Ach, ci rodzice!
Stosunki między szkołami i rodzicami w polskich szkołach rzadko przypominają sielankę. Można się jednak dziwić, a na pewno żałować, że ten „model” jest tak powszechny. Widocznie łatwiej o demokracji uczyć niż ją stosować w praktyce.
Żyjemy w trudnych, ale podobno ciekawych czasach. (To mało oryginalne przekonanie towarzyszyło prawdopodobnie jako rodzaj pocieszenia wszystkim pokoleniom naszych poprzedników). Okres transformacji ustrojowej, życie na styku „starego” i „nowego”, pomieszanie postaw, przekonań i nawyków, wyuczona bezradność - tworzą przedziwny konglomerat, w którym wielu z nas się po prostu nie może odnaleźć.
Niedawno dostaliśmy od jednego z czytelników list, który jest swego rodzaju potwierdzeniem powyższej diagnozy. Skłonił on mnie do głębszego zastanowienia się nad tym problemem.
Szkoła jako towar
Od pewnego czasu, zapewne dzięki liberałom, szkołę traktuje się jako element gospodarki rynkowej, jako towar. Tylko towar. Jest to dla szkoły rola nie tylko nowa, ale i dość poniżająca, odzierająca ją z pewnego rodzaju społecznej szlachetności. Towar jest przeznaczony do sprzedania - i jako taki wymaga reklamy, a właściwie autoreklamy (bo kto niby miałby szkołę reklamować?). Nikt nigdy nauczycieli do takiej roli nie przygotowywał, nic więc dziwnego, że to co w tym zakresie robią, jest czystą amatorszczyzną - jednym wychodzi lepiej, innym gorzej. A największy kłopot jest wtedy, gdy właściwie nie ma czego reklamować...
Dawniej (ale wcale nie tak bardzo dawno) szkoła zdobywała renomę wynikami swojej pracy, nazwiskami znakomitych nauczycieli i dyrektorów, wybitnymi absolwentami. Dochodziła do niej latami, ale efekty były trwałe i obrastały tradycją, a nawet legendą. A - co najistotniejsze - reklamę szkole robili inni, nie ona sama. Renoma była efektem, a nie celem pracy, i promieniowała na całe otoczenie.
Wabienie klientów
Dzisiaj jest inaczej. Szkoła, będąc towarem, musi zabiegać o klientów - uczniów i rodziców. Podejmuje więc różne wysiłki, by przyciągać, kusić, zadziwić, oszołomić. Chwali się więc, często bez umiaru, a to pracowniami, a to kołami zainteresowań, a to osiągnięciami sportowymi uczniów, a to miejscem w rankingach. Reklamuje się w gazetach i telewizji, bierze udział w targach edukacyjnych (skoro jest towarem...) wydaje foldery, organizuje „dni otwarte”, drukuje plakaty. Chwali się dyplomami i pucharami, miejscami swoich olimpijczyków, wydaje monografie. Ostatnio do atrybutów reklamowych dołączyły certyfikaty - „szkół promujących zdrowie”, „szkół promujących uzdolnienia”, „szkół z klasą”. Oświatowi wynalazcy wymyślą zapewne wkrótce jeszcze parę innych, aby mieć zajęcie. Wielu dyrektorów rzuca się ochoczo w kolejne akcje, bo to świadczy o ich innowacyjności, talentach organizacyjnych, no i certyfikat - to rzecz namacalna! Zwykła, codzienna, żmudna praca szkolna u podstaw jest o wiele mniej atrakcyjna.
Właściwie trudno mieć szkołom za złe tę pogoń za błyskotkami, bo i w nich przecież tkwi zdrowe ziarno wychowawcze. Ale jeśli te wszystkie starania służą tylko autoreklamie i mają za cel zdobycie jak największej liczby uczniów, i to najlepiej ze świetnymi świadectwami, zaczynam mieć wątpliwości. Czasem okazuje się, że reklama była przesadzona, osiągnięcia - nie takie znów wybitne, promowania czegokolwiek zaniechano i zagubiono gdzieś klasę... i ostał się tylko certyfikat w ramce.
Klienci - uczniowie (zwłaszcza oni!) i ich rodzice są w bardzo trudnej sytuacji, bo muszą odróżnić ziarno od plew. Jeśli okażą się łatwowierni, rozczarowania będą aż nazbyt częste i bolesne. Tylko że w tym rodzaju „gry rynkowej” nikt nie przyjmuje reklamacji. Wprawdzie chodzi o towar i klientów, ale Urząd Ochrony Konsumentów ich nie ochroni... Generalnie - szkoła jako towar wydaje się nieporozumieniem, i to o nieprzewidywalnych „efektach”, głównie wychowawczych. W reklamach każdy proszek do prania jest najlepszy, a każda szkoła - najwspanialsza i niepowtarzalna. Wierzycie reklamom?
Ujarzmić klienta
Okazuje się jednak, że - jak wynika z listu naszego czytelnika - zdobycie klienta to tylko połowa sukcesu. Na szczęście jego autor zdaje sobie z tego sprawę, i to go wyróżnia spośród tych, którzy zachłystują się początkowym sukcesem, a potem - jakoś to będzie.
Ucznia można ujarzmić na wiele sposobów - statutem, regulaminem, swoją przewagą intelektualną, stanowiskiem, wreszcie, co też się zdarza, fizycznie. Wszyscy, łącznie z wieloma kolegami, są od niego silniejsi. Przyjdzie mu przeżyć wiele gorzkich chwil. Gorzej z rodzicami. Dla nich nie da się opracować „odpowiedniego” regulaminu. Są więc często postrzegani jako kłopotliwy problem. Aby go rozwiązać, najlepiej by ich było zastraszyć, odepchnąć, zneutralizować. Ale nie można tego zrobić wprost, bo byłoby to - jak słusznie obawia się nasz korespondent - niezgodne z prawem. Na szczęście jesteśmy mistrzami w obchodzeniu prawa i jego lekceważeniu.
Trudno się dziwić, że przy takim nastawieniu stosunki między szkołami i rodzicami w polskich szkołach rzadko przypominają sielankę. Można się jednak dziwić, a na pewno żałować, że ten „model” jest tak powszechny. Widocznie łatwiej o demokracji uczyć niż ją stosować w praktyce.
Nie ma sytuacji bez wyjścia
Trzeba zrobić wszystko, aby te niezdrowe relacje zmienić. Powinno to się stać jednym z głównych celów wychowawczych każdej szkoły, punktem honoru dyrekcji i zespołu pedagogicznego, probierzem ich przydatności zawodowej. Kto nie umie współpracować, nie powinien uczyć w szkole.
W liście są pytania - w artykule powinny być odpowiedzi. Postaram się im sprostać. Szkoła nie może rodziców do niczego zobowiązać. To byłby najgorszy z możliwych scenariusz, stuprocentowo konfliktogenny. Może natomiast, i ma taki obowiązek, wyjść z ofertą współpracy. Może przy pierwszym kontakcie wręczyć rodzicom statut szkoły i regulamin ucznia. Więcej - szkoła może rodzicom (obydwojgu!) zaproponować podpisanie kontraktu o współpracy, jeśli go przedtem mądrze opracuje.
Bardzo mnie razi sformułowanie naszego korespondenta - Bo ja np. nie życzę sobie... Jest to sformułowanie aroganckie, nieprzyjazne, wręcz obraźliwe. Tak zaczęta „współpraca” może zaowocować tylko konfliktami. Zasady regulujące szczegóły ubioru, fryzur, makijażu itp. powinny się znaleźć w regulaminie, nie trzeba tego w ten sposób „tłumaczyć”.
Nauczyciel nie może się czuć bezradny wobec ucznia, zwłaszcza jeśli jego sprzymierzeńcami byliby rodzice. Taka bezradność nauczycielska to „czerwona kartka”, dyskwalifikująca go dożywotnio do wykonywania tego zawodu. Człowiek bezradny nie może mieć autorytetu, nie może wychowywać kogokolwiek, bo ma kłopoty z samym sobą. To prosta droga do finału „toruńskiego” lub „opolskiego”, totalna klęska.
Umieszczanie w dokumentach prawa szkolnego obowiązków rodziców jest niedopuszczalne, bezprawne i byłoby wyjątkowo antypedagogiczne. Gwarantowałoby uśmiercenie każdej formy współpracy jeszcze przed jej powstaniem. Rodziców należy pozyskiwać, a nie dyscyplinować. To dzisiaj rodzice w tysiącach szkół nie cierpią ich właśnie za próby dyscyplinowania i wymądrzania się.
Szkoła tworzy przeróżne, czasem dość bezsensowne plany. Ale jednego - niezwykle ważnego i potrzebnego - współpracy z rodzicami pewnie byśmy szukali na próżno. Nasz korespondent pyta o rady, oto kilka najprostszych:
nie wzywać rodziców do szkoły, tylko ich zapraszać;
nie urządzać koszmarnych, znienawidzonych „tradycyjnych” wywiadówek;
organizować wspólne (nauczyciele, uczniowie, rodzice) imprezy szkolne i plenerowe: imieniny/urodziny dzieci, wycieczki, wyprawy do lasu, pieczenie kiełbasek, ziemniaków, zapraszanie na występy dzieci, wspólne urządzanie wystaw rysunków i innych wytworów, zawodów rodzinnych itd. itp.;
pisać do rodziców prawdziwe, sympatyczne listy, a nie wezwania, traktować ich jak ważnych przyjaciół, z sympatią i szacunkiem;
jak najczęściej wciągać rodziców do prac na rzecz szkoły, ale także do rozwiązywania problemów dydaktycznych i wychowawczych - jest wśród nich wielu cennych specjalistów;
kształtować w nich dumę z osiągnięć ich dzieci;
przyciągać do szkoły na wiele innych sposobów, by ją traktowali jako „swoją”.
Jeśli dyrektor spróbuje wspólnie z nauczycielami te spisane naprędce propozycje uporządkować i rozwinąć, powstanie wspaniały plan współpracy z rodzicami. I okaże się, że wcale nie trzeba ich „dyscyplinować”. Razem z całą pewnością będzie i przyjemniej, i skuteczniej. Partnerstwo to piękna rzecz!