Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Zapomniane Królestwa (Mandragora76)


Margit Sandemo

ZAPOMNIANE KRÓLESTWA

Saga o czarnoksiężniku tom 12

1

Byli już w domu od miesiąca, gdy pewnego ranka Dolga odwiedził Cień.

- Na Wschodzie pogoda jest zmienna - rzekł potężny.

- Ubierzcie się ciepło, bo podróżować będziecie daleko, a na Dachu Świata hulają wichry.

Był powszedni, szarobiały dzień, na dworze cicho padał śnieg. Z punktu widzenia Dolga nie wydawało się możliwe dostanie się na drugi pod względem wysokości górski masyw świata, Karakorum, obok płaskowyżów Pamiru... Dachu Świata.

- Ile mamy czasu?

- Zbierzcie się wszyscy w pawilonie muzycznym. Zdążycie się spakować i poinformować resztę domowników, że wyruszacie. Żeby tylko ten ranek nie trwał zbyt długo! Czas podróży jest dokładnie oznaczony.

Dolg spoglądał przestraszony na swego dziwnego przyjaciela.

- Czy mogę zabrać Nera?

Cień uśmiechnął się krzywo.

- Pewnie sobie bez niego nie poradzisz? Dobrze, zabierz go! Może się nawet przyda. Poprosimy Zwierzę, by czuwało nad jego bezpieczeństwem.

- W takim razie nic mu nie zagrozi.

Karakorum... To tam mają się udać, by odnaleźć twierdzę Sigiliona.

Móri także otrzymał wiadomość.

Rano odnalazł go Nauczyciel.

Czarnoksiężnik protestował nieśmiało:

- Moja jedyna córka ma za parę tygodni brać ślub.

- Miała dość czasu, żeby to zrobić.

- Ale jej matka i babka chciały, żeby to była naprawdę wielka uroczystość. To zaś wymaga zachodu. Wiele spraw już zostało załatwionych, ale i wiele jeszcze trzeba załatwić.

- Należało myśleć o tym wcześniej. Teraz musicie wybierać: ślub albo wyprawa. Potem na wyjazd będzie za późno.

- Oczywiście, że wybieramy podróż - rzekł Móri. - Boję się tylko, że wzajemny stosunek Taran i Uriela stal się ostatnimi czasy bardzo... gorący.

- W takim razie niech jedno z nich zostanie w domu!

- Ha! - roześmiał się Móri. - I ty myślisz, że oni się na to zgodzą?

Z ponurą miną spoglądał w okno, za którym sypał gęsty śnieg.

- Dokąd chcecie nas przenieść? Do Kaszmiru?

- Nie, nie! Nie będziecie mieli czasu na wspinaczkę w obcych, niebezpiecznych górach. Dostarczymy was na miejsce.

- Przeniesiecie nas aż do samego celu?

- Pani powietrza śledziła Sigiliona aż do jego budzącej grozę siedziby po tym, jak został pokonany przez Uriela i Sol z Ludzi Lodu. Teraz Powietrze będzie naszą przewodniczką.

Zapatrzony w dal Móri uśmiechnął się.

- Sol z Ludzi Lodu, tak, ja jej co prawda nie widziałem, ale młodzi opowiadali o niej z wielkim entuzjazmem. Czy znowu ją spotkamy?

Spotkacie wielu, chociaż jej może akurat tym razem nie, nie wiem. Ludzie Lodu to bardzo samodzielny ród, nad którym my, duchy, nie mamy władzy. Ale czy, pamiętasz podróż w czasie i przestrzeni do Tiveden, którą odbyłeś z Tiril w młodości?

- Jak mógłbym o czymś takim zapomnieć? Przecież unicestwiłem wtedy wasze plany. O ile jednak wiem, tym razem nie będzie to taka sama podróż?

- Nie, nie. Podczas tamtej wasze ciała pozostały przecież w Norwegii i tylko dusze się przemieszczały. Nie wolno wam było niczego dotykać, by nie zakłócać biegu czasu. Musieliście być absolutnie bierni.

Móri skulił się.

- Pamiętam wszystko bardzo dobrze. Ściągnąłem przecież na siebie wielki wstyd, bo nie byłem w stanie się temu podporządkować.

- Zapomnij o tym! Tym razem musicie zachować swój fizyczny stan. A poza tym nie będziecie podróżować w czasie. Nie będziecie się musieli cofać w minione stulecia.

- Wiem. Sposób poruszania się zapożyczony od elfów, z tego musimy skorzystać, prawda?

- W pewnym sensie tak. Elfy nie znają rachuby czasu. Będziecie się poruszać poza granicami wszystkiego, co można mianem czasu określić.

- A konie? Przecież nie możemy ich za sobą prowadzić w strome, pokryte śniegiem góry!

Nie, nie, żadnych koni! Wezwij teraz wszystkich młodych, a potem porozmawiaj ze swoją żoną i teściową. - To będzie najgorsze - mruknął Móri.

Brnąc po kostki w śniegu szli wszyscy do pawilonu muzycznego w ogrodzie. Tiril i Theresa patrzyły na nich przez okno. Obie panie nic Protestowały za bardzo. Z doświadczenia wiedziały, że to się na nic nie zda.

Poza tym dostały od duchów coś w rodzaju obietnicy, że być może grupa zdoła powrócić przed wyznaczonym terminem ślubu.

Tego jednak nikt nie mógł być pewien. Tyle spraw trzeba było brać pod uwagę, tyle się mogło wydarzyć w dalekich krajach, nikt nie wiedział, co spotka uczestników wyprawy.

- jak oni ładnie wyglądają - powiedziała Tiril z bladym uśmiechem. - Czarne sylwetki na tle bieli. I Nero, który skacze obok nich radośnie, nawet nie przypuszczając, na co się zanosi. Po prostu ślepo ufa swoim państwu.

- Tak, Nero jest cudowny. Och, jaka maleńka i bezradna wydaje się Danielle - żaliła się Theresa. - Nie powinna jechać!

- Móri i Dolg też tak powiedzieli. Ale ona się uparła. Natomiast jeśli chodzi o Rafaela, to myślę, że wyjazd dobrze mu zrobi.

- Owszem - przyznała Theresa. - Potrzebuje nowych wrażeń, by przestać myśleć o tej strasznej Wirginii von Blancke.

- Nie wydaje mi się, żeby on wciąż coś do niej czul. Po prostu rozsypał mu się w gruzy ideał kobiety, musi teraz spojrzeć na to z nowej perspektywy. Nie tylko szukać łagodnych i podporządkowanych panienek - powiedziała Tiril.

- Tak, pod tym względem mój syn nie ma wielkiego doświadczenia - westchnęła Theresa.

- Obcując na co dzień z Taran powinien był się prze konać, że nawet kobieta silna i stanowcza może być pociągająca i dobra.

- Bez wątpienia, ale jakoś chyba ułożyło się inaczej - rzekła Theresa w zamyśleniu. - Teraz doszli do pawilonu, już ich stąd nie widać. Niech ich wszystkie dobre moce mają w swojej opiece.

- Amen - zakończyła Tiril.

Zmęczenie. Odrętwiałe, pozbawione czucia mózgi i ciała.

Siedzieli pod pięcioma ścianami pawilonu, szósta była otwarta ku dolinie. Wszyscy mieli ze sobą wyposażenie, jakie Cień polecił im zabrać: ubrania, jedzenie, koce... Dolg trzymał przy sobie Nera tak, by pies nie wyprawił się czasem w swoją zwykłą rundę na pola. Znużony zdążył tymczasem zasnąć i zdawało się, że śpi głęboko. Podobnie Danielle, wsparta o Villemanna.

Móri był jedynym, który wiedział, co się stało. Nauczyciel doradził mu mianowicie, by zaaplikował wszystkim, również sobie i psu, odpowiedni środek nasenny, niegroźny, ale skuteczny.

Tak właśnie uczynił, z tą tylko różnicą, że sam zażył nieco mniejsza dozę, chciał bowiem przynajmniej częściowo kontrolować to, co się będzie działo. Ale wiedział o tym jedynie on sam.

To naturalne, że Nero i Danielle zasnęli jako pierwsi. Oni byli najmniej odporni. Potem przysnęła Taran, a po niej Rafael.

Móriego dręczył niepokój. W kuchni przed wyjściem panowało zamieszanie i nie był teraz pewien, czy przypadkiem nie zamienił z Villemannem kieliszka. Taran parę razy przesunęła tacę na stole i mogło dojść do pomyłki.

Miał nadzieję, że wypił to, co dla siebie przeznaczył. Nie chciał zrezygnować z przeżyć.

Na dworze śnieg padał wielkimi płatami. Jakiś dziecinny glos gdzieś w okolicy stajni przerwał ciszę. Uriel zasnął, a po nim Dolg. Teraz czuwali już tylko oni dwaj, Móri i Villemann.

Móri starał się zachować przytomność, choć powieki ciążyły mu niczym z ołowiu...

Ostatni z wszystkich zasnął wreszcie Villemann, zmarznięty w ten ponury zimowy dzień.

To jednak on miał przeżywać niektóre fragmenty podróży.

Nie był to stan czuwania, o nie. Mimo to słyszał wokół siebie glosy. Czasami docierał do niego jakiś błysk światła, mignęło mu coś, czego pozostali nie mogli zobaczyć.

Villemann usłyszał stukot szybkich kroków po podłodze pawilonu. Wiele kroków. Szepczące, gorączkowe glosy.

Został uniesiony w górę. Z bardzo przyjemnym uczuciem płynął w powietrzu. Ktoś musiał go podtrzymywać, ale nie miał pojęcia, kto. Oddalał się od swojego miejsca, nie stawiając oporu, lekki, wyzbyty odpowiedzialności. Euforia. To znaczy intensywne poczucie szczęścia.

Uśmiechał się delikatnie, półprzytomny. Myślało czekających go bohaterskich czynach. Miał wizje, wyobrażenia o wielkości...

Wszystko zgasło.

Nowe glosy. Stali teraz spokojnie. Wiał potężny wiatr. Poczucie przestrzeni. Nieograniczonej przestrzeni. Mimo to wyczuwało się istnienie jakiejś bariery.

- Hasło! - rzucił czyjś ostry glos. Czy to wilk domagał się hasła? Potężna, ludzka postać o głowie wilka? Skąd mu, przyszedł do głowy taki pomysł?

- Nie znamy żadnego hasła - powiedział ktoś obok niego. - Mamy natomiast długo oczekiwanego i jego orszak. Cisza. Potem podniecone szepty.

- Przechodzić!

Oni mówią o Dolgu, pomyślał Villemann niejasno. Ale przecież tym razem nie poszukujemy możliwości rozwiązania tajemnicy Świętego Słońca. Więc zadanie Dolga nie jest tym razem najważniejsze. Zamierzamy tylko odnaleźć uwięzionych Madragów, którzy zresztą może wcale nie istnieją.

A może te dalie sprawy mają ze sobą coś wspólnego? Oczywiście, że mają. Choć nie jest to bardzo ścisły związek. Ci, którzy poszukują Świętego Słońca, nie przejmują się ewentualnie istniejącymi Madragami.

Wiele głosów, wywołujących długotrwałe echo w nieskończoności. Villemann nie miał teraz żadnego wyczucia czasu ani przestrzeni, nie wiedział, czy grupa się porusza, czy nie.

- Przejmiecie tutaj? My nie przejdziemy.

Kto przejmie? Głos należy do Nauczyciela. Przez co oni nie przejdą?

Villemann tracił i znowu odzyskiwał świadomość. Głosy dźwięczały mu w uszach, a potem niby milkły.

Ciemno. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności.

Potem znowu pojawiło się światło.

Perlisty kobiecy śmiech:

- Villemann? On ma na imię Villemann? W takim razie jest mój. Ja się nim zajmę.

- A ja biorę Taran. Znam ją. Jesteśmy jak dwie krople wody.

To mówił inny głos kobiecy. Niższy i brzmiało w nim coś w rodzaju lekceważenia.

- Zabierzemy ze sobą dwoje żywych - oznajmił głęboki bas, którego Villemann nigdy nie słyszał. - Oni sami pochodzą z terenów wschodnich i mogą się przydać, jeśli chodzi o obyczaje.

- Znakomicie - odparł Nauczyciel lekko śpiewnym głosem, z wyraźnym akcentem hiszpańskim. - Będziemy czekać po drugiej stronie. Tylko pies potrzebuje ochrony.

Nerem miało opiekować się Zwierzę, pomyślał Villemann, choć nie byłby w stanie ubrać swoich myśli w słowa. Nie, oczywiście, oni „nie przeszli”. Cień i duchy nie przeszły. Ale przez co?

Wokół wiały porywiste wiatry. Lodowate zimno, a mimo to nie marzł.

Jakiś mur oddzielający inny wymiar? Stanęli przy granicy? Może przed jakąś bramą? Jakaś zmiana warty? Po co im wartownicy?

Odlegle przeciągłe wycie uświadomiło mu, że wartownicy mogą być konieczni.

Lecz miało też pójść dwoje żywych. W charakterze ochrony? Jakby Dolg i Móri nie mogli dać sobie rady sami. Któż może być od nich silniejszy?

Villemann otworzył oczy. Ledwo, ledwo. Bardziej nie mógł. Wymagało to zbyt wielkiego wysiłku.

Powietrze było szare jak ołów, w górze szybko przepływały obłoki. W niewidocznych skalach coś szeptało i piszczało. Dokoła Villemanna tłoczyły się jakieś stwory.

Nie, to zwyczajni ludzie, tyle że w staroświeckich ubiorach. Niektórzy bardzo ładni. Niektórzy brzydcy, ale ich brzydota zdawała się dziwnie pociągająca. Wobec żadnego z nich nie można było być obojętnym.

Villemann widział kobietę z chmurą kędzierzawych rudoblond włosów. Piękną. Powiedziała coś do pozostałych i wtedy rozpoznał jej glos. To ta, która chciała go ochraniać.

Jakiś wysoki mężczyzna o niebywale szerokich ramionach, niemal jak u wielkiego łosia, oznajmił:

- Bardzo dobrze, Villemo. Dominiku, ty, który tak bardzo kochasz zwierzęta, może byś się zajął psem? Trzymaj mocno smycz, bo niewykluczone, że on zechce puścić się za czymś w pościg.

- Raczej nie - odparł młody mężczyzna. - Śpi jak zabity.

- Nigdy nic nie wiadomo.

A, więc to dlatego kobieta uważała, że oni oboje świetnie do siebie pasują: Villemann - Villemo.

Ale co to za ludzie?

I Villemann znowu zapadł na dłuższy czas w głęboki sen.

Niespokojne krzyki w pobliżu. Groźne pomruki bestii, w żadnym razie nie przypominającej człowieka. Jakieś parskania, sapania. Dławiący smród siarki, gorąco.

Czy my jesteśmy na Islandii? zastanawiał się Villemann. Gdzieś nad bulgoczącymi, kipiącymi siarczanymi źródłami w okolicy Namaskardh?

Nie, to sapią te dziwne istoty, nie kipiące źródła. Sylwetki. Rozpaczliwie starał się otworzyć oczy, ale bez powodzenia.

Opiekunowie z trudem posuwali się naprzód. Villemann nie wiedział, czy jest niesiony, czy też wieziony na czymś. W ogóle nie odczuwał własnego ciała. Miał wrażenie, że nic nie waży. Ale to, oczywiście, nieprawda, wiedział o tym. Zachował swoją fizyczną postać, wszyscy jego krewni tutaj ją zachowali, bo przecież to oni sami mają dojść do Karakorum, a nie ich dusze w jakimś niesamowitym eksperymencie.

Ale jak, na Boga, zdołają tego dokonać? Sposób poruszania się elfów można by jeszcze od biedy wyjaśnić i jakoś zaakceptować, ale to?

Dotarł do nich dudniący grzmot i ów niski, ostry glos kobiecy zawołał:

- Tengel, spójrz w górę!

Odpowiedział mu spokojny bas:

- Widzę, Sol.

Sol? Sol, gdzie on już kiedyś słyszał to imię? Myśli Villemanna mącił środek nasenny.

Ależ oczywiście, Sol z Ludzi. Lodu, ta, która pomogła Taran w walce z Sigilionem!

Ludzie Lodu? Villemann nigdy przedtem o nich nie słyszał. Nie, nie był w stanie przytomnie myśleć.

Spotykali wciąż nowe, obce i przerażające zjawiska. Do niego docierały jedynie dźwięki, ale i to wystarczało. Wrzaski przypominające wycie, niesamowite zgrzyty, jakby pocieranie kamieniem po metalu, głuche, dudniące grzmoty i wreszcie ten straszny łoskot, zdawało się, że to nadchodzą jakieś kamienne kolosy. Zbliżały się do nich, wtedy pomocnicy Villemanna odskakiwali gwałtownie w bok, po czym na pewien czas robiło się spokojnie, a dźwięki zamierały w oddali.

Do kolejnego zagrożenia.

Coś ogromnego i bardzo gorącego przemknęło obok. Powieki Villemanna przeniknęło ostre światło.

To coś przesunęło się przy nim, ale zaraz pojawiły się nowe zjawiska. W końcu na ułamek sekundy udało się Villemannowi unieść powieki i w tym samym momencie przebiegła obok nich przypominająca smoka istota z ogromnym trójrogim stworem na grzbiecie. Istota, szczerząc zęby, wyciągnęła ku nim dzidę, ale broń została powstrzymana w powietrzu przez strzałę, wysłaną przez kogoś znajdującego się w bok od Villemanna. Dzida zapieniła kierunek.

Z wielkim wysiłkiem Villemann zwrócił wzrok w stronę łucznika. Zobaczył kogoś, kto mu się w pierwszej chwili wydal wrogiem, lecz zaraz zrozumiał, że to pomocnik. Wysoki mężczyzna o czarnych potarganych włosach i orientalnych rysach, groteskowy, ale bardzo interesujący. Wieszał właśnie ogromny luk na ramieniu. Więcej Villemann nie zdołał zobaczyć, usłyszał natomiast, jak ów potężny mężczyzna imieniem Tengel, który wyraźnie był tu przywódcą, mówi do strzelca:

- Bardzo dobrze, Mar!

A potem podniecony glos:

- Udało się! Przeszliśmy! Jesteśmy po drugiej stronie! I nikt nie został zraniony.

- Właśnie dlatego, nam się udało odpowiedział mężczyzna o głębokim glosie. - Idziemy dalej.

Villemann znowu stracił kontakt z rzeczywistością. Pogrążył się w niebycie.

W domu, w Theresenhof. przestało padać. Erling poszedł do pawilonu muzycznego, by zobaczyć, jak się sprawy potoczyły; i ewentualnie zabrać całą gromadkę do domu.

Wrócił bardzo szybko.

- No? - zapytał zdenerwowana Tiril.

Erling rozłożył ręce.

- Zniknęli. Wszyscy.

- Zniknęli? Widziałeś, jak odchodzili?

- Widziałem tylko na śniegu ich ślady z domu do pawilonu. A stamtąd... Nic. Absolutnie nic. Doszli do pawilonu, a potem zniknęli.

- A zatem ich podróż się rozpoczęła - westchnęła. Theresa.

2

Budzili się w ciemnościach, jedno po drugim. Ostatnia ocknęła się Taran.

Usiadła i nasłuchiwała, podobnie jak to przed nią czynili wszyscy inni. Cisza wokół była taka... przytłaczająca. Taka... fizycznie wyczuwalna. Ciężka. Po omacku szukała Uriela, po chwili on ujął ją za rękę.

- Gdzie jesteśmy? - szepnęła z drżeniem. - Tutaj jest tak zimno. I wilgotno.

- Masz rację - przyznał Móri. - Próbowałem się już trochę zorientować w sytuacji, ale nie bardzo mi się to udało. Początkowo myślałem, że jesteśmy na otwartej przestrzeni. Chyba jednak nie.

- To... W takim razie, gdzie?

- Znajdujemy się w jakiejś głębi, która została stworzona przez ludzi. No, w każdym razie coś takiego.

- Nie podoba mi się właśnie owo „coś takiego” - mruknęła Taran. - Ale masz rację ojcze. To, co zdaje się takie przytłaczające, co głuszy wszelkie dźwięki, to może być niski ciach.

- Skala - sprosta - wał Mori. - Mamy nad sobą skałę.

- Uff - szepnął ktoś w ciemnościach.

- Czy nikt nie zaorał krzesiwa? - zawalała Taran niecierpliwie.

- Światła idea - rzeki Villemarin. Skrzesał ogień i zapalił niewielką pochodnię.

Rozglądali się dookoła.

- Zabawne, nie ma co - skrzywiła się Taran.

Chyba naprawdę znajdowali się w górskiej jaskini, tak to przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało. Tylko że nierówna podłoga, ociosane ściany, a przede wszystkim wyrąbany w skale korytarz, ginący w mroku, uświadamiały im, że nie jest to naturalna jaskinia. No, może częściowo, ale jeśli nawet, to została gruntownie przerobiona ludzko, ręką.

- Może to kopalnia? - zastanawiał się Rafael.

- Nie, nic na to nie wskazuje - odparł Móri. - jeśli miałbym zgadywać, to powiedziałbym, że podziemny loch, więzienie.

- Na to też nic nie wskazuje - wtrącił Villemann. I nagle drgnął. - Co ty robisz, Danielle?

Wszyscy spojrzeli w tę samą stronę, co on. Danielle siedziała w kącie i głaskała jakąś okropną istotę, bardzo wolno i spokojnie.

Zwierzę!

Dziewczyna uśmiechała się do nieszczęsnego stworzenia.

Kiedy się otrząsnęli z wrażenia, Dolg powiedział:

- Znakomicie, Danielle! Mama Tiril też to zawsze robiła, a wtedy stan jego ran bardzo się poprawiał.

- Już to zauważyłam - oznajmiła Danielle z promienną twarzą. - On to lubi.

- Tak - potwierdził Móri. - Ale musisz wiedzieć, że ludzkość przysparza naszym przyjaciołom zwierzętom coraz to nowych ran. Więc Zwierzę całkiem zdrowe nie będzie nigdy. My możemy tylko starać się ulżyć trochę jego cierpieniom. Znakomicie, Danielle! Przyjemnie nas zaskoczyłaś!

- Może zaczynam być dorosła - szepnęła ze smutnym uśmiechem. - Nasza długa podróż z Norwegii nauczyła mnie wiele o cieniach życia.

Dolg, który siedział najbliżej dziewczyny, wyciągnął rękę i pogłaskał Danielle po policzku.

- Ślicznie, mała siostrzyczko!

Odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem, wszyscy jednak zauważyli, że to ze strony Villemanna oczekiwała pochwały. Ten nie pozwalał jej długo czekać, uśmiechnął się serdecznie i powiedział, że bardzo jej dziękuje. Danielle pochyliła głowę nad zmierzwionym futrem Zwierzęcia. Nero siedział obok nich, jakby i on chciał okazać sympatię.

- Ale co tutaj robi Zwierzę? - zdziwił się Móri. - - W dodatku całkiem samo?

W głębi. mrocznego korytarza ukazał się Cień w towarzystwie pozostałych duchów.

Ludzie natychmiast wstali i kłaniali się z szacunkiem.

- Nie, nie, siedźcie - powstrzymał ich Cień. - My też przy was usiądziemy. Musimy porozmawiać. Naradzić się.

Wszyscy znaleźli dla siebie miejsca w niewielkiej grocie, rozpalono też ognisko ze smolnych drzazg, które ze sobą przynieśli.. Ale naprawdę niewielkie, drogocenne drzazgi należało oszczędzać, bo z pewnością będą jeszcze potrzebne. W końcu Móri zapytał:

- No dobrze, więc gdzie jesteśmy?

- Pod twierdzą Sigiliona - odparła pani powietrza, która przedtem bardzo dokładnie zbadało okolicę. - Niegdyś znajdowała się tam w górze i nadal trwa, ale bardzo trudno do niej dotrzeć.

- Na pewno pokonamy wszystkie trudności - zapewnił Villemann. - Akurat droga do siedziby Sigiliona interesuje mnie najbardziej. Skoro mieliśmy już okazję poznać przedsmak podróży...

Inni przerwali mu zdumieni.

- Niczego takiego nie przeżywaliśmy, coś ty!

- Więc to jednak ty wypiłeś zawartość mojego kieliszka - westchnął Móri. - Sobie przygotowałem nieco słabszy środek nasenny, żeby choć w części śledzić podróż, ale kieliszki zostały zamienione. Niech to licho porwie, przez całą drogę spałem jak kamień!

Nauczyciel spojrzał na niego surowo.

- To mogło być bardzo niebezpieczne - rzekł z powagą. - Muszę prosić, byście od tej chwili bardzo dokładnie przestrzegali naszych zaleceń.

- Milo popatrzeć, jak tatę przywołują do porządku - zachichotała Taran. - No dobrze, braciszku, powiedz teraz, co widziałeś.

Jak dobrze jest mieć ich wszystkich przy sobie, pomyślał Villemann.. Nidhogga z jego przezroczystą bladością, wyglądającego jak unosząca się w powietrzu zjawa, Nauczyciela o ciężkiej, zwalistej sylwetce, w którego zamazanych rysach wciąż można dostrzec mądrą wyrozumiałość. A także tego ponad wszelkie granice groteskowego Ducha Zgasłych Nadziei czy inaczej Ducha Beznadziei albo Ducha Niespełnionych Iluzji, miał on bowiem wiele nazw. Piękne panie Wodę i Powietrze, które muszą się czuć bardzo ile w tej dławiącej atmosferze górskiej jaskini. Dobrze jest mieć przy sobie Pustkę, której nikt nie widzi, ale której obecność wszyscy wyczuwają jako pusto, przestrzeń, a także jako smutne westchnienie wydobywające się z piersi, gdy tylko ona znajdzie się w pobliżu. Było też, oczywiście, Zwierzę oraz Hraundrangi - Móri. I Cień. Potężny i nieprzenikniony.

Villemann w najmniejszej mierze nie ponosił przecież winy za to, co słyszał i widział po drodze, odpowiedział więc z czystym sumieniem:

- Wydawało mi się, że pędzimy przez - wielkie przestrzenie.

- W pewnym sensie tak było - skinął głową Nauczyciel.

- A poza tym mijaliśmy chyba jakąś bramę - ciągnął dość niepewnie Villemann. A może nawet dwie.

- Wiele - sprostował Cień.

- Musiałem chyba wtedy przysypiać - stwierdził Villemann. - Pamiętam, że pomyślałem sobie: „ Czy to jakiś wilk? Człowiek o wilczej głowie?” Właśnie wtedy usłyszałem, że ten człowiek pyta o hasło, i ktoś z was, mam wrażenie, że to był Nauczyciel, odpowiedział, iż nie znamy hasła, lecz marny ze sobą tego, na którego długo oczekiwano, po czym ów człowiek - wilk, którego jednak nigdy nie widziałem, oznajmił: „Przechodźcie!”

- To rzeczywiście była istota podobna do wilka - rzekł Nauczyciel zdumiony. - Jesteś pewien, że go nie widziałeś?

- Absolutnie. Odbierałem tylko bardzo intensywne wrażenie, że tak właśnie jest.

- Brawo, Villemann! Coś mi się zdaje, że w tej rodzinie nie tylko Móri i Dolg posiedli niezwykłe zdolności. No dobrze, jeszcze jakieś wrażenia? Bo mam nadzieję, że nie wtrącałeś się do tego, co się działo. To by się mogło skończyć naprawdę źle.

- Naturalnie, że niczego takiego nie robiłem. Przede wszystkim dlatego, że nie byłem w stanie, znajdowałem się w kompletnym oszołomieniu, właściwie jakbym nie miał ciała. Parę razy udało mi się tylko leciutko uchylić powiek. Raz zdawało mi. się, że widzę jakąś bramę w chmurach, myślałem, że za chmurami znajdują się skały.

- Nie, tam nie było żadnych skal. Tylko te chmury. Mów dalej!

- No to musiałem się chyba wtedy zdrzemnąć, bo potem miałem wrażenie, że natrafiliśmy na kolejną barierę. I tak... Jak to było tam...?

- Przekroczyliśmy wiele granic. Nie wiem, o którym miejscu teraz mówisz - stwierdził Cień..

- Niech się zastanowię... Wszystko to jest dosyć niewyraźne.

- Trudno się dziwić - wtrącił Cień z ironią.

Villemann zauważył, że ojciec mu wyraźnie zazdrości, iż syn przeżył to, co on przygotował dla siebie. Młody człowiek przyjął to z rozbawieniem.

- No więc - powrócił do opowiadania. - No więc słyszałem długotrwałe echo, jakby dochodzące spoza granic wieczności. Zdawało mi się, że znaleźliśmy się poza czasem, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

- I tak też było! Istniejecie teraz w czasie elfów, w którym żadna rachuba nie obowiązuje.

- Takie właśnie było moje wrażenie - skinął głową Villemann. - I co to się przytrafiło później? Znowu znaleźliśmy się przy jakiejś granicy. Nowy wartownik. Taki wielki, że nie mogłem go dokładnie zobaczyć, nie mam pojęcia, kto to był. Chociaż znajdowali się tam również inni - Villemann mówił teraz z większym zapałem, jakby lepiej pamiętał. - Były to jednak istoty ludzkie. Przypominam sobie! Pamiętam kobietę o imieniu Villemo, która chciała się mną zaopiekować, ponieważ mamy podobne imiona. Innego nazywali Tengel, był to wspaniały mężczyzna, brzydki jak troll, a mimo to w jakiś sposób bardzo piękny. Był ich przywódcą. Zwracał się do kogoś imieniem Dominik i do jakiegoś Mara. Ten ostatni to ogromny łucznik o orientalnych rysach. Wyglądał strasznie, ale i on mimo to wydawał się bardzo sympatyczny! Czy nie zapomniałem o kimś? Tak! Jeszcze Sol! Sol z Ludzi Lodu!

- Co takiego? - wołali Taran, Rafael i Danielle jedno przez drugie.

- Tak, tak, to byli Ludzie Lodu - potwierdził Cień z uśmiechem. - Towarzyszył im jeszcze jeden. Trond.

- Ale oni mieli ze sobą także dwoje żyjących - wtrącił Villemann z uporem. - Jakim sposobem ci ludzie mogliby nam pomóc? Przecież tata i Dolg są znacznie silniejsi niż ktokolwiek inny!

- Owi żyjący to Mar i Shira. Wspaniała młoda dziewczyna o ogromnych zdolnościach okultystycznych. Oboje bardzo dużo wiedzą o tych okolicach.

- Dziewczyny nie widziałem, ale tez miałem ograniczony zasięg. Jednego tylko nie rozumiem: Co takiego mają Ludzie Lodu, czego nie posiadacie wy, duchy? Bo przecież wymieniono wartownika, prawda? I przeszliśmy wtedy do innego wymiaru...

- Słusznie!

- Na mnie ten wymiar robił okropne wrażenie. Przede wszystkim niczego nie widziałem. W każdym razie na początku. Słyszałem natomiast potworne hałasy, jakby jakaś straszna siła przetaczała ogromne skalne bloki, przenikliwe zgrzyty, wizgi, grzmoty i mrożące krew w żyłach pomruki. Parskania i bulgotanie, jakbyśmy się znajdowali przy Namaskardh. Śmierdziało też podobnie jak tam. Cuchnęło siarką, jakby się rozwarły wrota piekieł. Wciąż przeżywaliśmy coś nowego! W końcu udało mi się otworzyć jako tako oczy i ujrzałem ogromnego stwora podobnego do smoka, jak pędzi wprost na nas, a na plecach dźwiga inną istotę o trzech rogach, wykrzywiającą się do nas paskudnie i ciskającą w nas dzidą. Na szczęście ten łucznik, Mar, zestrzelił dzidę. A zatem powiedzcie, nasze genialne duchy, dlaczego to Ludzie Lodu znaleźli się w tym wymiarze, a nie wy?

Nauczyciel westchnął.

- Jak widzę, wszyscy oczekujecie ode mnie odpowiedzi...

- Tak jest - potwierdziła Taran.

- To bardzo niebezpieczny wymiar. Jak już wiecie, kiedy transportowaliśmy was tutaj z domu, czas stal w miejscu. No, nie bez przerwy, w pewnych okresach zaczynał się toczyć mniej więcej normalnie. Zresztą wszystko działo się w wielkim skrócie, ponieważ podróżowaliśmy niebywale szybko. Ale przez ów wymiar, przez który wy jako ludzie musieliście przejść, my nie byliśmy w stanie was przeprowadzić Ten wymiar bowiem znajduje się w przestrzeni oddzielającej dwa okamgnienia, istnieje pomiędzy dwoma drgnieniami. Rozumiecie mnie?

- Rozumiemy - potwierdziła Taran. - Załóżmy, że poruszam kciukiem, to ten wymiar znajduje się w przestrzeni czasowej pomiędzy ułamkiem sekundy, w którym zaczynam ruch kciukiem, a ułamkiem, w którym mój kciuk znajduje się znowu w dawnym położeniu.

- Trwa to jeszcze krócej - rzeki Nauczyciel. - To przestrzeń między początkiem twoje j myśli, by poruszyć kciukiem, a pierwszym słowem w jakie tę myśl ubierasz.

Taran z zapałem kiwała głową. Zrozumiała.

- W tej przestrzeni dzieje się niesłychanie dużo spraw w czasie tak krótkim, że właściwie nie istniejącym. To, co usłyszałeś, Villemannie, było zaledwie nikłym fragmentem tego, cc się tam w istocie wydarzyło. Ten wymiar pełen jest istot które w ogóle nie mają miejsca w czasie, ponieważ czas ich nie chciał. Są one zirytowane i dlatego podwójnie niebezpieczne, i bardzo złe. My, duchy, nie mamy sposobu, by się im przeciwstawić. Natomiast Ludzie Lodu to potrafią.

- Jak to?

Opowiadanie sagi o Ludziach Lodu zabrałoby nam zbyt wiele czasu. Najkrócej mówiąc, ród ten prowadzi walkę ze złem. Złem samym w sobie. Ludzie Lodu mają przodka. który napił się wody ze Źródła Zła i przez to stal się samym Złem. Gdyby przejął władzę nad światem, zniszczyłby wszystko. Również inne złe istoty, takie jak demony i im podobne, wszystkie musiałyby się podporządkować jego mocy, a to by światu nie wyszło na dobre. Te ponure istoty chcą być wolne i swobodnie czynie zło według własnej woli. Ludzie Lodu są jedynymi, którzy mogą uwolnić świat od strasznego przodka. On się nazywa Tengel Zły w przeciwieństwie do tego Tengela, którego ty spotkałeś Villemannie. Ten jest dobry. Natomiast Shira, która też tam była jako jedna z dwojga żyjących, właśnie niedawno zdołała zdobyć jasną wodę, która jest w stanie zniszczyć ciemną wodę zia - jeśli. tylko Ludziom Lodu uda się odnaleźć Tengela Złego i naczynie, w którym przechowuje on swoją wodę. O to właśnie zabiegają. Na tym polega ich walka.

Umilkł na chwilę.

- Mów dalej - rzekła Taran cicho. - Jak dotychczas wszystko zrozumieliśmy.

- No właśnie. W takim razie pojmujecie pewnie też, że owe istoty, znajdujące się w tamtym wymiarze, nie chcą Ludziom Lodu uczynić nic złego.

- Naturalnie, że pojmujemy przyznał Villemann. - Ale, z drugiej strony, Ludzie Lodu są tacy jak my. Oni też nie chcą czynić zła. I dlatego właśnie mogli przejść. Tutaj jest coś, czego nie rozumiem... Słyszałem, jak mówiłeś, ty albo Cień, czy może jeszcze ktoś inny, że musicie zostać po drugiej stronie. Przecież wiem, że potraficie przenosić się nie zauważeni z miejsca na miejsce. Dlaczego więc po prostu nie przeniesiecie nas na tę drugą stronę?

- Rzeczywiście, trzeba powiedzieć, że masz głowę nie od parady, Villemannie - Nauczyciel uśmiechnął się powściągliwie. - Ale aż takie proste to to nie jest. Nie mogliśmy zastosować w pełni sposobu poruszania się elfów, bo w tych górskich okolicach konie nie dadzą sobie rady. Musieliśmy tak postępować, byście uniknęli zderzenia z czasem. Poza tym wciąż przecież jesteście ludźmi. Musieliśmy was przeprowadzić przez wszystkie konieczne wymiary. Również przez ten, nad którym sarni nie mamy władzy.

- Przez ten niebezpieczny, pozbawiony czasu - westchnął Dolg. - Rozumiemy to bardzo dobrze, więc jeszcze tylko jedno pytanie: Jeśli demony w tej przestrzeni uznają i akceptują Ludzi Lodu, to dlaczego ten trójrogi potwór ich zaatakował z dzidą?

- Dzida nie była skierowana przeciwko Ludziom Lodu, lecz przeciwko wam, intruzom - wyjaśnił Nauczyciel łagodnie.

Ludzie pod ścianami skulili się na te słowa. Siedzieli w napięciu, teraz znali już wszystkie odpowiedzi.

- I jeszcze raz ci dziękuję, Villemannie, że nie próbowałeś się mieszać do wydarzeń - rzekł Cień.

Młody człowiek w milczeniu skinął głową, ale trudno mu było ukryć dumę.

- Czy możemy teraz przedyskutować plany? - zapytała Woda głosem, który przypominał szemranie strumyka.

- Tak, powinniśmy się za to zabrać - potwierdził Uriel, który do tej pory siedział w milczeniu i tylko słuchał.

- Nie ma znowu tak wiele do dyskutowania - rzekła pani powietrza i teraz zebranym się zdawało, że słyszą szum wiatru w koronach drzew. - Potraktujcie to pomieszczenie jako punkt wyjścia i jako miejsce zbiórki. Tutaj możecie wracać, bo o ile zdążyłam się zorientować, chociaż nie miałam zbyt wiele czasu, nie żyje już nikt, kto wie o istnieniu tego miejsca. Jest trudno dostępne i chyba nigdy nie było używane. Nawet Sigilion nie wie, dlaczego kazał swoim niewolnikom kopać tak głęboko.

- Trudno dostępne? - zdziwił się Móri. - W takim razie jak z niego wyjdziemy?

- Prowadzi stąd jedna jedyna droga i z pewnością, ją odnajdziecie.

- A jak się tu znaleźliśmy?

Piękna kobieta uśmiechnęła się.

- Znowu pomogli nam Ludzie Lodu. Mała Shira, o której już wspominaliśmy, zdobyła pewnego... nie, nie przyjaciela, ale, powiedzmy, sojusznika, podczas swojej wędrówki do źródła jasnej wody. Jego imię brzmi Shama i jest to duch kamienia. Jest jeszcze czymś więcej, ale to nas nie dotyczy. To on właśnie utworzył we wnętrzu góry korytarz, dzięki czemu mogliście wejść aż tak głęboko i znaleźć się pod siedzibą Sigiliona. Ten korytarz, oczywiście, został natychmiast zamknięty.

- Więc wyście wiedzieli o istnieniu tego pomieszczenia? - My nie. Ale Shama wiedział.

- To znaczy, że bardzo wiele zawdzięczamy Ludziom Lodu - rzekł Dolg cicho.

- Niewątpliwie! Nie mogłam jednak dokładnie zbadać zamczyska, ponieważ Sigilion wszędzie porozstawiał zapory, przez które nie przejdzie żaden duch. Są pozamykane na magiczne zamki, w każdym razie różne ich fragmenty. Co nieco jednak nam, duchom, udało się zobaczyć. I chcę wam powiedzieć, że nie powinniście się bać tego, co was spotka podczas poszukiwania Madragów...

- Widziałaś ich? - zapytał Móri pospiesznie.

- Nie, nawet nie wiem, czy naprawdę istnieją. A jeśli tak, to muszą się znajdować w tych starannie pozamykanych częściach zamku.

- Skoro wam nie udało się otworzyć zamków, to jak my sobie z tym poradzimy? - niepokoił się Rafael.

Pani powietrza zwróciła ku niemu swoje niebiańsko błękitne oczy.

- To będzie, niestety, wasz problem. Pomyślcie, to może się wam uda. O te małe wieśniaczki nie musicie się martwić. One znajdują się w całkowitej władzy Sigiliona i bardzo dobrze się z tym czują. Nie chcą wracać do domów.

- No a ich rodzice? - zapytał Móri. - Chyba nie są z tego powodu specjalnie szczęśliwi?

Też tak myślę, ale nic nie możemy zrobić. Jeśli siłą przetransportujemy biedaczki z powrotem na wieś, to zapłaczą się na śmierć z tęsknoty za Sigilionem.

- O, nie - . szepnęła Taran drżącym głosem, a Danielle skuliła się jak na zimnie.

- Wy nigdy się nie znajdowałyście pod jego wpływem - rzekła pani powietrza. - Taran była na to zbyt silna, a Danielle została w porę uratowana. Te nieszczęsne małe kobietki natomiast już nie będą miały możliwości uwolnienia się od niego. A więc, Danielle, musisz być bardzo ostrożna! Nigdy nie pozostawaj sama z Sigilionem! Ty, Taran, dasz sobie radę, a poza tym udasz Uriela.

- Natomiast Danielle ma mnie! - wykrzyknął Villemann i natychmiast tego pożałował. Danielle jednak spojrzała na niego z taką wdzięcznością, że aż się zaczerwienił.

Wygląda na to, że ona zaczyna się uwalniać od uczuć dla Dolga, już chyba go tak nie wielbi, pomyślał. Ale jeszcze trochę potrwa, zanim zrozumie, że to ja jestem mężczyzną jej życia.

A czy jestem? Może powinna sobie znaleźć kogoś całkiem innego?

Dalej nie zdążył się posunąć w swoich rozmyślaniach, bo wszyscy zebrani zaczęli się znowu zastanawiać nad tym, co należy zrobić najpierw.

Villemann usiadł wygodniej i słuchał, co mają do powiedzenia „geniusze”.

3

Narada została zakończona. Duchy opuściły zgromadzenie.

Móri i jego bliscy wiedzieli, że teraz, kiedy podróż dobiegła końca, znowu poruszają się w czasie. Bardzo szybko zostali przeniesieni z domu tutaj, nawet rile wiedzieli, jak szybko, od tej chwili jednak liczyła się każda minuta.

Szczerze mówiąc, musieli się spieszyć. Pominąwszy już prośby i marudzenie Taran, że muszą wrócić do domu tak, by zdążyć na wyznaczony termin ślubu, bardzo dobrze wiedzieli, iż me mogą się bez końca ukrywać w zamczysku Sigiliona i że lada chwila mogą zostać odkryci. Wtedy on na pewno nie będzie się z nimi cackał. Brak litości, to najłagodniejsze określenie, jakie w tych warunkach mogło przyjść na myśl.

Ruszyli zatem w ciemność jedynym korytarzem, który prowadził z ich tajemniczego schronienia.

- I nie liczcie na pomoc duchów - ostrzegał Móri szeptem. - One są tutaj po to, by nas wspierać wyłącznie wówczas, kiedy już naprawdę nie będzie innej rady. Nie mogą jednak interweniować bezpośrednio, nie mogą uratować Madragów, to możemy zrobić tylko my sami. Nie wolno im też pojawiać się w okolicy zamczyska, jedynie w tej jaskini pod nim.

Odwrócił się i zatrzymał orszak.

- Dolg i ja musimy mieć wolne ręce, natomiast ty, Urielu, będziesz się opiekował Taran, Villemann zajmie się Danielle, a Rafael Nerem.

- Tato, ile razy ty to musisz powtarzać? - jęknęła Taran.

- Będę to robił, dopóki nie pojmiecie, jak ważne jest, by wszyscy znajdowali się na swoich miejscach. Każde z nas otrzymało od duchów konkretne zadanie. I musimy je po kolei w odpowiednim czasie wykonywać, jak na przykład teraz. Teraz zwolnimy Rafaela z obowiązku zajmowania się Nerem, ponieważ zadaniem Nera jest przeszukiwanie korytarzy i pomieszczeń. W tej sytuacji ja pójdę pierwszy, tuż za psem, a ty, Rafaelu, będziesz zamykał pochód i musisz mieć baczenie, by nas nikt nie zaskoczył od tylu.

Villemann pomyślał, że to przecież niemożliwe, nikt nie może ich zaskoczyć, skoro za nimi znajduje się tylko jaskinia, którą dopiero co opuścili. Wiedział jednak, że Rafael musi czuć się potrzebny i ważny. Rafael musi zapomnieć o swoim uczuciu do Wirginii von Blancke, które sprawiło mu tyle bólu. Ważne jest więc, by miał do wykonania zadanie, absorbujące myśli.

Rafael przyjął polecenie z całą powagą, jako wyraz zaufania. Dogonił swoją siostrę, Danielle, jakby chciał ją ochronić przed ewentualnym atakiem od tylu.

Ciemny korytarz oświetlała tylko mdła pochodnia, którą Móri polecił zapalić. Widzieli czarne kamienne ściany, grubo ciosane, nierówne, ociekające sączącą się z góry wodą.

Przejście nie było długie. Nieoczekiwanie Nero się zatrzymał, bo wyrosła przed nim ściana.

- Aha. No i co teraz? - zastanawiała się Taran.

- Nie mów tak głośno - syknął Móri ostrzegawczo.

- Znajdujemy się głęboko pod twierdzą, prawda? - rzekł Dolg. - W takim razie powinniśmy...

Nie musiał kończyć zdania. Wszyscy unieśli głowy, żeby popatrzeć w gore.

Rzeczywiście, znajdował się tam otwór.

- Danielle - powiedział cicho Móri.

Dziewczyna wiedziała, na czym polega jej zadanie. Jeśli trafią na jakieś szczególnie wąskie przejście, ona musi pokonać je jako pierwsza.

Villemann i Uriel, najsilniejsi w grupie, unieśli Danielle tak, by mogła się pewnie chwycić krawędzi.

- Nie bardzo mam się tu czego trzymać - jęknęła ogromnie przejęta tym, że może się do czegoś przydać. - Dam sobie radę, tylko żebyś mnie, Villemann, podniósł jeszcze trochę wyżej.

Obaj chłopcy wspięli. się na palce i Danielle wkrótce znalazła się na górze.

No, tym razem się udało, pomyślała Taran. Ciekawe, kto podsadzi ostatniego.

- Co widzisz? - zapytał Móri szeptem.

- Nic. Tu jest ciemno jak w kominie. Strasznie nierówna podłoga - odrzekła także szeptem. - Podłoga dokładnie taka sama jak tam u was na dole.

Jedno po drugim podnoszono, czy też, ściślej biorąc, wypychano na górę. Nero wyrywał się na początku okropnie, ale później, zawieszony pomiędzy niebem i ziemią, dal za wygraną po prostu ze strachu. Taran musiała czekać do końca jako najlżejsza, ją najłatwiej można było wciągnąć. Wypadło, niestety, na nią, choć tak się bala, by nie zostać w ciemnym korytarzu sama.

Większość wyposażenia zostawili w dolnej kryjówce. Zabrali tylko to, co, jak sądzili, może im być potrzebne już teraz.

- Musimy sporządzić jakąś drabinę albo coś w tym rodzaju - szepnął Móri. - Wystarczyłaby na przykład sznurowa drabinka. Nie możemy przecież tak się nieustannie podsadzać i zsadzać, a wspinania będzie pewnie sporo.

Wszyscy się z nim zgadzali.

- A teraz... - mówił dalej Móri. - Teraz rozejrzyjmy się trochę wokół.

Znajdowali się w bardzo małym pomieszczeniu. I całkiem pustym. Najważniejsze jednak, że w kamiennej ścianie zobaczyli niskie drzwi.

Może zresztą drzwi to zbyt dostojne określenie. Wyglądało jak wejście do komórki, i miało się wrażenie, że po drugiej stronie otworu zgromadzono mnóstwo jakichś gratów.

- Trzeba odsunąć te rupiecie - stwierdził Móri.

Ale barykada nie dawała się poruszyć.

- Boję się, żebyśmy nie narobili zbyt wielkiego hałasu, starając się sforsować tę zaporę czy co to jest - Móri był poważnie zaniepokojony. - Chodźcie, chłopcy, postaramy się zrobić jakieś przejście. Tylko ostrożnie, bardzo ostrożnie...

Villemann oglądał blokujące wejście rzeczy.

- Są tu jakieś solidne deski... a może to nawet belki... - Cuchnie to wszystko nieprzyjemnie - Taran krzywiąc się zatykała nos.

- Rzeczywiście - przyznał Dolg. - Ponieważ jednak drewno nie daje się poruszyć, możemy być pewni, iż od dawna nikt nie schodził na dół do „naszej” kryjówki.

- Od bardzo dawna - poparł go Uriel.

- Drewno poczerniało ze starości. Właściwie jest jak skamieniałe, zresztą w przeciwnym razie musiałoby zgnić. Dotknij tego!

Z wielką ostrożnością zdołali przesunąć nieco zaporę.

- Bardzo dobrze, chłopcy - szepnęła Taran. - Jeszcze troszeczkę, wystarczy poszerzyć szczelinę i będziemy mogli wślizgnąć się do. środka. Nie, Nero! Zostań! I nie warcz, na miłość boską! Rafael, trzymaj go!

Rafael natychmiast zajął się zwierzęciem, zacisnął mu dłoń na pysku. Nero poczuł się obrażony, że tak mu nie dowierzają, wyrwał się Rafaelowi, ale milczał ku zdumieniu wszystkich. Niech sobie nie myślą, że on nie rozumie, iż położenie tego wymaga.

Z największym napięciem wpatrywał się jednak w otwór, który powstał po odsunięciu zapory.

- Naprawdę nie pachnie stamtąd ładnie - rzekła Danielle.

- Masz rację. Ale pamiętajcie wszyscy, że nadal znajdujemy się w tym czymś, co nazwaliśmy piwnicą. W każdym razie bardzo głęboko pod twierdzą - przypomniał Móri. - Dolg, ty pójdziesz pierwszy. Nie, Nero, ty jeszcze nie. My przejdziemy bezpośrednio do drugiego pomieszczenia.

- Po tamtej stronie jest kamienna podłoga - oznajmiła Taran. - Wygląda na to, że wszystkie te izby, czy jak to nazwać, wyłożone zostały blokami skalnymi.

- Muszę powiedzieć, że przypuszczałem, iż stary Sigilion urządził się tu bardziej komfortowo - mruknął Móri. Taran spojrzała na ojca spod oka.

- Prawda, że Sigilion jest stary, ale zapewniam cię, że to żaden dziadek. Co to, to nie! Możesz mi wierzyć, że zachował pełnię wszelkich życiowych możliwości.

Móri wolał teraz nie komentować szczerości swojej córki. Może przy sposobniejszej okazji...

Dolg ostrożnie przeciskał się przez szparę. Nie wziął ze sobą pochodni, lepiej być jak najmniej widocznym.

Reszta czekała. Zwiadowca bardzo długo nie dawał znaku życia. Taran niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę.

W końcu wychynął z powrotem. W chybotliwym blasku pochodni jego twarz jaśniała bladością, bo przecież Dolg miał cerę koloru kości słoniowej. Teraz było to uderzająco wyraźne.

- Nie czeka nas nic zabawnego - rzekł z powagą. - Musimy tam jednak wejść, zresztą nie widzę niebezpieczeństwa. Bądźcie jednak przygotowani na szok. I, na Boga, trzymajcie Nera krótko!

Ostatnie słowa Dolga zabrzmiały złowieszczo.

Jedno po drugim przechodzili do większej „sali”. Nie była to, oczywiście, żadna sala, lecz coś najbardziej piwnicznego, co przyszło im kiedykolwiek oglądać. Wysokie sklepienie. Nadal jednak musieli się znajdować głęboko pod ziemią.

Kiedy wszyscy weszli, Dolg wziął pochodnię z rąk ojca i pokazał im, co takiego zastawiało wejście z tamtej strony. Nie zdziwiliby się, gdyby naprawdę nikt tu od stuleci nie zaglądał!

Była to po prostu wielka skrzynia. W niej leżały porzucone ciała dziewcząt z położonych w dolinach wsi. Móri mówił ochrypłym głosem:

- Mam wrażenie, że już kiedyś widziałem taką scenę. To samo przeżywaliśmy w Tiveden, kiedy znaleźliśmy zamek Tistelgorm. Ów okropny hrabia Tierstein również wykorzystane kobiety wrzucał do takiej piwnicy. My jednak widzieliśmy już tylko ich szczątki. Te tutaj... wyglądają jak zabalsamowane.

- W każdym razie zwłoki zostały wysuszone niczym mumie - rzekł Dolg, któremu zbierało się na wymioty. Taran ze złością ocierała łzy.

- Przeklęty morderca! Pożałuje tego!

Wszyscy się z nią zgadzali.

- Jeszcze w innym miejscu widzieliśmy coś podobnego - przypomniał Dolg. - Pamiętacie sale zakonu rycerskiego w Burgos, w Hiszpanii? Tylko że tam wrzucano przeważnie zwłoki osób, które w taki czy inny sposób rozgniewały zakon.

- Tak - przyznał Móri. - Wspominam to ze wstrętem.

- Przepraszam, że tak mówię - wtrącił Uriel. - Ale Sigilion świetnie by pasował do Zakonu Świętego Słońca. W każdym razie gdyby przyjmowano członków na podstawie tego, jak bardzo są źli.

- Obawiam się, że nawet dla nich byłby trochę zbyt okrutny - stwierdził Rafael, który nawiązał już znajomość z Sigilionem w Norwegii.

- Tak jest - przyznała Taran.

Móri nie mówił nic. On nie miał wątpliwego honoru spotkania się z potworem, podobnie zresztą Villemann i Dolg. Żaden z nich nie widział jeszcze osławionego Sigiliona.

- Urielu - rzekł Rafael. - Ty byłeś mnichem, prawda? I prawie aniołem...

- Nie będę zaprzeczał.

- Czy nie mógłbyś... odmówić modlitwy za dusze tych pomordowanych?

- Coś ty, Rafael! - zawołała Taran. - One przecież nie były katoliczkami!

- A jakie to ma znaczenie?

- Nie, no rzeczywiście - przyznała. - Pomódl się, Urielu, naprawdę ulżysz naszym sumieniom.

Uriel podszedł do wielkiej poczerniałej skrzyni i z szacunkiem pochylił głowę. Inni zbliżyli się również, tak samo skupieni jak on. Następnie Uriel złożył ręce, przytykając do warg opuszki środkowych palców, i zaczął odmawiać modlitwę po łacinie, której nikt oprócz Rafaela i Danielle nie rozumiał. Wszyscy jednak słuchali z uwagą i wzruszeniem głębokiego głosu średniowiecznego mnicha.

Danielle zamknęła oczy. Nie była w stanie patrzeć na te nieszczęsne pomordowane istoty, na ich wykrzywione z bólu i potwornego strachu twarze.

Żadna z nich nie wyglądała tak, jakby śmierć przyniosła jej ulgę czy szczęście. Danielle nie chciała wiedzieć, co Sigilion im zrobił w chwili, gdy konały, a on porzucał je, znudzony, dla innych, młodszych kobiet.

Przeklęty drań, myślała Taran. Gdybym go tak dopadła, to...

Zachowała jednak tyle poczucia realizmu, by wiedzieć, że jeśli istotnie doszłoby do spotkania, to nie ona byłaby tą, która by „dopadła”, ale wprost przeciwnie.

Gdy Uriel skończył, odwrócili się gotowi iść dalej. - Co teraz? - spytał Villemann ojca.

- Są tutaj, jak widzieliście, schody. Nie przypuszczam, by ta dolna część zamku była przesadnie często odwiedzana. Myślę, że nawet kobiety w górze na zamku nic o tym miejscu nie wiedzą. A wygląda mi na to, że schody wiodą do jakichś drzwi. Musimy być w najwyższym stopniu ostrożni, niebawem zaczniemy się zbliżać do górnych regionów twierdzy.

- Tak - przyznał Dolg. - I wobec tego proponuję, by jedno z nas, na przykład ja, poszło przodem zbadać, jak się sprawy mają.

- Idź - zgodził się Móri. - Nie ma sensu, byśmy wchodzili wszyscy nie wiadomo dokąd.

Patrzyli na wspinającego się po kamiennych schodach Dolga. Stopnie nie wyglądały na zniszczone, więc pewnie rzeczywiście rzadko ktoś tędy chodził. Wkrótce Dolg zniknął w panującym na górze mroku. Słyszeli, że mocuje się z jakimiś drzwiami, że stara się je po omacku otworzyć, ale zachowuje się bardzo cicho.

Po chwili wrócił. Nie odważył się wołać do nich z góry.

- Drzwi są zamknięte z tamtej strony. Tego się chyba należało spodziewać, ale czy mógłbyś mi pomóc, ojcze? Drzwi są za ciężkie, by je wyważyć, poza tym narobilibyśmy zbyt wielkiego rabanu.

- Tak, oczywiście - odparł Móri. - Spodziewałem się od początku, że będziemy natrafiać na takie przeszkody, wziąłem więc ze sobą magiczną, runę, która otwiera zamki.

- Znakomicie! Tak właśnie myślałem.

- Miejmy tylko nadzieję, że nie jest to zamek magiczny, taki o jakim mówiła pani powietrza - mruknął Villemann.

- Zobaczymy - odparł Móri. - Gdyby się to okazało prawdą, to jesteśmy zamknięci na zawsze we wnętrzu góry. Duchy nie pomogą nam stąd wyjść.

- Przyjemna perspektywa, nie ma co - burknęła Taran.

Móri wszedł na schody za swoim niezwykłym synem.

Dolg stal z boku, patrząc, jak czarnoksiężnik otwiera drzwi swoją runą. Widział, że ojciec wyjął jakieś maleńkie etui, zawierające chyba coś w rodzaju smarowidła, którego odrobinę nałożył na zamek.

- Nigdy mi nie pokazywałeś tej runy, ojcze - szepnął Dolg.

- Nie - potwierdził Móri. - A to dlatego, że ona powinna przepaść, zniknąć ze świata wraz z nami.

- No właśnie, zawsze mi mówiłeś, że jest bardzo groźna. Ale może też przecież być dla nas bardzo pożyteczna, prawda?

- Gdybyś wiedział, jakie ingrediencje znajdują się w tej maści, nie zadawałbyś takich pytań. Przypadkowo dostałem ją od mojego wielkiego przyjaciela, pastora Eirikura z Vogsos, i bardzo jej oszczędzałem, ponieważ jest taka skuteczna! Sam jednak nigdy bym się nie zgodził zbierać środków koniecznych do tego, by mogła działać. I tobie ich nie wyjawię. No, zamek ustąpił. Bogu dzięki nie ma tu żadnej magii.

Magię reprezentujesz ty sam, pomyślał Dolg, ale nie powiedział nic. Ujęli klamkę i bardzo ostrożnie otworzyli drzwi, śmiertelnie przestraszeni, że zamek szczęknie albo że zaskrzypią zawiasy, a wtedy mogłoby być z nimi źle.

Ale najsłabszy nawet szelest nie zakłócił ciszy.

Czekała ich natomiast wielka niespodzianka. Światło.

I nie byle jakie światło. Nie światło dnia, którego zresztą wcale nie oczekiwali, ponieważ zdążyli przyjąć do wiadomości, że znajdują się głęboko pod ziemią.

Uchylili drzwi jeszcze bardziej.

Ich oczom ukazał się dziwny widok.

Tym razem znaleźli się w dużej sali, można nawet powiedzieć, wielkiej, choć sklepienie nie było specjalnie wysokie. Dla odmiany pachniało tu przyjemnie i świeżo.

I było ciepło! Ciepło i światło płynęły od małych ogników płonących wokół na ścianach. Otwarty ogień, ale w sali nie czuło się zapachu dymu. Zresztą te ogniki wcale też nie przypominały zwyczajnych płomieni, unosiła się nad nimi ciężka, mokra para.

Pośrodku sali znajdowały się stoły, na których ustawiono zielone rośliny. W ogóle cala sala wypełniona była mnóstwem roślin.

Tutaj musiało znajdować ujście owo zamiłowanie Sigiliona do roślin. To z nich czerpał niezbędny mu do życia sok.

Zdawało się, że system ogrzewczy i oświetleniowy funkcjonuje bezbłędnie.

- Genialne! - szepnął Dolg.

Móri natychmiast go ostrzegł. Uczynił ruch w kierunku centrum sali.

Dolg zrozumiał, o co chodzi. Dwie niedużego wzrostu kobiety zajmowały się roślinami. Podlewały je, obrywały suche liście.

Boże, spraw, by żadne z naszych na dole się teraz nie odezwało, modlił się w duchu Dolg, a Móri zdawał się czytać w jego myślach. Cofnął się na schody i ruchem dłoni nakazał czekającym na dole, by zachowali się absolutnie bezszelestnie. Potem wrócił do Dolga.

Te nieszczęsne istoty w wielkiej sali! Dwie młode kobiety, przedstawicielki typowej wschodniej rasy góralskiej o szerokich twarzach i oczach wąskich niczym szparki, o czarnych sterczących włosach i przysadzistych sylwetkach. Ale nie brakowało im urody, Sigilion wybierał starannie.

Móriego zawsze do pasji doprowadzali mężczyźni, którzy kierowali się wyglądem kobiet. Ile biednych stworzeń z podgórskich wsi unieszczęśliwił ten potwór? No cóż, te dwie mogły czuć się mimo wszystko wybrankami losu.

Obaj czekali w milczeniu, gotowi natychmiast zamknąć drzwi, gdyby któraś z kobiet odwróciła się lub tylko podeszła w ich kierunku. Ale obie nieduże istoty tak się zajęły swoją pracą, że nawet ze sobą nie rozmawiały.

I ojciec, i syn myśleli o tym samym: Ta część twierdzy musiała być zamknięta na magiczne zamki, nic innego nie mogło wchodzić w rachubę. To przecież serce domu i podstawa egzystencji Sigiliona. Gdyby te rośliny zostały zniszczone, człowiek - jaszczur nie mógłby dłużej żyć.

Nagle obu przyszła do głowy okrutna myśl, która od dawna zdawała się im świtać: a gdyby tak zniszczyć wszystko w tej sali i raz na zawsze skończyć z Sigilionem? Domyślali się jednak, że jeśli Madragowie istnieją, to i oni żywią się tą trawą. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogli dokładnie oglądać roślin, ledwo je dostrzegali spoza stołów.

Nie wyglądało na to, by kobiety były specjalnie zainteresowane roślinami. Najprawdopodobniej nie zdawały sobie sprawy, do czego też one służą, pojęcia nie miały, że mogą żyć przez długi czas właśnie dzięki nim.

Nareszcie skończyły i wyszły przez drzwi w drugim końcu sali. Zbyt daleko od obu mężczyzn, by ci mogli zobaczyć, dokąd się udają, zresztą żadnych drzwi też nie widzieli, domyślali się jedynie, że muszą tam istnieć.

- Poproś, by pozostali do nas dołączyli - szepnął Móri.

Dolg wyszedł i sprowadził cale towarzystwo. Wszystkim surowo przykazano, by ukryli się natychmiast za stołami, gdyby tylko ktoś wszedł do pomieszczenia. Zrobili wielkie oczy na widok oranżerii Sigiliona, większość jednak, a przede wszystkim Uriel, wiedziała przecież, że te życiodajne rośliny istnieją. To właśnie Uriel wtedy, gdy jego ukochanej Taran groziło niebezpieczeństwo, straszył jaszczura, że Madragowie mogą unicestwić jego plantację. Było to z pewnością pierwsze kłamstwo anioła stróża, uważał jednak, i wówczas, i teraz, że musiał tak postąpić.

Taran też tak sądziła.

Wszyscy wyrazili chęć zniszczenia roślin, Móri jednak stanowczo się temu przeciwstawił.

- Musimy pamiętać i o Madragach - przekonywał. - jeśli stwierdzimy, że nie istnieją, zamienimy tę hodowlę w perzynę. Ale gdyby żyli, dzieje się tak właśnie dzięki tym roślinom. Piją ich sok podobnie jak Sigilion.

Trudno nie ustąpić wobec takiego argumentu.

- Zastanawiam się, co to może być? - rzekł Villemann. - Może spróbować?

- Ani mi się waż! - syknął Móri gwałtownie.

W milczeniu przyglądali się roślinom. W całej sali znaj - dowal się tylko jeden gatunek - małe niepozorne krzewinki z koroną liści tuż nad ziemią, a nad liśćmi białe kwiatki lub czerwone jagody, w zależności od fazy rozwoju rośliny.

- Ale... jedną jagodę moglibyśmy chyba ukraść - powiedział Móri z uśmiechem. - W celach naukowych, rzecz jasna, nie po to, by jeść.

Uriel, który kiedyś w klasztorze uważnie badał zioła, oznajmił teraz:

- W tym przypadku niekoniecznie jagody muszą być jadalne. jagody mogą nawet być trujące, choć cala roślina jest całkiem niewinna. Proponuję więc, by nie zabierać całej rośliny, mogłoby nas to zdradzić, ale po prostu po parę listków z różnych miejsc. Chętnie wziąłbym też jakiś korzonek, ale tego nie powinniśmy robić.

- Uriel mówi rozsądnie - stwierdził Móri. - Trzeba uszczypnąć to tu, to tam jakiś listek albo kwiatek, róbcie jednak, co chcecie, byście tylko nie brali niczego do ust.

- Taką samą przestrogę usłyszeli też Adam i Ewa w Raju - rzekła Taran. - I co? Posłuchali? Wiadomo, jak to się dla nich skończyło.

- Naprawdę myślisz, że skończyło się źle? - droczył się z nią Villemann. - Mnie się zdaje, że odkrywanie świata poza granicami Raju musiało być dużo bardziej ciekawe niż w rajskich ogrodach. Tyle przeciwności musieli pokonywać. Wyobrażasz sobie, jakie to nudne snuć się przez cale stulecia w rajskiej idylli? Dostaję mdłości na samą myśl, że mógłbym tak żyć.

Rafael protestował, Taran jednak zgadzała się z bratem.

- Albo weź te małe kobietki tutaj - podjęła. - Czy ktoś może pojąć, jak one mogą zrezygnować z oglądania świata za cenę mieszkania tutaj z tym przerośniętym jaszczurem?

Villemann nie słuchał dłużej ich rozmowy. Podążył za własnymi pragnieniami o tym, by podróżować, odkrywać dalekie, nieznane kraje, przeżywać nowe przygody. Zżymał się, że nie dane mu było czuwać podczas całej podróży w przestrzeni. Tęsknił do tego, co przeżył, do tych błyskawicznie zmieniających się obrazów, do widoku istot, o których na ziemi nie mógł nawet marzyć. Bardzo chciał ponownie zobaczyć Ludzi Lodu, przyjrzeć im się dokładniej, zwłaszcza tej kobiecie o podobnym do jego imieniu: Villemo. Bardzo mu, się podobał błysk w jej oczach, czul, że jest ona duchem równie optymistycznym jak on sam.

Z nią mógłby przeżywać najwspanialsze przygody na świecie, a może nawet również poza jego granicami. Do rzeczywistości przywołał go głos Taran:

- Ale przecież on był naprawdę wyjątkowy!

Kto taki? Ach, tak, Sigilion! Villemann nie widział jeszcze jaszczurki Taran, poznawał jednak po jej śmiechu, że Taran miała na myśli osławioną zmysłowość człowieka - jaszczura. Zdaje się właśnie ta jego cecha wabiła i trzymała przy nim młode osoby z tutejszych okolic.

Villemann zapragnął, by jak najprędzej zobaczyć znowu świat poza tym pałacem. Zobaczyć otoczenie. Wyrobić sobie pojęcie na temat, gdzie się właściwie znajdują.

Kiedy szli przez drugą część dławiąco gorącej i dusznej sali, Danielle otworzyła usta, by o coś zapytać, i już to samo było tak niezwykłe, że wszyscy przystanęli, gotowi słuchać. Natomiast Danielle poczuła się bardzo onieśmielona i ledwo się odważyła coś powiedzieć.

- Nie rozumiem tego - wykrztusiła nareszcie, zarumieniona. - Nie rozumiem, jaka w tym logika. Sigilion napastował Taran, bo chciał zdobyć szafir, mający zapewnić mu wieczne życie, a w każdym razie dodać sił. Tymczasem przecież wcześniej odwiedzał świątynię Lemurów, w której przechowywano wszystkie trzy wielkie kamienie. Jego życie zostało dzięki temu przedłużone. No i poza tym posiada te życiodajne zioła. Po co mu zatem jeszcze szafir?

- Bardzo dobre pytanie, Danielle - odparł Móri przyjaźnie. - Dolg i ja też się nad tym długo zastanawialiśmy i dyskutowaliśmy wiele. Wydaje nam się, że to jest jakoś tak: Sigilion uzyskał przedłużenie życia dzięki temu, że znalazł się w polu oddziaływania wszystkich trzech cudownych kamieni w tej świątyni przed tysiącami lat. Nigdy jednak nie zdołał żadnego z nich dotknąć, bo nadeszli strażnicy. Więc o życiu wiecznym nie może być mowy. A te rośliny tutaj... No cóż, myślę, że one w nim życie podtrzymują. Musi je jednak nieustannie spożywać, bo w przeciwnym razie przestają działać.

Danielle ze zrozumieniem kiwała głową.

- W takim razie to samo odnosi się też do Madragów.

- Przyjmujemy, że tak.

- Dlaczego on chce utrzymywać ich przy życiu?

- Tego nie wiemy. I nie będziemy wiedzieli, dopóki ich nie spotkamy. Posłuchaj jednak, Danielle. Wszyscy inni zresztą także: My z Dolgiem uważamy, że Święte Słońce nadal posiada jakąś siłę czy też specjalne właściwości. Słyszeliśmy o Wrotach. Owe trzy kamienie mogą jakoby wspólnymi siłami otworzyć bramy do czegoś.

- To by się nie zgadzało - wtrącił Villemann. - Nie zgadza się, jeśli mamy wierzyć w baśń o morzu, które nie istnieje. Bo w takim razie Lemurowie musieliby już schować dwa kamienie, niebieski w bagnach w Centralnej Europie, czerwony natomiast na Islandii.

- Słusznie - potwierdził Móri. - I możemy się tylko domyślać, że piękne kamienie Lemurów, ludu poszukującego domu, zniknęły za czymś w rodzaju wrót na - wybrzeżu tego mistycznego morza.

- A tam oni mieli samo Święte Słońce, to prawda. Złocistą kulę - dodał Rafael.

- To musi być nadzwyczajny lud!

- Wspaniały - rzekł Dolg. - Najzupełniej wyjątkowy!

- No dobrze - wtrąciła Taran. - Cień jest, co prawda, i wspaniały, i najzupełniej niezwykły, ale akurat wyjątkowym nie chciałabym go nazywać.

- Myśl, co chcesz - uciął Dolg, urażony w imieniu przyjaciela. - Musisz jednak pamiętać, że Cień nie pochodzi z czystej rasy. Jest spokrewniony z niżej postawionym ziemskim ludem. Inni, czyli ogniki, są jedynie następcami jego i pozostałych przedstawicieli tej mieszanej rasy.

- A Strażnicy? - - zapytał Uriel cicho. - Kobieta z bagien i tamci trzej . strzegący islandzkiego kamienia.

Dolg zwrócił się do niego.

Naprawdę nie pamiętacie baśni? A wojownicy i inni przedstawiciele niższej rasy? Z tamtych pierwszych zostało zaledwie kilkoro. I właśnie oni szli na przedzie procesji podążającej wybrzeżem. Moim zdaniem Strażnicy są równi Cieniowi. Szlachetni, piękni, ale nie rasowi.

- A moim zdaniem teraz jesteś niemądry - rzekła Taran. - Czy jedna rasa może być lepsza niż inna? Mówić o uszlachetnianiu rasy to wielkopańskie zarozumialstwo.

- Nie, nie, źle mnie zrozumiałaś! Cień i tamci nie są pod żadnym względem gorsi. Ale prawdziwi Lemurowie mieli siły, których my... chciałem powiedzieć: Ziemianie... nie znamy. Ta siła lub zdolność została umniejszona w wyniku spokrewnienia z innymi ludami.

- Ziemianie, powiedziałeś? Czy to znaczy, że Lemurowie mogliby pochodzić spoza Ziemi?

- Nie. Nie o to mi chodziło. Jaw ogóle nie mam pojęcia, kim oni mogą być, chciałem jedynie powiedzieć, że się różnią od rias, zwyczajnych ludzi.

Móri roześmiał się ubawiony:

- Skoro już się wykłóciliście o wszystko, to może moglibyśmy wrócić do naszych zajęć? Znajdujemy się właśnie przy drzwiach.

Umilkli i spoglądali z zaciekawieniem na drogę, którą musieli przebyć, by wyjść z sali.

4

Nie pojmowali, co takiego widzą.

Otwór drzwiowy, to nie ulegało wątpliwości, ale żadnych drzwi tam nie było, tylko kłębiące się masy powietrza. Otwór zdawał się szeroki, wysoki i głęboki. Villemann, nieroztropny jak zawsze, podbiegł do otworu, lecz Móri zdążył go powstrzymać dosłownie w ostatnim momencie; chłopak został odrzucony w tył przez jakąś gwałtowną siłę, jakby owo kłębiące się powietrze skierowało się przeciwko niemu.

- To było bardzo niebezpieczne - syknął Móri z napomnieniem w głosie, podczas gdy Uriel i Rafael pomagali jego żądnemu przygód synowi stanąć znowu na nogi. - Nie tylko dla ciebie, Villemann, ale też i dla nas, ponieważ nie wiemy, co tam jest. Sigilion mógł nas usłyszeć, niezależnie od tego, gdzie się teraz znajduje.

- Jednego wszakże dzięki Villemannowi się dowiedzieliśmy - wtrącił Dolg łagodząco. - Wiemy już teraz, że tyra sposobem nie przejdziemy.

- No to co robić? - zastanawiał się Móri. - Moja runa otwierająca zamki na nic się tutaj nie zda. W ogóle żadna runa.

Przez chwilę stali w milczeniu.

W końcu Taran oznajmiła:

- Musimy wykorzystać nasz niebieski klejnot!

- Mowy nie ma - zaprotestował Dolg.

Rafael potrząsał w zamyśleniu głową.

- Dolg, czy to nie jest za bardzo ryzykowne nosić oba kamienie po tym zamczysku przenikniętym złem?

- Jakie tam zamczysko? - skrzywił się Villemann. - Dotychczas widzieliśmy tylko gładkie górskie ściany i hodowlę dziwnych roślin.

- I martwe kobiety Sigiliona, o nich nie powinieneś zapominać - wtrąciła Taran.

Dolg zwrócił się do Rafaela.

- Zgadzam się z tobą, że to miejsce może być niebezpieczne dla naszych szlachetnych kamieni. Cień powiedział jednak wyraźnie, że powinienem je ze sobą zabrać. Muszę tylko uważać, żeby ich nie wystawiać na działanie zła. A te „drzwi” naprawdę mi się nie podobają.

Móri właśnie otworzył usta, by powiedzieć coś niewątpliwie bardzo istotnego, gdy Nero warknął groźnie.

- Ukryjcie się, szybko! - syknął Móri. - Właśnie miałem wam zaproponować, byśmy się schowali i poczekali, aż ktoś tu przyjdzie.

- Świetnie, Nero - pochwalił Dolg i pies zamachał radośnie swoim długim ogonem, o mało nie strącając stojących na stole roślin.

Schronili się wszyscy w jednym miejscu, za długim stołem, który najwyraźniej bywał rzadko używany. Wskazywały na to puste skrzynki po ziemi.

Kilkoro ukrywających się mogło przez szpary w blacie stołu obserwować, co się dzieje.

Do pomieszczenia weszła jakaś młoda dziewczyna, która chciała coś zabrać. Nie widzieli, co to takiego, ale kobieta odwróciła się szybko, by wyjść. Villemann chciał się rzucić, by ją powstrzymać i zmusić do przeprowadzenia ich na drugą stronę, Móri jednak znowu w ostatnim momencie zdołał mu przeszkodzić.

Uriel stal pochylony najbliżej otworu drzwiowego i widział, co dziewczyna zrobiła. Popchnęła mianowicie słupek, który znajdował się tuż przy wyjściu, i natychmiast ciąg powietrza ustal; dziewczyna mogła przejść. W chwilę potem masy powietrza poczęły się znowu kłębić.

- Twoja jaszczurka zdaje się być niezwykle uzdolniona - szepnął Móri do Taran, która ze złością prychnęła, że potwór żadną miarą nie jest jej.

Wszyscy podnosili się z wolna. Zachowywali się z coraz większą ostrożnością, zbyt wielu spraw bowiem nie rozumieli.

Zbliżyli się do otworu drzwiowego.

- Odważymy się? - zapytał Rafael niepewnie.

- A co, miałeś może zamiar zostać tu na zawsze? - zapytała Taran zdziwiona.

Poszczególni członkowie grupy znajdowali się w twierdzy Sigiliona z różnych przyczyn. Móri kierował się poczuciem obowiązku, a także ciekawością. Dolga przywiodło palące pragnienie, by rozwiązać nareszcie tajemnicę swojego ludu. Villemanna ożywiała żądza przygód, którą dzielił z Taran. Uriel przybył z powodu Taran, Danielle zaś ze względu na swoje uczucie dla braci Dolga i Villemanna. Była wprawdzie bardzo niezdecydowana, nie wiedziała, który z nich jest jej bliższy. W najgorszej sytuacji znalazł się jednak z pewnością Rafael, ponieważ jego nadwrażliwość sprawiała, że żal mu było wszystkich ludzi, których jego zdaniem należało żałować. Na widok małych góralek jego oczy napełniły się łzami, on by chyba uznał, że nawet Sigilion zasługuje na współczucie. Samotny potwór, który musi się borykać z losem od tysięcy lat...

Nero był z nimi, ponieważ nikt raczej nie umiał sobie wyobrazić, by mogło się stać inaczej. Zawsze gotowy służyć swoim właścicielom.

Zdaje się jednak tylko Rafael i Danielle żałowali od czasu do czasu, że znaleźli się tak daleko od bezpiecznego Theresenhof, i tylko oni tęsknili za domem, choć żadne nie odważyłoby się powiedzieć tego głośno. W każdym razie nie w obecności żądnej coraz to nowych wyzwań rodziny czarnoksiężnika.

Móri podszedł do niewysokiego słupka. Dotykał go ostrożnie i uważnie oglądał.

- Można założyć, że drugi taki sam znajduje się po tamtej stronie przejścia - szepnął. - I że będziemy mogli „zamknąć” za sobą owo przejście tak, jak to zrobiła ta dziewczyna. Możliwe, że za każdym razem, kiedy ktoś porusza słupkiem, otwierając lub zamykając bramę, odzywają się jakieś sygnały. Może też być, że po tamtej stronie znajdują się jakieś istoty. Jesteście gotowi podjąć takie wyzwanie?

Mruczeli coś na potwierdzenie, że tak.

Móri głęboko odetchnął, po czym popchnął słupek.

Szum kłębiącego się powietrza natychmiast zamarł.

Teraz mogli zobaczyć, co się znajduje w pomieszczeniu po tamtej stronie. Jakieś stłumione światło, nie wiadomo skąd płynące, tak im się przynajmniej wydawało. Ów blask oświetlał schody w górę.

Tego się chyba wszyscy spodziewali. Wiedzieli, że trzeba będzie wejść wyżej.

Hall jednak sprawiał wrażenie miejsca nie całkiem opuszczonego, może nawet zamieszkanego. Co prawda nadal widzieli przeważnie skalne ściany, ale jakby bardziej wypolerowane, i prawdziwą, gładką posadzkę. Nigdzie żadnych ozdób.

Bez wahania zaczęli wchodzić po schodach, Móri natomiast „zamknął” drzwi powietrzne, naciskając słupek znajdujący się przy wejściu. Dostrzegli go już wcześniej, kiedy patrzyli na znikająca dziewczynę.

jeśli to był wynalazek Sigiliona, to musiał on mieć więcej rozumu, niż skłonni mu byli przyznać. Czworo młodych, którzy go spotkali - Taran, Danielle, Uriel i Rafael - opisywali potwora jako prymitywną zmysłową istotę. Taki obraz nie bardzo się zgadzał z tym, co widzieli w jego twierdzy.

W końcu znaleźli się na górze w zdecydowanie zamieszkanym pomieszczeniu.

Duże otwory y dawały tu widok na rozległą dolinę, co niezwykle uradowało Villemanna, tęskniącego za czymś takim od dawna.

Znajdował się tu co prawda tylko jeden korytarz, a raczej wąskie przejście, ale odnosiło się wrażenie, że otacza ono całą twierdzę.

- Czy ten gad naprawdę żyje w takiej nie zamkniętej twierdzy? - zapytał Villemann z niedowierzaniem. - Zimowe wichry muszą pokrywać wszystko śniegiem i nie - ile dawać mu się we znaki!

- Nie sądzę - odparł Móri z wolna. - Popatrz no na te słupki, takie same jak tamte na dole. Sigilion wykorzystuje powietrze do zamykania otworów. Z pewnością wystarczy mu siły, by powstrzymywać sztormy i śnieżyce.

Techniczne uzdolnienia Sigiliona imponowały im coraz bardziej.

Z przejęciem obserwowali też niezwykle piękną okolicę u stóp zamczyska. Ostre, poszarpane skały wyciągały się ku niebu, głębokie kotliny i górskie rozpadliny tworzyły mrożące krew w żyłach widoki, ale pomiędzy tym wszystkim rozciągały się żyzne, zielone doliny, kiedy zaś wytężyło się wzrok, można było dostrzec także ludzkie siedziby.

Wsie.

Udawało im się nawet rozróżnić charakterystyczne tarasowate wzniesienia, na zboczach których uprawia się ryż i inne pożyteczne rośliny.

A więc to stamtąd brat Sigilion swoje miłosne partnerki. Chociaż pewnie z jego strony o miłości raczej nie mogło być mowy, wyglądało jednak na to, że wiejskie dziewczyny go uwielbiały. Czy zdawał sobie sprawę z tego, ile rozpaczy zostawia po sobie w tych małych, biednych wsiach?

- Wspaniały widok - szepnęła Taran. - Już dla niego samego warto tutaj mieszkać. Ale jakim sposobem Sigilion się tu dostał? Co za idiota buduje sobie dom tak wysoko?

- Zamczysko wcale nie stoi na najwyższej górze - odparł Móri.

- Tak. Przecież wszystkie opowieści, jakie słyszeliśmy, o tym właśnie mówią - stwierdził Rafael. - Ale jednak zamek musi być położony dosyć wysoko. Powiedziałbym nawet, bezsensownie wysoko. Wystawiony na działanie wichrów i niepogody. Przez większą część roku musi tu panować okropne zimno.

- Rzeczywiście. To niepojęte, jak mu się udało wybudować to mauzoleum - rzekł Móri.

- Dlaczego mauzoleum? - zdziwiła się Taran. Móri spojrzał na nią.

- A czy nie wygląda to jak monumentalny grobowiec? Co prawda Sigilion żyje, ale po tylu tysiącleciach musi być chyba uważany raczej za zmarłego. A poza tym te nieszczęsne małe kobiety...

- Tak, rzeczywiście - przyznała Taran. - Chyba masz rację.

Szli dalej korytarzem, jak długo się dało, przystając niekiedy, by podziwiać nowe widoki na zewnątrz. Przez cały czas rozglądali się uważnie, bo stwierdzili, że istnieje wiele drzwi wiodących do zamku i wiele schodów prowadzących na górę, a Villemann raz nawet wychylił się przez okno, by lepiej widzieć okolicę. Nie było to bardzo rozsądne, musieli go mocno trzymać, żeby nie wypadł. Dzięki temu jednak mógł przekazać wiadomość, że dzielą ich co najmniej dwa piętra od wieży. Na samym szczycie mogła istnieć jeszcze jedna, mniejsza wieżyczka, ale tego Villemann nie był pewien.

Na końcu zewnętrznego korytarza zobaczyli kolejne schody, tym razem wiodące w dół. Nie były wysokie, a u ich podnóża znajdowały się drzwi. Nie ulegało wątpliwości., że są one zamknięte na magiczne zamki, wszyscy mogli to stwierdzić na pierwszy rzut oka. Płaszczyznę drzwi zdobił jakiś skomplikowany ornament, najwyraźniej jednak umieszczono go tam nie dla dekoracji. Emanowała z niego atmosfera czarów i magii.

Już wcześniej mijali wielkie, paradne odrzwia w głębi twierdzy i szeptali wtedy do siebie: „Tam w środku z pewnością żyje sam pan tego zamczyska, mógłbym przysiąc!”

Na palcach przemykali obok.

I teraz to drugie zejście w dół...

- Madragowie? - zapytał bezgłośnie Rafael, a pozostali z przejęciem kiwali głowami.

Danielle szepnęła:

- No a te małe kobiety?

- Z pewnością mieszkają w jednym z licznych pomieszczeń Sigiliona - rzekł Móri.

Uznali, że to możliwe. Owe kobietki były z pewnością całkiem dla niego niegroźne. Plotki mówią prawdę. One uwielbiają swego pana, natomiast o Madragach nie wiedziano niczego.

- Nie mamy pojęcia, czy znajdują się tam na dole - szepnął Móri. - Równie dobrze on może tam przechowywać jakieś tajemnicze skarby albo czarodziejskie przedmioty, albo cokolwiek innego. Nie wierny nic, możemy co najwyżej zgadywać.

Dolg rozejrzał się wokół.

- Muszę powiedzieć, że miejsce jest dok marnie chronione.

- Na co mu strażnicy? - zdziwił się Móri. - W tym orlim gnieździe musi się czuć całkiem bezpieczny.

- W takim razie nie zna nas - powiedział Villemann z diabelskim uśmiechem. - Co robimy, ojcze?

- Właśnie się nad tym zastanawiałem. I proponuję, co następuje: Ta czwórka, która zna Sigiliona, powinna się trzymać od niego z daleka. On pewnie nienawidzi Taran i Uriela bardziej niż jakiegokolwiek innego wroga, a nie sądzę też, by okazał miłosierdzie Danielle i Rafaelowi. Villemann, przyłączysz się do nich i zabierzecie ze sobą Nera.

Villemann poczuł się urażony.

- Ale ja przecież nigdy Sigiliona nie widziałem!

- Rzeczywiście, będziesz tu jednak potrzebny. Chciałbym, żebyście się podjęli dosyć niebezpiecznego eksperymentu.

To uspokoiło Villemanna.

- O co chodzi, ojcze?

- Zaraz do tego dojdziemy. Dolg i ja spróbujemy powęszyć w twierdzy i może uda nam się dowiedzieć, gdzie jaszczur siedzi.

- To może być niebezpieczne - ostrzegł Uriel. - - Z nim nie ma żartów.

- Z nami także nie - odparł Móri uspokajająco. - Dlatego musimy to zrobić my z Dolgiem, bo obaj znamy się trochę na, czarach. Wy natomiast... - przerwał zamyślony.

Wszyscy czekali pełni napięcia. Villemannowi omal oczy nie wyszły z orbit.

- Myślę sobie tak - podjął Móri. - jakiś czas temu wychyliłem się przez okno i stwierdziłem, że piętro pod nami ma niewielkie okienka w ścianie. Proponuję więc, byście spuścili Villemanna na linie do jednego z tych okienek, a on spróbuje zajrzeć do środka.

Villemann głośno przełknął ślinę, może właśnie pomyślał o skale sterczącej pod samym murem?

- No, a co będzie, jeśli spojrzę prosto w oczy Sigiliona?

- Sądzę, że do tego nie dojdzie. On musi mieszkać wysoko, prawdopodobnie ponad nami, mogę się założyć o własną duszę, że tak jest. Choć wielu z ludzi Kościoła odmawia mi posiadania duszy - zakończył z goryczą.

- W jaki sposób dostaniecie się do pomieszczeń Sigiliona? - dopytywała się Taran. - Nie sądzę, by drzwi do nich otworzyły się łatwo.

- Wcale też nie zamierzam przez nie wchodzić, nie warto. Moim zdaniem istnieje wiele innych przejść wiodących do środka. Dolg i ja wedrzemy się w jakimś takim miejscu. Mamy zresztą zupełnie inny problem...

- Jaki?

- Kamienie. Dolg nie powinien zabierać ze sobą czerwonego, a Villemann nie może zaryzykować znalezienia się na zewnątrz murów z niebieskim kamieniem przy sobie. Urielu, ty zaopiekujesz się czerwonym, jesteś do tego stopnia istotą anielską, że on nie zdoła cię skrzywdzić. Rafaelu, ty przejmiesz odpowiedzialność za niebieski, jesteś na to dostatecznie delikatny.

- Oczywiście, mogłam się domyślać! - prychnęła Taran. - My, kobiety, zawsze jesteśmy pomijane!

- Wcale nie! - odparł Móri ostro. - Ale ty jesteś zbyt nieopanowana, jak na nasze wrażliwe klejnoty, a Danielle zbyt młoda i strachliwa.

- Bardzo dobrze bym mogła... - zaczęła Taran, lecz ojciec jej przerwał:

- Gdybyś tylko znalazła się w kłopotach, natychmiast sięgnęłabyś po kamienie, prawda?

- Tak, ale przecież one...

- Nie, nie, nic z tego nie będzie. Kamienie nie mogą być w tym zamczysku używane inaczej, jak tylko w skrajnych przypadkach, kiedy nie ma już innego wyjścia. Zrozumiałaś?

Taran dala za wygraną. To nie było miejsce na dłuższe dyskusje. Móri poklepał córkę czule po policzku, na co ona zaczęła coś mruczeć, że nie chce uprzejmości od zwycięskiej strony.

Można odnieść wrażenie, że najzupełniej nieostrożnie stali sobie na korytarzu i swobodnie rozmawiali, ale to nieprawda. Przy otworach okiennych znajdowało się wiele nisz, w których można się było bezpiecznie ukryć. Damelle miała się zajmować Nerem, żeby nie warczał lub w inny sposób nie hałasował. Taran dbała, by nikogo nie było widać z niszy, w której się schronił i w której stal bądź siedział w kucki. Znajdowali się w pobliżu okna, przez które miał być spuszczony Villemann, i starali się jak najlepiej zamocować linę. Villemann pobladł wyraźnie, ale chyba bardziej z przejęcia niż ze strachu. Niestety, on nigdy nie nauczył się odczuwania zdrowego lęku, co Móriego bardzo niepokoiło. Bo przecież tylko bardzo nierozsądni ludzie nie odczuwają strachu na myśl o wielkim ryzyku.

Lekceważenie śmierci nie jest najlepszym punktem wyjścia dla niebezpiecznych przygód.

Wkrótce Dolg i Móri pomachali bliskim na pożegnanie i wyślizgnęli się ze swojej niszy.

Na zewnątrz zbliżała się noc. Słońce coraz szybciej przesuwało się ku zachodowi. Do czegoś takiego nie byli przyzwyczajeni, przypuszczali, że czeka ich bardzo długi wieczór i że zdążą przed nocą dokonać jeszcze wiele.

Popełniali jednak błąd.

Słońce nadal stało nad wyżyną Pamiru na zachodzie, ale ze zdumieniem obserwowali, w jakim tempie zbliża się ono do linii horyzontu.

Zastanawiali się przez chwilę, jak długo trwała podróż do Karakorum. Theresenhof opuścili rankiem. Ale które to było rano? Dzisiejsze, czy może wczorajsze? A może rano jakiegoś dnia w ubiegłym tygodniu? Nie, tak dawno nie mogło to chyba być, jedzenie, które ze sobą mieli, nadal zachowywała świeżość. To, co sprawiało, że tak trudno było im się zorientować, to różnica czasu pomiędzy Wschodem i Zachodem. Prawdopodobnie teraz w krajach Zachodu znowu było rano. Tylko które? To samo, podczas którego wyjeżdżali z domu, czy następne?

Im dłużej się zastanawiali, tym mniej wiedzieli, myśli krążyły i powracały do punktu wyjścia: Który ranek? Który wieczór?

Taran spoglądała na wymarły górski krajobraz i ogarnął ją smutek, jaki zawsze się pojawia, gdy zapada zmrok. Teraz nie można było jeszcze mówić o zmierzchu, w każdym razie nie o takim, jakie bywają w krajach Północy, w Norwegii albo na Islandii, gdzie latem nigdy nie zapadają gęste ciemności. Ktoś powiedział, że tutaj przez cały rok jest tak samo. Słońce zachodzi o tej samej porze. Zawsze.

Czy to nie wydaje się trochę nudne?

Jakkolwiek by było, Taran ogarnął smutek. Wiek świata, nieskończoność, oto co kryło się w wieczornej mgiełce unoszącej się nad dolinami. Strzelające wysoko w niebo, przerażające szczyty gór rysowały się wyraźnie na tle nieba. Nie zbadane, nigdy nie dotknięte stopą człowieka ani zwierzęcia.

Jak tu samotnie, jak strasznie samotnie!

- Taran, nie stój tam rozmarzona! Chodź i pomóż nam! Ocknęła się z zakłopotanym uśmiechem i nagle ogarnął ją strach z powodu tego, co robią.

Znajdują się oto w twierdzy Sigiliona! Dotychczas nie do końca zdawała sobie sprawę, co ten fakt oznacza. Teraz sobie uświadomiła. A zapadający wieczór sprawiał, że wszystko stawało się jeszcze bardziej okropne.

5

Danielle czuła się strasznie opuszczona, kiedy tak siedziała sama z Nerem w najgłębszej niszy; nikt więcej nie mógł się tam zmieścić, ale przyjaciele chcieli możliwie najlepiej ukryć dwoje członków grupy, narażonych na największe ryzyko, Danielle i psa.

Dziewczyna zmarkotniała, kiedy dotarło do niej, że stanowi słaby punkt. Była przekonana, że robi co może, stara się być tak samo opanowana jak inni, ale zawsze określano ją jako lękliwą i niedoświadczoną.

Raz tylko zdarzyło się, że Móri ją pochwalił, miało to miejsce na dole, w oranżerii. Przychylna uwaga równoważyła wiele przykrości, ale przecież nic do końca.

Nie mogła jednak zaprzeczyć, że się boi. Dolg odszedł z ojcem nawet nie spojrzawszy w jej stracę, całkowicie pochłonięty tym, co go czeka. A Villemann... Miał napiętą twarz, koncentrował się przed wykonaniem trudnego zadania. Na nic się nie zdało to, że uparcie szukała jego wzroku, on pewnie nawet nie wiedział, w którym miejscu się Danielle znajduje. jestem tutaj, Villemann! Tutaj, w najciemniejszym kącie. pomiędzy kamiennym murem a szeroką kolumną wyciętej w skale arkady. Czy pamiętasz jeszcze, ze od wielu lat jesteś we mnie zakochany? A ja, głupia, wcale cię nie dostrzegałam. Teraz wydaje się, że już na wszystko za późno. Jesteś dla mnie miły jak zawsze, ale przecież nie sympatii potrzebuję. Ja pragnę twojej uwagi i twoich pocieszających dłoni, bo niemal odchodzę od zmysłów ze strachu w tej ponurej budowli.

Dla Danielle zamczysko było ciężkim, groźnym, żywym kolosem, który dławił w niej wszelką odwagę, całą chęć do życia. Nienawidziła każdego ciemnego kamienia w murach, odczuwała boleśnie chłód płynący od wypolerowanych skalnych bloków, gładkich niczym ramiona węża. Nie, węże nie mają przecież ramion. Ale jak same węże, i jak jaszczurki wijące się za jej plecami.

Miała wrażenie, że spomiędzy kamieni dochodzą do niej jakieś szepty, wyrażające wieloletnie cierpienia, tęsknotę, śmiertelne przerażenie. Z oczu poczęły jej płynąć łzy, pochyliła głowę i oparła ją o kudłaty łeb Nera. Pies przytulił się do niej, w swoim długim życiu widział wiele łez i wysłuchał wielu zwierzeń. Uważał pewnie, że to część jego życiowego zadania. Być pociechą i towarzyszem samotnych ludzi, zarówno dużych, jak i małych. Jego ludzi.

Villemann znalazł się po drugiej stronie muru i opuszczał się powoli w dół. Danielle i Nero zesztywnieli z napięcia.

Móri i Dolg w dalszej części korytarza dotarli do jakichś drzwi. Małych i właściwie niewidocznych. Ryzykowali, że znajdą się w czymś w rodzaju komórki, lepiej jednak było posuwać się naprzód, niż zostać przyłapanym na gorącym uczynku w którymś z paradnych wejść.

Drzwi nie były zamknięte na klucz, co jeszcze wzmogło ich przeczucie, iż to ślepy zaułek. Wsunęli się jednak do środka.

Panowała tam wilgoć. i zaduch zamkniętego pomieszczenia. Znikąd żadnego szmeru czy szelestu.

Móri posuwał się po omacku.

- Tak jak myślałem - szepnął niemal bezgłośnie prosto do ucha Dolga. - Narzędzia. Donikąd nas to nie doprowadzi.

Dolg zaczął się zastanawiać, jak w dawnych czasach budowano twierdze i zamki. Schowki i komórki na narzędzia to pojęcia wtedy nie znane. Budowle miały być okazale i pompatyczne, z izbami mieszkalnymi to tu, to tam, głównie jednak sale. Sale tronowe, sale rycerskie, zbrojownie...

Dla takich praktycznych pomieszczeń, jak komórki na narzędzia czy pomieszczenia dla sprzątaczek, nikt nie miał głowy ani pewnie nie było na nic takiego zapotrzebowania. Może warsztaty dla wytwarzających broń rzemieślników, ale na tym koniec.

A więc to pomieszczenie musiało być zwyczajnym pokojem. Nie używanym, to oczywiste, wypełnionym niepotrzebnymi gratami, ale jednak pokojem, i to wcale nie małym.

Twierdze, które kiedyś widział... A przecież zwiedził A naprawdę sporo. Jak one zostały zbudowane?

Nie, na nic takie porównania. To dwie odmienne epoki. Dolg ma na myśli średniowiecze, podczas gdy siedziba Sigiliona jest dużo, ale to duto starsza.

W tej chwili podstawowe pytania brzmiały: Czy pokoje są ułożone w szeregu z wejściami od strony długiego korytarza, czy też są ze sobą połączone? Czy pomiędzy nimi znajduje się coś jeszcze? A może pokoje rozlokowano wokół zamkowego podwórca?

Tak rozmyślając, Dolg przez cały czas posuwał się po omacku pod ścianami, potykał się o jakieś graty, wpadał co chwila w pajęcze sieci. Nagle usłyszał ciche przekleństwo.

Po chwili Móri zawołał stłumionym głosem:

- Chodź tutaj!

Dolg ruszył w jego kierunku. Wkrótce wyczul palcami coś jakby futrynę drzwi. W bocznej ścianie, a zatem na lewo od nich, musiała się znajdować jeszcze jedna izba.

Próbowali sobie przypomnieć, jak wygląda korytarz. Rzeczywiście, na lewo od tego wejścia, które wybrali, widzieli jeszcze jedne drzwi. Większe i z pewnością starannie zamknięte na klucz. Wtedy nie odważyli się ich otworzyć.

Fakt, że drzwi pomiędzy pokojami zostały zamknięte, wydawał im się czymś oczywistym. Musieli zresztą odsunąć mnóstwo różnych sprzętów, by do nich podejść. A zatem drzwi nie były używane. Może o nich zapomniano? Może po tamtej stronie też są czymś zastawione?

Jakkolwiek było, znaleźli przecież wygodne wejście do wewnętrznych regionów twierdzy.

Raz jeszcze musiał się Móri odwołać do znienawidzonej runy otwierającej zamki. Raz jeszcze bezzwłocznie mu pomogła.

Drzwi ustąpiły bez oporu. Mieli szczęście. Ostrożnie zajrzeli do środka, gdzie powitało ich mocno stłumione światło.

Światło we wnętrzu twierdzy? A może znajdują się tu okna wychodzące na jakiś nie znany zamkowy podwórzec i stamtąd sączy się ten mroczny blask?

Szybko jednak odkryli, dlaczego to światło było aż tak stłumione. Mianowicie drzwi, które dopiero co otworzyli, były przesłonięte jakimś gobelinem czy draperią z innej tkaniny.

Dolg dotknął jej dłonią. Ciężki brokat zachrzęścił.

Czy mogą się odważyć, by wyjrzeć spod tkaniny do oświetlonego pomieszczenia? Światło ich przerażała. A także świadomość, że nie mają najmniejszego pojęcia, co ich wzrok napotka po tamtej stronie zasłony.

Obaj jednak myśleli to samo: Nie wolno im tu stać przez całą wieczność ani lękliwie zawrócić. Muszą podjąć wyzwanie.

Wchodzili tak wolno, że zdążyli tymczasem obejrzeć dokładnie cale pomieszczenie i byli zaskoczeni, że nie widać niczego, co mogłoby ich przestraszyć lub przynajmniej zdumieć.

Mieli przed sobą długą, niewiarygodnie piękną salę rozjaśnioną światłem z jakichś niewidocznych źródeł. Oświetlenie było przytłumione, jakby dla oszczędności, kiedy nikogo czy niczego w sali nie ma.

To znaczy, coś tu jednak było, ale zdawało się niegroźne. Obaj mężczyźni weszli dalej w głąb tej cudownie pięknej sali.

- Sala pamięci - szepnął Móri, a Dolg potwierdził skinieniem głowy.

- To wcale nie jest żadna stara, wyrąbana w kamieniu twierdza. To wspaniały zamek!

- Owszem. Można by nawet powiedzieć: królewski zamek! Naprawdę wyjątkowy!

Ornamenty na ścianach i ciężkie tkaniny połyskiwały zlotem. Same ściany mieniły się zielono i niebiesko, barwy nabierały różnych odcieni w zależności od natężenia światła, sufit był tego samego koloru, tylko trochę jaśniejszy. Podłoga czarna i tak lśniąca, że bali się, iż zostawiają na niej brudne ślady.

Dotarli do końca jednej z dłuższych ścian. Znaleźli się w pobliżu ogromnej statui spoczywającej na królewskim tronie. Najpierw patrzyli przestraszeni, wkrótce jednak stwierdzili, że posąg wykonany zestal z jakichś minerałów. Połyskiwał tak samo zielono i niebiesko jak ściany sali i tak samo jak ściany pokryty był złotymi ornamentami.

Figura jednak nie przedstawiała człowieka.

Po pierwsze, posiadała nadnaturalne wymiary, niczym obiekt kultu. Po drugie, dużo bardziej mi, postać ludzką przypominała jaszczura.

- Czy to Sigilion? - zapytał szeptem Dolg.

- Nie. już raczej jakiś jego przodek. A może bóg Sili - nów, nie wiadomo. Możemy natomiast przyjąć, że inne posągi stojące w niszach wzdłuż ścian są wizerunkami dawnych królów.

Dolg również się tego domyślał. Miały bardziej naturalne rozmiary i wyglądem przypominały Sigiliona takiego, jak opisała go Taran i inni.

U stóp figur leżało wiele różnych, bardzo kosztownych przedmiotów. Głównie posążków bóstw.

- Cóż to za skarby - szepnął Móri. - Myślę jednak, że nie powinniśmy niczego ruszać. To nas nie dotyczy. Ruszamy dalej?

Szli bardzo cicho przez salę ku drzwiom w jednej z dłuższych ścian, znajdujących się na skos od pierwszego wejścia. Lękliwie spoglądali za siebie, by sprawdzić, czy nie zostawiają śladów, ale nie.

Dolg poczuł się źle na widok tych wszystkich posągów półludzi. Jednemu przyjrzał się uważniej i stwierdził, że wzrok figury go śledzi. Małe wężowe oczka pod ciężkimi, na pół przymkniętymi powiekami sprawiały wrażenie żywych. Ale to tylko złudzenie, wiedziało tym, bo tak samo było z portretami w Theresenhof, przedstawiającymi przodków babci Theresy. One też śledziły wzrokiem idącego przez pokój, a to z tego powodu, że portretowany podczas malowania patrzył artyście prosto w oczy.

To samo zjawisko zachodziło tutaj.

Mimo to nie mógł przestać ukradkiem spoglądać na stojące w półmroku postaci.

Podeszli wreszcie do drugiej ściany i znaleźli się bardzo blisko jednej z rzeźb. Nagle Dolg odskoczył przerażony.

- Ojcze!

Móri przystanął.

- Co się stało?

Spójrz - szepnął Dolg, wskazując jeden z posągów stojący w swojej niszy, pięknie ubrany na zielono, niebiesko i złoto, w pełni oświetlony, choć nie wiadomo, z jakiego źródła światło wypływało. Posąg budził podziw i przerażenie.

Móri przyglądał mu się uważnie.

- Co chciałeś mi powiedzieć? - spytał i nagle jęknął przejmująco: - Oooch...

- Tak. Kiedyś musiała to być żywa istota, ojcze. Oni wszyscy byli żywymi stworzeniami. Zostali zabalsamowani. Ale zwłoki nie uległy wysuszeniu. Myślę, że wyglądają teraz dokładnie tak samo jak za życia.

- Owszem. Oto dawni królowie Silinów. - Móri westchnął głęboko. - Są wstrętni.

Dolg zwrócił się ku wielkiemu posągowi.

- Ten jednak chyba nigdy żywy nie był.

- Nie, nie, to musi być posąg bóstwa, niczego innego nie mogę sobie wyobrazić.

Raz jeszcze Dolg skierował wzrok ku tej części sali, skąd dopiero co przyszli.

- Czy widziałeś, że ostatnia nisza jest pusta?

- Tak, i najpierw mnie to zdziwiło, ale teraz myślę, że to miejsce dla Sigiliona. Z tą tylko uwagą, że on nigdy nie umarł. Odwiedził bowiem świątynię Lemurów i uzyskał tam przedłużenie życia, potem zdobył swoje rośliny i stal się prawie nieśmiertelny.

- Prawie. Zapamiętajmy to słowo, ojcze. On nieśmiertelny nie jest.

- Dopóki nie zdobędzie trzech świętych kamieni - potwierdził Móri cierpko. - Nie wolno nam dopuścić, żeby do tego doszło.

- Tak jest - potwierdził Dolg. - A teraz wyjdźmy już z tej sali. Dostaję tu gęsiej skórki.

Mieli _ - wdzieję, że drzwi, którymi zamierzali wymknąć się na zewnątrz, będą otwarte. Ale nie były.

- Sigilion dobrze strzeże swoich skarbów - szepnął Dolg. - I równie dobrze siebie - dodał Móri. - Najwyraźniej nie ufa nikomu ze swego otoczenia.

- Na jego miejscu, też bym nikomu nie ufał.

Móri przystanął, żeby raz jeszcze wyjąć swoją czarodziejską runę. Po raz ostatni odwrócił się, by popatrzeć na potężne bóstwo, i z wolna powiedział do syna:

- Widywaliśmy jaszczury... ale przyjrzyj się temu dokładniej. Jego by raczej należało nazywać...

- Smokiem - uzupełnił Dolg. - Tak, to rzeczywiście jest smok! Chociaż smoki i jaszczury bywają często do siebie podobne. Przynajmniej niektóre gatunki jaszczurów. Ale ten... Takie jaszczury na ziemi nie istnieją.

- Nie. On przypomina raczej potwora, jakiego opisywał Villemann. Tego, którego spotkał po drodze tutaj, a który niósł na plecach trójrogiego demona.

- Masz rację. Czyżby ta groteskowa paskuda przedstawiała przodka Sigiliona?

- Smoki nigdy naprawdę nie istniały, one należą do świata baśni - stwierdził Móri krótko. - Pytanie tylko, skąd Silinowie, którzy zbudowali tę twierdzę, wiedzieli, jak będą wyglądać baśniowe smoki naszej współczesności?

- No właśnie, przecież ta twierdza musiała zostać wzniesiona przed tysiącami lat.

- Otóż to! A tak długo baśnie i legendy nie trwają.

- Nie mów takich rzeczy! Przypomnij sobie baśń o morzu, które nie istnieje!

Móri nic nie odrzekł. Podeszli obaj do kolosa i studiowali go w przytłaczającej ciszy tej sali.

Miał skrzydła, w przeciwieństwie do innych figur ustawionych w niszach, które zostały wyposażone jedynie w rodzaj błony pławnej lub lotnej pomiędzy ramionami i korpusem oraz pomiędzy odnóżami. Ponadto posąg bóstwa miał bardzo długi ogon zwężający się ku końcowi. Pozostałe figury miały palce i tylko jeden pazur, olbrzym zaś jedynie pazury. Również jego głowa różniła się od pozostałych. Rysy tamtych przypominały ludzkie, w posągu bóstwa nic ludzkiego nie było.

Ale poza tym, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, figury były dość do siebie podobne. Królowie zdawali się należeć do jakiegoś niższego gatunku w stosunku do kolosa. Gatunku zdegenerowanego, a może zmieszanego z inną rasą, trudno powiedzieć. Co to mówił Cień? Że Silinowie pochodzą z czasów sprzed dwustu milionów lat, z epoki strasznych jaszczurów.

Skąd jednak wzięły się te straszne jaszczury? Pierwszy znany przedstawiciel tego gatunku był dość niewielki, niewiele większy od sporego psa. Czy wyglądem przypominał stojące tutaj bóstwo? Zakładając, że tutejszy posąg jest od niego wielokrotnie większy. Co w ogóle wiadomo o rozwoju wymarłych gatunków?

A przede wszystkim: Skąd pochodzą wszystkie ziemskie baśnie o wielkich smokach?

Dolg i Móri nie mieli czasu się nad tym zastanawiać. Musieli się natomiast koncentrować na próbie otworzenia następnego zamka.

Móri przerwał pracę i wyprostował się.

- Czy nie powinniśmy na dzisiaj skończyć? Może lepiej wrócić do naszych, opowiedzieć, co tu widzieliśmy, i dowiedzieć się, czego dokonał Villemann?

- To kusząca propozycja - przyznał Dolg. - Pytanie tylko, czy następnym razem uda nam się dotrzeć równie daleko.

- Masz, oczywiście, rację - rzekł Móri i znowu pochylił się nad zamkiem pięknie rzeźbionych drzwi. - Jeśli to potrwa dłużej - westchnął - to moja maść na zamki się skończy. Ale niech tam, nie będę tego żałował.

- No, mimo wszystko dobrze jest ją mieć wtrącił Dolg. - O, możesz otwierać drzwi. Ciekawe, co nas czeka za nimi?

W kolejnym pomieszczeniu nie dostrzegli jednak niczego nadzwyczajnego. Po prostu znaleźli się w przedsionku, przed wielką bramą Sigiliona. Wiodły stąd na piętro wspaniałe schody.

- Dotarliśmy tu okrężną drogą - uznał Móri. - Ale mimo wszystko jesteśmy. I sądzę, że od tej chwili nie powinniśmy ze sobą rozmawiać.

Dolg potwierdzał skinieniem głowy. Również to pomieszczenie zostało oświetlone w dziwny sposób; nie mogli zrozumieć, jak. Naprzeciwko drzwi, którymi tu weszli, znajdowały się jeszcze jedne. Trudno powiedzieć, czy były oprócz tego jakieś inne przejścia po obu stronach schodów, ta część pomieszczenia tonęła bowiem w mroku.

Przez chwilę spoglądali po sobie, potem przełknąwszy ślinę zaczęli się skradać ku schodom, błogosławiąc, że mają takie miękkie podeszwy u butów.

Chyba zwariowaliśmy, myślał Dolg. Żeby się pakować prosto w paszczę lwa.

Ale to jednak niebywale podniecające!

Na górze czekała ich spora niespodzianka. Szczerze mówiąc, kilka. Pierwsza polegała na tym, że znajdowało się tam okno i mogli zobaczyć, że słońce już zaszło. Nad światem gęstniał mrok i wkrótce zrobi się całkiem ciemno. Co się stało z Villemannem, wiszącym nad mroczną przepaścią?

Druga niespodzianka to to, że izba, którą widzieli na prawo i do której wiodły dwa wejścia, jedno obok drugiego, nie miała zamykanych drzwi. Stali oto przed jakąś sypialnią.

Dolg podszedł na palcach bliżej, lecz we wnętrzu panowała kompletna cisza. Naliczył sześć lóżek, a w każdym z nich leżała młoda uśpiona kobieta lub dziewczyna. Z wyjątkiem jednego, które stało puste.

Małe wielbicielki Sigiliona. Jego zabawki i niewolnice. Szóste łoże przeznaczone było z pewnością dla ,szczęśliwej wybranki”, tej, która miała w nocy zabawiać Sigiliona.

Móri wstrząsnął się z obrzydzeniem. Dolg nie powiedział nic. To nie był krąg jego zainteresowań.

Opuścili pomieszczenie ze śpiącymi kobietami i zajęli się drugimi drzwiami. Och, jakież były wspaniale! Nie ulegało żadnej wątpliwości, że to mieszkanie Jego Wysokości.

Teraz musieli być jeszcze bardziej ostrożni, znajdowali się w pobliżu śpiących dziewcząt, nie oddzieleni od nich żadnym zamknięciem. Móri zastanawiał się, czy powinien znowu użyć magicznej runy i otworzyć zamek do sypialni Sigiliona, ale naprawdę nie miał na to ochoty. Szczerze mówiąc, nie miał też ochoty nawet dotykać tamtych drzwi.

Ale nie, tutaj nie można się obyć bez pomocy magii. Dotychczas radzili sobie dzięki swojej runie, wiedzieli jednak, że w pewnym momencie mogą natrafić na znacznie większe trudności. Na magiczną bramę na przykład, taką jaką widzieli u podnóża drugich schodów.

No cóż, trzeba było ponownie wyjąć runę. Dolg widział, że wargi ojca poruszają się miarowo, wymawiając zaklęcie, i zaraz potem drzwi ustąpiły.

Spoglądali na siebie bardzo zadowoleni. Wszystko jak dotąd szło dobrze. Może nawet zbyt łatwo.

Tym razem za drzwiami ogarnęły ich ciemności. Tylko słabe światło nocy sączyło się przez okienne otwory. Słońce nieodwołalnie zaszło, zaś azjatycka noc była nieubłagana, zapadała natychmiast. Przykrywała ziemię swoją ciemną kapą.

Zrobili kilka niepewnych kroków w głąb pokoju. Drzwi za nimi zatrzasnęły się same.

Obaj zadrżeli przerażeni. Ze wszystkich stron zeskakiwały na nich milczące dziwaczne stworzenia. Dolg zdołał rozróżnić jedną na tle okna, Móri inną. Istoty, mniejsze od nich, stanowiły jakby krzyżówkę ludzi - jaszczurów i zwyczajnych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Dolg dostrzegł w oczach niektórych zwierzęce błyski. Móri zobaczył całkiem ludzką twarz, ale głowę tego stworzenia wieńczył grzebień jak u niektórych jaszczurów z Galapagos.

Nagle cisza została gwałtownie przerwana. Dziwne istoty jęły wrzeszczeć i wyć, najwyraźniej żądne walki.

Móri i Dolg starali się bronić przed wściekłymi atakami i zaraz też pojęli, kim są ich przeciwnicy:

To potomstwo Sigiliona z nieszczęsnymi tubylczymi kobietami!

6

Villemann wisiał między niebem a ziemią i z lękiem spoglądał na rozjarzoną słoneczną kulę zsuwającą się do linii horyzontu tak szybko, że mógł to obserwować.

Ale z drugiej strony... czyż ciemne tło nie było dla niego korzystne, skoro miał zaglądać przez okno? Widział, że tam, dokąd zmierza, pali się światło.

Cale przedsięwzięcie wydawało się jednak dość głupie!

Czy jednak zawsze nie pragnął właśnie czegoś takiego? Villemann Dzielny. Villemann, Silniejszy od Śmierci.

W tym momencie światło dnia zgasło. Wokół Villemanna zrobiło się ponuro i przerażająco. A poza tym zimno.

Twarze przyjaciół znajdowały się ponad nim. Teraz, w ciemnościach, już ich nie widział. Wyczuwał tylko, że są bardzo wysoko.

Villemann, Samotny Nocny Jeździec.

Niech to licho! Również Villemann Śmiertelnie Przerażony.

Powoli, zrywami, z szarpaniem opuszczano go w dół. Linę trzymali Uriel, Rafael i Taran, niekiedy odnosił wrażenie, że trzymający nie są ze sobą zgodni. Cierpiał, kiedy zmieniali taktykę, zatrzymywali go, gdy był gotów zsuwać się niżej, po czym w następnej chwili, zupełnie nieprzygotowanemu, pozwalali lecieć na łeb, na szyję, by po chwili znowu gwałtownie go przytrzymać. Miał wrażenie, że uszy łopoczą mu na wietrze.

Nareszcie znalazł się na odpowiednim poziomie. Zamierzał oprzeć stopy o ścianę, ale mu się nie udało i z całej siły rąbnął podkurczonymi kolanami w twardy kamień. Zdławił jęk bólu, okręcił się parę razy wokół własnej osi, starając się zapanować nad liną i skierować ciało w odpowiednią stronę.

Tuż przed sobą miał okno.

Nie było w żadnej mierze pożądane, by się teraz zaczął kiwać przed oknem niczym wahadło, to w tę, to w drugą stronę. Wyglądałoby to głupio i głupio by się czuł. Poza tym mogło się okazać niebezpieczne.

W końcu jednak udało mu się zapanować nad własnym ciałem.

Nie, nie opuszczajcie już więcej liny!

Szarpnął się mocno, by dać im to do zrozumienia. Lina zatrzymała się tak gwałtownie, że omal od niej nie odpadł, czul, że zaraz cały rozsypie się na kawałki. Niech to licho, znowu zaczął się kiwać tam i z powrotem.

Nareszcie się uspokoiło. Ale czy może mieć zaufanie do swoich przyjaciół?

Cisza, nigdzie najmniejszego ruchu. Powolutku, pomagając sobie nogami i rękami, zbliżał się do okna.

Światło za nim paliło się w dalszym ciągu. To mu pomagało. Jeśli, rzecz jasna, nie zbliży się zanadto do szyby i blask nie padnie na jego twarz.

Szkło było nierówne. Ale jednak szkło, choć tego nie oczekiwał w tym kraju. Wszystko tu zdawało się być na wysokim poziomie technicznym, odkryli to zaraz na początku.

Villemann przyjął wygodną pozycję, pochylił się do przodu i zajrzał do środka.

Niespodziewany wiatr poruszył jego jasnymi włosami i grzywka przesłoniła oczy. Gdyby tak ktoś zobaczył jego bielejącą głowę w nocnym mroku! Można by pomyśleć, że to światło księżyca!

Światło księżyca! Bogu dzięki, że dzisiejszej nocy księżyc nie świeci! Villemann zaczął histerycznie chichotać, choć naprawdę nie miał do tego powodów. Jeśli nie jest dostatecznym powodem do śmiechu to, że się dynda na linie, zawieszonej na Dachu Świata, pomiędzy niebem a ziemią, mając pod sobą diabelską przepaść. I czego się tu szuka? Istot, które istnieją jedynie w świecie baśni?

Choć Villemann nigdy by się do tego nie przyznał, to w głębi duszy dobrze wiedział, że chichot jest wynikiem strachu. Ale przecież Największy Łowca Przygód nie okazuje lęku! Co tam! Nieznane potwory w straszliwej twierdzy? Ha!

Nie miał wolnej ręki, by odsunąć włosy z twarzy. Potrząsnął więc głową i na chwilę znowu odzyskał zdolność widzenia.

Zobaczył, że we wnętrzu coś się porusza.

Najpierw nie mógł przez nierówne szkło rozróżnić żadnych kształtów, po chwili jednak uświadomił sobie, że to jakieś duże, ciężkie istoty. Naliczył cztery i chyba tyle ich tam było.

Villemann zaczął popadać w nastrój egzaltacji. Odnalazł ich, odnalazł Madragów!

Był o tym przekonany. Choć przecież mogli to być nie znani strażnicy Sigiliona...

Widział tak niewyraźnie. Dostrzegał tylko, że żadna z postaci nie spogląda w stronę okna. Wyglądało na to, iż wszyscy są bardzo zajęci, stoją czy może siedzą pod czymś w rodzaju... stołu?

Nagły poryw wiatru zakołysał wiszącym Villemannem i wtedy młody człowiek znalazł się w innej pozycji. Patrzył teraz przez cieńszy fragment szkła. Uchwycił się z całych sit skały wystającej za oknem i starał się w tym położeniu pozostać.

Nareszcie... Widział wszystko bardzo wyraźnie. Wprawdzie tylko fragment pomieszczenia za oknem, ale to mu wystarczało.

Zdumiało go przede wszystkim urządzenie izby. Nigdy przedtem nie widział niczego podobnego, w ogóle nie miał pojęcia, do czego mogłyby służyć choćby niektóre aparaty, na jakie patrzył. Poza tym była to raczej spora sala, Villemann jednak nie był w stanie wyrobić sobie dokładniejszego pojęcia co do rozmiarów pomieszczenia. Miał na to zbyt ograniczone pole widzenia.

Najbardziej przykuwały jego uwagę same tajemnicze istoty. Wielkie, potężne postaci, o barkach szerokich niczym bycze karki...

Zastanowił się chwilę. Gdzie on już widział coś podobnego?

Tengel z Ludzi Lodu! Tak! On tak wyglądał! Był zbudowany mniej więcej tak samo jak ci tutaj, tylko oni są znacznie więksi.

Widział ich ręce zajęte jakąś skomplikowaną pracą, której nie pojmował. Ręce mieli ludzkie, tylko po prostu dużo większe, choć zdawały się bardzo delikatne, takie odnosił wrażenie. Widział, jak zręcznie obracały jakimiś niewielkimi detalami, choć palce miały z pozoru niezdarne i tylko po trzy u każdej ręki!

Głowy? Gdyby miał być szczery, to spodziewałby się ujrzeć na nich rogi. Ale myślał tak bez żadnej przyczyny, dziwne istoty bowiem niczego takiego nie miały. W każdym razie żadnych rogów nie widział. Włosy tych stworów były niezwykle bujne, potargane i poskręcane, niczym u byków rasy angielskiej lub francuskiej, Villemann nie znal nazwy. Owe sympatyczne byki z grzywami opadającymi na oczy i bujnymi lokami między rogami bywają złocistorudej maści. Madragowie, bo to bez wątpienia musieli być Madragowie, włosy mieli ciemne i szorstkie, to tu, to tam srebrzyły się w nich siwe nitki. Włosy wydawały się takie gęste, że z powodzeniem mogły się w nich kryć rogi. Taką właśnie sierść mają jaki.

Villemann widział też twarz tego, który stal zwrócony ku niemu, i drugiego, zwróconego profilem. Może Villemann miał inny gust niż większość ludzi, uznał jednak, że są to twarze urodziwe. Nawet bardzo. Oczy miały ciemne i smutne, jak to często bywa u zwierząt. Nosy raczej płaskie i szerokie, o przesadnie dużych dziurkach. Nosy były symetrycznie osadzone między oczami, a usta wydatne i wrażliwe.

Miał wszelkie powody, by nazywać te istoty ludźmi - bawołami, mimo że miały w wyglądzie więcej cech ludzkich niż zwierzęcych.

Villemannowi bardzo się podobały ich oczy.

W ogóle poczuł do nich sympatię. Było w nich coś zdecydowanie pociągającego.

A poza tym emanował z nich smutek.

Villemann co do jednego nie miał wątpliwości: Taran i pozostali mieli z pewnością rację, gdy mówili, że Sigilion to wstrętna, ociekająca zmysłowością istota. To nie on był tym technicznym geniuszem, którego działalność rzucała się w oczy w twierdzy. Geniuszami są Madragowie.

To zresztą wyjaśniało również, dlaczego Sigilion chciał utrzymać ich przy życiu. I dlaczego przez wiele stuleci więził ludzi - bawołów.

Madragowie to jego niewolnicy, podobnie jak owe młode dziewczyny. Z tą tylko różnicą, że jednak dziewczyny przychodziły do niego w mniej lub bardziej dobrowolny sposób. Zaś smutek w oczach Madragów świadczył, iż trzymane są tutaj siłą.

Nagle drgnął przestraszony. Musiał chyba być nieostrożny, bo zobaczył, że ten z Madragów, który stal zwrócony ku niemu, spogląda w okno i mówi coś do towarzyszy.

W pierwszym impulsie Villemann chciał się cofnąć. Opanował jednak tę chęć. Nie wiedział, jak wiele Madragowie są w stanie zobaczyć przez okno, ale nie ulegało wątpliwości, że coś widzą.

Postawił wszystko na jedną kartę. Pokiwał głową i uśmiechał się do nich zza szyby.

Dziwne istoty powoli podnosiły się z miejsc. Villemann początkowo działał niepewnie, teraz nie miał już wątpliwości.

Były wyższe, niż sądził. Były przerażająco wielkie. Przypuszczał teraz, że muszą mieć po jakieś trzy i pół łokcia wzrostu (ok. 215 cm) i z tymi swoimi ciężkimi głowami robiły naprawdę imponujące wrażenie.

Villemann uśmiechał się tak sympatycznie, jak tylko umiał, patrzył na nich niczym chińska laleczka, aż poczuł, że twarz mu sztywnieje. Położył palec na wargach, dając do zrozumienia, że wszyscy powinni zachować ciszę oraz że Sigilion nie ma pojęcia o jego dziwnej wspinaczce po fasadzie twierdzy.

Tamci naradzali się między sobą, sprawiali wrażenie wzburzonych i chyba nawet przestraszonych. Villemann musiał im jakoś uświadomić, że widzi jedynie przez maleńki fragmencik szyby. Fakt, że wiatr kołysał nim we wszystkie strony, wcale sytuacji nie ułatwiał.

Z grupy Madragów wysunęła się kobieta, mógłby przysiąc, że tak właśnie jest, pochyliła się naprzód i przez szybę spojrzała mu prosto w oczy. Villemann nie widział nic poza jej jednym okiem, a ona też pewnie niewiele więcej z jego postaci, ale z całą wyrazistością dostrzegł w tym oku łzę.

Villemann starał się jakoś jej wytłumaczyć, że on i jego przyjaciele pragną jedynie ich uwolnić, ale musiały to być wyjaśnienia bardzo krótkie, na nic bardziej szczegółowego nie było czasu.

Kobieta dala mu znak, by czekał, a on starał się odpowiedzieć, że zrozumiał. Po czym Madragowie cofnęli się w głąb pomieszczenia.

Jeśli teraz sprowadzisz Sigiliona, to wszystkie moje złudzenia prysną, pomyślał, choć nie wierzył, by naprawdę miała zamiar to zrobić.

Zaczynał okropnie marznąć. Noc w górach Wschodu była lodowato chłodna, wiatr szarpał Villemannem bezlitośnie i przenikał go do szpiku kości, przemarznięte uszy musiały być już nie czerwone, lecz liliowe albo nawet niebieskie. A może jeszcze gorzej: białe!

W chwilę potem cztery stworzenia wróciły. Ich twarze wyrażały podniecenie i niedowierzanie oraz wcale nie ukrywaną niepewność, czy mogą się odważyć na odrobinę nadziei...

Villemann pomyślał, że jego biała skóra i jasne włosy muszą ich niepokoić. Na pewno nigdy przedtem nie widziały nikogo z Zachodu ani z Północy. Może myślą, że jest niebezpieczny?

Za nic nie chciał, żeby tak się stało. W obecności złych ludzi pragnął wydawać się zły, wtedy niechby uważano, że jest silny i bezlitosny, że stanowi potworne zagrożenie. Ci tutaj jednak sprawiali takie sympatyczne wrażenie!

Widział, że chcą go jakoś przekonać, iż mu ufają. Dlatego pochylił głowę, uroczyście i z wielką powagą. Nieznajome istoty wahały się jeszcze przez kilka chwil, po czym pokazały mu przez szybę jakiś diagram.

Najpierw niczego nie zrozumiał, ale gdy one wciąż bardzo energicznie wskazywały na drzwi, pojął.

To kod otwierający zamek!

Rzecz jasna, one same go stworzyły. Schemat, który mu pokazywały, został nakreślony w wielkim pośpiechu. Sigilion zadbał widocznie o to, by zamka nie dało się otworzyć od środka. Więźniowie sami nie mogli tego dokonać.

Villemann kiwał głową z przejęciem na znak, że rozumie. Machał przy tym rękami, by pokazać, że nie ma nic do pisania. To głupie z jego strony, ale skąd miał wiedzieć, że będzie czegoś takiego potrzebował? Kto to wspina się po murach i skałach z przyborami do pisania w kieszeniach? Poprosił ich natomiast, by przesuwali rysunek po tym fragmencie szyby, przez który widział najlepiej, i starał się zapamiętać szczegół po szczególe. Kiedy doszli do końca, na wszelki wypadek powtórzyli wszystko od początku.

Villemann dal znak, że wie już, co trzeba.

Pomachał im ręką na pożegnanie, po czym trzykrotnie szarpnął liną, żeby poinformować przyjaciół, iż chce wracać.

Kiedy wolno, kręcąc się, sunął w górę, widział twarze Madragów przylepione do szyby.

Czy te gapy na górze nie mogłyby go wciągać bardziej zdecydowanie? Wydawało mu się, że musi wyglądać idiotycznie, kiedy tak dynda przy murze i uśmiecha się do swoich nowych przyjaciół za każdym razem, kiedy okręca się twarzą do skały.

Czy to zresztą lita skala? Nie, to, oczywiście, mur zbudowany ze skalnych bloków, przy tym najniższa jego partia, więc i same bloki, jest rzeczywiście ogromna. Kryjówka Villemanna i jego przyjaciół znajdowała się natomiast w tej części twierdzy, która została wykuta w górze.

Przeniknął go dreszcz niepokoju. Jakim sposobem uda im się wydostać z zamczyska Sigiliona, jeśli teraz postawią sobie za cel uwolnienie Madragów z piekła, w którym żyją od stuleci?

No cóż, będą się zastanawiać później. Tymczasem Villemannowi powiodło się z pierwszą częścią zadania. Cieszył się, że zaraz wszystkim o tym opowie. Zwłaszcza ojcu i Dolgowi.

7

No, teraz zacznie się awantura, pomyślał Móri, kiedy bękart Sigiliona rzucił się na niego. Bo przecież Sigilion musiał słyszeć te skrzeki, piski i wrzaski, które owe piekielne istoty z siebie wydawały. Niech to diabli porwą!

Słyszał glos Dolga i zdawał sobie sprawę, że syn walczy rozpaczliwie z napastnikami, którzy najwyraźniej czepiali się jego pleców. Glos miał stłumiony, bo pewnie któryś potworek zawisł mu na szyi. Ciemności panowały tak gęste, że Móri nie potrafił rozstrzygnąć, czy to, co zaciskało się na szyi Dolga, można nazwać ramieniem, czy też jakoś inaczej.

- Tato, ja nie chcę się bić z dzieciakami! - wołał Dolg.

- To nie są dzieci - odparł Móri przez zaciśnięte zęby, kopiąc rozpaczliwie, żeby odrzucić od siebie potworki czepiające się jego nóg, gdy tymczasem inne wbijały ostre zęby w jego ramiona. Na szczęście Móri nosił gruby sweter i nieprzewiewną kurtkę, które łagodziły ostrość kłów. - Te bestie mogą być nawet bardzo stare, nic nam przecież o nich nie wiadomo.

Dolg próbował się zorientować, jak wielu mają przeciwników. Nie tak wielu, jak się początkowo wydawało. Mogło ich być sześciu, w każdym razie nie mniej niż pięciu, ale też nie więcej niż siedmiu.

Byli jednak wystarczająco niebezpieczni. Stosowali chwyty, jakich Dolg i Móri nie znali. Podstępni i bezwzględni, ale bez odrobiny tego choćby i czarnego humoru, który na ogół tego typu stworzenia charakteryzuje. Działali ze śmiertelną powagą.

Dolg i Móri nie bardzo wiedzieli, czego w tej sytuacji pragnąć najbardziej. Przeklinali w duchu upór, z jakim przedzierali się w głąb twierdzy. Kto powiedział, że koniecznie musieli iść oni dwaj, i to razem? Przecież gdyby tylko jeden wyruszył na zwiady, drugi mógłby go uratować, a tak wpadli w pułapkę obaj, gdy tymczasem żadne z pozostałych nie posiadało magicznych sil, które tu z pewnością są niezbędne.

Obaj z utęsknieniem myśleli o wielkich szlachetnych kamieniach, a zarazem dziękowali Stwórcy, że ich przy sobie nie mają.

Sytuacja zdawała się beznadziejna. Zwłaszcza że ponure istoty wokół nich nieustannie ponawiały ataki.

Duchy pomóc im tutaj nie mogły, a owe małe kobietki, gdyby się nawet ocknęły, nie ruszą palcem, by się za nimi ująć. Raczej wprost przeciwnie.

Móri próbował wyjąć z kieszeni którąś z czarodziejskich run, ale ręce miał unieruchomione niczym w klubach. Poza tym nie był w stanie przytomnie myśleć. W pośpiechu zastanawiał się, jaka runa byłaby tutaj pomocna, ale na nic nie mógł się zdecydować.

Zaklęcia? Magiczne formułki?

Nie pamiętał ani jednej.

Tak bardzo chciałby pomóc swemu synowi! Dolg jednak leżał na plecach na podłodze, a trzy potworki siedziały mu na piersiach.

No i te ciemności! Zęby chociaż trochę widzieć! Ale... Czy Móri rzeczywiście tego chciał? Czy naprawdę pragnął się dowiedzieć, jakich to bastardów spłodził Sigilion? Czy należało żałować tych istot, jak twierdzi Dolg? Czy to dzieci?

Nie, nie, z pewnością nie dzieci! W mroku mignęła mu twarz któregoś. Odpychająca, pokryta twardą wężową skórą, a przy tym dziwnie połyskliwa, choć poorana głębokimi zmarszczkami. Jak u sędziwego starca. Nie umiałby wytłumaczyć, jak to możliwe, by coś było zarazem lśniące i pokryte głębokimi zmarszczkami, ale tak to wyglądało. Niczym posmarowana tłuszczem skóra żółwia.

Móri tłukł na oślepi oganiał się, starając się zbliżyć do Dolga. Wrzaski i wycie były tak głośne, że musiały docierać do Sigiliona, niemożliwe, żeby nie zwróciły jego uwagi.

W słabej poświacie sączącej się z okna czarnoksiężnik dostrzegł otwartą jaszczurczą paszczę, gotową do zaciśnięcia się na ramieniu syna. Móri zareagował błyskawicznie, gwałtownym kopnięciem odrzucił gada pod ścianę.

I wtedy coś się stało. W niewidzialnych źródłach z wolna zapalało się światło.

Móri rozejrzał się.

Boże drogi, pomyślał. One są prastare! Wszystkie sześć, bo w pomieszczeniu znajdowało się sześć potworków. One nie zostały urodzone przez kobiety śpiące w pokoju obok. Te sprawiają wrażenie, że mają po tysiąc lat. Wszystkie. Muszą być owocem dużo wcześniejszych romansów Sigiliona z kobietami, które uprowadzał z okolicznych wiosek bardzo dawno temu.

Dolg... Dolg, ukochany syn, ani drgnął na tej podłodze. Leżał kompletnie bez ruchu.

Móri wpadł we wściekłość. Obudziła się w nim niewiarygodna wprost siła, wyrwał się prześladowcom z żelaznego uścisku, akurat w chwili, gdy jeden znowu chciał go ugryźć i wcale nie wiadomo, czym by się to skończyło. Może paraliżem, może ogólnym zatruciem jakimś jadem?

- Spokojnie, tato - usłyszał glos Dolga. - Nic mi nie grozi.

Nic mu nie grozi! I on to mówi, mając na sobie kilka żądnych krwi potworów!

- Nie masz przy sobie szlachetnych kamieni! - wołał Móri, czołgając się po podłodze do syna.

- Nie, ale mam pierwotny znak Słońca - zawołał Dolg w odpowiedzi i odepchnął od siebie kolanem atakującego stwora.

Móri się trochę uspokoił. Pierwotny znak Słońca! Rzadko o nim myślał, właściwie nawet nie bardzo brał go w rachubę, bo oba kamienie ochraniały ich we wszelkich niebezpieczeństwach. Posiadały cudowną siłę, dopóki ten, do kogo należą, stoi po stronie dobra.

Dzięki Bogu, że je mają! I Móri uświadomił sobie teraz, że na przykład szafir Dolg znalazł już przed wieloma laty. Tak dawno temu, że syn stal się już chyba nieśmiertelny, nikt nie może mu odebrać życia. Cudowna myśl. I jaka ulga!

Oszalałe krzyki raniły Móriemu uszy do tego stopnia, że nie potrafił spokojnie myśleć. Jedyne, co mógł robić, to działać instynktownie, próbować odpierać ciosy, nie dać się zaskoczyć, angażować całą swoją siłę. To wszystko.

Bogu chwała, że napastnicy byli nieduzi. Prawdopodobnie to dziedzictwo ze strony matek, pochodzących z górskich plemion. Z tego co wiedział, Sigilion jest wysoki, wyglądem przypomina rosłego mężczyznę. Ci tutaj natomiast nie przekraczali wzrostem dwunastoletnich chłopców.

Mimo to byli naprawdę niebezpieczni.

Szczególnie zaciekle atakowali Dolga, jakby pojmowały, że on jest tutaj ważniejszy.

Nigdy przedtem Móri nie odczuwał równie mocno, jak bardzo kocha swego pierworodnego syna, to dziecko obce w świecie ludzi.

Bogu niech będą dzięki za to, że te potworki nie są w stanie pozbawić go życia!

Mogłyby go jednak sparaliżować! I chyba właśnie to planowały. Móri widział w ich oczach żądzę zła. Jeden z nich miał na rękach zakrzywione nożycowate pazury, niczym u kraba, tylko dużo większe, silniejsze i ostrzejsze. Tymi pazurami zamierzał rozpłatać ramię Dolga.

Dlaczego Dolg wciąż tak leży na podłodze? zastanawiał się Móri. Dlaczego się nie broni?

Wtedy zobaczył, że potworki wepchnęły Dolga w coś w rodzaju żelaznych kleszczy przytwierdzonych do podłogi, także się po prostu nie mógł ruszyć. I kiedy Móri z wrzaskiem rzucił się na odsiecz, poczuł, jak paskudztwo czepia się jego ramion, szyi, nadgarstków i kostek. Ostatnim wysiłkiem strącił z Dolga to monstrum o pazurach w kształcie szczypiec, ale w następnej sekundzie sam został unieruchomiony.

A to było dużo gorsze, bowiem czarnoksiężnik nie posiadał, tak jak syn, magicznej ochrony. Żadne święte kamienie nie przedłużyły mu życia ani nie uczyniły go odpornym na zranienia, nie nosił na piersi żadnego magicznego znaku.

Najstraszniejsze dla Móriego było jednak to, że nie mógł już teraz bronić ukochanego syna, na którego pomoc liczyło tak wiele nieszczęsnych dusz.

Dlaczego? Dlaczego zdecydowali się na tę beznadziejną wyprawę do Karakorum? Co mają do roboty w twierdzy Sigiliona?

8

Villemann znalazł się na górze ogromnie podniecony. Przelazł przez otwór w murze i pospiesznie zeskoczył na podłogę.

- Spotkałem ich - wykrztusił zdyszany. - Jest ich czworo. Nic nie mówcie, muszę ich wypuścić, dopóki mam kod w głowie.

- Nie wolno ci tego robić! - zawołała Taran. - Nie możesz przecież wiedzieć, czy cię nie oszukują! A poza tym, jaki kod?

- Cicho bądź! Nie gadaj tyle, bo zapomnę! Rafael, idziesz ze mną. Weź pochodnię, tam jest bardzo ciemno!

Potrząsali głowami, zdumieni jego podnieceniem, ale robili, co im kazał.

Villemann nie bardzo wiedział, dlaczego na pomocnika wybrał właśnie Rafaela, chodziło pewnie o odwagę, czy ściślej biorąc: brak odwagi, kogoś musiał ze sobą wziąć, a nie chciał rozdzielać Uriela i Taran. Nie chciał też, by wszyscy poszli na dół, dla Madragów mogło być wówczas zbyt wielu obcych. Poza tym ktoś musiał czekać pod murem na Móriego i Dolga.

Obaj z Rafaelem zbiegli po ciemnych schodach. Rafael miał do niego mnóstwo pytań, ale domyślał się, że powinien milczeć.

Zatrzymali się przed wielkimi drzwiami o skomplikowanym ornamencie. Villemann starał się maksymalnie skoncentrować.

Może zauważył pełne lęku napięcie Rafaela, bo mimo wszystko pozwolił sobie na krótkie wyjaśnienie: „One są mile”, a potem zaczął przesuwać dłonie po płycie drzwi. Rafael świecił mu resztkami pochodni, która miała wkrótce zgasnąć.

Ręce Villemanna poszukiwały, przesuwały się po wzorze, zatrzymywały niepewne, znowu sunęły dalej, naciskały jakieś punkty to tu, to tam...

- No - szepnął i opuścił ręce.

Stali przez dłuższą chwilę, wciąż wpatrując się w drzwi.

- Czyżbym popełnił błąd? - zastanawiał się głośno Villemann. - Myślałem, że wszystko dobrze pamiętam, ale...

I właśnie w tym momencie rozległo się ledwo dosłyszalne skrzypnięcie, a potem drzwi uchyliły się leciuteńko. Równocześnie ostatni błysk światła pochodni zgasł.

Po tamtej stronie wejścia, w świetle, panowała absolutna cisza.

Obaj młodzi ludzie stali bez ruchu.

Wiedzieli, że to będzie rozstrzygające spotkanie.

Spotkanie dwóch całkiem odmiennych epok. Spotkanie dwóch kultur. Spotkanie istot z dwóch różnych ras.

Po prostu spotkanie dwóch światów.

Czy zdołają się porozumieć?

A może rzucą się na siebie jak wrogowie? Albo ich ciała okażą się tak różne, że nie będą w stanie trwać w obecności czegoś tak obcego i zniszczą się nawzajem? Jedni drugich będą próbowali zetrzeć z powierzchni ziemi jako coś niepożądanego.

Rafael i Villemann nie mieli odwagi oddychać.

Villemann już ich co prawda widział, ale sądził, że są wyżsi. Rafael był tak przerażony, że potrafił zrobić tylko jedno: uznał mianowicie, że istoty, których tu oczekują, należą wyłącznie do świata baśni i naprawdę nie ma się czego bać. Oswajał z nimi swoją wyobraźnię i powoli dawał się ponieść patetycznemu nastrojowi. Wmawiał sobie, że te nieszczęsne, przyjazne mu stworzenia potrzebują jego pomocy. To romantyczna i bardzo piękna postawa, całkowicie zgodna z usposobieniem Rafaela. Gdyby przywołał na pomoc rozsądek i starał się spojrzeć prawdzie w oczy, uciekłby stąd na pewno z krzykiem przerażenia. Tymczasem czul, że zbiera mu się na płacz ze współczucia.

Czasami opłaca się żyć w świecie marzeń i iluzji tak, jak czynił to Rafael.

Ciekawe, co one widzą? zastanawiał się Villemann. Dwóch młodych ludzi z całkiem obcej im rasy? Musieli przecież spotykać w twierdzy młode góralki, wiedzą zatem, kim są ludzie i że w ogóle ktoś taki istnieje. Ale my nie jesteśmy do tych kobiet podobni. Nawet jeśli Rafael ma ciemne włosy, to jego skóra jest biała, a on sam jest wysoki prawie jak ja i... ech, jesteśmy dość przystojni, mam chyba prawo tak myśleć, choć głośno nigdy bym tego nie powiedział.

Nieszczęsne istoty sprawiają wrażenie w najwyższym stopniu skrępowanych. Mogę to zrozumieć, i nie o nasz wygląd tu chodzi, to z pewnością ta sytuacja... Powinienem coś zrobić.

Villemann rozjaśnił się w swoim najsympatyczniejszym uśmiechu, miał nadzieję, że ich nie przestraszy, i ukłonił się uprzejmie. Rafael poszedł za jego przykładem.

O Boże, to chyba nie oznacza wrogich zamiarów?

Ale nie, istoty odpowiedziały pozdrowieniem, składały dłonie i kłaniały się. Tak musiały czynić młode góralki, Madragowie nauczyli się od nich, pomyślał Villemann i zrobił dokładnie to samo, a Rafael za nim, niczym echo.

Ale jak się z nimi porozumiewać dalej? Ratunku, nie pomyślałem o tym wcześniej, zastanawiał się Villemann w panice. Boże, gotowiśmy wszystko popsuć!

Co miał zrobić? Zaczął od jedynego słowa, które mogło mu przyjść do głowy:

- Madragowie?

Tamci wstrzymywali dech i spoglądali na siebie swymi wielkimi, ciemnymi oczyma, po czym zaczęli się uśmiechać przyjaźnie i kiwać głowami.

Czy oni władają jakimś językiem?

Oczywiście! W następnym momencie popłynęły nieprzerwanym strumieniem kompletnie niezrozumiale słowa. Nawet sposób mówienia w niczym nie przypominał ludzkiej mowy, dźwięki wydobywały się głęboko z gardeł, bulgoczące i, szczerze mówiąc, niezbyt piękne.

Villemann dał im znak, że on i Rafael niczego nie rozumieją, mówił im to w swoim macierzystym, norweskim języku, którym posługiwał się znacznie chętniej niż austriacką odmianą niemieckiego, po kilku zdaniach jednak przerwał skonfundowany. Widział, jak bardzo Madragowie pragną go zrozumieć i jak, mimo wysiłków, im się to nie udaje.

Gdy przerwał, Madragowie - było to trzech mężczyzn i jedna kobieta - znowu zaczęli się uśmiechać i kłaniać. Jeden, który wydawał się Villemannowi szczególnie sympatyczny, odwrócił się na pięcie i po chwili przyniósł coś z tej niewiarygodnej, oświetlonej sali. Podał to chłopcom, by sobie obejrzeli, oni jednak nie mieli pojęcia, co to. W sali znajdowały się rzeczy na poziomie technicznym tak zaawansowanym, że Villemann i Rafael w ogóle nie przypuszczali, iż coś takiego jest możliwe.

- Oni wyprzedzają nas w rozwoju o setki lat - szepnął Rafael.

- Może nawet o tysiące - poprawił go Villemann.

Znowu uśmiechnął się do stojących przed nimi istot. Są tacy wzruszający, pomyślał, chociaż małostkowi ludzie mogliby się ich bać albo wyśmiewać biedaków. Ich wielkie, niezdarne ciała z ogromnymi barami, ciężkie głowy z kudłatymi grzywami ponad smutnymi oczyma, szerokie nosy przywodzące na myśl bycze chrapy i wydatne, wrażliwe wargi nie mające nic wspólnego z wyglądem zwierząt, przypominające natomiast usta ludzi, oraz podobne do ludzkich brody.

Przedziwna mieszanina. Villemann uważał jednak, że bardzo udana. Rafael był podobnego zdania.

Wrócił czwarty z Madragów. Przymocował jakiś nieduży przedmiot do ramienia jednego z towarzyszy, potem uniósł koszulę Villemanna i przytwierdził mu do skóry taki sam przedmiocik. To samo powtórzył w stosunku do Rafaela.

Potem zaczął mówić w swoim języku.

Villemann i Rafael rozumieli wszystko!

- My nie mówimy waszym językiem, a wy nie znacie naszego - zaczął Madrag. - Ale potrafimy tak zrobić, byśmy się nawzajem mogli porozumieć.

Villemann, spontaniczny jak zawsze, podskoczył w górę z radości. Śmiał się od ucha do ucha i zaraził Madragów swoją wesołością. Oni też zaczęli się uśmiechać.

- Będziemy musieli mieć więcej takich aparatów - rzekł po chwili Villemann. - Nas jest tu znacznie więcej. Ilu dokładnie, Rafael?

Usłyszeli, że Madragowie powtarzają imię, jakby chcieli zapamiętać: ,Rafael, Rafael...”

Wymawiali je bardzo ładnie.

Rafael odpowiedział:

- Oprócz nas jest jeszcze pięcioro. I jeden pies. Duże brwi pod grzywkami zmarszczyły się.

- Pies?

Rafael pokazał, jaki duży jest Nero. Madragowie spoglądali po sobie i kręcili głowami, że nie rozumieją.

- Nero z pewnością nie będzie potrzebował tego aparatu do porozumiewania się - rzekł Villemann do swego towarzysza. Potem zwrócił się do czterech istot: - A ja mam na imię Villemann.

Jego imię też powtarzali. Villemann starał się zachować powagę, choć rozbawiła go ich dość dziwaczna wymowa.

Potem Madragowie dokonali prezentacji. Mężczyźni nosili imiona kolejno: Chor, Tich i Tam. Kobieta nazywała się Misa. Ich imiona nietrudno było wymówić. Przynieśli sześć dalszych aparacików, bo całej sprawy z Nerem jednak nie pojęli. Uważali, że skoro z nimi jest, to będzie potrzebował pomocy i na nic się nie zdały protesty Villemanna.

- W takim razie idziemy do naszych - oznajmił. - Jesteśmy tu po to, by was wyrwać z niewoli.

- Dziękujemy - odpowiadali wzruszeni. - Trudno nam uwierzyć w tyle szczęścia, ale nie myślcie, że będzie łatwo stąd wyjść.

- Domyślamy się. Jak wiele rzeczy chcielibyście stąd zabrać?

- O tym porozmawiamy później - odparli. - Najpierw trzeba zrobić przejście.

Villemann skinął głową. Madragowie zamknęli za sobą drzwi z tajemniczym kodem, odetchnęli z ulgą i ruszyli po schodach za swymi wybawcami.

Na górze czekali Taran z Urielem i Villemann ich przedstawił.

Oboje zachowali się bardzo elegancko, nie okazali ani trochę zdziwienia wyglądem Madragów. Villemann wytłumaczył im sprawę aparacików do wzajemnego porozumiewania się, co Taran uznała za niebywale rozsądne. Gdy tylko dostała swój aparat, zaczęła wypytywać Misę, skąd się biorą takie piękne rzęsy.

Od tej chwili rozumiały się obie znakomicie i szczerze lubiły.

Dotychczas Villemann nie miał czasu zastanawiać się nad ubraniem Madragów. Było ono tak proste jak to tylko możliwe. Jakiś mocno obcisły kostium czy raczej kombinezon koloru jasnoniebieskiego, a na to rdzawa krótka bluza z paskiem. To wszystko. Spostrzegł, że Taran już dyskutuje z Misą na temat stroju i że wyraża pragnienie, by mieć taki sam. Wyglądało też, że Misa ze swej strony życzyłaby sobie mieć długą, piękną spódnicę Taran. Niestety, zamienić się nie mogły, bo bardzo się różniły rozmiarami. Misa szepnęła Taran, że strasznie by chciała być piękna ze względu na Ticha...

- Danielle! Możesz już wyjść z kryjówki! - zawołał Villemann półgłosem.

Dziewczyna wychynęła ostrożnie z niszy, prowadząc przed sobą Nera na krótkiej smyczy. Pies powarkiwał niepewnie.

Czworo Madragów zareagowało gwałtownie. Zasłaniali się rękami, jakby im groziło niebezpieczeństwo.

- Nie, nie - uspokajał ich Villemann. - To jest właśnie pies, o którym wam mówiłem. Nero. On naprawdę nie stanowi zagrożenia. Spokojnie, Nero! To przyjaciele. Przyjaciele.

Pies złagodniał i zaczął machać wielkim ogonem.

- W ten sposób wyraża radość i przyjazne uczucia - wyjaśnił Villemann. - Podejdźcie, możecie go też pogłaskać, nie ugryzie.

Zbliżyli się bardzo ostrożnie. Nero starał się wyglądać jak uosobienie dobrej woli. Chor z wielkim lękiem wyciągnął rękę i zgodnie ze wskazówkami Villemanna pogłaskał zwierzę. Pies polizał jego dłoń.

Lody zostały przełamane.

Danielle również dostała swój aparacik, a Villemann wytłumaczył, dlaczego to konieczne. Kiedy jednak Tam mocował aparat na piersi Nera, wszyscy ludzie się śmiali.

Dopóki...

Mój Boże, ja rozumiem, co Nero myśli! - zawołał Uriel. - Patrzy na mnie i mówi, że chce mu się pić! Ze też nikt o tym nie pomyślał!

Chor, który zrozumiał słowa Uriela, zapytał:

- Czego on potrzebuje?

- Miseczkę wody.

Wielki Madrag pospieszył, żeby przynieść picie dla psa.

Kiedy wrócił i pełen wdzięczności Nero ugasił pragnienie, Villemann, który odgrywał teraz w grupie rolę przywódcy i tak też był najwyraźniej traktowany przez czworo przybyszów, powiedział:

- Jest z nami jeszcze dwóch ludzi, mój ojciec i starszy brat. Poszli teraz w głąb twierdzy na poszukiwanie Sigiliona.

Madragowie spoglądali na niego przerażeni.

- Czyście poszaleli? To przecież śmiertelnie niebezpieczne!

- Wiemy o tym - rzekła Taran. - My wszyscy tutaj, z wyjątkiem Villemanna, już go spotykaliśmy. W innym kraju. On chciał mnie uwięzić, ale na szczęście mieliśmy potężnych sojuszników.

- Domyślamy się, że musicie ich mieć - wtrącił Tich. - Skoro zdecydowaliście się przyjść tutaj, chociaż, mówiąc szczerze, jest dla nas całkowicie niepojęte, jakim sposobem dostaliście się do twierdzy, i skoro przegoniliście Sigiliona z waszego kraju...

- Nie mamy czasu, by wam wszystko wyjaśniać akurat w tej chwili - uciął Villemann. - Teraz najważniejsze pytanie brzmi: Jakim sposobem stąd wyjdziemy?

Zaczął Chor:

- Jeśli mamy uciekać, powinniśmy to zrobić natychmiast, dopóki Sigiliona nie ma w domu.

- Nie ma? Przecież obiecaliśmy Cieniowi, że go unicestwimy!

- Sigiliona? - zapytał Chor z goryczą i wielką dłonią potarł czoło. - Nikt nie jest w stanie odebrać życia Sigilionowi. A poza tym, kto to jest Cień?

- To jest... A to co za krzyki? Mój ojciec i Dolg... Madragowie znieruchomieli.

- To sługusy Sigiliona. Jego potomstwo. Musimy...

Więcej nie zdążył powiedzieć, bo Nero zaczął się awanturować. Wyrwał smycz z rąk Danielle, przewracając ją przy tym na podłogę, i pomknął jak szalony do małego pokoju, w którym znajdowali się dwaj z jego ukochanych państwa.

- My nie powinniśmy chodzić w tamte regiony - rzekł Chor. - I wam też nie radzę - ostrzegł nowych przyjaciół, ale oni ruszyli już za Nerem. Madragom nie pozostawało więc nic innego, jak pójść ich śladem. Najpierw jednak pomogli wstać Danielle, czym pozyskali sobie jej sympatię.

- Nie wolno tam chodzić - powtarzał Chor. - Ta hołota Sigiliona jest naprawdę niebezpieczna. Oni gryzą, a ich ukąszenia...

- Ale kim oni są? - zapytał Uriel.

- To bękarty, które Sigilion spłodził z ziemskimi kobietami dawno, dawno temu. Później jednak dodaliśmy do jego roślin pewnej substancji i od tej pory jest bezpłodny. My zresztą również. Sigilion nie miał więcej niż sześciu potomków, ale wystarczy i tego zła. Jak to się stało, że te drzwi są otwarte?

- Ojciec się o to postarał - mruknął Villemann, kiedy weszli do Sali Pamięci. - O Boże, a cóż to za upiory? A tam najprawdziwszy smok!

- To są zmarli królowie Silinów - rzekł Tam. - Sprzed czasów Sigiliona. A te wielkie posągi bóstw mają przedstawiać ich przodków.

Biegli szybko przez salę. Nie musieli się rozglądać, wystarczyło podążać za Nerem, on, kierując się węchem, pędził wprost do Móriego i Dolga.

Villemann słyszał, że biegnący za nim Tam powtarza raz po raz: - Pies. Pies.

Dźwięk tego słowa sprawiał dziwne wrażenie i zawierał podziw przemieszany z uznaniem.

Gdyby Villemann mógł się zastanowić, uświadomiłby sobie, że psy pojawiły się na Ziemi długo, długo po tym, kiedy jaszczury i ludzie - bawoły, a także ród Cienia przybył tutaj, do Azji.

Znajdowali się teraz w wielkiej sali naprzeciwko budzącej zdumienie bramy Sigiliona. Ponieważ Nero niemal przeleciał ponad schodami, oni ruszyli za nim.

Tam z coraz większym zadowoleniem spoglądał na psa.

Przez cały czas docierały do nich skrzeki i wrzaski. Przykro było tego słuchać. Piskliwe, syczące, zgrzytające i nieprawdopodobnie agresywne. Nagle Villemann odróżnił glos ojca. ,Dolg!”, wołał Móri i serce Villemanna ścisnęło się boleśnie.

Nero wykonał niepewny skok w stronę jednych drzwi, ale zaraz skierował się ku następnym. Okazały się jednak zamknięte. Pierwsze zamknięte drzwi na ich drodze. Villemann zajrzał pospiesznie do otwartego pokoju i zobaczył wytrzeszczone oczy dziewcząt, które siedziały wyprostowane na lóżkach. Spięte, przerażone, nie rozumiejące, co się dzieje.

Madragowie dali za wygraną.

- To zamek z kodem, który zna tylko Sigilion. Niestety na początku naszej niewoli nauczyliśmy go tego i owego. Później byliśmy już bardziej ostrożni, ale ten zamek zmontował on sam i nic tu nie możemy zrobić.

Wewnątrz Dolg krzyknął rozdzierająco:

- Nie, ojcze! Nie! Co wy zrobiliście z moim ojcem, potwory?

Krzyczał tak, gdy małe bestie zdołały również Mórie go zakuć w kajdany, ale zebrani za drzwiami nie mogli o tym wiedzieć.

Małe potworki Sigiliona wrzeszczały podniecone i triumfujące.

- Co teraz zrobimy? - jęknął Tam bezradnie.

- Rafael, niebieski kamień - nakazał Villemann. - Ale przecież nie możemy...

- Tu decydują sekundy - odparł Villemann, biorąc od niego wyjętą już z woreczka kulę. Madragowie nie widzieli, co trzyma w rękach, stal bowiem odwrócony do nich tyłem. Nero z wyciem rzucił się do drzwi.

Zaciskając zęby i bardzo ostrożnie unosząc klejnot, Villemann zrobił, co należało.

Drzwi otworzyły się. Pospiesznie schował kamień, bo przecież to on był za niego odpowiedzialny.

- Dziękuję, Rafaelu - powiedział mając na myśli i to, że Rafael podał mu szafir, i to, że się nim pod jego nieobecność opiekował.

Madragowie oniemieli. Nie zdążyli zobaczyć, co się stało, widzieli tylko, że zamknięte na tajemniczy zamek drzwi są otwarte.

Potworki na widok światła zerwały się na równe nogi. Dwa z nich były już gotowe wbić swoje ohydne zębiska w ciała Dolga i Móriego, i one spojrzały na drzwi jako ostatnie, odwróciły jedynie głowy, ale nie odsunęły się od ofiar.

Nero natychmiast zorientował się w sytuacji i z wściekłym ujadaniem ruszył naprzód. Ciął kłami powietrze zdecydowany bronić za wszelką cenę swoich ukochanych przed tymi wstrętnymi bestiami.

Efekt jego pojawienia się był kolosalny.

Bękarty Sigiliona zaczęły wyć ze strachu na widok nieznanego rodzaju zwierzęcia. Większy od nich, z czerwoną paszczą i białymi, śmiertelnie niebezpiecznymi zębami, z czarnym, kudłatym futrem Nero parł zdecydowanie przed siebie.

Potworki zerwały się z podłogi, ruszyły ku drzwiom w tylnej ścianie i zatrzasnęły je za sobą dosłownie w ostatniej chwili, gdy Nero już, już dochodził zmykających.

- Dobry, stary Nero - szepnął Dolg.

9

- Zostawmy ich - powiedział Chor, mając na myśli Silinów. - Akurat teraz i tak nie mielibyśmy co z nimi zrobić. Ci tutaj są ważniejsi.

Wszyscy zebrali się wokół leżących.

Ludzie stwierdzili, że i Dolg, i Móri wyszli z opresji bez większych szkód. Madragowie jednak wciągali powietrze tak głęboko, że Villemann i jego przyjaciele musieli przyjrzeć im się uważniej. Słyszeli słowa Móriego: „Dziękuję, że przyszliście”, ale cala uwaga Madragów skupiała się na Dolgu.

- To Lemur - szepnął jeden z nich. - A my myśleliśmy, że oni wymarli przed tysiącami lat.

- Nie, nie wymarli - rzekła Taran łagodnie.

- Ty rozumiesz, co oni mówią? - zdziwił się Dolg zaskoczony.

- Ty też zaraz zaczniesz rozumieć.

- To są Madragowie, prawda?

- Tak, oczywiście, to Madragowie. Są bardzo sympatyczni i przyjaźni.

- Właśnie widzę. Uwolnijcie nas!

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Villemann musiał ponownie posłużyć się szafirem i tym razem Madragowie zobaczyli, jak to się dzieje. Wprost nie mogli uwierzyć własnym oczom.

- Jeden ze świętych kamieni Lemurów - szepnęła Misa. - A pierwszy? Czy odnaleźliście też pierwszy?

- Pokaż im, Urielu - rzekł Villemann, któremu ta cala sytuacja sprawiała prawdziwą przyjemność.

Uriel wyjął czerwony kamień.

- Farangil też mają! - zawołali Madragowie chórem. - Ale uważajcie, ten jest niebezpieczny!

- Nie jest groźny, dopóki mamy dobro po swojej stronie - wyjaśnił Villemann.

- Villemann, tutaj nie powinieneś używać kamieni - upomniał go Dolg.

- Jak inaczej zdołalibyśmy was rozkuć?

- Ale Sigilion...

- Sigilion oddalił się na jakiś czas od swego zamczyska - poinformowała Taran pospiesznie. - Rozkuj ich nareszcie, Villemann. Niebieski kamień, na Boga! Uriel, schowaj czerwony jak najszybciej!

W końcu udało im się uwolnić Móriego i Dolga. Madragowie w kompletnym milczeniu obserwowali, co może sprawić szafir.

- Czy wiecie, jakie wartościowe są te kamienie? - pytali, mocując swoje aparaty świeżo uwolnionym więźniom.

- Wiemy, wiemy - odparł Villemann. - Tylko że wciąż jeszcze brakuje nam Świętego Słońca.

Tich skinął głową.

- Nikt nie wie, gdzie znajduje się Słońce. I tak mieliście szczęście, trafiając na te dwa.

- To Dolg je znalazł - powiedział Villemann dumny ze starszego brata.

Madragowie długo się przyglądali Dolgowi.

- Nie dziwi nas to. Ty jesteś jednym ze starych, prawda?

- On jest moim synem - wyjaśnił Móri, który uważał, że aparaciki do porozumiewania się są znakomitym wynalazkiem. - Ma w sobie krew starego rodu Lemurów, ale jest potomkiem moim i mojej małżonki.

- Będziesz nam to musiał dokładniej wyjaśnić.

- Później. Teraz powinniśmy się stąd zabierać. Czy możemy... zrobić coś z tymi potworkami, które uciekły?

- Nie, teraz nic. Przeniosły się do zajmowanej przez Sigiliona części twierdzy. A my nie możemy otworzyć bram do tych pomieszczeń, bo on zamknął je za pomocą sobie tylko znanej magii. Byliśmy na tyle głupi, że w pierwszym okresie niewoli nauczyliśmy go techniki kodowania zamków.

Villemann był optymistą.

- Mamy przecież szafir!

- Nie! - Móri i Chor zaprotestowali jednocześnie. - Nie należy używać szafiru przeciwko temu złu!

Villemann musiał ustąpić, choć czuł się urażony stanowczością ich decyzji.

- A jakim sposobem wydostaniemy się z twierdzy? - niepokoiła się Taran.

- Żeby to ktoś wiedział - westchnął Tam. - My już w ogóle nie mamy się gdzie schronić, bo Sigilion i jego gady potrafią otworzyć drzwi do naszej sali.

- A my znamy takie miejsce - powiedział Móri cicho, nie chciał bowiem, by małe kobiety słyszały, co mówi. - Chodźcie, pokażemy wam.

Liczny teraz orszak zaczął wędrówkę przez zamkowe sale. Kobiety stały w drzwiach i spoglądały na nich przerażone.

- One wypaplają wszystko Sigilionowi, gdy tylko się tu pojawi - szepnęła Misa.

- No a kiedy on może przyjść?

- Tego nigdy nie wiadomo. Kiedy się znudzi jedną kobietą, to ją porzuca. Teraz znajduje się w dolinie i szuka po wsiach nowej zdobyczy.

Ludzie byli skupieni. Madragowie również.

Móri pamiętał drogę na dół do oranżerii.

- A więc to tutaj znajduje się nasze jedzenie - rzekł Tich lakonicznie. - Tak jak myśleliśmy.

- Co wy z tym robicie? - zapytał Dolg. - Będziecie musieli trochę ze sobą zabrać?

Tich podrapał się po karku. Miał bardzo niepewną minę.

- Chyba rzeczywiście powinniśmy...

Villemann powiedział z promiennym uśmiechem:

- - A my przez chwilę mieliśmy taki pomysł, by zniszczyć całą tę plantację. Żeby skończyć z Sigilionem. Ale zaraz pomyśleliśmy o was.

- Dziękujemy wam za to - rzekł Chor, który zdawał się być kimś w tej grupie najważniejszym. - Pomysł nie był wcale taki nierozsądny. Co prawda nie można w ten sposób zabić Sigiliona, ale niszcząc rośliny, można mu skrócić życie.

- Trwałoby ono jakiś bardziej normalny czas, prawda? - zapytał Villemann.

- Właśnie. Jego życie i życie tych, jego wstrętnych bękartów, bo one też się tym żywią.

- Powiedz mi - wtrącił Móri. - Dlaczego oni się tak rozpaczliwie trzymają życia?

Chor przyglądał mu się, wytrzeszczając oczy.

- Dlatego, że mają nadzieję zdobyć trzy, wspaniale kamienie Lemurów, oczywiście! Tyle tylko że nie są w stanie podjąć takiego wysiłku, by ich szukać. Nie możecie im nigdy pokazać, że macie dwa z tych kamieni!

- A wy? - zapytała Taran krótko.

Chor zwrócił na nią smutne oczy.

- My też mamy tę nadzieję.

Móri powiedział do Uriela i Rafaela:

- Nie wiemy, co się stanie, kiedy Sigilion odkryje, że Madragowie wyrwali się z zamknięcia. Ze względu na bezpieczeństwo Madrasów powinniśmy zabrać skrzynki z pożywieniem dla nich do naszej kryjówki.

Uriel i Rafael natychmiast zrobili, co polecił, a Madragowie i Villemann, poszli za ich przykładem. Skrzynki nic były duże, można je było przenosić pod pachą. Danielle nie chciała być gorsza i też się do nich przyłączyła.

- No, wystarczy już - - powiedział po chwili Móri. - Na więcej nie ma w grocie miejsca.

Potem poszli do pomieszczenia, w którym znajdowały się martwe kobiety.

Na ich widok Madragowie zaczęli rozpaczać.

- Te kobiety podawały nam jedzenie przez otwór w ścianie - wyjaśnił Chor. - Widywaliśmy ich twarze. Nikogo więcej tutaj nie znaliśmy. O, ta żyła bardzo dawno temu! I ta też, biedaczka!

- A gdzie jest ta, która ostatnio została odrzucona? - zapytał Dolg.

- Nie wiem. Jak widzicie, one zostały zabalsamowane. Ta ostatnia znajduje się pewnie gdzieś w innej części twierdzy.

- Więc to nie jest robota Silinów?

- Na szczęście nie!

Wspólnymi siłami odsunęli zaporę i w ścianie ukazały się drzwi. Przejścia były bardzo ciasne dla rosłych Madrasów, ale z dobrą wolą jakoś się przecisnęli. Zdumiało ich istnienie tajemnego korytarza, a zadziwili się jeszcze bardziej, gdy znaleźli się w kryjówce swoich wybawicieli.

- Jakim sposobem wyście tu trafili? - zapytał Tich. - I jakim sposobem dostaliście się do twierdzy? To dla nas wielka zagadka.

Móri opowiedział o Shamie, duchu kamienia, który zrobił dla nich otwór w skale. Ale otwór, rzecz jasna, został zamknięty natychmiast, gdy tylko znaleźli się we wnętrzu góry.

Madragowie uznali, że to kompletne szaleństwo.

- Więc... jak zamierzacie stąd wyjść? - dopytywał się Chor.

Móri westchnął.

- Najgorsze jest to, że drogę powrotną będziemy musieli znaleźć sami. Pomaga nam liczna grupa duchów, ale ponieważ teraz jesteśmy tacy bardzo cieleśni, to duchy nic zrobić nie mogą. Nie są w stanie nas stąd wyprowadzić. Shamy zaś nie możemy raz jeszcze prosić o pomoc, to Shira, inny duch, powiedziała bardzo wyraźnie, zgodnie z tym, co jej przekazał Cień, trzeci duch....

Móri zdawał sobie sprawę z tego, że bardzo się już zaplątał w tych swoich opowieściach o duchach. Spoglądał na Madragów, którzy sprawiali wrażenie, że nigdy w swoim długim życiu nie słyszeli czegoś równie szalonego. Nic jednak nie mógł poradzić, kontynuował więc wyjaśnienia:

- Shama jest dość kapryśnym panem. Może on na przykład pomóc komuś wejść do wnętrza góry, ale potem przyjdzie mu ochota, by go tam zatrzymać. Ma dość zmienne poczucie humoru.

- To prawda - potwierdził Dolg. - Musimy znaleźć jakąś bardziej ludzką drogę wyjścia...

- Nie będzie to łatwe - rzeki Tich. - Nigdy nikomu się nie udała ucieczka z twierdzy Sigiliona.

- A czy ktoś próbował? - zapytał Uriel.

- My - odparł Chor krótko.

- Tak - wtrącił Tam. - - Jedyna możliwa droga to ta, którą młody Villemann wyprawił się dzisiejszego wieczora. Po zewnętrznej stronie murów, wisząc na linie. Ale takiej długiej liny nigdzie nie znajdziemy.

Wtedy ludzie spostrzegli, że Dolg się uśmiecha. Wyjaśnił im zaraz, dlaczego.

- Dostałem linę od islandzkich elfów - powiedział. - Z pewnością jest dość długa - zakończył stanowczo. Madragowie spoglądali po sobie.

- W takim razie na co jeszcze czekamy? Pomożemy wam, jeśli chodzi o praktyczne przygotowania...

- Momencik - przerwał im Móri, unosząc rękę. - Mamy do wykonania jeszcze jedno zadanie.

- Co takiego?

- Unieszkodliwienie Sigiliona.

- O, nie! - zawodzili Madragowie, kryjąc twarze w dłoniach. - Nikt nie jest w stanie go unieszkodliwić!

- My musimy. W przeciwnym razie będzie na nas polował przez resztę naszego życia.

- Na nas również - stwierdził Chor ponuro. Milczał przez chwilę, wzdychając raz po raz z głębi serca, potem rzekł: - No cóż. W takim razie będziemy z wami, dopóki zadanie nie zostanie spełnione.

Ludzie słyszeli w jego glosie, że te ostatnie słowa miały oznaczać śmierć i ostateczną klęskę.

Urządzili miejsce przeznaczone dla Madragów tak ładnie i wygodnie, jak to w tych warunkach było możliwe. Wszyscy rozsiedli się pod ścianami w bezpiecznym przekonaniu, że tutaj nikt ich nie może odnaleźć.

Tam był kompletnie zauroczony psem, a Nero odwzajemniał jego uczucia i siedział przytulony do niego. Bardzo lubił, kiedy go drapano po grzbiecie.

- Takiego psa muszę mieć - oznajmił Tam z czułością w głosie. - Pomyślcie tylko, co on zrobił dzisiejszej nocy dla was dwóch!

- Tak - potwierdził Móri. - Chociaż ani Dolg, ani ja nie mieliśmy jeszcze okazji podziękować ci, piesku. Dokonałeś wielkiego czynu, Nero!

- To czyn nadzwyczajny - dodał Dolg, a wszyscy pozostali kiwali z uznaniem głowami i poklepywali Nera.

On zaś przyjmował wszystkie przejawy sympatii i pławił się w pochwałach, teraz bowiem rozumiał dokładnie, co też ludzie do niego mówią. Oni również mogli czytać jego myśli, nikt jednak nie śmiał się, kiedy ich ulubieniec, ostrożny i czujny jak nigdy przedtem, rzucał pospieszne spojrzenia spod swoich krzaczastych brwi, jakby w nadziei, że pojawi się jeszcze więcej przerośniętych, ponurych jaszczurów.

Zastanawiali się przez chwilę, która ze stron powinna opowiadać jako pierwsza, wszyscy bowiem byli bardzo ciekawi historii życia nowo pozyskanych przyjaciół. Ostatecznie uzgodnili, co trzeba.

Móri poprosił Madragów, by najpierw ludzie mogli wysłuchać opowieści o zaginionych królestwach i zapomnianych światach.

10

Na moment Villemannowi przyszła do głowy myśl, co zrobią z Madragami, jeśli uda im się stąd wydostać? Jak się dostosują do współczesnego świata? Albo raczej: Jak współczesny świat przyjmie te istoty? Nie miał, niestety, zbyt pochlebnego wyobrażenia o tolerancji ludzi ani ich wielkoduszności. Ci, którzy są w jakiś sposób inni od większości, muszą się liczyć z tym, że zostaną odrzuceni, a może nawet znajdą się w całkowitej izolacji, że będą obiektem polowań i nagonek.

Za nic nie chciał, by coś takiego mogło spotkać sympatycznych Madragów.

Ale przyjdzie czas, znajdzie się i rada. Teraz powinni się dowiedzieć czegoś o wieku Madragów.

Oni zaś wybrali Chora, by opowiadał w imieniu całej czwórki. Nietrudno było odróżniać poszczególnych Madragów, byli odmienni mniej więcej tak, jak odmienni bywają ludzie. Misa, jako kobieta, różniła się najbardziej od pozostałych. Tam był wśród nich najwyższy i najsilniejszy, miał też najbardziej przypominające byka rysy z tym nosem szerokim niby chrapy. Uśmiechał się dobrotliwie. Chorowi przypadła rola przywódcy, odznaczał się wielką godnością i surowym wyrazem twarzy, Tich natomiast był chyba wśród nich najbardziej uzdolniony, w jego oczach zdawała się zawierać nieskończona wiedza i mądrość. Wielcy geniusze rzadko bywają przywódcami.

Tam najbardziej się zaprzyjaźnił z Nerem, ale inni również odnosili się do psa z wielką sympatią.

Chor zdążył zaledwie rozpocząć zdanie: „Niegdyś, bardzo dawno temu, w epoce, którą ludzie już dawno zapomnieli, na tych terenach żyło wiele różnych plemion...”, gdy Móri uniósł rękę.

- Zaczekaj chwileczkę! Mamy właśnie bardzo miłą wizytę.

Wszyscy zdążyli już to usłyszeć. Ciche kroki na korytarzu. Madragowie byli przerażeni i bardzo czujni, strach wyzierał z ich oczu.

- Spokojnie - szepnął Móri. - Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

Do środka wszedł Cień.

- - Ja też bardzo bym chciał posłuchać tej historii - rzekł swoim głębokim głosem.

- Pozwolę sobie przedstawić wam Cienia, opiekuna naszego Dolga.

Przestraszeni Madragowie zerwali się z miejsc i zaczęli się kłaniać z takim szacunkiem, że ludzie zrozumieli, iż oni sami pewnie nie doceniali wielkości i znaczenia Cienia.

- Czy wy się znacie? - zapytał Dolg zdumiony. Cień, który bardzo powściągliwie uśmiechał się do Madragów, odparł:

- Osobiście nie. Słyszałem jedynie pogłoski o tym, że na wielkich równinach na północ od kraju Silinów żył jakoby pewien lud. Madragowie. Ludzie - bawoły. Witam was tedy we współczesnym świecie i bardzo się cieszę, że nasi przyjaciele zdołali was uwolnić, przynajmniej w połowie.

Odpowiedział mu Chor:

- Byli niezwykle dzielni i pomysłowi, o Najwyższy.

Chwileczkę! - przerwał mu Móri. - Nazywacie Cienia Najwyższym. Dlaczego? Chodzi mi o to, że zawsze uważaliśmy Cienia za kogoś wyjątkowego, ale nie w ten sposób. O ile zdołaliśmy zrozumieć, Cień był ostatnim Lemurem na ziemi, jedynym, który jej nie opuścił, kiedy ci naprawdę wysoko postawieni uchodzili z naszego świata. Ale Cienia przecież zmuszono, by został jednym z żołnierzy, czyż nie tak? Należał do tych, którzy nie mają w żyłach czystej krwi Lemurów.

- To się zgadza - odparł Cień, uśmiechając się do niego.

- Pozwól mi wytłumaczyć - wtrącił Chor. - W naszych minionych czasach wszystkie Lemury były traktowane jako istoty szlachetne. Były postawione ponad innymi ludami.

- Uważam, że to trochę niesprawiedliwe, Cieniu. Czy widziałeś, co potrafią Madragowie? To prawdziwi geniusze!

- Wierzę ci - rzekł Cień. - Oni dlatego nas podziwiali, że posiadaliśmy Święte Słońce. Słońce dawało nam zdolności, jakich oni nie mieli.

- Jakiego rodzaju zdolności?

- Ponadnaturalne. Oprócz innych przewag, oczywiście. Ale ja jestem pierwszym wśród tych, którzy uznają, że opinia o nadzwyczajnej inteligencji Madragów jest w pełni uzasadniona. Są oni bardzo uzdolnieni technicznie.

- Owszem, owszem - mruknęła Taran.

- A Silinowie? - zapytał Rafael. - Jakie miejsce w hierarchii oni zajmują? Czy też jaka jest ich ranga?

- Silinowie to rasa stojąca bardzo nisko - rzekł Chor. Zdążył już zamocować aparacik na ramieniu Cienia, ale w tym przypadku to chyba zbędne. Cień rozumiał przecież wszystkie języki, równie dobrze współczesne, jak minione. Chor mówił dalej: - Silinowie żyli w morzu...

- Co? - wołali ludzie. - W morzu?

To chyba niemożliwe - upierała się Taran. - - Twierdza Sigiliona leżu_ przecież na szczucie góry. Cala wieczność dzieli ją od morza.

- Jeszcze do tego wrócimy - uspokajał ją Cień. - Pozwólmy teraz mówić Chorowi, bo z pewnością wszyscy chcemy wysłuchać jego historii.

Móri potrząsnął głową.

- Jeszcze tylko jedna uwaga, jeśli nie weźmiecie mi tego za złe. Czy mógłbym wezwać. moich przyjaciół, duchy? One też zasłużyły na to, by posłuchać.

- Oczywiście, to moje gapiostwo, powinienem było tym pamiętać - powiedział Cień. - Ale tak się spieszyłem...

- I Ludzi Lodu także! - zawołał Villemann, który bardzo by chciał znowu ich zobaczyć.

- Niestety. Teraz nie możemy zaprosić Ludzi Lodu - odparł Cień. Oni należą do innej sfery. Później mogę ci o tym opowiedzieć, jeśli zechcesz.

- Owszem, dziękuję bardzo. - Villemann z trudem ukrywał rozczarowanie.

Móri wezwał duchy. Weszły ciche, witały się ze wszystkimi po kolei, w milczeniu robiono im miejsce. W niewielkiej przecież grocie zapanował tłok. Madragowie odnosili się do nowo przybyłych z wyraźną ostrożnością. Nic dziwnego, widok niektórych z nich nie był najprzyjemniejszy.

- Właściwie powinniśmy też mieć tu wszystkie tak zwane ogniki - dodał jeszcze Cień. - - To, niestety, niemożliwe, ale są cztery istoty, dla których powinno się między nami miejsce znaleźć.

- Oczywiście! - zawołał Dolg. - Wiem, które istoty masz na myśli. Chodzi ci o czworo Strażników, czyż nie? O kobietę z bagien i tych troje z groty Gjáin. Oni pochodzą z tego samego rodu co ty, prawda?

- Masz rację, Dolgu. Strażnicy pochodzili z rasy mieszanej, mimo to byli pierwszymi Lemurami dokładnie tak jak ja. Podjęli się pilnowania naszych świętych kamieni. A ja zostałem na ziemi, ponieważ w ostatniej chwili się zawahałem. Nigdy żadna żywa istota niczego tak gorzko nie żałowała jak ja tego wahania! Trwało to, dopóki nie spotkałem rodziny czarnoksiężnika, która dala mi kuzyna w osobie Dolga. Zapewniam was, moi przyjaciele Madragowie, że Móri i jego bliscy wypełnili wszystkie moje oczekiwania, a nawet więcej.

- To możemy zrozumieć - mamrotali Madragowie.

Ludzie byli onieśmieleni. Nigdy nie oczekiwali pochwal ze strony Cienia, na ogół bardzo surowego i powściągliwego.

Wszyscy skupili się jeszcze bardziej, robiąc miejsce dla dodatkowych gości. Aż Danielle, ściśnięta, zaczęła popiskiwać przestraszona. Chor i Villemann posadzili ją między sobą. Potem do groty weszło czworo Strażników. Kolejna ceremonia powitania, pełna radości i zaskoczeń. W końcu Cień burknął z naganą:

- Jeszcze my się nie znaleźli poza twierdzą Sigiliona!

- Uważam, że ludzkość dokonuje obecnie wielkiego postępu - oznajmił Chor. - Dowiaduje się coraz więcej i więcej na temat przeszłości. Wy, zdaje się, wiecie już sporo...

- Na jaki temat? - przerwał mu Villemann cicho.

- Na temat naszego czasu. Wiecie to i owo, ale jeszcze nie dość dużo. Nasz świat zamieszkiwały ludy i rasy stosunkowo blisko spokrewnione z człowiekiem.

- Właśnie to pojęliśmy - rzekł Dolg. - Mów dalej.

- Dobrze. Nie mogę wprawdzie wiele powiedzieć na temat dalszego rozwoju na ziemi, jaki nastąpił po nas, mogę jednak wyjaśnić, co się działo w czasie, kiedy my ją zamieszkiwaliśmy. Aż do tej chwili, kiedyś zostałem wraz z innymi uwięziony w twierdzy Sigiliona. Potem nie mieliśmy już żadnych wiadomości o świecie poza twierdzą.

- Rozumiemy i chętnie wysłuchamy, co masz nam do powiedzenia - wtrącił Uriel.

I Chor rozpoczął swoją sagę o zapomnianych krajach, a podczas gdy mówił, on sam i jego towarzysze przenieśli się w marzeniach do praczasów, w których ich rasa żyła na ziemi. W oczach wszystkich czworga lśniły łzy.

*Na końcu książki znajduje się Posłowie zawierające informacji o świecie w którym żyli Madragowie, Sitliriowie i Lemurowie. Zainteresowani mogą przeczytać je już teraz.

11

Madragowie wiedli swój żywot na rozległych stepach, na północny zachód od Karakorum. Ich siedzibami były ziemianki, okrągłe i duże, ponieważ należeli do istot wysokich. Domostwa znajdowały się blisko siebie, tworząc liczne osiedla, chętnie lokowane na zboczach, by różne wrogie plemiona nie mogły ich zbyt łatwo odkryć. Z tego samego powodu dachy ziemianek pokrywano darnią, z większej odległości trudno wypatrzyć takie osiedle.

Madragowie byli stworzeniami przyjaznymi innym i zrównoważonymi. Prowadzili jednak bardzo niespokojne i pełne niebezpieczeństw życie. Wewnątrz ich osiedli wprawdzie panowała pełna ładu atmosfera, ale na zewnątrz niebezpieczeństwa czaiły się ze wszystkich stron.

Smoki widywali od czasu do czasu, niezbyt często, ale w zimne księżycowe noce pojawiały się na tle nieboskłonu, wypatrując zdobyczy. Wtedy należało dzieci chronić za zamkniętymi drzwiami.

Na stepach pleniły się dzikie zwierzęta, niektóre niegroźne, inne śmiertelnie niebezpieczne. Wielkie, ciężkie kolosy i nieduże, zwinne drapieżniki. A także ogromne koty, których lękali się wszyscy.

Starzy przebąkiwali również o śmiertelnie groźnych istotach żyjących dużo dalej stąd...

Mówiono, że na północ od osad Madragów mieszkały też jakieś inne ludy. Były to jednak dzikie, prymitywne plemiona, podobne bardziej do zwierząt. Żyły z polowania na sąsiadów, których zjadały żywcem. Poza tym ich pożywienie składało się z tego, co zdołali znaleźć na ziemi i w ziemi, z korzeni roślin, z robaków i małych gadów.

Madragowie byli inni. To, lud już wówczas potężny dzięki swojej niepospolitej inteligencji. Rozwijała się ona przez tysiące, może nawet miliony lat, od pierwszego, nieporadnego stadium w okresie jurajskim.

Ich pochodzenie było, jeśli nie dokładnie takie samo, to przynajmniej podobne do pochodzenia Silinów. Od pierwotnego bawołu, uważanego za przodka szczepu, rozwinęły się linie boczne, których przedstawiciele zaczęli chodzić na dwóch nogach i z czasem, w kolejnych pokoleniach, doszło do przekształcenia się w istoty człekopodobne. Madragowie mają jedynie po trzy palce tak u rąk, jak i u nóg, używają ich jednak z wielkim mistrzostwem i są może nawet zręczniejsi niż ludzie. Duży palec u nogi, kciuk u ręki i dodatkowo po dwa palce u każdej z kończyn.

Ich siedziby były urządzane bardzo wymyślnie, posiadali też coś w rodzaju laboratoriów, w których prowadzono badania nad życiem roślin ; przygotowywano odpowiednie pożywienie z traw i ziół rosnących na stepach. Madragowie byli roślinożerni, mięsa nie spożywali nigdy. pod żadną postacią.

W czasach, gdy zamieszkiwali ziemię, klimat panował ciepły i łagodny.

Chor i Misa byli kuzynostwem í od dzieciństwa znali braci Ticha oraz Parna.

Kiedy dorośli, wszyscy czworo zaczęli pracować w wielkim domu badawczymi wszyscy zdołali się nauczyć więcej, niż na ogól młodzież wiedziała.

Zdawali sobie sprawę z tego, że cale plemię żyje niczym na wulkanie. Skorupa ziemska była w owych czasach bardzo cienka, wszędzie znajdowały się gorące źródła, dalekie góry wznosiły się groźnie na linii horyzontu, wciąż stamtąd dochodziły grzmoty, wyczuwało się też wstrząsy, które nieustannie groziły kamiennymi lawinami. Nasza czwórka nie przeżyła wprawdzie nigdy wybuchu wulkanu, obserwowali natomiast wyłanianie się łańcucha gór. Niedaleko siedzib Madragów znalazły się też masy ziemi wielkie niczym góry, które pojawiły się, gdy zniknęli morze.

- Prowadziliśmy dobre, wygodne życie - ciągnął swoją opowieść Chor, uśmiechając się ze smutkiem, a troje jego przyjaciół kiwało w zadumie głowami. - My sami byliśmy w jakiś sposób uprzywilejowani, otrzymaliśmy lepszą pracę niż większość naszych rówieśników, mieliśmy też siebie nawzajem i często organizowaliśmy wyprawy odkrywcze.

- Przepraszam - przerwała Taran niepewnie. - Ale czy na stepach istnieje coś do odkrywania?

Chor się roześmiał.

- Na stepie panowało bujne życie, moja przyjaciółko. Jak powiedzieliśmy, zewsząd otaczały nas skały, mnóstwo wzniesień i gór, na których rosły nawet lasy i zagajniki.

Zarówno Taran, jak i pozostali ludzie ze wzruszeniem przyjęli zwrot „moja przyjaciółko”. Nie mieli wątpliwości, że Madrag tak właśnie myśli.

- Wszędzie też znajdowały się groty i jaskinie - ciągnął dalej Chor. - Mogły w nich żyć najdziwniejsze zwierzęta i straszne potwory, ale właśnie im były straszniejsze, tym bardziej chcieliśmy je badać. Stoczyliśmy wtedy na stepach wiele walk. Pamiętam, jak pewnego razu...

- Nie, tylko nie to - zaprotestowała Misa cicho.

- Owszem, opowiedz - prosił Villemann z zapałem. - Czy to podniecająca historia?

- Paskudna - mruknęła Misa.

- No, a Sigilion? - wtrącił Dolg. - Kiedy on się pojawi w opowieści?

Znaliśmy go - odparł Chor. - Świadomość jego istnienia ciążyła nad nami niczym czarna chmura. Jako dzieci wiedzieliśmy, że trzeba się mieć na baczności przed podobną do Madragów istotą latającą ponad ziemią...

Móri uznał, że on by powiedział: „istotą podobną do ludzi”. Chor powiedział „do Madragów”. Ale bo też wszystkie trzy rasy charakteryzowały się bardzo podobną budową ciała.

Taran skuliła się na swoim miejscu między Urielem i Misą, czuła się tam znakomicie. Wszyscy zebrani byli przyjaciółmi, mieli ten sam cel, walczyli z tymi samymi wrogami, a niebezpieczeństwa, grożące im poza to, jaskinią, tu nie miały do nich przystępu.

- Sigilion nieustannie polował na coś w naszej osadzie. Z początku nie mieliśmy pojęcia, o co mu chodzi, jedyne, co wiedzieliśmy, to to, że jest samotnym królem, który kiedyś odwiedzał świątynie Lemurów i o mało nie skradł ich osławionych szlachetnych kamieni.

- Więc wiedzieliście też o istnieniu Lemurów? - wykrzyknął Rafael.

- Wiedzę o ich istnieniu traktowaliśmy tylko jako baśń, legendę z dawnych czasów, opowiadającą o jakimś kraju na południe od najwyższych gór.

- Natomiast my tyle właśnie wiedzieliśmy o Madragach - Cień uśmiechnął się z goryczą. - Także byliście dla nas jedynie legendą. Mimo że ja żyłem przecież bardzo długo i przeżyłem wasze plemię.

- Tak - zgodził się Chor. - Jeśli jednak chcecie usłyszeć pełną informację o Sigilionie, to myślę, że powinienem teraz oddać glos naszemu wielce szanownemu przyjacielowi, Cieniowi.

- Chętnie - zgodził się Cień i wszyscy czterej strażnicy z rodu Lemurów rozsiedli się wygodniej. Nadeszła ich chwila.

- Początkowo Silinowie żyli w morzu, podobnie jak niektóre gady - - zaczął Cień, który znowu zaglądał do wielkiej księgi wieku świata, którą nazywał swoją pamięcią. Ta jego „pamięć” była też niewiarygodnie pojemna, mógł „przypominać” sobie wydarzenia z czasów, kiedy go jeszcze nie było na ziemi. - Ląd jednak się poszerzał, a morza kurczyły. Silinowie byli wypychani na wybrzeże, zmieniali się pod względem fizycznym, przystosowywali do nowych warunków, wciąż jednak bez trudu mogli się utrzymywać na wielkich głębokościach. Musicie o tym pamiętać, wy, ludzie, którzy ścigacie Sigiliona! On jest w morzu tak samo niebezpieczny.

Obiecali, że zapamiętają, chociaż wszystko, co dałoby się nazwać morzem, zdawało się teraz nieprawdopodobnie odlegle.

- Ich błony pławne przekształciły się w błony lotne, nauczyli się też chodzić, jako plemię bardzo inteligentne. Chociaż... Nie takie inteligentne jak Madragowie, rzecz jasna! Ani jak ludzie.

Wszyscy roześmiali się cicho. Jakie to dobre, cieple uczucie, śmiać się razem z przyjaciółmi!

- W dalszym ciągu Silinowie mieli swoją twierdzę w morzu, chociaż nieubłaganie byli wynoszeni ku lądowi. Moi przodkowie opowiadali, że działa się to w czasach, kiedy lądy z wolna się podnosiły. Również Lemuria uległa przemianie, ale w tym przypadku sprawy potoczyły się odwrotnie - nasze królestwo zagarnęło morze. Po tym nastał wielki strach...

Cień uniósł dłoń.

- Nie, nie nasz, mówię teraz o wielkim strachu Silinów. Był naprawdę przerażający. Wybaczcie mi jednak, muszę na chwilę wybiec naprzód, najpierw powinienem opowiedzieć o świątyni.

- Oczywiście - przystał Móri. - Odwiedziny Sigiliona w waszej świątyni. Kiedy to się stało?

W czasach, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Ale opowiedziano mi o wszystkim dokładnie.

- Cieniu - wtrącił Dolg ostrożnie. - Nigdy nam me wyjawiłeś skąd się wzięty święte kamienie.

Wszyscy Lemurowie wyprostowali się czujnie.

- Tego nam me wolno mówić - oznajmił Cień przez zaciśnięte zęby.

- No dobrze. A skąd w takim razie wzięli się Lemurowie? - zapytał znowu Dolg niezwykle łagodnym głosem.

- Tego też nie możemy powiedzieć. W każdym razie jeszcze nie teraz. Jeśli jednak odnajdziecie dla nas Sionce, zasłużycie sobie, by się tego dowiedzieć.

Zaległa dokuczliwa cisza.

- - Dość i już na ten temat - rzekł Cień pospiesznie. - Mieliśmy wspaniałą osadę, właściwie miasto, i to o wiele piękniejsze niż współczesne miasta...

- No wiesz - zaprotestował Rafael. - Obecnie też są bardzo piękne, miasta. Jak na przykład Rothenburg. Albo Wiedeń.

Lemurowie uśmiechali się z wyrozumiałością.

- Trzeba ci wiedzieć, że nasza stolica me była w niczym podobna do żadnego ze współczesnych miast. Została zbudowana z marmurów, złota i kryształu, miała przezroczyste kopuły dachów, wysokie wieże, mnóstwo kolumn i pomników, a wszystko lśniło w słońcu. Byliśmy ludem wybranym ponieważ, to my posiadaliśmy Święte Słońce, a także szafir ż farangil.

- Wygląda na to, że święte kamienie miały wielkie znaczenie dla wszystkich przejawów życia - szepnął Móri.

- Oczywiście, że miały - odrzekł Cień tym samym tonem. - - Zwłaszcza Słońce. No cóż, w tym czasie, o którym opowiadam, Silinowie posiadali już zdolność latania. Nasza wspaniała świątynia, w której przechowywane były kamienie, znajdowała się na wysokim wzgórzu pośrodku miasta. Była niezwykle czujnie strzeżona przez starannie wybranych dozorców, macie tutaj czworo takich, lecz oni nastali dopiero po tysiącach lat. W czasach Sigiliona pilnowanie świątyni było czymś bardzo wyczerpującym, ponieważ on nieustannie polował na nasz skarb. Dowiedział się o nim, o skarbie opowiadano przecież legendy, nic więc dziwnego, że i do niego dotarły pogłoski. Wtedy miał pozycję jedynie księcia w królestwie Silinów, położonym, jak powiedziałem, na skraju morza, częściowo pod wodą, częściowo nad jej powierzchnią. Silinowie nie należeli do istot sympatycznych, źli, podstępni i agresywni, ale Sigilion przewyższaj wszystkich. jego ponura sława rozchodziła się szeroko.

Cień przerwał. Siedział przez chwilę pogrążony w myślach, z posępnym wyrazem twarzy. Po czym podjął opowiadanie:

- Wreszcie nadszedł ten okropny dzień, gdy ziemia pod nami ponownie zadrżała. My w Lemurii byliśmy co prawda mniej narażeni na trzęsienia niż inne plemiona w okolicy, ale za każdym razem, kiedy coś się działo, również przeżywaliśmy chwile grozy. W podwójnym znaczeniu - dodał i uśmiechnął się cierpko, a Villemann natychmiast odpowiedział mu uśmiechem.

Villemann nigdy nie rezygnował z okazji, by wprowadzić trochę pogodnego nastroju. Ludzie o takim usposobieniu przeważnie bardzo głęboko skrywają powagę swoich myśli, a takie współczucie dla innych. Tyle tylko, że otoczeniu bardzo trudno ich zrozumieć. Na ogół uważa się, że ci, którzy śmieją się każdej sytuacji, są powierzchowni i w gruncie rzeczy pozbawieni psychicznej głębi. Nic bardziej błędnego! Często uśmiech służy dla pokrycia wielkiej wrażliwości.

Cień był dość mądry, by to rozumieć. Kontynuował swoje opowiadanie.

- W mieście powstało wielkie zaniepokojenie. Kamienie byty chronione w najlepszy znany nam sposób, ale drzwi świątyni. wypadły. Potężny wstrząs rzucił na ziemię znajdujących się wewnątrz strażników. Nikomu innemu zaś nie wolno było przebywać w świętym miejscu.

I wtedy Sigilion zaatakował.

Znajdował się właśnie w pobliżu, latał ponad miastem. Często tak czynił, kamienie nie przestawały przyciągać jego chciwej duszy.

Zobaczył, co się stało, i niczym drapieżny ptak spadł na dół, udało mu się przelecieć obok strażników i po prostu wkroczył do świątyni przez nie zamknięte wejście. Tam stanął oślepiony intensywnym blaskiem Świętego Słońca i dwóch pozostałych kamieni.

To wystarczyło. Strażnicy, którzy odzyskali tymczasem zdolność działania, wyciągnęli go ze świątyni i drzwi zamknięto.

Właściwie to wielka szkoda, bo gdyby farangil promieniował na niego dłużej, byłby go unicestwił. Wszystko jednak rozegrało się w tysięcznej części sekundy, strażnicy wrócili, natomiast wizyta w świątyni posłużyła Sigilionowi, jego życie zostało dzięki temu przedłużone.

- To fatalnie - mruknął Móri.

- To gorzej niż, źle - potwierdził Cień. - Sigilion chciał, oczywiście, ukraść tylko Słońce. I może szafir. Farangila się śmiertelnie bal, wiedział bowiem, że on niszczy zło. Udało mu się wyrwać strażnikom. Szczerze mówiąc, spluwał na nich swoją ostrą, cuchnącą siarczanym odorem trucizną tak, że zostali poważnie poszkodowani i tylko szafir mógł ich uratować.

- Więc wy mogliście wchodzić do świątyni?

Strażnicy mogli. I wszyscy nasi święci mężowie i kobiety, czyli Lemurowie, w których żyłach płynęła czysta krew. Farangil nie czyni krzywdy tym, po których stronie jest dobro, wiecie o tym., chłopcy prawda?

Wszyscy czterej młodzi mężczyźni rozpromienili się Dolg i Villemann mieli przecież codzienny kontakt ze szlachetnymi kamieniami, Rafael opiekował się szafirem, zaś Uriela uznano za dostatecznie szlachetnego i czystego, by mógł mieć do czynienia z farangilem. I wszyscy wykonywali swoje zadania znakomicie.

Cień westchnął głęboko.

- Powiedzieć, że Sigilion był wściekły, to bardzo łagodne określenie. On był po prostu oszalały ze ilości, rozczarowania i żądzy zemsty a kiedy opluwał strażników trucizną, zdołał ukraść klejnot, przechowywany w świątyni tuż przy drzwiach. Była to dla. nas prawdziwa tragedia, nie mogliśmy się pogodzić z utratą tak ważnego dla nas skarbu.

Pozostali Lemurowie kiwali głowami. lila ich twarzach malował się głęboki smutek.

- O jakim klejnocie teraz mówisz? - zapytał Dolg cicho.

Cień skierował ku memu swoją surową twarz, na której teraz malowało się poczucie beznadziejności.

- Pamiętaj, że to wszystko wydarzyło się na długo przedtem, zanim pojawiłem się na ziemi. Wiele, wiele stuleci przed moim przybyciem. Tysiące lat, bo taki jest wiek Sigiliona. On odebrał nam możliwość dotarcia do Wrót. Ten klejnot dawał nam poczucie bezpieczeństwa. Podobnie jak trzy pozostałe kamenie. Po wszystkim ten nędznik opuścił cudowna stolicę Lemurii. Mieszkańcy widzieli go, jak krąży nad horyzontem, ale nic nie mogli zrobić. Wielu płakało z bezsilności.

Ale wtedy przytrafiło się coś najzupełniej nieoczekiwanego. Lemurowie słyszeli o pewnym wielkim smoku, który żył gdzieś na północy, być może w wysokich gdzieś być może poza nimi. I nagle nasi przodkowie zobaczyli obok Sigiliona jakąś ogromną postać. Zbliżała się do niego, wielokrotnie od niego wyższa. Sigilion próbował latać, lecz nasi przodkowie widzieli, jak czarny ,,ptak”, który tak naprawdę wyglądał niby gigantyczny, przerażający smok, napadł na niego w powietrzu. Wywiązała się dramatyczna walka, Sigilion próbował uciekać na ląd, w kierunku swojej twierdzy, stojącej na skraju morza. Zbyt daleko, by można go było nadal obserwować, wiedzieli jednak, że twierdza znajduje się po tamtej stronie morza. Potem widziano jeszcze, jak smok strącił go na dół i jak potwór pogrążył się w falach. Najpierw Lemurowie się tym bardzo zmartwili, przekonani, że nasz klejnot zginął wraz z Sigilionem, domyślali się, że leży na dnie morza i pozostanie tam na zawsze. Zaraz jednak przypomnieli sobie, że jaszczur potrafi się też poruszać w głębinach. Kilkoro z naszych przodków postanowiło zaryzykować życie, by odzyskać klejnot. W ciszy nocnych godzin zakradli się do twierdzy Sigiliona. Wtedy stała ona wciąż jeszcze na skraju morza. Zdołali przeszukać twierdzę i wszystkie osiedla należące do Silinów, wiedzieli bowiem, że oni w księżycowe noce wyprawiają się na połów ryb głębinowych. Choć to się może wydawać dziwne, moi przodkowie wrócili bez szwanku ze swojej wyprawy, ale klejnotu nie odzyskali. Nie znaleźli go ani u Sigiliona, ani gdzie indziej. Musieliśmy więc przyjąć, że zaginął w morzu.

Strażnicy kiwali głowami.

- - A wraz z nim przepadła nasza ostatnia nadzieja, że dotrzemy tam, dokąd wszyscy tęsknimy - dodał jeden z nich.

- Mieliście przecież kamienie - wtrącił Villemann.

- One same nie mogły nam pomóc, skoro nie wiedzieliśmy nawet, dokąd zmierzamy - rzekł Cień ze smutkiem. A potem dodał: - Kiedy smok. wepchnął Sigiliona do morza, odszedł z powrotem na północ i nasi przodkowie nigdy więcej go nie widzieli.

W grocie zaległa cisza.

Ludzie domyślali się, jaka beznadziejna była sytuacja Lemurów, chociaż nie do końca rozumieli, na czym to polega. Teraz Dolg odnalazł dwa kamienie, ale co dalej? Gdyby odnalazł też Święte Słońce... To i tak będzie brakowało tamtego klejnotu, który miał im wskazać drogę.

Drogę? Dokąd?

Tyle zagadek wiązało się z Lemurami.

Danielle poszukała dłoni Villemanna, by poczuć, że jest mu bliska. On jednak pogrążony był we własnych rozmyślaniach i mimo woli odsunął się od niej.

Dziewczyna doznała bolesnego skurczu serca. Nigdy przedtem Villemann tego nie robił. Jednak zbyt długo okazywała mu obojętność, teraz musiała ponieść konsekwencje.

Utraciłam Villemanna, myślała zrozpaczona. To moja wina!

- - Ale wy, moi młodzi przyjaciele, uczyniliście znowu nasze życie znośnym - mówił Cień. - Wasza odwaga, wasza ofiarność, wasze oddanie.

Taran wsunęła rękę pod ramię Uriela i przytuliła się do niego, chcąc pokazać, jak bardzo jest z niego dumna. On zaś zarumienił się zakłopotany.

Twarz Cienia znowu posmutniała.

- W końcu przydarzyła się wielka katastrofa. Ale tym razem byliśmy stosunkowo dobrze zabezpieczeni. Sili - nowie, że tak powiem, wzięli na siebie największe uderzenie. Nie będziecie chcieli w to wierzyć, moje dzieci, ale ogromne zwały gliny i szlamu były wyrzucane z morza. Wszystko się trzęsło, nie ustawały potężne grzmoty, tak. silne, że wielu naszych ogłuchło. A przecież Lemuria znajdowała się daleko od miejsca katastrofy. Mnie wtedy jeszcze nie było wśród żywych, nikogo z nas tutaj zebranych, pojawiliśmy się na ziemi dużo, dużo później. Jednak opowiadania o wielkiej katastrofie żyły wśród naszego ludu długo. Podobno tłukły o nasz brzeg fale tak wysokie, że wielu utonęło. To było piekło, nieszczęście nie mające sobie równych, trudno to wszystko opisać. Najwięcej jednak opowiadano o kolosalnych ścianach, które wyłaniały się z wody i spadały na kraj daleko od nas.

- A co się stało z Silinami? - zapytał cicho Rafael.

- Potopili się. Wszyscy z wyjątkiem jednego zostali starci z powierzchni ziemi. Bo morze zniknęło.

- Baśń o morzu, które nie istnieje - mruknęła Taran. Cień zwrócił ku niej swoje czarne oczy.

- Nie. Ty masz na myśli brzeg, którego wszyscy poszukujemy, prawda?

- - Tak jest. Mam na myśli morze i wybrzeże.

Cień skinął głową.

- To było jednak inne morze i inny brzeg. Pamiętaj, że myśmy się jeszcze nie urodzili, gdy obraz świata tak bardzo się zmienił i wiele gór wyłoniło się wtedy z morza.

- Ale cala ta przemiana nie mogła się przecież dokonać w ciągu jednego dnia - zaprotestował Dolg.

- Oczywiście, że nie. Wyłonienie się na przykład tego łańcucha gór, przy którym teraz się znajdujemy, trwało tysiące lat. Jednak to wielkie załamanie miało miejsce w czasie, o którym właśnie opowiadam. Wtedy stało się to najgorsze, utraciliśmy znaczną część naszego kraju.

Ludzi przeniknął dreszcz.

Móri poruszył się na swoim miejscu.

- Myślę, że nadeszła pora, by opowiedzieć o twierdzy Sigiliona. O tym, jak została wyniesiona na taką wysokość, bo nie wyobrażam sobie, by mogła zostać zbudowana na górze, na którą w ogóle nie można wejść.

Cień uśmiechnął się cierpko.

- Chciałem właśnie wyjaśnić sprawę twierdzy, mój drogi przyjacielu. Marny podobne myśli. Sigilion, który mógł wyjść cało z katastrofy, dzięki temu, że wizyta w naszej świątyni przedłużyła mu życie, miał bajeczne szczęście. Kiedy wszystko dokoła niego uległo zniszczeniu, twierdza została wyniesiona na tej wyłaniającej się z morza ścianie na taką wysokość, że nawet dzisiaj nie potrafiłbym jej zmierzyć.

Kiedy jednak przed chwilą powiedziałem, że zginęli wszyscy, z wyjątkiem Sigiliona, to była to tylko częściowa prawda. Kilkoro akurat obecnych w zamku uratowało się wraz z nim i zostało wyniesionych na szczyt góry. Niektórzy z nich pomarli w czasie tego potwornego wznoszenia się w górę, jednak ci, którzy przeżyli, mieli potem do wykonania straszną pracę. Sigilion polecił im odrestaurować twierdzę, która została bardzo zniszczona. Dzieło okazało się tym trudniejsze, że góra, na której twierdza się znalazła, nie do końca jeszcze była ukształtowana. Raz po raz dawały się słyszeć nowe grzmoty, twierdza to wznosiła się wyżej, to znowu obniżała się wraz ze szczytem, ale Sigilion był twardym i nielitościwym panem.

Cień przymknął oczy.

- Później jego krewniacy wymarli, jeden po drugim, i Sigilion został sam. W resztkach swego dawnego królewskiego zamczyska. Nadawało się ono do zamieszkania, ale nic więcej. Przez tysiące lat wiódł tutaj swój nędzny żywot, w niczym nie przypominający królewskiego życia. Zimno, przeciągi, zaniedbanie. Zdajecie sobie, oczywiście, sprawę z tego, że w dolinach nie było jeszcze wtedy ludzi. W ogóle na ziemi nie było ludzi. jednak na północy żyło pewne plemię - Madragowie. Mieli oni piękne domy, wiele wiedzieli i umieli zrobić, buli rośli i silni…

Cień uczynił ręką ruch w stronę Chora i powiedział:

- W tym miejscu opowiadanie przejmują Madragowie.

- Dziękuję ci, mój dobry przyjacielu - rzekł Chor. - Twoja historia bardzo wiele nam wyjaśniła i przyniosła odpowiedzi na wiele pytali. Na przykład, kto wyciął tę grotę. Musieli to uczynić Silinowie, kiedy tu mieszkali.

Skoro jednak mamy wrócić do naszego ludu, to trzeba powiedzieć, iż rzeczywiście pochodzimy z północy, wędrowaliśmy na południe, dopóki nie znaleźliśmy spokojnego miejsca o otwartych przestrzeniach z miękką trawą i pokrytych roślinnością zboczach gór. Tam się osiedliliśmy. Bo kiedy my przybyliśmy, wielkie góry były niemal całkiem ukształtowane. Słyszeliśmy tylko od czasu do czasu dalekie dudnienie, niekiedy powstawały rozpadliny. Ziemia wciąż jeszcze była bardzo niespokojna.

Umilkł na chwilę.

- Wtedy właśnie my, czworo przyjaciół, przyszliśmy na świat - ciągnął dalej. - Potem nastał spokój, ale nie całkiem. Niektórych rejonów w pobliżu naszych siedzib nie wolno nam było odwiedzać. - Chor uśmiechnął się szeroko. - Ale my właśnie dlatego to robiliśmy. - Po chwili znowu spoważniał. - Podczas jednej z takich wypraw przeżyliśmy to, o czym Misa zabroniła mi opowiadać.

- Gdyby twoja relacja miała sprawiać Misie przykrość, to myślę, że powinieneś z niej zrezygnować - rzekł Móri.

Villemann aż się skręcał z niecierpliwości. Akurat coś takiego bardzo chciał usłyszeć.

- Nie, cala historia w końcu nie jest aż tak przykra - powiedziała Misa z wahaniem. - A poza tym ma ona związek z tym, co powiedziono o Sigilionie. Więc opowiedz, Chor!

- Mogę ci zatkać uszy palcami - ofiarowała się Taran.

Misa roześmiała się.

- Nie - Jakoś wytrzymam.

Wobec tego Chor zaczął opowiadać.

12

- W wolne dni - zaczął Chor - postanowiliśmy ukradkiem wychodzić, by zwiedzić zakazane terytorium, czyli góry na zachodzie. jak wiecie, jesteśmy roślinożerni, więc nie musieliśmy zabierać żadnych zapasów. Wody też było pod dostatkiem, zwłaszcza kiedy doszło się na skraj stepu, bliżej gór. Płynęła tam rzeka, można powiedzieć graniczna. Ktoś, kto miał trochę oleju w głowie, nie powinien był jej przekraczać. My jednak byliśmy za młodzi, by kierować się rozsądkiem.

- Wybacz mi - przerwał Villeniann. - jakim sposobem podróżowaliście? Piechotą?

- Tak. W osadzie mieliśmy różne pojazdy, ale nasza czwórka zniszczyła kiedyś jeden z nich, uciekaliśmy wtedy przed taką wielką istotą podobną trochę do waszego psa, tylko większą, i teraz nie odważyliśmy się prosić o pożyczenie kolejnego.

- Czy wyście przypadkiem nie spotkali stworzenia o wielkich, szablastych kłach?

- Tak. Miało długie, bardzo długie kły!

- To musiał być tygrys szablasto zębny! - zawołał Villemann podniecony. - Oj! Więc to dlatego tak się wystraszyliście Nera na początku? Bo przypominał wam tego stwora?

- Właśnie. Silinowie reagowali jeszcze gorzej. Oni się naprawdę śmiertelnie bali tego, jak mówicie, tygrysa. Nigdy, nie widzieliśmy w pobliżu nas takich stworzeń.

A koni też nie mieliście? Nie, co ja gadam? I przeszkadzam tylko. Przepraszam, mów dalej!

- Umiemy chodzić bardzo szybko, jeśli tylko chcemy - podjął Chor. - Więc nim słońce zbliżyło się ku zachodowi, znaleźliśmy się nad wielką rzeką graniczną, jak wspomniałem, i z oddali widzieliśmy zakazany teren.

- Dlaczego zakazany? - przerwał mu znowu Villemann.

- Bo był śmiertelnie niebezpieczny! I przeważnie nie zbadany. Wiedzieliśmy jedynie, że żyją tam smoki ślepiaste, jakieś ogromne owady, o których w naszej osadzie nie wolno było nawet wspominać, i wiele innych stworzeń.

- Smoki ślepiaste?

- Tak je nazywaliśmy, choć mówiono, że są niewidome, lecz kierują się węchem. Nigdy ich nic widywaliśmy. Mówiono też, że nie oddalają się za bardzo od swoich jaskiń.

- I tam właśnie chcieliście się dostać? - zapytał Uriel, którego to dziwiło, ale też mu imponowało.

- Byliśmy, jako się rzekło, młodzi - powiedział Chor z uśmiechem. - I spragnieni przygód tak jak teraz młody Villemann.

Villemann śmiał się od ucha do ucha.

Chor mówił dalej:

- No i zdarzyło się tak, że długo musieliśmy szukać jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy przekroczyć rzekę, dotarliśmy tak daleko na północ, jak jeszcze nigdy żaden z Madragów nie zaszedł. Okolica była nam całkowicie nieznana. Krótko przed zapadnięciem ciemności znaleźliśmy jednak coś w rodzaju brodu. Nie było to w żadnym razie miejsce doskonałe - - dodał ze śmiechem. - Znaleźliśmy sio na drugim brzegu kompletnie przemoczeni, ale jednak!

Misa wtrącała:

- A pamiętasz, co zobaczyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w najgłębszym miejscu?

Oczywiście, jak bym mógł zapomnieć? Ta wyprawa na zawsze wbiła mi się w pamięć. No więc od południowej strony na tle nieba ukazała nam się jakaś czarna. chmura. Znajdowała się właśnie w tym miejscu, przed którym starsi zawsze nas przestrzegała. Wtedy jeszcze nie rozumieliśmy, co się dzieje, dowiedzieliśmy się tego później.

- Ale przez step przeszliście spokojnie?

- Owszem, nic nam nie przeszkadzało. Trawa jest... Była wysoka, zwłaszcza nad rzeka, więc kiedy widzieliśmy. coś w oddali, kryliśmy się w trawie i trwaliśmy tam, dopóki niebezpieczeństwo nie minęło. Zwierzęta na ogół nam nie zagrażały, poza tym byliśmy odpowiednio uzbrojeni. Nie mieliśmy się czego bać, żadnych drapieżnych istot w pobliżu nie dostrzegaliśmy. Noc spędziliśmy nad rzeka, ukryci pod wysoką skarpą.

- Owszem - potwierdził Tam. - A kiedy wczołgiwaliśmy się pod nawis, spłoszyliśmy chmarę ogromnych ważek.

- Och! - jęknęła Taran. - Czy one były groźne?

- Nie, nam nic zrobić nie mogły. Tylko to bardzo nieprzyjemne, kiedy cala chmara furkocze ci nad uszami. Na szczęście one nie żądlą. To znaczy, chciałem powiedzieć, nie żądliły. Łopot setek, a może nawet tysięcy skrzydeł był niczym grzmot.

- Ważki nadal żyją na ziemi - powiedział Móri. - Teraz jednak są małe i nikomu nie wadzą.

Danielle stwierdziła nieoczekiwanie, iż bardzo się cieszy, że przyszło jej żyć w takich bezpiecznych czasach.

Miała jednak wkrótce usłyszeć o dużo gorszych sprawach niż ogromne ważki.

- Następnego ranka podjęliśmy naszą wędrówkę w stronę gór, które teraz zdawały się leżeć bardzo blisko. Minio to zajęło nam mnóstwo czasu, żeby dotrzeć do pierwszych kopulastych wzniesień u podnóża wysokiego łańcucha...

- Zaczekaj, znowu zapomniałeś o chmurze - przerwał mu Tich.

- Właśnie! Przepraszam! To pewnie dlatego, że bardzo nie chcę o tym pamiętać. O brzasku zobaczyliśmy ją znowu, wciąż jeszcze panował mrok, kiedy opuszczaliśmy okolicę rzeki. Teraz jednak chmura wydawała się znacznie większa, a wkrótce miało się okazać, że to nie żadna chmura. To była chmara niewielkich smoków, wzrostem równych mniej więcej Nerowi. Rzuciliśmy się wszyscy w trawę i leżeliśmy blisko przy ziemi. Kiedy po dłuższym czasie Chor spojrzał w niebo, niczego już tam nie zobaczył. Smoki zniknęły z nieboskłonu.

- Nocne ptaki? - zapytała Taran.

- Raczej nocne smoki - sprostował Rafael.

- Tak właśnie wtedy pomyśleliśmy - potwierdził Chor. - No i skoro sobie odleciały, mogliśmy kontynuować wędrówkę. Na południe, ku zakazanym. górom. Trochę nas zdenerwowały liczne przeżycia, zwłaszcza spotkanie smoków ale co tam! Już ich przecież nie było.

Sympatyczna twarz Chora zasępiła się.

- Potem nastąpiło coś bardzo dziwnego, pamiętacie? Wszyscy troje skinęli głowami.

- Grota - wtrąciła Taran.

Dolg zwrócił uwagę, że również Zwierzę przysiadło się do Tama, który miał je teraz po jednej stronie, a po drugiej Nera. I jedno, i drugie wyglądało na bardzo zadowolone z bliskości przyjaznego, ogromnego Madraga. Ten zaś sprawiedliwie czochrał raz jednego, raz drugiego sam siada. To powinna zobaczyć mama Tiril, pomyślał Dolg. Ona, zawsze taka dumna, że Zwierzę się do niej łasi. Zresztą byłaby też pewnie zadowolona. Bo Zwierzę potrzebuje bardzo wiele miłości, tylko miłość jest w stanie uleczyć jego rany.

W tej chwili Zwierzę zwróciło się stronę stronę Dolga, spojrzało mu w oczy, jakby czytało w jego myślach, i tak też pewnie było. Dolg widział, jakie jasne i czyste jest to spojrzenie, bez owej mgiełki, jaką oczy Zwierzęcia tak często przesłania ból. Dolg skinął głową Tamowi z życzliwym uśmiechem, który natychmiast został zrozumiany. Madrag odpowiedział tym samym.

- Tak, grota - podjął Chor i Dolg skoncentrował się teraz na opowiadaniu. Chor mówił ostrym i dość nieprzyjemnym głosem, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo z całej jego postaci emanowało dobro. - Musicie wiedzieć, że na długo przedtem, zanim dotarliśmy do gór, widzieliśmy samotny szczyt na teraz dość pofałdowanej równinie. Zresztą już nie można tego było nazywać równiną. Krajobraz był po prostu zróżnicowany. Zamierzaliśmy pod tym samotnym szczytem odpocząć. Rozsiedliśmy się. Mógłbym przysiąc, że nigdy przed nami nie dotarł tu żaden Madrag, zwłaszcza że zboczyliśmy dość mocno z kursu. Dzikie, podobne do zwierząt plemiona z północy też się tutaj z pewnością nie zapuszczały. One są... Były niewiarygodnie przesądne, więc nigdy by się nie odważyły nawet zbliżyć do owianych legendą i mitami zachodnich gór.

Misa wtrąciła:

- Pamiętani, że panował tam jakiś dziwny, nieprzyjemny zapach.

- Tak. Skala, pod którą usiedliśmy, miała kolosalny nawis. I kiedy Tich przypadkiem spojrzał ku górze; zobaczył coś... No to teraz ty, Tich, mów dalej! To twoja historia.

Dobrze - zgodził się tamten z radością. Twarz mu się rozpromieniła i Taran nie miała już teraz najmniejszych wątpliwości, dlaczego Misa jest w nim zakochana. Zobaczyli, że pod nawisem znajduje się wejście do czegoś w rodzaju groty. Pokazałem to moim towarzyszom. Otwór znajdował się wysoko, ale wyglądało na to, że nietrudno się tam wdrapać. Wszyscy się wahali, ja jednak byłem bardzo podniecony i pełen zapału, więc ruszyłem nie zwlekając. Im wyżej wchodziłem, tym silniejszy wyczuwałem odór, a kiedy stanąłem przy otworze, o mało mi nosa nie urwało. Smród przypominał coś, co już kiedyś czułem. Przypominał mianowicie coś, co od dawna nie żyło. To znaczy, chciałem powiedzieć, coś, co dawno wymarło, w czym nie było życia. Bo znacie pewnie ten duszny, dławiący zapach... Nie, nie potrafię tego wytłumaczyć.

- Ale my rozumiemy - rzekła Taran. - Chlewy, które długo stały puste, mają taki dziwny zapach czegoś wysuszonego. Domy zresztą też, tylko w domu bardziej czuć. pleśnią.

- Właśnie tak - Tich uśmiechał się z wdzięcznością. - Ten zapach nie budził niepokoju, w każdym razie się nie bałem. Zajrzałem do środka. Pomieszczenie okazało się dużo szersze, niż myślałem. Zawołałem moich przyjaciół i oni też. wspięli się na górę.

Chor kiwał głową na potwierdzenie. Wszyscy widzie li, że tamte wspomnienia wywołują w nim dreszcz. Tich mówił dalej:

- Grota rozszerzała się. Staliśmy na skalistej podłodze, a nad sobą widzieliśmy wysokie, potężne sklepienie. Zobaczyliśmy coś jeszcze...

Umilkł na chwilę. Jakby zbierał odwagę.

- Powinniście pamiętać, że działo się to przed miliona mi lat. Ale wiek tego, co zobaczyliśmy, sięgał jeszcze da lej w przeszłość. Potwornie daleko. Na podłodze groty leżało kilka szkieletów czegoś, co nazwaliśmy smokami. I wszystko wskazywało na to, że za życia musiały one mieć skrzydła.

- Latające Jaszczury? - - wykrzyknął Rafael. - Chcesz po wiedzieć, że znaleźliście szczątki pterodaktyli? Pterozaurów?

Przypuszczalnie. Miały podłużni czaszki, spiczaste w tylnej części, i równie długie dzioby. Trzeba było wiele czasu, by przejść od głowy do ogona.

- To musiał być pteranodon - powtarzał Rafael podniecony. - To niesamowite! Że też one mogły przetrwać tak długo...

- Owszem - rzekł Chor. - Ta gałąź najwyraźniej prze - żyła dużo, dużo dłużej niż pokrewne jej gatunki. Bowiem moi przodkowie opowiadali baśnie i legendy o tych, jak ich nazywaliśmy, smokach.

- To się zgadza - rzekł Cień bezbarwnym głosem. Siedział bez ruchu, z twarzą jakby pozbawioną wyrazu. - Nasi przodkowie również wspominają o jednym czy dwóch takich w swoich pismach. Ja przecież także mówiłem o jednym...

Tich kiwał głową,, potwierdzenie ze strony Cienia dodawało mu odwagi.

- Nie wiem, ile setek czy tysięcy lat one tutaj leżały, lecz o milionach lat nigdy mowy nie było, jak to najczęściej jest, gdy opowiada się o tego rodzaju smokach... jaszczurach, chciałem powiedzieć. Widziałem, że wysoko na ścianie groty zachowało się jeszcze ich gniazdo. Byłem bardzo ciekawy, więc się tam wdrapałem. Okazało się, że to naprawdę ogromne gniazdo. Większe niż ta grota, w której teraz siedzimy.

Wszyscy słuchali w milczeniu. Dolg wyczuwał wielkie napięcie i oczekiwanie ze strony Cienia.

- W gnieździe nie było śladu jaj ani młodych - mówił dalej Tich. - Znajdowały się natomiast, tak samo jak na dnie groty, resztki ofiar, które zostały kiedyś upolowane i zjedzone.

Słyszeliście jednak z pewnością, że smoki kradną i ukrywają skarby. W tym gnieździe też coś połyskiwało. Zabrałem kilka przedmiotów, które niewątpliwie należały do Madragów, naszych przodków, rzecz jasna, oraz w tylnej części, i równie długie dzioby. Trzeba było wiele czasu, by przejść od głowy do ogona.

- To musiał być pteranodon - powtarzał Rafael podniecony. - To niesamowite! Że też one mogły przetrwać tak długo...

- Owszem - rzekł Chor. - Ta gałąź najwyraźniej prze - żyła dużo, dużo dłużej niż pokrewne jej gatunki. Bowiem moi przodkowie opowiadali baśnie i legendy o tych, jak ich nazywaliśmy, smokach.

- To się zgadza - rzekł Cień bezbarwnym głosem. Siedział bez ruchu, z twarzą jakby pozbawioną wyrazu. - Nasi przodkowie również wspominają o jednym czy dwóch takich w swoich pismach. Ja przecież także mówiłem o jednym...

Tich kiwał głową,, potwierdzenie ze strony Cienia dodawało mu odwagi.

- Nie wiem, ile setek czy tysięcy lat one tutaj leżały, lecz o milionach lat nigdy mowy nie było, jak to najczęściej jest, gdy opowiada się o tego rodzaju smokach... jaszczurach, chciałem powiedzieć. Widziałem, że wysoko na ścianie groty zachowało się jeszcze ich gniazdo. Byłem bardzo ciekawy, więc się tam wdrapałem. Okazało się, że to naprawdę ogromne gniazdo. Większe niż ta grota, w której teraz siedzimy.

Wszyscy słuchali w milczeniu. Dolg wyczuwał wielkie napięcie i oczekiwanie ze strony Cienia.

- W gnieździe nie było śladu jaj ani młodych - mówił dalej Tich. - Znajdowały się natomiast, tak samo jak na dnie groty, resztki ofiar, które zostały kiedyś upolowane i zjedzone.

Słyszeliście jednak z pewnością, że smoki kradną i ukrywają skarby. W tym gnieździe też coś połyskiwało. Zabrałem kilka przedmiotów, które niewątpliwie należały do Madragów, naszych przodków, rzecz jasna, oraz mocno zniszczone fragmenty niewielkiego, bardzo pięknego przedmiociku ze złota i emalii, dotychczas jednak nie pojmuję, skąd się tam mógł wziąć. Z wyjątkiem nas, Madragów, nie było przecież na stepach w pobliżu żadnego ludu, który zdołał rozwinąć kulturę. To dziwny przedmiot, ozdobiony niezrozumiałym ornamentem. Został połamany na cztery części, więc każde z nas zachowało jedną.

- Ale, oczywiście, już ich nie macie? - zapytał Uriel.

- Owszem, mamy. Długo używaliśmy ich jako amuletów, baliśmy się jednak, że Sigilion albo ta jego hołota zobaczą je u nas i odbiorą, ukryliśmy je więc bardzo starannie w naszej części twierdzy.

Podczas opowiadania Ticha o latających jaszczurach Cień siedział bez ruchu. Teraz zapytał:

- Czy któreś z was próbowało kiedykolwiek złożyć razem odnalezione fragmenty?

- Owszem, zrobiliśmy to. I stwierdziliśmy, że musiała to niegdyś być okrągła płytka z maleńkim otworkiem pośrodku.

Na te słowa Cień podniósł się z miejsca.

- Przyjaciele - powiedział głosem drżącym ze wzruszenia. - Chciałbym zobaczyć wasze amulety. Wiedziałem, że ta podróż pozwoli nam posunąć się dalej. Czy pamiętacie, co wam powiedziałem o Sigilionie? Ze udało mu się ukraść nam pewną rzecz. I że gonił go smok, z którym razem wpadli do morza. Sądziliśmy, że nasz skarb zginął, że spoczywa gdzieś na morskim dnie, ale to pewnie właśnie ten połyskujący zloty przedmiot sprawił, iż smok zaatakował Sigiliona.

- Właściwie co to był za klejnot? - zapytał Dolg. Na surowym na ogół obliczu Cienia pojawił się błysk nadziei.

Mówię o mapie świata, przyjaciele. Wasze amulety to podzielona na kawałki mapa świata, pokazująca, gdzie znajdują się Wrota.

Wrota. Już o nich słyszeli. Te wrota, które mogło otworzyć jedynie Święte Słońce. Te wrota, za którymi zniknęli ostatni szlachetni Lemurowie.

Wrota, do których Cień, Strażnicy oraz tak zwane ogniki tak rozpaczliwie tęsknią.

- Otóż Wrota i mapa pokazująca, gdzie się one znajdują, były tym, co dawało nam poczucie bezpieczeństwa - rzekł Cień. - Kiedy życie na ziemi stawało się dla nas zbyt trudne.

- A w jakiej mniej więcej okolicy ziemi znajdują się te wrota? - zapytał Rafael cicho.

Cień wrócił na swoje miejsce, usiadł i odpowiedział:

- Było na ziemi wiele wrót. Znajdowały się w różnych tajemniczych miejscach. Ale po kradzieży dokonanej przez Sigiliona straciliśmy całą wiedzę na ten temat. Nasz ostatni król znal jedno takie miejsce na odległym brzegu morza. Dotarliśmy do niego po wieloletnim błądzeniu po oceanie światowym. To wtedy popełniłem największy błąd w życiu i zostałem. A potem już nigdy nie odnalazłem ani tego morza, ani brzegu. To było „morze, które nie istnieje”, Taran.

- My bardzo się cieszymy, że zostałeś - rzekł jeden ze Strażników. - W przeciwnym razie bylibyśmy skazani na wieczne porzucenie i samotność.

Pospieszny uśmiech przeniknął po twarzy Cienia, gdy ze zrozumieniem skiną! głową.

Dolg odczuwał cichą radość. On przecież także miał udział w uratowaniu Strażników.

- Dlaczego wasi krewni nie mogli wrócić, by was zabrać do siebie? - - zapytała Danielle.

- To bardzo rozsądne pytanie - rzekł Cień swoim głębokim głosem, a Daniele poczuła, że rośnie z dumy. - Musisz jednak zrozumieć, moja panienko o płochliwym sercu, a przy tym o tak wielkiej odwadze, że ten, kto przekroczy wrota, nie ma już powrotu. Nie istnieje taka możliwość, to droga tylko w jedną stronę.

- Tak jakby się umarło i poszło do nieba - szepnęła Danielle.

Cień nic na to nie powiedział. Zbyt był przejęty tym, co się działo i co jeszcze miało się stać.

- Muszę zobaczyć te amulety - szepnął bez tchu.

- Tak jest - poparli go Strażnicy.

Ich twarze płonęły wielką, choć wciąż jeszcze bardzo niepewną nadzieją.

- Wybaczcie nam jednak - dodał Cień. - Przerwaliśmy opowiadanie naszym drogim Madragom i nie wiemy, jak się skończyła ich niebezpieczna wyprawa.

- Nie, nie, nic się nie stało - zaprotestował Chor. - Cieszymy się razem z wami. Jeśli odnaleźliśmy wtedy waszą mapę świata, to nie mogło nas spotkać nic lepszego.

Misa zawołała z wielkim podnieceniem:

- I pomyśleć, że wizyta w tej grocie była tylko fragmentem naszej wyprawy! Krótką wycieczką Ticha, o której w ogóle nie zamierzaliśmy opowiadać. Ale zrobimy wszystko, by znowu wydobyć z ukrycia fragmenty waszego klejnotu.

- Lemurowie wzdychali cicho, jakby wciąż nie mogli uwierzyć w swoje szczęście.

13

Kiedy podniecenie opadło, Chor mógł podjąć swoje opowiadanie:

- Musicie pamiętać, że w grę wchodziły ogromne przestrzenie, zatem dotarliśmy do zachodnich gór dopiero późnym popołudniem. Daleko za nami została grota ze szczątkami smoków.

Ale pośród wysokich skal sytuacja zaczynała się komplikować. Chyba jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, na co się ważymy...

Milczał przez chwilę. Pozostali Madragowie spoglądali na niego zakłopotani i widać było, że wspomnienia sprawiają im ból.

- To, co się. stało, było po prostu głupie - rzekł w końcu Chor zakłopotany. - Okazaliśmy się tacy krótkowzroczni, tacy młodzi... po prostu bardzo nieroztropni.

Misa jeszcze bardziej pochyliła głowę.

- A ja wcale tak nie uważam! - zawołała Taran spontanicznie. - Wy po prostu nie możecie zachowywać się nieroztropnie!

Chor uniósł rękę, jakby chciał powiedzieć: „Poczekaj trochę, a zobaczysz!”

- No cóż! Fatalne wydarzenia miały dopiero nastąpić. Najpierw stało się co innego. Jak powiedziałem, działo się to wszystko po południu i wciąż jeszcze było jasno. Chociaż wiedzieliśmy, że wkrótce słońce zacznie się zsuwać ku zachodowi. Musieliśmy przygotować się do noclegu „, jakimś bezpiecznym miejsca. Znajdowaliśmy się w zbyt groźnych okolicach, gdzie z pewnością musiało się roić od dzikich zwierząt najrozmaitszego rodzaju. Posuwaliśmy się zatem wzdłuż skal i w końcu znaleźliśmy głęboką rozpadlinę w kamienistej ziemi pod osłoną sporego nawisu, miejsce, jakiego szukaliśmy.

Ponieważ Tich zawsze jako pierwszy podejmował różne wyzwania, więc i tym razem on pierwszy wczołgał się do wnętrza rozpadliny. Po chwili dal znak, byśmy szli za nim. Zapach wskazywał, że ta nisza czy też rodzaj naturalnej ziemianki od dawna służy za schronienie zwierzętom.

- Mówisz „ta nisza” - wtrącił Móri. - Czy to znaczy, że było ich więcej?

- Oczywiście! Jak to zwykłe my, wpakowaliśmy się prosto do jaskini dzikiego zwierza. Czołgaliśmy się przez chwilę na brzuchach, bo jednak ciekawość nas pchała naprzód, chcieliśmy się dowiedzieć, jak wielka jest jama. Wydawało nam się, że powinna ciągnąć się daleko w głąb ziemi i zwężać się tak, że w końcu będziemy musieli się wycofać. Ale nie. Wkrótce znaleźliśmy się w sporej grocie, dość. podobnej do tej na początku, ale nie tak ciemnej, przez szczeliny w stropie wpadało sporo światła. Byliśmy na miejscu, przy tak zwanej zachodniej górze.

Przez chwilę oddychał głęboko.

- Najpierw mieliśmy wrażenie, że to jakieś ogromne nietoperze wiszą u sklepienia i na ścianach groty. Ale to nie były nietoperze i wcale nie wisiały u ścian, one siedziały na różnych skalnych występach i na naturalnych półkach. Siedziały, wyglądało na to, że śpią, a my przypuszczaliśmy, że mamy przed sobą nieduże smoki. Teraz jednak wiemy, jak, to było naprawdę. Podpełzliśmy bliżej ściany, ukryliśmy się za wystającą skałą i obserwowaliśmy pomieszczenie. I wtedy stwierdziliśmy, iż nic jesteśmy w stanie określić, czy one śpią czy nie, bowiem nie miały oczu.

- - Smoki ślepiaste - mruknął Rafael.

- Właśnie! Czy mogliśmy trafić w gorsze miejsce? Te potworki kierowały się węchem i bez trudu mogły podążać za ofiarą, a my musieliśmy stanowić znakomitą zdobycz. Potworki były nieco mniejsze niż Nero, miały jednak wielkie, składające się skrzydła, rac - rej błoniaste niż pokryte puchem, ogromne łby bez oczu, za to wyposażone w straszne dzioby. Zakrzywione, ostre i potwornie silne. Byliśmy jak sparaliżowani ze strachu i zastanawialiśmy się, jakim sposobem zdołamy się stąd wydostać, nie zwracając na siebie ich uwagi. Domyślaliśmy się już., że muszą spać, skoro w ogóle na nas nie reagują.

- Dużo ich było?

- Zbyt dużo. To one, rzecz jasna, tworzyły ową chmurę, którą widzieliśmy na wieczornymi porannym niebie. Domyślaliśmy się, że to stworzenia nocne, a zatem wkrótce wyruszą na łowy. Czas tedy naglił.

- A czy nie mogliście po prostu zostać w przejściu, na pół w jaskini, a w połowie na zewnątrz, tak by was nie dosięgły te ptaszyska?

- Myśleliśmy to samo. Na zewnątrz, gdyby one wyleciały z jaskini, byłoby niebezpiecznie, pozostanie w jej wnętrzu także groziło śmiercią. Przyjrzeliśmy im się bowiem uważnie i stwierdziliśmy, że te maszkary ze swoimi ostrymi pazurami mogą nam zrobić wielką krzywdę, wcale nie muszą w tym celu latać. Poza tym wedrą się za nami do przejścia, są przecież od nas duto mniejsze.

Musieliśmy się jak najszybciej wydostać z jaskini, zaczęliśmy więc bezzwłocznie przemykać z powrotem tam, skąd przyszliśmy. Znajdowało się tam rzecz jasna wiele otworów, ale nie odważyliśmy się korzystać z nie znanej drogi.

- A czy one same nie cuchnęły? - zapytał Uriel. - Tak, by ich własny odór zagłuszał wasz zapach.

- W grocie specjalnie nie śmierdziało. W każdym razie nie tak jak w poprzedniej. Kiedy jednak podeszliśmy do wyjścia, skamienieliśmy ze strachu. Jeden z potworów zaczął się przeciągać. Zamachał rozpostartymi skrzydłami tak, że mogliśmy je teraz zobaczyć w całej okazałości, potem wzleciał ze skalnej półki i zrobił rundkę pod sklepieniem groty. Na szczęście natychmiast potem wrócił na dawne miejsce i znowu przyjął pozycję, jakby spal. Ku naszej niewypowiedzianej uldze, ponieważ tymczasem zobaczyliśmy coś strasznego.

- Co takiego? - zapytał ktoś zdławionym głosem.

- Zrozumieliśmy mianowicie, dlaczego one są, nazywane smokami ślepiastymi. Otóż wcale nie były ślepe. Miały oczy! Tylko nie tam, gdzie się na ogól oczekuje. Ich oczy ulokowane zostały na skrzydłach. Tak jest, na najwyższej fałdzie ich nietoperzowatych skrzydeł znajdowały się oczy. Po jednym na każdym skrzydle! Była to para potwornych dzikich ślepi, które zdawały się widzieć wszystko. Przypominały przenikliwe, jakby gniewne oczy orla, tylko wielokrotnie większe. Brzeg skrzydła osłaniał ślepia niczym potężna brew.

- Ech! - wykrzyknął Villemann zachwycony.

- Jedno oko po każdej stronie cielska. Jakie to szczęście, że żaden potworek nie spojrzał jeszcze w naszą stronę. Więc też chyba nieprawda, że kierowały się one węchem. Po co im zmysł węchu, kiedy posiadały takie ślepia? Wyobrażaliśmy sobie, jak cala chmara musi wyglądać z bliska, kiedy wyrusza na łowy. Setki uważnych, wściekłych ślepi...

- Uff! - jęknął ktoś w mroku.

Wszyscy zadrżeli z obrzydzenia.

- Zaczekaliśmy, aż się znowu wszystko uspokoi. Potem wybiegliśmy pospiesznie na zewnątrz, oddychając z ulgą, że niebezpieczeństwo minęło. Przynajmniej na razie.

Słońce wciąż zniżało się ku zachodowi. Jeszcze nic po ważnego nam nie groziło, natychmiast jednak musieliśmy znaleźć sobie jakąś kryjówkę.

Chor westchnął.

- I wtedy popełniliśmy głupstwo, którego nigdy nie mieliśmy sobie wybaczyć. Poszliśmy jeszcze kawałek ku południowi, nie znajdując żadnej kryjówki, gdy nagle zobaczyliśmy samotne zwierzę. - Mówił teraz z większym wysiłkiem, jakby wolał nie pamiętać o tym, co się wtedy wydarzyło. - Trzeba wam wiedzieć, że istniały wówczas wielkie ptaki, które nie umiały latać. Były naprawdę ogromne i niewiarygodnie szybko biegały. Głowa takiego ptaszyska była większa niż twój bark, Villemannie. Dwa razy tak duża jak moja wielka głowa. I te ptaki dawały się oswajać. Niektórzy w naszej wsi je hodowali i używali do jazdy wierzchem. No a właśnie teraz mieliśmy przed sobą jedno ich młode. Dziobało spokojnie ziemię, wyglądało jednak na opuszczone. Zdawało nam się bardzo młodziutkie, chyba dopiero co wyszło z jaja.

Znowu zamilkł. Słuchacze czekali w ciszy, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat młodego ptaka, który niewątpliwie musiał reprezentować gatunek Phorophacos, owe olbrzymy, które najbardziej ze wszystkiego podobne są do strusi, mają tylko znacznie potężniejsze ciała i dużo krótsze szyje.

Chor oddychał nerwowo, po chwili podjął opowiadanie.

- „Łapiemy go”, wykrzykiwaliśmy jedno przez drugie. „To będzie nasz wierzchowiec”. Był jeszcze taki mały, że bez trudu mogliśmy go nieść.

Misa przerwała mu:

- Powiedz jednak, że obiecaliśmy sobie, iż będziemy się z nim obchodzić bardzo dobrze! Nie zamierzaliśmy robić mu krzywdy. Jak Chor powiedział, sądziliśmy, że malec został porzucony.

- Ja miałem przy sobie skórzany worek - dodał Tani. - Odpowiedni do niesienia ptaka.

Glos zabrał znowu Chor:

- Młode zachowywało się zdumiewająco spokojnie. Podkradliśmy się do niego w wysokiej trawie. Podeszliśmy już bardzo blisko, gdy okazało się, że nieco dalej na zboczu znajduje się jeszcze jedno pisklę. Ale nie zastanawialiśmy się nad tym, zbyt zajęci pierwszym. Malec wrzeszczał, rzecz jasna, gdy złapaliśmy go i staraliśmy się wepchnąć do worka; musieliśmy uważać na dziób, ostre szpony i twarde nogi, ale wszystko dokonało się bezboleśnie. Po krótkiej szamotaninie mieliśmy go w worku.

Wtedy stwierdziliśmy ze zdumieniem, że ten drugi biegnie za nami. I wrzeszczy bardziej niż pierwszy. Przez moment staliśmy, nie wiedząc, co począć ani jak rozumieć tę sytuację. Może to przyjaciel tego naszego, zastanawialiśmy się. Przyjaciel, który postanowił nam towarzyszyć.

Zanim zdążyliśmy coś postanowić, zza skal wybiegła matka pojmanego. Nie wyglądało to wesoło, chyba sobie nawet nie wyobrażacie, jakie ogromne są te ptaki. I jakie mocne! Jednym kopnięciem lub jednym ciosem dzioba matka może zabić dorosłego Madraga. - Chor był tak podniecony, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, że używa. czasu teraźniejszego, jakby te wielkie ptaszyska nadal istniały. - Matce też nie zamierzaliśmy robić krzywdy. Nie było jednak czasu, by rozsupływać worek i wypuszczać malca, musieliśmy po prostu uciekać. Biegliśmy z powrotem ku skałom w nadziei, że znajdziemy tam jakiś kąt do ukrycia się.

Za matką pojawiło się mnóstwo innych wielkich ptaków. Dorosłe wielkie samce i samice z młodymi, cala gromada, siedem, może osiem zwierząt. A jak pędziły! Lecieliśmy na łeb, na szyję, drugie młode wciąż deptało nam po piętach, a tuż za nim reszta stada.

- Jakby tego było mało - ciągnął Chor - nagle powie trze zadrżało od dalekiego grzmotu i z kryjówki w skalnej grocie wyleciała chmara smoków ślepiastych, przesłaniając ciemniejące od północy niebo.

- O Boże drogi - mruknęła Taran, chwytając Misę za rękę. Ta zaś pojękiwała z cicha, że musi raz jeszcze przeżywać we wspomnieniach tamtą historię.

- Ogromne ptaki zaczęły wrzeszczeć przerażone i wzywać swoje młode, któreśmy im zabrali. Natomiast smoki ślepiaste, o, te sprawiały potworne wrażenie, ze swoimi diabelskimi oczyma, wlepionymi, rzecz jasna, w samotne młode, znajdujące się między nami a stadem swoich krewniaków.

- Och! To była rozpaczliwa sytuacja - zawodziła Misa. - To my zawiniliśmy, z naszej przyczyny malec został narażony na atak smoków ślepiastych, a przecież mieliśmy jak najlepsze intencje! Jak mogliśmy zachować się tak bezmyślnie? Tak egoistycznie?

- Byliście młodzi - pocieszał ją Móri. - A wtedy człowiek nie patrzy dalej niż czubek własnego nosa. Opowiadaj, Chor! Chociaż przeczuwam, że doszło do tragedii.

Gorzki uśmiech pojawił się na wargach Chora, szybko jednak Madrag znowu spoważniał.

- Później stało się coś niewiarygodnego. Nasza czwórka dotarła do skal i znaleźliśmy pod wielkim głazem dobrze chronioną ze wszystkich stron grotę. Wepchnęliśmy do niej worek z młodym ptakiem i Misa miała go pilnować.

Pomogliśmy jej wpełznąć do groty, możliwie najgłębiej, i na wszelki wypadek daliśmy jej nóż. Zbyt daleko nie udało jej się wczołgać, prawie cale jej ciało znajdowało się na zewnątrz, ale malec był bezpieczny.

Misa skinęła głową.

- I wtedy moi przyjaciele zrobili coś, co odmieniło całą tę okropną sytuację, do jakiej doprowadziliśmy. Odwrócili się, by ratować drugie młode.

- No wiecie! - rzekła Taran. - Toście mi zaimponowali!

Inni przedstawiciele rodu ludzkiego najwyraźniej podzielali jej zdanie.

- Wiedzieliśmy, że to istne szaleństwo - westchnął Chor. - Nie mogliśmy jednak bezczynnie patrzeć, jak ten malec zostanie rozszarpany na strzępy. Smoki ślepiaste... Ocli, nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak potwornie one wyglądały! Zaatakowały młode, a my rzuciliśmy się na odsiecz. Wtedy jeszcze nie mieliśmy takiej dobrej broni jak ta, którą wymyśliliśmy dużo później, już w twierdzy Sigiliona, i której nie wolno nam używać. Jak pewnie się domyślacie, tutaj żadna broń nie jest tolerowana. Dysponowaliśmy jednak wtedy bardzo skutecznymi narzędziami do ciskania z większej odległości, mieliśmy też, dzidy, długie noże, maczugi i inne rzeczy...

- Boże - - zdumiał się Villemann. - Jak wy się z tym wszystkim mogliście w ogóle poruszać?

- Umiejętne pakowanie - uśmiechnął się Chor. - Zrobiliśmy, co należało, ze smokami, one zaś były bardzo zaskoczone, że w ogóle napotkały jakiś opór, w dodatku taki skuteczny.

- Rzuciłem się do młodego ptaka - wyjaśnił Tam ze śmiechem - i osłaniałem go własnym ciałem tak, że smoki go nie widziały. Nieszczęsny otrzymał już kilka ciosów, ale wciąż jeszcze było w nim mnóstwo życia, toteż szarpał się, wyrywał, kopal i dziobał. Nie mógł przecież wiedzieć, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, zwłaszcza że dopiero co uprowadziliśmy jego towarzysza.

Wkrótce nadbiegły pozostałe ptaki i wobec przewagi sil smoki dały za wygraną. My trzej opuściliśmy już pole walki i wraz z Misą, oraz małym ptakiem szukaliśmy schronienia za skałami. Potem co sil w nogach pobiegliśmy w stronę dalekiej rzeki. Po drodze również znajdo wały się samotne skały, za którymi mogliśmy się ukrywać, taką przynajmniej mieliśmy nadzieję.

- Tak daleko jednak nic dotarliśmy - rzekła Misa spokojnie.

- Nie, niestety - potwierdził Chor. - Misa już wtedy zaczęła płakać, a my też mieliśmy ściśnięte gardła. Biegliśmy coraz wolniej, z coraz większym wysiłkiem, w końcu zatrzymaliśmy się.

- Rozumiem - rzekła Taran. - Nie mieliście sumienia, by uprowadzić. małego ptaka.

- No właśnie - Chor jeszcze teraz mówiło tym lekko zachrypniętym głosem. - Wbrew wszelkiemu rozsądkowi wróciliśmy pod skały.

Słuchacze milczeli. Pogrążeni w myślach czekali na zakończenie historii.

- Na polu niedawnej walki nie zastaliśmy nikogo, musieliśmy więc ruszyć dalej, na teren zajmowany przez wielkie ptaki. W coraz bardziej gęstniejącym mroku. Nawoływaliśmy, choć one przecież nie mogły rozumieć naszych okrzyków. Wyjęliśmy młode z worka i trzymaliśmy je wysoko w górze tak, jakbyśmy chcieli je oddać. Ptak był zmęczony i w marnym stanie, serca nam się krajały na jego widok. Nigdy niczego nie żałowaliśmy tak bardzo, jak tego, cośmy z nim zrobili. Nigdy nie czuliśmy się większymi nędznikami! Wokół nie dostrzegaliśmy jednak nawet najmniejszego śladu życia.

- Smoków ślepiastych się nie obawialiśmy - wtrącił Tam. - One bowiem po starciu z ptakami odleciały na południe.

- - No właśnie. W końcu jednak w ciemnościach coś się poruszyło. Po chwili zauważyliśmy ruch w innym miejscu. Powoli i bardzo ostrożnie zaczęły się wyłaniać z mroku jasne ptaki.

Nietrudno to zrozumieć - rzekł Uriel. - Uratowaliście przecież to drugie ich młode. I właściwie to, które teraz chcieliście im oddać również. Gdyby was tam nie było, smoki porwałyby oba małe. Znajdowały się tak daleko od gromady.

- To prawda - przyznał Chor. - Ta myśl nam także przyszła do głowy. Duże ptaki tymczasem postały chwilę, po czyn - i podeszły bliżej. Tak blisko, ze mogliśmy wypuścić małego, który pomknął prosto do swojej matki. Pomachaliśmy mu i zawróciliśmy, by się rozejrzeć za jakimś noclegiem.

- I stado was nie zaatakowało?

- Nie. jak wspomniałem, przytrafiło się coś bardzo dziwnego. Stado podeszło jeszcze bliżej. Teraz nie mogliśmy ruszyć na step, bo zapadły kompletne ciemności. Znaleźliśmy schronienie pod wiszącą skałą, czymś w rodzaju płytkiej groty. Gdyby było jasno, mielibyśmy stamtąd widok na pagórkowaty krajobraz w pobliżu zachodnich gór. Tam ułożyliśmy się do snu. Zwróciliśmy jednak uwagę, że wielkie ptaki kręcą się niespokojnie w pobliżu. Misa twierdziła, że chcą nas przed czymś przestrzec, ale myśmy się z niej śmiali. Przed nami leżały wielkie kamienne bloki, wejście do naszej kryjówki było dość ciasne. W razie niebezpieczeństwa mogliśmy się bronić.

- Nam samym też było tam ciasno - wtrąciła Misa ze śmiechem, teraz jakby w lepszym nastroju. - Ja oczywiście starałam się być możliwie jak najbliżej Ticha.

- Może nawet trochę zbyt blisko. - Teraz Tich się śmiał.

- Czy wy nadal stanowicie parę? - zapytała Taran. Wszyscy czworo Madragowie popatrzyli po sobie.

- Minęło bardzo wiele czasu - rzekła Misa z wahaniem. - I wiele się zmieniło. Musieliśmy urządzić nasze życie możliwie jak najrozsądniej.

Taran skinęła głową. Nie pytała o nic więcej. Pomyśli la tylko: Ty go nadal kochasz, Miso.

Spaliśmy tej nocy stosunkowo spokojnie - podjął Chor. - Zawsze jedno pełniło wartę. Kiedy się rozwidniło, Tam, który czuwał jako ostatni, zobaczył smoki ślepiaste wracające na północ. Ale zaraz krzyknął przejmująco, śmiertelnie przerażony.

- Tak jest - przyznał Tam. - Nigdy w życiu tak się jeszcze nie balem! W nocy niczego nie zauważyliśmy, w świetle brzasku widziałem jednak wyraźnie: Tuż koło nas dosłownie aż się roiło od jakichś upiornych stworów. Wyłaziły z rozpadliny, którą przeoczyliśmy, choć była szeroka i głęboka. Były to pająki, moi przyjaciele, ale jakie pająki! Podobne w dzisiejszych czasach nie istnieją! Ogromne, o wielkich cielskach zwieszających się na szeroko rozstawionych, kosmatych nogach. Spojrzałem jednemu z nich prosto w oczy i nigdy przedtem w niczyim wzroku nie widziałem takiej morderczej żądzy krwi, W jego głowie było coś niemal ludzkiego, teraz mogę to powiedzieć, właściwie można by mówić nawet o twarzy, pominąwszy, że została wyposażona \v potężne szczęki, paszczę, która bez wątpienia mogła wysysać krew. Jeden z tych stworów już się gotował, by zacisnąć szczęki na odzianej w skórę nodze Ticha, brakowało dosłownie ułamka sekundy... Wrzasnąłem na całe gardło, by wszystkich przestrzec, co wprawiło potworki w okropne zdenerwowanie. Moi przyjaciele pobudzili się i z niepokojem rozglądali się dokoła, ale było z nami już naprawdę źle. Nie mieliśmy szans na uniknięcie niechybnej śmierci w męczarniach.

I wtedy w dole, pod nami, rozległ się ostry ptasi krzyk. Wychyliliśmy się wszyscy nad krawędź skały i spojrzeliśmy w dół. Taras cztery wielkie ptaki niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę i spoglądały na nas w górę. Nie zdążyliśmy się zastanowić, czy przypadkiem nie współdziałają one z pająkami, widzieliśmy, że ptaki ustawiły się tak, iż wystarczy; ze zeskoczymy im na plecy, a one nas stąd wyniosą. Tak też zrobiliśmy. Liczne pajęczyska ruszyły w pogoń za nami, ale ptaki pomknęły niczym wicher. Upędzałem się od potworków, starając się jednocześnie mocno trzymać, by nie zsunąć się z ptasiego grzbietu. Raz po raz spoglądałem w paskudne ślepia, widziałem, jak szczęki szykują się do ciosu, ale za każdym razem zdołałem strącić napastnika na ziemię tak, że lądował daleko na równinie. Misa również radziła sobie jako tako, widziałem jednak, że Tich i Chor walczą zaciekle z osobnikami, którym udało się ulokować za ich plecami, na grzbiecie ptaka.

- - ja nieźle oberwałem - wtrącił Tich. - Paskudztwo ugryzło mnie w ramię. Na szczęście miałem na sobie kurtkę ze skóry z rękawami aż do nadgarstków. W końcu udało nam się jakoś uwolnić od tych monstrów. Ptaki potrafiły naprawdę szybko biegać. Przeniosły nas przez równinę, poruszały się skokami, niosąc nas na naszą stronę stepu.

- To prawda, byliśmy im szczerze wdzięczni za ratunek głaskaliśmy pieszczotliwie ich grube szyje w podzięce, a Misa przytuliła się nawet do swojego, oparła głowę o jego wielki łeb. W porównaniu z nim jej główka wydawała się maleńka.

Zebrani mruczeli coś i kiwali głowami.

- Niełatwo była trzymać się grzbietu ptaka w takim pędzie - wyjaśniła Misa skrępowana. - To moje tulenie się do jego głowy wynikało nie tylko z wdzięczności. Była to również rozpaczliwa próba, żeby nie spaść.

- Ale wtedy... - westchnął Chor. - Znowu coś się sta to. Znajdowaliśmy się tuż przy naszych górach, gdy ptaki nagle się zatrzymały. I to nie dlatego, że uznały, U zrobiły już dla na,,, wystarczająco dużo, nic, one zatrzymały się pełne niepokoju. Potem otrząsnęły się, jakby, chciały dać nam znak, ze powinniśmy zejść na ziemię. Zeszliśmy, choć może lepiej byłoby powiedzieć, spadliśmy, i w naszym języku podziękowaliśmy im gorąco za pomoc. One jednak nie miały czasu nas słuchać, przerażone zawróciły i pomknęły z powrotem jeszcze szybciej niż przedtem.

Nie pojmowaliśmy, o co chodzi. Nigdzie wokół na stepie nie dostrzegaliśmy żadnych oznak życia. Uspokojeni, z ulgą zaczęliśmy się wspinać po zboczu.

I wtedy to do nas dotarło. Wiecie przecież, że zwierzęta wyczuwają zawczasu wszelkie zmiany w naturze, swoim zachowaniem przestrzegają przed trzęsieniem ziemi na przykład, lecz także przed zwyczajną burzą. Dopiero teraz odczuliśmy lekkie wstrząsy pod stopami. Nie braliśmy jednak tego zbyt poważnie. Takie wstrząsy odczuwało się wtedy dość często.

Po chwili zaczęło się ściemniać. Był przecież wczesny ranek, ładna pogoda, słońce. Oczywiście, jakieś obłoki na niebie, ale przecież nie aż tak, żeby...

Pamiętam, że w atmosferze jakby czaiło się coś złego, powietrze naładowane niby przed burzą, wszystkie barwy pociemniały.

Spoglądaliśmy jedno na drugie. Niepewni, nie rozumiejąc, co się dzieje.

Nagle nad wysokimi górami za naszą osadą zobaczyliśmy na niebie wielką chmurę. Znajdowaliśmy się wciąż daleko od osady, ale widzieliśmy, jak chmura nadciąga. Ku nam.

Kolejny wstrząs sprawił, że straciliśmy równowagę, musieliśmy trzymać się siebie nawzajem, żeby się nie poprzewracać.

Znowu zaległa cisza. Ponura, złowróżbna.

I wtedy do akcji wkroczył Sigilion.

Musiał siedzieć - ukryty w górach za osadą i obserwował, jak wychodzimy na step.

- Teraz nadeszła sposobność, której wypatrywał.

14

Sigilion był sam przez niezliczone lata. Jego cień wisiał nad osadą Madragów, jak daleko najstarsi z nich sięgali pamięcią, cień siał grozę jeszcze za ich bardzo dawnych przodków. Pojawiał się od strony gór na południu, żeglował po niebie tam i z powrotem. Wielu opowiadało o jaszczurczych ślepiach zaglądających przez okienko lub otwór w dachu. Nie orientowali się, ile Sigilion wiedział o ich pracach badawczych, nawet się tego nie domyślali, wyjaśniał Chor, prawdopodobnie jednak sporo. I dla nikogo w osadzie nie ulegało wątpliwości, że Sigilion najuważniej pilnuje właśnie czworga młodych.

- A przy tym wy byliście też najodważniejsi - wtrącił Villemann, który słuchał tego jak najciekawszej baśni.

- Byliśmy głupio odważni - rzekł Tam z goryczą i objął mocno ramieniem szyję drzemiącego Nera. Cudownie było czuć pod dłonią szorstką sierść psa, a także jego podnoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Życie! Prawdziwe życie, a nie koszmar Sigilionowego zamczyska. - Pamiętaj o tym. Nieustannie wychodziliśmy z osady, na wyprawy odkrywcze, nieustannie podejmowaliśmy nowe wyzwania, sprawiało nam to bezgraniczną radość. Z wyjątkiem tej ostatniej wyprawy, która była pechowa od początku do końca. Na ogół jednak nasze badania były naprawdę podniecające.

- Rozumiem was bardzo dobrze - wtrącił Villemann, który dalby wiele za to, by wtedy być razem z Madragami.

- Dobrze, dobrze - uśmiechnął się do niego Cień. - Nie było cię tam wówczas, ale teraz możesz przynajmniej w części przeżywać ich przygody.

Villemann musiał przyznać, że tak jest o wiele lepiej.

Danielle siedziała i rozmyślała, jak niewiele ryjących istot znajduje się w tej grocie. Tylko siedmioro ludzi i Nero. I może Madragowie? Do jakiej grupy należałoby ich zaliczyć? Nie, no przecież nie umarli, to oczywiste, że należą do żywych. I Strażnicy...?

Reszta jednak, trzeba powiedzieć: bardzo liczna reszta, to wyłącznie duchy różnego rodzaju.

Niewiarygodne! Ale ona to akceptowała!

Wszystko było lepsze niż Virneburg i jej samotne, pełne przerażenia dzieciństwo.

Tu natomiast otaczali ją wyłącznie przyjaciele. I nic nie szkodzi, że może ludzie małej wiary odnosiliby się do nich krytycznie albo z lekceważeniem.

Drgnęła, kiedy Chor znowu się odezwał:

- To prawda, że nasza czwórka zachowała się głupio i bezmyślnie. Wtedy znajdowaliśmy się daleko od domu, radośni i przejęci, że w drodze powrotnej spełniliśmy dobry uczynek, chociaż wciąż nie widzieliśmy naszej osady. Było nas jednak czworo, młodych i silnych, zdawało nam się, że sprostamy każdemu wyzwaniu.

Nagle, jak powiedziałem, ziemia zaczęła się pod nami trząść. Znajdowaliśmy się przecież w terenie górskim, w którym niekiedy bywało bardzo niespokojnie. Na początku ziemia zadrżała tylko raz i jakoś jakby ostrożnie. Popatrzyliśmy po sobie, roześmialiśmy się nerwowo i powiedzieli coś w rodzaju, że trzeba się spieszyć do domu.

Potem nadszedł kolejny wstrząs. Silniejszy. Niebo zrobiło się całkiem ciemne, nie rozumieliśmy, co się dzieje. Znajdowaliśmy się dość wysoko na nierównym, pooranym zboczu, niżej widzieliśmy zwierzęta różnych gatunków, uciekające w popłochu. Za nimi ziała czernią głęboka rozpadlina.

Więcej nie zdołaliśmy zobaczyć, bo nadszedł trzeci, najsilniejszy wstrząs. Wszyscy czworo straciliśmy równowagę, widziałem, jak Misa i Tam toczą się w dół na łeb, na szyję, ale nie razem, każde z nich upadło w innym miejscu. W pobliżu słyszałem krzyk Ticha, ale go nie widziałem. Zdawało mi się, że spory kawał ziemi koło nas zapadł się jakby z głębokim westchnieniem. Z jamy buchał ogień i czarny dym.

W chmurze tego dymu zobaczyłem coś, co z początku wziąłem za smoka, ale jak się okazało, był to Sigilion. Przeleciał obok mnie, zdawało mi się, ze upadł na ziemię, a potem wzleciał znowu, dźwigając coś w szponach, Pojąłem, że to Tich.

Ten zaś skinął głową i ukrył twarz w dłoniach.

- To oczywiste, ze ogarnęła mnie rozpacz - mówił Chor. - Nic jednak nie mogłem zrobić. - Uśmiechał się nieco sarkastycznie. - Jedyną pociechą było mi przekonanie, ze Sigilion nie ma lekkiej zdobyczy. Ruszył przed siebie, ciężko pracując całym ciałem, a zdobycz prawie ciągnął po ziemi. Jesteśmy przecież dosyć duzi.

- Owszem, owszem - potwierdził Tich ze śmiechem. - Robiłem, co mogłem, by mu nie ułatwiać sprawy.

- Wzywałem Misę i Tama - podjął Chor. - Ale nie otrzymałem odpowiedzi.

- Straciłam przytomność - wyjaśniła Misa. - Pojęcia nic miałam, co się stało, aż do chwili, gdy ocknęłam się w tym wilgotnym, ponurym zamczysku wysoko w górach.

- Ja zachowałem pełną świadomość - odezwał się Tan, - ale zostałem ranny, i to tak bardzo, że nie potrafiłem stawiać Sigilionowi oporu. Złapał mnie za ramiona i ta,,. głęboko wbił szpony w ciało, ze do tej pory mam blizny.

- My też mamy - zapewniali jego towarzysze.

- I wisiałem tak między niebem i ziemią, dyndałem bezradnie - mówił Tam. - Oczywiście w tej sytuacji nie odważyłbym się bronić.

- To zrozumiałe - rzekł Uriel.

Tani dal znak, by opowieść kontynuował Chor. Tamten skinął głową.

- Sigilion wracał i zabierał nas jedno po drugim. Jako jedyny mogłem się poruszać o własnych siłach, uciekałem więc w stronę osady, biegłem zygzakiem pomiędzy rozpadlinami w ziemi, więc zabrało mi to wiele czasu. Nie zdążyłem skryć się w domu. Sigilion pochwycił również mnie, ale muszę powiedzieć, że nie miał ze inną łatwego zadania, musiał stoczyć zaciekłą walkę nad tą wciąż drżącą i kołyszącą się ziemią. Rozdarłem mu z jednej strony błonę lotną w części między ciałem a ramieniem, myślę że powstała wielka dziura.

- - Ja ją widziałam - rzekła Taran pospiesznie. - I naprawdę się zastanawiałam, skąd mu się to wzięło. Mam nadzieję, że dręczą go przeciągi, które muszą tamtędy wiać.

- Z początku dziura była znacznie większa - oznajmił Chor z dumą.

- Zaraz, zaraz, chwileczkę - przerwał im Rafael wzburzony. - Jakim sposobem on mógł trzymać cię w szponach i jednocześnie lecieć? Sigilion nie ma przecież skrzydeł tak jak smoki, żeby się utrzymać w powietrzu, musi używać ramion, prawda?

Chor powiedział łagodnie:

- A czy widzieliście jego nogi?

Zastanawiali się przez chwilę, ale jakoś nie mogli sobie ich wyobrazić.

W nich dopiero tkwią prawdziwe pazury. Tak, tak, to prawda, na ogół nie zwraca się na nie uwagi, ale on właśnie nogami trzyma zdobycz, więc ramiona ma wolne i może latać.

- Rozumiemy - rzekł Rafael. - Mów dalej.

- Dziękuję - uśmiechnął się Chor. - Potwór był tak wściekły, że uderzył mnie NN, głowę, straciłem przytomność i nie wiedziałem, dokąd mnie niesie.

- Ale ja widziałem - wtrącił Tich. - To była bardzo długa droga, dłuższa niż. można sobie wyobrazić. I trzeba wam wiedzieć, że wtedy góry nie wyglądały tak jak dzisiaj. Nic wykształciły się jeszcze do końca, proces tworzenia znajdował się ciągle w stadium początkowym, i były o wiele bardziej niebezpieczne. Wszystko pogrążone w chaosie. Poorane dno morskie, no cóż, lecieliśmy ponad ponurym światem. W końcu miałem wrażenie, że moje ramiona zostały wyrwane ze stawów, cale ciało bolało mnie dotkliwie od ciągłych uderzeń o skały, ale jakoś dotarliśmy tu na górę. Powinniście byli widzieć, jak wtedy wyglądał zamek! Przekrzywiona, zniszczona, rozpadająca się skorupa, szarpana wichrami.

- Tak jest - potwierdził Chor. - I wtedy dowiedzieliśmy się, dlaczego uwięził akurat nas czworo.

- No właśnie, dlaczego? - zapytał Villemann.

- Długo nas obserwował. Wiedział zdumiewająco dużo na temat naszych prac badawczych. Udało mu się znaleźć otwór w dachu naszego domu i przez ten otwór przyglądał się temu, co robimy. Musiało mu to bardzo imponować, ale nie rozumiał nic a nic.

- Domyślał się jednak, że jesteśmy inteligentni - rzekł Tam wciąż obejmujący ramieniem szyję śpiącego Nera.

- Byliśmy też wysocy i silni. Postanowił, że zmusi nas do remontu zrujnowanej twierdzy.

- Jakim sposobem mógł was zmusić? - zawołał Rafael.

- Przewyższaliście go przecież pod każdym względem!

- Sigilion jest bardzo podstępny - - wyjaśnił Tam, który jako najwyższy z Madragów miał też. najniższy glos. - Natychmiast się zorientował, jak bardzo niepokoimy się o Misę, najmłodszą z nas, choć może teraz tych kilka lat nie robi różnicy - zakończył z nutą goryczy.

- Więc wykorzystywał twoją osobę do wywierania nacisku na resztę grupy? - spytała Taran Misę.

- No właśnie. I możecie sobie wyobrazić, jak się czułam w tej sytuacji. Z mojego powodu chłopcy zostali zmuszeni do pracy przekraczającej ich siły i możliwości, musieli harować jak niewolnicy. Ja, oczywiście, też dostawałam pracę, ale nigdy razem z nimi.

Liczący sobie po mniej więcej dwadzieścia milionów lat „chłopcy” cierpieli na wspomnienie tamtych czasów.

Villemann gwałtownie wyrzucił przed siebie ramiona, uderzył przy tym kilkoro sąsiadów, przeprosił pospiesznie i zawołał:

- Z czego jednak zdołaliście zbudować wspaniały, nadający się do zamieszkania zamek? Z niczego?

Chor powiedział z bólem:

- On zmusił nas także, byśmy wszystko, co będzie potrzebne, zabrali z naszej osady.

- W takim razie mieszkańcy osady musieli to widzieć? Dowiedzieli się o waszym losie i nie pomogli wam?

Cala czwórka pochyliła głowy i długo milczała. Potem Chor oznajmił:

- W osadzie nie było już wtedy nikogo, wszystko znajdowało się w ruinie. To ostatnie trzęsienie ziemi oznaczało dla naszych bliskich katastrofę. Nie wiedzieliśmy, czy mieszkańcy zginęli, czy uciekli.

- Och - wzdychali ludzie pełni współczucia.

Chor znowu uniósł głowę. Jego piękne oczy spoglądały smutno spod kędzierzawej grzywy.

- Jednak część laboratoriów i domostw została nietknięta. I stamtąd wzięliśmy to, co było nam potrzebne. Czy też, mówiąc właściwie: co było potrzebne Sigilionowi.

- Sigilion musiał rozporządzać wielka siłą - rzekł Villemann.

- Oczywiście! Nie pytaj mnie, skąd on te siły bierze, ale kiedy wznosi się w powietrze, jest w stanie udźwignąć ciężar równy kilkakrotnej wadze własnego ciała.

- Wiem o tym - wtrącił Cień. - To Święte Słońce dało mu taką moc.

- Trudno będzie go pokonać - mruknął Móri.

- To prawda - przyznał Cień. - Nie jest jednak nietykalny.

Zawierała się w tym ukryta informacja, będąca pociechą dla zgromadzonych. Oznaczała bowiem, ze istnieje jakieś wyjście.

Chor ciągnął swoją opowieść:

- Trudziliśmy się niewiarygodnie, ciała nasze spływały krwawym potem, by doprowadzić twierdzę do stanu używalności. Nie chciałbym was męczyć szczegółami, ale zabrało nam to wiele lat życia. Ten idiota upierał się, że musi koniecznie mieszkać tu na górze. Pewnie ze względu na bezpieczeństwo, bo przecież z dołu nie wiedzie do zamczyska żadna droga. Można się tu dostać tylko pod warunkiem, że posiada się skrzydła, jak Sigilion.

Twierdza była zawsze jego królewską siedzibą, może się więc bał, że w przeciwnym razie utraci władzę nad światem.

- Nad jakim światem? Jaką władzę? - mruknął Tich. - Nie istniał przecież nikt, kim on mógłby rządzić. Daleko, daleko na południu żyli Lemurowie. Ich jednak wystrzegał się starannie po fatalnej wizycie, jaką im złożył. Na północy przemieszczały się dzikie plemiona różnych rodzajów, bliższe zwierzętom. Nie, szczerze mówiąc, Sigilion musiał być bardzo samotnym królem.

- - A wy jego samotnymi niewolnikami - dodała Taran. - Ale jak udało wam się przeżyć? I naprawdę sądzicie, że żyjecie już ponad dwadzieścia milionów lat?

- - Nie, nie! Teraz powinny zostać wyjaśnione inne sprawy. Otóż wyhodowaliśmy wyjątkowe gatunki roślin, Sigilion wiedziało najwspanialszych z nich, o tych, które wy też widzieliście. Mam na myśli roślinę przedłużającą życie. Posiadaliśmy również inną, o której nie miał pojęcia.

Chor umilkł na chwilę.

- Jeśli jednak o to ziele chodzi, to się przeliczyliśmy. Nie poznaliśmy jego prawdziwego działania i to był błąd brzemienny w skutki - zakończył.

- Opowiedz nam o tym - poprosił Uriel.

Trzej Madragowie popatrzyli na Misę.

Ona spuściła wzrok i rzekła półgłosem:

- Powinniście pamiętać, że w tamtych czasach byliśmy młodzi i nie różniliśmy się za bardzo od innych młodych. Tich i ja... kochaliśmy się. Trwało to od dawna, ale ukrywaliśmy nasze uczucia. Byliśmy bardzo nieśmiali. Nie mogliśmy się jednak spotykać inaczej jak z daleka w zamczysku Sigiliona, i to tylko od czasu do czasu.

Zastanawiała się przez chwilę.

- Ale - zaczęła po chwili niepewnie. - Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawy, jednak Sigilion jest bardzo zmysłowy, jego potrzeby w tym względzie są ogromne...

- Czy my zdajemy sobie sprawę! - prychnęła Taran. - Czy wiemy, jaki on jest... Ale ty nie chcesz przecież powiedzieć...

Misa skinęła głową wdzięczna za wsparcie.

- Szczerze mówiąc on patrzył na nas, Madragów, że tak powiem, z góry. Szydził z nas, że tacy jesteśmy duzi, niezdarni i brzydcy.

- Przecież to nieprawda! - zaprotestowali zebrani i czynili to szczerze.

Misa uśmiechała się skrępowana.

- Dziękuję, ale w jego oczach tak wyglądaliśmy.

- Można to sobie wyobrazić. Z pewnością bardziej mu się podoba śliska i lepka skóra gada.

- No więc w każdym razie... Byłam jedyną żeńską istotą w jego zasięgu. Zaczął mi więc robić... propozycje...

- O mój Boże! - jęknęła Taran. - Co za sytuacja! Glos zabrał znowu Chor.

- Byliśmy wszyscy bardzo przygnębieni od samego początku. Czego mogliśmy się spodziewać w przyszłości? Niczego! Absolutnie niczego. Ale już w tym czasie mieliśmy tę roślinę przedłużającą życie. Nie tylko życie Sigiliona, lecz również nasze, bo przecież nie dawał nam innego jedzenia. On marzył tylko o potomstwie, to była jedyna myśl, jaka go ożywiała. My trzej przedyskutowaliśmy sytuację i doszliśmy do wniosku, że powinniśmy użyć tego drugiego ziela.

Zrobiło się cicho. W grocie słychać było tylko posapywanie N era.

- Więc to było trujące ziele? - zapytał Móri.

- Chcieliśmy skończyć z Sigilionem. I skrócić własne cierpienia. Wielokrotnie myśleliśmy o tym, żeby zamordować potwora, ale nam się to nie udawało, ponieważ nie mogliśmy oddzielić naszego jedzenia od tego, czym on się żywił. Poza tym zawsze Misa musiała najpierw pierwsza próbować wszystkiego, co jadł. Był potwornie podejrzliwy i ostrożny, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

- Oczywiście! - potwierdził Dolg swoim fascynującym głosem, który w uszach słuchaczy brzmiał niczym muzyka i był dla ich zranionych dusz niby delikatny jedwab. - I znakomicie też rozumiemy, że wy, którzy macie tyle dumy i poczucia własnej godności, chcieliście skończyć z takim niewolniczym, nic nie wartym życiem.

Wszyscy w grocie mruczeli coś na potwierdzenie jego słów.

Dziękuję! I jakoś nam się udało przesłać wiadomość dla Misy. Zgadzała się z nami całkowicie. Zwłaszcza że Sigilion zaczynał być wobec niej naprawdę nieprzyjemny, wyglądało na to, że wkrótce nie będzie już miała sil mu się przeciwstawiać. Zmieszaliśmy trujące zioła, a kiedy poczuliśmy zbliżające się zmęczenie, pożegnaliśmy się ze sobą nawzajem, płakaliśmy przy tym gorzko, żałowaliśmy z całego serca, że zostawiamy Misę własnemu losowi w jej ostatniej chwili. Potem ułożyliśmy się do snu.

- Tak - potwierdziła Misa. - A mój ostatni triumf nad Sigilionem polegał na tym, że on zasnął pierwszy, słyszałam bowiem, jak ciężko zwalił się na podłogę. Później i ja zasnęłam.

- Mój Boże - westchnął Móri. - I co było dalej?

- Błędnie oceniliśmy skutki. Przez zbyt długi czas jedliśmy przedłużające życie rośliny. Sam Sigilion znajdo - wal się kiedyś w pobliżu Świętego Słońca, był więc jeszcze silniejszy od nas. Poza rym wiedzieliśmy zbyt mało na temat działania trujących ziół. Nie umarliśmy. Ale przez miliony lat trwaliśmy w przypominającym śmierć zamroczeniu.

Wszystkich zgromadzonych przeniknął dreszcz.

- Myślę, że nawet nie oddychaliśmy - mówił dalej Chor. - Wszystkie funkcje naszych organizmów ustały, a jednak gdzieś w głębi tliły się iskry życia. I nie pytajcie mnie, gdzie się one znajdowały ani jak to możliwe.

- No ale w końcu się pobudziliście - skonstatowała Taran. - Kiedy? I czy ocknęli się wszyscy razem?

- To wiele pytań jak na jeden raz - uśmiechnął się Chor ze smutkiem. jego sympatyczną twarz wykrzywiał ból. - Kiedyśmy się obudzili, świat wyglądał już zupełnie inaczej. Pierwszy ocknąłem się ja i zobaczyłem, że obaj moi przyjaciele leżą obok martwi. Tak mi się zdawało. Wokół panowało lodowate zimno. I naprawdę było to zimno lodowate. Nigdy przedtem nie zaznaliśmy takiego chłodu.

Masz rację - potwierdził Móri. - Ale pierwszy okres lodowcowy musiał nadejść wkrótce po tym, jak zasnęliście, w każdym razie bardzo, bardzo dawno temu. I przypuszczalnie to właśnie chłód sprawił, że przetrwaliście w uśpieniu, nie odnosząc szkód. Opowiadaj dalej!

- Zabrało mi wiele godzin, co ja mówię, wiele dni, za nim zdołałem stanąć na nogi. Otwarcie oczu, poruszenie palcem zajmowało niemal wieczność. W końcu jednak wstałem. Potrząsałem przyjaciółmi, którzy, mimo iż twierdza jest taka czysta tu w górze i mimo że wszystko skute było lodem, pokryli się grubą warstwą zbierającego się miliony lat kurzu. Ja też zresztą wyglądałem podobnie. Oni jednak sprawiali wrażenie marnych. Po bardzo długim czasie udało mi się dojść do okna i wyjrzeć. Przestraszony zobaczyłem całkiem mi nieznany krajobraz świat leżał przede mną okropnie biały i połyskliwy. Ogarnął mnie potworny strach. Góry wokół białe, z moich ust wydobywał się biały obłok, nie pojmowałem niczego.

Chyba nigdy żadna żywa istota nie czuła się taka - samotna!

Dygotałem z zimna, musiałem się mocno trzymać, żeby nie upaść.

Na całym świecie nie było nikogo, z kim mógłbym zamienić słowo. Na dół nie mogłem zejść, a w tym lodowa tym, białym świecie...

Płacząc z rozpaczy spędziłem dzień lub dwa, w końcu poczułem głód. Wyruszyłem - , po jedzenie do tego specjalnego miejsca, w którym je przechowywaliśmy, nasiona i rośliny znajdowały się wtedy u nas i nie były aż, takie duże jak obecnie. Ale, niestety, niczego nie znalazłem. Nigdzie nawet śladu jedzenia, żadnej rośliny, najmarniejszego nasionka, nic.

Co miałem robić?

Najpierw usiadłem, żeby umrzeć, tym razem z głodu ale iskra życia we mnie nie chciała zgasnąć. Przypomniałem sobie, że mieliśmy kiedyś nieduży zapas nasion roślin przedłużających życie. Odszukałem skrzyneczkę i ziarna wyglądały na nie uszkodzone.

Znalazłem też odrobinę ziemi, w której posiałem ziarenka. Potem mogłem już tylko czekać.

Przez cały czas marzłem niemiłosiernie. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że idzie ku wiośnie, coraz częściej w środku dnia robiło się ciepło i te okresy trwały coraz dłużej. Rzecz jasna większość naszego wyposażenia uległa zniszczeniu, ale co nieco zostało i w końcu udało mi się uruchomić ogrzewanie jednego pokoju. Było mi teraz ciepło również w nocy.

To właśnie ciepło sprawiło, że zapragnąłem ocucić moich przyjaciół. Och, jakże ja się z nimi namęczyłem! Masowałem ich, nacierałem olejkami, które znalazłem w twierdzy, chociaż olejki były twarde niczym wysuszona smoła, udało mi się jednak je ogrzać, a potem również roztopić. Próbowałem wdmuchiwać powietrze do ich płuc, a kiedy posiane ziarenka wypuściły delikatne kiełki, sporządziłem z nich wywar i wlewałem przyjaciołom do ust. Były to przecież rośliny życia!

Czy możecie pojąć moją radość, kiedy dostrzegłem pierwsze oznaki życia? Najpierw u Tama. Potem, kiedy on już naprawdę odzyskał przytomność, wspólnymi siłami cuciliśmy Ticha i poszło nam naprawdę szybko. Mijały tygodnie, tymczasem nauczyliśmy się jeść wszystko, co udało nami się znaleźć w zamczysku. Wciąż coś żuliśmy, również liny, chociaż zbutwiały i smakowały obrzydliwie, ale musieliśmy jako,, utrzymać się przy życiu, dopóki posiane przeze mnie rośliny nie dojrzeją. Zbieranie plonów to była cudowna chwila.

Wiele myśleliśmy o Misie. Nie zdołaliśmy wyjść na zewnątrz, nadal pozostawaliśmy niewolnikami, nie była żadnej drogi z tej twierdzy. Nagle któregoś dnia latem usłyszeliśmy wołanie Misy. Odpowiedzieliśmy natychmiast, rzuciliśmy się do drzwi, prosiliśmy, by otworzyła.

- To musiała być naprawdę cudowna chwila dla was wszystkich znowu słyszeć jej glos - rzekła Taran cicho.

- Och, nawet nie możesz sobie tego wyobrazić! Okazało się więc, że Misa i ja obudziliśmy się, że tak powiem, sami z siebie, mniej więcej w odstępie trzech miesięcy jedno po drugim. Dwaj nasi towarzysze zostali obudzeni.

- Wy pochodzicie z silniejszego rodu - przyznał Tich, uśmiechając się do kuzynostwa Misy i Chora. - Ale i my obudziliśmy się bardzo prędko - dodał.

- To prawda - potwierdził Chor. - Otwarcie drzwi za jęło Misie sporo czasu. Nie bardzo mogła sobie poradzie z kodem, czyli magicznym zamkiem Sigiliona. W końcu jednak jej się to udało i znowu byliśmy razem wszyscy czworo. Misa najadła się do syta i, mimo strachu i poczucia bezsilności, byliśmy szczęśliwi.

Wszyscy siedzieli bez słowa. Próbowali postawić sil w sytuacji tej czwórki - obudzić się w nieznanym czasie. w jakimś całkiem nowym świecie, a przy tym w starannie zamkniętym więzieniu, w kompletnej izolacji. Danieli: ukradkiem ocierała łzy.

- Natychmiast też zaczęliśmy planować ucieczkę - za brał znowu glos Chor. - W dolinach dostrzegaliśmy ślady życia w miejscach, gdzie przedtem żadnego życia nigdy nie było, od południowej strony.

Istniała dla nas tylko jedna droga. W dół. W dół tam tędy, którędy dopiero co przeszedł Villemann, ale dużo - dużo niżej, mijając po drodze sterczące skały. To białe, co - jak się potem dowiedzieliśmy, było śniegiem - nadal pokrywało większość gór, zwłaszcza najwyższe majestatyczne szczyty. Natomiast wokół zamku Sigiliona, leżały tyko tu i ówdzie białe płaty, im niżej, tym mniej.

No i rozpoczęliśmy ucieczkę, ale było to od początku nieudane przedsięwzięcie. Skończyło się na tym, że zawiśliśmy między niebem a ziemią, bowiem liny, jakie znajdowały się w twierdzy, albo przegniły, albo my sami zjedliśmy większość po przebudzeniu, ta odrobina, jaka została, nie mogła wystarczyć...

I wtedy pojawił się Sigilion. Prawdopodobnie on też ocknął się zaraz po nas, przypuszczalnie dzięki ociepleniu klimatu, właśnie tak jak to się stało w przypadku Misy. Bez gadania ściągnął nas z powrotem do twierdzy. Tak więc znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.

- Acz nie do końca - wtrącił Tich. - Sigilion odkrył, że w dolinie znajdują się żeńskie istoty, przedstawicielki nowej, bardziej urodziwej rasy. Dzięki temu zostawił Misę w spokoju.

- Tak - potwierdził Chor. - To była wielka ulga. Dla nas. A kobiety zaakceptowały Sigiliona. Co myślą mieszkańcy dolin, nie mieliśmy odwagi zgadywać. To nie nasza sprawa, tym bardziej że w twierdzy trzeba było wszystko mowa odbudowywać. Samo wnętrze zamku zachowało się zdumiewająco dobrze, ale różne delikatniejsze detale uległy, oczywiście, zniszczeniu. Przygotowywaliśmy się do odbudowy, rozwijaliśmy technikę.

- Wasza inteligencja i umiejętności są nieprawdopodobne - rzekł Móri.

- Dzięki! Najważniejsze jednak ze wszystkiego było to, że znowu mogliśmy pracować i żyć razem.

Dolg poruszył się niespokojnie.

- Czy mógłbyś mi jednak powiedzieć: Kiedy się to wszystko działo?

- Tego nie wiemy. Kobiety z dolin rozmawiały o jakimś potężnym władcy imieniem Czyngis - chan, który napadał na ich kraj przed mniej więcej stu laty...

No dobrze - mruknął Villemann. - Czyngis - chan zmarł w trzynastym wieku. Możemy więc przypuszczać, że obudziliście się gdzieś na początku piętnastego stulecia. To było... niech się zastanowię...

- Zawsze byłeś słaby w rachunkach - syknęła jego ukochana siostra złośliwie. - To miało miejsce trzysta lat temu. Niezły wiek, samo to by wystarczyło. I od tamtej pory żyjecie tu nieprzerwanie?

- Tak. Zaakceptowaliśmy swój los, staraliśmy się zorganizować życie najlepiej jak to możliwe, nie mieliśmy jednak odwagi liczyć na jakąś odmianę, choć, oczywiście, tęsknota nas nie opuszczała. W bezsenne noce wspominaliśmy naszą osadę sprzed milionów lat. Albo marzyliśmy po prostu, by stąd wyjść, znaleźć się w dolinach, jak najdalej od Sigiliona.

- Ziemia była wtedy taka spokojna, żadnych wstrząsów, żadnych katastrof - dodał Tich. - W górach też panowała cisza.

Wszyscy świetnie rozumieli ich uczucia i ciekawość nowego. Ich zachwyt, a z drugiej strony żal i osamotnienie.

- I wtedy zaczęło się rodzić potomstwo Sigiliona? - za pytał Cień, który do tej pory siedział milczący niczym mroczna góra.

- Tak, to było, jak powiedziałem, na samym początku „nowego czasu”, kiedy on zaczął w dolinach „łowić” młode dziewczyny i sprowadzać do twierdzy. Odkryliśmy jednak, że zachowało się wiele różnych rodzajów nasion, i zaczęliśmy mu dodawać do jedzenia zioła powodujące bezpłodność. Nas też dotknęły skutki, najważniejsze jednak było to, żeby on nie sprowadzał już na świat więcej potworków.

- Czy tych sześciu też należy do nieśmiertelnych? - zapytał Villemann.

- Nieśmiertelność to zbyt wielkie słowo. No ale jedzą oni to samo, co my, więc też i żyją dłużej niż normalnie.

- Delikatnie mówiąc - wtrąciła Taran.

Móri zauważył przytomnie:

- Zatem ich można unicestwić, jeśli nie będą mogli jeść życiodajnych roślin?

- To prawda. Trudno jednak powiedzieć, jak długo po tym zachowają jeszcze zdolność życia.

Taran rzekła w zamyśleniu:

- Myślałam, że ta szóstka to istoty także liczące sobie miliony lat, a tymczasem to prawdziwi smarkacze.

- Trzysta lat, tak - mruknął Villemann. - Po prostu nie ma o czym mówić!

- No dobrze, teraz znamy waszą historię bez żadnych niedomówień - stwierdził Dolg. - Powinniśmy się zastanowić, jakie będą nasze dalsze plany...

Chor uniósł rękę.

- Czy o czymś nie zapomniałeś?

Dolg spojrzał na niego zdziwiony.

- Jeszcze wasza historia - przypomniał Chor nieco ubawiony.

- Oczywiście, wybacz! Zapędziłem się. Ojcze, czy mógłbyś...?

Móri zaczął od przedstawienia wszystkich obecnych, zarówno ludzi, jak i duchów. Prezentacja duchów zajęła sporo czasu, bo pominąwszy już wszelkie ceremonie temu towarzyszące i bardzo uprzejme wzajemne powitania, Madragowie chcieli wiedzieć bardzo dużo. Wszyscy czworo byli badaczami i bardzo krytycznie patrzyli na świat i życie. Duchy nie należały do ich dnia powszedniego, choć musieli w twierdzy spotykać różne bardzo stare istoty. Wiele czasu zabrało Móriemu wytłumaczenie, kim duchy są, jakim sposobem sprowadził je do świata ludzi i czego dokonały dla rodziny czarnoksiężnika, a także dla Świętego Słońca. Trzeba było przedstawić całą historię rycerskiego zakonu i jej najważniejsze wydarzenia.

Ponieważ jednak i tak musieli czekać na powrót Sigiliona, czasu mieli pod dostatkiem. Duchy nie potrafiły im pomóc wydostać się z twierdzy, zresztą w ogóle nic nie mogły zrobić w zaczarowanym zamczysku Sigiliona, dopiero kiedy wszyscy znajdą się na dole, mogą ich wspierać i prowadzić dalej. Pani powietrza wstała jednak, by rozejrzeć się po siedzibie jaszczura. Wracała wielokrotnie i za każdym razem w milczeniu potrząsała głową.

Można było kontynuować opowieści.

Madragowie nieustannie przerywali Móriemu, wciągi. zadawali jakieś uściślające pytania, wreszcie jednak opowieść dobiegła końca, Madragowie zaspokoili swoją ciekawość i mówili teraz, jak bardzo imponuje im to, czego dokonał czarnoksiężnik i jego bliscy. Szczególny respekt żywili dla Dolga i gratulowali Cieniowi, że znalazł na ziemi takich wspaniałych ludzi.

Cień spoglądał na Dolga i uśmiechał się tajemniczo.

- Teraz możemy przystąpić do następnej fazy - stwierdził Chor. - Teraz możemy, jak powiedział Dolg, zacząć układać plany.

- Tak jest - podchwycił Dolg. - Trzeba się zastanowić nad atakiem na Sigiliona. I nad tym, jak się stąd wydostaniemy.

Dwa na pierwszy rzut oka niemożliwe do spełnienia zadania.

15

- Myślę, że Walery zacząć od tego drugiego - zaproponował Dolg. - To znaczy, jakim sposobem się stąd wydostaniemy. Uważam, że powinniśmy sobie zapewnić odwrót! Zwłaszcza że mamy coś nieocenionego.

Tich skinął głową.

- Długą linę, prawda?

- Więcej. To jest lina elfów. Dostałem ją na Islandii. Czasami zastanawiam się, jak bardzo ona jest w stanie się wydłużyć.

- Sądzę, że nie istnieją żadne granice - powiedział Villemann. - Wyczułem to, kiedy mnie spuszczono w dół do waszego okna. Ta lina sięga dokładnie tam, gdzie pragniemy się dostać albo gdzie musimy.

- Ależ to fantastyczne! - zawołał Chor. - Miałem chyba zbyt sceptyczny stosunek do rzeczywistości. Nie przypuszczałem nawet, czego mogą dokonać istoty ponadnaturalne. To wspaniale! Ale czy myślicie, że lina utrzyma również nas, Madragów? Taka jest cieniutka, a przecież swoje ważymy, wiecie o tym.

- Utrzyma i was, i jeszcze znacznie więcej - zapewnił Móri. - Pamiętajcie, że nad Ófærufoss utrzymała dwóch mężczyzn! Proponuję, żebyśmy zjeżdżali po dwoje za jednym razem. Wtedy nikt nie będzie musiał być sam ani przez chwilę.

Tam zawołał błagalnie:

Czy ja mogę się opiekować psem? On przecież nie dostanie się na dół na własną rękę, to znaczy, chciałem powiedzieć, na własnych łapach.

Dolg z niepokojem spoglądał na trójpalczaste ręce Tama i przestraszył się, czy jego czworonożnemu przyjacielowi nie stanie się jakaś krzywda. Wiedział jednak, że Madrag zrobi wszystko, by opiekować się tym, na kim mu zależy.

- Oczywiście - skinął głową. - Nero się z pewnością bardzo ucieszy.

Napotkał wzrok psa i odczytał w nim zapewnienie: „Jestem bezpieczny pod opieką Tama, Dolg. Ale bardzo lubię, kiedy się o mnie troszczysz”.

Dolg uśmiechnął się. Wielokrotnie podczas długich opowieści nawiązywał porozumienie z Nerem, zaglądał do psiej duszy. Było to cudowne doznanie dla nich obu. I Dolg wiedział, że nie jest osamotniony w tym przeżywaniu więzi między człowiekiem a zwierzęciem. Domyślał się tego po reakcji innych. Widział, jak raz po raz ktoś z zebranych kontaktował się z Nerem. Nie było bowiem tak, że wszyscy nieustannie czytali w myślach zwierzęcia. Należało w tym celu patrzeć sobie w oczy i przesyłać nawzajem myśli lub pytania.

„Dobry, stary przyjaciel”, myślał Dolg, patrząc prosto w psie oczy.

„Dobry, stary pan”, odpowiadał Nero.

Dolg uśmiechnął się pod nosem. Powinni to słyszeć ludzie, którzy uważają, że zwierzęta nie mają poczucia humoru.

Wyciągnął rękę i oparł ją o pysk ukochanego psa. Nero przytulił głowę do jego dłoni.

Potem zaczęli słuchać uważnie. Teraz Cień zwracał się do wszystkich:

- I kiedy już będziecie na dole, poza twierdzą Sigiliona, my zajmiemy się resztą. Nie musicie się martwić podróżą powrotną do domu, jakoś to zorganizujemy.

Słuchali go w milczeniu.

- Prosimy was do naszego domu - rzekł Móri pospiesznie.

Wszyscy ludzie wiedzieli, jakie to pociągnie za sobą kłopoty.

- Dziękujemy - rzekł Chor. - Ale...

Sytuację uratował Cień.

- Nawet o tym nie myślcie! Madragowie należą do mojej epoki. Pójdą z nami, Lemurami, i zamieszkają u nas... Przerwał.

- Dopóki nie zostanie odnalezione Święte Słońce - do - dal Móri. - To chciałeś powiedzieć, prawda?

- Owszem - przyznał Cień.

Taran wpadła w złość.

- Naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi, Cieniu. Madragowie to żyjące istoty, z krwi i kości. Nie macie prawa zabierać ich do tego pozbawionego życia świata duchów. To jasne, że powinni poznać nasze otoczenie, zakosztować naszego wspaniałego życia!

Cień wcale się nie obraził.

- Ależ oni zakosztują życia, droga Taran. My jednak chcemy mieć ich przy sobie, żeby być pewnymi, iż ludzie nie wyrządzą im krzywdy. Jeśli uda nam się zagwarantować im bezpieczeństwo, będą mogli żyć razem z wami. Jeśli nie, przesłonimy ich mgłą tak, by źli ludzie nie mieli do nich przystępu.

Taran ustąpiła.

- Brzmi to rozsądnie. Żebyśmy tylko mogli ich od czasu do czasu widywać. Oni są dokładnie tacy, jak się chce, żeby przyjaciele byli, a jakich rzadko się spotyka. Ciekawe jednak, co sami Madragowie mają w tej sprawie do powiedzenia?

- Nam się wydaje, że propozycja Cienia jest bardzo dobra. I też chcemy się z wami spotykać, a także pomagać wam w walce o Słońce i przeciwko złemu zakonowi - zakończył Chor z wielką powagą.

- Wszyscy mówią niezwykle rozsądnie - rzekł Villemann. - A więc tak zrobimy. Madragowie będą istnieć na ziemi, ale nikt niepowołany się o nich nie dowie.

- Obiecuję wam to - zapewnił Cień. - Zaopiekujemy się nimi najlepiej jak można, a Strażnicy będą im dotrzymywać towarzystwa.

- Jestem zadowolona z takiego rozwiązania - oznajmiła Taran.

Mogli więc przejść do dalszych kwestii.

Wybuchła sprzeczka, kiedy Móri oświadczył, kto, jego zdaniem, powinien uczestniczyć w starciu z Sigilionem i jego bandą. Móri chciał, by Danielle jak najprędzej znalazła się w Theresenhof, w każdym razie poza niebezpieczną strefą. Najchętniej zresztą wysłałby też do domu Taran i Rafaela. Ci dwoje poczuli się boleśnie dotknięci, gdy tymczasem Danielle przyznała, że naprawdę ma już dość przygód, zwłaszcza że nabrała przekonania, iż straciła wszelkie szanse na odzyskanie Villemanna. Tego jednak nie powiedziała głośno. Danielle była i miała pozostać niedojrzałą marzycielką.

- Tylko że nie chcę wracać sama - szeptała przestraszona.

- I wcale też sama nie zostaniesz ani na chwilę - obiecał Móri. - Pierwsze, co musimy teraz zrobić, zanim Sigilion wróci do twierdzy, to spuścić na dół wszystko, czego będziemy stąd potrzebować. Proponuję, by Danielle i jeszcze kilkoro do pomory stało na dole i odbierało przesyłki. Trzeba to wszystko porządnie poukładać i pilnować, by nic się nie zapodziało. Zgadzasz się na to, Danielle?

- Oczywiście - odparła, rada, że może się przydać i że będzie miała towarzystwo. - Może Villemann ze mną pójdzie? Albo Dolg...

Do tego jednak nie doszło.

Móri posłał na dół Rafaela i Misę, o którą się trochę niepokoił. Taran jednak wyczuła pismo nosem.

- O, nie! Mnie nie wyślesz na dół, ojcze. Dużo trudniej jest wspiąć się na górę niż zjechać w dół.

- Wcale nie - zaprotestował Villemann. - - ja się na tej linie wspiąłem na górę bez najmniejszych kłopotów. W równych odstępach znajdują się na niej supły.

Taran nie data się przekonać. Nikt jej nie odsunie podstępem od walki u boku Uriela.

- Ale jesteś nam potrzebna właśnie na dole, Taran - powtarzał Móri. - Duchy też tam będą. Wszystkie. To sprawiło, że zmieniła zdanie.

- No dobrze - powiedziała. - Mogę zjechać! Ale jeśli mnie oszukacie, to się to skrupi na duchach. Wtedy wezmę jednego z nich jako zakładnika. Będę go trzymać za tyłek, dopóki nie wciągniecie mnie z powrotem na górę!

- Taran - jęknął Rafael. - Czy ty zawsze musisz być taka okropnie wulgarna?

- Nikogo nie zamierzamy oszukiwać - uciął Móri.

- Ja także wrócę na górę - zapewnił Rafael.

- I ja - dodała Misa.

- Jak chcecie. Ale Nero nie będzie nigdzie jeździł - postanowił Móri. - Silinowie się go boją i bardzo się już tutaj przysłużył, prawda, Nero?

Pies wyglądał na bardzo zadowolonego i zarazem bardzo spragnionego walki. „Słyszeli”, jak powtarza: Jeszcze bardziej ich przestraszy.

Zaplanowanie ataku na Silinów było dużo trudniejsze, w końcu jednak ustalili strategię, i to w wielu różnych wariantach. Nikt przecież nie mógł przewidzieć, gdzie ani kiedy dojdzie do konfrontacji.

Cień, który podobnie jak duchy nie mógł wejść na górę do twierdzy, nie przestawał prosić Madragów, by spróbowali odnaleźć amulety i żeby ich w żadnym razie nie zapomnieli.

- Teraz już wiemy, jakie znaczenie mają dla was te fragmenty, Jasny Panie - rzekł Tam. - Natychmiast zaczniemy ich szukać. Ukryliśmy je tak dawno temu, że już nie bardzo pamiętamy, gdzie to było, ale wydaje mi się, że odnajdziemy drogę.

Skoro Madragowie mówią „dawno temu”, to naprawdę musi chodzić o wieczność. Cień patrzył na nich błagalnym wzrokiem: Spróbujcie!

Potem duchy się pożegnały z życzeniami powodzenia i wieloma dobrymi radami oraz napomnieniami.

Ludzie i Madragowie poczuli się trochę osamotnieni, kiedy zaczęli się ponownie wspinać do twierdzy. Opuszczeni przez swoich najpewniejszych pomocników.

Ale niech no tylko zrobią porządek z Sigilionem i jego bandą, to znowu zobaczą przyjaciół.

Już w oranżerii natrafili na trudności. Stało tam pięć kobiet i gorączkowo o czymś rozprawiały. Prawdopodobnie chodziło o te zaginione skrzynki z roślinami.

- Ojcze, zapomnieliśmy o nich - szepnął Villemann, kiedy ukryli się tak, że kobiety nie mogły ich zobaczyć. - Co my z nimi zrobimy? Nie możemy ich przecież tak po prostu tutaj zostawić.

Móri zaczął się zastanawiać.

- Dolg - zwrócił się w końcu do starszego syna. - Musimy się nimi zająć. Ty i ja. Zaraz teraz. Istnieje tylko jedno wyjście, nie sądzisz?

- Zapomnienie? - szepnął Dolg.

- Tak jest. To najbardziej miłosierne rozwiązanie, zostały przecież zaczarowane przez Sigiliona. Potem wyślemy je z powrotem w doliny, do rodzinnych wiosek.

Dolg kiwał głową. Wszyscy czekali, gdy Móri „zamykał” kobiety za pomocą magicznej runy tak, by nie uciekły.

Wyglądały na zupełnie bezradne, kiedy tak stały w pięknych ubraniach i z masą błyskotek, które pewnie Sigilion dla nich kradł gdzieś w ludzkich siedzibach. To ich niewolnicze uwielbienie dla potwora, który ukradł również ich dusze, wywierało patetyczne wrażenie.

Następnie Móri i Dolg odśpiewali zaimprowizowaną magiczną, pieśń na temat tęsknoty za domem i zapomnienia oraz o tym, że nie powinny nigdy pamiętać Sigiliona i nigdy więcej pragnąć tu wrócić.

- Sigilion przyprowadzi z pewnością nową - mruknął Uriel. - Nią też będziemy się musieli zająć.

Kobiety jak porażone wsłuchiwały się w pieśń. Gdy dobiegła końca, przestraszone zaczęły się rozglądać dokoła. Móri i Chor weszli do sali, by z nimi porozmawiać. Najpierw zaczęły krzyczeć przestraszone. Dla tych małych tubylczych kobiet, jakimi znowu się stały, nie pamiętających wielkiego jaszczura, wstrząsem był widok ludzi obcej rasy. Móri jednak sprawił, że się uspokoiły. Chor, który przez spędzone tu razem lata nauczył się trochę ich mowy, musiał odpowiadać na mnóstwo pytań takich, jak: „Gdzie jesteśmy? Co my tu robimy? Kim wy jesteście?” Odpowiadał spokojnie, że wszystko dobrze się skończy, że teraz one wrócą do rodzinnych wsi, do swoich bliskich.

Fakt, że musiało minąć bardzo wiele czasu od chwili, gdy kobiety opuściły swoje domy, martwił ludzi, ale nic przecież nie mogli zrobić. Nikt nie chciał zabić tych nieszczęsnych istot, chociaż to byłoby pewnie najbardziej humanitarne posunięcie.

Oddali je pod opiekę Taran, Danielle oraz Misy i kontynuowali swoją wędrówkę w głąb twierdzy. Nieśli teraz skrzynki z roślinami, wzięli ich tyle, ile tylko się dało. W końcu doszli do tego długiego, otwartego przejścia.

Świeże powietrze uderzyło ich w twarze. Na dworze był dzień, czego się nie spodziewali. Opowieści i rozmowy w podziemiach, które - taką mieli nadzieję - opuścili na zawsze, musiały trwać bardzo długo.

W dole na stoku, daleko pod murem twierdzy zobaczyli duchy i machali im radośnie. Kobiety z tutejszych wsi niczego nie pojmowały. Stoją oto te dziwne, blade istoty, niektóre ogromne jak domy, i machają radośnie w stronę, gdzie nikogo nie ma...

Naprawdę biedaczkom trudno było cokolwiek zrozumieć. Stały kompletnie oszołomione i gdyby nie magiczne formułki Móriego zsyłające na nie spokój, krzyczałyby pewnie histerycznie.

Uroda gór była obezwładniająca. Śnieg migotał w słońcu oślepiającym blaskiem. Zieleń daleko w dolinach stanowiła piękny kontrast dla pokrytych śniegiem zboczy i czarnych, suchych szczytów oraz skal, na których wznosiła się twierdza. Wiało potężnie, ale nie bardziej niż można oczekiwać na takich wysokościach, pod szczytami wicher unosił chmury śnieżnego pyłu.

Ludzie rozumieli, że powinni dziękować naturze za taką piękną pogodę. Himalaje podczas burzy czy śnieżycy to naprawdę nie żarty.

Karakorum jest wysuniętym na zachód przedprożem Himalajów, łańcuchem górskim mniej więcej tak samo wysokim i niedostępnym jak szczyty od wschodniej strony. Jeszcze dalej na zachód znajduje się Pamir, Dach Świata, ze swoimi płaskowyżami. i stromymi górami. Na południu Indie, a na północy góry Kunlun. Pustynia Takla Makan, zamknięta wielką rzeką Tarym. Może to właśnie ją musieli przekraczać Madragowie w swojej wędrówce ku tajemniczym górom zachodnim? A może oni mieszkali jeszcze dalej na północ, na stepach syberyjskich? Ludzie tak niewiele wiedzieli o tych okolicach, że nie potrafili zlokalizować dawnych terenów Madragów. Tarym miała niegdyś przecinać pustynię. Tak mówiono. Ale czy to oznacza, że pustynia znajdowała się tam już przed dwudziestoma milionami lat?

Wiatr rozwiewał jasne włosy Villemanna, gdy młody człowiek rozkoszował się krajobrazem w dole. Mógł w pewnym sensie rozumieć poczucie wolności, jakiego Sigilion doznawał tutaj xv górze. Ale Sigilion umiał latać. Czy jego potomstwo też to potrafi? Bo małe tubylcze kobietki z pewnością nie. One były więźniarkami w górskiej pustelni.

Teraz mają zostać uwolnione.

Pierwszy zjechał na dół Rafael. Misa znalazła trzy wielkie kosze, które przymocowali do liny. Złożyli do nich mnóstwo skrzynek z roślinami i wszystko razem z Rafaelem pomknęło na dół. Następnie wysyłano jeden transport skrzynek za drugim.

Rafael dal znak, że zbocze jest zbyt strome, nie będzie miał na czym stanąć, nie mówiąc już o miejscu na bagaż. Nikt nie miał ochoty patrzeć, jak wszystkie pakunki, a na dodatek Rafael spadają do doliny, znajdującej się oszałamiająco nisko, poszukano więc pewniejszego miejsca do lądowania. To jednak oznaczało, że wszyscy na górze tez musieli się przenieść w inne miejsce.

Potem wysłano na dół Danielle i Taran.

Rafael przekazał duchom wiadomość, iż pięć tubylczych kobiet należy odtransportować do rodzinnych wiosek. Tymczasem Madragowie pobiegli do swojej izby, by uratować jak najwięcej aparatury i wyposażenia.

I oto kiedy już kobiety z dolin w wielkim strachu zjechały po linie w dół, zjawiła się triumfująca Misa, dzierżąc dumnie w ręce cztery przedmioty ze złota i emalii, każdy zawieszony na prostym łańcuszku. Natychmiast została posłana na dół do Cienia i wręczyła mu to wszystko drżącymi dłońmi.

Cień z przejęcia padł na kolana i układał fragmenty mozaiki na ziemi, pomiędzy płatami śniegu i kiełkującą trawą. Złożył wszystko i wydal okrzyk radości. Nigdy jeszcze nie widzieli Cienia w takim stanie! Pozostali Lemurowie tłoczyli się wokół niego.

- To jest mapa! - krzyknął do zebranych na górze. - Dzięki wam, wszystkie dobre siły! To nasza tak strasznie upragniona mapa!

Rafael i Taran zapomnieli na moment o powadze chwili i przyglądali się krążkowi mieniącemu się na ziemi.

- No a gdzie są te Wrota? - zapytała Taran.

- Tutaj są jedne - pokazał Cień. - I tam drugie.

Nie do końca rozumieli, co on pokazuje, chyba wyczuwał linie palcami, bo żadnych specjalnych znaków tam, gdzie pokazywał, nie widzieli. Zwrócili też uwagę, że albo Lemurowie nie umieli rysować map, albo świat wyglądał wtedy zupełnie inaczej.

Prawdą było oczywiście to drugie. Taran starała się zorientować, co na tej mapie jest czym.

- Południowa Ameryka? - mamrotała niepewnie. - Czy to ma być Europa? Szczerze mówiąc, nie wiem. A gdzież to mamy Morze Bałtyckie?

- Morze Bałtyckie? - zdziwił się Cień.

Taran próbowała odszukać Skandynawię. Nie było to takie trudne, jak się spodziewała, wybrzeże norweskie wyglądało dość podobnie. Natomiast Bałtyk wcale nic przedstawiał się tak, jak powinien. Przecinał na skos Szwecję i Norwegię, odnosiło się wrażenie, że południowa część Szwecji łączy się z Polską Litwą, Estonią. Danii też nie mogła znaleźć, jaka,, nieduża, sprawiała niepozorne wrażenie.

Kolejny wysłany z góry kosz uderzyło ziemię, bo nie miał kto go odebrać. Wszyscy z wyrzutami sumienia zbierali rozsypane narzędzia i układali je.

- Porozmawiamy o tym później! - zawołała Taran do Cienia. - Chciałabym wiedzieć więcej o Morzu Bałtyckim, bo mam pewną teorię.

- Jaką teorię? - zdziwił się.

- Że Bałtyk to „morze, które nie istnieje”. Wybrzeże, na którym straciłeś swoich współplemieńców.

Cień nie odpowiedział. Ale przyglądał jej się długo w zamyśleniu.

Taran dygotała w zimnym górskim powietrzu. Jak to dobrze, że zabraliśmy cieple ubrania, pomyślała. Danielle zrobiła się całkiem sina. Ku wielkiej radości Taran Uriel zjechał na dół, trzymając w objęciach jakiś delikatny aparat.

Pięć kobiet stało niedaleko nich, nieco na uboczu. Ponieważ nie mogły widzieć. duchów, niewiele pojmowały z tego, co się działo. Ale nie rozumiały też, co one same robią tak wysoko w górach, w tej wymarłej kotlinie, pod skałą przypominającą twierdzę. Pamiętały nawet, że były w jej wnętrzu. Czego u licha tam szukały?

Ruchem ręki przed twarzą każdej z wieśniaczek Cień pogrążył je w czymś w rodzaju letargu, po czym pięć duchów wyprawiło się ze śpiącymi do położonych w dolinie wiosek. Nie dowiedzą się nigdy, jak i kiedy zostały przeniesione do rodzinnych okolic, które opuściły tak dawno temu. Same będą musiały odnaleźć swoje domy, duchy nie miały czasu się tym zajmować.

W twierdzy na górze przez dłuższy czas panował ożywiony ruch. Ci, którzy pozostawali w zamczysku, przez cały czas pilnowali wejścia do pomieszczeń zajmowanych przez Sigiliona. Nagle jednak Nero zaczął warczeć i szczerzyć zęby, odwracając się w całkiem przeciwną stronę, ku korytarzowi.

Zebrani zdążyli zobaczyć plecy znikających Silinów, którzy, przerażeni widokiem psa, zawrócili i zmykali na łeb, na szyję skąd przyszli.

- Wspaniale, Nero - pochwalił Móri. - Co my byśmy zrobili bez ciebie?

Na szczęście pies był na smyczy, w przeciwnym razie ani chybi pogoniłby bestie. Teraz dumnie spoglądał na Móriego i pozostałych, domagał się dalszych pochwal, których mu zresztą nikt nie szczędził.

Móri pozwolił sobie na uśmiech nad tym całym paskudnym zdarzeniem:

- jest nas tu dwóch czarnoksiężników, cały zastęp duchów i czworo rosłych, potężnych Madragów, a te potwory uciekają przed zwyczajnym małym psem!

- No, no, ojcze, Nero nie jest ani mały, ani zwyczajny - zaprotestował Villemann.

- Wiem, wiem - roześmiał się Móri. - Ale mimo wszystko.

- Rozumiem, co masz na myśli, ojcze - rzekł Villemann. - Nero! Nadal pilnuj!

Potrząsnął zaskoczony głową, kiedy nieoczekiwanie dotarła do niego odpowiedź psa: „Możesz na mnie polegać, Villemann. To najzabawniejsza przygoda, jaka mi się zdarzyła!”

Villemann nie uważał, że sytuacja jest akurat zabawna, ale pojmował intencje Nera.

- No to mamy wszystko, czego możemy sobie życzyć lub potrzebować - rzekł Chor do Móriego. - To ostatni ładunek.

- Bardzo dobrze - mruknął czarnoksiężnik. - Istnieją przecież granice tego, co możemy zabrać. Nie będziemy chyba prosić duchów, by dźwigały towary! Sami Madragowie muszo, o to zadbać, a my im tylko pomożemy!

Uriel wrócił po linie na górę. Miał wiadomość dla Móriego. Nauczyciel prosił zawiadomić, że kobiety zostały odniesione na miejsce. Wyznaczone do tego duchy właśnie wróciły.

- Znakomicie, to teraz możemy...

Przyszły zięć przerwał mu gestem ręki.

- Ale duchy widziały Sigiliona. Opuścił już dolinę i wraca. Bez kobiety. Duchy mówiły, że jest w fatalnym humorze.

Móri miał słońce prosto w twarz i musiał mrużyć oczy, kiedy patrzył na Uriela. Blask opromieniał głowę byłego anioła stróża niczym gloria.

- Sigilion chyba nie wie, że tutaj jesteśmy?

- Nie, nie. Pewnie nieudane polowanie na dziewicę tak go zirytowało.

- Dla nas to dużo lepiej, bo nie będziemy się musieli martwić o jeszcze jedną kobietę!

Móri wyprostował się i głęboko wciągnął powietrze.

- Idź jeszcze raz na dół do zgromadzonych na zboczu. Powiedz im, że czas nagli, i postaraj się, by Danielle wyruszyła w drogę. Przykryjcie wszystkie pakunki śniegiem, żeby Sigilion niczego nie spostrzegł. Gdyby ci się nie udało przekonać Rafaela, Taran i Misy, by również się stąd zabrali, to sprowadź ich tu wszystkich na górę, z wyjątkiem Danielle, rzecz jasna. Ech, gdybyśmy tak mieli odpowiedni zapas prochu, to wysadzilibyśmy ty całą ruinę w powietrze i byłby spokój. Ale domyślam się, że niczego takiego nie macie? - zwrócił się do Chora.

- Nie, nie wolno nam było produkować materiałów wybuchowych. Sigilion był bardzo ostrożny.

Móri westchnął.

- Cóż, trudno. Teraz się zacznie nasza prawdziwa walka z potworem i jego bandą. Walka, którą będziemy musieli stoczyć bez pomocy duchów, dokładnie tak jak inni ludzie, którym nikt w ich zmaganiach nie pomaga. Brzmi to bardzo smutno, nie uważacie? Ale my chyba jesteśmy rozpieszczani przez los.

Villemann nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie. niespokojnego.

- Czy nie powinniśmy się najpierw, rozprawić z jego potomstwem?

- Tak, oczywiście! Ale już nie zdążymy. Najważniejsze było przygotowanie sobie odwrotu. I to zrobiliśmy.

Miał coś bardzo stanowczego w spojrzeniu, kiedy skierował wzrok ku linii horyzontu. Na niebie niczego jeszcze nie było widać.

- No, chodź ty podstępny gadzie! Tak w ogóle to nie mam nic przeciwko wężom ani innym gadom, ale tobie chętnie wbiję lancę w grzbiet, chodź no tylko! My jesteśmy gotowi.

16

Czekali w milczeniu i wielkiej koncentracji na koronie muru. Plany zostały przedyskutowane, wszyscy byli gotowi.

Ciszę przerwał Móri:

- Zastanawiałem się i rozglądałem, czy mimo wszystko nie ma stąd gdzieś wyjścia - powiedział, wciągając linę po ostatnim przybyłym na górę członku grupy.

Teraz na dole pod skałą nie było już nikogo ani niczego. Wszystkie bagaże leżały ukryte pod śniegiem, Danielle została oszołomiona i wysłana z panią powietrza w drogę, gdzie czekała ją bardzo osobista i nieoczekiwana przygoda, która miała się okazać brzemienna w skutki.

Myśl, że coś mogłoby się stać Danielle, była jednak ostatnią, jaka przyszłaby do głowy jej przyjaciołom stojącym na murach twierdzy. Szczerze mówiąc, pomyśleli, że Danielle jest bezpieczna i w drodze do domu, po czym zapomnieli o niej. Jak zwykle. Bardzo łatwo było zapomnieć o Danielle.

- Jakieś wyjście z twierdzy? - zapytał Chor. - Co masz na myśli?

- Wiesz, słyszeliśmy o pewnej kobiecie z zamku, którą widziano w górskiej dolinie, przypuszczalnie w tej właśnie - wyjaśnił Móri.

Aha, o to chodzi. Otóż wytłumaczenie jest bardzo proste. Kiedy potrzebowaliśmy więcej ziół, Sigilion wysyłał kobiety w doliny, by ich nazbierały. Nie mógł przecież wysyłać nas, bo byśmy uciekli. Chwytał więc kobiety w szpony i znosił na dół, absolutnie przekonany, że żadna nigdy nie zechce go opuścić. Były więźniarkami jego zmysłowości. Chociaż ja nie bardzo rozumiem, jak to możliwe...

- Ani ja - przyznał Móri. - A zatem nie ma tu żadnego tajemnego wyjścia?

- Absolutnie nie.

- No a potomstwo? Tych sześciu dziadków, bo przecież chyba tak można ich już teraz nazywać?

- Oni nigdy się nie dowiedzieli o istnieniu jakiegoś świata poza tą twierdzą. Ponadto śmiertelnie się boją wszystkiego, co jest na zewnątrz. Widziałeś przecież, jak reagowali na widok Nera! Gdzieś tutaj w zamczysku znajdują się zabalsamowane zwłoki tygrysa szablastozębnego i oni trzęsą się ze strachu na ten widok. Szczerze mówiąc raz w czasach młodości wyszli na zewnątrz i wtedy napadły na nich współczesne tygrysy. Nigdy nie zapomnieli tej przygody i teraz nie ma takiej siły, która zmusiłaby ich do powtórzenia wyprawy.

Móri westchnął cicho. Nie miał ochoty mordować, na wet tych potworków. Ale co się z nimi stanie, kiedy za braknie Sigiliona? Kobiety już przecież zniknęły.

- A co oni właściwie robili w twierdzy? - zapytał. - Ci potomkowie Sigiliona. W jaki sposób spędzali czas?

- Och, wykonywali wiele różnych prac, chociaż znacz nie niższego rodzaju niż my. Ubóstwiali swego ojca, choć on ich lekceważył. Kobiety chciał mieć tylko dla siebie.

Móri odwrócił się niechętnie. Cieszył się, że te kobiety już opuściły zamek i że sprowadzono na nie zapomnienie. Miał nadzieję, że nie są aż tak stare, by ich rodziny nie mogły rozpoznać.

Kiedy tak stali, zastanawiając się, czy nie wysłać nic wielkiej grupy w głąb twierdzy, żeby odszukała i unieszkodliwiła Silinów, Uriel, który czuwał w punkcie obserwacyjnym, zawołał:

- Zdaje mi się, że widzę coś nad horyzontem! Wszyscy, osłaniając rękami oczy od słońca, spoglądali w tamtą stronę.

- Tak jest, Urielu - potwierdził Chor. - Coś się tam dzieje.

Móri chwycił się mocno kamiennej balustrady. Nerwy miał napięte do ostateczności. Odpowiadał za tyle ludzkich istnień. Madragom powinno się właściwie oszczędzić udziału w walce, oni jednak powtarzali, że mają z Sigilionem wiele nie załatwionych porachunków. Nietrudno w to uwierzyć. Zresztą ludzie też ich potrzebowali. Madragowie znają wnętrze twierdzy, w każdym razie Misa. I Madragowie są silni...

Móri myślało tym, że ma przy sobie wszystkie swoje dzieci, całą trójkę, ponadto przyszłego zięcia oraz Rafaela, ukochanego syna Theresy i Erlinga. No i Nera, który aż, drżał z chęci walki. Kochany, stary Nero! Nic nie może ci się stać!

Kamienie... Móri odpowiadał również za klejnoty. Gdyby one wpadły w ręce Sigiliona i jego bandy... Móri nie chciał nawet myśleć, co by się wtedy stało. Zastanawiali się nawet, czy nie wysłać szafiru razem z Danielle do domu, ale ryzyko wydawało się zbyt duże. Danielle była jeszcze zbyt dziecinna, by składać na nią odpowiedzialność za najpiękniejszy i najczystszy kamień, ale nie odważyli się też ukryć klejnotów w bagażu złożonym na stoku pod twierdzą ani oddać pod opiekę duchom. Wiedzieli przecież, jak bardzo Cień ich pożąda, choć panował nad sobą przez cały czas.

Tak więc Villemann wciąż nosił szafir ukryty pod ubraniem. To też wcale nie najlepsze miejsce, kamienia w ogóle nie powinno być w twierdzy Sigiliona, ale inne wyjścia wydawały się jeszcze gorsze.

Dolg zaś nosił czerwony farangil w woreczku przytroczonym do pasa. Ten klejnot znajdował się na właściwym miejscu. Dolga upominano jednak, by go nie używał niepotrzebnie.

Niepotrzebnie? myślał Móri z ironią. W jakiej sytuacji farangil mógłby się okazać niepotrzebny w twierdzy złego potwora?

Och, ileż to już razy przedyskutowali wszystkie możliwe warianty bitwy! A mimo to Móri się bal. Czy przewidzieli wszystko? Te bestie znają twierdzę na wylot, dużo lepiej niż oni, którzy nawet nie mają do końca wyobrażenia o sile wroga. O Silinach nie wiedzą zgoła nic, z wyjątkiem tego, że ich ugryzienie jest śmiertelne.

Co te bękarty jeszcze mogły im zrobić, nie wiedział nikt.

Móri nie obawiał się, że któraś z dwu kobiet znajdujących się w grupie ulegnie czarowi Sigiliona. Obie zostały już poddane działaniu jego wdzięków bez żadnego rezultatu.

Wróg mógł jednak mieć w zanadrzu różne niespodzianki.

Móri zastanawiał się, gdzie tez teraz może przebywać potomstwo Sigiliona. Było przecież na tyle liczne, że moi na się było spodziewać kontrataku. Ale nie, nikt się nic pokazywał.

Czarnoksiężnik wyprostował plecy. Mocno zacisnął dłonie na wybranych runach, które trzymał w kieszeniach.

- Potwór nadchodzi - powiedział cicho, lecz wyraźnie. Ukryjcie się!

W następnej chwili twierdza sprawiała wrażenie wymarłej, skąpanej w blasku słońca tak ostrym, że oświetlił każdą najmniejszą szczelinę, każda szpara w murze był widoczna.

Sigilion miał naprawdę okropny humor. Nie znalazł ani jednej młodej dziewicy, choć szukał długo, przez wiele dni wypatrywał koło wiejskich studzien i przy źródłach. Wszędzie kręciły się tylko stare, pomarszczone baby. I czasami mężczyźni! Ale po co mu mężczyźni?

Potwór nie pojmował, że to jego własna wina. Ludzie na wsiach nie pozwalali młodym dziewczętom wychodzić na drogę ani zbliżać się do studni od czasu, gdy stracili wiele córek porwanych właśnie tam przez potwornego smoka z gór.

Wściekły i niezadowolony wracał Sigilion do zamczyska. Bardzo potrzebował czegoś nowego, żeby się trochę rozerwać. Na szczęście duchy dostrzegły go w porę, same zresztą niezauważone, i zostawiły pięć młodych kobiet w pobliżu wioski, którą Sigilion dopiero co odwiedził.

Jaszczur wylądował na swojej wieży.

Jaka cisza panuje w twierdzy! jego podwładni zwykle witali go po dłuższej nieobecności. Kobiety pełne uwielbienia, chętne, stęsknione. A sześcioro Silinów? Służalczych, posłusznych, szczęśliwych i reagujących na każcie jego skinienie.

Teraz nic nie słychać, nigdzie ani śladu życia.

Sigilion nie wiedział, co o tym sądzić. Zrobił się jeszcze bardziej zły, ponuro zaciskał zęby.

Przez chwilę stal całkiem bez ruchu.

Potem zaczął działać. Zwinnie niczym łasica przemknął przez swoje pomieszczenia, przez niedostępną część twierdzy do tej bardziej otwartej.

Pokój kobiet stal pusty.

Pewnie wszystkie są w oranżerii i przygotowują jedzenie.

Ale o tej porze dnia nie powinny tego robić. Miały surowo przestrzegany rozkład zajęć, nie wolno im go naruszać!

Gdzie się w takim razie podziewają?

Gniew w nim narastał. Czy te nędzne gadziny wbrew zakazom władcy spotykają, się z jego synami? Romansu ją z nimi za plecami swego pana?

Pomknął dalej przez salę, w której nic tak dawno Móri i Dolg zostali pojmani. Świetnie rozwinięty węch Sigiliona wyczuwał coś obcego. Coś, czego nie lubił, ale nie po trafił określić dokładnie. Czy to zwierzę?

Żadne zwierzę nie mogło się wedrzeć do jego twierdzy. Z wyjątkiem ptaków, ale to nie pachniało ptakiem. Bardziej... sierścią?

Niecierpliwymi palcami wystukiwał kod w zamku do siedziby swojego potomstwa. Drzwi uniosły się w górę, a on sam wleciał do środka wściekły, że nic w jego twierdzy nie jest takie jak powinno.

Odszukał sześć potworków, wbitych w najciemniejszy kąt pomieszczenia. Jego wrażliwy nos wyczul, że zsikały się ze strachu. Siedziały przerażone i szczękały zębami.

Kiedy zobaczyły Sigiliona, wypadły z ukrycia i zaczęły jeden przez drugiego wykrzykiwać jakieś wyjaśnienia. Wrzasnął, że mają się uciszyć, i polecił najstarszemu opowiedzieć, co się stało.

Najstarszy okazał się naprawdę bardzo stary i był ter najbardziej odpychający, długie jaszczurcze ciało, ciągnący się po ziemi ogon, chodził jednak na dwóch nogach wyprostowany, i miał w sobie coś ludzkiego. Rozpieszczany przez matkę w dzieciństwie, był pyszałkowaty i podstępny, złośliwy i żądny władzy. Opowiadał podniecony, skrzekliwym, bełkotliwym głosem, że poluje na nici, olbrzymi kot z szablastymi zębami.

- Olbrzymie koty już nie istnieją - odparł Sigilion krótko. - Wymarły bardzo dawno temu.

Syn kulił się i wił, chcąc się przypodobać ojcu.

- Nie, o Wielki i Piękny, on wcale tez nie przypomina tamtych kotów, tutaj Wasza Wysokość ma rację. Jak zawsze. Ale on się znajduje w twierdzy. Wielki, włochaty i bardzo niebezpieczny. Walczyliśmy dzielnic, ale on jest niepokonany. I w twierdzy znajdują się też ludzie! Jeśli Waszej Wysokości to nic rozgniewa - zakończył potulnie, przerażony, że zostanie pobity.

- Chodzi ci o kobiety?

- Nic, nie, o Szlachetny Władco! Pozwól in., bym jutro rano mógł ucałować twoją stopę! My nawet nie wiemy, gdzie się one znajdują. Dzięki naszym wysiłkom w straszliwej walce pojmaliśmy dwóch z tych niebezpiecznych ludzkich gadów. I już mieliśmy ich uśmiercić, gdy napadł na nas ów straszny potwór. Później szpiegowaliśmy ich. Byliśmy bardzo dzielni, Wasza Wielebność! (Co Sigilion miał wspólnego z tytułem należnym raczej biskupowi, nic wiadomo). Oni mają Madragów!

- Co? - Sigilion podskoczył tak wysoko, że głową o mało nie uderzył w sklepienie - Oni pojmali moich…

Moich więźniów?

- Nie, nie pojmali - odparł najstarszy, a w jego wąskich wężowych oczkach płonęła złość pomieszana z radością. - Ci nędzni, podli Madragowie pomagają im, Panie, czegoś takiego my byśmy nigdy nie zrobili! My, twoi dzielni poddani, już mieliśmy ich zaatakować, kiedy owo wielkie monstrum znowu na nas napadło. Bez wątpienia poszarpałoby nas na strzępy i pożarła Uciekliśmy więc i oto jesteśmy.

Jego bracia kiwali głowami z przejęciem i wykrzykiwali coś bełkotliwie lub wrzeszczeli niczym małpy. Stanowili najokropniejszą mieszankę ludzi i jaszczurów, jaką ziemia kiedykolwiek widziała. Potworki najrozmaitszego rodzaju. Ich wygląd zasługiwał na współczucie, ale pod względem duchowym byli wprost przeżarci złem, amoralni, zawsze gotowi służyć silniejszemu, zawsze chętni do popełnienia każdej podłości.

Nie ulegało przy tym wątpliwości, że to bardzo stare istoty. Pomarszczone, okryte słoniowatą skórą, o matowych wężowych oczkach, miały skorupy na głowach i stępione, niegdyś ostre kły. To jednak można im było wybaczyć. Chyba nie należy żądać więcej od istot liczących sobie ponad trzysta lat życia.

Sigilion odwrócił się.

- Gdzie są ci ludzie?

Mimo wszystko nie do końca wierzył w gadanie swoich potomków, to wszystko wydawało mu się zbyt fantastyczne, zbyt mało prawdopodobne, by ktoś zdołał się wedrzeć do jego twierdzy, coś jednak się tu wydarzyło, nic mógł temu zaprzeczyć. Czy jego podwładni wynaleźli jakiś mocny napój i upili się, a teraz mają halucynacje?

Najstarszy z Silinów odpowiedział:

- Kiedy widzieliśmy ich po raz ostatni, stali przy zachodniej baszcie. Wyglądało na to, że spuszczają coś na dół. Jakieś rzeczy.

Ich ojciec najchętniej by im przylał, taki był wściekły w tym dniu, kiedy wszystko szło na opak, przeczuwał jednak, że jeśli potworki mają rację, to są one jego jedyny mi sojusznikami. No i oczywiście kobiety, ale te się gdzieś zapodziały.

Odwrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom.

- Chodźcie! Musimy zobaczyć, co się dzieje! I jeśli na prawdę ktoś się błąka po twierdzy, należy go pojmać. Kto by to mógł być?

Podnieceni jego obecnością, w dalszym ciągu jednak niepewni, na kogo stawiać, szli za nim, wrzeszcząc ii, czym wygłodzone świnie.

Więc ci jacyś intruzi uwolnili Madragów, myślał Sigilion. Nie, to nie do wiary, ten zamek przecież nie da otworzyć. A jeśli…? Komu mogło się to udać? A jego kobiety? Czy mogło się tak zdarzyć, że jacyś obcy odważyli się uprowadzić jego kobiety?

Nie, nie, to tylko takie gadanie tych niewydarzonych synów. Postarzeli się już biedacy i myśli im się plączą. Lepiej jednak na razie trzymać z nimi, mogą się przydać. Zachodnia baszta?

Powinien ją zobaczyć przez jedno z okien.

Sigilion szedł zdecydowanym krokiem przez swoje wspaniale sale. Minął Salę Pamięci, gdzie znajdowały się zabalsamowane ciała dawnych królów. A także bóg - smok. Spojrzał na niego. Bóstwo na pewno nie pozwoli zrobić krzywdy Sigilionowi, swemu ulubieńcowi wśród Silinów.

Trochę go to uspokoiło, postanowił, że kiedy już wszystko minie, ukarze swoich synów, i poszedł dalej. Gdy zbliżył się do okna, potomkowie próbowali wyglądać razem z nim. Zirytowany odsunął ich na bok gwałtownym ruchem.

Zachodnia baszta była spokojna i cicha jak zawsze. Kazał synom uświadomić sobie ten fakt.

- Ale oni tam byli, byli tam - przekonywali Silinowie. - Może uciekli przestraszeni naszą siłą i odwagą?

Z pewnością, pomyślał Sigilion złośliwie. W to akurat nigdy nie uwierzę.

- Teraz trzeba obejrzeć pokój Madragów.

Pokornie dotrzymywali mu kroku, kiedy przemierzał twierdzę. Bezpieczni za jego plecami, gdyby ktoś ich zaatakował, tuż_, tuż za nim...

Wejście do Madragów było zamknięte. Bardzo rzadko sam Sigilion tam chodził, nie czul się za dobrze w obecności tych rosłych istot. Nigdy w życiu by głośno tego nie przyznał, ale w głębi duszy czul, że Madragowie są od niego znacznie inteligentniejsi i mądrzejsi. Kiedy czegoś od nich potrzebował, posyłał swoje kobiety, wiedział bowiem, że Madragowie nigdy by ich nie tknęli.

Teraz jednak miał ze sobą swoje podstępne potomstwo. Gdyby nas ktoś zaatakował, to oni wezmą na siebie pierwsze uderzenie….

Tyle tylko ze potomstwo miało taki sam pomysł. Wszyscy stali stłoczeni za jego plecami, jakby się bali, że ktoś napadnie na nich z tylu. I nic na świecie nie zmusi loby ich, by stanęli przed nim, by go osłaniali.

Nigdy!

Ale jak też okropnie wyglądają wielkie pomieszczenia Madragów! Gdzie się podziało cale wyposażenie, które to przeważnie on dla nich zdobył, najpierw z osady Madragów, a później z miast ludzi? Sigilion wiedział bardzo dobrze, że tylko dzięki zdolnościom Madragów cały ten złom, który tu przynosił, nadawał się znowu do użytku, ale teraz nie chciał pamiętać o takich nieważnych szczegółach. To on był zwierzchnikiem. Tamci to zwyczajni niewolnicy.

W milczeniu przemierzał sale. Gdzie się wszystko podziało? Tutaj nic nie zostało ukryte. Tutaj są tylko sprzęty przytwierdzone do podłogi, które trudno ruszy z miejsca. Wszystko, co dało się unieść, zniknęło.

Nagle przyszła mu do głowy potworna myśl.

- Rośliny! Nasze życiodajne rośliny - szeptał sam do siebie, odwrócił się potem na swój gadzi sposób i pobiegł do oranżerii. Potomkowie odskoczyli, żeby ich nie stratował.

Tutaj, w pomieszczeniach Madragów, Móri, Chor i inni zastanawiali się, czy nic zatrzasnąć drzwi od zewnątrz, kiedy wrogowie znajdą się w środku. Byłaby to bardzo trudna sytuacja dla potworów, wiedzieli o tym. Sigilion był niemal nieśmiertelny, nikt też nie wiedział, jak długa może żyć jego potomstwo. Nikt w grupie Móriego nie był do tego stopnia pozbawiony serca, by skazywać siedmiu Silinów na powolne konanie z głodu. Zwłaszcza Sigilion, który zyskał przedłużenie życia, męczyłby się długo.

Odrzucili więc tę możliwość, choć musieli przyznać, że była bardzo kusząca.

Sigilion pędził przez pomieszczenia twierdzy, a w jego jaszczurczej głowie kłębiły się straszne myśli.

Jaszczur od początku był bardzo rozczarowany swoim potomstwem. Marzył, by stworzyć nową rasę istot podobnych, rzecz oczywista, do siebie. Miał zamiar sprowadzić na ziemię liczną gromadę pięknych, jego zdaniem, stworzeń. Ale co to mu się urodziło? Sześć potworków nieudanych pod każdym względem, niektórzy mieli rysy jego pierwszych, prymitywnych przodków. Inni znowu nie przypominali ani matki, ani ojca, a jeden miał niemal ludzką postać, tyle że z długim ogonem ciągnącym się po ziemi. Wszyscy byli tchórzliwi i nieodpowiedzialni.

No a poza tym było ich tylko sześciu! I ani jeden więcej, chociaż Sigilion rozsiewał swoje nasienie wszędzie, gdzie się tylko dało, czynił to z wielką przyjemnością, ale dzisiaj nie myślało radościach, dzisiaj miotał nim gniew.

Na domiar złego te żałosne ludzkie samice z dolin okazały się bezpłodne. Jedna w drugą niezdolne do wydania na świat potomka, pewnie dlatego, że pochodziły z takiej nędznej rasy.

Myśl, że to on sam mógł być bezpłodny, nigdy nie powstała w jego jaszczurczym łbie. A już w żadnym razie by się nie domyślił, że stało się to za sprawą Madragów.

Oczywiście, w pierwszym okresie, kiedy zaczął dopiero sprowadzać tu sobie kobiety z dolin, przyszło też na świat kilka córek, ale zabijał je natychmiast po urodzeniu. Bo na co mu córki?

Teraz tego żałował. Mogły po osiągnięciu dorosłości dać mu synów. Były przecież istotami z jego krwi, więc silniejsze, ładniejsze i bardziej witalne niż, te nędzne samice z rodu ludzkiego.

Z obrzydzeniem spoglądał na łaszących się do niego synów. Nauczył ich magii, choć nie wiedział, czy to rozsądne.

O żadnych uczuciach ojcowskich do koszmarnego potomstwa nigdy nie było mowy. Matki natomiast synów rozpieszczały, zdecydowanie za bardzo, wyobrażali. więc sobie, że są prawdziwymi cudami natury. A przecież nic są. Absolutnie nie.

W pomieszczeniu dla roślin Sigilion krzyknął głośno ze strachu. Wszystkie, to znaczy prawie wszystkie rośliny zniknęły. Rzucił się do tych kilku skrzynek, które stały na swoich miejscach, i obejmował je ramionami, jakby chciał ich bronić. Nie zdołał jednak ogarnąć wszystkich i Silinowie rzucili się na resztę. Zaczęli o nie walczyć, wyrywać. je sobie i łapczywie pożerać, ogarnięci paniką. Jeden odbierał drugiemu, bili się i szamotali przy akompaniamencie dzikich wrzasków.

Dopiero gdy Sigilion wymierzył im ręką kilka potężnych ciosów, przerażeni umknęli w kąt.

- Czy to wasza robota? - wycedził przez zęby.

- Nie, nie - zapewniali.

- Dobrze, to w takim razie Madragów - prychnął Sigilion ze złowieszczym spokojem. - W jakiś sposób wyszli z zamknięcia i ukryli nasze pożywienie. Ale my ich znajdziemy i odbierzemy, co nasze. Tym razem posunęli się za daleko. Madragowie muszą umrzeć.

- Tak, tak! - wrzeszczeli radośnie Silinowie. - Chętnie wbijemy im dzidy w serca. Ugotujemy ich. Pożremy... W końcu najstarszy się opanował.

- Ale oni nie byli sami, o Wielki Ojcze. To ci obcy ich wypuścili.

- Obcy! - wrzasnął Sigilion. - Jacy obcy? Wymyślacie sobie jakieś głupstwa! To Madragów widzieliście! Nikt sil nie wedrze do mojej twierdzy!

- Ale my ich widzieliśmy, o Oślepiająca Piękności! I widzieliśmy też bestię!

- Dość już tego! Przenieście jedzenie do mojej części zamku! Tutaj nie jest bezpieczne.

Chwycili ostatnie skrzynki i wypłynęli z pomieszczenia. Silinowie bowiem nigdy nie chodzą. Oni suną, odpływają z miejsca i poruszają się niczym węgorze w wodzie. Bezgłośnie, niepostrzeżenie...

Znaleźli się w korytarzu, w którym górski. wiatr szarpał roślinki. Kiedy po chwili zatrzymali się przed siedzibą Sigiliona, wejście było zamknięte. Zamek nie reagował ani na hasła, ani na ręcznie wystukiwane kody.

Został zapieczętowany nowym magicznym kodem. Surowa twarz Sigiliona o jaszczurczych oczach stężała.

- Znowu Madragowie! Pożałują tego!

- Nie, tym razem to nie Madragowie - rzekł kobiecy glos za jego plecami.

Silinowie kręcili się w kółko. Sigilion spoglądał za siebie. Stała tam kobieta, którą... Którą już kiedyś widział. Niedawno. Bardzo atrakcyjna przedstawicielka rodu ludzkiego.

Taran! Siostra tego, który ma wielki szafir. Taran, którą Sigilion chciał wziąć jako zakładniczkę i potem wymienić za cudowny kamień.

Fala wściekłości przeniknęła go od stóp do głów. Nigdy przedtem nie został tak wyszydzony, tak upokorzony jak wtedy!

Więc to ona jest tym obcym intruzem.

Ale jak, jak ona się tu dostała?

Tę samicę chciałby mieć. Powinna odcierpieć za wstyd, na jaki go naraziła. Podporządkowałby ją sobie i wykorzystał. Płodziłby z nią dzieci. Jest córką czarnoksiężnika, więc pewnie się do tego nadaje. Potem skazałby ją na śmierć, powolną i w cierpieniach. Upuścił skrzynki i odwrócił się do niej, musiał się przepychać wśród swoich synów, którzy starali się podejść do niej pierwsi i zasłużyć na jego pochwałę za odwagę. W stosunku do dziewczyny czuli się odważni, byli bowiem przyzwyczajeni do pokory kobiet z dolin.

Ta głupia stała nieporuszona. Ale akurat w chwili, gdy już byli przy niej, z bocznego korytarza wyłoniła się jakaś postać z uniesioną wysoko ręką.

Sigilion cofnął się gwałtownie. To ten, który go pokonał! Jedyny, którego jaszczur się naprawdę lękał, jedyny, który go upokorzył. Anioł z miotającym błyskawice mieczem. Ten sam, który go oszukał i powiedział, że Madragowie zniszczyli jego rośliny... Tym razem nie miał miecza, ale blask słońca otaczał jego głowę świetlistą aureolą, widocznie i, naprawdę jest anioł. Sigilion pamiętał nauczkę, jaką wtedy dostał. Krzyknął głośno i jego poddani ucichli. Zanim zdążyli cokolwiek zrozumieć, jaszczur wybiegł z korytarza, uniósł się w powietrze i wyleciał z twierdzy.

Pojawił się jeszcze jeden człowiek. Także młodzieniec o blond włosach, który przyprowadził ze sobą groźną bestię. Bestia szczerzyła do Silinów ostre kły i ujadała jak wściekła, gotowa ich pożreć.

Zostali zdradzeni przez swego pana i mistrza. W takim razie oni też mogą uciec.

Wrzeszcząc. jak szaleni rzucili się w tył, nie znaleźli żadnego przejścia, ale to ich nie powstrzymało. Przeskakiwali ponad ścianami i zmykali do swojej części tak zwanego zamku. Ludzie nazwaliby to raczej ruiną.

Sigilion miał trudności. Wkrótce przekonał się, że za nic nie powinien był opuszczać twierdzy. Duchy nie mogły rozprawić się z nim tak, jak to uczyniły ze złymi rycerzami zakonnymi na Islandii, nie było tu też wulkanów więc nie można go było spuścić do krateru, nie mogły odebrać mu znaku Słońca, ponieważ długość jego życia od niczego takiego nie zależała.

Duchy mogły mu jednak obrzydzić życie i robiły to z prawdziwą przyjemnością.

Zaczęły popychać i potrącać Sigiliona, leciał to w jedną, to w drugą stronę, niczym przerzucana przez duchy rękawica. Uderzały go po delikatnej skórze, szarpały, ciągnęły za najszlachetniejszą część ciała, w każdym razie starały się go za nią pociągać tak, że musiał się osłaniać w najbardziej upokarzający sposób, od czasu do czasu któryś z duchów wymierzał mu cios tak silny, że biedak podskakiwał wysoko...

Nagle wydało mu się, że twierdza była najbezpieczniejszym miejscem na świecie.

W takim razie duchy pomogły mu tam wrócić. Jednym uderzeniem, które sprawiło, że zaczęło mu dzwonić w uszach, a głowa o mało nie odpadła od szyi, cisnęły go na kamienną podłogę w jego części zamczyska, pod balustradą.

Minęła dłuższa chwila, zanim doszedł do siebie. Leżał wsparty na łokciu i potrząsał głową, by zacząć myśleć przytomnie, i widział, że synowie stoją wokół niego z bardzo wieloznacznymi minami. Z rykiem wściekłości zerwał się w końcu z podłogi i zniknął w swoich pokojach.

Sigilion dawno przekroczył wszelkie granice irytacji i gniewu. Teraz pragnął tylko jednego: mordować. Wymordować tych obcych. Madragów, kobiety, które gdzieś się pochowały, a także swoje potomstwo.

A potem...

Potem chciałby wyruszyć na podbój świata. Uczynić wszystkich ludzi i wszystkie zwierzęta na ziemi swoimi niewolnikami.

17

W domu, w ogrodach Theresenhof, Nero miał prawo szukać żab, pod tym jednak warunkiem, że nie wolno mu było ich atakować. Nie robił tego, uwielbiał jednak godzi nami stać z podniesioną jedną przednią łapą, jak prawdziwy pies myśliwski, albo przestępować z nogi na nogę do póty, dopóki nie powyłaziły ze swoich kryjówek.

Teraz zobaczył, jak gromada wściekłych, wielkich żab znika za wysokim murem. Domowe żaby nigdy nie miały specjalnie imponujących rozmiarów, te jednak okazale się wielkie i silne, po prostu przerażające, nie pozwolono mu na nic zapolować i w końcu ich nie dogonił. Nero z wściekłym ujadaniem rzucił się na ścianę, skakał wysoko, by przynajmniej ostatnią ugryźć w ogon, ale na próżno, wszystkie uciekły.

Żaby w domu były właściwie z nim zaprzyjaźnione. I w żadnym razie. Zdecydowanie nie. O, Nero czul mrowienie pod skórą, skakał i łapał powietrze, rozpierało gir pragnienie polowania.

- Nie poszło to dokładnie tak, jak się spodziewaliśmy - rzekła Taran do Uriela i Villemanna.

- Zapomnieliśmy, że to gady i potrafią się wspinać po ścianach - rzekł Villemann. - I że Sigilion umie latać. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że tata i Dolg są przygotowani na zmianę planu.

- Pójdziemy teraz normalną drogą - powiedział Uriel.

- Szkoda tylko, że nie dotrzemy do regionów Sigilioni. Nie znamy magicznego kodu.

- Madragowie znają - uspokoił go Villemann. - To oni go skonstruowali.

Zabrali ze sobą bardzo podnieconego psa i weszli drzwiami, których przedtem używali Móri i Dolg. Minęli Salę Pamięci z zabalsamowanymi królami.

Uriel zatrzymał się przed ogromnym smokiem z kamienia.

- Zastanawiam się, czy ma on jakieś magiczne właściwości - mruknął.

Pozostali zatrzymali się również.

- Nie sądzę - rzekł Villemann, dotykając bóstwa. - Poza tym niebieski kamień w ogóle nie zareagował, kiedy weszliśmy do tego pomieszczenia.

- Na królów też nie reaguje?

- Nie chcę sprawdzać - odparł Villemann. - Trzeba go oszczędzać, jak tylko można, kiedy w pobliżu znajduje się tyle zła. W ogóle nie wolno mi go wyjmować ze skórzanego woreczka.

- Skóra chyba nie chroni przed taka, siłą jak Sigilion - zaniepokoiła się Taran.

- Ojciec i Dolg włożyli do woreczka osłaniające go runy - wyjaśnił Villemann. - Znajduje się w nim mnóstwo znaków gwarantujących powodzenie.

- No tak, w takim razie najlepiej, żeby kamień pozostał na swoim miejscu.

Opuścili ponure pomieszczenie, w którym martwi Silinowie wpatrywali się w nich pustymi oczyma. Villemann mógłby przysiąc, że te oczy śledzą każdy jego ruch.

Wyszli do hallu przed wielkimi drzwiami i zaczęli wchodzić po schodach. Wiedzieli, że ich przyjaciele rozlokowani są w strategicznych punktach, nie mieli jednak pojęcia, gdzie dokładnie. Ich zadaniem było wziąć na siebie pierwsze uderzenie i wytrącić Silinów z równowagi. Nie spodziewali się jednak takiego obrotu spraw, do jakiego doszło. Reszta wciąż czeka, by przystąpić do akcji... Trzeba się dobrze zastanowić, jak to zrobić.

- Pragnę, by pojawił się tutaj któryś z Madragów - po wiedział Villemann bardzo wyraźnie.

Natychmiast z cienia wyłonił się Tich. Wprowadzili go w sprawę, wyjaśnili, że Silinowie zabarykadowali sio w swojej części twierdzy i że potrzebny jest teraz magiczny kod, otwierający ich zamki.

- Ten kod nie jest magiczny - wyjaśnił Tich ze śmiechem. - Został stworzony na normalnych zasadach technicznych. Ale czy naprawdę chcecie tam wejść? Sami?

- Nie, nie, inni też powinni z nami pójść, chociaż wy, Madragowie, raczej nie. Wy powinniście stanowić rezerwę i uderzyć w razie, gdyby nam się nie powiodło.

- Rozumiem. Tak, Sigilion zrobi z pewnością wszystko, by nas, Madragów, unicestwić i, niestety, ma na to dość siły. Ale będziemy czekać... Powiedzmy w Sali Pamięci.. Zgadzacie się?

- Znakomicie! W takim razie umowa stoi, gdyby nam się nie udało, musicie wkroczyć do akcji. Pamiętajcie tylko, gdzie została ukryta lina, żebyście mogli się stąd wydostać.

- Tak, wiem o tym. Czy mam wezwać waszych przyjaciół?

- Wszystkich. Nikt się na nic nie przyda poza centrum twierdzy zwłaszcza teraz, kiedy pierwszy plan się nie po wiódł.

Tich skinął głową.

- Postarajcie się tylko odciąć Sigilionowi możliwość ucieczki. Nie wolno dopuścić, by się w razie czego wy mknął.

- Będziemy pamiętać. Ale... Na zewnątrz znajdują się przecież duchy.

Wkrótce zebrali się znowu wszyscy razem, ludzie i Madragowie.

- Teraz musimy improwizować - rzekł Móri - Pozwólcie mnie i Dolgowi zająć się Sigilionem. Wszyscy pozostali plus Nero powinni się koncentrować na jego bękartach.

Bękarty? Czy liczących sobie po trzysta lat starców można tak nazwać? Żabie bękarty?

Gdyby Sigilion i jego synowie nie byli do tego stopnia przesyceni złem ani tacy zadufani w sobie, pewnie wielu członków grupy odczuwałoby współczucie dla ich samotności i izolacji. Nie mogli im jednak wybaczyć tego, co zrobili Madragom, a takie dziewczętom ze wsi.

Dolg znaj dowal się w trudniejszej sytuacji niż inni. On absolutnie nie mógł nikogo zamordować. Ale w takim razie, jak unicestwić tych siedmiu? Powinni przecież zniknąć z powierzchni ziemi, zresztą nic mogą żyć przez całą wieczność. Czyż i tak długością ich życia nie dałoby się obdzielić wielkiej liczby ludzi?

Inna sprawa z Madragami. Oni zasłużyli sobie na to, by choć trochę pożyć w lepszych warunkach, bardziej normalnie po tych trwających tyle wieków cierpieniach.

Ale ludzie nie mogli im ofiarować normalnego życia. W najlepszym wypadku Madragowie zostaliby schwytani i pokazywani w wędrownych cyrkach. W najgorszym byliby narażeni na prześladowania ze strony ludzi, przestraszonych, bo niczego nie rozumiejących. A człowiek, który boi się nieznanego, skłonny jest do nienawiści i okrucieństwa. jest takich ludzi na świecie aż nadto wielu.

Madragowie złamali tajemniczy kod, a potem pospiesznie zniknęli na schodach wiodących w dół.

- Nero, bądź ostrożny - mruknął Villemann. - Twoje wielkie żabska mogą cię zagryźć. Nie sądzę, by pluły trucizną podobnie jak Sigilion, ale są naprawdę niebezpieczne. Nie pozwól, by cię dopadły.

Nero, który teraz rozumiał wszystko, co do niego mówiono, odparł w myśli: „Bądź spokojny! Dobrze wiem, co robię. Powiedz, mi tylko, czy mnie wolno gryźć te bestie?”

- Wolno ci - zgodził się Villemann.

Pies rozglądał się za swoim panem, Dolgiem, wiedział jednak, że teraz towarzyszyć mu nie może. Dolg miał do wypełnienia swoje zadanie, Nero swoje.

Do tajemniczych pomieszczeń Sigiliona wkroczył bardzo dumny pies.

Wszystkich zaskoczył przepych pierwszej sali, prawdo podobnie tej, w której jaszczur przyjmował swoje kobiety, tutaj spędzał z nimi noce. Jak zdołał zgromadzić tyle pięknych rzeczy? Część pochodziła z pewnością z dawnego zamku, który stal nad morzem, złoto, perły i inne szlachetne materiały. Wiele jednak musiało pochodzić z dalszych stron, ze świata ludzi. Ściany zostały pokryte migotliwymi mozaikami, stoły, krzesła i miejsca odpoczynku, wszystko w najlepszym gatunku. Jedynym, który mógł to wszystko zgromadzić, był oczywiście sam Sigilion. Musiało się to do konać podczas niezliczonych złodziejskich wypraw do Indii, bo sala urządzona została wyraźnie w stylu orientalnymi z takimż przepychem.

Z żalem stwierdzali jednak, że wiele rzeczy zrabowano ze zniszczonej osady Madragów. Mieli szczerą nadzieję, iż przyjaciele odzyskają swojo, własność teraz, kiedy walka dobiegnie końca.

Choć przecież może się zdarzyć i tak, że wszyscy padną w tej walce, a wtedy Sigilion stanie się właścicielem obu szlachetnych kamieni.

Nie, nie wolno do tego dopuścić!

Gdzie się pochowały bestie? Sądząc po liczbie paradnych drzwi wiodących z tej sali, musiało się tu znajdować wiele pokojów.

Nikt z grupy nie powinien by, ani na chwilę zosta, sani. Zawsze musiało być co najmniej dwoje. Móri podjął się, że to on sam odetnie Silinom drogę ucieczki zarówno w górę, jak i w dół, zamierzał zabrać ze sobą Rafaela i zamknąć wszystkie wyjścia za pomocą magicznych run. Jedyna droga, która miała pozostać otwarta, to ta, którą dopiero co przyszli, i tej strzegli Taran z Urielem. Sami przecież musieli zachować dla siebie drogę powrotu. Móri świadomie wybrał Uriela, wiedział bowiem, że Sigilion lęka się byłego anioła stróża bardziej niż wszystkich innych w grupie razem wziętych.

Gdyby tylko wiedział, jakim łagodnym stworzeniem jest Uriel! A przede wszystkim, że nie ma już teraz niebezpiecznego ognistego miecza.

Natomiast Móriego i Dolga Sigilion nie znal. Jeszcze nie. Znajdowali się na Islandii w czasie, gdy Taran i inni spotkali jaszczura.

- Chodź, Rafaelu - rzeki Móri. - Teraz odetniemy im wszystkie drogi ucieczki.

Otworzył pierwsze drzwi. Weszli do niewielkiej izby wypełnionej cennymi przedmiotami zwalonymi na stosy.

- Smok gromadzi skarby - mruknął do Rafaela.

- Owszem, owszem - potwierdził młodzieniec. Bardzo się cieszył, że ma za szefa samego czarnoksiężnika. Czul się przy nim bezpieczny.

Z izdebki wiodły tylko jeszcze jedne drzwi i Móri je otworzył, przygotowany na to, że spotka Sigiliona. Na to jednak, co naprawdę zobaczył, przygotowany nie był. Z izby wionęło chłodem i zapleśniałą wilgocią. W środku panowały ciemności i przenikliwe, mokre zimno. Obaj, zaskoczeni, przystanęli w drzwiach.

Móri popatrzył na Rafaela.

- Jaszczury. Gady. Tutaj jest ich prawdziwa siedziba. Te piękne sale to tylko po to, by imponować... i może po to, by czarować kobiety. Myślę, że dla Sigiliona wartość przedstawia jedynie Sala Pamięci królów. Jest też możliwe, że bastardzi chcieli trochę ludzkiego komfortu. Chodź, wracamy! Myślę, że istnieje tu zbyt wiele wejść, byśmy mogli zamknąć je wszystkie. Spróbuję posłużyć się runą działającą na odległość, to jedyna szansa. Potem sprawdzi my pozostałe drzwi.

Wrócili do towarzyszy i zdali sprawę ze swego taska kującego odkrycia.

- Szkoda, - westchnął Villemann. - Oni mogą się ukrywać, gdzie tylko Sigilion sobie zażyczy.

Madragowie przynieśli swoje tajemnicze zbiory ostrych, narzędzi i uzbroili swoich nowych przyjaciół, siebie zresztą również. Były to skomplikowane proce i groźne dla życia noże, bagnety i inne. Madragowie natomiast ze zdumieniem oglądali. pistolet Villemanna, jedyną broń palną, jaką ludzie mieli przy sobie. I tylko Villemann miał prawo się nim posługiwać, pozostali brzydzili się takimi wynalazkami. Wszyscy jednak przyznawali, iż świadomość, że Villemann go ma, daje im poczucie bezpieczeństwa. To podwójna moralność, zdawali sobie z tego sprawę, ale specjalnie ich to nie martwiło.

Móri jednak zawarł umowę ze swoim młodszym synem: Wolno mu wystrzelić tylko raz. W naprawdę ostatecznej potrzebie, gdyby czyjeś życic było zagrożone. O żadnej strzelaninie nie chciał nawet słyszeć, powinni walczyć z Silinami po rycersku. Pistolet oznaczał zbyt wielką przewagę nad wrogiem.

Chociaż Villemann pragnąłby pozwolenia na siedem kul, po jednej dla każdego Silina, to uznał argumentacji ojca za uzasadnioną. Naprawdę walka honorowa jest tu bardziej na miejscu.

Choć wszyscy wątpili, czy Silinowie potrafią walczyć honorowo.

Kiedy Móri i Dolg wrócili, nikogo ani niczego nie zauważywszy, poszukiwanie Silinów zlecono Nerowi.

On przyjął to z ogromna, dumą, włożył w działanie cale serce. Węszył zaciekle, potem ruszył jakimś tropem, wkrótce jednak zawrócił. Tam nie chciał iść za żadną cenę, ślad prowadził do wielkiego szybu.

- Sigilion - mruknął Dolę. - Poszukaj innego tropu, Nero!

Wreszcie Nero zwęszył swoje ulubione żaby (tak określał Silinów Villemann, znal bardzo dobrze swego czworonożnego przyjaciela i wiedział, o czym teraz myśli).

Sam Villemann o mało nie został przewrócony, kiedy Nero szarpnął gwałtownie.

- Spokojnie, piesku! Spokojnie! Nic przesadzaj, oni mogą się czaić wszędzie!

Nero opanował się. Nie ulegało jednak wątpliwości, że chciałby się przedostać na drugą stronę drzwi, przed którymi zatrzymał się i ujadał wściekle.

- To jedyne drzwi, przez które jeszcze nie przechodziliśmy, nie ma już na co czekać. Idź za nim, Rafaelu - polecił Móri. - My z Dolgiem pójdziemy tamtym tropem, który Nero wskazał, a który prowadzi do Sigiliona. A zresztą, nie! Zaczekajcie! To nie byłoby sprawiedliwe. My z Dolgiem nie musimy chodzić razem, podczas gdy wy pozostajecie bez ochrony. Rafaelu, pójdziesz ze mną, a Villemann będzie towarzyszył Dolgowi. Zwłaszcza że Villemann opiekuje się szafirem. On potrzebuje większego zabezpieczenia niż wy. Tak właśnie zrobimy, a już wy sobie jakoś poradzicie.

Specjalnie powiedział, że to właśnie ze względu na szafir chce mieć tam Dolga. Villemanna tak łatwo zranić, taki jest dumny i uważa się za niemal równego ojcu i bratu.

Dobrze jednak było mieć ze sobą Dolga.

Obaj bracia i ich ukochany pies weszli do tej jedynej sali, której dotychczas jeszcze nie badali, a nie ulegało wątpliwości, że sześciu Silinów tutaj znalazło ostateczne schronienie. Wszystkie pokoje tak pięknie wyposażone w drogie przedmioty Silinowie zdążyli zabrudzić, zniszczyć i zrujnować. Ich poczucie piękna nie miało chyba czasu się rozwinąć.

A poza tym rozsiewali wokół siebie smród, cuchnęło, przy nich jak w chlewie.

Chłopcy nie mogli zbyt długo się nad tym zastanawiać Nero bowiem wiedział, dokąd zmierza. Zniknął w najbardziej chyba zabrudzonej sypialni, w której łóżka dosłownie się uginały od jakichś porzuconych gratów i której nigdy pewnie nie sprzątano. Porządkiem w twierdzy zajmowały się najwyraźniej kobiety, ale Silinowie nie mieli chyba do nich takiego pociągu jak ojciec. Dolg i Villemann odnosili wrażenie, że owe nieszczęsne wiejskie dziewczyny gotowe były zrobić wszystko, byle tylko, uniknąć zalotów ze strony tych trzystuletnich dziadów.

Obaj młodzi ludzie rozumieli je bardzo dobrze.

Nero ujadając jak szalony wsunął łeb pod jedno z łóżek, natychmiast jednak stamtąd wyskoczył, wyjąc z bólu.

- Bądź ostrożny, stary! Chyba cię żaden nie ugryzł?

Nie, pies został tylko kopnięty, ale musieli go trafić w nos, bo wył rozpaczliwie. Villemann wpadł w gniew i z rozmachem tez kopnął na chybił trafił pod łóżko. Zbyt głęboko nie sięgnął, ale wystarczająco, by jeden z ukrywających się tam Silinów mógł go złapać za nogę. Nieoczekiwanie szarpnięty Villemann przewrócił się i natychmiast został wciągnięty do wężowego gniazda.

Na szczęście Dolg zdołał go chwycić za rękę i ciągnął z powrotem. Villemann znalazł się na tyle głęboko poci łóżkiem, że groziło mu poważne niebezpieczeństwo, obaj z Dolgiem najbardziej obawiali się trujących ukąszeń Silinów, więc Dolg szarpnął tak gwałtownie, iż razem z Villemannem wytaszczył spod łóżka również jednego Silina. Był niezbyt duży, bardziej przypominał człowieka niż jaszczura, ale wyglądał obrzydliwie.

Wrzeszczał ze strachu i próbował gryźć obu młodych ludzi, ciął kłami na wszystkie strony, aż w końcu musiał puścić stopę Villemanna. Pięciu pozostałych rozpierzchło się tymczasem na wszystkie strony niczym spłoszone kury. Wszyscy gnali ku drzwiom, ostatniego Nero trzymał za nogę.

- Świetnie, Nero! Nie puszczaj go! - wołał Villemann. - Nie! - krzyknął Dolg bez tchu. - Puść, Nero! Pozwól mu odejść!

Pies, głęboko rozczarowany, musiał ustąpić. Silin rozcierał obolałą stopę, wyposażoną w szpon, a potem parskając i warcząc pokuśtykał ku drzwiom.

- Dlaczego? - zapytał Villemann również rozczarowany.

- Z dwóch powodów - odparł Dolg. - Co byśmy z nim zrobili, gdybyśmy go wzięli do niewoli? A po drugie, mam paskudne podejrzenia, że one są cale trujące, nie tylko ich ukąszenia.

- Dobry Boże - szepnął Villemann wstrząśnięty. - Nero, mogę cię obejrzeć? Ugryzłeś tego potwora? Dokładnie zbadał zęby Nera.

- Nigdzie nie widzę śladów krwi ani niczego zielonego, nie wiadomo zresztą, jakiego koloru jest to, co płynie w ich żyłach. Nie, chyba nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Myślę, ze one mają bardzo grubą skórę.

- Chodź, rozejrzymy się za nimi!

Biegnąc, myśleli obaj o tym samym: Jak - zdołają pokonać Silinów? Skoro nie można ich zabić, nie można ich też uwięzić ani się do nich zbliżać?

Pierwsze plany były traktowane idiotycznie serio, miały rozwiązać wszelkie dylematy. Ale, z drugiej strony, to nie plany były idiotyczne, to Silinowie okazali się przebieglejsi.

Chociaż teraz i Villemann, i Dolg wiedzieli, że to akurat powinni byli brać pod uwagę.

Tkwili po uszy w kłopotach.

Villemann zapytał z nerwowym uśmiechem:

- Kiedy wyciągałeś mnie spod tego łóżka, to chodziło ci bardziej o mnie, czy o szafir?

Dolg zatrzymał się w drzwiach. Przez chwilę zastana wiał się, jak to było naprawdę.

- Wiesz co, braciszku? Właściwie na chwilę całkiem za pomniałem o szafirze!

Położył rękę na ramieniu Villemanna.

Ten uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Dziękuję ci, bracie - rzeki radośnie.

18

W dziwnym mrocznym, zielonkawym świetle, panującym w twierdzy, Móri i Rafael biegli do Ticha, najbliżej nich znajdującego się Madraga, by go poprosić o pożyczenie latarki. Zastała tak skonstruowana, że odbijała światło, zwiększając dzięki temu jego siłę. Ponadto można było ograniczyć jej zasięg i skierować dzięki temu silny strumień w miejsce, które chciało się akurat lepiej oświetlić.

- Niewiarygodnie uzdolnieni są ci nasi Madragowie - zauważył Móri. - Pospiesz się teraz! I uważaj na Silinów!

Rafael obiecał, że będzie ostrożny, i zniknął.

Móri, czekając na niego w zielonkawym mroku, myślał, jak chętnie miałby teraz u swego boku Dolga. Musieli się jednak rozdzielić, by obie grupy dysponowały podobną siłą. Sigilion posiadał bez wątpienia zdolności magiczne, a sposób, w jaki Silinowie skuli obu czarnoksiężników, świadczył, że im także ta sztuka nie całkiem jest obca.

Poza tym wyglądało na to, że Rafael nieźle się czuje podczas tej wojennej wyprawy na Wschód. Sprawiał wrażenie spokojniejszego, silniejszego i bardziej pewnego siebie. Nie był już tak melancholijnie pogrążony w okropnych wspomnieniach o Wirginii von Blancke.

Jakby wiedział, że ma tu do wypełnienia zadanie.

A zatem... Nic ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Dlaczego Móri tak często marzyło tym, by Uriel, jego przyszły zięć, zachował chociaż część swoich niezwykłych umiejętności? Uriel był silny, zarówno ciałem, jak i duchem, gdyby jednak miał jeszcze swój ognisty miecz, Taran byłaby bardzo dobrze chroniona przez cale życie.

Ale chyba to zbyt wielkie żądania wobec wysokich sfer.

Rafael wrócił z latarką oraz życzeniami powodzenia i błogosławieństwem Ticha na dodatek.

- Teraz ponownie wejdziemy w mrok - rzekł Móri.

Znowu więc stanęli przed drzwiami i poczuli ów nieprzyjemny, wilgotny chłód przenikający do szpiku kości, raz jeszcze zaatakował ich wiejący z dołu wiatr. Dzięki latarce widzieli teraz lepiej. Dostrzegali szyb obok wejścia oraz kamienny most wiodący na drugą stronę góry, gdzie ciągnęły się w nieskończoność tajemnicze przejścia pomiędzy szaroczarnymi skalami.

- Sigilion! - zawołał Móri, a echo jego głosu długo jeszcze odbijało się od zimnych skal. - - Sigilion, wychodź! Nie możesz się ram ukrywać przez całą wieczność! Postanowiliśmy tu czekać, dopóki nie będziesz musiał wyjść. Dopóki nie zabraknie ci jedzenia.

Nikt nie odpowiadał. Gdzieś w głębi szybu kapała woda. Móri skierował latarkę w dół stwierdził, że głębia pod nimi jest niemal bezdenna.

- On siedzi w jednym z przejść - szepnął Rafael. - Z pewnością ma tu i tam jakieś tajemnicze schowki.

- Myślę, że nie - odparł Móri. - Zdaje mi się, że słyszałem dopiero co spadający kamień gdzieś niedaleko. Sigilion! - krzyknął znowu. - Czy wiesz, co moi synowie przynieśli do twierdzy? Jeden z nich ma przy sobie szafir, a drugi czerwony farangil. Chodź tui spróbuj im je odebrać!

- Chyba uzna, że to zbyt niebezpieczne - - szepnął Rafael przestraszony.

- On jest chciwcu. Przyjdzie, zobaczysz. A naszą rzeczą będzie nie dopuścić go do Villemanna i Dolga.

Zdaniem Rafaela nie była to zbyt radosna perspektywa, milczał jednak.

Czekali. W końcu z dołu doszły ich jakieś ostrożne szmery. jakby coś szorowało o skalę.

Móri oświetlił szyb latarka, jasna plama przemykała po kamiennych ścianach niczym zajączek świetlny. Zatrzymała się.

- On tam jest - szepnął Rafael podniecony.

I wtedy zobaczyli Sigiliona. Głęboko w dole biegał po murze jak jaszczurka, którą przecież był. Zatrzymał się, kiedy plama światła na nim spoczęła, i przez chwilę wydawało się, że zacznie z powrotem uciekać na dół. Móri natychmiast zgasił światło i już nie widzieli tej połyskującej zielonkawo istoty, mocno uczepionej muru.

- Wracamy - rzekł Móri szeptem. - Poczekamy na niego po tamtej stronie drzwi.

Nie zamknęli ich za sobą. Zaczaili się po prostu i czekali.

W twierdzy panowała cisza. Nie wiadomo, co działo się z innymi, w pobliżu nie było nikogo. Rozległ się tumult, kiedy Silinowie próbowali się przedrzeć przez blokadę Taran i Uriela, a potem zbieganie po schodach, gdy Dolg i Villemann ich gonili. Nero wył!

Potem wszystko ucichło, najwyraźniej wszyscy opuścili już górne piętro, wszyscy z wyjątkiem ich dwóch i Sigiliona.

Czekali. Po chwili znowu zapalili latarkę.

Czas płynął.

W końcu zaczęli się niepokoić. Uchylili nieco drzwi, ale niczego nie dostrzegli. Absolutnie niczego. Światło latarki padało na puste skalne ściany. Gdzieś w dole woda skapywała melancholijnie do jakiejś podziemnej sadzawki.

Właściwa siedziba dla jaszczura. Sigilion miał podwójną naturę. Czul się bardzo dobrze w urządzonych z przepychem, w jakim lubują się ludzie, salach i pokojach, czasami jednak potrzebował odmiany i zaspokojenia innych pragnień. Chronił się wtedy w wilgotnych, zimnych, oślizgłych dziurach w ziemi.

Bękarty zdawały się woleć bardziej wyrafinowany styl życia.

- Co teraz zrobimy? - zapytał Rafael.

Móri westchnął. Wszystko wokół cuchnęła Sigilionem, nieludzkim stworzeniem, które zdawało się w ogóle nic mieć w sobie ani odrobiny dobra.

- Myślałem, że bliskość szlachetnych kamieni zwabi go do nas. Ale nie, jest bardziej przebiegły, niż myślałem. Wie, że w tej jamie nic mu nie możemy zrobić.

Rafael spoglądał w ciemny szyb i wiedział, że Móri ma rację. Zadrżał z chłodu i obrzydzenia. Sigilion mógł się tu taj ukryć w każdej szczelinie, w każdym ciasnym przejściu. Potrafił chodzić po pionowych ścianach i nawet gdyby mieli tę linę, którą Dolg dostał od elfów, i gdyby mogli się na niej spuszczać w dół, to i tak by go nie złapali, bo poruszał się zbyt zwinnie. Zanim zdołaliby przesunąć linę tam, gdzie się znajdował, on już dawno by im uciekł w inne miejsce.

Z westchnieniem rozczarowania zamknęli drzwi oddzielające ich od tej wilgoci i ciemności. Przegrali starcie z Sigilionem. Teraz należało się zastanowić nad tym, co począć z jego bękartami.

Chociaż oni akurat byli mniej groźni. Ci starcy nigdy nie opuszczą twierdzy, więc...

Rozmyślania Móriego przerwał jakiś odległy krzyk. Popatrzyli z Rafaelem po sobie.

- Skąd...?

- Piętro pod nami - rzeki Rafael. - To Taran.

- Boże, dopomóż nam! Co się mogło stać?

Pobiegli do górnego hallu.

Znowu usłyszeli krzyki, tym razem bardziej wyraźne.

- Ojcze, pomocy! On porwał Dolga i Villerrianna! On? Sigilion? zastanawiał się Móri, zbiegając ze schodów.

- Jacy my jesteśmy głupi! - wykrztusił. - Przecież on na pewno ma mnóstwo dodatkowych wyjść z lochu. Na niższych poziomach.

To mój błąd, myślał czarnoksiężnik zrozpaczony. Sam mu podpowiedziałem, by schwytał moich synów, a zdobędzie kamienie. O, mój Boże, teraz już za późno!

Reszta znajdowała się w Sali Pamięci, naprzeciwko wiodących do niej drzwi. Taran i Uriel stali bezradni, nie wiedząc, co robić. Uriel trzymał na smyczy ujadającego Nera. Dzięki Bogu chociaż za to, pomyślał Móri. Sigilion szybko by z nim zrobił koniec, gdyby tylko Nero się do niego zbliżył.

Nieco w głębi sali zobaczył swoich synów.

- O nie, tylko nie to - - jęknął bezradnie.

Nie tak dawno on sam znajdował się w sytuacji Dolga i Villemanna. Obaj leżeli na podłodze przykuci magicznymi kajdanami, schwytani przez podstępnych Silinów, którzy stali teraz przezornie ukryci za plecami Sigiliona. Ich jedynym postrachem był Nero. Władca jaszczurów stal pochylony nad obydwoma synami Móriego, z szyderczym uśmiechem, gotowy do ataku. Nic wiadomo, czy interesowały go tylko szlachetne kamienie, czy też najpierw chciał zamordować obu młodzieńców.

Poprzednim razem Villernann za pomocą magicznego kamienia uwolnił ich z kajdan. Teraz nikt nic by! w stanie zbliżyć się do klejnotów. Nikt oprócz Sigiliona.

Móri zachował dość rozsądku, by nie rzucić się na jaszczura. Bał się jego trującego jadu.

Rozmyślał natomiast gorączkowo, jak sio wydostać z tej matni. Sigilion z pewnością - widział, że przyszli obaj z Rafaelem, ale się nimi nic przejmował.

Magia, czarodziejskie zaklęcia... Którym z nich powinienem się posłużyć? Trzeba myśleć szybko! Tu wystarczy kilka sekund, a zostanę pozbawiony synów.

Czarna magia. Najczarniejsza! Nigdy jej nie stosowałem, ale teraz konieczność mnie zmusza.

- Sigilion!

Krzyk sprawił, że Silinowie spojrzeli w jego strony. Móri wyciągnął ku nim rękę z czarodziejską runą i wyrecytował formułkę tak obrzydliwą, że Taran, która ją zrozumiała, zadrżała ze zgrozy. Nie, ojcze, nie ta!

Sigilion jednak był silniejszy, niż można oczekiwać. Owe unicestwiające, śmiertelne słowa, które wypowiadał Móri, a także straszna runa, którą trzymał przed jaszczurem, sprawiły jedynie, iż Sigilion uskoczył pod ścianę. Upadł tam na ziemię, ale natychmiast się pozbierał i z żądzą mordu w wąziutkich niczym szparki oczach zwrócił się do maga.

Wargi potwora drgały. Móri poczuł uderzenie w pierś, od którego zaparło mu dech. Ze wszystkich sit starał się utrzymać na nogach i wciąż recytował zaklęcia. Te zaklęcia, których nigdy nie miały wypowiadać jego usta.

Jeszcze raz Sigilion skulił się pod ścianą, jak trafiony śmiertelnym ciosem. Taran i Uriel podbiegli do skutych kajdanami braci, żeby ich uwolnić, ale sześciu Silinów czuwało. Uriel oddał Nera pod opiekę Rafaelowi, teraz zaś wołał do młodego poety, by spuścił psa z uwięzi. Natychmiast jednak pożałował i zdążył zmienić polecenia. Nie chciał narażać życia Nera, poza tym on i Taran nie byli w stanic nic poradzić na czary, którymi zostali spętani Dolg i Villemann.

Rafael musiał użyć wszystkich sił, by zatrzymać Nera, i właśnie wtedy Uriel uświadomił sobie, iż mimo wszystko powinna poszczuć Silinów psem, że tylko to odstraszy ich od leżących na ziemi braci i będzie można wyjąć oba szlachetne kamienie, które potrafią zlikwidować magiczne kajdany.

Pan Silanów był mocno oszołomiony zaklęciami Móriego i nie panował nad sytuacją. Czarnoksiężnik jednak też czul się nie najlepiej, Sigilion należał do potężnych magów, rozporządzał większą siłą, niż Móri się spodziewał.

W końcu jednak jaszczurzy król zaczął tracić nad sobą kontrolę i sięgał po mniej wyszukane metody. Kiedy Móri zbliżył się do niego z kolejnym zaklęciem, wznosząc nad głową inną z magicznych run, Sigilion splunął w niego strumieniem trującej śliny.

Na szczęście Móri zdążył uskoczyć w bok, trucizna spadła na podłogę i wypaliła w niej wielką dziurę.

- Matko Boska - szepnął Rafael blady jak ściana. Taran czuła, że za chwilę zemdleje.

Popis Sigiliona jednak rozgniewał Móriego, to dodało mu sit. Gwałtownie wyciągnął rękę i z jego palców pomknęły ku Sigilionowi błyskawice. Ten, przerażony, odwrócił się i ruszył pędem przez sale, zostawiając więźniów na podłodze, za to z depczącymi mu po piętach Silanami, którzy za wszelką cenę starali się ukryć za plecami swe - go pana i władcy, Sigiliona z jaszczurczego rodu.

Wszyscy razem schronili się w Sali Pamięci za pomnikiem bóstwa, owego ogromnego smoka na olbrzymim postumencie.

- Oni go dotykają - szepnęła Taran. - Proszą go o wsparcie.

Móri nie wiedział, co robić. Nie miał już więcej czarodziejskich run, wykorzystać swoje najsilniejsze, te znienawidzone, którymi nie zamierzał się nigdy posługiwać, a które i tak na niewiele się zdały.

I niewiele też pomogło to, że Taran, Uriel i Rafael podbiegli do leżących na ziemi braci, żeby ich uwolnić. To Sigilion wygrał ten pojedynek, ponieważ Sigiliona nie można zabić. On będzie powracał za każdym razem, a kiedy już uda mu się zdobyć panowanie nad światem, biada wszelkiemu żywemu stworzeniu.

Nagle drgnęli od jakiegoś okropnego huku.

Bóstwo, pomyśleli przerażeni ludzie. Bóstwo się poruszyło!

Czy rzeczywiście Sigilion ma aż taką władzę? I czy to bóstwo żyje?

Potem wydarzenia potoczyły się straszliwie szybko.

Usłyszeli okropny krzyk przerażenia, kiedy bóstwo, czyli wielki, obojętny smok, pochyliło się naprzód i wszyscy Silinowie legli pod ciężarem ogromnego postumentu.

Ludzie mimo woli przesłonili twarze i uskoczyli w bok tak, ze nie widzieli ostatecznego upadku posągu. Dostrzegali jednak sterczące to tu, to tam z gruzów ręce i nogi Silanów. Nie ulegało wątpliwości, że zostali przywaleni i unicestwieni.

Pozostawała tylko jedna mała wątpliwość: Akurat kiedy odwracali się w bok, zdążyli dostrzec jakiś gwałtowny ruch Sigiliona. Czyżby zdołał umknąć?

Chyba nie.

Powoli prostowali plecy i oddychali z ulgą. Jak doszło do katastrofy?

Odpowiedź nadeszła niezwłocznie.

Spoza leżącego w gruzach posągu bóstwa wyłoniły się cztery sylwetki Madragów.

- A może nie powinniśmy byli tego robić? - zapytała Misa niepewnie. - Nie chcieliśmy mordować, ale...

- Och, Misa - rzeki Móri z ulgą. - Nigdy nikomu nie byłem tak wdzięczny jak wam teraz! Dzięki wam za życie obu moich synów! Dziękuję, dziękuję! Mam odwagę sądzić, że życie moich chłopców jest więcej warte niż Silanów.

Wielcy, silni, sympatyczni Madragowie, myśleli ludzie. Obejmowano się nawzajem, dziękowano ze łzami w oczach, w końcu obaj młodzieńcy zostali uwolnieni za pomocą szafiru i wszyscy byli gotowi opuścić makabryczne zamczysko.

Madragowie przeszli się jeszcze przez wewnętrzne sale, by przejrzeć rzeczy, które zostały skradzione w ich starej ukochanej osadzie. Inne przedmioty zostawili na miejscu.

- Znajdują się tu nieprzebrane skarby - rzekł Móri. - Sądzę jednak, że nie będziemy tego rozgłaszać. Nie ma potrzeby, by mieszkańcy dolin organizowali wyprawy po nie. Zawiadomimy ich tylko, że straszny smok nie żyje. Ta twierdza zaś jest tak przeniknięta złem, że najlepiej się stanie, jeśli popadnie w zapomnienie.

Umilkł pogrążony w marzeniach czy raczej w przewidywaniu przyszłości.

Widział oczyma wyobraźni bardzo dziwne rzeczy. Ludzi, którzy nastaną za setki lat, ogarniętych potrzebą wspinania się na te wysokie, dzikie szczyty. Widział ich również docierających tu z powietrza...

Tej ostatniej wizji jednak nie pojmował.

W euforii spowodowanej ulgą, że najgorsze już za nimi, spuszczali na dół zarówno przedmioty, jak i osoby. Wciąż jeszcze było jasno, ale dzień dobiegał kresu i należało się spieszyć. Skończyli raz na zawsze z twierdzą Sigiliona.

Ludzie mieli sporo wyrzutów sumienia. Radzi wprawdzie, że nie musieli zabijać.., ale poczucie, że zepchnęli ten ponury obowiązek na Madragów, nie dawało im spokoju. Przecież Madragowie to bardzo wrażliwe istoty i też nie lubią odbierać życia.

Taran zwierzyła się z tych rozterek Misie, a ona zrozumiała.

- Nie trzeba się tym przejmować - powiedziała. - Cieszymy się, że mogliśmy pomóc. I że uratowaliśmy twoich braci.

Taran kiwała głową, ale musiało minąć wiele czasu, zanim była w stanie przestać myśleć o wydarzeniach w twierdzy Sigiliona.

Villemann nalegał, by mógł zsunąć się w dół jako ostatni.

- Skoro już wszystko za nami - śmiał się - to ja chciałbym podjąć się najmniej wdzięcznego zadania i ostatni opuścić nieprzyjemne miejsce. Chcę przeżyć ten dreszczyk emocji, jaki daje uczucie, że za naszymi plecami nie ma już nikogo, kto by w razie czego chronił.

- Rozumiem - uśmiechnął się Móri. - Skoro więc nalegasz...

Kiedy już wszyscy znaleźli się na dole, a w przejściu został tylko sam Villemann, wychylił się przez mur i zawołał:

- Zegnaj, twierdzo strachu! Wstrzymajcie oddech, bo oto nadchodzi bohater!

Wiatr zagłuszał jego glos tak, że zgromadzeni na dole słyszeli jedynie pojedyncze słowa, nie rozumiejąc sensu okrzyku. Machali do niego wesoło wszyscy: ludzie, duchy i Madragowie. Duchy bowiem przybyły, by gratulować swoim protegowanym.

Tak więc Villemann znowu dyndał pomiędzy niebem a ziemią. Kilku mężczyzn naciągało linę tak, by chłopiec nie uderzał ciałem o skaty.

- A jakim sposobem ściągniemy linę na dół? - zapytał Chor.

- Całkiem zwyczajnie - odpowiedział Móri. - To lina elfów i odczepi się sama, kiedy tego zapragniemy.

Chor skinął głową. Z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, że bardzo pragnie mieć taką linę na własność.

- Spójrzcie! - krzyknął nagle Uriel.

Wszyscy poszli za jego wzrokiem i również wydawali z siebie okrzyki zgrozy. Nad najwyższa, wieżą twierdzy unosił się w powietrzu Sigilion.

- Więc jednak uciekł - szepnął Móri.

Teraz dla nikogo nie ulegało już wątpliwości: Sigilion polował na Villemanna, który wisiał bezradnie wysoko ponad nimi.

Pani powietrza wylądowała z Danielle w dalekim lesie.

- Co się stało? - zapytała dziewczyna, która, zgodnie z życzeniem ducha, otworzyła oczy.

- Muszę wracać, oni mnie potrzebują - rzekła piękna pani. - Sigilion atakuje i niezbędna jest moja pomoc, natychmiast. Danielle, teraz jesteśmy niedaleko twojego domu, spójrz, on znajduje się tam, niedaleko linii horyzontu. Teraz jest wczesny ranek, możesz sama dojść na miejsce. Mam nadzieję, że dasz sobie radę.

Danielle spojrzała w dół i zakręciło jej się w głowie. Nie rozwidniło się jeszcze, był szary brzask i tylko białe płaty śniegu rozjaśniały trochę krajobraz.

- Oczywiście, ze dam sobie radę - powiedziała drżącym głosem. - Wracaj, ja znam drogę.

- Naprawdę? Teraz trzeba iść przez las, rozumiesz? Ale kieruj się tam, gdzie ci pokazywałam, i pamiętaj, że przez cały czas musisz mieć za sobą wschodzące słońce!

- Będzie dobrze - zapewniła Danielle.

- Wspaniale!

Pani powietrza posadziła dziewczynę w bardzo ładnym lesie, a sama ponownie wzbiła się w niebo.

Danielle rozejrzała się. Wschodzące słońce... Gdzie ono może być? Wśród drzew nic nie widziała.

19

Villemann słyszał wołania duchów:

- Na dół, Villemann! Na dół! Po tej stronie murów! W obrębie twierdzy nie możemy ci pomóc!

Spojrzał w dół. Wciąż jeszcze daleko mu było do miejsca, gdzie mury przechodzą w skałę. Tymczasem w pobliżu czaił się Sigilion, który też już się zorientował, gdzie powinien atakować. Villemann w żadnym razie nie zdążyłby naładować pistoletu.

Władca Silinów był teraz oszalały z wściekłości. Wszystko poszło nie tak, jak należy. Stracił swoich poddanych. Najpierw kobiety, potem Madragów, a na koniec własne potomstwo.

Wszystko zaś z powodu tych czarnoksiężników i ich kompanii.

Nienawidził ich z taką siłą, że omal nie pękł. Ta bestia, którą mają... Bękarty nie kłamały, bestia jest okropna i śmiertelnie niebezpieczna. Ochraniała jednego z tych, którzy niosą święte kamienie Lemurów. Ale ten drugi mężczyzna... Wisi teraz śmiesznie przy murze i już jest zdobyczą Sigiliona.

Nikt mu nic odbierze ani tej zdobyczy, ani szlachetne go kamienia. Wszystko należy do Sigiliona!

A potem...? Potem, mając święty kamień w swojej władzy, napadnie na ty gromadę nędzników stojących na dole. Unicestwi ich. Odbierze im drugi kamień.

Ci niewidzialni, którzy tak mu dokuczali, kiedy po raz ostatni latał ponad twierdzą, też tu są, wyczuwał ich obecność.

One na kogoś czekają, domyślał się. Ale na kogo?

Nagle zorientował się, o co chodzi. One chcą złapać właśnie jego! Ha, ha, nie uda im się to, bo on trzyma się blisko muru twierdzy. Sam zaczarował zamek, tak by odpierał wszelkie wpływy istot z innego świata, bo pojmował przecież, że z takimi właśnie miał tutaj do czynienia.

Stojący na zboczu rozumieli problem Villemanna i w przeciwieństwie do Sigiliona widzieli również duchy, które świadomie kryły się przed jaszczurem. Ludzie wołali coś ostrzegawczo do Villemanna, zastanawiali się, czy nie powinni go poprosić, by zrzucił na dół szafir, ale się na to nie odważyli. Sigilion mógł pochwycić kamień w locie, a wtedy wszystko byłoby stracone.

Nagle zobaczyli panią powietrza nadlatującą z szumem i dostrzegli wielką ulgę, z jaką jej pojawienie się przyjęły inne duchy, ona zaś natychmiast zorientowała się w sytuacji.

Widzowie na zboczu ze zdumieniem stwierdzili, że przybyła zbiera chmury znad horyzontu i gromadzi je nad twierdzą. Jakby jakaś siła wsysała chmury do centrum, w którym chciała je zebrać piękna pani. Wokół Villemanna, lecz także wokół Sigiliona.

Villemann widział, co się dzieje, Sigilion jednak nie pojmował niczego. Nieoczekiwanie został otoczony gęstą, nieprzeniknioną chmurą, zrobiło się ciemno i po omacku szukał czegoś, czego mógłby się przytrzymać; za nic też nie chciał stracić z oczu młodego człowieka wiszącego na linie przy murze.

Ale, niestety, nie widział go.

Słyszał jednak, jak gromada tych okropnych ludzi wrzeszczy:

- Na dół! Na dół, Villemann! Szybko!

O nie! Sigilion na to nie pozwoli!

Lina! To lina. Ten młodzieniec teraz mu już nie umknie.

- Spójrz w górę, Villemann! - wołały duchy, ale Villemann już podjął swój szalony lot na dół, prosto w ramiona Sigiliona.

Młody człowiek krzyknął ze strachu, kiedy zobaczył potworne, triumfujące jaszczurcze oczy tuż przy swojej twarzy. Widział otwierającą się szeroko paszczę, poruszający się ciężko jęzor...

Trucizna! On zaraz plunie na mnie tą swoją trującą śliną, pomyślał Villemann.

Ale i jego pęd, i ciężar były zbyt duże. Tutaj Sigilion się przeliczył. Obaj zsunęli się kawałek w dół, nie mogąc przyhamować, i znaleźli się poza gęstą chmurą.

Teraz wszystko stało się jasne. Duchy przemknęły przez powietrze niczym błyskawica, bały się jednak, że przybędą za późno. Villemann może nie uniknąć trucizny.

Działał już jednak ktoś inny, mógł to robić teraz, kiedy znajdowali się poza złym wpływem twierdzy.

Dolg wyjął z futerału czerwony farangil.

Skierował go w stronę Sigiliona, który też natychmiast zwolnił uścisk Villemanna.

Syn czarnoksiężnika leciał w dół, ale tam pochwyciły go duchy i delikatnie zniosły na ziemię.

Sigilionowi natomiast nikt nie zamierzał okazać najmniejszej litości. Jaszczurczy król próbował odpełznąć pod bezpieczną osłonę twierdzy, ale promienie farangila przesuwały się w ślad za nim. Kamień płonął tak intensywnie, że czerwony blask odbijał się w chmurach, które pani powietrza pospiesznie odsuwała znad twierdzy. Nie chodziło przecież o to, by zły Sigilion mógł się w nich ukryć.

Król Silinów czul, że śmiercionośne promienie przepalają mu skórę, czuł, że siły z niego uchodzą. Nie, nie, myślał. Jestem przecież nieśmiertelny, mnie nie można unicestwić. Teraz kiedy w końcu mogę przejąć panowanie nad światem, kiedy dwa święte kamienie są w zasięgu ręki...

Ogarnęła go potworna wściekłość, dodając sit, za wszelką cenę chciał uciec z kręgu działania farangila. Rzucił się w dół, prosto na tego ciemnowłosego syna czarnoksiężnika, i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wyrwał mu z rąk czerwony kamień.

Stało się to najzupełniej nieoczekiwanie, zarówno dla ludzi, jak i dla duchów. Móri krzyknął przerażony, ale powstrzymano go:

- Nie przeszkadzaj mu! Niech działa!

To był glos Cienia.

Ludzie uspokoili się. Patrzyli na Sigiliona, który, wymachując ciężko ramionami, starał się znowu ulecieć nad twierdzę.

I nagle dotarł do nich jego krzyk przerażenia. On, niegodny, odważył się wziąć w ręce farangil, ten pośród świętych kamieni Lemurów, który był mścicielem, obrońcą i który atakował.

W okamgnieniu Sigilion został unicestwiony. Kilka brudnych strzępów, jak po pożarze, unosiło się jeszcze przez jakiś czas nad zboczem.

Farangil opadł prosto w ręce Dolga. On zaś wymył go w czystym śniegu Karakorum, zobaczył przy tym, że kamień dziwnie pociemniał. Rzeczywiście tak było, ale Uriel i Rafael szczerymi modłami sprawili, iż odzyskał swój blask, po czym Dolg mógł go na powrót umieścić w skórzanym futerale, który specjalnie dla niego został wykonany.

Nadszedł więc czas powrotu. Lina została odczepiona od murów i można było się żegnać.

- Nie myślcie o tym wszystkim, co tutaj leży - odparł Chor na pytanie Móriego. - Zajmiemy się przeniesieniem naszych rzeczy, zwłaszcza że duchy obiecały nam pomóc.

Czworo Strażników z Lemurii też z nimi było. Móri zwrócił się teraz do nich.

- Powiadacie, że Madragowie mogą z wami zamieszkać - rzekł lekko zakłopotany. - Ale gdzie wy sami przebywacie? W jakim wymiarze? I dokąd zamierzacie przetransportować te bagaże?

- No właśnie, gdzie wy mieszkacie? - wtrąciła Taran. Cień spojrzał na nią. W jego oczach migotały iskierki wesołości.

- Naprawdę nie wiecie?

- Nic, skąd, u licha, mielibyśmy to wiedzieć? Pojawiacie się i znikacie. Trzymacie się gdzieś w sobie tylko znanych regionach, a potem, pach! i jesteście, na wezwanie, albo i nie - mówiła Taran odrobinę zirytowana.

- No tak, powiedzcie nam, gdzie się podziewacie - poprosił Dolg.

Cień spojrzał wesoło na swojego ulubieńca.

- W starym zameczku myśliwskim pod Theresenhof.

- Co? Gdzie? - wykrzykiwali ludzie jedno przez drugie. - Tak blisko? Ale przecież tam nigdy nikt nie mieszka!

- No i właśnie to bardzo nam odpowiada. A że jesteśmy tak blisko was... Cóż, może dobrze się czujemy w waszym sąsiedztwie? Może lubimy być blisko przyjaciół? Blisko rozsądnych, sympatycznych osób, które wszyscy bardzo lubimy.

Ludzi szczerze to wzruszyło.

- Zadbamy, żeby w zameczku było ciepło i przytulnie - obiecał Móri.

- A ja osobiście tam posprzątam - oświadczyła Taran. Obaj jej bracia przewracali oczami i chichotali ubawieni. Taran posprząta? Z własnej woli?

- Brawo, siostrzyczko! - wołał Villeniann. - Ale, oczywiście, urządzimy wam wszystko pięknie. Ponieważ żadne z nas nie poluje, to zameczek popadł w ruinę, sprowadzimy teraz nowe meble i w ogóle, powiedzcie tylko, czego sobie życzycie!

Cień śmiał się i potrząsał głową.

- jest dobrze tak, jak jest. I mnóstwo miejsca, więc ani Madragowie, ani Strażnicy nie będą odczuwać ciasnoty.

- Ale co ty, trzeba wszystko odnowić i pięknie urządzić! - wołał Rafael. - Nic nas przed tym nie powstrzyma.

- Wcale też nie zamierzaliśmy tego robić - zapewnił Cień. - I bardzo się cieszymy, że ci niezwykli geniusze, Madragowie, będą z nami.

- I my się cieszymy - rzekła Taran, ;ciskając rękę Misy. Dolg roześmiał się.

- Nagle życie stało się takie cudowne! - zawołał. - Wracajmy do domu! Wszyscy!

Villemannowi udzieliło się jego podniecenie.

- Tak jest, wszyscy. I Cień, i duchy... Ale bądźcie tak dobre i pozwólcie nam zobaczyć drogi; powrotną! Nie ogłuszajcie nas tym idiotycznym środkiem nasennym, pozwólcie nam spotkać Ludzi Lodu i zobaczyć tamte wymiary poza naszym czasem. Bądźcie tak dobre! Bądźcie tak dobre! jeśli trzeba was prosić na kolanach, to zaraz padam.

Duchy wahały się. Cień zapytał rozentuzjazmowanego młodzieńca:

- Nie masz jeszcze dość przygód i strasznych przeżyć?

- I nie będę miał!

- No cóż, w tamtą stronę zachowywałeś się poprawnie. Ale co inni na to? jak wy sądzicie?

- Jak może pamiętacie, ja od samego początku zamierzałem przeżyć podróż świadomie - przypomniał Móri. - Przyłączam się do prośby Villemanna.

- Ja także - dodał Dolg, a Taran, Uriel i Rafael powtarzali za nim jak echo: - My także. My także.

- Rafaelu - rzekł Cień ostrzegawczo. - Nie wiem, czy twoje nerwy to wytrzymają.

- Rafael był tym razem co najmniej tak samo dzielny jak pozostała młodzież - oświadczył Móri. - Może nawet jeszcze dzielniejszy, bo przecież nie ma tej naturalnej odwagi, którą oni przynieśli ze sobą na świat. Czasami mam ochotę na zrywać to głupią odwagą, ale tego nie czynię, ponieważ jestem niewypowiedzianie dumny ze swoich dzieci.

Cień spoglądał to na jedno, to na drugie.

- No to w porządku! Tylko Madragom oszczędzimy dodatkowych emocji, oni i tak przeżyli dzisiaj wystarczająco wiele. A wy będziecie sobie sami winni!

- Dzięki ci! I jeszcze tylko jedna sprawa: C możesz dać środek nasenny Nerowi?

Pies, który rozumiał, co ludzie mówią, protestował gwałtownie.

- Spokojnie, piesku - powiedział Dolg. - Wiemy, że jesteś najodważniejszym i najbardziej lojalnym psem na świecie, ale musisz zrozumieć, że akurat w tym przypadku odwaga mogłaby się okazać dla ciebie zgubna. Niezależnie od tego, co się będzie działo, nie wolno nam atakować. A ty byś przecież tak nie mógł, prawda?

Nero zrezygnował.

- I chodźmy nareszcie z tego zimnego i wietrznego miejsca! - zawołała Taran, zacierając ręce, żeby pokazać, jak bardzo jest jej zimna. - Słońce chyli się już ku zachodowi, cienie stają się coraz dłuższe.

Rozdzielili więc bagaże, to znaczy Madragowie zostali obładowani tak, że się uginali pod ciężarem, resztę wzięli Strażnicy. Ludzie mieli nieść tylko osobiste rzeczy, musieli bowiem mieć wolne ręce. Nero, Madragowie, a takie Strażnicy dostali proszki.

Dolg zastanawiał się nad sprawą Strażników. Właściwie uważano ich za należących do gromadki duchów, ale to przecież nieprawda. Zostali na ziemi, by strzec świętych kamieni do czasu, gdy ktoś przyjdzie i odnajdzie je. Dolg domyślał się, że starzy Lemurowie nie przypuszczali, iż minie aż tyle czasu, zanim się to stanie.

Jeszcze raz odetchnął z ulgą, że dane mu było uwolnić te cztery samotne istoty.

Tak, trzy w dolinie Gjain miały jednak jakieś towarzystwo w postaci islandzkich elfów i karłów. Strażniczka na bagnach była kompletnie sama.

Napotkał jej wzrok akurat w momencie, kiedy zamierzała zażyć środek nasenny. Poznali nawzajem swoje myśli i uśmiechnęli się do siebie.

I właśnie w tej chwili Dolg poczuł z nią więź silniejszą niż z jakąkolwiek inną istotą na ziemi. Naprawdę w jego żyłach płynęło wiele krwi Lemurów.

Przygotowania dobiegły końca. Uśpionych zabrano i ludzie ich już później w czasie podróży nie widzieli. Oni sami wyruszyli w drogę przez wymarłe doliny, prowadzeni przez kilka duchów.

Byli z nimi Cień, pani powietrza i potężny Nauczyciel.

Pustka zniknęła jakiś czas temu. Pustka jest bardzo silna, wyjaśnił Nauczyciel. I dźwiga największy ciężar w tamtej grupie.

Dolg oglądał krajobraz rozciągający się pod nimi. Widział dzikie stepy i nagie pustynie, niekiedy mignął mu skrawek urodzajnych ziem Indii. Potem pojawiły się wysokie góry. To Pamir, domyślał się.

Nagle wszystkie widoki zniknęły. Wznieśli się duto wyżej, ziemskie granice zostały zatarte. Znajdowali się w sferach otaczających świat ludzi.

Podróż bowiem musiała się odbyć bardzo szybko. Nic mogli wędrować mozolnie po górach i dolinach, jeśli mieli w odpowiednim czasie wrócić do domu.

O jednej sprawie kompletnie zapomnieli, mianowicie o jedzeniu. Teraz wszystkim burczało w żołądkach z głodu. W wielkim napięciu człowiek nic myśli o własnych potrzebach, kiedy jednak napięcie minie, one dają o sobie znać ze zdwojoną siłą. Na szczęście nie czuli się zmęczeni. Jeszcze teraz nie. To się pojawi później.

Można zresztą zrozumieć, że w twierdzy nic mieli ochoty na jedzenie. Warunki do tego nie nastrajały.

Villemann nadal nie odczuwał głodu. Wciąż był tak podniecony, że nie mógł rozluźnić mięśni. Przecież tylko on jeden miał okresy czuwania podczas podróży w tamtą stronę, do końca jednak przytomny nie by!. Doznawał jedynie przedsmaku tego, co czekało ich teraz, ale też tamte przeżycia bardzo rozbudzały jego ciekawość.

Taran znajdowała się w zupełnie innym nastroju. Była obolała, zgaszona, bezradna. Nikt w rodzie czarnoksiężnika nie lubił zabijać, Taran nic stanowiła wyjątku.

Tak nie powinno było się stać. Nic powinno, powtarzała sobie w myśli. Jakie mieliśmy prawo napaść na ich siedzibę i pozbawić ich życia?

Glos, który powtarzał, że Sihnowie żyli już i tak bardzo długo i że świat bez nich będzie lepszy, brzmiał nie dość głośno, by zagłuszyć wyrzuty sumienia. Sześciu Silinów, potomków Sigiliona, nigdy nawet nie wychynęło na świat. Wiedli swoje nędzne życie w tej twierdzy. Byli obrzydliwi, to prawda, bardzo niebezpieczni, lecz i tak... Byli groźni, próbowała przekonywać sama siebie, ale to nie pomagało. Widziała ich jako gromadkę nieszczęśliwych istot, podporządkowanych woli Sigiliona.

To z pewnością nie do końca prawda, bo wyglądało na to, że lubią swoje życic i że bardzo ich podniecała perspektywa zamordowania Móriego i jego grupy.

Mimo wszystko w jej oczach były to stworzenia tragiczne.

Dużo łatwiej żywić obrzydzenie i nienawiść do Sigiliona. Taran poznała dostatecznie wiele jego najgorszych cech, a żadnej dobrej, by czuć, że jej niechęć do gada jest uzasadniona.

Mimo to jednak...

Taran wyprostowała się i przełknęła ślinę, by pozbyć się skurczu gardła. Potem poddała się oszałamiającemu uczuciu, że oto opuszczają czas i przestrzeń w ziemskim rozumieniu, a zagłębiają się w obce, nieznane sfery, daleko od ciasnego świata ludzi.

Otrząsnęła się z nieprzyjemnych wspomnień i wyruszyła na spotkanie nowych przygód.

Teraz trzeba mieć oczy i uszy otwarte, postanowili. Przeżywać wszystko, co idzie nam naprzeciw.

20

Villemann płonął. Teraz przeżyje świadomie wszystko to, co w tamtą stronę ledwie we fragmentach do niego dotarło.

Żeby tylko nie pędzili z taką oszałamiającą szybkością! Ale na tym to przecież polegało. Muszą poruszać się w ten specjalny sposób, by pokonać odległość w rekordowo krótkim czasie. Normalnie podróż zajęłaby miesiące, a moze nawet lata.

Rozglądał się uważnie. Wokół wiały dziwne, porywiste wiatry. Nietrudno zauważyć, że Taran fascynuje ten pęd. Trzymała Uriela za rękę i raz po raz wykrzykiwała przejęta i zachwycona ,Oooch!”

Móri rzekł do Villemanna:

- Miałeś rację. Te zjawiska, o których mówiłeś, istnieją naprawdę.

Milo było otrzymać pochwalę od ojca.

Zdążyli przeżyć już tak wiele w czasie tej podróży, że nie zwracali uwagi na szczegóły. Jeden szok następował po drugim. Mijali wiele wrót i bram do nieznanych państw. Ponieważ czuwali, nikt nie musiał ich nieść niczym bezwładne mieszki, jak to było w tamtą stronę; płynęli tak jak duchy, które trzymały się blisko nich.

Widzieli tak wiele, że Villemann pamiętał jedynie fragmenty, coś tutaj, coś tam.

Raz na samym początku... Rozległo się wołanie duchów: „Nie wahaj się, Rafaelu! Nie wahaj się!” W ich glosach brzmiał wielki niepokój. Rafael odważył się postąpić jeszcze jeden krok dalej i potem wszystko szło dobrze. Villemann nie pamiętał już, o co to chodziło, bo zaraz spadły na nich nowe przeżycia.

Sfery... Niektóre jakby konkretne, wypełnione krajobrazami i różnego rodzaju istotami, przesuwały się obok nich z szumem i tak szybko, że nie mogli się nawet nad nimi zadziwić, inne znowu tak abstrakcyjne, że trudno je opisać słowami. Zapamiętał jedną z takich sfer, miało to miejsce na początku podróży, kiedy wszystko jeszcze skrzyło się i migotało, a oni sami byli jakby częścią tego świata. Sfera krystaliczna, gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie tylko kryształ. Zostali tam poddani procesowi oczyszczenia.

Jak przez mgłę pamiętał jakieś groty różnych kształtów i rozmiarów, niektóre coś symbolizowały, ale zapomniał, co, napotykali też bezgraniczne przestrzenie całkowitej pustki, przestrzenie, w których przed oczyma wędrowców przesuwało się ich własne minione życie, mogli obserwować własną reakcję na oglądane epizody, a wszystko miało znaczenie dla tej niewiarygodnie szybkiej podróży.

Dostrzegli jakiś potężny okręt nie znanego im typu, żeglujący obok. Okręt kosmiczny, zostali poinformowani. Majestatycznie płynął w przestrzeni i, jak się zdawało, nie miał żadnych otworów, drzwi ani okien. Cień powiedział, że kierują nim siły pozaziemskie, choć nie bardzo wiadomo, co miał na myśli. Nie są one niebezpieczne, życzą ludziom wyłącznie dobra, te wysokie, jasne, super inteligentne istoty, których Villemann nie widział, jedynie o nich słyszał. Żeglowały wokół kuli ziemskiej, najbliższe niej w ciemne noce, przeważnie jednak w znacznej odległości, i obserwowały, czy ludzie nie zniszczyli swojej planety. Nie miały nic wspólnego z czasem, kierowane były światłem i myślami, potrafiły jedynie silą myśli znaleźć się momentalnie obok człowieka, który ich potrzebował.

- Czy my również nie moglibyśmy żyć poza czasem? - zainteresował się Villemann.

- Tak, ale nie w taki sani sposób jak one - odparł Cień. - Mówimy bowiem o dwóch całkiem odmiennych sferach..

Villemann skinął głową i nie podejmował już dalszej dyskusji.

Spotkali również inne kosmiczne statki. Matę w kształcie dysku, bardzo szybkie, o srebrzystej barwie.

- Te są kierowane przez małych - wyjaśnił Cień. - Mali mają zielonoszarą skórę i są tacy chropowaci, że człowiek nie jest w stanie ich dotknąć. Posiadają jedynie rozum i nie mają pojęcia, czym są uczucia. Właściwie jednak źli też nie są. Istnieje zresztą także trzeci gatunek, który pochodzi z jeszcze dalszych stron. Nazywa się ich Tyrannami. Nie są groźni w bezpośrednim zetknięciu, ale czasem zdarza się, że wchodzi taki w człowieka i staje się jego złym duchem. Macie w historii świata wiele przykładów. Różni źli despoci...

- Jak Kaligula - wtrącił Villemann.

Owszem, Kaligula był jednym z nich. Ale istniało bardzo wielu innych. Teraz jednak musimy patrzeć w górę, bo mijamy bardzo trudną sferę...

Minęli i tę bez specjalnych kłopotów.

Nagle Villemann rozpoznał okolicę. Tutaj ocknął się poprzednim razem.

Jeszcze raz Móri stwierdził:

- Miałeś rację, Villemannie. Opisałeś wszystko do najdrobniejszego szczegółu.

Wrota! Dotarli do pierwszych wrót, jakie zapamiętał z podróży w tamtą stronę.

Wszystko było jak wówczas. Wszystko takie samo, ale skoro teraz znajdowali się w drodze powrotnej, to zdziwiła go obecność człowieka - wilka. Uważał, że ta istota powinna przebywać po tamtej stronie, w innej niż oni sferze, no ale to z pewnością był strażnik, więc właściwie nie na znaczenia, po której stronie przejścia pilnuje.

Wiatry wciąż wiały. Pozostawało też, uczucie nieograniczonej przestrzeni, podróżowali jednak już tak dawno.. że nie wydawało się to niczym specjalnym. Villeiriann czuwał przecież przez cały czas. A poprzednim razem ocknął się akurat w tym miejscu.

Patrzył teraz na wielką, muskularną męską postać o głowie wilka. Czy też, goły - by ktoś wolał: ogromny samiec wilka o ludzkim korpusie.

- Hasło! - zawołał strażnik do duchów, dokładnie tak jak Villemann zapamiętał z pierwszej podróży.

Odpowiedział Cień:

- Nie znamy hasła, szlachetny strażniku. Ale jest z nami Wybrany, prowadzimy go z powrotem. Są też zarówno tragarze, jak i szlachetne kamienie…

On mówi o mnie, pomyślał Villemann przejęty. Należę do tych, których się wymienia! Jestem kimś ważnym. Zastanawiał się, czy nie wypadało pozdrowić człowieka - wilka i podziękować za ostatnie spotkanie, uznał jednak, że lepiej dać spokój. Poprzednim razem miał przecież spać.

Cień mówił dalej:

- Grupa ludzi, którą teraz prowadzimy, wypełniała swoje zadanie. Ten, którego nazywano Wiecznym, został unicestwiony.

Wilk przesunął spojrzenie swoich wąskich, żółtych oczu po zebranych.

- Dlaczego oni czuwają? Czy zniosą podróż poza czasem?

- Zniosą - zapewnił Cień. - Ci ludzie przywykli do wszelkich trudności, nawet największych. Mają serca tak czyste i szlachetne, że oprą się naciskowi zła w strefach poza czasem.

Człowiek - wilk skinął głową. Był niezmiernie wysoki, a Villemann poznawał po reakcji swej siostry, że również niezmiernie przystojny. Ach, ta Taran, myślał z rozbawieniem i czułością. Tak się cieszę, że znalazła bezpieczną przystań w ramionach Uriela.

- Przechodźcie!

Przekroczyli wrota.

Ponownie znaleźli się pośród chmur.

Taran chwyciła Uriela za rękę.

- Wiem, że nie przeszliśmy jeszcze przez najgorsze - zachichotała nerwowo. - - Nie wiadomo, jak jest w sferze poza czasem, ale Villemann mówiło strachu już przy tym przejściu.

- Nie był to taki wielki strach - wtrącił Villemann zawstydzony. - Byłem wtedy dosyć oszołomiony, to znaczy nie całkiem przytomny.

Umilkli. Posuwali się w ciszy naprzód, teraz musieli nieco zwolnić.

Z głębi chmur dochodziły jakieś odgłosy, przypominające ciężkie westchnienia. Czuli, że nogi zapadają im się w podłoże, jakby szli po miękkim mchu.

Stąpali ostrożnie. Przestraszeni nie odważyli się zapytać, co to symbolizuje. Mieli wrażenie, że lepiej nie wiedzieć. Na każdy szelest dochodzący z mroku wszyscy podskakiwali spłoszeni.

- Zbliżamy się do skraju czasu - szepnął Móri. Atmosfera po prostu nakłaniała do tego, by mówić szeptem.

- Tak jest - potwierdził Cień cicho. - I już niedługo będziemy musieli was opuścić. My nie możemy się poruszać w bezczasie, do którego się właśnie zbliżamy.

Duchy wyjaśniły, dlaczego tak powinno być, ale Villemann zdążyło tym zapomnieć. Cieszył się tylko na spotkanie z nowymi przewodnikami.

Coś ciemnego wznosiło się przed nimi we mgle.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Nauczyciel.

Villemann poznawał znowu te przeciągłe echa, które docierały do niego jakby z nieskończoności, kiedy podróżował tędy poprzednio.

Znajdowali się w centrum ciemności. Kompletny mrok otulił ich szczelnie. Mimo woli szukali nawzajem swoich rąk, nie chcieli się pogubić.

Dobrze było wciąż mieć przy sobie duchy.

- Czy idziemy we właściwą stronę? - zapytał Rafael głośnym szeptem.

- Oczywiście! - zapewnił Cień. - Możecie nam ufać! Nikt nie powiedział nic więcej. Nie słyszeli własnych kroków. Wszędzie panowała przerażająca cisza.

Na Boga, co to takiego? zastanawiał się Villemann. Czy to ma symbolizować śmierć?

Nie, wiedział, że to nieprawda. Śmierć nie jest przecież wiekuistą ciemnością. Ojciec opowiadało śmierci. Inni również. Na Wschodzie ten stan nazywa się nirwaną, a nirwana to nie jest ciemność. To spokój, światło i bezruch.

I właśnie światło jest śmiercią. Nie jakaś nieokreślona ciemność.

Nagle pojaśniało, przed nimi, wokół nich.

- Tutaj byłem poprzednim razem - oznajmił Villemann głośno i radośnie. - A więc ni jesteście! Witaj, Villemo! Pamiętasz mnie?

Rudowłosa, bardzo piękna młoda kobieta śmiała się do niego szeroko. Wydawała się jednak zaskoczona.

- Powinno by się zapytać odwrotnie: Jakim sposobem ty mnie pamiętasz, Villemannie?

Zachichotał skrępowany:

- Ja nic całkiem wtedy spałem. Dziękuję za tamto spotkanie!

- Sol! - krzyknęła Taran. - Och, jak to cudownie, że znowu jesteś!

- Widujemy się zawsze w bardzo dziwnych miejscach - rzekła Sol z Ludzi Lodu ze śmiechem, biegnąc na spotkanie Taran. Potem dodała z udawaną powagą: - Nie możemy się tak dalej zachowywać, trzeba to zmienić...

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Cale napięcie rozpływało się w tym śmiechu, nie mieli się czego obawiać, skoro spotkali Ludzi Lodu.

Tutaj także znajdował się strażnik, ale tak jak powiedział Villemann: Był ogromny i przesłaniały go gęste, wirujące chmury, więc nie potrafili określić, jak wygląda. Pokłonili mu się jedynie z szacunkiem i wszystko wskazywało na to, że szacunek został przyjęty z życzliwością.

Wodzem Ludzi Lodu był Tengel Dobry. Również jego powitali z szacunkiem, on zaś poinformował głębokim głosem, że będzie opiekunem Móriego. Nic bardziej słusznego - jeden przywódca ochrania drugiego.

Lodowaty wicher szarpał ich ubrania, nikt jednak nie marzł. Ludzkie reakcje nic miały tutaj mocy. Widzieli wrota, przez które mieli przejść, wrota z wirujących chmur, przekraczający je byli jakby wsysani do innej sfery. Dochodził do nich stamtąd głuchy szum, niby z odległych, bardzo dalekich światów.

Taran zadrżała.

- A psa ze sobą nie macie? - zapytał ten, którego nazywano Dominikiem. - Poprzednim razem się nim opiekowałem.

- Nie, teraz, kiedy nie zostaliśmy uśpieni, nie chcieliśmy go ze sobą zabierać - odparł Móri. - Czasami bywa zanadto bojowy.

Tengel wyjaśnił Dominikowi:

Pies oraz ta młoda panienka, Danielle, już przechodzili przez wrota. A także Strażnicy i ci rośli, Madragowie. Przeszli tędy, jeszcze zanim was wezwałem. Wszyscy zażyli środek nasenny.

Dominik zrozumiał.

- W takim razie niewielu mamy podopiecznych. To dobrze.

Ludzie powitali uprzejmie dwoje ryjących mieszkańców Wschodu, Shirę i Mara, wielkiego łucznika. Powitali też Tronda i każde z nich otrzymało opiekuna.

Nie zwlekając, pożegnali się z Nauczycielem, Cieniem i panią powietrza. I teraz Villemann przypomniał sobie, dlaczego to Ludzie Lodu mieli prowadzić ich dalej przez niebezpieczną przestrzeń. Otóż te złe istoty, które nie mogły przebywać w czasie i które zostały skazane na życie w przestrzeni pomiędzy milionowymi częściami sekundy, również lękały się wroga Ludzi Lodu, Tengela Złego. Gdyby zdobył władzę, one także znalazłyby się pod jego panowaniem, a tego nie chciały. Dlatego owe złe istoty nie atakują Ludzi Lodu, bowiem są oni jedynymi, którzy mogą uwolnić świat od Tengela. Villemann przypominał sobie jednak, że napadły na niego i jego przyjaciół...

Cała duża grupa przeszła przez wrota z wirujących, ciemnych chmur.

Krzyki natychmiast przybrały na sile. Szybkość również się zwiększyła. Znajdowali się w centrum przeciągu, wicher gnał ich naprzód, wszystko usuwało się przed nimi z oślepiającą szybkością.

A z naprzeciwka nadchodziło co innego: To, co znajdowało się w owej strasznej sferze poza Czasem.

Wielkie pięści jak wykute z kamienia zbliżyły się do nich i zacisnęły, jakby chciały zmiażdżyć intruzów. Kilkoma krótkimi słowami Tengel Dobry sprawił, że pięści się cofnęły. A po chwili zniknęły.

Przed idącymi rozległ się głuchy łoskot i kula ogromna niczym meteoryt stoczyła się z ramion olbrzymów, z których widzieli tylko te ramiona właśnie. Ludzie Lodu schwycili każdy swego podopiecznego i dosłownie w ostatniej chwili wyszarpnęli ich z niebezpiecznej strefy.

Zbliżyli się teraz do śmierdzącej jamy, buchającej syczącą, bulgoczącą siarką. Z gorącej pary wyłoniła się trudna do opisania istota, która najwyraźniej chciała pochwycić Rafach.

- Nie! - wrzasnął młody marzyciel.

Oni wiedzą, że Rafael jest słaby, pomyślał Villemann wstrząśnięty. Chciał ratować przyrodniego brata, ale oczywiście działał zbyt wolno. Młoda, piękna Shira zdążyła już wbiec między nich, a z nią się najwyraźniej liczono, to rzucało się w oczy. Shira... Co Villemann o niej wie?

To ta, która dotarła do źródła jasnej wody, będącej w stanie złamać siłę Tengela Złego.

Nic dziwnego, że chylą przed nią głowy.

Znaleźli się wkrótce w otwartej przestrzeni. I tutaj spotkali tych, których Villemann nazywał smokami. Widzieli jednak nic tylko smoki, z tej przestrzeni wyłaniały się jedna po drugiej najbardziej okropne istoty, gotowe zrobić porządek z intruzami. Niewiele miały do stracenia w tym swoim świecie, ale to ich świat i pragnęły go bronić.

- Przecież my nie chcemy zrobić wam nic złego, przeklęci idioci! - wykrzyknął nieopanowany Villemann. - Nie chcemy zajmować waszego świata! Chcemy tylko, byście pozwolili nam tędy przejść.

Trzy różne istoty skierowały się ku niemu. Rycerz na me - prawdopodobnym smoku, wąż zdający się nie mieć końca, który wił się w pustce, i mężczyzna, który, jak się Villemann domyślał, był źle widziany na ziemi, z jego dzikich oczu bito bowiem trudne do wyobrażenia zło.

Ludzie Lodu borykali się z ogromnymi trudnościami, by odeprzeć ataki. Kiedy im się to nareszcie udało, Móri powiedział z wyrzutem:

- Była to po prostu głupia reakcja, Villemann.

- Ale najzupełniej zrozumiała - rzekł Tengel Dobry. - Wkrótce stąd wyjdziemy. Musimy jeszcze tylko minąć jedno z zaginionych i zapomnianych na ziemi królestw. Jedno z najbardziej niebezpiecznych, a przy tym najbardziej pechowych. Jego mieszkańcy wyniszczyli się sami własną nienawiścią, w końcu trafili tutaj.

Nie brzmiało to specjalnie radośnie. Ludzie stanęli w miejscu, znajdowali się bowiem w centrum zaginionego królestwa.

Zdawało im się, że rozpoznają otoczenie. Wysokie, strzeliste góry, piasek, gliniasta ziemia, żółta i nieurodzajna. Na dnie głębokich dolin, które należałoby raczej nazywać dziurami, rosły jakieś pojedyncze kolczaste krzewy.

Oczywiście, takie miejsca znajdowały się również na ziemi, nic więc chyba dziwnego, że rozpoznawali krajobrazy. Wkroczyli teraz znowu w jakąś fazę czasu, więc mogli się ostrożnie poruszać. I bardzo wolno, nikt bowiem nie wiedział, co ich może spotkać.

Wkrótce mieli się tego dowiedzieć.

Zza wzniesienia, które najbardziej ze wszystkiego przypominało jakieś ogromne mrowisko, wychodziły paskudne, podobne do ludzi istoty. Ordynarne, o zaciętych twarzach, wydawały z siebie upiorne odgłosy. Warkliwe, ryczące...

- Dzięki wszystkim nadprzyrodzonym siłom za to, że nie wzięliśmy ze sobą Nera - mruknął Dolg.

Nie wiedząc czemu, zostali nieoczekiwanie otoczeni przez wrogie istoty.

Sytuacja wyglądała marnie. Tengel Dobry oznajmił, że Ludzie Lodu również mają kłopoty z tym przejściem, nie należy ono do tych, w których są przyjmowani dobrze. Chodzi tu bowiem o ich wymarły świat, który nie ma się czego obawiać ze strony Tengela Złego, i nie przejmuje się tym, czy potwór dojdzie do władzy, czy nie.

- - Miałem nadzieję, że nasza obecność ich powstrzyma mruknął Tengel. - Wygląda jednak na to, że może dojść do jakiejś potyczki.

- Nie mamy ochoty na zwykłą walkę - westchnął Móri. - A nie wiem, czy moje runy i czarodziejskie zaklęcia zachowują tutaj moc.

- Zaczekajcie! - wtrącił Dolg. - Pozwólcie mi spróbować! Zaczął przemawiać wprost do ponurej, groźnej istoty, która nieustannie się do nich przybliżała.

- Wy zdaje się nie znacie niczego poza nienawiścią - mówił Dolg swoim najłagodniejszym głosem. - I nie wiecie wcale, że istnieje coś takiego jak miłość. Kaleczycie swoje kobiety, kiedy są wam potrzebne do zaspokojenia żądzy, a potem je odrzucacie, a nawet mordujecie. Wieczna podejrzliwość i niezadowolenie rodzą nową, nienawiść i nie dają spokoju, ani waszym duszom, ani ciałom. Nie rozumiecie tego, że nienawiść niszczy was strasznymi chorobami, bijecie się tylko o swoje prawa, nie przyznając ich nikomu innemu, i nie chcecie pojąć, że zniszczyliście już wszystko, co kiedykolwiek było w waszym posiadaniu. Pozwólcie sobie samym na trochę łagodności, a odkryjecie całkiem nowy świat. Villemannie, podaj mi niebieski klejnot - zwrócił się do brata tym samym tonem, bowiem słowa takie jak miłość i łagodność byty dla owych istot niezrozumiałymi dźwiękami. Chociaż rozumiały, co mówi, bo Dolg posługiwał się aparatem Madragów do tłumaczenia obcych języków.

Piękna i szlachetna postać Dolga musiała jednak wywrzeć na nich takie wrażenie, że powstrzymały się od ataku. Same tylko nie rozumiały, dlaczego tak postępują.

- A dlaczego nie czerwony farangil? - zapytała Taran.

- Nie, one sobie na to nie zasłużyły - odparł Dolg, biorąc w dłonie szafir. - Te istoty nigdy nie zaznały prawdziwego życia, one miały jedynie wojnę.

Mój wspaniały syn, myślał Móri wzruszony. Tylko on potrafi rozumować w ten sposób.

Uniósł szafir nad głową. Fantastycznie piękne, niebieskie promienie rozbłyskały, obejmując swoim światłem coraz większą przestrzeń.

Pierwszą reakcją bestii była pożądliwość. Chciały zdobyć ten kamień, każda bestia dla siebie.

Gdy Ludzie Lodu zafascynowani przyglądali się refleksom niebieskiego kamienia i zastanawiali się, co to takiego, w całym otoczeniu wokół grupy „intruzów” coś zaczęło się zmieniać.

Dzikie istoty jakby się uspokoiły, odsunęły się o krok w tył, a w ich oczach pod potężnymi brwiami pojawiły się łagodniejsze błyski. Ich niegościnna pustynia zaczęła rozkwitać, trawa rosła, strumienie spływały z gór, a motyle i piękne kwiaty ubarwiały rozlegle doliny. Istoty z praczasu spoglądały na siebie całkiem nowymi oczyma, a na ich twarzach zaczęło się pojawiać coś na kształt uśmiechu.

W następnej chwili wszyscy usłyszeli głuchy łoskot. Kiedy rozejrzeli się wokół, zobaczyli, że opadły ciężkie wrota, zamykając dolinę i oddzielając ją od świata poza czasem.

- Jesteście wolni - oznajmił Tengel z Ludzi Lodu, nie kryjąc zdziwienia. - Już nie należycie do tej zlej sfery! Tutaj możecie żyć szczęśliwie w cieple i miłości, możecie rozkoszować się egzystencją, która nigdy nie była wam dana.

Owe zapomniane istoty z zaginionej krainy wciąż się sobie nawzajem przyglądały. Potem wszystkie padły na kolana przed gośćmi. Zwłaszcza Dolg otrzymał wiele wyrazów czci i wdzięczności z ich strony. Potem odprowadziły wędrowców aż do granicy swego terytorium. Wszędzie było tak samo pięknie, wszędzie kwitło nowe życie i panował cudowny spokój.

Dziękuję ci, Dolg - powiedział Tengel Dobry, kiedy przechodzili przez wrota doliny. - Zasługujesz na wielki szacunek. Czy mógłbyś nam też opowiedzieć o tym kamieniu?

- Bardzo chętnie - zgodził się Dolg. - Myślę jednak, że Cień i nasi przyjaciele, duchy, zrobią to lepiej ode mnie. Oni tutaj na nas czekają i chyba musimy zaraz ruszać dalej.

- Naturalnie - przyznał Tengel i podziękował im za mile towarzystwo. Wędrowcy dziękowali równie serdecznie Ludziom Lodu.

- Oczywiście, że opowiem o kamieniu - obiecał Cień, kiedy dowiedział się o prośbie Tengela. - Chodźcie z nami, dzielni mężczyźni i kobiety z Ludzi Lodu, dopóki nie odstawimy naszych przyjaciół w bezpieczne miejsce, a potem porozmawiamy sobie! Dalsza droga nie będzie już trudna, pokonamy ją bardzo szybko. No, chodźcie już, moi ulubieńcy - rzekł z uśmiechem do rodziny czarnoksiężnika.

* Wśród teorii związanych z historią Atlantydy, zaginionego lądu, który - jak się sądzi - istniał w odległych czasach na Oceanie Atlantyckim, a później i ląd, i powstała na nim cywilizacja uległy zagładzie, znajduje się również pogląd, że Atlantyda miała swoją poprzedniczkę. Była to Lemuria, inaczej zwana Mu. Cywilizacja stworzona przez mieszkańców Lemurii również uległa zagładzie, a pierwsi Atlantydzi uważani są za Lemurian, których bardziej zaawansowana sfera psychiczna umożliwiała gwałtowny rozwój ewolucyjny i w jego konsekwencji przyspieszenie wszystkich form życia na planecie.

POWRÓT DO DOMU

Najpierw powitał ich Nero, który zastanawiał się, gdzież to zniknęli na tak długo, a potem starsi członkowie rodziny wraz ze służbą.

- Jak szybko to wszystko poszło - cieszyła się Tiril. - Zatem zdążymy z weselem.

- Tak jest - potwierdziła Theresa. - Tylko nie znaleźliśmy jeszcze niestety odpowiedniego mieszkania dla was - mówiła do Taran i Uriela. - Zaraz jednak i tę sprawę załatwimy.

Taran przerwała jej.

- Zaczekaj, babciu! Nie ma się czym martwić. My z Urielem postanowiliśmy osiedlić się w Norwegii. Czuliśmy się tam bardzo dobrze, a ja bym chciała odnaleźć przynajmniej jedne wrota. Nad Morzem Bałtyckim.

Rozmowa zeszła na boczny tor, bo przecież nie o tym chcieli teraz dyskutować. Chcieli opowiedzieć o swoich najnowszych przygodach, o tym, zew zameczku myśliwskim zamieszkają Madragowie. Na razie wciąż jeszcze stali w hallu...

- Czego ty zamierzasz szukać nad Bałtykiem, Taran? - zapytał Erling, marszcząc brwi. - Nawet nie wiesz, gdzie się to znajduje.

Ale Cieli wie - odpowiedziała radośnie.

- Cień z tobą nie pójdzie, on towarzyszy Dolgowi.

- Natomiast. ja pójdę z Taran - rzekł Dolg z powagą. - Ja również chciałbym osiedlić się w Skandynawii, najchętniej zresztą zabrałbym taty i mamy, i wszystkich. Miałam nadzieję, że dobrze się czujecie w Theresenhof - zmartwiła się Theresa.

- Kochamy to miejsce! - zawołała Taran. - Ale czasami zdaje się nam, że zdradziliśmy Norwegię.

Bracia potakiwali. Zgadzali się z Taran.

- Ale tutejszy dwór... - Theresa była zrozpaczona. - Kto go odziedziczy?

- Rafael albo Danielle, rzecz jasna - powiedział Dolg. - To przecież twoje dzieci, babciu, więc nic bardziej oczywistego.

Starsi popatrywali po sobie, próbując porządkować myśli. Wszystko stało się tak nagle. Właściwie jednak Theresa i Erling przyjęli to z ulgą, bo kwestia spadku rzeczywiście mogła stanowić problem. Dolg był najstarszym w młodym pokoleniu, ale Danielle i Rafael są przecież ich dziećmi, nie wnukami, jak tamci.

- No dobrze, porozmawiamy jeszcze o tym - rzekła Tiril. - Dlaczego Danielle tu nie ma? Gdzie ona się podziewa?

- Danielle? - zapytał Móri zdumiony. - Danielle powinna być od dawna w domu.

- Nnie - wykrztusił Erling. - Jak to? Nie wróciła z wami?

- Nie. Pani powietrza przywiozła ją tutaj wcześniej, bo nasza podróż mogła być dla Danielle zbyt męcząca. Zaraz o wszystkim opowiemy, ale co to może...?

- Pani powietrza wyjaśniła, że musiała zostawić ją po drodze w pobliżu Theresenhof, ponieważ Sigilion atakował i ona sama była potrzebna w twierdzy - tłumaczyła Taran. - Zgodnie z obliczeniami pani powietrza, Danielle powinna być w domu od samego rana.

Nikt niczego nie pojmował. Radość z powrotu do domu zmieniła się w okropny niepokój.

Gdzie jest Danielle?

POSŁOWIE

Krótka informacja pisarki na temat jej wizji świata, w którym żyli Madragowie, Silinowie i Lemurowie.

Silinowie, jaszczurze plemię, pojawili się na Ziemi w okresie geologicznym .zwanym perm, datowanym na około 220 milionów lat temu. Madragowie pojawili się znacznie później, w jurze, około 170 milionów lat temu. Kiedy na Ziemi znaleźli się Lemurowie, nie wie nikt.

Wymienione daty odnoszą się do przodków tych plemion, wszystkie gatunki bowiem rozwijały się przez tysiące, a nawet miliony lat, aż do czasów, w których żyli Chor i jego przyjaciele, co miało miejsce w epoce mioceńskiej, w erze kenozoicznej. Miocen to stosunkowo „młoda” epoka, rozpoczęła się bowiem przed 25 milionami i trwała zaledwie 14 milionów lat. Era kenozoiczna dzieli się na dwa okresy: trzeciorzęd i czwartorzęd. My żyjemy w czwartorzędzie. Przyjmijmy więc najogólniej i dla uproszczenia, że czas, w którym żyli Madragowie, to trzeciorzęd.

W okresie jurajskim, który przypada na tak zwany środkowy wiek Ziemi, świat wyglądał zupełnie inaczej niż, obecnie. Istniały cztery części tego świata. Eurangara obejmowała większą część dzisiejszej Azji i Europę Północną. Na południe od niej położona była Gondwana, ogromny kontynent obejmujący dzisiejszą Amerykę Południową, Afrykę oraz Półwysep Arabski. Na północ od Gondwany znajdowała się legendarna Atlantyda, położona na obszarze obecnej Ameryki Północnej, Oceanu Atlantyckiego oraz Grenlandii. Najdalej na południe znajdowała się czwarta część świata, Australis.

Poszczególne części oddzielało od siebie morze. Morze, którego forma i rozmiary kształtowały się w toku dziejów Ziemi. W okresie jurajskim było on wąskie i kryło na swoim dnie południowe części obecnej Europy oraz północne krańce Indii, a także wąski przesmyk między nimi. Owo morze, czy inaczej ocean światowy, według wszelkiego prawdopodobieństwa istniało już w okresie prekambryjskim, najstarszym okresie Ziemi, przed miliardami lat. Wtedy jednak wyglądało inaczej, a jego pozostałością jest częściowo Morze Śródziemne.

Przed i w okresie istnienia Lemurów morze światowe bardzo się powiększyło. Okres trzeciorzędu był dla kuli ziemskiej czasem wyjątkowo niespokojnym. Część Atlantydy zniknęła we wzburzonych falach i została po niej tylko wyspa, na której później rozwinęło się legendarne państwo. Ameryka Północna jednak pozostała po katastrofie, miała tylko inny kształt niż obecnie, ale stanowiła właściwie w pełni uformowany kontynent.

Gondwana została podzielona na dwoje, podobnie jak Eurangara, którą część geologów nazywa Laurazją. Natomiast, co dziwne, Skandynawia przetrwała wszystkie zmiany i dopiero później, w okresach lodowcowych, terytorium skandynawskie zmieniło charakter, o czym zresztą będziemy jeszcze mówić w sadze o Czarnoksiężniku.

Sławne morze eurazjatyckie w epoce trzeciorzędu otworzyło się i pochłonęło Indie dochodząc aż do Oceanu Lodowatego poprzez góry Ural, ogromne połacie Rosji i Syberię. Południowe - wschodnia część Eurangary nazywa się Cathay (porównaj z rosyjską nazwą Chin, która brzmi „Kitaj”). Na południe od Indii powstał niewielki nowy kontynent: Lemuria.

Tak więc Lemuria jest właściwie starsza niż Atlantyda. Początkowo była połączona z Gondwaną i Australis oraz z obecnymi południowymi Indiami. Podczas jednak gdy Indie zniknęły w głębinie morza światowego, wyłoniła się Lemuria, tworząc kontynent, który rozciągał się od Madagaskaru do Malediwów. Później miała się Lemuria jeszcze bardziej powiększyć i powstało na niej ogromne państwo.

Druga wielka część Gondwany stała się Ameryką Południową. I tutaj trzeba powiedzieć o czymś wielce interesującym: pomniki cywilizacji, która dawno temu uległa zagładzie, nazywane są Mu od licznych znaków, nadal istniejących a wyrytych w glinie i kamieniu. Owe znaki przypominają te nieliczne ślady, jakie pozostały po Lemurii.

Mieszkańcy Lemurii, a po nich również Atlantydzi, posiadali znaczną wiedzę naukową, zwłaszcza w dziedzinach takich, jak mechanika, chemia, fizyka i psychologia. Znana im była elektryczność i energia atomowa, potrafili posługiwać się laserami i innymi źródłami spójnych wiązek światła. Do ich największych osiągnięć badacze zaliczają wykorzystanie energii słonecznej, znali olbrzymie odbijające światło kryształy. Największy z nich przechowywano w Świątyni Słońca. Kult Słońca i Światła pojawia się w większości teorii na temat zaginionej cywilizacji. Wiele z nich mówi też o posiadających magiczną siłę kryształach. Por. Murry Hope, Atlantyda - mit czy rzeczywistość? Wydawnictwo Medium, Warszawa 1994 (przyp. tłum.).

Dwa z takich znaków są identyczne z tymi, które symbolizują dawną Gondwanę. Jeden oznacza „Kraj, który pogrążył się w morzu”, a drugi nazwę kraju „Mu”. Są to te znaki, które Dolg znalazł w wielu miejscach, kiedy poszukiwał Świętego Słońca:

„Kraj, który pogrążył się „Mu” w morzu”

(Słońce, które gaśnie)

Nie należy się przy tym specjalnie przejmować faktem, że obecnie istnieje gatunek małpiatek nazywany lemurami, o których twierdzi się czasami, że są potomkami jakiegoś prastarego ludu. Obrażalibyśmy pierwotnych Lemurów. Poza tym jednak te małpiatki są śliczne i bardzo tajemnicze. Żyją na Madagaskarze, wiele gatunków bytuje na ziemi, chodzą na dwóch nogach dziwnie, jakby podbiegając. Jeden z gatunków małpiatek, indri, otrzymał swoją nazwę przez pomyłkę. Tubylcy, wskazując na podskakujące lemury, wołali do pewnego zoologa: „Patrz! Patrz! (Indri, indri!)”, on zaś sądził, że zwierzęta tak właśnie się nazywają. Są bardzo ładne i dostojne. Ale żeby miały być w przeszłości ludźmi? Nie, nie sądzę. Chciałabym tylko dodać, że mają wielkie i całkiem czarne oczy.

Poza tym Cień, Dolg i ich pobratymcy mieli oczy niemal takie jak surykatki na pustyni Kalahari, owe zwierzęta, które mogą zbite w gromadkę stać na tylnych nogach, obracając to w tę, to w tamtą stronę swoje ciekawskie główki. Albo jak cybeta. Niezwykle oczy! Dokładnie takie same jak oczy Dolga. Dolg jednak nie był taki owłosiony jak te stworzenia. Poszukaj w jakim,, atlasie zoologicznym zdjęcia surykatki lub cybety, a dowiesz się, jakie oczy miał Dolg. W swojej poza tym najzupełniej ludzkiej twarzy.

Ostatni Lemurowie, wysocy, szlachetni, podobni do ludzi, żyli więc w epoce trzeciorzędu i w początkach czwartorzędu, ale na długo przedtem, zanim, jak się sądzi, pojawili się na Ziemi ludzie.

Wtedy wydarzyły się na naszej planecie okropne rzeczy. W początkach miocenu wygląd świata zaczynał przybierać znaną nam formę, kontynenty odsuwały się od siebie lub zbliżały, gigantyczne łańcuchy górskie wyłaniały się z dna wielkiego morza, a jednocześnie lądy przecinały morze wielkimi przestrzeniami. Powoli wszystko się układało i uspokajało, na zachodzie wyłoniły się Alpy, Karakorum i Himalaje na wschodzie, zaś na północy Ural.

Andy i Góry Skaliste na zachodniej półkuli były o wiele starsze, ale powstały w podobny sposób, w środkowym wieku Ziemi.

Wszystko to wydarzyło się oczywiście miliony lat temu. Himalaje i Karakorum zostały właściwie stworzone po części z wielkich północnych formacji lądowych, przeważnie jednak z pokładów morskiego dna, które zostały wyniesione w górę, niekiedy powoli i niezauważalnie przez nieprawdopodobnie długi czas albo oszałamiająco szybko w wyniku ruchów skorupy ziemskiej, czemu towarzyszył potworny huk; wielkie masy wyłaniały się z morza i tworzyły góry do 9 tysięcy metrów ponad jego poziom. Świadectwa tego, co się stało, znajdujemy w warstwach z eocenu (druga, wcześniejsza epoka trzeciorzędu), na przykład muszle z dna morskiego znalezione w Himalajach na wysokości 6 tysięcy metrów. Himalaje były początkowo znacznie wyższe niż obecnie i w wyniku rozmaitych procesów zniżyły się do obecnej wysokości.

To samo odnosi się do Alp. Przyczyną tych zjawisk był fakt, że poszczególne części świata znajdowały się w nieustannym ruchu, zbliżały się do siebie, aż dochodziło do zderzenia. Te same procesy zachodzą obecnie na przykład na Islandii, gdzie ruchy tektoniczne powodują wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi, a także w Kalifornii, która wciąż żyje w oczekiwaniu wielkiej katastrofy sejsmicznej.

W eocenie było wiele trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów. Nieco się to uspokoiło pod koniec trzeciorzędu, w okresie wielkiego rozkwitu Lemurów, nigdy jednak nie było całkiem bezpiecznie.

Lemurowie to lud baśniowy i wielu sądzi, że nigdy nie istnieli. Madragowie i Silinowie należą do sagi o Mórim i jego niezwykłym synu, Dolgu.

I jeśli dawne ludy opowiadały sobie o smokach i potworach, to można je zrozumieć. Prawdopodobnie wszystkie straszne potwory z takich epok, jak trias, jura czy kreda, owe latające smoki i paskudne jaszczury, wyginęły. Wymarły w okresie środkowego wieku Ziemi, zwanym też niekiedy czasem wielkiej śmierci. Jednak różne dziwne stwory przetrwały lub pojawiły się nowe w epoce ssaków w trzeciorzędzie.

Istniał na przykład pewien ptak, Phororhacos, mniej więcej taki wysoki jak człowiek, ale z głową rozmiarów głowy konia. Inne znowu przypominały latające jaszczury, a może nawet przetrwały jakieś pokrewne im gatunki, choć w naszych czasach nie natrafiono na ich ślady. Latające jaszczury są przecież podobne do smoków z naszych baśni.

Później pojawił się w Azji największy ziemski ssak, jaki kiedykolwiek istniał. Nazwano go Baluchitherium, miał pięć i pot metra wysokości i siedem i pół metra długości. Traktowany jest jako wczesny przodek nosorożca, choć oba zwierzęta nie są specjalnie do siebie podobne. Megaloceros, wielki jeleń, miał rogi o rozpiętości ponad trzech metrów.

I jeszcze tak zwany tygrys szablastozębny, ogromne drapieżne zwierzę, które stało się pewnie przyczyną tego, że tak wiele gatunków wyginęło. Wszystkie zwierzęta bały się go potwornie, groźny był również dla żyjących wówczas gatunków człekokształtnych.

A poza tym... Może istniały również inne istoty? Nic nam o tym nie wiadomo, ale przecież wciąż się dokonuje odkryć. Właśnie niedawno odkryto, że człowiek jest gatunkiem znacznie starszym, niż do niedawna sądzono.

No i mamy, rzecz jasna, prawo do odrobiny fantazji. Ten, kto zachował fantazję, pozostanie młody, i duchem, i ciałem, znacznie dłużej niż ten, kto nigdy nie pozwolił myślom płynąć swobodnie. Dotyczy to wszystkich, od matematyków poprzez ludzi pracy fizycznej, aż do poetów:

O jednej sprawie jeszcze dotychczas nie wspomniano. Mianowicie o nazwie tego eurazjatyckiego morza, które przestało istnieć.

To było Tethys. Inaczej zwane Tetydą.

Nazwa, która przyczyniła Móriemu i jego rodzinie wielkiego bólu głowy, ponieważ do niczego nie pasowała.

0x01 graphic

0x01 graphic



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Córka Mrozu (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Magiczne Księgi (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Dom Hańby (Mandragora76)
Sandemo Margit - Saga O Czarnoksiężniku - 07 - Bezbronni (Mandragora76), Fantastyka
Sandemo Margit Saga o Czarnoksięniku 12 Zapomniane królestwo
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Blask Twoich Oczu (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Klasztor W Dolinie Łez (Mandragora76)
Sandemo Margit - Saga O Czarnoksiężniku - 06 - Światła Elfów (Mandragora76), Fantastyka
Sandemo Margit - Saga O Czarnoksiężniku - 05 - Próba Ognia (Mandragora76), Fantastyka
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  W Nieznane (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku 08 Droga Za Zachód (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku 11 Dom Hańby (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga o czarnoksiężniku Ognisty miecz
Sandemo Margit Saga o czarnoksiężniku Droga za zachód
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom
Sandemo Margit Saga o czarnoksiezniku tom

więcej podobnych podstron