz woźnica, albo hajduk Giergiel49.

Maje się, że następne pokolenia szlachcianek wykazywały większą w tych sprawach rezerwę. „Renesans" hajduckich sukcesów nastąpił jed­nak, szczególnie po wielkich dworach, w dobie Rokoka. Jest pewne, że przystojni i odważni słudzy mieli szansę stać się amantami najbardziej utytułowanych dam. Pisałem już o tym, że czasem krew plebejska łączyła się z książęcą, często rzeczywiste pochodzenie wielkich panów było zu­pełnie inne niż głosiły metryki. Sporo informacji i aluzji na temat ro­mansów pań ze sługami zawiera ówczesna literatura frywolna. W jednym z poematów spotykamy postać wielkiej damy, żalącej się na oziębłość swego służki:

[...] moje kochanie

Próżno me widzę staranie,

Próżno się o twą miłość ubiegam zawodem

Ja tobie ogniem a ty dla mnie lodem

Woląc z paziami grać w karty niżeli

Leżeć ze mną na pościeli.

48 Liber chamorum, jw., cz. I, s. 282, nr 1040.

47 Liber chamorum, jw., cz. I, s. 3.30, nr 1244.

48 Liber chamorum, jw., cz. I, s. 3G8, nr 1391.

48 K. Opaliński, Satyry, oprać. L. Eustach lewic z, Wrocław 1953, s. 66.


Pięć razy posyłam wierną ochmistrzynią A tyś ona znieważył nazywając świnią, Aniś od gry odstąpił aż dokończył puli Mało dbając, że czekam gotowa w koszuli51).

Powyższe opisy, jak również konkretne informacje na temat niewier­ności pań, dotyczyły tylko niektórych szlachcianek i wielkich dam, spraw tych nie można uogólniać. Z drugiej strony, jeśli nawet fakty takie były w istocie wyjątkowe, to mimo wszystko dostarczały barwnych tematów, powodowały komentarze, stawały się treścią licznych konceptów. Wyda­je się, że w pewnej mierze przyczyniły się też one do lekceważącego traktowania przez służbę wszystkich kobiet. Przejawiało się to m. in. w opisanym w innym rozdziale zuchwałym i grubiańskim zachowaniu się służących, którzy bezczelnie postponowali przybywające na bankiety damy. Służba wyższych kategorii zachowywała się mniej grubiańsko, w istocie jednak solidaryzowała się w tym względzie z hajduckimi poję­ciami. Kajetan Węgierski w wierszu pt. Na ba? ksiącia Marcina Lubomir -skiego pisze:

[.. ] A to wy, piękne córki, w tym kąciku sali

Paziami, jak na przekór, żywo się bawicie,

Czyście wy się to jeszcze w tym 'nie przekonali,

Że ten rodzaj drwi sobie z wszystkich kobiet skrycie? 51

Jeśli chodzi o inne rozrywki, to służba hołdowała oczywiście najwe­selszym i najłatwiejszym. Spotykało się też ciągłe skargi na jej pijaństwo, skłonność do kart, prowadzenie hulaszczego trybu życia. W opinii pro­wincji środowisko służby było uosobieniem niemoralnego, nieobyczajne-go życia. Nie kryła tego nawet satyra sowizdrzalska:

Mądrego błaanem zowią, mądrym niemądrego, Najlepszym wysiekańca, choć jest nic dobrego. Nabożnego człowieka zowią skrupulatem, Kosterę, kartownika najmilejszym bratem.

Autor radzi więc:

Abyś wiedział, jaki masz żywot wieść przy dworze I być u wielkich panów w niemałym faworze. Błaznować i pochlebiać, zełgać umiej czasem, Wyskoczyć, o Dorotce solmizować basem.

50 Rkps AGAD, Arch. Publ. Potockich, nr 89, k. 7.

81 Cyt. wg Poezja polskiego Oświecenia, Antologia, oprać. J. K o 11, Warszawa 1S56, s. 176.


[...] Dobrze się z kompani ją masz wszędzie zachować Lub pić, lub bić drudzy chcą, masz ich naśladować 52.

Literatura plebejska informuje także, że służba co mniejszych pa­nów bawiła się wybornie wyrządzaniem psot swoim chlebodawcom, szczególnie gdy byli oni pijani. W jednym z utworów szlachcic żali s'^ na sługę:

[...] Jeśli stoi za tobą, to gębę wykrzywia,

Każesz mu na stronę iść, to cuda wydziwia.

Przed tobą z nabożeństwem stojąc szablę trzyma,

A kiedy się upijesz, toć brodę, wyżyna.

Gdzie widzi błotny rynsztok, tam z tobą wędruje,

Jak upadniesz, to zdrajca rzekomo lamentuje,

Popchnie czasem niecnota pana pijanego,

A zmyśli, że utrzymać nie mógł lecącego.

Gdy cię z butów wyzuwa, to cię szczypie w nogi,

Alboć ręce wykręca, jako zwykł kat srogi.

Zdejmując suknię z ciebie, gdy zaśniesz, podleje

Złodziej smrodem; ciebie wstyd, ów się wisieć śmieje ss.

Opis pochodzi wprawdzie z satyrycznego utworu, wiadomo jednak, żi fakty takie miały istotnie miejsce. Świadczą o tym m. in. przekazy p 2-miętnikarzy szlacheckich, którzy częstokroć biadają, że wracali z bankie­tów ze spitymi jak bele, do niczego niezdatnymi sługami, lub też wy­rzekają na ich psoty.

Wiadomo też, że służba bardzo często uciekała od swych panów, by szukać szczęścia po innych dworach. Prasa drugiej połowy XVIII wieku wielekroć zamieszczała listy gończe rozsyłane za zbiegami, którzy nie­jednokrotnie okradali jeszcze uprzednio swych chlebodawców.

Wspomniałem już, że tego rodzaju cyniczna postawa wynikała w du­żej mierze z naszkicowanych wyżej warunków bytowych i środowisko­wych. Należy dodać, że nie była ona nagminna. Po małych dworach lub u. niektórych surowiej te sprawy traktujących magnatów panowały ry­gory uniemożliwiające takie postępowanie. W zasadzie najswobodniej za­chowywano się jednak po dużych dworach, szczególnie podczas licznych podróży i rozmaitych zjazdów.

Można stwierdzić, że wymieniony model obyczajowy stworzył typ człowieka stojącego na ogół w kolizji z obowiązującymi normami moral­nymi. Istniejące pośród służby, specyficzne dla tego środowiska reguły

" Obiecadto dworskie albo żywot służalych, [w:] Polska satyra mieszczanka., wyd. K. B a d e c k i, Kraków 1950, s. 219—220.

" Uciechy lepsze y pożytecznieysze a niżeli z Bachusem y z Wenerą..., s. 53i?— 537.


zachowania prowadziły do rozluźnienia obyczajów. Żyjąc przy bol-:u panów przejmowała służba pewne, najczęściej ujemne ich cechy, wzoro­wała się na ich zachowaniu i sposobie bycia. Przez swoją ruchliwość, obrotność stawała się z kolei wzorem dla włóczęgów i przestępców. W ten sposób pewne formy obyczajowe, charakterystyczne dla innych modeli, rozpowszechniały się przede wszystkim pośród ludzi tzw. margi­nesu społecznego.


Ujednolicenie i oddziaływanie obyczajowości staropolskiej

Omówionych w poprzednim rozdziale modeli i typów obyczajowych nie można ujmować zbyt statycznie, szczególnie poważne przemiany wystą­piły bowiem pod koniec XVIII wieku, co wiązało się z całokształtem zmian gospodarczo-społeczno-politycznych zachodzących w Rzeczypospo­litej. Reformy ustrojowe podcięły dyktaturę oligarchii, co spowodowało zmianę jej stylu życia. Niepotrzebne stały się liczne dwory, nadworne wojska, „polityczne" uczty i pijatyki. Znikły demoniczne typy magna­tów w rodzaju Hieronima Floriana Radziwiłła czy Mikołaja Bazylego Po­tockiego. Panowie zaczęli wieść życie bardziej zamknięte, prywatne, wtło­czone w inne ramy. Część z nich uległa kosmpolityzmowi i przejęła obce, przede wszystkim francuskie obyczaje, część zaś upodobniła swój styl życia do wzorów średnioszlacheckich. W każdym razie powoli zaczął za­nikać odmienny, pełen pychy, stojący ponad prawem obyczaj magnacki.

Wraz z nim, wraz z likwidacją licznych dworów, uległ również zde­cydowanej modyfikacji obyczajowy model służby. Zanikł typ zbrojnego, zuchwałego, cynicznego hajduka, w jego miejsce pojawił się sprawny, posłuszny, na wzorach zachodnich ukształtowany typ lokaja. Oczywiście od tego czasu służba była mniej liczna, jej model słabiej oddziaływał na społeczeństwo.

Wspomniane przemiany społeczno-polityczne spowodowały również, że skurczył się, poddany został kontroli świat ludzi luźnych. W związku z tym zaczął zanikać odrębny model obyczajowy ludzi marginesu. Od­mienne wzorce obowiązywały nadal bodaj tylko w środowisku przestęp­czym i żebraczym.

Przeobrażenia społeczne, preburżuazyjne, prowadziły do demokraty­zacji życia obyczajowego, wprowadzały nowe typy i formy rozrywek, np. teatr, reduty, kawiarnie, dostępnych na nowych zasadach. Przemła-


ny te wywarły wpływ na wszystkie wzorce, wpłynęły na procesy unifi­kacyjne zachodzące w naszej obyczajowości.

Utrzymały się w zasadzie dwa modele obyczajowe: szlachecki i chłop­ski. Bardziej atrakcyjny był oczywiście pierwszy, który pod postacią tzw. sarmatyzmu objął nie tylko całą szlachtę Rzeczypospolitej, lecz pro­mieniował nawet na zagranicę.

W poprzednich rozdziałach wielokrotnie wspominałem, iż pewne dzie­dziny obyczajowości polskiej, m. in. moda i formy towarzyskie, mimo że przez niektórych cudzoziemców krytykowane, znajdowały naśladowni­ctwo w innych krajach. Należy podkreślić, że obyczajowość polska naj­silniej oddziaływała na kraje Europy wschodniej; wiązało się to z pro­mieniowaniem polskiej kultury, która do końca XVII wieku wywierała poważny wpływ na Litwę, Białoruś, Ukrainę, Rumunię, a pośrednio na­wet na Rosję. Oddziaływanie to dotyczyło co prawda przede wszystkim szlachty, niemniej ogólny wpływ kultury pociągał za sobą również i prze­noszenie pewnych form obyczajowych na inne warstwy społeczne. O tym, że jest to zagadnienie istotne, wzbudzające zainteresowanie badaczy europejskich świadczyć może np. wypowiedź węgierskiego uczonego E. Angyala, który w pracy pt. Barok polski między Madrytem i Moskwą pisze: „Sarmatyzm, tj. szlachecki sposób życia na obszarze polsko-litew-sko-ruskim dawniej Rzeczypospolitej jest czynnikiem, z którego obecno­ścią musimy liczyć się i w sensie dodatnim, i w sensie ujemnym w całej Europie wschodniej. Jeśli patrzymy na portrety rosyjskich magnatów z XVII w., znajdujemy się w sferze estetycznej, która jest bardzo bliska malarstwu portretowemu polskiego sarmatyzmu" 1. Promieniowanie pol­skiej obyczajowości na Rosję zostało przecięte reformami Piotra Wielkie­go, które dotyczyły m. in. zmian w sposobie życia i narzuciły szlachcie rosyjskiej inne wzorce, jeśli jednak chodzi o szlachtę litewską i ukraiń­ską, to niemal całkowicie przejęła ona obyczajowy model sarmacki; od­działywanie na nią było bardzo żywe nie tylko do końca XVIII wieku, lecz występowało jeszcze nawet w XIX stuleciu.

Nic więc dziwnego, że odnoszący także sukcesy u obcych obyczaj szla­checki przyjmowany był też i szeroko naśladowany przez polskie środo­wiska plebejskie. Wiązało się to z tendencją do zdobycia społecznego awansu, z możliwością przedostania się w szeregi uprzywilejowanego stanu, z szansą zatuszowania chłopskiego czy mieszczańskiego pochodze­nia. Obyczaj szlachecki przejął także kler, dążący do dalszej unifikacji obyczajowej na platformie etyki i obrzędowości katolickiej, a w końcu XVIII wieku powstająca właśnie inteligencja zawodowa. Ten model oby-

1 E. A n g y a l, Barok polski między Madrytem i Moskwą, [w:] Literatura — komparaty styka—folklor. Księga poświęcona Julianowi Krzyżanowskiemu, Warsza­wa 196.8, s. 1®0.


czajowy popularyzowało również będące w trakcie reformy szkolnictwo oraz propagowała odgrywająca coraz większą rolę prasa. Rolę tego mo­delu potęgował wzrost znaczenia średniej szlachty, występujący u schył­ku Rzeczypospolitej.

Oddziaływanie to nie było wszakże jednostronne. Niektóre obyczaje plebejskie przenikały do modelu szlacheckiego. Obyczajowość ta przyjęła m. in. pieśni i inne utwory literatury ludowej. Pisałem już, że ludowego pochodzenia była większość tańców szlacheckich, nawet pański polonez.

Wytworzyła się więc sytuacja, że pierwszoplanową pozycję zajął oby­czaj szlachecki, który stał się w tym czasie właściwie już obyczajem ogólnonarodowym, kopiowanym przede wszystkim przez powstającą in­teligencję. Pozostał także w dalszym ciągu odrębny obyczaj chłopski, wy­kazujący jednak tendencje do przejmowania dalszych elementów z wzor­ca szlacheckiego. To w pewnej mierze ujednolicenie obyczajowe, dokona­ne na bazie obyczajów szlacheckich, wynikało z wielu złożonych przy­czyn. Wszystkie wzorce wiązał wspólny język, zwycięstwo kontrreforma­cji i katolicyzacja obyczajów powodowały jednocześnie powszechne przyj­mowanie propagowanych norm i reguł. Mniemam, że pewną rolę odegrało tu rozprzestrzenianie się jednolitych wzorców literackich, już to typo­wych dla literatury dewocyjnej, już też upowszechnionych przez piśmien­nictwo Oświecenia. Zróżnicowanie socjalne doprowadziło do powstania kilku typów obyczajowych, różnice między nimi były jednak tylko po­zornie głębokie, wszystkie bowiem wiązał i upodabniał szereg cech wy­nikających m. in. z psychologii zbiorowej ówczesnych ludzi. Były to inne niż dziś, bliższe średniowieczu, pełne kontrastów czasy.

Sławą i bogactwem, tytułami, orderami, koneksjami cieszono się wów­czas bardziej ostentacyjnie niż obecnie, wyraźnie zaś gardzono ubóstwem. Ksiądz Gruszczyński melancholijnie stwierdza, że „Bogactwo dobrem a ubóstwo złym, opinia uczyniła" 2. Większość ówczesnych ludzi cecho­wała ekspresja, popędliwość, kierowanie się słabo kontrolowanymi na­miętnościami, uzewnętrznianiem uczuć, przechodzeniem szybko do krań­cowo odmiennych nastrojów. Na tym podłożu występowały m. in. takie zjawiska, jak np. częste zwady i bójki, które spotykało się pośród abso­lutnie wszystkich warstw społecznych, z tym tylko, że chłopi bili się kłonicami, panowie zaś wschodnimi karabelami. Uzewnętrznianie uczuć przyczyniało się do tego, iż wiele intymnych, osobistych spraw działo się publicznie, że „obnoszono się" zarówno ze swoim szczęściem, jak i z nie­szczęściem, z sukcesami i z porażkami, z tężyzną fizyczną i z chorobą czy też z kalectwem. Przechodzenie do krańcowo odmiennych nastrojów powodowało, iż ludzie ówcześni od prostych, dziecinnych żartów i dobro-duszności przechodzili do okrucieństwa i nienawiści, od ascezy przerzu-

2 W. Gruszczyński, Ekonomia dobrych obyczajów..., Berdyczow 1777, s. 160.


cali się do rozpusty, po dniach pokuty i wyrzeczeń tym intensywniej dążyli do zdobycia bogactwa czy wykorzystania możliwości, jakie daje życie.

Różnice w upodobaniach i typie rozrywek nie były jednak w istocie tak wielkie, jak to mogłoby się zdawać. Życie obyczajowe całego społe­czeństwa posiadało wiele wspólnych elementów, wydaje się, że występo­wały w nim raczej ilościowe niż jakościowe różnice. Decydowały przy tym nie różnice pod względem treści, ile raczej formy i skali. Wynikało to przede wszystkim ze stosunkowo małego zróżnicowania intelektual­nego ówczesnego społeczeństwa. Przeciętny szlachcic czy mieszkaniec większego miasta wyraźnie odróżniał się strojem, szablą, modną fryzurą czy zarostem, znajomością obowiązującego pośród uprzywilejowanych warstw savoir vivre'u, jego skala zainteresowań i wiedza nie przedsta­wiały się wszakże imponująco, a gusta i rozrywki były najczęściej dość prymitywne. Wiadomo, że picie alkoholu, gra w karty i taniec były pod­stawowymi, ulubionymi rozrywkami wszystkich warstw społecznych, z tym, że panowie upijali się tokajem i burgundem, szlachta nalewkami i pośledniejszym winem, chłopi zalewali się zaś mieszaniną gorzałki i li­chego piwa. Kiedy się popito, to bez względu na środowisko wszędzie następowały zwady, kłótnie i bijatyka. To samo tyczyło się tańców; pa­nowie bawili się w takt poloneza czy menueta, chłopi zaś w takt skocz­nych, ludowych tańców. Panowie ciągnęli bank w faraona, chłopi zaś hazardowali się w „31". Przypomnijmy, że niedźwiednicy i kuglarze tak samo dobrze bawili miejską gawiedź jak i feudalną elitę, hecę odwiedzali woźnice i pierwsi dygnitarze, z usług nierządnic korzystała zarówno służ­ba, jak i najwięksi panowie.

Jeśli się dokładniej przyjrzeć wielkopańskim rozrywkom, to wiele z nich zadziwia prymitywizmem i rubasznością. Pochlebcy i panegiryści doszukiwali się w każdym słowie, w każdym dowcipie pańskim ewene­mentu, „dla przypodobania się boki zrywali ze śmiechu, gdy ich panowie chcieli coś śmiesznego opowiadać, przez co zyskiwali dla siebie ich łaskę"3. W istocie większość tych dowcipów przedstawiała się wręcz mizernie, znikczemniałe, serwilistyczne otoczenie oklaskiwało jednak, ba, nawet na rękach nosiło prawiących błazeństwa panów, byle tylko zdobyć ich fawory. Niewybredność gustów pańskich mocno i wyraźnie podkre­ślał pamiętnikarz Antoni Magier:

„Dawniej, podczas wielkich stołów u naszych magnatów, których miał­ki rozum zastanawiał się częstokroć nad płaskim i prawie gminnym dowcipem, wolny był wstęp dla niektórych już znanych osób, które mo­gły były toż wysokie towarzystwo w jakim sposobie zabawić i rozwese­lić. Z liczby tych była w Warszawie jedna spora karlica nazwiskiem

* A. Magier, Estetyka miasta stołecznego Warszawy, Wrocław 1963, s. 242.


Kasia; ubiór jej był: robronik krótki, czarny, grodeturowy, głowa ufry-zurowana i kornecik na głowie z pąsową wstążką. Nosiła na sobie prze­wieszony teorban, na którym grywała, gdy przyszło jej gdzie na pokojach tańczyć kozaczka. Już podstarzała, odwiedzała jeszcze około r. 1778 wiel­kie dwory. Wszedłszy do sali jadalnej zaczęła zaraz sprzeciwiać się bez­czelnością swoją obrażonej przystojności osób u stołu obecnych, niemniej ściskając je i całując, mieszać zarumienione do swych opowiadanych swa­wolnych przygód, a tym sposobem do rozpuku śmiejącym się magnatom rozkoszną sprawiać zabawę i nieraz od nich złotem bywała obdarzoną" 4.

Oczywiście nie można upraszczać problemu. W ówczesnej Polsce nie brakowało ludzi o wysokiej kulturze umysłowej, którzy hołdowali od­miennym, wytworniejszym gustom. Spotykało się ich zarówno po dużych miastach, przede wszystkim w Warszawie i Gdańsku, jak i pośród kół szlacheckich — przykładem Wacław Potocki i magnackich — Jerzy Osso­liński, Jan Andrzej Morsztyn, Teodor Lubomirski. Grupa ta nie była jednak liczna, obraz ogólny, typowy, wykazywał zaś raczej brak większe­go zróżnicowania w upodobaniach.

Cechą wiążącą wszystkie modele obyczajowe było hołdowanie wy-stawności i wywyższaniu się ponad innych. Stosunkowo najrzadziej cecha ta łączyła się, jak wiadomo, ze środowiskiem chłopskim, choć i tutaj nie brakowało tendencji do posiadania pięknych, świątecznych strojów, do wyprawiania hucznych chrzcin i wesel. Szczególnie silnie dążności te występowały jednak w modelu szlacheckim, magnackim, wojskowym. Moment ten podnosili ówcześni moraliści. Szymon Staro wolski tak pisał:

„[...] każdy stan nad swoją kondycją żyje: chłopek przeciw! się miesz-czankowi i równa mu się suknią [...], także żona i córki jego chustami białymi, czapeczkami, pasami i mętlikami jedwabnymi, zwłaszcza przy mieściech większych. Mieszczanie zasię bławatami, bankietami, winami równają się szlachcie; szlachta pachołkami, szkapami, futrami drogimi senatorom. Senatorowie srebrem, pałacami, klejnotami, gwardiami królo­wi samemu" 5.

Odmienne modele obyczajowe wiązały też inne, bardziej pozytywne cechy. Należy do nich zaliczyć przede wszystkim gościnność spotykaną zarówno w pańskich rezydencjach, jak w dworkach szlacheckich i chału­pach chłopskich. O gościnności staropolskiej można pisać rozmaicie, w wielu przypadkach dyktowana była ona interesem, przede wszystkim wypływała jednak z jakiejś głębokiej, społecznej więzi, z tendencji do niesienia pomocy, z pradawnej serdeczności z jaką witano przybysza. Do­strzegali to bardziej obiektywni cudzoziemcy, którzy gościnność zaliczali

4 M a g i e r, j w., s. 241—242.

8 Sz. S t a r o w o l s k i. Lament utrapionej matki Korony Polskiej..., wyd. K. J. Turowski, Kraków 1859, s. 12—13.


do zasadniczych, pozytywnych cech polskiej obyczajowości. Kausch np. pisał, że jeżeli jakiś Radziwiłł „w Warszawie w czasie trwania sejmu co­dziennie przez kilka miesięcy z królewskim przepychem podejmuje całe rzesze szlachty C'est tout comme chez nous — własny interes i pycha! Jednakże te względy nie wchodzą w grę, gdy jakiś podróżujący, który w przeciwnym wypadku musiałby spędzić noc w najnędzniejszym za­jeździe, bez żadnych trudności u zupełnie mu nie znanego brata szlachci­ca otrzyma kwaterę albo — jeśli uległ wypadkowi — zepsuło mu się koło od powozu czy też jakiś inny przedmiot konieczny do odbycia dal­szej podróży. Prawie nie ma w Polsce takiego wypadku, aby odmówiono podróżnemu pomocy w razie potrzeby. Porównajmy, jak ta sprawa wy­gląda w naszych Niemczech!" G

W większości modeli obyczajowych występował pewien rodzaj szar-manterii wobec kobiet. Można śmiało stwierdzić, że na tle obyczajowości innych krajów Europy, na tle ówczesnej powszechnej dyskryminacji nie­wiast, obyczajowość polska okazała się postępowa. Podkreślano nawet często niezależną, wywierającą poważny wpływ rolę białogłów w społe­czeństwie. Przecież to z Polski XVIII wieku wyszło powiedzenie: „my rządzim światem, a nami kobiety". Cudzoziemcy na ogół zgodnie dostrze­gali tę odrębność, uważając ją za specyfikę stosunków polskich.

Jeśli nie brać pod uwagę magnatów-snobów, to we wszystkich mode­lach obyczajowych występowała pewna bezpośredniość i łatwość nawią­zywania kontaktów towarzyskich, w ogóle tendencja do bliskiego współ­życia z ludźmi, chęć przebywania w licznym i wesołym gronie. Bezpo­średniość bycia ukształtowała się zwłaszcza w dużych miastach. W końcu XVIII wieku słynęła z niej Warszawa, której stosunki obyczajowe prze­ciwstawiano m. in. berlińskim. Magier notuje np.: „Król Fryderyk Wil­helm III, natenczas panujący, odwiedzał Warszawę w r. 1798, 1802 i 1803;

w tym ostatnim roku razem z królową swą małżonką. Ta, jako młoda, wesoła, przystojna, chętnie bawiła się z naszemi damami, które umiały trafiać w jej gust, i poufale z nimi dzieliła swe zabawy, nie ulegając tej formalnej etykiecie, której w swej stolicy z swymi dworskimi damami doznawała, co podobno powodem było dla króla do prętszego wyjazdu z Warszawy, gdyż nie bardzo sprzyjał obyczajom i sposobowi życia war­szawskiego" 7.

Czasy kontrreformacji uchodzą za okres, w którym panował pesy­mizm, uleganie przesądom, tendencja do zawężania przeżyć. Jest intere­sujące, jak przy ówczesnej obyczajowości potrafiono jednocześnie do­strzegać i cenić uroki życia. Wiele rozprawiano bowiem o moralności,

•J. J. Kausch, Wizerunek narodu polskiego, [w.] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. II, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1983, s. 307—308. 7 Magier, jw., b. 158.


o niebie czy piekle i przemijaniu istnienia, w życiowej praktyce zabiega­no jednak o wszystkie doczesne sprawy, cieszono się więc przyjemnościa­mi, jakie dać może zastawiony stół, alkohol, wesoła kompania, zacisza domowe. Dobre zdrowie, sen, apetyt były sprawami, do których przywią­zywano wówczas kolosalną wagę. Ludzie XVII—XVIII wieku dążyli kon­sekwentnie do osiągania ziemskiego, ludzkiego szczęścia (choć były oczy­wiście jednostki czy nawet grupy zajmujące inną postawę, chodzi nam jednak o obraz ogólny).

Ideał tego typu szczęścia skreślił w latach trzydziestych XIX wieku F. Skarbek. Można mniemać, że jego opinia jest wynikiem obserwacji i przemyśleń dotyczących jeszcze XVIII wieku. Zasadniczą myślą Skarbka jest pogląd, że szczęście człowieka polega przede wszystkim na drobno­stkach, a nie na wielkich przeżyciach i rozkoszach. Pisze on m. in.: „Wiel­kie imię [...] dostojeństwa, sława, poważanie ludzi, wielki majątek, prze­moc wdzięków u płci pięknej, łaski najwyższe tejże płci dla nas: wszyst­ko to są arystokraty, magnaty naszej szczęśliwości, należący do wyższej sfery, nieliczni, rzadko napotykani, trafem lub za uproszeniem tylko obdarzający nas łaską swoją. Wesołe obyczaje i obrzędy krajowe z dobry­mi znajomymi obchodzone, ściśnienie ręki przyjaciela, łza wdzięczności biedniejszego od nas, wesoły uśmiech kochanki, dobry obiadek z lepszym jeszcze kieliszkiem wina, grzejący kominek w zimie i cała niezliczona rzesza tego rodzaju codziennych i pospolitych przyjemności pożycia: są to wszystko plebejusze, niskiego pochodzenia, w zwyczajnej strefie ży­jących, których codziennie napotykamy i którzy nas zawsze uszczęśliwia­ją bylebyśmy ich zatrzymać i przyswoić sobie umieli" 8.

Te wszystkie drobne i ważkie, pozytywne i negatywne cechy wiązały całe społeczeństwo polskie. Wspólny obyczaj np. zespolił szlachtę upatru­jącą w nim, jak już pisałem, jedną z zasadniczych więzi łączących „na­ród szlachecki", czemu dawano niejednokrotnie wyraz w rozmaitych wy­stąpieniach. Ogólnokrajową jedność szlachecką akcentowała zwłaszcza lekceważona nieco szlachta mazurska. Pisał na ten temat m. in. pamiętni-karz Swięcicki: „Mazurowie z resztą Polaków jednakowe mają obyczaje i wspólnego używają języka" 9.

Poczucie wspólnoty obyczajowej rozprzestrzeniało się i na inne war­stwy. Przenikanie się obyczajów, reguł, zasad postępowania spowodowało, iż powstało przekonanie, że pewne cechy występują w zasięgu krajowym, łączą różne modele, że można mówić o szerszym, odmiennym od cudzo­ziemskiego obyczaju polskim. Starowolski pisząc swą Reformację obycza­jów polskich rozpatruje zjawiska występujące pośród wszystkich warstw,

6 Cyt. wg W. Tatarkiewicz, O szczęściu. Warszawa 1982, s. 167—168. •S. Swięcicki, Opisanie Mazowsza, [w:] W. Smoleńsk i. Pisma histo­ryczne, t. I, Warszawa 1901, s. 105.


mieszczański kronikarz Komoniecki wyraźnie dostrzega „starodawne oby­czaje" rodzime, widzi też różnice np. w stosunku do obyczajów niemiec­kich. O obyczajowości ogólnonarodowej traktuje znakomity Opis obycza­jów Kitowicza. Przedstawia on typy obyczajowości nie tyle według sta­nów, ile raczej według kategorii zawodowych; zaczyna od obyczajowości kościelnej, stanu duchownego, przechodzi następnie do palestry, wojska, dworzan, wreszcie chłopów. Znamienne, że jako drugi rozdział w swojej książce zamieścił Kitowicz Uwagi o wychowaniu dzieci i wyraźnie pisze w nim o wszystkich warstwach, chociaż podkreśla różnice w „obrządza­niu" i wychowywaniu.

W obyczajowości ówczesnej zauważyć można powierzchowną orienta-lizację połączoną w pewnych środowiskach z tendencją do naśladowni­ctwa wzorów europejskich, zdecydowana większość społeczeństwa szczy­ciła się jednak odrębnością, posiadaniem własnej, polskiej kultury. Spe­cyfika obyczajowa, przynajmniej jej elementy, dotyczyły nawet tzw. wielkiego świata doby Baroku i Rokoka (do którego zaliczał się m. in. pa-trycjat warszawski). Wnikliwy, posiadający szeroką skalę porównawczą pamiętnikarz Schulz zestawiał te koła z analogicznymi środowiskami Francji, Anglii, Włoch i dostrzegał wyraźnie swoisty charakter nadwi­ślańskiej stolicy: „Wielki świat warszawski — pisał — ma więc ton przy­pominający inne stolice europejskie, ale też i wiele rysów sobie tylko właściwych" 10.

Świadomość odmienności obyczajowej stała się też nowym elemen­tem, obok wspólnoty języka i religii, służącym określaniu przynależności narodowej. Stanowiła ona czynnik patriotyczne] świadomości, stała się istotnym momentem w kształtowaniu nowoczesnego narodu polskiego, więzią scalającą różne warstwy społeczne dawnej Polski. Dla pewnych kół okresu Oświecenia obyczaje stanowiły, obok języka, zasadnicze kry­terium określające pojęcie narodu. Znamienne są słowa Franciszka Sale-zego Jezierskiego, który pisał: „Naród — jest zgromadzenie ludzi ma­jących jeden język, zwyczaje i obyczaje zawarte jednym i ogólnym pra­wodawstwem dla wszystkich obywatelów"n. Poczucie odrębności oby­czajowej stało się ważnym czynnikiem pomagającym ustrzec się przed niebezpieczeństwem wynarodowienia, na pewnych terenach ziem polskich realnym już od czasów pierwszego rozbioru. Przywiązanie do religii, ję­zyka i właśnie obyczaju kształtowało postawę szerokich mas ludowych i większości szlachty w momencie, gdy Rzeczpospolita przestała istnieć,

10 F. Schulz, Podróże Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791—1793, oprać. W. Zawadzki, Warszawa 1956, s. 159.

"F. S. J e z i e r s k i, Niektóre wyrazy porządkiem abecadła zebrane, [w:] Wybór pism, oprać. Z. Skwarczyński, Warszawa 1952, s. 217.


gdy ulegająca kosmopolityzmowi pewna część możnowładztwa poczęła uważać się za Rosjan czy Niemców.

Zjawisko to dostrzegano już pod koniec XVIII wieku. Anglik Wraxall podkreślał np. ujednolicenie strojów i obyczajów europejskich (miał na myśli przede wszystkim szlachtę). „Tylko Polacy, którzy przeżyli swoją własną niepodległość — pisał — uparcie trzymają się dawnych obycza­jów, tak że jak dotąd, nawet Rosjanie nie próbują ich zmusić do odstęp­stwa. „Piast", czyli szlachcic, ubrany zgodnie z tradycją, stanowi uderza­jący kontrast z ludźmi tego stanu w jakimkolwiek innym kraju Euro­py" 12. Wiadomo, że przywiązanie do stroju i obyczaju cechowało także liczne kręgi chłopskie i mieszczańskie. Więź ta stanowiła potężne oparcie dla przeciwdziałania wspomnianej już, a coraz ' niebezpieczniejszej w XIX wieku groźbie germanizacji czy rusyfikacji. Badający kształtowa­nie się nowoczesnego narodu polskiego historyk Tadeusz Łepkowski pi­sze: ,,[...] składnikiem patriotycznej świadomości była ochrona i pielęgna­cja rodzimego obyczaju [...] w naszych specyficznych warunkach strój polski lub pseudopolski (czamara) pochodzenia szlacheckiego, a potem lu­dowego (strój krakowski) stał się zewnętrznym przejawem ducha naro­dowego, manifestacją odrębności narodowej i patriotyzmu" 13.

Oddziaływanie obyczajowości staropolskiej na pokolenia czasów zabo­rów nie miało jednak charakteru wyłącznie pozytywnego. Podtrzymywa­ło ono bez wątpienia tradycje historyczne i narodowe, lecz jednocześnie sprzyjało konserwatyzmowi społecznemu i stało na drodze zachodzących przemian, pogłębiając nimb szlachetczyzny. Zgodzić się należy z opinią J. Chałasińskiego, iż inteligencja porozbiorowa stała się kontynuatorką szlacheckich tradycji obyczajowych: „Pod wieloma względami — przede wszystkim w zakresie tradycji obyczajowych i społecznych — warstwa ta była kontynuatorką stanu szlacheckiego [...]. Inteligencja nie zajmo­wała stanowiska politycznego dawnej szlachty — i pozbawiona była pańszczyźnianego folwarku jako ekonomicznej podstawy pańskiej egzy­stencji. Szlacheckie ambicje i szlachecki obyczaj bez pańszczyźnianego folwarku — wielkopańskość bez pokrycia" 14.

W XIX wieku bodaj większość inteligencji znajdowała się pod uro­kiem możnowładztwa (o ciążeniu nad tą warstwą ujemnych, „arystokra­tycznych tradycji" pisał już Bolesław Prus). Można stwierdzić, że oddzia­ływanie magnackiego modelu obyczajowego nie skończyło się z upad-

12 N. W. Wraxall, Wspomnienia z Polski 1778, [w:] Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców..., t. I, s. 482.

13 T. Łepkowski, Polska — narodziny nowoczesnego narodu 1764—1870, Warszawa 1967, s. 464, 511.

14 J. Chałasiński, Społeczna genealogia inteligencji polskiej. Warszawa 1946, s. 28.


Idem Rzeczypospolitej, w szczątkowej formie stanowił on wzór dla pewnych warstw polskich jeszcze nawet na początku XX wieku. Należy przypomnieć, że właśnie w XIX wieku, dzięki poczytnej beletrystyce hi­storycznej powstały legendy na temat m. in. obyczajowej roli dawnej magnaterii. To wtedy przecież Henryk Rzewuski stworzył mit jowialnego, uroczego magnata „Panie Kochanku". Poprzez oddziaływanie powieści takich pisarzy jak Kraszewski i Sienkiewicz nastąpiła stylizacja i ideali-zacja staropolskiej obyczajowości szlacheckiej. W utworach beletrystycz­nych do maksimum ścieniowano jej cechy negatywne, podkreślano zaś i wręcz wyolbrzymiano pozytywne.

Negatywne oddziaływanie tych wzorców w XIX wieku dostrzec można w nadmiernym przywiązywaniu wagi do form, gloryfikowaniu przesta­rzałych modeli, utrzymywaniu barier oddzielających warstwy społeczne. Chałasiński pisze, że: „Szlachecko-dworskie tradycje dobrego wychowa­nia szły w parze z admiracją dla ustalonej hierarchii stanowisk społecz­nych, szły w parze z inklinacją do zajmowania gotowego miejsca w hie­rarchii, a nie sprzyjały pionierskim ambicjom samodzielnego torowania sobie drogi w społeczeństwie"15. Pielęgnowanie tradycji prowadziło w praktyce do uznawania w dalszym ciągu znaczenia tzw. „urodzenia", rangi, herbu, koligacji. „Dobra rodzina", „dobre wychowanie", prawdzi­we czy wyimaginowane koneksje z rodzinami noszącymi historyczne na­zwiska cenione były w szerokiej opinii wyżej niż prawdziwe zdolności, ambicja, zasługi; można więc stwierdzić, iż przestrzeganie zasad staro­polskiej obyczajowości w wielu przypadkach działało ujemnie, demobili-zowało elementy rzutkie, ambitne, premiowało zaś często utytułowane miernoty.

Przemiany społeczne, jakie zaszły w Polsce na przestrzeni lat 1918— 1945, zatarły lub zmodyfikowały większość elementów kultywowanej oby­czajowości. Jednak nie wszystkie, obyczaje są bowiem zjawiskiem wy­jątkowo trwałym, silnym, stabilnym. Przytoczymy tu najnowszą opinię socjologiczną: „Obyczaj to zjawisko społeczne najbardziej chyba stabilne, a więc kształtujące się niesłychanie powoli i równie powoli zanikające. Można regulować za pomocą prawa szereg elementów stosunków między­ludzkich, nie można natomiast regulować w ten sam sposób obrządków i obyczajów [...]. Zwyczaje i obyczaje stanowią bowiem zewnętrzną formę jednej z najbardziej elementarnych potrzeb społecznych, którą jest po­trzeba ciągłości i kontynuacji, a także potrzeba integracji określonych grup społecznych" 16. Maria Ossowska w jednej ze swych prac zwraca uwagę na moment częstych „wypadków mocnego tkwienia w obyczajo-

15 Chałasiński, jw., s. Sl.

18 H. J a n k o w s k i, W procesie przemian moralnych i obyczajowych, War­szawa 1968, s. 88.


wości epoki przy hasłach, które wybiegają naprzód"17, obyczajowość okresu międzywojennego wydaje się też nosić wiele cech wspólnych z obyczajami panującymi w XIX wieku.

Jeśli w tym aspekcie spojrzymy na istniejące współcześnie obyczaje, to nasuną się rozmaite wnioski. Wydaje się pewne, że przemiany obycza­jowe zachodzą u nas wolniej niż rewolucyjne zmiany gospodarczo-spo-łeczne. Nawet obecnie w dalszym ciągu dostrzec można wiele reliktów dawnej obyczajowości szlacheckiej, ukształtowanej w kręgu tzw. kult ary sarmackiej. Znakomity znawca tej kultury Władysław Tomkiewicz pisał niedawno: „Wtedy to utrwaliły się owe mądrości narodowe, że znać pana po cholewach, że jak cię widzą, tak cię piszą, że wreszcie zastaw się a postaw się, jeżeli chcesz wzbudzić szacunek, wiele z tych przykazań narodowych obowiązuje tu i ówdzie po dzień dzisiejszy" ls. Przy analizo­waniu współczesnej nam obyczajowości często nasuwają się wnioski o od­działywaniu pewnych elementów szlachetczyzny na nasze życie. Celne, lapidarne uwagi w tej materii wypowiedział publicysta „Trybuny Ludu" Zbigniew Siedlecki, pisząc: „Wpływ szlachetczyzny na naszą obyczajo­wość wart jest studiów [...]. Chodzi przede wszystkim o cechy wynikające ze stanowego ograniczenia szlachty i ze szlachetczyzny parafiańskiej. O «zastaw się, a postaw się», co się teraz wyraża w licytowaniu się liczbą centymetrów sześciennych pojemności silnika motocyklowego albo mar­kami samochodów, o «szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie» — za­wołanie realizowane dzisiaj na referenckim stołku, o trzaskanie szabla­mi — obecnie sprowadzono do obrażalstwa i personalnego pieniactwa, o namiętności sejmikowania [...]. Szczególne jednak miejsce wśród tych cech zajmuje stosunek do pracy fizycznej" 19.

Listę tę można mnożyć. Czy tak modna u nas tytułomania, to lubo­wanie się w operowaniu panami „dyrektorami", „kierownikami", „pro­fesorami" nie jest pozostałością tytułomanii typowej dla dawnej szlachty, wymagającej ciągłego wymieniania i podkreślania piastowanych godności? Czy przywiązywanie wielkiej wagi do stroju, elegancji, wspomnianych już marek samochodów, często kosztem najdalej idących wyrzeczeń w dzie­dzinie innych, podstawowych potrzeb, nie jest odbiciem szlacheckiego stylu życia, w którym wydatki na stroje i konie uniemożliwiały osiągnię­cie naprawdę dostatniego standardu życiowego? Czy nasze huczne imie­niny, wesela, świąteczne stoły, hossujące prawdziwe, statystyczne spoży­cie nie stanowią pozostałości dawnych, wydawanych często ponad stan i możność, świątecznych bankietów? Czy powszechnie występująca dobra

17 M. O s s o w s k a, Myśl moralna Oświecenia angielskiego, Warszawa 1936, s. 238.

18 W. Tomkiewicz, W kręgu kultury sarmatyzmu, „Kultura" 1&66, nr 30, s. 6. " Z. Siedlecki, Niedorajda z dyplomem, „Trybuna Ludu" 1968, nr 123, s. 8.


jakość i znajomość wódek, przy równoczesnym fatalnym braku orientacji w sprawie jakości i wartości win nie przypomina stosunków, jakie pano­wały w staropolskiej gastronomii? Czy z kolei umiejętność w aranżowa­niu rozmaitych obchodów, przysłowiowych gali, nie wywodzi się z tam­tych wieków? Czy w dziedzinie kultury religijno-obyczajowej (mam na myśli pewne kręgi), z jej poziomem intelektualnym, obojętnością w kwe­stiach teologicznych, przywiązywaniem podstawowej wagi do zwyczajów, form, nie tkwią relikty pobożności czasów kontrreformacji? Czy upodo­banie do podróżowania, wojaży, zarówno krajowych jak i zagranicznych, nie przypomina ruchliwości i upodobań ludności omawianych wieków? Czy znamienne dla naszej obyczajowości całowanie pań w rękę nie ma swego rodowodu w szarmanterii staropolskiej?

Tego rodzaju mniej czy bardziej ważkich pytań można stawiać wiele. Z przeszłości, oczywiście zmienionej, przekształconej, dostosowanej do pa­nujących aktualnie warunków przetrwało wiele. Nasze gusta, formy, re­guły, nawet normy posiadają wielowiekowe, sarmackie metryki. Nasza więź z tamtym kręgiem kulturowo-obyczajowym jest chyba silniejsza, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje. Należy podkreślić, że styl życia, oby­czaje kształtowały m. in. tzw. charakter narodowy, co doprowadziło do utrwalenia się cech nie zawsze budujących. Odmiennie przebiegały prze­miany struktur obyczajowych większości krajów europejskich, nawiązu­jących do stylu życia i mentalności mieszczańskiej, hołdujących innym regułom i normom. Stąd też odmienność już nie tylko w lokalnych zwy­czajach, lecz w całkowitych postawach obyczajowych między nami a np. Czechami, Niemcami, Holendrami czy Anglikami.

Szlacheckiej spuścizny nie można wszakże całkowicie potępiać. W szlacheckim stylu życia, w obyczajowości tej warstwy tkwiły też ce­chy dodatnie, kształtujące swoiste wartości. Wiele z tych pozytywów już wielekroć podkreślałem. Zarówno zawodowych historyków jak i publi­cystów, literatów i artystów, a poprzez ich dzieła szerokie kręgi społecz­ne urzeka polot, rozmach, fantazja, częściej bodaj niż gdzie indziej spo­tykana indywidualność, koloryt i namiętności tamtych czasów i ludzi. Obyczajowość staropolska to zresztą nie tylko spuścizna szlachecka, to dziedzictwo prastarych elementów ludowych, plebejskich, to przyswoje­nie sobie cennych nieraz wzorów obcych. Wiele z reliktów tej obyczajo­wości zasługuje na całkowite uznanie. Staropolską przecież metrykę po­siada m. in. tak podkreślana przez wszystkich gościnność, serdeczność, wylewność, bezpośredniość. Obyczajowość staropolska zapewniła stosun­kowo godną pozycję społeczną kobiecie, co bez wątpienia przyśpieszyło wprowadzenie w życie i zrealizowanie całkowitego równouprawnienia, które w innych krajach, rzekomo bardzo cywilizowanych, do dziś nie jest stosowane. W dawnej Rzeczypospolitej istniała segregacja i dyskrymina-


cja stanowa, wyznaniowa, religijna, jednak nie rasowa. Szlachta była po­chodzenia polskiego, ruskiego, litewskiego, nawet tatarskiego. Istniała ksenofobia i megalomania narodowa, istniały próby wywodzenia szlachty od mitycznych Sarmatów, w życiowej praktyce rasizm był jednak tej obyczajowości obcy. Przejawiało się to, abstrahując oczywiście od rozmai­tych regionalnych czy stanowych niechęci, w życiu codziennym. W tej postawie dostrzec można jedno z zasadniczych źródeł naszego współcze­snego, właściwego stosunku do kwestii rasowych.

Obyczajowość staropolska, mimo nakładania na nią rozmaitych hamul­ców, mimo prób zaszczepiania jej ascetyzmu, pesymizmu, afirmowała jednak piękno życia, doceniała, jak o tym już pisałem, smak zjawisk, ja­kich dostarczyć może samo trwanie, istnienie. Oddziaływanie to wpły­nęło bez wątpienia na wykształcenie się swego rodzaju optymizmu naro­dowego, czynnika tak ważnego w dobie niewoli czy choćby ostatniej oku­pacji. Przekazała nam też tradycja wrażliwość na piękno. Nie zawsze to klasyczne, doskonałe, zaklęte w kształt sztuki najpierwszego rzędu, wia­domo, że gusta sarmackie były często osobliwe, zdecydowanie różne od dzisiejszych. Istniała jednak duża wrażliwość np. na moralne i fizyczne piękno, które może reprezentować człowiek, na piękno pisanego i recyto­wanego słowa, piękno pieśni, w tym pieśni ludowej. Tę wrażliwość do­strzec można zarówno w pietyzmie, z jakim odnoszono się do pewnych wyrobów sztuki ludowej, jak i do wspaniałych obiektów architektonicz­nych stanowiących istne perły europejskiego Baroku. Przypomnieć nale­ży uznanie, z jakim odnoszono się do piękna strojów, do zestawu barw. Na podkreślenie zasługuje także piękno tańców narodowych, zwłaszcza dostojnego poloneza.

Do kapitalnych, pozytywnych elementów tej spuścizny zaliczyć trzeba pozycję, rangę, jaką nadawano obyczajom. Wydostanie się z prymitywi­zmu, „grubijaństwa", osiągnięcie jakiegoś wyższego stopnia kultury życia codziennego to cele przyświecające kulturze Baroku, a tendencje te nasi­liły się jeszcze w czasach Oświecenia, abstrahując od różnic, jakie nastą­piły w pojęciu „dobrych obyczajów", czyli w przyjętym sposobie postę­powania. Kształtowanie poprawnych obyczajów stanowi jedno z najważ­niejszych zadań stawianych przed nauczycielem przez instruktarz Grze­gorza Piramowicza. Pamiętnikarz Bukar pisze, że w Korpusie Kadetów oceniano uczniów według postępów ,,w naukach i obyczajach" 20. W tej tendencji widać szlachetną dążność, by z obyczajów, z przyswojenia sobie bardziej „polerowanego" sposobu bycia uczynić szczebel wyprowadzają­cy człowieka z prymitywu biologicznego istnienia, umożliwiający mu

"S. Bukar, Pamiętniki, [w:] Biblioteka pamiętników i podróży po dawnej Polsce, t. V, wyd. J. I. Kraszewski, Drezno 1871, s. 188.


osiągnięcie pełniejszego szczęścia. Cytowany Piramowicz wyaźnie pisał:

„Żeby ci ludzie byli szczęśliwi, żeby i sobie i drugim stali się pożyteczni, trzeba [...] żeby za młodu wprawieni byli w dobre obyczaje, [...] trzeźwość, żeby umieli poskramiać złe żądze i chronić się złych nałogów" 21.

W tendencji tej, mimo relatywizmu pewnych pojęć, okresów regresu, faktów deformacji, przewijała się piękna dążność, by człowiek kierował się zasadami ,,ludzkości", co w języku staropolskim znaczyło tyle co hu­manitaryzm. I w zasadzie dopięto celu. Jeśli porównać obyczaje szerokich warstw początków XVII wieku (wyłączając postrenesansową elitę) z sy­tuacją u schyłku XVIII wieku, to widać, jaką przebyliśmy drogę. Widać wyraźnie, jak coraz bardziej porzucaliśmy srogość, surowość, okrucień­stwa, znieśliśmy tortury, procesy o czary, jak zdystansowaliśmy się od pijaństwa i prymitywnej rozpusty hipokrytów czasów Wettinów, jak wydostawaliśmy się z segregacji stanowej występującej w życiu towa­rzyskim. Zdarzały się oczywiście przegięcia, pojawiały się nowe wady obyczajowe, w zasadzie jednak przemiany gospodarczo-społeczne pocią­gnęły za sobą także korzystne zmiany w dziedzinie obyczajowej, powo­dując złagodzenie i humanitaryzację stosunków międzyludzkich. Jędrzej Kitowicz, znakomity znawca i dziejopis obyczajów pamiętający dobrze złożony, często ponury, hulaszczy i prymitywny obraz czasów saskich, z patriotyczną dumą pisze o Polsce lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku, że u nas: ,,[...] lud wesoły i polerowny, rząd łaskawy" 22. Przemiany te dostrzegało także wielu innych, zarówno swoich, jak i obcych. Wykre­ślana z politycznej mapy Europy Polska mogła poszczycić się postępem obyczajowym, demokratyzacją życia kulturalno-obyczajowego, śmiałą dążnością do dalszych osiągnięć i przeobrażeń.

Ta ranga obyczajowości, dążność do ulepszenia form codziennego współżycia jest istotnym, nader ważnym, choć na ogół niedostrzeganym elementem spuścizny staropolskiej. To piękna tradycja i szczególnie aktualna w momencie, gdy postęp etyczny i obyczajowy wyraźnie nie do­równuje niebywałym osiągnięciom nauk ścisłych, zwłaszcza szeroko po­jętej technice. W dniu, w którym świat dowiaduje się o lądowaniu pierw­szych ludzi na księżycu czy o imponujących osiągnięciach chirurgii, mo­żemy przeczytać doniesienia o rasizmie, policyjnych torturach, alkoho­lizmie, maltretowaniu dzieci, zbrodniach dokonywanych na tle zazdrości, gwałtach, chuligaństwie, prostytucji. Dowiadujemy się o zastraszającym braku higieny, zabobonach, znachorach, oszustach. Katalog ten można mnożyć. Wiele z tych zjawisk dotyczy, niestety, także i stosunków pol-

21 G. Piramowicz, Powinności nauczyciela..., oprać. K. Mrozowska, Wrocław 1960, s. 5—6.

12 A. Kitowicz, Pamiętniki czyli Historia Polska, oprać. P. Matusze w-s k a. Warszawa 1971, s. 580.


słdch. Nie trzeba być uczonym — socjologiem czy psychologiem — by dobrzeć, że między postępem techniki a moralno-o bycza jową kulturą powieka zarysowały się niepokojące dysproporcje. Dysproporcje te ja­skrawo występują w ustroju kapitalistycznym, mają wszakże miejsce także i u nas. W sarmackiej, a tym bardziej oświeceniowej Polsce nie-współmierności te były bez wątpienia mniejsze. Można z tego wysnuć wiele wniosków, sprawy te wychodzą wszakże poza ramy niniejszej książki.

Doszliśmy do kresu rozważań. Świadom jestem złożoności obrazu, jaki nakreśliłem; ukazałem w nim wady i niegodziwości, znamienne zresztą dla tamtych czasów w skali światowej, starałem się jednak zaakcento­wać w nich także momenty dodatnie, przede wszystkim zmiany i postęp. Jestem przekonany, że obyczajowość staropolska cechowała się właśnie dążnością do zjawisk i przeobrażeń napawających optymizmem, że wnio­sła ona trwałe wartości do narodowej kultury. Jej dorobek przetworzony został przez następne generacje, pozostały wszakże tradycje, relikty tych czasów tkwiące w nas samych, w naszym charakterze narodowym. Oby­czaje polskie XVII—XVIII wieku nie we wszystkim bowiem stanowią jedynie odległą, zamkniętą przeszłość.


Bibliografia *

B. Baranowski, Siady współdziałania na wsi z XVII i XVIII wieku, „Prace i Materiały Etnograficzne", t. VIII—IX, 1951.

B. Baranowski, Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII wieku. Łódź 1952.

B. Baranowski, Sprawy obyczajowe w sądownictwie wiejskim w Polsce wieku XVII i XVIII, Łódź 1955.

B. Karanowski, Pożegnanie z diabłem i czarownicą. Łódź 1965.

K. Bartoszewicz, Radziwiłłowie, Warszawa 1927.

J. B a r t y ś, Z przeszłości kulturalnej miasteczek południowo-wschodniej Wielko­polski w XVIII w., „Prace i Materiały Etnograficzne", t. XIII, 1959.

L. Białkowski, Szkice z życia Wielkopolski w siedemnastym wieku, Poznań 1925.

H. Biegeleisen, Wesele, Lwów b.r.w.

H. Biegeleisen, Matka i dziecko w obrzędach, wierzeniach i zwyczajach ludu polskiego. Lwów 1927.

H. Biegeleisen, U kolebki. Przed ołtarzem. Nad mogiłą. Lwów 1929.

J. Białostocki, Barok. Styl — epoka — postawa, „Biuletyn Historii Sztuki", R. XX, 1958, nr l.

J. Białostocki, Yanitas. Z dziejów obrazowania idei „Marności" i „Przemija­nia" w poezji i sztuce, [w:] Teoria i Twórczość, Poznań 1961.

J. Bieniarzówna, O chłopskie prawa. Szkice z dziejów wsi małopolskiej, Kra­ków 1954.

J. Bieniarzówna, Z dawnego Krakowa, Szkice i obrazki z XVII wieku, Kra­ków 1957.

M. B o g u c k a, Życie codzienne w Gdańsku, wiek XVI—XVII, Warszawa 1967.

J. B u r s z t a, Wieś i karczma. Rola karczmy w życiu wsi pańszczyźnianej. War­szawa 1950.

J. B u r s z t a, Łowiectwo, [w:] Kultura ludowa Wielkopolski, t. II, Poznań 1964.

A. Briickner, Dzieje kultury polskiej, t. II—III, Warszawa 1957.

-J. S. B y s t r o ń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI—XVIII, t. I—II, Warszawa 1960.

J. S. B y s t r o ń. Megalomania, narodowa. Warszawa 1935.

J. S. B y s t r o ń. Etnografia Polski, Warszawa 1947.

J. S. B y s t r o ń. Kultura ludowa. Warszawa 1947.

A. Chmiel, Rzeznicy krakowscy, Kraków 1930.

* Zawiera tylko ważniejsze opracowania dotyczące obyczajowości polskiej XVII—XVIII wieku.


S. Czarnowski, Reakcja katolicka w Polsce w końcu XVI i na początku

XVII wieku [w:] Dzieła, t. II, Warszawa 1956. W. Czapliński, Dawne czasy, Wrocław 1958. W.Czapliński, O Polsce siedemnastowiecznej. Problemy i sprawy. Warszawa

1966. W. Czapliński, Kultura baroku w Polsce, „Pamiętnik X Powszechnego Zjazdu

Historyków Polskich w Lublinie", Referaty t. I, Warszawa 1968. W. Czermak, Na dworze Władysława IV, „Studia historyczne", Kraków 1901. S. C z e r n i k, Trzy zorze dziewicze. Wśród zamawiali i zaklęć. Łódź 1968. W. Dobrowolska, Młodość Jerzego i Krzysztofa Zbaraskich, Przemyśl 1926. K. Dobrowolski, Włościańskie rozporządzenie ostatniej woli na Podhalu

w XVII i XVIII w., Kraków 1933.

K. Dobrowolski, Studia z pogranicza historii i socjologii, Wrocław 1967. J.Durr-Durski, Ze studiów nad „Antitemiuszem", „Zeszyty Naukowe Uniwer­sytetu Łódzkiego", Seria I, z. 7. J. F i j a ł e k, Pabianice i włość pabianicka w drugiej połowie XVII i XVIII w.,

Łódź 1952. J. F i j a ł e k. Instytucje pomocy materialno-zdrowotnej w Łodzi i okręgu łódzkim

(Wiek XIX do roku 1870), Łódź 1962.

F. Giedroyć, Kolega kat i jego apteczka, „Polska Gazeta Lekarska" 1923. F. Giedroyć, Król Władysław IV (Historia choroby), „Krytyka Lekarska",'1903. F. Giedroyć, Rys historyczny szpitala Sw. Łazarza w Warszawie, Warszawa

1897. F. Giedroyć, Wiekowe spory o błonę dziewiczą. Studium historyczno-lekarskie,

Warszawa 1934.

Ł. Gołębiowski, Domy i dwory..., Warszawa 1830. Ł. Gołębiowski, Lud polski, jego zwyczaje, zabobony. Warszawa 1830. S. H e r b s t, Torutiskże cechy rzemieślnicze. Zarys przeszłości, Toruń 1933. Cz. H e mas, W kalinowym lesie, t. I—II, Warszawa 1965. A. Górski, Cnoty i wady narodu szlacheckiego. Szkic historyczny. Warszawa 1936. J. J e d l i c k i, Klejnot i bariery społeczne. Przeobrażenia szlachectwa polskiego

w schyłkowym okresie feudalizmu. Warszawa 1968. A. J[elski], Zarys obyczajów szlachty w zestawieniu z ekonomiką i dolą ludu

w Polsce i Litwie, Kraków 1897.

W. J o stów a, Tradycyjne pożywienie ludności Podhala, „Lud" T. XLI, 1954. Z. Kaczkowski, Kobieta w Polsce. Studium historyczno-obyczajowe, t. I—II,

Petersburg 1895. A. Karbowiak, Obiady profesorów Uniw. Jagiellońskiego w XVI i XVII wieku,

Kraków 1900.

K. Kolbuszewski, Postyllografia polska XVI i XVII wieku, Kraków 1921. W. Konopczyński, Mrok ź świt, Warszawa 1911. W. Konopczyński, Kiedy nami rządziły kobiety, Londyn 1960. S. Kot, Urok wsi ź życia ziemiańskiego w poezji staropolskiej, Warszawa 1937. J. Krzyżanowski, Mądrej głowie dość dwie słowie, t. I—II, Warszawa 1960. J. Krzyżanowski, .Stownik folkloru polskiego. Warszawa 1967. J. Krzyżanowski, Repertuar dawnych piosenkarzy, [w:] Paralele, Warszawa

1961.

Z.Kuchowicz, Z dziejów obyczajów polskich w wieku XVII i pierwszej po­łowie XVIII, Warszawa 1957.


Z. Kuchowicz, Wplyw odżywiania na stan zdrowotny społeczeństwa polskiego w XVIII wieku. Łódź 1966.

Z. Kuchowicz, Spożycie alkoholu i zagadnienie jego wartości w XVIII wieku, „Studia z Dziejów Gospodarstwa Wiejskiego", t. 9, z. 3.

Z. Kuchowicz, Z badań nad stanem biologicznym społeczeństwa polskiego od schyłku XVI do końca XVIII wieku. Łódź 1972.

Z. Kuchowicz, Wizerunki niepospolitych niewiast staropolskich XVI—XVIII wieku, Łódź. 1972.

L. Lepszy, Lud wesołków w dawnej Polsce, Kraków 1899.

Z. Libiszowska, Żona dwóch Wazów, "Warszawa 1973.

Z. Libiszowska, Życie polskie w Londynie w XVIII wieku. Warszawa 1972.

T. Łepkowski, Polska — narodziny nowoczesnego narodu 1764—1870, Warszawa 1967.

J. Ł o j e k, Strusie króla Stasia. Szkice o ludziach i sprawach dawnej Warszawy, Warszawa 1961.

J. Ł o j e k, Dzieje pięknej Bitynki, Warszawa 1970.

W. Ł o z i ń s k i, Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej poło­wie XVII wieku, t. I—II, Kraków 1960.

W. Łoziński, Życie polskie w dawnych wiekach, Kraków 1958.

A. Maciejowski, Polska aż do pierwszej połowy XVII wieku pod względem obyczajów i zwyczajów, t. I—IV, Petersburg 1842.

T. Mańkowski, Genealogie sarmatyzmu polskiego. Warszawa 1946.

W. O d y n i e c, Życie i obyczaje ludu pomorskiego w XVII i XVIII w., Gdynia 1966.

S. Ossowski, Więź społeczna i dziedzictwo krwi, [w:J Dzieła, t. II, Warszawa 19®6.

J. Pachoński, Zmierzch sławetnych. Z życia mieszczan w Krakowie w XVII i XVIII wieku, Kraków 1956.

J. P e t e r, Szkice z przeszłości miasta kresowego, Zamość 1947.

J. P e s z k e, Kuchnia polska dawna. Urywki z jej dziejów od czasów najdawniej­szych do końca wieku XVII, „Gazeta Domowa" 1904, nr l i n.

K. P i war s k i, Królewicz Jakób Sobieski w Olawie, Kraków '1939.

A. R o 11 e, Wygasające rody, „Tygodnik Ilustrowany" 1889, nr 314—316,

A. R o 11 e, Wybór pism, t. I—II, Kraków 1966.

Rumbold z Płocka, Zdrowie Władysława IV, „Przegląd Historyczny" t. XIII, 1911.

A. S a j k o w s k i, Krzysztof Opaliński..., Poznań 1960.

T. Seweryn, Staropolska grafika ludowa. Warszawa 1956.

W. Smoleński, Wiara w życiu społeczeństwa polskiego w epoce jezuickiej, War­szawa 1951.

W. Smoleński, Przewrót umysłowy w Polsce wieku XVIII, Warszawa 1949.

Z. Skwarczyński, Chłop i sprawa chłopska w romansie stanisławowskim, Łódź 1950.

J. Straszewski, Życie codzienne i świąteczne Waszmosć Pana i Jejmość jego małżonki, Warszawa 1938.

H. Suchowierski, Rozpoznanie i leczenie chorób wenerycznych według „Przy­miotu" Wojciecha Oczki, Kraków 1952.

J. Szablowski, Ze studiów -nad ikonografią śmierci w malarstwie polskiem XVII wieku, „Przegląd Powszechny", 1934, t. 201.

W. Szumowski, Na co najwięcej chorowali nasi pradziadowie przed 150 laty? „Archiwum Historii i Filozofii Medycyny", t. IX, 1929, z. 2.


W. S z u m o w s k i, Galicya pod względem medycznym za Jędrzeja Krupińskiego

pierwszego protomedyka 1772—1783, Lwów 1907. W.Tatarkiewicz, O szczęściu. Warszawa 1962. J. T a z b i r, Społeczna funkcja kultu Izydora „Oracza" w Polsce XVII wieku,

„Przegląd Historyczny", t. XLVI, 1955, z. 3. J. T a z b i r, Ze studiów nad ksenofobią w Polsce w dobie późnego renesansu,

„Przegląd Historyczny", t. XLVIII, 1957, z. 4. J. T a z b i r, Święci, grzesznicy i kacerze. Z dziejów polskiej kontrreformacji. War­szawa 1959.

J. T a z b i r, Znaczenie XVII wieku w procesie unarodowienia polskiego katoli­cyzmu, „Pamiętnik X Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich w Lublinie",

Referaty t. I, Warszawa 1968. W. T o m k i e w i c z, Aktualizm i aktualizacja w malarstwie polskim XVII wieku,

„Biuletyn Historii Sztuki", R. XIII, 1951, nr l, 2—3. W.Tomkiewicz, O sztuce „barokowej" w Polsce, „Biuletyn Historii Sztuki",

R. XX, 1958, nr l.

W.Tomkiewicz, W kręgu kultury sarmatyzmu, „Kultura" 1966, nr 30. S. Trzebiński, Medycyna w Polsce w Świetle niektórych pamiętników XVII

wieku, „Archiwum Historii i Filozofii Medycyny", t. I, 1924. I. T u r n a u, Pożywienie mieszkańców Warszawy w epoce Oświecenia, „Studia

z Dziejów Gospodarstwa Wiejskiego", t. 9, z. 3. I. T u r n a u, Odzież mieszczaństwa warszawskiego w XVIII wieku, Wrocław 1967. I. T u r s k a, Krótki zarys historii tańca i baletu, Kraków 19'62. S. W a s y l e w s k i, Na dworze króla Stasia, Kraków 1957. S. W a s y l e w s k i, U księżnej Pani, Kraków 1958. M. Witwińska, Kuligiem przez trzy stulecia, Warszawa 196.1. A. Wyczański, Polska — Rzeczą Pospolitą Szlachecką 1454—1764, Warszawa

1965. A. Wyczański, Kultura polskiego Odrodzenia. Próba określenia historycznego

mentalności, „Odrodzenie i Reformacja w Polsce", t. X. 1965. W. Ziembicki, Zdrowie i niezdrowie Jana Sobieskiego, „Archiwum Historii

i Filozofii Medycyny", t. X—XII, 1930—1932. T. 2 e l e ń s k i (Boy), Marysieńka Sobieska, Warszawa 1960.


Wykaz skrótów

Archiwum Główne Akt Dawnych — AGAD Archiwum Państwowe m. Łodzi i Województwa Łódzkiego — APŁ Wojewódzkie Archiwum Państwowe — WAP

Zbiory rękopiśmienne Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocła­wiu — Ossol. Zbiory rękopiśmienne Biblioteki im. H. Łopacińskiego w Lublinie — Bibl. Łopaciń-

skiego Zbiory rękopiśmienne Biblioteki Pan w Kórniku — B.K.


Spis ilustracji

Umywanie rąk, fragment polichromii kościoła w Binarowej, 1650 rok. Zbiory PIS.

Uczta (koniec XVIII wieku), A. Orłowski (?). Muzeum Narodowe w Warszawie.

Kobieta sprzedająca flaki pod kolumną Zygmunta, akwatinta J. P. Norblina i Debucourta. Z dzieła: A. Berdecka, I. Turnau, Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia, Warszawa 1969.

Kuchnia dworska. Z dzieła: J. K. Haur, Skład abo Skarbiec Znakomitych Se­kretów Oeconomiey Ziemianskiey, Kraków 1693.

Talerzyk z serwisu do kawy, XVIII wiek. Z dzieła: A. Berdecka, I. Turnau, Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia, Warszawa 1969.

Srebrne sztućce, XVIII wiek. Z dzieła: A. Berdecka, I. Turnau, Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia, Warszawa 1969.

Karta tytułowa druku o gorzałce, 1614 rok.

Wiecha szynkowa, fragment obrazu Scena przed szynkiem, K. Lubieniecki, ok. 1730 rok. Muzeum Narodowe w Warszawie.

Przed szynkiem, fragment obrazu Scena przed szynkiem, K. Lubieniecki, ok. 1730 rok. Muzeum Narodowe w Warszawie.

Karta z dzieła Zielnik, Sz. Syreniusza, (Kraków) 1613.

Zamawianie choroby, fragment polichromii kościoła w Orawce, 1713 rok. Zbiory PIS.

Święta Rodzina, obraz z kościoła w Studziannie, XVII wiek.

Święta Rodzina, obraz z kościoła w Miedniewicach, XVII wiek.

Cud w kościele, fragment fresku A. Radwańskiego z kościoła w Jędrzejowie, 1739 rok.

Obraz Opieki Matki Boskiej z chorągwi Bractwa Różańcowego przy kościele Sw. Stanisława w Sieradzu, XVIII wiek.

Dygnitarze kościelni, scena z sufitu kaplicy Bł. Wincentego z kościoła w Ję­drzejowie, połowa XVIII wieku.

Scena dewocyjna, fragment fresku A. Radwańskiego z kościoła w Jędrzejo­wie, 1739 rok.

Opętana, z ust której ulatują demony, H. Szolc, rękopis z 1680 roku. Zbiory B ibi i oteki Jagielloński ej.

Mieszczańska para małżeńska, malarz nieznany, XVIII wiek. Z dzieła: M. Gem-barowicz, Portret XVI—XVIII wieku we Lwowie, Wrocław 1969.


Diabeł kuszący Jezusa, H. Szolc, rękopis z 1680 roku. Zbiory Biblioteki Ja­giellońskiej.

Adam i Ewa, H. Szolc, rękopis z 1680 roku. Zbiory Biblioteki Jagiellońskiej.

Ślub Ludwiki Marii z Władysławem IV per procuram, malarz nieznany. Z dzieła:

Z. Libiszowska, Żona dwóch Wazów, Warszawa 1963.

Ślub szlachecki, fragment polichromii kościoła w Skomlinie, druga połowa XVIII wieku. Zbiory PIS.

Pogrzeb nędzarza. Z dzieła: J. K. Haur, Skład abo Skarbiec Znakomitych Se­kretów Oeconomiey Ziemiańskiey, Kraków 1693.

Sprzeczka rodzinna, fragment polichromii kościoła w Orawce, 1711 rok. Zbiory PIS.

Dziewczyna z kwiatami, kafel z pieca, polowa XVIII wieku. Zbiory PIS.

Kobieta z sokołem, kafel z pieca, połowa XVIII wieku. Zbiory PIS.

Portret Anny Orzelskiej, Louis de Silvestre, (?) ok. 1730 roku. Muzeum w Niebo­rowie.

Portret Zofii Wittowej-Potockiej, artysta nieznany. Z dzieła: J. Łojek, Dzieje pięknej Bitynki, Warszawa 1970.

Portret Heleny (?) Potockiej, S. Tonci. Z dzieła: W. Wasylewski, Portret ko­biecy w Polsce XVIII wieku, Warszawa 1926.

Szlachcic i patrycjusz gdański, fragment obrazu Alegoria handlu Gdańska, Izaak va'n dem Blocke, 1608 rok. Muzeum Narodowe w Warszawie.

Portret młodej kobiety, J. Faworski, koniec XVIII wieku, Muzeum Sztuki w Łodzi.

Elegantka miejska, forma piernikarska, XVII wiek. Zbiory PIS.

Lutnista dworski, forma piernikarska, XVII wiek. Zbiory PIS.

Portret dostojnika, artysta nieznany, XVIII wiek. Muzeum Sztuki w Łodzi.

Portret Franciszka Salezego Potockiego, artysta nieznany. Z dzieła: M. Gem-barowicz. Portret XVI—XVIII wieku we Lwowie, Wrocław 19C9.

Portret młodego mężczyzny w stroju polskim, artysta nieznany, XVIII wiek. Muzeum Sztuki w Łodzi.

Diana i Akteon, artysta nieznany, obraz z Dworu Artusa w Gdańsku, połowa XVI wieku. Muzeum Narodowe w Warszawie.

Wenus z żaglami, fragment malowidła z winiarni lubelskiej, początek XVII wieku. Zbiory PIS.

Karta tytułowa książki Adama Gdacjusza Dyszkurs o grzechach szóstego Przy­kazania Bożego, Brzeg 1682.

W porannym stroju, rysunek M. Płońskiego. Z dzieła: A. Berdecka, I. Turnau, Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia, Warszawa 1969.

Sekretna misja, miniatura M. Burmana. Z dzieła: Wł. Łoziński, Życie Polskie w dawnych wiekach, Kraków 1958.

Uwodzenie mężatki, fragment polichromii kościoła w Orawce, 1711 rok. Zbio­ry PIS.

Scena miłosna, Daniel Chodowiecki, XVIII wiek. Muzeum Sztuki w Łodzi.

Sztych francuski, C. Monnet, Illustrateurs Galants du XVIIIe Siecle, Paris 1947.

Sztych francuski, C. Eisen, Illustrateurs Galants du XVIIIe Siecle, Paris 1947.

Scena w zamtuzie, Aleksander Orłowski, ok. 1790 roku. Muzeum Narodowe w Warszawie.

Tańczący i grający flisacy, fragment obrazu Alegoria handlu Gdańska, Izaak van dem Blocke, 1608 rok. Muzeum Narodowe w Warszawie.


Scena w karczmie wiejskiej. Z dzieła: J. K. Haur, Sklad abo Skarbiec Zna­komitych Sekretów Oeconomiey Ziemianskiey,. Kraków 1693 rok.

Zabawa w domu patrycjusza gdańskiego, H. Moller, początek XVII wieku. Muzeum Narodowe w Warszawie.

Polonez pod gołym niebem, Korneli Szlegel. Z dzieła: Wł. Łoziński, 'Życie polskie w dawnych wiekach, Kraków 1958.

Górale grający w karty, fragment polichromii kościoła w Orawce, 1711 rok. Zbiory PIS.

Niedźwiednicy, autor nieznany, XVII wiek. Z dzieła: T. Seweryn, Staropolska grafika ludowa. Warszawa 1956.

Grający w karty, rysunek K. Wojniakowskiego. Z dzieła: A. Berdecka, I. Turnau,

Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia, Warszawa 1969.

Niedźwiedź grający na trąbce, fragment polichromii kościoła w Boguszycach. Ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie.

Grajek, kafel z pieca, połowa XVIII wieku. Zbiory PIS.

Scena taneczna, rysunek z Ksiąg Grodzkich Łęczyckich, połowa XVII wieku. Archiwum Główne Akt Dawnych.

Łowy, rysunek z Ksiąg Grodzkich Łęczyckich, połowa XVII wieku. Archiwum Główne Akt Dawnych.

Scena myśliwska, rysunek z Ksiąg Grodzkich Łęczyckich, połowa XVII wie­ku. Archiwum Główne Akt Dawnych.

Polowanie na niedźwiedzia, autor nieznany. Z dzieła: Wł. Łoziński, Życie polskie w dawnych wiekach, Kraków 1958.

Polowanie na żubra, autor nieznany. Z dzieła: Wł. Łoziński, Życie polskie w dawnych wiekach, Kraków 1958.

Scena w parku, fragment rysunku J. P. Norblina. Z dzieła: A. Berdecka, I. Turnau, Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia, Warszawa 1969.

W parku Łazienkowskim, fragment rysunku J. P. Norblina. Z dzieła: A. Ber­decka, I. Turnau, Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia, Warszawa 1969.

Stajenka betlejemska, H. Szolc, rękopis z 1680 roku. Zbiory Biblioteki Ja­giellońskiej.

Żebrak, H. Szolc, rękopis z 1680 roku. Zbiory Biblioteki Jagiellońskiej.

Bójka juhasów, fragment polichromii kościoła w Orawce, 1711 rok. Zbiory PIS.

Bójka chłopów, rysunek z Ksiąg Grodzkich Łęczyckich, połowa XVII wieku. Archiwum Główne Akt Dawnych.

Wbici na pal. Z dzieła: S. Munster, Cosmographia Universalis, Bazyiea 1554.

Karykatura Kozaka, ks. Hieronima Radziwiłła, 1753 rok. Archiwum Akt Daw­nych. Zbiory Przyjemskich.

Kobieta wyciągająca wodę ze studni, fragment obrazu Canaletta. Z dzieła:

A, Berdecka, I. Turnau, Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia, Warsza­wa 1969.

Rynek w Olkuszu, Z. Vogel, koniec XVIII wieku. Muzeum Narodowe w War­szawie.

Zdjęcia nr 14, 16, 17 wyk. P. M. Przypkowski.


Wydawnictwo Łódzkie Łódź 1975

Wydanie pierwsze. Nakład 20 000+294 egz. Ark. wyd. 36,8. Ark. druk. 30,25+3,5 ark. llustrac. (44,9). Pap. druk. mat. kl. III, 70X100/70 g. Oddano do składania 18 XII 1974 r. Podpisano do druku w czerwcu 1975 r. Druk ukończono w sierpniu 1975 r. Łódzka Drukarnia Dzie­łowa, Łódź, ul. Rewolucji 1903 r. nr 45. Żarn. nr 83/A/75. U-13. Cena a 100,—



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kuchowicz Obyczaje staropolskie 18 wieku
Problematyka obyczajowa w literaturze renesansu, Egzamin staropol
LECZNICTWO DOMOWE W POLSCE XVI XVII W Zbigniew Kuchowicz
Obyczaje staropolskie w
materialy na zajecia historia sejmu staropolskiego
marynistyka, Egzamin staropol
NAJSTARSZE ZABYTKI JEZYKA POLSKIEGO, filologia polska, staropolska
Jakie wartości literatury staropolskiej pozostają aktualne t
Obrona Sokratesa, filologia polska, Staropolska
263.Ideał człowieka i obywatela w literaturze staropolskiej, A-Z wypracowania
Sanczo Pansa.Don Kichote charakterystyka, filologia polska, Staropolska
anakreont.safona, filologia polska, Staropolska
Górnicki, staropolska
KAZANIE na dzień św katarzyny, Polonistyka, staropolka, średniowiecze
Obyczaje, nauka japońskiego
LISTY PAWLA-NOWY TESTMENT, Staropolka

więcej podobnych podstron