089


"Wygodny paradygmat" Jak to możliwe, że większość znanych ekonomistów nie tylko nie przewidziała kryzysu, nie tylko nie wie co było jego przyczyną, ale proponuje do walki z nim nieskuteczną receptę?

Rządy fachowców W trakcie jednej z debat w TVN24 poświęconej przyczynom obecnego kryzysu światowego i sposobom przeciwdziałania mu, prof. Ryszard Bugaj, doradca prezydenta RP powiedział, że praprzyczyną kryzysu była nadmierna konsumpcja na kredyt w Stanach Zjednoczonych. Na zadane kwadrans później pytanie prowadzącego: co w takim razie robić, żeby przeciwdziałać kryzysowi? Stymulować konsumpcję na kredyt - odpowiedział prof. Bugaj bez cienia zażenowania. Czy trudno się potem dziwić, że Lech Kaczyński krytykuje rządzących za to, że z jednej strony nie zwiększają deficyt budżetowy, z drugiej zaś za to, że go zwiększają. Trudno się dziwić Bugajowi, skoro podobne poglądy reprezentuje i publicznie wygłasza znakomita większość polskich ekonomistów. Na konferencji, jaka odbyła się w końcu maja br. w pałacu prezydenckim, pośród pięciu zaproszonych b. ministrów finansów, czworo (Osiatyński, Kołodko, Lutkowski, Borowski) to orędownicy paradygmatu Johna Maynarda Keynesa o stymulowaniu gospodarki wydatkami publicznymi. Piąta, czyli Zyta Gilowska, to jedna z niewielkiej grupki znanych polskich ekonomistów - Leszek Balcerowicz, Jan Winiecki, Witold Kwaśnicki, Jacek Rostowski czy zmarły niedawno Wiesław Wilczyński - którzy rozumieją teorię ekonomii i odrzucają utopijne i fałszywe założenia teorii Lorda Keynesa, obalone przez Ludwiga von Misesa w 1912 roku, a więc kilkanaście lat zanim teoria ta powstała. Pod tym względem jesteśmy i tak w znacznie lepszej sytuacji niż Amerykanie. Szefem Krajowej Rady Gospodarczej, która jest najwyższym ciałem doradczym prezydenta Obamy jest syn dwóch wybitnych profesorów ekonomii oraz siostrzeniec laureata nagrody Nobla, Paula Samuelsona, Larry Summers, do niedawna także rektor uniwersytetu Harvarda. Cała rodzina wyznaje poglądy z pogranicza skrajnego interwencjonizmu i socjalizmu. Najbardziej aktywni amerykańscy laureaci ekonomicznej nagrody Nobla, Paul Krugman i Joseph Stiglitz to czystej wody socjaliści, choć utrzymują, że są wolnorynkowymi interwencjonistami. Podobne poglądy wyznaje (choć głosi inne) urzędujący minister Skarbu, Timothy Geithner oraz szef banku centralnego (FED), Bob Bernanke, a więc ludzie od których zależy kondycja monetarna i finansowa świata. Jak to możliwe, że ludzie tej klasy, światowa czołówka ekonomistów, nobliści i kandydaci do przyszłych Nagród Nobla wyznają poglądy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem? Już widzę te głosy oburzenia; cóż za ignorant! Nikomu nie znany niedouk śmie kwestionować kwalifikacje Noblistów?! To bezczelność! Na swoją obronę mam nie byle jaki autorytet, mianowicie Thomasa S. Kuhna , który w swym wiekopomnym dziele pt. „Struktura rewolucji naukowych” zwraca uwagę, że naukowcy w każdej dziedzinie wiedzy dążą do przyjęcia pewnej matrycy teoretycznej, wizji podstawowej, paradygmatu. Raz przyjęty paradygmat - pisze Kuhn - nie jest sprawdzany czy kwestionowany, a dalsze badania stają się albo jego zastosowaniami, albo wyjaśnianiem niedoskonałości paradygmatu, który jest uznaną prawdą nawet wtedy, gdy okaże się, że jest fałszywy. Paradygmat nie trwa rzecz jasna wiecznie. Z chwilą pojawienia się zbyt dużej ilości faktów przeczących mu zostaje ostatecznie wyparty przez nowy, lepszy paradygmat. To wszystko jednak trwa. Paradygmat Ptolomeusza, że „Słońce kręci się wokół Ziemi” przetrwał do czasów Galileusza, a więc 180 lat po ogłoszeniu przez Kopernika „O obrotach ciał niebieskich”, w których polski astronom dowodził czegoś przeciwnego. Nieco krócej, ale też ponad pół wieku, trwał paradygmat znany w chemii, jako teoria flogistonu. Fałszywość paradygmatu Keynesa wyłożona została w misesowskiej „Teorii pieniądza i kredytu”, powstałej gdy John M. Keynes był jeszcze studentem, a więc mniej więcej 100 lat temu. Dlaczego tak długi okres czasu i liczne błędy teorii Keynesa, niektóre z nich wytknięte jeszcze przez...św. Tomasza z Akwinu, nie wystarcząją współczesnym uczonym do jego obalenia i zastąpienia paradygmatem Misesa, krytykującym m.in. stymulowanie gospodarki poprzez zadłużanie podatnika czy kreowanie pieniądza z powietrza, co jest zabiegiem groźniejszym i kosztowniejszym niż sam kryzys?

Etatyści Zasadniczym powodem jest szczególny charakter paradygmatu Keynesa i samych uczonych. Teoria Keynesa jest bowiem teorią wyjątkowo wygodną dla rządzących, czyli dla polityków. Zakłada bowiem, że w sytuacjach kryzysowych rząd ma przejąć sterowanie gospodarką z rą przedsiębiorców i stymulować konsumpcję na kredyt, który zaciąga pod zastaw przyszłych podatków. Nazywa się to interwencjonizmem i jest ulubioną formą rządzenia, co widać chociażby po entuzjazmie, z jakim politycy Zachodu ruszyli do stymulowania swoich gospodarek za pieniądze podatnika. Nie zraziły ich nawet jałowe, trwające już prawie ćwierć wieku próby wyprowadzenia z gigantycznej zapaści - przy pomocy recepty keynesowskiej - gospodarki japońskiej, czy analizy Miltona Friedmana i Murraya Rothbarda krytykujące zastosowanie rozwiązań keynesowskich przy okazji ratowania świata z Wielkiej Depresji 1929 - 1933. Nie zniechęciły też słowa innego wybitnego ekonomisty, noblisty, Friedrich von Hayek, który ostrzegał, że „gospodarka jest zbyt skomplikowana, aby jedna osoba, czy nawet grupa najwybitniejszych ekspertów była w stanie ogarnąć tę złożoność”. Nie zraża ich też fiasko ogromnych wydatków na pakiety stymulujące w USA czy Wielkiej Brytanii. N.b. jedynym rządem, jaki otwarcie i bezkompromisowo opowiedział się przeciwko keynesizmowi jest jak dotąd rząd polski, ale o tym później. Pamiętajmy, że gros ekonomistów pracuje w instytucjach państwowych, bądź quasi państwowych np. fundacjach, ciałach doradczych, uniwersytetach czy uczelniach prywatnych subsydiowanych i regulowanych przez rządy. Rzadko który wybitny ekonomista pracuje „na swoim”, a jeśli już to przeważnie z takim skutkiem, jak laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, współzałożyciel funduszu hedgingowego LTCM, prof. Myron S. Scholes, który skończył swój biznes spektakularnym bankructwem. Na skraju bankructwa stawał inny słynny noblista, James Tobin, doradcą prezesa Enronu też był noblista, którego nazwiska nie ujawniono. Trzeba mieć naprawdę silny charakter i zasady, aby w takiej sytuacji bardziej dbać o dociekliwość i obiektywizm naukowy niż o swój etat! Dlatego o tej grupie mówi się...etatyści. Ich upolityczniona wiedza poprzez media, które - nie ukrywajmy - też żyją z polityki, przenika do głównego nurtu, a więc do opinii publicznej, która myśli, że wie o co w gospodarce chodzi. Oportunizm rodzi ignorancję.

A o co w gospodarce chodzi? Spośród miriad krzywd, jakie John Maynard Keynes wyrządził ekonomii i podatnikom, zasadniczym jego błędem było zanegowanie klasycznej struktury produkcji, która przed powstaniem keynesowskiej „ogólnej teorii” wyglądała logicznie, a więc tak: praca, oszczędności, inwestycje, produkcja, konsumpcja. Anglik wprowadził w jej miejsce „swoją” strukturę: konsumpcja (w warunkach kryzysowych na kredyt), inwestycje i produkcja. Przyjął też, że oszczędności są rywalem konsumpcji, stąd pomysł stymulowania konsumpcji, gdy tymczasem są one jedynie konsumpcją odłożoną w czasie, z której finansuje się kredyty i inwestycje. Oba pomysły to pudło. Nie można konsumować, jeśli się nie wyprodukuje. To nie konsumpcja stymuluje produkcję, pisał prawie dwa wieki temu francuski ekonomista, Jean Baptiste Say, jest raczej odwrotnie. Co z tego, skoro pakiety stymulujące świadczą o trosce rządu o gospodarkę, co by nie mówić, imponują wyborcom, zwłaszcza związkowcom i opozycji, ciesząc się poparciem tych, którzy na nich skorzystają. Na szczęście, bez względu na to czy Keynes i jego wierni akolici tego chcą, czy nie, rynek mimo interwencji politycznych istnieje. I dlatego, gros programów stymulujących produkcję za pomocą konsumpcji finansowanej przez pieniądze konfiskowane podatnikowi, czy to w Japonii, a Stanach Zjednoczonych czy w Niemczech albo nie działa, albo po chwilowej poprawie (Japonia) wywołują jeszcze większe turbulencje na rynku. Ostatnie dane Banku Światowego - wbrew zapowiedziom Roberta Zoellicka, prezesa tej instytucji, który również jest wyznawcą paradygmatu Keynesa - dowodzą, że pakiety stymulujące prezydentów Busha i Obamy przynoszą spodziewane rezultaty, czyli wzrost gospodarczy, z tym że nie tam gdzie mają stymulować konsumpcję (USA, Japonii czy Niemcy), lecz w...Chinach i Indiach, gdzie stymulują...produkcję. Tak, pośród krajów dotkniętych obecnym kryzysem w najmniejszym stopniu znajdują się tylko te, w których rządy nie walczą z kryzysem poprzez napędzanie konsumpcji (Polska, Turcja, Chiny) lub walczą minimalnie (Cypr, Indie), a zamiast tego robią wszystko, aby nie przeszkadzać w produkcji. Potwierdza to Al Hunt z Bloomberg Television, mówiąc, że o ile w Stanach Zjednoczonych rośnie bezrobocie i inflacja, słabnie pieniądz i spada produkcja, o tyle w Indiach i Chinach inflacja jest niewielka i przewiduje się wzrost gospodarczy, odpowiednio 4 procent i 7 procent. Oba te fakty mają wspólnego fundatora, jest nim amerykański rząd a pośrednio podatnik. Można mieć nadzieję, że i w Polsce, ostatnie 0,8 procenta (albo 1,9 procenta wzrostu, jak tego chce Eurostat), to efekt takiej polityki, ponieważ my nadal produkujemy to, co obywatele pozostałych krajów Unii, zachęcani przez swoje rządy, skonsumują. Jan M Fijor

POLACY - ŻYDZI: CZARNE KARTY POWSTANIA Gazeta Wyborcza - 1994/01/29 Michał Cichy recenzując wspomnienia Calela Perechodnika ("Gazeta o książkach" nr 11/93) napisał: "[Perechodnik] przetrwał nawet Powstanie Warszawskie, kiedy AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta". Zdaniem redakcji było to niedopuszczalne uogólnienie. Są liczne dokumenty świadczące o pomocy udzielanej Żydom przez władze powstańcze. Nie istnieje żaden dokument świadczący o złym stosunku do nich tych władz. Jednocześnie jednak miały miejsce przypadki mordów na Żydach przez ludzi w powstańczych mundurach - i o tym mówi zamieszczony niżej tekst Michała Cichego.

1. Sformułowanie o AK, NSZ, Żydach i powstaniu warszawskim było złe, za co przepraszam. Przede wszystkim pisząc, że AK i NSZ mordowały, nie miałem na myśli organizacji, ale niektórych należących do nich ludzi. Wypadki morderstw były. Były również - obok postaw pozytywnych - przejawy antysemityzmu. Nie próbuję wyważać zapisanych w źródłach doświadczeń pozytywnych i negatywnych, poprzestaję na stwierdzeniu, że były i jedne, i drugie. Bez szczegółowej wiedzy o doświadczeniach negatywnych nie bylibyśmy w stanie zrozumieć poczucia fizycznego zagrożenia ze strony AK, obecnego w niektórych żydowskich relacjach. Nie piszę, co chciałbym z naciskiem zaznaczyć, syntezy stosunków polsko-żydowskich w powstaniu warszawskim. Zbieram źródła (niektóre z nich wcześniej nie publikowane) dotyczące jedynie fragmentu tych stosunków. Przedstawiam i próbuję wyjaśnić epizody najczarniejsze.

2. Znane mi są relacje, dokumenty i opracowania mówiące o zabiciu przez powstańców około 60 Żydów, w tym 44 lub 45 w dwóch zbiorowych morderstwach, z których jedno (30 ofiar NSZ-owców) jest bardzo słabo udokumentowane. Kilkudziesięciu zabitych Żydów to statystyczny margines na tle około 200 tysięcy ofiar powstania, ale historia nie rządzi się jedynie prawami statystyki. Wielokrotnie opisano w Polsce pomoc świadczoną Żydom przez Polaków, w tym przez podziemie. Nie jest to jednak prawda cała. Pamięć polska i pamięć żydowska po półwieczu przechowują sprzeczne obrazy wojny. Nie wierzę, żeby w takiej sytuacji realne było prawdziwe porozumienie. Obca jest mi chęć jątrzenia, nie uważam się za siewcę nienawiści. Uważam, że za nienawiść odpowiedzialni są w dużym stopniu siewcy zapomnienia.

3. Historycy nie zajmowali się dotąd szczegółowo dziejami Żydów w powstaniu warszawskim. Są jedynie rozdziały w syntetycznych opracowaniach. Z historyków polskich o czarnych kartach pisał tylko Andrzej Żbikowski z ŻIH w posłowiu do wspomnień Samuela Willenberga (bibliografia na końcu tekstu). Choć w niektórych sprawach mamy dokumenty powstańcze, większość źródeł to relacje i wspomnienia żydowskie. Historyka nie powinno jednak dziwić, że wiadomości o prześladowaniach pochodzą na ogół od prześladowanych. Nie mamy i może nigdy nie będziemy mieli najważniejszych informacji. Szacunki liczby Żydów ukrywających się w Warszawie w chwili wybuchu powstania wahają się od 7 do 30 tys. Nie wiem, skąd pochodzi powtarzana często informacja, że w szeregach powstańczych walczyło tysiąc Żydów, z których poległo 500. Trudno sprawdzić te dane. Również podaną przez historyka Holocaustu Martina Gilberta liczbę ponad stu zabójstw na Żydach popełnionych w czasie powstania przez Polaków.

4. Dla Polaków początek powstania był upragnionym wyzwoleniem, dla ukrywających się Żydów - szokiem, podobnym do gwałtownego wypłynięcia z głębiny na powierzchnię. Wielu ukrywających się Żydów latami nie wychodziło z kryjówek. W tak ścisłej konspiracji nie żyli nawet przywódcy podziemnego państwa. Właściwie nie wiemy, co działo się z Żydami w chaosie pierwszych dni powstania. Przytoczonych poniżej relacji nie traktuję jako źródeł wiedzy o zabójstwach, ale jako świadectwa atmosfery tamtych dni. "Na początku powstania likwidowano Żydów - czytamy w złożonej w Yad Vashem relacji Mieczysława Fuksa (YV 0-16/450). - Później już stosunek Polaków trochę się polepszył i widywało się znów Żydów na ulicach. Ludność pokazywała na nich palcami, nie okazywano im współczucia, stosunek był raczej obojętny, widać było zdziwienie, że zdołali przetrwać i wyśmiewano ich". 1 lub 2 sierpnia właścicielka mieszkania przy Siennej 40, która ukrywała grupę Żydów, w tym Mariana Berlanda, autora znanego pamiętnika, powiedziała (cytuję Berlanda): "Mówią na ulicy, że wybierają Żydów i którego złapią, zabijają". "Jak chceta, to idźta - dodał jej mąż. - Jak wyjdzieta, już więcej do mieszkania nie wpuszczę (...). Nie chcę ludziom na śmiech się pokazać, że Żydów u siebie chowałem". Helena Krukowiecka, polska arystokratka, która ukrywała Żydów w mieszkaniu przy Mokotowskiej, 1 sierpnia musiała wraz z podopiecznymi zejść do schronu. "Dozorca domu splunął w moją stronę i powiedział - tfu, myślałem, że to porządna panna, a ta Żydów u siebie chowała - czytamy w jej relacji (YV 0-3/2518). - Zaraz po tym odesłał mi słoik miodu, który mu dałam dla córeczki, ze słowami, że od takiej jak ja niczego nie przyjmie. (...) Na nasz teren trafiła jakaś grupa powstańców z Woli. Szybko dowiedzieli się, jaka to 'nielojalna' Polka ze mnie. Dwaj z nich wpadli do naszego mieszkania i zaczęli je plądrować. (...) Prócz tego jeden jeszcze odgrażał się, że jak tylko się ściemni, rozwali mnie za to, że chowałam Żydów. Od tej chwili wystrzegałam się ich".

5. Z relacji Staszka [Stanisława] Aronsona, w czasie powstania żołnierza AK (list w posiadaniu Teresy Prekerowej), dowiedziałem się, że już 1 sierpnia powstańcy uwolnili z baraków na dawnym Umschlagplatzu przy Stawkach kilkudziesięciu żydowskich więźniów. Rozpoczęły się kilkudniowe walki o Gęsiówkę - więzienie i założony na gruzach getta obóz koncentracyjny, w którym Niemcy przetrzymywali kilkuset Żydów, głównie węgierskich, greckich i francuskich. 348 Żydów uwolnił 5 sierpnia batalion AK "Zośka". Wielu ocalonych chciało wstąpić w szeregi powstańców. Kilku, którzy znali się na technice, przyjęto do plutonu pancernego batalionu "Zośki", inni walczyli w równie doborowych baonach AK "Parasol" i "Wigry". Bodaj najliczniejsza grupa wstąpiła do AL. Jak wspominał jeden z uwolnionych, Bronisław Anlen (AŻIH, relacja 259), na Gęsiówce zdarzył się jeden tragiczny incydent - powstańcy rozstrzelali trzech Żydów niemieckich, których wzięto za przebranych w pasiaki esesmanów.

6. W przeddzień szturmu na Gęsiówkę powstał jedyny znany mi dokument centralnych władz powstańczych, w którym mowa jest wprost o Żydach. 4 sierpnia szef sztabu KG AK gen. Tadeusz Pełczyński "Grzegorz" wysłał do dowódcy okręgu warszawskiego AK płk. Antoniego Chruściela "Montera" notatkę tej treści: "Zawiadamiam Was, iż na terenie Woli wypłynęło zagadnienie internowanych Żydów z Jugosławii, Grecji itd. Część tych Żydów została uwolniona przez nasze oddziały z rąk niemieckich. Przewidźcie przygotowanie tymczasowego obozu, gdzie kierowano by wszystkich uwolnionych Żydów i inne niepożądane elementy. Oddziały winny dostać wskazówki, które wykluczałyby ewentualne ekscesy w stosunku do Żydów" (AWIH III/40/12, k. 25). Notatka jest dwuznaczna. Z jednej strony gen. Pełczyński troszczy się o to, żeby uwolnionym Żydom nie stała się krzywda, z drugiej proponuje, żeby ich izolować. Nie jest też jasne, kto mógłby zdaniem gen. Pełczyńskiego dopuścić się "ekscesów" - cywile czy oddziały AK (jeśli nie dostaną specjalnych wskazówek). Złe wrażenie robi sformułowanie "Żydzi i inne niepożądane elementy", ale z drugiej strony należy pamiętać, że mowa jest o obywatelach państw obcych, okupowanych, a władze powstańcze stosowały wobec obcokrajowców szczególne procedury.

7. "Niepożądane elementy" powstańcy osadzali w obozach internowania. Trafiali tam Niemcy, volksdeutsche oraz Ukraińcy i Białorusini jako przedstawiciele "mniejszości narodowych współpracujących z Niemcami". Żydów w obozach nie zamykano. Izolowano ludzi najbardziej, z punktu widzenia władz powstańczych, podejrzanych. Wszyscy cudzoziemcy mieli natomiast być rejestrowani w komisariatach powstańczej policji - Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. "Wyjaśniam, że przez cudzoziemców należy rozumieć wszelkie osoby innej narodowości niż polska, choćby nawet miały obywatelstwo polskie z okresu przed 1 września 1939 r." - instruował 25 sierpnia 1944 r. szefów komisariatów PKB kierownik referatu bezpieczeństwa delegatury dzielnicy Śródmieście (AAN 202/XX-24 k. 149). Według tej instrukcji polskiego Żyda należało uznać za cudzoziemca i umieścić w ewidencji. W archiwum WIH udało mi się znaleźć jeden spis cudzoziemców, sporządzony w VIII komisariacie PKB (rejon Siennej, Złotej, Twardej). Wśród 25 osób różnych narodowości na liście cudzoziemców jest małżeństwo Gawęckich, oboje urodzeni w Wilnie, narodowość "polska, z pochodzenia żyd". Dyskryminacja ta miała prawdopodobnie charakter formalny. Czytałem dokumenty świadczące, że Żydzi otrzymywali od władz powstańczych przydziały żywności i kwater na równi z ludnością polską. Dochodziło zresztą na tym tle do konfliktów. "Ujawniły się pewne grupy żydów (...). Z tymi grupami na terenie tutejszego Rejonu powstały trudności w zakwaterowaniu - informował 25 sierpnia delegat (przedstawiciel cywilnych władz) Śródmieścia w piśmie do Delegatury Okręgowej (AAN 202/XX-24 k. 152). - Zgłaszają się bowiem o przydziały mieszkań, które referat kwaterunkowy im przydziela, lecz wykonanie nakazu rekwizycyjnego (przydzielającego mieszkanie) napotyka na silny opór komendantów OPL [obrony przeciwlotniczej] domów i ludności (...). Liczyć się należy, że kwestia stosunku ludności polskiej do żydów może przybrać szersze i drażliwe formy". Vladka Meed, wówczas Fejga Peltel-Międzyrzecka, łączniczka Bundu, relacjonuje w swych wspomnieniach przypadki wypędzania Żydów ze schronów nawet w czasie bombardowań - tak zdaniem Meed zginął przy ulicy Śliskiej inżynier Golde. "Doszło do tego, że ludność żydowska zorganizowała własne kuchnie na ulicy Mariańskiej obok baru 'Rzym', aby w ten sposób uniknąć spotkań z elementami antysemickimi" - wspominał po wojnie Stefan Sendłak, członek Rady Pomocy Żydom "Żegota", wówczas zastępca delegata rejonu Śródmieście-Północ (maszynopis w posiadaniu Teresy Prekerowej). W innej wersji swej relacji (również w posiadaniu T. Prekerowej) Sendłak po tym zdaniu dodaje: "Kuchnia ta otrzymywała aprowizację z Delegatury". Podobnie jak inne kuchnie dla ludności cywilnej. Cywilne władze powstania traktowały Żydów dobrze, ale nie były w stanie uchronić ich przed niechęcią lub agresją niektórych cywilów. Vladka Meed wspomina odwiedziny u 20 Żydów, którzy schowali się w piwnicy przy Siennej 28, gdzie wcześniej urządzono cmentarz. Przed jej wizytą pocisk zniszczył kilka grobów. "Żydzi z chusteczkami przy nosach i ustach zbierali z ziemi ludzkie szczątki. Smród rozkładających się ciał był nie do zniesienia (...). Ale woleli zostać w tej dusznej norze i zakopywać strzępy ludzkich ciał niż wyjść. Piwnica była dla nich makabrycznym schronieniem przed polskimi grabieżcami".

8. We wspomnieniach Willenberga czytamy, że większość Żydów walczących w szeregach AK lękała się przyznać do żydostwa i występowała pod przybranymi nazwiskami. O podawaniu się Żydów walczących w AK za Polaków czytamy również w innych źródłach, m.in. we wspomnieniach kpt. Wacława Zagórskiego i Simchy Rotema, relacjach Aliny Grelewskiej (YV 0-3/1617) i Mieczysława Fuksa (YV 0-16/450). Dużo musiało zależeć od konkretnych okoliczności, na przykład mniej lub bardziej żydowskiego wyglądu czy akcentu. Różnie musiało być w różnych dzielnicach i oddziałach. Znane są bowiem relacje, w których Żydzi (w tym członkowie AK) stwierdzają, że nie doświadczyli antysemityzmu w czasie powstania. Efraim Krasucki ps. "Kazimierz", wspominał w roku 1946 (AŻIH, rel. 1539): "W kompanii naszej na Starym Mieście było kilkanaście osób (Żydów) o wybitnie semickiej powierzchowności, lecz nikt na to nie zwracał uwagi. Nie było wypadku, by taki był wyróżniony lub źle przez kogoś traktowany. Jeśli chodzi o osobę moją i przyjaciela mego A. Rotrubina, pomimo że dowódca nasz kpt. Kalinowski znał nasze pochodzenie, wyróżniał nas jednak in plus. (...) Gdy dnia 7 sierpnia 1944 r. (...) miano przydzielić dwóch pewnych ludzi dla eskorty delegatom Rządu Londyńskiego udającym się ze Starego Miasta do śródmieścia z jakąś ważną misją, kpt. Kalinowski wybrał mnie i Rotrubina jako najbardziej pewnych i godnych zaufania ludzi". Trudno zatem o generalną ocenę stosunku polskich żołnierzy AK do żydowskich towarzyszy broni. Oprócz relacji, z natury subiektywnych, brakuje źródeł. Zachowany w Wojskowym Instytucie Historycznym dokument, prawdopodobnie sporządzony przez kontrwywiad AK, stwierdza jednak: "Ogólne jest narzekanie wojska, że żołnierze żydzi przeważnie zatrudnieni są w kuchni przy BIP-ie [Biurze Informacji i Propagandy] lub innych dekowanych funkcjach" (AWIH III/43/72 t. III k. 128).

9. Samuel Willenberg, w sierpniu 1943 jeden z uczestników powstania w Treblince, wstępując rok później w Śródmieściu do oddziału kapitana Dębskiego ("Lodeckiego") w batalionie AK "Ruczaj" postanowił nie ukrywać, że jest Żydem i ujawnił prawdziwe nazwisko. Początkowo wszystko układało się dobrze, ale któregoś dnia przyjaciółka łączniczka ostrzegła go: "Igo, jest tu kilku typów z NSZ, którzy chcą cię rozstrzelać, bo jesteś Żydem. Do mnie też przychodzili z pogróżkami, że zadaję się z Żydem". Trudno mi było w to uwierzyć. Jednak tego samego dnia, kiedy na barykadzie na Marszałkowskiej strzelałem w stronę placu Zbawiciela, padł strzał. Kula świsnęła nad moim uchem. Gdy odwróciłem się przerażony, zobaczyłem znikającą w otworze lufę karabinu. Nie mogłem uwierzyć, że moi koledzy, którzy wraz ze mną przelewają krew, po tym wszystkim cośmy razem przeżyli, po wszystkich walkach, któreśmy razem stoczyli, chcą mnie zabić za to, że jestem Żydem". Willenberg przeniósł się do ugrupowania socjalistów - Polskiej Armii Ludowej (PAL). Z tych samych motywów, a niekoniecznie z powodu politycznych sympatii, wielu Żydów wstępowało do komunistycznej AL.

10. 3 sierpnia komendant Żydowskiej Organizacji Bojowej Icchak Cukierman "Antek", syjonista, zaapelował do Żydów warszawskich o zgłaszanie się do szeregów powstańczych, nie wymieniając nazwy żadnej organizacji. "Antek" chciał podporządkować oddział ŻOB Armii Krajowej, ale w końcu 22-osobowa jednostka, składająca się z uczestników powstania w getcie, weszła w skład AL na Starówce.

"Byłem w AL-u dlatego, że AK chciało mnie zastrzelić, bo powiedzieli, że mam fałszywą kenkartę i jestem Żydem - szpiegiem (...) - wspominał członek oddziału ŻOB Marek Edelman. - Mnie udało się wyrzucić karteczkę przez piwnicę i Kamiński mnie stamtąd wyciągnął. (...) A potem mnie jeszcze parę razy AK stawiało pod murem, bo Żydzi to jest błąd, a żandarmeria na Starym Mieście to była ONR-owska, czysta Falanga" (Grupińska, s. 24). Paradoksem jest, że do przejścia grupy ŻOB-owców w szeregi AL przyczynił się jeden z najwybitniejszych działaczy AK Aleksander Kamiński, redaktor naczelny najważniejszego pisma akowskiego - "Biuletynu Informacyjnego", autor słynnych "Kamieni na szaniec". To on opowiedział ŻOB-owcom o zastrzeleniu 1 sierpnia przez patrol AK Jurka Grasberga (lub Gazberga), niegdyś korespondenta "Biuletynu" w getcie i bliskiego współpracownika Kamińskiego. "Jurka zastrzelono na podwórku na ulicy Pańskiej 7 - pisze we wspomnieniach żołnierz ŻOB Simcha Rotem (wówczas Szymon Ratajzer "Kazik"). - Oddział AK zobaczywszy go z bronią w ręku uznał, że ma przed sobą Żyda i zdrajcę zarazem, i postanowił wykonać wyrok na miejscu. W tej sytuacji pan Kamiński poradził, byśmy znaleźli sobie oddział, w którym będziemy bezpieczni. Byliśmy zupełnie zdezorientowani, zwłaszcza że tego samego dnia żandarmeria AK aresztowała innego naszego współpracownika. Cudem udało mi się być przy tym, interweniować i uratować mu, jak sądzę, życie".

11. Motyw "Żyda - niemieckiego szpiega" występuje w licznych relacjach (oprócz cytowanych wyżej również Pnina Grynszpan-Frymer w książce Grupińskiej, Vladka Meed, Marian Berland, Samuel Willenberg), a także w dokumentach, które przytoczę później, opisując morderstwo przy ulicy Prostej. Można zatem założyć, że oskarżenia Żydów o współpracę z Niemcami były w czasie powstania nierzadkie. "Skoro przeżyli, musieli współpracować" - według Bronisława Anlena (AŻIH 259) opinia taka była powszechna. Oskarżenia o sympatie prosowieckie spotyka się w źródłach rzadziej. Zarzut kolaboracji z Niemcami mógł skończyć się w powstaniu egzekucją bez sądu. A stawiano go często z tak absurdalnego powodu jak posiadanie fałszywych dokumentów, tzw. aryjskich papierów. "Kilka osób, chrześcijan, w tym jedna kobieta, przyprowadziło do biura delegatury [Śródmieścia] na ulicy Złotej 7 osób, w tym 3 kobiety, pod zarzutem szpiegostwa. (...) Zarzut szpiegostwa wynikał stąd, że zatrzymani legitymowali się aryjskimi dowodami osobistymi, a byli znani jako Żydzi" - wspominał Stefan Sendłak. Mieli szczęście, że trafili na działacza "Żegoty". Uwięziony przez żandarmerię Edelman też miał szczęście, bo ktoś znalazł jego karteczkę i pomoc zdążyła na czas. Nie stało się tak w przypadku pewnego Żyda - członka PAL, aresztowanego przez AK na Czerniakowie, którego z kwatery przy ul. Okrąg usiłował wydostać Willenberg. Przy aresztowanym znaleziono listę żydowskich nazwisk, którą obecny w sztabie pułkownik AK nazwał (cytuję Willenberga) "spisem wszystkich żydowskich konfidentów Warszawy", a która była w istocie listą podopiecznych żydowskich organizacji opiekuńczych. Adiutantka pułkownika, która wyszła za Willenbergiem z gabinetu, przyznała się szeptem, że jest Żydówką i powiedziała, że aresztowany został rozstrzelany. Vladka Meed opisuje, jak 5 sierpnia patrol AK zatrzymał trzech Żydów, którzy schronili się przed ostrzałem w budynku na rogu Chmielnej i Żelaznej. "Wzięto ich pod straż pod zarzutem, że są niemieckimi szpiegami. Kiedy ich rewidowano w pustym domu, weszło kilku umundurowanych i uzbrojonych ludzi, którzy zaczęli ich bić, oznajmiając cynicznie, że w wolnej Polsce nie będzie miejsca dla Żydów. Dwóch z nich - Lutek Friedman i Adek - zdołało wyskoczyć oknem pod gradem kul. Lutek złamał stopę, ale obaj przeżyli. Trzeci - Jeszije Solomon - zginął na miejscu".

12. Chaim Goldstein we wspomnieniach, które cytuję za Reubenem Ainszteinem, opisuje trzy zabójstwa, których był świadkiem. Na grupę dawnych więźniów Gęsiówki, budujących barykadę przy Miodowej, napadli nie zidentyfikowani powstańcy. Krzycząc: "Wystrzelać ich! Nie chcemy tu Żydów!" - zastrzelili dwóch ubranych jeszcze w obozowe pasiaki. Później, kiedy ich grupa kopała rowy w innym miejscu, Goldstein usłyszał serię i zobaczył zwijającego się w agonii Żyda, a nad nim akowca z pistoletem maszynowym. "Do diabła z nim, to Żyd!" - miał powiedzieć morderca i odszedł nie niepokojony. "Cóż mogę zrobić? On nie jest z mojego oddziału" - usprawiedliwiał się dowódca grupy robotników, porucznik AK.

13. Wspominałem już, że w źródłach i opracowaniach jest mowa o dwóch morderstwach zbiorowych. O jednym z nich mowa jest wyłącznie w nie popartym źródłowo fragmencie z monografii "Walka i zagłada warszawskiego getta" Bernarda Marka, wydanej w Warszawie w roku 1959. Fragment ten brzmi: "Oddział NSZ ze Starego Miasta zamordował podczas powstania na Długiej 25 grupę 30 Żydów, którzy przechowywali się tam przez cały czas wojny i teraz wyszli po raz pierwszy na wolność". Sądzę, że gdyby Mark rzecz wymyślił, nie podawałby numeru domu, bo jest to w końcu rzecz, którą łatwo zakwestionować, ale informacji tej (choć może być prawdziwa) historyk nie może uznać za wiarygodną bez dotarcia do źródeł. Drugie zbiorowe morderstwo, popełnione 11 września 1944 r. na 14 lub 15 Żydach ukrywających się przy ulicy Prostej, znano dotychczas z trzech relacji. Wszystkie pochodziły z drugiej ręki. Zbadałem archiwa KC PZPR (obecnie w Archiwum Akt Nowych) i WIH, gdzie po wojnie zgromadzono większość zachowanych w Polsce archiwaliów akowskich. Odnalazłem relację naocznego świadka - niedoszłej ofiary masakry, a także dokumenty powstańcze. Są wśród nich akta śledztwa prowadzonego przez żandarmerię AK (AAN 203/X-32, AWIH III/43/72). Dokumenty wespół z relacjami dają szansę dość dokładnej rekonstrukcji mordu przy Prostej i poprzedzających go zabójstw, pozwalają ustalić prawdopodobnych sprawców i inspiratorów.

14. Kpt. Wacław Stykowski "Hal", rocznik 1912, pięć semestrów w Szkole Głównej Handlowej, w konspiracji od lutego 1940 roku, zajmował na początku powstania wysokie stanowisko dowódcy III Odcinka na Woli i tytuł ten utrzymał również po wycofaniu się do Śródmieścia. Dowodził samodzielnym oddziałem, który występuje w źródłach jako "zgrupowanie Hala", "III Odcinek" lub "batalion im. Sowińskiego" (w istocie był to zapewne jeden z batalionów zgrupowania). Zgrupowanie obejmowało we wrześniu rejon Walicowa, Prostej, Twardej i Ceglanej (dziś Pereca), gdzie "Hal" miał kwaterę w magazynach browaru "Haberbusch i Schiele". Było to powstańcze eldorado, pełne żywności i alkoholu. Zaopatrywały się tam oddziały z całego Śródmieścia. "Hal" objął terytorium, na którym do jesieni 1942 roku istniało tzw. małe getto. Po wybuchu powstania warszawskiego ukryło się tam wielu Żydów. "W rejonie ghetta, ul. Twardej i Grzybowskiej jest skoncentrowanych około 150 żydów" - czytamy w akowskim meldunku (AWIH III/43/72 t. III k. 167). "Na część tych żydów padło podejrzenie, że działają na korzyść npla. Informacje uzyskane od kapelana" - dowiadujemy się z innego raportu (AWIH III/43/72 t. IV k. 159).

15. W 1945 roku ocalały z Zagłady garbarz Dawid Zimler podyktował relację, która przechowywana jest w AŻIH (nr 470). Po wybuchu powstania Zimler wyszedł z kryjówki i został fryzjerem w powstańczych koszarach przy Pańskiej, potem przy Ceglanej. "Osiem dni tam goliłem i strzygłem powstańców, którzy dość dobrze się do mnie odnosili, chociaż wiedzieli, że jestem Żydem. Aż przyszedł żołnierz ze sztabu, poprosił u mnie dokumenty i się zapytał, czy jestem Żydem? Odpowiedziałem twierdząco. A ów żołnierz wyprowadził mnie do bramy, gdzie stał kpt. Haller, poznańczyk. Kapitan znacząco mrugnął do żołnierza, aby mnie wykończyć. Padł rozkaz: Do Haberbuscha, dostaniesz tam wino i cukierki". Ja wiedziałem, co to oznacza, gdyż wcześniej jeszcze zginęło takim sposobem 17 Żydów. Odmówiłem. Zaczęto mnie bić kolbą i rękami. Byłem cały w sińcach, okrwawiony. Ale mocno się trzymałem, nie chcąc za żadne skarby iść do Haberbuscha. Zaprowadzono mnie na ul. Twardą, około jakiejś zamkniętej restauracji. Eskortujący mnie porucznik i dwaj żołnierze szukali jakiejś piwnicy, aby mnie wykończyć. Na ulicy zebrał się tłum i z ust niektórych padały wyrzuty, że nie powinno się teraz mordować Żydów, że to jest praca godna dla niemców, a nie uczciwych Polaków. Porucznik jednak twierdził, że otrzymał rozkaz, który musi być wykonany. Wtem zjawił się kapitan, starszy, siwy jegomość, który zaczął perswadować, że wstyd i hańba dla nas Polaków zabijać Żyda, który w ciągu kilku lat ukrywał się przed zbirami hitlerowskimi". Porucznik posłuchał starszej szarży i wypuścił Zimlera. "Udałem się do mego schronu na Śliskiej ulicy, do magla..." Mamy w tym wypadku do czynienia, co należy sobie jasno uświadomić, z ewidentnym polowaniem na Żyda, a nie z akcją o motywie rabunkowym. I nie jest to akcja spontaniczna. Kapitan "Haller" (zbieżność brzmienia i adresu kwatery każe myśleć o "Halu") wydaje bowiem porucznikowi "rozkaz, który musi być wykonany".

16. Gdy po morderstwie przy Prostej 4 żandarmeria AK prowadziła śledztwo, Leon Walicki, komendant obrony przeciwlotniczej w domu przy Twardej 30, zeznał: "Około 23 VIII 44 r. [Żydzi ukrywający się przy Prostej 4 i 6] powiadomili mnie o zaginięciu jednego z tamtejszych mieszkańców, to jest Jagodzińskiego, ubranego w jasną marynarkę, ciemne spodnie, pociągły na twarzy. Dowiedziałem się od rodziny wymienionego, że został zabrany do Gmachu Haberbuscha Ceglana 4 lub 8 (składy), skąd więcej nie powrócił. Jagodziński został zabrany, jak mi mówili, przez ludzi w mundurach AK" (AAN 203/32 k. 70). Również w dokumentach śledztwa czytamy, że 8 lub 11 września kilku mężczyzn z opaskami AK wyciągnęło ze schronu przy ul. Waliców kobietę nazwiskiem Sokołowska, przechrzczoną Żydówkę. Jej zwłoki znalazł w gruzach szwagier i opowiedział o tym mieszkańcom schronu. 11 września trzech akowców przyszło po szwagra. "Wszyscy trzej osobnicy podeszli do szwagra zamordowanej i zażądali, aby z nimi szedł, lecz ten ociągał się, wówczas jeden z osobników powiedział: nie bój się, nic ci nie będzie i rozładował broń, idziemy tylko do D-twa - zeznała żandarmerii AK świadek Jadwiga Bokitko. - Wówczas szwagier zaproponował, aby ktoś szedł z nim. Na co osobnicy się zgodzili i poszedł jeden z mężczyzn razem, lecz mężczyzna ten, którego nazwiska nie znam, zaraz wrócił, był b. zdenerwowany i na pytania nie dawał żadnych wyjaśnień. Dnia 12-go bm. dowiedziałam się, że szwagier został zamordowany" (AAN 203/X-32 k. 67, fragment również w AWIH III/43/72 t. III k. 259).

17. 11 września (data za aktami śledztwa) około wpół do dziewiątej wieczorem w ruinach domu przy Prostej 4, gdzie ukrywało się kilkunastu Żydów, pojawiła się grupa akowców. W dwóch relacjach czytamy, że ośmio-, dziesięcioosobową grupą dowodził porucznik.

Jonas Turkow, który nie był bezpośrednim świadkiem wydarzenia i czerpał wiadomości od nie ujawnionego z nazwiska informatora, nazywa go porucznikiem "Okrzeją". Możliwe, że chodzi o ppor. "Ostoję", dowódcę batalionu w grupie "Hala", o którym czytamy w notatce kontrwywiadu AK: "Ppor. Ostoja" między okolicznymi mieszkańcami ma zarzut, jakoby zabił jakiegoś żyda, który stale przebywał w schronach, unikał wszelkich prac obywatelskich" (AWIH III/43/72 t. IV k. 23). Akowcy wyprowadzili ze schronu mężczyzn, kobiety zostały pod strażą w piwnicy. Oto nie publikowana dotąd relacja jedynego ocalałego z masakry, 29-letniego wówczas Janka Celnika vel Celińskiego. Zeznał on w śledztwie: "Nas prowadzono do dowództwa nie wiadomego. Gdy wychodziliśmy z bramy Prosta 4 kazano dowody złożyć na kupę i wszystkie rzeczy osobiste sami wyjmowali nam z kieszeni i chowali cenniejsze rzeczy dla siebie. Po dokładnej rewizji osobistej każdego z nas z osobna brano na przesłuchanie, gdzie musieliśmy odpowiadać szeptem na następujące pytania: Czy są tu jakieś dziury, w których się ukrywają żydzi? Czy nie wiemy o więcej żydach ukrytych? Gdzie ukrywaliśmy się przez cały czas wojny? Czy nie mamy łączności z innymi żydami? Ja odpowiedziałem, że mieszkam tu od chwili utraty domu i ci inni też z tego samego powodu przybyli. Zapytali wszystkich, czy są żydami - padła odpowiedź, że tak! Pytali się, czy mamy łopaty, w innym razie z jednym ja pójdę po łopatę, a tych pięciu wykończycie, a ten ostatni pochowa tych pięciu, a ostatniego my sami pochowamy. Kazano nam wszystkim iść naprzód w gromadzie w kierunku do Żelaznej i Pańskiej na teren otwarty. Zaczęli kolejno rozstrzeliwać. Widząc, że obok mnie padają trupy, rzuciłem się do ucieczki na prawo w stronę Szkoły Handlowej im. Zgromadzenia Kupców. Udało mi się oddalić około 50 m, za mną biegł jeden osobnik i strzelał z rewolweru. Zostałem ranny w łopatkę i upadłem. Goniący mnie stanął nade mną i strzelał we mnie, oddając około siedmiu strzałów, z których trzy były trafne, jeden w szyję, dwa w okolice łopatki. Myśląc, że ja nie żyję, zostawił mnie, a za chwilę zwrócił się, żeby przekonać się, czy ja żyję. Ja leżałem spokojnie i dopiero, gdy on się oddalił do swojej grupy, ja podczołgałem się do gruzów, żebym był niewidoczny. Dalszą część nocy ukrywałem się w ruinach szkoły Zgromadzenia Kupców. Następnie słyszałem dalsze strzały i krzyki innych osób w pobliżu mnie" (AAN 203/X-32 k. 64-65).

18. Dalszemu przebiegowi zdarzeń przy Prostej 4 przypatrywali się zza murów trzej mieszkańcy schronu, którzy w chwili najścia byli nieobecni: Abram (Adam) Bursztyn, Henryk Herszbajn i Josek Tenenbaum. Cytuję relację jednego z ocalałych, zapisaną we wspomnieniach Willenberga, który nazajutrz po masakrze spotkał Herszbajna i Bursztyna przy ulicy Prostej: "Zaciągnęli kobiety wraz z dziećmi do piwnicy. Zaraz po tym usłyszeliśmy stamtąd krzyki kobiet gwałconych przez powstańców. A potem znów seria strzałów".

19. Jonas Turkow i Henryk Bursztyn (AŻIH rel. 1106) wyliczają ofiary mordu: Jerzy Gutman, jego żona Melania [Gutman] z domu Haspel, ich 10-letni syn Ryszard Gutman. Ignacy Bursztyn (dyrektor "Philipsa" w Łodzi), jego żona Estera z domu Knaster, ich 11-letnia córka Noemi, siostra [Estera] Bursztyn Anka [Anna] Knaster, siostra Ignacego Bursztyna Celina Ackerman, jej 17-letnia córka Estera (lub Marysia). Tadeusz Orlański, Tecia Szklar, 10-letnia dziewczynka nieznanego nazwiska, dentysta Szenfeld i jego żona. "Należy zauważyć - dodaje Turkow - że Szenfeld podczas mordu nie znajdował się w bunkrze. Kiedy po powrocie dowiedział się o nieszczęściu, udał się na Ceglaną 7, gdzie mieścił się sztab zgrupowania Chrobry" [Pomyłka! Przy Ceglanej, i to pod numerem 3, był sztab zgrupowania Hala" - MC]. Przyjął go kpt. Hal", któremu opowiedział o zbrodni popełnionej przez jego żołnierzy. Po wysłuchaniu kapitan posłał z nim kilku żołnierzy rzekomo w celu przeprowadzenia śledztwa. Po drodze zastrzelili oni także Szenfelda".

20. Najprawdopodobniej tego samego zbiorowego mordu z 11 września dotyczy poniższy fragment wydanych w 1957 roku w Londynie wspomnień [książki] kpt. Wacława Zagórskiego "Lecha Grzybowskiego", dowódcy II batalionu zgrupowania AK "Chrobry II", sąsiadującego z grupą "Hala": "Raptem w gruzach getta, we wschodniej jego części, a więc gdzieś w pobliżu ulicy Twardej, rozlega się ostra strzelanina. (...) Wali seria za serią z peemów. - Co do pioruna? Pospali się wszyscy u Hala", czy puścili Niemców kanałami na swoje tyły? - Alarm! Alaaaarm!! (...) Zbliżamy się do końca getta. (...) Na dnie wykopu niskie, sklecone z nieheblowanych desek drzwi ukazują ciemne zejście do podziemnego bunkra. Przy drzwiach stoi staruszka, otulona czarną koronkową chustą. Śmieje się sama do siebie (...). Po kilku stromych schodkach bez barier zstępujemy do mrocznego lochu. Na lewo na kocach leży młoda kobieta z szeroko rozrzuconymi na bok rękami. Na jasnej perkalikowej sukience ciemnieją ogromne plamy krwi. Zaraz za nią, skręcona w kabłąk i wciśnięta w róg piwnicy, starsza kobieta obficie broczy krwią z przestrzelonej skroni i potylicy. Na prawo drzwi prowadzą do drugiej izby, do której skąpe światło przedostaje się przez małą szczelinę pod samym sklepieniem. W półmroku trudno policzyć skłębione pod przeciwległą ścianą ciała. Same kobiety. Na ziemi leżą pootwierane puste walizki i rozwłóczona w nieładzie ich zawartość. (...) - Czy babcia widziała, kto strzelał? - A widziałam, widziałam. Żołnierzyki. - Jacy żołnierze?! - Nasze, nasze żołnierzyki. Dobre żołnierzyki. He, he, he... Dali mi złote ruble. Rozwija zaciśnięte palce i pokazuje na dłoni złotą monetę. (...) Jesteśmy o kilkadziesiąt kroków od kwatery kapitana "Hala". Przed żelazną bramą, prowadzącą do magazynów Haberbuscha, zawsze pełni służbę wartownik. Musiał słyszeć strzały i może zauważył uciekających. Idziemy. Koło wartownika stoi "Hal" w swojej szerokiej oficerskiej pelerynie do kostek. - Miło mi powitać dzielnego sąsiada! Uprzejme słowa podszyte są ledwie wyczuwalną nutą przekąsu. (...) - Słyszeliście tę strzelaninę w getcie? - Słyszałem. Kogoście tam oprawiali? - My?! Przybiegliśmy tutaj zobaczyć, co się dzieje. A wam nie przyszło do głowy pchnąć paru ludzi dla sprawdzenia?

- Nerwy, nerwy, kapitanie... Gdybym wysłał ludzi wszędzie, skąd posłyszę strzały, biegalibyśmy bez przerwy. Myślałem, że znowu kogoś rozwalacie lub ćwiczycie swój harem. - Ależ to wasz odcinek, nie mój! - puszczam mimo uszu złośliwość. - Każdy ma prawo wstępu na mój odcinek. I każdy jest mile widziany. Z wyjątkiem Niemców. - Okazuje się, że nie przez wszystkich. Pójdźcie obejrzeć swoich gości! W bunkrze leżą trupy siedmiu obrabowanych i wymordowanych Żydówek. - Jak trupy, to nie uciekną. Co nas to obchodzi? Chodźcie lepiej do środka. Pora jest całkiem odpowiednia, żeby coś przekąsić. Żydówki, powiadacie? To niech się nimi zajmie "Ostatnia Posługa". - Nie chodzi o pogrzeb. Trzeba przeprowadzić dochodzenie, ująć morderców. - Od tego jest żandarmeria lub korpus bezpieczeństwa. Chodźmy, kapitanie, bo mi kiszki marsza grają. - Dziękuję bardzo, ale nie mam ani czasu, ani apetytu. Czołem! - Czołem! Wracamy ulicą Ceglaną. Za Walicowem podciąga do mnie "Cześ" [Czesław Kuczera]. Coś w sobie waży. - Słuchaj, Leszku - odzywa się wreszcie półgłosem. - Głowę daję sobie uciąć, że to te dranie z przybocznej bojówy "Hala". Niejednego już chłopaka za byle co zastrzelili i zakopali na dziedzińcu za bramą. Każdy o tym wie, ale się boją. Mówią, że takie u nich, psia ich mać, prawo wojenne. Zaszura który, to powiedzą, że nie wykonał rozkazu i fertig. Może się później procesować, gdy ziemię gryzie" (Zagórski, s. 287-290).

21. W Archiwum Akt Nowych zachował się meldunek kapitana Zagórskiego wysłany 12 września 1944 do dowódcy zgrupowania "Chrobry II" (AAN 203/X-32 k. 58-59), w którym jest mowa o zabójstwie Sokołowskiej, jej szwagra i mężczyzny niewiadomego nazwiska (być może Jagodzińskiego), a także o zbiorowym mordzie. Zagórski melduje, że ofiary odnaleziono w dwóch miejscach - w leju od pocisku (o tym, że wrzucono tam zwłoki mężczyzn wyprowadzonych z Prostej 4 pisze też Henryk Bursztyn, AŻIH 1106) oraz "w domu przylegającym do bramy "małego ghetta" od ul. Twardej w piwnicy", gdzie znaleziono zwłoki kobiet. Na terenie posesji Twarda 30 rozstrzelano mężczyzn z pobliskiej Prostej 4. Kpt. dr Roman Bornstein ps. "Born", Żyd, w powstaniu naczelny lekarz zgrupowania AK "Chrobry II", podał w powojennej relacji złożonej w Yad Vashem (0-33/1157), że przy Twardej 30 zamordowano 11 września aż 30 Żydów (liczbę tę cytują historycy, m.in. Krakowski i Gilbert). Jest to moim zdaniem nieporozumienie. Bornstein, który nie był na miejscu zbrodni, zapewne, zasugerowany dwoma adresami, dwukrotnie policzył ofiary jednego i tego samego mordu.

22. Kpt. Zagórski i kpt. dr Bornstein natychmiast zawiadomili o morderstwie władze, Bornstein spotkał się nawet z gen. Antonim Chruścielem "Monterem", dowódcą Komendy Okręgu Warszawskiego AK, faktycznym komendantem powstania. "Meldunek złożony na piśmie i poparty ustnym wyjaśnieniem wywarł na nim silne wrażenie - czytamy w relacji Bornsteina z Yad Vashem. - Był oburzony (...). Poczynił szereg notacji. Żandarmerii polecił natychmiastowe wszczęcie śledztwa. Winnych postawić pod Wojskowy Sąd Polowy".

Śledztwo wszczęto, pod sąd nikogo - jak wskazują dokumenty - nie zdążono postawić, choć po kilku dniach śledztwa aresztowano dwóch żołnierzy ze zgrupowania "Hala" (nie byli to jednak ludzie, występujący w protokołach śledztwa w obciążających okolicznościach). Zabrakło głównego świadka, bo Janek Celnik-Celiński 14 lub 15 września, dwa lub trzy dni po wyjęciu kuli z karku, uciekł ze szpitala. W śledztwie pojawiały się różne domniemania. Raport oficera kontrwywiadu AK z 13 września stwierdza nawet (w nawiasach prawdopodobne wypełnienia miejsc uszkodzonych): "Żydzi sami, względnie przy pomocy pozost[ałych na] miejscu mętów, dokonując masowego mordu z 11 na 12 bm. [mieli na celu] jedynie usiłowanie skompromitowania AK" (AWIH III/43/72 t. III k. 167). A zatem znajduje potwierdzenie szokująca relacja zanotowana przez Willenberga: "Po kilku godzinach przyszła z ulicy Złotej żandarmeria powstańcza z oddziału "Chrobrego" [w istocie "Chrobry II" - MC]. (...) Spisali raport, który nam następnie przeczytali. (...) W raporcie było napisane, że Żydzi zabili Żydów w celach rabunkowych".

23. W aktach śledztwa zachował się meldunek kpt. "Hala" z 13 września (AAN 203/X-32 k. 62), według którego zabójcami byli Ukraińcy albo przebrani volksdeutsche. W nie datowanej notatce oficer kontrwywiadu AK pisze z kolei, że kpt. "Hal" "udzielił szerokich informacji o zorganizowanych komunistach, dokonywujących rabunków, mordów itp. w mundurach i opaskach AK" (AWIH III/43/72 t. IV k. 219).

Dopiero 20 września kpt. "Hal" przypomniał sobie, co stało się z zabranym z Walicowa szwagrem Sokołowskiej (we wcześniejszych zeznaniach milczał na ten temat) i prowadzący śledztwo żandarm zapisał: "Jak obecnie w dniu 20 bm. ustnie oświadczył kpt. Hal, D-ca tamtego odcinka, wymieniony żyd został przyłapany na uprawianiu szpiegostwa, dowodem czego jest znalezienie zaszytych w marynarce jego dokumentów uprawniających do przechodzenia do niemców, wobec czego został przez jego ludzi zastrzelony" (AAN 203/X-32 k. 80). Wzmianki o udziale żołnierzy "Hala" w zabójstwie pojawiły się jednak znacznie wcześniej. Już 12 września rano kpr. "Dmowski" zameldował (AAN 203/X-32 k. 61), że ok. 1 w nocy z 11 na 12 września pięcioosobowy patrol ze zgrupowania "Hala" nakrył na miejscu zbrodni przy ul. Prostej żołnierza tegoż zgrupowania, kpr. "Unruga" (vel "Mata"). W raporcie oficera kontrwywiadu AK z 21 września czytamy: "Znaleziono przy nim ["Unrugu"] złote przedmioty i 6000 zł. Jeden z patrolu, st. strz. "Kotek", widząc zmasakrowane zwłoki żydów odruchowo zastrzelił "Unruga", poczem wspólnie ze st. sierż. "Nowiną", kpr. "Noskiem", kpr. "Muchą" zakopali zwłoki Unruga w ghecie. Kosztowności i pieniądze zostały przesłane kpt. "Sępowi" [ze zgrupowania "Chrobry II"]" (AWIH III/43/72 t. IV k. 23).

Stawiam hipotezę, że zabójstwo kpr. "Unruga" i odesłanie kosztowności mogło być próbą zatarcia śladów przez morderców, którzy z jakiegoś względu postanowili znaleźć kozła ofiarnego. Może przestraszyli się wizyty kpt. Zagórskiego w kwaterze "Hala"? Może zorientowali się, grzebiąc zwłoki mężczyzn w leju, że jedna ofiara przeżyła? Nie wyklucza to wcale, że "Unrug" mógł być jednym z morderców: "Świadek Walicki poufnie zeznał, że w okolicy Prostej i Twardej przebywał często kapr. "Mucha" oraz dwóch jego towarzyszy, jeden z nich "Mat" (kapr. "Unrug"), i według twierdzeń okolicznych mieszkańców, morderstw tych wraz z rabunkami dokonali wyżej wymienieni. Mieszkańcy jednak, czy to nastawieni przez osoby bliżej nam nieznane, lub z obawy przez zemstą, odmawiali zeznań" - pisze prowadzący śledztwo żandarm "Kłos" (AAN 203/X-32 k. 80).

24. Kpr. "Mucha", jego brat st. strz. "Wrona" (11 września już jednak, zdaje się, nie żył), kpr. "Dmowski", strz. "Kotek", a zapewne i kpr. "Nosek" oraz kpr. "Unrug" należeli do plutonu st. sierż. "Nowiny". Kapral "Mucha" był w tym plutonie dowódcą drużyny. "Mucha", "Dmowski" i "Kotek" przed powstaniem wspólnie prowadzili bimbrownię. O "Musze" czytamy też w raporcie żandarma "Kłosa" z 17 września: "Ustaliłem, że kapr. "Mucha" (prawdziwe nazwisko również Mucha) z oddziału kpt. "Hala" znany jest w okolicy hal mirowskich jako handlarz oraz z tego, że od żydów w czasie, kiedy przebywali w tzw. "gecie" i wydostawali się na dzielnicę "polską", Mucha pobierał od nich łapówki, jak również od tych, którzy dostarczali żywność do dzielnicy żydowskiej wymuszał haracze" (AAN 203/X-32 k. 73). Mucha ps. "Mucha" - bimbrownik i szmalcownik, kapral AK, był w powstaniu dowódcą drużyny, i to nie zwyczajnej, tylko rzeczywiście "przybocznej bojówy "Hala" ", o której czytamy we wspomnieniach kpt. Zagórskiego. " "Mucha", "Wrona" i inni chodzili stale na różne rekwizycje, gdyż byli w specjalnym oddziele, których było zadaniem załatwianie spraw zleconych przez D-cę Kompanii [tak w tym dokumencie określany jest "Hal"]" - zeznał jeden z dwóch aresztowanych w sprawie, strz. "Francuz", podkreślając, że sam należy do innego plutonu i z grupą "Muchy" nie ma nic wspólnego (AAN 203/X-32 k. 76). Kilka godzin przed mordem przy Prostej 4 "Nowina", "Mucha", "Dmowski" i "Kotek" zatrzymali sierżanta "Błażeja" ze zgrupowania "Chrobry II", którego " "Mucha", "Dmowski" i "Kotek" rozpoznali i oświadczyli, że wymieniony przed wybuchem powstania pracując w Policji Polskiej brał od nich łapówki za prowadzenie potajemnej gorzelni oraz że groził doniesieniem do Gestapo, że należą do organizacji niepodległościowej" (zeznanie st. sierż. "Nowiny", AAN 203/X-32 k. 54). "W czasie doprowadzania st. sierż. "Błażej" przyznał się do czynionych mu przez "Muchę" zarzutów i na rogu Siennej i Twardej usiłował zbiec, wówczas kpr. "Mucha" oddał około trzech strzałów do niego, a kiedy się st. sierż. "Błażej" przewrócił i męczył się w agonii, ja oddałem do niego jeden strzał" - zeznał kpr. "Dmowski" (AAN 203/X-32 k. 55).

25. Abram Bursztyn w 1945 roku pogrzebał szczątki swoich bliskich na warszawskim Cmentarzu Żydowskim.

Kapitan Wacław Stykowski ("Gorczyc", "Hal") umarł w 1981 roku i został pochowany na Powązkach. Michał CICHY

Przepraszam powstańców 2006-12-23 Pisząc swój artykuł "Polacy - Żydzi: czarne karty Powstania", wobec żołnierzy Powstania Warszawskiego zachowałem się jak lustrator, przekonany, że prawda ponad wszystko - ponad pokój i ponad ludzki ból. W rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, 1 sierpnia 2001 r., zadzwoniła do mnie pani z radia i powiedziała: "Pan, zdaje się, pisał kiedyś o czarnych kartach powstania. Czy nie zechciałby Pan porozmawiać o tym na antenie?". Namyśliłem się i powiedziałem, że nie zechciałbym. Radio nie jest najlepszym miejscem do mówienia tego, co teraz mam do powiedzenia w tej sprawie. Pod koniec 1993 r. pisałem w "Gazecie" o dzienniku Calela Perechodnika, żydowskiego policjanta z Otwocka zamordowanego w 1944 r. przez Polaków. Napisałem wtedy, że w Powstaniu Warszawskim "AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta". Zdanie idiotyczne, uogólniające, krzywdzące i napastliwe, które do tej pory pamięta się jako jedyne zdanie z całej sprawy. Zaprotestowali kombatanci, twierdząc, że nic im nie wiadomo o żadnych morderstwach na Żydach w czasie Powstania. W styczniu 1994 r. wydrukowałem więc w "Gazecie" długi artykuł "Polacy - Żydzi: czarne karty Powstania". Przeprosiłem krótko za niefortunne zdanie, po czym podjąłem polemikę z zarzutem kłamstwa. Cytując relacje i dokumenty, wyliczyłem znane mi przypadki mordowania Żydów przez powstańców. We wszystkich tych wzmiankach, w różnym stopniu wiarygodnych, była mowa o kilkudziesięciu ofiarach. Najlepiej udokumentowaną zbrodnią był mord popełniony 10 września 1944 r. na kilkunastu Żydach przy ulicy Prostej, na terenie obsadzonym przez akowski batalion kapitana Wacława Stykowskiego "Hala". Co gorsza, z mozaiki dokumentów wyłaniał się ponury obraz serii morderstw dokonanych w różnych miejscach na odcinku tego batalionu - być może nie bez wiedzy dowódcy. Żandarmeria powstańcza prowadziła w tej sprawie śledztwo, którego nie zdołała jednak skończyć przed upadkiem Powstania. Artykuł wywołał burzę, do redakcji nadeszły protesty weteranów powstania i niektórych historyków. Wielu ludzi uznało, że "Gazeta" znieważyła moim artykułem pamięć Powstania Warszawskiego w roku jego 50. rocznicy. Kiedy pisałem artykuł, chciałem jednego - żeby już nikt nigdy nie mógł powiedzieć, że nic nie słyszał o morderstwach na Żydach w czasie Powstania. Uważałem, że jesteśmy sobie winni przyznanie się do prawdy, choćby była okrutna, i liczyłem na to, że prawda podziała oczyszczająco. Szybko przekonałem się, że jest inaczej. Wokół sprawy rozgorzał spór tak gorący, że zasłonił samą sprawę. Zajęto się mną, "Gazetą", Adamem Michnikiem, naszymi domniemanymi niecnymi intencjami, a nie tym, w jaki sposób oczyszczać polskie sumienie z zadawnionych grzechów wobec Żydów, jak zmniejszać wzajemną nieufność polsko-żydowską i po prostu rozmawiać jak ludzie - a może i kiedyś jak przyjaciele. Dzisiaj uważam, że tak zaognione sprawy jak polsko-żydowski spór o pamięć wymagają subtelności psychoterapeuty albo spowiednika, a nie determinacji chirurga. Bolesnych nieufności nie uleczy się cięciem bez znieczulenia, pamięć jest materią zbyt subtelną na terapię szokową. Nieufność powoduje, że każda rozbieżność wywołuje szok, a szok wywołuje wymianę ciosów. My wam Kielce i Marzec, wy nam 17 września plus jeszcze Berman - i tak w kółko. Wierzyłem kiedyś, że debata jest naczelną cnotą wolnego społeczeństwa, że dzięki starciom odmiennych stanowisk przyszłość będzie lepsza od teraźniejszości. Dziś widzę, że debaty wywołują raczej mobilizację walczących, solidarność przeciw wrogom, zwieranie szeregów, żeby poczuć się bezpieczniej wśród swoich. Moment, w którym debata przekształca się w kłótnię, jest zawsze niezauważalny. Dlatego nie uważam już, że należy zawsze folgować instynktom polemicznym - i dlatego od lat milczę. Nie wystarczy mówić prawdę, żeby mieć rację. Nie wierzę w zawstydzanie prawdą ani w szokową terapię sumień. Nie wierzę w walkę o pojednanie ani w pożytek z wymuszonych przeprosin. Co prawda wymuszona skrucha jest lepsza niż niewymuszona nienawiść, ale daleko jej jeszcze do dobra. Dobra takiego jak pojednanie nie da się wymusić - można je tylko dać albo przyjąć. Gesty dobrej woli pochodzą wyłącznie z dobrej woli, a nie z musu czy z kalkulacji. Dzisiaj widzę, że mój faktograficzny ton, bogactwo źródeł i przypisów, cała aparatura historiograficzna ukrywały jeszcze jedno - nieczułość. Dowiedziawszy się z dokumentów o morderstwach na odcinku kapitana "Hala", nie poszedłem do weteranów tego oddziału, żeby spytać, co z tego wszystkiego pamiętają. Byłem przekonany, że nie dowiem się od nich prawdy, a poza tym nie byłem po ludzku zainteresowany spotkaniem się z nimi. Byłem nastawiony przeciwko, jak prokurator. Co prawda od historyków nie wymaga się dobrej woli, ale nikomu nie zaszkodziłoby wymagać od siebie trochę więcej ponad ustawowe minimum. A ja zachowałem się jak lustrator, przekonany, że prawda ponad wszystko - ponad pokój i ponad ludzki ból. Miałem stosunek nieubłaganie krytyczny wobec wszelkich świętości. Później dotarło do mnie, że nie da się deptać świętości, nie depcząc ludzi, którzy je wyznają. Powstańcy należą do pokolenia, które złożyło się w ofierze dla przegranej sprawy i które zamiast nagród zaznało wieloletnich upokorzeń. Wolność roku 89 przyszła dla nich późno - mogła ich ucieszyć bardziej ze względu na pomyślność wnuków niż własną. Rozdrapywanie ran, zwłaszcza w ich sytuacji, wydaje mi się dziś nadmiernie okrutne. Nie ma wydarzeń historycznych bez czarnych kart. Powstanie, w którym uczestniczyły dziesiątki tysięcy uzbrojonych ludzi o różnym stopniu karności i moralności, musiało mieć takie karty - i je miało. Nie tylko w sprawie żydowskiej, która nie jest przecież jedynym i wystarczającym probierzem moralności. Nie uważam już, żeby skupianie się na czarnych stronach życia prowadziło do czegokolwiek dobrego, podobnie zresztą jak znieczulanie się samymi stronami najpiękniejszymi. Nie powinno się milczeć o grzechach, ale należy ich żałować, a nie czerpać satysfakcję z ich wytknięcia. Dlatego po latach przepraszam wszystkich zranionych. Przepraszam powstańców Warszawy. Michał Cichy

Żyd z Armii Krajowej Byłem polskim chłopcem wychowywanym w duchu polskiego patriotyzmu. Dziś, gdy mówię o tym ludziom w Izraelu, trudno im to zrozumieć - wspomina Stanisław Aronson, podporucznik AK, w rozmowie z Piotrem Zychowiczem. Ostatnio w Niemczech, ale również w niektórych środowiskach w Polsce, lansowana jest teza, że Polacy - na czele z Armią Krajową - pomagali Niemcom w wymordowaniu Żydów. Tymczasem pan, osoba żydowskiego pochodzenia, przez kilka lat służył w AK. W moim oddziale nie spotkałem się z żadnymi przejawami antysemityzmu. Mój przełożony, dowódca Kedywu okręgu warszawskiego AK Józef Rybicki, był niezwykle liberalnym i tolerancyjnym człowiekiem. Od początku wiedział, że jestem Żydem, i nie robił mi z tego powodu najmniejszych problemów. Podobnie koledzy z oddziału - zwykli żołnierze, z którymi ramię w ramię walczyłem z Niemcami.

Jak pan trafił do Armii Krajowej? W 1942 roku uciekłem z transportu wiozącego ludzi z warszawskiego getta do Treblinki. Gdy pociąg stanął w polu, niepostrzeżenie podszedłem do niewielkiego okienka znajdującego się w górnej części naszego wagonu. Byłem bardzo szczupły. Podciągnąłem się do góry i - pomimo krzyków współpasażerów, którzy próbowali mnie powstrzymać - przecisnąłem się na zewnątrz. Dziś myślę, że ci ludzie protestowali, bo bali się, że gdy moja ucieczka wyjdzie na jaw, Niemcy wymierzą karę całemu wagonowi.

Udało się uciec? Tak. Strażnicy nie zauważyli, że wyskoczyłem. Leżałem w pobliżu torów, aż pociąg odjechał. Potem schroniłem się w pobliskiej kapliczce i po pewnym czasie ruszyłem z powrotem do Warszawy.

Z powrotem do getta? Nie. Zadzwoniłem do znajomych mojej siostry po polskiej stronie muru. Oni dali mi schronienie u pewnej pani, Niemki, która mieszkała w pobliżu ówczesnego placu Napoleona i pracowała dla polskiego podziemia. Właśnie w jej mieszkaniu spotkałem się z Józefem Rybickim. Rybicki się mną zainteresował, zaczął mnie sondować, aż padła propozycja przystąpienia do organizacji.

Od razu się pan zgodził? Byłem polskim chłopcem! Dziś, gdy to mówię ludziom w Izraelu, trudno im to zrozumieć. Byłem wychowany w duchu polskiego patriotyzmu. Moja rodzina miała poglądy piłsudczykowskie. Choć w 1935 roku miałem zaledwie dziesięć lat, doskonale pamiętam, że w naszym domu w Łodzi wszyscy bardzo przeżywali śmierć Marszałka. Moją ojczyzną była Polska. To było dla mnie coś oczywistego i dlatego bez wahania poszedłem do podziemia. Najpierw trafiłem do małego sabotażu.

Pamięta pan pierwszą akcję? Na bocznicach warszawskiego dworca wlewaliśmy do układów hamulcowych niemieckich pociągów jakieś chemikalia. Chodziło o to, żeby unieruchomić pojazdy. Gdyby Niemcy nas złapali, mogło być z nami krucho. Ale jakoś się udało, wagonów było tak dużo, że trudno było je upilnować. Podczas kolejnych akcji wlewaliśmy te chemikalia do baków niemieckich samochodów. To było już dużo bardziej ryzykowne. Na całą akcję mieliśmy na ogół kilka sekund. Jeden odwracał uwagę kierowcy, inny odkręcał kurek, a jeszcze inny lał do środka płyn.

Potem zaczęły się operacje bojowe. Tak. Któregoś dnia powiedzieli mi, żebym się przeniósł do przygotowanego dla mnie mieszkania na Czerniakowie. Zostałem przeniesiony do oddziału bojowego, w którym walczyłem pod pseudonimem Rysiek. Był to moment zwrotny. Od tego czasu zaczęło się dla mnie bardzo bogate życie. Spotkania towarzyskie, dziewczyny - czyli wszystko to, co młodzi mężczyźni mogą znaleźć w wielkim mieście. A z drugiej strony co pewien czas wiadomość: staw się w danym miejscu o danej godzinie z bronią. Akcja bojowa. Na dłuższą metę takie ryzykowne podwójne życie było stresujące i męczące psychicznie.

Jaka akcja szczególnie utkwiła panu w pamięci? Brudna czy czysta? Zacznijmy od czystej. Koło placu Teatralnego znajdował się wielki niemiecki garaż pocztowy. Razem z kolegą dostaliśmy się tam, podając się za sprzątaczy. Strażnicy nic nie podejrzewali i wpuścili nas do środka. A my, udając, że zamiatamy, chodziliśmy od samochodu do samochodu i podkładaliśmy ładunki. Potem wrzuciliśmy bomby do wielkich podziemnych zbiorników z paliwem. Zapalniki czasowe ustawiliśmy na dwie godziny. Po wyjściu z garażów weszliśmy na jakiś dach razem z naszym dowódcą. Minęły dwie godziny, ale nic się nie wydarzyło. Dowódca popatrzył na nas z wyrzutem. Pomyślał, że stchórzyliśmy i w ogóle nie weszliśmy na teren garaży. I nagle, jak nie walnie! Bomba atomowa! Gigantyczna, spektakularna eksplozja. Gasiła to chyba straż pożarna z całej Warszawy.

A brudne akcje? To były przede wszystkim likwidacje. Bardzo niesympatyczne, ponure zadania. Takie akcje przygotowywało się czasem po kilka tygodni. Kręciliśmy się wokół domu, obserwowaliśmy skazanego i jego zwyczaje. Opracowywaliśmy plan sąsiednich ulic i uliczek, rozkład budynku. Gdy sprawa była rozpracowana, w wyznaczonym dniu szliśmy do mieszkania. Ja osobiście nie naciskałem na spust. Miałem 18 lat, a do tego zadania mieliśmy wyznaczonych dwóch nieco starszych kolegów. Mieli po 22 - 23 lata. Mój udział ograniczał się do ubezpieczania akcji na klatce schodowej lub przed budynkiem. Czasami zamykałem rodzinę skazanego w innym pokoju, aby nie patrzyła na egzekucję. Potem odczytywaliśmy wyrok i któryś z kolegów go wykonywał.

To właśnie podczas jednej z takich akcji został pan po raz pierwszy ranny? Nie, to była jakaś strzelanina pod Zamkiem Królewskim. Niemcy chcieli nas zatrzymać. My się nie daliśmy i otworzyliśmy do nich ogień. Dostałem w głowę, ale kula tylko rozcięła mi skórę, nie naruszając czaszki. Do dziś mam bliznę. Wie pan, do dziś pamiętam naszą ówczesną broń. Polskie wisy, zdobyczne schmeissery. Potem, po 1943 roku, gdy zaczęliśmy dostawać zrzuty z Anglii, brytyjskie thompsony. Do tego granaty, rozmaite bomby i materiały wybuchowe.

Niemcy musieli czuć wobec was respekt. Na pewno byli ostrożni. Uważali na każdy krok. Ale my nie atakowaliśmy na ślepo, tak jak komunistyczna Armia Ludowa, która dokonywała rozmaitych bezsensownych ataków na zwykłych Niemców czy żołnierzy Wehrmachtu. Tego typu bezmyślne działania powodowały tylko represje wobec ludności cywilnej, a i od strony wojskowej nie miały większego sensu. My tymczasem dobieraliśmy starannie nasze cele. Likwidowaliśmy tylko tych najbardziej niebezpiecznych Niemców, staraliśmy się wyrządzać jak największe szkody jak najmniejszym kosztem.

Potem wybuchło powstanie warszawskie. Znalazłem się w oddziale dyspozycyjnym "Radosława" w grupie "Północ" i naszym pierwszym zadaniem było zdobycie Umschlagplatzu i szkoły na Stawkach, czyli miejsca, z którego wysłano mnie do obozu. W sierpniu 1944 roku były tam wielkie magazyny żywnościowe i mundurowe. Esesmani, którzy bronili obiektu, stawiali zacięty opór. To były ciężkie walki. Wreszcie udało się zdobyć szkołę. Oprócz wielkich zdobyczy wojennych znaleźliśmy też około 50 węgierskich Żydów, których oczywiście natychmiast wyzwoliliśmy. Gdy nas zobaczyli, wybuchła wielka radość. Część z nich się do nas dołączyła i pełniła różne funkcje pomocnicze. Był jednak problem z komunikacją. Tak jak powiedziałem, oni byli z Węgier i nie bardzo potrafiliśmy się z nimi porozumieć.

Zostaliście w szkole? Nie, następnego dnia jako oddział dyspozycyjny "Radosława" przemaszerowaliśmy na Wolę, w rejon ulic Żytnia - Okopowa, gdzie zainstalowaliśmy się w narożnej kamienicy. Obok nas walczył batalion "Zośka". Potem biłem się na gruzach getta, gdzie odpieraliśmy niemieckie ataki. 10 sierpnia podczas walk na Okopowej, naprzeciwko Cmentarza Ewangelickiego, zostałem ranny. Pocisk moździerzowy zdruzgotał mi nogę, jego odłamki utkwiły w płucach. To był dla mnie koniec powstania. Trafiłem do powstańczego szpitala w podziemiach kamienicy na Starym Mieście.

Miał pan operację? Tak. Całe szczęście udało się uratować nogę, ale warunki były kiepskie i w moim ciele zostało kilka odłamków poniżej płuc. W Tel Awiwie przechodzę teraz co roku rutynowe badania lekarskie. Gdy lekarze widzą te odłamki na zdjęciach rentgenowskich, są przerażeni! W pierwszej chwili sądzą, że to nowotwór. Gdy mówię, że byłem ranny w powstaniu warszawskim, są zdziwieni.

Część weteranów powstania po latach krytycznie ocenia decyzję o jego rozpoczęciu. Ja tak uważałem już w 1944 roku! Z góry wiedzieliśmy, że to było bez sensu. Mówił tak choćby mój dowódca z oddziału "Stasinek" Sosabowski, syn generała Stanisława Sosabowskiego. To przecież było wariactwo. Już wtedy wiedzieliśmy, że na ziemiach wschodnich Sowieci aresztują i mordują żołnierzy AK biorących udział w akcji "Burza". Uważaliśmy więc, że nawet jeśli powstanie się uda, to wszystkich nas zamkną i wywiozą do łagrów. Józef Rybicki mówił, że trzeba zejść jeszcze głębiej do podziemia i spokojnie czekać na sowiecką okupację. Katastrofa, jaką wywołało powstanie, przeszła nasze najgorsze przewidywania. 63 dni walk zamiast pięciu, sześciu, jak zakładano. Kompletne zniszczenie stolicy Polski, 200 tysięcy zabitych cywilów. Koszmarny błąd.

Co pan robił po powstaniu? Wróciłem do Łodzi, pod okupację sowiecką. Dla mnie to był już drugi raz, bo lata 1939 - 1941 spędziliśmy z rodziną we Lwowie. Niektórzy koledzy, którzy nie znali bolszewików, mieli rozmaite złudzenia, ale ja doskonale wiedziałem, czego się można po nich spodziewać. Dlatego wstąpiłem do antykomunistycznej podziemnej organizacji "Nie". Wkrótce przedostałem się na Zachód, gdzie wstąpiłem do armii Andersa.

Tam poinformował pan generała Sosabowskiego o losie jego syna. Tak, "Stasinek" podczas powstania został ciężko ranny. Tracił wzrok, a w Polsce nie było najmniejszych szans na operację. To ja poinformowałem o tym jego ojca. I to ja - zgodnie z planem generała - miałem wyciągnąć "Stasinka" z okupowanego przez Sowietów kraju. Pojechaliśmy razem do Monachium, gdzie była placówka polskiego wywiadu. Stamtąd miałem pojechać do Polski jeepem UNRRA i go wywieźć na Zachód. Ale ludzie z wywiadu postawili weto. Powiedzieli, że zostanę od razu zdemaskowany i zastrzelony jako szpieg. Całe szczęście w tym czasie Sosabowski poprzez Ministerstwo Obrony Wielkiej Brytanii czynił inne starania i udało się wydostać "Stasinka" brytyjskim samolotem.

II wojna światowa nie oznaczała dla pana końca wojowania. Wyjechał pan do Izraela, gdzie wziął pan udział w wojnach toczonych przez to państwo. Przydało się doświadczenie zdobyte w polskim wojsku? Bardzo. Może nie tyle w AK, bo jako żołnierz Armii Krajowej walczyłem w mieście, a w Izraelu miałem do czynienia z klasyczną walką liniową. Niesamowicie przydało się jednak przeszkolenie, jakie przeszedłem w II Korpusie. Gdy już porównujemy obie sprawy, powstanie warszawskie było znacznie trudniejszą kampanią niż na przykład wojna o niepodległość Izraela w 1948 roku. Arabowie byli znacznie gorszymi żołnierzami niż Niemcy.

Piotr Zychowicz

Polacy jako naród nie zdali egzaminu W pewnym sensie Polacy są odpowiedzialni za śmierć wszystkich 3 milionów Żydów - obywateli II RP - mówi historyk z Żydowskiego Instytutu Historycznego Alina Cała. Rz: Czy Polacy są współodpowiedzialni za Holokaust?

Alina Cała: W pewnym stopniu tak. Przyczyną tego był przedwojenny antysemityzm, który nie przygotował ich moralnie do tego, co miało się dziać podczas Zagłady. Nośnikiem tego antysemityzmu były dwie instytucje. Ugrupowania tworzące obóz narodowy oraz Kościół katolicki. Ten ostatni mniej więcej od 1935 roku zaczął sprzyjać endecji. W efekcie wysokonakładowe pisma konfesyjne zaczęły głosić propagandę antysemicką. Choćby „Mały Dziennik” Kolbego. Od endeckiego ekonomicznego antysemityzmu czy kościelnego antyjudaizmu do ludobójczego rasizmu Adolfa Hitlera chyba jest daleka droga. Wcale nie taka daleka. Wszystkie rodzaje antysemickiego dyskursu w latach 30. zaczęły się zlewać. Antysemityzm ekonomiczny był uzasadniany rasizmem, a antyjudaizm katolicki stał się rasistowski, pochwalający politykę Hitlera. W programie Obozu Wielkiej Polski już w 1932 roku zawarto postulaty podobne do tych, które później się znalazły w ustawach norymberskich. Obóz Narodowo-Radykalny wysunął projekty masowych deportacji, połączonych z żądaniem, żeby to Żydzi sfinansowali swoje wygnanie. Właśnie to zrobili hitlerowcy. Zagłada została sfinansowana z majątków zrabowanych Żydom. Oenerowcy i klerykalni antysemici domagali się tworzenia otoczonych murem gett. Ich życzenie spełnili okupanci. Endecy nie postulowali zabijania ludzi. Ale inicjowali niektóre antyżydowskie rozruchy, zarówno w latach 1918 - 1920, jak i podczas fali ponad 100 pogromów w latach 1935 - 1937. W pogromach tych ginęli ludzie. Po rozpoczęciu okupacji doszło w Polsce do spontanicznych pogromów, takich jak wielkanocne rozruchy w Warszawie w 1940 roku, przygotowany przez organizację związaną z ONR Falanga Bolesława Piaseckiego.

A nie przez Niemców? Nie. Wydarzenie to jest związane z próbą kolaboracji podjętą wówczas przez grupę działaczy Falangi. Piasecki pozostał w cieniu, a jego rola nie jest do końca wyjaśniona. Ci działacze Falangi zostali rozstrzelani w Palmirach. Zostali wykorzystani do mokrej roboty i usunięci. Chwalimy się, że byliśmy państwem bez Quislinga. Ale chętni byli, to Niemcy nie chcieli współpracy z Polakami.

Ale mówi pani, że to Niemcy wykorzystali Polaków do mokrej roboty. Ten pogrom odbył się oczywiście ze wsparciem logistycznym Niemców. Bojówkarze byli podwożeni ciężarówkami Wehrmachtu. Ale bez przedwojennego antysemityzmu do tego wydarzenia by nie doszło. Jego skala była jednak niewielka. Kilka pobić czy nawet zabójstw to chyba za mało, żeby mówić o współudziale w Holokauście.

Z moralnego punktu widzenia przemoc to przemoc. Ale przecież ta fala pogromów to nie wszystko. Spójrzmy na problem ratowania Żydów podczas Zagłady. Polak, który przed wojną był bombardowany kościelną i endecką agitacją antysemicką, musiał mieć rozterki, czy ratowanie Żydów jest moralne. A może rozterki te brały się nie z czyjejś agitacji, tylko z powodu terroru okupanta. Kara śmierci dla całej rodziny za ukrywanie Żyda... Proszę się postawić w sytuacji matki, która ryzykuje życie dzieci dla obcego człowieka. Za ukrywanie polskiego patrioty, członka ruchu oporu, też groziła śmierć. A jednak łatwiej to było zorganizować i więcej ludzi się na to zdobywało. Bo tu nie było już żadnych moralnych rozterek. Poza tym niektórzy Polacy brali aktywny udział w Zagładzie. Choćby sprawa buntu w Sobiborze. Więźniowie, którym udało się przedrzeć do lasu, zostali wyłapani przez chłopów. W ogóle sołtysi w okupowanej Polsce mieli obowiązek denuncjowania wszystkich ukrywających się Żydów i partyzantów. Tych ostatnich jednak na ogół nie denuncjowano, a Żydów często. Jest bardzo niewiele przypadków, żeby cała wieś wzięła na siebie odpowiedzialność za ukrywającego się Żyda. Być może ludzie po prostu obawiali się donosu.

No, ale o czym świadczy ten lęk przed donosem sąsiada? O tym, że niegodziwcy są w każdej społeczności.

A ja myślę, że to świadczy o kondycji moralnej tego społeczeństwa. Nie da się wymordować 3 milionów ludzi bez bierności społeczeństwa. Jakże inna była reakcja Polaków na próby masowej deportacji ludności Zamojszczyzny. Bo to byli prawdziwi Polacy, a nie znienawidzeni przez endeków Żydzi. Było natomiast niemało przypadków, gdy partyzantka AK i NSZ mordowała ukrywających się Żydów.

A czy agitacją endecką była przesiąknięta również część społeczeństwa żydowskiego? Skądże.

To dlaczego część Żydów pomagała Niemcom w Holokauście? Choćby żydowska policja w gettach, która denuncjowała swoich współbraci i nadzorowała załadunek ludzi do pociągów zmierzających do obozów? Tego typu zachowania można ewentualnie porównać ze szmalcownictwem. Część szmalcowników nie robiła tego z antysemickich pobudek, tylko kierowała się chęcią zarobku. Podobne były motywy Żydów, którzy poszli na współpracę z Niemcami, z tą różnicą, że dla nich stawką było życie, a nie zarobek. Proszę też pamiętać, że Polacy działali pod znacznie mniejszą presją, mieli większą swobodę działania i, co najważniejsze, w przeciwieństwie do Żydów nie byli zamknięci za murem.

Użyłem tego przykładu, bo mam wrażenie, że problemem nie był wcale endecki antysemityzm, ale po prostu natura ludzka. Wszędzie znajdą się ludzie zachowujący się w sposób niegodny. Ale to dzięki przedwojennemu antysemityzmowi ludzi zachowujących się niegodnie było w Polsce więcej.

Postawy antyżydowskie były jednak mocno piętnowane i potępiane przez Polskie Państwo Podziemne. To mit. Problemem szmalcownictwa państwo podziemne zajęło się pod wpływem Żegoty w 1943 roku, gdy Holokaust dobiegał już niemal końca. Z ogłoszonych wyroków bardzo niewiele zostało wykonanych. Państwu podziemnemu można zarzucić grzech zaniechania. I to zaniechania intencjonalnie wypływającego z pobudek antysemickich. Żydów wykluczono ze wspólnoty obywatelskiej, ich los niezbyt zaprzątał głowy elit państwa podziemnego. W niektórych podziemnych gazetach endeckich można znaleźć wręcz entuzjazm dla tego, że Niemcy „załatwiają za nas problem”. Było tylko jedno zmartwienie - co w przyszłości zrobić z tymi Żydami, którzy przeżyją.

Przed wojną Żydzi często nie mówili po polsku, mieli inne obyczaje. Wielu nie miało polskich znajomych i w czasie Holokaustu nie miało się do kogo zwrócić o pomoc. Może to właśnie słaba asymilacja spowodowała, że zginęło tak wielu polskich Żydów? To stereotyp. W okresie międzywojennym wyrosło pokolenie Żydów, którzy przeszli przez polskie szkoły elementarne. Starsze pokolenie również dogadywało się jakoś z sąsiadami. Używana przez tych ludzi gwara była zrozumiała. W dużych miastach rzeczywiście mogli być Żydzi, którzy nie mieli styczności z Polakami, ale w małych miasteczkach więzi między obydwoma społecznościami istniały. W Warszawie mówiło się: „idę coś kupić do Żyda”, ale w małym miasteczku - „idę coś kupić do Abramka”. To nie były odrębne światy. Ci ludzie się znali. Tak było na przykład w Jedwabnem.

Czy do zbrodni w Jedwabnem też doszło z powodu przedwojennej endeckiej i kościelnej agitacji? Nie jest przypadkiem, że masakra miała miejsce na terenie diecezji łomżyńskiej, której duchowieństwo przed wojną było nastawione bardzo antysemicko. Na tym terenie między rokiem 1935 a 1937 dochodziło do wielu pogromów. Ta zbieżność wydaje się nieprzypadkowa.

A czy przyczyną tego, co się stało w Jedwabnem, nie była kolaboracja sporej części Żydów z władzą sowiecką w latach 1939 - 1941?

To też element antysemickiej agitacji - utożsamianie każdego Żyda z komunizmem. Sowietów tymczasem witali nie tylko Żydzi, ale i cała ludność. Ludzie na początku nie bardzo wiedzieli, po co Armia Czerwona wkroczyła do Polski. Rydz-Śmigły wydał rozkaz, aby nie podejmować walki z Sowietami. W efekcie witanie wkraczających wojsk sowieckich organizowali niektórzy polscy burmistrzowie! A z drugiej strony religijni, ortodoksyjni Żydzi - których na tych terenach było najwięcej - wiedzieli, że nie mogą się niczego dobrego spodziewać po Sowietach. Oni na pewno nie witali Sowietów kwiatami. Nie wolno więc mówić o tym, że „Żydzi witali Sowietów”. Żydzi mogli co najwyżej być wśród witających.

Ale w pamiętnikach i relacjach z tamtych wydarzeń zawsze powtarza się ten motyw. To proszę sprawdzić, czyje to są pamiętniki. Andrzej Żbikowski w książce „U genezy Jedwabnego” przeprowadził analizę tych pamiętników i okazało się, że były na ogół dziełem ludzi prawicy. Natomiast zwolennicy lewicy pisali o czymś wręcz przeciwnym. Ponad 60 pogromów dokonanych przez nastawionych antysemicko Polaków w 1941 roku po wejściu Niemców jest zaś faktem.

Skoro Polacy byli takimi antysemitami, to dlaczego wśród Sprawiedliwych wśród Narodów Świata jest najwięcej naszych rodaków?

Bo tu się odbywała Zagłada i tu było najwięcej Żydów. Przyczyną jest więc demografia. Warto też przypomnieć, że tym tytułem uhonorowano znacznie więcej Duńczyków. Tylko że Dania zbiorowo przyjęła ten tytuł i w Yad Vashem jest jedno duńskie drzewko. A my mamy w tej chwili niecałe 8 tysięcy. Ale przecież to nie wszyscy pomagający. Tych ludzi było znacznie więcej. Jest teoria, że przyczyną tej pomocy był tak potępiany przez panią polski katolicyzm. A tam. Wszyscy wiemy, jak bardzo powierzchowny był i jest ten polski katolicyzm. Hasła typu „miłuj bliźniego swego jak siebie samego” były ogólnikami, pustymi frazesami. Do ludzi dużo bardziej przemawiała głoszona z ambony propaganda nienawiści.

Czyli co, nie mamy się czym szczycić? A niby czym? 8 tysięcy Sprawiedliwych na trzydziestomilionowy naród to strasznie mało. Stąd właśnie inicjatywa IPN, który chce z kapelusza wytrzasnąć 300 tysięcy Polaków pomagających Żydom. Żeby znaleźć tyle ludzi, będzie chyba musiał włączyć do tego nawet tych, których zasługą było to, że nie zadenuncjowali jakiegoś Żyda.

To za śmierć ilu Żydów są według pani odpowiedzialni Polacy? W pewnym sensie za śmierć wszystkich - 3 milionów. Bo ludzie ci zostali skoncentrowani w gettach, wywiezieni do obozów i wymordowani przy bierności polskich sąsiadów. A jak uciekali, byli wyłapywani przez chłopów. Jest takie stare powiedzenie: wśród przyjaciół psi zająca zjedli. Oczywiście można to obudować rozmaitymi osłabiającymi argumentami, których pan użył, ale skutki są takie same. Zginęli niemal wszyscy polscy Żydzi. Ale to, co pani mówi, zakłada, że gdyby polski naród przyjął inną postawę, to Niemcy w Polsce nie zabiliby ani jednego Żyda. To niemożliwe. Oczywiście, jeżeli odwrócić to stwierdzenie, to można sprowadzić je do absurdu. Zgadzam się, że okoliczna ludność nie zawsze mogła coś zrobić. Ale tu chodzi o ocenę moralną. Polacy jako naród nie zdali egzaminu. Polscy sąsiedzi zachowywali się biernie w swojej masie, czym w bardzo dużym stopniu ułatwili Niemcom zadanie. Obliczanie, ilu Żydów i tak nie dałoby się uratować, nie ma sensu.

To kto jest bardziej winny: Polacy czy Niemcy? Niemcy stworzyli warunki, w których to wszystko mogło się dziać. Ich inicjująca rola była więc decydująca. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. W Izraelu jednak jednym tchem mówi się dziś o „nazistach i ich współpracownikach” jako sprawcach Zagłady. „Spiegel” sugeruje, że Holokaust był „projektem europejskim”. To być może nieco wyostrzona teza, ale coś w tym jest. Hitlerowcy mieli bowiem wielu gorliwych współpracowników. Choć bez Niemców Holokaustu by nie było, nie wolno ignorować tego, co robili kolaboranci, na przykład litewscy szaulisi, łotewskie i ukraińskie formacje współpracujące z załogami obozów zagłady. Izraelczycy mają więc prawo tak mówić o Zagładzie. To XX-wieczny antysemityzm zdemobilizował okupowane społeczeństwa i spowodował, że nie pomagały żydowskim współobywatelom.

Czy Niemcy też mają prawo tak mówić o Zagładzie? Oczywiście. Głoszenie prawdy nie jest zależne od narodowości. Niemcy mają nie tylko prawo, ale i obowiązek tak mówić o Zagładzie. Nie sądzę, żeby to służyło jakiemuś rozmywaniu niemieckiej winy. Coś takiego, przynajmniej w naszym pokoleniu, nam nie grozi. Wracając do Izraela. Wielokrotnie spotkałem się tam ze stwierdzeniem: „wiemy, co wy i Niemcy nam zrobiliście podczas wojny”. Musi pani przyznać, że dla polskiej wrażliwości jest to bolesne. Zależy jakiej wrażliwości. Bo jeżeli ma pan taką wrażliwość jak ja - czyli wrażliwość na prawdę, a nie wrażliwość nacjonalistyczną - to nie powinien się pan obrażać. Ludzie, którzy tak mówią, słyszeli bowiem o niegodnych postawach Polaków od swoich dziadków i pradziadków.

A dlaczego, skoro Ukraińcy czy Litwini brali znacznie bardziej czynny udział w Holokauście, to właśnie Polacy stali się symbolem tej kolaboracji? Dlatego że najwięcej ocalonych, którzy znaleźli się po wojnie na Zachodzie i w Izraelu, pochodziło właśnie z Polski. Ocaleni z Ukrainy czy Litwy nie mogli przecież przez długie lata wyjechać z ZSRR. W efekcie to ból polskich ocalonych ukształtował potoczną opinię Izraelczyków na ten temat. dr Alina Cała jest pracownikiem naukowym Żydowskiego Instytutu Historycznego. Specjalizuje się w dziejach antysemityzmu. Jest też działaczką feministyczną. W 2006 roku kandydowała w wyborach samorządowych z listy Zielonych 2004 Piotr Zychowicz

Państwo nie może kapitulować - rozmowa z prof. Bogusławem Wolniewiczem Min Grad zakomunikował opinii publicznej, że chce zamknąć aferę prywatyzacyjną PZU w drodze ugody... Jak Pan odebrał tą wiadomość? - Jako kapitulację. Oświadczenie pana ministra odebrałem jako kapitulację suwerennego państwa polskiego wobec bliżej nieokreślonej grupy międzynarodowych spekulantów finansowych, która stoi za tą prywatyzacją.

0x08 graphic
Minister mówi, że nie ma innej drogi, ponieważ Polsce grozi ogromne odszkodowanie… - Na tym, że on tak twierdzi, polega właśnie kapitulacja. Mamy tutaj do czynienia z takim węzłem matactw finansowych i politycznych, że podejmowanie próby rozplątywania go, zwłaszcza przez jakieś procesy prawne, trybunały arbitrażowe, jest zupełnie bezcelowe. Ten węzeł gordyjski należałoby przeciąć jedną jasną decyzją polityczną. Nie prawną - POLITYCZNĄ! Mianowicie rząd polski powinien oświadczyć: Polska zrywa umowę z Eureko jako zawartą nieuczciwie i nie zapłaci ani złotówki odszkodowania. Mówi się, że Polska naruszy wtedy traktat o ochronie inwestycji jaki zawarła z Holandią, w której Eureko jest zarejestrowane. Jeżeli Holandia chce wystąpić w obronie Eureko przeciwko Polsce, to niech nam wypowie wojnę!

To bardzo bojowe stanowisko. - Nie bojowe. To zdecydowane stanowisko polityczne. I może być pani pewna, że gdyby takie stanowisko zajął polski rząd - druga strona natychmiast straciłaby animusz.

Uważa Pan, że wszystkie działania prawne, miliony wydane przez rząd na analizy - bez jasnej decyzji politycznej, były bezcelowe?
- Nie, tak nie uważam. Uważam, że działania prawne, które podejmowała strona polska, to były działania skrycie na rzecz strony przeciwnej. Przecież z góry było wiadomo, a w każdym razie przy odrobinie rozsądku można się było domyślać, że trybunały arbitrażowe, przy ogólnie niechętnej Polsce atmosferze na świecie, będą decydowały na naszą niekorzyść. I tak się stało. Każdy kolejny arbitraż pogarszał naszą sytuację. Pytam zatem: dlaczego się w to wdawaliśmy? Zamiast powiedzieć od razu, jak proponował pan minister Chronowski, że unieważniamy tę umowę, bo jest zawarta nieuczciwie, brnęliśmy coraz dalej, jakby upraszając się o orzeczenie mówiące, że mamy płacić. Jak to - płacić?! To nie jest przecież stosunek pomiędzy dwoma kontrahentami handlowymi ani dwoma suwerennymi państwami, tylko z jednej strony jest suwerenne państwo polskie, a z drugiej - grupa finansowa zajmująca się przejęciami. To jest dla państwa partner?!

Od czasu wybuchu afery PZU pięć razy zmieniał się rząd , różne siły polityczne dochodziły do władzy, w różnych konstelacjach, ale efektem ich działań było wyłącznie to, że sprawa PZU pogrążała się w bagnie z każdym krokiem głębiej… - Dlatego mówię, że musi zapaść decyzja polityczna. Akcja z drugiej strony jest polityczna, nie prawna.

Polityczna?! - Tak jest. Niech pani zwróci uwagę - cały czas słyszymy, że sprawa jest DELIKATNA, i że mamy płacić miliardy, ale nikt nie wyjaśnia, dlaczego jest aż tak delikatna, że trzeba płacić… Przebieg sporu wskazuje moim zdaniem na to, że strona, którą nazwijmy umownie „Eureko” (ale za tym „Eureko” COŚ stoi), ma wobec strony polskiej jakieś środki nacisku czy szantażu, i to tłumaczy - dlaczego tak sobie śmiało poczyna, a z drugiej strony, dlaczego wszystkie rządy wykazują taką potulność. Otóż podjęcie przez rząd decyzji politycznej musiałaby doprowadzić do ujawnienia tej tajemnicy. I do tego powinniśmy dążyć, niezależnie, jak będzie straszna! Generalna zasada mówi, że uleganie szantażyście do niczego nigdy nie prowadzi. Ulegniesz raz, to się go już nigdy nie pozbędziesz. Lepiej ponieść skutki polityczne ujawnienia teraz, niż zapłacić bajońskie sumy nie wiadomo za co i zdemoralizować w ten sposób opinię publiczną... Uległość polskiego rządu naraziłaby nas na straszliwe straty finansowe, utratę prestiżu międzynarodowego, musiałaby też oddziałać niesłychanie demoralizująco na całe życie społeczno-polityczne. Obserwujemy dziwny taniec mediów. Nie można w nich znaleźć podstawowych informacji przemawiających na korzyść strony polskiej. Nie przypomina się o ustaleniach komisji śledczej, o zeznaniach świadków, które dowodzą, że prywatyzacja PZU to jeden wielki skandal. Świat mediów stara się aferę wyciszyć. - Nie, pani redaktor, on nie stara się jej wyciszyć, on stara się ją nagłośnić i wyolbrzymić na korzyść przeciwnej strony!

Dlaczego? - Przecież media są w zagranicznych rękach! Gdyby to były polskie media, działałyby odwrotnie, tj. mobilizowałyby opinię publiczną przeciwko tej szkodliwej dla nas i nieuczciwej transakcji, i w ten sposób wzmacniałyby stanowisko polskiego rządu. Przekaz brzmiałby jednoznacznie: rząd nie może ustąpić, bo będzie miał rewolucję w kraju! Tymczasem media działają dokładnie w drugą stronę, w duchu- przepraszam, że użyję tu kolokwializmu- „Cicho, cicho, bo przyjdzie Zdzicho…” „Cicho, zgódźmy się jak najszybciej, zapłaćmy te 10 mld euro, bo przyjdą po 35 mld euro, a potem może po 75 miliardów euro, a potem po 100 mld euro…” Taką to politykę uprawiają media. Mam stos wycinków i cytatów, z których wynika, jaki to rzekomo wielki błąd, że nie zapłaciliśmy od razu, i że powinniśmy czym prędzej zapłacić, bo „przyjdzie Zdzicho i nam dopiero pokaże”. W ten sam ton uderzył też pan minister Grad.

Rząd Millera przyjął strategię, iż nie będzie dalej prywatyzował PZU. Obecny rząd, nie zmieniając tej strategii - de facto chce spółkę miękko przekazać Holendrom za pośrednictwem EBOR. - Pani redaktor, w to, jakie tam się kryją dalsze machinacje, nawet nie mam zamiaru się wdawać. Struktura finansowa Eureko, pokazana kiedyś graficznie na łamach „Rzeczpospolitej”, jest tak zagmatwana, że diabeł się w niej nie rozezna. I to jest właśnie argument za koniecznością podjęcia decyzji politycznej! Jej wymowa musi być jasna: umowa została zawarta w sposób nieuczciwy, więc ją rozwiązujemy. Po co wdawać się w machinacje spekulancko-giełdowo-prawniczo-handlowe - przecież się tego narodowi nie wytłumaczy. Cały sposób prowadzenia sprawy od początku był wadliwy. Nie było to, jak sądzę, wynikiem niedołęstwa, czy przekupstwa urzędników przez ośrodki zagraniczne, lecz ukrywania jakiejś tajemnicy.

Jeśli obecny rząd zdecyduje się na zerwanie nieuczciwych umów - jakie byłyby skutki dla polskiego życia politycznego? - Na to nie jestem w stanie odpowiedzieć, bo nie znam odpowiedzi na dwie podstawowe kwestie. Pierwsza: kto i po co doprowadził w 1999 roku do zawarcia umowy uważanej dziś powszechnie za tak niekorzystną dla Polski? Kto? Brak odpowiedzi dowodzi, że polskie życie polityczne musi być uwikłane w jakąś niejasność i matactwo. Po drugie - co nam może zrobić Eureko, jeśli ogłosimy, że tą umowę zrywamy politycznie jako nieuczciwą? Co może nam zrobić Eureko bez wypowiedzenia wojny przez Holandię? Na to też nie mamy odpowiedzi. Ci, co powtarzają w kółko „Cicho, cicho, bo przyjdzie Zdzicho”, nigdy wyraźnie nie mówią, co nam właściwie ten „Zdzicho” może zrobić...

Prasa pisała o możliwości zajęcia kont polskich za granicą… - Przepraszam, a kto je będzie zajmował? Holendrzy? Jeśli Polska ma np. konto w Pekinie, to nam je Holendrzy zajmą? Wolne żarty. Ta niejasność utrzymywana jest celowo. Z jednej strony pisze się, jakie to nam niebezpieczeństwo grozi, gdy się z tej umowy wycofamy, a z drugiej strony - nie mówi się, na czym dokładnie to niebezpieczeństwo miałoby polegać. Tak więc - nie potrafię powiedzieć, jakie byłyby skutki decyzji politycznej, zrywającej umowę jako nieuczciwą, ale mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że jakiekolwiek by one nie były, to nie mogą być gorsze, niż następstwa kapitulacji Polski jako suwerennego państwa przed kryjącą się za tą prywatyzacją grupą finansowych aferzystów. Rozmawiała Małgorzata Goss

Polscy agenci Stalina Tragiczny los Polski podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu to skutek zwerbowania czołowych działaczy emigracyjnych przez rosyjskie tajne służby. Z wiadomości odszyfrowanych przez kontrwywiady amerykański i brytyjski w ramach operacji „Venona” wyłania się przerażający obraz. Polskie sfery wojskowe i rządowe były tak kontrolowane przez Sowietów, że prowadzenie skutecznej polityki nie było możliwe. Co najmniej od września 1941 r. dla GRU pracował polski attaché w Sztokholmie, mjr Feliks Brzeskwiński, który później otrzymał pseudonim Staś. Zwerbował go Akasto - płk N. I. Nikitoszew, radziecki attaché wojskowy. Staś przekazał wywiadowi radzieckiemu m.in. informacje o RAF, a także zdobyte przez Niemców plany dyslokacji Armii Czerwonej. W maju 1942 r. uzyskał wiadomości o dyslokacji wojsk niemieckich w Norwegii. Zwerbowanie tak wysokiego rangą dyplomaty i oficera wywiadu najprawdopodobniej oznacza, że GRU znało także polskie szyfry i praktyki wywiadowcze. W styczniu 1944 r. radziecki ataszat wojskowy w Ottawie zameldował, że przypadkowo zdobył zaszyfrowaną wiadomość dla ataszatu polskiego. Jej treść została następnie przytoczona w meldunku dla centrali w Moskwie. Ktoś ją musiał zatem wcześniej rozszyfrować. Istnieją przesłanki wskazujące na to, że radzieckiemu wywiadowi wojskowemu udało się także zwerbować majora Stefana Dobrowolskiego, attaché wojskowego w Meksyku. Bardzo intensywnie inwigilowano środowiska polskie w Stanach Zjednoczonych i manipulowano nimi. Chodzi tu zarówno o dyplomatów, jak i Polonię. Dwaj najwybitniejsi agenci pracujący dla ZSRR w USA to Bolesław Gebert ps. Ataman, współzałożyciel Komunistycznej Partii USA, oraz prof. Oskar Lange ps. Przyjaciel (jeden z negocjatorów porozumienia polsko-radzieckiego). To Lange przywiózł z Moskwy w maju 1944 r. zapewnienie Stalina, że pragnie on silnej i demokratycznej Polski. Ataman uczestniczył w zjeździe Kongresu Polonii Amerykańskiej w maju 1944 r. w Buffalo. Raportował do Moskwy o złej sytuacji finansowej Juliana Tuwima. We wspomnieniach twierdził, że Tuwim pomagał mu w pracy w szerzeniu komunizmu w USA. Miał on też sieć bardzo rozległych kontaktów obejmującą działaczy lewicowych i amerykańskich dziennikarzy. Jednym z nich był Abraham Penzik, socjaldemokratyczny dziennikarz i publicysta, który w 1944 r. wysłał list do Edwarda Osóbki-Morawskiego, w którym oddał mu się do dyspozycji. Kopii tego listu nie omieszkał przekazać oficerowi NKWD o pseudonimie Siergiej. Wyjątkowo groźnym radzieckim agentem był dyrektor Polskiej Agencji Telegraficznej w USA Roman Moczulski ps. Kanuk. Urodził się w Warszawie w 1899 r., w okresie I wojny światowej mieszkał w Kijowie i Odessie, a po wojnie w Wielkiej Brytanii. Do USA przybył w lipcu 1939 r. Pomagał rozpracowywać Polaków w USA, m.in. pod kątem ich nastawienia do ZSRR. Jedną z ofiar Kanuka był Jan Karski. Kanuk sam nawiązał kontakt z radzieckim wywiadem, a jego przyszły oficer prowadzący (Władimir Prawdin, wspominany już Siergiej) początkowo go nawet unikał, bojąc się prowokacji. Ostatecznie jednak uznał, że Moczulski „ma prorosyjskie sympatie", „ostro krytykuje polskich faszystów", „oddaje się do dyspozycji komunistów”. Później Moczulski został przewerbowany przez FBI. Postawa Moczulskiego nie była wyjątkiem. W 1943 r. chęć współpracy z ZSRR, a wręcz propozycję utworzenia (i zapewne wejścia w skład) proradzieckiego rządu wyrażał także w rozmowach z radzieckimi agentami Aleksander Jachimowicz, konsul generalny w Nowym Jorku. W pierwszych latach po wojnie, po cofnięciu uznania rządowi londyńskiemu, w polskiej dyplomacji szerzyło się donosicielstwo. W lutym 1946 r. II sekretarz w ambasadzie w Waszyngtonie Leon Sobkowski denuncjował za pośrednictwem radzieckiego ministra spraw zagranicznych radcę ministra Stefana Litauera. Co ciekawe, nieświadomy prawdziwej roli swojego szefa, kilka dni wcześniej złożył także raport na temat działań… Oskara Langego! Wiadomo, że w 1945 r. z radzieckim agentem o pseudonimie Tomas spotykał się attaché handlowy i szef wydziału propagandy poselstwa polskiego w Bogocie Kazimierz Eiger. Donosił na poprzedniego posła rządu emigracyjnego Mieczysława Chałupczyńskiego. Polonię latynoamerykańską i dyplomatów w Ameryce Południowej rozpracowywał Artur, czyli as sowieckiego wywiadu Josif Grygulewicz. Informacji dostarczał mu m.in. Stanisław Kowalewski ps. Roland, polski komunista, emigrant w Argentynie. Wedle dokumentów „Venony", jedną z osób szczególnie mocno osaczonych przez radzieckie tajne służby był Stanisław Mikołajczyk - poprzez ofensywne działania NKWD, prowadzone również w najbliższym otoczeniu. Przez jednego z amerykańskich dziennikarzy dostęp do niego miał Ataman (Bolesław Gebert). Z treści jednej z jego depesz z maja 1944 r. wynika, że rozważał on nawet nawiązanie kontaktu z polskim premierem, ostatecznie jednak uznał to za niecelowe. W sierpniu 1944 r. NKWD podjęło starania umieszczenia Przyjaciela (Oskar Lange) w mającym powstać rządzie tymczasowym (czyli przyszłym Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej) - jako przedstawiciela Stanisława Mikołajczyka. Najpierw podjął on próbę mediacji między PKWN a Mikołajczykiem w celu utworzenia wspólnego polskiego przedstawicielstwa w USA, które miało się zająć pomocą dla zniszczonego kraju. W praktyce takie działanie miało zapewnić poparcie społeczne dla nowej władzy. Jednocześnie Lange ostrzegał centralę, że przyjęcie Mikołajczyka nie może oznaczać ustępstw ze strony PKWN. Następnie zaczął się swoisty lobbing m.in. przez czechosłowackiego premiera. W efekcie od września 1945 r. Lange był ambasadorem Polski w USA. Z kolei agent Gor zdobył w październiku 1944 r. w Departamencie Stanu USA materiały dotyczące planowanej wizyty Mikołajczyka w Moskwie. Właśnie podczas tego pobytu polski premier dowiedział się o postanowieniach konferencji w Teheranie. W dokumentach „Venony" padają także nazwiska czołowych polskich polityków okresu wojny, w tym ministrów rządu londyńskiego. Przyjmując najostrożniejszą interpretację, należy założyć, że byli inwigilowani lub w ich otoczeniu przebywali ludzie, którzy w jakiś sposób współpracowali z NKWD i GRU. Według zestawienia opracowanego prof. Johna Earla Haynesa, przewijają się w tych dokumentach takie nazwiska jak m.in. Adam Ciołkosz ( jeden z przywódców PPS, członek Rady Narodowej), Grabski (prawdopodobnie Stanisław, brat Władysława, szef II Rady Narodowej RP na emigracji), prof. Kutrzeba (najprawdopodobniej chodzi jednak o gen. Tadeusza Kutrzebę, bo nazwisko pada w kontekście emigracyjnym), Jan Kwapiński (minister w rządach Władysława Sikorskiego, Stanisława Mikołajczyka i Tomasza Arciszewskiego) czy Adam Pragier (członek Rady Narodowej, minister informacji w rządach Arciszewskiego i Bora-Komorowskiego). Poza Grabskim i Kutrzebą wszyscy byli działaczami lewicowymi, a Kwapiński - w latach 1940-1941 więźniem NKWD. Dokumenty „Venony" obejmujące niewielki wycinek korespondencji radzieckich służb pokazują historię Polski w okresie II wojny światowej w innym świetle. Czy w tej sytuacji można było prowadzić skuteczniejszą politykę wobec ZSRR, skoro jedną z najważniejszych osób odpowiedzialnych za negocjacje ze Stalinem był jego agent? Jaką pozycję negocjacyjną miał premier Mikołajczyk, skoro jego plany i zamierzenia były znane w Moskwie? Czy rząd, którego ministrowie pozostają w zainteresowaniu wrogich tajnych służb i są przez nie gruntownie rozpracowani, może efektywnie pełnić swoją funkcję? Rząd, którego dyplomaci, zarówno cywilni, jak i wojskowi, na wyścigi oferują usługi w teorii tylko zaprzyjaźnionemu mocarstwu?
Jak funkcjonować w sytuacji, gdy szef agencji informacyjnej jest komunistycznym agentem typującym kandydatów do werbunku, a środowiska emigracyjne były rozbijane przez prowokatorów? Nie ma na te pytania prostej odpowiedzi. Nie usprawiedliwiając wielu błędów politycznych środowisk emigracyjnych, należy stwierdzić, że przyszło im funkcjonować w znacznie trudniejszych warunkach, niż sobie z tego zdawały sprawę. Dominik Smyrgała

Cyngiel Stalina Był kolegą Edwarda Gierka, polskim komunistą, sowieckim „nielegałem”, dyplomatą Kostaryki, a potem wielokrotnym mordercą. Jeszcze później był historykiem papiestwa i latynoamerykanistą. Wpływał na bieg historii, zabijając na zlecenie Józefa Stalina. Josif Grygulewicz to jedna z ważniejszych postaci historii XX wieku. I jedna z najmniej znanych. Grygulewicz urodził się 5 maja 1913 r. w Trokach koło Wilna. Z pochodzenia był litewskim Karaimem (lud pochodzenia tureckiego z Krymu). Wraz z rodzicami jako dziecko wyemigrował do Argentyny. Po powrocie rodziny do Wilna, już do niepodległej Polski, Josif Grygulewicz, mając 17 lat, wstąpił w 1930 r. do nielegalnej, antypaństwowej Komunistycznej Partii Polski. Dobrze na ogół poinformowany rosyjski portal Agentura.ru twierdzi, że Grygulewicz w czasach gimnazjalnych związał się z członkami Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi (działającej jako filia KPP). Grygulewicza aresztowano za działalność komunistyczną w grudniu 1931 r. 13 maja 1933 r. został skazany przez sąd na dwa lata więzienia. Już w sierpniu 1933 r. zwolniono go (na poczet kary zaliczono mu czas spędzony w więzieniu przed procesem) i dano dwa tygodnie na opuszczenie Polski. Rodzina Grygulewiczów była dość zamożna i ojciec wysłał Josifa „do Europy" na studia. W 1933 r. studiował krótko na Sorbonie. Grygulewicz, mający zdolności językowe, został zwerbowany przez NKWD. Oprócz języka polskiego i rosyjskiego, znanego z dzieciństwa hiszpańskiego i dobrze opanowanego francuskiego nauczył się także angielskiego. W Paryżu zaprzyjaźnił się z Zygmuntem Modzelewskim, późniejszym ministrem spraw zagranicznych PRL. We Francji pracował w kolegium redakcyjnym jednej z gazetek komunistycznych ukazujących się po polsku. Poznał nawet późniejszego I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka. Właśnie z rekomendacji Gierka i Modzelewskiego w sierpniu 1934 r. odpłynął do Argentyny. Tam pisywał do „Socorro Rojo" („CzerwonaPomoc", pismo organizacji pomocy rewolucjonistom) i posługiwał się pseudonimem Miguel. W drugiej połowie lat 30. Grygulewicz został wysłany przez NKWD do będącej w stanie wojny Hiszpanii z zadaniem przerwania działalności Robotniczej Partii Marksistowskiego Zjednoczenia (POUM). Grygulewicz miał tworzyć komanda dokonujące zabójstw politycznych z rozkazu Stalina. Używał pseudonimów Maks i Felipe. Do ogarniętej wojną domową, a w istocie agresją Związku Sowieckiego, Hiszpanii oficjalnie trafił z polecenia Komunistycznej Partii Argentyny. Miał tam być zastępcą szefa sztabu armii generała Rojo na froncie madryckim. Była to funkcja wprost niewyobrażalna jak na dwudziestokilkuletniego młodzieńca, który kilka lat wcześniej krótko otarł się o Sorbonę. Być może przyjazd do Hiszpanii z przeciwnego kierunku, z Argentyny, miał już wówczas zamaskować ścisłe powiązania Grygulewicza, organizatora mordów, z ich zleceniodawcami z Kremla. Dla wywiadu zagranicznego ZSRR Grygulewicz zaczął oficjalnie pracować od marca 1937 r. Jego kariera mordercy na zlecenie nabrała wtedy rozpędu. Szybko zorganizował tzw. lotne brygady, które mordowały rozlicznych przeciwników Stalina, wśród nich przywódcę POUM Andresa Nina. Działał we współpracy z pozostającym na służbie Kremla Włochem z Triestu - Comandante Carlosem Contrerasem (prawdziwe nazwisko - Vittorio Vidali). Grygulewicz został w 1938 r., w czasie najgwałtowniejszych czystek, wezwany do Moskwy, a następnie wysłany w styczniu 1940 r. do Meksyku, gdzie występował pod pseudonimem Józek (lub Juzik). Wziął tam udział razem z Vidalim w pierwszym nieudanym zamachu na Trockiego (otrzymał za to Order Czerwonej Gwiazdy). Wykonawcą morderstwa miał był ochroniarz Trockiego Bob Sheldon Harte, który został później zamordowany przez NKWD, ponieważ poznał prawdziwą tożsamość Grygulewicza. Ten w końcu 1940 r. trzeci już raz „wrócił" do Argentyny. Z nowymi pseudonimami, niezbędnymi widać w profesji „nielegała”: Dax i Artur. Jako Artur pracował w Argentynie dla Rosji do 1945 r. Na czas wojennych działań sowiecko-niemieckich przeistoczył się w sabotażystę. Po 22 czerwca 1941 r. jego grupa dywersyjna m.in. założyła ładunki wybuchowe na ponad 150 statkach płynących do Niemiec. W szczytowym okresie pod kierunkiem pomocnika Grygulewicza Feliksa Klimentowicza Wierzbickiego, polskiego pochodzenia Rosjanina z Buenos Aires, pracowało 200 osób. Za te osiągnięcia w dziedzinie sabotażu Grygulewicz otrzymał Order Czerwonego Sztandaru. W Ameryce Łacińskiej Grygulewicz był oficerem prowadzącym m.in. późniejszego noblisty Pabla Nerudy. Następnie rozpoczął karierę dyplomaty, ale nie wprost i jawnie w służbie Związku Sowieckiego. Był dyplo- matą dalekiej od komunizmu Kostaryki. Po wojnie znowu pojawił się jako „nielegał" w Meksyku. Tam związał się z polityczną emigracją kostarykańską. Być może inspiracją była tu przyswojona jeszcze w Wilnie dalekosiężna myśl Lenina (stale przypominana przez Ronalda Reagana: „Najpierw zawładniemy wschodnią Europą, gdzie zorganizujemy hordy Azjatów… Potem skierujemy się na Amerykę Łacińską, a gdy ją już opanujemy, Stany Zjednoczone, ostatni bastion kapitalizmu, wpadną w nasze ręce jak dojrzały owoc”). Juzik był już przez Kreml tak ceniony, że poproszono go o stworzenie programu politycznego kostarykańskiej opozycji. Po objęciu przez nią władzy Kreml zaproponował mu pracę w dyplomacji obcego kraju. Tak został ambasadorem Kostaryki w Rzymie. Co ciekawe, jako kostarykański dyplomata nieustannie poddawał krytyce politykę zagraniczną Związku Sowieckiego, w tym w wystąpieniach na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ. W 1949 r. został wysłany jako Teodoro B. Castro do Włoch z paszportem wystawionym na syna z nieprawego łoża pewnego bogatego Kostarykańczyka trudniącego się handlem kawą. Przebywał głównie w Rzymie, gdzie nawiązał wiele kontaktów zawodowych i towarzyskich. Był na przykład przyjacielem bratanka Piusa XII, księcia Giulio Pacellego. W 1951 r. został jak najbardziej legalnie mianowany przez nowego prezydenta Kostaryki ambasadorem przy Stolicy Apostolskiej i we Włoszech, akredytowanym także przy rządzie jugosłowiańskim. Grygulewicz był członkiem kostarykańskiej delegacji na VI sesję Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku. W tym czasie otrzymał tajnie obywatelstwo sowieckie i równie tajne członkostwo Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Na przełomie 1952 r. i 1953 r. wydano mu rozkaz zorganizowania zabójstwa dyktatora Jugosławii Josipa Broza-Tity, z którym spotykał się uprzednio wielokrotnie ze względu na pełnioną funkcję dyplomatyczną. Śmierć Stalina w marcu 1953 r., a następnie aresztowanie i zamordowanie Ławrientija Berii, szefa nielegałów morderców NKWD, przerwała te plany. Grygulewicz został wezwany do powrotu do Związku Sowieckiego. Jego kariera jako oficera operacyjnego ds. najważniejszych zabójstw dobiegła końca. Czy chodziło o to, aby nie „spalić" metody prowadzenia polityki zagranicznej przy pomocy skrytobójstw? Po śmierci Stalina i Berii Grygulewicza, zagorzałego stalinowca, zwolniono z pracy w sowieckich służbach specjalnych. Z biegiem czasu odnalazł się jako naukowiec i pisarz. Do końca życia pozostał wierny komunizmowi. Po latach Josif Grygulewicz, już teraz bezcenny propagandowy skarb KGB, otrzymał w sposób utajniony… doktorat z historii, i to bez potrzeby obrony pracy doktorskiej. W swym późniejszym życiu był uznanym naukowcem, specjalizującym się w Ameryce Łacińskiej i Kościele katolickim. Napisał 58 książek, z których większość została opublikowana pod pseudonimem Josif Ławrecki. Koledzy akademicy byli częstokroć zadziwieni brakiem jakichkolwiek informacji biograficznych sprzed więcej niż 25 lat i konsekwentnym unikaniem fotografowania się przez Grygulewicza. Zmarł 2 czerwca 1988 r. Świat usłyszał o nim dopiero po rozwiązaniu Związku Sowieckiego. Zasadnicze znaczenie dla odkrycia przed światem roli Grygulewicza miała publikacja wywiadu brytyjskiego „Archiwum Mitrochina" (2 tomy: 1999 r. i 2005 r.). Archiwum to, przypomnijmy, wynoszone latami przez Wasilija Mitrochina, archiwistę KGB samotnie walczącego z tyranią, zostało określone przez FBI, jako „najbardziej całościowe i zasobne materiały wywiadowcze kiedykolwiek pozyskane z jakiegokolwiek źródła”. Właśnie to dzięki temu archiwum zdemaskowano „kostarykańskiego dyplomatę” z polskimi wątkami w życiorysie, płatnego mordercę Stalina. Dominik Smyrgała Antoni J. Wręga

25 czerwca 2009 Rząd ma wizję zbiorową- a każdy z nas indywidualną.. Trwa rządowy i  ma się rozumieć narodowy, program zalesiania. Bo las- to przyroda, to środowisko, to tlen niezbędny do   życia, to piękno, którego nam na co dzień brakuje. Rząd o to zadba, zalesił już dwadzieścia kilka procent połaci kraju, a zalesi jeszcze do ponad trzydzieści parę, ale to będzie w przyszłości, do roku 2030, czy któregoś tam. Jak powiedział jeden z funkcjonariuszy  pilnujących państwowego lasu za państwowe pieniądze:” Nasza przyszłość zależy  od drzew”(??? PR PRI, - rano, dwa dni temu). Naprawdę? I czy to nie jest pogaństwo? Nasza przyszłość zależy od drzew? Od Księżyca , od Słońca, od liczb- słowem od zjawisk przyrody.! Musimy dbać wspólnie o tego bożka, wierzyć w niego, pielęgnować.. Niech ktoś  spróbuje  ściąć własne drzewko powyżej pięciu lat na swojej własnej działce bez zgody odpowiedniego urzędnika ochrony pogańskiej czci  drzew. Nazywa się dzisiaj urzędnikiem ochrony środowiska, a powinien nazywać się Kapłanem Ochrony Pogaństwa. To jest oczywiście moja robocza nazwa. „Nie wywoływać kurzawy, aby tumanem drobnych pyłów nie zaciemniać raz wytkniętej drogi”- chciałoby się powiedzieć. Narodowy Program Zalesiania, bo tak nazywa się całość działań omnipotentnego rządu trwa od wielu lat. Bo ludzie sami, w swej pomysłowości, w swej potrzebie, nie potrafią sobie sadzić i wycinać lasów, tak jak uważają. Musi tym zajmować się rząd, kierować, organizować, biurokratyzować, zezwalać, ustanawiać, realizować, kontrolować, karać, dopłacać, koordynować, ustanawiać. Wysokość rządowych dopłat do zalesiania może spowodować nieopłacalność czegokolwiek, oprócz sadzenia drzew. Ten eksperyment może się udać, oczywiście pod warunkiem, że nie zabraknie pieniędzy na zalesianie. W końcu Chruszczow Ukrainę kazał zalesić, pardon zakukurydzić kukurydzą- i jakoś to było! Oczywiście jakiś czas. Aż do bankructwa tej  wyimaginowanej teorii. Jak uda mu się zalesić 33% kraju, to co stoi na przeszkodzie, żeby zalesić, 55, 68,74 czy 99,9% kraju? Znowu te liczby! Przynajmniej będziemy mieli na co wchodzić, jak już wrócimy do pogaństwa i wspólnoty pierwotnej bez jaskiń! Dlaczego bez jaskiń?  A gdzie podzieje się te  38,5 miliona ludzi- przecież nie w jaskiniach, których dla wszystkich nie starczy? Rząd coś wymyśli! Gdy my wrócimy do Wspólnoty Pierwotnej - rząd oczywiście  pozostanie! Czy może istnieć Wspólnota Pierwotna bez rządu? Jura Krakowsko- Częstochowska nie jest zbyt pojemna.! A i tak będzie musiał istnieć jakiś urząd  zezwalający na wchodzenie na drzewa? Bo jakby tak? Każdy mógłby wchodzić na drzewo, które mu się podoba bez zezwolenia? Władza państwowa osłabia, a nie umacnia państwo. Tak jak bogactwo wyrasta z indywidualizmu, a nie z kolektywizmu. Rozmawia dwóch katów: - Widziałeś moją żonę? - Nie, a jak wygląda? - Taka krótko ścięta… Właśnie niedawno, bo 28 kwietnia bieżącego roku, Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy wymyśliło, by państwa członkowskie zorientowały się dokładnie i precyzyjnie, czy - uwaga -„ obowiązujące  u nich prawo, panujące obyczaje i wyznawane religie nie są aby sprzeczne z prawami człowieka, a zwłaszcza z prawami kobiet”(????). Odpowiadam od razu…  Z prawami człowieka  jest sprzeczne wszystko co dotyczy cywilizacji łacińsko- chrześcijańskiej, bo cywilizacja łacińsko - chrześcijańska wyrosła z wiary w Boga, a antycywilizacja praw człowieka wyrosła  z wiary w człowieka. Jedno z drugim jest oczywiście sprzeczne! Bo albo wiara w Pana Boga- albo wiara w ideały Rewolucji Francuskiej. „Równość., wolność, braterstwo, albo śmierć”- takie jest oryginalne hasło Rewolucji Antyfrancuskiej. Jakimś dziwnym trafem socjaliści - demokraci na razie nie używają tej końcówki. Może kojarzy im się to za bardzo z Fidelem Castro, który każde swoje wystąpienie kończył słowami' Socialismo o muerte”( socjalizm albo śmierć”). Nie mylić tego z powiedzeniem J.M Rokity” Nicea, albo śmierć”. Demokracja oparta jest oczywiście o propagandę, a tej nigdy w demokracji za wiele. No  i na ilości przemówień! Im dłuższe i bardziej emocjonalne- tym demokracja oczywiście lepsza! Castro potrafił przemawiać po kilkanaście godzin. To jest dopiero fundament socjalizmu! Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy to gremium do którego nabór odbywa się poprzez parlamenty krajowe i na razie to Zgromadzenie nie może nam nic zrobić. Ale socjalistów znamy dokładnie z cierpliwości jaka posiadają, budując systematyczne to - do czego dążą od dwustu lat w Europie! Do zbudowania jednego państwa ponadnarodowego  z jednym socjalistycznym rządem dyrygującym naszym życiem i postępowaniem. Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy wybiera sędziów Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, którego orzeczenia dla europejskich państw są wiążące. I tym sposobem da się umiejętnie rozstrzygać” czy obowiązujące prawo , panujące obyczaje i wyznawane religie, nie są aby sprzeczne z prawami człowieka”(???). Jakie sprytne? I jakie zakamuflowane, żeby rozprawić się z religiami  i obyczajami panującymi w danym kraju. A najprędzej rozprawić się z religią chrześcijańską, bo Muzułmanie i Żydzi sobie na to nie pozwolą. A ich religie też sprzeczne są z prawami człowieka, bo wyrastają z wiary w Boga, a nie w człowieka. Co prawda na razie rezolucja Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy nie ma żadnej mocy prawnej, ale może być przez strasburski Trybunał traktowana jako źródło prawa, co nie jest wykluczone, ale nawet wskazane - z punktu widzenia budujących jedną Europę- dodajmy pogańską. Chrześcijaństwo jest solą w oku cyklona socjalizmu ogarniającego Europę coraz bardziej, a tworzona sytuacja prawna nie jest przypadkiem ale tylko znakiem nadchodzących czasów postchrześcijańskich. Bo kto zabroni socjalistom prześladowania religii pod pretekstem ich sprzeczności z prawami człowieka, które  ex definicione - są sprzeczne z tradycją chrześcijańską? Zacznie się od ograniczeń, a potem dojdą obowiązki, które  trzeba będzie wykonywać pod groźbą kary- na razie kary. A potem? Wszystko przed nami! Całe to socjalistyczne ustawodawstwo paraliżuje Europę, a dojdą jeszcze sprawy światopoglądowe, które sparaliżowane zostaną przez  pogańskie ustawodawstwo praw człowieka. Nasze prawo wyrasta z  chrześcijaństwa, a nie z praw człowieka!!!! I jeszcze jedno: To jest dopiero curiosum, żeby z własnego państwa odwoływać się do jakiegoś Trybunału leżącego poza granicami naszego państwa? Samo to w sobie jest dowodem na to, że budowane jest jedno państwo, systematycznie i metodycznie. I z wielką cierpliwością  i przygotowanym planem, ponad głowami ludzi i narodów? Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu… Na słowo „ trybunał” dostaję gęsiej skórki.. Brakuje jeszcze przymiotnika” rewolucyjny”. Ale może on przyjdzie z czasem...??? To w Rosji podobno pije się do końca pensji lub świadomości.. A dokąd rządzący  w Polsce, będą upijać naród  nieświadomością? „Każda cywilizacja stanowi osobny świat moralny”- pisał Feliks Koneczny , wielki badacz cywilizacji. A Sodoma z Gomorą - nie tworzą cywilizacji! WJR

W służbie gestapo Francuski myśliciel Monteskiusz podzielił władze na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Ostatnio do tych trzech dodawana jest czwarta. Tą czwarta władzą mają być media. Były prezydent naszego państwa Aleksander Kwaśniewski twierdzi nawet, że media to nie czwarta, tylko pierwsza władza. Obawiam się, że Aleksander Kwaśniewski jak zwykle się myli, a jeśli, swoim zwyczajem, nie mówi serio, to wprawdzie się nie myli, ale nie mówi prawdy. Chodzi bowiem o to, że w dzisiejszych czasach, a już zwłaszcza w Polsce, media nie są władzą samodzielną. Zresztą nie tylko media. Samodzielnością nie grzeszy ani władza ustawodawcza, ani wykonawcza, ani sądownicza. Pod tym względem sytuacja jest bardzo podobna do tej, jaka panowała za komuny, gdy nawet oficjalnie obowiązywała teoria jednolitej władzy państwowej. Władza była jednolita, ponieważ niezależnie od tego, czy akurat uchwalała ustawy, administrowała krajem, czy wydawała wyroki - w każdym przypadku pochodziła od partii, której najtwardszym jądrem były tajne służby - oczywiście sowieckie. I tak zostało do dnia dzisiejszego, z tą może różnicą, że po transformacji ustrojowej i rozwiązaniu Związku Sowieckiego, dawne komunistyczne tajne służby, a także te nowe, ale ze starą kadrą, przewerbowały się do wywiadów różnych państw i służą im, jak tam potrafią, z oczywistym uszczerbkiem polskich interesów, co - jak mówi piosenka - „widać, słychać i czuć”. Krótko mówiąc, wszystkie trzy władze: ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza, tak naprawdę są ekspozyturami władzy prawdziwej - bo punkt ciężkości władzy leży poza konstytucyjnymi organami państwa, o czym nie raz mogliśmy się przekonać. Ponieważ jednak trzeba zachowywać pozory, a więc - stwarzać wrażenie, jakby wszystko zależało od opinii publicznej, tajne służby najwięcej uwagi poświęcają miejscom, w których opinia publiczna jest kształtowana, to znaczy - mediom. Dlatego też nieformalne struktury komunistycznego wywiadu wojskowego kontrolują kapitałowo niektóre stacje telewizyjne, a każda z siedmiu oficjalnie istniejących w Polsce tajnych służb stara się ulokować własną agenturę właśnie w mediach. Dlatego też media nie są jakąś odrębną „czwartą władzą”, tylko popychadłem tej jedynej, najważniejszej władzy, jaką wszędzie pozostają tajne służby. Tajne służby mają własne interesy, które niekoniecznie muszą pokrywać się z interesami państw. Z tego punktu widzenia możemy podzielić państwa na poważne i pozostałe. Państwa poważne to takie, w których tajne służby realizują interes państwowy. Państwa pozostałe, to takie, w których tajne służby realizują własne interesy, kosztem interesów państw, którym teoretycznie mają służyć. Polska oczywiście należy do państw pozostałych, ale nie o to w tej chwili chodzi. Chodzi bowiem o to, że również w ramach Unii Europejskiej została utworzona ponadpaństwowa struktura, której zadaniem jest szpiegowanie europejskich narodów oraz systematyczne ich zastraszanie po to, by w efekcie można było osiągnąć w skali całej Europy stan, określany u nas za komuny jako „jedność moralno-polityczna”. Jedność moralno-polityczna polegała, jak wiadomo, na tym, że wszyscy, bez względu na to, co tam sobie myśleli, mieli mówić tylko to i tylko w taki sposób, jak zostało zatwierdzone. W roku 1997 zostało utworzone w Wiedniu Centrum Monitorowania Rasizmu i Ksenofobii, które obecnie zmieniło nazwę i nazywa się Agencją Praw Podstawowych. Szef tego europejskiego gestapo wyłaniany jest w drodze osobliwego konkursu, a wspiera go Rada Zarządzająca, w skład której wchodzą wybitni znawczy przedmiotu z poszczególnych państw członkowskich Eurosojuza. Agencja Praw Podstawowych dysponuje agenturą rozbudowaną w skali całej Europy w postaci tzw. „punktów kontaktowych”. Te „punkty kontaktowe” wyłaniane są w drodze przetargu. W Polsce takim „punktem kontaktowym” wiedeńskiej centrali jest Helsińska Fundacja Praw Człowieka, która wygrała przetarg na usługi delatorskie być może dlatego, że poza tym jest wspomagana przez sławnego spekulanta finansowego Jerzego Sorosa. Zadaniem tych „punktów kontaktowych” jest dostarczanie wiedeńskiej centrali informacji na temat zachowania tubylczych narodów w ramach ogólnoeuropejskiej siatki RAXEN. Informacje pochodzą przeważnie od ochotniczych kolaborantów „punktu kontaktowego” - czyli przeważnie od tak zwanych „organizacji pozarządowych”. Za usługi delatorskie są one w różny sposób wynagradzane, chociaż - ma się rozumieć - z zachowaniem największej dyskrecji. Takimi kolaborantami na terenie Polski jest Stowarzyszenie „Otwarta Rzeczpospolita”, będące - jak się okazuje - odskocznią od pracy i w prezydenckiej Kancelarii i w dyplomacji, Stowarzyszenie Nigdy Więcej, Stowarzyszenie im. Jana Karskiego, Stowarzyszenie Młode Centrum, no i oczywiście cały legion donosicieli indywidualnych, którzy też chcą zarobić i zrobić kariery. Niezależnie od tego działają organizacje żydowskie, jak np. loża Zakonu Synów Przymierza, czyli loża B'nai B'rith, czy Europejska Rada Tolerancji, gdzie posadę dostał były prezydent naszego państwa Aleksander Kwaśniewski. Nad tą całą agenturą w Polsce czuwają pierwszorzędni fachowcy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, co to z niejednego komina wygartywali. Zgrupowani są oni w Departamencie Wyznań i Mniejszości Narodowych, a konkretnie - w specjalnym Zespole do Spraw Monitorowania Rasizmu i Ksenofobii, koordynującym działania donosicieli i prowokatorów. Najwyraźniej z wiedeńskiej centrali musiał nadejść impuls, by od zwykłego donosicielstwa przejść do bardziej zaawansowanych działań prowokatorskich. Sygnałem wejścia w nową fazę terroru był niewątpliwie częstochowski występ znanego delatora, pana Rafała Maszkowskiego. Towarzyszyła mu ekipa tak zwanych filmowców, no i oczywiście - niezawodnych funkcjonariuszy „Gazety Wyborczej”. Okazało się, że panu Rafałowi Maszkowskiemu urwano kabelek, którym właśnie kablował, wskutek czego poniósł on wielką szkodę majątkową. Wygląda na to, że tego typu prowokacje będą się z miesiąca na miesiąc mnożyć, bo ten wielki aparat terroru musi wreszcie dać o sobie znać, podejmując próby eliminowania z przestrzeni publicznej wszystkiego, co nie jest podporządkowane rządzącej Unią Europejską międzynarodówce. Tym bardziej powinniśmy skupić się na obronie wolności słowa, bo tu właśnie rozgrywa się najważniejsza bitwa o europejską cywilizację. SM

Polonofil Hitler i harcmistrz Hitlerjugend Nie tak dawno media odnotowały przypadek pułkownika Siergieja Kowalowa, który na stronie ministerstwa obrony Rosji zamieścił tekst oskarżający Polskę o wywołanie wojny w 1939 r. Rzeczywiście, gdyby nie opór Polski i „nierozsądne” sejmowe wystąpienie ministra Józefa Becka traktujące o honorze, to zapewne nie byłoby paktu Ribbentrop - Mołotow, a Hitler napadłby na Francję. Później Polacy mogliby wraz z Niemcami uderzyć na ZSRR i wyzwolić przodków Kowalowa spod władzy Stalina. Jednak nie tylko rosyjski wojskowy obwinia Polskę za wybuch wojny. Oto polski autor opublikował opasły tom (747 str.) głoszący gorsze rzeczy. Twierdzi, że Hitler był zmuszony do prowadzenia we wrześniu 1939 r. „wojny obronnej” z Polakami. Agresorem bowiem była Polska! Polskie media i publicyści nie dostrzegli tej „odkrywczej” pracy. Kłania się przysłowie o źdźble i belce w oku? Autor Robert Michulec napisał „dzieło” pt. „Ku wrześniowi 1939” (Wyd. Armagedon, Gdynia 2008). Z tomu możemy dowiedzieć się, że Polska od 1918 r. prowadziła wobec Niemiec podstępną i wrogą politykę. Zbroiła się bez umiaru zaniedbując społecznie ważne potrzeby. Zamierzała napaść na pokojowe Niemcy i zagarnąć Berlin. Tymczasem w Niemczech do władzy doszli naziści (tj. narodowi socjaliści), którzy chcieli zaprzyjaźnić się z Polakami.  Autor przekonuje, że nie tylko Adolf Hitler, ale Hermann Göring, Josef Goebbels, Joachim Ribbentrop, Hans Frank, nawet Heinrich Himmler to byli bez wyjątku „polonofile”. Szczęśliwie marszałek Piłsudski i minister Beck, stojący na czele państwa ideowo podobnego do III Rzeszy, dążyli do zbliżenia dalece wykraczającego poza dobrosąsiedzkie stosunki. Wspólnota ideowa sanacji z hitleryzmem była widoczna chociażby w czymś takim - „W II RP istniał odpowiednik Waffen-SS, a mianowicie KOP, ale z nieznanych powodów sanacja nie obnosiła się z nim”. R. Michulec opisując zabiegi hitlerowców by zjednać Polaków przedstawia m.in. starania Hitlerjugend o nawiązanie współpracy z polskim harcerstwem. ZHP nie chciało tej współpracy. R. Michulec uporczywie nazywający członków HJ harcerzami („harcmistrz HJ”) pisze o „dwulicowości polskich harcerzy”. Szczególnie nagannie według niego zachowywały się drużyny harcerskie mniejszości polskiej w Niemczech bowiem „potrafiły być agresywne na swoim terenie wobec gestapowców kontrolujących obóz, a podczas przemarszu przez wsie i miasteczka były ostentacyjnie hałaśliwe” (s. 196). Harcerze śpiewali polskie pieśni patriotyczne czym drażnili Niemców. Autor „rozumie” też dlaczego władze niemieckie nie zgodziły się na spływ kajakowy harcerzy po jeziorach mazurskich. Trasa spływu biegła w pobliżu fortyfikacji, a harcerze byli po prostu szpiegami polskiego wywiadu. Mimo to przyjaźni Polakom Niemcy byli pełni „dobrej woli” „o czym najlepiej świadczy fakt, że 3-dniową wizę tranzytową wydano nawet polskiej pisarce Zofii Kossak-Szczuckiej, znanej ze skrajnie antyniemieckiego i patriotycznego nastawienia” (s. 197). Niestety, po śmierci Marszałka, nielojalna „sanacja” dla zaspokojenia imperialnych ambicji weszła na drogę konfrontacji z Niemcami. To nie oznacza, aby Piłsudski był kimś lepszym od reszty podstępnych Polaków - „Piłsudski był bez wątpienia upośledzony emocjonalnie, i przez to politycznie” (s. 569). Jednak o tyle zasługuje w oczach autora na docenienie, że chciał współpracować z Hitlerem („pakt Piłsudski-Hitler”). W każdym razie apogeum polskiej agresywnej polityki miał być „plan” zaatakowania Niemiec w marcu 1939 r. To się nie udało z racji polskiej nieudolności: „Mobilizacja WP w marcu nie poszła jednak najlepiej” (s. 620). Z agresji na Niemcy czasowo zrezygnowano, ale: „Mobilizacji jednak nie cofnięto. Okazało się to - eufemistycznie rzecz ujmując - tragicznym błędem politycznym i ekonomicznym” (s. 620). Przeciągana przez kolejne miesiące „wroga” wobec Niemiec demonstracja siły, w postaci zmobilizowanych dywizji WP, po prostu "zmusiła" Hitlera (próbującego ratować światowy pokój) do prewencyjnego uderzenia na Polskę we wrześniu 1939 r. P. Michulec pisze: „Podsumowując: Polska w 1939 r. nie miała obronnego planu wojny z Niemcami i przygotowywała się do ataku na III Rzeszę. Należy tu na wszelki wypadek silnie podkreślić, że powyższe ustalenia nie są rozważaniami alternatywnymi czy rechotem historii. To samo sedno sprawy...” (s. 535).  Ustalenie oczywiste, skoro autor demaskuje zbrodnicze pragnienia Polaków: „Wola chłeptania krwi (niemieckiej - RSz) była tak powszechna, że zauważył to Burckhardt wizytujący Warszawę na początku czerwca” (s. 570). Zamiar polski był więc oczywisty: „Można powiedzieć, że strona polska po prostu wykorzystała chwilową słabość swego sąsiada i zaczęła szykować się do ataku na niego poprzez otwarte granice” (s. 614). Stąd też: „Patrząc na rzeczywisty bieg wydarzeń w 1939 r., nie da się uciec od stwierdzenia, że to strona polska podjęła pierwsze wojenne kroki wobec Niemiec, a nie na odwrót” (s. 616). W efekcie: „Tak właśnie wyglądały wydarzenia prowadzące bezpośrednio do rozpoczęcia wojny, którą - zgodnie z wolą Rydza-Śmigłego - udało się przekształcić w długą rzeź” (s. 740) Katastrofa Polski w 1939 r. była, wg Roberta Michulca, swoistym aktem łaski ze strony Hitlera - „Wrzesień to westchnienie ulgi sanacyjnych nieudaczników, którzy nagle znalazłszy się w ślepym zaułku mieli do powiedzenia tylko jedno: kończ waść, wstydu oszczędź” (s. XI).  Należałoby powiedzieć - i bardzo dobrze skoro: „Uczciwe spojrzenie na sanacyjną Rzeczpospolitą ukazałoby nam bowiem państwo nie tylko autorytarne i brutalne, ale pogrążone w prymitywizmie i nędzy; państwo przy tym wręcz opętane szaleńczą mitomanią jak przysłowiowy dom wariatów, który stojąc na swych glinianych nóżkach groteskowo pretendował do miana wschodnio-europejskiego mocarstwa” (s. XVII). Musze przyznać, że pułkownik Kowalow był dużo bardziej oględny w słowach. PS 1. Z krytyki „sanacji” nie powinni cieszyć się przeciwnicy piłsudczyków. Autor równie pogardliwie traktuje „endeckich patriotów”. Pisze o nich mniej, bowiem narodowi demokraci w latach 30. nie sprawowali w Polsce rządów.

Szeremietiew

A w Iranie, Drogi Panie, JE Mahomet Ahmadinejad trzyma się mocno. Jedynym poważnym problemem w Iranie jest to, że wprowadzono tam d***krację. Oznacza to, że przed wyborami kraj dzieli się na co najmniej dwie części, z których jedna uważa przywódcę drugiej za oczajduszę i uzurpatora (w najlepszym razie), a za Wroga L**u - w najgorszym. To samo zresztą jest w Polsce, gdzie zwolennicy np. p. Aleksandra Kwaśniewskiego i p. Lecha Wałęsy uważali tego drugiego za agenta bezpieki i drobnego cwaniaczka (czas pokazał zresztą, że i jedni i drudzy mieli rację) - i tylko ja spokojnie tłumaczyłem, że jest to "wybór między dżumą, a cholerą". Potem mieliśmy wybór między JE Lechem Kaczyńskim, a JE Donaldem Tuskiem... a to samo (nawet w gorszym wydaniu!) dzieje się w USA. To właśnie dlatego d***kracja jest najgorszym i najgłupszym ustrojem, jaki wymyślono. Cóż: „pieniądz gorszy wypiera lepszy”... W Iranie dowcip polega na tym, że za d***kracją opowiadają się tzw. Warstwy Oświecone - ludzie po studiach, zamieszkujący głównie miasta. Gdy jednak w wyniku jak najbardziej d***kratycznych wyborów policzono głosy, okazało się, że Jaśnie Oświeconych mieszkańców miast jest dwa razy mniej, niż zwykłego prostego l**u, który głosował na narodowego socjalistę, p. Ahmadinejada. Mieszkańcy miast - widząc na własne oczy, że „wszyscy” ich znajomi głosowali na kogo innego - uznali, że wybory zostały sfałszowane. Tymczasem nic nie zostało sfałszowane. D***kracja polega natomiast na tym, że głos kompletnego idioty jest równy głosowi geniusza. Więc jeśli ktoś chciał d***kracji - to ją ma! I niech teraz nie protestuje. Pamiętam, że gdy kilkanaście lat temu w wyborach w Algierii zwyciężyli islamiści, to armia przeprowadziła zamach stanu - i w ten sposób d***kracja została uratowana. Do uratowania d***kracji przyczyniły się też... Stany Zjednoczone, które poparły armię. Dla obrony d***kracji każdy sposób jest dobry. JKM

26 czerwca 2009 Państwo - tożsamość - rozwój... Platforma Obywatelska robi co może,  żeby Polskę doprowadzić szybciej do zawału, niż mogłoby się wydawać. Nie dość , że długów mamy po szyję, to jeszcze  wymyśla nowe podatki., w ramach swojego programu wyborczego - obniżki podatków. Bo najlepiej „liberałowie „obniżają - podwyższając! Bo nowoczesny „liberalizm” tak ma! Już od dwudziestu lat obniżają - podwyższając! Teraz kombinują dla naszego dobra, gdyby nam się przydarzyło niedołęstwo na starość, to wpłacając składkę, zabezpieczymy się na starość od niedołęstwa! Oczywiście wpłacać będziemy od zaraz, a pobierać od niedołęstwa, jak będziemy niedołężni. To chyba jasne! Bo jak nie będziemy niedołężni, to pobierać nie będziemy. Ale płacić?... Tak samo jak z emeryturami. Najpierw wpłacamy przez czterdzieści lat, a potem się zobaczy, ile dostaniemy „świadczenia”(???). Bo co innego jak wpłacamy, a co innego jak dostajemy. Wpłacamy pieniądze zabrane nam pod przymusem, a otrzymujemy łaskę ze strony państwa, że dostaniemy. Łaska pańska zawsze na pstrym koniu jeździ, więc państwo waloryzuje, lub nie , w zależności od sytuacji budżetowej Tym bardziej łaska państwowa, która na biurokratycznym koniu jeździ… A biurokracja pochłania i pochłania, coraz więcej i więcej. Oni są prawdziwymi książętami! Taki skarbnik Krakowa zarabia 10 900 złotych, Wojciech Jasiński (Najlepszy z Mazowsza), przewodniczący sejmowej komisji skarbu - 14 344 złotych (!!!), pani minister zdrowia Ewa Kopacz - 16  993 złote, a szef niepotrzebnego Urzędu Regulacji Energetyki, pan Mariusz Swora - 9891 złotych. Prezes niepotrzebnego Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta, pan Marek Niechciał (taaaak - nie chciał?) - 12 900 złotych! Szef niepotrzebnej  Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa - 16 000 złotych, a prezes  niepotrzebnego nikomu, tylko prezesowi - Narodowego Funduszu Zdrowia - 16 928 złotych. Te wszystkie niepotrzebne urzędy pochłaniają krocie, i żeby je utrzymać potrzeba więcej pieniędzy. Nowa danina będzie się nazywała „ubezpieczenie od ryzyka niedołęstwa”, i będzie wynosić niewiele, bo około 30 złotych. Nie dosłyszałem, czy rocznie, czy miesięcznie. Najlepiej dla biurokracji oczywiście, że miesięcznie. A jeszcze lepiej co tydzień. Bo najlepiej  płacić biurokracji, która skonstruuje z pewnością kolejny biurokratyczny twór,  w którym zanim dotrwamy do niedołęstwa, już nie będzie naszych pieniędzy. Bo biurokracja oparta o „ ubezpieczenia od ryzyka niedołęstwa” pochłonie te pieniądze, sama wcale niedołężniejąc, bo przy takich poborach, o których wyżej - w ogóle trudno zniedołężnieć. Bo każdy z nas  nie  może niedołężnieć na własny rachunek ? Tylko musi niedołężnieć w powiązaniu z państwem biurokratycznym, które zniedołężniałe i zbiurokratyzowane, przyprawia nas o zniedołężnienie wcześniej niż miałoby nam ono się przytrafić. Ufność pokładajmy w Bogu, a nie w państwowych urzędnikach, którzy tylko kombinują jak nas okraść.! Gdy nas próbują okradać tu , na miejscu., jednocześnie kombinują posadę dla wybitnego przywódcy socjalistycznych związków zawodowych, pana Mariana Krzaklewskiego, który z listy Platformy Obywatelskiej nie wszedł do Parlamentu Europejskiego. Popatrzcie państwo ,nawet z pierwszego miejsca nie wszedł? A to ci dopiero.. Z takiej tłustej listy z pierwszego miejsca? Kto by pomyślał? Taki działacz związkowy, takie „prawicowe” Podkarpacie, taka tradycja - i nie wszedł? Platforma Obywatelska - chyba w ramach rekompensaty - szuka dla pana Mariana dobrej posady, bo pan Marian się zna na: sprawach społecznych, bo te mu są stosunkowo bliskie. Sprawy społeczne to coś takiego, do czego trzeba dokładać z budżetu, albo wyrównywać- też z budżetu. Zarówno jedno , jak i drugie- pan Marian potrafi doskonale. Jak to działacz związkowy! Broni ludzi pracy, ale nie przed wysokimi podatkami ze strony państwa, o to to, to nie -, ale  przeciw pracodawcy państwowemu, że za mało płaci,  gdy w  tym czasie podnosi podatki. Im więcej państwo podnosi podatki, tym  większe kłopoty mają firmy  płacące na państwo, a wtedy pojawia się problem, jak się utrzymać na rynku, gdy państwo próbuje zatopić jeszcze pływające jednostki. Gdyby pan Marian Krzaklewski działał na rzecz zablokowania podnoszenia podatków przez państwo - miałby moją sympatię.. Ale co to za państwo socjalistyczne, w którym obowiązywałby zakaz podnoszenia podatków? W sposób permanentny od dwudziestu lat, od czasów tzw. przemian, czyli zamiany socjalizmu moskiewskiego, na brukselski.- jesteśmy świadkami podnoszenia podatków. Niech tylko przyjdzie styczeń! Co innego zakaz szczekania psów uchwalony  w Łodzi. Nareszcie będzie spokój, bo wszystko zależy od wysokości wlepianych mandatów, oczywiście nie psom- tylko człowiekowi, który na ogół nie szczeka. A ponieważ rozwój socjalizmu marnotrawnego przyspiesza, będą robione przez socjalistów nowelizacje. Na razie dwa razy w roku, ale w miarę z rozwoju socjalizmu, może trzy, cztery… Pożyjemy - zobaczymy! Oczywiście przy zajmowaniu się sprawami społecznymi, najbliższymi człowiekowi związkowemu, pan Marian Krzaklewski nie będzie się nimi zajmował społecznie, bo społecznie nie znaczy „ za darmo”. Będzie ekwiwalent.. Jak wysoki? Na razie nie wiadomo, ale przyjdzie czas! Tymczasem na Dolnym Śląsku przyspiesza rozwój gospodarczy, w którym to rozwoju tym razem bierze udział Polskie Stronnictwo Ludowe. Chodzi o dotacje z Unii Europejskiej, a tak naprawdę z Polski  poprzez Unię Europejską. Chodzi o wiekopomny projekt socjalistyczny pod tytułem:” Mój szef to ja”(???)., na który to projekt biurokracja europejska przeznaczyła określone pieniądze, a było tego niewiele, bo tylko 700 000 złotych. Miały być jakieś szkolenia dla biednych, a skończyło się tym, że … realizacja projektu została wstrzymana. Nie, że niedobry, wprost przeciwnie- dobry i potrzebny- biurokracji ma się rozumieć, ale gdzieś się te pieniądze zawieruszyły, czy zostały źle wydane, w każdym razie, w  areszcie siedzi autor projektu i bezpośredni jego koordynator, a pani Bożena R. ma postawione zarzuty. Nie wiem, czy przy podziale pieniędzy pokłóciły się frakcje Polskiego Stronnictwa Ludowego, czy jedna z frakcji  w walce o dzielenia, pokłóciła się z Platformą Obywatelską. Mniejsza zresztą o to, bo ten cały system marnotrawstwa powinien być objęty rządowym programem: ”Twoja biurokracja - to my”. My cię obskubiemy na cacy, trochę przeszkolimy, trochę  wydamy na reklamę, a resztę - jak się uda- zawłaszczymy! Nie będzie mniemam problemów natomiast  w Lublinie, przy budowie Egzotarium,  do którego to przybytku, od którego głowa nie boli, będzie można zanieść porzucone zwierzę egzotyczne, które ludzie przywożą zza granicy , a potem porzucają. Nie wiem, ile takie Egzotarium będzie kosztowało nas podatników i  ile będzie kosztowało  jego utrzymanie, ale jest to krok we właściwym kierunku- w kierunku rozwoju  socjalizmu gminnego. Nie dość, że mieszkańcy Lublina utrzymują folwarki dla zwierząt, to jeszcze dojdzie im na utrzymanie - egzotarium. Co prawda tamtejsi mieszkańcy śmierdzą groszem, bo na przykład  studenci i emeryci, wielce oszczędzali, żeby wpłacić na kampanię wyborczą  w 2007 roku na posła Palikota z Platformy Obywatelskiej- po 20 000 złotych(???). Ile musieli mieć samozaparcia i ideowego poparcia w sobie? 20 000 złotych  przekazać posłowi Palikotowi z zaoszczędzonych pieniędzy.???. Widocznie  tamtejsi emeryci nie mają wnuków, a studenci niezłe fuchy! „Kto nie pamięta przeszłości, będzie musiał przeżyć ją ponownie”- twierdził Santayana A kto żyje w teraźniejszości musi przyzwyczaić się do socjalistycznej głupoty.. I tyle! WJR

Małżeństwa kozio-ludzkie zgodne z naturą Szanowny panie redaktorze, z oburzeniem przyjęłam ja sama i całe nasze środowisko rysunek Andrzeja Krauzego na łamach “Rzeczpospolitej”. Skandalem i podważaniem naszego dobrego imienia jest sugerowanie, że kozy pozostające w związkach partnerskich z mężczyznami mogłyby mieć skłonności homoseksualne. Takie postawienie znaku równości między gejem i kozą świadczy o niewiedzy i złej woli autora. Czołowi seksuolodzy już dawno przesądzili, że stosunki kóz z mężczyznami, a więc związki międzygatunkowe, mają charakter heteroseksualny. Takie związki mają długą, historyczną tradycję, są wspominane w najstarszych źródłach pisanych, łącznie z Biblią. Ich wyszydzanie jest świadectwem barbarzyńskiej ciemnoty i zacofania. Natomiast także w naszych kręgach stosunek kozła z mężczyzną jest traktowany jako odchylenie od normy, a co najmniej wyuzdana perwersja.

Z tego też powodu uważamy, że mieszane małżeństwa kozio-ludzkie jako dwupłciowe są zgodne z naturą i stawianie ich na równi, a nawet poniżej małżeństw homoseksualnych jest nieodpowiedzialne i karygodne. Pańska gazeta skompromitowała się publikacją tego wrogiego kozom rysunku. Z przykrością muszę pana poinformować, że Stowarzyszenie Kóz Wyzwolonych podjęło decyzję o zjedzeniu całego nakładu inkryminowanego numeru “Rzeczpospolitej”, rezerwując sobie też możliwość wstąpienia na drogę prawną. Mamy też w tej sprawie poparcie owiec. Bez szacunku i z przykrością Koza Mećka z Połoniny Rybiński

Koza nostra Dziś nasza moc się przesili. Poznamy, czyśmy mocni, czyśmy tylko dumni. Chodzi oczywiście o dyplomatyczną ofensywę, żeby byłego charyzmatycznego premiera Buzka osadzić na stolcu przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Więc Tusek dziś rusza do boju o Buzka. Ale czy Buzek by walczył o Tuska? Tusek za Buzka, Buzek za Tuska - a gdyby w sukurs przyszła im kózka? Ooo, co to, to nie! Właśnie przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym pani redaktor Miłada Jędrysik, rzucana w „Gazecie Wyborczej” na najtrudniejsze odcinki frontu ideologicznego i ze stalinowską pryncypialnością, bez wahania demaskująca na przykład „stan pogłębionej schizofrenii”, zwanej inaczej „schizofrenią bezobjawową” u red. Michała Cichego, kiedy tylko opisał on panujący w ścisłym kierownictwie „GW” żydowski trybalizm, udzieliła czytelnikom instrukcji, jak mają myśleć w związku z zamieszczonym w „Rzeczpospolitej” rysunkiem Andrzeja Krauze i felietonem red. Macieja Rybińskiego. Andrzej Krauze zamieścił rysunek przedstawiający dwóch panów zawierających akurat tzw. małżeństwo jednopłciowe i oczekującego w kolejce pana w towarzystwie kozy, której właśnie tłumaczy, żeby się nie niecierpliwiła, bo kiedy tylko panowie skończą, „to zaraz potem my”. Red. Rybiński natomiast w imieniu kóz wyraził oburzenie tym posądzeniem ich o skłonności homoseksualne i to właśnie dotknęło do żywego panią red. Miładę Jędrysik do tego stopnia, że swoim czytelnikom przekazała instrukcję, iż „wszyscy powinniśmy poczuć się tym obrażeni”. Czytelnicy „GW”, jak wiadomo, po pierwsze - nie obrażają się bez rozkazu, a po drugie - co wynika z pierwszego - zawsze reagują stadnie, toteż tylko patrzeć, jak rozpoczną zbieranie podpisów pod protestem, zaś w najbliższą niedzielę JE abp Józef Życiński, specjalnie na takie rzeczy wyczulony, pryncypialnie potępi zarówno rysunek Andrzeja Krauzego, jak i felieton Macieja Rybińskiego, uzasadniając to jakimś szalenie wyrafinowanym sofizmatem. Zanim jednak to wszystko nastąpi, zastanówmy się spokojnie, co tak naprawdę mogło wzburzyć ścisłe kierownictwo „Gazety Wyborczej”, że aż nakazało pani redaktor Jędrysik przekazanie instrukcji w sprawie obrażenia? Z pozoru wygląda to na ogromne emocjonalne zaangażowanie w ochronę reputacji i uczuć sodomitów oraz tak zwanej „kwestii smaku”. Ale to mogą być jedynie pozory, bo wiadomo przecież, że ścisłe kierownictwo „GW” kieruje się wyłącznie mądrością etapu, która wyklucza wszelkie autentyczne zaangażowanie emocjonalne. Owszem, emocjonalne zaangażowanie zawsze można, a nawet należy odgrywać, ale tak naprawdę to jakaż emocjonalna więź może istnieć między ścisłym kierownictwem „GW” a sodomitami, czyli tzw. „gejami” zwłaszcza, gdy są gejami-gojami? Żadnej emocjonalnej więzi, ma się rozumieć, być nie może, bo „geje-goje” są dla żydokomuny jedynie nawozem historii, proletariatem zastępczym, który najpierw trzeba podbechtać do robienia głupstw, a potem go „bronić” przed reakcją, jaką swoimi głupstwami wywołał, rozkładając tym prostym sposobem mniej wartościową tubylczą społeczność, która w efekcie, niczym w chederze, recytuje zadane jej przez żydokomunę pensum aż do całkowitego ogłupienia. Te zdolności aktorskie zeszły im już do poziomu instynktów, co skłania do zastanowienia, czy mogą być one dziedziczone po stalinowskich przodkach, co to jednego dnia, podczas godziny nienawiści, z wściekłością wykrzykiwali „precz!”, a następnego - z miłością: „niech żyje!”? Coś może być na rzeczy, co szczerze pokazał Woody Allen w filmie „Zelig”, któremu, kiedy tylko znalazł się wśród Murzynów, zaraz czerniała skóra, a znowu wśród kobiet w ciąży - od razu rósł brzuch. Skoro zatem nie chodzi tu o żadne autentyczne emocjonalne zaangażowanie w obronie reputacji sodomitów, ani o „kwestię smaku”, bo wiadomo, że jak trzeba, to ścisłe kierownictwo bez ceregieli „każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje” - to o co chodzi naprawdę? Nie jest wykluczone, że naprawdę to chodzi o zazdrość. Nie wobec kóz, o tym, ma się rozumieć, nie ma mowy, przynajmniej w tym sensie, w jakim można by sobie to kojarzyć - bo w innym sensie - jak najbardziej. Mamy już bowiem i inspektora ochrony danych osobowych i pełnomocnika do równego statusu kobiet i mężczyzn, rzecznika praw obywatelskich, rzecznika praw dziecka, ważą się losy rzecznika praw pacjenta, ale dopiero rzecznik praw zwierząt - to jest najlepszy interes! Weźmy takiego pana Dawida Pelega, byłego ambasadora Izraela w Warszawie, co to kreował się rzecznikiem i spadkobiercą Żydów którzy nie pozostawili spadkobierców. Nikt nie zaprotestuje, nikt nie zakwestionuje mu pełnomocnictw, więc śmiało może żądać „miliardów dolarów” od tubylczych mężyków stanu i kiedy tylko je dostanie, nie potrzebuje się przed nikim z nich rozliczać. A cóż dopiero w przypadku rzecznika praw zwierząt? Przypomnijmy tylko dwie sprawy: chorobę wściekłych krów i ptasią grypę. W obydwu przypadkach miliony istot czujących zostały dosłownie zholokaustowane z rasowych pobudek antropocentrycznych i żaden głos nie odezwał się w ich obronie, chociaż niby tylu miały przyjaciół, nie tylko w parlamentach, gdzie aż się roi od parlamentarzystów Zielonych, ale i w organizacjach pozarządowych, na przykład w Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot. Wszyscy wsadzili dudy w miech, podkulili pod siebie ogony, zachowując się biernie w obliczu tej zagłady i jeśli tylko iustitia kiedyś zatriumfuje, to ani chybi jakaś krowia, czy kurza pani doktor Alina Cała wytknie to ludzkości nieubłaganym palcem. Ale iustitia, to jedna sprawa, a odszkodowanie, to rzecz druga. Czyż taka potworna zbrodnia może pozostać bez zadośćuczynienia - oczywiście zadośćuczynienia materialnego? Jasne, że nie może, a skoro tak, to komu powinna zostać wypłacona stosowna rekompensata, jeśli nie rzecznikowi ofiar, jeśli nie ich obrońcy? W takiej sytuacji trudno się dziwić, że rysunek Andrzeja Krauze w „Rzeczpospolitej” a zwłaszcza felieton red. Rybińskiego w którym próbuje wystąpić w roli rzecznika kóz, mógł wzbudzić najwyższe zaniepokojenie ścisłego kierownictwa „Gazety Wyborczej”, że ktoś próbuje zepsuć taki znakomity interes i stąd instrukcja pani red. Jędrysik do czytelników, by wszyscy natychmiast się oburzyli. To oburzenie, ma się rozumieć, będzie tylko wstępem do zasadniczego odporu, w ramach którego nie może przecież zabraknąć i Jego Ekscelencji, który zawsze na posterunku, zawsze w służbie narodu, no i pozostałych autorytetów moralnych, a także proroków mniejszych w rodzaju pana red. Żakowskiego i red. Wołka. No dobrze, ale co z naszą mocarstwową pozycją w Europie, co z byłym charyzmatycznym premierem Buzkiem? Zapisał się już do partii, w związku z czym Tusek za Buzkiem, ale czy to wystarczy? A gdyby tak poszedł za ciosem i dajmy na to, dał się przecwelować, to można by zmobilizować poparcie nie tylko Niemców, ale również międzynarodówki sodomitów i gomorytów? Ja wiem, że to jest poświęcenie, ale czegóż prawdziwy patriota nie zrobi dla Polski? SM

O pożytkach z poezji Ach, ileż wydarzeń można by przewidzieć, gdyby zamiast rozmaitych głupich ekspertyz ludzie czytali poezje! Korzyść byłaby podwójna, bo te wszystkie ekspertyzy nie tylko są głupie, ale przede wszystkim - nudne, jak flaki z olejem, podczas gdy dobra poezja nie tylko zawiera zbawienne pouczenia, ale w dodatku są one podane w wytwornej, często nawet niezwykle błyskotliwej formie językowej. Weźmy dla przykładu prognozy różnych fachmanów od finansów sprzed trzech lat. Prawie wszyscy rozprawiali o tym, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Tymczasem za swawole grandziarzy ktoś w końcu musiał zapłacić i w rezultacie ujrzeliśmy geniusza finansowego Alana Greenspana, co to całą gospodarkę światową niby miał w małym palcu, jak przed komisją Kongresu mamrotał, że „ja, ludzie kochani, jestem niewinny” i że się „pomylił”. Skoro zatem „mylą się” nawet tacy geniusze, jak Alan Greenspan, to cóż dopiero mówić o geniuszach drobniejszego płazu, jak np. pan minister finansów Jacek Rostowski? Niby geniusz, jakże by inaczej, ale czasami sprawia wrażenie, jakby nawet do trzech nie potrafił zliczyć, a w każdym razie - jakby nie wiedział dokładnie, ile właściwie ma pieniędzy. To znaczy - nie tyle, „ile ma”, ale - ile mu brakuje. To już lepszy był chyba minister króla Augusta III, którego król ten każdego ranka ponoć pytał: „Bruhl - czy mam pieniądze?” - a Bruhl nie tylko potrafił na to pytanie odpowiedzieć poprawnie, ale nawet wyliczyć się co do talara. Wygląda na to, że dzisiaj geniusz finansowy polega na tak zwanym „bajerze”, którym rozmaite filuty czarują pejzanów, niczym jarmarczni mistrzowie gry w trzy karty - a potem jest już za późno. Bo właśnie z taką sytuacją mamy chyba do czynienia. Pan minister Rostowski jakiś taki markotny i nawet nie dementuje fałszywych pogłosek, że pod koniec roku może w budżecie zabraknąć już nie 40 - jak za charyzmatycznego premiera Buzka - ale 50 miliardów złotych! I to mimo gorączkowego szlamowania tych spółek Skarbu Państwa, które jeszcze nie do końca zostały rozkradzione i nawet przynoszą jakieś zyski. W obliczu takiej perspektywy nawet najwięksi geniusze finansowi byliby bezradni, więc nic dziwnego, że i nasz geniusz drobniejszego płazu nie widzi innego sposobu, jak zdarcie resztek skóry z podatników. Ale nie ma co narzekać; słusznie Pan Bóg karze nas za lekkomyślność, która w połączeniu z poparciem razwiedki, wyniosła do rządów blagierów i cudotwórców. A gdyby ludzie mniej zwracali uwagi na głupie i nudne ekspertyzy, a zamiast tego czytali poezje, to z pewnością natrafiliby na ostrzeżenie Bertolda Brechta: „Toć raj na ziemi stworzyć każdy chce! Ale czy forsę ma? Niestety - nie!” Toż to było właśnie o premieru Tusku! SM

Będzie radość w Niebiesiech? Media donoszą, że zmarły właśnie w wieku 82 lat generał Służby Bezpieczeństwa Zenon Płatek będzie miał „katolicki pogrzeb” na cmentarzu na Wólce Węglowej w Warszawie. Generał Płatek był szefem Departamentu IV MSW, zajmującego się inwigilacją i organizowaniem prowokacji wobec związków wyznaniowych - w pierwszym rzędzie - Kościoła katolickiego. Dzięki parasolowi ochronnemu, jaki rozpostarli nad nim agenci komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, nie została sądownie wyjaśniona jego rola w zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki oraz morderstwach dokonanych na innych księżach katolickich. Proces generała Płatka został zawieszony, bo niezawisły sąd ulitował się nad złym stanem jego zdrowia. Wcześniej niezawisły sąd go uniewinnił, podobnie jak generała SB Władysława Ciastonia, z powodu braku dowodów. Podobnie nie został skazany za tę zbrodnię generał Mirosław Milewski - w UB chyba od urodzenia - chociaż major Wiesław Górnicki już dawno donosił generału Jaruzelskiemu, że to właśnie generał Milewski porwanie ks. Popiełuszki zaplanował. Ale Biuro Polityczne KC PZPR jeszcze pod koniec lat 80-tych zabroniło wymiarowi sprawiedliwości wszczynania jakichkolwiek kroków wobec generała Milewskiego i ta decyzja była w pełni respektowana również w III Rzeczypospolitej. Zatem - jak ma nie być dowodów, to ich nie będzie, żeby tam nie wiem co - i to jest właśnie największa zaleta niezawisłych sądów. Katolicki pogrzeb generała Płatka wskazuje, że prawdopodobnie przed śmiercią się nawrócił. Warto przypomnieć, że w więzieniu nawrócił się również zabójca księdza Popiełuszki, kapitan Grzegorz Piotrowski. Tak w każdym razie twierdził pan Tadeusz Fredro-Boniecki w swojej książce. Widocznie jednak kapitanowi Piotrowskiemu tamto nawrócenie się nie przyjęło, bo po wyjściu z więzienia powrócił do sprośnych błędów Niebu obrzydłych w piśmie „Fakty i Mity”, prowadzonym przez ex-księdza, któremu z kolei nie przyjęły się święcenia. Ale w przypadku generała Płatka o odrzuceniu nawrócenia chyba nie może być mowy. W takim razie większa może być radość w Niebiesiech z przybycia tam generała SB Zenona Płatka, niż z dziesięciu sprawiedliwych. W końcu taka rzecz nawet i tam nie przytrafia się codziennie. Nie jest zatem wykluczone, że ten właśnie motyw zostanie podkreślony w pogrzebowej homilii, którą z wypływającym z głębi serca gorejącego wewnętrznym przekonaniem, powinien wygłosić oczywiście jakiś wybitny członek wpływowego zakonu Ojców Konfidencjałów, co to „bez swojej wiedzy i zgody” zostali zarejestrowani w charakterze tajnych współpracowników SB - żeby również młodzież wiedziała, czego się trzymać i w jaki sposób się zachowywać. SM

"Cywilna kontrola" Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma - głosiło popularne w czasach sarmackich przysłowie. Czasy sarmackie dawno już minęły i teraz ton nadają snobi udający cudzoziemców, a zwłaszcza - europejsów, ale - ciekawa rzecz - przysłowie to nie tylko zachowało aktualność, ale nawet jakby jej jeszcze nabrało. Chodzi oczywiście o tak zwaną cywilną kontrolę nad tajnymi służbami, czyli razwiedką. W związku z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, uznającym za niezgodne z Konstytucją niektóre postanowienia ustawy o CBA, znowu poważni, zdawałoby się, ludzie dyskutują o tym z wielkim namaszczeniem, podczas gdy cała ta cywilna kontrola tajnych służb przypomina słynny dowcip o mężu rogaczu. Zastawszy żonę w stanie wskazującym na zdradę, rozpoczął energiczne poszukiwania sprawcy. Otwierał drzwi do wszystkich pomieszczeń, komunikując głośno, że tam zdrajcy "nie ma". W pewnej chwili otworzył szafę, gdzie właśnie stał ów mężczyzna, ale - z pistoletem w ręku. - I tu go nie ma - oznajmił pobladły nagle mąż, zatrzaskując czym prędzej drzwi szafy. Problem polega bowiem na tym, że cywile, którzy mają kontrolować tajne służby, muszą najpierw uzyskać certyfikat dostępu do informacji niejawnych, wydawany przez... tajne służby, a konkretnie - przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jest rzeczą oczywistą, że ABW nie wyda takiego certyfikatu osobie, do której nie ma zaufania, natomiast ewentualnie wyda go takiej, do której zaufanie ma. A do kogo ABW może mieć większe zaufanie niż do własnych konfidentów? Warto podkreślić, że "konfident" oznacza właśnie osobę zaufaną. Więc jest poza dyskusją, że osoby dysponujące takimi certyfikatami cieszą się zaufaniem albo ABW, albo jakiejś innej spośród 7 tajnych służb, oficjalnie działających obecnie w Polsce. W tej sytuacji cała ta cywilna kontrola tajnych służb jest prawdopodobnie iluzją, bo kontrolujący je cywile mogą zwyczajnie wykonywać zadania wyznaczone im przez oficerów prowadzących. W tej sytuacji namaszczenie, z jakim - zdawałoby się - poważni ludzie perorują o tej cywilnej kontroli, potwierdzałoby najgorsze podejrzenia. Rzecz w tym, że tajne służby bez konfidentów byłyby ślepe i głuche. Ale i konfident konfidentowi nierówny. Cóż przyszłoby, dajmy na to, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, gdyby w charakterze konfidenta pozyskała, powiedzmy, jakiegoś wiejskiego pastuszka? Jakich to informacji mógłby on dostarczać? Kto komu ukradł kurę albo jakimi słowy jedna gospodyni zelżyła drugą? Wielkie mecyje. Tymczasem jeśli w charakterze konfidenta ABW pozyska kogoś obiecującego i potem prowadzi mu karierę, np. pomagając mu zostać burmistrzem, posłem, senatorem, ministrem, prokuratorem, sędzią, naczelnym redaktorem, biznesmenem lub w ostateczności, jeśli już do niczego innego się nie nadaje - autorytetem moralnym, to nie tylko może liczyć na coraz to ciekawsze informacje, ale przede wszystkim - na decyzje wychodzące naprzeciw oczekiwaniom razwiedki, której interesy wcale nie muszą pokrywać się z interesami państwa - co właśnie ma miejsce u nas. Warto nawet postawić pytanie, czy obecnie w Polsce w ogóle można uprawiać skuteczną politykę, nie będąc niczyim agentem? Obawiam się, że jest to niemożliwe, a w każdym razie - mało prawdopodobne, zwłaszcza w sytuacji, gdy tajemnicą poliszynela jest, iż państwo nasze jest penetrowane na wylot i do środka ziemi również przez razwiedki obcych państw poważnych, do których tubylczy tajniacy zaczęli się przewerbowywać jeszcze w drugiej połowie lat 80. Najważniejszą tedy sprawą jest, by o tym głośno nie mówić. Taką właśnie metodę postępowania zalecał stary diabeł w listach do diabła młodego, tłumacząc mu, że chodzi o to, by ludzie sądzili, iż diabłów nie ma, bo wtedy kuszenie staje się rzeczą dziecinnie łatwą. Więc o agenturze nie trzeba głośno mówić, natomiast głośno i z powagą trzeba dyskutować o "cywilnej kontroli", dzięki czemu, zwłaszcza ludzie młodzi i naiwni, może będą myśleli, że z tą naszą młodą demokracją to wszystko jest naprawdę. SM

"Przedsiębiorstwo holokaust" rusza pełną parą. David Peleg: Polska ma zwrócić miliardy dolarów albo mienie. W Pradze rozpoczyna się dzisiaj pięciodniowa międzyrządowa konferencja "Mienie ery holokaustu". Do udziału w niej zaproszono przedstawicieli czterdziestu dziewięciu państw oraz trzydzieści organizacji pozarządowych. Przedmiotem rozmów będzie restytucja mienia żydowskiego: komunalnego, religijnego oraz prywatnego, w tym także dzieł sztuki oraz dóbr kultury, do czego przedstawiciele społeczności żydowskiej będą starali się nakłonić przede wszystkim państwa Europy Środkowowschodniej. Mienie, które nie ma spadkobierców, miałoby trafić do organizacji żydowskich. Z tej okazji 25 amerykańskich kongresmanów wystosowało list do władz Polski i Litwy. Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych dotychczas nie odpowiedziało na pytanie "Naszego Dziennika" o ewentualną reakcję strony polskiej na to pismo. Inicjatorem apelu jest wyznaczony przez sekretarz stanu USA na przewodniczącego amerykańskiej delegacji Robert Wexler, demokratyczny członek Izby Reprezentantów oraz Komisji Spraw Zagranicznych. "Jest moim celem, aby w trakcie konferencji być jak najskuteczniejszym adwokatem ocalonych z holokaustu" - napisał w specjalnie wydanym oświadczeniu Wexler. Izraelski dziennik "Haaretz" informuje, że już na trzy tygodnie przed międzynarodową konferencją w Pradze strona żydowska prowadziła rozmowy, czy kraje takie jak Polska i Ukraina powinny zwrócić "nie posiadającą spadkobierców własność, która należała do zamordowanych Żydów". "Podczas gdy te kraje sprzeciwiają się restytucji własności, która nie posiada spadkobierców, żydowscy przedstawiciele Konferencji 'Mienie ery holokaustu' rozpoczynającej się 26 czerwca w Pradze oświadczyli, że mienie nie posiadające spadkobierców powinno trafić do organizacji żydowskich" - pisze gazeta. W rozmowie z dziennikiem "Haaretz" David Peleg, nowo wybrany dyrektor Światowej Organizacji Żydów ds. Zwrotu Mienia, oszacował wartość utraconego w Polsce majątku żydowskiego na miliardy dolarów, na których zwrot będzie naciskał. Jednocześnie strona izraelska nie zadała sobie trudu sporządzenia kosztorysu odbudowy ze środków państwowych, a zatem przez poszczególne społeczeństwa, należących przed wojną do społeczności żydowskiej budynków i innych rodzajów wkładu w odbudowę. Konsekwentnie pomija się także kwestię kosztów utrzymania ich przez ponad pół wieku. Kwestii restytucji poświęcił obszerny artykuł "Israel Journal of Foreign Affairs" (III: 1 /2009), w którym Herbert Block, nawiązując do tematu konferencji, żali się, iż żydowska własność znajduje się w złej kondycji z powodu zaniedbania jej przez lokalne władze. Zdaniem Blacka, do 2008 r. zwrócono łącznie 16 proc. żydowskiego mienia. Zauważa, że stosowne ustawy w tej materii nie zostały uchwalone na Litwie, Łotwie, w Bośni, Słowenii, Rosji, Białorusi i Mołdawii. "Najbardziej oporna, jeśli chodzi o rozmowy na temat restytucji, jest Litwa" - stwierdza Block. - Zaoferowane przez Litwę odszkodowania za nieruchomości żydowskie przejęte podczas okupacji hitlerowskiej i sowieckiej są zbyt małe i następują zbyt późno - ocenił przedstawiciel Komitetu Żydów Amerykańskich (AJC) Andrew Baker po wczorajszym spotkaniu w Wilnie z premierem Litwy Andriusem Kubiliusem. W poniedziałek rząd w Wilnie zadecydował, że z powodu kryzysu gospodarczego w kraju odszkodowania, rozłożone na dziesięć lat, ruszą w roku 2012. Przyjęty w marcu projekt, który jeszcze ma być zaaprobowany przez parlament, przewiduje wypłacenie odszkodowań o wysokości 113 mln litów (33 mln euro) za sporne mienie, co według oceny rządu stanowi jedną trzecią jego wartości. Zastanawiające, że ani amerykański Kongres (warto przypomnieć, że w Departamencie Stanu USA znajduje się specjalna komórka ds. zwrotu żydowskiego mienia; zaangażowane są w to także amerykańskie przedstawicielstwa dyplomatyczne.), ani środowiska żydowskie zwrotu mienia nie domagają się tak aktywnie od strony rosyjskiej, za to usiłują wymusić restytucję i odszkodowania na znajdujących się pod sowiecką okupacją Polakach i Litwinach. Autorem sformułowania "przedsiębiorstwo holokaust" jest amerykański naukowiec żydowskiego pochodzenia Norman Finkelstein, który w jednej ze swych książek dowodzi, że żydowskie organizacje nauczyły się czerpać wymierne korzyści z odwoływania się do holokaustu. Anna Wiejak

26 czerwca 2009 Skąd się biorą powodzie - i powodziowe szkody? Główną przyczyną powodzi jest, oczywiście, istnienie na powierzchni Ziemi - wody; zwłaszcza w postaci rzek. Rzut oka na prawie każde dorzecze pokazuje, że rzeka na ogół wypływa z gór - i na początku wlewa się do niej cała gęstwina strumyków, potoków i rzeczek. Potem dopływy stają się rzadkie. Jeśli więc padają ulewne deszcze, to w górnym biegu rzeki wody trafiają do cieków wodnych i szybko (stromizna!) wlewają się do większych rzeczek - a te wtedy wylewają. Tak jest - i tak by było, gdyby nie działalność ludzi, którzy chcąc się chronić, budują wały przeciwpowodziowe. W efekcie całość wody prze niżej, wywołując tym większe powodzie na nizinie. Oczywiście można zatrudnić bezrobotnych - i usypać wały przeciwpowodziowe na obydwu brzegach wszystkich rzek w Polsce. Tyle, że wtedy wystąpiłoby katastrofalne stepowienie, gdyż woda, zamiast nawadniać ziemię, spływałaby prostu do Bałtyku. Proszę zauważyć, że np. Nil co roku wylewa - ale jakoś nie mówi się wtedy o „powodzi” lecz o „dobroczynnym namuleniu pól uprawnych”. I to jest podejście właściwe. Zamiast ogromnym kosztem budować wały i narzekać, że „zalewa” - a jednocześnie narzekać na stepowienie - należy pozwolić by zalewało, i cieszyć się, że woda zostaje w ziemi, zamiast spłynąć do morza. Niech ludzie na terenach zalewowych stawiają chałupy na solidnych palach (zarobią palownicy i producenci kafarów) - i tyle. Komuniści w 1933 roku stworzyli w USA „Tennessee Valley Authority”, by wybudować typową Wielką Budowlę Socjalizmu. Tamy pobudowane przez TVA „Ujarzmiły lokalne rzeki, kontrolowały powodzie, usprawniły żeglugę i wytwarzały elektryczność” W efekcie podatnik do dziś dopłaca do każdego kilowata wyprodukowanego przez TVA ŚP. Ronald Reagan natrząsał się z komuchów od New Dealu, iż „aby zapobiedz temu, że Tennessee raz na 12 lat zalewała 20.000 akrów, zalano na stałe 40.000 akrów”. Stosowane w Europie metody „walki z powodzią” należą do tego samego gatunku. Jest jeszcze jedna przyczyna wielkich szkód powodowanych przez powodzie: ubezpieczenia - i pomoc państwa. Ponieważ mieszkańcy terenów zalewowych są ubezpieczeni - i w razie czego są pewni, że otrzymają pomoc od państwa (często w sumie przekracza to wielkość szkody!) - to spokojnie i chętnie budują się na terenach zalewowych. Gdyby tego nie było, stawialiby chałupy o 300 metrów dalej - lub na palach właśnie... Ale to już inny, ogólniejszy odprysk tematu: „Jak państwo szkodzi okupowanemu przez siebie krajowi”. JKM

MOSSAD, KOMPUTERY I BRAT KURONIA Andrzej Kuroń twierdzi, że używane przez niego aplikacje izraelskiej spółki Sapiens nie mogły zawierać żadnych ukrytych mechanizmów służących do zewnętrznej inwigilacji najważniejszych polskich instytucji. Tymczasem w latach 80. izraelski wywiad sprzedał kilkunastu państwom program z takimi właśnie "furtkami". Kilka tygodni temu opisaliśmy działalność biznesową Andrzeja Kuronia, brata znanego opozycjonisty. Firma Kuronia za pomocą programów spółki Sapiens - kierowanej m.in. przez byłych izraelskich wojskowych - opracowywała w latach 90. systemy dla Narodowego Banku Polskiego, PKO BP, Kancelarii Sejmu, Kasy Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych (KRUS), a także dla PZL Warszawa Okęcie. W największym polskim banku, PKO BP wdrażała np. system obsługi centrali w zakresie dystrybucji świadectw udziałowych NFI. Jak czytamy na stronie firmy Kuronia, obejmował on "utrzymanie centralnej kartoteki uprawnionych do nabycia świadectw (ponad 27 min pozycji), aktualizowanej na podstawie danych PESEL, a także codzienne przetwarzanie danych dystrybucji. Jeśli chodzi o NBP, to system Sapiens realizował "prowadzenie rachunków bieżących banków w Centrali NBP" oraz transakcje rozliczeniowe on-line między centralami banków. Nie od dziś wiadomo, że wysoko wykwalifikowani informatycy potrafią wbudować w oprogramowanie specjalne wewnętrzne mechanizmy, niewidoczne dla zwykłych użytkowników. Napytanie, czy izraelska spółka mogła poprzez instalację systemów Sapiens uzyskać dostęp do poufnych danych w Polsce, Andrzej Kuroń odpowiedział przecząco. "Mówimy o systemie, który powstał piętnaście lat temu, wtedy nie było Internetu jak dziś. Nie było możliwości, by dane siecią wypłynęły do Izraela. Internet jest od 10 lat, to było znacznie wcześniej. Wówczas komputery działały w sieciach wewnętrznych, a dane z oddziałów były transmitowane po kablu telefonicznym bądź dostarczane na dyskietkach" - stwierdził Kuroń.

System od Mosadu Warto jednak wiedzieć, że już w latach 80. na szeroką skalę stosowano oprogramowanie, w którym celowo umieszczano elementy pozwalające na inwigilację użytkownika danego systemu. Jedną z najgłośniejszych spraw tego typu była afera związana z programem Promis. Jej fascynujące szczegóły upublicznił kilka lat temu brytyjski dziennikarz Gordon Thomas - wybitny znawca tematyki wywiadowczej. Promis - czytamy w książce Thomasa pt. Szpiedzy Gideona. Tajna historia Mossadu (wyd. 1999, tłum. Zofia Kunert) - to specjalistyczny system baz danych, pozwalający na błyskawiczne łączenie analizowanie rozmaitych kartotek bez konieczności zmian w samym programie. Prototyp aplikacji (jej pełna nazwa to Prosecutor''s Management Information System) powstał w latach 70. w niewielkiej amerykańskiej firmie informatycznej Inslaw. W 1983 r. w spółce tej zjawił się niejaki Ben Orr, podający się za prokuratora z Izraela. Obejrzał program, który miał go interesować ze względu na możliwość wykorzystania w walce z arabskimi terrorystami. Potem okazało się, że dr Orr to w rzeczywistości współpracujący z rządem USA Rafi Eitan - zastępca szefa Mosadu ds. operacyjnych, znany m.in. z akcji porwania Adolfa Eichmanna. Jak jednak można się było spodziewać, po wizycie Eitana program Promis trafił nie tylko w ręce amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości (który skierował izraelskiego agenta do Inslaw), lecz także do Izraela. Tam najlepsi programiści Mosadu "rozebrali" system, dodali kilka własnych elementów i zaczęli sprzedawać go na świecie jako nowy produkt. Kluczowe znaczenie odegrał tu ostatni dodatek wprowadzony do Promisa przez izraelski wywiad. "Ben Menasze [doradca premiera Icchaka Szamira ds. wywiadu] twierdzi, że został wezwany i miał duży udział w założeniu "furtki" - wbudowanego procesora, o którym nie miał pojęcia żaden z kupujących. Dzięki niemu Rafi Eitan wiedział, jakiej informacji ktoś poszukuje" - pisze Thomas w Szpiegach Gideona. I dodaje, że dzięki wbudowanemu mechanizmowi "Mosad wykorzystywał Promis do odczytywania tajnych danych innych służb wywiadowczych". Jakie państwa kupiły system od Izraelczyków? Według Thomasa, były to min. USA, Wielka Brytania, Australia, Gwatemala, Korea Południowa, Kanada, ZSRR, NRD i Polska Rzeczpospolita Ludowa. Mosad korzystał na operacji podwójnie. Finansowo, bo wartość programów Promis, sprzedanych różnym państwom i ich instytucjom, miała przekroczyć w 1989 r. 500 mln dolarów, i operacyjnie, bo Jerozolima w krótkim czasie uzyskała najbardziej poufne dane wywiadowcze, np. z departamentów rządowych USA.

Izraelska wtyczka w polskiej "wojskówce" W Europie, zwłaszcza Wschodniej, transakcje sprzedaży izraelskiego systemu uwierzytelniał brytyjski poseł, milioner i wydawca - Robert Maxwell, uważany powszechnie za jednego z najwyżej postawionych agentów żydowskiego wywiadu w Wielkiej Brytanii (w 1991 r., zaraz po ujawnieniu jego związków z Mosadem, Maxwell został w tajemniczych okolicznościach zamordowany). To właśnie Brytyjczyk pod pretekstem przeprowadzenia dziennikarskiej rozmowy z Michaiłem Gorbaczowem nakłonił do nabycia programu Promis władze KGB. Jak twierdzi Thomas (który podtrzymał tę tezę w artykule we "Wprost" nr 12/2004), za pośrednictwem Maxwella system informatyczny sprzedawany przez Mosad trafił także do PRL. Przy okazji tej transakcji funkcjonariusze Wojskowej Służby Wewnętrznej (poprzednik WSI), którzy odpowiadali za wdrożenie izraelskiego systemu, pozwolili również wykraść szpiegom z Tel Awiwu nowoczesny wówczas rosyjski samolot MiG-29. Wysoki oficer WSW z Gdańska nadzorujący całą operację "w zamian za milion dolarów wpłacony na konto Citibanku w Nowym Jorku spisał samolot na straty jako bezużyteczny, mimo że niedawno przywieziono go z rosyjskiej fabryki sprzętu lotniczego". Maszynę rozebrano na części i wywieziono z Polski w skrzyniach oznakowanych jako sprzęt rolniczy. Gdy Moskwa i Warszawa odkryły kradzież, Rosjanie wystosowali oficjalną notę do izraelskiego rządu, po czym Żydzi - którzy zdążyli już przez ten czas poznać wszystkie sekrety MiG-a - zwrócili pospiesznie samolot. W tym czasie "wysoki oficer WSW" związany podobno blisko z ówczesnym szefem tej służby zdążył odebrać milion dolarów w Nowym Jorku, lecz szybko został przejęty przez służby amerykańskie, które w zamian za współpracę zapewniły mu nową tożsamość. Równolegle z PRL-owskich służb specjalnych wypływały już dzięki Promisowi najtajniejsze informacje. Przechwytywane były one przez agentów i oficerów Mossadu, którego szefem do 1989 r. był Nahum Admoni - dziś jeden z dyrektorów korporacji Emblaze Group, związanej korporacyjnie i personalnie z Sapiens International. Czy zatem faktycznie należy lekceważyć wszelkie analogie między sprzedażą systemów Promis a wdrażaniem w Polsce przez Andrzeja Kuronia aplikacji Sapiens? Na to pytanie z pewnością nie uzyskamy szybko pewnej odpowiedzi, ale rewelacje Gordona Thomasa - który napisał swoją książkę na podstawie wieloletnich rozmów z izraelskimi agentami oraz przejętych w 1989 r. przez wywiad brytyjski dokumentów Stasi - dają niewątpliwie do myślenia. Grzegorz Wierzchołowski, Maciej Marosz

Produkty izraelskiej firmy Sapiens, w której kierownictwie można znaleźć wielu byłych izraelskich wojskowych (m.in. z wojsk lotniczych, sił obronnych i specjalistycznych wojskowych jednostek informatycznych), obecne są w Polsce od 1991 r. Wyłącznym dystrybutorem systemów Sapiens w Polsce jest od 18 lat spółka System 2000, której prezesem jest Andrzej Feliks Kuroń, młodszy brat opozycjonisty Jacka Kuronia. Firma powstała 27 listopada 1986 r., a więc jeszcze w PRL. Tworzyła wówczas systemy informatyczne. - Normalnie stworzyliśmy spółkę i zaczęliśmy działalność, zajmując się softwarem komputerowym. Działaliśmy na terenie Polski, pracowaliśmy jak wiele innych firm. Dla księgowości, gospodarki materiałowej, nie pamiętam czego jeszcze - powiedział nam szef Systemu 2000. Równie oszczędnie opisał początki współpracy z Izraelczykami. Andrzej Kuroń nie zapadł szczególnie w pamięć członkom opozycji PRL - nawet tym, którzy mieli wówczas bezpośrednią styczność z jego sławnym bratem. - Był sympatykiem opozycji, wykonywał pomocnicze działania. Ale sensu stricto w opozycji nie działał. Żadnych funkcji nie miał, nie podejmował też żadnych akcji - mówi "GP" Józef Chajn, wieloletni przyjaciel Jacka Kuronia, dawny działacz opozycji demokratycznej w PRL, były wicedyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. - W ogóle nie słyszeliśmy, że Jacek Kuroń ma brata - twierdzą Andrzej i Joanna Gwiazdowie. - Spotkałem ojca Kuronia, ale o Andrzeju Kuroniu dowiedziałem się z "Gazety Polskiej" - dodaje Gwiazda. - Przedyskutowaliśmy w PRL wiele godzin nie tylko z Jackiem Kuroniem, ale 1 osobami z jego otoczenia, lecz żadna z nich nigdy nie wspominała o jego bracie - mówi.

Polskie krety KGB Agenci KGB działali na szczytach polskiego wywiadu wojskowego już po upadku PRL - wynika z akt Stasi Polski wywiad wojskowy, od 1991 r. Wojskowe Służby Informacyjne, współpracował z KGB nie tylko przed upadkiem komunizmu, ale i po nim. W szpiegowskich operacjach wykorzystywano oprogramowanie skradzione w Stanach Zjednoczonych. To samo oprogramowanie zostało potem odsprzedane Departamentowi Stanu USA, tyle że zawierało już wówczas elektroniczną "furtkę", która umożliwiała śledzenie przepływu informacji między Departamentem Stanu a ambasadą USA w Warszawie oraz w sieci 170 ambasad i konsulatów Stanów Zjednoczonych na całym świecie. Tydzień temu ujawniono, że oprogramowanie z "furtką" zainstalowano w komputerach Wang VS, które przetwarzały w Departamencie Stanu USA dane SCIF (Sensitive Compartmented Information - informacje chronione specjalnego znaczenia). Dochodzenie w tej sprawie prowadzi amerykańskie Federalne Biuro Śledcze.

Bomba w archiwach Stasi Prawdziwa bomba wybuchła, gdy przeanalizowano dokumenty przejęte przez brytyjski wywiad (MI6) z głównej siedziby NRD-owskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego (Stasi) w Berlinie Wschodnim (krótko przed splądrowaniem budynków po upadku komunistycznego reżimu). W dokumentach Stasi pojawiają się nazwiska trzech szefów polskiego wywiadu wojskowego "bezpośrednio zaangażowanych w działalność wywiadowczą przeciwko Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym już po upadku systemu komunistycznego w Polsce". Wymieniono nazwiska generałów Bolesława Izydorczyka (szefa WSI w latach 1992-1994), Konstantego Malejczyka (kierował WSI w latach 1996-1997) oraz jego następcy Marka Dukaczewskiego, który obecnie jest szefem WSI. Dokumenty przejęte przez MI6 dowodzą, że wywiad wojskowy PRL oraz NRD-owska Stasi wzajemnie się szpiegowały. I Polacy, i Stasi mieli własne kopie oprogramowania Promis sprzedane im przez Roberta Maxwella. Markus Wolf, który kierował wywiadem Stasi przez 27 lat (1958--1985), a teraz spokojnie żyje w Berlinie Wschodnim, polecił swoim informatykom ulepszyć izraelską wersję Promisu, by pozwalała systemowi komputerów Robotron w berlińskiej siedzibie Stasi na śledzenie tego, co polski wywiad przekazuje KGB. - To było klasyczne śledzenie śledzących - mówi Markus Wolf. Inny ślad, pozwalający wejrzeć w głąb tajemnic polskiego wywiadu, pojawił się w dokumentach Stasi znajdujących się w centrali brytyjskiego wywiadu w Londynie. Dokumenty te informują nie tylko o tym, jak Robert Maxwell sprzedał Promis SB i wywiadowi wojskowemu PRL, lecz także o tym, w jaki sposób służby te w rewanżu umożliwiły Mosadowi kradzież sowieckiego samolotu Mig-29. Ari Ben-Menashe, były doradca ds. bezpieczeństwa premiera Icchaka Szamira, który potem pracował dla Maxwella, twierdzi, że polski generał "blisko związany z szefem WSI" otrzymał [od Izraela] milion dolarów za zgodę na skreślenie nowego samolotu Mig-29 ze stanu sprzętu bojowego (jako rzekomo nie nadającego się do lotów). - Pieniądze zostały wpłacone na konto w Citibanku w Nowym Jorku. Niedługo przed tą transakcją miga przetransportowano z rosyjskiej fabryki do Gdańska. Myśliwiec rozłożono na części, zapakowano do skrzyń z napisami "maszyny rolnicze" i wysłano specjalnym samolotem do Tel Awiwu. Tam go ponownie złożono i wypróbowano w locie. Wszystko po to, by piloci izraelskiego lotnictwa wojskowego przekonali się, w jaki sposób mogą się przeciwstawić w boju syryjskim myśliwcom Mig-29 - opowiada Ben-Menashe. W dokumentach Stasi znajdują się informacje, że już po kilku tygodniach Moskwa odkryła zniknięcie jednego z migów. Kreml wystosował wtedy ostry protest do izraelskiego rządu. "Protest był wsparty groźbą zatrzymania wyjazdów Żydów ze Związku Sowieckiego do Izraela" - czytamy w jednym z dokumentów Stasi. Kiedy lotnictwo w pełni wypróbowało miga, rząd Izraela wyraził ubolewanie i przeprosił władze ZSRR za "niestosowną nadgorliwość oficerów, którzy działali bez upoważnienia". Samolot został ponownie rozłożony i wysłany do Gdańska. W tym czasie polski generał, który kierował całą operacją, mieszkał już w Ameryce.

W służbie terrorystów Wysoki oficer wywiadu brytyjskiego powiedział mi, że istnieją "mocne dowody" na to, iż Wojskowe Służby Informacyjne brały także udział w tajnych transakcjach sprzedaży broni organizacjom terrorystycznym na Bliskim Wschodzie. Działo się to do roku 1999, a być może także później. Informator z izraelskiego Mosadu powiedział z kolei, że WSI "w wielu aspektach pozostają dawnymi wojskowymi służbami wywiadu, które prowadziły wojnę przeciwko Zachodowi". Eliza Mannigham-Buller, dyrektor MI5 (brytyjskiego kontrwywiadu), wysłała raport do Home Office (MSW), w którym alarmuje, że po 1 maja 2004 r. tajne służby z krajów byłego bloku wschodniego będą miały ułatwione zadanie, jeśli chodzi o umieszczanie głęboko zakonspirowanych agentów w Wielkiej Brytanii. Wysoki oficer jednostki antyterrorystycznej Scotland Yardu powiedział mi: "Wiemy, że nadal istnieją bliskie powiązania między niektórymi tajnymi służbami w [byłym] bloku wschodnim a ugrupowaniami terrorystycznymi. Służby te mogą ułatwić im przeszmuglowanie materiałów wybuchowych do Wielkiej Brytanii".

Szpiegowanie Ameryki Przedstawiciele wywiadu w Londynie i Waszyngtonie potwierdzili, że specjalnie spreparowana przez KGB wersja oprogramowania Promis "działała" w Departamencie Stanu USA do roku 1996. W tym czasie Departament Stanu formułował zasadnicze decyzje dotyczące polityki USA wobec Polski i innych państw Europy Wschodniej. - Kupując trefne oprogramowanie, Departament Stanu nie zadawał żadnych pytań, nie sprawdzał, czy nie zawiera ono pułapek - mówi Bill Hamilton, prezes firmy Inslaw Inc. Oprogramowanie opatentowane przez Inslaw (nazwane Promis) zostało wykradzione przez wywiad Izraela w 1983 r. Ówczesny dyrektor operacji specjalnych Mosadu Rafi Eitan udawał prokuratora z Tel Awiwu, niejakiego doktora Orra. Przekonał Amerykanów, że dzięki temu oprogramowaniu można chwytać islamskich terrorystów. Departament Sprawiedliwości za darmo przekazał Eitanowi kopię programu Promis. - Rozłożyliśmy oprogramowanie na czynniki pierwsze i założyliśmy w nim tajną "furtkę". Następnie sprzedawaliśmy je na całym świecie - mówi Eitan. Człowiekiem, któremu powierzono to zadanie, był brytyjski magnat prasowy Robert Maxwell ("Wprost" poświęcił temu artykuł "Ucho generała", nr 11). To Robert Maxwell sprzedał Promis KGB, a potem polskiemu wywiadowi wojskowemu - poprzednikowi obecnych Wojskowych Służb Informacyjnych. Z dokumentów złożonych w sądzie w Waszyngtonie 22 grudnia 2003 r. wynika, że spreparowaną przez KGB wersję Promisu kupił Departament Stanu USA. Program zainstalowano w komputerach w placówkach dyplomatycznych i konsularnych USA na całym świecie bez zachowania wymogów bezpieczeństwa i bez procedur sprawdzających kontrahenta. Moi informatorzy w Londynie i Waszyngtonie twierdzą, że oprogramowanie to zainstalowano również w komputerach ambasady USA w Warszawie, co dało polskiemu wywiadowi wojskowemu bezpośredni wgląd w politykę Stanów Zjednoczonych w tak ważnych sprawach, jak działania "Solidarności", wiarygodność Lecha Wałęsy, a później stanowisko ówczesnego prezydenta George'a Busha w kwestii pomocy Stanów Zjednoczonych dla postkomunistycznej Polski. Bush uważał, że pomoc ta powinna być skromna. Dokumenty złożone w waszyngtońskim sądzie dowodzą, że polskie służby wywiadowcze, znając amerykańskie stanowisko, mogły tak grać wobec Zachodu, by stać się wiarygodnym partnerem.

Inwigilowana FBI Były agent kontrwywiadu FBI Robert Hanssen, który w 2001 r. został zdemaskowany jako szpieg KGB, przekazał swym mocodawcom w Moskwie kopie oprogramowania Promis w wersjach stosowanych w FBI i innych amerykańskich służbach wywiadu i kontrwywiadu. Taką samą wersję programu kupił niemiecki wywiad BND. Po aresztowaniu Hanssena wycofano Promis ze wszystkich komputerów w siedzibie wywiadu w Pullach w Bawarii. Przedstawiciele niemieckiej służby wywiadowczej odmówili odpowiedzi na pytanie, od kogo kupili trefny program i jak wiele szkód mógł on wyrządzić operacjom niemieckiego wywiadu. W ubiegłym roku wyszło również na jaw, że byli funkcjonariusze KGB za 2 mln dolarów sprzedali kopię Promisu Osamie bin Ladenowi. Dzięki temu bin Laden mógł o krok wyprzedzać tych, którzy na niego polowali - uważa Bill Hamilton. Sprawa penetracji przez KGB i polski wywiad wojskowy systemów komputerowych w Departamencie Stanu może zaszkodzić prezydentowi George'owi W. Bushowi. Nakłada się bowiem na rosnącą krytykę amerykańskiego wywiadu, a zwłaszcza przereklamowanej Wspólnoty Wywiadowczej.
Gordon Thomas Tłumaczył David M. Dastych

Cień "Akwarium" Służby specjalne PRL były lustrzanym odbiciem służb sowieckich. Wywiad wojskowy wzorem radzieckiego GRU miał być organizacją konkurencyjną dla wywiadu cywilnego, penetrującą wszystkie - nie tylko militarne - dziedziny życia potencjalnego przeciwnika, przede wszystkim państw NATO. Tłumacząc swoje działania koniecznością "walki z dywersją polityczną i ideologiczną", inwigilował polską emigrację, umieszczając agentów w Radiu Wolna Europa. W Polsce Informacja Wojskowa faktycznie pełniła funkcję stalinowskiej policji politycznej (niezależnej od UB) i wsławiła się represjonowaniem oficerów WP. GRU miało do polskiego wywiadu wojskowego zaufanie przede wszystkim dzięki posiadanej przezeń agenturze we Francji. Z czasem utraciło je wskutek ucieczek prominentnych polskich oficerów - na Zachód zbiegli płk Paweł Monat (w 1959 r.), szef wydziałów ataszatów wojskowych w Zarządzie II Sztabu Generalnego LWP, i płk Włodzimierz Ostaszewicz (w 1981 r.), były zastępca szefa wywiadu ds. informacji. Wojskowe Służby Informacyjne powołano w 1991 r. Oficerowie WSI mają obowiązki i uprawnienia takie jak funkcjonariusze ABW, z wyjątkiem śledczych. WSI łączą wywiad wojskowy (dawny Zarząd II Sztabu Generalnego) i kontrwywiad wojskowy (jedna ze struktur dawnej Wojskowej Służby Wewnętrznej). Jesienią 1991 r. utworzono Szefostwo Wojskowych Służb Informacyjnych. Początkowo WSI podlegały bezpośrednio ministrowi obrony narodowej. W lutym 1994 r. z WSI wydzielono Biuro Ministra Obrony Narodowej do spraw Służb Informacyjnych, a pozostałe struktury WSI podporządkowano szefowi Sztabu Generalnego WP.

Sprawa Czumy - epilog Michał Kobosko (Newsweek): Odmawiam opublikowania jako sprostowania nadesłanego przez pana tekstu. Treści udostępniane na stronie internetowej www.newsweek.pl nie są publikowane w czasopiśmie. W świetle art. 31 ust 1 PPU [ustawy prawo prasowe], jedynym podmiotem, na którym spoczywać może obowiązek publikacji sprostowania jest redaktor naczelny dziennika bądź czasopisma. (...) [tu następuje długi wykład na temat tego co to są dzienniki i czasopisma]. A zatem, stwierdzić należy, że instytucja  sprostowania prasowego nie znajduje zastosowania wobec informacji pojawiających się wyłącznie na stronie internetowej Newsweek, nie mogą one bowiem zostać uznane za dziennik lub czasopismo w rozumieniu przepisów PPU. Powyższa przesłanka jest samodzielna i wystarczająca do  odmowy publikacji wnioskowanego przez Pana sprostowania. To fragment odpowiedzi Newsweeka na sprostowanie Ministerstwa Sprawiedliwości do artykułu Andrzeja Stankiewicza "Czuma skarży się Amerykanom". Jeśli kogoś poza mną interesuje jeszcze kto wtedy publicznie kłamał - dziennikarz czy minister - może sobie wyrobić zdanie na podstawie dalszych losów sensacyjnego newsa podanego przez Newsweek i niefrasobliwie powielonego przeze mnie. Andrzej Stankiewicz (Newsweek): Podczas wizyty w USA minister Andrzej Czuma spotykał się z prokurator generalną stanu Illionois, aby lobbować w swej prywatnej sprawie - wynika z informacji „Newsweeka”. (...) Dlaczego minister wykorzystał spotkanie z wysokiej rangi amerykańskim urzędnikiem do swych prywatnych celów? Biuro prasowe resortu sprawiedliwości nam na to pytanie nie odpowiedziało. Marek Łukaszewicz (Ministerstwo Sprawiedliwości): Nie jest prawdziwa informacja, że pan Andrzej Czuma spotykał się lub rozmawiał z panią Lisą Madigan - Prokuratorem Generalnym stanu Illinois. Nieprawdziwa jest również informacja, że wydział informacji resortu sprawiedliwości nie odpowiedział na pytanie dlaczego minister wykorzystał spotkanie z wysokiej rangi amerykańskim urzędnikiem do swych prywatnych celów. Pytanie o tej treści nie zostało w ogóle zadane. Od biedy jestem w stanie zrozumieć napisanie o nie odbytym spotkaniu Czuma-Madigan. Informacja mogła pochodzić z wiarygodnego dla dziennikarza źródła, ten się spieszył, uwierzył, nie zweryfikował i dał plamę. Zdarza się w najlepszych redakcjach, trzeba sprostować, przeprosić i zapominamy o sprawie. Gdyby jednak prawdą było to co pisze ministerstwo o niezadanym pytaniu, to jest to już dużo większe przegięcie i nie da się go niczym usprawiedliwić bo posłużyło do stworzenia wrażenia, że informacja była weryfikowana u samego zainteresowanego. Stankiewicz postawił Czumie bardzo poważne zarzuty i przez półtora miesiąca nie umiał ich ani potwierdzić, ani się z nich wycofać,  uciekając od odpowiedzialności w prawnicze definicje, niemające żadnego znaczenia dla istoty sporu, a jest nią wiarygodność dziennikarza i prawdziwość informacji przez niego podanych. Jeśli ktoś umie docenić cwaniactwo, będzie pewnie pod wrażeniem argumentacji Newsweeka w stylu "Nie mamy pana płaszcza i co pan nam zrobi?". Ja też doceniam sprawność prawników Newsweeka, choć fakt, że została wykorzystana przeciwko mojemu prawu do prawdy niespecjalnie mnie zachwyca. Dwustronicowa, naszpikowana prawnymi definicjami odpowiedź Newsweeka wystarczyła do wymigania się od publikacji sprostowania ale świadczy o bezradności Stankiewicza wobec postawionych mu w sprostowaniu zarzutów kłamstwa. I koniec końców tylko to ma naprawdę znaczenie. Kataryna

27 czerwca 2009 W chrześcijaństwie cel nie uświęca środków.... Jak pisał G. Orwell:” My nie niszczymy naszych wrogów - my ich zmieniamy.” No i zmieniają! Właśnie niedawno, jak podaje dziennik „Daily Mail”, został aresztowany brytyjski dyplomata, pan Rowan Laxton, pracownik Foreign Office i ekspert ds. stosunków na Bliskim Wschodzie. Został aresztowany po tym, jak podczas oglądania programu telewizyjnego wykonując ćwiczenia na siłowni, miał w sposób obraźliwy wypowiedzieć się o Żydach i żołnierzach izraelskich. Donieśli obecni w siłowni pracownicy siłowni i pan Laxton został oskarżony o „wzniecanie nienawiści religijnej przez stosowanie gróźb i zachowanie”(???). Miał podobno powiedzieć: „Kurw…y Izraelici, kurw…y Żydzi”. Przełożonym pana Rowana Laxtona jest pan minister spraw zagranicznych Dawid Milibrand, wywodzący się z rodziny komunistycznej, dziadek jego walczył nawet w  wojnie 1920 roku- po stronie bolszewików idących na Warszawę. Po uiszczeniu kaucji, pan Laxton został zwolniony, ale prawo brytyjskie za” wzniecanie nienawiści religijnej” przewiduje do siedmiu lat więzienia.(!!!). W Rosji Sowieckiej z paragrafu  55 - o ile pamiętam z Archipelagu Gułag - dostawało się lat dziesięć! Ale Wielka Brytania- to oczywiście nie Rosja Sowiecka! Tylko siedem! I może bez zaostrzonego rygoru! Natomiast polski rząd nas karze finansowo, nie dość, że tu na miejscu  podatkami coraz bardziej powyżej zdrowego rozsądku- to jeszcze w Peru, gdzie  swojego czasu bawił pan premier Tusk. Tam wysoko w Andach musiał mieć pewne przemyślenia, które właśnie zaowocowały decyzją, że polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych sfinansowało kwotą 30 000 złotych ustalanie tożsamości siedzących na ulicach - Indian(???). A co nas obchodzą siedzący na ulicach, bez urzędowej tożsamości Indianie? Jak polski MSZ zacznie ustalać tożsamość  Indian , wysoko w Andach, we wszystkich wioskach - to dopiero będzie nas to kosztowało? Suma może pójść  w miliony  złotych! Budżet polski już pęka w szwach, a biurokracja nie daje za wygraną. Musi wydawać i już! Do dna! Akcja polskiego rządu nosi hasło „Ustal swoją tożsamość” , czy coś takiego. Para się tym jakaś fundacja, która też przy tym uszczknie parę groszy. Po ustaleniu tożsamości mieszkających tam Indian, można przystąpić do akcji” Ustal swoje miejsce zamieszkania” (???) I znowu na ten cel przeznaczyć jakąś sumę, z budżetu polskiego państwa, okradając mieszkających tu tubylców. Wszystko dla Peru! A potem akcja „Ustal dzieci z nieprawego łoża”. I tak dalej.. W końcu budżet polskiego państwa to nie jest Fundusz Inwestycyjny pana Bernarda Madoffa, który zdefraudował 50 miliardów dolarów jednorazowo(!!!). My musimy na ten budżet pracować! A biurokracja wymyśla jak tu sprawy finansowe popchnąć w kierunku marnotrawstwa. Ale  kroi się szansa, że nie tylko my będziemy padać ofiarami marnotrawstwa rządzących. Właśnie pojawiła się  nadzieja, że ministrem od  rynku wewnętrznego Unii Europejskiej, właściwie komisarzem, zostanie pan Janusz Lewandowski z Platformy Obywatelskiej i Europejskiej. Dla prawdziwych partyjniaków ojczyzną  była  ZSRR,  a nie Polska, tak jak obecnie dla prawdziwych partyjniaków ojczyzną jest Unia Europejska. Pan Janusz Lewandowski uchodzi oczywiście za liberała, i to tego lepszego, bo gdańskiego. On to właśnie wymyślił tzw. Narodowe Fundusze Inwestycyjne, które stały się gwoździem do trumny  kilkuset państwowych przedsiębiorstw, które zamiast sprywatyzować oddał w ręce biurokratycznej mafii pod nazwą   firm konsultingowych i ich zarządów, które samymi wynagrodzeniami za „nic”, doprowadzili te firmy do ruiny.. Nich im zrobi  podobnie we Wspólnotach Europejskich, ma w tym wprawę. Powybiera kilkaset najlepiej funkcjonujących firm państwowych   i na nich nabuduje kilkadziesiąt tysięcy posad z urzędnikami, którzy by nimi zarządzali. U nas nabudował kilka tysięcy., bo jest nas 38 milionów. Wspólnoty Europejskie są większe- 500 mln- można  więc do Programu Narodowych Funduszy  Inwestycyjnych  Unii Europejskiej wciągnąć więcej biurokracji, żeby straty były większe. I tak go nikt za to nie będzie ciągał, bo niby kto? Koledzy socjaliści mu krzywdy nie zrobią, a zresztą jako komisarz od rynku wewnętrznego ma za zadanie pilnować, żeby w „Unii Europejskiej było więcej wolnego rynku”(???). To naprawdę niezły dowcip!.. W Unii Europejskiej wolny rynek(????). Przecież tam obowiązują zasady gospodarki planowej zarządzanej przez komisarzy od góry! Wolny rynek jest systematycznie reglamentowany i eliminowany. Walka z kapitalizmem trwa od lat, bo socjaliści umyślili sobie, że wolny rynek jest złem, wyzyskuje człowieka, a nie tak jak biurokracja, która człowieka nie wyzyskuje. Ona człowieka broni przed wolnym rynkiem! Ale to musi kosztować! Skaczą spadochroniarze. Wszyscy wyskoczyli. Wypuszczający wraca na miejsce, jednak z zaskoczeniem stwierdza: - Iwanow? Wy tutaj?! Przecież skakaliście pierwsi?! - Tak , towarzyszu kapitanie, ale spadochron się nie otworzył i wróciłem po nowy. Istny dom wariatów! Ludzie, którzy powinni siedzieć w więzieniach, będą sprawować ważne funkcje, od których zależy nasz los! I jeszcze są wybierani! Bo Narodowych Funduszy Inwestycyjnych na razie nie potrzeba w Afryce. Jak będą potrzebne to Unia Europejska skieruje pana Janusza Lewandowskiego na ten odpowiedzialny odcinek. Na razie  FAO, organizacja ds. rolnictwa, ostrzega przed zagrożeniem, jakie niesie zakup ziemi w karach afrykańskich przez prywatne firmy(???). Zjawisko to narasta w całej Afryce, a także na innych kontynentach i zwiększa ryzyko, że biedni mieszkający tam ludzie zostaną pozbawieni dostępu do ziemi, wody i innych zasobów.(??) Co prawda urzędnicy ponadnarodowej organizacji FAO uważają,  że zakup gruntów  w krajach ubogich może przynieść mieszkańcom wiele możliwości, takich jak tworzenie miejsc pracy czy inwestycje w infrastrukturę, ale zjawisko to może również być” szkodliwe”, jeśli wyłączą miejscową ludność z decydowania o przeznaczeniu ziemi.(???). A kto tam jest właścicielem ziemi? Czy w ogóle jest jakiś właściciel? To jest właśnie ta „Tajemnica kapitału” De Soto. Ta ponadnarodowa biurokracja socjalistyczna blokuje, żeby Afryka zdychała nadal z głodu i nędzy. A oni będą ja zarzucać  pomocą państwową, a przy okazji defraudować tę pomoc. Pomocy też chyba potrzebuje były poseł Prawa i Sprawiedliwości, pan Wojciech Mojzesowicz.. Wyznał „ Super Expresowi”, że po odejściu z Prawa i Sprawiedliwości pił przez trzy dni:”- Taki był żal i wewnętrzny ból! Jak piję , to wcale tego nie ukrywam. Tego dnia gdy odszedłem PiS miałem imieniny. Wieczorem w Warszawie przyszło do mnie kilku kolegów  złożyć życzenia. Wypiłem trzy setki . potem kolega z mojej wsi miał srebrne wesele, to też wypiłem. A trzeciego do mojego domu przyszli znajomi. Nie wypadało mi więc odmówić. Wiem co politycznie straciłem. Ale ja nie muszę być posłem. Mam gospodarstwo. Mam co robić”(??) I słuszna posła racja! Rolnicy będą mieli mniej dopłat. Ale mnie ciekawi co innego? Jak poseł Wojciech Mojzesowicz głosował przy okazji ostatniej nowelizacji ustawy o wychowaniu w trzeźwości? I chciał - wbrew Jarosławowi Kaczyńskiemu - przeforsować swojego kandydata do Parlamentu Europejskiego.  A po co komu kandydat pana Mojzesowicza w Parlamencie Europejskim? Musiał się upić już dużo wcześniej! A ONI ciągle uważają, że cel uświęca środki.. WJR

Luzem przy sobocie - czyli: walenie mężczyzn po mordach Czasem mam wrażenie, że publicyści - zwłaszcza lewicowi, ale nie tylko - żyją we wyłącznie własnym świecie. Kazano im wierzyć w równouprawnienie, w to, ze kobiety doświadczają nieustannej przemocy itd. - i gdy zetkną się z życiem, otwierają gęby ze zdumienia. Pamiętam jak 15 lat temu tłumaczyłem, że ponieważ mężczyźni są przez matki i ciotki tresowani, że kobiety nie wolno bić nawet kwiatem - z całą pewnością mężczyzn bitych przez kobiety musi być więcej, niż odwrotnie. Zebrani parsknęli śmiechem - na co odezwał się p. dr Jarosław Jażdżyk, szef pogotowia (i prezes O. Katowickiego UPR) mówiąc, ze na Jego stacji pogotowia pobitych mężczyzn jest znacznie więcej. Jest przy tym oczywiste, ze nie zgłaszają się z tym na policję - bo który mężczyzna przyzna, że został pobity przez babę? Tymczasem w tygodniku „NIE” p. Maciej Mikołajczyk odkrywa ten fakt na nowo - i ze zdumieniem stwierdza, ze feministki nie mają racji pisząc, że kobiety biją, bo się bronią. Pewnie! Kobieta atakowana serio przez mężczyznę nie broni się, bo nie ma szans. Na szczęście takie sytuacje zdarzają się bardzo rzadko. O wiele częściej atakuje. I tu p. Mikołajczyk ze szczerym zdumieniem stwierdza, że atakują z rożnych powodów - np. są sfrustrowane. Najbardziej p. MM zdumiewa wyjaśnienie, że „gdy wyrażają swoją złość fizycznie, stają się podniecone seksualnie”. Ten p. Mikołajczyk to chyba jakiś homoś?!? Każdy mężczyzna wie, że gdy kobieta rzuca się nań z pięściami, to trzeba chwycić w pół (nie zważając na pięści...), rzucić na łóżko i „zgwałcić”. Przecież ona po to to robi! Nie zdarzyło mi się, by któraś po takim „gwałcie” zgłaszała pretensje - wręcz przeciwnie... Zupełniej zaś zdumiało mnie to, że p. Mikołajczyk serio traktuje elaboraty jakiegoś „Ogólnoświatowego Ruchu Społecznego Mężczyźni dla Rodziny” (?) - który utrzymuje, że mężczyzn potępia się za zdradę, a kobietom wolno zdradzać, ile wlezie. Gdzie p. Mikołajczyk żyje? Na pewno nie w Polsce, gdzie ciągle obowiązuje normalność: kobieta zadająca się z wieloma mężczyznami to k***a - a mężczyzna zadający się z wieloma kobietami to Casanova lub Don Juan. Jest to głęboko uwarunkowane genetycznie: jeśli zdradza mężczyzna, ew. dzieci mają zawsze matkę i ojca; jeśli kobieta - to ojcostwo jest niepewne (a są i inne, bardzo poważne, powody). Dlatego w każdym normalnym społeczeństwie promiskuityzm kobiecy jest dość surowo (czasem: przesadnie, do kary śmierci włącznie!) tępiony. Bardziej zresztą przez same kobiety, niż przez mężczyzn. Już myślałem, ze p. MM żyje w jakimś zupełnie nierealnym świecie - gdy przypomniałem sobie, że p. Urban parę lat temu publicznie przechwalał się, że żona Go zdradza... No, tak: stąd te wzory... Ale czy p. MM sądzi, że p. Urban to typowy Polak? Ja z wielu względów śmiem w to wątpić! JKM

"Narodowo-syjonistyczne gumki" Prezerwatywa to wynalazek żydowski. Popularne gumki wymyślił niejaki Julius Fromm (1883-1945). Wskażmy przy tym, że Fromm znaczy po niemiecku - zapewne także w jidysz - „pobożny”. A więc Julius Fromm winniśmy przetłumaczyć jako „Pobożny Juliusz”. Tenże Pobożny Juliusz pochodził z rodziny żydowskiej, która osiedliła się w Niemczech, przybywszy tu ze Wschodu, a konkretnie z Rosji (w języku polskim określamy takich Żydów mianem „Litwaków”). Przy okazji ostatniej pielgrzymki Benedykta XVI do Afryki wybuchła „afera gumkowa”. Z całej pielgrzymki świat „postępowy” zapewne zapamięta wyłącznie papieskie „nie” dla prezerwatyw. Cóż, nic na to nie poradzimy, że prezerwatywa staje się symbolem nowoczesności i sceptycyzm co do gumek staje się symbolem postawy reakcyjnej. Jaka nowoczesność, taka reakcja. Postępowcom możemy tylko pogratulować symbolu nowoczesności, zarazem zwracamy skromnie uwagę, że nie powinni dłużej twierdzić, że kulty falliczne stanowią wyraz cywilizacyjnej niższości. Warto jednak - korzystając z tej okazji - przypomnieć małą historię prezerwatyw. Zapewne mało kto z naszych Czytelników wie, że prezerwatywa to wynalazek żydowski. Popularne gumki wymyślił niejaki Julius Fromm (1883-1945). Wskażmy przy tym, że Fromm znaczy po niemiecku - zapewne także w jidysz - „pobożny”. A więc Julius Fromm winniśmy przetłumaczyć jako „Pobożny Juliusz”. Tenże Pobożny Juliusz pochodził z rodziny żydowskiej, która osiedliła się w Niemczech, przybywszy tu ze Wschodu, a konkretnie z Rosji (w języku polskim określamy takich Żydów mianem „Litwaków”). Sam pomysł prezerwatyw narodził się w czasie I wojny światowej, gdy Pobożny Juliusz zaobserwował niepokojące zjawisko w postaci tysięcy niemieckich żołnierzy, którzy chorowali na choroby weneryczne w wyniku przypadkowych kontaktów seksualnych, które miały miejsce na tyłach frontów I wojny światowej. Pobożny Juliusz wpadł więc na pomysł, że na wojnie można przecież zarobić. I wymyślił popularną gumkę jako środek ochronny w przypadkowych kontaktach seksualnych. Prezerwatywy zaczął produkować masowo w 1916 roku, na potrzeby niemieckich żołnierzy, dorabiając się przy tym wielkich pieniędzy. Produkcja szła także pełną parą w okresie republiki weimarskiej. Ale to dopiero początek historii. Śmiesznie zrobiło się po dojściu do władzy narodowych socjalistów dowodzonych przez towarzysza Adolfa Hitlera. Führer - jako socjalista - oczywiście był zwolennikiem „emancypacji” i zwalczania „burżuazyjnych przesądów seksualnych”. Dlatego też z początkowej sprzedaży 25 milionów prezerwatyw rocznie (1922), w III Rzeszy sprzedaż ta szybko wzrosła do 70 milionów sztuk. Pobożny Juliusz kazał więc wywiesić w kantynie fabryki flagi hitlerowskie i portrety Adolfa Hitlera. Proszę na ten fakt zwrócić uwagę: żydowski biznesmen nie waha się ostentacyjnie popierać Adolfa Hitlera i narodowy socjalizm. Dzieje się tak mimo tego, że jest Żydem, gdyż biznes uważa za ważniejszy od zdrowia i życia swojego i milionów swoich rodaków. Tak proszę Państwa - Julius Fromm popierał nazistów. Hitlerowcy nie byli jednak zainteresowani poparciem udzielonym mu przez zamożnego Żyda i postanowili przejąć fabrykę. Budzi jednak wątpliwość to, czy zdecydowali się na ten krok dlatego, że Fromm był Żydem, czy dlatego, że produkcja prezerwatyw przynosiła gigantyczne dochody? W każdym razie w roku 1936, w ramach polityki "aryzacji" ("Arisierung"), Julius Fromm został zmuszony do sprzedaży swoje fabryki niejakiej Elisabeth Edle von Epenstein-Mauternburg. Nazwisko to polskim Czytelnikom zapewne nic nie mówi, dlatego warto wspomnieć, że owa pani była matką chrzestną nie byle kogo, ale samego Hermanna Göringa. W ten sposób gumki zostały „odżydzone” i przestały kojarzyć się z „syjonistycznym wrogiem”. Nabrawszy teraz charakteru „nordyckiego”, stały się jednym z ważniejszych gadżetów narodowo-socjalistycznej kultury seksualnej. Nazizm był ruchem rewolucyjnym moralnie, chciał zerwać z „burżuazyjnymi” normami etycznymi, także seksualnymi. Wszak jego źródło stanowił tzw. volkizm, a jednym z przejawów tego ostatniego był nudyzm, czyli latanie na golasa po germańskich lasach i polach. Motywy te zostały rozwinięte w okresie III Rzeszy. W roku 1934 podręcznik dla liderek ruchu dziewczęcego (Bund Deutscher Mädel) nakazywał zachęcanie podopiecznych do aktywności seksualnej przed ślubem. Nastoletnie matki stały się w III Rzeszy codziennością, podobnie jak i szpitale przepełnione chorymi na choroby weneryczne. Promiskuityzm był oficjalnie propagowany. Propaganda rozwiązłości seksualnej szła w parze z promocją prezerwatyw, które były dostępne na każdym kroku - na przystankach autobusowych, w metrze, toaletach publicznych. Prawdopodobnie to w III Rzeszy wymyślono urządzenie do sprzedaży prezerwatyw, gdzie wrzuca się monetę i wyskakuje gumka. Produkowano przynajmniej trzy rodzaje automatów tego rodzaju i stawiano je w miejscach publicznych. Produkty te miały za swój cel „rekreację” przedmałżeńską, ale także i pozamałżeńską. To w III Rzeszy zaczęto oficjalnie sprzedawać „rozbierane” kalendarze, na których rozmaite Helgi i Kunegundy prezentowały swoje powaby ku chwale rasy aryjskiej. Roznegliżowane panienki gościły także w tygodnikach ilustrowanych SS i NSDAP. W czasie II wojny światowej prezerwatywy zaczęły być towarem jeszcze pilniej poszukiwanym, choć teraz produkował je nie Żyd Fromm, lecz matka chrzestna Hermanna Göringa. Podczas wojny każdy żołnierz otrzymywał jako standardowe wyposażenie 12 prezerwatyw na zaspokojenie potrzeb seksualnych w miejscowych lub finansowanych przez Wehmacht burdelach. Była to nagroda oraz rodzaj stymulacji dla żołnierzy. „Zadbać o zaspokojenie potrzeb seksualnych, to musi być jednym z najważniejszych instrumentów propagandowych. Nie mogę zabraniać naszym chłopcom dobrej zabawy” - twierdził Adolf Hitler. Pobożny Juliusz zmarł w 1945 roku. Po wojnie syn Juliusa Fromma - Herbert -starał się o odzyskanie fabryki i znaku firmowego. Fabryka została jego ojcu jednak nie odebrana, lecz została odkupiona, w związku z czym krewni Hermanna Góringa weszli w jej posiadanie zgodnie z prawem. Ostatecznie Herbert Fromm odkupił od rodziny Goringa prawo do nazwy za sumę 174.000 marek. Adam Wielomski

28 czerwca 2009 Często się myli, choć nigdy nie ma wątpliwości.... Pani kanclerz Niemiec, Angela Merkel,  na mityngu przedwyborczym do Europarlamentu w Berlinie w dniu 10.05. 2009 roku powiedziała:” Odmawiamy podania ręki tym, co odrzucają Traktat Lizboński”(???). To ciekawe, że  w demokracji rzekomo wolno mówić, bo w demokracji jest wolność słowa, ale jak ktoś powie inaczej niż demokraci uważają, to nawet może być skazany  na niepodawanie mu ręki. Ja co prawda uważam inaczej: uważam, że jak socjaliście podaje się rękę, bo tego wymaga grzeczność i elementarna kultura,  to zaraz po podaniu mu ręki , należy sprawdzić czy ma się wszystkie palce.. Bo socjalizm jest ze swej natury kradzieżą ,a  że wszędzie dookoła go pełno, to i kradzieży pełno. I dlatego trzeba  się mieć na baczności, na początek jeśli chodzi o palce. Na bankiecie przedstawiają się sobie dwaj faceci:- Kowalski jestem, kupiec hurtowy - węgiel i koks. - Zieliński, dyrektor więzienia - chleb i woda. No właśnie, kiedy ONI wszyscy powędrują do więzienia? O chlebie i wodzie.. Na razie pracownicy krakowskiego Urzędu Kontroli Skarbowej chcą się bardzo dowiedzieć,. ile prezerwatyw zużywają ginekolodzy   w trakcie badań pacjentek(???). Wieść ginekologiczna niesie, że pracownicy UKS  sądzą, że w ten sposób zawyżane są koszty prowadzenia działalności prywatnych i tzw. publicznych gabinetów.(???). Bo prywatny gabinet, to nie jest gabinet publiczny, a publiczny , to nie jest państwowy. Przy używaniu papieru toaletowego- też mogą być zawyżane koszty prowadzenia działalności…hmmm - gospodarczej. Urzędnicy skarbowi  proszą o przygotowanie odpowiedzi na  następujące pytania: 1.liczbę osłonek zużywanych podczas ginekologicznych badań usg. 2. średnią  liczbę badań ginekologicznych usg. 3.ile prezerwatyw zużywa się w trakcie jednego badania.? 4.czy zdarzają się zniszczenia prezerwatyw na skutek np. rozerwania? 5.czy są inne przypadki nieplanowanego zużycia tych osłon??? Może urzędnikom skarbówki właśnie chodzi o te ”nieplanowane” zużycia? Bo zawsze może się zdarzyć, że jakiegoś ginekologa może ponieść, a że ma pod ręką nieograniczoną ilość prezerwatyw.. Wtedy można byłoby oskarżyć go o molestowanie seksualne, zresztą sam zawód ginekologa- już dawno powinien być wpisany na listę zawodów niebezpiecznych, tak jak istnieje lista niebezpiecznych psów, która to listę konstruował jeszcze pan premier Tomaszewski, w rządzie „ charyzmatycznego premiera Buzka”. Robili razem  cztery wiekopomne reformy, które kosztowały nas podatników miliardy niepotrzebnie wydanych złotych  wmontowując w każdy segment przeprowadzanych  czterech” reform” -kolesi z poszczególnych partii tzw. politycznych. W ramach reformy administracyjnej, wmontowali dodatkowo niepotrzebne nikomu powiaty: podczas reformy szkolnictwa dokooptowali dodatkowy szczebel, wydłużając lata obowiązkowego nauczania w postaci gimnazjum; w sprawie reformy emerytalnej, wyprowadzili z ZUS-u 100 miliardów złotych  i na nie nabudowali rady nadzorcze i biurokrację firm obsługujących te 100mld( taki  drugi filar, drugi ZUS!), a jeśli chodzi o reformę zdrowotną- bezczelność ustanawiających” reformy „ sięgnęła zenitu. Między państwo a pacjenta wmontowali pośrednika  w postaci kas chorych,  a tak naprawdę, tłumy urzędników zajmujących się głównie przejadaniem pieniędzy pacjentów, ustanawianiem limitów  i decydowaniem, na co można przeznaczyć  powierzone im pieniądze- a na co nie! Dzisiaj to monstrum się nazywa Narodowym Funduszem Zdrowia(???)

Nie ma rynku- jest nadmiar biurokracji! Dzisiaj pan premier Buzek, bardzo i niezwykle  charyzmatyczny, zbiera w demokratycznych wyborach te ogromne ilości głosów poparcia, a jakże demokratycznego, głównie chyba ze strony biurokracji, która na tych” reformach” zyskała- posady i wpływy! Straciliśmy my, podatnicy, ale kto, w demokratycznym państwie prawnym i urzeczywistniającym zasady ustanowione przez biurokrację- tym się przejmuje.. Podatnik- jak sama nazwa wskazuje- służy do płacenia na wszelkie fanaberie biurokracji, w tym fanaberie „charyzmatycznego” premiera Buzka,  któremu podczas jednej z licznych uroczystości na rzecz wiekopomnych reform, pan Krzysztof Skiba zdjął spodnie i pokazał tylną część ciała, a pan premier Buzek siedzący w pierwszym rządzie wyszedł z  sali, ale tego incydentu nie zauważył. Cała Polska widziała, ale pan premier tego nie zauważył. Chyba przez tę charyzmę, którą posiada.

Do dzisiaj cierpimy przez te  „ reformy” których celem nie było zrobienie nam dobrze, ale  żeby lepiej było biurokracji zawłaszczającej państwo w sposób bezwzględny i bezlitosny. O co chodzi z tym badaniem ginekologicznym? Badanie to polega na monitorowaniu narządów rodnych za pomocą ultradźwięków. Żeby zapewnić pacjentkom bezpieczeństwo, lekarze na głowicę usg zakładają jednorazowe osłonki medyczne, bardzo podobne do prezerwatyw. Głowica jest sprzętem wielorazowego użytku, dzięki osłonkom zachowana jest jałowość badań. Są wezwania do składania wyjaśnień, krakowskie lecznice  w uniesieniu przerzucają dokumentację dotyczącą przetargów na osłonki medyczne, przeliczają sztuki, na pacjentki i na ginekologów. Raczej sztuki  pacjentek na ginekologów.! W każdym razie powstało zamieszanie, bo chodzi o to, żeby był porządek, przynajmniej w prezerwatywach. Jedna osłonka to 63, a nieraz 61 groszy..  Zużywa się 100- 140 miesięcznie.! Jak w państwie jest burdel, to chociaż porządek niech będzie w prezerwatywach! W jednym szpitalu dyrekcja  do sprawy podeszła bardzo poważnie: na oddział ginekologiczny trafiło 17 538 pacjentek, 7246 miało usg. ginekologiczne, lekarze zużyli 8264 osłonki za- 1710 złotych(!!!). To wszystko w ciągu 2008 roku.! Zdaniem specjalistów uszkodzeniu ulega od procentu do trzech kupowanych osłonek.  Nieraz się zdarza, że u jednej kobiety badania wykonuje się trzykrotnie, co skutkuje zwiększonym zużyciem  tychże osłonek. Prawdopodobnie  Urzędowi Ochrony Osłonek, pardon Urzędowi  Kontroli Skarbowej chodzi o to, że ginekolodzy, rachunki za prezerwatywy, rozliczają jako koszty prowadzenia działalności gospodarczej(???). Nie wiem, czy powinni, czy w ogóle sprawy seksualne, należy traktować jako działalność gospodarczą , ale zamieszanie powodowane tymi osłonkami, nie jest warte, żeby  narażać autorytet państwa demokratycznego  i prawnego. Przy uproszczeniu systemu rozliczania, eliminacji księgowania kosztów przychodów  i rozchodów  i zastąpieniu tego systemu systemem ryczałtowym- nie byłoby problemu! Ale problem musi być, bo co robiłaby ta cała armia kontrolująca i molestująca fiskalnie  ludzi ciężko na co dzień pracujących? Ale jest też inne wyjście z zaistniałej sytuacji…

Robienie dzieci w probówkach. Nie będzie wtedy problemu prezerwatyw i osłonek. Będzie wtedy jedynie problem probówek, czy są dostatecznie przezroczyste,  wyjałowione i zgodne z europejskimi normami  robienia dzieci.. Problem pozostanie, ale problem innego typu.. Bo w Unii Europejskiej wkrótce dzieci będą robione w probówkach! No i musi być zakaz robienia dzieci w sposób konserwatywny, czyli wiecie państwo jak.. Musi być wtyczka i gniazdko - inaczej ani rusz.! Dlatego Lewica europejska tak zwalcza konserwatystów..!

Ale  czy sami w większości  przypadkiem  nie byli robieni w probówkach? Ki diabeł  z tymi probówkami? WJR

Błogosławiony Kryzio! Jak chyba jest to nieuniknione, papierowa prasa kończy swój żywot. Tak samo, jak wynalazek papirusu, a potem druku, wykończył bajarzy ludowych w stylu Homera - tak teraz elektronika wykańcza druk. I bardzo dobrze! Na ekranie litery mogę powiększać lub zmniejszać, ekran rozjaśniać lub przyciemniać, zmieniać kontrast, a nawet kolor tła i liter - a czytając bukwy na papierze męczę zazwyczaj oczy. Miliony sosen przestaną być wycinane pod druk różnych komunistycznych szmat (85% dziennikarzy w USA to lewacy - w Polsce jest niewiele lepiej!) i kłamliwych reklam. Magazynowanie archiwalnej prasy będzie łatwiejsze i tańsze. Czysty zysk! Jeśli więc na blogu p. Marka Millera: czytam, że kończy swój żywot papierowe wydanie amerykańskiego „Presstime” - to ręce składają się do oklasków. Powodem jest Kryzio. Co więcej: z powodu oszczędności nie odbędzie się wiele konferencyj wydawców prasy, narad redaktorów naczelnych itp. - czyli popijaw na koszt biednych czytelników. Nie będą Czerwone Demony zlatywać się na sabaty i uzgadniać stanowiska - zresztą: mogą to sobie robić przez Sieć. Oczywiście: jakieś druki przetrwają. Np. koleje nadal istnieją - choć na wolnym rynku już dawno wzięliby je diabli - bo wspierają je urzędnicy państwowi uważający, że „skoro coś istnieje, to powinno istnieć nadal” (...usprawiedliwiając swoim istnieniem posady tysięcy Czerwonych Pijawek...). Nadal niektórzy rodzice opowiadają dzieciom bajki - zamiast czytać - więc tradycje Homera tu i ówdzie w szczątkowej postaci przetrwały. Małym dzieciom będzie się kupować fikuśne książeczki z obrazkami... To wszystko by nastąpiło w ciągu najbliższych 10 lat. Kryzio ten proces przyśpieszył? Przyśpieszył! Z czego wynika, że to Kryzio jest motorem (prawdziwego) postępu - natomiast dotacje, hojnie przydzielane w okresach dobrobytu przez urzędasów „na rozwój” np. dyliżansów czy kolejnictwa - to czynnik zacofania. JKM

W tumanach złotego kurzu Po wyborach do parlamentu Europejskiego, a przed potwierdzeniem mocarstwowej pozycji Polski w Europie przez mianowanie na stanowisko przewodniczącego tego Parlamentu byłego charyzmatycznego premiera Buzka - co ma nastąpić bezwarunkowo 7 lipca - Sejm pracuje na biegu jałowym, chociaż, dla zmylenia opinii publicznej, fajdanisowie (to było ulubione przez marszałka Józefa Piłsudskiego określenie parlamentarzystów) stwarzają wrażenie pracy na najwyższych obrotach. Na przykład do ustawy o mediach, która tak naprawdę zmierza do przejęcia ręcznego sterowania przez rząd resztkami tego, co ma pozostać z państwowej telewizji, Senat wprowadził rozliczne poprawki, a wśród nich i tę, by telewizji zagwarantować ustawową dotację w wysokości prawie miliarda złotych. Miliarda złotych! Z samego kurzu, jaki tworzy się i przylepia do palców przy przeliczaniu takiej sumy, można wykroić wiele fortun wystarczających do założenia starej rodziny. Najwyraźniej ktoś tam koło tych senatorów musiał intensywnie się kręcić, skoro wykręcił prawie miliard. I chociaż wszystko było już ugadane z PSL-em i komunistami, to premier Tusk w ostatniej chwili tę dotację skasował. Nie tylko koalicyjne PSL, ale przede wszystkim zblatowany SLD nie ukrywał zawodu takim obrotem sprawy i przewodniczący Napieralski nie ukrywał zamiaru poparcia weta, jakie prezydent prawie na pewno wobec tej ustawy postawi. Nie da się ukryć, że decyzję premiera Tuska, która nawet dla najwierniejszych pretorianów była zaskoczeniem i skonfundowany wicemarszałek Niesiołowski, z podwiniętym ogonem gorąco komunistów „przepraszał”, musiała być spowodowana jakąś niezwykle ważną przyczyną. Nikt nie wie, co to było, bo w oficjalne powody, jakie podaje do wierzenia premier, nikt, ma się rozumieć, nie wierzy. A premier mówi - co - strofując biskupów, że to niby nie mają pojęcia „o funkcjonowaniu nowoczesnego państwa” - powtarza za nim Jan Maria Rokita w dzienniku „Dziennik” - że w dobie kryzysu nie może dawać takich wysokich gwarancji akurat telewizji, kiedy nie daje ich, dajmy na to, ochronkom dla sierot i wielu podobnym instytucjom. Ale w takich sytuacjach każdy chętnie zasłania się sierotami lub emerytami, podczas gdy tak naprawdę, to premieru Tusku musiał i to w ostatniej chwili, ktoś starszy i mądrzejszy powiedzieć - „inaczej będzie!” A premier Tusk - wiadomo; starszych i mądrzejszych chętnie się słucha i właśnie dzięki temu jest premierem, a jak Bóg pozwoli, to kto wie - może nawet zostanie prezydentem! Jakie tam widoki starsi i mądrzejsi mają w związku z telewizją - tego jeszcze nikt nie wie, ale pewnie w stosownym czasie zostanie nam objawione. W każdym razie póki co, wszystko zostaje, jak było na początku, bo w tej sytuacji, w obliczu spodziewanego weta prezydenta do ustawy medialnej, które chyba nie zostanie odrzucone, ustawa ta wyląduje w koszu, a telewizją - i oczywiście pieniędzmi z abonamentu, który w tej sytuacji nadal będzie pobierany, po staremu będzie zarządzał „były neonazista”. Budzi to nieukrywaną irytację „Gazety Wyborczej” tym bardziej, że Lew Rywin, który znowu został „Lwem R.” już do Adama Michnika nie przychodzi i żadnych korupcyjnych propozycji mu nie składa. I to jest, jak dotychczas, jedyna dobra strona tej sytuacji - co specjalnie podkreślam, jako że wszyscy zachęcają nas dzisiaj do myślenia pozytywnego. Jeszcze nie opadł kurz, tym razem oczywiście bitewny, po batalii o państwową telewizję, a bitwa rozgorzała na nowo, tym razem o ministra finansów, pana Jacka Rostowskiego. Pan minister Rostowski uchodzi za geniusza finansowego i to nie tylko dlatego, że urodził się w Londynie, co samo przez się nobilituje każdego finansistę, ale z wielu innych zagadkowych przyczyn. Jak wiadomo, przed wyborami w 2007 roku kandydatem na ministra finansów w tzw. „gabinecie cieni” Platformy Obywatelskiej, był były wójt, pan Zbigniew Chlebowski. Pan Chlebowski, nie można powiedzieć, miał pewne doświadczenia finansowe, bo zarządzaną przez siebie gminę postawił na skraju upadłości. Ale kiedy przyszło do tworzenia rządu naprawdę, to ministrem został właśnie pan Rostowski, a pan Chlebowski bez szemrania mu ustąpił, zadowalając się zaproponowanym mu na otarcie łez stanowiskiem przewodniczącego Klubu Parlamentarnego PO. Ale bo pan Rostowski, nie tylko urodził się w Londynie, ale już w latach 1989-1991 doradzał Leszkowi Balcerowiczowi, który wtedy był wicepremierem i ministrem finansów, no i także później, w latach 2002-2004, kiedy Leszek Balcerowicz był prezesem Narodowego Banku Polskiego. Później doradzał zarządowi banku PEKAO S.A., którego prezesem jest Jan Krzysztof Bielecki, niewątpliwie starszy, a kto wie - może i mądrzejszy od Donalda Tuska. Jeśli porównać zarobki jednego i drugiego, to nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości; Jan Krzysztof Bielecki zarobił w ciągu jednego roku 4,5 miliona, podczas gdy premier Tusk - niewiele ponad 11 tys. zł miesięcznie, a więc łatwo obliczyć, że musiałby być premierem co najmniej 30 lat, żeby zbliżyć się do kwoty jednorocznych zarobków pana Bieleckiego. A przecież przez te 30 lat pan Bielecki też by zarabiał, więc jest oczywiste, że premier Tusk nigdy nie zbliży się do Jana Krzysztofa Bieleckiego ani pod względem starszeństwa, ani pod względem mądrości. Przewidział to już w starożytności Zenon z Elei, twierdząc, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia. Skoro zatem nawet pan Jan Krzysztof Bielecki tak znakomicie wyszedł na radach pana Jacka Rostowskiego, to co tu mówić o samym przedziwnym doradcy doskonałym? I na takiego finansowego geniusza Prawo i Sprawiedliwość ośmieliło się podnieść zuchwałą rękę. Inna rzecz, że miało przy tym pewność, że żadnej krzywdy mu nie zrobi, co to, to nie, bo wiadomo, że w przeciwnym razie nigdy by ręki na niego nie podniosło. W jakiś sposób, na użytek wyborców, trzeba przecież pokazać, że broni się interesu narodowego. Pan Rostowski to rozumie i się nie złości, tak samo, jak ambasador potężnego mocarstwa nie gniewa się, gdy tubylcy w bezsilnej irytacji wybijają mu okna w ambasadzie. Jego pozycja w niewielkim stopniu zależy od tubylczego parlamentu, w czym podobny jest do Leszka Balcerowicza. Jak pamiętamy, obudowywano go kolejnymi rządami, które jeden po drugim upadały, podczas gdy on trwał, jak skała, o którą rozbijają się wszystkie bałwany. Teraz tę samą potencję reprezentuje pan Jacek Rostowski, który oprócz tego jest założycielem sławnej fundacji CASE, która pod kierownictwem pani Ewy Balcerowicz prowadzi różne badania, hojnie finansowane przez banki, w których - jak już wiemy, zasiadają wyłącznie starsi i mądrzejsi. Więc oczywiście wniosek PiS o wotum nieufności sromotnie przepadł w głosowaniu, w którym gorliwością wyróżniło się zwłaszcza koalicyjne PSL, które doskonale wie, że pokorne cielę dwie matki ssie. Więc na razie Sejm pracuje na biegu jałowym, aż pan minister Rostowski przedstawi nowelizację tegorocznego budżetu, bo słychać, że przewidywana na koniec roku dziura ma wynieść już nie 40, tylko aż 50 miliardów złotych. Premier Tusk zapowiada w związku z tym ogłoszenie programu podwyżek podatków na rok przyszły, bo od samego początku było wiadomo, że za gospodarcze cuda, które i u nas, i w innych krajach robią starsi i mądrzejsi, ktoś musi zapłacić. SM

29 czerwca 2009 Przecież i tak pójdzie na rozkurz... Mówi się nieoficjalnie na korytarzach Ministerstwa Finansów  o ratowaniu budżetu państwa polskiego! No nareszcie  budżet zostanie uratowany! Ale sposobem- tym co zwykle-poprzez podwyżkę podatków dla „obywateli” zamieszkujących teren III Rzeczpospolitej. Do tej pory , biurokracja ratowała  budżet głównie przy pomocy osób używających i nadużywających alkoholu i popalających sobie swawolnie, zadymiając środowisko- ku zmartwieniu ekologów. Nie wolno nawet palić na balkonach, co prawda policja jeszcze nie ma helikopterów do patrolowania osiedli, ale wszystko przed nami. Jeszcze są przymilni sąsiedzi, którzy mogą się przytulić do nas, tym bardziej, że właśnie obchodziliśmy Europejski Dzień Przytulania, uchwalony przez Lewicę europejską, chyba  na pamiątkę przytulania się Chruszczowa z Honeckerem Nie ważne są koszty w walce z tym rakotwórczym nałogiem. Mówił o tym za życia pan profesor  Zbigniew Religia, ale skłonność do palenia była u niego większa niż wizja śmierci na raka. Tym bardziej, że każdy z nas umiera  tylko raz i tylko za siebie. Pozakazywali już prawie wszędzie palenia, a spadek sprzedaży papierosów- w których to papierosach jest życiodajna akcyza potrzebna biurokracji na zaspokojenie niezbędnych potrzeb- trzeba będzie czymś zastąpić. Bo przecież poziom rabunku” obywateli” będzie wzrastał, a nie malał- to chyba jasne! Apetyt biurokracji rośnie w miarę jedzenia, a jak ktoś przyzwyczai się do dobrobytu na cudzy koszt- bardzo trudno się odzwyczaić. Rząd zachowuje się jak przysłowiowy alkoholik… Chociaż nie do końca, bo alkoholik, to ktoś, kogo nie lubisz, ponieważ pije tyle samo co ty! Jednak rządowi w pijaństwie  nie dorówna nikt! Nawet meble zostały już sprzedane! A pieniędzy nadal brakuje, bo niezaspokojone są potrzeby wszelkiej biurokracji. Są nieskończone! Właściciel karczmy zawsze uwielbiał wszystkich pijaków- pod warunkiem, że…. żaden  z nich nie zostanie jego zięciem. Pan minister Rostowski popierany przez samego premiera Donalda Tuska z Platformy Obywatelskiej przymierza się do podwyżki podatków, ale tak umiejętnie, żeby nikt tego nie zauważył. Trzeba przyznać,  że przebiegłością nikt nie dorówna panu ministrowi , chytrością nie przymierzy, a wytrwałością  nie podskoczy. A propos podskoków: Trener złości się na zawodnika uprawiającego trójskok: - Ile razy mam ci powtarzać, że konkurencja , w której startujesz, nazywa się trójskok. To znaczy, że odległość 18 metrów masz pokonywać trzema skokami , a nie jednym.(??). Pan minister chce uwolnić od podatku VAT wszystkich kierowców, którzy odpisują sobie ten podatek prowadząc firmy. O wartość tego podatku zakup paliwa dla firmy jest tańszy, co powoduje  mniejsze koszty prowadzenia działalności gospodarczej. Wyrzucenie możliwości odpisu spowoduje wzrost kosztów prowadzenia firmy, ale za to zwiększony strumień pieniędzy do budżetu. Więcej pieniędzy  w budżecie- mniej w kieszeniach tych, którzy naprawdę ten budżet tworzą. Czyli bieda tuż, tuż.. Kochanie, wyrzuć śmieci…- Ale dopiero co usiadłem! - A co do tej pory robiłeś? - Leżałem. Budżet też leży na całej linii, Platforma Obywatelska głowi się kogo by tu obrabować jeszcze  i zedrzeć  z niego skórę, gdy tymczasem Ministerstwo Środowiska proponuje gminom Narewka i Białowieża 150  milionów złotych  w programach rozwojowych za zgodę na powiększenie Białowieskiego Parku Narodowego do obszaru wynoszącego połowę polskiej części puszczy(????). Tak jak zboczone kobiety zwane prostytutkami, a także kobietami wyzwolonymi, nie panują nad swoim libido- tak ministrowie od tzw. ochrony środowiska nie panują nad popędem trwonienia naszych pieniędzy. Zalesiają, powiększają parki narodowe i krajobrazowe, faworyzują zwierzęta, dopłacają, wydają, organizują środowisko- a człowieka mają za nic! Ludzi wysiedlają! Można było skombinować jeszcze z 500 milionów i poszerzyć obszar Puszczy Białowieskiej o dwie wielkości, w stosunku do tej, jaką posiada polska część. Można byłoby zażubrzyć i zalesić dodatkowe obszary wyrwane człowiekowi  z jego brudnych łapsk. Zmarginalizować go, tak jak on przez lata, marginalizował przyrodę i zwierzęta. Nareszcie niech się zwierzęta odkują na człowieku.- za lata poniewierki i poniżenia .Niech sprawiedliwości stanie się zadość. Prawu i Sprawiedliwości.- ma się rozumieć! No właśnie niedawno Sejm odrzucił projekt nowelizacji ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi autorstwa Prawa i Sprawiedliwości, który to projekt zakładał wprowadzenie obowiązku umieszczania na opakowaniach napojów alkoholowych informacji o ich szkodliwości(????). Jeśli coś jest szkodliwe, to należy to wycofać z obiegu, a nie pisać  na butelce, że to  jest szkodliwe i sprzedawać, szukając frajerów, żeby szkodliwy towar- kupili. Tak jak ten idiota w sądzie, który zeznawał tak: „ Anna S. nigdzie nie pracuje, uprawia wolny zawód na ulicach miasta, zwłaszcza w okolicach Dworca Głównego”(??) A potem jeszcze „ wyprowadzając się z mieszkania, zabrał ze sobą wszystkie swoje rzeczy i również teściową”(???). No, naprawdę ręce opadają, ile ci socjalni -socjaldemokraci mają pomysłów na miarę czasów budowy światowego socjal- komunizmu.  Ponaklejali tych idiotycznych naklejek na papierosach- ludzie dalej kupują, bo im nie wierzą, że „ palenie zabija”. Podnoszą akcyzę- a ludzie dalej kupują! Chyba w końcu  będą zabijać „obywateli” siekierami, żeby nie kupowali!. Teraz chcieli  sobie ponaklejać napisy, że alkohol tuczy, pardon zabija, zgodnie z ustawą gen Jaruzelskiego z 1982 roku, oczywiście po jej nowelizacji, czternastej,, czy piętnastej, ale wychowani zgodnie z ustawą o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi posłowie Platformy Obywatelskiej  wybili  socjaldemokratom z Prawa i Sprawiedliwości ten pomysł. Na razie, dopóki Unia nie zadecyduje- ostatecznie.! Bo Unia jest decydentem ostatecznym w ramach naszej suwerenności i niezależności jaką jeszcze posiadamy, przed podpisaniem ostatecznym Traktatu Lizbońskiego. Złośliwi posłowie i ludzie niemili demokracji, rozpowszechniają po Sejmie, sercu demokracji- informacje, że autorzy ustawy chcieli jeszcze na chlebie napisać,  że „ zamula”, na mące, że „mąci”, na musztardzie, że ”piecze”, a na occie,  że ”occi”. Można na butach napisać, że „upijają”, na kapeluszach ,  że” spadają”, a na parasolach, że porywa je wiatr.. No i nie miał racji pan Lech Wałęsa, który w Kongresie USA swojego czasu powiedział:” Róbcie w Polsce interesy, bo na biedzie i głupocie można najwięcej zarobić”(???) Ojjjj. Na głupocie najwięcej , panie prezydencie. Z pewnością zgodzi się pan ze mną! Na głupocie!!!! Bo z biedaka jednak trudno coś wyrwać.. A jeśli chodzi o rzucenie palenia - najlepszy sposób to nosić przy sobie wilgotne zapałki(???). A chcąc rzucać picie, powinno się przy sobie nosić butelkę denaturatu? Ale na nim jest już trupia czaszka On na pewno szkodzi! Piją go tylko najwytrwalsi i ubodzy! ..” Co jeszcze możemy dla ciebie zrobić”-„ obywatelu”? Co jeszcze przegłosować i przekonsultować w komisjach? Możemy naprawdę wszystko! Jak masz jakiś pomysł - wpadnij i podziel się  nim z nami! Na pewno nie będziesz sam! Niech się święci demokracja! WJR

Krótka piłka o antykomunizmie FYMa Po tym jak Tomasz Terlikowski wmawiać miał, że dopuszczalność aborcji to kontratyp, i po tym jak szeroko się zdziwił, że czyn zabroniony z ustawy aborcyjnej to niekoniecznie musi być gwałt (sprawa Agaty), kolejne darmowe korepetycje mijają się z celem, gdyż skoro uczeń nie robi postępów, to szkoda naszego czasu. Tym razem więc krótko dopowiadając do postu Chevaliera, rzec można, że tak jak wierność, płodność i wychowanie dzieci nie miało żadnego wpływu na status prawny małżeństwa przez wieki, tak nie ma i teraz, bo ci, co nie chcą mieć dzieci, tudzież zgadzają się być niewierni, też mają prawo skutecznie zawierać małżeństwa. Odkąd bowiem małżeństwo, wbrew ówczesnym konserwatystom, stało się przejawem wolnej woli obojga partnerów, odtąd motywacja realizacji owej woli może być różnoraka, bo taka jest właśnie cena wolności (patrz polowanie na bogatego męża). Skoro zaś Pan Tomasz próbuje nieporadnie stosować analogię kar z „umów biznesowych” do postulatu obowiązkowych alimentów dla tych, którzy „zostawią” stronę małżeńskiej umowy, to abstrahując od niedostrzegania problemu winy (notorycznie bita żona „zostawia” męża), dostrzec powinien fakt, iż umowa to zgodne oświadczenie woli, więc koza stroną umowy, a tym samym małżeństwa być przecież nie może. Tyle o naszym prawniku, zostawmy więc może Pana Tomka w spokoju, pytając go jednocześnie czy fakt, że dwóch Panów, a nawet jakiś Pan oświadczy kozie, że ma być jego żoną (co pewnie już nie raz się zdarzyło) ma wpływ na to, że mniej on kocha żonę, że jego małżeństwo słabnie, a dzieci odda do przytułku? Bo coś mi się wydaje, że za falę rozwodów odpowiedzialni są heteroseksualiści, w tym być może ich związki konkubenckie, a geje- przyszli małżonkowie akurat dążą do cementowania swych związków. Pora tedy przejść do meritum wpisu, a więc do FYM i jego antykomunizmu, bo tak jak Tomasz Terlikowski jest przykładem pewnej, homofobicznej histerii karmionej prawniczą ignorancją, tak FYM okazem histerii jest jeszcze ogólniejszej, bo antykomunistycznej. A ta porywa serca w jądrze blogowego mainstreamu prawicowego. Początkowo wydawać się może, że to tylko pewna monotematyczność tematów u FYM-a, przez co słowo komunizm musi pojawiać się w każdym tekście, że rzeczywiście śmiechy-chichy z socrealistycznych broszurek autentycznie autora bawią, że każdy dowcip, skojarzenie, analogia, oparta być musi na komunistycznym punkcie wyjścia. Tyle, że z czasem jednobiegunowość spojrzenia staje się nie tyle świadectwem moralnego oporu, ale dowodem poznawczego ubóstwa, naginania rzeczywistości pod znane, sprawdzone, antykomunistyczne matryce, zaś zniekształcania obrazu mogą być tak wielkie, że efektem jest karykaturalność zagrożeń i lekceważenie nawet najgłośniejszych alarmów. Znamienne jest, że towarzystwo FYMopodobne oburzyło się na Kłopotowskiego dopiero, gdy ten intuicyjnie wskazał na lewicowe inklinacje Jezusa, atakując w dodatku Kościół, a nie na pomysły, gdzie nasz mędrzec z całą powagą, postulował Orwellowskie zakazywanie pisania na własnym blogu. Co gdyby IQ chciał mierzyć Skalski? Na ile to typowy środowiskowy konformizm, gdzie taktowanie przemilcza się lewicowość Gwiazdów i Kaczyńskich, traktując to jako niegroźną fanaberię, a na ile klapki w walce z wrogami Kościoła, trudno powiedzieć. Ale fakt, faktem, że lustrzane odbicie komunistycznej propagandy, często nie tylko w swej zapiekłości, ale w doborze werbalnych środków i celów, nie ustępuję swemu wrogowi, bo jak mówią: końcówki podkowy zawsze się przyciągają. Przeto gdy FYM pisze krótką piłkę do Kłopotowskiego to celowo wrzuca do jednego worka wszystko co lewicowe, by w pierwszym kroku zrównać to z komunizmem, a w drugim sugerować wprost, że lewica, jako komunizm, musi prowadzić do przemocy. Więc Fourier, Hercen (młody? stary?), Abramowski, kibuce i Olaf Palme - żeby posłużyć się symbolami - wszystko to pewnie są komuniści, tak jak wszystko, co nie komunistyczne miało być przed wojną faszystowskie, jak pisano w „Prawdzie”. Ta homogenizacja przeciwnika, powtarzając za Adorno, wydaje się chwytem na tyle prostym, by nie rzec prostackim (i w rzeczy samej z arsenału komunizmu), że nawet bez krytycznego podejścia do tekstu, z łatwością można owe prostactwo wyłowić. Tyle, że akurat w pluralistycznym salonie, jeżeli już masy cokolwiek łowią (z tym coraz gorzej, gdzie czasy sporów nameste z wyrusem) to bynajmniej nie u antykomunistycznej strony. Jeżeli jednak, jako antykomunista, jest się rewersem komunistycznej monety, jeżeli sens publicystyce nadaje komunistyczne zagrożenie, jeżeli jest się ubabranym w komunizm, choćby od strony skojarzeń i punktów odniesienia, to taka wulgaryzacja idei, prędzej czy później przyjść musi, bo brak komunizmu to w istocie negowanie sensu istnienia antykomunistów. Stąd również i dziś komunizm trwać musi w najlepsze, co, patrząc choćby na poziom życia, wolność pisania w Internecie, czy sam fakt publicystyki FYMa (jaki reżim komunistyczny znosiłby tak antykomunistyczną krytykę?) oznacza, że albo demonizm komunizmu był przesadzony, albo że komunizmem jest wszystko, czyli jednocześnie nic, i pojęcia zupełnie straciły swoje istnienie. Aby więc utrzymać stałe zagrożenie, do komunizmu wrzuca się nie tylko byłą, ale i obecną myśl lewicową, nadając samemu sobie rangę ważnego krytyka, strażnika przed barbaryzacją, Kasandry przyszłej katastrofy. Takim przykładem jest choćby zaliczanie Krytyki Politycznej w poczet komunistów, choć tak jak występuje tam Żiżek z pokrętną fascynacją przemocy, tak równie często (a może częściej) pisze tam Agata Bielik Robson, która Żiżka uważa za trickstera (rodzaj sofisty), no i jest autorką dziełka, w którym dowodzi, że ponoć nie można uciec od religii (Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności). Krytyka Polityczna jest jednak solą w oku, nie tylko dlatego, że obala wygodną ułudę, iż wszyscy lewicowcy to postkomuniści, ale że jest organizacją, która, o paradoksie, w kapitalizmie organizacyjnie doskonale sobie radzi. Choć gwoli ścisłości, gdy państwo lub gmina zobowiązuję się wspierać kulturę, to psim obowiązkiem jest pomagać właśnie organizacjom kulturalnym, które na spotkania ściągają tłumy, i to pomagać również poprzez wynajem lokali po niższych cenach. Bo ciekaw jestem ile bez państwowego mecenatu wytrzymałaby Fronda czy Teologia Polityczna. Nie wchodząc więc w rozważania ile komunizmu jest w Krytyce Politycznej, oczywiste jest, że tak jak niewygodna jest dla tych antykomunistów, którzy nad współczesną myślą lewicową pochylić się chcą by ją próbować zrozumieć, tak idealna jest dla antykomunistów, których sens zależy do aktywności jakiejkolwiek myśli lewicy, niechby i nawet były to jakieś mikro przetasowania. Wszak nawet najmniejsze drgnięcie po lewicowej, a więc rzekomo komunistycznej stronie, powodem być może być do antykomunistycznych werbli. Ale z drugiej strony, czego żądać od kogoś, kto siedząc głęboko w komunistycznym świecie, pisze, iż pryszczaci cieszyli się estymą w latach 70 tych, choć jeżeli już to estymą cieszyli się ex-pryszczaci, zwani rewizjonistami. A niektórych z nich (Woroszylskiego) osobiście cenił sam Jan Paweł II, który to miał obalić komunizm, choć komunizm rzekomo nadal trwa, bo przecież trudno przyznać, że nawet Duch Święty, został przechytrzony i pokonany przez mocodawców Kiszczaka. Podobnie Boya oficjalnie ceniono w PRL, nie za epizod lwowski, lecz tak jak Woltera (Powiastki filozoficzne wydawane w stosunkowo dużym nakładzie) jako apostoła laickiego liberalizmu walczącego z Kościołem. Miłosz zaś nie był komunistą - jak chce FYM - ale być może heglistą, a swego czasu, na pewno, konformistą i oportunistą. Jest w „Szczęśliwego Nowego Yorku” taki profesor grany przez Janusza Gajosa, któremu świat się załamał po 89 r., bo okazało się, że nikt w mieście Wielkiego Jabłka nie potrzebuje profesorów marksizmu. Bo okazało się, że wbrew komunistycznym dogmatom, sam komunizm był tylko etapem przejściowym dziejów, że aparatura poznawcza dotycząca najnowszej przeszłości gwałtownie się dewaluuje, więc nie potrzeba już od niej specjalistów, że bliżej nam dziś do epoki wzajemnych interesów wieku XIX, niż do totalniactwa wieku XX. I że ostatnimi ofiarami komunizmu, zniewolonymi do samego swego końca, są antykomuniści z La Manchy, wciąż polujący na swoje leninowskie wiatraki.

Komunizm - „Chęć wykradzenia bogom ognia” "Hitleryzm umiał wyhodować dżunglę życia, w której nie można było ufać ulicom, domom, a nade wszystko drugiemu człowiekowi. Komunizm poszedł o krok dalej w wielu kierunkach: nawożąc glebę życia myślami Lenina i Stalina roz­siał wokół człowieka gąszcz, w którym nie mógł on już zaufać nawet sa­memu sobie, a ponadto kształtom, kolorom, zapachom, powietrza. Ko­munizm uczynił samo życie swoim narzędziem ucisku, produktem swego systemu, czyli samego siebie. Potrafił związać kata z ofiarą współzależ­nością tak otchłannych, wzajemnych upodleń, że aż wszystko roztopiło się w niewypowiedzianej mazi, a człowiek wpłynął na koszmarną rafę, na której zginąć musi jako człowiek, odrodzić się może już tylko jako coś innego." (Leopold Tyrmand) Galopujący Major pisze - "Krótka piłka o antykomunizmie FYMa": „…FYM okazem histerii jest jeszcze ogólniejszej, bo antykomunistycznej. A ta porywa serca w jądrze blogowego mainstreamu prawicowego.” O histerii antykomunistycznej można sobie dywagować we Francji, dokonywać analizy w Nowym Jorku, pochylać się i badać ze szkiełkiem i okiem na Madagaskarze. Prometejskich momentów (elementów) w komunizmie można poszukiwać mieszkając w Szwecji, żyjąc na Hawajach, a jego ludzką twarz można dostrzegać patrząc z perspektywy Londynu, ale …. ale nie w Polsce, która pięćdziesiąt lat była pod sowiecką okupacją, nie na Ukrainie wielkiego głodu, nie na Węgrzech roku 1956, czy Czechach 68. GM pisze:  „Na ile to typowy środowiskowy konformizm, gdzie taktowanie przemilcza się lewicowość Gwiazdów i Kaczyńskich, traktując to jako niegroźną fanaberię, a na ile klapki w walce z wrogami Kościoła, trudno powiedzieć. „Odpowiedź jest prosta.  Antykomuniści mogą być lewicowcami i często są. Bugaj, Kaczyński, Gwiazda, Romaszewski i wielu innych, ale w sferze społecznej, nie w sferze wartości. GM pisze: „Przeto gdy FYM pisze krótką piłkę do Kłopotowskiego to celowo wrzuca do jednego worka wszystko co lewicowe, by w pierwszym kroku zrównać to z komunizmem, a w drugim sugerować wprost, że lewica, jako komunizm, musi prowadzić do przemocy„ Patrz powyżej - i uzupełnienie. Lewicy trzeba patrzeć na ręce. Zawsze trzeba patrzeć na ręce, i pilnować co też jej się lęgnie w głowach - i trzeba gęgać, że polecę pewnym klasykiem, który od lat wybiela komunistów, tropi antykomunistów i ich etykietuje. Trzeba wypatrywać, czy na horyzoncie nie majaczy sylwetka nowego Hitlera czy jakiegoś Lenina. Lewica w Polsce przez jakieś następne dwadzieścia lat, będzie czerwoną pajęczyną opleciona przez komunę i postkomunę. Wystarczy otworzyć oczy i popatrzeć kto się kręci w pobliżu tej „lewicy”. Czytam dalej: „Jeżeli jednak, jako antykomunista, jest się rewersem komunistycznej monety, jeżeli sens publicystyce nadaje komunistyczne zagrożenie, jeżeli jest się ubabranym w komunizm, choćby od strony skojarzeń i punktów odniesienia, to taka wulgaryzacja idei, prędzej czy później przyjść musi, bo brak komunizmu to w istocie negowanie sensu istnienia antykomunistów„. Bzdura z tym negowaniem sensu istnienia. Tak może być w Paryżu czy Londynie, ale nie w Polsce. Najpierw trzeba skończyć inwentaryzację komunizmu i jego zbrodni, a na to potrzeba minimum dwadzieścia lat pracy Instytutu Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, a potem zobaczymy. Zgadzam się w jednym - komunizm brudzi, w komunizmie ktoś go badający się po prostu babrze, ale czy człowiek powinien zaniechać niektórych czynności fizjologicznych, ze względów estetycznych? Nawet Herbert pisał o śmietniku, w którym trzeba grzebać - a właściwie wygrzebywać eksów i ich „hańbę domową”, trzeba walcząc z ich amnezją, przypominać ile szkieletów ukrywają w szafach. Galopujący Major pisze: „Stąd również i dziś komunizm trwać musi w najlepsze, co, patrząc choćby na poziom życia, wolność pisania w Internecie, czy sam fakt publicystyki FYMa (jaki reżim komunistyczny znosiłby tak antykomunistyczną krytykę?) oznacza, że albo demonizm komunizmu był przesadzony, albo że komunizmem jest wszystko, czyli jednocześnie nic, i pojęcia zupełnie straciły swoje istnienie. „O to, to - komunizmem jest wszystko, i wszyscy go budowali i wszystko nim jest. Jakbym w ręku miał GW, a nie czytał GM. Po pierwsze, gdybyś był bardziej oczytany, to zauważyłbyś ewolucję, dość dawno porzucono stalinizm (w sferze językowej), a następnie komunizm. Stalinistów i komunistów trzeba i tak szukać ze świecą w ręku. Obecnie używa się „bolszewizmu”, a teraz do meritum tego akapitu. Dwadzieścia lat prania mózgów, zrównywania ofiary i kata, pisanie i mówienia, że prawda jest niejednoznaczna i oczywiście względna, dwadzieścia lat dzielenia włosa na czworo, szukanie ludzkiej twarzy u komunistów - i skutek widoczny - wystarczy Ciebie poczytać Galopujący Majorze. A trzeba powiedzieć wyraźnie - bez ogródek, komunizm to gorsza zaraza niż nazizm.  Jest tylko jedna różnica - komunizm w dalszym ciągu czeka na osądzenie. Dlatego w Polsce „Cywilizacja komunizmu” Tyrmanda powinna być lekturą obowiązkową w liceum. Józef Mackiewicz powinien być obecny na lekcjach polskiego, i lewicowiec Herling Grudziński też - nie tylko jego „Inny świat”, ale i „Spowiedź dziecięcia stalinizmu” w której czytamy: „W matce Królów Brandys dał więc coś w rodzaju gnojówki moralnej polanej obficie łzami wyrozumiałości dla samego siebie i self-pity, coś w rodzaju samorozgrzeszającej się spowiedzi, w której każdemu uderzeniu w piersi towarzyszy okrzyk: miałem jednocześnie rację! „I z tym mamy do czynienia od dokładnie 53 lat - od 1956 roku. Gdy co sprytniejsi staliniści dojrzeli to, co każda praczka widziała i każdy szewc. GM rozważa: „Nie wchodząc więc w rozważania ile komunizmu jest w Krytyce Politycznej, oczywiste jest, że tak jak niewygodna jest dla tych antykomunistów, którzy nad współczesną myślą lewicową pochylić się chcą by ją próbować zrozumieć, tak idealna jest dla antykomunistów, których sens zależy do aktywności jakiejkolwiek myśli lewicy, niechby i nawet były to jakieś mikro przetasowania. Wszak nawet najmniejsze drgnięcie po lewicowej, a więc rzekomo komunistycznej stronie, powodem być może być do antykomunistycznych werbli.” Oczywiście, że trzeba obserwować, ile komunizmu jest w Krytyce Politycznej, trzeba bacznie obserwować, jakich ma Ojców Założycieli i jakich klasyków. Galopujący Major nie żąda: „Ale z drugiej strony, czego żądać od kogoś, kto siedząc głęboko w komunistycznym świecie, pisze, iż pryszczaci cieszyli się estymą w latach 70 tych, choć jeżeli już to estymą cieszyli się ex-pryszczaci, zwani rewizjonistami. A niektórych z nich (Woroszylskiego) osobiście cenił sam Jan Paweł II …. „A Herbert uważał za przyjaciela, Herbert który znał go o wiele lepiej niż Papież. Sam mam problem z zasługami byłych pryszczatych dla odzyskania niepodległości. Ale zanim oddam im sprawiedliwość, chcę poznać prawdę. Ilu ukrywa się pośród nich Czajkowskich, Szczypiorskich, Maleszków - liczba mnoga niezbędna. Wówczas do Woroszylskiego dorzucę kilka dziesiątek nazwisk byłych stalinistów, którzy potem dobrze się zasłużyli krajowi. Ale najpierw prawda, najpierw IPN. GM o epizodzie: „Podobnie Boya oficjalnie ceniono w PRL, nie za epizod lwowski, lecz tak jak Woltera (Powiastki filozoficzne wydawane w stosunkowo dużym nakładzie) jako apostoła laickiego liberalizmu walczącego z Kościołem.” Epizod to można mieć w rynsztoku czy izbie wytrzeźwień. Prawie trzyletnia kolaboracja Boya z okupantem sowieckim, gdy setki tysięcy Polaków deportowano, ofiarowanie okupantowi na usługi swojego autorytetu - pisarze w Polsce, zawsze cieszyli się olbrzymim autorytetem - publiczne gorszenie Polaków, to nie jest epizod Galopujący Majorze. Polecam lekturę „Kolaborantów” Jacka Trznadla. Podobnie trudno pięć lat służby Czesława Miłosza reżimowi bierutowskiemu, na placówkach dyplomatycznych w Waszyngtonie i Paryżu, nazwać jak piszesz - konformizmem i oportunizmem. GM pisze o ofiarach:

„I że ostatnimi ofiarami komunizmu, zniewolonymi do samego swego końca, są antykomuniści z La Manchy, wciąż polujący na swoje leninowskie wiatraki. „Niech Ci będą wiatraki, faktem jest jedno - w Polsce lewicowcom trzeba patrzeć na ręce. Trzeba uważnie się przyglądać każdemu, kto wybiela czy wręcz broni komunistów i stalinistów - pisząc dzisiaj o nich jako ludziach wybitnych i prawych - każdemu kto atakuje IPN, który bada i opisuje komunizm i jego zbrodnie. Przykładowo - trzeba wyjaśniać młodemu pokoleniu dlaczego Michnik twierdzi, że IPN nigdy nie powinien powstać, dlaczego właśnie na łamach GW postuluje się jego likwidację. Należy wybielaczy i przemilczaczy komunizmu traktować jak postkomunę. Natomiast zgadzam się, jeżeli chodzi o leninowskie wiatraki - tylko w detalach różnił się twórca obozów koncentracyjnych Lenin (polecam lekturę Hellera „Świat obozów koncentracyjnych a literatura sowiecka”)od Stalina. Dlatego wiatraki mogą być leninowskie czy stalinowskie, żadna różnica. I na koniec mogę zacytować Adama Michnika, który  w wywiadzie dla Nowych książek w roku 1991 mówił: „Kiedy czytam rozmaite teksty na temat Józefa Mackiewicza, ogar­nia mnie przerażenie, że oto na wzór, na pomnik i transparent wy­pchnięto człowieka, który - sam nieraz opluty - nie miał żadnych skrupułów w opluwaniu innych. O ile uważani, że można zrozu­mieć Mackiewicza, o tyle zupełnie nie pojmuję, jak można go glo­ryfikować. Wie Pan, czego dziś się w Polsce boję? O tym już mówi­łem: najbardziej boję się tego schamiałego barbarzyństwa. I kiedy kilka lat temu okazało się, że Józef Mackiewicz jest najbardziej po­czytnym pisarzem, to pomyślałem, że ci, którzy go gloryfikują, któ­rzy intelektualizują jego tępy zoologiczny antykomunizm, biorą na siebie jakąś odpowiedzialność za to barbarzyńskie schamienie, które teraz nadchodzi. Zastanawiam się, czy ci znakomici eseiści, którzy gloryfikowali i gloryfikują bezkrytycznie Mackiewicza, czują się jakoś odpowiedzialni za to, czego są świadkami dzisiaj. Ja w każdym razie z błazeńskim uporem powtarzam, że komunizm, mark­sizm to była jakaś wielka porażka umysłu i sumienia ludzkiego w XX wieku, ale był w tej próbie jakiś rys prometejski, chęć wykra­dzenia bogom ognia. Otóż Prometeusz jako agent KGB to coś, co mi nie odpowiadało, to jest coś, co jest mi głęboko obce". Otóż to - Michnik uważa -  że, komunizm to porażka umysłu, ale w tej próbie widzi rys prometejski, chęć wykradzenia ognia bogom. I na to nie ma zgody też. Kto chciał wykraść ten ogień, należy zapytać Michnika? Lenin czy Stalin|? A może Trocki?  Bierut (jeżeli nie był „matrioszką”) czy Berman? Gomułka czy Jaruzelski twierdzący, że komunizmu w ogóle nie było. TOTALITARYZM brzmi lepiej? Kto chciał wykraść ogień! I jeszcze ostatnia uwaga - trzeba badać archiwa, by zobaczyć czy ci michnikowi Prometeusze, nie byli agentami - niezależnie od tego czy Michnikowi to odpowiada, czy jest mu głęboko obce. Rekontra

List otwarty do Rekontry Drogi Rekontro, naprawdę, że chce Ci się z takimi ludźmi polemizować - podziwiam Cię. Żywisz jeszcze nadzieję, że możesz przedstawić rzeczowe argumenty, a tego typu ludzie będą się w nie wczytywać, będą je analizować i ich myślenie po analizie Twoich argumentów, się zmieni. To są umysły zamknięte, bo tak naprawdę ludzie zaczadzeni lewackim myśleniem osiągają takie mentalne pole siłowe, że nic nie jest w stanie do nich dotrzeć - oni jednak, co warto dodać - zupełnie się tym nie przejmują. Ich zadaniem zresztą nie jest polemika, lecz pieriekowka, o czym świadczą przywołane przez Ciebie "argumenty" tamtego młodego człowieka. Powtarzam, jeśli kogoś nie wzrusza ludobójstwo, do jakiego doprowadzili "wcielający idee Marksa, Engelsa" (i im podobnych) bolszewicy i komuniści, tylko jak gdyby nigdy nic zabiera się do krzewienia tego samego utopijnego programu w nowym opakowaniu (tudzież uważa, że można to samo zrealizować bez ludobójstwa lub przynajmniej bez Gułagu), co zwykle przekłada się na konsekwentne zwalczanie tradycjonalistycznego porządku społecznego - to znaczy, że albo jest bezdennie głupi, albo skrajnie cyniczny. Innej wersji osobowości nie jestem w stanie tu zrekonstruować. Co więcej, tego typu ludzie są święcie oburzeni - po prostu rwą włosy z głowy - gdy ktoś ośmieli się ich lewackie poglądy wrzucać do tego samego wora, co poglądy marksistów-leninistów, ale to już typowa dla lewactwa postawa, mająca uwiarygodnić ich szczery zapał do uzdrawiania (zdeformowanej głównie przez katolików i konserwatystów, rzecz jasna) rzeczywistości. Zdumiewa mnie zatem postawa Kłopotowskiego, który ni z gruszki ni z pietruszki, całkiem na serio opowiedział się po stronie „intelektualnej wartości” myśli lewicowej i dochodzę do rewizji poglądów na jego temat, niestety, ze szkodą dla tego zdolnego publicysty. Myśl społeczna Kościoła i wiele tekstów Jana Pawła II poddaje ostrej krytyce rozmaite ciemne strony kapitalizmu (choć powstaje pytanie, gdzie na świecie jest realizowany taki wzorcowy kapitalizm, skoro wszędzie jakaś forma interwencjonizmu się ujawnia, a w obecnych, kryzysowych czasach, szczególnie), więc jak ktoś szuka troski o ubogich czy dążeń do likwidacji społecznych nierówności, to wszystko to głoszą uczniowie Chrystusa właściwie od momentu, gdy wyznaczył Apostołów do tego, by szli i głosili Ewangelię. Każdy katolik (a czasem i chrześcijanin) bez względu na status społeczny (a nawet im bardziej korzystną ma sytuację materialną, tym większe zobowiązania na nim ciążą) powinien wspierać uboższych, każdy katolik powinien dążyć do niwelowania dysproporcji społecznych, opiekować się wdowami, sierotami itd. - nie jest mu jednak potrzebna do tego „nauka lewicy”, gdyż nauka Chrystusowa jest dostatecznie czytelna w materii miłosierdzia, miłości bliźniego, przebaczenia, troski o innych itd. Lewacy wszelkiej maści natomiast wychodzą z założenia, że łączenie porządku społecznego z religijnym systemem wartości prowadzi do „państwa wyznaniowego”, co jednocześnie nie przeszkadza im samym konstruować quasi-religijnego (domagającego się bezkrytycznej akceptacji, a nawet podporządkowania się) systemu wartości i na tymże fundamencie konstruować „nowe” państwo. Jednocześnie, żeby było śmieszniej, „rozdział państwa od Kościoła” lewacy rozumieją tak, że to ich chory system wartości (gdzie dopuszczalna jest aborcja, a zakazana kara śmierci, gdzie wdrażana jest eutanazja, jako wyjątkowo humanitarne rozwiązanie ludzkich cierpień, gdzie propagowany jest homoseksualizm jako droga do samorealizacji itd., a to wszystko w imię „tolerancji i wolności”) ma być dogmatyką porządku społecznego. Prowadzi to do takich patologii, że ludzi wyznających tradycjonalistyczne, konserwatywne poglądy (czyli np. że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny - i żaden inny, zaś związek homoseksualny to przejaw wynaturzenia), zamierzają lewacy karać (!), co zresztą już w niektórych, co bardziej postępowych krajach (oczywiście, także kapitalistycznych), zachodzi. Jeśli nie jest to przedsionek Gułagu, to ciekawe, co to jest i ciekawe też, co będzie dalej. Zdaniem W. Bukowskiego eurokomunizm będzie się posiłkował Gułagiem tak samo jak sowietyzm i właśnie osoby wyznające poglądy „homofobiczne”, „ksenofobiczne” (czyli np. antyunijne) etc. będą izolowane. Pozostaje tylko do ustalenia forma izolacji (czy tylko wykluczenie ze środowiska zawodowego, czy jakaś forma odosobnienia w zakładzie „poprawczym”) oraz resocjalizacji, czyli leczenia z nieprawomyślnych poglądów. Podstawowy fałsz myśli lewackiej polega na tym, że uznaje ona porządek społeczny oparty na rodzinie, na własności prywatnej oraz na pewnych zróżnicowaniach wynikających z międzyludzkich odmienności (np. w sferze talentu, sprawności, inteligencji etc.) za nienaturalny, a w związku z tym głosi ta myśl, że należy go udoskonalać na rozmaite sposoby. Bolszewicy próbowali (za namową swoich ideowych ojców) znieść własność prywatną, gdyż ją uważali za źródło wszelkiego społecznego zła - jak im to wyszło, to wiemy, bo akurat sami komuniści stali się nową burżuazją w krajach komunistycznych (nie tylko bloku sowieckiego), zaś obywateli sprowadzili do poziomu bydlęcego, jeśli chodzi o zdobycze cywilizacyjne. Obecnie jednak lewactwo ma nowy, lepszy pomysł na uzdrowienie świata (własność prywatna już nie jest taka zła i nie trzeba grabić zagrabionego) - jest nim zniesienie rodziny. Idea, że dwóch współżyjących ze sobą mężczyzn, czy dwie współżyjące ze sobą kobiety, to może być rodzina (i w dodatku można taką rodzinę wyposażyć w prawa do adopcji dzieci lub do posiadania dzieci za pomocą zapłodnienia in vitro) jest tak chora, że gdyby nie to, iż jest z premedytacją wprowadzana w życie społeczne w wielu krajach i obwarowywana prawnie, to można by się jedynie zdumiewać, że ktoś chce wywrócić naturalny, wielowiekowy porządek społeczny do góry nogami. Ideę tę przyniósł neomarksizm z jego rewolucją seksualną pod wodzą H. Marcusego w 1968 r. Lewacy współcześni więc powtarzają tę samą drogę, co kiedyś bolszewicy i na razie znakomicie się im to udaje, gdyż ludzie o konserwatywnych poglądach przyglądają się „modernizacji” porządku społecznego z obojętnością. Ta obojętność z kolei wynika z poczucia bezkarności lewaków, którym zapewniono miękkie lądowanie po „obaleniu komunizmu”. Rozmaite więc cepy, które jeszcze niedawno wywijały pezetpeerowskimi szturmówkami na 1 maja - dziś są znowu w awangardzie postępu i głoszą „tolerancję”, walczą z „homofobią”, etc. między innymi dlatego, że nikt żadnego komucha nie postawił pod ścianą za wieloletnie eksperymentowanie na żywych ludziach. Wprawdzie odstrzelono Causescu, ale to zrobili jego niedawni kolesie z Bezpieki. Olbrzymiej większości czerwonych upiekła się jakakolwiek kara, cóż więc stoi na przeszkodzie, by znowu włączyć się w „zmienianie świata”, jak chciał Marks. Robią więc to z jeszcze większym oddaniem, tym razem w obrębie eurokomunizmu, przy czym sądzą, że jak się im upiekło raz, to będzie się im piekło cały czas. Mogą się jednak zdziwić. Tym razem, gdy dojdzie do buntu przeciwko lewackiej presji, to obawiam się, że nawet „sprzątaczki z SB” - którym tyle uwagi poświęcali po 1989 r. „socjaldemokraci" z PZPR - mogą się nie uchować. Tego typu bunt jest nieunikniony, ponieważ naturalny porządek świata jest nieobalalny, choćby nie wiem, jakie Gułagi budowano i ilu ludzi wyrzynano. Rozmaici „ulepszacze” natury człowieka usiłowali znaleźć lepsze „globalne” rozwiązania i ich wprowadzanie w życie kończyło się zwykle krwawą jatką. „Ulepszaczom” jednak krwawe konsekwencje utopijnych rozwiązań nie przeszkadzają, co jeszcze raz potwierdza, że mamy do czynienia ze skrajnym fanatyzmem, z którym nie należy wchodzić w jakiekolwiek dyskusje. Tak zresztą radził J. Mackiewicz i wiedział, co mówi, bo na własne oczy widział lewactwo w akcji. Ty i ja, Rekontro, też je widzieliśmy, więc nie musimy się przekonywać na własnej skórze jeszcze raz. FYM

W oparach socjalistycznych absurdów Wśród żądań strajkujących w Gdańsku w sierpniu 1980 roku obok żądań stricte politycznych znalazły się także postulaty dotyczące spraw ekonomicznych, w tym m.in. takie jak obniżenie wieku emerytalnego kobiet do 50 lat, a mężczyzn do 55 lat, skrócenie czasu oczekiwania na mieszkanie, zniesienie cen komercyjnych, wprowadzenie kartek na mięso i przetwory (oczywiście do czasu opanowania sytuacji na rynku) i jeszcze kilka innych, których zrealizowanie uczyniłoby z Polski z pewnością pierwszy na świecie socjalistyczny raj. W kolejnych miesiącach, aż do czasu wprowadzenia stanu wojennego, miały miejsce liczne spotkania przedstawicieli rządu i „Solidarności” a także liczne oświadczenia i wnioski z posiedzeń opozycji dotyczące właśnie sytuacji gospodarczej kraju i sposobów jej uzdrowienia. Dla przykładu: w czerwcu 1981 roku odbyła się Krajowa Konferencja ds. Żywności NSZZ „Solidarność”, pokłosiem której była m.in. propozycja „cząstkowej zmiany cen pieczywa, przetworów zbożowych i mleka”, w ramach której postulowano, że „cena mleka nie powinna być wyższa niż 7 zł za litr”, a cena tego artykułu powinna być dotowana przez państwo, gdyż „praktyka taka stosowana jest we wszystkich krajach dbających o zdrowie swego społeczeństwa (młodej generacji)”.

Chociażby z tego przykładu wiemy, dlaczego Polacy już całe dekady wysysają pewne poglądy z mlekiem, niechby nawet dotowanym, a podany przykład z wymyślaniem ceny maksymalnej na mleko koresponduje z wieloma współczesnymi działaniami „ekonomicznych cudotwórców”. Akurat kilka dni temu jedna z ogólnopolskich stacji radiowych przez cały dzień z lubością komentowała decyzję krakowskich rajców, którzy po chwilowym uwolnieniu cen na usługi taksówkowe ponownie wprowadzili maksymalną taryfę przewozową. Można było usłyszeć zarówno szydercze opinie dziennikarza, który wyraźnie kpił z wcześniejszej wiary radnych w dobroczynne działanie wolnego rynku, jak i jednostronne, ale zapewne spontaniczne opinie tzw. przeciętnych mieszkańców, wymyślających radnym za to, że wcześniej „narobili bałaganu”. Od kilku miesięcy - tak przynajmniej można było wyczytać w lokalnych mediach - o przywrócenie maksymalnych cen na usługi taksówkowe walczył radny z klubu PiS, a motywem przewodnim jego krucjaty była opinia, że „taksówkarze nie mogą zarabiać kosztem mieszkańców”. Trudno domyślić się, czyim kosztem mogliby zarabiać taksówkarze, jeśli nie kosztem korzystających z ich usług, ale faktem jest, że powyższy problem dotyczy wielu miast w Polsce i wszędzie w zasadzie sprowadza się do kilku typowych zagadnień. Mamy połowę 2009 roku i hordy dyplomowanych magistrów ekonomii, stąd wstydem byłoby powtarzać banały dotyczące problemów cen maksymalnych czy minimalnych, ale okazuje się, że nadal, tak samo jak w latach 80., zrozumienie pewnych podstawowych związków przyczynowo-skutkowych graniczy z cudem. Każdy widzi, że wzrastają ceny, ale nikt nie wspomina o warunkach podaży usługi (np. uchwała krakowskich radnych z września 2008 r. mówi o zwiększeniu liczby nowych zezwoleń na usługi taksówkowe o 400 sztuk, co oznacza, że podaż jest mimo wszystko kontrolowana) czy makroekonomicznych uwarunkowaniach prowadzonej działalności (np. koszt paliwa, rosnące trudności komunikacyjne w miastach etc.). Przykład taksówkowy wzięty został jako pierwszy z brzegu i zapewne nie jest najważniejszy, ale ilustruje ciągle te same ograniczenia w zrozumieniu przyczyn problemów ekonomicznych i społecznych, z którymi jako państwo i naród borykamy się od dziesięcioleci (nie jest dużym pocieszeniem, że w tym samym czasie, kiedy w Krakowie komentowano decyzję radnych o ustanowieniu cen maksymalnych na taksówki, w Berlinie tysiące młodzieży protestowało w obronie m.in. bezpłatnych studiów). Przytaczane na wstępie stanowiska solidarnościowej opozycji na tematy gospodarcze zostały wzięte z opracowania IPN dotyczącego tego zagadnienia, w którym to opracowaniu można także znaleźć dokument na ten temat opracowany i podpisany przez Stefana Kurowskiego, Bogdana Lisa, Jana Rulewskiego, Jadwigę Staniszkis, Janinę Waluk i Andrzeja Wielowieyskiego. Inżynier Rulewski i Bogdan Lis - absolwent przyzakładowej Szkoły Mechanizatorów Sprzętu Przeładunkowego - bardzo często przewodniczyli delegacjom strony solidarnościowej w rozmowach z rządem dotyczących problemów ekonomicznych kraju. W 1981 roku wspomniana grupa działała jeszcze jako jedno eksperckie, solidarnościowe grono, mające recenzować politykę komunistycznego rządu i tworzyć dla tej polityki plan alternatywny. We wspomnianym dokumencie z kwietnia 1981 roku owi eksperci, krytykując plan Jaruzelskiego jako „zestawienie ogólnych haseł”, sami proponowali takie konkrety jak: „zmiany struktury gospodarczej w ramach bieżących przestawień produkcyjnych, zmniejszenie napięcia gospodarczego czy wprowadzenia gospodarki na ścieżkę pełnej realizacji reformy gospodarczej”. Według ekspertów, program gospodarczy powinien zawierać „zapewnienie pełnego zatrudnienia jako zasady, zapewnienie odpowiednich [!!!] zasiłków dla osób przejściowo poszukujących pracy, podniesienie zasiłków rodzinnych”, nowe rozdzielnictwo surowców i inne tego typu wynalazki, z których większość stanowi zresztą dorobek III RP. Ktoś może zasadnie zapytać: jakie znaczenie ma obecnie to, co wspomniani eksperci niegdyś doradzali i traktowali jako alternatywny plan ekonomiczno-społeczny dla Polski? Otóż Rulewski po 1989 roku przez wiele lat był działaczem i posłem Unii Wolności, a obecnie piastuje mandat senatora z poręki PO, natomiast Lis jest posłem z list komitetu Lewica i Demokraci. Jest to ważne przypomnienie, gdyż obaj działacze nadal aktywnie wpływają na bieżącą politykę kraju i jako reprezentanci narodu stanowią w Polsce prawo. Wielowieyski związany jest ze środowiskiem byłej Unii Wolności; był jednym z tych posłów opozycji, którzy w sejmie kontraktowym, oddając głos nieważny, przyczynili się do wybrania Jaruzelskiego na prezydenta. Od 2008 roku, po śmierci Geremka, pełnił mandat posła do Parlamentu Europejskiego. Staniszkis i Kurowski są utytułowanymi profesorami, przy czym Staniszkis często odbierana jest jako sprzyjająca hasłom IV RP głoszonym przez PiS, natomiast Kurowski robi za ekonomicznego guru dla środowiska Radia Maryja i „Naszego Dziennika”.

Są to więc osoby, które miały i nadal mają duży wpływ na to, co się w Polsce dzieje, a ich komentarze i opinie nadal stanowią odnośnik do tematów, które dopuszcza się do tzw. debaty publicznej. Ponadto stanowią oni reprezentację zdecydowanej większości grupy decydenckiej i opiniotwórczej w Polsce. Także pana prezydenta Kaczyńskiego, który po niedawnym wystąpieniu na konferencji Międzynarodowej Organizacji Pracy mówił, że nie przesądza, bo nie jest ekonomistą, ale „na pewno swoista recepta liberalna (…) okazała się niewystarczająca i trzeba ją przemyśleć”. Według prezydenta, państwo powinno wzmocnić swoją rolę regulacyjną, bo „nie wszystkim kieruje rynek”. I tak właściwie wszystkie dyskusje, włącznie z tymi parlamentarnymi dotyczącymi ustroju ekonomicznego, można sprowadzić do problemu „zmiany struktury gospodarczej w ramach bieżących przestawień produkcyjnych” - bo jak inaczej skomentować fakt, że najgoręcej komentowanym elementem pakietu antykryzysowego była sprawa opodatkowania tzw. bonów towarowych dla pracowników. Jak takim ludziom wytłumaczyć problem nieco trudniejszy do oszacowania, jak np. koszty zaniechania, w tym koszt traconego czasu, traconego potencjału czy chociażby koszt benzyny spalonej na jałowym biegu w korkach i wymuszonych postojach, ponoszony przez miliony ludzi codziennie podczas dojazdów do miejsca pracy i domu? Zamiast tego mamy handel wymienny, w ramach którego prezydent przehandluje suwerenność, podpisując traktat konstytucyjny w zamian za synekurę dla Jerzego Buzka - największego reformatora od czasów Marii Teresy. Gdy cesarz Józef na chwilę przed śmiercią cesarzowej wyraził opinię, że „Wasz Majestat leży źle”, cesarzowa odparła, że „wystarczająco dobrze, aby umrzeć”. Nasz charyzmatyczny premier Buzek na takie dictum na pewno jeszcze zdążyłby się zreflektować. Krzysztof M. Mazur

Żebracy XXI wieku Za „komuny” żebractwo było potępiane, zwalczane - a w pewnym okresie żebraków zamykano w obozach pracy. Żebranie było bowiem sprzeczne z „moralnością socjalistyczną”. Człowiek powinien utrzymywać się z pracy - lub być na garnuszku Państwa. Natomiast przyjmowanie datków od osób prywatnych - to było niedopuszczalne ześlizgnięcie się w „prywatę” - za „komuny” otwarcie zwalczaną. Żebractwo nawet w Grecji było dopuszczalne (zwłaszcza: świątynne). W wielu krajach ludzie żyjący z żebractwa - np. mnisi wielu sekt buddyjskich - otaczani są nawet swoistą czcią. Żebrano również w Polsce. Kiedyś ks. Piotr Gabriel Baudouin („Boduen”) zbierał w szynku datki na swój sierociniec. Ponieważ przeszkodził tym podczas zaciętej partii lancknechta, jeden z graczy uderzył Go w twarz. Ksiądz spokojnie spytał: „To dla mnie; a co dla moich dzieci?”. Speszeni gracze wsypali Mu do woreczka całą pulę, która zebrała się na stole. Ja np. też założyłem Fundację Indywidualnego Kształcenia (mającą uczyć dzieci kalekie sportów umysłowych) - i żebrzę u kogo się da. Dlatego trochę się zdziwiłem, gdy p. prof. Jan Hetrich-Woleński obraził się, gdy opisywałem rok temu powstanie Loży Polin słynnej „B'nai B'rith”, czyli „Zakonu Synów Przymierza”, słowami: „Przed wojną była całkiem sporą i poważną organizacją. Należeli do niej wielcy kupcy, finansiści, uczeni. Prowadzili rozległą działalność charytatywną - pomagając, oczywiście, tylko Żydom. A dziś… (…) to towarzystwo żyje z wyciągania pieniędzy od kogo się da! (…) Albo zacny p. prof. Jan Hetrich-Woleński? Owszem, żebrakowi może coś rzucić do kapelusza - ale czy pensja na UJ starcza na uprawianie działalności charytatywnej?”. Ciekawe, że nie obraziło się na mnie to towarzystwo, czyli „B'nai B'rith” - tylko akurat p. prof. Woleński. Ha, cóż - widać napisałem nieprawdę i pensja profesora UJ na prowadzenie działalności charytatywnej wystarcza. W takim razie solennie i najuniżeniej przepraszam! I gratuluję. Ale co tam jakaś „B'nai B'rith”. Cała Polska pełna jest żebraków. Tyle że żebractwo stało się dziś zawodem wysoce szanowanym, istnieją całe Katedry Żebractwa. Absolwenci tych studiów za pieniądze doradzają niegramotnym żebrakom, jak żebrać. Podobnie jak za „komuny” prostytutki były tolerowane, bo zdobywały dla kraju cenne dewizy - dziś też państwo popiera tę żebraninę - choćby przez utrzymywanie tych Katedr albo i całych Wydziałów Żebractwa. We Lwowie w słynnej szkole żebraczej uczono, jak trzymać kapelusz, jak odpowiednio płaczliwym głosem mówić, by wydębić najwyższy datek. Dziś uczy się żebraków odpowiedniego wypełniania podań o dotacje z Komisji Europejskiej. W XVII wieku wydawano we Francji ustawy zakazujące żebractwa - bo żebractwo odciągało ludzi od pracy. Podobnie i dziś: ludzie, którzy w XIX wieku w USA zakładali warsztaty, szkoły, fabryki - w Europie XXI wieku żebrzą o wsparcie. I, jak to w zawodzie żebraczym: raz dostają - a raz nie… Problem w tym, że z człowieka nauczonego, iż o pieniądze należy żebrać, na ogół wyrośnie wydrwigrosz, a nie samodzielny przedsiębiorca. I o to właśnie IM, duchowym ojczymom tworzącej się Unii Europejskiej, chodzi. By nie istnieli ludzie samodzielni, self-made-meni - dumni, że swoją pozycję zawdzięczają własnej pracy i zdolnościom. Nie: każdy ma wiedzieć, że żyje z łaski ONYCH. A skąd ONI mają pieniądze? Zrabowali nam. A teraz, ponieważ IM się kończą, dodrukowują… JKM



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
089
p34 089
ep 12 089 092
P20 089
089
K 089 11
12 2005 087 089
PaVeiTekstB 089
089 multitest M4 2007
P16 089
11 2005 089 093
089 SP is3
p33 089
p11 089
F G 089
EnkelNorskGramatik 089
089
mat bud 089 (Kopiowanie) (Kopiowanie)
p10 089
P25 089

więcej podobnych podstron