Zimno, z godnością Jak wszyscy chyba, mimo kanikuły, wiedzą mamy nową aferę międzynarodową. Grupa narodowo (przez „narodowy” rozumiem, jak w Polsce, określoną formację polityczną!) nastawionych Ukraińców postanowiła urządzić sobie rajd im.Stefana Bandery. Rajd miał przebiegać częściowo przez tereny okupowane przez Republikę Ukraińską - a częściowo przez tereny okupowane przez III Rzeczpospolitą, które zdecydowana większość Ukraińców uważa za „ukraińskie”. Zauważmy tu podstawową różnicę między nacjonalistami, a konserwatystami, liberałami, a nawet etatystycznie nastawionymi socjalistami. Konserwatyści zdecydowanie odróżniają „narodowość” od „poddaństwa” czy „obywatelstwa”. Konserwatyści zdecydowanie bronią praw narodowych, nie pozwalają, by państwo je negowało (Np. każdy ma prawo wychowywać swoje dzieci, jak chce - a więc i uczyć je, w jakim chce języku!) - jednak państwo jest neutralne narodowo i najchętniej jako język państwowy widzieliby, jak w I Rzeczypospolitej, łacinę… że nie każdy potrafi nauczyć się po łacinie? A kto mu każe? Niech szwargocze po swojemu, czyta swoje gazety, słucha swojego radio, ogląda swoje telewizje. A to, że ten, kto nie umie nawet nauczyć się przyzwoicie po łacinie, nie będzie zajmował się sprawami państwowymi - to bardzo dobrze!!! Konserwatyści za nadrzędne uznają zasady moralne: zachowywać się trzeba przyzwoicie, choćby interesy państwa czy narodu miały na tym ucierpieć. Na ogół te „interesy” na tym jednak zyskują… Liberałowie, zwłaszcza lewicujący, mniej chętnie widzą nacjonalizm. Owszem, pozwalaja, by dzieci uczyły się swojego języka, ale w szkołach powinien być raczej język państwowy. Socjaliści natomiast są już zupelnym etatystami: zdecydowanie na pierwszy plan wysuwaja państwo, narodowość traktując jako rodzaj folkloru. Ponieważ jednak jakiś język musi być państwowy, w praktyce bardzo zbliżają się tu do narodowców - oczywiście: narodowców z tego narodu, który ma w państwie większość. Innych starają się wynarodowić, by osiągnąć „jedność narodową”: „Ein Reich, ein Volks, ein Führer” - jak mawiali najbardziej efektywni socjaliści. Natomiast narodowcy państwo traktują jako emanację dążeń Narodu - inne narodowości uważają (w najlepszym przypadku!) za „gości” w swoim państwie, a mieszańców traktują z dużą niechęcią i podejrzliwością, bo zakłócają im proste szufladkowanie ludzi wedle narodowośći. O ile jednak dla socjalistów ideałem społeczeństwa jest wspólnota pierwotna, to dla narodowców jest to plemienna horda myśliwska. Nie ukrywam: wolę już narodowców… Więc śp.Stefan Bandera narodowcem był, wyznawał zasadę zapisaną w (zakazanej w RFN!) pierwszej zwrotce hymnu „Deutschland, Deutschland, über Alles!” - no, a skoro „ponad WSZYSTKO” - to i ponad moralność i prawo…Tak więc śp. Eligiusz Niewiadomski zamordował był śp. Gabriela Narutowicza - bo „danie wyrazu zranionym uczuciom narodowym” było ważniejsze, niż śmierć niewinnego (co sam przyznał!) człowieka. A Stefan Bandera zorganizował był (też udany, niestety), zamach na śp. Bronisława Pierackiego, który… był zawinił. Zawinił, - bo chciał ugody z Ukraińcami, co odebrałoby podstawę dzialania skrajnym nacjonalistom!! Potem Bandera rozkaz odwolał - za późno zresztą, - ale tylko z powodow taktycznych. Jest, zatem mordercą. Jednak dla ukraińskich narodowców jest on bohaterem. Więc chcieli sobie zorganizować rajd im.Bandery. W normalnym kraju by sobie pojeździli, również po terenach III RP - spotykając się z zimną niechęcią wszystkich (z wyjątkiem nacjonalistów ukraińskich…), - co może by ich trochę ostudziło. Co poniektóry król polski być może by im tego zakazał - bo nie życzy sobie zadrażnień narodowych między Swoimi poddanymi… Nie życzy sobie, nie pozwala - FINIS! A tchórzliwe państwo „polskie”, czyli III RP, cofnęła rajdowcom wizy, bo „kwestionariusze były źle wypełnione”!!! To, że ten faryzeizm rozjuszy rajdowców i przysporzy narodowcom ukraińskim masę zwolenników - to jedno… a to, że ja po raz kolejny muszę się wstydzić za to parszywe „państwo” - to drugie. JKM
21 sierpnia 2009 Egalitaryzm- bunt przeciw naturze ludzkiej.. Lewica celuje w równości. Chce urównić wszystko, co tylko Pan Bóg stworzył jako odmienne. Różnorodność jest stanem naturalnym, w którym człowiek żyje, w którym dojrzewa, i w którym umiera. Równość w naturze nie istnieje, bo musiałaby nie istnieć różnorodność. Dążenie do równości, jest pomysłem poronionym, ale nie przypadkowym. Żeby zniszczyć naturę i cywilizację europejską, opartą na prawie naturalnym- socjaliści wprowadzają wszędzie równość. A przy tym równość jest zaprzeczeniem wolności człowieka. Demokracja - jako system polityczny- oparta jest na równości. Wszystkie głosy głosujących są równe, nie ma głosów równiejszych, chyba, że te dosypane do urny, pod nieuwagę komisji wyborczej. Wtedy równość nie obowiązuje, wtedy obowiązuje zjawisko preferencji. Równość w traktowaniu wszystkich głosów doprowadza do aberracji w sferze politycznych wyborów, bo w głosowaniu biorą udział ludzie, którzy kompletnie nie są zorientowani w spawach dobra wspólnego, jakim jest państwo. Ludyczność demokracji polega na emocjach, które rozniecane przed każdymi demokratycznymi bachanaliami, mają za zadanie zgubić zdrowy rozsądek. W demokratycznym głosowaniu większościowym najmniej przydatną rzeczą jest rozsądek, liczą się emocje, i propaganda. Bez propagandy nie ma demokracji, tak jak nie ma demokracji bez tłumów. Natomiast różnorodność naturalna- demokracji nie potrzebuje. W przyrodzie demokracji nie ma, bo przyroda oparta jest na prawach przyczynowo- skutkowych. A kto miałby wśród stada lwów tworzyć komisje wyborcze., żeby wybrać przewodniczącego stada. Komisję skrutacyjną jakoś dałoby się wyłonić, spośród antylop, ale po zakończonym glosowaniu, lwy zjadłyby antylopa i po demokracji.. Co innego wśród małp! Po nadaniu im praw człowieka, pora na uczestnictwo w wyborach. Bo liczy się każdy głos! W ramach walki o równość Komisja Europejska pozwała Polskę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej za niedostosowanie przepisów w dziedzinie równości płci i walki z dyskryminacją do wytycznych zawartych w dyrektywie z 2004 roku. Termin jej wprowadzenia minął w grudniu 2007 roku, ale Komisja Europejska- nasz nowy rząd- twierdzi, ze dotąd nie dostała informacji z Polski o przedsięwziętych krokach, a stan prawny, jaki jest w tej sprawie w Polsce, nie jest w pełni zgodny z przepisami dyrektywy, która zakazywałaby dyskryminacji ze względu na płeć., a także wiek, pochodzenie społeczne, wyznanie, orientację seksualną. Zakaz dyskryminacji istnieje już w socjalistycznej Konstytucji III Rzeczpospolitej, ale nie ma do nich narzędzia w postaci dyskryminacji, pardon przepisów wykonawczych dyskryminujących, tych , których oskarża się o dyskryminację. Już dawno propaganda nie używa słowa „Cygan”, a nie daj Boże powiedzieć, że „ Cygan tylko raz przejdzie przez wieś”, co sugerowałoby, że Cygan to złodziej.. Wtedy Rom będzie mógł zaskarżyć nas na podstawie przepisów dyskryminacyjnych, zniesławiających jego dobre imię. Z niecierpliwością czekam na przepisy wykonawcze zakazujące opowiadania kawałów o blondynkach, bo kawały te z pewnością dyskryminują blondynki, choćby nie wiem jak były głupie- te kawały ma się rozumieć. Bo ten kawał o blondynce, która wjechała samochodem w ulicę jednokierunkową i zapytana przez milicjanta, czy nie widzi, że jest to ulica jednokierunkowa odpowiedziała:, że nie wiedziała, bo właśnie jedzie na przyjęcie urodzinowe, ale nie wiedziała, że już wszyscy z niego właśnie wracają…. Po dokooptowaniu do dyrektywy przepisów wykonawczych opowiadanie takich kawałów będzie bardzo niebezpieczne, bo grozić będzie długotrwałym procesem zakończonym być może grzywną lub nawet więzieniem. Co prawda pojawia się okoliczność łagodząca, bo pan minister Zbigniew Ziobro, jak był ministrem lansował projekt zakuwania więźniów w bransolety przeciwwięzienne, w których to bransoletach, wyjęty spod prawa będzie mógł spacerować sobie swobodnie na wolności, żeby mógł popełniać dalej drobne przestępstwa, na przykład drobne włamania lub drobne kradzieże? Propaganda nieprzypadkowo używa w takich przypadkach, nieprzypadkowego słowa” drobne,” bo przecież nie chodzi - rzecz jasna-o jakieś morderstwa czy gwałty, lecz o pospolite kradzieże, takie do poziomu ustawowej sumy 250 złotych, bo na tyle ustawodawca wrażliwy społecznie pozwala kraść osobnikowi zachęcanemu przez państwo do tego procederu. Zasada społecznej sprawiedliwości wpisuje się całkowicie w model państwa socjalistycznego, gdzie każdy, jak tak dalej pójdzie, będzie mógł brać, tyle ile mu potrzeba, według marksistowskiej zasady, że każdemu według potrzeb, każdemu według jego zdolności…. do złodziejstwa - jak najbardziej. Ale wracając do pojęcia równości.. Profesor Józef Bocheński, w swojej książeczce „Sto zabobonów” na stronie 113 na temat równości pisze tak: „Ludzie są oczywiście nierówni: jedni są młodzi, inni stary, jedni silni, inni słabi, mądrzy i głupi, szlachetni, zbrodniczy i tak dalej.. Mało jest, więc zabobonów tak idiotycznych jak wiara, że ludzie są równi. Jeśli ten zabobon mógł się tak rozpowszechnić, to głównie z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego, że przyjęcie fikcji, jakoby ludzie byli równi, okazało się pożyteczne jako postawa demokracji, a także jako zasada prawna( równość wobec prawa). Ale każdy przytomny człowiek wie, ze to jest tylko pożyteczna fikcja i nic więcej, ż e równość ludzi jest zabobonem. Związany jest z nim także inny zabobon, zwany nieraz” egalitaryzmem moralnym”, według którego mamy dokładnie takie same obowiązki względem innych ludzi, inaczej mówiąc, wszyscy ludzie są pod tym względem równi Jest to pogląd sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. Mamy, co prawda obowiązek pomóc każdemu człowiekowi bez wyjątku, gdy jest w potrzebie, i w tym znaczeniu można powiedzieć, że istnieje pewna równość między ludźmi. Ale kiedy nie możemy pomóc wszystkim, jest rzeczą oczywistą, że im, kto jest Am bliższy, tym większe prawo ma do naszej pomocy. Tak na przykład własne dzieci mają pierwszeństwo przed krewnymi, ci przed sąsiadami, sąsiedzi przed innymi rodakami, rodacy przed cudzoziemcami, itd. Egalitaryzm moralny, który przeczy, a nawet twierdzi odwrotność, że im, kto od nas dalszy, tym więcej ma prawa do naszej pomocy, jest zabobonem”(!!!). Tyle największy z nieżyjących już konserwatystów, filozof, naprawdę wielki człowiek.. Szkoda, że tych rzeczy nie czytują takie panie jak Jolanta Szymanek-Deresz, Pani Jaruga Nowacka, Wanda Nowicka, Magdalena Środa czy Kazimiera Szczukówna. Byłyby mądrzejsze i nie forsowałyby - być może - idei równości za wszelką cenę., kosztem zdrowego rozsądku, na rzecz oczywistej głupoty. Co prawda głoszenie publicznie poglądów głupich, niemoralnych i szkodliwych- nie jest zakazane przez prawo polskie i głoszenie wszelkich poglądów nie powinno być zakazane, ale problem pojawia się wtedy, gdy dochodzi do głosowania w danej głupiej sprawie w Sejmie? Przegłosowana rzecz niestety dotyczy. Nas i naszego zycia. Bo gdyby dotyczyła tylko wybranych przeze mnie pań… To niech one by sobie tam…. Były równe między sobą.. Ale one chcą, żebyśmy między sobą byli równi- wbrew naturze? A i tak niektóry pozostaną równiejsi..! Wzorem Orwella. WJR
Możliwość uprzejma i prawdopodobna Arabski szejk z Kataru nie zapłacił ministru Gradu za stocznie, które wcześniej „kupił”. W związku z tym minister Grad wynalazł nowego szejka, który tym razem „już na pewno”... i tak dalej - aż do końca sierpnia, kiedy wszystko się wyjaśni. Mamy w związku z tym dwie możliwości; pierwsza - uprzejma, że ci nasi dygnitarze to durnie, którym sprytni szejkowie, prawdopodobnie reprezentujący zresztą izraelskich wojskowych, lali, jak to mówią, w uszy miód, by zablokować sprzedaż stoczni, a potem, już naprawdę za psie pieniądze, kupić od syndyków poszczególne składniki postoczniowego majątku, przede wszystkim - atrakcyjne tereny. Możliwość druga - prawdopodobna - że wszystkie te bajki o szejkach z Kataru, to tylko kamuflaż, mający przesłonić realizację przez rząd PO-PSL zleconego przez naszą Katarzynę Wielką programu likwidacji w Polsce przemysłu ciężkiego, w tym również - przemysłu okrętowego, - co może być połączone z wynagrodzeniem dla poszczególnych wykonawców w postaci cichego udziału w zakupie postoczniowych terenów i realizowanych tam przedsięwzięciach. Oczywiście każda możliwość musi być realizowana za przyzwoleniem razwiedki, która rząd premiera Donalda Tuska informuje o jego programie na bieżąco. SM
22 sierpnia 2009 Urobić społeczeństwo do wczesniej zaprojektowanej formy... No nareszcie jakaś dobra wiadomość od dłuższego czasu. Austriacka policja i prokuratura uznała” ekologów” walczących z futrami, „ niehumanitarnym” transportem zwierząt i chowem kur w klatach za mafię i terrorystów(!!!!) To jest naprawdę dobra wiadomość, po wielu latach postępującej degrengolady i zwycięstw sił postępu” ekologicznego”. Może to będzie pierwszy wyłom we froncie fałszywych obrońców zwierząt. Grupa Animal Liberation Front, która w ostatnich latach podpalała i niszczyła sklepy należące do firm odzieżowych i spożywczych, została oskarżona o spowodowanie zniszczeń wartości 600 ooo euro(????). Czterdziestu ekowojowników, o specjalizacji, fałszywa obrona zwierząt, śledczy chcą postawić nowe zarzuty, tym razem z paragrafu o zwalczaniu mafii: wymuszanie i groźby.. uprawiane w ramach organizacji przestępczej.(!!!). I to mi się podoba, bo dalej nie wolno tolerować bezprawia, pod hasłami obrony zwierząt i przyrody przed człowiekiem. Przyroda doskonale obroni się sama - jeśli będzie musiała, A do tego nie potrzebuje „ ekologów”. Jak się nie dało rozpędzić tej bandy przy pomocy innych paragrafów, to paragraf o mafii i zorganizowanej grupie przestępczej, jest jak najbardziej odpowiedni? „Obrońcy zwierząt” popełnili na przykład przestępstwo zmuszając sieć piekarni w Wiedniu, by korzystała z jaj tzw. wolnego chowu. TO oznacza, że wydusili na właścicielach postępowanie, iż nie wolno było im kupować jaj z znoszonych przez kury w klatkach, bo niewolnice -nioski są dyskryminowane i poniżane. Musieli kupować jaja z tzw. wolnego chowu, gdzie kur nie trzyma się w klatkach- tylko na świeżym powietrzu. Prokuratorzy obliczyli, że ulegając szantażowi „ ekologów” i zmieniając dostawcę jaj, firma straciła 80 000 euro.
Podobnie śledczy ocenili prowadzoną na autostradach akcję kontroli TIR-ów transportujących krowy i świnie do rzeźni. Gdy” obrońcy” praw zwierząt” odkrywali przepełnione ciężarówki, bili na alarm i grozili przewoźnikom i hodowcom konsekwencjami(!!!!). Przestępstwem były też protesty przeciwko sprzedaży żywych homarów.. Ciekawe, czy protestowaliby przeciwko przewożeniu homarów martwych.? Myślę, że jest to nawet możliwe, zważywszy na szantażowy charakter działalności ekoterrorystów. Niemniej jednak działanie prokuratorów i policji jest to krok we właściwym kierunku. Dała nam przykład Austria jak zwyciężać” ekologów” mamy.. Co prawda socjaliści europejscy już raz, przy okazji dobrych wyników wyborczych Jorga Heidera, i możliwości tworzenia rządu pokazali, że na narty do Austrii nie pojadą w żadnym wypadku? Bo jazda na nartach w Austrii pod rządami” faszysty” Haidera byłaby niebezpieczna. No i demokracja byłaby zagrożona. Teraz z Heiderem jest już spokój, bo zginął w wypadku samochodowym, a jak wieść dziennikarska niesie, u jego boku przez ostatnich dziesięć lat, znajdował się agent Mossadu. Sprawa na razie przyschła, bo wypadki się zdarzają, ale dobre służby przypadek zorganizują na medal. Tym lepsze- im bardziej wiarygodny „ przypadek”. W Austrii próbują zatrzymać szaleństwo „ ekologiczne', a w takiej na przykład Arabii Saudyjskiej. Według dziennika „ Al. Hayat”, pewien tamtejszy poddany króla, wniósł do sądu oskarżenie przeciwko obywatelowi- cudzoziemcowi, że ten zabił w Arabii Saudyjskiej …. mrówkę (???). Nie była to, co prawda mrówka faraona, ale mrówka króla i nie widomo, czy król nie inspirował tego wydarzenia. Mam nadzieję, że przynajmniej w królestwie, król nie wprowadzi szaleństwa ekologicznego, które podmyje fundamenty jego królewskiej władzy. W Izraelu natomiast mrówkami i ekologią się nie zajmują, zajmują się natomiast funduszami niektórych instytucji Kościoła katolickiego. Tamtejsze ministerstwo zajęło fundusze z powodu domniemanych nadużyć podatkowych ze strony kościelnych instytucji, które są…. zwolnione ze zobowiązań wobec fiskusa. Jak zwolnione, to, po co się nimi fiskus izraelski zajmuje? Może ma to związek z niedawną wizytą Benedykta XVI w Izraelu(???). W Bułgarii natomiast walczą z biurokracją naprawdę. Rząd bułgarski zamroził płace administracji państwowej i budżetówki. Zapowiadanej podwyżki dziesięcio- procentowej nie dostanie 400 000osób(???). Boże! Ile tego jest! Płace ministrów, wiceministrów i członków gabinetów politycznych( tam też mają takie operetkowe stanowiska!) zostaną zredukowane o 15 % w ramach programu oszczędnościowego przewidującego ograniczenie wydatków na delegacje zagraniczne, zakup nowych samochodów i klimatyzatorów, łączność telefoniczną i szkolenia. Ale emerytom podniesiono 10%... A w sprawach światopoglądowych parlament bułgarski odrzucił zmiany w kodeksie rodzinnym, które miały zrównać małżeństwo z konkubinatem, między innymi z obawy, ze może to otworzyć drogę do legalizacji związków homoseksualnych. Nie wykluczono też możliwości związków poligamicznych. I dało się? Dało.. Natomiast w Grecji od lipca wprowadzona zakaz palenia w miejscach publicznych, bo co roku - w tym kraju- umiera z powodu palenia 20 000 osób (???) Muszą przeprowadzać sekcję zwłok i wychodzi im, że ci ludzie poumierali od palenia. A ilu umiera od niepalenia? Albo z powodu picia, stosunków małżeńskich, złego jedzenia, cukru, soli, jedzenia wieprzowiny, uprawiania sportu, starości, młodości, hazardu, zajmowania się polityką, gry w palanta, utonięcia, wypadku drogowego i setek innych powodów. Można kategoryzować wszystkie dziedziny życia i prowadzić w tych dziedzinach życia badania, które coś tam wykażą, a ludzie jak umierali, tak umierać będą. Nadal, bo taka jest kolejność rzeczy i właściwy ich porządek. To, po co to ciągłe larum nad umieraniem, jakby człowiekowi udało się przeskoczyć tę” czeluść, której ludzkość przeskoczyć nie zdoła”- jak pisał Norwid”(???) Dla człowieka wierzącego, życie na tym ziemskim padole, jest okresem przejściowym do życia wiecznego i nie robi z tego problemu.. Bóg dał- Bóg zabrał! Gnostyk myśli, że będzie żył wiecznie, to niech się łudzi i słucha propagandy, która go wiecznie straszy, że jak zrobi to, a nie tamto- to umrze wcześniej, jakby ci, którzy tak mówią wiedzieli, kiedy umrze.. Życie jest niespodzianką daną człowiekowi przez Boga, i dar ten należy spożytkować ku chwale Bożej i nie dać uwikłać się poprawiaczom natury w jałowe dyskusje o wiecznym życiu na Ziemi.. O ile wiem, palenie nie jest grzechem, chyba, że II Sobór Watykański, coś w tej sprawie postanowił, o czym nie wiem.. Natomiast nieposłuszeństwo Bogu jest na pewno grzechem.. I grzechem jest kłamanie, ze palenie szkodzi i zabija, bo prawda jest taka, że jednemu szkodzi, a innemu nie. Niech każdy decyduje za siebie. Bo każdy umiera za siebie tylko raz.. WJR
Nie znaleźli szyfranta, Klich daje im podwyżki Oficerowie Służby Wywiadu Wojskowego dostaną podwyżki. Szefowi MON Bogdan Klich nie przeszkadza, że nie potrafią znaleźć swojego szyfranta Stefana Zielonki i przeoczyli ponad stuosobowy oddział Talibów, który kilka dni temu zaatakował naszych żołnierzy jak pisze "Newsweek", projekty stosownych rozporządzeń szefa MON trafiły w lipcu do tzw. uzgodnień międzyresortowych. W uzasadnieniu ws. dodatków do uposażeń funkcjonariuszy SWW można przeczytać: "porównując do stanu aktualnego, stawki dodatku za stopień służbowy zostaną podwyższone w granicach od 19 do 40 proc". Tak więc, im wyższy stopień funkcjonariusza tym większy dodatek. Najwięcej dostaną, więc szefowie -pułkownicy, najmniej szeregowi. Minister postanowił też podwyższyć pensje zasadnicze. Wynagrodzenia speców wywiadu wzrosną od 6 do 10 procent. Średnio o ponad 340 zł miesięcznie. Decyzje ministra Bogdana Klicha oznaczają, że w 2009 r. z budżetu państwa trzeba będzie wydać dodatkowo ponad 850 tys zł. Szef MON przyznał podwyżki oficerom wywiadu, choć ostatnio nie mają się, czym chwalić. Nie potrafią znaleźć swojego szyfranta Stefana Zielonki, który wyszedł z domu w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych. Według "Dziennika" przełożeni szyfranta przez dwa tygodnie nie wiedzieli o zaginięciu człowieka, który dysponował tak niebezpieczną wiedzą. Służba Wywiadu Wojskowego zaprzecza jednak tym doniesieniom. Ostatnio spekulowano, że Zielonka mógł zdradzić na rzecz obcego wywiadu. Znaki zapytania wokół wywiadu wojskowego pojawiły się też po poniedziałkowej akcji w Afganistanie. Podczas starcia z talibami zginął kapitan Daniel Ambroziński. Szef MON mówił, że akcja nasuwa m.in. wątpliwości, czy właściwie wykorzystano dane z analiz wywiadowczych i czy system wsparcia polskich sił szybkiego reagowania był zorganizowany właściwie. A lekarze, pielęgniarki, szpitale nie maja pieniędzy, zamykane są zakłady pracy , emeryci i renciści bez środków do życia !!!. Po co Polsce ta wojna, bo z sojusznikami trzeba trzymać, ale sojusznicy nie pomogą Polsce.
NIETYKALNY - (6) ZAKOŃCZENIE Działalnością Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i sprawami jej szefa interesował się kilkakrotnie Rzecznik Praw Obywatelskich. W grudniu ubiegłego roku Janusz Kochanowski, na wniosek Stowarzyszenia „Stop Korupcji” zwrócił się do Donalda Tuska o „zbadanie zastrzeżeń, co do niezależności szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ppłk Krzysztofa Bondaryka w związku z pobieraniem przezeń wysokich uposażeń od Polskiej Telefonii Cyfrowej”. We piśmie RPO czytamy, iż wnioskodawca „ powołując się na publikacje prasowe, wskazał na pobieranie przez ppłk K. Bondaryka wysokich uposażeń od Polskiej Telefonii Cyfrowej sp. z o.o., gdzie był zatrudniony przed objęciem funkcji w ABW. Podniósł w tym kontekście także odmowę udostępnienia przez Szefa ABW swego kontraktu menedżerskiego z PTC Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu oraz wskazał na możliwość istnienia kolizji interesów w związku z pobieraniem przez ppłk. K. Bondaryka uposażenia z PTC już w trakcie pełnienia funkcji Szefa ABW”
Ponieważ na stronie internetowej RPO, nie umieszczono odpowiedzi na to wystąpienie przypuszczam, że premier rządu nie zechciał jej jeszcze udzielić. Rzecznika zainteresował również projekt PESEL2, o którym obszernie pisałem w poprzednim wpisie. W lutym 2008 r. Janusz Kochanowski poprosił ministra Grzegorza Schetynę o udzielenie informacji na temat szczegółowej koncepcji systemu PESEL 2, w tym funkcji, jaką w zamiarach MSWiA ma spełniać projektowany system. RPO pisał m.in.: „Zgodnie z przepisem art. 51 ust. 2 Konstytucji RP, władze publiczne nie mogą pozyskiwać, gromadzić i udostępniać innych informacji o obywatelach niż niezbędne w demokratycznym państwie prawnym. Co za tym idzie, organy władzy publicznej nie mogą w sposób dowolny ustalać zasobu informacji, jakie mają zamiar gromadzić na temat obywateli? Tymczasem, z wyłaniającego się obrazu systemu PESEL 2 można wnioskować, że planowany zakres danych osobowych gromadzonych w systemie jest niezwykle szeroki. Z informacji uzyskanych przeze mnie do chwili obecnej nie wynika w sposób precyzyjny, do jakich celów mają służyć konkretne dane ujawnione w projektowanym systemie”.Udzielając rzecznikowi odpowiedzi, podsekretarz stanu w MSWiA Witold Dróżdż zapewnił, że PESEL2 będzie zawierał wyłącznie dane w zakresie dotychczasowego zasobu PESEL i nie planuje się gromadzenia danych dotyczących, m.in.: wysokości zarobków, wysokości podatków, miejsca leczenia i jego powodów oraz liczby mandatów za złe parkowanie. W systemie mają nie być zamieszczane informacje o fakcie zalegania ze składkami ZUS, statusie rozliczeń z urzędem skarbowym, kontach bankowych i statusie stosunków obywatela z policją.
Jednocześnie potwierdził, że Projekt pl.ID stanowi kontynuację działań rozpoczętych w ramach PESEL2 i jest drugim etapem Programu PESEL2. Pisałem o tym w piątej części cyklu zwracając uwagę, że choć oficjalnie Projekt PESEL2 został zakończony w listopadzie 2008 roku, jego kluczowy składnik dotyczący Rejestru Identyfikacji Obywateli jest realizowany w ramach wprowadzania elektronicznego dowodu osobistego. W sierpniu ubiegłego roku Janusz Kochanowski skierował również interpelację do samego szefa ABW, pytając go o zabezpieczenie sieci teleinformatycznych w Polsce przed cyberatakami. Zaniepokojony artykułami w prasie RPO pytał Bondaryka, na ile urzędy państwowe są zabezpieczone przed zakłóceniami i blokadami serwerów, oraz prosił o informację, czy "badane są źródła informacji pojawiających się na forach internetowych, które w okresie napięć politycznych, zwłaszcza podczas ostatniej wizyty prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i innych przedstawicieli władz państwa w Gruzji, noszą cechy informatycznej propagandy". Rzecznik chciał również wiedzieć, czy sieci teleinformatyczne urzędów państwowych, systemów komunikacji i bankowe posiadają stosowne zabezpieczenia oraz jak ABW ocenia stan bezpieczeństwa państwa "w zakresie ochrony przed bezprawnymi działaniami w cyberprzestrzeni, a także, czy odnotowano tego rodzaju przypadki i jaka jest skala zagrożeń w tej materii". W odpowiedzi Bondaryk poinformował rzecznika, że „w MSWiA podjęto prace nad rządowym planem ochrony cyberprzestrzeni, a także trwają prace legislacyjne zmierzające do ochrony infrastruktury krytycznej państwa. ABW zgłosi propozycje ochrony cyberprzestrzeni”. Dokument, o którym wspomina Bondaryk to „Rządowy program ochrony cyberprzestrzeni na lata 2009 -2011”, przyjęty przez rząd, Tuska w marcu 2009 roku. Dokument niezwykle istotny, jeśli chcemy dokonać oceny zamiarów obecnej ekipy w zakresie nadzoru teleinformatycznego. Myślę, że niewiele osób miało możliwość zapoznania się z tym dokumentem, a jeszcze mniej ma świadomość zagrożeń, jakie może przynieść jego realizacja.
Najważniejsze cele programu to „zwiększenie poziomu bezpieczeństwa krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa skutkujące zwiększeniem poziomu odporności państwa na ataki cyberterrorystyczne, oraz stworzenie i realizacja spójnej dla wszystkich zaangażowanych podmiotów administracji publicznej oraz innych współstanowiących krytyczną infrastrukturę teleinformatyczną państwa polityki dotyczącej bezpieczeństwa cyberprzestrzeni”. Nie trzeba nikogo przekonywać, że w obliczu realnego zagrożenia tzw. cyberterroryzmem tworzenie tego rodzaju opracowań rządowych jest rzeczą potrzebną, a wręcz konieczną. Podobne programy powstały w wielu państwach unijnych i spełniają rolę gwaranta bezpieczeństwa teleinformatycznego. Nie w każdym jednak państwie ogromne uprawnienia, wynikające ze szczegółowych ustaw i rozporządzeń trafiają w ręce człowieka, który - jak świadczą rozliczne przykłady - nie spełnia wymogów elementarnej rzetelności. To, bowiem, co zapisano w programie wydaje się projektem „skrojonym” pod pana Bondaryka.
Jak możemy przeczytać, jego adresatami ma być „administracja publiczna i inne podmioty zarządzające zasobami krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa oraz beneficjenci systemów, sieci i usług teleinformatycznych stanowiących krytyczną infrastrukturę teleinformatyczną państwa?. Jednym z podstawowych założeń programu jest ścisła współpraca „realizatorów programu” z sektorem prywatnym, - czyli „operatorami telekomunikacyjnymi dysponujących infrastrukturą telekomunikacyjną stanowiącą podstawę zapewnienia komunikacji w państwie. Należy jednak podkreślić, że zagadnienie ochrony cyberprzestrzeni nie dotyczy jedynie sfery teleinformatycznej, ale również sfery innych usług, np. usług sektora bankowego”. Kim są owi „realizatorzy programu” dowiadujemy się na stronie 6 :„Realizatorami programu będą podmioty odpowiedzialne za ochronę infrastruktury krytycznej kraju, w tym przede wszystkim krytycznej infrastruktury teleinformatycznej? Z tego względu wiodące role w realizacji programu odgrywać będą: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji (MSWiA) jako podmiot odpowiedzialny za informatyzację państwa oraz infrastrukturę krytyczną oraz Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) jako podmiot odpowiedzialny za bezpieczeństwo wewnętrzne państwa. Ponieważ jedynie nieznaczna część infrastruktury krytycznej, w tym teleinformatycznej, jest własnością państwa, natomiast większość zasobów stanowi własność prywatną, dużą rolę w realizacji programu powinny mieć te podmioty prywatne, które są właścicielami zasobów stanowiących infrastrukturę państwa”. By nie było wątpliwości, program zakłada, że „odpowiedzialność za koordynację działań przeciw cyberprzestępczości oraz realizację programu sprawować będzie Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji jako minister właściwy dla zagadnień dotyczących informatyzacji państwa i bezpieczeństwa publicznego, a odpowiedzialność za podejmowanie działań przeciw cyberterroryzmowi, jako szczególnych przypadków cyberprzestępstw, sprawować będzie Szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego”. Projekt przewiduje, zatem, że Krzysztof Bondaryk będzie posiadał nieograniczone wprost kompetencje w zakresie „współpracy z sektorem prywatnym” - czyli również swoim niedawnym pracodawcą - Polską Telefonią Cyfrową, bankami i licznymi przedsiębiorstwami, m.in. należącymi do Zygmunta Solorza. Ponieważ współpraca odbywać się będzie w ramach zarządzania tzw. infrastrukturą krytyczną, kluczową dla bezpieczeństwa państwa, nie istnieją praktycznie żadne możliwości sprawowania nadzoru nad tym procesem, a wszystkie decyzje ABW w tej kwestii pozostaną utajnione. Ponadto - Bondaryka obdarza się prawem do „podejmowania działań przeciwko cyberterroryzmowi”.Problem polega na tym, że dotąd w polskim prawie nie istnieją definicje pojęć „cyberterroryzm” i „cyberprzestępstwo” - o czym zresztą wspomina się w programie -postulując konieczność prawnego zdefiniowania tych terminów. Można, zatem łatwo przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie praktyka działania. Jeśli bowiem na str.10 stwierdza się, iż „ brak precyzyjnych definicji może powodować wątpliwości polegające na trudności w ustaleniu organu właściwego dla ścigania sprawców cyberprzestępstwa”,by już na następnej obdarzyć szefa ABW odpowiedzialnością za „działania przeciw cyberterroryzmowi” - nietrudno dociec, że praktyka ścigania cyberprzestępców wyprzedzi długoletnie, prawnicze spory. Przy braku szczegółowej regulacji jest oczywiste, że ABW może w praktyce zaliczyć do cyberprzestępców każdego internautę, portal lub firmę, a jedynym kryterium „cyberprzestępstwa” będzie ocena szefa ABW. Jeśli nawet w postępowaniu sądowym, zarzut okaże się bezprzedmiotowy, podejrzenie o enigmatyczne „cyberprzestępstwo” wystarczy, by wobec delikwenta podjąć działania operacyjne; inwigilację, podsłuch itp. Uprawnienia Bondaryka wyszczególniono na str.14. Mają do nich należeć m.in.: -opracowanie oraz zarządzanie systemem koordynacji zwalczania, przeciwdziałania i reagowania na zagrożenia i ataki na cyberprzestrzeń państwa, w tym prowadzenie rejestru systemu krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa. Szef ABW powinien dokonywać wpisu do powyższego rejestru - z urzędu - w przypadku organów administracji rządowej, samorządowej, państwowych osób prawnych jak i - na wniosek - w przypadku przedsiębiorstw i organizacji społecznych realizujących zadania publiczne, - gromadzenie i przetwarzanie informacji w rejestrze oraz ich udostępnianie, -opracowywanie analiz w zakresie krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa, - kontrolę ochrony systemu lub sieci teleinformatycznej wpisanej do rejestru, Dodatkowy, ogromny obszar władzy dotyczy tzw. administratorów systemu. Projekt, bowiem przewiduje, że „w każdej jednostce organizacyjnej w ramach systemu ochrony krytycznej infrastruktury teleinformatycznej zostanie powołany administrator systemu. W tym celu określone zostaną minimalne wymagania do obsady stanowiska administratora. Wśród wymagań dla administratorów, które będzie musiał spełnić kandydat na to stanowisko będzie obowiązek posiadania stosownego certyfikatu poświadczającego odbycie specjalistycznego przeszkolenia przez ABW lub SKW w ramach swojego obszaru kompetencyjnego”. Tym samym, zmonopolizowany już niemal w całości przez ABW „rynek” certyfikatów bezpieczeństwa zostanie poszerzony o nowe możliwości wpływów. Na podstawie prerogatyw wynikających z tego projektu ABW - jako instytucja nadzorująca, będzie miała prawo wstępu do obiektów i pomieszczeń tysięcy podmiotów gospodarczych, wglądu w ich dokumentację techniczną, żądania udostępnienia do kontroli systemu lub sieci teleinformatycznej, wydawania poleceń pokontrolnych i żądania wyjaśnień. Pierwsze efekty rządowego programu, widoczne są już w nowelizacji ustawy o zarządzaniu kryzysowym i wzbudziły uzasadnione zastrzeżenia Rzecznika Praw Obywatelskich. Wojciech Wybranowski w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” pisze, że „Kontrowersje wzbudzają głównie nowe przepisy nakazujące firmom zarządzającym tzw. infrastrukturą krytyczną (to np. wodociągi, teleinformatyka, transport) obowiązek wyznaczenia pełnomocników do kontaktów z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Projekt, zdaniem krytyków, daje też agencji niekontrolowany dostęp do informacji oraz dokumentów w tych przedsiębiorstwach. Przedstawiciele ABW uczestniczyli w pracach nad nowymi przepisami”. W czerwcu br. roku pismo w tej sprawie skierował do rzecznika klub PiS, prosząc o opinię na temat projektu ustawy. Obawy Janusza Kochanowskiego dotyczą art. 13a ustawy, który przyznaje szefowi ABW prawo do wydawania specjalnych zaleceń zarządom przedsiębiorstw. Kochanowski jest zaniepokojony, że ustawa nie precyzuje charakteru tych poleceń, a także nie wprowadza możliwości odwołania się od nich. Zagrożeń wynikających z rządowego programu ochrony cyberprzestrzeni jest znacznie więcej, niż próbowałem tu wskazać. Dopiero przełożenie go na konkretne ustawy i rozporządzenia, może ukazać prawdziwą skalę niebezpieczeństwa. Warto podkreślić, że nie sam program stanowi zagrożenie i byłoby absurdem upatrywanie w nim wyłącznie ograniczeń dla naszych wolności, lub pola do korupcji i nadużyć. Problem pojawia się wówczas, gdy tego rodzaju uprawnienia trafią do instytucji, na której czele stoi człowiek uwikłany w niejasne, biznesowe relacje, podatny na naciski, owładnięty obsesją budowania swojej pozycji poprzez gromadzenie informacji. Tym samym - realna władza, jaką może nabyć ten człowiek jest niewspółmiernie wielka do poziomu jego kwalifikacji, a przede wszystkim - predyspozycji moralnych. Kończąc cykl poświęcony „nietykalnemu” mam świadomość, że pan Bondaryk nieprędko zniknie z polskiej sceny politycznej i nadal trzeba z wielką uwagą przyglądać się jego poczynaniom, dostrzegając zagrożenia tam, gdzie one rzeczywiście istnieją. Skłonności Krzysztofa Bondaryka, nie idą, bowiem w parze z jawnością działań podejmowanych przez ABW, ani obowiązkiem udzielania wyjaśnień podmiotom uprawnionym do stawiania trudnych pytań. Milczenie premiera w sprawie zarzutów dotyczących kontraktu z PTC oraz ignorowanie wszystkich, licznych oskarżeń dowodzi, że szef ABW ma mocną pozycję i został wyznaczony na wykonawcę planów rządzącego układu. Choć można snuć hipotezy próbując wyjaśnić fenomen „nietykalności” Bondaryka, nie sposób nie dostrzec, że intencje objęcia Polaków wielorakim nadzorem, a przy tym stworzenia biznesowego zaplecza dla „antyrozwojowych grup interesów” dają dostatecznie mocne i logiczne wyjaśnienie tym relacjom. W tak zdefiniowanym układzie, szef ABW spełnia rolę ogniwa pośredniczącego między mocodawcą, a kontrahentem w wykonywaniu konkretnych, zleconych przedsięwzięć. Jeśli ten obraz nałożymy na realny potencjał władzy, zawarty w rządowym programie ochrony cyberprzestrzeni i dziesiątek innych przepisów umożliwiających Bondarykowi nadzór nad systemami informacji związanymi z naszą aktywnością życiową: ZUS, NIP, REGON, ewidencja skazanych, ewidencja pojazdów i gruntów, PESEL2, - pojawi się wizja państwa policyjnego, przy której utopia Orwela wyda się niegroźną, literacką baśnią.
Prezydent: zarządzanie kryzysowe do TK Lech Kaczyński zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie niektórych przepisów nowelizacji ustawy o zarządzaniu kryzysowym. Nowelę, zgodnie, z którą samorządy powiatowe i gminne będą miały możliwość tworzenia centrów zarządzania kryzysowego w zależności od swoich potrzeb i na bazie swoich jednostek, prezydent podpisał na początku sierpnia. Nowe przepisy przewidują sporządzenie Krajowego Planu Zarządzania Kryzysowego. Jego utworzenie ma być poprzedzone raportem o zagrożeniach bezpieczeństwa narodowego, który - w zakresach swoich właściwości - sporządzony zostanie przez ministrów i kierowników organów centralnych. Koordynatorem raportu będzie dyrektor Rządowego Centrum Bezpieczeństwa, a w części dotyczącej zagrożeń o charakterze terrorystycznym - szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wątpliwości prezydenta wzbudziły przepisy nakładające na szeroki krąg podmiotów obowiązek przekazywania szefowi ABW nie tylko informacji o zagrożeniach o charakterze terrorystycznym, lecz również zagrożeniach dotyczących działań, które mogą prowadzić do zagrożenia życia lub zdrowia ludzi, mienia w znacznych rozmiarach, dziedzictwa narodowego lub środowiska. Szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak mówił na początku sierpnia, że nowe przepisy przyznają uprawnienia ABW bez wprowadzenia mechanizmu kontrolnego nad działaniami tej służby.
Nowelizacja wprowadza instytucję zalecenia, które może być udzielone przez szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego organom i podmiotom. Tymczasem - jak napisano w informacji na stronach prezydenckiej kancelarii - instytucja zalecenia nie została precyzyjnie określona w tym akcie i może to rodzić w przyszłości problemy dotyczące stosowania ustawy. Podobne wątpliwości jeszcze w trakcie prac parlamentarnych nad tą ustawą zgłaszał rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski. Jego zdaniem, przepisy stwarzają ryzyko nadużyć. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa w odpowiedzi na te argumenty podkreślało, że nowela włącza w system zarządzania kryzysowego Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w obszarze już posiadanych przez nią uprawnień, wyłącznie w zakresie związanym z przeciwdziałaniem, zapobieganiem i usuwaniem skutków zdarzeń o charakterze terrorystycznym.
Komunikaty Sejm pracuje nad nowelizacją ustawy o zarządzaniu kryzysowym 6 maja br. podkomisja nadzwyczajna do rozpatrzenia rządowego projektu ustawy o zmianie ustawy o zarządzaniu kryzysowym zakończyła prace nad projektem. Protokół z prac zostanie przedstawiony na posiedzeniu sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. 19 marca br. odbyło się kolejne posiedzenie podkomisji. Podczas posiedzenia posłowie zapoznali się z wynikami ekspertyzy prawnej oraz opiniami ekspertów. We wtorek 3 marca br. w sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych odbyło się pierwsze czytanie projektu ustawy o zmianie ustawy o zarządzaniu kryzysowym. Projekt został skierowany do dalszych prac w podkomisji. Obecnie trwają prace w podkomisji nadzwyczajnej do rozpatrzenia rządowego projektu ustawy, która działa w składzie: Pan Grzegorz Dolniak - przewodniczący, Pan Józef Piotr Klim,
Pan Konstanty Miodowicz, Pan Edward Siarka, Pan Wiesław Woda, Pan Stanisław Wziątek, Pan Jarosław Zieliński. Projekt nowelizacji został przygotowany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji we współpracy z Rządowym Centrum Bezpieczeństwa.
Celem proponowanych zmian jest wyeliminowanie licznych wątpliwości powstałych w zakresie interpretacji podczas stosowania przepisów prawa, a przede wszystkim stworzenie efektywnego i czytelnego systemu zarządzania kryzysowego, funkcjonującego także w warunkach, gdy normalne zasoby i procedury działania służb, inspekcji i straży okazały się być niewystarczające.
Infrastruktura krytyczna Czym jest infrastruktura krytyczna? Zgodnie z obecnie obowiązującą ustawą z dnia 26 kwietnia 2007 r. o zarządzaniu kryzysowym art. 3 pkt 3, przez infrastrukturę krytyczną należy rozumieć systemy oraz wchodzące w ich skład powiązane ze sobą funkcjonalnie obiekty, w tym obiekty budowlane, urządzenia, instalacje, usługi kluczowe dla bezpieczeństwa państwa i jego obywateli oraz służące zapewnieniu sprawnego funkcjonowania organów administracji publicznej, a także instytucji i przedsiębiorców.
Infrastruktura krytyczna obejmuje systemy:
• zaopatrzenia w energię i paliwa,
• łączności i sieci teleinformatycznych,
• finansowe,
• zaopatrzenia w żywność i wodę,
• ochrony zdrowia,
• transportowe i komunikacyjne,
• ratownicze,
• zapewniające ciągłość działania administracji publicznej,
• produkcji, składowania, przechowywania i stosowania substancji chemicznych i promieniotwórczych, w tym rurociągi substancji niebezpiecznych. Krótko mówiąc infrastruktura krytyczna to rzeczywiste i cybernetyczne systemy (a w tych systemach obiekty, urządzenia bądź instalacje) niezbędne do minimalnego funkcjonowania gospodarki i państwa. Infrastruktura krytyczna pełni kluczową rolę w funkcjonowaniu państwa i życiu jego obywateli. W wyniku zdarzeń spowodowanych siłami natury lub będących konsekwencją działań człowieka, infrastruktura krytyczna może być zniszczona, uszkodzona, a jej działanie może ulec zakłóceniu, przez co zagrożone może być życie i mienie obywateli. Równocześnie tego typu wydarzenia negatywnie wpływają na rozwój gospodarczy państwa. Stąd też ochrona infrastruktury krytycznej jest jednym z priorytetów stojących przed państwem polskim. Istota zadań związanych z infrastrukturą krytyczną sprowadza się nie tylko do zapewnienia jej ochrony przed zagrożeniami, ale również do tego aby ewentualne uszkodzenia i zakłócenia w jej funkcjonowaniu były możliwie krótkotrwałe, łatwe do usunięcia i nie wywoływały dodatkowych strat dla obywateli i gospodarki. Przez ochronę infrastruktury krytycznej należy, więc rozumieć zespół przedsięwzięć organizacyjnych realizowanych w celu zapewnienia funkcjonowania lub szybkiego odtworzenia infrastruktury krytycznej na wypadek zagrożeń, w tym awarii, ataków oraz innych zdarzeń zakłócających jej prawidłowe funkcjonowanie.
Ambicje pod kontrolą („Polska Zbrojna” 31/2009) Z Pawłem Solochem o tym, dlaczego obrona cywilna znowu powinna być w rękach cywilów, rozmawia Marek Pielach POLSKA ZBROJNA: Dlaczego twierdzi Pan, że uchwalona niedawno przez sejm nowelizacja ustawy o zarządzaniu kryzysowym „zbliża nas do rosyjskich standardów demokracji”? PAWEŁ SOLOCH: Dlatego że nadmiernie eksponuje rolę jednej służby specjalnej - ABW. Powołując się na zagrożenie terrorystyczne, znacznie rozszerza ona swoje kompetencje bez powiązania z całościowym ujęciem problemu. Tymczasem zagadnienie takie jak walka z terroryzmem wymaga oddzielnej ustawy, która musi uwzględnić również inne instytucje, jak prokuratura, sądy, policja, ale i administrację cywilną: wojewodów, ministra spraw wewnętrznych. Jest niezrozumiałe, dlaczego tak ważną kwestię traktuje się w sposób bardzo wybiórczy i wkłada do ustawy o zarządzaniu kryzysowym. Przy czym brakuje w projekcie ustawy precyzyjnych reguł określających, kiedy tak naprawdę mamy do czynienia z zagrożeniem terrorystycznym, co powoduje, że każde działanie związane z zapobieganiem sytuacjom kryzysowym można traktować w kontekście walki z terroryzmem.
POLSKA ZBROJNA: Z góry Pan zakłada, że ABW będzie nadużywać nowych uprawnień? PAWEŁ SOLOCH: Absolutnie nie chcę demonizować ABW i przypisywać tej przecież bardzo potrzebnej instytucji złych intencji. Uważam tylko, że ABW w nowelizacji ustawy wykazuje skłonność do nadmiernego poszerzania swoich kompetencji kosztem standardów demokratycznego państwa, w którym wiodąca rola powinna przypadać strukturom cywilnym nadzorującym służby, a nie odwrotnie. Podobne do ABW ambicje zajęcia samodzielnej, wolnej od kontroli cywilnej pozycji, demonstrowały przy poprzednich projektach ustawy o zarządzaniu kryzysowym straż pożarna i wojsko. ABW jako służba specjalna dysponuje jednak wyjątkowymi środkami - możliwością podsłuchów, infiltracji, zatrzymań, prowokacji. Oderwane od szerszego kontekstu zwiększenie kompetencji tej służby, jakie dokonało się w noweli ustawy, niesie duże zagrożenia.
POLSKA ZBROJNA: Co Pan ma na myśli? PAWEŁ SOLOCH: Załóżmy, że na listę obiektów infrastruktury krytycznej został wpisany jakiś mały zakład - firma komputerowa albo nawet mleczarnia. Nowelizacja ustawy nie przewiduje trybu odwoławczego, tak, więc właściciel obiektu nie ma żadnego wpływu na to, że znalazł się na takiej liście. Po jakimś czasie do tego zakładu zgłasza się ktoś z ABW i mówi: „Potrzebny jest tutaj człowiek do kontaktów z nami, bo jednak produkujecie tyle mleka, że ewentualne dosypanie czegoś to już zagrożenie terrorystyczne”. „No dobrze to wyznaczamy kogoś”, mówi dyrektor. „A ma dopuszczenie do informacji tajnych?”, pyta ABW. „Bo jak nie ma, to my mamy człowieka, który by się do tej roli nadawał”. Rozwiązania przyjęte w noweli ustawy mogą doprowadzić do tego, że ABW będzie miała w firmach swoich oficjalnych rezydentów, wpływających na decyzje finansowe i personalne.
POLSKA ZBROJNA: Takich uprawnień ABW dotychczas nie miała? PAWEŁ SOLOCH: Nie. To właśnie ustawa o zarządzaniu kryzysowym daje jej o wiele większą władzę. W opinii ekspertów prawnych zalecenia szefa ABW, o których jest mowa w nowelizacji ustawy, mogą być interpretowane jako normalne polecenia kierowane bezpośrednio do organów administracji państwowej i samorządowej: wojewodów, starostów, wójtów, a także kierowników obiektów wchodzących w skład infrastruktury krytycznej. Co więcej, mogą być kierowane do pracowników z pominięciem ich przełożonych? ABW może zwrócić się o udzielenie dowolnej informacji: finansowej, na temat danych personalnych, na przykład do szefa wodociągów miejskich, bez wiedzy prezydenta czy burmistrza, albo do dyrektora filii banku, bez wiedzy i zgody jego prezesa.
POLSKA ZBROJNA: Z tego, co Pan mówi, ta ustawa nadaje się tylko do Trybunału Konstytucyjnego? PAWEŁ SOLOCH: Tak. Krytycznie na jej temat wypowiadali się przedstawiciele Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, rzecznik praw obywatelskich czy organizacje biznesowe. Ja też będę rekomendował mojemu bezpośredniemu przełożonemu, szefowi BBN, a za jego pośrednictwem prezydentowi, wysłanie jej do Trybunału.
POLSKA ZBROJNA: Czy jednak w ustawie o zarządzaniu kryzysowym w ogóle nie można użyć słowa „terroryzm”? PAWEŁ SOLOCH: Słowo „terroryzm” może się pojawiać, ale tylko enumeratywnie jako określenie jednego z zagrożeń, które prowadzi do sytuacji kryzysowych. Natomiast zwalczanie terroryzmu powinno znaleźć odbicie w odrębnej ustawie, w której powinny być uwzględnione również inne podmioty. Dopiero taka odrębna ustawa powinna rozstrzygnąć, na przykład, czy to właśnie ABW jest wiodącym organem w walce z terroryzmem. Na razie tylko w noweli ustawy o zarządzaniu kryzysowym przyjęto takie założenie. Tymczasem w państwie demokratycznym służby stosujące środki przymusu muszą być pod kontrolą cywilną. Człowiek, który ma broń musi być nadzorowany przez tego, który tej broni nie ma. Putinizacją nazywam to, że ludzie z bronią przyjmują na siebie rolę administracji cywilnej, co nas cofa trochę do Ameryki Łacińskiej lat 70. Tam też zadania administracji cywilnej nierzadko wykonywali ludzie w mundurach i z pistoletami.
POLSKA ZBROJNA: Czy poza tą szeroko pojętą sferą swobód demokratycznych ta ustawa ma jeszcze jakieś wady? PAWEŁ SOLOCH: Tak. Niedobrze się stało, że usunięto z niej współpracę sfery wojskowej z cywilną. Ustawa z 2007 roku opisuje współpracę cywilno-wojskową dzięki wprowadzeniu przepisów o Narodowym Systemie Pogotowia Kryzysowego (NSPK). W noweli zapisy o NSPK usunięto i ustawa nabrała wąskiego, resortowego, związanego tylko z MSWiA charakteru, eksponuje rolę tylko jednej służby: ABW.
POLSKA ZBROJNA: Coś jeszcze? PAWEŁ SOLOCH: Wyeliminowano takie przepisy, przy których istniało ryzyko precyzyjnych rozliczeń rządu z podjętych działań. I tak na przykład zrezygnowano z ujmowania w planach reagowania kryzysowego obowiązku analizy funkcjonowania administracji publicznej pod kątem jej skuteczności i możliwości wykorzystania w sytuacjach zagrożenia, uwzględniania bilansu środków (w tym rezerw państwowych) i sił niezbędnych do usuwania skutków zagrożeń, a także sposobów ograniczania rozmiarów strat i usuwania skutków zagrożeń. Zlikwidowano obowiązek przygotowywania planów ochrony infrastruktury krytycznej na szczeblu krajowym i wojewódzkim. Zamiast poddających się szczegółowym rozliczeniom planów, wprowadzono trudniejszy do konkretnej oceny Narodowy Program Ochrony Infrastruktury Krytycznej. W jego ramach będą wypracowywane ogólnikowe „standardy”, „priorytety”, „kryteria”, „cele” i „wymagania” związane z ochroną IK. W ten sposób minimalizacji uległy zadania, a co za tym idzie i koordynująca rola administracji państwowej (zwłaszcza wojewodów), a w pewnym sensie także samorządowej.
POLSKA ZBROJNA: Czyli z urzędników zdjęto odpowiedzialność? PAWEŁ SOLOCH: Tak to wygląda. Ostatnio był pożar w Kamieniu Pomorskim. Nie przypominam sobie, żeby pytano o coś szefa Obrony Cywilnej Kraju, którego de facto nie ma, bo jest nim komendant główny Państwowej Straży Pożarnej. Nie musiał odpowiadać, co zrobił w sprawie podobnych budynków, jakie podjął działania w skali całego kraju. Tymczasem, kiedy ja byłem szefem OC i pod ciężarem śniegu zawaliła się hala w Katowicach, to - słusznie - media domagały się informacji, czy wydałem zalecenie odśnieżania dachów.
POLSKA ZBROJNA: A blackout w Szczecinie? On też chyba jest dowodem kiepskiego planowania. PAWEŁ SOLOCH: Tak. Przecież tam 420 tysięcy osób przez kilkanaście godzin nie miało energii elektrycznej. Kilkadziesiąt tysięcy osób nie miało prądu ponad dziesięć dni. Dlatego że nie było żadnego planu, co robić w razie takiej awarii. Istniała możliwość dostarczenia energii elektrycznej z elektrociepłowni Pomorzany, tylko trzeba było przeprowadzić kabel na odległość kilkuset metrów. I to w ciągu kilkunastu godzin zrobiono, ale rzecz w tym, żeby to nie była improwizacja, ale żeby ujęto to w planie ochrony infrastruktury krytycznej.
POLSKA ZBROJNA: Czy nowelizacja ustawy o zarządzaniu kryzysowym nie zawiera w ogóle żadnych pozytywnych zmian? PAWEŁ SOLOCH: Korzystne są zapisy precyzujące odpowiedzialność samorządów, wzmacniające w pewnych obszarach rolę dyrektora Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Jednak z drugiej strony, rola ta została osłabiona zapisami o wiodącej pozycji szefa ABW w kwestiach związanych ze zwalczaniem terroryzmu. Ogólnie uważam, że negatywne zmiany przeważają nad pozytywnymi. Ta nowela, podobnie jak prezentowany na stronach internetowych MSWiA projekt ustawy o ratownictwie i ochronie ludności, gdzie de facto nie ma szefa Obrony Cywilnej Kraju, pokazuje możliwości struktur państwa. Jedynymi w miarę sprawnymi podmiotami okazują się służby mundurowe albo służby specjalne. Administracja cywilna w terenie (wojewoda) jest słaba, często niekompetentna i z całą pewnością wymaga wzmacniających ją reform.
POLSKA ZBROJNA: Dlaczego więc Obrona Cywilna powinna się dostać w ręce tej słabej i niekompetentnej administracji? PAWEŁ SOLOCH: Bo gdy przypiszemy Obronę Cywilną jednej formacji, to z natury rzeczy będzie się ona interesowała w pierwszej kolejności zabezpieczeniem własnych interesów: nowymi etatami, dodatkowymi pieniędzmi. Dbałość o kondycję innych podmiotów wchodzących w skład systemu ochrony ludności w naturalny sposób znajdą się na dalszym planie. I po to na czele Obrony Cywilnej przedefiniowanej, unowocześnionej nie pod kątem wojny, ale sytuacji kryzysowych, powinna stać zreformowana administracja cywilna, która koordynując pracę wszystkich formacji i podmiotów tworzących system, uwzględniałaby lokalną specyfikę. Gdybym na przykład myślał o Obronie Cywilnej w Krainie Wielkich Jezior Mazurskich, to dowartościowywałbym WOPR. Po białym szkwale najsprawniej zareagowało, ale to straż pożarna wystąpiła do nas z prośbą: „kupcie nam nowe łodzie i dajcie 30 etatów”. W górach wiadomo - więcej zadań wykonywać powinny GOPR i TOPR, a na wsiach unowocześnione pod kątem OC ochotnicze straże pożarne. Dlatego sam szef Obrony Cywilnej powinien być cywilem. Może dobrym pomysłem by było, żeby był nim szef Rządowego Centrum Bezpieczeństwa? W numerze 32. „Polski Zbrojnej” ukazała się polemika do wywiadu autorstwa Antoniego Podolskiego, podsekretarza stanu w MSWiA, dyrektora Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Zamieszczamy ją poniżej.
Fałszywy obraz Intencją rządu jest raczej zawężanie niż rozszerzanie listy infrastruktury krytycznej i ograniczenie jej do obiektów najistotniejszych z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa oraz ochrony ludności. Z rozmowy przeprowadzonej z Pawłem Solochem, doradcą w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, na temat nowelizacji ustawy o zarządzaniu kryzysowym z 2009 roku („Polska Zbrojna” nr 31) wyłania się groźny, aczkolwiek całkowicie fałszywy obraz aktu prawnego oczekującego właśnie na podpis prezydenta.
EFEKTOWNE SFORMUŁOWANIA Dużo w tym wywiadzie rozważań o roli i miejscu służb specjalnych w demokratycznym państwie, znaczeniu cywilnej kontroli i wyższości urzędników niemundurowych nad mundurowymi („ludzie z bronią”). Padają tak efektowne sformułowania, jak „putinizacja” czy „zbliżenie do rosyjskich standardów demokracji”. Mechanizm, jakim Paweł Soloch straszy Polaków, nie polegał w Rosji na przejmowaniu kompetencji właściwych administracji cywilnej przez służby specjalne (co insynuuje autorom nowelizacji), ale na obsadzaniu stanowisk w administracji cywilnej przez ludzi z armii i służb. Nigdzie natomiast, w znanych mi państwach demokratycznych, zwalczaniem terroryzmu nie zajmują się urzędnicy administracji cywilnej. Należy to właśnie do służb specjalnych czy policyjnych, mających zresztą znacznie większe uprawnienia niż przewidziany w nowelizacji obowiązek udzielania przez posiadaczy obiektów, in stalacji i urządzeń infrastruktury krytycznej informacji o znanych im zagrożeniach terrorystycznych.
ISTOTA W USPRAWNIENIU Nie powinno się straszyć Polaków wyimaginowanym przykładem ewentualnego wpisania do wykazu krajowej infrastruktury krytycznej mleczarni i lokowaniu tam, na podstawie ustawy, rezydentów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Po pierwsze, intencją rządu jest raczej zawężanie niż rozszerzanie listy infrastruktury krytycznej i ograniczenie jej do obiektów rzeczywiście najistotniejszych z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa oraz ochrony ludności. Po drugie, nigdzie w ustawie nie ma słowa o obowiązku wyznaczania w takim akładzie „człowieka do kontaktów z nami, (czyli ABW)”. Mowa natomiast o obowiązku wyznaczenia osoby do kontaktów w zakresie ochrony infrastruktury krytycznej, zarówno z innymi podmiotami, jak i administracją. Nigdzie też nie ma mowy o jakiejkolwiek roli ABW w tym procesie. Co więcej, warto przypomnieć, że przyjęta przez Polskę dyrektywa Rady UE 2008/114/WE z 8 grudnia 2008 roku w sprawie rozpoznawania i wyznaczania europejskiej infrastruktury krytycznej oraz oceny potrzeb w zakresie po prawy jej ochrony idzie jeszcze dalej i mówi o wyznaczaniu „urzędników łącznikowych” w obiektach i systemach IK. Tyle tylko, że mówimy tu o energetyce, telekomunikacji, a nie o mleczarniach. Wyjątkowo błędne są także spostrzeżenia rozmówcy dotyczące sposobu powoływania osoby do kontaktów i komunikowania się z nią poza wiedzą przełożonych. Istotą przepisu jest maksymalne usprawnienie przepływu informacji o występujących zagrożeniach dla infrastruktury krytycznej po to, by dać właściwym organom państwa czas na ich ocenę i podjęcie decyzji o działaniach. Absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie, aby tą osobą był członek kierownictwa podmiotu, który został ujęty w wykazie infrastruktury krytycznej. Wyznaczenie takiej osoby leży w kompetencjach tylko właściciela lub posiadacza obiektów i systemów IK. Gdyby ABW lub jakikolwiek inny organ państwowy usiłowały wywierać taki wpływ na przedsiębiorców czy samorządy, łamałyby prawo. Rzecz w usprawnieniu obiegu informacji, a nie jego wydłużaniu.
SZCZEGÓLNA ROLA SZEFA ABW Ustawa rzeczywiście włącza w system zarządzania kryzysowego Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego - w ramach już posiadanych przez nią uprawnień, wyłącznie w związku z przeciwdziałaniem, zapobieganiem i usuwaniem skutków zdarzeń o charakterze terrorystycznym. Zaznaczyć przy tym należy, że tak krytykowany artykuł 12a nie dotyczy tylko tej agencji, ale wszelkich organów administracji rządowej właściwych w tych sprawach, co precyzyjnie określono w ustępie 1. Szczególne novum, które wprowadza ustawa, stanowi zapis umożliwiający szefowi służby specjalnej przekazywanie do podmiotów zagrożonych działaniami terrorystycznymi informacji pozyskanych także w drodze pracy operacyjnej. Taka konstrukcja prawna pojawia się po raz pierwszy w historii polskich służb specjalnych. Warto także wskazać na zawarte w ustawie prawo szefa ABW do udzielania zaleceń organom i podmiotom zagrożonym działaniami terrorystycznymi. To prawo może także oddziaływać w drugą stronę i powodować, że szef ABW będzie odpowiedzialny za ochronę infrastruktury krytycznej, w szczególności w przypadku udzielenia niewłaściwych zaleceń lub ich nieudzielenia, jeśli taką wiedzę posiada. Szczególna rola szefa ABW nie wynika z ustawy o zarządzaniu kryzysowym, lecz z ustawy o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencji Wywiadu. To w tym akcie prawnym odnaleźć można znacznie szersze uprawnienia szefa ABW, w tym w obszarze koordynacji pracy operacyjnej wszelkich służb specjalnych na terenie kraju.
NIE CZEKAMY Z BRONIĄ U NOGI Zgodzić się należy z Pawłem Solochem, że walka z terroryzmem wymaga odrębnych uregulowań prawnych. Nie jest to twierdzenie odkrywcze i większość sił politycznych jest w tym względzie zgodna. Mimo to jednak żaden z dotychczasowych rządów nie był skuteczny w opracowaniu i przeprowadzeniu takiego projektu ustawy. Materia ta jest, bowiem niezwykle trudna i dotyka wielu wrażliwych sfer.Obecny rząd podjął to wyzwanie, mając świadomość, że droga od projektu do ustawy będzie długa. Uznano jednocześnie, że z pewnymi rozwiązaniami prawnymi, dotyczącymi zagrożeń terrorystycznych, nie należy czekać. Dlatego znalazły one swoje miejsce w ustawie o zarządzaniu kryzysowym. Należy je traktować jako przepisy, które w przyszłości znajdą się w ustawie „antyterrorystycznej”. Być może są to regulacje kadłubowe, ale umożliwiają, w razie konieczności, podjęcie konkretnych działań. Nie sposób również pominąć rzekomego zaniepokojenia środowisk biznesowych czy obrońców praw obywatelskich zapisami nowelizacji. Rzeczywiście, w trakcie prac sejmowych jedna z gazet opublikowała wyjątkowo nierzetelny, wręcz kłamliwy, materiał o treści nowelizacji, łudząco zresztą podobny do opinii przedstawicieli poprzedniego rządu. Mimo obowiązku ustawowego gazeta ta odmawia opublikowania sprostowania Rządowego Centrum Bezpieczeństwa (RCB). Symptomatyczne jednak, że żadne z poważnych mediów, drukowanych czy elektronicznych, nie podjęło tego tematu i nie dostrzegło rzekomego zagrożenia dla demokracji, stworzonego przez niżej podpisanego we współsprawstwie z szefem ABW. Nie jest również prawdą, że z ustawy usunięto współpracę sfery wojskowej z cywilną przez wykreślenie przepisu o narodowym systemie pogotowia kryzysowego (NSPK). Jest dokładnie odwrotnie. W miejsce wątpliwie umocowanego, tymczasowego, odrębnego wojskowego systemu współdziałania w dziedzinie reagowania kryzysowego z NATO (tym, bowiem było de facto NSPK) wprowadzono do ustawy szerszy obowiązek włączenia do krajowego systemu zarządzania kryzysowego całości zagadnień wynikających z członkostwa w NATO i UE. NSPK jest w tej współpracy tylko jednym z elementów, i to mogącym się zmieniać. Pragnę w tym miejscu uspokoić zresztą Pawła Solocha - RCB jest w trakcie procesu przejmowania NSPK od MON i jego aktualizacji. Podkreślić także wypada, że stanowisko ministra obrony jest w tej sprawie spójne ze stanowiskiem MSWiA oraz RCB.
Paweł Soloch twierdząc, że likwiduje się plany ochrony infrastruktury krytycznej, nie dostrzega faktu włączenia ich do planów zarządzania kryzysowego. Nadto błędnie przedstawia narodowy program ochrony infrastruktury krytycznej (NPOIK), który, oprócz określenia szczegółowych kryteriów, pozwalających wyodrębnić obiekty, instalacje, urządzenia i usługi wchodzące w skład systemów infrastruktury krytycznej, stanowić będzie mechanizm organizacyjny umożliwiający zachowanie infrastruktury niezbędnej do zaspokojenia potrzeb społecznych i utrzymania funkcji państwa.
BEZ UTRUDNIEŃ Dużym nadużyciem jest również sugerowanie, że NPOIK ma zastąpić plany ochrony infrastruktury krytycznej, podczas gdy jest on całkiem odrębnym i dodatkowym rozwiązaniem. Ustawa nie tylko nie będzie utrudniać, lecz przeciwnie - ułatwi życie przedsiębiorcom posiadającym zakłady lub systemy IK, choćby przez uznanie za plany ich ochrony dokumentów istniejących już na mocy innych ustaw. Uniknie się w ten sposób zbędnego mnożenia dokumentów, a zatem również kosztów materialnych. Udzielający wywiadu nie dostrzega także wprowadzenia wielu praktycznych ułatwień w organizacji centrów zarządzania kryzysowego przez zobowiązane organy, istotnego zmniejszenia liczby dokumentów planistycznych, zakończenia fikcji w planowaniu budżetowym przez jednostki samorządu terytorialnego utrzymania rezerwy celowej na realizację zadań własnych z zakresu zarządzania kryzysowego. Wypada także wskazać, że nowelizacja ustawy o zarządzaniu kryzysowym usuwa wadę dotychczasowej definicji sytuacji kryzysowej (art. 3 pkt 1), uznanej przez Trybunał Konstytucyjny (wyrok z dnia 21 kwietnia 2009 roku, sygn. akt K50/07) jako niezgodnej ze wzorcem konstytucyjnym państwa prawnego przez naruszenie zasady poprawnej legislacji. Jeszcze przed owym wyrokiem rząd podjął działanie, którego celem była zmiana także innych przepisów tej ustawy, mogących w przyszłości stanowić przyczynę kolejnych wniosków o zbadanie ich zgodności z Konstytucją RP lub skarg konstytucyjnych. Zatem proponowane dzisiaj prezydentowi przez współautora poprzedniej definicji, obalonej przez tenże trybunał, skierowanie właśnie jej do TK jest dość symptomatyczne i chyba nie do końca obiektywne.
NASZ SYSTEM SIĘ SPRAWDZIŁ Dotychczas dobrą stroną polskich przemian po 1989 roku była zgoda wszystkich odpowiedzialnych środowisk politycznych co do fundamentalnych zasad polskiej polityki bezpieczeństwa narodowego i niewikłania jej ponad miarę w bieżącą walkę polityczną. Zarządzanie kryzysowe miało mniej szczęścia i kolejne propozycje ustawowe były unieważniane przez następne rządy. W 2007 roku PO i PSL postanowiły zerwać z taką praktyką i próbować wprowadzić w życie dobre rozwiązania, złe eliminując i proponując lepsze. Mimo odmiennej optyki politycznej, w okresie porównywalnym do trwania rządów utworzyliśmy Rządowe Centrum Bezpieczeństwa, wprowadziliśmy w życie ustawę i jednocześnie przygotowaliśmy jej nowelizację. Uniknięto głębszych zmian kadrowych, zachowano zasadę udziału przedstawiciela prezydenta RP - szefa BBN - w pracach Rządowego Zespołu Zarządzania Kryzysowego. Ostatnio, po przezwyciężeniu pierwszych nieporozumień, bardzo dobrze przebiega wymiana informacji pomiędzy BBN a RCB. Nasz system sprawdził się w czasie ostatniej powodzi także, dlatego, że udało się uniknąć niepotrzebnej rywalizacji czy poczucia wyższości pomiędzy strukturami cywilnymi i mundurowymi, dobrze ułożyć współpracę z PSP czy MON. Działa również Centrum Antyterrorystyczne (CAT), współpracujące, na co dzień z sąsiadującym z nim RCB. W razie wystąpienia realnego zagrożenia atakiem terrorystycznym lub samego ataku, CAT i RCB stworzą wspólnie ośrodek koordynujący działania państwa. Mam nadzieję, że pan prezydent, podejmując decyzję w sprawie czekającej na jego podpis nowelizacji ustawy o zarządzaniu kryzysowym, weźmie te elementy pod uwagę i zwróci się o ewentualną radę do fachowców, (których nie brak w BBN i Kancelarii Prezydenta).
ANALIZA ZAGROŻEŃ Osoba doradzająca wstrzymanie nowelizacji ustawy o zarządzaniu kryzysowym bierze na swoje sumienie ewentualne skutki osłabienia procesu przygotowania państwa na wszelkie nowoczesne zagrożenia, w tym tak poważne jak terroryzm. Aby państwo było na nie przygotowane, niezbędne jest analizowanie zagrożeń (raport o zagrożeniach dla bezpieczeństwa narodowego ), ocena prawdopodobieństwa ich wystąpienia (mapy ryzyka), planowanie przeciwdziałania, zapobiegania, reagowania i usuwania skutków (krajowy plan zarządzania kryzysowego), czy wreszcie właściwa ochrona IK, także z udziałem, mającej największe uprawniania w tym zakresie, ABW. Wszystkie te możliwości i rozwiązania zawiera właśnie, budząca takie obawy Pawła Solocha, nowelizacja ustawy o zarządzaniu kryzysowym. Antoni Podolski jest dyrektorem Rządowego Centrum Bezpieczeństwa.
Antoni Podolski odchodzi z MSWiA Wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Antoni Podolski, nadzorujący straż pożarną i stojący na czele Rządowego Centrum Bezpieczeństwa potwierdził, że podał się do dymisji. Informację tę podał dziennik.pl. "Nie doszukiwałbym się tutaj żadnej sensacji. Jest to zakończenie pewnego etapu mojej pracy" - powiedział pytany o powody decyzji. Jak wyjaśnił, dymisja, którą złożył na początku tygodnia, jest związana z zakończeniem pewnych zadań, które zrealizował? Wśród nich wymienił stworzenie nowego systemu zarządzania kryzysowego, ratownictwa oraz napisanie nowej ustawy o zarządzaniu kryzysowym. Podolski pełnił funkcję wiceministra spraw wewnętrznych i administracji od stycznia 2008 roku.Jest absolwentem wydziału historii Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1991-1996 pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, później był sekretarzem Programu dla Zagranicy Polskiego Radia oraz stypendystą NATO. W latach 1999-2001 wrócił do MSWiA. Tym razem został wiceministrem odpowiedzialnym m.in. za ochronę ludności i zarządzanie kryzysowe, ochronę granic i migrację oraz współpracę transgraniczną. Jest autorem artykułów na temat bezpieczeństwa narodowego, polityki zagranicznej, integracji europejskiej. Był też analitykiem UOP i członkiem komisji do spraw reformy służb przy AWS. Związany jest z Centrum Stosunków Międzynarodowych.
DYMISJA Z MOCY USTAWY Wygląda na to, że jedyną powinnością Antoniego Podolskiego było jak najszybsze uchwalenie nowelizacji ustawy o zarządzaniu kryzysowym, oraz budowa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Z obu zadań wiceminister spraw wewnętrznych i administracji wywiązał się celująco. Odszedł z ministerstwa w momencie, gdy rozpoczęto prace nad rozporządzeniami do ustawy, a jej wejście w życie nadawało dyrektorowi RCB szerokie, specjalne uprawnienia. „Nie doszukiwałbym się tutaj żadnej sensacji. Jest to zakończenie pewnego etapu mojej pracy" - powiedział sam Podolski, pytany o powody dymisji. Zapisy nowelizacji ustawy, którą w błyskawicznym tempie 6 miesięcy przeforsował obecny rząd, były już przedmiotem krytyki wielu środowisk. Zarzucano jej nadmierne eksponowanie roli ABW i udzielenie tej służbie uprawnień do inwigilacji przedsiębiorstw. Na podstawie nowych przepisów ABW uzyskała niekontrolowany dostęp do dokumentów i informacji w firmach zarządzających tzw. infrastrukturą krytyczną (energetyka, wodociągi, transport i komunikacja, teleinformatyka) oraz możliwość wpływu na obsadę stanowisk pełnomocnika ds. kontaktów z ABW. Wszystko to, pod hasłem zagrożenia terroryzmem, bo według słów Marka Biernackiego „Polska jest w stanie wojny z terroryzmem”. Dokładna lektura tekstu ustawy skłania do podejrzeń, że zasadniczym celem jej uchwalenia było wyposażenie służby pana Bondaryka w nowy, potężny instrument nadzoru nad przedsiębiorcami. I choć nominalnie zapisy nowelizacji wzmacniają rolę dyrektora Rządowego Centrum Bezpieczeństwa - którym do dziś był Podolski - faktycznie wiodącą pozycję w kwestiach związanych ze „zwalczaniem terroryzmu” przyznają szefowi ABW. Realna władza tej służby ujawnia się na przykładzie, jakim posłużył się Paweł Soloch - doradca prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, w wywiadzie dla pisma „Polska Zbrojna”. Soloch zauważył, że na listę tzw. obiektów infrastruktury krytycznej może zostać wpisana niemal każda, dowolnie wytypowana firma. Nowelizacja nie przewiduje, bowiem trybu odwoławczego, tak, więc właściciel obiektu nie ma żadnego wpływu na to, że znalazł się na takiej liście. „ Po jakimś czasie - twierdził Soloch - do tego zakładu zgłasza się ktoś z ABW i mówi: „Potrzebny jest tutaj człowiek do kontaktów z nami” ( tak, bowiem przewiduje ustawa) „No dobrze to wyznaczamy kogoś”, mówi dyrektor. „A ma dopuszczenie do informacji tajnych?”, pyta ABW. „Bo jak nie ma, to my mamy człowieka, który by się do tej roli nadawał”. Tym samym - rozwiązania przyjęte w noweli ustawy mogą doprowadzić do tego, że ABW będzie miała w firmach swoich oficjalnych rezydentów, wpływających na decyzje finansowe i personalne. Warto dodać, że gdyby nawet firma chciała do kontaktów z ABW wyznaczyć swojego człowieka, to ostateczną decyzję o przyznaniu certyfikatu bezpieczeństwa wydaje Agencja, ona, zatem decyduje o tym, kto będzie udzielał jej informacji. W ustawie zamieszczono następujący zapis: „Organy administracji publicznej, posiadacze samoistni i zależni obiektów, instalacji lub urządzeń infrastruktury krytycznej są obowiązani niezwłocznie przekazywać Szefowi Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wszelkie, będące w ich posiadaniu, informacje dotyczące zagrożeń o charakterze terrorystycznym dla tej infrastruktury krytycznej, w tym zagrożeń dla funkcjonowania systemów i sieci energetycznych, wodnokanalizacyjnych, ciepłowniczych oraz teleinformatycznych istotnych z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa, a także działań, które mogą prowadzić do zagrożenia życia lub zdrowia ludzi, mienia w znacznych rozmiarach, dziedzictwa narodowego lub środowiska”. Ponieważ żadne przepisy nie definiują, czym jest „zagrożenie o charakterze terrorystycznym”, nieprecyzyjność tych zapisów wprost implikuje interpretację rozszerzającą i skłania do arbitralności. Taka broń w rękach służby, na której czele stoi człowiek uwikłany w trefne, biznesowe układy musi budzić uzasadniony niepokój. Dał temu wyraz prezydent RP, podpisując w dniu 6 sierpnia br. ustawę o zmianie ustawy o zarządzaniu kryzysowym, ale jednocześnie kierując do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie jej zgodności z Konstytucją. Twórcą i gorliwym rzecznikiem problematycznej ustawy był Antoni Podolski. Polemika, jaką Podolski podjął z Pawłem Solochem na łamach „Polski Zbrojnej” i inne, liczne wystąpienia wiceministra dowodzą, że był głęboko zaangażowany w proces tworzenia nowelizacji i przekonany o celowości jej zapisów.Tym mocniej, musi zastanawiać dzisiejsza, nagła decyzja o rezygnacji ze stanowiska ministerialnego. Podejmują ją człowiek, który dzięki uchwaleniu nowelizacji zyskał potencjalne, szerokie uprawnienia nadzoru nad wykonywaniem ustawy. Zakładam również, że będąc jej autorem byłby zainteresowany wprowadzaniem ustawy w życie i przygotowywaniem szczegółowych rozporządzeń. Jawią się, zatem dwie możliwości: albo Podolski ma świadomość, że jego kompetencje dyrektora Rządowego Centrum Bezpieczeństwa są fikcją, stworzoną na potrzeby legalizacji specuprawnień szefa, ABW i nie chce dalej firmować swoim nazwiskiem przedsięwzięć środowiska wspierającego Bondaryka, albo został powołany na dotychczasowe stanowisko jedynie w celu przeforsowania ustawy o zarządzaniu kryzysowym i jako człowiek jednej misji odchodzi na „zasłużony odpoczynek”. W obu przypadkach - jego dymisja może dowodzić, że uchwalenie tej właśnie, konkretnej ustawy było projektem niezwykle ważnym w planach obecnego rządu, a jej przeznaczenie jest zupełnie inne, niż wskazują oficjalne deklaracje. Aleksander Ścios
Szpitale ograniczą przyjęcia Dyrektorzy dolnośląskich szpitali grożą NFZ wypowiedzeniem kontraktów Narodowy Fundusz Zdrowia obciął Dolnemu Śląskowi o 30 proc. środki z rezerwy, które region miał dostać. W szpitalach wrze. U minister zdrowia interweniowali wojewoda i wicemarszałek województwa. Jeżeli resort zatwierdzi plan, dolnośląskie szpitale będą musiały ograniczyć przyjęcia. Centrala NFZ postanowiła, że na ostatnie dwa miesiące br. placówki dolnośląskiej służby zdrowia otrzymają w wyniku dodatkowego podziału środków pochodzących z osiągniętego w 2008 r. zysku 58 mln 432 tys. złotych. Pierwotnie Dolny Śląsk miał dostać 88 mln złotych. Jeśli rzeczywiście do tego dojdzie, Specjalistyczne Centrum Medyczne w Polanicy Zdroju otrzyma na listopad i grudzień ok. 30 proc. mniej pieniędzy. Dyrektor Krzysztof Wywrot powiedział nam, że cały czas ma nadzieję, iż tak się nie stanie, gdyż w przeciwnym razie szpital będzie zmuszony do ograniczenia usług medycznych, a kolejki do nich jeszcze bardziej się wydłużą. - Nawet się nie przymierzamy do przyjęcia propozycji NFZ zakładającej obcięcie o 28 proc. wysokości dotacji z NFZ, bo po prostu jeszcze nie wierzymy, że tak się stanie - mówi p.o. dyrektor szpitala powiatowego w Kłodzku Jadwiga Radziejewska. Twierdzi, że jeśli rzeczywiście by do tego doszło, to będzie to globalnie rzutowało na przyszłoroczne, wtedy znacznie mniejsze, kontrakty z NFZ. Kierująca Kliniką i Katedrą Pulmonologii i Nowotworów Płuc Akademii Medycznej we Wrocławiu prof. dr hab. med. Renata Jankowska jest pełna obaw, jeśli chodzi o finansowanie usług medycznych na dwa końcowe miesiące 2009 roku. - Jeśli faktycznie ich wysokość zostanie obniżona, tak jak planuje NFZ o 16 proc, to będzie to oznaczało znacznie mniejszą dostępność chorych do usług pulmonologicznych, a przede wszystkim wydłużenie okresu oczekiwania na przyjęcie do naszej kliniki, który obecnie nie jest długi, ponieważ wynosi zaledwie 2-3 tygodnie. Poważnym problemem są dla nas - mówi prof. Jankowska - tzw. nadwykonania. Jest to bardzo przykra sprawa, ponieważ musi być jakaś dostępność do usług pulmonologicznych, a szczególnie dotyczących chemioterapii raka płuc. Brak płatności za nadwykonania może doprowadzić do tego, że w pierwszym półroczu 2010 r. nie będziemy się bilansować - dodaje prof. Jankowska. Z kolei rzecznik IV Wojskowego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu Zdzisław Czekierda obawia się sytuacji, w której nie ulegnie zmianie wycena tzw. punktu przestrzeniowego. - W tej chwili za jeden punkt otrzymujemy 51 zł, a z naszych wyliczeń wynika, że jeśli byłaby to kwota 53 zł, to wtedy ten niepokój byłby zminimalizowany - mówi. Szpital nie może również jak dotychczas porozumieć się z NFZ w sprawie odpowiedniej wyceny funkcjonowania jednego z największych na Dolnym Śląsku Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Przy obecnym poziomie finansowania przez NFZ przynosi on placówce straty. Za dobę funkcjonowania SOR szpital otrzymuje ryczałt w wysokości 11 tys. zł, natomiast realny koszt uwzględniający wszystkie składniki to 26 tys. złotych. Optymalnym wyliczeniem, które gwarantowałoby płynność finansową SOR, byłaby - zdaniem Czekierdy - kwota 15 tys. złotych. Jeżeli decyzja centrali NFZ zostanie utrzymana, to jego dolnośląski oddział dysponowałby w 2009 r. budżetem w wysokości 4 mld 170 mln zł, w tym na lecznictwo szpitalne 1 mld 934 mln zł - powiedziała nam rzecznik prasowy Joanna Mierzwińska. Fundusz ma podpisane umowy z dolnośląskimi szpitalami do końca 2011 roku. Nakłady na jednego ubezpieczonego na Dolnym Śląsku wynoszą ok. 689 zł i są wyższe od średnich nakładów w skali całego kraju. Dolny Śląsk zajmuje pod tym względem trzecie miejsce w Polsce, ustępując tylko województwom mazowieckiemu i śląskiemu. Mierzwińska twierdzi, że mniejsze wpływy składki zdrowotnej, poniżej zakładanych na bieżący rok, oznaczają, że NFZ nie będzie dysponował dodatkowymi pieniędzmi na świadczenia do końca roku. Dyrektorzy dolnośląskich szpitali zapowiadają, że jeśli NFZ nie podniesie oferty, wypowiedzą warunki kontraktu. Przeciwko obcięciu środków zaprotestowali wicemarszałek, wojewoda i rektor Akademii Medycznej. - W piśmie, które skierowałem do minister zdrowia Ewy Kopacz, prosiłem ją o interwencję w tej sprawie do centrali NFZ, bo moim zdaniem przyjęty przez Fundusz algorytm podziału środków krzywdzi dolnośląskie zakłady opieki zdrowotnej i wpływa bezpośrednio na stan bezpieczeństwa zdrowotnego mieszkańców - powiedział nam wicemarszałek województwa dolnośląskiego Jerzy Łuźniak. - Wskazałem, że może to doprowadzić do załamania sytuacji finansowej większości szpitali, zerwania umów i postępowań układowych, a w konsekwencji do ponownego wejścia komorników do placówek służby zdrowia - dodaje. Łuźniak przypomina, że w ubiegłym roku dolnośląski NFZ jako jeden z czterech w kraju wykazał zysk w wysokości ponad 48 mln złotych. Marek Zygmunt
Z głębokości lochu Ludzie mają dobrą pamięć, tylko krótką. Piszę, bom smutny i sam pełen winy, bo na śmierć zapomniałem o atucie, jakim dysponuje rząd premiera Tuska na przyszłoroczne wybory prezydenckie. A przecież już Mateusz Bigda, nieśmiertelny bohater powieści Juliusza Kadena-Bandrowskiego pod tym samym tytułem, całą Rzeczpospolitą miał w swojej spiżarni rozwieszoną na hakach. O roli "haków" w naszym życiu politycznym wprawdzie wspominałem, ale żeby zapomnieć o słoniu w menażerii? Karygodne! Tym skwapliwiej, zatem przypominam, że kiedy my tu się borykamy, a to ze starszą panią Luizą Ciccone, a to z perypetiami barona Münchausena w Afganistanie, to w którymś z aresztów śledczych siedzi sobie pan Peter Vogel, który tak naprawdę nazywa się Filipczyński i był w swoim czasie skazany przez niezawisły sąd na tak zwaną "ćwiarę" za zabójstwo starszej pani. Aliści, dzięki niepojętej łaskawości reżymu, w roku 1979 wyszedł na tzw. przerwę w odbywaniu kary, a w 1983 roku, kiedy to srożyły się surowe prawa stanu wojennego, dostał nawet paszport i wyjechał do Szwajcarii. Tam, już jako Peter Vogel, zaraz został bankierem. Warto przypomnieć, że wtedy rezydentem komunistycznej razwiedki w Szwajcarii był nie, kto inny, tylko późniejszy szef UOP generał Gromosław Czempiński, na którego cześć były oficer SB, obecnie też generał Sławomir Petelicki, nazwał sfinansowaną przez Amerykanów i jak się mówi, przeznaczoną pierwotnie do ochrony transportów rosyjskich Żydów przez Warszawę do Izraela jednostkę antyterrorystyczną Grom. Tę niepojętą łaskawość reżymu wyjaśnia nieco okoliczność, że ojciec Piotra Filipczyńskiego był współpracownikiem SB, zaś paszport zagraniczny otrzymał on dzięki wstawiennictwu Biura Studiów SB, które musiało uwzględniać go w swoich projektach.Bo trzeba nam wiedzieć, że w Szwajcarii PZPR lokowała ogromne sumy w walutach obcych, wyciągane z Pewexu. Bardzo tedy możliwe, że w charakterze strażnika tych Skarbów Labiryntu towarzysze z bezpieki wojskowej i cywilnej postanowili ustanowić chwilowo odciętego z powroza kryminalistę, co gwarantowało jego lojalność. Ale w epoce "szorstkiej przyjaźni" Leszka Millera z Aleksandrem Kwaśniewskim musiało dojść do jakichś nieporozumień, bo Peter Vogel w 1998 r. został w Szwajcarii aresztowany i przekazany Polsce. Tu jednak w roku 1999 został ułaskawiony przez prezydenta Kwaśniewskiego i wrócił do pełnienia obowiązków szanowanego bankiera w Szwajcarii. Wydawało się, że jest już całkowicie bezpiecznie, aliści, podczas kolejnego pobytu w Polsce Peter Vogel został 24 marca 2008 roku aresztowany przez CBŚ pod śmiesznym pretekstem "prania brudnych pieniędzy", a niezawisły sąd posłusznie ulokował go w areszcie, gdzie siedzi do dnia dzisiejszego, bo wicepremier Schetyna stwierdził, że "trzeba wyjaśnić" również okoliczności związane z jego paszportem i ułaskawieniem. Pisałem o tym wszystkim w kwietniu 2008 r. w felietonie "Do pierwszej krwi - albo siniaków", dodając, że po osadzeniu Vogla w areszcie prasa zaczęła rozpisywać się o pladze "samobójstw" w polskich więzieniach, więc jeśli nasz bankier czyta gazety, to aluzję pojmie w lot. Inna sprawa, że wie, iż za zdradę tajemnic razwiedki też nie zostanie pochwalony. I tak źle, i tak niedobrze, ale tak to już jest, gdy się wejdzie między ostrza potężnych szermierzy. Widocznie jednak rządowi perswazjoniści czymś Petera Vogla przekonali, bo dowiedzieliśmy się właśnie, iż z konta generała Gromosława Czempińskiego w - jakże by inaczej! - szwajcarskim banku wyparowało 2 mln dolarów. Skąd były szef UOP uzbierał tyle forsy i dlaczego chowa ten szmal w Szwajcarii, a nie w Polsce, której gospodarka i system bankowy jest przecież absolutnie bezpieczny? - oto pytania. Ale dlaczego Peter Vogel akurat teraz sobie o tym przypomniał? Ano być może, dlatego, że i generał Czempiński całkiem niedawno przypomniał sobie, ile to bliskich spotkań trzeciego stopnia i rozmów operacyjnych musiał przeprowadzić, by doszło wreszcie do utworzenia Platformy Obywatelskiej. Wprawdzie pan Maciej Płażyński wszystkiemu zaprzecza, ale - po pierwsze - co on tam wie, a po drugie - właśnie takie dementi przydaje wspomnieniom gen. Czempińskiego wiarygodności. Wreszcie wspomnienia te generał snuł w kontekście inicjatywy, z jaką wystąpił szef SD Paweł Piskorski, by kandydatem na prezydenta został dr Andrzej Olechowski, w swoim czasie zwerbowany bodajże przez samego Gromosława Czempińskiego do sławnego "wywiadu gospodarczego". No to jak wy tak, to my tak - co niewątpliwie należy uznać za kolejny etap kampanii prezydenckiej premiera Donalda Tuska. Teraz wszystko zależy od tego, czy prokuratura będzie słuchała swego zwierzchnika, m.in. Andrzeja Czumy, czy też wytrwa w lojalności wobec swoich prawdziwych przełożonych - podobnie jak i niezawisłe sądy. SM
Pakt "krwawych bliźniaków" Tajny protokół niemiecko-sowiecki do paktu Ribbentrop - Mołotow zawierał precyzyjny plan ubezwłasnowolnienia narodów Europy Środkowej i Wschodniej. Na początku sierpnia 1939 r. amerykański dziennikarz, komentator polityczny Philip Simms, napisał, że jeśli do tej pory jeszcze nie wybuchła wojna, to świat zawdzięcza to zdecydowanej postawie Polski. Zauważył rzecz oczywistą dla każdego wnikliwego obserwatora wydarzeń w Europie: bez zgody Polski nie będzie następnego rozdziału według scenariusza monachijskiego. Bo tak naprawdę Niemcy nie potrzebują Gdańska ani jego portu, ani tzw. korytarza. Niemcy chcą odebrać Polsce niepodległość i całkowicie podporządkować ją sobie. Kilka dni później w Moskwie rozpoczęły się rozmowy delegacji wojskowych Wielkiej Brytanii, Francji i Związku Sowieckiego. Szybko okazało się, że nie mają one żadnej przyszłości, ponieważ Sowieci zainteresowani byli wyłącznie jedną kwestią: czy w razie konfliktu zbrojnego sowieckie siły zbrojne będą miały prawo wejścia na terytorium Polski, zwłaszcza w rejon Wilna, a w razie potrzeby kroczenia przez całą Polskę. Niewinne pytanie, które po przełożeniu z języka dyplomatycznego na potoczny brzmiałoby następująco: czy Anglicy i Francuzi - w zamian za odstąpienie Sowietów od paktu z Hitlerem - gotowi są im sprzedać Polskę, tak jak sprzedali Niemcom Czechosłowację? Tym razem kąsek był jednak za duży, nawet jak na apetyty Stalina i Hitlera. Anglicy i Francuzi powiedzieli marszałkowi Klimentowi Woroszyłowowi, który to pytanie zadał, żeby zapytał o to Polaków, gdyż oni nie mogą kupczyć interesami suwerennego państwa, tym bardziej sojusznika. Na tym zakończyła się polityczna komedia w Moskwie, na którą dziś z pełną powagą powołują się niektórzy rosyjscy politycy, wyjaśniając, że Sowiety "musiały" dogadać się z Hitlerem z powodu "nieustępliwości Polski". Gdyby Polska była "ustępliwa", Związek Sowiecki natychmiast rzuciłby się Hitlerowi do gardła... Zdumiewające, że w roku 2009 można jeszcze eksploatować tę starą, wytartą i zbroczoną we krwi podbitych narodów, sowiecką śpiewkę propagandową. Na szczęście, poza politykami wywodzącymi się w prostej linii z sowieckiej policji politycznej, są w Rosji ludzie, którzy rozumieją, co stało się w sierpniu 1939 r., a współodpowiedzialności za wybuch II wojny światowej i za bezwarunkowe wspieranie podbojów Hitlera w latach 1939-1941 nie odnoszą do narodu rosyjskiego, lecz do zbrodniczego systemu. Cytowany tu już kiedyś przeze mnie Andriej Wozniesienski - uważany za jednego z najwybitniejszych poetów współczesnej Rosji - nazwał Stalina, w wierszu "Skarbiec Katynia", "krwawym bliźniakiem" Hitlera. Sierpniowa, tajna umowa Stalina z Hitlerem była więc paktem "krwawych bliźniaków", który otwierał piekło nowej wojny.
Pan Hitler pyta pana Stalina ... W niedzielę, 20 sierpnia 1939 r., Adolf Hitler napisał do Stalina niekonwencjonalny, umykający regułom dyplomatycznym, prawie prywatny list: "Panie Stalin (...), Niemcy wznawiają linię polityczną, która była korzystna dla obu państw w ciągu minionych stuleci". Nie można było nawiązać prościej do rozbiorów Polski! Do Europy sprzed jesieni wolności narodów roku 1918. Do Europy sprzed traktatu wersalskiego. Do Europy bez Polski, Finlandii, Łotwy, Litwy, Estonii, Czechosłowacji, Węgier, Jugosławii, czyli tych państw, które wybiły się na niepodległość po zakończeniu I wojny światowej, na europejskiej osi północ - południe, na swych etnicznych lub historycznych ziemiach, do których miały święte prawo! Rok 1939 to nie była żadna wojna o Gdańsk czy o "korytarz". Pakt "krwawych bliźniaków" nie był doraźnym aliansem, służącym bezpieczeństwu Sowietów, jak twierdzą dziś byli funkcjonariusze sowieckiej KGB. To był zbrodniczy zamach na europejski cud niepodległości z jesieni 1918 roku! To było obalenie postanowień traktatu wersalskiego. To była totalna wojna z ideą niepodległości i samostanowienia narodów! Hitler zaproponował "panu Stalinowi" alians, który umożliwiłby mu rozpoczęcie tej wojny, a z drugiej strony zapoczątkowałby podboje Stalina w Polsce, Rumunii, Finlandii i w krajach nadbałtyckich: "Akceptuję projekt paktu o nieagresji, który przekazał mi pański minister, pan Mołotow (...). Jestem przekonany, że dodatkowy protokół, jakiego pragnie rząd radziecki, może być wypracowany w możliwie krótkim czasie (...). Moim zdaniem, jest pożądane, aby nie tracąc czasu, wkroczyć w nową fazę wzajemnych stosunków". Stalin przyjął niemieckiego ministra spraw zagranicznych Joachima von Ribbentropa w środę, 23 sierpnia, i to ten dzień powinien być zapamiętany jako początek II wojny światowej - wywołanej przez Niemcy i Związek Sowiecki w jednakowym stopniu.
Sowieckie "pragnienia" W liście Hitlera do Stalina zwraca uwagę "dodatkowy protokół, jakiego pragnie rząd radziecki". Ten "dodatkowy protokół" to tajne porozumienie, to dokument nazywany dziś powszechnie "paktem Ribbentrop - Mołotow". Okazuje się, że to właśnie Sowieci, a nie Hitler, "pragnęli" tajnego protokołu, zawierającego podział Europy, ustalającego, co należy do niemieckiej, a co do sowieckiej strefy podbojów! Umowa z Hitlerem nie była dla Stalina paktem obronnym, zabezpieczającym Sowiety przed wojną. Była planem wojny na najbliższe dwa lata! W środę, 23 sierpnia 1939 r., ministrowie spraw zagranicznych Związku Sowieckiego i Niemiec podpisali w Moskwie pakt o nieagresji oraz tajny protokół o podziale Europy Środkowej. Na zdjęciu z archiwum niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych widzimy Mołotowa podpisującego dokumenty. Za nim stoją uśmiechnięty Stalin i poważny von Ribbentrop, dla którego był to szczyt kariery dyplomatycznej. Nad głowami Stalina i Ribbentropa spogląda na wszystkich i "błogosławi" diabelskiemu paktowi Lenin.
Zdrowie Hitlera Potem odbył się bankiet, podczas którego Joachim von Ribbentrop powiedział, że czuje się na Kremlu "jak wśród towarzyszy partyjnych w Berlinie"! Nie ma podstaw, by sądzić, że był nieszczery. Struktury państwowe i partyjne w obu państwach były wszak identyczne, ideologia też podobna, wywodząca się z niemieckiego socjalizmu utopijnego. Ribbentropa przebił jednak Stalin, wznosząc niezwykły toast: "Wiem, jak mocno naród niemiecki kocha swojego Wodza i dlatego chcę wypić za jego zdrowie"! Potem było jeszcze zdrowie Stalina, zdrowie "rządu radzieckiego" i toast za "pomyślny rozwój stosunków między Niemcami a Związkiem Sowieckim". Tego samego dnia ogłoszono oficjalny komunikat: "Kierując się pragnieniem umocnienia pokoju między Związkiem Radzieckim i Niemcami (...), obydwie układające się strony zobowiązują się do powstrzymania od wszelkiej przemocy, od wszelkiego agresywnego działania i wszelkiej napaści względem siebie zarówno osobno, jak i wspólnie z innymi mocarstwami"!
Po przyjacielsku... Tajny protokół niemiecko-sowiecki zawierał precyzyjny plan ubezwłasnowolnienia narodów Europy Środkowej i Wschodniej. Ustalono, że Estonia, Łotwa i Finlandia staną się strefą wpływów sowieckich (de facto przyszłym terytorium sowieckim), a północna granica Litwy z Łotwą będzie granicą interesów Niemiec i ZSRS. Sowieci wyrazili swoje zainteresowanie Besarabią, czyli częścią terytorium Rumunii. O planowanych niemieckich podbojach nic się nie mówi, gdyż porozumienie było przede wszystkim wyrazem "pragnień" sowieckich, ale cały alians, łącznie z jego oficjalną, nieutajnioną częścią, oznaczał pełną aprobatę dla agresywnych poczynań sojusznika w jego "strefie wpływów". Najważniejsze fragmenty politycznego spisku dotyczyły jednak Polski, którą "konsumowali" obydwaj agresorzy. Ustalono, że na obszarach należących do państwa polskiego strefy interesów Niemiec i Sowietów będą rozgraniczone wzdłuż linii rzek Narwi, Wisły i Sanu. Ta granica zostanie skorygowana po podboju naszego kraju, 28 września 1939 roku. Warto tu dodać - o czym rzadko się wspomina - że "korekta" wrześniowa również zawierała tajne porozumienie, czyli w gruncie rzeczy nowy pakt Ribbentrop - Mołotow. To nowe porozumienie dotyczyło współpracy policji politycznych Niemiec i Związku Sowieckiego w zwalczaniu polskiego ruchu niepodległościowego oraz eksterminacji "elementów przywódczych" Narodu Polskiego, czyli ogółu polskiej inteligencji. W sierpniowym pakcie najbardziej złowieszczo dla Polski brzmiało zdanie: "Kwestia tego, czy pożądane jest w interesie obu stron zachowanie niepodległości państwa polskiego oraz kwestia granic takiego państwa, zostanie ostatecznie rozwiązana przez bieg przyszłych wydarzeń politycznych. W każdym wypadku obydwa rządy rozwiążą sprawę w drodze przyjacielskiej zgody". Wiadomo, że Niemcy początkowo gotowi byli utrzymać takie państwo, "resztówkę Polski" (Restpolen), Sowieci zaś kategorycznie byli temu przeciwni, dążąc do całkowitego i ostatecznego wyeliminowania Polski z mapy Europy. Dopiero w tym kontekście zrozumiałe są szaleńcze, zbrodnicze deportacje ludności polskiej na Sybir i do Kazachstanu. Sowiecka polityka ludnościowa na okupowanym terytorium Polski nie ustępowała w niczym polityce niemieckiej. Konsekwencją zbrodniczego porozumienia sierpniowego była próba zagłady Narodu Polskiego poprzez unicestwienie jego elit oraz wyniszczenie kultury i języka.
Za wolność waszą i naszą PAP podała w czwartek, że szef Administracji Prezydenta Rosji Siergiej Naryszkin zarzucił Polsce fałszowanie i upolitycznianie historii. Według niego, Polska uczestniczy w "krucjacie historycznej" przeciwko Rosji, a fałszowanie historii na szkodę Rosji zostało w Polsce podniesione do rangi polityki państwowej. Wśród uczestników tej "krucjaty" wymienił także Ukrainę, Gruzję, Litwę, Łotwę i Estonię. Naryszkin jest szefem powołanej niedawno przez rosyjskiego prezydenta Dmitrija Miedwiediewa komisji do spraw przeciwdziałania próbom fałszowania historii na szkodę Rosji. "Nikt nie może pozbawić nas dumy za bohaterskie czyny naszych ojców i dziadków" - powiedział niedawno prezydent Miedwiediew. Polacy nigdy nie dążyli do tego, by pozbawiać jakikolwiek naród dumy z powodu dokonań jego przodków. Polacy nigdy nie żywili wobec narodu rosyjskiego żadnych wrogich uczuć. Przeciwnie, w polskiej publicystyce podkreśla się nieustannie mentalne pokrewieństwo obu narodów i liczne, przyjacielskie kontakty między Polakami a Rosjanami. Jednocześnie Polacy mówili zawsze to, co najdobitniej wyraził 5 maja 1939 r. minister Józef Beck: "Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor". Polacy nade wszystko cenią sobie prawo do nieskrępowanego rozwoju. Nie potrzebują żadnych protektorów i nie przyjmują do wiadomości, że naturalnym stanem rzeczy jest podział świata na strefy interesów i polityczne podporządkowanie się silniejszemu. Po upadku systemu sowieckiego w Europie wyobrażaliśmy sobie, że bardzo szybko dojdziemy z Rosjanami do porozumienia, ponieważ obydwa narody najwięcej ucierpiały z rąk zbrodniczego systemu bolszewickiego. Niestety, okazuje się, że współczesna Rosja chce budować swą "politykę historyczną" na mitach i kłamstwach odziedziczonych po Sowietach. Taka Rosja nie znajdzie nigdy pełnego porozumienia z sąsiadami i nie znajdzie właściwego jej miejsca w Europie. 70. rocznica zbrodniczego paktu to dobra okazja do tego, by raz jeszcze to powiedzieć. Pan premier Putin powinien to usłyszeć od Polaków 1 września w Gdańsku. Piotr Szubarczyk
Podpalenie Polaka: jest zapis z CCTV Policjanci z Grantham ujawnili nagranie z miejskiego monitoringu, na którym widać 24-letniego Tomasza Morawiaka zanim został podpalony przez nieznanych sprawców. Funkcjonariusze liczą, że osoby, które rozpoznają mężczyznę na nagraniu zgłoszą się na policji. Kamery zarejestrowały Polaka na kilka godzin przed tym, jak znaleziono go nagiego i okropnie poparzonego na jednej z ulic w Grantham. Tomasz Morawiak był widziany po raz ostatni w sobotę na parkingu w pobliżu supermarketu Asda, tuż przed godziną 22.00. Kilka godzin później młody Polak został znaleziony na Barrowby Road w Grantham. 24-latek zwrócił się pomoc do jednego z mieszkańców okolicy. Ten zabrał go do domu i natychmiast wezwał pogotowie. Ciało Tomasza Morowiaka pokryte było w 80 proc. oparzeniami. Mężczyzna trafił do szpitala Selly Oak w Birmingham. Jego stan lekarze określają jako „ciężki”. Policja hrabstwa Lincolnshire aresztowała siedem osób, które mogły mieć związek ze sprawą. Mimo podejrzeń o usiłowanie morderstwa, zatrzymani zostali wypuszczeni z aresztu bez postawienia zarzutów. Policjanci wciąż nie znaleźli ubrań należących do Polaka, na których mogą znajdować się ważne ślady. ika, goniec.com
Grzegorz Michalski ujawnia [ TW ] tajni współpracownicy SB i donosiciele Szanowni Państwo Nadszedł najwyższy czas na ujawnianie imion i nazwisk tajnych współpracowników i donosicieli SB, a więc tych, którzy w historii powojennej Polski okryli się hańbą. Ci podludzie często z własnej i nieprzymuszonej woli, donosili na swoich przyjaciół, kolegów, współpracowników, znajomych,--bywało, że donosili także na członków swej najbliższej rodziny. Skutkiem parszywej działalności tych padalców były internowania, areszty, pobicia i morderstwa w okresie terroru komunistycznego w stanie wojennym, i wiele lat po jego zakończeniu w Polsce. Moją osobistą tragedią jest to, że nie o taką Polskę walczyłem, nie o taką, gdzie na oczach Narodu Polskiego i Swiata, dokonano największego oszustwa w jej dziejach przy ,,kanciatym meblu" -- przywrócono do życia zbrodniarzy komunistycznych. Tajny współpracownik, szpicel i donosiciel Bolek, L.Wałęsa, drżąc przed ujawnieniem prawdy, poszedł na współprace z komunistami i zdradził Polskę. Dziś chylę czoła przed tymi, którzy pomimo nacisków bezpieki nie poddali się, nie dali się złamać, nie poszli nigdy na współprace, nie donosili. Szczególne słowa podziękowania kieruję pod adresem komisji zakładowej NSZZ Solidarność, w PZO ,,Domena" przy ul: Jackowskiego 18/20 w Poznaniu, [ dziś zakład ten nie istnieje ],- którzy pomimo szalejącego terroru w zakładzie, w stanie wojennym potrafili walczyć o moje uwolnenie z internowania. Słowa szczególnej podzięki kieruję pod adreseem kol, Mariana Kraczkowskiego, Władysława Gały, oraz współpracowników Zdzisława Kańduły, i innych. Ich postawa dowodzi, że można być człowiekiem pomimo ogromnego zagrożenia. W maju br [2009] odebrałem z IPN moją tzw ,,teczkę", dokumentów jest około 2 kg. Analizując te dokumenty doznałem szoku, zwłaszcza kiedy czytałem materiały dotyczące mojego pobytu na ziemi amerykańskiej i śledzenia mojej osoby pod względem wrogiej działalności przeciwko Polsce, przez prawie 7 lat. Grzegorz Michalski
Najpierw dymisja Skrzypczaka. Potem Klicha. General Skrzypczak powinien byc jak najszybciej zdymisjonowany! To niedopuszczalne, by wojskowy - nawet wysokiego stopnia, publicznie krytykowal swojego zwierzchnika. Tym rozni sie wojsko od innych intstytucji, takich jak uniwersytety, parlamenty, zaklady pracy etc, ze odbywa sie tam sluzbe, a nie pracuje sie. Cywilna kontrola nad armia jest absolutna koniecznoscia w dojrzalych demokracjach i jesli jakiemus zolnierzowi nie podoba się polityka rzadu wobec armii ma prawo…milczec publicznie lub odejsc ze sluzby. Moze, a nawet powinien, alarmowac o swoich zastrzeniach i uwagach swoich, przelozonych, ale na tym jego rola powinna sie konczyc. Nie moze peregrynowac po mediach i narzekac na swoich szefow, z jakijkolwiek opcji politycznej by byli. Dlatego gen. Skrzypczak powinien pakowac swoje walizki i udac sie na zasluzona emeryture. Niestety przypominaja sie czasy nieslawnej prezydentury Lecha Walesy, kiedy to na slynnym obiedzie drawskim dopuscil on do glosowania generalow nad votum zaufania wobec cywilnego ministra. Wszystkim dzisiejszym admiratorom slawnego noblisty polecam cwiczenie intelektulane - jak oceniliby fakt, ze dzis prezedent Lech Kaczysnki na manerwach pod Kolobrzegiem zarzadzilby glosowanie nad ocena ministra Klicha. Tego typu zachowania tolerowane byc moga jedynie w krajach, ktore do miana demokratycznych jedynie aplikuja, a nie w panstwie bedacym czlonkiem NATO i UE. General zreszta nie poprzestaje na wyrazeniu swojej troski o los armii. Dzisiaj w Dzienniku odgraza sie:Jeszcze wszystkiego nie powiedziałem. Jeżeli ktoś mi zarzuca, że kłamię, to tego nie daruję! Nie odbieram panu generalowi prawa do rycerskosci i checi naprawy stanu polskiej armii, ale zaczyna sie on zachowywac w sposob bardziej zblizony do gen. Wileckiego, a nie osoby zatroskanej losami naszego wojska. Dlatego bez wzgledu na to, czy ma on racje i czy zaniechania resortu obrony narodowej sa tak powazne, jak opisuje to w wywiadzie, powinien byc natychmiast zdymisjonowany. Podobnie zreszta jak minister Klich. Pierwszy za to, ze pozwolil sobie na krytyke swojego cywilnego zwierzchnika, drugi za to, ze jego podwladny... miał racje.
Niezatapialny W środę ministrowie rozegrali mecz z żołnierzami GROM. W rządowej drużynie nie było szefa MON., Dlaczego? Nie gram w piłkę nożną - tłumaczył „Rz” Bogdan Klich. Szef MON nie ma ostatnio dobrej prasy i niechęć do gry w piłkę nożną nie ma z tym nic wspólnego. Śmierć kapitana Daniela Ambrozińskiego w Afganistanie uruchomiła lawinę oskarżeń pod jego adresem. Najpierw wystąpił generał Waldemar Skrzypczak, który zarzucił „wojskowym biurokratom” blokowanie zakupów sprzętu dla żołnierzy. Wybuchł skandal. Politycy uznali, że generał podważył konstytucyjną zasadę cywilnej kontroli nad armią. - Ale część jego zarzutów jest zasadna - dodawali posłowie opozycji. Oliwy do ognia dolała wdowa po zabitym kapitanie, która mówiła, że żołnierze za własne pieniądze muszą kupować sobie podstawowe wyposażenie, takie jak kamizelki kuloodporne, a w niektórych bazach zwyczajnie brakuje jedzenia.
Wiedziałem, że kierowanie MON nie będzie łatwe, ale nie sądziłem, że problemów będzie tak wiele - Bogdan Klich - Przecież to nieprawda - mówi poirytowany minister Klich. - Żołnierze nie skarżą się, że porcje są za małe. Sam to sprawdziłem podczas pobytu w naszych bazach w Afganistanie. A jeżeli chodzi o sprzęt, to nasz kontyngent jest wyposażony na poziomie kontyngentu holenderskiego, choć jeszcze nie amerykańskiego. Nominacja Bogdana Klicha w 2007 r. na szefa MON była zaskoczeniem dla wielu. W PO szeptano, że premier Donald Tusk nie dał tej funkcji Bogdanowi Zdrojewskiemu, bo nie chciał dopuścić, by nadmiernie wzmocnił się on politycznie. Dlatego wymyślił mało wówczas znanego i pozbawionego politycznego zaplecza Klicha. Sam minister podkreśla jednak, że przez kilka lat przygotowywał się do objęcia tego stanowiska. - Byłem wiceministrem obrony u Janusza Onyszkiewicza i Bronisława Komorowskiego, a w Sejmie i Parlamencie Europejskim pracowałem w komisjach Obrony i Bezpieczeństwa - mówi. Obejmując stanowisko szefa MON, Klich ogłosił m.in., że jego priorytetem jest likwidacja poboru i uzawodowienie armii. Dotrzymał słowa. Kilka tygodni temu ostatni poborowi wyszli z koszar. Eksperci uważają jednak, że minister zlikwidował pobór, ale nie przygotował gruntu pod budowę armii zawodowej. Z tego powodu z resortu odszedł doradca Klicha gen. Stanisław Koziej. - Uznałem to za konieczne w sytuacji, gdy w zbyt wielu sprawach, często kluczowych, różnimy się z ministrem - mówił „Rz”. Także opozycja krytykuje wdrażanie reformy. - Profesjonalna armia wymaga dobrego uzbrojenia, a minister ze spokojem oddaje do budżetu prawie 2 mld zł - irytuje się Paweł Poncyljusz z PiS.
Janusz Krasoń z SLD dodaje, że Klich zlikwidował pobór, ale komend uzupełnień, które głównie się nim zajmują, już nie. - A przecież ta reforma polega również na ograniczeniu administracji - podkreśla Krasoń. Co na to Klich? - Ze 126 wojskowych komend uzupełnień pozostanie 80 - mówi. - Ale te zmiany są trudne, bo lokalne władze za wszelką cenę chcą utrzymać u siebie WKU. Dostaję tygodniowo kilkanaście różnych wystąpień, od samorządowych po poselskie, broniących komend. Minister broni też decyzji o oszczędnościach. - W stosunku do budżetu MON i tak procentowo jest to mniej, niż wynoszą oszczędności w innych resortach - argumentuje. Z oszczędnościami związana jest następująca historia: Klich w mediach utrzymywał, że walczył jak lew o budżet resortu. - Położyłem dymisję na stole, ale pani tego nie powiem.... - wyszeptał na koniec audycji w Radiu Zet, myśląc, że nie jest już na antenie. Premier zareagował natychmiast: - Jak ktoś kładzie przede mną dymisję, to ja ją przyjmuję.I dodał, że minister oddał się jedynie do dyspozycji szefa rządu: - Powiedziałem mu, że wiem, że jest do dyspozycji, jak wszyscy ministrowie.Po objęciu stanowiska minister Klich zaczął wymieniać władze w instytucjach wojskowych. W Krakowie konkursy na te stanowiska wygrywali lokalni działacze PO i znajomi ministra. Gdy sprawa wyszła na jaw, politycy i media oskarżyli Klicha o nepotyzm i łamanie standardów. Sprawą zajęła się nawet Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją. Po kontroli uznała, że konkursy trzeba powtórzyć. Co na to Klich? - Ja się konkursami nie zajmuję - mówi krótko. - Za ich przebieg są odpowiedzialne rady nadzorcze wojskowych agencji.Zaprzecza też pogłoskom, jakoby budował sobie zaplecze polityczne w Krakowie, bo w przyszłości chciałby kandydować na prezydenta tego miasta. - Nie mam aspiracji prezydenckich, a poza tym nie znam się na samorządach - twierdzi.A jednak Klichowi jak każdemu ambitnemu politykowi zależy na dobrym wizerunku. Pewnie, dlatego przez resort obrony przewinęło się aż dwóch specjalistów od PR, m.in. Arkadiusz Protas, wiceprezes Business Centre Club i członek Stowarzyszenia Euro-Atlantyckiego. Zrezygnował z pracy w MON, gdy „Rz” ujawniła, że stowarzyszenie przygotowało projekt, który ma promować działania polskich żołnierzy w Afganistanie. Kosztorys całej akcji oszacowano na 400 tys. zł. Minister broni się, że zatrudniając specjalistów od PR, nie myślał o własnym wizerunku, tylko o poprawieniu komunikacji z żołnierzami i społeczeństwem. - W resorcie nie ma przecież specjalisty od komunikacji społecznej - tłumaczy. Ze zwierzchnikiem sił zbrojnych współpraca też nie układała się Klichowi najlepiej. W maju 2008 r. prezydent odrzucił 12 z 15 nominacji generalskich, jakie przedłożył mu szef MON. Potem ten nie zaprosił Lecha Kaczyńskiego na największe ćwiczenia wojskowe „Anakonda 2008”. Gdy szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego został Aleksander Szczygło, były szef MON, współpraca poprawiła się do tego stopnia, że Szczygło powiedział publicznie, iż wicepremier Grzegorz Schetyna powinien się uczyć od Klicha współpracy z prezydentem. - Wiadomo, że chodziło o wbicie klina między nas, ale nie przejmujemy się tym - komentuje Klich. Pretensje do szefa MON ma też wielu wojskowych. Uważają, że minister otoczył się dworem złożonym z najbliższych współpracowników, a oficerowie spoza tego grona nie mają z nim kontaktu. - Może myślał, że gdy wojskowi będą kierowali armią, to wstydu nie będzie, a on sam zajmie się przecinaniem wstęg i wygłaszaniem odczytów - zastanawia się Poncyljusz.Minister zapewnia jednak, że ma kontakty ze wszystkimi żołnierzami: - Często bywam w jednostkach wojskowych, np. w piątek byłem w jednostce w Lublińcu. To moja 30. wizyta u żołnierzy w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Zaznacza, że składa też niezaplanowane wizyty, a ich efekty bywają zaskakujące. I opowiada taką historię: leciał samolotem do Szczecina i z góry zobaczył jednostkę, która sprawiała wrażenie opuszczonej. - Pojechałem tam i okazało się, że magazyny i garaże w większości były puste, a dowódca za wszelką cenę starał się to ukryć - opowiada Klich. - Inny przypadek wykryłem na Mazurach. Miejscowe władze spytały mnie, co wojsko zamierza zrobić z kawałkiem plaży, której jest właścicielem. Nie wiedziałem, że mamy plażę, a w jednostce udzielano mi wykrętnych odpowiedzi na ten temat. Okazało się, że jest to teren po wojskowym domu wypoczynkowym (WDW), na którym rzekomo miał być plac ćwiczeń, a było kilka bungalowów i młodzież kąpiąca się w basenie. WDW został zlikwidowany, majątek wrócił do wojska, ale nie wiadomo było, kto i na jakich zasadach go wykorzystuje. - Wiedziałem, że kierowanie MON nie będzie łatwe, bo to wielka instytucja i jest w niej mnóstwo problemów. Ale nie sądziłem, że będzie ich tak wiele - wzdycha minister. - Nie przypuszczałem również, że ich rozwiązywanie będzie natrafiało na tak duży opór. Trzymam się dzięki temu, że mam w sobie takie galicyjskie przekonanie, iż swoją robotę trzeba wykonywać dobrze aż do skutku. Szef MON pytany, czy nie żałuje czasów, gdy był europosłem, przyznaje, że czasami wspomina je z nostalgią. - Pewnie, że było mi lepiej niż teraz, zarabiałem dużo większe pieniądze bez cienia tej odpowiedzialności, którą mam tutaj - mówi szczerze. - Ale mężczyźnie w pewnym wieku potrzeba dużych wyzwań. To jest dla mnie fantastyczny czas, nawet, jeżeli jest się w ogniu wielkiej bitwy.Według prominentnego posła PO Klich jest najsłabszym ogniwem rządu Donalda Tuska. - On i Schetyna mówią o nim przez zaciśnięte zęby i mają mu za złe, że wszystkie wydarzenia związane z jego resortem psują wizerunek rządu - mówi nasz rozmówca. - Pewnie chętnie by się go pozbyli, ale historia z gen. Skrzypczakiem uczyniła go niezatapialnym. Tusk nie może go odwołać, bo wyszłoby na to, że ugiął się pod presją generałów. Edyta Żemła , Eliza Olczyk
Nasza szansa minęła W stosunkach z Niemcami wróciliśmy do pozycji klientelistycznej, a w stosunkach z Rosją ćwiczymy się w pokorze i cierpliwości, bez żadnych rezultatów. Po co w zasadzie Władimir Putin ma przyjechać 1 września do Polski? Wspólne świętowanie tego rodzaju rocznic jest potwierdzeniem, że podobnie rozumie się moralny sens minionych wydarzeń, ich przyczyny i skutki. Trudno jednak przypuścić, by Putin chciał wyrazić ubolewanie z powodu paktu Ribbentrop-Mołotow, by potępił morderców polskich oficerów oraz przyznał, że Armia Czerwona nie wyzwoliła Polski, lecz ją zniewoliła. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek doczekamy się takiej Rosji - w każdym razie takie wizyty jej nie przybliżają. Putin przyjeżdża chyba nie po to, by wygłaszać miłe naszemu uchu deklaracje. To my mamy dyskretnie 1 września milczeć, by nie urazić znamienitego gościa. Po co jest, więc to zaproszenie? Czy nie lepsza byłaby zwykła wizyta robocza, w trakcie, której negocjowalibyśmy interesy, a nie udawalibyśmy, że łączy nas wspólnota wartości i pamięci? Zapewne wzorem miały być nasze relacje z Niemcami. Politycy niemieccy często i dość chętnie uczestniczyli w podobnych uroczystościach. Tylko, że Niemcy, - mimo iż Republika Federalna uważała się za bezpośrednią kontynuatorkę Rzeszy, (choć tylko częściowo terytorialnie z nią identyczna) - moralnie odcinała się od polityki narodowych socjalistów i uznawała swoją odpowiedzialność za ich zbrodnie. Teraz nie jest do końca jasne, czy i kiedy ta kontynuacja się skończyła. Co więcej odbywa się intensywna praca publicystyczna nad nowym obrazem przeszłości? Na przykład w ubiegłym tygodniu „Frankfurter Allgemeine Zeitung” zamieściła długi artykuł Bernda Wagnera, profesora uniwersytetu Bundeswehry w Hamburgu, który zastanawia się, kiedy naprawdę zaczęła się i skończyła II wojna światowa: „II wojna światowa utożsamiana jest z wojną Hitlera. Ale na tym właśnie polega problem: czy nie upraszczamy globalnego procesu przemocy tamtych lat, gdy redukujemy go do niepohamowanych fantazji zdobywczych niemieckiego dyktatora?”. Autor dochodzi do wniosku, że II wojna światowa zaczęła się w Chinach 18 września 1931 roku i dalej pisze: „Załóżmy przez moment, że wraz z klęską Polski jesienią 1939 roku wojna by się skończyła, co ex post mało wydaje się prawdopodobne, ale niewykluczone. W takim wypadku nikt by nie mówił o „wojnie światowej”, lecz o wojnie „niemiecko-polskiej”. Oczywiście autor, uczący oficerów Bundeswehry historii, ma całkowitą rację. Co więcej, moglibyśmy wtedy mówić o udanej korekcie nieudanego traktatu wersalskiego, którego skutki zatruły cały wiek XX. Dopiero teraz w wieku XXI, w dobie jednoczącej się Europy, możemy mieć nadzieję na ich pokojowe usunięcie.
Reputacja moralna, reputacja polityczna Relacje polsko-niemieckie są dobre, choć mogłyby być dużo lepsze, gdyby Niemcy przyzwyczaili się wreszcie do polskiej samodzielności. Jesteśmy sojusznikami w NATO, Polska należy do Unii Europejskiej, w której Niemcy są obok Francji wiodącą potęgą. Polska jest ważnym partnerem handlowym Niemiec i miejscem działalności coraz liczniejszych niemieckich firm, w tym koncernów medialnych. Wielu Polaków i Niemców łączą więzi przyjaźni, jest wiele udanych mieszanych małżeństw. W Polsce jest wielu miłośników kultury niemieckiej, w Niemczech coraz więcej młodych ludzi mówi po polsku. W tym sensie pojednanie jest faktem i nikt rozsądny nie podaje go w wątpliwość. Zmieniła się też pozycja obu krajów w świecie, nie tylko polityczna czy gospodarcza, lecz moralna. O tym, jak wielkie miało to znaczenie, niech świadczy wypowiedź Helmutha Kohla w rozmowie z Tadeuszem Mazowieckim w listopadzie 1990 roku: „Dla zjednoczonych Niemiec ważniejsza od politycznej jest moralna pozycja Niemiec w świecie”. (Polska wobec zjednoczenia Niemiec 1989 - 1991. Dokumenty dyplomatyczne pod red. Włodzimierza Borodzieja, Warszawa 2006, s. 461). Ale moralna pozycja była i jest powiązana z polityczną. Niemcy nigdy nie odzyskałyby pozycji politycznej lidera Europy, nie odzyskując moralnej reputacji. Odzyskawszy reputację, Niemcy nieco inaczej zaczęli patrzeć na Polskę. W styczniu 1989 roku Willi Brandt w rozmowie z Mieczysławem Rakowskim odradzał, by zapraszać Richarda Weizsäckera do Polski: „Zdaniem Brandta - notował Rakowski - błędem byłoby zaproszenie Weizsäckera do Polski na obchody 50-lecia wybuchu II wojny światowej. Nie powinniśmy z jego udziałem organizować żadnego gestu »pojednania« na Westerplatte (ze względu na przeszłość jego i jego rodziny). Nie powinno się ranić uczuć Polaków, którzy walczyli z hitleryzmem i ich rodzin”. (s. 67) Brandt walczył pewnie o interesy swojej formacji i kokietował Rakowskiego, prawie że socjaldemokratę. Uderza jednak ów, dziś dawno zapomniany, wzgląd na uczucia Polaków. Polska - ciągle jeszcze pod władzą komunistów - opierała swoją politykę na zasadzie „przeciwdziałania tendencjom zmierzającym do definitywnego zamknięcia okresu II wojny światowej w stosunkach między Polakami i Niemcami oraz narzucania nam imprez o charakterze pojednania” (tamże, s. 89). Potem nikt już nam niczego nie narzucał. „Pojednanie” stało się podstawową strategią polityki zagranicznej - trochę jak prywatyzacja w gospodarce. Wizyta Putina potwierdza, więc tylko, że mechanicznie powiela się ten sam wzór w stosunku do Rosji, choć nie ma ku temu przesłanek. Ze strony niemieckiej padały doniosłe i podniosłe słowa. W 1994 r. prezydent Herzog w czasie obchodów 50. rocznicy powstania warszawskiego przeprosił Polaków. Kanclerz Schröder złożył wieniec na grobach pomordowanych Polaków w Palmirach. Pojawia się jednak pytanie, co potem, - gdy już raz się poprosi o wybaczenie i spotka z dobrym przyjęciem? Nie można przecież powtarzać tej prośby bez końca. Należy doceniać takie gesty, lecz nie należy ich przeceniać. Ostatecznie nie przeszkodziły one Schröderowi zatrudnić się w Gazpromie, a prasie niemieckiej napadać na Władysława Bartoszewskiego, gdy mimo pochwał i zaszczytów, jakimi go obsypywano, zaprotestował przeciw nominacji Steinbach itd. Patrząc na bilans całego dwudziestoletniego procesu „pojednania” jako strategii politycznej, trzeba stwierdzić, że mimo niemieckich próśb o wybaczenie (może nawet dzięki nim) ze strony mającej moralną przewagę, o którą starano się zabiegać i której uczucia brano pod uwagę, staliśmy się w świadomości społecznej Niemców i Europejczyków stroną moralnie obciążoną. Pozycja moralna Niemiec rosła, nasza malała.
Patron i klient Nikt przy tym dokładnie nigdy nie wyjaśnił, jak mają wyglądać wzajemne stosunki całkowicie już pojednanych narodów. Sądząc po niektórych niemieckich reakcjach, wydaje się, że chodzi nie tylko o brak wrogości i dobre sąsiedztwo, lecz o to, że - po pierwsze - Polska przejdzie do porządku rzeczy nad przeszłością i nie będzie już jej wytykać Niemcom. To oni mają decydować, kiedy i jak o niej mówić. Po drugie, że będziemy wiernie sekundować polityce berlińskiej republiki. Po trzecie, że wyzbędziemy się „polskich mitów” i „nacjonalizmu”, dokonamy rachunku sumienia i na niemieckie przeprosiny odpowiemy swoimi. Zamknięcie moralnych i materialnych roszczeń ze strony polskiej nie przeszkadza - jak się okazało - ponownemu otwarciu rachunku po stronie niemieckiej. Od początku jasne było, że drogą do przezwyciężenia przeszłości miała być coraz ściślejsza współpraca. Kohl już we wspomnianych rozmowach z Mazowieckim dalekowzrocznie przewidywał znaczenie Europy w tym kontekście. I stwierdzał: „najlepszą metodą przezwyciężenia strachu przed Niemcami jest zintegrowanie się z nimi”. Traktat z 1991 r. wyrastał z tego ducha. Gdy odczytujemy go dzisiaj, nie sposób nie dostrzec, że stosunek między obydwoma państwami był wówczas relacją możnego patrona i łaknącego pomocy i wsparcia klienta. Zawiera on na przykład następujące ustalenia i deklaracje: „Republika Federalna jest gotowa działać na rzecz wspierania rozwoju gospodarczego Polski, w ramach w pełni rozwiniętej gospodarki rynkowej” lub: „umawiające się strony uważają, że współpraca w zakresie kształcenia i doskonalenia zawodowego kadr fachowych i kierowniczych w gospodarce ma duże znaczenie dla ukształtowania stosunków dwustronnych oraz gotowe są znacznie ją rozbudować i pogłębić”. Oba państwa miały też współpracować np. w przetwórstwie produktów rolnych, a RFN zapowiadała, że „będzie udzielać poradnictwa i pomocy Rzeczypospolitej Polskiej w przekształceniu systemów zabezpieczenia społecznego, aktywizacji zawodowej oraz w dziedzinie stosunków pracy”, także, że „będzie udzielać Rzeczypospolitej Polskiej pomocy w przejściu od państwowego systemu ochrony zdrowia do systemu powszechnego ubezpieczenia społecznego”. Potrzeba aktualizacji tego traktatu jest, więc oczywista. Warto przy tym zauważyć, że polskiej polityce i dyplomacji nie przychodzi do głowy, by się domagać realizacji takich punktów, jak zapewnienie możliwości nauki języka polskiego jako języka macierzystego, rozwój polonistyki na uniwersytetach niemieckich, używanie imion i nazwisk w brzmieniu języka ojczystego, czy szanowanie prawa.... do skutecznego uczestnictwa w sprawach publicznych Polonii w Niemczech. Tylko postrzeganie „pojednania” jako tak rozumianej integracji z Niemcami pozwala zrozumieć tę niewiarygodną wrzawę, jaką niemieckie media podniosły w roku 2003, i potem w latach 2005 - 2007, a także ich nie mniej charakterystyczne obecne milczenie o faktach, które mogłyby niezbyt dobrze świadczyć o rządach Donalda Tuska. Misję wojskową w Iraku potraktowano niemal jak zdradę. Reakcję na niezgodną z polskimi interesami politykę niemiecką i dążenie do większej samodzielności jako akt wrogi „pojednaniu”.Nie można się dziwić, że nie osiągnęliśmy takiego stanu stosunków, do jakiego doprowadziły „pojednania” niemiecko-francuskie czy niemiecko-izraelskie. Tam „pojednanie” opiera się na trwałym fundamencie partnerstwa politycznego i - co najmniej względnej - równowadze sił. W Izraelu nikt się specjalnie nie niepokoi przemianami świadomości historycznej w Niemczech. Nie tylko, dlatego, że nikt nie ośmieli się dekonstruować szoah i że od Izraelczyków nikt nigdy nie będzie wymagać, by warunkiem „pojednania” było poszukiwanie winy w sobie, ale dlatego, że inne jest położenie geopolityczne Izraela. Polityczne, moralne i militarne efekty pamięci o Holokauście nie odnoszą się do europejskiego kontekstu. Kto inny jest dzisiaj zagrożeniem. W przypadku Polski położenie geopolityczne się nie zmieniło. Nasi sąsiedzi są ciągle ci sami - wschodni nie zerwał z imperialną przeszłością , a zachodni staje się coraz silniejszy, ambitniejszy i coraz bardziej zainteresowany wzmacnianiem swoich politycznych, gospodarczych i kulturowych wpływów w Polsce.
Wszystko zaczęło się w Berlinie Tę relację sił widać także przy innych bardziej radosnych okazjach. Niedawno w związku z obchodami 20-lecia niepodległości kanclerz Merkel przyjechała na Wawel i powiedziała parę miłych, zdawkowych słów. Jak doniósł, ZDF, drugi program telewizji niemieckiej podziękował Polakom, ale - jak dodano z naciskiem - również Węgrom i Czechom? Dialektyczna sprzeczność w tych nudnych wawelskich celebracjach polegała na tym, że mieliśmy światu i Niemcom pokazać, że „wszystko zaczęło się w Polsce”, a nie w Berlinie, ale to kanclerz Niemiec - najważniejszy gość - miała swoją obecnością zaświadczać o tej historycznej prawdzie. Sukces berlińskich uroczystości na jesieni na pewno nie będzie zależeć od obecności polskich oficjeli. Taka jest prawdziwa relacja sił. Nie zmieni tego godne pochwały odsłonięcie kawałka muru ze Stoczni Gdańskiej w celu upamiętnienia „Solidarności”. Uroczystość ta odbyła się w związku z obchodami rocznicy powstania 1953 roku w Berlinie, czego nie zauważyły polskie media, ale co skłoniło Deutschlandfunk do podkreślenia, że jednak wszystko zaczęło się w Berlinie. Rzeczywiście - rok 1953 poprzedzał rok 1956, i 1980, nie mówiąc już o 1989. I jak uparcie byśmy świętowali i ile razy Angela Merkel by przemawiała, i tak dzięki niestrudzonej i dobrze opłacanej pracy niezmierzonych zastępów niemieckich historyków enerdowcy - dawni prymusi realnego socjalizmu - coraz bardziej wyrastają na bohaterskich berlińskich, lipskich i drezdeńskich powstańców. Pamięć o tym, jak odpychające swoim serwilizmem było to państewko i jak bardzo identyfikowała się z nim przytłaczająca większość jego obywateli, zanika, bo mało jest już użyteczna. NRD jest coraz bardziej dziełem tylko Ulbrichta, Honeckera i garstki wyalienowanych ze społeczeństwa Stasi. Czasami tylko ujawnia się śmieszność obecnej nadinterpretacji, gdy obrazom ucieczki przez Węgry towarzyszą napisy, że chodzi o „pokojową rewolucję”. Im szybsza i bardziej masowa była ta ucieczka, tym bardziej pokojowa była rewolucja. Obecność Putina w Polsce ma dodać politycznej wagi obchodom, gdyż nie pojawili się 4 czerwca i nie pojawią 1 września ani Sarkozy, ani Brown, ani Obama, który, jak zapowiadają niemieckie media, zamierza świętować w Berlinie upadek tamtejszego muru. Obama pojechał nie tylko do Normandii, ale także uległ usilnym niemieckim sugestiom, aby odwiedzić Drezno. Należy przypuszczać, że kolejnym logicznym krokiem polityki historycznej naszego zachodniego sąsiada będzie wybudowanie okazałego monumentu, aby w przyszłości mężowie stanu odwiedzający Niemcy, w tym Polacy, mogli składać hołd niemieckimi ofiarom wojny i bohaterom ruchu oporu. Dobrze, że „Gazeta Wyborcza” już przygotowuje nam miękkie lądowanie. Rozpoczęła ona oswajanie Polaków z Eriką Steinbach. Jest, bowiem niemal pewne, że przewodnicząca Związku Wypędzonych zajmie na jesieni należne jej miejsce w fundacji budującej „Widoczny znak”. I trudno będzie protestować po tym wszystkim, co nasi zachodni sąsiedzi uczynili, by uwidocznić znaki naszej walki z komunizmem i wesprzeć kandydaturę Jerzego Buzka. Aby szok nie był zbyt wielki - wszak demonizacja tej skrzypaczki, która tylko zręcznie wykorzystuje politycznie ogólną tendencję, by z „wypędzenia” uczynić odpust generalny, stała się niemal doktryną państwową odrestaurowanej, plaformerskiej III RP - „GW” postanowiła ocieplić wizerunek Steinbach. Okazuje się, że mówi ona rzeczy nadal niezupełnie słuszne, ale nie należy przywiązywać do tego nadmiernej wagi. A jeszcze parę miesięcy temu wysłano na przymusową emeryturę jednego z urzędników MSZ za to, że niezgodnie ze wspomnianą doktryną nie uniknął spotkania z atrakcyjną, choć niewyróżniającą się polonofilką, przewodniczącą szczodrze dotowanego przez rząd Związku Wypędzonych.
Nasza szansa minęła Rząd Donalda Tuska zapowiadał radykalną poprawę stosunków z Rosją i Niemcami. Pamiętamy, ile gromów sypało się na poprzedni rząd i prezydenta za dążenie do „egzotycznych sojuszy” i zaniedbywanie tych dwóch sąsiednich krajów. Teraz w stosunkach z Niemcami wróciliśmy do pozycji klientelistycznej, a w stosunkach z Rosją ćwiczymy się w pokorze i cierpliwości, bez żadnych rezultatów. Tymczasem te dwa państwa rozbudowują strategiczny sojusz, co pokazują ostatnie intensywne konsultacje międzyrządowe oraz wizyta Angeli Merkel w Soczi. Rosyjski kapitał wchodzi coraz śmielej na rynek niemiecki, niemiecki do Rosji, ostatnio nawet zyskał dostęp do złóż gazowych. Być może obok Chimeryki pojawi się niedługo Niemrossija. (Dzięki tej współpracy już niedługo ople produkowane w Gliwicach staną się ładami lub moskwiczami, chyba, że - co bardziej jest prawdopodobne - fabryka zostanie zamknięta. „Dziennik” na szczęście nie będzie „Izwiestią”.). Nie potrzeba przy tym żadnego rosyjsko-niemieckiego „pojednania”, bo przeszłość nie jest w tym sojuszu żadną przeszkodą - podobnie jak niewyjaśnione mordy dziennikarzy i aktywistów działających na rzecz praw człowieka, ludobójstwo w Czeczenii czy pogwałcenie integralności terytorialnej Gruzji. Putin nie klęczał przed berlińskim murem. Cywilne ofiary czerwonoarmiejców nie domagają się prawa do żałoby i smutku. Nawet ekshumowane w Malborku zwłoki przestały budzić wielkie emocje, gdy się okazało, że może chodzić o ofiary działań wojennych Armii Czerwonej. Gdyby Erika Steinbach poświęcała zbyt dużo uwagi jej czynom i psuła rosyjsko-niemieckie stosunki, zostałby skutecznie przywołana do porządku. Gdański odświętny trójkąt jest jak chwilowe odbicie Trójkąta Weimarskiego w krzywym zwierciadle, (kto jeszcze o nim pamięta, o tym piarowskim przedsięwzięciu z lat 90.?) Nic nie pokazuje lepiej fiaska buńczucznych zapowiedzi i klęski rzekomych realistów niż płaczliwy adres byłych prezydentów i innych osobistości z Europy Środkowej do Baracka Obamy, całkowicie przez niego zignorowany. Gdyż jedynie ów „egzotyczny sojusz”, na którym zależało George'owi W. Bushowi, umożliwiał nam przez chwilę wzmocnienie naszej pozycji i w miarę samodzielną politykę w Europie. Ta szansa już jednak minęła. Zdzisław Krasnodębski
O marnowaniu szans Nie dziwię się prof. Z. Krasnodębskiemu, który twierdzi, że straciliśmy historyczną szansę na „wzmocnienie naszej pozycji i w miarę samodzielną politykę w Europie”. Owszem, gabinet ciemniaków stanowi jakiś wyjątkowy zestaw wybitnych reprezentantów ludzkiej indolencji i nie trzeba było ostatnich dwóch lat, by dostrzec, że ci ludzie poza graniem w piłkę i uśmiechaniem się do kamer nie potrafią więcej nic - jednakże podrzędna rola Polski była od początku wpisana w historię „transformacji” ustrojowej. Cudzysłów jest tutaj uzasadniony choćby z tego względu, żeby oddać specyfikę przekształceń, które sprawiły, że nie tylko poprzedniego ustroju nie rozliczono, (bo i nie zamierzano rozliczyć), nie tylko utrwalaczy władzy ludowej uczyniono (obok nowej nomenklatury) głównymi beneficjentami „przemian”, ale - co dziś już widać gołym okiem - doprowadzono do sytuacji, w której (już nie pezetpeerowska, bo tym się mało, kto przejmuje) esbecka a nawet zomowska przeszłość nie stanowi żadnego problemu na drodze do kariery na najwyższych stanowiskach. Doszliśmy, więc do punktu, w którym to, czy ktoś pałował, czy był, pałowany nie robi establishmentowi większej różnicy (a kto wie, czy wielu naszym rodakom także), ba, ten pałujący może się okazać lepszym fachowcem niż pałowany. Ten ostatni wszak może wciąż, prawda, oglądać się jak frustrat wstecz i rozdrapywać swoje rany - ten pierwszy zaś to okaz człowieka silnego, zdeterminowanego, który do administracji państwowej nadaje się, jak znalazł. Szczerze mówiąc to nawet żałuję, że zomowców nie zaproszono po prostu do obecnego rządu, przynajmniej na kilka ze stanowisk, w ten sposób powstałaby piękna klamra - od premiera Kiszczaka, któremu nie udało się, niestety, skompletować gabinetu w 1989 r. do dobrego, zomola, który do rządu trafił, dajmy na to, na szefa MSWiA w 2009 r. Czego chcieć więcej? Zresztą, wszystko przed nami. A co za nami? Przede wszystkim to, że silna i samodzielna Polska nie była w planach nie tylko naszych najbliższych sąsiadów (im właściwie trudno się dziwić, nie leży i nigdy nie leżało to w ich interesie) ani nawet (to już wiemy od II wojny światowej) Anglosasów czy Francuzów (z Amerykanami to na dwoje babka wróżyła), lecz olbrzymiej większości „gabinetów” rządzących naszym krajem. Gdyby była w planach, to by jej budowa się zaczęła od stawiania zdrowych fundamentów, nie zaś od wbijania pali w bagno. Patrząc z perspektywy czasu i nawiązując do książek Golicyna, to można dojść do wniosku, iż pierestrojka stanowiła doskonałe pod wszystkimi względami, strategiczne rozwiązanie problemów ekonomicznych i społecznych bloku sowieckiego, zapewniła, bowiem przetrwanie bezpieczniackiego status quo, a jednocześnie przyoblekła stary sowiecki porządek w nową szatę pseudodemokracji, której krytykowanie traktowane jest tak samo, jak swego czasu „podważanie zasad ustroju socjalistycznego”. W pseudodemokracji z kolei wiele rzeczy konstruuje się na wzór zachodniej demokracji (np. „wolne media”, „wolne wybory”, „samodzielne gabinety”), co nierzadko przyjmuje postać autoparodii, jak widać po obecnym rządzie, w którym ciężko znaleźć kogokolwiek, kto nadawałby się do poważnego traktowania (już nawet nie jako polski polityk, lecz po prostu jako państwowy urzędnik). Jednakże tego rodzaju perwersja, tj. tworzenie rządów składających się z nieudaczników czy clownów, świadczy o tym, że fundatorzy przemian w bloku sowieckim, których (fundatorów) cień pada niemal na wszystkie gabinety od 1989 r., zaczynają się bawić sterowaniem rzeczywistością społeczno-polityczną tak jak dobry rowerzysta jazdą ze splecionymi na piersiach rękami. Sprawa Olewnika pokazuje, do jakiego stopnia skorodowana jest struktura państwa, a przecież to jedna z wielu odsłon polskiej praworządności. Niedawna, głośna historia z gen. Skrzypczakiem pokazała, do jakiego stopnia ta korozja dotyczy sił zbrojnych. Najśmieszniejsze jest jednak to, że głosy oburzenia podniosły się na wojskowego protestującego przeciwko indolencji i tępocie urzędników (nawet dr M. Migalski popisał się swoją propozycją dymisji Skrzypczaka), nie zaś przeciwko całkowitej i wprost przerażającej niekompetencji Klicha etc. Co więcej, zmarnowano okazję, by poddać w wątpliwość całą naszą (jako państwa) działalność wojskową poza granicami Polski. Ja po dziś dzień nie wiem, co nam po misji w Iraku, a tym bardziej po misji w Afganistanie. Przy tej filozofii polityki, jaką prezentuje gabinet ciemniaków, tj. redukowaniu i samej armii, i wydatków na nią, właściwie za jakiś czas do obrony kraju pozostaną nam chyba tylko firmy ochroniarskie, no, ale może o to chodzi. Poza tym, czy będzie jeszcze coś wartościowego do obrony? Strategiczny sojusz niemiecko-rosyjski, o którym wspomina Krasnodębski, zawiązał się już w 1990 r., nie zaś w drugiej połowie lat dwutysięcznych (można zresztą zasadnie powątpiewać, czy ten sojusz nie ma dłuższej historii), toteż jesteśmy już nim zupełnie oswojeni. O wiele większym jednak problemem jest partia zagranicy, która w rozmaitych konstelacjach administruje Polską prawie bez przerwy od 1989 r. Choćbyśmy mieli nie wiem jak przychylnych sąsiadów i nie wiem jak znakomite warunki geopolityczne, to z partią zagranicy jesteśmy zawsze skazani na historyczną porażkę. Free Your Mind
22 sierpnia 2009 Przebywam w PRLu czyli w Gminnym Ośrodku Sportu i Rekreacji w Wiśniowej Górze pod Andrespolem k/Łodzi. Część umeblowania i pościeli w epoki "późnego Gomułki" - część z ery "Wczesnego Gierka". Czy socjalizm jest państwowy, powiatowy czy gminny - to samo pokazuje oblicze. Niewiarygodne: ogromny teren tuż pod Łodzią, ogromny basen, boisko piłkarskie, boisko do szczypiorniaka, boiska do kosza i siatki, 5 kortów tenisowych, domki, pawilony - i w takim stanie! Zastanawiam się, czy gmina jeszcze do tego nie dopłaca!? Niestety: dostęp do Sieci pojawia się okresowo; na ogół gdzieś w okolicach bramy Ośrodka - co jest o tyle dziwne, że jesteśmy np. o 2 km od stacji PKP Łódź-Widzew. JKM
Rząd robi generałów z zomowca i esbeka? Biuro Bezpieczeństwa Narodowego oskarżyło MSWiA o okłamanie prezydenta. Ministerstwo chciało ponoć, by Lech Kaczyński podpisał nominacje generalskie dla osób, które - według BBN - były w ZOMO i SB. Kłamstwo miało polegać na... fałszowaniu życiorysów kandydatów na generałów. BBN opublikował na swych stronach internetowych skany dokumentów, które mają świadczyć o tym, że dwóch funkcjonariuszy wytypowanych przez MSWiA do uzyskania generalskich awansów, nie zasługuje na ten zaszczyt. "Próbowano wprowadzić w błąd prezydenta Kaczyńskiego" - powiedział w rozmowie z TVN24 szef Biura Aleksander Szczygło. Z dokumentów ma wynikać, że resort miał zataić między innymi to, iż jeden z ubiegających się o awans służył aż cztery lata pracy w ZOMO. "Ten człowiek był milicjantem w plutonie liniowym ZOMO. A jak wiemy wszyscy (...) milicjanci w plutonie liniowym raczej nie przeprowadzali przez ulicę staruszek" - podkreślił w rozmowie z TVN24. Na stronie internetowej BBN jest też skan, który stawia w nieprzychylnym świetle innego z kandydatów. "Szef BBN oczekuje także na wyjaśnienie, czy kolejny kandydat do stopnia generalskiego, pełniąc służbę w Milicji Obywatelskiej w latach 1986-1988, nie był faktycznie zawieszony na etacie w Służbie Bezpieczeństwa (od lipca 1986 r. na etacie starszego inspektora Grupy II SB jednego z Rejonowych Urzędów Spraw Wewnętrznych, a od stycznia 1987 r. na etacie starszego inspektora Wydziału II SB jednego z Wojewódzkich Urzędów Spraw Wewnętrznych)" - czytamy na stronie BBN.
Schetyna idzie na wojnę z Kaczyńskim Właśnie wybuchła nowa wojna między rządem a prezydentem. "Dopóki Lech Kaczyński będzie prezydentem, a szefem BBN Aleksander Szczygło, nie zgłoszę żadnych nominacji" - zapowiedział Grzegorz Schetyna. Tak szef MSWiA zareagował na zablokowanie przez głowę państwa dziewięciu awansów generalskich. MSWiA wycofało właśnie z Kancelarii Prezydenta wnioski o dziewięć nominacji generalskich. "Stały się one przedmiotem politycznej gry przez dziwną aktywność Biura Bezpieczeństwa Narodowego" - tłumaczył wicepremier Grzegorz Schetyna. Po czym dodał, że do końca kadencji Lecha Kaczyńskiego i Aleksandra Szczygły nie zgłosi już żadnych nominacji generalskich. Dodał, że BBN wiedziało o zgłoszonych przez niego kandydatach i na początku nie protestowało. "Nikt niczego nie ukrywał, przez kilka tygodni sprawdzane były wszystkie informacje na temat nominowanych, byli przepytywani przez urzędnika BBN, do mnie nie było żadnych pytań. Problemy pojawiły się, gdy zbliżał się 15 sierpnia" - powiedział. "To będzie ze szkodą dla tych służb, więc mam nadzieję na zmianę stanowiska i zdania. Niech wicepremier nie reaguje emocjonalnie" - tak na deklarację Grzegorza Schetyny zareagował szef BBN Aleksander Szczygło. Spór o nominacje generalskie wybuchł tydzień temu. Wśród kandydatów odrzuconych przez Lecha Kaczyńskiego byli: szef stołecznej policji inspektor Adam Mularz, dowódca straży pożarnej nadbrygadier Wiesław Leśniakiewicz i szef Biura Ochrony Rządu generał brygady Marian Janicki. Grzegorz Schetyna nie ukrywał swojego rozżalenia. "Nie było żadnych uzasadnień. Te, które słyszałem od szefa prezydenckiego BBN, są nieprawdziwe i, mogę to powiedzieć z przykrością, żałosne. Źle się stało, że prezydent nie podpisał tych nominacji" - powiedział w ubiegły piątek wicepremier. Na te słowa błyskawicznie zareagowało Biuro Bezpieczeństwa narodowego. Opublikował na swych stronach internetowych skany dokumentów świadcząc o tym, że dwóch funkcjonariuszy wytypowanych przez MSWiA do uzyskania generalskich awansów, nie zasługuje na ten zaszczyt. Z dokumentów wynika, że resort zataił m.in. to, iż jeden z ubiegających się o awans służył aż cztery lata w ZOMO.
"ZOMO rozrobiło Schetynę jak spirytus" Zomowcy i esbecy rozrobili Grzegorza Schetyną jak spirytus oranżadą" - szydzi w rozmowie z DZIENNIKIEM Joachim Brudziński z PiS. Wicepremier wycofał wnioski o nominacje generalskie i dodał, że nie złoży żadnego do czasu, gdy prezydentem będzie Lech Kaczyński. Wśród nominowanych przez szefa MSWiA znalazł się były zomowiec. Kaczyński odmówił mu awansu. Po decyzji prezydenta MSWiA wycofało wszystkie wnioski o dziewięć nominacji generalskich. "Stały się one przedmiotem politycznej gry przez dziwną aktywność Biura Bezpieczeństwa Narodowego" - tłumaczył tę decyzję wicepremier Grzegorz Schetyna. I dodał, że do końca kadencji Lecha Kaczyńskiego i Aleksandra Szczygły nie zgłosi już żadnych nominacji generalskich. "Podejrzewam, że po takiej deklaracji Lech Kaczyński i Aleksander Szczygło, będą potrzebowali kilku tygodni by wyjść z traumy" - ironizuje Brudziński. I nazywa decyzję Schetyny żałosną. "Cóż, starzy zomowcy i esbecy rozrobili go jak spirytus z oranżadą" - śmieje się poseł PiS.
Decyzje szefa MSWiA skomentował także Aleksander Szczygło. "To będzie ze szkodą dla tych służb, więc mam nadzieję na zmianę stanowiska i zdania. Niech wicepremier nie reaguje emocjonalnie" - powiedział szef BBN. Artur Grabek
22 sierpnia 2009 Urobić społeczeństwo do wcześniej zaprojektowanej formy... No nareszcie jakaś dobra wiadomość od dłuższego czasu. Austriacka policja i prokuratura uznała” ekologów” walczących z futrami, „ niehumanitarnym” transportem zwierząt i chowem kur w klatach za mafię i terrorystów(!!!!) To jest naprawdę dobra wiadomość, po wielu latach postępującej degrengolady i zwycięstw sił postępu” ekologicznego”. Może to będzie pierwszy wyłom we froncie fałszywych obrońców zwierząt. Grupa Animal Liberation Front, która w ostatnich latach podpalała i niszczyła sklepy należące do firm odzieżowych i spożywczych, została oskarżona o spowodowanie zniszczeń wartości 600 ooo euro(????). Czterdziestu ekowojowników, o specjalizacji, fałszywa obrona zwierząt, śledczy chcą postawić nowe zarzuty, tym razem z paragrafu o zwalczaniu mafii: wymuszanie i groźby.. uprawiane w ramach organizacji przestępczej.(!!!). I to mi się podoba, bo dalej nie wolno tolerować bezprawia, pod hasłami obrony zwierząt i przyrody przed człowiekiem. Przyroda doskonale obroni się sama - jeśli będzie musiała, A do tego nie potrzebuje „ ekologów”. Jak się nie dało rozpędzić tej bandy przy pomocy innych paragrafów, to paragraf o mafii i zorganizowanej grupie przestępczej , jest jak najbardziej odpowiedni. „Obrońcy zwierząt” popełnili na przykład przestępstwo zmuszając sieć piekarni w Wiedniu, by korzystała z jaj tzw. wolnego chowu. TO oznacza, że wydusili na właścicielach postępowanie, iż nie wolno było im kupować jaj z znoszonych przez kury w klatkach, bo niewolnice - nioski są dyskryminowane i poniżane. Musieli kupować jaja z tzw. wolnego chowu, gdzie kur nie trzyma się w klatkach - tylko na świeżym powietrzu. Prokuratorzy obliczyli, że ulegając szantażowi „ ekologów” i zmieniając dostawcę jaj, firma straciła 80 000 euro.
Podobnie śledczy ocenili prowadzoną na autostradach akcję kontroli TIR-ów transportujących krowy i świnie do rzeźni. Gdy” obrońcy” praw zwierząt” odkrywali przepełnione ciężarówki, bili na alarm i grozili przewoźnikom i hodowcom konsekwencjami(!!!!). Przestępstwem były też protesty przeciwko sprzedaży żywych homarów.. Ciekawe, czy protestowaliby przeciwko przewożeniu homarów martwych.? Myślę, że jest to nawet możliwe, zważywszy na szantażowy charakter działalności ekoterrorystów. Niemniej jednak działanie prokuratorów i policji jest to krok we właściwym kierunku. Dała nam przykład Austria jak zwyciężać” ekologów” mamy.. Co prawda socjaliści europejscy już raz, przy okazji dobrych wyników wyborczych Jorga Heidera, i możliwości tworzenia rządu pokazali, że na narty do Austrii nie pojadą w żadnym wypadku. Bo jazda na nartach w Austrii pod rządami” faszysty” Haidera byłaby niebezpieczna. No i demokracja byłaby zagrożona. Teraz z Heiderem jest już spokój, bo zginął w wypadku samochodowym, a jak wieść dziennikarska niesie, u jego boku przez ostatnich dziesięć lat, znajdował się agent Mossadu. Sprawa na razie przyschła, bo wypadki się zdarzają, ale dobre służby przypadek zorganizują na medal. Tym lepsze - im bardziej wiarygodny „przypadek”. W Austrii próbują zatrzymać szaleństwo „ ekologiczne', a w takiej na przykład Arabii Saudyjskiej. Według dziennika „ Al. Hayat”, pewien tamtejszy poddany króla, wniósł do sądu oskarżenie przeciwko obywatelowi- cudzoziemcowi, że ten zabił w Arabii Saudyjskiej …. Mrówkę (???). Nie była to, co prawda mrówka faraona, ale mrówka króla i nie widomo, czy król nie inspirował tego wydarzenia. Mam nadzieję, że przynajmniej w królestwie, król nie wprowadzi szaleństwa ekologicznego, które podmyje fundamenty jego królewskiej władzy. W Izraelu natomiast mrówkami i ekologią się nie zajmują, zajmują się natomiast funduszami niektórych instytucji Kościoła katolickiego. Tamtejsze ministerstwo zajęło fundusze z powodu domniemanych nadużyć podatkowych ze strony kościelnych instytucji, które są…. zwolnione ze zobowiązań wobec fiskusa. Jak zwolnione, to, po co się nimi fiskus izraelski zajmuje? Może ma to związek z niedawną wizytą Benedykta XVI w Izraelu(???). W Bułgarii natomiast walczą z biurokracją naprawdę. Rząd bułgarski zamroził płace administracji państwowej i budżetówki. Zapowiadanej podwyżki dziesięcio- procentowej nie dostanie 400 000osób(???). Boże! Ile tego jest! Płace ministrów, wiceministrów i członków gabinetów politycznych( tam też mają takie operetkowe stanowiska!) zostaną zredukowane o 15 % w ramach programu oszczędnościowego przewidującego ograniczenie wydatków na delegacje zagraniczne, zakup nowych samochodów i klimatyzatorów, łączność telefoniczną i szkolenia. Ale emerytom podniesiono 10%... A w sprawach światopoglądowych parlament bułgarski odrzucił zmiany w kodeksie rodzinnym, które miały zrównać małżeństwo z konkubinatem, między innymi z obawy, ze może to otworzyć drogę do legalizacji związków homoseksualnych. Nie wykluczono też możliwości związków poligamicznych. I dało się? Dało.. Natomiast w Grecji od lipca wprowadzona zakaz palenia w miejscach publicznych, bo co roku - w tym kraju- umiera z powodu palenia 20 000 osób(???) Muszą przeprowadzać sekcję zwłok i wychodzi im, że ci ludzie poumierali od palenia. A ilu umiera od niepalenia? Albo z powodu picia, stosunków małżeńskich, złego jedzenia, cukru, soli, jedzenia wieprzowiny, uprawiania sportu, starości, młodości, hazardu, zajmowania się polityką, gry w palanta, utonięcia, wypadku drogowego i setek innych powodów. Można kategoryzować wszystkie dziedziny życia i prowadzić w tych dziedzinach życia badania, które coś tam wykażą, a ludzie jak umierali, tak umierać będą. Nadal, bo taka jest kolejność rzeczy i właściwy ich porządek. To, po co to ciągłe larum nad umieraniem, jakby człowiekowi udało się przeskoczyć tę” czeluść, której ludzkość przeskoczyć nie zdoła”- jak pisał Norwid”(???) Dla człowieka wierzącego, życie na tym ziemskim padole, jest okresem przejściowym do życia wiecznego i nie robi z tego problemu.. Bóg dał - Bóg zabrał! Gnostyk myśli, że będzie żył wiecznie, to niech się łudzi i słucha propagandy, która go wiecznie straszy, że jak zrobi to, a nie tamto- to umrze wcześniej, jakby ci, którzy tak mówią wiedzieli, kiedy umrze.. Życie jest niespodzianką daną człowiekowi przez Boga, i dar ten należy spożytkować ku chwale Bożej i nie dać uwikłać się poprawiaczom natury w jałowe dyskusje o wiecznym życiu na Ziemi.. O ile wiem, palenie nie jest grzechem, chyba, że II Sobór Watykański, coś w tej sprawie postanowił, o czym nie wiem.. Natomiast nieposłuszeństwo Bogu jest na pewno grzechem.. I grzechem jest kłamanie, ze palenie szkodzi i zabija, bo prawda jest taka, że jednemu szkodzi, a innemu nie. Niech każdy decyduje za siebie. Bo każdy umiera za siebie tylko raz.. WJR
Bałagan, czy koordynacja? Z początku musiało być trochę strachu, ale wygląda na to, ze wszystko zakończy się wesołym oberkiem. Przynajmniej dla pana ministra Aleksandra Grada, który śmiało może zacząć rywalizować z Szecherezadą, która, jak wiadomo, z konieczności została autorką „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Pan minister Grad jeszcze tylu baśni nie wymyślił, ale już starożytni Rzymianie zauważyli, ze omnia principia parva sunt, co się wykłada, że wszystkie początki są skromne. A zaczęło się od tego, że kiedy przewodnicząca Eurokołchozu rozkazała tubylczemu rządowi pozamykać stocznie pod śmiesznym pretekstem nadużycia pomocy publicznej (śmiesznym w sytuacji, gdy lichwiarze futrowani są przez skorumpowane rządy pieniędzmi podatników, aż po dziurki w mięsistych nosach), minister Grad ogłosił, że sprzedał stocznie tajemniczemu inwestorowi strategicznemu, który wprawdzie stocznie „kupił”, ale jeszcze „nie zapłacił”. Wszyscy, jeden przez drugiego, zachodzili w głowę, któż to może być, a kiedy jakaś Schwein spenetrowała, że za strategicznym inwestorem kryje się grono izraelskich razwiedczyków, w tej sytuacji pan minister opowiedział bajkę, o katarskim szejku, - że to niby on jest tym kupcem. Kiedy te skrzydlate wieści przekazano premieru Tusku, oświadczył on, że jeśli szejk nie zapłaci 380 mln złotych do godziny 24.00 17 sierpnia, to minister Grad pożegna się ze stanowiskiem. Zabrzmiało to szalenie groźnie, ale już Jan Kochanowski zauważył, że „próżno się rząd mniemaną potęgą nasrożył, który na gruncie cnoty rządów nie założył”. Kiedy zatem wszyscy w napięciu liczyli ostatnie minuty do północy 17 sierpnia i okazało się, że szejk nie tylko nie zapłacił, ale na domiar złego „nie ma z nim kontaktu”, wyglądało na to, że godziny ministra Grada też są policzone. Ale, wzorem Szecherezady, opowiedział on premieru Tusku następna bajkę, - że mianowicie zgłosił się inny szejk, szejk państwowy, który tym razem już na pewno... i tak dalej. W tej sytuacji premier Tusk łaskawie odroczył ministru Gradu swoje ultimatum. Czy jednak nad ministrem rzeczywiście wisi miecz Damoklesa? To nie jest oczywiste, bo rysują się tu dwie możliwości. Pierwsza, uprzejma, - że ci nasi dygnitarze to zwyczajni durnie, których izraelscy cwaniacy przetrzymali na katarskiego szejka, żeby zablokować możliwość sprzedaży stoczni komuś innemu, a wtedy oni, po 1 września, kiedy stocznie będą musiały zostać postawione w stan upadłości, odkupią od syndyka, już naprawdę za psie pieniądze, poszczególne składniki postoczniowego majątku, przede wszystkim - grunty. Możliwość druga, bardziej prawdopodobna, polega na tym, że bajki ministra Grada służą jedynie omamieniu gawiedzi, przed którą trzeba jak najdłużej zachować w tajemnicy fakt realizowania przez tubylczy rząd zleconego programu likwidacji w Polsce przemysłu okrętowego i w ogóle - przemysłu ciężkiego. Czy za wykonanie zadania przewidziane są jakieś nagrody - tego zapewne się dowiemy, ale nie od razu, tylko w odpowiednim momencie, kiedy będzie już można bezpiecznie to ujawnić? W tej sytuacji lepiej rozumiemy, dlaczego premieru Tusku nie udało się spełnić swojej pogróżki i pana ministra Grada zdymisjonować. „Dałaby świekra ruletkę mu!” - powiada poeta i słusznie, bo jeśli pani Aniela, nasza Katarzyna Wielka rzeczywiście taki program do realizacji zleciła, to czyż ktokolwiek ośmieliłby się podnieść świętokradczą rękę na jego wykonawców? Zatem - wesoły oberek, - ale oczywiście nie dla kilku tysięcy stoczniowców, którzy będą musieli rozejrzeć się za czymś nowym. Stoczniowcy - swoją drogą, a pracownicy oraz właściciele setek zakładów dotychczas kooperujących ze stoczniami - swoją. Wszystko to przewidział niejaki Voltaire, pisząc, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Tymczasem w kraju rozpoczęła się kampania prezydencka. Wprawdzie dr Andrzej Olechowski zapowiedział swoje spotkania ze stęsknionym narodem dopiero na jesień, ale niezależni dziennikarze już teraz dotarli do sensacyjnych zeznań Petera Vogla, który, mimo przepoczwarzenia się w szwajcarskiego finansistę, trafił do tak zwanego „aresztu wydobywczego”(piękny wynalazek pana min. Ziobry!) w Polsce, gdzie co i rusz przypomina sobie różne wydarzenia, a redaktorzy do jego wspomnień w sposób przedziwny „docierają”. Ostatnio pan Vogel przypomniał sobie, że ze szwajcarskiego konta generała Gromosława Czempińskiego, za sprawą jakiegoś Turka, wyparowało 2 mln dolarów. Skąd były szef Urzędu Ochrony Państwa miał te dwa miliony dolarów i dlaczego chował je w banku szwajcarskim, a nie w - dajmy na to - Powszechnej Kasie Oszczędności - tego oczywiście nikt nie wie, bo pan generał Czempiński z chwalebną dyskrecja unika wszelkich komentarzy, a i dziennikarze śledczy nie są pewni, czy wolno im zrobić krok dalej, czy też grozi on śmiercią lub kalectwem. Nie ulega wątpliwości, że jest to pierwsze poważne ostrzeżenie nie tyle może dla generała Czempińskiego, bo jemu premier Tusk może, jak się wydaje, „skoczyć” - co dla dra Olechowskiego, a przede wszystkim - dla Pawła Piskorskiego, żeby nie przeciągał struny z tą dywersją. Z drugiej jednak strony i pan Piskorski nie jest dziecko, bo któż może wiedzieć, czy Pani Aniela też nie chce mieć jakiejś alternatywy personalnej na stanowisko tubylczego prezydenta w Polsce, na wypadek, gdyby premieru Tusku zaczęło coś „odbijać”. Nie twierdzę, że mu zacznie, przeciwnie - jestem pewien, że taka możliwość w ogóle nie przychodzi mu do głowy nawet w gorączce, bo przecież musi pamiętać, skąd wyrastają mu nogi, ale wiadomo, że lepsze jest wrogiem dobrego, a kto zabroni pani Anieli utworzyć w Polsce alternatywę personalną na tubylcze wybory prezydenckie, jeśli sobie w tym upodoba? Więc w napięciu oczekujemy na ruch ze strony generała Czempińskiego, który przecież nie może nie wiedzieć, że już choćby ze względów prestiżowych, a i pedagogicznych, za takową psotę z udziałem Petera Vogla ktoś musi dostać po łapach i to tak, żeby zabolało. Na razie, z okazji pogrzebu kapitana Ambrozińskiego, którego w Afganistanie zastrzelili złowrodzy talibowie, dowódca wojsk lądowych pan generał Waldemar Skrzypczak, w krótkich, żołnierskich słowach skrytykował „biurokratów” z Ministerstwa Obrony Narodowej, którzy lekce sobie ważą potrzeby wojska, wskutek czego talibowie zabijają nam kapitanów. Minister Bogdan Klich poczuł się podwójnie, a nawet potrójnie dotknięty, bo - po pierwsze „biurokraci”, to tylko inna, uprzejma nazwa głupich cywilów, którzy, w myśl demokratycznego gusła, mają sprawować kontrolę nad wojskiem. Po drugie, - że podobno kilka razy „podał rękę” generałowi Skrzypczakowi, a po trzecie - że wojsko ma być apolityczne. Na takie dictum generał Skrzypczak oddał się do dyspozycji pana prezydenta, ale widocznie pan prezydent nie miał dla niego dobrych wiadomości, bo właśnie złożył ministru Bogdanu Klichu swoją dymisję. Czy nagły wybuch szczerości generała Skrzypczaka ma charakter spontaniczny, czy też jest elementem reakcji ze strony generała Czempińskiego - trudno zgadnąć, bo z jednej strony państwo rzeczywiście jest rozbrajane i to w coraz szybszym tempie, ale z drugiej - w sukurs generału Skrzypczaku pospieszył generał Sławomir Petelicki, były dowódca „Gromu”, która to jednostka została przezeń tak ochrzczona ku czci generała Gromosława Czempińskiego właśnie? Bo trzeba nam wiedzieć, że generał Petelicki wywodzi się wprost z komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, do której wstąpił - jak powiedział by „spełniać dobre uczynki”. Dymisja generała Skrzypczaka dowodzi jednak, że ministru Klichu to on może też „skoczyć” - bo jeśli i minister Klich wykonuje zadanie, do którego przygotowywał się jeszcze w swoim Instytucie Studiów Strategicznych, utrzymywanym dzięki finansowej pomocy Fundacji Adenauera, która swoje zasoby posiada dzięki hojności rządu Republiki Federalnej Niemiec, który z sobie tylko znanych powodów futruje ją i futruje. Więc generał Skrzypczak powiedział, co wiedział, a proces rozbrajania państwa jak był, tak i będzie kontynuowany. A skoro już jesteśmy przy dobrych uczynkach, to warto odnotować nie tyle może dobry, co trochę dziwny uczynek w wykonaniu pana Marcina Przeciszewskiego, szefa Katolickiej Agencji Informacyjnej. Opublikował on w KAI relację ze spotkania delegacji Kongresu Kobiet Polskich, co to domaga się „parytetu” z JE abpem Kazimierzem Nyczem. Charakterystyczne dla tej relacji jest to, że nie zawiera ona ani jednego słowa pochodzącego od Ekscelencji. W rezultacie można odnieść wrażenie, że - po pierwsze - rzecznikiem Kościoła katolickiego w Polsce została pani Fuszara, a po drugie, - że przeciwnicy, a zwłaszcza przeciwniczki „parytetu”, rekrutujące się głównie z Kongresu Kobiet Katolickich znalazły się poza Kościołem, - jako że wg relacji KAI - „Kościół” panią Fuszarę i jej postulaty popiera. Na tę zagadkową sprawę nieco światła, - ale tylko nieco - rzuca okoliczność, iż w Radzie Programowej KAI fait la pluie et le beau temps mój faworyt JE abp Józef Życiński, „bez swojej wiedzy i zgody” zarejestrowany w swoim czasie przez SB jako Tajny Współpracownik o pseudonimie „Filozof”. Można w związku z tym odnieść wrażenie, że mimo konstytucyjnego rozdziału państwa i Kościoła, zadania na obydwu odcinkach koordynowane są wzorowo. SM
"AS" - CENZOR PRO MILITO „Spór z równym jest ryzykowny, z silniejszym - szaleńczy, ze słabszym - haniebny” - twierdził mądry Seneka. Nie przewidział jednak sytuacji, gdy spór staje się niemożliwy, bo choć adwersarz ani silniejszy, ani równy - to nie pozwala traktować serio swojej wypowiedzi. A szkoda, bo chętnie podjąłbym polemikę z autorem Stowarzyszenia PRO MILITO, gdyby tylko użył w swoim wystąpieniu choćby jednego, rzeczowego argumentu. Pan Michał Podobin - którego tekst z blogu Pro Milito poniżej prezentuję - zechciał pochylić się z zainteresowaniem nad moimi wpisami. Ucieszyło mnie to bardzo, jak zawsze, gdy zyskuję nowych, uważnych czytelników. Ucieszyło tym wielce, że wszystko, co napisał pan Podobin zainspirowany lekturą Ściosa, zdaje się potwierdzać moje obawy związane z szacownym stowarzyszeniem Pro Milito. By wszakże, nie odbierać czytelnikom przyjemności obcowania z myślą pana oficera, powstrzymam się od komentowania tekstu. Niech broni się lub polegnie sam. Nie odmówię sobie jedynie wyrażenia zadowolenia z faktu, że Stowarzyszenie Pro Milito jako kolejne, po Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa docenia dotychczasowy dorobek autora. Pomny na pouczenie Stanisława Leca, iż „mogło być gorzej, a twój wróg mógł być twoim przyjacielem”, cieszę się z bycia cenzorem środowiska panów oficerów i obiecuję nadal wzbudzać równie żywe emocje. Tekst pana Michała Podobina:
A może, Pro Milito od władzy oczekuje prawdy i praworządności? Szukając dojścia do witryny Pro Milito znalazłem śmietnik złośliwości
i bezużytecznych zapisów, co zgodnie z zasadą, że to, co najgorsze trzyma się najdłużej, więc bez jakiejkolwiek przyczyny trzyma się w tym miejscu niby rzep…….. Autorem tej słownej nagonki, jest niejaki AS ,ale żaden on as, a raczej ten co, go do swego tytułu użył, ale w zupełnie innym celu Czesław Miłosz. Zbiór wierszy laureata Nagrody Nobla „ Przydrożny piesek”, to zupełnie ciekawa duchowa uczta, natomiast ten gniot propagandowych oszczerstw, jest jakby rodem z biuletynów propagandowych GZP. Pamiętamy przecież i wówczas też nie brakowało takich, co to ich nie sieją, a sami na kamieniu wyrosną. Jak widać, żadne zmiany nie eliminują tego typu ludzi. Temu jegomościowi, który określa się być mężczyzną oraz wolnym strzelcem i historykiem w jednej osobie szczególnie nie podoba się możliwość zabierania głosu przez osoby niezależne i niepodporządkowane ogólnej gazetowej propagandzie. Mimo, że sam nie ma merytorycznych podstaw i predyspozycji z wielką namiętnością zabrał się do atakowania ludzi, którzy ośmielili się urodzić nieco wcześniej i mają za sobą odpowiedni życiorys, który nie przeszkadzał w niczym prezydentowi Lechowi Wałęsie do powierzenia im odpowiedzialnych stanowisk, na których oczywiście nigdzie nie zaznaczyło się nazwisko naszego asa lub pieska. Charakterystyczną cechą tych zdeterminowanych ataków, jest wykorzystywanie każdego słowa, które odpowiednio odwrócone zostają użyte niby pociski do rażenia swoich przeciwników. Gdy Lech Wałęsa powiedział swego czasu : " trzeba wnieść poprawki do systemu politycznego i ekonomicznego, a to pozwoli nam żyć w wolności i dobrobycie”, a to określenie zostało powtórzone przez jednego z członków Pro Milito, to natychmiast pada pytanie o dopuszczalność stawiania takich twierdzeń. A czyż nie jest prawdą, że w odczuciu całego społeczeństwa „Elity polityczne nas zawiodły. Polacy wywalczyli wolność i demokrację, a w zamian zostali okradzeni z miejsc pracy i zabezpieczenia socjalnego” Nie trzeba być wielce wnikliwym obserwatorem, aby potwierdzić te słowa pierwszego prezydenta RP. Tego jednak cenzor Pro Milito jakby nie chce zauważyć. Jedno trzeba przyznać, że osoba ta, wbrew wątpiącym jest wiernym i uważnym czytelnikiem wszystkiego, co ukazuje się na witrynie stowarzyszenia. Jest przy tym na tyle drobiazgowy w analizowaniu zapisanych tematów, że stawiający pierwsze kroki w tej słownej szermierce ze zdziwieniem często przyznają, iż nie spodziewali się, by poświęcano im uwagi tyle, bowiem to o czy piszą, jest na tyle znane i oczywiste, że jedynie ludzie. Na wielu stronach tekstu tego autora przebijają wątki, w których zarzuca on oficerom z poprzednich lat, ze kończyli studia w akademickie w ZSRR. A gdzie mieli kończyć? Przecież w tamtych latach nikt nie proponował im pogłębiania wiedzy Waszyngtonie, Londynie, czy Neapolu. Jednak szanowny adwersarzu o jednym powinieneś pamiętać, że w owym czasie adiutanci, pisarze i sekretarze osobiści ministra nie byli kierowani na studia za granicą i nie byli pęczkami nominowani do stopni generalskich. I jeszcze jedno, ówcześni absolwenci takich akademii posiadali bogate doświadczenie wojskowe i ni byli defiladowymi i gabinetowymi generałami. Nie znam szczegółowo biografii wymienianych złośliwie generałów Wileckiego i Poznańskiego, wiem jednak, że w tamtym czasie, aby zostać wyznaczonym na stanowisko szefa sztabu generalnego nie wystarczyło umieć posługiwać się językiem angielskim, a w dowodzeniu przejść szczebel plutonu. Tego niestety dyletanci i przeciwnicy wojska nigdy nie wiedzieli. Im wystarczył staż w ugrupowaniach pacyfistycznych i sukcesy w unikaniu służby wojskowej. W takiej też roli występuje nasz „as”. Nic nie wspomina o tym, że on i jemu podobni czerpali całymi garściami z tego poprzedniego systemu, a teraz „ pokrzywdzeni” bez zastanowienia atakują tych, którzy mają odwagę inaczej pomyśleć w temacie obronności kraju. Im przecież jest obojętnie, jakie będą polskie siły zbrojne, myślą jedynie o takim wojsku, które bez szemrania, źle wyposażone i źle dowodzone pozwoli się wywieźć do dalekich i egzotycznych krajów. Dla nich wojny muszą się toczyć, a żołnierz jest po to, aby, gdy nie ma żołnierskiego szczęścia ginął. To od tego typu osób możemy cyklicznie, zazwyczaj po dramatycznym wydarzeniu, usłyszeć, że musimy do Afganistanu wysłać więcej sprzętu i zbyt dużo pieniędzy marnotrawionych jest na utrzymanie sił zbrojnych. Dla pewnej grupy analityków i tendencyjnych użytkowników portali internetowych, każdy przejaw wolnego słowa działa niczym muleta. Rzucają się rozwścieczeni na tekst i z każdego akapitu tworzą propagandowe „arcydzieło', które dla podobnych im entuzjastów walki z komunizmem staje się niczym ambrozja na greckim Olimpie. Nawet sprawy światopoglądowe są dogodnym obszarem, na którym są gotowi wykazywać nie tyle swoje chrześcijańskie przywiązanie, ale dokonywać oceny prawa innych do opowiadania się po stronie haseł wypisanych na żołnierskich sztandarach. Tacy krytykanci, nie mówią, wprost, że nie odpowiadają im zmiany, jakie zaszły w siłach zbrojnych po pojawieniu się wśród żołnierzy kapelanów wojskowych, ale przy pomocy odpowiedniej gry słów, usiłują za wszelką cenę, przedstawić w negatywnym świetle obecność kościoła w wojsku. Wszedłem ponownie na stronę Pro Milito. Przeczytałem wiele tekstów. Nie widzę nic zdrożnego w tym, że jeden z piszących na tamtej witrynie napisał: „Stowarzyszenie Pro Milito korzysta tylko z prawa wolności. Obserwując zachodzące zmiany spotykamy się, dyskutujemy i coraz bardziej przekonujemy się, że nasza odmienność poglądów pokrywa się z polską racją stanu. Problem jest na tyle poważny, że szukamy sposobów dotarcia do szerszej rzeszy słuchaczy. Ale głównie widzimy potrzebę wyprowadzenia z błędu tych, którzy pozbawieni możliwości poznania drugiej strony medalu, w sposób jednostronny przekonują społeczeństwo”. Prawdą też jest, że dotychczas Pro Milito korzysta z możliwości swobodnego wypowiadania się na portalach internetowych. Nie istnieje, bowiem dzisiaj w wolnej Polsce możliwość otwartego wypowiedzenia się, bez posiadania własności mediów. Trzeba mieć również świadomość, że istniej określona grupa ludzi, dla których każdy sposób i przyczyna będzie dobra, by zamknąć innym usta. Mają oni swój propagandowy straszak, jakim jest komunizm, przy pomocy, którego każdemu przypinają taką łatkę. To właśnie oni głośno powtarzają, że inaczej myślącym trzeba się bacznie przyglądać, chociaż inni idą już dalej, twierdząc, że trzeba inwigilować. Ludziom nie trzeba robić wody z mózgu, nawet wówczas, gdy się jest wiernym wyznawcą Eugena Bleulera. Zawsze, bowiem dociekanie prawdy oraz wskazywanie innym przejawów głupoty i działań odbiegającymi od polskiej racji stanu, było i będzie w centrum zainteresowania Pro Milito. I tu wcale nie chodzi o władzę, ale o prawo do obiektywnego spojrzenia na obecną rzeczywistość i widzenia w niej nie tylko defiladowych przemarszów, ale głownie przyczyn żołnierskiej tragedii. Chociaż namnożyło się nam mrowie propagandzistów śledzących każdy nasz głos i ich siła jest znaczna, to nasza prawda w ostatecznym rozrachunku przygniecie tych wierszokletów.
Michał Podobin Komentarz Komendy Głównej i Redakcji Portalu Pro Milito do tekstu Michała Podobina „A może, Pro Milito od władzy oczekuje prawdy i praworządności?" Szanowni Państwo. W czasie, gdy coraz trudniej przebić się do oficjalnych mediów, w których możliwość zabrania głosu jest jedynie zagwarantowane dla wybrańców, głoszących linie programową poszczególnych właścicieli, nie możemy utrudniać w wypowiadaniu się chętnym, jeżeli nawet ich zdania różnią się ze stanowiskiem zarządzających tą witryną. Nas bardziej interesuje, co, ktoś ma do powiedzenia, niż, w jaki sposób i gdzie zabiera głos. Zmartwienie i nasz niepokój budzi treść wypowiedzi generała W. Skrzypczaka, natomiast zabranie przez niego głosu ocenić trzeba w kategoriach poczucia odpowiedzialności dowódcy za swoich żołnierzy. Redakcja Portalu Stowarzyszenia Pro Milito, jak i Komenda Głowna nie będzie ani oficjalnie komentować ani wdawać się w medialne potyczki z adwersarzami Stowarzyszenia, nie zabraniając natomiast wypowiadania się na łamach blogów lub w listach do Stowarzyszenia jego członkom i sympatykom. Stowarzyszenie skupia się na zadaniach wynikających ze Statutu i nie będzie trwonić ani sił ani czasu na komentowanie, czy dementowanie kłamliwych oszczerstw wobec Stowarzyszenia i jego członków. Odstępstwo od tej zasady spowodowało by lawinę następnych bezpardonowych ataków ze strony wszelkiej maści fanatycznych publicystów. Brak naszej odpowiedzi na którykolwiek atak poczytywano by jako milczące przyznanie racji adwersarzom. Wplątanie nas w tego typu dyskusje i polemiki spowodowałoby, że musielibyśmy poświęcić na to nasz cenny czas, zamiast na działalność statutową. Komenda Pro Milito i Zespół Redakcyjny Portalu są przekonani, że nasi członkowie i sympatycy śledząc nasze społeczne działania wyłącznie na tej podstawie wyrobią sobie własne zdanie o roli i zadaniach Stowarzyszenia Pro Milito a nie na bezpodstawnych insynuacjach naszych adwersarzy, często ukrywających się pod pseudonimami. Jednocześnie zastrzegamy, że nie rezygnujemy w wyjątkowych przypadkach, z wstąpienia w przyszłości na drogę sądową przeciwko osobom drastycznie szkalującym (naruszającym) dobre imię Stowarzyszenia. Ścios
... najważniejsze jest, mieć dobry nastrój... tak, jak było to do przewidzenia, bliżej nieznany fundusz Stichting Particulier Fonds Greenrights który do północy z dnia 17 na 18 sierpnia miał wpłacić pieniądze - 381 milionów złotych - na konto Agencji Rozwoju Przemysłu za stocznie w Gdyni i Szczecinie, oczywiście tych pieniędzy nie wpłacił. A ponieważ w tak zwanym międzyczasie przedstawiciel wspomnianego funduszu nie informował naszego ministra skarbu o problemach z dojechaniem do banku w Ad - Dauha, stolicy Kataru, czy innym mieście tego pięknego kraju, położonego nad Zatoką Perską. Domniemywać należy, że fundusz Stichting Particulier Fonds Greenrights po prostu nie miał pieniędzy. To znaczy, miał mieć, ale nie miał, co zdarza się zresztą w najlepszych rodzinach. Tylko po co, w jakim celu, zawracał głowę naszemu ministrowi skarbu, tworzył w Polsce Spółkę Polskie Stocznie ( kapitał założycielski 100 tysięcy złotych ) i nawet wpłacał 8 milionów euro wadium? Ciekawostka!... gdyby puścić wodze inteligentnej wyobraźni, podsuwa ona taki wyimaginowany scenariusz: wspomniany fundusz wpadł na znakomity pomysł kupienia sobie polskich stoczni za pieniądze pozyskane „gdzieś tam" w świecie, z bankowych długookresowych kredytów pod „wirtualny zastaw" owych stoczni. Po sfinalizowaniu transakcji, jako już pełnoprawny właściciel mógłby po pierwsze - sprzedać „na pniu" wszystkie stoczniowe graty, całe to żelastwo, dźwigi i inne suwnice, splantować teren i „opylić" go deweloperom za kwotę, co najmniej dwa razy większą od tej, którą sam zapłacił, a po drugie - wystarczyłoby wtedy tylko tym „gdzieś tam" bankom - wierzycielom oddać pożyczkę i później oddalić się spokojnie w stronę Oazy. Pozostawiając za sobą zdziwionych, ministra polskiego skarbu i wszystkich stoczniowców...tyle fantazja, a teraz do rzeczy. Jak to jest możliwe, że minister skarbu, dysponując wszystkimi niezbędnymi poznawczymi „narzędziami", podejmuje negocjacje i rozpoczyna procedurę sprzedaży polskich stoczni bez wnikliwego zbadania statusu i sytuacji finansowej kontrahenta: jakim kapitałem ten potencjalny inwestor rzeczywiście dysponuje, jaką ma on pozycję w obsługujących go bankach, kto i w jakim zakresie może tego kontrahenta rekomendować, i w ogóle, co się za nim kryje. Sprzedaż stoczni, wpuszczenie na własny obszar zagranicznego inwestora, to nie jest przecież to samo, co sprzedaż używanej pralki „Frania" na giełdzie staroci. O takim „kliencie" trzeba wiedzieć więcej niż wszystko... sprawa się „rypła", a mimo to nadal w murach Ministerstwa Skarbu i nie tylko tam, panuje całkiem dobry nastrój. Jest podobno szansa, że do końca sierpnia za polskie stocznie zapłaci inny, tym razem już państwowy, fundusz z Kataru. Unia Europejska, która nakazała nam sprzedać nasze stocznie ( o polskiej suwerenności napiszę przy innej okazji) łaskawie zgodziła się poczekać jeszcze te dwa tygodnie. Jeżeli i po tym czasie stocznie nadal będą nasze, polskie, to Unia wprowadzi syndyka, który obie stocznie będzie sprzedawać po kawałku (chyba na złom) każdemu chętnemu...perspektywa rzeczywiście interesująca, szczególnie dla tysięcy stoczniowców już widzących siebie na bezrobociu. Ale dla ministra skarbu najważniejsze jest, mieć dobry nastrój. I chwilowo go ma... Michał Saski
Nowy inwestor dla stoczni jest poważny Dobrze, że Donald Tusk spotkał się z premierem Kataru. Ale zawiódł się, jeśli liczył, że pozna plan Katarczyków. Myślę, że polski premier nawet na kilka godzin przed terminem transakcji, nie wiedział, jak się to skończy - mówi DZIENNIKOWI Leonard Hillary Manickam z katarskiej gazety "Gulf Times". Jędrzej Bielecki: Jak robi się interesy w Katarze? Można coś obiecać, a potem nie odbierać telefonu? Leonard Hillary Manickam*: Wiem, do czego pan nawiązuje. Katarski bank QInvest, nie podając żadnych powodów, odmówił zapłacenia w terminie za stocznie w Gdyni i Szczecinie. Właściwie mnie to nie dziwi. W Katarze biznesy prowadzi się w bardzo wąskim gronie inwestorów podczas zamkniętych spotkań w luksusowych hotelach czy pałacach. Dopóki nie zapadną konkretne decyzje, nikt o niczym nie wie. Nawet gdy chodzi o wielkie transakcje. O przejęciu strategicznego pakietu akcji Porsche przez Qatar Investment Authority dowiedzieliśmy się z Frankfurtu, od Niemców. A gdy do transakcji w ogóle nie dochodzi, jak stało się w przypadku polskich stoczni, po prostu nikt się z tego publicznie nie tłumaczy.
Dlaczego? Katar to bardzo specyficzny kraj. Jego obywatele stanowią mniej niż 1/3 mieszkańców. Reszta to robotnicy przybyli głównie z Azji Południowej na czasowe kontrakty. Można powiedzieć, że nie ma biednych Katarczyków. Dochód narodowy na głowę wynosi 100 tysięcy dolarów. Do 300 tysięcy rodowitych mieszkańców naszego państwa należą złoża naturalne, w tym głównie gaz, wielkie centra finansowe, filie uniwersytetów amerykańskich. Ludzie ci mieszkają za murami pałaców, spotykają się we własnym gronie, nie lubią rozgłosu i z niczego nie muszą się tłumaczyć, chyba że emirowi. Wszyscy są ze sobą blisko związani, często rodzinnymi więzami. To przekłada się także na sposób robienia biznesu. W Zatoce Perskiej jest on zupełnie inny niż w reszcie świata. Przepadło 8 milionów euro wadium? Trudno.
A może w dobie kryzysu, gdy Katar jest jednym z nielicznych krajów, który wciąż ma duży kapitał, liczba ofert jest tak duża, że QInvest może pozwolić sobie na takie zachowanie, bo i tak bez trudu znajdzie zupełnie inne możliwości inwestowania? Czasy sprzyjają robieniu dobrych interesów przez tych, którzy mają duże pieniądze. A Katar do nich z pewnością należy. Mogą powiedzieć jedno: tylko w ostatnich tygodniach nasz emir, szejk Hamad bin Khalifa Al-Thani, w trakcie kilku podróży - od Francji po Turcję - zawarł kluczowe umowy biznesowe.
Dwa tygodnie temu premier Donald Tusk spotkał w prywatnej rezydencji w Nicei szejka Hamada bin Jassima bin Jabora Al-Thanima - premiera Kataru i kuzyna emira, którego syn stoi na czele funduszu QInvest. O czym mogli rozmawiać? Takie spotkania są potrzebne. W Katarze bardzo liczy się bliższe poznanie partnera biznesowego, z którym chce się rozpocząć wspólne przedsięwzięcie. Premier Tusk zrobił więc bardzo dobrze, wybierając się do Nicei. A przyjęcie go przez katarskiego premiera było znakiem, że jest traktowany jako poważny partner. Lecz zawiódł się, jeśli liczył na to, że pozna konkretne plany Katarczyków. Wątpię, żeby rozmowy wyszły poza klasyczną kurtuazję. Podejrzewam, że polski premier nawet na kilka godzin przed upłynięciem terminu transakcji nie wiedział, jak się to wszystko skończy.
Jak pan podejrzewa, dlaczego w końcu nie doszło do porozumienia? Myślę, że inwestorzy mogli mieć obawy przed złamaniem reguł islamu. Mogli podejrzewać, że sprawa prywatyzacji stoczni była splamiona korupcją, a nawet praniem brudnych pieniędzy. Proszę zrozumieć: Katar jest bardzo religijnym krajem muzułmańskim. Wszyscy, którzy mają jego obywatelstwo, są głęboko wierzącymi wyznawcami islamu. Podstawą wszystkich przepisów jest prawo szariatu. A wpływy rodziny emira, powiedzmy delikatnie, są bardzo duże. Nikt nie będzie się narażał na zarzut złamania tych zasad.
Czy na decyzję inwestorów mogły mieć wpływ listy Szczecińskiego Stowarzyszenia Obrony Stoczni i Przemysłu Okrętowego, w których przekonywano emira Kataru, że spółka zarządzająca szczecińską stocznią przejęła jej majątek bezprawnie? To prawdopodobne.
Pierwsza transakacja z katarskimi inwestorami się nie udała. Dlaczego miałaby się udać druga? Wierzę, że tym razem do porozumienia dojdzie. Z kilku powodów. Przede wszystkim nie lekceważyłbym znaczenia, jakie Polska przywiązuje do inwestorów z Zatoki Perskiej. Katarczycy odczuwają, że w przeciwieństwie do krajów Zachodu w Polsce ludzie darzą ich sympatią. A to się liczy. Drugim powodem są szerokie plany rozwoju eksportu skroplonego gazu. Emir chce, aby Katar pozostał tu absolutnym światowym liderem. W ciągu 5 lat, do 2014 roku, możliwości sprzedaży surowca za granicę mają się niemal podwoić. Lecz by to było możliwe, potrzebujemy specjalnych statków do przewożenia gazu LNG. Na razie kupujemy je od obcych armatorów, przede wszystkim południowokoreańskich, jak Samsug. Katar właśnie nabył pierwszy gazowiec Q-Max, wyposażony w najnowsze, bardzo ograniczające koszty transportu rozwiązania. Ale w przyszłości zapewne będzie chciał mieć własne stocznie do produkcji takich statków. Zakłady w Gdyni i Szczecinie mogą spełniać taką rolę. Jest wreszcie trzeci powód. Dziś w czasie kryzysu wszystko można kupić za bardzo atrakcyjną cenę. I za dwa, trzy lata sprzedać za znacznym zyskiem. Katar, jako jeden z nielicznych krajów, ma dziś na to środki. Tutejsi biznesmeni byliby głupi, gdyby nie rozważali takiej opcji.
Qatar Investment Authority to poważny inwestor? Najpoważniejszy, jaki może być.
Do kogo należy? Powiedzmy, że do rządu.
Czyli tak naprawdę do emira i jego rodziny? Powiedzmy, że bezpośrednio nie.
Dlaczego to wiarygodny partner? Wystarczy spojrzeć, jakich w ostatnim czasie dokonywał transakcji. Stał się strategicznym udziałowcem brytyjskiego banku Barclays, szwajcarskiego banku Credit Suisse i brytyjskiego domu towarowego, J. Sainsbury. Ale przede wszystkim, poprzez zakup Porsche, fundusz ten jest dziś trzecim największym inwestorem w koncernie Volkswagen. Polskie stocznie nie byłyby, więc wcale w złym towarzystwie. Dla mnie dobrym znakiem jest już to, że Qatar Investment Authority do dziś nie zdementował zapowiedzi polskich władz, że interesuje się stoczniami.
Czy jednak wątpliwości w sprawie złamania reguł islamu znów nie uniemożliwią przeprowadzenie tej transakcji? Tego nie da się wykluczyć. Z pewnością w tej chwili sprawa jest dokładnie badana. Ale powiedzmy sobie szczerze: transakcja dostaw od 2014 roku dla Polski gazu LNG i sprzedaż stoczni są powiązane. To znak, że państwowy katarski fundusz bardzo poważnie myśli o zakupie obu stoczni. A polski rząd wiele zrobi, aby je sprzedać. Bo przecież dywersyfikacja dostaw gazu dla premiera Tuska jest priorytetem.
Co ostatecznie rozstrzygnie o sukcesie bądź porażce porozumienia? Katar inwestuje dużo, ale mądrze. Już teraz połowa dochodu narodowego jest generowana z innych źródeł niż eksport gazu i ropy. Umowa z Polską może dobrze wpisać się w te plany. A nawet może być początkiem całej serii inwestycji, które zmierzają do dalszej dywersyfikacji naszej gospodarki. Celem emira jest skoncentrowanie się na ograniczonej liczbie strategicznych koncernów, w których Katar miałby na tyle duży udział, aby móc wpływać na rozwój biznesu. Teraz jednak polską ofertę badają najlepsi światowi eksperci. I na podstawie ich opinii emir i jego najbliżsi współpracownicy o wszystkim zdecydują. Do tego czasu nic nie będziemy wiedzieć. Trzeba czekać. *Leonard Hillary Manickam, szef działu biznesowego "Gulf Times", największego dziennika anglojęzycznego Kataru rozmawiał Jędrzej Bielecki
PO NAS CHOĆBY POTOP Czy minister Klich, człowiek skądinąd sympatyczny i kulturalny, jest tak nieudolnym szefem resortu obrony, że nie jest w stanie poznać oczywistych faktów, o których już ćwierkają wróble na dachu, czy może dał się wciągnąć w zabawę w słupki, w myśl zasady: po nas choćby potop? Skutki globalnego kryzysu najbardziej odczuwają media. Wbrew porzekadłu, że jakoby zanim gruby schudnie, to chudego diabli wezmą. Otóż finansowy kryzys najbardziej uderzył w grubego - wielkie medialne koncerny, wpływowe gazety i tygodniki, najpopularniejsze stacje telewizyjne i radiowe. Wszystko przez reklamodawców, również grube ryby, które nie tylko ograniczyły akcję promocji swoich firm, ale i nierzadko z niej zrezygnowały w ramach oszczędności. Media natomiast, korzystając z wakacji, kiedy to - jak wiadomo - ludzie mało albo wcale z nich nie korzystają, ograniczyły nakłady, a w telewizji zdały się na powtórki. Ale to jeszcze nie wszystkie środki prowadzące do celu, to znaczy do ograniczenia skutków kryzysu. Środkiem żerującym na masowej mentalności masowego odbiorcy jest tabloidyzacja uważanych za poważne środków przekazu. Latem - myślą spece od czytelnictwa i oglądalności - ludzie najchętniej sięgają po informacje lekkie, łatwe i przyjemne. Po głupoty z życia gwiazd i polityków. Oraz po tematy z marginesu polityki. Zastanawiam się tylko, czy kiedy minie sezon ogórkowy i politycy wrócą do działalności, a ministrowie do pracy, media społeczno-polityczne nadal będą naśladować tabloidy, czy też wrócą do robienia gazet i programów - ani lekkich ani trudnych, tylko po prostu dobrych. Takich, które będą przyciągały czytelników. Jeśli nie, padną w konkurencji z tabloidami, bo te zawsze będą górą. Chociażby, dlatego, że lepiej wiedzą, jak się to robi. Przykładem licznych głupot prezentowanych w tym sezonie przez media jest pomieszczony w niemieckim konserwatywnym tygodniku „Focus” sondaż pod hasłem, czy kryzys wpływa na życie intymne Niemców. I okazuje się, że wpływa. Bo pieniądze czynią człowieka szczęśliwym. Jak zaczyna brakować pieniędzy, dochodzi do kłótni, a nawet awantur. Pary nie czują się bezpieczne materialnie, a więc również nie mają poczucia bezpieczeństwa w partnerstwie. Problemy finansowe zniechęcają do seksu i robienia dzieci, no, bo czy będą one miały zapewnioną przyszłość? Według sondażu „Focusa” największą niechęć do erotycznych igraszek notuje się w grupie wiekowej od 33 do 40 lat, czyli w tzw. najlepszym wieku do wchodzenia w związek małżeński i zakładania rodziny. Jednym słowem - Niemcom grozi jeszcze większy niż demograficzny niż dotychczas, zważywszy, że kryzys przychodzi szybko, ale wychodzi się z niego bardzo długo. Jest jednak parę tematów, które nie są ani lekkie, ani przyjemne. Oto okazuje się, że nasza armia przypomina pospolite ruszenie, choć ponoć jest już prawie zawodowa. I rusza na światowe pola walki wyposażona w widły i kosy, ale za to przepełniona bojowym duchem. Śmierć polskiego oficera w Afganistanie pokazała mizerię naszego uzbrojenia i całkowitą dezynwolturę rządu, który w pogoni za słupkami poparcia zlekceważył i ośmieszył siły zbrojne jako gwaranta bezpieczeństwa państwa i narodu. W jednym z wywiadów prasowych szef Wojsk Lądowych generał Waldemar Skrzypczak powiedział, iż wstydzi się, że żołnierze walczący w Afganistanie nie otrzymali potrzebnego sprzętu i że jego interwencje w tej sprawie w Ministerstwie Obrony Narodowej nie odnosiły żadnego skutku. Jego zdaniem minister Klich otrzymywał same pozytywne informacje o stanie uzbrojenia polskich oddziałów, prawda do niego nie docierała. Czy minister Klich, człowiek skądinąd sympatyczny i kulturalny, jest tak nieudolnym szefem resortu obrony, że nie jest w stanie poznać oczywistych faktów, o których już ćwierkają wróble na dachu, czy może dał się wciągnąć w zabawę w słupki, w myśl zasady: po nas choćby potop? W każdym razie wstyd powinno być nie tylko generałowi Skrzypczakowi, któremu chwała za odwagę i poczucie odpowiedzialności, ale także nam wszystkim. Polska jest członkiem NATO i z racji tej przynależności musi uczestniczyć w akcjach militarnych sojuszu, a tymczasem Tusk i jego ekipa dokonała cięć w budżecie MON największych ze wszystkich resortów. Już wtedy, kiedy do tego doszło, mądrzy ludzie, którym zależy na kraju i na sile państwa polskiego, bili na alarm, zwracając uwagę, że na obronności nie wolno oszczędzać. Teraz jest za późno i poczynione przez premiera Tuska podczas wizyty w Afganistanie obietnice, że będzie potrzeby sprzęt, można wpisać na listę innych obietnic, z których tylko jedna się spełniła: zbudujemy drugą Irlandię. W Afganistanie trwa wojna, którą trudno będzie wygrać, ale którą wygrać trzeba. Zgadzam się z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim, który zapewnia, że „nie oddamy Afganistanu”. A nasza tam obecność, wbrew temu, co próbowano wmówić obywatelom, nie jest miłym spacerkiem po pustyni, połączonym z rozdawaniem dzieciom cukierków i długopisów, ale udziałem w wojnie, w której giną żołnierze. I nie sposób być górą, jeśli nie ma się wsparcia technicznego. Kiedyś było inaczej - nie jakość, lecz liczba żołnierzy decydowała o przewadze. „U nas ludiej mnogo”- odpowiadali dowódcy sowieccy indagowani w sprawie strat na froncie. To jednak już przeszłość. Afgańscy talibowie też się zbroją i korzystają z nowoczesnej techniki w swojej walce partyzanckiej. W Unii Europejskiej dzieje się mało, ale pod powierzchnią kanikuły zaczyna się gotować. Czy Jose Manule Barroso będzie ponownie wybrany na przewodniczącego Komisji Europejskiej, czy też pojawi się nowy kandydat? Ponoć będzie wybrany, ale żeby mu utrzeć nosa, wybiorą go później. A dlaczego chcą mu utrzeć nosa? Ano po to, żeby zaakceptował komisarzy proponowanych przez Niemcy i Francję i nie podskakiwał. W Niemczech trwają przepychanki wokół traktatu lizbońskiego. Może się zdarzyć, że w ostatecznym przyjęciu tego dokumentu przeszkodzą wybory do Bundestagu, a właściwie przedwyborcza kampania. Zgodnie z wyrokiem Federalnego Trybunału Konstytucyjnego Bundestag musi przeprowadzić ustawy uniezależniające niemiecki parlament od Brukseli. Posłowie kłócą się o kształt tych ustaw i wygląda na to, że mogą nie zdążyć do końca roku z ich głosowaniem. I traktat nie zostanie podpisany przez prezydenta Horsta Köhlera. Krystyna Grzybowiska
Rosyjska TV: To Polska sprzymierzyła się z Hitlerem Rosyjska państwowa telewizja informacyjna Wiesti zaprezentowała w sobotę film dokumentalny "Sekrety tajnych protokołów", w którym zarzuciła Polsce sprzymierzenie się z Adolfem Hitlerem przeciwko ZSRR. Właśnie to - zdaniem autora obrazu Wadima Gasanowa - było jedną z przyczyn zawarcia przez Józefa Stalina układu o nieagresji z Niemcami, zwanego paktem Ribbentrop-Mołotow. W niedzielę przypada 70. rocznica podpisania tego dokumentu, na mocy którego stalinowski ZSRR i hitlerowskie Niemcy podzieliły Europę Środkową i Wschodnią na swoje strefy wpływów, w tym dokonały rozbioru Polski.
"ZSRR podpisał pakt z Hitlerem jako ostatni" "ZSRR był ostatnim krajem, który zawarł pakt o nieagresji z Niemcami. Podobne układy i tajne protokoły były normą europejskiej polityki w tamtych latach" - podkreślono w filmie. Jako pierwsza - zaznaczono - z hitlerowskimi Niemcami porozumiała się Polska. W filmie nie wspomniano, że wcześniej - w 1932 roku - Polska zawarła pakt o nieagresji z ZSRR, i że respektowała go do końca, czyli do radzieckiego najazdu 17 września 1939 roku. Według autora filmu, Polska prowadziła tajne rozmowy z Niemcami od jesieni 1933 roku, a ich tematem była walka z komunizmem.
"Beck nie potwierdził, ani nie zaprzeczył" "26 stycznia 1934 roku ambasador Polski w Berlinie Józef Lipski i szef MSZ Niemiec Konstantin von Neurath podpisali deklarację o niestosowaniu przemocy. Polska stała się pierwszym w świecie sojusznikiem politycznym hitlerowskich Niemiec" - wskazano w filmie. Zdaniem autora, "najwyższe władze ZSRR były zatroskane niepokojącymi pogłoskami, które różnymi kanałami napływały do Moskwy z różnych stolic europejskich". "W Europie mówiono, że Polska i Niemcy podpisały tajny protokół (do deklaracji o niestosowaniu przemocy), w którym mowa była o wspólnych działaniach militarnych przeciwko Związkowi Radzieckiemu" - wyjaśniono w filmie. Jego autor zauważył, że polski minister spraw zagranicznych Józef Beck w rozmowie ze swoim radzieckim kolegą Maksimem Litwinowem przyznał, że przypisuje się mu zawarcie sekretnego porozumienia z Niemcami, jednak pogłoskom tym nie zaprzeczył.
"Polska była silnym państwem" W filmie przytoczono wypowiedź znanego rosyjskiego politologa Wiaczesława Nikonowa, który podkreślił, że radzieccy przywódcy uważali Polskę za silne państwo. "Bez wątpienia pamiętali o radziecko-polskiej wojnie z 1920 roku, która dla Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej miała opłakane konsekwencje. Mieli bardzo dobrą opinię o polskiej armii. Polska była traktowana jako poważna siła militarna, porównywalna do radzieckiej" - powiedział Nikonow, wnuk szefa dyplomacji ZSRR Wiaczesława Mołotowa.
"Japonia mogła oderwać Daleki Wschód od ZSRR" Autor filmu zaznaczył również, że władze ZSRR były także zaniepokojone rosnącą w siłę Japonią; dodał, iż niektórzy eksperci uważali, że Japonia jest w stanie oderwać Daleki Wschód od ZSRR. W filmie przytoczono meldunek wywiadu radzieckiego z Warszawy, z którego wynikało, że w 1934 roku, podczas wizyty brata cesarza Japonii w Polsce, strona japońska zabiegała o polskie i niemieckie gwarancje na wypadek, gdyby zdecydowała się na rozpoczęcie działań wojennych przeciwko ZSRR.
"Japonia chciała gwarancji od Polski i Niemiec" "Jeśli Polska i Niemcy dadzą Japonii gwarancje, że wystąpią przeciwko ZSRR nazajutrz po rozpoczęciu wojny między Japonią i Związkiem Radzieckim, to Japonia jest wystarczająco przygotowana, by rozpocząć wojnę niezwłocznie" - przekazywał radziecki wywiad. "ZSRR stanął wobec mrocznej perspektywy wojny na dwa fronty. Zapobieżenie temu stało się głównym zadaniem radzieckiej dyplomacji" - podkreślił autor filmu.
"Tekst tajnego protokołu polsko-niemieckiego" Odnotował też, że w kwietniu 1935 roku gazety "Prawda" i "Izwiestija" opublikowały - jak to ujął - "tekst tajnego protokołu polsko-niemieckiego". "Był to przedruk z prasy francuskiej. Z tekstu wynikało, że Polska i Niemcy porozumiały się w sprawie prowadzenia wspólnych działań na kierunku wschodnim i północno-wschodnim, czyli przeciwko ZSRR i krajom bałtyckim. Żadnych protestów w sprawie tej publikacji w Warszawie i Berlinie nie było" - poinformowano w filmie. Podano w nim też, że w 1935 roku tajne porozumienie o współpracy zawarły polskie i niemieckie służby specjalne. Autor nie rozwinął tego wątku.
"Stalin chciał zawrzeć sojusz z Polską przeciw Hitlerowi" Według niego, Stalin był gotów do zawarcia sojuszu z Polską przeciwko Hitlerowi, jednak Polska kategorycznie wykluczała wpuszczenie na swoje terytorium radzieckich wojsk. Jako przyczynę wtargnięcia wojsk ZSRR do Polski 17 września 1939 roku w filmie wymieniono złamanie przez Niemcy paktu Ribbentrop-Mołotow przez zajęcie Lwowa. "Rosja obawiała się reanimowania przez Niemcy idei wielkiej Ukrainy" - wyjaśniono.
Na co Ministerstwo Rozwoju Regionalnego marnotrawi publiczne pieniądze? Na niemieckiego wydawcę i duński browar. Niemiecka spółka Axel Springer Polska, wydawca gazety "Dziennik" i brukowca "Fakt", dostała od Ministerstwa Rozwoju Regionalnego na rozwój "kapitału ludzkiego" ponad 3,4 mln złotych. Na liście beneficjentów Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki zatwierdzonej przez szefową resortu Elżbietę Bieńkowską znalazły się banki, a nawet supermarkety. Z hojności resortu skorzystał też duński browar Carlsberg. Konia z rzędem temu, kto w segmencie dotacji Innowacyjna Gospodarka znajdzie choć jeden projekt z zakresu nowych technologii. Jest za to "innowacyjna" maszyna do ciastek i równie "innowacyjny" projekt: zakup wycieczki przez internet. Na liście beneficjentów Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki na lata 2007-2013 znalazło się ok. 8,6 tys. zadań, na które zakontraktowano ponad 8,2 mld złotych. Naszą uwagę zwróciło zadanie 2.1 Rozwój kadr nowoczesnej gospodarki. Tu wśród przyjętych wniosków znajdziemy kilka banków, które na rozwój zawodowy swoich kadr otrzymały niemałe sumy. I tak uznanie MRR zyskał m.in. Euro Bank SA i jego zadanie "Dynamiczny rozwój zawodowy młodych ludzi wchodzących na rynek pracy, poprzez stały wzrost kompetencji w celu osiągnięcia najszybszej obsługi klienta z zachowaniem najwyższych standardów jakości" warte ponad 4,6 mln złotych. Jeszcze wyższe dofinansowanie na podobny cel (wartość projektu 5,4 mln zł) przyznano Fortis Bank Polska SA. Na liście znalazł się także Bank Spółdzielczy we Wschowej z projektem za ponad 2,2 mln złotych. Oprócz banków na wsparcie mogli liczyć także Carlsberg Polska (kompleksowy program wzmocnienia potencjału adaptacyjnego oraz konkurencyjności Grupy), które zgłosiło projekt wart ponad 7,6 mln zł, czy Carrefour Polska, który na program rozwoju swoich kadr zaplanował prawie 4,2 mln złotych. Dofinansowanie otrzymały także "Biedronki". Na naukę zasad systemu HACCAP ich właściciel Jeronimo Martins Dystrybucja SA potrzebował 1,8 mln zł, a dodatkowo kierowników sklepów przeszkoli spółka Nowe Motywacje - projekt wart jest prawie 2,5 mln złotych. Szkoleni będą też pracownicy BZWBK (projekt za ponad 2,6 mln zł), BRE Banku (ponad 2,4 mln zł) czy Scania Polska (dwa projekty za blisko 5,7 mln zł). Na szkolenia mogą też liczyć kadry Poczty Polskiej (projekt za prawie 5 mln zł). Po pieniądze z Programu sięgnął także wydawca "Dziennika", Axel Springer Polska, który na rozwój swego kapitału ludzkiego potrzebował ponad 3,4 mln złotych. Wśród znaczących zadań uznanie zyskała Dolnośląska Szkoła Bankowa i jej wart ponad 8,6 mln zł projekt "Bezpieczne lotniska przyszłości". Z Programu chętnie korzystały także firmy doradcze i konsultingowe. W przypadku projektów szkoleniowych i doradczych przedsiębiorcy mogą liczyć na częściowe pokrycie kosztów doradztwa - w wysokości 50 proc., szkoleń ogólnych - 60 proc. lub 80 proc., szkoleń specjalistycznych - 35 proc. lub 45 procent. W sumie umowy na dofinansowanie projektów na rozwój kadr nowoczesnej gospodarki opiewają na kwotę ponad 752 mln złotych.- Zasadniczym celem tego programu było wsparcie małych i średnich przedsiębiorstw. Duże przedsiębiorstwa w UE zasadniczo nie otrzymują pomocy publicznej, z wyjątkiem szkoleń. Uważa się, że szkolenia pracowników to pomoc publiczna, która nie przeszkadza w konkurencji. Jest ona dozwolona i coś w tym jest. Jednak większość pomocy winna trafiać do małych i średnich przedsiębiorstw - podkreśliła Grażyna Gęsicka, poseł PiS, była minister rozwoju regionalnego. W jej ocenie, źle byłoby, gdyby okazało się, że niektóre szkolenia organizowane były "na siłę" po to, by firma szkoleniowa mogła zrealizować jakiś projekt - w takim przypadku pieniądze byłyby marnotrawione.
Maszyna do ciastek jako high technology Uwagę przyciągają także niektóre zdania z Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, w ramach, którego zakontraktowano zadania za ponad 14 mld złotych. Wśród zatwierdzonych "innowacyjnych" projektów znalazły się takie zadania, jak podniesienie konkurencyjności apteki poprzez zakup urządzeń i oprogramowania umożliwiającego elektroniczną wymianę informacji. Okazuje się też, że innowacyjne rozwiązania można stosować przy produkcji wyrobów piekarskich o przedłużonej trwałości (projekt za ponad 4 mln zł), przy produkcji kruchych ciastek (16,2 mln zł) czy nadziewanych cukierków (14,8 mln zł). Z programu finansowana jest także budowa fabryki płytek ceramicznych za ponad 105 mln złotych. Innowacyjnie będą także ankiety przeprowadzane za pośrednictwem internetu (0,8 mln zł), będziemy także pisać nowoczesnymi i ekologicznymi długopisami (10 mln zł). Dzięki programowi skorzystamy też z internetowego biura podróży oferującego rezerwacje wycieczek w czasie rzeczywistym (0,5 mln zł). Wśród bardziej ambitnych projektów znalazły się m.in. budowa rynku pojazdów elektrycznych i infrastruktury ich ładowania (19 mln zł) czy rozwój proekologicznej technologii utylizacji metanu z kopalń (3,4 mln zł). - To skandaliczne, iż jednym z osiągnięć PO IG jest maszyna do produkcji ciasteczek. Docierały do mnie firmy, które mają spory udział w innowacyjnych technologiach, nieznanych nam w Polsce, skarżąc się, iż wygrywają właśnie "ciasteczka" - powiedział nam Paweł Poncyljusz, poseł PiS, były wiceminister gospodarki. Jak zauważył, ta sytuacja pokazuje, że nawet, kiedy pieniądze płyną z zewnętrznych źródeł, to często sięgają po nie osoby sprytne, ale niekoniecznie prezentujące odpowiednio wysoki poziom technologiczny? Jego zdaniem, problem powstaje na etapie oceny wniosków, gdzie eksperci dość dowolnie oceniają zgłaszane projekty. Poncyljusz zauważył, że niestety łatwiej podejmują oni decyzje służące np. zwiększeniu mocy produkcyjnej, a rzadko decydują się na ryzyko wsparcia nowych i nieznanych technologii. - Rozumiem, że można przeznaczyć pewną pulę pieniędzy np. na podnoszenie standardu świadczonych usług biura podróży, bo stanowi to jakiś wzrost konkurencyjności przedsiębiorstwa. Niemniej przez innowacyjną gospodarkę należy rozumieć podniesienie poziomu zaawansowania technologicznego produkowanych towarów - dodał. Poncyljusz podkreślił, iż obecnie Polska jest znaczącym krajem w dziedzinie motoryzacji, jednak spełnia rolę montowni. - Zdemontować fabrykę i przestawić ją do innego kraju nie jest problemem, ale kiedy ma się całe zaplecze naukowe, laboratoria technologiczne, wówczas sprawa przenosin nie jest już taka prosta. Za tym idą kompetentni i doświadczeni ludzie, potrafiący pracować w międzynarodowym gronie - dodał. W ocenie Poncyljusza, "motoryzacja" jest dobrym partnerem do realizowania programu innowacyjnej gospodarki, a podmioty zajmujące się wynalazczością, udoskonalaniem technologii nie są tak bardzo narażone na kryzys. Montażownie wahania na rynkach odczuwają bardzo boleśnie. - Cała nadzieja pokładana w innowacyjnej gospodarce polegała na tym, że będą to pieniądze wydatkowane na przedsiębiorstwa, które rozwiną się technologicznie, które zainwestują w sprzęt i oprogramowanie, zapewniając dalszy rozwój, ale nie na zasadzie zakupienia bardziej nowoczesnej maszyny do produkcji wspomnianych już ciasteczek - kwituje Poncyljusz. Marcin Austyn
Atak na Joannę Najfeld to prawniczy terror - wywiad z Andrzejem Jędrzejowskim Zdaniem Andrzeja Jędrzejewskiego, członka Rady Głównej i szefa oddziału białostockiego Unii Polityki Realnej, atak jaki na prawicową publicystkę przypuściły środowiska radykalnej lewicy, to prawniczy terror: „Samo istnienie osób takich jak np. pani Joanna Najfeld jest wielce niebezpieczne dla lewicy, ponieważ obala rozpowszechniany przez feministki mit o dyskryminacji kobiet w środowiskach konserwatywnych i sprowadzeniu ich do roli „kur domowych” - ocenia Jędrzejewski.
Grzegorz Lepianka: Konserwatywna publicystka Joanna Najfeld, doczekała się procesu w sprawie jej wypowiedzi na antenie TVN24 podczas którego stwierdziła, że Wanda Nowicka: „znajduje się na liście płac przemysłu providerów aborcji i antykoncepcji”. Tymczasem na stronie: mamproces.pl można się dowiedzieć, że: „sieć ASTRA, współzałożona przez Nowicką oraz kierowana w Polsce przez Federację otrzymała niedawno nagrodę na ręce Wandy Nowickiej od Sigrid Rausing Trust, przyznawaną za promocję „praw kobiet”. Nagroda wyniosła 100,000 funtów”. Tak, więc jest coś na rzeczy. Jaka jest Pańska opinia na temat działalności grup lobbujących za przywróceniem w Polsce aborcji na życzenie? Andrzej Jędrzejewski: „Elity”, których mentalność kształtował PRL, przyzwyczajone są do „dialogu”, polegającego na zakneblowaniu adwersarza przez cenzurę. oni nie są w stanie obronić swych poglądów w uczciwej dyskusji, więc nie mają innego wyjścia jak tylko próbować wyeliminować przeciwnika metodami, które Rafał Ziemkiewicz trafnie określił w wywiadzie udzielonym dla FRONDY mianem „prawniczy terror”. Lewicowi intelektualiści ze wszystkich debat z udziałem pani Joanny wychodzą jak Gołota z pojedynku z Lenoxem Lewisem (ledwo zacznie się pierwsza runda a już leżą na deskach, będąc pośmiewiskiem całej publiczności). Każdy, kto kiedykolwiek miał przyjemność obejrzeć w TV program z udziałem Joanny Najfeld oraz działaczami lobby pederastów, zwolenników aborcji czy eutanazji, ten wie, o czym piszę... Proces wytoczony Jej przez Wandę Nowicką jest więc raczej elementem szerszej kampanii, wymierzonej w osoby mające odwagę publicznie występować w obronie prawdy, wiary, moralności, czy polskiego interesu narodowego. Ofiarami tej nagonki padali swego czasu również inni znakomici publicyści. Podobny los spotykał Rafała Ziemkiewicza, Stanisława Michalkiewicza, Elizę Michalik czy Wojciecha Cejrowskiego. Oficjalny zarzut jest zazwyczaj tylko pretekstem. W istocie chodzi wyłącznie o wyeliminowanie ze sfery publicznej autorytetów, będących w stanie ośmieszyć ideologię lewicową i skierować sympatię Polaków w kierunku poglądów konserwatywnych i narodowych. Samo istnienie osób takich jak np. pani Joanna Najfeld jest wielce niebezpieczne dla lewicy, ponieważ obala rozpowszechniany przez feministki mit o dyskryminacji kobiet w środowiskach konserwatywnych i sprowadzeniu ich do roli „kur domowych”. Jej konfrontacja z przedstawicielkami „postępu” zawsze w jaskrawy sposób ukazuje, co feminizm i inne lewicowe ideologie robią z kobiet: gderliwe, zgorzkniałe babochłopy, zaplątane w jakiejś wewnętrznie sprzecznej pseudofilozofii... Czy w tej sytuacji „sitwa” mogła bezczynnie tolerować funkcjonowanie w publicznych mediach prawicowej publicystki, o której jeden z polskich portali pisze: [...Logiczna i kompetentna bez pudła wykazywała fałsz, obłudę i zwykłe kłamstwo, które spływało z ust i piór „oświeconych” ciemniaków. Pracowała ponad siły, aby przygotować się do wystąpienia w telewizji, czy w uniwersyteckiej debacie i jednocześnie wywiązać się należycie z obowiązków w pracy. Łączyła urodę i kobiecość z żelazną dyscypliną, kompetencją i zaangażowaniem po stronie dobra ...] ?
GL: Elżbieta Bieńkowska szefowa Ministerstwa Rozwoju Regionalnego wyrzuca w błoto publiczne pieniądze. Jak informuje „Nasz Dziennik”: „Na liście beneficjentów Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki na lata 2007-2013 znalazło się ok. 8,6 tys. zadań, na które zakontraktowano ponad 8,2 mld złotych”. Pieniądze dostały takie firmy jak: Fortis Bank, Euro Bank, Bank Spółdzielczy we Wschowej, Carlsberg Polska czy Carrefour Polska. Jak ocenia Pan praktykę wydawania pieniędzy podatników i dotowanie prywatnych firm? AJ: Oceniam bardzo źle, ale nie będę rozwodził się ideowo nad powodami, dla których tak uważam, bo po pierwsze, to temat rzeka a po drugie, sympatykom UPR tłumaczyć tego nie trzeba. Pozwolę sobie za to na mały komentarz odnośnie praktycznego spojrzenia na całe zagadnienie. Otóż, w odróżnieniu od wielu kolegów z naszego środowiska, jestem zdania, że w sytuacji, kiedy nie mamy żadnej możliwości zlikwidowania zjawiska redystrybucji a jednocześnie zmuszeni jesteśmy te działania finansować nie ma sensu postawa obrażonego dziecka „my tych pieniędzy nie weźmiemy”. Uważam, że wręcz przeciwnie -naszym świętym obowiązkiem jest dołożyć wszelkich starań, aby ukradzione nam pieniądze popłynęły z powrotem do naszej kieszeni (i to w większej ilości niż wypłynęły!), zamiast do kieszeni zagranicznych podmiotów gospodarczych i polskiej biurokracji. Dlatego namawiam całe nasze środowisko do „skoku” na tą kasę. I to bez żadnych skrupułów. To nie myśmy ten system stworzyli i robimy co możemy żeby go zlikwidować, ale jeżeli już z woli rodaków jesteśmy zmuszeni by w nim uczestniczyć, to przynajmniej nie jako dojeni. Przestańmy robić za wiecznych frajerów. Aby odgrywać jakąkolwiek rolę na scenie politycznej konieczne są środki na działalność. Nasi polityczni przeciwnicy z naszych pieniędzy wypłacają sobie milionowe dotacje a my skazani jesteśmy na własne składki. Dlatego najpierw musimy zbudować silne, wpływowe środowisko, posiadające solidne fundamenty finansowe a wtedy dopiero będziemy mogli zacząć uprawiać realną politykę. Start w wyborach z kapitałem rzędu stu tysięcy złotych to przedsięwzięcie niepoważne. To jak wystartować w wyścigu z pustym bakiem...
GL: Zieloni 2004 to marginalna lewicowa partia i pomimo tego, że nie mają swoich przedstawicieli w Parlamencie Europejskim są partią stowarzyszoną i blisko współpracują w grupie Zieloni - Wolny Sojusz Europejski. Czy w UPR myślano nad tym aby podjąć blisko współpracę z którąś z europejskich frakcji? AJ: Moim zdaniem w rzeczywistości tzw. „Zieloni” nie funkcjonują jako samodzielny byt polityczny, podobnie jak nie funkcjonują w tym sensie organizacje feministyczne czy rozmaite ugrupowania zrzeszające osoby cierpiące na zaburzenia popędu seksualnego. Mamy tu raczej do czynienia z tzw. zagospodarowywaniem elektoratu przez duże partie lewicowe. To one te „marginalne” ugrupowania powołują do życia, finansują i kontrolują. Nie jest, przecież przypadkiem, że „zieloni”, feministki czy sodomici stanowią zawsze zaplecze polityczne dużych partii lewicowych! Reprezentacja UPR zapewne też bez problemu znalazłaby się w PE gdybyśmy byli taką nieformalną przybudówką, stworzoną np. przez PO albo PiS do zbierania głosów elektoratu liberalnego. Trudności biorą się stąd, że póki co, jesteśmy partią niezależną, więc realnie rywalizujemy z nimi o głosy wyborców a co za tym idzie, jedni i drudzy zwalczają nas jako konkurencję polityczną. Kwestia współpracy z którąś z europejskich frakcji jest tyleż kusząca co trudna do wykonania, bo jak mieliśmy okazję przekonać się podczas ostatnich wyborów, nawet takie, pozornie bliskie nam ideowo ugrupowania, jak LIBERTAS nie bardzo przystają do naszego światopoglądu. Osobiście jestem zwolennikiem nawiązania kontaktów z Nigel'em Farage i jego Partią Niepodległości (chociaż nie wiążę żadnych nadziei z reformowaniem UE od środka). Moim zdaniem najsłuszniejszą z punktu widzenia naszego kraju koncepcją w polityce europejskiej byłoby dążenie do utworzenia sojuszu państw Europy Środkowej i Wschodniej opartego o wspólne interesy militarne i gospodarcze. Utworzenie jakiejś formy konfederacji państw takich jak Polska, Ukraina, Litwa, Łotwa, Estonia, Czechy, Węgry, Słowacja a nawet Białoruś ma głęboki sens. Po pierwsze wszystkie te państwa są potencjalnie zagrożone przez Rosję i przez Niemcy a zawarcie przez nie sojuszu wojskowego sprawiłoby, że zarówno dla Rosji jak i dla Niemiec byłby to kąsek ciężkostrawny (zwłaszcza przy współpracy z USA). Tymczasem tzw. „stara UE” ma zupełnie inne interesy niż kraje naszego regionu i naiwnością jest opierać na niej bezpieczeństwo narodowe. Kolejnym argumentem za stworzeniem niezależnej od UE konfederacji państw Europy Środkowej i Wschodniej jest ich zbliżony poziom rozwoju gospodarczego, znacznie niższy niż w krajach „starej UE”. Utworzenie takiego bytu i zawarcie umów o wymianie bezcłowej pozwalałoby stworzyć idealne warunki dla gospodarki (brak idiotycznych regulacji unijnych, doskonałe położenie tranzytowe pomiędzy Rosją a UE, atrakcyjne warunki dla napływu zagranicznego kapitału, swoboda zawierania umów o wolnym handlu z innymi, nawet odległymi krajami). Przy takim sąsiedztwie Unia Europejska miałaby dwa wyjścia: -albo dostosować się do nowych realiów albo zbankrutować. Niestety, prowadzenie polityki zagranicznej leży w gestii rządu, prezydenta i premiera a trudno oprzeć się wrażeniu, że ich koncepcja rządzenia to gorliwe wypełnianie poleceń z Brukseli. GL: Bardzo dziękuję.
Czy pieniądze nie śmierdzą? Na stronie UPR można znaleźć b. dobry wywiad z kol.Andrzejem Jędrzejewskim, prezesem O/Podlasie. Jest w nim jednak fragment, z którym się zasadniczo nie zgadzam: Grzegorz Lepianka: Jak ocenia Pan praktykę wydawania pieniędzy podatników i dotowanie prywatnych firm? AJ: Oceniam bardzo źle, ale nie będę rozwodził się ideowo nad powodami, dla których tak uważam, bo po pierwsze, to temat rzeka a po drugie, sympatykom UPR tłumaczyć tego nie trzeba. Pozwolę sobie za to na mały komentarz odnośnie praktycznego spojrzenia na całe zagadnienie. Otóż, w odróżnieniu od wielu kolegów z naszego środowiska, jestem zdania, że w sytuacji, kiedy nie mamy żadnej możliwości zlikwidowania zjawiska redystrybucji a jednocześnie zmuszeni jesteśmy te działania finansować nie ma sensu postawa obrażonego dziecka „my tych pieniędzy nie weźmiemy”. Uważam, że wręcz przeciwnie -naszym świętym obowiązkiem jest dołożyć wszelkich starań, aby ukradzione nam pieniądze popłynęły z powrotem do naszej kieszeni (i to w większej ilości niż wypłynęły!), zamiast do kieszeni zagranicznych podmiotów gospodarczych i polskiej biurokracji. Dlatego namawiam całe nasze środowisko do „skoku” na tą kasę. I to bez żadnych skrupułów. To nie myśmy ten system stworzyli i robimy co możemy żeby go zlikwidować, ale jeżeli już z woli rodaków jesteśmy zmuszeni by w nim uczestniczyć, to przynajmniej nie jako dojeni. Przestańmy robić za wiecznych frajerów. Aby odgrywać jakąkolwiek rolę na scenie politycznej konieczne są środki na działalność. Nasi polityczni przeciwnicy z naszych pieniędzy wypłacają sobie milionowe dotacje a my skazani jesteśmy na własne składki. Dlatego najpierw musimy zbudować silne, wpływowe środowisko, posiadające solidne fundamenty finansowe a wtedy dopiero będziemy mogli zacząć uprawiać realną politykę. Start w wyborach z kapitałem rzędu stu tysięcy złotych to przedsięwzięcie niepoważne. To jak wystartować w wyścigu z pustym bakiem... Otóż jestem zdecydowanie przeciw! Jestem, przeciw - bo jeśli rozpoczniemy brać te pieniądze, to do Partii napłyną nie ludzie ideowi, lecz ludzie pragnący zrobić użytek z tych pieniędzy. Ba! Po jakimś czasie sami starzy i zacni członkowie UPR zaczyna tak programować działania i wypowiedzi, by strumień tych pieniędzy bron Boże się nie zmniejszył. I po 10-15 z UPR zrobi się taka sama (tfu!) d***kratyczna partia, jak pozostałe. W tej chwili istotnie wychowujemy ludzi, którzy - po ideowym ukształtowaniu - rezygnują lub przechodzą do innych partyj. Ale otrzymują dobra szkołę polityki, a nie wyciągania pieniędzy. I jesteśmy z tego dumni. JKM
23 sierpnia 2009 Podróż nie tylko za jeden uśmiech... Nie pisałem państwu o tym, bo sam zostałem zaskoczony propozycją nie do odrzucenia, bo złożoną mi przez mojego przyjaciela z Unii Polityki Realnej doktora medycyny-Ryszarda Pacaka, który w Unii Polityki Realnej jest dłużej niż ja, a propozycja wydała mi się na tyle interesująca, że postanowiłem ją zachować w tajemnicy, do czasu, aż rzecz się ziści.. Potraktujmy tedy temat wakacyjnie, bo w końcu jestem na wakacjach, ze swoim sponsorem, który akuratnie jedzie do swojej pracy i postanowił zabrać mnie ze sobą i pokazać kilka ciekawych rzeczy po drodze, która bagatela liczy ponad 3000 kilometrów.(!!!). Przyznam się państwu, że oprócz tego, że zainspirowała mnie idea sponsoringu w wykonaniu doktora Pacaka, to jeszcze na dodatek nigdy nie byłem w Hiszpanii, Francji, Niemczech.. No byłem dawno temu w…. Niemieckiej Republice Demokratycznej, którą zarządzał nieoceniony Eryk Honecker- i nie był to najweselszy barak w całym obozie socjalistycznym. Dlaczego? Bo najweselszym barakiem była oczywiście Polska, jak o niej przezabawnie wyrażał się Stefan Kisielewski założyciel Unii Polityki Realnej. I jakoś w tym baraku przeżyliśmy- ja osobiście- trzydzieści kilka lat. Czasy baraku się skończyły- nadchodzi czas zmian geopolitycznych. Jak powiedział Stanisław Michalkiewicz w wywiadzie rzece, który właśnie skończyłem czytać w Hiszpanii, a który ukazał się w postaci książki p.t .”Nie bójcie się prawdy?. A powiedział dokładnie tak:” Niemcy nie pozwolą nam na żadne wychodzenie zUE, co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości. Ustanowią tutaj taki rząd, który każdą tego rodzaju myśl będzie tępił w zarodku, a kto wie, czy skaptowana hierarchia nie ogłosi tego za jakiś nowy grzech, bo to wie Pan-„zgoda, a Bóg wtedy rękę poda” i tak dalej. Zresztą- już teraz rozbrajają nasze państwo i przekształcają naszą gospodarkę w strefę takiej półrzemieślniczej, półprzemysłowej wytwórczości. Wychodzi to naprzeciw oczekiwaniom jeszcze sowieckim-, kiedy to pod koniec lat 80, Edward Schewardnadze, ówczesny sowiecki minister spraw zagranicznych, zapytany, co ZSRR sądzi na temat ewentualnego zjednoczenia Niemiec odpowiedział, że w zasadzie ZSRR nie ma nic przeciwko temu, pod warunkiem, że między zjednoczonymi Niemcami będzie ustanowiona strefa buforowa. Strefa buforowa, a więc obszar rozbrojony i pozbawiony ciężkiego przemysłu, który w razie, czego można by przestawić na produkcję broni. No właśnie ten program jest realizowany”. Przepraszam, miało być wakacyjnie.. Wyruszyliśmy o szóstej rano w niedzielę samochodem, żeby dotrzeć do Strasburga tego samego dnia, przez całe Niemcy - i tak też się stało Strasbourg to właśnie to miasto, gdzie raz w miesiącu odbywają się posiedzenia Parlamentu Europejskiego- też przezabawnego. Zresztą co poważnego jest w socjalizmie- doprawdy nie wiem.! Biurokracja na wszelkie sposoby budowana, wzdłuż, wszerz, w poprzek i po ukosie. I nad tym wszystkim Parlament. Te słynne niemieckie autostrady są faktem. Można jeździć do 130 km/h, ale jakoś nie wszyscy się do tego stosują.. Kilka razy mając na liczniku 130 km/h, jakiś osobnik tylko śmignął obok nas pozostawiając nas zdecydowanie z tyłu. Grzał ze dwieście pięćdziesiąt…może trzysta.. Ogólne wrażenie dobre; przepiękne lasy, porządek, socjalistyczne państwo funduje wszystkim darmowe mycie rąk na każdym postoju. Można się nawylewać wody do oporu. Każdemu według potrzeb, każdemu według jego możliwości. Jak gratis- to sam umyłem sobie trzy razy? Jak Niemcy fundują, sponsorują?. Co prawda odbiorą sobie przy okazji wpłacanej przez nas składki- jeden miliardzik miesięcznie polskich złociszy, a w przeliczeniu na euro? No zobaczymy jak te socjalistyczne urwisy przeliczą to euro.. po 2012 roku.. Dziad dziadem i dziada będzie poganiał.. Gdzieś po dwudziestej byliśmy w Strasburgu, dr Ryszard -Pacak pobiegł do hotelu o nazwie dźwięczącej do tej pory w uszach” I' hotel Arc en Ciel”, reklamujący się jako hotel znajdujący się 2 km od „centre ville de Strasburg”. Co nazajutrz okazało się prawdą?. Liczyłem krokami! Ale zanim się złożyliśmy do snu, w prywatnym hotelu nie można było znaleźć sponsora, pardon kogoś na portierni, kto mógłby nas zagospodarować. To sponsor szukał gospodarza! Jak po półgodzinie się pojawiła gospodyni, nie mówiła w żadnym języku oprócz francuskiego- ten nawyk nieznajomości języków pozostał jeszcze po upadającym imperium?.Pan doktor płynnie mówi po hiszpańsku z racji wykonywanego zawodu. Przecież nie będzie usypiał pacjenta na migi - to chyba jasne! Ale pani po hiszpańsku, „ani me, ani be, ani kukuryku” - jak mawiał nieoceniony Lechu Wałęsa, który też z językami na bakier. Ale za to dobrze pisze sam ksiązki (???). To znaczy tak mówi, ale czy to prawda? Hotel dwugwiazdkowy, dwa kilometry od centrum. Gdy rano maszerowaliśmy, żeby zobaczyć Strasburg, mimo wszystko człowiek czuje jakiś lęk,chyba demokratyczny, bo przecież europosłowie demokratycznie i tak dalej, próbują nam zrobić dobrze ustawami ponadnarodowymi, jakby nam było mało tych miejscowych-też demokratycznych. Przyznam się państwu do jednego…Strasburg to miasto znakomicie piękne. To perła architektoniczna. Wspaniałe centrum z Katedrą Najświętszej Marii Panny.(Cathedrate Notre- Dame) Coś niesamowitego i niewyobrażalnego, przynajmniej dla mnie, dla człowieka, który czegoś wspaniale przeszywającego emocjonalnie- nie widział! Nie wiem czy nie wydłubano oczu temu, który to cudo zaprojektował.. Stałem jak zamurowany! Te setki tysięcy szczegółów ponakładanych na siebie z doskonałością mistrza,ta strzelistość do nieba i monumentalność niesamowita; człowiek sam układa się do klęku, bo co może zrobić w sytuacji, gdy kolana same składają się do siebie. Bo przed taką budowlą człowiek może jedynie klęczeć.. Wrażenie niesamowite, nie do zapomnienia, nie do zatarcia. A dookoła mosty, kamienice, pomnik Gutenberga.. Mała Francja-Petite France.. Wszędzie atmosfera dawnych lat, rzeka, kwiaty.. Że budowniczym się chciało to wszystko pieścić i cyzelować?. A chciało się.. Kto władzę znosił, nie koniecznie musiał jej słuchać?. Ale pieścił, pudrował, doprowadzał do perfekcji każdy fragment, każdy szczegół, każdy majestat stworzony przez człowieka.. Jeśli człowiek może poczuć się przez chwilę jak w niewydarzonej bajce- to właśnie tam, w Strasbourgu, na starym mieście, gdzie most obok mostu, niepowtarzalność obok innej niepowtarzalności., majestat obok majestatu, doskonałość obok doskonałości.. I nie jest to rewolucyjna destrukcja ładu. To harmonia ładu pod każdym względem. Upajające…Porobiliśmy ze sponsorem zdjęcia. Doktor był zachwycony- był tam też pierwszy raz. Może, dlatego eurodemokraci przenieśli tam swoje obrady, bo co to szkodzi poględzić w takiej atmosferze. Nie było demokracji- jest coś pięknego. Jest demokracja- zagłosują i przepędzą piękno. Jak tylko będą chcieli? Potem cały dzień przez Francję. Ronda, ronda i jeszcze raz ronda. Są miejsca, w których ronda nakładają się na siebie. Prosta droga prowadzi prosto, na niej rondo i dwie boczne drogi urywające się tuż przy rondzie.. To, po co rondo? I takie sytuacje cztery pod rząd..I co rząd francuski na to? Francja jakaś smutna, ta \prowincjonalna, odrapana. Choć przy drodze chrześcijańskie krzyże symbolizujące tych, którzy tam zakończyli żywot.. Krzyże, które w Polsce nie podobają się, europosłance Joannie Senyszyn z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Dlaczego europosłanka nie jest Europejką? - zapytuje dr Ryszard Pacak. No właśnie, dlaczego nie jest? Przecież spuścizna Europy- to Europa chrześcijańska, a nie laicka, jak chce pani posłanka Senyszyn. Nie, ona nie walczy z Bogiem, ona jest antyklerykalna. Jak pozbędzie się kleryków, księży, zakonnic - wtedy rozprawi się z Bogiem? Jeśli Ten przedtem nie rozprawi się z nią.. Jakaś paranoiczna obsesja, rodem z Rewolucji Antyfrancuskiej. Jazda przez całą środkowo - północną część Francji. Przez Troyes, Orleans, Sens,Vierzon, Chateaurdux w kierunku na Bordeaux.. Głównie pola, trochę lasów, jakieś pustkowia. Senne małe miasteczka, których nazw nie jestem w stanie spamiętać. Dużo nieruchomości niezagospodarowanych. Stoją, niszczeją, oklejone dawno deskami. U nas to się mówi” wieś zabita deskami ”.Takie dziadostwo po francusku. Nocleg, w przypadkowo wybranym miasteczku przed dwudziestą drugą.. Pan doktor Pacak poszedł szukać hotelu, ja zostałem na czatach przy samochodzie. Znalazł… Chambres d' Hotes w Mezieres-sur-Issoire. Duży pokój dwuosobowy, taki małżeński, z wielkim łożem, nawet na trzy osoby. Taki wiejski, staromodny, z obrazem u wezgłowia. Impresyjny obraz kwietnej bramy, mającej jakieś symboliczne znaczenie. Nie wiem, jakie - jestem nietutejszy. Po francusku nie mówię. Rano można było wykąpać się w basenie w ogrodzie, przy akompaniamencie ptasiego śpiewu i promieni słonecznego dnia.. Wiejski, sielankowy, ulotny pejzaż. Chrupiąca ,francuska bułeczka z masłem i dżemem na śniadanie w towarzystwie właścicielki pensjonatu i doktora Pacaka. Mąż właścicielki- Anglik, przybyły na starość do Francji po trudach pracy w Anglii. Błogie chwile przerwy od codziennego zaganiania i dalej w drogę. Na Bordeaux. Nie piłem nigdy tamtejszego wina, choć sławne na całą Europę, ale za to miałem niewysłowioną przyjemność przejechać się po.. Mitterandzie. No nie dosłownie, bo ten już nie żyje. Socjaliści również są śmiertelni, choć umierają jak nieśmiertelni, czego przejawem jest most, przez który przejeżdżaliśmy jego imienia i nazwiska. Skandali z nim związanych nie wymieniono, jak również długów, jakie pozostawił wielkiej kiedyś Francji. Zasocjalizował Francję do dna. Teraz można po nim jeździć jak tylko się chce Skandale z nim związane odeszły w przeszłość.. Pamiętam swojego czasu, że był we Francuskiej Partii Socjalistycznej za jego rządów jakiś drobny rozłam, a jak mawiał ich przywódca duchowy tow. Uljanow” Za jawny rozłam można nienawidzić- za ukryty trudno nie pogardzać”(!!!). Dobrze, że nie jedziemy na Tuluzę, doktor twierdzi, że ta trasa jest atrakcyjniejsza.I ma rację! Wjeżdżamy w Kraj Basków, we francuską jego część. Jedziemy wzdłuż pasa nadmorskiego mijając wcześniej malownicze miasteczko ST-Vincent de Tyrosse. Małe, ale jakie piękne. Tu „Lechu” miał rację. „Małe jest piękne”. W tym przypadku się sprawdziło. Zieleń, platany, słońce, tętniące życie. Taki mini ziemski raj, w którym człowiekowi chciałoby się pożyć, choć trochę. Bo życie jest po to, żeby żyć-jak śpiewa Anna Maria-Jopek, nie popijając w tym czasie wody reklamowej. Nad granicą hiszpańską, przy samym Oceano Atlantico jest miasteczko francuskie Guethary. Ocean w niego wchodzi jak do siebie do domu. Jadąc drogą w pewnym momencie wjeżdża się w tłum wczasowiczów, którzy parkując samochody, po jednej i drugiej stronie drogi, tworzą niesamowitą mozaikę kolorów i kształtów, zbitych w spontaniczny widok zapierający dech w turystycznych piersiach, bo to wszystko na tle widocznego oceanu, rozłożystej plaży, setek samochodów i kręcących się turystów, z których każdy pod pachą dźwiga coś specyficznie wakacyjnego. To mrowie ludzkie jest imponujące i inne niż tradycyjny kopiec mrówczy. Kopiec mrówek jest pionowy, ten jest płaski, poziomy. Może za to bardziej zagęszczony. No i ludzki.. Kobiecość i dziecinność tego zbiorowiska jest uderzająca. Wszyscy obecni- jak małe dzieci w piasku. Odwracając głowę w lewo widać Pireneje.. Ocean wchodzący w plażę z jednej strony, a z drugiej majestat górski. Czy może być coś piękniejszego, co stworzył Pan Bóg dla człowieka? Ulotność chwili nie waży, nie ma dla niej żadnej miary, każdy musi według własnego uznania wymierzyć i przeżyć. Wagę ocenia sam, sam przeżywa, sam poddaje się ulotności, sam decyduje na ile zatriumfuje w nim estetyka. Każdy ma inną, bardziej ukształtowaną lub mniej. W zależności od poziomu ludzkiej absorpcji. Bo i dla grzeszników również Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne.. A dla mężczyzn- piękne opalone kobiety, na tle oceanu i gór. Żeby je pooglądać. W ST.-Jean de Luz bajka przykrywa wszystkie, które do tej pory oglądałem. To chyba nie jest do opisania. Z drogi widać mokry przestwór oceanu, a ten próbuje suchą nogą wejść w ląd. Powstało coś na kształt ludzkiej łzy, otwartej w części węższej na ocean, a w szerszej- bardziej wypukłej na ląd. Całość tworzy malowniczy zbiór ludzkich obecności pokrywający boki wypłukanej przez ocean niecki, którą wypełniają hotele - po lewej i po prawej stronie. W środku widowiska, w tle też jest strzelisty hotel, a na środku oceanicznej łzy -mini port, do którego cumują stateczki. Takie małe, skłamałbym, że kieszonkowe. Ale z lekkiej oddali - tak mi się kojarzy. Jest to niesamowicie kolorowe, upajające, zachwycające. Jakiś czarowny spęd westchnień wydobywających się z rozrywającej piersi, który skumulował się w tej jednej zatoczce.. Wariat z rozwiązanym kompleksem, nie jest tak groźny dla otoczenia, jak widok czegoś podobnego. Nie można się po tych wrażeniach pozbierać. Być może przyzwyczajenie eliminuje w konsekwencji radość z doznanych wrażeń.. Wjeżdżając w Pireneje ciągle te same widoki. Góry, turyści, słońce. Ciboure, Hendaye,,Irun, Pasaia…W kierunku Donostia - San Sebastian., a potem na Madrid. Z Pirenejów na Północy, do Madrytu w środkowej części Hiszpanii - będzie około 500 kilometrów. Droga w Pirenejach biegnie przez autostradę wydrążoną w skałach. Jazda, słońce, góry. - zawrót głowy .Przepiękne widoki, od których nie można się odpędzić. Tak przez sześćdziesiąt kilometrów! Odcinek - tunel - odcinek. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Do tego przepaść, na wysokich przęsłach droga, doktor trzyma 120. na godzinę. Tempo jak na karuzeli w wesołym miasteczku. Ile to wszystko kosztowało? Na oko widać, że to kosztowało krocie, ale Hiszpania jako ostatnia dostała od Unii Europejskiej wielkie pieniądze na budowę dróg. Za wielkie pieniądze przyjęła członkowstwo w Unii i przyjęła euro.. Wszędzie po przyjęciu euro, wszystko podrożało.. Ale i tak Hiszpanie żyją na wyższym poziomie niż my.. Nie znam długu publicznego Hiszpanii, ale 50% dochodów to turystyka. Nie wiem, czy wybudowanie takiej ilości tuneli w skałach, takiej ilości estakad, dróg na wysokościach kiedykolwiek się zwróci. Sami z doktorem Pacakiem przejechaliśmy, przez co najmniej trzydzieści tuneli.. Wszędzie budują drogi, widać to gołym okiem, stojące na poboczach duże ilości sprzętu budowlanego. Ryją, usuwają, układają.. Do Madrytu zajechaliśmy wieczorem. Ale jeszcze ponad 100 km do Talavery de La Reina. To dobrze, nie widać tych wyschniętych traw, charakterystycznych dla środkowej Hiszpanii.. Duszno i parno. W Madrycie mieszka cztery miliony ludzi, wliczając w to wszystkie przedmieścia. Madryd istnieje od roku 1561 kiedy Filip II przekształcił niewiele znaczące miasteczko nad Rio Mancanares w stolicę królestwa. Dzisiaj Madryt to wielka metropolia. Ja mieszkam u doktora Pacaka w miejscowości ponad stutysięcznej Talavera de La Reina, oddalonej od Madrytu 110 km na zachód- południowy. Bardzo ładne miasto, domy z czerwonej cegły z charakterystycznymi, bordowymi, zabezpieczającymi przed słońcem- tolda, przestronne ulice, miasto zadbane i zorganizowane. Z bardzo ładnym parkiem rekreacyjnym, gdzie wieczorami młodzież spędza czas. Estacion de autobuses jest o piętnaście minut drogi od miejsca mojego zamieszkania. Autobusy do Madrytu jeżdżą, co godzinę. Powiem państwu, że wyjazd poza miasto, od razu wprowadza pewien nastrój przygnębienia. Może te wypalone trawy tak na mnie działają, ale wiele jest - na drodze stu kilometrów miejsc- gdzie sterczące kikuty budowli przypominają, że tam kiedyś było życie. To samo w samym Madrycie na przedmieściach.. Polikwidowane sklepy, wolne pomieszczenia handlowe, marazm. Jak twierdzi doktor Ryszard Pacak, w Madrycie stoi wybudowanych - uwaga? - 300 000 mieszkań (???). Na razie nie ma na nie kupców.. Nie znam sposobów budowania mieszkań w Madrycie, ale podejrzewam, że państwo socjalistyczne, jakim jest Hiszpania macza w tym swoje socjalistyczne palce… Jeśli dopłaca do budowanych mieszkań w jakiejkolwiek formie- to jest właśnie ten efekt. Na razie wysiadam na Estacion Principe Pio i zmierzam do centrum, żeby zobaczyć Madryt, ten stary, królewski, ale nie umierać przy tym. Idąc Cuesta S.Vincente dochodzę do pięknego Jardines de Sabatini. Ogród cacko, wypieszczony i dopieszczany, pełen rzeżb postumentowych, zapachu, na środku fontanna. Właściwie trzy. Największa w środku. Miło chwilkę posiedzieć w takiej atmosferze.. Obok jest słynny, pochodzący z XVIII wieku Palacio Real, gdzie głowa hiszpańskiego państwa przyjmuje gości. Niestety nie wchodziłem do środka, bo kolejka po bilety, była dłuższa od tej, jaka stała na Kreml, gdy socjalista Gorbaczow w ramach pierestrojki wprowadził zakaz sprzedaży alkoholu. Stała po to, żeby go za to zastrzelić. Tak przynajmniej było w dowcipie, który prezydent Reagan opowiadał sekretarzowi Gorbaczowowi w Gabinecie Owalnym. W każdym razie pałac jest imponujący, pełen rozmachu, a wewnątrz ściany i sufity uginają się pod ciężarem obrazów, fresków, żyrandoli, rzeźb, i dywanów. Jak to w pałacu królewskim? Ale ten - widziany z zewnątrz - jest wyjątkowy. Naprzeciwko pałacu królewskiego znajduje się Plaza de Oriente, gdzie turyści, między fontannami, posągami i pod drzewami, przeczekują madrycki upał dochodzący do czterdziestu stopni w cieniu.. Ja w ciągu dnia wypijałem trzy butelki wody po 1,5 litra każda.. Naprawdę nie da rady mniej.. Tuż obok Palacio Real znajduje się nowoczesna Catedral de la Almudena, oficjalnie ukończona w 1993 roku. W 2004 roku odbył się w niej ślub następcy hiszpańskiego tronu, księcia Felipe. Piękna i strojna wewnątrz, z przepięknym ołtarzem, do którego można dotrzeć po schodach. Na ulicach tłumy, upał, ruch. Kawalkada turystów ciągnie Cuesta Mayor w kierunku słynnego Plaza Mayor. Wokół mnóstwo kamienic, kamieniczek, pomników, placów, ulic, uliczek, zakrętów, zakamarków. Wszystko to piękne i niesamowite. Jak całe stare miasto? Wszystko indywidualne i niepowtarzalne. Po dzisiejszych blokowiskach, nasi następcy nie będą mieli, co oglądać. Na Plaza Mayor odbywały się kiedyś korridy, parady,, procesy i egzekucje. W tym procesy inkwizycyjne, które lewica wyolbrzymiła do granic niepoczytalności. Padają jakieś zawrotne liczby, a tak naprawdę przez sześćset lat wykonano od 30 do 50 000 wyroków. Można o tym poczytać u hr. Zamoyskiego i u Romana Konika. Zbrodnie komunosocjalistów idą w miliony. Obecnie na placu stoi pomnik konny Filipa III.. Stare miasto zostało podzielone na Stary Madryt i Madryt Burboński. Stary Madryt to IX wiek, gdy emir Kordoby Muhammad ibn Abd ar- Rahman wzniósł twierdzę, którą w roku 1085 zdobył król Kastylii Alfons VI. Madryt Burboński- to Filip IV, który zbudował wielką rezydencję z ogrodami zamienionymi potem na dzisiejszy Pargue del Retro. Całość potem rozwinął Karol III. Wytyczył Paseo del Prado. Wzniósł bramę triumfalną i zbudował słynne Museo del Prado, w którym nie byłem. Żeby zwiedzić dokładnie wszystko, co tutaj zostało nagromadzone należałoby poświęcić Madrytowi ze trzy tygodnie w tym upale. Ja ma praktycznie cztery dni nie tylko na Madryt. W każdym razie byłem jeszcze na Puerta del Sol, na Placu Izabeli przed teatrem, przespacerowałem się ulicami: Calle, Mayor, C. de la Cruz,, Carrera,, del Arenal,, Segovia i innymi bardzo malowniczymi. Wrażenia pozostaną mi do końca życia, bo barwność, niepowtarzalność atmosfery wielkiej kiedyś Hiszpanii, znajduje odzwierciedlenie w pozostałościach po wielkości. Bo to było kiedyś imperium światowe, dopóki Anglia nie przyczyniła się do zmierzchu imperium. Dzisiaj są Stany Zjednoczone, a na imperia wyrastają Chiny i Indie. W języku polskim nikt tam nie mówi, po angielsku również niewielu.. Nie spotkałem, żadnego Polaka, ale Stary Madryt jest wspaniały. Ale gdybyście państwo zobaczyli Toledo To jest dopiero widok zapierający dech w piersi. Dwa wieki przed Chrystusem zawiadywali nim Rzymianie, potem Wizygoci, a potem Arabowie. Rozkwit Toledo od XII do XIV wieku zapewnili królowie Kastylii, którzy są pochowani w tamtejszej Katedrze, w której miałem przyjemność być. Wszystko tam ocieka bogactwem, formy, treści, materiału. El Greco, który urodził się na Krecie, przybył do Toledo w 1577 roku, aby namalować ołtarz do Santo Domingo el Antiguo. Miasto zrobiło na nim tak wielkie wrażenie, że pozostał w nim na zawsze. Ta mnogość ciasnych uliczek, kawiarni, sklepów, wzniesień, dolin, wzgórz, widok na rzekę, kościoły, zaułki, wszystkie oryginalne i niepowtarzalne, tego jest dziesiątki, można się zgubić, tak jak przydarzyło się to mnie. Poszedłem w kierunku, za ciosem, a w pewnym momencie zorientowałem się, że podążam nie tam gdzie zamierzałem. Wszystko różne, ale jakoś podobne. Nadmiar też wprowadza zamęt. Zszedłem prawie z góry, ale z drugiej strony. Musiałem wracać znowu na górę. Katedra w Toledo to cuda nad cudami. Budowę rozpoczął Ferdynand III w roku 1227, a została ukończona w roku 1493. Przyznacie państwo, że trzeba było mieć samozaparcie.Tyle lat… To wszystko jest na wzgórzu, a opasa je rzeka Tajo. Mrowie tych uliczek tak plącze człowiekowi w głowie, że często traci orientację. Ale to piękne i ekstatyczne. Mury, bramy, pod górę i na dół, widok na rzekę, widok na kościół, widok na wzgórze i widok na dolinę.. Ciężki powrót do Talavery…. Następnego dnia obejrzałem tamtejszy szpital państwowy. Zbudowany trzy lata temu, wygląda imponująco. Marmury, bajery, wkrótce lądowisko helikopterów. Wszędzie klimatyzacja, strażnicy, stołówka dla personelu dyżurującego. Tania- o połowę w stosunku do cen na mieście. Kosztował miliony euro.. Kolejna piramida socjalizmu. Wszystko super i hiper, ale na dole do kartoteki… kolejka (????). Ludzie po kilka godzin czekają, zanim zostaną przyjęci… Socjalizm centralny i reglamentowany wszędzie wygląda tak samo. Mimo największego przepychu zorganizowanego przez państwo sztucznie, efekt jest ten sam. Kolejki! Dokładnie takie same jak u nas na Józefowie w Radomiu Wcale nie musiałem jechać do Hiszpanii, żeby go zobaczyć… Piramidy też, mając pieniądze można wybudować.. Takie szpitale- to współczesne piramidy! I to by było na tyle, z mojej podróży po Hiszpanii dzięki doktorowi Pacakowi.. WJR
Nie nadążam z komentowaniem... Ledwo umieściłem w "DZIENNIKU POLSKIM" felietonik p/t Wakacyjne sensacje Prasa donosi ze smakiem, że założyciel zakonu Legionistów Chrystusa, śp.Marcjał Maciel Degollado, miał nieślubną córkę (i nie tylko). Córa ta, p.Norma Hilda Rivas, wyjaśniła, że o.Marcjał "molestował jej matkę, zanim ta ukończyła 18 lat, ale po jej urodzeniu dbał, by żyło się im dostatnio". Wyjaśniam, więc nieświadomym, że aby mieć córkę, dobrze jest jeszcze przed jej urodzeniem "molestować" jej matkę - najlepiej zacząć tak z rok wcześniej - a "molestowanie" 17-latek jest popularnym i, o ile pamiętam, całkiem przyjemnym zajęciem. Świat zaś pełen jest dzieci zakonników realizujących Boże zalecenie "crescite & multiplicamini". Inna sensacja: kilku niemieckich "intelektualistów" po 70 latach doszło do wniosku, że za wybuch II wojny światowej nie jest odpowiedzialna II RP, lecz III Rzesza i poniekąd ZSRS. Liczba sygnatariuszów tego listu równa jest mniej-więcej liczbie Niemców wierzących, że to Ramzes II wszczął wojnę z Hetytami. Czekam na kolejne sensacje. Ogórki, ogórki... kiedy okazało się, że rosyjska TV oskarżyła II Rzeczpospolitą o spiskowanie z Hitlerem przeciwko przodującemu krajowi socjalizmu. Jasne, więc, że tow.Stalin musiał się bronić i przekupił tow.Hitlera, by to raczej wspólnie napadli na Polskę. Tej bzdurze, poświęciłem kilka słów komentarza na jutrzejszym bodaj V-BLOGu - tu natomiast raz jeszcze krótka refleksja: tak, należało razem z tow.Hitlerem napaść na tow.Stalina! Jakby się udało - to zwycięzców się przecież nie sądzi. A jakby się nie udało - no, cóż: to rosyjska telewizja mogłaby głosić to, co głosi, z pełnym uzasadnieniem. Zwracam uwagę, że Rumunia i Węgry to właśnie zrobiły - i co? Czy z tego powodu są jakoś gorzej traktowane? JKM
Kulisy II Wojny Światowej? Wbrew swym zwyczajom zasiadłem przed telewizorem, by zobaczyć film dokumentalny wg. scenariusza p.Wawrzyńca Reesa „II Wojna Światowa; za zamkniętymi drzwiami”. Film trwał 55' - w zasadzie wszystkie uważam za stracone.
To znaczy: nie całkiem. Dowiedziałem się kilku rzeczy.; Nie o kulisach II wojny Światowej jednakże, lecz o tym, jak się robi takie filmy.
Przede wszystkim: już po 20' widać wyraźnie, że film - a przynajmniej ten odcinek - jest propagandówką, do której II RP p.Reesowi dopłaciła. Oczywiście: pokazywanie czegoś takiego w Anglii, Szkocji czy Stanach Zjednoczonych (gdzie 20% ludności nie wie, kim był Hitler...) ma sens (a ktoś go tam pokazał bądź pokaże?). Pokazywanie tego w Polsce jest nieco żenujące. Film ten delikatnie, w „salonowym” stylu, fałszuje rzeczywistość - poczynając od zafałszowania postaci Józefa Stalina, który na ekranie jest zwalistym facetem (w rzeczywistości miał 156 cm wzrostu). Reżyserzy polskiej wersji językowej (zamiennie mówiący „radziecki” i „sowiecki”) konsekwentnie unikają nazywania ówczesnych władz niemieckich „narodowo-socjalistycznymi”. Nawet, gdy przy opisywaniu bankietu na Kremlu padają słowa: „Niemcy i Sowieci odkryli, że łączy ich coś więcej, niż sojusz” bynajmniej nie chodzi o socjalizm... Główne moje pretensje do tego filmu zasadzają się jednak na tym, że jest banalny (moja Żona przy nim usnęła...). Oczywiście żaden reżyser nie byłby w stanie przebić infantylizmu bijącego ze streszczenia tego filmu zamieszczonego na stronie: Opowieść o zakulisowych relacjach między Churchillem, Rooseveltem a Stalinem podczas II wojny światowej. Nie były one tak przyjacielskie, jak by się mogło wydawać. Przed zawarciem sojuszu z Churchillem i Rooseveltem, Stalin zaoferował pomoc Hitlerowi. Chciał utrzymać to przymierze w tajemnicy. W 1939 roku, niecałe dwa tygodnie przed wybuchem wojny, niemiecki minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop złożył wizytę w Związku Radzieckim w celu wynegocjowania warunków porozumienia. Podpisanie paktu o nieagresji pomiędzy III Rzeszą a Związkiem Radzieckim było dużym zaskoczeniem. Aż taki zły to ten film nie jest... Ale i tak wolałbym zobaczyć ten nadany przez taką rosyjską jakby TVP INFO czyli „Wiesti” film, w którym oskarżają II RP o spiskowanie przeciwko ZSRS. JKM
Miedwiediew i Perez: Niemcy rozpętali II wojnę Pełną odpowiedzialność za wybuch II wojny światowej ponoszą nazistowskie Niemcy - takie oświadczenie wydali dzisiaj prezydenci Rosji i Izraela Miedwiediew i Peres ogłosili wspólny dokument w związku z 70 rocznicą wybuchu wojny, po rozmowach w Soczi, nad Morzem Czarnym. Izraelski przywódca przebywa z roboczą wizytą w Rosji. Prezydenci obu krajów określili II wojnę światową mianem "największej tragedii w historii ludzkości". - Odpowiedzialność za nią - jak wskazuje się w wyroku Trybunału Norymberskiego - ponoszą władze nazistowskich Niemiec, które rozpętały nieuzasadnioną i nieludzką agresję przeciwko suwerennym państwom, w tym Związkowi Radzieckiemu, a także przeciwko całemu narodowi żydowskiemu - ocenili Miedwiediew i Peres. Liderzy Rosji i Izraela wyrazili "szacunek dla milionów radzieckich mężczyzn i kobiet, żołnierzy i cywilów, którzy zginęli w wojnie z hitleryzmem". - Składając hołd ich pamięci, wyrażamy również głębokie oburzenie z powodu prób negowania ogromnego wkładu wniesionego przez naród rosyjski i inne narody Związku Radzieckiego w zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami - oznajmili. Prezydenci wyrazili też oburzenie z powodu "prób negowania zbrodni Holocaustu dokonanych przeciwko europejskim Żydom, ludobójstwa przeciwko nim, które ostatecznie zostało powstrzymane przez Armię Czerwoną i wojska aliantów". Wyjaśniając genezę oświadczenia, prezydent Rosji podkreślił, że nie można spokojnie się przyglądać, jak inne państwa kwestionują wkład ZSRR w rozgromienie nazizmu i koszmar Holocaustu. Z kolei Peres zaznaczył, że "jeśliby nie Rosja, to świat raczej nie poradziłby sobie z tamtym zagrożeniem". - Nie zapomnimy wkładu, który Rosja wniosła w zwycięstwo nad faszyzmem" - zapewnił prezydent Izraela.
Moskwa zastanowi się nad kwestią sprzedaży rakiet Iranowi Prezydent Dmitrij Miedwiediew obiecał, że Rosja zrewiduje swoje plany sprzedaży Iranowi rakietowego systemu obronnego. Poinformowal o tym prezydent Izraela Szimon Peres po rozmowach z rosyjskim przywódcą. „Wyjaśniłem prezydentowi Miedwiediewowi, że sprzedaż rakiet Teheranowi zakłóci równowagę w regionie" - mówił Peres reporterom w Moskwie. Kontrakt na sprzedaż rosyjskiego systemu przeciwlotniczego S-300 Irańczykom został zawarty już cztery lata temu. Umowa spotkała się z dużą krytyką społeczności międzynarodowej, gdyż system ten znacznie zwiększyłby zdolności obronne Iranu. Ze względu na stanowcze stanowisko Waszyngtonu, rosyjskie władze w ostatnich miesiącach zapewniały, że żaden z obiektów nie trafił do Iranu.
Izrael: Iran jest coraz bliżej bomby atomowej Izraelski wywiad wojskowy Aman utrzymuje, że Iran pod koniec lata będzie miał wystarczającą ilość uranu, żeby przystąpić do budowy bomby atomowej. Izraelskie służby przedstawiły dziś szczegółowy raport w tej sprawie na forum parlamentarnej komisji obrony i spraw zagranicznych. Wystepując na tej samej komisji premier Benjamin Netaniahu zadeklarował, że dla Izraela najważniejszą sprawą jest powstrzymanie irańskich zbrojeń nuklearno-rakietowych. Według niego - dalsze rokowania z Palestyńczykami powinny zostać odłożone do chwili, gdy uda się zmusić Teheran do przerwania realizacji programu atomowego. Kwestia zbrojeń irańskich będzie głównym tematem rozmów, jakie izraelski minister obrony Ehud Barak prowadzić będzie, począwszy od dziś wieczór, w Waszyngtonie. Tymczasem jednak wszystko wskazuje na to, że Biały Dom woli, aby Izrael najpierw porozumiał się z Palestyńczykami, gdyż - jego zdaniem - łatwiej byłoby w ślad za tym zwiększyć naciski międzynarodowe na Teheran.
Zagadnienia dotyczące Iranu i procesu pokojowego z Palestyńczykami omawiane też będą w Moskwie, dokąd dziś przed południem udał się szef dyplomacji Izraela - Awigdor Lieberman.
USA nie przeszkodzą Izraelowi w zbombardowaniu irańskich instalacji nuklearnych Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, Joe Biden ogłosił, iż jego kraj nie zamierza stawać na drodze Izraelowi, jeśli ten uzna, że irański program nuklearny stanowi dla niego rzeczywiste zagrożenie i zdecyduje się na jego zminimalizowanie przy użyciu siły wojskowej. Biden przyznał, że Izrael jest suwerennym państwem i USA nie zamierzają w jakikolwiek sposób wpływać na jego decyzje, gdy ten uzna, iż konieczne jest militarne rozwiązanie kwestii irańskich ambicji nuklearnych. W wywiadzie udzielonym amerykańskiej stacji ABC stwierdził, że Izraelczycy sami wiedzą najlepiej jak poradzić sobie z zagrożeniem ze strony Iranu. „Nie możemy mówić innemu suwerennemu państwu co może robić, a czego nie (…) jeżeli uzna, że jest zagrożone” powiedział Biden. Zastępca izraelskiego ministra spraw zagranicznych, Danny Ayalon stwierdził, iż ani Izrael, ani Stany Zjednoczone nie mogą pozwolić Iranowi wejść w posiadanie broni nuklearnej. „USA, tak jak Izrael, stwierdziły jednoznacznie, że Iran nie może posiadać możliwości wykorzystania broni nuklearnej” powiedział Ayalon. „Militarna interwencja w Iranie jest czymś trudnym i złożonym, może także skutkować surowymi konsekwencjami, a także wielkimi zniszczeniami. Ale to jest znacznie mniej szkodliwe niż dopuszczenie do powstania nuklearnego Iranu” dodał. Argumentem przemawiającym za tym, że Izrael jest w stanie przeprowadzić skuteczny atak na instalacje nuklearne państwa, ze strony którego odczuwa zagrożenie są wydarzenia z roku 2007. Wtedy to Izraelskie samoloty zbombardowały i doszczętnie zniszczyły praktycznie zbudowany już syryjski reaktor jądrowy, który powstał przy współpracy z naukowcami z Korei Północnej. „Jeżeli rząd Netanjahu zdecyduje się na podjęcie działań innych niż te obecne, to będą mieli do tego prawo. To nie jest nasz wybór” stwierdził Biden. Dodał również, iż „nie ma w tej chwili nacisku ze strony żadnego innego państwa na to, abyśmy zachowali się inaczej”. Izraelczycy również przyznają, iż nie prosili Waszyngtonu o pozwolenie na prowadzenie swojej własnej polityki. „Oczywiście, jako sojusznicy koordynujemy różne rzeczy i dokonujemy wspólnych decyzji, ale chcę żeby to było jasne, robimy to, co jest dla nas słuszne i dobre, zgodnie z naszymi własnymi oszacowaniami” stwierdził Ayalon. Izrael od dawna twierdzi, iż posiadający broń nuklearną Iran, będzie stanowił dla niego zagrożenie. Na potwierdzenie tej opinii przytacza słowa prezydenta Iranu, Mahmuda Ahmadineżada, który nawoływał swego czasu do „wymazania Izraela z mapy świata”. Iran z kolei zaprzecza oskarżeniom o wzbogacanie uranu w celach wojskowych, twierdząc, iż czyni to w celu skuteczniejszego uzyskiwania energii elektrycznej.
USA zatrzymały atak Izraela na Iran Rok temu Izrael poprosił USA o pomoc w bombardowaniu instalacji nuklearnych Iranu. Rząd George'a Busha odmówił. Sprawę opisał wczoraj "New York Times". Według dziennika na początku 2008 r. rząd Izraela dał znać Amerykanom, że planuje nalot na najważniejszą instalację irańskiego programu nuklearnego w Natanz. Izraelczycy, którzy boją się, że mogą być pierwszym celem, jeśli Iran rzeczywiście zbuduje broń atomową, byli na Waszyngton wściekli za amerykański narodowy raport wywiadowczy o Iranie z 2007 r., który utrzymywał, że w 2003 r. Teheran wstrzymał prace nad bronią atomową. Nie tylko Izraelczycy, ale też część wysokich urzędników Pentagonu i Białego Domu byli przekonani, że raport wywiadu wysyła zły sygnał. Od tego bowiem momentu Iran przestał się bać, że przed końcem swej kadencji George Bush zaatakuje zbrojnie instalacje nuklearne Iranu. - Nigdy nie widziałem raportu, który miałby tak ogromny wpływ na naszą dyplomację - miał mówić rok temu Robert Gates, szef Departamentu Obrony USA, którego teraz Barack Obama pozostawia na stanowisku. Zdaniem Izraelczyków raport wywiadu USA był przesadnie optymistyczny i wręcz zachęcił Iran do wzmożenia wysiłków we wzbogacaniu uranu oraz budowie rakiet i głowic potrzebnych do ataku nuklearnego. Wielu ekspertów w USA i Izraelu uważa, że Iran jest dziś na granicy zbudowania bomby i ma dość wzbogaconego uranu, by produkować nową bombę co osiem miesięcy. Rok temu rząd Izraela dał znać Amerykanom, że chce sam uderzyć na Natanz, i zażądał pomocy. Miałaby się ona składać z czterech rzeczy: 1. dostarczenia przez USA supernowoczesnych radarów do wykrywania rakiet wystrzelonych z Iranu; 2. przekazania Izraelowi potężnych bomb nowej generacji przeznaczonych do niszczenia celów podziemnych, takich jak większość instalacji w Natanz; 3. zgody na przelot izraelskich samolotów nad Irakiem; 4. pomocy w ich tankowaniu w drodze powrotnej po bombardowaniu. Bush po naradach ze swymi ministrami, jak pisze "Times", zgodził się tylko na pierwszą prośbę Izraelczyków. Trzy pozostałe odrzucił. Przyczyn, podobno, było kilka. Amerykanie nie wierzyli w zapewnienia Izraelczyków, że nalot na Natanz cofnąłby irański program nuklearny o dwa-trzy lata. Bush uznał też, że taki nalot wywołałby falę niepokojów, a może i wojnę na całym Bliskim Wschodzie oraz zagroziłby wojskom amerykańskim w Iraku. Jednocześnie jednak ekipa Busha uznała, że wysiłki dyplomatyczne i sankcje nakładane na Iran nie działają. Bush rozkazał więc tajne akcje wywiadowcze mające na celu zastopowanie lub chociaż opóźnienie realizacji nuklearnych ambicji Iranu. Jeden z rozmówców "Timesa" określił je jako "eksperymenty naukowe". Kilka lat temu wywiadowi USA udało się - jednak na krótko - wstrzymać starania Irańczyków. Za pomocą szwajcarskiego inżyniera współpracującego z pakistańskim szmuglerem urządzeń do wzbogacania uranu Abdulem Kadirem Chanem, dostarczono Iranowi wadliwe urządzenia, co doprowadziło do wybuchu w Natanz. Czy podobne działania na większą skalę mogą na dłużej wstrzymać Irańczyków? Czy zadziała dyplomacja, na którą chce położyć nacisk Obama? Wielu urzędników wysokiego szczebla w Waszyngtonie wątpi i w jedno, i w drugie. Wczorajszy "Washington Post" podał, że nie działają też sankcje. Dziennik opisał, jak Irańczycy przez podstawioną firmę malezyjską kupili w 2007 r. wiele supernowoczesnych urządzeń do swego programu nuklearnego. Tymczasem Izraelczycy, choć na razie uznali, że bez pomocy USA nie są w stanie zbombardować skutecznie Natanz, zupełnie ze swych planów nie zrezygnowali. W czerwcu przeprowadzili ćwiczenia lotnicze z bombowcami na Morzu Śródziemnym. Według CIA trasa lotów była dokładnym odbiciem tej z Izraela nad Natanz i z powrotem. Dlatego na początku swej kadencji Obama musi zdecydować, co robić z Iranem - konkluduje "Times".
Obama do Rosji: oddam tarczę za Iran
Kolejny przeciek w sprawie niepewnej przyszłości tarczy antyrakietowej w Polsce. Jak pisze dziennik "New York Times" w tajnym liście do rosyjskiego prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa prezydent USA Barack Obama zaoferował, że jego zrezygnuje z umieszczenia w Polsce i Czechach tarczy antyrakietowej, jeśli Moskwa pomoże USA zapobiec uzbrojeniu się Iranu w rakiety dalekiego zasięgu. To potwierdzenie wcześniejszych doniesień rosyjskiego "Kommiersanta" Według "NYT" list został własnoręcznie przekazany trzy tygodnie temu w Moskwie przez wyższych przedstawicieli amerykańskiej administracji. Dziennik powołuje się na zastrzegających sobie anonimowość przedstawicieli administracji Obamy. Obama pisze do Rosjan, że USA nie będą musiały realizować planów budowy w Polsce Czechach baz systemu obrony antyrakietowej, jeżeli Iran zaprzestanie wszelkich starań na rzecz budowy głowic nuklearnych i rakiet balistycznych dalekiego zasięgu. Ma to być przekonywująca zachęta dla Rosji, aby przyłączyła się do wspólnego z USA frontu przeciw Iranowi. Moskwa - przypomina "NYT" - utrzymuje ścisłe więzi z Teheranem, co daje jej niemałe wpływy; pomaga m.in. Iranowi w budowie reaktorów atomowych.
Rosja: Nie dostarczamy Iranowi rakiet S-300 Rosja nie dostarcza Iranowi rakiet ziemia-powietrze S-300 - zakomunikował w Moskwie wicedyrektor federalnych służb ds. współpracy wojskowo-technicznej Aleksandr Fomin, cytowany przez agencję Interfax. - Nic się nie dzieje, nie ma żadnych dostaw - powiedział Fomin, dementując spekulacje prasowe na ten temat. Oficjalne koła rosyjskie w ostatnim czasie kilkakrotnie zaprzeczały doniesieniom prasy o dostawach do Iranu tak nowoczesnego systemu obrony powietrznej. Zaniepokojenie w związku z kontraktem irańsko-rosyjskim wyrażały Stany Zjednoczone i Izrael.W 2007 roku Rosja dostarczyła Iranowi 29 systemów obrony powietrznej TOR-M1, mających mniejszy zasięg od S-300. System S-300 jest w stanie śledzić równocześnie 100 celów i zwalczać samoloty na odległość do 120 kilometrów. Zachodni eksperci twierdzą, że Iran kupił baterie rakiet S-300, żeby utrudnić ewentualny atak Izraela albo USA na swoje instalacje jądrowe. Według dziennika "Kommiersant", irańsko-rosyjski kontrakt na dostawę pięciu zestawów S-300 na sumę 800 mln dolarów został podpisany już dawno. Moskwa ociąga się jednak z wypełnieniem kontraktu w tej sprawie, nie chcąc psuć stosunków z USA - komentował rosyjski dziennik w połowie lutego.
ARCTIC SEA - KURS NA NOWĄ HISTORIĘ Przed dwoma laty irański minister obrony Mustafa Nadżar poinformował, że zgodnie z podpisanym z Rosją w przeszłości kontraktem system rakietowy ziemia-powietrze S-300 zostanie dostarczony Iranowi. Jak podała wówczas rosyjska agencja Interfax, kontrakt na rakiety S-300, podpisany został już kilka lat temu i przewidywał dostarczenie kilkudziesięciu rakiet. Rodzina rakiet "S-300" zawiera szereg modeli, które ZSRR i Rosja wyprodukowały w ostatnich trzech dekadach. Mają różne możliwości, a najbardziej zaawansowane wersje są zdolne śledzić wiele celów, w tym pociski samosterujące i samoloty, i wystrzeliwać w ich kierunku wiele rakiet przechwytujących na odległość stu kilometrów. Informację irańskiego ministra obrony potwierdziły wówczas źródła w rosyjskiej armii, a Michaił Dmitrijew, dyrektor Rosyjskiej Służby Współpracy Militarno-Technicznej bronił prawa Rosji do sprzedaży Iranowi wszelkiej broni, której nie zakazuje prawo międzynarodowe lub inne porozumienia. Rosyjski dziennik "Kommersant" opublikował później artykuł donoszący, że Moskwa była gotowa sprzedać Iranowi 5 baterii rakiet ziemia-powietrze S-300 za 800 milionów dolarów. Zaraz potem jednak rząd rosyjski odżegnał się od tego artykułu, zmuszając rzecznika irańskiego ministerstwa spraw zagranicznych Mohammada Aliego Hosseiniego do wydania zawstydzającego odwołania oświadczenia Nadżara. Podobny epizod miał miejsce pod koniec grudnia 2008 roku, gdy wiceszef komisji ds. bezpieczeństwa narodowego i polityki zagranicznej parlamentu Iranu stwierdził, że Rosja i Iran osiągnęły porozumienie w tej kwestii dostaw S-300. W lutym 2009 roku, gdy minister obrony Iranu gościł w Moskwie, "Kommersant" ponownie potwierdził, że Rosja i Iran podpisały kontrakt na dostawę 5 baterii S-300, ale rosyjski rząd musi jeszcze ratyfikować umowę. Według gazety rosyjski minister obrony Anatolij Serdiukow powiedział swojemu irańskiemu odpowiednikowi, że rosyjski rząd postanowił odłożyć dostawę S-300 do Iranu co najmniej do pierwszego bezpośredniego spotkania prezydentów Miedwiediewa i Obamy. Rosyjscy oficjele najwyraźniej chcieli uniknąć jakichkolwiek działań, które mogłyby zakłócić możliwe "zresetowanie" stosunków rosyjsko-amerykańskich Do spotkania „na szczycie” doszło 1 kwietnia br., a w kilka dni później wicedyrektor federalnych służb Rosji ds. współpracy wojskowo-technicznej Aleksandr Fomin zapewniał, że jego kraj nie dostarcza Iranowi rakiet ziemia-powietrze S-300. Tu przed spotkaniem dziennik „New York Times" donosił o tajnym liście prezydenta USA do Dmitrija Miedwiediewa, w którym Obama deklarował, iż zrezygnuje z umieszczenia w Polsce i Czechach tarczy antyrakietowej, jeśli tylko Moskwa pomoże USA zapobiec uzbrojeniu się Iranu w rakiety dalekiego zasięgu. List miał być przekonywującą zachętą dla Rosji, aby przyłączyła się do wspólnego z USA frontu przeciw Iranowi. Moskwa - przypominał "NYT" - utrzymuje ścisłe więzi z Teheranem, co daje jej niemałe wpływy; pomaga m.in. Iranowi w budowie reaktorów atomowych. To Rosja pomogła Iranowi zbudować i zaopatrzyć swój pierwszy reaktor atomowy. Rosja blokuje też wprowadzenie przez Radę Bezpieczeństwa nowych, silniejszych sankcji wobec Iranu, o jakie apeluje Waszyngton. Sprawa potencjału militarnego Iranu, jest także głównym zmartwieniem największego sojusznika USA - Izraela. Od wielu miesięcy można obserwować, w jaki sposób Izrael próbuje obłaskawić Rosję i sprawić, by ta zaniechała transferu technologii i dostaw broni do Iranu. Jeszcze przed wybuchem ubiegłorocznej, sierpniowej wojny w Gruzji Izrael zerwał kontakty militarne z tym krajem; wprowadził też zakaz dla ministerialnych urzędników podróżowania do Gruzji. Wszystko po to, by wykazać, jak dalece rząd Izraela jest gotów zrezygnować ze swoich międzynarodowych priorytetów i zaskarbić sobie przychylność Moskwy. Przed kilkoma miesiącami rosyjskie media informowały, że Rosja negocjuje nawet zakup od Izraela bezzałogowych samolotów szpiegowskich, co byłoby pierwszym przykładem zakupu izraelskiej broni przez Rosję. Jednocześnie Izrael rozważał zbombardowanie instalacji nuklearnych Iranu. O takich planach mówiło się już na początku 2008 roku, gdy Tel-Awiw zażądał pomocy militarnej od USA planując nalot na najważniejszą instalację irańskiego programu nuklearnego w Natanz. Temat powrócił przed dwoma miesiącami, a światowe media donosiły o intensyfikacji izraelskich przygotowań do przeprowadzenia nalotów bombowych. Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, Joe Biden ogłosił w lipcu, że jego kraj nie zamierza stawać na drodze Izraelowi, jeśli ten uzna, że „irański program nuklearny stanowi dla niego rzeczywiste zagrożenie i zdecyduje się na jego zminimalizowanie przy użyciu siły wojskowej”. Decyzja o ewentualnym ataku lotniczym, ma niewątpliwie związek z doniesieniami o sprzedaży rosyjskich S-300. Ta broń to jeden z najlepszych współczesnych systemów przeciwlotniczych, zdolnych również do zwalczania pocisków balistycznych. Od czasów wojny Yom Kippur, gdy wojska Izraela poniosły poważne straty właśnie od ognia sowieckich zestawów przeciwlotniczych, państwo to nie lekceważy możliwości bojowych rakiet S-300. Jeśli zatem doniesienia o transakcji irańsko-rosyjskiej są prawdziwe, to z pewnością mogą skłonić Izrael do jak najszybszego przeprowadzenia nalotów, zanim duża liczba zestawów S-300 zostanie dostarczona do Iranu. Warto też zwrócić uwagę, że na początku czerwca izraelski wywiad wojskowy Aman donosił, iż Iran pod koniec lata będzie miał wystarczającą ilość uranu, żeby przystąpić do budowy bomby atomowej. Bez wątpienia, również ta wiadomość może mieć wpływ na przyśpieszenie decyzji o nalotach. W tej sytuacji, jest oczywiste, że temat dostaw rosyjskiej broni musiał być poruszany podczas niedawnego spotkania Dmitrija Miedwiediewa z prezydentem Izraela Szimonem Peresem. "Wyjaśniłem prezydentowi Miedwiediewowi, że sprzedaż rakiet Teheranowi zakłóci równowagę w regionie" - mówił Peres po spotkaniu w Moskwie. Sam Miedwiediew obiecał, że Rosja zrewiduje swoje plany sprzedaży Iranowi rakietowego systemu obronnego. Nas - Polaków zainteresowała najbardziej wspólna deklaracja obu prezydentów, wydana w związku z 70 rocznicą wybuchu II wojny światowej, w której podkreślono, że pełną odpowiedzialność za wybuch wojny ponoszą nazistowskie Niemcy. Jak głosił oficjalny komunikat - „ Liderzy Rosji i Izraela wyrazili szacunek dla milionów radzieckich mężczyzn i kobiet, żołnierzy i cywilów, którzy zginęli w wojnie z hitleryzmem. Składając hołd ich pamięci, wyrażamy również głębokie oburzenie z powodu prób negowania ogromnego wkładu wniesionego przez naród rosyjski i inne narody Związku Radzieckiego w zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami”. Prezydenci wyrazili też oburzenie z powodu "prób negowania zbrodni Holocaustu dokonanych przeciwko europejskim Żydom, ludobójstwa przeciwko nim, które ostatecznie zostało powstrzymane przez Armię Czerwoną i wojska aliantów". W tle tych dyplomatycznych gier miało jednak miejsce zdarzenie, którego prawdziwe znaczenie można ocenić wyłącznie w kontekście relacji Rosja - Izrael. Porwaniu frachtowca Arctic Sea poświęcono już mnóstwo artykułów i medialnych doniesień. Wielokrotnie też, zwracano uwagę na niezwykłe okoliczności towarzyszące temu zdarzeniu, podkreślając, że nie miało ono nic wspólnego z tradycyjnymi aktami piractwa ani z atakiem zbrojnym na pełnym morzu. Przypomnę jedynie, że 9 sierpnia br. w biuletynie morskim rosyjskiej firmy shippingowej Sowfracht zamieszczono informację, że 24 lipca statek Arctic Sea został napadnięty na Bałtyku, koło szwedzkiej wyspy Olandia. Na pokład weszli podobno uzbrojeni, ubrani na czarno i zamaskowani osobnicy, którzy łamaną angielszczyzną przedstawili się jako policjanci. Związali 15-osobową załogę i przez kilkanaście godzin przeszukiwali statek. Arctic Sea, przewoził fińskie drewno do Algierii, wartości 1,8 ml USD. Przedstawiciel fińskiej kompanii Solchart, która jest operatorem frachtowca, wyraził przypuszczenie, że statek mógł zostać porwany. Wkrótce do międzynarodowej akcji poszukiwania frachtowca przyłączyły się rosyjskie okręty wojenne i łodzie podwodne. Jak twierdzili Rosjanie użycie marynarki wojennej było niezamierzone, a okręty i łodzie znajdowały się w tym rejonie „przypadkowo”. To właśnie rosyjski okręt „Ładnyj” odnalazł w pobliżu Wysp Zielonego Przylądka rzekomo porwaną jednostkę. Oficjalnie stało się to w dniu 16 sierpnia - dokładnie w przeddzień spotkania Miedwiediew - Peres w Soczi. Użycie rosyjskiej marynarki wojennej, w akcji poszukiwawczej niewielkiego statku z ładunkiem drewna, a przede wszystkim dokonane dopiero dzień później aresztowanie rzekomych porywaczy i sprzeczne komunikaty medialne, powinny skłaniać do przypuszczeń, że mieliśmy do czynienia z operacją służb specjalnych. Takie podejrzenia pojawiały się już wcześniej. W niezwykle precyzyjny sposób, zdarzenia związane z porwaniem przedstawia Julia Łatynina w artykule opublikowanych na rosyjskim portalu „Nowej Gazety”. Jest bardzo prawdopodobne, że Arctic Sea przewoził właśnie elementy rakiet S-300 lub materiały dla irańskich instalacji nuklearnych, a ludzie, którzy 24 lipca weszli na podkład statku byli agentami Mosadu, mającymi za zadanie sprawdzić ładownie frachtowca. Gdy okazało się, że na statku znajdują się poszukiwane obiekty, zdecydowano o jego uprowadzeniu, podejmując jednocześnie pertraktacje z Rosjanami. Niewykluczone zatem, że mieliśmy do czynienia z jedną z najbardziej udanych i spektakularnych operacji służb izraelskich w ostatnich latach. Końcowy komunikat ze spotkania Peres - Miediwiediew może świadczyć, że doszło do porozumienia w kwestii zaprzestania dostaw rakiet S-300 i odstąpienia Rosjan od wspierania irańskiego programu atomowego. Być może, zdecydowano również o przyzwoleniu obu stron na akcje militarną Izraela w Iranie, a Rosji w Gruzji - tym bardziej, że w interesie ekonomicznym Rosji (ceny paliw) leży unieruchomienie naftowych instalacji Iranu. Dyplomatyczną ceną tych ustępstw, byłoby wspólne oświadczenie obu prezydentów, - dające początek tworzeniu nowej, fałszywej - lecz politycznie dla Rosjan korzystnej wizji historii. Ścios
Z pozycji erotomana Agencje doniosły, że p. Kartika Sari Dewi Shukarno, mężatka i matka dwóch synów, nadal dorabiająca jako modelka, muzułmanka z sułtanatu Perak (Malezja) za wypicie w hotelowym barze piwa została skazana przez sąd szariacki na sześć uderzeń trzciną i 1400 dol. grzywny. Nie apelowała: oświadczyła, że chce, by jej przykład odstraszył młodzież, która nie powinna przynosić wstydu rodzinie. Wrzask na Zachodzie jest straszny. Nawet mnie się to niezbyt podoba, bo jestem zwolennikiem chłosty - ale nie w stosunku do kobiet. No, ale jak chciało się równouprawnienia, i dotarło ono do Malezji, to i kobietę można wychłostać... Natomiast jestem przeciwnikiem picia przez kobiety piwa - już nie wspominając o wódce. Nie jako purytanin - wręcz przeciwnie! Po prostu o wiele mniej przyjemne jest całowanie kobiet, które piją piwo... JKM
Gdyby nie w Polsce... Gdyby nie w Polsce, ale we Francji, Włoszech, Anglii lub w Niemczech czy w Grecji, Holandii, Belgii lub Szwecji powstał w nowożytnej Europie samorodny „oddolny” proces demokratyczny i z końcem szesnastego wieku stworzył blisko milionową nację wolnych obywateli, to wówczas process ten byłby klasykiem wszystkich propagandzistów i manipulatorów demokracji w naszych czasach. Do obecnego stanu rzeczy przyczyniają się krajowi złodzieje pamięci narodowej w Polsce, o których wcześniej pisał Herling-Grudziński. Zachodni znawcy rozwoju rządów reprezentatywnych w historii Europy i świata analizowaliby i głosili znaczenie tego samorodnego procesu demokratycznego, ponieważ wcześnie w historii nowożytnej Europy, obejmował on masy wolnych obywateli bez porównania większe niż w starożytnych Atenach lub w XVIII-wiecznej Ameryce. Faktem jest, że polska nacja szlachecka była unikalnym i jedynym swego rodzaju fenomenem w rozwoju rządów reprezentatywnych na świecie. Tak, więc, nie tylko w nauce historii Polski, ale również w historii świata, samorodny polski proces demokratyczny i jego rozwój zasługuje ma specjalne miejsce w perspekywie historii rozwoju rządów reprezentatywnych. Dla przykładu warto wspomnieć pierwsze ustalenie przez polskie sejmiki zasady zgody podatników na podatki, które szlachta miała płacić, czyli po angielsku zasady: "no taxation without representation". Ta polska zasada, czterysta lat później, stała się ważnym hasłem rewolucji amerykańskiej. Samorodny polski proces demokratyczny, podobnie jak ateński i amerykański, zaczynał się „od dołu", tzn. od zwykłych obywateli - oparty był on na przeświadczeniu, że najważniejsza jest rzeczywistość oraz wspólne dobro, jak to pisał Arystoteles, a później uczyła religia chrześcijańska, która z zasady wymaga od wiernych miłosierdzia. Dla porównania trzeba zauważyć, że republikanizm typu francuskiego nie jest samorodny, ponieważ zaczynał się ,,od góry", to znaczy przez narzucenie ludziom w sposób otwarty lub zakulisowy koncepcji rządzenia według konceptu pojedynczych organizatorów społecznych lub natchnionych pisarzy, których twory wyobraźni były przyjmowane jako opisy rzeczywistości. Niestety, obydwa typy rządów reprezentatywnych nieraz stają się „demokracjami fasadowymi” sterowanym zakulisowo. Arystoteles słusznie ostrzegał, że demokracji zawsze grozi przemiana w oligarchię. Dziedzictwo literatury politycznej i historycznej wieków XVI i XVII jest ważne w W. Brytanii i jest nauczane w szkołach tak, że ma wpływ na kształtowanie wiedzy Anglików o sobie. Niestety, w Polsce dziedzictwo to musi być narodowi przywrócone, dla dobra dojrzałości polskiej tożsamości narodowej i znajomości prawdziwego wkładu Polaków w formowanie wspólnej kultury europejskiej oraz rządów reprezentatywnych na świecie. Podstawowe znaczenie ma fakt, że w czasie rządów pierwszej dynastii polskiej Piastów (c.840-1370), po zniszczeniach przez najazdy Tatarów, w Polsce powstał, unikalny w ówczesnej Europie, system obronny. Polegał on na przymierzu króla z właścicielami ziemi, czyli ze szlachtą. W innych państwach zachodniej cywilizacji, władcy polegali na wojskach królewskich i przymierzu z ufortyfikowanymi miastami, a szlachta stanowiła poniżej 1% ludności, podczas gdy w Polsce w niektórych dzielnicach dochodziła nawet do 20%. W Polsce w tradycji wieców powstały sejmiki regionalne w następnie sejmy narodowe, przy jednoczesnym formowaniu się blisko milionowej „nacji szlacheckiej", która będąc podstawą systemu obronnego skutecznie postawiła, pionierskie wówczas w Europie, żądania praw obywatelskich. Skutkiem tego, przy końcu dynastii Jagiellonów, szlachta stworzyła wyjątkową na tle absolutyzmu europejskiego „Rzeczpospolitą dobrej woli... Wolnych z wolnymi... Równych z równymi". Warto zwrócić uwagę, że Magna Carta Libertatum, ogłoszona po stracie Normandii przez Jana „Bez Ziemi" Andegawena, w 1215 roku, nigdy nie była nazywana przywilejem. Była ona podobna w treści do Aktu w Cieni z 1228 roku wydanego przez Władysława III (1161-1231) w zamian za jego sukcesję na tron w Krakowie, który jest niewłaściwie nazywany jest w Polsce przywilejem, zamiast prawem przysługującym wolnym obywatelom. Dynastia Andegawenów weszła na tron polski w czasie ewolucji monarchii konstytucyjnej w Polsce, w postaci Ludwika I Andegawena, króla Węgier i syna siostry Kazimierza Wielkiego, Elżbiety. Starając się o następstwo tronu jego potomstwa, Ludwik I wydał w Koszycach, w 1374 roku, „przywilej” ograniczający władzę królewską w Polsce, na rzecz szlacheckich sejmików regionalnych, które odtąd miały ustalać podatki oraz decydować o następstwie tronu. W ten sposób następstwo tronu zostało uzależnione w Polsce od zgody całej nacji szlacheckiej. Samorodny polski proces demokratyczny opierał się na w tradycji sejmików i miał korzenie w tradycji starosłowiańskich wiecach. Akt wydany w Koszycach nie tylko gwarantował obronę ziem królestwa polskiego, ale również był ważnym ogniwem w utworzeniu z Polski głównego terenu ewolucji praw obywatelskich w Europie. Stało się to podczas gdy absolutyzm panował w Anglii i Magna Carta Libertatum straciła znaczenie na kilka wieków. Małżeństwo królowej Polski, Jadwigi z dynastii Andegawenów, z wielkim księciem litewskim, Władysławem Jagiełłą w 1386 roku, dało początek wielkiej roli cywilizacyjnej Polski między Bałtykiem i Morzem Czarnym oraz legalizacji praw i wolności obywatelskich, bardzo liczebnej nacji szlacheckiej w królestwie Polski i w Wielkim Księstwie Litewskim. Można zauważyć, że w tak powstałym „Międzymorzu”, między Bałtykiem i Morzem Czarnym, język polski stał się językiem uprzejmości, elegancji i dyplomacji. Przez kilkaset lat język polski był językiem dworskim carów rosyjskich. Za pomocą języka polskiego docierały na tereny prawosławia wiadomości o zachodniej Europie, gdzie panowała łacina. Polskie zwycięstwo nad zbrodniczą „pruską herezją" zakonu krzyżackiego doprowadziło do słynnej Unii Horodelskiej Polski i Litwy w 1413 roku, której preambuła zawiera szlachetne i podstawowe ideały rozwijającego się wówczas polskiego procesu demokratycznego, który szanował miłosierdzie i miłość bliźniego. Rzeczpospolita Szlachecka była terenem największej wolności w Europie, gdzie na przykład Mikołaj Kopernik mógł bezpiecznie dać początek nowoczesnej astronomii, podczas gdy w Niemczech, Martin Luter kazał spalić kukłę Kopernika jako „przeklętego Polaka-astronoma". Kopernik przeprowadził w sejmie ogólno-polskim reformę monetarną i wprowadził złotego jako pieniądz polski oraz stwierdził na piśmie, po raz pierwszy w historii ekonomii, „że fałszywa moneta wypiera dobrą monetę z obiegu". Niestety Anglicy przywłaszczyli sobie to prawo ekonomiczne i nazwali je „prawem Gesham'a”, który był dzieckiem kiedy Kopernik, zwalczając oszustwa monetarne Hohenzollernów, opublikował prawo to w swojej książce pod tytułem „Monetae Cudende Ratio" (w roku 1526). Starosłowiańskie korzenie samorodnego polskiego procesu demokratycznego w formie wieców plemiennych są ważne. W perspektywie historycznej, naród polski wywodzi się ze wschodnio-lechickiej grupy, która stanowiła północno-zachodnią bałto-słowiańską część terenów plemion słowiańskich które w ósmym wieku AD kontrolowały środkowa Europę. Plemiona te organizowały się jako „wojskowe demokracje plemienne" pod wodzą wybieranych na wiecach „wojewodów". Wodzowie ci dowodzili ochotniczymi wojskami słowiańskim. Słowianie wówczas kontrolowali tereny od wybrzeży Morza Północnego do Zatoki Fińskiej i górnej Wołgi, do brzegów Morza Czarnego, wzdłuż wybrzeży Grecji i Zachodniej Wyspy Krety oraz na północny zachód, wzdłuż wybrzeży Morza Adriatyckiego. Na tym terenie pozostały ślady nazw miejscowości słowiańskiego pochodzenia np. w Danii, Niemczech i Szwajcarii. Typowo nazwa "Hanower" pochodzi od słowiańskiej nazwy "Hanów" a "Berlin" od „Bralina", w którym Wieleci sprzedawali żydowskim handlarzom niewolników, ludzi branych przez nich do niewoli, zwłaszcza Germanów nacierających się na ziemie słowiańskie w ramach tak zwanego „Drang'u nach Osten”. Nawiasem można wspomnieć, że już w latach sześćdziesiątych X wieku, Polska była opisana po raz pierwszy przez Ibrahim'a ibn Yagub'a z Tortosy, handlarza niewolnikami, których dostarczano Maurom panującym w Hiszpanii. Według nakazu Maurów, Żydzi-handlarze niewolnikami, byli zobowiązania opisywać geografię, co muzułmanie potrzebowali żeby wiedzieć w czasie modłów, w jakim kierunku z Hiszpanii jest Mekka i Medina. Natomiast Św. Wojciech (956-997), pierwszy w historii biskup Gdańska, ostro potępił handel niewolnikami w traktacie „Infelix Aurom”. Trzeba pamiętać, że niestety słowiańskie tradycje władz wybieranych na wiecach, były niszczone przez Moskali, którzy na służbie imperium mongolskiego, przejęli mongolski typ władzy tak, że nawet usunęli ze swego słownictwa słowo „wiec", po rosyjsku „wiecze". Natomiast rosyjski „mir" nie miał nic wspólnego z wolnymi wyborami. Rosja stała się główną siłą zewnętrzną, która zniszczyła państwo polskie w osiemnastym wieku. Wzrost siły magnatów, wskutek prawa o majoratach z 1589 roku, spowodował upadek rzeczy-pospolitej szlacheckiej, podobnie jak latyfundia, były powodem upadku starożytnej republiki rzymskiej, a nie anarchia, którą fałszywie przypisuje się Polakom. Liberum Veto zawsze było ograniczone tworzeniem sejmu skonfederowanego, gdzie rządziła prosta większość głosów, w przeciwieństwie do Rady Bezpieczeństwa w ONZ, gdzie od weta nie można się odwołać. W świadomości ogółu w Polsce i zagranicą nie jest wiadomo, że polski samorodny process demokratyczny opierał się na sejmikach, pochodzących z tradycji wieców plemiennych, w których obradowali zwykli ludzie, żeby wymieniać poglądy i upoważniać, za pomocą wyborów, swoich przedstawicieli do obrony ich interesów na sejmie narodowym. Następnie dowiadywali się oni jak dalece ich posłowie wywiązywali ze swoich ich misji, oraz czego dowiedzieli się o sprawach obrony kraju i nowin ze świata. Polskie sejmiki spełniały „oddolnie" rolę kulturotwórczą, podczas gdy na zachodzie rola ta była spełniana „odgórnie" przez dwór królewski i miasta. Tak, więc historia blisko milionowej polskiej nacji szlacheckiej zasługuje na proporcjonalne uznanie w historii rządów reprezentatywnych świecie. Niestety historię ogólną piszą zwycięzcy i liczni uczestnicy międzynarodowego dialogu, wśród których Polacy są słabo reprezentowani tak, że gdyby taki fenomen jak polski samorodny proces demokratyczny, zdarzył się na zachodzie, to prawdopodobnie byłby opisany jako zjawisko bardzo ważne i klasyczne. Iwo Cyprian Pogonowski
Na robotniczo - chłopski rozum Coraz więcej Polaków niezadowolonych jest z obrotu spraw. Z braku reakcji rządu, biorą te sprawy w swoje ręce. Nie wszyscy jednak znajdują dobry pomysł na walkę z kryzysem. To właśnie im dedykujemy te kilka słów.
Przodujące łożysko Załoga stoczni marynarki wojennej w Gdyni grozi strajkiem. Powodem niezadowolenia pracowników jest spadek zamówień ze strony marynarki wojennej, co z kolei grozi zwolnieniami pracowników, a być może nawet zamknięciem zakładu. Postulaty załogi nie są dokładnie znane, można się jedynie domyślać, że pomogło by jej zwiększenia tonażu polskiej floty wojennej. Okazją do tego mogłoby być wypowiedzenie wojny Niemcom. Przy okazji wojny z Niemcami rozwiązana zostałaby również sprawa spadku zamówień na łożyska kulkowe w Kraśniku. Tam też wrze. Zakład w Kraśniku aż 80 procent produkcji wysyłał do Niemiec, gdzie łożyska montowano do samochodów. Reporterzy POLSAT Cyfrowy informują, że w związku ze spadkiem sprzedaży samochodów w Niemczech, spadła ilość importowanych tam z Polski łożysk. Wojna morska byłaby dobrym rozwiązaniem. Niemcy mogliby stosować polskie łożyska do wozów pancernych i Leopardów. Jeśli ktoś ma obiekcje, co do Niemiec, bo to w końcu nas sojusznik i hojny sponsor, można zaatakować Stany Zjednoczone. To przecież one doprowadziły do kryzysu, który uderzył w Bogu ducha winną niemiecką motoryzację. Wypowiedzenie wojny USA pomoże, więc nie tylko polskiej marynarce wojennej, stoczni wojennej, fabryce łożysk, ale także Groclinowi, który podobno masowo produkuje siedzenia do samochodów amerykańskich.
Skupo-sklep Rolnicy domagają się obniżenia kosztów pośrednictwa w handlu płodami rolnymi. Powodem niezadowolenia, które prowadzi do kolejnych blokad ulicznych, jest różnica między ceną płodu na polu i jego ceną na półce sklepowej. Tylko w przypadku ziemniaków konsumenci płacą cztery razy tyle w sklepie, co rolnik otrzymuje w skupie. Wyjściem z sytuacji byłaby likwidacja pośredników, albo jeszcze lepiej, likwidacja sklepów warzywnych. Niestety, dyrektywy unijne tego zabraniają. W tej sytuacji pozostaje jedynie ministerialna kontrola cen. Problem w tym, że jest to rozwiązanie z arsenału środków marksistowsko - leninowskich. I tu się sprawa komplikuje, gdyż Marks i Lenin to bezbożnicy, a wymyślony przez nich system nie był ani mądry, ani wydajny. Ale gdyby nawet był wydajny i mądry, to przecież nie wypada, żeby naród chłopski, tradycyjnie katolicki wracał na drogę marksizmu i leninizmu. Trudno w tej sytuacji cokolwiek chłopom doradzić. Tym bardziej, że cena nie zależy od kosztu produkcji, jest wręcz odwrotnie; to koszt produkcji zależy od ceny. Chłopi udają, że tego nie wiedzą, starając się po kryjomu, zbywające im dzisiaj płody rolne, przechować do zimy, kiedy będzie ich mniej, co przy niezmiennym popycie przyniesie wyższy dochód. Co zrobić, jeśli i to nie pomoże? Mogliby sprzedać ziemię, zmienić zawód i wyjechać do miasta. Problem w tym, że do 2011 roku obowiązuje zakaz sprzedaży ziemi Niemcom, a krajowi inwestorzy przerażeni sytuacją w rolnictwie nie chcą kupować. I znowu widać, że jedynym wyjściem jest…wojna! Można by ewentualnie obniżyć podatki, które stanowią dziś od 50 - 80 procent kosztów wytwarzania łożysk, statków, czy budowy domów i uczynić te wyroby bardziej konkurencyjnymi, ale na obniżenie podatków nie zgodzi się nikt, a zwłaszcza Niemcy. Myślę, że od niższych podatków woleliby już wypowiedzenie im wojny. Byłby to ponadto ukłon w stronę Rosjan, którzy wreszcie mieliby potwierdzenie tezy, że to jednak Polacy wywołali wojnę. Jeśli nie ostatnią, to na pewno następną. Jan M Fijor
Opowieść o neandertalczykach Za wiele, wiele lat - a może nie za tak wiele - za siedmioma górami i siedmioma rzekami, uczonym z Rurytanii udało się wskrzesić neandertalczyków. Najpierw wskrzeszono jednego - poruszał się nad podziw sprawnie - więc z DNA zachowanego na kawałku węgla, którym malowano w jaskiniach Lescaut, odtworzono parkę (natychmiast przystąpiła ochoczo do rozmnażania się!), potem z DNA na kawałku krzemienia, którym rozłupywano głowy - a to tygrysom szablistym, a to innym neandertalczykom - udało się odtworzyć jeszcze dziesiątkę. Samic, niestety, nie udało się nauczyć czytać, pisać, ani nawet rozumieć dzisiejszej mowy, więc zajęte były głównie rodzeniem - ale samce okazały się pojętne i wkrótce zaczęto je wykorzystywać do różnych celów. Najpierw prostych, typu: "Narąb drzewa do kominka" - a potem coraz bardziej skomplikowanych. Zgodnie z prawem każdy neandertalczyk musiał być czyjąś własnością - i właściciele bardzo o swoich Neanów (bo tak zaczęto ich nazywać, gdy stali się powszechnie obecni) dbali. Byli w cenie - kto sprzedawał rocznie jednego- dwóch młodych Neanków, stawał się człowiekiem zamożnym. A samce ewoluowały coraz bardziej; nic dziwnego: mózg Neana był o połowę większy od mózgu dzisiejszego człowieka! Z czasem ludzie zamożniejsi zaczęli powierzać Neanom swoje interesy - sami bawiąc się i podróżując. Status Neanów ujęto, określając je jako "osoby pradawne". Ponieważ zaś podaż Neanów nie dorównywała popytowi, to ubożsi przedstawiciele klasy średniej zaczęli kupować Neany wspólnie, by te prowadziły ich wspólne interesy. Wspólne interesy zaczęły być nazywane od imion prowadzących je Neanów. Niektórzy z Neanów - nie mam na myśli kosmatego Enrona czy umaszczonego na żółto Daewoo, ale np. Citicorpsa - prowadzili naprawdę wielkie interesy, zapewniając swoim właścicielom bogactwo. Sami Neani zaczęli żyć też coraz lepiej - budząc zazdrość ludzi. Dlaczego - pytali się drobni przedsiębiorcy - mamy tolerować nieuczciwą konkurencję jakichś obcych, cóż, że "pradawnych" istot? Drobny przedsiębiorca nie może z nimi konkurować, bo ma po prostu za mały łeb do interesów. Oczywiście: za kilkadziesiąt lat wszyscy będą mieli swoich Neanów i szanse się wyrównają - ale czy po to panujemy na Ziemi, by żywić i rozwijać jakiś obcy nam gatunek? W istocie: Neani zaczęli zachowywać się wyzywająco i arogancko. Co gorsza: zaczęli robić afery finansowe - a władze dofinansowywały ich firmy, twierdząc, że muszą popierać mniejszości. Szczerze pisząc: większość ludzi zaczynała z wolna mieć tych Neanów dość.. jednak przez 200 lat ludzie tak przywykli do ich obecności, do tego, że trzeba je traktować jak święte krowy, że - choć dla ludzi pozbycie się Neanów byłoby bardzo proste - nikt nawet nie odważał się rzucić takiego projektu. Bo jakże tak? Uczciwie pracują, wytwarzają bogactwo... I tak cywilizacja - jeszcze nazywana "ludzka" - trwała i trwała, wegetując - aż wreszcie okazało się, że w gruncie rzeczy gospodarka zaczęła służyć dobru Neanów, a nie ludzi. W krajach Europy Wschodniej, gdzie Neanów upaństwowiono, wręcz nie pozwalano ludziom otwierać prywatnych przedsiębiorstw, by nie mogli konkurować z Neanami! W innych krajach nie było lepiej. Jeden z prezydentów USA zrobił sobie zdjęcie z rosłym Neanem o przezwisku "Generał" i oświadczył, wymawiając pieszczotliwie jego imię:, „Co dobre dla "Generała" Motorsika, to dobre dla Stanów Zjednoczonych?. Nie minęło i sto lat, a okazało się, jak bardzo się mylił! (To jest bajka o Neanach. Wszelkie aluzje do innych stworzonych przez Człowieka "osób prawnych" - jako to spółki, spółdzielnie itd. - są nie na miejscu!) JKM