Petecki Bohdan 簂 na pi臋ciu ksi臋偶ycach


Bohdan Petecki

BAL

NA PI臉CIU KSI臉呕YCACH

Pi臋tna艣cie 艣wieczek i pi臋膰 ksi臋偶yc贸w

Przyszed艂 wreszcie ten Dzie艅 Szcz臋艣liwy, na kt贸ry cze­kali艣my wraz z Irkiem, by rozpocz膮膰 nasz膮 opowie艣膰.

W ka偶dym razie mia艂 to by膰 Dzie艅 Szcz臋艣liwy i nie tyl­ko jego przysz艂y bohater, lecz tak偶e wszyscy mieszka艅cy ukrytego w zieleni domku przy ulicy Delfin贸w w mars-ja艅skim mie艣cie Coprates ju偶 od tygodnia niecierpliwie spogl膮dali na kalendarz.

- To niesprawiedliwe, 偶eby kto艣 ko艅czy艂 pi臋tna艣cie lat akurat w ostatnim dniu roku szkolnego i w dodatku zaraz potem mia艂 jecha膰 na takie wakacje - zbuntowa艂 si臋 kiedy艣 Danek.

S膮dy, jakie wyg艂asza艂 dziesi臋cioletni Danek, nie mog艂y by膰 jednak traktowane serio przez jego powa偶nego, star­szego brata. Tote偶 Irek przybra艂 tylko znudzony wyraz twarzy i b膮kn膮艂 tonem cz艂owieka, kt贸ry przypomnia艂 so­bie w艂a艣nie o jakiej艣 nic nie znacz膮cej b艂ahostce:

- Urodziny?... Ach tak, prawda. Istotnie, tego dnia ko艅cz膮 si臋 lekcje...

W odpowiedzi Inia wzruszy艂a ramionami, mama za­艣mia艂a si臋 cicho, a ojciec pokiwa艂 g艂ow膮 i rzek艂 z zazdros­nym uznaniem:

- Irek nie my艣li o sobie. To bardzo 艂adnie. Obawiam si臋, 偶e ja nie dor贸wnuj臋 mu szlachetno艣ci膮 charakteru. Musz臋 wam wyzna膰, ze nie mog臋 si臋 ju偶 doczeka膰 tego dnia. Przecie偶 zaczynam wtedy urlop.

Irek spojrza艂 z wyrzutem na rodzic贸w, 艂ypn膮艂 z艂owrogo w stron臋 Ini i Danka, ale nic nie powiedzia艂. Bo czy偶 s膮 s艂owa, kt贸rymi mo偶na skwitowa膰 podobn膮 przewrot­no艣膰, bez uszczerbku dla godno艣ci w艂asnej?

No i dzi艣 nadszed艂 wreszcie 贸w dzie艅. Przeszed艂 on do kroniki rodzinnej pa艅stwa Skib贸w jako wielki, cho膰 mo­偶e nie a偶 tak szcz臋艣liwy, jak si臋 tego po nim spodziewa­no. W ka偶dym razie jednak da艂 pocz膮tek przedziwnym i zupe艂nie nies艂ychanym wydarzeniom.

Ranek nie zapowiada艂 偶adnych nadzwyczajno艣ci. W czasie 艣niadania wszyscy byli jakby troch臋 roztargnie­ni i ma艂om贸wni, ale poza tym zachowywali si臋 ca艂kiem normalnie. Mama jak zwykle punktualnie za pi臋膰 贸sma odjecha艂a do Marsja艅skiego Instytutu Galaktycznego kierowanego przez grono siwow艂osych uczonych, kt贸rzy wysoko cenili zdolno艣ci i pracowito艣膰 swojej m艂odej ko­le偶anki, astrofizyka Olgi Skiby. Ojciec mrukn膮艂, 偶e musi jeszcze przed urlopem zako艅czy膰 jakie艣 obliczenia, i tak­偶e znikn膮艂 w ma艂ym laboratorium przylegaj膮cym do do­mu. Doktor Jacek Skiba mieszka艂 wprawdzie w Coprates, ale pracowa艂 w znajduj膮cym si臋 na Ziemi Centralnym 0-艣rodku Bada艅 Dalekiego Kosmosu; ze swoim zespo艂em kontaktowa艂 si臋 za po艣rednictwem specjalnej sieci kom­puterowej. Ojciec Irka by艂 znanym konstruktorem sond i statk贸w zwiadowczych dalekiego zasi臋gu, z kt贸rych naj­nowsze przekracza艂y ju偶 pr贸g Galaktyki. Faktem jest wszak偶e, 偶e wi臋cej s艂awy ni偶 jego rakiety przynios艂y mu wyczyny sportowe. Doktor Skiba zdoby艂 wiele dziewi­czych szczyt贸w na Ksi臋偶ycu, Marsie i satelitach wielkich planet, a sze艣膰 niewiarygodnie trudnych i pi臋knych zara­zem dr贸g wspinaczkowych mia艂o ju偶 na sta艂e nosi膰 jego imi臋. Irka cz臋艣ciej pytano: „Czy jeste艣 mo偶e synem tego s艂ynnego alpinisty?" ani偶eli: „Czy to tw贸j ojciec zapro­jektowa艂 ostatni膮 sond臋 transgalaktyczn膮?" - o co zresz­t膮 ani ch艂opiec, ani konstruktor nie mieli do nikogo pre­tensji.

No, tak. Teraz jednak ojciec poszed艂 nie w g贸ry, a w艂a艣nie do swojej pracowni. Dwudziestoletnia Inia, najstarsza latoro艣l pa艅stwa Skib贸w, uda艂a si臋 jak co­dziennie do Aurotronu miasta Coprates, gdzie odbywa艂a

sta偶 po uko艅czeniu Studium In偶ynierii Klimatycznej. Da­nek, kt贸ry z umiarkowanym sukcesem zako艅czy艂 rok szkolny ju偶 cztery dni temu, znikn膮艂 w ogrodzie, by tam oddawa膰 si臋, jak sam twierdzi艂, zaj臋ciom zbyt wielkiej wagi, aby rozmawia膰 o nich z kim艣 nie wtajemniczonym. Jest rzecz膮 oczywist膮, 偶e do grona wtajemniczonych nie m贸g艂 nale偶e膰 nikt z domownik贸w.

Irek zosta艂 sam. Przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 robotom zbieraj膮cym nakrycia, po czym zerkn膮艂 na zegarek, wsta艂 i poszed艂 drewnianymi schodkami na pi臋tro, do swojego uczniowskiego pokoju. Za pi臋膰 minut mia艂y si臋 rozpo­cz膮膰 ostatnie w tym roku lekcje.

Mija艂o po艂udnie. Szyby w oknach gabineciku, w kt贸­rym dzisiejszy solenizant siedzia艂 ju偶 od blisko dw贸ch go­dzin, by艂y zabarwione delikatnym br膮zem, dzi臋ki czemu na 艣rodkowym ekranie szkolnego teledatora wyra藕nie ry­sowa艂a si臋 u艣miechni臋ta twarz pana Marka Seyny, histo­ryka, wychowawcy klasy.

- Jeszcze raz gratuluj臋 wam promocji - m贸wi艂 w艂a艣­nie nauczyciel - i do zobaczenia za dwa miesi膮ce. Ziem­skie dwa miesi膮ce - zaznaczy艂 z naciskiem. - Niech mi si臋 nikt nie „pomyli" i nie sp贸藕ni o jakie艣 g艂upie p贸艂 wie­ku, tylko dlatego, 偶e na jego planecie czy satelicie mie­si膮c trwa dwadzie艣cia lat...

Z g艂o艣nika odpowiedzia艂 ch贸ralny 艣miech.

Patrz膮c na sw贸j ekran, Irek nie m贸g艂 widzie膰 twarzy wszystkich kole偶anek i koleg贸w rozsianych po ca艂ym Uk艂adzie S艂onecznym. To jednak zupe艂nie mu nie prze­szkadza艂o. Natychmiast poznawa艂 po g艂osie ka偶dego, kto tylko si臋 odezwa艂. Klasa by艂a z偶yta. Przecie偶 co miesi膮c wszyscy spotykali si臋 na Ziemi, wsp贸lnie zwiedzali mia­sta, pomniki staro偶ytnej kultury, uczelnie, biblioteki, mu­zea. A na zako艅czenie ka偶dej wycieczki zbierali si臋 gdzie艣 w g贸rach lub nad wod膮, palili ogniska, 艣piewali dawne

ziemskie piosenki i urz膮dzali tradycyjne zabawy. Tak, kla­sa by艂a z偶yta.

W tej chwili z g艂o艣nika p艂yn膮艂 charakterystyczny sopra-nik Anny z ksi臋偶ycowego miasta Parnas. Cienki g艂osik dr偶a艂 z emocji, bo Anna m贸wi艂a o czekaj膮cej j膮 podr贸偶y na Merkurego. Chwil臋 p贸藕niej odezwa艂 si臋 Alan, najlep­szy robotyk w klasie, mieszkaj膮cy w osiedlu orbitalnym Alkazar. On z kolei, tak偶e nie bez przej臋cia, opowiada艂 o najnowszym modelu turystycznej 艂odzi podwodnej, w kt贸rej mia艂 zamiar penetrowa膰 dno ziemskiego Oceanu Spokojnego w okolicach wielkich raf koralowych.

Rozmowa z wychowawc膮 by艂a pogodna jak prawdzi­we, b艂臋kitne niebo. Nic dziwnego. Pan Seyna po kr贸tkiej, okoliczno艣ciowej przemowie z okazji zako艅czenia roku szkolnego wypytywa艂 teraz swoich podopiecznych o ich plany wakacyjne. Ale na tym pogodnym niebie od czasu do czasu ukazywa艂y si臋 czarne chmurki.

Na pulpicie Irka zap艂on臋艂a zielona lampeczka. „Moja kolej" - pomy艣la艂 ch艂opiec. Odruchowo poprawi艂 si臋 w krze艣le i powiedzia艂:

- .My z ojcem lecimy na Ziemi臋. Chcemy przej艣膰 odci­nek g艂贸wnej grani And贸w, a potem wr贸ci膰 szlakiem wio­d膮cym przez miasta staro偶ytnych Maj贸w i lud贸w, kt贸re 偶y艂y tam jeszcze dawniej.

- Prosz臋, prosz臋 - wyrazi艂 swoje uznanie historyk. -B臋dziesz wi臋c mia艂 wakacje nie tylko pi臋kne, lecz tak偶e pouczaj膮ce. Ale a propos pouczaj膮ce, mo偶e wzi膮艂by艣 ze sob膮 gar艣膰 krystograf贸w z propedeutyki psychologii? M贸wi膮c mi臋dzy nami, nie by艂oby 藕le, gdyby艣 w wolnych chwilach powt贸rzy艂 sobie pewne rozdzia艂y... Sam wiesz najlepiej, kt贸re... - wychowawca zawiesi艂 g艂os.

Oto i chmurka.

Irek mia艂 na ko艅cu j臋zyka pytanie, jak te偶 pan Seyna wyobra偶a sobie „wolne chwile" na szlaku wiod膮cym przez tropikaln膮 d偶ungl臋 do skutych wiecznym lodem wierzcho艂k贸w And贸w, ale po namy艣le powiedzia艂 tylko:

- Dobrze.

- 艢wietnie! - ucieszy艂 si臋 wychowawca. - No, to 偶y­cz臋 ci wielu mi艂ych wra偶e艅. Do widzenia.

- Dzi臋kuj臋. Do widzenia - odrzek艂 grzecznie ch艂o­piec, zachowuj膮c dla siebie g艂臋bokie zadowolenie z fak­tu, 偶e lampka na jego pulpicie zgas艂a i 偶e ju偶 kto艣 inny wys艂uchuje, jak to powinien sobie urozmaici膰, przypu艣膰­my, polowanie na meteory za orbit膮 Marsa - wkuwa­niem wzor贸w geometrodynamicznych. Irek mimo woli u艣miechn膮艂 si臋 do tej swojej my艣li, ale zaraz spowa偶nia艂. Zad藕wi臋cza艂o mu w uszach ulubione powiedzonko ojca. „To, co dzisiaj wydaje si臋 trudne do zrobienia, jutro na pewno b臋dzie jeszcze trudniejsze".

Panuj膮c膮 w pokoju cisz臋 przerwa艂o g艂臋bokie wes­tchnienie zako艅czone pojedynczym szcz臋kiem prze艂膮cz­nika.

- S艂ysza艂e艣? Dostarcz mi te krystografy.

- Komplet? - pad艂o lakoniczne pytanie z bocznego

g艂o艣niczka.

Komputer zainstalowany w bloku uczniowskich tele-dator贸w nie tylko s艂ysza艂, co m贸wi艂 pan Seyna, lecz tak偶e zna艂 i pami臋ta艂 wyniki ostatnich test贸w, tote偶 nie mia艂 najmniejszych w膮tpliwo艣ci, o kt贸re rozdzia艂y podr臋czni­ka chodzi艂o wychowawcy.

- Nie - zaprotestowa艂 Irek. - Jakie艣 streszczenie...

- Nie.

Chwil臋 trwa艂o milczenie.

- Jak to: nie? Dlaczego: nie?! - g艂os przysz艂ego zdo­bywcy And贸w tchn膮艂 艣wi臋tym oburzeniem.

- Tego rodzaju streszcze艅 nie ma w centralnej szkol­nej krystotece - wyja艣ni艂 uprzejmie komputer. - Progra­my nauczania nie przewiduj膮...

- Dobrze, dobrze! - przerwa艂 ze z艂o艣ci膮 ch艂opiec. -W takim razie nie potrzebuj臋 偶adnych krystograf贸w. Po wakacjach ty sam przypomnisz mi te m膮dro艣ci, kt贸re po­winienem sobie powt贸rzy膰. l zrobisz to w taki spos贸b,

偶ebym je zapami臋ta艂. Ty to przecie偶 potrafisz. Tak b臋dzie lepiej, nie?!

- Nie. Nie b臋dzie iepiej. Ale je艣li otrzymam polecenie, to oczywi艣cie przypomn臋.

Irek och艂on膮艂. Ostatecznie tylko wariat mo偶e si臋 k艂贸ci膰 z w艂asnym komputerem. Z twarzy ch艂opca ust膮pi艂 grymas gniewu, a za to odbi艂o si臋 na niej uczucie roz偶alenia.

- Psychologia! Psychologia!... - powt贸rzy艂 z j臋kiem. - Wcale nie musz臋 uczy膰 si臋 psychologii, 偶eby wiedzie膰, co robi膰 w czasie wakacji, by by膰 zadowolonym z 偶ycia i nie psu膰 humoru innym. Jestem na przyk艂ad pewny, 偶e czytanie szkolnych krystograf贸w mo偶e mi tylko zaszko­dzi膰!...

W tym momencie znowu stukn膮艂 prze艂膮cznik i na ekran wr贸ci艂a twarz wychowawcy.

- Nie pods艂uchiwa艂em - zastrzeg艂 si臋 od razu histo­ryk. - Ale zapomnia艂e艣 wy艂膮czy膰 mikrofon.

Ch艂opiec obrzuci艂 przera偶onym spojrzeniem sw贸j pul­pit z paciorkami lampek sygnalizacyjnych. Rzeczywi艣cie!

- Ja tylko tak... - wyb膮ka艂. - 呕artowa艂em... Pan Seyna ju偶 si臋 nie u艣miecha艂.

- Irku, sko艅czysz szko艂臋, potem studia i zostaniesz specjalist膮. Mo偶e nawet specjalist膮-naukowcem jak tw贸j ojciec - powiedzia艂. - Ale czy b臋dziesz pracowa艂 na Zie­mi, czy w kosmosie, czy jako technik, czy te偶 na przyk艂ad jako znawca i teoretyk sztuki, najpierw musisz wiedzie膰 jak najwi臋cej o ludziach i o sobie samym. Bo czemu s艂u偶y nauka? 呕eby艣my wiedzieli wszystko o gwiazdach? 呕eby by艂o wi臋cej osiedli w kosmosie, rakiet, superholowizo-r贸w, energii, robot贸w i sprz臋tu sportowego? To tylko 艣rodki, zreszt膮 akurat nie najwa偶niejsze, wiod膮ce do celu, kt贸rym jest szcz臋艣cie. Dlatego my, nauczyciele, przy­k艂adamy tak wielk膮 wag臋 do propedeutyki psychologii i dlatego tak偶e jest ona przedmiotem wymagaj膮cym ma­ksimum w艂asnej, indywidualnej pracy od ka偶dego z was. Po prostu: szcz臋艣cia nie mo偶na nauczy膰 si臋 od kompute­

r贸w. Oczywi艣cie potrafi艂yby one przekaza膰 wam tre艣膰 wszystkich m膮drych ksi膮偶ek na ten temat, a nawet spra­wi膰, 偶eby艣cie t臋 tre艣膰 bez trudu zapami臋tali. Ale to nigdy nie zast膮pi艂oby wam w艂asnych przemy艣le艅 i w艂asnych refleksji, kt贸re przychodz膮 w chwilach zadumy lub pod­czas konfrontacji teoretycznej wiedzy z autentycznymi sprawami ludzi. Opowiem ci pewn膮 zabawn膮 historyjk臋. Gdy by艂em w twoim wieku, nale偶a艂em do szkolnej dru偶y­ny lekkoatletycznej i z regu艂y wygrywa艂em wszystkie bie-gi na kr贸tkich dystansach. Kiedy艣 zbli偶a艂y si臋 wielkie za­wody Ziemia - Reszta 艢wiata. Wtedy uruchomi艂em kom­puter. Wprowadzi艂em do jego programu wszystkie dane o sobie, o rywalach, o ich wynikach, o stadionie, bie偶ni, temperaturze, dopingu publiczno艣ci i tak dalej. Za偶膮da­艂em, 偶eby na podstawie tych informacji, a tak偶e znajo­mo艣ci anatomii wskaza艂' mi najlepszy system treningu oraz przepowiedzia艂, kto wygra. Komputer b艂yskawicznie obliczy艂, 偶e musz臋 zosta膰 zwyci臋zc膮, je艣li b臋d臋 si臋 przy­gotowywa艂 w taki a taki spos贸b. Post膮pi艂em 艣ci艣le wed­艂ug jego wskaz贸wek. l co? Ano, wygra艂 m艂odszy ode mnie o rok ch艂opiec z Ksi臋偶yca. Wr贸ci艂em do domu, przy-taszczy艂em z piwnicy ci臋偶ki m艂otek i zamierza艂em „odku膰 si臋" na komputerze za gorycz pora偶ki. A偶 nagle zacz膮艂em si臋 zastanawia膰. Przecie偶 ja w i e d z i a 艂 e m, 偶e zwyci臋­偶臋. Za to tamten ch艂opiec, teoretycznie s艂abszy ode mnie, tego dnia wymaga艂 wi臋cej od siebie. Odnalaz艂 w sobie ja­kie艣 rezerwy, jakie艣 si艂y, o kt贸rych istnieniu sam pewnie nie wiedzia艂, a ju偶 na pewno nie wiedzia艂 o nich ani jego, ani m贸j komputer. l po zwyci臋stwie czu艂 si臋 bardziej szcz臋艣liwy ni偶 ja, gdybym, rzecz jasna, wygra艂. Od艂o偶y­艂em m艂otek i pop艂aka艂em sobie przez par臋 minut. Rozu­miesz? W膮tpi臋, czy rozumiesz. Bo ja sam nie mam poj臋­cia, w jaki spos贸b ta historyjka mog艂aby si臋 jako艣 logicz­nie 艂膮czy膰 z tym, o czym m贸wi艂em przedtem. Ale nie b臋d臋 ju偶 pr贸bowa艂 zg艂臋bia膰 powod贸w, kt贸re sprawi艂y, 偶e ci j膮 opowiedzia艂em. l tak mam wyrzuty sumienia. Nie nale偶y

do dobrych szkolnych obyczaj贸w wyg艂aszanie s膮偶ni­stych tyrad w pierwszej godzinie wakacji. Bardzo ci臋 znudzi艂em?

- Mnie?... Czemu?... Nie...

Pan Seyna roze艣mia艂 si臋 serdecznie.

- Wobec tego jeszcze raz: do widzenia. l 偶ycz臋 ci... szcz臋艣cia.

Ekran 艣ciemnia艂. Irek przez chwil臋 wpatrywa艂 si臋 w martw膮 matow膮 tarcz臋. Chyba na po偶egnanie powinien jednak by艂 powiedzie膰 panu Seynie co艣 ca艂kiem innego. Tylko co?...

- Oto krystografy - przerwa艂 rozterk臋 ch艂opca kom­puter.

Na uczniowski pulpit wysypa艂a si臋 z male艅kiego otwo­ru pod ekranem gar艣膰 b艂yszcz膮cych kryszta艂k贸w. Irek od­ruchowo zgarn膮艂 je d艂oni膮 do p艂askiego pude艂eczka za­wieraj膮cego mikroskopijny, sk艂adany projektor, kt贸ry przemienia艂 szkie艂ka krystograf贸w w wielosetstronicowe ksi膮偶ki.

W tym momencie drzwi prowadz膮ce na taras otwar艂y si臋 gwa艂townie i do pokoju wpad艂 jak pocisk osobliwy stw贸r, ni to wielki czarny ptak, ni umorusana sadz膮 ma艂­pa.

- Rodandandron!!! - wrzasn膮艂 triumfalnie stw贸r, ska­cz膮c z pod艂ogi na parapet okna. Nast臋pnie jednym susem 艣mign膮艂 pod sufit, wywin膮艂 w powietrzu koz艂a i dwa razy przelecia艂 przez pok贸j, odbijaj膮c si臋 stopami od 艣cian. Dokonawszy tego, 艂agodnie i mi臋kko, jakby kpi膮c sobie z prawa grawitacji, wyl膮dowa艂 przed Irkiem, przybieraj膮c posta膰 szczup艂ego, dziesi臋cioletniego ch艂opca ubranego w obcis艂y, czarny kombinezon. Bluza tego kombinezonu mia艂a pod pachami jakie艣 p艂etwy czy skrzyd艂a, troch臋 po­dobne do pelerynek, kt贸re w bajkach zwykli nosi膰 藕li czarnoksi臋偶nicy.

- Wszyscy czekaj膮! - wykrzykn膮艂 Czarny. - Co tu je­szcze robisz? Przecie偶 ju偶 dawno po lekcjach!

- Pods艂uchiwa艂e艣 - stwierdzi艂 raczej, ni偶 zapyta艂 Irek, patrz膮c gro藕nie na m艂odszego brata.

- Nie musia艂em wcale pods艂uchiwa膰! - napuszy艂 si臋 Danek. - My, lotokoty, przemierzamy ca艂e Galaktyki, je­ste艣my wsz臋dzie, wszystko widzimy i s艂yszymy! Rodan-dandron! - czarna posta膰 ponownie oderwa艂a si臋 od pod艂ogi, przefrun臋艂a nad pulpitem datora, wywin臋艂a pe艂­ne salto i opad艂a z powrotem na parapet okna. - Aha! By艂bym zapomnia艂! - doda艂 Danek, ju偶 z bezpiecznej od­leg艂o艣ci. - Wszystkiego najlepszego! 呕ycz臋 ci du偶o szcz臋艣cia!

Te ostatnie s艂owa dope艂ni艂y miary. Irek nabra艂 pewno艣­ci, 偶e kochany braciszek przyczai艂 si臋 za oknem i by艂 艣wiadkiem jego rozmowy z komputerem oraz panem Seyn膮. A to znaczy, 偶e za chwil臋 ca艂y dom b臋dzie wie­dzia艂 o tej nieszcz臋snej propedeutyce...

- Niech ja ci臋 tylko dopadn臋!!! Uuuu!!! - rykn膮艂 z艂owrogo ruszaj膮c do ataku.

Ale Danek ani my艣la艂 czeka膰. W u艂amku sekundy by艂 ju偶 na tarasie. Przeskoczy艂 balustrad臋, po czym jak nurku­j膮cy szybowiec znikn膮艂 w艣r贸d drzew rosn膮cych w ogro­dzie.

Irek natychmiast przerwa艂 po艣cig. „呕eby tak par臋 lat te­mu..." - pomy艣la艂 z 偶alem. Zrobi艂 w ty艂 zwrot i pomkn膮艂 w stron臋 drzwi wiod膮cych do wn臋trza domu.

Tu trzeba wyja艣ni膰 dwie sprawy. Pierwsza, to owe fe­nomenalne powietrzne piruety Danka. Ot贸偶 tak zwana „kocia akrobatyka" by艂a najpopularniejszym z m艂odzie­偶owych sport贸w. Narodzi艂 si臋 ten sport, rzecz do艣膰 nie­zwyk艂a, w pracowniach uczonych przygotowuj膮cych lu­dzi do pionierskich wypraw kosmicznych. Kto艣 kiedy艣 po powa偶nych badaniach odkry艂, 偶e koty dlatego znosz膮 bezkarnie pionowe podr贸偶e ze stosunkowo du偶ych wy­soko艣ci i dlatego l膮duj膮 zawsze na czterech 艂apach, bo

wykonuj膮 w powietrzu nader przemy艣lne ewolucje, kt贸re znacznie zmniejszaj膮 szybko艣膰 ich lotu. Kto艣 inny do­szed艂 do wniosku, 偶e podobne umiej臋tno艣ci przyda艂yby si臋 i ludziom, zw艂aszcza tym, kt贸rzy musz膮 umie膰 stero­wa膰 swoim cia艂em w stanie niewa偶ko艣ci i kt贸rzy badaj膮 obce globy maj膮ce nieraz albo bardzo pot臋偶ne, albo te偶 w艂a艣nie znikome pola grawitacyjne. Przyszli kosmonauci zacz臋li wi臋c na艣ladowa膰 kocie praktyki, a potem - nie wiadomo jak i kiedy - powsta艂 z tego popularny sport. Wymy艣lono kombinezony z niby-skrzyde艂kami, rozgry­wano zawody, organizowano popisy. Istnia艂o tylko jedno „ale". Najlepsze wyniki zawsze osi膮gali drobni, szczupli, a wi臋c przede wszystkim bardzo m艂odzi ch艂opcy. Tote偶 Irek zmuszony chwilowo do zaniechania po艣cigu, kt贸ry w ogrodzie pe艂nym wysokich drzew niechybnie zako艅­czy艂by si臋 jego sromotn膮 kl臋sk膮, nie bez racji westchn膮艂 w duchu: „呕eby tak par臋 lat temu..." Kiedy艣 on tak偶e od­nosi艂 b艂yskotliwe sukcesy w kociej akrobatyce. Dzi艣 jed­nak by艂 zaledwie o p贸艂 g艂owy ni偶szy od ojca. Gdyby cho­cia偶 mia艂 na sobie specjalny kombinezon... Ale przecie偶 nie przychodzi si臋 w sportowym kostiumie na uroczyste zako艅czenie roku szkolnego. A Danek, niezale偶nie od wszystkiego, by艂 mistrzem nad mistrzami. Ju偶 od roku prowadzi艂 klasowy zast臋p lotokot贸w. Pewnego razu Irek, powodowany zazdro艣ci膮, pokaza艂 m艂odszemu bratu wi­zerunek prawdziwego lotokota.

- Popatrz - rzek艂 ze zjadliwym u艣miechem, wy艣wiet­laj膮c obraz pochodz膮cy z przyrodniczego krystografu -to ty. Lotokot, czyli kaguan lub kobego, nadrzewny ssak z rz臋du sk贸roskrzyd艂ych, po 艂acinie Cynocephalus volans. 艁adny, nie?...

Na ekranie widnia艂o stworzenie 艂膮cz膮ce w sobie wdzi臋k nietoperza z urokiem monstrualnej ropuchy tkwi膮cej w rozprutym worku.

Danek zmarszczy艂 brwi.

- Bo to jest lotokot prehistoryczny - powiedzia艂 po

namy艣le. - Pierwsze ptaki by艂y te偶 paskudne, mia艂y z臋ba­te paszcze i takie 艂yse b艂ony zamiast skrzyde艂. Widzia艂em rysunki na lekcji - podpar艂 si臋 autorytetem nauki. -A dzisiaj mama cmoka z zachwytu, jak zobaczy zwyk艂ego wr贸bla. Tak samo jest z lotokotami. Te nowe, 偶yj膮ce w erze kosmicznej, s膮 bardzo pi臋kne...

Druga sprawa wamagaj膮ca wyja艣nienia to okrzyk, kt贸­rym Danek zwyk艂 obwieszcza膰 艣wiatu swoj膮 na nim obecno艣膰. Ot贸偶 w najwcze艣niejszych latach 偶ycia naj­m艂odsza latoro艣l pa艅stwa Skib贸w by艂a, nie wiadomo czemu, nazywana przez domownik贸w Danusiem. Kiedy jednak Danu艣 przeszed艂 do pi膮tej klasy, doszed艂 do wniosku, 偶e tak niem臋skie imi臋 uchybia jego po­wadze i wiekowi. O艣wiadczy艂, 偶e ma na imi臋 Dan i tylko Dan.

- Dlaczego tak kr贸tko? - zafrasowa艂 si臋 ob艂udnie Irek. - Przecie偶 imi臋 przodownika lotokot贸w powinno by膰 tak偶e jego zawo艂aniem sportowym... Zaraz...

Zamy艣li艂 si臋 spogl膮daj膮c przez szklan膮 艣cian臋 na rosn膮­ce w ogrodzie pyszne rododendrony, tu, w sztucznym klimacie, niemal przez ca艂y rok obsypane wielkimi kwia­tami.

- Mam! - wykrzykn膮艂 nagle tonem odkrywcy. -Dandron!

Obecna przy tej scenie mama pow臋drowa艂a ocza­mi za wzrokiem Irka i pokiwa艂a g艂ow膮 ze zrozumie­niem.

- A mo偶e lepiej Rodandandron? - u艣miechn臋艂a si臋. -To wprawdzie zupe艂nie nie ma sensu, ale brzmi wspania­le. Ca艂kiem jak stary okrzyk rycerski.

Danek pocz膮tkowo mia艂 pewne w膮tpliwo艣ci, jednak jeszcze tego samego dnia zaszy艂 si臋 w k膮t pobliskiego parku i tam wypr贸bowa艂 nowe zawo艂anie tak skutecznie, 偶e 艣ci膮gn膮艂 roboty pogotowia ratunkowego z ca艂ego Coprates. Roboty wr贸ci艂y z niczym, w przeciwie艅stwie do sprawcy alarmu, kt贸ry os膮dzi艂, 偶e je艣li tylko nada膰 Ro-

dandandronowi odpowiednia si艂臋 ekspresji, to has艂o istotnie spe艂nia swoje zadania, l tak ju偶 zosta艂o. Ale do艣膰 o dawnych dziejach.

- Co oni tam robi膮? - niecierpliwi艂a si臋 pani domu, spogl膮daj膮c na stoj膮cy w hallu od艣wi臋tnie nakryty st贸艂, po艣rodku kt贸rego kr贸lowa艂 tort z pi臋tnastoma smuk艂ymi 艣wieczkami. Mimo 偶e drzwi do ogrodu pozo­stawiono szeroko otwarte, ich b艂臋kitne p艂omyczki sta艂y prosto i nieruchomo. W mie艣cie Coprates nie by艂o dzi艣 wiatru.

- Pewnie Irek mia艂 ma艂膮, prywatn膮 konferencj臋 z wy­chowawc膮 - odgad艂 doktor Skiba. - Co艣 mi m贸wi, 偶e wypadnie nam d艂u偶ej, ni偶 zamierza艂em, popasa膰 na biwa­kach w czasie w臋dr贸wki po Andach. l 偶e nie b臋dziemy mogli oddawa膰 si臋 wtedy wy艂膮cznie b艂ogiemu lenistwu - westchn膮艂. - O, jest Danek - zmieni艂 nagle ton.

Przez ogr贸d przemkn膮艂 czarny cie艅 i do pokoju wpad艂 w贸dz marsja艅skich lotokot贸w. Rozejrza艂 si臋 przezornie i dopiero stwierdziwszy, 偶e starszego brata jeszcze nie ma, odetchn膮艂 z ulg膮, po czym przybra艂 oboj臋tny wyraz twarzy. Natomiast wyrazu, jaki odmalowa艂 si臋 na twarzy mamy, nie spos贸b by艂oby nazwa膰 oboj臋tnym.

- A gdzie Irek? - spyta艂a. - Chyba dzisiaj nie trzeba b臋dzie was godzi膰?

- Nic mu nie zrobi艂em! - zawo艂a艂 po艣piesznie ch艂o­piec, 艣ci膮gaj膮c z trudem sw贸j obcis艂y str贸j. - Ale on jest z艂y - doda艂 szczerze. - Nie wiem czemu. Ja tylko z艂o偶y­艂em mu 偶yczenia...

- Wyobra偶am to sobie - mrukn臋艂a pod nosem Inia. Na pi臋trze trzasn臋艂y drzwi. Irek dopiero teraz opu艣ci艂 sw贸j uczniowski pok贸j. B艂yskawicznie zbieg艂 na p贸艂pi臋-tro i... stan膮艂 jak wryty. Od razu zrozumia艂, 偶e b臋dzie mu­sia艂 od艂o偶y膰 zemst臋 na p贸藕niej. Min臋艂o jednak dobrych par臋 sekund, zanim zdo艂a艂 si臋 u艣miechn膮膰. By艂 to u-

艣miech do艣膰 jeszcze blady, by nie rzec: kwa艣ny, ale prze­cie偶 u艣miech.

- No, chod藕 do nas wreszcie - powiedzia艂 ojciec. -Czekamy ju偶 tak d艂ugo, 偶e jeszcze chwila, a zasta艂by艣 tyl­ko sm臋tne resztki urodzinowego tortu.

Solenizant odruchowo poprawi艂 swoj膮 granatow膮 blu­z臋 uszyt膮 z cieniutkiego jak bibu艂ka pianolitu, wyprosto­wa艂 si臋 i z namaszczeniem zacz膮艂 schodzi膰 na d贸艂. Jednak zanim zd膮偶y艂 dotkn膮膰 stop膮 pod艂ogi, wpad艂 w obj臋cia mamy, kt贸ra pierwsza pobieg艂a mu na spotkanie.

Ostatni sk艂ada艂 Irkowi 偶yczenia Danek. Zrobi艂 uk艂adn膮 mink臋 i wr臋czy艂 mu prezent: wykonany w艂asnor臋cznie ry­sunek przedstawiaj膮cy dw贸ch ludzi zdobywaj膮cych nie­bosi臋偶n膮 skaln膮 艣cian臋. Postacie alpinist贸w by艂y wyci臋te z cieniutkiej folii i dzi臋ki wprawionym w ni膮 specjalnym p艂ynnym kryszta艂om porusza艂y si臋, wspinaj膮c wci膮偶 wy­偶ej i wy偶ej. Artysta, ofiarowawszy swoje dzie艂o bratu, stan膮艂 na palcach i szepn膮艂:

- Naprawd臋 nie pods艂uchiwa艂em. l naprawd臋 nie ro­zumiem, dlaczego si臋 zez艂o艣ci艂e艣.

Irek zna艂 Danka dostatecznie dobrze, by wiedzie膰, kie­dy mo偶na mu wierzy膰, a kiedy nie. Tote偶 - po kr贸tkim wahaniu - uprzejmie, a nawet serdecznie podzi臋kowa艂 braciszkowi za 偶yczenia i pi臋kny upominek, po czym za­ni贸s艂 rysunek na stolik pod boczn膮 艣cian膮, gdzie le偶a艂y ju偶 inne prezenty: aparat do zdj臋膰 tr贸jwymiarowych od mamy oraz gruba, 艣licznie wydana ksi膮偶ka pod tytu艂em „Wiersze o Ziemi" od Ini. Tylko doktor Skiba z nieco zbyt oboj臋tnym wyrazem twarzy poprzesta艂 na z艂o偶eniu syno­wi kr贸tkich 偶ycze艅.

- No, a teraz do dzie艂a! - zawo艂a艂a mama, obej­muj膮c Irka i ustawiaj膮c go na wprost tortu. - Pami臋taj! Wszystkie 艣wieczki musisz zgasi膰 pierwszym dmu­chni臋ciem!

- Zr贸b taki wdech, jakby艣 mia艂 bardzo d艂ugo nurko­wa膰 - poradzi艂 ojciec.

- Najlepiej troch臋 przykucnij - doda艂 z przej臋ciem Danek.

- No, raz... dwa...

- A dmuchnij偶e wreszcie! zirytowa艂a si臋 Inia. -... trzy...

Irek nad膮艂 si臋 jak balon, ale nie zd膮偶y艂 dmuchn膮膰. W momencie kiedy u艂o偶y艂 wargi w ryjek maj膮cy odegra膰 rol臋 powietrznego miotacza, od progu zabrzmia艂 gromki okrzyk:

- Rodandandron!!! Nasta艂a chwila ciszy.

- Rodandandron! - odpowiedzia艂 wreszcie swoim bojowym zawo艂aniem Danek, po czym zapiszcza艂:

- Dziadek!!!

- Tato! Tato! - rozleg艂y si臋 g艂osy Olgi i Jacka Skib贸w. Irek wyprostowa艂 si臋 bardzo powoli i jeszcze wolniej wypu艣ci艂 z piersi powietrze, wydaj膮c przy tym odg艂os przypominaj膮cy ilustracj臋 d藕wi臋kow膮 do niesamowitego filmu, w kt贸rym wycie wiatru zapowiada nadej艣cie du­cha. Nast臋pnie - ci膮gle jeszcze czerwony z wysi艂ku -spojrza艂 w stron臋 drzwi. Ciemnia艂a w nich wysoka, chuda sylwetka m臋偶czyzny o ko艣cistej, pod艂u偶nej twarzy, w tej chwili rozja艣nionej radosnym u艣miechem.

- Wszystkiego najlepszego, s臋dziwy m艂odzie艅cze! -zawo艂a艂 weso艂o przyby艂y. Podszed艂 do wnuka i chwyci艂 go w obj臋cia. - 呕ycz臋 ci, 偶eby艣 zosta艂 wielkim cz艂owie­kiem, godnym spadkobierc膮 rodu i... - tu g艂os niespo­dziewanego go艣cia spowa偶nia艂 - 偶eby艣 by艂 szcz臋艣liwy.

Irek zerkn膮艂 podejrzliwie na m贸wi膮cego. Jednak dzia­dek, kt贸ry mieszka艂 na Ziemi i najwidoczniej tylko co z niej przylecia艂, ju偶 z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie m贸g艂 nic wie­dzie膰 o ostatniej w tym roku szkolnym rozmowie soleni­zanta z wychowawc膮 klasy. Tote偶 „spadkobierca rodu" rozpromieni艂 si臋 i wykrzykn膮艂:

- Pysznie, 偶e przyjecha艂e艣! A babcia?

- Babcia wybiera艂a si臋 ze mn膮, ale w ostatniej chwili

dosz艂a do wniosku, 偶e jest za stara na takie podr贸偶e. Za stara! W przysz艂ym roku ko艅czy dopiero sto dwadzie艣cia lat! Ja w jej wieku... Zreszt膮 mniejsza z tym. - Dziadek machn膮艂 r臋k膮, po czym nagle ku og贸lnemu zaskoczeniu z g艂o艣nym pla艣ni臋ciem paln膮艂 si臋 d艂oni膮 w czo艂o. - A jed­nak jestem spr贸chnia艂ym grzybem! - zawo艂a艂 ze zgroz膮. - Skleroza, nic, tylko skleroza! Na 艣mier膰 zapomnia艂em, 偶e przyprowadzi艂em go艣ci...

- Nie szkodzi - dobieg艂 od drzwi mi艂y, g艂臋boki g艂os. -To my przepraszamy, 偶e wtargn臋li艣my tutaj nieproszeni, i to w tak uroczystym dniu. Nie chcieli艣my... Ale znacie przecie偶 Wiktora, waszego tat臋 i dziadka, a mojego kole­g臋 z prehistorycznych, szkolnych czas贸w. Upar艂 si臋 jak mu艂 i zagrozi艂, 偶e powybija szyby w kosmotelu, w kt贸rym chcieli艣my zamieszka膰, je艣li nie b臋dziemy mu towarzy­szy膰. Ale teraz go rozumiem - nowy przybysz-obj膮艂 za­chwyconym wzrokiem obecne w hallu kobiety. - On musia艂 pochwali膰 si臋 przede mn膮 swoj膮 rodzin膮! Na jego miejscu tak偶e p臋ka艂bym z dumy.

Trzeba przyzna膰, 偶e nie by艂 to czczy komplement. Olga Skiba, zgrabna blondynka o d艂ugich w艂osach, du偶ych piwnych oczach i ustach zawsze skorych do u艣miechu, nie darmo jeszcze w studenckich czasach, kiedy upra­wia艂a lekkoatletyk臋, by艂a dwukrotnie wybierana miss As-troniady. Inia odziedziczy艂a po matce barw臋 w艂os贸w, a po ojcu niebieskoszare oczy, pi臋knie kontrastuj膮ce z jej 艣niad膮 cer膮. By艂a wysoka niemal jak Irek i porusza艂a si臋 lekko, z wdzi臋kiem, kt贸ry kiedy艣 jeden z jej oczarowa­nych koleg贸w okre艣li艂 jako „wiosenny taniec m艂odej ko­zicy na tle g贸rskiego potoku". Danek rzecz jasna nie omieszka艂 w贸wczas ozdobi膰 jadalni wielkim rysunkiem przedstawiaj膮cym hipopotama przegl膮daj膮cego si臋 w mulistej, afryka艅skiej ka艂u偶y... Ale dajmy spok贸j tego rodzaju wspomnieniom.

Teraz mama i c贸rka u艣miechn臋艂y si臋 zgodnie, nie zd膮­偶y艂y jednak skwitowa膰 galanterii go艣cia stosownymi w

podobnych wypadkach protestami, bo ubieg艂 je pan do­mu najwidoczniej dobrze znaj膮cy m臋偶czyzn臋, kt贸rego przyprowadzi艂 ze sob膮 dziadek Wiktor.

- Profesor Bodrin! - zawo艂a艂. - Prosimy, prosimy! -U艣cisn膮艂 z szacunkiem wyci膮gni臋t膮 d艂o艅 przyby艂ego. -Doprawdy, tato nie m贸g艂 nam sprawi膰 milszej niespo­dzianki! A Irek na pewno zapami臋ta te urodziny do ko艅ca 偶ycia! Taki go艣膰!

Irek istotnie mia艂 na zawsze zapami臋ta膰 swoje pi臋tna­ste urodziny, chocia偶 nie wy艂膮cznie dlatego, 偶e w ich do­mu pojawi艂 si臋 tego dnia profesor Oleg Bodrin, jeden z najwybitniejszych uczonych, owiany legend膮 tw贸rca teorii tak zwanej "ujemnej ci臋ciwy czasu", cz艂onek rze­czywisty G艂贸wnej Rady Naukowej Krain Uk艂adu S艂o­necznego. Na razie jednak, poniewa偶 nie m贸g艂 przewi­dzie膰, jakie skutki poci膮gnie za sob膮 ta sk膮din膮d za­szczytna wizyta, skupi艂 ca艂膮 uwag臋 na osobie s艂ynnego szkolnego kolegi dziadka.

Profesor Bodrin by艂 艣redniego wzrostu, mia艂 bujne, srebrnobia艂e w艂osy, wysokie czo艂o, ma艂y, nieco zadarty nos i nosi艂 staro艣wieckie okulary w cieniutkich z艂otych oprawkach. Jego opalon膮 jak u sportowca twarz pokry­wa艂a g臋sta sie膰 drobnych zmarszczek pog艂臋biaj膮cych si臋, kiedy si臋 u艣miecha艂. A od czasu przest膮pienia progu marsja艅skiego domku pa艅stwa Skib贸w wielki uczony u艣miecha艂 si臋 niemal bez przerwy. Z艂o偶ywszy 偶yczenia solenizantowi przywita艂 si臋 z Olg膮, Ini膮 i Dan-kiem.

Dopiero w tym momencie Irek spostrzeg艂, 偶e profesor nie przyby艂 sam. Przy drzwiach - w postawie wyra偶aj膮cej pe艂n膮 szacunku pow艣ci膮gliwo艣膰 tkwi艂 drugi m臋偶czyzna, znacznie m艂odszy, wygl膮daj膮cy na r贸wie艣nika Ini, tyle 偶e sprawiaj膮cy wra偶enie zawieszonego w powietrzu na nie­widocznej linie i rozci膮gni臋tego pod wp艂ywem w艂asnego ci臋偶aru do nies艂ychanej d艂ugo艣ci.

- To jest Bob Long, m贸j asystent - wskaza艂 wisielca

Bodrin. - Z艂o艣liwi m贸wi膮, 偶e nikt, nie wy艂膮czaj膮c mnie samego, nie rozumie mojej teorii. Nie r臋czy艂bym za siebie - za艣mia艂 si臋 - ale Bob rozumiej膮 na pewno. Usi艂uje na­wet wykorzysta膰 to, co wymy艣li艂em, i sporz膮dzi膰 aparat do 艂膮czno艣ci poza czasem. Czuj臋, 偶e nied艂ugo albo og艂osi 艣wiatu, 偶e jestem ba艂wan i 偶e moja teoria nie zda si臋 psu na bud臋, albo te偶 naprawd臋 wykombinuje co艣, co pozwoli nam pogaw臋dzi膰 sobie na przyk艂ad z Napoleo­nem Bonaparte jeszcze przed bitw膮 pod Waterloo i pora­dzi膰 mu, 偶eby siedzia艂 spokojnie na Elbie, gdzie pono膰 by艂o mu zupe艂nie nie藕le. Czy te偶 pogwarzy膰 z mieszka艅­cami najdalszych gwiazd, kt贸rych 艣wiat艂o dociera do nas dopiero teraz... Je艣li, naturalnie, by艂 tam swego czasu kto艣, z kim warto by pogada膰.

Pani domu zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 przedstawionego w tak interesuj膮cym 艣wietle d艂ugaja, chc膮c go jak najser­deczniej powita膰, ale jej wyci膮gni臋ta r臋ka znieruchomia艂a w. powietrzu. Osobnik, nazwany Bobem, nie raczy艂 jej bowiem zauwa偶y膰. Nie s艂ysza艂, co m贸wi profesor, i nie widzia艂 ani solenizanta, ani tortu ze 艣wieczkami wypalo­nymi ju偶 do po艂owy, ani nikogo z obecnych poza... Ini膮艣. Z nastroszonymi, rudawymi w艂osami, oklapni臋t膮 doln膮 szcz臋k膮 i szeroko otwartymi oczami, w kt贸rych malowa艂 si臋 wyraz ostatecznego zachwytu granicz膮cego z os艂u­pieniem, wygl膮da艂 - wypisz, wymaluj - jak strach na wr贸ble przeniesiony na Marsa z ziemskiego parku etno­graficznego.

- Uhm, uhm, uhm... - wkroczy艂 zdecydowanie dzia­dek Wiktor.

Interwencja okaza艂a si臋 skuteczna. M艂ody naukowiec, po kt贸rym jego znakomity mistrz tak wiele sobie obiecy­wa艂, wykona艂 kilka gwa艂townych, nie skoordynowanych ruch贸w, a nast臋pnie zawo艂a艂:

- Ale偶 naturalnie! Ja tak偶e 偶ycz臋 ci wszystkiego naj­lepszego! - i rzuci艂 si臋 z wyci膮gni臋tymi ramionami w stron臋 Danka.

- To nie ja! - zdo艂a艂 pisn膮膰 przera偶ony lotokot kryj膮c si臋 przezornie za plecami dziadka.

Ten ostatni usi艂uj膮c, zreszt膮 bez wi臋kszego powodze­nia, zachowa膰 powa偶ny wyraz twarzy chwyci艂 m艂odsze­go ze sprowadzonych przez siebie go艣ci za rami臋 i skiero­wa艂 go we w艂a艣ciw膮 stron臋.

- Tu! - wyja艣ni艂 kr贸tko, a nast臋pnie nie bez satysfak­cji przygl膮da艂 si臋, jak Irek 艣ciska z samozaparciem ogro­mn膮, ko艣cist膮 d艂o艅 asystenta.

Solenizant zni贸s艂 wprawdzie m臋偶nie dowody serdecz­no艣ci z艂o偶one mu przez Boba Longa, ale r贸wnocze艣nie postanowi艂, 偶e najwy偶szy czas zako艅czy膰 ceremonie po­witalne. Tote偶 nagle spowa偶nia艂, wyprostowa艂 si臋 i o-znajmi艂:

- No, to teraz dmuchn臋...

Nie bacz膮c na zdumienie, jakie odbi艂o si臋 po tych s艂o­wach na twarzach go艣ci, podszed艂 szybko do sto艂u i ju偶 bez 偶adnych przygotowa艅 zdmuchn膮艂 za jednym zama­chem wszystkie pi臋tna艣cie 艣wieczek.

- Brawo!!! - zabrzmia艂 zgodny ch贸r 艣wiadk贸w tego donios艂ego aktu.

Podczas obiadu profesor Bodrin wyja艣ni艂 gospoda­rzom pow贸d swojej wizyty na Marsie.

- Jutro lecimy z Bobem na Ganimeda - powiedzia艂. -Mamy tam do za艂atwienia pewn膮 wa偶n膮 spraw臋. Przy艣l膮 tu po nas specjalny statek nale偶膮cy do Bazy Dalekiej 艁膮czno艣ci. To w艂a艣ciwie jedyna du偶a plac贸wka badaw­cza na Ganimedzie. Na pewien czas obejm臋 jej kierow­nictwo. A z Ziemi wystartowali艣my ju偶 dzisiaj, bo chcia­艂em sobie zrobi膰 jednodniow膮 przerw臋. Mam jeszcze pe­wien problem do przemy艣lenia... - westchn膮艂, po czym m贸wi艂 dalej ju偶 pogodniejszym tonem: - No i traf chcia艂, 偶e pierwsz膮 osob膮, jak膮 zobaczy艂em w marsobusie, by艂 Wiktor. Nie widzieli艣my si臋 od lat... nie, nie powiem ilu,

bo jestem pr贸偶ny i przy tak uroczych dziewczynach nie przesz艂oby mi to przez gard艂o. Przegadali艣my ca艂膮 drog臋 jak dwie kumoszki, a potem Wiktor ani rusz nie chcia艂 nam pozwoli膰 zosta膰 w kosmotelu.

- Uwa偶a艂em, 偶e mojemu wnukowi co艣 si臋 w ko艅cu ode mnie nale偶y - wtr膮ci艂 wymieniony. Sam... c贸偶, je­stem tylko skromnym gajowym dbaj膮cym o drzewka w rezerwatach i nie stanowi臋 偶adnej atrakcji dla mojej fami­lii - ci膮gn膮艂 z udan膮 偶a艂o艣ci膮. - No wi臋c chcia艂em u艣wietni膰 urodziny Irka, przyprowadzaj膮c ze sob膮 s艂awn膮 znakomito艣膰.

- Ty oszu艣cie! - za艣mia艂 si臋 Bodrin. - Tyle masz wsp贸lnego ze skromnym gajowym, co nie przymierzaj膮c dawny wo藕nica z pilotem nowoczesnej rakiety! Autor podr臋cznik贸w z dziedziny ochrony przyrody, z kt贸rych ucz膮 si臋 wszyscy ziemscy studenci! "Gajowy"! Te偶 co艣!

Dziadek Irka, Wiktor Skiba, by艂 istotnie znanym specja-list膮-ekologiem, jednym z kilku uczonych sprawuj膮cych nadz贸r nad ziemskimi rezerwatami i parkami krajobrazo­wymi.

- Wi臋c lecicie na Ganimeda... - wyszepta艂a Inia tak cicho, 偶e nikt pr贸cz Boba Longa, kt贸ry nie przesta艂 jej da­rzy膰 a偶 nazbyt widocznym zainteresowaniem, tego nie us艂ysza艂.

Asystent natychmiast uni贸s艂 czujnie brwi i otworzy艂 usta, chc膮c co艣 powiedzie膰, ale nie zd膮偶y艂. Na pi臋trze trzasn臋艂y g艂ucho drzwi, po czym rozleg艂 si臋 odg艂os drob­nych i nienaturalnie rytmicznych krok贸w.

- Czy tam kto艣 jest? - spyta艂 Danek.

Wszyscy spojrzeli w stron臋 schodk贸w ozdobionych balustrad膮 o szerokiej por臋czy wy艣lizganej niemal do bia艂o艣ci przez m艂odszych mieszka艅c贸w domu.

- Tam?... Eeee, a kt贸偶 by m贸g艂 by膰... - rzuci艂 niedbale doktor Skiba. Wydaje wam si臋...

- Ale przecie偶 wyra藕nie s艂y... - mama urwa艂a w p贸艂 s艂owa.

Na schodach pojawi艂o si臋 co艣 w rodzaju lejka, a raczej smuk艂ego, rozszerzaj膮cego si臋 ku g贸rze sto偶ka zwie艅czo­nego okr膮g艂a g艂贸wk膮 z dwiema zielonymi lampkami. Cu­daczny stw贸r kroczy艂 na trzech przedziwnych n贸偶kach -cieniutkich, teleskopowych wysi臋gnikach zako艅czonych mn贸stwem kr贸tkich, przegubowych palc贸w. G贸rna po­艂owa sto偶ka by艂a owini臋ta nowiutk膮 wspinaczkow膮 lin膮, z kt贸rej zwisa艂y stalowe haki, l艣ni膮ce karabinki, czekan, m艂otek i inne przedmioty niezb臋dne ka偶demu prawdzi­wemu alpini艣cie.

- Tato! - Irek zerwa艂 si臋 z miejsca, podbieg艂 do ojca, obj膮艂 go za szyj臋 i uca艂owa艂 w oba policzki. - Tato!

- Co niby: „tato", „tato"? - broni艂 si臋 ob艂udnie dok­tor Skiba. - W艂a艣nie sprawi艂em sobie nowy sprz臋t...

Ale ch艂opiec bieg艂 ju偶 w stron臋 schodk贸w. Sto偶ek, za­chowuj膮c niezmiennie pozycj臋 pionow膮, co nadawa艂o mu wyraz komicznej powagi, zatrzyma艂 si臋 w艂a艣nie na ostatnim stopniu.

Irek stan膮艂 przed nim, za艂o偶y艂 r臋ce na plecach i spyta艂:

- Jak si臋 nazywasz?

Zielone lampeczki zab艂ys艂y odrobin臋 偶ywiej.

- Jestem automatem wysokog贸rskim XXB-czterysta siedem. Dzie艅 dobry - zabrzmia艂 czysty, metaliczny g艂os.

- Dzie艅 dobry - solenizant sk艂oni艂 si臋 grzecznie. - A czy poza tym nie masz jakiego艣 imienia?

- Nie. Mi艂o mi, 偶e b臋dziemy chodzi膰 razem.

- A co ty umiesz?

- Lata膰. Umiem si臋 tak偶e wspina膰. Posiadam uchwy­ty, kt贸re zapewniaj膮 mi pewne oparcie nawet na g艂adkiej skale.

Ch艂opiec mimo woli spojrza艂 z niedowierzaniem na male艅kie paluszki automatu.

Nie zra偶ony tym spojrzeniem XXB-czterysta siedem ci膮gn膮艂:

- W razie potrzeby mog臋 s艂u偶y膰 rezerwowymi zasob­nikami tlenu, p艂ynu od偶ywczego i lek贸w. Jestem zapro-

gramowany tak, 偶eby w ka偶dej sytuacji zapewni膰 cz艂o­wiekowi - to s艂owo zosta艂o wym贸wione ze szcze­g贸lnym naciskiem - niezawodn膮 asekuracj臋. Potrafi臋 ewakuowa膰 cz艂owieka z zagro偶onego miejsca.

Irek poczu艂, 偶e jego entuzjazm s艂abnie. Obejrza艂 si臋 na ojca i spyta艂 z przek膮sem:

- Ty przecie偶 chodzisz bez nia艅ki? Doktor Skiba spowa偶nia艂.

- G贸ry s膮 przeciwnikiem, kt贸rego cz艂owiek sam sobie wybiera, aby sprawdzi膰 swoj膮 sprawno艣膰, wol臋 i charak­ter. A zatem przeciwnikiem powa偶nym i zas艂uguj膮cym na szacunek. Takiego przeciwnika trzeba przede wszystkim dobrze pozna膰. Kiedy zdob臋dziesz wi臋cej do艣wiadcze­nia, sam zadecydujesz, czy chcesz chodzi膰 z automatycz­nym opiekunem, czy bez niego. A na razie... - roz艂o偶y艂 r臋ce - na razie mama i ja b臋dziemy znacznie spokojniejsi, wiedz膮c, 偶e wyruszasz w takim towarzystwie. Zreszt膮 nie musisz przecie偶 korzysta膰 z jego us艂ug zawsze i wsz臋dzie. Ale w Andach przyda nam si臋 na pewno.

Irek pomy艣la艂 chwil臋, po czym zmieni艂 temat.

- No dobrze. Tylko on si臋 nazywa tak jako艣 sucho. XXB... ile tam?...

- Taki mam symbol - odrzek艂 jakby z lekk膮 uraz膮 au­tomat. - Stanowi on zarazem zastrze偶one has艂o wezwa­nia alarmowego. Nie brzmi 艂adnie?

- 艁adnie, 艂adnie - zapewni艂 robota ojciec. - Tylko, widzisz, w g贸ry chodzi si臋 z przyjaci贸艂mi, z lud藕mi... to znaczy, przepraszam, z istotami bliskimi sobie, a bliskich nie nazywamy zazwyczaj numerami...

- On powinien mie膰 na imi臋 Roztruchan - powiedzia艂 niespodziewanie dziadek.

- Dlaczego? - zdziwi艂 si臋 profesor Bodrin.

- Roz... co? - nie dos艂ysza艂 Danek.

- Roztruchan - powt贸rzy艂 dziadek, - Przyjrzyjcie mu si臋. Czy nie przypomina wam wielkiego, sto偶kowatego kielicha? Takie pi臋kne, okaza艂e kielichy czy puchary, kt贸­

rymi spe艂niano szczeg贸lnie uroczyste toasty, nazywano kiedy艣 roztruchanami.

Przez chwil臋 panowa艂o milczenie.

- Nie wiem... - zawaha艂 si臋 wreszcie doktor Skiba. -Roztruchan... hm... nie, to s艂owo jest za d艂ugie. Zanim cz艂owiek spadaj膮cy w przepa艣膰, co oby nigdy nie zdarzy­艂o si臋 nikomu z nas, zd膮偶y艂by zawo艂a膰: „Roztruchaniel", by艂oby ju偶 po nim...

Mama drgn臋艂a i spojrza艂a z wyrzutem na m臋偶a, ale poniewa偶 na razie absolutnie nikomu nie grozi艂o ru­ni臋cie w przepa艣膰, wi臋c niebawem u艣miechn臋艂a si臋 znowu.

- To jednak dobry pomys艂 - popar艂a dziadka. - Tylko wybierzmy z艂oty 艣rodek. Nazwijmy go bardziej po domo­wemu: Truszek.

- Nie cierpi臋 zdrabniania imion - mrukn膮艂 z niesma­kiem Danek.

- Tru-szek. Tru-szek - powt贸rzy艂 wysokog贸rski ro­bot, jakby smakuj膮c d藕wi臋k tego nowego dla siebie s艂o­wa. - Prosz臋 bardzo - zawyrokowa艂. - Mog臋 by膰 Trusz-kiem.

- No, to za艂atwione! - ucieszy艂 si臋 ojciec. - A teraz, Truszku, wracaj na pi臋tro i poczekaj tam na Irka. Jutro polecisz z nami za Ziemi臋, a pojutrze b臋dziemy ju偶 w g贸­rach. Musicie si臋 do tego czasu lepiej pozna膰.

- Przepraszam. Do widzenia - automat nie odwraca­j膮c si臋 zacz膮艂 wchodzi膰 po stopniach na g贸r臋. Najwi­doczniej lampki zdobi膮ce jego okr膮g艂膮 g艂贸wk臋 nie s艂u偶y艂y mu za organ wzroku.

Kiedy drzwi na pi臋trze zamkn臋艂y si臋 za nowym mie­szka艅cem domu przy ulicy Delfin贸w, dziadek po raz dru­gi tego dnia uderzy艂 si臋 d艂oni膮 w czo艂o.

- Ci膮gle o czym艣 zapominam! - zawo艂a艂. - Poczekaj­cie...

Zerwa艂 si臋 i zacz膮艂 gor膮czkowo przetrz膮sa膰 swoj膮 po­dr贸偶n膮 torb臋. Po chwili wydoby艂 z niej gruby, pi臋knie o-

prawiony album z wielk膮 fotografi膮 Jurija Gagarina na ok艂adce. .

- To dla ciebie - podszed艂 do Irka. - Ju偶 tak niewiele wydaj膮 prawdziwych ksi膮偶ek, 偶e powiniene艣 mie膰 w swojej bibliotece przynajmniej par臋 takich uczciwych tom贸w, a nie same mikroskopijne szkie艂ka. Prosz臋.

- Dzi臋kuj臋, dziadku - ch艂opiec ostro偶nie wzi膮艂 poda­ny mu album i zacz膮艂 go przegl膮da膰.

Dzie艂o nosi艂o tytu艂 „Historia podboju kosmosu" i opi­sywa艂o dzieje zmaga艅 cz艂owieka z otaczaj膮c膮 Ziemi臋 przestrzeni膮, od wystrzelenia pierwszego sztucznego sa­telity „Sputnika l" w roku tysi膮c dziewi臋膰set pi臋膰dziesi膮­tym si贸dmym poprzez pionierskie loty za艂ogowe a偶 do budowy ostatnich osiedli planetarnych i schemat贸w ra­kiet dalekiego zwiadu, konstruowanych mi臋dzy innymi przez doktora Jacka Skib臋. Jeden z rozdzia艂贸w, autorzy po艣wi臋cili tragediom, jakie rozegra艂y si臋 na polach star­towych i w gwiezdnej pustce. Pilotom, badaczom i uczo­nym, kt贸rzy nie wr贸cili. Rozdzia艂 ten zamyka艂o zdj臋cie przedstawiaj膮ce m艂odego m臋偶czyzn臋 o 艣mia艂ym spojrze­niu i otwartej, u艣miechni臋tej twarzy. T臋 twarz Irek zna艂 nie tylko z fotografii. Ale znacznie lepiej zna艂a j膮 jego starsza siostra.

- Piotr... - us艂ysza艂 nagle tu偶 za sob膮 cichutki szept. -Piotr...

Ch艂opiec odwr贸ci艂 si臋 raptownie. Za jego plecami sta艂a Inia. Jej oczy wpatrzone w wizerunek u艣miechni臋tego pilota by艂y pe艂ne 艂ez.

- Prosz臋 ci臋, daj mi to na chwil臋 - powiedzia艂a nie-swoim g艂osem.

- Ale...

- Co si臋 sta艂o? - spyta艂 dziadek. - Iniu?... Dziewczyna nie odpowiedzia艂a. Odebra艂a bratu album i odesz艂a z nim pod szklan膮 艣cian臋.

- Tam jest zdj臋cie Piotra - szepn膮艂 Irek, zerkaj膮c po­rozumiewawczo na mam臋.

- Czyje zdj臋cie? - profesor Bodrin tak偶e mimo woli zni偶y艂 g艂os.

- Piotra Gomery - odrzek艂 doktor Skiba. - Tego, kt贸­ry zagin膮艂 dwa miesi膮ce temu, zaraz po zej艣ciu z orbity Ganimeda. Wystartowa艂 razem ze swoim ojcem z tej sa­mej bazy, do kt贸rej wy teraz lecicie.

Gomery? powt贸rzy艂 unosz膮c brwi asystent s艂yn­nego uczonego. - A przecie偶 my w艂a艣nie... - urwa艂, uj­rzawszy utkwione w sobie oczy profesora, kt贸rych wyraz niedwuznacznie nakazywa艂 mu milczenie.

- Piotr by艂 ch艂opcem Ini - ci膮gn膮艂 jeszcze ciszej dok­tor Skiba, zbyt przej臋ty i poruszony, by zauwa偶y膰 wymia­n臋 spojrze艅 mi臋dzy Bodrinem a jego m艂odym wsp贸艂pra­cownikiem. - Poznali si臋 na studiach. Piotr cz臋sto tu u nas bywa艂... polubili艣my go wszyscy. Bardzo mi艂y ch艂o­piec i zdolny fotonik. A je艣li chodzi o lni臋... c贸偶, sami wi­dzicie - wskaza艂 ruchem g艂owy przygarbion膮 sylwetk臋 dziewczyny.

- Nie wiedzia艂em - powiedzia艂 g艂ucho profesor.

- A to si臋 popisa艂em z tym albumem! - zawo艂a艂 p贸艂­g艂osem dziadek. - Ale nikt mi nie powiedzia艂, 偶e ona tak... - zaj膮kn膮艂 si臋 - 偶e a偶 tak to prze偶ywa. Poza tym sk膮d mog艂em wiedzie膰, 偶e w tej ksi膮偶ce j u 偶 zamieszcz膮 zdj臋cie Piotra...

- Tam napisali, 偶e poszukiwania trwaj膮 - zauwa偶y艂 nie艣mia艂o Irek.

Raptem Inia zamkn臋艂a z trzaskiem album, szybko po­desz艂a do Bodrina i spojrza艂a mu prosto w oczy.

- Panie profesorze, pan jedzie na Ganimeda, prawda? Prosz臋 mnie wzi膮膰 z sob膮.

- Co? Co? - spyta艂o kilka os贸b naraz.

- Przysy艂aj膮 po was statek. Na pewno znajdzie si臋 na nim miejsce i dla mnie - ci膮gn臋艂a zdecydowanie dzie­wczyna. - Przyrzekam, 偶e nie b臋dziecie mie膰 ze mn膮 k艂o­pot贸w. Zrozumcie - spojrza艂a b艂agalnie na rodzic贸w - ja musz臋 przynajmniej zobaczy膰 t臋 baz臋. To miejsce,

gdzie ostatni raz... ostatni raz... - nie sko艅czy艂a, bo g艂os odm贸wi艂 jej pos艂usze艅stwa.

Bodrin odruchowo poprawi艂 okulary, kt贸re spad艂y mu na 艣rodek nosa, po czym rozejrza艂 si臋 po obecnych, jakby wzywaj膮c pomocy.

- Ta baza jest chwilowo absolutnie niedost臋pna dla os贸b trzecich - odezwa艂 si臋 znowu m艂ody asystent. -B臋dziemy tam prowadzi膰 pod kierunkiem profesora ba­dania bardzo trudne, a mo偶e i niebezpieczne. Nie wolno nam nara偶a膰 nikogo.

- Niebezpieczne! - powt贸rzy艂a Inia takim tonem, 偶e Bob Long zakrztusi艂 si臋, przyg艂adzi艂 bezwiednym ruchem sw膮 p艂omienn膮 czupryn臋 i umilk艂.

- Wiecie co? - dziadek wygl膮da艂 teraz, jakby w ci膮gu kilku ostatnich minut postarza艂 si臋 o ca艂e lata. - Uwa偶am, 偶e nie mamy prawa jej zatrzymywa膰. Niech leci - zako艅­czy艂 z g艂臋bokim westchnieniem.

- Jak to? Tak... sama? - mama musia艂a szybko od­wr贸ci膰 g艂ow臋.

Inia podesz艂a do niej i delikatnie po艂o偶y艂a jej r臋k臋 na ra­mieniu,

- Nie wiem, czy sama - powiedzia艂a. - To b臋dzie za­le偶a艂o od tego, czy profesor Bodrin zechce mnie wzi膮膰 ze sob膮. Pan Long powiedzia艂 przed chwil膮, 偶e teraz nie mog艂abym zobaczy膰 tej bazy - pos艂a艂a kr贸tkie spojrzenie m艂odemu naukowcowi. - W takim razie poczeka艂abym na Ganimedzie, a偶 te wa偶ne i niebezpieczne badania do­biegn膮 ko艅ca. Zamieszka艂abym w kosmotelu. Tam jest przecie偶 jaki艣 o艣rodek turystyczny, pokazywali go nawet w trivi.

- Doprawdy nie wiem - odezwa艂 si臋 po kr贸tkiej pau­zie s艂ynny uczony. - Nie wiem... - powt贸rzy艂 i znowu poprawi艂 okulary, chocia偶 tym razem nie by艂o po temu 偶adnego racjonalnego powodu.

Doktor Skiba wsta艂, zatar艂 nerwowo d艂onie i zacz膮艂 chodzi膰 po pokoju. W pewnym momencie zatrzyma艂 si臋.

- Jak du偶y jest ten statek, kt贸rym jutro macie st膮d od­lecie膰? - spyta艂 patrz膮c na Bodrina.

- No... normalna rakieta. Przystosowana do zada艅 specjalnych, ale do艣膰 du偶a...

- Czy znalaz艂oby si臋 w niej miejsce nie dla jednej do­datkowej pasa偶erki, ale dla trzech os贸b... czterech? -poprawi艂 si臋.

- Prosz臋?

- Dla nas czworga, Ini, Irka, mnie i... Truszka? Profesor oprzytomnia艂 wreszcie po wstrz膮sie, jakim by­艂a dla niego zaskakuj膮ca pro艣ba c贸rki gospodarzy. Pod­ni贸s艂 si臋 tak偶e, odetchn膮艂 g艂臋boko, popatrzy艂 na lni臋 i rzek艂 kr贸tko:

- Oczywi艣cie, 偶e we藕miemy was z sob膮.

- Zmienimy nieco plany, co, synu? - Ojciec podzi臋­kowa艂 spojrzeniem uczonemu, po czym u艣miechn膮艂 si臋 blado do Irka. - Zaczniemy od wy偶szego stopnia wtajemniczenia, to znaczy od wspinaczki w pr贸偶nio­wych skafandrach. Na Ganimedzie tak偶e s膮 g贸ry, a ten turystyczny o艣rodek, o kt贸rym tu by艂a mowa, zosta艂 zbudowany w艂a艣nie z my艣l膮 o alpinistach,

prawda?

- Tak - Bodrin skin膮艂 g艂ow膮. - Okolica obfituje w wysokie kratery, a sam kosmotel jest pono膰 naprawd臋 pi臋kny. Nazywa si臋 „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w". Wi臋c umowa stoi? Rano odlatujemy w pi膮tk臋... przepraszam, w sz贸stk臋, ja te偶 zapomnia艂em o Truszku. A ty, dziewczyno, b膮d藕 dzielna - jego g艂os zabrzmia艂 nagle mi臋kko i serdecznie. - Nie chc臋 ci臋 oszukiwa膰, dwa miesi膮ce w kosmosie to bardzo du偶o... Ale nie wolno za艂amywa膰 r膮k, dop贸ki ist­nieje bodaj cie艅 nadziei. W ka偶dym razie mog臋 ci obie­ca膰, 偶e zobaczysz baz臋, z kt贸rej wystartowa艂 Piotr... Tylko b臋dziesz musia艂a na to poczeka膰 kilka, a mo偶e i kilkana艣­cie dni.

- Dzi臋kuj臋 - wyszepta艂a Inia. - Poczekam... Dziadek Wiktor, siedz膮cy dot膮d nieruchomo przy stole,

o偶ywi艂 si臋. Odchrz膮kn膮艂, przetar艂 palcami powieki i nieco zbyt g艂o艣no powiedzia艂:

- Skoro ju偶 b臋dziecie na Ganimedzie, to pozdr贸wcie Augusta, mojego brata. Chocia偶 w膮tpi臋, czy go spotka­cie. Zaszy艂 si臋 w jakim艣 laboratorium i od kilkudziesi臋ciu lat nie odpowiada na wezwania radiowe. Jest stupro­centowym odludkiem, od kiedy... ale mniejsza z tym.

- Twojego brata?... - doktor Skiba spojrza艂 ze zdu­mieniem na m贸wi膮cego. - Na 艣mier膰 zapomnia艂em Prawda, ze stryj August...

- Prawda! - przerwa艂 mu kr贸tko dziadek, jakby chcia艂 podkre艣li膰, 偶e o swoim bracie wspomnia艂 tylko i wy艂膮cz­nie po to, by podsun膮膰 obecnym, a zw艂aszcza Ini nowy temat i oderwa膰 ich my艣li od smutnych wspomnie艅, obaw oraz ponurych przeczu膰. - A was, moje dzieci -obj膮艂 czu艂ym spojrzeniem Olg臋 i Danka - zabieram cho­cia偶 na par臋 dni ze sob膮 na Ziemi臋. Troch臋 prawdziwego lasu 艣wietnie wam zrobi. Ani s艂owa! - zmarszczy艂 gro藕­nie brwi, chocia偶 nikt nie zamierza艂 protestowa膰. - Po­wiedzia艂em. Basta!

Cisz臋, kt贸ra zapanowa艂a po tym ostatnim wykrzykniku, przerwa艂 niespodziewanie Danek.

- „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w"... - mrukn膮艂 z g艂臋bokim zastano­wieniem. - „pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" - powt贸rzy艂. W jego oczach pojawi艂o si臋 rozmarzenie. - 艁adna nazwa...

Wszystko za naci艣ni臋ciem guziczka...

W kabinie po艂o偶onej tu偶 za sterowni膮 i oddzielonej od niej jedynie otwartymi pancernymi drzwiami panowa艂a cisza. Profesor roz艂o偶y艂 fotel i zapad艂 w drzemk臋, jego asystent liczy艂 co艣 zawzi臋cie, wal膮c ko艣cistymi palcami w sw贸j podr臋czny kalkulator, doktor Skiba siedzia艂 zamy艣­lony, patrz膮c niewidz膮cymi oczami prosto przed siebie, a Irek ch艂on膮艂 panoram臋 nieba, to znaczy czer艅 przestrzeni i z艂oto gwiazd widoczne na ekranie zrobionym specjalnie tak, 偶eby udawa艂 okno. Inia zaj臋艂a miejsce z ty艂u, i od mo­mentu startu nie odezwa艂a si臋 ani razu.

Na tle miliard贸w 艣wiate艂ek Drogi Mlecznej rozb艂ys艂a w iluminatorze konstelacja Kasjopei. Rysunek, jaki tworzy艂y jej gwiazdy, zawsze bardziej przypomina艂 Irkowi 偶yraf臋 ani偶eli gwiazdozbi贸r nosz膮cy oficjalnie nazw臋 tego sym­patycznego sk膮din膮d zwierz臋cia. To podobie艅stwo by艂o szczeg贸lnie uderzaj膮ce, kiedy patrzy艂o si臋 st膮d, z obszaru planetoid贸w, przez kt贸ry w艂a艣nie przelatywali. Obserwa­torowi stoj膮cemu na Ziemi Kasjopeja mog艂a si臋 co naj­wy偶ej kojarzy膰 z 偶yraf膮 stoj膮c膮 na g艂owie. Tam bowiem ta g艂owa, czyli ostatnia, najs艂abiej 艣wiec膮ca gwiazda, by艂a zwr贸cona w stron臋 p贸艂nocnego bieguna nieba. Tu nato­miast konstelacja ustawi艂a si臋 dok艂adnie na odwr贸t. Ale opr贸cz 偶yrafy przypomina艂a Irkowi jeszcze co艣 lub ko­go艣... Zaraz... Long? Bob Long? Eee, chyba nie. Ten roz­ci膮gni臋ty zygzak na niebie nieodparcie narzuca艂 wyo­bra藕ni ch艂opca wizerunek kogo艣 bardzo dobrze znanego. A c贸偶 go w艂a艣ciwie m贸g艂 obchodzi膰 jaki艣 tam rudzielec, nawet je艣li wgapia艂 si臋 w jego siostr臋 z wyrazem ciel臋ce­go zachwytu na ko艅skiej twarzy? 呕yrafa... ciel臋cego...

ko艅skiej... „Za du偶o zwierz膮t" - b艂ysn臋艂a Irkowi niejasna my艣l. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Za du偶o zwierz膮t...

- Dziadek! - odkrycie by艂o tak nag艂e, 偶e bezwiednie zawo艂a艂 na g艂os. - Dziadek!

Doktor Skiba drgn膮艂 i zamruga艂 oczami.

- Co?

Irek zmartwia艂. To fakt, 偶e dziadek by艂 wysoki, chudy i 偶e chodzi艂 zawsze z brod膮 wysuni臋t膮 do przodu. Ale przecie偶 nie powie ojcu, 偶e portret nestora rodu przeszed艂 w jego umy艣le tak ma艂o zaszczytn膮 zoologiczn膮 ewolu­cj臋. Trzeba co艣 wymy艣li膰, i to szybko!

- Dziadek... dziadek... - zaj膮kn膮艂 si臋. - Dziadek... -powt贸rzy艂 jeszcze raz i raptem sp艂yn臋艂o na niego ol艣nie­nie. - A w艂a艣nie! - wykrzykn膮艂 z ulg膮. - Tato, dziadek m贸wi艂 o jakim艣 swoim bracie. Czy on naprawd臋 mieszka na Ganimedzie? Czemu nigdy nas nie odwiedzi艂?

Ojciec zagryz艂 wargi i d艂u偶szy czas milcza艂. Wreszcie westchn膮艂, odwr贸ci艂 si臋 i poszuka艂 wzrokiem Ini. By艂 bar­dzo powa偶ny i jakby nieco zaniepokojony.

Irek poczu艂, 偶e b艂ogie zadowolenie z w艂asnych zdol­no艣ci dyplomatycznych, kt贸re przed chwil膮 pozwoli艂y mu tak chytrze wybrn膮膰 z niezr臋cznej sytuacji, ust臋puje w nim miejsca szczeremu zaciekawieniu. Czy偶by brat dziadka Wiktora by艂 kim艣. o kim nie nale偶y m贸wi膰 przy kobietach?

Okaza艂o si臋, 偶e jest wr臋cz przeciwnie.

- Iniu - zapyta艂 g艂o艣no ojciec - s艂ysza艂a艣?

- Prosz臋? - wyrwana z zamy艣lenia dziewczyna rozej­rza艂a si臋 nieprzytomnie. - M贸wi艂e艣 co艣?...

- Owszem. Irek przypomnia艂 mi w艂a艣nie, 偶e dziadek prosi艂, aby艣my b臋d膮c na Ganimedzie pozdrowili jego brata. W zwi膮zku z tym postanowi艂em opowiedzie膰 wam histori臋 Augusta Skiby... m贸j stryj ma na imi臋 August.

- Nam? - zdziwi艂a si臋 Inia. - Przecie偶 to Irek, a nie ja...

- Wam - przerwa艂 ojciec. - Wam obojgu. A nawet

przede wszystkim tobie, mimo 偶e to Irek zacz膮艂 t臋 rozmo­w臋. Zaraz zrozumiecie dlaczego. Ot贸偶 brat dziadka mie­szka艂 kiedy艣 na Ksi臋偶ycu. By艂 wybitnym biochemikiem. Pewnego razu zdarzy艂o si臋 nieszcz臋艣cie. Straci艂 r贸wno­cze艣nie 偶on臋 i synka. Eksplozja na orbicie. Za艂ama艂 si臋. Opu艣ci艂 sw贸j instytut i wyemigrowa艂 na Ganimeda. Po­dobno polecia艂 z nim jego najbli偶szy przyjaciel... Opr贸cz niego nie chcia艂 widzie膰 nikogo, kto przypomina艂by mu swoj膮 osob膮 dawne czasy. Dosta艂 ma艂e, opuszczone la­boratorium i zacz膮艂 g艂osi膰 jak膮艣 dziwaczn膮 teori臋 o uszcz臋艣liwianiu ludzi sztucznymi 艣rodkami, sprawiaj膮cy­mi pono膰, 偶e zapomina si臋 o k艂opotach i troskach. Wi臋cej nic o nim nie wiem, ale to wystarczy. Widzisz, Iniu, smu­tek jest cz臋艣ci膮 偶ycia cz艂owieka, tak samo jak rado艣膰. Nikt Jednak nie ma prawa zapami臋tywa膰 si臋 w swoim osobi­stym smutku do tego stopnia, aby ucieka膰 od ludzi i pracy. Rozumiesz, czemu to m贸wi臋 w艂a艣nie tobie, praw­da? Oczywi艣cie, twoja sytuacja jest zupe艂nie inna ni偶 ta, w jakiej znalaz艂 si臋 kiedy艣 August Skiba. Niemniej jednak uwa偶a艂em, 偶e powinienem opowiedzie膰 ci jego histori臋. Jest ona zupe艂nie nietypowa, lecz bardzo znamienna. A teraz bez 偶adnych por贸wna艅... C贸reczko, mnie tak偶e 偶al Piotra i wcale nie zamierzam ci臋 namawia膰, 偶eby艣 pr贸bowa艂a o nim zapomnie膰. Ale... - zawaha艂 si臋 - s膮 wakacje. Lecimy na ksi臋偶yc Jowisza, na Ganimeda, kt贸­rego ani ty, ani Irek jeszcze nie znacie. Zobaczysz nowe krainy i nowych ludzi. Staraj si臋 my艣le膰 tak偶e o tym, co nios膮 bie偶膮ce chwile, zapami臋tywa膰 rzeczy godne za­pami臋tania. A potem, kiedy b臋dziesz ju偶 mog艂a odwie­dzi膰 t臋 baz臋, z kt贸rej wtedy wystartowa艂 Piotr... chcia艂­bym tam by膰 razem z tob膮. Dobrze?

Inia nie zwleka艂a zbyt d艂ugo z odpowiedzi膮, cho膰 s艂o­wa z trudem przechodzi艂y jej przez.gard艂o.

- Dobrze, tato... Ja... och, nie umiem teraz wyrazi膰 tego, co czuj臋. Uwierz mi tylko, 偶e nie musisz si臋 o mnie martwi膰. A co do Ganimeda... Profesor Bodrin napraw-

d臋 nie b臋dzie mia艂 ze mn膮 k艂opot贸w. Da艂am mu przecie偶 s艂owo. Tobie tak偶e przyrzekam - zdoby艂a si臋 na blady, -przelotny u艣miech - 偶e nie popsuj臋 wam wakacji. Kto wie, mo偶e nawet p贸jd臋 z wami w g贸ry na jaka艣 艂atwiej­sz膮 tras臋... Je艣li, naturalnie, zechcecie mnie zabra膰 z sob膮.

Irek ju偶 otworzy艂 usta, 偶eby zapewni膰 siostr臋, jak mi艂o mu b臋dzie wtajemnicza膰 j膮 w arkana wspinaczki, ale za­nim zd膮偶y艂 si臋 odezwa膰, nad drzwiami sterowni zap艂on臋­艂o ostre, czerwone 艣wiat艂o. R贸wnocze艣nie z g艂o艣nika pad艂y s艂owa:

- Pogotowie alarmowe. Mo偶liwe du偶e przeci膮偶enia. Prosz臋 si臋 przygotowa膰!

- Iniu! - zawo艂a艂 ojciec.

- S艂ysza艂am, s艂ysza艂am - odpowiedzia艂a dziewczyna. Doktor Skiba upewni艂 si臋 jednak na wszelki wypadek, czy jego c贸rka post臋puje zgodnie z instrukcj膮, i dopiero potem zwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 Irka. Ale ten nie czeka艂 na pomoc ani wskaz贸wki. Zanim ojciec zd膮偶y艂 powiedzie膰 cho膰 s艂owo, ju偶 odchyli艂 oparcie i przycisn膮艂 czerwony guzik na por臋czy. Jego fotel natychmiast przeobrazi艂 si臋 w ogromny, nadymany 艣piw贸r podobny troch臋 do koko-na monstrualnej poczwarki.

Iluminator przekazuj膮cy dot膮d obraz czarnego nieba, haftowanego bez艂adnymi 艣ciegami gwiazd, raptownie poja艣nia艂. Przelecia艂y p艂omieniste, 偶贸艂tofioletowe ob艂oki. Nieruchome konstelacje oszala艂y i zacz臋艂y ta艅czy膰. Irek poczu艂, 偶e 偶o艂膮dek podchodzi mu pod gard艂o.

- Prosz臋 si臋 nie niepokoi膰 - przem贸wi艂 g艂o艣nik. -Statek hamuje i schodzi z kursu. Otrzymali艣my polecenie, aby pozostawi膰 wolny tor ekipie badawczej lec膮cej z misj膮 specjaln膮. Nasze drogi przecina艂y si臋, wi臋c musie­li艣my wykona膰 gwa艂towny manewr. Na pierwotny kurs wr贸cimy za minut臋. Przepraszam. Dzi臋kuj臋'.

Jedynie z brzmienia tych dw贸ch ostatnich st贸w, zbyt uprzejmych jak na okoliczno艣ci, w kt贸rych zosta艂y wypo­

wiedziane, obecni w kabinie ludzie mogli wywniosko­wa膰, 偶e wyja艣nienia z艂o偶y艂 im nie 偶ywy pilot, tylko pok艂a­dowy komputer.

„C贸偶 to za dziwna ekipa, 偶e pasa偶erskie statki musz膮 jej ust臋powa膰 z drogi, i to w taki spos贸b? - po­my艣la艂 z mimowoln膮 uraz膮 Irek. Le偶a艂 zupe艂nie nierucho­mo, a mimo to czu艂, 偶e jego r臋ce i nogi wa偶膮 po kilkadzie­si膮t kilogram贸w. Przeci膮偶enie trwa艂o. Wida膰 rakieta wci膮偶 jeszcze hamowa艂a, zataczaj膮c r贸wnocze艣nie ostry 艂uk.

- Zaraz b臋dzie po wszystkim - g艂os ojca zadudni艂 w s膮siednim kokonie jak echo bardzo dalekiego grzmotu.

l rzeczywi艣cie. Nie up艂yn臋艂a zapowiedziana minuta, a w iluminatorze gwiazdy znowu znieruchomia艂y, fo­tele rozchyli艂y si臋 i uwolni艂y uwi臋zionych w nich pasa­偶er贸w.

- Panie profesorze! - zabrzmia艂 gor膮czkowy szept Boba Longa. - Panie profesorze? To na pewno oni! Ale czemu nie czekali na nas... na pana?! - poprawi艂 si臋.

- Tsss!... - wielki uczony po艂o偶y艂 palec na ustach. -Ja tak偶e mam g艂ow臋, co zdaje si臋 usz艂o dot膮d twojej uwagi, i tak偶e umiem si臋 ni膮 pos艂ugiwa膰 w celu kojarze­nia oczywistych fakt贸w. Ale ta sama g艂owa m贸wi mi, 偶e­by nie mle膰 j臋zykiem przy... - zerkn膮艂 wymownie na sie­dz膮cych za nim nadprogramowych pasa偶er贸w i umilk艂.

Irek zmarkotnia艂. „Oni wiedz膮, co to by艂a za ekipa i dla­czego nasz statek musia艂 ust膮pi膰 jej z drogi - pomy艣la艂. -Wiedz膮, ale nie chc膮 nam powiedzie膰. Zatem tam, na Ga­nimedzie, dzieje si臋 co艣 bardzo dziwnego".

- Tato - rzek艂 umy艣lnie g艂o艣no - czy komputer nie m贸g艂by nam teraz powiedzie膰 czego艣 wi臋cej o tym, co si臋 przed chwil膮 sta艂o?

Ojciec wyj膮艂 malutki mikrofon ukryty w por臋czy.

- Kto to lecia艂, sk膮d i dok膮d? - spyta艂 zwi臋藕le. Odpowied藕 przysz艂a stanowczo zbyt p贸藕no, jak na do­bre obyczaje pok艂adowych komputer贸w. Ale kiedy

wreszcie g艂o艣nik o偶y艂, us艂yszeli odrobin臋 zachrypni臋ty baryton 偶ywego pilota.

- Min臋艂a nas rakieta wioz膮ca cz艂onk贸w grupy spe­cjalnej.

„M贸wi jak kto艣, kto nie lubi k艂ama膰, a nie mo偶e powie­dzie膰 prawdy" - pomy艣la艂 zniech臋cony Irek.

- Aha, rakieta - powt贸rzy艂 ojciec. - To co艣 nowego

- u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie.

- Niestety, nic wi臋cej nie wiemy - odrzek艂 pilot. -Nie nawi膮zali艣my bezpo艣redniego kontaktu z ekip膮. Jej statek nadawa艂 tylko sygna艂y namiarowe. Polecenie zej­艣cia z kursu otrzymali艣my prosto z bazy.

- Na miejscu przekonamy si臋, co zasz艂o i, rzecz jasna, przy najbli偶szej okazji zaspokoimy wasz膮 ciekawo艣膰 -uzna艂 za stosowne wkroczy膰 profesor Bodrin. - Zdaje si臋, 偶e jeste艣my ju偶 na orbicie? - skwapliwie zmieni艂 te­mat.

- Tak - tym razem odpowied藕 by艂a b艂yskawiczna. -Podali nam dane korytarza, kt贸rym zejdziemy do l膮dowa­nia.

- Tylko nie zapomnij, 偶e najpierw siadamy przy „Pi臋­ciu Ksi臋偶ycach".

- Oczywi艣cie. Nawiasem m贸wi膮c, twoi go艣cie, profe­sorze, przyb艂臋d膮 tam w sam膮 por臋. Akurat dzi艣 w „ Pi臋ciu Ksi臋偶ycach" odb臋dzie si臋 wielki bal maskowy czy kostiu­mowy. Pocz膮tek sezonu turystycznego. Pierwszy dzie艅 wakacji.

Wzmianka o balu odwr贸ci艂a na moment uwag臋 ch艂op­ca od tajemnic Ganimeda tak zazdro艣nie strze偶onych przez badaczy zd膮偶aj膮cych do bazy. Jeszcze nigdy nie by艂 na prawdziwym balu...

Do rzeczywisto艣ci przywo艂a艂 go znowu g艂os pilota.

- Odebra艂em nowe polecenie. Niestety, musimy le­cie膰 bezpo艣rednio do bazy. Profesor Bodrin i Robert Long s膮 tam pilnie oczekiwani.

- No, a my?! - wyrwa艂o si臋 Irkowi. Natychmiast za-

mkn膮艂 sobie d艂oni膮 usta, ale by艂o ju偶 za p贸藕no. Gdyby siedzia艂 cicho, mo偶e w po艣piechu ten statek zawi贸z艂by ich od razu tam, gdzie czeka艂o wyja艣nienie zagadki dziw­nej ekipy? Ale nie. Pilot bowiem m贸wi艂 dalej:

- Astroport „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" wysy艂a po naszych go艣ci prom orbitalny. Za dwie minuty przyst膮pimy do operacji cumowania. Doktor Skiba z c贸rk膮 i synem s膮 proszeni o przygotowanie si臋 i przej艣cie do 艣luzy. Dzi臋­kuj臋 za wsp贸lny lot - zako艅czy艂 oficjalnie.

Ojciec tr膮ci艂 Irka 艂okciem i podni贸s艂 si臋. Profesor Bod­rin wsta艂 tak偶e.

- Widzicie, jak to bywa - powiedzia艂, rozk艂adaj膮c r臋­ce. - Ale na pewno wkr贸tce si臋 spotkamy. A na razie 偶y­cz臋 wam wspania艂ych sukces贸w wysokog贸rskich i pysz­nej zaba... - urwa艂 pochwyciwszy wzrok Ini. Chrz膮kn膮艂, poprawi艂 palcem okulary, po czym westchn膮艂 i bez s艂owa wr贸ci艂 na swoje miejsce.

Minut臋 p贸藕niej tr贸jka Skib贸w sta艂a przed zamkni臋tymi jeszcze zewn臋trznymi drzwiami 艣luzy, czekaj膮c, a偶 zapali si臋 zielona lampka na znak, 偶e tunel cumowniczy mi臋dzy statkiem a promem wype艂nia ju偶 powietrze. Niebawem klapa w艂azu bezszelestnie uciek艂a w g贸r臋, ods艂aniaj膮c kr贸tki, owalny korytarz, za kt贸rym widnia艂o wej艣cie do promu.

- Witam mi艂ych go艣ci gwia藕dzi艅ca „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" - powita艂 ich zaraz za 艣luz膮 szczup艂y, niewysoki brunet o lekko sko艣nych, ciemnych oczach i br膮zowej cerze. -Prosz臋 dalej - odsun膮艂 si臋, wskazuj膮c przyby艂ym niedu­偶膮, komfortowo urz膮dzon膮 kabin臋.

- Dzie艅 dobry - doktor Skiba u艣cisn膮艂 d艂o艅 uprzej­mego pilota promu. - Przykro mi, 偶e musia艂e艣 przylaty­wa膰 specjalnie po nas, ale profesor Bodrin...

- Wiem, wiem - przerwa艂 mu z u艣miechem wys艂annik gwia藕dzi艅ca.

Irek us艂ysza艂 t臋 nazw臋 po raz pierwszy, ale od razu mu

si臋 spodoba艂a. Brzmia艂a cieplej ani偶eli wszelkie „astro-porty" i „kosmotele".

- Wylecia艂em po was bardzo ch臋tnie - ci膮gn膮艂 pilot.

- Jeste艣cie pierwszymi tegorocznymi go艣膰mi „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w". Nazywam si臋 Geo Dutour - sk艂oni艂 g艂ow臋 -jestem ratownikiem, a tak偶e dbam o to, 偶eby nasze g贸ry dostarcza艂y turystom pi臋knych wra偶e艅. Pokazuj臋 im naj­艂adniejsze drogi... Oczywi艣cie z tych, kt贸re znam, a znam ich jeszcze bardzo niewiele. Ganimed to niemal dziewi­cza kraina...

- Ratownikiem? - wtr膮ci艂 si臋 nieproszony Truszek. -Po co? J a tutaj jestem.

- B膮d藕 mi艂y, Truszku - rzek艂 doktor Skiba. - Nie ka偶­dy ma przecie偶 takiego niezawodnego opiekuna, jak Irek. Ja osobi艣cie b臋d臋 bardzo zadowolony, je艣li pan Dutour wybierze si臋 z nami na wspinaczk臋. Chcia艂bym od razu zacz膮膰 od najciekawszych tutejszych szlak贸w. A ty nie?

- Tak - odrzek艂 Truszek po kr贸tkiej pauzie. - Rozu­miem. Przepraszam.

Geo Dutour u艣miechn膮艂 si臋 do swojego osobliwego kolegi, po czym wskaza艂 go艣ciom wielkie, bia艂e fotele otaczaj膮ce stolik umieszczony po艣rodku kabiny. Prom, odbiwszy od statku, schodzi艂 z orbity i zmierza艂 艂agodnym torem w kierunku gwia藕dzi艅ca.

- Czy ta baza, do kt贸rej polecia艂 profesor Bodrin, le偶y daleko od „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w"? - zainteresowa艂 si臋 Irek.

- Nie - odpowiedzia艂 przewodnik. - Przynajmniej w Iinii prostej. Bo drog臋 przegradza wysokie, skaliste pas­mo G贸r Rycerskich, tak je nazywamy, poniewa偶 ich szczyty przypominaj膮 zakute w zbroje postacie. Pieszo do bazy trzeba by i艣膰 dosy膰 d艂ugo. Ale ju偶 zwyk艂ym 艂azikiem, omijaj膮c stromizny, mo偶na tam dojecha膰 w dwadzie艣cia minut.

- Czy zetkn膮艂e艣 si臋 mo偶e kiedy艣 z niejakim Augustem Skib膮? - spyta艂 z kolei ojciec. - Podobno ma tutaj ma艂e laboratorium. To brat mojego ojca - wyja艣ni艂.

- Ach, tak - ratownik odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zawaha艂 si臋.

- Owszem, widzia艂em go jakie艣 dwa czy trzy, razy. Nie nale偶y do os贸b zbyt towarzyskich. Rzeczywi艣cie gospo­daruje w male艅kiej pracowni po przeciwnej stronie g贸r, u ich podn贸偶a, ale nie przyjmuje tam absolutnie nikogo. Zreszt膮, ma s膮siada... - urwa艂, spojrza艂 na zegarek i wsta艂.

- Musz臋 p贸j艣膰 do sterowni. Wprawdzie prom prowadz膮 automaty, ale przepisy nakazuj膮, aby podczas l膮dowania towarzyszy艂 im cz艂owiek. Bywaj膮 sytuacje, kiedy i my je­szcze na co艣 si臋 przydajemy - mrugn膮艂 porozumiewa­wczo do Truszka, po czym od razu ruszy艂 w stron臋 wyj艣­cia. Otworzywszy drzwi, zatrzyma艂 si臋, odwr贸ci艂 i doda艂 z zagadkowym u艣mieszkiem: - Przy艣l臋 wam kogo艣 w za­mian. Ale nie gniewajcie si臋, je艣li ten kto艣 nie b臋dzie wie­dzia艂, jak zabawi膰 tak mi艂ych go艣ci. Cz艂owiek, a raczej cz艂owieczek, wychowany na takim dzikim globie, jest sam troch臋 bardziej dziki, ani偶eli m贸g艂by sobie tego 偶y­czy膰 jego sterany 偶yciem ojciec.

Po tych zagadkowych s艂owach znikn膮艂 im z oczu.

- My艣la艂em, 偶e na promie jest tylko jeden pilot - b膮­kn膮艂 po chwili Irek. A po nast臋pnej chwili zaniem贸wi艂 z otwartymi ustami, chocia偶 chcia艂 w艂a艣nie spyta膰 ojca o co艣 bardzo wa偶nego. Rzecz w tym, 偶e zapomnia艂 o co. Zapomnia艂 w og贸le o ca艂ym 艣wiecie, na widok os贸bki, kt贸ra w艂a艣nie ukaza艂a si臋 w drzwiach sterowni.

Os贸bka by艂a niezbyt wysoka, zgrabna i tak podobna do m臋偶czyzny, kt贸ry powita艂 go艣ci na pok艂adzie promu, 偶e nawet gdyby si臋 nie przedstawi艂a melodyjnym g艂osi­kiem: - Jestem Maia Dutour, dzie艅 dobry - i tak ka偶dy odgad艂by od razu, z kim ma do czynienia. Mia艂a tak samo ciemn膮, oliwkow膮 cer臋, jak jej ojciec, takie same du偶e, nieco sko艣ne oczy i czarne w艂osy, wdzi臋cznie rozczoch­rane.

Irek zapatrzony, oniemia艂y z zachwytu, sta艂 i sta艂, i sta艂... a偶 nagle poczu艂 dotkliwe uderzenie w lewy 艂okie膰. Oprzytomnia艂, rozejrza艂 si臋 gor膮czkowo i spostrzeg艂, 偶e

Truszek w艂a艣nie wci膮ga na powr贸t do wn臋trza swojego sto偶kowatego korpusu wielopalczasty wysi臋gnik.

- Truszku - wysycza艂, odruchowo pocieraj膮c praw膮 d艂oni膮 obola艂e miejsce - co robisz?

- Wykonuj臋 swoje obowi膮zki - odpowiedzia艂 spo­kojnie zapytany. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e cz艂owiek potrze­buje pomocy.

- Ja? - wyzion膮艂 oburzony Irek. W tym samym momencie c贸rka Geo Dutoura wycelo­wa艂a w niego wskazuj膮cy palec.

- A to co? - spyta艂a z obrzydzeniem.

Ch艂opcu przebieg艂a przez g艂ow臋 niejasna my艣l, 偶e teraz „cz艂owiek" naprawd臋 b臋dzie potrzebowa艂 pomocy. Oka­za艂o si臋 jednak, 偶e to nie on by艂 przedmiotem tej tak nie­spodziewanej napa艣ci. Za jego plecami zabrzmia艂 znajo­my metaliczny g艂os:

- Nie: co, tylko: kto. Nazywam si臋 Roztruchan i je­stem uniwersalnym automatem wysokog贸rskim. Poma­gam wspinaczom.

- Go艣ci oprowadza zwykle m贸j ojciec - dziewczyna wyd臋艂a pogardliwie wargi. - Prawdziwi sportowcy chodz膮 bez robot贸w.

- Ja nie jestem zwyk艂ym robo... - zacz膮艂 Truszek, ale Irek, kt贸ry nagle odzyska艂 zdolno艣膰 mowy, nie pozwoli艂 mu sko艅czy膰.

- Tw贸j ojciec powiedzia艂, 偶e jeste艣 dzika! - zawo艂a艂 z pasj膮. - Pewno, 偶e dzika! A poza tym niegrzeczna!

- Irku... - przerwa艂a mu 艂agodnie Inia. Ch艂opiec sta艂 chwil臋, mierz膮c gniewnym wzrokiem os贸bk臋, kt贸r膮 jeszcze przed paroma sekundami got贸w by艂 uzna膰 za wcielenie wszystkich anielskich cn贸t oraz

urok贸w, po czym zreflektowa艂 si臋. Spu艣ci艂 g艂ow臋 i b膮­kn膮艂:

- Przepraszam...

Doktor Skiba uni贸s艂 brwi, ale przezornie milcza艂. Roz­w贸j wypadk贸w potwierdzi艂 s艂uszno艣膰 jego taktyki.

- To ja przepraszam - powiedzia艂a zaskakuj膮co 艂a­godnym tonem dziewczyna. - Rzeczywi艣cie bywam i dzika, i niegrzeczna.

Automat nie zastanawia艂 si臋 d艂ugo.

- Nie szkodzi - b艂ysn膮艂 weso艂o lampkami.

- Jeste艣 wielkoduszny, Roz-tru-cha-nie - c贸rka Geo Dutoura wym贸wi艂a to s艂owo dobitnie, .dziel膮c je na

sylaby.

- Mo偶esz mnie nazywa膰 „Truszkiem" - us艂ysza艂a w odpowiedzi. - Tak m贸wi膮 do mnie przyjaciele.

- Bardzo ch臋tnie - Maia odwr贸ci艂a si臋, bezwiednym ruchem poprawi艂a ko艂nierzyk swojego b艂臋kitnego kombi­nezonu, po czym nagle plasn臋艂a w d艂onie i podbieg艂a do 艣ciany. - Pewnie chcieliby艣cie popatrze膰 z g贸ry na oko­lic臋 naszego gwia藕dzi艅ca...

Nacisn臋艂a jaki艣 niewidoczny guziczek i natychmiast oczom pasa偶er贸w ukaza艂 si臋 panoramiczny ekran z obra­zem nieba.

To niebo mia艂o barw臋, jakiej Irek nie widzia艂 jeszcze nigdy. Ni to rudogranatowe, ni ciemnofioletowe, t艂umi艂o 艣wiat艂a gwiazd, kt贸re sta艂y si臋 podobne raczej do grudek 偶aru ani偶eli dalekich, 偶ywych s艂o艅c.

- Tak wygl膮da u nas niebo. A to Jowisz... Dziewczyna znowu nacisn臋艂a guziczek, zmieniaj膮c po­艂o偶enie kamer przekazuj膮cych obrazy z zewn膮trz statku. Na ekran wyp艂yn臋艂a wielka, jajowata bry艂a o przygaszo-nej czerwono偶贸艂tej barwie, poprzecinana ciemnymi i jas­nymi smugami, tu i 贸wdzie postrz臋pionymi, jakby komu艣, kto malowa艂 te smugi, wypad艂 z r臋ki umaczany w farbie

p臋dzel.

- Wspania艂y! - zawo艂a艂 z nieco przesadnym entuzjaz­mem doktor Skiba, pragn膮c podkre艣li膰, 偶e docenia dobre ch臋ci c贸rki ganimedzkiego przewodnika, kt贸ra robi艂a, co tylko mog艂a, aby godnie zast膮pi膰 ojca i zabawi膰 go艣ci. -Ale mia艂a艣 nam pokaza膰 „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w". Wszyscy m贸­wi膮, 偶e to pi臋kny o艣rodek.

Maia jeszcze raz dotkn臋艂a 艣ciany. Ukaza艂 si臋 l膮d. By艂 mroczny i ponury, cho膰 l艣ni艂 lekko, jakby powleczony cieniutk膮 warstw膮 lodu. Pasmo wysokich g贸r bieg艂o sze­rokim p贸艂kolem, znikaj膮c za bliskim horyzontem. Ich zbo­cza wygl膮da艂y u do艂u niczym zamarzni臋te wodospady. Natomiast szczyty by艂y niezwykle ostre, z臋bate i nierzad­ko wystrzela艂y wprost z kilometrowych przepa艣ci.

Prom, podchodz膮c do l膮dowania, lecia艂 coraz wolniej i ni偶ej. W pewnym momencie zatoczy艂 艂agodny 艂uk i wtedy na ekranie ukaza艂a si臋 okr膮g艂a r贸wnina, od kt贸rej bi艂 blask sztucznego s艂o艅ca. Po艣rodku tej oazy 偶ycia na martwym globie - le偶a艂o pi臋膰 wielkich jaskrawobia艂ych kul. Wraz z 艂膮cz膮cymi je ganeczkami tworzy艂y one jakby wieniec wy­pe艂niony wewn膮trz zieleni膮 parku.

- Oto gwia藕dziniec - powiedzia艂a dziewczyna. W jej g艂osie zabrzmia艂a duma.

- Pi臋膰 kul. To s膮 zapewne budynki mieszkalne? -spy­ta艂 doktor Skiba.

- Tak. Symbolizuj膮 pi臋膰 ksi臋偶yc贸w - Maia skin臋艂al, czarn膮 g艂贸wk膮. - Pocz膮tkowo mia艂y by膰 tylko cztery -t艂umaczy艂a. - Chodzi艂o o ksi臋偶yce Jowisza odkryte je­szcze przez Galileusza. Ale potem kto艣 powiedzia艂, 偶e w takim razie zabrak艂oby pierwszego, kt贸rego Galileusz nie zauwa偶y艂. No i tak z czterech zrobi艂o si臋 pi臋膰 ksi臋偶yc贸w...

- A tam, po艣rodku parku, jest jeszcze jedna kula, taka malutka... Czy to jaki艣 pomnik? A mo偶e wyobra偶enie sa­mego Jowisza?

- Nie.

Irek po raz pierwszy ujrza艂 u艣miech c贸rki Geo Dutoura i natychmiast przesta艂 si臋 interesowa膰 wszystkimi mo偶li­wymi ksi臋偶ycami i kulami, chocia偶 ta, o kt贸rej ostatnio wspomnia艂 ojciec, by艂a rzeczywi艣cie interesuj膮ca. Nawet z tej wysoko艣ci zachwyca艂a pi臋knymi 偶ywymi barwami.

- Nie - powt贸rzy艂a dziewczyna. - To jest Ziemia. Pan Adam Kozula doszed艂 do wniosku, 偶e nasi go艣cie i tak b臋d膮 mieli do艣膰 widoku Jowisza, postanowi艂 wi臋c ozdo­

bi膰 park modelem Ziemi. Pan Kozula to nasz gospodarz -wyja艣ni艂a. - Nadzorowa艂 budow臋 gwia藕dzi艅ca, a teraz.

jest jego kierownikiem.

- Prosimy pasa偶er贸w o zapi臋cie pas贸w - odezwa艂 si臋 w tym momencie g艂o艣nik. - L膮dujemy. Godzina jedena­sta dwadzie艣cia, czasu miejscowego. Temperatura we­wn膮trz strefy ochronnej: dwadzie艣cia siedem stopni. Po­za stref膮: minus sze艣膰dziesi膮t stopni. 呕ycz臋 przyjemnego pobytu na Ganimedzie - zako艅czy艂 Dutour.

Prom wyl膮dowa艂 tak mi臋kko, 偶e nikt tego nie zauwa偶y艂 - wszyscy siedzieli dalej, czekaj膮c, a偶 poczuj膮 charakte­rystyczne ko艂ysanie, gdy amortyzatory dotkn膮 p艂yty l膮do­wiska. O tym, 偶e lot dobieg艂 ko艅ca, przekona艂 ich dopiero widok otwartych drzwi 艣luzy, za kt贸rymi ujrzeli perspek­tyw臋 du偶ej, jasnej hali dworca. Centralnym chodnikiem, znikaj膮cym w g艂臋bi za a偶urow膮 pergol膮 okryta kwitn膮­cym bluszczem, jecha艂 w ich stron臋 kr臋py m臋偶czyzna w 艣nie偶nobia艂ym kombinezonie.

- Jeste艣my na miejscu - powiedzia艂 Dutour, wy­chodz膮c ze sterowni. - Maiu, prosz臋 ci臋, skocz, uprzed藕 Adama... Ju偶 nie trzeba - zauwa偶y艂 zbli偶aj膮c膮

si臋 posta膰.

Maia przepu艣ci艂a lni臋, a sama natychmiast znikn臋艂a gdzie艣 w zakamarkach przeszklonej hali.

- Dzie艅 dobry - doktor Skiba u艣cisn膮艂 d艂o艅 gospoda­rza "Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w". - Przepraszam za nie zapowie­dziane naj艣cie, ale podobno nie macie jeszcze kompletu

turyst贸w?

- Nie tylko nie mamy kompletu, ale b臋dziecie w og贸le

jedynymi naszymi go艣膰mi, przynajmniej przez najbli偶sze par臋 dni - u艣miechn膮艂 si臋 cz艂owiek w bia艂ym kombine­zonie, czyli pan Kozula. - Niedawno uczeni wykryli mi臋­dzy Jowiszem a planetoidami jakie艣 tajemnicze zjawisko i w zwi膮zku z tym wszystkie loty pasa偶erskie w tym rejo­nie zosta艂y chwilowo zawieszone. Nie wiem, jakim cu­dem wam uda艂o si臋 tu dotrze膰, ale to 艣wietnie, 偶e jeste艣-

cie. Mamy ju偶 do艣膰 w艂asnego towarzystwa i nie mo偶emy si臋 doczeka膰 sezonu turystycznego. Przyjechali艣cie, 偶eby pochodzi膰 po g贸rach, prawda?

- Dzie艅 dobry panu - Irek stan膮艂 obok ojca. - Tak, po g贸rach - rzek艂 z roztargnieniem. - Co to za zjawisko wykryli uczeni?

Pan Kozula przywita艂 si臋 z Inia, po czym odpowie­dzia艂:

- Nie wiem. Z baz膮, gdzie pracuj膮 miejscowi badacze, mamy do艣膰 lu藕ny kontakt. A poza tym wiecie przecie偶, jak to jest z uczonymi. Nie pisn膮 s艂贸wka, dop贸ki tego, co odkryli, nie zwa偶膮, zmierz膮, obw膮chaj膮 i wpisz膮 do swoich jak偶e systematycznych katalog贸w. Ty te偶 jeste艣 wspinaczem?

- Tak. l ja r贸wnie偶 - ubieg艂 ch艂opca Truszek. - B臋­dziemy chodzi膰 razem.

- Znakomicie! - zawo艂a艂 gospodarz. - A teraz - do­da艂 weso艂o - prosimy w nasze skromne progi. Gwia藕dzi­niec „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" jest na wasze us艂ugi.

Przed dworcem zieleni艂 si臋 pas bujnej 艂膮ki. Jej 艣rod­kiem bieg艂 szeroki, ruchomy chodnik unosz膮cy teraz pierwszych tegorocznych go艣ci Ganimeda. Coraz bli偶ej wznosi艂a si臋 wypuk艂a, 艣lepa 艣ciana najbli偶szego mie­szkalnego „ksi臋偶yca".

- Pi臋knie tu u was! - wykrzykn膮艂 szczerze doktor Skiba.

- Poczekajcie, a偶 wjedziemy w wewn臋trzny park gwia藕dzi艅ca - Kozula u艣miechn膮艂 si臋 obiecuj膮co. - Tam dopiero zobaczycie prawdziwe gospodarstwo Mamma-vity!

Irek zamruga艂 oczami.

- Czyje?

- Mammavity - powt贸rzy艂 dobitnie gospodarz. -Ona jest naszym ekologiem i naprawd臋 nazywa si臋 Mam-mavita, cho膰 zwa偶ywszy jej zaj臋cie, brzmi to jak przydo­mek. W dodatku, nomen, omen, ma na imi臋 Flora. Jako

ekolog dba na Ganimedzie o wszystko, co 偶yje, ale jej g艂贸wn膮 pasj膮 s膮 kwiaty. Zaraz si臋 przekonacie, co potra­fi艂a zrobi膰 z tego skrawka nieprzytulnego globu.

Chodnik wbiega艂 ju偶 w prze艣wit pod kulistym pawilo­nem, kt贸rego bia艂a pow艂oka wydawa艂a migotliwe l艣nie­nie, jakby wtopiono w ni膮 miliardy miniaturowych krysz­ta艂k贸w.

Irek odwr贸ci艂 si臋 i popatrzy艂 w stron臋 odleg艂ego ju偶 dworca: W jego drzwiach ukaza艂y si臋 w艂a艣nie dwie ma艂e figurki. Ch艂opiec poczu艂 podejrzane uk艂ucie w sercu. Geo Dutour i Maia. Pewnie pilot, ratownik i przewodnik w jednej osobie musia艂 jeszcze skontrolowa膰 automaty l膮­dowiska, zanim pu艣ci艂 statek i ruszy艂 w 艣lad za go艣膰mi. A jego c贸rka...

- Hej, a ty dok膮d? - dobieg艂 go w tym momencie we­so艂y okrzyk ojca.

Irek odwr贸ci艂 si臋 z powrotem twarz膮 w kierunku jazdy i zobaczy艂, 偶e wszyscy pr贸cz niego stoj膮 ju偶 na trawie obok chodnika, kt贸ry min膮wszy pierwszy z pawilon贸w gwia藕dzi艅ca skr臋ca艂 ostro w lewo, wioz膮c go teraz do otwartych drzwi jakiego艣 budynku, opatrzonych napi­sem: "Maszynownia". Poniewa偶 chwilowo nie zamierza艂 zwiedza膰 偶adnych ganimedzkich maszynowni, jednym susem opu艣ci艂 chodnik. Zrobi艂 to nawet a偶 za szybko. Straci艂 r贸wnowag臋, zatoczy艂 si臋 i... wyl膮dowa艂 plecami na czym艣 wielkim, mi臋kkim, co powita艂o go wyciem syre­ny alarmowej.

- Nie! Nie! Nie! - powtarza艂a piskliwie syrena.

- Irek! Co ty wyprawiasz?!

Ch艂opiec poczu艂, 偶e rosn膮 mu skrzyd艂a. Mimo woli po­ruszy艂 r臋kami, ale zamiast wzlecie膰 w niebo przekona艂 si臋, 偶e uczucie cudownej lekko艣ci zawdzi臋cza jedynie wy­si臋gnikom Truszka, kt贸re uj臋艂y go pod pachy i ustawi艂y w

pozycji pionowej.

- Dobrze ju偶, dobrze - wymamrota艂. - Pu艣膰 mnie. Skrzyd艂a znikn臋艂y.

- To nie jest najlepszy spos贸b opuszczania chodni­k贸w - powiedzia艂 tu偶 obok spokojny g艂os.

irek rozejrza艂 si臋, stwierdzi艂, 偶e ten g艂os nale偶y do uprzejmego gospodarza "Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", ujrza艂 ro­ze艣miana twarz ojca i oprzytomnia艂. Pozosta艂a do wyja艣­nienia sprawa syreny. W g艂臋bokiej trawie, a cz臋艣ciowo -o zgrozo! - na starannie wypiel臋gnowanej grz膮dce prze­pysznych irys贸w pi臋trzy艂a si臋 przedziwna posta膰. Jej twarz i g艂owa nale偶a艂y bez w膮tpienia do kobiety. Pozo­sta艂e cz臋艣ci cia艂a stanowi艂y g贸r臋 obleczona w ogromnych rozmiar贸w zielony worek.

- Irek! Pom贸偶 pani wsta膰! Truszku! - zawo艂a艂 doktor Skiba.

Truszek i tym razem okaza艂 si臋 szybszy. Wymin膮艂 ch艂opca i zn贸w wyci膮gn膮wszy swe cudaczne ramiona, sk艂oni艂 si臋 sztywno nad le偶膮c膮.

- Nie! - zawy艂a syrena. Truszek cofn膮艂 si臋 i znieruchomia艂. „Kobiety - pomy艣la艂 z gorycz膮 Irek. - Wszystkiemu winne kobiety".

Pokrzepiony na duchu stwierdzeniem tego faktu westchn膮艂, po czym niezw艂ocznie przyst膮pi艂 do dzia艂ania. Podszed艂 do le偶膮cej i wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

- Strasznie pani膮 przepraszam - powiedzia艂. -Ja... ja... - zaj膮kn膮艂 si臋. - Jestem tutaj pierwszy raz -wyja艣ni艂 wreszcie przytomnie i logicznie przyczyn臋 ca艂e­go zamieszania.

- Na drugi raz, zapami臋taj to sobie dobrze - dobieg艂 z do艂u ju偶 nie tak piskliwy, jak przed chwil膮, g艂os - mo偶esz mnie traktowa膰 jak worek bokserski lub pi艂k臋 do kopania, kiedy tylko ci si臋 spodoba, byle nie na kwiatach! Rozumiesz?! Nie na kwiatach!!! A teraz uwaga: wstaj臋!

Ostrze偶enie wcale nie by艂o zb臋dne. Ch艂opiec poczu艂, ze jego wyci膮gni臋ta w pomocnym ge艣cie r臋ka staje si臋 coraz d艂u偶sza i cie艅sza, jak gumowa lina obci膮偶ona do granic wytrzyma艂o艣ci. W ko艅cu jednak jego heroiczne

wysi艂ki zosta艂y uwie艅czone sukcesem. G贸ra wr贸ci艂a do pozycji pionowej.

- Uff - sapn膮艂 mimo woli, ocieraj膮c pot z czo艂a.

- No, to poznali艣cie si臋 ju偶 z Flor膮 - stwierdzi艂 nie bez satysfakcji pan Kozula. - Ona nie lubi automat贸w...

- Dlaczego kto艣 mia艂by mnie nie lubi膰? - spyta艂 Truszek. - Przecie偶 m贸j program przewiduje pomaganie ludziom. W艂a艣nie przed chwil膮...

- Nie wierz mu - przerwa艂a kobieta - ja lubi臋 wszyst­ko i wszystkich... Poza ciemnymi typami, kt贸re mn膮 sam膮 walcuj膮 kwiaty!

M贸wi膮c to spojrza艂a jednak na stoj膮cego przed ni膮 ch艂opca z tak weso艂ym b艂yskiem w oczach, 偶e Irek bez­wiednie odpowiedzia艂 jej u艣miechem. Doszed艂 nagle do wniosku, 偶e pani Flora mo偶e by膰 zupe艂nie sympatyczna, a poza tym nie jest znowu a偶 tak gruba... .

- Ale - ci膮gn臋艂a mi艂o艣niczka kwiat贸w - zrozum, m贸j mi艂y automacie - zwr贸ci艂a si臋 znowu do Truszka - 偶e mia艂am powody do zaniepokojenia. Najpierw, kiedy by­艂am zaj臋ta piel臋gnacj膮 tych prze艣licznych irys贸w, czyli kosa膰c贸w, ulepszonej odmiany pallida, co艣 wyr偶n臋艂o mnie w plecy z si艂膮 rozp臋dzonego s艂onia, a potem zoba­czy艂am wyci膮gaj膮ce si臋 do mnie d艂ugie macki z drapie偶­nymi szponami. Przyznaj sam, 偶e ka偶dy w tej sytuacji wrzasn膮艂by ze strachu.

Truszek zastanowi艂 si臋 przez chwil臋.

- Istotnie. Praw i e ka偶dy - orzek艂 艂askawie.-Cho­cia偶 nic nie wiem o 偶adnych szponach.

Pani Fiora za艣mia艂a si臋 g艂o艣no, a nast臋pnie przyg艂adzi艂a swoje jasne w艂osy potargane w czasie nieszcz臋snego wypadku i poprawi艂a str贸j, kt贸ry mia艂a na sobie, a kt贸ry wcale nie by艂 workiem, tylko zielonym kombinezonem, nieco zbyt obszernym nawet jak na rozmiary jego w艂a艣ci­cielki.

- Mamma! - rozleg艂 si臋 w tym momencie d藕wi臋czny g艂osik dr偶膮cy z oburzenia. - Co to jest?! Kto to zrobi艂?!

Irek odwr贸ci艂 si臋. No, tak. Geo Dutour i jego c贸rka po­konali wreszcie odleg艂o艣膰 dziel膮ce dworzec od we­wn臋trznego parku. Maia zeskoczy艂a lekko z chodnika i, utkwiwszy wzrok w grz膮dce irys贸w, za艂ama艂a ze zgroz膮 r臋ce.

- A nic, nic - mrukn臋艂a pot臋偶na ogrodniczka, po­chwyciwszy ob艂膮kane spojrzenie ch艂opca. - Wywr贸ci­艂am si臋...

- To przez nas - odezwa艂a si臋 nagle milcz膮ca dot膮d Inia. - Przylecieli艣my i od razu narobili艣my zamieszania. Takie pi臋kne kwiaty! Pomog臋 pani uporz膮dkowa膰 t臋 grz膮dk臋, dobrze, pani Mammavita? - spyta艂a, u艣miecha­j膮c si臋 blado.

- Nazywaj mnie Mamma, moje dziecko - odpowie­dzia艂a pogodnym tonem kobieta. - Nikt tutaj nie m贸wi do mnie inaczej, tote偶 ilekro膰 s艂ysz臋 swoje nazwisko w pe艂nym brzmieniu, my艣l臋, 偶e chodzi o jak膮艣 now膮 oran偶a­d臋.

Doktor Skiba zerkn膮艂 na c贸rk臋, po czym b艂yskawicznie powzi膮艂 postanowienie.

- l ja uwa偶am, 偶e Inia powinna zaj膮膰 si臋 kwiatami. Ona tak偶e bardzo je lubi.

Korzystaj膮c z tego, 偶e Inia pochyli艂a si臋 nad grz膮dk膮 irys贸w, uj膮艂 Mamm臋 pod rami臋 i szepn膮艂 jej co艣 do ucha. Kobieta odwr贸ci艂a si臋 i popatrzy艂a na lni臋 ze wsp贸艂czu­ciem.

Irek bezwiednie wstrzyma艂 oddech, ale nie uda艂o mu si臋 us艂ysze膰, co ojciec powiedzia艂 pani Mammie. Us艂ysza艂 za to co艣 innego,

- W贸艂! - wysycza艂 tu偶 obok niego bezgranicznie po­gardliwy g艂osik.

Maia, wyraziwszy tak dobitnie sw贸j s膮d o 艣wie偶o przy­by艂ym go艣ciu „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", odwr贸ci艂a si臋 i ode­sz艂a. Ch艂opiec odprowadzi艂 j膮 roz偶alonym i zdumionym wzrokiem.

- Sk膮d wiedzia艂a, 偶e to ja? - wykrztusi艂 po chwili.

- Twoja bluza jest powalana ziemi膮 - wyja艣ni艂 za­gadk臋 Truszek.

- No, dzieci, do艣膰 tego - Flora dziwnie ra藕no, jak na swoj膮 tusz臋, podesz艂a do Ini. - Ty - skin臋艂a r臋k膮 na pana Kozul臋 - wracaj do swoich zaj臋膰 i 偶eby mi na wiecz贸r wszystko by艂o gotowe. A ja zajm臋 si臋 go艣膰mi. Gdzie ich umie艣cimy? Wszystkie pawilony s膮 jeszcze wolne - m贸­wi艂a nie czekaj膮c na odpowied藕. - Wiem. W „Amaltei". To pierwszy ksi臋偶yc Jowisza... i nasz. My te偶 tam mie­szkamy. B臋d臋 mia艂a oko na tego m艂odego cz艂owieka -mrugn臋艂a do Irka - kt贸ry jak na kogo艣, kto zwyk艂 skaka膰 innym na plecy, stanowczo za du偶o wa偶y. Nie szkodzi. Pochodzi po g贸rach, to schudnie! - Pochwyciwszy spojrzenie, kt贸rym zaskoczony Irek zmierzy艂 jej zwalist膮 sylwetk臋, zawo艂a艂a: - Co tak patrzysz?! To prawda, 偶e je­stem du偶a, ale ruszam si臋 jak antylopa! Zobaczysz na

balu! No, chod藕cie.

Wzi臋艂a lni臋 za r臋k臋 i, nie ogl膮daj膮c si臋 na pozosta艂ych, ruszy艂a w stron臋 s膮siedniej kulistej budowli, nieco mniejszej od tej, pod kt贸r膮 bieg艂 g艂贸wny chodnik prowa­dz膮cy z astroportu.

Id膮c wysypan膮 bia艂ym 偶wirem dr贸偶k膮 Irek zapomnia艂 o owym lakonicznym „w贸艂", kt贸rym po偶egna艂a go 艣liczna c贸rka miejscowego przewodnika. O ile bowiem wieniec pawilon贸w mieszkalnych „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" przedsta­wia艂 z daleka widok intryguj膮cy, o tyle tutaj, po­艣rodku tego wie艅ca, by艂o wr臋cz cudownie. Same pawi­lony dopiero z tej strony mia艂y na ka偶dym pi臋trze szeregi pod艂u偶nych okien i szerokie tarasy gin膮ce w zieleni i kwiatach. Projektanci, doszed艂szy wida膰 do wniosku, 偶e tury艣ci i tak b臋d膮 mieli do艣膰 mrocznych krajobraz贸w zi­mnego Ganimeda, usytuowali pomieszczenia mieszkalne w taki spos贸b, aby wszystkie okna wychodzi艂y na we­wn臋trzny kr膮g, jasny, kolorowy i ciep艂y.

Sztuczne s艂o艅ce sta艂o w zenicie. W jego promieniach przepi臋knie mieni艂 si臋 ogromny model ojczyzny ludzi,

Ziemi, zajmuj膮cy centralny punkt dziedzi艅ca. Wyra藕nie rysowa艂y si臋 kontury kontynent贸w i wysp oblanych szmaragdowymi morzami. Opalizuj膮ca, odrobin臋 przy­p艂aszczona na biegunach kula obraca艂a si臋 powoli, od­s艂aniaj膮c wci膮偶 nowe krainy, a wok贸艂 niej, jakby zawie­szony na niewidzialnej nitce, pomyka艂 Ksi臋偶yc. Ca艂a konstrukcja by艂a umieszczona na podwy偶szeniu, od kt贸­rego bieg艂y promieni艣cie w膮skie 艣cie偶ki, miejscami znika­j膮ce pod zieleni膮 ozdobnych krzew贸w.

Wjechali schodami na pi臋tro i przez balkon, ca艂y obsy­pany wielkimi kwiatami glicynii, weszli do du偶ego, jas­nego pokoju.

- Chcecie mieszka膰 razem? - spyta艂a Mamma, po czym zgodnie ze swoim zwyczajem sama sobie udzieli艂a odpowiedzi: - Nie. Ty z synem zostaniecie tutaj - utkwi­艂a wskazuj膮cy palec w doktorze Skibie - a ty...

- ... i ze mn膮 - upomnia艂 si臋 Truszek.

- Tak, i z tob膮 - kobieta skin臋艂a powa偶nie g艂ow膮. -A ty, Iniu, dostaniesz s膮siedni pok贸j. Jest tak samo 艂adny, jak ten. Po przeciwnej stronie znajduje si臋 m贸j w艂asny apartament. Oczywi艣cie, tam nie ma okien, ale ja ich nie potrzebuj臋. Ca艂y dzie艅 jestem w ogrodzie, a wieczorami i tak pracuj臋 - ostatnie s艂owa Mammy dobieg艂y ju偶 z kory­tarza.

Ojciec sta艂 d艂u偶sz膮 chwil臋 nieruchomo, wpatruj膮c si臋 w drzwi, za kt贸rymi znikn臋艂y obie kobiety, po czym ode­tchn膮艂 g艂臋boko, przetar艂 d艂oni膮 czo艂o i mrukn膮艂:

- Biedna Inia...

- Czy co艣 si臋 sta艂o? Mog臋 w czym艣 pom贸c? - pod­chwyci艂 Truszek.

- Nie, Truszku - rzek艂 艂agodnie doktor Skiba. - Je艣li kto艣 tutaj mo偶e pom贸c, to tylko Mamma. Naprawd臋 m a m m a. Cudowna kobieta! M膮dra... i z艂ote serce!

- Serce? Z艂ote? Au, pierwiastek o liczbie atomowej siedemdziesi膮t dziewi臋膰? - upewnia艂 si臋 Truszek.

- Nie - us艂ysza艂 cich膮 odpowied藕. - Nie.

Nasta艂o milczenie.

- Tato - odezwa艂 si臋 po d艂u偶szej chwili Irek - co oni robi膮 w tej bazie? Dlaczego profesor Bodrin i jego asy­stent zachowywali si臋 tak tajemniczo? l czemu od razu nie wzi臋li Ini ze sob膮? Widzia艂e艣, jak na siebie patrzyli, kiedy musieli艣my na 艂eb, na szyj臋 schodzi膰 z kursu, 偶eby przepu艣ci膰 t臋 jak膮艣 ekip臋?

Ojciec chrz膮kn膮艂.

- Na pewno nie przylecieli tutaj, 偶eby si臋 bawi膰 w chowanego. Ty tak偶e nie lubisz, kiedy kto艣 ci przeszka­dza, gdy zaplanujesz sobie jakie艣 wa偶ne zaj臋cie. A teraz nie m贸wmy ju偶 wi臋cej o Bodrinie i jego sekretach. Podo­ba ci si臋 na Ganimedzie? No, otrz膮艣nij si臋! Jutro rano idziemy w g贸ry?

- W g贸ry? - o偶ywi艂 si臋 Truszek. - Rano? Jestem go­towy.

W tym momencie na korytarzu ponownie zabrzmia艂y damskie g艂osy i do pokoju wesz艂a Mamma, a za ni膮 Inia w zielonym roboczym kombinezonie.

- Masz dzieln膮 c贸rk臋, Jacku... pozw贸l, 偶e tak b臋d臋 ci臋 nazywa膰 - zacz臋艂a z u艣miechem opiekunka kwiat贸w i smutnych dziewcz膮t. - Namawia艂am j膮, 偶eby odpocz臋艂a po podr贸偶y, ale ona postanowi艂a od razu p贸j艣膰 ze mn膮 do ogrodu. No, to ubra艂am j膮, jak przystoi szaremu cz艂onko­wi personelu, i zabieram ze sob膮. A wy, wa艂konie, mo偶e­cie si臋 nam przypatrywa膰 przez okno. Zreszt膮 prawd臋 m贸wi膮c, akurat dzisiaj bardzo mi si臋 przyda pomoc kogo艣 rozgarni臋tego. Wieczorem bal, wobec czego nasz znako­mity kierownik mo偶e mi powyrywa膰 wszystkie kwiaty, 偶eby ozdobi膰 nimi sal臋. W zesz艂ym roku, tak偶e na otwar­cie sezonu, ogo艂oci艂 ze szcz臋tem ca艂y pawilon storczy­k贸w.

- Jak to? - zdziwi艂 si臋 doktor Skiba. - Naprawd臋 chcecie urz膮dzi膰 bal, mimo 偶e 偶adnych turyst贸w pr贸cz nas nie ma?

- A co? - zaperzy艂a si臋 Mamma. - Bal mia艂 by膰 dzi­

siaj, dzisiaj przyjechali pierwsi go艣cie i nie widz臋 naj-

-mniej-szego powodu, 偶eby przewraca膰 do g贸ry nogami ca艂y harmonogram. Zreszt膮 s膮 trzy kobiety, Inia, Maia i ja, a chocia偶 was jest wi臋cej, bo opr贸cz Kozuli i Geo przyjd膮 jeszcze dwaj inni m臋偶czy藕ni, kt贸rych nie znacie, to zoba­czymy, kto komu da rad臋 w ta艅cu! Poza tym bal jest prze­cie偶 kostiumowy, wi臋c kt贸ry艣 z pan贸w mo偶e si臋 przebra膰 za urocz膮 dam臋 - za艣mia艂a si臋. - Na przyk艂ad ty, Irku, m贸g艂by艣 by膰 Kr贸lewn膮 艢nie偶k膮. Patrzysz na mnie takimi wielkimi, zdumionymi oczami jak najprawdziwsza, nie­winna ksi臋偶niczka!

- Nie! - zaprotestowa艂 w pierwszym odruchu ch艂o­piec, ale zaraz za艣mia艂 si臋 tak偶e.

Wkr贸tce jednak umilk艂 i spowa偶nia艂 - us艂ysza艂, jak oj­ciec m贸wi do Ini:

- Czy ty p贸jdziesz na bal?

- Przyrzek艂am przecie偶, 偶e nie b臋d臋 psu膰 wam zabawy

- odpowiedzia艂a cicho dziewczyna. - P贸jd臋 na bal.

- A na razie pomo偶esz mi przy kwiatach - Mamma szybko zmieni艂a temat. - B臋dziesz pilnowa膰, 偶eby nikt nie wpada艂 na mnie jak meteoryt, akurat kiedy piel臋gnuj臋 najpi臋kniejsze irysy. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e to nie by艂y r贸偶e -doda艂a z namys艂em. - R贸偶e mamy wyj膮tkowo kolczaste.

- No dobrze, a zak艂adaj膮c, 偶e nie b臋dziemy na nikogo wpada膰 ani tratowa膰, czy nie znalaz艂yby艣cie jakiego艣 za­j臋cia tak偶e dla nas? - zaproponowa艂 doktor Skiba. -Przynajmniej nie wymawia艂yby艣cie nam potem, 偶e si臋

wa艂konimy.

- Do ogrodu was nie wpuszcz臋 - uci臋艂a Mamma. -Mniej delikatne prace wykonuj膮 u nas automaty.

- Automaty? - odezwa艂 si臋 Truszek. - Nie zauwa偶y­艂em ani jednego. S艂ysza艂em natomiast, 偶e nie s膮 tutaj lu­biane.

Mamma u艣miechn臋艂a si臋, podesz艂a do otwartego okna i wyci膮gn臋艂a r臋k臋, wskazuj膮c przestrze艅 pomi臋dzy pawi­lonami.

- Prawda jaki sielski obrazek? - powiedzia艂a z ledwie uchwytn膮 nutk膮 ironii. - Ca艂kiem jak na Ziemi, w rezer­wacie krajobrazowym. Niebo bez jednej chmurki, pachn膮 kwiaty, brz臋cz膮 owady, wszystko ro艣nie i rozwija si臋 sa­mo, czy偶 nie tak? Moi drodzy, pod t膮 urocz膮 艂膮czk膮 znaj­duj膮 si臋 ca艂e kilometry szyb贸w, tuneli i hal wytw贸rczych, pe艂ne maszyn i agregat贸w zanurzonych w ciek艂ym helu przywo偶onym nam przez specjalne bezza艂ogowe sondy, kt贸re czerpi膮 go wprost z atmosfery Jowisza. Jowisz do­starcza tak偶e energii naszym sztucznym s艂o艅com, bez kt贸rych nie by艂oby tutaj ani 藕d藕b艂a trawy. Automatyczne fabryki produkuj膮 wod臋 oraz tlen. Baterie si艂owe pola ochronnego broni膮 nas przed niespodziewanymi wizyta­mi prawdziwych meteor贸w. 呕aden 偶ywy cz艂owiek nie in­teresuje si臋 jedzeniem ani tym, w jaki spos贸b pojawiaj膮 si臋 na sto艂ach wyszukane potrawy stanowi膮ce specjal­no艣膰 ganimedzkiej kuchni. Dzi艣 wieczorem p贸jdziecie na bal. Musicie mie膰 kostiumy, a przecie偶 nie przywie藕li艣cie ich ze sob膮. Ale wystarczy, 偶eby艣my przycisn臋li guziczek, o, tutaj - odwr贸ci艂a si臋 i wskaza艂a zgrabny bia艂y pulpit stoj膮cy pod 艣cian膮 obok wej艣cia do 艂azienki - a robot przyniesie wam stroje, jakie tylko sobie wymarzycie. Tak, tak, Truszku, na jednego cz艂owieka wypada tutaj kilka­na艣cie automat贸w, bez kt贸rych nikt nie m贸g艂by 偶y膰 na tym globie. Wi臋c nie gniewaj si臋 ju偶 na mnie. Mo偶esz by膰 raczej dumny.

- Nie gniewam si臋 - odpowiedzia艂 po kr贸tkiej pauzie Truszek. - Ale nie jestem te偶 dumny.

- To dobrze - Mamma skin臋艂a z powag膮 g艂ow膮. -Chcia艂abym pozna膰 twojego konstruktora. Musi by膰 mi­艂ym i skromnym jegomo艣ciem.

Doktor Skiba u艣miechn膮艂 si臋 znacz膮co.

- To ja - rzek艂. - Zazwyczaj projektuj臋 sondy ga­laktyczne. Ale trafi艂o mi si臋 kiedy艣 wolne popo艂ud­nie...

- Popo艂udnie? Jak to? Jedno popo艂udnie?

Irkowi wyda艂o si臋, 偶e w g艂osie Truszka zabrzmia艂a g艂臋­boka uraza.

- 呕ycie nie szcz臋dzi nam rozczarowa艅 - westchn臋艂a Mamma. - Widzisz, okazuje si臋, 偶e tw贸j tw贸rca wcale nie jest tak skromny, jak my艣la艂am. Ale ja mu nie wie­rz臋. R臋cz臋, 偶e mozoli艂 si臋 nad tob膮 co najmniej przez tydzie艅!

- Dwa tygodnie - szepn膮艂 ze skruch膮 konstruktor.

- Prosz臋! A teraz, skoro zdekonspirowali艣my ju偶 wa­szego ojca, chod藕my wreszcie - Mamma wzi臋艂a lni臋 pod rami臋 i skierowa艂a si臋 ku drzwiom. - A wy dwaj nie gnij­cie w pokoju, tylko poruszajcie troch臋 nogami - rzuci艂a przez rami臋. - Zapowiedzia艂am wprawdzie, 偶e do ogrodu was nie wpuszcz臋, ale po drodze zobaczycie par臋 cieka­wych rzeczy. No, marsz!

Doktor Skiba wraz z synem pos艂usznie ruszyli za obie­ma kobietami. Za nimi potupta艂 Truszek.

- Ty zosta艅 tutaj - Irek zatrzyma艂 si臋 w progu. - Prze­cie偶 nie idziemy w g贸ry.

- Na obcych globach mog臋 by膰 przydatny nie tylko w g贸rach.

- Nie opu艣cimy strefy chronionej. Zosta艅.

- Dobrze.

- Nied艂ugo wr贸cimy - rzuci艂 mu na pocieszenie ch艂o­piec i pobieg艂 za ojcem, kt贸ry znika艂 ju偶 za najbli偶szym zakr臋tem korytarza.

Mamma prowadzi艂a ich do艣膰 d艂ugo. W pewnym mo­mencie z艂ocistobia艂e 艣wiat艂o lamp przy膰mi艂y ostre pro­mienie s艂o艅ca wpadaj膮ce przez pod艂u偶ne okna. Irek zo­rientowa艂 si臋, 偶e przechodz膮 krytym, napowietrznym chodnikiem do drugiego pawilonu, tego, pod kt贸rym bieg艂a trasa prowadz膮ca z astroportu. Chwil臋 p贸藕niej skr臋cili w boczn膮 odnog臋 korytarza i przez nast臋pne dwie minuty wspinali si臋 po w膮skich schodkach, z ca艂膮 pew­no艣ci膮 nie przeznaczonych dla turyst贸w. Wreszcie ujrzeli przed sob膮 drzwi, podobne troch臋 do pancernych w艂a-

z贸w kosmicznych statk贸w. Mamma otworzy艂a je, prze­kroczy艂a stalowy pr贸g i zatrzyma艂a si臋 niepewnie.

- Oooo - zawo艂a艂a p贸艂g艂osem - nie wiedzia艂am, 偶e kto艣 tu jest! Przyprowadzi艂am go艣ci...

Odpowiedzia艂 jej czyj艣 niech臋tny pomruk.

Irek na wszelki wypadek zrobi艂 szybko kilka krok贸w do przodu. Zanim zostan膮 st膮d wyrzuceni przez tego niewi­dzialnego mruczka, musi przecie偶 zobaczy膰, co Mamma chcia艂a im pokaza膰.

Zobaczy艂 du偶膮, okr膮g艂膮 hal臋 pe艂n膮 urz膮dze艅 po艂yskuj膮­cych kolorowymi gwiazdkami sygnalizacyjnych lampek. Hala by艂a pogr膮偶ona w g艂臋bokim p贸艂mroku i te lampki przypomina艂y troszk臋 ogl膮dane z morza 艣wiat艂a wielkiego portu.

Dok艂adnie po艣rodku pomieszczenia sta艂 wygi臋ty w podkow臋 pulpit, wewn膮trz kt贸rego, odwr贸cony ty艂em do wej艣cia, siedzia艂 m臋偶czyzna w ciemnym kombinezonie. Obok niego sta艂 kr臋py, ostrzy偶ony na je偶a ch艂opiec. Po­patrzywszy na Mamm臋, potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮, jak­by chcia艂 powiedzie膰, 偶e nie ma dla niej 偶adnych dobrych wiadomo艣ci. M臋偶czyzna w fotelu ani na moment nie' oderwa艂 oczu od umieszczonego nad pulpitem panora­micznego ekran.u. Co prawda na tarczy tego ekranu ska­ka艂y jedynie z艂ote, spl膮tane niteczki, ale dla nieznajome­go obserwatora by艂y one wida膰 tak frapuj膮ce, 偶e poch艂a­nia艂y bez reszty ca艂膮 jego uwag臋.

- Przyszli艣my chyba troch臋 nie w por臋 - szepn臋艂a Mamma. - To jest dyspozytornia „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", a zarazem centrum 艂膮czno艣ci naszego sektora wielkich pla­net. Chcia艂am wam zilustrowa膰 m贸j wyk艂ad o tym, czego nie wida膰, kiedy patrzy si臋 na krajobraz gwia藕dzi艅ca oczami turyst贸w. Zwykle o tej porze nie ma tu nikogo... ale dzi艣 musia艂o zaj艣膰 co艣 niezwyk艂ego. Lepiej b臋dzie, je艣li st膮d p贸jdziemy.

Mamma m贸wi艂a naprawd臋 bardzo cicho, jednak nie do艣膰 cicho dla ch艂opca stoj膮cego za pracuj膮cym m臋偶­

czyzn膮. Odszed艂 na palcach od pulpitu i zacz膮艂 i艣膰 w stro­n臋 przyby艂ych. W miar臋 jak si臋 zbli偶a艂, twarz Irka zmienia­艂a wyraz. Najpierw odmalowa艂o si臋 na niej niedowierza­nie, potem zaja艣nia艂a przelotnym u艣miechem, by nast臋p­nie znowu spochmurnie膰.

- Din! - wykrzykn膮艂 przysz艂y zdobywca ganimedz­kich szczyt贸w. - Din Robinson! Co ty tu robisz?!

Ch艂opiec zatrzyma艂 si臋 jak wryty i przez chwil臋 mierzy艂 badawczym spojrzeniem intruza, kt贸ry niespodziewanie zawo艂a艂 go po imieniu. Trwa艂o to tak d艂ugo, 偶e Irek zacz膮艂 si臋 w ko艅cu zastanawia膰, czy nie pope艂ni艂 pomy艂ki. Ale o pomy艂ce nie mog艂o by膰 mowy. Przed nim sta艂 Din Robin­son, jego kolega z klasy, kt贸ry jeszcze wczoraj, tak jak wszyscy, opowiada艂 panu Seynie o swoich wakacyjnych planach. Irek, poch艂oni臋ty rozpami臋tywaniem przepast­nych g艂臋bin propedeutyki psychologii, nie s艂ysza艂 wtedy, co m贸wi膮 inni. Ale nawet gdyby us艂ysza艂, 偶e kto艣 leci na Ganimeda, przyj膮艂by t臋 wiadomo艣膰 najzupe艂niej oboj臋t­nie. On sam przecie偶 przygotowywa艂 si臋 w贸wczas do wyprawy na Ziemi臋, w Andy.

- Dzie艅 dobry - przem贸wi艂 wreszcie^ Din. Jego ton 艣wiadczy艂 dobitnie, 偶e ma teraz na g艂owie sprawy znacz­nie wa偶niejsze ni偶 zabawianie niepo偶膮danych go艣ci. -Ojciec jest bardzo zaj臋ty - wskaza艂 ruchem g艂owy m臋偶czyzn臋 siedz膮cego pod ekranem. - Stracili艣my kon­takt z ekip膮. W艂a艣nie trwaj膮 pr贸by przywr贸cenia 艂膮czno艣­ci, Uczeni postanowili wykorzysta膰 w tym celu wszystkie nadajniki na Ganimedzie. Profesor Bodrin i jego asystent pracuj膮 w bazie, a ojciec przyjecha艂 tutaj.

- l zabra艂 ci臋 z sob膮? - spyta艂a cichutko Mamma. Din stropi艂 si臋.

- No, nie chcia艂 mnie zostawi膰 samego, to znaczy nie samego, tylko...

- To znaczy, 偶e nie pozwolili ci zosta膰 w bazie - ko­bieta skin臋艂a ze zrozumieniem g艂ow膮. - Wi臋c m贸wisz, 偶e stracili kontakt? Kiedy? Og艂oszono alarm?

- Jakie艣 dwie godziny temu. Alarm... - Din zawaha艂 si臋 - nie, o alarmie nic nie s艂ysza艂em.

Irek pochmurnia艂 coraz bardziej. Okazuje si臋, 偶e Din, jako syn badacza pracuj膮cego w tutejszej bazie, dosko­nale wie, co to za tajemnicza ekipa przeci臋艂a im drog臋, kiedy lecieli z Marsa. A w dodatku Mamma tak偶e zacho­wuje si臋, jak osoba nie藕le poinformowana. Tylko im nikt nie chce nic powiedzie膰. Dlaczego? Jak wynika z tego, co m贸wi Din, baza nie ma kontaktu z ow膮 ekip膮. A przecie偶 w kosmosie utrata 艂膮czno艣ci to ju偶 niemal katastrofa!

W takiej sytuacji nie czas chyba na zabaw臋 w ciuciu­babk臋. Przynajmniej ojciec m贸g艂by okaza膰 nieco 偶ywsze zainteresowanie wypadkami, kt贸re w艂a艣nie rozgrywaj膮 si臋 na tym martwym globie.

Akurat ten moment wybra艂 sobie doktor Skiba, by roz­wia膰 ostatnie nadzieje syna na bardziej aktywny udzia艂 w rozwi膮zywaniu zagadki zaginionej ekipy. Spojrza艂 mia­nowicie na Mamm臋 i powiedzia艂:

- Masz racj臋, nie przeszkadzajmy im. A ty - zwr贸ci艂 si臋 do Dina - powiedz przy okazji twojemu ojcu, 偶e gdy­bym mu m贸g艂 w czym艣 pom贸c, to jestem do jego dyspo­zycji. Chod藕my, Irku.

Odwr贸ci艂 si臋 i ju偶 mia艂 zamiar opu艣ci膰 mroczn膮 hal臋, kiedy zabrzmia艂 zd艂awiony okrzyk Ini:

- Piotr!!! Piotr!!!...

Doktor Skiba w ostatniej chwili zd膮偶y艂 zatrzyma膰 c贸r­k臋, kt贸ra chcia艂a pobiec w stron臋 pulpitu.

Na ekranie miejsce ta艅cz膮cych linii zaj臋艂a skupiona twarz m艂odego m臋偶czyzny o wyostrzonych rysach i za­ci臋tych wargach.

- Iniu - szept ojca by艂o ledwie s艂yszalny - to nie jest Piotr. Jego tu nie ma... Iniu, zastan贸w si臋. Prosz臋 ci臋...

M臋偶czyzna na ekranie odwr贸ci艂 si臋 profilem, jakby tam, gdzie przebywa艂, zasz艂o co艣, co odwr贸ci艂o jego uwag臋 od

kamery przekazuj膮cej obraz do dyspozytorni "Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w".

- Przeszed艂em na wszystkie pasma - jego s艂owa do­bieg艂y z niewidocznych g艂o艣nik贸w. - Bez rezultatu. Mi­mo to na razie nie b臋dziemy og艂asza膰 alarmu. Wiedzieli艣­my od pocz膮tku, 偶e t a m s膮 k艂opoty z 艂膮czno艣ci膮, a gdy­by艣my zarz膮dzili cisz臋 w ca艂ym sektorze, musieliby艣my potem odpowiada膰 na zbyt wiele pyta艅... - umilk艂 i przez chwil臋 patrzy艂 gdzie艣 za siebie. - Tak, panie profesorze -powiedzia艂 wreszcie, a nast臋pnie zwr贸ci艂 si臋 ponownie do obiektywu kamery. - S艂uchaj, Olaf, profesor Bodrin pyta, czy przeczesywa艂e艣 s膮siednie pasma?

- Tak - odrzek艂 kr贸tko ojciec Dina. Jego nieco za­chrypni臋ty baryton wzbudzi艂 w wielkiej hali s艂abiutkie,

g艂uche echo.

- Czyli zrobili艣my wszystko, co w naszej mocy -skwitowa艂 m臋偶czyzna z ekranu. - Miejmy nadziej臋, 偶e w ko艅cu si臋 odezw膮. Je艣li nie, to zestroimy odbiorniki bazy i gwia藕dzi艅ca, a ty wr贸cisz tutaj. Mo偶esz by膰 potrzebny, gdyby zasz艂a konieczno艣膰 podj臋cia bardziej stanowczych krok贸w. Wiesz, co mam na my艣li, prawda? Na razie wy艂膮­czam si臋. 呕yczmy sobie nawzajem powodzenia.

Twarz uciek艂a z ekranu jak zdmuchni臋ta, a zamiast niej ponownie pojawi艂y si臋 sk艂臋bione nitki.

Mamma zdecydowanym ruchem obj臋艂a lni臋 i wypro­wadzi艂a j膮 z dyspozytorni. Dopiero kiedy ca艂a tr贸jka pierwszych tegorocznych go艣ci ,,Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" ze­sz艂a z powrotem po stromych schodkach i znalaz艂a si臋 w jasnym korytarzu, Mamma powiedzia艂a cicho:

- To naprawd臋 nie by艂 Piotr. Ja tak偶e go zna艂am, bo przecie偶 mieszka艂 na Ganimedzie. Ten m臋偶czyzna, kt贸re­go widzia艂a艣, jest teraz w bazie, a pokaza艂 nam si臋 tylko dlatego, 偶e przez chwil臋 rozmawia艂 z Olafem Robinso­nem, ojcem Dina.

- Wiem - wykrztusi艂a dziewczyna. - Wiem. To by艂 brat Piotra, Karol... - zaczerpn臋艂a g艂臋boko powietrze i

m贸wi艂a dalej odrobin臋 ra藕niejszym g艂osem: - On pracuje na stacji orbitalnej kr膮偶膮cej wok贸艂 Wenus. Nie wiedzia­艂am, 偶e przylecia艂 tutaj. Nie jest nawet tak bardzo podob­ny do Piotra. Mimo to w pierwszej chwili, kiedy, go zo­baczy艂am... - zaj膮kn臋艂a si臋, - Przepraszam, zachowa艂am si臋 jak idiotka. Ja...

- Jak idiotka zachowa艂am si臋 tylko ja - nie pozwoli艂a jej sko艅czy膰 Mamma. - Co te偶 mnie podkusi艂o, 偶eby was tu przyprowadzi膰! Dyspozytornia! Wielkie mi rzeczy! Ale do艣膰 o tym. Teraz jak najpr臋dzej do ogrodu!

Ojciec szed艂 w milczeniu, nie rozgl膮daj膮c si臋. Irek te偶 nic nie m贸wi艂. Wkr贸tce Mamma wyprowadzi艂a ich na ta­ras, z kt贸rego zeszli na trawnik odgradzaj膮cy pawilony od w艂a艣ciwego parku. Zatrzymali si臋.

Ch艂opiec spogl膮da艂 chwil臋 na ja艣niej膮cy w promie­niach sztucznego s艂o艅ca krajobraz, tak cichy, harmonijny i kolorowy, po czym bezwiednie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Tato - rzek艂 niespodziewanie dla samego siebie -ja wr贸c臋 do domu, dobrze? To znaczy, do naszego po­koju.

Doktor Skiba przyjrza艂 mu si臋 uwa偶nie. W pewnym momencie jego jasnoniebieskie oczy jakby przygas艂y.

- Jeste艣 zm臋czony, synu? - spyta艂.

- Nie, tato... To jest, chcia艂em powiedzie膰, troch臋.

- Musisz odczuwa膰 zmian臋 klimatu. Dobrze, id藕 i od­pocznij. Zreszt膮 ja tak偶e nied艂ugo wr贸c臋. Popatrz臋 tylko przez par臋 minut, jak pracuj膮 nasze panie. No, cze艣膰 -odwr贸ci艂 si臋 szybko i z nieco sztucznym o偶ywieniem za­cz膮艂 co艣 m贸wi膰 do Mammy.

Irek odprowadzi艂 ca艂膮 tr贸jk臋 melancholijnym wzro­kiem, po czym ruszy艂 w przeciwn膮 stron臋. Szed艂 po wysy­panej drobniutkim, bia艂ym 偶wirem 艣cie偶ce, zamy艣lony, z nisko zwieszon膮 g艂ow膮. Dotar艂szy wreszcie do pokoju, nie odpowiedzia艂 nawet na radosne powitanie Truszka. Przeszed艂 si臋 od okna do drzwi i z powrotem. Nast臋pnie przez dobr膮 minut臋 sta艂 bez ruchu, spogl膮daj膮c ponad

bia艂膮 g艂ow膮 przeciwleg艂ego pawilonu na dalekie zamglo­ne g贸ry. W ko艅cu westchn膮艂 i zdj膮艂 swoj膮 granatow膮 bluz臋. Zanim j膮 rzuci艂 na oparcie fotela, odruchowo o-pr贸偶ni艂 kieszenie. W艣r贸d innych drobiazg贸w na stolik pod oknem pad艂o znajome, p艂askie pude艂eczko. Irek pod­ni贸s艂 je, otworzy艂 i przez chwil臋 bez 偶adnej my艣li przesy­pywa艂 z d艂oni do d艂oni malutkie szkie艂ka krystograf贸w. Potem usiad艂. Ci膮gle nie zastanawiaj膮c si臋 nad tym, co robi, wsun膮艂 pierwszy z brzegu kryszta艂ek do projek­tora, rozsun膮艂 obiektyw i wdusi艂 mikroskopijny przy­cisk.

Natychmiast w powietrzu, dwa metry przed Irkiem, za­rysowa艂 si臋 ostry prostok膮t 艣wietlnego ekranu. U艂amek sekundy p贸藕niej wewn膮trz tego prostok膮ta wyst膮pi艂y r贸wne, czarne linijki tekstu. U g贸ry widnia艂o wy艣wietlone rozstrzelonymi literkami s艂owo: WST臉P.

Dawniej, gdy ludzko艣膰 boryka艂a si臋 z takimi kl臋skami. jak wojny, g艂贸d. nier贸wnomierny podzia艂 d贸br i choroby. o prawdziwym szcz臋艣ciu cz艂owieka rozmy艣lali jedynie uczeni humani艣ci i poeci, kt贸rych ani rz膮dy poszczeg贸l­nych kraj贸w, ani wp艂ywowe grupy poch艂oni臋te trosk膮 o awans materialny nie traktowa艂y powa偶nie.

Dopiero nasza epoka, w kt贸rej ka偶dy mo偶e otrzyma膰 potrzebne mu rzeczy, uczestniczy膰 w wydarzeniu kultu­ralnym lub zam贸wi膰 bilet na statek lec膮cy do dowolnego punktu zamieszkanego 艣wiata, wszystko to bez najmniej­szego wysi艂ku mi臋艣ni ani umys艂u, za jednym na­ci艣ni臋ciem guzika, szczeg贸lnie dobitnie unaocz­ni艂a ludziom prawdziwy sens ich istnienia, ich nauki i pracy. Zrozumieli艣my, 偶e wprawdzie uby艂o nam mn贸stwo k艂opot贸w, ale nie przyby艂o ani odrobiny szcz臋艣cia.

Kolejne rozdzia艂y niniejszego podr臋cznika maj膮 wam wskaza膰 sprawdzone przez nowoczesn膮 psychologi臋 drogi wiod膮ce do zrozumienia samego siebie. Bo cz艂o­wiek jest istot膮 nazbyt skomplikowan膮, aby jego 偶ycie mog艂o wype艂ni膰 zaspokajanie fizycznych potrzeb.

Przyroda wyposa偶y艂a ka偶dego z nas we wspania艂y in­strument, m贸zg, jednak nie rodzimy si臋 z umiej臋tno艣ci膮 prawid艂owego korzystania z tego instrumentu. Musimy si臋 tego uczy膰. Mus/my poznawa膰 samych siebie, bo tyl­ko odkrycie naszych istotnych potrzeb pozwoli nam szu­ka膰 szcz臋艣cia w ich zaspokajaniu. Musimy tak偶e uczy膰 si臋 rozumie膰 innych ludzi, aby w razie potrzeby umie膰 im m膮drze pomaga膰, bo nikt nie znajdzie swojego osobiste­go szcz臋艣cia w艣r贸d nieszcz臋艣liwych...

Irek wy艂膮czy艂 projektor. Nast臋pnie przez par臋 sekund siedzia艂 nieruchomo, znowu w臋druj膮c wzrokiem ponad kopu艂ami bia艂ych pawilon贸w, tam gdzie rysowa艂 si臋 cie­mny, nie zafa艂szowany sztucznym s艂o艅cem horyzont Ga­nimeda. W pewnym momencie powt贸rzy艂 na g艂os s艂owa:

„wszystko za naci艣ni臋ciem guzika". Zako艂ata艂a mu w g艂owie my艣l, jak by to by艂o dobrze, gdyby istnia艂 taki gu­zik, kt贸ry na przyk艂ad m贸g艂by sprawi膰, aby pewna os贸b­ka z czarn膮 grzywk膮 nie m贸wi艂a do niego: „w贸艂", tylko zupe艂nie inaczej. Albo 偶eby Inia...

Wsta艂. Odszed艂 od okna i zacz膮艂 kr膮偶y膰 po pokoju. Nie. Nie potrafi艂by wyja艣ni膰 dlaczego, ale by艂 pewny, 偶e nigdy nie skorzysta艂by z takiego guzika. By艂oby po prostu g艂u­pio, gdyby jaki艣 tam guzik czy automat wtr膮ca艂 si臋 w sprawy... w sprawy...

- No, w moje sprawy! - zako艅czy艂 na g艂os. Nie wiedzie膰 czemu, zez艂o艣ci艂 si臋 na samego siebie i dlatego powiedzia艂 to tak napastliwym tonem, 偶e a偶 Tru­szek zamigota艂 niespokojnie swoimi lampkami.

Przerwany bal

S艂o艅ce przygas艂o. Za to Ziemia po艣rodku wewn臋trzne­go parku „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" 艣wieci艂a ostrymi barwami kontynent贸w i nieco zbyt jasnym b艂臋kitem ocean贸w. U-kryte reflektory uk艂ada艂y wysoko na niebie wielki napis:

DZI艢 BAL.

Irek od paru minut, to znaczy od chwili, gdy w艂o偶y艂 str贸j dostarczony mu przez miejscowy automat, sta艂 nie­ruchomo przed lustrem. Rzecz jasna, 偶e nie szata zdobi cz艂owieka. Ale je艣li kto艣 chce nie by膰 cz艂owiekiem?

- Zr贸b tak, 偶ebym wygl膮da艂 jak przybysz z dalekiej obcej planety - powiedzia艂 p贸艂 godziny temu robotowi. - Nie chodzi mi o kostium prawdziwego kosmity - do­da艂 na wszelki wypadek - tylko takiego z jakiego艣 filmu.

Ganimedzki robot wywi膮za艂 si臋 z powierzonego mu zadania sumiennie i inteligentnie. Tote偶 tu艂贸w stoj膮cego teraz przed lustrem ch艂opca tkwi艂 w obcis艂ym srebrzystym kombinezonie obejmuj膮cym tak偶e szyj臋, gdzie przecho­dzi艂 w co艣 podobnego do dziobu ma艂ej 艂odzi, co podpie­ra艂o brod臋. Z ramion i plec贸w Irka sp艂ywa艂a d艂uga, po­wiewna peleryna l艣ni膮ca mg艂awicami, ogoniastymi ko­metami i wyobra偶eniami nieziemskich statk贸w kosmicz­nych. Wprawdzie komu艣 pozbawionemu wyobra藕ni mog艂y si臋 nasun膮膰 pytania, dlaczego przybysz z najdal­szych gwiazd musi mie膰 na piersi wizerunek ziej膮cego ogniem smoka z czysto ziemskich bajek, a tak偶e czy kos­mici na pewno zwykli zdobi膰 swoje g艂owy rogatymi myckami obwieszonymi kolczastymi pomponikami, ale w ko艅cu kto wie, czy istoty zamieszkuj膮ce konstelacj臋 艁a­b臋dzia nie by艂yby sk艂onne u偶ywa膰 w charakterze czapek

nawet i 偶ywych je偶y, a smoki, je艣li kiedy艣 gnie藕dzi艂y si臋 pod Krakowem, to r贸wnie dobrze mog膮 do dzi艣 rycze膰 w Mg艂awicy Andromedy.

Irek jeszcze sta艂 przed lustrem, gdy w drzwiach pojawi­艂a si臋 malownicza para.

M臋偶czyzna mia艂 bujn膮, okrutnie czarn膮 brod臋, kt贸ra mn贸stwem misternie splecionych warkoczyk贸w opada艂a mu a偶 na piersi. Do jego policzk贸w przylega艂y p贸艂ksi臋偶y­ce wykonane z bogato zdobionej blachy, przechodz膮ce wy偶ej w l艣ni膮cy od klejnot贸w he艂m. Poza tym by艂 spowi­ty w przepyszn膮 szat臋 przepasan膮 amarantowym pasem, za kt贸rym tkwi艂 ozdobny n贸偶 z ogromnym turkusem w g艂owni.

- Widzisz przed sob膮 walecznego kr贸la Asyrii, Tiglat-pilezara Pierwszego - zawo艂a艂 przybysz g艂osem ojca. -Pozdrowienie ci, cudzoziemcze... a raczej n i e z i e m -cze!

Irek zmarszczy艂 brwi.

- Kr贸l... kr贸l? - wzruszy艂 ramionami. - Kto to taki? My - wypi膮艂 dumnie pier艣 - z planety Bualuabarbar w Galaktyce Kwitn膮cych Gwangli nie mamy kr贸l贸w. Ale pozdrawiam ci臋, pozdrawiam - doda艂 艂askawie. - A kim jest dama, kt贸ra ci towarzyszy?

W艂adca za艣mia艂 si臋 triumfalnie.

- To pi臋kna niewolnica, kt贸r膮 przywie藕li mi kupcy z dalekiego i tajemniczego kraju Wysp Szcz臋艣liwych, a kt贸r膮, uj臋ty jej wdzi臋kiem i talentami, postanowi艂em usy-nowi膰... to jest tego, chcia艂em powiedzie膰...

- Uc贸rczy膰 - podsun臋艂a cicho niewolnica.

- U... co? A fe, c贸偶 za okropne s艂owo! - kr贸l skrzywi艂 si臋 z niesmakiem. - Niemal jak nazwa tej planety... Bua-bua... co dalej? Zreszt膮 niewa偶ne! Oto moja towarzyszka w ca艂ej krasie! - zawo艂a艂, cofaj膮c si臋 o krok, by kosmita m贸g艂 bez przeszk贸d nasyci膰 oczy widokiem by艂ej mie­szkanki Wysp Szcz臋艣liwych.

W padaj膮cym przez okno kolorowym 艣wietle ukaza艂a

si臋 twarz Ini. Dziewczyna by艂a blada, ale w k膮cikach jej warg b艂膮ka艂 si臋 nik艂y u艣mieszek.

- No, wiesz! - wykrzykn膮艂 Irek z nieco przesadnym entuzjazmem. - Nigdy bym ci臋 nie pozna艂!

Inia mia艂a na sobie powiewn膮, haftowan膮 z艂otem su­kni臋, spod kt贸rej sp艂ywa艂y bufiaste szarawary. Jej kibi膰 obejmowa艂 szeroki pas zrobiony z tysi臋cy srebrnych k贸艂e­czek. G艂ow臋 uc贸rczonej niewolnicy zdobi艂a spiczasta czapka zwie艅czona z艂otym p贸艂pier艣cieniem, z lu藕n膮, mu艣linow膮 chustk膮 przyczepion膮 do jego ro偶k贸w.

Spiczasta czapka pochyli艂a si臋 w stron臋 Irka.

- Jasne - powiedzia艂a Inia. - Sama bym siebie nie pozna艂a. Ale w przeciwie艅stwie do ciebie wol臋 nie pa­trze膰 w lustro. Wiem, jak wygl膮damy. Kosz-mar-nie!

- Te偶 co艣!... - doktor Skiba zrobi艂 obra偶on膮 min臋, jednak zaraz za艣mia艂 si臋 na ca艂y g艂os. - Masz racj臋, ale przecie偶 to ma by膰 zabawa, a nie powt贸rka z historii!

S艂owo „powt贸rka" odbi艂o si臋 niemi艂ym echem w umy艣le kosmity. Na szcz臋艣cie w艂a艣nie w tym momencie framug臋 szerokich drzwi pokoju wype艂ni艂o co艣 ogromne­go, co na pierwszy rzut oka przypomina艂o monstrualn膮 g艂贸wk臋 kapusty, z kt贸rej odstaj膮 przywi臋d艂e na brze偶kach li艣cie.

- No, jeste艣cie gotowi? Tak? To 艣wietnie! Wobec te­go idziemy! - weso艂o zawo艂a艂a ukryta w kapu艣cie Mam­ma. - Wspaniale wygl膮dacie!

Doktor Skiba patrzy艂 w stron臋 drzwi jak zahipnotyzo­wany. Wreszcie uni贸s艂 powoli r臋k臋 i usi艂owa艂 potrze膰 pal­cami czo艂o. Natrafi艂 na kraw臋d藕 asyryjskiego he艂mu i szybko cofn膮艂 d艂o艅.

- Tak, tak, jeste艣my gotowi - rzek艂 niepewnie. - Ty tak偶e bajecznie wygl膮dasz - zdo艂a艂 wykrztusi膰. - Tylko ten kostium... nie bardzo wiem...

- Czego nie wiesz?! - fukn臋艂a Mamma. - Przebra艂am si臋 za p膮czek r贸偶y! Przecie偶 to wida膰 na pierwszy rzut oka!

Ogromna sala balowa w g艂贸wnym pawilonie „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" o艣wietlona by艂a setkami pastelowych lam­pek dyskretnie ukrytymi nad bufetami, pe艂nymi wyszuka­nych smako艂yk贸w, i pomi臋dzy ozdobnymi palmami, za kt贸rymi wida膰 by艂o pl膮saj膮ce na 艣cianach ruchome obra­zy przedstawiaj膮ce sceny ze znanych ksi膮偶ek lub film贸w. Sferoramiczna muzyka by艂a tak samo dobrze s艂yszalna w ka偶dym zak膮tku sali, co jednak nie znaczy, 偶e jej d藕wi臋ki mog艂y komukolwiek przeszkadza膰 w mi艂ej, beztroskiej rozmowie. A nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 dyskusji o偶ywio­nych i wielce interesuj膮cych. Przecie偶 gdy spotykaj膮 si臋 kr贸l Asyrii z P膮czkiem R贸偶y, mieszkanka Wysp Szcz臋艣li­wych z kosmit膮, 艣redniowieczny admira艂 floty hiszpa艅­skiej z zamaskowanym piratem, anio艂 poruszaj膮cy nady­manymi skrzyd艂ami z ponurym typem w czerwonym kap­turze, to z pewno艣ci膮 b臋d膮 sobie mieli mn贸stwo do po­wiedzenia. A opr贸cz wymienionych w sali znajdowali si臋 jeszcze: staro艣wiecki blaszany robot krocz膮cy sztywno na prostok膮tnych nogach zako艅czonych jednak u do艂u ludzkimi stopami tkwi膮cymi w mi臋kkich sanda艂ach, przy­garbiony przedpotopowy pustelnik, kt贸ry nie nosi艂 maski, bo broda oraz w膮sy i tak zas艂ania艂y mu dok艂adnie ca艂膮 twarz, no i postawna dama w marszczonej szmaragdowej sukni i w kapeluszu o kolosalnym rondzie.

- Widzicie, wszyscy ju偶 s膮 - powiedzia艂a z satysfak­cj膮 Mamma, prowadz膮c swoich go艣ci prosto do najbli偶­szego bufetu. - Najpierw 艂yczek czego艣 zimnego - za­dysponowa艂a. - W moim wieku przeobra偶enie si臋 w p膮­czek r贸偶y, tak aby nikt nie m贸g艂 mie膰 w膮tpliwo艣ci, czym jestem, wymaga jednak nieco zachodu. - Podnios­艂a do ust szklank臋 pe艂n膮 z艂ocistego p艂ynu. - Uff... - sap­n臋艂a z ulg膮, odstawiaj膮c puste naczynie. - Pycha! Spr贸­bujcie sami!

Irek pos艂usznie si臋gn膮艂 po szklank臋. Jeszcze trzymaj膮c j膮 przy ustach, zauwa偶y艂 k膮tem oka, 偶e tu偶 przed nim

upad艂a na pod艂og臋 ma艂a r贸偶owa kuleczka. Schyli艂 si臋 i przy tym ruchu dotkn膮艂 cz艂owieka w czerwonym kaptu­rze. Cz艂owiek ten tak偶e patrzy艂 na pod艂og臋, odprowadza­j膮c wzrokiem tocz膮c膮 si臋 jeszcze kulk臋. Spostrzeg艂szy, 偶e Irek mu si臋 przygl膮da, szybko odszed艂. Jednak ch艂opiec odni贸s艂 wra偶enie, 偶e przez szparki w kapturze spojrza艂y na niego czyje艣 oczy z wyrazem obawy i rozczarowania. W tej samej chwili za plecami kosmity co艣 zachrz臋艣ci艂o. Odwr贸ci艂 si臋. Ma艂y automat pomocniczy, kt贸ry wychyn膮艂 spod bufetu, si臋gn膮艂 w艂a艣nie po r贸偶ow膮 kulk臋, 偶eby usu­n膮膰 j膮 z pod艂ogi. Wida膰 doszed艂 do wniosku, 偶e kto艣 mo­偶e si臋 na niej po艣lizn膮膰, a przele偶 troska o ludzi jest pierwszym obowi膮zkiem robot贸w. Oczywi艣cie prawdzi­wych robot贸w, nie takich jak ten przebrany grubas na blaszanych prostok膮tnych nogach.

Ale osobnik w stalowym pudle tak偶e zainteresowa艂 si臋 upuszczon膮 przez kogo艣 pigu艂k膮. W dodatku zrobi艂 to w do艣膰 szczeg贸lny spos贸b. Mianowicie otworzy艂 jakie艣 drzwiczki w swoim pancerzu, na wysoko艣ci piersi, po­chyli艂 si臋 i zastyg艂 w pozycji strzelca celuj膮cego do znie­ruchomia艂ej z przera偶enia myszy. Nie pad艂 wprawdzie strza艂, ale ma艂y porz膮dkowy robot nagle pu艣ci艂 r贸偶ow膮 kulk臋 i zacz膮艂 dygota膰 ca艂kiem jak 偶ywa istota pora偶ona okrutnym strachem.

Raptem umilk艂a muzyka. W zupe艂nej ciszy szmaragdo­wa dama zrzuci艂a sukni臋 i kapelusz wraz ze zwisaj膮cym z niego szalem. Ukaza艂 si臋 kierownik „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", Adam Kozula, z ma艂ym mikrofonem w r臋ku.

- Automaty kuchenne poinformowa艂y mnie w艂a艣nie

- powiedzia艂 - 偶e na sali s膮 dwaj dodatkowi go艣cie, kt贸­rych nie spodziewali艣my si臋.

- O, sknery! - zawo艂a艂 kto艣 rozpaczliwie. - Liczycie, ile kto zjad艂?!

- Mo偶emy przyj膮膰 pi臋膰dziesi膮t razy wi臋cej os贸b, ni偶 liczy przemi艂e grono, kt贸re dzi艣 zaszczyci艂o nasz o艣rodek

- odpowiedzia艂 nie zmieszany gospodarz gwia藕dzi艅ca. -

l na pewno przyj臋liby艣my ich czym chata bogata. Ale ro­boty zawsze licz膮 go艣ci, bo to nale偶y do ich obowi膮z­k贸w. Ot贸偶 sprawa jest do艣膰 dziwna - g艂os Kozuli stwardnia艂. - Jak wiecie, chwilowo nie l膮duj膮 na Gani­medzie pasa偶erskie statki, wi臋c nikt nie m贸g艂 zjawi膰 si臋 niespodziewanie... Wobec tego nie dziwcie si臋, 偶e musi­my wyja艣ni膰 zagadk臋 powi臋kszenia liczby uczestnik贸w zabawy. Prosz臋, aby wszyscy na chwil臋 zdj臋li maseczki i zas艂ony...

Urwa艂, bo nagle be艂kotliwie odezwa艂 si臋 g艂o艣nik:

- Alarm... alarm... alarm... Og艂aszam alarm!

Kierownik „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" natychmiast zbli偶y艂 mikrofonik do ust.

- Jaki alarm? Kt贸rego stopnia?

- Zagro偶enie... zagro偶enie...

- Jakie zagro偶enie?! Co si臋 sta艂o?! Czy twoje zespo艂y samonaprawcze s膮 sprawne?! - Kozula m贸wi艂 coraz szybciej.

"Zespo艂y samonaprawcze" - powt贸rzy艂 w duchu Irek. - A wi臋c alarm og艂asza komputer, pewnie g艂贸wny m贸zg o艣rodka. Al臋 dlaczego tak dziwnie? Bez 偶adnych wst臋p­nych informacji i instrukcji?.

- Zagro偶enie... bliskie... nie wiem... boj臋 si臋... - be艂­kota艂 g艂o艣nik.

- Uwaga, wszystkie automaty! - kierownikowi wy­starczy艂o wida膰 to, co us艂ysza艂. - Og艂aszam...

Nikt si臋 nigdy nie dowiedzia艂, co pan Kozula zamierza艂 og艂osi膰. Przerwa艂 mu bowiem przera藕liwy, wysoki g艂os, ten sam, kt贸ry tak niedawno zarzuci艂 gospodarzom gwia藕dzi艅ca sknerstwo.

- Zdrada!!! To przez te twoje przekl臋te pud艂a!!! A m贸­wi艂em!!!

Przez sal臋 przemkn膮艂 jak czerwona b艂yskawica osobnik w kapturze, za kt贸rym - z t膮 sam膮, niezwyk艂膮 zwa偶ywszy jego zwalist膮 posta膰 szybko艣ci膮 - pod膮偶a艂 blaszany robot. Nim widzowie och艂on臋li z wra偶enia, tamci dwaj

ju偶 dopadli drzwi i znikn臋li za krzewami zdobi膮cymi taras.

- Zagro偶enie min臋艂o - poinformowa艂 oficjalnym to­nem komputer. Pan Kozula ockn膮艂 si臋 pierwszy.

- Co to by艂o? Czemu og艂osi艂e艣 alarm?

- Brak kompletnego zapisu w przystawce pami臋cio­wej - odpowiedzia艂 po chwili jakby z wahaniem g艂o艣nik. - Sygna艂 zagro偶enia...

- Ale kto to by艂?! - pisn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 P膮czek R贸-偶y. - Kto przerwa艂 nam zabaw臋?!

- Przekonamy si臋 - s臋dziwy pustelnik b艂yskawicznie zrzuci艂 z siebie po艂atan膮 szat臋.

Na pod艂og臋 spad艂a wielka peruka i jeszcze wi臋ksza sztuczna broda. Uwolniony od swego kostiumu Geo Du­tour pu艣ci艂 si臋 biegiem w 艣lad za uciekinierami.

- Poczekaj! - krzykn膮艂 Tiglatpilezar Pierwszy. - Id臋 z tob膮!

- Ja tak偶e! - pirat, kt贸ry okaza艂 si臋 Dinem, wymin膮w­szy admira艂a, czyli Olafa Robinsona, p臋dzi艂 ju偶 za miej­scowym ratownikiem.

Anio艂 zrzuci艂 skrzyd艂a i stan膮艂 rozgl膮daj膮c si臋 bez­radnie po sali wielkimi pi臋knymi oczami Mai Dutour. Na ten widok Irka ogarn臋艂a przemo偶na wola dzia艂ania. On dop臋dzi intruz贸w, kimkolwiek byli. On ich zde­maskuje!

Wypad艂 na taras. Po drodze gwa艂townym szarpni臋ciem zrzuci艂 z siebie pow艂贸czyst膮 peleryn臋. M贸g艂 teraz biec szybciej ni偶 inni. Nie darmo na szkolnych zawodach za­wsze nale偶a艂 do najlepszych 艣redniodystansowc贸w. Wkr贸tce prze艣cign膮艂 nie tylko admira艂a, lecz tak偶e jego syna. Aby dosta膰 si臋 z tarasu do ogrodu skorzysta艂 z po-r臋czy, w spos贸b, kt贸rego nie powstydzi艂by si臋 sam Da-nek. To da艂o mu znowu par臋 metr贸w przewagi.

- Wzywam RX-jeden, RX-dwa, RX-trzy! - us艂ysza艂 lekko zdyszany g艂os ojca Mai, w momencie gdy go wy-

przedza艂. - Wzywam RX-jeden... - nawo艂ywanie ucich艂o za Jego plecami.

- Uwa偶aj, synu! Zaraz ko艅czy si臋 strefa! - dobieg艂o go ostrze偶enie kr贸la Tiglatpilezara wyzutego ju偶 ze swe­go monarszego dostoje艅stwa.

W dzie艅 by艂oby trudno komu艣, kto nie zna艂 dobrze „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", wypatrze膰 male艅ki budyneczek 艣lu­zy i wartowni na granicy strefy. Teraz jednak z daleka przykuwa艂a uwag臋 umieszczona na nim pomara艅czowa lampka migaj膮ca ostrymi rozb艂yskami.

Irek bieg艂 dot膮d, podobnie jak wszyscy, po wysypanej 偶wirem 艣cie偶ce. Teraz, mrukn膮wszy w duchu: „Mamma wybaczy", pu艣ci艂 si臋 na prze艂aj przez traw臋 i kwiaty.

- Cz艂owiek!!! Cz艂owiek!!! Cz艂owiek!!! - us艂ysza艂 nie­daleko przed sob膮 gniewne i rozpaczliwe wo艂anie. -Cz艂owiek, ty blaszana pucho!!!

Jeden ze zbieg贸w, chudy, czarny osobnik, kt贸ry na ba­lu wyst臋powa艂 w czerwonym kapturze, t艂uk艂 pi臋艣ciami w drzwi 艣luzy, powtarzaj膮c wci膮偶 swoje: „cz艂owiek, cz艂o­wiek, cz艂owiek", co mia艂o zapewne sk艂oni膰 automaty wartowni, aby wpu艣ci艂y go do 艣rodka, l tak te偶 si臋 sta艂o.

Kiedy Irek dobieg艂 w ko艅cu do granicznego budynecz­ku, trafi艂 na pancern膮 p艂yt臋 zagradzaj膮c膮 wej艣cie, przed kt贸rym nie by艂o ju偶 nikogo.

- Cz艂owiek! Cz艂owiek! - zawo艂a艂 na wszelki wypa­dek, ale bez wi臋kszego przekonania.

Wiedzia艂, 偶e je艣li uciekinierzy przebieraj膮 si臋 teraz wewn膮trz w pr贸偶niowe skafandry, bez kt贸rych nie mogli przecie偶 opu艣ci膰 strefy ochronnej, to automat 艣luzy nie otworzy drzwi, zanim tamci nie wyjd膮 z wartowni po przeciwnej stronie. Po przeciwnej stronie, gdzie jest fio­letowa noc Ganimeda, surowe nagie ska艂y, kosmiczny mr贸z i truj膮ca, atmosfera.

Pozosta艂o cierpliwie czeka膰. Oni, kimkolwiek s膮, na pewno b臋d膮 si臋 spieszy膰. Ale Irek uwinie si臋 jeszcze pr臋­dzej. A potem, na otwartym terenie...

Niestety. Kiedy po up艂ywie kilkunastu sekund drzwi 艣luzy stan臋艂y przed nim otworem, nie by艂 ju偶 sam. Ojcu, Dutourowi i Dinowi wystarczy艂a ta kr贸tka zw艂o­ka, by odrobi膰 przewag臋, jak膮 uzyska艂 nad nimi eks-kosmita. A przygotowanie czterech ludzi do wyj艣cia poza stref臋 chronion膮 musi trwa膰 odrobink臋 d艂u偶ej ni偶 dw贸ch.

- No, pr臋dzej! - pogania艂 Irek, patrz膮c, jak ojciec uwalnia si臋 z kr贸lewskiej sukni, kt贸ra ani rusz nie chcia艂a wej艣膰 do nogawek skafandra.

- Wola艂bym, 偶eby艣 zosta艂 w 艣rodku - wydysza艂 dok­tor Skiba. - Nie wiem, kto to jest i czego tu szuka. Mo偶e doj艣膰 do starcia...

- Akurat! - mrukn膮艂 ch艂opiec niezbyt zapewne grzecznie, ale takim tonem, 偶e ojciec skapitulowa艂 od razu.

Wreszcie nad wyj艣ciem b艂ysn臋艂o zielone 艣wiate艂ko i klapa w艂azu bezszelestnie uciek艂a w g贸r臋. Po艣cig natych­miast ruszy艂 dalej.

W pewnym momencie Irkowi przysz艂o do g艂owy, 偶e mo偶e to w艂a艣nie ci dwaj, uciekaj膮cy w mroku rudofiole-towej nocy, naumy艣lnie, dla sobie tylko wiadomych zbrodniczych cel贸w, zepsuli 艂膮czno艣膰 z tajemnicz膮 ekip膮 zab艂膮kan膮 teraz w przestrzeni.

Ta my艣l doda艂a mu si艂. Dotychczas bieg艂 dwa kroki za Dinem, kt贸ry prowadzi艂 stawk臋 goni膮cych. Teraz zatrzy­ma艂 si臋 na u艂amek sekundy. Wszystkie pr贸偶niowe ska­fandry maj膮 specjalne lampki zainstalowane na kaskach, 偶eby w czerni mi臋dzy gwiazdami mo偶na by艂o zawsze wy­patrzy膰 zab艂膮kanego cz艂owieka.

Wyt臋偶y艂 wzrok i po kilku sekundach ujrza艂 daleko przed sob膮, nieco w g贸rze, dwie poruszaj膮ce si臋 iskierki. S膮!

Nie bez satysfakcji stwierdzi艂, 偶e ca艂a wyprzedzaj膮ca go w tej chwili tr贸jka nieznacznie wprawdzie, ale wyra藕nie oddala si臋 od linii prostej prowadz膮cej do owych 艣wiate­艂ek. A zatem...

Irek pochyli艂 si臋 i, nie spuszczaj膮c oczu z migoc膮cych wci膮偶 wy偶ej 艣wietlik贸w, ruszy艂 najszybszym sprintem, na jaki go by艂o sta膰.

Wkr贸tce jednak musia艂 zwolni膰. Poczu艂 pod stopami -lu藕ne g艂azy i przez chwil臋 bieg艂 po grz膮skim, kamienistym piargu. Nast臋pnie wydosta艂 si臋 na tward膮, do艣膰 艣lisk膮 ska艂臋. Szcz臋艣ciem, chocia偶 ganimedzkie dni s膮 niemal tak samo ciemne, jak noce, ale za to te noce, dzi臋ki blisko艣ci ogromnego Jowisza, nigdy nie bywaj膮 tak czarne, jak, powiedzmy, na Marsie. Tote偶 Irek widzia艂 przed sob膮 drog臋 na odleg艂o艣膰 mniej wi臋cej trzydziestu metr贸w. To wystarczy komu艣, kto ma zamiar zdoby膰 g艂贸wn膮 gra艅 And贸w. Ska艂a by艂a ju偶 tak stroma, 偶e Irek musia艂 posu­wa膰 si臋 ma艂pim zwyczajem, na czworakach. Wysoko w g贸rze g臋stnia艂y ogromne, poszarpane szczyty. Je艣li dwaj zbiegowie tam zechc膮 szuka膰 schronienia...

„Niemo偶liwe - powiedzia艂 sobie. - Przecie偶 ten, kt贸­rego widzia艂em przed 艣luz膮, mia艂 zupe艂nie siwe w艂osy. Zm臋czy si臋 szybciej ni偶 ja. Chyba 偶e te w艂osy, ukryte przedtem pod kapturem, r贸wnie偶 s膮 tylko przebra -n i e m..."

Wydosta艂 si臋 na jak膮艣 niemal p艂ask膮 p贸艂eczk臋 prowa­dz膮c膮 skosem pod prostopad艂膮 艣cian膮 i odetchn膮艂 z ulg膮. Wiedzia艂, 偶e biegn膮c t膮 p贸艂k膮 na艂o偶y drogi, ale przecie偶 tamci dwaj tak偶e nie mieli skrzyde艂.

My艣l o skrzyd艂ach mia艂a zupe艂nie niespodziewanie roz­wija膰 si臋 w umy艣le ch艂opca jeszcze przez d艂u偶sz膮 chwil臋. Po pierwsze, Irek ujrza艂 oczami wyobra藕ni anio艂a poru­szaj膮cego z wdzi臋kiem pierzastymi ramionami. Anio艂 mia艂, rzecz jasna, twarzyczk臋 Mai. Po drugie, p贸艂eczka sko艅czy艂a si臋 w艂a艣nie, przechodz膮c w niewielkie skalne siod艂o, za kt贸rym tu偶-tu偶 pomyka艂y oba upragnione 艣wiate艂ka. Wreszcie po trzecie, w s艂uchawkach ch艂opca rozleg艂 si臋 dziwny odg艂os, kt贸ry wprawdzie nie przypo­mina艂 艂opotu skrzyde艂, ale najwyra藕niej p艂yn膮艂 z g贸ry. Za­raz potem pad艂y s艂owa:

- Tu RX-dwa. Tu RX-dwa. Niech cz艂owiek si臋 przy­gotuje.

- Kto m贸wi?

Odpowied藕 by艂a zaskakuj膮ca i, delikatnie m贸wi膮c, nie­mi艂a. Jaki艣 lataj膮cy stw贸r porwa艂 go nagle w mocne, sta­lowe szpony i zacz膮艂 unosi膰 pionowo w g贸r臋.

- Pu艣膰! - rycza艂 „cz艂owiek", kt贸ry nie zd膮偶y艂 „przy­gotowa膰 si臋" na tak raptowne przeobra偶enie w gani-medzkiego ptaka. - Pu艣膰!!!

Swoje 偶膮danie popar艂 gor膮czkowymi wymachami ra­mion i n贸g. Ale kleszczowate szpony tylko jeszcze moc­niej zacisn臋艂y si臋 na jego piersi.

- Tu RX-dwa. Wszystko w porz膮dku. Uratowany cz艂owiek za chwil臋 zostanie wprowadzony do kabiny.

Irek zrozumia艂, 偶e skrzydlaty potw贸r wcale nie m贸wi do niego, tylko do kogo艣, kto zapewne kieruje jego ruchami. l 偶e ten kto艣 zosta艂 w艂a艣nie poinformowany o uratowaniu cz艂owieka. „Uratowaniu"! Dobre sobie!

A je艣li to obcy - zaalarmowani przez swoich zde-konspirowanych emisariuszy - wezwali posi艂ki? Je艣li to jaki艣 i c h automat unosi go teraz na dalek膮 planet臋, z kt贸rej nigdy ju偶 nie b臋dzie m贸g艂 wr贸ci膰?

Ta perspektywa by艂a zbyt straszna. Irek, nie zwa偶aj膮c, 偶e buja ju偶 dobre par臋 metr贸w nad powierzchni膮 ska艂y, nabra艂 do piersi powietrza, wstrzyma艂 oddech, po czym spr臋偶y艂 si臋 nagle i wyprostowa艂 jak struna.

Poskutkowa艂o. Wy艣lizn膮艂 si臋 z uchwytu okrutnych szpon贸w i zacz膮艂 spada膰. Ow艂adn臋艂o nim uczucie trium­fu. „A jednak mnie nie dostali - 艣piewa艂o mu w uszach. - Nie dostali! Nie dostali!".

Nad sob膮 s艂ysza艂 niezrozumia艂e, be艂kotliwe g艂osy, kt贸re jednak zaraz ucich艂y. W nast臋pnym u艂amku sekundy wo­k贸艂 niego zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno. Wtedy przy­pomnia艂 sobie, 偶e by艂 kiedy艣 mistrzem w sztuce, w kt贸rej teraz 艣wi臋ci艂 triumfy Danek. Roz艂o偶y艂 ramiona i, steruj膮c d艂o艅mi oraz stopami, obr贸ci艂 si臋 w powietrzu, aby nie le-

cie膰 g艂ow膮 w d贸艂. Kocia akrobatyka to wielka rzecz! Mi­n膮艂 nast臋pny u艂amek sekundy i Irek, zamiast gwa艂towne­go zderzenia, poczu艂 艂agodne tarcie o jak膮艣 艣lisk膮, jakby mokr膮 p艂yt臋. Ostro偶nie dotkn膮艂 jej w locie r臋kawicami. Ska艂a! W dodatku ska艂a nachylona tak, jak ustawiona w parku zje偶d偶alnia dla dzieci. Szoruj膮c o ni膮 plecami, stop­niowo wytraca艂 szybko艣膰, a偶 wreszcie wyl膮dowa艂 mi臋kko i pewnie na r贸wnym gruncie. Wtedy dopiero zorientowa艂 si臋, 偶e stoi na dnie sko艣nego naturalnego szybu. Wpad艂 do jaskini! Przez chwil臋 nas艂uchiwa艂, czy kto艣 znowu nie ka偶e mu si臋 do czego艣 „przygotowa膰". Jednak woko艂o panowa艂a zupe艂na cisza. Cisza i ciemno艣膰.

Ostro偶nie, macaj膮c przed sob膮 r臋kami, zrobi艂 kilka kro­k贸w, po czym zatrzyma艂 si臋 ponownie. Odruchowo sprawdzi艂, czy jego szczelny, pr贸偶niowy skafander nie ucierpia艂 w czasie szamotaniny z napowietrznym pory­waczem. Ale wszystkie czujniki umieszczone wewn膮trz kasku patrzy艂y spokojnie i 艂agodnie swoimi delikatnymi, kolorowymi lampkami wielko艣ci g艂贸wki szpilki.

Pomy艣la艂 o reflektorze. Na wszelki wypadek spojrza艂 raz jeszcze w g贸r臋, ale nad nim by艂 tylko czarny tunel sko艣nej studni. Nie. 脫w lataj膮cy potw贸r nie zmie艣ci艂by si臋 w w膮skim,szybie. A gdyby nawet, to z pewno艣ci膮 nie m贸g艂by swobodnie manewrowa膰 tymi wielkimi kleszcza­mi. Swoj膮 drog膮 trzeba mie膰 szcz臋艣cie! Spada膰 jak ka­mie艅 po艣rodku obcych, gro藕nych g贸r, by w ko艅cu - za­miast roztrzaska膰 si臋 o ska艂y - trafi膰 wprost do lejkowatej dziury i zjecha膰 sobie spokojnie na dno groty po skalnej rynnie jak po por臋czy w rodzinnym domu!

Ch艂opiec mimo woli zachichota艂 z uciechy. Wkr贸tce jednak zmarkotnia艂. No tak, nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e mog艂oby by膰 gorzej, ale... Po pierwsze, wcale nie wie, czy ta dziura, do kt贸rej wpad艂, jest cz臋艣ci膮 jakiej艣 du偶ej jaskini maj膮cej podziemne korytarze i czy cho膰 jeden z tych korytarzy wyprowadzi go z powrotem na po­wierzchni臋. A po drugie, dla niego po艣cig za tajemniczy­

mi intruzami, kt贸rzy wtargn臋li na sal臋 balow膮 w „Pi臋ciu Ksi臋偶ycach", sko艅czy艂 si臋 definitywnie. Westchn膮艂.

- Byli ju偶 tak blisko... - mrukn膮艂 z 偶alem. Westchn膮艂 raz jeszcze, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, po czym wreszcie zapali艂

reflektor.

Snop 艣wiat艂a odbi艂 si臋 od l艣ni膮cej ska艂y zamykaj膮cej przestrze艅 par臋 metr贸w przed nim i zmusi艂 go do zmru偶e­nia oczu. Obr贸ci艂 si臋 w lewo. Ska艂a. W prawo. Tak偶e ska­艂a. Zrobi艂o mu si臋 zimno. A wi臋c jednak znalaz艂 si臋 w studni bez wyj艣cia?...

Skierowa艂 reflektor w g贸r臋. W膮ski, sko艣ny szyb o prze­kroju mniej wi臋cej dw贸ch metr贸w i 艣cianach g艂adkich jak szk艂o. Bez pomocy specjalnego sprz臋tu nie ma co nawet marzy膰 o wydostaniu si臋 nim z powrotem na p贸艂eczk臋 pod prze艂臋cz膮.

Irek poczu艂, 偶e jego plecy pokrywaj膮 si臋 g臋si膮 sk贸rk膮. Gor膮czkowo odwr贸ci艂 si臋 z kolei do ty艂u. Podczas gdy wykonywa艂 ten ostatni zwrot, przez moment 艣wiat艂o ref­lektora jakby znikn臋艂o. Jednak 艣wiat艂o nie mog艂o znik­n膮膰. Znikn膮艂 najwy偶ej jego odblask padaj膮cy ze ska艂y.

A skoro tak, to...

- Jest!!! - omal nie krzykn膮艂 na ca艂e gard艂o. - Jest

przej艣cie! Ufff!...

Wpatrzy艂 si臋 w niewielki tr贸jk膮tny otw贸r jak w najpi臋­kniejszy obraz. Kr贸tki korytarzyk przechodzi艂 zaraz dalej w podziemn膮 sal臋. 艢wiat艂o ma艂ego reflektora przytwier­dzonego do kasku nie dociera艂o do jej ko艅ca. A wi臋c by艂 w prawdziwej, du偶ej jaskini!

Pos艂a艂 ostatnie, nie偶yczliwe spojrzenie w g贸r臋, 偶egna­j膮c si臋 w ten spos贸b ze skaln膮 studni膮 i szponiastym stworem, kt贸ry go do niej wtr膮ci艂, po czym wszed艂 do korytarzyka. Zrobi艂 par臋 szybkich krok贸w i... stan膮艂 jak skamienia艂y. Na szcz臋艣cie starczy艂o mu jeszcze przytomno艣ci umys艂u, by b艂yskawicznym ruchem zgasi膰 reflektor.

- Widzia艂e艣 艣wiat艂o? - us艂ysza艂 w s艂uchawkach wy­ra藕ny, chrapliwy g艂os.

- 艢wiat艂o? - odpowiedzia艂 kto艣 drugi z bezbrze偶n膮 pogard膮. - Ci膮gle jeszcze masz przywidzenia ze strachu. Dobrze ci tak! Jeste艣 starym grzybem, ale cho膰by艣 偶y艂 sto lat d艂u偶ej, ju偶 nigdy nie uda ci si臋 tak wyg艂upi膰 jak dzisiaj! Te twoje roboty! Ko艅 by si臋 u艣mia艂! Hi, hi, hi!

- Roboty, roboty! - przedrze藕nia艂 ze z艂o艣ci膮 pierwszy. - To ty nie potrafisz ju偶 nawet utrzyma膰 w palcach ma艂ej kuleczki! Musia艂em interweniowa膰! Inaczej obaj znajdo­waliby艣my si臋 teraz w drodze na Ziemi臋. Ty by艣 si臋 tam przyda艂. Zamkn臋liby ci臋 w klatce i pokazywali dzieciom jako odstraszaj膮cy przyk艂ad rozmi臋kczenia m贸zgu na skutek wieloletniego za偶ywania og艂upiaj膮cych pigu艂ek! Aleja tutaj musz臋 sko艅czy膰 badania naukowe, kt贸re mo­g膮 zmieni膰 losy ludzko艣ci...

- Rzeczywi艣cie! - wysycza艂 z furi膮 niedosz艂y mie­szkaniec klatki. - Naukowe! Hi, hi, hi!!! - za艣mia艂 si臋 o-kropnie. - Ty 艂ysa pa艂o! Nic na czaszce i nic pod czaszk膮! Nikczemny, opas艂y puszkorobie! Pierwszy i ostatni raz dopu艣ci艂em do tego, 偶eby艣my wsp贸lnie spr贸bowali co艣 przedsi臋wzi膮膰! Mam za swoje! Powinienem wie­dzie膰, z kim si臋 zadawa膰! Poczekaj, niech tylko wr贸c臋 do siebie... ju偶 ja ci poka偶臋! Ha!...

Ostatnie s艂owa, cho膰 wypowiedziane podniesionym, a nawet ca艂kiem wysokim tonem, brzmia艂y coraz ciszej. Wida膰 m贸wi膮cy zacz膮艂 si臋 szybko oddala膰.

Irek czeka艂 d艂u偶sz膮 chwil臋, ale jego s艂uchawki zamilk艂y na dobre. Odetchn膮艂 g艂臋boko i ostro偶nie wyszed艂 z kory­tarzyka do wielkiej, podziemnej sali.

„Mia艂em nawet wi臋cej szcz臋艣cia, ni偶 my艣la艂em - rzek艂 sobie w duchu, kiedy troch臋 oprzytomnia艂. - Ci dwaj uciekinierzy s膮 nie tam, na g贸rze, tylko w艂a艣nie tutaj, l to w艂a艣nie ja jeden id臋 teraz ich 艣ladem. Ale to jeszcze nie wszystko - dopowiedzia艂 po zastanowieniu. - Oni mogli si臋 tu dosta膰 jedynie przez t臋 sam膮 dziur臋, co ja.

A na pewno wszyscy trzej nie wpadli艣my do niej przy­padkiem... to by艂by ju偶 zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczno艣ci. Z tego niezbicie wynika, 偶e dwaj 艣cigani sprawcy alarmu w „Pi臋ciu Ksi臋偶ycach" znaj膮 t臋 jaskini臋. Wystarczy p贸j艣膰 za nimi, by ca艂o i zdrowo wydosta膰 si臋 na powierzchni臋. A tam - cap!!!"

To „cap!", kt贸re mia艂o ilustrowa膰 bohaterskie uj臋cie zbieg贸w, Irek, uniesiony wyobra藕ni膮, wykrzykn膮艂 na g艂os. Odruchowo uderzy艂 si臋 d艂oni膮 w os艂on臋 twarzy, na wysoko艣ci ust, po czym, przestraszony, stan膮艂. Jednak jego s艂uchawki milcza艂y nadal. Wida膰 uciekinierzy, cho膰 nie艣wiadomi losu, jaki ich czeka艂, po kr贸tkiej wymianie zda艅 znowu chy偶o pomykali przed siebie.

Ch艂opiec uspokojony zapali艂 reflektor i rozejrza艂 si臋. Sta艂 u wej艣cia do wysokiej, pod艂u偶nej groty o 艣cianach tak g艂adkich i l艣ni膮cych, 偶e przypomina艂y ogl膮dan膮 od wewn膮trz b艂on臋 ko艣lawego nadmuchanego balonika. Po przeciwnej stronie sali czernia艂 otw贸r prowadz膮cy do dalszych partii jaskini. 艢ci艣le m贸wi膮c, znajdowa艂y si臋 tam obok siebie dwa otwory, ten drugi by艂 jednak w膮ski i pro­wadzi艂 do jakiego艣 . 艣lepego, stromego korytarzyka. 艢wiadczy艂a o tym pi臋trz膮ca si臋 przed nim niewielka sterta kamieni, kt贸re z biegiem lat, a mo偶e i stuleci osun臋艂y si臋 z g贸rnych zakamark贸w jaskini.

Irek ustawi艂 si臋 twarz膮 dok艂adnie na wprost pierwsze­go przej艣cia, sprawdzi艂, czy po drodze nie ma jakich艣 przeszk贸d, po czym wy艂膮czy艂 reflektor i ruszy艂 prosto przed siebie. Wola艂 i艣膰 po ciemku ni偶 wpa艣膰 w r臋ce ucie­kinier贸w, gdyby ich milczenie okaza艂o si臋 zasadzk膮. Wprawdzie nie ulega艂o ju偶 w膮tpliwo艣ci, 偶e dwaj zbiego­wie z „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" nie byli emisariuszami obcej cywilizacji kosmicznej, tylko lud藕mi, bo ich s艂owa, cho膰 wypowiadane g艂osami zrz臋dliwymi i chrypi膮cymi, brzmia艂y zupe艂nie swojsko, ale licho wie, do czego mog膮 by膰 zdolni ludzie, kt贸rzy potrafi膮 tak si臋 k艂贸ci膰!

Szed艂 艣mia艂o, a偶 poczu艂, 偶e jego stopy grz臋zn膮 w ka-

miennym osypisku. Zanim zorientowa艂 si臋, 偶e jednak zmyli艂 w ciemno艣ci kierunek i trafi艂 do tego drugiego, 艣le­pego przej艣cia, zd膮偶y艂 jeszcze zrobi膰 par臋 krok贸w. Nagle w jego s艂uchawkach odezwa艂 si臋 gro藕ny rumor. W tej sa­mej chwili male艅kie czujniki pod okapem kasku zacz臋艂y bledn膮c, bledn膮c, a偶 zgas艂y.

- Co to jest?!... - krzykn膮艂 zduszonym g艂osem. Uszkodzi艂 skafander?! Jak?! Kiedy?! l to a偶 tak, 偶e r贸w­nocze艣nie rozbi艂 i aparatur臋 艂膮czno艣ci, i ogniwa energe­tyczne, i zasobniczki z p艂ynem od偶ywczym, i butle z tle­nem?! Skoro zgas艂y wszy s t k i e czujniki?!

Kurczowo chwyta艂 ustami powietrze. Wyda艂o mu si臋, 偶e wci膮ga do p艂uc chmur臋 rozpalonego py艂u. Ostatkiem si艂 rzuci艂 si臋 do ty艂u. Straci艂 r贸wnowag臋 i upad艂 na plecy, g艂ow膮 w d贸艂. Stromy, kamienisty piarg ruszy艂 pod jego ci臋偶arem i zacz膮艂 go nie艣膰 coraz ni偶ej. W s艂uchawkach znowu zadudni艂 suchy, z艂owrogi 艂oskot. Ale tego d藕wi臋­ku Irek ju偶 nie s艂ysza艂...

- RX-jeden, RX-dwa, RX-trzy - wylicza艂 Geo Dutour. - RX-jeden, RX-dwa, RX-trzy! Czy ca艂y teren zosta艂 do­k艂adnie przeszukany?

- Tak.

- Tak.

- Tak - zabrzmia艂a zgodna odpowied藕. Na tle ciemnego nieba rysowa艂y si臋 trzy walcowate

konstrukcje wisz膮ce nieruchomo dziesi臋膰 metr贸w nad

powierzchni膮 skalnej p贸艂ki.

- RX-dwa, jak to si臋 mog艂o sta膰, 偶e upu艣ci艂e艣 uratowanego? - spyta艂, sil膮c si臋 na spok贸j, doktor Skiba.

- Cz艂owiek wykona艂 bardzo szybki ruch - odrzek艂 au­tomat. - Mocniejszy u艣cisk wysi臋gnik贸w m贸g艂 spowo­dowa膰 rozdarcie skafandra. Nie zd膮偶y艂bym go w贸wczas ocali膰, poniewa偶 klapa w艂azu zaczyna艂a si臋 dopiero

uchyla膰. Upadek by艂 tak偶e gro藕ny, ale dawa艂 cz艂owieko­wi trzydzie艣ci procent wi臋cej szans ocalenia.

- Bardzo chcia艂bym wam pom贸c - Olaf Robinson zbli偶y艂 do oczu zegarek wbudowany w r臋kaw skafandra - ale musz臋 wraca膰 do bazy. 艁膮czno艣ci z ekip膮 jak nie by艂o, tak nie ma. C贸偶 za pech! Jaka艣 czarna seria... Czar­na seria - powt贸rzy艂 z westchnieniem. - Jednak je艣li trzeba b臋dzie lecie膰, to Bodrin absolutnie nie obejdzie si臋

beze mnie...

- Id藕, id藕 - powiedzia艂 g艂ucho Dutour. - Damy sobie rad臋 bez ciebie. RX-dwa, czy jeste艣 dok艂adnie nad miej­scem, gdzie nast膮pi艂 upadek?

- Nie.

- Wi臋c przenie艣 si臋 tam.

Jeden z nieruchomych dot膮d kszta艂t贸w, majacz膮cych nad ich g艂owami, zacz膮艂 powoln膮 w臋dr贸wk臋 na tle

gwiazd.

- Niestety, nie mog臋 ci da膰 偶adnego pojazdu - Du­tour spojrza艂 ponownie na Robinsona. - Tu mog膮 nam by膰 potrzebne wszystkie automaty ratownicze.

- To nic - odpowiedzia艂 szybko ojciec Dina. - Znam dobrze drog臋. Tu niedaleko jest 艂agodna prze艂臋cz, a po­tem idzie si臋 ju偶 jak po stole. Tylko zaopiekujcie si臋 nim, dobrze? - wskaza艂 stoj膮cego obok ch艂opca.

Ten jednak zaprotestowa艂.

- P贸jd臋 z tob膮, tato.

- Nie chcesz pom贸c w poszukiwaniach? - u偶y艂 pod­st臋pu Robinson.

- Jest tutaj do艣wiadczony ratownik, pan Dutour, i s艂ynny wspinacz, doktor Skiba - odpowiedzia艂 z 偶elazn膮 logik膮 Din. Niebawem do艂膮czy do nich jeszcze pan Ko­zula. Natomiast ty p贸jdziesz sam.

- Ch艂opiec i tak musi wr贸ci膰 do bazy. bo z pewno艣ci膮 nie chcecie mieszka膰 osobno, przecie偶 przylecia艂 tu na wakacje dopiero wczoraj - niespodziewanie popar艂 Dina Geo Dutour. - A potem musia艂bym mu dawa膰 specjaln膮

eskort臋. Nie wiem, kiedy b臋d臋 dysponowa艂 jakim艣 wol­nym automatem. No, id藕cie ju偶.

- Zgodnie z poleceniem zaj膮艂em stanowisko dok艂ad­nie nad miejscem, gdzie upad艂 cz艂owiek - zameldowa艂 g艂os z g贸ry.

- Zapal reflektor - za偶膮da艂 ratownik.

- A zatem powodzenia - Olaf Robinson uni贸s艂 r臋k臋, odwr贸ci艂 si臋 i skin膮艂 na Dina.

Obydwaj szybkim krokiem ruszyli w stron臋 prze艂臋czy.

- Dziura - mrukn膮艂 Dutour. Sta艂 w ostrym blasku bia­艂ego 艣wiat艂a i nisko pochylony wpatrywa艂 si臋 w skaln膮 szczelin臋. - Dziura - powt贸rzy艂 niepewnie. - Tyle razy t臋dy przechodzi艂em, a nigdy nie zauwa偶y艂em 偶adnej ja­skini.

Ojciec Irka podszed艂 do niego. Przez chwil臋 w milcze­niu patrzyli w otwart膮 czelu艣膰.

- Wej艣cie jest bardzo w膮skie - odezwa艂 si臋 wreszcie z pow膮tpiewaniem ratownik. - By艂by to doprawdy nie­zwyk艂y traf...

Ten traf Irek nazwa艂 niedawno niezwyk艂ym szcz臋艣ciem.

- Nie znasz mojego syna - rzek艂 smutnie doktor Ski­ba. - Je艣li na ca艂ym tym globie jest jedna taka dziura, to i tak w ko艅cu musia艂by do niej trafi膰. Tam jest, zdaje si臋, bardzo g艂臋boko?... - zawiesi艂 g艂os.

Dutour pochyli艂 si臋 ni偶ej.

- Wewn膮trz otw贸r si臋 rozszerza i biegnie w d贸艂 nie pionowo, tylko uko艣nie. Je艣li Irek naprawd臋 tam wpad艂, to ze艣lizn膮艂 si臋 tylko po skale. Nie martw si臋. Skafandry s膮 bardzo wytrzyma艂e.

- Ale dalej, a raczej g艂臋biej, ta dziura mo偶e przecho­dzi膰 w prost膮 studni臋...

Jaki艣 czas znowu panowa艂a cisza. Przerwa艂 j膮 i tym ra­zem ojciec Mai.

- Nie ma si臋 nad czym zastanawia膰 - rzek艂 takim to­nem, jakby odpowiada艂 na pytanie, kt贸re sam sobie w my艣li postawi艂. - Trzeba tam wej艣膰. Ci dwaj nam uciekli,

ale mniejsza o nich. Je艣li na Ganimedzie naprawd臋 jest kto艣 o b c y, to pr臋dzej czy p贸藕niej i tak zawrzemy z nim znajomo艣膰. Martwi mnie co innego. Ten otw贸r jest za w膮ski, 偶eby艣my mogli wprowadzi膰 do niego automaty ratownicze. No, dobrze - westchn膮艂. - Schodz臋. Spr贸­buj mnie asekurowa膰.

- Poczekaj - doktor Skiba w ostatniej chwili przy­trzyma艂 go za pas skafandra. - Te twoje automaty - zerk-n膮艂 w g贸r臋 - utrzymuj膮 przecie偶 艂膮czno艣膰 z dyspozytor­ni膮 „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w"?

- Automaty? - zdziwi艂 si臋 ratownik. - Oczywi艣cie.

A o co ci chodzi?

- O to, 偶e musimy dzia艂a膰 szybko. Tymczasem my w takich sytuacjach jeste艣my niesko艅czenie powolniejsi i mniej precyzyjni od automat贸w. Je艣li ta dziura jest za ma艂a dla twoich aparat贸w, to po艣lemy w d贸艂 kogo艣 innego. Daj rozkaz kt贸remu艣 z tych RX-s贸w nad nami, 偶eby przes艂a艂 do „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" specjalny sygna艂 wezwania alarmowego. Zaraz ci powiem, jak brzmi ten sygna艂. Uwa偶aj...

Irek uni贸s艂 powieki. Ciemno - stwierdzi艂. Ciemno... Bezwiednym ruchem si臋gn膮艂 do ma艂ego guziczka na ramieniu i zapali艂 reflektor. W tym samym momencie w jego s艂uchawkach ponownie rozleg艂 si臋 odg艂os spadaj膮­cych g艂az贸w. Zaraz potem ch艂opiec zda艂 sobie spraw臋, 偶e znowu sunie w d贸艂 unoszony przez kamienisty potok. Przejecha艂 w ten spos贸b jakie艣 pi臋膰, sze艣膰 metr贸w i za­trzyma艂 si臋. S艂uchawki ucich艂y. Wok贸艂 nadal panowa艂 mrok.

G艂臋boko zaczerpn膮艂 powietrza. Tym razem by艂o to u-czciwe, 偶yciodajne powietrze, a nie 偶adna d艂awi膮ca chmura. Irek oprzytomnia艂, odwr贸ci艂 si臋 i ukl臋kn膮艂. Przy tym ruchu zjecha艂 jeszcze par臋 krok贸w ni偶ej, ale za to tu偶 przed oczami ujrza艂 nagle znajome, miniaturowe gwiazd-

ki czujnik贸w. R贸wnocze艣nie zauwa偶y艂, 偶e jego reflektor, kt贸rego blask by艂 pocz膮tkowo w og贸le niedostrzegalny, 艣wieci coraz ja艣niej. Wtedy podni贸s艂 si臋 i wyprostowa艂. Chwil臋 balansowa艂 na uciekaj膮cych mu spod n贸g kamie­niach, ale wkr贸tce, cofaj膮c si臋 ostro偶nie, stan膮艂 na r贸w­nej, poziomej skale.

- Co to by艂o?...

Przestraszy艂 si臋, us艂yszawszy, 偶e jego g艂os przypomina do z艂udzenia warczenie zachrypni臋tego jamnika. Odcze­ka艂 jaki艣 czas, odchrz膮kn膮艂 i ponowi艂 pr贸b臋.

- Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? - wykrztusi艂. Nikt nie odpowiedzia艂.

- No, co?! - zawo艂a艂 z uraz膮. - Mam powietrze, ska­fander jest ca艂y, wi臋c jakim prawem pogas艂y czujniki?! A teraz znowu 艣wiec膮 jakby nigdy nic?! l ten reflektor?!

„Ten reflektor", od kiedy tylko Irek otworzy艂 oczy, kre艣li艂 po 艣cianach i pu艂apie groty kr贸tkie, b艂yskawiczne zygzaki. By艂 przecie偶 przymocowany do kasku. Z kolei 贸w kask tkwi艂 na g艂owie, kt贸ra w ci膮gu ostatnich minut przejawia艂a wr臋cz zdumiewaj膮c膮 ruchliwo艣膰. Teraz jed­nak zatrzyma艂a si臋 na moment, akurat w takiej pozycji, 偶e snop 艣wiat艂a pad艂 w g艂膮b stromego bocznego korytarzy­ka.

Ch艂opiec w u艂amku sekundy zapomnia艂 o swoim gnie­wie wywo艂anym przedziwnym i wysoce nagannym za­chowaniem aparatury jego skafandra. Wyda艂 zd艂awiony, nieartyku艂owany okrzyk, po czym nieprzytomnie rzuci艂 si臋 przed siebie. Zatoczy艂 si臋, upad艂, zerwa艂, upad艂 znowu i nie pr贸buj膮c ju偶 wstawa膰 pe艂zn膮艂 na czworakach, go­r膮czkowo szukaj膮c oparcia dla st贸p i d艂oni w sypkim, grz膮skim kamienisku.

Jakie艣 dziesi臋膰 metr贸w za wej艣ciem do 艣lepej odnogi jaskini l艣ni艂 niepokalanym blaskiem fragment srebrnej konstrukcji cz臋艣ciowo zasypanej przez g艂azy. Jednak 贸w ods艂oni臋ty fragment by艂 dostatecznie du偶y, aby mo偶na si臋 by艂o domy艣la膰 kszta艂tu ca艂o艣ci. Ot贸偶 nie ulega艂o

w膮tpliwo艣ci, 偶e konstrukcja - ukryta w podziemiach Ga­nimeda i tu czekaj膮ca na swego odkrywc臋 od setek, a mo偶e tysi臋cy lat - jest du偶ym dyskiem o g艂adkiej, jakby wypolerowanej pow艂oce.

Ka偶dy przyzna, 偶e taki widok m贸g艂 wywo艂a膰 w cz艂o­wieku w艣ciek艂y atak ciekawo艣ci i spowodowa膰 chwilo­we rozlu藕nienie wzajemnych zwi膮zk贸w mi臋dzy klepkami w jego m贸zgu.

Niestety! Ciekawo艣膰 ludzka cz臋sto pozostaje nieza­spokojona, a obluzowanie klepek zawsze jest co naj­mniej tak gro藕ne, jak niesprawno艣膰 hamulc贸w w wy艣ci­gowym poje藕dzie. Irek zd膮偶y艂 przeby膰 metr... dwa... trzy... i nagle przed nim znowu zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno. Reflektor zgas艂. A co gorsza zgas艂y tak偶e czujniki pod okapem kasku. Ch艂opiec straci艂 orientacj臋, zamacha艂 roz­paczliwie r臋kami, uderzy艂 d艂oni膮 o ska艂臋, po czym szybko i, na szcz臋艣cie, bezbole艣nie znalaz艂 si臋 z powrotem w miejscu, z kt贸rego rozpocz膮艂 ostatni膮 wspinaczk臋. Czuj­niki oraz reflektory natychmiast od偶y艂y i zap艂on臋艂y spo­kojnym 艣wiat艂em, jakby chcia艂y powiedzie膰: ,,A widzisz? l po co ci to by艂o?..."

- Jak to: po co? - rzek艂 Irek, le偶膮c wygodnie na ple­cach, - Jak to: po co? - powt贸rzy艂 nieco przytomniej-szym g艂osem.

Nast臋pnie wsta艂, rozgarn膮艂 stop膮 kamienie, oczysz­czaj膮c z nich skrawek skalnej posadzki, po czym po­wiedzia艂:

- A wi臋c to tak. Ale dlaczego?

Rozmowa z samym sob膮 nie le偶a艂a w艂a艣ciwie w jego zwyczaju. Jednak sytuacja tak偶e nie by艂a zwyczajna. A w nadzwyczajnej sytuacji dobrze jest mie膰 kogo艣 zaufane­go, z kim mo偶na wymieni膰 spostrze偶enia.

- To co艣, kiedy si臋 zbli偶am, gasi reflektor i czujniki -stwierdzi艂. - Co to mo偶e by膰?

- Nie wiem - odrzek艂 szczerze. - Gdyby tu zamiast mnie sta艂 profesor Bodrin, to tak偶e by nie wiedzia艂.

- Mo偶e... - pozwoli艂 sobie na nutk臋 zw膮tpienia. -Ale profesora Bodrina tu nie ma. Natomiast ty jeste艣.

- No, to co z tego?

- To, 偶e powiniene艣 si臋 tym zaj膮膰.

- Aha, pewnie! 呕ebym za chwil臋 znowu le偶a艂 na grzbiecie i przebiera艂 w powietrzu nogami jak stary, 艣lepy

kret!

- Ani profesor Bodrin, ani tw贸j ojciec nie odeszliby st膮d, zanim nie zbadaliby tego dysku. Skoro on pozbawi艂 艣wiat艂a ciebie, to tak samo post膮pi z ka偶dym, kto nadej­dzie. W g贸rach obowi膮zuje zasada, 偶e nale偶y usuwa膰 wszelkie niebezpiecze艅stwa, kt贸re mog膮 zagrozi膰 innym. Na przyk艂ad ruchome kawa艂ki ska艂...

- G艂upi jeste艣. Najpierw trzeba wiedzie膰, co w艂a艣ci­wie zrobi膰 i jak.

- Sam jeste艣 g艂upi.

Na tym dialog chwilowo si臋 urwa艂, poniewa偶 Irek - ju偶 w swojej jedynej, niepodzielnej postaci - zacz膮艂 my艣le膰. l cho膰 proces ten nie przebiega艂 jeszcze tak sprawnie, jak m贸g艂by sobie tego 偶yczy膰 na przyk艂ad pan Seyna, to jed­nak doprowadzi艂 do nowego odkrycia.

„Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? Id膮c po omacku, trafi艂em wprawdzie do przej艣cia po drugiej stronie jaskini, ale nie do tego przej艣cia, kt贸re sobie uprzednio upatrzy艂em. Dobrze. Potem zacz膮艂em si臋 gramoli膰 po kamieniach do bocznego korytarzyka. Wtedy zgas艂y czujniki i reflektor. Jeszcze potem spad艂em i straci艂em przytomno艣膰... Pew­nie si臋 uderzy艂em, a zreszt膮 mniejsza z tym! - Niefortun­ny epizod zosta艂 zbagatelizowany tak skwapliwie, ponie­wa偶 Irek doskonale wiedzia艂, 偶e wcale si臋 nie uderzy艂. Po prostu wra偶enie, jakiego dozna艂, by艂o nieco zbyt mocne... chwilowa s艂abo艣膰... przelotne za膰mienie... no, s艂owem, akurat co艣, o czym ka偶dy powiedzia艂by: eee, mniejsza z tym! - Kiedy si臋 ockn膮艂em - kontynuowa艂 swoje roz­my艣lania ch艂opiec - i reflektor, i czujniki 艣wieci艂y, jakby nigdy nic. P贸藕niej zobaczy艂em ten dysk i chcia艂em si臋 do

niego dosta膰. Ale jak tylko zrobi艂em par臋 krok贸w, znowu wszystko zgas艂o. A mo偶e..."

Zas臋pi艂 si臋. Skoro przele偶a艂 pewien czas r贸wnie przyto­mny, jak mumia faraona w kairskim muzeum, to potem mo偶e mu si臋 tylko zdawa艂o, 偶e widzi tam w g艂臋bi co艣 po­dobnego do b艂yszcz膮cego dysku? Wiadomo przecie偶, 偶e ludziom, kt贸rzy doznali cho膰by drobnych uraz贸w m贸zgu, pokazuj膮 si臋 dziwne rzeczy... niekiedy nawet jeszcze d艂u­go po wypadku.

T臋 w膮tpliwo艣膰 nale偶a艂o rozstrzygn膮膰 od razu. Szybkim ruchem zgasi艂 reflektor. Odczeka艂, a偶 jego oczy oswoj膮 si臋 z ciemno艣ci膮, po czym zapali艂 go na powr贸t, kieruj膮c w stron臋 艣lepego korytarzyka.

Dysk zal艣ni艂 jak skrawek ksi臋偶yca w pe艂ni. Ale nie po­przesta艂 na tym. Najwyra藕niej w 艣wiecie drgn膮艂 i posun膮艂 si臋 par臋 centymetr贸w w stron臋 intruza, kt贸ry posy艂a艂 mu snop ostrego 艣wiat艂a. Znowu rozleg艂 si臋 rumor spadaj膮­cych kamieni. Tym razem jednak posypa艂o si臋 ich nie­wiele.

Irek zmarszczy艂 brwi. To co艣, co tkwi w bocznym, stro­mym korytarzyku, jest bry艂膮 - s膮dz膮c z jej ods艂oni臋tej cz臋艣ci - wielko艣ci turystycznej 艂odzi podwodnej. A po­mimo to skacze na widok 艣wiat艂a jak pasikonik. Albo ra­czej jak du偶y, drapie偶ny kot. Gdyby nie ska艂y, kt贸re go uwi臋zi艂y, rzuci艂by si臋 prosto na reflektor, nie bacz膮c na to, 偶e ten jest przytwierdzony do g艂owy cz艂owieka!

Ale to jeszcze nie wszystko. Niech tylko kto艣 podejdzie blisko, ten kot... to znaczy: dysk, natychmiast gasi jego wszystkie lampy i lampeczki, nawet tak malutkie, jak czujniki wewn膮trz kasku. Zupe艂nie, jakby nie tylko atako­wa艂 藕r贸d艂a 艣wiat艂a, lecz tak偶e w jaki艣 spos贸b „偶ywi艂 si臋" jego promieniami.

Ch艂opiec wzdrygn膮艂 si臋. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e ten meta­liczny tw贸r tkwi tam, mi臋dzy g艂azami, i nie mo偶e si臋 wy­dosta膰!

Wiedzia艂 ju偶 mniej wi臋cej, co zasz艂o. Zmyliwszy drog臋,

wszed艂 do bocznego korytarzyka i wspinaj膮c si臋 po piar­gu dotar艂 niemal do samego legowiska przyczajonego dysku. Zapali艂 reflektor... i wtedy potw贸r skoczy艂. Nie m贸g艂 si臋 wydosta膰, bo trzyma艂y go zw臋偶one skalne 艣cia­ny, ale jego ruch spowodowa艂 kamienn膮 lawin臋... Ta z kolei porwa艂a jego, Irka, i odrzuci艂a z powrotem do w艂a艣­ciwej jaskini, w bezpieczne miejsce. Wtedy reflektor i czujniki zap艂on臋艂y znowu, bo odleg艂o艣膰 od 艣wiat艂o偶erne-go dysku by艂a ju偶 zbyt du偶a.

"Zaraz - pomy艣la艂. - Przecie偶 ci zbiegowie z 芦Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w禄 znaj膮 t臋 jaskini臋. Przechodzili t臋dy nie raz i nie dwa. Czy to mo偶liwe, 偶e nigdy nie zajrzeli do 艣lepej odnogi, 偶e nie podeszli cho膰by tylko do jej wylotu, do­statecznie blisko, aby 贸w dysk pogasi艂 im reflektory?"

„Mo偶liwe - odpowiedzia艂 sam sobie. - Przecie偶 oni nie chodzili po omacku, wi臋c niby z jakiej racji mieli, b艂膮­dzi膰? Nie. Trafiali zawsze prosto do w艂a艣ciwego przej­艣cia. A ten dysk le偶a艂 przecie偶 zagrzebany pod kamienia­mi, wi臋c gdyby nawet przypadkiem zajrzeli do bocznego korytarzyka, to i tak niczego by nie zobaczyli.

A wi臋c - przyst膮pi艂 do podsumowania - po pierwsze, nie ma mowy o 偶adnych g艂upich przywidzeniach. To l艣ni膮ce diabelstwo jest tutaj naprawd臋 i cho膰 wygl膮da tak, jakby kto艣 przed chwil膮 sko艅czy艂 polerowa膰 jego pow艂ok臋, czeka艂o pewnie na swego odkrywc臋 od wielu, wielu lat. Po drugie, tym odkrywc膮 jestem ja. Dokona艂em odkrycia na obcym globie. Niech kto艣 powie, 偶e nie - na sam膮 my艣l o podobnej niegodziwo艣ci 艂ypn膮艂 z艂owrogo oczami. - Wreszcie po trzecie, by艂bym rzeczywi艣cie g艂u­pi, gdybym teraz, od razu, pr贸bowa艂 przeprowadzi膰 jakie艣 dok艂adniejsze badania tego dysku. Tu potrzebny jest spe­cjalny sprz臋t i fachowcy z wielu dziedzin. Zreszt膮 jak tyl­ko podejd臋 bli偶ej, to zga艣nie reflektor, a po ciemku i tak niczego nie dokonam. Wobec tego..."

- Wobec tego - zako艅czy艂 zdecydowanie - trzeba tylko zapami臋ta膰 to miejsce, aby przyprowadzi膰 tu profe-

sora Bodrina, ojca... i ewentualnie kogo艣 jeszcze - przed oczami Irka zamajaczy艂a niewyra藕na posta膰 os贸bki o zgrabnej figurce i czarnych w艂osach. - A potem powie­dzie膰 oboj臋tnym tonem: „O, to w艂a艣nie tutaj. Uwa偶ajcie, nie podchod藕cie zbyt blisko. Ja ju偶 pr贸bowa艂em..."

Gdyby jeszcze przedtem uda艂o mu si臋 schwyta膰 obu podejrzanych uciekinier贸w, przecie偶 jest ci膮gle na ich tropie!

Spojrza艂 z nadziej膮 w stron臋 przej艣cia do dalszych par­tii jaskini, ale zaraz potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Da艂 im zbyt wiele czasu. Z pewno艣ci膮 s膮 ju偶 daleko.

Wyprostowa艂 si臋, odruchowo poprawi艂 pasy skafandra i szybkim krokiem ruszy艂 w stron臋 skalnej bramy. Nie ga­si艂 reflektora. Teraz nie by艂o to ju偶 potrzebne.

Olaf Robinson z synem schodzili w艂a艣nie z g贸r na r贸w­nin臋 upstrzon膮 tu i 贸wdzie pojedynczymi skalnymi ig艂a­mi. Za jednym z takich szpic贸w, tu偶 nad horyzontem, 艣wieci艂a nik艂a bia艂o偶贸艂ta zorza w kszta艂cie otwartego pa­rasola. Tam by艂a baza.

- Tato - odezwa艂 si臋 Din. - Wiesz, ja 艣wietnie pami臋­tam t臋 drog臋 z poprzednich wakacji. W zesz艂ym roku chodzili艣my t臋dy do ,,Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w". Przypominasz sobie?

- Uhm - mrukn膮艂 nieufnie ojciec.

- St膮d do bazy idzie si臋 jak po szosie - ci膮gn膮艂 nie-zra偶ony Din. - l przez ca艂膮 drog臋 wida膰 艣wiat艂a nad bu­dynkiem stacji, A tu na lewo, bardzo blisko, s膮 te dwa ma艂e laboratoria...

- Tak?

- Tato...

- Nie.

- Przecie偶 jeszcze nic nie powiedzia艂em!

- To dobrze.

Chwil臋 szli obaj w milczeniu.

- Tato... - zabrzmia艂o wreszcie ponownie. Olaf Robinson westchn膮艂.

- Jeszcze nigdy w 偶yciu nie by艂em ani przez chwil臋 sam na Ganimedzie! - g艂os Dina ocieka艂 s艂odycz膮. -Chcia艂bym...

- Przecie偶 wiesz, 偶e tutaj nie wolno chodzi膰 w poje­dynk臋.

- Ale ty chodzisz, l twoi koledzy z bazy tak偶e.

- Tylko do posterunk贸w automatycznych, 偶eby zmie­ni膰 ta艣my z zapisami obserwacji. Poza tym prawie wszys­cy mieszkamy tu od lat.

- Tato...

- My艣lisz, 偶e nie wiem, o co ci chodzi? Przysz艂o ci na my艣l to samo, co mnie, i chcesz si臋 przekona膰, czy masz racj臋! Nie puszcz臋 ci臋 do tych laboratori贸w!

- Olaf? - odezwa艂y si臋 nagle s艂uchawki g艂osem pro­fesora Bodrina. - Gdzie jeste艣?

- Widz臋 ju偶 baz臋 - odpowiedzia艂 ojciec Dina. - Za p贸艂 godziny b臋d臋 na miejscu. Co z nimi?

- Niestety, nadal nie odpowiadaj膮. Czy sprawdzi艂e艣 sprz臋偶enie naszego nadajnika z "Pi臋cioma Ksi臋偶ycami"?

- Tak. Osobi艣cie zablokowa艂em wszystkie zespo艂y nadawcze i odbiorcze. Ich praca jest idealnie zharmoni­zowana z centralk膮 komunikacyjn膮 w bazie. W ten spo­s贸b pozbawili艣my wprawdzie gwia藕dziniec samodzielnej dalekiej 艂膮czno艣ci, ale przecie偶 tam i tak nie ma turyst贸w.

- Dobrze. Przysz艂o mi na my艣l, 偶e warto by zajrze膰 do tych dw贸ch dziwak贸w pod g贸rami. O ile wiem, maj膮 do艣膰 dobry sprz臋t i mogli zbudowa膰 jakie艣 urz膮dzenie, kt贸re daje taki rezonans, 偶e wyt艂umia nam 艂膮czno艣膰.

Olaf Robinson mimo woli zerkn膮艂 na syna, po czym

powiedzia艂:

- Mog臋 tam p贸j艣膰. St膮d, gdzie jestem, to tylko dzie­si臋膰 minut drogi.

Bodrin nie odzywa艂 si臋 przez chwil臋. Wreszcie rzek艂, jakby ze smutkiem:

- Nie. Je艣li nic si臋 nie zmieni, za godzin臋 b臋dziemy startowa膰. A gdyby艣my odebrali jaki艣 alarmuj膮cy sygna艂, to nawet wcze艣niej. Tutaj jest nas tylko trzech, Karol, Bob i ja. W razie czego musi polecie膰 co najmniej dw贸ch ludzi, a z obs艂ug膮 bazy nie poradzi sobie jeden. Nie - po­wt贸rzy艂 - musisz jak najpr臋dzej wraca膰. Trudno.

- Panie profesorze, ja tam p贸jd臋 - Din b艂yskawicznie wykorzysta艂 okazj臋. - Wiem, gdzie to jest.

- Co? Kto? A, to ty, Din? No... nie wiem... - profesor Bodrin zawaha艂 si臋. - Ile ty w艂a艣ciwie masz lat?

Ch艂opiec us艂ysza艂 dziwny d藕wi臋k przypominaj膮cy pry­chanie zadowolonego kota. Dopiero po chwili poj膮艂, 偶e to jego w艂asny ojciec demonstruje w ten spos贸b sw贸j dobry humor.

- Nie ma si臋 z czego 艣mia膰 - burkn膮艂 z niesmakiem. -Ile mam lat? - podni贸s艂 g艂os. - A ile trzeba mie膰 lat, 偶eby stwierdzi膰, czy jaki艣 nadajnik pracuje, czy nie, i czy mo偶e zak艂贸ca膰 dalek膮 艂膮czno艣膰?

- Co do mnie, zosta艂em przekonany - odrzek艂 po kr贸tkiej pauzie Bodrin. - Olaf, tw贸j syn b臋dzie wielkim cz艂owiekiem. Ju偶 teraz potrafi by膰 niezno艣ny w spos贸b szalenie sugestywny.

-Wola艂bym jednak, 偶eby wr贸ci艂 ze mn膮 - mrukn膮艂 me­lancholijnie ojciec przysz艂ej s艂awy, kt贸remu istotnie prze­sz艂a ochota do 艣miechu.

- Prosz臋 - zaperzy艂 si臋 Din - niech mi kto艣 wyt艂uma­czy, dlaczego nie mog臋 tam p贸j艣膰, to nie p贸jd臋. Ale przecie偶 w tych laboratoriach pracuj膮 ludzie, prawda? Najwy偶ej mnie wyrzuc膮. A poza tym przez ca艂y czas b臋d臋 widzia艂 baz臋. Kiedy tylko zechcecie, powiem wam, gdzie jestem i co robi臋.

- O艣wiadczy艂em ju偶, 偶e zosta艂em przekonany - rzek艂 pojednawczym tonem profesor.

- Ja nie - zastrzeg艂 si臋 Olaf Robinson. - Ale widz臋, 偶e m贸j pogl膮d na t臋 spraw臋 nikogo tu nic nie obchodzi.

Irek min膮艂 kr贸tki korytarzyk i wszed艂 do nast臋pnej pod­ziemnej sali. Poprzednia, je艣li nie liczy膰 piargu przed boczn膮 odnog膮, mia艂a pod艂o偶e g艂adkie jak st贸艂. Tutaj po­艣rodku widnia艂o 艂agodne wybrzuszenie przypominaj膮ce

star膮 piaszczyst膮 wydm臋.

Skr臋ci艂, 偶eby omin膮膰 przeszkod臋, i w ten spos贸b zna­laz艂 si臋 blisko bocznej 艣ciany. 艢wiat艂o padaj膮ce z jego reflektora pomyka艂o przed nim, za艂amuj膮c si臋 na 艣liskiej powierzchni jak na lekko pofa艂dowanej p艂ycie szk艂a. Na­gle zmieni艂o barw臋. A raczej barwy.

Ch艂opiec stan膮艂. Stan膮艂 i tkwi艂 tak d艂u偶sz膮 chwil臋 jak

zahipnotyzowany.

Prawie ca艂膮 艣cian臋 jaskini pokrywa艂y kolorowe rysunki. Przedstawia艂y one bry艂y geometryczne, prostopad艂o艣cia­ny, graniastos艂upy, sze艣ciany, walce i wiele, wiele in­nych. Niby nic nie znacz膮ce martwe linie. Ale linie te wcale nie by艂y martwe. Obrazy przemawia艂y do widza z niezwyk艂膮 si艂膮. Ich delikatne kontury, niemal niedostrze­galne, sprawia艂y wra偶enie, 偶e ska艂臋 zaledwie dra艣ni臋to ja­kim艣 niezwykle twardym cieniute艅kim narz臋dziem. Te kontury jednak wype艂niono tak soczystymi, 偶ywymi bar­wami o najr贸偶niejszych odcieniach, 偶e ca艂a ta zdumiewa­j膮ca podziemna galeria czy - jak kto woli - mozaika wy­dawa艂a si臋 ruchoma, a nawet 偶ywa.

Irek zgasi艂 reflektor, zapali艂 go ponownie, jeszcze raz zgasi艂 i zapali艂, po czym powiedzia艂:

- Przecie偶 ter a偶 nie odnios艂em 偶adnej kontuzji. Ni­by dlaczego mia艂bym mie膰 przywidzenia.

Powolutku zbli偶y艂 si臋 do 艣ciany i ostro偶nie dotkn膮艂 czubkiem palca najbli偶szej linii nale偶膮cej do przestrzen­nego rysunku przedstawiaj膮cego sto偶ek nasycony ciep艂膮 purpur膮. Namaca艂 mikroskopijny rowek w skale i zaraz oderwa艂 od niej d艂o艅. Przestraszy艂 si臋, 偶e rozma偶e farb臋. Farb臋, kt贸r膮 po艂o偶ono tutaj pewnie przed wiekami. Prze­cie偶 ani ziemscy badacze, ani pracownicy czy go艣cie gwia藕dzi艅ca nie zabawialiby si臋 chyba ozdabianiem ga-

nimedzkich podziemi malowid艂ami. Ale ta farba napraw­d臋 wygl膮da艂a tak, jakby jeszcze nie wysch艂a.

Mija艂y minuty. Ch艂opiec sta艂 i patrzy艂. Wybiegaj膮c z sali balowej m贸g艂 si臋 spodziewa膰 wszystkiego. Morderczej pogoni w艣r贸d dzikich g贸r naje偶onych zdradzieckimi pu­艂apkami. Walki z tajemniczymi uciekinierami nad prze­pa艣ci膮, gdyby, naturalnie, uda艂o mu si臋 ich dogoni膰. W ostateczno艣ci nawet ataku fruwaj膮cej bestii uzbrojonej w szponiaste macki. S艂owem - wszystkiego, tylko nie tego, 偶e trafi na wystaw臋 dzie艂 nieznanych artyst贸w plastyk贸w. W dodatku wystaw臋 ukryt膮 tak, jakby jej tw贸rcom zale­偶a艂o specjalnie na tym, aby nikt nigdy nie zobaczy艂 偶a­dnego z tych obraz贸w...

A je艣li kto艣 nie m贸g艂 umie艣ci膰 swoich rysunk贸w gdzie indziej? Mo偶e autorzy tych dzie艂 przypadkiem, w wyniku jakiej艣 kosmicznej katastrofy, dostali si臋 do tej jaskini, a potem nigdy jej ju偶 nie opu艣cili? Mo偶e 贸w z艂o艣liwy meta­liczny dysk by艂 pojazdem, kt贸rym odbyli swoj膮 ostatni膮 podr贸偶 z dalekiej, obcej planety? Mo偶e...

„Do艣膰 tego - potrz膮sn膮艂 gwa艂townie g艂ow膮. - Mo偶e i mo偶e". A tymczasem ten niby-robot i jego towarzysz w czarnym stroju s膮 coraz dalej. Oni pewnie nie raz obejrzeli sobie te obrazy, ale nikomu nic o nich nie powiedzieli. Inaczej jaskinia by艂aby s艂awna. A przecie偶 偶aden prospekt reklamuj膮cy Ganimeda i „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" nic o niej nie wspomina. Tym bardziej trzeba jak najpr臋dzej przypro­wadzi膰 tu ojca, profesora Bodrina, Dutoura... i innych. To si臋 dopiero zdziwi膮!

Omi贸t艂 jeszcze raz barwn膮 艣cian臋 艣wiat艂em reflektora, po czym odwr贸ci艂 si臋 i podj膮艂 przerwan膮 w臋dr贸wk臋 przez podziemia.

W臋dr贸wka ta zako艅czy艂a si臋 niespodziewanie pr臋dko. Przemierzy艂 zaledwie jedn膮 sal臋, gdzie posadzka znowu by艂a zupe艂nie r贸wna, a 艣cian nikt nie ozdobi艂 malowid艂a­mi, i ju偶 przez kr贸tki korytarzyk, przypominaj膮cy okno starej gotyckiej katedry, wyszed艂 na otwart膮 przestrze艅.

Zatrzyma艂 si臋 i mimo woli odetchn膮艂 z ulg膮. Tu, z tej strony g贸r, otw贸r prowadz膮cy do jaskini by艂 znacznie szerszy ni偶 wylot owej studni, do kt贸rej trafi艂, uwolniwszy si臋 z pazur贸w lataj膮cego porywacza. Dwa metry przed wej艣ciem stercza艂a jednak pionowa, od艂upa­na skalna p艂yta. Dla kogo艣 patrz膮cego z do艂u otw贸r mu­sia艂 pozostawa膰 niewidoczny.

Irek przeci膮gn膮艂 si臋, a偶 mu w ko艣ciach zatrzeszcza艂o. Jak to cudownie mie膰 znowu przed oczami otwarty l膮d, a nad g艂ow膮 niebo. Niebo ponure, ciemne, ale mimo wszystko niebo, z zamglonymi gwiazdami i r膮bkiem wy­staj膮cej zza horyzontu tarczy Europy, s膮siedniego ksi臋偶y­ca Jowisza.

Min膮艂 zas艂aniaj膮c膮 wej艣cie ska艂臋 i rozejrza艂 si臋. Na wprost, nad widnokr臋giem, pe艂ga艂o nik艂e 艣wiate艂ko w kszta艂cie otwartego parasola. A wi臋c to tam jest ta baza, w kt贸rej profesor Bodrin i jego rudy, tykowaty asystent usi艂uj膮 odzyska膰 utracon膮 艂膮czno艣膰 z jak膮艣 ekip膮. Niezbyt daleko, ale zawsze z p贸艂 godziny dobrego marszu. Nato­miast znacznie bli偶ej, a w艂a艣ciwie zupe艂nie blisko, znaj­dowa艂y si臋 nie mniej ciekawe obiekty.

Otw贸r jaskini le偶a艂 mniej wi臋cej w po艂owie zbocza prowadz膮cego z r贸wniny do podn贸偶a pionowych ska艂. U st贸p tego zbocza przycupn臋艂y dwa niedu偶e bia艂e budy­neczki podobne z g贸ry do przekrojonych purchawek. Sta艂y tu偶 obok siebie, zapewne nakryte jedn膮, wsp贸ln膮 stref膮 ochronn膮 i na pewno zamieszkane. 艢wiadczy艂y o tym 艣wiec膮ce nad drzwiami lampki.

Irek zauwa偶y艂 wygodn膮 艣cie偶k臋 biegn膮c膮 zakosami, z miejsca gdzie sta艂, do pierwszego budyneczku, postano­wi艂 jednak skorzysta膰 z kr贸tszej drogi. Zgasi艂 reflektor i zacz膮艂 zbiega膰 po stromym zboczu. .Niestety? Zbocze okaza艂o si臋 zbyt strome. Po paru zaledwie krokach nie bieg艂 ju偶, lecz spada艂. Kamienie ucieka艂y mu spod n贸g, jecha艂 w d贸艂 coraz pr臋dzej, pr臋dzej, a偶 nagle ujrza艂 o艣le­piaj膮cy blask, po kt贸rym pod powiekami pozosta艂y mu

wiruj膮ce z艂ote p艂atki. Trac膮c ju偶 przytomno艣膰, u艣wiado­mi艂 sobie, 偶e ten b艂ysk zaja艣nia艂 jedynie wewn膮trz jego w艂asnej, biednej g艂owy, kt贸ra z ca艂ym rozp臋dem trafi艂a w niewidoczn膮, ale tward膮 jak beton 艣cian臋. Osuwaj膮c si臋 powoli, jak na zwolnionym filmie, do st贸p zdradzieckiej przeszkody zdo艂a艂 jeszcze z pretensj膮 i 偶alem wyszepta膰:

- Znowu?... - po czym ogarn膮艂 go mrok g臋stszy i cie­mniejszy od tego, kt贸ry panowa艂 na powierzchni Gani-meda, pod jego rdzawofioletowym niebem sk膮po wyszy­wanym bladymi gwiazdami.

Nieszcz臋sny wnuk szcz臋艣nika

Potw贸r wyskoczy艂 z jaskini i rzuci艂 si臋 na Mai臋. Dzie­wczyna nie zd膮偶y艂a nawet krzykn膮膰. A!e Irek i tak by艂 szybszy. Odbi艂 si臋 od ska艂y, na kt贸rej sta艂, wykona艂 w po­wietrzu popisowe salto i wyl膮dowa艂 przed napastnikiem.

Potw贸r wygl膮da艂 strasznie. Mn贸stwo przegubowych n贸偶ek, zako艅czonych zakrzywionymi hakami, unosi艂o kad艂ub w kszta艂cie dysku. Ten kad艂ub p艂on膮艂 偶ywym og­niem, a z p艂omieni wychyla艂a si臋 koszmarna g艂owa z z臋­bat膮 paszcz膮. Na g艂owie potwora stercza艂 wysoki, czer­wony kaptur.

W d艂oni Irka zal艣ni艂 miotacz. Chwil臋 p贸藕niej bestia osun臋艂a si臋 bezw艂adnie na kamienie. Ch艂opiec podszed艂 do powalonej poczwary i tr膮ci艂 j膮 koniuszkiem buta.

- No, tak - powiedzia艂 niedba艂ym tonem. - To by by艂o to. A teraz zaprowadz臋 ci臋 do Mammy. Kto wie, czy tu gdzie艣 nie grasuje jeszcze par臋 innych, r贸wnie zabaw­nych zwierz膮tek.

Dziewczyna unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na niego tak, jak jeszcze nigdy 偶adna dziewczyna nie patrzy艂a na swego wybawc臋. Bohater u艣miechn膮艂 si臋.

- Hi, hi, hi! - us艂ysza艂 w odpowiedzi.

Ch艂opiec os艂upia艂. Teraz dopiero zauwa偶y艂, 偶e i on, i Maia s膮 bez skafandr贸w, chocia偶 oboje stoj膮 u st贸p dzi­kich g贸r na dzikim Ganimedzie.

- Hi, hi, hi! - powt贸rzy艂a dziewczyna i znikn臋艂a.

- Hej! - zawo艂a艂 bohater. - Co to znaczy?! Kto si臋 艣mieje?!

Zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno. Irek mocno potar艂 palcami powieki i... otworzy艂 oczy. O艣lepi艂o go 艣wiat艂o, wi臋c

przymkn膮艂 je z powrotem, ale tylko na chwil臋. To. co zd膮­偶y艂 przez ten u艂amek sekundy zobaczy膰, by艂o bowiem zbyt frapuj膮ce...

Patrzy艂 prosto w g贸r臋. Patrzy艂 w g贸r臋, a wi臋c wida膰 sam le偶a艂 na plecach - jak ten powalony potw贸r, o ile, oczywi艣cie, potwory miewaj膮 plecy. A tu偶 nad nim za­wis艂o blade, pomarszczone oblicze starego m臋偶czyzny wykrzywione zgry藕liwym u艣mieszkiem.

- Gdzie jestem? - wyksztusi艂 Irek.

- U mnie. Hi, hi, hi!...

Niezaprzeczalna zwi臋z艂o艣膰 tej odpowiedzi stanowi艂a, niestety, jedyn膮 jej zalet臋.

- Co to znaczy: u mnie? l dlaczego pan si臋 艣mieje? -Irek bardzo si臋 stara艂, aby jego g艂os zabrzmia艂 surowo i godnie.

- U mnie to u mnie - wyja艣ni艂 stary. - A 艣miej臋 si臋 z twojej miny. Mia艂e艣 pi臋kne sny, co? Wygl膮da艂e艣 jak roz-anielone ciel臋.

Irek milcza艂 przez chwil臋, po czym rzek艂 lodowatym to­nem:

- Chcia艂bym wsta膰.

- Ale偶 prosz臋, prosz臋! Czuj si臋 jak u siebie w domu... hi, hi, hi!

Twarz znikn臋艂a. Ch艂opiec ujrza艂 nad sob膮 wkl臋s艂y strop, pod kt贸rym bieg艂y wi膮zki kolorowych kabli.

„A wi臋c 贸w potw贸r i ocalenie Mai to by艂 sen... Oczywi艣cie, 偶e sen. No tak, ale czemu ja w艂a艣ciwie spa艂em? - zada艂 sobie w duchu pytanie. - Do tego tutaj?..."

Usiad艂. Pierwsz膮 rzecz膮, jak膮 zobaczy艂, by艂y jego w艂as­ne nogi tkwi膮ce w bia艂ych pr贸偶niowych butach. Odru­chowo si臋gn膮艂 r臋k膮 do g艂owy, 偶eby si臋 przekona膰, czy ma na sobie kask. Kasku nie by艂o, za to w odpowiedzi na ten ruch obudzi艂 si臋 pod jego czaszk膮 jaki艣 艣wierszczyk i za­cz膮艂 wygrywa膰 natr臋tn膮, jednostajn膮 melodi臋. Robi艂 to jednak tak, 偶eby nie sprawia膰 tym graniem b贸lu.

Irek rozejrza艂 si臋. Siedzia艂 na roz艂o偶onym fotelu, we­wn膮trz niewielkiej, okr膮g艂ej salki nakrytej kopulastym sufitem. Wzd艂u偶 艣cian ci膮gn膮艂 si臋 pier艣cie艅 po艂膮czo­nych ze sob膮 stolik贸w zastawionych najrozmaitszymi na­czyniami o przedziwnych kszta艂tach. By艂y tu tak偶e dwa czy trzy ma艂e ekrany nad czym艣, co od biedy przypomi­na艂o pulpit komputera. Po艣rodku umieszczono owalny st贸艂, na kt贸rym le偶a艂y sterty arkusik贸w folii, jakie艣 pu­de艂eczka, narz臋dzia, skrawki szmatek o sp艂owia艂ych barwach wreszcie dwa najzwyklejsze talerzyki i wielki kubek z uszkiem.

W g艂臋bi, za sto艂em, z w膮skiej, nie domkni臋tej szafy wy­ziera艂y r臋kawy i nogawki bez艂adnie poupychanych kom­binezon贸w.

- Podoba ci si臋 u mnie? Hi, hi, hi!...

Ch艂opiec odwr贸ci艂 g艂ow臋. Starzec siedzia艂 na czym艣 w rodzaju odwr贸conego wiadra i u艣miecha艂 si臋 szyderczo. Irek ju偶 chcia艂 mu powiedzie膰, co my艣li o ludziach mie­szkaj膮cych w 艣mietniku, ale otworzy艂 tylko usta, potrzy­ma艂 je chwil臋 otwarte i bez s艂owa zamkn膮艂 je na powr贸t.

Post膮pi艂 tak z trzech powod贸w.

Po pierwsze, zauwa偶y艂, 偶e jego gospodarz ma na sobie obcis艂y czarny kostium, a jego g艂ow臋 zdobi rozwichrzo­na, bia艂a jak mleko czupryna. Odgad艂, kogo ma przed so­b膮, a to z kolei sprawi艂o, 偶e w u艂amku sekundy przypo­mnia艂 sobie wszystko, co poprzedzi艂o jego niezwyk艂e przebudzenie. Po drugie, twarz tego cz艂owieka wyda艂a mu si臋 nagle znajoma. Wreszcie po trzecie, zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e naprawd臋 mu si臋 tutaj podoba. Wszyst­ko, na co patrzy艂, sprawia艂o mu przyjemno艣膰.

- A w艂a艣nie, 偶e mi si臋 podoba - stwierdzi艂 niespo­dziewanie dla samego siebie.

- No, my艣l臋, hi, hi, hi! - za艣mia艂 si臋 cz艂owiek, kt贸ry po kryjomu wtargn膮艂 do „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", ukrywszy przedtem g艂ow臋 i twarz pod czerwonym kapturem. - Da­艂em ci pigu艂k臋 na zadowolenie. Nic ci臋 nie boli, prawda?

- Nie boli... - mrukn膮艂 bezwiednie ch艂opiec. - Pigu艂­k臋? ~ zmarszczy艂 brwi. - Jak膮 pigu艂k臋?

- Na dobry humor. Dlatego mia艂e艣 tak膮 zachwycon膮 min臋, zanim si臋 zbudzi艂e艣. Ofiarowa艂em ci pi臋kne sny. Sny by艂y istotnie pi臋kne, ale Irek ju偶 o nich zapomnia艂.

- Nigdy nie s艂ysza艂em o takich pigu艂kach - powie­dzia艂.

- Bo to m贸j wynalazek - w g艂osie starego zabrzmia艂a duma. - Jestem uczonym. Szcz臋艣nikiem.

- Czym? Kim?!

- Szcz臋艣nikiem. Szcz臋艣nik - specjalista od szcz臋艣cia. Jak fotonik od fotoniki, elektryk od elektryczno艣ci i tak dalej. Rozumiesz?

Irkowi przebieg艂a przez g艂ow臋 szalona my艣l, 偶e rozma­wia z przebranym panem Seyn膮.

- Tak - mrukn膮艂.

Zastanawia艂 si臋 chwil臋, po czym doda艂 z 偶elazn膮 logik膮:

- Nie. Nie rozumiem. Od szcz臋艣cia? To co pan w艂a艣ci­wie robi?

- Pracuj臋 nad uszcz臋艣liwianiem ludzi. Ch艂opiec zamruga艂 oczami.

- Jak to? - spyta艂 z wahaniem. - Daje im pan pi­gu艂ki?

- A w艂a艣nie! W艂a艣nie pigu艂ki! - ucieszy艂 si臋 osobliwy uczony. - Powiedz sam! Lecia艂e艣 za nami po g贸rach i ja­skiniach, potem wyr偶n膮艂e艣 g艂ow膮 w os艂on臋 strefy chro­nionej tego laboratorium i zemdla艂e艣. Powiniene艣 by膰 te­raz rozbity, obola艂y, oklapni臋ty jak rozdeptany kalosz! A tymczasem nic ci臋 nie boli i czujesz si臋 艣wietnie! Dlacze­go?! No, dlaczego?!

Tym razem Irek my艣la艂 znacznie d艂u偶ej, zanim wreszcie powiedzia艂:

- Rzeczywi艣cie, czuj臋 si臋 dobrze, nawet bardzo dob­rze... tylko nie wiem, czy to ju偶 znaczy, 偶e jestem szcz臋艣li­wy...

Wypowiadaj膮c te s艂owa, posiadacz pojemniczka z wia-

domymi krystografami nie zastanawia艂 si臋 nad tym, jak膮 rado艣膰 sprawi艂by swojemu nauczycielowi propedeutyki psychologii, gdyby ten by艂 teraz tutaj i m贸g艂 s艂ysze膰, co m贸wi jego ucze艅. Jednak i na uczonym-szcz臋艣niku uwa­ga ch艂opca wywar艂a pewne wra偶enie.

- Hm... tego... - b膮kn膮艂, zbity z tropu. - Bo widzisz, ja dopiero pracuj臋 nad moim wielkim wynalazkiem. Umiem ju偶 produkowa膰 pigu艂ki, kt贸re sprawiaj膮, 偶e cz艂o­wiek zapomina o doznanych przykro艣ciach, oraz takie, 偶e chce mu si臋 tylko 艣mia膰, 艣mia膰 i jeszcze raz 艣mia膰! Albo ! 偶e jest odwa偶ny. Przy okazji, w trakcie do艣wiadcze艅, zro­bi艂em tak偶e 艣rodki powoduj膮ce strach albo gniew, albo t臋sknot臋... Zachowuj臋 je na razie, bo zanim wszyscy wo­k贸艂 mnie b臋d膮 dobrzy i m膮drzy, te 艣rodki mog膮 mi si臋 przyda膰 do obrony. Ale teraz przygotowuj臋 wielk膮 syn­tez臋. Neuropeptydy znano i stosowano od dawna, chocia偶 r贸偶nym zacofa艅com to si臋 nie podoba艂o, moje 艣rodki jednak s膮 zupe艂nie nowe i stanowi膮 jedynie etap po艣redni na drodze do uniwersalnej pigu艂ki szcz臋艣cia! Ka偶demu da ona cudowne zdolno艣ci tw贸rcze, ukszta艂tuje osobowo艣膰 cz艂owieka, tak aby nie m贸g艂 on podda­wa膰 si臋 z艂ym nastrojom, zmieni motywacj臋 istnienia. Jas­ne?!

„Neuropeptydy, osobowo艣膰, motywacja istnienia" -powt贸rzy艂 w duchu Irek. Pewnie, 偶e jasne!

- Teraz da艂em ci pigu艂k臋 na dobry humor - wo艂a艂 nie zra偶ony min膮 swojego nieproszonego go艣cia szcz臋艣nik. - l jeste艣 w dobrym humorze, sam to przyzna艂e艣. A przedtem dosta艂e艣 pigu艂k臋 na odwag臋. Wrzuci艂em ci j膮 do tego, co pi艂e艣 na balu. Chcia艂em doda膰 jeszcze jedn膮, ale

j膮 upu艣ci艂em i wtedy ten pomylony puszkor贸b wszystko zepsu艂.

Ch艂opiec w jednej chwili zapomnia艂 o zawi艂o艣ciach szcz臋艣ciarstwa czy szcz臋艣nictwa, czy jak wreszcie na­zwa膰 ga艂膮藕 nauki, kt贸r膮 reprezentowa艂 osobnik w czar­nym kostiumie.

- Na odwag臋?! - wykrzykn膮艂 oburzony. - Mnie?

- A tak. Niczego nie zauwa偶y艂e艣? Mia艂e艣 jeszcze do­sta膰 艣rodek na mi艂y nastr贸j, ale powtarzam...

- A po co?! Nie jestem tch贸rzem! Uszcz臋艣liwiacz ludzko艣ci znowu si臋 stropi艂. Chwil臋 porusza艂 bezg艂o艣nie wargami, po czym wyzna艂:

- Bo ja si臋 pomyli艂em. Te pigu艂ki wcale nie by艂y prze­znaczone dla ciebie. Ale przyszli艣cie na bal przebrani, a ja podszed艂em do ciebie od ty艂u i wydawa艂o mi si臋... Ty przyby艂e艣 na Ganimeda dzisiaj, prawda? - zmieni艂 nagle temat.

- Tak.

- Z kim?

- Z ojcem i z siostr膮, Ini膮. Mieli艣my lecie膰 na Ziemi臋,

ale...

- Na Ziemi臋? - przerwa艂 nerwowo chudzielec. - Jak to: na Ziemi臋? To nie jeste艣cie z Ziemi?

- Nie... Mieszkamy w Coprates, na Marsie.

- Ale nazywasz si臋 Bodrin? Tak jak tw贸j ojciec? Oczy­wi艣cie, 偶e nazywasz si臋 tak, jak tw贸j ojciec! - ofukn膮艂 sam siebie. - On jest profesorem. Ale dlaczego w takim razie nie siedzi na Ziemi?

- Nie wszyscy profesorowie mieszkaj膮 na Ziemi - od­rzek艂 z lekk膮 uraz膮 Irek. - A ja wcale nie nazywam si臋 Bodrin, tylko Skiba.

- Co?!

Wielki, przynajmniej we w艂asnym mniemaniu, uczony wyda艂 taki wrzask, 偶e ch艂opiec zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi. Odskoczy艂 przezornie do ty艂u i przyjrza艂 si臋 z trwog膮 gos­podarzowi zagraconego laboratorium.

Dotychczas, p贸艂 siedz膮c, p贸艂 le偶膮c na fotelu, widzia艂 tylko zarysy postaci starego szcz臋艣nika. Ten ostatni usa­dowi艂 si臋 bowiem przed lamp膮, tak 偶e rysy jego twarzy pozostawa艂y w cieniu. Dopiero teraz, stoj膮c, Irek odkry艂, 偶e 贸w dziwny cz艂owiek nie bez powodu wyda艂 mu si臋 znajomy.

- Dziadku! - Ch艂opiec odruchowo wyci膮gn膮艂 r臋ce. -Dziadku! To przecie偶 ja, Irek...

- Haaaaa! - zawy艂 znowu zbieg z „Pi臋ciu Ksi臋偶y­c贸w" - Ja mam by膰 dziadkiem? Ja?!!! Impertynencja! Nie jestem niczyim dziadkiem! Masz przed sob膮 m艂o­dego, szcz臋艣liwego cz艂owieka, kt贸rego nieba­wem opromieni s艂awa dobroczy艅cy ludzko艣ci! Wi臋c po-wiadasz, 偶e nazywasz si臋 Skiba? - doda艂 ciszej.

- Tak.

- A tw贸j ojciec ma mo偶e na imi臋 Jacek?

- Tak.

- Wobec tego wybaczam ci, 偶e nazwa艂e艣 mnie dziad­kiem - chudzielec odwr贸ci艂 g艂ow臋. Jego srebrnobia艂e w艂osy zal艣ni艂y w 艣wietle. - Jestem rzeczywi艣cie podob­ny do Wiktora, mojego... to znaczy, chcia艂em powiedzie膰, twojego prawdziwego dziadka. Zna艂em go... kiedy艣.

W tym momencie Irek przypomnia艂 sobie wszystko, co s艂ysza艂 o tym cz艂owieku. 呕e spotka艂o go nieszcz臋艣cie... i 偶e zaszy艂 si臋 w艂a艣nie tu, na Ganimedzie. Ale dlaczego nie chce si臋 przyzna膰, kim naprawd臋 jest? Mo偶e wstydzi si臋 tego, co zrobi艂 tam, na balu, i p贸藕niejszej ucieczki? A mo­偶e my艣li o swojej pierwszej ucieczce, tej, kt贸ra mia艂a miej­sce wiele lat temu i o kt贸rej ojciec specjalnie z takim na­ciskiem opowiada艂 Ini, chc膮c j膮 przekona膰, 偶e nie powin­no si臋 bezgranicznie poddawa膰 w艂asnym smutkom?...

- A tw贸j dziadek co teraz robi? - spyta艂 cicho siwy szcz臋艣nik.

- Mieszka na Ziemi - odrzek艂 ch艂opiec. - Wczoraj przylecia艂 na Marsa, bo by艂y moje urodziny, i w艂a艣nie m贸­wi艂 o panu... to jest, przepraszam, o swoim bracie.

- M贸wi艂?... Hm... no tak, ludzie m贸wi膮 o r贸偶nych rze­czach, kiedy nie maj膮 nic wa偶nego do roboty. Obchodzi­艂e艣 urodziny? Kt贸re? Dziesi膮te?

„l ten cz艂owiek my艣li o uszcz臋艣liwianiu innych" - za­wrza艂 w duchu Irek.

- Pi臋tnaste - burkn膮艂 z wyrzutem.

Jego rozgoryczenie nie zosta艂o jednak zauwa偶one. Dziadek-nie-Dziadek spogl膮da艂 wprawdzie na swojego m艂odego, cho膰 nie a偶 tak m艂odego, jak mniema艂, go艣cia, ale r贸wnocze艣nie wydawa艂 si臋 go nie widzie膰. Niebie-skoszare, wyblak艂e oczy starego biochemika szuka艂y cze­go艣 w nieokre艣lonym punkcie przestrzeni, poza pancer­nymi 艣cianami male艅kiej stacji na obcym globie, kto wie, mo偶e nawet poza tym globem, w 艣wiecie gwiazd lub w blasku S艂o艅ca na Ziemi.

Siedzia艂 tak, nieobecny duchem, d艂u偶sz膮 chwil臋, a偶 ch艂opiec, raczej zak艂opotany ni偶 zniecierpliwiony, chrz膮­kn膮艂 g艂o艣no i spyta艂:

- A w艂a艣ciwie czemu pan ucieka艂?

Szcz臋艣nik milcza艂. Tkwi艂 na zaimprowizowanym sie­dzeniu, z jedn膮 nog膮 wysuni臋t膮 do przodu, przygarbiony, blady, jakby nagle zmo偶ony nieludzkim zm臋czeniem. Przypomina艂 teraz rysunek jakiej艣 staro偶ytnej postaci za­mieszczony w historycznej ksi膮偶ce... Irek nie m贸g艂 sobie tylko przypomnie膰, ani co to by艂a za ksi膮偶ka, ani kogo ten rysunek przedstawia艂.

- Ucieka艂?! Kto ucieka艂?! Czemu ucieka艂? - uczony ockn膮艂 si臋 tak nagle, 偶e jego wyrwany z zamy艣lenia go艣膰 znowu musia艂 gwa艂townie zamacha膰 r臋kami i cofn膮膰 si臋 dwa kroki do ty艂u. Niestety tym razem by艂o to o dwa kroki za du偶o. Ch艂opiec uderzy艂 o co艣 plecami. Us艂ysza艂 prze­ra藕liwy zgrzyt, a p贸藕niej 艂oskot wal膮cej si臋 piramidy zbu­dowanej z blaszanych puszek. Odwr贸ci艂 si臋 b艂yskawicz­nie. Z otwartych drzwiczek szafy wysypywa艂y si臋 na pod­艂og臋 r贸偶nobarwne pude艂ka.

- Co robisz?! - wrzasn膮艂 szcz臋艣nik. - Moje pigu艂ki! A taki tu mia艂em porz膮dek! - zako艅czy艂 偶a艂o艣nie, po czym upad艂 na kolana i zacz膮艂 gor膮czkowo zbiera膰 bez­cenne pojemniczki.

Nie by艂y one puste. Przynajmniej nie wszystkie. Nie­kt贸re otwar艂y si臋 podczas katastrofy, wyrzucaj膮c na pod­艂og臋 dziesi膮tki ma艂ych kuleczek. W r贸偶owych pude艂kach

znajdowa艂y si臋 r贸偶owe, w czarnych czarne, w fioleto­wych fioletowe i tak dalej.

- Przepraszam - wyb膮ka艂 pokornie Irek. - Nie chcia­艂em...

- „Nie chcia艂em"! „Nie chcia艂em"! - przedrze藕nia艂 chudzielec, staraj膮c si臋 zgarn膮膰 wszystkie pude艂ka od ra­zu, co powodowa艂o, 偶e sterta na pod艂odze zamiast si臋 zmniejsza膰, stale ros艂a. - Nie chcia艂! Patrzcie go! Ten 艂ysy blacharz tak偶e „nie chcia艂" straszy膰 automatu w „Pi臋ciu Ksi臋偶ycach"! l co z tego?

Irek ch臋tnie by pom贸g艂 w naprawianiu wyrz膮dzonej przez siebie szkody, ale ba艂 si臋 ruszy膰 z miejsca, 偶eby nie spowodowa膰 jeszcze wi臋kszego rozgardiaszu. Dlatego odsun膮艂 si臋 tylko na bok. Wtedy zauwa偶y艂 co艣, czego nie m贸g艂 dostrzec gospodarz laboratorium odwr贸cony ty艂em.

Spod stolika przysuni臋tego do 艣ciany wype艂zn膮艂 cie­niutki metalowy w膮偶 zako艅czony czym艣 w rodzaju dw贸ch palc贸w. Te palce, nieproporcjonalnie grube i nie­co sp艂aszczone, by艂y zdolne do wykonywania przynaj­mniej niekt贸rych funkcji zwyk艂ego, ludzkiego kciuka. Dodajmy: kciuka nale偶膮cego do niesympatycznego z艂o艣­liwca. W膮偶 podje偶d偶a艂 bowiem po kolei do rozsypanych pigu艂ek, z kt贸rych wiele potoczy艂o si臋 a偶 pod 艣cian臋, i rozgniata艂 z cichutkim chrz臋stem jedn膮 kolorow膮 kulecz­k臋 po drugiej.

- O, o, o!... - zawo艂a艂 przytomnie ch艂opiec. - W膮偶! W膮偶! W膮偶! Wij膮cy si臋 na pod艂odze uczony znieruchomia艂.

- Ja w膮偶? Ty...

- Nie pan! - przerwa艂 w por臋 Irek. - Tam, o, o! Szcz臋艣nik powoli, z niedowierzaniem spojrza艂 we wskazanym kierunku.

- Aaaa!!! - laboratorium jeszcze raz przeszy艂 okropny krzyk. - To ten puszkor贸b!!! Widzisz?! Widzisz?! Przecie偶 to najgorsza kreatura, jak膮 kiedykolwiek wyda艂 nasz szla­chetny gatunek! l takie co艣 chce uszcz臋艣liwia膰 ludzi!

„Jak to; uszcz臋艣liwia膰? - przemkn臋艂o ch艂opcu przez g艂ow臋. - Przecie偶 uszcz臋艣liwia膰 ludzi chce w艂a艣nie ten tutaj! Czy偶by istnia艂 jeszcze drugi?"

- Zobaczysz!... - Uczony zerwa艂 si臋 jak gazela i pop臋­dzi艂 przez swoj膮 ma艂膮 pracowni臋, jednak nie w stron臋, gdzie szerzy艂 dzie艂o zniszczenia dziwny gad, lecz ku ma­艂emu pulpitowi stoj膮cemu obok jeszcze mniejszej umy­walki.

Grzrz... grzrz... - w膮偶 rozprawia艂 si臋 z kolejnymi pigu艂­kami szcz臋艣cia. Ich tw贸rca nic sobie jednak z tego nie ro­bi艂. Ca艂膮 swoj膮 uwag臋 skupi艂 na pulpicie. Naciska艂, jeden po drugim, niegdy艣 bia艂e klawisze, r贸wnocze艣nie bacznie obserwuj膮c taniec 艣wietlistych nitek, kt贸re ukazywa艂y si臋 w okienkach wska藕nik贸w. Wreszcie wyda艂 przeci膮g艂y odg艂os, kt贸ry mia艂 by膰 pomrukiem zadowolenia, lecz za­brzmia艂 tak z艂owieszczo, 偶e ch艂opcu a偶 ciarki przesz艂y po krzy偶ach.

- A teraz chod藕 tutaj! No, chod藕! - powt贸rzy艂 nie­cierpliwie, bo Irek nadal sta艂 w miejscu jak skamienia艂y. -Pr臋dzej! Szafy umiesz rozbija膰, ale jak mo偶na zobaczy膰 co艣 ciekawego, to ci臋 nie ma!

Tak sformu艂owane wezwanie wreszcie poskutkowa艂o. Irek, ostro偶nie stawiaj膮c stopy, by nie nadepn膮膰 kt贸rego艣 z drogocennych pude艂ek, a r贸wnocze艣nie nie znale藕膰 si臋 zbyt blisko ruchliwych kciuk贸w metalowego gada, pod­szed艂 do pulpitu, przy kt贸rym sta艂 stary uczony. Ten jed­nak wskaza艂 mu... umywalk臋.

- Tam patrz! - burkn膮艂. Ch艂opiec zawaha艂 si臋.

- No, patrz... Nie tam, o艣le! - zirytowa艂 si臋 szcz臋艣nik, widz膮c, 偶e Irek ogl膮da wn臋trze umywalki. - Do kurka!

Ch艂opiec pochyli艂 si臋, wykr臋ci艂 jak korkoci膮g i zajrza艂 od do艂u do wylotu kranu. Zajrza艂 i a偶 krzykn膮艂 ze zdumie­nia.

Z tego kurka woda z pewno艣ci膮 nie p艂yn臋艂a ju偶 od dawna. Mo偶e nawet nigdy.Okr膮g艂y otw贸r by艂 za艣lepiony

szklan膮 mas膮 o powierzchni wyszlifowanej na kszta艂t malutkiej soczewki.

Przez taki to szczeg贸lny peryskop Irek ujrza艂 wn臋trze okr膮g艂ego pomieszczenia, takiego jak to, w kt贸rym sam si臋 teraz znajdowa艂. By艂o tylko inaczej urz膮dzone. Miej­sce p贸艂ek i sto艂u zajmowa艂y wielkie, skomplikowane au­tomaty. Przy jednym z nich sta艂 kompletnie 艂ysy grubas, kt贸rego nogi tkwi艂y w szerokich blaszanych rurach. Dzi臋­ki tym nogom, a raczej rurom ch艂opiec natychmiast od­gad艂, 偶e ma przed sob膮 drugiego ze sprawc贸w alarmu w „Pi臋ciu Ksi臋偶ycach".

- Kto to jest? - chcia艂 zawo艂a膰, ale uda艂o mu si臋 wy­doby膰 jedynie zduszony szept. Spr贸bujcie bowiem wo­艂a膰, zagl膮daj膮c od do艂u do kranu nisko umieszczonej umywalki.

Szcz臋艣nik jednak us艂ysza艂,

- Wr贸g! Szkodnik! Ignorant! - odrzek艂 z moc膮. - Kie­dy艣 by艂 konstruktorem, a-potem zwariowa艂 na punkcie swoich gadaj膮cych i ruszaj膮cych si臋 puszek! Automaty! Oto, czym chce zbawi膰 ludzko艣膰! Ale patrz! On jest gruby jak hipopotam, a bieg艂 razem ze mn膮 po g贸rach. Teraz, zamiast odpoczywa膰, zdoby艂 si臋 na nowy wysi艂ek. Mia­nowicie wys艂a艂 automat, 偶eby mi tu niszczy艂 moje pigu艂ki! Na pewno jest zm臋czony i chce mu si臋 pi膰. Dot膮d praco­wa艂, ale teraz... Zobaczysz... hi, hi, hi!

- A sk膮d on wiedzia艂, 偶e panu rozsypa艂y si臋... 偶e ja rozsypa艂em pigu艂ki?

- Przecie偶 on tak偶e nas widzi! - odpowiedzia艂 z lek­kim zdziwieniem szcz臋艣nik, jakby zaskoczony, 偶e kto艣 mo偶e pyta膰 o rzecz tak oczywist膮. - O, ju偶, ju偶! - zmieni艂 ton.

R贸wnocze艣nie przycisn膮艂 jeszcze jeden guziczek. Sk膮d艣, jakby spod pod艂ogi, dobieg艂 szum wody. Wtedy siwow艂osy uczony b艂yskawicznym ruchem si臋gn膮艂 po jedn膮 z le偶膮cych na pod艂odze pigu艂ek, podni贸s艂 j膮 i wrzu­ci艂 do otworu nad pulpitem.

Irek zobaczy艂, 偶e 艂ysy grubas ze szklank膮 w d艂oni idzie w stron臋 zlewu, kt贸ry u niego pe艂ni艂 wida膰 swoje zwyk艂e prozaiczne funkcje. Nape艂ni艂 szklank臋 wod膮, po czym uni贸s艂 j膮 do ust. Ca艂y czas spogl膮da艂 przy tym w stron臋, gdzie migota艂 lampkami jaki艣 pracuj膮cy automat, tote偶 nie zauwa偶y艂, 偶e wraz z wod膮 sp艂yn臋艂a do jego szklanki male艅ka, ciemna kuleczka. Napi艂 si臋 i odstawi艂 naczynie. Raptem wyraz jego twarzy uleg艂 gwa艂townej zmianie. Zblad艂, zesztywnia艂, kilkakrotnie poruszy艂 wargami, a偶 wreszcie zacz膮艂 dygota膰 jak suchy listek miotany jesien­nym wiatrem.

- Haaa! - nad uchem Irka rozleg艂a si臋 pie艣艅 zwyci臋­stwa. - Widzisz?! Daj, teraz ja popatrz臋. Nie mog臋 prze­cie偶 przepu艣ci膰 takiego widoku!

Widok by艂 rzeczywi艣cie niezwyk艂y, mimo to ch艂opiec bez 偶alu odst膮pi艂 uczonemu pigularzowi miejsce przy kranie. Wyprostowa艂 si臋 z trudem i w tym momencie za­uwa偶y艂, 偶e automat w kszta艂cie w臋偶a, kt贸ry z tak膮 zawzi臋­to艣ci膮 rozgniata艂 cudowne kulki, tak偶e zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰 jak pora偶ony pr膮dem. Podrygiwa艂 przez chwil臋, po czym znikn膮艂 z powrotem w 艣cianie.

- No i co?! No i co?! - triumfowa艂 dalej szcz臋艣nik, nie odrywaj膮c oka od kurka. - Du偶o ci pomog艂y twoje kon­serwy! Ale si臋 boi, hi, hi, hi!

Irek z ut臋sknieniem zerkn膮艂 w stron臋 drzwi prowadz膮­cych do 艣luzy. To, co si臋 tutaj dzia艂o, przypomina艂o jak膮艣 bajk臋 q z艂ych s膮siadach lub fantastyczn膮 komedi臋 filmo­w膮. Ale po偶eraj膮ce 艣wiat艂o dyski i odkryte w podzie­miach malowid艂a s膮 jednak o wiele ciekawsze. A tymcza­sem ani ojciec, ani profesor Bodrin ci膮gle nic o nich nie wiedz膮...

- No! - uczony chudzielec wyprostowa艂 si臋 wreszcie, zatar艂 z uciech膮 r臋ce i spojrza艂 przyja藕nie na ch艂opca. Sta-艂o si臋 to akurat w momencie, gdy Irek tak t臋sknie spogl膮­da艂 w stron臋 drzwi. - On ju偶 wie! Hi, hi, hi! Teraz b臋dzie d艂ugo my艣la艂, jak mi si臋 odwdzi臋czy膰. Da艂em mu pigu艂k臋

na strach! Nikt nie oprze si臋 moim superstymulatorom biochemicznym! Chcesz si臋 艣mia膰? - prosz臋! Chcesz p艂aka膰? - s艂u偶臋 uprzejmie! Chcesz wpa艣膰 w furi臋? - nic prostszego! Chcesz by膰 szcz臋艣liwy?... Co, zamierzasz ju偶 sobie p贸j艣膰?

- Je艣li nie mia艂by pan nic przeciwko temu - b膮kn膮艂 nie艣mia艂o ch艂opiec. - Ojciec nie wie, co si臋 ze mn膮 sta艂o, i teraz pewnie... - urwa艂.

Chcia艂 powiedzie膰 „boi si臋 o mnie", ale w zestawieniu z tym, co widzia艂 przed chwil膮, okre艣lenie „boi si臋" za­brzmia艂oby jako艣... fa艂szywie. Ten stary cz艂owiek m贸wi艂 przed chwil膮 o strachu. Ale przecie偶 grubas naprawd臋 nie odczuwa艂 strachu. To by艂o sztuczne... po prostu, bez­wiednie, po艂kn膮艂 specjaln膮 pigu艂k臋...

- No c贸偶, id藕, id藕 - szcz臋艣nik machn膮艂 r臋k膮. - Ubierz si臋 w 艣luzie... Zreszt膮 odprowadz臋 ci臋.

- A mo偶e - dobra wola dziwacznego gospodarza obudzi艂a w ch艂opcu wyrzuty sumienia - mo偶e jednak pom贸g艂bym panu posprz膮ta膰? - wskaza艂 oczami rozsy­pane pude艂ka.

- O, co to, to nie! - wspania艂omy艣lna oferta Irka zo­sta艂a odrzucona stanowczo i nieodwo艂alnie, - Narobi艂­by艣 mi tylko ba艂aganu. Sam posprz膮tam i b臋d臋 mie膰 zno­wu idealny porz膮dek jak przedtem. No, chod藕 - podbieg艂 do wyj艣cia i otworzy艂 pancerne drzwi. - A tego... - zaj膮­kn膮艂 si臋 - nie m贸w na razie profesorowi Bodrinowi, 偶e u mnie by艂e艣. Sam z nim porozmawiam. Ale przedtem wprawi臋 go w dobry humor. Ju偶 by艂bym to zrobi艂, gdyby nie ten przekl臋ty puszkor贸b. Nie powiesz? - spyta艂, kiedy ch艂opiec przechodzi艂 obok niego, wkraczaj膮c do mrocz­nej kom贸rki 艣luzy.

Irek ju偶 mia艂 na ko艅cu j臋zyka zapewnienie, 偶e nie pi艣nie s艂贸wka nikomu, jednak po namy艣le rzek艂:

- Mo偶e ojcu... B臋d臋 mu musia艂 wyja艣ni膰, dlaczego mnie-tak d艂ugo nie by艂o.

- Ojcu ewentualnie mo偶esz. A teraz wynocha! No, szybko!

- Przecie偶 si臋 ubieram - mrukn膮艂 z uraz膮 ch艂opiec, mocuj膮c sw贸j kask, kt贸ry znalaz艂 w 艣luzie, do kryzy ska­fandra.

- Kokosisz si臋, 偶e a偶 przykro patrze膰! Poczekaj. Te­go... hm... umiesz otworzy膰 zewn臋trzne drzwi 艣luzy?

- Mieszkam na Marsie.

- A... masz dosy膰 powietrza?

Ch艂opiec zerkn膮艂 na wska藕nik pod okapem he艂mu.

- Wystarczy na ca艂膮 dob臋.

- Wszystko dzia艂a sprawnie? Klimatyzacja? 艁膮cz­no艣膰?

- Tak, skoro mog臋 z panem rozmawia膰...

- Prawda, prawda. Wiesz, dok膮d i艣膰? Nie wiesz - od­powiedzia艂 sam sobie, jakby zarazi艂 si臋 tym obyczajem od Mammy. - Gdy opu艣cisz pracowni臋, spojrzyj na wsch贸d. Zobaczysz 艣wiat艂a bazy. Nie wracaj do „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", bo zab艂膮dzi艂by艣 w g贸rach. Przez jaskini臋 da si臋 i艣膰 tylko stamt膮d do nas. W przeciwn膮 stron臋 nie. Szyb jest za stromy i za 艣liski. Id藕 prosto do bazy. Oni b臋­d膮 wiedzieli, co z tob膮 zrobi膰. Zrozumia艂e艣?

- Tak, prosz臋 pana - odpowiedzia艂 grzecznie Irek, my艣l膮c, 偶e z pewno艣ci膮 bardzo by polubi艂 tego dziwnego staruszka, kt贸ry m贸g艂by by膰 jego dziadkiem, a przy­najmniej bratem dziadka. Przecie偶 on tylko udawa艂 zjadli­wego zrz臋d臋...

- No, to wynocha! Sio! Sio! - zako艅czy艂 rozmow臋 dziwny staruszek.

Obaj m臋偶czy藕ni stali w milczeniu, ci膮gle jeszcze spo­gl膮daj膮c w niebo, tam gdzie znikn臋艂a im z oczu 艣wietlista smuga przypominaj膮ca komet臋. By艂aby to jednak prze­dziwna kometa. Jej osobliwo艣膰 polega艂a na tym, 偶e wznosi艂a si臋 coraz wy偶ej ku zamglonym gwiazdom i 偶e

lecia艂a znacznie szybciej ni偶 jakiekolwiek cia艂o niebieskie nie wy艂膮czaj膮c spadaj膮cych, rozp臋dzonych meteoryt贸w.

- Czy... czy to by艂 o n? - spyta艂 wreszcie nieswoim g艂osem Geo Dutour.

Doktor Skiba zagryz艂 wargi. Po chwili skin膮艂 twierdz膮­co g艂ow膮.

Ratownik westchn膮艂.

- Nie m贸wi艂e艣 mi, 偶e on ma taki nap臋d.

- Sam o tym zapomnia艂em - ojciec Irka odchrz膮kn膮艂 i doda艂 pozornie od rzeczy: - Jestem konstruktorem rakiet dalekiego zwiadu. Czy tw贸j automat na pewno przes艂a艂 prawid艂ow膮 formu艂k臋 wezwania?

- RX-dwa! Powt贸rz wys艂any kod - rzuci艂 Dutour. Aparat wisz膮cy nieruchomo nad nimi spe艂ni艂 polece­nie. Wezwanie by艂o sformu艂owane dok艂adnie tak, jak po­winno.

- Nie rozumiem, co si臋 sta艂o - rzek艂 g艂ucho doktor Skiba.

Znowu zapad艂a cisza. Przerwa艂 j膮 w kilka sekund p贸藕­niej g艂os nowego automatu.

- Tu.RX-cztery. L膮duj臋.

- RX-cztery, nie wzywa艂em ci臋 - Dutour zmarszczy艂 brwi.

- Tu RX-dwa - us艂yszeli w odpowiedzi. - RX-cztery jest pilotowany przez cz艂owieka.

Automat osiad艂 na skalnej p贸艂ce. Nad otwart膮 klap膮 w艂azu widnia艂a g艂owa uzbrojona w kask.

- Jestem - zameldowa艂 si臋 pilot g艂osem Ini. - Tru­szek znikn膮艂. Czy co艣 si臋 sta艂o? - dziewczyna zeskoczy艂a z pojazdu i sz艂a w stron臋 ojca.

- Uwa偶aj!

Ostrze偶enie Dutoura przysz艂o w sam膮 por臋. Inia nie pa­trzy艂a pod nogi. Tylko krok dzieli艂 j膮 od czarnego otworu studni. Stan臋艂a. Doktor Skiba podbieg艂 i chwyci艂 j膮 za r臋k臋.

RX-cztery, wysadziwszy pasa偶era, wzbi艂 si臋 w g贸r臋

i zawis艂 obok tr贸jki pozosta艂ych automat贸w. Inia spogl膮­da艂a w g艂膮b rozpadliny. Wreszcie wyprostowa艂a si臋 i spojrza艂a na ojca.

- Czy ci dwaj, kt贸rzy uciekali, wpadli tutaj?

- Nie oni. Irek. Przynajmniej tak przypuszczamy. Nig­dzie go nie ma - Dutour m贸wi艂 umy艣lnie zwi臋藕le, spo­kojnym tonem.

- Irek? Jak to: Irek?! - przerazi艂a si臋 Inia. - A gdzie ten uczony. Robinson, i jego syn?

- Musieli wr贸ci膰 do bazy.

- No, a Truszek? My艣la艂am, 偶e to wy go wezwali艣cie, i dlatego przylecia艂am. By艂am w pokoju, kiedy on nagle wystartowa艂. Zajrza艂am jeszcze do dyspozytorni. Chcia­艂am si臋 z wami skontaktowa膰, ale pan Kozula powiedzia艂, 偶e centrala 艂膮czno艣ci „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" jest chwilowo nieczynna. To znaczy, czynna, tylko nie dla mieszka艅c贸w gwia藕dzi艅ca. Podobno jej nadajniki wspomagaj膮 anteny bazy, kt贸ra nadal usi艂uje odzyska膰 kontakt z zaginion膮 ekip膮.

- Poczekaj... - przerwa艂 jej Dutour. - Poczekaj... -powt贸rzy艂 patrz膮c pytaj膮cym wzrokiem na doktora Skib臋. - W takim razie, jak to mo偶liwe...

- ...偶e Truszek odebra艂 nasze wezwanie - podchwy­ci艂 konstruktor. - Je艣li centrala przyjmuje tylko sygna艂y przeznaczone dla bazy?...

- My艣licie - g艂os Ini dr偶a艂 lekko - my艣licie, 偶e wez­wa艂 go kto艣 inny?

Dutour potrz膮sn膮艂 z niedowierzaniem g艂ow膮, ale nic nie powiedzia艂.

- Tak czy owak, tutaj nic nie wystoimy - doktor Ski­ba stara艂 si臋, jak m贸g艂, aby jego g艂os brzmia艂 spokojnie i pewnie. - Faktem jest, 偶e Truszek znikn膮艂. On jeden po­trafi艂by odnale藕膰 Irka, jest przecie偶 jego automatem opie­ku艅czym specjalnie tak zaprogramowanym, aby zawsze natychmiast reagowa艂 na has艂o zastrze偶one dla mojego syna. l Truszek zareagowa艂 na wezwanie, tylko 偶e

zamiast pod ziemi臋, polecia艂 w kosmos. Tam Irka nie ma. Nie wierz臋, 偶eby ci, kt贸rych gonili艣my, byli wys艂annikami innej gwiezdnej cywilizacji i 偶eby odlecieli, zabieraj膮c przy okazji tak偶e ziemskiego ch艂opca. Takie rzeczy s膮 do­bre w filmach fantastycznych. Jedyne, co teraz mo偶emy zrobi膰, to uda膰 si臋 natychmiast do bazy. Je艣li oni koordy­nuj膮 艂膮czno艣膰 na ca艂ym globie, to mo偶e b臋d膮 wiedzieli, co zrobi膰, aby nawi膮za膰 kontakt z Irkiem, a przynajmniej, na razie, z Truszkiem.

- Do bazy... - szepn臋艂a cichutko Inia.

- Zgadzam si臋 - Dutour skin膮艂 energicznie g艂ow膮. -Nie mo偶emy d艂u偶ej sta膰 bezczynnie. - Zadar艂 g艂ow臋 do g贸ry. - RX-dwa, RX-trzy, RX-cztery, do l膮dowania. Za­bierzecie nas. W ten spos贸b b臋dzie szybciej - zwr贸ci艂 si臋 do Ini i jej ojca. - W drog臋!

Din wszed艂 na p艂aski od艂amek ska艂y, kt贸ry osun膮艂 si臋 ze stromego zbocza. Jaki艣 czas obserwowa艂 majacz膮ce przed nim bia艂e, jajowate budyneczki, po czym powie­dzia艂: -

- Tato, tu ja. Tato, m贸wi Din. S艂yszysz mnie? Umy艣lnie nie u偶ywa艂 stereotypowego kodu, wiedz膮c. 偶e baza czeka na g艂osy z kosmosu. Nie chcia艂 nikogo wprowadza膰 w b艂膮d... cho膰by na u艂amek sekundy.

- S艂ysz臋, synu - s艂uchawki przynios艂y natychmiasto­w膮 odpowied藕. - Co u ciebie?

- W porz膮dku. Jestem obok laboratori贸w. Nie widz臋 dodatkowych anten, kt贸re mog艂yby zak艂贸ca膰 艂膮czno艣膰. Podejd臋 jeszcze bli偶ej.

- Po co? Uwa偶aj, tam tak偶e s膮 strefy ochronne. Mo偶esz wpa艣膰 na os艂on臋 si艂ow膮 i uszkodzi膰 ska­fander.

- Niczego nie uszkodz臋 - odrzek艂 Din z pob艂a偶liw膮 wy偶szo艣ci膮. - Ale st膮d nie widz臋 dok艂adnie otoczenia obu pracowni. Po przeciwnej stronie mog膮 by膰 jakie艣

konstrukcje. Musz臋 to sprawdzi膰. Odezw臋 si臋 znowu za pi臋膰 minut. Koniec 艂膮czno艣ci.

S艂uchawki umilk艂y.

Din zeskoczy艂 lekko z kamienia i niezbyt szybkim kro­kiem ruszy艂 w stron臋 pierwszego laboratorium. Po chwili zwolni艂 i zmieni艂 kierunek marszu. Zacz膮艂 okr膮偶a膰 oba bu­dyneczki, aby obejrze膰 dok艂adnie ca艂y otaczaj膮cy je teren. Anten dalekiego zasi臋gu nie da si臋 schowa膰 pod ziemi膮.

Ale 偶adnych anten nigdzie nie by艂o. Wobec tego Din skierowa艂 si臋 w stron臋 w膮skiego przesmyku mi臋dzy labo­ratoriami. W艂a艣nie na ten przesmyk wychodzi艂y drzwi jednej i drugiej pracowni. By艂y o艣wietlone, a od g贸ry ochroniono je malutkimi okapami, pod kt贸rymi pali艂y si臋 blade, orientacyjne lampki.

Dotychczas wszystko sz艂o g艂adko. Teraz jednak na­desz艂a pora na wykonanie najmniej przyjemnej cz臋艣ci za­dania. Trzeba wej艣膰 najpierw do jednego, a potem do drugiego budyneczku i przekona膰 si臋, czy ich gospoda­rze nie robi膮 czego艣, co mog艂oby spowodowa膰 zak艂贸ce­nia 艂膮czno艣ci na Ganimedzie i w otaczaj膮cej go prze­strzeni.

Oczywi艣cie ch艂opiec wiedzia艂, 偶e w tych laboratoriach mieszkaj膮 i pracuj膮 samotni ludzie. 呕e s膮 tutaj ju偶 od wie­lu lat. Ojciec wspomina艂 mu o nich niejednokrotnie. M贸­wi艂 wtedy, 偶e im wsp贸艂czuje. Tego Din nie rozumia艂. Przecie偶 skoro sami wybrali sobie takie miejsce do pracy i tak膮 prac臋... Ba, ale jak膮 prac臋? To ojciec przemilcza艂.

Te dwie jajowate kopu艂ki intrygowa艂y Dina od dawna. A dzisiaj, kiedy wracaj膮c z gwia藕dzi艅ca znalaz艂 si臋 tak bli­sko tajemniczych pustelni, natychmiast postanowi艂, 偶e tym razem nie przepu艣ci okazji. l uda艂o si臋. Co prawda gdyby nie profesor Bodrin... Ale mniejsza z tym. Teraz jest tutaj i musi zrobi膰 swoje.

Stan膮艂. Zrobi膰 swoje. 艁atwo powiedzie膰...

Nie by艂o tu 艣wiate艂 wytyczaj膮cych przej艣cia w barierze pola ochronnego. Jak w艂a艣ciwie ma zawiadomi膰 tych

zdziwacza艂ych badaczy, 偶e na ganimedzkiej pustyni, pod ich domkami, stoi samotny w臋drowiec i chce wej艣膰 do 艣rodka? Przecie偶 oni odci臋li si臋 od 艣wiata, przerabiaj膮c nawet w tym celu swoje centralki 艂膮czno艣ci. Ojciec m贸­wi艂, 偶e nie mo偶na nawi膮za膰 z nimi kontaktu ani z bazy, ani z „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w". Chyba 偶eby oni sami zechcieli kogo艣 wezwa膰. Ale to si臋 jeszcze nigdy nie zdarzy艂o.

„Podejd臋 bli偶ej - powiedzia艂 sobie po namy艣le - a po­tem zobaczymy".

Wprowadzaj膮c w czyn swoje postanowienie, zrobi艂 dwa kroki do przodu, l na tym, na razie, poprzesta艂...

Drzwi jednego z laboratori贸w otworzy艂y si臋 nagle. W nik艂ym blasku sygnalizacyjnej lampki zal艣ni艂a os艂ona kasku. Nieznajomy zamkn膮艂 za sob膮 wej艣cie do 艣luzy, a potem rozejrza艂 si臋 doko艂a, jakby nie wiedz膮c, co robi膰 dalej.

- A sio! A sio! - us艂ysza艂 Din w swoich s艂uchawkach.

Mimo woli rozejrza艂 si臋 uwa偶nie po otoczeniu bia艂ych budyneczk贸w, szukaj膮c stadka kur, kt贸re ten cz艂owiek w skafandrze postanowi艂 zagoni膰 z powrotem do kojca. Kur, rzecz jasna, nie by艂o ani 艣ladu, za to s艂uchawki po­wt贸rzy艂y: - A sio! A sio! - przy czym tym razem s艂owa te zosta艂y wym贸wione z przek膮sem. Zaraz potem nieznajo­my doda艂: - Pi臋kne po偶egnanie, nie ma co... a sio!... nie ma co!... a sio! - Mrucza艂 to monotonnie, jakby uk艂ada艂 piosenk臋 i w艂a艣nie znalaz艂 refren, kt贸ry wielce przypad艂 mu do gustu.

Din, kt贸ry w pierwszej chwili ucieszy艂 si臋 na widok cz艂owieka wychodz膮cego z pracowni, s膮dz膮c, 偶e niespo­dziewanie trafia mu si臋 sposobno艣膰 zawiadomienia ba­daczy o swoim przybyciu, teraz postanowi艂 milcze膰 i cze­ka膰. Licho wie, co mo偶e zrobi膰 taki odludek pod艣piewu­j膮cy sobie pod nosem „a sio, a sio", kiedy raptem us艂yszy g艂os nieproszonego go艣cia. l co mu w艂a艣ciwie powie­dzie膰? „Przepraszam, czy to pan zak艂贸ca 艂膮czno艣膰 mi臋dzy baz膮, a wys艂anym z niej statkiem kosmicznym?" Normal­

ny cz艂owiek, us艂yszawszy takie pytanie, mia艂by pe艂ne pra­wo eksplodowa膰 ze z艂o艣ci, a co dopiero jeden z tych dzi­wak贸w, kt贸rzy z nikim nie chc膮 rozmawia膰.

Nieznajomy umilk艂 i zacz膮艂 powoli oddala膰 si臋 od bu­dyneczku, kt贸ry przed chwil膮 opu艣ci艂. Nagle upad艂. Chwil臋 p贸藕niej w s艂uchawkach Dina rozleg艂 si臋 rozpacz­liwy szloch. Ch艂opiec poderwa艂 si臋 przekonany, 偶e tam­ten dozna艂 jakiej艣 powa偶nej kontuzji, 偶e uszkodzi艂 ska­fander i potrzebuje natychmiastowej pomocy, ale znowu zd膮偶y艂 zrobi膰 zaledwie dwa kroki, gdy zatrzyma艂y go s艂o­wa:

- No i co ja zrobi臋?... Co teraz zrobi臋?... Wyrzuci艂 mnieee... powiedzia艂; a sio... ooo... ooo... uuu... uuu... -dalsze s艂owa ofiary wypadku, a raczej upadku, przesz艂y w nieartyku艂owane buczenie.

„Nie - pomy艣la艂 trze藕wo Din. - Tak rycze膰 nie m贸g艂by 偶aden cz艂owiek, kt贸ry naprawd臋 potrzebuje pomocy. Tak w og贸le nikt nie mo偶e rycze膰. Czy to nie jaki艣 zepsuty automat, nie wiadomo czemu ubrany jak cz艂owiek?"

Machinalnie przycisn膮艂 guzik 艂膮czno艣ci.

- Halo, Din! - us艂ysza艂 g艂os ojca, napi臋ty i dr偶膮cy z niepokoju. - Din! Czy to ty p艂aczesz?...

Olaf Robinson czuwaj膮cy w bazie przy odbiorniku mu­sia艂, rzecz jasna, dozna膰 wstrz膮su, us艂yszawszy rzewne 艂kanie nios膮ce si臋 przez ganimedzk膮 pustyni臋.

- Ja? Te偶 co艣! - parskn膮艂 Din. - Ale kto艣 rzeczy­wi艣cie p艂acze. Nie mam poj臋cia dlaczego...

- Widzisz go? - spyta艂 uspokojony ojciec.

- Owszem - mrukn膮艂 ch艂opiec. - Widz臋... W艂a艣nie zobaczy艂, 偶e nieznajomy, kt贸ry tak roz偶ali艂 si臋 nad sob膮, podnosi g艂ow臋 i siada. Temu ruchowi towa­rzyszy艂a ca艂a seria przejmuj膮cych, pe艂nych bezbrze偶nego 偶alu westchnie艅 i poj臋kiwa艅. W nast臋pnej chwili skulona figurka rozpaczaj膮cego wygna艅ca znalaz艂a si臋 po艣rodku plamy jasnego 艣wiat艂a, kt贸re pad艂o z otwartych nagle

drzwi laboratorium. Nie tego, gdzie tw贸rca piosenki ,,A sio... nie ma co!" przebywa艂 przedtem, tylko s膮­siedniego. R贸wnocze艣nie kto艣 zawo艂a艂 bardzo grubym g艂osem:

- Hej, ty tam! Chod藕 tutaj!

- Nie mog臋... - odpowied藕 zosta艂a raczej wyp艂akana ni偶 wypowiedziana. - Pole si艂oweeee..

- Pole jest otwarte. No, chod藕, chod藕! - gruby g艂os sta艂 si臋 odrobin臋 cie艅szy. - Sk膮d ty si臋 tutaj w艂a艣ciwie wzi膮艂e艣? To znaczy, ja wiem, sk膮d si臋 wzi膮艂e艣. Ale kim je­ste艣? Przys艂a艂 ci臋 profesor Bodrin?

- Nieeee... - wybecza艂a posta膰 w skafandrze, gramo­l膮c si臋 niezdarnie pomi臋dzy malutkimi 艣wiate艂kami, kt贸re zab艂ys艂y dopiero teraz, wyznaczaj膮c przej艣cie przez grani­c臋 strefy ochronnej. - Nie... ja nazywam si臋 Irek Skiba... nikt mnie nie przys艂a艂... nie chc臋 nigdzie i艣膰... nic mi ju偶 nie pomo偶e, nic, nic, nic...

Stoj膮cy w drzwiach m臋偶czyzna poczeka艂, a偶 cz艂owiek, kt贸remu nic ju偶 nie by艂o w stanie pom贸c, wszed艂 na czworakach w obr臋b strefy otaczaj膮cej jego pracowni臋, po czym bezceremonialnie porwa艂 go pod pachy i prze­ci膮gn膮艂 przez pr贸g. Drzwi zamkn臋艂y si臋. 艢wiate艂ka zgas艂y. Wok贸艂 dw贸ch jajowatych kopu艂 zn贸w zapanowa艂a cicha, ganimedzka noc.

Wtedy Din nabra艂 do p艂uc powietrza, wyprostowa艂 si臋 i oficjalnym tonem powiedzia艂:

- Uwaga, tato. Uwaga, baza. Uwaga, „Pi臋膰 Ksi臋偶y­c贸w". Nadaj臋 wa偶ny meldunek. Zaginiony Irek Skiba znalaz艂 si臋!

Kiedy Irek zamyka艂 zewn臋trzne drzwi 艣luzy od labora­torium Augusta Skiby, poczu艂, 偶e do jego lewej r臋kawicy dosta艂y si臋 jakie艣 twarde grudki, kt贸re uwieraj膮 go teraz w opuszki palc贸w. Zsun膮艂 r臋kawic臋 i zobaczy艂 kilka cu­downych kulek swojego stryjecznego dziadka. Pomy艣la艂, 偶e musia艂y tam wpa艣膰 wtedy, gdy tak niefortunnie ude­rzy艂 plecami w szaf臋 i rozsypa艂 jej bezcenn膮 zawarto艣膰.

Jego kask zosta艂 w 艣luzie, ale r臋kawice le偶a艂y na pod艂o­dze w samym laboratorium.

Prze艂o偶y艂 pigu艂ki do kieszeni na piersi skafandra, od­szed艂 od drzwi i rozejrza艂 si臋. 艢wiate艂ka bazy ja艣nia艂y da­leko nad horyzontem jak blask gasn膮cego ogniska. Dro­ga nie powinna by膰 trudna. Przez moment zastanawia艂 si臋, czy nie spr贸bowa膰 wywo艂a膰 ojca, ale spojrza艂 na czarne 艣ciany g贸r i zrezygnowa艂. S艂aba aparatura ska­fandra nie zdo艂a przenie艣膰 jego g艂osu nad niebotycznymi szczytami.

By艂 z艂y na siebie. Powinien poprosi膰 starego szcz臋艣ni-ka, aby zawiadomi艂 ojca, 偶e jego syn jest ca艂y i zdrowy oraz gdzie si臋 znajduje. Zastanowi艂 si臋 nawet, czyby nie zawr贸ci膰, przypomnia艂 sobie jednak nikczemne „a sio", kt贸re us艂ysza艂 na odchodnym, i zamrucza艂 gniewnie: -Pi臋kne po偶egnanie, nie ma co! A sio...

Nie. P贸jdzie prosto do bazy. Droga zajmie mu najwy偶ej trzy kwadranse. Przecie偶 b臋dzie szed艂 ca艂y czas przez r贸wnin臋.

Ruszy艂 艣mia艂o przed siebie... i w tym samym momencie nagle, ni st膮d, ni zow膮d, zrobi艂o mu si臋 bardzo smutno. Strasznie, rozpaczliwie smutno. Przez sekund臋, mo偶e dwie, walczy艂 z tym uczuciem, ale okaza艂o si臋 ono zbyt silne. W najmniejszym stopniu nie zale偶a艂o od jego woli. Ogarn臋艂o go uczucie bezbrze偶nego roz偶alenia. Dziadek wyp臋dzi艂 go z zacisznego schronienia i porzuci艂 samego na obcym, dzikim globie. W s艂uchawkach zaszemra艂y czyje艣 s艂owa. Kto艣 m贸wi艂 chyba o p艂aczu, ale ten g艂os by艂 taki daleki i nierzeczywisty, 偶e nie m贸g艂 nale偶e膰, do 偶ywe­go cz艂owieka. Nie. To omamy pojawiaj膮ce si臋 specjalnie po'to, aby odebra膰 mu resztk臋 nadziei.

Siedzia艂 tak, miotany spazmatycznym 艂kaniem, a偶 s艂u­chawki odezwa艂y si臋 znowu. Tym razem jednak stano­wczo zbyt g艂o艣no i wyra藕nie, 偶eby mog艂o to by膰 przywi­dzenie. Tote偶 Irek, cho膰 nie dotar艂o do jego 艣wiadomo艣­ci, co do niego m贸wi膮, zacz膮艂, jak umia艂, wyja艣nia膰, kim

jest, co go spotka艂o i 偶e uwa偶a si臋 za cz艂owieka stracone­go. Ci膮gle jeszcze przemawia艂, gdy uprzytomni艂 sobie, 偶e ju偶 nie siedzi bez ruchu, tylko jedzie, szoruj膮c-nogami po ziemi. Raptem te nogi podskoczy艂y na jakiej艣 przeszko­dzie. Spojrza艂 przez 艂zy i zobaczy艂, 偶e t膮 przeszkod膮 jest wysoki, stalowy pr贸g. R贸wnocze艣nie zda艂 sobie spraw臋, 偶e zmian臋 miejsca pobytu zawdzi臋cza komu艣, kto trzyma go mocno pod pachami i ci膮gnie za sob膮. Chwil臋 p贸藕niej wok贸艂 niego zrobi艂o si臋 nagle jasno i w tym samym u艂am­ku sekundy jego smutek pierzchn膮艂 jak nik艂y ob艂oczek porwany pot臋偶nym uderzeniem wiatru. Us艂ysza艂 stukni臋­cie zamykanych drzwi, po czym czyje艣 r臋ce pozbawi艂y go nakrycia g艂owy.

- No tak, ch艂opiec - us艂ysza艂 tu偶 za sob膮 gruby g艂os. - Hm!... Zatem istotnie pope艂nili艣my drobn膮 pomy艂k臋.

Irek dozna艂 uczucia cudownej lekko艣ci. Odetchn膮艂 g艂臋­boko. Wyda艂o mu si臋, 偶e czuje zapach rozgrzanej od s艂o艅ca, ziemskiej 艂膮ki. Zawo艂a艂:

- O, jak fajnie!

- Hu, hu, hu! - odpowiedzia艂 tubalny 艣miech. Ch艂opiec uni贸s艂 g艂ow臋 i ujrza艂 pochylon膮 nad sob膮 o-kr膮g艂膮 twarz z ma艂ymi, rozradowanymi oczami. Nad t膮 twarz膮 widnia艂o wypuk艂e, wysokie czo艂o przechodz膮ce w 艂ys膮 jak kolano czaszk臋.

- Hu, hu, hu -- zadudni艂? znowu. - Pom贸c ci wsta膰? Ale Irek nie potrzebowa艂 偶adnej pomocy. Wci膮偶 lekki jak pi贸rko zerwa艂 si臋 i powita艂 serdecznym u艣miechem nie tylko swojego 艂ysego wybawc臋, lecz tak偶e ca艂e jego otoczenie: bia艂e 艣ciany pracowni, pulpity, ekrany oraz mn贸stwo automat贸w o przedziwnych kszta艂tach. Wypa­trzywszy w w膮skiej luce pomi臋dzy dwiema metalowymi skrzyniami wygodny fotel, podbieg艂 do niego tanecznym krokiem i rozwali艂 si臋 jak d艂ugi, przedtem podskoczywszy z uciechy kilka razy na elastycznej poduszce.

- Hu,hu, hu!

Ch艂opiec zauwa偶y艂, 偶e nogi rechocz膮cego grubasa

tkwi膮 w niezgrabnych, blaszanych rurach. Natychmiast zrozumia艂, 偶e trafi艂 do drugiego z uciekinier贸w, kt贸ry przyby艂 do sali balowej "Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" przebrany za robota. Jednak i to odkrycie nie popsu艂o Irkowi humoru.

- A ja pana widzia艂em! Widzia艂em! Widzia艂em! - za­wo艂a艂 rado艣nie.

- Pewnie, 偶e widzia艂e艣! A my艣lisz, 偶e ja ciebie nie?! Bardzo 艂adnie rozsypa艂e艣 te idiotyczne pigu艂ki, hu, hu, hu!

- 艁adnie? - Irek spowa偶nia艂. Zastanowi艂 si臋 przez chwil臋, po czym powiedzia艂 z wysi艂kiem, jak cz艂owiek, kt贸ry usi艂uje sobie przypomnie膰 zamierzch艂e wydarzenia:

- Ale... ja ich wcale nie chcia艂em rozsypa膰.

艁ysy m臋偶czyzna tak偶e przesta艂 si臋 艣mia膰.

- Nie? - mrukn膮艂. - My艣la艂em, 偶e wiesz, co robisz.

- Wiem, 偶e to by艂y pigu艂ki szcz臋艣cia! - wykrzykn膮艂 ch艂opiec. - l wiem tak偶e, w jaki spos贸b pan mnie wi­dzia艂! Opr贸cz zlewu, ma pan umywalk臋, co? Ale z jej kra­nu nigdy nie pop艂ynie woda!

- Taaak? - podchwyci艂 chytrze grubas. - Pos艂uchaj no, powala艂e艣 si臋 troch臋, tam, przed 艣luz膮. Nie chcia艂by艣 si臋 umy膰?

Irek zrozumia艂 naturalnie, o co chodzi, ale przyj膮艂 t臋 propozycj臋 jako zaproszenie do zabawy. Ochoczo pod­bieg艂 do umywalki, wsadzi艂 g艂ow臋 pod kurek, a potem odkr臋ci艂 go jednym zamaszystym ruchem. W nast臋pnej chwili by艂 sk膮pany do suchej nitki, jakby w odludnym ganimedzkim laboratorium nagle spad艂 tropikalny deszcz. Woda pociek艂a mu przez kryz臋 skafandra po plecach i piersi. Pod jego stopami zacz臋艂y rosn膮膰 dwie wielkie ka­艂u偶e. Odskoczy艂 jak odrzucony spr臋偶yn膮.

- Hu, hu, hu! - grubas trzyma艂 si臋 za brzuch i zatacza艂 ze 艣miechu. - Hu, hu, hu!

- G艂upie 偶arty - burkn膮艂 ch艂opiec, kt贸remu w mgnie­niu oka przesta艂o by膰 weso艂o. - Jak ja teraz p贸jd臋? Mam pe艂no wody w skafandrze!

- Pierwszy raz widz臋, 偶eby kto艣 my艂 si臋 w ten spos贸b, hu, hu, hu!

- Ojciec mnie szuka - przypomnia艂 sobie nagle Irek.

- Musz臋 p贸j艣膰 do bazy, 偶eby mu da膰 zna膰. Grubas otar艂 za艂zawione oczy.

- Nie martw si臋! Automaty w mig doprowadz膮 ci臋 do porz膮dku.

Pom贸g艂 ch艂opcu 艣ci膮gn膮膰 bia艂y pr贸偶niowy str贸j i wy­kona艂 r臋k膮 ruch w stron臋 najbli偶ej stoj膮cej skrzyni. Na­tychmiast pop艂yn膮艂 z niej silny pr膮d ciep艂ego powietrza.

- O, widzisz? A teraz patrz!

Poci膮gn膮艂 Irka do drzwiczek zamykaj膮cych otw贸r, w kt贸ry wrzuca艂o si臋 resztki jedzenia i 艣mieci. Przy drzwicz­kach by艂a zasuwka, a ta z kolei - zamiast ga艂ki - mia艂a male艅kie szklane oczko. No i jak nale偶a艂o si臋 spodzie­wa膰, zajrzawszy w to oczko, ch艂opiec zobaczy艂 s膮siedni膮 pracowni臋 z urz臋duj膮cym w niej siwow艂osym pigula­rzem.

- Czy on wie? - spyta艂 odrywaj膮c twarz od niezbyt 艂adnie pachn膮cych drzwiczek.

- Oczywi艣cie! - zawo艂a艂 grubas. - Obaj wiemy! Nie rozmawiamy od lat, uwa偶am, 偶e nie ma z kim rozma­wia膰, czasem jednak musz臋 sprawdzi膰, czy ten szarlatan nie posuwa si臋 za daleko!

- Ale on tak偶e patrzy.

- To co z tego?! Ja nie mam nic do ukrywania! - 艂ysy wypr臋偶y艂 si臋 z dum膮. - Jestem powa偶nym uczonym, szcz臋艣nikiem.

Ch艂opiec j臋kn膮艂 przeci膮gle.

- Pan te偶?

- Te偶?! Co to znaczy: te偶?! Na Ganimedzie jest tylko jeden szcz臋艣nik! Tamtemu si臋 zdaje, 偶e co艣 osi膮gnie, lepi膮c swoje 艣mieszne pigu艂ki! Pomy艣l tylko, pigu艂ki! Do 艂ykania! Jak w 艣redniowieczu! Ciemnota, ot co! A ja je­stem nowoczesnym uczonym! Pami臋tasz, co si臋 z tob膮 dzia艂o, zanim ci臋 tu wci膮gni臋to?

- By艂em tam, obok...

- No, tak, tak, ale potem?! - gruby g艂os hucza艂 natar­czywie.

- Chyba p艂aka艂em...

- P艂aka艂e艣? Rycza艂e艣 jak ma艂y, bezradny b贸br, kt贸ry zab艂膮dzi艂 w puszczy! Bo j a tak chcia艂em! Wystarczy je­den automat emituj膮cy pole s m u t k u! A potem poczu­艂e艣 si臋 inaczej, prawda? To by艂 znowu automat zaprogra­mowany tak, 偶eby wzbudza艂 rado艣膰! Moje automaty stymuluj膮 stany emocjonalne. A szcz臋艣cie to przecie偶 w艂a艣nie emocje, uczucia! Z najczarniejszej rozpaczy prze­skoczy艂e艣 w sta n euforii! Tak膮 sam膮 przys艂ug臋 jestem w stanie wy艣wiadczy膰 ka偶demu! Niebawem og艂osz臋 wyniki moich prac! B臋dziesz dumny, 偶e mia艂e艣 zaszczyt pozna膰 dobroczy艅c臋 ludzko艣ci!

Irek pomy艣la艂, 偶e je艣li nawet automat poprawi艂 mu hu­mor, to nie na d艂ugo. Poza tym nie trzeba by by艂o w og贸le poprawia膰 mu humoru, gdyby go przedtem sztucznie nie popsuto. Poniewa偶 jednak nie chcia艂 dra偶ni膰 „nowo­czesnego" uczonego, powt贸rzy艂 tylko zdanie, kt贸rym przedtem wprawi艂 w zak艂opotanie swojego stryjecznego dziadka:

- No tak, by艂em weso艂y. Weso艂y, ale nie wiem, czy szcz臋艣liwy... Grubas skrzywi艂 si臋.

- Bo widzisz, na razie umiem wywo艂ywa膰 tylko po­szczeg贸lne uczucia: rado艣膰, smutek, strach, gniew... Ale nie b贸j si臋! Ju偶 jestem na tropie wielkiej syntezy! Kie­dy zako艅cz臋 prac臋, powstanie jeden uniwersalny auto­mat szcz臋艣cia! Ka偶dy b臋dzie m贸g艂 mie膰 u siebie w domu niezawodny egzemplarz!

„Tamten tak偶e m贸wi艂, 偶e dopiero pracuje nad t膮 jak膮艣 syntez膮 - przesz艂o Irkowi przez g艂ow臋. - Oni obaj s膮 sie­bie warci..."

Spyta艂 jednak tylko uprzejmym tonem:

- Czemu pan mnie rozp艂aka艂... To znaczy, chcia艂em

powiedzie膰, zatrzyma艂? Szed艂em do bazy, aby zawiado­mi膰 ojca, 偶e nic mi si臋 nie sta艂o.

- Nie mog艂em pozwoli膰, 偶eby艣 odszed艂 pod wra偶e­niem tego, co ci nagada艂 ten szarlatan z s膮siedztwa! Po­my艣la艂by艣, 偶e obaj jeste艣my tacy sami, i powiedzia艂by艣 o tym profesorowi Bodrinowi. A on przecie偶 przylecia艂 tutaj specjalnie, 偶eby nas skontrolowa膰!

Ch艂opiec zd臋bia艂. Czy ten cz艂owiek naprawd臋 uwa偶a艂, 偶e profesor Bodrin przylecia艂 na Ganimeda tylko po to, aby skontrolowa膰 dwie malutkie, odludne pracownie wci艣ni臋te w ska艂y u podn贸偶a g贸rskiego pasma? l 偶e w艂a艣nie jego, Irka, wys艂a艂 na zwiady, na przeszpiegi?!

Ju偶 chcia艂 sprostowa膰 to, delikatnie m贸wi膮c, nieporo­zumienie, ale zmieni艂 nagle zamiar. Wpad艂 mu do g艂owy pewien pomys艂, jak natychmiast oceni艂 - niezwykle sprytny. Ci dwaj tutaj 偶yj膮 w stanie wojny, nie szcz臋dz膮 sobie obelg, a jednak do „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" poszli ra­zem...

' Zmarszczy艂 brwi i przybra艂 powa偶ny wyraz twarzy.

- Oczywi艣cie, uwa偶am, 偶e pana nikt nie b臋dzie niepokoi艂. Ale tamtego pigularza chyba jednak st膮d wy­rzuc膮.

- Tak! Tak! - ucieszy艂 si臋 grubas. Jednak ju偶 w na­st臋pnej chwili w jego oczach odmalowa艂o si臋 zak艂opota­nie. - Tak... tak... - powt贸rzy艂 - chocia偶 hm... tego... -odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 pilnie wpatrywa膰 si臋 w sufit nad jednym z ekran贸w - w艂a艣ciwie... - b膮kn膮艂 - to znaczy... O, w艂a艣nie! - wykrzykn膮艂 nagle. - Niech go lepiej zosta­wi膮 - orzek艂 chytrze. - Tutaj mam przynajmniej na niego oko. W ka偶dej chwili mog臋 udaremni膰 jego knowania za pomoc膮 moich niezawodnych automat贸w. A je艣li poleci nie wiadomo dok膮d i zacznie uprawia膰 swoje praktyki bli偶ej Ziemi albo na niej samej, to mo偶e jeszcze spowo­dowa膰 jak膮艣 gro藕n膮, pigu艂kow膮 zaraz臋. Rozumiesz?

Irek zagryz艂 wargi, 偶eby si臋 nie u艣miechn膮膰, i powie­dzia艂 niewinnym tonem:

- Rozumiem. Tylko 偶e mnie naprawd臋 nie przys艂a艂 tu­taj ani profesor Bodrin, ani nikt inny. Goni艂em pan贸w, kiedy wybiegli艣cie tak nagle z sali balowej, a potem przy­padkiem wpad艂em do skalnej studni i znalaz艂em si臋 w ja­skini. Jak tylko z niej wyszed艂em, od razu zobaczy艂em la­boratoria i dlatego tu jestem,

艁ysy szcz臋艣nik przesta艂 my艣le膰 - chwilowo przynaj­mniej - o swoim s膮siedzie, szarlatanie i szkodniku, z kt贸­rym wszak偶e nie chcia艂 si臋 jako艣 rozsta膰.

- Prawda, prawda - mrukn膮艂. - M贸wi艂e艣 mi, jak si臋 nazywasz, ale tak wtedy p艂aka艂e艣, 偶e nie zrozumia艂em.

- Irek Skiba.

Grubas drgn膮艂 i utkwi艂 w swoim go艣ciu badawcze spojrzenie okr膮g艂ych oczek.

- Skiba? Stroisz sobie ze mnie 偶arty?

- Sk膮d偶e znowu! - zaprzeczy艂 skwapliwie ch艂opiec. - Naprawd臋 nazywam si臋 Skiba. Tak jak ten siwy pan obok. On jest bardzo podobny do mojego dziadka Wik­tora, a poniewa偶 s艂ysza艂em, 偶e brat dziadka wyw臋drowa艂 kiedy艣 na Ganimeda, wi臋c gdy go zobaczy艂em, pomy艣la­艂em sobie... - Zrobi艂 kr贸tk膮 pauz臋, po czym westchn膮艂 ob艂udnie: - Niestety! To nie on. Sam mi tak powie­dzia艂.

- Nie on - powt贸rzy艂 p贸艂g艂osem osobnik, zwany przez swego s膮siada puszkorobem. - Nie on... No, tak. Do dziadka Wiktora? No, tak. To nie przys艂a艂 ci臋 tu profe­sor Bodrin?

Irek wyja艣ni艂, w jakich okoliczno艣ciach pozna艂 s艂ynne­go uczonego. Nast臋pnie opowiedzia艂 swojemu gospoda­rzowi o locie na Ganimeda i o rozstaniu z profesorem.

Ta relacja bardzo poruszy艂a szcz臋艣nika numer dwa.

- Jak to?! - zawo艂a艂 za艂amuj膮c swoje pulchne r臋ce. -Wi臋c Bodrina nie by艂o na balu?!

- Nie.

- No, to po co my艣my tam poszli?! Bo widzisz, to by艂o tak: pods艂uchali艣my przez radio, 偶e profesor przylatuje, i

domy艣lili艣my si臋 od razu, 偶e b臋dzie nas chcia艂 wyrzuci膰 z tych laboratori贸w. No, wi臋c zdecydowali艣my, 偶e je艣li najpierw uczynimy Bodrina odwa偶nym, a potem wpra­wimy go w dobry humor, to nam nie odm贸wi, kiedy do niego podejdziemy i wyt艂umaczymy mu, jak donios艂e s膮 nasze prace! Czasem trzeba kogo艣 odpowiednio nasta­wi膰, 偶eby nie ba艂 si臋 podj膮膰 decyzji... a o nas r贸偶ni durnie opowiadaj膮 idiotyczne, z艂o艣liwe plotki, kt贸re, przynaj­mniej je艣li chodzi o mnie, nie maj膮 nic wsp贸lnego z rze­czywisto艣ci膮. Ale tamten szarlatan musia艂 si臋, naturalnie, pomyli膰! Najpierw wrzuci艂 pigu艂k臋 na odwag臋 do twojej szklanki, a potem t臋 drug膮, r贸偶ow膮, upu艣ci艂 na pod艂og臋! Co mia艂em zrobi膰? Nie mog艂em czeka膰, a偶 uprz膮tnie j膮 pomocniczy robot, bo trafi艂aby do segregatora odpad­k贸w i wtedy kto艣 na pewno zacz膮艂by co艣 podejrzewa膰. Mia艂em przy sobie ma艂y, podr臋czny automat stymuluj膮cy strach i porazi艂em nim tego robota. Ale wszystkie ro­boty maj膮 sprz臋偶enie z g艂贸wnym komputerem, wi臋c prze­straszy艂 si臋 tak偶e komputer. A komputer, kiedy si臋 prze­straszy, to og艂asza alarm. Wtedy musieli艣my ucieka膰. Gdyby wysz艂o na jaw, 偶e pr贸bowali艣my podej艣膰 profeso­ra Bodrina za pomoc膮 pigu艂ek i automat贸w, to ju偶 na pewno nie mieliby艣my tu wi臋cej czego szuka膰. Moje wspania艂e prace zosta艂yby udaremnione! Ludzko艣膰 na pr贸偶no czeka艂aby na cudowny, uniwersalny automat szcz臋艣cia! 呕eby tego oszusta pokr臋ci艂o! - Gruby szcz臋艣nik, opowiadaj膮c Irkowi o nieudanej wizycie w gwia藕dzi艅cu, przypomnia艂 sobie wida膰 ze szczeg贸艂ami ca艂e niefortunne zaj艣cie i poczerwienia艂 ze z艂o艣ci. -Ooo!!! - zawy艂 w przyp艂ywie furii chwytaj膮c si臋 obiema r臋kami za g艂ow臋, co ch艂opcu, obserwuj膮cemu go z mi­mowolnym l臋kiem, nasun臋艂o podejrzenia dotycz膮ce oko­liczno艣ci, w jakich w艂osy jego gospodarza opu艣ci艂y swo­je naturalne siedlisko. Je艣li i przedtem mia艂 zwyczaj tak w艂a艣nie demonstrowa膰 swoje niezadowolenie...

- Ooo! - zwaliste cia艂o tw贸rcy uszcz臋艣liwiaj膮cych

maszyn 艣mign臋艂o przez pracowni臋 jak meteor. - Przekl臋­ty kulkorobie! Ja ci poka偶臋! Ja ci!... Ja ci...

Grubas zatrzyma艂 si臋 obok zsypu na 艣mieci i zacz膮艂 co艣 majstrowa膰 przy stoj膮cym tam pulpicie. W pewnym mo­mencie za艣mia艂 si臋 tak przera藕liwie, 偶e przez plecy Irka przebieg艂 lodowaty dreszcz, chocia偶 w pracowni nadal dzia艂a艂o urz膮dzenie, z kt贸rego wia艂 pr膮d ciep艂ego powie­trza. Odruchowo si臋gn膮艂 po sw贸j kostium kosmity i stwierdziwszy, ze jest ju偶 suchy, wci膮gn膮艂 go na siebie. Nast臋pnie chcia艂 w艂o偶y膰 r贸wnie偶 skafander, ale nie zd膮­偶y艂.

- Chod藕 tutaj! - hukn膮艂 szcz臋艣nik. - M贸wi臋 ci, warto

popatrze膰!

Takiemu zaproszeniu Irek nie m贸g艂 si臋 oprze膰. Grubas nie przesadzi艂. Naprawd臋 by艂o na co popatrze膰. Przez magiczne szkie艂ko w zasuwce szcz臋艣nik numer jeden, vel siwy szarlatan, vel kulkor贸b, czyli mieszkaniec s膮siedniego laboratorium, by艂 widoczny jak na d艂oni. Sta艂 w艂a艣nie pochylony nad swoim pulpitem, poch艂oni臋ty prac膮. Jego d艂ugie, szczup艂e palce pilnie biega艂y po kla­wiszach. Z otwor贸w umieszczonych tu偶 nad nimi wypa­da艂y, jeden po drugim, bia艂e jak 艣nieg paciorki, kt贸re na­st臋pnie przyrz膮dem przypominaj膮cym zasuszon膮 ja­szczurk臋 spryskiwa艂 farb膮. Pigu艂ki wypadaj膮ce z pierw­szego otworu otrzymywa艂y barw臋 r贸偶ow膮, z drugiego -b艂臋kitn膮, z nast臋pnych - czerwon膮, br膮zow膮, fioletow膮 i czarn膮.

Raptem Irek zauwa偶y艂 na pod艂odze znanego ju偶 sobie metalowego gada. Tym razem nie mia艂 on palc贸w, tylko ko艅czy艂 si臋 czym艣 podobnym do miniaturki pistoletu ga­zowego. Znikn膮艂 na par臋 sekund za podstaw膮 pulpitu, po czym nagle wystrzeli艂 w g贸r臋 i, zanim siwy szcz臋艣nik zdo­艂a艂 mu przeszkodzi膰, sikn膮艂 szerokim strumyczkiem farby. Wszystkie pigu艂ki, niezale偶nie od tego, z kt贸rego otworu pochodzi艂y, przybra艂y pi臋kn膮 r贸偶ow膮 barw臋 i sta艂y si臋 nie do odr贸偶nienia.

W膮偶 nie poprzesta艂 na tym. Cofn膮艂 si臋 wprawdzie, by unikn膮膰 cios贸w rozszala艂ego z gniewu cz艂owieka, kt贸re­mu zepsu艂 parti臋 jego cudownych wyrob贸w, ale nie by艂a to ucieczka. Jeszcze nie. W膮ziutka tr膮ba gada uka­za艂a si臋 nagle nad urz膮dzeniem, z kt贸rego wypada艂y bia艂e kuleczki, uderzy艂a w nie z si艂膮 pocisku i zacz臋艂a wykony­wa膰 okr臋偶ne ruchy, jakby uciera艂a kogel-mogel.

- Hu, hu, hu! - zagrzmia艂o obok ch艂opca. - Niech te­raz spr贸buje da膰 komu艣 pigu艂k臋 na mi艂y nastr贸j! A ten kto艣 rzuci si臋 na niego jak w艣ciek艂y tygrys, bo b臋dzie to akurat bombka na w 艣 c i e k 艂 o 艣 膰! Hu, hu, hu! Pomie­sza艂em mu wszystkie kolory!

W膮偶 spe艂niwszy sw膮 okrutn膮 misj臋 wycofa艂 si臋 b艂yska­wicznie i znikn膮艂.

Grubas promienia艂.

- Teraz przez jaki艣 czas nie mog臋 pi膰 wody - powie­dzia艂 tak rado艣nie, jakby obwieszcza艂 艣wiatu o odkryciu niezawodnego 艣rodka na porost w艂os贸w. - Ja mam au­tomat w kszta艂cie w膮skiej elastycznej rurki, kt贸r膮 prze-prowadzi艂em przez podziemne komory, bo g艂贸wne szyby energetyczne i aprowizacyjne s膮 wsp贸lne dla obu pra­cowni. Za to on pod艂膮czy艂 si臋 do przewod贸w dostarcza­j膮cych mi wod臋. No - szcz臋艣nik sapn膮艂 z ulg膮 - nale偶a艂a mu si臋 ma艂a niespodzianka za to, co zrobi艂 w "Pi臋ciu Ksi臋偶ycach"! W porz膮dku. A teraz na razie do艣膰 zabawy.

Irek by艂 dok艂adnie tego samego zdania. Uzna艂 miano­wicie, 偶e przedstawienia urz膮dzane przez obu rywalizuj膮­cych ze sob膮 s膮siad贸w po pewnym czasie zaczynaj膮 si臋 powtarza膰. Skwapliwie odszed艂 od swojego punktu ob­serwacyjnego i w艂o偶y艂 wreszcie skafander.

- Czy pan nie m贸g艂by si臋 po艂膮czy膰 z gwia藕dzi艅cem albo przynajmniej z baz膮 i powiedzie膰, 偶e tutaj jestem? -poprosi艂.

Twarz grubasa zmierzch艂a.

- Nie - rzuci艂 kr贸tko. - Chcesz, aby profesor Bodrin od razu dowiedzia艂 si臋, 偶e ci臋 straszy艂em?

- Prosz臋 pana - zawo艂a艂 偶a艂o艣nie ch艂opiec - ojciec na pewno mnie szuka ju偶 tak d艂ugo!

Wzrok szcz臋艣nika z艂agodnia艂. Pot臋偶na pier艣 przysz艂ego dobroczy艅cy ludzko艣ci unios艂a si臋 jak fala na oceanie.

- Niestety - westchn膮艂 - tego naprawd臋 nie mog臋 zrobi膰. Moja praca wymaga absolutnego spokoju. Jest zbyt donios艂a, bym mia艂 j膮 op贸藕nia膰 przez b艂ahe, towa­rzyskie pogaw臋dki. Dlatego zlikwidowa艂em anteny. Gdy­bym nawet chcia艂 je ustawi膰 z powrotem, potrwa艂oby to par臋 godzin. A ty dojdziesz do bazy w czterdzie艣ci minut. Zreszt膮, kiedy tylko znajdziesz si臋 na zewn膮trz, b臋dziesz m贸g艂 z nimi porozmawia膰. Wystarczy ten nadajniczek, kt贸ry masz w skafandrze. Tutaj 艣ciany zatrzymuj膮 fale g艂osowe, ale na otwartej przestrzeni...

- Rzeczywi艣cie! - wykrzykn膮艂 speszony ch艂opiec. -呕e te偶 nie przysz艂o mi to do g艂owy! Oczywi艣cie, 偶e. to zro­bi臋! Dzi臋kuj臋. Nie rozumiem tylko, jak pods艂ucha艂 pan rozmow臋, w kt贸rej profesor Bodrin zapowiada艂 sw贸j przyjazd. Bez anten?

- Odbiornik贸w nie demontowa艂em - odrzek艂 nie zmieszany grubas. - Tylko zespo艂y nadawcze. Musz臋 przecie偶 wiedzie膰, czy kto艣 nie knuje czego艣 przeciwko mnie. Nie uwierzy艂by艣, jak wiele ludzi mi zazdro艣ci. Nie chc膮, 偶eby inni byli szcz臋艣liwi. Zawi艣膰, nic, tylko za­wi艣膰...

- No, to ja ju偶 p贸jd臋 - Irek zrezygnowa艂 z dalszych pyta艅.

- Id藕. Ja nazywam si臋 Angelus Ranghi. Nie przedsta­wi艂em si臋 przedtem, wi臋c robi臋 to przynajmniej na po­偶egnanie - wyja艣ni艂 uczony, kt贸rego osi膮gni臋cia by艂y przedmiotem powszechnej zazdro艣ci. - Chcia艂bym, 偶e­by艣 mnie mile wspomina艂. A je艣li przypadkiem spotkasz profesora Bodrina, to tego... mo偶e na razie nic mu o mnie nie m贸w. Ja sam niebawem si臋 z nim skomu­nikuj臋, a twoja relacja mog艂aby nie by膰 ca艂kiem precyzyj­na i on pomy艣la艂by sobie...

Ch艂opiec nigdy si臋 nie dowiedzia艂, co, zdaniem szcz臋艣­nika, pomy艣la艂by sobie profesor Bodrin, gdyby jego opo­wie艣膰 o mieszka艅cach laboratori贸w okaza艂a si臋 ma艂o pre­cyzyjna, bo w tym samym momencie wn臋trze jajowatego budyneczku zala艂o ostre, czerwone 艣wiat艂o.

- O! Wymy艣li艂 jakie艣 nowe diabelstwo! - zakrzykn膮艂 grubas. - Ju偶 ja go uspokoj臋... - rzuci艂 si臋 ponownie w stron臋 pulpitu.

Nagle jednak zahamowa艂.

- Og艂aszam alarm - zabrzmia艂 p艂yn膮cy nie wiado­mo sk膮d spokojny g艂os. - Nie zidentyfikowany obiekt lataj膮cy zbli偶a si臋 do sektora laboratorium. Za obie-ktem pod膮偶a za艂ogowy statek kosmiczny. Szybko艣膰 obiektu...

- Kask! Wk艂adaj kask! - us艂ysza艂 Irek.

Ale zach臋ta by艂a zbyteczna. Ch艂opiec ju偶 mocowa艂 do kryzy skafandra przezroczyst膮 os艂on臋 g艂owy. Nie up艂yn臋­艂o pi臋tna艣cie sekund, a i on, i gospodarz pracowni mieli na sobie kompletne pr贸偶niowe ubiory.

- Szybko艣膰 eskadry maleje - meldowa艂 komputer, kt贸ry w艂膮cza艂 si臋 wida膰 tylko w superwyj膮tkowych oko­liczno艣ciach. - Statek podchodzi do l膮dowania. Nie zi­dentyfikowany obiekt ko艂uje nad nim..

Przez pancerne 艣ciany kopu艂y przebi艂 si臋 przeci膮g艂y grzmot, od kt贸rego w laboratorium cichutko zabrz臋cza艂y wszystkie szcz臋艣niackie automaty.

- Poczekaj tutaj! - wykrzykn膮艂 Ranghi. - Zobacz臋, co si臋 tam dzieje!

Otworzy艂 drzwi 艣luzy, ale zanim zd膮偶y艂 je za sob膮 za­mkn膮膰, Irek sta艂 ju偶 obok niego i, mrugaj膮c oczami, spo­gl膮da艂 na pustyni臋 oraz ciemnorude niebo.

- Czy to ty; puszkorobie, narobi艂e艣 ba艂aganu?! -wrzasn膮艂 znany ch艂opcu g艂os.

Na tle otwartego wej艣cia do drugiej pracowni sta艂a wysoka posta膰. Skafander zwisa艂 na niej 偶a艂o艣nie jak 偶a­giel przy bezwietrznej pogodzie.

- W艂a艣nie, w艂a艣nie - odpowiedzia艂 ironicznie grubas. - Zafundowa艂em sobie nawet w tym celu rakiet臋.

Na tym rozmowa si臋 urwa艂a. Obaj specjali艣ci-szcz臋艣ni-cy byli zbyt zaabsorbowani tym, co dzia艂o si臋 o jakie艣 dwie艣cie metr贸w od ich laboratori贸w, na ganimedzkiej pustyni.

Kosmiczny statek sta艂 ju偶 pionowo, wsparty na przegu­bowych d藕wigarach, kt贸re wysun臋艂y si臋 z obudowy jego rufy. Natomiast nad nim, zataczaj膮c ma艂e k贸艂ka, lata艂 nie­wielki przedmiot przypominaj膮cy komet臋 艣cigaj膮c膮 dla zabawy w艂asny, p艂omienisty ogon.

Nagle ta weso艂a kometa wzbi艂a si臋 raptownie wysoko w niebo, wykona艂a ostatni, ostry skr臋t i w mgnieniu oka znikn臋艂a, pozostawiaj膮c za sob膮 艣lad, podobny do rozpa­lonej ig艂y.

Nie strzela膰

Z przyby艂ej tak niespodziewanie rakiety wychyn臋艂y prowadnice windy. Przed zamkni臋tym jeszcze w艂azem zatrzyma艂a si臋 ogrodzona balustrad膮 platforemka. Chwil臋 p贸藕niej w艂az stan膮艂 otworem i wypu艣ci艂 cz艂owieka w pr贸偶niowym skafandrze. Nieznajomy pilot rozejrza艂 si臋 po okolicy.

- Gdzie jeste艣my? - spyta艂.

- Jak to gdzie... - zacz膮艂 Ranghi, ale przerwa艂 mu pis­kliwy g艂os jego s膮siada, rywala i wroga.

- Kiedy kto艣 zjawia si臋 nie proszony pod czyim艣 do­mem, to sam powinien si臋 najpierw przedstawi膰! Chc臋 mie膰 spok贸j i nie 偶ycz臋 sobie, 偶eby mi kto艣 bez uprzedze­nia l膮dowa艂 pod moim nosem... W og贸le sobie nie 偶ycz臋 - poprawi艂 si臋, w po艣piechu nie wymieniaj膮c ju偶 szcze­g贸艂贸w. - Zrozumiano?!

- Nie zwracajcie na niego uwagi - rzek艂 szybko gru­bas stoj膮cy obok Irka. - Po艂kn膮艂 nie t臋 pigu艂k臋, kt贸r膮 chcia艂, i teraz cierpi na zaburzenia umys艂owe. Jeste艣cie na Ganimedzie...

- Ja na zaburzenia?!... Ja?... Ty... ty...

- O, widzicie! - ucieszy艂 si臋 Ranghi. - Nie potrafi na­wet sko艅czy膰 prostego zdania.

- Nazywam si臋 Arthur Manners - pilot uzna艂 wida膰, 偶e 偶膮danie chudego z艂o艣nika, cho膰 wyra偶one tak ma艂o uprzejmie, jest jednak uzasadnione. - Przepraszam bar­dzo, z kim mam przyjemno艣膰?...

- Angelus Ranghi. Specjalista-szcz臋艣nik.

- Nonsens! To j a jestem uczonym-szcz臋艣nikiem -sprostowa艂 natychmiast pigularz. - August Skiba. A te­

raz, skoro ju偶 wiecie, z kim macie przyjemno艣膰, wracajcie tam, sk膮d przybywacie, i dajcie mi pracowa膰.

Przez chwil臋 trwa艂a g艂ucha cisza. W s艂uchawkach od­zywa艂o si臋 jedynie cichutkie tykanie stygn膮cych dyszy nap臋dowych rakiety.

- Niestety, a raczej na szcz臋艣cie, nie mo偶emy wr贸ci膰 tam, sk膮d przybywamy - powiedzia艂 wreszcie pilot. -Siedzieli艣my przylepieni do jakiej艣 dziwnej malutkiej pla-netoidy i czekali艣my nie wiadomo na co... Ale nie b臋dzie­my tu d艂ugo popasa膰, nie b贸jcie si臋. Halo, baza! - pod­ni贸s艂 g艂os o p贸艂 tonu. - Halo, baza! Melduje si臋 ekipa zwiadowczo-ratunkowa zero-dwa. M贸wi Artur Man­ners. Halo! Wzywam baz臋!

- Artur?! Cz艂owieku, co si臋 z wami dzieje?! - odpo­wiedzia艂 natychmiast profesor Bodrin. - Przez ca艂y dzie艅 tkwimy przy pulpitach komunikacyjnych, 偶eby nawi膮za膰 z wami 艂膮czno艣膰! Gdzie jeste艣cie!

- Niedaleko bia艂ych budyneczk贸w, u podn贸偶a g贸r­skiego pasma. Statek chyba w porz膮dku, trzeba to b臋dzie jeszcze dok艂adnie sprawdzi膰, ale aparatura 艂膮czno艣ci nie dzia艂a nadal. Za艂oga zdrowa. A teraz uwaga. Wa偶ne do­niesienie. W rejonie Troja艅czyk贸w przyci膮gn臋艂a nas nie­wielka planetoida. Jakby by艂a zbudowana z magnesu. Uderzyli艣my w ni膮 z rozp臋du i stracili艣my anteny. Nigdy nie uda艂oby si臋 nam oderwa膰 od tego 艣wi艅stwa, a potem bez 艂膮czno艣ci i bez sygna艂u namiarowego bazy odnale藕膰 powrotnej drogi, gdyby nie interwencja nie zidentyfiko­wanego obiektu lataj膮cego. By艂 to przedmiot w kszta艂cie sto偶ka wyposa偶ony w silny nap臋d. Przelecia艂 tu偶 obok nas i wytworzy艂 za sob膮 tak silne pole ss膮ce, 偶e wyci膮g­n膮艂 statek. Lecieli艣my potem ca艂y czas za nim jak po sznurku, a偶 ujrzeli艣my l膮d. Okaza艂o si臋, 偶e jeste艣my na Ganimedzie... w domu.

- Artur, Artur, jak to co艣 wygl膮da艂o?! Szybko, szybko! - profesor Bodrin zacz膮艂 nagle krzycze膰. - Mamy alarm! Co艣 nadlatuje!

W s艂uchawkach rozleg艂o si臋 dalekie, st艂umione bucze­nie.

- Nie strzelajcie, je艣li to sto偶ek! - zawo艂a艂 Manners. -On nie zachowuje si臋 wrogo! Mamy mu do zawdzi臋cze­nia 偶ycie!

- Oddala si臋! - odpowiedzia艂 Bodrin - Zatoczy艂 ko艂o nad baz膮 i uciek艂 w stron臋 g贸r! Powinni艣cie go widzie膰! Leci na wysoko艣ci tysi膮ca metr贸w!

Irek odruchowo zadar艂 g艂ow臋 do g贸ry, ale mrocznego nieba nie przeci臋艂a 偶adna z艂ocista smuga.

- No! - sapn膮艂 Bodrin. - Sto偶ek, nie sto偶ek, mamy pilniejsze sprawy do za艂atwienia. Skoro byli艣cie pozba­wieni 艂膮czno艣ci, to wasz lot nie przyni贸s艂 nic nowego?... - zawiesi艂 pytaj膮co g艂os.

- Przeciwnie, profesorze - odrzek艂 pilot. - Ale o tym mo偶e porozmawiamy p贸藕niej?

- Tak?! Tak, oczywi艣cie! Zaraz przylatujemy po was. Nasta艂a cisza. Obok Mannersa w otworze w艂azu poja­wi艂a si臋 sylwetka drugiego kosmonauty.

- Trafili艣my nie najgorzej - stwierdzi艂 nowy, niski g艂os,

Nie najgorzej - zgodzi艂 si臋 Manners. - Chocia偶 da­no mi ju偶 do zrozumienia, 偶e nie jeste艣my tu mile widzia­ni...

- Nieprawda - zaprotestowa艂 Ranghi - W ka偶dym razie j a bardzo si臋 ciesz臋. Wkr贸tce przyleci profesor -Bodrin, prawda?

- Tak. Ale widz臋, 偶e jest was tr贸jka. Zawsze s艂ysza艂em, 偶e tutaj pracuje tylko dw贸ch badaczy? Czy co艣 si臋 zmie-ni艂o?

- Nic si臋 nie zmieni艂o - odrzek艂 kwa艣no August Ski­ba. - Ten m艂ody cz艂owiek poszed艂 w g贸ry, zab艂膮dzi艂 i wpad艂 do dziury... to jest, do jaskini. Teraz go szukaj膮, a on tymczasem zaw臋drowa艂 a偶 do nas i w艂a艣nie chcia艂 do­nie艣膰 swojemu ojcu, 偶e 偶yje.

Irka a偶 zatka艂o z oburzenia. Nie zd膮偶y艂 jednak zaprote-

stowa膰 przeciw takiemu przedstawieniu jego przyg贸d, bo w tej chwili niebo poja艣nia艂o. Zupe艂nie jakby wscho­dzi艂o ma艂e s艂o艅ce, ale w tempie nieprzystojnym 偶adnej szanuj膮cej si臋 gwie藕dzie. Budyneczki, nieruchoma rakie­ta i spory szmat otaczaj膮cej je pustyni stan臋艂y w padaj膮­cym z g贸ry 艣wietle reflektor贸w. Blask lizn膮艂 r贸wnie偶 zbo­cza g贸r, odbijaj膮c si臋 od skalnych 艣cian fioletowym cie­niem. Zaraz potem, przy akompaniamencie 艂oskotu silni­k贸w, obok statku Mannersa wyl膮dowa艂a druga rakieta. Jej za艂oga nie czeka艂a nawet, a偶 platforma windy ustawi si臋 w roboczym po艂o偶eniu W uchylonym w艂azie zamaja­czy艂 kulisty kask.

- No, jeste艣my! - profesor Bodrin obj膮艂 spojrzeniem szcz臋艣nik贸w, kt贸rzy stali nadal wewn膮trz strefy ochron­nej otaczaj膮cej ich laboratoria. - To pewnie Ranghi i Skiba? - odgad艂. - Znam was ze s艂yszenia. Dzie艅 dobry. Cze艣膰, Irek! Nie martw si臋, tw贸j ojciec ju偶 wie, 偶e jeste艣 ca艂y i zdrowy i 偶e schwyta艂e艣 obu zbrodniarzy, kt贸rzy wtargn臋li do ,,Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" - zachichota艂 znacz膮­co. - Za chwil臋 sam przyleci z艂o偶y膰 ci gratulacje!

- Wszystko mu powiedzieli! - j臋kn膮艂 gruby konstruk­tor automat贸w.

Zdanie to nie odnosi艂o si臋, rzecz jasna, do ojca Irka, tyl­ko do profesora. Angelus Ranghi mia艂 zreszt膮 powody do obaw i 偶alu. Je艣li Bodrin ju偶 wie, kto ucieka艂 z sali ba­lowej i wrzeszcza艂: "cz艂owiek! cz艂owiek! cz艂owiek!", to znaczy, ze za p贸藕no teraz marzy膰 o wprawieniu go przed decyduj膮c膮 rozmow膮 w "mi艂y nastr贸j"

Profesor wszed艂 na platforemk臋 windy, kt贸ra w艂a艣nie pojawi艂a si臋 pod w艂azem Za nim ustawi艂o si臋 jeszcze dw贸ch ludzi.

- Widzisz, tato? - odezwa艂 si臋 jeden z nich g艂osem Dina Robinsona. - M贸wi艂em, 偶e oni nie maj膮 anten. S艂ysza艂em ich tylko wtedy, kiedy przebywali na zewn膮trz laboratori贸w. Zreszt膮 teraz i tak ju偶 wiemy, 偶e to nie oni zak艂贸cali 艂膮czno艣膰.

Irek nachmurzy艂 si臋. Sk膮d Din wie, co maj膮, a czego nie maj膮 w swoich pracowniach dwaj osobliwi uczeni?

- Powiedzcie mi tylko jeszcze - rzek艂 Bodrin - dla­czego kto艣 tutaj p艂aka艂?

Chmura na twarzy Irka pociemnia艂a. W dodatku jego najgorsze podejrzenia potwierdzi艂y si臋 bardzo szybko.

- Din odby艂 ma艂y samotny spacer - wyja艣ni艂 wszyst­kim nie zorientowanym przybyszom Olaf Robinson. -Profesor Bodrin zleci艂 mu bardzo odpowiedzialn膮 misj臋 -za艣mia艂 si臋 kr贸tko. - No i m贸j syn, przypadkiem przechodz膮c obok laboratori贸w, us艂ysza艂, 偶e kto艣 p艂acze. Odgad艂 nawet kto. Ucieszyli艣my si臋, bo ten kto艣 uchodzi艂 za zaginionego.

- Ja p艂aka艂em - o艣wiadczy艂 niespodziewanie Ranghi, pr贸buj膮c ratowa膰 sytuacj臋. Uzna艂 wida膰, 偶e profesor obejdzie si臋 z nim 艂agodniej, je艣li nie dowie si臋, 偶e to on wprawi艂 ch艂opca w stan skrajnej rozpaczy.

- Bzdury! - zaperzy艂 si臋 August Skiba. - To mnie na­gle zebra艂o si臋 na p艂acz, bo ten puszkor贸b, u偶ywaj膮c swoich tresowanych konserw, zniszczy艂 mi ca艂膮 parti臋 pi­gu艂ek!

- Mnie zrobi艂o si臋 偶al ojca - rzek艂'ponuro Irek, czuj膮c, 偶e musi zabra膰 g艂os. - Pomy艣la艂em, 偶e mnie szuka i boi si臋 o mnie...

- Wi臋c p艂akali艣cie wszyscy trzej? - przerwa艂 z pew­nym zniecierpliwieniem Bodrin. - Powariowali艣cie ju偶 z kretesem czy co?!

- P艂aka艂 Irek. Przecie偶 widzia艂em. A tak偶e s艂ysza­艂em - przes膮dzi艂 spraw臋 Din. Zrobi艂 to nie bez saty­sfakcji, co wyra藕nie da艂o si臋 odczu膰 w jego g艂osie. - Rycza艂 i szlocha艂 tak, 偶e trudno by艂o zrozumie膰, co m贸wi.

Wyobra藕nia przysz艂ego zdobywcy ganimedzkich szczyt贸w podsun臋艂a mu w tym momencie wizerunek Di­na z twarz膮 ozdobion膮 dwoma ogromnymi siniakami pod oczyma. T臋 rozkoszn膮 wizj臋 rozproszy艂 jednak cichy szum

silnik贸w. Chwil臋 p贸藕niej szum ucich艂. Tym wyra藕niej za­brzmia艂y s艂owa Geo Dutoura:

- RX-jeden, RX-trzy, RX-cztery, do l膮dowania! RX-dwa, ty siadaj obok granicy pola ochronnego labora­tori贸w i przygotuj si臋 do przyj臋cia na pok艂ad cz艂owieka.

- Tu RX-dwa - odezwa艂 si臋 w odpowiedzi pojedyn­czy, oboj臋tny g艂os. - Niech cz艂owiek si臋 przygotuje.

- Nie! - krzykn膮艂 w pierwszym odruchu Irek, pami臋­taj膮c, 偶e ten sam g艂os raz ju偶 kaza艂 si臋 „cz艂owiekowi" przygotowa膰 i 偶e 贸w „cz艂owiek" zaraz potem wyl膮dowa艂 w jaskini. - To znaczy, na razie nie! - poprawi艂 si臋 pr臋dko, spogl膮daj膮c na elastyczne wysi臋gniki walcowa­tej konstrukcji zastyg艂e w zapraszaj膮cym ge艣cie. Oczy­wi艣cie! Tym powietrznym potworem, wtedy, na skalnej p贸艂ce, kiedy ju偶-ju偶 mia艂 dopa艣膰 zbieg贸w, nie by艂 ani na­pastnik z gwiazd, ani 偶aden okrutny szponiasty potw贸r, tylko automat ratowniczy! Wykonywa艂 zapewne polece­nia Dutoura i koniecznie chcia艂 zrobi膰, co do niego nale­偶a艂o. Chcia艂, ale nie m贸g艂. Okaza艂o si臋, 偶e „cz艂owiek" zbyt dziarsko wywija艂 r臋kami i nogami... akurat nad szczelin膮 wiod膮c膮 w g艂膮b Ganimeda.

- Irku, dlaczego nie chcesz wsi膮艣膰 do RX-dwa? - w s艂uchawkach odezwa艂 si臋 g艂os ojca, kt贸ry jak to zapowie­dzia艂 profesor Bodrin, przylecia艂 wraz z eskadr膮 gwia藕­dzi艅ca. - l czy to prawda, 偶e p艂aka艂e艣?

- Nikt nie p艂aka艂! - wysycza艂 napadni臋ty. - To by艂a tylko zabawa!

- Czemu si臋 z艂o艣cisz? - spyta艂a z kolei Inia. - Mar­twili艣my si臋 o ciebie, a ty tak nas witasz?

Profesor Bodrin uzna艂 wida膰, 偶e czas przej艣膰 do spraw najwa偶niejszych, bo zawo艂a艂:

- Uwaga, statek ekipy zero-dwa! Arturze, chcieli艣cie co艣 nam powiedzie膰?

- Tak, profesorze - odrzek艂 Manners. - Ot贸偶 tkwi膮c tam, przy tej planetoidzie, widzieli艣my wprawdzie tylko skrawek jej powierzchni, ale zauwa偶yli艣my fragment

konstrukcji, kt贸ra na pewno nie by艂a dzie艂em natury. Wygl膮da艂o to jak rufowa cz臋艣膰 rakiety, ca艂kiem podobnej do...

W s艂uchawkach Irka co艣 kr贸tko stukn臋艂o, po czym na­sta艂a g艂ucha cisza.

Po dobrej chwili przerwa艂 j膮 Din.

- Przeszli na pasmo zastrze偶one - stwierdzi艂 z gory­cz膮. - 呕eby艣my nie s艂yszeli, co m贸wi膮.

- Co艣 podobnego do rakiety? Gdzie to by艂o?... - wy­szepta艂a Inia.

- Widzisz, co narobi艂e艣, ty bezm贸zga skrzynio z druci­kami?! - August Skiba wr贸ci艂 do kluczowej dla siebie sprawy. - Bodrin ju偶 wie o wszystkim! Jedno, co potra­fisz, to straszy膰 dzieci...

- Nie jestem dzieckiem - obrazi艂 si臋 Irek.

- Wi臋c to wy dwaj przyszli艣cie na bal? - domy艣li艂 si臋 w ko艅cu Dutour. - Ale dlaczego uciekali艣cie? l sk膮d ten alarm?

- Synu, prosz臋 ci臋, wejd藕 do kabiny RX-dwa. Jest p贸藕na noc... Poza tym chcia艂bym, 偶eby艣 mi wreszcie wyja艣ni艂, sk膮d si臋 w艂a艣ciwie wzi膮艂e艣 po tej stronie

g贸r?

- Sam jeste艣 bezm贸zga skrzyni膮, ty... ty... paciorkow­cu!

- Oczywi艣cie. 呕adne dziecko nie potrafi艂oby tak szlo­cha膰...

G艂osy Irka, Geo Dutoura, doktora Skiby, szcz臋艣nik贸w i Dina zabrzmia艂y r贸wnocze艣nie. Kiedy ucich艂y, znowu da艂 si臋 s艂ysze膰 szept Ini:

- Czy oni rzeczywi艣cie widzieli jaki艣 statek? Czemu Bodrin nie chce mi nic powiedzie膰? Ja przecie偶 napraw­d臋 nikomu nie przeszkadzam...

Irek bezwiednie dotkn膮艂 palcami kieszeni swojego ska­fandra, w kt贸rej spoczywa艂y cudowne pigu艂ki. Znajdo­wa艂y si臋 tam nadal i z pewno艣ci膮 nie ucierpia艂y podczas przymusowej k膮pieli, jakiej ch艂opiec zosta艂 poddany w

pracowni figlarnego grubasa. Skafander nie przepuszcza艂 wilgoci.

Nast臋pnie d艂o艅 Irka przesun臋艂a si臋 w miejsce, gdzie mog艂oby spoczywa膰 znajome, p艂askie pude艂eczko, gdy­by, rzecz jasna, mia艂 na sobie zwyk艂y kombinezon lub bluz臋. Ale kosmici, a przynajmniej ci z nich, kt贸rzy nosili obcis艂e srebrzyste kostiumy, obywali si臋 bez kieszeni.

Krystografy zosta艂y w pi臋knym pokoju z widokiem na piel臋gnowane przez Mamm臋 kwiaty...

Ch艂opiec poczu艂 zam臋t w g艂owie. Dlaczego akurat te­raz, us艂yszawszy pe艂en 偶alu szept Ini, pomy艣la艂 o pigu艂­kach? l dlaczego te kuleczki sprowadzaj膮ce strach, gniew, odwag臋 lub mi艂y nastr贸j skojarzy艂y mu si臋 z kry-stografami zabranymi na wakacje dzi臋ki panu Seynie? Czy偶by pod艣wiadomie zapragn膮艂 pom贸c siostrze, podsu­waj膮c jej sprytnie jedn膮 z tych pigu艂ek, kt贸re przypad­kiem znalaz艂y si臋 w jego posiadaniu, a kt贸re by艂y dzie艂em ich stryjecznego dziadka, nieszcz臋艣liwego szcz臋艣nika, nazywanego przez swojego jedynego s膮siada szarlata­nem?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i rozejrza艂 si臋. S艂uchawki milcza艂y. Wszystkim przesz艂a jako艣 ochota do m贸wienia. Obok niego stali dwaj mieszka艅cy odludnych laboratori贸w. Dalej widnia艂a walcowata konstrukcja automatu ratow-niczego. Za ni膮 mroczna r贸wnina z dwoma, s艂abo teraz o艣wietlonymi cygarami statk贸w, w kt贸rych cz艂onkowie ekipy zero-dwa konferuj膮 z profesorem Bodrinem na te­mat jakiego艣 tajemniczego odkrycia w przestrzeni.

W g贸rze niebo z zamglonymi gwiazdami. Te gwiazdy, cho膰 tak blade, nie znikn膮 za godzin臋 czy dwie, kiedy wzejdzie S艂o艅ce. Bo S艂o艅ce tutaj, w strefie Jowisza, jest pi臋膰 razy mniejsze ni偶 na Ziemi, a 艣wieci a偶 dwadzie艣cia siedem razy s艂abiej. To wie ka偶de dziecko doby koloniza­cji Uk艂adu Planetarnego. Gwiazdy b臋d膮 l艣ni膰 nawet w samo po艂udnie. Gwiazdy... Ludzie my艣l膮 o nich ju偶 nie jak o niedost臋pnych dla nich 艣wiatach, lecz jak o 艣wiate艂­

kach orientacyjnych przy drodze, w kt贸r膮 wyrusz膮, je艣li nie jutro, to pojutrze. Przecie偶 jego w艂asny ojciec posy艂a ju偶 tam, gdzie one b艂yszcz膮, bezza艂ogowe rakiety dalekie­go zwiadu, rakiety, kt贸re sam wymy艣li艂, zbudowa艂 i kt贸re nieustannie doskonali. A jak d艂ug膮 i kto wie, czy me trud­niejsz膮 drog臋 mieszka艅cy Ziemi zostawili za sob膮? Ca艂e, pe艂ne dramat贸w wieki, dziesi膮tki wiek贸w zawarte w podr臋cznikach historii? Irek zna艂 dzieje 偶ycia tych nielicz­nych, kt贸rzy - kosztem ogromnych wyrzecze艅 i jeszcze wi臋kszego trudu - w ka偶dej epoce torowali przysz艂ym pokoleniom drog臋 do gwiazd. We藕my cho膰by 贸w nie­szcz臋sny album, kt贸ry tak nie w por臋 przywi贸z艂 dziadek Wiktor. Ale przecie偶 to "torowanie drogi do gwiazd" na­le偶y rozumie膰 symbolicznie. Niech nikt nie my艣li, 偶e pi臋t­nastoletni m臋偶czyzna nie wie, co to znaczy, 偶e jaki艣 przedmiot czy jakie艣 zdanie ma sens symboliczny. Staro­偶ytni m贸wili "przez cierpienie do gwiazd". W tym przy­s艂owiu, kt贸re ch臋tnie powtarza艂 przy r贸偶nych okazjach ten偶e dziadek Wiktor, tak偶e nie chodzi tylko o dalekie cia艂a niebieskie p艂on膮ce wodorowym ogniem. Chodzi, kr贸tko m贸wi膮c, o szcz臋艣cie...

Inia jest smutna, bo straci艂a Piotra. Piotr zgin膮艂 na dro­dze do gwiazd. Czy on, Irek, b臋d膮c na miejscu swojej siostry, chcia艂by, aby odbierano mu jego smutek? Aby zapomnia艂 o wszystkim i 艣mia艂 si臋 weso艂o po za偶yciu r贸­偶owej pigu艂ki? Czy taki zabieg nie by艂by czym艣 nieludz­kim, uw艂aczaj膮cym i Ini, i pami臋ci Piotra?... Tysi臋cy ta­kich Piotr贸w?...

Ch艂opiec westchn膮艂. Us艂ysza艂 w s艂uchawkach to swoje westchnienie i, przestraszony, rozejrza艂 si臋 szybko doko­艂a. Odni贸s艂 wra偶enie, 偶e wszyscy mu si臋 przygl膮daj膮.

Zaraz jednak uspokoi艂 si臋. Przecie偶 ani ojciec, ani Du­tour, ani ten niezno艣ny Din nie mog膮 stamt膮d, gdzie sto­j膮, dostrzec wyrazu jego twarzy. A obaj szcz臋艣nicy s膮 zbyt zaj臋ci w艂asnymi sprawami.

Inna rzecz, 偶e to milczenie trwa ju偶 za d艂ugo. Nie po-

winno si臋 tak zostawia膰 Ini na pastw臋 smutnych my艣li... Trzeba odci膮gn膮膰 jej uwag臋 od tego, co dzia艂o si臋 i dzieje jeszcze teraz w przestrzeni, mi臋dzy planetoidami i Jowi­szem. A zreszt膮... on przecie偶 ma o czym opowiada膰!

Tato! - zacz膮艂 od wydarzenia, kt贸re wyda艂o mu si臋 najweselsze. - Wiesz, ja tutaj spad艂em z g贸ry i uderzy艂em kaskiem o os艂on臋 strefy chronionej! Ale pan Skiba zabra艂 mnie do siebie i da艂 mi taki 艣rodek, po kt贸rym nawet nie bola艂a mnie g艂owa!

Efekt tych s艂贸w okaza艂 si臋 niezupe艂nie zgodny z oczeki­waniami. Inia wprawdzie istotnie przesta艂a patrze膰 w nie­bo i poruszy艂a si臋 niespokojnie, ale ojciec spyta艂 tylko:

- Jak powiedzia艂e艣? Kto ci臋 ratowa艂? Skiba? Czy dob­rze us艂ysza艂em? Jaki Skiba?

- Skiba to Skiba i ju偶 - odezwa艂 si臋 opryskliwym to­nem pigularz. - Takie nazwisko. Na 艣wiecie s膮 setki Ski­b贸w. Co, mo偶e nie?

"Ba艂wan" - rzek艂 sobie w duchu samokrytycznie Irek. Stanowczo nie czas teraz na dodatkowe komplikacje, i to natury rodzinnej.

Nie wdaj膮c si臋 w 偶adne t艂umaczenia, przyst膮pi艂 do re­ferowania ojcu i Ini g艂贸wnych rewelacji.

- Wpad艂em do okr膮g艂ej szczeliny - m贸wi艂 - ale po­chy艂ej, tak 偶e zjecha艂em i nic sobie nie zrobi艂em. Na dole by艂a jaskinia. Tam us艂ysza艂em g艂osy pan贸w szcz臋艣ni­k贸w...

- Czyje g艂osy? - spyta艂a z niedowierzaniem Inia. Irek ucieszy艂 si臋, 偶e jego wysi艂ki nie posz艂y na marne, i fukn膮wszy z udan膮 surowo艣ci膮: „nie przerywaj", ci膮g­n膮艂:

- Wi臋c poszed艂em t膮 jaskini膮 i szed艂em, szed艂em, a偶...

- Ale dlaczego w艂a艣ciwie wpad艂e艣 do szczeliny? -wtr膮ci艂 si臋 tym razem Geo Dutour. - Wys艂a艂em przecie偶 po ciebie automat ratowniczy.

Zas艂u偶onemu przewodnikowi z „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", a zarazem ojcu Mai, Irek nie m贸g艂 odpowiedzie膰 tak kr贸t­

ko, jak przed chwil膮 siostrze. Tote偶 odczeka艂 tylko par臋 sekund, 偶eby zaznaczy膰, jakim nietaktem jest przerywa­nie mu jego opowie艣ci, po czym rzek艂:

- Nie wiedzia艂em, 偶e to automat ratowniczy. Co艣 mnie nagle porwa艂o i unios艂o do g贸ry, wi臋c szarpn膮艂em si臋 i spad艂em. A 偶e trafi艂em akurat do szczeliny, to ju偶 czy­sty przypadek.

- Wyrwa艂e艣 si臋 automatowi? - spyta艂 zdziwiony Du­tour. - Naprawd臋?

- Naprawd臋.

Irek wola艂 przemilcze膰, 偶e nie jest pewny, czy swego zwyci臋stwa nad automatem nie zawdzi臋cza艂 przypad­kiem ma艂ej czerwonej kuleczce „na odwag臋", wrzuconej podczas balu do orze藕wiaj膮cego napoju przez jednego z p贸藕niejszych zbieg贸w. Wiadomo, 偶e odwaga dodaje cz艂owiekowi si艂.

- B臋d臋 musia艂 pomy艣le膰 o udoskonaleniu moich ma­szyn - mrukn膮艂 ojciec Mai. - Przepraszam was wszyst­kich. Gdyby RX-dwa nale偶ycie spe艂ni艂 swoje zadanie, nie musieliby艣cie tak d艂ugo niepokoi膰 si臋 o ch艂opca.

- Nie przepraszaj - powiedzia艂 doktor Skiba. - l daruj sobie te udoskonalenia. M贸j syn potrafi艂 kiedy艣 jednym kopni臋ciem przewr贸ci膰 rakiet臋 stoj膮c膮 na p艂ycie starto­wej. Dzisiaj staranowa艂 Mamm臋, a sam przyznasz, 偶e to tak偶e niema艂e osi膮gni臋cie.

Z t膮 rakiet膮 to by艂a gruba przesada. Irek, kt贸rego ojciec, ulegaj膮c jego gor膮cym pro艣bom, zabra艂 raz na do艣wiad­czalne pole startowe, zapl膮ta艂 si臋 w lin臋 podtrzymuj膮c膮 jeden z d藕wigar贸w sondy i, chc膮c si臋 uwolni膰, da艂 takie­go susa, 偶e dzi贸b statku zatoczy艂 w powietrzu 艂uk, po czym spocz膮艂 na piasku marsja艅skiej pustyni. Jednak po pierwsze, w gr臋 wchodzi艂a nie prawdziwa, wielka rakieta, tylko ma艂a sonda dalekiego zwiadu, a po drugie, sonda ta zosta艂a dopiero co przywieziona na pole startowe i nie by艂a jeszcze osadzona we w艂a艣ciwej wyrzutni.

Ale 偶ycie jest brutalne. Legenda o tym, jak to Irek

wywr贸ci艂 jednym kopni臋ciem statek kosmiczny, wesz艂a na trwa艂e do repertuaru domowych opowie艣ci rodziny Skib贸w.

- Czy mog臋 m贸wi膰 dalej"? - spyta艂 lodowatym tonem ch艂opiec. - Czy te偶 mam s艂ucha膰, jak wy opowiadacie sobie bajeczki?

Us艂ysza艂 najpierw 艣miech Dina, tym razem wcale nie z艂o艣liwy, a potem g艂os Dutoura:

- Przepraszam, przerwa艂em ci. M贸w, m贸w. Wi臋c wpad艂e艣 do jaskini?... Irek zaczerpn膮艂 g艂臋boko powietrza.

- Wpad艂em do jaskini - potwierdzi艂. - Jest bardzo wielka. Przechodzi艂em z jednej podziemnej sali do dru­giej, a偶 w pewnym momencie pomyli艂em si臋 i chcia艂em wej艣膰 do bocznego, 艣lepego korytarza. Wtedy co艣 po­zbawi艂o mnie 艣wiat艂a. Zgas艂y nawet czujniki. R贸wno­cze艣nie z korytarzyka posypa艂y si臋 kamienie i one odrzu­ci艂y mnie od tego przedmiotu, kt贸ry poch艂ania 艣wiat艂o. On tam le偶y, uwi臋ziony w ska艂ach. Jest chyba z metalu, bo b艂yszczy jak wypolerowany, l skacze, kiedy po艣wieci膰 w jego stron臋 reflektorem. To by艂o ciekawe, ale poszed艂em dalej, bo pomy艣la艂em sobie, 偶e mnie szukacie - zazna­czy艂 z naciskiem. - A w nast臋pnej sali zobaczy艂em malo­wid艂a... Cala 'skalna 艣ciana jest pokryta kolorowymi ry­sunkami bry艂 geometrycznych. Wygl膮daj膮, jakby si臋 ru­sza艂y, wiesz tato?! - Irek nagle zapomnia艂 o uwagach Dutoura, wzmiankach Dina dotycz膮cych czyjego艣 roz­paczliwego szlochania, o rodzinnej legendzie zwi膮zanej z kopaniem w rakiet臋. - Musisz tam ze mn膮 p贸j艣膰! Jak naj­szybciej! - zako艅czy艂 z ogniem.

- Malowid艂a? - mrukn膮艂 pogardliwie szcz臋艣nik-pigu-larz. - Nie widzia艂em tam 偶adnych malowide艂.

- Ani ja - zawt贸rowa艂 swojemu s膮siadowi gru­bas. - Ale to nic dziwnego. Kiedy id臋, nie przestaj臋 nigdy rozmy艣la膰 o mojej pracy i o tym, co ona da ludziom.

- Synu - odezwa艂 si臋 z udan膮 powag膮 doktor Skiba - powiedz no mi, czy ty uderzy艂e艣 si臋 w g艂ow臋 p o obejrzeniu tych malowide艂 i po spotkaniu z owym dy­skiem, czy te偶 mo偶e przedtem?

- Tato!!!

Niestety, ani doktor Skiba, ani nikt z obecnych nie zd膮­偶y艂 zareagowa膰 na ten okrzyk tchn膮cy 艣wi臋tym oburze­niem i wyra偶aj膮cy bezmiar goryczy, bo w tej w艂a艣nie chwili odezwa艂 si臋 profesor Bodrin.

- Powiedz mi Geo, czy masz dosy膰 automat贸w ra­towniczych, aby bezpiecznie przetransportowa膰 do „Pi臋­ciu Ksi臋偶yc贸w" doktora Skib臋 wraz z c贸rk膮 i synem oraz Dina?

- Tak.

- W takim razie odlatujcie - dopiero teraz ujrzeli po­sta膰 profesora, kt贸ry dotychczas sta艂 za uchylon膮'klap膮 w艂azu statku przyby艂ego z bazy. - Wy dwaj wracajcie do swoich laboratori贸w - nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e Bod­rin zwraca si臋 obecnie do szcz臋艣nik贸w - i przez jaki艣 Czas nie odwiedzajcie po kryjomu gwia藕dzi艅ca. Domy艣­lam si臋, 偶e chcieli艣cie ze mn膮 porozmawia膰. Dobrze. Wr贸c臋 tu do was, jak tylko b臋d臋 m贸g艂. Iniu, dla ciebie na razie nie mam 偶adnych wiadomo艣ci. Obieca艂em ci, 偶e zo­baczysz baz臋, i zobaczysz j膮, chocia偶 mo偶e nieco p贸藕niej, ni偶 my艣la艂em. Na razie to wszystko. Manners?!

- Tak.

- Kurs na baz臋. Statek ekipy zero-dwa zostaje tutaj. Dok艂adny przegl膮d zrobimy p贸藕niej.

- Za艂oga, na stanowiska - wszed艂 w swoj膮 rol臋 Man­ners. - Odlot za dwie minuty.

W艂az zacz膮艂 si臋 powoli zamyka膰. Nie zamkn膮艂 si臋 jednak do ko艅ca. Start uleg艂 nieoczekiwanemu op贸藕­nieniu.

Zza szczyt贸w g贸r wyskoczy艂a b艂yskawica. To znaczy co艣, co mog艂oby by膰 b艂yskawic膮, gdyby na Ganimedzie zdarza艂y si臋 burze z piorunami. Ale i tak 艣wietlista strza艂a

bieg艂a po zbyt regularnym torze, jak na zwiastuna zwyk艂ej burzy.

Wewn膮trz laboratori贸w znowu wybuch艂 po偶ar. Kom­putery og艂osi艂y alarm, zapalaj膮c czerwone 艣wiat艂a, kt贸re przez uchylone drzwi pad艂y na pustyni臋 i obla艂y krwistym rumie艅cem postacie ludzi stoj膮cych pomi臋dzy budynka­mi.

- RX-jeden. RX-dwa, RX-trzy, RX-cztery, zmieniam zadanie - Geo Dutour m贸wi艂 szybko, ale spokoj­nie. - Przyj膮膰 na pok艂ad ludzi i zamkn膮膰 w艂azy. Irku, wsiadaj!

„Jestem wewn膮trz strefy chronionej" - chcia艂 odpo­wiedzie膰 wezwany, ale nie zd膮偶y艂. Wypadki potoczy艂y si臋 zbyt szybko.

B艂yskawica sta艂a si臋 podobna do ma艂ej, p艂on膮cej ko­mety. Przemkn臋艂a nad rakietami, po czym - stale zwal­niaj膮c - zacz臋艂a zatacza膰 ko艂a. Najwyra藕niej przygoto­wywa艂a si臋 do l膮dowania w pobli偶u samotnych pracow­ni. L膮dowania lub... ataku.

- Nie zidentyfikowany obiekt lataj膮cy - us艂ysza艂 Irek zniekszta艂cony g艂os Mannersa. - Miotacze gotowe.

- Poczekaj chwil臋 - odpowiedzia艂 z pewnym roztarg­nieniem g艂os innego cz艂onka ekipy, tego samego, kt贸ry po wyl膮dowaniu statku stwierdzi艂, 偶e „trafili nie najgo­rzej".

- To jest bardzo podobne do meteoru, kt贸ry przelecia艂 nad baz膮 - s艂aby pomruk profesora Bodrina zdradza艂, 偶e wielki uczony nie bardzo wie, co my艣le膰 o domniemanej b艂yskawicy.

- L膮duje! L膮duje! - krzykn膮艂 Geo Dutour. - Czemu nie strzelacie?!

Rzekoma kometa przesta艂a kr膮偶y膰 jak jastrz膮b wypa­truj膮cy ofiary i, nurkuj膮c, run臋艂a prosto w d贸艂.

- Blokuj臋 miotacze! - zawo艂a艂 niespodziewanie Manners. - To jest ten sam obiekt, kt贸ry pojawi艂 si臋 przy tej przekl臋tej planetoidzie!

Tajemniczy przybysz ju偶 nie 艣wieci艂. Na tle ciemnego nieba przesuwa艂a si臋 teraz niedu偶a, smuk艂a sylwetka, przypominaj膮ca troch臋 g艂臋binow膮 ryb臋 o wielkiej g艂owie i zw臋偶aj膮cym si臋 symetrycznie tu艂owiu.

Obiekt min膮艂 rakiety i lecia艂 prosto w stron臋 dw贸ch bli藕niaczych laboratori贸w. A nawet nie. Nie laborato­ri贸w. On najwyra藕niej celowa艂 w jedn膮 ludzk膮 posta膰 czekaj膮c膮 nieruchomo w w膮skim przej艣ciu mi臋dzy bia艂y­mi kopu艂kami. Nagle opad艂 na powierzchni臋 gruntu. Przejecha艂 par臋 metr贸w jak l膮duj膮cy samolot bez k贸艂, po czym, zatrzymuj膮c .si臋, od razu przybra艂 pozycj臋

pionow膮.

Wtedy ockn膮艂 si臋 Angelus Ranghi. Wyda艂 jaki艣 zduszony okrzyk i p臋dem pobieg艂 do swojej pra­cowni. Po chwili wr贸ci艂 nios膮c niewielkie czarne

pud艂o.

- Nie strzela膰!-hukn膮艂. - Ja mam lepszy spos贸b!

Zobaczycie, co potrafi膮 moje automaty!

Wyci膮gn膮艂 r臋ce, w kt贸rych trzyma艂 przyniesion膮 z labo­ratorium puszk臋, w stron臋 zagadkowego przybysza i za­mar艂 w oczekiwaniu. R贸wnocze艣nie jedna z rakiet zapali­艂a pot臋偶ny reflektor. Ostre 艣wiat艂o o艣lepi艂o Irka. A kiedy przejrza艂, powietrzny intruz w u艂amku sekundy przesta艂 by膰 dla niego nie zidentyfikowanym obiektem, b艂yskawi­c膮, komet膮 b膮d藕 meteorem.

- Hu, hu, hu! - zadudni艂 zwyci臋ski 艣miech szcz臋艣ni-ka-konstruktora. - Popatrzcie! Czy to nie lepsze ni偶 mio­tacze?! Tak samo mog臋 porazi膰 ka偶dego cz艂owieka i ka偶­dy tw贸r posiadaj膮cy system nerwowy, cho膰by sztuczny, jak w wypadku komputer贸w. l tak samo mog臋 ka偶dego

uszcz臋艣liwi膰!!! Przybysz z nieba ju偶 nie sta艂 pionowo. Zwali艂 si臋 na

skalisty grunt ganimedzkiej pustyni.

- Niech pan to we藕mie! - wrzasn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 Irek. - Natychmiast! S艂yszy pan?! Prosz臋 zabra膰 ten au­tomat!

Z pewno艣ci膮 troszeczk臋 przesadzi艂, krzycz膮c tak na b膮d藕 co b膮d藕 niem艂odego dobroczy艅c臋 ludzko艣ci, ale doprawdy trudno mu si臋 dziwi膰.

Par臋 krok贸w przed nim, pora偶ony falami czy promie­niami wysy艂anymi przez automat strachu, le偶a艂 zacny... Truszek. Le偶a艂 i dygota艂 jak porcja owocowej galaretki podczas trz臋sienia ziemi. Jego lampki wprawione w ma­艂膮, okr膮g艂膮 g艂贸wk臋 migota艂y kr贸tkimi, rozpaczliwymi b艂y­skami.

Z gwiazd do podziemi

Szcz臋艣nicy stanowczo nie mieli dobrego dnia.

- To ja...ee...id臋 do siebie. Mam du偶o pracy... - An­gelus Ranghi wycofa艂 si臋 ty艂em, przezornie ukrywaj膮c za plecami aparat, kt贸rym porazi艂 Truszka. Jego chudy ry­wal w og贸le si臋 nie odezwa艂, tylko zrobi艂 w ty艂 zwrot i znikn膮艂 w s膮siednim budyneczku.

Irek sta艂 za granic膮 ochronnej strefy, tu偶 obok Truszka, kt贸ry zd膮偶y艂 si臋 ju偶 podnie艣膰. Na wprost nich widnia艂 re­gularny wianuszek ludzi w kosmicznych skafandrach. Przyszli wszyscy, nawet Manners, chocia偶 w zasadzie powinien by艂 pozosta膰 w sterowni statku, oraz jego kole­ga Sven Svensson, drugi pilot bazy, ten sam, kt贸ry wkr贸tce po wyl膮dowaniu pozbawionej anten rakiety o-znajmi艂 wszem i wobec, 偶e mogli trafi膰 w gorsze miejsce.

Truszek odpowiada艂 na pytania. A by艂o tych pyta艅 mn贸stwo.

- Odebra艂em wezwanie - m贸wi艂 swoim spokojnym, metalicznym g艂osem - ale namiar prowadzi艂 w prze­strze艅, poza orbit臋 skrajnego ksi臋偶yca Jowisza. Wi臋c po­lecia艂em.

- Przecie偶 masz opiekowa膰 si臋 Irkiem, a nie odbywa膰 podr贸偶e w kosmos - profesor Bodrin nie potrafi艂 ukry膰 zdumienia zmieszanego z podziwem. - Wygl膮da na to, 偶e m贸g艂by艣 si臋 przespacerowa膰 do s膮siedniej galaktyki,

- Musia艂bym dosta膰 polecenie i program lotu - od­rzek艂 skromnie Truszek.

- Mo偶e troszeczk臋 przedobrzy艂em - b膮kn膮艂 od nie­chcenia doktor Skiba, rozgl膮daj膮c si臋 po niebie, jakby z

wyrzutem, 偶e to niebo jest tak 艂atwo dost臋pne dla budo­wanych przez niego automat贸w. - Widzicie, po ostat­nich do艣wiadczeniach zosta艂 mi akurat jeden unowo­cze艣niony silnik sondy dalekiego zwiadu. Wmontowa艂em go Truszkowi.

- Cz艂owieku! - zawo艂a艂 z zachwytem Manners. - To by艂 genialny pomys艂! Inaczej tkwiliby艣my przy tym prze­kl臋tym skalnym okruchu w grupie Troja艅czyk贸w!

- Genialny nie genialny - profesor Bodrin okaza艂 nie­co wi臋kszy sceptycyzm. - Rozumiem, 偶e silnik sondy mo偶e by膰 pomocny w bardzo wysokich g贸rach, nie rozumiem jednak, jakim cudem ten automat m贸g艂 ocali膰 ekip臋 zero-dwa? Przecie偶 musia艂 od razu i bezb艂臋dnie oceni膰 sytuacj臋?

- Bo to jest tak... - doktor Skiba nadal patrzy艂 w dale­kie gwiazdy - tego... on ma nie tylko silnik, lecz tak偶e do艣膰 czu艂e analizatory, kt贸re s膮 koordynowane przez taki ma艂y, malutki komputerek.

- Komputerek! - prychn膮艂 sarkastycznie Bodrin. -Powiedz lepiej, 偶e wyposa偶y艂e艣 go w superm贸zg pocho­dz膮cy z dalekiej przysz艂o艣ci! Pewnie uda艂o ci si臋 ju偶 zrobi膰 to, nad czym tak pilnie pracuje Bob Long, to zna­czy zastosowa膰-w praktyce moj膮 teori臋 ujemnej ci臋ciwy czasu! Komputerek! Dobre sobie!

- Zadanie nie by艂o zbyt trudne - sprostowa艂 Truszek. - Wezwanie pochodzi艂o ze 艣ci艣le okre艣lonego miejsca. A u celu znajdowa艂a si臋 unieruchomiona rakieta. Analizato­ry natychmiast poinformowa艂y mnie, 偶e na jej pok艂adzie przebywaj膮 偶ywi ludzie. Poniewa偶 rakieta nie uleg艂a po­wa偶niejszej awarii, musia艂em przyj膮膰 tez臋, 偶e jej silniki oraz 艂膮czno艣膰 zosta艂y obezw艂adnione przez kosmiczne cia艂o, do kt贸rego przywar艂 statek. Wobec tego nie mog­艂em zastosowa膰 zwyk艂ego wariantu przewidzianego pro­gramem ratowniczym. Ja bowiem mam tak偶e nap臋d i 艂膮czno艣膰, gdybym si臋 wi臋c zatrzyma艂 przy tej planetoi­dzie, podzieli艂bym los rakiety. Nale偶a艂o wi臋c dzia艂a膰 tak

szybko, abym po uratowaniu statku wydosta艂 si臋 samym rozp臋dem z zagro偶onej strefy. Tak te偶 post膮pi艂em. Tu偶 przed celem odwr贸ci艂em si臋. Na skutek tego odrzut mo­jego silnika oderwa艂 rakiet臋 od planetoidy. A szybko艣膰 manewru sprawi艂a, 偶e statek m贸g艂 pod膮偶y膰 moim 艣ladem. Powsta艂 bowiem korytarz, wzbudzaj膮cy fale grawitacyj­ne. Czas trwania tego korytarza obliczam na p贸艂torej se­kundy. To wystarczy艂o 偶ywemu pilotowi dla ustawienia ster贸w. Uwa偶am, 偶e dzia艂a艂em logicznie - zako艅czy艂 spokojnie.

- Ja te偶 tak uwa偶am - Manners pokr臋ci艂 g艂ow膮 - ale potem prowadzi艂e艣 nas za sob膮 a偶 na Ganimeda. Sk膮d wiedzia艂e艣, 偶e nie mamy 艂膮czno艣ci i 偶e bez ciebie nie trafi­liby艣my z powrotem? Przecie偶 silniki naszego statku ju偶 dzia艂a艂y?

- Silniki dzia艂a艂y, ale w czasie lotu nie odebra艂em 偶a­dnego sygna艂u od pod膮偶aj膮cej za mn膮 rakiety. Poniewa偶 analizatory w dalszym ci膮gu informowa艂y mnie, 偶e na po­k艂adzie s膮 偶ywi ludzie, wi臋c ich milczenie mog艂o ozna­cza膰 tylko to, 偶e s膮 pozbawieni 艂膮czno艣ci. Wobec tego bez przewodnika nie zdo艂aliby powr贸ci膰 na Ganimeda. Niestety, ju偶 na orbicie globu musia艂em zmieni膰 kierunek. Nowe wezwanie nadesz艂o z innego miejsca. Zreszt膮 analizatory powiedzia艂y mi, 偶e statek i tak wyl膮duje bezpiecznie, poniewa偶 powierzchnia globu jest ju偶 blisko.

- By艂a blisko - potwierdzi艂 Manners. - A teraz zdrad藕 nam wreszcie tajemnic臋, co w艂a艣ciwie uwi臋zi艂o nasz sta­tek przy tej planetoidzie, tak 偶e nie mogli艣my si臋 od niej oderwa膰? Co pozbawi艂o nas nap臋du?

- Nie wiem - pad艂a odpowied藕. - Mam luki w zapi­sie pami臋ciowym. W samym momencie uwolnienia stat­ku moja 艂膮czno艣膰 wewn臋trzna tak偶e przesta艂a funkcjono­wa膰. Wspomnia艂em ju偶, 偶e zdecydowa艂em si臋 dzia艂a膰 szybko, aby wykona膰 manewr jedynie rozp臋dem. Gdy­bym nie przewidzia艂 utraty w艂asnej 艂膮czno艣ci i przerwy w

dzia艂aniu w艂asnego nap臋du, takie za艂o偶enie by艂oby prze­cie偶 nonsensowne.

Milczenie, kt贸re zapad艂o po tym ostatnim o艣wiadcze­niu Truszka, przerwa艂 dopiero dobr膮 minut臋 p贸藕niej dok­tor Skiba.

- Chyba wiem, jak to si臋 sta艂o - rzek艂 z namys艂em. -Kiedy Irek wyrwa艂 si臋 automatowi ratowniczemu RX-dwa, wezwa艂em na pomoc Truszka, kt贸ry przebywa艂 w naszym pokoju w „Pi臋ciu Ksi臋偶ycach". Wezwanie, kt贸re wys艂a艂em za po艣rednictwem jednego z aparat贸w ratowniczych Dutoura, musia艂o przej艣膰 przez dyspozy-torni臋 gwia藕dzi艅ca. Ta dyspozytornia, a w ka偶dym razie jej centrala 艂膮czno艣ci, by艂a w tym czasie sprz臋偶ona z apa­ratur膮 bazy - zwr贸ci艂 si臋 do Bodrina. - Wysy艂ali艣cie syg­na艂y i prowadzili艣cie nas艂uch w tym obszarze, z kt贸rego dobieg艂y ostatnie meldunki zaginionej ekipy zero-dwa. Tak wi臋c Truszek odebra艂 wprawdzie wezwanie, ale dy­spozytornia wskaza艂a mu fa艂szywy kierunek. Jej anteny by艂y przecie偶 wycelowane w艂a艣nie w stron臋 planetoidy, kt贸ra zagarn臋艂a statek Mannersa. A Truszek musia艂 pole­cie膰 tam, sk膮d, jak zrozumia艂, przysz艂y sygna艂y. Widzieli艣­my go... stali艣my wtedy z Geo na kraw臋dzi szczeliny, do kt贸rej wpad艂 Irek. Mign膮艂 nam tylko nad g艂owami, jak prawdziwa rakieta startuj膮ca ku gwiazdom. Zacz膮艂em si臋 domy艣la膰, co zasz艂o. S膮dzi艂em nawet, 偶e Truszek zginie w przestrzeni, bo b臋dzie do skutku szuka艂 Irka. Po pew­nym czasie wskaza艂em mu nowy cel, a mianowicie baz臋. Na szcz臋艣cie, zanim to zrobi艂em, zastanawia艂em si臋 tak d艂ugo, 偶e on przez ten czas uratowa艂 ekip臋 zero-dwa. Inaczej zawr贸ci艂by wcze艣niej... A do bazy m贸g艂 pole­cie膰, bo chocia偶 by艂by to kurs odwrotny w por贸wnaniu z pierwszym, jaki mu wskazano, ale przecie偶 nadal pod膮­偶a艂by 艣ladem sygna艂贸w. A 偶e nie doprowadzi艂 statku Mannersa do samej bazy, to tak偶e moja wina. Din, kt贸ry „przypadkiem" przechodzi艂 ko艂o tych tutaj laboratori贸w, doni贸s艂, 偶e Irek si臋 znalaz艂. Wtedy wezwa艂em Truszka do

siebie, wi臋c porzuci艂 was i przylecia艂 do mnie. Przedtem zd膮偶y艂 jeszcze pokaza膰 si臋 nad baz膮.

Tak wi臋c tajemnica dziwnych poczyna艅 Truszka prze­sta艂a by膰 tajemnic膮. Ale zagadek i tak pozosta艂o a偶 nadto. Przede wszystkim - co to za jaka艣 planetoida, kt贸ra jest pu艂apk膮 dla ziemskich statk贸w? Po drugie, rewelacje przywiezione z kosmosu przez ocalon膮 ekip臋 zero-dwa. Czy Manners i Svensson naprawd臋 widzieli fragment in­nej rakiety? W ka偶dym razie uznali swoje obserwacje za zbyt wa偶ne, by poinformowa膰 o nich kogo艣 spoza 艣cis艂e­go grona pracownik贸w bazy. Do tego wszystkiego 贸w tajemniczy dysk w podziemiach i malowid艂a...

Irek m贸g艂by jeszcze dorzuci膰 swoje wra偶enia wynie­sione z odwiedzin w dw贸ch samotnych laboratoriach. Jak na jeden dzie艅 wystarczy.

Przej臋ty tym, co us艂ysza艂 od ojca, i relacj膮 Truszka po­czu艂 nagle, 偶e jego usta otwieraj膮 si臋 szeroko... coraz sze­rzej. Zanim zd膮偶y艂 temu zapobiec, us艂ysza艂 swoje ziew­ni臋cie. G艂o艣ne, d艂ugie i, co si臋 zowie, serdeczne.

- Nie wiem, jak kto - rzek艂 przytomnie doktor Skiba -ale ja id臋 spa膰. Jutro tak偶e jest dzie艅. Wy, oczywi艣cie, wracacie do bazy, macie przecie偶 pilne sprawy do za艂a­twienia. Na szcz臋艣cie s膮 to sprawy tak tajemnicze, 偶e ob­cy nie mog膮 wam pom贸c. M贸wi臋: na szcz臋艣cie, bo dziw­nie nie mam teraz ochoty do pracy.

Profesor Bodrin westchn膮艂.

- W艂a艣nie przysz艂o mi na my艣l - powiedzia艂 - jak by to by艂o dobrze, gdyby艣my i my, w bazie, mieli do dyspo­zycji takiego Truszka.

- Niestety, on jest zaprogramowany specjalnie dla Ir­ka - odezwa艂a si臋 niespodziewanie Inia. - Przerobienie tak skomplikowanego automatu zaj臋艂oby mn贸stwo cza­su. Musieliby艣cie wzi膮膰 nas z sob膮.

Przez twarz s艂ynnego uczonego przebieg艂 nik艂y, niemal niedostrzegalny u艣mieszek. Wida膰 profesor doceni艂 dy­plomacj臋 dziewczyny, kt贸ra tak bardzo chcia艂a znale藕膰

si臋 w bazie dalekiej 艂膮czno艣ci. Uda艂 jednak, 偶e nie zrozu­mia艂, o co chodzi.

- W takim razie trudno - rzek艂. - Nie b臋dziemy po­zbawia膰 Irka opieki, kt贸ra, jak si臋 zdaje, jest mu tu rzeczy­wi艣cie potrzebna. Szkoda. No, do widzenia - odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w stron臋 rakiety.

- Chwileczk臋 - zatrzyma艂 go doktor Skiba. - W艂a艣ci­wie nie jestem a偶 tak strasznie 艣pi膮cy. Ostatecznie mog臋 p贸j艣膰 z wami. A nu偶 zechcecie skonstruowa膰 co艣, co by艂oby zarazem rakiet膮, automatem ratowniczym i komet膮, a co poza tym umia艂oby chodzi膰 po ska艂ach, malowa膰 i 艣piewa膰. Nie twierdz臋, 偶e potrafi臋 zrobi膰 co艣 takiego, ale spr贸bowa膰 nigdy nie zawadzi. Tylko przedtem zajm臋 si臋 przez chwil臋 Truszkiem. Grunto­wne przerobienie tak skomplikowanego aparatu -u艣miechn膮艂 si臋 znacz膮co do c贸rki - rzeczywi艣cie za­j臋艂oby mi mn贸stwo czasu. Ale ja wprowadz臋 jedynie drobn膮 poprawk臋 do jego programu i Ju偶 b臋d臋 do waszej dyspozycji.

Bodrin nie zastanawia艂 si臋 d艂ugo.

- Dobrze. Le膰 z nami.

- Iniu, Irku, wracajcie do gwia藕dzi艅ca i poczekajcie tam na mnie. Postaram si臋, 偶eby mnie jak najpr臋dzej wy­rzucili - tw贸rca znakomitego Truszka zako艅czy艂 udosko­nalanie swego dzie艂a, to znaczy wprowadzanie jakich艣 poprawek do programu automatu, i za艣mia艂 si臋 nieweso­艂o. - l uwa偶ajcie na siebie.

- Din dotrzyma wam towarzystwa - rzek艂 Olaf Ro­binson. - Zna „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" i jego okolic臋 z po­przednich wakacji.

- O nie! - zaprotestowa艂 wymieniony. - Ja pojad臋 do bazy. Przecie偶 mia艂em tam by膰 z tob膮.

- Sytuacja si臋 zmieni艂a. Polecisz do gwia藕dzi艅ca.

- Nie.

- Tak.

Din wraca艂 w jednym poje藕dzie ratowniczym z Irkiem. Kabiny automat贸w Geo Dutoura by艂y w zasadzie jed­noosobowe, ale t膮 jedn膮 osob膮 mog艂aby by膰 z powodze­niem na przyk艂ad Mamma trzymaj膮ca pod obiema pacha­mi dorodne dynie. Mimo to Irek wpar艂 si臋 w k膮t i usi艂owa艂 przekszta艂ci膰 swoje cia艂o w dwuwymiarow膮 wycinank臋. Na szcz臋艣cie przez ca艂膮 drog臋 Din nie odezwa艂 si臋 ani jednym s艂owem. Mo偶e dlatego, ze tu偶 nad kabin膮 RX-dwa sun膮艂 jak cie艅 czujny Truszek.

Uni贸s艂szy powieki Irek spojrza艂 od razu w szerokie okno. Przez ciemnoz艂ociste zas艂ony przebija艂o jasnoz艂ote 艣wiat艂o dnia.

- Dzie艅 dobry - us艂ysza艂 charakterystyczny g艂os. Spojrza艂 w miejsce, z kt贸rego ten g艂os dochodzi艂, i zo­baczy艂 Truszka stoj膮cego w k膮cie pokoju.

No, c贸偶, automaty nie potrzebuj膮 snu. Jednak ch艂opcu zrobi艂o si臋 nagle 偶al wiernego opiekuna. Tote偶 powita艂 go szczeg贸lnie serdecznym u艣miechem, poczym od razu zeskoczy艂 z le偶anki. W tym momencie zas艂ony bezszelest­nie znikn臋艂y w 艣cianach, odkrywaj膮c widok na ogr贸d otaczaj膮cy kolorowy model Ziemi.

- Czy poda膰 艣niadanie do pokoju? - spyta艂 kto艣 nie wiadomo sk膮d. - Czy te偶...

W g艂o艣niku co艣 chrobotn臋艂o. Po kr贸tkiej pauzie ode­zwa艂a si臋 miejscowa opiekunka kwiat贸w. Flora Mamma-vita: '

- Irek?

- Tak, s艂ucham - b膮kn膮艂 ch艂opiec nie bardzo wie­dz膮c, w kt贸r膮 stron臋 patrze膰, aby nie okaza膰 si臋 nie­grzecznym wobec m贸wi膮cej.

- W艂a艣nie zobaczy艂am, 偶e wsta艂e艣. Dzie艅 dobry. Jak ci si臋 spa艂o?

- Dzi臋kuj臋, 艣wietnie.

- Przed chwil膮 rozmawia艂am z Jackiem, to znaczy, z

twoim ojcem. 艢ciska ci臋 i prosi, 偶eby艣 by艂 cierpliwy. B臋d膮 chyba zaj臋ci troch臋 d艂u偶ej, ni偶 pocz膮tkowo my艣leli. Ale poza tym w bazie wszystko w porz膮dku. Inia tak偶e ju偶 wsta艂a. Zaraz zejdzie na 艣niadanie. Potem popracujemy w ogrodzie. A ty? Chcesz zje艣膰 u siebie? Czy przyjdziesz tu,

do b艂臋kitnej sali?

Irek otrz膮sn膮艂 si臋 z resztek snu. Wypadki wczorajszego dnia stan臋艂y mu przed oczami z ca艂膮 ostro艣ci膮. Zaintrygo-wa艂o go jednak, sk膮d Mamma wiedzia艂a, 偶e on ju偶 nie

艣pi.

- Przepraszam - b膮kn膮艂, - Czy zawsze podgl膮dacie

go艣ci? Mo偶e przez ekran albo jaki艣 zsyp na 艣mieci?

Mamma zamiast si臋 rozgniewa膰 wybuchn臋艂a 艣mie­chem.

- Oczywi艣cie! - zawo艂a艂a. - Ba! Wiemy nawet, co si臋 komu 艣ni艂o! Ty na przyk艂ad tratowa艂e艣 dzi艣 w nocy nie­winne kobiety zaj臋te piel臋gnacj膮 irys贸w. Poza tym biega­艂e艣 po g贸rach i pod g贸rami, gdzie mimochodem rozbija­艂e艣 kosmiczne dyski, chwyta艂e艣 zbrodniarzy, kt贸rzy ze­psuli nam bal, malowa艂e艣 widoczki na 艣cianach i doko­nywa艂e艣 jeszcze mn贸stwa innych bohaterskich czyn贸w!

Ch艂opiec nachmurzy艂 si臋.

- Widz臋, 偶e rozmawia艂a pani z Dinem - rzek艂 zimno. - Pewnie opowiedzia艂 wszystko bardzo dok艂ad­nie...

„A zw艂aszcza - doda艂 w my艣li - jak to ja rycza艂em i

szlocha艂em..."

Mamma nie zra偶ona tonem bohatera wczorajszych przyg贸d za艣mia艂a si臋 znowu.

- Wprost przeciwnie - powiedzia艂a. - Wiem bardzo niewiele i p艂on臋 z niecierpliwo艣ci, 偶eby od ciebie samego us艂ysze膰, jak to by艂o naprawd臋. Dlatego chcia艂abym, 偶e­by艣 zjad艂 艣niadanie razem z nami. A je艣li chodzi o podgl膮­danie go艣ci... Nie, nie bawimy si臋 tak nie艂adnie. Dyspo­nujemy natomiast czujnikami, kt贸re informuj膮 nas mi臋dzy innymi o tym, kiedy tury艣ci budz膮 si臋 ze snu. Musimy ich

przecie偶 przywita膰, 偶yczy膰 dobrego dnia i spyta膰, gdzie racz膮 spo偶y膰 pierwszy posi艂ek. Nasz o艣rodek szczyci si臋 naprawd臋 serdeczn膮 trosk膮 o go艣ci. No wi臋c jak? Scho­dzisz czy mam po ciebie p贸j艣膰?! - gro藕ba brzmi膮ca w ostatnim zdaniu sta艂a w ra偶膮cej sprzeczno艣ci z tym, co przed sekund膮 zosta艂o powiedziane o serdecznym trakto­waniu turyst贸w bawi膮cych w „Pi臋ciu Ksi臋偶ycach".

- Schodz臋, schodz臋 - zapewni艂 skwapliwie Irek. -A jak trafi膰 do tej b艂臋kitnej sali?

- Wyjd藕 tylko na korytarz, dalej zaprowadz膮 ci臋 strza艂­ki. O tej porze dnia b臋d膮 b艂臋kitne. B艂臋kit to kolor 艣niada­nia. Obiad jest jasnobr膮zowy, a kolacja granatowa. Taki zwyczaj.

Szczup艂e grono go艣ci i gospodarzy gwia藕dzi艅ca sie­dzia艂o przy bia艂ym stole w kszta艂cie podkowy, ustawio­nym pod otwart膮 szklan膮 艣cian膮. Brakowa艂o jedynie pana Kozuli.

- Dzie艅 dobry - powiedzia艂 Irek.

- Dzie艅 dobry - odezwa艂 si臋 jak echo metaliczny g艂os za jego plecami.

Truszek zapami臋ta艂 nowe polecenie, kt贸re otrzyma艂 od doktora Skiby, i nie odst臋powa艂 jego syna ani na krok. Kiedy Irek usiad艂 na krze艣le wskazanym mu przez roze艣­mian膮 Mamm臋, sto偶kowaty tw贸r usadowi艂 si臋 tu偶 za nim, jak 艣redniowieczny kamerdyner za rozkapryszonym baro­nem, i zastyg艂 w bezruchu.

Po 艣niadaniu Irek zaspokoi艂 wreszcie ciekawo艣膰 Mam­my. Zrelacjonowa艂 swoje wczorajsze przygody wiernie i dok艂adnie, cho膰 niekt贸re szczeg贸艂y zosta艂y subtelnie podkre艣lone, natomiast inne dodatkowo skomentowane. M贸wi膮c na przyk艂ad o swoich 艂zach przelewanych u st贸p drugiego laboratorium, ch艂opiec nie omieszka艂 doda膰 z niewinnym u艣miechem:

- Gdyby kto艣 mnie wtedy widzia艂, od razu musia艂by

zauwa偶y膰, 偶e taki p艂acz m贸g艂 by膰 wywo艂any jedynie sztucznie. Oczywi艣cie, gdyby to by艂 kto艣 posiadaj膮cy nie tylko oczy i uszy, lecz tak偶e szczypt臋 rozumu... Wiecie, co chc臋 przez to powiedzie膰.

S艂uchacze nie wiedzieli. Lub te偶 udawali, 偶e nie wie­dza. Dzi臋ki temu Irek bez przeszk贸d zako艅czy艂 swoj膮 opowie艣膰.

- Fantastyczne! S艂uchajcie, co to mo偶e by膰?! My艣l臋 o tym dysku?! - zawo艂a艂a z przej臋ciem Maia.

Rumieniec na jej 艣licznej twarzyczce oraz ciemna chmura, kt贸ra natychmiast przes艂oni艂a oblicze Dina, z na­wi膮zk膮 wynagrodzi艂y Irkowi wszystkie krzywdy doznane w pracowniach samotnych szcz臋艣nik贸w.

- Zagadka! - stwierdzi艂 kr贸tko Geo Dutour. - Tak sa­mo te malowid艂a. Zreszt膮, jak ju偶 m贸wi艂em, dla mnie oso­bi艣cie jest zaskoczeniem sam fakt, 偶e tu istniej膮 jaskinie. Chocia偶 sk膮din膮d satelity Jowisza s膮 w og贸le bardzo m艂ode w por贸wnaniu z Ziemi膮 i jej Ksi臋偶ycem. A tutejsze g贸ry to wy艂膮cznie kratery po dawnych wulkanach. W te­go rodzaju masywach zwykle spotyka si臋 groty. W ka偶­dym razie, dzi臋ki Irkowi, na Ganimeda przyjad膮 teraz uczeni z ca艂ego 艣wiata. Poza tym „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" b臋­dzie mog艂o oferowa膰 go艣ciom now膮, kapitaln膮 atrakcj臋 turystyczn膮, A swoj膮 drog膮, 偶e te偶 ja przegapi艂em te jaski­nie! - zako艅czy艂, kr臋c膮c g艂ow膮.

- Bo one s膮 otwarte tylko dla os贸b przybywaj膮cych z g贸ry - zauwa偶y艂 Din. - Irek wpad艂 tam, kiedy wyrwa艂 si臋 automatowi ratowniczemu unosz膮cemu go w powie­trze... A propos - zwr贸ci艂 si臋 z zatroskanym wyrazem twarzy do Dutoura - czy ten aparat nie jest uszkodzony?

Ratownik zrobi艂 dziwn膮 min臋, ale zanim zd膮偶y艂 cokol­wiek powiedzie膰, Inia szybko odsun臋艂a krzes艂o i wsta艂a.

- Mo偶e p贸jdziemy ju偶 do ogrodu? - spyta艂a cicho, patrz膮c jednak nie na Mamm臋, tylko na swojego brata.

Interwencja okaza艂a si臋 skuteczna. Irek zamkn膮艂 usta i przesta艂 mierzy膰 Dina mia偶d偶膮cym wzrokiem.

- Wybierzmy si臋 w g贸ry! - wykrzykn臋艂a nagle Maia.

- Do tej jaskini jest przecie偶 niedaleko! A Irek m贸wi, 偶e tam mo偶na zjecha膰 jak po lodzie! Co?! Prosz臋 was! Taka jestem ciekawa!

Patrz膮c na ni膮, nikt nie m贸g艂by w膮tpi膰, 偶e jest na-prawd臋 ciekawa. Zerwa艂a si臋 i utkwi艂a b艂agalne spoj­rzenie w twarzy ojca.

Geo Dutour najpierw cofn膮艂 si臋 wraz z krzes艂em, a po­tem wsta艂 tak偶e.

- Maiu! - rzek艂 z wyrzutem. - Przecie偶 wiesz, 偶e mu­sz臋 by膰 stale w kontakcie z dyspozytorni膮. Nie wiadomo tak偶e, czy aparaty ratunkowe nie b臋d膮 potrzebne za艂odze przebywaj膮cej w bazie. Nie mog臋 si臋 st膮d ruszy膰. Poza tym nie ma tutaj ani ojca Irka, ani Olafa Robinsona...

- To spytajmy ich! - Maia, wodz膮c po obecnych roz­szerzonymi z podniecenia oczami, nie dawa艂a za wygra­n膮. - Wystarczy na moment po艂膮czy膰 si臋 z baz膮 i popro­si膰 ojca Dina, a tak偶e doktora Skib臋!

- Szczerze m贸wi膮c sama mia艂abym ochot臋 na ma艂y spacerek - popar艂a j膮 niespodziewanie Mamma. -Wszystko, o czym przed chwil膮 m贸wi艂 ten m艂ody cz艂o­wiek, jest szalenie intryguj膮ce. Mam prawo by膰 ciekawa!

- zaperzy艂a si臋 nagle, cho膰 nikomu nie przysz艂o na my艣l kwestionowa膰 jej 偶膮dzy wiedzy. - Jestem kobiet膮! -spojrza艂a gro藕nie na Dutoura. - Co, mo偶e nie?!

- Ale偶... tak. Tylko...

- Czy przypadkiem nie chodzi ci o to, 偶e jestem gru­ba?! A nie wiesz, 偶e w艂a艣nie g艂贸wnie z t艂uszczu sk艂adaj膮 si臋 tkanki m贸zgowe?! Pewnie, 偶e nie wiesz! Co w og贸le mo偶e wiedzie膰 taka szczapa jak ty! Zreszt膮, je艣li nawet nie zmieszcz臋 si臋 do tego okr膮g艂ego otworu, to przecie偶 jaskinia ma tak偶e drugie wej艣cie! A przy okazji pogada艂a­bym z tymi dwoma odludkami! Mam im to i owo do po­wiedzenia!

Irek u艣miechn膮艂 si臋 na my艣l o tym, jak Mamma zostanie przyj臋ta w ma艂ych laboratoriach po przeciwnej stronie

pasma G贸r Rycerskich. Ciekawe, czy b臋dzie to pigu艂ka czarna, czy fioletowa? A mo偶e automat nakazuj膮cy cz艂o­wiekowi 艂agodno艣膰? Chocia偶 sk膮din膮d Mamma nie wy­gl膮da na kogo艣, kto pozwoli si臋 nakarmi膰 obezw艂adniaj膮­c膮 pigu艂k膮 lub skapituluje przed metalow膮 skrzynk膮.

Ojciec Mai wpad艂 w autentyczny pop艂och.

- Floro! - wykrztusi艂. - Przecie偶... ja naprawd臋 nie mog臋 zabiera膰 ch艂opak贸w bez zgody ich ojc贸w... l na­prawd臋 powinienem czuwa膰 tu, na miejscu...

„Ju偶 nie: musz臋, tylko: powinienem" - stwierdzi艂 w duchu Irek.

A wi臋c mimo wszystko p贸jd膮 do jaskini...

l poszli. A raczej polecieli. Oczywi艣cie przedtem z艂o偶yli wizyt臋 w dyspozytorni. Dy偶uruj膮cy tam pan Kozula osta­tecznie przes膮dzi艂 spraw臋. Nie orientuj膮c si臋 w sytuacji, o艣wiadczy艂 bowiem Dutourowi, kt贸ry z nadziej膮 w g艂osie spyta艂, czy powinien pozosta膰 w pobli偶u, 偶e to nie jest konieczne, bo uczeni w bazie opracowuj膮 w艂a艣nie jakie艣 zagadnienia teoretyczne i 偶e ta praca zajmie im jeszcze par臋 godzin. RX-y te偶 nie b臋d膮 im teraz potrzebne.

Nie pozosta艂o wi臋c nic innego, jak tylko po艂膮czy膰 si臋 z doktorem Skib膮 i Olafem Robinsonem.

Ojciec Dina wyrazi艂 zgod臋 pod warunkiem, 偶e wypra­w臋 poprowadzi Geo Dutour i 偶e wszyscy b臋d膮 go 艣lepo s艂ucha膰. Doktor Skiba z艂o偶y艂 o艣wiadczenie podobnej tre艣ci. Przy okazji spyta艂 lni臋, czy ona tak偶e ma zamiar wyruszy膰.

- To zale偶y od ciebie, tato - odpowiedzia艂a dzie­wczyna. - Je艣li przewidujesz, 偶e wkr贸tce mo偶e przyj艣膰 jaka艣 wiadomo艣膰, to naturalnie poczekam tutaj.

- Nie, nie spodziewaj si臋 w najbli偶szym czasie 偶adnej wiadomo艣ci - odrzek艂 ojciec. - A w ka偶dym razie takiej wiadomo艣ci, kt贸ra szczeg贸lnie dotyczy艂aby ciebie - do­da艂 znacz膮co. - Je艣li chcesz, to jed藕 z nimi.

Geo Dutour, jego c贸rka, Mamma, Inia, Irek i Dina w艂o­偶yli skafandry i wsiedli do czekaj膮cych na granicy strefy 'automat贸w ratowniczych. Irek wr贸ci艂 tylko jeszcze na moment do swojego pokoju po otrzymany w prezencie urodzinowym aparat do zdj臋膰 przestrzennych, kt贸ry tym razem postanowi艂 zabra膰 ze sob膮.

Nied艂ugo potem dolecieli do skalnej p贸艂ki pod prosto­pad艂膮 艣cian膮, gdzie znajdowa艂a si臋 okr膮g艂a szczelina pro­wadz膮ca w g艂膮b jaskini.

- RX-jeden, dwa, trzy, cztery! - wzywa艂 swoj膮 po­wietrzn膮 flotyll臋 Dutour. - Uwaga, stop! Reflektory! U艂amek sekundy wcze艣niej ni偶 automaty ratownicze przyst膮pi艂 do akcji Truszek. Pot臋偶ny snop 艣wiat艂a pad艂 na ska艂y wok贸艂 wej艣cia do jaskini.

- Schodzimy! - wykrzykn臋艂a Maia. - Tato, wysia­dam!

- Zaczekaj - powstrzyma艂 j膮 Dutour. - Najpierw wy­l膮dujemy. Prosz臋, 偶eby wszyscy zostali na swoich miej­scach.

Powiedzia艂 to tak stanowczym tonem, 偶e Maia od razu usiad艂a z powrotem i tylko przygl膮da艂a si臋, jak maszyny ratownicze, jedna po drugiej, powoli opadaj膮 otaczaj膮c wianuszkiem czarny wylot studni.

- Teraz mo偶ecie wyj艣膰 - rzek艂 przewodnik z „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", kiedy operacja zosta艂a zako艅czona.

Obok automat贸w pojawi艂y si臋 bia艂e figurki. Ludzie po­deszli ostro偶nie do otworu szybu i stan臋li. Nikt jako艣 nie . kwapi艂 si臋 do sprawdzenia, czy do jaskini mo偶na zjecha膰 naprawd臋 tak bezpiecznie i 艂atwo, jak o tym zapewnia艂 Irek. Wszyscy mimo woli czekali, a偶 on sam czynem po­twierdzi swoj膮 opowie艣膰.

Bywalec ganimedzkich podziemi domy艣la艂 si臋, rzecz jasna, o co chodzi. Odwr贸ci艂 twarz, 偶eby ukry膰 zwyci臋ski u艣mieszek, i milcza艂. Dopiero kiedy uzna艂, 偶e min膮艂 ju偶 czas, w kt贸rym kto艣 z obecnych m贸g艂 zadziwi膰 innych swoj膮 odwag膮, powiedzia艂:

- No, kto pierwszy? Din?...

Wezwany poruszy艂 si臋 niespokojnie, ale odrzek艂 bez zw艂oki:

- Bardzo ch臋tnie.

Prze艂o偶y艂 nog臋 przez skalny pr贸g i pochyli艂 si臋.

- Poczekaj! - wkroczy艂 znowu Dutour. - Nie b臋dzie­cie zje偶d偶ali bez asekuracji. Mo偶e tam wewn膮trz jest co艣 w rodzaju 艂agodnego j臋zyka skalnego, a obok niego, cho膰by tylko z jednej strony, ci膮gnie si臋 przepa艣cista szczelina. Sk膮d wiesz, Irku, czy nie trafi艂e艣 przypadkiem na jaki艣 jeden jedyny tor, po kt贸rym mo偶na ze艣lizn膮膰 si臋 bezpiecznie? Zrobimy inaczej. RX-dwa! - podni贸s艂 g艂os.

- Tu RX-dwa.

- Zajmij stanowisko dwa metry nad otworem.

- Tak.

Jeden z aparat贸w wzni贸s艂 si臋 z cichutkim brz臋czeniem silnik贸w i zawis艂 nad studni膮.

- A teraz wypu艣膰 lin臋... poczekaj - ratownik zwr贸ci艂 si臋 ponownie do Irka: - Jaka tam g艂臋boko艣膰?

Zapytany zastanowi艂 si臋. Wczoraj wydawa艂o mu si臋, 偶e ten szyb nie ma ko艅ca. No tak, ale wczoraj nie wiedzia艂, co czeka go na dole. Czy nie roztrzaska si臋 o ska艂y, czy kiedykolwiek ujrzy jeszcze 艣wiat艂o dnia...

- Nie wiem - odrzek艂 z wahaniem. - My艣l臋, 偶e przy­najmniej ze dwadzie艣cia metr贸w.

- RX-dwa - Dutour poj膮艂, 偶e musi mu wystarczy膰 to, co us艂ysza艂. - Wypu艣膰 pi臋膰dziesi膮t metr贸w liny asekura­cyjnej, tak 偶eby w艣lizn臋艂a si臋 do otworu. Za艂o偶ymy sobie por臋cz贸wk臋 - wyja艣ni艂 s艂uchaczom.

Przed oczami stoj膮cych przemkn膮艂 czerwony k艂膮b. Rozwijaj膮c si臋 w locie, lina znikn臋艂a wewn膮trz szybu. Po chwili znieruchomia艂a.

- RX-dwa pozostanie tutaj - powiedzia艂 ratownik - i b臋dzie trzyma艂 lin臋, na wypadek gdyby zdarzy艂o si臋 co艣, co zmusi艂oby was do powrotu t膮 sam膮 studni膮. A my z Mamm膮 polecimy do drugiego wej艣cia, ko艂o laborato-

ri贸w. Spotkamy si臋 wewn膮trz jaskini. B膮d藕cie tylko bar­dzo ostro偶ni. Iniu, obejmij kierownictwo wycieczki, je­ste艣 najstarsza. A wy macie jej s艂ucha膰, tak jak ka偶dy prawdziwy turysta s艂ucha w g贸rach swojego przewodni­ka. Zgoda?

- Postaram si臋 - odpowiedzia艂a Inia.

- Dobrze, tato - doda艂a powa偶nie Maia. „Ten Dutour stanowczo grubo przesadzi艂, nazywaj膮c swoj膮 c贸rk臋 dzik膮" - pomy艣la艂 Irek, kt贸remu nagle sta­n臋艂a przed oczyma scena powitania Mai i Truszka oraz je­go w艂asne zderzenie z Mamm膮. To prawda, 偶e s艂贸wko:

„w贸艂" wysycza艂a wtedy jak diablica... ale w ko艅cu mia艂a prawo si臋 zirytowa膰. Nie, wcale nie jest dzika. Przeciw­nie. Jest bardzo mi艂a.

Podbudowany tym stwierdzeniem Irek 艣mia艂o chwyci艂 lin臋 i powiedzia艂:

- Jad臋 pierwszy. Znam ju偶 t臋 dziur臋. Na dole przytrzy­mam por臋cz贸wk臋. B臋dzie wam wygodniej.

- Przed chwil膮 kto艣 mnie chcia艂 odst膮pi膰 ten zaszczyt - zauwa偶y艂 Din. On tak偶e z艂apa艂 obur膮cz lin臋, i za艣mia艂 si臋 wyzywaj膮co.

- Pierwszy p贸jdzie Irek - zawyrokowa艂 Dutour. -Potem Din i Maia. Iniu, chcia艂bym, 偶eby艣 zjecha艂a jako ostatnia. Tak偶e tam, na dole, Irek, jako znaj膮cy teren, niech idzie pierwszy, uwa偶aj膮c tylko, 偶eby zbytnio nie wyprzedzi膰 innych. A ty, Iniu, na ko艅cu. Nikt nie mo偶e pozosta膰 za bardzo w tyle.

- Aaaa... w takim razie, prosz臋, pan b臋dzie 艂askaw. D艂onie Dina uwolni艂y lin臋 i Irek m贸g艂 si臋 teraz po niej zsun膮膰 ju偶 bez 偶adnych przeszk贸d.

- Dzi臋kuj臋, dzi臋kuj臋. A pan b臋dzie 艂askaw zaraz po mnie.

Z g贸ry dobieg艂 kr贸tki 艣miech Mammy oraz jaki艣 st艂u­miony okrzyk, jakby zach臋ty. Ale Irek sun膮艂 ju偶 w d贸艂. W chwil臋 p贸藕niej wyl膮dowa艂, tak jak si臋 spodziewa艂 -bezpiecznie i mi臋kko. Odszed艂 dwa kroki, zapali艂 refle­

ktor, skierowa艂 jego 艣wiat艂o w g贸r臋 i szarpn膮艂 dwa razy lin臋. Przesz艂o mu przez my艣l, 偶e by艂oby nie藕le nadstawi膰 niby przypadkiem nog臋, nadaj膮c szpicowi pr贸偶niowego buta w艂a艣ciw膮 pozycj臋, lub w ciemno艣ci szybko wci­sn膮膰 Dinowi w zaw贸r jego butli z powietrzem pigu艂k臋 na strach.

Odruchowo dotkn膮艂 kieszeni na piersi. Mia艂 na sobie ten sam skafander, co wczoraj. Poprzez g艂adk膮 tkanin臋 wyczu艂 wyra藕nie obecno艣膰 ma艂ych kuleczek.

Zanim zd膮偶y艂 oburzy膰 si臋 na siebie i odrzuci膰 ze wzgar­d膮 wszystkie niewczesne pokusy, us艂ysza艂 cichutki 艣wist it obok niego wyl膮dowa艂... Truszek. Dutour, wyznaczaj膮c kolejno艣膰 zjazdu, nie wymieni艂 automatu, ale Irek powi­nien by艂 si臋 spodziewa膰, 偶e jego nieodst臋pny opiekun nie pozwoli mu samotnie czeka膰 w jaskini. „Gdybym rze­czywi艣cie nadstawi艂 nog臋... brrrr..." - wzdrygn膮艂 si臋 na sam膮 my艣l o zetkni臋ciu palc贸w swojej stopy z rozp臋dzo­nym, stalowym sto偶kiem.

Din pojawi艂 si臋 chwil臋 potem. Od razu tak偶e zapali艂 ref­lektor i zrobi艂 kilka krok贸w w g艂膮b pierwszej podziemnej sali.

- Najpierw Irek - powstrzyma艂 go metaliczny g艂os. -Przepraszam.

A wi臋c Truszek zapami臋ta艂 „regulamin" marszu ustalo­ny przez ratownika i postanowi艂 dopilnowa膰, aby by艂 przestrzegany.

Dziwna rzecz, Din przyj膮艂 upomnienie grzecznie i ze zrozumieniem. Od razu cofn膮艂 si臋 i zatrzyma艂. Mo偶e pa­mi臋ta艂 wczorajsze wyczyny Truszka w g贸rach i w prze­strzeni, a mo偶e, jak ka偶dy ch艂opiec wychowany poza Zie­mi膮, wiedzia艂, 偶e automaty, kiedy wykonuj膮 sw贸j pro­gram, po prostu musz膮 mie膰 racj臋.

Dwie minuty p贸藕niej na dnie skalnej studni 艣wieci艂y ju偶 cztery reflektorki przymocowane do kask贸w uczestni­k贸w wycieczki.

- Tutaj nie ma nic szczeg贸lnego - rzek艂 Irek, wcho-

dz膮c do pierwszej sali. - Szkoda czasu na rozgl膮danie si臋. Zwr贸膰cie tylko uwag臋 na pod艂og臋. Prawda, jaka g艂adka?

- Rzeczywi艣cie, wygl膮da jak posadzka w starym zam­ku - szepn臋艂a Maia.

- M贸j ojciec zawsze m贸wi, za natura tworzy ciekaw­sze i dziwniejsze rzeczy ni偶 cz艂owiek - rzek艂 sentencjo­nalnie Din.

- Tego nie zrobi艂 cz艂owiek - odezwa艂 si臋 Truszek. -Jednak na jego polecenie mog艂y tak膮 prac臋 wykona膰 au­tomaty.

Na to nikt nie znalaz艂 odpowiedzi.

Przeszli do nast臋pnej sali.

- Jaka wysoka! - Inia skierowa艂a reflektor w g贸r臋, o艣wietlaj膮c sklepienie przypominaj膮ce troch臋 strop g艂贸wnej nawy ogromnej gotyckiej katedry.

- Wysoka - zgodzi艂 si臋 Din. - Ale bior膮c pod uwag臋 drog臋, jak膮 przeszli艣my do tej pory, a tak偶e to, 偶e wyj艣cie z jaskini jest po przeciwnej stronie g贸r, znajdujemy si臋 w tej chwili pod g艂贸wn膮 grani膮. A to oznacza, 偶e nad tym sklepieniem i tak jest jeszcze par臋 kilometr贸w ska艂y.

Wszystkim zrobi艂o si臋 troch臋 nieswojo. Niby to oboj臋t­ne, czy cz艂owiekowi spadnie na g艂ow臋 tona czy tysi膮c ton kamieni, tak m贸wi rozs膮dek, jednak wyobra藕nia pod­powiada co innego. Ka偶dy z id膮cych ujrza艂 nagle zawie­szone nad sob膮 poszarpane masywy ganimedzkich kra­ter贸w.

- Teraz uwaga - Irek zatrzyma艂 si臋. Odruchowo prze­sun膮艂 pasek podtrzymuj膮cy aparat fotograficzny, tak 偶eby w ka偶dej chwili m贸g艂 zrobi膰 z niego u偶ytek. - Tutaj -wskaza艂 r臋k膮 - jest ten boczny, stromy korytarzyk. W nim w艂a艣nie siedzi 贸w dysk...

Jakby na potwierdzenie jego s艂贸w - w s艂uchawkach zabrzmia艂 charakterystyczny turkot. Z bocznej, 艣lepej od­nogi wypad艂o kilka niewielkich od艂amk贸w skalnych i po­

toczy艂o si臋 na rumowisko za艣cielaj膮ce w tym miejscu g艂adkie poza tym pod艂o偶e. W u艂amku sekundy Truszek wysun膮艂 si臋 do przodu i stan膮艂 pomi臋dzy uczestnikami wyprawy a tajemniczym, zasypanym tunelem.

- Zga艣cie reflektory! - zawo艂a艂a pr臋dko Inia. - O, tak. Dobrze. Irek m贸wi艂, 偶e to co艣 reaguje na 艣wiat艂o - wyja艣­ni艂a ju偶 spokojniej. - A nie 偶yczyliby艣my sobie przecie偶, 偶eby ten dysk, czymkolwiek on w ko艅cu jest, wyrwa艂 si臋 i przylecia艂 powiedzie膰 nam "dzie艅 dobry" lub te偶 偶eby zwali艂 nam na g艂ow臋 szczyty, o kt贸rych wspomina艂 przed chwil膮 Din.

- Nie kracz - odrzek艂 weso艂o jej brat. - Ja zawar艂em bli偶sz膮 znajomo艣膰 z tym b艂yszcz膮cym rondlem i, jak wi­dzisz, jestem ca艂y i zdrowy.

- G艂upi ma szcz臋艣cie - us艂ysza艂 w odpowiedzi. - Ale tym razem nie jeste艣 sam, wi臋c to przys艂owie mog艂oby si臋 okaza膰 nieaktualne.

Din za艣mia艂 si臋 serdecznie.

- W ka偶dym razie - ci膮gn臋艂a Inia, nie zwracaj膮c uwa­gi ani na gniewny pomruk Irka, ani na rado艣膰, jak膮 spra­wi艂a jego szkolnemu koledze - my p贸jdziemy spokojnie i na paluszkach pod przeciwleg艂膮 艣cian膮. l to ze zgaszony­mi reflektorami. Od czasu do czasu niech tylko Irek po­艣wieci sobie pod nogi, 偶eby艣my trafili do przej艣cia. Ka偶de z nas po艂o偶y swojemu poprzednikowi r臋k臋 na ramieniu. W ten spos贸b nikt nie zab艂膮dzi.

- No, a nie chcieliby艣cie skorzysta膰 z okazji i zajrze膰 cho膰 z daleka do korytarzyka z tym dyskiem? - spyta艂 Irek. - Je艣li skierujemy w jego stron臋 tylko jeden reflek­tor, to nic nam si臋 nie stanie. Najwy偶ej znowu poleci par臋 kamyczk贸w. On wykonuje tylko takie ruchy, jakby mia艂 czkawk臋.

- Nie - uci臋艂a zdecydowanie Inia. - Nie k艂贸膰 si臋 ze mn膮. Pami臋taj, 偶e reprezentuj臋 tutaj ojca Mai. Irek wzruszy艂 ramionami.

- Wcale si臋 nie k艂贸c臋 - burkn膮艂.

- Ojciec tak偶e na pewno chcia艂by ten dysk zobaczy膰

- wtr膮ci艂a nie艣mia艂o c贸rka Geo Dutoura.

- l zobaczy - odpowiedzia艂a Inia. - Wszyscy go zo­baczymy. Kiedy profesor Bodrin sko艅czy prac臋 w bazie, z pewno艣ci膮 przyjdzie tu i przyprowadzi ca艂y sw贸j zesp贸艂. My mogliby艣my tylko zrobi膰 co艣, co potem utrudni艂oby dok艂adne, naukowe zbadanie tego dziwnego przedmio­tu.

- Ja b臋d臋 szed艂 z boku - Truszek uzna艂 dyskusj臋 za zamkni臋t膮. - Od strony 艣rodka sali. Najpierw obok pierwszego cz艂owieka w kolumnie, a potem, gdy ten doj­dzie do przej艣cia, kolejno obok nast臋pnych.

To o艣wiadczenie istotnie po艂o偶y艂o kres rozmowom. Bez 偶adnych przeszk贸d ca艂a grupa dotar艂a do nast臋pnej sali.

Kiedy zamykaj膮ca poch贸d Inia wysz艂a z w膮skiego ko­rytarzyka, Irek ponownie zapali艂 reflektor.

- Prosz臋 - powiedzia艂 tonem wytrawnego kolekcjo­nera demonstruj膮cego g艂贸wn膮 ozdob臋 swoich zbior贸w

- oto ganimedzka galeria malarstwa! D艂ug膮 chwil臋 trwa艂a idealna cisza.

- Och! - zawo艂a艂a wreszcie Maia. Ten pe艂en bezbrze偶nego zachwytu okrzyk wyzwoli艂 istn膮 lawin臋 g艂os贸w.

- Jakie 偶ywe barwy! Jakby jeszcze farba nie wysch艂a!

- Czy nie wydaje si臋 wam, 偶e te bry艂y kr膮偶膮 jak 偶ywe?

- A co, nie m贸wi艂em?!

- Kto to namalowa艂?

- Ca艂a 艣ciana!

- Eee, kwiaty s膮 znacznie 艂adniejsze! Po tym ostatnim zdaniu ponownie nasta艂a cisza. Tym razem jednak w臋drowcy, kt贸rzy przybyli przez skaln膮 studni臋, stracili mow臋 nie z podziwu, lecz ze zdziwienia. Bo o tych kwiatach powiedzia艂 kto艣 z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie nale偶膮cy do ich grona... Pierwszy zorientowa艂 si臋, oczywi艣cie, Truszek.

- Dzie艅 dobry - rzek艂 spokojnie. - Uprzejmie infor­muj臋, 偶e po drodze nie natrafili艣my na 偶adne przeszkody ani niebezpiecze艅stwa.

- Przynajmniej a偶 do tej pory! - za艣mia艂 si臋 Geo Du­tour, zapalaj膮c reflektor, kt贸ry o艣wietli艂 stoj膮c膮 przed nim pot臋偶n膮 posta膰 w skafandrze. - A m贸wi艂em Mammie, 偶e nie powinna straszy膰 mi艂o艣nik贸w sztuki... do tego w podziemiach. Raz, 偶e to nie艂adnie, a poza tym - ryzyko­wa艂a 偶yciem. Gdyby na przyk艂ad/co 艂atwo mog艂o si臋 zda­rzy膰, Truszek wzi膮艂 j膮 za gro藕nego smoka...

- Nie - przerwa艂 wbrew swojemu zwyczajowi auto­mat - to nie mog艂oby si臋 zdarzy膰.

- Mammo! - zawo艂a艂a z wyrzutem Maia, kt贸ra teraz dopiero zdo艂a艂a och艂on膮膰 z wra偶enia. - Nie wiedzieli艣­my, 偶e tu jeste艣! Tak nagle si臋 odezwa艂a艣... Ale powiedz, czy to nie c u d o w n e?!

- Cudowne! - potwierdzi艂 z zapa艂em Din. Mamma za艣mia艂a si臋.

- Tworzycie idealn膮 par臋, moi drodzy - powiedzia艂a. - Nawet artystyczne upodobania macie takie same. No i oboje lubicie Ganimeda, cho膰 jeszcze tak ma艂o na nim ogrod贸w!

- Na Ganimedzie pracuje tato - szepn臋艂a Maia.

- M贸j tak偶e. Wszystkie wakacje sp臋dzam tutaj... i na przyk艂ad na Ziemi czuj臋 si臋 zawsze jak... - Din szuka艂 przez chwil臋 odpowiedniego por贸wnania - jak na wy­cieczce - znalaz艂 w ko艅cu. - My艣l臋, 偶e ka偶dy najbardziej lubi ten glob, kt贸ry uwa偶a za sw贸j.

- Tak, tak - potwierdzi艂a gor膮co dziewczyna. Irek, sztywno wyprostowany, odszed艂 od „dobranej pary". Czu艂 si臋 tak, jakby dosta艂 od razu dwie pigu艂ki: na smutek i zazdro艣膰. Chocia偶 uczucie, kt贸re nim ow艂adn臋­艂o, by艂o jeszcze inne... Nieokre艣lone i skomplikowane. W ka偶dym razie z pewno艣ci膮 nie potrafi艂by go sztucznie wzbudzi膰 偶aden ze szcz臋艣nik贸w grasuj膮cych na plane­tach Uk艂adu S艂onecznego.

- Przylecieli艣my ju偶 dawno - przesz艂a do wyja艣nie艅 Mamma. Czekali艣my na was i czekali艣my, ju偶 zaczyna艂am si臋 niepokoi膰. Wtedy us艂ysza艂am wasze g艂osy. Postano­wi艂am was ukara膰 za to, 偶e guzdrali艣cie si臋 tak d艂ugo. Zgasili艣my reflektory i schowali艣my si臋. Wprawdzie Geo nie chcia艂, ale, dziwna rzecz, jako艣 zawsze udaje mi si臋 przekona膰 ka偶dego, kto pocz膮tkowo nie ma ochoty zro­bi膰 tego, co mu proponuj臋 - wtr膮ci艂a z pewnym zdziwie­niem, jakby zaskoczona w艂asnym odkryciem. - No, a po­tem - ci膮gn臋艂a ju偶 normalnym tonem - ani nie krzykn臋­艂am: „bum!", ani nawet nie waln臋艂am nikogo g艂ow膮 w plecy, jak to maj膮 w zwyczaju niekt贸rzy m艂odzi ludzie, wi臋c chyba tak bardzo znowu was nie przestraszy艂am?

- Ja si臋 nie przestraszy艂em - zaznaczy艂 z obrzydli­wym u艣mieszkiem Din.

Irek zrobi艂 jeszcze par臋 krok贸w w stron臋 艣ciany pokry­tej tajemniczymi rysunkami i zacz膮艂 im si臋 przygl膮da膰 z tak膮 uwag膮, jakby ujrza艂 je w艂a艣nie po raz pierwszy.

Po chwili zamkn膮艂 jednak na moment oczy i trzyma艂 je zamkni臋te, dop贸ki chocia偶 troch臋 nie uciszy艂 wzbieraj膮­cej w nim burzy. Wtedy dopiero ponownie uni贸s艂 powie­ki. l nagle zapatrzy艂 si臋 naprawd臋. W贸wczas, gdy trafi艂 tu­taj 艣cigaj膮c zbieg贸w z „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w", odczuwa艂 je­szcze skutki kontuzji odniesionej przy spotkaniu z nie­bezpiecznym dyskiem. Prawda, 偶e ju偶 wtedy zachwyci艂a go niesamowita gra tych figur i bry艂, jakby wnikaj膮cych swymi delikatnie zaznaczonymi konturami daleko w g艂膮b ska艂y. Dopiero jednak teraz dostrzeg艂 w pe艂ni ich urzeka­j膮ce, harmonijne pi臋kno.

W jego my艣li odezwa艂y si臋 znowu pytania, kt贸re zada艂 sobie spogl膮daj膮c po raz pierwszy na te obrazy. Pytania bez odpowiedzi. K t o by艂 tutaj, w tej jaskini, kto po­rzuci艂 w bocznym korytarzyku l艣ni膮cy dysk, kto i po co stworzy艂 t臋 czarodziejsk膮 galeri臋?

Wyobra藕nia Irka podsun臋艂a mu wizj臋 jakiej艣 istoty o nieokre艣lonych kszta艂tach, istoty obcej i niezwyk艂ej, a

jednocze艣nie znaj膮cej ziemsk膮 geometri臋 tak dosko­nale, 偶e nie tylko przedstawi艂a wszystkie mo偶liwe bry艂y w ich przestrzennych rzutach, lecz tak偶e odkry艂a tajemnic臋 ich symetrii i potrafi艂a podkre艣li膰 j膮 soczystymi, delikat­nymi barwami. Te barwy r贸wnie偶 by艂y niesamowite. Nie tylko dlatego, 偶e wygl膮da艂y tak 艣wie偶o. Nie. Ten sto偶ek na przyk艂ad m贸g艂 by膰 tylko purpurowy, tamten gra-niastos艂up tylko granatowy, a sze艣cian nad nim tyl­ko 偶贸艂ty, cho膰 takiego odcienia 偶贸艂ci chyba 偶aden z lu­dzi nie widzia艂 nigdy w 偶yciu. Po prostu wszystkie barwy, jakich u偶y艂 nieznany malarz, w spos贸b niezwykle natural­ny i s艂uszny uzupe艂nia艂y przestrzenn膮 wizj臋, kt贸r膮 chcia艂 przekaza膰 widzom.

Kim m贸g艂 by膰 ten malarz? Sk膮d przyby艂? Dlaczego akurat na pustego i pozbawionego powietrza Ganimeda, a nie na Ziemi臋 czy cho膰by na Marsa?

A poza tym... Poza tym Maia mia艂a racj臋. Te obrazy s膮 cudowne...

Jak si臋 okaza艂o, nie on jeden doszed艂 akurat w tej chwili do takiego wniosku.

- Wiecie co? - dobieg艂 go przyciszony g艂os Mammy. - Ja tak sobie tylko powiedzia艂am o kwiatach. To jest rzeczywi艣cie 艂adne. Teraz „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" b臋dzie p臋­ka膰 od go艣ci. Uczeni zbadaj膮 wszystko jak nale偶y, a po­tem otworzymy jaskini臋 dla zwiedzaj膮cych. Nie potrzeba nam 偶adnych dysk贸w, niech je sobie Bodrin co pr臋dzej st膮d zabiera... byle dalej. Wystarcz膮 te pi臋kne skibryty.

- Co? - zdziwi艂 si臋 Dutour.

- Jak? - spyta艂 z nie ukrywanym niesmakiem Din. - Skibryty? - powt贸rzy艂a Maia. - Dlaczego skibry­ty?..

- Dlaczego?! - obruszy艂a si臋 Mamma. - Jak to?! Przecie偶 rysunki s膮 wyryte w skale. Co, mo偶e nie?! A odkry艂 je Skiba. Wi臋c chyba wszystko jasne. Geo! - rzu­ci艂a rozkazuj膮cym tonem. - Jak si臋 nazywaj膮 te malo­wid艂a?

- Skibryty - odpar艂 pos艂usznie ratownik.

- No, widzicie! - Mamma sapn臋艂a z ulg膮. - 呕e te偶 nie mo偶ecie od razu poj膮膰 najprostszych rzeczy.

Irek mia艂 ochot臋 podbiec do pot臋偶nej niewiasty i u艣ci­ska膰 j膮 serdecznie. Prosz臋! Po raz pierwszy przyjecha艂 na Ganimeda, a ju偶 zosta艂 s艂ynnym odkrywc膮! „Aaa, to ten Skiba, kt贸ry odkry艂 skibryty!" - b臋d膮 m贸wi膰 ludzie na jego widok. Wyst膮pi w trivi i w reporta偶ach filmo­wych...

Zamiar u艣ciskania Mammy by艂 jednak niewykonalny. Po pierwsze, nale偶a艂o w膮tpi膰, czy po wczorajszym do­艣wiadczeniu opiekunka ganimedzkich kwiat贸w pozwoli­艂aby mu zbli偶y膰 si臋 do siebie na niezb臋dn膮 odleg艂o艣膰, po drugie, wymiana u艣cisk贸w pomi臋dzy osobami tkwi膮cymi w pr贸偶niowych skafandrach jest zawsze przedsi臋wzi臋­ciem z g贸ry skazanym na niepowodzenie. Zreszt膮 duma przepe艂niaj膮ca pier艣 odkrywcy zaraz w nast臋pnej chwili ulotni艂a si臋 jak powietrze z przek艂utego balonika.

- Skibryty... Tak, to dobrze brzmi - rzek艂a p贸艂g艂osem Maia, po czym spyta艂a z o偶ywieniem: - Czy mog臋 do­tkn膮膰 tej ska艂y? Nie b贸jcie si臋, nie uszkodz臋 farby.

- Nie chodzi o farb臋 - wkroczy艂 szybko jej ojciec -ale wola艂bym, 偶eby przed zbadaniem jaskini przez specja­list贸w n i k.f tutaj niczego nie dotyka艂.

- Och, to zupe艂nie bezpieczne! - zawo艂a艂 lekcewa偶膮­co Irek. - Ja ju偶 je藕dzi艂em po tych liniach palcami... i nic!

- S膮 w艣r贸d nas osoby bardziej i mniej wra偶liwe - za­uwa偶y艂 ch艂odno Din. - Nie wiem, jak kto, ja jednak nie chcia艂bym, 偶eby Maia musia艂a potem p艂aka膰 pod jakim艣 laboratorium.

- Uabmmm... - powiedzia艂 bez zastanowienia od­krywca skibryt贸w.

- C贸偶 to by艂o? - zdumia艂a si臋 Mamma. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 panowa艂a zupe艂na cisza.

- Nic - westchn膮艂 w ko艅cu Irek. - Zamierza艂em co艣 odpowiedzie膰 Dinowi, przypomnia艂em sobie jednak, 偶e

s膮 tutaj tak偶e osoby bardziej wra偶liwe, i nie odpo­wiedzia艂em.

Wyja艣nienie zagadki dziwnego odg艂osu, jaki wyrwa艂 si臋 wczorajszemu bohaterowi, przyj臋to w milczeniu. Tyl­ko Din za艣mia艂 si臋 nieprzyjemnie.

- No, dobrze - mrukn膮艂 Dutour. - Chyba b臋dziemy ju偶 wraca膰, prawda?

- A zdj臋cia? - przypomnia艂a Maia. - Irku, tw贸j apa­rat!

- Rzeczywi艣cie na 艣mier膰 zapomnia艂em! Irek skwapliwie skorzysta艂 z okazji, aby odwr贸ci膰 uwa­g臋 obecnych od niedawnego zaj艣cia. Odszed艂 od 艣ciany, 偶eby obj膮膰 obiektywem wszystkie rysunki, i nacisn膮艂 mi­gawk臋. Zrobi艂 ca艂膮 seri臋 zdj臋膰, o艣lepiaj膮c przy tym wszystkich ostrym 艣wiat艂em lampy b艂yskowej, po czym zbli偶y艂 si臋 na powr贸t do 艣ciany i zacz膮艂 fotografowa膰 po­szczeg贸lne fragmenty malowide艂.

- A ty dok膮d? - us艂ysza艂 w pewnym momencie g艂os Geo Dutoura.

- Nic, nic - zamrucza艂a uspokajaj膮co Mamma. -Chc臋 zajrze膰 do drugiej sali. Przecie偶 oni tamt臋dy prze­chodzili i nic im si臋 nie sta艂o. A tam jest ten dysk.

Irek odwr贸ci艂 si臋. Ratownik, chc膮c nie chc膮c, pod膮偶y艂 za Mamm膮. Oboje min臋li w艂a艣nie korytarzyk 艂膮cz膮cy „ga­leri臋 sztuki" z „sal膮 dysku" i rozp艂yn臋li si臋 w ciemno艣ci. W 艣lad za nimi ruszy艂a i Maia.

- Poczekaj - mrukn膮艂 Din. - P贸jd臋 pierwszy. Ale Irek by艂 szybszy. A najszybszy by艂, naturalnie, Tru­szek. Tak wi臋c Din musia艂 jednak przepu艣ci膰 ca艂膮 tr贸jk臋.

- Gdzie t o jest? - wyszepta艂a Mamma tak cicho, jakby si臋 ba艂a zbudzi膰 kogo艣 艣pi膮cego.

- W bocznym korytarzyku. O, tutaj - Irek podszed艂 do niej i wyci膮gn膮艂 r臋k臋, wskazuj膮c kierunek. - Mo偶emy za­pali膰 jeden reflektor - doda艂, wprowadzaj膮c od razu sw贸j pomys艂 w czyn.

Snop 艣wiat艂a prze艣lizn膮艂 si臋 po czarnym wylocie 艣lepe-

go tunelu i zamigota艂 na powierzchni tkwi膮cego w nim tajemniczego dysku najczystszym srebrem.

- On tam jest - wykrztusi艂a Maia.

- Poruszy艂 si臋! - rzek艂 nerwowo jej ojciec. - Najwy­ra藕niej drgn膮艂, kiedy pad艂o na niego 艣wiat艂o. Chod藕cie st膮d, prosz臋 was. No, ju偶, ju偶.

Tym razem Mamma nie oponowa艂a. Pos艂usznie'wr贸ci­艂a do przej艣cia i stan臋艂a, czekaj膮c na Mai臋, Dina i Irka. Ten ostatni jednak pomy艣la艂, 偶e nadarza mu si臋 by膰 mo偶e ostatnia okazja sfotografowania zagadkowego dysku w takim po艂o偶eniu, w jakim zosta艂 odkryty. Potem przyjd膮 tu uczeni, ustawi膮 swoje skomplikowane automaty i, jak to uczeni, nie pozwol膮 nikomu si臋 zbli偶y膰, zanim nie uko艅cz膮 wszystkich bada艅 oraz pomiar贸w. Bez zastano­wienia wycelowa艂 obiektyw w wylot bocznego korytarza i zwolni艂 migawk臋. Ciemno艣膰, panuj膮c膮 w sali, przeszy艂o o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂o lampy b艂yskowej.

- Co ro... - zacz膮艂 Dutour, lecz nie zd膮偶y艂 doko艅czy膰 zdania.

Rozleg艂 si臋 grzmot, pocz膮tkowo st艂umiony, g艂臋boki, jakby we wn臋trzu g贸ry zamrucza艂 zbudzony ze snu olb­rzym. Ale ten pomruk narasta艂 w przera偶aj膮cym tempie. W dudnienie grzmotu wmiesza艂o si臋 g艂uche st臋kanie p臋­kaj膮cych blok贸w skalnych i 艂oskot kamiennej lawiny.

- Maia!!!

Irek us艂ysza艂 jeszcze ten rozpaczliwy okrzyk, po czym ujrza艂 wy艂aniaj膮c膮 si臋 z ciemno艣ci i sun膮c膮 wprost na nie­go czarn膮 mas臋. Co艣 pchn臋艂o go w pier艣, odlecia艂 do ty艂u, uderzy艂 kogo艣 plecami i razem z tym kim艣 potoczy艂 si臋 pod przeciwleg艂膮 艣cian臋 jaskini, daleko od miejsca, gdzie tak niebacznie si臋gn膮艂 po aparat, zapominaj膮c, 偶e lampa b艂yskowa daje wi臋cej 艣wiat艂a ni偶 wszystkie reflektory i 偶e robi膮c zdj臋cie mo偶e w ko艅cu jednak wywabi膰 ze skalnej kryj贸wki 贸w niebezpieczny dysk.

Raz jeszcze o艣lepi艂 go b艂ysk, tak silny, 偶e przenikn膮艂 ku­rzaw臋 wzniecon膮 przez lawin臋 kamieni. 脫w jaskrawy

ogie艅 mign膮艂 i zgas艂, a wraz z nim ucich艂 tak偶e ten dziw­ny, 艣widruj膮cy odg艂os. W nast臋pnym u艂amku sekundy co艣 hukn臋艂o tu偶 nad jego g艂ow膮, poczu艂 jeszcze jedno uderzenie i upad艂 bezw艂adnie na wznak, wyci膮gaj膮c w g贸r臋 ramiona, jakby w ten spos贸b spodziewa艂 si臋 zatrzy­ma膰 owe tysi膮ce ton ska艂y, o kt贸rych niedawno m贸wi艂 Din, a kt贸re teraz wali艂y mu si臋 na g艂ow臋. Ostatnim wysi艂­kiem przewr贸ci艂 si臋 na bok, by uchroni膰 przed ciosem o-s艂on臋 kasku, i wtedy spostrzeg艂, 偶e tu偶 obok niego le偶y Maia. Ich twarze znalaz艂y si臋 bardzo blisko, tak blisko, 偶e pomimo ciemno艣ci wyra藕nie widzia艂 zamkni臋te oczy dziewczyny. „Maia" - pomy艣la艂 z rozpacz膮. By艂a to jego ostatnia my艣l. Jaki艣 ci臋偶ar przygni贸t艂 mu nogi i piersi, po czym zrobi艂o si臋 zupe艂nie czarno.

Truszku, co robisz na niebie?

Dina porwa艂 wicher, kt贸ry wypad艂 z g艂臋bi jaskini, i przeni贸s艂 go jak pi贸rko przez skalny korytarzyk z powro­tem do sali skibryt贸w. Nie wiedzia艂, 偶e krzyczy, bo nie s艂ysza艂 w艂asnego g艂osu. Rozpaczliwie wymachuj膮c wo­k贸艂 siebie ramionami, szuka艂 jakiego艣 uchwytu lub opar­cia, by zatrzyma膰 si臋, zawr贸ci膰 i po艣pieszy膰 偶 pomoc膮 Mai. Pr膮d powietrza rwa艂 jednak jak rozszala艂a rzeka, kt贸­ra przerwa艂a tam臋. Kiedy w pewnej chwili uda艂o mu si臋 zapali膰 reflektor, ujrza艂, 偶e za fal膮 wichury pod膮偶a druga - fala skalnej lawiny sun膮ca ca艂膮 szeroko艣ci膮 podziemia. Wtedy poczu艂, 偶e kto艣 chwyta go za r臋k臋 i z ca艂ych si艂 ci膮gnie w kierunku wyj艣cia.

- Nie! Nie!!! - rzuci艂 si臋 nieprzytomnie do ty艂u. -Maia! Maia!

To jedno s艂owo, jedno imi臋 ko艂ata艂o mu w g艂owie, g艂u­sz膮c wszystkie my艣li, tak jak huk lawiny i wichru g艂uszy艂 wo艂anie, jego i tego kogo艣, kto usi艂owa艂 go powstrzy­ma膰.

Raptem z czo艂a lawiny wytrysn膮艂 ogie艅. Jaskrawa, p艂o­mienista smuga, za kt贸r膮 w przy膰mionym 艣wietle reflek­tora b艂ysn臋艂o co艣 srebrnego jak wielka ryba, na moment ukazuj膮ca si臋 w s艂o艅cu nad lustrem wody. W tej samej chwili kto艣 ponownie uwi臋zi艂 w u艣cisku jego r臋k臋.

- Pu艣膰!!! - wrzasn膮艂 ch艂opiec.

Jednak tym razem nie uda艂o mu si臋 wyrwa膰. Chmura, kt贸ra go otacza艂a, znik艂a na u艂amek sekundy i wtedy uj­rza艂 tu偶 przed sob膮 艣wiat艂o. By艂 to reflektor tego w艂a艣nie cz艂owieka, kt贸ry ci膮gn膮艂 go przez ostatni膮 ju偶 podziemn膮 sal臋 w stron臋 wylotu jaskini nad samotnymi laboratoria­

mi. Dostrzeg艂 te偶, 偶e obok nich biegnie jeszcze jedna po­sta膰 w skafandrze. Ale to na pewno nie by艂a Maia.

- Pu艣膰!!! - powt贸rzy艂.

Jakim艣 cudem jego s艂uchawki wy艂uska艂y ten okrzyk z huku goni膮cej ich lawiny i przestraszy艂 si臋 brzmienia w艂asnego g艂osu.

Niebawem jednak uciszy艂o si臋 troch臋. Us艂ysza艂 odpo­wied藕.

- Din! - Dutour dysza艂 ci臋偶ko. - Din!... Maia jest mo­j膮 c贸rk膮! Zrozum, teraz nie mo偶emy jej pom贸c. Wyjdzie­my i zorganizujemy ratunek. Nie opieraj si臋!

Din przesta艂 si臋 opiera膰. A niespe艂na minut臋 p贸藕niej z najwy偶szym trudem zahamowa艂 na p贸艂eczce skalnej, ju偶 pod otwartym niebem. Zaraz po nim opu艣ci艂a podziemia Mamma, a za ni膮 ukazali si臋 Inia i Dutour.

- Dalej, dalej! - wo艂a艂 ratownik. - Nie st贸jcie! Nie wiadomo, czy lawina nie runie w d贸艂, po zboczu! T臋dy, o! - pokazywa艂 艣cie偶k臋 zbiegaj膮c膮 zakosami do podn贸偶a g贸r i dopiero na p艂askim terenie zawracaj膮c膮 w stron臋 bia艂ych kopu艂 bli藕niaczych pracowni.

By艂a to ta sama 艣cie偶ka, kt贸r膮 wczoraj wzgardzi艂 Irek, co poci膮gn臋艂o za sob膮 brzemienne w skutki wizyty, naj­pierw u jednego, a potem u drugiego szcz臋艣nika.

Ocalona z katastrofy czw贸rka skwapliwie skorzysta艂a z bezpieczniejszej drogi. Byli w po艂owie 艣cie偶ki, kiedy za sob膮 us艂yszeli og艂uszaj膮cy grzmot. Obejrzeli si臋. Z jas­kini buchn膮艂 pi贸ropusz dymu. Nast臋pnie z otworu zacz臋艂y wylatywa膰 g艂azy, jakby wystrzeliwane z ogrom­n膮 si艂膮.

- Chod藕cie kawa艂ek dalej - powiedzia艂 Dutour. -Schowamy si臋 tam - wskaza艂 miejsce, gdzie 艣cie偶ka omija艂a skaln膮 grz臋d臋, biegn膮c przez kilka metr贸w pod wysokim masywnym okapem, nad kt贸rym stercza艂a pro­stopad艂a 艣ciana.

Us艂uchali bez s艂owa.

- Czy tym dwom tam, na dole, nic si臋 nie stanie? -

spyta艂a Mamma, kiedy zatrzymali si臋 ju偶 pod bezpiecz­nym, kamiennym "dachem".

- Nie - odrzek艂 ratownik. - Mo偶e ich zasypa膰, ale to nic gro藕nego. Na otwartej przestrzeni odkopiemy ich w pi臋tna艣cie minut. Lawina nie powinna przebi膰 strefy ochronnej, a gdyby nawet, to kopu艂y laboratori贸w wy­trzymaj膮 z pewno艣ci膮. Natomiast... - urwa艂.

Mamma, Inia i Din wiedzieli, co chcia艂 powiedzie膰. Szcz臋艣nikom nie grozi niebezpiecze艅stwo. Ale Maia i Irek...

G艂azy i kamienie, wyrzucane z jaskini, nadal toczy艂y si臋 po zboczu niszcz膮c膮 grzmi膮c膮 rzek膮. Nagle sta艂o si臋 co艣 niewiarygodnego. Czarna chmura w u艂amku sekundy rozprzestrzeni艂a si臋, przes艂aniaj膮c widnokr膮g, a ca艂y wiel­ki szczyt nad otworem groty jakby o偶y艂. Uni贸s艂 si臋, przez moment trwa艂 w powietrzu niby startuj膮ca rakieta, a偶 wreszcie, opisawszy na niebie szeroki 艂uk, z potwornym grzmotem run膮艂 w dolin臋.

Cztery male艅kie figurki skulone pod nawisem skalnym trwa艂y bez ruchu, jak sparali偶owane. Widowisko zapar艂o dech w piersiach nawet do艣wiadczonemu ratownikowi.

Ale stopniowo burza cich艂a. Wida膰 zawalenie si臋 g贸ry stanowi艂o ostatni akt tragedii. Og艂uszaj膮cy 艂oskot prze­chodzi艂 powoli w niski, gasn膮cy pomruk, chmura kurza­wy zacz臋艂a opada膰. Ukaza艂o si臋 brudnofioletowe niebo, b艂ysn臋艂a jedna, druga gwiazda...

Dutour uni贸s艂 bezwiednie r臋k臋, jakby chcia艂 otrze膰 so­bie pot z czo艂a. Kiedy jego palce trafi艂y na os艂on臋 kasku, znieruchomia艂 na moment. Zaraz potem ze 艣wistem wci膮gn膮艂 do p艂uc powietrze i wyprostowa艂 si臋.

- Wzywam RX-jeden, trzy, cztery! Zarz膮dzam alarm! Uwaga, dyspozytornia „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w"! Uwaga, ba­za! Je艣li mnie s艂yszycie, natychmiast przybywajcie z po­moc膮. Zmobilizujcie ca艂y sprz臋t. Nast膮pi艂o obsuni臋cie si臋 g贸ry. Jaskinia jest zasypana. Fiora Mammavita, Inia Skiba, Din Robinson i ja, Dutour, zdo艂ali艣my uciec. W za-

sypanej jaskini pozostali Irek Skiba i moja c贸rka, Maia... Uwaga, dyspozytornia! Uwaga, baza! Og艂aszam alarm...

- Irek...

Szept, kt贸ry odezwa艂 si臋 w s艂uchawkach ch艂opca, brzmia艂 tak smutnie, 偶e m贸g艂 pochodzi膰 jedynie z przyk­rego snu.

- Irku...

W snach widzi si臋 dziwne rzeczy i s艂yszy niezwyk艂e g艂osy. Ten, kt贸ry go wo艂a, nale偶y na przyk艂ad do Mai. Mai tu nie ma. Gdyby by艂a, on nie m贸g艂by spa膰. A 艣pi. Jest ciemna noc...

Zaraz... chwileczk臋. Sk膮d w艂a艣ciwie wie, 偶e jest cie­mno, a nie jasno? Je偶eli 艣pi?...

- Irku, 偶yjesz?...

Westchn膮艂. Westchn膮艂 i w tym samym momencie u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jego oczy s膮 szeroko otwarte. A wi臋c ten smutny szept nie mia艂 nic wsp贸lnego z 偶adnym snem!

Maia! - chcia艂 krzycze膰, wyda艂 jednak tylko przera藕li­wie zduszony g艂os, kt贸ry zabrzmia艂 jak zgrzyt no偶a po szkle. l w艂a艣nie ten d藕wi臋k sprawi艂, 偶e przypomnia艂 sobie wszystko. Byli w jaskini, patrzyli w stron臋 korytarzyka, gdzie tkwi艂 贸w dysk, potem zrobi艂 zdj臋cie i...

- Maia! - wykrztusi艂. - Maia! Pr贸bowa艂 si臋 zerwa膰, ale nie zdo艂a艂. Nogi mia艂 uwi臋­zione i bezw艂adne.

Nagle dostrzeg艂 艣wiat艂o. Blady promyk przemkn膮艂 po le偶膮cych doko艂a g艂azach i zatrzyma艂 si臋 na jego twarzy.

- Mog臋 si臋 rusza膰 - powiedzia艂a cicho Maia. - Chy­ba nic mi si臋 nie sta艂o. A tobie? Czy... - w tym momencie g艂os wyp艂ata艂 dziewczynie psikusa. Wzni贸s艂 si臋 powy偶ej -wszystkich ton贸w gamy i umilk艂.

- Czuj臋 si臋 bardzo dobrze - zapewni艂 natych­miast Irek. Co艣, co tkwi艂o mu w gardle i przeszkadza艂o

m贸wi膰, nagle ust膮pi艂o. - Tylko nie mog臋 wsta膰. Moje nogi...

艢wiat艂o uciek艂o z jego twarzy. Chwil臋 p贸藕niej us艂ysza艂 chrz臋st odgarnianych kamieni, a nast臋pnie g艂o艣ne westchnienie ulgi.

- Uff - sapn臋艂a Maia.

R贸wnocze艣nie ch艂opiec poczu艂, 偶e ci臋偶ar, kt贸ry do­tychczas przygniata艂 mu nogi, nagle znikn膮艂. G艂臋boko wci膮gn膮艂 do p艂uc powietrze, po czym usiad艂.,Si臋gn膮艂 do reflektora, ale znalaz艂 tylko szcz膮tki jego po艂amanej ob­sadki.

- Do licha! mrukn膮艂.

- Co si臋 sta艂o?

- Nic takiego - uspokoi艂 po艣piesznie dziewczyn臋. -Rozbi艂o mi reflektor. Nie ma go...

- Nie szkodzi. M贸j ocala艂. Widzisz? - strumie艅 艣wiat­艂a ponownie przemkn膮艂 mu przez twarz i pobieg艂 dalej, vv stron臋 jego n贸g.

Irek skorzysta艂 z okazji, 偶eby przyjrze膰 im si臋 uwa偶nie, Wygl膮da艂y nie najgorzej. Wok贸艂 nich le偶a艂y pryzmy ka­mieni odgarni臋tych przez Mai臋. Mia艂 szcz臋艣cie. Gdyby tak dosta艂 si臋 pod jaki艣 blok skalny lub cho膰by jeden wi臋kszy g艂az...

Napi膮艂 mi臋艣nie i wsta艂. Posta艂 chwil臋, chwiej膮c si臋, a nast臋pnie usiad艂 z powrotem, do艣膰 gwa艂townie i nader bole艣nie.

- Do licha! - sykn膮艂 znowu.

- Jeste艣 os艂abiony - stwierdzi艂a rzeczowo Maia, kt贸­ra usi艂owa艂a go podtrzyma膰, ale bez powodzenia. - Nic dziwnego. Musieli艣my tu le偶e膰 do艣膰 d艂ugo, nie wiedz膮c, co dzieje si臋 na 艣wiecie.

- Nie dzieje si臋 nic dobrego - odrzek艂 r贸wnie rzeczo­wo Irek.

Wsta艂 znowu i po kr贸tkiej walce z w艂asnymi kolanami, w kt贸rych kto艣 wymieni艂 mu uczciwe 艣ci臋gna na s艂abiut-kie gumki, zdo艂a艂 wreszcie utrzyma膰 si臋 w pozycji piono-

wej. Odsun膮艂 si臋 o krok od rumowiska. By艂 to ma艂y, ma­lutki krok i jego plecy ju偶 opar艂y si臋 o ska艂臋.

- Popatrz - us艂ysza艂 obok siebie g艂os Mai - tylko przy samej 艣cianie pozosta艂o troch臋 miejsca. Bo poza tym ca艂膮 sal臋 zasypa艂o.

Irek obejrza艂 si臋. Dziewczyna zauwa偶y艂a jego ruch i skierowa艂a 艣wiat艂o swojego reflektora w stron臋, w kt贸r膮 spogl膮da艂. To samo zrobi艂a w par臋 sekund p贸藕niej, kiedy ch艂opiec, obejrzawszy ju偶 g艂adk膮 ska艂臋 tworz膮c膮 sko艣ny dach nad ich g艂owami, wpatrzy艂 si臋 w czarny, tr贸jk膮tny korytarzyk biegn膮cy wzd艂u偶 艣ciany jaskini. Korytarzyk ten przypomina艂 troch臋 pochylni臋 w bardzo starej kopalni, zamkni臋tej od lat, poniewa偶 w ka偶dej chwili grozi艂a za­waleniem. Jednak by艂a to jedyna droga...

Ch艂opiec odruchowo sprawdzi艂 czujniki wewn膮trz swojego kasku.

Stwierdziwszy, 偶e butle z powietrzem i ca艂a aparatura skafandra, poza reflektorem, s膮 w idealnym porz膮dku, rzek艂:

- Nie martw si臋, Maiu. Spr贸bujemy p贸j艣膰 t臋dy, pod 艣cian膮. Mo偶e uda nam si臋 wydosta膰. A je艣li nie, to prze­cie偶 nie zostawi膮 nas tutaj na pastw臋 losu. Tw贸j ojciec na pewno co艣 wymy艣li, a m贸j zrobi jeszcze jednego Trusz­ka...

W tym momencie pomy艣la艂, 偶e jego poczciwy sto偶ko­waty opiekun spoczywa by膰 mo偶e gdzie艣 niedaleko, przywalony tonami ska艂y, i umilk艂. A w nast臋pnej chwili zrozumia艂, 偶e je艣li chodzi艂o mu o podtrzymanie dziewczy­ny na duchu, powiedzia艂 akurat i dok艂adnie to, czego nie nale偶a艂o m贸wi膰. Maia, ci膮gle jeszcze wstrz膮艣ni臋ta i prze­ra偶ona, teraz dopiero przypomnia艂a sobie, 偶e przecie偶 podczas katastrofy nie byli w jaskini sami...

- M贸j ojciec! - wykrzykn臋艂a z rozpacz膮. - Ojciec! Mamma! Din! Twoja siostra! Irku!...

Ch艂opiec zacisn膮艂 pi臋艣ci. Mia艂 ochot臋 rozp臋dzi膰 si臋 i z ca艂ej si艂y wyr偶n膮膰 g艂ow膮 w ska艂臋. Poniewa偶 jednak nie

spos贸b nabra膰 rozp臋du na placyku o powierzchni dw贸ch metr贸w kwadratowych, odchrz膮kn膮艂 tylko i nienaturalnie spokojnie rzek艂:

- Oni stali bardzo blisko wyj艣cia. Pami臋tasz wiatr, jaki si臋 zerwa艂, kiedy ruszy艂a lawina? Nawet gdyby sami nie chcieli ucieka膰, ten podmuch odrzuci艂by ich w bezpiecz­ne miejsce. Nie b贸j si臋. S膮 ju偶 na zewn膮trz i martwi膮 si臋 o

nas.

- Ale ojciec i Din! Oni na pewno zostali, 偶eby mnie... to znaczy, 偶eby nas ratowa膰!

Irek znowu musia艂 odczeka膰 jaki艣 czas, zanim m贸g艂 si臋 odezwa膰. Tym razem jednak przyczyn膮 takiego stanu rze­czy nie by艂a jego w艂asna lekkomy艣lno艣膰. Mia艂 prawo si臋 zirytowa膰. Co, u licha?! Din i Din!

- Pami臋taj - wycedzi艂 wreszcie przez z臋by - 偶e mu­sieli ratowa膰 Mamm臋 i lni臋. Wyprowadzi膰 je na zewn膮trz. A wr贸ci膰 ju偶 nie zd膮偶yli, bo jaskinia by艂a zasypana. Teraz .my艣lmy tylko o tym, jak si臋 st膮d wydosta膰 - doda艂 ju偶 zwyk艂ym tonem. - Je艣li nam si臋 to uda, pomo偶emy tak偶e im. Przecie偶 kiedy zaczn膮 nas odkopywa膰, i na nich mog膮 osun膮膰 si臋 ska艂y. Powinni艣my wyj艣膰 przed rozpocz臋­ciem akcji ratowniczej.

Jego pozorny spok贸j i logiczne argumenty odnios艂y w ko艅cu skutek. Maia przesta艂a my艣le膰 o Dinie. A przynaj­mniej przesta艂a o nim m贸wi膰.

- Tak! tak! - szepn臋艂a gor膮czkowo. - Musimy wyj艣膰. Tylko wiesz - wtr膮ci艂a mimochodem - ja mam uszko­dzon膮 jedn膮 butl臋 z powietrzem.

Irek zdr臋twia艂. Sam sprawdzi艂, czy jego skafander jest ca艂y, nie zatroszczy艂 si臋 jednak o swoj膮 towarzyszk臋. Pi臋­knie, nie ma co!

- Poka偶!...

Po omacku zacz膮艂 bada膰 aparatur臋 pr贸偶niowego ska­fandra dziewczyny. Jest! Przew贸d zasilaj膮cy praw膮 butl臋 by艂 rozpruty jak no偶em, pewnie ostrym odpryskiem ska艂y. G艂贸wny zaw贸r automatycznie zamkn膮艂 uszkodzon膮 but-

l臋, a otworzy艂 dop艂yw powietrza z drugiej. Ale na jak d艂u­go wystarczy zapas zmagazynowany w jednym pojem­niku?

- Moje czujniki 艣wiec膮 normalnie - dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 ponownie twarz膮 do Irka. - Tylko jedna ma艂a lampeczka miga czerwieni膮. To nawet 艂adnie wygl膮da...

„艁adnie wygl膮da" - powt贸rzy艂 w duchu z ironi膮 ch艂o­piec. Pewno, 偶e 艂adnie. Jeszcze 艂adniej b臋dzie wygl膮da艂o za par臋 godzin, kiedy zaczn膮 miga膰 wszystkie czuj­niki... coraz s艂abiej, s艂abiej... a偶 wreszcie zgasn膮.

- Ta butla to g艂upstwo - powiedzia艂 na g艂os. - Moje s膮 ca艂e. Zaw贸r ma specjalne urz膮dzenie, dzi臋ki kt贸remu mo偶na przetoczy膰 powietrze z jednego zespo艂u pojemni­k贸w do drugiego. Podzielimy si臋 moimi zapasami... Ale trzeba poczeka膰, a偶 ci艣nienie w twojej, nie uszkodzonej butli, jeszcze troch臋 opadnie. Musisz g艂臋boko oddy­cha膰... 呕eby szybko zu偶y膰 jak najwi臋cej powietrza. Najle­piej r贸b tak: aaa - huu, aaa - huu...

- Nie 偶artuj - zaprotestowa艂a s艂abo Maia. Znowu skierowa艂a 艣wiat艂o reflektora w g艂膮b ciasnego korytarzyka, ci膮gn膮cego si臋 pod 艣cian膮,

- Chyba mo偶na przej艣膰... - powiedzia艂a niepewnie.

- Mo偶na i trzeba - dla podkre艣lenia pewno艣ci, z jak膮 . wym贸wi艂 te s艂owa, ch艂opiec od razu ruszy艂 w kierunku wskazanym przez 艣wiat艂o.

Ostro偶nie, 偶eby nie uszkodzi膰 bezcennych zasobnik贸w na plecach, wsun膮艂 si臋 do tr贸jk膮tnej szczeliny. Reflektor natychmiast wymaca艂 dalsz膮 drog臋. Maia sz艂a tu偶 za nim i 艣wieci艂a przed siebie. Korytarzyk przypomina艂 pa艂ac stra­ch贸w w weso艂ym miasteczku. Wprawdzie nie by艂o tu wyskakuj膮cych znienacka ko艣ciotrup贸w, potwor贸w, pi­rat贸w i smok贸w, ale na przyk艂ad rol臋 tych ostatnich z po­wodzeniem odgrywa艂y z臋bate zwa艂y g艂az贸w czekaj膮cych tylko na najl偶ejsze mu艣ni臋cie, by run膮膰 i pogrzeba膰 艣mia艂k贸w, kt贸rzy odwa偶yli si臋 naruszy膰 spok贸j i majestat

cmentarzyska ganimedzkich podziemi. A przy tym droga ta wiod艂a nie w stron臋 wej艣cia do „galerii", tylko w艂a艣nie w przeciwn膮. Na to jednak nie by艂o rady.

- Nie ma rady - rzek艂 cicho Irek, jakby si臋 ba艂, 偶e ka偶­de g艂o艣niej wypowiedziane s艂owo g贸ry potraktuj膮 jako wyzwanie. - Idziemy dalej.

Dalej szczelina sta艂a si臋 nawet nieco szersza. Przebyli ju偶 kilkana艣cie metr贸w i w Irka zacz臋艂a powoli wst臋po­wa膰 nadzieja, 偶e by膰 mo偶e uda im si臋 w ko艅cu dotrze膰 do przej艣cia po przeciwnej stronie „sali dysku" i 偶e to przej­艣cie nie b臋dzie zasypane. W贸wczas ju偶 bez trudu wr贸cili­by do studni, a nad jej wylotem czeka przecie偶 RX-dwa z lin膮 asekuracyjn膮.

Niestety. Par臋 sekund p贸藕niej bia艂a plama 艣wiat艂a rozp艂yn臋艂a si臋 na sko艣nej, skalnej p艂ycie zamykaj膮cej ko­rytarzyk. Stan臋li.

- Czy to koniec sali? - spyta艂a dziewczyna. Wida膰 my艣la艂a przed chwil膮 o tym samym, co Irek.

Ch艂opiec pokr臋ci艂 g艂ow膮. Nie. W momencie katastrofy znajdowali si臋 przecie偶 blisko wej艣cia do sali ze skibryta-mi. Przeszli najwy偶ej dwadzie艣cia metr贸w, a „sala dysku" mia艂a co najmniej sto. A wi臋c nie osi膮gn臋li jeszcze nawet po艂owy jej d艂ugo艣ci.

Podszed艂 bli偶ej do g艂azu zagradzaj膮cego drog臋 i odkry艂 szczelin臋, za kt贸r膮 czerni艂a si臋 pusta przestrze艅. By艂 to nowy korytarzyk, odbiegaj膮cy pod k膮tem prostym od te­go, kt贸rym posuwali si臋 do tej pory.

- Po艣wie膰 - powiedzia艂 wpe艂zaj膮c pod nisk膮 kraw臋d藕 p艂yty. - P贸jdziemy t臋dy... - wyst臋ka艂.

Za skaln膮 zapor膮 przej艣cie by艂o jeszcze w臋偶sze, jeszcze bli偶ej pi臋trzy艂y si臋 zwa艂y g艂az贸w. Ale najwa偶niejsze, 偶e w og贸le istnia艂o jakie艣 przej艣cie.

Niebawem korytarzyk sta艂 si臋 tak niski i stromy, 偶e dalej mogli i艣膰 wy艂膮cznie na czworakach. S艂yszeli tylko w艂asne oddechy, coraz kr贸tsze, coraz bardziej 艣wiszcz膮ce.

Znowu zmienili kierunek, bo zmieni艂a go tak偶e ska艂a,

kt贸ra zatrzyma艂a lawin臋, pozostawiaj膮c u swego podn贸­偶a pas wolnej przestrzeni.

Chwil臋 p贸藕niej poczuli jednak, 偶e nie maja ju偶 pod so­b膮 twardego pod艂o偶a, tylko ruchome, osuwaj膮ce si臋 pod ich ci臋偶arem kamienie.

Irek zatrzyma艂 si臋.

- Po艣wie膰 - poprosi艂 znowu.

Maia podczo艂ga艂a si臋 bli偶ej i skierowa艂a 艣wiat艂o reflek­tora tam, gdzie powinna by膰 dalsza droga. Ale drogi nie by艂o.

- Nikt nie odpowiada - powt贸rzy艂 z rozpacza Geo Dutour. - Nie s艂ysz膮 nas... Halo! RX-jeden, RX-trzy, RX-cztery! Halo, dyspozytornia! Halo, baza!!!

Cisza.

- Popatrzcie na rakiet臋 - odezwa艂a si臋 nagle Inia. -Tam chyba kto艣 jest...

Wszyscy spojrzeli na r贸wnin臋, gdzie sta艂 statek, kt贸re­go za艂og臋 tak偶e d艂ugo i bezskutecznie wywo艂ywano, za­nim zosta艂a ona cudownym sposobem wyrwana przez Truszka z u艣cisku tajemniczej planetoidy. Wzniecona przez lawin臋 chmura py艂u opad艂a ju偶 poni偶ej zadartego dzioba rakiety. W艂a艣nie w tym momencie co艣 tam b艂ysn臋­艂o. Ani chybi platforma windy.

- Rzeczywi艣cie. Kto艣 tam jest - stwierdzi艂a Mamma, po czym zwracaj膮c si臋 do Dutoura, spyta艂a na poz贸r zu­pe艂nie od rzeczy: - Masz lustro? Nie masz - odpowie­dzia艂a sama sobie, zgodnie ze swoim zwyczajem. - Wo­bec tego ja si臋 odwr贸c臋, a ty sprawd藕, czy mam anteny. Bo u ciebie nie zosta艂o po nich nawet 艣ladu...

Geo Dutour natychmiast uwa偶nie zlustrowa艂 ty艂 kasku Mammy, a nast臋pnie Ini i Dina. Okaza艂o si臋, 偶e nikt z ca艂ej czw贸rki nie mia艂 tych malutkich spr臋偶ystych p臋telek umocowanych tu偶 nad zasobnikami z powietrzem, tak wiotkich i cienkich, 偶e niemal niedostrzegalnych.

- A to pech! - wykrzykn膮艂 Din. - Ale 偶eby wszystkim nam r贸wnocze艣nie ta lawina porwa艂a akurat anteny!

- Byli艣my odwr贸ceni ty艂em, kiedy uderzy艂a wichura, a anteny s膮 zrobione z cienkich drucik贸w i nie maj膮 takiego pancerza, jak na przyk艂ad butle z powietrzem - t艂umaczy艂 Dutour. - Teraz przynajmniej wiemy, czemu nie odpo­wiadaj膮 ani moje automaty, ani baza i „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" - pokiwa艂 melancholijnie g艂ow膮.

- Wobec tego, jak to si臋 dzieje, 偶e my nawzajem si臋 s艂yszymy? - spyta艂a Inia.

- Bo ca艂y czas stoimy lub idziemy tu偶 obok siebie. Ale ju偶 ten kto艣 w rakiecie na pewno nas nie us艂yszy. Musimy tam zej艣膰. Chod藕cie!

Odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 dalej t膮 sam膮 艣cie偶k膮, kt贸ra przy­prowadzi艂a ich pod nawis skalny, sk膮d obserwowali ru­ni臋cie g贸ry.

Przez chwil臋 szli w milczeniu. W pewnym momencie Mamma odchrz膮kn臋艂a i powiedzia艂a cicho, jakby do sie­bie:

- Co to w艂a艣ciwie mog艂o by膰?

- Co to mog艂o by膰? - powt贸rzy艂 Dutour wzruszaj膮c ramionami. - Po prostu Irek b艂ysn膮艂 lamp膮, robi膮c zdj臋­cie, a wtedy ten dysk wyrwa艂 si臋 ze swojego korytarzyka. Po drodze naruszy艂 r贸wnowag臋 ska艂. Rzeczywi艣cie rea­gowa艂 na 艣wiat艂o... ale co do mnie, wola艂bym si臋 o tym, przekona膰 w mniej dosadny spos贸b.

- Nie o tym my艣la艂am - mrukn臋艂a Mamma. - Kiedy uciekali艣my przed lawin膮, jeszcze wewn膮trz jaskini, w pewnej chwili co艣 przelecia艂o ko艂o mnie... jakby wypad艂o z ty艂u. Mign膮艂 mi jaki艣 p艂omie艅...

- Ja te偶 widzia艂em! - zawo艂a艂 Din. - Tylko mnie wy­dawa艂o si臋, 偶e to by艂y dwa przedmioty, nie jeden.

- Owszem, ja tak偶e zauwa偶y艂am, 偶e co艣 b艂ysn臋­艂o - rzek艂a z namys艂em Inia. - Ale to mog艂o by膰 z艂u­dzenie.

- To nie by艂o z艂udzenie. Ja te偶 widzia艂em - Dutour

przystan膮艂 na moment. Jego wzrok pad艂 na Dina. - A ty sk膮d to masz? - spyta艂 zdumiony.

- Co mam? - nie zrozumia艂 Din.

- Aparat. Aparat Irka. Sk膮d go wzi膮艂e艣?

- Aparat? - ch艂opiec spojrza艂 na swoje d艂onie zaci艣­ni臋te na ma艂ym pude艂eczku z miniaturowym obiektywem i jeszcze mniejszym guziczkiem lampy b艂yskowej, zdol­nej, jak si臋 okaza艂o, rozsadza膰 g贸ry. - W og贸le nie wie­dzia艂em, 偶e go mam... - przyjrza艂 si臋 nieufnie feralnemu przedmiotowi, jakby podejrzewa艂, 偶e ten znalaz艂 si臋 w je-go d艂oniach za spraw膮 kosmicznych czarnoksi臋偶nik贸w, grasuj膮cych po Ganimedzie w wypolerowanych dy­skach. i 偶e zaraz rozp艂ynie si臋 w powietrzu, pozostawia­j膮c wo艅 spalonej siarki.

- Pewnie chwyci艂e艣 odruchowo, kiedy wypad艂 Irkowi - pr贸bowa艂a rozwi膮za膰 zagadk臋 Inia.

- W ko艅cu mniejsza o to, sk膮d go masz. - Dutour podj膮艂 przerwany marsz. - Na wszelki wypadek dobrze go tylko schowaj. Je艣li co艣 wyjdzie z tych zdj臋膰, kt贸re robi艂 Irek, to b臋dziemy mieli przynajmniej dokumentacj臋 fotograficzn膮 艣ciennych malowide艂...

- Skibryt贸w - wtr膮ci艂a z naciskiem Mamma.

- ... skibryt贸w - powt贸rzy艂 potulnie Dutour. - Ski­bryt贸w i dysku. To drugie mo偶e si臋 okaza膰 wa偶niejsze, przynajmniej dla profesora Bodrina i pracownik贸w bazy. Ale nie wy艂膮cznie dla nich...

Din schowa艂 aparat do kieszeni skafandra. Zapi膮艂 j膮 starannie, po czym jeszcze raz przyjrza艂 si臋 swoim r臋kawi­com, jakby oczekiwa艂 od nich wyja艣nie艅, kiedy i w jaki spos贸b pochwyci艂y przedmiot, kt贸ry m贸g艂 zainteresowa膰 samego profesora Bodrina. Poniewa偶 jednak r臋kawice odm贸wi艂y wszelkich wyja艣nie艅, pokr臋ci艂 tylko g艂ow膮 i przy艣pieszy艂, bo Dutour, a za nim Mamma i Inia wysforo-wali si臋 ju偶 do艣膰 znacznie do przodu.

艢cie偶ka zakr臋ci艂a pod ostrym k膮tem i skierowa艂a si臋 wprost ku laboratorium. Chmura kurzawy opad艂a ju偶 bar-

dzo nisko, ale bia艂ych kopu艂 bli藕niaczych budyneczk贸w nadal nie by艂o wida膰. Za to nagle us艂yszeli w s艂uchaw­kach daleki, zniekszta艂cony g艂os.

- Nie - m贸wi艂 jaki艣 m臋偶czyzna - nie by艂o ich na ze­wn膮trz. S膮dz臋, 偶e nic im si臋 nie sta艂o. Ale nie mam ci臋偶­kiego sprz臋tu. A zanim odwal臋 to rumowisko go艂ymi r臋­kami, mo偶e min膮膰 tydzie艅. Nie masz poj臋cia, co tu si臋 dzia艂o. Sven, m贸wi臋 ci, my艣la艂em, 偶e ca艂a ta skorupa wybucha jak wulkan! Ostatecznie run膮艂 tylko jeden szczyt.

Zapad艂a cisza. Wida膰 Sven, z kt贸rym rozmawia艂 m臋偶­czyzna bawi膮cy w rakiecie, co艣 mu teraz odpowiada艂. Ale jego g艂os pozostawa艂, rzecz jasna, nies艂yszalny dla czw贸rki pozbawionej anten.

- Pi臋膰 minut temu? - powiedzia艂 po pauzie ten sam m臋偶czyzna. - Czemu nie da艂e艣 mi zna膰 od razu? A profe­sor m贸wi艂, 偶e b臋d膮 przeprowadza膰 obliczenia teoretycz­ne i 偶e to potrwa co najmniej dob臋...

Znowu przez chwil臋 by艂o cicho.

- Tak czy owak, poinformuj ich o tym, co si臋 sta艂o. Schodz膮cy z g贸ry poznali wreszcie g艂os Roberta Lon-ga, tykowatego asystenta Bodrina.

- Co? Rozumiem, rozumiem. Oczywi艣cie, 偶e musisz by膰 stale na nas艂uchu. Nie wiem, dlaczego mnie wys艂ali tutaj, a ciebie zostawili samego w bazie. Ten wrak m贸g艂 spokojnie poczeka膰 cho膰by i miesi膮c. Wy艂膮czam si臋.

- Halo, Bob! - pisn膮艂 nagle inny g艂os, kt贸ry w przeciwie艅stwie do tamtego, przyt艂umionego odleg艂o艣­ci膮, zabrzmia艂 tak ostro, 偶e Inia i Din odruchowo obj臋li d艂o艅mi swoje kaski, w okolicy, gdzie pod pancern膮 os艂o­n膮 znajdowa艂y si臋 ich uszy. - Bob!!! - wrzasn臋艂a Mam­ma jeszcze g艂o艣niej. - Boooob!!!

- Halo?! Czy kto艣 co艣 m贸wi艂? Sven? Alarm? Wypa­dek? Odpowiada膰! - gor膮czkowa艂 si臋 m艂ody naukowiec.

- Tuuuutaj! W g贸rach!!!

- Co?! W murach?! Co to znaczy?!

- Poczekaj, a偶 b臋dziemy ni偶ej - poradzi艂 Dutour.

- Nie w murach, tylko w g贸rach! - rykn臋艂a Mamma, ignoruj膮c rozs膮dna propozycj臋 ratownika. - Otw贸rz wreszcie oczy!!!

Czarna chmura wzniecona przez lawin臋 zmieni艂a si臋 ju偶 w p贸艂prze藕roczysta mgie艂k臋. Zupe艂nie wyra藕nie wi­dzieli teraz cz艂owieka, kt贸rego tak uparcie wzywa艂a Mamma, a kt贸remu wreszcie tak偶e uda艂o si臋 ich zauwa­偶y膰.

- Kto idzie? - jego g艂os brzmia艂 coraz wyra藕niej. - Co tam robicie? Nic wam si臋 niesta艂e? - Long zjecha艂 wind膮 na d贸艂 i zacz膮艂 biec w ich stron臋.

Nikt mu nie odpowiedzia艂. Ocaleni z katastrofy w臋d­rowcy w tym w艂a艣nie momencie zrozumieli, o czym to Bob rozmawia艂 z czuwaj膮cym w bazie Svenssonem. Tam gdzie zwykle biela艂y kopu艂y ma艂ych laboratori贸w, teraz wznosi艂a si臋 szeroka piramida g艂az贸w. Lawina pokry艂a grub膮 warstw膮 oba budyneczki. To dlatego Bob 偶a艂owa艂, 偶e nie ma ci臋偶kiego sprz臋tu.

Ale nie wiedzia艂 jeszcze najgorszego. A mianowicie, 偶e wewn膮trz g贸ry, kt贸ra zawali艂a si臋 jak domek z kart, pozo­stali Maia i Irek. Pozostali odci臋ci od 艣wiata lub... martwi.

Maia opad艂a na kamienie i le偶a艂a bez ruchu. Irek przymkn膮艂 oczy. Pr贸bowa艂 sobie wyobrazi膰, 偶e siedzi w pokoju i 偶e kiedy tylko uniesie powieki, ujrzy s艂oneczny park. A w parku, na tle kolorowej kuli przedstawiaj膮cej Ziemi臋, sylwetki ojca, Ini, Mammy, Dutoura. Nawet Di-na...

Westchn膮艂 i otworzy艂 oczy. Ka偶demu, kto znajdzie si臋 w trudnej sytuacji, wolno pomarzy膰... byle te marzenia nie przes艂oni艂y mu rzeczywisto艣ci i nie odebra艂y woli dzia艂ania.

Westchn膮艂 ponownie i opar艂 si臋 na 艂okciach. W tym sa­mym momencie Maia podnios艂a si臋 tak偶e. Ten ruch spra­

wi艂, 偶e 艣wiat艂o reflektora przymocowanego do jej kasku pomkn臋艂o w g贸r臋.

- Czekaj!!! - krzykn膮艂 Irek, zapominaj膮c, 偶e nie ma zbyt wielkiego sensu zach臋ca膰 do czekania kogo艣, kto znajduje si臋 w pu艂apce bez wyj艣cia. Ale w tym rzecz, 偶e wyj艣cie by艂o! A przynajmniej mog艂o by膰. - Czekaj - po­wt贸rzy艂. - po艣wie膰 w g贸r臋... Nie, bardziej na lewo...

Uj膮艂 kask dziewczyny w d艂onie i delikatnie skierowa艂 reflektor w t臋 stron臋, gdzie wysoko nad osypiskiem g艂a-z贸w dostrzeg艂 czarn膮 szczelin臋. Tak jest! Tam w艂a艣nie by艂 dalszy ci膮g korytarzyka prowadz膮cego pod ocala艂膮 skal­n膮 艣cian膮!

- Chod藕my - powiedzia艂.

Mija艂y minuty. Min臋艂o ich ju偶 wiele, a ka偶da nast臋pna by艂a gorsza od poprzedniej. Do zauwa偶onego przez Irka otworu musieli wspina膰 si臋, czo艂gaj膮c po sypkich kamie­niach. Co chwila to jedno, to drugie zje偶d偶a艂o w d贸艂, tra­c膮c zdobywane z takim trudem metry. Mimo to powoli, ale uparcie posuwali si臋 w g贸r臋. Skalny strop wisia艂 teraz tu偶 nad ich g艂owami, a piar偶ysty prze艣wit pod nim wzno­si艂 si臋 coraz bardziej stromo.

- Nie mog臋 ju偶... - wydysza艂a w pewnej chwili Maia. . Irek zatrzyma艂 si臋.

- S艂uchaj, my艣l臋, 偶e wiem, gdzie jeste艣my - nadal stara艂 si臋, jak m贸g艂, dodawa膰 dziewczynie otuchy. - Naj­pierw szli艣my pod star膮 艣cian膮 w kierunku studni. Potem zagrodzi艂a nam drog臋 zawalona ska艂a i musieli艣my skr臋­ci膰. Nast臋pnie skr臋cili艣my jeszcze raz, a wi臋c zacz臋li艣my wraca膰 z powrotem, tylko po przeciwnej stronie jaskini. Teraz powinni艣my by膰 znowu niedaleko przej艣cia, obok kt贸rego stali艣my, kiedy zdarzy艂 si臋 ten wypadek... to zna­czy, kiedy tak g艂upio b艂ysn膮艂em aparatem - rzek艂 z samo­zaparciem. - Ale do przej艣cia nie dojdziemy, bo po tej stronie, przed nim znajdowa艂 si臋 wylot bocznego koryta-

rza, gdzie siedzia艂 dysk. Przecie偶 to w艂a艣nie z tego koryta­rza posz艂a pierwsza fala lawiny. A jednak znale藕li艣my drog臋, czyli 偶e teraz idziemy w艂a艣nie t膮 niby 艣lep膮 odno­g膮, gdzie wszystko si臋 zacz臋艂o. Rozumiesz? Ale nie mamy si臋 czego ba膰. Dysk na pewno zupe艂nie zasypa艂o... a zreszt膮 musieli艣my ju偶 dawno min膮膰 to miejsce, gdzie si臋 znajdowa艂. Chodzi o co艣 wa偶niejszego. Pomy艣l sama, sk膮d w og贸le m贸g艂 si臋 wzi膮膰 tutaj, w jaskini, taki wielki przedmiot, czymkolwiek w ko艅cu by艂 i sk膮dkolwiek po­chodzi艂? Przecie偶 nie w臋drowa艂 podziemiem, tylko przy­by艂 z g贸ry. A skoro tak, to korytarzyk, w kt贸rym tkwi艂, a kt贸rym my teraz w艂a艣nie idziemy, nie mo偶e by膰 艣lepy! Musi prowadzi膰 na powierzchni臋! l my si臋 nim wydosta­niemy. No, Maiu...

- Tak, tak, wyjdziemy - us艂ysza艂 s艂aby szept. - Wyj­dziemy... - powt贸rzy艂a dziewczyna, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca.

Irek nabra艂 do p艂uc powietrza i zatrzyma艂 oddech. Ina­czej musia艂by g艂o艣no j臋kn膮膰. Biedna Maia! Na otwartej przestrzeni wzi膮艂by j膮 po prostu ,,na barana" i ni贸s艂, p贸ki starczy艂oby mu si艂, ale tutaj by艂o to zupe艂nie niemo偶liwe. Ci膮gn膮膰 j膮 za sob膮? Po ostrych kamieniach?

Nagle wyda艂o mu si臋, 偶e wpad艂 na pomys艂, jak tchn膮膰 nowe si艂y w swoj膮 zm臋czon膮 i os艂ab艂膮 towarzyszk臋. Po­mys艂 ten sk艂ada艂 si臋 z trzech cz臋艣ci.

- Pewnie nie masz ju偶 czym oddycha膰 - powiedzia艂 zje偶d偶aj膮c po piargu, 偶eby znale藕膰 si臋 obok niej. - Zrobi­my teraz to, o czym m贸wi艂em przedtem. Przetocz臋 po艂o­w臋 mojej butli do twojego pojemnika z powietrzem. Od­wr贸膰 si臋.

Maia z trudem wykona艂a to, o co j膮 prosi艂. Wtedy ch艂o­piec przyst膮pi艂 do realizacji pierwszej cz臋艣ci swojego pla­nu. A w艂a艣ciwie pierwszej i drugiej, poniewa偶 obie mu­sia艂y by膰 wykonane r贸wnocze艣nie. Odpi膮艂 kiesze艅 ska­fandra i wyj膮艂 jedn膮 z pigu艂ek wyprodukowanych przez uczonego-szcz臋艣nika. Ju偶 trzymaj膮c w palcach ma艂膮 ku­

leczk臋, zawaha艂 si臋 W ciemno艣ci nie m贸g艂 okre艣li膰 jej barwy. Pami臋ta艂 jednak, 偶e tam, gdzie le偶a艂a r臋kawica, potoczy艂y si臋 prawie wy艂膮cznie pigu艂ki r贸偶owe. R贸偶owe, a wi臋c wprowadzaj膮ce cz艂owieka w dobry nastr贸j. Szyb­ko, jakby si臋 ba艂 rozmy艣li膰, wrzuci艂 kuleczk臋 do otwarte­go zaworu pojemnika Mai, do kt贸rego zaraz potem pod­艂膮czy艂 powietrzny przew贸d w艂asnej butli. Nast臋pnie przez chwil臋 obserwowa艂 czujnik wewn膮trz swojego kasku. Kiedy ci艣nienie wyr贸wna艂o si臋, zamkn膮艂 awaryjny prze­w贸d i doprowadzi艂 ca艂膮 aparatur臋 do jej pierwotnego stanu. Teraz nale偶a艂o tylko poczeka膰, a偶 Maia ze­chce g艂臋boko odetchn膮膰. Wtedy pigu艂ka wpadnie jej do ust.

Pozosta艂a do wykonania rzecz najtrudniejsza. A w ka偶­dym razie najmniej mi艂a. Irek znowu zmaga艂 si臋 z sob膮 przez par臋 sekund, ale wreszcie zacisn膮艂 pi臋艣ci i powie­dzia艂:

Maia, ju偶.

Dziewczyna przewr贸ci艂a si臋 z powrotem na wznak. Patrz膮c pod 艣wiat艂o reflektora, ch艂opiec nie widzia艂 teraz jej twarzy. W艂a艣ciwie by艂a to okoliczno艣膰 sprzyja-j膮ca.

- Maia rzek艂 nieswoim g艂osem. - Trzeba i艣膰 dalej. Tam czekaj膮 tw贸j ojciec i Mamma, i... musia艂 prze艂kn膮膰 艣lin臋 Din. Din powt贸rzy艂 g艂o艣no i z naciskiem, jakby chcia艂 specjalnie podkre艣li膰 zwyci臋stwo odniesione nad sob膮 samym. Bo niech kto m贸wi, co chce, to by艂o zwy­ci臋stwo. Chyba nawet wi臋ksze ni偶 okazanie m臋stwa w obliczu gro藕nych dysk贸w, tajemnic Ganimeda i wal膮­cych si臋 g贸r.

Plan powi贸d艂 si臋 ponad wszelkie spodziewanie. Irek z sercem pe艂nym 偶alu i mimowolnego buntu obserwowa艂, jak Maia podnosi si臋 i z zaskakuj膮c膮 energi膮 na nowo po­dejmuje przerwan膮 wspinaczk臋. Ch艂opiec by艂by pewnie dumny z siebie, gdyby nie uczucie, kt贸re nim ow艂adn臋艂o, a kt贸re nie mia艂o absolutnie nic wsp贸lnego ju偶 nie tylko z

dum膮, ale cho膰by zwyk艂ym zadowoleniem. Uczucie to sta(o si臋 wkr贸tce nie do zniesienia. Odruchowo, nie my艣­l膮c, co robi, zn贸w odpi膮艂 kiesze艅 skafandra, wyj膮艂 jeszcze jedn膮 pigu艂k臋, otworzy艂 zaw贸r swoich pojemnik贸w z po­wietrzem i umie艣ci艂 w nim czarodziejsk膮 kuleczk臋. Na­st臋pnie zrobi艂 g艂臋boki wdech. Pigu艂ka od razu znalaz艂a si臋 w jego ustach. Po艂kn膮艂 ja szybko i ruszy艂 w 艣lad za dzie­wczyn膮. Musi j膮 wyprzedzi膰, i艣膰 pierwszy. Zdecydowa­nie podci膮gn膮艂 kolana, wyprostowa艂 r臋ce, szukaj膮c przed sob膮 uchwytu, i... zastyg艂 w tej pozycji.

Niestety. Kulka - przynajmniej ta, kt贸r膮 on sam sobie zaaplikowa艂 - wcale nie by艂a r贸偶owa.

艢wiate艂ko reflektora Mai oddali艂o si臋 ju偶 o par臋 me­tr贸w. Doko艂a by艂o czarno. Czarna ska艂a z'boku i nad g艂o­w膮, czarne osypisko czekaj膮ce na jeden nieostro偶ny ruch. by na zawsze pogrzeba膰 zagubionego przybysza z Marsa w czelu艣ciach Ganimeda.

- Maia! - zawo艂a艂 przera藕liwie i bole艣nie. - Maia!... Ja nie mog臋... boj臋 si臋... boj臋...

- Ubierajcie si臋 pr臋dzej - Bob Long pop臋dza艂 Dutou­ra, Mamm臋 i Dina. - Musimy jak najszybciej wyj艣膰 i na­wi膮za膰 艂膮czno艣膰 ze Svenem. My艣l臋, 偶e profesor Bodrin zawr贸ci natychmiast, gdy tylko dowie si臋, co zasz艂o. Na pok艂adzie jest przecie偶 tak偶e ojciec Irka. C贸偶 za pech, 偶e zdecydowali si臋 tak nagle wystartowa膰 i odlecie膰 nie wiadomo dok膮d, mimo 偶e mieli przecie偶 zamiar d艂u偶szy czas pracowa膰 w bazie. Widocznie odkryli co艣 nowego, co ich tak poruszy艂o, 偶e nie poczekali nawet na mnie. Zo­stawili w bazie samotnego Svena. Od niego nie mo偶emy oczekiwa膰 pomocy. Musi bez przerwy czuwa膰 przy cen­tralce 艂膮czno艣ci.

Uratowani z katastrofy uczestnicy wycieczki do jaskini nie potrzebowali zach臋ty. Przyst膮pili do roboty od razu, jak tylko zamkn膮艂 si臋 za nimi w艂az rakiety, do kt贸rej wpro­

wadzi艂 ich Robert, by zmienili swoje pozbawione anten kaski na inne.

Pierwsza by艂a gotowa Inia. Nie akurat dlatego, 偶e ru­sza艂a si臋 szybciej ni偶 inni. Po prostu prawie wszystko ro­bi艂 za ni膮 Bob. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e rudy asystent profesora Bodrina nie otrz膮sn膮艂 si臋 jeszcze z wra偶enia, ja­kie wywar艂a na nim uroda c贸rki pa艅stwa Skib贸w. Sam zdj膮艂 jej kask, a potem pom贸g艂 w艂o偶y膰 inny i uwa偶nie przymocowa艂 do kryzy skafandra. Wyraz jego twarzy 艣wiadczy艂 dobitnie, 偶e cho膰 jest jak wszyscy przej臋ty lo­sem Mai i Irka, to jednak doznaje tak偶e uczu膰 zupe艂nie innego rodzaju. W jego oczach ja艣nia艂a delikatna, szklista mgie艂ka, jaka pojawia si臋 niekiedy w stadium kra艅cowe­go rozanielenia:

- Wychodzimy!

Geo Dutour pierwszy wszed艂 na czekaj膮c膮 przed w艂a­zem platform臋 windy. Bob, prowadz膮c za r臋k臋 lni臋, zd膮偶a艂 tuz za nim. Po chwili wszyscy byli ju偶 na ze­wn膮trz statku. Teraz mogli wreszcie nawi膮za膰 艂膮czno艣膰 z baz膮.

- Sven, wo艂am ci臋! - zacz膮艂 Bob. - Sven, uwaga! Musisz natychmiast zawr贸ci膰 ekip臋 zero-trzy. Zrozumia­艂e艣? Odbi贸r.

- Co si臋 sta艂o?! Dlaczego?...

- Zawali艂a si臋 jaskinia, w kt贸rej byli ludzie - rzek艂 zwi臋藕le m艂ody naukowiec. - Odci臋ci zostali Maia Dutour i Irek Skiba. Zawiadom natychmiast Bodrina. Nawiasem m贸wi膮c, dlaczego oni tak nagle i niespodziewanie wy­startowali?

- Profesor sprawdzi艂 obliczenia i doszed艂 do wniosku, 偶e wie, gdzie jest zero-jeden. Krzycza艂, 偶e nie ma chwili do stracenia. 呕e oni potrzebuj膮 pomocy.

- Rozumiem. Ale teraz my tak偶e potrzebujemy pomo­cy. Poza tym trzeba b臋dzie odkopa膰 laboratoria tych dw贸ch staruszk贸w. Nie mog膮 zbyt d艂ugo siedzie膰 zasy­pani ska艂ami.

Chwil臋 trwa艂a cisza. Nagle rozleg艂 si臋 przera偶ony g艂os Svena Svenssona:

- Bob! Bob! Bodrin nie odpowiada! Nie ma 艂膮czno艣­ci!

- 呕artujesz... - Long urwa艂. Zrozumia艂, 偶e odebrawszy przed chwil膮 wiadomo艣膰 o zagini臋ciu Mai i Irka, Svens-son z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie stroi艂by sobie 偶art贸w.

- C贸偶 za przekl臋ty glob! - wykrzykn膮艂 z rozpacz膮. -Czy kto艣 lub co艣 uwzi臋艂o si臋 na t臋 nasz膮 艂膮czno艣膰?!

- To samo, co z pierwsz膮 ekip膮 - rzek艂 g艂ucho Du­tour. - No, trudno. Uwaga, RX-jeden, RX-trzy, RX-czte-ry! Alarm!

- Czemu nie wzywasz RX-dwa?! - spyta艂a gor膮czko­wo Mamma.

- On zosta艂 z lin膮 asekuracyjn膮 nad wylotem stu­dni. Nie chcia艂bym go stamt膮d zabiera膰, p贸ki istnieje cho膰by cie艅 szansy, 偶e Maia i Irek zdo艂aj膮 wr贸ci膰 t膮 drog膮.

- Mo偶e ja tam pobiegn臋? - zaproponowa艂 Din. -Zjecha艂bym po tej linie i sprawdzi艂, czy nie ma ich gdzie艣 w pobli偶u? A nu偶 us艂ysz臋 ich g艂osy?

- Zosta艅 - rzek艂 Dutour. - Je偶eli na wezwanie przy­b臋dzie cho膰 jeden automat, najpierw polec臋 ja sam. Trze­ba b臋dzie dok艂adnie zbada膰 zbocza i wszystkie szczeli­ny... RX-jeden, RX-trzy, RX-cztery!

呕aden z wymienionych aparat贸w ratowniczych nie odpowiada艂. Co wi臋cej, ani jeden z nich - o czym Dutour jeszcze nie wiedzia艂, chocia偶 zacz膮艂 si臋 domy艣la膰 - nie mia艂 ju偶 nigdy przyby膰 na 偶adne wezwanie. Wszystkie spoczywa艂y teraz pod gigantyczn膮 piramid膮 pokruszo­nych ska艂. Pozosta艂y przecie偶 obok wej艣cia do groty, cze­kaj膮c na swoich pasa偶er贸w, i w czasie katastrofy nie by艂o ko艂o nich nikogo, kto by im poleci艂 oddali膰 si臋 w bez­pieczne miejsce.

- Co teraz zrobimy? - szepn臋艂a po d艂ugiej chwili mil­czenia Inia.

- Nic. Musimy czeka膰 - g艂os Dutoura dr偶a艂 lekko. -Mo偶e Sven nawi膮偶e jednak kontakt z ekip膮.

- Na pewno, Iniu - podchwyci艂 skwapliwie Bob. -Tam z nimi jest przecie偶 tw贸j ojciec. Z pewno艣ci膮 zbudu­je co艣, co ich uwolni... je艣li przypadkiem znowu utkn臋li przy tej samej planetoidzie... albo wymy艣li spos贸b przywr贸cenia 艂膮czno艣ci.

- Siedzia艂by艣 lepiej cicho ze swoimi planetoidami! -ofukn臋艂a go ni st膮d, ni zow膮d Mamma. - Gdyby艣cie pra­cowali, jak przysta艂o powa偶nym ludziom, a nie fruwali od ksi臋偶yca do ksi臋偶yca niby jakie艣 kosmiczne motylki, to te­raz nie musieliby艣cie tu tkwi膰 z za艂o偶onymi r臋kami! A ty czemu w艂a艣ciwie nie jeste艣 w bazie? Przyjecha艂e艣 sobie na wycieczk臋?!

Poczciwa Mamma pragn臋艂a oszcz臋dzi膰 Ini nowego zmartwienia i oderwa膰 jej my艣li od obrazu doktora Skiby uwi臋zionego w rakiecie, pozbawionej 艂膮czno艣ci i nap臋­du, przy jakiej艣 zdradzieckiej kosmicznej 艂upinie. Pami臋­ta艂a, 偶e dziewczyna przylecia艂a na Ganimeda ju偶 smutna i pe艂na 偶alu, bo nie mog艂a zapomnie膰 o Piotrze zaginio­nym w艣r贸d gwiazd, teraz ba艂a si臋 tak偶e o Irka. Czy to nie do艣膰? Czy ten m艂ody dryblas koniecznie musi jeszcze m贸wi膰 o jej ojcu?

Zacny plan Mammy powi贸d艂 si臋 nad wszelkie spodzie­wanie. Inia a偶 krzykn臋艂a z wra偶enia, natomiast „kosmicz­ny motylek" wykona艂 rozpaczliwy skok do ty艂u i by艂by niechybnie spad艂 z platforemki windy, gdyby w ostatniej chwili Dutour nie z艂apa艂 go za rami臋.

- Ja? Nie w bazie? Na wycieczk臋?... - be艂kota艂 prze­ra偶ony rudzielec. - Wcale nie na wycieczk臋! - zaprzeczy艂 wreszcie nieco przytomniej. - Bodrin przys艂a艂 mnie tutaj, 偶ebym naprawi艂 anteny. Pracowa艂em...

- Anteny? - Geo Dutour odruchowo obrzuci艂 spoj­rzeniem dzi贸b statku. - Dziwne. Wcale nie wygl膮da na to, 偶eby kto艣 tutaj zajmowa艂 si臋 antenami.

- Bo ja... Ostatecznie, z tym mo偶na by艂o poczeka膰...

przynajmniej tak s膮dzi艂em... - t艂umaczy艂 si臋 zmieszany Long. - Wi臋c najpierw zaj膮艂em si臋 komputerem. Chcia­艂em sprawdzi膰 pewn膮 aparatur臋, kt贸rej prototyp dzisiaj zainstalowa艂em. To urz膮dzenie wi膮偶e si臋 z teori膮 profeso­ra. Postanowi艂em spr贸bowa膰, czy poza czasem nie uda mi si臋 odnale藕膰 w pami臋ci komputera danych wnie­sionych przez czujniki w okresie przymusowego postoju rakiety przy tej przekl臋tej planetoidzie, od kt贸rej oderwa艂 j膮 dopiero Truszek. Gdyby艣my cho膰 co艣 o niej wiedzieli, potrafiliby艣my mo偶e lepiej wyposa偶y膰 ekipy, kt贸re po­lec膮 tam w przysz艂o艣ci, da膰 im odpowiednie zabezpie­czenie...

- A po co tam si臋 w og贸le pchacie? Co takiego cu­downego jest akurat na tej jednej planetoidzie?! 呕e przy­ci膮ga statki?! To mo偶e by膰 kawa艂 zwyk艂ego magnesu! -nie dawa艂a za wygran膮 Mamma.

- Musimy - tym razem g艂os Roberta brzmia艂 pewnie. - Musimy. Tam w艂a艣nie prawdopodobnie utkn膮艂... - tu asystent profesora Bodrina nagle znowu si臋 zmiesza艂 i umilk艂.

Inia b艂yskawicznie zrobi艂a krok w jego stron臋 i spojrza­艂a mu prosto w twarz.

- Kto tam utkn膮艂? - spyta艂a cicho, ale tak, 偶e nawet Din, kt贸ry my艣la艂 tylko o Mai, poczu艂, jak co艣 艣ciska go za gard艂o. - Bob, prosz臋 ci臋...

M艂ody naukowiec zamkn膮艂 na moment oczy. Jego twarz, widoczna za os艂on膮 kasku, sta艂a si臋 blada jak kreda.

- Nie wiem nic... nic pewnego... - wykrztusi艂 wresz-cie, unosz膮c powieki. - Ekipa zero-jeden wystartowa艂a w stron臋 tej planetoidy jakie艣 dwa miesi膮ce temu... Za­uwa偶ono wtedy, 偶e co艣 w tamtym rejonie zniekszta艂ca 艣wietlne linie przesy艂owe energii p艂yn膮cej z automatycz­nych agregat贸w na orbicie Jowisza do stacji bada­wczych na Amorze, Dembowskiej i innych asteroidach. W tym samym miejscu zacz臋艂y - z nieznanych powod贸w

zmienia膰 kurs bezza艂ogowe transportowce. Wtedy baza wys艂a艂a pierwszy statek badawczy. Polecieli nim Filip Gomera i jego syn. Piotr...

Robert znowu przymkn膮艂 powieki, ale tylko na mo­ment, w nast臋pnej chwili otworzy艂 oczy tak szeroko, jak chyba jeszcze nigdy w 偶yciu. Zreszt膮 nie on jeden.

- Widzisz, gamoniu!!! - s艂uchawki na uszach ludzi zgromadzonych przy w艂azie statku omal nie pop臋ka艂y od wrzasku, kt贸ry przeszy艂 cisz臋 panuj膮c膮 na ganimedzkiej pustyni. Hu, hu, hu! - podobny do grzmotu 艣miech zmiesza艂 si臋 z 艂oskotem roztr膮canych kamieni. - Jak ci臋 dobrze pogoni膰, to nawet mur przebijesz! - rycza艂 dalej nieznajomy. - Hu, hu, hu! Ale i tak ci臋 dopadn臋! Dopad­n臋 ci臋, a wtedy!...

Ratuuuuuunku! Ratuuuunku! zapiszcza艂 inny g艂os. - Zbir! Morderca! Na pomoc! Na pomoc!!!

Znowu zahurkota艂y kamienie i nagle z piramidy wzno­sz膮cej si臋 nad laboratoriami szcz臋艣nik贸w wypad艂 kto艣 z takim impetem, jakiego nie powstydzi艂by si臋 specjalny automat do przebijania ska艂. Nie by艂 to jednak automat. Nie by艂 automatem r贸wnie偶 osobnik, kt贸ry wydosta艂 si臋 z gruz贸w w 艣lad za pierwszym. Za to trzyma艂 on przed sob膮 co艣, co od biedy mog艂oby uchodzi膰 za automat, chocia偶

w braku innych materia艂贸w - sporz膮dzony napr臋dce ze zu偶ytych opakowa艅.

- Ratuuuunku! Ratuuuunku! - nie przestawa艂 wrze­szcze膰 rozpaczliwie pierwszy osobnik. - Zaraz ci臋 dogoni臋! Hu, hu, hu!

- Zje偶d偶amy! - zakomenderowa艂 Dutour. Par臋 sekund p贸藕niej platforma windy zatrzyma艂a si臋 na powierzchni gruntu.

- St贸j! St贸j!

Uciekaj膮cy oraz jego prze艣ladowca zatoczyli szeroki 艂uk i zacz臋li wraca膰 w stron臋 g贸r. W tym momencie pi­szcz膮cy ze strachu zbieg zauwa偶y艂 nadci膮gaj膮c膮 odsiecz. Rzuci艂 si臋 w stron臋 Dutoura, ukry艂 za jego plecami, po

czym wycelowawszy palec w stron臋 nadbiegaj膮cego, za­wo艂a艂:

- Potw贸r! Morderca!

- St贸j - powt贸rzy艂 gro藕nie ratownik, bo potw贸r i morderca w Jednej osobie, nie zra偶ony tym, 偶e jego ofiara znalaz艂a si臋 pod opiek膮 gromadki ludzi, bieg艂 w ich stro­n臋, nie zwalniaj膮c i nie przestaj膮c okrutnie sapa膰 oraz re­chota膰.

Wtedy do akcji niespodziewanie wkroczy艂 Din. B艂yska­wicznie wyci膮gn膮艂 z kieszeni cudem uratowany aparat Ir­ka, przykl臋kn膮艂 na jedno kolano i zawo艂a艂:

- Jeszcze krok, a strzel臋! Mam miotacz! Zbir stan膮艂. Ale Din mimo to strzeli艂. Strzeli艂 i trafi艂. Zdj臋cie, kt贸re wtedy powsta艂o, kr膮偶y艂o potem po bazach i osiedlach planetarnych, dostarczaj膮c wszystkim nie­zr贸wnanej uciechy. Trzeba przyzna膰, 偶e sam zaintereso­wany 艣mia艂 si臋 zazwyczaj najg艂o艣niej... Ale nie uprzedzaj­my wypadk贸w.

Bieganina nagle usta艂a. Za os艂on膮 kasku 艣ciganego rozpoznano zzielenia艂膮 ze strachu twarz uczone-go-szcz臋艣nika, Augusta Skiby. 艢cigaj膮cym by艂 s膮siad Chudego pigularza, Angelus Ranghi, kt贸ry wpatrywa艂 si臋 teraz ze zgroz膮 w Dina, a raczej w jego aparat.

- Co to ma znaczy膰? - przerwa艂 cisz臋 gromki g艂os Mammy. - Oszaleli艣cie z kretesem, kiedy g贸ra zwali艂a wam si臋 na g艂owy czy co?

- On chcia艂 mnie... - zacz膮艂 piskliwie pigularz i na tym poprzesta艂.

- Wcale nie chcia艂em go - grubas wypu艣ci艂 powie­trze ze swojej pot臋偶nej piersi, dzi臋ki czemu jego nie do­ko艅czone zdanie zabrzmia艂o jak po偶egnalny j臋k p臋kni臋­tego muzealnego parowozu. - Zamierza艂em jedynie wyj艣膰 z zasypanej strefy ochronnej. Zacz膮艂em rozgarnia膰 kamienie, zm臋czy艂em si臋... wi臋c wypi艂em kubek wody... A on, ten szarlatan, wrzuci艂 mi do wodoci膮gu pigu艂k臋! Pi­gu艂k臋 na z艂o艣膰! Rozumiecie?! Bestia! Kanalia!

- Bo on wczoraj obla艂 mi surow膮 parti臋 moich cu­downych 艣rodk贸w fa艂szywymi farbami!...

- Cicho! - Mamma tupn臋艂a nog膮. - Niech m贸wi je­den!

- My艣la艂 pewnie, 偶e wpadn臋 we w艣ciek艂o艣膰 i porozbi­jam w艂asne laboratorium - podj膮艂 po chwili Angelus Ranghi. - Ale si臋 przeliczy艂! Napi艂em si臋 i znowu wy­szed艂em na zewn膮trz. Wtedy ta jego trucizna zacz臋艂a dzia艂a膰. Rzeczywi艣cie zirytowa艂em si臋... Troszeczk臋 -doda艂 szybko.

- Poczekaj - przerwa艂a mu Mamma. - A twoje auto­maty nie dzia艂aj膮?

- Moje automaty dzia艂aj膮 zawsze! S膮 niezawo­dne!

- To czemu nie uruchomi艂e艣 kt贸rego艣 z nich, 偶eby udobrucha膰 samego siebie? Czy to tak przyjemnie biega膰 po pustyni i rycze膰 jak w艣ciek艂y s艂o艅?

Zapytany poruszy艂 g艂ow膮 i wyda艂 nieartyku艂owany pomruk.

- No?!

- Nie pomy艣la艂em o tym...

- Nie pomy艣la艂e艣?! A w艂a艣nie! Bo ty w og贸le nie my艣­lisz! On zreszt膮 tak偶e! - Mamma 艂ypn臋艂a z艂owrogo w stron臋 chudzielca. - Ju偶 dawno chcia艂am z wami poroz­mawia膰! Ty przylecia艂e艣 tutaj - zwr贸ci艂a si臋 znowu do Ranghiego - poniewa偶 nie chcia艂e艣 opuszcza膰 przyja­ciela, kt贸rego spotka艂o nieszcz臋艣cie. Nieszcz臋艣cie - powt贸rzy艂a z naciskiem. - Nie odzywaj si臋! - hukn臋艂a widz膮c, 偶e grubas otwiera usta, aby co艣 powiedzie膰. -Postanowi艂e艣 dla pocieszenia swojego towarzysza budo­wa膰 idiotyczne automaty, kt贸re wysy艂aj膮 jakie艣 fale czy promienie, grzebi膮 w m贸zgach ludzi i zmieniaj膮 ich na­stroje. A potem powsta艂a z tego teoria uszcz臋艣liwienia ca艂ej ludzko艣ci! Teraz nawet swojemu jedynemu s膮sia­dowi zatruwasz 偶ycie i ganiasz za nim z g艂upimi pogr贸偶­kami! A ty - szybkim ruchem chwyci艂a za rami臋 drugiego

szcz臋艣nika i, wywl贸k艂szy go zza plec贸w Dutoura, pchn臋­艂a w stron臋 Ranghiego, tak 偶e obaj uczeni rywale stan臋li twarz膮 w twarz. - Ty - ci膮gn臋艂a - po stracie 偶ony i dziecka za艂ama艂e艣 si臋 i zacz膮艂e艣 szuka膰 pociechy w bio­chemii. Wymy艣li艂e艣 pigu艂ki. A potem, aby usprawiedliwi膰 przed sob膮 samym w艂asne post臋powanie, tak偶e zacz膮艂e艣 g艂osi膰, 偶e twoim pos艂annictwem jest uszcz臋艣liwia­nie wszystkich... podczas gdy nie umia艂e艣 si臋 do­gada膰 nawet z cz艂owiekiem, kt贸ry przylecia艂 do tych za­kazanych laboratori贸w na ko艅cu 艣wiata wy艂膮cznie po to, 偶eby ci pom贸c!

- Tylko sko艅czony idiota mo偶e uwa偶a膰, 偶e ludzie sta­n膮 si臋 szcz臋艣liwi dzi臋ki jakim艣 tam pigu艂kom - broni艂 si臋, cho膰 ju偶 bez przekonania, grubas. - Jedyn膮 szans膮 s膮 moje automaty.

- Trzeba by膰 ostatnim baranem, 偶eby wierzy膰 w do­broczynne dzia艂anie blaszanych pude艂! - August Skiba wzni贸s艂 oczy w g贸r臋. - Pigu艂ki! Tylko pigu艂ki... - zako艅­czy艂 jednak niespodziewanie cicho.

- Historia uczy, 偶e najbardziej zaci臋te boje toczy艂y mi臋dzy sob膮 te ugrupowania i ci ludzie, kt贸rzy chcieli osi膮gn膮膰 to samo, ale r贸偶nymi metodami - zauwa偶y艂 sentencjonalnie Dutour. - Albo ci, kt贸rzy wierzyli w po­dobne prawdy, tylko inaczej. We藕my na przyk艂ad dzieje wojen religijnych...

- Ale to by艂o setki lat temu! - uci臋艂a Mamma. - A ci tutaj 偶yj膮 w erze kosmicznej! Do艣膰 tego - zawyrokowa艂a z moc膮. - Podajcie sobie r臋ce!

- Co?

- Co?

Obaj szcz臋艣nicy odruchowo zrobili krok do ty艂u. Na­st臋pnie r贸wnocze艣nie, jak na komend臋, przest膮pili z nogi na nog臋 i na powr贸t zbli偶yli si臋 do siebie. Obecni wstrzy­mali oddech.

- Patrzcie! Patrzcie! - wykrzykn膮艂 nagle Din. Podnios艂y nastr贸j prysn膮艂 w u艂amku sekundy. Wszyscy

unie艣li g艂owy i spojrzeli w niebo, tam gdzie celowa艂 wskazuj膮cy palec ch艂opca.

Wysoko, w zenicie, b艂yszcza艂 lataj膮cy obiekt. Przesu­wa艂 si臋 pod gwiazdami jak meteor lub jak ma艂a kometa ci膮gn膮ca za sob膮 cienki, p艂omienisty warkocz.

- Przecie偶 to Truszek! - zawo艂a艂 Geo Dutour.

- Truszek! - powt贸rzy艂a z uniesieniem Mamma. -Ale co on robi na niebie?! Przecie偶 zosta艂 w jaskini?!

- Wida膰 nie zosta艂! Patrzcie, leci w stron臋 g贸r! Rzeczywi艣cie, Truszek przemkn膮艂 nad ich g艂owami i zacz膮艂 pikowa膰 w d贸艂, zmierzaj膮c ku pobliskim szczytom.

- Co on robi?! Rozbije si臋! - j臋kn臋艂a Mamma. Ale Truszek si臋 nie rozbi艂. Schodz膮c coraz ni偶ej, zacz膮艂 tak偶e wytraca膰 szybko艣膰. Wreszcie zatoczy艂 艂uk, omin膮艂 stercz膮c膮 baszt臋 skaln膮 i znikn膮艂 poza ni膮. Owa baszta wznosi艂a si臋 na lewo od zasypanego wej艣cia do jaskini. Odleg艂o艣膰 mi臋dzy ni膮 a gromadk膮 ludzi stoj膮cych pod ogo艂ocon膮 z anten rakiet膮 nie przekracza艂a dw贸ch kilo­metr贸w.

- Musimy si臋 tam dosta膰! - zawo艂a艂 Dutour. - Kto wie, czy on nie szuka Mai i Irka! Mo偶e odebra艂 jakie艣 syg­na艂y!...

- Biegnijmy! - podchwyci艂a Mamma, ruszaj膮c z miej­sca w takim tempie, o jakie nikt, kto nie zna艂 jej bli偶ej, nie m贸g艂by nawet podejrzewa膰 tej statecznej kobiety, kt贸ra sama swoj膮 postaci膮 przypomina艂a skaln膮 baszt臋.

Przebyli pierwszych dwie艣cie metr贸w. Din wysforowa艂 si臋 do przodu. Tu偶 za nim bieg艂 lekko Geo Dutour. Dalej, w nieco wi臋kszej odleg艂o艣ci, Inia oraz nie odst臋puj膮cy jej ani na krok Robert Long. Zamykali orszak - k艂usuj膮c obok siebie - Mamma i szcz臋艣nicy.

W pewnym momencie Bob pochyli艂 si臋 w stron臋 sios­try Irka i nie zwalniaj膮c wydysza艂:

- Iniu... profesor Bodrin zabroni艂 mi m贸wi膰... a ja sam

te偶 nie chcia艂bym ci robi膰 przedwcze艣nie nadziei... Ale teraz, kiedy w niebezpiecze艅stwie znale藕li si臋 tak偶e tw贸j ojciec... i brat, nie mog臋 d艂u偶ej milcze膰... Nie mog臋... -powt贸rzy艂.

Inia potkn臋艂a si臋 i zmyli艂a krok. Natychmiast jednak od­zyska艂a r贸wnowag臋, a nawet jeszcze przy艣pieszy艂a. Bieg­艂a teraz tak, 偶e zacz臋艂a dogania膰 Dina i Dutoura.

- No, wi臋c... - Bob znalaz艂 si臋 znowu obok niej -Bodrin uwa偶a, 偶e konstrukcja, zauwa偶ona przez drug膮 ekip臋 przy owej planetoidzie, jest w艂a艣nie ta rakiet膮, kt贸r膮 lecia艂 Piotr. Niestety - jego oddech stawa艂 si臋 coraz bar­dziej kr贸tki i urywany - to jeszcze nic nie znaczy. Na ra­zie to s膮 tylko domys艂y. A poza tym... min臋艂y dwa miesi膮­ce. Na ratunek mo偶e by膰 za p贸藕no. W艂a艣nie dlatego Bod­rin nie pozwoli艂 ci o tym wspomina膰. W tej planetoidzie jest co艣 bardzo dziwnego. Nie spotkali艣my si臋 dot膮d z ni­czym podobnym. Ale je艣li oni tam rzeczywi艣cie s膮, to mo偶e istnie膰 szansa.'.. jedna na tysi膮c. Maj膮 zapasy po­wietrza, wody i jedzenia. Musieliby tylko od razu w艂o偶y膰 skafandry i przej艣膰 na r臋czn膮 obs艂ug臋 pojemnik贸w, bo tam nie dzia艂aj膮 automaty. Tak wynika z relacji ekipy ze-ro-dwa... A ja tutaj nie naprawia艂em anten, bo chcia艂em najpierw wypr贸bowa膰 urz膮dzenie zbudowane wed艂ug teorii Bodrina, kt贸re umo偶liwi艂oby nawi膮zanie 艂膮czno艣ci poza czasem... Och, gdyby tak mo偶na by艂o poroz­mawia膰 z nimi, zanim przylgn臋li do tej planetoidy;

kiedy jeszcze lecieli! Zdobyliby艣my bezcenne informacje! To urz膮dzenie jest zupe艂nie realne, ale zasada, na podsta­wie kt贸rej ono dzia艂a, to do艣膰 skomplikowana sprawa i nie potrafi臋 jej tak pokr贸tce wyja艣ni膰...

Okoliczno艣ci istotnie nie sprzyja艂y zg艂臋bianiu ani teorii Bodrina, o kt贸rej nie darmo m贸wiono, 偶e rozumie j膮 wy­艂膮cznie jej tw贸rca, a i to nie zawsze, ani te偶 tajemniczych machin wykorzystuj膮cych praktycznie hipotez臋 ujemnej ci臋ciwy czasu. Zwa偶ywszy owe wspomniane okolicz­no艣ci, nale偶y si臋 raczej dziwi膰, 偶e Bob w og贸le zdo艂a艂 co­

kolwiek powiedzie膰. Tym bardziej 偶e jeszcze nie sko艅­czy艂.

- Iniu - podj膮艂, jak tylko uda艂o mu si臋 znowu z艂apa膰 oddech - Bodrin b臋dzie na mnie z艂y... Ale ja, od kiedy ci臋 zobaczy艂em, my艣l臋 tylko o tobie. Nie mog艂em milcze膰. Nie mog艂em pogodzi膰 si臋 z tym, 偶e jeste艣 taka smutna. Nadzieja jest niewielka, ale jest... l wiedz, 偶e zrobi臋 wszystko, co w ludzkiej mocy, aby Piotra uratowa膰. Zreszt膮, nie chodzi tylko o mnie...

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 biegli obok siebie w milczeniu. Wreszcie Bob westchn膮艂 chrapliwie i jeszcze raz szepn膮艂:

- Nie chodzi o mnie...

Zostawiaj膮c lni臋, pop臋dzi艂 jak szalony w stron臋 ska艂y, za kt贸r膮 znikn膮艂 Truszek.

Cz艂owieku, prosz臋 o wezwanie...

- Nie chc臋...

Irkowi wyda艂o si臋, 偶e krzyczy, ale w rzeczywisto艣ci z jego ust wyp艂yn膮艂 ledwie s艂yszalny szept, kt贸remu towa­rzyszy艂 d藕wi臋k, jaki wydaje szczeg贸lnie gadatliwe stado bocian贸w. Up艂yn臋艂o kilka sekund, zanim ch艂opiec zda艂 sobie spraw臋, 偶e to klekoc膮 jego w艂asne z臋by. Ale nie by艂 w stanie przej膮膰 si臋 tym odkryciem. Opad艂 bezw艂adnie na kamienie, g艂ow臋 wtuli艂 w ramiona i umiera艂 ze strachu.

- Irku! - Maia zsun臋艂a si臋 i zatrzyma艂a obok niego. -Irku! Co ci si臋 sta艂o?!

- Sta-a-a-艂o si臋-臋-臋...

Ch艂opiec poczu艂, 偶e co艣 chwyta go za ko艂nierz ska­fandra i ci膮gnie do g贸ry.

- Nie! Nie! - wrzasn膮艂.

- Irek!

Milczenie. Maia ponowi艂a pr贸b臋 pod藕wigni臋cia swo­jego towarzysza, ale zadanie przekracza艂o jej si艂y. Zawo­艂a艂a wi臋c z rozpacz膮 jeszcze raz:

- Irek!

- Bo-o-oj臋 si臋-臋-臋... - wyszczeka艂 wczorajszy, a tak­偶e i dzisiejszy bohater. - Nie-e-e chc臋...

Dziewczyna gor膮czkowo obmaca艂a jego skafander. By艂 ca艂y. Co艣 jednak musia艂o si臋 sta膰! Tylko co?!

- Irku - zacz臋艂a ponownie - przecie偶 sam m贸wi艂e艣, 偶e musimy i艣膰. Tam czeka m贸j ojciec... i Inia... i Din...

- Nie-e-e mo-o-o-g臋...

- Ojciec, Inia, Din. Boj膮 si臋 o nas. Boj膮 si臋? To on si臋 boi! Zaraz, kto si臋 boi? Din? Irek za­cz膮艂 intensywnie my艣le膰. Din si臋 boi... Din si臋 boi...Din

si臋 boi... - d藕wi臋cza艂o mu w uszach. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Nie, to nie Din. Chwileczk臋, kto si臋 tak bardzo ba艂? Oczy­wi艣cie, Truszek. Jasne, 偶e Truszek. Wtedy, gdy ten gruby szcz臋艣nik porazi艂 go automatem. A przedtem,.. co wyda­rzy艂o si臋 przedtem?

- Przedtem p艂aka艂em - powiedzia艂 na g艂os. Jego z臋by przesta艂y nagie na艣ladowa膰 zepsut膮 pozytywk臋. -Przedtem p艂aka艂em - powt贸rzy艂 - a teraz si臋 boj臋. Ju偶 wiem! Pigu艂ki!

- Co? - teraz z kolei Maia przestraszy艂a si臋, 偶e jej to­warzysz z wysi艂ku i trwogi postrada艂 zmys艂y. - Jakie pi­gu艂ki?! O czym ty m贸wisz?

Z臋by Irka znowu podj臋艂y przerwan膮 piosenk臋, wi臋c dziewczyna musia艂a poczeka膰 chwil臋 na odpowied藕.

- Wiem, o czym m贸wi臋 - rzek艂 wreszcie ponuro Irek. - To nic.

Ukl臋kn膮艂. Jego kolana dr偶a艂y leciutko, ale to by艂a ju偶 drobnostka w por贸wnaniu z harcami, jakich dopuszcza艂y si臋 jeszcze minut臋 temu.

- Zachowa艂em si臋 jak idiota - stwierdzi艂 z najg艂臋b­szym przekonaniem. - Sko艅czony dure艅. Pigu艂ki!

- Irku, prosz臋 ci臋...

- Dobrze, dobrze. Maia, idziemy! Podni贸s艂 si臋, wymin膮艂 j膮 i szybko, jakby pragn膮c nad­robi膰 stracony czas, pope艂zn膮艂 w g贸r臋.

- Tak, tak, idziemy! - ucieszy艂a si臋 dziewczyna na wi­dok cudownego przeobra偶enia, jakiemu uleg艂 odkrywca skibryt贸w.

Droga, je艣li w膮ski prze艣wit mi臋dzy ska艂膮 nad g艂owami a kamiennym osypiskiem mo偶na nazwa膰 drog膮, stawa艂a si臋 coraz bardziej stroma i niebezpieczna. Gdyby teraz g艂azy wype艂niaj膮ce korytarz ruszy艂y nagle w d贸艂, nic nie by艂oby w stanie uratowa膰 w臋drowc贸w, tak uparcie po­konuj膮cych metr za metrem. Ale jako艣 pokonywali te me­try. Oboje przekroczyli dawno pr贸g, poza kt贸rym cz艂o­wiek nie wie ju偶, jak bardzo jest zm臋czony. Irek czu艂 tylko

narastaj膮cy szum w skroniach. Jego oddech stawa艂 si臋 coraz p艂ytszy i kr贸tszy.

Maia tak偶e 艂apa艂a powietrze z najwi臋kszym trudem. Ale trzyma艂a si臋 dzielnie. Nie tylko ca艂y czas posuwa艂a si臋 tu偶-tu偶 za Irkiem, lecz nawet co chwila wyg艂asza艂a po par臋 zda艅. Wszystkie te zdania dotyczy艂y Dina.

- Wiesz - m贸wi艂a na przyk艂ad s艂abym, przerywanym g艂osem - ojciec Dina, pan Robinson, jest zast臋pc膮 kie­rownika bazy. Na pewno postawi艂 ju偶 wszystkich na no­gi. 呕eby tylko nie pr贸bowali nas szuka膰 za dawnym wej艣­ciem do jaskini. Jeszcze mog艂oby kogo艣 zasypa膰...

Albo:

- Din straci艂 matk臋, kiedy mia艂 dwa lata. Zarazi艂a si臋 bakteriami wyhodowanymi z cz膮steczek, alkoholu po­chodz膮cego z przestrzeni kosmicznej. Pracowa艂a w labo­ratorium orbitalnym. Umar艂a, zanim lekarze zrobili odpo­wiedni膮 szczepionk臋. A jego ojciec od tego czasu pracuje stale na Ganimedzie. Din sp臋dza tutaj wszystkie ferie. Zna te g贸ry jak w艂asn膮 kiesze艅. Zobaczysz, on odnajdzie wej艣cie do tego korytarza, kt贸rym teraz idziemy. On jest d i a b 臋 l n i e sprytny.

A ko艅czy艂a niezmiennie tak:

- Ach, jak bardzo chcia艂abym ju偶 ich zobaczy膰! Ojca i Mamm臋, i...

Wyg艂asza艂a te nie doko艅czone zdania g艂osem pe艂nym rzewnego rozmarzenia. Irek zaciska艂 wtedy z臋by i stara艂 si臋 pe艂zn膮膰 jeszcze szybciej ni偶 dot膮d. „Ja j膮 ratuj臋, j a niedawno da艂em jej swoje powietrze, ja potrafi艂em podtrzyma膰 j膮 na duchu, kiedy opad艂a z si艂. A tu tylko Din i Din, i Din... No, tak, ale ja da艂em jej nie tylko powietrze - stwierdzi艂 w duchu. - Tak偶e i pigu艂k臋, l nie by艂a to wcale pigu艂ka na odwag臋 czy na dobry humor. Pewnie na t臋sknot臋. Przecie偶 ten stary Skiba robi i takie. Te偶 si臋 popisa艂em!! Jej zaaplikowa艂em pigu艂k臋 na t臋sknot臋, a sam uraczy艂em si臋 czym艣 na strach..."

Bieg my艣li ch艂opca zosta艂 nagle przerwany. Od pewnej

chwili wydawa艂o mu si臋, 偶e reflektor id膮cej za nim dzie­wczyny 艣wieci jakby s艂abiej. Teraz raptem spostrzeg艂, 偶e si臋 myli艂. To nie reflektor przygasa艂, tylko wok贸艂 nich ro­bi艂o si臋 ja艣niej. Mrok nie by艂 ju偶 tak g臋sty i nieprzeniknio­ny jak dotychczas.

Zatrzyma艂 si臋, popatrzy艂 przed siebie i zobaczy艂 wysoko nad g艂ow膮 co艣, co przypomina艂o poszarpany fragment starego obrazu. Na rudawym tle ja艣nia艂y dwa z艂otawe

punkciki...

- Maiu! - krzykn膮艂, zapominaj膮c w u艂amku sekundy o strachu, t臋sknocie i Dinie. - Maiu! Wyj艣cie!!! Dziewczyna podpe艂z艂a do niego.

- Gdzie?! Gdzie?!

- Tam! Patrz! Gwiazdy! Niebo! D艂u偶sz膮 chwil臋 w podziemiach panowa艂a idealna ci­sza. Wreszcie Maia westchn臋艂a i powiedzia艂a:

- Wiesz, nigdy w 偶yciu nie widzia艂am nic pi臋kniejsze­go.

Irek poderwa艂 si臋 i pop臋dzi艂 do g贸ry. Jego stopy coraz g艂臋biej grz臋z艂y w sypkich kamieniach, co par臋 krok贸w piarg osuwa艂 si臋 pod nim i znosi艂 go z powrotem o metr lub dwa, ale ch艂opiec nie zwa偶a艂 na to. Nie zwa偶a艂 na nic. My艣la艂 tylko o tym, by jak najpr臋dzej dopa艣膰 tego obraz­ka ze z艂otawymi kropkami i wydosta膰 si臋 na szerok膮, otwart膮 przestrze艅. Na 艣wiat.

Wylot korytarza by艂 coraz bli偶ej, z ka偶d膮 chwil膮 ods艂a­nia艂y si臋 nowe obszary nieba, gwiazd by艂o ju偶 dziesi臋膰,

pi臋tna艣cie...

W s艂uchawkach odezwa艂 si臋 cichy, z艂owieszczy po­mruk. Irek stan膮艂. Skata nad ich g艂owami, na kt贸r膮 pada艂o ju偶 nik艂e 艣wiat艂o Ganimeda, wyra藕nie drgn臋艂a. Grzmot powt贸rzy艂 si臋. „Teraz? - przebieg艂o ch艂opcu przez my艣l. - Teraz?..."

W tym „teraz" by艂o wi臋cej zdumienia i buntu ani偶eli przestrachu. l trudno si臋 dziwi膰. Mieliby zgin膮膰 akurat w chwili, gdy od ocalenia dzieli艂o ich dos艂ownie dziesi臋膰

metr贸w? Po wszystkich przygodach i morderczym tru­dzie w臋dr贸wki przez zasypan膮 jaskini臋?

Ska艂a dr偶a艂a coraz wyra藕niej. Sklepienie p臋ka艂o. Ogro­mny kamienny blok wisz膮cy nad wyj艣ciem przechyli艂 si臋...

Wtedy Irek zacz膮艂 krzycze膰. Z podziemi ich g艂osy nie mog艂y dotrze膰 ani do laboratori贸w szcz臋艣nik贸w, ani do ekip ratunkowych, je艣li takie ju偶 pracowa艂y, ani tym bar­dziej do bazy czy dyspozytorni „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w". Ale St膮d, gdzie widzieli gwiazdy?...

- Halo, tu Maia i Irek! Jeste艣my u wylotu korytarza, w kt贸rym by艂 dysk... - urwa艂.

Jak ma wskaza膰 ludziom miejsce, gdzie powinni ich szuka膰? Gdyby wraz z tymi lud藕mi by艂 Truszek... Ale Truszek z pewno艣ci膮 ju偶 podczas katastrofy robi艂, co m贸g艂, 偶eby ich ocali膰. Teraz le偶y, przywalony tonami ska艂y.

Pu艂ap nad wej艣ciem obsun膮艂 si臋 par臋 centymetr贸w 艂 zatrzyma艂. Teraz si臋 jeszcze zatrzyma艂. Jednak za sekun­d臋, dwie, trzy...

- XXB-czterysta siedem! - zawo艂a艂 rozpaczliwie ch艂opiec. - Wezwanie alarmowe!!!

XXB-czterysta siedem to by艂a, jak wiadomo, oficjalna nazwa Truszka. W艂a艣nie ta nazwa w po艂膮czeniu z has艂em „alarm" stanowi艂a wezwanie zastrze偶one dla Irka.

W g艂臋bi g贸ry znowu zbudzi艂 si臋 g艂uchy, narastaj膮cy d藕wi臋k. Rysy w sklepieniu powoli, ale nieub艂aganie poszerza艂y si臋. G艂uchy d藕wi臋k przeszed艂 w przenikli­wy, dudni膮cy grzmot dochodz膮cy ze wszystkich stron naraz.

Nagle w otworze, kt贸ry stawa艂 si臋 coraz mniejszy, bo przes艂ania艂a go wal膮ca si臋 jak na zwolnionym filmie ska­艂a, b艂ysn臋艂o ostre 艣wiat艂o. Irek odruchowo rzuci艂 si臋 do ty艂u i w艂asnym cia艂em os艂oni艂 Mai臋. Tak jakby cia艂o pi臋t­nastoletniego m臋偶czyzny istotnie mog艂o stanowi膰 sku­teczn膮 tarcz臋, zapewniaj膮c膮 os艂on臋 przed spadaj膮c膮 g贸­

r膮. W nast臋pnym u艂amku sekundy ca艂e przej艣cie, kt贸rym pi臋li si臋 tak mozolnie ku wolno艣ci, przes艂oni艂a chmura czarnego dymu.

- No i co dalej?... - mrukn膮艂 Dutour.

Ca艂a sz贸stka sta艂a u st贸p pionowej ska艂y z g艂owami za­dartymi do g贸ry. Stosunkowo 艂atwo wdrapali si臋 na zbo­cze poprzedzaj膮ce 艣cian臋 dawnego krateru i tutaj utkn臋li. O dalszej wspinaczce, nie maj膮c wysokog贸rskiego sprz臋­tu ani automat贸w ratowniczych, nie mogli nawet my艣le膰.

- Mo偶e rozdzielimy si臋 i poszukamy jakiego艣 偶lebu al­bo prze艂臋czy - zaproponowa艂 niepewnie Long.

- Poszukamy 偶lebu, ale nie b臋dziemy si臋 rozchodzi膰

- burkn膮艂 Dutour. - P贸jdziemy razem, ca艂y czas wzd艂u偶. 艣ciany. W ko艅cu znajdziemy przecie偶 drog臋. Poczekajcie

- odwr贸ci艂 si臋 i rzuci艂 oficjalnym tonem: - Halo, baza! Halo, Sven!

- S艂ucham?

- Jest co艣 nowego?

- Nie - w g艂osie cz艂owieka czuwaj膮cego przy apara­turze 艂膮czno艣ci brzmia艂o przygn臋bienie. - Cisza... Dutour prze艂kn膮艂 艣lin臋.

- Zawiadom nas, gdyby co艣 si臋 zmieni艂o.

- Oczywi艣cie. Wywo艂uj臋 ich bez przerwy.

- Hej! - zawo艂a艂 w tym momencie Din. - Pos艂uchaj­cie! Gromadka ludzi wstrzyma艂a oddech.

- Rzeczywi艣cie - mrukn膮艂 po chwili Bob. - Chyba znowu co艣 si臋 tam wali...

Us艂yszeli daleki, przyt艂umiony 艂oskot spadaj膮cych g艂a-z贸w.

- 呕eby to co艣 nie zlecia艂o nam tylko na g艂owy - wyra­zi艂a 偶yczenie Mamma. - Nie wiem, jak czyja, ale moja na pewno jeszcze si臋 przyda...

D藕wi臋k w s艂uchawkach cich艂. Po chwili umilk艂 zupe艂­nie.

- Fa艂szywy alarm - zawyrokowa艂 Din.

Nagle gruby szcz臋艣nik podskoczy艂 jak oparzony. -Leci! Leci! - krzykn膮艂 przera藕liwie. - Lawina! Uciekaj­my!!!

Wszyscy odruchowo zrobili krok do ty艂u... i na tym po­przestali. Jak si臋 okaza艂o, zupe艂nie s艂usznie. Nie spad艂y im na g艂owy ani ca艂e szczyty, ani ogromne g艂azy, ani na­wet pokruszone kamyczki. To, co lecia艂o z g贸ry, przypo­mina艂o raczej lekkie ziarnka jakiej艣 nieznanej ro艣liny. Pa­da艂y z cichutkim szmerem i toczy艂y si臋 po zboczu. B艂yska­wicznym ruchem Inia wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i pochwyci艂a jed­no takie ziarnko. Zacisn臋艂a r臋kawic臋, a po chwili bardzo powoli rozwar艂a palce. Na jej otwartej d艂oni le偶a艂a malut­ka, 艣nie偶nobia艂a kuleczka. Din te偶 zamachn膮艂 si臋, jakby chcia艂 z艂apa膰 much臋, ale na pr贸偶no. Ju偶 by艂o po „lawi­nie".

Ludzie przez chwil臋 spogl膮dali jeszcze z obaw膮 w g贸­r臋, po czym uspokojeni zgromadzili si臋 wok贸艂 Ini.

- Co to jest? Grad? Tutaj? - spyta艂a Mamma. - G艂u­pie 偶arty!

- Rzeczywi艣cie wygl膮da jak grad - przyzna艂 ze zdzi­wieniem Dutour.

- Pigu艂ka! - zawo艂a艂 strasznym g艂osem Ranghi. - To jest pigu艂ka! On je porozrzuca艂 po g贸rach! - wskaza艂 oskar偶ycielskim gestem Augusta Skib臋. - Zarazi艂 ca艂y glob!

- Przesta艂by艣 wreszcie wrzeszcze膰 - burkn臋艂a Mam­ma.

Mimo woli jednak i ona, i wszyscy pozostali spojrzeli ciekawie na chudego szcz臋艣nika. Ten przewr贸ci艂 oczami, mrukn膮艂 co艣 obra藕liwie pod adresem swojego by艂ego s膮­siada, po czym niespodziewanie spokornia艂.

- Rzeczywi艣cie - b膮kn膮艂. - To mog艂aby by膰 jedna, z moich pigu艂ek. Tylko 偶e ona jest ca艂kiem bia艂a...

- Bia艂y kolor zawsze symbolizowa艂 cnot臋 - zauwa偶y艂 Ranghi. - Ju偶 wiem. W nim wreszcie obudzi艂o si臋 su­mienie. Bia艂e pigu艂ki robi艂 specjalnie dla siebie...

- No, to czemu mia艂by je potem porozrzuca膰 w g贸­rach? - spyta艂a rzeczowo Mamma.

- Bo nie m贸g艂 znie艣膰 ich smaku! Diabe艂 tak偶e pono膰 dostawa艂 md艂o艣ci na sam widok 艣wi臋conej wody! Hu, hu, hu!

- Ju偶 cho膰by tylko za taki 艣miech powinni go za­mkn膮膰 w pancernym pudle i wystrzeli膰 na koniec galak­tyki!

Obiecuj膮cy dialog i tym razem zosta艂 raptownie prze­rwany. Wysoko nad g艂owami stoj膮cych rozleg艂 si臋 przy­t艂umiony 艣wist. Wszyscy natychmiast znowu spojrzeli w g贸r臋. Zza skalnej baszty wy艂oni艂 si臋 dziwny kszta艂t. A na­wet trzy kszta艂ty. Trzy niewyra藕ne sylwetki powoli prze­suwaj膮ce si臋 po niebie i przes艂aniaj膮ce kolejne gwiazdy.

- To oni! Oni! - pierwszy ockn膮艂 si臋 Din. - Maia!!!

- Oni! - powt贸rzy艂a Mamma.

- Oni! - zawo艂ali ch贸rem Inia, Bob i Geo Dutour.

Chmura by艂a tak g臋sta i ci臋偶ka, 偶e Irek niemal czu艂 na sobie jej ci臋偶ar. Nie pr贸bowa艂 si臋 rusza膰. Skuli艂 si臋, ci膮gle os艂aniaj膮c sob膮 dziewczyn臋, i czeka艂 na ten jeden, ostatni cios spadaj膮cej ska艂y.

Ale ska艂a jako艣 nie spada艂a. Tylko w s艂uchawkach obojga w臋drowc贸w, kt贸rych droga, jak s膮dzili, dobieg艂a tragicznego kresu, nadal odzywa艂o si臋 ni to trzeszczenie, ni be艂kotanie, jakby kamieni niesionych przez rw膮cy po­tok.

Nagle te d藕wi臋ki zag艂uszy艂 wyra藕ny g艂os o lekko meta­licznym brzmieniu:

- XXB-czterysta siedem odebra艂 wezwanie alarmowe. Chwilowo jestem unieruchomiony. Podtrzymuj臋 osuwa­j膮c膮 si臋 ska艂臋. Cz艂owiek mo偶e wyj艣膰 na zewn膮trz.

Irek z niedowierzaniem wyprostowa艂 si臋 i, mrugaj膮c oczyma, pr贸bowa艂 przebi膰 wzrokiem panuj膮ce ciemno艣­ci. Na pr贸偶no.

- Cz艂owiek mo偶e wyj艣膰 na zewn膮trz. Doradza艂bym po艣piech.

- Irku - zawt贸rowa艂 pierwszemu drugi, s艂aby, g艂os. -Kto to m贸wi?

- Nie mam poj臋... - zacz膮艂 ponuro ch艂opiec i urwa艂. -Mam poj臋cie! - wrzasn膮艂 na ca艂e gard艂o. - To jest Tru­szek! Truszek! Maiu, rozumiesz?! Mo偶emy i艣膰! Skoro on twierdzi, 偶e mo偶emy...

Chwyci艂 dziewczyn臋 za r臋k臋 i zacz膮艂 j膮 ci膮gn膮膰 w t臋 stron臋, gdzie - jak pami臋ta艂 - znajdowa艂o si臋 wyj艣cie. By艂 ju偶 tak pewny ocalenia, 偶e przesta艂 si臋 interesowa膰 odg艂osami rozbrzmiewaj膮cymi w s艂uchawkach. Wo艂a艂 weso艂o:

- Truszku, jak to cudownie, 偶e jeste艣! Sk膮d si臋 tu wzi膮艂e艣?! A czemu zwracasz si臋 do mnie per: „cz艂owie­ku"?! Przecie偶 wiesz, jak mam na imi臋! Czy ty nie lubisz, kiedy ja m贸wi臋 do ciebie „Truszek"? Wolisz swoj膮 ofi­cjaln膮 nazw臋?

- Owszem, jest mi przyjemnie, kiedy zwracasz si臋 do mnie: „Truszku" - pad艂a odpowied藕. - Ale sam dzie­wi臋膰dziesi膮t osiem sekund temu - automat, jak ka偶dy automat, by艂 czasem przesadnie dok艂adny - u偶y艂e艣 moje­go symbolu. Has艂o: „XXB-czterysta siedem, wezwanie alarmowe" zosta艂o specjalnie wprowadzone w m贸j pro­gram. Tylko ono uruchamia wszystkie moje rezerwy energetyczne i jest zastrze偶one dla cz艂owieka, kt贸rego mam chroni膰. Kiedy to has艂o padnie, musz臋 o tobie my艣­le膰 i m贸wi膰 tylko jako o cz艂owieku.

Ch艂opiec postanowi艂 poprosi膰 ojca o nieco bardziej przyst臋pne wyja艣nienie r贸偶nicy mi臋dzy nim, Irkiem, a nim, cz艂owiekiem, ale nic ju偶 nie powiedzia艂, bo w艂a艣nie zobaczy艂 tu偶 przed sob膮 Truszka. Sto偶kowaty tw贸r tkwi艂 po艣rodku szczeliny i rzeczywi艣cie, jak sam si臋 wyrazi艂, by艂

„chwilowo unieruchomiony". Naprawd臋 podtrzymywa艂 ska艂臋. Po prostu pozwoli艂 osun膮膰 si臋 na siebie ogromne­mu g艂azowi, kt贸ry oderwa艂 si臋 od sklepienia i by艂by nie­chybnie zmia偶d偶y艂 „cz艂owieka" oraz jego towarzyszk臋. Wida膰 automat dok艂adnie obliczy艂 wytrzyma艂o艣膰 w艂asnej konstrukcji. Tyle ze nie ca艂ej. Jego niegdy艣 okr膮g艂a g艂贸w­ka przypomina艂a gumow膮 pi艂k臋, kt贸rej kto艣 bardzo ci臋偶ki u偶y艂 jako fotela.

- Truszku! - zawo艂a艂 ze zgroz膮 ch艂opiec. - Twoja g艂owa!

- Moja aparatura informatyczna mie艣ci si臋 wewn膮trz korpusu - rzek艂 automat. - G艂owa, jako cz臋艣膰 wystaj膮ca i niezbyt mocno opancerzona, nie stanowi艂aby dosta­tecznej os艂ony najwa偶niejszych organ贸w s艂u偶膮cych do analizy sytuacji i podejmowania decyzji. Nie zamierzam jednak ukrywa膰, 偶e wola艂bym, aby pozosta艂a okr膮g艂a. Prosi艂bym wi臋c o umo偶liwienie mi opuszczenia tego miejsca. Przemawiaj膮 za tym tak偶e wzgl臋dy bezpiecze艅­stwa.

- Ale偶 idziemy, idziemy...

Irek poci膮gn膮艂 za sob膮 Mai臋 i oboje przebiegli obok trwaj膮cego na swym szczeg贸lnym posterunku Truszka.

- Za wyj艣ciem jest skalna p贸艂eczka - us艂yszeli je­szcze. - Nale偶y p贸j艣膰 ni膮 w lewo. Za pierwszym za艂o­mem skalnym prosz臋 na mnie poczeka膰.

Irek zwolni艂, a nast臋pnie stan膮艂, bo w艂a艣nie oboje z Mai膮 ujrzeli przed sob膮 niezmierzon膮 ganimedzk膮 r贸wni­n臋.

- Nareszcie! - zawo艂a艂 ch艂opiec.

Odetchn膮艂 pe艂n膮 piersi膮 i rozpostar艂 ramiona, jakby mia艂 zamiar wzlecie膰 w powietrze. Przypadkiem spojrza艂 jednak w d贸艂 i szybko przykucn膮艂. Przepa艣膰 zaczynaj膮ca si臋 膰wier膰 metra przed jego stopami by艂a niezg艂臋biona i bezdenna. Tu na nic by si臋 nie zda艂y nawet cudowne zdolno艣ci i lekko艣膰 Danka. 艢mia艂ek, kt贸ry pr贸bowa艂by

popisa膰 si臋 koci膮 akrobatyk膮, skacz膮c z tej wysoko艣ci, skoczy艂by niechybnie prosto do grobu.

- Mieli艣my p贸j艣膰 w lewo - przypomnia艂a Maia. Irek wyprostowa艂 si臋, spojrza艂 jeszcze raz w d贸艂, po czym wszed艂 na p贸艂eczk臋, o kt贸rej m贸wi艂 Truszek. Kro­czy艂 odwa偶nie, nie ogl膮daj膮c si臋, i tylko ca艂y czas trzyma艂 r臋k臋 wyci膮gni臋t膮 do ty艂u, na wszelki wypadek mocno 艣ciskaj膮c d艂o艅 swojej towarzyszki. W ten spos贸b dotarli oboje do miejsca, w kt贸rym p贸艂ka omija艂a wystaj膮cy skalny garb przypominaj膮cy troch臋 pionow膮 rur臋. Za tym garbem p贸艂ka rozszerza艂a si臋 w ma艂y, p贸艂okr膮g艂y placyk. Mogli wreszcie stan膮膰 obok siebie.

- Wiesz - powiedzia艂a dziewczyna - co艣 chyba wpad艂o mi do kasku. Pewnie jaki艣 kamyk. Ale jak on si臋 tam dosta艂?

Ch艂opiec pochyli艂 si臋 i z bliska zajrza艂 za prze藕roczyst膮 os艂on臋 g艂owy Mai. „Jak to dobrze, 偶e cz艂owiek nie jest automatem - przebieg艂o mu przez my艣l. - Gdyby g艂owa kt贸rego艣 z nas wygl膮da艂a tak, jak g艂owa Truszka, nie mogliby艣my zby膰 tego faktu s艂owami, 偶e najwa偶niejsze organa i tak mamy dobrze ukryte 禄wewn膮trz korpusu芦".

Natychmiast jednak porzuci艂 wszelkie anatomiczno-fi-lozoficzne refleksje. Maia mia艂a racj臋. Co艣 rzeczywi艣cie wpad艂o jej do kasku. Tylko 偶e nie by艂 to kamyk, lecz nie­wielka ciemnofioletowa kulka.

Irek wybuchn膮艂 g艂o艣nym niepowstrzymanym 艣mie­chem.

- To jest pigu艂ka, cha, cha, cha!... Pigu艂ka! Masz w kasku pigu艂k臋, wiesz?! - wykrzykiwa艂 trz臋s膮c si臋 i podry­guj膮c jak szalony. - Cha, cha, cha!

- Przesta艅! Przesta艅 w tej chwili! - zaprotestowa艂a przera偶ona Maia. - Jeszcze zlecisz!

Po dobrej chwili ch艂opiec wreszcie zdo艂a艂 si臋 opano­wa膰. Przesta艂 chichota膰 i nagle, tak samo niespodziewa­nie jak przedtem parskn膮艂 艣miechem, spowa偶nia艂. Spo­wa偶nia艂, a nawet posmutnia艂. Od kiedy wrzuci艂 t臋 pigu艂k臋

do zaworu powietrznego Mai, ona bez przerwy m贸wi艂a tylko o tym, jak bardzo chcia艂aby zobaczy膰 ojca i... Dina. My艣la艂, 偶e zamiast r贸偶owej kuleczki na pogodny nastr贸j, po艂kn臋艂a pigu艂k臋 na t臋sknot 臋. A teraz okazuje si臋, 偶e nie po艂kn臋艂a 偶adnej. Po prostu nie zrobi艂a takiego szyb­kiego g艂臋bokiego wdechu, jak Irek. Czyli 偶e nie potrzebo­wa艂a 偶adnych sztucznych 艣rodk贸w, aby t臋skni膰 za Di­nem...

Odkrycie by艂o bolesne. Ch艂opiec zacisn膮艂 z臋by i wpa­trywa艂 si臋 t臋po przed siebie, w ponure niebo Ganimeda. „Maia... - my艣la艂. - Maia i Din... Teraz zn贸w powinie­nem 艂ykn膮膰 jaka艣 pigu艂k臋..." - zdoby艂 si臋 na gorzk膮 au­toironi臋.

Nie ma sensu zaprzecza膰. Maia podoba艂a mu si臋 bar­dzo.

Westchn膮艂. Nagle przysz艂o mu do g艂owy, 偶e on jed­nak po艂kn膮艂 czarodziejsk膮 kuleczk臋. Kuleczk臋 na strach, l ta my艣l nieco go pocieszy艂a. Przecie偶 widzia艂 na w艂asne oczy, jak sam wspania艂y, nieomylny Truszek le偶a艂 pora偶ony sztucznym strachem. A on, zwyk艂y ziemski, ch艂opiec, potrafi艂 si臋 przem贸c. Przezwyci臋偶y艂 ten strach.

- Wiesz - spojrza艂 na Mai臋 i nawet uda艂o mu si臋 u-艣miechn膮膰 - to naprawd臋 jest pigu艂ka. Wrzuci艂em ci j膮, kiedy uzupe艂nia艂em zapas powietrza w twoim zasobniku. My艣la艂em, 偶e to 艣rodek na dobry humor albo na odwag臋. Widzia艂em, jak ten stary Skiba je robi. Ale ty na szcz臋艣cie jej nie zjad艂a艣. Na szcz臋艣cie, bo okazuje si臋, 偶e to jest pa­stylka na strach. Ja po艂kn膮艂em w艂a艣nie tak膮 sam膮. Dlate­go wtedy, pami臋tasz - mimo woli odwr贸ci艂 g艂ow臋 - tak si臋 zachowywa艂em... Ale to trwa艂o kr贸tko, prawda? Kr贸t­ko - uci膮艂 zdecydowanie. - Przezwyci臋偶y艂em strach. A Truszek nie m贸g艂!

Maia podczas tej, zdaniem Irka, jasnej i przejrzystej oracji przygl膮da艂a si臋 swojemu towarzyszowi nieufnie, a nawet z obaw膮. Wyraz jej oczu nie uleg艂 zmianie nawet

wtedy, kiedy ko艂o nich pojawi艂 si臋 jak duch 贸w Truszek, kt贸ry czego艣 nie m贸g艂, bo si臋 ba艂.

- Zaraz polecimy.

Automat XXB-czterysta siedem po tej zapowiedzi otworzy艂 jaki艣 schowek w swoim korpusie i wysun膮艂 z niego co艣 w rodzaju dw贸ch wielkich paj臋czyn. Obie by艂y zako艅czone jakby koszykami uplecionymi z mocnych elastycznych w艂贸kien.

- Mamy lecie膰 w tych workach? - spyta艂 ch艂opiec.

- Tak.

- To wsiadaj, Maiu - wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do dziewczyny, aby jej pom贸c.

Ale Maia, na wszelki wypadek, o w艂asnych si艂ach wlaz艂a do nadstawionej przez Truszka sieci.

- Prosz臋 teraz cz艂owieka - rzek艂 automat. Maia natychmiast zapomnia艂a o swoich niejasnych podejrzeniach dotycz膮cych w艂adz umys艂owych Irka.

- Co to ma znaczy膰?! - prychn臋艂a. - Wi臋c ja nie je­stem cz艂owiekiem?! Automat zwleka艂 chwil臋 z odpowiedzi膮.

- Oczywi艣cie jeste艣... dla Truszka - odrzek艂 wreszcie. - Ale nie dla XXB-czerysta siedem. Ten ostatni ma tylko jednego cz艂owieka.

- Nie rozumiem - oczy dziewczyny wci膮偶 jeszcze l艣ni艂y z gniewu.

- Och, nie z艂o艣膰 si臋! - zawo艂a艂 Irek. - Ka偶de z nas tak偶e ma tylko jednego cz艂owieka! - Nagle zrozumia艂, co powiedzia艂, zaj膮kn膮艂 si臋 i umilk艂. - No dobrze, dobrze, ju偶 wsiadam - odezwa艂 si臋 po kr贸tkiej przerwie zmienionym tonem. - Ach, ta twoja biedna g艂owa! Ale wiesz co? -ci膮gn膮艂 gor膮czkowo, skacz膮c z tematu na temat. - Ja po艂kn膮艂em pigu艂k臋 na strach! Naprawd臋 j膮 po艂kn膮艂em, a potem przemog艂em si臋. Natomiast ty wczoraj...

Nasta艂a chwila ciszy.

- To znaczy, ty dzisiaj przylecia艂e艣 w sam膮 por臋 -us艂ysza艂 swoje w艂asne s艂owa Irek i zdziwi艂 si臋.

Chcia艂 przecie偶 powiedzie膰 co艣 zupe艂nie innego. Chcia艂 mianowicie pochwali膰 si臋 przed Truszkiem, o ile to on, normalny, 偶ywy ch艂opiec, jest silniejszy i m膮drzej­szy. Wszak XXB-czterysta siedem le偶a艂 tylko plackiem i trz膮s艂 si臋 jak osika, kiedy Ranghi wypr贸bowa艂 na nim jed­n膮 ze swoich cudownych puszek. Natomiast Irek potrafi艂 przezwyci臋偶y膰 strach. Nie zmog艂a go ciemnofioletowa pigu艂ka.

Dziwna rzecz. Ch艂opiec zapami臋ta艂 t臋 scen臋, te s艂owa, kt贸re pozosta艂y nie wym贸wione. Zapami臋ta艂 je doskona­le. l zawsze ilekro膰 wraca艂 my艣lami do tej chwili, czu艂, 偶e sta艂o si臋 wtedy co艣 wa偶nego. Wi臋cej. By艂 bardziej zado­wolony z tego, 偶e nie wyg艂osi艂 peanu na w艂asn膮 cze艣膰, ani偶eli z faktu, 偶e istotnie uda艂o mu si臋 opanowa膰 l臋k wy­wo艂any przez pigu艂k臋 Augusta Skiby.

Maia spoczywa艂a ju偶 w a偶urowym koszu, jak ma艂y wieloryb, kt贸ry przypadkiem zapl膮ta艂 si臋 w sie膰 ichtiolo­g贸w. Irek ju偶 mia艂 zamiar zaj膮膰 miejsce w drugiej gondoli, ale co艣 sobie jeszcze przypomnia艂.

- Chwileczk臋! - zawo艂a艂.

Otworzy艂 kiesze艅 skafandra, wyd艂uba艂 z niej „czaro­dziejskie" kuleczki, kt贸re tam jeszcze pozosta艂y, u艂o偶y艂 je na otwartej d艂oni, po czym podrzuci艂 wysoko w g贸r臋, a kiedy spada艂y, jednym celnym kopni臋ciem pos艂a艂 je w przepa艣膰. Oczywi艣cie, nie m贸g艂 przewidzie膰, 偶e stoj膮cy kilometr ni偶ej szcz臋艣nik na widok tych paru ma艂ych pigu­艂ek wrza艣nie: „lawina"! Ale wiele przemawia za tym, 偶e nawet gdyby wiedzia艂, jaki osi膮gnie efekt, post膮pi艂by do­k艂adnie tak samo. Ba! Mo偶e kopn膮艂by te fioletowe i bia艂e kuleczki z tym wi臋ksz膮 uciech膮?

Pozbywszy si臋 tak zdecydowanie swojego skarbu, Irek wskoczy艂 do ratowniczej sieci, kt贸ra natychmiast zacis­n臋艂a si臋 nad jego g艂ow膮. Par臋 sekund p贸藕niej buja艂 w przestworzach. Rozko艂ysany, zderzy艂 si臋 lekko z Mai膮. Ta powita艂a ten incydent weso艂ym 艣miechem.

- Jeszcze! Jeszcze! Ca艂kiem jak na hu艣tawce!

l w tym w艂a艣nie momencie us艂yszeli w s艂uchawkach bliski, wyra藕ny okrzyk:

- To oni! Oni!!!

Truszek zatoczy艂 艂uk i zawis艂 nieruchomo - dziesi臋膰 metr贸w nad powierzchni膮 r贸wniny. Nast臋pnie powolut­ku zacz膮艂 opuszcza膰 obie sieci wraz z ich 偶yw膮 zawarto艣­ci膮. Wkr贸tce Maia i Irek wpadli w obj臋cia wzruszonych, 艣miej膮cych si臋, wo艂aj膮cych jeden przez drugiego ludzi.

- Tato... tato... tato... - powtarza艂a dziewczyna scho­wana w ramionach ojca.

Din sta艂 obok i nerwowo przest臋powa艂 z nogi na nog臋. Irek u艣ciskany serdecznie najpierw przez lni臋.. potem -ku swojemu lekkiemu zaskoczeniu - przez Boba Longa, kt贸ry jednak, wyra偶aj膮c sw膮 rado艣膰 z ocalenia ch艂opca, r贸wnocze艣nie ca艂y czas patrzy艂 na jego siostr臋, dosta艂 si臋 nast臋pnie w obj臋cia Mammy i pozosta艂 w nich dosta­tecznie d艂ugo, by kompletnie straci膰 oddech. Wreszcie. kiedy przybra艂 ju偶 barw臋 艣wie偶o obranego buraka, zacna kobieta pu艣ci艂a go i 艂ypn臋艂a gro藕nie na chudego szcz臋艣­nika.

- Co, nie przywitasz si臋 ze swoim wnukiem?! August Skiba wykona艂 szereg nie skoordynowanych ruch贸w imituj膮cych ucieczk臋 gazeli przed g艂odnym lwem, ale w wyniku tych zabieg贸w cofn膮艂 si臋 zaledwie o p贸艂 kroku. Mamma spojrza艂a na niego i hukn臋艂a:

- S艂uchaj, ty dziwaczysko! Ten ch艂opiec to rodzony wnuk twojego brata! O ma艂y w艂os nie zgin膮艂 w g贸rach! Jego siostra stoi obok i jest smutna, bo... no, bo ma po temu powody! - urwa艂a.

Wtedy sta艂 si臋 cud. Do Irka podszed艂 Angelus Ranghi.

- Nie masz poj臋cia, jak si臋 ciesz臋 ze wzgl臋du na ciebie samego, a tak偶e na twoj膮 siostr臋, ojca i... Augusta. Je艣li jeszcze nie rozumiesz, czemu on nie chcia艂 si臋 przyzna膰, 偶e jest waszym krewnym, to pos艂uchaj - spojrza艂 pytaj膮-

co na pigularza, kt贸ry spu艣ci艂 g艂ow臋 i milcza艂. - Ze wsty­du - powiedzia艂 dobitnie 艂ysy szcz臋艣nik. - Tak, ze wsty­du. Mog臋 to wyzna膰, poniewa偶 czuj臋 si臋 nie mniej winny ni偶 on. Ale nie m贸wmy teraz o przesz艂o艣ci. Zobaczysz, Ir­ku, 偶e go pokochasz.

- No, przynajmniej jeden przem贸wi艂 ludzkim g艂osem - mrukn臋艂a dziwnie cicho Mamma.

Ale Irek i tak by jej nie us艂ysza艂, nawet gdyby krzycza艂a. Patrzy艂 jak zahipnotyzowany na chud膮, wysok膮 posta膰. kt贸ra zbli偶a艂a si臋 do niego tak powoli, jakby nios艂a na plecach stukilowy ci臋偶ar. August Skiba zatrzyma艂 si臋 wreszcie.

- Uhm... tak. No, to tego... - jego g艂os brzmia艂 s艂abo i cienko. - Bo widzisz, ja...

Stryjeczny dziadek sko艅czy艂. Chwil臋 sta艂 bez ruchu, nagle chwyci艂 ch艂opca, przycisn膮艂 go do piersi, a potem odwr贸ci艂 si臋 i, zanim Irek zd膮偶y艂 cokolwiek powiedzie膰 czy zrobi膰, pogna艂 przed siebie. Bieg艂 d艂ugo. W ko艅cu dopad艂 d藕wigar贸w stercz膮cej daleko na tle nieba rakiety i skry艂 si臋 w mroku panuj膮cym pod dyszami smuk艂ego ko­losa.

Ze stanu os艂upienia wyrwa艂 Irka g艂os Geo Dutoura. Ra­townik, wci膮偶 obejmuj膮c ramieniem Mai臋, m贸wi艂 do Truszka:

- Sk膮d ty si臋 tam wzi膮艂e艣? Jakim cudem wydosta艂e艣 si臋 z podziemi? Jak trafi艂e艣 do dzieci? Jak uda艂o ci si臋 je wydosta膰? l dlaczego masz tak膮 dziwn膮 g艂ow臋?

- Na kt贸re pytanie odpowiedzie膰 najpierw? - spyta艂 uprzejmie Truszek.

- Wszystko jedno! Wszystko jedno! - wtr膮ci艂a szybko Mamma. - Zacznij mo偶e od jaskini.

- Z przeprowadzonej przeze mnie analizy wynika艂o, 偶e sprawc膮 zamieszania jest przedmiot w kszta艂cie dysku, kt贸ry spoczywa艂 w bocznym korytarzu - rozpocz膮艂 Tru­szek. - Zareagowa艂 na 艣wiat艂o w ten spos贸b, 偶e skoczy艂 w kierunku jego 藕r贸d艂a. Poniewa偶 藕r贸d艂o 艣wiat艂a znajdo­

wa艂o si臋 tam, gdzie byli ludzie, musia艂em go zatrzyma膰. Zapali艂em najsilniejszy reflektor i wykona艂em zwrot. Na skutek tego dysk tak偶e zmieni艂 kierunek. Polecia艂 w 艣lad za mn膮. Wyprowadzi艂em go z jaskini i skierowa艂em si臋 w przestrze艅, wchodz膮c w orbit臋. Tam zgasi艂em reflektor. Dysk jednak pod膮偶y艂 dalej. 艢wieci艂o S艂o艅ce, a Jowisz by艂 akurat zas艂oni臋ty przez Ganimeda. Dysk zszed艂 wi臋c z or­bity i pomkn膮艂 ku S艂o艅cu, bo ono by艂o wtedy najsilniej­szym 藕r贸d艂em 艣wiat艂a. Niestety, wypadaj膮c z bocznego korytarzyka, ten dysk naruszy艂 ska艂臋 i run臋艂o sklepienie jaskini. O tym jednak ja nie wiedzia艂em...

- Poczekaj - przerwa艂 automatowi Long. - Czy do­wiedzia艂e艣 si臋 czego艣 o tym dysku?

- By艂 zbudowany z metalu. Wewn膮trz nie znajdowa艂a si臋 偶adna 偶ywa istota. Moje analizatory wykrywaj膮 偶ycie bez wzgl臋du na jego charakter i okoliczno艣ci. Wi臋cej da­nych nie mam.

- Sk膮d tak od razu wiedzia艂e艣, co zrobi膰? - spyta艂 z niek艂amanym podziwem Dutour.

- Nic innego zrobi膰 nie mog艂em - pad艂a zwi臋z艂a od­powied藕.

- No, a jak wr贸ci艂e艣? Jak trafi艂e艣 akurat tam, gdzie byli Maia i Irek?

- Cz艂owiek przes艂a艂 mi wezwanie alarmowe. O-kre艣li艂em kierunek. Po przybyciu na miejsce zauwa偶y艂em, 偶e ska艂a nad cz艂owiekiem grozi zawaleniem, wi臋c j膮 podpar艂em. W艂a艣nie wtedy ucierpia艂 g贸rny fragment mojej konstrukcji. Nast臋pnie, kiedy cz艂owiek wy­szed艂, przygotowa艂em sprz臋t i przyby艂em tutaj, poniewa偶 s艂ysza艂em g艂osy ludzi, a zachodzi艂o prawdopodobie艅­stwo, 偶e uratowani b臋d膮 potrzebowali opieki medycznej. Post臋powa艂em zgodnie z programem.

Przez minut臋, a mo偶e i d艂u偶ej panowa艂a zupe艂na cisza. Przerwa艂 j膮 wreszcie Geo Dutour.

- Truszku - rzek艂 z melancholi膮 - wobec ciebie ja je­stem zaledwie lichym cieniem ratownika.

Truszek skromnie milcza艂.

- No, to jeden k艂opot mamy z g艂owy - „cie艅 ratowni­ka" odetchn膮艂 g艂臋boko. - Pozosta艂 drugi. Irku, mamy dla was niezbyt dobre wiadomo艣ci. Z bazy wystartowa艂a ra­kieta. Polecieli mi臋dzy innymi profesor Bodrin i tw贸j oj­ciec. Ot贸偶 niedawno baza utraci艂a 艂膮czno艣膰 z tym stat­kiem. Ale nie ma powodu do obaw - dorzuci艂 szybko. -To samo by艂o przedtem z ekipa zero-dwa. A kiedy Tru­szek sprowadzi艂 j膮 z powrotem, okaza艂o si臋, 偶e wszyscy s膮 zdrowi. Musimy tytko od razu przyst膮pi膰 do pracy. No, idziemy! - zakomenderowa艂 ruszaj膮c przez r贸wnin臋 ku opuszczonej rakiecie.

- Nie mamy anten. Jak polecimy bez namiaru? - rzek艂 z pow膮tpiewaniem Bob Long.

- Naprawimy je - powiedzia艂 Dutour. - Poka偶emy, 偶e jeste艣my zdolni do czego艣 wi臋cej ni偶 przygl膮dania si臋, jak automaty za nas ratuj膮 ludzi. A je艣li chodzi o to, czy odnajdziemy drog臋, zapomnia艂e艣 o jednym drobiazgu.

- Ja? O czym?

- O tym, 偶e teraz mamy Truszka.

Dwie godziny p贸藕niej rakieta by艂a gotowa do startu. Nad jej zadartym w niebo dziobem b艂yszcza艂y wielkie lustra anten. Sporz膮dzono je wprawdzie napr臋dce i z za­st臋pczych materia艂贸w, ale dzia艂a艂y znakomicie. Bez trudu pozwala艂y nawi膮za膰 kontakt ze wszystkimi stacjami w re­jonie planetoid贸w. Zbiorniki energetyczne rakiety dyspo­nowa艂y zapasem paliwa wystarczaj膮cym na parokrotne okr膮偶enie ca艂ego Uk艂adu Planetarnego.

Bob Long usadowi艂 si臋 przed g艂贸wnym pulpitem ste­rowniczym. Obok niego zaj膮艂 miejsce ojciec Mai.

- No, Truszku, kolej na ciebie - powiedzia艂a Mamma. - Prowad藕.

- Dok膮d?

- Jak to: dok膮d? Tam, gdzie by艂e艣 wczoraj! Do tej pla­

netoidy, gdzie znalaz艂e艣 statek, w kt贸rym teraz siedzimy. Uwolni艂e艣 go przecie偶. Tak samo uwolnisz ekip臋 ze-ro-trzy, bo i ona na pewno tam w艂a艣nie utkn臋艂a. Musisz mie膰 swoj膮 wczorajsz膮 drog臋 zapisan膮 w przystawce pa­mi臋ciowej.

- l tak nie m贸g艂bym tej drogi odtworzy膰 z pami臋ci, przebywaj膮c wewn膮trz rakiety - odpowiedzia艂 automat. - Moje receptory dalekiego zasi臋gu tutaj nie funkcjonu­j膮.

- Jego re... co? - wyszepta艂a Maia, siedz膮ca wraz z

pozosta艂ymi pasa偶erami w kabinie za sterowni膮.

- Receptory - rzek艂 r贸wnie cicho Din. - Wiesz, to, co pozwala automatom, a tak偶e istotom 偶ywym odbiera膰 in­formacje z zewn膮trz. U ludzi to s膮 na przyk艂ad oczy, uszy, nos.

- Wi臋c co robimy? - spyta艂 stropiony Dutour. - Czy on ma lecie膰 na zewn膮trz?

- Nie widz臋 przeszk贸d - odpowiedzia艂 po namy艣le Long. - Przecie偶 dowi贸d艂, 偶e 艣wietnie radzi sobie w przestrzeni.

- Nie widz臋 przeszk贸d - powt贸rzy艂 spokojnie Tru­szek.

- A zatem id藕 do 艣luzy - zdecydowa艂 Dutour. - Tylko nie zapomnij zamkn膮膰 za sob膮 w艂azu. A potem znajd藕 w swojej pami臋ci dane dotycz膮ce kursu na t臋 planetoid臋 i porozum si臋 z nami. Wystartujesz pierwszy. My b臋dziemy pod膮偶a膰 za twoim sygna艂em namiarowym.

Truszek opu艣ci艂 sterowni臋, przeszed艂 przez drug膮 kabi­n臋 i znikn膮艂 w przej艣ciu prowadz膮cym do 艣luzy.

Po chwili jednak pojawi艂 si臋 z powrotem.

- Nie mog臋 opu艣ci膰 statku - powiedzia艂. - Na jego pok艂adzie znajduje si臋 cz艂owiek.

- No to co? - zniecierpliwi艂 si臋 Long. - Nawet nieje­den. Powiedzia艂bym, 偶e na pok艂adzie jest wi臋cej ludzi, ni偶 by膰 powinno. Dlaczeg贸偶 by mia艂o ci to przeszkadza膰?

- Nie mog臋 opu艣ci膰 cz艂owieka.

- Nie mo偶e oddali膰 si臋 ode mnie - wyja艣ni艂 Irek.

- Nie mo偶esz opu艣ci膰 Irka - zrozumia艂 wreszcie Du­tour. - Ale przecie偶 wczoraj...

- Wczoraj - wpad艂 mu w s艂owo Truszek - otrzyma­艂em w艂a艣ciwe wezwanie. A w kosmos polecia艂em dlate­go, 偶e zmyli艂y mnie sygna艂y emitowane przez dyspozytor­ni臋. Dzisiaj nie ma takich sygna艂贸w.

- Poczekajcie - Long pomy艣la艂 chwil臋, po czym spy­ta艂: - Jak to w艂a艣ciwie by艂o?

- Kiedy Irek wpad艂 do jaskini i nie wiedzieli艣my, gdzie go szuka膰, doktor Skiba przes艂a艂 Truszkowi wezwanie alarmowe. Przekaza艂 je za po艣rednictwem mojego auto­matu ratowniczego - t艂umaczy艂 cierpliwie Dutour. - Tyl­ko 偶e wszystkie odbiorniki i nadajniki „Pi臋ciu Ksi臋偶y­c贸w" by艂y akurat wycelowane w miejsce, z kt贸rego do­bieg艂y ostatnie sygna艂y zaginionego statku ekipy ze-ro-dwa. No i Truszek zamiast do nas, czekaj膮cych nad otworem skalnej studni, polecia艂 w kosmos. Po uratowa­niu rakiety wr贸ci艂 i zacz膮艂 kr膮偶y膰 mi臋dzy baz膮 a gwia藕­dzi艅cem, bo Irek si臋 znalaz艂 i doktor Skiba zmieni艂 pole­cenie. Wreszcie trafi艂 do laboratori贸w pod g贸rami. To wszystko.

- Wszystko - powt贸rzy艂a jak echo Mamma. -Wszystko?! - o偶ywi艂a si臋 nagle. - Skoro tak, to przecie偶 mo偶emy i dzisiaj nastawi膰 anteny bazy oraz dyspozytorni w tym samym kierunku. Ich sygna艂y wskazywa艂y drog臋, tak samo jak wczoraj. Prawda, Geo?

- Nie - uprzedzi艂 odpowied藕 ratownika sam Truszek. - Przed powrotem do „Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w" zosta艂em przeprogramowany. Teraz nie m贸g艂bym ju偶 polecie膰 fa艂szywym tropem. Dla pewno艣ci nie wolno mi tak偶e oddala膰 si臋 od cz艂owieka, chyba 偶e w gr臋 wchodzi odsuni臋cie od niego bezpo艣redniego niebezpiecze艅­stwa.

- Prawda - Dutour wzruszy艂 ramionami. - On teraz nie odst臋puje Irka.

- No, dobrze - odezwa艂 si臋 Bob. - Ale je艣li Irek wyda mu polecenie, to chyba go pos艂ucha?

- Nie - rzek艂 znowu Truszek. - Przecie偶 wiem, o co chodzi. M贸wiono tutaj o utracie 艂膮czno艣ci ze statkiem kosmicznym i 偶e ten statek ugrz膮z艂, tam gdzie poprzedni. A zatem powinienem polecie膰 i powt贸rzy膰 wczorajsz膮 operacj臋. Oczywi艣cie, by艂bym w stanie to zrobi膰, ale bra­kuje mi bod藕c贸w do rozwini臋cia pe艂nej sprawno艣ci. Je­dynym takim bod藕cem jest teraz wezwanie alarmowe cz艂owieka.

- Ale ja w艂a艣nie wzywam ci臋, by艣 uratowa艂 ekip臋 ze-ro-trzy - zawo艂a艂 Irek. - Le膰 i zr贸b to, co wczoraj.

- Nie mog臋. Cz艂owiek jest tutaj i nie potrzebuje pomocy. To oczywiste. M贸j program nie przewiduje uru­chamiania pe艂nej mocy na polecenie, tylko na wezwanie.

Zapanowa艂a konsternacja.

- Truszku - szepn臋艂a wreszcie b艂agalnie Inia. - Prze­cie偶 widz臋 jasno, 偶e rozumiesz, jakie znaczenie ma to, aby艣 tam polecia艂. Zale偶y od tego ocalenie wielu ludzi... mi臋dzy innymi ojca Irka i mojego. Naprawd臋 nie chcesz nam pom贸c?

- Nie „nie chc臋", tylko nie mog臋. Moje zespo艂y infor­matyczne pozwalaj膮 mi okre艣li膰 rang臋 zadania, jakie za­mierzali艣cie mi powierzy膰, a tak偶e spos贸b jego wykona­nia. Ale...

- Chwileczk臋 - przerwa艂 Dutour. - Pos艂uchaj mnie uwa偶nie, Truszku. Zgoda. Nie mo偶esz zrobi膰 tego, czego od ciebie oczekiwali艣my, bo nie pozwala ci na to zmiana wprowadzona przez doktora Skib臋 do twojego progra­mu. Wi臋c porad藕 nam przynajmniej, co powinni艣my uczyni膰, 偶eby si臋 dosta膰 do ekipy zero-trzy. Gdyby艣 nas poprowadzi艂 tym kursem, kt贸rym lecia艂e艣 wczoraj, rzecz by艂aby stosunkowo prosta. Ale nas nie poprowadzisz. Mamy zatem bezczynnie czeka膰, a偶 ojciec Irka, profesor Bodrin, Manners i inni zgin膮?

Truszek tym razem nie odpowiedzia艂 od razu. D艂u偶sz膮

chwil臋 sta艂 bez ruchu. Wreszcie odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Ir­ka i podszed艂 tak blisko niego, 偶e niemal dotkn膮艂 go swoim wypuk艂ym korpusem.

- Cz艂owieku - rzek艂 uroczy艣cie - prosz臋 o wezwanie. Irek j臋kn膮艂.

- Przecie偶 powiedzia艂em, 偶e wzywam ci臋 na planetoi-d臋, gdzie jest m贸j ojciec!

- Prosz臋 o wezwanie stamt膮d.

- Ode mnie?

- Tak. Od cz艂owieka.

- Jak mam ci przes艂a膰 wezwanie stamt膮d, skoro je­stem tutaj?!

- Proponuj臋, 偶eby ta rakieta wystartowa艂a i wesz艂a na orbit臋 skrajnego ksi臋偶yca Jowisza. W ten spos贸b znaj­dzie si臋 w stosunkowo niewielkiej odleg艂o艣ci od rejonu planetoid. A Troja艅czycy, do kt贸rych nale偶y cia艂o niebie­skie przetrzymuj膮ce statki, s膮 bli偶ej Jowisza ni偶 inne pla­netoidy.

- No, dobrze - podchwyci艂 Dutour - a kiedy ju偶 si臋 tam znajdziemy? Czy nadal b臋dziesz potrzebowa艂 we­zwania z miejsca, do kt贸rego mia艂by艣 nas zaprowadzi膰?

- Tak.

- B艂臋dne, ko艂o! - j臋kn膮艂 Bob Long.

- Nie. Znalaz艂by si臋 spos贸b - oznajmi艂 ze zwyk艂ym spokojem Truszek.

- Jaki?!

- Niestety nie mog臋 powiedzie膰. Nie mog臋, poniewa偶 ten spos贸b wi膮偶e si臋 z nara偶eniem cz艂owieka na po­wa偶ne niebezpiecze艅stwo. M贸j program zabrania mi udzielania tego rodzaju porad i informacji.

- Czekajcie... - b膮kn膮艂 z zastanowieniem Dutour. -Zdaje si臋, 偶e zaczynam rozumie膰...

- S膮dzisz?... - Bob odwr贸ci艂 si臋 powoli i zmierzy艂 Irka zagadkowym spojrzeniem.

Ratownik skin膮艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 powiedzie膰, 偶e tak, 偶e Bob odgad艂, co przysz艂o mu na my艣l.

- On nie mo偶e nam tego doradzi膰 - powiedzia艂 cicho. - Ale nie m贸g艂by chyba tak偶e przeszkodzi膰 ch艂opcu, gdyby ten postanowi艂 opu艣ci膰 pok艂ad. Co wi臋cej, mu­sia艂by wtedy polecie膰 razem z nim.

Irek ze zmarszczonymi brwiami i wyrazem napi臋cia na twarzy s艂ucha艂 przez chwil臋 tej rozmowy, a偶 nagle zrozu­mia艂. Zrozumia艂 i mimo woli zerkn膮艂 na lni臋. Ujrza艂 blad膮, nieruchom膮 twarzyczk臋 z martwymi, zapatrzonymi oczami i przesta艂 si臋 waha膰. Zrobi to przede wszystkim dla ojca. Ale je艣li tam naprawd臋 jest tak偶e Piotr Gomera...

- Wiecie co - powiedzia艂 niemal weso艂o - w ka偶dym razie trzeba od razu zrealizowa膰 pierwsz膮 cz臋艣膰 planu Truszka. Le膰my na ten najdalszy ksi臋偶yc. A potem zoba­czymy...

Gdyby teraz przyjrza艂 si臋 s艂uchaj膮cym go ludziom, od­kry艂by, 偶e Dutour, Bob i Din patrz膮 na niego z uznaniem, a nawet z szacunkiem. We wzroku Mammy malowa艂o si臋 najczystsze rozrzewnienie. Szeroko otwarte, ciemne oczy Mai sta艂y si臋 odrobin臋 bardziej ciemne. Tylko szcz臋艣nicy najwidoczniej wci膮偶 nic nie rozumieli, cho膰 obaj spra­wiali wra偶enie g艂臋boko zatroskanych.

Ale Irek wola艂 nie spogl膮da膰 na boki. Wiedzia艂, 偶e to, co go czeka, b臋dzie jeszcze trudniejsze ni偶 przedzieranie si臋 na o艣lep przez zasypan膮 jaskini臋. Jaskinie, nawet naj­gro藕niejsze, znajduj膮 si臋 na l膮dach, gdzie si艂a przyci膮ga­nia sprawia, 偶e zmys艂y i mi臋艣nie cz艂owieka funkcjonuj膮 tak, jak w jego ojczy藕nie - na Ziemi. A tam, gdzie on, Irek, ma ruszy膰, zostan膮 mu tylko oczy b艂膮dz膮ce po nie­sko艅czonej przestrzeni wszech艣wiata. Ogarnie go po­czucie straszliwego osamotnienia. Zna艂 to uczucie. Prze­chodzi艂 przecie偶 przeszkolenie i zdoby艂 kart臋 pilota偶u pi膮­tego stopnia. Tylko 偶e czym innym jest swobodne p艂ywa­nie na orbicie, pod okiem instruktora i w s膮siedztwie szkolnych pojazd贸w ratunkowych, a czym艣 zupe艂nie in­nym...

W tym momencie poczu艂, 偶e jaka艣 niewidoczna d艂o艅 wpycha go g艂臋boko w oparcie fotela. Przeci膮偶enie. Za­my艣lony, nie zauwa偶y艂 momentu, kiedy statek oderwa艂 si臋 od powierzchni Ganimeda. Szybko spojrza艂 w ekran. Ujrza艂, jak gwiazdy przestaj膮 filowa膰 i staj膮 si臋 czyste, jasnoz艂ote. Byli ju偶 ponad g贸rnymi warstwami atmosfery.

Dwadzie艣cia minut p贸藕niej dysze nap臋dowe rakiety nios膮cej ekip臋 zero-cztery przesta艂y wyrzuca膰 w prze­strze艅 strumienie p艂on膮cej plazmy. Statek wszed艂 na or­bit臋 najdalszego ksi臋偶yca Jowisza i zastopowa艂.

- Chod藕cie tutaj, wszyscy - powiedzia艂 Dutour. Przeszli do sterowni.

Ojciec Mai wskaza艂 kilka 艣wiec膮cych punkcik贸w po­艣rodku wielkiego ekranu.

- To s膮 Trojanie. W tej grupie albo w jej najbli偶szym s膮siedztwie znajduje si臋 skalny okruch, planetoida, kt贸ra wi臋zi statek... a mo偶e dwa statki - doda艂 zni偶aj膮c g艂os. -Wci膮偶 nie mamy ani 艂膮czno艣ci, ani sygna艂u namiarowego od za艂ogi zero-trzy. Taki sygna艂 oznacza tyle, co na pla­netach droga. Nie widzimy tej drogi. Nie znamy jej. Nie polecimy dalej, je偶eli Truszek... - zaj膮kn膮艂 si臋 - no, je偶eli nic si臋 nie zmieni...

- Przepraszam - mrukn膮艂 niespodziewanie rudy asy­stent Bodrina.

Wsta艂 i, nie patrz膮c na nikogo, wyszed艂, a raczej wy­bieg艂 z kabiny. „Dziwne - pomy艣la艂 mimo woli Irek. -W takiej chwili?..."

- Co to znaczy: Trojanie? - przerwa艂 cisz臋 szept Mai. Dutour 偶achn膮艂 si臋 niecierpliwie, ale doszed艂szy wida膰

do wniosku, 偶e jego c贸rka zas艂uguje dzisiaj, po tym, co

przesz艂a, na szczeg贸lne wzgl臋dy, rzek艂:

- Trojanie albo Troja艅czycy. To takie dwie zwarte grupy planetoid. Ich orbita pokrywa si臋 niemal z orbit膮 Jowisza, dlatego ten ostatni nie ma sta艂ej liczby ksi臋偶y­

c贸w. Bo czasami kt贸ra艣 z ma艂ych bry艂ek nale偶膮cych do Troja艅czyk贸w staje si臋 na pewien czas jego nowym sate­lit膮. Astronomowie i matematycy interesowali si臋 nimi od dawna, tworz膮 one bowiem ze S艂o艅cem i Jowiszem dwa tr贸jk膮ty r贸wnoboczne... A tak偶e bardzo ciekawe rozwi膮­zanie problemu trzech cia艂...

- Byli r贸wnie偶 Trojanie w staro偶ytno艣ci - zauwa偶y艂 Din.

- Powinni艣cie oboje wiedzie膰 wszystko i o jednych, i o drugich - zamkn膮艂 spraw臋 ratownik. - A teraz dosy膰 lekcji. Ka偶da sekunda jest na wag臋 z艂ota. Wi臋c... o czym to ja m贸wi艂em?... Aha, o drodze, o drodze, kt贸rej nie zna­my...

Irek wyprostowa艂 si臋.

- C贸偶 - zacz膮艂 lekko st艂umionym g艂osem, kt贸remu jednak nie bez powodzenia stara艂 si臋 nada膰 oboj臋tne brzmienie - my艣l臋, 偶e powinienem polecie膰 w kosmos w samym skafandrze. B臋d臋 si臋 trzyma艂 Truszka i razem z nim szybko oblec臋 wszystkie planetoidy nale偶膮ce do tych Troja艅czyk贸w. No, a potem... - wykona艂 nieokre艣lony ruch g艂ow膮 i umilk艂.

Zapad艂a cisza. Za 艣cian膮 kabiny co艣 zaszele艣ci艂o. Tak szeleszcz膮 pierwsze krople deszczu spadaj膮ce na dach letniskowego domku nad ziemskim jeziorem. Deszcz... Ziemia... Jezioro... Ka偶de z tych s艂贸w zdaje si臋 krzycze膰 Irkowi wprost do ucha, 偶eby nie opuszcza艂 bezpiecznej rakiety, 偶eby nie wychodzi艂 w pustk臋 wiecznej nocy, wiecznego mrozu i okrutnej oboj臋tno艣ci dalekich gwiazd przygl膮daj膮cych si臋 niewyobra偶alnie drobnej kruszynie, jak膮 jest cz艂owiek wobec wszech艣wiata.

Przymkn膮艂 na moment oczy i ujrza艂 pod powiekami twarz ojca.

- No, Truszku, idziemy! - rzuci艂 g艂o艣niej, ni偶 by艂o trzeba, i nie ogl膮daj膮c si臋 ruszy艂 w stron臋 艣luzy.

Ale wtedy sta艂o si臋 co艣 nieprzewidzianego. Truszek za­bieg艂 mu drog臋 i stan膮艂 zagradzaj膮c sob膮 wej艣cie.

- Nie pozwol臋 na to, aby c z 艂 o w i e k opu艣ci艂 statek

- powiedzia艂.

Irek przez moment dozna艂 olbrzymiej ulgi. Ale to uczu­cie natychmiast ust膮pi艂o miejsca najczystszemu oburze­niu.

- Co to ma znaczy膰?! Odmawiasz pos艂usze艅stwa?! Mnie?!

- Nie odmawiam pos艂usze艅stwa. Nie mog臋 odm贸wi膰 pos艂usze艅stwa i w艂a艣nie dlatego nie dopuszcz臋 do wyj­艣cia cz艂owieka w przestrze艅. Zespo艂y informatyczne do­nosz膮 mi, 偶e wykonanie planu cz艂owieka wi膮za艂oby si臋 z przekroczeniem dopuszczalnego stopnia ryzyka. Poza tym pozwol臋 sobie stwierdzi膰, 偶e ten plan jest nierealny. Po dotarciu do zaginionego statku, aby go uwolni膰, mu­sia艂bym uderzy膰 pe艂nym ci膮giem z g艂贸wnych dyszy nap臋­dowych. A przecie偶 nie m贸g艂bym tego zrobi膰, gdyby w pobli偶u znajdowa艂 si臋 cz艂owiek nie os艂oni臋ty pance­rzem rakiety.

- To prawda - rzek艂 g艂ucho Dutour. - Prawda.

- Nie pomy艣la艂e艣 o tym? - Mamma spojrza艂a na niego z wyrzutem. - Chcia艂e艣 pos艂a膰 ch艂opca na pewn膮 zgub臋? Ratownik drgn膮艂.

- Ch艂opca?... Ja?... Bzdury! - zez艂o艣ci艂 si臋 nagle. -Nie pomy艣la艂em, to nie pomy艣la艂em, i ju偶! Ka偶demu si臋 zdarzy... ale teraz my艣l臋, l prosz臋 mi nie przeszkadza膰.

- - Najlepiej od razu wysad藕 nas wszystkich, i to bez skafandr贸w - poradzi艂a Mamma. - Przynajmniej nie b臋­dziemy si臋 m臋czy膰.

- Ty wylecisz na miotle... - mrukn膮艂 z roztargnieniem Dutour. - Cicho b膮d藕cie! Wszyscy! Truszku - powie­dzia艂 po chwili zmienionym g艂osem - mogliby艣my ci臋 zniszczy膰. Cz艂owiek niemal zawsze jest w stanie zni­szczy膰 to, co sam zrobi艂. Tylko 偶e w ten spos贸b nie osi膮g­n臋liby艣my niczego.

- Tak - potwierdzi艂 ze spokojem automat, - Mogli­by艣cie mnie zniszczy膰 i w贸wczas, naturalnie, nie m贸g艂­

bym przeszkodzi膰 cz艂owiekowi w opuszczeniu ra­kiety. Jednak zwa偶ywszy, 偶e to nie cz艂owiek, lecz je­dynie ja mog臋 was poprowadzi膰 przez przestrze艅 do tej planetoidy... Dutour milcza艂 chwil臋, po czym powiedzia艂 z rozpacz膮:

- Odk膮d prowadz臋 akcje ratunkowe, nigdy nie by艂em tak bezradny.

- Hej! Hej! - rozleg艂 si臋 w tym momencie st艂umiony okrzyk. Na korytarzu za艂omota艂y szybkie kroki. - Hej! -zawo艂a艂 jeszcze raz Bob Long, wpadaj膮c jak bomba do kabiny. - Chod藕cie szybko! Wszyscy!

- Co si臋 sta艂o?

- Oszala艂e艣?

- Wrzeszczy jak August... By艂y pigularz nie podj膮艂 wyzwania.

- Ju偶 nie wrzeszcz臋 - sprostowa艂 艂agodnie.

- Mo偶e dacie mu jednak doj艣膰 do s艂owa - zapropo­nowa艂a Inia.

Bob spojrza艂 na ni膮 przelotnie, by艂 jednak zbyt poru­szony tym, co mia艂 do zakomunikowania, by z艂o偶y膰 jej nale偶ne podzi臋kowanie.

- S艂uchajcie, teori臋 Bodrina mo偶na zastosowa膰 w praktyce - oznajmi艂 z ogniem w oczach. - Wiecie ju偶, 偶e kiedy mnie przys艂ano do tego statku, nie zabra艂em si臋 od razu do reperacji anten, bo przedtem chcia艂em przepro­wadzi膰 pewn膮 pr贸b臋. W贸wczas prac臋 przerwa艂a mi ka­tastrofa w g贸rach, ale teraz zako艅czy艂em prowizoryczny monta偶 mojego urz膮dzenia. M贸j aparat dzia艂a! Dzia艂a! Iniu, Bodrin mia艂 racj臋! Przy tej planetoidzie znajduje si臋 tak偶e statek ekipy zero-jeden... z Piotrem i jego ojcem na pok艂adzie! Nie wiem, czy teraz jeszcze 偶yj膮, ale s艂ysza艂em ich g艂osy...

- Och! - wykrzykn臋艂a cicho Inia. - Bob!... - nie mog艂a powiedzie膰 nic wi臋cej.

- G艂osy! Jakie g艂osy? Kiedy艣 grasowali na Ziemi sza­le艅cy, kt贸rym wydawa艂o si臋, 偶e s艂ysz膮 g艂osy pochodz膮ce

z innego 艣wiata - Mamma po swojemu broni艂a si臋 przed ogarniaj膮cym j膮 wzruszeniem. Ale Bob potraktowa艂 jej s艂owa jak najbardziej serio.

- Owszem - rzek艂. - Te g艂osy naprawd臋 pochodz膮 z innego 艣wiata, w ka偶dym razie nie z tego, do kt贸rego przyzwyczai艂y nas dotychczasowe 偶ycie i dotychczasowa nauka. Wszyscy uczyli艣my si臋 o wszech艣wiecie jako o jednorodnym czterowymiarowym kontinuum... To szkol­na matematyka - wtr膮ci艂 patrz膮c porozumiewawczo na Mai臋 i Irka, zapewne w przekonaniu, 偶e kto jak kto, ale oni od razu i dok艂adnie pojm膮 r贸偶nic臋 mi臋dzy jedn膮 ma­tematyk膮 szkoln膮 a mnogo艣ci膮 matematyk istniej膮cych w kosmosie. - Tymczasem - ci膮gn膮艂 - to kontinuum nie musi by膰 ani jednorodne, ani czterowymiarowe. Tak zreszt膮 brzmi istotna przes艂anka teorii Bodrina. Chodzi o nowe pojmowanie geometrii czasoprzestrzeni, a nawet...

- Bob... - Inia przygryz艂a wargi. Przez chwil臋 wyda­wa艂o si臋, 偶e wybuchnie p艂aczem. Opanowa艂a si臋 jednak. - Bob - powt贸rzy艂a cicho.

To wystarczy艂o.

- Tak, tak! - zawo艂a艂 natychmiast rudy dryblas. - Zo­stawmy teraz teoretyczne roztrz膮sania! Grunt, 偶e ju偶 pierwsza pr贸ba okaza艂a si臋 szcz臋艣liwa! Chod藕cie! -chwyci艂 lni臋 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂 w stron臋 korytarza.

Wszyscy pobiegli za nimi.

Bob rozstawi艂 swoj膮 aparatur臋 w pomieszczeniu, gdzie zwykle przewozi si臋 ma艂e pojazdy pomocnicze. Ponie­wa偶 w czasie ostatniego lotu rakieta nie zamierza艂a l膮do­wa膰, 艂adownia by艂a pusta. Teraz sta艂a tutaj a偶urowa, kuli­sta konstrukcja, przypominaj膮ca szkielet globusa, w oto­czeniu ma艂ych cylindrycznych stojak贸w podobnych do tr贸jwymiarowych projektor贸w. Pod globusem znajdowa艂 si臋 niewielki, zaimprowizowany pulpit sterowniczy.

- To jest model przestrzeni sferycznej czasu - wyja艣­ni艂 Long. W tej kuli za艂amuj膮 si臋 fale grawitacyjne... i nie tylko one. Zreszt膮 mniejsza z tym. Zatrzyma艂em apara­

tur臋, w momencie kiedy... Ale pos艂uchajcie sami - wcis­n膮艂 jeden z klawiszy.

Co艣 miaukn臋艂o, po czym zabrzmia艂 spokojny m臋ski g艂os:

- Je艣li dobrze obliczy艂em, punkt, w kt贸rym ulega zniekszta艂ceniu tor transportowc贸w i linie przesy艂owe energii, jest dok艂adnie przed nami.

- Przed sob膮 mamy planetoid臋 T-dwadzie艣cia jeden - odpowiedzia艂 inny m臋偶czyzna.

Na d藕wi臋k tego g艂osu Inia wyda艂a cichy, przejmuj膮cy okrzyk:

- Piotr! To jest Piotr! Och, Bob!... Bob!...

- Odleg艂o艣膰 minus osiem - pad艂o z g艂o艣nika.

- Podchodzimy?

- Oczywi艣cie. Czujniki w porz膮dku - zameldowa艂 Piotr. - Minus siedem.

- Stop, g艂贸wne dysze.

- Stopuj臋.

- Minus sze艣膰.

- Uwaga! Alarm! Zanik...

Rozleg艂 si臋 suchy trzask, po czym nasta艂a cisza. Robert Long otar艂 d艂oni膮 czo艂o, na kt贸rym ukaza艂y si臋 kropelki potu.

- S艂yszeli艣cie zapis rozmowy sprzed dw贸ch miesi臋­cy... Nie, co ja m贸wi臋! To my cofn臋li艣my si臋 o te dwa miesi膮ce i odbierali艣my za po艣rednictwem zwyk艂ych an­ten rozmow臋, kt贸r膮 prowadzi艂a wtedy ekipa zero-jeden.

- Poczekaj - Dutour uprzedzi艂 lni臋, kt贸ra mocno za­cisn臋艂a powieki i chcia艂a co艣 powiedzie膰. - Poczekajcie. Czy to - wskaza艂 r臋k膮 aparatur臋 Boba - potrafi okre艣li膰 kierunek, z kt贸rego dobiega艂y g艂osy Piotra i jego ojca?

- Oczywi艣cie! - rzek艂 z satysfakcj膮 rudzielec. - Od ra­zu o tym pomy艣la艂em. Widzicie? - wskaza艂 sie膰 przewo­d贸w znikaj膮cych w 艣cianie. - Po艂膮czy艂em m贸j aparat z g艂贸wnym komputerem statku. Komputer obliczy艂 kurs. Znamy teraz drog臋 do miejsca, gdzie Filip Gomera i jego

syn utraci艂 艂膮czno艣膰 ze 艣wiatem. Zapewne w艂a艣nie wtedy wpadli w pole si艂owe istniej膮ce przy tej planetoidzie. Na­wet nie wiedzia艂em, 偶e ona nosi symbol T-dwadzie艣cia jeden. Mo偶emy lecie膰.

- No, to le膰my, le膰my! - zawo艂a艂a Mamma.

Silniki statku rozwija艂y jedn膮 tysi臋czn膮 cz臋艣膰 swojej podr贸偶nej mocy. Na ekranie, nad fotelami pilot贸w, po­wolutku ros艂o male艅kie cia艂o kosmiczne, zawieszona w pr贸偶ni skalna bry艂a.

- Odleg艂o艣膰 minus dziewi臋膰 - rzek艂 Dutour. Rakieta jeszcze bardziej zwolni艂a. Gwiazdy w sztucz­nych iluminatorach znieruchomia艂y. Kto艣 w drugiej kabi­nie zakaszla艂 nerwowo.

- Minus osiem.

- Oni podeszli na minus sze艣膰 - mrukn膮艂 Din.

- Ale ju偶 nie wr贸cili - zauwa偶y艂 Long. - Dosy膰. Sto­puj臋.

- Minus siedem trzydzie艣ci - poinformowa艂 Dutour. Statek zatrzyma艂 si臋- G艂贸wny pok艂adowy komputer au­tomatycznie mia艂 go odt膮d utrzymywa膰 w nie zmienionej

odleg艂o艣ci od niebezpiecznej planetoidy.

Bob pochyli艂 si臋 nad pulpitem sterowniczym. Obraz na

ekranie powi臋kszy艂 si臋. Zaczernia艂a nieregularna bry艂a

obracaj膮ca si臋 nies艂ychanie wolnym ruchem na tle nieba.

- O! O! O! - rozleg艂y si臋 nagle zmieszane okrzyki. Planetoida leniwie przekozio艂kowa艂a i ods艂oni艂a niewi­doczn膮 dot膮d cz臋艣膰 swojej powierzchni. Ukaza艂y si臋 przywarte do ska艂y dwa statki tworz膮ce osobliw膮 na­ro艣l na nieregularnej, kosmicznej 艂upinie.

- Oni... - wykrztusi艂a zd艂awionym g艂osem Mamma.

- To tam jest ten Skiba? - szepn膮艂 jakby do siebie chudy szcz臋艣nik.

- Tak - odrzek艂 r贸wnie cicho jego by艂y s膮siad i rywal. Tak. On oraz wiele innych ludzi...

Dutour zerwa艂 si臋 nagle z fotela.

- Truszku! - zawo艂a艂 z rozpacz膮. - Truszku! Widzisz?? To tak blisko! Nie mo偶esz tam polecie膰,i zrobi膰 tego, co wczoraj?! Absolutnie nie mo偶esz?!

- Nie - brzmia艂a odpowied藕. - Nie mog臋. Nie wolno mi opu艣ci膰 c z 艂ow i e k a. A ten jest tutaj.

- Poczekajcie - Angelus Ranghi wsta艂 tak偶e i zacz膮艂 przechadza膰 si臋 po sterowni. - Poczekajcie. Musz臋 po­my艣le膰...

Mamma odwr贸ci艂a si臋 i utkwi艂a zaniepokojone spoj­rzenie w Augu艣cie Skibie. Ale i on - chyba po raz pierw­szy od wielu, wielu lat - czeka艂 cierpliwie, co powie gru­bas.

Ranghi przez minut臋 nie m贸wi艂 nic. Nagle stan膮艂.

- Robercie - zwr贸ci艂 si臋 do m艂odego dryblasa - Ro­bercie. Robercie...

- No, wykrztusz臋 wreszcie... - zacz臋艂a Mamma, ale skarcona ostrym „psst!" Dutoura, umilk艂a.

- Robercie - powt贸rzy艂 jeszcze raz grubas. - Ta two­ja aparatura przenios艂a nas wszystkich, jak tu jeste艣my, w czasie... Czy jej dzia艂aniu mo偶na podda膰 tak偶e pojedyn­czego osobnika?

Long roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce.

- Teoretycznie tak. Jednak nigdy tego nie pr贸bowa­艂em. Musia艂bym przeprowadzi膰 znacznie wi臋cej wst臋p­nych eksperyment贸w, zanim m贸g艂bym podda膰 cz艂owie­ka tego rodzaju pr贸bie. Je艣li chodzi o 艂膮czno艣膰 g艂osow膮 z przesz艂o艣ci膮, to sprawa jest bezpieczna. Najwy偶ej co艣 si臋 nie uda. Jednak przeniesienie w przesz艂o艣膰... nie wiem. Wprawdzie nie by艂oby to, rzecz jasna, przeniesienie ma­terialne, takie, 偶eby ten kto艣 znalaz艂 si臋 nagle duchem i cia艂em, powiedzmy, na dworze Amenhotepa 艢rednie­go... tylko chwilowe przekszta艂cenie 艣wiadomo艣ci... ale r贸偶nica jest bardzo delikatna, a zabieg wymaga艂by pod艂膮czenia m贸zgu delikwenta bezpo艣rednio do aparatury.

- Rozumiem - Angelus Ranghi skin膮艂 g艂ow膮. -A gdyby nie chodzi艂o o cz艂owieka?

- Co?

- Jak to?

- Cicho! - wykrzykn膮艂 Dutour. - Angelusie! Jeste艣 genialny!

- Nie pojmuj臋... - Bob patrzy艂 to na jednego, to na drugiego. Wida膰 by艂o a偶 nadto wyra藕nie, 偶e naprawd臋 nic nie pojmuje.

- No, pomy艣l tylko! - zach臋ca艂 go ojciec Mai. -Wczoraj zmieniono program komu艣, kto uratowa艂 tu­taj ekip臋 zero-dwa. Komu艣, kto - na skutek tej zmiany -dzisiaj nie mo偶e ju偶 powt贸rzy膰 swojego wyczynu. A gdyby na godzin臋 lub dwie zamieni膰 dzisiaj na wczoraj? - No?...

Bob powoli przeni贸s艂 spojrzenie na Truszka. My艣la艂 je­szcze przez par臋 sekund, po czym oczy mu zab艂ys艂y. Z o-krzykiem: - Zaraz! Musz臋 co艣 zmieni膰! - wybieg艂.

Wszyscy ruszyli za nim do 艂adowni.

Bob zdj膮艂 z podstawy swoj膮 magiczn膮 kul臋, uni贸s艂 j膮 i, trzymaj膮c w wyci膮gni臋tych r臋kach, zwr贸ci艂 si臋 do Trusz­ka:

- Chod藕 tutaj!

- Co mu chcecie zrobi膰? - zaniepokoi艂 si臋 Irek. Ale sam Truszek nie znalaz艂 nic podejrzanego w tym zaproszeniu. Zbli偶y艂 si臋 i bez protestu pozwoli艂 sobie umie艣ci膰 na swojej biednej, sp艂aszczonej g艂owie a偶urow膮 kul臋, kt贸r膮 Bob otworzy艂 jak rozci臋t膮 pomara艅cz臋. Przyozdobiwszy w ten spos贸b automat, rudzielec zaj膮艂 si臋 przyciskami na pulpicie.

- No, Truszku! - zawo艂a艂 po chwili. - Co tam?

- Nie rozumiem - odrzek艂 zapytany. - Tam, to zna­czy: gdzie?

- Nic nie czujesz? Zupe艂nie nic?

- Czuj臋, 偶e mam na g艂owie os艂on臋 w postaci otwartej kuli.

- Do licha! - nie wytrzyma艂a Mamma. - Mo偶e wreszcie kto艣 raczy mi wyja艣ni膰, co si臋 tu w艂a艣ciwie dzie­je?! -

- Irku, w艂贸偶 skafander - rzuci艂 zamiast odpowiedzi Long.

Ch艂opiec bez namys艂u ruszy艂 w stron臋 艣luzy. Otworzy艂 drzwi i, nie zamykaj膮c ich za sob膮, wezwa艂 pomocniczy automat, 偶eby go przygotowa艂 do wyj艣cia w kosmos. By艂 ju偶 w kompletnym pr贸偶niowym stroju, kiedy do 艣luzy wpad艂 Truszek, z bani膮 na g艂owie, ci膮gn膮c za sob膮 nitki zerwanych przewod贸w. Tu偶 za Truszkiem do ciasnego pomieszczenia wpad艂 Long, a za nim Dutour.

- Nie dopuszcz臋 do wyj艣cia cz艂owieka na ze­wn膮trz - powt贸rzy艂 swoje Truszek.

- Ale ty przecie偶 jeste艣 ju偶 wczoraj! - wrzasn膮艂 zroz­paczony Bob. - Wczoraj, t臋pa pa艂o! To znaczy, 偶e doktor Skiba jeszcze nie wprowadzi艂 do twojego programu zmian, kt贸re uniemo偶liwiaj膮 ci opuszczenie Irka! On wyj­dzie i z kosmosu prze艣le ci wezwanie. Wtedy ty polecisz i uwolnisz statki!

- 呕a艂uj臋, ale wcale nie uwa偶am, aby by艂o teraz w c z o r a j - odrzek艂 automat. - W moim programie nie zasz艂y 偶adne zmiany. Przepraszam - zako艅czy艂 jak zwy­kle uprzejmie.

- My艣l by艂a dobra - orzek艂a Mamma, do kt贸rej dotar­艂o w ko艅cu, na czym polega艂 chytry plan grubego szcz臋艣­nika - ale niezupe艂nie. Twoja aparatura - spojrza艂a zjad­liwie na Boba - jest, jakby tu powiedzie膰...

- Do bani - podpowiedzia艂 zmartwiony Long.

- No, zg贸d藕my si臋, 偶e niedoskona艂a - sprostowa­艂a 艂askawie Mamma. - Tak czy owak, nie s膮dz臋, a偶eby艣 zdo艂a艂 co艣 osi膮gn膮膰, nazywaj膮c Truszka „t臋p膮 pa艂膮"...

- Ja si臋 nie gniewam - rzek艂 z godno艣ci膮 automat. -Przedmiot, kt贸ry mam na sobie, uzasadnia takie okre艣le­nie...

- A ja i tak przepraszam - zreflektowa艂 si臋 Bob. - Je­stem zdenerwowany.

- To zrozumia艂e - przyzna艂 Truszek. - Ludzie si臋 de­nerwuj膮. Nawiasem m贸wi膮c fakt, ze nie odczuwam dzia­艂ania aparatury, o kt贸rej tu mowa, wcale jej nie dyskwali­fikuje. Pope艂niono bowiem drobne przeoczenie.

- Jakie?! - krzykn臋li r贸wnocze艣nie Long i Dutour.

- Niestety, nie mog臋 tego wyja艣ni膰 - odrzek艂 Truszek. - Wasz plan zmierza bowiem do tego, aby mnie wpro­wadzi膰 w b艂膮d i w ten spos贸b umo偶liwi膰 cz艂owie­kowi opuszczenie statku. Jest rzecz膮 oczywist膮, 偶e nie mog臋 uczestniczy膰 w realizacji takiego planu.

- Spr贸buj sam to sobie wsadzi膰 na g艂ow臋 - doradzi艂 Bobowi August Skiba. - Nastaw aparatur臋 na jak naj­mniejsz膮 moc, 偶eby艣 nie zwariowa艂, i zaryzykuj. Mo偶e wtedy zrozumiesz, o co tej puszce chodzi...

- Na g艂ow臋... na g艂ow臋... - powt贸rzy艂 z namys艂em Irek! - Czekajcie! W艂a艣ciwie dlaczego umie艣cili艣cie t臋 kul臋 na g艂owie Truszka?

- No, bo przecie偶 chodzi o to, 偶e aparatura musi mie膰 bliski kontakt z m贸zgiem... - Long urwa艂. Za艂ama艂 r臋ce, j臋kn膮艂, po czym wybuchn膮艂: - Truszku! Gdzie ty w艂a艣ci­wie masz g艂ow臋?!

Pierwsza zachichota艂a Mamma. Zawt贸rowali jej obaj szcz臋艣nicy i Dutour. Nawet Maia i Din zdobyli si臋 na u-艣miech. Tylko Inia, Long i Irek zachowali kamienny spo­k贸j.

- Brawo, Irku! - rzek艂 powa偶niej膮c ratownik. - Jak to dobrze, 偶e przynajmniej jeden z nas zachowa艂 szczypt臋 zdrowego rozs膮dku.

- To nie moja zas艂uga. On sam mi powiedzia艂, 偶e g艂o­wa nie jest jego najwa偶niejszym organem.

- Truszku - ojciec Mai zwr贸ci艂 si臋 z kolei do bezpo­艣rednio zainteresowanego - gdzie u ciebie znajduje si臋 m贸zg... to znaczy... no, wiesz, o co mi chodzi?

- Wiem. W centralnej cz臋艣ci .korpusu.

Dutour obrzuci艂 niepewnym/spojrzeniem sto偶kowat膮 posta膰.

- A tak troch臋 dok艂adniej?

- Centralny w臋ze艂 informatyczny znajduje si臋 dwa­dzie艣cia pi臋膰 centymetr贸w poni偶ej g贸rnej pokrywy.

Dwadzie艣cia pi臋膰 centymetr贸w poni偶ej p艂asko 艣ci臋­tego wierzcho艂ka, ozdobionego tak 偶a艂o艣nie teraz wy­gl膮daj膮c膮 g艂贸wk膮. Truszek by艂 lekko zw臋偶aj膮c膮 si臋 ku do 艂owi rur膮.

Mamma popatrzy艂a z pow膮tpiewaniem na Boba.

- No i co zrobisz? - spyta艂a. - Potrafisz wsadzi膰 kul臋 na rur臋?

- Co? - zdziwi艂 si臋 rudzielec. Zaraz jednak odzyska艂 pewno艣膰 siebie. - Pewnie, ze potrafi臋!

Dziesi臋膰 minut p贸藕niej nikt nie musia艂 ju偶 o nic pyta膰. Magiczny globus, podzielony na dwie p贸艂kule, zosta艂 przymocowany do korpusu Truszka, kt贸ry wygl膮da艂 teraz jak 艣redniowieczny rycerz przyst臋puj膮cy do szczeg贸lnie niebezpiecznej potyczki, i dlatego zabezpieczony a偶 dwiema tarczami przytwierdzonymi i z przodu, i z ty艂u. Pod p贸艂kulami Long umie艣ci艂 jeszcze jak膮艣 skrzynk臋, a tak偶e ogniwa energetyczne. Automat nie m贸g艂 przecie偶 lecie膰 w kosmos, ci膮gn膮c za sob膮 przewody, kt贸re go 艂膮­czy艂y z komputerem statku.

Kiedy wszystko by艂o gotowe, asystent Bodrina spyta艂:

- Irku, o kt贸rej wczoraj tw贸j ojciec zmieni艂 program Truszka?

- Chyba p贸藕nym wieczorem, a nawet ju偶 w nocy. Bal zacz膮艂 si臋 po po艂udniu, potem by艂y jeszcze te jaskinie i la­boratoria, i powr贸t ekipy...

- Truszek musi si臋 znale藕膰 przed momentem, kiedy to nast膮pi艂o - wyja艣ni艂 swoje zainteresowanie Bob. - Ale nie nazbyt wcze艣nie. Powinien przecie偶 jak najpr臋dzej wr贸ci膰 do programu, kt贸ry jest w nim zapisany teraz... Oczywi艣cie, po wykonaniu zadania... - M艂ody nauko­wiec westchn膮艂, po czym spojrza艂 z powag膮 na stoj膮cego

przed nim ch艂opca w kompletnym pr贸偶niowym skafand­rze. - No, Irku, twoja kolej. Gdyby moja aparatura by艂a ju偶 wypr贸bowana i sprawdzona, m贸g艂by艣 zosta膰 tutaj, nie nara偶aj膮c si臋 na nieprzyjemne niespodzianki w kos­mosie, bo wczorajszy Truszek pos艂ucha艂by przecie偶 twojego rozkazu. Ale - roz艂o偶y艂 r臋ce - niestety, nie mam pewno艣ci, czy urz膮dzenie nie przestanie dzia艂a膰 za, po­wiedzmy, pi臋膰 minut. Albo za dziesi臋膰. A gdyby tak mia艂o si臋 sta膰, to lepiej, 偶eby tw贸j automat by艂 wtedy blisko ciebie. Po powrocie do dzisiaj m贸g艂by zrobi膰 co艣, co zepsu艂oby nasz膮 akcj臋. Rozumiesz? Po wyj艣ciu ze statku s艂uchaj pilnie, co b臋dziemy do ciebie m贸wi膰, i steruj 艣ci艣­le wed艂ug naszych wskaza艅. B臋dziemy ci臋 prowadzi膰. Nie mo偶esz lecie膰 prosto w stron臋 planetoidy T-dwa-dzie艣cia jeden, bo sam dosta艂by艣 si臋 w to jakie艣 pole si艂o­we, kt贸re ona wytwarza. Musisz j膮 omin膮膰 i stan膮膰 poza ni膮, tak 偶eby oba uwi臋zione statki znalaz艂y si臋 dok艂adnie na przeci臋ciu linii, kt贸ra b臋dzie 艂膮czy膰 ciebie z nami tutaj. Wtedy dopiero wezwiesz Truszka. On oczywi艣cie poleci do ciebie najkr贸tsz膮 drog膮... i, chc膮c nie chc膮c, otrze si臋 o t臋 pigu艂臋, uwalniaj膮c obie ekipy. Zrozumia艂e艣?

- Tak - Irek prze艂kn膮艂 nerwowo 艣lin臋. Nast臋pnie wyprostowa艂 si臋 i nie patrz膮c na nikogo z obecnych po­szed艂 w stron臋 w艂azu.

Mlasn臋艂y zamykane wewn臋trznie drzwi. W 艣luzie po­zostali tylko Irek i Truszek.

- S艂yszysz mnie? - s艂uchawki ch艂opca odezwa艂y si臋 g艂osem Dutoura.

- Tak.

- Pami臋taj, 偶eby zostawi膰 w艂az otwarty. Inaczej Tru­szek, odebrawszy twoje wezwanie, rozwali艂by rakiet臋.

- Tak - rzek艂 po raz trzeci Irek.

Otworzy艂 w艂az. Obj臋艂a go czarna noc pr贸偶ni. Z miejsca gdzie sta艂, nie widzia艂 ani S艂o艅ca, ani Jowisza. Za to do­k艂adnie na wprost niego 艣wieci艂a kolorowa bry艂ka wiel­ko艣ci czere艣ni. Saturn - odgad艂 ch艂opiec.

By艂 bardzo daleko od swego rodzinnego Marsa. A je­szcze dalej od Ziemi.

Da艂 krok do przodu, wyjmuj膮c r贸wnocze艣nie zza pasa pistolecik gazowy, kt贸rego odrzut mia艂 mu zapewni膰 mo偶liwo艣膰 sterowania swoim cia艂em w mi臋dzyplanetar­nej przestrzeni. Truszek sta艂 spokojnie w miejscu. Nie mia艂 zamiaru przeszkadza膰 swojemu podopiecznemu w opuszczeniu bezpiecznej rakiety. Urz膮dzenie Boba Lon-ga zda艂o egzamin. Irkowi przemkn臋艂a jeszcze przez g艂ow臋 my艣l, jakie to dziwne, 偶e za nim stoi Truszek z w c z o -r a j. Nast臋pnie odbi艂 si臋 lekko od progu i g艂ow膮 naprz贸d, rozk艂adaj膮c ramiona jak na 膰wiczeniach z kociej akroba-tyki, poszybowa艂 mi臋dzy gwiazdy.

- Cz艂owieku - dobieg艂 go metaliczny g艂os. - Cz艂o­wieku, czekam na wezwanie.

Drugi pierwszy bal na Pi臋ciu Ksi臋偶ycach

Granica rejonu Wielkich Planet. Granica dziel膮ca 艣wiat S艂o艅ca i Ziemi - zasiedlony, pe艂en miast, ogrod贸w i obiekt贸w satelitarnych - od tajemniczej pustki, gdzie cz艂owiek dopiero ostro偶nie stawia pierwsze kroki. Na ob­szarze planetoid贸w pracowa艂y wprawdzie laboratoria kosmiczne, tworzono tam ju偶 nawet chroniony park kra­jobrazowy, ale im bli偶ej ogromnego, pos臋pnego Jowisza z jego nieokie艂zanym promieniowaniem i dzikimi burzami targaj膮cymi truj膮c膮 atmosfer臋, tym mniej by艂o osad i lu­dzi. Gwia藕dziniec na Ganimedzie powsta艂 jako pierwszy w tym rejonie powszechnie dost臋pny obiekt turystyczny. Dalej by艂 Saturn, na kt贸rego ksi臋偶ycach znajdowa艂y si臋 ju偶 tylko dwie bazy badawcze, a dalej - jedynie lodowa­ta noc wszech艣wiata, z nielicznymi, automatycznymi sta­cjami Instytutu Galaktycznego.

Na tej to granicy, w przestrzeni o艣wietlonej trzema s艂o艅cami, z kt贸rych tylko jedno by艂o prawdziwe, chocia偶 blaskiem nie dor贸wnywa艂o ponuremu Jowiszowi, poja­wi艂a si臋 mikroskopijna sylwetka cz艂owieka w skafandrze. Ale ten intruz nale偶a艂 do rozumnej rasy, kt贸ra my艣lami ju偶 dawno ogarn臋艂a ca艂y bezmiar wszech艣wiata, a teraz z po­wodzeniem zaczyna艂a w nim gospodarowa膰.

- Jeszcze na Syriusza - zabrzmia艂 w s艂uchawkach Ir­ka g艂os Dutoura. - Odrobin臋 w lewo... tak...

Ch艂opiec pos艂usznie zmienia艂 po艂o偶enie pistolecika ga­zowego, kt贸ry trzyma艂 z ty艂u, w wyci膮gni臋tej r臋ce. Po­zwala艂 kierowa膰 sob膮 ludziom siedz膮cym przed ekranem w kabinie wielkiego statku i maj膮cym do dyspozycji

komputer, kt贸ry precyzyjnie oblicza艂 kurs samotnego p艂y­waka pr贸偶ni. W tej chwili ten kurs prowadzi艂 w przed艂u­偶eniu prosto w Syriusza, jedn膮 z najja艣niejszych gwiazd na niebie Ziemi.

Mija艂y sekundy. Z sekund powstawa艂y minuty. Irek od­by艂 ju偶 daleka drog臋 od w艂azu rakiety. Planetoida T-dwa-dzie艣cia jeden powoli pozostawa艂a poza nim.

- Uwaga. Przejd藕 na kierunek Oriona. Irku, s艂yszysz? Przejd藕 na kierunek Oriona. Widzisz Betelgeuse?

- Widz臋 - odpowiedzia艂 zgodnie z prawd膮 ch艂opiec, przesuwaj膮c pistolecik w odpowiednim kierunku.

Poci膮gn膮艂 za spust i poczu艂, 偶e jego cia艂o znowu odro­bin臋 przy艣piesza.

- Dobrze. Wystarczy. A teraz prosto jak strzeli艂 na Al-debarana. W konstelacji Byka. Troch臋 bardziej na pra­wo... dobrze. Ju偶 jeste艣 na przed艂u偶eniu linii prostej 艂膮­cz膮cej statek z planetoid膮. Musisz si臋 tylko oddali膰 na bezpieczn膮 odleg艂o艣膰. Kiedy powiem: „ju偶", b臋dziesz m贸g艂 wezwa膰 Truszka. A potem natychmiast odbijaj pod k膮tem prostym do dotychczasowego kursu. Pami臋taj, 偶e je偶eli Truszkowi uda si臋 dobrze dmuchn膮膰 z dyszy w to 艣wi艅stwo i uwolni膰 statki, to one przez jaki艣 czas b臋d膮 lecie膰 za nim. M贸g艂by艣 si臋 dosta膰 w ich odrzut... No, Irek... uwaga... Hej, co si臋 dzieje?! - g艂os Dutoura pod­skoczy艂 raptownie o kilka ton贸w.

- Halo! - zawo艂a艂 zaniepokojony ch艂opiec. R贸wnocze艣nie wykona艂 gwa艂towny ruch, kt贸ry spra­wi艂, 偶e jego cia艂o odwr贸ci艂o si臋 o sto osiemdziesi膮t stop­ni. Planetoida T-dwadzie艣cia jeden znalaz艂a si臋 w ten spos贸b na wprost niego. Wygl膮da艂a jak nieregularna, spiczasta ska艂a wyrwana z g贸rskiego pasma.

- Irek! Irek!

- Jestem. Co, mam go wezwa膰?!

- On ju偶 polecia艂!

W tym momencie planetoida stan臋艂a w ogniu. R贸wno­cze艣nie zacz臋艂a gwa艂townie rosn膮膰. W pr贸偶ni tylko po

tym, 偶e co艣 si臋 powi臋ksza, mo偶na pozna膰, 偶e to co艣 szyb­ko zmierza w nasz膮 stron臋,

Nagle od male艅kiego globu odprysn臋艂a srebrna iskra i, zamiast zgasn膮膰, rozpali艂a si臋 do bia艂o艣ci. W s艂uchaw­kach Irka rozleg艂 si臋 wibruj膮cy gwizd. U艂amek sekundy p贸藕niej „iskra" przeistoczy艂a si臋 w ma艂膮 rakiet臋. A jesz­cze chwil臋 potem ch艂opiec rozpozna艂 w tej rakiecie Truszka.

- Tak, tu zero-trzy - g艂os Bodrina d藕wi臋cza艂 tak moc­no, 偶e dotar艂 do Irka mimo huku dyszy nap臋dowych zbli­偶aj膮cego si臋 b艂yskawicznie sto偶kowatego automatu. -W porz膮dku, Sven. W porz膮dku. Bob. Nie, tym razem na­sze anteny ocala艂y. Tylko ta pigu艂a, przy kt贸rej siedzieli艣­my, wyg艂usza fale... Co z ekip膮 zero-jeden? Nie mamy ich namiaru.

- Ja tak偶e go nie mam - odrzek艂 bardzo daleki i zniekszta艂cony g艂os nale偶膮cy jednak bez w膮tpienia do Svena Svenssona.

- Ani ja - zazgrzyta艂 chrypi膮cym dyszkantem Bob Long. Odbi贸r stawa艂 si臋 coraz gorszy.

- Hej! - krzykn膮艂 co si艂 w p艂ucach Irek. - Hej! Co si臋 dzie...

Musia艂 przerwa膰 w p贸艂 s艂owa. Truszek by艂 ju偶 bardzo blisko, l lecia艂 wprost na niego.

Ch艂opiec rozpaczliwie nacisn膮艂 spust pistolecika. Jego cia艂o zacz臋艂o nabiera膰 szybko艣ci, ale to by艂o i tak za ma艂o jak na tempo kosmicznej karawany. Bo Truszek nie by艂 sam. Za nim lecia艂 jaki艣 wielki walec b艂yszcz膮cy najczystszym z艂otem. A nieco w tyle pod膮偶a艂 tym samym torem statek. Rakieta, taka sama jak ta, kt贸ra przywioz艂a Irka i jego wsp贸艂pasa偶er贸w w to gro藕ne miejsce.

Ch艂opiec wci膮偶 jeszcze trzyma艂 palec zaci艣ni臋ty na spu艣cie pistolecika, kiedy poczu艂 gwa艂towne uderzenie. Pociemnia艂o mu w oczach. Jego g艂owa uderzy艂a z ca艂膮 -

si艂膮 o ty艂 kasku, odbi艂a si臋 i polecia艂a z kolei do przodu. R贸wnocze艣nie zacz膮艂 si臋 kr臋ci膰 w pr贸偶ni jak rozp臋dzony b膮k. S艂ysza艂 wycie, kt贸re zag艂uszy艂o g艂osy ludzi, potem przera藕liwy gwizd, a偶 w ko艅cu nasta艂a cisza.

- Halo, zero-trzy! Wywo艂uj臋 zero-trzy! - krzycza艂 Svensson.

- Tu zero-trzy - odpowiedzia艂 Artur Manners.

- No, wreszcie! Ju偶 my艣la艂em, 偶e znowu co艣 si臋 sta艂o.

- Nic si臋 nie sta艂o. Odbierasz sygna艂 namiarowy ekipy zero-cztery?

- Tak.

- A zero-jeden?

Min臋艂o kilkana艣cie sekund, zanim Sven, siedz膮cy w dalekiej bazie na Ganimedzie, wykrztusi艂:

- Znale藕li艣cie?...

- Znale藕li艣my - odrzek艂 zwi臋藕le Manners. - Ale odle­cia艂 z t膮 planetoid膮 w przeciwn膮 stron臋 ni偶 my. No, wi臋c masz jego namiar czy nie?

- Nie...

- W takim razie nie wywo艂uj nas teraz. Mamy troch臋 pracy.

- Troch臋 pracy - powt贸rzy艂a z gorzk膮 ironi膮 Mamma s艂uchaj膮ca tej rozmowy w kabinie statku ekipy zero-czte-ry. - Wys艂ali ch艂opca samego jak palec, a teraz... - nie mog艂a powiedzie膰 nic wi臋cej.

- Troch臋 pracy - siedz膮cy obok Mannersa Bodrin pokiwa艂 g艂ow膮. - S艂usznie, synu. Mamy troch臋 pracy. Pracy na 艂adnych kilka lat, a potem wiek贸w, a potem ty­si膮cleci... l tak dalej. Pracy jest tyle, ile si臋 jej mie艣ci w ca­

艂ym niesko艅czonym wszech艣wiecie. Ale na razie musimy odszuka膰 Irka. No i statek ekipy zero-jeden.

- Halo, Irek! Halo, Irek! - wo艂a艂 nieprzerwanie Bob Long. - Halo! Irek nie odpowiada艂.

- Uwaga, zero-cztery - Bodrin zdecydowa艂 si臋 zaj膮膰 miejsce Mannersa. - Kr贸tko, jak to by艂o?

Wys艂uchawszy zwi臋z艂ej relacji swego asystenta p wszystkim, co poprzedzi艂o start rakiety z ganimedzkiej pu­styni, a tak偶e o wydarzeniach, jakie mia艂y miejsce ju偶 w przestrzeni, powiedzia艂:

- Wi臋c Truszek wystartowa艂, chocia偶 ch艂opiec nie przes艂a艂 mu jeszcze tego zastrze偶onego wezwania. Dla­czego?

Tym razem wyja艣nienie trwa艂o nieco d艂u偶ej. Profesor nie wiedzia艂 przecie偶, 偶e Long na podstawie jego teorii ujemnej ci臋ciwy czasu ju偶 skonstruowa艂 aparat, kt贸ry przeni贸s艂 Truszka z dzisiaj do wczoraj. A asystent z kolei nie by艂 zupe艂nie pewien, jak s艂ynny uczony przyj­mie wiadomo艣膰, 偶e on - zamiast naprawia膰 anteny - zaj­mowa艂 si臋 sprawdzaniem urz膮dzenia, kt贸re najpierw pozwoli艂o mu pods艂ucha膰 rozmow臋 sprzed dw贸ch mie­si臋cy, a potem umo偶liwi艂o uwolnienie Irka spod zbyt troskliwej opieki automatu.

Profesor jednak mrukn膮艂 tylko: - Pogadamy potem - i przeszed艂 do pilniejszych spraw.

- Przeka偶cie naszemu komputerowi dok艂adne dane dotycz膮ce kursu Truszka przed spotkaniem z planetoid膮. Okre艣lcie, gdzie by艂 Irek, kiedy ostatni raz mieli艣cie z nim Kontakt. T-dwadzie艣cia jeden zmieni艂a orbit臋. Prawdo­podobnie stanie si臋 za kilka dni nowym ksi臋偶ycem Jowi­sza. O ni膮 na razie nie musimy si臋 troszczy膰. A Irka i ekipy zero-jeden b臋dziemy szuka膰 wsp贸lnie.

- Tak jest.

Obie rakiety sz艂y ju偶 obok siebie. W gwiezdnej prze­strzeni przed nimi znajdowa艂 si臋 syn doktora Skiby.

Jak wynika艂o z oblicze艅, zaraz po natarciu Truszka na T-dwadzie艣cia jeden ch艂opiec znalaz艂 si臋 na jego kursie. A za Truszkiem lecia艂 przecie偶 uwolniony, milcz膮cy sta­tek. Gdzie艣 w pobli偶u dryfowa艂a ponadto wytr膮cona ze swojej orbity planetoida...

- Tato... - powiedzia艂a cicho Inia. - Czy s艂yszysz mnie? 艁膮czno艣膰 dzia艂a艂a teraz normalnie.

- Oczywi艣cie - odpowiedzia艂 natychmiast doktor Skiba.

- Wiesz, kto tam jest?

- Wiem. Teraz ju偶 wiem. Ta rozmowa, kt贸r膮 urz膮dze­nie Boba przekaza艂o nam z przesz艂o艣ci, zosta艂a przed chwil膮 zapisana w pami臋ci komputera tak偶e i naszego statku. Wys艂uchali艣my jej wsp贸lnie z Karolem, bratem Piotra. On siedzi teraz obok mnie. Uwa偶a, tak samo jak ja, 偶e skoro rakieta zero-jeden nie zosta艂a uszkodzona, to je­go ojciec i Piotr mogli prze偶y膰 te dwa miesi膮ce. B膮d藕 do­brej my艣li. Na razie szukamy Irka.

- Tak, tato. Szukamy Irka... - powt贸rzy艂a jak echo dziewczyna i umilk艂a.

W sterowniach obu statk贸w zapanowa艂a cisza. Wszys­cy wpatrywali si臋 w ekrany szybkich radar贸w.

Irek uni贸s艂 powieki. Wyda艂o mu si臋, 偶e spa艂. Mrukn膮艂 co艣 niech臋tnie i na powr贸t zamkn膮艂 oczy. Przecie偶 jest zupe艂nie ciemno. A skoro tak, to nie musi jeszcze wsta­wa膰...

- Szukamy Irka - us艂ysza艂 w tym momencie g艂os ojca. B艂yskawicznie zerwa艂 si臋 z 艂贸偶ka... to znaczy, wywin膮艂 kozio艂ka w pr贸偶ni i od razu przypomnia艂 sobie, gdzie jest.

- Irek Skiba! Irek Skiba! - zabrzmia艂 w jego s艂uchaw­kach g艂os Dutoura. - Wzywam ci臋! Odezwij si臋!

- Jestem... - chcia艂 krzykn膮膰, ale zapia艂 tylko jak nie-

opierzony kogucik, kt贸ry podj膮艂 pierwsz膮 w 偶yciu pr贸b臋 oznajmienia 艣wiatu o swojej na nim obecno艣ci. Odchrz膮­kn膮艂, odetchn膮艂 kilka razy i rzek艂 powoli, oddzielaj膮c syla­by: - S艂y-sz臋 was. Ha-lo! S艂y-sz臋 was. Przy-le膰-cie po mnie.

Ratownika zast膮pi艂 Robert Long:

- Irek Skiba! Irek Skiba! Tu ekipa zero-cztery!

„Nie s艂ysz膮 - stwierdzi艂 w duchu ch艂opiec. - Nie s艂y­sz膮. Naprawd臋 do艣膰 by ju偶 by艂o tych wiecznych k艂o­pot贸w z 艂膮czno艣ci膮. Ale dlaczego w艂a艣ciwie nie s艂ysz膮?"

Nagle uderzy艂a go inna my艣l. Przecie偶 oczy ma szeroko otwarte. A mimo to nie widzi gwiazd. Nie widzi nic, zu­pe艂nie jak w zasypanej jaskini. W przestrzeni jest wpraw­dzie czarno, ale gwiazdy 艣wiec膮 zawsze.

Uni贸s艂 ramiona i zacz膮艂 trwo偶nie obmacywa膰 r臋kawi­cami kask, kryz臋, potem ca艂y skafander. Bada艂 sw贸j pr贸偶­niowy str贸j uwa偶nie i d艂ugo. Wreszcie nabra艂 pewno艣ci, 偶e skafander jest ca艂y, i dopiero wtedy przestraszy艂 si臋 na­prawd臋. Oczy! Jego oczy! Pami臋ta艂, 偶e Truszek, ci膮gn膮c za sob膮 p艂omienisty warkocz odrzutu, przemkn膮艂 tu偶 obok niego. Czy偶by ten blask go o艣lepi艂?!

- Tato!!! - wrzasn膮艂.

Nikt nie odpowiedzia艂. Ch艂opiec czeka艂 chwil臋, po czym gor膮czkowo potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Wtedy dokona艂 dziwnego odkrycia. A w艂a艣ciwie dw贸ch odkry膰. Po pierwsze stwierdzi艂, 偶e nie ma mikrofoniku, kt贸ry znajdu­je si臋 w ka偶dym kasku na wprost ust kosmonauty. A po drugie, poczu艂, 偶e koniec jego nosa dotyka czego艣 lep­kiego i ciep艂ego, co p艂ywa przed jego twarz膮. W skafand­rze nic nie mo偶e p艂ywa膰. To przecie偶 nie beczka na astro-col臋. A poza tym pr贸偶niowe okrycia g艂owy s膮 tak skonstruowane, 偶e cz艂owiek, cho膰by nie wiem jak chcia艂, nie mo偶e dotyka膰 ko艅cem nosa prze藕roczystej os艂ony twarzy. Chyba 偶e mia艂by nos wielko艣ci doro­dnego og贸rka...

„Spokojnie. Tylko spokojnie - powiedzia艂 sobie w du-

chu. - Skoro co艣 p艂ywa mi przed oczami, mo偶e nie o-艣lep艂em, tylko to co艣 zapaskudzi艂o szyb臋 kasku. Katastrofa katastrof膮, jednak nie ma katastrof, w wyniku kt贸rych lu­dziom wyd艂u偶a艂yby si臋 nosy. Nikt mnie nie s艂yszy, ale jak niby mia艂by s艂ysze膰, je偶eli nie mam mikrofonu. Co si臋 z nim sta艂o? Po艂kn膮艂em go? Powiedzmy, 偶e po艂kn膮艂em. W takim razie - mimo wszystko - powinni odbiera膰 m贸j sygna艂 namiarowy. Przecie偶 nadajniczek wszyty w ska­fander jest na swoim miejscu... sprawdzi艂em to przed chwil膮".

W tym momencie jego plecy zetkn臋艂y si臋 z czym艣 du­偶ym i masywnym. Dotkni臋cie by艂o 艂agodne, ale czego ni­by mo偶e dotkn膮膰 kosmonauta zab艂膮kany w bezkresnej mi臋dzyplanetarnej pustce?

- Prosz臋, niech cz艂owiek si臋 nie rusza... Rozpaczliwy wrzask, kt贸rym Irek mia艂 zamiar zaprote­stowa膰 przeciw swej nowej, absurdalnej przygodzie, za­mieni艂 si臋 w zd艂awiony rado艣ci膮 szept:

- Truszek?...

- Przepraszam, 偶e przybywam tak p贸藕no, ale musia­艂em odprowadzi膰 nie zidentyfikowany obiekt na bez­pieczn膮 odleg艂o艣膰. Poza tym przez jaki艣 czas nie od­biera艂em kodu namiarowego, poniewa偶 pomi臋dzy mn膮 a cz艂owiekiem znalaz艂a si臋 planetoida T-dwadzie艣cia jeden.

Ch艂opiec zrozumia艂, dlaczego ojciec, Bodrin i inni nie odbierali sygna艂贸w jego automatycznego nadajniczka. Skoro by艂 zas艂oni臋ty przez t臋 ca艂膮 planetoid臋... Zagadk膮 po­zostawa艂o jeszcze nag艂e pojawienie si臋 automatu XX B-czterysta siedem.

- Sk膮d si臋 tu wzi膮艂e艣? Przecie偶 ci臋 nie wzywa艂em? -spyta艂.

- Zgodnie z programem musz臋 by膰 stale w pobli偶u cz艂owiek a...

- No tak, zgodnie z twoim dzisiejszym programem. Ale ty jeste艣 teraz wczoraj?...

- Przepraszam. Chyba 藕le us艂ysza艂em. To dlatego, 偶e cz艂owiek ma uszkodzony mikrofon wewn膮trz kasku.

- Truszku! - ch艂opiec przypomnia艂 sobie raptem o swoim najwi臋kszym zmartwieniu. - Ja nic nie widz臋!

- Os艂ona twarzy cz艂owieka jest pokryta od wewn膮trz nieprze藕roczyst膮 substancj膮 - pad艂a odpowied藕.

- Co to jest?! - Irek zmieni艂 nagle ton, poniewa偶 zno­wu dotkn膮艂 czego艣 nogami.

- Cz艂owiek znajduje si臋 na powierzchni planetoidy T-dwadzie艣cia jeden - odrzek艂 spok贸j nie Truszek. - Je艣li natomiast chodzi o organ wzroku, nale偶a艂oby tylko jak najszybciej wymieni膰 kask na nowy. Tu, w pobli偶u, jest statek...

- Planetoidy?! Jestem na planetoidzie?! A czy na niej ju偶 nie ma tego 艣wi艅stwa, kt贸re chwyta rakiety?!...

- Nie. Statki unieruchamia艂 nie zidentyfikowany obiekt, wbity g艂臋boko w ska艂臋. Tym razem przelecia艂em bardzo blisko planetoidy. 艢wiat艂o ognia odrzutowego mojego silnika by艂o tak ostre, 偶e ten obiekt wyrwa艂 si臋 i pod膮偶y艂 za mn膮.

- Czy wiesz, co to by艂o? - ciekawo艣膰 przemog艂a b贸l, kt贸ry Irkowi coraz wyra藕niej dawa艂 si臋 we znaki.

- W mojej pami臋ci brak danych, kt贸re pozwoli艂yby mi dok艂adnie scharakteryzowa膰 obiekt. Tak samo, jak w dy­sku, nie by艂o w nim 艣lad贸w 偶ycia. Mia艂 kszta艂t walca o za­okr膮glonych ko艅cach. By艂 barwy z艂ocistej. To wszystko.

- Nos mnie boli - poskar偶y艂 si臋 teraz dopiero ch艂o­piec.

Truszek zacz膮艂 si臋 spieszy膰. Irek poczu艂, 偶e chwytaj膮 go elastyczne wysi臋gniki i 偶e nabiera szybko艣ci.

- Dok膮d lecimy? - spyta艂 偶a艂o艣nie.

- Namiar!!! Namiar!!! Irku, wiemy ju偶, gdzie jeste艣! Ir­ku!

- Za to ja nie wiem, gdzie jestem - odburkn膮艂 ch艂o­piec. Us艂yszeli go wreszcie. Nic dziwnego Skoro dotych-

czas by艂 zas艂oni臋ty przez t臋 T-dwadzie艣cia jeden, a teraz Truszek unosi艂 go w woln膮 przestrze艅, to musieli go us艂y­sze膰.

- Zero-cztery, start! Zero-trzy, start!

- Tak jest!

- Tak jest!

G艂osy dochodz膮ce z kabin statk贸w, kt贸rych za艂ogi odebra艂y w ko艅cu jego sygna艂 namiarowy, nie wywar艂y na Irku wi臋kszego wra偶enia. Ma przy sobie Truszka. l tak jest ocalony.

D艂onie ch艂opca opar艂y si臋 o jak膮艣 metalow膮 p艂yt臋. W nast臋pnej chwili us艂ysza艂 cichy zgrzyt, a potem charakte­rystyczny stuk ci臋偶kiej klapy w艂azu.

- Gdzie jeste艣my?

- W 艣luzie statku, kt贸ry wszed艂 na orbit臋 Jowisza ra­zem z planetoid膮 T-dwadzie艣cia jeden. Musia艂em otwo­rzy膰 wej艣cie, pos艂uguj膮c si臋 awaryjnym zamkiem mecha­nicznym. Automaty 艣luzy nie dzia艂aj膮.

- Co to za statek?! - Irek natychmiast zapomnia艂 o swoim podejrzanie wielkim i bol膮cym nosie. - Czy tu jest ojciec?

- Nie. Ta rakieta nie wysy艂a 偶adnych sygna艂贸w.

- Znowu g艂ucho! - Dutour uderzy艂 zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮 w pulpit. - C贸偶 si臋, u licha, dzieje?! Przed chwil膮 odbie­rali艣my jego sygna艂y namiarowe, jakby nigdy nic... a偶 tu nagle masz!

- Czy mog艂o mu si臋 co艣 sta膰, w艂a艣nie teraz? - spyta艂a cicho Inia.

Bob potrz膮sn膮艂 energicznie g艂ow膮.

- Nie. Doko艂a nas w kosmosie panuje ju偶 spok贸j. Je艣­li Irkowi przedtem nic si臋 nie sta艂o, to obecnie jest zupe艂­nie bezpieczny. Musi mie膰 po prostu uszkodzony nadaj­nik, kt贸ry na moment wznowi艂 prac臋, a potem znowu umilk艂.

- W ka偶dym razie le膰my jak najpr臋dzej tam, sk膮d przysz艂y te ostatnie sygna艂y!

- Przecie偶 lecimy - uspokoi艂 zdenerwowan膮 Mam­m臋 doktor Skiba. - Ale nie mo偶emy rozwija膰 pe艂nej szyb­ko艣ci. Nie wiemy, w kt贸rym miejscu dojdzie do spotka­nia. Mogliby艣my go przeoczy膰.

„Teraz znowu przestali odbiera膰 m贸j kod namiarowy" - uprzytomni艂 sobie Irek, us艂yszawszy, 偶e Truszek wpro­wadzi艂 go do statku. By艂 jednak zbyt podniecony, by przej膮膰 si臋 stwierdzeniem tego faktu. Zacz膮艂 si臋 bowiem domy艣la膰, do jakiego statku trafi艂. Pragn膮艂 jak naj­szybciej otworzy膰 wewn臋trzne drzwi 艣luzy i...

- Cz艂owiek ma uszkodzony nos - ostudzi艂 jego zapa艂 automat, kt贸ry w艂a艣nie uwolni艂 go od nakrycia g艂owy.

Irek odprowadzi艂 niezbyt przytomnym wzrokiem sw贸j kask, kt贸ry znika艂 ju偶 we wn臋ce ze skafandrami, i odkry艂, 偶e przednia, prze藕roczysta cz臋艣膰 jest zalana krwi膮. Odru­chowo z艂apa艂 si臋 za nos i krzykn膮艂 z b贸lu. Dot膮d jako艣 nie mia艂 powod贸w, by wstydzi膰 si臋 swego organu powonie­nia - nie by艂 ani za d艂ugi, ani za szeroki, ani nazbyt zadarty. C贸偶, nos jak nos. Teraz jednak naprawd臋 przy­pomina艂 og贸rek, nie tytko dorodny, lecz, co gorsza, kiszony.

- Masz chusteczk臋? - j臋kn膮艂.

- Chusteczk臋?

- No, chusteczk臋, chusteczk臋! Nie wiesz, co to jest chusteczka?! - zirytowa艂 si臋 Irek.

- Nie wiem.

- Tu nigdzie nie ma lustra! Jak ja im si臋 poka偶臋... - la­mentowa艂 ch艂opiec.

Ostatnie zdanie zabrzmia艂o bardzo niewyra藕nie, ponie­wa偶 Truszek akurat zak艂ada艂 mu na g艂ow臋 nowy kask. Ten by艂 czysty i mia艂 wszystko na swoim miejscu. 艁膮cz­nie, rzecz jasna, z miniaturowym mikrofonikiem.

- Wiem, co si臋 sta艂o - kontynuowa艂 melancholijnie Irek. - Kiedy przelecia艂e艣 tak blisko mnie, wywin膮艂em kozio艂ka. Kiwn膮艂em g艂ow膮 i rozbi艂em mikrofon. Wtedy pu艣ci艂a mi si臋 krew z nosa. Musz臋 wygl膮da膰 przecudow-nie...

- Cz艂owiek wygl膮da jak cz艂owiek z uszkodzonym nosem - orzek艂 kr贸tko automat.

Poniewa偶 w 艣luzach statk贸w kosmicznych istotnie nie ma luster, ch艂opiec musia艂 zadowoli膰 si臋 tym lakonicz­nym opisem swojej powierzchowno艣ci. Zreszt膮 w tej w艂a艣nie chwili us艂ysza艂 chrobot zamka wewn臋trznych drzwi. Moment p贸藕niej ujrza艂 cz艂owieka w kompletnym skafandrze. Cz艂owiek ten, otworzywszy drzwi, stan膮艂 i przygl膮da艂 mu si臋, przy艣wiecaj膮c sobie czo艂owym reflektorem. Wreszcie powiedzia艂 cicho, zachryp艂ym g艂osem:

- Kim jeste艣?...

- A ty? A ty? - spyta艂 gor膮czkowo Irek zapominaj膮c o konwenansach. Przez twarz nieznajomego przebieg艂 s艂aby u艣miech.

- Niech i tak b臋dzie - rzek艂 z wysi艂kiem. - Nazywam si臋 Gomera...

- Gomera?! Piotr! - wykrzykn膮艂 Irek. - Szukamy was... to znaczy, od dw贸ch miesi臋cy szuka was profesor Bodrin i tw贸j brat, Karol, i Bob Long, i Manners, a teraz i m贸j ojciec. Nazywam si臋 Skiba. Irek Skiba! Szuka was tak偶e moja siostra...

- Nie jestem Piotrem - odrzek艂 gospodarz jeszcze jednego statku ocalonego przez Truszka. - Na imi臋 mam Filip. Karol jest moim synem... Piotr zreszt膮 tak偶e. Piotrze! - podni贸s艂 odrobin臋 g艂os.

W drzwiach od korytarza ukaza艂 si臋 jeszcze jeden m臋偶­czyzna w skafandrze. Szed艂 powoli, niemal nie odrywaj膮c st贸p od pod艂ogi, po czym opar艂 si臋 o 艣cian臋. Zanim jed­nak zdo艂a艂 co艣 powiedzie膰, odezwa艂 si臋 Truszek:

- Kto艣 usi艂uje wej艣膰 do statku. Tak jak ja przed chwil膮,

to znaczy manewruj膮c mechanicznym zamkiem. Auto­maty w艂azu nie dzia艂aj膮.

- 呕adne automaty tu nie dzia艂aj膮... ju偶 od wielu ty-godni - rzek艂 Filip Gomera. - Dzia艂aj膮 tylko ludzie. Wszystko - powietrze, wod臋, 偶ywno艣膰, minimum energii niezb臋dnej, 偶eby nie zamarzn膮膰 w kosmicznym mrozie -musieli艣my zdobywa膰 przy u偶yciu najprostszych narz臋­dzi. Po艂膮czyli艣my si臋 bezpo艣rednio z pojemnikami i pom­powali艣my r臋cznie... l tak zreszt膮 偶yjemy tylko dlatego, 偶e w chwili zderzenia z planetoid膮 mieli艣my na sobie pr贸偶­niowe ubiory. Niestety, wszystkie zespo艂y automatyczne i wszystkie przeka藕niki, opr贸cz innych rodzaj贸w energii, emituj膮 tak偶e fale 艣wiat艂a. A tu by艂o jakie艣 diabelstwo, kt贸re poch艂ania艂o bez reszty ka偶dy, nawet niewidoczny go艂ym okiem promyczek. Poza tym 艂膮czno艣膰 pomi臋dzy poszczeg贸lnymi zespo艂ami komputera biegnie, jak, wie­cie, 艣wiat艂owodami. Stali艣my si臋 g艂uchymi i 艣lepymi roz­bitkami wewn膮trz nie uszkodzonego, 艣wietnie wyposa­偶onego statku.

- Przypominam, 偶e kto艣 chce wej艣膰 do statku. Jednak w艂az nie otworzy si臋, je艣li nie zostan膮 zamkni臋te we­wn臋trzne drzwi 艣luzy. Nie pozwoli na to blokada. 艢luza nie mo偶e by膰 przecie偶 otwarta na przestrza艂, bo z ca艂ej ra­kiety natychmiast uciek艂oby powietrze - Truszek t艂uma­czy艂 powoli i dobitnie, jakby mia艂 przed sob膮 s艂uchaczy, kt贸rzy nigdy w 偶yciu nie widzieli kosmicznego statku.

- Wejd藕, Piotrze - powiedzia艂 Filip Gomera. - Trzeba wpu艣ci膰 go艣ci. Domy艣lam si臋, 偶e b臋dzie w艣r贸d nich pro­fesor Bodrin?!

- Nie tylko. Nie tylko - zapewni艂 skwapliwie Irek. Piotr wszed艂 i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Kilka sekund p贸藕niej otwar艂a si臋 klapa zewn臋trznego w艂azu. Pierwszy wpad艂 m艂ody m臋偶czyzna, kt贸rego twarz widoczna za szy­b膮 kasku wyda艂a si臋 Irkowi znajoma. Ale偶 tak! Widzia艂 te­go cz艂owieka na ekranie, w dyspozytorni gwia藕dzi艅ca. Wtedy Inia zawo艂a艂a: „Piotr". Nie by艂 to jednak Piotr, tyl-

ko Karol. Karol Gomera, kt贸ry przylecia艂 specjalnie ze sta­cji badawczej na orbicie Wenus, gdzie pracowa艂 - 偶eby uczestniczy膰 w poszukiwaniach swojego zaginionego ojca i brata. Zaraz za Karolem pojawi艂 si臋 Bob Long, na­st臋pnie doktor Skiba, a potem w 艣luzie zapanowa艂 okrut­ny t艂ok. Irek zamkn膮艂 oczy. S艂ysza艂 tylko, 偶e bardzo wiele ludzi m贸wi naraz, 偶e Inia co艣 szepcze, a Mamma przeciwnie, piszczy wniebog艂osy, 偶e kto艣 go 艣ciska, 偶e kto艣 inny pyta o co艣 Truszka, kt贸ry jak zwykle spokojnie udziela wyja艣nie艅. Ale wkr贸tce wszystkie te d藕wi臋ki zla艂y si臋 w jeden szum, jakby wzburzonego morza, kt贸re jed­nak niebawem zacz臋艂o przycicha膰, przycicha膰, a偶 umilk艂o zupe艂nie.

Irek otworzy艂 oczy. Ujrza艂 jasn膮 plam臋 obwiedzion膮 okr膮g艂膮, s艂abo 艣wiec膮c膮 t臋cz膮.

- Nie 艣wie膰 - wymamrota艂 ostrzegawczo. - T o zno­wu co艣 rozwali. Jakie艣 ska艂y albo planetoid臋...

- Tego ju偶 nie ma - powiedzia艂a plama. - Poza tym nic tu nie 艣wieci. Jak si臋 czujesz? Nos ci臋 nie boli?

S艂owo „nos" sprawi艂o, 偶e ch艂opiec ponownie musia艂 unie艣膰 powieki.

- A co ja niby widz臋? - spyta艂 niech臋tnie. - Chc臋 by膰 dobrze zrozumiany - ci膮gn膮艂 rozkapryszonym tonem. -Czym jest ta kolorowa plama nade mn膮? l czemu ona m贸wi?

- M贸wi, poniewa偶 jest cz艂owiekiem - pad艂a odpo­wied藕. - Tak si臋 sk艂ada, 偶e w dodatku twoim rodzonym ojcem, chocia偶 zapewne nie jest to okoliczno艣膰, kt贸r膮 ktokolwiek chcia艂by si臋 chwali膰 przed 艣wiatem. Jako dziecko - jednym kopni臋ciem przewr贸ci艂e艣 rakiet臋. W miar臋 up艂ywu lat jest coraz gorzej. Rozbijasz auto­maty ratownicze, a - zamiast rakiet - przewracasz g贸ry. Zawalasz jaskinie i spychasz lawiny na laboratoria.

Nie wspominaj膮c ju偶 o tym, 偶e nikomu przed tob膮 nie uda艂o si臋 rozkwasi膰 nosa o os艂on臋 w艂asnego kasku!

Irek skrzywi艂 si臋 i poruszy艂 g艂ow膮. T臋czowa plama na­tychmiast znikn臋艂a, przeobra偶aj膮c si臋 w u艣miechni臋t膮 twarz doktora Skiby.

- Le偶 spokojnie - powiedzia艂 konstruktor. - Jeste艣 jeszcze pod艂膮czony do aparatury medycznej. Straci艂e艣 troch臋 krwi.

- Tato - j臋kn膮艂 ch艂opiec, kt贸ry po rozszyfrowaniu za­gadki m贸wi膮cej plamy odzyska艂 tak偶e pami臋膰 - by艂em w przestrzeni i ratowa艂em ludzi. Je艣li jestem chory, to nie powiniene艣 kpi膰 sobie ze mnie ani u艣miecha膰 si臋, jakby艣 patrzy艂 na co艣 艣miesznego. Powiem mamie...

- Ja te偶 b臋d臋 jej mia艂 to i owo do powiedzenia. Ale zanim zobaczysz si臋 z mam膮, porozmawiasz z reportera­mi. Ju偶 tu lec膮. Z Ziemi i z Marsa. Sensacja, 偶e hej! Srebr­ny dysk, jaskinie ze skibrytami... Mamma zd膮偶y艂a ju偶 roz­powszechni膰 t臋 nazw臋. Nadto katastrofa w g贸rach, hi­storia szcz臋艣nik贸w, po偶eraj膮cy 艣wiat艂o tw贸r wbity jak szpilka w planetoid臋, pogonie Truszka, no a przede wszystkim - ocalenie za艂ogi, kt贸r膮 ju偶 uznano za straco­n膮. We wszystkich tych wydarzeniach odegra艂e艣 pierw­szoplanow膮 rol臋. Pierwszy wszed艂e艣 tak偶e na pok艂ad statku ekipy zero-jeden. Jeste艣 s艂awny, m艂ody cz艂owieku. Twoje zdj臋cia obiegn膮 艣wiat. A propos, le偶 grzecznie i kuruj si臋. Nie chcia艂by艣 chyba we wszystkich dzienni­kach trivi figurowa膰 z nosem w kszta艂cie dziurawej pi艂ki... No, dobrze ju偶, dobrze. Za dziesi臋膰 minut tw贸j nos odzy­ska normalny kszta艂t i kolor - zlitowa艂 si臋 ojciec, widz膮c pop艂och w oczach swego s艂awnego syna. - Automaty medyczne robi膮, co mog膮.

Irek chcia艂 unie艣膰 g艂ow臋, ale przytrzyma艂y go mocne nitki oplataj膮ce ca艂e jego cia艂o.

- Nie ruszaj si臋 - powt贸rzy艂 doktor Skiba. - M贸wi­艂em przecie偶, 偶e jeste艣 pod艂膮czony do aparatury leczni­czej.

- Gdzie mnie w艂a艣ciwie przywioz艂e艣? - spyta艂 ch艂o­piec, opadaj膮c z powrotem na wezg艂owie.

- Oczywi艣cie, 偶e do "Pi臋ciu Ksi臋偶yc贸w". A niby do­k膮d mieliby艣my polecie膰?

- Co robi膮 inni?

- Profesor Bodrin zosta艂 w bazie dalekiej 艂膮czno艣ci, wraz z ca艂膮 za艂og膮, poza jednym Olafem Robinsonem. Tam jest tak偶e Inia. Natomiast tw贸j kolega, Din, przyby艂 tutaj razem z Mamm膮, Dutourem, Mai膮 oraz moim stry­jem i Ranghim, kt贸rym lawina zasypa艂a laboratoria. Co jeszcze chcesz wiedzie膰? Przespa艂e艣 ca艂膮 noc. Teraz jest dziesi膮ta przed po艂udniem miejscowego czasu. Wieczo­rem mamy bal. Wtedy przylec膮 te偶 wszyscy z bazy. Mam­ma ju偶 zbiera kwiaty, a Adam Kozula przygotowuje sal臋. Dzi艣 zosta艂 wznowiony ruch pasa偶erski na Ganimeda. Masz dosta膰 honorowy medal gwia藕dzi艅ca „Pi臋膰 Ksi臋偶y­c贸w". Nie dziwi臋 si臋, 偶e s膮 z ciebie zadowoleni. Odt膮d b臋d膮 mie膰 t艂umy go艣ci. Ju偶 zapad艂a decyzja o budowie dw贸ch nowych o艣rodk贸w turystycznych. Ciekawo艣膰 ludzka nie ma granic... Zreszt膮 - ojciec spowa偶nia艂 nagle - gdyby nie ta ciekawo艣膰, nie by艂oby nas tutaj... l nie by­艂oby nas za kilkadziesi膮t czy kilkaset lat na wszystkich gwiazdach Galaktyki.

- Tato - rzek艂 Irek ju偶 zupe艂nie przytomnie - co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o tam, w przestrzeni, kiedy mia艂em przes艂a膰 Truszkowi wezwanie? Przecie偶 on przylecia艂, zanim co­kolwiek powiedzia艂em?

- Bo przedwczoraj wprowadzi艂em do jego programu poprawk臋. Odt膮d mia艂 by膰 zawsze tam, gdzie ty.

- Ale Bob przeni贸s艂 go przecie偶 o jedn膮 dob臋 w prze-

sz艂o艣膰. Inaczej nie pu艣ci艂by mnie z pok艂adu statku.

- Bob istotnie przeni贸s艂 go w przesz艂o艣膰, ale nie tak, jak zamierza艂. Pomyli艂 si臋 po prostu. Przewidywa艂 zreszt膮, 偶e jego nie sprawdzona aparatura mo偶e przesta膰 dzia艂a膰 wcze艣niej, ni偶 powinna, i dlatego nie chcia艂 wys艂a膰 Truszka samego, tylko nalega艂, 偶eby艣 przed nim polecia艂

w kosmos ty sam. Mia艂 racj臋. Nie min臋艂o nawet p贸艂 go­dziny poprzedniego dnia, a Truszek znalaz艂 si臋 z powrotem w bie偶膮cym czasie. l, oczywi艣cie, natychmiast zacz膮艂 dzia艂a膰 pod dyktando swojego aktualnego progra­mu. To znaczy, 偶e musia艂 do ciebie polecie膰 od razu, nie czekaj膮c nawet na wezwanie. Po drodze natrafi艂 na pla-netoid臋. B艂yskawicznie oceni艂, 偶e po pierwsze, tam s膮 lu­dzie potrzebuj膮cy pomocy, a po drugie - co dla niego w danym momencie by艂o najwa偶niejsze - 偶e ta planetoida i tkwi膮cy w niej nie zidentyfikowany obiekt przeszkadzaj膮 mu w jak najszybszym dotarciu do ciebie. Wi臋c niejako mimochodem ocali艂 statek Bodrina.

- Bob si臋 pomyli艂? - powt贸rzy艂 cicho ch艂opiec. Nagle za艣mia艂 si臋. - Jak to dobrze, 偶e nie o rok! Albo o sto lat! Ojciec tak偶e parskn膮艂 艣miechem.

- No, c贸偶 - powiedzia艂 powa偶niej膮c - by艂a to prze­cie偶 pierwsza praktyczna pr贸ba zastosowania urz膮dzenia skonstruowanego przez Boba. Nawiasem m贸wi膮c, on zaproponowa艂 mi wsp贸艂prac臋 przy budowie nowej gene­racji aparat贸w czasowych wykorzystuj膮cych teori臋 Bod­rina. Chyba si臋 zgodz臋. Rzecz jest jednak ciekawa.

Irek by艂 tego samego zdania.

- A gdzie jest Truszek? - spyta艂 jeszcze.

- Tutaj - dobieg艂 z k膮ta pokoju spokojny g艂os. - Nie mog臋 by膰 gdzie indziej.

- Dzie艅 dobry, Truszku - ch艂opiec u艣miechn膮艂 si臋. -Wiem, 偶e musisz by膰 tutaj. Co najwy偶ej m贸g艂by艣 by膰 kiedy indziej.

W jednej z nielicznych kabin mieszkalnych bazy dale­kiej 艂膮czno艣ci Inia rozmawia艂a w tym czasie z Robertem Longiem.

- Bob, dzi臋kuj臋 ci, 偶e mi powiedzia艂e艣... - szepn臋艂a. -Wiesz, wtedy na pustyni, kiedy Irek zosta艂 zasypany w ja­skini. Ju偶 wtedy wierzy艂e艣 w to, 偶e znajdziemy i uratuje-

my Piotra... Nie masz poj臋cia, jak bardzo mi w贸wczas po­mog艂e艣...

Asystent Bodrina wykrzywi艂 twarz w grymasie, kt贸ry zapewne mia艂 imitowa膰 u艣miech. Nast臋pnie szybko od­wr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 majstrowa膰 przy aparaturze leczniczej, do kt贸rej byli pod艂膮czeni obaj uratowani z ekipy zero-je-den, chocia偶 w gruncie rzeczy nie mia艂 tam nic do roboty. Stan obu pacjent贸w pozwala艂 ju偶 w艂a艣ciwie na od艂膮­czenie zespo艂贸w medycznych. Chodzi艂o teraz .tylko b to, 偶eby odzyskali pe艂ni臋 si艂. Wieczorem mia艂 by膰 przecie偶 bal...

- Iniu - odezwa艂 si臋 rozmarzonym tonem Piotr. - B臋­dziemy ta艅czy膰, obejrzymy kwiaty, kt贸re tak pi臋knie wy­hodowa艂a pani Flora, b臋d臋 jad艂, pi艂, wylegiwa艂 si臋 na tra­wie i, 偶eby mnie ci膮gn臋li hakami, dusili, wy偶ymali, piekli na bateriach s艂onecznych, bombardowali meteorytami, wa艂kowali, obdzierali ze sk贸ry i topili w p艂ynnym helu, nie wy艣ciubi臋 nosa ze strefy chronionej co najmniej przez p贸艂 roku.

- Nie wierz mu! - za艣mia艂 si臋 cicho Filip Gomera. -Nie min膮 trzy dni, a ju偶 poniesie go na planetoid臋 T-dwa-dzie艣cia jeden. B臋dzie musia艂 sam sprawdzi膰, czy tam nie zosta艂y jakiej艣 ciekawe 艣lady. W tej chwili pracuj膮 na niej tylko automaty pomiarowe, ale przecie偶 wkr贸tce do­艂膮cz膮 do nich ekipy badawcze. Uprzedzam ci臋 lojalnie, 偶eby艣 potem nie mia艂a do mnie pretensji. Czeka ci臋 trud­ne 偶ycie, moje dziecko.

Inia z zak艂opotaniem poprawi艂a swoje pi臋kne w艂osy.

- Najtrudniejsze chwile mam ju偶 jednak za sob膮 -powiedzia艂a cicho. Zmiesza艂a si臋 jeszcze bardziej i doda­艂a: - Patrz臋 na was i ci膮gle jeszcze nie wierz臋 w艂asnym oczom. Po tych strasznych dw贸ch miesi膮cach! Po tej ci­szy!

- Owszem - przytakn膮艂 z humorem ojciec Piotra. -Cicho to tam rzeczywi艣cie by艂o. Piekielnie cicho... Gdyby nie nieustanna, mordercza praca, kt贸r膮 narzucili艣my so­

bie od pierwszej chwili, pewnie ju偶 na zawsze zostaliby艣­my w tej ciszy. Nawet gdyby艣cie nas w ko艅cu znale藕li, nie us艂yszeliby艣my ju偶 waszych g艂os贸w. By艂aby to strata nie do powetowania. Pomy艣l, omin臋艂oby nas spotkanie z twoim bratem. Wlaz艂 do naszego statku jak do w艂asnego domu i od razu za偶膮da艂, 偶ebym mu si臋 przedstawi艂. A po­tem narobi艂 takiego wrzasku, 偶e wszystkim nam zrobi艂o si臋 ciep艂o, chocia偶 od dw贸ch miesi臋cy ogrzewali艣my ra­kiet臋 tylko turystyczn膮 maszynk膮 do gotowania, bo kli­matyzacja nie dzia艂a艂a... M贸wi膮c powa偶nie, Iniu, masz bardzo dzielnego brata.

- Tak - dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 mimo woli. -W dodatku nie jednego. Wiesz - zwr贸ci艂a si臋 do Pio­tra - Irek ma pi臋tna艣cie lat, ale 艣wietnie czu艂, co si臋 ze mn膮 dzieje. Nigdy nie zaj膮kn膮艂 si臋 na tw贸j temat, wie­dzia艂am jednak, 偶e my艣li o nas. Mia艂 przedziwne przygody, to prawda, a przecie偶 jego obecno艣膰 doda艂a mi si艂. Kiedy wesz艂am do waszego statku, by艂 ca艂y po­krwawiony, widzia艂am, 偶e traci przytomno艣膰 z wy czerpania, ale by艂 szcz臋艣liwy, cho膰 pewnie sam o tym nie pomy艣la艂. Macie racj臋, to wspania艂y ch艂opak. Tylko mu tego nie m贸wcie... - zastrzeg艂a tonem wytrawnego pedagoga.

- On nie jest zarozumia艂y - wtr膮ci艂 ponuro Bob Long. - Nie jest tak偶e egoist膮. Potrafi si臋 cieszy膰 rado艣ci膮 in­nych.

Dziewczyna drgn臋艂a i zarumieni艂a si臋. Poj臋艂a a偶 nadto dobrze, 偶e m艂ody naukowiec my艣la艂 nie tylko o Irku...

Przez chwil臋 walczy艂a ze sob膮, po czym nagle pod­bieg艂a do smutnego dryblasa i przytuli艂a twarz do jego ra­mienia.

- Och, Bob, Bob! - zawo艂a艂a st艂umionym g艂osem. -Jestem taka szcz臋艣liwa!

Nawet najserdeczniejsza i najszczersza rado艣膰 z cudze­go szcz臋艣cia ma w pewnych okoliczno艣ciach swoje gra-

nice. Bob wyda艂 kr贸tki zd艂awiony odg艂os, wyswobodzi艂 si臋 delikatnie z obj臋膰 Ini, b膮kn膮艂: - Przepraszam - i wy­bieg艂 z kabiny. Dziewczyna odprowadzi艂a go zatroska­nym spojrzeniem.

- Biedny Irek - westchn臋艂a, na poz贸r najzupe艂niej bez zwi膮zku.

- Irek? - nie zrozumia艂 Piotr. - Irek?

- Widzieli艣cie przecie偶 c贸rk臋 Geo Dutoura. Jak zd膮­偶y艂am zauwa偶y膰, ona bardzo, ale to bardzo podoba si臋 mojemu braciszkowi. Niestety - zamruga艂a powiekami -uczucia ludzi chodz膮 nieodgadnionymi 艣cie偶kami. Jest tutaj ten Din...

- l jestem ja! - wykrzykn膮艂, nie panuj膮c nad sob膮, Piotr. - Rozczulasz si臋 tu niby nad swoim bratem, a w gruncie rzeczy my艣lisz o tym wstr臋tnym Bobie! Ty jemu tak偶e bardzo, ale to bardzo si臋 podobasz! My艣lisz, 偶e nie zauwa偶y艂em?!

Twarz dziewczyny znowu okry艂a si臋 krwistym rumie艅­cem.

- Bob robi艂, co m贸g艂, 偶eby mnie podtrzyma膰 na du­chu. Najpierw... mniejsza z tym, co by艂o najpierw. Ale kiedy dowiedzia艂 si臋, 偶e ja... 偶e ty... no, wiesz przecie偶!... To stale zapewnia艂 mnie, 偶e ci臋 odnajdziemy. A nast臋pnie wykombinowa艂 ten aparat, kt贸ry pom贸g艂 Truszkowi uwolni膰 wasze statki... Wiecie co - zmieni艂a po艣piesz­nie temat - ja tak偶e ju偶 p贸jd臋. Powinni艣cie odpoczy­wa膰...

- Zosta艅, Iniu - powiedzia艂 Filip Gomera. - Prosz臋 ci臋. Musimy si臋 przecie偶 lepiej pozna膰. Wprawdzie b臋­dziemy mieli na to mn贸stwo czasu... ale po co czeka膰. Opowiedz nam teraz co艣 o sobie. Co robi艂a艣 przez te ostatnie dwa miesi膮ce...

W jasnym, komfortowo urz膮dzonym pokoju gwia藕­dzi艅ca „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" Angelus Ranghi, patrz膮c na

Mamm臋 rozpart膮 wygodnie w fotelu przysuni臋tym do otwartego okna, powiedzia艂 cicho:

- Nie ma naszych pracowni...

- Ca艂e szcz臋艣cie - burkn臋艂a kobieta. - l tak by艣 tam me wr贸ci艂. Wi臋c nie udawaj, 偶e ci 偶al tych kurnik贸w na ko艅cu 艣wiata.

Grubas obejrza艂 si臋 i przez chwil臋 obserwowa艂 w mil­czeniu wysok膮, chud膮 sylwetk臋 by艂ego pigularza, kt贸ry -z r臋kami za艂o偶onymi na plecach - przechadza艂 si臋 ner­wowo po pokoju.

- A ty, Augu艣cie, co masz zamiar robi膰? - spyta艂 wreszcie.

- On zrobi to, co ty - zawyrokowa艂a Mamma tonem nie znosz膮cym sprzeciwu.

- A to niby z jakiej racji?! - obruszy艂 si臋 chudzielec. -Ja mam zamiar odwiedzi膰 Ziemi臋. Nie wiem, czy tam zo­stan臋. W ka偶dym razie pochodz臋, popatrz臋 i zastanowi臋 si臋, czy ludzie zas艂uguj膮 na to, 偶ebym dla nich nadal pra­cowa艂.

- Chyba nie masz zamiaru zn贸w lepi膰 tych paskud­nych kulek? - w g艂osie Mammy zabrzmia艂a gro藕ba. August Skiba zatrzyma艂 si臋.

- Kulek? Nie, nie - potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Ale w ko艅cu jestem biochemikiem - rzek艂 cicho - wcale nie tak zno­wu starym i nie tak zniedo艂臋偶nia艂ym, jak niekt贸rzy moi spasieni r贸wie艣nicy. S艂ysza艂em, 偶e na Marsie dzia艂a insty­tut egzobiologii. M贸g艂bym tam ewentualnie zajrze膰. Zreszt膮 i tak chyba zawadz臋 o Marsa. Mam tam, zdaje si臋, jak膮艣 rodzin臋...

- Jak膮艣! Jak膮艣! - prychn臋艂a Mamma.

- Nie gniewaj si臋 na niego - powiedzia艂 pojedna­wczo Ranghi. - On ju偶 nigdy nie nauczy si臋 m贸wi膰 po ludzku. Ale sp贸jrz na niego. Ma 艂zy w oczach. Oczywi艣­cie, gdyby艣 go o nie zapyta艂a, ofukn膮艂by ci臋 tylko i oznaj­mi艂, 偶e w twoim ogrodzie nabawi艂 si臋 kataru. Widzisz, ja znam go od dawna...

Grubas umilk艂. Po d艂u偶szej chwili podszed艂 do okna, opar艂 si臋 o niski parapet i zapatrzy艂 w kolorowy, s艂onecz­ny krajobraz. W pewnym momencie, nie odwracaj膮c si臋, rzek艂:

- No, c贸偶. W tym instytucie na Marsie potrzebuj膮 chyba tak偶e i konstruktor贸w. Nie by艂em najgorszy w mo­jej specjalno艣ci. Augu艣cie?

- Hm?

- Czy we藕miesz mnie z sob膮 na Ziemi臋, do twojego brata? A potem na Marsa, gdzie, jak m贸wisz, tak偶e masz „jak膮艣" rodzin臋?

- Jeszcze czego! - burkn膮艂 chudy biochemik. Przy­g艂adzi艂 swoje nastroszone siwe w艂osy, po czym doda艂 niespodziewanie 艂agodnym g艂osem: - Nawet przez my艣l by mi nie przesz艂o lecie膰 bez ciebie.

Mamma odchrz膮kn臋艂a i utkwi艂a wzrok w swoich ogro­dowych pantoflach. Natomiast Angelus Ranghi pokiwa艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 powiedzie膰, 偶e us艂ysza艂 dok艂adnie to, czego si臋 spodziewa艂. Nast臋pnie szeroko roz艂o偶y艂 ramio­na. Nie odrywaj膮c oczu od kwitn膮cego parku, wyprosto­wa艂 si臋, a偶 mu w ko艣ciach zatrzeszcza艂o, i odetchn膮艂 g艂臋­boko.

- Wiecie co - rzek艂 jasnym, niemal m艂odzie艅czym g艂osem. - Jestem szcz臋艣liwy...

W innym pokoju, na tym samym pi臋trze tego samego pawilonu pierwszego ganimedzkiego gwia藕dzi艅ca, Olaf Robinson po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Dina i rzek艂, spogl膮­daj膮c ponad ostrzy偶on膮 na je偶a g艂ow膮 swego syna, do Geo Dutoura:

- Wiesz, uporz膮dkowali艣my zdj臋cia, kt贸re Irek robi艂 w podziemiach przed katastrof膮. Wysz艂y znakomicie. W ten spos贸b zosta艂 jaki艣 艣lad po tych malowid艂ach.

- Skibrytach - poprawi艂a Maia. - Mamma nie po­zwala nazywa膰 ich inaczej.

- Oczywi艣cie - przytakn膮艂 Dutour. - Zreszt膮 Irek rze­telnie sobie na to zas艂u偶y艂. Wprawdzie przy okazji tego ostatniego zdj臋cia omal nie pogrzeba艂 nas na zawsze pod g贸rami, ale dzi臋ki temu mamy po raz pierwszy w historii fotografi臋 sztucznego obiektu pochodz膮cego spoza kr臋­gu ludzkiej cywilizacji.

- My艣lisz o dysku? - mrukn膮艂 Robinson. - Trzeba sprawdzi膰 w archiwach - doda艂 bez przekonania. - Mo­偶e kiedy艣 wys艂ano w te rejony sondy...

- ...kt贸re garn臋艂yby si臋 do 艣wiat艂a jak monstrualne 膰my - ratownik wzruszy艂 ramionami. - Nonsens. Poza tym nie zapominaj o konstrukcji, kt贸ra tkwi艂a w planetoi­dzie, licho wie, od jak dawna. Przecie偶 mog艂y min膮膰 ca艂e wieki, zanim T-dwadzie艣cia jeden znalaz艂a si臋 na takiej orbicie, 偶e zacz臋艂a zniekszta艂ca膰 tor transportowc贸w i linie przesy艂owe energii. Nie. To nie by艂a ziemska sonda. Prawdziwy cud, 偶e wszystko sko艅czy艂o si臋 tak dobrze.

- Nie cud - zaprotestowa艂a Maia - tylko Tru­szek...

- Zgoda, Truszek - przysta艂 jej ojciec. - Chocia偶 przy ca艂ym moim szacunku dla niego zas艂ug臋 przypisa艂bym jednak Skibom, ojcu i synowi - u艣miechn膮艂 si臋. - A wra­caj膮c do naszej planetoidy, jak wiecie, sta艂a si臋 ona sate­lit膮 Jowisza, dzi臋ki czemu mamy moc czasu na zbadanie 艣lad贸w pozostawionych na jej powierzchni i w jej ska­艂ach przez ow膮 rzekom膮 sond臋. Jakie艣 艣lady musia艂a przecie偶 zostawi膰, a nasze analizatory s膮 bardzo czu艂e t precyzyjne. Zreszt膮 co艣 nieco艣 wiemy ju偶 teraz. Na przy­k艂ad, 偶e nasz obiekt by艂 walcem o d艂ugo艣ci mniej wi臋cej trzydziestu metr贸w, a 艣rednicy trzech, trzech i p贸艂 metra. Musia艂 mie膰 w艂asny nap臋d, bo lecia艂 tak szybko, 偶e podczas zderzenia z planetoid膮 wbi艂 si臋 w ni膮 jak pocisk. Ze ska艂 wystawa艂a tylko jakby wypuk艂a, z艂ocista tarcza. A pomimo to nie by艂 nawet pogi臋ty. Do­wiemy si臋 zapewne jeszcze wielu ciekawych rzeczy.

Przylec膮 specjali艣ci z r贸偶nych dziedzin, przywioz膮 sprz臋t...

- Tato - odezwa艂 si臋 nagle Din. - Ja chc臋 tu zosta膰.

- Co? Jak to? A szko艂a?

- Przecie偶 mog臋 i st膮d chodzi膰 do tej samej klasy, ra­zem z Irkiem. A r贸wnocze艣nie b臋d臋 z tob膮. Przy okazji przyjrz臋 si臋 badaniom i poszukiwaniom... Bo przecie偶 uczeni przetrz膮sn膮 teren ca艂ego Ganimeda. A potem, po studiach, mo偶e b臋d臋 tu pracowa膰. Tato?!...

- B臋d膮 nowe gwia藕dzi艅ce, strefy chronione, nasz glob si臋 zaludni - b膮kn臋艂a Maia.

Dutour i Robinson spojrzeli po sobie. Uda艂o im si臋 jed­nak zachowa膰 powag臋.

- Pomy艣limy o tym - rzek艂 wymijaj膮co ojciec Dina. -W ka偶dym razie nikomu nie wolno chodzi膰 w g贸ry, zanim ich dok艂adnie nie zbadamy. W kraterach mo偶e by膰 wi臋cej jaski艅 czekaj膮cych tylko, by pogrzeba膰 nieproszo­nych go艣ci.

- Brrr - wzdrygn臋艂a si臋 Maia. - To by艂o okropne! Irek zachowywa艂 si臋 wspaniale! A ja ca艂y czas umiera艂am ze strachu, 偶e wy... to znaczy, nie wiedzia艂am przecie偶, czy was nie zasypa艂o... Tatusiu!... - podbieg艂a i przytuli艂a si臋 do ojca.

Dutour mocno przycisn膮艂 do piersi jej czarn膮 g艂贸wk臋. Mimo to ta g艂贸wka po chwili poruszy艂a si臋. Spod zwich­rzonej grzywki wielkie, b艂yszcz膮ce oczy spojrza艂y na... Di­na.

Ten zesztywnia艂, wyprostowa艂 si臋 nienaturalnie i, nie patrz膮c na nikogo z obecnych, ruszy艂 ku drzwiom.

- Przepraszam - rzek艂 nosowym g艂osem. - Mam je­szcze co艣 do za艂atwienia.

- Tatusiu... - szepn臋艂a Maia, nie odrywaj膮c g艂owy od piersi ojca.

- Co, c贸reczko?

- Wiesz, tak mi strasznie dobrze.

- No, mo偶esz ju偶 wsta膰.

Irek poczu艂, 偶e przewody 艂膮cz膮ce go z aparatur膮 me­dyczn膮 znikn臋艂y i 偶e jest znowu wolny. Usiad艂 i rozejrza艂 si臋. Przez otwarte drzwi wyje偶d偶a艂a w艂a艣nie z pokoju jaka艣 beczka na k贸艂kach. Beczka mia艂a mn贸stwo lampeczek, dziesi膮tki wiotkich wysi臋gnik贸w, tabliczk臋 z kolorowymi klawiszami i mn贸stwo ryjkowatych wypustek, z kt贸rych wystawa艂y ko艅c贸wki w艂oskowa -tych kabli.

- Do widzenia, panie lekarzu! - zawo艂a艂 weso艂o ch艂o­piec.

Nagle zerwa艂 si臋 i pogna艂 do lustra. Og贸rek znikn膮艂. Je­go nos by艂 ju偶 tylko nosem i niczym wi臋cej.

W tym momencie Irek ujrza艂 stoj膮cego w progu profe­sora Bodrina. Natychmiast odwr贸ci艂 si臋 i z godno艣ci膮 od­dali艂 od lustra.

- Witam, profesorze! - doktor Skiba szed艂 naprzeciw go艣cia. - Ju偶 jeste艣cie?

- Przylecieli艣my przed chwil膮. Wszyscy - doda艂 z na­ciskiem uczony. - W bazie zostawili艣my jedynie automa­ty. Nale偶y nam si臋 ma艂y urlop. Od jutra b臋dziemy mieli niez艂y m艂yn. Wezwali艣my z Ziemi archeolog贸w, egzobio­log贸w, pilot贸w, geolog贸w, fotonik贸w, speleolog贸w, a nawet malarzy. Zbudujemy nowe bazy, na samym Gani­medzie i w ca艂ym rejonie Jowisza. Rozmawia艂em z Rad膮 Naukow膮. Usi艂owali mnie przekona膰, 偶e jestem bardziej potrzebny na Ziemi ni偶 tutaj. 呕e powinienem w臋drowa膰 z jednej sali obrad do drugiej, kiwa膰 g艂ow膮, gdy przema­wiaj膮 moi m膮drzy koledzy, i samemu wypowiada膰 si臋 w kwestiach decyduj膮cych o dalszych losach ludzko艣ci. Na przyk艂ad, czy kandydaci na rodzic贸w, a zatem przyszli wychowawcy w艂asnych dzieci, powinni zdawa膰 egzami­ny z psychologii rozwojowej razem, czy te偶 mo偶e raczej osobno. Poradzi艂em im, 偶eby si臋 wypchali - zachichota艂. - Jestem ju偶 za stary na to, aby siedzie膰 stale w jednym miejscu. Niech si臋 pom臋cz膮 m艂odzi. Koniec ko艅cem

zgodzili si臋, 偶ebym zosta艂 tutaj i koordynowa艂 prace badawcze. Tak wi臋c, doktorze Skiba, m贸wisz ze swoim szefem! - podpar艂 si臋 pod boki i zrobi艂 gro藕na min臋.

Ojciec Irka nie zwlekaj膮c sk艂oni艂 mu si臋 z przesadn膮 czo艂obitno艣ci膮.

Ale ch艂opiec nie podda艂 si臋 weso艂emu nastrojowi, jaki ogarn膮艂 obu naukowc贸w. Zwr贸ci艂 twarz w stron臋 okna. Jego wzrok poszybowa艂 daleko, poza granic臋 strefy chronionej, ku ciemnym g贸rom, s艂abo rysuj膮cym si臋 na niemal r贸wnie ciemnym niebie.

- To wszystko tu by艂o... - rzek艂 cichutko, do w艂as­nych my艣li. - Wszystko czeka艂o na nas, a potem od razu znikn臋艂o. Nie ma dysku ani z艂ocistego walca, ani rysunk贸w. Nie ma nawet jaskini. Tyle niebezpie­cze艅stw, tyle przyg贸d i... nic. Zosta艂y jedynie zagad­ki. Co to w艂a艣ciwie by艂o, te konstrukcje p臋dz膮ce do 艣wiat艂a? Kto je zbudowa艂 i przys艂a艂 do Uk艂adu S艂one-cznego? Kto namalowa艂 te obrazy w podziemiach? Po co?

Profesor Bodrin spowa偶nia艂.

- Dlaczego p臋dzi艂y do 艣wiat艂a? - powiedzia艂 z na­mys艂em. - Jako naukowiec o艣wiadczy艂bym natychmiast:

na razie nie wiem. Natomiast prywatnie, na ucho, po­wiem ci: z ciekawo艣ci. 艢wiat艂o jest przecie偶 najlepszym i najszybszym no艣nikiem informacji. A zadaniem tych konstrukcji by艂o w艂a艣nie zebranie informacji o krainie, do kt贸rej je wys艂ano, i o jej mieszka艅cach. Dlatego bieg艂y zawsze do 藕r贸d艂a 艣wiat艂a, gdzie tylko je odkry艂y, i dlatego przechwytywa艂y nasze rozmowy, r贸wnocze艣nie, zapew­ne zreszt膮 na skutek ubocznego dzia艂ania nie przewidzia­nego przez ich tw贸rc贸w, psuj膮c nam nasz膮 wzajemn膮 艂膮czno艣膰. Z ciekawo艣ci, synu. Z ciekawo艣ci - pokiwa艂 g艂ow膮.

Irek skrzywi艂 si臋.

- Nas艂ali nam szpieg贸w? - spyta艂 z niesmakiem.

W dodatku nie pofatygowali si臋 osobi艣cie, tylko napu艣ci­li na nas automaty?

- My tak偶e jeste艣my ciekawi - wtr膮ci艂 ojciec. - l r贸wnie偶 wysy艂amy bezza艂ogowe sondy zwiadowcze, do­k膮d si臋 tylko da.

- Ale r贸wnocze艣nie nie sk膮pimy nieznanym adresa-tom wiadomo艣ci o nas samych - obstawa艂 przy swoim ch艂opiec. - Ju偶 pierwsze satelity dalekiego zasi臋gu wy­posa偶yli艣my w rysunki, stanowi膮ce jakby listy, kt贸re przedstawiaj膮 nasz膮 cywilizacj臋. A oni?

- Oni tak偶e zostawili nam rysunki - przypomnia艂 Bodrin. - Zachwycali艣cie si臋 kszta艂tami i barwami tych skibryt贸w w jaskini. A sk膮d wiesz, 偶e nie by艂 to r贸wno­cze艣nie list do ciebie, w艂a艣nie do ciebie, poniewa偶 to tyje odkry艂e艣? Mo偶e ten list zawiera艂 nawet wi臋cej informacji ni偶 rysunki, kt贸re my umieszczali艣my w naszych sondach dalekiego zasi臋gu. A 偶e nie uda艂o ci si臋 odczyta膰 tego li­stu?... C贸偶, mia艂e艣 za ma艂o czasu, 偶eby sprowadzi膰 spe­cjalist贸w od kosmicznych alfabet贸w. Z pewno艣ci膮 szko­da - ci膮gn膮艂 - 偶e dysk i walec uciek艂y, a skibryty s膮 zasy­pane. Ale, m贸j drogi, wszech艣wiat kryje w sobie nieprze­brane zapasy zagadek. Tym razem si臋 nie uda艂o? To uda si臋 nast臋pnym! Mo偶e nie nam. Mo偶e naszym dzieciom lub wnukom, l co z tego? Kiedy poznamy miliard miliar­d贸w obecnych tajemnic kosmosu, b臋dziemy mieli przed sob膮 tyle samo nowych. Inaczej nasze istnienie nie mia­艂oby sensu. Zreszt膮, nawet je艣li chodzi o te malowid艂a i dyski, kt贸rych tak 偶a艂ujesz, to jeszcze nic straconego. Przyst臋pujemy przecie偶 do systematycznych bada艅. A mo偶e Bob udoskonali swoj膮 aparatur臋 tak, 偶eby si臋 nie myli艂a i nie przenosi艂a ludzi lub automat贸w zbyt daleko czy zbyt blisko w czasie? Wtedy b臋dziemy umieli zajrze膰 za kurtyn臋 przesz艂o艣ci i zapozna膰 si臋 z producentami przer贸偶nych kosmicznych dziwade艂. Czy to nie fanta­styczna perspektywa? Fantastyczna, a zarazem realna? Nawiasem m贸wi膮c, co do skibryt贸w, to przecie偶

odkopiemy jaskini臋. Mamy automaty, kt贸re to zrobi膮 szybko, nie nara偶aj膮c ludzi na to, 偶e co艣 im si臋 zwali na g艂owy.

- A propos g艂owy - odezwa艂 si臋 ze swojego k膮ta Tru­szek. - Chcia艂bym przypomnie膰, 偶e moja g艂owa wy­maga drobnego remontu. Nie chc臋 by膰 natr臋tny, ale...

- Truszku, nie przerywaj - skarci艂 go 艂agodnie doktor Skiba.

Bodrin spojrza艂 z roztargnieniem na rozdeptan膮 pur­chawk臋 wie艅cz膮c膮 sto偶kowaty korpus bohaterskiego au­tomatu.

- Tak, g艂owa... rzeczywi艣cie... - b膮kn膮艂. - O czym to ja... a, w艂a艣nie. O skibrytach. Pami臋tajcie, 偶e od setek lat znamy malowid艂a naskalne i rysunki w grotach na Ziemi, 偶e bada艂y je ca艂e pokolenia uczonych i 偶e w艂a艣ciwie o au­torach tych rysunk贸w dalej nic nie wiemy. Czy偶 nie tak? To niby dlaczego mieliby艣my od razu wiedzie膰 wszystko o obcych obrazach, odkrytych na Ganimedzie? Tak, tak, ch艂opcze - pokiwa艂 z zadowoleniem g艂ow膮 - mamy co robi膰 przez miliony lat i tylko dlatego warto 偶y膰 na tym 艣wiecie.

Irek chcia艂 odpowiedzie膰, 偶e chocia偶 ten 艣wiat istotnie dosy膰 mu nawet odpowiada, to jednak z pewno艣ci膮 nie odpowiada艂by mu mniej, gdyby i dysk, i skibryty nadal znajdowa艂y si臋 w otwartej jaskini, ale Bodrin nie da艂 mu doj艣膰 do s艂owa.

- Zreszt膮, zamiast wysila膰 nadwer臋偶ony burzliwymi przej艣ciami umys艂 i szuka膰 dziury w ca艂ym - zawo艂a艂 we­so艂o - cieszy艂by艣 si臋 lepiej po prostu z tego, 偶e uratowa­艂e艣 ludzi! 呕e teraz, dzi臋ki tobie i twojemu automatowi, Inia jest razem z Piotrem, 偶e wyprowadzi艂e艣 z podziemi Mai臋, wreszcie 偶e ci dwaj dziwacy, Ranghi i tw贸j stry­jeczny dziadek, wr贸c膮 do normalnego 偶ycia. Nawiasem m贸wi膮c, ani przez my艣l mi nie przesz艂o kontrolowa膰 ich czy tym bardziej odbiera膰 im pracownie. Ostatecznie nie szkodzili nikomu... najwy偶ej sobie samym. Ale zostawmy

ich w spokoju. Tak wi臋c, m贸j drogi, mo偶esz by膰 z siebie dumny i nie musisz zadr臋cza膰 si臋 pytaniami, na kt贸re odpowiedzi b臋dzie d艂ugo szuka膰 ca艂a ziemska nauka.

W tym momencie drzwi uchyli艂y si臋 i do pokoju zajrza艂a ostrzy偶ona g艂owa Dina.

- Przepraszam. Nie przeszkadzam?

Irek zje偶y艂 si臋. Ostentacyjnie obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i, podszed艂szy do okna, zacz膮艂 podziwia膰 krajobraz gwia藕­dzi艅ca.

- Prosimy, prosimy - powiedzia艂 doktor Skiba, k膮tem oka obserwuj膮c z niepokojem podejrzane manewry syna.

- Co s艂ycha膰?

- Dzi臋kuj臋 - odrzek艂 powa偶nie Din - wszystko w po­rz膮dku. M贸j ojciec czuje si臋 dobrze... i Maia tak偶e. -Prze艂kn膮艂 艣lin臋, po czym doda艂: - Ca艂y czas opowiada o tym, jak Irek j膮 ratowa艂.

Podszed艂 szybko do okna i, nie bacz膮c na odpychaj膮c膮 min臋 bohatera podziemnych przyg贸d, wyci膮gn膮艂 do nie­go r臋k臋, w kt贸rej trzyma艂 aparat fotograficzny.

- Prosz臋, to twoje - powiedzia艂. - Musia艂 ci wypa艣膰 w jaskini, a ja przypadkiem go znalaz艂em. Pan Dutour i m贸j ojciec wywo艂ali ju偶 zdj臋cia. Wysz艂y 艣wietnie, l tego...

- zaj膮kn膮艂 si臋 - przepraszam ci臋 za to, co m贸wi艂em wte­dy pod laboratoriami... i w og贸le... Wiesz, by艂em z艂y, bo ja... bo Maia... - obejrza艂 si臋 na dw贸ch stoj膮cych bez ru­chu m臋偶czyzn i zako艅czy艂: - Zreszt膮 powiem ci p贸藕niej. Aha, ja zostan臋 na Ganimedzie. Ale b臋d臋 dalej chodzi艂 do tej samej klasy.

Irek odruchowo wzi膮艂 od Dina aparat i przyjrza艂 mu si臋 nieufnie. Nast臋pnie przeni贸s艂 wzrok na nowego mie­szka艅ca Ganimeda i stwierdzi艂, 偶e jego twarz przybra艂a pi臋kn膮 barw臋 zachodz膮cego s艂o艅ca. To od razu wprawi艂o Irka w lepszy humor. Ostatecznie, ten ca艂y Din, je艣li po­min膮膰 jego g艂upie uwagi, tak偶e zachowa艂 si臋 zupe艂nie nie藕le A w ko艅cu to nie jego wina, 偶e by艂 pierwszy na

Ganimedzie i 偶e wobec tego pierwszy pozna艂... Zreszt膮, mniejsza z tym.

- Mniejsza z tym - powiedzia艂 na g艂os Irek. - To zna­czy, mia艂em na my艣li aparat - wyja艣ni艂. - W艂a艣ciwie nie aparat, tylko to, co m贸wi艂e艣... - sprostowa艂. - Wcale si臋 nie gniewam - dobrn膮艂 zwyci臋sko do ko艅ca.

- Czy ty rozumiesz, o czym oni m贸wi膮? - spyta艂 z nie­ukrywanym zdumieniem profesor Bodrin.

- Zdaje si臋, 偶e tak, cho膰 nie jestem pewny - rzek艂 z nieco melancholijnym u艣miechem doktor Skiba.

Ten u艣miech wzi膮艂 si臋 st膮d, 偶e konstruktor, wbrew temu, co m贸wi艂, doskonale wiedzia艂, o co chodzi. Wiedzia艂 i wsp贸艂czu艂 swojemu synowi. Ale by艂 przecie偶 bezradny.

Din ruszy艂 w stron臋 drzwi. Zanim wyszed艂, odwr贸ci艂 si臋 jeszcze i odszuka艂 spojrzeniem Truszka.

- Tobie tak偶e dzi臋kuj臋 - powiedzia艂. - Gdyby nie ty, kto wie, co by si臋 sta艂o...

Kiedy kroki Dina ucich艂y w korytarzu, profesor Bodrin r贸wnie偶 zwr贸ci艂 si臋 do stoj膮cego w k膮cie automatu.

- W艂a艣ciwie od nas wszystkich nale偶膮 ci si臋 gratulacje i podzi臋kowania. Wprawdzie przez ciebie Irek mia艂 pono膰 chwilowe k艂opoty z nosem, ale to tylko dlatego, 偶e ten m艂ody dryblas. Bob, 藕le nastawi艂 zegarek w swoim dia­belskim urz膮dzeniu.

- Jestem szcz臋艣liwy, 偶e mog艂em spe艂ni膰 moje zadanie - odrzek艂 skromnie Truszek. Doktor Skiba za艣mia艂 si臋 ciep艂o.

- Szcz臋艣liwy? Powiedzia艂e艣: szcz臋艣liwy?

- Tak jest. Moje centrum informatyczne podsun臋艂o mi to okre艣lenie jako najw艂a艣ciwsze.

- Och, nie t艂umacz si臋! Jestem zachwycony tym o-kre艣leniem, tylko nie bardzo rozumiem... Masz naturalnie mo偶liwo艣膰 doznawania pewnych emocji, jak ka偶dy auto­mat twojej generacji, ale je艣li chodzi o szcz臋艣cie... Wi­dzisz, szcz臋艣cie to jest co艣, czego nie da si臋 sztucznie za­

programowa膰. Ono sk艂ada si臋 ze zbyt wielu subtelnych, nieuchwytnych element贸w w艂a艣ciwych jedynie ludzkiej osobowo艣ci. A powiedz mi, Truszku, czy mo偶esz sobie wyobrazi膰 sytuacj臋, w kt贸rej musia艂by艣 wyzna膰, 偶e jeste艣 nieszcz臋艣liwy?

- Nie - odrzek艂 po kr贸tkiej pauzie automat. - Chyba 偶e cz艂owiek by艂by ze mnie niezadowolony. To zna­czy, 偶e post膮pi艂bym niezgodnie z zapisanym we mnie programem. Ale nie mog臋 tak post膮pi膰.

- Nie mo偶esz - zgodzi艂 si臋 ojciec Irka, zerkaj膮c prze­lotnie na syna. - Nie mo偶esz, poniewa偶 jeste艣 automa­tem. Nie gniewaj si臋.

- Nie gniewam si臋 - odrzek艂 spokojnie Truszek. -Zreszt膮 musz臋 przyzna膰, 偶e by艂bym znacznie szcz臋艣liw­szy, gdybym mia艂 naprawion膮 g艂ow臋...

W pokoju rozleg艂 si臋 g艂o艣ny, serdeczny 艣miech. Doktor Skiba spojrza艂 na rozradowan膮 twarz Irka, kt贸ry jeszcze przed chwil膮 stanowi艂 uosobienie smutku, po czym roz­艂o偶y艂 ramiona, podbieg艂 do Truszka, jakby mia艂 zamiar chwyci膰 go w obj臋cia, i zawo艂a艂:

- Daj臋 ci uroczyste s艂owo honoru, 偶e za p贸艂 godziny b臋dziesz mia艂 g艂ow臋 pi臋kniejsz膮 ni偶 kiedykolwiek!

- Uff!... - j臋kn膮艂 Angelus Ranghi, kiedy muzyka na moment ucich艂a i Mamma opad艂a na fotel. - Uff... - po­wt贸rzy艂, ocieraj膮c pot z czo艂a. - Ucieka艂em po g贸rach jak kozica, wpada艂em do jaski艅, 艂yka艂em truj膮ce pigu艂ki, wreszcie zosta艂em zasypany przez skaln膮 lawin臋, ale, jak d艂ugo 偶yj臋, nigdy nie by艂em tak bliski 艣mierci z wyczerpa­nia. Nikt nie zmusza艂 mnie do nieustannego kr臋cenia si臋, podskakiwania i trz臋sienia.

- Bo jeste艣 t艂usty i zgnu艣nia艂y - zawyrokowa艂a Mam­ma, przygl膮daj膮c si臋 z niek艂aman膮 satysfakcj膮 swojemu niedawnemu partnerowi. - Taniec to prawdziwe 偶ycie! Sp贸jrz na mnie!

Rzeczywi艣cie. Kolosalny p膮czek r贸偶y, bo Mam­ma pozosta艂a przy swoim starym kostiumie, wygl膮­da艂 艣wie偶o i rado艣nie, jak po ciep艂ym wiosennym deszczu.

- Uda艂 nam si臋 ten pierwszy w sezonie bal, prawda? -spyta艂, przechodz膮c obok, Adam Kozula.

- Drugi pierwszy bal - poprawi艂a Mamma.

- Drugi pierwszy bal - przytakn膮艂 pos艂usznie gospo­darz gwia藕dzi艅ca. - Pyszna zabawa!

Pan Kozula nie przesadzi艂. W por贸wnaniu z pierwszym pierwszym balem w drugim pierwszym uczestniczy艂o znacznie wi臋cej go艣ci. Gdzie spojrze膰, snu艂y si臋 zast臋py rycerzy, czarownik贸w, monarch贸w, pirat贸w, admira艂贸w, postaci w fantazyjnych, barwnych strojach. Irek znowu mia艂 na sobie kostium kosmity, jego ojciec pozosta艂 Tig-latpilezarem Pierwszym, ale wielu uczestnik贸w balu zmieni艂o si臋 nie do poznania. Kt贸偶 na przyk艂ad odgad艂by, 偶e pod pierzastym przebraniem przedpotopowego afry­ka艅skiego czarownika kryje si臋 znakomity uczony, profe­sor Oleg Bodrin? Albo 偶e smuk艂y Artur Manners przy-wdzieje bufiast膮 szat臋 wielkiego wezyra z czas贸w Haru­na ar-Raszyda?

l dzi艣, jak dwa. dni temu, w niebo Ganimeda bi艂y snopy barwnego 艣wiat艂a, ale nikt nie musia艂 wygl膮da膰 przez okno, by oceni膰 pi臋kno 艣wi膮tecznej iluminacji, poniewa偶 bal odbywa艂 si臋 tym razem w parku. Pomocnicze roboty ustawi艂y na 艣cie偶kach bufety i fotele dla strudzonych tan­cerzy.

Nagle zawy艂a syrena alarmowa. Wszyscy znierucho­mieli.

- Znowu b臋dziemy ucieka膰? - spyta艂 Angelus Rang­hi, spogl膮daj膮c na stoj膮cego za Mamm膮 Don Kichota, patrz膮cego spod tekturowej przy艂bicy niebieskimi oczami by艂ego szcz臋艣nika-pigufarza.

- Sam uciekaj - odparowa艂 b艂臋dny rycerz. - Inaczej Mamma znowu ci臋 zmusi do ta艅ca.

- A pewnie, pewnie - potwierdzi艂 ochoczo P膮czek R贸偶y.

Og艂oszenie alarmu przyj臋to nie tylko ze spokojem, lecz wr臋cz weso艂o. Syrena brzmia艂a bowiem zupe艂nie inaczej ni偶 w贸wczas, gdy o jakim艣 niebezpiecze艅stwie uprzedza ludzi czujny komputer. l nic dziwnego. Komputer nie ma bowiem zwyczaju tr膮bi膰 przez zwini臋ty w rulonik ogro­dowy kapelusz.

- Tu - tu - tu - tuuuuu! - Pan Kozula oderwa艂 od ust zaimprowizowan膮 tub臋 i zawo艂a艂: - Alarm! Alarm! Jest nas wi臋cej, ni偶 powinno by膰! Mo偶e wkradli si臋 ob­cy?! Prosz臋 natychmiast zdj膮膰 maski!

- Dobrze, 偶e tym razem nie chodzi o nas - mrukn膮艂 Don Kichot.

Rozleg艂y si臋 艣miechy. Ci spo艣r贸d uczestnik贸w zabawy, kt贸rzy uzbroili si臋 w karnawa艂owe maseczki, odkrywali rozradowane twarze.

Stoj膮ca na wprost Irka Szeherezada wdzi臋cznym ru­chem odrzuci艂a powiewn膮 zas艂on臋, zza kt贸rej do tej pory ukazywa艂a tylko wielkie piwne oczy. Ch艂opiec przez chwil臋 sta艂 jak skamienia艂y, a nast臋pnie rzuci艂 si臋 wprost w obj臋cia bajkowej pi臋kno艣ci.

- Mama! Mama! Przylecia艂a艣?! Olga Skiba wyca艂owa艂a syna, po czym odsun臋艂a go od siebie i przyjrza艂a mu si臋 badawczo.

- Zmizernia艂e艣 - stwierdzi艂a oskar偶ycielskim tonem. - Poza tym masz spuchni臋ty nos. Irek nachmurzy艂 si臋, ale zaraz powesela艂.

- Nieprawda! - zawo艂a艂 z triumfem. - Automaty me­dyczne ju偶 mi go naprawi... to znaczy, wyleczy艂y mnie! O tym nosie tylko ci opowiadano i dlatego teraz udajesz, 偶e co艣 zauwa偶y艂a艣!

Mama za艣mia艂a si臋 cicho. Chcia艂a jeszcze co艣 powie­dzie膰, ale zanim zd膮偶y艂a otworzy膰 usta, przestrze艅 po­mi臋dzy pawilonami przeszy艂 bojowy okrzyk:

- Rodandandron! Rodandandron!!!

Towarzysz膮cy Szeherezadzie pa藕 zrzuci艂 purpuro­w膮 pelerynk臋 oraz strojn膮 czapeczk臋 i w zwyk艂ym czarnym kostiumie lotokota, ozdobionym tylko z艂otym pasem, szybko jak strza艂a pobieg艂 przez ogr贸d w stro­n臋 wielkiej kuli przedstawiaj膮cej Ziemi臋. Odbi艂 si臋 lekko od 艣cie偶ki i wyl膮dowa艂 dok艂adnie na biegunie p贸艂noc­nym.

- Rodandandron! My, lotokoty, jeste艣my wsz臋dzie, wszystko widzimy i s艂yszymy. Dotar艂y do nas wie艣ci, 偶e tu, na Ganimedzie, kto艣 z rozbitym nosem potrzebuje po­mocy!

- Danek! - wrzasn膮艂 stosownie do okoliczno艣ci Irek. Stosownie do okoliczno艣ci, poniewa偶 w gruncie rzeczy wcale si臋 nie zez艂o艣ci艂.

- Czy nie zechcia艂by艣 艂askawie przywita膰 si臋 tak偶e ze mn膮? - obok Szeherezady stan膮艂 kto艣, kto zapewne pragn膮艂 uchodzi膰 za okrutnego, le艣nego rozb贸jnika z dawnych wiek贸w i komu nawet by si臋 to uda艂o, gdyby kiedykolwiek m贸g艂 istnie膰 okrutny zb贸jca o przepoczci-wej twarzy dziadka Wiktora.

- Olga! Tato! Danek! - z barwnego t艂umu wypad艂 doktor Skiba.

- Wyruszyli艣my ju偶 dzisiaj - m贸wi艂a mama, po za­ko艅czeniu ceremonii powitalnych - bo jutro b臋dzie tu zbyt du偶y t艂ok. Tylko z Marsa przyleci dziesi臋膰 statk贸w. Naukowcy, reporterzy, speleolodzy i licho wie, kto je­szcze. Ale nam pozwolili wystartowa膰 wcze艣niej. Pan Kozula zachowa艂 nasz przyjazd w tajemnicy, bo chcia艂 wam zrobi膰 niespodziank臋. Zreszt膮 rozumiem go dosko­nale. Matka bohatera i odkrywcy, o kt贸rym m贸wi ca艂y 艣wiat, mo偶e by膰 z pewno艣ci膮 g艂贸wn膮 atrakcj膮 nawet naj­wspanialszego balu! - obrzuci艂a s艂uchaczy dumnym spojrzeniem, po czym, nie mog膮c si臋 powstrzyma膰, pars­kn臋艂a 艣miechem.

- Pewnie, 偶e tak! - krzykn膮艂 rozochocony gospodarz gwia藕dzi艅ca. - Ale na tym nie koniec atrakcji! Zapraszam

na seans pod tytu艂em: „Kosmiczne dyski i ganimedzka galeria malarstwa jaskiniowego".

Roboty w mgnieniu oka ustawi艂y na tle jednego z pa­wilon贸w du偶y srebrzysty ekran. Chwil臋 p贸藕niej uka­za艂o si臋 pierwsze, powi臋kszone do kolosalnych roz­miar贸w, przestrzenne zdj臋cie. Widnia艂a na nim skalna 艣ciana pokryta tajemniczymi rysunkami o zdumiewa­j膮cych proporcjach i jeszcze bardziej niezwyk艂ych barwach.

Nasta艂a cisza. Wszyscy mimo woli pomy艣leli o nie­znanych tw贸rcach pi臋knych malowide艂, o zagadkach, jakie jeszcze kryje niezmierzona przestrze艅 wszech­艣wiata.

- Co艣cie tak posmutnieli?! - zapiszcza艂 po sko艅czo­nym seansie Don Kichot. - Gdzie my w艂a艣ciwie jeste艣­my?! Na akademii ku czci kosmicznych pacykarzy czy na balu?! Poczekajcie! Zaraz was o偶ywi臋!

Chudy rycerz wydoby艂 z zakamark贸w swojej zbroi nie­wielka, prze藕roczyst膮 torebk臋 i uni贸s艂 j膮 wysoko nad g艂o­w膮, demonstruj膮c zebranym jej zawarto艣膰. Stanowi艂y j膮 ma艂e, br膮zowe... kuleczki.

- Nie! - Angelus Ranghi zamacha艂 rozpaczliwie r臋ka­mi. - Nie! Wszystko, tylko nie pigu艂ki!

- Co to ma znaczy膰?! Wracasz do dawnych na艂o­g贸w?! - Mamma zerwa艂a si臋 z fotela i natar艂a szeleszcz膮­cymi p艂atkami r贸偶y na b艂臋dnego rycerza.

- Chwileczk臋 - wkroczy艂 profesor Bodrin. - Angelus pr贸bowa艂, Irek pr贸bowa艂, teraz pozw贸lcie i mnie. Zoba­czymy. Mo偶e nie wpadn臋 w rozpacz, nie w艣ciekn臋 si臋 ani nie umr臋 ze strachu.

S艂ynny uczony szybkim ruchem si臋gn膮艂 do torebki, wydoby艂 jedn膮 br膮zow膮 pigu艂k臋 i od razu wpakowa艂 j膮 sobie do ust. Obecni zastygli w oczekiwaniu. Profesor posmakowa艂 chwil臋, nast臋pnie zmarszczy艂 brwi, jakby si臋 nad czym艣 g艂臋boko zastanawia艂, a偶 wreszcie jego twarz rozja艣ni艂 b艂ogi u艣miech.

- Czekolada - powiedzia艂 tonem odkrywcy. - Mog臋 wzi膮膰 jeszcze jedn膮?

- Co?! - hukn臋艂a Mamma.

Wyrwa艂a zaskoczonemu szcz臋艣nikowi torebk臋, wyj臋艂a pigu艂k臋, jaki艣 czas obraca艂a j膮 z niedowierzaniem w pal­cach, po czym zamkn臋艂a oczy i z determinacj膮 po艂kn臋艂a podejrzany przysmak. Zaraz potem unios艂a powieki i o艣wiadczy艂a:

- Dobre...

Don Kichot przez chwil臋 wodzi艂 偶a艂osnym wzrokiem za torebk膮 przechodz膮c膮 teraz z r膮k do r膮k, a偶 wreszcie wy­buchn膮艂 艣miechem.

- Hi, hi, ni! A co? Czy moje pigu艂ki na dobry humor nie s膮 rewelacyjne?! Sami widzicie, jak si臋 rozru­szali艣cie!

- Co do mnie, nie lubi臋 czekolady - rzek艂 偶uj膮c z na­maszczeniem Din.

Jego g艂os uton膮艂 jednak w nieopisanym rozgardiaszu.. kt贸ry spowodowa艂o nag艂e wyst膮pienie Danka. W贸dz lo-tokot贸w zeskoczy艂 z Ziemi, wyrwa艂 Dinowi torebk臋 z resztk膮 jej zawarto艣ci i b艂yskawicznie wyl膮dowa艂 z po­wrotem na p贸艂nocnym biegunie.

- Zejd藕! Oddaj!

- Ani my艣l臋! Rodandandron! My, lotokoty, nie odda­jemy 艂upu zdobytego w uczciwej walce! Jak chcecie, to przyjd藕cie tutaj!

Do chudego pigularza, kt贸rego ostatnie dzie艂o wywo­艂a艂o tyle radosnego zamieszania, zbli偶y艂 si臋 rozb贸jnik le艣-ny.

- No, Augu艣cie - powiedzia艂 patrz膮c mu prosto w oczy - 偶art by艂 wyborny, ale pom贸wmy chwil臋 powa偶­nie. Pojedziesz ze mn膮 na Ziemi臋, prawda?

Don Kichot nie przesta艂 si臋 u艣miecha膰, cho膰 teraz by艂 to ju偶 zupe艂nie inny u艣miech.

- Na Ziemi臋 - powt贸rzy艂 cicho. - Oczywi艣cie, Wikto­rze. Na Ziemi臋. A tak偶e na Marsa. Dzi臋kuj臋 ci.

Bracia padli sobie w obj臋cia.

- No, czego si臋 gapicie?! - zakrzykn膮艂 nagle Angelus Ranghi, ukradkiem ocieraj膮c oczy.. - Mamma!

- Co, grubasie?

- Niech si臋 dzieje, co chce! Wyzion臋 ducha, to b臋­dziesz mnie mia艂a na sumieniu! Ta艅czymy! Orkiestra, gra膰! Ale z ogniem!

Nast臋pnego dnia przed po艂udniem nad pierwszym ga-nimedzkim gwia藕dzi艅cem „Pi臋膰 Ksi臋偶yc贸w" znowu za­艣wieci艂o s艂o艅ce, tak jasne i z艂ociste, jak prawdziwe. Oto­czona bia艂ymi, kulistymi pawilonami makieta Ziemi z barwnymi plamami l膮d贸w i m贸rz tchn臋艂a cisz膮 i pogod膮,

Irek sta艂 w swoim pokoju przy otwartym oknie. Wszys­cy niemal go艣cie o艣rodka byli w ogrodzie. Uczeni, kt贸rzy mieli tak pitne zaj臋cia w bazie, nie odlecieli zaraz o 艣wi­cie, jak to sobie obiecywali. Profesor Bodrin przechadza艂 si臋 w艂a艣nie wysypan膮 偶wirem 艣cie偶k膮, zaj臋ty rozmow膮 z Bobem Longiem. Rudy dryblas nie s艂ucha艂 jednak chyba zbyt uwa偶nie, co do niego m贸wi wielki uczony, bo jego wzrok cz臋sto ucieka艂 w stron臋 s膮siedniej alejki, gdzie Flora Mammavita pokazywa艂a zdumiewaj膮ce okazy dwukolorowych, czarno-niebieskich r贸偶 Piotrowi i... Ini. Sk膮din膮d ci ostatni spogl膮dali cz臋艣ciej na siebie ani偶eli na kwiaty. W pewnym momencie do艂膮czy艂y do nich trzy charakterystyczne sylwetki w nowiutkich jasnozielonych kombinezonach. Angelus Ranghi, August Skiba i dzia­dek Wiktor. Mamma powiedzia艂a co艣, co wszyscy przyj臋li wybuchem 艣miechu. Zza kuli ziemskiej wy艂oni艂a si臋 je­szcze jedna grupka. Olaf Robinson, zawzi臋cie gestykulu­j膮c, wy艂uszcza艂 jakie艣 zawi艂e racje zas艂uchanemu Geo Dutourowi, kt贸ry kiwa艂 tylko milcz膮co g艂ow膮. Par臋 kro­k贸w za nimi szli Maia i Din. Maia w lekkim, bia艂ym kom­binezonie z szerokim ko艂nierzem i kr贸tkimi r臋kawkami -wygl膮da艂a jak marzenie...

Irek odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂 od okna.

- Czy mog臋 w czym艣 pom贸c? - spyta艂 Truszek. Ch艂opiec pos艂a艂 automatowi smutne spojrzenie. Doktor Skiba dotrzyma艂 s艂owa. Truszek dosta艂 now膮 g艂ow臋, nier贸wnie pi臋kniejsz膮 ni偶 pierwsza, bo zbudowa­n膮 jak gdyby ze srebrzystego szk艂a, w kt贸rym mie艣ci艂y si臋 drobniutkie zielone gwiazdki.

- Nie mo偶esz, Truszku - Irek wzruszy艂 bezradnie ra­mionami i podszed艂 do stolika, gdzie czeka艂 jego miniatu­rowy uczniowski projektorek. - Nie mo偶esz... - powt贸­rzy艂 cicho. - S艂ysza艂e艣 przecie偶. Te g o nie da si臋 zapro­gramowa膰...

Nacisn膮艂 klawisz. W powietrzu zarysowa艂 si臋 ekran, a na nim znajome s艂owo: wst臋p.

...Dopiero nasza epoka... Zrozumieli艣my, 偶e wprawdzie uby艂o nam mn贸stwo k艂opot贸w, ale nie przyby艂o ani od­robiny szcz臋艣cia...

Ch艂opiec opu艣ci艂 kilka linijek i zatrzyma艂 wzrok na jed­nym z dalszych akapit贸w.

...Przyroda wyposa偶y艂a ka偶dego z nas we wspania艂y instrument, m贸zg, jednak nie rodzimy si臋 z umiej臋tno艣ci膮 prawid艂owego korzystania z tego instrumentu. Musimy d膮偶y膰 do zdobywania i doskonalenia tej umiej臋tno艣ci. Musimy poznawa膰 samych siebie, bo tylko odkrycie w艂asnych, najg艂臋bszych potrzeb pozwoli nam zdobywa膰 szcz臋艣cie poprzez d膮偶enie do ich zaspokajania. Musimy tak偶e uczy膰 si臋 rozumie膰 innych ludzi i pomaga膰 im, po­niewa偶 nikt nie znajdzie swojego osobistego szcz臋艣cia w艣r贸d nieszcz臋艣liwych...

Irek znowu nacisn膮艂 male艅ki klawisz. Ekran wraz z tek­stem znikn膮艂 jak zdmuchni臋ty.

„No tak - pomy艣la艂 ch艂opiec. - W podr臋cznikach wszystko jest jasne i g艂臋boko s艂uszne. A tymczasem za­wsze zostaje tyle, tyle pyta艅..."

- Co robisz? - odezwa艂 si臋 za jego plecami g艂os ojca. - Krystografy? Dzisiaj? Czy to nie nadmiar pilno艣ci?

Doktor Skiba m贸wi艂 przesadnie lekkim tonem. Zanim bowiem da艂 zna膰 synowi o swojej obecno艣ci, tak偶e ujrza艂 przez otwarte okno Mai臋 i Dina.

- Nie - odrzek艂 zaskoczony ch艂opiec - nie. Nic nie robi臋... Ojciec odchrz膮kn膮艂.

- Irku - rzek艂 powa偶niej膮c - czy wiesz, jaki jest naj­lepszy spos贸b na rozmaite pytania i troski, kt贸re nurtuj膮 ka偶dego z nas, a na kt贸re nie znajdziesz lekarstwa w 偶a­dnym podr臋czniku? Zegarek. Up艂yw czasu. Pod warun­kiem, 偶e ten up艂ywaj膮cy czas potrafimy m膮drze wykorzy­sta膰. Masz przed sob膮 niezliczon膮 ilo艣膰 dni i godzin. Ka偶­da z nich mo偶e ci dostarczy膰 wspania艂ych wra偶e艅, cho膰

- rzecz jasna - nie zawsze b臋d膮 one tak mocne i wyj膮t­kowe, jak te, kt贸re towarzyszy艂y odkryciu dysku czy ski-bryt贸w. Czas rozwi膮zuje tak偶e inne sprawy... o czym jednak przedwcze艣nie nie nale偶y m贸wi膰. Wobec tego pos艂uchaj, co ci zaproponuj臋. Mamma pokazuje teraz Dankowi najciekawsze zakamarki gwia藕dzi艅ca, a po­niewa偶, jak wiesz, tw贸j braciszek nie da si臋 zby膰 byle czym, wi臋c nie wr贸c膮 wcze艣niej ni偶 na obiad. Inni leniuchuj膮 w ogrodzie. A gdyby艣my tak wymkn臋li si臋 teraz na paluszkach i poszli na ma艂y spacerek w g贸ry? Oczywi艣cie nie w stron臋 zasypanych jaski艅. Co ty na to?

- W g贸ry? - podchwyci艂 ze swego k膮ta Truszek. Irek wyprostowa艂 si臋 powoli. Spojrza艂 uwa偶nie na ojca, zamruga艂 powiekami jak cz艂owiek budz膮cy si臋 ze snu, po czym przeni贸s艂 wzrok na sto偶kowat膮 posta膰 zako艅czon膮 srebrno-szklan膮 g艂ow膮 i niezbyt jeszcze przytomnie po­wt贸rzy艂;

- W g贸ry?...

Truszek zrozumia艂 to po swojemu. Natychmiast otwo­rzy艂 niewidoczn膮 wn臋k臋 w 艣cianie, znikn膮艂 w jej wn臋trzu i po paru sekundach ukaza艂 si臋 obwieszony sprz臋tem wspinaczkowym.

- Czy cz艂owiek sam we藕mie lin臋, haki i m艂otek, czy te偶 mam je ponie艣膰? - spyta艂.

Ch艂opiec odetchn膮艂 g艂臋boko. Spojrza艂 na ojca i u-艣miechn膮艂 si臋 z wdzi臋czno艣ci膮.

- Dobrze, tato - rzek艂 normalnym tonem. - P贸jdzie­my w g贸ry. Nie, Truszku - zwr贸ci艂 si臋 z kolei do automa­tu. - Nie bierz mojego sprz臋tu. - Jego u艣miech, cho膰 je­szcze nieco melancholijny, sta艂 si臋 weselszy, a nawet o-drobin臋 przekorny. - Wra偶enia wra偶eniami, praca prac膮, czas czasem, a i tak w pewnych sytuacjach cz艂owiek sam musi d藕wiga膰 swoje ci臋偶ary.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Petecki Bohdan Bal na pi臋ciu ksi臋偶ycach
Petecki Bohdan Kr贸lowa Kosmosu
Petecki Bohdan ?C Dwadzie艣cia cztery
Petecki Bohdan Operacja Wiecznosc (rtf)
Petecki Bohdan Operacja Wieczno艣膰
Petecki Bohdan Tylko cisza
Petecki Bohdan Wiatr od s艂o艅ca
Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy?rriego (rtf)
Petecki Bohdan Tu Alauda z Planety Trzeciej
Petecki Bohdan Kogga z Czarnego S艂o艅ca
Petecki Bohdan X 1 uwolnij gwiazdy
Petecki Bohdan W po艂owie drogi
Petecki Bohdan Prosto w gwiazdy
Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy?rriego
Petecki Bohdan Tysi膮c i jeden 艣wiat贸w

wi臋cej podobnych podstron