John Holt, O „pomocy” i specjalistach od pomagania, [w:] Psychologia w działaniu, wybrał i wstępem opatrzył K. Jankowski, Czytelnik, Warszawa 1981.
s. 296
Mniej więcej rok temu ktoś wyjawił mi wielką prawdę o pomocy i specjalistach od pomagania: Kolejny Atak Pomocnej Ręki!
Wielu ludzi początkowo reaguje na ten paradoks śmiechem, bo w najlepszym rozumieniu tego pojęcia nie można nic zarzucić pomaganiu tym, którzy pomocy potrzebują. Nie bez powodu jednym z bohaterów naszej kultury jest Dobry Samarytanin, który pomógł poturbowanemu wędrowcowi leżącemu przy drodze. Potrzebujemy więcej takich ludzi. Kiedy jednak wędrowiec poczuł się lepiej, Samarytanin nie zatrzymywał go przy sobie. Nie odradzał mu podróży ze względu na grożące niebezpieczeństwa, przed którymi wędrowiec nie potrafił się uchronić. Nie podjął się stałej opieki nad wędrowcem. Nie próbował założyć przedsiębiorstwa do spraw opieki nad podróżnymi. Pomógł, ponieważ zobaczył kogoś, kto właśnie potrzebował pomocy. Poza tym miał swoje własne sprawy.
Ważne jest, byśmy spróbowali zrozumieć, jak doszło do tego, że idea pomocy została wypaczona, w jaki sposób zamiast pomagać można wyzyskiwać i szkodzić, jak ludzki odruch niesienia pomocy coraz bardziej jest przekształcany w towar na rynku, przemysł i wreszcie monopol. Człowiek, który za zadanie swojego życia uważa dopomaganie innym, jeśli nie zachowa najwyższej ostrożności, prawie na pewno będzie ich określał jako tych którzy sami nie potrafią sobie poradzić. Może powiedzieć im, że tak uważa, może nawet usilnie ich przekonywać, że tak jest, może nie powiedzieć nic i zachować swoje myśli dla siebie, wreszcie może sobie z nich w ogóle nie zdawać sprawy. W każdym wypadku wynik będzie prawdopodobnie taki sam. Sposób, w jaki specjalista od pomocy postępuje ze swoimi podopiecznymi, to, co robi i mówi (lub przemilcza) na temat swojej działal-
s. 297
ności, prawie nieuniknienie kończy się przekonaniem ich, że istotnie są zależni od jego pomocy.
Człowiek, który zawodowo zajmuje się pomaganiem innym, nie może obejść się bez ludzi, którym jego pomoc będzie potrzebna. Specjalista od pomocy żyje dzięki bezradności i wytwarza bezradność, jaka jest mu potrzebna. Ryzyko związane z zawodami, których treścią jest świadczenie pomocy, jak nauczanie, psychiatria, psychologia
1 praca społeczna, polega na tym, że z zasady przyciągają one ludzi, którzy chcą być bogiem. Zapewne większość z nich chce być bogiem łagodnym i życzliwym; inni, być może nieświadomie, chcą być bogiem surowym i okrutnym, by odpłacić swoim ofiarom za krzywdy doznane od jakiegoś wcześniejszego boga. W obu wypadkach rezultat jest podobny. Bogiem można być bowiem tylko wówczas, jeśli uczyni się z innych ludzi swoich poddanych. A jak dobrze wiedzieli wcześni chrześcijanie, wystarczy, by bóg się trochę sfrustrował, i może zmienić się w diabła.
Raz po raz powtarza się następujący cykl: na początku specjalista od pomocy mówi komuś: „Pozwól, że zrobię to za ciebie, lepiej się na tym znam, zrobię to lepiej'*. Wkrótce zaczyna mówić: „Nie rób tego, sam nie potrafisz”. Wreszcie powiada: „Nie pozwolę ci nawet spróbować zrobić tego samodzielnie — coś ci się nie uda i zrobisz krzywdę sobie albo komuś innemu”. Odrzucenie pomocy będzie najpierw traktowane jako niewdzięczność i głupota; wkrótce stanie się grzechem i zbrodnią.
Nie ma istoty bardziej bezbronnej, będącej ofiarą w pełniejszym sensie tego słowa, niż człowiek, który nie może wybrać czy zmienić swoich opiekunów ani od nich uciec. Dla przykładu przytoczmy opis życia w jednej z instytucji „opiekuńczych”, w „domu” dla opóźnionych w rozwoju dzieci, prowadzonym przez władze stanu Nowy Jork. Artykuł pt. Jeszcze jeden nieszczęśliwy rok w Willowbrook pióra Robina Reisica, zamieszczony w „Village
s. 298
Voice” (New York City) z 28 XII 1972, zawiera takir m fragmenty:
„W zeszłym roku opóźniony, w rozwoju David doznał w Willowbrook oparzeń twarzy, ucha, piersi i przegubu, W tym roku David złamał nos (który prześwietlono dopiero dwa dni później), złamał palec i odniósł co najmniej sześć obrażeń głowy, które wymagały założenia szwów. W wieku lat 10 David przeszedł już trening czystości, jadł schludnie i z radością rozmawiał z rodzicami. Obecnie, po dwóch latach pobytu w Willowbrook, «wypróżnia się do łóżka», powiedziała matka, «nie da się opisać sposobu, w jaki je — nie jestem w stanie siedzieć przy nim», i «rozmawia wyłącznie z sobą samym»„.
„W zeszłym tygodniu pewien ojciec złożył przed Okręgowym Sędzią Federalnym, Orrinem Juddem, zeznanie, w którym opowiedział o swojej wizycie w instytucji sprawującej opiekę nad jego synem Steevie'em. Ojciec zauważył, że twarz dziecka jest napuchnięta, a jedno oko się nie otwiera. Poprosił, by posłano dziecko do lekarza, prosił o to ponownie tydzień później, wreszcie napisał błagalny list z prośbą o przebadanie dziecka. W końcu lekarz zbadał i zoperował Steevie'ego, ale orzekł, że «jest już za późno» — chłopiec stracił oko”.
„Pewna matka pokazywała kolejne fotografie swojej córki z rozbitą głową, z ranami ciętymi, zadrapaniami, podbitymi oczami, napuchniętymi wargami. Inna matka opowiedziała, jak jej córkę karnie umieszczono w separatce (co jest niezgodne z przepisami komisji przyznającej .takim zakładom uprawnienia). Przez całe tygodnie leżała jedynie w bluzce od piżamy na «podłodze zimnej jak kamień», aż zachorowała na zapalenie płuc”.
„Niektóre zdjęcia obrażeń u dzieci ukazywały sińce kształtem wyraźnie przypominające klucze. Bili Bronston, lekarz zakładowy w Willowbrook, zeznał, że również wi-
s. 299
dział takie sińce. Dzieci nie mają kluczy. Nosi je tylko personel...”
„Na swą obronę władze stanowe odpowiadają, że Willowbrook nie podlega jurysdykcji federalnej, że kar stosowanych w zakładzie nie można określić jako «niezwykłe i okrutne» oraz że dzieci zostały do zakładu oddane dobrowolnie” (podkr. J. H.).
Artykuł stawiał pytania, na które nie udzielał odpowiedzi. Istnieją naturalnie zakłady, w których nie maltretuje się niedorozwiniętych dzieci. Tylko że te zakłady są bardzo kosztowne. Willowbrook zaś, podobnie jak inne zakłady prowadzone przez władze stanowe i finansowane z podatków, jest przeznaczone dla dzieci rodziców niezamożnych. Można się zastanawiać, dlaczego ludzie, którzy wiedzą, że ich dzieci traktuje się brutalnie, po prostu nie odbierają ich z zakładu. Odpowiedzi jest zapewne tyle, ile rodzin. Często dzieci wymagają specjalnej opieki, której rodzice, oboje pracujący, nie potrafią im zapewnić. Albo też muszą posłać swoje „niedorozwinięte” dzieci do Willowbrook, ponieważ nie chce ich przyjąć szkoła — druga z instytucji stworzonych przez państwo celem uwolnienia rodziców od dzieci. Albo może jakiś ekspert przekonał rodziców, że tak będzie najlepiej dla dziecka. Wreszcie może być i tak, że napięcie i poczucie wstydu związane z obecnością w domu niedorozwiniętego dziecka przekracza wytrzymałość rodziców. W każdym razie decyzja o umieszczeniu dziecka w państwowym zakładzie wiele ich prawdopodobnie kosztuje i podejmują ją w przekonaniu, iż nie ma innego wyjścia. Potem mogą tylko usiłować, w zakresie swoich niewielkich możliwości, nakłaniać władze stanowe do przyzwoitego traktowania dziecka.
s. 300
Zważywszy, że na szczeblu stanu o wszystkim decyduje się drogą głosowania oraz że nie ma wielu głosów na rzecz polepszenia instytucjonalnej opieki nad dziećmi (co wymagałoby pieniędzy), nie mają oni wielkiego wyboru. Jednak nie tylko niedorozwinięte dzieci dostarczają nam przykładów na to, co może być i jest udziałem ludzi, którzy nie mogą wybrać swoich opiekunów ani od nich uciec. Czytałem niedawno opowieść pewnej kobiety. Jej matka zmarła ostatnio na jakąś przewlekłą i nieuleczalną chorobę, którą jednak można było nieskończenie długo leczyć, płacąc za opiekę nad chorą. Naturalnie, śmiertelnie chora kobieta straciła apetyt i prawie nie przyjmowała szpitalnego jedzenia. Powiedziano jej, że musi jeść, choć wiadomo było, że nie wyzdrowieje i że nigdy nie wyjdzie ze szpitala. Kiedy w dalszym ciągu odmawiała jedzenia, pielęgniarki zaczęły karmić ją siłą za pomocą rurki wprowadzonej do nosa, którą dla swojej wygody umieściły w nim na stałe. Było to nie tylko upokarzające, ale także niewygodne, więc chora wyjmowała sobie rurkę, kiedy tylko mogła. Przysparzało to pracy pielęgniarkom. Za każdym razem musiały od nowa wprowadzać rurkę celem nakarmienia kobiety, która nie była zainteresowana przedłużaniem swojego życia — jeśli taką egzystencję można nazwać życiem. Trudność została rozwiązana za pomocą prostego środka: przywiązania rąk chorej do łóżka. Na stałe. Przez ostatnie miesiące większość czasu, kiedy była przytomna, chora spędziła błagając wszystkich w zasięgu głosu, by ją rozwiązali. Możemy się jedynie modlić, by oszczędzono nam takiej pomocy i opieki.
Niektórzy ludzie próbują bronić instytucji mających za zadanie niesienie pomocy. Twierdzą oni, że opisy takie jak przytoczone powyżej dotyczą tylko pewnych zakładów amerykańskich, że w niektórych krajach ludzie wymagający pomocy nie są traktowani z podobną obojętnością
s. 301
i okrucieństwem. Być może. Z opisów wynika, że w pewnych krajach europejskich wyczulenie na krzywdę ludzką i niesprawiedliwość społeczną jest silniejsze niż u nas* Może dlatego, że są to kraje mniejsze, bardziej jednorodne i starsze. Być może wielkie cierpienia drugiej wojny światowej, które były udziałem wszystkich obywateli, zacieśniły więź między nimi i dały im silną świadomość wspólnej tożsamości i wspólnych trosk, sprawiły, że poczuli się jak jedna wielka rodzina (w najlepszym znaczeniu tego słowa). Ale jeśli nawet takie uczucia istnieją, są wątłe, nietrwałe i łatwo ustępują wobec chciwości i nacisków społecznych.
Koszmarne państwo przyszłości, jeśli nadejdzie — a droga do niego została otwarta — będzie nade wszystko tyranią „zawodowych specjalistów od pomagania”, wyposażonych w nieograniczone prawa i możliwości zmuszania nas do robienia tego, co oni (lub ktoś inny) uznają za konieczne dla naszego dobra. Nie powinno nas dziwie [...], że miniaturowe państwa policyjne, jakimi są nasze szkoły, posługują się coraz częściej silnymi lekami, takimi np. jak ritalin, w stosunku do dzieci, które nie mogą albo nie chcą gładko podporządkować się reżimowi szkolnemu. Jak długa jest droga od przymusowego zażywania niebezpiecznych leków psychotropowych — a powiedzmy to sobie wyraźnie: zażywa się je pod przymusem i leki te są niebezpieczne — do umieszczenia w mózgu miniaturowych elektrod, które będą, powiedzmy, zestrojone z nadajniczkiem na stoliku lub w ręce nauczycielki, tak by mogła w jednej chwili wysłać małemu Jasiowi dawkę wzmocnienia pozytywnego albo negatywnego (tj. bólu), zależnie od okoliczności? Naukowcy już nad tym pracują.
Wśród ludzi, którzy w historii naszego gatunku przymuszali innych, grozili im czy zadawali ból, bardzo niewielu było na tyle uczciwych i szczerych, by powiedzieć: „Robię to wszystko z tobą czy zmuszam cię, byś robił to
s. 302
czy tamto, nie dla twojego, lecz dla mojego dobra”. Większość z nich powołuje się — i to w dobrej wierze — na najwyższe pobudki. Nawet dostojnicy inkwizycji, gdy skazywali ludzi na łamanie kołem, wierzyli, że robią to, by uchronić swoje ofiary przed wiecznym ogniem piekielnym. Naturalnie taki cel uzasadniał wszelkie doczesne cierpienia, jakie im zadawali. Wszyscy kaci historii działali w imię jakiegoś wyższego dobra.
Nie możemy zakładać, tylko dlatego, że ktoś mówi: „Robię to, by ci pomóc”, że to, co zrobi, będzie dobre. Równie dobrze może być złe. Dobre intencje same w sobie nie uzasadniają ani nie usprawiedliwiają działań. Kryterium oceny działań mających nieść pomoc są właśnie same działania. I na specjaliście od pomagania spoczywa brzemię udowodnienia, że rzeczywiście pomaga.
Ale nawet to nie wystarczy. Nie ma żadnej pewności, że narzuceni „pomagacze” będą życzliwi, kompetentni i bezinteresowni czy że ich pomoc będzie rzeczywiście pomocą, a nie przerodzi się w wyzysk, dominację i tyranię. Jedyne wyjście to zapewnić wszystkim prawo do decydowania o tym, czy, kiedy, od kogo, jak długo i w jaki sposób zechcą otrzymywać pomoc.
Nie wszyscy pomagacze są zamaskowanymi tyranami — i dlatego między innymi są tak niebezpieczni. Często są to po prostu ludzie, których martwią błędy popełniane przez innych. Z ich argumentów wynika, że przy dostatecznie dużej armii ekspertów można by zapobiec wszelkim ludzkim pomyłkom. Twierdzą oni, że jeśli są po temu możliwości, to oczywiście mamy prawo, a nawet obowiązek, z nich skorzystać. W dyskusjach często oskarżają mnie, jakobym twierdził, że bez „pomocy” nikt nie popełniałby błędów, albo zarzucają obojętność na ludzkie błędy. Oskarżenia te są nieprawdziwe. Większość ludzi popełnia w swoim życiu mnóstwo błędów. I twierdzę, że mają do tego prawo. Wierzę też, że dysponując rzeczywistą
s. 303
wolnością wyboru, prawie każdy człowiek potrafi lepiej pokierować swoim życiem, niż ktoś inny, nawet najbardziej wyszkolony, mógłby to zrobić za niego. Uważam ponadto, że człowiek sam najprędzej dostrzega i naprawia swoje błędy, pod warunkiem, że nikt go w nich nie utwierdza.
Musimy zrozumieć, choć może to być szczególnie trudne w odniesieniu do tych, których kochamy, że nasze prawo do kierowania życiem innego człowieka jest w najlepszym razie bardzo ograniczone. Rozszerzyć je możemy jedynie kosztem praw tego człowieka. Tylko swojemu niewolnikowi- można w pełni uniemożliwić popełnianie błędów. Tyle, że niewolnik nie jest w stanie obronić się przed naszymi zachciankami i słabościami. Większość ludzi woli zmagać się ze światem. I myślę, że ludzie mają do tego prawo.
przełożył Andrzej Jakubowicz
(Rozdział 9 z książki Escape from Childhood, New York 1975)
Sformułowanie z VIII Poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, (przyp. tłum.).
1